Rebecca Brandewyne
Papierowe małżeństwo
PROLOG
Waszyngton, dystrykt Kolumbii
- Ależ Misiaczku! - zamruczał w słuchawce niski
gardłowy głos. - Mając tak rozległe znajomości, musisz
znać jedną czy dwie osoby pracujące w urzędzie imigra-
cyjnym. A ja chciałam cię prosić o drobną, naprawdę ma
lusieńką przysługę, która ani dla ciebie, ani dla nich nie
wiązałaby się z żadnym ryzykiem. W końcu kogo to ob
chodzi, że jakiemuś Rosjaninowi odbierze się zieloną kar
tę? Możesz po prostu powiedzieć znajomemu, że na pod
stawie informacji otrzymanych od anonimowego roz
mówcy doszedłeś do wniosku, że doktor Nicolai Valkov
jest byłym współpracownikiem KGB albo że ma powią
zania z działającą w Stanach rosyjską mafią. Wszystko
jedno, co wymyślisz. Ważne, aby Valkova uznano za oso
bę niepożądaną i żeby go stąd deportowano. Nikt w urzę
dzie imigracyjnym nie będzie poddawał twoich słów
w wątpliwość. Bądź co bądź jesteś jednym z najbardziej
wpływowych senatorów. No, Misiaczku? Zrobisz to dla
mnie? Pozbędziesz się Valkova? Oczywiście, nie muszę
ci chyba mówić, że moja wdzięczność nie miałaby granic.
Szybciutko przyleciałabym do Waszyngtonu, żeby ci oso
biście podziękować. Urządzilibyśmy sobie małą, intymną
6
uroczystość. Dobrze, Misiaczku? Taką dwuosobową.
Przyniosłabym szampana i ten czarny koronkowy kom
plecik, który tak bardzo ci się podoba.
Rozparłszy się wygodnie w wielkim skórzanym fotelu
stojącym przy pięknym dębowym biurku z osiemnastego
wieku, senator Donald Devane zamknął oczy i zatonął
we wspomnieniach. Oddech miał szybki, urywany. Serce
biło mu szybko. Na samą myśl o poprzedniej intymnej
„uroczystości" i czarnym koronkowym kompleciku po
czuł, jak żar obejmuje jego ciało. Podniecony, z trudem
przeczyścił gardło, ale i tak jeszcze przez kilka długich
sekund nie był w stanie wydobyć w siebie głosu.
- Is... istotnie - powiedział wreszcie. - Mam paru
przyjaciół w Urzędzie Imigracji i Naturalizacji, sądzę
więc, że... mógłbym ci wyświadczyć tę drobną przysługę.
Wystarczy, że właściwej osobie szepnę słówko. Nie po
winno to stanowić żadnego problemu. Zanim się spostrze-
żesz, Nick Valkov będzie w drodze do Rosji.
- Och, Misiaczku! Wiedziałam, że mogę na ciebie li
czyć! Jak tylko to załatwisz, natychmiast do mnie za
dzwoń. Wsiądę w pierwszy samolot do Waszyngtonu.
A na razie grzej moją połowę łóżka i myśl o mnie czule.
Może się sobie przyśnimy? Do zobaczenia, mój mężny,
prężny Misiaczku.
W słuchawce rozległ się cichy, zmysłowy śmiech, a po
chwili - sygnał ciągły.
Senator Donald Devane odczekał parę minut. Dopiero
kiedy oddech mu się wyrównał i serce przestało łomotać,
skontaktował się z sekretarką i polecił jej, aby połączyła
go z Urzędem Imigracji i Naturalizacji.
7
Kilka minut później komputer w urzędzie imigracyj-
nym zawierał nowe, choć fałszywe informacje. Na ich
podstawie rozpoczęto proces mający na celu pozbawienie
zielonej karty doktora Nicka Valkova, pełniącego funkcję
dyrektora działu badań i rozwoju w Fortune Cosmetics.
Valkov, sam o tym nie wiedząc, najprawdopodobniej był
komuś solą w oku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Minneapolis, Minnesota
Eleganckie granatowe volvo wjechało w podziemny
parking wielkiego nowoczesnego gmachu, w którym
mieściła się siedziba Fortune Cosmetics. Siedząca za kie
rownicą Caroline Fortune spojrzała nerwowo na złoty ze
garek marki Piaget. Wypadek na zaśnieżonej autostradzie
w godzinach porannego szczytu sprawił, że samochody
poruszały się w żółwim tempie. Z tego też powodu mog
ła nie zdążyć na zebranie, które jej babka, Kate Winfield
Fortune, wyznaczyła na dziewiątą rano. Kate Winfield
Fortune nie znosiła ponad wszystko jednej rzeczy: bu-
melanctwa i niesumienności, czyli lekceważącego sto
sunku do pracy. Spóźnianie się zaś było tego najbardziej
jaskrawym przejawem.
Caroline odruchowo skuliła się na myśl o gniewie
starszej pani. Lekko uniesionym brwiom i spojrzeniu peł
nym potępienia towarzyszyłaby surowa reprymenda wy
powiedziana ze stoickim spokojem. Zimny ton i wyniosła
postawa szacownej damy zawsze odnosiły natychmiasto
wy skutek: nie tylko zwykli pracownicy, ale również ci
na kierowniczych stanowiskach płaszczyli się, przepra
szali, błagali o przebaczenie, a niektórzy wręcz zaczynali
9
płakać. Caroline nieraz była świadkiem takich scen, cho
ciaż sama na szczęście rzadko dawała swojej babce po
wód do złości.
Postanowiła, że dziś też uczyni wszystko, aby dotrzeć
na czas. Nie chciała rozpoczynać nowego roku od nie
przyjemnej scysji w pracy.
Chwyciwszy leżącą obok na siedzeniu płócienną torbę
od Louisa Vuittona oraz czarną skórzaną aktówkę, wy
sunęła z samochodu nogi obute w piękne, drogie koza
czki od Maud Frizon, po czym wysiadła i zatrzasnęła za
sobą drzwi. Stukając głośno obcasami o betonową posa
dzkę, minęła schody i pośpiesznie skierowała się do
wind: zebranie odbywało się na ostatnim piętrze wieżow
ca. Wcisnęła przycisk i mrucząc gniewnie pod nosem,
czekała z niecierpliwością co najmniej ze dwie lub trzy
minuty, zanim wreszcie rozległ się cichy dzwonek zna
mionujący przyjazd windy.
Wkrótce wędrowała długim korytarzem w stronę sali
konferencyjnej, w której miało się odbyć zebranie.
Otworzyła aktówkę, chcąc jeszc2;e raz rzucić okiem
na notatki, które przygotowała do swojej prezentacji. Szła
po miękkiej wykładzinie, z pochyloną głową, przegląda
jąc zapiski, toteż nie zauważyła zbliżającego się z na
przeciwka doktora Valkova. Podobnie jak ona, on również
szedł z pochyloną głową i wzrokiem utkwionym w pa
pierach. Stało się to, co musiało się stać: zderzyli się,
aktówki wypadły im z rąk, dokumenty rozsypały się po
korytarzu.
Caroline straciła równowagę i niechybnie wylądowa
łaby na podłodze, gdyby nie błyskawiczna reakcja Nicka,
10
który instynktownie pochwycił ją w ramiona. Łapiąc
gwałtownie powietrze, Caroline, przerażona i oszołomio
na, nagle poczuła, jak przywiera do czyjejś szerokiej klat
ki piersiowej. Twarz mężczyzny dzieliły może dwa cen
tymetry od jej twarzy. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył,
śmiało mógłby uznać, że są parą kochanków, których usta
za chwilę złączą się w pocałunku.
Caroline rozpoznała Nicka. Może dlatego, że nigdy
wcześniej nie stała w jego objęciach, nie widziała w nim
mężczyzny, a jedynie pracownika Fortune Cosmetics. Te
raz po raz pierwszy w życiu zwróciła na niego uwagę:
że jest wysoki i przystojny; że ma na sobie elegancki
czarny garnitur skrojony według najnowszej europejskiej
mody, śnieżnobiałą koszulę, fularowy krawat oraz buty
od Cole'a Haana; że jego ciemne włosy są gęste i lśniące,
oczy głęboko osadzone, brwi niemal kruczoczarne; że
biel jego ładnych, prostych zębów cudownie kontrastuje
z opalenizną twarzy; że lekko ironiczny uśmiech błąka
się po jego pełnych, zmysłowych wargach; że...
- Panna Caroline Fortune! Co za miła niespodzianka.
Od samego rana mam ochotę na jakieś pyszne ciasteczko,
ale nie spodziewałem się, że wpadnie mi w ręce aż tak
wspaniały przysmak - rzekł Nick Valkov niskim i jedwa
bistym głosem, w którym słychać było leciutki obcy akcent.
Ale nic dziwnego, skoro to rosyjski, a nie angielski,
był językiem ojczystym przystojnego doktora.
Caroline, speszona, lecz i zirytowana, oblała się ja
skrawym rumieńcem. Doktor Nicolai Valkov należał do
osób, które zwykle starała się omijać z daleka.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego Valkov wyemi-
11
grował do Stanów Zjednoczonych. Tu znalazł pracę w fir
mie Kate Winfield Fortune, która powierzyła mu kiero
wanie działem do spraw badań i rozwoju. Od początku
wykazywał zdecydowanie konserwatywne, wręcz szo
winistyczne poglądy. Zdaniem Caroline, nie tylko nie
wierzył w równość płci, ale gdyby mógł, to najchętniej
cofnąłby zegar do czasów, gdy kobiety nie miały prawa
głosu. Uważała, że właśnie takie wypowiedzi jak ta, którą
przed chwilą wygłosił, najlepiej odzwierciedlają jego sto
sunek do płci pięknej. Facet był zarozumiałym, aroganc
kim kabotynem. Nie cierpiała ludzi tego pokroju!
Często zastanawiała się, co podkusiło jej babkę, by
przyjąć do pracy Valkova, w dodatku na tak wysokie sta
nowisko, i płacić mu tak ogromną pensję?
Chociaż nie, nieprawda. Znała odpowiedź na to py
tanie. Nicolai Valkov uchodził za najlepszego chemika
na całej kuli ziemskiej. W głębi duszy więc Caroline
wcale nie dziwiła się babce; zdawała sobie sprawę, że
bez względu na jego poglądy, firma Fortune Cosmetics
miała ogromne szczęście, pozyskując człowieka o tak
ogromnych zdolnościach.
No dobrze. Może facet jest geniuszem, ale to mu nie
daje prawa, żeby ją obejmować i obrażać!
- Zapewniam pana, doktorze, że nie jestem żadnym
słodkim ciasteczkiem - oświadczyła chłodno, bezsku
tecznie usiłując oswobodzić się z jego objęć. - Już słod
sza byłaby łyżka dziegciu.
Trzymał ją w żelaznym uścisku, tak blisko siebie, że
czuła rytmiczne bicie jego serca - i wiedziała, że on musi
czuć głośny łomot jej serca.
12
- Podejrzewam, że sama pani nie wie, ile w pani sło
dyczy, panno Fortune...
Nagle zaniemówiła z wrażenia; ku swojemu najwyż
szemu oburzeniu poczuła, jak ręka Valkova przesuwa się
po jej plecach, dociera do szyi i wreszcie zatrzymuje na
włosach, które przed wyjściem z domu upięła w modny
kok.
- Jednego nie potrafię zrozumieć... - kontynuował
cicho, przyglądając się jej uważnie i nic sobie nie robiąc
ani z jej oburzonej miny, ani prób uwolnienia się z jego
ramion. - Ma pani doskonale wyczucie stylu, dlaczego
więc czesze się pani w ten sposób? Powinna pani nosie
rozpuszczone włosy, luźno opadające wokół twarzy. By
łoby znacznie lepiej. A tak... aż kusi, żeby wyciągnąć
spinki i zobaczyć, dokąd sięgają te czarne pasma. Do ra
mion? Niżej? - Z łobuzerskim uśmiechem na wargach
uniósł pytająco brwi. Nawet nie starał się ukryć, że bawi
go zmieszanie malujące się w jej oczach. - Nie powie
mi pani, prawda? Szkoda. Bo moim zdaniem sięgają do
łopatek, a lubię wiedzieć, czy mam rację. Hm, no i te
okulary... - Wskazał brodą na duże kwadratowe szkła
w szylkretowych oprawkach. - Bardziej służą do cho
wania się za nimi niż do patrzenia. Idę o zakład, że
w ogóle ich pani nie potrzebuje.
Caroline poczuła, jak rumieniec na policzkach pogłę
bia się, promieniując ciepłem na całe ciało. Psiakość!
Szlag by trafił tego zarozumialca! Czy musi być tak do
ciekliwy? I tak piekielnie spostrzegawczy? Bo oczywi
ście jego przypuszczenia były w stu procentach trafne:
włosy istotnie sięgały jej do połowy pleców, a szkła miała
13
tak słabe, że właściwie mogłaby ich nie nosić. I kok,
i okulary służyły wyłącznie jednemu celowi: dzięki nim
wyglądała poważniej. Całkiem świadomie starała się
utrzymać wizerunek osoby zasadniczej oraz pryncypial
nej i przed nikim, zwłaszcza przed mężczyznami, nie od
krywać swojej prawdziwej natury, która była wrażliwa
i romantyczna.
- Doktorze Valkov - rzekła chłodno, próbując zapa
nować nad emocjami. - Po pierwsze, nie interesuje mnie
pańskie zdanie na mój temat. A po drugie, nie mam czasu
stać tu i słuchać tych bzdur. Spieszę się na zebranie; są
dzę, że pan również, więc oboje powinniśmy czym prę
dzej skierować się w stronę sali konferencyjnej. Chyba
że lubi pan być publicznie besztany przez moją babcię.
Ja wolałabym tego uniknąć, dlatego proszę mnie puścić,
abym mogła dotrzeć na miejsce o czasie. Do rozpoczęcia
zebrania zostało niecałe pięć minut...
- Ach tak, zebranie. - Nick pokręcił ze zdziwieniem
głową. - W pani towarzystwie zupełnie o nim zapomnia
łem!
Opuścił ręce, po czym schyliwszy się, zaczął zbierać
z podłogi papiery, które wypadły z obu aktówek.
Gdy wreszcie posortowali dokumenty i weszli do sali
konferencyjnej, Caroline ku swemu niezadowoleniu spo
strzegła, że wszyscy pozostali są już na miejscu. Kate
Fortune siedziała u szczytu ogromnego mahoniowego
stołu. Po jej prawej ręce siedział ojciec Caroline, Jacob
Fortune, najstarszy syn Kate, a zarazem wiceprezes fir
my, po lewej zaś Sterling Foster, prawnik Kate i jej naj
bliższy przyjaciel. Czwartą osobą w pokoju był kuzyn
14
Caroline, znany playboy Kyle Fortune, który zdążył już
zdjąć marynarkę, rozwiązać krawat i rozpiąć pod szyja
koszulę, i który miał taką minę, jakby doskwiera! mu po
tężny kac.
Kate Fortune, chociaż skończyła siedemdziesiąt lat
nie była ani stara, ani niedołężna. Miała wyjątkowej uro
dy twarz, ledwo poznaczoną zmarszczkami, co częściowo
było zasługą genów, a częściowo najlepszych na świecie
kremów oraz drogich zabiegów kosmetycznych. Zacze
sane do tyłu gęste, kasztanowe włosy, z lekka tylko po-
przetykane siwizną, podkreślały jej szlachetne rysy oraz
gładką, brzoskwiniową cerę, którą zresztą Caroline po
niej odziedziczyła.
Mimo że była szczupłej budowy i niewielkiego wzro
stu, to jednak dzięki swemu niezwykłemu temperamen
towi dominowała nad otoczeniem. Energia, żywotność,
a także bystre, przenikliwe spojrzenie lśniących niebie
skich oczu bardziej pasowały do kobiety o połowę młod
szej, świadczyły zaś o trzeźwym, wytrawnym umyśle,
którego nie sposób uśpić lub stępić. Kate Fortune zawsze
trzymała rękę na pulsie.
Zarządzała majątkiem rodziny, w którego skład wcho
dziła nie tylko założona przez nią firma kosmetyczna,
ale również przedsiębiorstwo budowlane, udziały w to
warzystwach naftowych oraz liczne rancza. Spośród
wszystkich członków licznej i dość rozgałęzionej rodziny
Caroline najbardziej kochała właśnie babkę. Marzyła
o tym, żeby być taka jak ona.
Ale w głębi duszy wiedziała, że nie dorasta jej do
pięt; nie miała dobroci Kate, jej ciepła, poczucia humoru,
15
zapału, umiłowania życia i ciekawości świata. Jeżeli kie
dykolwiek miała którąś z tych cech, człowiek, z którym
była przed laty zaręczona, skutecznie ją ich pozbawił,
a zwłaszcza ufności do ludzi, optymizmu, beztroski.
Była taka młoda i tak bardzo zakochana w koledze
z pracy, Paulu Andersenie. Przeżyła straszny cios, kiedy
niespodziewanie wyszło na jaw, że to nie ją Paul kocha,
lecz pieniądze jej rodziny, i nie jej pożąda, lecz luksusów
oraz dużego konta.
Zgorzkniała i boleśnie upokorzona, podjęła decyzję,
że odtąd będzie wystrzegała się mężczyzn. Zamiast flir
tować i romansować jak inne młode kobiety, postanowiła
wziąć przykład z ukochanej babki i skupić się na karie
rze. Dzięki inteligencji, pracowitości, poświęceniu oraz
determinacji zdobywała doświadczenie, powoli awanso
wała coraz wyżej, aż wreszcie została wiceprezesem do
spraw marketingu. Wiedziała, że jest dobra w tym, co
robi, i że zasłużyła na obecną pozycję w firmie. Kate nie
uznawała nepotyzmu; nikogo nie faworyzowała, nawet
najbliższych członków rodziny. Uważała, że do wszyst
kiego należy dojść ciężką pracą.
- Dzień dobry - powiedziała Caroline, pośpiesznie
zdejmując drogie skórzane rękawiczki i elegancki płaszcz
z wielbłądziej wełny. Serce wciąż jej mocno biło, ciało
drżało. Próbowała zapanować nad nerwami, ale taksujące
spojrzenie Nicka skutecznie jej to uniemożliwiało. -
Mam nadzieję, że nie czekacie zbyt długo. Z powodu
padającego w nocy śniegu był rano wypadek na auto
stradzie, samochody utknęły w korku i niestety, nie mo
głam dotrzeć wcześniej.
16
- A potem nastąpił drugi wypadek. Panna Fortune i ja
zderzyliśmy się na korytarzu - dodał z lekko ironicznym
uśmiechem Nick.
Ledwo dostrzegalnym ruchem pokręcił głową; domy
śliła się, że ma zastrzeżenia nie tylko do jej uczesania
i okularów, ale również do klasycznego kostiumu od
Chanel i spokojnej beżowej bluzki z jedwabiu.
Miała wrażenie, że Nick Valkov poddaje ją lustracji
i wolno rozbiera w myślach. Chcąc ukryć rumieniec, któ
ry znów zakwitł na jej policzkach, otworzyła aktówkę
i zaczęła wykładać na stół dokumenty. Nagle naszła ją
nieprzeparta ochota, by podejść do Nicka i trzepnąć go
w twarz, wytargać za uszy, zmusić, by przestał patrzeć
na nią tak drwiąco.
Z najwyższym trudem powstrzymywała ten odruch.
Boże, co się z nią dzieje? Zawsze w pracy była opa
nowana i skupiona. Rzadko cokolwiek wyprowadzało ją
z równowagi, zwłaszcza mężczyzna. Za swój stan psy
chiczny winiła koszmarne korki na autostradzie - przez
całą drogę je w duchu przeklinała. No dobrze, ale teraz
nie jesteś na autostradzie, powiedziała sama do siebie.
Jesteś w pracy, więc weź się w garść, bo inaczej ucierpi
twoja prezentacja.
Z przerażeniem spostrzegła, że Kyle zasnął, a przy
najmniej takie sprawiał wrażenie. Poczuła, jak ogarnia
ją złość. Nie wiedziała, co ją podkusiło parę miesięcy
temu, by awansować Kyle'a na stanowisko swojego asy
stenta. Owszem, bardzo go lubiła, ale niczym nie różnił
się od innych mężczyzn, jakich znała - tak samo jak oni
był próżny, leniwy, totalnie bezużyteczny.
17
- Na szczęście, mimo różnych niespodziewanych
przeszkód, możemy punktualnie rozpocząć zebranie -
oznajmiła rześkim tonem Kate. - Skoro wszyscy jeste
śmy już na miejscu, proponuję, abyśmy przystąpili do...
Kyle? Kyle! Czy byłbyś łaskaw obudzić się i dotrzymać
nam towarzystwa?
Marszcząc z dezaprobatą czoło, wpatrywała się kry
tycznym wzrokiem w swojego niesfornego wnuka, który
po chwili podskoczył na krześle, dźgnięty łokciem w że
bra przez Sterlinga Fostera.
- Coś mi się zdaje, Kyle - ciągnęła babka, gdy Kyle
przetarł już oczy - że nie jesteś stworzony do pracy w na
szej firmie. Moim zdaniem, powinieneś pracować w ta
kim miejscu, gdzie musiałbyś wstawać o świcie i do wie
czora harować na świeżym powietrzu, tak by w nocy nie
mieć siły na nic, a zwłaszcza na te szalone rozrywki,
które ostatnimi czasy wywierają na ciebie niezbyt ko
rzystny wpływ.
- Na miłość boską, babciu! Oddychanie czystym po
wietrzem i budzenie się z kurami? Chyba nie ma nic
gorszego!
Wstał ziewając, i wolnym krokiem podszedł do barku,
gdzie nalał sobie filiżankę czarnej kawy. Obok ekspresu
do kawy stał kryształowy dzban ze świeżo wyciśniętym
sokiem z pomarańczy oraz srebrna taca pełna owoców,
rogalików i słodkich bułeczek.
- Zresztą - dodał po chwili - pracowałem wczoraj
do późna.
Słysząc to, Kate prychnęła pogardliwie, uznała jednak,
że nie warto ciągnąć tematu.
18
- Nick - zwróciła się do Valkova - zacznijmy od cie
bie. Wyjaśnij, proszę, na jakim jesteś etapie. Jak się po
suwa praca nad moim wspaniałym kremem młodości?
- Dość dobrze, Kate.
Nick wstał od stołu i podszedł do biurka, na którym
znajdowała się aparatura elektroniczna, między innymi
najnowszej generacji komputer z ogromnym płaskim mo
nitorem. Wsunął do stacji dyskietkę. Po chwili na mo
nitorze ukazał się skomplikowany diagram oraz równania
chemiczne, które dla Caroline były czarną magią. Uży
wając laserowego wskaźnika, Nick przystąpił do udzie
lania szczegółowych wyjaśnień.
- Na pewno pamiętacie z naszych poprzednich ze
brań, jak wiele różnorodnych działań musieliśmy podjąć.
Cieszę się, mogąc was dziś poinformować, że po latach
badań powoli zbliżamy się do ustalenia końcowej recep
tury. Na razie wygląda to tak jak na ekranie. Zaraz wam
pokażę, co się dzieje ze skórą po zastosowaniu kremu...
Kliknięcie myszą sprawiło, że obraz na ekranie ożył.
Zebrani w sali konferencyjnej obejrzeli półgodzinny film
tłumaczący prostym językiem, zrozumiałym dla laika, od
działywanie nowego kremu na skórę człowieka. Pod ko
niec prezentacji na ekranie pojawił się ten sam diagram
co na początku.
- Jak widzicie - kontynuował Nick - tu, w tym miej
scu, łańcuch molekularny pozostaje otwarty. - Wskazał
miejsce laserową pałeczką. - To brakujące ogniwo na
zywam składnikiem iks. Wierzę, że jest to ostatni ele
ment, jakiego nam potrzeba. Jeszcze nie wiemy, czym
jest ów tajemniczy iks, ale w ciągu ostatnich kilku mie-
19
sięcy udało nam się znacznie zawęzić możliwości. Sądzę,
że już wkrótce znajdziemy odpowiedź. Kiedy to się sta
nie, receptura będzie gotowa. I można będzie przystąpić
do produkcji. Czy są jakieś pytania?
Głos zabrał Jacob Fortune, nazywany przez wszy
stkich Jakiem.
- A zatem twierdzisz, że nasz krem będzie miał po
dobne właściwości co kremy zawierające na przykład re-
tinol czy kwasy owocowe, ale będzie bez porównania
od nich lepszy? Że zrewolucjonizuje cały przemysł kos
metyczny? Że przedtem, chcąc skutecznie odmłodzić skó
rę, należało udać się do gabinetu dermatologa lub chirurga
plastycznego i poddać chemicznemu złuszczaniu skóry,
a teraz taki sam głęboki peeling będzie można wykonać
w domu, za nieduże pieniądze? Że będzie to zabieg pro
sty i całkowicie bezpieczny? W dodatku że nasz nowy
krem będzie miał działanie kumulacyjne, czyli korzyści
będą rosły proporcjonalnie do czasu używania produktu?
- Wszystko się zgadza - potwierdził Nick. Jego ciem
ne oczy lśniły z podniecenia. - Staranna kompozycja
i dobór substancji gwarantujących komfort i bezpieczeń
stwo sprawi, że jeśli krem będzie używany prawidłowo
i systematycznie, to w ciągu zaledwie kilku miesięcy na
wet najbardziej zniszczonej skórze przywróci gładkość
i jędrność, jaką odznaczała się w wieku dwudziestu paru
lat. Oczywiście bez trądziku młodzieńczego, jeśli akurat
ktoś w wieku dwudziestu paru lat cierpiał na tę przykrą
dolegliwość.
Salę wypełnił śmiech. Nick odczekał chwilę, a kiedy
zapadła cisza, ciągnął:
20
- Kiedy już się osiągnie pożądany efekt, dalsze re
gularne stosowanie kremu kilka razy na tydzień sprawi,
że skóra pozostanie na tym młodzieńczym poziomie,
gładka, nawilżona, elastyczna. Oznacza to, że większość
osób, które raz kupią krem, będą go stale kupować. Po
nieważ działanie kremu jest podobne do działania che
micznego peelingu, jego skład będzie musiała zatwierdzić
FDA, rządowa komisja do spraw żywności i leków. Ale
nie powinno być z tym żadnych problemów. Jak wiecie,
od samego początku blisko współpracujemy z FDA; na
bieżąco informujemy komisję o naszych postępach i cały
czas ściśle trzymamy się stawianych przez nią wymagań.
Aha, jeszcze jedna ważna rzecz. Powinniśmy otrzymać
kilka patentów. To z pewnością opóźni nieco naszych ry
wali, jeżeli będą chcieli wypuścić na rynek podobny pro
dukt. Myślę, że dzięki temu zdołamy odebrać im spory
procent klienteli i utrwalić swoje miejsce w branży kos
metycznej.
Gdy Nick, zadowolony z siebie, pokazał w uśmiechu
zęby, Caroline skrzywiła się. To niesprawiedliwe, pomy
ślała, żeby mężczyzna był tak piekielnie przystojny. A je
szcze bardziej niesprawiedliwe, żeby atrakcyjność fi
zyczna szła w parze z denerwującą pewnością siebie oraz
niezaprzeczalną inteligencją. Facet jest geniuszem, nie
miała co do tego wątpliwości.
Otworzył aktówkę, wyjął z niej kilka identycznych
skoroszytów i rozdał je siedzącym przy stole osobom.
- Przygotowałem dla was pisemne streszczenie mojej
prezentacji - rzekł.
- Doskonale. - Kate z aprobatą skinęła głową. - Wy-
21
konałeś kawał porządnej roboty, Nick. Jestem przekona
na, że wkrótce odnajdziesz brakujący składnik. Myślę,
że wszyscy tu obecni doceniają twoje poświęcenie, pra
cowitość oraz niezwykły talent. Oby tak dalej, mój chłop
cze. I proszę, informuj mnie na bieżąco o wszystkich po
stępach. A teraz, jeśli chodzi o naszą pozycję na rynku...
Caroline, czy przygotowałaś już kampanię reklamową,
która poprzedzi wejście na rynek naszego cudownego
kremu?
- Tak, babciu.
Wygładziwszy spódnicę, Caroline wolnym krokiem -
dając Nickowi czas na wyjęcie dyskietki ze stacji dysków
- podeszła do biurka, na którym stał sprzęt komputerowy.
Nick tymczasem schował dyskietkę do aktówki, po czym
skierował się do barku.
- Co ja widzę? Słodkie bułeczki! I inne przysmaki!
- zawołał, posyłając Caroline szelmowskie spojrzenie.
Ku swojej ogromnej irytacji poczuła, jak po raz trzeci
w dniu dzisiejszym płomienny rumieniec rozpala jej po
liczki. Zdenerwowana, drżącą ręką zaczęła wsuwać dys
kietkę do stacji, lecz dyskietka spadła na podłogę. Kiedy
schyliła się, by ją podnieść, niechcący strąciła z blatu
aktówkę z dokumentami. Tak jak wcześniej w korytarzu,
kiedy wpadła na Nicka, tak i teraz papiery rozsypały się
po podłodze.
Przeklinając pod nosem, popatrzyła na Nicka z wście
kłością, jakby miała ochotę go udusić. Odpowiedział jej
promiennym uśmiechem.
- Pomogę pani, panno Fortune - rzekł, po czym kuc
nąwszy koło niej, zaczął zbierać papiery.
22
W ustach trzymał bułeczkę, którą zdążył wziąć ze
srebrnej tacy. Caroline korciło, by wepchnąć mu tę bułkę
do gardła. Z trudem się pohamowała. Zdawała sobie spra
wę, że babka, ojciec, kuzyn oraz Sterling obserwują ją
i Nicka z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy przy
padkiem nic ich nie łączy.
Wprawdzie w firmie nie istniały żadne pisane lub nie
pisane reguły zabraniające pracownikom bratania się, jed
nakże Caroline nie potrafiła zapomnieć swojego niefor
tunnego związku z Paulem. Nie potrafiła też zapomnieć
reakcji babki i ojca. Jej zaślepienie, a co za tym idzie
- błędna ocena człowieka spowodowały, że zarówno oj
ciec, jak i babka przez wiele miesięcy nie mieli zaufania
do podejmowanych przez nią decyzji i wszystko po niej
dokładnie sprawdzali. Było to niezwykle krępujące.
O czym myślą, siedząc teraz przy stole i patrząc, jak
ona z Nickiem zbierają z podłogi papiery? Paula szybko
przejrzeli na wylot; niemal od samego początku wiedzieli,
że poluje na bogatą żonę. Czy to samo wiedzą o Nicku?
Czy uważają, że jest łasy na pieniądze lub z jakiegoś
innego powodu nieodpowiedni dla ich córki i wnuczki?
Czy znów poddają w wątpliwość jej zdolność oceny ludzi
i motywów ich postępowania?
Na myśl o tym, że mogłoby tak być, zalała ją bezsilna
złość. Właśnie dlatego, by nie sprawić sobie bólu, a ro
dzinie zawodu, unikała Nicka, jak również wszystkich
innych mężczyzn pracujących w firmie.
Ukryta pod blatem stołu, Caroline łypnęła groźnie na
Valkova. W odpowiedzi wyciągnął do niej rękę, w której
trzymał połowę bułki; drugą połowę zjadał, oblizując się
23
ze smakiem. O dziwo, nie mogła oderwać od niego oczu;
wpatrywała się w jego kształtne, zmysłowe usta, w język
zlizujący lukier z długich palców. Ni stąd, ni zowąd ocza
mi wyobraźni ujrzała te usta i język pieszczące jej drżące
z pożądania ciało. Opanuj się, głupia! - zganiła się w du
chu, płonąc ze wstydu.
Potrząsnęła głową, dziękując za poczęstunek, po czym
ze wzmożoną energią zaczęła zbierać rozsypane kartki.
I nagle naszło ją straszliwe podejrzenie, że jakimś cudem
Nick zdołał dojrzeć obraz, który przed chwilą zrodził się
w jej myślach. Zrobiło się jej słabo. Nie wiedziała, jak
ma się zachować, dokąd uciec.
Zerknęła na niego spod długich, czarnych rzęs. Już
nie szczerzył zębów, co powinno było ją ucieszyć - i
z pewnością by ucieszyło, gdyby nie to, że przyglądał
się jej z namysłem i z zainteresowaniem, jakby po raz
pierwszy w życiu tak naprawdę ją widział.
- Proszę, oto pani dokumenty - powiedział cicho,
wręczając jej plik papierów.
Moment później poczuła, jak jego dłoń zaciska się na
jej ramieniu i pomaga wstać. Zaskoczona niespodziewa
nym kontaktem fizycznym, ledwo powstrzymała się, żeby
nie otrząsnąć się i nie czmychnąć na drugi koniec sali.
- Dziękuję, panie Valkov - odrzekła najchłodniej, jak
potrafiła.
Wsuwając dyskietkę do stacji, zauważyła z irytacją,
że ręka jej drży. Zdenerwowana, odchrząknęła, po czym
świadomie ignorując Nicka, zaczęła prezentację.
- Jak wiecie, rozważaliśmy kilka różnych nazw dla
nowego kremu. Po przeprowadzeniu szczegółowych ba-
25
i kupią nasz krem o magicznej odmładzającej formule,
mogą mieć twarz jak marzenie. Doskonała nazwa. „Ma
rzenie". Sterling, pamiętaj, żebyśmy jeszcze dziś ją za
strzegli. A ty, moje dziecko, spisałaś się na medal. Film
jest ładny, zmysłowy, zawiera element tajemniczości,
a jednocześnie dokładnie przedstawia najważniejsze wła
ściwości produktu. Przygotowany przez ciebie projekt
reklamy prasowej też jest znakomity; zdjęcia ukazują
kobiety piękne, a zarazem zwyczajne, takie, z którymi
inne mogą się identyfikować. Jestem zachwycona, Caro
line. I bardzo z ciebie dumna. Wspaniale, naprawdę
wspaniale!
Nawet bardziej niż pochwały babki ucieszyły Caroline
ciepłe, krzepiące słowa ojca. Jake świadom był swej po
zycji i w firmie, i w rodzinie. Wiele lat temu zrezygno
wał ze swych marzeń oraz ambicji, żeby zająć się Fortune
Cosmetics; odtąd robił wszystko, by firma odniosła osza
łamiający sukces. Ponieważ poświęcał pracy mnóstwo
czasu i energii, tego samego oczekiwał od innych. Pra
cownikom stawiał niezwykle wysokie wymagania. Ca
roline już dawno temu zrozumiała, że w sercu ojca zaj
muje drugie miejsce. I że bardziej niż ją ojciec wolałby
widzieć w firmie jej starszego brata, Adama.
Adam jednak od dziecka toczył boje z ojcem i nigdy
nie chciał mieć nic wspólnego z którymkolwiek z rodzin
nych interesów. W wieku osiemnastu lat zbuntował się
i opuściwszy dom, wstąpił do wojska. Ojciec przeżył go
rzkie rozczarowanie. Chociaż od tamtej pory Caroline
usilnie starała się wynagrodzić ojcu dezercję brata i zy
skać jego aprobatę, dziś po raz pierwszy odniosła wra-
26
żenie, że jej się udało. Podejrzewała, że Jake najlepiej
ze wszystkich w firmie zdaje sobie sprawę, jak wiele za
leży od tajemniczej receptury. Sukces nowego kremu był
by bowiem kulminacją marzeń Kate Winfield Fortune.
Po kilkuminutowej dyskusji zebranie zakończono.
Uczestnicy wstawali od stołu przekonani, że wszystko
jest na dobrej drodze: „Marzenie" wkrótce ujrzy światło
dzienne, zrewolucjonizuje przemysł kosmetyczny i za
wojuje świat.
- Zanim się rozejdziemy, pragnę wam przypomnieć,
że żadna, choćby najdrobniejsza informacja na temat na
szego nowego kremu nie może wydostać się poza ten
budynek - oznajmiła Kate, wsuwając pod pachę pisemne
kopie obu prezentacji. - Szpiegostwo przemysłowe ist
nieje nie od dziś i musimy być świadomi jego zagrożeń.
Nie chcę, żeby nasi rywale cokolwiek zwietrzyli. „Ma
rzenie" ma wejść na rynek przebojem i zwalić konku
rencję z nóg. Czuję, że tym razem się nam uda. Boże,
chciałabym zobaczyć ich miny, kiedy klientki rzucą się
na nasz produkt! - Zachichotała niczym niegrzeczne
dziecko, które knuje coś w tajemnicy przed dorosłymi.
Pół minuty później opuściła salę. Sterling natychmiast
ruszył jej śladem, a za nim Jake. Bojąc się pozostać choć
przez chwilę sama z doktorem Valkovem, Caroline zwró
ciła się szybko do kuzyna:
- Kyle, chodź do mojego gabinetu. Musimy poroz
mawiać.
Na myśl o tym, co musi biedakowi zakomunikować,
ogarnął ją smutek. Na przestrzeni lat nauczyła się czytać
między wierszami, ilekroć Kate coś mówiła. Z pozoru
27
niewinne obserwacje babki na temat wnuka - że powi
nien wstawać z kurami i oddychać świeżym powietrzem
- w rzeczywistości były zawoalowanym poleceniem dla
niej, Caroline, by Kyle'a zwolnić.
W głębi serca wiedziała, że babka ma racę: Kyle nie
nadawał się do pracy w Fortune Cosmetics; po prostu
nie należał do ludzi, którzy dobrze czują się w bezlitos
nym świecie biznesu. Więcej czasu poświęcał rozrywkom
niż pracy w firmie. W dodatku miał na swoim koncie
mnóstwo romansów, dłuższych, krótszych, a nawet
jednonocnych, z modelkami, które firma zatrudniała na
wyłączność i z którymi podpisała wielomilionowe kon
trakty.
Niedawno jedna z nich, Danielle Duvalier, której
twarz i nazwisko były na rynku niemal równie dobrze
znane, co Allison Fortune, przeżyła załamanie nerwowe,
kiedy Kyle ją rzucił. Caroline musiała wysłać dziewczynę
na Bahamy, żeby odzyskała siły i równowagę emocjo
nalną.
Drzemka Kyle'a podczas dzisiejszego zebrania prze
sądziła sprawę. Było jej żal kuzyna, wiedziała jednak,
że nie ma wyjścia - po prostu musi go zwolnić. Wcho
dząc do gabinetu, próbowała nastawić się psychicznie na
czekające ją zadanie. Boże, jak strasznie nie lubiła wy
rzucania ludzi z pracy!
- Zamknij drzwi, Kyle, i usiądź, proszę - powiedzia
ła, wieszając płaszcz w szafie.
Zajmowała piękny narożny gabinet z wielkimi okna
mi wychodzącymi na kompleks dwóch miast, często na
zywanych bliźniaczymi, Minneapolis i St. Paul, oraz rze-
28
kę Missisipi, która w tym miejscu zlewała się z Minne
sotą.
Kyle powiesił marynarkę na oparciu krzesła, po czym
usiadł w jednym z dwóch miękkich foteli stojących
przed eleganckim wiśniowym biurkiem wykonanym
w stylu mebli z epoki królowej Anny. Stając za biurkiem,
Caroline wzięła głęboki oddech.
- Kyle - zaczęła - wiesz, że ze wszystkich moich
kuzynów ciebie lubię najbardziej...
- Ale - przerwał jej, uśmiechając się drwiąco - nie
spełniłem pokładanych we mnie oczekiwań. Zawiodłem
cię wielokrotnie, choćby dziś, kiedy zasnąłem przy stole
konferencyjnym, i nie pozostało ci nic innego, jak tylko
wylać mnie z roboty. Och, nie smuć się, Caro. I nie miej
takiej zdziwionej miny. Ja też potrafię rozszyfrować sens
słów naszej kochanej babki. Wiem, o co jej chodziło, kie
dy mnie dziś strofowała. Prawdę mówiąc, czułem, że prę
dzej czy później ten dzień nadejdzie. I cieszę się, że
w końcu mam to za sobą. Przynajmniej nie muszę składać
podania o zwolnienie.
Na moment umilkł. Przeczesawszy ręką spalone słoń
cem włosy, popatrzył z powagą na Caroline. W jego nie
bieskich oczach naprawdę dojrzała ulgę.
- Dałaś mi szansę, Caro, ale nie sprawdziłem się w ro
li twojego asystenta. Babcia ma rację, nie nadaję się do
pracy w Fortune Cosmetics. Swoją drogą, nie wiem, czy
się nadaję do jakiejkolwiek pracy. Jakoś nie umiem sobie
znaleźć miejsca. Znudziło mi się życie nocne, cały ten
blichtr, świat sławnych i bogatych, lecz nie mam pomy
słu, czym go zastąpić. Nie mam na nic ochoty. Czasem
29
korci mnie, żeby rzucić wszystko w diabły i zaszyć się
w jakiejś głuszy, z dala od cywilizacji.
- Co cię powstrzymuje? - spytała, marszcząc z za
troskaniem brwi. - Zrozum, Kyle. Tylko dlatego, że masz
pieniądze, nie znaczy, że do końca życia musisz odgry
wać rolę playboya.
- Wiem. Ale nie zapomnij, że płynie we mnie krew
Fortune'ów. Poczynając od babci, wszyscy jesteśmy tacy
sami: zaślepieni, uparci, twardo stąpający po ziemi i dążący
do celu, który raz jest wielki i szlachetny, innym razem
śmieszny i żałosny. Weź Adama, który zwiał z domu, żeby
zaciągnąć się do wojska. Albo siebie: ukrywasz się za oku
larami, których nie potrzebujesz, i na siłę izolujesz od męż
czyzn, wszystko z powodu tego łachmyty Andersena. Nie
myśl, że cię krytykuję. Broń Boże! Po prostu mi cię żal,
Caro. Siebie też. Bo w miłości oboje jakoś nie mieliśmy
szczęścia - stwierdził ponuro. - W każdym razie ja powi
nienem częściej siedzieć w domu, a ty częściej spotykać
się z ludźmi. Zauważyłem dziś, że wpadłaś w oko naszemu
doktorkowi.
Czując, jak rumieniec znów barwi jej twarz na czer
wono, Caroline wbiła w kuzyna gniewne spojrzenie.
- Nie żartuj! Ten facet to taki sam playboy jak ty,
Kyle. Może mieć każdą kobietę, którą zechce. Dlaczego
miałby się interesować mną?
- Oj, Caro, Caro. Gdybyś zdjęła te kretyńskie oku
lary, rozpuściła włosy i raz na jakiś czas zerknęła do
lustra, wiedziałabyś dlaczego. Dlatego, że jesteś równie
piękna jak Allison. Sama mogłabyś reklamować „Ma
rzenie".
30
- Miły jesteś, Kyle. Ale dobrze wiesz, że bzdury gadasz.
- Jakie bzdury? Gdybyśmy nie byli spokrewnieni,
sam bym miał na ciebie chętkę. - Błysnął zębami w tym
wspaniałym uśmiechu, na którego widok kobietom za
pierało dech, a często i odbierało rozum. - Królowa Lo
du. Taka zimna, z pozoru niedostępna piękność kusi.
Każdy normalny facet natychmiast chce sprawdzić, czy
zdoła rozpalić w niej ogień. Wierz mi, Nick Valkov nie
jest żadnym wyjątkiem. Lubi wyzwania.
Kyle wstał z fotela, przerzucił marynarkę niedbale
przez ramię, po czym wsunął rękę do kieszeni i pochy
liwszy się nad biurkiem, cmoknął Caroline w policzek.
- Odpręż się, Caro, i zaryzykuj. Może warto? A mną
się nie przejmuj. Zwalniając mnie, właściwie wyświadczasz
mi przysługę. No, to ja już zmykam. Do zobaczenia.
Pogwizdując wesoło, wyszedł z gabinetu.
Przez minutę czy dwie rozmyślała nad tym, co po
wiedział, potem jednak potrząsnęła energicznie głową,
żeby wyrwać się z zadumy. Kyle'owi najzwyczajniej
w świecie odbiło. Nick Valkov podrywał ją dziś rano
z nudów, dla urozmaicenia sobie życia, a nie dlatego, że
mu się podobała.
I nie dlatego, że miał wobec niej jakiekolwiek po
ważne zamiary.
ROZDZIAŁ DRUGI
Było ciemno, kiedy skręcił w podjazd prowadzący do
dużego, pięknego domu usytuowanego nad jednym z ma
lowniczych jezior, daleko na przedmieściach Minne-
apolis. Wciskając przycisk na pilocie, otworzył drzwi do
garażu i wjechał mercedesem do środka. Po chwili, za
brawszy z samochodu teczkę, skierował się do domu.
W teczce znajdowały się dokumenty, które chciał jeszcze
przejrzeć, oraz listy, które wyjął ze stojącej przy ulicy
skrzynki.
Z sięgających od podłogi do sufitu okien salonu roz
ciągał się panoramiczny widok na leżące niżej jezioro.
Wszedłszy do pokoju, zdjął gruby wełniany płaszcz, skó
rzane rękawiczki, marynarkę i krawat; wszystko rzucił
niedbale na krzesło. Następnie odpiął pod szyją koszulę
i z drogiej, kryształowej karafki nalał sobie kieliszek
wódki. Stolicznaja zawsze należała do jego ulubionych
trunków. Z kieliszkiem w ręku usiadł w wielkim, wy
godnym fotelu i otworzył teczkę. Zaczął od poczty: sor
tował przesyłki, odkładając na bok korespondencję, a re
klamówki i inne śmieci ciskając na podłogę.
Nagle zobaczył kopertę, która w miejscu nadawcy
miała stempel: Urząd Imigracji i Naturalizacji. Rozerwa
wszy ją, przeczytał krótki, precyzyjnie sformułowany list.
32
I zaniemówił. Wprost nie mógł uwierzyć w to, co było
tam napisane. Przerażony, zaklął cicho pod nosem.
- To niemożliwe! Musiała zajść jakaś pomyłka -
przekonywał sam siebie.
Wybiegając myślą naprzód i widząc, jak wszystkie je
go marzenia, plany, nadzieje na przyszłość spalają na pa
newce, pękają niczym bańka mydlana, poczuł strach,
a zarazem bezbrzeżną złość.
Został uznany za osobę niepożądaną, którą rząd Sta
nów Zjednoczonych zamierza deportować z powrotem
do Rosji! Z listu wynika, że powinien zgłosić się do naj
bliższego urzędu imigracyjnego wraz z paszportem i zie
loną kartą. Dalej następowało ostrzeżenie: jeżeli zlekce
waży powyższe zalecenie, odpowiednie władze natych
miast podejmą przeciwko niemu stosowne środki prawne.
Ogarnęła go czarna rozpacz. Chociaż w liście wprost
o tym nie napisano, między wierszami można było wy
czytać, że ktoś rozpoznał w nim dawnego agenta KGB.
Oczywiście, była to totalna bzdura. Nigdy w życiu nie
miał nic wspólnego z żadnym KGB. Był chemikiem,
w dodatku wybitnym chemikiem, a nie szpiegiem! Jeżeli
chce zostać w Stanach, a chciał, wiedział, że tylko żmud
ny i kosztowny proces pozwoli mu się oczyścić z za
rzutów.
Nie kusił go powrót do kraju przodków. Od czasu
rozpadu Związku Radzieckiego sytuacja polityczna
w Rosji była ciągle niestabilna. Owszem, tęsknił za oj
czyzną - między innymi dlatego osiadł w Minnesocie;
duże opady śniegu, mroźne zimy, zamarznięte jeziora
przypominały mu rodzinne strony - ale w najmniejszym
33
stopniu nie tęsknił za walką ideologiczną, jaka tam nie
ustannie wrzała, a co za tym idzie, za częstymi zmianami
w rządzie i kryzysem gospodarczym.
Po chwili namysłu sięgnął po słuchawkę i wystukał
prywatny numer Kate do biura, znany zaledwie garstce
osób. Odczekał kilkanaście dzwonków. Ponieważ nikt nie
odebrał telefonu, rozłączył się, a następnie wystukał jej
numer domowy. Odetchnął z ulgą - tym razem dopisało
mu szczęście.
- Kate? Mówi Nick Valkov. Przepraszam, że ci prze
szkadzam w domu, ale stało się coś ważnego, o czym
powinnaś wiedzieć. Czy możemy teraz porozmawiać?
Chyba że masz jakieś plany na wieczór...
- Sterling i ja właśnie zamierzaliśmy usiąść do ko
lacji, ale jeśli trzeba, gospodyni może nam ją później
podać. Poczekaj chwilę, Nick. Poproszę Sterlinga, żeby
uprzedził panią Brant. - Zakryła ręką mikrofon i zawo
łała do Sterlinga. Parę sekund później jej głos znów za
brzmiał w słuchawce. - No dobrze, Nick. Co się dzieje?
Opowiedział jej o liście.
- Nie muszę ci chyba mówić, Kate, że jestem tym
wszystkim zaskoczony i ogromnie zaniepokojony. Nie
mam pojęcia, kto mógł wpaść na pomysł, że pracowałem
dla KGB. Nie przeczę, że wykonywałem różne badania
na zlecenie rządu, ale nigdy nie były one objęte klauzulą
tajności. Zawsze byłem zagorzałym przeciwnikiem broni
chemicznej i nigdy nie zgodziłbym się uczestniczyć
w żadnych tego typu badaniach. Nie wiem, może komuś
się coś pomyliło. Może ktoś odkrył, że pracowałem w la
boratoriach rządowych i uznał, że musiałem wykonywać
34
eksperymenty dla KGB. W każdym razie, ponieważ teraz
pracuję w twojej firmie, i to nad produktem, który ma
dla ciebie ogromne znaczenie, pomyślałem sobie, że po
winienem cię niezwłocznie o wszystkim poinformować.
