Adrianna Gozdecka
Zabójstwo
w nowej
dzielnicy
WYDAWNICTWO
MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Okładk
ę
projektował
MARIAN JANKOWSKI
Redaktor
WANDA STEFANOWSKA
Redaktor techniczny
MARIAN NAPlERZYNSKI
Copyright by
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej.
Warszawa, 1976
R O Z D Z I A Ł
I
Dziewczyna, która wysiadła z taksówki przy Klonowej
osiemnaście, była bardzo zgrabna. Zauważył to nawet
człowiek siedzący w samochodzie zaparkowanym po dru-
giej stronie, ulicy, chociaż dotychczas jego uwaga skon-
centrowana była wyłącznie na narożnym oknie trzeciego
piętra, na oknie przysłoniętym rzadko tkaną, bladożółtą
firanką.
Dziewczyna odprawiła taksówkę i szła w kierunku
bramy. Miała na sobie lekką, białą suknię, prostą i przez to
elegancką, beżowe pantofle z delikatnej, zamszowej skóry,
torebkę, cieniutką apaszkę i rękawiczki, które trzymała w
ręku. Wszystko w tym samym odcieniu. Ale najbardziej
zwracały uwagę jej włosy. Średniej długości, lecz gęste, o
autentycznym odcieniu starego złota, połyskliwe, luźno
spięte nad karkiem. Mężczyzna w samochodzie zareje-
strował te szczegóły dość obojętnie, ale nie na tyle, by nie
zrobić użytku ze spoczywającego dotąd na kolanach
5
miniaturowego aparatu fotograficznego, i znów przeniósł
wzrok na interesujący go budynek, a właściwie na okna
mieszkania na trzecim piętrze.
Był spokojny. Nie palił nerwowo papierosów, nie czy-
tał gazety, nie naprawiał i nie dokręcał obluzowanych
ś
rubek w samochodzie, nawet ani razu nie spojrzał na
ręczny zegarek, opatrzony piękną, prawdopodobnie złotą
bransoletą. Siedział i czekał. I nie dziwiło to nikogo, gdyż
przechodnie krzyżujących się o kilkanaście metrów dalej
osiedlowych uliczek mijali go obojętnie, spiesząc się do
swych nowych domów.
Popołudnie skwarnego dnia ustępowało przedwieczor-
nej szarówce, kiedy zerwał się wiatr. Zatańczył kurzem i
piaskiem, zwiastując upragnioną zmianę pogody. Niebo
pociemniało. Z krzykiem zerwały się ptaki, zaczęły trza-
skać zamykane okna. Zbliżała się burza.
Nagle w narożnym pokoju na trzecim piętrze rozbłysło
ś
wiatło. Firanka zafalowała, jakiś podłużny, czarny
przedmiot odbił się od parapetu i zniknął w głębi. Patrzył
uważnie w jaśniejący prostokąt, ale już nic więcej nie do-
strzegł. Przez kilka następnych minut nic się nie działo, nie
licząc burzy, która nadchodziła z groźnym pomrukiwa-
niem odległych jeszcze grzmotów. Na dworze zrobiło się
ciemno, spadły też pierwsze krople dżdżu i należało zapa-
lić światła. Poczekał z tym trochę i okazało się, że miał
rację.
Poprzez szarą ścianę wzmagającej się ulewy zamaja-
czyła widziana niedawno sylwetka. Dziewczyna biegła w
popłochu, potykając się co kilka kroków na swych
6
wysokich obcasach. Osiągnęła krawężnik, dostrzegła sa-
mochód, przez chwilę wyraźnie się wahała, potem zaczęła
biec na oślep, widocznie bez zastanowienia, bo w kierunku
przeciwnym do linii autobusowej. Wyglądała żałośnie i,
chociaż trudno mu było dostrzec jej twarz, domyślał się, że
maluje się na niej przerażenie.
Następnie już tylko dla zasady poczekał, kiedy zniknie
w bramie biegnący w jej kierunku człowiek. Przekręcił
kluczyk w stacyjce i właśnie w tym momencie światło w
oknie na trzecim piętrze zgasło. Włączył reflektory, ale
teraz nie miało to większego znaczenia, gdyż deszcz prze-
słaniał prawie wszystko i nawet on z trudem dostrzegł
tego, na kogo czekał.
Wysoki, szczupły mężczyzna, w obcisłych, najpewniej
dżinsowych spodniach, opuścił bramę i poszedł szybkim
krokiem w stronę linii tramwajowej.
Po chwili Volkswagen ruszył naprzód.
Klamka powoli opadła w dół. Rozległ się cichy trzask
otwieranych drzwi. Zza uchylonego ich skrzydła wychyliła
się jasna, przesadnie ufryzowana głowa. Kobieta stąpała
na palcach. Jej luźna suknia z długimi, kloszowymi ręka-
wami krępowała swobodę ruchów. Zajrzała do pokoju i
nagle cofnęła się instynktownie, zasłaniając twarz rękami.
Poczuła ostry ból i wtuliła głowę w ramiona. Potem
ostrożnie rozluźniła palce, i usiłowała zbadać sytuację.
Czarny, puszysty, z jarzącymi się ślepiami, kot przyjął
7
postawę zaczepną i siedział zjeżony, gotując się do po-
nownego ataku.
Z lewej ręki kobiety sączyła się wąska strużka krwi.
Wzdrygnęła się. Nie była lękliwa, lecz widok krwi zawsze
przyprawiał ją o mdłości. Pogroziła zwierzęciu okaleczoną
ręką. Kot wykręcił się lekceważąco tyłem, pofalował ogo-
nem i majestatycznie przeszedł w kierunku pokaźnych
rozmiarów telewizora, wskoczył nań i czujnie obserwował
każdy jej ruch.
Ruszyła w stronę przeciwległej ściany, ale kot znów
zjeżył się i zaczął groźnie pomrukiwać. W końcu dała za
wygraną i opuściła pokój.
Przez cienką firankę w kuchni, podobnie jak i w poko-
ju, przenikało popielate światło zamierającego dnia. Ule-
wa, która rozpętała się jakiś czas temu, wyraźnie traciła na
sile: Teraz tylko niczego nie dotykać ‒ pomyślała przy-
tomnie. To jej przypominało klamkę u drzwi do łazienki,
która przez krótki okres stanowiła zbawcze schronienie.
Wyszarpnęła nerwowo chusteczkę z torebki i gorliwie
przetarła połyskujący metal. W powietrzu uniósł się inten-
sywny zapach francuskich perfum Coty'ego. To błąd ‒
skonstatowała cokolwiek za późno.
Rozległ się nagle przeraźliwy dźwięk dzwonka. Kobie-
ta zamarła w bezruchu, wstrzymała oddech. Z pokoju do-
biegł łoskot, a potem brzęk jakiegoś spadającego przed-
miotu. Znów to kocie półdiable!
Dzwonek u drzwi brzęczał złowieszczo. Kobieta opa-
nowała się całą siłą woli. Jej odporność psychiczna była
8
dziś wystawiana na wyjątkowo ciężką próbę.
‒
Panie Julianie ‒ zagdakał babski głos z łatwo wy-
czuwalnym akcentem melodyjnego języka starego Tar-
gówka. ‒ To ja, Marianna. No, niechże pan otworzy! Prze-
cież widziałam światło w oknie. Skaranie boskie z tym
dziwakiem ‒ posapywała. ‒ Może zasnął? No to co? ‒
Szarpnęła za klamkę, lecz bezskutecznie. ‒ Otworzy pan
czy nie? Ja chciałam tylko powiedzieć, że mi się gdzieś
klucz zapodział i żeby mi pan swój zostawił rano, bo ina-
czej będzie w domu bałagan... A jak pan da ten klucz, to ja
sobie każę odcisnąć drugi, tylko niech mi pan go przynie-
sie przed dziewiątą rano, bo od dziesiątej robimy z córką
pranie na Żoliborzu i zleci do wieczora. Ona się specjalnie
z pracy zwolniła na ten dzień... ‒ ciągnęła swój monolog
nie zrażona brakiem jakiejkolwiek reakcji. ‒ No to jak
będzie? ‒ sapnęła zachęcająco, postała chwilę i wyraźnie
było słychać, jak ruszyła z powrotem.
Kobieta odczekała jakiś czas, potem poprzez jedwabny
szal, osłaniający jej ramiona, ujęła pokrętło yalowskiego
zamka, przekręciła je, cichutko otworzyła drzwi i opuściła
mieszkanie.
Na klatce schodowej nie spotkała nikogo, nikt też nie
zwrócił na nią uwagi na ulicy przed domem. Tak się jej
przynajmniej wydawało. Deszcz ustał zupełnie, pozostał
po nim tylko mokry, śliski asfalt. Ochłodziło się i jedwab-
ny szal okazał się przydatny.
Doszła do skrzyżowania i tam czekała ją miła niespo-
dzianka. Z lewej strony nadjeżdżała wolna taksówka.
9
Zamachała ręką, ale kierowca zobaczył już z daleka poten-
cjalnego pasażera i zatrzymał się przy krawężniku. Wsia-
dła i z ulgą opadła na wygodne, przykryte kraciastym ko-
cem tylne siedzenie.
‒
No to gdzie mam właściwie jechać? ‒ niecierpliwił
się taksiarz.
Podała swój prywatny adres i w tym samym momencie
uświadomiła sobie, że popełniła błąd. Ale była, bardzo
wyczerpana i odsunęła na razie niepokojące myśli o kon-
sekwencjach. Pragnęła odpoczynku.
Po drodze kierowca co jakiś czas zerkał w lusterko i
uważał za stosowne bawić ją rozmową. Ignorowała jego
zalecanki, prymitywne, chociaż dość niewinne, kiedy jed-
nak zaproponował jej wspólne wypicie kawy w „Moko-
towskiej”, zareagowała stanowczo:
‒
Radzę ostudzić swoje zapały. Mogą nie wyjść na
zdrowie.
Taksiarz gwizdnął przez zęby i milczał już do końca
kursu.
Jedno z osiedli mieszkaniowych Rakowca w dzielnicy
Ochota. Pruszkowska, Żwirki i Wigury, Racławicka, Ko-
rotyńskiego i kilkanaście innych ‒ to teren działania dziel-
nicowego Bronisława Szpunara.
Sierżant Szpunar od momentu objęcia tego rejonu stał
się „wędrującym” dzielnicowym. Zna jak własną kieszeń
10
każdą uliczkę, bramę, wiele mieszkań i najwięcej... piw-
nic.
Za chwilę odwiedzi jedną z nich, której właściciel dziś
rano doniósł o włamaniu. Jest prawie pewny, że to seryjne
dzieło działającej od pewnego czasu na jego terenie paczki
chuliganów ‒ już on ma ich na oku ‒ ale na miejscu oka-
zuje się coś zupełnie innego. Śmieszne, ale dorośli ludzie
zachowują się czasami jak dzieci. Ot, po prostu. Sąsiadka
zazdrościła poszkodowanemu większego metrażu, a na-
mówiony przez nią mąż zamienił w nocy drzwi w sąsiadu-
jących ze sobą piwnicach. Na każdych jest numer, więc...
rano właściciel otworzył, co prawda własne drzwi, ale
wszedł nie do swojej piwnicy...
Sierżant skrzętnie zapisuje w swoim notatniku: „Poro-
zumieć się z Komitetem Obwodowym i z Radą Osiedla. ‒
Może wpłyną na złagodzenie zadrażnień między lokato-
rami.”
Mgła opadła zupełnie, zaczyna się upalny dzień. Przed
sklepem spożywczym, którego kierownik dwa dni temu
został upomniany za bałagan przed wejściem, znów pełno
skrzynek i rozrzuconych opakowań. Brudno. Tego już nie
można darować. Kierownik przyrzeka, ale trudno wierzyć
w to, co mówi. Przedwczoraj mówił to samo...
Upał wzmaga się. Klimat w tym roku jest w ogóle
dziwny ‒ deszcze, a jak już gorąco, to gorzej niż w piekle.
Rakowiec to dzielnica spokojna, lecz... licho, nic śpi.
Jest parę miejsc, które Szpunar odwiedza wyjątkowo czę-
sto.
11
W „Jagience” oparty o bar brudnawy facet proponuje
kelnerce striptiz. Dziewczyna nie reaguje. Pijaczyna nagle
zaczyna wrzeszczeć. Szpunar przełyka ślinę. To oznaka
zdenerwowania, nie strachu. Organicznie nie znosi krzyku,
sam nigdy nie podnosi głosu. Chwyta zręcznie awanturni-
ka i obezwładnia go. Ten jeszcze próbuje się bronić.
Wyrywa lewą rękę i uderza na oślep. Nie trafia.
Potem przyjeżdża radiowóz. W przychodni odwykowej
na osiedlu działa komisja społeczno-lekarska do spraw
przymusowego leczenia alkoholików. Przybędzie jeszcze
jeden kandydat. Nie pomogły tłumaczenia i żadne środki
zapobiegawcze, więc trzeba będzie uporządkować mate-
riały dowodowe, zeznania świadków i przekazać sprawę
komisji.
Kończy się dyżur, o dziwo nawet punktualnie. Ale dziś
jest jeden ze spokojniejszych dni.
W pokoju zatrzymań komendy huczy dzisiaj jak w ulu.
Przeważnie sami nietrzeźwi, brudnawi, zarośnięci... Ktoś
histerycznie szlocha. To nie rozpacz i, oczywiście, nie
skrucha. To wódka. Jest tu również dobrze znany Szpuna-
rowi „artysta”. Bizetowska „Carmen” rozlega się w swym
najbardziej popularnym fragmencie ‒ ognistej arii samej
bohaterki.
Sierżant MO, Bronisław Szpunar, zdaje w tym czasie
kontrolującemu relację ze służby...
Szedł wolno przyglądając się starannie utrzymanym
trawnikom i bawiącym się na nich dzieciom. Nareszcie
12
ktoś rozsądny zadecydował, że jest to bardziej odpowied-
nie miejsce do zabawy niż wybetonowany plac ‒ pomyślał
skręcając w ulicę Klonową.
Przed domem numer osiemnaście zauważył sporą gru-
pę ludzi. Rej wodziła, oczywiście, Marianna.
Szpunar nie znał lokatorów „spod osiemnastki” zbyt
dobrze Był to jeden z tych domów, których mieszkańcy
nie nastręczali dodatkowych problemów organom MO, a
więc sierżant nie miał okazji zetknąć się z nimi bliżej.
Tłum gęstniał i Szpunar przyspieszył kroku. Wybiegła
mu naprzeciw dozorczyni, a właściwie jej „wyręka” w
postaci Marianny, bo rzeczywistym gospodarzem domu
była drobna, mała szatynka, Wenelikowa, żona jednego z
techników ekipy remontowej, którą zatrudniała Spółdziel-
nia Mieszkaniowa Małżeństwo pobrało się niedawno, zdą-
ż
yło dorobić się zdrowego chłopaka, ale wtedy kłopoty
mieszkaniowe wyłoniły się z całą ostrością. Kiedy więc
trafiła się okazja, objęli „dozorcostwo” w zamian za moż-
liwość zamieszkania w wygodnym M-3. Natomiast Ma-
rianna Kujda była kobietą samotną, mieszkała w kawaler-
ce i żyła z, emerytury. Teoretycznie. Mając dużo wolnego
czasu podejmowała się wielu różnych prac usługowo-
porządkowych, trochę nawet handlowała ciuchami, ale
nikomu to nie przeszkadzało. Była na ogół lubiana przez
lokatorów, chociaż po wyegzekwowaniu usługi pozbywali
się jej wszyscy chętnie. Marianna bowiem była obcesowa,
nie dobierała słów, posługując się nierzadko soczystym
13
językiem starej prawobrzeżnej Warszawy, a nade wszyst-
ko uwielbiała plotki.
Teraz stała przed Szpunarem z wypiekami na twarzy,
może bardziej ciekawa reakcji niż zdenerwowana, i żywo
gestykulowała rękami.
Jestem przecież po służbie ‒ pomyślał sierżant smętnie.
‒
Pan Julian, ten z trzeciego piętra, panie dzielnico-
wy... Takie nieszczęście... Że to musiało się akurat w na-
szym domu... żeby gdzieś dalej, na przykład u Krachera,
tego skurczy...
‒
Spokojnie! ‒ Szpunar starał się opanować sytuację,
lecz nie było to łatwe. Ludzie byli zbyt podekscytowani. ‒
Proszę o spokój ‒ zawołał gromko, kiedy zaczęli mówić
wszyscy naraz. ‒ O co właściwie chodzi?
Jakiś mężczyzna chciał wyjaśnić, lecz Marianna nie
dopuściła go do głosu.
‒
Pan Julian nie żyje! ‒ wysapała.
Jej druga broda, która czyniła szyję przesadnie grubą i
zniekształconą, drgała konwulsyjnie z podniecenia.
‒
To już słyszałem. Gdzie on jest?
‒
Pan Julian?! A gdzie ma być? Leży. W swoim
mieszkaniu. Od wczoraj.
‒
Od wczoraj? ‒ Sierżant zatrzymał się już w połowie
schodów. ‒ A skąd to Marianna wie?
‒
Wiem. Ja wszystko wiem, co się dzieje w tym domu
‒
odpowiedziała z godnością.
To było zresztą bliskie prawdy i Szpunar przełknął tę
przechwałkę gładko. Sierżant zdawał sobie sprawę, że
Marianna to curiosum, jakie dziś już raczej trudno spotkać.
14
W gruncie rzeczy niezła kobieta, lecz żeby się z nią poro-
zumieć, należało stosować metody daleko odbiegające od
powszechnie używanych. „Marianna wymaga zawsze spe-
cjalnego rozpracowania” ‒ określił to kiedyś w komendzie
jeden z milicjantów, który przyłapał ją na pośredniczeniu
w ulicznej sprzedaży ozdób choinkowych, na co nie miała,
oczywiście, zezwolenia. Typowa mentalność mieszczki:
ciasna, ograniczona i drażniąco ciekawa. Z drugiej strony
niezwykle wrażliwa na dziejącą się komuś krzywdę. Ma-
rianna bardzo lubiła zwierzęta, żywiła wszystkie bezpań-
skie koty i psy z osiedla. I dlatego Szpunar, który nigdy
jeszcze nie przeszedł obojętnie obok zwierzęcia potrzebu-
jącego pomocy, wiele Mariannie wybaczał. Czasem jed-
nak łapał się na tym, że chętnie by babie przyłożył... Tak
jak na przykład teraz...
‒
Skąd Marianna wie, że od wczoraj? ‒ powtórzył.
‒
Bo byłam wczoraj wieczorem, dzwoniłam, pukałam
i nic. Tylko kot harcował. A przed tym widziałam, jak
paliło się światło! Później zgasło.
‒
Chyba kot tych brewerii ze światłem nie wyprawiał!
No a dziś miałam pranie od rana u córki na Żoliborzu...
‒
Do rzeczy, Marianno. Skąd ta pewność, że ten
człowiek nie żyje? Może tylko nie wychodzi z domu, uni-
ka ludzi...
Marianna na chwilę zamieniła się w przysłowiową żonę
Lota, potem zatrzepotała powiekami, odzyskując energię.
15
‒
Coś podobnego! ‒ fuknęła. ‒ Drzwi są przecież
otwarte!
‒
Co takiego?
Tłumek towarzyszył Szpunarowi na trzecie piętro, cho-
ciaż kategorycznie tego zakazał.
‒
Kto tu wchodził? ‒ postawił beznamiętnym tonem
pytanie.
‒
Nikt ‒ odpowiedział mu chór głosów. ‒ Nikt ‒ po-
wtórzył mężczyzna, który już przedtem usiłował coś po-
wiedzieć ‒ Marianna nie dopuściła.
‒
Zabezpieczyłam ślady ‒ wyrecytowała gładko Ma-
rianna i powiodła triumfującym wzrokiem po obecnych. ‒
Oprócz klamki, panie dzielnicowy ‒ spokorniała nieco ‒
bo skąd mogłam wiedzieć... Jak wchodziłam, to musiałam
za coś złapać, no nie?
‒
Oczywiście ‒ potwierdził oszołomiony sierżant ‒
oczywiście. Ale skąd Marianna wie...
‒
Dużo czytam ‒ odpowiedziała skromnie.
R O Z D Z I A Ł
II
Z ekipą sekcji zabójstw Komendy Stołecznej MO przy-
jechał kapitan Jerzy Kański. Podczas gdy fotograf, lekarz i
wywiadowcy wykonywali swoje czynności, Kański zapo-
znał się z mieszkaniem.
Było to M-2, bardzo wygodne, z gotowym wyposaże-
niem kuchni, jak go poinformowano. Kuchnia była rze-
czywiście przyjemna, przytulna, obwieszona biało
16
lakierowanymi szafkami, z obudowanym „srebrnym” zle-
wozmywakiem, przy tym wyjałowiona z najdrobniejszych
resztek jedzenia.
Naprzeciw drzwi kuchennych znajdowała się łazienka.
Nic specjalnie ciekawego ‒ stwierdził kapitan. Wnętrze
zadbane, wyposażenie standardowe. Ale przybory toale-
towe i męskie kosmetyki w najlepszym gatunku zdradzały
dobry gust i pewnego rodzaju zamożność właściciela. Za-
stanowiło to kapitana. Julian Pełczyński utrzymywał się z
renty i, o ile wiadomo, nie posiadał dodatkowych zarob-
ków. Kański pomyślał, że może jednak trochę przesadza,
w końcu każdemu wolno żyć i wydawać swoje pieniądze
na co chce. Może Pełczyński należał po prostu do tych,
którzy wolą zaoszczędzić na czym innym.
Z kolei uwagę jego przyciągnął, zawieszony obok
ręczników, gruby granatowy szlafrok frotte. Pewnie do-
skonale wchłania wodę ‒ pomyślał kapitan. I jest z impor-
tu. To widać wyraźnie. Spod odchylonego kołnierza wy-
glądała metka z nazwą zagranicznej firmy. Potem dopiero
dostrzegł w okolicy ramienia, na luźno zwisającym ręka-
wie, ciemną smużkę. Plamka miała kolor czerwony. Nie
może to być krew ‒ pomyślał, ponieważ tego rodzaju fak-
tura materiału po zaschnięciu uległaby zniekształceniu.
Wywiadowca Marek Lasak, sprowadzony do pomocy,
autorytatywnie stwierdził, że jest to ślad po damskiej
szmince koloru mniej więcej wiśniowego. Kański począt-
kowo wątpił w trafność tak szybko wygłoszonego werdyk-
tu, lecz kiedy przypomniał sobie, że wywiadowca ma
17
26 lat, uznał, że źródło może być miarodajne. Niezależnie
od tego szlafrok powędrował do laboratorium w celu do-
konania ekspertyzy.
Pokój był obszerny, urządzony ze smakiem i dość wy-
godnie. Na lewo od wejścia stolik-ława, trzy fotele obite
brązowym pluszem, na ścianie makata wełniana, tkana
ręcznie. Arcydzieło sztuki rękodzielniczej, które mogło
sporo kosztować... Po prawej ‒ biurko oraz krzesło z sie-
dzeniem i oparciem obitym skórą, przyozdobione metalo-
wymi nitami. Przestrzeń od biurka do rogu zajmowało
okno. W tym kącie stał na trapezowo rozstawionych nóż-
kach duży kolorowy telewizor.
Ś
ciana przeciwległa do wejścia również częściowo
oszklona. W rzeczywistości było to przedłużenie tego sa-
mego okna, które kończyło się w rogu za telewizorem.
Podłogę pokrywała wykładzina dywanowa.
W lewym kącie przy framudze okiennej mocno spię-
trzone fałdy brokatowej kotary odsłaniały wnękę, w której
mieścił się tapczan.
‒
Czy chciałby pan teraz obejrzeć ciało? ‒ zapytał le-
karz.
‒
Tak, naturalnie ‒ odparł Kański.
Podszedł do tapczanu i patrzył długą chwilę.
Mężczyzna, który leżał nieruchomo, miał na pewno po
pięćdziesiątce. Mocno szpakowaty, kanciasta szczęka,
dość tęgi. Był ubrany w pasiastą piżamę.
‒
Diabettes mellitus.
‒
Dia...? Proszę powtórzyć.
‒
Cukrzyca. Ten człowiek chorował na cukrzycę. ‒
18
Lekarz wskazał na zabezpieczone już białe pastylki wiel-
kości drażetek witaminy A. ‒ Diabetol! Pochodna sulfo-
namidowa o działaniu hipoglikemicznym. Działanie leku
jest najskuteczniejsze u osób powyżej pięćdziesiątego roku
ż
ycia.
‒
Jak to właściwie działa? ‒ przerwał Kański.
‒
Obniża poziom cukru w organizmie. Lek jest na
ogół...
‒
Sądziłem, że ludziom chorym na cukrzycę aplikuje
się insulinę ‒ przerwał ponownie Kański.
‒
Insulinę aplikuje się dzieciom ‒ wyjaśnił urażonym
tonem lekarz. Nie lubił, kiedy mu przerywano. ‒ Dorosłym
podaje się ją w wyjątkowych przypadkach i nie dłużej niż
dwa lub trzy tygodnie. Potem znów wraca się do diabetolu
albo innego leku z tej samej rodziny. Zresztą cała sprawa,
polega na tym, że tabletki są wygodniejsze, nie trzeba
nosić ze sobą strzykawki. Jeżeli jednak dorosły woli się
kłuć...
‒
Kiedy przyjmuje się diabetol? Ile razy dziennie?
‒
Po jedzeniu, najczęściej po śniadaniu. Przy dłuż-
szym leczeniu raz dziennie. To zależy od...
‒
Może pan określić przyczynę zgonu?
‒
Jeżeli mam być szczery, to jeszcze nie mam pewno-
ś
ci. Są wszelkie objawy zatrucia cyjankiem...
‒
A od kiedy...
‒
Również pytanie niełatwe. Przy tak wysokiej tempe-
raturze... w granicach dwudziestu czterech godzin...
19
W pokoju istotnie panował zaduch, pomimo że po-
otwierano okna.
‒
Mówicie, sierżancie, że drzwi były otwarte? ‒ Kań-
ski zwrócił się do dzielnicowego, który stał w milczeniu,
przypatrując się czynnościom ekipy technicznej.
‒
Tak zeznała dozorczyni. To znaczy Marianna, która
ją zastępowała... ‒ Szpunar czuł, że odpowiedź wypadła
niejasno, lecz usłyszał już następne pytanie.
‒
Co zeznała ta Marianna?
‒
Że nie widziała Pełczyńskiego od przedwczoraj, że
wczoraj była pod jego drzwiami i te drzwi na pewno były
zamknięte, a kiedy przyszła dziś, to były otwarte. Z klucza
tylko, ma się rozumieć. Czy mam ją tu wezwać?
‒
Tak. Jak tylko usuną ciało. Albo nie. Teraz.
Marianna zidentyfikowała ciało i zdała relację ze swo-
ich czynności od poprzedniego dnia wieczorem. Trwało to
dosyć długo i dzielnicowy Szpunar dziwił się, że nie
przywołano jej do po, rządku.
Kański słuchał cierpliwie. Wreszcie kobieta umilkła i
padło pytanie:
‒
Od jak dawna sprzątała pani u Juliana Pełczyńskie-
go?
‒
Trzeci rok już leci...
‒
Dokładnie pani sprzątała?
Marianna nastroszyła się.
‒
Po swojemu. Nigdy nikt nie narzekał.
20
‒
Proszę odpowiedzieć ściśle na pytanie. Jak dokład-
nie sprzątała pani i jak często? Na przykład ile razy w
tygodniu?
‒
No, wietrzyłam pościel, zmywałam, wycierałam ku-
rze...
‒
Z klamek również?
‒
Z klamek? Tych niby u drzwi... ‒ Marianna przeży-
wała chwilową rozterkę. ‒ Przecież nie codziennie, nie
jestem przesadna! Ale kiedy myłam drzwi, to i klamki!
‒
Dawno?
‒
Jakiś miesiąc temu. A do pana Juliana przychodzi-
łam dwa razy w tygodniu, między dziesiątą a dwunastą.
Wtedy kiedy wychodził do tej swojej „Świtezianki”. To
taka kichowata kafeja przy Marszałkowskiej ‒ dodała. ‒
Najpierw to trochę się dziwiłam, że aż tak daleko jeździ,
ż
eby przeczytać gazetę i napić się tego napoju płaczu, co
to teraz nazywają kawą, ale w końcu miał przecież dużo
czasu, nie? Napracował się już w życiu, napracował.
‒
Zwierzał się pani, dokąd wychodzi z domu? ‒ spytał
Kański i Szpunarowi przez chwilę wydawało się, że widzi
błysk rozbawienia w oczach kapitana, ale mogło to być
tylko złudzenie.
‒
Wcale się z tym nie krył, bo niby dlaczego? Kiedyś
mu poradziłam, że jeżeli już musi tak wysiadywać, to
niech wybierze coś bliższego... To on wtedy swoje, a że
lubi właśnie tę kawiarnię i że przy okazji ma spacer. Po
mojemu to było tylko pół prawdy. Dobrze wiem, o co
chodziło, ale nie mój interes. Zresztą... Powiem panu! Pan
21
Julian był bardzo spokojnym, porządnym człowiekiem i
od nikogo nic nie potrzebował, bo sobie przywiózł dużo
ładnych rzeczy, jak był na tym Zachodzie. Na pewno i
odłożył coś niecoś w PKO, bo ile na tej poczcie zarobił? A
skąpy nie był, chociaż pieniędzmi nie szastał i grosz sza-
nował. Zawsze dostawałam swoje pieniądze na czas, a
nieraz jakiś prezencik.
‒
A za co te prezenty pani dostawała? ‒ Kański spro-
wadził rozmowę na rzeczowe tory.
‒
Za dodatkowe sprzątanie. Zdarzało się. Na przykład,
kiedy przychodzili goście...
‒
To, mówi pani, że pan Pełczyński był na Zachodzie?
‒
To pan kapitan nie wie? Był, był. Kilka lat jeszcze
sobie odczekał po wojnie, ale wrócił, dostał posadę i do-
czekał się renty, chociaż przedwcześnie, bo ta cukrzyca
mu dokuczała i z wątrobą było nie najlepiej. Ale to nie
przeszkadzało, żeby za nim latawice ganiały...
‒
Przychodziły tutaj?
‒
Ba! Jeszcze jak często! Jedna to taka fiu, fiu, ale za
to tandeta podmiejska...
‒
Kto?
