Lilian Jackson Braun
Kot, który znał kardynała
tom 12.
Kot który, znał kardynała
Przełożył Tomasz Rosiński
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Knew A Cardinal
Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-52-9
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (O 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Dedykuję tę książkę Earlowi Bettingerowi,
mężowi, który...
Spis treści
Rozdział pierwszy ...............................................................................................................................6
Rozdział drugi .................................................................................................................................. 24
Rozdział trzeci .................................................................................................................................. 44
Rozdział czwarty .............................................................................................................................. 54
Rozdział piąty ................................................................................................................................... 67
Rozdział szósty ................................................................................................................................. 79
Rozdział siódmy ............................................................................................................................... 90
Rozdział ósmy .................................................................................................................................. 97
Rozdział dziewiąty .......................................................................................................................... 111
Rozdział dziesiąty ........................................................................................................................... 126
Rozdział jedenasty .......................................................................................................................... 136
Rozdział dwunasty .......................................................................................................................... 149
Rozdział trzynasty .......................................................................................................................... 159
Rozdział czternasty ......................................................................................................................... 174
Rozdział pierwszy
Wszystko wskazywało na to, że wrzesień upłynie spokojnie w Moose County, tym raju dla
letników położonym o czterysta mil na północ od wszystkiego. Po Święcie Pracy turyści
powrócili do miejskiego zgiełku Nizin; zakończył się sezon meszek, dzieci ku swemu
ubolewaniu zaczęły chodzić do szkoły i życie codzienne znów przybrało swe normalne, senne
tempo. Jednak tego roku sjesta trwała krótko. Nie minął tydzień, a prowincjonalną
społecznością wstrząsnęła wieść o „zbrodni w sadzie”, jak nazwała to wydarzenie lokalna
gazeta.
Nim do niej doszło, w stolicy okręgu, Pickax (trzy tysiące mieszkańców), plotkarze
mówili tylko o jednym: Jim Qwilleran, dziennikarz do pewnego stopnia na emeryturze oraz
pełną gębą dziedzic ogromnej fortuny Klingenschoenów, zamieszkał w szopie! W dawnym
składzie jabłek! Oczywiście - mieszkańcy miasteczka wzruszali ramionami i kręcili głowami -
jasne, że pan Q może sobie pozwolić na różne wyskoki, w końcu jest najbogatszym
człowiekiem w tej okolicy i słynie z działalności filantropijnej.
- Lepiej w szopie niż w chlewie - podśmiewali się z niego, gawędząc nad kubkami
kawy w miejscowych knajpach. W ciągu czterech lat zdążyli się już przyzwyczaić do widoku
ogromniastych wąsów pana Q, zwisających nieco melancholijnie, i przestali zastanawiać się,
dlaczego u licha nazwisko Qwilleran pisze się przez „w”. Większość pogodziła też się z
faktem, że ten rozwodnik „w kwiecie wieku” nie zamierza powtórnie się ożenić, a
towarzyszami jego życia są dwa koty.
Sprawa przedstawiała się następująco: po dwudziestu pięciu latach uganiania się za
prasowymi sensacjami w stolicach Stanów Zjednoczonych i Europy, Qwilleran uległ pokusie
życia na wsi. Do różnego rodzaju szop zawsze miał słabość, szczególnie zaś zainteresowała
go pewna zaliczająca się do tej kategorii budowla powstała na planie ośmiokąta mieszcząca
się na włościach Klingenschoenów. Stuletnie fundamenty z kamienia polnego były wciąż
nietknięte, natomiast pod wpływem deszczu i wiatru pokrywający budynek gont przybrał
kolor srebrzystoszary. Majestatyczna budowla wysokości trzypiętrowego domu wznosiła się
nad polem groteskowych szkieletów - żałosnej pozostałości wydającego ongiś obfite plony
sadu jabłkowego. Teraz interesowały się nią jedynie ptaki, wśród których jeden wyróżniał się
wydawanymi przez siebie odgłosami, a mianowicie ciekawskim: „kto to? kto to? kto to?”
Qwilleran natknął się na ową szopę, snując się po posiadłości Klingenschoenów, a był
to teren niemały, rozciągał się bowiem od głównej ulicy Pickax aż po Trevelyan Road, a obie
te ulice dzieliła odległość wynosząca niemal pół mili. Ruiny rodowej siedziby sławetnych
Klingenschoenów znajdującej się przy Main Street zostały przekształcone w teatr, a ogrody
znajdujące się na jej tyłach poświęcono, by stworzyć tam parking dla widzów. Za wysokim
ozdobnym płotem z kutego żelaza rozpoczynał się las, w którym właśnie skrywała się
wspomniana szopa i sad. Dalej do Trevelyan Road prowadziła tylko bita droga wijąca się
pośród pastwisk i fundamentów domów zamieszkiwanych dawno temu przez pracowników
najemnych. Jeśli ktokolwiek w ogóle pamiętał o istnieniu tej drogi, posługiwał się nazwą
Trevelyan Trail. Na jej końcu ustawiono skrzynkę na listy, taką jaką widuje się często na wsi,
tylko dużo większą. Aby wiadomo było, do kogo należy, zdobiła ją wielka litera „Q”.
W swej przeszłości szopa pełniła rolę magazynu jabłek, ponadto produkowano tam
cydr i masło jabłkowe. Jednak gdy Qwilleran wszedł w jej posiadanie, w dawnym składzie
pozostało już tylko mnóstwo wolnego miejsca, wznoszącego się jak w katedrze aż po
oktagonalny dach. Aby dało się w nim zamieszkać, trzeba było przeprowadzić intensywną
renowację budynku, jednak kiedy pan Q wprowadził się wreszcie do nowego domostwa,
stwierdził z przyjemnością, że w ciepłe i wilgotne dni jego ściany wciąż emanowały
aromatem jonatanów oraz koszteli.
Takiego właśnie wilgotnego i ciepłego jesiennego dnia - ściśle rzecz biorąc, był to
dziesiąty września - podopieczni Qwillerana węszyli z ożywieniem, wciągając w nozdrza
nowy, interesujący zapach. Była to para kotów syjamskich; wnętrze szopy w znacznej mierze
zostało zaprojektowane z myślą o ich potrzebach. Były tam więc pnące się wzdłuż ścian
rampy i przejścia oraz antresole umiejscowione na trzech poziomach, co wraz z systemem
potężnych belek podtrzymujących konstrukcję dachu stwarzało idealne warunki do dzikich
gonitw, szalonych susów i niebezpiecznych zapasów na skraju dziesiecio- czy
dwunastometrowej przepaści. Gdy znajdowały się w nastroju bardziej sprzyjającym
kontemplacji, mogły korzystać z wielkich okien umożliwiających obserwację przelatujących
ptaków, spadających liści czy źdźbeł trawy tańczących na wietrze w sadzie.
Qwilleran, który mieszkał dwa lata w ciasnym apartamencie nad garażem
Klingenschoenów, był zachwycony obfitością przestrzeni, jaką zapewniała mu ta nowa
rezydencja. Był mężczyzną dość potężnej postury, a gdy przekroczył pięćdziesiątkę, zaczął
bardziej niż przedtem doceniać komfortowe życie, przy czym szerokie bary i długie nogi nie
predestynowały go do zasiedlania ciasnych wnętrz. Tego ciepłego i wilgotnego sobotniego
wieczoru przechadzał się z upodobaniem po swym nowym domostwie, ciesząc się
przestrzenią tudzież widokiem galeryjek pnących się ku górze. Co jakiś czas z satysfakcją
gładził szpakowate, sumiaste wąsy. Przez okna do wnętrza wpadały ostatnie promienie
słońca; okna zaś były wysokie i trójkątne, co wynikało z chęci zachowania oryginalnej
konstrukcji nośnej budynku.
- Tym razem osiądziemy na dobre - oznajmił kotom, które podążały za nim,
bezgłośnie stawiając długie, szczupłe nogi. - Tutaj jest nasze miejsce na ziemi! - cała trójka
zaliczyła już niejeden adres. Pod niektórymi było im bardzo dobrze, pod niektórymi... wręcz
przeciwnie. - To była nasza ostatnia przeprowadzka, pewnie się cieszycie?
- Miau! - odpowiedział Koko; niezbyt głośno, ale i tak w jego wypowiedzi można było
dosłyszeć niedowierzanie.
Qwilleran przyjął za zasadę, żeby rozmawiać ze swoimi kotami, i przynajmniej Koko
reagował na to tak, jakby rozumiał każde słowo.
- Wszystko to zawdzięczamy Dennisowi - mówił dalej Qwilleran. - Chciałbym tylko,
żeby pani Cobb mogła zobaczyć nasz dom - zaśmiał się na wspomnienie byłej gospodyni. -
Byłaby różowiutka ze szczęścia, nie uważacie?
- Yow! - w głosie Koko pobrzmiewał odcień żalu, najwyraźniej pamiętał doskonałe
klopsiki pani Cobb.
Podczas renowacji siedziby Qwillerana funkcję projektanta i inżyniera pełnił syn
dawnej gospodyni. Nazywał się Dennis Hough (co wymawiało się jak „Huff”), a jego
przybycie z St. Louis do Pickax wywołało sensację, po czemu były aż trzy przyczyny:
niezwykła koncepcja i wykonanie przebudowy oktagonalnej szopy; fantazyjna nazwa, jaką
budowniczy nadał swojej firmie, która zachwyciła miejscowych, oraz niezwykły wpływ, jaki
osoba Dennisa wywierała na zamieszkujące Moose County niewiasty. To Qwilleran namówił
Dennisa Hougha, by się tu przeniósł, zapewniając mu pierwsze zlecenie w postaci
przebudowy szopy i kredyt z fundacji Klingenschoenów - na rozpoczęcie działalności.
W ten spokojny sobotni wieczór trójka mieszkańców szopy wspięła się na podest
biegnący wysoko pod dachem i Qwilleran rozkoszował się widokiem z lotu ptaka na swój
wygodnie urządzony parter, kiedy przenikliwy głos Yum Yum, czyli kotki, oznajmił mu, że
są rzeczy ważniejsze od architektury, a mianowicie jedzenie.
- O, przepraszam - rzucił okiem na zegarek. - Rzeczywiście, robi się już późno.
Chodźmy na dół, zobaczymy, co jest w lodówce.
Syjamczyki wykonały w tył zwrot i zbiegły po rampie, ramię w ramię - aż do dolnej
antresoli. Stamtąd dały susa, sfruwając na parter niczym dwie latające wiewiórki, lądując na
poduszkach fotela, które wydały przy tym miękki odgłos. Skrót ten odkryły niemal od razu.
Qwilleran obrał jednak bardziej konwencjonalną drogę i zszedł do kuchni po krętych
metalowych schodkach.
Choć już od wielu lat wiódł życie starego kawalera, nigdy nie nauczył się gotować
nawet najprostszych potraw. Jego umiejętności kulinarne ograniczały się do odgrzewania
mrożonek oraz parzenia kawy. Wrzucił więc i teraz do gotującej się wody dwa mrożone
odnóża alaskiego kraba królewskiego, następnie oddzielił starannie mięso od skorupek,
posiekał je i estetycznie ułożył. Koty nieufnie obeszły dookoła talerzyk stojący na podłodze -
najpierw zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, potem w kierunku przeciwnym -
nim zdecydowały się skosztować potrawy.
- O ile dobrze zrozumiałem, miałyście dziś ochotę raczej na pierś kurczaka lub bażanta
- stwierdził Qwilleran.
Traktował je w ten sposób, bo stanowiły bardzo istotne dwie trzecie jego życia. Poza
nimi nie miał rodziny. Yum Yum była przeuroczą kotką, która lubiła sadowić mu się na
kolanach i wyciągać łapkę do jego wąsów; Koko był zwierzęciem obdarzonym niezwykłą
inteligencją, a jego naturalne kocie instynkty osiągnęły poziom zdolności paranormalnych.
Yum Yum wiedziała doskonale, kiedy Qwilleran włożył na siebie coś nowego albo podał
jedzenie na innym talerzyku niż zwykle, jednak ruchliwy nosek i najeżone wąsy Koko były w
stanie wyczuć grożące niebezpieczeństwo i odkrywać skrzętnie skrywane tajemnice.
Yum Yum miała też skłonność do kradzieży, co w szczególności dotyczyło małych,
lecz znaczących przedmiotów; Qwilleran jednak był przekonany, że czyniła to za sprawą i
poduszczeniem Koko. Tak czy inaczej, razem stanowili zgraną parę kocich łobuzów.
„Małe szatany! - tak określił je niedawno podczas rozmowy ze swoją przyjaciółką,
Polly. - Chyba na użytek Moose County postanowiły wcielić się w rolę Mungojerriego i
Pumpernikla z Kotów”.
Gdy koty bez entuzjazmu posilały się krabem, Qwilleran obserwował pełną
dezaprobaty posturę ich beżowopłowych postaci, krytycznie przekrzywione brązowe uszka i
wyrzut wyrażający się stosownym ułożeniem ogonów. Od dawna uważnie studiował kocią
mowę ciała, ostatnio zwracając szczególną uwagę właśnie na „ogonomowę”. Z zamyślenia
wyrwał go dzwonek telefonu, jednak po drugiej stronie nikt się nie odezwał. Wzruszył
ramionami i zabrał się do odmrażania potrawki z wołowiny na swój własny użytek.
Najczęściej w sobotnie wieczory spożywał kolację w „Old Stone Mill”, a
towarzyszyła mu Polly Duncan, kierowniczka biblioteki w Pickax i najważniejsza kobieta w
jego życiu. Tego dnia jednak nie było jej w mieście. Przełknął kolację, nie zwracając uwagi
na smak, a następnie udał się do gabinetu, by napisać kolejny tekst do redagowanej przez
siebie w lokalnej gazecie rubryki „Piórkiem Qwilla”. Tematem artykułu był zdumiewający
sukces pewnego artystycznego eksperymentu. Właśnie tego wieczoru Klub Teatralny dawał
ostatnie przedstawienie dramatu Sławna historia żywota króla Henryka VIII. Dobór sztuki
uznano za nader kontrowersyjny. Nawet najzagorzalsi miłośnicy Szekspira przepowiadali, że
więcej będzie osób na scenie niż na widowni. A jednak przedstawienie utrzymało się na
afiszu najdłużej w historii tutejszego teatru: pokazano je dwunastokrotnie w ciągu czterech
weekendów, przy czym za każdym razem prawie wszystkie miejsca na widowni były zajęte.
Qwilleran był obecny na premierze w towarzystwie Polly Duncan, siedział w piątym
rzędzie przy przejściu, następnie z czystym sumieniem napisał bardzo pochlebną recenzję.
Teraz, kiedy wiadomo już było, ile biletów się sprzedało, stworzył tekst podsumowujący
wydarzenie, w którym wychwalał publiczność za to, że potrafiła docenić poważny dramat
oraz wykonawców z małego miasteczka, którzy z powodzeniem wcielili się w
szesnastowiecznych angielskich arystokratów. Nie przypadkiem postać reżysera pojawiła się
dopiero na szarym końcu, w ostatnim akapicie. Hilary VanBrook uraził dziennikarską dumę
Qwillerana, odmawiając mu zgody na zamieszczenie swojego naszkicowanego „piórkiem
Qwilla” portretu w gazecie. Tymczasem każdy inny mieszkaniec Pickax uważałby taką
możliwość za coś w rodzaju wygranej na loterii. Teraz dziennikarz miał ostatnie słowo,
umieszczając nazwisko VanBrooka w ostatnich zdaniach swojego artykułu.
Zadowolony z rezultatu Qwilleran przyrządził sobie filiżankę kawy za pomocą
skomputeryzowanego ekspresu i odmroził pączka, zamierzając poświęcić się relaksowi z
okazyjnie kupioną książką. Qwilleran z natury nie należał do osób rozrzutnych i również gdy
jego status finansowy radykalnie się zmienił, zachował wiele ze swych dawnych,
oszczędnych nawyków. Jeździł używanym samochodem, tankował na samoobsługowej stacji
benzynowej, krzywił się na widok wygórowanych cen i starał się kupować książki w
antykwariatach oraz na wyprzedażach.
Przebrał się w piżamę, na którą narzucił stary, wygodny szlafrok, przyłożył zapałkę do
suchych gałązek i polan na kominku... i już miał się usadowić wygodnie w wielkim fotelu,
kiedy telefon znów zadzwonił. Również tym razem usłyszał trzask pospiesznie odkładanej
słuchawki, a potem sygnał. Jednak teraz zaczął już się zastanawiać: w wielkich miastach,
które poznał, mieszkając i pracując na Nizinach, należałoby obawiać się włamywacza
sprawdzającego z budki na rogu, czy ktoś jest w domu. W Moose County włamania zdarzały
się niezwykle rzadko, toteż przypuszczał, że głuche telefony są jedynie przejawem czyjegoś
wścibstwa. Jabłkowa szopa Qwillerana wywołała prawdziwą sensację w okolicy; do tego
stopnia, że po jego włościach wciąż ktoś się kręcił i próbował zaglądać przez okna.
Dodatkowego posmaku całej sprawie nadawał fakt, że w latach dwudziestych na belkach pod
sufitem powiesił się w niej pewien sadownik.
Zapominając o telefonie, zasiadł wygodnie w fotelu, kładąc nogi na otomanie.
Syjamczyki stawiły się również, gotowe na sesję lektury. Często czytał im na głos. Wyraźnie
lubiły go słuchać i nie sprawiało im większej różnicy, czy są to wiersze Walta Whitmana z
wyświechtanego tomiku, czy też wyniki rozgrywek pierwszoligowych z nizinnych gazet.
Qwilleran dysponował mocnym głosem, zyskał też niemało podczas lekcji emisji podczas
studiów, a do tego dochodziła jeszcze znakomita akustyka szopy.
Gdy otworzył Ptaki Ameryki Audubona - tanią edycję dziewiętnastowiecznego
bestsellera - jego dwuosobowa publiczność ułożyła się wygodnie, tworząc dwa uważnie
wsłuchane kłębki. Yum Yum znajdowała się na kolanach Qwillerana, a Koko na bocznym
oparciu fotela. Ornitologia nigdy szczególnie Qwillerana nie interesowała, ostatnio jednak
Polly podarowała mu na urodziny lornetkę, wyraźnie pragnąc go zachęcić do wspólnych
obserwacji ptaków. Co więcej, książka z ponad dwustu kolorowymi ilustracjami za dolara -
takiej okazji nie sposób było się oprzeć.
- Głównie są tu obrazki - oznajmił wsłuchanym zwierzakom, przerzucając stronice. -
Kto wymyśla takie dziwaczne nazwy ptaków? Bak amerykański... głuptak... zausznik...
lodówka... wilgowron żaglosterny! Przecież to brzmi absurdalnie, prawda?
- Yow - zgodził się z nim Koko.
- Popatrzcie na tego przystojniaka! To wasz przyjaciel, kardynał. Z książki
dowiadujemy się, że zamieszkuje zarośla i krzewy oraz ogrody, i spotykany jest daleko na
północy, nawet w Kanadzie.
Koko, który już na Nizinach był wytrawnym obserwatorem gołębi, spędzał teraz
każdego dnia całe godziny przy oknach wszystkich poziomów szopy-rezydencji, śledząc
ptaszki, których całe mnóstwo kręciło się po opuszczonym sadzie. Ostatnio zawarł znajomość
z gościem wyróżniającym się czerwonym upierzeniem, królewską koroną i patrycjuszowskim
dziobem, który wciąż pogwizdywał pytająco: „kto to?”
Gdy Qwilleran przewrócił stronę i oczom jego ukazał się wizerunek łuszczą strojnego,
oba koty ożywiły się nagle, odwracając głowy w stronę drzwi wejściowych. Qwilleran także
zaczął nasłuchiwać. Z oddali dobiegał groźny pomruk, jakby przez sad nadciągała kolumna
czołgów, po chwili dostrzegł światła zbliżające się do szopy. Zerwał się z fotela i włączył
lampy na dziedzińcu. Ujrzał samochody jadące jeden za drugim Trevelyan Trail - pojazdy
kołysały się na wybojach gruntowej drogi i manewrowały, starając się ominąć co większe
wyrwy, ale zbliżały się nieuchronnie.
- Cóż to takiego, u licha? - zdziwił się, przygładzając wąsy. - Jakaś inwazja?
Zaniepokojony ton jego głosu sprawił, że oba koty znikły bezszelestnie - nie miały
przecież zamiaru znaleźć się na linii ognia.
Jeden po drugim pojazdy pojawiały się u wylotu drogi, by następnie zaparkować
pośród wysokich traw rosnących między starymi jabłoniami. Gasły światła, ciemne sylwetki
wysiadały z samochodów i półciężarówek, kierując się gromadnie w stronę szopy. Dopiero
gdy pierwsze sylwetki znalazły się w kręgu światła latarni, Qwilleran rozpoznał je jako
aktorów i inne osoby związane z przedstawieniem Henryk VIII. Nieśli sześciopaki piwa,
turystyczne lodówki, brązowe torby z papieru i pudełka z pizzami.
W pierwszej chwili pomyślał: A niech to! Przyłapali mnie w piżamie i starym
szlafroku! Zaraz potem uprzytomnił sobie, że i oni wyglądają jak jacyś włóczędzy. I
rzeczywiście, wszyscy ubrani byli w stroje co najmniej robocze: wytarte dżinsy, spłowiałe
bluzy, sprane spódnice, wyciągnięte swetry i znoszone buty - jakby dla kontrastu wobec
dworskich strojów, w których paradowali jeszcze godzinę temu.
- Postanowiliśmy urządzić ci parapetówę! - zawołali na widok Qwillerana stojącego w
drzwiach. Sięgnął za framugę do głównego włącznika uruchamiającego iluminację całego
wnętrza. Skierowane w dół i w górę reflektory ukryte były za belkami i pod podestami.
Odsunął się, by wpuścić gości do środka. Zmieścili się wszyscy bez trudu - cała czterdziestka!
Otworzyli szeroko oczy ze zdumienia i pootwierali usta, a mieli po temu wszelkie
powody. Ściany parteru zbudowane były z kamieni połączonych zaprawą, której jednak nie
było widać, toteż oryginalna podstawa budynku tworzyła wewnątrz atmosferę groty. Nad ich
głowami przebiegały potężne sosnowe belki, niektóre z nich szerokości trzydziestu
centymetrów. Odświeżono je, przywracając im ich dawny miodowy kolor; kontrastowały
teraz łagodnie ze świeżo otynkowanymi ścianami pomalowanymi na biało. Pośrodku wznosił
się nowoczesny kominek, wielki biały kubik z trzema grubymi, pomalowanymi na biało
rurami ciągnącymi się aż do środka dachu.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów członkowie Klubu Teatralnego z Pickax
oniemieli. Przechadzali się po parterze jak w transie, spoglądając ku górze na belki i podpory,
a potem w dół na ceramiczną posadzkę, i rozglądali się dookoła, podziwiając meble
ustawione na marokańskich dywanach. Aż wreszcie wszyscy przyszli do siebie i zaczęli
mówić wszyscy naraz.
- Qwill, ty naprawdę tutaj mieszkasz?
- Nie do wiary!
- Nieźle, naprawdę nieźle! Musiało kosztować majątek!
- To wszystko zaprojektował Dennis? Prawdziwy geniusz!
- Człowieku, przecież tu starczy miejsca na trzy fortepiany i dwa stoły bilardowe.
- Patrzcie na te belki! Teraz już nie robią takich drzew.
- W sam raz, żeby się powiesić.
- Qwill, mój drogi, to powalające! Nie potrzebujesz sublokatorki?
Qwilleran przy różnych okazjach poznał ich wszystkich, a niektórzy byli jego
ulubionymi znajomymi z Pickax:
Na przykład Larry Lanspeak, właściciel tutejszego domu towarowego. Chciał grać
kardynała Wolseya, w końcu jednak otrzymał rolę króla Henryka, a że był drobnej budowy,
jego kostium trzeba było wypchać, aby aktor nabrał majestatycznego wyglądu - jak przystało
na dobrze odżywionego monarchę.
Fran Brodie, projektantka wnętrz, a także córka komendanta policji. Ubiegała się o
rolę królowej Katarzyny, obsadzono ją jednak jako piękną Annę Boleyn. Zdaniem Qwillerana
był to strzał w dziesiątkę. Podczas sceny koronacji nie mógł od niej oderwać oczu i obawiał
się, że Polly zauważy jego przyspieszony oddech.
Carol Lanspeak, przewodnicząca klubu, zaprzyjaźniona ze wszystkimi. Także ona
pragnęła zostać królową Katarzyną i była głęboko rozczarowana, kiedy reżyser, VanBrook,
obrał ją za swoją asystentkę i jedynie dublerkę królowej.
Susan Exbridge, ostatnio rozwiedziona, zajmująca się handlem antykami. Nie
wyglądała na swoje czterdzieści lat i wprost marzyła o roli Anny Boleyn. Była wściekła,
kiedy reżyser obsadził ją jako Starą Damę, jednak jej gniew szybko minął, zorientowała się
bowiem, że postać owa wygłasza kilka kwestii, które mogą zrobić prawdziwą furorę.
Derek Cuttlebrink, pomocnik kelnera w „Old Stone Mill”. Grał w przedstawieniu aż
pięć ogonów i robił spore wrażenie - nie ze względu na zdolności aktorskie, lecz z powodu
tykowatej postury. Miał już metr dziewięćdziesiąt dziewięć i nadal rósł. Gdy tylko pojawiał
się na scenie w stroju kolejnych postaci, po widowni przechodził szept: „O, to znowu on”.
Dennis Hough, budowniczy, niedawno przybyły do miasta. On także pragnął zagrać
kardynała Wolseya, musiał jednak zadowolić się pomniejszą rolą. Tym niemniej jako książę
Buckingham niesłusznie skazany na śmierć wygłaszał mowę pożegnalną, która co wieczór
doprowadzała widzów do łez.
Eddington Smith, bukinista. Ten nieśmiały staruszek grał kardynała Campeiusa, choć
nikt nie był w stanie dosłyszeć jego kwestii. Nie miało to jednak znaczenia, jako że
najważniejsze padały z ust kardynała Wolseya.
Hixie Rice, kierowniczka działu reklamy tutejszej gazety. Ze względu na swoje
kwalifikacje i kontakty podjęła się sprzedaży reklam w programie przedstawienia. Zyskała w
ten sposób dość pieniędzy, by pokryć koszty wspaniałych dworskich kostiumów.
Wally Toddwhistle, utalentowany młody taksidermista. Tworzył dla Klubu
Teatralnego scenografie, a przy Henryku VIII dokonał cudów za pomocą starych desek, farby
w spreju i prześcieradeł.
Obecny był również reżyser, Hilary VanBrook, który przechadzał się samotnie i
odzywał się niewiele lub zgoła wcale. Cała reszta była podekscytowana doświadczeniami
ostatniego przedstawienia: owacją na stojąco, kwiatami i powszechną ulgą, że wreszcie już
jest po wszystkim. Teraz trzeba było odreagować stres, co wiązało się ze sporym hałasem.
Koty spoglądały na tłumek z wysokiego podestu i poruszały noskami, rozpoznając zapachy
sera, pepperoni i anchois unoszące się ku górze. Wszyscy aktorzy byli głodni jak wilki.
Pochłonęli pizzę, popijając ją zimnymi napojami i mocnym naparem ze skomputeryzowanego
ekspresu Qwillerana, cały czas nie przestając gadać:
- Coś się komuś pomyliło i musiałam wypowiedzieć swoją kwestię w ciemnościach!
Mogłabym zabić tego palanta od reflektorów!
- Dziś podczas wizji Katarzyny anioły upuściły jej girlandę na głowę. Myślałam, że
nie wytrzymam i wybuchnę śmiechem.
- Podczas ostatniego przedstawienia wszystko się sypie, ale widownia i tak tego nie
zauważa.
- Pamiętacie, podczas procesji zawsze nieśliśmy złote berło, a dzisiaj za cholerę nikt
nie był w stanie go znaleźć!
- Przynajmniej akurat dziś nikt nie nadepnął na mój welon. Dzięki Bogu: mała rzecz, a
cieszy.
- W połowie procesu o zdradę zaczął gonić do przodu jak szalony, musiałem
improwizować. To nie takie łatwe, jeżeli usiłuje się przemawiać angielskim z epoki królowej
Elżbiety.
- Dzisiaj publiczność naprawdę była świetna, nie uważacie? Na kwestię Starej Damy
rozległ się ryk śmiechu nawet z balkonu.
- Nic dziwnego, zagrała koncertowo!
Pełniąc obowiązki gospodarza, Qwilleran przechadzał się od grupki do grupki,
pobrzękując lodem w szklance wody mineralnej squunk. Jego drink wyglądał jak wódka z
lodem, ale wszyscy obecni wiedzieli, że to napój ze zdroju bijącego w Squunk Corners. Nie
zdziwił się, widząc Dennisa Hougha otoczonego wianuszkiem kobiet. Pośród nich była Susan
Exbridge, wciąż z przylizanymi włosami, jako Stara Dama musiała bowiem nosić na nich
perukę... i Hixie Rice, potrząsająca asymetryczną fryzurą na pazia, w tym tygodniu koloru
kasztanowego... oraz Fran Brodie, której miękkie, jasne loki zaskakująco kontrastowały ze
stalowym spojrzeniem szarych oczu.
Carol Lanspeak trąciła dyskretnie Qwillerana w łokieć.
- Popatrz na Dennisa i jego groupies. Szkoda, że jestem szczęśliwą mężatką, bo sama
bym do nich dołączyła.
- Dennis to przystojny facet - przyznał Qwilleran.
- Najbardziej interesujące jest w nim to - zauważyła Carol - że jest zarazem męski i
wrażliwy. Wygląda na spokojnego, a w środku aż się gotuje, o krok od wybuchu. Zresztą
podczas prób było kilka ostrych starć.
- Jest impulsywny, ale podczas prac nad renowacją szopy nie zwracałem uwagi na
jego przypływy złego humoru, bo robił świetną robotę. Nie wiem, czy wiesz, ale o mało nie
uzyskał uprawnień architekta, tylko w ostatniej chwili zdecydował się jednak zostać
budowniczym. Zwróć uwagę, jak włączył stare drabiny do swojego projektu - na jednej z
nich, mniej więcej w połowie wysokości, znajdował się właśnie tykowaty pomocnik kelnera,
machając ręką i nogą do gości zgromadzonych w dole. - Tamte podesty służą do tego, żeby
móc umyć położone wyżej okna. Na barierkach wkrótce zawisną gobeliny.
- Może takie pikowane patchworki... - zaproponowała Carol, która miała słabość do
wnętrz swojskich i przytulnych.
- Nic z tych rzeczy! - oświadczył stanowczo Qwilleran. - Fran zamówiła specjalne
gobeliny u pewnej artystki. Mają je dostarczyć lada dzień.
- Wszyscy w mieście wprost marzą, żeby zobaczyć to miejsce.
- Dlatego też będziemy je im pokazywać. Opłata za wstęp pójdzie na rzecz biblioteki.
To pomysł Polly.
- Jeżeli będziecie podawać przekąski, biblioteka nieźle się obłowi. Mieszkańcy Pickax
są wiecznie głodni - a potem od niechcenia spytała, dając tym samym dowód wścibstwa jakże
charakterystycznego dla rdzennej mieszkanki tych okolic: - A gdzie jest Polly?
Wszyscy wiedzieli, że spadkobierca Klingenschoenów i bibliotekarka spędzają
weekendy razem. Podczas pogaduszek w barze zwanym „Pod Psem” prawie zawsze padało
pytanie: „Myślicie, że on się kiedyś z nią ożeni?” Podczas wytwornych rozmów kobiet
popijających kawkę w „Lois's Luncheonette” temat pojawiał się nie mniej często: „Nie wiem,
dlaczego ona za niego nie wyjdzie?”
Odpowiadając na pytanie Carol, Qwilleran wyjaśnił:
- Polly jest w Lockmaster na ślubie. Syn tamtejszej bibliotekarki porzuca właśnie stan
kawalerski.
- Kto się opiekuje Bootsiem? - powszechnie znanym w Pickax faktem było również to,
że bibliotekarka ma kota na punkcie swojego pupilka.
- Byłem u niej dzisiaj, żeby go nakarmić, jutro znów tam się zjawię, aby napełnić jego
brzuszek, czyli studnię bez dna - i posprzątać w kuwetce. Nigdy nie widziałem, żeby kot jadł
aż tak dużo!
- Wciąż jeszcze rośnie - zauważyła Carol.
- Polly ma wrócić późnym popołudniem i opowiedzieć mi, jak była ubrana panna
młoda, kto złapał jej bukiecik podczas oczepin i tak dalej. Nie mogę pojąć, co tak fascynuje
kobiety w obrzędach ślubnych.
- Oho, zrzędzenie zgryźliwego starego kawalera.
- Ja tam wolałbym pójść na mecz. Zdajesz sobie sprawę, że od czterech lat nie byłem
na ani jednym pierwszoligowym meczu? A od urodzenia jestem fanem drużyny z Chicago.
- Sam sobie jesteś winien, Qwill. Wiesz doskonale, że Larry z przyjemnością zabrałby
cię do Chicago albo Minneapolis. Niedawno kupił nową awionetkę i są w niej cztery miejsca.
Polly i ja mogłybyśmy przy okazji wybrać się na zakupy. Chyba, że też chciałaby obejrzeć
mecz.
- Polly nie lubi bejsbolu! - rzekł z naciskiem Qwilleran. Zresztą za zakupami też nie
przepada - dodał w myśli, mając w pamięci zawartość jej skromnej garderoby skompletowaną
dość chaotycznie podczas różnych wyprzedaży w domu towarowym Lanspeaków.
Mąż Carol podszedł do nich.
- Słyszę, że ktoś, oferuje moje skromne usługi?
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Lanspeakowie są zwykłą, przeciętną
parą w średnim wieku, oboje jednak tryskali młodzieńczą energią, dzięki której stali się
prominentnymi postaciami miejscowej społeczności, a która przy okazji czyniła z ich obojga
wyśmienitych aktorów. Qwilleran często zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to
wynikiem jakiejś - hm - szczególnej diety.
- Larry, w tej roli byłeś wprost znakomity. Nigdy nie widziałem tak królewskiego
króla Henryka!
- Dzięki, bracie. Jedno ci powiem, miło jest znów schudnąć. Mało tego, że musiałem
manewrować brzuszyskiem Henryka po scenie, to jeszcze musiałem myśleć jak grubas!
Przyznam się, że przychodziło mi to z dużym trudem. No i jeszcze ta przeklęta swędząca
broda! Zgoliłem ją natychmiast, jak tylko kurtyna opadła.
- Co Polly mówiła o naszym przedstawieniu? - spytała Carol.
- Była zachwycona. Poza tym oboje byliśmy zdania, że sceny zbiorowe wypadły
wyjątkowo dobrze. Jak sobie radziliście z tymi wszystkimi dzieciakami?
- Łatwe to nie było. Trzeba było wcisnąć je w kostiumy, zmusić do zachowania ciszy
za kulisami, a potem wypychać na scenę we właściwym momencie. Jak wiesz, przebierali się
jeszcze w szkole i dowoziliśmy je szkolnymi autobusami. Trauma, mówię ci. Na szczęście
Hilary reżyserował już tę sztukę i miał wszystkie triki w małym palcu. Jako jego asystentka
wiele się nauczyłam, nie przeczę - odwróciła się plecami do pozostałych gości i zniżyła głos:
- Jednak jako przewodnicząca klubu i żona prezesa rady szkolnej pragnę stwierdzić wyraźnie,
że nie znoszę tego człowieka!
Znaczna część populacji Pickax żywiła szczerą nienawiść do Hilary'ego VanBrooka,
dyrektora liceum. Przyczyną była konfliktowa osobowość pedagoga i fakt, że był niezwykle
zarozumiały. Nawet noszone przez niego w szkole golfy działały niejednemu na nerwy. W
Moose County ktoś, kto piastował oficjalne stanowisko i nosił czarny golf zamiast białej
koszuli oraz stonowanego krawata, uważany był za coś w rodzaju elementu wywrotowego.
Jednak szczególnie irytujące było to, że wszelkie jego przedsięwzięcia wieńczył sukces -
choćby nawet z początku wydawały się pozbawione sensu czynnikom takim jak rodzice,
nauczyciele, kuratorzy i rada szkolna.
Tak więc utyskiwanie na dyrektora było jednym z ulubionych zajęć mieszkańców
Pickax. Nie grzeszył urodą, toteż za plecami przezywano go „Końska Szczęka”. A jednak
jego uzdolnienia i pewność siebie napawały wszystkich podziwem. Znakomite osiągnięcia
Hilary'ego jako administratora szkolnego i jego reputacja intelektualisty sprawiły, że Klub
Teatralny dał mu się nakłonić do wystawienia sztuki uważanej za zbyt nudną, na zbyt małej
scenie, wymagającej zbyt wielu aktorów. A oto teraz Henryk VIII zapisał się na trwałe w
annałach jako kolejny triumf Końskiej Szczęki.
- Owszem - mruknął Larry, również półgłosem. - Temu padalcowi znów się udało!
Sprzedaliśmy tyle biletów, że nawet mamy zyski. To dzięki tym wszystkim dzieciakom, bo za
każdym razem sala była pełna ich krewnych, przyjaciół i kolegów ze szkoły - rzucił okiem na
prawo, by sprawdzić, gdzie znajduje się dyrektor, i ciągnął scenicznym szeptem: - Popełnił
jednak dwa błędy. Z całą pewnością nie powinien był przyznawać sobie samemu roli
kardynała Wolseya i zdecydowanie nie należało sprowadzać osoby z zewnątrz do roli
królowej Katarzyny. Tutaj w Moose County mamy wystarczająco wiele talentów.
Qwilleran przesunął wzrokiem po grupkach gości.
- A co się stało z królową? Tutaj jej nie widzę.
- Odjechała, gdy tylko kurtyna opadła. W pośpiechu zmyła makijaż i nawet nie
powiedziała nam do widzenia.
- No cóż, my także nie byliśmy wobec niej szczególnie serdeczni - przyznał Larry -
chociaż oczywiście powiedzieliśmy jej o imprezie i wyjaśniliśmy, jak tu dojechać. Zapisała,
więc myślałem, że się pojawi. Co prawda mieszka w Lockmaster, całe sześćdziesiąt mil stąd,
więc chyba można jej wybaczyć.
Carol ścisnęła męża za ramię.
- Jak ci się podoba szopa, kochanie?
- Jest fantastyczna! W jakim była stanie, Qwill, zanim zaczęliście przebudowę?
- Konstrukcja okazała się bardzo solidna, tylko wewnątrz było strasznie brudno! Przez
całe lata rezydowały tu ptaki, koty, nietoperze i nawet skunksy. Fran zawiesiła te niemieckie
grafiki w charakterze przeprosin dla wysiedlonych nietoperzy - pokazał im cztery oprawione
w ramki obrazki przedstawiające latające ssaki, datowane na rok 1824.
- Powinno się zrobić zdjęcia tego wnętrza i opublikować je w jakimś czasopiśmie.
- Owszem, przydałaby się taka publikacja - ze względu na Dennisa. Zresztą Fran też
świetnie się spisała, jeśli chodzi o wyposażenie wnętrza. Zwłaszcza że nie należę do
najłatwiejszych klientów. Niedługo przyjedzie tu z Lockmaster John Bushland, żeby porobić
zdjęcia. Ciekaw jestem, jak to wszystko będzie wyglądało na odbitkach.
- A tutaj nie mamy dobrego fotografa? - oburzył się Larry.
Zawistna rywalizacja między Pickax a Lockmaster ciągnęła się już od ponad stulecia.
- Nie mamy takiego, który dorównywałby Bushy'emu pod względem talentu i
doświadczenia, nie mówiąc już o tym, żeby dysponował równie dobrym sprzętem.
- Racja. Fakt, że jest niezły - przyznał Larry.
- Pizza się kończy! - zawołał ktoś i tłumek zgromadził się wokół barku w kuchni - to
znaczy udali się tam wszyscy oprócz Hilary'ego VanBrooka. Kiedy inni skupiali się w
gromadki, mieszające się ze sobą i przemieszczające po obszernym wnętrzu, reżyser trzymał
się z dala. W butelkowozielonej sportowej marynarce ze sztruksu i czerwonym golfie był
zdecydowanie najlepiej ubranym osobnikiem pośród tej byle jak odzianej hałastry. Z
pochylonymi ramionami, rękami w kieszeniach i posępnym wyrazem kościstej, brzydkiej
twarzy przyglądał się uważnie - i krytycznie - ręcznie ciosanym belkom drewnianej
konstrukcji budynku, wymyślnemu kominkowi, grafikom na ścianach i kaszcie drukarskiej
wypełnionej do połowy metalowymi czcionkami na drewnianych klockach.
Stał właśnie przed sosnową szafą wysoką na ponad dwa metry, kiedy podszedł do
niego Qwilleran.
- To wyprodukowana w Pensylwanii niemiecka szafa typu Schrank datowana na rok
1850 lub wcześniej.
- Raczej austriacka - poprawił go dyrektor. - Widać, że oryginalnie pokryta była
malunkami, które potem ktoś zdarł i dał nowe wykończenie, co, jak przypuszczalnie zdaje
pan sobie sprawę, obniża jej wartość.
Qwilleran szczerze żałował, że nie było nigdzie w okolicy matki Dennisa, która
mogłaby temu zaprzeczyć. VanBrook wypowiedział swe słowa, nie spoglądając na słuchacza.
W ogóle miał irytujący zwyczaj wodzenia oczami po pokoju podczas rozmowy. Wykazując
godny podziwu takt i opanowanie, Qwilleran odparł:
- Tak czy inaczej, pragnę pogratulować panu sukcesu, jaki odniosła sztuka.
Reżyser zerknął na wystrzępione poły szlafroka, który Qwilleran miał na sobie.
- Ów sukces nie jest dla mnie zaskoczeniem. Kiedy zaproponowałem wystawienie tej
sztuki, spotkałem się ze sprzeciwem ze strony osób mających niewiele doświadczenia
teatralnego i słabe pojęcie o Szekspirze. Ktoś powiedział, że jest nudna. Otóż nie ma nudnych
sztuk, jeśli reżyser jest kompetentny. Co więcej, Henryk VIII porusza problemy istotne dla
współczesnego społeczeństwa. Dbam o to, by uczniowie starszych klas przerabiali tę sztukę.
- Podobno zanim objął pan dyrekcję szkoły w Pickax, wcale nie przerabiano tam
Szekspira.
- Niestety, to prawda. Teraz najpierw zapoznają się z Romeo i Julią, następnie z
Makbetem i Juliuszem Cezarem. Nie tylko czytają te sztuki, ale i recytują ich fragmenty.
Szekspira powinno się deklamować na głos.
Słuchając teatralnego głosu VanBrooka i spoglądając nad jego ramieniem, Qwilleran
dostrzegł Koko schodzącego po rampie wiodącej z antresoli. Kota wyraźnie coś
zainteresowało, wpatrywał się uważnie w dyrektora szkoły. Bez trudu i bezgłośnie znalazł się
na szczycie szafy, zajmując pozycję nad głową VanBrooka. Przyglądał się jej z bardzo
szczególnym wyrazem pyszczka. Mogąc tylko mieć nadzieję, że Koko nie żywi jakichś
niecnych intencji, rzucił mu surowe spojrzenie i odkaszlnął znacząco, nim zadał kolejne
pytanie:
- Co pan sądzi o przeróbkach, jakich Dennis dokonał w tym wielkim gmaszysku?
- Koncepcja jest oczywiście wtórna - rzekł VanBrook z wyrazem twarzy godnym
wielkiego znawcy architektury wnętrz.
- Według słów Dennisa rampy służą temu, żeby zachować regionalny charakter
budynku. Jakiekolwiek podobieństwo do Muzeum Guggenheima jest całkowicie
przypadkowe. Te drabiny - ciągnął Qwilleran - są oryginalne, prowadziły ongiś na górny
poziom, ich szczeble umocowane są za pomocą skórzanych rzemieni.
Najwyraźniej reżyser poczuł natarczywe spojrzenie Koko wbite w czubek jego głowy
i dotknął dłonią swego tupeciku. Ten tupecik był zresztą przedmiotem niejednej wymiany
zdań mieszkańców Pickax, żywiących przekonanie, iż prawdziwy mężczyzna powinien mieć
prawdziwe włosy - albo nie mieć ich wcale.
VanBrook odwrócił się nagle i spojrzał na szczyt szafy.
Qwilleran pospiesznie przedstawił swojego ulubieńca:
- To mój kot syjamski, ma na imię Kao K'o-Kung, na cześć pewnego
trzynastowiecznego chińskiego artysty.
- Yow! - potwierdził Koko, który doskonale wiedział, że to o nim mowa.
- Owszem, żył za czasów panowania dynastii Yuan - dyrektor szkoły przytaknął
niedbałym ruchem głowy. - Był też znanym poetą, choć na Zachodzie mało kto o tym wie.
Jego imię oznacza „godzien szacunku”, w każdym razie taki jest sens, bo dokładne
tłumaczenie byłoby dość trudne.
Odwrócił się plecami do niemieckiej szafy Schrank, która niespodziewanie stała się
szafą austriacką. Qwilleran cieszył się, że kotem wpatrującym się w tupecik jest Koko, a nie
jego wspólniczka. Yum Yum zwana Łapką pochwyciłaby ów intrygujący przedmiot w
mgnieniu oka i z szybkością błyskawicy uciekłaby z nim po rampie do sypialni, gdzie
ukryłaby tupecik pod łóżkiem lub gorzej jeszcze, utopiłaby go w toalecie.
VanBrook perorował:
- Kultura ogólna, jeśli chodzi o wszystkie dziedziny sztuki: oto co wprowadziłem do
programu nauczania tutejszej szkoły, podobnie zresztą uczyniłem przedtem w Lockmaster. W
moim przekonaniu absolwenci, którzy kiepsko grają na jakichś instrumentach lub malują
mierne martwe natury, w żaden sposób nie przyczyniają się do rozwoju kulturalnego
społeczności. Esencją prawdziwej edukacji jest wyrobienie w dziedzinie sztuk plastycznych,
muzyki, literatury i architektury, przygotowanie do ich odbioru - rozejrzał się po byłej szopie
z namysłem. - Chciałbym przyprowadzić tu uczniów klas od dziewiątej do dwunastej,
wycieczki po jednej klasie naraz.
Qwillerana aż zatkało na taką bezczelność, nim jednak zdążył cokolwiek
odpowiedzieć, na szczycie Schranka coś się zakotłowało, zgrzytnęły pazury i futrzany kłębek
mignął nad głową dyrektora szkoły, by wylądować trzy metry dalej na dywanie. Po tym
wyczynie Koko wydał z siebie donośny i rozkazujący miaukot.
Larry Lanspeak dosłyszał go i właściwie zinterpretował tę wypowiedź.
- Dziewczyny, chłopaki - zawołał. - Pora się zwijać! Koty Qwilla chcą iść spać.
Goście z ociąganiem zaczęli zbierać papierowe talerzyki i obrusy, gromadzić puste
butelki, poprawiać krzesła. Kolejne osoby znikały w ciemnościach, pozdrawiając się
wzajemnie wojennymi okrzykami Indian i wygłupiając się na wszystkie możliwe sposoby.
Gdy Fran pożegnała się z Qwilleranem teatralnym pocałunkiem na dobranoc, spytał ją
jeszcze:
- Ta impreza to twój pomysł? I czy to właśnie tobie zawdzięczam dwa głuche
telefony?
- Musieliśmy sprawdzić, czy jesteś w domu, Qwill. Myśleliśmy, że może wyszedłeś
dokądś razem z Polly. A właśnie, gdzie ona jest?
- W Lockmaster. Pojechała na jakiś ślub.
- Poważnie? A dlaczego ty się tam nie wybrałeś? - zapytała ze złośliwym uśmiechem.
- Bałeś się, że złapiesz bukiet?
- Nie bądź bezczelna, młoda damo - ostrzegł ją. - Jeszcze nie zapłaciłem twojego
honorarium.
Przez chwilę spoglądał w ślad za nią - znakomita projektantka, przesympatyczna, o
połowę od niego młodsza, przeuroczo zuchwała, no i prezentowała się świetnie nawet w tych
szmatach, na które zamieniła swój teatralny kostium. Dennis wyszedł razem z Susan, oboje
pogrążeni byli w rozmowie na jakiś sobie tylko znany temat. Eddington Smith towarzyszył
Lanspeakom, którzy mieli odwieźć go do domu.
VanBrook zatrzymał się jeszcze na chwilę, by oznajmić:
- Moja asystentka skontaktuje się z panem w sprawie tych wycieczek uczniowskich.
Tym razem Qwilleran miał już gotową odpowiedź:
- Doskonały pomysł - rzekł - ale muszę postawić jeden warunek. Nalegam, by
wycieczki oprowadzał Dennis, ponieważ on najlepiej będzie potrafił wyjaśnić istotę projektu i
zastosowane metody konstrukcyjne. Będę wdzięczny, jeśli umówi się pan z nim w tej
sprawie.
Wiedział doskonale, że dyrektor szkoły i budowniczy nie raz i nie dwa starli się ze
sobą podczas prób.
VanBrook raz jeszcze omiótł wzrokiem wnętrze, pożegnał się oschle i ruszył za
pozostałymi gośćmi, którzy zmierzali do zaparkowanych samochodów, pokrzykując wesoło i
śmiejąc się, powtarzając kwestie ze sztuki, dyskutując, kto kogo odwiezie, i umawiając się na
spotkania. Zabłysły reflektory samochodów i rozległ się odgłos, włączanych silników;
niektóre z nich mruczały cicho, inne krztusiły się lub ryczały jak odrzutowce.
Qwilleran przyglądał się przez chwilę tylnym światłom podskakującym i kołyszącym
się na wybojach drogi prowadzącej do głównej ulicy.
Zamknął drzwi, zgasił latarnie na dziedzińcu i pogasił większość świateł w domu, a
następnie napełnił talerz syjamczyków przysmakiem na dobranoc.
- Byłyście bardzo grzeczne, zwierzaki. Swoją drogą cieszę się, że ich wyprosiłeś,
Koko. Macie pojęcie, która jest godzina?
Choć dodatkowa kolacja była raczej skromna, koty były nią zachwycone, całkiem
jakby składała się z pięciu dań. Qwilleran przyglądał im się, rozmyślając o gościach, który
odwiedzili go tego wieczoru. Trochę zazdrościł im tych wszystkich prób, przedstawień,
oklasków i ukłonów, rywalizacji o role, narzekań na osobę reżysera, tych wszystkich sypnięć
i zagubionych rekwizytów... Przez krótki czas uczestniczył w działaniach klubu, ale Polly
przekonała go, że uczenie się ról i ciągłe próby zajmą mu mnóstwo czasu, który mógłby
przecież poświęcić na pisanie czegoś poważnego. Podejrzewał jednak, że w gruncie rzeczy
bibliotekarką, która była już w średnim wieku i nosiła rozmiar szesnaście, powodowała
zazdrość o smukłe i tryskające energią młode aktorki z klubu. Polly była kobietą inteligentną i
znakomitym kompanem, świetnie się z nią rozmawiało o literaturze - miała jednak jedną
wadę. Pod wpływem zazdrości stawała się dość zaborcza.
Syjamczyki, które przez kilka minut wylizywały pusty talerzyk, poświęciły się teraz
czyszczeniu łapką brązowych pyszczków i białych wąsów oraz wylizywaniu długimi
różowymi języczkami niemal białego futerka na piersi. Nagle w połowie ruchu oba koty
zamarły, z językami na wierzchu. W następnej chwili Koko pobiegł truchtem w stronę drzwi i
znalazł się przy bocznym oknie, przez które zaczął wpatrywać się w ciemność. Qwilleran
dołączył do niego, Yum Yum także podążyła ich śladem. Gdy spoglądali w mroczny sad,
Qwilleran dostrzegł jeszcze tylne światła ostatniego samochodu, który oddalał się i skręcał w
prawo, w Trevelyan Road.
Kątem oka dostrzegł też metaliczny odblask, którego nie powinno być w sadzie. W
nikłym blasku światła padającego przez okno ujrzał, że pośród drzewek parkuje jeszcze jeden
samochód ze zgaszonymi reflektorami.
Sapnął przez wąsy.
- No proszę - rzekł na głos. - Założę się, że to Dennis i Susan... nie mogliby pojechać
do niego... albo do niej?
- Yow - zgodził się Koko.
Żona i dziecko Dennisa zostały w St. Louis, nie widział się z nimi przez kilka
miesięcy - najpierw nie mógł oderwać się od pracy przy przebudowie składu jabłek, potem
miał jeszcze próby teatralne.
- Ech, żyjmy i dajmy żyć innym - wygłosił maksymę Qwilleran, wspominając wybryki
własnej młodości. - Jeszcze zasłonię kominek i idziemy spać.
Odszedł od drzwi i zamierzał udać się za Yum Yum, która wspinała już się po rampie,
ale Koko uparcie trwał na swoim stanowisku ze wzrokiem wbitym w noc, spięty, ze sztywno
naprężonym ogonem. Qwilleran usłyszał niski pomruk. Koko warczał.
- Daj sobie spokój - zawołał do niego. - To nie nasza sprawa. My idziemy spać, już
jest po trzeciej.
Kot jednak wydał z siebie gardłowy pomruk, który stopniowo przeszedł w
dyszkantowy wrzask. Takiego alarmu Koko nigdy nie czynił bez istotnego powodu.
Qwilleran narzucił więc na ramiona kurtkę, wziął latarkę i podszedł do drzwi, odsuwając kota
na bok.
- Nie! - nie zamierzał mu pozwolić na nocne spacery.
- Halo! - zawołał głośno, idąc przez dziedziniec i wymachując latarką. - Wszystko w
porządku?
Odpowiedziała mu cisza. O tej porze nie było nawet ruchu na Main Street. W
martwych gałęziach jabłoni nie szumiał wiatr. Wewnątrz samochodu nikt się nie poruszał.
Wóz był stary, ten model wyszedł już z produkcji, ale zarazem bardzo starannie utrzymany.
Silnik milczał, światła były zgaszone.
Qwilleran poświecił najpierw dookoła i pomiędzy drzewami, potem do wnętrza samochodu -
ukośnie, żeby światło nie odbijało się od szyby. W środku dostrzegł tylko kierowcę; głowa
mężczyzny oparta była o kierownicę.
Zawał! - pomyślał natychmiast Qwilleran.
Dopiero gdy otworzył drzwiczki samochodu, dostrzegł krew i ranę postrzałową w tyle
głowy.
Rozdział drugi
Ręka Qwillerana zawisła przez chwilę nad telefonem, nim podniósł słuchawkę i złożył
zawiadomienie o zabójstwie. W dawnym wcieleniu, jako rasowy dziennikarz, przede
wszystkim powiadomiłby swoją gazetę, a dopiero potem policję. Jednak to było małe
miasteczko, w którym wszystko o sobie wiedzieli, a poza tym jego życie zupełnie się przecież
odmieniło... Co do kwestii lojalności - hm, tu akurat komendant policji był jego bliskim
przyjacielem. Nie wahając się już ani chwili, zadzwonił do domu komendanta Brodiego.
- Słucham? - rzucił policjant, przyzwyczajony do budzenia o najniezwyklejszych
porach.
- Andy, tutaj mówi Qwill. Zgłaszam zabójstwo.
- Gdzie?
- W moim sadzie.
- Ofiara?
- Hilary VanBrook. Krótka chwila milczenia.
- Skąd się wziął w twoim sadzie?
- Mieliśmy tutaj przyjęcie Klubu Teatralnego, wyszedł jako ostatni. Ktoś go zastrzelił,
nim facet zdążył uruchomić samochód.
Brodie z rzeczowego obrońcy prawa przeistoczył się w troskliwego rodzica:
- Fran też była?
- Tak, razem z całym klubem.
- Zaraz tam będę.
- Chwileczkę, Andy. Na podjeździe prawdopodobnie pełno jest śladów opon i stóp.
Lepiej podjedź z drugiej strony, przez parking teatru. Będę tam na ciebie czekał i otworzę
bramę, pan O'Dell na pewno dawno już ją zamknął.
- Yhm - mruknął Brodie i odłożył słuchawkę.
Qwilleran naciągnął spodnie oraz sweter na piżamę, a potem pobiegł z latarką w
stronę Main Street. Droga prowadząca przez las nie była aż tak bardzo wyboista, niedawno
wyrównano ją i wysypano żwirem, a od ulicy dzieliło go tylko kilkaset metrów, ale nawet
mimo tego, kiedy znalazł się przy bramie, policjanci już na niego czekali. W małym Pickax z
każdego miejsca do każdego innego było nie więcej niż pięć minut drogi.
Wsiadł do samochodu komendanta Brodiego, by wskazać mu drogę; pozostałe wozy
policyjne jechały za nimi, błyskając czerwonymi i niebieskimi Światłami.
- Ostatnio kręcili się tu różni - wyjaśnił - więc zamykamy bramę na noc.
- W jaki sposób natrafiłeś na zwłoki? - spytał sucho Brodie.
- Kiedy wszyscy się już rozjechali, zorientowałem się, że pośród drzew został jeden
samochód. No a potem ten mój kot zaczął wydawać dziwne dźwięki. Wyszedłem, żeby
sprawdzić, co się dzieje, i znalazłem VanBrooka z głową opartą o kierownicę.
- Nie był człowiekiem szczęśliwym. Nie miał żony ani rodziny. Może to
samobójstwo?
- Rana postrzałowa jest w tyle głowy - wyjaśnił Qwilleran. - Spadł mu tupecik, więc
widać było dokładnie.
Znaleźli się na tyłach szopy.
- Zaparkuj tutaj. Wszystko działo się po drugiej stronie domu.
Obok ustawił się wóz patrolowy i radiowóz policji stanowej, zostawiając miejsce dla
karetki i kolejnych samochodów, które pojawiły się po chwili.
- Mogę w czymś pomóc? - spytał Qwilleran.
- Nie wychodź z domu, dopóki się do ciebie nie odezwiemy - polecił mu Brodie. -
Przydałoby się też trochę więcej światła. Mamy co prawda nasze lampy, ale to może nie
wystarczyć.
Qwilleran znów sięgnął do głównego przełącznika i cały skład jabłek rozjarzył się jak
latarnia morska.
Syjamczyki były niespokojne. Wiedziały, że stało się coś niedobrego. W dodatku
wokół domu kręcili się obcy ludzie, a w świetle policyjnych reflektorów uschnięte drzewka
przybierały formy groźnych gigantów. Qwilleran wziął koty na ręce i wspiął się po rampie.