Wzdychając głośno, sięgnął do leżącej obok na krześle
marynarki i wyjął z kieszeni paczkę papierosów oraz za
palniczkę. Zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił z ust
chmurę dymu.
- Mówiłeś, że chcesz rzucić palenie - rzekła Kate,
słysząc, jak znów się zaciąga.
- Bo chcę. Naprawdę, ale... Cholera jasna! Zdener
wował mnie ten list. Nie wiem, co robić. Nie mam ochoty
wracać do Rosji. Nie chciałbym też stracić pracy w For
tune, ale obawiam się, że zajęty oczyszczaniem nazwiska,
mogę nie mieć czasu na badania chemiczne!
- O pracę się nie martw. Jesteśmy już tak blisko usta
lenia ostatecznej receptury, że nie zamierzam cię nigdzie
puścić. Musimy tylko znaleźć sposób pokonania tych
bubków z urzędu imigracyjnego. To wszystko. Sterling!
- zawołała, ponownie zakrywając ręką mikrofon. - Pod
nieś drugą słuchawkę i doradź nam coś! Ludzie z Urzędu
Imigracji i Naturalizacji uważają, że Nick jest byłym
agentem KGB i chcą go deportować do Rosji. A ja nie
chcę stracić mojego najlepszego chemika. Po pierwsze,
jest dla nas zbyt cenny, a po drugie, zbyt dużo wie
o „Marzeniu" - oznajmiła ze śmiechem, cofając rękę
z mikrofonu. - Jeszcze go skaptuje jakiś obcy rząd, siłą
wyciągnie z niego sekretny przepis na nasz rewelacyjny
krem odmładzający i zmieni recepturę tak, aby powstał
krem postarzający. Kobietom zamiast ubywać zmarsz-
35
czek będzie ich przybywało. Baby się zbuntują i w ten
sposób dojdzie do wybuchu trzeciej wojny światowej!
Chociaż wcale nie był w nastroju do żartów, Nick nie
wytrzymał i parsknął śmiechem.
- Masz rację, Kate - powiedział. - To wredny, pod
stępny spisek! Dlatego nie mam żony ani nawet stałej
partnerki. Zamierzam być jednym z tych szczęśliwców,
którzy przetrwają wojnę, których ominie gniew pomar
szczonych, rozjuszonych niewiast.
- Właśnie tego ci trzeba, Nick - wtrącił się do roz
mowy Sterling Foster. - Nie chodzi mi, broń Boże,
o wściekłą, pomarszczoną niewiastę, ale o żonę. To by
rozwiązało twoje problemy.
- Żona?! - wykrzyknął Nick, nie kryjąc rozczarowa
nia. - Rany boskie, Sterling, po co mi żona?
- Po to, że nawet jeśli przed laty byłeś agentem KGB,
żona Amerykanka uchroni cię przed deportacją. Mając
ślub z obywatelką Stanów Zjednoczonych, przebywasz
tu legalnie; nie potrzebujesz żadnej zielonej karty. Nikt
cię nie może zmusić do wyjazdu. Takie jest prawo.
- I co z tego? - spytał drwiąco Nick. - Mam podejść
do jakiejś babki na ulicy i prosić ją o rękę? Nikt nie uwie
rzy, że nazajutrz po otrzymaniu listu z urzędu imigracyj-
nego zakochałem się i ożeniłem. To na odległość pachnie
lipą.
- Zgadzam się - poparła go Kate, ale tryby jej by
strego umysłu obracały się z zawrotną szybkością. - Dla
tego musimy zachować maksimum dyskrecji i ostrożno
ści. Najlepiej żeby to pozostało, że tak powiem, w ro
dzinie.
36
- O czym myślisz, Kate? - W głosie Sterlinga sły
chać było nutę podejrzliwości.
Prawnik znał właścicielkę Fortune Cosmetics od tylu
lat, że na ogół był w stanie odgadnąć, co jej chodzi po
głowie. Teraz też, zadając pytanie, właściwie przeczuwał
odpowiedź.
- O tym, że mam wiele urodziwych wnuczek, z któ
rych kilka jest pannami, a w dodatku dwie z nich pracują
w Fortune Cosmetics. Oczywiście, Allie jest zbyt rozpo
znawalna, więc jej kandydatura odpada. Ale Caroline...
Caroline zawsze unikała rozgłosu. Jest natomiast jedną
z ważniejszych osób w firmie, osobiście zajmuje się
kampanią reklamową naszego magicznego kremu, nie ma
męża i jeśli mnie wzrok dziś rano nie mylił, to w tobie,
Nick, nie wzbudza żadnej odrazy.
Nick nie wiedział, jak zareagować. Wydawało mu się,
że śni. Potrząsnął głową, przetarł oczy, ale to nic nie dało
- nie obudził się nagle w łóżku. Z błogosławieństwem
Kate miałby poślubić Caroline Fortune? Pomysł był jak
z księżyca!
Rzecz jasna, dużo wcześniej zwrócił uwagę na Caro
line. Kilka razy próbował nieśmiało do niej zagadać, ale
podobnie jak dzisiaj; tak i w przeszłości zawsze go zimno
zbywała.
W pracy nazywano ją Królową Lodu; oczywiście jej
chłód i niedostępność stanowiły dla mężczyzn wyzwanie.
Ale od czasu swego niefortunnego romansu z Paulem
wszystkich trzymała na dystans. Nikomu nie pozwalała
się do siebie zbliżyć.
- Nick. - Głos Kate wyrwał go z zadumy. - Dlacze-
37
go nic nie mówisz? Żeby mnie nie urazić, bo pomysł
poślubienia Caroline wydaje ci się wstrętny?
Odchrząknął, po czym ponownie zaciągnął się papie
rosem.
- Nie, Kate. Nie o to chodzi. Caroline jest piękną,
inteligentną, niezwykle utalentowaną osobą i większość
mężczyzn poczytywałaby sobie za honor, mogąc ją po
ślubić. Ale... Wiemy, jak zakończył się jej związek z An
dersenem. Od tamtej pory twoja wnuczka wystrzega się
mężczyzn jak ognia. Dlatego nie wyobrażam sobie, aby
wyraziła zgodę na jakiekolwiek małżeństwo.
- No cóż, dopóki jej nie spytamy, możemy tylko
zgadywać. Na razie jednak chciałabym wiedzieć, jak
ty się zapatrujesz na pomysł ożenku. Parafrazując twoją
wypowiedź, jesteś przystojnym, inteligentnym, niezwy
kle utalentowanym człowiekiem i większość kobiet po
czytywałaby sobie za honor, mogąc cię poślubić. Ale
tobie podobno odpowiada kawalerskie życie obfitujące
we flirty i romanse. Oczywiście, gdybyś ożenił się
z moją wnuczką, flirty i romanse musiałyby ustać.
Jej ton, przyjazny, lecz stanowczy, nie pozostawiał
wątpliwości: chociaż byłoby to małżeństwo na niby, za
warte z rozsądku, a nie z miłości, on miałby obowiązek
traktować Caroline z szacunkiem należnym żonie.
- To zrozumiałe samo przez się - oznajmił, oburzony,
że jego chlebodawczyni uważa, iż musi mu o tym przy
pominać. - Bardzo poważnie traktuję instytucję małżeń
stwa. Gdybym się ożenił, starałbym się być jak najlep
szym mężem. Tylko... tylko nie wiem, czy to jest dobry
pomysł, Kate. Caroline i ja prawie się nie znamy.
38
- To się poznacie. Przemyśl to sobie, Nick. Rozważ
wszystkie za i przeciw, a rano powiesz mi, co zdecydo
wałeś. Na wszelki wypadek Sterling od razu weźmie się
do roboty i zbada prawną stronę tego przedsięwzięcia.
Bo oczywiście nie ma sensu puszczać machiny w ruch,
jeżeli faceci z urzędu imigracyjnego mogą uznać mał
żeństwo za lipne, a ciebie i tak deportować. Porozumiem
się też z Jakiem; powinien wiedzieć, co się dzieje. Czyli
umawiamy się tak: odwołujesz, Nick, wszystkie zapla
nowane na jutro sprawy. Natychmiast po przyjściu do
pracy spotykamy się u mnie w gabinecie, ty, ja i Sterling.
Może również Jake i Caroline.
- Dobrze. A zatem do jutra, Kate.
Nick rozłączył się, przekonany, że cały ten szalony
pomysł nie ma najmniejszej szansy powodzenia. Zupełnie
sobie tego nie wyobrażał. Caroline Fortune miałaby wyjść
za niego za mąż tylko po to, aby nie odesłano go z po
wrotem do Rosji? Pamiętał jej lodowate spojrzenie i wro
gość, z jaką dziś rano reagowała na jego zaczepki. Co
jak co, ale Caroline nigdy nie wyrazi zgody.
Za żadne skarby świata.
ROZDZIAŁ TRZECI
Z niedowierzaniem przysłuchiwała się rozmowie, jaka
toczyła się w luksusowym gabinecie Kate Fortune, mie
szczącym się na ostatnim piętrze eleganckiego wieżowca.
Babka najspokojniej w świecie opowiedziała jej o pro
blemach doktora Valkova, po czym przedstawiła jedyne
- jej zdaniem - rozsądne i praktyczne rozwiązanie.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Tylko Caroline uz
nała pomysł za całkowicie niedorzeczny.
Pomyślała ze smutkiem, że babcia, osoba dotych
czas niezwykle sensowna, twardo stąpająca po ziemi,
wreszcie zgłupiała na starość. Ona, Caroline Fortune,
miałaby poślubić Nicka Valkova? Przecież to śmieszne.
Była zaskoczona, że Kate w ogóle mogła jej coś ta
kiego zaproponować. Ze wstydu miała ochotę schować
się pod ziemię. Przerażeniem też napawała ją świado
mość, że babka nie zamierza przyjąć do wiadomości
odmowy; z tonu i wyrazu twarzy starszej pani jasno
wynikało, że Caroline powinna ochoczo przystać na
propozycję.
Spod swoich długich czarnych rzęs rzuciła ukradkowe
spojrzenie na Nicka. Zdumiała się, ale i odetchnęła z ul
gą, widząc, że nie siedzi z takim samym drwiącym
uśmiechem na ustach jak wczoraj. Prawdę mówiąc, dziś
40
sprawiał wrażenie równie zakłopotanego całą sytuacją co
ona.
Trochę zbiło ją to z tropu. Nie wiedziała, czy współ
czuć mu z powodu niespodziewanych problemów, czy
być oburzona, że najwyraźniej nie jest zachwycony po
mysłem poślubienia jej. Chociaż sama nie chciała być
jego żoną, to jednak czuła się dotknięta, że on nie chce
być jej mężem, a przynajmniej że na myśl o ślubie z nią
nie okazuje żadnego entuzjazmu - i to mimo podwyżki,
jaką obiecał mu Jake Fortune, i mimo półmilionowej pre
mii, którą miał dostać w dniu ślubu.
Dzień ślubu? Raczej dzień dobicia targu, pomyślała
gorzko. Bo jest to najzwyklejsza w świecie transakcja
handlowa, korzystna dla obu stron, i dla Nicka, i dla fir
my. Kate z Jakiem gotowi są zapłacić Nickowi, by po
ślubił ich wnuczkę. Woleli, żeby nie tracił czasu na długi,
skomplikowany proces, który mógłby się skończyć dla
niego niepomyślnie. Gdyby tak się stało; wówczas Nick
musiałby opuścić Stany Zjednoczone i nie odkryłby ta
jemniczego składnika do kremu, z którym firma babki
wiązała tak wielkie nadzieje.
Boże, już lepiej byłoby, gdyby wyszła za mąż za Paula
Andersena! Przynajmniej Paul coś do niej czuł, na swój
sposób może nawet ją kochał, chociaż nie ulega wątpli
wości, że bardziej kochał jej pieniądze.
- Caroline, kochanie, nic nie mówisz... - zauważyła
Kate, spoglądając na nią z zatroskaniem.
Zdawała sobie sprawę z tego, w jak trudnym położe
niu znajduje się wnuczka, nie zamierzała jej jednak ustą
pić. Dziewczyna powinna poślubić Nicka - wszyscy by
41
na tym skorzystali. Starsza pani nie była ślepa; widziała,
co się z Caroline działo, odkąd zerwała zaręczyny z An
dersenem: z żarliwym, wręcz niezdrowym zapałem rzu
ciła się w wir pracy, nie udzielała się towarzysko, unikała
mężczyzn.
Dwadzieścia dziewięć lat. Za rok stuknie jej trzydzie
stka, pomyślała smętnie Kate. Niepokoiła się tym, że
wnuczka wciąż ma nie ułożone życie osobiste. To samo
odnosi się do Nicka. Psiakość, jest w kwiecie wieku; naj
wyższy czas, żeby się ożenił, miał dzieci...
Kate nie lubiła wtrącać się do prywatnych spraw in
nych ludzi, lecz uważała, że czasem warto dopomóc lo
sowi. Chciała, żeby wszyscy z jej otoczenia - rodzina,
przyjaciele, współpracownicy - byli tak szczęśliwi jak
ona, słowo „szczęście" zaś w znacznej mierze kojarzyło
się jej z partnerem, z którym można dzielić wszystkie
radości i smutki życia.
- Caroline? - Popatrzyła wyczekująco na wnuczkę.
- Przepraszam, babciu. - Caroline ocknęła się z za
dumy. Marzyła o tym, by porozmawiać z matką, ale Eri
ka Fortune miała wrócić do miasta dopiero w przyszłym
tygodniu. - Niewiele mówię, bo prawdę rzekłszy, nie bar
dzo wiem, co powiedzieć. Serdecznie współczuję Nicko
wi z powodu jego kłopotów z urzędem imigracyjnym,
ale jestem przekonana, że musi być jakieś inne rozwią
zanie niż to, które proponujecie.
- Obawiam się, kochanie, że nie ma - oznajmił z po
wagą Jake Fortune. - Gdyby istniało jakiekolwiek inne
wyjście z sytuacji, nigdy w życiu nie przystałbym na sza
lony pomysł Kate i Sterlinga. Ale nie istnieje, a sama
42
chyba widzisz, co na obecnym etapie badań oznaczałaby
dla firmy deportacja Nicka. Zainwestowaliśmy mnóstwo
czasu i pieniędzy w pracę nad wynalezieniem tego kre
mu. Deportacja Nicka teraz, gdy badania są już na ukoń
czeniu, byłaby dla nas strasznym ciosem. Zrozum, Caro,
nikt ci nie każe brać ślubu na całe życie. Byłoby to pa
pierowe małżeństwo. Małżeństwo na niby. Po roku czy
dwóch, kiedy urząd imigracyjny odczepi się od Nicka,
możecie się najnormalniej w świecie rozwieść.
Czując, jak oblewa się pąsem, Caroline zaklęła w du
chu. Rany boskie, czy dorosła kobieta musi rumienić się
jak nastolatka?! Słowa ojca o papierowym małżeństwie
sprawiły, że ni stąd, ni zowąd stanęły jej przed oczami
niezwykle wyraziste obrazy przedstawiające dwa ciała
splątane w miłosnym uścisku. Miała nadzieję, że nikt
z obecnych nie potrafi czytać w jej myślach. Po chwili,
widząc błysk zainteresowania w oczach Nicka, odgadła,
że on jednak wie, co jej chodzi po głowie; nie tylko wie,
ale sam snuje identyczne wizje.
- Więc jak, panno Fortune? - spytał z ironicznym
uśmiechem. - Chce pani, żeby odesłano mnie z powro
tem do Rosji? Wystarczy jedno krótkie słowo. Tak czy
nie? Wyjdzie pani za mnie czy mam pakować manatki?
Im szybciej się pani zdecyduje, tym szybciej możemy
wrócić do pracy. A zważywszy na to, że czasu na do
kończenie badań mogę mieć niewiele, dobrze by było,
abym nie tracił go na bezproduktywne pogaduszki.
Serce waliło jej jak szalone, ręce miała mokre od potu.
Czuła się przyparta do muru. Najwyraźniej wszyscy ocze
kują, że zgodzi się poślubić Valkova.
43
- Sterling. - Popatrzyła na prawnika, po czym obli
zała się, usiłując zwilżyć wyschnięte wargi. - Czy na
prawdę nie ma innego wyjścia?
Pokręcił przecząco głową.
- Nie, przynajmniej ja żadnego nie widzę - odparł,
spoglądając na nią ze zrozumieniem i współczuciem.
- No cóż, pomysł małżeństwa uważam za niedorzeczny,
ale stawka jest zbyt wysoka, abym mogła odmówić. - Wbi
ła wzrok w babkę. - Zdaję sobie sprawę, ile dla ciebie, dla
taty i dla firmy znaczy znalezienie brakującego składnika
iks. Wiem, jak wielkie nadzieje wiążecie z „Marzeniem".
Nie chciałabym, aby wasza ciężka praca poszła na marne.
Zwłaszcza że, jak słusznie zauważył tata, nie byłoby to pra
wdziwe małżeństwo. To znaczy, nie w normalnym sensie
tego słowa. Chodzi mi o to, że... - urwała speszona.
- Dziękuję, Caroline - rzekła Kate. - Wiedziałam, że
mogę na ciebie liczyć. - Uścisnęła serdecznie wnuczkę,
zanim zwróciła się do swego syna oraz prawnika. - Ster
ling, Jake, może przejdziemy w trójkę do sali konferen
cyjnej i tam omówimy szczegóły? Podejrzewam, że Ca
roline i Nick zechcą pobyć sami. Na pewno jest mnóstwo
spraw, które muszą między sobą ustalić - dodała, obser
wując z namysłem świeżo zaręczoną parę, po czym wsta
ła od biurka i skierowała się do drzwi. - Zobaczymy się
z wami później.
Po chwili drzwi się zamknęły i Caroline z przeraże
niem uświadomiła sobie, że faktycznie zostali sami. Przez
moment nerwowo wygładzała spódnicę. Nie potrafiła
spojrzeć Nickowi w oczy, ba, nie mogła uwierzyć, że
przystała na tę farsę i zgodziła się go poślubić.
44
Obecny w gabinecie mężczyzna ma być jej mężem!
Chyba upadła na głowę, dając się przekonać babce o ko
nieczności ślubu! Wyobraziła sobie noc poślubną i znów
zalała ją fala wątpliwości. No bo cóż tak naprawdę wie
o Nicku Valkovie prócz tego, że jest wybitnym chemi
kiem?
Chociaż w Fortune Cosmetics bardzo dokładnie
sprawdzano przeszłość każdego pracownika, a szczegól
nie tych zajmujących kierownicze stanowiska, to przecież
nie można było wykluczyć jakiejś pomyłki czy przeocze
nia. A jeśli urząd imigracyjny ma rację i Nick rzeczy
wiście pracował kiedyś dla KGB? Co wtedy? A jeśli po
ślubie, kiedy już otrzyma obiecaną przez Jake'a półmi
lionową premię, uzna, że nie interesuje go platoniczne
małżeństwo i będzie się domagał, by żona spełniała swoje
małżeńskie powinności?
Siedziała przerażona, nie panując nad rozpaloną wy
obraźnią, która podsuwała jej szalone obrazy, burzyła
spokój, odbierała zdolność logicznego myślenia.
- Mam świadomość, że nie jest to dla pani łatwe, cała
ta sytuacja... - rzekł Nick, przerywając krępującą ciszę,
która ciążyła im obojgu. - Chciałbym skorzystać z okazji
i bardzo pani podziękować. Nawet pani nie wie, panno
Fortune, ile to dla mnie znaczy.
- Nie panno Fortune, tylko Caroline - upomniała go
cicho. - Jeśli mamy być mężem i żoną, nie możemy mó
wić do siebie per pan i pani. W przeciwnym razie urzęd
nicy z miejsca zorientują się, że ślub wzięliśmy nie z mi
łości, ale po to, żebyś uniknął deportacji.
- Oczywiście, masz rację. Czyli od dziś jesteśmy dla
45
siebie Caroline i Nick. - Przez chwilę milczał, jakby usi
łował zebrać myśli. - Słuchaj, ani ja nie marzyłem o mał
żeństwie, ani ty. Wszystko stało się dość nieoczekiwanie.
Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest nienormalna i oboje
czujemy się niezręcznie. Możemy jednak postarać się te
mu zaradzić.
- W jaki sposób?
- Spędzając razem trochę czasu, żeby się lepiej po
znać. Nie będziemy ze sobą sypiać, ale miło by było,
gdybyśmy mogli się zaprzyjaźnić. Hm, najpierw musimy
ustalić kilka rzeczy. Z oczywistych powodów zależy mi,
aby ślub odbył się jak najprędzej. Chętnie jeszcze w tym
tygodniu. Huczne wesele raczej odpada. Po pierwsze, nie
mamy czasu na przygotowania, a po drugie, pojawiłyby
się zdjęcia w prasie, a rozgłos nie jest nam potrzebny.
Zostaje zatem szybka wizyta w urzędzie stanu cywilnego.
Wiem, że nie o takim ślubie marzą dziewczyny, ale...
ale chyba tak będzie najrozsądniej. No i trzeba również
zdecydować, gdzie będziemy mieszkać: u ciebie czy
u mnie.
- Boże, nie wiem. Takie to wszystko nagłe i nieocze
kiwane, że... Po prostu jeszcze się nad tym nie zastana
wiałam - szepnęła.
Wstała z krzesła i podeszła do ogromnych okien,
z których rozciągał się widok na miasto. Przez chwilę
tępym wzrokiem wpatrywała się w widoczne niżej domy
i ulice; wciąż miała wrażenie, jakby uczestniczyła w ja
kimś absurdalnym spektaklu, w jakiejś fikcji nie mającej
nic wspólnego z rzeczywistym światem.
- Oczywiście masz słuszność, że powinniśmy się sta-
46
rać zaprzyjaźnić. Jeśli chodzi o urząd stanu cywilnego,
zgadzam się, natomiast data ślubu... Hm, może być
weekend. Co prawda, nie sądziłam, że aż tak ci się spie
szy, ale chyba faktycznie nie ma co zwlekać. Lepiej, żeby
urząd imigracyjny więcej się ciebie nie czepiał. Co je
szcze? Aha, kto do kogo powinien się wprowadzić...
Mam mieszkanie w mieście, zresztą niedaleko stąd. Ma
łe, ale całkiem wygodne.
- Sądzę, że lepiej nam będzie u mnie. Dom jest duży,
nie będziemy sobie siedzieć na głowie. W naszej sytuacji
odległość do pracy to sprawa drugorzędna, ważniejsze
jest poczucie przestrzeni psychicznej i fizycznej. To, że
byś nie czuła się stłamszona. Żebyś mogła się odizolować,
gdybyś chciała... - Wstał i też podszedł do okna. - Dom
ma jeszcze jedną przewagę. Otóż urząd imigracyjny może
wydelegować swojego przedstawiciela, aby przyjrzał się
bliżej naszemu małżeństwu, sprawdził, czy nie jest lipne.
Myślę, że taki człowiek zdziwiłby się, widząc, że
gnieździmy się w dziupli, a dom trzymamy na sobotnio-
-niedzielne wypady za miasto. Prędzej uwierzy, że mie
szkamy w domu za miastem, a twoje mieszkanko trzy
mamy dla wygody, bo często zostajemy w pracy do póź
na i wtedy, zamiast jechać na wieś, nocujemy parę ulic
dalej.
- W porządku. - Wreszcie zdobyła się na odwagę
i odwróciwszy się, popatrzyła Nickowi w twarz. -
Chciałam pana... to znaczy ciebie... przeprosić. Odkąd
dziś rano babcia wystąpiła z propozycją ślubu, właściwie
myślę tylko o sobie, a przecież dla ciebie to też nie jest
łatwa sytuacja. Mimo to cały czas próbujesz mnie po-
47
cieszyć, rozwiać moje obawy. Jestem ci za to wdzięczna.
Postaram się za bardzo nie wchodzić ci w drogę i zbytnio
nie dezorganizować ci życia. Mam nadzieję, że mogę li
czyć na to samo z twojej strony.
- Naturalnie.
Uśmiechnął się, dziwny był to jednak uśmiech, jakby
niepełny; obejmował usta, lecz nie docierał do oczu. Zro
zumiała, że chociaż Nick gotów jest na małżeństwo, aby
ustrzec się przed deportacją, to przede wszystkim martwi
się o nią, swą przyszłą żonę; o to, jak ona zniesie jego
obecność w swoim życiu.
- Aby przekonać urząd imigracyjny, że pobraliśmy
się z miłości, musimy wszystko dokładnie obmyślić:
gdzie się poznaliśmy, kiedy zakochaliśmy się w sobie,
dlaczego postanowiliśmy wziąć cichy ślub - podjął po
chwili. - Z tym ostatnim będzie najgorzej. Na szczęście
jesteś spokojną, rozsądną osobą, która nienawidzi
rozgłosu. W razie czego możemy twierdzić, że chciałaś
uniknąć zamieszania, tłumów gości i najazdu dziennika
rzy, dlatego zdecydowaliśmy się na skromny ślub cy
wilny.
Całkiem nieoczekiwanie poczuła się dotknięta opisem
swojego charakteru. Tłumaczyła sobie, że przecież nie
ma znaczenia, co Nick o niej myśli. Nie kochała go. Zgo
dziła się za niego wyjść wyłącznie na prośbę Kate. Mimo
to zrobiło się jej przykro.
Spokojna. Rozsądna. Nienawidząca rozgłosu. Innymi
słowy, zimna i niedostępna. Czy naprawdę tak ją widzi?
Czy wszyscy w firmie tak ją postrzegają? Miała ochotę
się rozpłakać. Bo znała odpowiedź na to pytanie. Wie-
48
działa, że za jej plecami pracownicy firmy nazywają ją
Królową Lodu.
Królowa Lodu kojarzyła się jej z kobietą twardą, po
nurą, zamkniętą w sobie, pozbawioną poczucia humoru.
Z kobietą, której żaden mężczyzna nie chciałby pojąć za
żonę. Przedtem jej to nie przeszkadzało; nie szukała mę
ża. Teraz jednak, wbrew swojej woli, lecz z kilku waż
nych powodów, miała zostać żoną Nicka Valkova.
- Domyślam się, że... nie bardzo jestem w twoim ty
pie, prawda?
- Mylisz się, Caroline - odparł cicho. - Uważam, że
jesteś wyjątkowo piękną kobietą. Może trochę zbyt po
ważną i nadmiernie spiętą, ale z tym sobie poradzimy.
W końcu jesteśmy dorosłymi ludźmi, a dom, jak już
wspomniałem, do małych nie należy; pomieści nas oboje.
Słuchaj, a może dziś po pracy pojechaliśmy do mnie?
Mogłabyś się rozejrzeć, przekonać na własne oczy, jak
to wszystko wygląda, zobaczyć, który pokój najbardziej
ci odpowiada. A od jutra możemy zacząć zwozić twoje
rzeczy...
- A więc to nie sen? To się naprawdę dzieje? Napra
wdę zostaniemy mężem i żoną? - Pokręciła ze zdumie
niem głową, po czym uśmiechnęła się, usiłując nie dać
po sobie poznać przerażenia. - Jakoś ciągle mi się wy
daje, że śnię; że zaraz się obudzę i... - urwała.
- Wiem. Też mam takie uczucie - przyznał, niedbale
przeczesując ręką włosy. - Ale to nie sen, Caroline. To
wszystko naprawdę się dzieje i naprawdę nas dotyczy.
Po prostu musimy zaakceptować sytuację i spróbować
tak żyć, aby drugiej osobie nie sprawiać kłopotu. Ja na
49
pewno dołożę wszelkich starań, żebyś nie żałowała swojej
wielkoduszności.
Zamyślił się, po chwili rozciągnął usta w uśmiechu,
ale takim łobuzerskim, który sprawił, że serce zabiło jej
mocniej.
- No dobrze, chyba powinniśmy wracać do pracy.
Mam tysiące rzeczy do zrobienia w laboratorium, zanim
dostarczę twojej babce sekretny przepis na magiczny
krem wiecznej młodości.
- Idź. A kiedy skończysz pracę i będziesz gotów ru
szać do domu, zadzwoń do mnie. Uprzedzę sekretarkę,
żeby odwołała moje dzisiejsze spotkania. Zresztą i tak
na niczym nie byłabym w stanie się skupić. Czyli o do
wolnej porze jestem do twojej dyspozycji...
- Hm, do mojej dyspozycji? Coraz bardziej podoba
mi się stan narzeczeński - oznajmił, szczerząc zuchwale
zęby. Nic sobie nie robił z jej groźnej miny i rumieńca,
który powoli powlekał jej policzki. - Rany boskie, Caro,
uśmiechnij się. W końcu niecodziennie się człowiek za
ręcza. Poza tym pomyśl sobie, że mogłoby być znacznie
gorzej! Że urząd imigracyjny mógłby się przyczepić...
hm, na przykład do Ottona i to jemu by grożono de
portacją.
Otto Mueller, krępy, solidnie zbudowany mężczyzna,
pomagał mu w laboratorium.
Szybko, nim zorientowała się, co ją czeka, Nick Val-
kov pochylił się i pocałował ją lekko w usta.
- Przepraszam, nie mogłem się oprzeć pokusie. Od
wczoraj nie daje mi to spokoju i wreszcie musiałem
sprawdzić, czy jesteś smaczniejsza od słodkiej bułeczki!
50
Chwycił teczkę i po chwili wybiegł na korytarz.
Caroline stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi, za
którymi zniknął. Z całej siły musiała się powstrzymywać,
żeby nie zawołać za nim: I co? Jestem smaczniejsza czy
nie? Odruchowo przysunęła rękę do ust. Wydawało jej
się, że są gorące od pocałunku. Nie bądź śmieszna, zga
niła się w duchu i potrząsnęła głową, jakby chciała ją
przewietrzyć, oczyścić z niedorzeczności i bzdur.
Boże, chyba zwariowała! Nick Valkov jest wstrętnym,
wyrachowanym typem, a ona dała się nabrać. Sądziła,
że przejmuje się jej losem, a to tylko była gra! Zasłona
dymna! Oszukiwał ją, ukrywał przed nią swoją prawdzi
wą naturę, bo chciał, żeby zgodziła się wyjść za niego
za mąż.
Nie może go poślubić! Z drugiej strony nie może nie
poślubić. Była rozdarta. Nie może go nie poślubić, bo
dała słowo babce i ojcu. Liczyli na nią, że uchroni Nicka
przed deportacją, a to pozwoli mu dokończyć badania
nad „Marzeniem". Nie może zawieść rodziny, odwrócić
się od nich tak, jak to zrobił jej brat Adam.
Nie ma wyjścia. Czy jej się to podoba, czy nie, musi
zostać żoną Nicka Valkova. Westchnęła głośno. Nie o ta
kim małżeństwie marzyła, nie tak je sobie wyobrażała.
Odkąd była małą dziewczynką, zawsze chciała iść do ślu
bu w długiej białej sukni ze zwiewnym welonem, mieć
cudownego, kochającego męża i kilkoro wspaniałych
dzieci.
Rozglądając się po gabinecie, zatrzymała wzrok na
stojącym w rogu niedużym piedestale, nad którym wzno
siło się szczupłe alabastrowe ramię zakończone ręką. Wo-
51
kół nadgarstka połyskiwała srebrna dziecięca bransoletka
ozdobiona maleńkimi koralikami i delikatnym serdusz
kiem. Bransoletka była dość cenna, ponieważ najpra
wdopodobniej należała kiedyś do jednej z wielkich kró
lowych.
Ale to nie dlatego Caroline nie mogła oderwać od
niej oczu. Dla Caroline bransoletka miała szczególne zna
czenie; stanowiła symbol życia, symbol ogniska domo
wego, rodziny, a także tradycji, przekazywania pochodni
z pokolenia na pokolenie.
Była kobietą samotną. Miała dwadzieścia dziewięć lat
i prawie codziennie słyszała, jak tyka jej zegar biolo
giczny. Ile na małżeństwo z Nickiem zmarnuje czasu,
który mogłaby poświęcić na szukanie prawdziwego mę
ża? Bo tylko z człowiekiem, który by ją kochał i którego
ona by kochała, mogłaby mieć dzieci. Ile czasu sama
zmarnowała, izolując się od mężczyzn i bez reszty po
święcając pracy? Zdała sobie sprawę, że głupio to wszy
stko rozegrała. Ale było już za późno; przeszłości nie
sposób cofnąć, nie sposób przeżyć na nowo, inaczej.
Podobnie jak jej ojciec, dla dobra rodziny i rodzinnej
firmy powinna zapomnieć o własnych marzeniach, inny
mi słowy, powinna wstąpić w związek małżeński z czło
wiekiem, którego prawie nie zna.
W porządku, gotowa była na to poświęcenie.
Podjąwszy decyzję, opuściła gabinet Kate i skierowa
ła się do siebie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy późnym popołudniem zabrzęczał telefon i na
drugim końcu linii Caroline usłyszała głos Nicka, ku
własnemu zdumieniu poczuła ulgę. Odkąd rozstali się
przed południem, bała się momentu, kiedy Nick zadzwo
ni, a zarazem niecierpliwie oczekiwała na jego telefon.
Nie była w stanie skupić się na pracy, bo myślała tylko
o swoim rychłym zamążpójściu. W sumie więc niewiele
przez cały dzień zrobiła i wiedziała, że nie ma sensu dalej
siedzieć przy biurku, udając, że pracuje, a w rzeczywi
stości przekładając z kąta w kąt papiery.
- Przyjdę po ciebie do gabinetu - oznajmił Nick. -
Powinniśmy być jak najczęściej widywani razem. Jeśli
ludzie z urzędu imigracyjnego zaczną węszyć, zadawać
pytania pracownikom firmy, usłyszą, że przynajmniej nie
którzy podejrzewali nas o romans. Że z początku pewnie
się ukrywaliśmy, bo chcieliśmy uniknąć plotek, ale po
tem, im bliżej było do ślubu, tym jawniej okazywaliśmy
sobie uczucia. Wiesz co? Postaraj się, żeby sekretarka
była u ciebie w gabinecie, kiedy przyjdę.
- Dobrze - zgodziła się, choć niechętnie.
Wiedziała, że to, co Nick proponuje, jest logiczne,
a jednak miała wewnętrzne opory. Już raz, kiedy spoty
kała się z Paulem Andersenem, była obiektem plotek
53
i bardzo nie chciała dopuścić do sytuacji, by znów plot
kowano na jej temat.
- Do zobaczenia za kilka minut - dodała. Nie odkła
dając słuchawki, połączyła się z sekretarką. - Mary, listy,
które mi przyniosłaś, leżą podpisane. Bądź tak miła
i wpadnij po nie.
- Dobrze, już idę - odparła młoda dziewczyna o nie
zwykle żywym i pogodnym usposobieniu.
Po chwili stanęła w progu. Zamiast wręczyć jej pod
pisane listy, Caroline udawała, że szuka czegoś na biurku.
Grzebiąc wśród papierów, rozmawiała z sekretarką, żeby
zatrzymać ją w gabinecie do przyjścia Nicka. Ucieszyła
się, kiedy wreszcie usłyszała na korytarzu zbliżające się
kroki.
- Caro maleńka... Och, przepraszam, panno Fortune,
myślałem, że jest pani sama - powiedział szybko, wy
raźnie skruszony, kiedy zajrzawszy do gabinetu, zorien
tował się, że w środku stoi również sekretarka.
Świetnie odegrał rolę zmieszanego kochanka, który
nieopatrznie zdradza, że coś go łączy z wnuczką szefo
wej. Prawdę mówiąc, wypadł tak przekonująco, że Ca
roline aż się wzdrygnęła. Przemknęło jej przez myśl, że
może jednak w urzędzie imigracyjnym się nie pomylili
i Nick faktycznie pracował w KGB. Ale natychmiast
zdała sobie sprawę, że to totalna bzdura.
Bo gdyby był agentem, nie przyjeżdżałby do Stanów
po to, aby zatrudnić się jako chemik w firmie kosme
tycznej. Starałby się raczej znaleźć pracę w ważnej spółce
elektronicznej albo w lotnictwie. Obracałby się w krę
gach rządowych, spotykał z politykami, próbował zdobyć
54
informacje, które później mógłby sprzedawać za duże
pieniądze obcym rządom lub grupom terrorystycznym.
Oczywiście, konkurencyjna firma kosmetyczna mo
głaby być zainteresowana wiadomością, że Fortune Cos-
metics wypuszcza na rynek szminkę i lakier do paznokci
w identycznym szkarłatnym odcieniu, któremu nadano
nazwę „Maraskino". Jednakże było mało prawdopodob
ne, aby za tego typu wiadomości ktokolwiek chciał płacić
duże pieniądze, a jeszcze mniej prawdopodobne, aby te
go rodzaju praca pociągała tajnego agenta.
Biorąc głęboki oddech, Caroline postanowiła przyłą
czyć się do Nicka i odegrać scenkę, którą zaaranżował.
Kątem oka zauważyła, jak Mary przygląda im się z za
ciekawieniem. Dobrze, właśnie o to chodzi.
- Nick... Doktorze Valkov - poprawiła się szybko -
zaraz będę gotowa. - Podała sekretarce listy. - Dziękuję,
Mary, to już wszystko.
Nawet nie musiała udawać zawstydzenia. Rumieniec
na jej twarzy był jak najbardziej autentyczny.
- Tak, panno Fortune.
Sekretarka skierowała się do wyjścia, zanim jednak
opuściła gabinet, posłała Nickowi zalotne, rozmarzone
spojrzenie, zupełnie jakby Nick - pomyślała Caroline.
zdegustowana i oburzona zachowaniem młodej kobiety
- był bogatym przystojnym przemysłowcem albo popu
larnym gwiazdorem filmowym.
- Możesz się nie martwić - rzekła tonem ociekają
cym sarkazmem - że twój plan się nie powiedzie. Założę
się, że Mary nie zdoła utrzymać języka za zębami i jutro
całe biuro będzie wiedziało, że Caroline Fortune ma ro-
55
mans z doktorem Valkovem. Czy naprawdę musiałeś wo
łać od drzwi „Caro, maleńka"?
- Pewnie, że musiałem. - Na jego ustach wykwitł ten
łobuzerski uśmiech, który przyprawiał ją o gwałtowne bi
cie serca. - Właśnie tak bym się do ciebie zwracał, gdy
byśmy naprawdę mieli romans. Zarówno Kyle, jak i Allie
używają skrótu „Caro". Zawsze mi się to podobało. Caro,
Caro... Pasuje do ciebie, wiesz? Chociaż pasowałoby je
szcze bardziej, gdybyś się odprężyła, rozpuściła włosy...
- Wzruszył ramionami, nic sobie nie robiąc z gniewnego
spojrzenia, jakim go obrzuciła. Po chwili kontynuował:
- Zresztą im więcej dostarczymy powodów do plotek,
tym lepiej. Na razie w całym biurze huczy, że wczoraj
wywaliłaś z roboty Kyle'a. To prawda?
- Tak. A znając życie, jutro w całym biurze będzie
huczało, że zwolnienie Kyle'a ma jakiś związek, tylko
nie wiem jaki, z naszym romansem. - Potrząsnęła z iry
tacją głową; nienawidziła wyssanych z palca plotek. -
Niestety, Kate miała rację. Kyle zupełnie nie nadawał
się do pracy w Fortune. Natomiast ty, jeżeli chcesz za
chować swoją posadę i nie wylądować z powrotem
w Rosji, powinieneś okazywać mi trochę więcej szacun
ku. Nie życzę sobie żadnych krytycznych uwag na temat
mojego wyglądu czy charakteru. Tylko dlatego, że nie
ubieram się jak wystrzałowa punkówa i nie zachowuję
jak słodka, uśmiechnięta od ucha do ucha idiotka, nie
znaczy, że jestem zimną wyniosłą jędzą czy też Królową
Lodu, jak mnie wszyscy za plecami nazywają!
Była tak podminowana, że niemal krzyczała. Ona, któ
ra prawie nigdy nie podnosiła głosu, która zawsze z każ-
56
dym rozmawiała spokojnie i w każdej sytuacji potrafiła
pohamować gniew. Po chwili przeraziła się. Nie wiedzia
ła, co się z nią dzieje; jak to możliwe, aby w ciągu za
ledwie paru minut tak totalnie stracić nad sobą kontrolę?
Wściekłość oraz zmieszanie Caroline potęgował fakt,
iż Nick wydawał się całkiem nie przejmować jej wybu
chem. Jego ciemne oczy lśniły wesoło, a usta rozciągnęły
się... Tak, gotowa była przysiąc, że w uśmiechu zado
wolenia.
Podobnie jak wczoraj, musiała mocno się hamować,
żeby nie zetrzeć mu tego uśmiechu z twarzy.
- No tak - mruknął z satysfakcją. - Chyba pod tą
lodową powłoką kryje się ognisty temperament. Okazuje
się, że źle cię oceniłem, Caro. Sam nie wiem dlaczego,
ale jakoś zawsze sądziłem, że trudno wyprowadzić cię
z równowagi.
Poszedłszy do szafy, otworzył drzwi i wyjął ze środka
płaszcz.
- Czy możemy już iść, moja ognista narzeczono?
Rozzłoszczona, otworzyła usta, zamierzając zrewan
żować się jakąś ciętą ripostą, po chwili jednak zmusiła
się, by je z powrotem zamknąć. Czuła instynktownie, że
żadne cięte riposty nie zrobią na Nicku wrażenia. Był
mistrzem, jeśli chodzi o pojedynki na kąśliwe słowa
i uszczypliwy dowcip, ona zaś pierwszoklasistką. Wie
działa więc, że nie ma sensu stawać z nim szranki, bo
i tak nie wygra.
Przeszkadzała jej ta świadomość. Była przyzwyczajo
na do wygrywania, do tego, że we wszystkim, co robi,
osiąga lepsze wyniki od innych. Na myśl, że w Nicku
57
Valkovie spotkała godnego przeciwnika, kogoś równie
upartego i ambitnego jak ona sama, przeszły ją ciarki.
Odwróciwszy się tyłem, wsunęła ręce w rękawy pła
szcza. Niespodziewanie poczuła, jak zaciskają się wo
kół niej męskie ramiona. Mimo iż starała się uwolnić,
obejmowały ją mocno. Bliski kontakt fizyczny i ciepło
bijące z ciała Nicka sprawiły, że nie potrafiła opano
wać głośnego bicia serca. Nim się spostrzegła, schylił
się, przytknął nos do jej szyi i wciągnął głęboko po
wietrze.
- „Appassionato". - Rozpoznał zapach produkowa
nych przez Fortune Cosmetics drogich perfum, których
czasem używała. - Jaśmin, gardenia, lilia, róża, olejek
wetiwerowy, piżmo i kilka innych wonnych substancji;
zapach, który oczaruje każdą dziką bestię - szepnął nis
kim głosem prosto do jej ucha.
- Chciałeś powiedzieć: ukoi dziką bestię? - spytała.
- Nie, oczaruje. - Opuścił ramiona, po czym delikat
nie ujmując Caroline pod łokieć, ruszył w stronę drzwi.
- Jest na tyle wcześnie, że jeśli się pospieszymy, uda
nam się zdążyć przed wieczorną godziną szczytu.
Minąwszy pokój Mary, która ukradkiem przyglądała
im się zza biurka, wsiedli do jednej z trzech wind. Nick
wcisnął dolny przycisk oznaczający podziemny parking.
- Pojedziemy moim samochodem - oznajmił stanow
czym tonem.
- Ależ nie, to bez sensu - zaprotestowała. - Jedź
pierwszy, a ja za tobą pojadę własnym autem. Nie bę
dziesz musiał mnie potem odwozić.
- To mi nie przeszkadza. Zresztą jazda tam i z po-
58
wrotem jednym samochodem pozwoli nam się lepiej po
znać.
Przytrzymał drzwi eleganckiego czarnego mercedesa,
czekając, aż Caroline zajmie miejsce. Kiedy już siedziała,
pochylił się i pomógł jej zapiąć pasy.
- Nie chcę, żeby cokolwiek ci się stało - wyjaśnił
z uśmiechem. - Bądź co bądź żony nie rosną na drze
wach. A gdybym, nie daj Boże, miał poślubić kogoś ta
kiego jak Agnes Grimsby, to chyba sam bym pobiegł do
urzędu imigracyjnego i błagał ich o deportację.
Agnes Grimsby, żeński odpowiednik Ottona Muellera,
pracowała w firmowym bufecie. Wyobraziwszy sobie ich
razem, dwie tak kompletnie różne i niedopasowane oso
by, Caroline zrobiło się wesoło.
- Moim zdaniem - rzekła, kiedy Nick okrążył samo
chód i usiadł za kierownicą, ze wszystkich sił próbując
zachować powagę - stanowilibyście uroczą parę. Jeżeli
chcesz, mogę jej dyskretnie napomknąć, że wpadła ci
w oko...
- Ani się waż! Bo inaczej, choćbym miał za karę wy
lądować w Rosji, postaram się, żeby miły, poczciwy Otto
wszędzie za tobą łaził niczym wierny, zakochany psiak.
Przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym ostrożnie wy
jechał tyłem. Pracownicy wyższych szczebli mieli własne
miejsca parkingowe. Parę minut później mercedes pruł
jedną z autostrad, kierując się na zachód od miasta. Nick
włączył radio; wnętrze auta wypełniły spokojne dźwięki
muzyki klasycznej.
- Więc jaki jest twój ulubiony kolor? - spytał ni stąd,
ni zowąd.
59
- Fioletowy. Bo co?
- Bo o takie rzeczy mogą nas pytać przedstawiciele
urzędu, jeżeli zechcą sprawdzić wiarygodność naszych
zeznań. Mężowie i żony na ogół znają swoje przyzwy
czajenia, upodobania... W każdym razie, gdyby ktoś się
interesował, to ja najbardziej lubię kolor niebieski. Palę
papierosy marki Player's. Piję narodowy trunek Rosjan.
Wódkę - wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Caroline.
- U mnie w domu zawsze stoi Stolicznaja. Lubię balet,
śnieżne zimy, spacery brzegiem jeziora, zwłaszcza
w świetle księżyca, oraz, jak się zapewne zdążyłaś do
myślić, muzykę klasyczną. Jeśli chodzi o chemię i pracę
w laboratorium, fascynowało mnie to od dziecka. Już
w szkole przejawiałem niezwykłe zdolności chemiczne.
Mam trzydzieści cztery lata i metr osiemdziesiąt pięć
wzrostu. Ważę osiemdziesiąt pięć kilo, z czego większość
to mięśnie. Ćwiczę systematycznie; co najmniej pięć razy
w tygodniu chodzę do siłowni. Myślisz, że zapamiętasz
to wszystko?
- Postaram się. Chociaż prawdę mówiąc, czuję się tak,
jakbyś mi przekazywał czyjeś akta osobowe i przygoto
wywał mnie do odbycia tajnej szpiegowskiej misji. Czy
na pewno nie jesteś byłym agentem KGB?
Oczywiście żartowała, ale nie zdziwiłaby się, gdyby
w tym momencie przyznał się do szpiegowskiej prze
szłości.
- Na pewno - odparł. - Przysięgam. Nie miej tak za
skoczonej miny, Caro. Kiedy się dorasta za Żelazną Kur
tyną, człowiek poważnie traktuje tego rodzaju oskarżenia.
W ciągu ostatnich lat mnóstwo się w Rosji zmieniło, ale
60
wciąż jest wiele do zrobienia. Moja praca tam miała cha
rakter czysto cywilny. Więc nie obawiaj się; nie wychodzisz
za mąż za szpiega i sama też nie staniesz się Jamesem Bon
dem w spódnicy. - W głosie Nicka pobrzmiewała lekka
nuta ironii, ale również żalu czy pretensji.
- Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu sa
ma nie wiem. To znaczy, musi być jakiś powód... coś
musiało się wydarzyć, żeby urząd imigracyjny nagle do
szedł do wniosku, że trzeba cię wydalić ze Stanów.
- Wiem. Sam się nad tym zastanawiałem. Od wczoraj,
kiedy otworzyłem tę przeklętą kopertę, właściwie o ni
czym innym nie myślę. A ponieważ nie mam na sumieniu
żadnej szpiegowskiej działalności, podejrzewam, że za
decyzją urzędu imigracyjnego muszą się kryć jakieś nie
czyste sprawy.
- Nie rozumiem.
- Może, mimo wszystkich naszych środków ostroż
ności, jakoś przeciekła na zewnątrz informacja o rewe
lacyjnym kremie odmładzającym, który wkrótce Fortune
Cosmetics ma wypuścić na rynek? Oczywiście badania
nad kremem objęte są w firmie ścisłą tajemnicą, ale prze
cież mnóstwo osób wie, nad czym obecnie pracujemy.
Choćby sekretarki, asystentki. Pomyślałem sobie, że mo
że któryś z naszych konkurentów coś słyszał, może otrzy
mał jakieś informacje i się przestraszył. Może uznał, że
usuwając jedno ważne ogniwo, czyli mnie, zahamuje pro
ces, a przynajmniej go spowolni. Że będzie musiało mi
nąć kilka lat, zanim firma znów dojdzie do tego punktu,
w którym jest teraz...