‒
Przecież mówię, tandeta podmiejska, bo co to jest
Dolny Mokotów? Kto kiedyś słyszał o takim w Warsza-
wie? Mokotów to Mokotów, Puławska, Dąbrowskiego i
tak dalej... A te Stegny? Kto tam mieszka? Ale zaraz, o
czym to ja mówiłam... Aha, o tej... Nie powiem, niczego
sobie i wiek do pana Juliana pasował, bo około pięćdzie-
siątki, tyle że taka wypacykowana i obwieszona
22
ś
wiecidełkami jak choinka na Beże Narodzenie. Pan by się
z taką na ulicy nie pokazał...
‒
Możliwe ‒ powiedział ostrożnie kapitan. ‒ A czy
pani pamięta, jak się nazywa ta kobieta?
‒
Pan Julian mówił do niej Jagusia, ale to jest cała Ja-
ga, Baba Jaga ‒ poprawiła się. ‒ No to chyba Jadwiga?
‒
A nazwisko?
‒
Nazwiska nie znam. Ale wiem, gdzie mieszka.
‒
Pani ją śledziła?! ‒ nie wytrzymał Szpunar, który
bohatersko przemilczał inwektywy pod adresem osiedla
mieszkaniowego na Stegnach, gdzie mieszkała jego siostra
z mężem.
‒
Też coś! ‒ prychnęła. ‒ Słyszałam tylko, przypad-
kiem oczywiście, jak kiedyś mówiła do pana Juliana, że
wyprowadziła się z Radości, bo dostała to nowe mieszka-
nie na Stegnach, i żeby on sobie zapisał nowy adres. Aku-
rat przyniosłam poprane ściereczki i układałam w szafce,
w kuchni.
‒
I zapisał?
‒
Nie wiem tego. Ale powiedział, że i tak się do niej
nie wybierze, bo woli jak ona tu przychodzi z wizytą...
‒
Jaki to był adres?
‒
Myszowiecka dziewięć, mieszkania dwadzieścia
cztery. Myślę, że to będzie pierwsze piętro, proszę pana!
‒
Czy przychodziły inne kobiety?
‒
Jedna. Ale to dopust Boży, a właściwie rozpust...
Nie miała więcej jak dwadzieścia lat... No, może trochę
23
więcej. Dziewczyna jak się patrzy, ale co z tego, jak nie-
moralna! Z mężczyzną w tym wieku!
‒
A skąd wiadomo, po co przychodziła?
‒
A pan kapitan myśli, że na flancowanie sadzonek? ‒
wypaliła i na tym przesłuchanie zostało zakończone.
R O Z D Z I A Ł
III
Przez cztery następne dni Kański pracował bez wy-
tchnienia, a pomimo to nie posunął się ani o krok naprzód.
Ustalenia wstępne, które potwierdzały i uzupełniały orze-
czenie z Zakładu Medycyny Sądowej, stanowiły jedynie
punkt wyjścia do prowadzenia dalszego śledztwa.
W Urzędzie Pocztowo-Telekomunikacyjnym, gdzie Ju-
lian Pełczyński przepracował osiemnaście lat ‒ od chwili
swojego powrotu do Polski pod koniec roku 1956, kapitan
uzyskał skąpe informacje. Od dwóch lat Pełczyński był na
rencie ze względu na „nerwicę reaktywną związaną z ha-
lucynacjami wzrokowymi”.
‒
Ta przedwczesna emerytura wywołała swego czasu
dosyć zgryźliwe komentarze ‒ poinformował naczelnik
oddziału, były przełożony nieżyjącego. ‒ Pełczyński nie
wyglądał na chorego, prezentował się nieźle, dbał o wy-
gląd zewnętrzny. Kobietami się nie interesował, przy-
najmniej w miejscu pracy. Był bardzo sumienny, zdyscy-
plinowany, pracownik idealny. Szybko awansował na
24
szefa sortowni. A ostatnio... tak, rzeczywiście, nerwus się
zrobił nie z tej ziemi... Od kolegów z pracy to się pan ni-
czego nie dowie. W ciągu tych dwóch lat jego emerytury
wielu od nas odeszło. U nas duża rotacja kadr, niestety...
Rzeczywiście, ci, którzy pamiętali Pełczyńskiego,
twierdzili, iż był nietowarzyski, wyraźnie izolował się od
reszty, jednym słowem był sobkiem. „Przy tym kompletny
bzik na punkcie dyscypliny. Tak się bał o tę budę, jakby
była jego własna. Wszędzie i we wszystkim dopatrywał się
nieszczęścia, to i jego dotknęło...”
Przysłuchująca się rozmowie panienka w okienku z li-
stami poleconymi wydęła pogardliwie usteczka i uważała
za stosowne dorzucić:
‒
Szukał nieszczęścia tu, a spotkało go we własnym
domu. Każdego samotnika to może spotkać.
Kiedy Kański zapytał ją, czy jest tego pewna, zamilkła
urażona.
Obraz Pełczyńskiego-urzędnika różnił się zasadniczo
od obrazu Pełczyńskiego-lokatora i sąsiada. Tutaj, na Klo-
nowej, był miłym i uczynnym starszym panem, który się
„chyba trochę nudził”. Miał więc prawo mieć swoje dzi-
wactwa. Czy był nerwowy? Może i tak, kto dziś ma zdro-
we nerwy. Dbał o wygląd zewnętrzny, co nie znaczy, że w
tym przesadzał. Mógł się podobać kobietom, ale kobiecia-
rzem nie był. I tak dalej, i tak dalej...
Stan oszczędności na książeczce PKO ‒ 35 tysięcy zło-
tych. Niedużo dla kogoś, kto mógł coś niecoś przywieźć
25
ze sobą z Zachodu, ewentualnie spieniężyć i ulokować w
PKO, lecz sporo nie tylko dla urzędnika i emeryta, biorąc
dodatkowo pod uwagę dwie wypłaty po czterdzieści tysię-
cy złotych. Na co? A może ‒ dla kogo? Nie na wyposaże-
nie pokoju. To sprawdzono. Nie na samochód, bo go nie
miał. Hazard? Wątpliwe. Te rzeczy wymagają większych
sum...
Nie dziwiło w końcu posiadanie stu piętnastu tysięcy,
lecz wybranie z książeczki osiemdziesięciu w ciągu krót-
kiego czasu, bo zaledwie dwóch miesięcy. Dwa lata temu.
Coś musiało się wówczas wydarzyć... Oczywiście, oprócz
przejścia Pełczyńskiego na emeryturę. Czy należy wiązać
ze sobą te dwa fakty, pozornie nie mające związku...
Jak dotychczas pewne było tylko to, że zgon nastąpił w
godzinach popołudniowych siódmego sierpnia, a ciało
Znaleziono ósmego sierpnia również po południu. Minęła
więc doba od momentu, kiedy Pełczyński zażył cyjanek.
Ż
aden z lokatorów nie zauważył w tym czasie nic nad-
zwyczajnego lub przynajmniej niezwykłego, chociaż dzia-
ło się w tym domu wiele. Kto na przykład zapalił, a potem
zgasił światło, kto otworzył drzwi, które poprzednio były z
całą pewnością zamknięte? Z całą pewnością? Nie, to już
nie jest takie pewne... A gdzie się podziały klucze od
mieszkania? Zwykle komplet stanowią trzy sztuki ‒ jeden,
ten, który zaginął Mariannie, znalazł się ria podłodze pod
chodnikiem. U niej w domu. Czy to przypadek?
Tymczasem wywiadowca Lasak od dwóch dni„deptał”
26
za częstym gościem Pełczyńskiego, „Jagusią”, czyli Ja-
dwigą Grelową.
Grelowa była współwłaścicielką sklepiku w pawilo-
nach przy Marszałkowskiej. Rozwiedziona, żyła samotnie
w swoim nowym mieszkaniu pad adresem wskazanym
przez Mariannę Kujdę. Od siódmego sierpnia, tak jak i
poprzednio, do sklepu przychodziła regularnie...
Wszystko to nie wnosiło nic nowego do raportów Kań-
skiego, o czym nie omieszkał go poinformować na ostat-
niej naradzie pułkownik Leski.
W sobotę sierżant Bienias zameldował się u Kańskiego
z wiadomością, że Grelowa udała się na ulicę Klonową i
rozmawiała z dozorczynią Wenelikową. Wyglądała na
chorą albo zmęczoną. Kański uznał, że nadszedł czas, aby
się do niej wybrać.
Ze względu na wzmożony przy sobocie ruch w sklepie,
zdecydował się na rozmowę w kawiarni
Nadrabiała miną, nie trzeba było sokolego oka, żeby to
dostrzec.
‒
Tak, znałam pana Pełczyńskiego. ‒ Grelowa założy-
ła nogę na nogę i zaciągnęła się papierosem. ‒ To był bar-
dzo zacny człowiek, a naszą znajomość można określić
jako przyjaźń. Bezinteresowną, oczywiście.
‒
Oczywiście ‒ powtórzył Kański.
Wyczuła jakiś szczególny akcent w tym, co powiedział,
i spojrzała na niego niepewnie.
‒
Pan chyba nie przypuszcza, że... mogło mnie łączyć
27
coś więcej. Jestem kobietą samotną i dbam o opinię!
‒
Właśnie dlatego byłoby naturalne, gdyby pani usi-
łowała nadać inną formę tej znajomości... na przykład...
małżeństwo.
‒
Pan sugeruje, że... Ja miałabym... ‒ plątała się, nie
wiedząc, jak wybrnąć. Ale Kański już wiedział, że strzał
był celny i specjalnie zmienił temat.
‒
Kiedy i w jakich okolicznościach poznała pani Ju-
liana Pełczyńskiego?
‒
Przypadkowo. Widzi pan, ja od niedawna prowadzę
ten mój obecny sklep. Zresztą wspólnie z panią Renatą
Pisarkową. Z tym że w handlu pracuję długo. Przez kilka
lat miałam straganik ‒ z trudnością wymówiła to słowo ‒
na bazarze. Ale później, jak zaczęli zmieniać miejsce,
przenosić bazar... Tymczasem trochę zaoszczędziłam i
zaczęłam rozglądać się za czymś większym. W tym mniej
więcej okresie poznałam Pełczyńskiego. Przyszedł na ba-
zar. Wydaje mi się, że szukał wtedy czegoś, czego brako-
wało akurat w sklepach... chyba krótkich sznurowadeł
czy...
‒
I tak państwo zaprzyjaźniliście się...
‒
Oczywiście nie tak zaraz. Rozumie pan. Po kilku
spotkaniach, potem wizytach, nie mających charakteru
zażyłości, bynajmniej.
Zachowywała się poprawnie, ubrana była elegancko,
chociaż może zbyt starannie, z tą dbałością, która nachal-
nie rzuca się w oczy. Niebrzydka. Rola damy najbardziej
jej odpowiada ‒ myślał Kański. Niech więc ją gra dalej.
2Ś
Nie najgorzej jej to nawet wychodzi. Gdyby jeszcze nie
powtarzała tak często „oczywiście” i „bynajmniej”. Poza
tym ani na chwilę nie przestała być czujna. Bardzo chciał
poznać powód tej czujności.
‒
Kiedy i skąd dowiedziała się pani o śmierci Peł-
czyńskiego?
‒
W sobotę. Najpierw z gazety, potem pojechałam na
Klonową... Czy to prawda, że został zamordowany? ‒
mimo woli ściszyła głos.
‒
Prawda. Czy domyśla się pani, kto to mógł zrobić?
Może zna pani kogoś, kto miał szczególne do tego powo-
dy, może sam Połczyński wspominał pani o jakimś zatar-
gu?
‒
Nie, panie kapitanie. ‒ Miała już zupełnie twardy
grunt pod nogami i patrzyła na niego wzrokiem osoby
która chce pomóc, ale jest bezsilna i bardzo cierpi.
‒
Dla formalności jeszcze jedno pytanie: co pani robi-
ła siódmego sierpnia?
‒
Rano poszłam do sklepu, potem jednak wróciłam do
domu. Tak około drugiej. Nieszczególnie się czułam. Do-
kładnie odtwarzałam sobie ten dzień raz po raz, kiedy do-
wiedziałam się o nieszczęściu. Miałam właśnie wtedy
pojechać na Klonową i gdybym to zrobiía...
‒
Ale pani nie pojechała?
‒
Oczywiście, panie kapitanie!
‒
Wolę mieć pewność.
‒
Tak bardzo chciałabym pomóc, a nie mogę.
‒
Może pani ‒ przerwał szorstko. ‒ Tylko niech się
pani lepiej stara. Dziękuję. To na razie wszystko.
29
‒
Pan jest nieuprzejmy, pan mi nie daje możliwości...
‒
Była oburzona. ‒ Nie zapytał pan, na przykład, czy nie
widziałam kogoś u Pełczyńskiego, nie interesuje pana, z
kim utrzymywał kontakty.
‒
Z kim?
Naprawia swoje błędy ‒ pomyślał ubawiony. Niech jej
się wydaje, że tak jest.
‒
To mogą być osoby nie mające nic wspólnego z
morderstwem ‒ mówiła szybko. ‒ Proszę mnie właściwie
zrozumieć. Ale chciałabym...
‒
Pani Grelowa ‒ głos Kańskiego był spokojny,
chłodny i wyraźnie sugerował, że zabawa w chowanego
się skończyła. ‒ Mnie nie interesuje to, co pani chce, a to,
co pani wie.
‒
Ja nic takiego... Przychodziło kilka osób i myśla-
łam... Wszystko może być w takiej sprawie ważne, praw-
da? ‒ Uśmiechnęła się, ale wypadło to anemicznie. Chcia-
ła go dobrze do siebie usposobić. ‒ Przyznam się panu, że
trochę się dziwiłam Julianowi, panu Pełczyńskiemu ‒ po-
prawiła się szybko ‒ że jego koneksje są takie, określając
łagodnie, nietypowe. Przychodzili do niego dziwni, młodzi
ludzie... Ani to nie pracowało, ani studiowało. ‒ Wyraźnie
się rozkręcała. ‒ Chłopak i dziewczyna. Oczywiście, po-
dawali się za studentów. Dziewczyna kuta na cztery nogi.
‒
Grelowa opuszczała złocone ramy swego dobrego wy-
chowania. ‒ Wiadomo, o co chodziło. Julian miał pewne
oszczędności...
‒
Trzydzieści pięć tysięcy złotych.
‒
Niemożliwe!
30
‒
Liczyła pani na więcej?
‒
Nie ‒ odpowiedziała nadspodziewanie rzeczowo. ‒
Niby skąd emeryt miałby mieć pieniądze?
‒
Właśnie!
Na przystanku autobusowym stu osiemdziesięciu przy
Marszałkowskiej ustawiła się spora kolejka. Marta Woj-
nowska posłusznie zajęła miejsce za zażywną kobiecinką
przystrojoną w różowy kapelusz z nylonowej słomki. Star-
sza pani była niezwykle towarzyska i bez przerwy paplała
na temat katastrofalnej, według niej, sytuacji w komunika-
cji miejskiej.
Autobus nadjechał już tak zatłoczony, że wejście do
ś
rodka stało się poważnym problemem. Ale czekający
dotychczas spokojnie na przystanku nie rezygnowali z
próby sforsowania drzwi. Kolejka zafalowała, gwałtownie
się skurczyła i tłumek przystąpił do szturmu. Pierwsze
podejście nie odniosło skutku. Natarcie przybrało na sile.
W efekcie nikt nie wysiadł., ale kilku osobom przy akom-
paniamencie wymyślań i utyskiwań udało się wepchnąć do
ś
rodka. Pojadę następnym, nie ma rady ‒ pomyślała Marta,
próbując się wycofać, co też nie było sprawą łatwą. Nagle,
zupełnie nieoczekiwanie, przyszła pomoc. Ktoś energicz-
nie chwycił ją pod ramię i pociągnął do tyłu.
‒
Andrzej? ‒ Patrzyła zdumiona na młodego człowie-
ka, który przewyższał ją o głowę.
‒
Szukam cię od kilku dni. Ukrywasz się?
31
‒
Co ty opowiadasz! Dlaczego miałabym się ukrywać.
Byłam zajęta... Zresztą, to ty miałeś wyjechać.
‒
Miałem, ale skończyło się na zamiarze. ‒ Ściszył
nieco głos i dziewczyna dopiero teraz dostrzegła zmęcze-
nie na jego twarzy. ‒ Dzwoniłem. Telefon nie odpowiadał.
Domyśliłem się, że rodzice wyjechali już nad Balaton...
Ale gdzie ty byłaś? ‒ Mówił szybko, nerwowo. Nie do-
puszczał jej do głosu. ‒ Miałem dla ciebie niespodziankę.
Znów dostałem kluczyki od samochodu tego znajomego
ojca. I oddałem je. Facet ma ponownie wyjechać służbowo
za granicę i nie będzie go jakiś czas. Powiedział, że zosta-
wi mi samochód. Wyobrażasz sobie?
Nie podzielała jego radości.
‒
Muszę już iść, nie czuję się ostatnio najlepiej...
‒
Wiem ‒ pospieszył z odpowiedzią. ‒ To znaczy,
chciałem z tobą porozmawiać... Nie stójmy tak. ‒ Ujął ją
pod rękę.
‒
Zostaw mnie!
‒
Nie po to cię szukałem ‒ zażartował. ‒ Mamy
wspólne zmartwienia, uwierz mi.
‒
Nie wiem, o czym mówisz. I nie chcę wiedzieć.
‒
Wiesz dobrze, o czym myślę. Uspokój się, ludzie na
nas patrzą. A ja i tak nie ustąpię.
‒
Jesteś napastliwy, natrętny. Poza tym... wakacje się
kończą i ja chcę z nich jeszcze skorzystać. Wyjadę z War-
szawy. A ty powinieneś ten czas również bardziej racjo-
nalnie wykorzystać. ‒ Celowo, żeby go dotknąć, zrobiła
32
przytyk do kończącego mu się urlopu dziekańskiego.
Kłótnia wisiała w powietrzu. Przechodnie zaczęli zwra-
cać na nich uwagę, a co ciekawsi przystawali, aby posłu-
chać, o co chodzi.
‒
Audytorium powiększa się. ‒ Pierwsza ochłonęła
Marta.
‒
Musimy porozmawiać ‒ nalegał młody człowiek. ‒
Dopóki jeszcze nie dobrała się do nas milicja.
‒
A co ma z tym wspólnego milicja? Ze mną na przy-
kład? Czy ty nie przesadzasz?
‒
Chciałbym, lecz obawiam się, że możemy mieć du-
ż
o kłopotów.
‒
Ja ci nie wierzę. ‒ Była wylękniona, zdezorientowa-
na. ‒ Dlaczego ja mam mieć kłopoty? Nic nie zrobiłam.
Nie strasz mnie. Na tobie wcale nie można polegać ‒ za-
kończyła trochę bez związku.
‒
Przekonam cię, że się mylisz. Można na mnie pole-
gać. Zrobię wszystko, żeby było dobrze.
‒
Grelowa podała nam tę parę jak na półmisku ‒ za-
uważył złośliwie Lasak.
‒
Podała, tylko ich nie mamy ‒ odezwał się sierżant
Bienias.
‒
Są wakacje. Mogli gdzieś wyjechać. Zresztą trzeba
tam jeszcze raz pójść albo wysłać wezwanie do dziewczy-
ny, bo mieszka z rodzicami.
‒
A chłopiec? ‒ zapytał Kański.
‒
Chłopiec!? Dwadzieścia trzy lata!
33
‒
Dobrze, co z nim?
‒
Od trzech lat wynajmuje pokój w tym samym domu.
Właścicielka twierdzi, że nigdy nie uprzedza, kiedy nie
wróci na noc lub na jakiś czas wyjeżdża. Ma to zagwaran-
towane w kontrakcie. Jest bardzo samodzielny. Tato szyje
kożuchy pod Nowym Targiem, forsę buli, a synuś studen-
tem trzeciego roku chemii jest już od dwóch lat. Pozwolił
sobie na urlop dziekański. Nie pracuje.
‒
Student chemii? ‒ zastanowił się Kański. ‒ Dobrze.
Jutro wyślemy do niej wezwanie... Jak się nazywa?
‒
Marta Wojnowska.
‒
A on?
‒
Andrzej Fadej.
Następnego dnia zastali ich razem. U niej. Dziewczyna
sprawiała wrażenie chorej, chłopak wyglądał na zakocha-
nego. Kański zorientował się, że Fadej to inteligentny,
bystry młody człowiek. Trochę cwaniak, ale nie w zupeł-
nie negatywnym tego słowa znaczeniu. Raczej „złoty
pieszczoszek”, który mógł sobie na wiele pozwolić dzięki
kiesie swego ojca. Z pewnością doskonale kłamie ‒ oce-
niał go w myślach, przysłuchując się odpowiedziom. Tyl-
ko czy to ma jakiekolwiek znaczenie dla sprawy... Fadej
nie krył, że zależy mu na dziewczynie. Próbował nawet za
nią odpowiadać. Kapitan nie oponował. Chciał, mu się
lepiej przyjrzeć. Lasak cały czas milczał.
34
‒
Więc to była znajomość przypadkowa?
‒
Opowiedziałem panu dokładnie, jak to było. Juliana
Pełczyńskiego zobaczyłem po raz pierwszy u mojego ojca.
W pracowni. Przyjechał po kożuch. Wracaliśmy razem do
Warszawy. Wymieniliśmy telefony. To było dwa lata te-
mu. Prawdę mówiąc nie mieliśmy się z Martą gdzie spoty-
kać, zwłaszcza zimą. Moja gospodyni nie chciała o tym
słyszeć. Mogę nie przychodzić na noc, mogę robić
wszystko, ale żadnej dziewczyny nie chce widzieć. Babsz-
tyl jest nieznośny. Raz się tak zdarzyło, że wróciliśmy z
Zakopanego nocą i chodziło o przeczekanie do rana trzech
godzin. Nie pozwoliła na to, zrobiła kosmiczne piekło i
musieliśmy się wynieść na mróz.
‒
Może pan przecież zmienić mieszkanie.
‒
Nie mogę. To jest jeden z warunków postawionych
przez mojego ojca. On się boi, żebym się przedwcześnie
nie ożenił. Jest w dobrej komitywie z tym żandarmem w
spódnicy. Mam, naturalnie, na myśli moją gospodynię.
‒
Jak często składał pan wizyty na Klonowej?
‒
Od kiedy miałem urlop dziekański, to dość często.
Pełczyński bardzo lubił Martę.
‒
I nigdy nie pomyślał pan, że to mogło być jednak
dla niego krępujące.
‒
A wie pan, że teraz, jak pan to powiedział, to się za-
stanawiam. On przecież niejednokrotnie nalegał, żebyśmy
go odwiedzili. W ogóle odnoszę wrażenie... ‒ Fadej zamy-
ś
lił się.
‒
Proszę, słucham.
‒
To może wydawać się panü śmieszne, ale ja odnoszę
35
wrażenie, że jemu zależało na naszych wizytach. To zna-
czy, żeby ktoś z nim był... W domu.
‒
Zauważył pan, że był wystraszony? Bał się?
‒
Czy się bał? To trudno powiedzieć. Ale kiedy go
poznałem, był cholernie nerwowy. Czasami nawet nie
potrafił połknąć tej swojej tabletki... Pan wie, że chorował
na cukrzycę?
‒
Wiem.
‒
Był nerwowy, i to nieprzeciętnie. Ale to nie to samo
co wylękniony, to znaczy... Nie wydaje mi się, żeby to był
powód. Ostatnio nawet podleczył sobie nerwy. Kiedyś
powiedział mi, że teraz, kiedy przeszedł na emeryturę,
czuje się młodziej niż wówczas, kiedy zaczynał pracę. No,
wie pan, takie tam trele morele, jak to przy kawie i telewi-
zorze... Gadało się o różnych rzeczach, na różne tematy.
Facet umiał ciekawie opowiadać, dużo zwiedził. Szkoda
człowieka. Jak przeczytałem o tym w gazecie, to chciałem
do panów przyjść, ale pomyślałem, że i tak jest z tym dużo
kramu... W końcu to, co mówię, to żadne rewelacje.
‒
Tu nie chodzi o rewelacje ‒ wyjaśniał łagodnie
Kański. ‒ Jest tak niewiele osób, które bliżej znały i ob-
cowały z Pełczyńskim, że wszystko się liczy, każde zda-
nie, spostrzeżenie, opinia. Jak się panu zdaje, kto go tak
nienawidził...
‒
A skąd pan jest pewny, że to nienawiść? Może prze-
szkoda?
‒
Co pan ma na myśli? ‒ zapytał ostrożnie Kański.
36
‒
Nic ponad to, co pan usłyszał, panie kapitanie. ‒ Fa-
dej pozwalał sobie na coraz pewniejsze toniki. ‒ Może
komuś zawadzał? Chociaż komu? Diabli wiedzą. Ma ja-
kiegoś krewniaka za granicą, więc... Chociaż powinno być
raczej odwrotnie. Zwykle krewni za granicą mają forsę i
na ogół po nich się dziedziczy.
‒
Kiedy ostatni raz widział pan Pełczyńskiego?
‒
Na trzy dni przed... wypadkiem.
‒
A pani?
‒
Ja?
Wojnowska patrzyła nic nie rozumiejącymi oczami.
Kończyła splatać czwarty warkoczyk z frędzli szarej, lnia-
nej serwety, pokrywającej stół, przy którym siedzieli.
‒
Marta też wtedy, byliśmy razem ‒ powiedział szyb-
ko Fadej.
‒
Czy pani się źle czuje?
‒
Ja? ‒ powtórzyła po raz drugi; palce śmigały teraz
niczym druty wprawnej dziewiarki. ‒ Tak, niezbyt dobrze,
to te upały... Coś musi być z moim ciśnieniem.
‒
W tym wieku... Przepraszam.
Dopiero przy drzwiach Kański odwrócił się i zapytał:
‒
Nie widział pan przypadkom, gdzie Pełczyński
trzymał klucze od mieszkania?
‒
Nie widziałem ani przypadkiem, ani nie przypad-
kiem, panie kapitanie. Klucze nigdy mnie nie interesowa-
ły. Jestem chemikiem., nie rzemieślnikiem.
‒
Toksykolog-amator bardziej by mnie usatysfakcjo-
nował ‒ mruknął Lasak i zamilkł pod karcącym spojrze-
niem Kańskiego.
37
‒
Mam kompletne rozmiękczenie mózgu od tych upa-
łów ‒ skarżył się w drodze powrotnej Lasak. ‒ I pomyśleć,
ż
e taki tępy ostrobok ma tyle szczęścia! ‒ zmienił nagle
temat.
‒
O czym ty mówisz? A, rzeczywiście, na mnie upał
również działa ogłupiająco ‒ westchnął Kański. ‒ Dziew-
czyna, fakt, interesująca, ale porównanie mało oryginal-
ne...
‒
Interesująca! Szefie, bądź człowiekiem! Ona jest... ‒
nie dokończył. ‒ Szef ma rację. Nawet na zachwyty za
gorąco.
‒
Jesteś leniwy, mój chłopcze ‒ zaskrzeczał Bienias
naśladując głos byłego szefa Służby Kryminalnej, którego
pożegnali w tym roku z okazji odejścia na emeryturę. ‒ I
pewnie lubisz piwo!
W komendzie czekała na nich niespodzianka. Paczkę
przekazano Kańskiemu ze słowami: „To cię może zainte-
resować”.
Zainteresowało.
Torebka była mała, płaska, typ kopertówki z czarnego
lakieru. Bardziej okazjonalna niż funkcjonalna, taka jaką
nosi się na wieczorny koncert lub do teatru. Zanim wylą-
dowała na biurku kapitana, wrzucono ją do skrzynki na
listy. Urząd Pocztowy odesłał ją do Referatu Rzeczy Zna-
lezionych, stamtąd ze względu na zawartość trafiła do
Komendy Stołecznej. Była w niej puderniczka, szminka do
ust firmy „Revlon”, cieniutka chusteczka bardzo przyjem-
nie pachnąca, cztery kluczyki na kółku z breloczkiem,
38
który sugerował sklep ze sztuczną biżuterią „Jablonex”,
oraz dowód osobisty na nazwisko Jadwigi Greli.
‒
Szefie, czy to coś znaczy? ‒ jęknął Lasak. ‒ To po
prostu niedorzeczne.
‒
Możliwe, należy się jednak o tym przekonać ‒ Kań-
ski poczuł przypływ energii. ‒ Bienias! Sprawdź, czy Gre-
lowa zgłosiła zgubę, zwłaszcza dowodu osobistego... Za-
czekaj jeszcze...
Pochylili się nad znaleziskiem. Każdy z czterech klu-
czy był inny. Dwa, pomimo że yalowskie, różniły się kro-
jem ‒ jeden mógł otwierać dom, drugi sklep ‒ pozostałe
były prawdopodobnie od skrzynek pocztowych o różnych
zamkach.
‒
Był zamek, nie było kluczy, teraz są klucze, trzeba
poszukać zamka ‒ zauważył Bienias, medytując nad kru-
chym breloczkiem ozdobionym mieniącą się żmijką.
Lasak zainteresował się szminką. Pokręcił podstawką i
wysunął pomadkę do połowy, po czym podszedł do wie-
szaka i maznął lewą stronę kołnierza granatowego pro-
chowca. Płaszcz należał do Bieniasa, który z kamienną
twarzą przyglądał się tym niszczącym poczynaniom.
Kański zrozumiał. Pomadka powędrowała do laborato-
rium.
‒
Jeżeli ekspertyza wykaże, że ślad na rękawie szla-
froka pochodzi z tej samej szminki, to szach królowej ‒
odezwał się Lasak.
‒
Nie jestem ekspertem ‒ powiedział skromnie Bie-
nias ‒ i nie mam zielonego pojęcia, czy marka „Revlon”
39
jest u nas popularna, czy też nie, lecz to nie przesądza
sprawy. Jeżeli jest nawet droga i rzadko spotykana, to
skoro znalazł się jeden egzemplarz, na pewno znajdą się i
inne.
‒
Ale przyznasz, że byłaby to poważna poszlaka.