Na antresoli u szczytu budowli urządził dla nich mieszkanie, w którym umieścił wygodne
dywany i poduszki, koszyki do chowania się i pnące się pod sufit półki do rozsiadania się na
nich - oraz telewizor i wideo. Włączył kasetę z filmem o ptakach, żeby je czymś zająć, i
wrócił na parter. Miał niejakie poczucie winy, bo wciąż jeszcze nie zadzwonił do gazety.
Powiadomił więc redaktora dyżurnego i spytał go, czy mają jakiegoś wolnego
dziennikarza. Okazało się, że tak, dyspozycyjny był Roger, który zastępował Dave'a.
- Proszę mu powiedzieć, żeby wjechał od Main Street - dodał na zakończenie
Qwilleran.
Potem próbował połączyć się z Larrym Lanspeakiem, którego wypadało niezwłocznie
powiadomić, ponieważ pełnił on funkcję przewodniczącego rady szkolnej. Jednak
Lanspeakowie nie dojechali jeszcze do domu. Mieszkali dość daleko, a Larry był ostrożnym
kierowcą, poza tym przecież najpierw miał odwieźć do domu Eddiego Smitha. Qwilleran dał
im więc kolejne piętnaście minut, by zdążyli dotrzeć do zamożnego przedmieścia zwanego
West Middle Hummock, gdzie znajdowała się ich siedziba - nim znów wystukał ten sam
numer.
Larry odpowiedział po dziesiątym dzwonku.
- Właśnie wchodziliśmy do domu, Qwill. Co się stało?
- Mam dla ciebie złą wiadomość, Larry. Będziesz musiał rozejrzeć się za następnym
dyrektorem liceum.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- VanBrook nie żyje.
- Jak to? Miał wypadek?
- Nie uwierzysz, Larry, ale ktoś wpakował mu kulkę w głowę. W tej chwili policja
przeczesuje okolicę w poszukiwaniu śladów.
- Jak się o tym dowiedziałeś? Słyszałeś strzał?
- Raczej nie. A może i słyszałem, ale wydawało mi się, że to strzela komuś w
gaźniku? W każdym razie gdy wszyscy odjechali, jeden samochód został. Poszedłem
sprawdzić, co się stało.
- Paskudna historia, Qwill. Policja będzie przekonana, że to któreś z nas.
- Nie wiem, o czym będą przekonani, ale z pewnością jutro będą nas wszystkich
przesłuchiwać.
Larry zaofiarował się, że zadzwoni do kuratora, żeby go powiadomić.
- W przeciwnym razie dowie się tego z radia albo od gliniarzy. Nie do wiary, co za
historia!
Do uszu Qwillerana doszedł odgłos silnika na dziedzińcu.
- Przepraszam, Larry. Chyba przyjechał reporter z gazety. Pogadamy jutro.
Wóz zaparkował obok pojazdów policyjnych; Qwilleran rozpoznał dziesięcioletniego
gruchota, własność Rogera MacGillivraya. Wyszedł na spotkanie młodego brodacza, który
zrezygnował z nauczania historii w szkole, by zająć się historią tworzącą się na żywo i
relacjonować ją dla lokalnej gazety.
- Co się stało? - spytał dziennikarz, zarzucając dwa aparaty fotograficzne na ramię.
- Po ostatnim przedstawieniu mieliśmy tutaj imprezę Klubu Teatralnego. O trzeciej
nad ranem wszyscy już wyszli i odjechali, tylko reżyser został jeszcze na chwilę. Nic więcej
nie wiem. Jeśli chcesz poznać szczegóły, musisz porozmawiać z Brodiem. Jest tam, na
miejscu zbrodni.
Qwilleran przyglądał się przez okno, jak Roger podchodzi do komendanta. Zamienili
kilka słów. Brodie rzucił gniewne spojrzenie w stronę szopy, potem zwięźle odpowiedział na
kilka pytań, a następnie pokazał kciukiem przez ramię, że reporter ma się wynosić. Roger
zrobił szybko kilka zdjęć i powrócił do składu jabłek.
- Jak to się stało, że masz dzisiaj dyżur? - spytał Qwilleran, otwierając mu drzwi.
- Dave musiał jechać do Lockmaster na jakiś ślub, więc zamieniłem się z nim na noce
- wyjaśnił Roger. - O rany, to miejsce jest fantastyczne! Sharon na pewno bardzo chciałaby je
zobaczyć!
- Przyprowadź ją koniecznie któregoś wieczoru na drinka. Oczywiście Mildred także.
- Jedno z nas będzie musiało zostać przy dziecku, więc panie odwiedzą cię same. Nie
pozwól, żeby moja teściowa wypiła za dużo. Od śmierci męża coś za bardzo ciągnie ją do
kieliszka. Moim zdaniem bez Stana żyje się jej o wiele lepiej, ale... no sam wiesz, jakie są
kobiety!
- Jak myślisz, co powiedzą Sharon i Mildred, gdy usłyszą o nagłej śmierci swojego
przełożonego?
- Będą w szoku, ale płakać po nim na pewno nie będą. VanBrook zasłużył się, jeśli
chodzi o program i poziom nauczania szkoły, toteż darzyły go czymś w rodzaju niechętnego
szacunku, ale tego faceta nie lubił nikt z nauczycieli, włączając w to również mnie. Traktował
nas jak dzieci. No i te nasiadówki organizowane przez niego! Większość nauczycieli nie lubi
zebrań, bo niczemu nie służą, a te wielogodzinne posiedzenia organizowane przez Końską
Szczękę dotyczyły niemal wyłącznie jego własnej osoby, można było umrzeć z nudów.
Głównie dlatego odszedłem i zatrudniłem się w gazecie. Kiedykolwiek potem zdarzyło mi się
pojawić w szkole, żeby przygotować jakiś materiał, VanBrook traktował mnie niczym
hydraulika, który przyszedł naprawić kibel... Domyślasz się, kto go ustrzelił? Chyba musiał to
być jeden z twoich gości. Zgadza się?
- Nie będę w tej chwili ryzykował żadnych domysłów, a już zwłaszcza w obecności
przedstawiciela czyhającej na sensacje prasy. Napijesz się piwa?
- Czemu nie. Mogę obejrzeć sobie dom?
- Proszę bardzo. Na pierwszej antresoli jest moja sypialnia i gabinet. Możesz otworzyć
drzwi i zajrzeć, tylko nie spodziewaj się, że zastaniesz tam porządek. Na drugiej antresoli jest
pokój gościnny. Trzeci poziom należy do kotów. Nie budź ich, miały wyczerpującą noc.
- Nie ma obawy. Wiesz, że do kotów odnoszę się nieufnie. Sharon mówi, że to się
nazywa ailurofobia.
Zadzwonił telefon, w słuchawce odezwał się stary przyjaciel Qwillerana, Arch Riker.
Kiedyś razem pracowali w różnych redakcjach na Nizinach, teraz zaś Arch został wydawcą i
redaktorem naczelnym lokalnej gazety.
- Co tam się dzieje? - spytał. - Dzwonił do mnie dyżurny z redakcji. Dlaczego nie
dałeś mi znać?
- A po co? Lepiej wracaj do łóżka. Sprawą zajął się Roger, więc wszystkiego się
dowiesz z pierwszej strony poniedziałkowego wydania.
- Są jacyś podejrzani?
- Spytaj Rogera.
- Dawaj go.
Jednak rozmowa dziennikarza z redaktorem wykazała, że Rogerowi nie udało się
dowiedzieć od komendanta niczego istotnego. Reporter odłożył słuchawkę i spytał
Qwillerana:
- Może byś mi powiedział, kto był na tej imprezie?
- Ta informacja może mieć kluczowe znaczenie dla śledztwa. Nie mogę w tej chwili ci
powiedzieć - odparł Qwilleran.
- Ejże, po czyjej ty jesteś stronie?
Nim Qwilleran zdążył się odezwać, ktoś władczo zapukał do drzwi: Brodie
stanowczym tonem zażądał, żeby Roger wracał do redakcji. Dla porządku reporter
zaprotestował, ale po chwili zawiesił aparaty na ramieniu, wyszedł i odjechał.
- Napijesz się kawy? - spytał Qwilleran komendanta.
- Co ty, nie zamierzam ryzykować życia, pijąc tego twojego szatana! - wszedł do
domu sprężystym krokiem.
Poza służbą był sympatycznym Szkotem, który nosił kilt i grał na dudach. Jednak tej
nocy przeistoczył się w szorstkiego, oschłego stróża prawa dokonującego rutynowych
czynności na miejscu zbrodni.
- Znalazłeś coś? - spytał go Qwilleran. - Jakieś ślady, dowody?
- Jestem tu, żeby zadawać pytania, stary, a nie żeby na nie odpowiadać - Brodie
rozejrzał się i uniósł brwi na widok nowoczesnych mebli pokrytych jasnym tweedem oraz
skórą. - Masz tu coś, na czym można by usiąść? Na przykład krzesło?
Qwilleran zaprowadził go do bufetu.
- Pachnie pizzą - stwierdził komendant.
- Aktorzy są wiecznie głodni. Powinieneś wiedzieć, Andy, przecież w końcu jedna z
naszych artystek dramatycznych przez dłuższy czas była na twoim garnuszku.
- Ale już nie jest - rzekł Brodie, marszcząc brwi. - Nie rozumiem, dlaczego Fran się
wyprowadziła. Źle jej było w domu?
W jego głosie słychać było dezaprobatę ojca, którego zdaniem córki powinny albo
wychodzić za mąż, albo mieszkać w domu z rodziną.
- To normalne - zauważył Qwilleran - że młoda, pracująca kobieta dąży do
samodzielności, Andy.
Wychodząc z roli taty i powracając do spraw służbowych, Brodie zapytał:
- Kto tu był dziś wieczorem?
- Tak się składa, że mam wydrukowaną listę gości - podał komendantowi jeden z
programów teatralnych, na których wymieniono wszystkich aktorów w porządku, w jakim
pojawiali się na scenie.
Brodie przesunął palcem wzdłuż prawej strony kartki.
- Wszyscy tu byli?
- Wszyscy oprócz tej kobiety z Lockmaster, która grała królową. No i oczywiście
statyści od noszenia włóczni odjechali szkolnym autobusem zaraz po scenie koronacji.
Widziałeś przedstawienie, prawda?
- Yhm - Brodie skinął głową. - Co robili poza tym, że obżerali się pizzą?
- Pili piwo, i inne rzeczy, i kawę... dzielili się wrażeniami z przedstawienia... cieszyli
się odniesionym sukcesem... no i robili mnóstwo hałasu.
- Palili coś, czego nie powinni?
- Nie. Carol trzyma ich żelazną ręką, nie pozwala na takie rzeczy. Zresztą spytaj Fran.
- Ktoś się z kimś kłócił, pobił?
- Nic podobnego. Wszyscy byli w świetnych humorach.
- Zauważyłeś w sadzie kogoś podejrzanego?
- Dziś akurat nie, ale odkąd się wprowadziliśmy, kręcą się tu różni ciekawscy.
- Jakim cudem VanBrook zaszczycił przyjęcie swoją obecnością? Nigdy nie był zbyt
towarzyski.
- Miał do mnie interes - stwierdził Qwilleran. - Postanowił przyprowadzać tu szkolne
wycieczki. Nawet nie pytał mnie o zgodę, po prostu oznajmił swoją wolę!
- To akurat zupełnie w jego stylu. Czy był lubiany w klubie?
- Domyśl się, albo lepiej spytaj Fran. Ja bywam tylko gościem... lub gospodarzem, nie
uczestniczę w pracach klubu.
- Słyszałeś strzał?
- Ja nie, ale koty coś dosłyszały, a kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem tylne
światła odjeżdżającego samochodu.
- W którą stronę odjechał?
- Skręcił w prawo.
- Możesz powiedzieć coś więcej o tych tylnych światłach?
- Wiesz co, Andy, teraz, kiedy się nad tym zastanawiam... to nie były światła poziome,
jakie ma większość samochodów osobowych. Raczej pionowe i dość szeroko rozstawione,
jakby półciężarówki albo furgonetki.
- Od jak dawna twoja skrzynka pocztowa jest uszkodzona?
- Kiedy odbierałem sobotnią pocztę, była nienaruszona.
- Ktoś musiał o nią zawadzić, teraz jest przekrzywiona.
- To powinno ci ułatwić pracę - zauważył Qwilleran.
Gdzieś w okolicy jest samochód ze świeżym zadrapaniem po prawej stronie -
pomyślał Qwilleran. Brodie wstał.
- Nie ma potrzeby, żebym zawracał ci głowę po nocy. Odezwę się rano.
- Tylko bardzo cię proszę, nie za wcześnie!
Komendant podszedł do drzwi i odwrócił się, żeby raz jeszcze spojrzeć krytycznym
okiem na wnętrze.
- W młodości wspiąłem się na niejedną taką drabinę. Co to są te trzy białe rury, które
wyglądają jak przewody kominowe?
- To są przewody kominowe. Odprowadzają dym z kominka. Wpadnij tu kiedyś z
żoną. Na pewno chciałaby zobaczyć dzieło Fran.
- Czy to moja córka wybrała te wszystkie meble? - zainteresował się Brodie, okazując
raczej zdumienie niż podziw.
- Owszem, to jej dzieło. Ma niezłe oko i dobry gust.
Brodie mruknął coś niezrozumiałego i już miał wyjść, ale zatrzymał się jeszcze z ręką
na klamce.
- Ten gość, który przebudował twoją szopę... Dennis, jakże on ma na nazwisko...?
- Hough, wymawia się jak „Huff”. To syn Iris Cobb.
- Podobno Fran się z nim przyjaźni - zerknął na Qwillerana, szukając potwierdzenia w
jego twarzy. - A jak wiesz, facet jest żonaty.
- Nie przejmuj się - pocieszył go Qwilleran. - Wszystkie kobiety w mieście szaleją za
Dennisem, ale on ma bzika na punkcie swojej rodziny. Niedługo ją tu sprowadzi, a wtedy
wszystko się uspokoi. O ile wiem, Fran i Dennis nie łączy nic poza pracą nad tym projektem.
- Obyś się nie mylił... Nieważne, dobranoc. Ustawiliśmy blokadę na drugim końcu
podjazdu i zostawiam tam dyżurnego policjanta. Za jakiś czas z Nizin przyjedzie ekipa
specjalistów, która zbada dokładnie miejsce zbrodni - Brodie odszedł kilka kroków i dodał: -
Coś mi mówi, że ta sprawa będzie łatwa do rozwiązania.
Qwilleran pogasił światła i wspiął się po rampie do sypialni, ale nie chciało mu się
spać. Spoglądając na program przedstawienia, próbował sobie wyobrazić kolejno każdego z
aktorów dzierżącego w dłoni dymiący pistolet. I żadna z tych osób wydawała mu się nie
pasować do takiej roli. Ciekaw był, jak wcześnie Brodie zacznie dobijać się do drzwi, budząc
kolejnych imprezowiczów na przesłuchanie. Prawdopodobnie komendant zacznie od swojej
córki mieszkającej w Indian Village, gdzie mieściło się osiedle mieszkaniowe popularne
wśród jego znajomych singli - Susan, Dennis i Hixie także mieli tam swoje mieszkania.
Lanspeakowie osiedlili się dalej, w zrujnowanej rezydencji wiejskiej. Eddington Smith
gnieździł się w centrum, w zakładzie introligatorskim znajdującym się na tyłach jego
księgarni. Pozostali członkowie klubu dojeżdżali z pobliskich miasteczek: z tętniącego
życiem Kennebeck, uroczego Sawdust City, zapuszczonego Wildcat, a niektórzy mieszkali
jeszcze dalej, bo w miejscowości letniskowej Mooseville. Tylko Wildcat znajdowało się na
południe od Pickax, ktoś udający się w tamtą stronę skręciłby właśnie w prawo na Trevelyan
Road, wyjeżdżając z Trevelyan Trail.
Leżąc tak i nie mogąc usnąć, przypomniał sobie przepowiednię swojego dozorcy,
kiedy tamten pierwszy raz ujrzał odnowiony skład jabłek. Siwowłosy i cieszący się
powszechnym szacunkiem Pat O'Dell do emerytury pracował jako dozorca w tutejszym
liceum, potem zaś zaczął stróżować u niego. Zerknął wtedy w górę, na belki pod stropem, i
odezwał się zalęknionym półgłosem:
- Chce pan tu zamieszkać?
- Owszem, lubię obszerne wnętrzna, panie O'Dell, i liczę, że wraz z panią Fulgrove
dalej będziecie się państwo zajmować moim domem. Tak jak dotąd.
- Sam diabeł nie dałby rady umyć tych okien na górze czy powymiatać pajęczyn.
- Po to właśnie zrobiliśmy tam galeryjki. Mam nadzieję, że nie ma pan lęku
wysokości.
Pan O'Dell pokręcił głową, najwidoczniej pełen złych przeczuć.
- Mówią, że pewien stary farmer zarzucił sznur na jedną z tych belek i powiesił się
tutaj. To było siedemdziesiąt lat temu. Pewnie wtedy, gdy przyszła zaraza na jabłonie. Ja to
bym się bał, panie Q. Nie chciałbym tu mieszkać.
- Ale życie toczy się dalej, panie O'Dell. Pokażę panu, gdzie chowam klucz, na
wypadek gdyby chciał pan pracować, kiedy nie będzie mnie w domu. Pani Fulgrove będzie
sprzątać w środy.
- Niech wszyscy święci mają nas w opiece! - brzmiały słowa wygłoszone przez stróża
na pożegnanie, gdy rzucił jeszcze jedno lękliwe spojrzenie ku górze. Było to nie dalej jak dwa
tygodnie temu, a teraz pan O'Dell z pewnością powie: „Ano, proszę pana. Nie mówiłem?”
Był już z całą pewnością niedzielny ranek, gdy Qwilleranowi udało się wreszcie
zdrzemnąć na jakiś kwadrans; jednak niemal natychmiast poderwał go dzwonek telefonu,
który brzmiał jakoś bardziej alarmująco niż zazwyczaj.
- Właśnie dzwonił tato i opowiedział mi o wszystkim! - zawołała ze słuchawki Fran
Brodie. - To straszne. Co teraz będzie?
- Teraz będą przesłuchiwać nas wszystkich - wyjaśnił Qwilleran zaspanym głosem.
- Chyba nikt z naszego klubu nie mógłby zrobić czegoś takiego, jak myślisz? Tato nie
chciał mi powiedzieć, czy mają jakiegoś podejrzanego i czy natrafili na jakieś ślady. Jest
wprost nieznośny, kiedy wciela się w rolę policjanta. Zeszłej nocy w twoim sadzie musiało
panować niezłe zamieszanie.
- A i owszem, udało mi się usnąć dopiero jakieś piętnaście minut temu.
- W takim razie przepraszam, że cię obudziłam. Śpij dalej. Zadzwonię teraz do innych.
Qwilleran spojrzał na zegar przy łóżku. Za pięć minut PKX FM będzie nadawać
poranne wiadomości i bez wątpienia na pierwszym miejscu pojawi się „zbrodnia w sadzie”.
Przygotował się na kolejny stek bzdur w stylu PKX FM, wraz z przesadnie akcentowanymi
przyimkami i wyrażeniami przyimkowymi. Na dobitkę spiker czynił irytujące pauzy, które w
założeniu miały wzmagać napięcie, a brzmiały po prostu pretensjonalnie: „Hilary VanBrook,
dyrektor liceum w Pickax, został dziś rano znaleziony martwy W... zaparkowanym
samochodzie. Policja informuje, że VanBrook został zabity strzałem w głowę PO...
całonocnym przyjęciu, jakie miało miejsce W... szopie... zamieszkanej PRZEZ... Jamesa
Qwillerana. Samobójstwo zostało wykluczone, podobnie jak motywy rabunkowe zabójstwa -
jak powiadomił nas... komendant... Andrew... Brodie. Dalsze szczegóły są nieznane,
przynajmniej W... tej... chwili”.
- Chętnie dałbym temu prezenterowi W... zęby! - mruknął pod nosem Qwilleran.
Wzmianka o „zaparkowanym samochodzie” oraz „całonocnym przyjęciu” z
pewnością wprawi w wielkie podniecenie wszystkich plotkarzy całego okręgu. Zwłaszcza, że
była to niedziela; już sobie wyobrażał te pogaduszki pod kościołem. Linie telefoniczne będą
przeciążone, w restauracjach zaroi się od ludzi, którzy zazwyczaj nigdy nie jadają poza
domem; sąsiedzi, którzy zazwyczaj zaniedbują swój ogród, będą dziś grabić liście i
wymieniać się plotkami nad płotem. Telefon Qwillerana znów zadzwonił.
- Dowiedziałeś się czegoś więcej, Qwill? - spytał go Larry Lanspeak.
- Zupełnie niczego.
- Mógłbym do ciebie wpaść na kilka minut po drodze do kościoła?
- Jasne. Zapraszam.
- Carol należy do rady parafialnej, więc będę musiał tam podrzucić o dziesiątej ją i
jeszcze kilka pań.
- Podjedź od strony teatru - poradził mu Qwilleran. - Podjazd jest zablokowany.
Zaraz potem odezwał się Eddington Smith, który przemawiał tym samym drżącym
głosem, który sprawiał, że kwestie kardynała Campeiusa tak trudno było dosłyszeć.
- Myślisz, że będą mnie podejrzewać? - niepokoił się. - Mam w warsztacie pistolet.
Może powinienem się go pozbyć?
- A kiedy ostatnio ktoś z niego strzelał? - zainteresował się Qwilleran, wiedząc
skądinąd, że Edd nie posiada w domu ani jednej sztuki amunicji do swej broni.
- Nie, nigdy, ale są na nim moje odciski palców. Może trzeba je wytrzeć?
- Nie rób tego, Edd, i nie przejmuj się. Policja nie będzie cię podejrzewać nawet za
milion lat.
Po chwili zadzwoniła Susan Exbridge, odzywając się kpiąco zalotnym tonem, jaki
przybrała po rozwodzie.
- Qwill, kochanie, lepiej od razu się przyznaj! Masz takie seksowne, smutne oczy i
złowrogie wąsiska, są po prostu zabójcze!
Następnej jego rozmówczyni bynajmniej nie było do śmiechu. Przeciwnie, matka
Wally'ego Toddwhistle'a była mocno zaniepokojona.
- Och, panie Q, zamartwiam się na śmierć - zawodziła przez telefon. - Przypuszcza
pan, że będą podejrzewali Wally'ego?
- A są jakieś powody, żeby go podejrzewać?
- No cóż, w ostatniej klasie liceum wpakował się w tarapaty i Końska Szczęka
paskudnie go potraktował. Nie słyszał pan o tym?
- Nie, a co się stało?
- To był tylko taki głupi dowcip, w tym wieku to normalne. To nawet nie był pomysł
Wally'ego, chociaż wszyscy myśleli, że to on. Ten przeklęty dyrektor zwalił całą winę na
niego i wywalił ze szkoły na kilka tygodni przed końcem roku. Poszłam tam i zrobiłam
straszną awanturę, ale nic nie wskórałam. Wally nie dostał dyplomu. Akurat w tym czasie
jego ojciec się rozchorował i myślę, że właśnie to go dobiło.
- Czy pani albo Wally wygłaszaliście wtedy jakieś pogróżki pod adresem dyrektora?
- Wally nie byłby zdolny do żadnych pogróżek! Co innego ja, zdaje mi się, że
wymknęło mi się o parę słów za dużo. Mam niewyparzony język, jak się wścieknę, ale Wally
to chodząca łagodność. Ma to po swoim ojcu.
- A kiedy to się stało?
- W maju minęły dwa lata.
- Moim zdaniem gdyby miała pani zastrzelić VanBrooka, pani Toddwhisde, dawno już
by to pani zrobiła. Może pani spać spokojnie.
Chciała porozmawiać dłużej, ale właśnie pojawił się Larry Lanspeak, więc Qwilleran
przeprosił ją i odłożył słuchawkę.
W niedzielny poranek Larry miał na sobie nieskazitelny garnitur szyty u krawca i
lśniące garniturowe buty.
- Nie mogę zostać dłużej niż dwadzieścia minut. Odprowadzam dziś wiernych do
ławek - Lanspeakowie chodzili do kościoła Old Stone znajdującego się po drugiej stronie
parku otaczającego Teatr Klingenschoenów. Była to największa, najstarsza i najzamożniejsza
kongregacja w mieście. Opadł na krzesło; sprawiał wrażenie przygnębionego. - Niepokoi
mnie cała ta sytuacja.
- Czy Hilary chodził do twojego kościoła? - spytał Qwilleran, nalewając kawę.
- Nie sądzę, żeby należał do jakiegokolwiek kościoła. Za to nieźle znał się na religiach
Wschodu.
- Z tego, co zauważyłem, to znał się mniej więcej na wszystkim.
- Trafne spostrzeżenie! Pamiętam życiorys, jaki przedstawił, kiedy przyjmowaliśmy
go do pracy. Spędził sporo czasu w Azji i twierdził, że zna biegle język japoński, a po chińsku
potrafi czytać i pisać. Jego gospodyni powiedziała naszej, że miał w domu pokaźne zbiory
sztuki orientalnej. To jednak nie wszystko! Z życiorysu wynikało, że studiował architekturę i
architekturę krajobrazu; był zawodowym aktorem w Nowym Jorku oraz oczywiście posiadał
odpowiednie wykształcenie pedagogiczne. Pewnie można dokonać tego wszystkiego, jeśli nie
jest się obciążonym rodziną i nie poświęca się w ogóle czasu na życie towarzyskie. Nigdy nie
uczestniczył w wydarzeniach sportowych ani innych szkolnych imprezach tego rodzaju, co w
tak małej społeczności jest sporym nietaktem. Prawdę mówiąc, w soboty i niedziele gdzieś
znikał. Kilka razy w piątkowe wieczory widziano jego samochód kierujący się na południe -
wiesz, w stronę Lockmaster.
- Gdzie zapewne spędzał weekendy, paląc opium i czytając chińską poezję - uzupełnił
Qwilleran.
- W radiu mówili, że został zabity strzałem w tył głowy - ciągnął Larry. - Czy to
wygląda na egzekucję w chińskim stylu?
- Raczej ktoś ukrył się na tylnym siedzeniu i czekał, aż Hilary siądzie za kierownicą.
Na filmach zawsze tak robią.
- Nie żartuj sobie, Qwill. Wszystko wskazuje na to, że zabójcą był jeden z nas.
- Albo raczej ktoś, kto chciał stworzyć pozory, że to jeden z nas.
- Powiem ci jedno: nie będę ukrywał, że tylu kłótni podczas prób jeszcze nigdy nie
było... Z drugiej strony może rzeczywiście chodzi o jakieś narkotyki czy coś w tym rodzaju?
- Sądziłem, że Moose County wolne jest od zgubnych wpływów z Nizin - zauważył
Qwilleran. - Nie mamy tu sieci fastfoodów ani nawet garażowych wyprzedaży.
- To kwestia czasu - przepowiedział Larry. - Prędzej czy później pojawią się,
zwłaszcza, że ostatnio stawiamy ponoć na turystykę.
Qwilleran powtórnie napełnił kubki kawą.
- Skontaktowałeś się z kuratorem?
- Owszem, obudziłem Lyle'a koło czwartej nad ranem.
- Jak zareagował?
- No cóż, wiesz, jaki jest Lyle Compton! Nie przebiera w słowach. Powiedział, że sam
nieraz miał ochotę rozwalić Hilary’emu łeb. Możesz mi wierzyć, że to samo powie niejeden z
mieszkańców miasta! W Pickax zgromadziło się dość nienawiści, by zatopić krążownik.
- Słyszałem przed chwilą - stwierdził Qwilleran - że VanBrook wywalił Wally'ego
Toddwhistle'a na kilka tygodni przed końcem roku z powodu jakichś dziecinnych figli.
- To prawda. Ze strony Hilary'ego to była zbrodnia. Wally zawsze był spokojnym,
grzecznym dzieciakiem i całkiem niezłym uczniem. Jeśli chodzi o ten psikus, to całe miasto
miało z niego niezły ubaw.
- A co to było takiego?
- No więc, jak wiesz, ojciec Wally'ego był taksidermistą i Wally przyniósł do szkoły
wypchanego skunksa. I tak jakoś się złożyło, że skunks wylądował na dyrektorskim fotelu.
Oczywiście wszystko wskazywało na winę Wally'ego, chociaż chłopak przysięgał, że to nie
on. Cała rada szkolna wstawiła się za nim, ale VanBrook i tak go wywalił. Powiedział radzie,
że będzie zarządzał szkołą po swojemu, a jeśli nam się to nie podoba, to zerwie umowę. Lyle
bał się go urazić.
- Mimo wszystko jak na taki wyskok kara była niezwykle surowa.
- Tym niemniej Wally’emu nie stała się wielka krzywda. Od dziecka pracował z ojcem
w jego warsztacie, więc po prostu przejął firmę i świetnie sobie radzi bez dyplomu. Chłopak
ma talent. Myśliwi z całego Środkowego Zachodu przysyłają mu skóry do wypchania.
- Jeszcze kawy, Larry?
- Nie, dzięki. Mocne to jak diabli. Aż kręci mi się w głowie. Po następnej będę się
zataczał w kościele, a to trochę nie wypada - zerknął na zegarek. - Słychać już dzwony.
Porozmawiamy później - wychodząc, dodał jeszcze: - Zaczekaj, aż dowiedzą się o tym w
Lockmaster! Zawsze uważali nas za barbarzyńców, a teraz mają niezły argument na poparcie
tej opinii.
Gdy Larry odjeżdżał, odpowiadając na wezwanie dobiegające z dzwonnicy kościoła
Old Stone, również z wyżyn, bo z trzeciej antresoli, dobiegło innego rodzaju wezwanie.
Syjamczyki odespały już wydarzenia minionej nocy. Qwilleran wypuścił je więc z ich
apartamentu i właśnie częstował je śniadaniem, gdy zadzwoniła Polly Duncan. Spodziewał
się, że słyszała już ponurą wiadomość, ale powitała go dziwnie beztroskim tonem.
- Mój drogi - oznajmiła - jestem jeszcze w Lockmaster. Ślub był bardzo udany i
świętowaliśmy do późna w nocy. Czy Bootsie dostał dziś rano śniadanie?
- Ehm... tak - powiedział, wiedząc z doświadczenia, że czasami zdrowiej jest się lekko
minąć z prawdą. Prawdę mówiąc, przez to wszystko, co się zdarzyło, zupełnie zapomniał o
Bootsiem.
- Jak się miewa moje małe kochanie? Ma dobry apetyt? Mówiłeś do niego?
- Ależ oczywiście. Odbyliśmy bardzo interesującą dyskusję na temat amerykańskiej
polityki zagranicznej i kursu dolara. Kiedy wrócisz? Nie zapomnij, że mamy zarezerwowany
stolik w „Tipsy”.
- Właśnie dlatego dzwonię, mój drogi. Zostałam zaproszona na lunch do „Palomino
Paddock” i wydaje mi się, że powinnam przyjąć to zaproszenie. Restauracja jest
czterogwiazdkowa, a ja nigdy w niej nie byłam. Raczej nie zdążę na kolację. Nie masz nic
przeciwko temu? Do „Tipsy” możemy pójść w przyszłą sobotę - w jej głosie słychać było
dziwne ożywienie, niemal euforię.
- Ależ skąd. Nie mam nic przeciwko temu - odparł grzecznie Qwilleran.
- Będę w domu na czas, żeby dać Bootsiemu kolację, wtedy do ciebie zadzwonię.
- Tak przy okazji - wtrącił - najwyraźniej nie słuchałaś radia. Mieliśmy tutaj przykry
incydent.
- Nie, o niczym nie wiem. Co się stało?
- Hilary VanBrook został zamordowany.
- Zamordowany?! Niewiarygodne. Kto to zrobił? Gdzie to się stało?
- Opowiem ci, jak wrócisz - obiecał Qwilleran. - Miłego lunchu.
On sam zawsze stawiał sobie za punkt honoru, by nie odwoływać umówionych
spotkań, toteż ta niewinna w gruncie rzeczy „zdrada” ze strony Polly mocno go dotknęła.
Przecież bawiła się przez całą noc ze znajomymi z Lockmaster, czy musiała jeszcze zostać na
jakiś tam lunch? Jeśli miała ochotę na kolację w czterogwiazdkowej restauracji, mógł ją
przecież tam zabrać.
- Co o tym sądzisz? - spytał Koko.
Kot mruknął coś wymijająco; wpatrywał się w krzewy jagód za oknem, gdzie
zazwyczaj rankami pojawiał się kardynał.
- Muszę iść nakarmić potwora - oznajmił Qwilleran.
Szybkim krokiem udał się w stronę Goodwinter Boulevard do mieszkania Polly
znajdującego się na piętrze dawnej powozowni wznoszącej się za kamienną rezydencją o
surowym wyglądzie. Zresztą wszystkie domy przy tej ulicy zbudowane były z kamienia -
imponujące siedziby dziewiętnastowiecznych kopalnianych magnatów oraz zamki baronów
przemysłu drzewnego. VanBrook wynajmował jeden z nich i Qwilleran nie miał pojęcia, na
co temu człowiekowi była tak wystawna siedziba, w której było piętnaście czy dwadzieścia
pokojów. Przechodząc obok niej, zauważył, że wszystkie okna były zasłonięte udrapowanymi
storami.
Doszedłszy do powozowni Polly, otworzył drzwi na dole i wspiął się po schodkach do
jej mieszkania, gdzie młodociany syjamczyk skarżył się głośno na zwłokę, jaka nastąpiła w
sprawie jego śniadania.
- Mea culpa! Mea culpa! - kajał się Qwilleran. - Zaszły nieoczekiwane wydarzenia.
Tutaj masz jeszcze łyżeczkę - zmienił Bootsiemu wodę, szczotkował go przez chwilę, a
potem wrócił szybko do swej szopy - w samą porę, by odebrać kolejny telefon.
Usłyszał podekscytowany głos Hixie Rice:
- Qwill, czyż to nie fantastyczne? Będą przesłuchiwać nas wszystkich! Zamierzam
dodać kilka drastycznych szczegółów - oczywiście nic strasznego - tylko tyle, żeby ubarwić
nieco dochodzenie i zainteresować media z Nizin.
Hixie - jeszcze jeden przeszczep z Nizin, gdzie pracowała w reklamie - z rozkoszą
manipulowała środkami masowego przekazu, zarówno tradycyjnymi, jak i elektronicznymi.
- Sugeruję, żebyś akurat w tym wypadku powstrzymała swoje zapędy kreatywne,
Hixie - powiedział poważnie Qwilleran. - W tej sytuacji radziłbym ci trzymać się faktów i nie
rozpowszechniać fałszywych pogłosek, które mogłyby utrudnić śledztwo lub wywołać
niepożądane reakcje tubylców.
- Uwielbiam, kiedy stajesz się taki zasadniczy - zachichotała.
Roześmiał się również.
- Może masz ochotę porozmawiać o tym przy kolacji? Mam stolik zarezerwowany w
„Tipsy”.
Oczywiście spytała:
- A gdzie jest Polly?
- Wyjechała z miasta.
- Świetnie! Będę cię miała tylko dla siebie. Spotkamy się w restauracji?
Lokal zwany „U Tipsy” mieścił się w miasteczku Kennebeck położonym na północny
wschód od Pickax. Jadąc tam na spotkanie swojego gościa, Qwilleran przemierzał okolicę,
która cztery lata wcześniej, gdy świeżo przybył tu z miasta, wydawała mu się dzika i
tajemnicza. Teraz polubił już na dobre scenerię Moose County: usiane kamieniami pastwiska,
gdzieniegdzie rozrzucone gospodarstwa rolne zajmujące się uprawą ziemniaków i hodowlą
owiec... ciemne plamy lasów, w których mieszkały tysiące jeleni... suche rżyska, z których
unosiły się spłoszone dźwiękiem silnika jego samochodu kosy, krążąc gęsto zbitymi stadkami
nad polem... rozsypujące się budynki opuszczonych kopalni, ogrodzone i opatrzone
tabliczkami ostrzegającymi przed niebezpieczeństwem.
Pierwszym znakiem, że zbliżał się do Kennebeck, był widok górującego nad okolicą
elewatora zbożowego, tutejszego drapacza chmur. Potem pojawiła się także wieża ciśnień, na
której niedawno umieszczono coś na kształt herbu miasta. Jakiś przedsiębiorczy artysta
pozbawiony lęku wysokości przemierzał cały okręg i dekorował kolejne wieże. Wszystkie
rady miejskie chciały pochwalić się emblematem symbolizującym małą ojczyznę, takim jak
kilof, ryba, żaglówka, rogaty jeleń, uśmiechnięta twarz czy sosna. Wieża ciśnień w
Kennebeck witała podróżnego przybywającego do granic miasta wymalowaną sylwetką kota.
Miasteczko tętniło życiem, główna ulica była szeroka i mało tego, po obu jej stronach
ciągnęły się chodniki; nie brak też tam było znaków czasu takich jak dom spokojnej starości,
wyrastające jak grzyby po deszczu osiedla mieszkaniowe i tym podobne. A jednak w latach
trzydziestych Kennebeck o mało nie stało się miastem-widmem.
Wtedy jednak pojawił się tu z Nizin pewien były właściciel nielegalnej knajpy.
Zniesienie prohibicji wprawiło go w tak zły humor, że postanowił powrócić do swego
rodzinnego Kennebeck i otworzyć tam całkiem legalną restaurację oraz bar. Przywiózł ze
sobą białą kotkę, która miała zdeformowaną łapkę, przez co kulała. Co więcej, na łebku miała
czarną łatę, która do złudzenia przypominała przekrzywioną czapkę zsuwającą się na jedno
oko. Nosiła też odpowiednie imię - Tipsy (wstawiona). Jej chwiejny krok i przymilne
usposobienie oraz smaczne steki ściągały klientów z całej okolicy i to dzięki temu Kennebeck
powróciło do życia.
Z biegiem lat oryginalna restauracja mieszcząca się w drewnianej chacie była
wielokrotnie rozbudowywana, utrzymano jednak jej rustykalny wystrój. Qwilleran najbardziej
lubił siadywać przy stoliku w głównej sali, której patronował sporego formatu obraz olejny
przedstawiający w niejakim powiększeniu kotkę-założycielkę. Znalazł się na miejscu przed
Hixie, więc zasiadł przy barze, sącząc wodę squunk z plasterkiem cytryny Był już po trzecim
drinku, kiedy jego gość wreszcie się pojawił; Hixie była zdenerwowana i nerwowo potrząsała
ostrzyżoną na pazia głową.
- Szybko, poproszę martini. Albo lepiej od razu podwójne - poleciła barmanowi. -
Zaraz przeproszę za spóźnienie. Barman spojrzał pytająco na Qwillerana, a potem na Hixie, a
następnie znów na Qwillerana, jakby zaraz miał zapytać „No, a gdzie jest pani Duncan?”.
- Nie uwierzysz, Qwill - oznajmiła Hixie swym zwykłym tragikomicznym tonem - ale
jechałam Ittibittiwassee Road i było całkiem pusto, aż tu nagle zderzyłam się z drugim
samochodem! To niełatwa sztuka. - Zaraz ci powiem, jak do tego doszło. Kiedy znalazłam się
przy Mayfus Road, zupełnie znikąd pojawił się jakiś wóz i nie zatrzymał się przed znakiem
„stop”! Na przestrzeni dziesięciu mil kwadratowych znajdowały się tylko nasze dwa auta, no i
musieliśmy się zderzyć! Dlaczego zawsze mi się przytrafiają takie zwariowane historie?
- Przyciągasz ku sobie katastrofy, Hixie - uśmiechnął się do niej Qwilleran. W rzeczy
samej zdarzało jej się już ugrzęznąć w toalecie, podpalić sobie włosy, a przede wszystkim -
wiązać się z niewłaściwymi mężczyznami. - Dobrze, że nic ci się nie stało.
- Miałam zapięte pasy, ale od strony pasażera jest spore wgniecenie i nie dało się dalej
jechać. Musiałam czekać na wóz od Gippela, który odholował mnie do Pickax.
- Jak tu dotarłaś?
- Szeryf mnie podwiózł. Był bardzo miły i strasznie mi się podobają te kapelusze z
szerokim rondem! Po kolacji będziesz musiał odwieźć mnie do Gippela, mają dać mi jakiś
samochód na czas naprawy.
Usiedli przy zamówionym stoliku, gdzie towarzyszyło im przyjazne spojrzenie Tipsy,
i dokonali wyboru z nader rzeczowo sformułowanego menu wypisanego kredą na czarnej
tablicy: można było zamówić albo stek, albo rybę - i koniec. Była też zupa dnia, czyli zupa
roku: fasolowa. Zestaw warzyw również zawsze był ten sam, ale składał się z domowych
karotek, młodziutkich i słodkich, oraz smakowitych małych ziemniaczków z Moose County o
niepowtarzalnym smaku. Stek zawsze tu smakował mięsem i niczym innym.
- Czy policja zapukała już do twych drzwi? - spytał Qwilleran.
- Jeszcze nie. Rozmawiałeś z kimś?
- Z Larrym. Obawia się, że sprawcą jest ktoś z klubu, ale moim zdaniem nie ma racji.
Qwilleran musnął dłonią wąsy.
- Czy wiesz o czymś, o czym wszyscy pozostali nie wiedzą?
- To tylko przeczucie, nic więcej.
Przejawom intuicji Qwillerana zawsze towarzyszyło szczególne swędzenie pod
wąsami i ani nie potrafił tego wytłumaczyć, ani nie zamierzał nikomu o tym opowiadać. Na
Nizinach przez całe lata pracował jako dziennikarz zajmujący się sprawami kryminalnymi i
przy tym z natury był ciekawski, więc wrodzone skłonności detektywistyczne stały się jego
drugą naturą, a kiedy znajdował się na właściwym tropie, wąsy zawsze dawały mu o tym
znać.
Kelnerkami w „Tipsy” nieodmiennie były pulchne i pogodne siwowłose niewiasty,
które zachęcały klientów, żeby zjedli wszystko z talerza.
- Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób dobierają tu personel - stwierdził. - Kelnerki
zawsze wyglądają tu tak samo, jakby je klonowali. Mogę sobie wyobrazić treść ogłoszenia
rekrutacyjnego: „Jesteś przy kości, zawsze w dobrym humorze, z siwizną na skroni? Jeśli
lubisz się krzątać, czekamy właśnie na Ciebie. Babcie mile widziane”.
Zamówili po steku wraz ze zwykłym zestawem dodatków. Przy zupie fasolowej Hixie
powiadomiła go:
- Mam świetny pomysł! Muszę ci o nim opowiedzieć.
- Dawaj. Chętnie posłucham.
Jeszcze częściej niż katastrofy Hixie przytrafiały się nietypowe pomysły, w dodatku
prawie zawsze dobre. Właściwie jedynym niewypałem okazała się jej koncepcja stworzenia
telewizyjnych reklamówek mrożonych przysmaków dla kotów z udziałem Koko - jednak
wyłącznie dlatego, że gwiazdor odmówił współpracy. Poza tym to właśnie ona była autorką
tytułu gazety „Moose County coś tam”, która to nazwa wbrew wszelkim oczekiwaniom
zrobiła furorę wśród lokalnych czytelników. I to właśnie ona wpadła na myśl, by firmę
budowlaną Dennisa Hougha nazwać „Chuchać i Dmuchać”.
- Przede wszystkim czy widziałeś już ogłoszenie o moim nowym konkursie? - spytała.
- Owszem. Skąd ten pomysł?
- No cóż, jeżdżę po całym okręgu i sprzedaję reklamy. Widziałam już tysiące czarno-
białych kotów! Wieść gminna głosi, że to zasługa genów legendarnej Tipsy. Toteż
pomyślałam sobie: a może by urządzić konkurs na sobowtóra Tipsy? Izba handlowa
Kennebeck nie posiada się z zachwytu, o mało nie wyleźli ze skóry! Drukują już plakaty i T-
shirty.
- A nasza gazetka zwiększa sprzedaż przestrzeni reklamowej - dodał Qwilleran.
- No jasne! Mamy już świetny slogan. Jak wiadomo, prawdziwa Tipsy była bardzo
miłą i wesołą kotką. Nasze hasło brzmi więc „Milej i weselej”. W dodatku trochę brzmi to jak
tryb rozkazujący, co zawsze dobrze się sprzedaje. Nie uważasz?
- „Milej i weselej”? Tak właśnie powinno tu być. Są już jakieś zgłoszenia?
- Są ich setki!
Podano steki, więc naturalną koleją rzeczy zaczęli rozmawiać o jedzeniu, a potem
przeszli do redakcyjnych plotek i kwestii powszechnego zainteresowania nowym domostwem
Qwillerana.
Kiedy kelnerka podała pudding chlebowy, Qwilleran odezwał się:
- Jedno mnie zastanawia. W jaki sposób wyłonisz zwycięzcę w konkursie na
sobowtóra Tipsy?
- Cieszę się, że o to pytasz, Qwill. Ludzie wysyłają nam zdjęcia swoich kotów i na
podstawie tych fotek wybierzemy pięćdziesiąt zwierzaków najbardziej podobnych do
oryginału. Potem właściciele stawią się z nimi w Kennebeck i tu zostanie wyłoniony
zwycięzca. A mój pomysł polega na tym: chcę, żebyś znalazł się w składzie sędziowskim.
- Zaraz, zaraz, Hixie! - zaniepokoił się. - Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, ale
niby jakim cudem mam dokonać wyboru spośród pięćdziesięciu rozmiauczanych kotów?!
- Twoje nazwisko na plakatach i ogłoszeniach doda konkursowi prestiżu - stwierdziła.
- Lyle Compton już się zgodził.
- Nasz kurator zrobi wszystko, byle było o nim głośno. Pewnie prędzej czy później
zechce kandydować na gubernatora. Kto jeszcze będzie sędziował?
- Mildred Hanstable.
Qwilleran przygładził wąsy. Akurat wyjątkowo lubił niedawno owdowiałą teściową
Rogera MacGillivraya, która w dodatku znakomicie gotowała.
- No dobrze. To chory pomysł - dodał - ale mogę wziąć w tym udział.
Przy kawie Hixie powróciła do tematu morderstwa.
- Hilary był wyjątkowo niechętny do współpracy, kiedy ja robiłam wszystko, co
mogłam, żeby zrobić publicity Henrykowi VIII. Właściwie każdy, z kim rozmawiałam, ma
mu coś za złe.
- Cóż, ktoś pogniewał się na niego bardziej niż inni - zauważył Qwilleran. - Widocznie
skrywał jakąś mroczną tajemnicę, o której nic nie wiemy.
- Myślisz, że mogło chodzić o narkotyki?
- Szczerze wątpię, choć z pewnością, gdyby dyrektor szkoły okazał się dilerem,
byłoby to coś w twoim guście. Jednak pod tym względem w Moose County raczej nie ma
problemów, co stanowi jedną z zalet prowincji. Jeśli chodzi o pijaństwo, sprawy mają się
nieco inaczej, ale to wszystko - przynajmniej na razie.
- A przecież helikopter szeryfa ciągle krąży nad tymi pustkowiami między Chipmunk
a Purple Point...
- Wypatrują kłusowników, a nie plantacji marihuany. A co o tym sądzi Gary Pratt?
Często się z nim widujesz?
- Ostatnio nie - wyznała Hixie. - Jest włochaty, jak małpa. Odkąd poznałam Dennisa,
pociągają mnie raczej schludni faceci.
Qwilleran uznał, że czas znów przybrać zasadniczy ton.
- Chyba wiesz, Hixie, że Dennis jest żonaty i szczęśliwy w małżeństwie. Nie pakuj się
w to, bo czeka cię kolejne rozczarowanie. Jego dziecko ma dwa lata, wykapany ojciec. A
żona stara się sprzedać dom w St. Louis, a kiedy jej się uda, rodzina się połączy.
- Jakoś słabo się stara - odparowała Hixie. - Dennis twierdzi, że ona po prostu nie chce
mieszkać czterysta mil na północ od cywilizowanego świata - i natychmiast spoważniała: -
Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, Qwill, ale... kiedy usłyszałam dziś wiadomości
nadawane przez radio, próbowałam się do niego dodzwonić. Nie odbierał. Za każdym razem
odpowiadała automatyczna sekretarka.
- Pewnie po prostu spał i wyłączył dzwonek, żeby nikt go nie budził - wyraził
przypuszczenie Qwilleran. - Wczoraj wszyscy położyliśmy się późno.
- Ale ja wyjrzałam przez okno na parking i jego samochodu nie było.
- Może był po kielichu i nie wrócił swoją furgonetką, tylko ktoś go odwiózł. Nie
przyszło ci to do głowy?
- Wątpię. Dziś po południu sprawdziłam znowu i tej jego furgonetki ciągle nie było.
Spytałam dozorczynię, a ona mi powiedziała, co usłyszała od stróża nocnego. Dennis wrócił
swoim wozem i zaraz potem wyjechał, jeszcze przed świtem. Nic nie mówił, ale wyglądał
jakoś dziwnie. Jechał bardzo szybko i skręcił na szosę z piskiem opon.
Rozdział trzeci
Kiedy Qwilleran wracał do domu z restauracji „U Tipsy” w niedzielę wieczorem, w foyer
nastąpił na mały przedmiot. Następny potrącił nogą przy Schranku. Na trzeci natknął się pod
dywanem. Były to stare czcionki drukarskie - drewniane klocki, na które nabito grawerowane
metalowe blaszki. Qwilleran zaczął je niedawno kolekcjonować, dostarczając tym samym
nowej rozrywki kotom, które czerpały przyjemność z wykradania czcionek z półeczki z
przegródkami, gdzie je eksponował. Tym razem zwędziły trzy, przedstawiające rybę, królika i
koguta. Qwilleran nie wiedział jeszcze, czy chodziło im o obrazki, czy też o rozmiar klocków,
które dawały się łatwo chwycić kocim łapkom.
Kiedy wszedł do składu, światełko na automatycznej sekretarce sygnalizowało
wiadomość. Nacisnął guzik i odsłuchał krótką wiadomość od Polly: „Qwill, wróciłam z
Lockmaster później, niż zamierzałam, jestem bardzo zmęczona i kładę się spać. Proszę nie
oddzwaniaj dzisiaj”.
Wiadomości nie towarzyszył najmniejszy wyraz uczucia. Uznał, że Polly musiała być
rzeczywiście bardzo zmęczona. Ciekawe, co robiła po obiedzie w „Palomino Paddock”?
On osobiście był pełen wigoru, mimo że poprzedniej nocy spał tylko piętnaście minut.
Intrygowała go zagadka, którą miał rozwiązać komendant Brodie, chociaż nie miał zamiaru
mieszać się do tej sprawy, wiedząc, że przyjaciel nie przyjmie rady od detektywa amatora.
Pracując w działach kryminalnych dla gazet na Nizinach, Qwilleran napisał książkę o
miejskich zbrodniach, której nakład był obecnie wyczerpany. Nie uprawniało go to jednak do
udzielania porad takiemu profesjonaliście jak Brodie.
Przygotował sobie filiżankę kawy i zaniósł ją do wygodnego fotela, usiadł i oparł stopy
na otomanie. Yum Yum, nie zwlekając, zajęła miejsce na jego kolanach, a Koko przyjął
oczekującą pozę na jego stopach. Oba syjamskie koty były gotowe na intelektualną rozrywkę.
- Cóż - zaczął - mamy tu zagadkę kryminalną, która znajdzie rozwiązanie teraz albo
nigdy. Na co stawiacie?
Koko zamrugał oczami, co Qwilleran zrozumiał jako brak sprecyzowanej opinii. O ile
zdołał zauważyć, koty nie interesowały się ogólnymi stwierdzeniami.
- Ja nie kupuję pomysłu, że to była robota kogoś stąd - kontynuował, gładząc wąsy -
chociaż nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak uważam. Brodie traci czas, rozpracowując
członków klubu.
- Yow - powiedział Koko.
- Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Powinien raczej zająć się samą ofiarą. Bo tak
naprawdę to kim on był? Skąd wytrzasnął to imię: Hilary VanBrook? Wiemy, że przyjechał tu
z Lockmaster, ale gdzie mieszkał i co robił wcześniej? Zdecydowanie nie urodził się na
północy. Dlaczego tak genialny kosmopolita o niewiarygodnych referencjach zdecydował się
mieszkać na prowincji? Gdzie znikał w czasie weekendów? Po co mu był duży dom na
Goodwinter Boulevard?
Qwilleran zapomniał, że sam był częściowo odpowiedzialny za sprowadzenie dyrektora
do Pickax. Cztery lata wcześniej, a były to długie i obfite w wydarzenia lata, Qwilleran
przybył do Moose County jako niechętny dziedzic fortuny Klingenschoenów. Nie był
zadowolony z losu, jaki go spotkał, bo nie pragnął bogactw. Był dziennikarzem z powołania,
który zjadł zęby na komisariatach. Nie tęsknił za samochodem, wystarczało mu
jednopokojowe mieszkanie i garderoba, która mieściła się w jednej walizce, jeśli gazeta
zlecała mu robotę za miastem. Kiedy nagle przytłoczył go ciężar milionów, nie potrafił
wykrzesać z siebie zainteresowania finansami i rozwiązał problem, zakładając Fundację
Klingenschoenów, której przekazał zarządzanie fortuną. Rada powiernicza niezwłocznie
zdjęła z niego ciężar wydzielania grantów, stypendiów i pożyczek wspierających miejscową
wspólnotę.
Najpilniejsze potrzeby, jak się okazało, miało okręgowe szkolnictwo, znane z tego, że
wydatki na ucznia były tu najniższe w całym stanie. Środki z fundacji przeznaczono na zakup
pomocy szkolnych i podniesienie pensji nauczycieli. Róg obfitości, który w tak
błogosławiony sposób znalazł się w zasięgu liceum w Pickax, natchnął kuratora okręgowego,
Lyle'a Comptona, do podjęcia próby sprowadzenia do miasta słynnego Hilary'ego
VanBrooka, dyrektora szkoły w Lockmaster. Chodziły słuchy, że w ciągu kilku lat pracy w
tamtejszym liceum osiągnął cudowne rezultaty. Mimo że mieszkańcy Lockmaster uważali
Pickax za kompletną dzicz, a jego mieszkańców za nieokrzesanych gburów, którzy nie
potrafią nawet wygrać meczu piłki nożnej, to Vanbrook przyjął wyzwanie i podpisał
lukratywny kontrakt. Dzięki niemu szkoła zyskała akredytację i więcej uczniów trafiało do
college'u. Pod jego rządami drużyny sportowe nie radziły sobie znacząco lepiej, ale grono
nauczycielskie i rodzice widzieli w nim dar od losu, przeklinając jednocześnie jego arogancką
osobowość i bezlitosne zasady.
Kilka miesięcy przed śmiercią VanBrook napisał krótki i oschły list do Klubu
Teatralnego, w którym proponował wystawienie Szekspira, co miało być ambitnym
wyzwaniem dla zespołu i odskocznią od lekkich komedii, musicali i kryminałów. Proponował
również, że sam wyreżyseruje przedstawienie. Jego wybór padł na Sławną historię żywota
króla Henryka VIII, co spotkało się z głębokim niezadowoleniem członków klubu.
Carol Lanspeak zadzwoniła do Qwillerana, żeby zasięgnąć jego opinii.
- Konsultuję tę decyzję z tobą, ponieważ obawiamy się, że Fundacja K może nas odciąć
od grantów, jeśli przedstawienie okaże się klapą. Nikomu nie podoba się ten pomysł, ale
Końska Szczęka ma reputację geniusza, którego nie ima się niepowodzenie. Poprosiliśmy go
o spotkanie z radą klubu i chcieliśmy, żebyś ty też był obecny. Jeśli masz ochotę, możesz
zabrać dyktafon. Może przyda ci się do twojej rubryki, oczywiście jeśli zdecydujemy się
oddać głowy pod topór.
Spotkanie odbyło się w prywatnym salonie nowego hotelu „Pickax”, który zbudowano
w 1935 roku, na rok po tym, jak stary hotel doszczętnie spłonął. Po kolacji, na którą podano
pulpety i ziemniaki w talarkach (hotel był znany z niewybrednej kuchni), rada klubu czekała
na przybycie gościa honorowego. VanBrook odmówił uczestnictwa w posiłku. Gest ten był
tyleż niezrozumiały, co nieprzyjazny. W dodatku pryncypał spóźnił się, z czego nie raczył
nawet się wytłumaczyć. Carol przywołała wszystkich uczestników zebrania i poprosiła
Hilary'ego o rozwinięcie propozycji. VanBrook przeczytał z wyraźną pogardą ten sam list,
który wcześniej skierował do klubu, traktując najwyraźniej zebranych jak bandę
niepiśmiennych kretynów.
Qwilleran usłyszał czyjś szept:
- Co to za beznadziejny nudziarz!
Dyrektor skończył czytać i zatoczył wzrokiem po ścianach i suficie. Miał głęboki głos o
dobrej modulacji i słuchając go, łatwo było uwierzyć, że był profesjonalnym aktorem.
Członkowie klubu wymienili między sobą przygnębione spojrzenia. Pierwszy, który
znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby przemówić, był Scott Gippel, sprzedawca
samochodów i skarbnik klubu. Jego siedzenie było tak szerokie, że potrzebował aż dwóch
krzeseł.
- Publiczność nie lubi ciężkiego repertuaru.
Teraz odezwała się Carol Lanspeak:
- Od czasu otrzymania listu od pana VanBrooka dwukrotnie przeczytałam sztukę i z
przykrością muszę przyznać, że nie znalazłam w niej żadnej godnej zapamiętania kwestii, z
wyjątkiem pierwszej: „Nie przynoszę wam dzisiaj śmiechu ni zabawy”.
- W tym momencie połowa sali wstaje i wychodzi - poparł ją łagodny z natury Gippel,
którego ciało trzęsło się przy każdym słowie jak galareta.
Emerytowany nauczyciel angielskiego, nadzorujący czytanie sztuk, także wygłosił
swoje zdanie:
- Pan VanBrook ma rację, najwyższy czas, żebyśmy zmierzyli się z Szekspirem, ale czy
Henryk VIII jest odpowiednią sztuką na początek? Autorstwo sztuki jest zresztą podawane w
wątpliwość. Wybaczcie, ale dam wyraz wyłącznie osobistym odczuciom: ta sztuka robi
wrażenie, jakby napisał ją zespół autorów.
Qwilleran rzucił okiem na VanBrooka, który wysłuchiwał zażaleń, wpatrując się w sufit
w wyniosłym milczeniu. Można by podejrzewać, że szuka pęknięć w tynku.
- Chciałabym też zwrócić uwagę na inną kwestię - odezwała się Fran Brodie - Henryk
VIII wymaga licznej obsady, a my dysponujemy ograniczoną przestrzenią za kulisami i tylko
kilkoma garderobami. Teatr nie był projektowany z myślą o dużych produkcjach.