- O Boże! - zawołała zaniepokojona. - To mi nie
61
przyszło do głowy! Prawdę mówiąc, zawsze wydawało
mi się, że babcia przesadza z tym szpiegostwem prze
mysłowym, że jej obawy są śmieszne, ale teraz... Sama
nie wiem. Cholera, może masz rację? Czy... czy jest jakiś
sposób, żeby się o tym przekonać? Przekonać i zabez
pieczyć na przyszłość? Bo jeśli jest tak, jak podejrzewasz,
i jeśli nasze małżeństwo uchroni cię przed deportacją,
konkurencja może znaleźć sobie kolejne, jak to nazwałeś,
ważne ogniwo, i dalej nam bruździć:
- Wtedy przynajmniej będziemy wiedzieli, kto za tym
stoi - oznajmił z ponurą miną. - Ale na razie nie mar
twmy się przeciekami ani konkurencją. Może chodzi
o coś całkiem innego? Owszem, urząd imigracyjny się
do mnie przyczepił, ale to jeszcze za mało, żeby podej
rzewać kolegów z branży. Wspomniałem o przeciekach
tylko po to, abyśmy pamiętali, że taka możliwość w ogó
le istnieje.
Skręcił w żwirową drogę prowadzącą między szpale
rem drzew w stronę jeziora i po chwili zatrzymał samo
chód dwadzieścia metrów przed ogromnym, pięknym do
mem zbudowanym w stylu rustykalnym. Caroline z wra
żenia zaparło dech. Dom, lekko przysypany iskrzącym
się w mroku śniegiem, idealnie wtapiał się w otaczający
go zimowy krajobraz. W blasku księżyca wyglądał wręcz
jak zaczarowany leśny pałac.
- Jesteśmy na miejscu. Oto twój nowy dom, Caro.
Jak ci się podoba? - spytał Nick.
Specjalnie zatrzymał samochód w pewnej odległości
od drzwi, żeby Caroline najpierw z zewnątrz mogła się
przyjrzeć jego królestwu. Nie wiedział dlaczego, ale bar-
62
dzo zależało mu na tym, aby dom, który mieli dzielić
przypadł jej do gustu.
- Ogromnie. Jest wspaniały... Taki cudowny dom
marzeń - odparła wolno. - Przyznam ci się jednak, że
spodziewałam się czegoś całkiem innego. Sądziłam, że
dom doktora Valkova będzie... hm, taki jak jego samo-
chód, czyli nowoczesny, elegancki, ze szkła, lśniącego
granitu. Wiesz, o co mi chodzi?
- Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale myli ci się mój
publiczny wizerunek z prywatnym. W życiu osobistym
jestem innym człowiekiem niż ten, którego widujesz
w pracy.
- Naprawdę?
- Słowo honoru. Zresztą, sama się niedługo przeko
nasz.
Wcisnąwszy nogą pedał gazu, ruszył wolno wokół do
mu i po chwili wjechał do garażu. Dwie minuty później
otworzył drzwi i zaprosił Caroline do holu. Kolejno za
palał wszystkie światła.
Wnętrze zdziwiło ją nie mniej niż zewnętrzna fasada.
Przestronny salon o solidnych, drewnianych krokwiach
podtrzymujących dach, ściana złożona z samych okien
ze wspaniałym widokiem na majaczące niżej jezioro. Na
podłodze puszysty śnieżnobiały dywan sięgający niemal
samego kominka. Ogromny kominek zbudowany z grubo
ciosanych kamieni, z odsłoniętym paleniskiem; obok
miejsce na opał. Po obu stronach salonu schody prowa
dzące na balkon biegnący w górze wzdłuż trzech ścian.
Wielkie, nowoczesne fotele i kanapy sąsiadujące z an
tycznymi komodami i stolikami; na stołach lampy od Tif-
63
fany'ego i przepiękne wazony, niewątpliwie od Lali-
que'a W wazonach świeże bukiety kwiatów, które
w środku zimy nie mogły pochodzić z żadnego przydo
mowego ogródka, lecz z kwiaciarni.
Salon sprawiał wrażenie miejsca niezwykle wyrafino
wanego, a jednocześnie takiego, w którym chętnie się
przebywa. Caroline ze zdumieniem uświadomiła sobie,
że dom Nicka pod pewnymi względami przypomina jej
własne mieszkanie. Snując wizje, jak powinien wyglądać
idealny dom, myślała właśnie o czymś takim.
Trudno było jej uwierzyć, że dwie obce, prawie nie
znające się osoby mają niemal identyczny gust i że od
nalazłszy się, nie pobierają się naprawdę, nie będą się
kochać, nie będą razem budować życia, wychowywać
dzieci, starzeć się, słowem, że zawierają małżeństwo wy
łącznie na niby, na papierze, aby uchronić Nicka przed
deportacją.
Na miłość boską, Caroline, weź się w garść! - zganiła
się w duchu, kiedy zorientowała się, jakimi torami błądzą
jej myśli. To jest układ czysto handlowy, żeby Nick do
kończył badania, a firma otrzymała produkt, w który tak
wiele już zainwestowała. Nie rób sobie żadnych nadziei,
opamiętaj się! Jeszcze wczoraj rano nie czułaś do Nicka
Valkova nawet cienia sympatii!
- Zdejmij płaszcz - zaproponował. - Pokażę ci resztę
pokoi.
Wziął od niej wierzchnie okrycie, położył na fotelu,
po czym zaczął oprowadzać ją po swoim królestwie.
Obejrzała dużą, przytulnie urządzoną kuchnię pełną
donic z ziołami, wiklinowych koszyków i miedzianych
64
rondli, gabinet, w którym Nick przypuszczalnie spędzał
mnóstwo czasu, kiedy pracował w domu, bibliotekę, któ
rą od podłogi po sufit wypełniały książki, oraz cztery
pokoje na piętrze, między innymi sypialnię Nicka.
Był to typowo męski pokój, w stonowanych barwach,
pozbawiony tak lubianych przez kobiety bibelotów. Naj
więcej miejsca zajmowało w nim ogromne łoże z bal
dachimem, obok stała antyczna szafa i sporych rozmia
rów komoda; naprzeciw łóżka znajdował się duży komi
nek, a półkę nad kominkiem zdobiło kilka przywiezio
nych z Rosji dzieł sztuki.
Oczami wyobraźni ponownie ujrzawszy siebie i Ni
cka, tym razem leżących w namiętnym uścisku na pu
chowej kołdrze, Caroline czym prędzej odwróciła wzrok
od łóżka.
Jakby czytając w jej myślach, Nick rzekł powoli:
- Wprawdzie to moja sypialnia, ale jeżeli masz ochotę
tu spać, nie będę protestował.
- Nie zapominaj, że bierzemy fikcyjny ślub. Na po
kaz, a nie na serio - przypomniała mu, znów czując wy
pieki na policzkach.
Dzięki Bogu za przyćmione światło, pomyślała, mając
nadzieję, że w półmroku nie widać jej czerwonej twarzy.
- Wiem, pamiętam - oznajmił spokojnie.
Wydawało jej się, że w jego oczach dostrzega żal.
Zdziwiło ją to, tym bardziej że rano wcale nie był entu
zjastycznie nastawiony do pomysłu ożenku.
- Ale trudno winić faceta, że próbuje zwabić do łóżka
piękną kobietę, prawda? No więc który z pozostałych
trzech pokoi wybierasz dla siebie?
65
- Ten na końcu korytarza - odparła, opuszczając ner
wowo spojrzenie.
Przyglądał się jej z rozbawieniem, ledwo powstrzy
mując się od śmiechu.
- No tak, oczywiście. - Pokiwał ze zrozumieniem
głową. - Przygotuję go na jutro. Czy życzysz sobie, że
bym zamontował solidny rygiel w drzwiach?
Popatrzyła mu w oczy, tak by wiedział, że nie żartuje.
- Liczę na to, że jesteś dżentelmenem i rygiel nie bę
dzie potrzebny.
- Niestety, jestem dżentelmenem. I bardzo tego ża
łuję. Nie mam zwyczaju łamać słowa. Więc nie obawiaj
się, nie rzucę się na ciebie jak wygłodniałe zwierzę, kiedy
będziesz smacznie spała. No, chyba że sama mnie o to
poprosisz - dodał, szczerząc bezczelnie zęby.
Policzki Caroline znów przybrały kolor maków; była
zła na siebie o te rumieńce, nad którymi nie miała żadnej
kontroli.
- Nie jesteś przyzwyczajona, żeby mężczyzna się
z tobą drażnił, prawda? - zapytał. - Intrygujesz mnie,
Caro. Zaczynam rozumieć, że cały czas miałem o tobie
fałszywe wyobrażenie. Ale może nic dziwnego, skoro
prawie wcale nie rozmawialiśmy. To co? Proponuję, że
byśmy teraz zeszli na dół, zjedli lekką kolację, wypili
po filiżance kawy albo kieliszku wina, a potem odwiozę
cię do biura, gdzie został twój samochód.
- Och nie, za kolację dziękuję - rzekła szybko. - To
zbyt duży kłopot.
Przerażała ją jego spostrzegawczość, trafność sądów.
Wiedziała, że musi się stale mieć na baczności, w prze-
66
ciwnym razie Nick zburzy mur, jaki wzniosła wokół sie
bie, żeby chronić się przed wrogim, nieuczciwym świa
tem, a raczej chronić swoje serce przed zakusami nie
uczciwych mężczyzn.
- Naprawdę. Robi się późno. Ciebie jeszcze będzie
czekała droga powrotna, a mnie na kolację wystarczy
przekąska w barze koło domu.
- Jakiś niezdrowy, smażony na tłuszczu hamburger,
tak? Nic z tego. Wybacz mi moją szczerość, Caro, ale
uważam, że tak piękne ciało jak twoje zasługuje na coś
lepszego. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, po
czym potarł ręką czoło. - Psiakość, coś mi się zdaje, że
bardzo szybko zacznę żałować naszego platonicznego
małżeństwa. Wolno patrzeć, nie wolno dotykać. Trudno
żyć z czymś takim. Ale cóż, będę musiał się przyzwy
czaić. A teraz zapraszam na dół. Mój boeuf Straganow
jest palce lizać; będzie ci się śnił po nocach.
Wkrótce przekonała się, że nie są to czcze prze-
chwałki.
Przygotowanie czegoś, co miało być „lekką kolacją",
zajmowało mnóstwo czasu, głównie dlatego, że Nick
wszystko robił wolno, dokładnie, jakby chciał, by ten
wieczór trwał jak najdłużej. Ku zdumieniu Caroline za
chowywał się tak, jakby wybrali się na prawdziwą randkę;
był uroczy, czarujący, starał się zdobyć jej sympatię.
Oczywiście im bardziej był miły i czarujący, tym mocniej
biło jej serce, a ją samą ogarniał coraz bardziej niepojęty
strach.
Powtarzała sobie w duchu, że jest to ten sam męż
czyzna, którego całymi latami uważała za nieznośnego
67
nadmiernie pewnego siebie aroganta; ten sam mężczyzna,
który wyznawał staromodne, zapewne popularne w jego
ojczyźnie, lecz nie w Stanach poglądy, że kobieta po
winna siedzieć w domu, dbać o męża i rodzić dzieci.
Nic to nie pomagało.
Jego błyskotliwość, częste zmiany nastroju, beztro
skie, niekiedy pikantne żarty i aluzje, niewątpliwa inte
ligencja - wszystko to powodowało, że czuła się tak, jak
by wsysał ją groźny wir, od którego nie sposób się uwol
nić. Mimo że pochodziła ze znanej, bogatej rodziny, mi
mo że obracała się w wyższych kręgach, w sprawach mę-
sko-damskich była nowicjuszką i laikiem. Z pewną trwo
gą uzmysłowiła sobie, że mając tak nieduże doświadcze
nie, nie wie, jak postępować w obecności ludzi pokroju
Nicka.
Zastanawiała się, co nim kieruje i na co tak naprawdę
liczy. Czy jego uprzejmość, miły sposób bycia, uśmiechy
oraz próby flirtu oznaczają, że chce ją uwieść? W firmie
cieszył się opinią playboya. Czyżby po namyśle doszedł
do wniosku, że jednak dłuższy okres życia w celibacie
nie za bardzo go kusi? Wreszcie, nie mogąc powściągnąć
ciekawości, spytała go wprost, dlaczego usiłuje zjednać
sobie jej sympatię.
- Dlaczego? Już wcześniej ci mówiłem. - Dwiema
długimi łyżkami zamieszał sałatę, którą przygotowywał,
po czym polał ją sosem winegret. - W zależności od tego,
co postanowi urząd imigracyjny, nasze małżeństwo może
potrwać rok, dwa lub dłużej. Nie wiem jak ty, ale ja nie
chciałbym tyle czasu mieszkać pod jednym dachem z żo
ną, której nie lubię albo z którą ustawicznie toczę wojnę.
68
Znasz stare przysłowie, że wszędzie dobrze, ale w domu
najlepiej? No więc chciałbym, żeby w moim panowała
atmosfera przyjaźni i spokoju, a nie wrogości. Dlatego
próbuję ci się przypodobać, zyskać twoją sympatię. Wy
daje mi się, że to jedyne sensowne rozwiązanie. Do tej
pory sądziłem, że wiem, jak postępować z kobietami, ty
mi jednak uzmysłowiłaś, że się myliłem.
- Nie. Ja... Nie o to mi... Po prostu nie wiedziałam,
co próbujesz osiągnąć, to wszystko.
- Nie rozumiem.
- Bo nigdy taki nie byłeś. Taki... Boże, nie umiem
tego wytłumaczyć. Zawsze sprawiałeś wrażenie, jakbyś
był człowiekiem bardzo... bardzo...
- Dumnym, egocentrycznym, niecierpliwym, wyma
gającym, kimś, kto nie pozwala kobiecie mieć decydu
jącego głosu? - Roześmiał się, widząc jej zdziwioną mi
nę. - Znam swoje wady, Caro. Największą jest brak to
lerancji dla głupców. - Przeniósł gotowe danie na stół,
który ona wcześniej nakryła do kolacji. - Ale ty do głup
ców nie należysz. Jesteś jedną z najmądrzejszych kobiet,
jakie miałem przyjemność poznać. Bez względu na to,
co sama o sobie myślisz, podziwiam cię i szanuję.
- Ale wolałbyś, żebym była głupia?
- Absolutnie nie. Lubię inteligentne kobiety. Kobiety
odznaczające się inteligencją zazwyczaj są silne, uparte,
ambitne i niezależne. Na ogół też nie cierpią słabych,
bezwolnych mężczyzn. Przyznaj się, Caro... - Wyciągnął
krzesło i czekał, aż usiądzie. - Kogo wolałabyś poślubić:
mnie czy takiego biednego fajtłapę jak Ernie Thompkins,
który pracuje przy sortowaniu poczty?
69
- Ernie jest bardzo miłym młodzieńcem - rzekła Ca-
roline, zgrabnie unikając udzielenia mu odpowiedzi.
- No tak, bardzo miłym młodzieńcem bez grama am
bicji, który zawsze ląduje na podrzędnym stanowisku,
gdzie wszyscy mu rozkazują i wszyscy nim poniewierają.
Błysk w jego oczach świadczył o tym, że on, Nick
Valkov, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. Upór,
determinacja, inteligencja i poczucie godności każą mu
się piąć na szczyty, osiągać w życiu jak najwięcej.
- Nie myśl, że nie zauważyłem, jak sprytnie wymi
gałaś się od odpowiedzi - dodał po chwili. - Ostrzegam
cię, Caro. Oszukiwać można mnie tylko wtedy, kiedy
śpię. A więc będziesz musiała wstawać skoro świt.
- Boże, a dlaczego miałabym cię oszukiwać? Brzy
dzę się kłamstwem. Wierzę, że w każdym związku po
winna obowiązywać uczciwość i szczerość. Pewnie
wiesz, skąd się to u mnie wzięło...
- Tak, dotarły do mnie plotki o tobie i Paulu.
Nałożył jej na talerz porcję sałatki, trochę Straganowa
oraz kawałek chrupiącej bagietki, którą podgrzał w pie
cyku. Następnie otworzył butelkę beaujolais, którą przy
niósł ze swej niedużej piwniczki, i nalał im obojgu po
pół kieliszka.
- Wyobrażam sobie, jak się musiałaś czuć, kiedy zro
zumiałaś, że facetowi zależy głównie na twoich pienią
dzach. Zraniona, upokorzona...
- Ty też się wzbogacisz na małżeństwie ze mną. Czy
nie dlatego chcesz mnie poślubić?
Zerknął na nią ostro spod brwi.
- Nasza sytuacja jest zupełnie inna. Nikt nikomu nie
70
mydli oczu. Zawarliśmy umowę, która, mam nadzieję,
będzie obustronnie korzystna. Nigdy cię nie oszukiwa
łem, nie udawałem zakochanego, żeby zaciągnąć cię do
ołtarza. Andersen zachował się podle. No, a teraz prze
stań podziwiać zawartość talerza, tylko jedz. Na szczęście
nie jesteś swoją siostrą modelką. Nie musisz wyglądać
jak jakiś wymizerowany uchodźca, który uciekł na tratwie
z wyspy Robinsona.
- Jak możesz tak mówić? Allie jest śliczna!
- Ty też, Caro - oznajmił lekkim tonem, chociaż
spojrzenie miał poważne. - Jesteś bardzo piękna, ale za
czynam podejrzewać, że nawet nie zdajesz sobie z tego
sprawy. Zerwanie z Andersenem spowodowało, że stra
ciłaś poczucie wartości.
Milczała, bo nie miała pojęcia, jak zareagować. Nie
była przyzwyczajona do tego, by przystojny mężczyzna
prawił jej komplementy. Na ogół mężczyzn onieśmielała,
a jeśli już którykolwiek przejawiał nią jakieś zaintereso
wanie, była pewna, że przemawia przez niego chęć za
grabienia jej pieniędzy.
Nick zaś nie sprawiał wrażenia onieśmielonego i cho
ciaż Jake obiecał, że w dniu ślubu wpłaci mu na konto
pół miliona dolarów premii, to na nic więcej nie liczył;
wiedział, że nie będzie miał dostępu do jej pieniędzy.
Jego komplementy można więc uznać za bezinteresowne.
Starając się ukryć zmieszanie, skosztowała odrobinę
Stroganowa; danie okazało się przepyszne.
- Jakie to wspaniałe! - zawołała. - Gdzie się nauczy
łeś gotować?
- Wiesz, kiedy się jest kawalerem, który uwielbia do-
71
brą kuchnię, to albo można chadzać po restauracjach, albo
nauczyć się samemu pichcić. Ja wybrałem drugie wyjście.
- Nie byłeś żonaty? - spytała zaciekawiona.
- Nie. To będzie moje pierwsze małżeństwo.
- Moje też. Pewnie dlatego, pomijając już same oko
liczności, groźbę deportacji i tak dalej, wszystko wydaje
mi się dziwne i nieprawdziwe.
- Wiem, musi minąć trochę czasu, zanim przywyk
niesz do pomysłu, no i do mnie. Obyś tylko potem nie
zamieniła się w zrzędliwą heterę, która zna dziesiątki za
stosowań wałka do ciasta. - Roześmiał się. - Wyobrażam
sobie, że któregoś wieczoru wracam późno, bo po pracy
wstąpiłem z kumplami do baru, a żona za karę wali mnie
czymś takim w głowę.
- Nie wali - zaprotestowała stanowczo. - Mówiłam
ci, Nick, że nie zamierzam się wtrącać do twojego życia.
- Czas pokaże - stwierdził enigmatycznie.
Po kolacji uparła się, że chce pomóc przy myciu na
czyń i uprzątnięciu bałaganu w kuchni. Kiedy zostało już
tylko kilka sztuk do wytarcia, Nick przeszedł do salonu,
aby rozpalić ogień w kominku. Caroline pochowała do
szafek talerze i kiedy dołączyła do Nicka w salonie, pło
mienie strzelały już wesoło, a z głośników płynęła mu
zyka. Rozpoznała fragmenty „Śpiącej królewny" Czaj
kowskiego.
Nick siedział na podłodze, twarzą do ognia, plecami
oparty o kanapę; przed sobą miał niski kwadratowy sto
lik, na którym stały dwa kieliszki wina. W pokoju pa
nował nastrojowy półmrok; jedyne światło pochodziło
z kominka i dwóch niedużych lamp od Tiffany'ego.
72
Tak na filmach zaczyna się scena uwiedzenia, pomy
ślała Caroline, przełykając ślinę. Nick Valkov zaś idealnie
nadawał się do roli amanta...
Wcześniej, zanim jeszcze przystąpił do gotowania,
zdjął marynarkę i krawat, rozpiął koszulę pod szyją, pod
winął rękawy. Obserwując go, kiedy siedział wygodnie
na podłodze, z nogami wyciągniętymi przed siebie, mu
siała przyznać w duchu, że bez względu na to, co sądzi
o jego charakterze, fizycznie Nick Valkov jest piekielnie
atrakcyjny.
Głowę miał odrzuconą do tyłu, opartą o siedzenie ka
napy, oczy zamknięte; trzymając w ręku zapalonego pa
pierosa, z przyjemnością wsłuchiwał się w dźwięki wy
pełniające salon. Przez chwilę Caroline przyglądała mu
się w milczeniu; teraz już wiedziała, jak najchętniej spę
dzał długie zimowe wieczory, kiedy przebywał w domu
sam.
- Nick, robi się późno. Powinnam już wracać.
- Chciałabyś, prawda, Caro? - spytał cicho, niskim
głosem przypominającym mruczenie zadowolonej z sie
bie, najedzonej pantery. Nawet nie otworzył oczu. - Ale
obawiam się, że będziesz musiała spędzić noc tutaj, ze
mną.
Tego się zupełnie nie spodziewała. Przerażona, otwo
rzyła szeroko oczy. Czuła, jak wpada w panikę: serce
jej łomotało, pot lał się po plecach. Dom Nicka stoi na
odludziu, nikt nie mieszka w pobliżu. Zdała sobie spra
wę, że nie ma dokąd uciec, by szukać ratunku, że nikt
nie usłyszy jej krzyków o pomoc. Przyjechali jego sa
mochodem, nie miała więc własnego środka transportu.
73
przyszło jej do głowy, że pewnie wszystko zaplanował
od początku do końca, a ona naiwna mu wierzyła!
Nie, próbowała się pocieszyć; chyba Nick żartuje.
Chyba nie mówi serio, że jej nie odwiezie. Chyba nie
zamierza trzymać jej tu siłą. Musi wiedzieć, że gwałt
jest w Stanach Zjednoczonych przestępstwem, za które
idzie się za kratki. Z drugiej strony, Nick jest Rosjaninem;
pochodzi z kraju, w którym inaczej traktuje się kobiety,
z kraju, w którym kobiety mają mniej praw, mniej swo
bód i mniejszą ochronę. Chociaż w Stanach z tą ochroną
też różnie bywa...
Liczba gwałtów rosła w zatrważającym tempie, w do
datku nikt nie znał prawdziwych rozmiarów przestępstwa,
bo wiele kobiet, na skutek wstydu i strachu, woli nie
zgłaszać się na policję. Może na to Nick liczy? Że nie
będzie ukarany, jeżeli zmusi ją do uległości.
Nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować.
Patrząc na wyciągniętego na podłodze mężczyznę o do
skonale zbudowanym ciele, zdawała sobie sprawę, że nie
ma szansy się przed nim obronić. Nawet jeżeli pobiegnie
na górę i zamknie się w jednym z pokoi, co go powstrzy
ma przed rozwaleniem drzwi?
- Nick, nie możesz mnie tu trzymać wbrew mojej
woli. - Cudem zdołała wydusić z siebie te słowa. - Nie
możesz mi się narzucać, siłą zmuszać mnie do... no
wiesz.
Dłonie miała zaciśnięte w pięści, jakby szykowała się
do stoczenia bitwy.
Nick podniósł głowę i obejrzał się przez ramię. Wi
dząc trupiobladą twarz Caroline i jej wytrzeszczone oczy,
74
z których wyzierał strach, warknął coś pod nosem; po
dejrzewała, że było to przekleństwo, ale nie miała pew
ności, bo zdanie wypowiedziane zostało po rosyjsku. Na
gle, bez żadnego ostrzeżenia, poderwał się na nogi i z za
ciętą miną ruszył w jej stronę.
Ogarnięta śmiertelną paniką, wrzasnęła na całe gardło
i rzuciła się do ucieczki. Złapał ją, zanim zdążyła wybiec
z salonu. Z dziką furią zaczęła się bronić; waliła Nicka
na oślep pięściami, darła się, szlochała, on zaś obejmował
ją mocno, najwyraźniej nie zamierzając jej puścić, i wolał
coś w swoim ojczystym języku.
Wreszcie, po kilku minutach, kiedy Caroline wciąż
się wyrywała, jakby nic do niej nie docierało, Nick uz
mysłowił sobie, że mówi w nie znanym jej języku. Na
tychmiast przeszedł na angielski.
- Caroline, przestań! Proszę cię, przestań! Na mi
łość boską, uspokój się! - krzyknął, tracąc cierpliwość,
i potrząsnął nią, kiedy znów zaczęła okładać go pię
ściami. - Cholera jasna, przecież nie chcę zrobić ci
krzywdy! Za kogo ty mnie masz, co?! Powiedziałem,
że musisz zostać tu na noc, bo musisz! Nawet gdybyś
przyłożyła mi broń do skroni, to i tak nie zdołałbym
cię odwieźć do miasta. Nie widzisz, co się dzieje?
Spójrz za okno!
Posłusznie skierowała wzrok na ogromne okna, za któ
rymi przed paroma godzinami rozciągał się wspaniały wi
dok, i aż zaniemówiła z wrażenia. Na dworze sypał gęsty
śnieg, w dodatku padał od dłuższego czasu, bo wszystko
pokrywała gruba warstwa bieli. Przypuszczalnie wąska
droga prowadząca pod dom była całkiem nieprzejezdna.
75
- Nie dam rady jej dziś odśnieżyć - stwierdził Nick.
- Jutro z samego rana wyciągnę z garażu pług śnieżny,
po ciemku to się mija z celem.
- Och, Nick, przepraszam - szepnęła; ze wstydu mia
ła ochotę zapaść się pod ziemię. - Czuję się jak idiotka.
Nawet nie wiesz, jak mi głupio. Po prostu myślałam, my
ślałam, że...
- Do diabła, wiem, co myślałaś! Dlatego się na ciebie
zezłościłem. Czy naprawdę masz o mnie tak złe zdanie,
Caroline? Czym sobie na nie zasłużyłem? Czy wyglądam
na faceta, który cichcem sprowadza do domu niewinne
ofiary i potem je gwałci?
- Nie; oczywiście, że nie. Ja tylko... Wystraszyłam
się. Jesteś taki wysoki, silny, wysportowany... no i po
chodzisz z Europy, a tam mężczyźni mają konserwatyw
ne poglądy i inaczej traktują kobiety. Więc kiedy powie
działeś, że muszę spędzić tu z tobą noc, ja... pochopnie
wyciągnęłam z tego niewłaściwe wnioski. Przepraszam,
Nick...
Speszona, przygryzła dolną wargę. Nie była w stanie
spojrzeć mu w twarz. Łzy ponownie napłynęły jej do
oczu. Wzięła kilka głębokich oddechów i po chwili kon
tynuowała:
- Nie wiesz... zresztą, skąd możesz wiedzieć... ni
komu dotąd o tym nie mówiłam, ale tego wieczoru, kiedy
zarzuciłam Paulowi, że jest fałszywy, że chce mnie po
ślubić wyłącznie dla pieniędzy, on... wpadł w furię i...
zaatakował mnie. Dość sporo wypił, więc nie myślał lo
gicznie. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiem, o czym my
ślał. Że musi mnie zdobyć? Nie, bo sypialiśmy wcześniej
76
ze sobą. Że zmienię zdanie i jednak go poślubię? Wątpię
W każdym razie, gdyby nie był tak pijany, chyba nie
dałabym rady obronić się przed nim. Tak czy inaczej,
chociaż udało mi się wyrzucić go za drzwi, czułam się
potwornie upokorzona całym zajściem. Długo nie mo
głam ochłonąć. Zachodziłam w głowę, jak mogłam być
taka głupia, ślepa i łatwowierna? Po tej przygodzie prze
stałam ufać mężczyznom, żadnemu nie pozwalałam się
do siebie zbliżyć. Bałam się.
- Ciii, już dobrze, Caro. Naprawdę. Ja wszystko ro
zumiem. Ciii, maleńka - powtarzał uspokajająco Nick.
Wreszcie łzy trysnęły jej z oczu i potoczyły się po
policzkach. Nick wziął ją delikatnie w objęcia i przytulił
do siebie. Wcześniej, kiedy się tak rozpaczliwie wyry
wała, zburzyła swoją elegancką fryzurę. Teraz Nick wy
ciągnął z koka resztę spinek i klamerek, po czym prze
czesał włosy palcami, tak by opadły luźno na ramiona
i plecy. Jakoś w trakcie tych zabiegów zdołał również
zdjąć jej z nosa okulary i położyć obok na stoliku.
Szukając pociechy i ukojenia, nie zaprotestowała; po
grążona w bolesnych wspomnieniach, zapewne nawet nie
zauważyła, co Nick robi. Ale po pewnym czasie zaczęła
być świadoma różnych rzeczy: męskiego ciała, ciepła, ja
kie od niego promieniowało, mocnego, rytmicznego bicia
serca, rąk, które gładziły ją po rozpuszczonych włosach,
po plecach. Chociaż wiedziała, że Nick niczego od niej
nie chce, że pragnie ją jedynie pocieszyć, wiedziała też,
że jej bliskość, zapach i dotyk wyraźnie go podniecają.
Zmieszana, odruchowo podniosła wzrok i napotkała
niemal czarne oczy swojego narzeczonego. Kiedy tak sta-
77
li, patrząc na siebie, pociemniały jeszcze bardziej; wy
glądały jak dwa piękne, lśniące kawałki obsydianu. Nagle
Nick mruknął coś pod nosem i zanim się zorientowała,
co knuje, schylił głowę i przywarł ustami do jej ust.
Z początku pocałunek był lekki, delikatny, lecz kiedy
nie oburzyła się, nie próbowała się oswobodzić, usta Ni
cka zaczęły nabierać odwagi; stawały się coraz śmielsze,
coraz bardziej żarłoczne i natarczywe. Drażnił się z nią,
pieścił, bawił. Czując, jak zalewa ją fala pożądania, jak
jej trzewia rozpala ogień, Caroline nieśmiało uniosła ręce
i oplotła nimi szyję Nicka. On zaś objął ją jeszcze moc
niej.
Gdzieś z tylu głowy kołatała się jej niedorzeczna
myśl, że Nick słusznie zrobił, wybierając zawód chemika,
bo coś między nimi wyraźnie iskrzyło. Może ich uratuje,
może nie dopuści do wybuchu?
Wystraszyła się; zrozumiała, że nie protestując, po
zwalając się całować i pieścić, wysyła Nickowi niewła
ściwy sygnał, a mianowicie, że jest gotowa mu się oddać,
kiedy tylko jej zapragnie, dziś, jutro, przez cały okres
trwania małżeństwa.
Drżąc z podniecenia, jakie w niej rozbudził, ode
pchnęła go od siebie. Nogi miała jak z waty; bojąc się,
że jej nie utrzymają, wsparła się ręką o stolik. Drugą ręką
odruchowo zasłoniła usta, wilgotne i rozgrzane.
- Nick, jest naprawdę bardzo późno, więc jeśli ci nie
przeszkadza, chętnie poszłabym już do łóżka - powie
działa lekko zdyszana, po czym uprzytomniwszy sobie,
jak jej słowa mogą być odebrane, zaczerwieniła się po
czubki uszu.
78
- Hm, to doskonały pomysł - odrzekł cicho i, patrząc
na Caroline spod półprzymkniętych powiek, leniwie roz
ciągnął usta w uśmiechu.
- Nie to miałam na myśli! - oburzyła się. - I dobrze
o tym wiesz!
- Czyżby, maleńka? Jesteś tego absolutnie pewna?
Jego oczy lśniły, a szeroki uśmiech rozweselał
twarz.
Skinąwszy głową, Caroline schyliła się, żeby podnieść
z podłogi rozrzucone spinki. Wstając, zabrała ze stolika
okulary w rogowej oprawce.
- No trudno. - Nick westchnął teatralnie. - Potrafię
z godnością zaakceptować porażkę. Przynajmniej mogę
się pocieszyć, że dane mi było zobaczyć cię z roz
puszczonymi włosami i bez okularów. I nie myśl sobie,
że tego nie doceniam. To bardzo piękna nagroda pocie
szenia.
Odprowadził ją na górę do sypialni na końcu korytarza
i pożyczył jedną ze swoich koszul, by miała w czym
spać. Wiedząc, że jutro będzie musiała włożyć ten sam
kostium z białej wełny, który dziś miała na sobie, po
wiesiła go starannie na wieszaku w szafie. Następnie
w przylegającej do sypialni łazience napuściła wody do
wanny, wykąpała się, potem uprała w umywalce bieliznę
i powiesiła ją, by do rana wyschła. Koszula Nicka była
za długa, sięgała jej niemal za kolana; rękawy musiała
oczywiście kilka razy podwinąć.
Odrzuciwszy kołdrę, zamierzała wsunąć się do łóżka,
kiedy nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi. Uchyliła
je na szerokość trzech palców, świadoma faktu, że pod
79
koszulą jest naga. Nick powiódł po niej zachwyconym
spojrzeniem, zatrzymując dłużej wzrok na nogach, potem
na dekolcie i szyi, wreszcie na twarzy.
- Chciałem... bo też już kładę się spać... chciałem
sprawdzić, czy niczego ci nie trzeba - wyjaśnił.
- Nie, niczego. Dziękuję.
Speszona, podniosła rękę do szyi i ściągnęła razem
obie połówki koszuli. Zastanawiała się nerwowo, czy pa
trząc pod światło, Nick widzi przez cienki biały batyst
zarysy jej ciała.
- W porządku. Ale gdybyś nagle zmieniła zdanie, to
wiesz, gdzie mnie szukać.
Dlaczego, przemknęło Caroline przez myśl, każda
z pozoru niewinna wypowiedź ma podwójne znacze
nie?
- Dobranoc, Caro. Śpij smacznie.
- Dobranoc, Nick.
Zamknęła drzwi; zdawała sobie sprawę, że Nick stoi
na korytarzu i czeka, by się przekonać, czy ona przekręci
w zamku klucz. Jeżeli to zrobi, będzie wiedział, że mu
nie ufa. Z kolei jeżeli zostawi drzwi otwarte, może od
czytać to jako zaproszenie. Była rozdarta; nie wiedziała,
jak postąpić.
Po chwili Nick roześmiał się cicho; musiał domyślić
się, że toczy z sobą walkę.
- Nie przejmuj się mną, Caro. Możesz śmiało prze
kręcić klucz - powiedział, po czym ruszył do siebie na
drugi koniec korytarza.
Caroline odetchnęła z ulgą. Położyła się do łóżka, ale
mimo że była psychicznie wyczerpana po dniu pełnym
80
wrażeń, nie mogła zasnąć. Przez wiele godzin przewra
cała się z boku na bok; zasnęła dopiero nad ranem.
Pamiętała dotyk warg Nicka, jego gorący pocałunek
oraz swoje podniecenie. Pomyślała sobie, że jeżeli ma
choć odrobinę zdrowego rozsądku, jutro z samego rana
przeprosi Nicka i odwoła ślub, zanim będzie za późno.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rano przekonała się, że jest już za późno na zmianę
decyzji. Szansę, by odwołać ślub, zaprzepaściła wiele go
dzin temu - o ile ją w ogóle miała.
Bo może szansy jej po prostu nie dano. Im dłużej
o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przeko
naniu, że nie pozostawiono jej wyjścia. Zawsze w życiu
kierowała się przywiązaniem do rodziny i lojalnością wo
bec najbliższych. Dlaczego tym razem miałoby być ina
czej? Jeszcze przez moment się wahała: czy naprawdę
musi ulegać ojcu i babce?
Rano wstała z łóżka, umyła się i ubrała, po czym ze
szła na dół z twardym postanowieniem, że jednak poin
formuje Nicka, iż niestety nie może go poślubić, że ro
dzina wymaga od niej zbyt wielkiego poświęcenia - ale
kiedy tylko na niego spojrzała, słowa zamarły jej na
ustach.
Miał na sobie piękną, białą koszulę od Turnbulla &
Asnera oraz elegancki czarny garnitur od Armaniego; ma
rynarka i jedwabny krawat wisiały na oparciu krzesła,
obok na stole leżała para złotych spinek od Cartiera. Ko
szula pod szyją była rozpięta, rękawy podwinięte. Caro-
line zobaczyła silne, lekko owłosione przedramiona oraz
złoty zegarek marki Rolex na lewym nadgarstku. Zacze-
82
sane do tyłu ciemne, gęste włosy lśniły tak, jakby były
świeżo umyte i wciąż wilgotne.
Odniosła wrażenie, że serce niemal wyskakuje jej
z piersi. Pomyślała sobie, że nikt nie ma prawa wyglądać
tak atrakcyjnie, w dodatku z samego rana.
Patrząc przez duże okna w salonie, zauważyła, że
podjazd jest odśnieżony, a zatem Nick musiał wstać co
najmniej dwie godziny przed nią. Nie tylko odśnieżył
drogę dojazdową, ale również przygotował śniadanie. Na
stole w kuchni czekały omlety, plastry bekonu, owoce,
rogaliki, świeżo zaparzona, gorąca kawa.
- Dzień dobry, Caro - powiedział z przyjaznym
uśmiechem, po czym, ku jej zaskoczeniu, pochylił się
i pocałował ją lekko w usta, zupełnie jakby byli mężem
i żoną, którzy zawsze na powitanie wymieniają drobne
czułości. - Jak ci się spało?
- Dobrze - skłamała.
Nie chciała się przyznać, że pół nocy nie mogła za
snąć; że ciskała się z boku na bok, myśląc o nim. Po
stanowiła wziąć się w garść i skończyć z tą farsą; oz
najmić wprost, że zmieniła decyzję i niestety nie będzie
ślubu. Kiedy jednak wbiła w Nicka oczy, słowa znów
uwięzły jej w gardle.
- Usiądź, maleńka. - Przerzuciwszy niedbale ście-
reczkę przez ramię, wysunął krzesło. - Jesteś głodna?
- A wiesz, że nawet jestem. - Samą ją to zdziwiło,
bo na ogół nie jadała śniadań. - Boże, Nick, nie musiałeś
szykować takiej uczty. Zazwyczaj moje śniadanie składa
się z filiżanki mocnej kawy, czasem z grzanki. Za bardzo
się rano spieszę.
83
- Tak myślałem - rzekł. - Ale jedzenie jest jak dobre
wino lub piękna kobieta. Trzeba się nim rozkoszować,
doceniać jego smaki i uroki. W naszym domu wprowa
dzimy zwyczaj wstawania kilka minut wcześniej, żeby
normalnie usiąść do stołu i nie jadać w biegu. Dobrze?
Była tak zdumiona tym, co usłyszała, że zupełnie nie
wiedziała, jak zareagować. Z jednej strony, Nick przeja
wiał dyktatorskie zapędy; ponieważ był mężczyzną, a co
za tym idzie głową rodziny, uważał, że może wydawać
rozkazy i oczekiwać, że inni potulnie się do nich dosto
sują. Sama myśl o takim zachowaniu przepełniała Caro-
line oburzeniem.
Z drugiej strony, nie omieszkała zwrócić uwagi na
to, że użył liczby mnogiej: w naszym domu wprowadzi
my zwyczaj... I chociaż tłumaczyła sobie w duchu, że
to nic nie znaczy, ot, zwykłe sformułowanie, poczuła,
jak przenika ją dreszcz emocji, jakaś szalona nadzieja,
że może jednak coś z tej farsy wyniknie.
Zastanawiała się, o co Nickowi chodzi, skoro ich mał
żeństwo miało być zwykłym kontraktem. Chyba że Nick
nastawia się na to, że będą żyli jak prawdziwy mąż z pra
wdziwą żoną. Bała się go o to spytać.
Patrzył na nią wyczekująco. Miała mętlik w głowie:
z jednej strony, nie lubiła ulegać, gdy ktoś jej coś naka
zywał, z drugiej - marzyła o normalnej rodzinie, o mi
łości.
- Dobrze, Nick - odparła w końcu, nie chcąc od sa
mego rana wdawać się w burzliwą dyskusję.
Po chwili przemknęło jej przez myśl, że żadna sza
nująca się feministka nie postąpiłaby tak jak ona, potulnie
84
wyrażając zgodę na coś, do czego nie była w pełni prze
konana.
Poczuła jeszcze większą awersję do siebie, kiedy Nick,
słysząc jej odpowiedź, uśmiechnął się z satysfakcją
i aprobatą, jakby była psiakiem, któremu wreszcie udało
się wykonać polecenie pana. Niemal spodziewała się, że
wyciągnie rękę i pogłaszcze ją po włosach. Obiecała so
bie w duchu, że jeśli tak uczyni, to talerz z omletem wy
ląduje na jego głowie. Na szczęście nic takiego nie zrobił
- miała dziwne wrażenie, jakby czytał w jej myślach
i wiedział, co mu grozi - po prostu sięgnął po widelec
i zaczął jeść.
- Powiedz, Nick, czy po ślubie dalej masz zamiar
być jedynym kucharzem w rodzinie? - spytała z zacie
kawieniem, także przystępując do jedzenia.
- Bynajmniej - odparł. - Skoro oboje pracujemy, po
winniśmy po równo dzielić się obowiązkami. Oczywiście
nie będę wymagał od ciebie, żebyś latem kosiła trawę,
a zimą odśnieżała podjazd przed domem.
- To bardzo szlachetnie z twojej strony! - oznajmiła
ironicznie.
- Też tak uważam. - Uśmiechnął się szeroko, nie
przejmując się grymasem na jej twarzy. - Wiesz, ile ko
biet uprawia ziemię w Rosji?
- Przypuszczam, że mnóstwo. Pewnie biedaczki nie
mają wyjścia, skoro ich mężowie całymi dniami leżą
gdzieś w kącie, odsypiając skutki kolejnych libacji alko
holowych.
Ryknął śmiechem.
- To prawda. Ale ty, moja maleńka, nie musisz się
85
tego obawiać. Jest wiele rzeczy, za którymi przepadam
i którym mógłbym się oddawać bez końca, ale picie wód
ki do nich nie należy. - Popatrzył na nią wymownie, tak
by nie miała wątpliwości, o jakich rzeczach mówi.
Jak na zawołanie oblała się purpurą; tętno miała przy
śpieszone, ręce mokre od potu.
- Z czym wolisz rogaliki? Z masłem czy marmoladą?
- Z masłem - odparła, zła na siebie.
Psiakość, powinna była wiedzieć, że z nim nie wygra.
Nie sposób go było zaskoczyć; wszystko umiał z góry
przewidzieć i na wszystko miał gotową odpowiedź.
Rzadko spotykała tak przystojnych i inteligentnych męż
czyzn, którzy w dodatku potrafili zawrócić jej w głowie.
Dotąd tylko jednemu się to udało - Paulowi, ale w nim
była zakochana, a miłość, jak wiadomo, jest ślepa. Musi
uważać; nie może powtórzyć tego samego błędu z Nic
kiem. Tak, powinna stale mieć się na baczności, nie ule
gać emocjom, tylko kierować się zdrowym rozsądkiem.
- Dlaczego tak mnie nazywasz? To znaczy: moja ma
leńka?
- Bo zostaniesz nią. Już dziś rano.
- Nie rozumiem...
- Pomyślałem sobie, że zanim pójdziemy do pracy,
wstąpimy do urzędu stanu cywilnego i poprosimy sędzie
go pokoju, żeby udzielił nam ślubu.
Posmarował bułkę masłem, udając, że nie widzi, jakie
wrażenie wywarły na Caroline jego słowa.
- Co?! - zawołała przerażona.
- Caro... - Odłożył nóż, wytarł ręce o papierową ser
wetkę, po czym cierpliwie, jakby rozmawiał z dzieckiem,
86
ciągnął: - Twoja sekretarka widziała wczoraj, jak wy
chodzimy razem z pracy. Spędziłaś ze mną cały wieczór.
Chyba się przekonałaś, że nie gryzę. Uważam, że nie ma
sensu dłużej czekać... i narażać cię na plotki. Jeżeli dziś
po przyjściu do pracy ogłosimy, że się pobraliśmy, ut
niemy plotki w zarodku. Wszyscy będą nam gratulować
i co najwyżej dziwić się, że tak umiejętnie kryliśmy się
z romansem.
W głębi duszy wiedziała, że Nick ma rację; jego logice
nie można było nic zarzucić. Mimo to ogarnęła ją taka
sama panika jak wczorajszego wieczoru.
- Boże, Nick, sama nie wiem - zaczęła protestować.
- Takie to wszystko nagłe. Ja... nie wiem, czy dałabym
radę, czy jestem gotowa...
- Kilka dni cię nie zbawi, maleńka. Nie będziesz bar
dziej „gotowa" niż dziś; dalej będą cię nękały obawy
i wątpliwości. To zrozumiałe. Przeżyłaś gorzkie rozcza
rowanie, kiedy poznałaś prawdę o Andersenie. Przestałaś
ufać mężczyznom. Sama to powiedziałaś. Posłuchaj, Ca-
ro, to nie mnie się boisz, lecz mężczyzn w ogóle. Myślę,
że nasze małżeństwo dobrze ci zrobi. Mieszkając ze mną
pod jednym dachem, przekonasz się, że nie wszyscy je
steśmy tacy jak Paul i nie wszystkie związki muszą spra
wiać ból.
- Sądziłam, że masz doktorat z chemii, a nie z psy
chologii - oznajmiła chłodno, choć oczywiście zdawała
sobie sprawę, że trafnie zdiagnozował dolegliwości i chy
ba prawidłową przepisał kurację.
- Owszem, maleńka, z chemii. To mój wyuczony za
wód. Ale kto powiedział, że doktor chemii nie może być
87
znawcą ludzkiej natury, co? Więc zdecyduj się i więcej
do tematu nie wracajmy. Czy chcesz wyjść za mnie za
mąż, czy nie?
Oto wreszcie pojawiła się szansa, na którą czekała.
Serce zabiło jej mocniej. Wystarczyło powiedzieć: nie,
nie chcę.
I nagle usłyszała własny głos:
- Tak, chcę.
- Świetnie. W takim razie jedz, a potem ruszajmy.
Skończywszy śniadanie, wyrzucili do śmieci niedoje-
dzone resztki, a talerze wstawili do zmywarki. Kiedy
w kuchni znów zapanował idealny porządek, Nick od
winął rękawy, wsunął w nie spinki, następnie zawiązał
pod szyją krawat i włożył marynarkę, a na to gruby
czarny płaszcz. Gotowy do wyjścia, podał Caroline jej
płaszcz z wielbłądziej wełny, podniósł z podłogi dwie
teczki - swoją i narzeczonej - po czym pogasił w domu
światła.
Zrobiło się ciemno; wnętrze oświetlały jedynie blade
zimowe promienie słońca z trudem przedzierające się
przez warstwy chmur.
W tym półmroku ujął Caroline pod brodę i delikatnie
obrócił twarzą do siebie.
- Biedne maleństwo. - Uśmiechnął się ciepło. - Wy
glądasz jak owieczka prowadzona na rzeź. Czy naprawdę
jestem takim strasznym potworem?
- Nie - przyznała cicho, zaskoczona i wzruszona tro
ską oraz zrozumieniem, które widziała w jego oczach.
- Nick, zanim wyjdziemy, chciałabym ci coś powiedzieć.
Chociaż nie jestem twoją wymarzoną kandydatką na żo-
88
nę, to dopóki, dopóty będzie trwało nasze małżeństwo,
postaram się cię nie zawieść. Postaram się być dobrą żoną.
- A ja, Caroline, postaram się być dobrym mężem.
Doceniam twoje ogromne poświęcenie i jestem za nie
wdzięczny. Obiecuję ci, że uczynię wszystko, abyś nigdy
nie pożałowała swojej decyzji.
Ponieważ Minnesota leży na północy Stanów, gdzie
niemal co roku zdarzają się długie, mroźne zimy, służby
miejskie są tam doskonale przygotowane do walki z naj
większymi nawet opadami śniegu i zawsze sprawnie so
bie ze wszystkim radzą. Tej nocy pługi śnieżne wyjechały
na ulice, kiedy tylko zaczęło sypać; do rana autostrada
prowadząca do miasta była czarna. Jazda do centrum zaj
mowała tyle czasu co zwykle. Wkrótce Nick zaparkował
samochód przed budynkiem sądu. Zgasiwszy silnik, po
patrzył na siedzącą obok Caroline.
- Gotowa? - spytał, uśmiechem próbując dodać jej
odwagi.
Wzięła głęboki oddech.
- Tak.
- Chyba nie całkiem.
Zanim się zorientowała, co zamierza, pochylił się,
wsunął ręce w jej włosy, które po wstaniu jak zwykle
uczesała w kok, i zaczął wyciągać przytrzymujące je kla
merki.
- Nick, co robisz?! - zawołała oburzona, nadaremnie
usiłując pohamować jego fryzjerskie zapędy.
- Nie podoba mi się twoje uczesanie, więc poprawiam
ci fryzurę - oznajmił spokojnie, ignorując jej protesty.
89
Po chwili kok znikł, a włosy, gęste i lśniące, opadły
jej na ramiona. Usiłowała chociaż odzyskać spinki, ale
nie dała rady. Nick wcisnął przycisk automatycznie
otwierający okno od strony kierowcy i cisnął je na par
king, po czym, niewiele się namyślając, zdjął Caroline
z nosa okulary i podniósłszy je do oczu, pokiwał głową.
- Aha! Tak jak przypuszczałem. Nie potrzebujesz
szkieł. Zresztą coś mi się zdaje, że te mają zero dioptrii.
Ku jej oburzeniu, okulary też cisnął przez okno.