Zresztą za dużo mnoży się tu „przypadków”. Grelowa
poznała Pełczyńskiego przypadkiem, przypadkiem dwa
lata temu zamieniła stragan na sklep, przypadkiem gubi
torebkę i przypadkiem zguba ląduje u nas... No, nie, to za
sprawą poczty. Albo Fadej. Fakt, że poznał Pełczyńskiego,
to naturalnie klasyczny przypadek, że tamten z nim wracał
do Warszawy, a potem zaprosił do siebie, również przypa-
dek. W końcu uwierzę, że Połczyński całkiem przypadko-
wo łyknął cyjanek zamiast diabel... diabol... no, mniejsza z
tym! W ogóle może to przypadek, że grzebiemy się w tym
wszystkim, że cała sprawa rozłazi się w szwach, i że nas
za to ochrzaniają!
Lasak wyrzucił z siebie ten potok słów i wyraźnie po-
czuł się lepiej.
‒
Czekaj... Coś ty powiedział o tym straganie? Na
sklep? A znów cyjanek na diabetol... ‒ Kański zaczął my-
ś
leć głośno.
Umilkli wszyscy trzej.
Kański, podobnie jak Bienias, nie podzielał optymizmu
Lasaka. To wszystko nie było proste. Począwszy od zatru-
cia się Pełczyńskiego cyjankiem. Właściwie otrucia go,
gdyż było to bez wątpienia morderstwo. Świadczyły o tym
dokładnie wytarte blaty mebli i klamki u drzwi. Ktoś miał
dużo czasu na sprzątanie. Chociaż niekoniecznie. A więc
40
Pełczyński mógł przyjąć cyjanek w czymkolwiek ‒ w
szklance z jakimś napojem, która została potem umyta ‒
albo zamiast czegoś, jak powiedział Lasak... Jedno nie
wyklucza drugiego. Nie, to zbyt skomplikowane. Ale na-
leży wziąć i tę możliwość pod uwagę. Motyw? Nic tu do
siebie nie pasowało. Zaczynając od ludzi Straganiarka z
ambicjami i tych dwoje, sprawiających w tej scenerii wra-
ż
enie sztucznych rekwizytów... Jakby z innej sztuki. Kto
jeszcze? Niemożliwe, żeby jedynie ta trójka stanowiła
najbliższe otoczenie, bądź co bądź, niestarego jeszcze
mężczyzny. Poza tym, jaki charakter miały te znajomości?
Wyłącznie konwencjonalny? W gruncie rzeczy nie za do-
brze się znali, jak wynika z tego, co mówią... Ale mogą nie
mówić prawdy. A teraz pasztet z Grelową. Gdzie, w jakich
okolicznościach można zgubić wieczorową torebkę?
‒
Czy Grelowa ma u siebie telefon?
‒
Tak, szefie.
‒
To uprzedź ją, żeby jutro czekała na mnie w domu.
O dziesiątej. Ale przed tym zapoznasz się z wynikiem
ekspertyzy.
‒
To jasne ‒ skwitował impulsywnie Lasak.
Kański spojrzał na niego surowo.
‒
Personel mi się raczył rozpuścić...
‒
W przenośni i dosłownie. Czuję, jak z minuty na
minutę robię się mniejszy. Wyraźnie topnieję ‒ użalał się
nad sobą wywiadowca. ‒ Ja się chyba pomyliłem, to nie ta
długość geograficzna!
‒
Teraz wyobraź sobie, że mógłbyś stać na skrzyżowaniu
41
Alei Jerozolimskich i Nowego Światu, opięty w mundur.
Słońce przypala ci głowę, aż mózg wysycha...
‒
Dość! ‒ jęknął Lasak. ‒ Tu wszyscy mają rację!
Kański pomyślał, że gdyby był milicjantem, munduro-
wym, to może Elżbieta dotychczas byłaby jego żoną. Ure-
gulowany czas pracy, częściej kino, teatr, wszystkie te
rzeczy, które się każdemu należą...
‒
Bienias! ‒ krzyknął, aż obaj podoficerowie podsko-
czyli. ‒ Sprawdź datę na piśmie przewodnim Urzędu Pocz-
towego, który odesłał torebkę Grelowej do Referatu Rze-
czy Znalezionych. Przypuszczalnie ustalisz w ten sposób
dzień jej zgubienia. I jeszcze jedno. Jeżeli okaże się, że
wynik laboratoryjny jest pozytywny, jeżeli jest to ta sama
szminka, porozum się z rzecznikiem prasowym na temat
komunikatu, który trzeba będzie zamieścić w gazetach
codziennych. Treść powinna być mniej więcej taka: MO
prosi kierowcę taksówki, który w dniu siódmego sierpnia,
w godzinach między piątą a dziesiątą, zabrał pasażerkę w
okolicach ulic...
‒
Co nie znaczy, że Grelowa, jeżeli tam była, nie mo-
gła wrócić autobusem albo dojść piechotą aż do Śródmie-
ś
cia ‒ zauważył Lasak.
‒
Znaczy natomiast ‒ wpadł mu w kwestię Kański ‒
ż
e powinniśmy to sprawdzić.
‒
Tak jest ‒ odpowiedział Bienias, chociaż ostatnia
uwaga nie jego dotyczyła.
42
R O Z D Z I A Ł
IV
Sensacja przybladła. Na Klonowej powoli zapominano
o tragicznym wydarzeniu. Marianna zaopiekowała się
kotem Pełczyńskiego. Mieszkanie opieczętowano, nałożo-
no plomby. Coraz rzadziej wspominano lokatora z trzecie-
go piętra. Wracał spokój.
Dzielnicowy Szpunar pomimo to nie był w najlepszym
humorze. Fakt, że morderca Pełczyńskiego nie został jesz-
cze aresztowany, spędzał i jemu sen z powiek.
Dzień podobny do tamtego ‒ pomyślał, ale bez niespo-
dzianek. Za szkołą, w cieniu drzew, w myśl zasady „pod
latarnią jest najciemniej'', najczęściej biwakują wagarowi-
cze. Teraz nie ma tu nikogo. Szkoła dopiero się zaczęła.
Możliwe jednak, że już nie wrócą... W ubiegłym roku nie
można było odzwyczaić ich od kart. Grali na pieniądze,
smarkacze. Przegrywali drobniaki, które często zbierali
tygodniami. Musieli skapitulować. Nie mogli wygrać bata-
lii, którą wytoczył im Szpunar, dyrektor, wychowawcy,
rodzice...
Za plecami odgłos kobiecych kroków. Szpunar kątem
oka patrzy na mijającą go postać. Przez chwilę przygląda
się przydeptanym pantoflom, które robią tyle hałasu na
cichej, osiedlowej uliczce. Z kobietą kojarzy sobie dzie-
cinną, piegowatą twarz chłopaka. ”Szef gangu”. Na szczę-
ś
cie skończyło się wybiciem jakiejś szyby wystawowej i
„gang” rozpłynął się jak dzisiejsza mgła. Wzięli się za
chłopaka w domu i dziś mało kto już o tym pamięta. Jeżeli
43
nie został w którejś klasie, to pewno w tym roku będzie
zdawał maturę.
A właśnie, dziś są wykłady. Więc jak będzie z zebra-
niem ZSMP? Zebranie jest ważne, otwarte, zaproszeni są
także członkowie ORMO z dzielnicowej placówki. Jed-
nym z punktów programu będzie sprawa działania profi-
laktycznego wśród nieletnich. Tymczasem Szpunar, po-
mimo że jest przewodniczącym koła, nie będzie mógł
wziąć w nim udziału
Nie zdarzyło mu się dotychczas, żeby zapomniał o wy-
kładach. Dziś musi iść także do szkoły i nie ma rady. Jest
słuchaczem Studium Administracyjno-Prawnego. Będzie
lżej i więcej czasu, kiedy żona skończy Technikum Eko-
nomiczne, a mała Joasia trzy lata. Pierwsza pójdzie do
pracy, druga do przedszkola.
Sierżant uśmiecha się. Zawsze to robi, kiedy myśli o
córce.
‒
Uszanowanie, panie władzo!
Przed Szpunarem zgiął się w chwiejnym ukłonie „arty-
sta” osiedlowy. Miał na sobie to samo ubranie, w którym
Szpunar widział go ostatnio, w pamiętny dzień morder-
stwa. Wyglądało, jakby go od tamtej pory nie zdejmował.
‒
Lubi pan Bizeta? O, piękna Carmen...
‒
Widzę, że nie zmieniacie repertuaru.
‒
Tak jest, panie dzielnicowy. Jestem wierny. Proszę
wybaczyć, ale dziś nie kwalifikuję się do „żłobka” ‒ wy-
szczerzył zęby w imitacji uśmiechu.
‒
Idźcie spać, Dykielski. Nie jestem w nastroju do
ż
artów.
44
‒
Panie dzielnicowy ‒ Dykielski stanął w postawie za-
sadniczej i Szpunarowi przemknęło przez myśl, że „arty-
sta” może nie jest tak pijany, na jakiego początkowo wy-
glądał. ‒ Po mojemu to nie miał pan racji. A wie pan z
czym? No, z czym? Z czym? Jak pan myśli?
Szpunar nie mógł się zorientować, czy Dykielski się
zgrywa, czy też jest to preludium do drugiego stadium
zamroczenia alkoholowego, po radosnym podnieceniu ‒
tęsknota do rozróby.
‒
Dykielski, ostrzegam was ostatni raz...
‒
Spokojnie, panie dzielnicowy. Ja zaraz wszystko
powiem. I pan będzie zadowolony. Tylko porozmawiajmy
kulturalnie. ‒ Pijaczyna podrygiwał teraz jak wróbel na
przypalanej blasze. Przekrwione oczka, osadzone głęboko
w jajowatej głowie, błyskały niespokojnie spod bezrzęsych
powiek. ‒ Otóż skrzywdził pan człowieka! ‒ Jajo od frontu
przybrało wyraz melancholijno-bolesny. ‒ A ja w pana
wierzyłem.
Szpunar czuł, że jeszcze chwila i straci cierpliwość
Spojrzał niespokojnie na zegarek.
‒
O co wam chodzi?
‒
O człowieka, o kolegę, o przyjaciela najdroższego,
tego co go pan w „Jagience” ostatnio zgarnął i wysłał z
tymi aniołkami od świętej wścieklizny na przymusowe...
Odwykówka! ‒ „Artysta” czknął, splunął i zakończył: ‒
Pardon! Jestem wrażliwy, a mieli tylko śledziki po japoń-
sku, pewnie jeszcze z ostatniego karnawału ‒ zakończył
dowcipnie.
.45
Widząc, że Szpunar groźnie postępuje naprzód, zama-
chał rękami, a potem splótł dłonie w błagalnym geście.
‒
Ja jestem społeczeństwo, które chce pomóc... ‒ za-
chrypiał. ‒ A jak się mnie traktuje? I tu nie chodzi tylko o
ten margines społeczny... O gorsze rzeczy! Może o mor-
derstwo... Bo to było morderstwo, panie dzielnicowy, nie?
Bełkot był nadal mało komunikatywny, lecz to, co
Szpunarowi zaczęło się kojarzyć z zasłyszanymi słowami,
mogło być interesujące.
‒
Czy chcecie powiedzieć, że wasz kolega miał coś
wspólnego z...
‒
Matko rodzona, spójrz z góry, jak syn twój niewin-
nie cierpi ‒ głos „artysty” przybierał coraz wyższe tony.
‒
Dykielski, uspokójcie się ‒ wtrącił oszołomiony tym
wybuchem sierżant. ‒ Przecież ja zapytałem o kolegę, a
nie o was... A poza tym, dlaczego wasza matka ma patrzeć
z góry?
‒
Bo ja wierzę w życie pozagrobowe, a ona, już daw-
no...
‒
Współczuję. To co ten kolega?
‒
A widzi pan dzielnicowy... To jak w tym filmie
„Nikt nic nie wie”. Nikt nic nie słyszał, nie widział, a li-
stonosza nakarmili, aż dostał biedaczek niestrawności...
‒
On nie był listonoszem ‒ sprostował Szpunar.
‒
Ale stworzeniem bożym był, nie? Żyjącym? A teraz
jest żyjącym czy nieżyjącym? Dołek, matka-ziemia i brat-
ki... Ale byli tacy, co widzieli...
‒
Kto?
46
‒
Kolega! Niech go pan ratuje, panie dzielnicowy...
Pan może go stamtąd wyrwać... A my panu powiemy coś,
co się może bardzo przydać, żeby niektórzy przewidzieli
na oczy. ‒ Szparki w jajowatej głowie niebezpiecznie za-
lśniły.
‒
Wasz kolega, Dykielski, to powinien być mi
wdzięczny. Zresztą, co tam... Wiecie, co grozi temu, który
ukrywa fakty w tak ważnej sprawie jak morderstwo? Jeżeli
nie macie do mnie zaufania, to ja was skieruję...
Sierżant wiedział już, że nie wypuści pijaczyny z rąk,
dopóki nie dowie się wszystkiego. Ten z kolei, intuicyjnie
wyczuwając sytuację, przybrał pokorniejszą postawę.
‒
Dobrze, już dobrze, tylko bez paniki. Ja zawsze z
sercem, panie dzielnicowy.. Bo taka jest dusza artysty...
Wrażliwa na każdy wstrząs. Powiem, co wiem, komu trze-
ba. A teraz lulu, grzecznie spać...
W niecałą godzinę później sierżant Szpunar telefono-
wał do kapitana Kańskiego, lecz nie zastał go w komen-
dzie. Może to i dobrze ‒ pomyślał. Nie był przekonany,
czy sugestie „artysty”' zainteresują oficera prowadzącego
ś
ledztwo. Postanowił sprawę odłożyć do następnego dnia.
Ale przez najbliższe dni nie miał czasu, by do niej wrócić.
Kański mieszkał sam w wygodnie urządzonym miesz-
kaniu na Saskiej Kępie. Dom stał przy jednej z tych bocz-
nych, bogato zadrzewionych uliczek, które przecina bie-
gnąca od Ronda Waszyngtona ulica Francuska. Od siatki
47
ogrodzenia do wejścia wiodła wyłożona chodnikowymi
płytami wąska dróżka, do której przytykały niemal krzewy
róż. Róże pięły się również po ścianach domu, aż do okien
wysokiego parteru, i wczesną jesienią pachniały najmoc-
niej.
Kański lubił swój dom, głęboki, wygodny fotel, żółte
ś
wiatło lampy, przy której w wolnych chwilach zgłębiał
tajemnice ludów starożytnego wschodu. Historia tych od-
ległych cywilizacji była jego ulubioną lekturą.
Ta „idylla w miękkich pantoflach”, z różami i świą-
tecznymi spacerami na koncerty szopenowskie pod gołym
niebem, z doraźnymi, do niczego nie zobowiązującymi
spotkaniami ze znajomymi, to było jakby drugie życie,
coś, co stanowiło zaprzeczenie sylwetki tak dobrze znanej,
wydawałoby się, kolegom z komendy.
W pracy był rzeczowy, często zasadniczy, opanowany
i raczej małomówny. Może dlatego nie miał zbyt wielu
przyjaciół. Kiedyś zapytano go, czy lubi swój zawód. Od-
powiedział szczerze, że tak, i dodał: „Może dlatego, że
robię to najlepiej ze wszystkiego, co w życiu zdarzyło mi
się robić”. Miał to być żart, ale zarzucono mu potem zaro-
zumialstwo. Nie było w tym żadnej racji. Kański był zdol-
nym cenionym oficerem, swoje obowiązki traktował po-
ważnie, ale miał przy tym poczucie własnej wartości. Wy-
chodził z założenia, że fałszywa skromność może być
bardziej uciążliwa, a nawet niebezpieczna od pewnego
rodzaju megalomanii.
48
Patrzył przez okno, jak gołębie spacerują po ulicy. Po-
tem wrócił do kuchni i nalał do szklanki chłodnego mleka.
Dochodziła ósma. Wyprowadził z garażu swego mocno
„przechodzonego” Moskwicza i zaczął kluczyć uliczkami,
aby wydostać się na Francuską. Na Moście Poniatowskie-
go przypomniał sobie dopiero o kwicie z pralni i westchnął
na myśl o płaceniu składowego.
W komendzie Bienias i Lasak czekali już z gotowym
wynikiem ekspertyzy.
‒
Więc pani stanowczo twierdzi, że nie była u Peł-
czyńskiego w dniu siódmego sierpnia?
‒
Nie, panie kapitanie. Ślad po szmince... Skąd ta
pewność, że po mojej. Marka „Revlon” nie jest już rzad-
kością w Polsce. Są komisy. Poza tym przy tak rozwinię-
tym ruchu turystycznym, takiej swobodzie wyjazdów za
granicę, można sobie sprowadzić słonia z różowej porce-
lany, nie tylko ulubioną pomadkę. Jeżeli pana nie przeko-
nuje to, co mówię, to pański problem... Na pocieszenie
jedynie mogę powiedzieć, zakładając, iż to ja pozostawi-
łam tę plamkę, że nie musiało się to stać akurat siódmego
sierpnia, prawda?
Grelowa mówiła pewnie i jeżeli odczuwała jakiekol-
wiek zdenerwowanie, to ukrywała je po mistrzowsku. Jej
wygląd pozwalał przypuszczać, że tak właśnie jest. Pozor-
nie spokojna, z głębokimi cieniami pod oczami, wyglądała
starzej niż zwykle. Ciemnoniebieski jedwab bluzki ostro
kontrastował z bladością twarzy, obnażając bezlitośnie
49
każdy załamek skóry. Jak zwykle była starannie uczesana
w niezliczoną ilość ‒ począwszy od skroni i pnących się
ku górze ‒ białych loczków, zastygłych pod grubą warstwą
lakieru. Sprawiało to wrażenie wymyślnego ornamentu z
ubitego białka, posypanego cukrem pudrem.
Przerwa w rozmowie wprawiała ją w widoczne zakło-
potanie. Machinalnie zaczęła prostować wąsko zapraso-
wane fałdy popielatej spódnicy. Mysi kolor cieniutkich
pończoch i eleganckie pantofle z krokodylowej skóry
uwydatniały smukłą linię nóg. Na szyi srebrzył się cieniut-
ki łańcuszek.
Kański był zmęczony. Od pół godziny usiłował dowie-
dzieć się czegokolwiek, co byłoby przynajmniej zbliżone
do prawdy, lecz wszelkie jego wysiłki szły na marne.
Kiedy wszedł i oddał jej znalezioną torebkę, była za-
skoczona, ale jednocześnie ucieszyła się. O wypadku zgło-
siła do komendy dzielnicowej, gdzie zamiast dowodu oso-
bistego otrzymała zaświadczenie tymczasowe. Jak wyni-
kało z jej wyjaśnień, torebkę utraciła dwa tygodnie temu,
wychodząc po wieczornym spektaklu z Teatru „Rozmaito-
ś
ci”. Był tłok przy wyjściu, a ona trzymała ją pod lewym
ramieniem... Prawdopodobnie wysunęła się sama. Mógł
też ktoś wyciągnąć, nie poczułaby w takim ścisku...
Oczywiście, zorientowała się zaraz na ulicy, wróciła, szu-
kała, bileterzy także... Bez rezultatu... W teatrze była
sama. „To nawet ostatnio modne” ‒ stwierdziła z miłym
uśmiechem na bladej twarzy. Jest wdzięczna za odnalezie-
nie. Wprawdzie zginęło pięćset złotych w banknotach
50
stuzłotowych, ale to drobiazg. Najważniejszy jest dowód.
Miał dosyć tej zabawy w ciuciubabkę.
‒
Zgłaszając zaginięcie torebki wyliczyła pani przed-
mioty, które się w niej znajdowały. Między innymi klucze.
Trzy. Nie dziwi panią to cudowne rozmnożenie? Znalazły
się przecież cztery...
‒
Tak, rzeczywiście... to zabawne ‒ rzekła po chwili.
‒
Zastanawia mnie ten ciemniejszy klucz yale... Nie przy-
pominam sobie...
Spojrzał jej prosto w oczy.
‒
Chce mi pani wmówić, że nosi pani klucz, z którym
się nie rozstaje nawet w teatrze, i nie wie nic o jego istnie-
niu?
‒
Czy to aż taki ważny problem, żeby tyle mówić na
ten temat? Nie wiem, nie przypominam sobie. Może pani
Pisarkowa, moja wspólniczka, dała mi ten klucz na prze-
chowanie. Ma taki zwyczaj asekurowania się, bo często
gubi albo zapomina... Ja i tak będę musiała zmienić zamek
u drzwi, wie pan, nigdy nic nie wiadomo... ‒ Zręcznie
kierowała rozmowę na inny temat.
Zgarnął pęk kluczyków ze stołu i zamknął je w dłoni.
Obserwowała ten manewr, z niepokojem.
‒
Proszę, niech pani wyjaśni, który kluczyk do czego
służy ‒ otworzył dłoń i ujął w dwa palce pierwszy.
‒
Chwileczkę ‒ przerwała. ‒ Może napije się pan ka-
wy albo herbaty, bo ja... muszę. Nie czuję się dobrze, od
wczoraj.
Sińce pod oczami pogłębiły się, głos jej drżał i nie siliła
się już na uśmiech.
51
Słyszał, jak pobrzękuje w kuchni szklankami.
Firanki w oknach przesiewały wrześniowe słońce, w
którym pobłyskiwały obiciowe brokaty. Serwantka gięła
się od bogatego i urozmaiconego zbioru kryształów, na
ś
cianie dwa oryginalne „Kossaki” protestowały przeciwko
purpurowo-złotej, pasiastej tapecie. Wnętrze działało przy-
tłaczająco.
Wróciła z dwiema szklankami pachnącej, parującej
kawy. Wyczuł zmianę nastroju. Miała czas wziąć się w
garść.
Klasycznym gestem uprzejmej gospodyni wskazała na
srebrną cukiernicę. Brutalnie zakłócił tę towarzyską sie-
lankę.
‒
Proszę opisywać kluczyki, nie mam zbyt wiele cza-
su. ‒ Ciekaw był, co wymyśliła podczas, krzątaniny w
kuchni.
‒
Doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, jak po-
wiem panu prawdę. ‒ Kański westchnął. ‒ Wierzę, że mo-
gę mieć do pana zaufanie. Chodzi o to, żeby nie osądzić
tego, co powiem, zbyt pochopnie. Pozornie wygląda to
wszystko bardzo źle i dlatego łatwiej pan zrozumie, czemu
zwlekałam...
Wyraźnie męczyła się, lecz uznał, że na pomoc nie za-
sługuje.
‒
Otóż na kilka dni przed śmiercią Julian powierzył
mi kluczyk od skrytki pocztowej. Oczywiście, nie na stałe
Po prostu spodziewał się jakiegoś ważnego listu z zagrani-
cy od swego przyrodniego brata i nie było mu zbyt wy-
godnie samemu sprawdzić, czy przesyłka już nadeszła. Nie
chciało mu się specjalnie jechać na Pocztę Główną, a ja
jestem w tej okolicy codziennie. Jak pan wie, mam sklep
przy zbiegu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, a więc nie
było powodu, żeby odmówić. No, a kiedy miałam poje-
chać na Klonową, to wtedy zachorowałam i przeleżałam
cały dzień w domu. Oczywiście, przyjmowałam telefony,
to łatwo sprawdzić... Wspominam o tym, ponieważ wów-
czas stało się to nieszczęście... I mam ten klucz. Nie sądzi-
łam, że jest taki ważny...
‒
Ma pani list?
‒
Jaki? ‒ w pierwszej chwili nie zrozumiała. ‒ Ach!
Nie, proszę sobie wyobrazić, że w skrytce nie było nic.
‒
O którym kluczu pani mówi? ‒ Podsunął jej rozwar-
tą dłoń.
‒
O tym, przecież! ‒ Ujęła w palce jeden z najmniej-
szych kluczyków, które zdaniem Lasaka pasowały do
skrzynek pocztowych.
‒
Niestety, nie skorzystała pani z szansy ‒ powiedział
spokojnie Kański. ‒ Prościej byłoby się przyznać. Pani
sytuacja była i tak beznadziejna. Muszę panią zatrzymać...
‒
To... niemożliwe! Dlaczego? Pan oszalał!
Nawet nie była przestraszona, była jedynie zła.
‒
Proszę się opanować! Zejdziemy do samochodu.
Nie ruszyła się z miejsca. Stała wyniosła, zdecydowana
na wszystko.
‒
To nic pani nie pomoże, upór jest bezcelowy i
ś
mieszny.
‒
Żądam wyjaśnień! ‒ krzyknęła histerycznie.
‒
Dobrze. Widzę, że lubi pani farsę. A więc nie wie-
działem, że Pełczyński miał skrytkę pocztową, a pani
53
klucz... To pani mi o tym powiedziała. W gruncie rzeczy
nie jest to jednak fakt, na podstawie którego mógłbym
panią zatrzymać.
‒
Więc za co? ‒ Była tak zaskoczona, że przez chwilę
wątpił w słuszność swojej decyzji.
‒
Klucz, którego nie mogła pani zidentyfikować, jest
dowodem tak obciążającym, że wystarczy na razie za
wszystkie inne. To jest klucz od mieszkania Juliana Po-
łczyńskiego. W pani interesie będzie leżało, jeżeli prawdą
jest to, co pani mówi, żeby wyjaśnić, skąd znalazł się w
pani torebce. Jeszcze jedno. Chcę być dobrze zrozumiany.
Ten dowód w połączeniu ze szminką bardzo panią obcią-
ż
a. A teraz ten kluczyk od skrytki... Prokuratorowi na razie
to wystarczy, aby nałożyć sankcję. Więc proszę nie robić
miny niewinnie skrzywdzonej.
Odzyskiwała powoli przytomność umysłu.
‒
I pan wierzy w to, że ja zamordowałam, że ja mo-
głam?
‒
Ta wiara niczego nie zmienia. W każdym razie zro-
biła pani wszystko, żebym tak właśnie myślał. Morderstwo
będę musiał pani udowodnić i pani o tym dobrze wie Ale
najpierw muszę panią zmusić do mówienia prawdy. To
może wiele zmienić i w pani sytuacji.
A na drugi dzień nadeszła anonimowa przesyłka z iden-
tycznym kluczem yale który, podobnie jak pierwszy, ide-
alnie pasował do zamku opustoszałego mieszkania na
Klonowej. Zaadresowana była imiennie na nazwisko kapi-
tana Kańskiego.
54
R O Z D Z I A Ł
V
‒
Dlaczego zabijają? W jednej z książek autor odpo-
wiada dość przekonująco: dzieci z ciekawości, kobiety z
braku wyobraźni (nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, że
czynią coś nieodwracalnego), mężczyźni z chęci przewagi.
‒
Filozofia! Zastosuj do tego system „paragrafowy'', a
wyjdzie ci coś bardziej prozaicznego: pieniądze, zemsta,
zazdrość, strach... ‒ Kański przerwał wertowanie akt. ‒
Chociaż przy odrobinie wyobraźni można te teorie pogo-
dzić. Czy lubisz blondynki? ‒ zwrócił się z nieoczekiwa-
nym pytaniem do Lasaka.
Wywiadowca potraktował to jako żart.
‒
Szaleję za blondynkami. Ale nie lubię się z nimi że-
nić.
‒
Skąd wiesz? Przecież jesteś kawalerem?
‒
Czasem czuje się pismo nosem, nie?
‒
Co myślisz o Wojnowskiej?
‒
Z tą bym się chyba ożenił...
‒
Szkoda. Nie mogę cię stracić. Pojadę więc sam. Zo-
stałem przecież wezwany ‒ szepnął tajemniczo.
‒
Może to i lepiej, szefie ‒ powiedział wolno Lasak. ‒
Myślę, że to nie mój poziom...
‒
Kompleksy? ‒ żachnął się Kański. ‒ Nie przypomi-
nam sobie, żeby błysnęła intelektem.
‒
Nie. Nie tylko to. Tak, ogólnie... To jest trochę dla
mnie za mądre.
55
Piętro wyżej ktoś gwizdał „Romans bez pocałunków”,
potem melodia urwała się i anonimowy meloman włączył
magnetofon. Marzycielski tenor tęsknie zawodził:
Zbyt krucha jesteś, aby cię dotknąć,
Zbyt piękna, żeby po ciebie nie sięgnąć...
Kański zatrzymał się przed drzwiami z tabliczką „W. Z.
Wojnowscy”. Nacisnął dzwonek i niemal natychmiast
otworzyły się drzwi. Zaskoczenie było obopólne.
‒
Och, to pan! ‒ dziwiła się Marta Wojnowska.
‒
Tak... ‒ Kański opanował się. ‒ Dzień dobry, nie
przeszkadzam?
‒
Czy to coś zmieni? ‒ Obdarzyła go sporą dozą ko-
kieterii.
Weszli do środka. Wyglądało na to, że poza nimi w
mieszkaniu nie ma nikogo więcej.
Miała na sobie podomkę z miękkiej, moherowej materii
w kolorze dojrzałej brzoskwini, z pikowanym atłasowym
kołnierzem i mankietami. Na niewiarygodnie małych,
wąskich stopach sandały obciągnięte złotawą siateczką z
jakiegoś delikatnego tworzywa. Zapachniało Pewexem...
‒
Czy muszę się przebrać?
‒
Nie musi pani. Jest pani u siebie.
Po wstępnych uprzejmościach i stereotypowym pyta-
niu: „czego się pan napije”, przeszli na tematy meteorolo-
giczne.
Przyjrzał się jej uważnie i doszedł do wniosku, że miał
o niej dotychczas mylne pojęcie. Nie przypuszczał, że
może być taka... kociakowata.
56
Marianna powiedziała: „Ta mała lubi forsę, to widać.
Nie darmo tu przychodziła. Lubi się podobać facetom i
młodym, i starszym. I sama lubi przystojniaczków. Wpa-
dła mi w oko kilka razy, bo człowiek obraca się tu i ów-
dzie”.
Kański nie wierzył sam sobie. To nie była ta dziewczy-
na ‒ wystraszona, blada i lękliwa ‒ z rozmowy w obecno-
ś
ci Fadeja.
‒
Pan się zdziwił, kiedy zatelefonowałam?
‒
Ostatnio czuła się pani nie najlepiej ‒ ominął jej py-
tanie. ‒ I nie zdradzała pani chęci do rqzmowy.
Wypadło to gorzej, niż chciał.
Skinęła głową.
‒
Nie spodziewałam się, że pan tak prędko przybę-
dzie.
‒
Jestem bardzo operatywny ‒ wyjaśnił usprawiedli-
wiająco.
Pokój był pełen różnorodnych cacuszek, laleczek, fla-
koników, dzbanuszków, kwiatów i nie najstaranniej uło-
ż
onych fatałaszków. Bladoniebieski dywan przykrywał
szczelnie całą podłogę. Siedzieli na dwóch, obitych białą
skórą lub czymś podobnym, puf ach i Kański nie czuł się
najpewniej mając kilkanaście centymetrów do podłogi i
kolana prawie pod brodą.