- Koszty kostiumów będą horrendalne! - dodał Gippel.
- Jest mało ról kobiecych! - zaprotestowała Carol.
- Jeśli ktoś chce znać moje zdanie, to Henryk VIII jest za długi i za nudny - powiedział
Junior Goodwinter, młody redaktor „Moose County coś tam”. - A ostatnia scena
rozczarowuje jak końcowe piętnaście minut meczu czternaście do zera.
VanBrook wstał.
- Czy mogę zabrać głos?
- Oczywiście, proszę - zachęcała ze sztucznym uśmiechem Carol, zagniewana na męża,
który nie otworzył ust przez całe spotkanie.
Jako przewodniczący rady do spraw edukacji pomógł przekonać VanBrooka do
opuszczenia Lockmaster. Razem z Lyle'em Comptonem dogadzał na wszelkie sposoby
dyrektorowi, który był znany z tego, że łatwo wpadał w złość. Zbliżał się moment odnowienia
kontraktu Hilary'ego i jeśli dyrektor nie zdecydowałby się go przedłużyć, to z pewnością
wróciłby do Lockmaster, osierocając tym samym szkołę w Pickax.
VanBrook zaczął mówić, demonstrując wyższość, jaką czuł nad resztą zgromadzonych:
- Henryk VIII nie jest dłuższy od Romeo i Julii i jest daleko krótszy od Hamleta i
Ryszarda III. Tyle jeśli chodzi o „za długi” - rzucił piorunujące spojrzenie na redaktora. - Jeśli
chodzi o to, że jest „za nudny”, to od trzystu lat sztuka zjednuje sobie uznanie publiczności
dzięki kolorytowi i dworskim obyczajom. Co więcej traktuje o aktualnych problemach, takich
jak korupcja, chciwość, władza i wykorzystywanie kobiet. Jest też dziełem moralnym, które
potępia „chwałę tego świata”. Czy wszyscy nadążają? - Słuchacze zaczęli wiercić się na
krzesłach, a on kontynuował: - Mówicie, że jest tam zbyt mało ról kobiecych, tymczasem
najbardziej wyrazista, najmocniejsza rola, jaką Szekspir kiedykolwiek przeznaczył dla
kobiety, to rola Katarzyny Aragońskiej, królowej Anglii. Anna Boleyn to kolejna wspaniała
rola, nawet Stara Dama to majstersztyk. Dla tych, którzy lubią paradować w kostiumach z
epoki, jest wiele pomniejszych ról. I jeśli wydaje wam się, że w Henryku VIII brakuje
wielkich scen, to pozwolę sobie przypomnieć wam o aresztowaniu Buckinghama, o scenie
niesłusznego oskarżenia o zdradę, o procesie królowej i jej konfrontacji z kardynałem
Wolseyem, o koronacji królowej Anny i wzruszającej scenie śmierci Katarzyny.
Omiótł salę triumfującym spojrzeniem i mówił dalej:
- Tak się składa, że wystawiałem już wcześniej tę sztukę i wiem, jakich zabiegów użyć,
aby obniżyć koszty. Po pierwsze wykorzystać studentów jako statystów do ról grupowych.
Sami mogą przygotować stroje. Jeśli przebiorą się w szkołach, to do teatru mogą przyjeżdżać
szkolnymi autobusami. Garaż na zapleczu rezydencji Klingenschoenów mógłby posłużyć
jako garderoba dla aktorów grających drugoplanowe role, którzy rzadko pojawiają się na
scenie.
W tym momencie Qwilleran pomyślał: Chwileczkę, kolego! Ja tam wciąż mieszkam!
- Co się zaś tyczy ostatniej sceny, to napisano ją, aby przypochlebić się monarchii, i
mogę was zapewnić, że zostanie pominięta. Henryk VIII skończy się sceną śmierci Katarzyny,
nazywaną chwałą sztuki.
Zapanowało milczenie, aż w końcu Carol powiedziała:
- Dziękuję za wyczerpujące wyjaśnienia, panie VanBrook... Czy chcemy podjąć decyzję
teraz, czy potrzebujemy czasu na jej przemyślenie? - zwróciła się do rady klubu.
- Proponuję, żebyśmy wystawili Henryka VIII jako pierwszą sztukę sezonu jesiennego -
Larry odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru.
- Zaryzykujmy! - poparła go Fran Brodie.
Qwilleran widział już, jak w jej szarych oczach tańczą wizje Katarzyny na scenie.
- No dobra, zgadzam się - powiedział Gippel. - Tylko módlmy się, żebyśmy sprzedali
jakieś bilety. Będzie więcej osób na scenie niż na widowni.
- Jeśli wykorzystamy pomysł z dzieciakami, to sztuka ma wielkie możliwości reklamy -
dodała Hixie Rice.
- W porządku, poddaję się. Możecie mnie dopisać, ale pod warunkiem, że nie będzie
ostatniej sceny - dołączył Junior.
I tak zapadła decyzja o wystawieniu Sławnej historii żywota króla Henryka VIII.
Qwilleran nie był już więcej zaangażowany w przygotowania, chociaż wiedział, że Carol i
Fran starają się o rolę Katarzyny, a Dennis i Larry chcą zagrać kardynała. Wszyscy
podejrzewali, że dostanie się ona Larry'emu.
W wieczór poprzedzający ostatnie przesłuchania Qwilleran spotkał Lanspeaków na
parkingu przed „Old Stone Mill”.
- Rozumiem, że oczekujesz, abym pocałował twój pierścień?
- Do diabła z tym wszystkim. Nie dostałem tej roli. Hilary chce, żebym zagrał Henryka.
Czy to nie jest frustrujące? Znowu będę musiał zapuścić brodę, żeby nie używać gumy
arabskiej. Powinien go zagrać Scott, nie potrzebowałby żadnej charakteryzacji.
- Scott nigdy nie pamięta kwestii. Jedyny wers, jakiego jest się w stanie nauczyć, to ten
na dole strony - zadrwiła Carol.
- Rozumiem, że Dennis gra Wolseya? - spytał Qwilleran.
- Nie! - zagrzmiał oburzony Larry. - To Hilary gra tę rolę. Zresztą robił to już
wcześniej. Sprowadza też jakąś kobietę z Lockmaster, która ma być Katarzyną. Kiedyś już
grała u niego tę rolę.
- Kiedy ruszają próby? Mogę wpaść popatrzeć?
- Rozpoczynamy w następny poniedziałek - powiedziała Carol. - Pięć dni w tygodniu,
od szóstej trzydzieści. Zwykle zaczynaliśmy o siódmej, aby ludzie mieli czas wpaść do domu
coś przekąsić, ale ten tyran zadecydował inaczej. Chce, żebym była jego asystentką i żebym
nauczyła się roli Katarzyny. Ta kobieta z Lockmaster będzie i mogła przyjeżdżać tylko dwa
razy na tydzień, a przez resztę prób mam ją zastępować. Nie podoba mi się to - dodała,
wzdychając ciężko - ale może przy okazji czegoś się nauczę.
- Chciałem napisać tekst o VanBrooku do mojej kolumny - powiedział Qwilleran - ale
mi odmówił. Jak sądzicie, dlaczego?
- To u niego normalne - wzruszył ramionami Larry. - A gdzie jest Polly?
- Jest na obiedzie z członkami rady bibliotecznej. Co tu jedliście?
- Lutjanusa. To genialna ryba! I koniecznie spróbuj ciasta ze śliwkami... jeśli jeszcze
został im jakiś kawałek.
Lanspeakowie poczłapali do samochodu, a Qwilleran wszedł do restauracji urządzonej
w starym młynie. Hostessa zaprowadziła go do jego ulubionego stolika, a Derek Cuttlebrink
postawił przed nim szklankę z wodą i koszyczek z pieczywem. Chociaż był tutaj młodszym
kelnerem, jego potężna sylwetka, metr dziewięćdziesiąt dziewięć wzrostu, sprawiała, że brano
go za właściciela lokalu.
- W przedstawieniu gram pięć ról - pochwalił się. - W programie moje nazwisko będzie
wydrukowane aż pięć razy, jako sługa Wolseya, herold sądowy, kat, burmistrz Londynu i
posłaniec. Najbardziej lubię rolę kata; noszę wtedy siekierę i kaptur...
- Musisz się bardzo męczyć tym ciągłym zmienianiem kostiumów - zauważył
Qwilleran.
- Mogę nosić te same spodnie, a zmieniać płaszcze i kapelusze.
- U Szekspira nie ma spodni, tylko bryczesy.
- Poza tym przemyślałem to wszystko i... - tu Derek zniżył głos - zostanę aktorem.
Kiedyś chciałem pójść do policji, ale aktor ma fajniejszą pracę. Wstajesz w południe,
kładziesz się nad ranem, byczo!
W tym momencie do stolika podeszła kelnerka i Derek wrócił do zmywania stolików. A
Qwilleran zamówił lutjanusa.
- Na deser poproszę placek ze śliwkami, jeśli wam jakiś kawałek został.
W następnym tygodniu liczba samochodów na teatralnym parkingu świadczyła o tym,
że próby do spektaklu idą pełną parą. Któregoś wieczora Qwilleran wślizgnął się na
widownię, licząc, że trafi mu się materiał na kolejny felieton. Punktualnie o szóstej
trzydzieści zajął miejsce z tyłu przy wyjściu. Na scenie stała już cała obsada z wyjątkiem
Katarzyny z Lockmaster, która tego dnia nie mogła przybyć na próbę. Reżysera wciąż nie
było.
Za kwadrans siódma Carol odezwała się rozdrażniona:
- Chyba nie będziemy stać tu bezczynnie? Zaczynamy od momentu, w którym wczoraj
przerwał Hilary. Omijamy prolog i lecimy od sceny pierwszej do spięcia Wolseya z
Katarzyną. Książęta Norfolk i Buckingham oraz lord Abergavenny na scenę! Norfolk
wchodzi pierwszy, staje po lewej stronie, reszta, chwilę po nim, staje po prawej.
Trzej aktorzy, z tekstem roli w dłoniach, udali się, powłócząc nogami, na wyznaczone
miejsca.
Carol krzyczała do nich z trzeciego rzędu:
- Norfolk, jesteś księciem! Stawiasz długie, dostojne kroki... Tak lepiej! A ty,
Abergavenny, okaż trochę szacunku dla teścia... ale nie chowaj się za nim! Zróbmy to jeszcze
raz. Jeszcze raz wchodzicie i zaczynamy od „Szczęsne spotkanie! Jakże wasze zdrowie?”
Mozolnie posuwali się naprzód, a niezmordowana Carol instruowała aktorów i pilnie
robiła notatki.
- Norfolk, nie gap się w niego jak ciele w malowane wrota! Masz słuchać, co on mówi.
To musi wyrażać twoja mina, ciało... A ty, Abergavenny, nie rozdziawiaj tak buzi...
Buckingham, jak mówisz „To już za wiele”, idziesz parę kroków w głąb sceny...
Kiedy Dennis wygłosił sławny passus Buckinghama: „Nie ma placka, na który by się
nie połakomił, wiedziony zgubną ambicją!”, roześmiał się na głos:
- To mój ulubiony fragment!
Zapanowała ogólna wesołość i wszyscy wymieniali ze sobą porozumiewawcze
spojrzenia.
- Dobra, jeszcze raz! Jak mówisz, Norfolk, wyciągnij przed siebie dłoń. Przynajmniej
nie będziesz zakrywał twarzy.
Dotarli już do epizodu z Katarzyną i biskupem Yorku, a VanBrooka jeszcze nie było.
Carol odczytała partię Wolseya i przeszła wzdłuż sceny wraz z pozostałymi aktorami. Wtem
drzwi od strony audytorium otwarły się z wielkim hałasem.
- Co tu się u diabła dzieje?! - zabrzmiał złowieszczo głos dyrektora. Krocząc władczo w
kierunku sceny, napotkał spojrzenie Qwillerana.
- A pan co tu robi? - zapytał nieprzyjaźnie, poprawiając zielony golf.
- Czekam na próbę o szóstej trzydzieści - odpowiedział wąsacz, spoglądając znacząco
na zegarek.
- Wynocha! Ale już! - wrzasnął VanBrook, wskazując dłonią drzwi.
- Ale, na Boga, czemu nie może zostać?! - interweniował ze sceny Dennis Hough. -
Przecież to właściciel teatru!
- Wy-no-cha!
Qwilleran posłusznie opuścił widownię i wszedł na górę, by podejrzeć próbę z balkonu.
Van Brook rozpoczął, nie marnując czasu na tłumaczenia czy przeprosiny.
- Kobieto, nie wystawiamy wujaszka Wiggleya, ale samego Szekspira! Trzymasz ręce,
jakbyś grała królika!... Kto tam się śmieje?! Zamknijcie się albo do domu!... Suffolk, wyraz
„koronacja” ma cztery sylaby. To ceremonia nałożenia królowi korony, a nie jakaś
egzotyczna roślina.
Ani śladu ciepłej ironii, tylko pogarda i zjadliwość.
- Campeius, czy możesz, do diabła, zachowywać się choć trochę jak kardynał, a nie jak
przygłupawy wieśniak?!
Aktorzy, którzy czekali na swoją kolej, z przerażeniem patrzyli po sobie. Eddington
Smith grający kardynała Campeiusa był cichym staruszkiem cieszącym się wśród członków
klubu sporym poważaniem mimo miernych talentów aktorskich.
Kiedy VanBrook powiedział Annie Boleyn, „żeby wreszcie przestała szczerzyć się jak
idiotka”, oczy Fran rozświetlił groźny błysk. Także Dennis co rusz bladł i zaciskał zęby z
wyrazem wściekłości na twarzy. W pewnym momencie Dave Landrum, grający Suffolka,
rzucił swoją rolą w reżysera i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Qwilleran wątpił, czy w takiej
atmosferze dalsze spotkanie ma jakikolwiek sens. Wątpił też, czy wystawienie Henryka VIII
w ogóle dojdzie do skutku.
Ale wkrótce znaleziono nowego Suffolka i Larry, z którym Qwilleran dwa razy w
tygodniu chodził na kawę do „Dimsdale Diner”, meldował, że całe przedsięwzięcie posuwa
się do przodu. Broda bujnie zarastała jego podbródek, upodabniając Larry'ego do króla
Henryka z portretu Holbeina.
- Hilary zawsze wyżywa się na biednym Eddiem Smith. Eddie nie występowałby u nas,
gdyby nie doktor Halifax, który zalecił mu aktorstwo jako terapię. Carol próbowała nad nim
pracować, ale wciąż odstaje od całej reszty. Wyrzuca z siebie dwa pierwsze słowa, a później
tylko porusza ustami. Mimo to Dennis często bierze go w obronę. Dennis i Hilary drą ze sobą
koty.
- A co na to Carol?
- Carol jest świętą osobą! Współpracuje z Hilarym, bo chce się od niego czegoś
nauczyć. Ale Hilary to przykład negatywny; dzięki uczestnictwu w jego próbach można się
dowiedzieć, czego na pewno nie można robić, prowadząc amatorski teatr. Z niektórymi
pracuje ciężko, innych kompletnie ma w nosie. Uśmiecha się słodko do tej baby z
Lockmaster, a innych tylko obraża.
- A ona jest dobra?
- Naturalnie, że tak! Ale Carol i Fran mogłyby zagrać tę rolę równie dobrze.
- A kto to w ogóle jest? - zapytał Qwilleran.
- Nazywa się Fiona Stucker. Nic o niej nie wiem z wyjątkiem tego, że grała Katarzynę
w adaptacji wystawianej przed pięcioma laty w Lockmaster.
- A jak sprawdzają się studenci?
- Carol ciężko z nimi pracuje. Ćwiczą chodzenie. Ciężko jest ich zmusić, żeby ruszali
się jak szesnastowieczni szlachcice, a niej jak ameby bez kręgosłupa. Derek, przy jego
wzroście i pięciu rolach, powinien jak zwykle dostarczyć nam trochę komediowego oddechu.
To oczywiste, że publiczność rozpozna go w roli kata, nawet z czarnym kapturem na głowie.
Obawiam się tylko, że wybuchnie śmiechem w scenie śmierci Katarzyny. Kiedy wchodzi pod
koniec jako posłaniec, pamiętaj, że to jego piąta rola, Katarzyna mówi: „tego człowieka niech
moje więcej nie ujrzą źrenice”. Będziemy musieli zacisnąć zęby, ale publiczność będzie się
tarzała po podłodze.
- Widzowie potrzebują ulgi w napięciu - zauważył Qwilleran.
- Z pewnością, ale nie w scenie śmierci.
W noc premiery publiczność zrobiła, co do niej należało: płakała nad pożegnaniem
Buckinghama, wstrzymała oddech wobec przepychu koronacji i powstrzymywała chichot
wobec licznych wcieleń Dereka. Były szmery podniecenia podczas scen grupowych, kiedy
synowie i wnuczki paradowali środkowym przejściem w roli strażników z halabardami,
heroldów z chorągwiami, giermków z insygniami, szlachciców ze szpadami u boku,
księżniczek z diademami wpiętymi we włosy.
Aktorom przydarzyły się dwa przejęzyczenia i kilka pomyłek, co w dniu premiery było
całkowicie wybaczalne. Qwilleran siedział w piątym rzędzie przy przejściu w towarzystwie
Polly Duncan. Słuchając płomiennej mowy Dennisa, uśmiechał się w duchu; syknął, kiedy
Eddington niesłyszalnym szeptem wymamrotał swoją kwestię; czuł, jak skacze mu ciśnienie,
kiedy Fran pojawiła się na scenie jako piękna Anna, i z napięciem oczekiwał momentu, kiedy
Derek zrujnuje scenę śmierci Katarzyny. Na szczęście reżyser wykreślił linijki, które mogłyby
spowodować niezręczną gafę.
Następnym razem, kiedy Qwilleran spotkał się z Larrym na kawę, aktor powiedział:
- Muszę przyznać, że Hilary jest dobry w roli kardynała. Pomijając jego arogancką
osobowość, był w stanie przekonać publiczność do Wolseya. Obawiam się jednak, że
zazdrości Buckinghamowi uwielbienia publiczności. Kiedy Dennis pojawia się na scenie i
wypowiada słowa powitania: „Szczęsne spotkanie”, aż słychać, jak serca walą na widowni.
- Twój Henryk, Larry, jest wspaniały, jak zdjęty z portretu Holbeina - powiedział
Qwilleran.
- Tego właśnie chciał Hilary - potarł brodę. - Powiem ci jedną rzecz: będę szczęśliwy,
kiedy będę mógł w końcu zgolić tę brodę!
Trzy tygodnie później zgolił brodę, VanBrook zginął, a Dennis zniknął bez śladu.
Rozdział czwarty
Nazajutrz po „zbrodni w sadzie” - tak niedzielne morderstwo ochrzciło „Moose County coś
tam” - pogoda była pod psem. Krzątający się przed domem Qwillerana policjanci doskonale
współgrali z ponurą poniedziałkową aurą. Procesje śledczych, miejskich urzędników i
prokuratorów nie w smak były Koko, który w tym właśnie czasie zwykł obserwować ptaki
wypełniające zaciszny sad świergotem i śpiewem. Czerwone, żółte, szare, błękitne i brązowe
uwijały się, przeskakując z gałęzi na gałąź i nurkując w krzewach borówki, niegdyś starannie
przyciętych, a dziś niemożliwie zapuszczonych.
Koko szczególnie upodobał sobie pewnego kardynała, który od samego świtu
dokazywał w otoczeniu zazdrosnych konkurentów i oddanych wielbicielek. Ze swoim
czerwonym upierzeniem, koroną na główce i dostojnym dziobem wyglądał jak prawdziwy
król ptaków. Syjamczyk - sam arystokrata wśród kotów - od razu poczuł w nim błękitną krew.
Na jego widok Koko zastygał w zachwycie, a koniuszek jego ogona poruszał się mimowolnie,
naśladując ruch ogona kardynała.
Jakby tego poranka mało było zamieszania, wkrótce przed dom zajechała
półciężarówka. Mężczyzna, który dziarsko wyskoczył z kabiny i jął rozpakowywać pudła na
obiektywy i aparaty, reflektory oraz statywy, z miejsca został otoczony przez nieufnych
śledczych. Ale Qwilleran wyjaśnił, że to fotograf z Lockmaster, John Bushland, z którym był
na dzisiaj umówiony. John miał strzelić parę fotek we wnętrzach jego nowego lokum.
Bushy, jak go wszyscy nazywali, był kipiącym energią młodzieńcem, z miejsca
zjednującym sobie ludzi sympatycznym obyciem i niebanalnym poczuciem humoru.
Przedwcześnie łysiejący, nosił koszulkę z napisem „Wczoraj czupryna, dzisiaj łysina”.
- Cała okolica huczy od plotek - powiedział poważnym tonem. - Coś już wiadomo?
- Na razie policja szuka śladów. A co tam gadają w Lockmaster?
- Jeśli mam być szczery, wszyscy odetchnęli. Nikt się za nim specjalnie nie stęsknił,
więc może to dobrze, że już nigdy nie wróci. Masz jakiś pomysł, kto to zrobił?
- Podejrzewam, że to ktoś od was stara się nam zrobić czarną legendę. Poznałeś
VanBroka za czasów, kiedy u was mieszkał?
- Osobiście nie. Wiem tylko, że nie miał dzieci. Vicki i ja nie interesujemy się teatrem.
Bushy z podziwem oglądał ośmioboczną bryłę budynku i jego srebrne gonty.
- Trójkątne okna u góry to strzał w dziesiątkę. Szkoda, że ci gliniarze się tu kręcą.
Zrobiłbym parę fotek.
- I pogoda taka sobie...
- Cóż, wnętrzom to nie przeszkadza. Możemy je oświetlić, jak nam się podoba, a
słońce nie wchodzi nam w paradę.
- W takim razie zapraszam do środka. Napijesz się kawy?
- Nie teraz. Najpierw robota, później przyjemności.
Kiedy wnosili sprzęt, Bushy z uznaniem rozglądał się po pomieszczeniu.
- Spodziewałem się ponurej nory. A tu proszę, białe ściany, jasne drzewo... Rzadko
pracuje się w tak komfortowych warunkach.
- Fajnie, że ci się podoba. To był mój pomysł; chciałem jak najmniej ciemnych
zakamarków. Wszystko ze względu na koty. One uwielbiają kryjówki, a ja lubię je mieć na
oku. Inaczej jestem niespokojny.
Podał Bushy'emu lornetkę.
- Spójrz tam w górę. Na stropie, na jednej z desek, jest sygnatura budowniczego: J.
Mayfus & Syn, 1881. Chciałbym, żebyś ją sfotografował. Czy mam zamknąć koty na górze?
- Nie przeszkadzają mi. Kto projektował wnętrza?
- Fran Brodie. Powiedziałem jej: tylko żadnych rustykalnych gratów! Zgodziła się, a
nawet powiedziała, że nowoczesne meble uwidocznią zabytkową bryłę budynku.
W hallu stały dwie sofy i wielki fotel z tweedową tapicerką w kubistyczne wzory, do
których pasowały geometryczne intarsje na stoliku obok.
- Przyznam, że w Lockmaster nie widziałem niczego podobnego - mruknął z
uznaniem Bushy.
Qwilleran pokazał mu parę sprzętów, które - jego zdaniem - szczególnie nadają się do
sfotografowania. Sosnową szafę na ubrania, litografie z nietoperzami, szafkę z malutkimi
półeczkami, służącą niegdyś drukarzom do przechowywania czcionek, oraz herb rodowy
Mackintoshów.
- Moja matka była z tego rodu - powiedział z dumą.
- Nie ma sprawy, sfotografuję, co zechcesz - potakiwał Bushy, chodząc po pokoju i
rozmyślając nad oświetleniem. - Wszędzie, gdzie spojrzysz, tam da się zrobić zdjęcie! W
razie czego zawiesimy reflektory pod stropem i antresolą, aby rozświetlić nieco kąty.
- W czymś ci pomóc?
- Dzięki, dam sobie radę. Mam ze sobą wszystko, czego mi trzeba. Rozumiem, że
jakby co, mogę trochę przesunąć mebel w tę czy w tamtą?
- Jasne. Skoro nie jestem ci do niczego potrzebny, to pozwól, że wyskoczę na miasto
załatwić parę spraw. Jak będziesz chciał kawę, po prostu naciśnij ten guzik. Do zobaczenia!
Aha, jak ktoś będzie dzwonił, nie przejmuj się. Może się nagrać na sekretarkę. I pilnuj, żeby
koty nie uciekły na dwór!
W drzwiach zaczepił go komendant policji:
- Może ty wiesz, co się stało z Dennisem Houghem?
Brodie wymówił jego nazwisko „hau”.
- Nie wiem - rozłożył ręce Qwilleran. - Prawdę mówiąc, nie widziałem go od soboty.
Od kiedy skończył robotę, nie zjawił się u mnie ani razu.
- W czasie przyjęcia nie było go w domu.
- Pewnie pojechał do St. Louis spotkać się z rodziną. Pytałeś Fran? Może ona wie coś
więcej.
- Coś mi tu śmierdzi - mruknął Brodie. - Jego firma, „Dmuchać & Chuchać”, nawet
nie ma biura.
- Dopiero się rozkręca - uspokajał przyjaciela Qwilleran. - Byłem jego pierwszym
klientem. Zresztą, po co mu biuro? Potrzebuje tylko telefonu, żeby dogadać się z robotnikami
i dostawcami materiałów.
- Wiesz, jak go dorwać w tym cholernym St. Louis?
- Nie, ale jestem pewien, że w informacji na pewno będą wiedzieli. A tak na
przyszłość, jego nazwisko czyta się „huff”. I nie poganiaj go. To szmat drogi.
Qwilleran poczłapał do centrum. Pickax było niewielką mieściną i wszędzie dało się
dojść na piechotę. Poza tym wąsacz nawykł do spacerów, mimo że tutejsi mieszkańcy nie
ruszali się na krok bez samochodu.
W drodze na lunch do „Lois's Luncheonette” wstąpił do antykwariatu. Zawsze kiedy
tędy przechodził, nie mógł się oprzeć pokusie, aby wpaść choćby na moment i wciągnąć w
nozdrza zapach butwiejącego papieru, introligatorskiego kleju i kurzu. Ale tym razem
chodziło o coś więcej niż tylko próżną przyjemność. Eddington Smith kupił ostatnio pokaźny
księgozbiór po jakimś zmarłym nieszczęśniku. Qwilleran miał nadzieję, że znajdzie wśród
nich bestseller sprzed osiemnastu lat, którego - tak się złożyło - był autorem. Burzliwe koleje
życia sprawiły, że nie pozostał mu ani jeden z egzemplarzy autorskich Miasta bratniej zbrodni
Jamesa M. Qwillerana (wówczas jeszcze używał inicjału swego drugiego imienia). A teraz,
gdy dotarł do gościnnej przystani, żaden z profesjonalnych antykwariuszy nie mógł znaleźć
jego książki. Nawet biblioteki nie miały jej już w swoich katalogach. Mimo to nie ustawał w
poszukiwaniach, jak ojciec tropiący zaginioną córkę.
Antykwariat Smitha, który nosił dumną nazwę „Edds Editions”, w rzeczywistości był
ponurą piwnicą zawaloną wiekowymi woluminami zarosłymi brudem i pleśnią oraz tanimi
broszurami za dwa dolce, z podartą okładką i poplamionym papierem. Z dantejskich
ciemności wyłoniła się postać samego gospodarza.
- Jak moja książka? Znaleziona? - zagadnął Qwilleran.
- Jak dotąd nie, ale jeszcze nie wszystko rozpakowałem. Czy policja znalazła jakieś
ślady?
- Nawet jakby znalazła, to i tak nic by mi nie powiedzieli.
- Dzisiejszej nocy nie mogłem zmrużyć oka. „Inne grzechy jeno mówią, zbrodnie
krzyczą”.
Cytat na każdą okazję - to była specjalność Eddingtona.
- Czyje to?
- Chyba Webstera.
- Którego Webstera?
- A skąd mam wiedzieć! Było z milion Websterów.
W tym momencie przypalany perski kocur, którego imponujący ogon omiatał
zakurzone tomy, wyłonił się z ciemności i siadł obok Qwillerana na biografii sir Edmunda
Backhouse'a.
- Czy to znaczy, że mi ją poleca? - zapytał wąsacz. - A może Winston uznał, że to
najwygodniejsza książka w tej dziurze?
- Nie wiem, ale to interesująca pozycja - zachrypiał antykwariusz. - Backhouse był
orientalistą. Zagadkowy człowiek.
- W takim razie biorę ją - zadecydował Qwilleran, który zawsze wychodził z
antykwariatu z jakąś zdobyczą.
W „Loiss Luncheonette” siadł za barem i zamówił sadzone jaja z tostem i frytkami, a
jeszcze przed posiłkiem kawę bez śmietanki.
- No i co sądzić o tym morderstwie? - zagadnęła go kelnerka.
- „Inne grzechy jeno mówią, zbrodnie krzyczą” - wyrecytował Qwilleran z
uduchowioną miną.
- To Szekspir? - spytała.
Dzięki Henrykowi VIII Szekspir był wśród młodzieży z Pickax na topie, choć
Qwilleran mógł się założyć, że za miesiąc palmę pierwszeństwa odbierze mu jakiś komik lub
szarpidrut.
- W każdym razie brzmi jak Szekspir - powiedziała tonem znawcy Alvola.
- Czasem pozory mylą - mruknął Qwilleran i pochylił się nad książką.
Ale zamiast czytać, jął przysłuchiwać się rozmowie prowadzonej przy sąsiednim
stoliku. Uderzyło go, że nikt nie rozpaczał nad ofiarą i jej strasznym losem. Niepokojono się
za to rezultatem śledztwa. Czy aby zabójcą nie okaże się któryś z szanowanych obywateli,
zdesperowany uczeń, przyjaciel lub sąsiad? Strach mieszał się z podnieceniem, a nawet
swego rodzaju radością. Qwilleran zamyślił się. Ta sprawa nigdy nie znajdzie swojego finału,
bo w całym Pickax nie ma ani jednej osoby, która by sobie tego życzyła.
Po wyjściu z baru udał się do „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy”, gdzie spodziewał
się zastać Fran Brodie. Do pracy wkładała buty na siedmiocentymetrowym obcasie, a jej
prowokacyjnie krótka spódniczka odsłaniała nogi dłuższe od sekwoi w Yellow Stone.
- Gdzie szefowa? - zapytał Qwilleran, myśląc o klientach mdlejących na widok Fran z
wrażenia.
- Amanda wyjechała w interesach. Coś już wiadomo?
- Na razie po mojej posesji kręcą się różni ważniacy i węszą. Ale jak wywęszą, to i tak
nie powiedzą. Zresztą co mnie to obchodzi.
- Tata mówił mamie, że w samochodzie znaleźli kawałki gumy piankowej, co by
wskazywało na użycie tłumika.
- Koty i tak słyszały. One słyszą spadający liść z drzewa.
- Ale to nic! Powiem ci coś lepszego - szepnęła dziewczyna. - Hilary obstalował u nas
papierowe ekrany na dwadzieścia okien, czyli cały parter. I dziś rano przywiózł je kurier. Dziś
rano, rozumiesz? Dzwoniłam do Amandy, która wpadła w szał.
- Jak wygląda jego dom?
- To jedna z rezydencji przy Goodwinter Boulevard. Parter urządzony w stylu
japońskim jest jego dziełem. Do tego ekrany shoji pasują jak ulał. Na górze nigdy nie byłam,
ale chwalił mi się, że ma tam kupę książek.
- Chętnie bym obejrzał ten dom - ożywił się Qwilleran, myśląc o Mieście bratniej
zbrodni.
- Nie ma problemu. Mam przy sobie klucze, a Amanda mimo wszystko zadecydowała,
że zamówienie zrealizujemy, a później upomnimy się o zapłatę u likwidatora. Czy pomożesz
mi je zawieźć?
- Jasne! - wykrzyknął uradowany wąsacz. - Kiedy?
- Dam ci jeszcze znać. Ale to kwestia góra dwóch dni.
Qwilleran skierował się ku wyjściu, ale zatrzymał się w drzwiach i uśmiechnął się do
Fran.
- Ależ ze mnie sklerotyk! Właściwie wpadłem do ciebie, bo mam problem. Po tym
wczorajszym incydencie czuję się jak w akwarium, nie wiem, czy mnie rozumiesz... Ludzie
są wścibscy. Zaraz rozpocznie się zerkanie ukradkiem, zaglądanie, podglądanie...
Qwilleran martwił się nie bez powodu. Tam, gdzie kiedyś znajdowały się szerokie
wrota składu jabłek, obecnie zamontowana była ściana ze szkła.
- Myślę, że rolety rozwiążą ten problem - pocieszyła go Fran. - Wpadnę do ciebie i
wezmę wymiary okien. Wciąż jeszcze mam twoje klucze.
Qwilleran mógł teraz udać się do biblioteki miejskiej. Jej gmach do złudzenia
przypominał grecką świątynię i tylko bramki do parkowania rowerów tudzież stojące przed
samym wejściem pudła do zwrotu książek przypominały o jego przeznaczeniu. Idąc przez
westybul, wąsacz automatycznie zerknął w lewo, gdzie wypisane kredą na szkolnej tablicy
widniało hasło dnia - cytat z Szekspira. To inicjatywa Polly; ona też każdego dnia wybierała
stosowny, jej zdaniem, fragment z klasyka. Tego dnia Qwilleran spodziewał się ujrzeć coś w
stylu: „Nader nieszczęśliwe morderstwo”. Ale najwyraźniej wesele w Lockmaster usposobiło
Polly romantycznie, bo swym starannym pismem wykaligrafowała: „Miłość to opar, co z
westchnień uchodzi”.
Pracownicy biblioteki pozdrawiali Qwillerana z szacunkiem należnym najbogatszemu
człowiekowi w mieście, a ponadto narzeczonemu ich szefowej. Aby nie dać im powodu do
zbyt łatwej satysfakcji, wąsacz zajął się buszowaniem po półkach z nowościami
wydawniczymi i sprawdził jakieś hasło w katalogu komputerowym. Ale w końcu dał za
wygraną i ruszył w stronę szklanego kantorku, gdzie urzędowała Polly. Zastał ją siedzącą za
biurkiem, ubraną - jak zwykle - w popielaty kostium i białą bluzkę, ale promieniującą jakąś
dziwną energią. Jej szare włosy nosiły jeszcze ślady weselnych porządków.
- No, muszę przyznać, że wyglądasz po prostu... kwitnąco! - skomplementował ją na
przywitanie. - Nie ma co, posłużył ci ten wyjazd!
I wąsacz rozsiadł się w twardym dębowym fotelu z przełomu wieków.
- Dzięki, Qwill - zaczerwieniła się Polly. - Masz rację, to był absolutnie fenomenalny
weekend. Ale i męczący. Parodniowe imprezowanie to nie dla mnie. Dlatego zostawiłam
wiadomość, żeby do mnie nie dzwoniono, bo dosłownie pękała mi już głowa! Ceremonia
ślubna - absolutnie cudowna! Panna młoda miała na sobie suknię ślubną swojej babki z
trenem długim na dwa metry. Wszystko to strasznie emocjonujące! Przyjęcie odbyło się w
Klubie Łowieckim. Tańczyłam z panem młodym, później z ojcem pana młodego i... słowem
ze wszystkimi!
Qwilleran nigdy nie tańczył z Polly. Rzadko była okazja, a poza tym nie był pewien,
czy bibliotekarki lubią tańczyć.
- Ilu było gości? - spytał.
- Ze trzystu, tak przynajmniej twierdziła Shirley. Jej syn znalazł sobie bardzo piękną
żonę. Właśnie skończył prawo i z marszu dostał pracę w najbardziej prestiżowej kancelarii w
Lockmaster. Nigdy nie poznałeś Shirley, prawda? To ta, która miała tyle małych kotków; od
niej mam Bootsiego. Przyjaźnimy się już dwadzieścia lat. Jej mąż handluje
nieruchomościami. Nazywa się Alan, A-l-a-n...
Polly trajkotała jak najęta, a Qwilleran obserwował ją z coraz większym zdziwieniem.
Co się jej, do diabła, mogło stać? - myślał. Polly zazwyczaj była chłodna, rzeczowa,
lakoniczna. Wypowiadała zdanie i czekała na reakcję słuchacza. A dzisiaj paplała jak
trzynastoletnia siksa, która wróciła z pierwszego w życiu wieczorku tanecznego. Pogładził
wąsy dłonią i zapytał:
- Więc jadłaś w „Puddock”... Czy rzeczywiście kuchnia jest tam taka wyśmienita, jak
to ludzie opowiadają?
- Absolutne szaleństwo! - wykrzyknęła Polly. - Fantastyczna restauracja! Nie
spodziewałam się, że tak mi się tam spodoba.
Qwillerana zaniepokoił przymiotnik „absolutny”. To nie było określenie ze słownika
Polly, a tymczasem teraz, w ciągu paru minut, użyła go już trzy razy. Zwykle w takich
sytuacjach wyrażała się bardziej powściągliwie.
- Ale powiedz mi lepiej o Hilarym VanBrooku - zagadnęła Qwilla. - Wszyscy są w
szoku. Obawiają się wyniku śledztwa.
- Mogę zamknąć drzwi? - spytał.
W pokoju obok kręciło się parę osób, a wiedział, jak wścibscy są ludzie w Pickax.
- Słyszałam w radiu - kontynuowała Polly, patrząc na Qwillerana z wyrzutem - że
urządziłeś całonocną balangę.
- Znasz PKX FM, nawet ze świętego Franciszka zrobiliby birbanta i utracjusza. A
prawda jest taka, że po ostatnim przedstawieniu cała obsada Henryka VIII nieproszona
zwaliła mi się na głowę i ucztowała aż do trzeciej w nocy. Jak już sobie poszli, Koko zaczął
się dziwnie zachowywać, co wzbudziło moje podejrzenia. Wyszedłem na dwór i znalazłem
trupa. Zabójca musiał użyć tłumika, ale kot usłyszy nawet stłumiony dźwięk. Poza tym Koko
ma niezawodny instynkt, jeśli chodzi o te rzeczy. Podczas przyjęcia cały czas siedział na
szafie i gapił się na głowę VanBrooka. Z początku myślałem, że chodzi mu ó tupecik, bo
Koko zawsze odróżni, co prawdziwe, a co fałszywe. Ale teraz jestem pewien, że on wiedział,
co się stanie i że ten człowiek dostanie kulkę w głowę!
- Ach ty i ten twój Koko! Wiem, że koty mają szósty zmysł, ale nie są prorokami.
- Koko to nie jest zwykły kot.
- A nie zaskoczyło cię, że VanBrook przyszedł na to przyjęcie? Ma opinię
nietowarzyskiego.
- Ależ on miał w tym interes! Czuł się szefem całej trupy i chciał nimi dyrygować
nawet w moim składzie. Trochę się, biedak, zawiódł.
- To był straszny arogant. Nikt go nie lubił, ale przyznasz, że to nie jest wystarczający
powód, aby człowieka zabijać.
- Skąd ta pewność? W zeszłym miesiącu facet ukatrupił sąsiada, bo się pokłócili o psa.
- Tak, ale to się stało na Nizinach, a nie w takim miasteczku jak nasze. Nie sądzę, by u
nas... Wybacz, muszę odebrać.
Chwyciła za słuchawkę.
- Tak, Duncan przy telefonie... A, dzień dobry!
Jej głos stał się miękki, niemal czuły. Twarz rozpromieniło szczęście.
- Czuję się świetnie, dziękuję... Absolutnie!... Nie, teraz nie mogę, mam ważną
rozmowę, tak... Tak, oczywiście, wiesz, że będzie mi bardzo, bardzo miło.
Położyła słuchawkę, uśmiechając się do siebie.
Kto to, do licha, mógł być?! Qwilleran miał to pytanie na końcu języka, ale pomyślał,
że zadając je, zgrzeszyłby nietaktem. Jeśli Polly będzie chciała mu powiedzieć, z pewnością
to zrobi.
- Czas na mnie - powiedział, wstając z fotela. - Zostawiłem w domu Bushy'ego. Ma
zrobić tam parę fotek.
- Świetny pomysł - pochwaliła Polly, porządkując papiery na biurku. - Bushy był jako
fotograf na ślubie i weselu.
Robiła wrażenie zajętej, więc Qwilleran bez ceregieli i czułych pożegnań opuścił
bibliotekę. W drodze powrotnej zahaczył o redakcję „Moose County coś tam”. Miał nadzieję,
że prowadzący kronikę kryminalną zna już jakieś szczegóły dotyczące śledztwa. Dziennikarze
zazwyczaj są najlepiej poinformowani.
Junior Goodwinter wychylił się z gabinetu naczelnego.
- Hej, Qwill! Jeszcze cię nie zapuszkowali?
- Jeśli mnie oskarżą, Junior, to obiecuję ci, że zrobię z ciebie wspólnika. Kto wie,
może nawet do końca życia będziemy siedzieć w tej samej celi?
- Nie pękaj, jeszcze nikogo nie oskarżyli. Policja nabrała wody w usta, ale
przycisnęliśmy chłopaków z Dingleberry i wiemy, że skremowane szczątki VanBrooka
pojadą do Lockmaster.
- A więc nie będzie pogrzebu? Tego już mu naprawdę nikt nie wybaczy!
Mieszkańcy Pickax uwielbiali uroczyste pogrzeby z orkiestrą kobziarzy i procesją
sunącą przez całe miasto. Ta pompa była uważana za specjalność miasteczka już w
dziewiętnastym wieku!
- Ano szkoda - westchnął naczelny. - Dzwoniliśmy do Lyle Compton w sprawie
nabożeństwa żałobnego, ale powiedział, że to nie ma sensu, bo i tak nikt nie przyjdzie. Na
stanowisko VanBrooka ma wskoczyć jego asystent, głosowanie w radzie to czysta
formalność. Ale facet jest kompetentny, więc to nie jest żaden trop... Tyle na razie wiemy.
Aha, Arch chce się z tobą widzieć.
Arch Riker i Qwilleran znali się jeszcze z czasów, gdy obaj pracowali na Nizinach,
współredagując „Daily Fluxion”. Podczas dwudziestopięcioletniej pracy w zawodzie Archowi
zawsze wystarczało skromne biureczko gdzieś w kącie plus telefon i komputer. Teraz, kiedy
przeniósł się na prowincję, miał własny pokój z olbrzymim biurkiem wielkości stołu do ping-
ponga. Co więcej - we „Fluxion” nikt nie dałby wiary tym wieściom - miał w oknach zasłony
zainstalowane przez „Studio Dekoracji Wnętrz Amandy”.
- Siadaj, stary - zwrócił się do wchodzącego Qwillerana. - Nalej sobie kawy, jest w
dzbanku.
- Dzięki, właśnie wlałem w siebie trzy filiżanki w „Loiss Luncheonette”.
- Co ludzie mówią na mieście?
- Wszyscy są przerażeni. Boją się, że mordercą może okazać się któryś z naszych
powszechnie szanowanych i lubianych obywateli. A że jeden z nielubianych, ale wielce
zasłużonych dla miasta obywateli wącha kwiatki od spodu, to już nikogo nie wzrusza.
Prawda, był outsiderem, nikt za nim nie przepadał, ale zbrodnia to zbrodnia, nawet jeśli ofiara
jest pariasem, a morderca, dajmy na to, publikuje w „Coś tam”.
- To temat dla ciebie. Nie chciałbyś poprowadzić dziennikarskiego śledztwa, Qwill?
- Nie, dzięki. Nie zapominaj, że to wydarzyło się na moim podwórku. Ale mógłbyś o
tym napisać we wstępniaku.
Qwilleran mimowolnie pogładził dłonią wąsy. Riker znał doskonale ten gest i
wiedział, co on oznacza.
- Kogoś podejrzewasz? Czy to mogły być prywatne porachunki?
- Uwierz mi, staram się trzymać od tego z daleka. Zresztą ufam Brodiemu. Całe życie
tu spędził, zna wszystkich mieszkańców i jest chodzącym policyjnym archiwum. Nie
zdziwiłbym się, gdyby wpadł już na trop zabójcy. Może właśnie zastawia na niego sidła.
Qwilleran zbierał się powoli do wyjścia.
- Koko nie udzielił ci żadnych wskazówek? - spytał z nutą ironii w głosie Arch.
- Jak na razie zajmuje się kradzieżą moich czcionek, a jedyny sygnał, który mi daje, to
JEŚĆ! Do miłego, stary!
Po drodze wetknął głowę przez uchylone drzwi pokoju Hixie Rice z działu
marketingu, która właśnie czarowała właściciela supermarketu, mówiąc mu o porażającej sile
reklam zajmujących całą stronę.
- Jakieś wieści od Dennisa? - spytał, kiedy Hixie triumfalnie odłożyła słuchawkę.
- Jego miejsce na parkingu wciąż stoi puste. Dlaczego nikomu nic nie powiedział?
Mnie albo Susan, albo Fran, albo tobie? To mnie zastanawia.
- Jeśli sugerujesz, że ukrywa się przed policją, to się grubo mylisz. Wszyscy go
znamy, to porządny chłopak. Pewnie jest teraz ze swoją żoną i dzieckiem. Może coś się tam
wydarzyło. Przecież pamiętasz, że zamierzają sprzedać dom, więc może znalazł się kupiec.
Prawdopodobnie żona zadzwoniła do niego podczas przedstawienia i nagrała się na
sekretarkę.
- Obyś miał rację, Qwill!
Wąsacz wymówił się od wspólnego lunchu i poszedł w dalszą drogę. Na poczcie
odebrał korespondencję i oświadczył, że z powodu zdewastowanej skrzynki przez pewien
czas będzie sam zgłaszał się po paczki i listy.
- Pewnie urwisy wracające ze szkoły ją popsuły - mruknął urzędnik obsługujący
wąsacza.
- Zapewne tak - przytaknął mu Qwilleran.
Większość klientów na poczcie umilała sobie stanie w kolejce, dywagując o
popełnionym zeszłej nocy morderstwie. Ale kiedy napotykali wzrok wąsacza, zniżali głos
bądź zmieniali temat.
Gdy wrócił do domu, policyjne samochody już znikły z podjazdu. Ale półciężarówka
fotografa wciąż tam stała.
- Jak leci? - spytał Bushy'ego, który właśnie pakował swój sprzęt.
- Nie uwierzysz! Pamiętasz, jak się zachowywały koty, kiedy w zeszłym roku
przywiozłeś je do mojego studia?
- Pamiętam. Nie chciały wyjść z pudełka, nawet na widok puszki z krabami.
Przejechałem cholerne sto dwadzieścia mil na marne.
- Więc dzisiaj było zupełnie inaczej. Chciały być koniecznie na każdym zdjęciu!
Kiedy tylko ustawiałem się do fotografii, one już tam były. Idę do kuchni, siedzą na tych
okrągłych taboretach. Nie było miejsca, żeby nie wcisnęły się przed obiektyw.
- Powinienem był je zamknąć - mruknął Qwilleran. - Koty są przekorne. Robią zawsze
to, czego akurat sobie nie życzysz.
- Daj spokój! Po co ci te zdjęcia? Zgaduję, że ze względu na ubezpieczenie. Inna
sprawa, że wygląda, jakbyś w domu trzymał dwadzieścia kotów, ale komu to przeszkadza?
Qwilleran oglądał skrzynkę fotografa, zachodząc w głowę, jak może się w niej
zmieścić taka masa sprzętu.
- No, teraz mogę napić się kawy - powiedział Bushy.
- A może najpierw szklaneczka szkockiej i talerz chili eon carne?
- Wolałbym wino, jeśli mogę pogrymasić.
- Jasne. Mówisz i masz, to dewiza naszego zakładu. Nawet tawerna „Pod Wrakiem”
nas nie przebije. Zgodnie z ewangeliczną dewizą spragnionych zawsze napoimy.
- Ale sam nie bierzesz do ust ani kropelki - z podziwem zauważył Bushy. - Strasznie
cierpisz?
- Powiedzmy, że płacę cenę za błędy młodości. Zawiesili mi członkostwo w klubie.
Mężczyźni rozsiedli się w miękkich skórzanych fotelach, stojących obok biblioteczki i
drukarskiej szafeczki z przegródkami na czcionki.
- Naprawdę miło tu u ciebie - zauważył Bushy. - A jak tu dużo miejsca! My też mamy
sporą powierzchnię, ale wszystko rozdzielone na dziesiątki pokoików i pakamer. Widzę, że
kolekcjonujesz stare druki. Mój przyjaciel, wydawca „Lockmaster Logger”, też ma takie
hobby. Szczególnie interesują go reklamy i plakaty. Ma na przykład afisz Teatru Forda z 14
marca 1865 roku. Tego dnia został zabity prezydent Lincoln.
Syjamczyki, czując zapach podgrzewanego mięsa, usadowiły się na otomanie obok
mężczyzn.
- Chciałbym jeszcze raz spróbować z nimi w studiu - powiedział Bushy. - Jest spory
popyt na zdjęcia kotów. Może teraz, kiedy się do mnie przekonały, będzie łatwiej. Zabierzesz
jej jeszcze kiedyś do Lockmaster?
- Z przyjemnością - powiedział Qwilleran. - W końcu, poza dzisiejszą sesją, nie mają
żadnych zdjęć.
- A byłeś kiedyś na naszej gonitwie?
- Nie, zresztą wyścigi konne nigdy mnie nie pasjonowały. Nie jestem hazardzistą.
Wkładam dolara, wyjmuję dolara: to prawdziwie szkocki sposób robienia interesów.
- Ale to nie jest zwykła gonitwa. Raczej wielki piknik. Oczywiście główną atrakcją
jest bieg z przeszkodami, ale są także wyścigi ogarów i parada powozów. Zobaczysz, będzie
naprawdę fajnie! Mam pomysł, przyjedźcie do nas w ten weekend. Zatrzymacie się u nas,
mamy w domu kupę miejsca. A dla kotów nowe miejsce to też atrakcja.
- Pomyślę nad tym - po chwili milczenia mruknął Qwilleran. - Ale tak czy inaczej
jestem ci wdzięczny za zaproszenie.
- W sobotę po wyścigach pójdziemy się zabawić, a rano zabiorę cię na wyśmienite
śniadanie do „Palomino Paddock”.
- Słyszałem o tej knajpie od mojej przyjaciółki, Polly.
- Ach, Polly! Tak, widziałem ją tam wczoraj. Rzeczywiście, dobrze się bawiła. Była
też na przyjęciu weselnym. Ależ było tam żarcie, Qwill! Żałuj, że cię nie było.
Szklaneczka burgunda wzmocniła jego wrodzoną gadatliwość. Mówił o swojej nowej
łodzi, o wędkowaniu w Purple Point, o niezadowoleniu żony, która chciałaby mieć dziecko, i
problemach ze stuletnim domem, w którym mieszkał. Qwilleran był idealnym rozmówcą.
Będąc dziennikarzem, nauczył się uważnie słuchać ludzi. Przecież nigdy nie wiadomo, kiedy
jakaś, nawet z pozoru błaha informacja, może się przydać.
Kiedy Bushy zaczął mówić o babce swojej żony, która żyła wraz z nimi, syjamczyki
wpadły w amok. Jak na komendę zerwały się na równe nogi, zeskoczyły z otomany, w
zawrotnym tempie zrobiły rundkę dookoła kominka, wskoczyły na antresolę i biegnąc po
rampie, zeskoczyły na dół. Po niespełna minucie znów - jak gdyby nigdy nic - siedziały na
swoim miejscu, zajęte południową toaletą.
- A co to było? - spytał zdumiony fotograf.
- Myślę, że chcą koniecznie pojechać na wyścigi konne. W takim razie nie pozostaje
mi nic innego jak przyjąć twoje zaproszenie.
Po obiedzie i filiżance mocnej kawy Qwilleran pomógł załadować na samochód cały
fotograficzny ekwipunek.
- A co zamierzasz zrobić z sadem? - spytał Bushy. - Jest bardzo fotogeniczny.
- Wytnę martwe drzewa, a w ich miejsce posadzę inne.
- Wspaniałe miejsce do obserwacji ptaszków. Tylko nie wycinaj tych borówek i
dzikich wiśni. Możesz posadzić drzewka cedrowe i klony, będą ładnie komponowały się z
otoczeniem. U nas także jest zatrzęsienie ptaków. Babka Vicki gapi się na nie godzinami.
Gdy Qwilleran pożegnał fotografa i wrócił do domu, spytał kotów, co sądzą o
pomyśle, aby sad przemienić w ptasi rezerwat. W odpowiedzi Koko przybrał impertynencką
pozę: rozstawił łapy, zadarł pyszczek do góry i zawinął ogon.
- Wy dranie! - wykrzyknął Qwilleran, podnosząc porozrzucane po podłodze
drewniane czcionki. Wiewiórkę, królika, orła i konika morskiego znalazł pod dywanem, co
świadczyło o udziale Yum Yum w tym przestępczym procederze. To znak, że koty umierały z
nudów. - Mały spacerek? - zaproponował.
Kiedy przygotowywał smycz i obróżkę, Yum Yum dyplomatycznie się ulotniła. Ale
Koko nie miał nic przeciwko małej przechadzce, a właściwie przejażdżce. Usadowił się
wygodnie na ramieniu wąsacza i obaj podążyli w stronę zdewastowanej skrzynki na listy.
Tym razem Qwilleran postanowił nie iść udeptaną ścieżką. Przedzierali się przez wysokie
trawy i wąsacz czuł, jak na widok uwijających się w zaroślach ptaszków ciałem Koko
wstrząsają rozkoszne dreszcze.
Kiedy dochodzili do drogi, kot nie wytrzymał i zeskoczył na ziemię. Czy to tutaj
zabójca zaparkował samochód? Zapewne tak, pomyślał Qwilleran. W każdym razie ktoś tu
był, o czym świadczyło leżące na ziemi ptasie gniazdo. Z drugiej strony przypomniał sobie,
że Polly mówiła mu kiedyś o ptaszkach, które nie budują gniazd na drzewach, ale chowają je
w trawie.
Koko powędrował w kierunku drogi, gdzie starannie zbadał ślady opon i żwir na
poboczu. Jak się okazało, skrzynkę na listy zabrała do swego laboratorium policja, ale Koko
znalazł kawałek szkła najwyraźniej niezauważony przez śledczych. Czyżby pochodził ze
zbitego reflektora? A może to butelka po whisky, potłuczona na drodze przez pijanego
chuligana?
Rozdział piąty
Następnego dnia świeciło piękne słońce, a prognoza pogody na najbliższe dni była równie
optymistyczna. Kotom, które są meteopatami, od razu poprawił się humor. Ale Qwilleran do
samego rana cierpiał na lekką chandrę. Trójkątne okna rzucały na przeciwległą ścianę
kolorowe refleksy, które wraz ze słońcem zmieniały swoje położenie. Dla kotów było to
źródło niegasnącej fascynacji, a i Qwilleran lubił przyglądać się temu symbolowi
kosmicznego ładu, oznaczającemu zmianę i stałość zarazem. Ale dzisiaj nawet to nie potrafiło
go pocieszyć. Z ponurej zadumy wyrwał wąsacza telefon z Lockmaster.
- Qwill? Mam nadzieję, że nie dzwonię za wcześnie. Tu Vicki Bushland. Słyszałam o
twoim przyjeździe. Nie możemy się was doczekać!
- Wielkie dzięki za zaproszenie! - zachrypiał Qwilleran. - To dla nas wielki zaszczyt.
- Mam nadzieję, że pogoda dopisze. Dziś jest cudowna, przynajmniej u nas.
- U nas też ładnie - powiedział, wpatrując się w złote trójkąty leniwie pełznące po
ścianie i szafie. - Coś mam ze sobą zabrać?
- Poza kotami nic. No może lornetkę, jeśli lubisz oglądać wyścigi. Na sobotnią
potańcówkę w Klubie Łowieckim ludzie przychodzą ubrani wieczorowo. W każdym razie
kobiety, bo mężczyźni różnie, jak kto chce. Poza tym w sobotę jedziemy na piknik.
- Świetny pomysł - powiedział raczej bez przekonania.
Na piknikach Qwilleran męczył się cholernie, a zimne jedzenie wyraźnie mu nie
służyło. Na samą myśl o papierowych talerzykach i plastikowych sztućcach, jajkach na
twardo z fragmentami skorup ki, kanapkach z tuńczykiem i ziarenkami piasku oraz
czekoladowym cieście z mrówkami robiło mu się niedobrze. Z drugiej jednak strony mógłby
to traumatyczne doświadczenie opisać w „Piórkiem Qwilla”, a także na parę dni uciec przed
ludzką ciekawością, która po morderstwie przybrała zatrważające rozmiary. W sobotę połowa
Moose County za sumę pięciu dolców będzie zwiedzać jego skład, wybrzydzając na
nowoczesny kominek i meble. Poza tym gdzieś na dnie duszy czaił się jeszcze jeden, być
może najważniejszy, motyw. Interesował go ów tajemniczy nieznajomy, którego Polly
poznała w „Palomino Paddock”. Mężczyzna, który jadł z nią drugie śniadanie i sprawił, że
wróciła do domu tak późno, wymęczona, ale promieniująca radością. Qwilleran nie miał
wątpliwości, że to z nim rozmawiała, kiedy siedział u niej w gabinecie. Ten poufny i intymny
ton jej głosu, kiedy mówiła, że jest zajęta, nie dawał mu spokoju.
- Jeśli nie macie nic przeciwko, zostałbym u was do poniedziałku - oznajmił Vicki.
- To wspaniale! Mógłbyś przyjechać już w piątek na kolację. Przystawki podajemy o
szóstej. To będzie dla nas prawdziwe święto. Moja matka jest twoją wielbicielką. Dla ciebie
kupowała „Daily Fluxion”, a teraz „Moose County coś tam”. Szczególnie we wtorki i piątki,
kiedy zamieszczają „Piórkiem Qwilla”. Ale ponieważ czasem jest w inne dni, więc kupuje
wszystkie numery.
- W takim razie tym przyjemniej będzie mi poznać twoją mamę - rzekł Qwilleran.
- Przyjdzie też paru naszych przyjaciół, którzy koniecznie chcą cię zobaczyć. Wszyscy
słyszeli o tobie, choćby przy okazji przygody, jaką przeżyliście z Bushym na wyspie podczas
sztormu. Więc czekamy z niecierpliwością!
- Tym bardziej ja będę zaszczycony - powiedział tonem wytrawnego dyplomaty.
- Aha, jeszcze jedno. Lubisz spaghetti? Chciałam przygotować coś, co przełknie moja
mama, a spaghetti...
- Oczywiście, jem absolutnie wszystko. No może z wyjątkiem rzepy i pasternaku.