Chciała wysiąść i podnieść je, ale zanim zdołała otwo
rzyć drzwi, zza zakrętu wyłonił się samochód. Kierowca
nie widział leżących na asfalcie szkieł i zmiażdżył je
przednim prawym kołem.
- Psiakrew! Jak mogłeś?! - Popatrzyła na Nicka
z niedowierzaniem. - Dlaczego to zrobiłeś?
- Dlatego, że masz cudowne włosy, gęste, jedwabiste,
przypominające w dotyku futro z soboli, oraz piękne du
że oczy, które lśnią niczym diamenty w blasku księżyca.
Chcę je widzieć, Caro. I włosy, i oczy. Jako twój mąż,
którym będę już za chwilę, chyba mam do tego prawo.
A ponieważ nie bardzo wierzyłem, że zmienisz dla mnie
swój wygląd, postanowiłem ci w tym dopomóc. Teraz
wyglądasz po prostu bosko: ślicznie, kobieco, zmysłowo,
a zarazem niewinnie. Tak jak powinna wyglądać moja
wybranka. To co, idziemy?
Chociaż kusiło ją, żeby powiedzieć mu, co o tym
wszystkim myśli, to jednak uznała, że nie ma sensu się
kłócić. W każdym razie nie teraz. Wbrew temu, co twier
dził, uważała, że postąpił nieładnie, że nie miał prawa
w ten sposób ingerować w jej wygląd. Z drugiej strony,
90
jego komplementy sprawiły jej niekłamaną radość. Tak
więc częściowo była zła z powodu tego, co zrobił, a czę
ściowo podbudowana zachwytem, jaki widziała w jego
oczach.
Skinęła głową.
- Tak. Miejmy to już za sobą.
Zazwyczaj istniał pewien okres oczekiwania - nie
można było po prostu wejść z ulicy i liczyć na otrzy
manie ślubu - okazało się jednak, że sędzia pokoju jest
przyjacielem Fortune'ów i chętnie wydał młodej parze
wymagane zezwolenie. Sama ceremonia zaślubin trwała
niecały kwadrans. Kiedy ogłoszono ich mężem i żoną,
Nick pochwycił Caroline w ramiona i długo ją całował.
Kiedy wreszcie ją puścił, ledwo stała. Nogi miała jak
z waty, w głowie się jej kręciło. To było niesamowite
- wystarczyło, żeby przyłożył wargi do jej ust, a ona cała
płonęła. Paul nigdy nie rozpalał w niej takiego ognia-
- Pani Valkov... - głos Nicka wyrwał ją z zadumy
- ruszajmy. Praca na nas czeka.
Pani Valkov - usłyszała tylko te dwa słowa. Odru
chowo spojrzała na lewą rękę. Wczoraj, podczas przerwy
na lunch, Nick wstąpił do jubilera i kupił dwie wyjąt
kowo piękne obrączki. Nie spodziewała się tak miłego
gestu. Sądziła, że jeśli w ogóle będą mieli obrączki, to
bardzo skromne. Na palcu serdecznym jej lewej ręki po
łyskiwały jednak brylanciki; migotały tak, jakby chciały
jej powiedzieć, że to jawa, a nie sen - że panna Caroline
Fortune jest obecnie panią Caroline Valkov, żoną doktora
Nicka Valkova.
- Caro?
91
- Tak, Nick, już idę.
Rany boskie, pomyślała, chyba całkiem mi odbiło.
Dlaczego się zgodziłam? Dlaczego uległam prośbom ro
dziny? Dlaczego poślubiłam obcego faceta? I jeszcze
mówię: tak, Nick, dobrze, Nick, jak słaba bezwolna baba
bez własnego zdania. Po prostu jestem w szoku. Tak,
chyba o to chodzi.
Lecz to nie ona była w szoku; prawdziwy szok prze
żyli Kate, Jake oraz Sterling, kiedy Nick z Caroline do
tarli do Fortune Cosmetics i przepraszając za spóźnienie,
zdradzili, z czego ono wynikło.
- Co?! - wykrzyknęła Kate, słysząc o małżeństwie
wnuczki.
Przez chwilę stała z otwartymi ustami, patrząc na mło
dych małżonków, po czym opadła na krzesło z taką siłą,
że złota bransoleta, której nigdy nie zdejmowała z ręki,
zabrzęczała głośno niczym dzwonki na wietrze. Branso
letę, składającą się z grubego łańcucha i mnóstwa zawie
szonych na nim ozdóbek, dostała dawno temu od swego
zmarłego męża, Bena, który po narodzinach każdego
dziecka, a potem wnuczek i wnuków, dodawał żonie do
łańcucha kolejne złote serduszko, różyczkę czy podkowę.
Ben już nie żył, więc ozdóbek nie przybywało, ale po
nieważ rodzina liczyła wiele osób, bransoleta była ciężka,
a co za tym idzie, także i cenna.
- Nie rozumiem. Jak to: pobraliście się? Na miłość
boską, Caroline, co ci strzeliło do głowy? Nosisz przecież
nazwisko Fortune! Jesteś moją najstarszą wnuczką! -
Niebieskie oczy Kate miotały pioruny, policzki płonęły.
- Myślałam, że ci urządzimy wielkie, wspaniałe wesele,
92
a ty co? Zadowalasz się dziesięciominutową przysięgą
w obecności sędziego pokoju! Zupełnie jakby twój ślub
był jakąś marginalną sprawą!
- A nie jest? - spytał ostro Nick, bynajmniej nie zra
żony furią Kate. - Poza tym, jak sama raczyłaś zauważyć,
jest to ślub Caroline, a raczej mój i Caroline. To my gra
my pierwsze skrzypce. I wybraliśmy rozwiązanie, które
w tej sytuacji wydało nam się najlepsze.
- Najlepsze dla ciebie! - warknął Jake Fortune, bio
rąc stronę matki. Wbił w córkę i zięcia gniewne spoj
rzenie. - Wiedziałeś, że dopiero za kilka dni Sterling
przygotuje intercyzę małżeńską, żeby zabezpieczyć oso
bisty majątek Caroline!
Słysząc tę obraźliwą insynuację, Nick zaklął po ro
syjsku; brzmiało to bardzo podobnie do przekleństw, któ
re rzucał wczoraj wieczorem, kiedy próbował ją uspokoić,
więc Caroline wiedziała, że mąż zieje wściekłością.
- Nie chcę ani centa z pieniędzy Caro! - oznajmił
ze wzburzeniem, przechodząc z powrotem na angielski.
- Odkąd tu przyjechałem, poczyniłem mnóstwo niezwy
kle korzystnych inwestycji; nie tylko nie cierpię biedy,
ale jestem dość bogatym człowiekiem. Nie po to się dziś
pobraliśmy z Caroline, abym uniknął podpisania waszej
cholernej intercyzy. Podpiszę wszystko, co każesz, Jake.
Jak tylko papiery będą gotowe, bądź łaskaw przesłać je
do laboratorium!
- Liczę, Nick, że dotrzymasz słowa! - Jake nadal był
wściekły. - Ze się nagle nie rozmyślisz!
- Tato, proszę cię... przestań. - Caroline była poru
szona kłótnią i wyraźnie miała ojcu za złe jego podej-
93
rzliwość, chociaż zdawała sobie sprawę, że ten jedynie
próbuje zabezpieczyć jej interesy. - Wiem, że jesteś nie
zadowolony, ale Nick naprawdę nie wziąłby moich pie
niędzy. Jemu nie chodzi o mój majątek.
Jake parsknął pogardliwie.
- Przypomnę ci, skarbie, że dokładnie to samo mó
wiłaś o Paulu Andersenie. Że jest miłym, porządnym fa
cetem, którego nie interesuje twój majątek. I widzisz, jak
się skończył tamten związek?
- Nie zapędzaj się, Jake! - warknął Nick, mrużąc
oczy. -I nie porównuj mnie do tego podstępnego drania!
Paul Andersen to wredny, żałosny typ! Pamiętaj też, że
w przeciwieństwie do niego, nie zabiegałem o względy
Caroline. To ty, Kate i Sterling wpadliście na pomysł,
żebym poślubił Caro. Oboje mieliśmy zastrzeżenia, ale
zgodziliśmy się. Natomiast to, że pomysł małżeństwa wy
szedł od was, nie znaczy, że macie w naszym małżeń
stwie cokolwiek do gadania. Caro i ja jesteśmy dorosłymi
ludźmi i poradzimy sobie dalej sami, bez waszej pomocy.
- Może masz rację, Nick - poparła go nieoczekiwa
nie seniorka rodu.
Siedziała przy biurku zamyślona, z zaciekawieniem i fa
scynacją spoglądając na świeżo upieczonych małżonków.
Nie uszedł jej uwagi fakt, że chociaż nie byli w sobie
zakochani, a pobrali się zaledwie godzinę temu, zacho
wywali się w stosunku do siebie niezwykle lojalnie, jakby
już istniała między nimi prawdziwa więź. Może zbyt po
chopnie, ale jednak wspólnie podjęli decyzję o dzisiejszej
wizycie w urzędzie stanu cywilnego i oboje solidarnie
stawali w obronie partnera.
94
Ponadto na palcu Caroline połyskiwała przepiękna ob
rączka wysadzana malutkimi brylancikami, której mogła
by jej pozazdrościć niemała rzesza mężatek, a której Nick
naprawdę nie musiał kupować. Nie uszło również uwagi
starszej pani, że po raz pierwszy od pięciu lat jej wnuczka
pojawiła się w pracy z rozpuszczonymi włosami i bez
tych idiotycznych okularów w grubych oprawkach.
Patrząc z sympatią na wnuczkę, Kate pomyślała, że
dzisiejszego ranka Caroline wreszcie przypomina atrak
cyjną młodą kobietę, którą w istocie była. Zrozumiała
też, że ta cudowna przemiana jest wyłączną zasługą Nicka
Valkova. Kate pokiwała z zadowoleniem głową. Teraz,
gdy już minęła jej złość na młodych za to, że przejęli
sprawy w swoje ręce, mogła pogratulować sobie, że taki
świetny wymyśliła plan.
- Masz rację, Nick - powtórzyła po chwili. - Jesteście
dorośli i ani ja, ani Jake, ani Sterling nie powinniśmy się
wtrącać do waszego życia. Skłamałabym jednak, mówiąc,
że nie odczuwam pewnego żalu i niedosytu. Caroline na
leży się huczne przyjęcie weselne. Może więc umówimy
się tak, że na razie nie będziecie rozgłaszać informacji o ślu
bie, a za jakiś czas, za pięć, sześć miesięcy, zorganizuję
wam prawdziwe wesele, które zapamiętacie do końca życia.
Bądź co bądź, ślub i wesele to najcudowniejsze chwile
w życiu człowieka. Wspanialsze są tylko narodziny dziecka.
No, co wy na to? Caroline? Nick?
Nick porozumiał się wzrokiem ze swą młodą żoną,
po czym przeniósł spojrzenie na jej babkę.
- Oczywiście, Kate - powiedział. - Zgadzamy się.
I dziękujemy za wyrozumiałość.
95
- Świetnie. A teraz proponuję, żebyście wyjechali na
kilka dni i zrobili sobie namiastkę miesiąca miodowego.
Poproszę sekretarkę, żeby zarezerwowała wam miejsca.
Znam piękny, położony w lesie, bardzo spokojny ośro
dek, wprost wymarzony dla nowożeńców. Leży tuż za
granicą kanadyjską. Możecie tam lecieć firmowym sa
molotem. Podróż zajmie wam dosłownie chwilę...
- Och, dziękujemy, babciu! - zawołała uradowana
Caroline.
Mimo że pomysł wyjazdu z Nickiem w podróż po
ślubną trochę ją niepokoił, to jednak ucieszyła się z mo
żliwości zniknięcia na parę dni z firmy. Wiedziała bo
wiem, że nawet bez rozgłaszania informacji o ślubie wia
domość lotem błyskawicy rozejdzie się wśród pracowni
ków, tak więc miło będzie uciec od plotek.
- Jeśli to już wszystko, Nick i ja pójdziemy wydać
odpowiednie zalecenia, żeby w czasie naszej nieobecno
ści praca przebiegała bez zakłóceń.
- Dobrze, kochanie, idźcie. - Kate pokiwała z uzna
niem głową. - Zobaczymy się później.
Kiedy młodzi zniknęli za drzwiami, Jake z zafraso
waną miną przyjrzał się swojej rodzicielce.
- Zupełnie cię nie rozumiem, mamo - rzekł. - Parę
minut temu wściekałaś się, a teraz uśmiechasz od ucha
do ucha. Dałaś Caro i Nickowi swoje błogosławieństwo.
Sądzisz, że to było mądre? Niby przeprowadziliśmy mały
wywiad, zanim przyjęliśmy Nicka do pracy w firmie, ale
co tak naprawdę o nim wiemy? A może ci faceci z imi-
gracyjnego mają lepszy dostęp do informacji? Może nie
mylą się, twierdząc, że jest byłym agentem KGB? A co
96
będzie, jeżeli nie dotrzyma słowa i odmówi podpisania
intercyzy? I jeżeli...
- Nie jest agentem - przerwała synowi Kate. - A sło
wa dotrzyma.
- Skąd masz tę pewność? - spytał Sterling, po raz
pierwszy zabierając głos w dyskusji.
- Nie wiem, ale mam. Może to sprawa intuicji. Za
uważyliście, że Caroline wyglądała dziś inaczej?
- Faktycznie - przyznał z wahaniem Jake. - Sam
bym na to nie wpadł, ale chyba rzeczywiście masz rację.
Może... może użyła tych nowych wiosennych kosmety
ków, które wypuszczamy na rynek? Albo... Sam nie
wiem. Ale istotnie wyglądała dziś wyjątkowo atrakcyjnie.
- To prawda - poparł go Sterling. - Wyjątkowo atrak
cyjnie.
Kate skrzywiła się.
- Mężczyźni! Boże, ależ wy jesteście ślepi! Pewnie
patrząc na niedźwiedzia grizzly, myślelibyście, że to jakaś
kupa futra, dopóki ta kupa futra nie rozszarpałaby was
na kawałki. Otwórzcie oczy, rany boskie! Caroline wy
glądała inaczej, bo miała rozpuszczone włosy i nie ukry
wała się za tymi wielkimi okularami, które ciągle nosi,
a których wcale nie potrzebuje. I chociaż była trochę
stremowana, co jest zrozumiałe, bo każda panna młoda
się denerwuje, to jednak promieniała szczęściem. Jak za
kochana kobieta. Oczywiście, ona sama nie zdaje sobie
jeszcze sprawy z własnych uczuć, więc przypadkiem wy
dwaj się nie wygadajcie. Ani przed nią, ani przed Ni
ckiem. Bo jeśli się nie mylę, a jak wiecie, rzadko mi się
to zdarza, nasz przystojny chemik jest równie zadurzony
97
jak Caro, choć może bardziej niż ona świadom tego, co
się dzieje. No, moi drodzy, wkrótce się przekonamy, czy
to małżeństwo nie okaże się najlepszym interesem, jaki
w życiu ubiłam. Interesem, który - mogę się o to założyć
- z czasem zaowocuje co najmniej dwójką uroczych
dzieciaczków! - Roześmiała się wesoło, zachwycona my
ślą o prawnukach. - A teraz wynocha! Mam pełno pracy!
Muszę zarezerwować apartament dla nowożeńców i za
cząć czynić przygotowania do największego wesela
w mieście!
Jake ze Sterlingiem posłusznie opuścili gabinet Kate,
jeden i drugi kręcąc głową. Wyszli w milczeniu, nie od
zywając się do siebie, jakby lękali się wypowiedzieć na
głos obawy, które ich obu zaczęły dręczyć: że może Kate
na starość traci rozum.
Patrząc, jak zamykają za sobą drzwi, Kate, która po
trafiła bezbłędnie odczytywać myśli zarówno swojego sy
na, jak i prawnika, prychnęła pogardliwie pod nosem.
Mężczyźni! Ha, co oni wiedzą?! Ślepcy pozbawieni
intuicji! Gdyby to od niej zależało, kobiety nie tylko zaj
mowałyby najwyższe stanowiska w firmach, nie tylko
kierowałyby przedsiębiorstwami, ale rządziłyby światem!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tak jak obiecała, Kate oddała firmowy samolot do
dyspozycji Caroline i Nicka. Nowożeńcy udali się na lot
nisko luksusową limuzyną, którą również zamówiła dla
nich starsza pani. Drugą limuzyną, która czekała na nich,
kiedy wysiedli z samolotu po stronie kanadyjskiej, dotarli
na miejsce - do Klonowego Gaju.
Kate jako organizatorka wycieczki spisała się znako
micie. Ośrodek, malowniczo położony nad brzegiem
zamarzniętego jeziora, otoczony był lasem, w którym
oczywiście przeważały klony. Składał się z głównego bu
dynku, w którym mieściła się restauracja, oraz wielu po
jedynczych domków rozrzuconych po kilkuhektarowym
terenie. Kiedy jechali limuzyną po wąskiej wyboistej,
miejscami oblodzonej drodze ciągnącej się wśród wyso
kich zasp śnieżnych, Caroline pomyślała, że chyba jej
i Nickowi przydzielono najdalszy, najbardziej odizolowa
ny domek ze wszystkich.
- Podejrzewam, że babcia musiała tu bywać latem
- rzekła, patrząc na świat przez lekko przyciemnione ok
na. Padające z nieba wielkie płatki śniegu osiadały leni
wie na szybach, po czym szybko topniały. - Wyobrażam
sobie, że w lipcu jest tu przepięknie. Pewnie babcia są
dziła, że w styczniu jest tak samo.
99
- Moim zdaniem zimą też jest przepięknie - powie
dział rozmarzonym głosem Nick. - Trochę przypomina
mi to zimowy krajobraz w Rosji.
- Tęsknisz za ojczyzną, prawda?
- Tak. Ale nie na tyle, żeby wrócić tam na stałe. Teraz,
dzięki tobie, to mi na szczęście nie grozi. - Przez chwilę
milczał. - Ożeniłem się z tobą z bardzo egoistycznych
pobudek, Caro. Ale wiedz, że do końca życia będę ci
wdzięczny za to, co zrobiłaś.
Zarumieniła się, czując na sobie spojrzenie jego cie
mnych oczu.
- Bez przesady, Nick. Bądź co bądź mną też kiero
wały bardzo egoistyczne pobudki. Gdybyś został depo
rtowany, babcia nigdy by się nie doczekała tego magicz
nego kremu odmładzającego.
Podskakując na oblodzonych wybojach, limuzyna prze
jechała jeszcze kilka metrów i wreszcie zatrzymała się przed
zarezerwowanym dla nowożeńców domkiem. Kierowca po
śpiesznie otworzył pasażerom drzwi, a boy hotelowy, który
towarzyszył im od głównego budynku, szybko wbiegł po
schodach do domku. Nick podał Caroline rękę i pomógł
jej wysiąść z samochodu, po czym pochwycił ją w ramiona
i zaczął nieść przez zaśnieżony ogród.
- Nick! Puść mnie! Postaw na ziemi! Nick! - pisz
czała, z zawstydzeniem zerkając na szeroko uśmiechnięte
twarze kierowcy i boya, którzy przyglądali się jej bez
skutecznym zmaganiom.
- Cicho, Caro! - rozkazał Nick. - I na miłość boską,
przestań okładać mnie pięściami! Jako twój nowo poślu
biony mąż wykonuję to, co do mnie należy.
100
W przedpokoju wreszcie ją postawił, po czym, szcze
rząc zęby jeszcze szerzej niż kierowca i boy, delikatnie
strzepnął śnieg z jej włosów.
- Z tego, co mi wiadomo, w Ameryce pan młody po
winien przenieść żonę przez próg mieszkania. Chyba że
mi się coś pokićkało i to wcale nie jest zwyczaj amery
kański?
- Nie, nic ci się nie pokićkało, po prostu... po prostu
mnie to wyleciało z głowy - przyznała Caroline.
Prawdę mówiąc, nie tyle wyleciało, co w ogóle nie
przyszło jej do głowy, że Nick może chcieć kultywować
jakiekolwiek ślubne obyczaje w sytuacji, gdy ich mał
żeństwo stanowi pewnego rodzaju kontrakt. Ale, jak po
woli zaczynała się przekonywać, Nick był człowiekiem
nieprzewidywalnym, pełnym niespodzianek, który ciągle
czymś zaskakiwał.
Podczas gdy kierowca limuzyny wnosił do domu ba
gaże oraz wiktuały, jakie kupili w drodze do Klonowego
Gaju, boy rozsunął zasłony w oknach i włączył piecyk,
żeby trochę się wewnątrz ogrzało.
Zdjąwszy gruby, wełniany płaszcz, Caroline ruszyła
na zwiedzanie domku.
Styl rustykalny bardziej widoczny był od zewnątrz niż
w środku. Tu panował raczej styl eklektyczny, głównie
przywodzący na myśl wieś angielską i prowincję fran
cuską. Eleganckie meble natychmiast skojarzyły się jej
z meblami w podmiejskiej rezydencji Nicka. Na wprost
kamiennego kominka, który sięgał prawie do samego su
fitu, stały dwie wygodne dwuosobowe kanapy. Reszta
mebli to były antyki: piękne stare szafy, kredensy, stoły.
101
Lśniącą drewnianą podłogę przykrywały grube, bogato
zdobione dywany. Z lewej strony salonu znajdowała się
nieduża kuchnia, drzwi z prawej prowadziły natomiast
do sypialni i łazienki.
Kierowca i boy, zadowoleni z napiwków, jakie im
Nick wręczył, wyszli z domku, zostawiając nowożeńców
samych.
- Nick! - zawołała Caroline.
Stała w sypialni, podziwiając drugi kominek, niemal
równie wielki jak ten w salonie, ogromną sosnową szafę,
przepiękną sosnową komodę oraz szerokie łoże z balda
chimem przykryte śliczną, ręcznie wykonaną narzutą.
- Nick! Musiała zajść jakaś pomyłka. Chyba przy
dzielili nam niewłaściwy domek.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał zdziwiony,
przyłączając się do Caroline w sypialni.
- No bo spójrz. Jest... tylko jedno łóżko. Szerokie,
ale tylko jedno. Komuś musiało się coś pomieszać. Na
pewno nie babci. Ona akurat zna okoliczności naszego
małżeństwa. Założę się, że zarezerwowała dla nas domek
z dwiema sypialniami, a przynajmniej z dwoma łóżka
mi. Słuchaj, zadzwoń do recepcji i powiedz im.
- Co? Że chociaż mamy za sobą zaledwie parogo
dzinny staż małżeński, to nie chcemy spać w jednym po
koju, a tym bardziej w jednym łóżku? Zrozum, Caro,
umieszczono nas, przypuszczalnie zgodnie z poleceniem
Kate, w domku dla nowożeńców... Wyjrzyj, maleńka,
przez okno.
Na zewnątrz zapadł już zmrok, sypał coraz gęstszy
śnieg.
102
- Naprawdę chcesz wychodzić w taką śnieżycę?
Przenosić zakupy i bagaże do innego domu? - spytał
Nick. - A jeśli ci faceci z imigracyjnego jednak zaczną
węszyć? Jeśli postanowią sprawdzić, czy na pewno spę
dziliśmy tu miesiąc miodowy? Zastanów się, Caro. Jak
to będzie wyglądało, kiedy recepcjonista powie im, że
w noc poślubną państwo Valkovowie zdecydowali się
przeprowadzić z domku dla nowożeńców do domku
z dwiema sypialniami?
- Psiakość, masz rację - przyznała, zdając sobie spra
wę, że w urzędzie natychmiast nabrano by podejrzeń.
- Słuchaj, jakoś sobie poradzimy. Coś wymyślę. Mogę
na przykład spać w salonie na kanapie.
- Nie... będzie ci strasznie niewygodnie - zapro
testowała, mając nadzieję, że Nick nie odczyta jej słów
jako zachęty do spędzenia nocy w jednym wspólnym
łóżku. Na wszelki wypadek, żeby jej intencje były cał
kiem jasne, dodała: - Jestem od ciebie sporo mniej
sza. Jeśli któreś z nas ma spać na kanapie, to prędzej ja
niż ty.
- O, nie! - sprzeciwił się. - Doceniam twoją wspa
niałomyślność, ale honor nie pozwala mi przystać na taką
propozycję. Łóżko zostawiam tobie i koniec dyskusji.
Mną się naprawdę nie przejmuj. A teraz rozpakujemy wa
lizki i kiedy się już trochę ogarniemy, to zrobimy sobie
coś do jedzenia. Hm?
- Dobrze.
Udawszy się za Nickiem do salonu, zobaczyła, że
przed wyjściem boy włączył kilka małych lampek i roz
palił ogień w kominku. Strzelające wesoło płomienie na-
103
dawały wnętrzu przytulny, niezwykle romantyczny cha
rakter.
Tak, drewniany domek w Klonowym Gaju w środku
mroźnej, śnieżnej zimy - to wprost wymarzone miejsce
dla pary zakochanych w sobie młodych ludzi.
Caroline znów stanęła przed oczami sypialnia z mał
żeńskim łożem.
Boże kochany, o czym babcia myślała, rezerwując do
mek dla nowożeńców? Zawsze dotąd była kompetentna;
nie miała zwyczaju się mylić. Wiedziała, że małżeństwo
wnuczki z Nickiem zostało zawarte po to, aby chronić
Nicka przed deportacją, a nie z miłości. W tej sytuacji
świadomie na pewno by nie rezerwowała domku z jed
nym łóżkiem. Czyli albo w recepcji popełniono błąd, al
bo babci na starość wszystko zaczyna się w głowie plątać.
W tę drugą możliwość Caroline nie wierzyła. A raczej
nie chciała uwierzyć. Przerażała, a jednocześnie zasmu
cała ją myśl, że Kate, inteligentna, pełna energii, władcza,
kochana Kate, kiedyś umrze. Nie, Kate jeszcze nie cierpi
na starczą demencję. To pracownik recepcji musiał coś
źle zrozumieć.
- Rozpakuj się pierwszy, Nick - zaproponowała -
a ja powyjmuję z toreb zakupy.
Weszła do kuchni i zapaliła górne światło. Przez chwi
lę jarzeniówki mrugały, potem jednak zalały kuchnię jas
nym blaskiem. Przynajmniej w tej części domu, pomy
ślała z ulgą Caroline, nie panuje romantyczny nastrój.
Ze stojących na szafkach dużych papierowych toreb
zaczęła wyciągać sprawunki. W drodze z lotniska Nick
poprosił kierowcę, aby zatrzymał się na moment przy jed-
104
nym z lokalnych targów. Caroline załadowała wózek taką
ilością jedzenia, aby wszystkiego starczyło im do końca
tygodnia.
Kate uprzedziła ich, że restauracja na terenie ośrodka
bywa dość wcześnie zamykana, a kuchnia jest czynna
tylko w określonych godzinach, dlatego dobrze by było,
gdyby po drodze zaopatrzyli się w jakieś podstawowe ar
tykuły spożywcze, zwłaszcza gdyby od czasu do czasu
chcieli sami coś upichcić.
- Każdy domek ma własną, doskonale wyposażoną
kuchnię - wyjaśniła. - Więc na pewno nie zabraknie
wam garnków, talerzy, sztućców i tym podobnych rzeczy.
Teraz, otwierając szafki, Caroline przekonała się, że
Kate ani trochę nie przesadziła.
- Nick? Masz ochotę na befsztyk? - spytała, wyjmu
jąc z torby starannie zapakowane porcje mięsa. - Mo
głabym rzucić po kotlecie na patelnię...
- A może zrobimy je na grillu? Wspólnie? - zapro
ponował, wchodząc do kuchni. - W końcu to nasza noc
poślubna. Nie wypada, żeby jedno z nas siedziało bez
czynnie, a drugie gotowało.
- Moglibyśmy zadzwonić do recepcji i zamówić coś
do pokoju...
- Chyba żartujesz! Kazać jakiemuś biedakowi tasz
czyć ciężką tacę po ciemku i w taką pogodę? Nie, ma
leńka, to zbyt okrutne. Ja przynajmniej nie miałbym su
mienia. - Nick skinął z powagą głową. - Wyobrażasz to
sobie? Idzie biedak z tacą, wywija orła na śliskiej ścieżce,
spada po zaśnieżonym stoku do wąwozu, a tam pożera
go stado wilków albo niedźwiedź, którego zwabił zapach
105
naszego weselnego posiłku. Biedaka, lub raczej jego ko
ści, znajdują dopiero na wiosnę przypadkowi turyści. Po
za wszystkim innym nie zapominaj, że jesteśmy nowo
żeńcami, a nowożeńcy lubią być sami; nie chcą, żeby
ktokolwiek im przeszkadzał. Mamy tu wszystko, czego
nam trzeba. Sami coś upichcimy. Zawsze to jakieś zajęcie.
Widząc przeszywające spojrzenie Nicka i bezczelny
uśmiech igrający na jego ustach, Caroline uzmysłowiła
sobie, że pichcenie to ostatnia rzecz, na jaką jej młody
małżonek ma ochotę w wieczór poprzedzający noc po
ślubną.
Speszona, zarumieniła się po czubki uszu. Wprawdzie
ona też, myśląc o ślubie i nocy poślubnej, inaczej sobie
to wszystko wyobrażała. No ale nigdy nie przyszło jej
do głowy, że mogłaby wyjść za mąż nie z miłości, tylko
na prośbę, ba, polecenie babki i ojca.
Małżeństwo z rozsądku, małżeństwo dla obustron
nych korzyści? To nie dla niej! A jednak tak się stało.
Wciąż miała wrażenie, że śni, że siedzi na jakiejś roz
bujanej karuzeli, która obraca się, obraca, obraca. A ona,
Caroline, musi trzymać się mocno, aby z niej nie spaść.
Ale co będzie później, gdy karuzela wreszcie się za
trzyma?
Nie wiedziała.
Żeby nie myśleć o tym, że przebywa w leśnym dom
ku, z dala od cywilizacji, z niezwykle atrakcyjnym, zmy
słowym mężczyzną, który - o dziwo - od rana jest jej
mężem, skupiła się na chowaniu do szafek zakupionych
na targu produktów. Odetchnęła z ulgą, kiedy Nick zo
stawił ją samą i przeszedł do sypialni, by rozpakować
106
swoje rzeczy. Jego bliskość działała na nią niemal obez
władniająco.
Caroline potarła ręką czoło. Nie miała pojęcia, jak
zdoła wytrzymać przez tydzień w domku na odludziu
z tak inteligentnym i przystojnym mężczyzną.
Nick Valkov, ona, domek z jednym łóżkiem. We dwo
je przez tydzień. Nie musiała być chemikiem, aby wie
dzieć, że to mieszanka wybuchowa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wyjęła z torby świeży szpinak oraz kilka gatunków
sałaty - endywię, czerwoną i zieloną batawię, cykorię,
radicchio; z każdej oberwała kilka liści, które wrzuciła
do zlewu, a zlew napełniła zimną wodą. Do befsztyków
pasuje sałatka z sosem winegret. Oprócz tego mogliby
zjeść zapiekane w folii kartofle i jakieś warzywo, na
przykład gotowane na parze brokuły, kalafior i marchew
kę. Tak, to by było dobre. Nagle przyłapała się na tym,
że nie zna upodobań kulinarnych Nicka, nie wie, czy
lubi tak przyrządzane warzywa i kartofle.
- Lubię - oznajmił chwilę później, kiedy go o to za
pytała. - Teraz ty się zajmij rozpakowywaniem, a ja ko
lacją. Mam dodać do sałaty pomidory i plasterki czer
wonej cebuli?
- Czytasz w moich myślach! - zawołała przez ramię,
kierując się do sypialni.
Otworzyła dwie walizki od Louisa Vuittona i zaczęła
układać w szafie ubrania. Zobaczyła, że Nick zostawił
jej mnóstwo wolnego miejsca. Pomyślała sobie, że to do
brze o nim świadczy; pokazuje, że jest człowiekiem tro
skliwym, dbającym nie tylko o własną wygodę, potra
fiącym się dzielić. Część ubrań Nicka wisiała, część leżała
starannie złożona. To też przemawia na jego korzyść.
108
Dzięki Bogu, że nie jest niechlujem. Nie znosiła bała
ganiarzy i abnegatów.
Trochę poniewczasie uświadomiła sobie, że tak nie
wiele w sumie wie o mężczyźnie, którego poślubiła. Trzy
dni. Tak naprawdę zna go tylko od trzech dni. Przedtem,
mijali się na korytarzu, mówiąc sobie dzień dobry, to
wszystko. Wciąż nie mogła uwierzyć, że dziś rano wyszła
za niego za mąż. Tak od rana ona, Caroline Fortune,
nazywała się Caroline Valkov. Rozmyślając o tym, jak
dziwnie układa się życie, wyjmowała z walizek ubrania
i wieszała je w szafie.
Nick okazał się zupełnie innym człowiekiem, niż są
dziła - dobrym, porządnym, uczciwym. Zrozumiała, że
miała szczęście - w końcu mógł się okazać zarozumia
łym i nieprzyjemnym typem. Ale oczywiście babcia nie
pozwoliłaby jej poślubić jakiegoś wrednego, bezdusznego
drania. Nagle przyszło Caroline do głowy, że Kate musi
niezwykle wysoko cenić Nicka Valkova - nie tylko jako
chemika, ale również jako mężczyznę. Bo przecież nigdy
w życiu - nawet za cenę zdobycia receptury na magiczny
krem młodości - nie zgodziłaby się, aby jej ukochana
wnuczka wstąpiła w związek małżeński z byle kim i nie
wysłałaby jej na tydzień, tylko z mężem, w miejsce tak
izolowane od świata jak Klonowy Gaj.
Poczuła się lepiej; świadomość tego, iż babka nie na
rażałaby bliskiej sercu osoby na niebezpieczeństwo, spra
wiła, że znikło napięcie, które towarzyszyło jej od chwili,
gdy zobaczyła, że w domku jest tylko jedno łóżko.
Wróciwszy do kuchni, ujrzała Nicka rozrywającego
palcami liście sałaty, kawałki mięsa smażyły się na ele-
109
ktrycznym grillu. Po chwili namysłu wstawiła ziemniaki
do piekarnika i zaczęła kroić warzywa. Tak dobrze im
się razem pracowało w kuchni, że - pomyślała - gdyby
ktoś ich obserwował, pewnie doszedłby do wniosku, że
są małżeństwem z wieloletnim, a nie jednodniowym sta
żem.
- Wolisz, żeby kolacja miała bardziej uroczysty cha
rakter i żebyśmy usiedli przy stole w kąciku jadalnym?
- spytał Nick, przerzucając mięso na drugą stronę. - Czy
wolisz siedzieć przed kominkiem z talerzem na kola
nach?
- Przed kominkiem! - ucieszyła się. - Robiłyśmy tak
z koleżankami. Rozkładałyśmy się na podłodze, w ko
szulach nocnych i piżamach...
Ugryzła się w język. Co ona wygaduje? Jeszcze Nick
coś opacznie zrozumie. I nagle, widząc jego ironiczny
uśmiech, oblała się rumieńcem.
- Jeśli chcesz, maleńka, możemy przebrać się w pi
żamy.
- Nie chcę! Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi!
Żeby nie patrzeć w jego rozbawione oczy, odwróciła
szybko głowę i podnosząc pokrywkę, zajrzała do gotu
jących się na parze warzyw.
- Właśnie, że nie wiem. Może podświadomie próbu
jesz wyrazić jakieś ukryte pragnienie...
- Nie próbuję, naprawdę. - Opuściła pokrywkę. Stała
zarumieniona, bojąc się, że za chwilę serce wyskoczy jej
z piersi. - Po prostu siedzenie na podłodze z talerzem
na kolanach skojarzyło mi się ze szkolnymi czasami.
Umawiałyśmy się u którejś w domu, brałyśmy z sobą pi-
110
żamy, śpiwory, potem siadałyśmy przed kominkiem i je
dząc prażoną kukurydzę, pizzę, chrupki, opowiadałyśmy
sobie różne straszne historie. Na przykład o tajemniczej
dziewczynie, która pojawia się na studniówce, a potem
okazuje się, że właśnie ta dziewczyna zginęła kilka lat
temu w wypadku samochodowym, kiedy jechała na stud
niówkę. Albo o parze kochanków, którzy całują się w za-
parkowanym w lesie samochodzie, i o zbiegłym więźniu
z żelaznym hakiem zamiast ręki, który powoli skrada się
do ich samochodu...
Spojrzawszy na Nicka, zamilkła. Jeszcze przez chwilę
ramiona mu się trzęsły, a potem on sam wybuchnął grom
kim, tubalnym śmiechem.
- To na tym polegają te słynne przyjęcia piżamowe,
na które amerykańskie nastolatki tak chętnie się umawia
ją? Na siedzeniu przed kominkiem i wymyślaniu nie
stworzonych historii?
- No nie. - Była wyraźnie speszona. - Nie tylko...
- A co jeszcze robicie?
- Na przykład dziewczynie, która pierwsza zaśnie,
wsadza się rękę do miski pełnej lodowatej wody. Tej,
która druga zaśnie, moczy się majtki pod kranem i mokre
chowa do zamrażarki. Boże! Wszystko to brzmi strasznie
głupio i dziecinnie. W głowie mi się nie mieści, że kiedyś
wyprawiałam takie durnoty.
- Mnie też się nie mieści - przyznał, z trudem za
chowując powagę. - Wiesz, może to lepiej, że będę się
męczył w nocy na twardej, wąskiej kanapie. Nie chciał
bym rano obudzić się i zobaczyć, że bokserki mam
sztywne, jakbym kij połknął. Ojej, Caro, czy powiedzia-
111
łem coś nie tak? Znów jesteś cała w pąsach. Nie miałem
nic złego na myśli, maleńka. Po prostu pomyślałem sobie,
że gdybym nie daj Boże zasnął, schowałabyś mi gatki
do zamrażarki...
Wesołe iskierki w jego oczach oraz szelmowski
uśmiech na twarzy świadczyły, że jednak zupełnie co in
nego przyszło mu do głowy. Ona zaś doskonale o tym
wiedziała. Przed oczami stanął jej obraz Nicka ubranego
w same bokserki - i wyraźnie podnieconego.
Bezwiednie zaczęła się zastanawiać, jakie nosi bokser
ki. Czy jednokolorowe? Czy z jedwabiu? Czy...
Rany boskie, Caro, co się z tobą dzieje? - zganiła się
w myślach, zaskoczona własnym zachowaniem, ale
i przejęta. Na ogół nie miewała takich myśli - o seksie
i nagich ciałach - a także nie prowadziła frywolnych roz
mów, zwłaszcza z mężczyznami. Nick był nie tylko męż
czyzną, ale również jej mężem. Wystraszyła się: oby nie
potraktował jej niewinnej opowieści o mrożonych maj
tkach jako zaproszenia do łóżka!
Szlag by to trafił! Czy musiała ratować przed depor
tacją kogoś tak przystojnego? Czy nie mógłby to być
garbaty karzeł z odstającymi uszami?
Chemik zawsze wszystkim kojarzy się dwojako:
z nudnym, zapracowanym naukowcem w białym fartu
chu albo z szalonym, roztrzepanym ekscentrykiem o na
stroszonych brwiach i włosach. Chemicy krzątają się po
ciasnych laboratoriach pełnych probówek, zlewek, bul
goczących substancji i stęchłych książek. Nie noszą gar
niturów od Armaniego, nie palą papierosów marki Pla
yer's, a ich ulubioną wódką nie jest Stolicznaja. Nie przy-
112
rządzają na grillu befsztyków, nie czynią nieprzyzwoitych
aluzji, a jeśli cokolwiek rozpalają, to palnik bunsenowski,
a nie serca dojrzałych, zrównoważonych kobiet!
Po chwili doszła do wniosku, że wszystkiemu winien
jest boy hotelowy - ten głupi, szczerzący zęby pacan na
stawił termostat zbyt wysoko. Powietrze było nagrzane,
od piekarnika, w którym robiły się ziemniaki, też bił żar,
no i oczywiście ciepło promieniowało z kominka. Na
zewnątrz mroźna zimna, wewnątrz sauna. Caroline po
myślała sobie, że znacznie lepiej by się poczuła, gdyby
zdjęła sweter, który podczas rozpakowywania walizek,
zarzuciła na bluzkę. Nie chciała jednak niczego zdejmo
wać. Bała się, że Nick znów to źle odczyta i zacznie
żartować, tak jak z piżamą.
- Może jednak zjedzmy normalnie, przy stole - po
wiedziała trochę niezdecydowanym głosem.
- Przy kominku stoi telewizor - zauważył Nick. -
Siedząc na podłodze, moglibyśmy obejrzeć jakieś wia
domości. Zobaczyć, co się w dniu dzisiejszym wydarzyło
na świecie.
- No dobrze - zgodziła się.
Sprawę przesądził telewizor. Nie dlatego, że nie mogła
żyć bez informacji o tym, co się dzieje, ale dlatego, że
oglądając telewizję, nie musiała się zastanawiać, które
tematy można bezpiecznie w rozmowie poruszać, a które
lepiej omijać z daleka.
Wyciągnęła z piekarnika ziemniaki, następnie prze
rzuciła do miseczki ugotowane warzywa, Nick z kolei
zdjął z grilla mięso i położył każdemu na talerzu po bef
sztyku. Parę minut później siedzieli na podłodze przy ma-
113
tym, niskim stoliku, na którym mieściły się kieliszki, ale
talerze już nie. Telewizor był włączony na stację CNN,
jednakże głos spikera nie przeszkadzał Nickowi w pro
wadzeniu konwersacji.
- Szampan dla nowożeńców. - Napełnił do połowy
kryształowe kieliszki, po czym ujął swój za nóżkę. -
Znam mnóstwo rosyjskich toastów weselnych, ale oba
wiam się, że żadnego nie zdołałbym ładnie przetłumaczyć
na angielski. Więc powiem po prostu: za nas, Caro.
- Za nas - szepnęła, podnosząc kieliszek do ust.
Popijali złocisty płyn. Caroline wiedziała, że powinna
przyhamować. Zazwyczaj ograniczała się do dwóch kie
liszków wina; źle tolerowała alkohol, a już zwłaszcza
szampan szybko uderzał jej do głowy. Bąbelki łaskotały
ją w nos, każdy łyk rozgrzewał, sprawiał, że świat coraz
bardziej wirował jej przed oczami. Nawet sama przed
sobą nie chciała się przyznać, że to bliskość Nicka ma
na nią tak dziwny, oszałamiający wpływ, a nie te trzy
małe łyczki szampana, które dotąd wypiła.
Przysunęła talerz. Tak, nie powinna pić na pusty żo
łądek; musi coś zjeść, zanim się upije i zacznie wypra
wiać głupstwa, których rano będzie się wstydziła.
- I co, smakuje ci mięso? - spytał Nick. - Mówiłaś,
że lubisz średnio wysmażone.
- Jest doskonałe... tylko że nie spodziewałam się tak
dużej porcji. - Popatrzyła ze smętną miną na wielkie,
grube kawałki pysznej polędwicy. - Jeden taki befsztyk
śmiało starczyłby dla dwóch osób.
- Mów za siebie, maleńka. Mnie by połówka na pew
no nie wystarczyła. Zresztą wiesz, co powiadają: czło-
114
wiek nie samym chlebem żyje. Ja, na przykład, mięsem
też. I zamierzam je całe skonsumować.
Ze smakiem przystąpił do jedzenia.
Nigdy dotąd nie myślała o jedzeniu w kategoriach
erotycznych. Była to dla niej czynność polegająca na za
spokajaniu głodu. Natomiast w sposobie, w jaki Nick
brał do ust jedzenie, gryzł je i przełykał, dostrzegła coś
szalenie zmysłowego. Zęby miał równe, proste i niesa
mowicie białe, zwłaszcza przez kontrast z opaloną skórą.
Kiedy wgryzały się w miękki, soczysty befsztyk, oczami
wyobraźni widziała, jak wpijają się w jej ramię, potem
wędrują dalej...
Ratunku! Po raz kolejny przyłapała się na tym, że od
pływa z rzeczywistego świata, przenosi się w krainę ma
rzeń i fantazji. Ona, zimna, kompetentna, opanowana Ca-
roline Fortune snuje wizje, które świetnie by pasowały
do filmów erotycznych dozwolonych od lat osiemnastu.
Szampan zdecydowanie jej zaszkodził.
Odstawiła kieliszek na stół. Basta!
Zawstydzona, pochyliła głowę nad talerzem, mając
nadzieję, że może tym razem Nick nie zdoła odczytać
jej myśli. Wiedziała, czemu należy je przypisać - otóż
dziś była jej noc poślubna, a ona nigdy nie sądziła, że
spędzi tę noc sama w łóżku, ze świadomością, że za ścia
ną śpi człowiek, którego poślubiła.
Za ścianą. Tak blisko, a zarazem tak daleko.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Deser teraz czy później? - zapytał, kiedy skończyli
jeść kolację.
Wcześniej, robiąc po drodze zakupy, w dziale piekar
niczym dużego sklepu spożywczego wypatrzył mały, pro
sty tort ślubny udekorowany z wierzchu figurkami ko
biety i mężczyzny w ślubnych strojach. Oczywiście uparł
się, że musi go kupić.
- Później - jęknęła Caroline, powolnym ruchem ma
sując brzuch. - W tej chwili absolutnie nic nie zmieszczę.
Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak strasznie się na
jadłam.
- Może więc zaparzę kawę...
- Och, to by było cudownie.
Pomogła mu zanieść talerze do kuchni i włożyć brud
ne naczynia do zmywarki. Nick nalał wody do ekspresu;
kiedy kawa była gotowa, ostrożnie napełnił dwie filiżan
ki; przeszli z nimi z powrotem do salonu i ponownie
usiedli przed kominkiem. Po chwili Nick wstał, dorzucił
kilka polan do ognia i poprawił je stojącym obok żela
znym pogrzebaczem.
- No dobrze. - Popatrzył z uśmiechem na swoją no
wo poślubioną żonę. - Cóż będziemy dalej porabiać
w tak mile rozpoczęty wieczór? Opowiadać sobie mro-
116
żące krew w żyłach historie? Co prawda nie znam żad
nych opowieści o martwych młodych dziewczynach, któ
re nagle ożywają, ani o zbiegłych z więzienia bandytach
mających metalowe haki zamiast rąk, ale gdybym po
grzebał w pamięci, pewnie przypomniałbym sobie kilka
rosyjskich bajek o czarownicach i wiedźmach.
- Lepiej nie. Zdradzę ci, że równie łatwo można mnie
przestraszyć dziś, co w moich młodzieńczych latach.
Leżałabym później w łóżku przerażona, wyobrażając so
bie, że w pokoju obok mój mąż przemienia się w wil
kołaka.
- Hm, ciekawe! Uważasz, że mam w sobie coś z dra
pieżnika, tak? - Szczerząc groźnie zęby, podniósł pyta
jąco brwi.
- No... może trochę - przyznała.
- Nie bój się, maleńka. Chociaż miałbym wielką
ochotę rzucić się na ciebie i delektować każdym kęsem,
umiem nad sobą zapanować. Nic ci z mojej strony nie
grozi.
Ku jej ogromnemu zdumieniu słowa Nicka sprawiły,
że poczuła żal i rozgoryczenie, zupełnie jakby w głębi
duszy liczyła, że się na nią rzuci. A przecież to bzdura!
Wcale tego nie chciała.
- Może byśmy zagrali w karty? - zaproponowała,
starając się odwrócić od siebie uwagę.
- Na przykład w rozbieranego pokera? - Uśmiechnął
się łobuzersko.
- Nie, nie w rozbieranego pokera! - Przygryzła war
gi i ponownie się zaczerwieniła. - Na miłość boską,
Nick! Czy zdajesz sobie sprawę, że każdy temat, który
117
poruszamy, ma pewien... jak by to powiedzieć? No,
wiesz, o co mi chodzi.
- Podtekst erotyczny? - spytał z niewinną miną, jak
by chciał jej pomóc w znalezieniu trafnego określenia.
- No właśnie.
- Dziwisz się? Caro, jesteś moją żoną. Pobraliśmy się
rano, dziś jest nasza noc poślubna. Skłamałbym, gdybym
powiedział, że nie korci mnie, aby zanieść cię do sypialni
i kochać się z tobą przez wiele godzin. Do licha, jestem
facetem z krwi i kości, a ty jesteś piękną, seksowną ko
bietą. Pociągasz mnie... Ja ciebie chyba też, prawda, ma
leńka?
- Nick, ależ co ty wygadujesz?! - oburzyła się. -
Ja... prawie w ogóle cię nie znam!
Opuściła głowę i utkwiła wzrok w filiżance z ka
wą. Nie była w stanie spojrzeć Nickowi w twarz, bała
się bowiem tego, co może wyczytać z jej oczu: że
tak, pragnie go tak samo jak on jej. Nie chciała zrobić
z siebie idiotki, ulec wdziękom mężczyzny, którego po
ślubiła nie z miłości, ale dlatego, żeby chronić go przed
deportacją.
- Prawie cię nie znam - powtórzyła cicho.
- Jak ci powie każdy dobry chemik, a do takich się
zaliczam, wiele rzeczy można w nauce zbadać i wytłu
maczyć, natomiast nikt jeszcze nie odkrył, skąd się bierze
ta dziwna chemia pomiędzy mężczyzną i kobietą. Cza
sem się pojawia, zaskakując wszystkich wkoło. A cza
sem, kiedy wszystkim się wydaje, że dana para jest dla
siebie stworzona, ani on, ani ona nie czują nic do siebie.
I nie ma znaczenia, czy ludzie znają się pięć lat czy pięć
118
minut. Bo jest to reakcja czysto fizyczna, za którą winić
można jedynie nasze feromony.