Poza tym, jak na studentkę, było tu stanowczo za mało
książek...
‒
Niełatwo mówić mi o tym, co chciałabym powie-
dzieć ‒ zaczęła z wahaniem. ‒ Zastanawiam się nawet, czy
ma to jakieś znaczenie, lecz wydaje mi się, że nie powin-
nam dłużej ukrywać tego faktu. ‒ Namyślała się chwilę. ‒
Wie pan, chcę się czuć w porządku. Zależy mi na opinii,
57
ukończeniu studiów, chodzi też o rodziców, a sprawa tego
zabójstwa...
‒
Rodziców? Mają coś z tym wspólnego?
‒
Nie, oczywiście, że nie! Ale ojciec jest prezesem
spółdzielni i nie chciałabym go narażać na jakieś przykro-
ś
ci.
‒
A więc śmiało.
Przyjrzała mu się bacznie, jakby chciała sprawdzić, czy
przypadkiem nie lekceważy jej słów. ‒ Mam opory. Z
powodu Andrzeja... ‒ Chodzi o Andrzeja Fadeja?
‒
Pani chłopca?
‒
Chłopca? Rzeczywiście, chłopiec! ‒ Nastroszyła się.
‒
Ale proszę przestać nazywać go moim, jeżeli panu to nie
robi różnicy.
‒
Robi. Inaczej nie wierzyłbym, że mówi prawdę, al-
bo przynajmniej jej część, aby chronić panią! Przyznaję,
ż
e jeszcze nie wpadłem na to, co pani takiego zrobiła.
‒
Szczerość za szczerość. Chodzi właśnie o to, że ja
nic nie zrobiłam. Do tego cały czas zmierzam.
‒
I dlatego pani do mnie zatelefonowała?
‒
Może pan wierzyć lub nie. Właśnie dlatego. W in-
nym wypadku powinnam raczej unikać kontaktów z mili-
cją, to chyba logiczne.
‒
Powiedzmy. A więc czego to pani nie zrobiła?
‒
Po co ten sarkazm? Nie byłam na miejscu zbrodni.
‒
Co proszę?!
‒
Powtarzam. Nie byłam w domu u Juliana Pełczyń-
skiego, kiedy dokonano zabójstwa. Ani przed tym, ani po
tym.
58
‒
Wielu osób tam nie było...
‒
Ale przynajmniej dwie musiały być! ‒ Nia dostrze-
gła ironii. ‒ W tym zabójca.
‒
I pani to wie?
‒
Wiem tylko o jednej. O Andrzeju Fadeju.
‒
Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co mówi?
Podciągnęła kolana pod brodę.
‒
Proszę pana! ‒ powiedziała wyniośle. ‒ Nie jestem
dzieckiem i proszę mnie traktować jak osobę dorosłą.
‒
Pani myśli, że z tego mogą wyniknąć tylko same
przyjemności?
‒
Niech pan mnie nie straszy. Biorę pełną odpowie-
dzialność za to, co mówię, a co pan z tym zrobi... To już
sprawa milicji.
‒
Sprawą milicji jest również wyjaśnić, skąd pani to
wszystko wie, no i ewentualnie... dlaczego informuje o
fakcie.
‒
Myślałam, że milicja potrafi dojść do tego bez mo-
jego udziału ‒ odpaliła. ‒ No, ale skoro panu zależy na
współpracy... ‒ uśmiechnęła się całkiem przyjemnie.
Miał ochotę spuścić jej tęgie lanie, ale faktycznie była
osobą dorosłą.
‒
Pani zdaje się w dzieciństwie lubiła bawić się w
ciuciubabkę, a reguły tej gry do tej pory tkwią pani w pa-
mięci. Słucham, skąd pani wie, że Andrzej Fadej był u
Pełczyńskiego w czasie zabójstwa?
59
‒
Ja wcale nie powiedziałam, że w czasie, tylko przed
odkryciem zwłok. Ja wcale nie mówię... ‒ Doszła widocz-
nie do wniosku, że się zagalopowała i próbowała się z tego
wyplątać.
‒
Spokojnie. Powiedzmy, że nie w czasie, ale co z te-
go wynika?
‒
Więc dobrze. Andrzej poszedł tam, nie wiem po co i
o jakiej porze, i znalazł przedmiot, który jego zdaniem
należy do mnie. Na nic się zdały zaprzeczenia. Po prostu
podejrzewa, że ja tam byłam wcześniej od niego i mam
powody, aby ten fakt ukryć.
‒
Niech pani nie będzie taka tajemnicza. Co to za
przedmiot?
‒
Rękawiczka ‒ odpowiedziała niechętnie. ‒ Mam
podobną parę i prawdopodobnie stąd to nieporozumienie.
‒
Pokazała pani swoje rękawiczki Fadejowi?
‒
Tak, ale to nic nie zmieniło. Są tak samo mało uży-
wane jak ta, którą przyniósł. Sądzę, że jest skłonny przy-
puszczać, iż kupiłam sobie te nowe specjalnie, aby nie
można było zauważyć braku zguby.
‒
A rozmiar!
‒
To się nazywa refleks! Niestety, i mój, i nie mój.
‒
Może jaśniej...
‒
To skomplikowana sprawa, ale spróbuję wyjaśnić.
Widzi pan, rękawiczki powinny przylegać do ręki, opinać
ją. Sama nie wiem, jak mam to wytłumaczyć, żeby było
komunikatywne... ‒ zamilkła.
60
‒
Niech pani jedzie dalej, może jednak uda mi się to
pojąć.
‒
Chodzi o to, żeby ręka wydawała się mała. Więc ja
zwykle kupuję o pół lub nawet numer mniejsze, niż po-
winnam, bo wiem z doświadczenia, że każdy materiał,
nawet skóra, po pewnym czasie rozciąga się.
‒
Jaki z tego wniosek?
‒
Taki, że numery zgadzają się. Ale przecież, nie każ-
dy musi stosować moją metodę i kupować mniejsze ręka-
wiczki. Zasadniczo mój numer jest większy.
‒
Przyzna pani, że to trochę zawiłe?
‒
Uprzedzałam...
‒
Czy Fadej groził pani?
‒
Nie, mówiłam, że nie! Przeciwnie. Gra rolę błędne-
go rycerza, nie domaga się żadnych wyjaśnień. Powie-
dział, że cokolwiek zaszło, on czuje się odpowiedzialny.
To nowe wcielenie bardzo mu odpowiada. Ma odmianę po
cyniku wyobcowanym z realiów codzienności...
‒
Naraził się pani?
‒
Każdemu by się naraził. Jest, wbrew temu co mówi,
nieobliczalny i nieodpowiedzialny. Skoro już zaczęłam o
tym mówić, skończę. Nie tak dawno doprowadził do nie-
przyjemnego incydentu. Właściwie nie ma co owijać w
bawełnę, zrobił karczemną awanturę, i to przy obcej oso-
bie. W każdym razie zerwałam znajomość.
‒
I dlatego wolała pani mnie uprzedzić, zanim przyj-
dzie z tym Fadej.
61
Odrzuciła do tyłu swoje piękne włosy i spojrzała na
niego już bez cienia kokieterii.
‒
Jeżeli pan to tak pojmuje... Nie mam się czego oba-
wiać.
‒
To był mężczyzna? Ta „obca osoba”?
‒
Tak... Ale co z tego? Ludzie dorośli powinni pano-
wać nad odruchami. Częściej stosować samokontrolę ‒
mądrzyła się. ‒ Jednak to trzeba u siebie wypracować.
‒
Pani wypracowała?
‒
Staram się, przynajmniej.
‒
Niech pani pomoże Fadejowi?
‒
Nie mam zdolności pedagogicznych. Ale z panem
się przyjemnie rozmawia! ‒ Znów obdarzyła go miłym
uśmiechem.
‒
Fadej pewnie będzie innego zdania.
‒
Właśnie. Jeszcze jedno, Jeżeli pan myśli, że on ma
coś wspólnego z tą zbrodnią, to pomyłka. Potrafi pokrzy-
czeć i potarmosić się z koleżkami od Hopfera, mam na-
dzieję, że zna pan ten przybytek winiarnią zwany; ale nic
poza tym. Niech pan nie popełni błędu. To byłby fałszywy
ś
lad i stracony czas.
‒
Będę pamiętał. Dziękuję.
Spojrzenie, jakim go obdarzyła na pożegnanie, upewni-
ło go, że ideał niebożątka, za jakie ją uważał, należy mię-
dzy bajki włożyć.
62
R O Z D Z I A Ł
VI
Ciągle nie mogę wyjść z impasu ‒ pomyślał Kański.
Rozmowa z Martą Wojnowską poruszyła go bardziej,
niż to okazał.
Więc czyżby jednak Fadej? Dotychczas nie było mo-
tywu, za to teraz leży jak na dłoni. Fadej nie wyjechał, tak
jak początkowo zamierzał, na wakacje z Warszawy. Był
na Klonowej, w mieszkaniu, w którym dokonano zabój-
stwa. Motyw oczywisty ‒ zazdrość. Starszy pan był jesz-
cze niczego sobie, przy tym zasobny, a panna Marta „lubi-
ła facetów”. Zastał ich kiedyś razem w dwuznacznej sytu-
acji? Zresztą niekoniecznie. Na dziewczynie zależało mu,
to widać. Mógł kiedyś zażartować na temat jej i Pełczyń-
skiego, sam w to nie wierząc, a ona przez przekorę lub w
złości naopowiadała niestworzonych rzeczy... Aby po-
drażnić jego ambicję. Kobiety są do tego zdolne ‒ sam
miał podobny przypadek w rodzinie ‒ potrafią przy tym
mówić tak sugestywnie, że jeżeli człowiek ma chociaż
nikły cień podejrzenia, zaczyna wierzyć, że wszystko to
wydarzyło się naprawdę A wtedy już tylko od stopnia
zaangażowania, temperamentu, charakteru i wielu innych
czynników zależy, czy dochodzi do morderstwa, czy do
rozwodu.
Zagalopowałem się ‒ skarcił siebie Powinienem prze-
stać myśleć o swoich sprawach.
W gruncie rzeczy jedno jest ważne. Fadej jest zazdro-
sny, cierpi i nienawidzi. Zaczyna planować zemstę. Wpada
63
na iście szatański pomysł ‒ postanawia wykorzystać cho-
robę Pełczyńskiego. Nie jest typem zawodowego morder-
cy, ale jest chemikiem i spreparowanie lub nafaszerowanie
pastylki diabetolu cyjankiem nie sprawia mu trudności...
Czyżby to było, takie proste? Ale chyba możliwe. I co
dalej? Skąd wiedział, kiedy Pełczyński ją połknie? A czy
musiał wiedzieć? Niekoniecznie. Może jednak chciał wie-
dzieć, może go zmusił. Właśnie w dniu, w którym tam
poszedł, w dniu zabójstwa. Pełczyński umiera, a Fadej
dostrzega rękawiczkę Marty. A może dostrzegł ją wcze-
ś
niej i stąd nagła decyzja otrucia Pełczyńskiego. Sady-
styczny charakter morderstwa. Tak, to by pasowało do
motywu ‒ zemsta. Ale nie bardzo pasuje do sylwetki za-
bójcy...
Zadzwonił telefon i kapitan z niechęcią przerwał roz-
myślania. Porucznik Borowiec z „drogówki” informował o
wypadku śmiertelnym na Rakowcu.
‒
Wpakowała się lebiega sama pod koła, mocno zaga-
zowana, no i już nic nie dało się zrobić. Zawracam ci gło-
wę, bo sam mówiłeś, żeby cię zawiadamiać o wszystkim,
co się dzieje w dzielnicy, w której zamordowano tego li-
stonosza...
Kański był bliski irytacji. Dlaczego oni wszyscy uparli
się, by robić z Pełczyńskiego listonosza! Przecież nie każ-
dy, kto pracuje na poczcie...
‒
Więc jak, przyjedziesz? Jeszcze nie ustaliliśmy toż-
samości tego mężczyzny... ‒ niecierpliwił się głos w słu-
chawce.
Kański poprosił o telefon, kiedy już zidentyfikują ofia-
rę, po czym kontynuował rozmyślania.
64
Wracając do Fadeja ‒ rozważał kolejną hipotezę. On
może nie mieć z tym nic wspólnego. Przychodzi jednak
tego dnia do Pełczyńskiego, otwiera drzwi i... Właśnie,
czym otwiera? Powiedzmy, że drzwi nie były zamknięte.
Wszedł. Widzi martwego człowieka. Kiedy mija zasko-
czenie, rozgląda się i dostrzega rękawiczkę. Musiała leżeć
w bardzo widocznym miejscu, bo przestraszony człowiek
ma raczej przytępiony zmysł spostrzegania. Załóżmy, że
leżała ria stole. Została tam zapomniana lub podrzucona
przez mordercę. Ale to zależy, kiedy Fadej był u Pełczyń-
skiego: czy w dniu, zabójstwa, czy w dniu, w którym zna-
leziono zwłoki. Bo jeżeli w dniu, kiedy Pełczyńskiego
otruto, to w bardzo niekorzystnej sytuacji znajdzie się
Marta Wojnowska.
Kański nie mógł jakoś uwierzyć, że Fadej pomylił się
co do rękawiczki.
Potem Fadej gasi światło i wychodzi. Dlaczego paliło
się światło? Aha, była burza i wcześnie zrobiło się ciem-
no... Jeżeli Fadej zgasił światło, to należy przyjąć, że był
jednak w dniu morderstwa, w czasie burzy. Marianna wi-
działa, jak ktoś zapalił, a potem zgasił światło. Z tego wy-
pływa jeszcze jeden wniosek ‒ Fadej gasi światło, które
zostało zapalone krótko przed jego wizytą. Pełczyński już
nie żył, Fadej powinien więc spotkać mordercę lub kogoś,
kto przekręcił kontakt... Fadeja trzeba dobrze przycisnąć.
Musi powiedzieć prawdę, jeżeli chce ratować własną skó-
rę. Musi powiedzieć, kto to był, choćby go to sporo kosz-
towało...
65
Wszystko to pozornie się zgadza. A jeśli Fadej nikogo
tam nie spotkał? Jest jedno wytłumaczenie. Ta osoba mo-
gła się ukryć! Ale gdzie? Tylko w łazience. Łazienka...
Wysilił pamięć... No, tak. To by znów wskazywało na
Grelową. Nie trzeba wysnuwać pochopnych wniosków ‒
skarcił się w duchu. Jeszcze za wcześnie. Fadej mógł za-
brać rękawiczkę, zgasić światło i zamknąć drzwi. Dla po-
rządku. Albo żeby opóźnić znalezienie zwłok. Powiedzmy,
ż
e chciał zyskać na czasie, żeby porozmawiać z Wojnow-
ską i wyjaśnić jej udział w sprawie.
A klucz? Schował do kieszeni. Wobec tego jeden z
dwóch kluczy, ten, który znalazł się w torebce Grelowej
lub został przysłany pocztą, jest tym, którym posługiwał
się Fadej. Jest jeszcze trzeci, który miała Marianna. Wła-
ś
nie zginął jej i potem niespodziewanie odnaleziono go u
niej w mieszkaniu... Ciekawe.
A może Fadej jest faktycznie mordercą, tylko wcale nie
chodzi o zazdrość. Wywiadowca Lasak odwiedził jego
ojca w Nowym Targu. Papa Fadej potwierdził wersję syna.
Pełczyński szył sobie u niego kożuch i do Warszawy wra-
cali razem z Andrzejem. Nie świadczy to jednak, że wtedy
zetknęli się ze sobą po raz pierwszy. Jakie mogli mieć
interesy, co ich mogło łączyć... Przemyt? Handel? To
ostatnie możliwe. Czym? Zaraz, zaraz. Pełczyński ma
jakąś rodzinę, zdaje sie, kuzyna czy nawet brata, za grani-
cą... Może dewizy? Trzeba sprawdzić, czy miał konto do-
larowe! Co za przeoczenie. Młody Fadej idealnie pasuje
66
do handelku dewizami. A i senior nie wygląda, według
opinii Lasaka, na takiego, który stroni od „ubocznych”
zarobków. „Co mu nie przeszkadza posiadać aparycji i
manier członka Kongresu, szefie. Aż mnie zatkało. Facet
porusza się z godnością, sposób bycia przyjacielsko-
pobłażliwy, na wszystko odpowiedź. Nie przypuszczałem,
ż
e tak może wyglądać ktoś, kto szyje kożuchy... Nic nie
wie na temat tego, czy syn znał Pełczyńskiego, zanim spo-
tkali się w Nowym Targu”. Chociaż papa może kłamać, bo
mu zależy na synu. Wyczuł, że sprawa jest poważna i,
jeżeli nawet niewiele wie, chroni jedynaka awansem, na
zapas. Wszystko to jest prawdopodobne, lecz jedno jest
przynajmniej pewne ‒ Pełczyński nie popełnił samobój-
stwa. Świadczy przede wszystkim o tym fakt, że pozacie-
rano wszelkie ślady czyjejkolwiek obecności. Teoretycz-
nie mogli to zrobić ci, którzy, odwiedzając Klonową w
feralnym dniu, mieli na względzie własny spokój i bezpie-
czeństwo. Ale tylko teoretycznie. Ponieważ w przypadku
człowieka, który nie ma nic na sumieniu, może zaistnieć
jedynie alternatywa: jeżeli ma mocne nerwy ‒ wzywa po-
gotowie, ewentualnie milicję, jeżeli posiada tak zwaną
słabszą konstrukcję psychiczną ‒ ucieka w popłochu. Nie
zastanawia się nad sposobem usunięcia odcisków palców!
Może zanadto upraszczam? Kapitan zapalił kolejnego
papierosa. A co z tą Grelową? Jej udział w sprawie jest
niewątpliwy. Plącze się w zeznaniach, zaprzecza oczywi-
stym faktom. Wygląda na to, że coś ukrywa. Boi się. Cze-
go? A może ‒ kogo?
67
Właściwie mogła to zrobić Grelowa. W sklepie tego
dnia była, to prawda. Ale sama stwierdziła, że czuła się
„nieszczególnie”. Załóżmy, że kłamie. Po wyjściu ze skle-
pu pojechała taksówką do domu. Około drugiej po połu-
dniu. Potem, mniej więcej na pół godziny przed burzą,
wyszła z domu. Pół godziny wystarczy, aby dotrzeć z Mo-
kotowa na Rakowiec. No, może trochę więcej. Jeśli czeka-
ła na przystanku autobusowym i tramwajowym, to straciła
czterdzieści pięć minut. Taksówki nie brała, to byłaby
nieostrożność. Burza już rozpętała się na dobre, ale ona
zdążyła dotrzeć na Klonową. Drzwi otworzył jej Pełczyń-
ski. Ona wchodzi i... strzela. Tak, to byłoby możliwe, gdy-
by morderca posłużył się bronią, a nie trucizną. Grelowa
miała lepsze okazje, aby zaaplikować Pełczyńskiemu cy-
janek. A wynik ekspertyzy sugeruje, że ofiara połknęła
cyjanek w tabletce diabetolu. To nie wygląda na robotę tej
mieszczki od „galanterii damsko-męskiej”.
Grelowa nie ma alibi. Nikt przecież nie może potwier-
dzić, że po powrocie do domu nie wychodziła już do koń-
ca dnia. Jeżeli jednak pojechała na Klonową, co raczej jest
pewne, to mogła również przybyć tam po fakcie. Morder-
cy nie musiało zależeć na terminie śmierci emeryta. Wie-
dział, że i tak dopnie celu, kiedy wyczerpie się zapas dia-
betolu. Tabletka leżała sobie spokojnie pośród innych i
czekała na swoją kolej.
A więc trzy osoby mogły być w mieszkaniu po zabój-
stwie: Fadej, Grelowa i Wojnowska. Cała procesja!
68
Kańskiemu jeszcze jedna sprawa nie dawała spokoju ‒
podjęte przez Pełczyńskiego dwa lata temu osiemdziesiąt
tysięcy złotych z książeczki PKO. W dwóch ratach po
czterdzieści tysięcy. Co w tym czasie się zdarzyło? Po
pierwsze, Pełczyński odszedł w tym samym roku na eme-
ryturę, po drugie, Grelowa zamieniła stragan na sklep, po
trzecie, Fadej poznał Pełczyńskiego, po czwarte, Pełczyń-
skiemu poprawia się stan zdrowia. Nie, to po jakimś czasie
dopiero. Fadej twierdzi, że jak go poznał, to był „okropny
nerwus”, a potem było coraz lepiej. Więc może te fakty
miały coś wspólnego z ową nerwicą. Wszystko to jest
jeszcze zanadto płynne, żeby wyciągnąć konkretne wnio-
ski, trzeba uściślić wydarzenia i zbadać je dokładnie, ko-
lejno.
Renata Pisarek, współwłaścicielka nieźle prosperujące-
go interesu z galanterią damsko-męską, nie była zachwy-
cona wizytą oficera milicji i wcale tego nie ukrywała.
Kapitan obserwował, jak nadrabia miną i z pozornie
stoickim spokojem obsługuje niezdecydowaną klientkę,
pozwalając jej gmerać w pokaźnym pudle z jakimiś „bły-
skotkami”.
Pisarkowa z pewnością dość dawno przekroczyła pięć-
dziesiątkę. Jej siwe włosy, bezpretensjonalnie ściągnięte
W „koczek babuni”, nieciekawa, w Wyblakłych kolorach,
szmizjerka i złote kolczyki w uszach nie dodawały uroku.
‒
Należę do pokolenia starych handlowców, to tradycja
69
w naszej rodzinie ‒ przedstawiła się oficerowi. ‒ Przed
wojną mieliśmy sklep kolonialny na Pradze... Mam taką
dobrą opinię, nigdy nie byłam w sądzie! A tu taki skandal!
Proszę pana, ona nie może być winna, ta biedna Jadwi-
nia... To jakieś nieporozumienie.
‒
Znacie się panie od dawna ‒ zapytał Kański.
‒
Tak. Poznałyśmy się zaraz po wojnie, kiedy, jak pan
wie, niełatwo było żyć. Wiele ludzi straciło swych bli-
skich, nie miało gdzie mieszkać... Jadwinia do nich należa-
ła. Jej mąż był podoficerem w polskim wojsku i walczył w
armii Andersa. Początkowo otrzymywała od niego listy,
potem przestały przychodzić.
‒
Nie wie pani, dlaczego?
‒
Na tyle blisko ze sobą nie byłyśmy. Czasem tylko,
kiedy dokuczała jej samotność, coś tam o swoich sprawach
mówiła. Domyślałam się jedynie, że musieli się w tych
listach pokłócić. Ona chciała jechać do niego, a on znalazł
sobie tam inną. Bo co innego mogło się stać?
‒
Jak do tego doszło, że zostałyście wspólniczkami?
‒
Mówiąc prawdę, nie dawałam już sobie rady z mo-
im sklepem. I o zdrowie chodziło, i o finanse. Dwa lata
temu domówiłyśmy się, że Jadwinia wniesie swój udział,
bo koniecznie trzeba było zainwestować. I tak się stało.
‒
Ile wyniósł udział Grelowej?
‒
Sto tysięcy.
‒
To było aż tak źle? Niezły zastrzyk. Nie wie pani,
70
skąd Jadwiga Grelowa miała tyle pieniędzy? Czy mówiła
o ich pochodzeniu?
‒
Tak, naturalnie. Dostała jakieś odszkodowanie czy
coś takiego. Nie interesowało mnie to specjalnie. Wiem, że
wtedy miała już i swoje oszczędności.
‒
A za co odszkodowanie? ‒ dociekał Kański.
‒
Ja naprawdę nie wiem. Nigdy jakoś nie wracałyśmy
do tej sprawy. W ogóle ten temat w sferach handlowych
jest raczej niezręczny. ‒ Ku zdumieniu kapitana Pisarkowa
przymrużyła porozumiewawczo jedno oko. ‒ Mamy swoje
tajemnice. Tylko niech pan zaraz nie myśli, że to coś
złego.
‒
Skądże znowu ‒ zapewnił skwapliwie. ‒ Wspo-
mniała pani o samotności Grelowej, a przecież ona myśla-
ła o małżeństwie.
‒
O małżeństwie to nie wiem nic. Ale trudno się dzi-
wić, że kiedy zjawił się w jej życiu przyzwoity człowiek,
chciała go przy sobie zatrzymać. A tu taka tragedia.
Przed tym użyła określenia „skandal”. Ciekawe, czym
to całe wydarzenie jest naprawdę dla Pisarkowej? ‒ pod-
sumował w myślach rozmowę Kański. Swoją drogą należy
przyjąć, że sentymenty w „sferach handlowych” liczą się
niewiele albo wcale. Pisarkowa niewątpliwie skorzystała-
by na skazaniu Grelowej. Sklep jest doinwestowany, po-
datki w porządku, obroty wysokie, szczególnie ostatnio,
kiedy w świecie mody zaczęło się dżinsowe szaleństwo.
Takie więc dodatki, jak czapki, paski, torebki i inne drobia-
zgi z teksasu, okazały się towarem bardzo poszukiwanym.
71
Co prawda, płaci się za nie jak za przysłowiowe zboże, ale
co zrobić, kiedy uspołeczniony handel znów nie zdążył?
Młodzież, i nie tylko, ogarnęło coś w rodzaju amoku. Ku-
pują te teksasowe „cudeńka”, chociaż na ogół po pierw-
szym praniu pozostają jedynie skurczone, szmaciane
fragmenty.
Tak jest, skazanie nie mającej dzieci ani żadnej rodziny
Grelowej byłoby bardzo korzystne dla pani Pisarek.
‒
Pani znała tego człowieka? Mam na myśli...
‒
Tak, wiem o kogo chodzi ‒ przerwała kobieta. ‒
Bardzo mało. Właściwie nie. Widziałam go kilka razy, raz
nawet rozmawiałam, ale krótko. Był dość przystojny, inte-
ligentny.
Kański uśmiechnął się w myśli. Ach, te kobiety! Znać
go nie znała, ale ponieważ był przystojny, więc i inteli-
gentny...
‒
Czy odniosła pani wrażenie, że ma pieniądze?
‒
Chodzi o to, czy Jadwinia go wykorzystywała?! Nie
sądzę. Miała wszystko, co trzeba.
‒
A jednak, nim przystąpiła do spółki, przeżyła cięż-
kie chwile.
‒
Tak, ale ja miałam na myśli okres powojenny. Po-
tem czekała na mieszkanie, handlowała na bazarze, ciuła-
ła. Ale żeby brać od mężczyzny pieniądze? O to jej nie
posądzam!
‒
Mogła to być pożyczka!
‒
O czym pan mówi? Ja nie wiem.
Przeciwnie. Wydaje mi się, że coś jeszcze ukrywasz,
miła pani ‒ pomyślał kapitan. Tylko co? W końcu nie
72
jesteś tak bardzo przywiązana do swojej wspólniczki...
‒
Czy pamięta pani dzień siódmego sierpnia?
‒
Pamiętam. Wyjątkowo dobrze. Przecież to chodzi o
ten dzień, kiedy... Do sklepu przyszłam jak zwykle. Zaraz
po mnie Jadwinia. Ale około pierwszej, może trochę póź-
niej, poczuła się źle. Często cierpiała na bardzo dokuczli-
we bóle głowy. To były ciężkie migreny. Pojechała do
domu. Już jej tego dnia nie widziałam. Tylko rozmawia-
łam...
‒
Co? Jak to?
‒
Och. Co ja zrobiłam? A może lepiej, że już powiem.
Wie pan, ja i tak nie wierzę w jej winę, jestem pewna, że
ona nie byłaby zdolna do podobnego czynu. Powiem
wszystko, chociaż jej się wydawało, że to będzie źle.
Prosila mnie, żebym nie wspominała.
‒
O czym pani mówi? ‒ Kański z trudem opanował
ogarniające go podniecenie.
‒
O telefonie. Tak gdzieś przed piątą, po południu
oczywiście, zadzwonił ten pan i chciał rozmawiać z Ja-
dwinia, ale ja odpowiedziałam, że ona jest w domu. Nie
chciał się początkowo przedstawić, lecz ja pomyślałam
sobie od razu, że to pewnie pan Pełczyński i nawet się
roześmiałam. A on na to: „Pewnie mnie pani nie pozna-
ła?”. Potem powiedział, że automat, z którego dzwoni, jest
trochę zepsuty, bo on ledwie mnie słyszy, a w domu ma
zepsuty telefon, że jest chory, ma jakieś kłopoty z gar-
dłem, i bardzo prosi, żebym ja zatelefonowała do Jadwini,
a on wraca do łóżka.
73
‒
O co mu właściwie chodziło?
‒
Aha. O to, żeby Jadwinia natychmiast do niego
przyjechała.
‒
Nie wydało się pani dziwne, że w takie upały boli
go gardło?
‒
Wcale. Ja zawsze mam największy katar w lipcu!
‒
Długo trwała ta rozmowa?
‒
Nie, krótko. To się tylko tak wydaje, jak teraz to
opowiadam.
‒
Co dalej?
‒
To wszystko. Zadzwoniłam do Jadwini, przekaza-
łam wiadomość, podziękowała i koniec.
‒
Nie wspomniała, że źle się czuje i pomimo to poje-
dzie.
‒
Nie, nie powiedziała, czy się wybiera na Klonową,
czy też nie.
‒
A jak było następnego dnia?
‒
Jak zwykle. Była bardzo blada, mówiła, że źle spała,
ż
e ból głowy męczył ją całą noc. Powiedziała, że, niestety,
nie pojechała do Pełczyńskiego, bo nie miała siły.
‒ A kiedy prosiła panią, żeby nie mówić o telefonie?
‒
Jak pan pierwszy raz przyszedł do sklepu.
Po południu Kański poszedł do kina, żeby chociaż na
dwie godziny oderwać się od całodziennego młynka. Film
był niezły, ale strasznie ponury. Scenarzysta wspólnie z
reżyserem ostro rozprawili się z problemem korupcji kwit-
nącej w nowojorskiej policji. Nielegalne kasyna gry,
74
eleganckie domy schadzek, handel narkotykami! I bezna-
dziejność walki prowadzonej w pojedynkę! W rezultacie
kapitan wyszedł po projekcji w jeszcze gorszym humorze.