- A koty? Co one jedzą?
- O koty się nie martw. Przywiozę ze sobą trochę puszek.
Syjamczyki uznawały tylko jedzenie z puszki, a szczególnie białego tuńczyka, kraby,
chude mięso z kurczaka czy łososia.
O ile jednak problem, czym nakarmić koty, nie spędzał snu z powiek Qwillerana, to
kolacja w Klubie Łowieckim nastręczała wielu problemów. Błękitny garnitur, który
Qwilleran wkładał na pogrzeby, spłonął w pożarze. Tymczasem na kolacji musiał
zaprezentować się z jak najlepszej strony, choćby dlatego, by zadać kłam przekonaniu, jakie
powszechnie żywili mieszkańcy Lockmaster, że Pickax zamieszkują same dzikusy. Na
szczęście przypomniał sobie, że dwadzieścia lat temu, na ślub Archa Rikera, wziął garnitur z
wypożyczalni. Uprawiający ziemniaki farmerzy, których ślubne zdjęcia publikowała
miejscowa gazeta, nie kupowaliby fraku na jeden wieczór. A więc Scottie, prowadzący sklep
z garniturami, musiał też je wypożyczać.
Czasu było niewiele. Co sił w nogach pognał do centrum, mijając jaskrawożółte
plakaty obwieszczające:
WYCIECZKA PO STARYM SKŁADZIE JABŁEK SOB., 17 WRZEŚNIA, OD 10 DO 17
CENA BILETU-5$
Scottie przywitał go w drzwiach sklepu.
- No proszę, słyszałem, że znowu nabroiłeś! - powiedział ze szkockim akcentem, za
którym jego szkoccy i półszkoccy klienci tak przepadali. (Podobnie jak reszta mieszkańców
Moose County wiedział, że Qwilleran jest potomkiem Mackintoshów).
- Co przez to rozumiesz? - spytał wąsacz.
- Słyszałem o następnym trupie. Zanim się tu sprowadziłeś, nikogo nie mordowano.
W odpowiedzi Qwilleran lekceważąco machnął ręką.
- Nie przyszedłem tu na ploty, ale chciałem u ciebie wypożyczyć strój wieczorowy.
Marynarkę, spodnie, buty i resztę.
- Wypożyczyć? Dobre nieba! Czyżby Klingenschoen nie zostawiła swemu
spadkobiercy wystarczającej sumy, by starczyło na zakup garnituru?
- Zrozum, Scottie, mieszkam tu od czterech lat i ani razu nie nadarzyła się okazja, aby
włożyć garnitur. I być może do śmierci się nie nadarzy. Potrzebuję go na jeden jedyny raz.
- Mówisz jak prawdziwy Mackintosh. A może twoja mama była Mackenzie?
- Mackintosh - mruknął wąsacz.
- Ale będzie śmiechu, jak się ludzie dowiedzą, że najbogatszy człowiek w mieście
żałuje paru dolców na garnitur! Zapamiętaj sobie, mój drogi, że dziedzic takiej fortuny musi
mieć własny garnitur.
Z bólem serca Qwilleran musiał uznać się za pokonanego. Scottie postanowił pójść za
ciosem i wrócił do sprawy morderstwa.
- Niech sobie wygadują, co chcą, na temat tego VanBrooka, ale zabijać człowieka,
nawet takiego człowieka, to już za dużo.
- Spodziewam się, że był twoim dobrym klientem - zagadnął Qwilleran, będąc
przekonanym, że Scottie lubi tylko tych, z których najwięcej może zedrzeć.
- Może nie dobrym, ale częstym. Przychodził tu oglądać golfy. Musiał mieć golf w
każdym kolorze... Słyszałem, że policja ma już podejrzanego.
- To plotki, Scottie. Kto miałby nim być? - spytał niedbale Qwilleran, nastawiając
pilnie uszu.
- Mówi się, że Dennis Hough zniknął i że się ukrywa... Wymówił nazwisko Dennisa
„hoe”.
- Żona burmistrza - kontynuował - była w Mooseville na jakimś sabacie czarownic i
tam natknęła się na niego. Stał przed tawerną „Pod Wrakiem”, nieogolony, z obłędem w
oczach...
- Ciekawe, ile na tym spotkaniu wypiła. Dennis po raz pierwszy od paru miesięcy
pojechał odwiedzić rodzinę w St. Louis! Plotkujecie o nim, ponieważ pochodzi z Nizin, bo
nie wychował się tutaj. Powiem ci, co myślę, Scottie. Ludzie stąd są bandą ksenofobów.
- Nie znam tych mądrych słów, których używasz. Ale jeśli chodziło ci o to, że mają
kłopoty z płaceniem w terminie, to trafiłeś w sedno, mój chłopcze.
Wychodząc ze sklepu Scottiego, wąsacz natknął się na Carol Lanspeak zmierzającą w
stronę centrum handlowego.
- Słyszałeś już najnowsze wieści? - spytała rozgorączkowana.
- Od najnowszych wieści bardziej interesuje mnie, co u ciebie.
- Poczekaj, zaraz usiądziesz z wrażenia! Właśnie otrzymaliśmy list od Hilary'ego
pisany w piątek, w dzień przed jego śmiercią, a w nim koszty za dojazd tej kobiety z
Lockmaster. Osiem prób plus dwanaście przedstawień razy sto czterdzieści mil wte i wewte.
Przejechanie mili kosztuje dwadzieścia pięć centów, co daje razem siedemset dolarów! Ja
wiem, że benzyna kosztuje. Ale my jej wcale nie potrzebowaliśmy!
- Czy klub dysponuje taką kwotą?
- No cóż, czy mamy jakieś wyjście? Ale to jeszcze jeden dowód na arogancję
Hilary'ego. Ani przez moment nie wspomniał o tym, że będziemy musieli pokrywać koszty
przejazdu. Scott Gippel twierdzi nawet, że powinniśmy to żądanie zignorować. Zwłaszcza, że
nie znamy nawet jej adresu.
- A co sądzi o tym wszystkim Larry?
- Nie widział jeszcze listu. Ale pewnie padłby z wrażenia.
Spojrzała na jaskrawożółty plakat wiszący w witrynie sklepowej.
- Wycieczka po twoim domu jest całkiem nieźle rozreklamowana. Ale pięć dolców to
chyba trochę za dużo jak na kieszeń przeciętnego śmiertelnika z Pickax?
- Zapłaciliby więcej, byleby tylko zobaczyć miejsce zbrodni - mruknął.
- To straszne...
- Ale prawdziwe. Zresztą sama zobaczysz.
Carol weszła do sklepu, a Qwilleran poczłapał do domu, rozmyślając o pośmiertnej
korespondencji VanBrooka. Kto jest egzekutorem jego testamentu? Co po sobie zostawił
prócz ogromnego domu na Goodwinter Boulevard? W całym Pickax jest tylko jedna osoba,
która cokolwiek więcej mogła o nim wiedzieć. Komisarz do spraw szkolnictwa ma przecież
jego teczkę personalną. Qwilleran czuł, że musi umówić się z Lyle'em Comptonem na lunch.
Wiedział też, że ten mu nie odmówi. Dla Comptonà każdy pretekst do tego, by się urwać z
pracy, był dobry.
Zaszedł więc do „Studia Dekoracji Wnętrz Amandy”, aby skorzystać z telefonu.
Stamtąd zadzwonił do wydziału edukacji i umówił się z Lyle'em na popołudnie, a następnie
zarezerwował stolik w „Old Stone Mill”.
- Wiadomo coś nowego? - zapytała Fran, kiedy odłożył słuchawkę. - Bo od ojca nie
byłam w stanie niczego wyciągnąć. Nawet mamie nie pisnął ani słowem, ale po mieście krążą
plotki, że w morderstwie maczał palce Dennis.
- Ciekaw jestem, kto te bzdury rozpowszechnia! - zirytował się Qwilleran.
- No wiesz, tak nagle wyjechał z miasta...
- Wiadomo, że miał jechać do St. Louis w sprawach rodzinnych.
- Wierzę, że tak właśnie jest. Problem w tym, że nikomu nic nie powiedział... A jak
wczorajsza sesja zdjęciowa? Udała się?
- Wygląda na to, że tak. Bushy zrobił masę fotek. Ma mi wszystkie wydrukować, tobie
też. Jadę do niego w ten weekend obejrzeć gonitwę. Byłaś kiedyś na wyścigach w
Lockmaster?
- Nie, ale słyszałam, że to pyszna zabawa. Qwilleran zerknął na zegarek.
- No, na mnie już czas. Jestem umówiony z Lynn. Do zobaczenia!
- Zaczekaj, Qwill! Pomożesz mi jutro dostarczyć przesyłkę do domu Hilary'ego?
- O której?
- O dziewiątej będzie za wcześnie? Wiem, że lubisz się wyspać...
- Ale nie w środę. Pani Fulgrove przychodzi sprzątać, więc wykorzystam tę okazję,
aby się ulotnić z domu.
- A więc jesteśmy umówieni w parku przed studiem. Pomożesz mi załadować do
samochodu ekrany na okna. Są zapakowane w kartonowe pudła, duże, ale niezbyt ciężkie.
Dzięki temu - dodała Fran, puszczając do wąsacza oko - za te dwie rozmowy zapłacisz w
naturze.
Zadowolony z siebie Qwilleran tanecznym krokiem udał się na lunch. Spieszno mu
było dowiedzieć się o tajemnicach domu przy Goodwinter Boulevard.
„Old Stone Mill” był uroczą restauracyjką, przerobioną ze starego, dwustuletniego
młyna. Jej główną atrakcją był mierzący metr dziewięćdziesiąt dziewięć kelner i stare
młyńskie koło, wciąż kręcące się i skrzypiące. Dwaj mężczyźni stojący przy wejściu
poprowadzili Qwillerana do stolika, usytuowanego na uboczu, ale z widokiem na całą salę.
Niebanalną zaletą wybranego przezeń miejsca była spora odległość od nieszczęsnego koła,
które swoimi jękami mogło wyprowadzić z równowagi nawet największego stoika.
Kiedy Derek Cuttlebrink przemknął z dzbankiem wody i koszykiem z pieczywem,
komisarz nachylił się nad stolikiem i szepnął:
- To jeden z naszych najbardziej malowniczych wychowanków.
- Dzień dobry, panie Compton - przywitał go Derek. - Jak się podobała panu sztuka?
- Świetna robota! Zwłaszcza ty wypadłeś imponująco. O głowę przerastałeś całą
resztę.
- Naprawdę?
- A kiedy, mój chłopcze, zamierzasz pójść do college'u? Jeśli tak dalej pójdzie,
będziesz najstarszym młodszym kelnerem w całej cholernej Ameryce!
- Nie wiem. Teraz mam nową dziewczynę i ona nie chce, żebym szedł na studia -
wyjaśnił Derek. - Widujemy się trzy razy w tygodniu. A ostatnio byliśmy razem na wrotkach
i...
Rozmowę przerwała kelnerka, która nadbiegła z kartą dań.
- Nakryj stolik sześć i dziewięć, ale migiem! - rzuciła ostro w stronę chłopaka. - Przy
stoliku czwartym chcą więcej wody.
Kiedy Derek popędził tam z dzbankiem, Compton kontynuował przerwany wątek.
- Cuttlebrinkowie byli w tej okolicy absolutnymi pionierami, ale wszystko schodzi na
psy. Kolejne pokolenia rodzą się coraz dorodniejsze i coraz głupsze... Co byś mi polecił z
menu? Tylko, proszę, nic „pełnowartościowego”! Wystarczy mi to, co serwuje żona.
Komisarz był przeraźliwie chudym mężczyzną, palącym papierosa za papierosem i
konsekwentnie unikającym gotowanych warzyw i sałatek.
- No cóż, mamy tu krem z brokułów tak gęsty, że można by go rozbijać w moździerzu.
Pita z awokado nie jest zbyt wygodna w jedzeniu, ale za to bardzo smaczna. Godna polecenia
jest też sałatka z krabami.
- Wezmę chili i hotdoga - rzucił Compton kelnerce. - Więc ostatecznie pozbyli się
VanBrooka - zwrócił się po chwili do Qwillerana. - Miałem przeczucie, że kiedyś go sprzątną.
Szkoda tylko, że na naszym terytorium. To nie przysporzy Moose County dobrej sławy.
- Jeśli tak go nie lubiłeś, to czemu, u licha, przedłużałeś z nim kontrakt?
- Był tak cholernie dobry, że nie mieliśmy innego wyjścia! Trzeba było zacisnąć zęby
i znosić jego impertynencje.
- A co się stanie z jego majątkiem? Czy miał gdzieś rodzinę?
- Jedyna osoba widniejąca w jego aktach to adwokat z Lockmaster. Kiedy otrzymałem
informację o jego zgonie, skontaktowałem się z gościem. Spytałem, co mam robić.
Poinformował mnie, że Hilary życzył sobie kremacji, a następnie przewiezienia prochów do
Lockmaster. Później spytał mnie o namiary na likwidatora spadku, więc odesłałem go do
Susan Exbridge.
- Hilary był dziwakiem, prawda? Czytam teraz biografię sir Edmunda Backhouse'a,
brytyjskiego sinologa, i zauważam tu uderzające podobieństwa. Bystry facet, omnibus, czego
się nie dotknie, zamienia w złoto, ale także skrajny ekscentryk, wyłamujący się ze
społecznych norm.
- Masz rację, taki był właśnie Hilary - potwierdził Compton.
- A jego imię i nazwisko? Dziwaczne, wzbudzające podejrzenia...
- Hilary VanBrook to jego profesjonalny pseudonim, który przybrał za młodu, gdy
jako aktor grał na nowojorskich scenach. W dokumentach widnieje inne imię i inne nazwisko,
nie tak poetyczne. W rzeczywistości nazywał się William Smurple, nie najszczęśliwsze miano
dla gwiazdy Broadwayu.
- Ani dla dyrektora szkoły - dodał wąsacz. - Słyszałem, że biegle władał japońskim.
To prawda?
- Nie umiem ocenić, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tak. Jednego roku
mieliśmy tu wymianę uczniów, przyjechali Japończycy i Hilary konwersował z nimi gładko.
Zawsze miałem do niego pełne zaufanie, choć często się z nim nie zgadzałem. Przez niego
straciliśmy fantastycznego dozorcę, a w dzisiejszych czasach łatwiej znaleźć na ulicy
pierścionek z brylantem niż dobrego dozorcę. Pat O'Dell pracował tu przez czterdzieści lat i
trudno było sobie wyobrazić rozsądniejszego i bardziej sumiennego pracownika. Doradzał
uczniom, będąc jak gdyby ich nieoficjalnym psychologiem; dzieciaki ufały mu i lgnęły do
niego jak do własnego dziadka. Ale co tam, Hilary gwizdał na to! Wydaje mi się, że
zwyczajnie był o dzieci zazdrosny. I tak uprzykrzał mu życie, że tamten w końcu odszedł.
- A co mi możesz powiedzieć o incydencie z Toddwhistle'em?
- Jak świat światem dzieciaki wrzucały do nauczycielskich skrzynek na listy różne
śmieci. Albo kładły pineski na krzesła. Ale Hilary nie zamierzał tego tolerować. Teraz, kiedy
już nie żyje, prawdopodobnie pozwolimy Wally'emu ukończyć szkołę. Zresztą na
wypychaniu zwierząt zarabia teraz o wiele więcej forsy niż u nas dyplomowany pedagog.
Gdy zamówili szarlotkę, Qwilleran spytał:
- Jedno mnie zastanawia. Skoro VanBrook posiadał tyle talentów i rzadkich
umiejętności, dlaczego wybrał życie w takich dziurach jak Pickax czy Lockmaster?
- Wspominał o tym podczas naszej pierwszej rozmowy, a była to rozmowa o pracę.
Powiedział, że sporo w wielkim świecie doświadczył, zarówno złego, jak i dobrego. I że teraz
poszukuje cichej przystani, gdzie będzie mógł oddać się studiom i rozmyślaniu.
Facet musiał przed czymś uciekać, pomyślał Qwilleran. Może coś przeskrobał i chciał
uniknąć konsekwencji. Ale przyszła kryska na Matyska. Zabójca przybył z Nizin, aby
wyrównać rachunki.
- Twierdził, że w swojej bibliotece ma dziewięćdziesiąt tysięcy książek - kontynuował
Compton. - W rubryczce „zainteresowania” wpisywał architekturę, ogrodnictwo, twórczość
Szekspira, muzykę barokową. Posiadał trzy stopnie naukowe.
- Weryfikowałeś te informacje, zanim go zatrudniłeś?
- Do diabła, nie! Ale widzieliśmy, jaką fantastyczną robotę wykonał w Lockmaster, i
ufaliśmy mu. A kiedy zobaczyliśmy, jak wspaniałe efekty przynosi jego praca w Pickax, nie
śmieliśmy wejść mu w drogę. Baliśmy się go urazić, żeby nie odszedł.
- Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy - melancholijnie skomentował Qwilleran.
- Słyszałem, że policja ugania się za twoim specem od remontów. Ponoć facet prysnął
z miasta.
- Wiesz, Lyle, tak myślę, że gdybym miał robić doktorat z socjologii, napisałbym o
tym całym maglu, którym jest Moose County, gdzie ludzie żyją najbzdurniejszymi plotkami.
To było zabójstwo z premedytacją, więc zabójca musiał mieć powód, aby sprzątnąć Hilarego.
A Dennis, podobnie jak ja czy ty, takiego powodu nie miał. Poza tym wiadomo, że miał
jechać do swojej rodziny w St. Louis.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedział Compton.
Zapalił papierosa i Qwilleran uznał, że jest to świetna okazja, aby pożegnać komisarza
pod pretekstem, że jest umówiony na inne spotkanie. Od kiedy rzucił palenie, drażnił go dym
tytoniowy, choć jeszcze niedawno lubił przesiadywać w miejscach publicznych z fajką w
ustach, napełniając pomieszczenie zapachem szkockiego tytoniu Groat and Boddle Number
Five i sądząc, że czyni tym wielką przysługę otoczeniu.
Ale Qwilleran rzeczywiście był umówiony z Susan Exbridge, która była
współorganizatorką wycieczki po składzie. Kiedy szedł na spotkanie, po głowie kłębiły mu
się różne nieprzyjemne myśli. Przypuśćmy, że Dennis nie udał się do St. Louis. Tak czy
inaczej mógłby wyjechać poza granice okręgu, bo - na przykład - zna tam warsztat, gdzie
lepiej i taniej będzie mógł naprawić samochód. A jeśli żona burmistrza rzeczywiście widziała
go przed tawerną „Pod Wrakiem”? Odrzucił tę myśl jako zbyt straszną.
Sklep z antykami „Exbridge & Cobb” wyglądał naprawdę stylowo. W witrynie
ozdobionej złotymi literami stały mahoniowe meble i mosiężne dzbanki lśniące w jesiennym
słońcu. W przeciwieństwie do wielu antykwariatów zarośniętych brudem i kurzem ten
utrzymany był w nienagannej czystości.
Kiedy Qwilleran pociągnął za klamkę, Susan odwróciła się z oficjalnym uśmiechem
na ustach przeznaczonym wyłącznie dla klientów. Ale na widok wąsacza na jej twarzy
pojawił się wyraz troski.
- Dobrze, że jesteś, Qwill - szepnęła boleśnie. - Słyszałeś najnowsze wieści? Policja
szuka Dennisa, który po zabójstwie uciekł z miasta.
- Spokojnie - powiedział, siląc się na łagodność. - Pewnie jedzie do swojej rodziny.
Widziałem, że razem opuściliście imprezę. Co stało się później? Mam nadzieję, że wybaczysz
mi tę dociekliwość.
- Odprowadził mnie do samochodu, który stał dosyć daleko, a następnie wrócił do
swojej półciężarówki. Nie zająknął się słowem o St. Louis.
- Czy mogę zadać jeszcze jedno niedyskretne pytanie?
- Cóż - zawahała się. - Jeśli musisz.
- Pamiętam, że kiedy opuszczaliście imprezę, chichotaliście oboje. Z czego?
- Chichotaliśmy?
- Najwyraźniej któreś z was rzuciło jakiś żartobliwy tekst. Nie chciałbym być natrętny,
ale to może być cenna wskazówka, dlatego pytam.
- Och, to nic wielkiego! U Szekspira Anna Boleyn słyszy od Starej Damy: „A ty,
młoda, zanim jeszcześ ust nie rozwarła, już na haczyku!” Podczas ostatniego spektaklu
wypowiedziałam te słowa ze specjalnym naciskiem. Ktoś na widowni zaniósł się śmiechem, a
Fran spojrzała na mnie morderczym wzrokiem. Ciekawe, kim był ów rozbawiony widz.
- No cóż - otrząsnął się z zamyślenia Qwilleran. - Właściwie nie przyszedłem tu, aby
cię przesłuchiwać. Chciałem spytać o sobotnie zwiedzanie mojego domu. Wszystko pod
kontrolą?
- Jest jeden problem, Qwill. Dennis miał mi opowiedzieć o tym, jak przerabiał skład.
Ludzie są tego ciekawi, a ja się na tym kompletnie nie znam.
- Spróbuję ci pomóc. Kto będzie oprowadzał?
- Członkowie rady bibliotecznej oraz paru ochotników.
- Ilu zwiedzających się spodziewasz?
- Wydrukowaliśmy pięćset biletów i jak na razie sprzedają się nieźle. Jutro ruszamy z
kampanią reklamową. Będziemy mieli parę reklam w lokalnym radiu.
- Chciałem cię uprzedzić, że na weekend wyjeżdżam z miasta. Czy moglibyśmy się
umówić, że w czwartek rano, przed otwarciem sklepu, wpadłabyś do mnie po klucze?
Pokazałbym ci, co i jak, odpowiedziałbym na twoje pytania, jeśli takowe będziesz miała. A o
Dennisa się nie martw. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Qwilleran wierzył w to, co mówił, przynajmniej do czasu, gdy spotkał Hixie Rice
wychodzącą z banku.
- Starałam się ciebie złapać, Qwill! - powiedziała wzburzona. - Dziś rano byłam u
klienta w Mooseville i widziałam samochód Dennisa. Jechałam na wschód, wzdłuż wybrzeża.
On jechał przede mną, a później skręcił w stronę twojej posiadłości. Tam, gdzie przy wjeździe
jest duża litera K.
Qwilleran nadstawił uszu.
- Kiedy skręcał, widziałam go dokładnie, nachylonego nad kierownicą. Wyglądał
upiornie! Czy ma jeszcze klucze do twojego domku letniskowego?
- Nie, już je zwrócił. W zeszłym miesiącu pozwoliłem mu tam przemieszkiwać.
Potrzebował spokoju, aby nauczyć się swojej roli.
- I co robimy?
- Muszę tam jak najszybciej pojechać sprawdzić, co się stało.
- Bądź ostrożny, Qwill - ostrzegła go Hixie. - Może mu odbiło... i ma broń... i jeśli to
on jest zabójcą...
- Dennis nie ma broni, Hixie. Zawsze krytycznie wypowiadał się o tych, którzy
trzymają w domu spluwy. Ale jeśli to rzeczywiście jego widziałaś tam, na drodze, coś
musiało się stać. Idę po samochód i pojadę do Mooseville.
- Podwiozę cię. Mój samochód stoi zaparkowany tuż obok. To kupa złomu, ale mam
nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
Droga do Mooseville oddalonego od Pickax o jakieś trzydzieści mil była zupełnie
prosta, toteż pędzili z nieprzepisową prędkością, byle szybciej dotrzeć na miejsce. O tej porze
roku ruch był niewielki. Skończył się już sezon turystyczny, a myśliwi przybywali tu dopiero
zimą. Droga prowadziła przez pustynny krajobraz, pozostałość po dawnej kopalni. Więc
chociaż słońce przygrzewało wesoło, okolica wyglądała nadzwyczaj ponuro i takaż była
rozmowa w samochodzie.
- Jeśli wpadł w tarapaty, dlaczego nie zwrócił się do mnie? - pytał sam siebie
Qwilleran. - Myślałem, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
- Myślę dokładnie o tym samym! Zastanawiałam się nawet, czy nie namówić go do
założenia wspólnego biznesu. Wiesz, marketing, reklama, te sprawy.
Kiedy dotarli na brzeg jeziora, ich oczom ukazał się melancholijny widok
opuszczonych domków letniskowych.
- To już za następnym zakrętem - poinformował Qwilleran. - Zwolnij, proszę.
- Zaczynam się denerwować - wyjąkała Hixie.
Litera K na słupie oznajmiała podróżnym, że wkraczają na teren należący do
Klingenschoenów. Droga prowadziła wśród zagajników rozsianych na wydmach.
- Nikogo tu nie ma - orzekł wąsacz. - Jeśliby gdzieś zaparkował, to właśnie tutaj.
Wkrótce odkryli ślady półciężarówki odciśnięte na miękkiej ziemi, a także ślady stóp
na wydmie. Ani wiatr, ani fale nie zdążyły ich jeszcze zatrzeć. Domek stał zamknięty na
cztery spusty.
- Jeśli się ukrywa, to pewnie śpi w samochodzie - myślał na głos Qwilleran. - Jak
dobrze znasz zarządczynię Indian Village?
- Mam z nią dobre układy. Zawsze na Gwiazdkę dajemy sobie jakieś upominki.
- Czy możesz od niej wydębić klucz do mieszkania Dennisa?
- Mogę spróbować... Na przykład powiem, że dzwonił z St. Louis i prosił, bym
wysłała mu jakieś papiery, które leżą u niego na biurku.
- Brzmi wiarygodnie.
W każdym z jednopiętrowych budynków Indian Village znajdowało się osiem
mieszkań, których drzwi wychodziły na wspólny hall. Hixie zaprosiła Qwillerana do swego
apartamentu, a sama udała się do portierni. Po chwili wróciła z pękiem kluczy w ręku.
- To ja wymyśliłem tę historię z nagraniem na sekretarkę i pilną wizytą w St. Louis -
przyznał się Qwilleran. - Ale on rzeczywiście przed kimś lub przed czymś ucieka. Dennis nie
jest panikarzem. Widocznie musiał wpaść w niezłe tarapaty.
Ostrożnie weszli do mieszkania Dennisa i udali się prosto do gabinetu, gdzie stało
biurko zawalone papierami i projektami przebudowy starego składu. Były tam szczegółowe
wyliczenia uwzględniające każdą puszkę farby i każdą paczkę gwoździ zużytych na remont.
Jeśli chodzi o niedawną korespondencję, to znaleźli jedynie nieotwarty rachunek telefoniczny.
Wreszcie Qwilleran nacisnął guzik automatycznej sekretarki.
Kiedy tylko odsłuchał pierwszą wiadomość, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął
dyktafon, z którym nigdy się nie rozstawał.
- Koniecznie muszę to nagrać - powiedział. - Puszczę to Brodiemu. Tylko pamiętaj,
Hixie, ani słowa, nikomu! A teraz wracajmy do miasta.
Hixie wysadziła Qwillerana na parkingu przed teatrem. Stamtąd udał się w stronę
domu, minął żelazną bramę, park i dotarł do składu. Już z oddali zauważył półciężarówkę
Dennisa zaparkowaną na podjeździe. Przyspieszył kroku, czując zarazem ulgę i obawę.
Drzwi kuchenne były otwarte. Dennis wiedział, gdzie znajduje się skrytka na klucze.
Wchodząc do środka, Qwilleran zawołał przyjaźnie:
- Dzień dobry! Jest tam kto?!
Jedyną odpowiedzią był dziki wrzask i wycie, które rozległo się z antresoli. Qwilleran
przed wyjściem zamknął koty na górze, jak gdyby przeczuwał, że tego dnia może się coś
wydarzyć. Kakofonia dochodząca z góry sprawiła, że oblał go zimny pot. W powietrzu czuło
się duszną atmosferę śmierci. Powoli posuwał się z kuchni ku salonowi, rozglądając się
czujnie dookoła.
Popołudniowe słońce przedzierało się przez okna, malując trójkątne kształty na
dywanie, ścianach i kominku. W środku jednego z trójkątów majaczył podłużny cień wisielca.
Rozdział szósty
Dennis Hough - autor projektu renowacji starego składu jabłek i gwiazda miejscowego teatru
- we wtorek po południu wyjął klucz z kryjówki, wślizgnął się do domu Qwillerana, wspiął
się na antresolę i zaczepiwszy linę o belkę stropu, powiesił się.
Chwilę później wąsacz zadzwonił na policję, aby donieść o makabrycznym odkryciu.
Na miejsce wypadku przybył sam Brodie.
- A nie mówiłem? A nie mówiłem? - triumfował policjant. - Była zbrodnia, jest i kara!
Nie mógł z tym dłużej żyć!
- Mylisz się - odparł spokojnie Qwilleran. - Pozwól, że odtworzę ci pewne nagranie.
W niedzielę Dennis wrócił do domu bladym świtem, naturalnie prosto z przyjęcia, i odsłuchał
wiadomość nagraną na sekretarkę. Oto ona.
Z magnetofonu dobył się głos kobiety, pełen mściwej goryczy: „Nie wracaj,
rozumiesz? Nie potrzebujemy cię już! Sprawę podziału majątku załatwimy w sądzie.
Znalazłam kogoś, z kim chcę spędzić resztę życia, z nim i z Dennym. Denny jeszcze cię nie
zna, więc nie próbuj niczego spieprzyć! Nie dzwoń, to nie ma sensu”.
- Puścić jeszcze raz? - spytał Qwilleran.
- Nie trzeba - mruknął Brodie. - Skąd to masz?
- Miałem klucze do jego domu, tak jak on do mojego. Odsłuchałem sekretarkę, mając
nadzieję, że znajdę dowód przeczący twojej teorii. No i się nie pomyliłem. Dennis nie
wiedział, że jest podejrzanym w sprawie morderstwa VanBrooka. On pewnie nawet nie
wiedział, że VanBrook został zabity. Był zajęty własną, osobistą tragedią.
Brodie potarł dłonią policzek.
- Mimo wszystko będziemy musieli zawiadomić jego żonę - powiedział powoli.
- Jeśli pozwolisz, sam to zrobię - zaoferował swe usługi Qwilleran, który uważał się za
wcielenie dyplomatycznego wyczucia i psychologicznej przenikliwości, słowem za kogoś, kto
idealnie nadaje się do powiadamiania żon o śmierci ich mężów. Wziąwszy numer z
informacji telefonicznej, zadzwonił do St. Louis. W słuchawce rozległ się kobiecy głos.
- Czy mam przyjemność z panią Hough? - spytał zatroskanym tonem, mając nadzieję,
że wymawiając poprawnie nazwisko, już na wstępie zyska parę punktów.
- Tak, a z kim rozmawiam?
- Jestem Jim Qwilleran, przyjaciel pani męża z Pickax. Chciałbym...
- Gówno mnie obchodzi, czego chcesz! Powiedz temu sukinsynowi, aby się ode mnie
odchrzanił!
Kobieta rzuciła słuchawkę.
- Słyszałeś to, Andy? - zwrócił się do Brodiego Qwilleran.
- Daj mi telefon - westchnął Brodie, a kiedy w słuchawce rozległ się ten sam kobiecy
głos, powiedział oficjalnym tonem: - Tu policja. Dzwonię z informacją, że pani mąż nie żyje.
To było samobójstwo. Jeśli ma pani jakieś dyspozycje względem nieboszczyka... Tak?... Aha,
dziękuję.
Odwrócił się w stronę Qwillerana.
- Oszczędzę ci cytatów. Istota jej wypowiedzi jest mniej więcej taka: róbcie z nim, co
tylko chcecie. Nie potrzebny jest jej mąż, ani żywy, ani martwy.
- Cóż na to poradzić! Jego przyjaciele z teatru zajmą się wszystkimi formalnościami.
Zadzwonię do Larry'ego Lanspeaka.
- A ja jadę po oryginał nagrania - powiedział Brodie. - Jeśli możesz, nikomu o tym nie
mów. Nigdy oficjalnie nie był podejrzany, więc nie ma co dementować plotek. Ludzie i tak
wiedzą swoje. Nie trzeba się tym przejmować, tylko dalej prowadzić śledztwo.
Wkrótce na miejsce zdarzenia przybyli biegli i rozpoczęli spisywanie protokołu, a
Qwilleran zadzwonił do Hixie, aby powiadomić ją o samobójstwie Dennisa.
- O szóstej prawdopodobnie ogłoszą to w radiu, ale tobie chciałbym powiedzieć
wcześniej. Dennis powiesił się u mnie w domu.
Poczekał, aż Hixie ochłonie, i dodał:
- Nie wspominaj nikomu o nagraniu na sekretarce. To polecenie Brodiego. Kiedy
znajdziemy mordercę, Dennis i tak zostanie oczyszczony. A jemu i tak jest już wszystko
jedno.
Równo o szóstej na falach PKX FM nadano lakoniczny komunikat: „Budowlaniec
Dennis Hough, lat trzydzieści, zameldowany w Missouri, poniósł nagłą śmierć w... starym
składzie jabłek, który przed paroma dniami skończył... wykańczać. Żadnych szczegółów na
razie... nie znamy”.
Qwilleran odpędzał od siebie natrętne myśli. Jak wyglądały ostatnie chwile życia jego
przyjaciela, co czuł, co myślał? Czy mógł zapobiec tej tragedii? Qwilleran wiedział
doskonale, jak to jest, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, całe życie się wali. Wiedział, co znaczy
rozpad małżeństwa, poczucie odrzucenia, beznadziei i potępienia. Darował sobie obiad; na
samą myśl o jedzeniu robiło mu się niedobrze. Nakarmił tylko zamknięte na strychu koty.
Koko, który doskonale wiedział, co się stało, i planował rekonesans po domu, w ostatniej
chwili został złapany i ponownie uwięziony na górze.
Zszedłszy na dół, Qwilleran włączył automatyczną sekretarkę. Miał dosyć tych
idiotycznych rozmów o morderstwie, ksenofobicznych insynuacji i plotek. Zamknął się w
gabinecie, by nie musieć oglądać feralnej belki stropowej, a także kominka czy słonecznych
trójkątów wędrujących po ścianie, które przypominały mu Dennisa. Próbował zagłębić się w
lekturę biografii Blackhouse'a, byleby na moment odgonić mroczne myśli. Niewykluczone, że
życie VanBrooka było równie, jeśli nie bardziej interesujące. No i to morderstwo, które
postawiło kropkę nad i w jego tajemniczej biografii. Qwilleran czuł, że ta sprawa powoli
zaczyna go wciągać.
Tej nocy szalała burza. Huraganowy wiatr znad Kanady wzburzył wody jeziora i wraz
z ulewą zaatakował sad z taką furią, iż zdawało się, że wyrwie wszystkie drzewa z
korzeniami. Nad ranem okolica składu przedstawiała sobą żałosny widok: połamane jabłonie,
droga cała w błocie. Qwilleran zadzwonił po firmę zajmującą się porządkowaniem miejsc
zdewastowanych przez katastrofy żywiołowe i zamówił ciężarówkę ze żwirem, który miał
być wysypany na drogę.
Później wziął prysznic, ogolił się i z ominięciem zwyczajowego ceremoniału nakarmił
koty. Była środa i lada chwila miała się zjawić pani Fulgrove, aby zetrzeć kurze, pozamiatać i
wygłosić wykład. W tym tygodniu, poza tradycyjną tyradą na temat kociej sierści, głównym
tematem będzie morderstwo VanBrooka, co do tego wąsacz nie miał najmniejszych
wątpliwości. Tym większą czuł satysfakcję, że w porę udało mu się prysnąć z domu. Zanim
dotarł na miejsce, zdążył jeszcze wpaść do „Lois's Luncheonette” na francuskiego rogalika z
kawą.
Fran była wstrząśnięta wczorajszym zajściem.
- Tata mi o wszystkim powiedział - wypaliła na powitanie. - Wszyscy mówią, że to
przez zabójstwo VanBrooka...
- Co tam wszyscy mówią czy sądzą w Pickax, w ogóle mnie nie obchodzi - burknął
zirytowany Qwilleran.
- Wiem, że jesteś wstrząśnięty. Czuję dokładnie to samo. Pracowałam z Dennisem.
Brakuje mi go, jego serdeczności, ciepła...
- Larry zorganizuje ceremonię: skromne nabożeństwo w Dingleberry dla najbliższych
przyjaciółka później pogrzeb.
- A jak na tę wieść zareagowała Polly?
- Nie rozmawialiśmy o tym - odrzekł sucho.
- Między wami wszystko dobrze się układa? - spytała z troską w głosie.
- A czemu pytasz?
- No wiesz... Nie było jej na sobotniej imprezie... A później ktoś widział cię z inną
kobietą...
Twarz Qwillerana wykrzywił grymas wściekłości.
- No to gdzie te kartony? - zapytał nieuprzejmym tonem. - Sporo tego. Zabierajmy się
do roboty!
Kiedy jechali w stronę Goodwinter Boulevard, Fran ostrzegła Qwillerana.
- Musimy być dyskretni! Zapewne wszyscy sąsiedzi mają lornetki wycelowane w
okna VanBrooka. Jak nic oskarżą nas o plądrowanie jego domu.
- Dochodzę do wniosku, że puszczanie w obieg idiotycznych plotek to główne zajęcie
mieszkańców Pickax.
- I tak wiesz o nich niewiele. Są tu ludzie, którzy zajmują się wyłącznie podglądaniem
sąsiadów i opowiadaniem o nich najpodlejszych kłamstw. Ale gdy spotykasz takiego na
poczcie, jest słodki jak miód!
- Kto na przykład?
- Nie chcę mówić nazwiskami - speszyła się Fran. - Jedna z tych osób nosi pelerynkę
niezależnie od tego, czy pada, czy świeci słońce, i do wszystkich zwraca się „serce ty moje”.
- Dzięki za ostrzeżenie - mruknął Qwilleran. - Czy Hilary był waszym dobrym
klientem?
- Nie kupował dużo. Ale często wpadał do studia oglądać rzeczy i się wymądrzać.
Chyba sądził, że zna się na wszystkim. Raz kupił u nas lampę, a w zeszłym roku zamówił
tapicerkę do fotela. Ale pierwszym jego poważnym zamówieniem były ekrany na okna. I
teraz, kiedy są gotowe do zamontowania, stało się to wszystko.
- Jak przypuszczam, twój ojciec postarał się już o pozwolenie i był w jego domu.
- Nie wiem - powiedziała chłodno.
- A wie, że dziś tam będziesz?
- Nie, ale jestem pewna, że Serce Ty Moje już się postara, aby się dowiedział. Od
czasu, kiedy się wyprowadziłam z domu, nasze relacje się pogorszyły.
- Tak to już bywa.
Fran zaparkowała na tyłach domu i zabrali się do rozładunku samochodu. Rezydencja
VanBrooka zaprojektowana była w typowy dla budynków przy Goodwinter Boulevard
sposób: kwadratowe pokoje z wysokim sufitem, wąskie okna, drzwi z łukowatym
zwieńczeniem i pociągnięta ciemnym lakierem boazeria, a do tego ciężkie, kręte schody.
Jednak wystrój wnętrza był dosyć zaskakujący. Zamiast zwykłych mebli i ozdób nagie, białe
ściany; podłoga pokryta tatami, a na niej poduszki do siedzenia i niski japoński stolik.
Jedynym urozmaiceniem były dwie orientalne wazy, jakieś japońskie ryciny oraz parawan z
galopującymi końmi. Wszystko to pozostawałoby ze sobą w idealnej harmonii, gdyby nie
grube zasłony wiszące w oknach.
- Hilary chciał zastąpić te zasłony ekranami shoji z japońskiego papieru, żeby mieć
zarówno światło, jak i spokój od wścibskich sąsiadów - wyjaśniła Fran. - Cenił sobie
prywatność.
- Jak można żyć w takim domu! - wykrzyknął zdegustowany Qwilleran, który nie
wyobrażał sobie pokoju bez wygodnego fotela i stołu, na który można by położyć nogi.
- Spał pewnie tu, na futonie. A gabinet, jak mówił, mieści się na górze. Tam miał
bibliotekę i uprawiał swoje hobby.
- Hobby - powtórzył Qwilleran i zamyślił się. - Mogę rzucić okiem, co jest na piętrze?
- Jasne! - powiedziała Fran. - A ja zajmę się rozpakowywaniem ekranów i
dopasowywaniem ich do okien. Wszystkie robione były na zamówienie i każdy pasuje do
jednego okna. Ta przyjemność kosztuje dziesięć tysięcy dolarów. Ciekawe, czy kiedyś
odzyskamy te pieniądze.
Qwilleran wdrapał się powoli po starych, skrzypiących schodach, myśląc o
dziewięćdziesięciu tysiącach tomów, o których wspomniał mu Compton. Zastanawiał się, czy
w tej imponującej bibliotece znajdzie Miasto bratniej zbrodni. Jeśli książki są skatalogowane,
to jeszcze pół biedy, ale co, jeśli są w kompletnym nieładzie? Ale kiedy uchylił drzwi, spotkał
go srogi zawód. Całe pomieszczenie zawalone było nierozpakowanymi książkami, a raczej
szczelnie zaklejonymi kartonami z logo wydawnictw.
Tylko w jednym pokoju, na wszystkich czterech ścianach, znajdowały się półki na
książki. To tu właśnie VanBrooke musiał mieć swój gabinet. Było tu biurko, fotel, lampa do
czytania, gramofon i radio. Tytuły na grzbietach odzwierciedlały eklektyczne zainteresowania
właściciela. Dominowała klasyka filozofii Dalekiego Wschodu, dramatu elżbietańskiego,
książki o architekturze, sztuce orientalnej, osiemnastowiecznej modzie, słodyczach z
Kantonu, botanice... ale nic o przestępczości w wielkich miastach.
Ułożenie przedmiotów na biurku przywodziło na myśl schludną i minimalistyczną
estetykę parteru. Mosiężny nóż do papieru w kształcie chińskiego smoka spoczywał
równolegle do onyksowego korytka na pióra i ołówki. Przeciwwagą do telefonu po lewej
stronie była szkatułka z mosiężnymi okuciami po prawej (zamknięta). W samym centrum
leżał czysty blotter, a na nim schludnie ułożona kupka listów. Najwyraźniej wszystkie one
przyszły w sobotę, zostały otwarte, przeczytane i włożone ponownie do koperty.
W gabinecie panowała uroczysta cisza. Słychać było tylko krzątaninę Fran i dźwięk
rozrywanego kartonu. Nasłuchując uważnie, czy nikt nie idzie po schodach, Qwilleran jął
przeglądać korespondencję. Były to rachunki od przedsiębiorstw komunalnych i firmy
ubezpieczeniowej, słowem nic, co naprowadzałoby na ślad mordercy. Uwagę Qwillerana
zwrócił adres nadawcy na jednej z kopert: F. Stucker, 231 Fourth Street, Lockmaster. Po
upewnieniu się, że Fran nadal zajęta jest zakładaniem ekranów, wąsacz wyjął list z koperty i
przeczytał:
Mój drogi VanBrooke,
chcę Ci jeszcze raz podziękować za dwieście dolarów, które mi przesłałeś. Nie
oczekiwałam, że zwrócisz mi za paliwo. Gotowa byłam sama ponieść wszystkie koszty, byleby
tylko móc zagrać w reżyserowanej przez Ciebie sztuce. Ale rzecz jasna pieniądze bardzo mi
się przydadzą. Będę mogła kupić nowe buty Robbiemu.
Dozgonnie Ci wdzięczna Fiona
- Dwieście dolców! - mruknął Qwilleran. - A resztę drań schował do kieszeni.
Czy mówiąc o „hobby”, miał na myśli drobne kradzieże i oszustwa? Wąsacz próbował
otworzyć szufladę biurka, ale zamknięta była na klucz.
Kiedy ostrożnie wkładał list z powrotem do koperty, dziwne buczenie przerwało ciszę.
Nigdy wcześniej nie słyszał tego dźwięku. Dochodził on gdzieś z tyłu domu i Qwilleran,
niewiele się zastanawiając, podążył na poszukiwanie jego źródła. W pomieszczeniu na końcu
korytarza majaczyło czerwone światło. Zajrzał tam ostrożnie i odkrył, że buczenie dochodzi z
transformatora. Tuż przy suficie paliła się bateria lamp, prawdopodobnie włączonych przez
mechanizm zegarowy.
Pod lampami, na długich stołach, stały donice podobne do tych, które spotkać można
w szklarniach. Rośliny, które w nich rosły, były już nieco przywiędłe. Najwyraźniej od soboty
nikt ich nie podlewał. Co to za zielsko? - zastanawiał się Qwilleran. Nie znał się na
ogrodnictwie, ale na pewno nie był to Cannabis sativa. Między zielonymi liśćmi czerwieniły
się drobne, czerwone kwiaty. Roztarł jeden z liści w palcach i powąchał, ale ten zapach nic
mu nie mówił. Ostatecznie uszczknął jedną gałązkę dla Koko i schował do kieszonki koszuli.
- Skończyłam, Qwill! - krzyknęła Fran, stojąc na dole przy schodach. - Możemy iść!
Kiedy załadowali puste kartony na pakę i wsiedli do samochodu, Fran spytała:
- No i co sądzisz o tym miejscu?
- Dosyć ekscentryczne, by nie użyć mocniejszego określenia. Jak będą wyprzedawać
jego książki, koniecznie daj mi znać. Co to za rośliny rosną tam na górze?
- Nigdy nie widziałam w tym domu żadnych roślin. Nigdy też nie byłam na górze.
Kiedy przyszłam wymierzyć okna, poczęstował mnie herbatą, ale piliśmy ją na dole, siedząc
po turecku na zafu. Mam nadzieję, że Amanda odzyska pieniądze włożone w te ekrany.
- Nie bój się, Amandy nikt nie oszuka, ani żywy, ani martwy.
- Mam dla ciebie dobrą wiadomość - powiedziała, zmieniając temat. - Przyjechały już
twoje gobeliny, więc jutro możemy je zainstalować.
- Ładne?
- Jeszcze ich nie rozwijałam, choć sama umieram z ciekawości. Cóż, jakoś
wytrzymam do jutra.
- Będę ci w czymś pomocny?
- Nie, wezmę do pomocy Shawna. Choć niezbyt błyskotliwy, ma krzepę i co
najważniejsze jest solidny.
- Jak się zaczepia gobeliny?
- Za pomocą wielkiego takera. Czy mogę wpaść gdzieś koło piątej? Fran z reguły
przychodziła do Qwillerana po południu, wypijała drinka, a potem wyciągała go na kolację do
restauracji, co niezbyt podobało się zazdrosnej Polly... VanBrook, częstując Fran herbatą,
udowodnił, że akurat na kobietach się nie zna, pomyślał wąsacz. Cóż, każdy omnibus ma
swoje słabe strony.
Fran podrzuciła Qwillerana do Scottiego, gdzie miał przymierzyć swoją wieczorową
kreację. Pluł sobie w brodę, że nie obstalował ciemnoniebieskiego garnituru, który przydałby
mu się na pogrzeb Dennisa. Martwił się, że jest już za późno na zmianę decyzji, a dwa
wieczorowe komplety to podwójny wydatek. Ostatecznie jeszcze przed bitwą dał za wygraną.
Podczas przymierzania Scottie starał się go pociągnąć za język w sprawie samobójstwa, ale
zniecierpliwienie klienta ostudziło w krawcu plotkarski zapał.
Następnym przystankiem na drodze Qwillerana była redakcja „Moose County coś
tam”. Kiedy tylko wszedł do budynku, z gabinetu na jego powitanie wybiegł zaaferowany
Arch Riker.
- Qwill, gdzie się, do diabła, podziewałeś?! Od wczoraj staram się ciebie dorwać.
Dzwonię, zostawiam wiadomości na sekretarce... Dlaczego nie oddzwoniłeś? Dzisiaj musimy
przygotować materiał o śmierci Dennisa, ale na policji nikt nie chce nam udzielić informacji.
Wiesz, co się dzieje?
- A skąd niby mam wiedzieć? - wzruszył ramionami Qwilleran.
- Czy to znaczy, że sprawa zabójstwa VanBrooka została zamknięta?
- Nie. Ale nic więcej nie wiem.
- A skąd wiesz, że nie? Koko ci o tym powiedział?
Riker uderzył w czułą strunę, licząc, że jego przyjaciel zdradzi teraz coś więcej.
- Posłuchaj, Arch. Policja ma dowody, że zabójcą nie był Dennis. Tyle mogę ci
powiedzieć i nie pytaj mnie, skąd to wiem. Ale mam do ciebie prośbę, Arch.
- Wal śmiało.
- Sądzę, że przysłużysz się sprawie, jeśli we wstępniaku dasz ogłoszenie następującej
treści: na tego, kto wskaże sprawcę zabójstwa, czeka nagroda. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów w
gotówce. Ludzie będą oskarżać Dennisa, a to może pomóc Brodiemu w ujęciu rzeczywistego
sprawcy. Nie martw się, Fundacja K pokryje ewentualne koszty.
- Czy ma się tam pojawić nazwa fundatora?
- Niekoniecznie. Fundator niech będzie anonimowy. Kiedy możesz to opublikować
najwcześniej?
- W piątek.
- W porządku. Jeśli zaś chodzi o mnie, to nie będzie mnie w ten weekend. Wyjeżdżam
do Lockmaster, na piknik i gonitwę.
- Ty szczęściarzu! Baw się dobrze!
Qwilleran uznał, że jest za wcześnie na powrót do domu. Pani Fulgrove pewnie
jeszcze tam urzęduje, szalejąc z mopem i ścierką do kurzu. Postanowił więc wstąpić do
biblioteki i poinformować Polly o swoich planach na weekend. Nie widział się ani nie
rozmawiał z nią od dwóch dni, a więc od czasu, gdy tajemniczy telefon rozniecił błysk w jej
oczach.
Umieszczony w westybulu cytat na dziś brzmiał: „Złe czyny ludzi żyją po ich śmierci;
dobre bywają częstokroć grzebane z ich popiołami”. Pozdrowienia pracowników biblioteki
znów były pełne szacunku.
- Pani dyrektor wyszła - poinformował go jeden z bibliotekarzy, kiedy Qwilleran
skierował swe kroki ku gabinetowi Polly.
- Poszła do fryzjera - wyjaśnił drugi.
- Nieważne - speszył się wąsacz. - Idę na górę, do czytelni czasopism.
Na stole w czytelni leżał egzemplarz „Lockmaster Logger”, gazety założonej w
czasach wielkiej wycinki lasów, z górą sto lat temu. Nakład: 11 500 egzemplarzy. Wydawca:
Kipling MacDiarmid.
Już z pierwszej strony krzyczały nagłówki informujące o gonitwie. Pięć gonitw z
łączną sumą nagród siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów plus wyścigi psów, parada starych
powozów i koncert szkolnej kapeli z Lockmaster. Do nabycia było jeszcze parę miejsc
parkingowych, sto dolców każde, ale na gonitwę wpuszczeni będą wszyscy, którzy przyjadą.
Na rozkładówce można było znaleźć informacje o startujących koniach i ich właścicielach, a
także dżokejach i trenerach. Instruowano też czytelników, jak najlepiej ubrać się na wyścigi i
jak spakować koszyk na piknik.
Kiedy Qwilleran wyłowił uchem ciche stąpanie Polly po schodach biblioteki, odłożył
gazetę i podniósł głowę. Ich oczy spotkały się. Wyglądała świetnie, choć radość, którą
promieniała po imprezie w „Palomino Paddock”, nieco już przygasła.
Szybkim krokiem podeszła do stołu, przy którym siedział.
- Qwill, tak mi przykro z powodu Dennisa - zaczęła. - Musisz być w szoku.
- Wiele osób jest w szoku, Polly.
- Ale to znaczy, że się wyjaśniło... że Dennis... i sprawa morderstwa VanBrooka jest
zamknięta, prawda?
Ciężko opadła na fotel naprzeciwko wąsacza.
- Wiadomo na pewno - odparł sucho - że Moose County straciło świetnego aktora i
równie świetnego budowlańca.
- Tu niektórzy tak nie lubili VanBrooka, że Dennis wyrasta dla nich na kogoś w
rodzaju współczesnego Robin Hooda... Czytasz „Lockmaster Logger”? Co sądzisz o tym
pisemku?
Kiedy wymawiała nazwę Lockmaster, jej twarz oblał rumieniec.
- Nie jest składane tak nowocześnie jak „Coś tam”, ale to jeszcze nie wada. Słyszałem
o Lockmaster, że to bardzo przyjazne miejsce. Czy też uważasz, że jest przyjazne?
Powtarzając to określenie, przyglądał się jej uważnie. W odpowiedzi Polly
zatrzepotała rzęsami.
- No cóż, wszyscy, których tam spotkałam, byli bardzo serdeczni i gościnni...
Chciałbyś wyjechać gdzieś na weekend? Moglibyśmy na przykład... poobserwować ptaki na
mokradłach przy Purple Point. Co ty na to?
- Problem w tym, że na weekend wybieram się do Lockmaster obejrzeć gonitwę.
Przyszedłem tu, aby cię o tym poinformować. Bushlandowie zaprosili mnie do siebie; będę u
nich przez trzy dni.
- Nigdy nie mówiłeś, że interesują cię konie - powiedziała Polly z lekkim wyrzutem w
głosie.
- Przede wszystkim na gonitwach interesują mnie ludzie. Szukam materiału na
felieton.
- Rozumiem, że mam się zaopiekować Yum Yum i Koko.
- Koty też są zaproszone. Nie wiem, czy wiesz, ale królewska para będzie miała w
Lockmaster sesję fotograficzną.
- Fantastycznie! Kiedy wyjeżdżacie?
- W piątek, po pogrzebie.
- A nie wpadłbyś do mnie jutro na kolację? Przygotuję kurczaka w brokułach.
- Bardzo bym chciał, ale jutro po południu Fran instaluje u mnie gobeliny i nie wiem,
ile czasu cała ta operacja może jej zająć.
Polly schowała głowę w ramiona i wzięła głęboki oddech, jak to zwykła czynić, gdy
przychodziło jej zmagać się z własnymi demonami.
- Więc zobaczymy się dopiero po twoim powrocie - powiedziała zrezygnowana.
Qwilleran spacerkiem wracał do domu. Wydarzenia dzisiejszego poranka utwierdziły
go tylko w przekonaniu, że ktoś, w domyśle on, powinien napisać biografię „samotnika z
Moose County”. Oczywiście to wymagało prawdziwego dziennikarskiego śledztwa. Po
pierwsze, musi poznać zawartość teczki personalnej, nad którą pieczę ma Compton. Rodzice i
nauczyciele z Moose County zapewne dostarczą mu dalszych informacji. Trzeba będzie
przeprowadzić wywiad z pełnomocnikiem prawnym i - rzecz jasna - z Fioną Stucker, której
relacja z VanBrookiem może odsłonić nieznany mieszkańcom Pickax wymiar jego
egzystencji. Po dalsze informacje będzie musiał udać się do Nowego Jorku. Qwilleran lubił
takie wyzwania. Lubił szperać po archiwach, ale nade wszystko spotykać się z ludźmi i
wyłudzać od nich cenne informacje, które zazwyczaj chcieli przed nim zataić.
Przypomniał sobie list od Fiony Stucker. Jeśli VanBrook usiłował wyłudzić kilkaset
dolarów od Klubu Teatralnego, może nie jest to jego pierwszy przekręt. Może ma już na
swoim koncie jakieś defraudacje na mniejszą lub większą skalę, a może nawet bawił się w
oszukiwanie fiskusa. Facet bez dwóch zdań był łebski i opanowany. Mógł na przykład
przemycać z Azji jakieś bezcenne dzieła sztuki, co odpowiadałoby jego zainteresowaniom
intelektualnym i estetycznym. Ciekawe, co znajduje się w tych setkach nierozpakowanych
kartonów ustawionych na podłodze!
Kiedy Qwilleran dotarł wreszcie na miejsce, przywitało go miauczenie stęsknionych
kotów. To nasunęło mu na myśl następne pytanie. Czy tamtej nocy Koko wpatrywał się tak
intensywnie w głowę VanBrooka, bo wyczuł w nim oszusta? Laik uznałby tę hipotezę za
nieprawdopodobną. Ale któż zgłębił do końca możliwości kociej intuicji?
Z drugiej strony hipoteza, że Koko przede wszystkim zainteresował tupecik ofiary,
wydawała mu się równie prawdopodobna.
Rozdział siódmy
W czwartkowy poranek Qwilleran wyszedł zaspany z sypialni na antresolę i przysłuchiwał się
znajomemu świergotaniu: „kto to? kto to? kto to?”
- Dobre pytanie - mruknął pod nosem i zszedł na dół po krętych schodach, aby
włączyć ekspres do kawy.
Kiedy nacisnął guzik i usłyszał znajomy dźwięk młynka, uśmiechnął się pod nosem.
Czasem dręczyła go taka koszmarna myśl, że pewnego ranka zejdzie na dół do kuchni i
zastanie tam zepsuty ekspres.
Wkrótce z góry dobiegło go niecierpliwe miauczenie. Musiał więc ponownie wdrapać
się na górę, aby wypuścić koty z ich pokoju. Pierwsza wyszła Yum Yum dystyngowanym
krokiem księżniczki, która wie, że wytwornej damie nie przystoi się spieszyć. Koko,
odwrotnie, zeskoczył najpierw na antresolę, a stamtąd długim susem wprost na miękkie
siedzisko stojącego w salonie fotela. Stamtąd ruszył do okna, aby przywitać się ze swoim
nowym przyjacielem. Przez dłuższą chwilę siedział w bezruchu jak zahipnotyzowany, kiedy
jego wzrok spotkał się ze wzrokiem kardynała. Ale niedługo trwała ta idylla. Wkrótce przed
dom zajechała ciężarówka ze żwirem i kardynał postanowił odfrunąć w jakieś przytulniejsze
miejsce.
Qwilleran zjadł na śniadanie duńskie ciastko, a koty uraczył ich ulubioną wołowiną z
dodatkiem roqueforta. Następnie wrzucił ubrania i ręczniki do pralki, wziął prysznic, ogolił
się i oczekiwał na przybycie Susan Exbridge, która wkrótce zajechała na podjazd swoim
eleganckim plymouthem.
- Och, Qwill, ostatnie wydarzenia były dla mnie takim ciosem! - rozpoczęła, siadając
na pierwszym z brzegu krześle. - Dennis był taki kochany! Jak mógł zrobić coś tak
strasznego? Czy miał jakiś powód?
- Czasem prawda jest bardziej skomplikowana, niż nam się wydaje - odpowiedział
wymijająco Qwilleran. - Filiżankę kawy?
- Poproszę. Z odrobinką czegoś relaksującego.
- Czyli... rumu? Przytaknęła ruchem głowy.
- Powiedz mi teraz, Susan, jak zamierzasz okiełznać ten dziki tłum, który tu się zjawi
w sobotę?