- Więc uważasz, że głowa, czyli rozum, i serce, czyli
emocje, nie mają żadnego wpływu na wybór partnera?
- spytała z zaciekawieniem.
Słowa Nicka trochę ją zasmuciły. Mówił o seksie, nie
o miłości, ona zaś nie wyobrażała sobie jednego bez dru
giego.
- Najmniejszego - odparł. - Pociąg to sprawa wy
łącznie fizyczna. Nie psychiczna czy intelektualna.
- No cóż, pewnie powinnam czuć się zadowolona,
że wywołuję w tobie taką reakcję. Ale wiesz, Nick, ja
tak nie działam. Zanim będę w stanie związać się z męż
czyzną, muszę go najpierw poznać, wiedzieć, że mamy
jakieś wspólne zainteresowania, że darzymy się uczuciem,
że zależy nam na sobie... Inaczej to wszystko nie ma
sensu. Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Wiem, Caro. Jesteś romantyczką.
- Co w tym złego?
- Oczywiście nic. Tyle że niepotrzebnie komplikujesz
sobie życie.
- Komplikuję? Dlaczego? Bo chcę zaangażowania,
miłości, porozumienia duchowego?
- Tak, częściowo dlatego - przyznał, z namysłem
mieszając łyżeczką kawę.
- A tobie na tym w ogóle nie zależy.
- Tego nie powiedziałem.
- Nie wprost, ale przecież tak jest, prawda?
- Nie, Caro, mylisz się. Co innego seks, co innego
przelotny romans, a co innego stały, poważny związek.
119
Nie poślubiłbym byle kogo. Musiałaby to być wyjątkowa
kobieta, którą kochałbym ponad życie. Myślę, że to samo
dotyczy większości mężczyzn. Tyle że na co dzień,
w przeciwieństwie do kobiet, nie analizujemy swoich
uczuć. Wolimy... pograć w karty. To co, gramy? - spy
tał, zręcznie zmieniając temat.
- Ale w remika albo coś takiego? Nie w pokera?
Poczuła ulgę, a jednocześnie lekki zawód, że znów
wkroczyli na bezpieczny, neutralny grunt.
- Jak sobie życzysz. Ale żeby gra była ciut bardziej
podniecająca, umówmy się, że ten, kto przegrywa, robi
rano śniadanie.
- Zgoda.
Caroline ruszyła na poszukiwanie kart. W jednej
z ogromnych starych szaf znalazła nie tylko karty, ale
również szachownicę i pionki do gry w warcaby. Grali
więc w jedno i drugie; mimo że uważała się za niezłego
gracza, przegrała zarówno w warcaby, jak i w remika.
- Jakoś mnie dziś szczęście opuściło - oznajmiła
smutno, odnosząc do szafy karty, pionki i szachownicę.
- Wiesz, co powiadają. Kto ma szczęście w kartach,
ten nie ma w miłości. Może w drugą stronę to też się
sprawdza: kto nie ma w kartach, ten ma w miłości.
- Może - przyznała lekkim tonem. - Ale coś mi się
zdaje, że przez dłuższy czas nikt nie będzie zabiegał
o moje względy. Kiedy potencjalni adoratorzy dowiedzą
się, że jestem mężatką, natychmiast stracą zaintereso
wanie.
Słysząc to, Nick, który właśnie zamierzał odnieść do
kuchni filiżanki po kawie, na moment zamarł w bezru-
120
chu. Po chwili odstawił filiżanki na stolik i wolnym kro
kiem zbliżył się do szafy.
- Przepraszam cię, Caro - powiedział cicho, biorąc
ją w ramiona. - Nie wiem, jak mogłem postąpić tak bez
myślnie, tak egoistycznie. Po prostu dostałem ten list
z urzędu, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Tylko dlatego, że sam się z nikim nie spotykałem, nie
zastanawiałem się nad... Boże, nawet nie przyszło mi
do głowy, żeby cię spytać, czy się z kimś nie widujesz.
Ale ze mnie osioł! Dlaczego nie...
- Wszystko w porządku, Nick. Akurat... nie byłam
z nikim związana.
- No to kamień spadł mi z serca. Przynajmniej nie
rozwaliłem ci żadnego związku, a już się bałem, że...
Słuchaj, jeżeli w czasie trwania naszego małżeństwa
poznasz kogoś i... no wiesz, będziesz chciała się z tym
człowiekiem spotykać... to nie będę upierał się, że
masz mi dochować wierności. Przymknę oko na pewne
sprawy...
To, co mówił, brzmiało rozsądnie, logicznie, ale na
gle z niesamowitą siłą uzmysłowił sobie prawdę. Nie,
do diabła! Nie zamierza przymykać oka na zdradę. Ca-
roline jest jego żoną i on, jako jej mąż, nie pozwoli,
aby romansowała z kimkolwiek innym! Zaskoczyło go
nie tylko własne oburzenie, ale przede wszystkim siła
uczuć, niespodziewana zazdrość, jaka się w nim obu
dziła.
- Och, Nick, nie wiem, co powiedzieć. Ale... nie mo
głabym, będąc z tobą, spotykać się na boku z kimś in
nym. Źle bym się z tym czuła. Zresztą... Wiem, że nasze
121
małżeństwo jest na niby, po to, żebyś miał papierek, ale
mimo wszystko... Ludzie zaczną gadać, wkrótce firma
będzie trzęsła się od plotek, babcia wpadnie w szał. Boże,
wyobrażam sobie jej wściekłość!
A moją, Caro, a moją? - spytał w myślach Nick, lecz
głośno tego nie powiedział.
- Tak, ja też - rzekł po chwili. - Kate na pewno do
stałaby ataku furii. Sama podkreślała znaczenie wierno
ści. Chodziło jej oczywiście o mnie, nie o ciebie, ale jas
no dała mi do zrozumienia, że koniec z flirtami i roman
sami. Mam być wiernym mężem i już. Przyznam ci się,
że trochę mnie to ubodło, bo nawet do głowy mi nie
przyszło, że mógłbym cię zdradzać. Nie zamierzałem i nie
zamierzam. A teraz... może zjemy po kawałku weselne
go tortu, co?
- Chętnie. A potem rzucimy monetę, kto pierwszy
korzysta z łazienki. - Przyłożyła rękę do ust, zasłaniając
ziewnięcie. - Przepraszam, ledwo się trzymam na no
gach. Może nie zauważyłeś, ale zrobiło się dość późno,
a mój zegar biologiczny jest tak zaprogramowany, że po
jedenastej oczy same mi się zamykają, zwłaszcza jeśli
do kolacji wypiłam trochę szampana.
Nick roześmiał się wesoło.
- Mnie też o jedenastej oczy się kleją. Tak to jest,
kiedy człowiek musi się rano zrywać, żeby w porę do
jechać do pracy.
Zjedli po niedużym kawałku tortu, po czym Nick wy
ciągnął z kieszeni monetę. Wygrała Caroline. Zostawia
jąc męża w kuchni, żeby umył talerzyki, pobiegła do ła
zienki: wetknąwszy korek do wanny, odkręciła kran
122
z ciepłą wodą, a do wody wlała perfumowany olejek ką
pielowy wyprodukowany przez Fortune Cosmetics. Na
stępnie, upewniwszy się, że ma wszystko, co potrzeba
- ręczniki, koszulę nocną oraz szlafrok - zamknęła drzwi
na klucz i rozebrała się. Zawsze dotąd była sama w do
mu, kiedy brała kąpiel i wykonywała różne intymne
czynności, czuła się więc trochę skrępowana obecnością
obcego mężczyzny w drugim pokoju. Ale potem przy
pomniała sobie, że - czy jej się to podoba, czy nie - ten
obcy mężczyzna jest jej mężem i odtąd będą mieszkali
pod jednym dachem, może nie do końca życia, ale na
pewno tak długo, dopóki władze nie odczepią się od Ni
cka. Dopiero wtedy będą mogli wziąć rozwód.
Wyciągnęła się w wannie. Uwielbiała leżeć w ciepłej,
pachnącej wodzie, rozkoszować się lenistwem, ale wie
działa, że dzisiejszego wieczoru, zwłaszcza po tych
dwóch kieliszkach szampana, nie może sobie na to po
zwolić. Jeszcze by zasnęła i zaczęła się topić. Wtedy Nick
musiałby wyłamać drzwi. Wyobraziła sobie, jak podnosi
jej ociekające wodą ciało, potem jak niesie ją do sypialni,
kładzie na łóżku, schyla się i zaczyna sztuczne oddycha
nie...
Nagle Caroline ocknęła się; otworzywszy szeroko
oczy, uświadomiła sobie, że jednak się zdrzemnęła. Naj
wyższym wysiłkiem woli zmusiła się, żeby usiąść prosto.
Zaczęła płukać twarz wodą, raz po raz, dopóki nie nabrała
pewności, że już więcej nie zaśnie.
- Caro, Caro! - Nick zastukał głośno do drzwi ła
zienki, po czym nacisnął klamkę. Był wyraźnie zdener
wowany. - Caro, co się dzieje? Dobrze się czujesz?
123
- Tak. Tak! - zawołała przejęta i czym prędzej przy
sunęła myjkę do piersi.
Bała się, że lada chwila jej senne marzenia przybiorą
realny kształt, że Nick wypchnie drzwi, wpadnie do ła
zienki.
- To dlaczego tak długo nie wychodzisz? Wystraszy
łem się, że zemdlałaś albo co.
- Przepraszam. Chyba... po prostu zamyśliłam się i...
straciłam poczucie czasu.
Nie zamierzała się przyznać, że zasnęła. Jeszcze by uz
nał, że nadal śpi i mówi przez sen. A zawiasy w drzwiach
wcale nie były takie mocne.
Przerażona wizją Nicka wpadającego do łazienki,
poderwała się na nogi, szybko wytarła, po czym włożyła
koszulę, szlafrok, i tak ubrana umyła pośpiesznie zęby.
Wahała się, czy zmyć makijaż/Wiedziała, że nie powinno
zostawiać się go na noc, że to niezdrowo, że skóra musi
oddychać. Słyszała to tysiące razy, zarówno od matki,
jak i od Kate. Ale nie chciała pokazywać się Nickowi
nie umalowana, przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Chryste, Caro, a jaką ci to robi różnicę? - spytała
swoje odbicie w lustrze. - Powtarzaj sobie, że wyszłaś
za mąż na prośbę babki, a nie dlatego, że jakiś facet za
wrócił ci w głowie!
Otworzyła drzwi - i natknęła się na Nicka. Nie spo
dziewała się, że wciąż tam będzie stał. Podskoczyła prze
rażona, zasłaniając ręką usta, jakby usiłowała stłumić
podchodzący do gardła krzyk.
- O Boże! - Roześmiała się nerwowo. - Ale mnie
wystraszyłeś!
124
- Przepraszam, nie chciałem. Na pewno nic ci nie
jest? - Przyglądał się jej z zatroskaniem.
- Na pewno - odparła. - A co miałoby mi być?
- Nie wiem, Caro. Po prostu, kiedy jedliśmy tort, po
wiedziałaś, że jesteś bardzo śpiąca, a potem znikłaś w tej
cholernej łazience i niemal przez godzinę nie dawałaś
znaku życia.
- Przez godzinę? Ojej, nie zdawałam sobie z te
go sprawy!
Czyli wbrew temu, co sądziła, nie była to żadna pię
ciominutowa drzemka. Całe szczęście, pomyślała, że na
prawdę się nie utopiła.
- Tak mi głupio - ciągnęła. - Byłam strasznie zmę
czona, a ciepła woda działa tak kojąco...
- Wiem. Teraz moja kolej. Wezmę szybki prysznic,
a ty wskakuj do łóżka i postaraj się zasnąć.
Miał ochotę dodać, że jeśli natychmiast nie zniknie
mu z oczu, to będzie musiał wziąć bardzo zimny prysz
nic. Przypuszczalnie dojrzała coś w jego spojrzeniu, jakiś
błysk pożądania, bo nagle, skinąwszy posłusznie głową,
przełknęła ślinę, zgarnęła poły szlafroka i ostrożnie, aby
się tylko o Nicka nie otrzeć, bez słowa udała się do sy
pialni.
Nick mruknął coś po rosyjsku, po czym wszedł do
łazienki; w ostatniej chwili przytrzymał drzwi, żeby nie
zatrzasnęły się z hukiem. Szlag by to trafił! Życie w ce
libacie, z tak atrakcyjną kobietą u boku, będzie znacznie
trudniejsze, niż podejrzewał. Dlaczego, u licha, przystał
na szalony pomysł Kate, aby poślubić jej wnuczkę! Trze
ba było się zgodzić na deportację!
125
Odkręcił wodę. Z prysznica poleciał lodowaty stru
mień. Nick wstrzymał oddech; miał wrażenie, jakby ktoś
wbijał mu w skórę tysiące ostrych igieł. Nie, to nie do
wytrzymania. Przyszło mu do głowy, że ten, kto wymyślił
zimny prysznic jako lek na dolegliwość, której pragnął
się pozbyć, musiał być sadystą. Dygocząc z zimna, puścił
ciepłą wodę. I nagle jęknął pod nosem: przypomniał mu
się widok Caroline w miękkiej, zwiewnej koszuli nocnej.
Światło palące się w łazience i sypialni sprawiało, że mi
mo szlafroka, który miała na sobie, widać było zarysy
jej ciała. Zwrócił uwagę na jej wspaniałe piersi - zbyt
pełne, aby mogła być modelką - na cudowną linię talii
oraz bioder, na smukłe nogi.
Kusiło go, żeby porwać ją w ramiona, przenieść do
sypialni, rzucić na łóżko, rozebrać i kochać się z nią do
białego rana. Z trudem się powstrzymał. Różne myśli
chodziły mu po głowie: że jest od niej wyższy, znacznie
silniejszy, że mają dokument stwierdzający, iż są
małżeństwem. Podejrzewał zresztą, że gdyby nie dotrzy
mał słowa i jednak zaciągnął Caroline do łóżka, ona ni
komu by się do tego nie przyznała. Tak, potwornie go
to korciło.
Ale nie był Paulem Andersenem; nigdy nie skrzyw
dziłby Caroline, nie zadał jej bólu, nie sprawił cierpienia.
Nawet gdyby obudził w niej żądzę, wiedział, że rano czu
łaby się zawstydzona i upokorzona. Może nawet do tego
stopnia, że postanowiłaby wystąpić o rozwód. A wtedy
jej babka stanowczo domagałaby się wyjaśnień.
Nie należał do ludzi bojaźliwych; niełatwo go było
przestraszyć. Wolałby jednak nie mieć do czynienia
126
z szalejącą z wściekłości Kate Winfield Fortune. Jej na
pady furii były słynne w całym mieście.
Cóż, skoro się powiedziało „a", trzeba powiedzieć „b".
Wszystko ma swoją cenę. Uniknął deportacji, ale za to
- mając piękną żonę - musi żyć w celibacie. Jęknął nie
zadowolony.
Zakręciwszy wodę, wyszedł z kabiny prysznicowej,
wytarł się do sucha, wciągnął spodnie od piżamy oraz
szlafrok, który zabrał ze względu na Caroline.
Kiedy otworzył drzwi, zobaczył, że na stoliku nocnym
pali się światło. Był wzruszony - kładąc się, włączyła
lampkę, żeby nie szedł po omacku.
- Caro, śpisz? - spytał cicho, zbliżając się na palcach
do wielkiego łoża z baldachimem.
- Uhm - zamruczała sennie. - Prawie.
Przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. Jak kotka, pomy
ślał, starając się nie reagować na falę pożądania, która
raz po raz omywała jego ciało. Wiedział, że tak naprawdę
to Caroline śpi. Mógłby wśliznąć się do łóżka i skonsu
mować małżeństwo, zanim by się zorientowała, o co
chodzi.
Nie, nie mógłby, psiakrew!
- Dobranoc, maleńka - szepnął. - Spij dobrze.
Pochyliwszy się, pocałował ją lekko w usta, po czym
zgasił lampkę i, walcząc sam z sobą, opuścił sypialnię.
Kiedy wszedł do salonu, z miejsca rzuciła mu się
w oczy kanapa, na której leżały poduszka i koc. Znów
ogarnęło go wzruszenie: Caroline starała się przygotować
mu jak najwygodniejsze posłanie. Dwuosobowa kanapa
kiepsko się jednak nadawała na łóżko dla mężczyzny tak
127
wysokiego jak on. No trudno. Wyciągnął się, przeklinając
w duchu idiotę, który pomylił rezerwację i przydzielił im
domek dla nowożeńców zamiast normalnego domku
z dwiema sypialniami.
Zasypiając, pomyślał sobie, że jeśli kiedykolwiek po
zna tożsamość człowieka odpowiedzialnego za tę pomył
kę, to porachuje mu kości!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W dużym, luksusowo urządzonym gabinecie na ostat
nim piętrze budynku Fortune Cosmetics, Kate Fortune
stała przy oknie i patrząc w dół na miasto, nie mogła
powstrzymać się od uśmiechu. Wiele by dała, by móc
zobaczyć minę Caroline i Nicka, kiedy po przyjeździe
do Klonowego Gaju przekonali się, że przydzielono im
domek dla nowożeńców.
Oczywiście nie mogła prosić swojej sekretarki, Louise
Rhymer, o dokonanie takiej rezerwacji; sama zresztą też
nie mogła jej dokonać. Byłoby to zbyt ryzykowne. Cho
ciaż od lat znała zarówno Louise, jak i Willa Bentleya,
właściciela Gaju, i miała do nich bezgraniczne zaufanie,
to jednak bała się, że któreś z nich mogłoby niechcący
się z czymś zdradzić, a wtedy młodzi małżonkowie po
znaliby prawdę - że za wszystkim stoi ona, Kate.
Na szczęście znalazła inne wyjście. O dokonanie re
zerwacji zwróciła się do swojej gospodyni, pani Brant.
W ten sposób, gdyby cokolwiek w przyszłości wyszło
na jaw, zawsze mogła twierdzić, że widocznie pani Brant
musiała coś przekręcić.
Spoglądając przez okno na ponure szare niebo, zasta
nawiała się, czy po drugiej stronie granicy, w Kanadzie,
a dokładniej w okolicach Klonowego Gaju, pada śnieg.
129
Miała nadzieję, że tak. Że szaleje straszna zawierucha
śnieżna i że Nick z Caroline, uwięzieni w małym domku
pośród lasu, robią to, co w ich sytuacji robiłby każdy
przystojny mężczyzna z piękną kobietą, która w dodatku
jest jego świeżo poślubioną żoną.
Nie, małżeństwo Caroline i Nicka nie będzie unieważ
nione, ani tym bardziej nie zakończy się rozwodem. Ona,
Kate Fortune, nigdy na to nie pozwoli!
Plotki o tym, że Caroline i Nick wyjechali z miasta,
aby wziąć cichy ślub, krążyły już po firmie. I chociaż
Kate niczego nie potwierdzała, to również niczemu nie
zaprzeczała; po prostu gdy ją ktoś grzecznie pytał, uśmie
chała się tajemniczo, dając pytającemu do zrozumienia
- i licząc na to, że wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą
- że nawet gdyby to była prawda, ona, Kate Winfield
Fortune, nie miałaby nic przeciwko temu. Poinstruowała
również Jake'a i Sterlinga, by obrali podobną taktykę.
Wczesnym rankiem, mijając na długim korytarzu Pau
la Andersena, Kate skinęła mu na powitanie głową
i uśmiechnęła się promiennie; z wyrazu jego twarzy zo
rientowała się, że dawny narzeczony Caroline słyszał już
plotki o jej ślubie i marzy o tym, by dowiedzieć się, że
to nieprawda.
Twoje niedoczekanie, wredny gnojku, pomyślała z sa
tysfakcją Kate, oddalając się korytarzem. Ciesz się, że
w ogóle tu jeszcze pracujesz po tym, jak złamałeś mojej
wnuczce serce!
Zerknąwszy ukradkiem za siebie, ze złośliwym zado
woleniem spostrzegła, że Paul wetknął palec za kołnie
rzyk koszuli i próbuje ją rozluźnić pod szyją, zupełnie
130
jakby się dusił. W ciągu lat zarządzania firmą Kate opa
nowała do perfekcji mimikę twarzy; wystarczyło, że po
patrzyła bez słowa, z lekko uniesionymi brwiami, na
człowieka, który z jakiegoś powodu się jej naraził, aby
ten natychmiast zaczął się nerwowo zastanawiać, czy
otrzyma wymówienie z pracy. Raz na jakiś czas ktoś
faktycznie je otrzymywał; po prostu Kate nie tolerowała
w firmie ludzi leniwych i niekompetentnych, tych zaś,
którzy dobrze wykonywali swe obowiązki, zawsze szczo
drze wynagradzała.
Należy być twardym, lecz sprawiedliwym, tak brzmia
ło motto jej świętej pamięci męża. Po śmierci Bena Kate
również postanowiła żyć według tej zasady.
Odwróciwszy się od okna, zdecydowanym krokiem
wyszła z gabinetu. Nie musiała schodzić do laboratorium,
wystarczyło zadzwonić. Wiedziała jednak, że przez tele
fon nie zdoła wyciągnąć od Ottona Muellera żadnych in
formacji. Rozmowa w cztery oczy to jednak co innego;
wprawdzie Mueller podlegał Nickowi, ale pod nieobec
ność Nicka jego bezpośrednim szefem była ona, Kate.
A ją zżerała ciekawość. Chociaż minęło zaledwie kilka
dni od ostatniej prezentacji Nicka, musiała się dowie
dzieć, jak postępują prace nad „Marzeniem". Czy coś wię
cej wiadomo już o tajemniczym składniku iks, którego
brakuje do ustalenia ostatecznej receptury kremu?
- Dzień dobry, Otto - powiedziała, wchodząc do la
boratorium.
Chemik, mężczyzna pokaźnej budowy, jęknął w du
chu, widząc przyjaźnie uśmiechniętą twarz szefowej.
Podobnie jak wszyscy w Fortune Cosmetics, dobrze
131
wiedział, że gdy Kate przemawia tonem ćwierkającego
wesoło ptaszka, należy mieć się na baczności.
W odpowiedzi burknął coś pod nosem i ponownie
skupił się na pracy.
- Powiedz mi, Otto, czy w ciągu ostatnich paru dni
zdołaliście z Nickiem jeszcze bardziej zawęzić pole po
szukiwań tajemniczego składnika? - spytała Kate, nie
zrażona zachowaniem Muellera.
Chemik skinął głową.
- Tak - odparł
Najwyraźniej nie zamierzał powiedzieć nic więcej.
- Na miłość boską, Otto! - zezłościła się Kate. -
Twoja lojalność i dyskrecja są doprawdy godne pochwa
ły. Ale ile razy mam ci przypominać, że to ja ci wypła
cam pensję, a nie Nick Valkov? A teraz słucham. Bądź
łaskaw zdradzić mi najnowsze informacje na temat skład
nika iks!
Nastała cisza.
- Amazonia - oznajmił wreszcie chemik.
- Amazonia? A cóż to, u diabła, znaczy? Jeśli można
cię prosić, Otto, wyrażaj się jaśniej. Słowo daję, zawsze
trzeba cię ciągnąć za język! Chodzi ci o Amazonkę, rzekę
w Ameryce Południowej? O Nizinę Amazonki porośniętą
lasami tropikalnymi?
- O jedno i drugie - przyznał niechętnie.
Westchnął głęboko, wiedząc, że choćby bardzo się sta
rał, nie wykręci się od tej rozmowy. Wiedział też, że
później Nick będzie miał do niego pretensje, Nick bo
wiem nie lubił, aby ktokolwiek - nawet szefowa - mie
szał się do jego spraw. Tyle że po powrocie do pracy
132
Nick nie zrobi awantury Kate Fortune. Nie, to Otto Mue-
ller zostanie zrugany.
- Wydaje mi się, że gdzieś w tamtych stronach, w la
sach równikowych na terenie Amazonii, znajdziemy bra
kujący składnik. Ale na razie nie mam jeszcze stupro
centowej pewności. Muszę przeprowadzić dalsze badania.
- Ile badań? Dużo?
- Nie wiem. Kilka, kilkanaście. Nick i ja wielokrotnie
pani tłumaczyliśmy, że niczego nie można na siłę przy
śpieszyć. Z pośpiechu rodzą się błędy, a chyba pani nie
chce, żebyśmy takowy popełnili, prawda? I zamiast „Ma
rzenia" stworzyli „Koszmar"?
- Nie! Oczywiście, że nie.
- W takim razie musi się pani uzbroić w cierpliwość
- oznajmił chemik z niewzruszoną miną.
- W porządku, Otto. Ale o jakim okresie czasu mó
wimy? Czy to kwestia dni, tygodni, miesięcy?
- Tygodni, jeśli dopisze nam szczęście. I jeśli mnie
pani zostawi w spokoju, abym mógł wrócić do pracy!
Mierząc ją gniewnym wzrokiem, wskazał ręką na
zlewki i probówki, na mikroskop i leżące obok preparaty
oraz stosy notatek.
Kate zmarszczyła czoło i przez moment stała bez sło
wa, przytupując nogą. Zastanawiała się, czy dalej ma
glować Ottona, ale widząc jego mocno zaciśnięte usta
i niechęć w oczach, zrozumiała, że chemik nic więcej
jej nie powie. Uparty stary osioł! Pomyślała sobie, że
gdyby nie był tak piekielnie zdolny, z przyjemnością by
go zwolniła.
Nie przyszło jej do głowy, że na kierowniczych sta-
133
nowiskach wszystkich działów firmy pracują ludzie, któ
rzy pod wieloma względami są do niej podobni. Że stąd
biorą się drobne nieporozumienia oraz zatargi. W sumie
jednak lubiła te słowne utarczki. Może właśnie dzięki
nim wciąż miała tak bystry umysł i cięty język.
Parę razy kusiło ją, żeby wyciąć Ottonowi jakiś numer,
zażartować z niego, wprawić go w zakłopotanie - za
wsze był taki strasznie poważny i rzeczowy. Za każdym
razem powstrzymywała się, wychodząc z założenia, że
takie zachowanie nie przystoi kobiecie w jej wieku i na
jej stanowisku. Nick natomiast nie miał tego typu zaha-
mowań. Ilekroć słyszała o najnowszym żarcie, na jaki
sobie pozwolił wobec kolegi chemika, zanosiła się śmie
chem.
Ostatnim razem Nick wlał jakąś niegroźną dla zdrowia
substancję do dzbanka z kawą, który zawsze stoi na sto
liku w rogu laboratorium. Przez pół dnia biedny Otto
chodził z zabarwionymi na fioletowo ustami i językiem.
Agnes Grimsby, która prowadzi firmowy bufet i podko-
chuje się w Ottonie, niemal zemdlała, kiedy zszedł na
lunch. Jeszcze bardziej się wystraszyła, kiedy Nick rzucił
od niechcenia, że to pewnie kuchnia Agnes zaszkodziła
Ottonowi.
- No dobrze, Otto - rzekła Kate. - Nie będę ci dłużej
przeszkadzać. Wracaj do pracy, ale koniecznie informuj
mnie o wszystkich postępach.
Kate należała do osób, które nie tracą czasu. Ledwo
wyszła z laboratorium, już zaczęła obmyślać swój kolej
ny krok. Otóż krem młodości, który nie tylko ujędrniałby
skórę, ale wręcz likwidował zmarszczki, od początku do
134
końca był jej pomysłem. Od lat marzyła o wypuszczeniu
na rynek takiego kosmetyku; teraz, gdy prace nad recep
turą powoli dobiegały końca, pomyślała sobie, że to ona
powinna dostarczyć brakujący składnik.
Podjęła decyzję: kiedy tylko uzyska informację, o jaki
konkretnie składnik chodzi, poleci do Brazylii. Weźmie
firmowy samolot i sama usiądzie za sterem.
Nikomu nie mogła jednak zdradzić swojego planu, na
wet Sterlingowi. Wiedziała, że rodzina i przyjaciele ostro
by zaprotestowali, staraliby się ją odwieść od pomysłu
wyjazdu. Tłumaczyliby, że podróż będzie długa i męczą
ca, a ona jest w zbyt podeszłym wieku, aby lecieć tyle
tysięcy kilometrów, i jeszcze prowadzić samolot.
Jeśli chodzi o metrykę, to faktycznie była w pode
szłym wieku, ale dzięki rozsądnej diecie i ostremu reżi
mowi gimnastycznemu, jaki sobie przed laty narzuciła,
odznaczała się znacznie lepszą kondycją fizyczną niż wie
le kobiet o połowę od niej młodszych.
Tak, wybierze się do amazońskiej dżungli.
Kate Fortune w niczym nie ustępuje odwagą i mę
stwem słynnej lotniczce Amelii Earhart!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nickowi i Caroline tydzień w Klonowym Gaju upły
nął stanowczo zbyt szybko, mimo że życie w domku po
śród lasu toczyło się powolnym, leniwym rytmem. Na
zewnątrz nadal panował przeraźliwy ziąb, niebo było oło
wiane, zamglone, dni szare i ponure. Kilka razy, gdy bu
dzili się rano i patrzyli za okno, widzieli, że w nocy znów
padał śnieg; biała pierzyna otulała wszystko: ścieżki,
drzewa, dachy. Z gałęzi zwisały długie sople lodu, ziemię
zaś pokrywała twarda warstwa szronu.
Nieprzyjazne warunki atmosferyczne nie powstrzymy
wały jednak młodych małżonków przed wychodzeniem
z domu. Ze dwa razy urządzili sobie przejażdżkę saniami;
siedzieli wygodnie na poduszkach, słuchając dzwonecz
ków, które brzęczały wesoło przy końskiej uprzęży. Łazili
też na długie spacery, a któregoś dnia ulepili przed dom
kiem dwie śnieżne postaci - jedna przedstawiała pannę
młodą, druga pana młodego. Czasem zza wysokich zasp
śniegu toczyli bitwy na śnieżki; rzucali w siebie kulkami,
aż wreszcie zmęczeni i zasapani, padali na ziemię, rycząc
ze śmiechu.
Potem pędzili do środka i kolejno wchodzili do ła
zienki; ściągali mokre rzeczy, wkładali ciepłe, suche ubra
nia, po czym z kubkiem gorącego kakao siadali przed
136
kominkiem, w którym buchały jaskrawe płomienie. Grali
w karty oraz gry planszowe, których w antycznej szafie
było całkiem sporo, słuchali muzyki, raz czy dwa razy
w ciągu dnia włączali CNN, żeby sprawdzić, co się dzieje
na świecie, i gadali. Gadali bez końca.
Caroline nigdy dotąd nie mieszkała z mężczyzną. Pra
wdę mówiąc, odkąd wyprowadziła się z domu podczas
studiów, kiedy to postanowiła zakosztować dorosłego ży
cia, nigdy z nikim nie mieszkała. Aż do tej chwili nie
zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo była samotna
i jak bardzo brakowało jej obecności drugiego człowieka.
Dopiero teraz, w trakcie swej podróży poślubnej, prze
konała się, jaka to frajda mieć przy sobie kogoś, kto po
maga w domu, z kim można porozmawiać, wspólnie się
cieszyć z własnych dokonań...
- Caro, maleńka! - wołał Nick mniej więcej dwa razy
dziennie. - Szybko! Idzie twoja reklama!
Wbiegała do salonu i tam, z ekranu telewizora, pa
trzyła na nią uśmiechnięta twarz Allie, natomiast zmy
słowy głos zza kadru zachwalał wspaniały świetlisty pod
kład firmy Fortune Cosmetics, tusz do rzęs, szminkę lub
lakier do paznokci. Mimo że oglądała te reklamy dzie
siątki razy, mimo że niektóre sama wymyśliła, nigdy nie
miała ich dość; przeciwnie, zawsze cieszyła się, kiedy
je widziała, zupełnie jakby stanowiły namacalny dowód
sukcesu, który osiągnęła w życiu.
- Laska Cynamonu. Pamiętam, jak staraliśmy się
stworzyć w laboratorium akurat taki odcień - powiedział
Nick.
Postać na ekranie ściągnęła usta, żeby przesłać żar-
137
tobliwego całusa przystojnemu mężczyźnie, który stał
obok, przyglądając się jej z zachwytem w oczach.
- To jeden z naszych najbardziej popularnych kolo
rów szminki i lakieru do paznokci - oznajmiła.
Przepełniała ją radość, że Nick jest dumny z jej osiąg
nięć zawodowych i że kiedy widzi w telewizji reklamę,
myśli nie o Allie, nie o Kate, lecz o niej - Caroline.
- Serio? - Uniósł pytająco brwi. - Wiesz, mam po
mysł na nowy kolor. Jak tylko wrócimy do miasta, od
razu przystąpię do pracy. Będzie... zresztą sama zoba
czysz. W każdym razie na pewno zyska jeszcze większą
popularność. Już nawet mam dla niego nazwę.
- Czyżby? - Wolnym krokiem ruszyła w stronę ko
minka. - A od kiedy to chemicy w Fortune Cosmetics
wymyślają nazwy dla nowych barw czy produktów?
Ale... No dobrze, więc jak nazwiesz swój nowy kolor?
- Pocałunek Caroline. Słodki, a jednocześnie zmysło
wy i pikantny.
Wyciągnął rękę, zacisnął ją na kostce żony, po czym
szarpnął lekko, tak by Caroline upadła mu na kolana.
Chwilę później, kiedy ze śmiechem stoczyła się na dy
wan, przygniótł ją swoim ciałem.
- I nie pozwolę - kontynuował z błyskiem w oku -
aby ktokolwiek w dziale marketingu odrzucił mi nazwę.
- Oho! Tylko dlatego, że jesteś mężem kierowniczki
działu, niech ci się nie wydaje, że możesz liczyć na jakieś
przywileje, bo się rozczarujesz!
Serce waliło jej jak młotem. Czuła na sobie twarde,
umięśnione ciało Nicka. Jego czarne oczy płonęły ciep
łym blaskiem, podobnie jak języki ognia w kominku. Ich
138
usta zaś dzieliła odległość czterech, może pięciu centy
metrów.
- Rozczaruję się, powiadasz? Cóż, poczekamy i zo
baczymy, prawda? - szepnął ochryple.
Przysunął twarz jeszcze bliżej.
Westchnęła. Jej usta posłusznie otworzyły się, ramiona
- same z siebie - powędrowały wyżej i oplotły wokół
szyi Nicka. Wsunęła palce w jego gęste włosy. Bez
względu na to, jak bardzo starała się uodpornić na wdzięki
Nicka, bez względu na to, ile razy sobie powtarzała, że
nic do niego nie czuje, wystarczyło, aby ją dotknął, a ona
miękła niczym wosk na słońcu.
Teraz też ogarnęła ją dziwna niemoc.
Pocałunki Nicka, z początku właściwie muśnięcia,
stawały się coraz gorętsze, coraz bardziej namiętne. A po
tem. .. potem przygryzł jej wargę, a ona poczuła, jak całe
jej ciało od stóp do głów przenika dreszcz. Wiedziała,
że powinna kazać mu przestać, nie pozwolić, aby ją tak
całował. Wynikną z tego same kłopoty, pomyślała smut
no; za bardzo się różnimy.
Główna różnica polega na tym, że według Nicka to,
czy się komuś podobamy, czy nie, jest sprawą wyłącznie
fizyczną, zależną od chemii, od feromonów, nie mającą
nic wspólnego z sercem lub umysłem. Ona zaś się z tym
zupełnie nie zgadzała. Była głęboko przekonana, że Nick
wywoływał w niej reakcję nie tylko fizyczną. Odkąd
przyjechali do Klonowego Gaju, darzyła go autentycz
nym uczuciem.
Ciągle... no, może nie ciągle, ale często zapominała
o tym, że ich małżeństwo stanowi pewnego rodzaju kon-
139
trakt; Nickowi zależało na uniknięciu deportacji, a jej
babce i ojcu na wynalezieniu rewelacyjnego kremu od
mładzającego. Aby Nick mógł dokończyć badania i opra
cować recepturę, ofiarowali mu żonę, podwyżkę oraz wy
soką premię. Można powiedzieć, że zapłacili Nickowi,
by ją poślubił.
Pamiętaj o tym, powtarzała sobie do znudzenia. Teraz,
leżąc w objęciach Nicka, też to sobie powtarzała, ale nic
z tego nie wynikało. Nie potrafiła zakręcić uczuć jak
wody w kranie. Z drugiej strony, nie chciała znów cier
pieć. Nie chciała, aby jakiś mężczyzna znów złamał jej
serce.
- Nick, Nick... - szepnęła, czując, jak jego rozgrzane
wargi przesuwają się po jej policzku, uchu, skroni. - Nie
rób tego. Błagam. Nie powinniśmy.
- Dlaczego, maleńka? - Jego gorący oddech prze
jął ją dreszczem. - Jesteś moją żoną, a ja twoim mę
żem.
- Wiem, ale... ale tylko na papierze, Nick - przypo
mniała mu. - Nie potrafię zapomnieć, że pobraliśmy się
dla obopólnych korzyści, a nie z miłości. Kiedy skończą
się twoje kłopoty z urzędem, skończy się również nasze
małżeństwo. Dobrze o tym wiesz.
- No tak, pewnie masz rację - przyznał, wzdychając
ciężko, po czym zsunął się na bok i pomógł jej usiąść.
Jęknął w duchu, patrząc na jej potargane włosy, za
różowione policzki i długą szyję. Tak trudno było trzy
mać ręce przy sobie! Z każdym dniem coraz trudniej.
Im więcej czasu spędzał z Caroline, tym bardziej jej pra
gnął.
140
- Przepraszam, maleńka. Na swoje usprawiedliwienie
powiem ci jedno: tylko umarły mógłby cię nie pragnąć
ale ja jeszcze żyję.
Żyję, jestem w kwiecie wieku i nie przywykłem do
abstynencji seksualnej, dodał w myślach, ale oczywiście
zachował je dla siebie.
Caroline wybuchnęła nerwowym śmiechem.
- Pochlebiasz mi, Nick, ale znasz reguły gry. - Na
moment zamilkła. - Słuchaj, jest już późno. Zrobię sobie
kąpiel, a potem położę się spać.
- No dobrze. Ja jeszcze chwilę posiedzę. Poczytam,
posłucham muzyki. Niestety, ta kanapa nie należy do naj
wygodniejszych na świecie.
Natychmiast spoważniała.
- Ojej, przecież tyle razy proponowałam, żebyśmy
zamienili się miejscami! To naprawdę bez sensu, żebyś
męczył się na kanapie, która jest dla ciebie za krótka.
Ja jestem mniejsza; mnie na niej będzie dobrze...
- Nie. - Potrząsnął zdecydowanie głową. - Moje, jak
je nazywasz, konserwatywne poglądy na temat kobiet nie
są aż tak konserwatywne, żebym zmuszał żonę do spania
w salonie, a sam zajmował łóżko w sypialni. Zresztą,
jedna noc więcej mnie nie zbawi.
Faktycznie, jeszcze jedna noc - jutro wracają do Min-
neapolis. Nie wiedzieć czemu, na myśl o powrocie zro
biło jej się smutno. Poprzednio zawsze nie mogła się do
czekać, kiedy znów zasiądzie za biurkiem. Tym razem,
chyba po raz pierwszy w życiu, wcale nie rwała się do
pracy. Żałowała, że miesiąc miodowy kończy się po tygo
dniu, że nie mogą pozwolić sobie z Nickiem na to, żeby
141
zostać w Klonowym Gaju o dwa lub trzy tygodnie dłu-
żej. Ale niestety, to nie wchodziło w grę.
Kate nigdy by na to nie przystała, chociaż sam pomysł
wyjazdu wyszedł od niej. Znalezienie tajemniczego
składnika iks i opracowanie ostatecznej receptury „Ma
rzenia" było zbyt ważne, aby Nick jeszcze przez miesiąc
nie pojawił się w laboratorium.
Wzdychając równie głęboko, jak to przed chwilą zro
bił jej mąż, Caroline wstała i ruszyła do łazienki. Kilka
minut później wsunęła się cichutko do łóżka. Miała ocho
tę się rozpłakać. Dawno nie była tak szczęśliwa jak w cią
gu tych ostatnich paru dni. Przykrywając się kołdrą, po
myślała sobie, że nie powinna była odpychać Nicka. Po
winni się byli kochać, cieszyć swoim dotykiem, blisko
ścią, pocałunkami. Uważając, że słusznie postąpiła, kiedy
sprzeciwiła się karesom Nicka, oszukiwała samą siebie.
Serce mówiło jej, że zachowała się bardzo głupio.
Już prawie zasypiała, kiedy nagle uświadomiła sobie
ze strachem, że chyba zakochała się we własnym mężu.
W mężu zakontraktowanym przez Kate.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Obudziła się nagle w środku nocy, szczękając zębami.
Mimo grubej kołdry naciągniętej po czubek nosa, dygo
tała z zimna. Miała wrażenie, jakby temperatura w sy
pialni spadła dużo poniżej zera. Zapaliwszy lampkę noc
ną, zobaczyła, że wypuszcza z ust kłęby pary, zupełnie
jak podczas spaceru w mroźny zimowy poranek.
- Ni... Ni... Nick! - zawołała, dygocząc na całym
ciele.
Żeby się choć trochę ogrzać, zaczęła energicznie po
cierać dłońmi o ramiona.
- Jestem, maleńka. Zaraz będzie dobrze.
Wszedł do sypialni, niosąc przed sobą stos drewna.
Rzuciwszy wszystko na podłogę przed kominkiem, ukląkł
i zaczął układać kłody w palenisku.
- Co się stało? Dlaczego jest tak zimno?
- W całym domku wyłączyło się ogrzewanie. Dzwo
niłem do recepcji, ale personel techniczny dyżuruje tylko
do dwunastej. W nocy nie ma nikogo, kto mógłby na
prawić kocioł. Musimy sobie radzić sami, ale na szczęście
istnieją stare, wypróbowane sposoby. Caro, co robisz?
Nie wygłupiaj się! Natychmiast wracaj pod kołdrę!
Chcesz zamarznąć na śmierć? Nie potrzebuję pomocy,
sam sobie poradzę.
143
Posłusznie, z wdzięcznością, wykonała polecenie
Nicka i wróciła z powrotem do łóżka, którego wcale
nie miała ochoty opuszczać. Przemknęło jej przez myśl,
że mąż o konserwatywnych poglądach na temat ko
biet ma jednak pewne zalety. Choćby takie, że troszczy
się o bezpieczeństwo i wygodę żony. Równouprawnie
nie jest piękne, ale nie wtedy, gdy można leżeć pod
kołdrą, zamiast stać na podłodze, dzwoniąc zębami
z zimna.
Nick ułożył w palenisku kłody, pod nimi mniejsze
szczapki i gałęzie, po czym rozpalił ogień. Kiedy pło
mienie buchały wesoło, wstał i bez słowa wyszedł do
kuchni. Po trzech minutach wrócił z kubkiem gorącej -
jak sądziła - czekolady.
- Nie, to nie czekolada - rzekł, wyprowadzając ją
z błędu. - To herbata z dodatkiem brandy. Rozgrzewa.
Zapobiega przeziębieniom. Wierz mi, to najlepsze lekar
stwo, kiedy człowiek trzęsie się z zimna. No, pij. Nie
chcę, żebyś mi się rozchorowała.
Wzięła kubek i wypiła kilka łyków, czując, jak ciepło
rozchodzi się po całym jej ciele, Nick zaś przesunął po
grzebaczem palące się w kominku kłody i dorzucił jesz
cze jedną. Powoli powietrze w sypialni zaczęło się na
grzewać.
Nagle Nick ściągnął szlafrok i rzucił go na podłogę.
Zanim zorientowała się, co mu chodzi po głowie, wsko
czył do niej do łóżka.
- Boże, Nick! Co robisz?
- Nie denerwuj się. Chcę ogrzać ciebie, a przy okazji
siebie. Wypiłaś herbatę? - Zabrał jej z rąk pusty kubek
144
i odstawił na bok. - Grzeczna dziewczynka. A teraz
przytul się do mnie.
Zgarnął ją w ramiona, przykrył kołdrą, po czym zgasił
lampkę na stoliku. Tylko płomienie buzujące w kominku
oświetlały pokój - oświetlały, a jednocześnie rzucały na
ściany różne fantazyjne cienie.
Mimo zdenerwowania i napięcia, jakie czuła, lężąc
z Nickiem w jednym łóżku pod jedną kołdrą, Caroline
musiała przyznać, że przynajmniej jest jej ciepło. W prze
ciwieństwie do jej ciała, ciało Nicka promieniowało ni
czym gorący piec.
Po paru minutach ogarnął ją błogi spokój.
- Lepiej?
- Bez porównania.
- To dobrze. Cieszę się.
Później winiła za wszystko herbatę z dodatkiem bran
dy, chociaż w głębi serca wiedziała, że sama jest winna:
nikt jej przecież do niczego nie zmuszał. Mogła otworzyć
usta i zaprotestować, kiedy Nick zaczął ją delikatnie pie
ścić, lecz tego nie zrobiła. Im cieplejsze stawało się jej
ciało, tym bardziej była świadoma obecności Nicka. Czu
ła pod policzkiem dotyk jego skóry, tuż przy uchu sły
szała rytmiczne bicie jego serca; ramiona miał silne,
umięśnione, oczy szeroko otwarte. Leżał bez ruchu, od
dychając głęboko, z trudem tłumiąc podniecenie.
Tłumaczyła sobie, że bez względu na to, co dopro
wadziło do ich małżeństwa, to jednak Nick jest jej mę
żem, a ona go pragnie. Może jest to wyłącznie kwestia
feromonów i chemii, o której wcześniej rozmawiali, ale
co z tego? Wiedziała, że jeszcze chwilę może wytrzymać,
145
lecz jak długo? Dzień? Tydzień? Miesiąc? Prędzej czy
później ulegnie pokusie, nie poskromi żądzy, która z każ
dym dniem coraz bardziej ją trawiła. Ostatni tydzień prze
konał ją, jak trudno jej będzie mieszkać z Nickiem pod
jednym dachem - i opierać się jego urokowi.
Czy warto więc odmawiać sobie przyjemności? Czy
nie lepiej od razu się poddać? Zresztą może ten jeden
raz wystarczy? Może wcale nie będzie tak dobrze, aby
marzyła o powtórce?
Że będzie cudownie, że straci dla Nicka głowę, że
będzie pragnęła go jeszcze bardziej - tego ani przez
chwilę nie brała pod uwagę.
Tak, to na pewno wina herbaty z brandy, powtarzała
z uporem maniaka. Nie powinna była rozgrzewać się al
koholem. Ale w głębi duszy wiedziała, że wygaduje
bzdury. I wiedząc o tym, poddała się, czekając na poca
łunek.
Nie musiała długo czekać. Nick obrócił się do niej
twarzą, po czym wsunął nogę pomiędzy jej uda. Leżała
na wznak, jedwabna koszula nocna podjeżdżała jej coraz
wyżej, ciało Nicka ocierało się o jej piersi, brzuch. Jego
palce przesuwały się to tu, to tam, zatrzymywały na mo
ment, łaskotały, pieściły, pobudzały, a potem znów prze
suwały się dalej, w nowe miejsce, dostarczały nowych
wrażeń.
Caroline jęknęła cicho. Jej westchnienia i pomruki co
raz bardziej podniecały Nicka. Gdy zsunął jej z ramion
koszulę i pocałował w szyję, jego oddech był parzący.
- Caro, maleńka - szepnął. - Dlaczego nic nie mó
wisz? Czy chcesz, żebym przestał? Jeśli tak, lepiej od
146
razu to powiedz. Bo ostrzegam cię, jeszcze chwila i bę
dzie za późno. Zapomnę, że jestem dżentelmenem, a ty
moją żoną tylko na niby. To co? Mam przestać?
- Nie! Nie!
Czy to naprawdę był jej głos, taki dziwny, zdyszany?
Caroline z trudem go rozpoznała. Boże, co mi odbiło,
że nie kazałam mu przestać? - zastanawiała się nerwowo.
Chyba oszalałam! Albo jestem pijana.
Nie potrafiła jednak zmienić zdania, coś ją powstrzy
mywało, jakaś osobliwa niemoc, ciekawość, żądza. Nick
wciągnął gwałtownie powietrze, po czym szybko, jakby
nie dowierzał własnemu szczęściu i bał się, że zaraz coś
może je zburzyć, zdjął Caroline koszulę nocną oraz maj
tki, w których kładła się spać. Następnie pozbył się bo
kserek. Caroline zdążyła jedynie zauważyć, że są z je
dwabiu, a potem, speszona, szybko odwróciła wzrok.
- Maleńka - szepnął Nick, błądząc po niej rękami
i wargami; pieścił ją, całował, rozpalał. - Nawet nie
wiesz, jak strasznie cię pragnąłem. Cały tydzień cierpia
łem katusze, nie mogąc się do ciebie przytulić. Nie umia
łem sobie wyobrazić, jak to będzie dalej, mieszkając ra
zem, grając przed wszystkimi rolę męża i żony, a zara
zem trzymając się od ciebie z daleka. Caro, maleńka, czy
jesteś absolutnie pewna, że tego chcesz?
- Tak, Nick - odparła cicho, drżąc z podniecenia.
- Nie będziesz rano żałowała?
- Może będę, ale nie szkodzi. Kochaj się ze mną,
Nick. Proszę cię.
- Dobrze, skarbie. Chętnie, choćby i przez całą noc.
Jesteś taka piękna, taka gładka, mięciutka...
147
Zacisnął rękę na wzgórku łonowym, po czym przywarł
ustami do ust żony, zanim ta zdążyła jęknąć z rozkoszy.