Wieczorem spotkał się z Lasakiem, który miał spraw-
dzić konto dewizowe Juliana Pełczyńskiego. Jeżeli, oczy-
wiście, takie istniało. Istniało. Było na nim tysiąc czterysta
dolarów. Ostatnia wpłata sprzed roku.
Kański czuł przez skórę, że sprawa komplikuje się co-
raz bardziej, i zastanawiał się nad kolejnymi, roboczymi
hipotezami, które mnożyły się, wypierając jedna drugą.
W domu włączył telewizor, wysłuchał „Wieczoru z
dziennikiem”, potem przeleciał wzrokiem nagłówki w
„Expressie”.
Była godzina dziewiąta, kiedy przypomniał sobie o
wypadku na Rakowcu i wykręcił domowy numer porucz-
nika Borowca.
‒
Człowieku! ‒ jęknął tamten. ‒ Czy ty nie możesz
znaleźć przyzwoitej pory rio załatwiania spraw służbo-
wych?
‒
Miałeś telefonować!
‒
I próbowałem, kilkakrotnie, ale ciebie gdzieś nosiło!
Już wiem, co powiesz: „ja mam morderstwo, to nie żarty”.
Ale miej trochę zaufania do ludzi. Gdyby to, co mam ci
przekazać, było istotnie ważne, wykopałbym cię spod
ziemi!
‒
Więc co masz mi do przekazania, ja cię najmocniej
przepraszam, ale...
75
‒
Dobra, dobra, wszystko to pół żartem, a teraz słu-
chaj. Ten facet, który uległ wypadkowi na Rakowcu, jest z
Ż
oliborza. Był kompletnie pijany, bez stałego miejsca
pracy. To chyba nie ta sfera, co?
‒
Nie ta ‒ zgodził się Kański. ‒ Bywaj, przepraszam.
‒
Nic to, jak mawiał Wołodyjowski do Basi, nic to.
Tyle że straciłem około pięciu minut z „Kobry”. Oglą-
dasz? Dziś czwartek, kryminalny dzień, na szczęście, w
telewizji...
‒
Zapomniałem. Zaraz po dzienniku przerzuciłem się
na lekturę.
‒
To żałuj. Moim zdaniem kryminały Durbridge'a na-
leżą do najlepszych. A jak tam ze sprawą?
Kański wolną ręką włączył telewizor.
‒
To temat na dłuższą rozmowę. Dziękuję ci, stary. ‒
Odłożył słuchawkę przerywając niestrudzonemu gadule.
Leżąc już w łóżku przebiegł myślami telewizyjną in-
trygę „Harry Brenta”. Wszystko w niej toczyło się wartko
i gładko, akcja rozwijała się logicznie, a zachowanie boha-
terów i ich rozmowy sugerowały jednoznacznie i niemal
od początku, kogo zaliczyć dò czarnych charakterów, a kto
jest niewinny. No, może z małymi wyjątkami, A ja ‒ wes-
tchnął kapitan. Początkowo miałem samych, niewinnych, i
to było jeszcze nie najgorsze, a teraz mam za to samych
winnych...
76
R O Z D Z I A Ł
VII
Andrzej Fadej miał egzamin i wbrew sceptycznym pro-
gnozom najbliższego otoczenia wierzył, że zaliczy przy-
najmniej na trójkę. Bardzo mu na tym zależało, ponieważ
była to właściwie jedyna szansa, żeby znaleźć się na pią-
tym semestrze. Profesor był tego dnia w wyjątkowo do-
brym humorze, pytania zadawał proste, podstawowe, tak
ż
e po dwudziestu minutach było już po wszystkim i Fadej
opuszczał mury uczelni z jedyną czwórką w indeksie, jaką
przez dwa lata studiów udało mu się zdobyć. Nie dlatego,
ż
e był jednostką krańcowo niezdolną. Przeciwnie, Andrzej
Fadej był wyjątkowo zdolnym chemikiem, niestety,
oprócz cennego daru natury, jakim bywa talent, trzeba
mieć jeszcze vprzynajmniej jedną zaletę ‒ pracowitość. A
tego przekorna natura zdecydowanie Fadejowi poskąpiła.
Andrzej Fadej był młodzieńcem wysokim, szczupłym,
miał ciemne, na bok sczesane włosy, z ledwie widocznym
przedziałkiem w okolicy lewego ucha. Ubierał się według
najnowszych kanonów mody młodzieżowej i na ogół nie
mógł narzekać na puste kieszenie. Od ojca otrzymywał co
miesiąc „stypendium”, które wynosiło trzy razy więcej niż
przeciętne zarobki stażysty z dyplomem wyższej uczelni.
Pomagało to młodemu adeptowi wiedzy chemicznej
wieść życie raczej swobodne i pozbawione większych
trosk.
Andrzej Fadej miał jednak swoje problemy.
77
Ostatnio szczególnie myśl o nich nie opuszczała go ani
na moment i dlatego po zdaniu egzaminu radość trwała
dość krótko.
Idąc Krakowskim Przedmieściem zapędził się dalej, w
stronę Starego Miasta, minął Zamek Królewski i zagapił
się przez chwilę na młodą parę wychodzącą z Urzędu Sta-
nu Cywilnego.
„Panna młoda” była cała... fioletowa! Suknia, welon,
nawet pantofle, wszystko fioletowe. Podobnie „pan mło-
dy”... Fioletowe, nowo zaślubione małżeństwo z wypie-
kami na twarzy przyjmowało życzenia od najbliższych, a
tłumek ciekawskich gromadził się na chodniku i ochoczo
włączał do owacji.
W „Gwiazdeczce” jak zwykle ‒ bez względu na porę ‒
panował buduarowy półmrok i nie było żadnego wolnego
stolika. Ogródek był już nieczynny i Fadej ociągając się
opuścił niegościnną kafejkę.
W drzwiach zderzył się z kolegą z tego samego roku.
Wymienili pozdrowienia, ostatnie plotki, przyjął gratulacje
z powodu udanego egzaminu i rozeszli się.
Wrócił do domu i postanowił się przespać. Ostatniej
nocy nie spał wiele. Kiedy kładł się do łóżka, zapukała
gospodyni.
‒
Był do pana telefon, panie Andrzeju ‒ zaczęła
przymilnym tonem. ‒ Jakiś pan Kański. To znajomy?
‒
Droga pani! - powiedział ze złością, dając tym samym
upust swoim niepokojom. ‒ Przekazała pani wiadomość.
78
Tak? Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny i zobowiązany, ale
na tym się pani rola kończy.
‒
Ależ, panie Andrzeju... ‒ Gospodyni bardzo zależa-
ło na tym, aby młody człowiek mieszkał jak najdłużej.
Wysokie komorne, płacone za rok z góry przez solidnego
papę Fadeja, było nie do pogardzenia.
‒
Mam dosyć was wszystkich ‒ przerwał Fadej ‒ mo-
jego ojca, pani szpiegowania, cudzych pieniędzy...
‒
Cudzych pieniędzy? ‒ Przyglądała mu się podejrz-
liwie, czekając, że może jeszcze coś powie.
‒
A zwłaszcza wtrącania się w moje sprawy! Wypro-
wadzę się! ‒ krzyknął i gospodyni zaczęła się wycofywać.
‒
Niechże pan się uspokoi, panie Andrzeju. Niech się
pan prześpi, jest pan wyczerpany tym egzaminem, a ja już
ojcu powiem, jak pan dużo pracuje...
‒
Otóż to! Otóż to, droga pani! Mam dość szpiclowa-
nia! Jasne? A teraz niech mnie pani zostawi w spokoju!
Coś go ugryzło ‒ pomyślała wzruszając ramionami.
Fadej leżał jeszcze przez chwilę na łóżku i zastanawiał
się, czego może chcieć od niego kapitan Kański. Był nie-
spokojny. Po krótkich medytacjach postanowił zatelefo-
nować do Komendy Stołecznej, chociaż nie miał na to
najmniejszej ochoty.
Tego dnia rano kapitan Kański zorganizował „małą od-
prawę” ze swoimi dwoma pomocnikami‒ wywiadowcą
79
Lasakiem i sierżantem Bieniasem. Na czternastą wyzna-
czono wizytę w komendzie Fadejowi.
Przed pierwszą kapitan wyszedł na obiad do kasyna.
Kiedy wrócił, Lasak i Bienias pochyleni byli nad jakąś
gazetą i zaśmiewali się, aż słychać było na korytarzu.
‒
Szefie! Coś przeczytam?
‒
Przeczytaj!
‒
Zaczyna się tak: Było to dawno temu. Pewnej nocy
ówczesny przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady
Narodowej we Fromborku miał dziwny sen. Szedł wieczo-
rem ulicą miasta i nagłe spostrzegł Kopernika. Stanął jak
wryty. Podejść, nie podejść. Podszedł i na wszelki wypa-
dek pozdrowił uczonego „pochwalonym”, boć to zawsze
kanonik. Dokąd ksiądz kanonik się wybiera? ‒ zapytał.
Kopernik odwrócił się powoli i spojrzał nań groźnie. Nie
chcę, żeby moje kości spoczywały w mieście, w którym
wszyscy patrzą tylko na to, by ktoś za nich robił, a sami
się lenią i nic dla miasta zrobić nie chcą. I tyś nie lepszy ‒
dodał, grożąc mu palcem. Przewodniczący oblał się zim-
nym potem, zaczął się jąkać, obiecywać poprawę i obudził
się. Poprawić się już nie zdążył: został zdjęty ze stanowi-
ska i wyjechał do innego miasta. Ludzie mówią, że na
dźwięk słów „harcerze” i „Kopernik” dostaje drgawek i
blednie. A może to tylko plotka?
‒
No i jak, fajne? A dalej...
80
Telefon przerwał lekturę. Zameldowano, że Fadej cze-
ka w biurze przepustek.
‒
Widzę, że pan lubi robić niespodzianki ‒ przywitał
go Kański. ‒ Dziękuję za prezent.
‒
Prezent? Nie rozumiem? ‒ Fadej zdziwiony uniósł
brwi.
‒
To ja nie rozumiem. Kiedy ostatni raz się zwidzieli-
ś
my, pytałem pana o klucze...
‒
Istotnie, przypominam sobie. I co z tego?
‒
Odpowiedział pan...
‒
Dobrze pamiętam, co odpowiedziałem ‒ odparł har-
do Fadej. ‒ Powtarzam to samo i teraz. Jestem chemikiem,
nie mam nic wspólnego z kluczami.
‒
Z tym również nie? ‒ Kański uniósł w ręku kluczyk
przysłany mu pocztą przez anonimowego nadawcę.
‒
Nie! ‒ zaprzeczył zdecydowanie, wzruszając ramio-
nami.
‒
To czemu przysłał mi go pan w prezencie?
Fadej nerwowo przełknął ślinę i rzucił niespokojne
spojrzenie w stronę Bieniasa.
‒
Do niczego się nie przyznaję ‒ powiedział bez
związku. ‒ W nic mnie pan nie wrobi. Po co zostałem
wezwany?
‒
Aby wyliczyć się z czasu w dniu siódmego sierpnia.
‒
A niby dlaczego mam opowiadać, co wtedy robi-
łem?
‒
Bo jeżeli nie będzie miał pan alibi na ten dzień, po-
stawię pana w stan oskarżenia z powodu zabójstwa doko-
nanego na Julianie Pełczyńskim.
81
‒
Nie wykażę się alibi! Nic nie zrobiłem! Nie pamię-
tam. Żaden uczciwy człowiek by nie pamiętał. ‒ Po chwili
opanował się i patrząc Kańskiemu prosto w oczy powie-
dział: ‒ Ale pomysł. Sam pan w to przecież nie wierzy.
Jeżeli, oczywiście, cokolwiek pan wie.
‒
Właśnie to, co wiem, przekonuje mnie o pańskiej
winie ‒ odparł spokojnie kapitan. ‒ Po co poszedł pan na
Klonową siódmego sierpnia?
‒
A skąd pan wie, że tam byłem?
‒
Od pana znajomej, Marty Wojnowskiej ‒ poinfor-
mował Kański.
Wrażenie było piorunujące. Fadej przez chwilę poru-
sza? bezdźwięcznie wargami, nie mogąc wydobyć z siebie
głosu. Lasak podsunął mu szklankę z wodą. Student sie-
dział z twarzą ukrytą w dłoniach. Było cos w jego pozycji,
a zwłaszcza pochyleniu ramion, co powstrzymało na razie
Kańskiego od zadania następnego pytania. Czekał. Fadej
opuścił ręce, ujął Szklankę i napił się.
‒
To kłamstwo ‒ powiedział zmienionym głosem. ‒
Ona nie mogła tego powiedzieć
‒
Ona to powiedziała ‒ zapewnił oficer. ‒ Potwierdzi-
ła tym samym moje wcześniejsze przypuszczenia.
Znikła niedawno okazywana arogancja, ustępując miej-
sca spokojnej rezygnacji. Andrzej Fadej zaczął zdawać po
kolei relację ze wszystkich swoich czynności w dniu, który
tak bardzo interesował kapitana.
‒
Wstałem późno, bo o dziesiątej, jako że są wakacje,
a ja lubię poleżeć i poczytać w łóżku ‒ mówił wolno. ‒
82
Potem poszedłem do miasta, żeby coś zjeść. Wstąpiłem do
baru mlecznego na Krakowskim Przedmieściu. Była wtedy
godzina dwunasta w południe. O dwunastej trzydzieści
poszedłem na film do kina „Atlantic”.
Skończyło się to przed piętnastą, zjadłem obiad w „Ha-
rendzie”, o szesnastej byłem już w domu ‒ przerwał na
chwilę, by napić się wody. ‒ Na stoliku, obok tapczanu,
leżała kartka od gospodyni „Telefonował pan Pełczyński,
ma bardzo ważną sprawę. Oczekuje dziś w domu po szó-
stej”, przeczytałem. Nie miałem ochoty tam jechać, bo
upał panował podzwrotnikowy, a następnego dnia chcia-
łem wyjechać z Warszawy na krótkie wakacje, ale po za-
stanowieniu się uznałem, że to musi być rzeczywiście coś
ważnego, skoro Pełczyński nalega. Znał mój numer telefo-
nu, nawet adres, lecz dotychczas nie skorzystał ani z jed-
nego, ani z drugiego. Wybrałem się do niego dopiero o
szóstej, poczekałem na postoju taksówek, w rezultacie
około siódmej znalazłem się na Klonowej. Pamiętam, bu-
rza już się wtedy rozszalała na dobre. Wszedłem.
‒
Drzwi były otwarte? ‒ przerwał Kański.
‒
Tak ‒ odpowiedział Fadej. ‒ Może pan się ze mnie
ś
miać, ale ja miałem wówczas dziwne przeczucie... Może
ta burza, otwarte drzwi i szczególna cisza oraz półmrok,
jaki panował w mieszkaniu, stwarzały, jak by to określić...
wrażenie niesamowitości. Coś powiedziałem, aha, zdaje
się zawołałem Pełczyńskiego, ale nikt się nie odezwał,
więc wszedłem dalej, do pokoju. Kotara, która zwykle
83
zakrywa nisze, z ustawionym w niej tapczanem, była od-
słonięta. Początkowo myślałem, że Pełczyński śpi. Ode-
zwałem się drugi raz, ponieważ jednak nie zareagował,
zdecydowałem się zapalić światło. I wtedy...
‒
I wtedy zobaczył pan rękawiczkę.
Fadej przygarbił się lekko jak pod niespodziewanym
ciosem, potem poprawił się na krześle, założył nogę na
nogę i odpowiedział pytaniem:
‒
Jaką rękawiczkę?
‒
Może pan sobie za chwilę przypomni. Wrócimy do
tego. Proszę dalej.
‒
Dalej to już niewiele. Zbliżyłem się dò tapczanu i
przyjrzałem uważniej. Nie wiem, czym to wytłumaczyć,
ale od razu byłem przekonany, że ten człowiek nie żyje.
Nie dotykałem niczego. Kot siedział pod oknem, tam
gdzie telewizor...
‒
Co leżało na stole?
‒
Na stole? ‒ Fadej zastanowił się. ‒ Chyba nic. To
znaczy klucz. Klucz, który rzeczywiście wziąłem ze sobą.
‒
I nic więcej?
‒
Nie, na pewno nie.
‒
Dobrze, i co dalej?
‒
Zgasiłem światło, które uprzednio sam zapaliłem,
zamknąłem drzwi i poszedłem.
‒
Jak to? Zobaczył pan martwego człowieka i nie za-
wiadomił milicji? A może przeczucie pana omyliło? Może
ten człowiek jeszcze żył i szybka pomoc lekarska uratowa-
łaby go? Pan, który nie wygląda przecież na bojaźliwego!
Zresztą czego miałby się pan bać? Były powody?
84
‒
Panie kapitanie, co innego siedzieć teraz przed pa-
nem i odpowiadać na pytania, a co innego, jak człowiek
znajdzie się nieoczekiwanie w takiej... no, powiedzmy
niezwykłej sytuacji.
‒
Chce pan przez to powiedzieć, że stracił pan głowę?
‒
Mniej więcej... ‒ uśmiechnął się blado.
‒
A może był jeszcze inny, powód, który zdecydował,
ż
e nie zadzwonił pan na milicję? Pan wie, czym to grozi?
‒
Czym? Nie mogłem wiedzieć, że ten człowiek zo-
stał zamordowany. Tego nie udowodni mi pan.
‒
Ale mogę panu udowodnić, iż celowo opóźniał pan
wykrycie tego, co tam się stało! I to z pobudek czysto oso-
bistych.
‒
Znów nie wiem, o czym pan mówi.
‒
Gdzie pan ma tę rękawiczkę?
‒
Kto powiedział, że znalazłem jakąś rękawiczkę? I
niby czyją?
‒
Panie Fadej. Niech pan się nie bawi w rycerza. Cza-
sy średniowiecza minęły. Obecnie młode damy wymagają
czegoś więcej niż wielkoduszności.
‒
Pan ma przykre doświadczenia ‒ zauważył złośliwie
Fadej, wracając do swego zwykłego sposobu bycia.
Kański dawno już nie pamiętał, żeby ktoś tak mocno go
zirytował. Siłą woli opanował się i zarzucił Fadeja serią
pytań. W końcu obaj zaczęli odczuwać zmęczenie.
‒
Więc nie znalazł pan żadnego dowodu obciążające-
go Martę Wojnowską?
85
‒
Nie.
‒
Czy pan zdaje sobie sprawę, że mam prawo przy-
puszczać, iż jedno z was popełniło zbrodnię? Niemiła panu
własna skóra? Przecież ona nie przyznała się do tego, że
tam była? Ale pan wie, że to kłamstwo. Była tam, zostawi-
ła rękawiczkę, a pan ją znalazł i usiłował oddać właści-
cielce! A o awanturze z zazdrości, jaką pan jej zrobił, też
nic pan nie wie? Przecież dlatego nie chce się z panom
spotykać!
‒
Nie wiem o niczym.
‒
To nie pan usunął odciski palców ze wszvstkich
możliwych przedmiotów?
‒
Nie zrobiłem tego
‒
A klucz?
‒
Tak. Wysłałem.
‒
Dlaczego?
‒
Bo pan się dopytywał. Sądziłem, że to panu pomoże
Kański westchnął.
‒
Na dziś dosyć. Może pan już iść. Proszę się nie od-
dalać z miasta.
‒
To nie jestem aresztowany?
‒
Nie, lecz jeśli znów wpadnie pan na genialny po-
mysł, który jeszcze bardziej zagmatwa mi śledztwo, to nie
ręczę za siebie. I jeszcze jedno... Jak dawno był pan w
teatrze?
‒
W teatrze? ‒ zdziwił się Fadej. ‒ Chyba pół roku
temu.
‒
Żegnam pana ‒ zakończył rozmowę Kański.
Po wyjściu Fadeja Lasak nie wytrzymał:
‒
Przecież on kłamie!
86
‒
Kłamie, ale zdaje sobie sprawę, że my o tym wiemy.
‒
Mogliśmy go zatrzymać.
‒
To nie sztuka. Nie bądź taki szybki. Kłamie, bo chce
osłonić swoją sympatię. Był na Klonowej i znalazł ręka-
wiczkę. Chodzi teraz o to, żeby przekonać się, czy rze-
czywiście należała do Wojnowskiej. A to już tylko ona
może potwierdzić. Proponuję dokładniej zająć się Woj-
nowską. Ona, podobnie jak Fadej i Grelowa, również nie
ma pewnego alibi. Wojnowska twierdzi, że siódmego
sierpnia opalała się na „Legii”. Cały dzień. Przed wieczo-
rem wróciła zmęczona do domu. Sprawdziłem. Do połu-
dnia faktycznie widziano ją na basenie. Gorzej z godzina-
mi popołudniowymi. Jestem skłonny przypuszczać, że
Wojnowska tego dnia odwiedziła Klonową. Tylko po co?
Ponieważ nie przyznaje się do tej wizyty, stąd wniosek, że
zależy jej, aby ukryć powód.
‒
Może się boi, a pojechała tam przypadkowo.
‒
Aż tak się boi, że zdołała opanować wszystkie ludz-
kie odruchy.
‒
Mocne nerwy, pomimo wszystko, ma ta nasza ślicz-
notka ‒ rzucił znienacka Bienias.
‒
Tak myślisz? ‒ Kapitan odwrócił się w stronę sier-
ż
anta. ‒ A ja zastanawiam się ‒ zmienił nagle temat ‒ czy
Wojnowska rozmawiając ze mną chciała się tylko aseku-
rować na wypadek, gdyby Fadej się wygadał, czy posta-
nowiła rzucić na niego podejrzenie?
‒
Jedno nie wyklucza drugiego ‒ zauważył Bienias. ‒
Tylko że ona go nie doceniła.
87
Lasak z ciekawością przyglądał się sierżantowi, ale
Bienias nie powiedział nic więcej.
‒
Tak czy inaczej, obserwując Fadeja, będziemy wie-
dzieli o dalszych poczynaniach miłej panny Wojnowskiej
‒
podsumował Kański. ‒ Jestem przekonany, że Fadej
pomimo niedawnej sprzeczki będzie się starał nawiązać z
nią kontakt, chociażby w celu wyjaśnienia tego, co usły-
szał od nas.
‒
Ja jestem pewien, iż on nie bardzo wierzy, że ona to
powiedziała ‒ odezwał się Lasak.
‒
Nie przesadzaj. Mówiliśmy o konkretnych rzeczach.
Przecież Fadej nie jest głupi i nie przypuszcza, że za spra-
wą ducha świętego dowiedzieliśmy się o rękawiczce. On
wie, że to nie był blef.
‒
Ale za to ten zakochany bęcwał gotów posądzać
nas, że przypiekaliśmy ją żywcem, aby wydobyć zeznania!
Kapitan uśmiechnął się.
‒
Jestem ciekawy, czy ty byś myślał inaczej na jego
miejscu.
Lasak ruszył ku drzwiom.
‒
Jeszcze jedno ‒ zatrzymał go Kański. ‒ Obserwację
będziemy prowadzili przez kilka dni. Sądzę, że w tym
czasie już coś się wykluje. Wypożyczę w tym celu Ryśka
Pawelca, bo ciebie Fadej zna. Przyślij mi go za jakieś pół
godziny... Dla ciebie mam inne zadanie. Pojedziesz do
mieszkania Fadeja i przesłuchasz gospodynię na okolicz-
ność tej kartki i telefonu. Ktoś przecież dzwonił również
do Grelowej, a właściwie do Pisarkowej. Czy to ta sama
osoba?
88
Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
‒
Faktycznie, szefie. Jak na nieboszczyka, to Pełczyń-
ski tego wieczoru wykazał niezwykłą operatywność... ‒
podsumował dyskusję Lasak. Tylko co ma z tym wspólne-
go chodzenie przez Fadeja do teatru ‒ zastanowił się.
R O Z D Z I A Ł
VIII
‒
Co on czytał?! Powtórz jeszcze raz!
‒
„Włos Polski”...
‒
Jaki włos?
‒
Polski.
‒
Dlaczego polski... I w ogóle...
‒
Oto jest pytanie! ‒ wpadł w kwestię nieszczęsny in-
terlokutor, którego sowa wyraźnie poddawano w wątpli-
wość.
‒
Nie ratuj się Szekspirem. To nie pogotowie ratun-
kowe dla pseudointelektualistów. Wytłumacz.
‒
Nie ma co tłumaczyć. „Włos Polski” to takie powie-
lane pisemko, które wydają fryzjerzy, ponoć specjaliści od
ratowania resztek czupryny. Poczytność wśród łysych
murowana, skoro piszą o szczepionkach, sadzonkach, pe-
rukach...
Młody oficer Służby Bezpieczeństwa, podporucznik
Krzysztof Starski, spojrzał wyczekująco na swego szefa,
spodziewając się jakiejś złośliwej lub ironicznej uwagi, ale
o dziwo nic takiego nie nastąpiło.
Major pomilczał trochę, następnie mruknął coś, co
89
można było przetłumaczyć „bzdura”, i wrócił do przerwa-
nej przed chwilą lektury. Było nią nie wyglądające zachę-
cająco opasłe, stare tomisko akt sprawy rozpoczętej jesz-
cze pod koniec lat sześćdziesiątych. Egzemplarz archiwal-
ny.
‒
Zaczyna padać...
Major Stanisław Malcewicz obrzucił wzrokiem przy-
stojnego podporucznika. Młody człowiek stał zapatrzony
w okno, trzymając w ręku jakąś teczkę z dokumentami.
Malcewicz z uznaniem przyglądał się wysokiej, zgrabnej
sylwetce, regularnemu profilowi i gęstym ciemnopopiela-
tym włosom. Twarz Starskiego, nawet teraz, kiedy był
zamyślony, miała dużo naturalnego wdzięku...
Kiedy przed dwoma laty przydzielono mu tego „żółto-
dzioba”, pełnego animuszu, zapalczywego, z wyobraźnią,
którą możną by obdzielić oddział kawalerzystów, przyjął
ten fakt z mieszanymi uczuciami. A tak naprawdę to był
zły na wszystkich i na wszystko. Jego długoletni współ-
pracownik, Kazio Baliński, niestety, musiał przejść na
rentę i Malcewicz do dnia dzisiejszego z tym się nie pogo-
dził. Kazio w jednej z ich wspólnych akcji doznał niebez-
piecznego urazu kręgosłupa i to było powodem rozstania
się z pracą.
Tego samego dnia, kiedy Starski zameldował się u nie-
go, Malcewicz miał ochotę wysłać go do fryzjera. W koń-
cu jednak doszedł do wniosku, że nigdy nie wiadomo, co
może się kiedy okazać przydatne...
Starski miał świetne przygotowanie teoretyczne. Z od-
znaczeniem ukończył prawo, a potem jeszcze odbył
90
roczną praktykę w prokuraturze wojewódzkiej. Sprawami
karnymi interesował się od najmłodszych lat. Przy tym
wysportowany, inteligentny, zdolny, lecz niekiedy za
szybki w swych reakcjach. Zbyt impulsywny. Brakowało
mu też cechy, która stanowi nieodzowną i jedną z zasadni-
czych zalet charakteru oficera tego typa, cierpliwości.
Tę właśnie cechę starał się major wypracować u podpo-
rucznika i niejednokrotnie bezlitośnie obrażał jego błędy.
Starski przyjmował uwagi na ogół pogodnie.
Malcewicz odsunął od siebie akta.
‒
Dlaczego powiedziałeś mi o tym, Starski? ‒ Zawsze
zwracał się do podporucznika w tej formie.
‒
O czym?
‒
O tym człowieku, który ma zwyczaj spacerować po
Saskim Ogrodzie, siadać na tej samej ławce i czytać „Włos
Polski”... Zaraz, chwileczkę, mogę wiedzieć, co ty robisz
od kilku dni w parku?
‒
Błąd. Należało użyć czasu przeszłego. Nie bywam
w Saskim od kilkunastu dni. Wypłoszył mnie właśnie ten
playboyowaty staruszek Ale szkoda mi tej ławki... Jak ona
była usytuowana... Z trzech stron otoczona aromatycznym
kwieciem, słaba widoczność od strony alejki doń wiodą-
cej, pomalowana na zielono, który to kolor, jak wiadomo,
oznacza nadzieję...
‒
Dlaczego go zapamiętałeś?
‒
Bo pomyślałem z satysfakcją sadysty, że jeżeli pada
deszcz, tak jak na przykład teraz, facet nie może korzystać z
mojej ławki. I jeszcze coś. Taka gazetka jak „Włos Polski”
91
mogłaby być świetnym znakiem rozpoznawczym...
‒
Teraz twój błąd. Coś, co ci rzuca się w oczy aż tak
bardzo, nie może być w tej robocie do przyjęcia... No i,
niestety, twoja wybujała wyobraźnia znów przeniosła cię
w krainę bajkowych pojedynków szpiegowskich na pogra-
niczu horroru... A propos pojedynku, dlaczego nie było cię
wczoraj na treningu? Gontek dzwonił do mnie w tej spra-
wie z samego rana. Był niepocieszony, bo miał jakąś in-
spekcję i chciał się tobą popisać...
Zadzwonił telefon.
‒
Wracają stare sprawy ‒ stwierdził po odłożeniu słu-
chawki. ‒ Wszystkiego nie można przewidzieć... ‒ Star-
skiemu zabłysły oczy. ‒ Nie znasz tej historii ‒ zaczął
relację major. ‒ Zaczęło się to jeszcze przed twoim tu
przybyciem. Duży zamach, małe efekty, ale zawsze. Po-
tem nastąpił tak zwany przestój. Niestety, muszę cię roz-
czarować, nie była to wyłącznie zasługa naszej operatyw-
ności, choć padaliśmy z nóg. Nawaliło jedno „ogniwo”,
„opuściło oczko”, jeżeli wolisz. Nic. Cisza. Wiedzieliśmy,
ż
e nie na długo, ale to się jednak przeciągało. I okazało
się, że nie zdołali zacerować... Mamy trupa.
‒
Na ogół unika się...
‒
Na ogół tak. Czasami jednak bywa inaczej...
Zwłaszcza jeżeli nie ma się wyjścia.
‒
Nie rozumiem ‒ Starski był zdezorientowany.
‒
Poczytaj akta sprawy „Skrytka”. To polecenie służ-
bowe. Ja jadę do Komendy Stołecznej, by porozmawiać
92
z oficerem, który prowadzi śledztwo w sprawie morder-
stwa.
‒
Kto to był?