Po paru łykach sięgnęła po walizeczkę i wyjęła z niej swoje papiery.
- Na biletach instruuje się zwiedzających, żeby zatrzymywali się na parkingu przy
Main Street należącym do teatru, kościoła i sądu. Właściciele parkingu oczywiście wyrażają
na to zgodę.
- A jak ktoś wybierze Travelyan Trail, aby uniknąć korka?
- Na czas imprezy Travelyan Trail zostanie zamknięta. Specjalne drogowskazy będą
kierowały ludzi przez sad aż do drzwi twojego składu. Wewnątrz położymy plastikowe
chodniki, aby zwiedzający nie poniszczyli podłogi. Będziemy ich trzymali z daleka od
dywanów. Aby uniknąć tłoku i związanych z nim niebezpieczeństw, będziemy wpuszczać
zwiedzających małymi grupkami.
- Będą też wchodzić na górę? Przyznam, że nie chciałbym, aby ktoś myszkował w
mojej sypialni.
- Nie musisz się tym martwić. Zwiedzanie ograniczy się do salonu, a trasa będzie
wiodła od wejścia głównego do drzwi kuchennych. Zwiedzający będą szli gęsiego,
fotografowanie wnętrz będzie surowo zabronione.
- I za to wszystko płacą aż pięć dolarów? - dziwił się wąsacz.
- Bilety są już dawno wyprzedane, a wciąż zjawiają się następni chętni. Zwłaszcza po
tym... po wtorkowym wypadku. Wpływy biblioteki sięgną dwóch i pół tysiąca dolarów. Polly
skacze z radości.
Qwilleran doskonale wiedział, że Polly nigdy w życiu nie podskoczyła z radości.
Mogła być usatysfakcjonowana, a nawet się ucieszyć, ale bez żadnych spektakularnych
gestów. Określenie Susan wskazywało na to, że obie panie, mimo że pracują w jednej
instytucji, nie utrzymują zbyt bliskich stosunków.
- Świetna robota, Susan - pochwalił bibliotekarkę Qwilleran. - Tu są klucze do
frontowych drzwi. Odbiorę je od ciebie, jak wrócę z weekendu.
Piękna i interesująca kobieta, pomyślał, kiedy odjeżdżała. Ubierała się lepiej niż Polly,
ale była zbyt agresywna i hałaśliwa, co nie licowało z ideałem kobiety kultywowanym przez
wąsacza. No i jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić ślęczącej nad książką.
Następny gość - również kobieta - odwiedził go po południu.
Właśnie czytał na głos swoim pupilom biografię sir Edmunda Backhouse'a. Ukołysane
rytmiczną intonacją przebywały gdzieś między snem a jawą, gdy jakiś niesłyszalny dla
człowieka dźwięk wyrwał je z drzemki. Postawiły uszka, wyciągnęły główki i przyczaiły się
w gotowości do ucieczki, a następnie puściły się biegiem w stronę drzwi, jak gdyby za chwilę
miał tam się zjawić rybak ze świeżym połowem homarów. Wkrótce Qwilleran usłyszał to co
jego koty. Pod dom zajechał samochód, którego silnik najwyraźniej wymagał regulacji.
Był to wiekowy wehikuł Lori Bamby. Lori, sekretarka Qwillerana, była też jego
doradczynią w sprawie kotów. Miała długie, złote włosy, które splatała w warkoczyki, i była
ulubieńcem kotów, które zawsze witały ją entuzjastycznie, łasząc się i ocierając o kostki.
- Co za niespodzianka! - wykrzyknął Qwilleran i zaprosił ją do środka.
Jej mąż często wpadał do niego, podrzucając mu opracowaną przez Lori dokumentację
i korespondencję.
- Nick opowiadał mi o tym, jak przerobiłeś tę ruinę. Więc przyszłam zobaczyć na
własne oczy. Założę się, że koty uwielbiają zeskakiwać z tej antresoli.
- Chcesz, to cię oprowadzę. Zwykle taka przyjemność kosztuje pięć dolarów, a nie
obejmuje zwiedzania góry. Ale przyjaciele Koko i Yum Yum cieszą się u nas szczególnymi
względami.
- Przedtem dam ci korespondencję. Tu masz czterdzieści listów do podpisania. Na
mniej ważnych podpisałam się za ciebie. Korespondencja od szaleńców i idiotów wylądowała
w koszu.
Qwilleran i Lori weszli na górę i z powrotem, eskortowani przez koty, które kroczyły
z ogonami podniesionymi do góry. A gdy tylko dziewczyna siadła na fotelu, natychmiast
usadowiły się na jej kolanach.
- Czy mogę poradzić się ciebie w jednej kwestii? - zaczął wąsacz. - Chciałbym
wychodzić z Yum Yum na spacer, ale nijak nie mogę jej skłonić, aby pozwoliła założyć sobie
obróżkę. Z Koko nie mam problemu, ale z nią tak.
- Najpierw załóż jej w domu, aby się przyzwyczaiła, a później pójdzie jak z płatka -
poradziła Lori. - Masz tu fantastyczne warunki do puszczania baniek.
- Baniek? - zdziwił się Qwilleran.
- Tak, baniek mydlanych. Stajesz na antresoli i puszczasz bańki, a koty mają pyszną
zabawę, starając się je złapać.
- Ach tak - mruknął Qwilleran bez entuzjazmu w głosie.
Oczyma wyobraźni widział już całe Pickax przekazujące sobie sensacyjną wiadomość:
„Stary Q. kompletnie zwariował i puszcza bańki mydlane”.
- Do puszczania baniek - instruowała go dalej Lori - najlepsze są stare, gliniane fifki.
Można je jeszcze kupić w sklepie gospodarstwa domowego w Wildcat.
W tym momencie Koko zeskoczył z jej kolan i dał susa w stronę okna, skąd dobiegało
śpiewne: „kto to? kto to? kto to?”
- To chyba kardynał - powiedziała Lori.
- Są z Koko kumplami - wyjaśnił wąsacz.
- Para arystokratów!
- Rzeczywiście, zachowują się jak dwaj mistrzowie w swojej klasie. W sadzie mieszka
wiele gatunków ptaków, ale Koko wybrał sobie właśnie kardynała. Nie wiem, co sobie w nim
upodobał, królewską dostojność czy może czerwone upierzenie.
- Różne są opinie na temat zdolności rozróżniania barw przez koty. Ja przychylam się
do opinii, że koty nie tyle widzą, ile odczuwają kolory. Każdy odcień wywołuje w nich inne
wrażenie.
- Kupuję to - rzekł Qwilleran. - Uważam też, że Koko wyposażony jest w więcej niż
standardowy zestaw pięciu zmysłów. To niesamowite zwierzę.
- Coś ci jeszcze powiem - kontynuowała Lori. - Mam starą ciotkę, która parę lat temu
straciła wzrok. Mimo to nadal rozpoznaje czerwony kolor. Mówi, że go czuje. I że wtedy
wraca jej chęć do życia.
- Chciałbym ją kiedyś poznać. To fantastyczny temat na artykuł... Może szklaneczkę
cydru?
- Nie, dziękuję, Qwill. Właściwie wpadłam tu na moment dostarczyć ci listy. Muszę
pędzić do domu, by zwolnić opiekunkę do dziecka.
Później, kiedy podpisywał wszystkie czterdzieści listów, na podjeździe zaparkowała
czarna półciężarówka ze złotymi literami po bokach, z której wyskoczył potężny blondyn.
Podbiegł do paki i wyjął z niej - bez najmniejszego wysiłku - ogromne pudło w kształcie
walca, o wysokości dwóch i pół metra i średnicy około metra. Fran Brodie, która wysiadła
zaraz za nim, pokierowała olbrzyma w stronę drzwi kuchennych.
- To Shawn, światowej sławy instalator - przedstawiła go, puszczając do Qwillerana
oko.
- Cześć - pozdrowił wąsacza Shawn, a jego twarz rozpromienił przyjazny uśmiech.
Fran poprowadziła go przez kuchnię do wielkiego hallu, wysokiego na jakieś cztery
kondygnacje, i poleciła mu położyć pudło tuż przy schodach. Kucając powoli, Shawn
wyglądał jak Atlas dźwigający na swoich barkach Ziemię. Potężny walec zetknął się z
podłogą, wydając głuchy dźwięk. Uwolniony od ciężaru Shawn mógł teraz rozejrzeć się po
domu, podziwiać trójkątne okna i nowoczesny kominek.
- Pewnie sporo forsy w tym utopiłeś - dywagował Shawn. - No ale szpanerska
chałupa, warto było... A tamten koleś to gdzie się powiesił?
- Shawn! - upomniała go ostro Fran. - Nie gadaj, tylko bierz skrzynkę z narzędziami,
listwy i linę.
Następnie zwróciła się do Qwillerana.
- Najpierw chcę rozwinąć materiał i obejrzeć, jak wygląda. Nadchodzi chwila prawdy!
Potężne pudło zostało rozpakowane. Długi na dwa i pół metra materiał został starannie
rozłożony na podłodze.
- Piękne! - wykrzyknął Qwilleran.
- Boskie! - zawtórowała Fran.
- Ale jazda! - skomplementował po swojemu Shawn.
Wzór na tkaninie przedstawiał drzewa, na których wisiały dorodne, czerwone jabłka
wielkości piłek do kosza.
- Popatrz, Qwill, te jabłka wyglądają jak prawdziwe. Jakież one soczyste, aż chciałoby
się je schrupać.
- Macie nie po kolei w głowie - skomentował Shawn. - Wiem jedno, ważyło to chyba
z tonę!
Syjamczyki, które siedziały na szczycie kominka, zachowywały wobec gobelinu
milczącą powściągliwość.
- Ta tkanina - objaśniała Fran - będzie zwisała z barierki na najwyższym piętrze,
przykuwając wzrok wszystkich gości i w ten sposób eksponując promieniste belkowanie i grę
trójkątnych refleksów. No i nieco ociepli całe wnętrze, stanowiąc równowagę dla tej masy
drewna i masy wolnej przestrzeni. Co o tym sądzicie?
- Yow! - zgodził się Koko.
- W takim razie, Shawn, zwiń to z powrotem i wędrujemy na samą górę!
- Nie ma windy? - jęknął olbrzym.
- Na pewno dasz sobie radę.
Najpierw Shawn zainstalował na barierce listwy, do których Fran przyczepiła gobelin,
a następnie oboje, za pomocą linek, powoli rozwinęli materiał.
- Mam nadzieję, że to nie zabije twoich kotów - zwrócił się do wąsacza Shawn.
- W razie czego zgłoszę się do ciebie ze spluwą - odgryzł się Qwilleran.
- Teraz już z górki - powiedziała Fran. - Następny gobelin jest znacznie lżejszy.
Powiesimy go na tej ścianie przy kominku, żeby był dobrze widoczny z foyer.
- Skoro lżejszy, to dlaczego nie poszedł na górę? - jęknął olbrzym.
Ponownie rozpoczęło się rozpakowywanie i rozwijanie materiału. Oczom zebranych
ukazały się miriady małych ptaszków wśród zielonego listowia.
- Yow! - ze szczytu kominka rozległ się okrzyk zachwytu. Ptaszki na tkaninie,
dokładnie te same, które mieszkają w Moose
County, uwijały się wśród wysokich traw, rozgrzebywały pazurkami ziemię, huśtały
się na gałązkach. Koko zeskoczył na dół i ostrożnie przespacerował się po gobelinie, kierując
swe kroki ku czerwonemu ptaszkowi z czarną główką i purpurowym grzebieniem.
- Niesamowite! - wykrzyknął Qwilleran.
Wkrótce gobelin został zawieszony, a okrzyki zachwytu dobywały się z ust
wszystkich zgromadzonych.
- No, muszę lecieć - powiedziała Fran, spoglądając na zegarek. - Dziś są urodziny
mamy. Wspólnie z tatą zabieramy ją do restauracji na kolację. Kiedy wyjeżdżasz do
Lockmaster?
- Zaraz po pogrzebie.
- Więc zobaczymy się dopiero w następnym tygodniu. Baw się dobrze na wyścigach! I
nie roztrwoń wszystkich pieniędzy!
Qwilleran był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Dziś wieczór chciał jeszcze
zaplanować pobyt w Lockmaster i spakować swój nowy bagaż. Był to ostatni krzyk mody:
błękitny nylon ze skórzanymi wykończeniami i całą masą bezużytecznych kieszeni. Całość
zajmowała dwie walizki, które uratowały się z pożaru. Mimo że imitacja skóry, którą były
obite, tu i ówdzie się przetarła, miał do nich wielki sentyment. W końcu w ciężkich czasach
towarzyszyły mu w tułaczce od miasta do miasta. Za to Polly nie cierpiała ich szczerze,
mówiąc, że nie licują one z jego społecznym i materialnym statusem.
- Ale za to są bardzo wygodne - odpowiadał jej na to. - Po prostu wrzucasz do nich
wszystko jak leci.
Po kolacji rozłożył nowy garnitur na łóżku, aby mu się dokładnie przyjrzeć.
Tymczasem Koko ułożył się na walizce, a Yum Yum poszła w jego ślady. Zostawiając je
pogrążone we śnie, wąsacz rozsiadł się w fotelu i wziął do rąk ostatni numer „Lockmaster
Logger”.
Przeczytał, że trasa gonitwy liczy sobie niespełna dwie mile i prowadzi przez wzgórza,
których naturalne piękno może rozproszyć uwagę najbardziej zapalonego koniarza. Po raz
pierwszy w historii wśród publiki rozdawany będzie program zawodów, w którym znajdą się
imiona koni, informacje o ich maści, wadze, płci i wieku, jak również nazwiska posiadaczy,
trenerów i dżokejów oraz kolor strojów, w jakie ubrani będą zawodnicy. Słowem znacznie
więcej, niż Qwilleran chciałby wiedzieć.
W rubryce dotyczącej wyścigu przykuła jego uwagę jedna informacja. W gonitwie dla
amatorów udział weźmie Robin Strucker. Czy nie to właśnie nazwisko nosiła aktorka z
Lockmaster grająca królową Katarzynę? Czy nie napisała ona do VanBrooka, że przesłane jej
pieniądze przeznaczy na buty dla Robbiego? Jego koń, wedle podanych tu informacji, należał
do W. Chase Amberton. Trenerem był S. W. O'Hare. Imię konia brzmiało - tu Qwilleran
poczuł dziwne mrowienie u nasady wąsów - Syn Kardynała.
Rozdział ósmy
Pogrzeb Dennisa Hougha, na który przede wszystkim przybyli członkowie Klubu
Teatralnego, nie przypominał zwykłej ceremonii. Przede wszystkim dlatego, że mało kto
myślał o zmarłym, a jeśli już, to w kontekście zabójstwa VanBrooka. Nikt się nie odezwał, ale
gdy pastor kościoła, do którego chodził Larry Lanspeak, wygłaszał stosowne słowa, wierni
spoglądali po sobie. Prócz Fran Brodie był jedyną osobą w całym mieście, która „wbrew
oczywistym poszlakom” nadal wierzyła w niewinność Dennisa. O tłumaczącym jego
samobójstwo nagraniu na sekretarce wiedzieli komendant policji, Qwilleran i Hixie, ale na
razie milczeli. Brodie też był na pogrzebie i zgodnie z sugestią Qwillerana włożył kilt i grał
żałobnego marsza na kobzie.
- To da tym plotkarzom trochę do myślenia mimo braku formalnego dementi -
przekonywał go wąsacz.
Mimo to Hixie odciągnęła Qwillerana na bok i dała upust swoim emocjom.
- To straszne, nie uważasz? Dlaczego policja nic im nie powie?! Dlaczego ty nic im
nie powiesz, Qwill?!
- Mija niespełna tydzień od wszystkich tych wydarzeń - uspokajał ją. - Policja nie
zdaje mi raportu ze śledztwa, więc cóż ja mogę wiedzieć? Poza tym oni mają komputery.
- Ale to ty rozwiązałeś zagadkę zabójstwa Fitcha! I zidentyfikowałeś w muzeum
sprawcę, zanim ktokolwiek zaczął go podejrzewać.
Qwilleran pogładził swoje sumiaste wąsy. Nie chciał Hixie tłumaczyć, że mało w tym
było jego zasługi i że wszystkie śledcze sukcesy zawdzięcza Koko. Prawdę tę wyjawił
zaledwie paru zaufanym osobom: przyjaciołom i starym kolegom po fachu z Nizin. Reszta
ludzi wydawała mu się mentalnie zbyt ograniczona, aby przyjąć to do wiadomości.
- Pomyślę o tym - mruknął.
Teraz głowę miał zajętą problemami związanymi z wyjazdem. Czy aby zapakował
lornetkę? Czy wziął wiatrówkę, bez której na pikniku zmarznie na kość? Tak czy owak ten
wyjazd dobrze mu zrobi. Przewietrzy się, zyska dystans do niektórych spraw. Dla kotów
zabrał ze sobą trochę puszek z ich przysmakami, krople witaminowe, ich ulubioną miskę,
brytfannę, no i oczywiście dużą torbę żwirku. Pierwszy raz wyjeżdżał z nimi w gości, więc
nieco się denerwował. Ale załadunek do samochodu przebiegł lepiej, niż się spodziewał, co
uznał za dobry znak.
Wyruszyli na południe, w stronę kartoflisk i owczych farm. Jak zwykle na drodze
leżał zdechły skunks, którego nagłą śmierć opłakiwały żałosne kocie zawodzenia na tylnim
siedzeniu. Kiedy tylko minęli granice okręgu, na skrzynkach pocztowych pojawiła się nazwa
Cuttlebrink, a wkrótce oczom Qwillerana ukazała się tablica z informacją:
WITAMY W WILDCAT 95 MIESZK.
Mniej więcej sto metrów dalej napotkał następną tablicę świadczącą o poczuciu
humoru mieszkańców Cattlebrink:
WŁAŚNIE MINĄŁEŚ WILDCAT
Qwilleran delikatnie nacisnął hamulec i zrobił szerokie U na drodze. Wiedział, że
nagłe hamowanie tudzież zakręt o kącie większym niż dwanaście stopni przyprawiały koty o
mdłości, co mogło się skończyć fatalnie. Wrócił zatem do skrzyżowania, które okazało się
być centrum Wildcat, składającym się z czterech elementów: podłej speluny, zapomnianej
stacji benzynowej, resztek stodoły i zrujnowanego drewnianego budynku z szyldem:
HDWE & GENL. MDSE. W CUTTLEBRINK ZAŁ. W 1862 R.
Okna sklepu wyglądały tak, jakby ostatnio były myte z okazji setnej rocznicy jego
założenia. Sam budynek pomalowany był gdzieś na przełomie wieków. Z tego, co można
było dostrzec przez zakurzone okna, w środku znajdował się kawał historii amerykańskiego
farmerstwa: wiekowe uprzęże, pasy transmisyjne i zardzewiałe puszki z uszczelniaczem.
Wszystko to oświetlała słabiutka żarówka zwisająca z obitego blachą sufitu. Deski na
podłodze były wytarte i sczerniałe od wieku; setki tysięcy stóp, które ją deptały, utworzyły
nieckę w okolicy sklepowej kasy i skrzynki z tytoniem. W głębi, na starej beczce, siedział
sprzedawca z obfitymi żółtobiałymi bokobrodami i kosmykami siwych włosów
wymykającymi się spod czapki.
- Ładny dzionek - zachrypiał na powitanie.
- Rzeczywiście - przytaknął Qwilleran. - Mamy naprawdę piękny wrzesień, mimo że
w radiu ciągle straszą, że lada dzień przyjdą do nas deszcze.
Wąsacz doskonale wiedział, że rozmowy o pogodzie są najważniejszym elementem
życia towarzyskiego w Moose County.
- Nie będzie padać - rzekł z całym przekonaniem właściciel.
Kiedy to mówił, Qwilleran rozglądał się po zakurzonych półkach, ladzie i podłodze.
Znaleźć tam można było dosłownie wszystko: karbidówki, wiadra, haczyki, wędki, latarki,
szpule drutu, żarówki, kukurydziane fifki... ale ani śladu fifek glinianych.
- Co tam trza? - spytał mężczyzna, siedząc nieruchomo.
- Nic, po prostu się rozglądam.
- Niby prawo tego nie zabrania...
- Macie tu osobliwy asortyment.
- Ta.
Qwilleran szperał między gwoździami sprzedawanymi na funty, łańcuchami - na
stopy, pułapkami na szczury, pudełkami zapałek, drucianymi wieszakami, które niektórzy
nazywają „gorącymi pierścieniami”, spinkami od mankietów, rękawicami roboczymi i
budzikami.
- Widziałem już w życiu tysiące sklepów - odezwał się Qwilleran, siląc się na
komplement - ale pański bije wszystkie na głowę. Jak dawno on tu jest?
- Dłużej niż ja.
- Jest pan z Cuttlebrink?
- Wszyscy tu są z Cuttlebrink.
Qwilleran wrócił do przerwanych poszukiwań, starając się robić wrażenie łowcy
okazji. Odkrył wiekowe kalosze, stalowe sprężyny, przepychacze, plandeki, jeszcze więcej
pasów transmisyjnych, pięciofuntowe bloki soli, gryzaki dla królików, słoje ogórków
konserwowych, amunicję... ale ani śladu glinianych fifek. Przyglądając się celulozowej gąbce,
która - jak głosiła instrukcja - idealnie usuwa gnój i inne zanieczyszczenia organiczne,
zagadnął sprzedawcę:
- To dobra gąbka?
- Masz pan krowę? - pytaniem na pytanie odpowiedział mężczyzna. - To jej pan
wymię tym wyszorujesz.
- Byłaby dobra do mycia samochodów - zauważył Qwilleran, choć tak naprawdę
zamierzał nią wyczyścić brytfannę.
W odpowiedzi na to śmiałe przypuszczenie sprzedawca wzruszył ramionami i pokiwał
głową.
- Pewnie z Pickax?
- Mieszkam tam od pewnego czasu.
- Wiedziałem.
Rozcieńczalnik. Pasza dla kóz. Bezpieczniki. Smar. Żyletki. Czerwona opaska. Widły.
Rękawice robocze.
- Czy jest jakaś rzecz, której pan tu nie ma?
- Sprzedaję wszystko, czego ludziom naprawdę trzeba.
- A może ma pan gliniane fifki do puszczania baniek? Chciałem kupić dzieciom.
Sprzedawca podniósł się z beczki i poczłapał na zaplecze. Tam wspiął się na
spróchniałą drabinę i sięgnął po stojące na samej górze kartonowe pudełko, pogięte i
zapleśniałe, a następnie, stąpając niepewnie, zszedł z nim na ziemię.
- Pan mnie zadziwia - z zachwytem rzekł Qwilleran. - Na pierwszy rzut oka panuje tu
kompletny bałagan, ale pan ma wszystko pod kontrolą. Czy też może szukając tych fifek,
kierował się pan intuicją?
- Nie szukałem ich, bo się nie zgubiły - mruknął stary.
W pudełku znajdowało się pół tuzina fifek, kiedyś białych, a obecnie szarych od brudu
i starości.
- Dobre nieba! Chyba wezmę wszystkie!
- A jak ktoś inny też będzie potrzebował? - skrzywił się sprzedawca.
- Racja. Niech będzie pięć.
- Ostatnie słowo, cztery.
Qwilleran dał za wygraną. Zapłacił za cztery fifki, gąbkę oraz konserwowe ogórki, a
jego pieniądze znikły w czeluściach muzealnej mosiężnej kasy, na której skoczem
przytwierdzona była kartka: KUPIĘ BROWNINGA. Sprzedawca ponownie spoczął na
beczce, a trzej podróżni ruszyli w dalszą drogę.
Krajobraz za oknami samochodu nie przypominał okolic Moose County. Skalista
kraina pasterzy ustąpiła zielonym, żyznym pagórkom. Tu właśnie znajdowały się tereny
łowieckie, z których słynęło Lockmaster. Rozległe pola przedzielone były żywopłotami;
gdzieniegdzie, na szczytach wzgórz, dostrzec można było zasobne budynki gospodarskie.
Wreszcie dotarli do „Palomino Paddock”, gdzie na restauracyjnym parkingu stały luksusowe
samochody. Tam szosa przechodziła w miejską arterię.
W dziewiętnastym wieku zamożni szkutnicy i baronowie przemysłu drzewnego
wybudowali
przy
niej
niezwykle
okazałe
rezydencje,
mające
wzbudzić
we
współmieszkańcach zarazem uwielbienie i nienawiść. Wielkie rodziny rujnowały się,
stawiając gigantyczne pałace ozdobione wieżyczkami, balkonikami, werandami, wymyślnymi
witrażami i dachami.
Z czasem jednak wielkie fortuny podupadły, a wraz z nimi duch konkurencji. W
olbrzymich gmachach mieściły się teraz mieszkania czynszowe, zajazdy, kancelarie, biura czy
agencje. Jedną z najbardziej imponujących budowli przerobiono na dom pogrzebowy, inną na
muzeum, a w jeszcze innej, na parterze, mieściło się studio fotograficzne Bushlanda. Dom ów
- w kształcie masywnej dwukondygnacyjnej fortecy - należał niegdyś do rodziny Vicki; teraz,
prócz studia i ciemni, znajdowały się tu liczne pokoje do wynajęcia.
Kiedy Qwilleran wjechał przez bramę na podwórze, zgasił silnik i zwrócił się do
swych pasażerów:
- Jesteśmy na miejscu. Spodziewam się, że przez następne czterdzieści godzin zrobicie
co w waszej mocy, aby pozostawić po sobie dobre wrażenie. Jeśli pójdziecie na współpracę,
może wasze zdjęcie znajdzie się na okładce poczytnego kolorowego magazynu.
Ta kusząca propozycja nie wywołała u kotów żadnej reakcji. Czyżby były zmęczone?
Kiedy się odwrócił, dwie pary błękitnych oczu patrzyły na niego z taką intensywnością, jakby
wiedziały o czymś, o czym on nie miał jeszcze zielonego pojęcia.
Tymczasem Qwilleran postanowił zostawić je w samochodzie, a sam z torbą podróżną
w ręku zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu Vicki przepasana fartuszkiem.
- Przepraszam, że tak wcześnie - zaczął Qwilleran - ale pomyślałem, że przed kolacją
wyskoczyłbym jeszcze na miasto.
- Dobry pomysł - powiedziała gospodyni. - Wejdź, proszę. Bushy jest teraz w ciemni i
nie można mu przeszkadzać. A ja, jak widzisz, zmagam się z ciastem. Twój pokój jest już
gotowy, więc możesz się rozgościć. Jest tam naprawdę sporo miejsca plus pakamera dla
kotów. Słyszałam, że w domu też mają swój pokoik.
- Prawdę mówiąc, wolałbym, żeby spały ze mną. To dla nich zupełnie nowe otoczenie.
Wolałbym je mieć na oku.
- Rób, jak uważasz, Qwill. W każdym razie czuj się tu jak w domu.
Qwilleran przeszedł powoli przez imponujące foyer i szerokimi schodami wdrapał się
na górę, podziwiając starą snycerkę, instalacje gazowe przerobione na prąd, ściany obite
aksamitem, na których wisiały portrety w owalnych ramach, i okna z misternymi witrażami.
Przydzielono mu wielki, kwadratowy pokój z jedną ścianą zaokrągloną, której okna
wychodziły na ulicę. Znajdowała się tam kanapa, biurko, leżanka, fotel, garderoba, wysoka
komoda, skrzynia, a na podłodze leżały czerwone orientalne chodniki. Qwilleran od razu
polubił ten pokój. Mimo że nic tu do niczego nie pasowało, wszystko razem tworzyło
przytulną atmosferę. Przy zaokrąglonej ścianie stał mały stolik, a na nim waza z czerwonymi,
błyszczącymi jabłkami oraz spodeczek z żelkami, a także magazyny poświęcone fotografii i
sztukom pokrewnym. Wśród nich Qwilleran zauważył czterostronicową broszurkę
zatytułowaną „Plotki ze Stajni”, w całości poświęconą gonitwie, wydaną przez S. W.
O'Hare'a, a redagowaną przez Lisę Amberton.
Qwilleran włożył do ust czerwoną żelkę (kolory innych nie wzbudzały jego zaufania) i
zszedł na dół po koty. Kiedy wreszcie przetransportował je do pokoju, z miejsca rozłożyły się
wygodnie na jego łóżku, najwyraźniej anektując je dla własnych potrzeb.
- Tak na przyszłość - rzucił Qwilleran w ich stronę - wasze legowisko jest na tamtym
krześle; co się zaś tyczy miski z wodą i pojemnika ze żwirkiem, to znajdziecie je w łazience.
A teraz idę się przejść.
Zszedł do kuchni w poszukiwaniu Vicki, która właśnie na dwóch plackach robiła
nacięcie w kształcie litery Z.
- Co oznacza to Z? - spytał się gospodyni. - A może to nie Z, ale N?
- Szczerze powiedziawszy, sama nie wiem. Moja matka zawsze tak robiła, więc po
niej powtarzam. Jakieś kłopoty tam na górze?
- Skądże! Wszystko w najlepszym porządku, pokój bardzo wygodny. Macie tu sporą
kolekcję antyków.
- Wszystko to zostało nam po rodzicach. Takie rupiecie przekazywane z pokolenia na
pokolenie. Ten dom wybudował mój pradziadek Inglehart. Jego córka, a moja babka, nadal w
nim mieszka, na drugim piętrze. Nazywamy ją „babunią”. Jedziesz teraz do miasta?
- Wolałbym się przejść. Jak dojść do centrum?
- Na twoim miejscu zeszłabym na dół i na wysokości sądu skręciła w Czwartą Ulicę.
Tam mieszkańcy naszego miasta robią zakupy. Dojdziesz nią aż do rzeki, wzdłuż której
kiedyś ciągnęły się papiernie i stocznie. Teraz jest tam park imienia Ingleharta po jednej
stronie, a osiedla mieszkaniowe po drugiej.
- A jest tu księgarnia?
- Dwa domy za ratuszem. Kiedyś, jeszcze przed pierwszą wojną światową, dziadek
Bushy'ego miał tam studio fotograficzne.
Qwilleran lubił spacerować i rozglądać się dookoła. Schodząc ze wzgórza, podziwiał
olbrzymie rezydencje, arcydzieła wczesnowiktoriańskiej architektury, których zdobne
elewacje pomalowane były na dwa, a nawet trzy kolory. Nawet najokazalszym gmachom w
Pickax daleko było do tutejszego przepychu. Wąsacz znalazł księgarnię, o której mówiła
Vicki, i kupił tam książkę o hodowli koni. W piwnicy znajdował się antykwariat, ale nadzieja,
że znajdzie tam Miasto bratniej zbrodni, okazała się płonna. Obejrzał stoisko z pamiątkami i
nabył małą litografię przedstawiającą wieloryba.
Motyw wyścigów konnych był w Lockmaster wszechobecny, co dało się zauważyć
choćby na szyldach sklepów. Butik z męską odzieżą nazywał się „Equus”, a w „Kliko-klak”
można było kupić eleganckie koszule, T-shirty i plakaty z końmi. W „Foxtrottery”
sprzedawano papierowe serwetki do czyszczenia kraty kominka ozdobione motywem
biegnącego rumaka, ale Qwilleran uznał je za tandetne.
Na ostatek wylądował w gmachu biblioteki publicznej, który wyglądał kubek w kubek
jak jego odpowiednik w Pickax: ta sama grecka kolumnada, te same siedem stopni,
identyczna ornamentyka przywodząca na myśl starożytne świątynie. Wchodząc do środka,
Qwilleran był pewien, że w westybulu znajdzie cytat na dzień dzisiejszy z Szekspira, ale tym
razem się zawiódł. Na tablicy widniały informacje o nowych kasetach wideo zakupionych do
wypożyczalni. Spytał napotkanego pracownika o gabinet dyrektora, w którym - jak wiedział -
urzędowała Shirley, przyjaciółka Polly.
- Biuro pani Corcoran znajduje się na półpiętrze - brzmiała odpowiedź.
Schody, po których wspinał się Qwilleran, wyglądały jak te w Pickax; oszklony
gabinet dyrektora do złudzenia przypominał biuro Polly, a kobieta siedząca za biurkiem
mogłaby śmiało uchodzić za jej bliźniaczkę. Miała szare włosy i miłą twarz; ubrana była w
konserwatywnie skrojony kostium rozmiar szesnaście.
- Dzień dobry, pani Corcoran, jestem ojcem chrzestnym Bootsie’go.
- Och, czy mam przyjemność z samym Jamesem Qwilleranem? - wykrzyknęła
uradowana Shirley. - Polly mówiła mi dużo o panu. Jak tam się miewa pański chrześniak?
Qwilleran spoczął na dębowym krześle, zapewne wykonanym przez tego samego
rzemieślnika i z tego samego dębu co krzesło w gabinecie Polly.
- Piękny kociak z wilczym apetytem. Jak nie przestanie rosnąć, za rok będzie
wielkości kucyka.
- Jego matka i siostry miały podobny apetyt, a mimo to nie są spasione. Też bym tak
chciała! Wybiera się pan na jutrzejsze wyścigi?
- Tak, właśnie po to tu przyjechałem, choć konie to moja całkiem nowa miłość.
Zatrzymałem się u Bushlandów.
- Dobrze pan trafił. Bushy był fotografem na weselu mojego syna. Powinien pan tam
przyjechać z Polly. Była świetna zabawa. Właśnie dostałam album ze zdjęciami, chce pan
obejrzeć?
- Tak, z wielką chęcią! - przytaknął żywo Qwilleran. Zazwyczaj sądził, że od
oglądania zdjęć z wesela gorsze może być tylko samo wesele, ale tym razem się nie opierał.
Pani Corcoran otworzyła album na portrecie szczęśliwych młodożeńców stojących
przy ołtarzu.
- Donald i Heidi, świeżo upieczeni małżonkowie - objaśniła z dumą. - Czyż nie
wyglądają cudownie? Donald skończył właśnie prawo i pracuje w kancelarii „Summers, Bent
& Frickle”. Heidi, urocze dziecko, jest dietetyczką. Jej ojciec to makler giełdowy, a matka ma
u nas gabinet psychiatryczny. Tu idą do kościoła... A tu w otoczeniu szczęśliwych rodziców...
A tu ze świadkami. Drużba przyjmuje od gości kwiaty.
Qwilleran wygłosił jakiś konwencjonalny banał, wpatrując się w tłum weselników,
kłębiący się na fotografiach.
- A tego faceta znam - powiedział, wskazując na szpakowatego jegomościa. - To
reporter „Moose County coś tam”.
- Zgadza się, to Dave Landrum. Razem z Donaldem grywają w golfa. Na jednym ze
zdjęć Qwilleran dostrzegł Polly Ubrana była w ekstrawagancką niebieską sukienkę, w której
nigdy przedtem jej nie widział, i z wyrazem błogiego szczęścia na twarzy tańczyła z jakimi
rudym brodaczem. Jak przypuszczał, musiała wcześniej wypić parę kieliszków szampana
zamiast zwyczajowego sherry. Przeglądając następne stronice albumu, mógł śledzić losy
znajomości Polly i tajemniczego mężczyzny, który najwyraźniej nie odstępował jej ani na
krok. Ich rozmowa przy stole wyglądała na bardzo ożywioną. Brodacz miał na sobie zieloną
sportową kurtkę, ubiór co najmniej dziwny na weselnym przyjęciu.
- Kim jest ten facet z brodą? - zapytał z udaną obojętnością. - Jego j twarz wydaje mi
się znajoma.
To ostatnie nie było zgodne z prawdą, ale Qwilleran sądził, że zdejmie z niego odium
zazdrosnego kochanka.
- Och, to przyjaciel Donalda, koniarz - wyjaśniła bibliotekarka. - Zapomniałam, jak się
nazywa; tak trudno ich wszystkich spamiętać! Jak jechałeś tutaj, na pewno mijałeś jego
stadninę.
- Czy w niedzielne południe robiliście poprawiny w „Palomino Paddock”? - spytał z
niewinną miną.
- Chyba żartujesz! Byliśmy tacy wyczerpani! Zresztą dzieci wyjechały na miesiąc
miodowy już o dziewiątej wieczorem, a ci, którzy przesiedzieli przy barze do rana, przez
resztę dnia leczyli kaca. Prawdę mówiąc, cieszę się, że nie mam już więcej dzieci na wydaniu.
- Może w ramach odpoczynku przejechałabyś się z mężem do Pickax. O tej porze
okoliczne lasy, całe w żółciach i czerwieniach, wyglądają wprost przepięknie! Ja i Polly
bylibyśmy z tych odwiedzin bardzo radzi.
- Wspaniale! Polly mówiła mi o składzie jabłek, w którym pan zamieszkał. Chętnie
zobaczyłabym to cudo. No i stęskniłam się już za Bootsiem. Myślisz, że mnie pamięta?.
Qwilleran wracał do Bushlandów zatopiony w myślach. Nie interesowały go już
rezydencje w Lockmaster; całą jego uwagę pochłaniał tajemniczy brodacz w sportowej
kurtce. Czy to on zaprosił Polly na drugie śniadanie do „Paddock”? Czy to on dzwonił do niej
tamtego ranka, kiedy tak zapłonęła na twarzy, ze wstydu czy wzruszenia? Nie żeby Qwilleran
czuł się zazdrosny; po prostu zżerała go ciekawość.
Polly miała konserwatywny gust, więc niewykluczone, że przypadł jej do gustu taki
męski, brodaty, źle ubrany... ogier.
Po drodze Qwilleran spotkał Bushy'ego wychodzącego z ciemni.
- No i co sądzisz o naszym mieście? - zapytał fotograf.
- Wygląda na to, że nieźle wam się powodzi.
- Dziś jest tu większy tłok niż zazwyczaj. To przez gonitwę.
- Będę miał jeszcze chwilę czasu na prysznic? Wpadłem na moment do sklepu w
Cuttlebrink i czuję się, jakby osiadł na mnie kurz dwóch stuleci.
- Wiem, co masz na myśli. Bez pośpiechu. Goście nie zjawią się przed szóstą, a poza
tym nie obowiązują stroje wieczorowe. Zaprosiliśmy Kipa i Moirę MacDiarmid z
„Lockmaster Logger”, a na prośbę Vicki Fionę Stucker, tę samą, która grała w waszym
przedstawieniu.
Qwilleran znów poczuł mrowienie u nasady wąsów.
- Była fantastyczna! - wykrzyknął z emfazą. - Cieszę się, że będę mógł osobiście
pogratulować występu!
Wchodząc na górę, zastanawiał się, jaką niespodziankę przygotowały mu koty. Był
pewien, że ulubioną niebieską poduszkę znalazły bez trudu i zapewne odpoczywają teraz po
podróży i popołudniowych psotach.
Prawda wyglądała nieco inaczej. Rzeczywiście, wydawało się, że okres aklimatyzacji
mają już za sobą, ale jako własne legowisko uznały jego, to jest Qwillerana, kanapę. Wąsacz
zawsze podziwiał ich umiejętność oceny, które krzesło jest najwygodniejsze, która poduszka
najmiększa, które kolana najcieplejsze i gdzie znajduje się centrum łóżka. Lori Bamba
twierdzi, że każda rzecz i osoba emituje własną aurę albo energię, niektórzy większą, inni
mniejszą. Koty wyczuwają jej charakter i natężenie, i wykorzystują ją dla własnych potrzeb.
Qwilleran wiedział, że Lori zna wytłumaczenie wszystkich zagadek wszechświata.
Kiedy Qwilleran podszedł do szafki, nadepnął na jakiś mały i twardy przedmiot.
Właściwie nie do końca twardy, a raczej o konsystencji gumowej piłki. Pełen złych przeczuć
nachylił się, aby obejrzeć podeszwę buta. Znalazł na niej rozdeptaną czerwoną żelkę, na
której widniały ślady kocich kłów. Mógł przypuścić, że kiedy zostawi żelki na wierzchu, taki
będzie tego finał, gdyż Koko uwielbiał gryźć wszystkie gumowate przedmioty. Następnie,
zaglądając do miseczki, zauważył, że kocura zainteresowały tylko żelki czerwone. Wszystkie
one znalazły się na podłodze, zakamuflowane przez kolorowy orientalny chodnik.
Qwilleran przypuszczał, że był w tym jakiś zamysł, ale co chodziło po głowie Koko,
tego wąsacz nie wiedział. Syjamczyki z zadowoleniem przyglądały mu się, jak chodzi po
pokoju na czworaka, zbierając rozrzucone czerwone kuleczki. Najwyraźniej uważały, że robi
z siebie wariata.
- Jeśli ktoś w tym domu jest wariatem, to na pewno nie ja - mruknął. - Powinienem był
zostawić was w domu.
Schował słodycze w szufladzie komody, wziął prysznic, przebrał się i jął przeglądać
zakupioną właśnie książkę o koniach. Zawsze głodny wiedzy na każdy temat, po raz pierwszy
dowiedział się szczegółów o lokalizacji końskiej słabizny. Odkrył, że nie mają one
obojczyków, a ogier to koń przeznaczony do reprodukcji. Obejrzał fotografię arabów,
morganów, andaluzyjczyków, pintów i - jego ulubionych - cladesdale'ów. O szóstej przerwał
lekturę, otworzył puszkę z krabami i zostawiwszy na górze pałaszujące koty, zszedł na dół do
mieniącego się kolorami i witraży foyer. Następnie wkroczył do salonu urządzonego z iście
wiktoriańskim patosem, którego kwintesencją był masywny, marmurowy kominek.
Zazwyczaj w tej właśnie scenerii Bushy fotografował młode pary. Teraz jednak, w pokoju
obok, mieszał drinki dla gości, Vicki zaś kończyła nakrywać do stołu w jadalni.
- Zastanawiam się - odezwał się Qwilleran - po cholerę ludziom były takie wielkie
domy?
- To proste - odparł Bushy. - Drewno było na wyciągnięcie ręki, a praca nie
kosztowała nic.
- No i mieli dużo dzieci - dodała Vicki. - Zwykle w każdej rodzinie były jakieś stare
panny, które opiekowały się potomstwem swoich sióstr i braci. A gdy ktoś przybywał w
gości, zostawał tam przynajmniej miesiąc. Bo i miesiąc musiał tu jechać bądź żeglować. No i
nie zapominaj o służbie.
- A jak się mają koty?
- Okupują moje łóżko, więc niewykluczone, że spędzę noc na podłodze.
- Babunia nie może się doczekać, kiedy cię pozna. To milutka staruszeczka, ma
osiemdziesiąt osiem lat. Kiedy z powodów zdrowotnych moi rodzice przeprowadzili się do
Arizony, babunia zaprosiła nas do siebie i odtąd żyjemy z nią w pełnej harmonii.
- Jak dajecie sobie radę, gospodarząc w tym pałacu?
- Czasem zmuszeni jesteśmy brać kogoś do pomocy. W dawnych czasach jego
właściciele trzymali guwernantki, kucharzy, pokojówki, kamerdynera, ogrodnika i woźnicę, a
do kościoła jeździli powozem.
- Ale nie mieli kosiarek, zmywarek i odkurzaczy - wtrącił Bushy.
- A także mikrofalówek i mikserów - dodała. - Może weźmiesz teraz koty na dół,
Qwill?
- Myślę, że odłożymy ich publiczny debiut na jutrzejszy ranek - uśmiechnął się
wąsacz. - Wtedy nie będzie tylu obcych ludzi. Pamiętasz, Bushy, jak się skończyła nasza
ostatnia wizyta w tym domu? Nie chcę się znowu najeść za nie wstydu.
- Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej... A propos, babunia powiedziała, że przyjdzie do
nas dopiero po aperitifie, czyli na samą kolację. Przeprasza też, że nie będzie mogła zostać
zbyt długo, ale łatwo się męczy. Specjalnie dla niej zamontowaliśmy w domu windę z
ławeczką...
- Przepraszam, że ci przerywam, Vicki, ale zupełnie wyleciało mi z głowy! - wtrącił
się Bushy. - Przed momentem dzwoniła Fiona.
- Ciekawe, co się wydarzyło tym razem - powiedziała Vicki z wyraźnym
rozdrażnieniem.
- Ona i Steve trochę się spóźnią. Coś tam zatrzymało go w stadninie.
- Nic mnie to nie obchodzi! Kolacja będzie punktualnie o siódmej. Babcia nie może
czekać w nieskończoność. Mam wrażenie, że ten jej Steve jest niepoważny...
- Wiesz, przed wyścigiem naraz wychodzą wszystkie mankamenty. W tym momencie
rozległ się dzwonek do drzwi. Do salonu wkroczyli redaktor i jego żona, Kip i Moira
MacDiarmid.
- Piszę się M-a-c i z dużej D-i-a-r-m-i-d - wyjaśniła Moira.
- Wiem, jak pisze się szkockie nazwiska. Moja matka była z rodu Mackintoshów.
Ciekawe, czy wiecie, jak pisze się moje nazwisko?
- Z „Qw” na początku! - chórem odpowiedzieli nowo przybyli goście.
- Zawsze czytamy twoje artykuły - powiedział redaktor. - Nie mów tego swemu
naczelnemu, ale uważam, że to jedyna porządna kolumna w tej gazecie. Może tak
przeniósłbyś się do „Lockmaster Loggera”?
- Czekam na ofertę.
- Obawiam się, że jesteś dla nas za drogi.
- Słyszałem, Kip, że kolekcjonujesz stare druki i czcionki. Ja nabyłem parę na
wiosennym kiermaszu w Pickax.
- Ja też się tam obłowiłem. Interesujesz się typografią książkową; czy drukami
ulotnymi?
- Szczerze mówiąc, zbieram czcionki ze zwierzętami pasujące do szafeczek
drukarskich. Mam też skromną kolekcję czcionek biurowych jak Ultra Bodoni. A co jest
twoją specjalnością?
- Przede wszystkim czcionki książkowe. Mam Erasmusa z 1923 roku, najpiękniejszy
krój, jaki kiedykolwiek zaprojektowano. Chciałbym kiedyś pokazać ci swoje zbiory.
- Koniecznie!
- Bushy opowiadał nam, że przerobiłeś na dom stary skład jabłek.
- Pomyślałem, czemu taki wielki, solidny ośmiokątny budynek ma się marnować.
Zresztą to zabytek, liczy sobie ponad sto lat. Nie tylko składowano tam jabłka, ale również
tłoczono cydr. Inaczej rzecz się ma z sadem dookoła budynku. Nadaje się tylko do wycinki.
- Pisaliśmy o zabójstwie VanBrooka, a później o tym samobójcy - przeszedł do rzeczy
Kip. - Czy wiesz, na jakim etapie jest dochodzenie? Rzecz jasna, tutaj ludzi głównie
interesuje sprawa dyrektora szkoły. U nas też pełnił ten urząd, wzbudzając liczne
kontrowersje.
- Kontrowersje? To za mało powiedziane - wtrąciła Moira.
- Moja żona - wyjaśnił Kip - była prezesem PTA, kiedy VanBrook sprawował swoje
tyrańskie rządy. Oczywiście za jego dyrektorowania poziom nauczania i organizacji bardzo
się podniósł. Na tym polu okazał się niezastąpiony, ale poza tym to strasznie upierdliwy gość.
Qwilleran pokiwał głową.
- Noszę się z zamiarem napisania jego biografii - wyjawił zebranym - bo mam takie
wrażenie, że jego życie skrywa wiele tajemnic. Zatytułuję ją Dziwak z Moose County.
- W takim razie zapraszamy do nas. Ludzie z Lockmaster opowiedzą ci wiele
pikantnych historyjek o tym „dziwaku”.
W tym momencie rozległ się kolejny dzwonek do drzwi. Na widok pary, która weszła
do salonu, Qwilleran nieomal nie zadławił się sokiem. Pierwsza wkroczyła Fiona Stucker. W
spektaklu była idealną królową Katarzyną: pewną siebie, władczą, wybuchową. Ale teraz
wydawała się malutka, wręcz mysia, ze swoją filigranową rączką wyciągniętą na powitanie i
nieśmiałym uśmiechem na twarzy. W jej wielkich oczach czaił się lęk, choć w czasie
spektaklu te same oczy tak sugestywnie wyrażały odwagę i determinację.
Mężczyzna, który wszedł za nią, został Qwilleranowi przedstawiony jako Steve
O'Hare. Qwilleranowi wystarczył rzut oka, by wiedzieć, że ma przyjemność z Rudobrodym.
O'Hare miał zresztą na sobie zieloną kurtkę, tę samą co na weselu. Więc to jest ów ogier,
którego starała się ujeździć Polly, pomyślał.
- Miło poznać! - rzucił mężczyzna, miażdżąc dłoń Qwillerana w serdecznym uścisku.
Przyjemniaczek z ciebie, pomyślał wąsacz. I z miejsca zapałał do niego niechęcią.
Mimo to jednak zagadnął grzecznie:
- Słyszałem, że jutro będzie pan brał udział w gonitwie. W jakim charakterze?
- W charakterze stajennego - zaśmiał się szeroko brodacz.
- Nie wierz mu - wtrącił się Bushy. - Steve jest bardzo znanym trenerem.
- Trenuje konia Robbiego - zaszczebiotała Fiona. - Robbie startuje jutro w wyścigu.
To mój syn.
- Ach, już sobie przypominam! I dosiada Syna Kardynała! - Qwilleran błysnął nowo
nabytą wiedzą. - Czy ma szanse zwyciężyć?
- Absolutnie! - powiedział trener i odwrócił się, aby kichnąć.
- Jak kicha, to znaczy, że mówi prawdę. Zwracając się w kierunku Fiony, Qwilleran
powiedział:
- Chciałem pani pogratulować olśniewającej roli. Była pani znakomita!
- Nie wiedziałam... Dziękuję - powiedziała spłoszona. - Był pan na przedstawieniu?
- I to dwa razy! Jak pani wspaniale moderuje głos, a co za temperament! Szczególnie
w scenie z kardynałem Wolseyem... Widziałeś przedstawienie, Steve?
- Nie. Nie kręcą mnie takie imprezy.
- A twój syn widział? - Qwilleran spytał Fiony.
- Nie... On pracuje, więc... No, pracuje ze Steve'em i... W stajni Amberton.
- Mamy dwadzieścia koni - pochwalił się trener. - Wstajemy o piątej rano: karmienie,
pojenie, wywozimy gnój, podścielamy siano, czyścimy, a później ćwiczymy. I tak siedem dni
w tygodniu. Plus treningi. W tej pracy nie masz weekendów ani urlopów. Ale nie
zamieniłbym się z nikim na życie. Nie mógłbym robić niczego innego.
I dla podkreślenia szczerości własnych słów kichnął, a Fiona podała mu chusteczkę.
- No to jeszcze po szybkim i dzwonimy po babunię!
- Może sprowadzę ją z góry - zadeklarowała Moira.
- Lepiej nie. Ona bardzo lubi czuć się niezależna, a poza tym jest królową wielkiego
wejścia.
- To prawda - potwierdził redaktor. - Wjeżdża tu na swym elektrycznym wózku jak
bogini z Olimpu.
- Racja! - potwierdziła Vicki i ruszyła w stronę interkomu. - Starzy ludzie boją się
nowoczesnych technologii, ale nie babunia!... Fiona, pomożesz mi w kuchni?
A do pudełka wiszącego na ścianie krzyknęła:
- Babuniu, najdroższa, kolacja na stole!
Przełknęli drinki i pospieszyli w kierunku windy. Światełko obok przycisku
sygnalizowało, że dźwig właśnie zjeżdża na dół. Wkrótce kabina osiadła cicho i drzwi
rozsunęły się bezszelestnie. Wszyscy - łącznie z Qwilleranem - wstrzymali oddech.
Rozdział dziewiąty
Qwilleran stał w foyer siedziby rodu Inglehart i razem z pozostałymi gośćmi czekał, aż
otworzą się drzwi windy. Nie poznawszy swoich dziadków, czuł słabość do każdego, kto
przekroczył wiek siedemdziesięciu pięciu lat. W tej północnej krainie, gdzie liczni
mieszkańcy dożywali setki, poznał wielu niezapomnianych staruszków.
Drzwi windy otworzyły się powoli i z kabiny wyszła dystyngowana białowłosa
kobieta w długiej czerwonej sukni z aksamitu. Wspierała się na pożółkłych ze starości laskach
z kości słoniowej. Poruszała się pomału, ale była wyprostowana. Widząc oczekujących gości,
skinęła każdemu wdzięcznie głową, aż jej wzrok napotkał stojącego z tyłu Qwillerana.
- Ależ to pan Qwilleran! - wykrzyknęła wytwornym głosem, który z wiekiem stał się
drżący. Miała przystojną, porcelanową twarz kobiety pod dziewięćdziesiątkę, łagodne
błękitne oczy i wąskie usta, przywykłe do uśmiechu. Jak zauważył Qwilleran, nie nosiła
okularów. Można było się spodziewać, że babcia nosiła najnowsze szkła kontaktowe.
Podeszła kilka kroków i przełożyła jedną laskę pod przeciwne ramię, żeby podać rękę na
powitanie.
- To przyjemność poznać panią, pani Inglehart - powiedział, schylając się szarmancko
do jej drżącej ręki. Ten dworski gest rezerwował dla kobiet w dojrzałym wieku.
- Jestem zaszczycona, że w końcu pana spotykam - odwzajemniła powitanie. -
Czytałam pana teksty, jeszcze kiedy pisał pan dla gazet na Nizinach. Ale teraz mieszka pan
wśród nas! To doprawdy wielkie szczęście! Podziwiam pana styl i to, co ma pan o
powiedzenia, ale - dodała ze wstydliwym uśmiechem - także uwielbiam pana wąsy!
Przeszło mu przez głowę, że biblioteka Inglehartów może zawierać Miasto bratniej
zbrodni.
- Pójdziemy na kolację, babciu? - spytał Bushy, podając jej ramię. Reszta gości
ruszyła za nimi do jadalni. Wszyscy czekali, dopóki babcia nie zajmie swojego miejsca po
lewej stronie wnuczki. Qwilleranowi wskazano miejsce naprzeciwko, koło Moiry. Kiedy pani
Inglehart uniosła łyżkę, potraktowano to jako znak, że kolacja się rozpoczęła. Zatoczyła
jasnym wzrokiem po zebranych i powiedziała:
- Dziękujemy ci za twe dary.
Rudobrody, który siedział na drugim końcu stołu, obok gospodarzy, kichnął głośno.
- Jest uczulony - powiedziała przepraszająco Fiona.
- Na wszystko - tłumaczył się mężczyzna, wycierając głośno nos.
- Czy to prawda? - spytał Kip.
- Jak najbardziej.
- Powinieneś zrezygnować z koni i poświęcić się dziennikarstwu. „Plotki ze Stajni” to
dobra robota.
- Nie moja. Mam chmarę dzieciaków, które wykopują tematy, a pani Amberton składa
to wszystko do kupy.
- Jaki macie teraz nakład?
- Prawie tysiąc.
- Jeszcze dziesięć tysięcy i zaczniemy się martwić - wtrącił wydawca „Lockmaster
Logger”.
Babcia nachyliła się do Qwillerana.
- Victoria mówi, że zabrał pan ze sobą koty. Mam nadzieję, że nie zabijają ptaków.
- Proszę się nie obawiać - odparł. - Moje koty żyją w mieszkaniu i ich zainteresowanie
ptakami jest czysto akademickie. Koko zaprzyjaźnił się z kardynałem. Wpatrują się w siebie
przez kuchenne okno i porozumiewają się telepatycznie.
- Zabierz szybę, to będzie inna historia. Koty to koty, i już - wtrącił się Steve.
Vicki powiedziała szybko:
- Babcia ma karmnik za oknem w wieży i obserwuje migracje ptaków, zapisuje
wszystko w notesie... Babciu kochana, pamiętaj o zupie.
Z łyżką zawieszoną w powietrzu nad talerzem babcia Inglehart wpatrywała się w
Qwillerana jak w obraz.
- Pewnej zimy postanowiłam dokarmiać ptaki, ale jedyne, jakie odwiedzały mój
karmnik, to wróble. Ściągały z trzech stanów na moje podwórko. Miliony hałaśliwych,
brudzących najeźdźców. Tak skończyła się moja przygoda z ptakami - zwierzała się Moira.
- Ja mam problem z kosami. Za każdym razem, kiedy jadę na rowerze, podnoszą się
całą chmarą z polnych dróżek i bombardują mnie i mój rower, krzycząc „czuk, czuk, czuk” -
powiedział Qwilleran.
- Tylko w okresie lęgowym - wyjaśniła mu babcia. - Bronią swoich młodych.
- Jakakolwiek jest przyczyna ich zachowania, nie są zbyt przyjazne. I kiedy próbuję do
nich przemawiać, ich wrogość narasta.
- I co mówisz do wrogo nastawionego ptaka? - spytała Moira.
- „Czuk, czuk, czuk”. Jednak największą zagadkę stanowi dla mnie zachowanie mew,
kiedy farmerzy orają pole. Po pięciu minutach setki mew nadlatują znad jeziora oddalonego o
trzydzieści mil i krążą nad polem jak sępy.
- Mewy mają system informacji, który zawstydziłby CIA.
Vicki sprzątnęła talerze po zupie, a Fiona pomogła jej podać główne danie:
makaronowe muszelki (z którymi babcia mogła sobie łatwo poradzić mimo trzęsących się
dłoni) w sosie warzywno-mięsnym i pulpety dla gości, którzy przekazywali sobie miseczkę z
tartym parmezanem. Babcia wróciła do ulubionego tematu:
- Kiedy zamieszkałam w tym domu jako młoda mężatka, poinstruowałam ogrodnika,
żeby sadził wszystkie te rośliny, które przyciągnęły ptaki. Od siedemdziesięciu lat prowadzę
ptasi dziennik. Także Teddy Roosevelt prowadził podobny dziennik. Zapisywał w nim ptaki,
które widywał na trawniku Białego Domu.
Co jakiś czas rozlegało się kichnięcie. Bushy zapytał, czy ktoś życzy sobie wina.
Fiona spoglądała ukradkiem na Qwillerana. Kip wspominał o podatku katastralnym, ale
babcia zawsze sprowadzała rozmowę na temat ptaków.
- W jednym z tekstów, które ostatnio drukowaliśmy, przeczytałem, że koliber ma puls
sześćset piętnaście uderzeń na minutę. Mam nadzieję, że to nie był błąd w druku - powiedział
wydawca.
- Ależ nie - powiedziała starsza pani. - Koliber jest jednym z maleńkich cudów natury.
- Nie potrafię odróżniać ptaków - przyznał się Qwilleran. - Są zbyt ruchliwe, żebym
mógł się im przyjrzeć i sprawdzić w atlasie.