Wiła się, skręcała, nie mogąc złapać tchu. Nie była w sta
nie logicznie myśleć - w ogóle nie była w stanie myśleć,
potrafiła jedynie czuć. Z całej siły przywierała do Nicka;
gestami, ruchem starała się przekazać mu swe pragnienia,
a pragnęła, żeby w nią wszedł. Pozostawał głuchy na jej
prośby; dręczył ją, pieścił, torturował.
Zalała ją wezbrana fala pożądania. I zalewała raz po
raz, burząc wszelkie napotykane po drodze tamy. Dopiero
wtedy Nick się z nią połączył. Przez moment tkwił nie
ruchomo; tylko ich serca biły jak szalone. W pokoju pa
nowała głęboka cisza, przerywana jedynie trzaskiem tań
czących w kominku płomieni.
Uśmiechając się łagodnie, pocałował Caroline w usta,
po czym leniwie zlizał strużkę potu, która ukazała się
między jej piersiami. Następnie, zacisnąwszy ręce na jej
biodrach, zaczął się szybko poruszać, aż w końcu opadł
na nią bezsilnie. Oddech miał urywany, jakby z trudem
go łapał.
- Czy tu niedawno nie było zimno jak w psiarni? -
zapytał po minucie.
- Owszem. Ale potem zjawiłeś się ty i podgrzałeś at
mosferę - odparła Caroline.
Serce wciąż jej łomotało.
- Wierz mi, gdybym wiedział, czym się zakończy
awaria grzejnika, sam bym go zepsuł już pierwszego dnia.
Uśmiechnął się radośnie, odsunął od niej, położył się
na wznak i wzdychając błogo, zgarnął ją w ramiona.
- Już nie dasz rady unieważnić naszego małżeństwa.
148
Chcesz czy nie, będziesz się ze mną męczyć do końca
życia.
Nie była pewna, czy mówi serio, czy tylko żartuje,
a wolała nie pytać, bojąc się, że zbędzie ją śmiechem.
- Aż tak bardzo się tym nie martwię - rzekła cicho.
- Przynajmniej wiem, że nie będę marzła podczas długich
mroźnych zim, jakie miewamy w Minnesocie.
- O tak, na grzanie zawsze możesz liczyć. I zimą,
i latem - oznajmił wesoło, tuląc ją do siebie mocniej.
Po pewnym czasie, kiedy płomienie przygasły i w sy
pialni ponownie zrobiło się chłodno, Nick wstał z łóżka
i dorzucił kilka klocków do paleniska. Odczekał moment,
a gdy płomienie znów zaczęły harcować, wrócił do łóżka
i rozpalił na nowo ogień w Caroline.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Kiedy rano otworzyła oczy, w pierwszej chwili po
myślała, że wcale nie kochała się z Nickiem w nocy - po
prostu to był cudowny sen. Wydało się jej tak dlatego,
że leżała w łóżku sama, a w kominku nie płonął naj
mniejszy płomień. Po chwili jednak uświadomiła sobie,
że jest naga, w kominku zaś ujrzała stos popiołu. Do
myśliła się więc, że małżeństwo jej i Nicka, które miało
istnieć wyłącznie na papierze, zostało jednak skonsumo
wane.
Nick musiał wstać bardzo wcześnie. Po tej stronie łóż
ka, na której spał, nie było nawet najmniejszego wgnie
cenia w poduszce. O dziwo, drzwi pomiędzy sypialnią
a salonem były zamknięte. Zaskoczyło ją to, bo zawsze
na noc zostawiała je otwarte, na wypadek gdyby Nick
zechciał skorzystać z łazienki.
Przez moment różne szalone myśli kłębiły się jej
w głowie. Na przykład taka, że Nick przespał się z nią,
aby nie mogła unieważnić małżeństwa, po czym zosta
wiwszy ją na tym zimowym kanadyjskim pustkowiu, wy
jechał do Minnesoty, aby w samotności napawać się
sukcesem, cieszyć się z dużej premii, którą Jake obiecał
wpłacić mu na konto oraz z innych korzyści finanso
wych, na jakie liczył w przypadku rozwodu. Zastanawia-
150
ła się, czy zanim wylecieli z Minneapolis, podpisał
w końcu przygotowaną przez Sterlinga intercyzę, czy
jednak nie.
Nagle przeszył ją dreszcz; zrobiło się jej zimno, słabo,
niedobrze. A jeżeli miała rację, nie dowierzając Nickowi?
A jeżeli jest jeszcze większym draniem i cwaniakiem od
Paula Andersena? Czyżby znów dała się wykorzystać?
Nie chciała wierzyć ani w złą wolę Nicka, ani we własną
naiwność.
Z drugiej strony, dlaczego po wczorajszej namiętnej
nocy dziś rano leży w łóżku sama? Dlaczego wychodząc
z sypialni, Nick zamknął za sobą drzwi? Na pewno po
to, aby móc wymknąć się niepostrzeżenie z domku
i uciec od niej jak najdalej!
Boże, dlaczego wypiła wczoraj herbatę z brandy? Dla
czego pozwoliła Nickowi wejść do łóżka, wziąć się w ra
miona, tulić, całować... Babcia będzie wściekła, jeżeli
kiedykolwiek się o tym dowie. Wściekła i zawiedziona
postępowaniem ukochanej wnuczki. Ojciec też nie będzie
krył niezadowolenia.
Drżąc ze zdenerwowania, zrzuciła z siebie kołdrę
i przeszła do łazienki. Na widok stojących na szafce przy
borów toaletowych Nicka poczuła ogromną ulgę. Gdyby
postanowił dać dyla, chyba zabrałby swoje rzeczy? Spoj
rzała do lustra i nagle nogi się pod nią ugięły. Miejsce
ulgi zajął szok. Z lustra bowiem patrzyła na nią kobieta
rozpustna - kobieta, która kochała się pół nocy, długo
i namiętnie.
Splątane, potargane włosy. Pod oczami - ciemne wory
z niewyspania. Usta - wciąż lekko spuchnięte od poca-
151
łunków. Liczne drobne zaczerwienienia na szyi, piersiach,
biodrach i udach... Zaczerwieniła się, przypomniawszy
sobie, jak Nick gładził i całował każdy skrawek jej ciała,
doprowadzając ją do szaleństwa.
Dotychczas uważała się za osobę nieśmiałą i dość
wstrzemięźliwą w okazywaniu uczuć, zwłaszcza w łóż
ku; bała się, że może być nie dość atrakcyjną partnerką,
która nie potrafi dać mężczyźnie tego, na co on liczy.
Może Nick nie uciekł do Minneapolis, pomyślała smęt
nie, patrząc na jego kosmetyki, ale uciekł z łóżka - wi
docznie nie korciło go, aby rano powtórzyć to, co wy
prawiali w nocy.
Może spodziewał się czegoś więcej, a ona zawiodła
jego oczekiwania? Ni stąd, ni zowąd stanęła jej przed
oczami scena, kiedy ostatni raz widziała się z Paulem.
Był pijany. Kiedy wyrzuciła go za drzwi, zaczął ją znie
ważać, miotać obelgi; najbardziej zabolało ją oskarże
nie, że jest kiepską kochanką, bo w łóżku leży jak kło
da. Może Nick też tak uważa? W przeciwnym razie
dlaczego by opuścił sypialnię, zamykając za sobą
drzwi?
Wsunąwszy rękę za szklane drzwiczki, najpierw od
kręciła kurki i dopiero gdy upewniła się, że leci woda
o właściwej temperaturze, weszła do kabiny prysznico
wej. Bała się, że za moment wybuchnie płaczem. Była
tak pogrążona w smutnych rozważaniach, a w uszach
dźwięczał jej szum wody, że nie słyszała kroków Nicka.
Podskoczyła przerażona, kiedy otworzył drzwi i stanął
obok niej pod lejącym się strumieniem wody.
- Nick! Gdzie... Co robisz?
152
Nie wierzyła własnym oczom. Zdumiona jego obec
nością, nagle poczuła się zawstydzona i odruchowo przy
słoniła rękami piersi.
- Jak to co? Biorę prysznic z moją żoną. Boże, my
ślałem, że ci dwaj fachowcy od grzejników nigdy nie
skończą. Już nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie
się wyniosą. Nie wiem, który z nich był gorszy: stary,
któremu gęba się nie zamykała, czy młody, który wciąż
zaglądał do sypialni. Cholerny podglądacz! Miałem ocho
tę go udusić! I gdybyś nie była przykryta po czubek bro
dy, pewnie bym drania faktycznie udusił.
- To znaczy... To dlatego zerwałeś się z łóżka, zo
stawiłeś mnie samą i zamknąłeś drzwi?
- Oczywiście. A co myślałaś? Jaki mógłby być inny
powód? - Popatrzył na nią z zaciekawieniem, odgarnia
jąc jej z twarzy mokry kosmyk.
- Nie wiem. Przyszło mi do głowy, że... no, że może
cię jakoś zawiodłam - przyznała cicho. - Że okazałam
się kiepską kochanką. Zimną, bez inicjatywy.
Burknął coś niewyraźnie pod nosem, ale domyśliła się,
że rosyjskie słowo, którego użył, oznacza oburzenie. Po
chwili ujął ją delikatnie pod brodę i zmusił, żeby popa
trzyła mu prosto w oczy.
- Czy właśnie coś takiego zarzucił ci ten kretyn An
dersen? Tak czy nie?
Skinęła bezradnie głową.
- Co za drań! Nawet nie wiesz, jak chętnie przemó
wiłbym mu do rozumu! A teraz posłuchaj mnie, maleńka.
Nie ma zimnych kobiet, są tylko głupi, niewrażliwi i nie
kompetentni faceci. Ja na szczęście się do nich nie za-
153
liczam, bo ta noc była dla mnie wspaniała... Sądzę, że
dla ciebie również. Nie mylę się, prawda?
- Och, nie. Było cudownie - szepnęła.
- Tak cudownie, że powinniśmy zaraz wszystko po
wtórzyć. Co ty na to?
Przypierając ją do mokrej ściany, powoli przycisnął
usta do jej warg. Figlarne iskierki w jego oczach zgasły,
ustępując miejsca pożądaniu. Pożądaniu, którego nie spo
sób było ukryć, gdy stali przytuleni, omywani ciepłym
strumieniem wody.
Wylecieli z Klonowego Gaju w niedzielę rano i resztę
dnia spędzili na przeprowadzce, czyli pakowaniu i prze
wożeniu większości ubrań, kosmetyków oraz ulubionych
rzeczy Caroline z jej mieszkania w centrum Minneapolis
do domku Nicka nad jeziorem. Tego też dnia doszło do
pierwszej kłótni między nimi, kiedy to Caroline uparła
się, że chce mieć własną, oddzielną sypialnię.
- Do licha, Caro!
W oczach Nicka dostrzegła zdziwienie, może nawet
pretensję. No tak, pomyślała, niechęć żony do spania
z mężem w jednym łóżku, w dodatku nie po latach mał
żeństwa, ale tuż po powrocie z podróży poślubnej, dla
każdego mężczyzny stanowiłaby bolesny cios.
- Sądziłem, że celibat już nas nie obowiązuje...
- Dlaczego? Bo po wypiciu przyrządzonej przez cie
bie herbatki z brandy dostałam pomieszania zmysłów?
Słuchaj, Nick, nie twierdzę, że to, co się między nami
wydarzyło, było niemiłe. Przeciwnie, to była najwspa
nialsza noc w moim życiu, ale... Wszystko dzieje się zbyt
154
szybko, przeraża mnie tak zawrotne tempo. Nie mam kie
dy zastanowić się nad sobą, nad własnym uczuciami. Po
trzebuję czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć, poukła
dać w głowie. Pobraliśmy się w bardzo konkretnym celu.
Nasza tak zwana podróż poślubna w dość nieoczekiwany
sposób wszystko zmieniła. Wcześniej nie planowałam...
nie nastawiałam się na... no wiesz. Po prostu nie należę
do osób, które zadawala przelotny romans. Jeżeli sypiam
z mężczyzną, to dlatego, że go kocham. A my... w każ
dym razie uważam, że postąpiliśmy bardzo nierozważnie
i nieodpowiedzialnie.
- Nierozważnie? Nieodpowiedzialnie? Dlaczego? -
Uniósł pytająco brwi. - O co ci chodzi, Caro?
- O to, że nie... Że... - urwała.
Jakoś niezręcznie było jej o tym mówić. Nie była
przyzwyczajona do poruszania tak intymnych spraw
z mężczyznami. Ale Nick powinien wiedzieć. Wzięła głę
boki oddech i po chwili kontynuowała:
- Zapewne uznałeś, że... biorę pigułki antykoncep
cyjne albo stosuję jakiś inny rodzaj zabezpieczenia. A to
nieprawda. Nic nie łykam, niczego nie używam, a wczo
raj... nawet nie mieliśmy prezerwatywy.
- Chcesz powiedzieć, że równie dobrze mogłaś zajść
w ciążę, tak?
- Tak. - Skinęła głowę i wystraszona, przygryzła
wargi. - Słuchaj, Nick. Koniec twoich problemów z wła
dzami będzie również oznaczał koniec naszego małżeń
stwa. Oboje dobrze o tym wiemy. Dziecko tylko by nam
niepotrzebnie skomplikowało życie. Nie byłoby owocem
miłości, lecz niewinną ofiarą dziwnego zbiegu okolicz-
155
ności. Nie możemy ryzykować. Byłoby to nieuczciwe za
równo wobec nas samych, jak i wobec dziecka.
- Oczywiście. Masz rację - przyznał po dłuższym na
myśle. - Przepraszam, maleńka. Nie pomyślałem o tym.
- Zrozum, Nick, ja cię o nic nie winię. Jestem do
rosła, wiedziałam, na co się decyduję i też mogłam za
wczasu pomyśleć o możliwości zajścia w ciążę. To tak
samo moja wina. Pytałeś mnie, czy jestem pewna, miałam
szansę się wycofać, ale z niej nie skorzystałam. Teraz
jednak... Sądzę, że popełniliśmy błąd. I wydaje mi się,
że najlepiej będzie, jeśli... jeśli zapomnimy o tym, co
wydarzyło się w Klonowym Gaju.
- Jeżeli naprawdę tego chcesz...
- Tak, chcę - skłamała.
Odwróciła twarz, żeby nie widział łez, które napłynęły
jej do oczu. Bo w głębi serca pragnęła czegoś całkiem
innego: prawdziwej miłości, prawdziwego małżeństwa,
dzieci, wspólnych wyjazdów. Marzyła o tym, aby Nick
wziął ją w ramiona i oznajmił, że on też tego pragnie.
Ale tak się nie stało.
Zamiast ją przytulić, rzekł:
- W porządku, Caro. Rozumiem. I skoro ci na tym
zależy, oczywiście dostosuję się do twoich życzeń.
Chwycił walizki i wniósł je na górę, po czym skręcił
w prawo; domyśliła się, że kieruje się do tej samej sy
pialni, w której spędziła już jedną noc, położonej na dru
gim końcu korytarza od jego własnej.
Ogarnął ją straszliwy smutek. Zamrugała oczami, pró
bując powstrzymać łzy. Miała ochotę pobiec za Nickiem
na górę, wołając, żeby zawrócił, bo zmieniła zdanie i jed-
156
nak chce dzielić z nim łoże. Z trudem zwalczyła tę po
kusę. Seks z Nickiem był fantastycznym przeżyciem.
W tej sprawie absolutnie nie kłamała. Ale to był tylko
seks, fizyczna rozkosz, nic poza tym. Owszem, Nick czuł
wobec niej pożądanie, owszem, był jej wdzięczny, że
uchroniła go przed deportacją, ale to wszystko. Nie ko
chał jej. A ona... musi zapanować nad uczuciem do nie
go, stłamsić je w zarodku. Wiedziała bowiem, że miłość
bez wzajemności prowadzi do cierpienia i łez.
Nie chciała znów mieć złamanego serca.
Z drugiej strony, nie chciała też spać sama, tuląc do
piersi poduszkę, zamiast tulić się do męża.
Przygnębiona, westchnęła ciężko i powłócząc noga
mi, ruszyła na górę, żeby rozpakować walizki i poukła
dać w szafach ubrania.
W sypialni na drugim końcu korytarza Nick, zasępio
ny, położył się na łóżku. Leżał z rękami splecionymi pod
głową, tępym wzrokiem wpatrując się w sufit. Cały dzień
myślał tylko o jednym: żeby znów kochać się z Caroline.
Do jasnej cholery, jest jej mężem! Ma prawo z nią sypiać!
Chociaż całkiem logicznie uzasadniła powód swojej od
mowy, zastanawiał się, czy mówiła prawdę.
O ile się orientował, w dzisiejszych czasach niemal
wszystkie młode, niezamężne kobiety stosowały taką lub
inną formę antykoncepcji. Jeżeli Caroline faktycznie ni
czego nie stosowała, dlaczego go nie uprzedziła? Nasu
nęła mu się tylko jedna odpowiedź: kłamała; nie chciała
ranić jego uczuć i dlatego powiedziała, że boi się ciąży;
a wtedy, w Klonowym Gaju, chciała miłym akcentem za
kończyć podróż poślubną.
157
Albo może tam, z dala od cywilizacji, myślała co in
nego, a po powrocie do Minneapolis zaczęła mieć wąt
pliwości? Może uznała, że on nie jest dla niej odpowied
nią partią?
Trudno ją za to winić. W końcu nie był człowiekiem,
w którym się zakochała; był człowiekiem, któremu została
podsunięta przez rodzinę, aby chronić go przed deportacją.
Człowiekiem, któremu Jake Fortune zapłacił, by poślubił
jego córkę i kontynuował badania nad magicznym kremem.
Psiakość! Gotów był się założyć, że gdyby nie „Ma
rzenie", Caroline nigdy nie zgodziłaby się wyjść za niego
za mąż. Dziesięć dni temu wzruszyłby ramionami. Oczy
wiście wolałby nie wracać do Rosji, ale mógł wystąpić
na drogę sądową... A teraz?
Któż by przypuszczał, że on, Nick Valkov, zakocha
się w swojej żonie? Na śmierć i życie...
Miała wszystko, co powinna mieć kobieta: była pięk
na, elegancka, odznaczała się inteligencją, odnosiła suk
cesy, ale w przeciwieństwie do wielu pań na wysokich
stanowiskach, nie rozpychała się łokciami ani nie szła
do celu po trupach. Cechowała ją słodycz, nieśmiałość,
wrażliwość, a to sprawiało, że była pełna wdzięku i nie
zwykle kobieca. Im dłużej przebywał w jej towarzystwie,
tym lepiej zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że
w głębi duszy Caroline jest małą, zagubioną dziewczyn
ką, którą niesłychanie łatwo zranić.
Na moment dopuściła go do siebie. Otworzyła się
przed nim, pozwoliła mu się zbliżyć. Ale teraz niczym
ślimak znów schowała się do muszli; uciekła, żeby nikt
nie mógł jej dotknąć czy skrzywdzić.
158
Nick nie zamierzał się jednak poddać; chciał ją od
zyskać. Miał nadzieję, że cierpliwością i spokojem uda
mu się pokonać jej strach oraz nieufność. Nie wyobrażał
sobie, aby mógł ją stracić, aby mógł iść dalej przez życie
sam. Bez względu na to, co ona o tym wszystkim myśli,
rozwód absolutnie nie wchodzi w grę.
Gdyby zaszła taka konieczność, gotów był sam skła
dać na siebie donosy i całymi latami zmagać się z urzę
dem imigracyjnym!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Właśnie od tego rozpoczął swój dzień, kiedy w po
niedziałek rano zjawił się w pracy: od zmagań z wła
dzami. Dwóch przedstawicieli urzędu imigracyjnego cze
kało na niego w gabinecie na terenie laboratorium. Sie
dzieli w wygodnych fotelach stojących naprzeciw biurka,
ale na widok Nicka poderwali się na nogi i szybko wyjęli
z kieszeni legitymacje służbowe.
- Doktor Valkov? Dzień dobry, jestem Lyndon Ho
ward z Urzędu Imigracji i Naturalizacji - przedstawił się
wyższy z dwójki. - A to jest mój partner, Brody Shef
field. Chcielibyśmy z panem porozmawiać, jeśli może
nam pan poświęcić chwilę...
- Oczywiście, panowie - odparł Nick, ściskając wy
ciągnięte w swoją stronę dłonie. - Proszę, usiądźcie.
Zajęli te same fotele, na których siedzieli wcześniej.
Howard, który najwyraźniej był starszy rangą od swego
towarzysza, odchrząknął. Potem z wewnętrznej kieszeni
marynarki wyciągnął okulary dwuogniskowe oraz koper
tę, z której wydobył arkusz papieru. Włożywszy okulary
na nos, popatrzył na list.
- Doktorze Valkov, przypuszczam, że kilka dni temu
otrzymał pan kopię tego listu. W liście został pan po
proszony o zgłoszenie się do lokalnego urzędu imigra-
160
cyjnego, o oddanie zielonej karty i poddaniu się depor
tacji ze Stanów Zjednoczonych.
- Owszem - przyznał Nick.
- Czy wolno mi zatem spytać, dlaczego pan nie wy
konał polecenia?
- Ponieważ w tym czasie, kiedy przyszedł list, ja aku
rat brałem ślub - wyjaśnił uprzejmym tonem, cały czas
mając się na baczności. - Według informacji, jakie otrzy
małem od prawnika, ślub z obywatelką amerykańską
sprawia, że bez względu na to, jak bardzo chcieliby pa
nowie pozbyć się mnie ze Stanów, teraz nie jest to już
możliwe.
- Nie do końca jest to prawdą, o czym z pewnością
prawnik również pana poinformował. Otóż jeżeli urząd
imigracyjny uzna, że małżeństwo zostało zawarte tylko
w jednym celu, a mianowicie żeby ratować pana przed
deportacją, możemy je unieważnić.
- Doskonale to rozumiem. Powinien pan jednak wie
dzieć, że żona i ja spotykaliśmy się od dłuższego czasu.
Planowaliśmy się pobrać późną wiosną albo wczesnym
latem. List od państwa popsuł nam szyki. Oczywiście
najbardziej zawiedziona była żona; nastawiała się na hu
czne wesele, na które zamierzaliśmy zaprosić całą rodzinę
oraz wszystkich przyjaciół. Ale list zmusił nas do szyb
kiego działania. Zamiast urządzać huczne wesele, pod
reptaliśmy do gmachu sądu i wzięliśmy cichy ślub cy
wilny.
- Czyżby? - W głosie Howarda pobrzmiewała nuta
sceptycyzmu. - Bardzo ładną zaserwował nam pan hi
storyjkę, doktorze Valkov. Sądzę, że nie będzie pan miał
161
nic przeciwko temu, abyśmy sprawdzili, czy pokrywa się
z prawdą?
- Oczywiście, że nie. Jeżeli panowie chcą, mogę na
tychmiast poprosić żonę, aby do nas przyszła - zapro
ponował Nick.
- Gdyby pan był łaskaw...
Sięgnąwszy po słuchawkę, Nick wystukał wewnętrzny
numer do Caroline.
- Dzień dobry, kotku. To ja. Czy bardzo jesteś teraz
zajęta? Bo są u mnie dwaj panowie z urzędu imigracyj-
nego, którzy pragną zamienić z tobą parę słów. Byłbym
ci ogromnie wdzięczny, gdybyś wpadła tu na moment...
Tak? Dobrze. Czekamy.
Odłożył słuchawkę na miejsce i powiódł wzrokiem po
swoich gościach.
- Żona już idzie.
- Doskonale. A tymczasem może mógłby pan odpo
wiedzieć nam na kilka pytań?
- Proszę bardzo.
- Brody... - Howard zwrócił się do swojego partnera.
- Rób notatki. A więc, doktorze Valkov, gdzie pan poznał
swoją przyszłą żonę?
- W pracy. W Fortune Cosmetics. Żona jest szefem
do spraw marketingu. My... któregoś dnia, spiesząc się
na zebranie, zderzyliśmy się na korytarzu. Od tego się
wszystko zaczęło. Żona, to znaczy wtedy jeszcze nie była
moją żoną, od dawna bardzo mi się podobała. Miałem
nadzieję, że może ja też nie jestem jej obojętny. W każ
dym razie zdobyłem się na odwagę i zaprosiłem ją na
kolację...
162
- Przyjęła zaproszenie?
- Tak. Pojechaliśmy do mojego domu nad jeziorem.
Przygotowałem skromny posiłek: sałatkę, świeżą bagietkę
oraz pysznego Straganowa. Później wypiliśmy po kieli
szku wina i słuchaliśmy muzyki. Jeśli dobrze pamiętarn,
Czajkowskiego.
- Kiedy ta kolacja miała miejsce? - spytał Howard.
- Nie jestem pewien - skłamał Nick. - Kilka mie
sięcy temu.
- I od tamtej pory regularnie się państwo widują?
- Tak.
- A kiedy się państwo zaręczyli?
- Niedługo przed otrzymaniem tego listu. Caro, ma
leńka, już jesteś? - Nick obszedł biurko, wziął żonę
w ramiona i pocałował lekko w usta. - Przedstawiam
ci panów Howarda i Sheffielda z Urzędu Imigracji
i Naturalizacji. Panowie, moja żona Caroline Fortune
Valkov.
- Powiedział pan: Fortune? - zdumiał się Sheffield.
Wytrzeszczając oczy, popatrzył z niepokojem na swe
go przełożonego; przypuszczalnie zastanawiał się, czy
jednak nie zaszła jakaś pomyłka.
- Tak, zgadza się - potwierdziła chłodno Caroline,
uściskiem dłoni witając się z przedstawicielami urzędu,
którego bardzo ostatnio nie lubiła. - Jestem najstarszą
wnuczką Kate Fortune i, jak Nick zapewne panom wspo
mniał, wiceprezesem do spraw marketingu w Fortune
Cosmetics.
Zazwyczaj nie były to informacje, których udzielała
każdemu, i to tuż po powitaniu. Ale w tej sytuacji wolała
163
zachować się przezornie, powołać się na koligacje ro
dzinne i wywrzeć na urzędnikach jak najkorzystniejsze
wrażenie. Wiedziała, że poślubiając Nicka, aby chronić
go przed deportacją ze Stanów, złamała prawo. Mogła
jej za to grozić kara, począwszy od kary grzywny, a skoń
czywszy na...
- Przykro mi, jeśli przeszkodziliśmy pani w pracy,
pani Valkov. Musimy jednak zadać pani kilka pytań. Mam
nadzieję, że pani to rozumie. - Howard wskazał jeden
z wolnych foteli. - Proszę, może pani usiądzie.
- Tak, oczywiście.
Caroline podeszła do biurka i zajęła miejsce jak naj
bliżej męża. Serce biło jej mocno, chociaż wielokrotnie
ćwiczyli z Nickiem tę scenę.
Żałowała, że nie ma włosów upiętych w kok ani oku
larów na nosie, za którymi mogłaby się skryć; że zamiast
włożyć dziś do pracy elegancki klasyczny kostium od
Chanel, posłuchała Nicka i włożyła modny, nieco ekstra
wagancki strój od Versacego, na którego kupno namówiła
ją Allie, kiedy parę miesięcy temu wybrały się razem po
zakupy.
Oczywiście, nie zdawała sobie sprawy, że wygląda
równie atrakcyjnie jak Cindy Crawford, a może nawet
bardziej intrygująco od słynnej modelki, i to w dniu, gdy
ta jest wypoczęta i przygotowana do sesji zdjęciowej
przez najlepszych stylistów. Nie wiedziała również,
o czym myślą dwaj przedstawiciele władz, gdy tak na
nią patrzą - a myśleli oni, że doktor Valkov musiałby
być kretynem, aby nie poślubić kobiety tak pięknej i bo
gatej.
164
Howard rozpoczął wywiad, zadając Caroline wiele
tych samych pytań, jakie przed chwilą zadał jej mężowi.
Po serdecznym, pełnym zachęty uśmiechu Nicka Caroline
zorientowała się, że doskonale sobie radzi z odpowie
dziami; że troszkę klucząc i troszkę mijając się z prawdą,
nie popełniła na razie żadnych większych błędów.
- Pani Valkov, z góry przepraszam za moje następne
pytanie - rzekł Howard. - Wiem, że to są sprawy bardzo
intymne, ale niestety muszę o nie spytać. Często się bo
wiem zdarza, że pary biorące ślub po to, aby jedno z nich
mogło uniknąć deportacji, nie sypiają ze sobą, żyją, że
tak powiem, w celibacie, aby później bez kłopotów moż
na było ich małżeństwo unieważnić. A zatem proszę mi
powiedzieć, czy państwa małżeństwo zostało skonsumo
wane?
Caroline poczuła gorące wypieki na policzkach. Nie
potrafiąc wydobyć z siebie głosu, skinęła głową. Zawsty
dzona i przerażona, zastanawiała się, czy ta wiadomość
przypadkiem nie trafi do jej babki i ojca, a jeśli trafi, to
co wtedy?
- Dopiero wróciliśmy z podróży poślubnej - dodał
rzeczowo Nick. - Dziś jest nasz pierwszy dzień w pracy.
Spędziliśmy tydzień w Klonowym Gaju, uroczym ośrod
ku tuż za granicą kanadyjską. Jeśli chcą panowie spraw
dzić, służę adresem i numerem telefonu do ośrodka. Na
pewno nas zapamiętali. Mieszkaliśmy w domku dla no
wożeńców, a ostatniej nocy wysiadło ogrzewanie i mu
sieliśmy wzywać kogoś do naprawy grzejnika, bo inaczej
zamarzlibyśmy na śmierć.
- Byłbym wdzięczny za adres i telefon - oznajmił
165
Howard, unosząc się z fotela. - Myślę, że to już wszyst
ko. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby urząd miał jakiekol
wiek powody, żeby dalej państwa niepokoić. Gdybyśmy
jednak potrzebowali dodatkowych informacji, pozwolę
sobie złożyć państwu jeszcze jedną wizytę.
- Bardzo proszę. Zawsze nas pan tu znajdzie. - Nick
również wstał z fotela i podał urzędnikowi kartkę, na
której zanotował adres Klonowego Gaju i numer telefo
nu. - Aha, jeszcze jedno. Nie wiem, skąd wam przyszedł
do głowy pomysł, że pracowałem w KGB. Jestem che
mikiem, tylko i wyłącznie chemikiem. Nigdy nie zajmo
wałem się żadnym szpiegostwem. Na miłość boską, czy
gdybym był agentem i zbierał informacje dla Rosji, mar
nowałbym czas, pracując w firmie produkującej kosme
tyki? Myśli pan, że chowam do tubek ze szminką jakieś
urządzenia nadawcze? A miniaturowe kamery do puder-
niczek? Że mam w bucie ukryty telefon i rozmawiając
z szefostwem w Moskwie, melduję się jako „Orzeł Dwa"
albo „Lis Trzy"? Bo jeśli tak, to obejrzał pan zbyt wiele
głupawych seriali o szpiegach.
Sheffield parsknął śmiechem, ale widząc gniewne
spojrzenie swego zwierzchnika, szybko spochmurniał.
- Może to, co robimy, wydaje się panu zabawne, do
ktorze Valkov - rzekł Howard. - Jednakże my, Amery
kanie, poważnie traktujemy sprawy związane z naszym
bezpieczeństwem. Życzę państwu miłego dnia.
Kiedy mężczyźni opuścili gabinet, Caroline podeszła
do Nicka i z zatroskaniem kładąc rękę na jego ramieniu,
spytała:
- Myślisz, że to już koniec? Że nam uwierzyli? Że
166
Howard mówił prawdę, iż urząd nie powinien mieć dal
szych powodów, aby nas nękać czy nachodzić?
- Nie wiem. Ale wiem jedno: trudno im będzie udo
wodnić, że kłamiemy. Sami mają tego świadomość. Cał
kiem niechcący dałaś im do zrozumienia, że występując
przeciwko nam, wystąpią przeciwko imperium Fortu
ne'ów. To dość przerażająca myśl, zwłaszcza dla kogoś,
kto zna panujące w Minneapolis stosunki. Dziękuję, ma
leńka.
Schyliwszy głowę, pocałował żonę w usta.
Kiedy nie zaprotestowała ani nie cofnęła się urażona,
mocniej ja przytulił. Świat zawirował jej przed oczami.
Na ustach męża czuła smak czarnej kawy, którą zawsze
pijał na śniadanie, oraz smak papierosów marki Player's,
które tak namiętnie palił. Jego skóra i włosy pachniały
mydłem, wodą kolońską i dymem. Z całej siły przytulił
ją do siebie, a wtedy poczuła, jak bardzo jest podniecony.
Pomyślała sobie, że pewnie za chwilę zamknie drzwi na
klucz, żeby nikt ich nie zaskoczył, a potem położy ją na
kanapie lub podłodze i... Pragnęła tego. O niczym bar
dziej nie marzyła. Ale wiedziała, że nie powinna ulegać
pokusom.
- Nick, Nick... Nie... - szepnęła, odsuwając się. Po
łożyła ręce na jego szerokiej klatce piersiowej, by utrzy
mać chociażby ten półmetrowy dystans. - Muszę wracać
do pracy. Ty zresztą też. Wizyta tych panów już i tak
pokrzyżowała mi plany. Mary musiała odwołać jedno
spotkanie, na które byłam umówiona, a drugie przesunąć
na później. Poza tym wydaje mi się, że... że w firmie
aż huczy od plotek.
167
- To prawda - przyznał Nick.
Uśmiechając się smutno, opuścił ręce i cofnął się
o krok. Oczami jednak wciąż pożerał żonę.
Miała rację. Podczas ich tygodniowej nieobecności
plotki lotem błyskawicy rozeszły się po wszystkich pię
trach firmy. Uświadomili to sobie dziś rano, gdy tylko
weszli na teren gmachu. Wszędzie - na parkingu, w win
dzie, na korytarzach - ludzie przyglądali im się z zacie
kawieniem. Kilka osób powitało ich słowami: „Hej, po
dobno się pobraliście?", wyraźnie oczekując jakiegoś po
twierdzenia lub zaprzeczenia.
Nie odpowiadali na żadne pytania lub przyjazne za
czepki. Nick uśmiechał się tajemniczo, a Caroline, ru
mieniąc się po uszy, spuszczała skromnie oczy: przerażała
ją myśl, że znów może stać się obiektem plotek.
Była już jedną nogą na korytarzu, kiedy nagle się od
wróciła.
- Ojej, zapomniałabym ci powiedzieć! Babcia prosiła,
żebyśmy zjedli z nią lunch. O dwunastej w jej gabinecie.
Chyba powinniśmy jej wspomnieć o wizycie tych panów?
- Chyba tak - odparł. - Chociaż sprawiali wrażenie
usatysfakcjonowanych naszymi wyjaśnieniami, to nigdy
nic nie wiadomo. Mogą jeszcze wrócić.
- Oby nie! - jęknęła. - Jedna taka rozmowa w zu
pełności mi wystarczy! Do zobaczenia u babci!
Oddalając się korytarzem, miała dziwne przeczucie,
że Nick odprowadza ją wzrokiem, podziwiając jej syl
wetkę, płynne ruchy, kołyszące biodra...
Nie, powtarzała sobie w duchu, nie możesz się od
wrócić. Nie możesz i już!
168
Stał oparty o framugę drzwi, z rękami wsuniętymi do
kieszeni spodni, i patrzył na odchodzącą kobietę. Gdyby
w tym momencie ktoś na niego rzucił okiem, natychmiast
by się zorientował, o czym myśli. Kiedy w końcu Ca-
roline obejrzała się przez ramię, posłał jej szelmowski
uśmiech, a potem zawołał coś po rosyjsku. Nie znała sen
su tych słów, ale podejrzewała, że znaczą coś bardzo,
bardzo nieprzyzwoitego.
Miała głęboką nadzieję, że nikt w laboratorium nie
mówi po rosyjsku.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ich życie wkrótce zaczęło się toczyć spokojnym, usta
bilizowanym rytmem.
Wstawali wczesnym rankiem, na zmianę szykowali
śniadanie, które wspólnie jedli, rozmawiając, przegląda
jąc prasę, słuchając CNN. Potem wsiadali do samochodu
i razem jechali do biura. Już na samym początku Nick
stwierdził, że nie ma potrzeby odbywać tej samej drogi
dwoma autami.
- O tej porze roku drogi bywają śliskie - rzekł z po
ważną miną, głaszcząc żonę po włosach. - Lepiej, żebyś
po nich sama nie jeździła, zwłaszcza po ciemku.
W te dni, kiedy musieli, lub gdy jedno z nich musiało
zostać w pracy dłużej, nocowali w dawnym mieszkaniu
Caroline w centrum miasta; na wszelki wypadek oboje
trzymali tam po kilka kompletów ubrań. W pozostałe dni
wracali na noc do domu nad jeziorem, który Caroline
szybko pokochała i w którym - dzięki drobnym zmia
nom, jakie wprowadziła - panowała coraz bardziej przy
tulna, rodzinna atmosfera.
Po przyjeździe przebierali się w jakieś luźniejsze stro
je i razem szykowali kolację, a potem siadali w salonie
przy kominku i grali w karty, w gry planszowe, słuchali
muzyki albo czytali coś na głos. Ku zdumieniu i radości
170
Caroline okazało się, że Nick - podobnie jak ona -
uwielbia klasyków oraz poezję.
- Nie pojmuję, dlaczego cię to tak dziwi - powiedział
kiedyś, widząc jej reakcję.
- Bo w dzisiejszych czasach naprawdę mało ludzi
czyta klasyków, a poezji chyba już nikt.
- W takim razie biedni nie wiedzą, co tracą. W teks
tach ukochanych przez nas, a przez innych lekceważo
nych, pojawiają się najpiękniejsze myśli i sformułowania,
wyrażone językiem posiadającym własną melodię, włas
ny rytm, własną duszę. No, na co dziś masz ochotę? Na
Wordswortha czy Tennysona?
- Och, na Tennysona! Najchętniej na któryś z roman
sów rycerskich w „Idyllach króla".
Nick otworzył książkę i zaczął czytać, Caroline zaś,
rozkoszując się winem i ciepłem buchającym z kominka,
przeniosła się myślami w odległy świat króla Artura i ry
cerzy Okrągłego Stołu.
W biurze kontynuowali pracę nad „Marzeniem": Ca
roline starała się dopiąć na ostatni guzik wszystkie ele
menty kampanii reklamowej, Nick natomiast prowadził
intensywne badania, poszukując brakującego składnika.
Czasem zdarzało się, że byli wieczorem jedynymi oso
bami w budynku. Wówczas, około szóstej lub siódmej,
Nick zjawiał się w pokoju żony z pojemniczkami peł
nymi chińskiego lub włoskiego jedzenia. Wspólnie zja
dali kolację, po czym każde wracało do swoich obowiąz
ków.
Jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa, a za
razem tak przerażona. Bo mimo że usiłowała trzymać
171
Nicka na dystans, nie angażować się uczuciowo, trakto
wać go jak kolegę z pracy, któremu wyświadcza przy
sługę, zupełnie się jej to nie udawało. Ciągle zadawała
sobie pytanie: Caro, jak mogłaś do tego dopuścić? Wie
działa, że nie o to chodziło jej babce i ojcu, kiedy wy
stąpili z propozycją ślubu. Gdyby poznali prawdę, na
pewno przeżyliby szok. Ale gotowa byłaby stawić im czo
ło, narazić się na ich gniew oraz dezaprobatę, gdyby wie
rzyła, że kiedyś Nick zdoła ją pokochać, tak jak ona ko
chała jego.
Podejrzewała jednak, że takiej szansy nie ma.
Owszem, Nick zachowywał się jak kochający, troskliwy
mąż, ale obiecał to Kate i po prostu dotrzymywał słowa,
nie chciał bowiem stracić pracy ani prawa do pobytu
w Stanach. Był miły i uczynny z obawy przed deporta
cją. Jeśli czasem się zapominał, jeśli całował Caroline
namiętnie, jakby łączyło ich prawdziwe uczucie, a nie
małżeński kontrakt, jeśli czasem próbował zaciągnąć ją
do łóżka, wynikało to nie miłości do niej, lecz z pożą
dania, z chemii, w której to dziedzinie był przecież mi
strzem.
Powzięła stanowczą decyzję, że musi wybić sobie mi
łość z głowy, przestać się łudzić, że cokolwiek się zmieni.
Cały czas myślała o Nicku; źle funkcjonowała, nie była
w stanie skupić się na pracy. Dwa razy spóźniła się na
zebranie, a raz całkiem o zebraniu zapomniała. Miała
szczęście, że Kate, zajęta innymi sprawami, nie zwróciła
dotąd uwagi na jej niesumienność i roztargnienie.
Wsunąwszy skoroszyt pod pachę, wyrzuciła puszkę
po dietetycznej coli do stojącego nieopodal pojemnika
172
na surowce wtórne, po czym energicznym krokiem skie
rowała się do swojego gabinetu. Cały ranek spędziła na
oglądaniu przygotowanych przez grafików projektów do
reklamy prasowej „Marzenia". Przegapiła porę lunchu,
a w brzuchu coraz bardziej burczało jej z głodu. No cóż,
będzie musiała zadowolić się kanapką albo batonem z au
tomatu. Z niechęcią myślała o stercie papierów, jaka cze
kała na jej biurku.
Nagle usłyszała za sobą głos:
- Caroline! Caroline, poczekaj!
O Boże! - jęknęła w duchu. Zerknąwszy przez ramię,
zobaczyła podążającego za nią Paula Andersena. Rozej
rzała się dookoła, mając nadzieję, że może jeszcze kogoś
dostrzeże, lecz korytarz był pusty.
Przyśpieszyła kroku.
- Caroline! - Dobiegłszy do niej, Paul chwycił ją za
łokieć i zmusił, by stanęła. - Przecież słyszałaś, jak cię
wołam. Dlaczego nie zaczekałaś?
- Nie przyszło ci do głowy, że może nie chcę z tobą
rozmawiać? Uważam, że nie mamy sobie więcej nic
do powiedzenia, ani teraz, ani w ogóle. Bądź łaskaw
mnie puścić!
- No, nie wygłupiaj się. Chyba możesz mi poświęcić
chwilę? Przynajmniej tyle jesteś mi winna.
- Mylisz się, Paul. Nic ci nie jestem winna. A teraz
puść mnie.
Szarpnęła ręką i oswobodziwszy się, ruszyła przed
siebie. Sądząc po jego oddechu, podejrzewała, że do lun
chu zamówił sobie ze dwa lub trzy kieliszki martini. Jakoś
nie potrafił zrozumieć, że w obecnych czasach nie pije
173
się w godzinach pracy alkoholu, nawet do posiłku; pije
się wyłącznie sok lub wodę mineralną.
Mając w pamięci jego zachowanie, kiedy pijany usi
łował się do niej dobrać i musiała wyrzucić go z mie
szkania, wolała nie czekać na to, co tym razem będzie
chciał jej zademonstrować.
- Zostaw mnie w spokoju, Paul - powiedziała, wi
dząc, że idzie za nią. - Bo zawołam strażnika.
- Chciałem cię tylko spytać, czy to prawda, że wy
szłaś za Nicka Valkova.
- To nie twoja sprawa, Paul.
- A czyja, jak nie moja? Do jasnej cholery! Byliśmy
zaręczeni, Caroline! Sądziłem... miałem nadzieję, że kie
dyś do siebie wrócimy. Wiem, że twoja rodzina zniechę
ciła cię do mnie, nagadała ci różnych bzdur, że niby ko
cham wyłącznie pieniądze, ale to nieprawda.
- Nie?
- Nie.
- Jakoś ci nie wierzę, Paul. A teraz odejdź i zostaw
mnie w spokoju!
- Nosicie obrączki, i ty, i on. Więc dlaczego nie
chcesz się przyznać do ślubu, co, Caroline? A wiesz, co
ludzie mówią? Że twoja rodzina zapłaciła Nickowi, żeby
się z tobą ożenił. Że kupiła ci męża, bo groziło ci sta
ropanieństwo. Interesuje mnie jedno: dlaczego akurat on?
Dlaczego on, a nie ja? Czym się różnimy? Ja przynaj
mniej cię kochałem. Na swój sposób, ale cię kochałem.
- Jesteś obrzydliwy - oznajmiła lodowatym tonem.
Czuła się upokorzona jego słowami. To niemożliwe,
próbowała się pocieszyć. Ten drań kłamie. A jeśli nie,
174
to pewnie sam puścił plotkę o „kupionym" mężu! To do
niego całkiem podobne! Miał na tyle podły i złośliwy
charakter, że nie zawahałby się, aby w ramach zemsty
obsmarować byłą narzeczoną. Caroline westchnęła cięż
ko. Skąd by wszyscy w firmie wiedzieli, że Jake Fortune
wpłacił Nickowi premię w dniu ślubu? Ojciec tego nie
ogłaszał, Nick też nie.
Najgorsze było to, że nie wiedziała, jak tej plotce prze
ciwdziałać.
Zbliżała się do drzwi swojego gabinetu. Paul wciąż
za nią kroczył, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Po
nownie złapał ją za łokieć. Tym razem nie zdołała się
oswobodzić.
- Paul, to boli - powiedziała cicho.
Kątem oka widziała swoją sekretarkę, która siedziała
w sąsiednim pokoju przy biurku i rozmawiała przez te
lefon. Nie chciała urządzać Paulowi sceny, w dodatku
na oczach Mary, i narażać się na kolejne plotki.
- Idź stąd, dobrze ci radzę. Mary dzwoni po strażnika
- skłamała.
Oczywiście nie miała najmniejszego pojęcia, z kim
Mary rozmawia. Dowiedziała się o tym dziesięć sekund
później, kiedy rozsunęły się drzwi windy i ze środka wy
skoczył Nick, ledwo tłumiąc wściekłość.
- Zabierz łapy od mojej żony, Andersen, bo gorzko
pożałujesz! - ryknął, zmierzając w stronę Paula.
- Nick! - Odetchnęła z ulgą na widok męża. - On
trochę wypił - rzekła, jakby próbując wytłumaczyć za
chowanie Paula.
Bała się, że może dojść do rękoczynów, ale jej były
175
narzeczony okazał się zbyt wielkim tchórzem. Kiedy uj
rzał kroczącego korytarzem Nicka, odwrócił się i ruszył
pośpiesznie w przeciwnym kierunku.
Caroline chwyciła męża za rękę.
- Zostaw go, Nick. Wystarczy, że go przepędziłeś.
- Nic ci nie jest, maleńka?
- Nie. Po prostu uparł się, że musi ze mną poroz
mawiać.
- Bydlak, cholera! - Nick zacisnął gniewnie usta. -
Gdyby twoja sekretarka nie zadzwoniła do laboratorium
i nie powiedziała mi, co się tu dzieje, mógł ci wyrządzić
krzywdę. Idę na górę do Kate i poproszę ją, żeby na
tychmiast go zwolniła. Od dawna uważam, że ten drań
nie zasługuje na to, żeby pracować dla Fortune Cosme-
tics. A jego dzisiejsze zachowanie przeważyło szalę. Je
stem pewien, że Kate przyzna mi rację!
Caroline nie zdołała wyperswadować mu tego po
mysłu.
- Nie kłóć się ze mną, maleńka. Nie zamierzam dłu
żej tolerować obecności tego drania. Już raz próbował
cię zgwałcić. Nadal coś do ciebie czuje, a poza tym
za bardzo lubi alkohol. Zrozum, często zostajesz w pra
cy po godzinach, jesteś sama na całym piętrze. Co bę
dzie, jeśli któregoś dnia on wpadnie na pomysł, żeby
cię odwiedzić, a potem nagle się na ciebie rzuci? Kto
usłyszy twoje krzyki? Nie, on musi odejść! Nawet nie
próbuj go bronić!
Wysłuchawszy Nicka, Kate Fortune bez wahania przy
znała mu słuszność.
- Dziecko moje - zwróciła się do wnuczki - dlacze-
176
go nie opowiedziałaś mi wszystkiego o Paulu? Gdybym
znała prawdę, już dawno bym go wylała.
Starsza pani podniosła słuchawkę i połączyła się
z działem, w którym pracował Paul. Nie wdając się
w szczegóły, poinstruowała szefa działu, aby natychmiast
go zwolnił. Odłożywszy słuchawkę, skierowała wzrok na
Nicka.
- Dziękuję ci, mój drogi. Dobrze zrobiłeś, informując
mnie o Paulu. Jestem ci naprawdę wdzięczna. Aż mnie
ciarki przechodzą na myśl, że mógł wyrządzić Caroline
krzywdę.
- Nie dziękuj, Kate. W końcu Caro to moja żona.
Mam obowiązek dbać o jej bezpieczeństwo.
Ma obowiązek, pomyślała smętnie Caroline. No jasne.
To jedyny powód, dlaczego przybył jej na ratunek i do
magał się zwolnienia Paula. Bo mąż ma obowiązek dbać
o żonę.
- A tak w ogóle to co u was słychać? - spytała Kate.
- Jak sobie radzicie?
- Świetnie. Naprawdę świetnie - odparł Nick. - Caro
wprowadziła się do mojego domu nad jeziorem i w ciągu
paru tygodni zdołała stworzyć nam przytulne gniazdko.
Poza tym razem wyjeżdżamy do pracy i razem wracamy,
więc nie musi podróżować sama po ciemnych wiejskich
drogach. A panowie z imigracyjnego więcej się nie po
jawili.
- Doskonale. - Chociaż Kate uśmiechnęła się, spoj
rzenie miała zamyślone. Nie uszło jej uwagi, że wnuczka
prawie się nie odzywała. - A jak się posuwa praca nad
moim magicznym kremem? Przepraszam, że ciągle o nie-
177
go dopytuję, ale tak bardzo jestem podniecona „Marze
niem", że nie umiem się powstrzymać.