‒
Czytaj akta! Postać nie taka znów ważna. Ale wi-
docznie oporna. Tego nie lubią żadni szefowie.
‒
Tak jest ‒ odpowiedział z całą powaga Starski, kie-
dy major starannie zamykał za sobą drzwi.
Wizyta majora Malcewieza w Komendzie Stołecznej
spowodowała odprawę u pułkownika Leskiego. Kański
przyjął do wiadomości, że sprawą interesuje się Służba
Bezpieczeństwa, częściowo nawet ją przejmuje, ale on
nadal ma szukać mordercy Juliana Pełczyńskiego, i tylko
mordercy, gdyż resztą zajmą się oficerowie specjalnie do
tego przydzieleni, z którymi on powinien się na bieżąco
kontaktować. Przekładając to na język prostszy, to kapitan
Kański, a nie owi oficerowie, został „przydzielony”. Taki
zwykle jednak był porządek rzeczy i Kański, jako do-
ś
wiadczony funkcjonariusz, dobrze o tym wiedział.
Oficerem, z którym miał się bezpośrednio kontakto-
wać, był nie znany mu podporucznik Krzysztof Starski.
‒
Naturalnie, sprawą kieruje bardziej doświadczony
oficer, w stopniu majora, lecz to ja będę miał z nim kon-
takt ‒ dodał żegnając się już pułkownik.
Wyjaśnić jedynie sprawę morderstwa! Dobre sobie.
Kiedy tu wszystko tak się zazębia Przejęliby cały kram i
po herbacie, jak mówi Lasak, a pewnie i tak samo myśli
93
Bienias. Lecz widocznie nie można. A może w ogóle całe
to śledztwo pełni jednocześnie funkcję kamuflażu, ma
odwrócić uwagę... Od czego? Od czegoś, o czym pułkow-
nik Leski mówił dość mgliście, mgliście i zawile. Zaraz,
kto wspominał...
‒
No i co? ‒ głos Lasaka nad uchem zakłócił tok my-
ś
li.
‒
Nic. Zgubiłem wątek. Przerwałeś mi.
‒
Telefon! Dzwoni sierżant Szpunar, ten dzielnicowy,
gdzie...
‒
Świetnie ‒ ucieszył się Kański.
W jakiś czas potem uruchamiał swojego Moskwicza.
Klonowa powoli zmieniała koloryt. Przyblakła zieleń
trawników, fasady domów z kamienno-szarych bloków,
identyczne i coraz bardziej ‒ im bliżej zimy ‒ smutne,
ogródki więdnące i brak bawiących się w nich dzieci.
Kański pomyślał o swoich różach, które dopiero teraz
zaczynały żyć pełnią, i ucieszył się na tę myśl nieco ego-
istycznie.
Przed domem stała Marianna ze Szpunarem, który wy-
raźnie chciał uwolnić się od jej towarzystwa.
‒
Dykielski jest w domu ‒ poinformował krótko sier-
ż
ant, a Marianna nie omieszkała dodać: ‒ trzeźwy.
Na widok wchodzących „artysta” osiedlowy zrobił
układną minę i nie czekając na pytania zaczął mówić:
‒
Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi. Zupełnie nie
94
mam pojęcia... Nie pamiętam całego zdarzenia, to znaczy
spotkania z panem dzielnicowym...
Szpunar spojrzał groźnie i „artysta” zmienił linię obro-
ny.
‒
To znaczy sam fakt sobie przypominam Tylko co ja
wtedy mówiłem? No, naprawdę, ani w ząb. Można mnie
pokroić...
‒
Posolić i wilkom rzucić na pożarcie ‒ huknęła bez-
ceremonialnie Marianna za plecami Kańskiego. ‒ Popatrz-
cie, jakie niewiniątko, wariata tu struga!
‒
Jak to nie pamiętacie? Mówiliście, że wasz kolega
coś widział...
‒
Ja?! Ja tak mówiłem? No dobrze... Niech będzie.
Nie jest tego wiele, ale może się przyda. Ale powiem tylko
panu kapitanowi.
Rozmowa nie trwała długo i prawdę mówiąc Kański
nie był pewny, czy wniosła coś nowego do sprawy.
Po rozstaniu z Dykielskim kapitan odwiedził dom pod
„osiemnastym” i jeszcze raz porozmawiał z lokatorami.
Rzeczywista dozorczyni, Wenelikowa, i jej mąż, a także
sąsiedzi ofiary, nie przypomnieli sobie żadnych nowych
faktów. Mieszkanie Pełczyńskiego było narożne, za ścianą
mieszkała rodzina Wardów. Wacław Warda był ślusarzem
w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, a jego
ż
ona pracowała w Zakładach Wytwórczych Lamp Elek-
tronowych im. Róży Luksemburg. Bezdzietni. Oboje mieli
z dnia siódmego na ósmego sierpnia nocną zmianę. Po
95
powrocie z pracy spali do południa. Dowiedzieli się o
wszystkim, kiedy przyjechała milicja.
Potem znów przyszła kolej na Mariannę. Tym razem
Kański dał jej większą swobodę aniżeli poprzednio. Ko-
bieta czuła się w swoim żywiole. Nareszcie miała przed
sobą kogoś, kto słuchał jej nie przerywając. Paplała bez
przerwy. Kiedy doszła do kontaktów zagranicznych Po-
łczyńskiego, na moment umilkła i zastanowiła się.
‒
A wie pan kapitan, że mnie o te sprawy już pytał
wczoraj taki młody, od was pewnie, nie?
Następnego dnia kapitan Kański wysłuchał kilku gorz-
kich słów od pułkownika Leskiego na temat nieskoordy-
nowanych poczynań i uwagę o obowiązku podporządko-
wania się osobom wskazanym na poprzedniej odprawie.
Kański czuł się trochę winny, ale jednocześnie urażony.
Nastrój poprawiło mu dopiero spotkanie z majorem Mil-
cewiczem i podporucznikiem Starskim. Wśród informacji,
jakie „przekazał im przy tej okazji, najbardziej zaintere-
sowano się tą, którą kapitan uzyskał od „artysty”.
Taksówkarz miał gruby kark, około czterdziestu lat i
jasne, przerzedzone włosy. Bez przerwy powtarzał „ma się
rozumieć” i kręcił się niespokojnie na krześle.
Nie zgłosił się tak zupełnie sam, z własnej woli, i to
pewnie było powodem, że nie śmiał spojrzeć Kańskiemu
w oczy.
Po ukazaniu się ogłoszenia w prasie nie miał najmniej-
szego zamiaru „leźć w aferę”, jak sam powiedział, lecz
kolega, z którym jechał razem kawałek drogi właśnie
96
siódmego sierpnia i który wysiadł na Rakowcu, nie
omieszkał mu o tym we właściwym czasie przypomnieć.
Nie tyle z obowiązku, co z ciekawości, w co się „znów ten
Karwacki zaplątał”...
‒
A tak naprawdę, to dlaczego nie przyszedł pan od
razu po przeczytaniu ogłoszenia? ‒ zapytał Kański.
‒
Wie pan... Nie mogłem wiedzieć, że to taka poważ-
na sprawa... Jechała ta pani taka samotna, jakaś wystra-
szona, więc zagadnąłem, a ona zaraz z pyskiem. Przecież
nic takiego nie powiedziałem, jeszcze na robocie mi zale-
ż
y, no i wiem, jak się zachować, warszawiak jestem, z
dziada pradziada... Kiedy ogłoszenie się ukazało, to nic,
myślę, tylko ta poleciała na milicję i naskarżyła. Dlatego...
Gdybym wiedział, o co idzie. A właściwie co ona ma z
tym wspólnego?
Kański pominął milczeniem to pytanie. Po ustaleniu
godziny, o której taksówkarz zabrał pasażerkę z Rakowca,
odprawił go.
Kiedy zostali sami, Bienias nie powstrzymał się od
uwagi:
‒
Ale gbur...
‒
Za to mamy niezbity dowód, że Grelowa tam była.
Zaoszczędzę jej konfrontacji, myślę, że to niepotrzebne.
Mam zeznanie Pisarkowej, a taksiarz jest na wszelki wy-
padek w odwodzie.
Przy przesłuchaniu Grelowej towarzyszył podporucz-
nik Starski. Siedział na miejscu zwykle zajmowanym
przez Bieniasa, pozornie obojętny na to, co dzieje się poza
zasięgiem jego biurka.
97
Początkowo Grelowa zachowywała się w areszcie dość
histerycznie. Od pewnego jednak czasu uspokoiła się i
nawet prosiła o rozmowę z oficerem prowadzącym śledz-
two. Ale kapitan zaabsorbowany sprawą postanowił odło-
ż
yć to spotkanie na później. Teraz jednak, wobec nowych
faktów, jakie wyłoniły się w ciągu ostatnich dni, przesłu-
chanie to uznał za konieczne. Zależało na nim również
oficerom kontrwywiadu, z którymi uzgodnił wcześniej, na
wydobycie jakich szczegółów trzeba położyć specjalny
nacisk.
‒
Prosiła pani o rozmowę, słucham. ‒ Kański oddal na
wstępie inicjatywę Grelowej.
‒
Nie mam zamiaru zmarnować reszty życia ‒ zaczęła
szybko.
Pozbawiona makijażu twarz i białe, opadające teraz
luźno włosy czyniły ją młodszą niż za czasów pieczołowi-
tych zabiegów kosmetyczki i fryzjera.
‒
Przyznaję, że byłam na Klonowej siódmego sierp-
nia^
‒
To wszystko? ‒ zapytał rozczarowany Kański.
‒
Nie. Byłam tam i spotkałam jeszcze inne osoby. To
znaczy... wiem, że były. Zadzwoniła po południu moja
wspólniczka..
Grelowa potwierdziła wszystko to, co powiedziała Re-
nata Pisarek.
‒
Na Klonową pojechałam przed szóstą.
‒
Drzwi otworzył Pełczyński?
‒
Nie. ‒ Grelowa nie dała się zbić z tropu. ‒ Drzwi
98
otworzyłam sobie sama, a Julian już nie żył.
Pierwszy raz bez skrępowania nazywała go po imieniu
‒
zauważył Kański.
‒
Miałam swój klucz. To był mój klucz ‒ podkreśliła.
‒
Dostałam go od Juliana, żebym mogła przychodzić, kie-
dy zechcę.
‒
Dlaczego nie wyjaśniła pani tego wcześniej?
‒
Bałam się, że pan nie uwierzy. Ale ja go naprawdę
dostałam...
‒
To będzie raczej trudno sprawdzić ‒ stwierdził Kań-
ski.
‒
Julian leżał na tapczanie ‒ ciągnęła dalej. ‒ Pościel
była zmięta, wyglądało to w każdym razie dziwnie... Po-
deszłam, żeby poprawić, i wtedy coś uderzyło mnie w jego
twarzy, pozycji... Sama nie wiem. Coś nienaturalnego.
Spróbowałam go obudzić, lecz ręka, która leżała na pier-
siach, osunęła się bezwładnie wzdłuż ciała. Wtedy... już
wiedziałam, że on się nigdy nie obudzi. Przyłożyłam lu-
sterko do ust. W ten sposób uzyskałam pewność. Nie żył.
Ułożyłam normalnie ciało, wygładziłam pościel, starając
się jak najmniej zmieniać, i rozejrzałam się po pokoju.
Wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. ‒ Wzdrygnęła się na sa-
mo wspomnienie. ‒ Jeszcze dziś myślę, że gdyby ten ktoś
nie zadzwonił, dałabym znać na milicję. Ale przestraszy-
łam się. Nagle uświadomiłam sobie, że nie zamknęłam
drzwi na klucz. Biegnąc do łazienki, potrąciłam kota, który
zaplątał mi się pod nogami. Ukryłam się i czekałam. Ktoś
99
nacisnął klamkę, odczekał chwilę i ostrożnie wszedł do
pokoju. Może mi się wydawało, ale odniosłam wrażenie,
ż
e kroki były powolne, przyczajone. Podłoga wyłożona
jest dywanem, więc mogło to być złudzenie. Nie mogłam
się początkowo zorientować, czy to kobieta, czy mężczy-
zna, byłam raczej przekonana, że mężczyzna, ale nagle
usłyszałam krzyk, krótki, zdławiony, właściwie podobny
do jęku. To była kobieta. Słyszałam, jak biegnie do drzwi i
po chwili nie było już nikogo. Bałam się wyjść ze swojej
kryjówki, lecz zaczęłam zdawać sobie sprawę, że im dłu-
ż
ej tu przebywam, tym sytuacja moja się pogarsza.
‒
I zamiast pójść w ślady intruza, który panią wystra-
szył, zaczęła pani obszukiwać pokój ‒ odezwał się milczą-
cy dotąd Starski
Grelowa odwróciła się do mówiącego.
‒
Tak... nie Skąd pan może wiedzieć?
‒
Intuicja ‒ przejął inicjatywę podporucznik. ‒ Nie
słyszała pani o intuicji? ‒ Uśmiechnął się tak mile, że na-
wet Kański dał się na to nabrać. ‒ Sam byłbym ciekaw, co
też może jeszcze przechowywać, oprócz pieniędzy, czło-
wiek, który hojną ręką wykłada osiemdziesiąt tysięcy zło-
tych. Na prośbę? Czy na żądanie?
‒
Co pan mówi? Pan nic nie wie!
‒
Wiemy. Wiemy więcej, niż pani nam tu dotychczas
powiedziała. Potem była jeszcze jedna wizyta, tak? ‒ Star-
ski zmienił temat. ‒ I znów pani siedziała w łazience? ‒
Wyszedł zza biurka i stanął obok Kańskiego.
‒
Ale ja wiem, kim była ta druga osoba.
100
‒
My również wiemy, prawda, panie kapitanie?
Kański skinął głową oszołomiony tempem, w jakim
prowadził rozmową Starski.
‒
Wiedzą panowie? Wiedzą, że to był...
‒
Andrzej Fadej. Z całą pewnością. Ale zanim nad-
szedł Fadej; pani, mając w zapasie około piętnastu, dwu-
dziestu minut, zdołała pewnie coś niecoś znaleźć.
‒
Nic nie wzięłam. Nic ‒ powtórzyła z uporem. ‒
Ciągle ktoś dzwonił Kiedy Fadej wyszedł i zamknął drzwi,
pewnie kluczem, który leżał na stole, to potem zadzwoniła
ta przygłupia Marianna. Starałam się opuścić to mieszka-
nie jak najprędzej. Byłam przed ósmą w domu. Wracałam
taksówką numer... ‒ I ku zdumieniu obu oficerów wymie-
niła faktyczny numer taksówki.
Nawet Starski na chwilę znieruchomiał po tym oświad-
czeniu.
‒
Sprawdziliśmy ‒ powiedział odzyskując mowę ‒
Ale co działo się między wyjściem pierwszej osoby, a
przyjściem Fadeja? Dlaczego nie opuściła pani mieszka-
nia? Czego pani szukała?
‒
Powiedziałam wszystko! Nic więcej sobie nie przy-
pominam.
‒
Zapomniała pani? Przecież pamięć ma pani dosko-
nałą. Do dziś pamiętać numer taksówki ‒ nie starał się
nawet ukryć zdumienia. ‒ A więc o co chodziło? Może nie
o pieniądze? Może interesowało panią zupełnie coś inne-
go? Co z kluczem od skrytki?
Grelowa poruszyła się niespokojnie.
101
‒
Mówiłam już. Wręczył mi go Julian.
‒
Prosząc o przyniesienie listu, bo sam już go nie był
w stanie odebrać?
‒
Ja kluczyk dostałam wcześniej. Kiedy to się stało...
‒
Nie ‒ uciął Starski. ‒ Kluczyk znalazła pani grze-
biąc w szufladach lub przetrząsając ubranie Pełczyńskiego.
Tylko po co chciała się pani dostać do skrytki?
Spojrzała na Kańskiego.
‒
Pan mi nie wierzy?
‒ A w co mam wierzyć? W ten wyimaginowany list,
który nie nadszedł i nie nadejdzie nigdy? Szantaż to bar-
dzo paskudna sprawa. Ale w świetle paragrafów zawsze
korzystniejsza od morderstwa. Radzę to przemyśleć.
R O Z D Z I A Ł
IX
Wacław Wojnowski, prezes Spółdzielni Pracy „Jed-
ność”, w której na ogół zatrudniano chałupników, a więc
ludzi zajmujących się produkcją w warunkach domowych,
był człowiekiem pogodnego usposobienia i cieszył się
ogólną sympatią. Pomimo to dość często zatrudnieni w
spółdzielni ludzie krytykowali jego praktykę kadrową.
Niezadowolenie wynikało przede wszystkim z faktu, iż
prezes otaczał się osobami, które niewiele miały wspólne-
go z dobrą robotą, natomiast niezwykle umiejętnie potrafi-
li stwarzać pozory.
102
Miało to gorzką wymowę w ciągłym obniżaniu się za-
robków pracowniczych, premii, dywidend i tak zwanej
trzynastej pensji.
Tych, którzy rzeczywiście przykładali się do pracy, nie
tylko ten stan irytował, lecz także zniechęcał. W wynika
tego rotacja personelu spółdzielni zaczęła wzrastać, sypały
się skargi i zażalenia do Centralnego Zarządu od tych,
którzy odchodzili, anonimowe donosy od bardziej wytrwa-
łych i nieprzyjemne dla prezesowskich uszu telefony od
zwierzchników. Tych ostatnich, oczywiście, obchodziły
sprawy samej produkcji, obniżenia się jakości wyrobów, a
co za tym idzie ‒ stopniowe zmniejszanie zapotrzebowania
na nie na rynku.
Powszechnie mówiło się, nie bez pewnej dozy ironii, iż
prezes „Jedności” handluje garnkami. Wojnowski krzywił
się z niesmakiem, kiedy coś takiego udało mu się usłyszeć,
i zwykł prostować ten pogląd. „Kultywujemy najcenniej-
sze tradycje sztuki ludowej” ‒ podkreślał przy każdej oka-
zji. Takiej treści hasło wisiało też nad wejściem do biura.
Natomiast w gabinecie prezesa centralną ścianę pokrywał
pokaźnych rozmiarów cepeliowski kilim upstrzony gęsto
wyrobami własnej produkcji: zdobnymi kalkomanią tale-
rzami, wypalanymi w pomysłowe wzory paterami, ma-
skami zwierząt i figurkami abstrakcyjnych stworów. Te
ostatnie zwłaszcza, chociaż stanowiły uboczną produkcję,
były dumą i fundamentem prezesowskiego prestiżu. Misy,
dzbany i gliniane konwie, chociaż w planach produkcyjnych
103
zajmowały najwięcej miejsca, nie były prezentowane w
gabinecie prezesa.
Od niedawna coś się jednak zaczęło zmieniać w „Jed-
ności”. Zawarto kilka korzystnych umów z handlem ro-
dzimym, a także zagranicą. W tę „zagranicę” to początko-
wo nikt nie wierzył, ale dość szybko przekonano się, że
była to prawda.
„Stary znalazł jakieś, dojście” ‒ szeptano w księgowo-
ś
ci, wśród personelu pomocniczego, trochę mniej w sekre-
tariacie, bo bliżej stamtąd do prezesowskiego gabinetu...
„Znajomości to on zawsze miał, tylko wolał z nich korzy-
stać dla własnych celów” ‒ rzucali złośliwe uwagi ci, któ-
rzy nie mogli darować Wojnowskiemu letniego domku w
Konstancinie. Nie zmieniało to faktu, że nastroje wśród
pracowników poprawiły się znacznie, a i prezes od pew-
nego czasu miał lepszy humor.
Wszystko to stało się kilka miesięcy temu, kiedy poznał
odpowiednich ludzi, a zwłaszcza człowieka, który pomógł
mu wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, służąc radą i konkretną
propozycją. A zaczęło się od zwykłego przypadku, ściślej
zaś, wypadku.
Jadącemu z Warszawy do Zakopanego prezesowi aku-
rat w połowie drogi między Krakowem a sławną stolicą
Tatr siadło koło. Był styczeń, śnieg, mróz, szosą obojętnie
przejeżdżały samochody, prowadzone przez jeszcze bar-
dziej obojętnych kierowców, nie kwapiących się do przyj-
ś
cia z pomocą. A prezes Wojnowski pomocy tej potrze-
bował szczególnie, choćby ze względu na swoją
104
przysłowiową tuszę. Było tajemnicą poliszynela, że chcąc
określić, jaki ktoś jest gruby, w spółdzielni, a nawet w
Centralnym Zarządzie, mówiło sic: „jak Wojnowski”.
I właśnie wtedy, kiedy stał tak na drodze bezradny i za-
gubiony jak dziecko we mgle, nadjechała pomoc w osobie
sympatycznego pana, który później przyczynił się do roz-
wiązania prezesowych kłopotów w spółdzielni. Zmordo-
wali się, co prawda, przy zakładaniu tego koła wtedy bar-
dzo, ale Wojnowski odwdzięczał się potem swemu wy-
bawcy przez kilka dni z rzędu w najelegantszych restaura-
cjach Zakopanego. Niestety, nowy znajomy musiał wracać
do Warszawy. Na pożegnanie panowie wymienili bilety
wizytowe, przyrzekając sobie solennie kontynuowanie
znajomości po powrocie do stolicy.
Tak tej się stalo. Pierwszy zatelefonował magister eko-
nomii, Zygmunt Moiński. Znów w ciągu tygodnia złożono
wizytę w kilku ekskluzywnych lokalach, ale był ku temu
istotny powód okazało się, że pan magister zaoferował
pomoc w upłynnieniu części wyrobów „Jedności” poprzez
umożliwienie zawarcia korzystnych umów z kontrahenta-
mi zagranicznymi. Dla niego była to prosta sprawa, po-
nieważ pracował w jednej z central handlu zagranicznego,
często przebywał poza krajem i właśnie zawieranie umów
to jego specjalność.
Od tego czasu minęło zaledwie kilka miesięcy, a efekty
stawały się dostrzegalne.
Oczywiście nie obyło się bez rewanżu. Wojnowski nie
mógł jednak uwierzyć własnym uszom, kiedy dowiedział
105
się, że chodzi tylko o zatrudnienie jednego ze znajomych
Zygmunta Moińskiego na stanowisko brakarza. Dołożył
do tego wspaniałe przyjęcie, na którym podejmował nie-
ocenionego gościa, tym razem w swoim domu.
Trzydziestotrzyletni, elegancki, o manierach światow-
ca, pracownik handlu zagranicznego zrobił na obu paniach
Wojnowskich wrażenie jak najlepsze.
Dobry humor Wacława Wojnowskiego promieniał na
cały dom. Wojnowski zrobił się czulszy dla żony, którą od
dość dawna łączyła z nim jedynie książeczka oszczędno-
ś
ciowa i konto w banku na Czackiego, troskliwszy dla
córki, a nawet dwukrotnie w ciągu ostatnich trzech miesię-
cy zainteresował się sprawami domu. Ukoronowaniem
tych zmian był wspólny wyjazd Wojnowskich nad Bala-
ton. Od lat nie spędzali razem urlopu, który faktycznie
przysługiwał tylko jednemu z nich, ponieważ Zofia Woj-
nowska nie pracowała.
Jedyne dziecko Wojnowskich, Marta, studentka wy-
działu humanistyki, od dawna żyła własnym życiem i za-
biegi ojca o odzyskanie zaufania niewiele zmieniały.
Marta Wojnowska miała poczucie własnej wartości, w
której niepoślednią rolę odgrywała... uroda. Lubiła
wszystko co ładne, drogie i w najlepszym guście. Zmysł
estetyki i poczucie piękna stanowiły przy tym dar szcze-
gólnie cenny, nie mówiąc o wypchanym portfelu ojca.
Znajomość z Andrzejem Fadejem zaczęła się banalnie.
106
Ten młody człowiek, przystojny, zdolny, chociaż nie za
bardzo pracowity, był obiektem westchnień wielu koleża-
nek i zazdrości niejednego kolegi. Zdobycie go tylko dla
siebie stało się sprawą ambicji Marty Wojnowskiej.
Potem była zakochana. Z tego okresu pozostały naj-
przyjemniejsze wspomnienia.
Andrzej Fadej nie narzekał, co prawda, na brak pienię-
dzy, ale miał ściśle ustalone przez niezłomnego tatę kwo-
ty, które regularnie otrzymywał każdego miesiąca. Nie
dysponował również mieszkaniem. Kawalerka Juliana
Pełczyńskiego, nierzadko pozostawiona młodym do dys-
pozycji, stanowiła spokojną oazę dla zakochanych.
W domu Marty, pomimo osobnego pokoju, spotykać
się swobodnie nie mogli, ze względu na matkę, która
wszystkich absorbowała swoją osobą. Więc spotykali się
na Klonowej.
Ale to należało już do przeszłości.
Złoty wrzesień nastrajał do refleksji, a rzeczywistość
przypominała się Marcie Wojnowskiej natarczywymi
dzwonkami telefonu.
Tak jak w tej chwili.
Podniosła się niechętnie z fotela, zrzucając na dywan
zapomnianą książkę. Wyciągnęła rękę i przysunęła stojący
na półce aparat telefoniczny. Przez chwilę słuchała poiry-
towanego głosu Fadeja. Nalegał, żeby spotkała się z nim
niezwłocznie w jakiejkolwiek kawiarni, w Śródmieściu.
Albo gdzie zechce... Musi ją zobaczyć i porozmawiać. Był
przesłuchiwany, ujawniły się nowe szczegóły. Dotyczą
również jej...
107
Pomyślała, że bardzo dobrze zna te szczegóły. Przy-
najmniej część... Postanowiła odwlec spotkanie, żeby do-
brze się do niego przygotować.
Ale Fadej nie ustępował. Koniecznie dziś i koniecznie
zaraz. Bo inaczej to przyjdzie do niej do domu. Akurat nie
ma nikogo ‒ pomyślała. Matka coraz częściej znika na
całe popołudnia. Ciekawe dlaczego? Nie spotkam się z
nim w domu ‒ postanowiła. Najlepiej w jakimś neutral-
nym miejscu, w kawiarni, tak jak proponuje. Na przykład
w barku, w „Bristolu”. Ostatecznie umówili się w „Euro-
pejskiej”.
W kawiarni było duszno i brakowało wolnych miejsc.
Rozejrzała się uważnie po sali. Fadeja jeszcze nie było.
‒
Jeżeli chodzi o wolne miejsce, to proszę ‒ usłyszała
za sobą męski głos.
Odwróciła się. Przed nią stał, jak zawsze elegancki i
wytworny, Zygmunt Moiński.
‒
Witam cudowne dziecko mądrego taty ‒ powiedział
patrząc z uznaniem na jej zgrabną sylwetkę.
‒
Jestem umówiona ‒ skwitowała lakonicznie kwieci-
sty zwrot Moińskiego.
‒
Szkoda ‒ odparł i uśmiechnął się.
Zajrzała mu w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy rze-
czywiście żałuje.
W drzwiach stał Fadej. Dostrzegła go kątem oka.
‒
Muszę już iść. ‒ Zaczęła się spieszyć, chcąc uniknąć
wymówek. Przepychając się, w wąskim przejściu potrąciła
108
kelnerkę, której wyleciała z ręki taca, na szczęście, pusta.
‒
Wychodzimy stąd ‒ zadecydował Fadej. ‒ Nie ma
nadziei, żebyśmy się doczekali na wolny stolik.
Posłusznie wyszła za nim z kawiarni.
‒
Zanim zrobisz awanturę, może zechcesz uprzejmie
wysłuchać...
‒
Wysłucham uprzejmie ‒ zapewnił z podejrzaną ła-
godnością. ‒ Wolałbym jednak nie na ulicy...
Szli jakiś czas w milczeniu.
‒
Nie bardzo wiem, gdzie o tej porze może być luźno
‒
zaczęła, żeby coś powiedzieć.
‒
Spróbujemy po kolei.
Doszli do Ordynackiej i zaryzykowali w „Mazowii”.
Kafejka była mała, stoliki ustawione jeden przy drugim,
warunki niezbyt dogodne do prowadzenia swobodnej roz-
mowy... Ale pozostali, bo akurat zwolniło się miejsce w
kącie, pod oknem.
Marta, jak zwykle, nie piła kawy i zamówiła mocną,
podwójną herbatę. Czekała, aż Fadej odezwie się pierw-
szy. Nie kwapił się jednak.
‒
Nie rozumiem ‒ przerwała milczenie ‒ Najpierw
podnosisz alarm, wydzwaniasz, że masz mi coś do powie-
dzenia, i to coś tak bardzo ważnego, że nie można z tym
poczekać, a teraz odnoszę wrażenie, że ci się nie spieszy.
Milczał w dalszym ciągu. Zaczęło ją to denerwować.
109
‒
A może ty nie masz mi nic do powiedzenia? ‒ zapy-
tała z jawną ironią. ‒ Wobec tego pozwolisz, że dopiję
herbatę i pożegnamy się.
‒
W co ty się wplątałaś? ‒ zagadnął bezceremonialnie.
Nie była przygotowana na takie pytanie.
‒
Nie wiem, o co ci chodzi, nie rozumiem ciebie. Ale
widzę, że w ten sposób możemy sobie rozmawiać do jutra.
‒
Nie możemy, bo tobie od jakiegoś czasu ciągle się
spieszy. Do kogo? Nie o to zresztą chodzi ‒ zrezygnował
widocznie z wymówek. ‒ Chcę, żebyś mi powiedziała, w
co się wplątałaś?
‒
Tak cię poinformowano na milicji?
‒
Nieważne, o czym mnie poinformowano. Odpo-
wiedz na pytanie! ‒ Ścisnął boleśnie jej rękę, którą bez-
skutecznie usiłowała uwolnić.
‒
Jeżeli mnie nie puścisz, zacznę krzyczeć. ‒ Uciekła
się do starego jak świat argumentu, którym przynajmniej
raz w życiu każda kobieta musiała się posłużyć.
‒
Krzycz. Nie zależy mi ‒ powiedział stanowczo i
spokojnie.
‒
Puść, boli ‒ szepnęła błagalnie, ale on nie zwolnił
uścisku.
‒
Uważasz mnie za szczeniaka, tak? Głupi, zakochany
jak idiota, szczeniak, któremu można wmówić wszystko ‒
wybuchnął. ‒ Nie przyznałaś się do rękawiczki, nie chcia-
łaś, żeby ktokolwiek dowiedział się, że tam byłaś, dobrze,
twoja sprawa! Ja i tak wiem, że kłamiesz! Potrafiłem to
zrozumieć, udawałem, że wierzę, kiedy pokazałaś mi na
110
drugi dzień identyczną parę. Na drugi dzień dopiero, ro-
zumiesz co to znaczy? To znaczy, że miałaś czas kupić
sobie nowe!