- Kiedy miałam ptasi ogród - powiedziała babcia - potrafiłam nakłonić dzikie ptaki,
żeby jadły mi z ręki. Pewnego razu wychowałam rodzinę drozdów, kiedy ich matka została
zastrzelona.
Steve znów kichnął.
- Babciu kochana, nie zapominaj, że masz na talerzu makaron - Vicki zwróciła
delikatnie uwagę babci Inglehart.
Pani Inglehart bawiła się wyśmienicie, ale kiedy podano sałatkę, widać było, że jest
już zmęczona. Przeprosiła gości i Bushy odprowadził ją do windy.
Po szarlotce i kawie Steve powiedział, że musi już wracać, żeby następnego dnia
wstać o piątej, a Fiona zabrała się z nim, chcąc dopilnować, żeby Robbie znalazł się wcześnie
w łóżku w wigilię jego pierwszego wyścigu. Wychodząc, zwróciła się jeszcze do Qwillerana:
- Chciałam pomówić z panem... o... panu VanBrooku, ale, hmm... nie miałam okazji.
- Dobrze go pani znała? Pokiwała głową.
- Może... jutro? Vicki zaprosiła mnie na wyścig.
- W takim razie porozmawiamy jutro - obiecał Qwilleran. - Miło było cię poznać.
Wyszła, rzucając mu przez ramię pożegnalne spojrzenie. Patrzył, jak wychodzi. Nie
przykuwała uwagi, ale było w niej coś fascynującego - może jej wielkie, pełne smutku oczy,
idealne do roli królowej Katarzyny.
Następni pożegnali się MacDiarmidowie, którzy zatrudnili na ten wieczór opiekunkę,
ale tylko do dziesiątej.
- Do zobaczenia na wyścigu - powiedzieli, wyjaśniając, że ich miejsce sąsiaduje z
miejscem Bushlandów i że mają w zwyczaju urządzać przyjacielskie zakłady.
Gospodarze kopnęli buty w kąt i nalali sobie jeszcze jednego drinka. Qwilleran
przystał na trzecią filiżankę kawy.
- Przyjemny wieczór - powiedział. - Wasza babcia to prawdziwy skarb. Polubiłem
Kipa i Moire. Za to Fiona mnie zaskoczyła. Na scenie zachowywała się kompletnie inaczej. A
ten facet, Steve... co jest między nimi?
Bushlandowie spojrzeli po sobie i Vicki zaczęła pierwsza:
- Cóż, jest mentorem Robbiego w jeździe konnej. Fionie bardzo zależy, żeby jej syn
odniósł sukces na jakimś polu. Rzucił liceum i interesują go tylko konie.
- Rozumiem, że nie tylko jego. Jaki mamy jutro rozkład dnia?
- Po śniadaniu masz czas, żeby zabrać koty do babci. Będzie wniebowzięta.
Jej mąż powiedział:
- Wyjedziemy o jedenastej i zabierzemy po drodze Fionę. To nam pozwolić ominąć
jeszcze korek i dostać się na miejsce w sam raz na czas, żeby rozbić piknik. Biegi zaczynają
się o drugiej.
- Kip mówił coś o zakładach. Jak to działa?
- Jeśli masz kilka dolarów, to jest niezła zabawa. Zazwyczaj stawiamy po pięć
dolarów razem z MacDiarmidami.
- Śniadanie jemy o ósmej trzydzieści - powiedziała Vicki. - Na co masz ochotę?
- Na kawę i cokolwiek. Teraz pójdę na górę i sprawdzę, jak koty znalazły się w
nowym miejscu.
- Chcesz im wziąć pulpeta? Zostało kilka.
Qwilleran poszedł za nią do kuchni.
- Od jak dawna znasz Fionę? - spytał.
- Od gimnazjum. Moi rodzice zabierali ją na pikniki i wakacje, bo nie miała
porządnego domu. Stara śpiewka: nieobecny ojciec, matka alkoholiczka. Lubię ją. Była
zawsze taka chętna i energiczna i te jej oczy, które skruszą lód!
- To właśnie najlepiej zapamiętałem z postaci Katarzyny. A jak potoczyły się jej losy
po ukończeniu szkoły?
- Nie miała łatwego życia - powiedziała Vicki. - Jej jedynym marzeniem było mieć
dom i własną rodzinę, więc wyszła za mąż zaraz po szkole. Jak na ironię jej mąż zostawił ją,
jak tylko urodził się Robin.
- Jak daje sobie radę finansowo?
- Dorabia sprzątaniem. Pomaga mi dwa razy w tygodniu. Przy odpowiednim szkoleniu
mogłaby robić więcej, ale brak jej pewności siebie. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to
chciałabym otworzyć firmę cateringową. Zatrudnię Fionę jako moją asystentkę.
Specjalizujemy się w śniadaniach myśliwskich. W Lockmaster wszyscy je urządzają.
- A jaki był jej związek z VanBrookiem? Vicki wzruszyła tajemniczo ramionami.
- Lepiej sam ją o to zapytaj.
Qwilleran życzył im dobrej nocy i ruszył na pierwsze piętro. Już w połowie drogi
słyszał wyrazy uniesienia dochodzące z najlepszego pokoju gościnnego. Syjamczyki
wiedziały, że zbliża się z porcją domowych pulpetów. Przywitały go we drzwiach. Koko
maszerował dumnie wyprostowany, a Yum Yum owijała mu się dookoła nóg. Postawił
talerzyk na podłodze łazienki, a potem dokonał szybkiej inspekcji pokoju w poszukiwaniu
śladów kocich psot. Wszystko zdawało się być w najlepszym porządku, z wyjątkiem podartej
na strzępy gazety, ale że były to tylko „Plotki ze Stajni”, więc Qwilleran nie przejął się tym
zbytnio. Zaspokojone ucztą zwierzęta odnalazły swoją niebieską poduszkę na szezlongu,
gdzie się umyły i usadowiły. Qwilleran poczytał przez kilka minut, a potem ułożył się na
łóżku i zaczął przypominać sobie przeżycia minionego dnia. Pochował Dennisa Hougha,
kupił bańki mydlane dla kotów, odkrył dziwny związek Polly z Lockmaster i spotkał uroczą
osiemdziesięciolatkę. I Być może jutro dowie się czegoś o VanBrooku od kobiety, która
chciała o nim mówić. Wyłączył nocną lampkę. Nie minęło kilka minut, a już dwa ciepłe ciała
wślizgnęły się do jego łóżka, węsząc pod kocem. Yum Yum usadowiła się po jego lewej, a
Koko po prawej stronie. Podsuwały się coraz bliżej i bliżej, aż w końcu obłożyły go jak ściśle
przylegający pancerz.
- To jakiś absurd! - powiedział głośno. Wyskoczył z łóżka i przeniósł ich niebieską
poduszkę na podłogę w łazience. Położył na niej zdecydowanym ruchem koty i zamknął
drzwi. Z łazienki rozległa się natychmiast kocia muzyka. Obawiał się, że pobudzą
Bushlandów i babcię, więc otworzył drzwi, wskoczył do łóżka i czekał, co się wydarzy. Przez
chwilę nie wydarzyło się nic. Jednak zaraz potem pierwsze ciało wylądowało miękko na
łóżku, a zaraz za nim drugie. Odwrócił się do nich plecami, a one rozłożyły się wygodnie.
Zostały tam przez całą noc, śpiąc spokojnie. Przesuwały się tylko coraz bliżej, a on zmuszony
był ciągle się cofać. Nad ranem on spał na brzeżku materaca, którego całość zajmowały dwa
wyciągnięte syjamskie koty.
- Jak wam się spało, chłopaki? - spytał Bushy następnego ranka, kiedy zapach
smażonego boczku zwabił całą trójkę do kuchni.
- Dobrze. Nie zostawiły mi za wiele miejsca w łóżku, ale to, co wywalczyłem, było
bardzo wygodne.
- Jak mam ci przyrządzić jajka? - spytała Vicki.
- Średnio miękkie - rozejrzał się po kuchni. - Czy czuję kawę?
- Obsłuż się, Qwill.
Z filiżanką kawy w rękach podążył za syjamczykami, które zwiedzały dom, idąc
śladem słonecznych plam, rzucanych na dywany przez kolorowe witraże. Qwilleran wszedł
do biblioteki, ale nie znalazł tam Miasta bratniej zbrodni.
Do śniadania koty ścigały się radośnie po szerokich schodach.
- Szybko się zadomowiły - powiedział do fotografa. - Nie powinieneś mieć
problemów ze zrobieniem zdjęć.
- Mam w głowie kilka ujęć - odpowiedział Bushy - ale pozwolę im zadecydować.
Kiedy zanosiłem babci tacę z jedzeniem, prosiła, żeby ci przypomnieć, że oczekuję was po
śniadaniu.
Kiedy nadeszła pora wizyty, Vicki zadzwoniła na górę przez interkom, a Qwilleran
wziął koty, każdego pod jedną pachę, i wdrapał się po schodach na drugie piętro. Babcia
powitała go z wdziękiem. Miała na sobie długą podomkę w kwiaty i wspierała się na swoich
eleganckich laskach.
- Witam w moim królestwie - powiedziała drżącym głosem. - To muszą być dwaj
arystokraci, o których tak wiele słyszałam.
Koty obdarzyły ją pustym spojrzeniem. Wiły się, próbując wyswobodzić się z
uścisków. Ku rozczarowaniu Qwillerana ich zachowanie było w stu procentach kocie.
- Zaparzyłam herbatę z liści borówki - zwróciła się do niego. - Jeśli weźmie pan tacę,
to usiądziemy w alkowie na wieży.
Mieszkanie przepełnione było rodzinnymi pamiątkami. Wszędzie stały stare meble, a
na każdej płaskiej powierzchni stały oprawione fotografie. Wśród nich Qwilleran wypatrzył
podpisane zdjęcie Theodore'a Roosevelta. Przeszklone gablotki zawierały bogatą kolekcję
cennych porcelanowych ptaszków, które prowokowały Koko do siadania na tylnych nogach i
boksowania w powietrzu przednimi. Była tam też figurka kardynała. Nawet Qwilleran potrafił
odróżnić tego eleganckiego ptaka.
Pani Inglehart, weteranka tysiąca popołudniowych herbatek, nalewając z gracją
aromatyczny napar, powiedziała:
- Tak więc to pana pierwszy „bieg do dzwonnicy”, panie Qwilleran! Zna pan
pochodzenie tej nazwy?
- Obawiam się, że nie.
Posługiwała się precyzyjnym, starannie dobranym stylem osoby, która przewodniczyła
tysiącu klubowych spotkań.
- W dawnych czasach konie i ich jeźdźcy ścigali się na otwartych przestrzeniach.
Musieli pokonywać płoty, strumienie i żywopłoty. Zwyciężał ten, który pierwszy dojechał do
kościelnej dzwonnicy w następnej wsi. W Lockmaster nie jeżdżono sportowo na koniach.
Dopiero mój teść wprowadził ten zwyczaj. Do tego czasu koni używano wyłącznie do pracy.
Zaprzęgano je do wozów i przemieszczania się. Jazda wkrótce stała się modna. Wszyscy
braliśmy lekcje. Uwielbiam polowania i dźwięk rogów. Miałam oczywiście własnego psa
myśliwskiego. Miał na imię Timothy.
- Ma pani dobrą postawę, pani Inglehart. Wyobrażam sobie, że wyglądała pani w
siodle wspaniale.
Yum Yum siedziała teraz na kolanach babci, poddając się czułemu głaskaniu.
- To prawda. Wszyscy powtarzali, że świetnie trzymam się w siodle. Podziwiano moją
równowagę i kontrolę nad koniem. Panowanie nad pięciuset kilogramami zwierzęcia, za
pomocą jednej głowy, nóg, głosu i własnego ciężaru, to nie lada wyzwanie... Proszę mi
wybaczyć, nie daję panu dojść do słowa.
- Słuchać kogoś tak wymownego to rozkosz dla uszu. Co zwróciło pani uwagę na
ptaki?
- Cóż, niech pomyślę... Kiedy poślubiłam pana Inglehart, unikałam kółek robót
ręcznych i klubów nudnych książek, do których przystępowały młode matrony. Zaczęłam
natomiast uczęszczać na popołudniowe spotkania Wtorkowego Kobiecego Klubu Ptasiego.
Ludzie z miasteczka wyśmiewali nas, że studiujemy zachowania ptaków, zamiast do nich
strzelać. Pisali listy do gazety, ganiąc nasze bezczynne ręce i umysły.
- Chce pani powiedzieć, że panował tu zwyczaj strzelania do śpiewających ptaków?
- Dokładnie tak! Młodzi chłopcy wracali do domu z naręczem maleńkich ptaszków
przewieszonym przez ramię i sprzedawali je rzeźnikowi. Cieszyły się popularnością na
niedzielnych przyjęciach. Z przykrością muszę stwierdzić, że nadal spotkać tu można
bezwzględnych myśliwych, dla których śpiewający ptaszek jest tylko strzelniczym celem.
Wszystko zaczęło się od tego, że rząd wyznaczył nagrody za odstrzał ptaków, które podobno
niszczyły plony. Później naukowcy odkryli, że ptaki chronią pola przed gryzoniami,
szkodnikami, a nawet chwastami... W dzisiejszych czasach rolnicy polegają wyłącznie na
opryskiwaczach i chemikaliach.
Koko gawędził z ptakami w karmniku za oknem, wychodzącym na wschód. Stał na
tylnych łapach, a przednie oparł na parapecie. Yum Yum mruczała rozkosznie na kolanach
pani Inglehart, zaczepiając pazurkami o jej sukienkę.
- Zdaje się, że mnie lubi - powiedziała stara kobieta.
- Jakie ptaki przylatują do pani karmnika? - spytał Qwilleran.
- Przeróżne! Moje ulubione to sikorki. Są takie zabawne i towarzyskie. Nie odlatują na
zimę. Także Koko nie będzie samotny, kardynały nie migrują. Czy nie wyglądają przepięknie
na tle śniegu?
- Można by się zastanawiać, jak ptaki są w stanie przetrwać w tym klimacie.
- Pod piórami noszą zimowe wdzianko, porządną warstwę tłuszczyku - wyjaśniła. -
Och, mogłabym godzinami mówić o moich ptasich przyjaciołach, ale niedługo musi pan
wychodzić na wyścig.
- Nie spieszę się - powiedział. - Musi pani mieć bogaty bagaż wspomnień, pani
Inglehart. Nie tylko związanych z końmi i ptakami.
- Mogę zawierzyć panu tajemnicę? - spytała z konspiracyjnym uśmiechem. - Ma pan
szczery wyraz twarzy i wiem, że pan na mnie nie doniesie. Proszę obiecać, że nie powie pan
Victorii.
- Obiecuję.
Dzięki szczerości w czasie swojej dziennikarskiej kariery Qwilleran stał się
powiernikiem niezliczonych tajemnic i adresatem wielogodzinnych zwierzeń.
- A więc - zaczęła z wielkim entuzjazmem - kiedy wszyscy wychodzą, zjeżdżam na
dół moją windą, nazywam ją magiczną kapsułą czasu, i chodzę od pokoju do pokoju,
przeżywając na nowo moje życie! Siadam na szczycie stołu w jadalni, gdzie nalewałam
herbatę na spotkaniach klubu. Wyobrażam sobie wtedy, że nakryty jest lnianym obrusem, że
w kryształowym wazonie stoją kwiaty, a tace pełne są delikatnych specjałów. Wszystkie
panie mają na głowach kapelusze!... Czy to brzmi, jakbym postradała zmysły?
- Ani trochę, to brzmi czarująco!
- Potem idę do salonu od frontu i siadam przy fortepianie z różanego drewna. Gram
kilka akordów. Wtedy wydaje mi się, że słyszę dźwięczny tenor mojego męża: „Kiedy zbliża
się koniec cudownego dnia”. Widzę okładkę płyty, całą w róże. Jacy byliśmy szczęśliwi!...
Chodzę po pokojach i wydaję gosposi polecenia na kolejny dzień. Odbieram kosz z kwiatami
od ogrodnika... Czasami, ale nie zawsze, idę do hallu i czytam telegram o moim synu, z Korei
- odwróciła się, żeby wyjrzeć przez okno. - Kiedy to się stało, nic już nie było takie samo.
- Gdzie się podziewacie? - zawołał głos od strony schodów. - A, tu jesteście! - Vicki
weszła do alkowy z nakrytą tacą.
- Ani słowa Victorii - ostrzegła go szeptem babcia.
- Babciu, już czas, żebyśmy poszli na wyścig. Wkładam twój lunch do lodówki.
Wystarczy podgrzać zupę. Jest też babeczka i słodki suflet.
- Dziękuję, Victorio, bawcie się dobrze! Będę z wami duchem.
Vicki objęła babcię ramieniem.
- Zobaczymy się po piątym wyścigu.
- Dziękuję za gościnność, pani Inglehart - pożegnał się Qwilleran, pochylając się nad
jej trzęsącą się ręką i odwzajemniając jej porozumiewawcze mrugnięcie.
- Proszę, niech pan zostawi maleństwa ze mną. Ich obecność sprawia mi przyjemność.
Kiedy schodzili po schodach, Vicki powiedziała do Qwillerana:
- Nie chce się zgodzić na obecność opiekunki, kiedy my wychodzimy, ale ma gorącą
linię ze szpitalem. Wystarczy, że naciśnie czerwony guzik.
Bushy opróżnił samochód ze sprzętu fotograficznego. Na jego miejsce załadowali
piknikowe kosze i lodówki, składane krzesła i stoliki. Vicki miała na sobie krzykliwą kreację
z „Tacky Tack Shop”.
- Jak ci się podoba moja koszulka? - spytała. - Fiona podarowała mi ją na urodziny.
Fionę odebrali z jej mieszkania nad drogerią. Ona także włożyła podkoszulek godny
cheerleaderki, tak odmienny od stonowanego stroju, jaki nosiła wczoraj. W samochodzie w
milczeniu ogryzała paznokcie.
- Widziałaś już zapewne wiele takich wyścigów - zauważył Qwilleran.
- Hmm... tak... ale trochę się denerwuję. To pierwsza gonitwa Robbiego.
Ciągły strumień pojazdów, po dach zapakowanych pasażerami, kierował się w stronę
toru. Młodsi pokrzykiwali i hałasowali, dając upust emocjom. Na południe od miasta trasa
prowadziła przez tereny łowieckie. W końcu wjechali na żwirową drogę, na której obsługa w
swetrach Klubu Łowieckiego sprawdzała bilety i sprzedawała okolicznościowe programy
Siedemdziesiątego Piątego Corocznego Wyścigu do Dzwonnicy w Lockmaster. Jeszcze jedno
małe wzgórze, niewysoki mostek, kępa drzew i ich oczom ukazał się widok parcoursu. Była
to porośnięta trawą, przestronna naturalna niecka, której zbocza schodziły regularnie w
kierunku toru, ogrodzonego przenośnym płotem.
Bushy zatrzymał się na wąskim miejscu parkingowym, oznaczonym numerem G-12.
Stoliki i krzesła zostały rozstawione i Bushy zabrał się do przygotowywania drinków.
- Krwawa Mary dla wszystkich?
- Wiesz, jak przyrządzić moją, prawda? - upewnił się Qwilleran.
- Pewnie: podwójnie pikantna, dwa liście selera i bez wódki.
Zbocza zasłane były zaparkowanymi samochodami i roiły się od fanów. Ubrana na
różowo obsługa, na koniach pełnej krwi, patrolowała teren, a zwłaszcza trasę do namiotów z
napojami. Nieopodal ich miejsca znajdowała się wieża sędziowska, z której jury obserwowało
linię mety. Po drugiej stronie stadionu, za żywopłotem z bukszpanu, stały w pełnej gotowości
trzy karetki i wóz weterynarza.
Z głośników na wieży sędziowskiej rozległ się głos zapowiadający pokaz psów
myśliwskich i zza wzgórza dało się słyszeć szczekanie i dźwięki rogu.
- Jeśli polujesz na lisy, ten dźwięk jest dla twoich uszu jak muzyka.
A jeśli jesteś lisem, mrozi ci krew w żyłach, pomyślał Qwilleran.
Wtedy na miejsce numer G-1 podjechał samochód kempingowy MacDiarmidów.
Otworzyły się drzwi i ze środka wylał się strumień młodych ludzi. Qwilleran zaczął liczyć:
trzy, sześć, osiem, jedenaście - było ich za dużo, wszyscy pędzili w stronę namiotów z
napojami. Kip, Moira i czworo innych dorosłych wysiadło na końcu.
Qwilleran spytał wydawcy:
- Ile z tych dzieci jest waszych?
- Dzięki Bogu tylko czwórka. Spóźniliśmy się na psy? Zgubiliśmy się. Poprowadzili
nas do złej bramy.
Kip przedstawił swoich gości. Wszyscy byli związani z gazetą. Kobiety zabrały się do
przygotowywania jedzenia. Dołączyli do Bushlandów, wyjmując z bagażnika tony szynki,
sałatki ziemniaczanej, piklowanych ogórków, pieczonej fasoli, surówki z kapusty, oliwek,
tarty dyniowej i czekoladowego ciasta. Znów głos z wieży odbił się echem po zboczach
hipodromu, tym razem oznajmiając paradę powozów. Dwanaście grup objechało dookoła
parcoursu. Były wśród nich powozy proste i wymyślne, wszystkie zaprzęgnięte w konie
paradne. Woźnice i pasażerowie ubrani byli w stroje z epoki.
Pozostało jeszcze trzydzieści minut do godziny rozpoczęcia pierwszego biegu.
Licealna orkiestra dęła w puzony, ale krzyki tłumu zagłuszyły nawet dudnienie bębnów.
Podniecenie na widowni sięgało zenitu. Ludzie nie mogli ustać w miejscu, krążyli po
parkingach, pozdrawiali przyjaciół, pokazywali sobie okolicznościowe koszulki, wymieniali
się drinkami i jedzeniem. Krzyczeli, śmiali się i wrzeszczeli. Qwilleran obserwował ich z
osłupieniem. Byli pijani emocjami i krańcowo podekscytowani wydarzeniem, które nie
poruszało go w żaden sposób.
- Masz ochotę się przejść? - spytał spokojnej i skupionej Fiony.
Zareagowała z ochotą i kiedy okrążali brzeg niecki, Fiona powiedziała:
- Co za widok! - na długich składanych stołach, przykrytych obrusami wykończonymi
frędzlami, stały bukiety kwiatów, wiadra na szampana i całe indyki na srebrnych półmiskach.
- Przykro mi, że nie spotkaliśmy się w czasie przygotowań do przedstawienia -
powiedział - ale zawsze znikałaś za kurtyną.
- Miałam przed sobą długą drogę do domu - wyjaśniła. - Poza tym, hmm... muszę mieć
oko na Robbiego.
- Biorąc pod uwagę próby i przedstawienia, to trochę się najeździłaś. Mam nadzieję,
że VanBrook to docenił.
- Och, tak. Przysyłał mi pieniądze z własnej kieszeni, żebym opłaciła benzynę.
Qwilleran dmuchnął cicho w wąsy.
- To bardzo troskliwe z jego strony. Jak się poznaliście. W teatrze?
- Och, nie! Pracowałam, hmm... w restauracji... a on przychodził tam zawsze jeść.
Nie... nie był przystojny, inne kelnerki śmiały się z niego. A ja go polubiłam. Był, no wie pan,
dziwny. Pewnego dnia zapytał mnie, ale tak bez uprzedzenia, czy nie potrzebuję pracy.
Szukał gospodyni na stałe. Robbie miał wtedy osiem lat i oboje przeprowadziliśmy się do
niego. Cóż... to był podarunek od nieba - stopniowo przezwyciężała nieśmiałość.
- Trudno się z nim żyło? - spytał. - Ludzie w Pickax mówili, że jest dziwakiem.
- No cóż, był w pewien sposób dziwny, ale przyzwyczaiłam się do tego. Zawsze
powtarzał, że powinnam się kształcić, i dawał mi książki do czytania. Nie były... bardzo
interesujące.
- W jaki sposób dostałaś rolę w Henryku VIII?
- Miał wystawiać sztukę, tu, w Lockmaster. Powiedział, że powinnam w niej zagrać.
Prawie zemdlałam! Nigdy nie grałam w sztuce. Powiedział, że powie mi jak, że mnie nauczy.
Mam dobrą pamięć i robiłam wszystko dokładnie tak, jak o to prosił.
- Chciałabyś jeszcze zagrać?
- Hmm, to by było miłe, ale nie bez niego!
- A jak układały się stosunki między nim a Robbiem?
- Traktował Robbiego jak syna. Zawsze go nakłaniał do nauki i wstawiał się za nim w
szkole. Kiedy przeprowadził się do Pickax, przyjeżdżał do nas raz w miesiącu. Powiedział, że
pomoże Robbiemu w college'u, jeśli zacznie się uczyć japońskiego! Mawiał, że przyszłość
należy do ludzi, którzy znają japoński - Fionie wyrwał się cichy śmiech. - Według Robbiego
był szalony, ja też tak myślę.
Szkolna orkiestra przestała grać. Zegarek Qwillerana wskazywał godzinę rozpoczęcia
wyścigu.
- Porozmawiamy jeszcze na przyjęciu - obiecał.
Pospieszyli w kierunku G-12, dokładnie na czas, żeby zdążyć na zakłady. Kip puścił w
obieg swój kapelusz.
- Pięć dolarów, jeśli chcecie zostać w grze.
Qwilleran postawił na numer pięć, czteroletniego kasztana o imieniu Quantum Leap.
Po komunikacie z wieży orkiestra zagrała hymn państwowy. Zagrały trąbki i fanfary i
jeździec z chorągwią związku, w towarzystwie członków Klubu Łowieckiego, okrążył
stadion. Konie biorące udział w wyścigu stały w boksach, widać było ubranych w kolorowe
stroje dżokejów. Numer pięć startował w biało-niebieskich barwach. Obsługa poprowadziła
konie na linię startu i zanim Qwilleran zdążył ustawić szkła lornetki, konie wystartowały i
pokonały pierwszy płotek.
Jeźdźcy zniknęli za zakrętem, a potem zasłoniły ich drzewa. Po chwili wyłonili się na
prostej. Tłum szalał. Qwilleran nie zdołał wyśledzić Quantuma Leapa. Konie i jeźdźcy znikali
i pojawiali się znowu na końcu toru. Po kilku minutach było po wszystkim. Numer pięć był
szósty, a jeden z gości Kipa zgarnął pięćdziesiąt dolarów za wytypowanie zwycięzcy.
Qwilleran czuł się oszukany. Nie dlatego, że przegrał pięć dolarów, ale że wszystko
wydarzyło się tak szybko.
- Powinieneś dopingować swojego konia, Qwill. Nic dziwnego, że dobiegł szósty! -
poradziła mu Vicki.
Qwilleran był z natury wstrzemięźliwy w okazywaniu emocji i nie mógł wykrzesać z
siebie żywszego entuzjazmu, kiedy jego koń migał mu na chwilę przed oczami. Już bardziej
ekscytowała go piłka, ale nawet na boisku nie krzyczał.
W następnym biegu wygrała Fiona i wszyscy byli zadowoleni. W trzecim koń
Qwillerana przewrócił się na czwartym płotku, jak ogłoszono z wieży, i natychmiast do akcji
wkroczyła karetka i weterynarz. Wkrótce potem przybiegł jeden z dzieciaków Kipa i oznajmił
zdyszany:
- Hej, tato! Musieli zastrzelić konia!
- A jak jeździec?
- Nie wiem. Zabrali go do karetki. Czy mógłbym dostać pięć dolarów poza moim
kieszonkowym?
- Musisz to uzgodnić z matką.
W piątym biegu, do którego dopuszczano amatorów, tylko pięć osób wzięło udział w
zakładach i Kip, oficjalny bukmacher grupy, zaproponował, żeby zakładać się parami.
- Nie mogę stawiać, trzymam kciuki za Robbiego - powiedziała Fiona.
- Ja też - dołączył się Qwilleran.
- My także - powiedzieli Bushlandowie.
Zakłady zostały odwołane i grupa MacDiarmidów zeszła w dół wzgórza, żeby
dopingować Syna Kardynała przy zewnętrznym płocie, skąd był lepszy widok. Konie
wyprowadzono ze stajni. Drobna, szczuplutka postać Robina Stuckera, ubranego w czerwono-
złoty strój, wzbudzała współczucie.
- O Boże! O Boże! Pozwól mu wygrać! - szeptała miękko Fiona.
Wystartowali. Po raz pierwszy Qwilleran poczuł ochotę, żeby wspierać jeźdźca.
Wzięli już pierwszy płotek i pędzili w górę, na moment zniknęli za odległą kępą drzew i
zanim znów można ich było zobaczyć z drugiej strony hipodromu, rozległ się krzyk.
- Och nie! - zaszlochała Fiona. - Och nie! Ktoś spadł!
Zza zaplecza ruszyła karetka i wóz weterynaryjny. Z wieży rozległ się skrzeczący głos
sędziego:
- Numer cztery nie przeszedł trzeciego płotka! Grupa Qwillerana wzniosła okrzyk
radości, Robin jechał z numerem trzy. Kiedy czterej jeźdźcy skończyli pierwsze okrążenie,
widzowie kibicujący Robbiemu nie hamowali już owacji. Wspierali go z całych sił przy
następnej przeszkodzie i kiedy galopował w górę zbocza, dopóki nie zniknął za drzewami.
Kiedy konie wynurzyły się zza drzew, Robbie był tuż za prowadzącym jeźdźcem. Widownia
skandowała: „Biegnij, Spunky! Biegnij, Midnight!” Ale wszyscy z G-12 i G-11 wprost
wrzeszczeli:
- Dawaj, Robbie! Do przodu! Pokonasz ich! Wygrasz!
Syn Kardynała gładko pokonał przeszkodę i pomknął jak strzała w górę wzgórza.
Wszyscy wstrzymali oddech, kiedy konie zniknęły. Ale zaraz krzyczano jeszcze głośniej:
- Są! Jest pierwszy! Dawaj! Jest, jest! Udało się! Wygrał!
Fiona wybuchnęła płaczem. Vicki obejmowała ją ramieniem, a inni tłoczyli się z
gratulacjami.
- Musimy to uczcić! - oznajmił Bushy. - I tak musimy poczekać, aż się trochę rozluźni.
- Jeśli nie macie nic przeciwko temu - powiedziała Fiona - pójdę do stajni zobaczyć
się z Robbiem. Steve odwiezie mnie do miasta.
- Dobrze, ale bądźcie wszyscy gotowi na siódmą trzydzieści - powiedziała Vicki. -
Odbierzemy was.
MacDiarmidowie zagnali do samochodu swoją młodocianą trzódkę i pożegnali się.
- Kiedy nas znów odwiedzisz, Qwill? - spytał Kip. - Chciałbym pokazać ci moją
kolekcję.
W drodze powrotnej Qwilleran zapytał:
- Czy zwycięstwo Robina ma jakieś znaczenie poza czekiem na pięć tysięcy?
- Powinno podnieść wartość konia i dać Robbiemu lepsze miejsce w klasyfikacji -
odpowiedział Bushy. - Powinno też osłodzić Ambertonom transakcję, kiedy sprzedadzą
stadninę.
- A mają zamiar ją sprzedać? Dlaczego?
- Z tego, co słyszałem, Amberton chce się przenieść w cieplejszy klimat. Dobija do
sześćdziesiątki i z jego reumatyzmem nie jest najlepiej. Jego żona jest przeciwna sprzedaży.
To ona wydaje gazetkę „Plotki ze Stajni”.
- Lisa jest dużo młodsza od swojego męża - wtrąciła Vicki. - Jej zainteresowania
skupiają się zarówno na gazecie, jak i na Stevie O'Hare.
- To niepotwierdzona plotka - zganił ją mąż.
- Steve jest kobieciarzem - wyjaśniła Qwilleranowi. - Nie cierpię tego słowa, ale tak
właśnie jest.
Kiedy dojechali do rezydencji na Main Street, Qwilleran usłyszał wycie Koko.
- Słyszę, że komitet powitalny już czeka - zażartował Bushy.
Qwilleran potarł wąsy pięścią.
- To nie jest zwykły głos Koko! Coś się musiało stać!
Cała trójka wyskoczyła z samochodu. Bushy i Qwilleran rzucili się w górę do foyer,
za nimi biegła Vicki. Koko siedział na podłodze i wył cienkim, piskliwym głosem. Yum Yum
nie było widać.
Bushy popędził na górę, biorąc po trzy stopnie naraz. Vicki podbiegła do interkomu.
- Babciu! Nic ci nie jest? Już idziemy!
Teraz i ona wbiegła na górę.
Koko ciągnął do windy, która znajdowała się na tyłach foyer. Qwilleran poszedł za
nim. Wezwał windę. Usłyszał dźwięk mechanicznie zamykanych drzwi. Klatka zjeżdżała na
dół. Koko siedział cicho, wpatrując się w drzwi windy.
Bushlandowie dotarli właśnie na drugie piętro. Ich głosy odbijały się echem po klatce
schodowej.
- Nie ma jej tu! - wrzeszczała spanikowana Vicki.
Winda zjechała wolno na parter. Drzwi zaczęły się powoli otwierać. Były tam obie:
babcia oparta o haftowaną ławeczkę i Yum Yum skulona w jej stopach. Wyglądała na
smutną.
Rozdział dziesiąty
Vicki zachowywała się jak histeryczka. Bushy wrzeszczał przez telefon. Qwilleran podniósł
po cichu oba koty i zaniósł je na górę. Przez okno widział, jak podjechali sanitariusze, a
potem lekarz. W końcu przyjechał czarny karawan z domu pogrzebowego. Kiedy wszystko
ucichło, zszedł na dół.
- Mogę się do czegoś przydać? - spytał.
Vicki chodziła tam i z powrotem i biadoliła.
- Biedna babcia, nie wytrzymała tych emocji.
- Miała długie życie i cieszyła się każdą chwilą - powiedział Qwilleran. - Odeszła
szybko, to błogosławieństwo.
- Czemu była w windzie? Na górze mogłaby przynajmniej wezwać pomoc. Miała
dzwonek, mogliśmy ją uratować. Nie musiała schodzić na dół.
Qwilleran znał odpowiedź na to pytanie, ale zachował tajemnicę dla siebie.
Przypuszczał, że babcia była już na dole i właśnie wracała na piętro. Wspomnienie telegramu
z Departamentu Wojny mogło przyspieszyć atak.
- Będziesz musiał sam pójść do klubu, odbierz bilety i zabierz Ronę.
- Nie, nie ma o czym mówić! - zaprotestował Qwilleran. - Nie w tych okolicznościach.
Lepiej spakuję się i wrócę do Pickax. Będziecie zajęci przez następnych kilka dni.
- Pogrzeb będzie prawdopodobnie we wtorek. Vicki zwróciła się do męża:
- Mógłbyś w takim razie zadzwonić do Fiony i przekazać jej, co się stało? Ja nie mogę
o tym mówić, jeszcze nie. Spytaj, czy chce wykorzystać bilety.
Qwilleran poszedł na górę i spakował wieczorową marynarkę, której nie miał okazji
włożyć, i niebieską poduszkę dla kotów, której te nigdy nie użyły. Potem pożegnał smutno
swoich przybitych gospodarzy.
- Porozmawiamy o tym kiedy indziej, kiedy ból okrzepnie. Babcia była wspaniała.
- Przywieź kiedyś koty, spróbujemy jeszcze raz - powiedział zniechęcony Bushy.
Jechał w dół aleją, przy której stały olbrzymie piernikowe domy, i rozmyślał nad
minionym dniem. Koty, które czuły, że jadą do domu, drzemały spokojnie w swoim koszu,
tak że mógł swobodnie oddać się rozmyślaniom. Poznał nowe miasto, miał za sobą pierwszy
bieg z przeszkodami, spotkał kolegę dziennikarza, był świadkiem łabędziego śpiewu starszej
damy i wpadł na trop brodacza, który z całą pewnością podrywał Polly. Qwilleran skubał w
zamyśleniu wąsy. Nigdy nie lubił brodaczy i unikał kontaktu ze światem sportu. Rozbawiła
go myśl, że Polly zdołała kupić bez jego wiedzy tę niebieską sukienkę. Zazwyczaj radziła się
przy tych rzadkich okazjach, kiedy szła kupić sobie coś nowego.
Największym odkryciem weekendu pozostawała jednak nieufna drobna kobieta, która
przedzierzgnęła się na scenie w królową Katarzynę. VanBrook obdarzył ją całkowicie nową
sceniczną osobowością. Poruszała się jak królowa, jej ton był władczy, wyglądała nawet na
wyższą. Kiedy schodziła ze sceny, wracała do manieryzmu typowego dla znerwicowanych
kobiet, spoglądała na boki przestraszonym wzrokiem, a w rozmowach pozostawała nieśmiała.
Jednak przez te kilka godzin była dziełem VanBrooka. To, że nie zdołał ukształtować wedle
swojej wizji osoby Robina, musiało dotkliwie go zaboleć.
Było kilka pytań, które Qwilleran chciał zadać Fionie. Czy Vanbrook wspominał
kiedykolwiek o swojej przeszłości na Nizinach bądź w Azji? Czy jego dom w Lockmaster był
urządzony w japońskim stylu? Czy uprawiał w domu ogródek, a jeśli tak, to jakie rosły w nim
rośliny? Dlaczego nosił wyłącznie golfy? Czy coś ukrywał? Czy była to blizna? Czy
kiedykolwiek rozpakował wszystkie swoje książki? Po czterech latach spędzonych w Pickax
większość nadal spoczywała w kartonach. Było też wiele innych, bardziej osobistych pytań,
które mógłby zadać.
Kiedy Qwilleran przekraczał granicę Moose County, jego zegarek wskazywał godzinę
siódmą. Zwiedzanie składu powinno się już skończyć. Miał nadzieję, że jego mieszkanie nie
wygląda jak zaśmiecony dworzec w sobotę rano. Jego sekretarka jest zapewne zapchana
wiadomościami, na które odpowie dopiero w poniedziałek rano. Nie widział powodu, żeby
ujawniać przed światem wcześniejszy powrót do domu. Zadzwoni tylko do Polly.
Poinformuje ją o śmierci w rodzinie, a potem powie: „Zatrzymałem się w bibliotece, gdzie
spotkałem twoją przyjaciółkę Shirley. Dopytywała się o Bootsiego i pokazała mi zdjęcia
ślubne. Był tam jeden słodki cukiereczek w niebieskiej sukience, której nigdy nie widziałem”.
Potem doda: „Spotkałem tam kilka ciekawych indywiduów. Jeden z nich był ujeżdżaczem
koni, uroczy człowiek z rudą brodą. Nazywa się Steve czy jakoś podobnie”. Ona po chwili
milczenia zareaguje nonszalancko: „Doprawdy”?
Ten zabawny scenariusz zaprzątał jego wyobraźnię przez całą drogę, aż do Trevelyan
Trail. Pan O'Dell zamontował nową skrzynkę na listy. Podjazd był uporządkowany i
wysypany żwirem. Z ogrodu usunięto już zniszczenia po burzy. Wewnątrz budynku nie
dostrzegł żadnego śladu tego, że pół Pickax przemaszerowało przez pokoje, ale syjamczyki
wyczuły niedawną obecność pięciuset nieznajomych. Ich czułe nosy badały każdy milimetr
kwadratowy powierzchni parteru.
W tym samym czasie Qwilleran zadzwonił do Polly, ale nie odebrała. Może była na
kolacji ze swoją owdowiałą szwagierką. Spróbował jeszcze raz o dziewiątej, a potem o
jedenastej. Nikt nie odebrał. Było to raczej niezwykłe. Polly nigdy nie wracała późno, jeśli
prowadziła sama. Zmęczony po obfitym w wydarzenia pobycie w Lockmaster, położył się
wcześniej, ale nie mógł zasnąć. Martwiła go nieobecność Polly.
W niedzielę rano ponownie wykręcił jej numer. O tej porze karmiła prawdopodobnie
Bootsiego i przygotowywała sobie sadzone jajka. Po dwunastu dzwonkach odłożył
słuchawkę. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Zaczął się niepokoić, że umówiła się na randkę z
Rudobrodym. Trener mógł wyjechać z Lockmaster po piątym wyścigu i w ciągu godziny
dostać się do Pickax. Qwilleran włożył marynarkę i wyszedł pod pretekstem odebrania
niedzielnych gazet. Idąc w dół Goodwinter Boulevard, nie zauważył samochodu Polly. Mogła
wybrać się na rendez-vous za miasto.
Polly i Qwilleran byli bliskimi przyjaciółmi od dwóch lat. Dzielili sekrety, mogli na
sobie polegać, konsultowali się we wszystkich ważnych kwestiach. I nagle ona kupuje
sukienkę w zupełnie innym kolorze i stylu i nawet o tym nie wspomina. Istniała też i taka
możliwość, że jej przyjaciółka Shirley zaaranżowała spotkanie Polly i Rudobrodego na
przyjęciu weselnym. Kto wie, o czym te dwie kobiety rozmawiają, kiedy są ze sobą same. Dla
Qwillerana znaczący był fakt, że Shirley zapytana o imię mężczyzny, sfotografowanego z
Polly, nie mogła go sobie przypomnieć.
Krok po kroku Qwilleran kompletował dowody przeciwko Polly najpierw odwołała
kolację w „Tipsy” w dzień po weselu, wymawiając się zmęczeniem. Nie chciała zdradzić, kto
dzwonił do jej biura. Dwa razy w przeciągu tygodnia była u fryzjera, po całych latach
samodzielnego układania włosów. Wszystko wskazywało na to, że na ich intymnym związku
rysowała się rysa. To prawda, że przez ostatnie dwa lata! doświadczyli upadków i wzlotów,
spięć i nieporozumień, ale wszystko to dlatego, że Polly była zazdrosna o kobiety, które
spotykał na swojej drodze.
Sfrustrowany i samotny, postanowił zadzwonić do Susan Exbridge, aby zapytać o
zwiedzanie składu.
- Kochanie, to było wspaniałe! - zawołała. - Wszyscy byli dosłownie zachwyceni.
- Dzwonię, żeby cię pochwalić za uporządkowanie mieszkania, nie ma ani śladu po
najeździe. Ciekaw jestem, skąd ten zapach szarlotki?
- Podobał ci się? Przez cały dzień blanszowałyśmy jabłka z cynamonem. W sadzie
Mayfusów zebraliśmy kilka ton jabłek. Każdy zwiedzający mógł wziąć sobie jedno. A jak ty
spędziłeś weekend?
- Całkiem nieźle. Wydarzyło się coś godnego uwagi podczas mojej nieobecności?
- Tylko wstępniak w „Coś tam”, oferujący olbrzymią nagrodę za wskazanie zabójcy
VanBrooka. Mam nadzieję, że wydarzy się coś, co oczyści z zarzutów Dennisa. Wiesz, Qwill,
poświęciłam wiele czasu i zachodu, żeby wprowadzić tego chłopaka na salony najlepszych
rodzin w Pickax w nadziei na znalezienie mu dobrej pracy. Jeśli okaże się, że jest mordercą,
to odbije się na mnie.
Następny telefon Qwilleran wykonał do mieszkania Archa Rikera w Indian Village.
- Słyszałem, że napisałeś artykuł i wyznaczyłeś nagrodę. Był jakiś odzew?
- Dwa telefony. Dział miejski odebrał wiadomość od wariatki, którą poznają po głosie,
zawsze dzwoni. Nazywają ją Kochaneczką. Najpierw oskarżyła Lyle'a Comptona. Drugie
oskarżenie rzuciła na Larry'ego Lanspeaka. Sam wybieraj... Potem był telefon, który
wskazywał na jednego z członków naszego zespołu.
- Na kogo? - Qwilleran przelatywał myślą przez listę pracowników.
- Na Dave'a Landruma.
- Dave był w Lockmaster na ślubie w sobotę wieczorem. Tak się składa, że o tym
wiem. Dlatego Roger brał nocną zmianę. Jak wiążą Dave'a z tą sprawą?
- Cóż, wyjaśnienie nie jest bezpośrednie. Jesteś gotowy? Rok temu był wypadek na
tym łukowatym moście, pamiętasz?
Most w kształcie łuku na Black Creek był znany z wypadków. Młodzi kierowcy
szukali na nim wrażeń, a jeśli jechali wystarczająco szybko, mogli na kilka sekund unieść się
w powietrze.
- Zginęła wtedy para dzieciaków. Okazało się później, że to było podwójne
samobójstwo, mam rację?
- Pamiętam, zmowa kochanków. Dziesiątego września... dokładnie na rok przed
śmiercią VanBrooka. Według osoby, która do nas telefonowała, ten fakt zasługuje na uwagę.
- Wiesz, kto dzwonił?
- Nie chciał ujawnić swojej tożsamości, ale nadaliśmy mu kod, więc jeśli wskazówka
okaże się prawdziwa, będzie mógł odebrać swoją nagrodę.
- W jaki sposób Dave miał być w to zamieszany?
- Jest ojcem jednego z dzieciaków.
- Nie kapuję - powiedział Qwilleran.
- Ja też nie rozumiałem, dopóki nie sprawdziliśmy w archiwum. Córka Dave'a
skończyła z wyróżnieniem liceum w lipcu. Jej chłopak był piłkarzem. Kiedy zdarzył się
wypadek, umieściliśmy nekrolog w dziale „Zmarli tragicznie”. W odpowiedzi otrzymaliśmy
listy od czytelników, żądających wyrównania mostu. Oczywiście nigdy nic nie zrobiono z
mostem, ale Roger, który ciągle kręci się po barach, przyniósł do redakcji trochę plotek.
Podobno para wybierała się do college'u, gdzie mieli mieszkać w koedukacyjnym internacie.
Niestety stopnie chłopca były kiepskie i VanBrook nie przepuścił go.
- Nie ma w tym jeszcze niczego złego, co nie?
- Z wyjątkiem tego, że uznano to za akt zemsty. Od kilku lat z reżimem, jaki
wprowadzał, nie godzili się rodzice, którzy zorganizowali się w Komitet Zatroskanych
Rodziców. Najbardziej wygadany z całej paczki był ojciec piłkarza. Po samobójstwie dzieci
poszedł do gabinetu VanBrooka i zrobił burdę przy świadkach. Mógł mu grozić.
- Jak się nazywa? Znam go?
- Możliwe. Ma hurtownię napojów, nazywa się Marv Spencer.
- Rozumiem, że mamy przyjąć, ze obaj ojcowie uknuli zemstę w rocznicę śmierci ich
dzieci.
- Generalnie tak to chyba miało wyglądać. Przekazaliśmy informację policji.
- Wysłuchają i zapomną - powiedział Qwilleran.
Później przypomniał sobie, że Dave Landrum miał zagrać rolę księcia Suffolk w
Henryku VIII, ale opryskliwie potraktowany przez reżysera rozstał się w gniewie z zespołem.
- Jak wypadł bieg? - spytał Riker.
- Piszę o tym artykuł na wtorek. Jutro w południe dostaniesz tekst. Szczerze mówiąc,
byłaby to lepsza zabawa, gdyby dali więcej koni i mniej ludzi.
O szóstej po południu Qwilleran spróbował jeszcze raz skontaktować się z Polly. I
jeszcze raz o ósmej wieczorem. Zaniepokojony zatelefonował do jej szwagierki.
- Wyjechała na weekend - poinformowała go kobieta. - Nie powiedziała, gdzie jedzie,
panie Q, ale zdaje się, że nie spodziewała się zaproszenia. Poprosiła, żebym karmiła
Bootsiego. Ma wrócić dzisiaj wieczorem.
- Dziękuję, teraz nie będę się martwił.
Prawdę powiedziawszy, wiadomości tylko zwiększyły jego niepokój.
Napisał artykuł, przedstawiając Lockmaster i wyścigi z punktu widzenia Moose
County. Tekst był informacyjny, grzeczny, nie przesadnie entuzjastyczny. Dostarczył go
osobiście w poniedziałek rano, a potem udał się do biblioteki. Po drodze wstąpił do „Toodle
Market” (Toodle była starą i szanowaną rodziną). Kupił płatki mydlane do kąpieli, które
polecała Lori Bamba, i pierś z kurczaka dla kotów. Wtedy właśnie zauważył tablicę w oknie
wystawowym rzeźnika głoszącą „Tak, mamy króliki”.
- W jakiej postaci sprzedajecie króliki?
- Zamrożone - odpowiedział rzeźnik o pozbawionej wyrazu twarzy kogoś, kto spędził
zbyt dużo czasu w temperaturze minus dziesięć stopni Celsjusza.
- Wezmę jednego - zdecydował Qwilleran. Pomyślał, że może go przetrzymać w
zamrażarce do czasu, kiedy znajdzie kogoś, kto przyrządzi mięso kotom.
Rzeźnik zniknął w chłodni, a po chwili powrócił, trzymając w ręku coś, co miało
wielkość kija do bejsbolu, ale było czerwone i surowe.
- Czy to aby na pewno jest królik? - spytał, niedowierzając, Qwilleran.
- O to pan przynajmniej prosił.
- Nie rozmrozi mi się w drodze do domu?
- O ile nie mieszka pan na południe od równika. - Na potwierdzenie swych słów rzucił
królikiem o rzeźnicki stół. Ani jeden, ani drugi nie ucierpiał od tego mało delikatnego
potraktowania.
- Niech go pan dobrze zapakuje, idę piechotą - poprosił Qwilleran. Pakunek, który
otrzymał, przypominał zaplombowaną strzelbę.
Wziął go pod pachę i szybszym niż zazwyczaj krokiem pokonał odległość dzielącą go
od biblioteki. Cytat z Szekspira na tablicy w foyer głosił: „Cisza jest najlepszym posłańcem
radości”. Co to u licha miało znaczyć? - Qwilleran dmuchnął w wąsy. Unikając przyjaznych
mu pracowników, ruszył ku schodom na półpiętro.
Była tam, w swoim szklanym boksie. Jak kapitan statku na mostku. Miała na sobie
zwykły szary kostium, ale spod spodu wystawała jaśniejsza niż zwykle i bardziej jedwabista
bluzka.
- Ładna koszula - powiedział, opadając na krzesło z głośnym pacnięciem. Zapomniał,
że ma twarde dębowe siedzisko.
- Dziękuję - odpowiedziała. Czekał, aż powie mu, gdzie ją kupiła i na jaką okazję, ale
tylko uśmiechnęła się wdzięcznie i jakoś tajemniczo. Czyżby to był prezent od Rudobrodego?
- Próbowałem się z tobą skontaktować przez cały weekend - powiedział.
- Muszę wytrenować Bootsiego, żeby odbierał telefon. A może powinnam
zainwestować w automatyczną sekretarkę?
Polly zawsze była przeciwna temu pomysłowi. Nagła zmiana zdania wydawała się
nader podejrzana.
- Dobrze się bawiłaś? - spytał.
- Nawet bardzo dobrze. Irma Hasselrich zaprosiła mnie do rodzinnego domku
letniskowego w Purple Point. Obserwowałyśmy ptaki na mokradłach. Widziałyśmy setki
kanadyjskich gęsi, szykujących się do odlotu.
Qwilleran odetchnął z ulgą.
- Nie wiedziałem, że Irma też obserwuje ptaki.
- I to profesjonalnie. Jej lista jest imponująca. W zeszłym roku, podczas podróży do
Michigan, podejrzała lasówkę. A jak ci się podobał wyścig?
- Zjadłem za dużo i przegrałem dwadzieścia dolców. Widok dziesięciu tysięcy ludzi
podskakujących i wrzeszczących jak pacynki nie podnosi mi ciśnienia. Ale zwiedziłem
Lockmaster i tamtejszą bibliotekę. Spotkałem tam twoją przyjaciółkę.
- Jak ci przypadła do gustu Shirley?
- Brat łata. Zaproponowałem, żebyśmy zjedli razem kolację. We czwórkę. Pokazała
mi zdjęcia ze ślubu, w tym kilka twoich. Wyglądasz na nich na bardzo zadowoloną, z trudem
rozpoznałem cię w tej jasno-niebieskiej sukience.
- Pasuje mi? Teraz, kiedy siwieją mi włosy, chyba powinnam nosić jaśniejsze kolory.
Jedliście obiad w „Palomino Paddock”?
- Nie, ale Bushlandowie wydali przyjęcie. Poznałem wydawcę „Lockmaster Logger” i
faceta, który trenuje konie i wydaje gazetę „Plotki ze Stajni”. Mówił, że poznał cię na ślubie -
Qwilleran przyglądał się uważnie Polly. - Może pamiętasz potężnego mężczyznę z rudą brodą
i wysokim czołem?
- Nie przypominam sobie - odpowiedziała Polly, ale jej policzki, jak się zdawało
Qwilleranowi, zaczęły się błyszczeć. - Było tylu gości, na samym weselu ponad trzystu.
Napijesz się herbaty?
- Nie, dziękuję.
- Kawy?
- Nie, dzięki. Na zdjęciach widać, jak tańczysz z tym facetem. Ma na imię Steve, o ile
pamiętam.
- Myślę, że sobie przypominam - przyznała niepewnie.
- Poznałem też kobietę, która grała Katarzynę w Henryku VIII. Może powinniśmy
zaprosić ją i Steve'a na którąś sobotę? Napilibyśmy się w moim składzie, a potem
poszlibyśmy na kolację do „Old Stone Mill”.
Polly poszarzała na twarzy, więc Qwilleran wyhamował. Wystarczająco długo ją
dręczył. Bolało go, że wije się jak piskorz. Wspaniałomyślnie spytał, czy jest wolna
wieczorem.
- W porze obiadu mam spotkanie z radą biblioteczną - odpowiedziała z widocznym
żalem. - Może... jutro wieczorem?
- Jutro w Lockmaster jest pogrzeb, więc lepiej nie będę umawiał się na kolację.
Wydawca tamtejszej gazety ma kolekcję maszyn do pisania. Chce, żebym je obejrzał.
- Co powiesz na środę?
- W środę jest rozstrzygnięcie konkursu w sprawie Tipsy. Ale spotkamy się wkrótce -
Wstał. - Muszę odstawić to do domu, zanim zacznie cieknąć.
- Co to jest?
- Mrożony królik od Toodle'a. Dla syjamczyków.
- Naprawdę? Jedzą teraz dziczyznę?
- Cóż, lubią sarninę i bażanty, ale jeśli zaczną wystukiwać słowo „królik” na mojej
maszynie, to raczej dojdę do wniosku, że starają mi się coś powiedzieć.
- Może chcą, żebyś poczytał im Wzgórze królików - powiedziała i nie było jasne, czy
drażni się z nim, czy też stara się być pomocna.
Po dwóch latach bliskiej zażyłości, kiedy zwierzał się jej z nietypowych sposobów, w
jakie Koko próbował się z nim porozumieć, nadal nie był pewny, czy mu wierzyła. Czasem
podejrzewał, że chce mu sprawić przyjemność i mówi tak, żeby tylko mówić. Mimo to
poszedł za jej radą i wypożyczył Wzgórze królików z działu literatury pięknej. Czytał ją
wcześniej i wiedział, że warta jest czytania na głos.
W składzie został głośno powitany przez kocich współlokatorów, którzy nie okazali
najmniejszego zainteresowania paczką od rzeźnika, ale za to zaciekawiła ich niezmiernie
książka z biblioteki. Albo wiedziały, że poświęcona jest królikom, albo też wyczuwały, że
wypożyczali ją ludzie, którzy mają zwierzęta. Upchnął królika w zamrażarce i zaprosił
syjamczyki do wspólnej lektury w kąciku bibliotecznym. Stały tam głębokie, wyłożone
poduszkami fotele, obite szarobrązową skórą. Ustawiono je wokół jednej ściany kominka.
Białe lakierowane półki pełne były starych książek. Nad białym lakierowanym biurkiem
wisiała drukarska szafeczka. Jej osiemdziesiąt dziewięć przegródek wypełnionych było w
większości czcionkami.
- Wygodnie? - spytał Qwilleran, otwierając książkę.
Oparł stopy na otomanie. Yum Yum usadowiła się jak zwykle na jego kolanach, a
Koko zwinął się w kłębek pod jego łokciem. Zdołał przeczytać pierwsze zdanie, składające
się z czterech wyrazów, kiedy zadzwonił telefon. Narzekając pod nosem, przeprosił słuchaczy
i podszedł do biurka, na którym stał telefon.
- Halo... Czy to... hmmm... pan Qwilleran? - spytał niepewny głos.
- Tak, słucham.
- Tu mówi Fiona z Lockmaster. Fiona Stucker.
- Oczywiście, poznaję pani głos. Przykro mi z powodu sobotniego wieczoru, ale
wszyscy byliśmy poruszeni śmiercią pani Inglehart, ciężko byłoby w takiej chwili świętować.
- Hmmm... tak, to przykre. Była miłą staruszką.
- Wybiera się pani na pogrzeb?
- Raczej nie. Muszę być w pracy.
Zapanowała niezręczna cisza, w czasie której Qwilleran słyszał w tle przytłumione
głosy.
- Jak Robin znajduje się w roli zwycięzcy?
- Jest niezwykle podekscytowany. Ma zaledwie siedemnaście lat, wiedział pan o tym?
Znów zapadła cisza i Qwilleran wypełnił ją konwencjonalnym pytaniem:
- Macie dobrą pogodę? W Pickax był piękny dzień.
- Tu też jest ładnie.
Uciekł się do zawodowej wymówki.
- Przykro mi, ale będę musiał kończyć, mam tekst do napisania.
- Och, przepraszam - powiedziała. - Steve chciał, żebym zadzwoniła do pana w
pewnej sprawie.
- Związanej z czym?
- Hmmm... Czy nie chciałby pan kupić stadniny?
- Stadniny?
- Jest jedna na sprzedaż, on mówi, że to dobry interes.
- Obawiam się, że to nie moja działka, Fiono.
- To stadnina Ambertonów. Steve jest szefem stajni, a Robbie tam pracuje.
- Wiem, ale...
- Dał mi listę rzeczy, które mam panu przeczytać. Czy mogę to zrobić teraz?
- Proszę się nie krępować.
Koko stał na biurku, na tylnych nogach, a przednimi starał się dosięgnąć do
drukarskich przegródek. Qwilleran odepchnął go, słuchając jednocześnie tego, co czytała
Fiona:
- Sześćdziesiąt osiem akrów, jedna trzecia zalesiona. Pastwiska ogrodzone. Osiem
koni, w tym Syn Kardynała. Stajnie dla dwudziestu koni. Dwanaście koni na przechowaniu.
Odnowiony, siedemdziesięcioletni dom z wszelkimi wygodami, wart czterysta tysięcy. Basen.
Historyczna stodoła w obejściu.
Ujęty tym recytatywem, Qwilleran nie zauważył, że Koko wrócił na biurko i strącił
półeczkę z gwoździka. Odbiła się od książki telefonicznej i wylądowała na podłodze. Uwaga
o historycznej stodole skłoniła go do zadania pytania:
- Czy stadnina to dobrze prosperujący interes, czy tylko hobby właścicieli?