- Zauważyłem. - Nick uśmiechnął się szeroko. -
Wprawdzie jeszcze nie skończyliśmy badań, ale dziś wy
gląda to następująco: przypuszczalnie składnikiem iks jest
roślina, która występuje tylko w dżungli amazońskiej. Jej
łacińska nazwa brzmi floris virginis. Kwiat dziewiczy.
Ale Indianie zamieszkujący Amerykę Południową nazy
wają go kwiatem młodości, bo podobno posiada właści
wości odmładzające. Tyle że na razie nie mamy stupro
centowej pewności, czy ten kwiat faktycznie istnieje. Krą
żą o nim opowieści, ale może są to jedynie bajki, legendy,
mity nie mające żadnego potwierdzenia w rzeczywisto
ści. Trzeba przeprowadzić dokładniejsze badania. Nie ma
sensu ruszać na poszukiwanie czegoś, co być może jest
tylko omamem, ułudą. W tej chwili badamy właściwości
innych roślin o zbliżonym działaniu. Musimy się upew
nić, czy niczego nie przeoczyliśmy. Wydaje mi się, że
nie, toteż nie zdziw się, Kate, jeśli niedługo poproszę cię
o fundusze na wysłanie małej grupy badaczy do dżungli
amazońskiej.
- Dobrze, nie zdziwię się - oznajmiła Kate.
Nie wiedziała, jakim cudem zdołała pohamować pod
niecenie i radość, które ją przepełniały. Fundusze na wy
słanie grupy do dżungli? Nie ma takiej potrzeby, Nick,
pomyślała w duchu. Teraz, gdy już wiem, czego szuka
my, sama polecę do Ameryki Południowej i sama znajdę
ten cudowny kwiat!
Parę minut później, całkiem nieświadomi planów star
szej pani, młodzi małżonkowie opuścili jej gabinet i ru-
178
szyli w kierunku wind. Zanim jednak do nich dotarli,
Nick chwycił żonę za rękę i wciągnął ją do małej salki
konferencyjnej. Wewnątrz było pusto i ciemno; światło,
gdy je włączył, nie zdołało rozproszyć mroku. Widocznie
ktoś niedawno oglądał w salce slajdy lub film i specjalnie
ustawił regulator światła na minimum. Ku zdziwieniu Ca-
roline Nick zostawił go w tej pozycji, natomiast zamknął
drzwi na klucz.
- Nick, co robisz? Dlaczego mnie tu przyprowadzi
łeś? Czy coś się stało?
- Właśnie zamierzałem spytać cię o to samo.
- Nie rozumiem...
- W gabinecie Kate prawie się w ogóle nie odzy
wałaś. Ona to widziała. I zaczęła się zastanawiać, czy
jesteś ze mną nieszczęśliwa. Przyznaj się, Caro. Czy
ja cię unieszczęśliwiam? Czy powiedziałem albo zro
biłem coś, co ci sprawiło przykrość? Czy jesteś na mnie
zła, że doprowadziłem do wyrzucenia z pracy Ander
sena? Czy... odpukać! Czy nadal jesteś w nim zako
chana?
- Nie, to nic takiego. Nie o to chodzi - odparta.
- W takim razie o co? Co cię dręczy?
- Nic. Dlaczego cokolwiek miałoby mnie dręczyć?
- Nie wiem, maleńka. Próbuję się tego dowiedzieć.
Ale mam niejasne przeczucie, że mnie okłamujesz i bar
dzo mi się to nie podoba. Skoro nie chodzi o Andersena,
to o co? O jakiegoś innego mężczyznę?
- Ależ skąd! - zawołała oburzona.
Nie była jednak w stanie spojrzeć mężowi w twarz;
bała się, że zobaczy, iż znów go okłamuje. Bo faktycznie
179
zakochała się - ale tym mężczyzną, o którym bez prze
rwy myślała, był on sam!
- Caroline! Caroline, spójrz na mnie, do cholery!
Milczała. I uparcie patrzyła w bok.
Ujmując ją ręką za brodę, zmusił, by podniosła wzrok.
- Umawialiśmy się, przynajmniej tak mi się zdawało,
że w czasie trwania naszego małżeństwa nie będziemy
widywać się z innymi ludźmi.
- Owszem, umawialiśmy się. I z nikim się nie widu
ję. Przysięgam.
- To w porządku. Bo wbrew, temu, co mówiłem na
początku, nie zamierzam tolerować żadnych facetów
w twoim życiu. Jesteś moją żoną i... Nawet nie wyob
rażasz sobie, co czułem, widząc, że ten drań Andersen
cię dotyka.
Na samo wspomnienie sceny na korytarzu w Nicku
wezbrała wściekłość. Zacisnął mocno zęby.
Niemal wbrew sobie Caroline poczuła dreszcz emocji.
Nick zachowywał się tak, jakby był zazdrosny! Czy to
możliwe? Jeżeli myśl o innym mężczyźnie wywołuje
w nim zazdrość, oznacza to, że coś do niej czuje. Może
jeszcze nie miłość, ale... ale przynajmniej nie jest mu
obojętna. Starała się nad sobą zapanować, lecz nie po
trafiła. Jej serce przepełniała radość. Czyżby Nick powoli
się w niej zakochiwał?
- Paul chciał wiedzieć, czy naprawdę wyszłam za cie
bie za mąż - wyjaśniła cicho. - Chyba wciąż się łudził,
że zdoła mnie odzyskać. Kiedy nie udzieliłam mu od
powiedzi, wspomniał coś o naszych obrączkach i że...
że wszyscy w firmie mówią o tym, jak to moja rodzina
180
kupiła mi męża. Zapłacili ci, żebyś mnie poślubił, bo bali
się, że inaczej zostanę starą panną.
- Och, Caro, przecież wiesz, że to nieprawda!
Otoczywszy żonę ramieniem, pocałował lekko w czu
bek nosa, po czym przez chwilę stał bez ruchu, głaszcząc
ją po włosach.
- Niby wiem - przyznała - ale mimo wszystko po
czułam się strasznie upokorzona. Jak on mógł, Nick? Jak
mógł rozsiewać o mnie takie plotki? Na pewno są tacy,
którzy w nie uwierzą. - Łzy piekły ją w oczy.
- Cii, maleńka. Nikt przy zdrowych zmysłach nie po
traktuje poważnie słów Paula. Ludzie prędzej uznają, że
przemawia przez niego zawiść. Psychologowie nazywają
to syndromem porzuconego kochanka. Nikt nie zna pra
wdy o naszym małżeństwie. I co jak co, ale nie życzę
sobie, aby ktokolwiek mówił, że zostałem kupiony.
- Ale to prawda - szepnęła Caroline. - Ojciec ci za
płacił.
- Tak mnie widzisz? Jako prezent od tatusia? Czy
dlatego odseparowałaś się ode mnie, kiedy wróciliśmy
z Kanady? Dlatego postanowiłaś więcej ze mną nie spać?
- Och nie, Nick! Źle mnie zrozumiałeś! Chciałam po
wiedzieć, że... Owszem, to prawda, że ojciec ci zapłacił,
żebyś mnie poślubił, bo... Bo inaczej nawet byś na mnie
nie spojrzał.
Powoli coś zaczęło do Nicka docierać.
- O to ci chodzi? Naprawdę w to wierzysz? Jeśli tak,
masz to sobie natychmiast wybić z głowy! Do licha, Ca
ro! Od nie wiadomo ilu lat wodzę za tobą wzrokiem!
Wielokrotnie chciałem umówić się z tobą na randkę, za-
181
prosić cię do kina, na kolację, ale nigdy nie dałaś mi
okazji. Nikomu nie pozwalałaś się do siebie zbliżyć. Gdy
by nie groźba deportacji... Na szczęście byłem potrzebny,
żeby skończyć badania nad kremem. Kate wymyśliła, że
powinniśmy się pobrać, wtedy nikt mnie nie odeśle do
Rosji. Chryste, Caro, gdybyś spojrzała na mnie łaska
wszym okiem, od dawna byśmy z sobą chodzili. Maleń
ka, czy ty nie wiesz, co do ciebie czuję?
Nie czekał na odpowiedź. Jego pocałunki były gorące,
namiętne. Serce Caroline waliło, jakby miało zamiar wy
skoczyć jej z piersi. Z trudem łapała oddech, w skro
niach czuła pulsowanie. Obejmowała Nicka za szyję, kie
dy nagle odepchnął nogą krzesło i położył ją na stole.
Przeszył ją dreszcz, a moment później zalała fala pożą
dania. Zaciskając palce na ciemnych, gęstych włosach
męża, wiła się i jęczała.
Jej reakcja jeszcze bardziej go rozpaliła. Niewiele się
namyślając, podsunął wyżej sweter Caroline, przy okazji
również stanik. Przez chwilę patrzył na nią z podziwem,
po czym pochylił głowę i przywarł ustami do jej piersi.
Zawsze nosiła pończochy; rajstop nie cierpiała, uwa
żała je za drugą po gorsecie najbardziej niewygodną część
damskiej garderoby. Nick nie miał o tym pojęcia. Kiedy
wsunął rękę pod spódnicę i trafił na gołe udo, omal nie
oszalał ze szczęścia.
Ale ogarnęła go też dziwna zazdrość. Z jednej strony,
cieszył się, że odtąd, kiedy zobaczy Caro na korytarzu,
skromnie ubraną, tylko on jeden będzie wiedział, co kryje
się pod sięgającą do kolan spódnicą: zmysłowe pończo
szki i frymuśne, koronkowe majteczki. Z drugiej strony,
182
nie podobało mu się, że jakiś mężczyzna może ujrzeć
kawałek jej uda, kiedy będzie siadała przy stole konfe
rencyjnym czy w sali restauracyjnej. Niemal miał ochotę
nakazać żonie, aby nosiła do pracy wyłącznie rzeczy do
pół łydki.
Powiedział jej to, ale ku jego zaskoczeniu i irytacji
wybuchnęła śmiechem.
- Skąd ta nagła zmiana, Nick? - spytała, specjalnie
się z nim drażniąc. - Niedawno mówiłeś, że powinnam
kupować ubrania u bardziej nowoczesnych projektantów,
takich jak Versace, Herve Leger czy Badgley Mischka.
Zresztą, czy to moja wina, że w dzisiejszych czasach
modne jest mini?
- No nie. Ale do jasnej ciasnej, Caro! Nie chcę, żeby
inni faceci wiedzieli, że moja żona ma pod spódnicą ka
wałek gołego uda!
- Ja im tego nie zamierzam mówić.
Popatrzyła na męża spod oka i serce znów zaczęło
jej mocniej bić. Tak, Nick jest wyraźnie zazdrosny! Szyb
ko odwróciła wzrok, aby nie zdradzić swoich myśli.
- Nie wiedziałam, że mas;, coś przeciwko pończo
chom. Jeżeli chcesz, jutro kupię rajstopy.
- Nie chcę! - warknął, po czym zaczął ją całować.
W usta, w policzki, w skronie. - Nie chcę, bo wtedy nie
mógłbym cię tu dotykać - szepnął wsuwając dłoń mię
dzy jej uda. - Maleńka, jesteś cała mokra. Coś mi się
zdaje, że mnie pragniesz- Chyba się nie mylę, co?
Nie odpowiedziała. Kiedy zobaczył, jak spuszcza
skromnie oczy i oblewa się rumieńcem, zaśmiał się cicho.
A potem podjął na nowo pieszczoty, doprowadzając Ca-
183
roline do krawędzi orgazmu, lecz nie pozwalając jej go
osiągnąć. Rozpaczliwie usiłowała rozpiąć Nickowi ko
szulę, pociągnąć w dół suwak u spodni. Nie zdołała. Za
cisnął wolną rękę na jej nadgarstkach i przygwoździł je
do stołu nad jej głową.
- Nick... - wysapała. - Proszę...
- O co prosisz, maleńka?
- Kochaj mnie.
- Kocham cię.
- Wiesz, o co mi chodzi...
- Wiem? - spytał ze śmiechem, całując ją lekko po
brodzie, szyi, dekolcie, palcami zaś cały czas wodząc po
jej skórze. - Chcesz, żebym... Tak, Caro? - szepnął.
- Tak!
- Dobrze, maleńka.
I spełnił jej życzenie. Jęknęła głośno, a potem jeszcze
długo jęczała, nie potrafiąc powstrzymać spiętrzonej fali
rozkoszy. Jej podniecenie udzieliło się jemu. Po chwili
on też opadł bez sił, wstrząsany nie kończącym się
dreszczem.
Po minucie czy dwóch, pocałowawszy ją, wstał, zapiął
spodnie i z uśmiechem na twarzy przyjrzał się wyciąg
niętej na stole postaci żony. Włosy miała potargane, usta
nabrzmiałe, sweter i stanik podsunięte pod brodę, spód
nicę pogniecioną, uda nagie. Boże, ależ ona jest piękna,
przemknęło mu przez myśl.
- Pani Valkov, mam szczerą nadzieję, że podczas in
nych konferencji zachowuje się pani nieco bardziej
powściągliwie - rzekł, przeciągając leniwie słowa.
- Podczas innych konferencji? O Boże! - Z przera-
184
żeniem spojrzała na zegarek i obciągając stanik oraz swe
ter, poderwała się ze stołu. - Za kwadrans mam konfe
rencję! Nie wierzę, że my... Rany boskie! - Drżącymi
palcami przeczesała zmierzwione włosy. - Rozmawiali
śmy o tym, Nick! Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy
się kochać!
- Jakoś nie słyszałem, żebyś protestowała, Caro. Prze
ciwnie, błagałaś mnie, żebym...
- Nie powinnam była. I na pewno bym nie błagała,
gdybyś ty... gdybyś nie... - Urwała i przygryzła wargi.
- Żaden mężczyzna nie powinien mieć takiej władzy nad
kobietą! To aż nieprzyzwoite!
- Nieprzyzwoite? Dlaczego? Obojgu nam się podoba
ło. Jutro to powtórzymy. Może na innym stole.
- Nie powtórzymy - oznajmiła stanowczo.
Żałowała, że na ścianie nie ma lustra, aby mogła
sprawdzić, jak wygląda. No trudno; przed konferencją
będzie musiała zajrzeć do swego gabinetu, uczesać się,
umalować. Nie chciała, aby na jej widok wszyscy po
myśleli sobie: oto kobieta, która przed chwilą kochała
się bez opamiętania na stole konferencyjnym.
Na stole konferencyjnym! Podejrzewała, że odtąd każ
dy stół konferencyjny będzie budził w niej wspomnienie
dzisiejszego dnia.
- Nie powtórzymy - stwierdziła po raz drugi.
- Mylisz się, maleńka - szepnął. - Sama widziałaś,
że potrafię być bardzo przekonujący.
Nie miała pojęcia, jak zareagować, bo przecież mówił
prawdę: nie zdołała mu się oprzeć, a nawet błagała, by
nie przestawał. Wstydź się, Caro, zganiła się w duchu;
185
jak można mieć tak słaby charakter? Wstydziła się rów
nież tego, że kiedy Nick wspomniał o powtórce, serce
nagle zaczęło jej walić jak oszalałe. Żeby uciec od włas
nych emocji, wyrwać się spod uroku Nicka, przekręciła
klucz w zamku, otworzyła drzwi i wyszła pośpiesznie na
korytarz. Nick za nią.
Ku przerażeniu Caroline niemal zderzyli się z Kate.
Wiedząc, że dla każdego musi być oczywiste, co robiła
z Nickiem w zamkniętym na klucz pokoju, otworzyła
usta, żeby jakoś się wytłumaczyć przed babką. Zanim jed
nak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Kate podniosła rękę,
nakazując wnuczce milczenie.
- Nic nie mów, kochanie. W ten sposób mogę uda
wać, że was nie widziałam - oznajmiła z powagą, ale
kąciki ust jej drgały, a w oczach migotały wesołe iskierki.
- Tylko oby mi się to więcej nie powtórzyło. Nawet u no
wożeńców nie zamierzam tolerować takiego zachowania
w godzinach pracy. Aha, Nick, możesz się do mnie zwra
cać „babciu".
Bez dalszych zbędnych słów starsza pani oddaliła się
pośpiesznie. Patrząc na nią z otwartymi ustami, Caroline
pokręciła z niedowierzaniem głową.
- O rany, wcale nie była zła - szepnęła. - Ani zgor
szona.
- A czym się miała gorszyć? - zdziwił się Nick. -
Jesteśmy przecież małżeństwem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Waszyngton, dystrykt Kolumbii
- Misiaczku... - Parę tygodni temu głos na drugim
końcu linii mruczał zmysłowo, teraz jednak warczał
groźnie. - Jestem niezadowolona, Misiaczku. Bardzo
niezadowolona. Powiedziałeś, że masz znajomości
w urzędzie imigracyjnym, że pozbędziesz się dla mnie
doktora Valkova, że doprowadzisz do jego deportacji.
Ale nie zrobiłeś tego, Misiaczku. On wciąż tu jest. To
mnie tak bardzo rozgniewało i tak ogromnie zasmuci
ło, że obawiam się, że nie będziemy się mogli więcej
spotykać. Widzisz, ja bardzo nie lubię ludzi, którzy coś
obiecują, a potem nie dotrzymują słowa. Niestety, nie
można im ufać.
Tym razem senator Donald Devane nie siedział wy
godnie w miękkim skórzanym fotelu. Tym razem stał po
chylony nad osiemnastowiecznym dębowym biurkiem ni
czym niesforny uczniak czekający na ojcowskie lanie.
Przetarł ręką czoło. Był mokry od potu - nie dlatego,
że głos w słuchawce wzbudzał w nim pożądanie, ale dla
tego, że wzbudzał śmiertelny strach.
Tak, pocił się ze strachu. Myślał: a jeżeli już nigdy
187
w życiu nie zobaczy kobiety, która potrafiła tak zmysło
wo mruczeć do słuchawki? Jeżeli już więcej nie ujrzy
czarnej koronkowej bielizny? Albo gorzej, jeżeli przed
stawiciele prasy lub telewizji otrzymają anonimowy te
lefon informujący o trwającym od dłuższego czasu ro
mansie znanego senatora? Rany boskie, ma żonę i dzieci,
a społeczeństwo amerykańskie nie patrzy łaskawym
okiem na niewierność polityków. On zaś zamierzał po
nownie ubiegać się o fotel senatora Stanów Zjednoczo
nych.
Boże, jęknął zrozpaczony. Jak to się stało, że oszalał
na punkcie tej pociągającej istoty o niskim, kuszącym
głosie? Chyba postradał zmysły! Albo był całkiem pijany!
I co teraz? Jak ma postąpić, co robić? Bo przecież musiał
się ratować, siebie i swoją karierę!
- Mnie... mnie możesz uf...ufać - wyjąkał.
Był wściekły, że nie potrafi zapanować nad emocjami
- piskliwy, łamiący się głos zawsze zdradzał strach. Se
nator wyobraził sobie złośliwy uśmiech, który powoli wy
pełza na twarz jego rozmówczyni.
- Na pewno pozbędę się Nicka Valkova - kontynuo
wał. - Dotrzymam obietnicy. Na razie sprawy się trochę
skomplikowały, ale te komplikacje są do pokonania. Po
prostu nikt się nie spodziewał, że weźmie ślub, żeby ra
tować się przed deportacją.
- Powinieneś był to przewidzieć, kretynie jeden! -
ryknął z wściekłością głos prosto do ucha senatora.
Senatora przeszył dreszcz. Na myśl o zdjęciach za
mkniętych w sejfie w domu należącym do właścicielki
głosu zrobiło mu się słabo. Wyobraził sobie, jak któregoś
188
dnia otwiera gazetę lub włącza telewizor i nagle widzi
swoją rozanieloną twarz i nagie ciało.
- Nick Valkov - ciągnął głos na drugim końcu linii
- jest genialnym chemikiem, jednym z najlepszych na
ukowców na świecie! Myślałeś, że grzecznie i z pokorą
przyjmie wiadomość, że władze podejrzewają go o szpie
gostwo na rzecz KGB, a potem spokojnie da się depor
tować?
- No, nie - przyznał.
Wyjął z kieszeni chustkę do nosa i przetarł spocone
czoło. Miał nadzieję, że sekretarka nie podsłuchuje za
drzwiami.
- Ale... kto by się spodziewał, że ożeni się z kimś
takim jak Caroline Fortune? Mój Boże! To tak jakby wże
nił się w rodzinę Kennedych albo Rockefellerów! W Ko
chów albo Bassów! W Huntów albo...
- Dwa nazwiska wystarczą, Misiaczku. Nie jestem tę
pa - warknął rozgniewany głos.
- Ale... co mam zrobić? Jak temu zaradzić? Majątek
Fortune'ów jest wprost niewyobrażalny. Kate Fortune
znajduje się na liście dziesięciu najbogatszych kobiet
w Stanach. Caroline to jej najstarsza wnuczka. Swoją
drogą mówiłaś mi, że nikt się nie przejmie tym, czy Val-
kov zostanie odesłany z powrotem do Rosji. - W głosie
Devane'a słychać było nutę pretensji.
- Bo taka jest prawda. Nikt poza tą starą, wysuszoną
prukwą, którą poślubił. Podobno Fortune'owie zapłacili
mu, żeby się z nią ożenił, bo żaden facet przy zdrowych
zmysłach nie chciał ich ukochanej Caroline. W każdym
razie nie jest to małżeństwo z miłości. Zawarto kontrakt,
189
aby chronić Valkova przed deportacją. A ty, Misiaczku,
lepiej uważaj na swój ton, bo wiesz, co może się stać,
prawda? Wiesz, co się dzieje, kiedy ktoś zalezie mi za
skórę? Prawda?
- Ta... tak - wydukał zdenerwowany, myśląc o tych
wszystkich mężczyznach na wysokich stanowiskach, któ
rzy, naraziwszy się właścicielce głosu, raz przemawia
jącego czułym szeptem, kiedy indziej z drwiną lub na
ganą, potracili swe pozycje oraz przywileje. - Ale błagam
cię, pamiętaj, że zrobiłem to, o co prosiłaś. Urząd imi-
gracyjny wysłał list z zawiadomieniem o deportacji. Po
tem dwaj przedstawiciele urzędu wybrali się na rozmowę
z Nickiem Valkovem i Caroline Fortune. Niestety, doszli
do wniosku, że jest to małżeństwo prawdziwe, a nie pa
pierowe.
- Nie wierzę! Ręczę ci, że to lipa! Że Valkov ożenił
się z Caroline, żeby uniknąć deportacji. Proponuję, abyś
ponownie użył swoich wpływów i doprowadził do tego,
aby bezzwłocznie przeprowadzono kolejny wywiad
z małżonkami. Jeśli nie zdołasz, będziesz tego bardzo ża
łował. Bardzo, bardzo, Misiaczku. Czy wyrażam się do
statecznie jasno?
- Tak. Tak, oczywiście. Zrobię wszystko, co w mojej
mocy... - Senator Devane miał wrażenie, jakby się dusił;
czym prędzej rozluźnił krawat i odpiął guzik pod szyją.
- Ale musisz mi dać trochę czasu. Ponieważ chodzi o ro
dzinę Fortune'ów, deportacji Valkova nie da się załatwić
z dnia na dzień.
- Rozumiem, Misiaczku. Ale chciałabym, żebyś i ty
coś zrozumiał. Mam parę innych osób, do których mogę
190
zwrócić się z tą prośbą. Nie jesteś niezastąpiony. Nikt
nie jest niezastąpiony. Więc dobrze ci radzę; jutro z sa
mego rana zadzwoń do urzędu imigracyjnego. W prze
ciwnym razie, Misiaczku, będę zmuszona sama zadzwo
nić... do paru redakcji prasowych - dodał słodko głos
na drugim końcu linii, po czym gruchnął jadowitym śmie
chem.
Po chwili w uchu senatora rozległ się ciągły sygnał.
Odłożywszy słuchawkę na widełki, senator wyciągnął
szufladę biurka i zaczął nerwowo szukać w niej przepi
sanych mu przez lekarza tabletek. Odetchnął z ulgą na
widok białego pojemniczka. Zerwał pokrywkę i szybko
połknął lek.
Serce waliło mu tak mocno, że bał się, iż za moment
będzie miał zawał. Przeklinał dzień, w którym spotkał
właścicielkę ponętnego szeptu, który tak nieoczekiwanie
potrafił przemienić się w jadowity syk lub złośliwy iro
niczny śmiech.
W porządku, jutro rano zadzwoni do znajomego
w urzędzie, ale dzisiaj... Dzisiaj zamierza upić się do
nieprzytomności, tak by na chwilę zapomnieć o koszmar
nych tarapatach, w które wpakował się przez własną głu
potę.
Pochylając się nisko, otworzył małe drzwiczki pod
blatem biurka, za którymi mieścił się ukryty barek. Drżą
cą, spoconą ręką sięgnął do środka po szklankę oraz bu
telkę whisky. Nalał whisky do szklanki i wypił jednym
haustem.
Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że jeżeli nie uda
mu się pozbyć doktora Valkova, będzie skończony. Wła-
191
ścicielka ponętnego głosu i ponętnej koronkowej bielizny
na pewno spełni groźbę; powiadomi prasę o swoim ro
mansie z senatorem Devane'em, a co za tym idzie, zni
szczy mu karierę oraz życie osobiste. Żona wystąpi o roz
wód. Dzieci na zawsze się od niego odwrócą...
Nie, nie pozwoli na to.
Nick Valkov musi zniknąć. Nie ma innej rady.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Minneapolis, Minnesota
Trwało to wiele miesięcy, wymagało wiele wysiłku,
ale w każdym łańcuchu tkwią słabe ogniwa. Takim sła
bym ogniwem byli: uczciwi pracownicy, którzy mieli kło
poty osobiste i rozpaczliwie potrzebowali gotówki, aby
się z nich wykaraskać; niezadowoleni lub zawiedzeni
pracownicy, którzy w skrytości ducha żywili urazę do
swoich chlebodawców; oraz przepełnieni goryczą lub nie
nawiścią byli pracownicy, którzy zostali zwolnieni i naj
bardziej w świecie pragnęli się zemścić na niedawnych
szefach. Kilka takich ogniw pękło, od kilku osób kupiono
informacje, niektórym zapłacono za milczenie. Jednakże
mężczyzna, który zakradł się w nocy do gmachu Fortune
Cosmetics, nie miał o tym pojęcia. Nie interesowały go
motywy i metody postępowania człowieka, który go wy
najął. Interesowała go wyłącznie pokaźna suma pienię
dzy, którą obiecano mu zapłacić.
W wynajętej w tym celu skrytce pocztowej zostawio
no mu dokładny plan budynku, informację, o której straż
nicy robią obchód i o której zjawiają się ekipy sprząta
jące, a także kartę identyfikacyjną umożliwiającą wstęp
PAPIEROWE MAŁŻEŃSTWO
193
do miejsc zamkniętych dla reszty pracowników, na przy
kład do laboratorium chemicznego.
Laboratorium stanowiło główny cel jego wizyty, lecz
najpierw mężczyzna zszedł do piwnicy. Zsunąwszy z ra
mienia ciężką torbę z narzędziami, zakręcił zawór kon
trolujący dopływ wody.
Miał niewiele czasu. W każdej chwili ktoś mógł od
kryć, że w całym budynku z kranów nic nie leci. Osoba
ta mogłaby oczywiście uznać, że nastąpiła awaria w miej
skich wodociągach, ale równie dobrze mogłaby zadzwo
nić do działu technicznego z prośbą, aby hydraulicy
sprawdzili zawory w piwnicy.
Zarzuciwszy torbę z powrotem na ramię, mężczyzna
ruszył pośpiesznie w stronę wind towarowych. Wcisnął
przycisk i spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Pra
cownicy firmy wiele godzin temu powinni byli wyjść do
domu. Ekipy sprzątające też już kończyły pracę. Ale to
nie znaczy, że w gmachu nikogo nie ma. Ktoś mógł zo
stać dłużej, kończyć jakąś pilną robotę. Dlatego, żeby
niepotrzebnie nie ryzykować, mężczyzna włożył strój do
zorcy, a do kieszeni wsunął kominiarkę, gdyby nagle mu
siał ukryć swoją twarz. Nie sądził, aby zaszła taka ko
nieczność, zwłaszcza że miał kartę identyfikacyjną po
zwalającą na swobodne poruszanie się po wszystkich pię
trach, ale przezorność nigdy nie zaszkodzi.
Niepotrzebna brawura i nadmierna pewność siebie -
przez to najczęściej się wpada. I trafia za kratki.
Rozległ się cichy dźwięk znamionujący przyjazd win
dy; po chwili solidne drzwi się rozsunęły. Mężczyzna
odetchnął z ulgą: w środku nie było nikogo. Ale serce
194
wciąż waliło mu młotem. Na iluż to filmach widział, jak
drzwi się otwierają, a w kabinie stoi jakiś Bogu ducha
winien gość.
Mężczyzna wsiadł do windy i wcisnął przycisk z nu
merem piętra, na którym znajdowało się laboratorium.
Mimo późnej godziny Nick nie odczuwał zmęczenia;
przeciwnie, rozpierała go radość. Dziś, po miesiącach
żmudnych badań, nastąpił długo oczekiwany przełom.
Wreszcie mógł z całą pewnością stwierdzić, że brakują
cym składnikiem potrzebnym do opracowania ostatecznej
receptury kremu młodości jest - tak jak podejrzewał -
tajemniczy kwiat dziewiczy występujący jedynie w połu
dniowoamerykańskich lasach tropikalnych. Gdyby się
okazało, że ów kwiat istnieje wyłącznie w legendach
i mitach, od biedy można by użyć paru innych roślin.
Ale instynkt podpowiadał Nickowi, że żadna roślina nie
ma równie wspaniałych właściwości.
Ziewając szeroko, zaczął jeszcze raz sprawdzać liczby,
które wprowadził w komputer. Usatysfakcjonowany, prze
grał plik na dyskietkę, po czym wyjął dyskietkę ze stacji
i wetknął do kieszeni fartucha. Następnie przystąpił do po
rządków; odstawił na miejsce wszystkie naczynia, sprzęty,
odczynniki i preparaty, jakich używał dzisiejszego wieczoru
do przeprowadzenia badań, po czym przetarł starannie blaty.
W mieszczącym się obok laboratorium gabinecie
otworzył sejf w ścianie i włożył do środka dyskietkę. Za
mknąwszy ciężkie, solidne drzwi, kilka razy przekręcił
tarczę, a dopiero potem obrócił klucz w zamku. Następ
nie zgasił światło w gabinecie i schowawszy klucz do
195
kieszeni na biodrach, ruszył przez laboratorium na ko
rytarz.
Kiedy doszedł do wind, wcisnął przycisk ze strzałką
skierowaną w górę.
Biedna Caroline, pomyślał. Pewnie zmęczona czeka
niem, aż mąż skończy badania, zasnęła na kanapie. Cho
ciaż nadal próbowała utrzymywać wobec niego dystans,
czasem udawało mu się pocałunkami zbudzić ją ze snu,
a wtedy, półprzytomna, lecz podniecona, zapominała
o swoich postanowieniach i pozwalała się kochać.
W ciągu ostatnich tygodni Nick doszedł do wprawy; po
trafił idealnie wyczuć, kiedy żona najchętniej podda się
jego miłosnym zapędom. W głębi duszy miał świado
mość, że może nie zachowuje się zbyt rycersko, ale...
Ale tak bardzo ją kochał, tak bardzo pożądał, tak bardzo
chciał zdobyć jej serce! Była jego żoną. Nie wyobrażał
sobie życia bez niej.
Dotarłszy do jej gabinetu, wyjął z kieszeni klucz i ci
chutko otworzył drzwi. Od czasu incydentu z Paulem na
legał, by po szóstej, kiedy zostawała sama na piętrze, za
mykała się od wewnątrz. Tak jak się tego spodziewał, leżała
zwinięta na kanapie. Pół kobieta, pół dziecko, pomyślał,
spoglądając na nią czule. Wyglądała niesamowicie młodo,
gdy tak spała, przykryta grubym, ciepłym kocem.
Zbliżywszy się do kanapy, kucnął i pocałował żonę
w usta. Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Kiedy
uśmiechnęła się sennie, poczuł znajome pulsowanie
w trzewiach; wiedział, że dzisiejszej nocy znów mu do
pisze szczęście.
196
Włamywacz wysiadł z windy towarowej i ruszył po
grążonym w półmroku korytarzem, kierując się w stronę
laboratorium. Nie zdziwił się, widząc, że drzwi są za
mknięte. Ale to nie stanowi żadnego problemu. Po to
miał wystawioną przez Fortune Cosmetics kartę identyfi
kacyjną. Rozglądając się uważnie wkoło, wyjął kartę
z kieszeni, po czym przeciągnął ją przez rowek w me
chanizmie zamykającym drzwi. Czerwone światełko nad
rowkiem zgasło, zapaliło się zielone: blokada została
zwolniona. Pchnął drzwi, wstrzymując oddech; bał się,
czy za moment nie rozlegnie się wycie alarmu. Ale nie
- zalegała niczym nie zmącona cisza.
Wszedł do środka, zmierzając prosto do gabinetu do
ktora Valkova. Oświetlając pokój latarką, zobaczył, że sejf
znajduje się dokładnie w tym miejscu, gdzie powinien
być. Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją. Cieszył się,
kiedy informacje, jakie otrzymywał przed przystąpieniem
do pracy, okazywały się rzeczowe i wiarygodne. Obejrzał
dokładnie sejf. Solidny, trochę się trzeba będzie przy nim
napracować, ale - podobnie jak wszystkie inne - do sfor
sowania. Postawił torbę z narzędziami na podłodze, po
czym wyjął wiertarkę oraz urządzenie w kształcie stożka,
które przyczepił do tarczy. Po trzech minutach usunął
tarczę. Następnie wyjął z torby solidny świder, wsunął
go do wiertarki i zaczął wiercić.
Uzbroił się w cierpliwość, wiedział bowiem, że zanim
się ze wszystkim upora, minie co najmniej pół godziny.
Westchnęła bezradnie. Pomyślała, że musi mieć pie
kielnie słaby charakter, skoro bez przerwy ulega czarowi
PAPIEROWE MAŁŻEŃSTWO 197
Nicka. Tyle razy obiecywała sobie, że to już ostatni raz,
że następnym razem się zbuntuje. Ale kiedy do tego do
chodziło, zawsze ochoczo poddawała się pieszczotom.
Czasem się jej wydawało, że Nick potrafi czytać w jej
myślach, nawet wtedy, gdy ona śpi, i dokładnie wie, kie
dy na co może sobie pozwolić. Choćby teraz - gładził
jej nagie ciało, a ona prężyła się i drżała z podniecenia;
znów go pragnęła, wciąż było jej mało. Chciała, żeby
wszedł w nią po raz drugi, żeby kochał ją mocno, na
miętnie...
- Nick... - szepnęła.
- Hm? - Delikatnie musnął wargami jej szyję.
- Mówiłam ci, że tak... nie można. Musimy prze
stać...
- Dobrze, przestanę. Wystarczy jedno twoje słowo.
- Zacisnąwszy wargi na brodawce, drażnił ją czubkiem
języka. - Powiedz: Przestań, Nick, wtedy natychmiast się
podniosę.
Odnalazł tajemnicze miejsce pod jej wzgórkiem ło
nowym; potarł je, a ona jęcząc cicho, naprężyła się. Wie
działa, że Nick mówi prawdę, że wystarczy jedno jej sło
wo, aby zostawił ją w spokoju. Problem tkwił w tym,
że jakoś nie potrafiła się na nie zdobyć. Za każdym razem,
gdy otwierała usta, zamykał je pocałunkiem. Po pewnym
czasie nawet już nie pamiętała, o co chciała go prosić.
Kiedy sobie przypominała, sytuacja powtarzała się. Znów
przywierał wargami do jej ust, a ona znów odpowiadała
ochoczo na jego pocałunki.
Dobrze znał jej ciało, jego reakcje. Wiedział, kiedy
nie może dłużej wytrzymać, kiedy za wszelką cenę
198
pragnie spełnienia. Zacisnęła mocno nogi wokół jego pa
sa. Oboje poddali się rytmowi miłosnemu, czując, jak
zbliża się fala ukojenia.
Później ubrali się pośpiesznie. Nie czekając, aż Nick
zamknie gabinet na klucz, Caroline ruszyła na koniec ko
rytarza, by przywołać windę. Po chwili drzwi się rozsu
nęły. W kabinie zamiast wcisnąć przycisk z literą P oz
naczającą parking, z przyzwyczajenia wcisnęła piętro, na
którym znajdowało się laboratorium Nicka.
- O psiakość! - zaklęła pod nosem. - Znów staniemy
w drodze na dół. Jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam.
- Nie szkodzi, maleńka. Dwie minuty dłużej nas nie
zbawią. - Ustawił się za żoną, tak by mogła oprzeć głowę
o jego klatkę piersiową, i wcisnął dolny przycisk. - Mo
żesz zacząć spać, kiedy tylko wsiądziemy do samochodu.
Zresztą nocujemy dziś w mieście.
Winda ruszyła na dół. Kilkanaście sekund później za
trzymała się na piętrze, na którym Nick zawsze wysiadał.
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Na wprost znajdowało
się laboratorium. Ni stąd, ni zowąd Nick wyciągnął rękę,
tak by drzwi nie mogły się z powrotem zasunąć.
- Co się stało? - Caroline podniosła głowę i popa
trzyła zdziwiona na męża. - Zapomniałeś coś zabrać?
- Nie. Ktoś jest w laboratorium. - Twarz Nicka była
skupiona, głos poważny. - Posłuchaj, Caro... - Czym
prędzej wcisnął przycisk z napisem STOP. - Z telefonu
w windzie zadzwoń na dół do strażnika. Potem schodami
wejdź z powrotem na górę i zamknij się w swoim gabi
necie. Dopóki się nie zjawię, nikogo nie wpuszczaj. Ni
komu nie otwieraj drzwi. Rozumiesz?
199
- Tak. Ale co chcesz zrobić, Nick? Gdzie idziesz?
- Chcę dorwać intruza.
Wyskoczył z windy, zanim zdążyła zaprotestować.
Patrzyła, jak biegnąc, wyciąga z kieszeni fartucha kar
tę identyfikacyjną, a potem przeciąga ją przez rowek. Po
chwili drzwi laboratorium się otworzyły.
Włamywacz skończył wiercić. Kierując w wydrążony
otwór wąski, jaskrawy promień latarki, zaczął powoli ob
racać pokrętłem. W skupieniu obserwował przesuwające
się tryby. Kiedy ustawiły się w jednej pozycji i więcej
nie chciały drgnąć, wyjął z kieszeni zestaw wytrychów,
dobrał odpowiedni, wsunął go w dziurkę od klucza. Po
ruszał nim nieznacznie to w jedną stronę, to w drugą.
Po chwili odsunął wewnętrzny rygiel.
- Jesteśmy w domu! - szepnął do siebie, szczerząc
zęby od ucha do ucha.
Otworzywszy drzwi sejfu, wyciągnął ze środka dys
kietkę, którą schował do kieszeni na piersi. Następnie
spakowawszy do torby narzędzia i wytrychy, zarzucił tor
bę na ramię i pośpiesznie opuścił gabinet. Stojąc w la
boratorium, przez moment rozglądał się wkoło; zastana
wiał się, które z substancji chemicznych należą do ła
twopalnych. Na chybił trafił zaczął ściągać pojemniki
z półek i wylewać ich zawartość na podłogę.
Właśnie zamierzał potrzeć zapałkę i podpalić to
wszystko, gdy nagle coś go tknęło. Obejrzał się za siebie;
zobaczył, jak drzwi windy na końcu korytarza rozsuwają
się powoli.
W windzie stały dwie osoby: mężczyzna i kobieta.
200
Zaskoczony ich widokiem, włamywacz nie zdążył się
nawet schylić. Mężczyzna w windzie dostrzegł go.
Nick był całkiem nieprzygotowany na co, co się stało,
kiedy pchnął oszklone drzwi laboratorium. Przed jego
oczami wyrosła ściana ognia. Oślepiony blaskiem, od
skoczył w tył; czuł się tak, jakby go przypalano żywcem.
Ale nie myślał o strzelających w górę płomieniach; my
ślał wyłącznie o bezpieczeństwie Caroline i o tym, aby
receptura, na podstawie której miał powstać cudowny
krem, nie wpadła w niepowołane ręce. Jak przez mgłę
usłyszał krzyk żony; uzmysłowił sobie, że nie posłuchała
jego poleceń i nie poszła do siebie na górę.
Nagle obok niego przemknął cień. Mężczyzna miał
twarz zasłoniętą kominiarką, która jednocześnie służyła
jako ochrona przed ogniem i dymem. Nick rzucił się za
nim; bał się, że drań może złapać Caroline i pojąć ją
jako zakładniczkę. Wnuczka właścicielki Fortune Cos-
metics była warta majątek. Bandyta mógłby zażądać
ogromnego okupu, a potem i tak ją zabić.
Dopadł włamywacza w korytarzu, tuż za drzwiami la
boratorium. Mocując się, obaj zwalili się na podłogę. In
truz błyskawicznie poderwał się na nogi, próbował uciec,
ale Nick chwycił go za kostkę i przyciągnął z powrotem.
A potem z całej siły zdzielił w zęby.
Caroline stała przy windzie, przerażona bójką i ogłu
szona rykiem syren, które włączały się automatycznie,
gdy w budynku wybuchał pożar. Raptem zdała sobie
sprawę, że nie działa zamontowana w suficie instalacja
przeciwpożarowa: przecież ze spryskiwaczy nad głową
201
powinna lać się woda, i to tak długo, dopóki ogień nie
wygaśnie. Czym prędzej rzuciła się w stronę wnęki,
w której wisiała gaśnica. Urządzenie było tak wielkie
i ciężkie, że z trudem je udźwignęła; przez całą drogę
do laboratorium wlokła je po podłodze.
Starając się nie zwracać uwagi na walkę, jaka toczyła
się zaledwie kilka kroków od niej, uważnie przeczytała
zamieszczoną na gaśnicy instrukcję obsługi, po czym zer
wała zatyczkę i wcisnęła uchwyt. Piana, która trysnęła
z otworu, zaczęła gasić płomienie. W powietrzu unosiły
się kłęby gryzącego dymu. Kaszląc, charcząc i prawie
nic nie widząc, Caroline dzielnie zmagała się z ogniem.
Wkrótce z bólem serca uzmysłowiła sobie, że chociaż
płomienie nie wydostają się na korytarz, to jednak ona
sama ich nie ugasi. Żywioł był silniejszy od kobiety
z gaśnicą. Bała się, że ogień zniszczy laboratorium, może
nawet obejmie cały budynek.
- Nick! - zawołała wystraszona. - Nick!
Usłyszał krzyk żony. Obejrzawszy się za siebie, zo
rientował się, o co Caroline chodzi: że laboratorium może
pójść z ogniem.
Chwilę jego nieuwagi natychmiast wykorzystał prze
ciwnik. Wymachując gwałtownie nogami, kopnął Nicka
tak, że ten przekręcił się na bok, sam zaś błyskawicznie
poderwał się z podłogi i rzucił pędem, zanim Nick zdołał
go pochwycić. Kiedy tak gnał przed siebie, z kieszeni
wypadła mu ukradziona z sejfu dyskietka. Mężczyzna
zaklął siarczyście pod nosem. Nie miał czasu się po
nią cofać. Nick deptał mu niemal po piętach. Nie prze
stając przeklinać, włamywacz pchnął drzwi na klatkę
202
schodową. Gnał na łeb, na szyję, przeskakując po kilka
stopni naraz.
Nick zrezygnował z pogoni. Podniósłszy z podłogi
dyskietkę, włożył ją do kieszeni fartucha, po czym pod
biegł do wnęki w ścianie na drugim końcu korytarza,
chwycił drugą gaśnicę i wrócił pędem do laboratorium.
Tymczasem na miejsce pożaru dotarli strażnicy, któ
rych Caroline wezwała przez telefon w windzie, oraz kil
ka osób z obsługi sprzątającej.
- Niech jeden z was zjedzie do piwnicy! - krzyknął
Nick, kierując pianę w stronę płomieni. - Facet odciął
dopływ wody, dlatego spryskiwacze w suficie nie dzia
łają. Reszta niech obstawi wyjścia z budynku. Trzeba też
zawiadomić policję. I zadzwonić do pani Fortune. Wła
mywacz zbiegł schodami na dół.
Jeden ze strażników wskoczył do windy i zjechał do
piwnicy, dwóch rzuciło się w kierunku klatki schodowej,
czwarty wyciągnął zza pasa komórkę i zadzwonił pod
numer alarmowy. Powiedziano mu, że straż pożarna jest
już w drodze; jakiś przechodzień zauważył płomienie
i zgłosił to parę minut temu. Niedługo później ze spry-
skiwaczy na suficie trysnęła woda, która zdołała ugasić
płomienie, zanim przedostały się na inne piętra. Dysząc
ciężko z wysiłku, Caroline zakręciła gaśnicę.
- Kochanie, nic ci nie jest? - spytał Nick. Odstawił
gaśnicę na bok, po czym marszcząc z zatroskaniem brwi,
podszedł do żony i przytulił ją mocno do siebie. - Nie
poparzyłaś się? Nie...
- Wszystko w porządku, Nick - uspokoiła go. - Pa
dam ze zmęczenia, ale poza tym nic mi nie dolega.
203
- Dzięki Bogu! - Westchnął głośno. - Ale do jasnej
cholery, dlaczego mnie nie posłuchałaś? Dlaczego nie po-
szłaś na górę, tak jak ci kazałem? Mógł cię porwać, mógł
wziąć za zakładniczkę, mógł zranić albo... Caro, maleń
ka, gdyby cię zabił, nigdy bym sobie tego nie wybaczył!
Nigdy!
Nie przejmując się tym, kto na nich patrzy, zaczął ob
sypywać ją pocałunkami. Wciąż ją całował, kiedy w ko
rytarzu przed spalonym laboratorium zjawili się policjan
ci, a tuż za nimi Kate Fortune oraz Sterling Foster.
- Nick, co tu się stało? - spytała zdenerwowanym to
nem Kate, spoglądając to na zalane pianą, zniszczone la
boratorium chemiczne, to na strażaków i policjantów spi
sujących zeznania osób, które były w budynku podczas
pożaru.
- Ktoś się włamał do laboratorium, a właściwie do
mojego gabinetu. Chciał ukraść z sejfu dyskietkę zawie
rającą recepturę nowego kremu. Nawet udało mu się do
stać do sejfu... Nie, nie martw się, Kate. Receptury nie
zdobył. Ale niewiele brakowało. Gdybyśmy z Caroline
wyszli godzinę wcześniej, drań miałby to, po co przy
szedł. Ale i tak narobił mnóstwo szkód. Podpalił labo
ratorium, potem usiłował zwiać. Złapałem go. Oczywi
ście wyrywał się, zaczęliśmy się bić... Uznałem jednak,
że zamiast bić się z bandziorem, muszę pomóc Caroline
zgasić ogień, bo inaczej rozprzestrzeni się na cały budy
nek. Przykro mi, Kate, że nie zatrzymałem bandyty...
- Och, przestań, Nick! - rzekła właścicielka firmy.
- Spisałeś się doskonale. Naprawdę. Gdyby ogień ogarnął
resztę budynku, ktoś mógłby zginąć albo odnieść poważ-
204
ne obrażenia. Zresztą uratowałaś recepturę, a laborato
rium zawsze można odbudować. Kiedy zawiadomiono
mnie o pożarze, od razu zamówiłam ekipę sprzątającą;
do rana powinna się ze wszystkim uporać. To nam po
zwoli lepiej oszacować straty. Ale będziemy szacować
je jutro, więc na razie ty z Caroline jedźcie do domu.
Biedaczka ledwo trzyma się na nogach.
Uścisnęła wnuczkę. Caroline z trudem stłumiła ziew
nięcie.
- Przepraszam, babciu.
- Nie żartuj, kochanie. Jest środek nocy. Masz prawo
być zmęczona. Zwłaszcza po tej koszmarnej przygodzie.
Nick, zabierz ją stąd natychmiast.
- Dobrze. Chodź, maleńka - szepnął do żony. - Za
wieziemy cię do domu, położymy do łóżeczka. - Spojrzał
na Kate. - Dobranoc, babciu.
Kate uśmiechnęła się serdecznie.
- Dobranoc, moje dzieci. Do jutra.
- Babciu? - zdziwił się Sterling. - A od kiedy to
Nick Valkov mówi do ciebie babciu?
- Odkąd go o to poprosiłam. A poprosiłam, kiedy
przekonałam się, że znalazłam idealnego męża dla mojej
wnuczki.
- Idealnego?
- Wiesz, co zrobił z premią, którą Jake zgodnie
z obietnicą wpłacił na jego konto?
Sterling pokręcił głową.
- Nie. Co?
- Utworzył z niej fundusz dla dzieci swoich i Caro
line.
205
Prawnik wytrzeszczył oczy.
- Żartujesz!
- Nie, mój drogi. I mam nadzieję, że odtąd będziesz
dowierzał kobiecej intuicji! - Roześmiała się wesoło. -
Mówiłam ci, że z tego związku doczekam się dwojga
wnucząt? Co najmniej dwojga! A teraz bądź tak miły
i znajdź mi głównodowodzącego policjanta. Osoba, która
zleciła kradzież dyskietki i podpalenie laboratorium, mu
si być ukarana. Podejrzewam, że konkurencja dowiedzia
ła się, że jesteśmy o krok od wynalezienia rewelacyjnego
kremu i postanowiła wykraść naszą tajemnicę. Nie za
mierzam tolerować tak nieuczciwych metod, Sterling. Ni
komu nie uda się przechytrzyć Kate Fortune! Nikomu!