‒
Nieprawda! Nie musiałam ci się tłumaczyć! ‒ Mó-
wili podniesionymi głosami i siedzący przy sąsiednich
stolikach ludzie zaczęli zwracać na nich uwagę. ‒ Nie
mam z tym nic wspólnego! Naprawdę! ‒ Chciała, żeby jej
uwierzył, usiłowała jeszcze coś dodać, ale on znów bole-
ś
nie ścisnął jej rękę, więc umilkła.
‒
Teraz ja mówię! ‒ ściszył nieco głos. ‒ I powiem
wszystko, do końca. Wiem, że kłamiesz. Cały czas, nawet
teraz. Nie mam pojęcia dlaczego. Początkowo myślałem,
ż
e zaczęłaś mnie unikać z powodu tego debilowatego Ma-
rianka Bielickiego, z którym cię zobaczyłem na Torwarze.
Przyznaję, że zdenerwował mnie jego lisi, chytry pyszczek
cwaniaczka, czekającego tylko na to, żeby kogoś ustrzelić
na kolejną pożyczkę. Poniosło mnie To się zdarza. ‒ Za-
brzmiało to jak usprawiedliwienie. ‒ Ale to była pomyłka.
Nie o niego tu chodzi. Tyle, że dostał po... No powiedz, to
coś poważnego, prawda? Poważniejszego? ‒ nalegał.
‒
Posłuchaj ‒ zaczęła cicho, pieszczotliwie, chcąc go
uspokoić. ‒ Zechciej zrozumieć, że wszystko to, co się
dzieje między nami, nie dotyczy nikogo innego. Nie ma z
nikim innym nic wspólnego. Coś się popsuło, coś może
skończyło... Musimy się o tym przekonać. Nie denerwuj
się tylko. ‒ Z niepokojem spoglądała na jego pobladłą
twarz. ‒ Przecież rozmawiać możemy spokojnie ‒ ciągnęła
dalej. ‒ Ja wiem, że to moja wina. Zbyt gwałtownie
111
chciałam przerwać nasze spotkania, nie pomyślałam o
tobie. Jeżeli uważasz, że nie mam racji, że sama nie wiem,
czego chcę ‒ użyła jego ulubionego zwrotu ‒ to wymyśl
coś innego. Tobie jest źle i ja również nie czuję się dobrze.
Może jest jakieś inne wyjście ‒ mówiła teraz szybko, byle
co, aby mówić i załagodzić sytuację.
Słuchał jej podejrzliwie, a nieufność wyczuwało się
jeszcze w głosie, kiedy pozornie udobruchany ponowił
pytanie:
‒
Ale dlaczego zaprzeczasz oczywistym faktom? Dla-
czego nie chcesz się przyznać, że tam byłaś?
‒
Nie podnoś głosu, Andrzejku. Porozmawiamy kiedy
indziej na ten temat. Teraz mówmy o sobie, jeżeli nie
chcesz uwierzyć, że naprawdę tam nie byłam.
‒
A czemu o tym mówiłaś kapitanowi?
Było to kłopotliwe pytanie.
‒
Obawiałam się, że ty możesz powiedzieć o tej rę-
kawiczce... Wolałam uprzedzić ‒ starała się wybrnąć.
‒
Obawiałaś się? ‒ Był oburzony. ‒ A ja myślę, że ty
się niczego nie bałaś.
Nie wiedziała, jak ma to zrozumieć, i na wszelki wypa-
dek obdarzyła go uśmiechem.
‒
Pytał mnie o to ‒ głos miała teraz bardzo łagodny ‒
więc pomyślałam, że im powiedziałeś i trochę się wygada-
łam sama...
‒
To potrafię zrozumieć. A nasze sprawy... Uważasz,
ż
e trzeba odczekać?
112
‒
Jeżeli zaakceptujesz to, co ci chcę zaproponować ‒
drżała, żeby go znów nie rozjątrzyć ‒ to może na jakiś
czas tylko... Niech ucichną żale. A potem zobaczymy.
Dopił kawę, zdusił papierosa i przywołał kelnerkę. Ob-
serwowała pełna napięcia, czy znów nie wróci do nieprzy-
jemnej rozmowy.
Zapytał uprzejmie, jak gdyby nic nie zaszło:
‒
Czy masz jeszcze na coś ochotę?
‒
Nie, dziękuję ‒ odpowiedziała poprawnie.
‒
Proponuję, żebyśmy wyszli. Czy chcesz, żebym cię
odprowadził?
Bała się, że jeśli powie prawdę, znów go rozjątrzy, ale
on zauważył jej wahanie i uprzedził:
‒
Nie musisz odpowiadać. Zadzwoń, kiedy zechcesz.
Jeżeli zapomnę, jak się nazywasz, zacznij od słów: „Mówi
atrakcyjna blondynka...”
Odszedł pierwszy.
W progu domu natknęła się na matkę.
‒
Przyszłam tuż przed tobą. ‒ Była podekscytowana,
na lekkim rauszu i w doskonałym humorze. ‒ Spędziłam
udane popołudnie. Czy uwierzysz, że wygraliśmy szlemi-
ka w kiery! Coś niesłychanego! Karola była wściekła! Ma
się za wielką brydżystkę! Albin zupełnie ją ignorował
Wypiliśmy za zwycięstwo po kieliszku... Marto, ty nie
słuchasz?
Zapewniła, że słucha i gratuluje. Po chwili wymknęła
się do swojego pokoju. Zrzucając po drodze z ramienia
torbę, podeszła do telefonu i wykręciła znajomy numer. W
słuchawce rozległo się obojętne „słucham”.
113
‒
To ty? Miałam ciężkie chwile...
‒
Współczuję. Czy mogę w czymś pomóc?
‒
Nie, nie... Chyba że... Tak bardzo nie chcę być teraz
sama.
‒
Wiesz, że to niemożliwe. To znaczy... wszystko za-
leży od ciebie, ale dla twojego dobra...
‒
Tak, rozumiem. Myślisz, że kiedyś się to zmieni.
‒
Nawet przez chwilę nie powinnaś w to wątpić...
Wiesz dobrze, że mnie nic nie krępuje, chodzi jedynie o
twój spokój, opinię.
‒
Sądzę, że na jakiś czas mam ten spokój zapewniony.
Wiesz, ciągle się dręczę... Niepotrzebnie?
‒
Zupełnie. Odpocznij. Odłóż słuchawkę.
Posłuchała.
R O Z D Z I A Ł
X
Obserwacja Fadeja zakończyła się po kilku dniach. Ka-
pitan Kański uznał, że nie ma sensu zatrudnianie dodatko-
wo człowieka, kiedy stało się jasne, że ślad ten prowadzi
donikąd.
‒
Mówiąc szczerze, Fadej mnie rozczarował ‒ kapitan
poskarżył się swym współpracownikom. ‒ Liczyłem, że
będzie usiłował utrzymać kontakt z Wojnowską, a tu rap-
tem skończyło się na jednej awanturze w kawiarni. Przeli-
czyłem się.
‒
Przecież Wojnowską możemy zająć się w każdej
chwili ‒ zauważył Lasak. ‒ Nawet chętnie bym to zrobił.
114
‒
Pozbyłeś się już kompleksów? Szybko. Co z tą go-
spodynią Fadeja? Potwierdziła ten telefon, wzywający
naszego chłoptasia na Klonową?
‒
Tak. I jeszcze coś dodała. Pełczyński miał rzekomo
powiedzieć, że ma w domu zepsuty telefon. Chodziło więc
chyba o to, żeby Fadej nie dzwonił, tylko przyjechał.
‒
Podobnie jak z Grelową ‒ mruknął znad gazety Bie-
nias.
Kański spojrzał bystro na sierżanta. Ten zmieszał się,
poczerwieniał i wybąkał „przepraszam”.
‒
Znaleźliście przynajmniej coś ciekawego w tej ga-
zecie? O, czytacie „Sztandar Młodych”! ‒ kapitan nie
ukrywał zdziwienia.
‒
To artykuł mojej córki.
‒
Coś takiego. I nie chwalicie się?
‒
Sam nie bardzo wierzyłem w jej talenty, przecież
taka młoda. Właśnie zamieścili jej reportaż o hucie „Hor-
tensja”.
Bienias promieniał, to się nie dało ukryć.
‒
Myślę, że to wszystko było dokładnie zaplanowane
‒
Bienias zmienił temat. ‒ To nie był telefon od Pełczyń-
skiego. Zakładam, że dzwonił jakiś Iks. Do wszystkich
znajomych...
‒
Tylko do dwóch osób ‒ wtrącił Lasak.
‒
Tylko dwie osoby się przyznały ‒ Bienias nie ustę-
pował. ‒ I to niezbyt chętnie.
‒
Niechętnie, dopóki nie wyszło na jaw, że były na
miejscu zbrodni. Potem, to nawet chętnie, bo to tłumaczy-
ło powód, dlaczego się tam stawiły, wykluczając inne
przyczyny, niezbyt wygodne, żeby się do nich przyznać.
115
‒
Szef ma rację, tylko że nie wie, czy podobnego tele-
fonu nie odebrała Marta Wojnowska ‒ ‒ powiedział Lasak.
‒
O to ją nawet chyba nikt nie pytał.
‒
Z Wojnowska będzie tak samo, jak z innymi. Dopó-
ki jej nie udowodnimy, że tam była, nic nam nie powie,
nie przyzna się do niczego. Ciekawe, czy z Fadejem ze-
rwała tylko z powodu tej rękawiczki? ‒ zastanawiał się
Kański. ‒ Niech personel ruszy głową!
‒
Personel już ruszył ‒ powiedział Lasak. ‒ Wardy nie
było w pracy...
‒
Co za dowcipy? Kto to jest Warda? ‒ Kański
zmarszczył brwi. ‒ Ten sąsiad Pełczyńskiego? Dopiero
teraz o tym mówisz?
‒
A czy tu można dojść do głosu? Ale to bomba, co?
‒
Albo jeszcze jeden niewypał... ‒ zauważył scep-
tycznie Bienias.
‒
Przecież mieli wtedy nocną zmianę, on i ona, cho-
ciaż pracują w dwóch różnych miejscach. Sami widzicie,
na czym polega śledztwo! Wszystko, ale to absolutnie
wszystko trzeba sprawdzić, nikomu nie można wierzyć, na
niczyich słowach polegać. Zbierać fakty... A potem dopie-
ro eliminować to, co przeszkadza...
‒
Ale żeby wiedzieć, co przeszkadza, trzeba mieć co
do tych faktów pewność, tymczasem, szefie... Nie wydaje
mi się, żeby to do czegoś prowadziło. Gdyby tu chodziło o
faceta, którego rąbnięto czymś ciężkim, to rozumiem. A tu
nic z tych rzeczy. Gościa otruto w sposób perfidny,
116
przygotowany dokładnie, bez pudła. Tylko co z tym
wspólnego może mieć kontrwywiad?
‒
Sam wiem niewiele. Nie nasza sprawa My mamy
ująć mordercę. To wszystko ‒ udzielił skąpych informacji
kapitan, stosując się ściśle do zaleceń majora Malcewicza.
‒
Wyjaśnić trzeba alibi Wardów ‒ Kański zwrócił się, do
Lasaka. ‒ A co do Wojnowskiej...
‒
Właśnie! ‒ Lasak znów się ożywił. ‒ Widziałem ją.
Chodzi ostatnio sama. Była przed teatrem...
‒
Uprawiasz partyzantkę? Przed jakim teatrem? ‒ za-
interesował się Kański.
‒
„Rozmaitości”.
‒
Tak myślałem ‒ westchnął kapitan.
To już teatromania ‒ pomyślał Lasak z niepokojem.
Kapitan Kański siedział przy swoim biurku i przygoto-
wywał się do jutrzejszej narady u majora Malcewicza.
Od godziny już próbował zredagować dokument, który
miał w miarę jasno, chronologicznie i zwięźle przedstawić
wszystkie fakty związane z zabójstwem przy Klonowej.
Nie było to łatwe, pomimo że raporty sporządzane były
dokładnie i na bieżąco.
Kański odsunął na chwilę notatnik i zamyślił się. Od
początku całej sprawy szuka właściwego śladu, bada każ-
dy nowy trop, idzie nim bez względu na to, czy został
wykoncypowany logicznie, z faktów, czy też pojawił się
117
przypadkowo, wbrew logice, aby w rezultacie zaprowa-
dzić donikąd... Nic dotąd nie pominął, nie zlekceważył,
dlaczego więc nie ma żadnych wyników? Gdzie kryje się
błąd? Kiedy go popełnił? Może w samym założeniu, że
sprawcą jest ktoś, kto dobrze znał swoją ofiarę? A jeżeli
istnieje jakiś Iks, z którym żadna z dotychczas podejrza-
nych osób nie ma nic wspólnego? Właściwie to od począt-
ku wyczuwał taką możliwość, lecz przeczuciom lepiej nie
zawierzać. To nie metoda, którą powinien posługiwać się
analityczny umysł oficera śledczego. Fakty. Tylko one coś
znaczą. One powinny wskazać motyw... Motyw, o który
się wszystko dotychczas rozbija. Motyw, którego brak!
Wszystkim podejrzanym...
Rejestr faktów i spostrzeżeń, jaki sporządził tego wie-
czoru kapitan Kański, przedstawiał się, następująco:
1) Ofiara morderstwa ‒ Julian Pełczyński, emeryt, były
pracownik Urzędu Pocztowo-Telekomunikacyjnego
w Warszawie, lat 55. Bez rodziny w kraju. Książecz-
ka PKO na sumę 35 tysięcy złotych. Konto dewizo-
we ‒ 1400 dolarów amerykańskich. Ostatnia wplata
sprzed roku. Diabetyk (cukrzyca). Zgon nastąpił
siódmego sierpnia w godzinach popołudniowych,
nie wcześniej jednak jak po piętnastej. Ciało znale-
ziono ósmego sierpnia około godziny piątej po po-
łudniu ‒ odkrycia dokonała Marianna Kujda,
mieszkanka tego samego domu.
118
2) Wynik ekspertyzy ‒ zatrucie cyjankiem, który praw-
dopodobnie został przyjęty w tabletce diabetolu.
3) Samobójstwo wyklucza m. in. fakt usunięcia odci-
sków palców ze wszystkich przedmiotów w domu
ofiary,
4) Fakty, które poprzedziły morderstwo i prawdopo-
dobnie się z nim wiążą:
a) J. P, podjął z książeczki PKO 80 tysięcy złotych,
w dwóch ratach, bez żadnego racjonalnego po-
wodu;
b) J. P, odszedł na emeryturę przedwcześnie, z po-
wodu choroby ‒ nerwicy reaktywnej;
c) Jadwiga Grelowa, znajoma ofiary, wpłaciła
udział 100 tysięcy złotych i stała się współwła-
ścicielką sklepu Renaty Pisarek (nie ma możli-
wości sprawdzenia, ile faktycznie wyniósł
udział). Uwaga: dlaczego Grelowa, mając tyle
pieniędzy, nie zdecydowała się na samodzielne
prowadzenie sklepu;
d) Andrzej Fadej, student trzeciego roku chemii,
zawarł znajomość z J. P.;
e) Marta Wojnowska, znajoma Fadeja, studentka
trzeciego roku humanistyki, poznała J. P.
przez Andrzeja Fadeja.
5) Żadna z tych osób nie ma alibi.
6) Fakty, które wydarzyły się po morderstwie:
a) zaginął klucz Marianny Kujdy (od mieszkania J.
P.) ‒ odnalazł się następnego dnia;
b) Jadwiga Grelowa zgubiła torebkę w teatrze
„Rozmaitości”;
119
c) zaginiony drugi klucz od kompletu znalazł się w
torebce Jadwigi Grelowej;
d) znaleziono klucz od skrytki pocztowej J. P, w to-
rebce Jadwigi Greli;
e) zaginiony trzeci klucz od kompletu przysłał pocz-
tą Andrzej Fadej;
j) telefony do J. Grelowej i A. Fadeja w dniu mor-
derstwa;
g) zeznanie Marty Wojnowskiej na okoliczność zna-
lezienia przez A. Fadeja rękawiczki na miejscu
zbrodni (informacja nie sprawdzona).
7) Osoby, które złożyły wizytę na Klonowej w dniu
morderstwa, po południu, według kolejności:
a) J. Grela;
b) M. Wojnowska ‒ informacja nie sprawdzona;
c) A. Fadej.
8) Jeżeli mordercą jest:
a) Andrzej Fadej. ‒ motyw: zazdrość;
b) Jadwiga Grela ‒ motyw: chęć zysku (?) lub nie-
wiadomy;
c) Marta Wojnowska ‒ motyw: niewiadomy;
d) X ‒ motyw: niewiadomy.
9) Przypuszczenia:
a) J. Grelowa prawdopodobnie szantażowała J. P.
Czym? ‒ nie wiadomo;
b) M. Wojnowska kłamie, wypierając się swojej
obecności na Klonowej w dniu morderstwa;
c) morderca wiedział, że J. P, choruje na cukrzycę.
120
Major Malcewicz przeniósł wzrok z leżących przed
nim notatek kapitana na jego twarz.
‒
Współczuję ‒ powiedział z powagą ‒ Każdy z tej
trójki może być podejrzany o bezpośrednie dokonanie
zabójstwa A kilka osób, pozornie drugoplanowych, o
współpracę. Na przykład taka Marianna Kujda... Motyw w
tym przypadku prosty: kradzież. Bo skąd możemy wie-
dzieć, czy Pełczyńska nie miał jakichś zasobów finanso-
wych poza tymi, które trzymał na książeczce PKO? Mógł
mieć także biżuterię, złoto, może nawet trzymał dolary.
Ludzie miewają czasami swoje dziwne kalkulacje, przy-
zwyczajenia. Wolą na przykład bieliźniarkę od bezpiecz-
nego safesu bankowego. Albo jeszcze jedno: co wiemy o
dozorcy?
‒
Tam jest dozorczyni...
‒
Która nigdy nie sprząta? Ja uważnie czytam akta,
kapitanie Kański. Jej mąż jest pracownikiem ekipy remon-
towej w Spółdzielni Mieszkaniowej. Nie wydaje wam się
ani trochę dziwne, pomijając te ich kłopoty z otrzymaniem
mieszkania, że technik decyduje się zostać dozorcą? Czy
to nie przesada? Możliwe, że w tym przypadku jest
wszystko w porządku, lecz warto chyba temu przyjrzeć się
z bliska. Klimat tego domu...
Kański przyznał w duchu rację majorowi. Za mało
rozmawiał do tej pory z lokatorami, nie za wiele potrafi o
nich powiedzieć. Zasugerował się tą trójką...
‒
To oczywiście, wasza sprawa, kapitanie ‒ ciągnął
dalej Malcewicz. ‒ Nie chcę się wtrącać do waszego spo-
sobu prowadzenia śledztwa. Wiem skądinąd, że jesteście
121
zdolnym i doświadczonym oficerem, za tym przemawia
przede wszystkim fakt, że wy to śledztwo prowadzicie, ale
myślę, że nie obrazicie się, jak wam kilka tematów do
rozmyślań podsunie stary praktyk...
Kański słuchał z uwagą.
‒
Reasumując ‒ major powiódł wzrokiem po skupio-
nych twarzach obecnych ‒ według mnie każdy z podejrza-
nych mógł podrzucić truciznę, lecz jeżeli chodzi o doraźne
dokonanie tego czynu, to bym się wahał.
‒
Co znaczy „doraźne” ‒ nie zrozumiał milczący do-
tąd Starski.
‒
Na przykład przychodzi ktoś do Pełczyńskiego i
zmusza go do połknięcia tabletki diabetolu, czy czegoś
tam, co zawiera cyjanek. Zmusza. To wskazuje raczej na
mężczyznę.
‒
Albo uzbrojoną kobietę ‒ pospieszył z uwagą Star-
ski.
- Z serialu „Czarny monokl” lub „Pojedynek agen-
tów” ‒ zakpił bezlitośnie major. ‒ Załóżmy, że Pełczyński
połknął diabetol tuż przed nadejściem mordercy lub nawet
przy nim. Znał go, więc nie krępując się zażył lekarstwo,
bo akurat była pora. Załóżmy też, że cyjanku w tabletce
nie było. Morderca mógł podać truciznę w herbacie, wo-
dzie, czy ja wiem, w czym najlepiej smakuje. Czytając
akta sprawy zwróciłem uwagę, że kuchnia, jak napisał
kapitan Kański, była „wyjałowiona ze wszelkich artyku-
łów spożywczych”. Czy to znaczy, że całe mieszkanie
było niemal sterylnie czyste?
122
‒
Tákie zrobiło na mnie wrażenie ‒ odpowiedział
Kański. ‒ To jednak nie musi wiele znaczyć, ponieważ
Połczyński był znany z pedanterii.
‒
Więc jeżeli cyjanek był w czymkolwiek innym, a
nie w tabletce diabetolu, byłbym skłonny podejrzewać
również kobiety Ale, tak jak już powiedziałem, to wska-
zówki dla kapitana Kańskiego.
‒
Zastanawia mnie jeszcze jedno ‒ odezwał się Starski
‒
dlaczego ten człowiek był ubrany w piżamę? Popołu-
dnie, sierpień...
‒
I okropny upał ‒ wpadł mu w słowa major. ‒ Było
mu gorąco i chyba to jest jedyne rozsądne wytłumaczenie.
‒
A ja mam nieco inną hipotezę ‒ przekornie pokręcił
głową Starski. ‒ Pełczyński dzwoni do Grelowej, potem
do Fadeja, zaprasza do siebie, a przy tym zastrzega, że ma
zepsuty telefon, że jest chory i korzysta w tej chwili z au-
tomatu telefonicznego. Było coś takiego, prawda?
Kański skinął głową.
‒
Właśnie! Uważam więc, że są dwie możliwości. Al-
bo faktycznie Pełczyński jeszcze żył i to on telefonował,
albo ktoś przebrał Pełczyńskiego już po jego śmierci, by
wszystko zgadzało się z tym, co było powiedziane przez
telefon. Jestem za wersją drugą, ponieważ do pierwszej nie
pasuje w żaden sposób piżama.
Major z uznaniem spojrzał na Starskiego.
‒
Mogło być i tak ‒ przyznał ‒ Z tego wniosek, zakła-
dając wariant numer dwa, że temu komuś zależało, aby
milicja była przekonana, że do godziny piątej Pełczyński
123
ż
ył jeszcze i niczego się nie spodziewał.
‒
Co zyskuje w takiej sytuacji morderca? ‒ zapytał
Starski.
‒
W przypadku zaaplikowania trucizny nie w diabeto-
lu, a doraźnie, alibi. Alibi na czas zabójstwa. Pełczyński
mógł nie żyć już od godziny trzeciej po południu, jak wy-
kazuje ostrożna opinia ekspertów! Ale co się dziwić, po
dwudziestu czterech godzinach zostały odnalezione zwło-
ki! Całą sprawę komplikuje orzeczenie lekarskie z oglę-
dzin, i sekcji: zgon przypuszczalnie nastąpił na skutek..., to
wiemy, a dalej, między trzecią a szóstą po południu. Nie.
To do niczego nie doprowadzi. Alibi tu w ogóle ma zna-
czenie drugorzędne, przynajmniej do momentu, stwierdze-
nia, w jaki sposób dokonano zabójstwa. Trzeba szukać
motywów. Morderca chciał sobie tymi, telefonami zapew-
nić alibi po prostu się przeliczył. Nie mógł przypuszczać,
ż
e żadna z „zaproszonych” osób nie narobi krzyku, nie
mówiąc już o wezwaniu pogotowia ratunkowego czy mili-
cji. Morderca nie przewidział, że zwłoki zostaną znalezio-
ne dwadzieścia cztery godziny po zabójstwie, i jego obli-
czenia związane z zapewnieniem sobie alibi diabli wzięli!
‒
Ja chyba bym też nie wziął takiej możliwości pod
uwagę ‒ przyznał z wisielczym humorem Starski.
Byli już zmęczeni. Major powiódł wzrokiem po zamy-
ś
lonych twarzach.
‒
My pójdziemy starym tropem ‒ zwrócił się do Kań-
skiego ‒ a wy idźcie śladem, który umożliwił wam
124
dokonanie już pewnych ustaleń Starski! Teczka z materia-
łami sprawy „listonosz” przejrzana?
Kański drgnął na słowo „listonosz”.
‒
Wszystkim tłumaczę, że on nie był listonoszem... ‒
kolejny raz usiłował wyjaśnić, jaki był zawód ofiary, ale
Malcewicz przerwał spokojnie:
‒
On był „listonoszem”, kapitanie Od momentu prze-
kroczenia granic Polski. Zajmowaliśmy się swego czasu tą
sprawą dokładnie ‒ wyjaśnił. ‒ Kiedy otrzymaliśmy, mel-
dunek o tym zabójstwie, nie byłem przekonany, czy to jest
robota dla nas. Nawet teraz nie jestem tego taki pewny.
„Listonosz” od długiego już czasu stał się „martwą duszą”.
Podejrzewaliśmy kamuflaż i inne powody zaniku aktyw-
ności, a on, jak należy przypuszczać, rzeczywiście miał już
dość i chciał się wycofać... Dlatego, bez względu na to, co
dziś tu zostało, powiedziane i jakie wysuwaliśmy hipotezy,
Pełczyński ‒ „listonosz”, agent wywiadu jednego z państw
NATO, mógł zostać zlikwidowany z rozkazu swoich mo-
codawców, ale nie można też wykluczyć zupełnie innych
powodów ni| chęć zerwania z centralą. W końcu dlaczego
czekali z tym tak długo? Liczyli na to, że zmieni zdanie?
Wątpliwe. Skoro się raz sprzeniewierzył, stracił zaufanie
na zawsze. Nikt go też chyba nie zastąpił. Przynajmniej
my o tym nic nie wiemy, a pilnowaliśmy dobrze tego ka-
nału... Dlatego tak ważne jest dotarcie do mordercy. Jeżeli
natomiast motyw będzie bardziej? banalny, na przykład
125
pieniądze, to uprości nam sprawę. Jeżeli nie ‒ major za-
wiesił na moment głos ‒ to będziemy szukali zastępcy
„listonosza”.
‒
Czy... ‒ zaczął oszołomiony tym, co przed chwilą
usłyszał, Kański, ale major nie pozwolił mu dokończyć.
‒
I tak dość dużo powiedziałem. Ufam wam i wierzę
w wasze doświadczenie, kapitanie...
Akurat ‒ pomyślał w tym momencie Starski. Zaufanie
zaufaniem, a za dobrze znam już „starego”, żeby się na to
nabrać. Rodzonej matce by nie powierzył czegoś, o czym
nie, należałoby rzeczywiście mówić.
‒
Więcej nie mogę wam ujawnić ‒ ciągnął major ‒ a
poza tym sądzę, że byłoby to niepotrzebne, obciążałoby
tylko pamięć i wprowadziło mętlik. Szukajcie mordercy!
Odprawa została zakończona. Wychodzili już, kiedy
major zwrócił się jeszcze do Kańskiego.
‒
Kto nazwał Pełczyńskiego „listonoszem”?
‒
„Artysta” osiedlowy... Dykielski, ten pijaczyna, któ-
ry mówił, że widział samochód na Klonowej... On zawsze
tak Pełczyńskiego nazywa.
‒
Samochód zostawcie nam ‒ krótko uciął Malcewicz.
‒
A oprócz waszego artysty?
‒
Oprócz artysty? ‒ Kapitan zmarszczył brwi i przez
chwilę coś rozważał. ‒ Nie przypominam sobie... w tej
chwili ‒ powiedział wolno.
‒
Nie przejmujcie się, to przemęczenie ‒ zbagatelizo-
wał major. ‒ Życzę powodzenia!
126
R O Z D Z I A Ł
XI
Józef Warda siedział przy stole, spoglądał ponuro spod
krzaczastych brwi i milczał.
‒
Powiedz coś panu, Józek, przecież to niemożliwe. Ja
zaświadczyłam, że byłeś na tej zmianie. No mów, gdzie
byłeś? ‒ Wardowa rozłożyła bezradnie ręce i patrzyła nic
nie rozumiejącymi oczami na męża. ‒ To jakaś pomyłka,
proszę pana ‒ zwróciła się do Kańskiego z nadzieją, że
przyzna jej rację. ‒ Mój mąż jest dobrym fachowcem,
nigdy się nie spóźnia, nie opuszcza pracy ‒ plątała się. ‒
Zawsze go chwalą, dostaje premie, nagrody... ‒ Nie była w
stanie wymyślić nic ponad to.
‒
Ale tym razem opuścił ponad połowę zmiany. Wła-
ś
ciwie wyszedł po dwóch godzinach pracy! Więc jak, pa-
nie Warda? Wytłumaczy się pan z tej nieobecności?
Warda żachnął się i powiedział:
‒
Wyszedłem z fabryki. Ale mam te godziny uspra-
wiedliwione, więc o co chodzi? Zwolniłem się legalnie!
Mam prawo, nie? I nic nie muszę mówić. Co ma do tego
milicja?
‒
Gdzie pan był przez resztę nocy? Wrócił pan do
domu?
‒
To moja rzecz! ‒ burknął i łypnął niespokojnie na
ż
onę.
‒
Panie Warda! ‒ Kański ściszył głos i to był znak, że
z trudem panuje nad ogarniającą go wściekłością. ‒ Jeżeli
będzie pan dalej trwał w tym swoim beznadziejnym uporze,
127
oskarżę pana o utrudnianie śledztwa w tak poważnej spra-
wie, jak morderstwo! Czy pan to rozumie? A może w ko-
mendzie będzie pan rozmowniejszy? ‒ spytał ostrym to-
nem ‒ To nie są żarty ani strachy w celu wywołania moc-
nych wrażeń! Szukam zabójcy Juliana Pełczyńskiego,
którego być może mordowano za ścianą, kiedy pan ucinał
sobie poobiednią drzemkę! Jeszcze raz pytam ‒ był już
spokojny ‒ co pan robił w nocy z siódmego na ósmego
sierpnia od godziny dwunastej, czyli po tym, kiedy wy-
szedł pan z fabryki, uzyskawszy zwolnienie na skutek
kłamliwego oświadczenia, że nagle zachorowała żona?