- Steve mówi, że gospodarstwo zarabia na siebie. Hodują i trenują konie. Biorą konie
na przechowanie i organizują lekcje jazdy.
Przez głowę Qwillerana galopowały dzikie myśli.
- Czy jest już na rynku? Czy wszystko jest spisane przez brokera?
- Jeszcze nie, pan Amberton chce sprzedać stadninę bezpośrednio. Steve mówi, że ma
kilku chętnych.
- Chciałbym pomówić o tym z panem Ambertonem.
- Nie ma go, wyjechał do Arizony. Steve odwiózł go wczoraj na lotnisko, ale ma
wszystkie potrzebne informacje, to znaczy Steve je ma, może pan z nim porozmawiać.
- Jest tam? Daj mi go.
- Jest... nie, jest w stajni, ale chętnie się z panem spotka. W środę ma wolne.
- Dobrze, w środę po południu. Przekaż mu, żeby miał konkretne dane: fakty i liczby.
- Hmmm... czy mogłabym przyjść z nim i zabrać ze sobą Robbiego? Chciałabym,
żeby pan go poznał.
- W porządku. Umówmy się na wpół do drugiej.
Qwilleran odkładał słuchawkę w zamyśleniu. Powtarzał sobie, że to jest niedorzeczne!
A może jednak... od prawie czterech lat mieszkał w Pickax i powoli zrastał się z tym
miejscem. Kiedy mieszkał na Nizinach, wiódł cygańskie życie. Zmieniał gazety,
przeprowadzał się z miasta do miasta, szukał wyzwań, przyjmował nowe zlecenia. Obecnie
okoliczności zmusiły go do osiadłego życia w Moose County. Gdyby przeniósł się przed
upływem pięciu lat, utraciłby dziedzictwo Klingenschoenów. Musiał odsiedzieć tu jeszcze
jeden rok.
- No i co ty na to, Koko? - spytał kota, który siedział nieopodal z położonymi uszami i
płasko ułożonym ogonem.
- Yow! - odpowiedział Koko.
Qwilleran bezmyślnie podniósł rozrzucone czcionki. Na podłodze leżały trzy z nich:
królik, skunks i końska głowa.
Rozdział jedenasty
Jadąc na południe do Lockmaster na pogrzeb babci we wtorkowy poranek, Qwilleran
przekroczył granicę okręgu i znalazł się w pięknej krainie koni, pełnej pastwisk, dobrze
utrzymanych stajni i malowniczych płotów. Duży rekreacyjny samochód ruszał właśnie
sprzed snobistycznej farmy, ciągnąc za sobą przyczepę na konia. Można by się przyzwyczaić
do takiego życia: pokazy koni, wyścigi, wystawy, pokazy skoków, powożenie.
Uroczystości żałobne odbywały się w imponującym ceglanym kościele, który stał
przodem do parku Inglehartów, nad brzegiem rzeki. Po ceremonii Qwilleran pojechał na
cmentarz z rodziną MacDiarmidów.
- Babcia była ostatnią Inglehart, która mieszkała w okolicy - powiedział Kip. - Inni
rozsiani są po całym kraju. Wygląda na to, że mamy duże migracje. Stare rodziny się
wyprowadzają, a osiedlają się nowe. Konie przyciągają do nas nowych przybyszów.
- Czy według ciebie Lockmaster to dobre miejsce do życia? - spytał Qwilleran.
- A co, myślisz o przeprowadzce? - odwzajemnił się pytaniem wydawca. - Jeśli tak, to
mamy dla ciebie miejsce w gazecie, damy twoją kolumnę na pierwszą stronę.
Stary cmentarz mieścił się na zalesionym wzgórzu. Babcia Inglehart została
pochowana w dużym rodzinnym grobowcu, którego zwieńczeniem był potężny pomnik
upamiętniający założyciela miasta. Kiedy trumnę spuszczano do grobu, zaprzyjaźnieni
członkowie Towarzystwa Przyjaciół Ptaków uwolnili z klatek gołębie. Żałobnicy unieśli
głowy, śledząc lot ptaków wysoko na niebie.
- Szkoda, że tak krótko ją znałem - powiedział Qwilleran. - Tylko ona mogłaby mnie
przekonać do podpatrywania ptaków.
W drodze powrotnej z cmentarza Kip pokazywał Qwilleranowi znane hodowle koni:
Klub Jeździecko-Strzelecki, budy Hodowli Psów w Lockmaster, Klub Polujących na Lisy i
inne atrakcje związane z lokalnymi zamiłowaniami. Pogrążona w myślach Moira siedziała,
milcząc, obok niego.
- Czy hodowla koni to dobry interes? - zapytał Qwilleran z tylnego siedzenia.
- Wątpię. Po mojemu tutejsze farmy to tylko wyznaczniki społecznego statusu albo
obsesje koniarzy - powiedział Kip. - Lubisz konie? Jeździsz konno?
- Koń jest stworzeniem, które szczerze podziwiam, ale nigdy nie żywiłem szczególnej
potrzeby, aby któregoś dosiąść.
- Ambertonowie sprzedają swoją stadninę. Mają dobre sztuki i najlepiej urządzone
gospodarstwo.
- Hodowla koni to ryzykowne przedsięwzięcie, musisz o tym pamiętać - dodała
spokojnie Moira.
- Co wiecie o szefie ich stajni?
- O Stevie? Jest tu od niedawna - odpowiedział Kip - ale ludzie mówią, że jest
wyśmienitym trenerem. Sam widziałeś, jak Syn Kardynała pobiegł w sobotnim wyścigu. Z
tego, co wiem, Steve zna ten biznes od podszewki.
- Skąd pochodzi?
- Z różnych miejsc: Nowego Jorku, Kentucky, Tennessee, tak mi się zdaje.
- Dlaczego pracuje w Lockmaster? - spytał Qwilleran.
Kierowca nie odpowiedział od razu. Poprawił najpierw dłonie na kierownicy i spojrzał
w boczne lusterko.
- Wydaje mi się, że podoba mu się otoczenie... i możliwość podróżowania.
Ambertonowie jeżdżą na imprezy po całym kraju.
Moira wyprostowała się na siedzeniu i odezwała ostrym głosem:
- Dlaczego nie powiesz mu prawdy, Kip? Odwróciła się twarzą do Qwillerana.
- Wpadł na Nizinach w tarapaty. Był oskarżany o nielegalny doping.
- Jestem pewny, że teraz jest czysty - usprawiedliwiał się Kip.
Samochód zwalniał i Moira zaczęła odpinać pas.
- Być może - kontynuowała - ale większość hodowców się go boi.
Wyskoczyła z samochodu przed siedzibą agencji ubezpieczeniowej, w której
pracowała.
- Mam nadzieję, że następnym razem zobaczymy się w przyjemniejszych
okolicznościach. - Na pożegnanie pomachała mu dłonią.
- Dlaczego nie zostaniesz w mieście, moglibyśmy zjeść razem kolację - zaproponował
Kip.
Nagle Qwilleran zapragnął wrócić do Pickax.
- Dzięki za wszystko, ale na piątą muszę być w domu.
- W porządku. A przy okazji. Pickax oferuje wysoką nagrodę w sprawie VanBrooka.
Umieściliśmy wczoraj krótką notkę w naszej gazecie.
- Mam nadzieję, że to przyniesie jakieś rezultaty - odpowiedział nieobecny myślami
Qwilleran.
Zastanawiał się nad tym, co powiedziała Moira.
- Gdzie cię podrzucić?
- Zaparkowałem przed kościołem... Czy Moira jest uprzedzona do Steve'a?
- Cóż, to nie jest zły facet... ale wiesz, wszyscy byliśmy na przyjęciu sylwestrowym w
Klubie Łowieckim - była afera i bijatyki. Steve dał się tam poznać od, nazwijmy to,
porywczej strony. Delikatnie mówiąc, Moira się wściekła. Nadal się dąsa. To w sumie nic
poważnego, był pijany. Lubi alkohol i lubi kobiety.
Qwilleran zabrał z parkingu samochód i podjechał do budki telefonicznej. Zadzwonił
do Polly do biblioteki.
- Mała poprawka. Zdążę do domu na kolację. Jeśli jesteś wolna, to możemy coś zjeść
w „Old Stone Mill”.
Polly przyjęła propozycję i Qwilleran wracał do Pickax, łamiąc niejeden przepis
drogowy.
Koko powitał go skocznym tańcem, co oznaczało, że na sekretarce czeka na niego
wiadomość. Odsłuchał ją i natychmiast oddzwonił do Susan Exbridge, podejrzewając, że są
jakieś nowe informacje w sprawie Dennisa Hougha.
- Kochanie, mam wspaniałe wieści! - wykrzyknęła. - Prawnik Hilary'ego z Lockmaster
dzwonił do mnie w sprawie likwidacji jego majątku. Był u mnie dzisiaj, żeby to omówić. To
Torry Bent z „Summers, Bent & Frickle”, osobiście reprezentuje firmę.
- Czy mogłaś zobaczyć dom Hilary'ego?
- Tak, miał klucz. Przekazał mi go po tym, jak uznał, że wzbudzam zaufanie i mam
uczciwą twarz. To przedziwne miejsce, mówię serio. Pokoje na górze są pełne pudeł z
książkami, ale po sam sufit, a jeden pokój jest pełen martwych roślin!
- Co zrobisz z książkami?
- Bóg jeden wie! Jest tyle używanych książek, że ceny lecą na łeb na szyję, ale
sprawdzimy wszystkie pudła - to dopiero robota - mam nadzieję, że znajdziemy jakieś cenne
egzemplarze. Edd Smith z pewnością nam doradzi.
- Z przyjemnością pomogę wam otwierać pudła - zaofiarował się ochoczo Qwilleran. -
Jestem dobry w sortowaniu książek, a od jutra nie mam nic w planach.
- Qwill, jesteś kochany! Co powiesz na wtorek rano? Zabiorę cię na lunch. Zabrałam
Torry'ego na lunch do „Old Stone Mill”, był pod ważeniem.
- Restauracji czy towarzystwa?
- I tego, i tego. Jeśli dobrze go wyczuwam, to jest z niego niezły uwodziciel. A do tego
rozwodnik!
Na tej wesołej uwadze skończyli rozmowę. Qwilleran zapisał w kalendarzu spotkanie
na wtorek rano. Była to jedna z tych rzeczy, o której nie wspomniałby szefowej biblioteki.
Kiedy odbierał Polly z jej przebudowanej wozowni, miała na sobie jaskrawą różową
bluzkę i szary kostium przeznaczony na wyjścia.
- Ten kolor pasuje do ciebie - zauważył. - Jak się nazywa?
- To kolor fuksji. Nie uważasz, że jest zbyt intensywny?
- Ani trochę.
Droga do „Old Stone Mill” nie była długa i spędzili ją, wymieniając się uwagami na
temat pogody: spadków i wzrostu ciśnienia, wilgotności powietrza i widoczności, tego, co
było wczoraj, i tego, co dzisiaj. W restauracji zaprowadzono ich do ulubionego stolika
Qwillerana. Zamówili jak zwykle wytrawną sherry dla niej i wodę squunk dla niego. Kiedy
podano im szklanki, unieśli je na zdrowie.
Nie mówili nic, aż w końcu Polly odezwała się:
- Na czyim pogrzebie byłeś w Lockmaster?
- Babci Vicki Bushland. Osiemdziesiąt osiem lat, zapalona obserwatorka ptaków.
Polubiłabyś ją.
- Widzę, że ostatnio ciągnie cię do Lockmaster.
- To przyjemna okolica. Jest tam na sprzedaż stadnina, która mogłaby być inwestycją
dla Fundacji K. Myślę, że nie musiałbym się specjalnie przekonywać do koni.
- Ale nie zamieszkałbyś tam, prawda?
- Nie od razu, ale to piękna posiadłość.
Qwilleran uraczył Polly bogatym opisem stadniny Ambertonów.
- Jutro czekam na delegację ze stadniny w sprawie omówienia szczegółów.
- Widzę, że podchodzisz do tego bardzo poważnie.
- To kusząca perspektywa, ale mam jedno zastrzeżenie. Szef stadniny to bardzo
kompetentny człowiek, ale ma ciemną przeszłość. Mai nie tylko reputację pijaka i
kobieciarza, ale też musiał zrezygnować z pracy na Nizinach z powodu oskarżeń o nielegalny
doping koni wyścigowych. Szkoda. Wspominałem już chyba o nim. Nazywa się Steve
O'Hare.
Polly odstawiła nagle szklankę i pobladła.
- Dobrze się czujesz? - spytał.
- Trochę kręci mi się w głowie, to nic. Nie zjadłam lunchu, próbuję trochę schudnąć -
uśmiechnęła się. - To przez sherry.
- Zaraz poprosimy o zupę - dał znak kelnerce. - Zjedz rogalika, posmaruję go masłem.
I nie przejmuj się odchudzaniem, podobasz mi się taka, jaka jesteś teraz.
Kiedy podano kurczaka i Polly odżyła, mówił dalej:
- Czy zdajesz sobie sprawę, że to nasza pierwsza wspólna kolacja od dziesięciu dni?
Straciliśmy dwa weekendy! To się nam jeszcze nie zdarzyło.
- Tak, wiem - odpowiedziała przepraszająco. - Jesteśmy dla siebie stworzeni, dwa
ostatnie lata były najpiękniejszymi w moim życiu, najdroższy.
- Mógłbym powiedzieć to samo... Co będzie dalej?
Podano steki z halibuta w brokułach i suflet z cukinii i żadne z nich nie udzieliło
odpowiedzi.
Walcząc z małą rybią ością, Polly spytała:
- Coś... nowego... w składzie jabłek?
- Nie poznałabyś sadu. Ostatnia burza przyniosła wiele zniszczeń, ale połamane
gałęzie już usunięto. Od kiedy zaczęło się zwiedzanie, wokół domu kręci się więcej osób. Ci,
którzy żałują pięciu dolarów na wstęp, próbują dostać się na gapę. Zamówiłem rolety, ale to
potrwa trzy tygodnie.
- Tkaniny już dotarły?
- Tak, i są już powieszone. Spodobają ci się. Najdłuższa zwisa z poręczy najwyższej
antresoli, mam nadzieję, że jest bezpieczna. Zaczepiliśmy ją na paskach, a w naszym domu
stosujemy się do prawa Yum Yum: Jeśli coś da się odczepić, rozwiązać, rozpiąć albo zrzucić,
zrób to! Zaczynała od rozwiązywania sznurowadeł, a teraz zabiera się do szuflad kuchennych.
Zasłony mogą być następne na liście. Na razie przyglądam się uważnie, jak na nie reaguje.
Zmienia się jej nawet głos. Ma już pięć lat, to mimo wszystko dojrzała kocica. Dosyć często
wydobywa z siebie bardzo stanowczy kontralt, które brzmi jak „nie!”
- A co Koko o tym wszystkim sądzi? - spytała.
- Ma własne przyzwyczajenia. Ostatnio zaprzyjaźnił się z kardynałem w sadzie, nie
ma to jak znajomość zawarta przez kuchenne okno. Zdarzyła się jedna zastanawiająca rzecz:
koń o imieniu Syn Kardynała wygrał piąty wyścig w sobotnich zawodach. Ciekawe, czy to
przypadek. Być może Koko potrafi obstawiać zwycięzców! Byłby wtedy bardzo cennym
zwierzęciem... Mówiłem ci, że spotkałem kobietę, która grała w Henryku VIII? To nieśmiała,
drobna kobieta na emeryturze, którą VanBrook wykreował na królową Katarzynę, akt godny
Pigmaliona, który musiał znacznie podbudować jego ego.
Qwilleran był nadzwyczaj gadatliwy, co świadczyło tylko o tym, że brakowało mu
towarzystwa Polly bardziej, niż sobie z tego zdawał sprawę. Ona z kolei była wyjątkowo
cicha i ograniczała się do zadawania pytań.
W pewnym momencie zapytała:
- Czytałeś list, który jedenastoletnia dziewczynka napisała do wydawcy „Moose
County coś tam” w zeszłym tygodniu?
- Z zasady nie czytam niczego, co napisały jedenastoletnie dziewczynki - oznajmił
Qwilleran, przyjmując ton zrzędliwego starca.
- W piątkowej gazecie ukazało się wiele odpowiedzi. Wiedziałam, że nie ma cię w
mieście, więc zrobiłam dla ciebie kopie. Dotyczą problemu Tipsy.
- Problemu? Jakiego problemu?
- Przeczytaj oryginalny list, to będziesz wiedział, o co chodzi.
List Debbie Watts z Kennebeck został wydrukowany ze wszystkimi młodzieńczymi
błędami, od widoku, których Qwillerana skręcało w dołku.
Mam jedenaście lat i jezdem w piontej klasie. Babcia kazała mi napisać. Mamy
rodziny album. Jest tam zdjencie mojej babci kiedy była dziefczynkom. Pracowała w
restałracj „U Tipsy”. Zrobili jej zdjencie z Tipsy przed wejźciem. Ona muwi, że Tipsy miała
białe łabki. Jej łabki som białe na zdjenciu.
- Hmmm... - powiedział Qwilleran, rozważając w myśli konsekwencje tego odkrycia. -
Na portrecie w restauracji ma czarne stopy.
- No właśnie! Jeśli nagroda ma pójść do kota najbardziej przypominającego Tipsy, to
czy oznacza to, że ma on mieć białe czy czarne łapki? A teraz przeczytaj odpowiedzi.
Pierwsza była podpisana przez panią G. Wilson Goodwinter z West Middle
Hummock. Nazwisko należało do starej rodziny z tradycjami, a osiedle należało do
wpływowych.
Mała Debbie ma rację. Córka mojej gospodyni pracuje w domu opieki na Nizinach.
Jednym z jej podopiecznych jest stary żeglarz, który poznał Tipsy w czasach, kiedy mieszkała
u Gusa Timberlanda. Gus pochodził z Moose County. Podczas Wielkiego Kryzysu wrócił do
okręgu i założył restaurację. Wziął wtedy do siebie Tipsy i nazwał lokal jej imieniem. Żeglarz
opisuje Tipsy jako kotkę z białymi łapkami. Nie ma co do tego wątpliwości.
- To źle wróży Hixie i jej pomysłowi.
- Czytaj dalej - poinstruowała go Polly.
Następny list był od Margaret DeRoche z Sawdust City.
Kuzyn mojego męża był artystą. To on w latach trzydziestych namalował portret Tipsy.
Był człowiekiem prawym i nigdy nie namalowałby czarnych stóp kotu, który takowych nie
posiadał. Piszę, ponieważ od trzech lat nie ma go już wśród żywych i nie może się dzisiaj
bronić. Nazywał się Boyd Smithers i podpisywał płótna swoimi inicjałami.
- Akcja się zagęszcza - powiedział Qwilleran. - Tu jest jeden z izby handlowej
Kennebeck. Idę o zakład, że są za czarnymi łapkami.
Od pięćdziesięciu lat Tipsy z czarnymi stopami jest symbolem miasta Kennebeck i
znanej wszystkim restauracji. Dwa pokolenia mieszkańców Kennebeck wychowywało koty z
czarnymi łapkami i nazywało je Tipsy. Dlaczego nagle odwracać kota ogonem?
- Przeczytaj ten od Samanty Campbell. Jest sekretarką Towarzystwa Historycznego.
W nawiązaniu do dyskusji prowadzonej na łamach gazety pragnę zauważyć, że w
archiwach Towarzystwa Historycznego znajdują się wycinki dotyczące Tipsy, z
nieodżałowanej „Pickax Picayune”. Krótki artykuł z 1939 roku opisuje Tipsy jako „całą
białą z czarną łatką na głowie”. Tekst z tej samej gazety z 1948 roku odnosi się do „czarnych
skarpetek Tipsy”. Wspominam o tym, aby podkreślić konieczność akuratności w publicznej
prasie, jako że wycinki trafiają do historycznych archiwów. Dziękuję.
- I my dziękujemy pani, pani Campbell - skomentował Qwilleran. - Powinienem
zabrać do restauracji Koko i poddać ją testowi syjamskiego nosa. On umie odróżnić prawdę
od fałszu.
- Nie bierzesz tego na poważnie, Qwill. Przeczytaj ostatni. Napisała go Betty Bee
Warr z Purple Point.
Moja babcia, która jest w domu starców i ma poważny artretyzm w rękach, pamięta,
że człowiek o imieniu Gus przywiózł Tipsy do Kennebeck w czasach kryzysu. Ów Gus zamówił
u malarza portret kotki. Kiedy później sprzedał swój lokal w latach czterdziestych, nowi
właściciele zapłacili mojej babci, która malowała trochę dla przyjemności, żeby
przemalowała łapki na czarno. Twierdzili, że w ten sposób obraz zyska na wyrazistości.
Babcia zdaje sobie sprawę, że postąpiła niesłusznie, godząc się na taką propozycję, ale w
tamtych czasach potrzebowała pieniędzy.
- To najbardziej lepka sprawa od czasów papierowego samolotu, który latał na
posiedzeniu rady miejskiej, ale Hixie i izba handlowa będą musieli sobie poradzić. Ja jestem
tylko sędzią i mam inne sprawy na głowie.
- Czy to tajemnicze morderstwo VanBrooka tak cię niepokoi? - spytała Polly, zdając
sobie sprawę, że pytania bez odpowiedzi mogą zamęczać go miesiącami.
- Nie, raczej tajemnica jego tożsamości. Czy był rzeczywiście tym, za kogo się
podawał? A może był oszustem? Podejrzewam to drugie. Koko od samego początku wiedział,
że jest w nim coś fałszywego. Kot potrafi wyczuć, jeśli coś nie jest prawdziwe. Czy to są
wąsy, czy podróbka indyka.
Polly westchnęła.
- Czy myślisz, że Bootsie będzie kiedykolwiek równie sprytny jak Koko?
- Na pewno nie z takim imieniem. Brakuje mu godności. Pamiętaj, imię Koko brzmi
Kao K'o-Kung... Zjesz deser?
- Nie, dziękuję. Lepiej nie.
- Kawy?
Polly zawahała się, a potem odezwała słodkim głosem:
- Może na kawę pójdziemy do mnie?
Później tego wieczoru, kiedy żegnali się w jej wozowni, Polly powiedziała niewinnie:
- W ten weekend może być ostatnia okazja na podglądanie ptaków na zalewiskach.
Może pojedziemy?
- Pewnie - powiedział Qwilleran, przełykając ślinę. - Moglibyśmy też polecieć z
Lanspeakami do Chicago na mecz.
- Byłoby fajnie - powiedziała.
Qwilleran przyjechał do domu podniesiony na duchu i pełen energii, ale była już
północ i jego towarzysze chcieli tylko otrzymać swoją wieczorną przekąskę i iść spać.
Qwilleran zamknął się w gabinecie, aby kontynuować lekturę biografii sir Edmunda
Backhouse'a. Jaka ogromna jest różnica między brytyjskim sinologiem, który miał osobowość
zjednującą rzesze przyjaciół i eleganckie maniery, a VanBrookiem, który miał tylko ego i
lekceważenie wobec świata.
Następnego dnia wstał rano, żeby nie spotkać się z krytykancką i plotkarską panią
Fulgrove. Unikał jej, pisząc tekst do piątkowego wydania w redakcji gazety bądź idąc w
odwiedziny do Eddingtona Smitha. Kupował Polly kaszmirowe rękawiczki w domu
towarowym Lanspeaków, szare, żeby pasowały do szarego zimowego płaszcza.
Kiedy realizował czek, spotkał w banku Hixie Rice.
- Przejmujesz się zamieszaniem wokół autentycznego wyglądu Tipsy? - spytał.
Odrzuciła do tyłu włosy.
- To nie jest problem, Qwill. Zyskujemy tylko na rozgłosie. Przyznamy po prostu dwie
nagrody. Jedną za popularny wizerunek Tipsy z czarnymi łapkami, a drugą za autentyczne
podobieństwo. Nie zapomnij, że czekamy na ciebie jako gościa na obiedzie przed
konkursem... Masz ochotę na lunch?
- Nie mogę. Spodziewam się w składzie gości.
Punktualnie o godzinie pierwszej trzydzieści na drodze od strony
Trevelyan Trail pojawiła się półciężarówka z delegacją ze stadniny Ambertonów.
Fiona niosła pudełko chusteczek, ubrana w niesprecyzowany strój, który otulał jej drobną
sylwetkę. Za nią, kołysząc szerokimi ramionami, szedł rudobrody koniarz, a na końcu
wolnym krokiem posuwał się chłopak, niski i drobny jak jego matka, z kciukami
zaczepionymi o tylne kieszenie spodni. Obaj mężczyźni mieli na sobie ciemne dżinsy i
granatowe nylonowe marynarki z insygniami Ambertonów: czerwonym kardynałem
wyszytym na kieszonce na piersi.
Qwilleran powitał ich przy drzwiach i zaprosił do foyer. Wchodzili powoli, kołysząc
ze zdziwienia głowami na boki i z góry na dół.
- Och, nigdy nie widziałam niczego podobnego! - wykrzyknęła Fiona.
- Hej, dzieciaku, co ty na to? - Steve kiwnął na Robbiego.
Robbie pokiwał głową i wymienił z trenerem półuśmiech, który Qwilleran odczytał:
„Mamy cię, ptaszku, masz kasy po pas. Ta chałupa kosztowała kilka baniek”. Kilka lat temu
podobna myśl napełniłaby go niesmakiem, ale teraz zdołał się już przyzwyczaić do tego, że
patrzono na niego, jakby miał wytatuowane na czole miliony Klingenschoenów.
Fiona odezwała się pierwsza:
- Panie Qwilleran, to jest mój syn Robbie.
- Gratulacje, młody człowieku, widziałem twój bieg w sobotę. Świetny pokaz!
Chłopiec pokiwał głową, wyraźnie zadowolony. Qwilleran poprowadził ich do
miejsca, w którym stały luksusowe fotele w kolorze owsianki.
- Usiądziecie?
Chłopak spojrzał najpierw na jasną tapicerkę, a potem na swoją matkę.
- W porządku, masz czyste spodnie, dopiero co je uprałam.
Jej syn jest niemy, pomyślał Qwilleran. Nikt mi o tym nie wspominał.
- Czy ktoś ma ochotę na szklankę jabłecznika? - spytał.
- A ma pan może piwo? - zapytał Steve.
- Ja i Robbie napijemy się jabłecznika - powiedziała Fiona. Matka i syn siedzieli
blisko siebie na kanapie. Steve rozparł się wygodnie na drugiej i rzucił marynarkę na dywan.
Syjamczyki obserwowały przybyszów z poręczy pierwszej galerii. Steve zauważył je.
- Czy to są koty?
- Syjamskie.
- Dlaczego mi się przyglądają?
- Nie przyglądają się, tylko z daleka nie widzą wyraźnie.
Trener wskazał kciukiem na pozostałość sadu.
- Co się stało z pana drzewami?
- Kilka lat temu zaatakowały je szkodniki - wyjaśnił Qwilleran. - Zeszłotygodniowa
burza też zrobiła swoje. Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, żeby pozbyć się starych
spróchniałych drzewek.
- Byłoby tu niezłe pastwisko, gdyby zechciał pan przyjąć kilka koni.
- Niestety obowiązują mnie miejskie zakazy: żadnych koni, bydła, świń, kurczaków i
gęsi w granicach miasta.
Popijając drinki, goście przyglądali się kominkowi, antresolom, drabinom i
masywnym krokwiom.
- Czytałem w „Lockmaster Logger”, że jeden facet się tu powiesił.
- Do czego służy drabina? - spytał Robbie.
On mówi! - pomyślał Qwilleran.
- To rodzaj wyjścia ewakuacyjnego. Przyniosłeś dla mnie informacje o stadninie,
Steve?
- Oczywiście!
Wyjął kopertę z kieszeni marynarki i podał ją Qwilleranowi.
- Mam te dane od Ambertona. Chce się z tobą spotkać i pokazać ci stadninę po
powrocie z Arizony.
- Skąd stadnina czerpie dochody?
- Z hodowli koni, ich sprzedaży, nagród za wyścigi, przechowywania i trenowania
koni, lekcji jazdy. W Lockmaster jest wiele bogatych rodzin, które chcą, żeby ich dzieci brały
lekcję jazdy i wygrywały nagrody.
- Czy poprowadziłbyś stajnię?
- Oczywiście, tym właśnie się zajmuję.
- Czy masz referencje?
Kiedy trener zawahał się, Qwilleran dodał:
- Muszę podkreślić, że nie mam własnych pieniędzy. Wszystkie przedsięwzięcia
finansowe są realizowane przez Fundację Klingenschoenów i muszę przedyskutować każdą
decyzję z powiernikami. Będą chcieli znać twoje kompetencje i przebieg dotychczasowej
pracy. Także dlaczego odchodziłeś z poprzednich miejsc pracy i tak dalej. Steve kichnął i
Fiona podała mu pudełko chusteczek, mówiąc:
- Mogę to dla ciebie napisać, Steve.
Steve potarł palcem brew.
- Uff, gorąco tu.
- To przez uczulenie - wyjaśniła Fiona. - Ma gorące i zimne dreszcze. Qwilleran
zwrócił się do Robbiego.
- A na czym polega twoja praca w stadninie?
- Pomagam Steve'owi - odpowiedział chłopak, rzucając szybkie spojrzenie na matkę.
- Jest w tym bardzo dobry - powiedziała Fiona z matczyną dumą. - Będzie jeździł w
wielkich wyścigach, kiedy dorośnie, prawda, Steve?
Trener znowu kichnął.
- Powinieneś wziąć zastrzyki na to uczulenie - zasugerował Qwilleran.
- To samo mu mówiłam.
W tym momencie na balkonie zapanowało poruszenie. Rozległo się sapanie i
drapanie, a potem oba koty wystrzeliły jak kule armatnie: w górę po rampie, przez kładki,
wokół dachu i znowu w dół aż na pierwszy balkon, skąd zanurkowały w dół jak pociski z
bombowca. Koko wylądował na oparciu kanapy dokładnie za Steve'em, a Yum Yum na jego
kolanach. Trener cofnął się zaskoczony, a Fiona piszczała.
- Jezu! Co tu się dzieje!
- Przepraszam, właśnie wzięliśmy udział w siedemnastym wyścigu Pickax -
powiedział Qwilleran.
Koko nie ruszał się z oparcia kanapy: na sztywnych nogach, z wyprężonym grzbietem
i ogonem zagiętym w końską podkowę. I wtedy kichnął: szfff. Brzmiało to tylko jak szept, ale
w słonecznym świetle, które wpadało do wnętrza przez trójkątne okna, widać było obfitą
mgiełkę śliny opadającą na szyję Steve'a.
Trener przetarł kark chusteczką.
- Chyba czas już na nas.
- Dziękuję za informacje - powiedział Qwilleran, machając kartką. - Jeśli prześlesz
nam swoje CV, przejrzymy je. Mam nadzieję, że powiernicy będą zainteresowani.
- Chodź, Robbie - powiedział Fiona. - Powiedz panu dziękuję za jabłecznik.
Goście podnieśli się. Podnosząc z ziemi marynarkę, Steve zauważył coś na podłodze.
Podniósł mały metalowy przedmiot z głową konia wytłoczoną na jednej ze ścianek.
- Co to jest?
- To stara czcionka drukarska. Koty porozrzucały je ostatnio.
- Mógłbym użyć jej na pierwszej stronie „Plotek ze Stajni”.
- Weź ją, będzie mi miło.
- Och, to bardzo uprzejme z pana strony! - wykrzyknęła Fiona.
- Proszę nie zapomnieć chusteczek.
- To ostatni numer - powiedział Steve, kładąc gazetę na stolik. - Są w nim wszystkie
wyniki z wyścigu.
Qwilleran odprowadził delegację do samochodu, czyniąc uwagi na temat pogody i
możliwości deszczu. Kiedy wrócił do składu, Yum Yum próbowała wyjść spod sofy, a Koko
zabawiał się darciem na strzępy ostatniego wydania „Plotek”. Przytrzymywał papier
przednimi łapkami i zaciskając strony w zębach, potrząsał energicznie głową. Qwilleran
śledził proces systematycznej destrukcji, podziwiając jej skuteczność. Czy to papier, a może
farba drukarska pobudzały tak Koko? Już po raz drugi Koko postąpił podobnie z końską
gazetką.
Raptem Koko porzucił swoje niszczycielskie dzieło. Podniósł głowę i wyciągnął szyję
w kierunku wejścia. Trwało to moment i kot rzucił się do okna przy drzwiach. W tym samym
momencie dał się słyszeć strzał, a za chwilę triumfalny śmiech. Qwilleran skoczył do drzwi.
W dół alei pędził samochód, a na ziemi, w pobliżu krzaków, leżało małe czerwone ciałko.
- Mój Boże! - wysapał. - Ten głupi dzieciak zastrzelił kardynała!
Rozdział dwunasty
Qwilleran wykopał dołek w ziemi, w pobliżu krzewów, i pochował dostojnego kardynała w
puszce po kawie, żeby uchronić jego małe ciałko przed dzikimi zwierzętami i bezpańskimi
psami, które wbrew miejskim rozporządzeniom pojawiały się znikąd i rozkopywały ziemię w
poszukiwaniu resztek. Koko przyglądał się tym zabiegom z kuchennego okna ze zmrużonymi
oczami. Kiedy Qwilleran wrócił do środka, kot miauczał i chodził pod drzwiami.
- Dobrze, wyjdziemy i oddamy cześć poległym - powiedział spokojnie Qwilleran,
mimo że zaciskał z gniewu zęby.
Podniósł oba koty. Yum Yum zaczęła się wyrywać i wić, ale Koko miał widoczną
ochotę wyjść. Jak tylko znalazł się na zewnątrz, poszedł wprost do miejsca, gdzie ptaszek
spadł na ziemię, później powąchał miejsce, gdzie został pochowany. W końcu udało się go
zachęcić do spaceru wokół składu i po dziesięciu minutach, kiedy dzwonek telefonu wezwał
ich do środka, był gotów wrócić. Przewrócił się na bok i zaczął czyścić łapki.
Dzwoniła Mildred Hanstable, jedna z sędziów w konkursie na temat Tipsy.
- Jesteś zły - stwierdziła po tym, jak Qwilleran warknął, podnosząc słuchawkę.
- Nie jestem zły - jestem wściekły jak cholera! Ktoś zastrzelił kardynała na moim
podwórku.
- Wiesz, kto to zrobił?
- Tak, i obedrę go ze skóry. Popamięta mnie do końca życia. Co jest? Czyżby odwołali
konkurs?
- Nie, ale nie ucieszy cię ta wiadomość. Mamy być w „Tipsy” na kolacji o szóstej.
Dzisiaj po południu jestem umówiona do fryzjera, a potem mam wolne, na wypadek gdybyś
chciał mnie zaprosić. Chętnie wzmocnię się drinkiem przed kolacją z szefem. Lyle jest takim
sztywniakiem!
- To tylko pozory - zapewnił ją Qwilleran. - Lyle Compton to kociak udający
angielskiego byka.
- Tak czy inaczej mam olbrzymią ochotę zobaczyć skład bez towarzystwa pięciuset
płatnych gości, którzy tłoczyliby się za mną i przede mną. Wiesz, byłam na dniu otwartym.
- Będziesz mile widziana - odpowiedział szorstko.
Koko nadal wylizywał łapy, a Yum Yum wciąż symulowała śpiączkę, mimo że
odżyła, jak tylko minęła groźba wyjścia na dwór. Qwilleran spojrzał na zegarek. Delegacja
zdążyła już zapewne dotrzeć do Lockmaster, chyba, że Steve zatrzymał się na drinka.
Zadzwonił do domu Bushlandów.
- Cześć, tu Qwill. Jak mogę skontaktować się z Fioną?
- Coś cię martwi, Qwill? Masz smutny głos - zapytała zaniepokojona Vicki. - Miała
być u ciebie ze Steve'em i Robbiem kilka godzin temu.
- O tak, byli tu i ten łobuz zastrzelił na moim podwórku ptaka, kardynała! Chcę
zamienić kilka słów z jego matką, zanim powiem mu do słuchu.
- Tak mi przykro, Qwill. Poproszę, żeby do ciebie zadzwoniła. Ma mi pomóc w
przygotowaniu jutrzejszego myśliwskiego śniadania.
- Zrób to. Ale nie później niż o piątej.
Przyjazd Mildred Hanstable podziałał kojąco na Qwillerana. Zdrowa, szczęśliwa,
towarzyska i krągła kobieta w jego wieku roztaczała wokół siebie aurę dobroci, która
przyciągała ludzi i zwierzęta. Syjamczyki przywitały ją wylewnie, wyczuwając w jej
przepastnej torbie paczkę domowych przekąsek.
Mildred usiadła na sofie i ułożyła fałdy luźnego ubrania, które miało kamuflować jej
obfite kształty. Zaprzestała walki z tuszą i koncentrowała się na ukrywaniu nadmiaru ciała.
- Jestem szczęśliwsza - wyznała Qwilleranowi - odkąd uznałam, że natura stworzyła
mnie do puszystych kształtów. Jestem prototypem matki ziemi. Po co z tym walczyć?...
Odpowiedź na pytanie, którego nie zadałeś, brzmi: tak, napiję się szkockiej. Powiedz mi,
Qwill, jak to jest pławić się w takiej przestrzeni? - zatoczyła ramieniem koło, wskazując na
przestronne wnętrze składu.
- Duże otwarte przestrzenie są w porządku, ale przywykłem do czterech ścian i drzwi.
Zamiast pokojów mam tu części: część przedpokojową, część biblioteczną, część jadalnianą.
Będę czynił honory domu w części barowej, która znajduje się obok części stołowej.
Wszystko to jest nijakie.
Podał drinki i miseczkę orzechów na metalowej tacy, prezencie od dekoratorki wnętrz.
- Część kuchenna jest bardzo gustowna. Masz zamiar nauczyć się gotować? Myślisz o
małżeństwie? - zapytała figlarnie. Mildred uczyła zajęć praktycznych w liceum w Pickax i
proponowała Qwilleranowi, że nauczy go gotować jajka.
- To ostatnia rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy - powiedział, podnosząc z ziemi kilka
czarnych klocków porozrzucanych na marokańskim dywanie.
- Co to jest, Qwill?
- Zacząłem kolekcjonować stare czcionki drukarskie. Koty ciągle wykradają je z
przegródek, które wiszą w części bibliotecznej.
- Dlaczego nie umieścisz ich gdzie indziej?
- Nie ma takiego miejsca, do którego syjamczyki się nie dostaną. Jeśli trzeba będzie,
rozbujają żyrandol, żeby się gdzieś dostać. - Pokazał jej małą metalową blaszkę zamontowaną
na drewnianym klocku. - To ich ulubiony znaczek. Odczytuję to jako zamówienie na królika
w potrawce. Czy wiesz, jak przyrządzić królika?
- Oczywiście! Tak samo jak kurczaka. Kiedy wyszłam po raz pierwszy za mąż, Stan
często przynosił z polowania króliki. Co niedzielę robiłam potrawkę belgijską.
- Czy byłabyś tak miła, żeby zrobić większą ilość dla kotów? Kupiłem mrożonego
królika u Toodle'a.
- Wiesz przecież, że zrobię to z radością. Czy mogłabym cię prosie o przysługę?
Teraz, kiedy wyprowadziłeś się już ze swojej wozowni, czy nie zgodziłbyś się, żeby
wolontariat przyszpitalny urządził w niej sklep z pamiątkami? Potrzebujemy centralnej
lokalizacji.
- Wciągnę was na listę - powiedział - ale Rada do spraw Sztuki chciała w niej
otworzyć galerię, a Towarzystwo Historyczne sklep z antykami. Właściwie to waham się, czy
ją oddać, boję się zimy w składzie. Koszty ogrzewania i odśnieżania mogą być horrendalne.
- Jeśli stać cię na karmienie kotów homarem, to stać cię i na ogrzewanie.
Jak gdyby słowo „homar” było zrozumiałe w języku syjamczyków, oba koty zjawiły
się przy kanapie, a Mildred ciągnęła dalej:
- Ojciec jednego z moich uczniów prowadzi schronisko dla zwierząt. Powiedział mi,
że para kotów może mieć rocznie dwanaście kociąt, a po dwóch latach sześćdziesiąt trzy. W
ciągu dziesięciu lat rozmnożą się do osiemdziesięciu milionów bezpośrednich potomków.
- Tipsy żyła pięćdziesiąt lat temu. Nic dziwnego, że w okolicy jest tyle biało-czarnych
kotów.
- Schronisko jest pełne niechcianych kotów i kociaków. Poza tym setki bezdomnych
kotów włóczą się po okolicy: zagłodzone, przemarznięte, giną pod kołami samochodów.
- Mildred, co ty chcesz mi powiedzieć? - wiedział, że jest fanatycznym orędownikiem
beznadziejnych spraw.
- Moim zdaniem Fundacja Klingenschoenów powinna rozpisać kampanię na rzecz
darmowego kastrowania. Hixie Rice mogłaby ją zorganizować. Potrzebujemy reklamy,
programów w szkołach, wolontariuszy - przeszkodził jej telefon.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran.
Odebrał telefon w strefie bibliotecznej.
- Och, panie Qwilleran! - wykrzyknął roztrzęsiony głos w słuchawce. - Okropnie mi
przykro z powodu ptaka! Robbie tego nie zrobił! Chciał wypróbować broń Steve'a, ale bym
mu nie pozwoliła. Steve lubi, hmmm, strzelać do celu, wie pan...
- Doceniam to, że pani zadzwoniła - odpowiedział sztywno. - Przepraszam, że
oskarżyłem pani syna. Będę miał dużo do powiedzenia Steve'owi na temat tego bezmyślnego
czynu!
Kiedy wrócił do salonu, Mildred próbowała się właśnie wydobyć z głębokiej sofy.
- Myślę, że już czas, żebyśmy ruszyli w drogę - oświadczyła.
- Zanim wyjdziemy, chciałbym zasięgnąć twojej rady względem prania. - Zaprowadził
ją do suszarni, w której na wieszakach wisiały żółte ręczniki, żółte koszule i żółte bokserki.
- Mój ulubiony kolor!
- Ale nie mój - skwitował Qwilleran.
- Zostawiłeś coś w kieszeni, kiedy nastawiałeś pranie? Co to było? Wiesz?
- Gałązka z zielonymi listkami i purpurowym kwiatem.
- Skąd ją wziąłeś? Dlaczego tam była? Może jestem niedyskretna?
- To długa historia - odpowiedział wymijająco. Zanurzyła twarz w ręczniku.
- To może być szafran. Kiedyś dodawałam go do gotującego się ryżu, nadawał mu
piękny kolor. Wiesz, ile dzisiaj kosztuje szafran? Dwanaście dolarów za szczyptę! Sklepy
przestały go nawet sprowadzać.
- Dlaczego jest taki drogi?
- Cóż, uzyskuje się go z wnętrza maleńkiego kwiatka, tyle wiem. Próbowałeś
wybielacza?
Do Kennebeck pojechali samochodem Qwillerana. Mildred narzekała na śmieci
wzdłuż drogi i rosnące ceny akcesoriów plastycznych, a Qwilleran rozmyślał nad
wewnętrznym ogrodem VanBrooka. Jeśli ten człowiek hodował szafran, to w jego małym
pokoju złożony był zbiór wart około dwudziestu tysięcy dolarów. Musiałby go oczywiście
rozprowadzić po sklepach w całym kraju. Jeśli oświetlał ogród, to mógł zbierać plon do
pięciu razy w roku. Lukratywne zajęcie jak na dyrektora wiejskiej szkoły... A może, pomyślał
Qwilleran, VanBrook znał jeszcze inne zastosowanie szafranu? Czyżby dało się go palić?
Nauczył się czegoś na Wschodzie? Jeśli tak, to zapasy warte były o wiele więcej. Jakie
jeszcze sekrety kryły się w jego pudłach?
Zanim przyszło mu do głowy jakieś satysfakcjonujące go wyjaśnienie, dojechali do
restauracji „U Tipsy”. Przywitała ich Hixie Rice. Odprowadziła ich do stolika pod
sfałszowanym portretem czarnonogiej Tipsy. Lyle Compton był już na miejscu i popijał
martini.
- Poinstruuję was krótko, a potem pójdę do uczestników konkursu w budynku loży, po
drugiej stronie ulicy.
Wyciągnęła dwa pliki zdjęć.
- Tu są finaliści w obydwu kategoriach, jest ich pięćdziesięciu. Przejrzyjcie je przy
drinkach i wybierzcie najbardziej podobnych kandydatów, opierając się na wskazówkach.
Kiedy zobaczycie je na żywo, zdecydujecie, który jest najzabawniejszy i najsłodszy... To by
było na tyle. Na chodnikach zbierają się już ludzie, ale otworzymy dopiero za godzinę.
Hixie wyskoczyła z jadalni z ogromną pewnością siebie, po której ją rozpoznawano.
- Zamawiam jeszcze jednego drinka - oznajmił Compton, obdarzając dwójkę jurorów
grymasem pełnym poirytowania.
- Nie jestem przekonana do podwójnej nagrody, która opiera się na fałszerstwie. Jakie
wartości przekazujemy młodym ludziom? - wyraziła swoją wątpliwość Mildred.
- Nikt mi nigdy nie powiedział, jaka jest nagroda - dodał Qwilleran.
- Nie czytasz swojej własnej gazety? - skarciła go. - To skrzynka jedzenia dla kotów,
dwadzieścia dwa kilogramy kociego żwirku i weekend dla dwojga w Minneapolis.
- Zacznijmy od fałszerzy - zadecydował kurator, podnosząc plik zdjęć czarnonogich
kotów. Był przyzwyczajony do przewodniczenia wszelkim zebraniom. - Jak wszyscy wiemy,
cechą charakterystyczną jest tak zwany kapelusz, czarna łatka na oku i uchu. To wyeliminuje
większość z nich.
- Widzę czarne kołnierzyki, mufki, wąsy, okulary, epolety i opaski, ale ani jednego
kapelusza.
Mildred wyłowiła jedno zdjęcie kota z kapeluszem z troczkami.
- Odłóż je, to może być nasz zwycięzca.
- Czy wszyscy finaliści stawią się tu osobiście? - spytał Qwilleran.
- To dobre pytanie. Z pięćdziesięcioma kotami w jednym pokoju możemy się
pożegnać z słodkimi minkami.
Kandydatów z białymi stopami było znacznie mniej, a wśród nich znalazły się tylko
trzy w kapeluszach, przy siedmiu finalistach w konkurencyjnej kategorii.
- Udało się? - spytał Hixie, pojawiając się niespodziewanie w sali jadalnej.
- To najlepsze, jakie udało się wybrać. Mildred rozłożyła na stole dziesięć zdjęć.
- W porządku. Teraz odwróćcie je na drugą stronę, znajdziecie tam kody: W-2, B-6,
B-12, i tak dalej. Dobrze? Kiedy koty będą przechodzić przed wami, każdy będzie w
towarzystwie osoby z wypisanym kodem. Jeśli wyśledzicie któryś z wybranych numerów,
poproście go na scenę. Potem przysuńcie się do siebie i podejmijcie ostateczną decyzję. Nie
spieszcie się, zwłoka podgrzeje tylko emocje... Czy wszystko jasne? Przyjdę po was za
godzinę. Smacznego!... Czekajcie tylko, aż zobaczycie te rozentuzjazmowane tłumy! To
największe wydarzenie, jakie miało kiedykolwiek miejsce w Kennebeck! Przy okazji, mamy
dla was koszulki „słodszy i zabawny”, jeśli macie ochotę je włożyć.
- Żartujesz, prawda? - spytała Mildred.
Jurorzy patrzyli, jak Hixie opuszcza restaurację. Za każdym razem, kiedy ktoś otwierał
drzwi z ulicy, dobiegały ich okrzyki.
- To mi wygląda na zamieszki! - zauważył Lyle. Zamówili steki i Compton zwrócił się
do Qwillerana:
- Moja żona mówi, że zwiedzanie twojego składu zakończyło się olbrzymim
sukcesem.
- Słyszałem, cieszę się jednak, że nie było mnie wtedy w mieście.
- To prawda, zwiedzający byli wręcz porażeni pomysłem tkanin dekoracyjnych, które
zwisają z poręczy balkonów, ale litografie ze zwierzętami wzbudziły wiele kontrowersji.
Dlaczego ludzie tak nie lubią nietoperzy? To takie milutkie małe zwierzątka i zjadają tony
komarów!
- Są odrażające - powiedział Compton.
- Skądże! - Mildred była zawsze gotowa bronić słabszego. - Kiedy byłam w drugiej
klasie podstawówki, nasz nauczyciel miał nietoperza w klatce. Podawaliśmy mu okruszki
kanapek na wierzchołkach ołówków.
- Są obślizgłymi małymi potworami.
Mildred z oburzeniem odpierała zarzuty szefa.
- Nazywaliśmy go Boppo. Był bardzo czysty - zawsze mył się jak kot. Miał jasne
oczy, miękkie uszka i mały różowy pyszczek z ostrymi ząbkami.
- Które przenoszą wściekliznę. Mildred zignorowała tę uwagę.
- Zwisał do góry nogami na haczykach, a potem chodził, podpierając się łokciami.
Taki był z niego klaun. Zapewne obaj panowie wiecie, że skrzydła nietoperza są cudowną
lekcją aerodynamiki dla projektantów.
- Wiem tylko - powiedział z niesmakiem Compton - że przy obiedzie wolałbym
rozmawiać o czym innym.
Rozmawiali więc o wyścigach, wątpliwych zaletach turystyki, sukcesie Henryka VIII i
sprawie VanBrooka. Po kawie, kiedy Mildred zostawiła ich na chwilę, kurator skulił ramiona
i nachylił się do Qwillerana.
- Póki nas nie słyszy - powiedział - mam ci do przekazania coś poufnego. Pytałeś o
referencje Hilary'ego, więc sprawdziłem trzy college'e, które rzekomo przyznały mu tytuły.
Jedna instytucja w ogóle nie istnieje, w dwóch pozostałych nigdy o nim nie słyszeli.
Qwilleran ściszył głos:
- Nie dziwi mnie to, mam dowody, że drobne kłamstwa ma we krwi.
- Mówię ci to oczywiście nieoficjalnie. Nie widzę powodu, żeby to rozgłaszać, teraz,
kiedy nie żyje. Zrobił dla nas dużo dobrego, nawet mimo tyrańskich skłonności.
- Zadziwiające, że miał taką erudycję, albo przynajmniej stwarzał takie pozory.
- Sprawdziłeś Stowarzyszenie Aktorów?
- Tak, i tu kolejna biała plama. Nie ma żadnego śladu, że był profesjonalnym aktorem.
Ale grał nieźle - Compton rozejrzał się. - Nadchodzi. To jeszcze nie wszystko.
Porozmawiamy później.
- Tłum próbuje siłą wedrzeć się do budynku loży. Mam nadzieję, że będą w stanie nad
nim zapanować w czasie konkursu.
W tej chwili wpadła zdyszana Hixie z wypiekami na policzkach.
- Jest więcej ludzi, niż się spodziewaliśmy. Przyszła cała drużyna skautów. Trzy
pierwsze rzędy są zajęte przez seniorów z domu starców. Każdego kota wspiera od dziesięciu
do dwunastu zwolenników. Nie liczyliśmy na taki sukces. Straż pożarna zablokuje zaraz
wejścia do budynku. Wszystkie miejsca siedzące są już od dawna zajęte, a większość z tych
ludzi, którzy są na zewnątrz, to uczestnicy konkursu. Nie możemy zacząć, aż wszyscy nie
będą w hallu, nie możemy też wyrzucić tych, którzy przyszli pierwsi.
- Włączcie alarm przeciwpożarowy.
- Możemy w czymś pomóc? - spytała Mildred.
- Przypnijcie tylko znaczki sędziowskie i zajmijcie swoje miejsca na scenie.
Zaprowadzę was tylnimi drzwiami.
- Czy muszę koniecznie przypinać ten znaczek? - spytał Qwilleran. - Wolałbym
pozostać anonimowy, kiedy zacznie się strzelanina.
Hixie przeprowadziła ich do budynku loży. Ich pojawieniu się na scenie towarzyszyły
gwizdy i oklaski. Usiedli przy długim prezydialnym stole, przykrytym czarnym filcem, na
którym stał olbrzymi kosz pełen kocich zabawek wypełnionych walerianą, wspaniałomyślny
prezent od organizatorów dla każdego z uczestników konkursu.
Rzędy składanych krzeseł były już wypełnione, a napływający wciąż tłum ustawiał się
w przejściach. Z tyłu sali członkowie izby handlowej ubrani w okolicznościowe koszulki
próbowali opanować wzburzone masy. Ci, którzy mieli ze sobą kocich finalistów, dawali
głośny wyraz swojemu niezadowoleniu. Zdominowani przez służby porządkowe stłoczyli się
w hallu. Wkrótce pomieszczenie pełne było wykłócających się rodzin i miauczących kotów.
Niektóre ze zwierzaków były na rękach, inne czekały w koszykach, ale wszystkie były biało-
czarne i wszystkie bez wyjątku były nieszczęśliwe.
- Coś mi mówi, że to się nie uda - powiedział sucho Compton.
Na scenie pojawił się przewodniczący izby handlowej, którego autorytet miał pomóc
w przywróceniu spokoju i wyjaśnieniu niespodziewanej sytuacji. Jak można się było
spodziewać, został wygwizdany. Podniósł rękę i zaczął krzyczeć do mikrofonu, ale nie udało
mu się zwrócić uwagi publiczności. Nie było słychać nic z wyjątkiem hałasu. Właściciele
kotów wygrażali pięściami w kierunku sceny. Matki krzyczały, że ludzie tratują im dzieci.
Dwa trzymane na rękach koty rzuciły się na siebie i splotły w krwawej walce. Emocje
sięgnęły zenitu, kiedy ogromny kocur wyrwał się swojemu opiekunowi i wskoczył do kosza z
maskotkami. Nagle każdy kot, który był w stanie wyrwać się z objęć albo zerwać się ze
smyczy, podążył za przykładem kocura. Koty skakały po siwych głowach seniorów,
zajmujących pierwsze rzędy. Stół prezydialny zapełnił się walczącymi kotami, a w powietrzu
unosiły się kocie kłaki. Jurorzy zanurkowali pod stół dokładnie w momencie, kiedy na scenę
wkroczyła policja. Raptem włączyły się przeciwpożarowe spryskiwacze.
- Na miłość boską, wynośmy się stąd! - krzyczał spod stołu Lyle Compton.
Cała trójka wyczołgała się za scenę i uciekła tylnymi drzwiami. Przez moment stali
zszokowani, próbując złapać oddech. Pierwsza odezwała się Mildred.
- Jestem za tym, żeby pójść do „Tipsy” na drinka.
- Ja też jestem za - zgodził się jej szef.
- Szkoda, że Moose County nie ma telewizji - podsumował Qwilleran. - Ekipy
miałyby materiał na ogólnokrajowe wiadomości. Było wszystko: zwierzęta, dzieci, starcy, a
nawet krew!
Main Street była zablokowana przez policyjne samochody i służby pomocnicze.
Migotały czerwone i niebieskie światła, a ludzie szeryfa próbowali opanować chaos. Karetki
czekały w pobliżu. Pierwszeństwo dawano jednostkom straży pożarnej. Jedynym rozsądnym
sposobem, żeby dostać się do restauracji, było okrążenie ulicy i wejście kuchennymi
drzwiami.
W barze panowała względna cisza. Skołowani jurorzy opadli na krzesła. Tego
wieczoru nie zobaczyli już Hixie i jak tylko na zewnątrz zapanował spokój, z przyjemnością
wrócili do domu.
Qwilleran odciągnął Lyle'a na stronę.
- Co jeszcze miałeś mi powiedzieć o VanBrooku? Wspominałeś, że to nie koniec
historii.
- To nie jest jeszcze oficjalna wiadomość - zaczął poufnym tonem kurator - i nie
rozmawiałem o tym na razie z radą szkoły, ale jego adwokat powiadomił mnie, że VanBrook
zapisał cały swój majątek systemowi oświaty w Pickax. Szczerze mówiąc, uważam, że
zasłużyliśmy na to.
Qwilleran był sceptyczny wobec nowych faktów.
- No i gdzie jest haczyk? Musicie nazwać szkołę jego imieniem?
- Nic podobnego, chociaż moglibyśmy nazwać po nim bibliotekę. Jego zbiór
biblioteczny liczy podobno dziewięćdziesiąt tysięcy tomów.
Później tego wieczoru Qwilleran zadzwonił do Susan Exbridge.
- O której zaczynamy rozpakowywanie książek?
- Co powiesz na dziewiątą? To kupa roboty, prawdopodobnie brudnej roboty. Włóż
stare ciuchy - poradziła.
- Nie miałabyś nic przeciwko temu, gdybym zabrał Koko? Ma nos jak pies myśliwski,
jeśli chodzi o rzadkie książki.
- Kochanie, rób tak, żebyś był zadowolony.
Qwilleran był podekscytowany, rewelacje o VanBrooku odsunęły na bok fiasko
konkursu.
- Co powiedziałybyście na odrobinę sportu, dzieciaki? - złożył syjamczykom
propozycję. - Spróbujcie czegoś nowego!
Wyciągnął urządzenie do puszczania baniek i rozrobił w misce wodę z płynem do
zmywania. Zanurzył urządzenie w mydlinach i dmuchnął w nie, bańka pękła mu na nosie. Za
drugim razem było już trochę lepiej. Tym razem na kółku powstała duża tęczowa bańka, która
w świetle reflektorków migotała jak szlachetny kamień. Stopniowo wypracowywał technikę.
- No dobra. Idźcie na dół! - rozkazał kotom, uderzając dla wzmocnienia efektu ręką w
balustradę. - Na dół, mówię! - ale koty chciały iść na górę, było już późno, zazwyczaj spały o
tej porze. Zostały na balkonie. Żeby zachęcić je do zejścia na dół, puszczał w powietrze
kolejne bańki, patrzył, jak leniwie dają się unosić przez ruch powietrza, aż pękały wysoko pod
dachem. Na syjamczykach zabawa nie robiła najmniejszego wrażenia. Spoglądały na
zachowującego się irracjonalnie przedstawiciela gatunku Homo sapiens, który przechylał się
przez balustradę, dmuchając w rurkę i machając do tego ręką. W końcu znudzone wyminęły
go na rampie i spokojnym krokiem pomaszerowały do swojego pokoju.
- Ach, te koty! - westchnął Qwilleran.