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Nick z Caroline pojechali do jej dawnego mieszkania
w centrum miasta.
Mimo późnej godziny wzięli wspólnie prysznic; oboje
byli okopceni dymem, pokryci wyschniętą pianą z gaśnic
przeciwpożarowych. Po wyjściu z łazienki położyli się
razem do łóżka.
Nick objął żonę i przytulił mocno do siebie, jakby
wyczuwając, że potrzebuje teraz kontaktu z drugim czło
wiekiem.
- Martwię się, Nick - powiedziała cicho, czubkiem
palca rysując na jego piersi malutkie kółeczka. - Kiedy
przedtem wspomniałeś, że może ktoś powiadomił urząd
imigracyjny o twojej rzekomej współpracy z KGB po to,
żebyś został wydalony ze Stanów i nie mógł dokończyć
badań, wydało mi się to zbyt fantastyczne. Ale po tym,
co się dziś wydarzyło, zaczynam podejrzewać, że miałeś
rację. Bo po co ktoś miałby się włamywać do laborato
rium i wykradać z sejfu dyskietkę? Moim zdaniem, cho
dziło wyłącznie o zdobycie receptury.
- Chyba tak. Najwyraźniej trzymana w tajemnicy
wiadomość o kremie wydostała się na zewnątrz i jakaś
konkurencyjna firma postanowiła nie dopuścić do jego
produkcji. Myślę, że musimy przeprowadzić własne
207
śledztwo i dowiedzieć się, kto spośród naszych pracow
ników szpieguje dla konkurencji.
- Boże, to straszne, Nick. Aż mi się wierzyć nie chce,
że mamy w swoim gronie jakiegoś podłego zdrajcę. Ale
tak jest, na pewno. I teraz ciągle się będziemy zastana
wiać, jaki następny obierze sobie cel. A jeżeli... Ojej,
Nick! A jeżeli porwie babcię albo...
- Cii, maleńka - rzekł kojącym tonem Nick, głasz
cząc ją po włosach. - Nie wyciągajmy zbyt pochopnie
wniosków. Zresztą po dzisiejszej przygodzie myślę, że
wszyscy powinniśmy zachować znacznie większą ostroż
ność niż dotychczas. A ty, Caro, w szczególności. Mie
liśmy szczęście, że uciekając, bandyta nie pociągnął cię
za sobą. Byłaś bardzo odważna, że zostałaś, że próbo
wałaś walczyć z ogniem, że chciałaś mi pomóc. Ale facet
mógł cię skrzywdzić, a nawet zabić. To się nie może wię
cej powtórzyć. Waham się, czy nie wynająć kogoś, kto
by cię pilnował...
- Chodzi ci o ochroniarza?
- Tak.
- Boże, Nick! Myślisz, że ten, kto za tym wszystkim
stoi, posunąłby się tak daleko? Myślisz, że mógłby mnie
porwać? Mnie albo kogoś z rodziny?
W oczach Caroline malował się strach.
- Nie wiem, maleńka. Ale nie chcę ryzykować. Jesteś
moją żoną. Czuję się za ciebie odpowiedzialny. Sama po-
wiedz: jaki byłby ze mnie mąż, jaki mężczyzna... gdy
bym pozwolił, żeby przytrafiło ci się coś złego?
Miał ochotę dodać, że na myśl o tym, iż mógłby ją
stracić, ból rozdzierał mu serce; że był przerażony, sły-
208
sząc dzisiaj jej krzyk; że bał się, widząc, jak dzielnie
walczy z ogniem; że modlił się, aby bandyta nic jej nie
zrobił. Że gdyby zaszła taka konieczność, bez wahania
oddałby dyskietkę, aby tylko jego żonie nie stała się
krzywda.
Ale nie mógł tego powiedzieć, bo wtedy dowiedzia
łaby się, że kocha ją nad życie - a nie chciał jej straszyć.
Owszem, czasem gdy była w romantycznym nastroju, da
wała się namówić na spanie w jednym łóżku, lecz poza
tym nic do niego nie czuła. Traktowała go jak kumpla.
Przynajmniej tak mu się wydawało.
Oczywiście mylił się, lecz Caroline nie mogła wy
prowadzić go z błędu, bo nie wiedziała, o czym Nick
myśli. Leżąc w jego objęciach, usłyszała jedno słowo:
„odpowiedzialny". Nick czuł się za nią odpowiedzialny.
Chociaż kochali się kilka razy, było to wynikiem pożą
dania, a nie miłości. Niestety, nie udało się jej zawojować
serca Nicka. Ogarnęło ją przygnębienie.
Mimo iż z wyglądu się zmieniła - nie upinała już
włosów w kok, nie nosiła okularów, ubierała się nieco
swobodniej - wewnątrz pozostała tą samą osobą co
dawniej. Nieśmiałą, zakompleksioną i - na skutek nie
przyjemnego doświadczenia z Paulem Andersenem -
dość nieufną wobec mężczyzn. Co jak co, ale na pewno
nie była ani seksbombą, ani femme fatale. Może Nick
- bez względu na to, co mówił - wcale nie jest z nią
szczęśliwy. Może wcale go nie zadowala fizycznie?
Może pragnie jej tylko dlatego, że nie może mieć innej;
że póki trwa ich fikcyjne małżeństwo, chce być jej
wierny.
209
Caroline zrobiło się wstyd. Nie ma za grosz godności!
Gotowa jest zgodzić się na wszystko, przyjąć Nicka na
każdych warunkach, byleby tylko z nią został. Tak bardzo
go kochała, że nic więcej się nie liczyło.
Najgorsze jednak było to, że nie zabezpieczali się
przed ciążą. Po pierwszym razie, podczas pobytu w Klo
nowym Gaju, uprzedziła Nicka, że nie bierze pastylek
antykoncepcyjnych. Więcej do tematu nie wracali. Przy
puszczalnie Nick uznał, że zaczęła coś stosować - jakieś
środki doustne albo mechaniczne. Od czasu do czasu drę
czyły ją wyrzuty sumienia, że oszukuje męża, ale... po
prostu chciała mieć z nim dziecko. Znała Nicka na tyle
dobrze, że wiedziała, iż po rozwodzie nie przestanie ko
chać dziecka i się nim interesować; wciąż będzie świet
nym ojcem. A jej należała się jakaś nagroda, jakaś cząstka
Nicka, którą będzie mogła kochać i która z nią zostanie,
kiedy on odejdzie.
Nagle coś ją tknęło.
- Nick, jak sądzisz, czy Paul mógł mieć coś wspól
nego z dzisiejszym włamaniem? - spytała cicho. - Był
wściekły z powodu naszego małżeństwa. To, że wyrzu
cono go z pracy, jeszcze bardziej musiało go rozsierdzić.
Zapewne domyślił się, że pomysł wyszedł od ciebie.
Przypuszczalnie obwinia cię za swoje niepowodzenia,
uważa za swojego wroga. Może dlatego zaatakował la
boratorium i sejf z recepturą, nad którą tak długo pra
cowałeś?
- Też się nad tym zastanawiałem. Dlatego z samego
rana chcę zatrudnić prywatnego detektywa, żeby spraw
dził poczynania Paula. Dlaczego jeszcze nie śpisz, ma-
210
leńka? - Leniwym ruchem potarł jej ramię. - Byłaś taka
zmęczona.
- I jestem, ale tyle myśli kotłuje mi się w głowie, że
po prostu nie mogę zasnąć.
- Moje biedne maleństwo. Może zrobić ci coś do pi
cia? - zaproponował. - Kubek gorącej czekolady?
- Hm. Chętnie.
- Zaraz wracam.
Zapaliwszy lampkę na stoliku nocnym, wstał z łóżka
i ruszył do kuchni, nieświadom tego, że żona cały czas
mu się przygląda. Miał na sobie jedwabne bokserki w ko
lorze wiśniowym - i nic poza tym.
Odprowadzając go wzrokiem, Caroline podziwiała je
go wysoką, umięśnioną sylwetkę oraz gładką, opaloną
na brąz skórę, wspaniale harmonizującą z gładkim wiś
niowym materiałem.
Minutę później wrócił do sypialni, trzymając w ręku
parujący kubek.
- Ojej, z pianką - powiedziała wzruszona, patrząc na
białą spienioną powierzchnię. - Ostatni raz piłam cze
koladę z bitą śmietaną, kiedy miałam... bo ja wiem, chy
ba pięć lat.
- Czekolada bez bitej śmietany to nie czekolada -
stwierdził z powagą.
- Całkowicie się z tobą zgadzam. Muszę sobie
znaleźć takiego męża jak ty, Nick - oznajmiła lekkim
tonem, upijając łyk gorącego, słodkiego napoju.
- Nie musisz, maleńka. Już go masz - odparł równie
lekkim tonem, ale oczy płonęły mu dziwnym, intensyw
nym blaskiem.
211
W Caroline zapaliła się iskierka nadziei.
Opadły ją dziesiątki nowych myśli. Czy to możliwe?
- zastanawiała się nerwowo. Czy zostanie z nią na za
wsze? Nie odejdzie, kiedy urząd imigracyjny wreszcie
da mu spokój? Za bardzo bała się odtrącenia, aby go
o to spytać. Za bardzo bała się wyśmiania, aby powie
dzieć mu, że go kocha.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Włamanie do budynku, próba zdobycia receptury no
wego kremu oraz podpalenie laboratorium - wszystko to
przekonało Kate, że nie można dłużej zwlekać; trzeba
działać jak najszybciej. Uważała jednak, że wysłanie eki
py naukowców z Fortune Cosmetics do amazońskiej
dżungli tylko niepotrzebnie zwróciłoby uwagę ludzi na
„Marzenie" - uwagę zarówno tych, którzy usiłowali do
prowadzić do deportacji Nicka i do kradzieży dyskietki,
jak również przedstawicieli firm kosmetycznych, z któ
rymi rywalizowała na rynku.
Nie, musi jechać sama. I to dziś. Z dalszej zwłoki nic
sensownego nie wyniknie. W trakcie jej nieobecności
wszystkim będzie musiał zająć się Jake: zarządzaniem
firmą, pilnowaniem interesów, odbudową laboratorium,
natychmiastowym wprowadzeniem dodatkowych środ
ków ostrożności. Nagrała dla syna długi list z dokład
nymi informacjami na temat tego, co powinien robić i na
co zwracać baczną uwagę. Kopię sporządziła dla Ster-
linga. Wierzyła, że we dwóch doskonale sobie z tym
wszystkim poradzą.
Opracowała plan. Kiedy jej gospodyni, pani Brant,
wyraziła zaniepokojenie, Kate wzruszeniem ramion zbyła
jej obawy.
213
- Rzecz jasna, wolałabym, żeby nie było włamania
i pożaru, ale skoro to wszystko miało miejsce, niech po
służy mi teraz za przykrywkę. Zadzwonisz rano do biura
i poinformujesz moją sekretarkę, że nie przyjdę do pracy.
Ani dziś, ani jutro czy pojutrze. Możesz napomknąć, że
jestem osobą w podeszłym wieku - mówiąc to, Kate
skrzywiła się z niesmakiem - i że wczorajsze wydarzenia
mocno mną wstrząsnęły. Dodaj, że spędziłam bezsenną
noc, że muszę odpocząć, dojść do siebie...
- Dobrze, proszę pani, ale... Może przez kilka dni
nikt nie będzie wątpił w prawdziwość moich słów, ale
co potem? Chyba pani nie sądzi, że w ciągu jednego
tygodnia zdoła polecieć do Ameryki Południowej, prze
mierzyć dżunglę, znaleźć roślinę, która zapewne istnieje
tylko w mitach, i wrócić bezpiecznie do domu?
- Oczywiście, że nie! Nie jestem tak naiwna. Potrze
buję jedynie kilku dni wyprzedzenia. Kiedy już dotrę na
miejsce i zorganizuję wyprawę do dżungli, wówczas wy
ślę do biura telegram. Wtedy jednak będzie za późno,
żeby Jake lub Sterling mogli mi w czymkolwiek prze
szkodzić. Zanim kogoś po mnie przyślą, ja już będę w ser
cu dżungli amazońskiej.
- Bardzo mi się to nie podoba - oznajmiła srogim
głosem gospodyni i pokręciła głową. - Nie wiadomo, kto
za tym stoi. Konkurencja? A może to sprawka tego dra
nia, Paula Andersena? Może postanowił się zemścić? Mo
żliwe też, że jakiś psychopata coś sobie ubzdurał. Diabli
wiedzą, kto lub co będzie jego kolejnym celem! Może
właśnie pani? Nie lepiej to zostać w domu i zatrudnić
ochroniarza? Jest pani bogata i sławna. Wprost wyma-
214
rzona kandydatka do porwania. Porywacz mógłby żądać
wysokiego okupu albo ujawnienia pilnie strzeżonej
receptury. W dżungli nie będzie pani miała żadnej
ochrony...
- Tak, moja droga, ale nikt mnie tam nie będzie szu
kał. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. A teraz ru
szajmy na lotnisko. Dzwoniłaś uprzedzić, że przyjeż
dżam? I żeby samolot czekał zatankowany oraz gotowy
do lotu?
- Dzwoniłam - odrzekła gospodyni, ale po jej minie
widać było, że uczyniła to niechętnie.
- Doskonale. A zatem w drogę.
Determinacja malująca się na twarzy Kate uzmysło
wiła pani Brant, że żadne prośby czy groźby nie po
wstrzymają jej pracodawczyni przed samotnym lotem do
Ameryki Południowej. Gospodyni westchnęła ciężko. Po
konując wewnętrzny opór, zadzwoniła na dół po lokaja
i poleciła mu, aby zniósł bagaże do samochodu.
Kilka minut później Kate była w drodze na lotnisko.
- Mówię wam, coś mi w tym wszystkim nie pasuje.
- Dla emfazy Jake Fortune walnął pięścią w mahoniowy
blat stołu w sali konferencyjnej, do której zaprosił Ca-
roline, Nicka oraz Sterlinga Fostera. - Matka nigdy nie
choruje. Owszem, mogła się zdenerwować włamaniem
i pożarem, ale przecież nie położyłaby się do łóżka jak
wystraszona, bezradna staruszka. To nie w jej stylu! Prę
dzej krążyłaby w przebraniu po mieście, usiłując złapać
winowajcę.
- Tato, chociaż trudno nam w to uwierzyć, to jednak
215
babcia skończyła już siedemdziesiąt łat - przypomniała
mu cicho Caroline.
Ale sama też się martwiła. Odkąd sięgała pamięcią,
Kate zawsze zjawiała się w swoim gabinecie na ostatnim
piętrze budynku najpóźniej o ósmej rano.
- Zgadzam się z Jakiem - oznajmił prawnik, marsz
cząc z zatroskaniem czoło. - Nawet gdyby Kate była
ciężko chora, to odebrałaby telefon, wiedząc, że któreś
z nas dzwoni. I nie kazałaby mówić gospodyni, że ni
kogo do niej nie można dopuszczać. Rany boskie, od
śmierci Bena jadaliśmy razem kolację co najmniej trzy
razy w tygodniu. Jestem nie tylko prawnikiem Kate, ale
i jej najlepszym przyjacielem!
Sterling nie posiadał się z wściekłości, że kiedy wczo
raj wieczorem wybrał się z wizytą do Kate, pani Brant
stanowczym tonem oznajmiła, że nie może go wpuścić.
Nawet nie raczyła otworzyć mu drzwi.
- Obawiam się, Caro, że Jake i Sterling mają rację
- powiedział Nick. Poklepał ją po dłoni, wiedząc, jak
bardzo przejmuje się zdrowiem i samopoczuciem starszej
pani. - Tak zwane załamanie nerwowe absolutnie do
Kate nie pasuje. Wydaje mi się, że powinniśmy tam na
tychmiast pojechać i zażądać wyjaśnień. Zagrozić, że nie
ruszymy się z miejsca, dopóki nie uzyskamy odpowiedzi.
- Doskonały pomysł. - Jake pokiwał energicznie gło
wą. - Mogę się założyć, że matka coś knuje. Oby tylko
nie postanowiła wyręczyć policji. - Jęknął cicho. - Bo
to akurat świetnie do niej pasuje. Wyobrażam sobie, jak
przebrana za żebraczkę krąży po Minneapolis, pchając
jakiś wózek ze szmatami, i wdaje się w pogawędki z każ-
216
dym, kto choć trochę wygląda jak donosiciel czy konfi
dent policji.
Prawda okazała się znacznie gorsza. Przekonali się
o tym godzinę później, kiedy całą czwórką przyjechali
pod dom Kate i po długich targach zmusili panią Brant,
aby wpuściła ich do środka.
- Do Ameryki Południowej?! - zawołał przerażony
Sterling, słysząc, dokąd się Kate wybrała.
Opadł na fotel, zupełnie jakby nogi się pod nim ugięły.
- Ależ co pani wygaduje, pani Brant? Mama i dżun
gla amazońska? - Jake nie krył oburzenia ani strachu.
- Na miłość boską, po co by kazała Bucky'emu lecieć
tam firmowym samolotem?
Bucky był jednym z głównych pilotów zatrudnionych
przez Fortune Cosmetics.
- To nie Bucky siedział za sterami, panie Jake. Pani
Kate sama poprowadziła maszynę - przyznała niechętnie
gospodyni, wiedząc, jaką reakcję wywoła ta informacja.
- Proszę mi wierzyć, od początku byłam przeciwna tej
podróży. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby wy
bić pani Kate pomysł z głowy. Ale państwo najlepiej ją
znają i wiedzą, jaka potrafi być uparta. Jak sobie coś po
stanowi, to nie ma na nią siły. Bardzo zdenerwowała się
włamaniem i uznała, że nie ma sensu dłużej czekać na
wyniki kolejnych badań. Bała się, że wysłanie ekipy do
dżungli amazońskiej spowoduje niepotrzebny rozgłos
i że ludzie z branży kosmetycznej przedwcześnie dowie
dzą się o „Marzeniu".
- Dlatego postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce -
stwierdził ponuro Nick. - Odkąd ją znam, Kate co pe-
217
wien czas wyskakuje z jakimś szalonym pomysłem, ale
ten bije wszelkie rekordy! Chryste, tłumaczyłem jej jak
komu dobremu, że nie mamy żadnej pewności, czy kwiat
dziewiczy istnieje naprawdę, czy tylko w legendach. Być
może będzie poszukiwała mitycznej rośliny, której nikt
nigdy nie widział na oczy. A poza wszystkim innym mo
że grozić jej niebezpieczeństwo.
- Dlaczego tak sądzisz, Nick? - spytała Caroline, bla
da z przejęcia.
Dziś rano nie czuła się najlepiej; dostała niespodzie
wanie torsji, zresztą wciąż miała mdłości. Podejrzewała,
że jest to spóźniona reakcja na to, co wydarzyło się przed
kilkoma dniami.
- Pamiętaj, maleńka, że bandycie udało się zwiać. Nic
o nim nie wiemy. Nie wiemy, kto mu zlecił włamanie
do Fortune Cosmetics, komu zależało na mojej deportacji
ani jaki jest ostateczny cel naszego wroga. Myślimy, że
chodzi o wykradzenie receptury kremu, ale możemy się
przecież mylić. Może chodzi akurat o Kate. No i trzeba
pamiętać, że nie wszystkie plemiona południowoamery
kańskie są przyjaźnie nastawione do obcych. Niektóre
do walki z wrogiem używają dmuchawek i łuków, tyle
że strzały pokryte są trującym jadem czy kurarą. Dzie
siątki ludzi wyruszały do dżungli amazońskiej, a potem
słuch po nich ginął. Nasza wyprawa, gdyby miała dojść
do skutku, musiałaby być niezwykle starannie przygoto
wana. Decyzji o takim wyjeździe nie można podejmować
impulsywnie, z dnia na dzień, i liczyć, że wszystko się
jakoś ułoży.
- Ktoś z nas musi tam polecieć. Do Brazylii. Nor-
218
malnym rejsowym samolotem. - Jake Fortune nawet nie
próbował ukryć zdenerwowania. - Najlepiej, żebyś to był
ty, Sterling. Chętnie sam bym się wybrał, ale mama nigdy
by mi nie wybaczyła, gdybym zostawił firmę, zanim
wszystkie środki bezpieczeństwa zostały zamontowane.
- Masz rację, Jake. - Sterling poprosił panią Brant,
aby zadzwoniła na lotnisko i zarezerwowała bilet na naj
bliższy samolot do Rio de Janeiro, po czym, ponownie
kierując wzrok na zatroskane twarze, kontynuował: -
Oczywiście, nie wiem, czy mój wyjazd cokolwiek da,
czy uda mi się trafić na jakikolwiek trop. Kate może być
dosłownie wszędzie...
- To prawda - przyznał z namysłem Nick. - Pani
Brant, dzwoniąc na lotnisko, proszę spytać, czy Kate zo
stawiła jakieś dane o planowanym locie. Jeśli tak, przy
najmniej będziemy wiedzieli, gdzie zamierza wylądować.
- Och tak, to ważne! - powiedziała Caroline, odru
chowo wyciągając rękę w stronę męża i szukając u niego
pocieszenia.
W ciągu ostatnich kilku dni jej miłość do Nicka je
szcze bardziej wzrosła. Stał się równoprawnym człon
kiem rodziny; nawet Jake go w pełni zaakceptował. Pod
czas włamania i pożaru zachował zimną krew; nie tracąc
głowy, wydawał polecenia, dopóki nie przyjechała straż
i policja. Teraz zaś widać było, że szczerze martwi się
o Kate, a jego analiza sytuacji oraz sugestie, jakie czynił,
były rzeczowe i inteligentne. Caroline widziała, że za
równo Jake, jak i Sterling odnoszą się do Nicka z sza
cunkiem i podziwem - tego akurat Paulowi Andersenowi
nigdy nie udało się dokonać.
219
- No dobrze, nic tu po nas. Wracajmy do biura. -
Jake potarł skronie, jakby nabawił się koszmarnego bólu
głowy. - Chyba nie muszę pani mówić, pani Brant, co
sądzę o pani zachowaniu. Wiem, że jest pani niezwykle
lojalna wobec mojej matki, ale w tym wypadku powinna
była pani zapomnieć o lojalności i natychmiast powia
domić mnie, co się dzieje.
- Tak, panie Jake. Chyba faktycznie powinnam była
- przyznała ze skruchą gospodyni. - Jeżeli cokolwiek
stanie się pani Kate, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Ogromne połacie dżungli mieniącej się setkami od
cieni zieleni przecinała potężna, błotnista rzeka - Ama
zonka. Co za wspaniały, zapierający dech w piersi widok,
pomyślała Kate, patrząc przez okna firmowego samolotu.
Podróż nie była męcząca; zresztą Kate starała się zbyt
nio nie forsować. Podzieliła trasę na kilka mniejszych
odcinków, tak by po drodze móc chwilę odpocząć, roz
prostować kości. Tłumaczyła sobie, że tak jest rozsądniej;
w głębi duszy wciąż nie chciała przyznać racji swojej
gospodyni, która próbowała ją powstrzymać.
Tak czy owak, była już prawie na miejscu i tylko to
się liczyło. Za godzinę czy dwie wyląduje na lotnisku
w Rio de Janeiro i natychmiast przystąpi do organizo
wania ekspedycji w głąb dżungli. Kiedy wszystko będzie
zapięte na ostatni guzik, wyśle telegram do Jake'a i Ster-
linga.
Była tak podniecona swą misją - tym, że gdy znajdzie
brakujący składnik, krem odmładzający „Marzenie" wre
szcie stanie się rzeczywistością - że zamiast lecieć
220
w stronę miasta, postanowiła zboczyć z trasy i zrobić
kółko nad słynnym lasem tropikalnym.
Nie przyszło jej do głowy, by rano, przed wyrusze-
niem w drogę, dokładnie sprawdzić wnętrze samolotu.
Nie wiedziała więc, że w nocy na pokład wśliznął się
porywacz i skrył się w tylnej części maszyny. Nie za
uważyła też, jak wyszedł z ukrycia i ruszył w stronę ka
biny pilota.
Zanim zorientowała się, co się dzieje, mężczyzna
bezceremonialnie przytknął jej do skroni lufę pistoletu.
- Słuchaj uważnie, ty stara raszplo - powiedział szor
stkim, zimnym głosem, który przejął ją dreszczem. - Bo
to, czy będziesz żyła, zależy od tego, czy wykonasz moje
polecenia. Rozumiemy się?
Przełykając z trudem ślinę, Kate w milczeniu skinęła
głową. Starała się nie okazywać strachu. Podejrzewała,
że musi to być ten sam człowiek, który włamał się do
gmachu Fortune Cosmetics, podpalił laboratorium i pró
bował ukraść recepturę. Jakim cudem dostał się na pokład
samolotu? Tego nie wiedziała, wiedziała natomiast jedno:
że nie pójdzie mu z nią łatwo. Może jest staruszką, ale
jeszcze nie leży w grobie! Pomyślała sobie, iż wiek może
działać na jej korzyść, albowiem bandyta będzie prze
konany, że ma do czynienia ze słabą, kruchą, bezradną
istotą.
Ha! Czeka go niespodzianka!
- W porządku. A teraz rozejrzyj się dokładnie i po
szukaj miejsca, gdzie mogłabyś bezpiecznie wylądować
- poinstruował.
- Bezpiecznie wylądować? A gdzie ja tu znajdę od-
221
powiedni pas? - spytała ostro Kate. - Sam widzisz, że
prawie wcale nie ma wolnej przestrzeni, a już na pewno
nie tyle, żeby można było sprowadzić na dół mały, bo
mały, ale jednak odrzutowiec. Nie lecimy awionetką, jak
się zapewne domyślasz.
Porywacz dźgnął ją ostrzegawczo lufą.
- Nigdy nie lubiłem rudych, więc nie wymądrzaj się,
babciu, bo ci łeb odstrzelę! - ryknął. - A teraz ląduj, do
jasnej cholery!
- Dobrze - oznajmiła chłodno Kate. - Na prawo wi
dać spalony las. Myślę, że tubylcy ścinali i palili drzewa,
żeby puścić tędy drogę. Spróbuję. Ale lojalnie uprze
dzam: możemy się rozbić. Ta maszyna różni się od gra
tów, którymi szmugluje się tu narkotyki, a ja nie jestem
jednym z tych śmiałków, którzy potrafią lądować w każ
dych warunkach.
- Ląduj, raszplo! - rozkazał gniewnie.
Kate skupiła się na przyrządach; samolot zaczął scho
dzić w dół. Cały czas intensywnie analizowała sytuację,
w jakiej się znalazła. Nie ulegało wątpliwości, że pory
wacz nie potrafi prowadzić samolotu. Gdyby potrafił, nie
byłaby mu do niczego potrzebna. Czy będzie jej potrze
bował, kiedy wylądują? Co dalej zamierzał?
Wyobraziła sobie różne okropne scenariusze. W naj
gorszym ze wszystkich ujrzała siebie, otępiałą od narko
tyków, bezradną, oczekującą śmierci jak wybawienia.
Uznała, że woli zginąć, niż dać się otępić i zniewolić.
Kiedy koła samolotu niemal stykały się z ziemią, Kate
obróciła się gwałtownie, wytrąciła porywaczowi z ręki
broń i poderwała się z fotela, usiłując minąć bandytę.
222
Koła uderzyły w nierówny grunt, a właściwie wąski, leś
ny trakt. Samolot zachybotał, skrzydła zaczęły się gwał
townie kołysać, silnik warczeć złowrogo. Kate wiedziała,
że nie zatrzyma maszyny, że teraz wszystko jest już poza
jej kontrolą.
Pistolet upadł na podłogę i podczas kolejnego wstrzą
su przesunął się na koniec pokładu. Kate i porywaczem
również zarzuciło i też znaleźli się z tyłu pokładu. Ale
mężczyzna był młodszy i silniejszy. Przytrzymawszy się
oparcia fotela, chwycił pistolet i podciągnął się na nogi.
Po chwili wycelował.
Kate wiedziała, że to koniec, że lada moment ją za
strzeli. Była to ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy,
zanim - pod wpływem serii kolejnych wstrząsów - huk
nęła ciałem w drzwi. Siła uderzenia była tak potężna, że
drzwi się otworzyły, a ona wyleciała na zewnątrz.
Przez moment toczyła się po ziemi, czując koszmarne
rwanie w biodrze; myślała, że zwariuje z bólu. A potem
nagle oślepił ją potężny blask: jedno skrzydło samolotu za
haczyło o ścianę drzew i odpadło od kadłuba. Maszyna
uderzyła nosem w ziemię, po czym nastąpił ogłuszający
wybuch: Kate zobaczyła ścianę ognia oraz lecące na wszy
stkie strony metalowe części. Wtem coś ją rąbnęło w głowę.
Nie wiedziała co, bo pogrążyła się w mrocznej otchłani.
Tubylcy, którzy widzieli katastrofę i znaleźli ciało nie
przytomnej kobiety, byli przyjaźnie nastawieni do obcych
oraz mieli w swoim gronie kilku doskonałych znachorów.
Ułożywszy kobietę na prowizorycznych noszach, zabrali
ją do swojej wioski leżącej w sercu amazońskiej dżungli.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Byli u siebie w domu nad jeziorem.
- Caroline, kochanie, co ci jest? - spytał z zatroska
niem Nick, słysząc, jak żona najpierw wydaje z siebie
okrzyk pełen żalu i niedowierzania, a potem wybucha
płaczem.
Wbiegł do kuchni. Caroline drżącą ręką odłożyła słu
chawkę na widełki. Łzy płynęły jej strumieniem po twa
rzy. Prawie nic nie widząc, przysunęła się do męża, w je
go objęciach szukając pocieszenia.
- Boże, Nick! - Ledwo mogła mówić, tak bardzo łka
ła. - Babcia... babcia nie żyje!
- Nie wierzę! To niemożliwe! Jesteś pewna, Caro?
- Tak. Rozmawiałam z tatą. Przed chwilą Sterling
dzwonił z Ameryki Południowej. Znaleziono samolot.
Babcia musiała mieć jakieś kłopoty z silnikiem, bo pró
bowała wylądować w dżungli. Nick, ona... Samolot się
rozbił i stanął w płomieniach! Pośród szczątków znale
ziono ciało, właściwie zwęglone resztki. Sterling twierdzi,
że nie sposób dokonać identyfikacji zwłok. Boże, Nick!
- Cicho, maleńka. Cicho, najdroższa. Wiem, jak bar
dzo kochałaś Kate. Tak strasznie mi przykro... Chodź,
zaprowadzę cię na górę, położę do łóżka, a potem przy
rządzę ci jakiegoś drinka.
224
Otumaniona, ruszyła w stronę schodów. Ponieważ łzy
lały się jej ciurkiem i nie widziała, dokąd idzie, potknęła
się i omal nie upadła. Niewiele się zastanawiając, Nick
wziął ją na ręce i wniósł po schodach do swojej sypialni.
Tam położył ją na łóżku, zaciągnął zasłony, żeby słońca
które coraz mocniej przygrzewało, nie raziło jej w oczy,
następnie wszedł do łazienki, zmoczył w zimnej wodzie
ręcznik i położył go Caroline na czole. Potem z barku
na kółkach, stojącego w rogu pokoju, wziął butelkę bran
dy, napełnił kieliszek i podał go żonie, nalegając, by wy
piła wszystko do dna. Następnie położył się obok niej
na łóżku, objął ją i gładził delikatnie po włosach, aż wre
szcie zasnęła.
Marszcząc z namysłem brwi, obserwował pogrążoną
we śnie żonę. Od czasu włamania do laboratorium nie
najlepiej się czuła. Chociaż sama nic mu o tym nie mó
wiła, podejrzewał, że musi być w ciąży. Że zawiodła ją
metoda antykoncepcji, którą dla siebie wybrała, a o ciąży
nie wspominała z dwóch powodów: albo nie chciała mieć
jego dziecka, albo postanowiła, że wkrótce go opuści.
On jednak nie zamierzał na to pozwolić. Jeśli prośby nie
poskutkują, gotów był związać żonę i przez dziewięć
miesięcy nie spuszczać jej z oczu.
Potem zaczął rozmyślać o Kate Fortune. Nie wierzył,
że starsza pani nie żyje, że jakimś cudem nie udało się
jej przechytrzyć śmierci. Może dlatego, że zawsze była
tak pełna życia, wydawała się niezniszczalna, wieczna.
Przypuszczalnie jednak nie było powodu sądzić, aby zna
lezione w pobliżu spalone ciało należało do kogoś inne
go, skoro w samolocie nikogo poza nią nie było. Zastą-
225
nawiał się, co doprowadziło do katastrofy: błąd pilota
czy niespodziewana awaria, a jeśli awaria, to czy przy
padkiem nie powstała na skutek sabotażu. Podejrzewał,
że te same pytania zadaje sobie Sterling i na pewno nie
powróci do domu, dopóki wszystkiego dokładnie nie
sprawdzi.
Zadumał się. Nie, nie mógł w żaden sposób pomóc
Sterlingowi. Jedyne, co mógł zrobić, to dbać o bezpie
czeństwo Caroline. Wiedział, że zabije każdego, kto tylko
spróbuje skrzywdzić ją lub dziecko.
Caroline miała wrażenie, że od początku nowego roku
wszystko się sprzysięgło przeciwko jej rodzinie, poczy
nając od groźby deportacji Nicka, co by się oczywiście
wiązało z koniecznością przerwania badań nad „Marze
niem", a kończąc na tragicznej śmierci Kate. Jakby tego
było mało, przyszedł list nakazujący jej i Nickowi zgło
szenie się do miejscowego urzędu imigracyjnego, ażeby
odpowiednio przeszkoleni urzędnicy mogli przeprowa
dzić z nimi jeszcze jeden wywiad i ustalić, czy ich mał
żeństwo na pewno nie jest fikcyjne.
- Co zrobimy, Nick? - spytała, kiedy przeczytał jej
treść listu.
- Nic, maleńka - odparł spokojnie. - W wyznaczonym
terminie udamy się na rozmowę. Gdybym chciał się ukry
wać przed urzędem imigracyjnym, nigdy nie dostałbym
amerykańskiego obywatelstwa. Ale nie martw się. Nie udo
wodnią nam, że ich oszukujemy. Jest tylko jeden mały prob
lem. Skoro wciąż nam się przypatrują, to znaczy, że w naj
bliższym czasie rozwód absolutnie nie wchodzi w grę.
226
Nie tylko w najbliższym, ale w ogóle! - dodał w my
ślach, ale nie powiedział tego na głos.
- No tak... - Caroline przygryzła wargę; zrobiło się
jej smutno na myśl, że Nick nie może doczekać się końca
małżeństwa. - Wiem, jakie to dla ciebie irytujące... i jak
bardzo chcesz odzyskać wolność.
- Zapewne ty również - odparł nieco urażonym to
nem.
Był zły, że tak niewiele dla niej znaczy. Mimo że dzie
liła jego łoże i spodziewała się jego dziecka, cały czas
buntowała się przeciwko ich związkowi.
- Oboje wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Wiedzie
liśmy, że nasze małżeństwo potrwa parę miesięcy, może
rok czy dwa, ale nie dłużej - stwierdziła sucho, po czym
odwróciła się, żeby nie dojrzał łez w jej oczach.
- To prawda - przyznał.
Nagle zorientował się, że mówi do ściany. Caroline
wybiegła z kuchni. Słyszał na schodach tupot jej nóg.
Zdecydowanym krokiem ruszył za nią na górę. Wszedł
do sypialni, okazało się jednak, że Caroline zamknęła się
w łazience i odkręciła wodę. Żeby nie słyszeć mojego
pukania, pomyślał. Nie przyszło mu do głowy, że szum
wody miał zagłuszyć szloch.
Był zrozpaczony; pragnął uratować małżeństwo i re
sztę życia spędzić z ukochaną kobietą. Rozejrzał się po
pokoju, który wybrała na swoją sypialnię. W tym tkwi
cały szkopuł, uznał z wściekłością. Nie zastanawiając się,
otworzył szafę i zaczął wyciągać ze środka ubrania.
Kiedy parę minut później Caroline wyłoniła się z ła
zienki, zastała w pokoju nieludzki bałagan: puste szafy,
227
powyciągane szuflady komody, ubranie rozrzucone na
łóżku, po podłodze...
- Na miłość boską, Nick, co robisz? - zdumiała się.
- Nie możesz tu zostać - oznajmił, zgarniając kolejny
stos ubrań. - A jeśli panowie z imigracyjnego postano
wią złożyć nam niespodziewaną wizytę? Jeżeli zobaczą,
że mamy oddzielne sypialnie, na pewno nie uwierzą
w żadne nasze zapewnienia. Chcesz tego?
- No nie. Oczywiście, że nie.
Serce mocniej jej zabiło. Czy to znaczy, że odtąd każ
dej nocy mają spać w jednym łożu? Czy tylko to, że
ubranie ma wisieć we wspólnej szafie?
Odpowiedź poznała wieczorem, kiedy weszli na górę,
by udać się na spoczynek. Skręciwszy w stronę swojego
dawnego pokoju, nagle poczuła, jak Nick chwyta ją za
rękę i ciągnie do siebie.
- Dokąd to, moja miła? - spytał.
- Do... do łóżka - wyjąkała nerwowo, wystraszona,
ale i podniecona wyrazem zdecydowania malującym się
na przystojnej, opalonej twarzy męża.
- Zgadza się, do łóżka. Ale nie do tamtego, maleńka.
Odtąd mamy wspólne - oznajmił łagodnie, ale w jego
tonie wyczuwało się siłę i nieugiętość. Nie zamierzał to
lerować najmniejszego sprzeciwu.
Raptem, jakby obawiając się, że Caroline zacznie się
z nim kłócić i protestować, wziął ją na ręce i ruszył do
pokoju, który od dzisiejszego wieczoru miał być ich sy
pialnią małżeńską.
Z bijącym sercem objęła go za szyję. Czuła się jak
branka porwana przez bezwzględnego kozaka, który za
228
moment zerwie z niej szaty i da upust swej żądzy. Za
mknęła oczy, przerażona, a zarazem podniecona. Sre
brzyste promienie księżyca wpadające przez nie zasło
nięte okno rozpraszały panujący w pokoju mrok.
Nick rzucił ją na łóżko, po czym zamknął drzwi. Na
klucz.
- Rozbierz się, Caro - rozkazał cicho, rozpinając gu
ziki koszuli.
Drżącymi rękami, bez słowa, wykonała polecenie, po
czym podniosła kołdrę i wsunęła się do łóżka. Serce ło
motało jej tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi.
Chwyciła brzeg kołdry i zamierzała zakryć się, ale Nick
ją uprzedził; wyciągnął się obok, nagi jak go Pan Bóg
stworzył.
- Nie przykrywaj się, maleńka. Chcę na ciebie pa
trzeć, kiedy się kochamy - szepnął, zbliżając wargi do
jej ust.
Nie tylko pragnęła go i potrzebowała, ale i kochała
z całego serca. Ponieważ nie umiała wyrazić tego sło
wami, postanowiła, że w jakiś inny sposób musi prze
konać go o swojej miłości. Zrobić coś, aby odgadł
prawdę.
Nie wiedziała, że takie same myśli krążą po głowie
jej męża. Całował i pieścił ją z taką pasją, jakby doty
kiem usiłował powiedzieć to, czego nie potrafił słowami.
- Masz taką delikatną skórę, taką gładką, miękką.
Uwielbiam ją - szeptał. - Jesteś moja, Caro. Tylko moja.
Wiesz o tym, prawda, maleńka?
- Tak, Nick, wiem... - odparła uradowana.
Całował jej szyję, piersi, biodra. Ona nie pozostawała
229
mu dłużna. Jego spocone ciało pachniało piżmem i dy
mem papierosowym.
- Nick, błagam... -jęczała, prężąc się.
- Nie błagaj, maleńka - szepnął jej do ucha - tylko
bierz, co chcesz.
Tak też zrobiła. Zaskoczona własną odwagą, ale nie
mogąc dłużej nad sobą zapanować, odwróciła Nicka na
wznak i usiadła na nim. W jego oczach dojrzała triumf.
Zaczął poruszać biodrami, najpierw wolno, potem coraz
szybciej, jakby znał jej rytm i wiedział, co sprawi jej
największą przyjemność. Wkrótce zalała ich cudowna fa
la rozkoszy.
Przez kilka minut leżeli przytuleni, ciesząc się
swoją bliskością, ciepłem, dotykiem. Wreszcie, jedną
ręką gładząc Caroline po włosach, drugą sięgnął po
leżącą na stoliku nocnym paczkę papierosów. Zaciągnął
się głęboko, po czym wypuścił w powietrze chmurę
dymu.
- Żałujesz, że zarządziłem przeprowadzkę? - spytał,
ciekaw, o czym Caroline myśli.
- Nie, kochanie - odparła tak cicho, że ledwo ją usły
szał.
Wstąpiła w niego nadzieja.
- Czy... czy naprawdę chcesz, żebym każdej nocy
spała tu z tobą?
- Naprawdę.
Myślał, że zacznie protestować, lecz nic takiego nie
zrobiła. Ani teraz, ani pięć minut później, kiedy zgasił
papierosa i ponownie obrócił się w jej stronę.
230
Co za ironia losu, pomyślała. Termin spotkania
w urzędzie imigracyjnym wyznaczono im na pierwszego
kwietnia. Na prima aprilis, kiedy bezkarnie można kła
mać, ale oczywiście nie podczas rozmowy z urzędnikiem
państwowym.
Była zła na siebie, że nie umiała zapanować nad uczu
ciem i nad żądzą. Kochała Nicka i jeśli nawet wcześniej,
podczas podróży ślubnej, nie zaszła w ciążę, stało się to
później, w trakcie którejś z kolejnych nocy, o czym po
informował ją dziś rano test ciążowy. Nie żałowała tego;
przeciwnie, z całego serca pragnęła mieć dziecko. Żało
wała jedynie, że mimo wspólnej sypialni, mimo pieszczot
i pocałunków, którymi tak hojnie ją obdzielał, Nick je
szcze ani razu nie wyznał jej miłości.
Zamyślona, skupiona na własnych przeżyciach i roz
terkach, zdawała się nie widzieć pełnych podziwu spoj
rzeń, jakimi obrzucali ją pracownicy urzędu imigracyj-
nego, kiedy wraz z Nickiem szła na spotkanie. Nie umk
nęły one jednak uwadze Nicka; mierzył ostrzegawczym
wzrokiem każdego faceta, który popatrzył w jej stronę,
jakby chciał powiedzieć: Ta piękna kobieta należy do
mnie!
Widocznie uznano, że pan Howard i jego pomocnik,
pan Sheffield, nie najlepiej się spisali, a ponadto że oka
zali się zbyt łatwowierni, bo tym razem do sprawy do
ktora Valkova przydzielono kogoś bardziej doświadczo
nego i na znacznie wyższym stanowisku.
Pani Penworthy była postawną, groźnie wyglądającą ko
bietą o stalowoszarych włosach, szarych oczach i dwuog-
niskowych okularach na nosie. Sprawiała wrażenie osoby
231
dokładnej, drobiazgowej, której nie sposób zwieść czy
oszukać.
Kiedy Caroline z Nickiem weszli do jej gabinetu, po
wiodła po nich wzrokiem, po czym wyniosłym tonem,
który równie dobrze pasowałby do Kate Fortune, poleciła
im, aby łaskawie usiedli. Tak też uczynili - Nick z butną
miną, Caroline z miną zakłopotaną.
Pani Penworthy otworzyła leżącą na biurku grubą te
kturową teczkę i zerknęła na pierwszą stronę.
- Nie chcę tracić czasu, zadając te same pytania, jakie
wcześniej zadawali wam panowie Howard i Sheffield -
oznajmiła chłodno. - Obaj stwierdzili, że nie mają za
strzeżeń do autentyczności waszego małżeństwa. Jednak
że zaprosiliśmy państwa na rozmowę, ponieważ od czasu
wizyty naszych pracowników w Fortune Cosmetics do
tarły do nas nowe informacje, że pobrali się państwo wy
łącznie w jednym celu: żeby zapobiec deportacji doktora
Valkova do Rosji. Podobno pana obecność w Stanach ma
dla firmy tak kolosalne znaczenie, że zapłacono panu za
zawarcie związku małżeńskiego z wnuczką właścicielki.
Czy to prawda, doktorze Valkov?
- Nieprawda - skłamał Nick bez zająknienia.
- W takim razie może pan uprzejmie wyjaśni, dla
czego w dniu ślubu pański teść, pan Jacob Fortune, prze
kazał na pańskie konto sumę pół miliona dolarów, co
odkryliśmy niedawno.
- Skoro odkryliście, że otrzymałem pół miliona, powin
niście byli również odkryć, że całą tę sumę wpłaciłem na
fundusz powierniczy dla dzieci, jakie żona i ja planujemy
mieć w przyszłości - rzekł beznamiętnym tonem Nick.
232
Słysząc to, Caroline otworzyła szeroko oczy. A więc
Nick nie zatrzymał pieniędzy dla siebie? Nie wziął nic
za to, że się z nią ożenił? Nagle w pełni uświadomiła
sobie sens jego słów. Utworzył fundusz powierniczy dla
ich dzieci! Dla dzieci zrodzonych z tego związku! A za
tem. ..
Pani Penworthy przyglądała się jej uważnie, niemal
przeszywając ją na wylot.
- Sprawia pani wrażenie zaskoczonej, pani Valkov -
stwierdziła sucho.
- Bo... bo trochę faktycznie jestem - przyznała Ca
roline. - Nie zdawałam sobie sprawy z hojności mojego
ojca. Widzi pani, mój mąż zajmuje się naszymi finansami
i...
- Proszę pani - wtrącił Nick, pochylając się do przo
du. - Nie bawmy się w kotka i myszkę. Te wszystkie
raporty i informacje, które państwo otrzymali, zostały
przesłane przez jakąś konkurencyjną firmę kosmetyczną
dążącą do zniszczenia Fortune Cosmetics. Zapewne sły
szała pani, że babka mojej żony, pani Kate Fortune, zgi
nęła w katastrofie lotniczej na terenie Ameryki Południo
wej? Otóż sądzę, że nie był to wypadek, lecz sabotaż.
Przypuszczam, że już niedługo śledztwo potwierdzi moje
podejrzenia. A Caroline i ja jesteśmy oficjalnie poślubie
ni i niech mi wolno będzie dodać, że bardzo ze sobą
szczęśliwi.
- Naprawdę, pani Penworthy! - zawołała Caroline,
widząc niewzruszoną minę urzędniczki. - Ja... ja bardzo
kocham mojego męża! Słowo honoru! I jestem w ciąży!
Będziemy mieli dziecko!
233
Nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Działała pod
wpływem strachu i przerażenia. Dopiero po chwili,
uświadomiwszy sobie, co zrobiła, oblała się rumieńcem.
Przygryzła wargi, bojąc się spojrzeć na Nicka.
Ku jej zdziwieniu i radości, ujął ją za rękę.
- A ja kocham moją żonę. I tak bardzo cieszę się z po
wodu dziecka, które za kilka miesięcy przyjdzie na świat,
że chyba wszystkim facetom w mieście podaruję po cy
garze! Jeśli urodzi się dziewczynka, nazwiemy ją Ka-
therine Fortune Valkov...
- A jeśli chłopiec? - spytała pani Penworthy, spoglą
dając na Caroline.
- Wtedy Aleksander. Sasza. Na cześć ojca Nicka.
Po raz pierwszy, odkąd zasiedli naprzeciw jej biurka,
wyraz twarzy pani Penworthy złagodniał.
- No cóż, chyba nie muszę zadawać państwu więcej
pytań. Tylko ślepiec mógłby twierdzić, że się nie kocha
cie. W imieniu Urzędu Imigracji i Naturalizacji bardzo
państwa przepraszam za to, że was nękaliśmy. Przeko
naliście mnie, że tworzycie prawdziwe, kochające się
małżeństwo, a także, że za wszystkimi waszymi kłopo
tami stoi nieuczciwa konkurencja. Nie będziemy państwa
więcej niepokoić.
Po wyjściu z budynku Nick pomógł Caroline wsiąść
do samochodu, po czym obszedł auto i zająwszy miejsce
za kierownicą, wsunął kluczyk do stacyjki. Zamiast go
jednak przekręcić, odwrócił się twarzą do żony. W jego
ciemnych oczach płonął promyk nadziei.
- Caro, czy tam w środku powiedziałaś prawdę? Ko
chasz mnie?
234
- Tak, Nick - odparła cicho. - Kocham cię. I prawdą
jest też, że będziemy mieli dziecko.
- Wiem, maleńka. Jeszcze dziś rano nie byłem pe
wien, ale nawet gdybym nie pracował w laboratorium
chemicznym, umiałbym odczytać wyniki testu ciążowe
go. Wrzuciłaś test do kosza na śmieci, a ja z ciekawości
sobie zerknąłem. Cieszę się, Caro. - Delikatnie pogładził
ją po brzuchu. - I mam nadzieję, że to będzie pierwsze
z wielu naszych dzieci. Bo nie pozwolę ci się ze mną
rozwieść. Za bardzo cię kocham, maleńka.
- Och, Nick...
Pocałował ją gorąco, a potem przez chwilę siedzieli
milcząc w samochodzie, przytuleni i szczęśliwi.
- To co, pani Valkov? - spytał z uśmiechem, prze
rywając w końcu milczenie. - Czy mogę zatrzymać po
sadę pani męża? Na dobre i na złe, w zdrowiu i w cho
robie...?
Popatrzyła na niego z miłością w oczach.
- Tak, panie doktorze. Dopóki śmierć nas nie roz
łączy!
koniec
jan+cor