Rozdział trzynasty
Czwartek dwudziesty drugi października był jednym z najbardziej pamiętnych dni w czasie
czteroletniego pobytu Qwillerana w Pickax. Zaczął się dość normalnie. Qwilleran wstał,
nakarmił koty, odmroził sobie na śniadanie rogalik i nałożył Koko szelki. Schylił się też po
Yum Yum, mając nadzieję, że spodoba jej się pomysł spaceru, ale tym razem stanęła
okoniem, skręcona w literę S. Koko, przeciwnie, wyprostował się na swoich umięśnionych
brązowych nogach i naprężył smycz, gotowy do wymarszu na Goodwinter Boulevard. Przez
dwie minuty i siedem sekund, według zegarka Qwillerana, Yum Yum pozostawała w
niewdzięcznej pozycji, zastygła jak kamień. Z męczeńską miną czekała, aż Qwilleran zdejmie
jej obróżkę. Potem odeszła zwinnym krokiem syjamskiej kotki, która osiągnęła swój cel.
Kilka chwil później Susan Exbridge podjechała swoim dostawczym samochodem.
Qwilleran postawił koszyk z Koko na tylnym siedzeniu. Kiedy wyruszyli w drogę do domu
VanBrooka, zapytał:
- Czy miałaś okazję spędzić trochę czasu w domu Hilary'ego?
- Kilka poranków - powiedziała. - Popołudniami muszę otwierać sklep, ale powoli
zyskuję obraz jego kolekcji. Wieczorem sprawdzam w książkach o sztuce. To doprawdy
fascynujące!
- Znalazłaś coś cennego?
- Zdecydowanie! Jest tam japoński parawan z kolorowymi końmi ze złotymi
akcentami, za który końskie towarzystwo z Lockmaster da się pokroić. Znalazłam też
cudowną wazę Cloisonne, wysoką na sześćdziesiąt centymetrów, którą sama chętnie bym
zatrzymała. W lakowych szafkach były pochowane różne drobiazgi: inro, netsuke i
wachlarze. To naprawdę bardzo podniecające! Hilary miał zabójczą kolekcję wachlarzy.
- Wachlarzy? - powtórzył Qwilleran, wątpiąc, czy dobrze usłyszał.
- Rozkładanych wachlarzy z patyczkami z kości słoniowej i ręcznie malowanym
jedwabiem. Większość z nich była sygnowana. Żeby poznać ich właściwą wartość, muszę
polecieć do Chicago. Masz ochotę się wybrać? - dodała figlarnie.
- A co z pokojami na piętrze?
- Ach, to śmieci. Wyrzuciłam wory suchych roślin. Ale jest tam sporo lamp, które
można sprzedać.
Qwilleran pomyślał, że mogła wyrzucić zbiór szafranu albo czegokolwiek innego, co
VanBrook uprawiał w tym pokoju, wart dwadzieścia tysięcy dolarów.
- Nie zabrałam się do książek. Większość kartonów jest zaplombowana, więc
przyniosłam nóż i notes, na wypadek gdybyś chciał robić notatki. Nie wiem, jak powinno się
je sortować, zrobisz, jak będziesz uważał.
- Zastanawiam się, czy Hilary katalogował swoje książki. Powinien mieć katalog.
- Jeśli istnieje jakiś katalog, to znajdziesz go w jego gabinecie na piętrze. To naprawdę
uprzejmie z twojej strony, że mi pomagasz.
- Cała przyjemność po mojej stronie - wymamrotał Qwilleran.
- Yow! - dołączył się głos z koszyka.
Koko przekroczył próg wysokiego hallu w dostojnej pozie palatyna noszonego w
lektyce. Po parterze został oprowadzony na smyczy, żeby uniknąć przypadkowej kolizji z
cennym wazonem. Kot ciągnął w kierunku schodów, co Qwilleran uznał za znaczące. Kot
lubił książki, nie było wątpliwości. Uwielbiał obwąchiwać grzbiety skórzanych okładek,
najprawdopodobniej wyczuwał zapach zwierzęcego kleju. Zawsze znalazł okazję do strącenia
ulubionych tytułów z półki. Żeby zniechęcić koty do tej barbarzyńskiej praktyki, Qwilleran
zamontował w ich pokoju półkę, którą zastawił tanimi wydawnictwami, ale co typowe dla
perwersyjnej kociej natury, koty całkowicie ją ignorowały.
- Gdzie zaczynamy? - spytał Qwilleran, przytrzymując Koko, który wyrywał się na
górę.
W odpowiedzi Koko pognał w kierunku gabinetu VanBrooka, którego cztery ściany
zastawione były od podłogi po sufit półkami na książki. Tam węszył i badał, skacząc bez
wysiłku po ośmiu kondygnacjach półek, podczas gdy Qwilleran szukał katalogu
dziewięćdziesięciu tysięcy książek. Dziewięćdziesiąt tysięcy? Trudno było uwierzyć. Niestety
szuflady były zamknięte, a orientalna szkatułka zniknęła z blatu biurka. Prawdopodobnie
usunął ją prawnik. Obydwa miejsca były idealne do przechowywania podobnego spisu.
- Nie mamy szczęścia - zwrócił się do asystenta. - Lepiej chodźmy do pokoju obok i
zacznijmy rozpakowywać.
Na piętrze znajdowało się wiele dużych pokojów, które początkowo służyły jako
sypialnie, a teraz złożono w nich kartony z książkami. Qwilleran zaczął od pokoju najbliżej
schodów. Był pełen zniszczonych kartonowych pudeł po zupie w puszkach, sosie chili,
whisky i innych artykułach spożywczych. Zgodnie z naklejkami zawierały Toynbe'ego,
Emmersona, Goethego, Gide'a i innych autorów oraz tematyczne zestawy jak na przykład
rosyjskie dramaty, cypryjską historię, komedie z okresu restauracji. Na każdej naklejce był też
umieszczony numer.
- Musi być jakiś katalog - mruczał pod nosem Qwilleran.
Koko nie odpowiadał. Był zajęty osobistym badaniem nieregularnych stosów pudeł,
po których skakał zwinnie jak górska kozica na górze Rushmore. Wkrótce, przemieszczając
się z pudła na pudło, znalazł się na szczycie, gdzie na pudle podpisanym „myśl zachodnia”,
przybrawszy arogancką pozę, obserwował pomieszczenie. W tym samym czasie Qwilleran
zamknął drzwi i zabrał się do rozcinania pudła podpisanego „Dickens A-74”.
Nie był to wybór przypadkowy, Dickens był pisarzem, którego Qwilleran szczerze
podziwiał, ale w pudełku nie było żadnych skarbów, tylko tanie wydania. Qwilleran
zatrzymał się jednak przy nich i zajrzał do ulubionych fragmentów. Pierwszy akapit z Tale of
two cities, opis płaszcza z Klubu Pickwicka i scenę z Opowieści wigilijnych opisującą
skromną kolację w domu Cratchitów znał na pamięć. Pamiętał, jak w każde święta matka
czytała na głos właśnie ten fragment. Dreszcz nostalgii przeszedł mu po plecach. W pokoju
panowała cisza, czasem tylko Koko mruknął albo miauknął. Qwilleran czytał zachłannie Klub
Pickwicka, aż usłyszał dźwięk, którego nie da się pomylić z żadnym innym, dźwięk pazurów
drapiących po nadszarpniętym już papierze. Kot zamyślonego człowieka pilnie skrobał karton
na piątej kondygnacji, opatrzony naklejką „Macaulay A-106”. Ściągnął go natychmiast,
rozchylił brzegi i na samym wierzchu zobaczył słynną Historię Anglii, potem eseje, biografie
i nietrafnie zatytułowany zbiór wierszy Ballady o starożytnym Rzymie. Qwilleran dmuchnął w
wąsy, kiedy zorientował się, że oryginalnie w pudle transportowano puszkowanego łososia.
Koko nie był głupi.
Niemniej jednak Qwilleran zawsze chciał sprawdzić teorię maszynistki, która
twierdziła, że Macaulay używał więcej spółgłosek, podczas gdy Dickens więcej samogłosek.
Siedząc na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, zaczął podliczać na kartce papieru
samogłoski i spółgłoski z wybranych losowo fragmentów z każdego autora. Było to zajęcie
otumaniające umysł i nadwyrężające wzrok, a przede wszystkim niosące rozczarowanie. W
passusie z Dickensa doliczył się trzystu dziewięćdziesięciu spółgłosek i dwustu pięćdziesięciu
samogłosek, podczas gdy przy tej samej liczbie spółgłosek Macaulay użył o osiem więcej
samogłosek. Maszynistka była albo źle poinformowana, albo zwyczajnie żartowała, ale
Qwilleran nie mógł przedyskutować z nią tego odkrycia, gdyż od dwóch lat już nie żyła. Ktoś
uderzył ręką w drzwi i Susan krzyknęła:
- Kawa gotowa! Zejdź na dół!
Qwilleran polecił Koko opiece Dickensa i Macaulaya i zszedł do kuchni.
- Jakieś postępy? - dopytywała się Susan.
- Nie znalazłem jeszcze niczego wartościowego - odpowiedział zgodnie z prawdą.
- A ja znalazłam naczynie z zielonym smokiem datowane na czternasty wiek!
O ile dokumenty nie są podrobione, powątpiewał w myślach Qwilleran.
- Mam przeczucie - powiedziała - że wiele z tych rzeczy powinno pójść do Nowego
Jorku pod młotek. Na Wschodnim Wybrzeżu mogą być warte fortunę.
O ile są oryginalne, pomyślał Qwilleran.
Po kawie Qwilleran wrócił na górę, ale jak tylko otworzył drzwi, Koko wystrzelił z
pokoju jak z procy, zrobił manewr w kształcie litery U i zawrócił do gabinetu, gdzie książki
spoczywały na półkach, a nie w kartonach. Qwilleran rzucił się za nim, ale kiedy wszedł do
pomieszczenia, Koko był już na najwyższej półce i śmiało spoglądał w dół na swojego
prześladowcę.
- Złaź stamtąd! - zażądał stanowczo Qwilleran.
Koko potarł szczęką o gruby tom. Drażnił się, wiedząc, że jest poza zasięgiem.
Qwilleran wspiął się na krzesło i sięgnął po niego. Z niesłychaną zwinnością i uporem
Koko wślizgnął się za rząd książek. Tylko brązowy koniuszek ogona wskazywał miejsce
kryjówki.
- Dostanę cię, młody człowieku, nawet jeśli będę musiał wyciągnąć wszystkie książki
z tej półki!
Postawił krzesło wyżej i zaczął wyciągać tom po tomie, kładąc je sobie na ramieniu.
W końcu skulony zbieg został odsłonięty.
- Ty diable! - Qwilleran pochwycił go w wolną rękę, zszedł z krzesła, rzucił stos
książek na biurko i zamknął kota w drugim pokoju, trzaskając demonstracyjnie drzwiami.
Następnie wrócił do gabinetu, żeby poukładać z powrotem książki, które okazały się zbiorem
osiemnastowiecznej erotyki. Wtedy właśnie zauważył jedną ustawioną z tyłu, za innymi. Były
to Wspomnienia wesołej mleczareczki, oprawione w skórę i opatrzone złotymi napisami.
Qwilleran przytrzymał książkę pod pachą i zszedł z krzesła. Książka zagrzechotała głucho.
Potrząsnął nią i znów wydobył się z niej ten dziwny dźwięk. Ucieszony tym nietypowym
odkryciem, wrócił do pokoju Dickensa i Macaulaya, zamknął drzwi i otworzył książkę. Była
pusta w środku! Tylko sama okładka!
W skrytce znajdował się mały alfabetyczny notes, spojrzał pod literę „D” i znalazł
zapis „Dickens A-74”, pod „M”, obok Miltona, melodramatu, Menckena, myśli moralnej,
znajdował się „Macaulay A-74”. To był katalog, którego istnienie słusznie podejrzewał
Qwilleran. Nieprzydatny w znajdowaniu tytułów, musiał służyć jakimś innym celom,
jakiekolwiek by one nie były. Jeśli VanBrook miał coś do ukrycia, to na pewno nie był to zły
system. W pustej książce znajdowały się też skrawki papieru i dokumenty, ale w tym
momencie liczył się tylko katalog. Wpisy były pogrupowane od litery A do F, co miało
ewidentne odniesienie do sześciu pokojów, w których przechowywano pudła. Przeglądając
katalog, Qwilleran zauważył, że niektóre numery były opatrzone czerwoną kropką. Tak było z
kartonem „Łacińskie A-92”. Koko w pozie sfinksa siedział spokojnie na A-106.
- Musimy znaleźć A-92 - powiedział niecierpliwie Qwilleran, rozstawiając
chaotycznie pudła.
Nie były uporządkowane. Dźwięk ciężkich pudeł uderzających o podłogę wkrótce
ściągnął na górę Susan. Zapukała do drzwi.
- Wejdź! - krzyknął, nie przestając szukać.
- Wpadłeś na coś? - spytała Susan.
- Tak myślę... Znalazłem katalog... Pudełek, nie książek... - poinformował ją,
oddychając ciężko. - Niektóre są zaznaczone czerwoną kropką, szukam A-92.
Znalazł je na dnie stosu, za dwoma rzędami pudeł. Karton po wódce wypełniony był
gramatykami, zbiorami tekstów i tłumaczeń, słownikami angielsko-łacińskimi i dziełami
Cycerona i Wergiliusza.
- To łacina, zgadza się - powiedział z rozczarowaniem - nic poza tym.
- Dobrze, popracujmy jeszcze przez pół godziny, a potem pójdziemy na lunch -
zaproponowała Susan.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przełóżmy to na kiedy indziej. Nie mam co zrobić
z Koko, a i nie jestem odpowiednio ubrany na lunch w „Old Stone Mill”. Jeśli tylko odnowisz
zaproszenie, to jesteśmy do twojej dyspozycji każdego dnia.
Zapakował A-92, odpychając Koko, który próbował wejść do pudła. Potem
pospiesznie zajrzał do kolejnych kartonów, opatrzonych szczególnym czerwonym znakiem.
Znalazł tylko przypadkową zbieraninę książek o różnej tematyce: mitologia nordycka, autorzy
indyjscy, Chaucer, japońska architektura. Jedno pudło zawierało historie słynnych fałszerstw,
oszustów i defraudantów. W ustawieniu pudeł Qwilleran odnalazł pewien klucz. Te z
czerwonymi kropkami znajdowały się zawsze na lewo od drzwi, za dwoma rzędami pudeł.
Policzył oznakowane kartony, było ich pięćdziesiąt dwa, po równo w każdym pokoju.
Kiedy odjeżdżali spod domu VanBrooka, Qwilleran trzymał pod pachą trzy książki.
- Mam nadzieję, że nikt nie będzie się temu sprzeciwiał - powiedział - że pożyczę coś
do czytania. Znalazłem kilka dobrych tytułów.
- Zatrzymaj je - powiedziała. - Nikt się nigdy nie dowie ani nie będzie miał ci za złe.
Między powieściami sir Waltera Scotta wciśnięte były Wspomnienia wesołej
mleczareczki.
Kiedy Susan wysadziła ich przed składem, Yum Yum powitała swojego towarzysza
jak przybysza z innej planety, skażonego radioaktywnymi gazami. Z brzuchem przy ziemi
podkradła się do niego ostrożnie, złapała powiew czegoś złowrogiego i uciekła z opuszczoną
głową i nastroszonym ogonem. Koko, nieporuszony tym przyjęciem, pomaszerował do
kuchni i patrzył znacząco w pusty talerzyk na podłodze, aż w końcu w cudowny sposób
pojawił się na nim kawałek indyka.
Qwilleran rzucił książki na stół w części foyer. Po wytężonej pracy w domu
VanBrooka doskwierał mu głód. Odmroził pudełko chili, małą pizzę i dwie kukurydziane
babeczki. Jedząc w części kuchennej, usłyszał głośne „pac”, a za nim następne „pac”.
Qwilleran nieomylnie rozpoznał w tym odgłos książki uderzającej o gołą podłogę. Zostawił
jedzenie i poszedł rozejrzeć się po parterze. Na terakotowych kafelkach w foyer znalazł dwa
tomy Waltera Scotta. Koko popychał nosem Ivanhoe. Nie wąchał jednak grzbietu, jak to
zwykle czynił, ale przednie rogi. Qwilleran odebrał mu książkę. Było to wydanie z 1909 roku,
w skórzanej miękkiej oprawie, ze złoceniami i okuciami na rogach. Strona tytułowa i
końcowa została wykonana w dekoracyjnym secesyjnym stylu. Wydanie Scotta było lepsze
od Dickensa, ale zniszczone i popękane. Przerzucił kilka stron i wstrzymał oddech. Cała
książka była poprzekładana pieniędzmi! Dziesięciodolarowymi banknotami! W Narzeczonej z
Lammermoor znalazł same dwudziestki. Obie książki pochodziły z oznaczonych pudeł.
Spróbował przeliczyć: pięćdziesiąt dwa pudła... średnio po dwadzieścia książek w jednym...
dwadzieścia do trzydziestu banknotów w każdej... A do tego biorąc pod uwagę inflację i
możliwości inwestycji, kto by trzymał taką gotówkę w domu? Chyba że...
Pobiegł do telefonu i zadzwonił do sklepu z antykami „Exbridge & Cobb”.
- Susan - powiedział - odkryłem coś niezwykłego w oznaczonych kartonach. Zanim
otworzymy kolejne, musisz jak najszybciej ściągnąć tu prawnika... Nie, nie mogę powiedzieć
przez telefon... Tak, mogę się z nim spotkać kiedykolwiek.
Qwilleran zapomniał o chili, wiedział, że pizza będzie zimna, ale w końcu mógł ją
podgrzać jeszcze raz. Ser i pepperoni zniknęły, a w chili zostały tylko strąki. Za to koty były
najedzone i myły się właśnie leniwie. To bez znaczenia, pomyślał, ostatnia rzecz, na którą
miał teraz ochotę, to odgrzewane jedzenie. Zabrał książki do swojego gabinetu, a za nim
podążyły podpasione koty.
Oprócz katalogu w pustej książce były też inne papiery: niezidentyfikowane numery
telefonów zapisane na skrawkach papieru, dokumenty w kopertach kancelarii „Summers,
Bent & Frickle”, kolumny pięciorzędowych albo i więcej liczb, tajemnicze notatki, które
sporządzał dla siebie dyrektor, kalkowane kopie starych umów podpisanych „William
Brookes”. Qwilleran mało z nich rozumiał. Koko, który obserwował wszystko uważnie,
wyciągał czasem łapę, żeby dotknąć któregoś z dokumentów. Yum Yum, wsparta na tylnych
łapach, przetrząsała kosz w poszukiwaniu zgniecionego papieru. Nie potrafiła się oprzeć
papierowej kulce. Szukała jednak na próżno. Qwilleran nauczył się nigdy nie miąć zużytych
kartek, jeśli nie był pewien, że nie polezą w koszu dłużej niż pięć minut.
Wśród papierów, które przyciągnęły uwagę Koko, była koperta podpisana „kopie”.
Oryginały, zgodnie z zapisem, powinny się znajdować w kancelarii „Summers, Bent &
Frickle”. Jedna z nich zatytułowana była „Ostatnia wola i testament Williama Smurple'a”,
datowana była niedawno, bo ósmego września, i przekazywała cały majątek dyrektora
systemowi szkolnictwa w Pickax, dokładnie tak, jak to przekazał Qwilleranowi Lyle
Compton. Na widok kolejnego dokumentu Qwilleran poczuł mrowienie w górnej wardze, co
skłoniło go do sięgnięcia po telefon. Poprosił o połączenie z numerem w Lockmaster i kiedy
uzyskał połączenie, melodyjny głos w słuchawce odezwał się:
- Stadnina Ambertonów.
- Tu mówi Jim Qwilleran z Pickax - zaczął łagodniej, niż zamierzał, pod wpływem
przyjemnego brzmienia jej głosu. - Czy to numer do Steve'a O'Hare?
- Nie, panie Qwilleran, to numer do stadniny. Jego biuro przy stajniach ma własny
telefon.
- To przepraszam.
- Nic się nie stało. Jestem Lisa Amberton. Rozumiem, że jest pan zainteresowany
stadniną. Chętnie pana oprowadzę, jeśli zechciałby pan do nas przyjechać.
- Skontaktuję się z panią w tej sprawie później, ale teraz muszę porozmawiać z panem
O'Hare.
Podała mu numer, zadzwonił do trenera.
- Dobra, Steve. Jestem gotowy do rozmowy - oznajmił. - Jak szybko możesz być w
Pickax?
- Kurcze, to szybciej, niż się spodziewałem, ale mogę przyjechać w każdej chwili.
Chciałbym zabrać panią Amberton, dobrze? Mówi, że chce cię poznać.
- Nie tym razem. Chcę porozmawiać z tobą na osobności, tylko ty i ja.
- Pewnie, rozumiem - powiedział ciepło Steve. - Co powiesz na piątą? Kończę o
trzeciej i muszę się jeszcze odświeżyć. Nie przygotowałem jeszcze tych informacji, o które
prosiłeś. - Kichnął głośno.
- Życiorysu? Zapomnij o tym na razie. Widzimy się o piątej.
Qwilleran poklepał się z satysfakcją po wąsach i zbiegł pewnym krokiem po
spiralnych schodach do kuchni, gdzie włączył ekspres do kawy. Kiedy czekał, aż kawa się
zaparzy, zadzwonił telefon. Qwilleran odebrał w części bibliotecznej. Dzwoniła
zdenerwowana Vicki Bushland.
- Qwill, mieliśmy tu wypadek. Syn Fiony jest w szpitalu. Bardzo się martwimy.
Pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć.
- Jaki wypadek?
- Ćwiczył skoki i koń się potknął. Robbie jest ciężko ranny. Nie miał na głowie
toczka. Fiona szaleje z rozpaczy.
- Kiedy to się wydarzyło?
- Kilka godzin temu. To tragedia! I to tak szybko po pierwszym wygranym wyścigu!
Fiona boi się, że nigdy nie będzie chodził, o jeździe nie ma w ogóle mowy. Ma uszkodzony
kręgosłup.
- Okropne wieści - mruknął Qwilleran. - Rozmawiałem przed chwilą ze Stevem, z
panią Amberton też. Słowem nie wspomnieli o wypadku.
- Są twardzi, cała ekipa Ambertonów - powiedziała Vicki z kroplą goryczy. - Według
nich takich chłopców jak Robbie jest na pęczki. Na jego miejsce mają już dwudziestu! Co
innego, gdyby koniem był Syn Kardynała. Konia trzeba było uśpić.
Qwilleran milczał.
- Fiona mówi, że jesteś zainteresowany kupnem stadniny.
- Powiedzmy to tak: oni są zainteresowani sprzedażą... Jaki jest numer do Fiony?
Zadzwonię do niej.
- Spróbuj dodać jej otuchy. Jest załamana. Jeśli nie będzie jej w domu, spróbuj w
szpitalu. - Vicki podała mu dwa numery.
W szpitalu powiedziano mu, że pacjent jest na operacji, i nie wydano żadnego
oświadczenia o stanie jego zdrowia.
- Czy mogłaby pani zlokalizować jego matkę, Fionę Stucker?
- Połączę pana z oddziałem intensywnej terapii. Wolontariusz, który nadzorował
oddziałową poczekalnię, poinformował go, że pani Stucker właśnie wyszła.
- Czy chce pan zostawić wiadomość?
- Nie, dziękuję, zdzwonię później.
Kiedy odłożył słuchawkę, usłyszał, że Yum Yum pomrukuje do siebie w sąsiedniej
części bibliotecznej, skupiona na indywidualnym przedsięwzięciu. Działo się coś, czego
przebieg Qwilleran chciał zawsze prześledzić. Kotka miała złodziejskie hobby. Kradła
zegarki, długopisy i wszystko, co się świeciło. Łupy składowała pod meblami. Tak jak
podejrzewał, leżała na boku przy kanapie i próbowała wyłowić spod niej ukryty skarb. Tym
razem była to kulka zmiętego papieru. Ku jej niezadowoleniu Qwilleran skonfiskował ją,
wiedząc, że w odruchu podyktowanym naturą drapieżnika będzie chciała ją połknąć.
- Now! - zapiszczała.
- Nie! - nalegał Qwilleran.
To był żółty świstek, którego Qwilleran nigdy przedtem nie widział. Po wygładzeniu
okazał się to być rachunek ze sklepu „Tacky Tack” w Lockmaster za zakup dwóch
podkoszulków. Transakcji dokonano dziewiątego września. Nie było nazwiska klienta, ale
wyglądało na to, że Fiona upuściła go poprzedniego dnia. Z tyłu, nagryzmolone ołówkiem,
widniały wskazówki, jak dojechać do składu Qwillerana. Yum Yum znalazła papier i ukryła
go na potrzeby przyszłej zabawy.
Koty poruszyły się nagle czymś zaniepokojone i Qwilleran zauważył, że ktoś idzie
przez sad od strony Main Street. To było niezwykłe wydarzenie. Mimo że furtka była otwarta,
kiedy było jasno, to większość gości przyjeżdżała do składu samochodem. Tylko kilka osób w
Pickax lubiło spacerować. Człowiek szedł nieśmiałym krokiem i w ręku trzymał książkę.
Qwilleran odłożył rachunek do kieszeni i wyszedł na spotkanie Eddingtonowi Smithowi.
- Znalazłem coś dla pana - powitał go stary antykwariusz.
- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Mogłem ją odebrać.
- Doktor Hal zalecił mi spacery, a nie mam tu daleko, tylko kilka przecznic - oddychał
ciężko. - Mamy ładny dzień, to chyba ostatni ciepły weekend w tym roku.
Qwilleran sięgnął po książkę. Jak większość tomów z antykwariatu Smitha także ten
został odkurzony, ale stan okładki wskazywał na lata przechowywania w wilgotnej piwnicy.
Spojrzał na grzbiet.
- Miasto bratniej zbrodnii To moja książka! - zakrzyknął. - Jest dla mnie wiele warta,
Edd.
- Nie jest mi pan nic winien, panie Q. Chcę, żeby pan ją miał. Jest pan dobrym
klientem.
Qwilleran poklepał drobnego człowieczka po plecach.
- Wejdź i napij się jabłecznika. Pozwól, że cię oprowadzę. Możesz przywitać się z
kotami.
- Byłem tutaj w noc, kiedy zastrzelono pana VanBrooka, ale nie obejrzałem wnętrza,
było za dużo ludzi.
Qwilleran podał jabłecznik z wielkopańskim gestem i wyjaśniał księgarzowi strukturę
budynku: kominek, trójkątne okna, rampy i kładki oraz użycie dekoracyjnych tkanin.
- Ta wygląda jak jabłoń - powiedział Eddington, spoglądając na tkaninę zawieszoną
nad jego głową. Był pod wrażeniem ilości książek na każdym piętrze. Nawet koty w pokoju
na poddaszu miały swoją własną biblioteczkę: Algebra dla początkujących, Anabaza
Ksenofonta i inne tytuły ze stolika po dziesięć centów w jego sklepie. Wchodzili powoli ze
względu na Edda i kiedy wspięli się już na sam szczyt, mogli podziwiać widok parteru.
- Nigdy nie byłem równie wysoko, tak żebym mógł spojrzeć w dół - myślał na głos
Edd.
Yum Yum, która towarzyszyła im w zwiedzaniu, wskoczyła na balustradę kładki
owiniętą zaczepami tkaniny i wygięła się na kształt skrzypiec: ciało wydłużone, przednie nogi
wysunięte do przodu jak szyjka skrzypiec.
- Syjamczyki lubią wysokość - wyjaśnił Qwilleran. - To ich starożytne dziedzictwo. W
świątyniach i pałacach wystawiano je na straż.
- To ciekawe - powiedział Eddington. - Nie słyszałem o tym.
- Tak, przynajmniej tak mówią. Niestety Yum Yum ma zły zwyczaj rozrywania
wszystkiego łapką... Nie! - skarcił ją, poprawiając zaczep tkaniny.
Spojrzała w przestrzeń, dotknięta nagłym atakiem głuchoty, częstą chorobą u
syjamczyków.
- Ktoś idzie - zauważył księgarz. - Lepiej wrócę do mojego sklepu. W wysokich
trójkątnych oknach widać było półciężarówkę zbliżającą się od strony Trevelyan Trail.
- Mam spotkanie o piątej - wymamrotał Qwilleran. Przeczesał wąsy opuszkami
palców. - Byłbym ci wdzięczny, Edd, jeśli zostałbyś chwilę dłużej.
- Robi się późno.
- Odwiozę cię do domu.
- Nie chciałbym sprawiać kłopotów, panie Q.
- To żaden kłopot.
- Nie będę zawalidrogą?
- Zrobisz mi przysługę, Edd. Zostań tylko tutaj i słuchaj.
Qwilleran ruszył w dół rampy.
- I nie pokazuj się! - krzyknął przez ramię.
Księgarz otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie powiedział nic, bo cóż miał
powiedzieć? To była niezwykła prośba dobrego klienta. Na podwórzu przed składem
Qwilleran przywitał Rudobrodego.
- Ładny dzień.
- Tak, ostatni ładny weekend. Ale będzie padać. Wiem to po zachowaniu koni.
- Zazdroszczę ludziom takim jak ty, którzy znają się na koniach. - Qwilleran uciekł się
do grubego pochlebstwa. On sam był ekspertem w kwestii nieprawdziwych komplementów.
- Spędziłem z łajdakami całe życie - powiedział Steve. - Powinienem się już czegoś
nauczyć.
- Wejdź, napij się drinka... Ile czasu zajmuje ci dojazd tutaj? - spytał Qwilleran, kiedy
wchodzili do składu.
- Około pięćdziesięciu minut. Czasem mniej. Lubię szybko jeździć.
- Jedno, o co nie trzeba się martwić, to czerwone światła.
- O tak. Jedyny problem to stare pryki na traktorach albo w ciężarówkach, którzy jadą
środkiem jezdni, jakby to była ich własność.
Steve przyglądał się niepewnie jasnym tweedowym sofom.
- Usiądźmy tam - zaproponował Qwilleran, wskazując w stronę części bibliotecznej -
będzie bliżej do baru.
- Człowieku, jestem za tym. To był ciężki dzień. Chętnie zatankuję. Rzucił marynarkę
na podłogę i opadł ciężko na skórzany fotel z westchnieniem, które brzmiało prawie jak jęk.
- Lufę i piwo, jeśli masz.
Koko zajął strategiczną pozycję na kominku, skąd mógł obserwować gościa. Pośladki
mu drgały, a ogon leżał płasko zwinięty w podkowę.
Bez zbędnych ceregieli Qwilleran postawił puszkę piwa i drinka na stole koło łokcia
Steve'a. Swoją wodę squunk nalał do szklanki na martini.
- Słyszałem, że mieliście wypadek w stadninie - powiedział mimochodem.
Trener odstawił whisky.
- Gdzie to słyszałeś?
- W radiu - skłamał Qwilleran.
- Tak, szkoda. To był dobry koń, obiecujący - trzeba go było uśpić.
- A jeździec? Wstał i poszedł w swoją stronę?
- Do diabła z nim! Robbie jest sam sobie winien. Naciskał za mocno, ryzykował.
Wiesz, jakie są dzisiaj dzieciaki, żadnej dyscypliny! Dobrze mu to zrobi, jeśli będzie musiał
zrezygnować z jeździectwa. Będą inni jeźdźcy i inne konie. Zawsze to powtarzam. Nie można
się przygnębiać podobnymi sprawami.
- Jesteś zadziwiająco refleksyjny.
- Trza być twardym w tym biznesie. Mam też dobre wieści. Chcesz usłyszeć dobre
wieści?
- Za wszelką cenę.
- Pani Amberton zostanie w stadninie po jej sprzedaży. Jest cholernie dobrym
instruktorem, to byłaby paskudna strata, gdyby odeszła. Ma też pomysł na sklep z
akcesoriami do jazdy konnej. Chce go założyć na terenie stadniny. Sprzęt najwyższej jakości,
od butów i siodeł do toczków i apaszek. To będzie duża inwestycja, ale się zwróci. Tutejsze
dzieciaki mają kupę forsy do wydania, a Lisa, to znaczy pani Amberton, nalega, żeby mieli
najlepszy sprzęt, jeśli jeżdżą w jej barwach. Dobry sklep to żyła złota!
- Co to za dzieciaki, o których mówisz?
- Miejscowe, zwariowane na punkcie jazdy na koniach. Niektóre utalentowane, inne
nie, ale dadzą się pokroić za wstążkę i wszystkie chcą się znaleźć w Madison Square Garden.
Na niektórych zajęciach Lisy, to jest pani Amberton, jest ich nawet pięćdziesięcioro. Jeśli
gustujesz w nieletnich panienkach, to mamy je we wszystkich rozmiarach i kształtach.
- Jak często odbywają się zawody?
- Kilka razy w miesiącu. Lekcje są trzy razy w tygodniu. Kosztują fortunę, ale stać ich
na to. Wszyscy w Lockmaster śpią na forsie.
Qwilleran wstał i zwrócił się w stronę baru.
- Powtórka?
- Brzmi nieźle.
- Jeszcze raz to samo?
Trener pokiwał na zgodę.
Koko przyglądał się bacznie instruktorowi. Qwilleran pozwalał mu mówić i pić, aż ten
w końcu zaczął kiwać się na fotelu.
- Dobra, to co myślisz o stadninie, wiesz, o cenie i w ogóle?
- Brzmi kusząco - powiedział Qwilleran - ale najpierw muszę ci zadać pytanie.
- Strzelaj.
- Dlaczego wylądowałeś w Lockmaster?
- Próbowałem w wielu miejscach. Tu jest przyjemnie. Dobre warunki. Zdrowy klimat.
Każdy ci to powie.
- Czy to prawda, że na Nizinach wpakowałeś się w kłopoty? -Qwilleran zadał to
pytanie, jakby pytał o pogodę.
- Co masz na myśli?
- Słyszałem pogłoski o... nielegalnym dopingu podczas wyścigów.
Steve wzruszył ramionami.
- Wszyscy to robili, ale mnie złapali.
- Mamy sprawę do załatwienia - kontynuował Qwilleran spokojnym głosem.
- Tak? A jaką?
- Kiedy byłeś tu wczoraj, zastrzeliłeś ptaka.
- I? Coś w tym złego?
- Tu nie strzela się do ptaków.
- Do diabła! Masz ich milion! Nikt nie zatęskni za tym jednym. Czerwonym nie
odmawiam!
- Jesteś obyty z bronią.
- Tak, dobrze strzelam, na trzeźwo i po pijaku. Spojrzał w górę na Koko.
- Siedząc tutaj, trafiłbym tego kota między oczy - wycelował w Koko z dłoni.
Kot zeskoczył z sykiem na podłogę i najeżony wszedł na górę po pionowej drabince,
prosto na najwyższą kładkę, gdzie usiadł na balustradzie dokładnie nad głową Steve'a.
- Co z nim? - spytał trener.
Qwilleran przewidział atak z powietrza i sam zaplanował atak. Odpowiedział
spokojnie:
- Byłeś trzeźwy czy pijany, kiedy zamordowałeś VanBrooka?
- Co? Odbiło ci?
- Tylko żartowałem. Policja nie może znaleźć podejrzanego, więc pomyślałem, że
byłeś tutaj tej nocy.
- Do diabła, nie! Byłem na ślubie w Lockmaster.
- Przyjęcie skończyło się przed północą. Ty dojeżdżasz tu w pięćdziesiąt minut.
VanBrook zginął o trzeciej.
- Nie wiem, o czym ty do diabła mówisz!
- Jeszcze drinka? - spytał przymilnie Qwilleran. Wstał i skierował się w stronę baru.
Mówił dalej, hałasując butelkami i szklankami. - Wiedziałeś, że VanBrook tu będzie, prawda?
Jakoś się dowiedziałeś.
- Ja? Nigdy nie poznałem gościa! - Steve wstał i szedł w kierunku baru.
- Wiedziałeś, że będzie tu dużo ludzi. Qwilleran wyciągnął z kieszeni żółty papierek.
- Czy to wygląda znajomo? Wypadło z twojej kieszeni, są tu wskazówki, jak dojechać
do składu.
- Kłamiesz! Nigdy tu nie byłem! Nie znałem faceta, o którym mówisz!
- Niepotrzebna ci oficjalna prezentacja, jeśli masz dobry motyw do morderstwa. A ja
przypadkiem znam twój motyw. Mam też martwego ptaka w puszce po kawie, czeka na
badanie w policyjnym laboratorium.
Słysząc to, Steve wyciągnął pistolet, a Qwilleran zanurkował pod barem.
- Nie strzelaj! Mam na górze trzech świadków.
Przez chwilę wszystko zamarło. Zamroczony umysł zmagał się z możliwościami.
Potem dał się słyszeć przytłumiony dźwięk osuwającej się materii. Człowiek spojrzał w górę,
ale było już za późno. Jabłoń spadała prosto na niego. Steve pociągnął za spust, ale kula
zbłądziła pod naporem tkaniny.
Spod kurtyny o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych dochodziły krzyki
i skrępowane ciało próbowało się spod niej wydostać. Qwilleran rzucił się do zamrażarki,
chwycił długi, tępy przedmiot. Zamachnął się nim szeroko i zadał cios wijącej się ludzkiej
masie. Przestała się ruszać.
- Wezwij policję! - krzyknął do Eddingtona, który stał na kładce. - Wezwij policję!
Dzwoń z telefonu w moim gabinecie!
Qwilleran pilnował bezkształtnej skłębionej masy, a księgarz potruchtał anemicznie w
dół na drugi balkon. Przechylił się jeszcze przez balustradę, żeby zapytać ledwie słyszalnym
głosem:
- I co mam im powiedzieć?
Qwilleran cieszył się w Pickax wyjątkową ochroną policji. Jeśli cokolwiek stałoby się
spadkobiercy Klingenschoenów, jego fortuna przeszłaby w ręce dalszych spadkobierców
rozsianych po Wschodnim Wybrzeżu i na zawsze przepadłaby dla Moose County. Po trzech
minutach dwa samochody policji pojawiły się pod domem. Pierwszy przyjechał komendant
Brodie.
- Ciekawe, zaledwie pół godziny temu zadzwonił do nas informator, który wskazał na
tego człowieka. Nie spodziewaliśmy się, że go dostaniemy, a przynajmniej nie tak szybko.
- Kto go wam wystawił?
- Anonimowy rozmówca. Daliśmy mu kod, więc będzie mógł odebrać nagrodę. A tak
w ogóle, to co on tu robił?
- Próbował sprzedać mi stadninę. Mogłem go zabić moim kijem, gdyby jedno z jabłek
nie wytłumiło uderzenia.
- Kijem? A gdzie on jest?
- Włożyłem go z powrotem do zamrażarki.
Brodie mruczał pod nosem, obdarzając Qwillerana tym samym niedowierzającym
spojrzeniem, z jakim patrzył na dwa duże białe kominy.
- Przepraszam - wtrącił się Eddington Smith - ale czy mogę już sobie pójść?
- Pokręć się tu jeszcze przez chwilę, Edd - powiedział Qwilleran - i jeśli Andy nie
będzie cię mógł odwieźć, to ja to zrobię. Co cię skłoniło do odpięcia kurtyny?
- Koty szarpały rogi i ściągały je z zawieszek, więc postanowiłem im odrobinę pomóc.
Czy dobrze zrobiłem?
- Powiedziałbym nawet, że bardzo dobrze. Wykonałeś udany akt dywersji.
Koko siedział z powrotem na szczycie kominka, w pozie, która wyrażała głód.
Spoglądał w dół z dezaprobatą na obcych ludzi w mundurach i zastanawiał się, gdzie jest
łosoś. Yum Yum nie pokazywała się, mimo że oba koty były zazwyczaj nierozłączne w porze
posiłku. Właściwie to kotka, z nowo nabytą umiejętnością asertywnej artykulacji, przejęła
rolę przywódcy stada. Zarządzała kolację głośnym: „n-n-NOW!”
Kiedy policja szukała w składzie zbłąkanej kuli, zimny dreszcz przeszył Qwillerana.
Gdzie jest Yum Yum?
- Nie ma mojego drugiego kota! - wrzasnął. - Chłopaki, próbujcie na dole, ja sprawdzę
galerie!
Rozdział czternasty
Po przeszukaniu składu i nawoływaniach Yum Yum po imieniu nadal nie było
odzewu. Qwilleran wypatrzył ją w końcu na jednej z promieniście ułożonych krokwi pod
dachem. Strzał przeraził ją i chowała się w jednym z rogów, gdzie spotykało się wszystkie
osiem krokwi. Jej uszy oklapły. Żadne pieszczotliwe nawoływania i przekupstwa nie zdołały
przekonać jej do zejścia.
- Co mam zrobić? - Qwilleran spytał Koko, który chodził tam i z powrotem między
kotką a człowiekiem.
Musieli zostawić ją skuloną w odległym kącie. Po niedługim czasie pocisk
odnaleziono w przegródce na czcionki. Utkwił między myszą a sową. Dopiero kiedy
Qwilleran zagotował mrożonego homara, primadonna raczyła się pojawić. Zeszła w dół
rampy zrelaksowanym krokiem, jakby spędziła właśnie tydzień w spa.
- Koty! - zamruczał Qwilleran.
Przyglądał się właśnie, jak pożerają homara, kiedy zadzwonił telefon. Rozległ się
triumfalny głos:
- Qwill, operacja Robbiego się udała! Po rehabilitacji będzie mógł chodzić!
- To bardzo pomyślne wieści, Vicki. Fionie musiało ulżyć. Nie udało mi się złapać jej
w szpitalu.
- Jest tutaj i chce z tobą rozmawiać.
- Dobrze, daj mi ją.
- Panie Qwilleran - mówiła drżącym głosem - nie wie pan, przez co przeszłam. Nadal
nie mogę uwierzyć, że lekarze zdołali go uratować.
- Wszyscy trzymaliśmy kciuki, Fiono.
- Nie dbam o to, czy... będzie kiedykolwiek jeździł, ale obiecał, że wróci do szkoły.
- Mógłby porzucić zainteresowanie końmi i zająć się japońskim.
- Panie Qwilleran - powiedziała z wahaniem. Było jasne, że nie zrozumiała żartu. -
Mam panu do powiedzenia coś strasznego i hmm... nie wiem, jak zacząć.
- Zacznij od początku.
- Robbie mi to powiedział, zanim poszedł na operację. Biedny chłopiec myślał, że
umrze... - przerwała, żeby się nie rozpłakać. - Powiedział mi, że wie, kto zamordował pana
VanBrooka... - skończyła prawie szeptem.
- Mów dalej, Fiono, myślę, że wiem, co chcesz powiedzieć.
- Nie mogę... Nie mogę...
- W takim razie pozwól, że powiem to za ciebie. VanBrook sporządził testament, w
którym uczynił Robbiego swoim spadkobiercą. Czy tak?
- Tak.
- A kiedy Robbie rzucił szkołę, zagroził, że go wydziedziczy.
- Skąd pan o tym wie?
Qwilleran przemilczał jej pytanie. Do tej części scenariusza miał zaledwie
podejrzenia, ale okazało się, że miał rację. Kontynuował:
- Robbiemu przyszedł do głowy pomysł, żeby zabić VanBrooka, zanim zdąży zmienić
testament.
- Nie! To nie był pomysł Robbiego! - zawołała. - Ale rozmawiali o tym, on i Steve.
Myśleli, że za pieniądze VanBrooka będą mogli kupić stadninę... Och! - załkała. - Nie
powiedzieli mi! Mogłam go powstrzymać!
- Kiedy się dowiedziałaś?
- Dopiero kiedy Robbie był... Dopiero kiedy wieźli go na salę. „Mamusiu, czy ja
umrę?” - ciągle to powtarzał.
- Czy to Steve strzelał?
- Tak.
- Czy Robin był z nim w samochodzie?
- Och, nie! Był w łóżku, kiedy wróciłam z teatru. Powiedziałam mu, że nie wybieram
się na przyjęcie. Byłam w domu o pierwszej.
- Jesteś pewna, że Robin nie wyślizgnął się z domu po twoim powrocie?
Westchnęła i zamilkła.
- Nie martw się, Fiono, policja aresztowała Steve'a.
- To ja go wsypałam. Robbie mnie o to błagał. Powiedział, że jest duża nagroda.
Myślał, że umrze... - jej głos załamał się i ryknęła płaczem.
Słuchawkę przejęła Vicki.
- Co się teraz stanie?
- Robbie jest wspólnikiem, ale może współpracować z policją, co zmniejszy wymiar
kary - powiedział jej Qwilleran.
Wkrótce potem zadzwonił uradowany Arch Riker.
- Poskutkowało! - wykrzyknął. - Nagroda skusiła kogoś, kto wskazał mordercę!
Policja aresztowała podejrzanego! Będzie oskarżony o morderstwo. Uwolnili Dennisa od
zarzutów. Powiedz Koko, że może już porzucić tę sprawę!
- Dobrze - Qwilleran powiedział tylko tyle.
- To był ktoś z Lockmaster, tak jak mówiłeś od początku! Wszystko będzie jutro w
gazecie. Przynajmniej raz coś wielkiego wydarzyło się przed terminem zsyłania gazety... Co
jesteś taki cichy? O co chodzi?
- Wiem, co się wydarzyło naprawdę, ale to nie jest przeznaczone do publikacji.
- Ty szczurze!
Następna zadzwoniła Fran Brodie.
- Dennis został oczyszczony z zarzutów! - Wykrzyknęła. - Czy to nie cudowne?... Ale,
ale, słyszałam, że jabłoń sfrunęła! Shaw przyjdzie jutro ją zawiesić.
Sprawa VanBrooka została zamknięta, ale Człowiek Tajemnica miał już na zawsze
pozostać zagadką Moose County. Qwilleran spędził cały piątek z Susan i prawnikiem w domu
przy Goodwinter Boulevard. Wyciągnęli wszystkie oznakowane pudła i wytrząsnęli banknoty
z ponad tysiąca książek.
W sobotę Qwilleran planował wyciągnąć Polly na mecz do Chicago, ale ona wolała
obserwować ptaki na rozlewiskach. Zawarli kompromis i zdecydowali się na piknik z
lornetkami na brzegu Ittibittiwassee. Kiedy przyjechał po nią do wozowni, na chwilę przed
południem, był, delikatnie mówiąc, w podłym nastroju. Miał za sobą nieudaną sesję
puszczania baniek dla niewdzięcznych, ignoranckich syjamczyków i szaleńczą pogoń za Yum
Yum i jej smyczka. Na powitanie wręczył Polly cztery gliniane fajeczki do baniek i
gigantyczne pudełko płatków mydlanych.
- Teraz możesz puszczać bańki Bootsiemu - powiedział opryskliwie. - Lori Bamba
mówi, że koty lubią uganiać się za bańkami.
- Cóż... Dziękuję - Polly nie wyglądała na przekonaną do tego pomysłu. - A twoje, czy
też to lubią?
- Nie, ale one nie uznają siebie za koty... Co trzeba zapakować do samochodu?
- Ty weź składany stolik i krzesła, a ja wezmę kosz. Pamiętałeś o lornetce?
Potem nastąpiła przesadnie czuła scena pożegnania z Bootsiem, której Qwilleran
przyglądał się z niesmakiem, mrucząc coś pod nosem. W końcu ruszyli w stronę
Ittibittiwassee. Minęli miejsce, gdzie trzy lata wcześniej spadł z roweru, i rów, gdzie jego
samochód dachował w zeszłym roku.
Na piknik wybrali płaską, porośniętą trawą łączkę na malowniczym zakręcie rzeki.
Rozstawili stolik i krzesła.
- Spójrz! Tam jest jemiołuszka cedrowa!
- Gdzie? - spytał, podnosząc lornetkę.
- Po drugiej stronie rzeki.
- Nie widzę, nic nie widzę.
- Zdejmij osłony, kochanie. Jest w tym dużym krzaku.
- Tam jest mnóstwo dużych krzaków.
- Za późno. Odleciała.
Polly rozpakowywała papierowy obrus i serwetki.
- Wiatr jest silniejszy, niż się spodziewałam. Będą kłopoty z przygwożdżeniem nakryć
do stołu. Lubisz faszerowane jajka?
- Z mielonymi skorupkami czy bez?
- Przestań, Qwill! Jesteś dzisiaj niemożliwy! A przy okazji - dodała z uniesionymi
brwiami - słyszałam, że spędziłeś cały dzień w domu VanBrooka z Susan Exbridge.
- Czy Kochaneczka szpiegowała mnie teleskopem?
- Szybko! Tam jest samiec szczygła!
- Gdzie? - znów sięgnął po lornetkę.
- Na gałęzi dzikiej wiśni. Ma piękny głos, śpiewa prawie jak kanarek.
- Nie słyszę go.
- Przestał śpiewać.
Polly nalała sok pomidorowy do papierowych kubeczków.
- Co robiłeś w domu VanBrooka? - nalegała. - A może nie powinnam pytać?
- Pomagałem Susan i prawnikowi z Lockmaster otwierać zaplombowane pudła, które
miały zawierać książki. Susan przydzielono do likwidacji majątku pryncypała.
- I co znaleźliście w pudłach?
- Książki... ale jest tam trochę cennych orientalnych dzieł sztuki.
- Wszystkich uradowała wiadomość w gazecie, że przepisał cały majątek na rzecz
szkoły. Poczęstuj się kanapkami, Qwill.
Nałożył sobie na wiotki papierowy talerzyk kanapki z pastą z tuńczyka i jajkami na
twardo z kleistym nadzieniem. Obie potrawy osadzały się na sumiastych wąsach Qwillerana.
- VanBrook miał złożony charakter. Chciałbym pogrzebać w jego przeszłości, może
napisać książkę.
- Słyszałam, że jego dyplomy były sfałszowane.
- Gdzie słyszałaś?
Polly wzruszyła ramionami.
- Krążą takie plotki.
- Podejrzewam, że był genialnym samoukiem - mówił dalej Qwilleran. - Miał kilka
wcieleń, dlatego unikał osobistego rozgłosu w mojej kolumnie. Miał kłopoty albo się
ukrywał... hej! - nagły powiew wiatru porwał papierowy talerzyk z jego dłoni i uniósł go nad
rzekę, jak latający dywan, pozbawiając Qwillerana połówki faszerowanego jajka. - VanBrook
znał japoński i był obyty z Azją. Mógł nakłaniać Amerykanów, żeby inwestowali w fikcyjne
japońskie firmy.
- Czy nie jest to przedziwne zajęcie dla dyrektora szkoły?
- Nie dla VanBrooka.
Qwilleran przypomniał sobie wątpliwe umowy z wnętrza Wspomnień wesołej
mleczareczki. Zastanawiał się nad tajemnicą czerwonych kropek. Nie zamierzał jednak
powiedzieć Polly, że książki z pięćdziesięciu dwóch kartonów były wyładowane banknotami,
i to fałszywymi banknotami.
- Posłuchaj tej modrosójki błękitnej!
- No, nareszcie jakiś ptak o przyzwoitej wielkości i mocnym głosie. Jestem za
modrosójkami błękitnymi i kardynałami. Polly, pogódź się z tym: potrafię odróżnić
bezokolicznik i imiesłów, a nawet neologizm z łącznikiem, ale nie jestem w stanie wyśledzić
sikory dwubarwnej albo oskomika czerwonogardłego.
- Jesteś gotowy na kawę? - spytała, odkręcając termos. - Zrobiłam też czekoladowe
babeczki.
Po kilku ciastkach Qwilleran był bardziej skory do pojednania. Udzielił mu się błogi
nastrój.
- To ma być nasz ostatni ciepły weekend - wymamrotał.
- Podobał mi się nasz piknik - powiedziała. - Każda minuta.
- Mnie także. Jesteśmy dla siebie stworzeni, Polly.
- Jestem najszczęśliwsza, kiedy jestem z tobą, Qwill.
- Powiedz coś z Szekspira.
- „Jest moja szczodrość jak morze szeroka, a miłość moja głęboka jak morze. Im
więcej dam ci, tym więcej zostanie, gdyż nieskończone obie są”.
Qwilleran sięgnął przez stół i ujął ją za rękę. Tę, na której nosiła pierścionek z
kamieniem zodiakalnym, prezent od niego. Z zamyślonymi, poważnymi oczami spojrzał jej w
twarz.
- Chcę ci zadać pytanie, Polly.
Nie odpowiedziała nic, tylko uśmiechnęła się i wstrzymując oddech, czekała, co
powie.
- O czym ty i Steve rozmawialiście na weselu?
Do tej chwili nie wracali do jej przelotnej znajomości z trenerem. Nie mówili nawet o
jego aresztowaniu.
Potrzebowała chwili, żeby zebrać myśli i zmienić wyraz twarzy. W końcu zaczęła:
- Rozmawialiśmy o koniach, moim zainteresowaniu książkami, o „Plotkach ze Stajni”,
o jego uczuleniu, ale przede wszystkim o koniach. Shirley opowiedziała mu o tobie, a ja
opisywałam wszystkie dobroczynne rzeczy, które ty i Fundacja Klingenschoenów zrobiliście
dla Moose County. Kiedy usłyszałam o jego aresztowaniu, zaczęłam się zastanawiać, czy nie
wykorzystał mnie do zapewnienia sobie alibi na noc morderstwa.
- Nie, to nie było potrzebne. Raczej starał się nawiązać kontakt z kimś majętnym.
Stadnina Ambertonów potrzebuje zastrzyku gotówki.
- Kiedy zacząłeś go podejrzewać?
- Kiedy przyjechał w zeszłą środę porozmawiać o sprzedaży stadniny. Zapytał, co się
stało z drzewami w moim sadzie. Gdyby ich wcześniej nie widział, to skąd mógł wiedzieć, że
martwe drzewa zostały wycięte? Poza tym jego samochód nosił ślady lakierowania po prawej
stronie, mniej więcej na wysokości mojej skrzynki pocztowej, ale nie miałem pewności. Nie
mogłem tego złożyć w całość, dopóki Koko nie znalazł teczki z prywatnymi papierami
VanBrooka. Były tam dwa testamenty: jeden z niedawną datą, zapisujący jego majątek na
szkołę w Pickax, i wcześniejszy, według którego jedynym beneficjentem miał być chłopak
stajenny Steve'a.
- Chłopak stajenny? - Polly zmarszczyła twarz.
Qwilleran poczęstował się jeszcze jednym ciastkiem i opisał jej szczególny związek,
jaki łączył VanBrooka z jego gosposią i jej synem.
- Steve wymyślił, żeby pozbyć się VanBrooka, zanim zmieni testament, ale i tak było
za późno. Kiedy zobaczyłem dwa testamenty, od razu miałem przeczucie, że broń, która
zabiła mojego kardynała, zabiła też kardynała Wolseya - Qwilleran poklepywał palcami wąsy.
- Zobacz! To chyba samiczka wodniczki.
- Jeśli tak twierdzisz, wierzę ci... Chciałabyś wpaść i zobaczyć tkaniny? - spytał, kiedy
zaczęli pakować sprzęty.
Polly odpowiedziała, że byłaby zachwycona.
- Tylko nie siadaj pod jabłonią - ostrzegł.
W drodze do składu przeprosił, że przed południem był w takim kiepskim nastroju.
- Miałem okropne przejścia z Yum Yum - wyjaśnił. - Włosy stanęły mi dzisiaj dęba.
Nie chce chodzić w obroży, nie tak jak Koko. Za pierwszym razem, kiedy założyłem jej
szelki, udawała martwą. Za drugim zamarła w bezruchu. Dzisiaj rano wbiegła na rampę i
zniknęła. Znaleźliśmy ją na jednej z promieniście ułożonych krokwi, które spotykają się
centralnie pod dachem. Była tam już wcześniej, ale tym razem szelki się zaczepiły o sęk. Nie
mogła się uwolnić. Musiałem po nią wejść.
- Wielkie nieba, Qwill! To dwanaście metrów nad ziemią!
- Tak, Polly, mi też to przyszło do głowy. A w dodatku belka miała trzydzieści
centymetrów szerokości. Musiałem się tam wczołgać, uwolnić ją i odstawić z powrotem do
kładki. Trzymałem ją w jednej ręce, zdawało mi się, że ta droga trwa całą wieczność!
Podobało jej się, cały czas mruczała, odchylając do tyłu głowę.
- A co w tym czasie robił Koko?
- Próbował pomóc - wskoczył mi na plecy. Pewnie mu się wydawało, że to wyścig z
przeszkodami!... Czemu ja się dałem wrobić w koty?
Mieli stolik zarezerwowany na siódmą w „Old Stone Mill” i Qwilleran odwiózł Polly
do domu, żeby nakarmiła Bootsiego, zdrzemnęła się chwilę i przebrała do kolacji. W składzie
zastał Koko siedzącego na Wzgórzu królików.
- W porządku, zdążymy przeczytać jeden rozdział - powiedział Qwilleran, zatapiając
się w ulubionym skórzanym fotelu. Yum Yum wylądowała na jego kolanach, miękko i
delikatnie, jak balonik, z którego wolno ucieka powietrze. Kiedy się w końcu usadowiła,
zdawała się kłębuszkiem nic nieważącego pustego futerka. Koko czuwał na poręczy fotela.
Obserwował i nasłuchiwał. Jego oczy iskrzyły inteligentnym spojrzeniem, a wąsy drgały z
przejęcia. Qwilleran pokiwał w zamyśleniu głową.
- Nigdy nie wiem, co dzieje się w tych waszych tranzystorowych mózgach. Czy
wiedziałyście, że VanBrook dostanie kulkę w głowę? Czy wiedziałyście, że Rudobrody jest
mordercą? I że coś ważnego skrywa się za książkami w gabinecie VanBrooka?
Koko podnosił niecierpliwie łapki, czekając, aż zacznie się czytanie. Ale Qwilleran
musiał wpierw odpowiedzieć sobie na pytania. Nie... pomyślał, to tylko przypadek. On jest
przecież tylko kotem... Ale dlaczego układał wciąż ogon w podkowę? Dlaczego dwukrotnie
podarł „Plotki ze Stajni”? Dlaczego zatopił zęby w czerwonym żelku?
- Tylko siedzisz! Powiedz coś wreszcie! - zwrócił się do Koko. - Czytaj w mojej
głowie!
- Yow! - odpowiedział na to wyzwanie Koko.
Było to puste miauknięcie zakończone ziewnięciem.
Qwilleran otworzył książkę na stronie ósmej.
- Rozdział drugi. To o szefie królików...
Znów zamknął książkę.
- Jeszcze jedno pytanie: Czy twoje nagłe zainteresowanie królikami miało na celu
wskazanie pana O'Hare?
Koko zesztywniał, odwrócił głowę, nastawił uszu, zeskoczył gwałtownie z poręczy
fotela i pędem rzucił się do kuchennego okna. Z krzaka jagody rozległ się gwizd, głośny i
czysty: „kto to? kto to? kto to?”