Zdaje się postawił pan diagnozę, że dostała ostrego zapa-
lenia woreczka żółciowego?
‒
Józek! Ty... Ty potworze! ‒ Wardowa nie mogła
znaleźć słów, które w pełni wyraziłyby jej oburzenie. ‒ Ja
byłam zdrowa, panie kapitanie! ‒ Przypomniała sobie na-
gle stopień służbowy Kańskiego. ‒ Ty kogoś masz! ‒
wrzasnęła w stronę męża.
Warda machnął ręką, jakby odganiał dokuczliwą mu-
chę.
‒
Znów to samo ‒ skwitował wybuch żony. ‒ Dlacze-
go te baby są takie głupie? ‒ rzucił w przestrzeń retorycz-
ne pytanie. ‒ Ja powiem, panie kapitanie, co ze mną, tylko
ż
e...
Kańskiego rozbroiła nieco ta nieoczekiwana scena mał-
ż
eńska i spojrzał łaskawszym wzrokiem na mówiącego.
Swoją drogą ta kobieca logika: fakt, że mąż staje w rzędzie
podejrzanych o związki ze sprawą dotyczącą morderstwa,
to wydaje się mniej istotne. Dla niej jest najważniejsze,
138
czy „kogoś ma”!
‒
No, śmiało, panie Warda! To za poważna sprawa,
ż
eby pan milczał. Co tam zresztą będę panu powtarzał w
kółko to samo...
‒
Byłem u kumpla.
‒
W nocy? Po co?
‒
Diabli nadali. Można było zaczekać z tym do rana.
To fakt. Ale człowiekowi ma prawo odbić, nie? Jeszcze
jak mu się pierwszy syn urodzi...
‒
Coo? ‒ Wardowa zastygła w bezruchu, zapomniaw-
szy zamknąć usta. ‒ On ma dziecko!
‒
Zwariowała baba, jak pragnę szczęścia. To już le-
piej było iść do komendy...
‒
A nie! ‒ wrzasnęła dziko rozwścieczona kobieta. ‒
Posłuchamy, co masz do powiedzenia. Razem z panem
kapitanem.
Kański miał dosyć tej groteski, ale uzbroił się vi cier-
pliwość, wychodząc z założenia, że Warda powinien mieć
już wprawę w poskramianiu temperamentu swojej mał-
ż
onki.
Jakoś rzeczywiście, w niepojęty zupełnie sposób, udało
mu się dojść do głosu.
‒
Kolega zadzwonił, że urodził mu się syn. Obdzwa-
niał tak wszystkich znajomych, tych w domach i tych w
pracy. Piętnaście lat nie mieli dzieci, nic więc dziwnego,
ż
e chłop się cieszył... No to powiedziałem, że to od żony...
Pierwszy raz coś takiego... Wie pan, nie chciałbym, żeby
to się wydało. Faktycznie w pracy ufają mi... Trochę, głu-
pio, nie każdy przecież zrozumie...
‒
Jak ten kolega się nazywa?
129
‒
Jan Boczkowski. Ślusarz. Mieszka w Powsinku...
Wiślana dziewięć...
‒
Ładny kawał drogi z Żerania. Czym pan tam doje-
chał?
Warda znów niespokojnie spojrzał na żonę.
‒
Taksówką ‒ powiedział. ‒ Kolega obiecał, że zwró-
ci.
‒
I zwrócił? ‒ zainteresowała się dość natarczywie
Wardowa.
‒
A jakże I potem jeszcze...
‒
Co potem jeszcze? ‒ podchwycił kapitan.
‒
Nno, byliśmy, prawie do rana...
Kański czuł, że Warda kręci.
‒
A nie był pan przypadkiem wcześniej w domu? ‒
natarł wyczuwając moment słabości.
‒
No to ja już powiem. Przyjechaliśmy...
‒
Z kim? ‒ Wardowa znów nie wytrzymała i kapitan
przyrzekł sobie solennie, że jeżeli jeszcze raz krewka ko-
bieta przerwie rozmowę, to stanie w obronie jej małżonka.
‒
Z tym kolegą, bo reszta już zrezygnowała. Było
późno, chyba dobrze po trzeciej... Ale wie pan, kolega źle
obliczył... Zabrakło nam... Wtedy ja sobie przypomniałem,
ż
e mam w domu pół litra, no, a gdyby co, to pod ręką jest
przecież Marianna...
‒
Jeszcze biedną kobietę będzie wkopywał...
‒
Nie mówię przecież, że handluje Ale ma. Wolno
mieć. Kupione w sklepie... Wolno sąsiadowi pożyczyć...
Tak też było. Przyjechaliśmy, te pół litra z kredensu poszło,
130
ale ponieważ zrobiło się całkiem widno, no to zakończyli-
ś
my święto. Zresztą musiałem mieć czas, żeby posprzątać,
bo z roboty miała wrócić żona.
‒
Nic pan nie zauważył przed domem, na klatce scho-
dowej?
‒
Nie, panie kapitanie Tak jak już przedtem mówiłem.
To była prawda. Nic. Położyłem się spać, zanim żona
wróciła.
Major Malcewicz nie wyłożył na naradzie wszystkich
kart. Powiedział tyle, ile uważał za konieczne i potrzebne.
Trudności, kapitana Kańskiego w wykryciu motywu za-
bójstwa były jedną z przyczyn, dla których zajęła się tym
Służba Bezpieczeństwa.
‒
Jeżeli Iks otrzymał polecenie zlikwidowania „listo-
nosza”, chociaż tolerowali jego sprzeniewierzenie się dość
długo, to znaczy, że na tym nie koniec. ‒ Wrócił do spra-
wy podczas rozmowy ze Starskim. ‒ Tak dyktuje logika.
‒
Z tego, co zrozumiałem, to „listonosz” od dość
dawna był pod naszą „opieką”. Dlaczego go nie areszto-
wano? ‒ zapytał podporucznik
‒
Owszem, był, ale przez długi czas nie mieliśmy w
tej kwestii ostatecznie sprecyzowanej opinii ‒ przyznał
Malcewicz. ‒ Areszt to rozwiązanie najprostsze i w tym
przypadku nie ułatwiłoby nam pracy. Wszystko przema-
wiało za tym, że „listonosz” spełnia rolę drugorzędnego
ogniwa w kanale łączności, w istocie skrzynki kontakto-
wej. Nas interesował natomiast problem, kto z niej korzy-
sta, z jaką częstotliwością, za pośrednictwem jakich
131
przesyłek. Wyłączenie „listonosza” z tego systemu byłoby
nie tylko sygnałem ostrzegawczym dla przeciwnika, lecz
także, co gorsza, dekonspiracją sprawy, no a wtedy...
‒
Szukaj wiatru w polu ‒ podchwycił Starski. ‒ Tak,
rozumiem, skąd ta ostrożność. Domyślam się też, dlaczego
nadano sprawie kryptonim „Skrytka”. Proste skojarzenie.
‒
Niezupełnie ‒ sprostował major. ‒ Bardziej dosłow-
nie należy to rozumieć.
‒
Po prostu skrytka? Ciekawe, czyżby w takim razie
Grelowa...
‒
Właśnie! Przez cały czas zastanawiam się, skąd u
Grelowej ten klucz od skrytki? I po co? Jeżeli rzeczywi-
ś
cie włożono go do zagubionej torebki, aby rzucić na nią
podejrzenia, to pół biedy. Znamy skądinąd takie numery,
zwłaszcza wśród pospolitych przestępców. Nie wyklu-
czam jednak drugiej ewentualności, tej mianowicie, że
Grelowa świadomie lub przypadkowo coś odkryła i zaczę-
ła szantażować Pełczyńskiego. Oczywiście to tylko hipo-
teza, lecz dla niej ogromnie niebezpieczna. Pozostaje
wreszcie pytanie, co zdołała ustalić, na jakiej podstawie i
na ile te fakty pozwoliły jej zrozumieć, że Pełczyński
wplątał się rzeczywiście w brudną robotę. Tak czy inaczej
znalazła się na bardzo śliskiej ścieżce, bo tamci działają
bezwzględnie.
‒
Niewykluczone, że mogłaby podzielić los emeryta ‒
dokończył Starski myśl majora.
‒
Na szczęście nasz dociekliwy kapitan Kański zna-
lazł tyle poszlak, że wystarczyły one, aby Grelowej
132
zapewnić opiekę w areszcie... Jest to paradoks, ale ten stan
rzeczy jest dla niej obecnie najkorzystniejszy. Jeżeli nie
mylimy się co do jej roli w sprawie.
‒
Tak czy owak, jej udział w tym galimatiasie jest
niewątpliwy... Te osiemdziesiąt tysięcy otrzymała, żeby-
ś
my jeszcze wiedzieli, za co...
Malcewicz rozważał coś w milczeniu.
‒
Zostawmy na razie Grelową ‒ zaczął w końcu. ‒
Poczyniłem już pewne kroki i wkrótce dowiemy się o tej
damie trochę więcej, niż wykazują raporty Kańskiego. Na
razie na nasz użytek. Moja hipoteza jest nieco uproszczo-
na, lecz w tej fazie śledztwa nie może być inna. Zabójstwa
dokonał Iks z polecenia swojej centrali. Specjalnie został
do tego przygotowany, poinformowany o cukrzycy Peł-
czyńskiego, zwyczajach, znajomościach... Nasz Iks nie jest
więc mordercą pospolitym, lecz inteligentnym i sprytnym
przeciwnikiem. Może sam nawet wszedł w krąg znajo-
mych swojej przyszłej ofiary... W każdym razie zmierzam
do tego, że Iksa można wykorzystać bardziej wszechstron-
nie. W tym zawodzie talentów się nie marnuje... Jestem
pewien, że otrzymał i drugie zadanie. ‒ Major przerwał na
chwilę, poszperał w kieszeniach, wyłowił z jednej płaskie
pudełko z napisem „drażetki konferencyjne”, otworzył je i
schował z powrotem. Starski bez słowa podsunął mu
paczkę z „Piastami”. Zapalili obaj.
‒
Zadanie to polega, określając z grubsza, na reakty-
wowaniu punktu dyspozycyjno-łącznikowego. To zrozu-
miałe. Po zlikwidowaniu „listonosza” jego skrytka
133
pocztowa stała się martwa, bezużyteczna.
‒
Trzeba przyznać, że to było bardzo wygodne.
‒
O, tak. Może również dlatego, że w końcu takie pro-
ste. Tak bardzo, iż trudno nam było na to wpaść. Zwykła
skrytka pocztowa, której właścicielem jest uczciwy i so-
lidny pracownik urzędu pocztowego. Napływały listy
zwykłe, zamiejscowe i zza granicy. Nic dziwnego, jak się
ma rodzinę... A wśród tych listów, od czasu do czasu, ten
specjalny, który poznawano po... Sam wiesz, czytałeś
przecież akta. Wewnątrz papier listowy ze specjalnym
znakiem wodnym, to drugi sprawdzian, żeby w razie po-
myłki z kopertą nie męczyć się nad odczytaniem zaszy-
frowanego tekstu.
‒
Znaki wodne to korona i napis „Velvet princeps” ‒
Starski wtrącił tę uwagę, aby podkreślić, że dokładnie
przewertował akta
‒
Tak. Proste i wydawało się, że nie do wykrycia. Za-
interesowany przychodził w określone dni, bez względu na
to, czy była dla niego przesyłka, czy też nie Otwierał
skrytkę swoim kluczem, bez pomocy Pełczyńskiego, wy-
bierał korespondencję i odpływał w siną dal. Kiedy zgłębi-
liśmy tajemnicę skrytki, wyłapaliśmy kilku takich przy-
jemniaczków, którzy nam się wcześniej narazili. Ale na
wolności pozostał najważniejszy, szef. Nikt go nie znał,
nie umiał nic powiedzieć na ten temat. Tymczasem nasz
„listonosz” czuł, że dzieje się coś niedobrego. Nigdy jed-
nak nie dowiedział się, jak było naprawdę. Popadł w nieła-
skę na jakiś czas, sprawdzano go. Ale nerwy widocznie
134
odmówiły mu posłuszeństwa. Miał swoje lata, trochę za-
oszczędzonych pieniędzy, doczekał się emerytury, mógł
więc właściwie zacząć spokojnie żyć. A może były jeszcze
inne powody dla których odmówił współpracy? Dość ze
postanowił się uniezależnić, odciąć od wszystkiego. Był
już na rencie, zagadką więc pozostaje, czego jeszcze spo-
dziewano się po nim? Może po prostu niczego i zlikwido-
wano go, bo stał się niepotrzebny? Tego nie wiemy. Jedno
wydaje się być pewne, tylko droga od mordercy doprowa-
dzi do naszego sprytnego Iksa. Jeżeli cała moja hipoteza
ma jakikolwiek sens. ‒ A że ma, to czuję przez skórę ‒
dodał w myśli Malcewicz. Głośno natomiast powiedział: ‒
Pamiętasz, co mówił Kańskiemu ten jego „artysta” osie-
dlowy? Jak mu tam?
‒
Dykielski...
‒
Ano. Ten drugi pijaczek, kolega Dykielskiego, wi-
dział Volkswagena „garbusa”, który parkował przy Klo-
nowej w owo pamiętne popołudnie. Myślę, że i więcej
osób widziało ten samochód, tylko nie przywiązują do
tego wagi. To mógłby być ślad, biorąc pod uwagę sugestię
na temat lornetowania. Tylko po co lornetować na tak
wąskiej ulicy? O co chodziło?
‒
Może o to, co dzieje się w domu... Aparat fotogra-
ficzny również przykłada się do oczu...
‒
Niegłupie...
‒
Jeszcze jedno...
‒
Tak, słucham?
‒
Intryguje mnie ten „zaklęty krąg” kapitana Kańskie-
go. Ci ludzie. Kański zebrał o nich wiele informacji, lecz
135
według mnie analizujemy ich ciągle w oderwaniu od re-
aliów, w których żyją. Co wiemy na przykład o takim pre-
zesie Wojnowskim?
‒
Skąd wiesz, że jest prezesem?
‒
Taki już ze mnie tradycjonalista. Jak się interesuję
dziewczyną, to muszę poznać również rodzinę ‒ zażarto-
wał Starski.
‒
Dobry zwyczaj, zwłaszcza w tym przypadku. A te-
raz zadania na najbliższe dni...
R O Z D Z I A Ł
XII
Prezes Wojnowski nie przeczuwał, że dobry humor, ja-
ki dopisywał mu od kilku miesięcy, zostanie tak brutalnie
zburzony. I to z czyjej przyczyny! Stanowczo będzie mu-
siał rozmówić się z córką Tak, wie o tym, że był bardzo
tolerancyjny, stworzył jej doskonałe warunki, miała
wszystko, czego chciała, a teraz okazało się, że nie tylko
nie potrafi się odwdzięczyć, ale jeszcze może przysporzyć
kłopotów. Z milicją żartów nie ma, prezes już coś o tym
wiedział. Swego czasu nawet sporo...
Pomyśleć, że spotkało go to właśnie tego dnia, kiedy
usłyszał tyle miłych dla ucha pochwał od członków Cen-
tralnego Zarządu, otrzymał nagrodę i czekał go interesują-
cy wieczór i przyjęcie urodzinowe!
Była godzina czwarta po południu, miasto pławiło się
w jesiennym słońcu, ulicami przelewały się tłumy
136
powracających z pracy warszawiaków. Godzina szczytu
opanowała również jezdnie, aa których formowały się
długie kolejki samochodów.
Ale nie to spowodowało, że Wojnowski zrezygnował
ze służbowego Fiata. Rozmowa z oficerem milicji, którą
odbył przed godziną w swoim biurze, wyprowadziła go
zupełnie z równowagi. Chciał ochłonąć, przemyśleć
wszystko, co usłyszał, i trochę opóźnić swój powrót do
domu.
Przyjęcie urodzinowe rozpoczynało się o godzinie szó-
stej. Pozostały więc jeszcze dwie godziny na uporządko-
wanie i przemyślenie zasłyszanych faktów.
W Alejach Jerozolimskich, obok budynku British
Institut, mignął mu niewielki, blady człowieczek z czapką
nasuniętą na czoło Skłonił się z szacunkiem, a Wojnowski
przez długi czas nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna
Dopiero w windzie nagłe olśnienie. Przecież to ten nowy
brakarz, polecony przez Moińskiego. Taki jakiś niepozor-
ny, trochę śmieszny, mający podobno zapędy plastyczne
czy malarskie, ale pracownik dobry, wymagający, to naj-
ważniejsze.
Jeszcze za drzwiami usłyszał muzykę z magnetofonu.
Przekręcił klucz w zamku, wszedł i stwierdził, że raczej
nie będzie okazji do rozmowy. W przedpokoju wisiało już
kilka obcych płaszczy. Wygodne M‒4 umożliwiało odsu-
nięcie momentu powitania. Wacław Wojnowski odczuwał
potrzebę odosobnienia i dostrojenia się do czekającej go
uroczystości.
137
Zasadniczo nic się takiego nie stało ‒ zaczął pocieszać
sam siebie. Wypadki chodzą po ludziach. Jeżeli Marta nie
ma z tym nic wspólnego ‒ a nie ma na pewno, bo co może
mieć! ‒ to wszystko będzie w porządku. Więcej osób, jak
mówił ten milicjant, przesłuchiwano. Normalna procedura.
Tak było również, kiedy kasjerka w spółdzielni miała nie-
dobory w kasie. Sporo brakowało, bo to była właściwie
kradzież, i przesłuchiwano wtedy wszystkich, włącznie z
dozorcą domu, w którym mieszczą się biura. Po kilka razy.
A niektórzy pracownicy to musieli nawet adresy swoich
znajomych podawać.
Niepotrzebnie się przejąłem. Prezes Wojnowski zaczął
ostry spacer po pokoju, przysiadał na brzegu krzesła, znów
ruszał w wędrówkę, w końcu uznał, że dziś już za dużo,
jak na swoje możliwości, zażył ruchu, poczuł się zmęczo-
ny i opadł na najbliższy fotel
Ale z Martą muszę porozmawiać ‒ po namyśle uznał
taką rację za konieczną.
Ktoś lekko zapukał do drzwi. Powiedział „proszę
wejść” nie odwracając głowy. Znał ten sposób pukania.
‒
Była u mnie milicja ‒ powiedział po prostu.
‒
Czy coś się stało?
Wojnowski drgnął i odwrócił głowę. Spodziewał się, że
usłyszy głos żony, tymczasem w progu stal Zygmunt
Moiński i uśmiechał się przyjemnie.
‒
Przepraszam ‒ powiedział ‒ to pomysł pana żony.
To miał być żart. Ona zapukała, a ja wszedłem.
138
‒
Ależ oczywiście ‒ Wojnowski wygramolił się z fo-
tela. ‒ Zrobił mi pan ogromną przyjemność przychodząc
dzisiaj.
Przez kilka minut prowadzono rozmowę swobodną,
towarzyską
W pewnej chwili Moiński powiedział: ‒ Mówił pan coś
o milicji? To prawda?
‒
Nie warto do tego wracać ‒ odparł z widoczną re-
zerwą Wojnowski. ‒ Nic ważnego.
Gość zrozumiał, że temat byłby z niechęcią kontynu-
owany i taktownie zmienił przedmiot rozmowy.
‒
Ja właściwie mam do pana interes ‒ zaczął, jak gdy-
by rozmowa rozpoczęła się dopiero teraz. ‒ Otrzymałem
telefoniczną wiadomość, a właściwie ponaglenie. Dotyczy
ono partii towaru, który miał być dostarczony w pierw-
szym kwartale przyszłego roku. Czy nie można przyspie-
szyć?
Wojnowskiemu od razu poprawiło się samopoczucie.
‒
Pewnie, że można, tylko na to czekamy!
‒
Chodzi również o jakość... Jeżeli będzie dotrzymany
termin, kto wie, czy nie spadnie drugie zamówienie. Ale to
jeszcze nic pewnego ‒ zastrzegł.
‒
Tak, to postawiłoby nas na nogi ‒ westchnął melan-
cholijnie prezes na samą myśl o takiej sytuacji.
W drzwiach ukazała się Marta. Widząc, że ojciec nie
jest sam, cofnęła się speszona Ale nie pozwolili jej odejść.
Weszła i przysłuchiwała się rozmowie.
139
Wojnowski przyglądał się córce i doszedł do wniosku,
ż
e ostatnio bardzo zeszczuplała. W ogóle wygląda mizer-
nie, blado ‒ czynił w myśli kolejne uwagi.
Moiński tymczasem zaczął opowiadać zabawne histo-
ryjki ze swego wypełnionego podróżami życia. Robił to z
dużym wdziękiem i rzeczywiście dowcipnie. Kiedy prze-
szli do jadalni, gdzie nakryto do stołu, prezesowa Woj-
nowska zaanektowała go, wskazując miejsce obok siebie
Zofia Wojnowska miała wyraźną słabość do przystojnego
urzędnika, a on nie pozostawał obojętny na jej awanse. I to
trochę zaczęło się już rzucać w oczy.
Z drugiej strony Moińskiego usiadła nieciekawa, płaska
jak deska, żona zastępcy Wojnowskiego, Halina Latoń,
naprzeciw ‒ Marta Wojnowska.
Przyjęcie należało do udanych i dobiegało już końca,
kiedy, jak zwykle w takich wypadkach, powstał dylemat,
kto kogo odwozi i czym. Kłopot był z Latoniami, którzy
mieszkali dość daleko, bo na Służewcu, a wiceprezes popił
tęgo i nie mogło być mowy o ruszeniu własnym samocho-
dem.
‒
Panie Zygmuncie ‒ sepleniła Halina Latoniowa, miz-
drząc się do Moińskiego; jej również przypadł do gustu
błyskotliwy adorator pani Zofii. ‒ Pan niewiele pił. Może
poprowadziłby pan naszego Volkswagena? Nas by pan
podrzucił do domu, a potem pojechał do siebie. Jutro by-
ś
my się zdzwonili... ‒ zrobiła obiecującą pauzę.
Moiński wyznał uprzejmie, że wbrew pozorom on
również wypił sporo. Rozczarowana Latoniowa żegnała
się, narzekając na słabą głową męża.
Ï40
‒
Kiedy oni sobie kupili tego Volkswagena ‒ powie-
dział Wojnowski, gdy tylko zamknęły się drzwi za ostat-
nim gościem. ‒ Nawet ja o tym nie wiedziałem.
Pani Zofia wzruszyła ramionami.
‒
Jakieś dwa tygodnie temu. Ale ty ostatnio źle wy-
glądasz ‒ słowa skierowane były do córki.
‒
Właśnie ‒ Wojnowskiemu wróciła pamięć i niemiłe
wspomnienia popołudnia. ‒ Dziś, a właściwie wczoraj ‒
poprawił się, patrząc na zegarek ‒ była u mnie milicja.
Jakiś oficer. Pytał o to i owo, nic konkretnego. Powiedział,
ż
e znałaś, Marciu, kogoś, kto zginął w dziwnych okolicz-
nościach i dlatego milicja przeprowadza rozmowy. Kto to
był? O jakie okoliczności tu chodzi?
Pani Zofia lekceważąco machnęła ręką. Wypita w cza-
sie urodzinowego przyjęcia pokaźna ilość alkoholu spra-
wiła, że wizyta milicji nie zrobiła na niej specjalnego wra-
ż
enia.
‒
Mógłbyś poczekać z tym do jutra...
‒
Czy to coś ważnego? ‒ Wojnowski zwrócił się po
raz drugi do córki, nie zwracając uwagi na reakcję żony.
‒
Nie. Chyba nie... Niewiele wiem.
‒
Tak myślałem ‒ ucieszył się uspokojony.
Marta Wojnowska weszła do swego pokoju i rzuciła się
na tapczan nie zapalając światła. Leżała tak, dopóki cały
dom nie pogrążył się w ciszy, potem wstała, zapaliła lam-
pę z brokatowym abażurem i wykręciła znajomy numer.
Jak zwykle w słuchawce rozległo się sakramentalne:
„Słucham”.
141
Przez chwilę milczała.
‒
Czy coś się stało? Dlaczego nic nie mówisz? Prze-
cież wiem, że to ty.
‒
Tak, to ja ‒ przyznała półszeptem, oglądając się na
drzwi. ‒ Chciałam powiedzieć, że dłużej już nie mogę.
‒
To zwykła histeria. A właściwie obsesja. Połóż się
spać, do jutra przejdzie ‒ głos zabrzmiał nieco ostrzej,
nakazująco. ‒ Zrób, jak radzę. Dobrze? Dlaczego nic nie
mówisz? Co znowu?
Odłożyła wolno słuchawkę.
‒
Zdaje się, że wsadziłem kij w mrowisko ‒ kapitan
po powrocie od prezesa „Jedności” dzielił się z Lasakiem
swymi wrażeniami. ‒ Wojnowski wyglądał jak balon, z
którego wypuszczono powietrze. Początkowo sądził, że
milicja zaczyna się dobierać do źródeł, z których obficie
czerpał, budując sobie letni domek w Konstancinie. Letni,
dobre sobie. Pół miliona złotych, jak oszacowali nasi eks-
perci. Przy tym nielicha afera gospodarcza, niedobór w
kasie z powodu rzekomej kradzieży. Śledztwo ciągnęło się
wtedy dość długo i w końcu nie udowodniono wiele ponad
to, że znalazł zastosowanie artykuł mówiący o niedopeł-
nieniu obowiązków przez kasjerkę. W rezultacie obrony
ś
wietnego adwokata dostała dwa lata w zawieszeniu.
‒
To niemożliwe.
‒
Możliwe. Udowodniono więcej, ale... nieżyjącemu.
Î42
Włamanie do magazynu, które poprzedziło sprawę z ka-
sjerką, kosztowało spółdzielnię „Jedność” ponad sześćset
tysięcy złotych Wykryto fałszowanie kwitów przez maga-
zyniera oraz inne nieścisłości. Sprawa była jasna. Maga-
zynier nie mógł działać sam. Ale zginął.
‒
Tak sobie po prostu wziął i zginął?
‒
Pamiętasz taki głośny swego czasu wypadek z auto-
karem. Prasa o tym rozpisywała się szeroko, komentowało
radio i telewizja... Chodziło o wycieczkę do Kazimierza.
‒
Magazynier akurat zapragnął zwiedzić Kazimierz?
Jakaś lipa...
‒
Magazynier jechał tym autokarem z bratem, kie-
rowcą. Miał do załatwienia w Kazimierzu jakąś prywatną
sprawę. To po prostu przypadek. Zmarł w drodze do szpi-
tala Tej samej nocy dokonano włamania. Sprawców nie
wykryto, ale przy okazji wyszły na jaw inne poważne ma-
chlojki. Przyjrzano się dokładnie działalności magazynie-
ra, udowodniono, że popełnił nadużycia. Tyle że nie było
już kogo sądzić...
‒
„Wesołe miasteczko” z tej spółdzielni „Jedność”.
‒
Coś koło tego. A wiesz, jak nazywała się kasjerka?
Halina Pańczyk ‒ wyjaśnił ‒ Z trudem ją odnalazłem. Jest
ż
oną zastępcy Wacława Wojnowskiego, wiceprezesa
„Jedności”, Henryka Latonia. Mieszkają na Służewcu. W
wygodnym M‒4. Niedawno kupili Volkswagena. Zainte-
resowałem się nimi właśnie z tego względu. Transakcję
143
sprzedaży załatwiał pośrednik. Właściciela samochodu nie
było w kraju. Ale zostawmy na razie Latoniów ‒ zmienił
temat. ‒ Wojnowski był poruszony moją wizytą i nie ma
się czemu dziwić Ciągle ma duszę na ramieniu, że ktoś
zacznie grzebać w tych starych sprawach. Kiedy powie-
działem mu o córce, odczuł wyraźną ulgę. Początkowo,
dopóki nie wiedział, w co jest zamieszana. Rozmowę
zresztą starałem się prowadzić delikatnie. Pytałem o jej
znajomych, co o nich wie. Niestety, niewiele. Jeżeli Woj-
nowska jest zamieszana w sprawę, tak jak ją o to podej-
rzewamy, po rozmowie z ojcem powinna coś zrobić.
‒
Tymczasem ona cały czas zachowuje się, jakby była
sama na świecie. W półtoramilionowym mieście! Taka
dziewczyna!
‒
I to jest właśnie nienormalne.
Lasak odebrał telefon. To major Malcewicz domagał
się rozmowy z kapitanem Kańskim.
‒
Kapitanie Kański! ‒ zaczął bezceremonialnie. ‒ Zo-
stawcie Volkswagena Latoniów oraz wszystkie inne
Volkswageny z otoczenia naszych znajomych w spokoju.
Kańskiego zamurowało.
‒
Słyszycie mnie? ‒ dopytywał się major.
‒
Słyszę. Ale w ten sposób do niczego nie dojdę ‒ usi-
łował protestować. ‒ To mi utrudnia...
‒
Nic wam nie utrudni. Prosiłem już o to podczas na-
rady. Jedno wam powiem na pocieszenie: to nie jest droga
do mordercy. A blokada z naszej strony potrwa kilka dni.
Powiadomimy was. ‒ Wyłączył się.
144
‒
Koniec filmu? ‒ Lasak spojrzał pytająco na kapita-
na.
‒
Nic podobnego! Nareszcie zaczyna się coś dziać!
Młody człowiek w dżinsowych spodniach stał oparty o
barek w holu kina „Relaks” i sączył napój pomarańczowy.
Na ramionach miał niedbale zarzuconą kurtkę podbitą
białym barankiem, w wolnej ręce kluczyki od samochodu,
z kieszeni wystawał brzeg gazety. Do rozpoczęcia seansu
pozostało pięć minut i na sali zaczęło się robić tłoczno.
Film był kasowy, z wziętej ostatnio serii tak zwanych fil-
mów katastroficznych, i cieszył się niesłabnącym powo-
dzeniem. Już od miesiąca.
Kolejka po napoje i słodycze wydłużała się coraz bar-
dziej. Barmanka obsługująca gości tym się różniła od swo-
ich koleżanek po fachu z kilku innych podobnych barków
w stolicy, że była niezwykle uprzejma i obdarzała swoich
klientów uśmiechami. Stanowiło to coś w rodzaju premii
dla czekających, która jednak niewiele zmieniała, gdyż
tych ostatnich przybywało, a dziewczyna była jedna i wy-
raźnie nie nadążała.
Na końcu kolejki, za barczystym grubasem w niebie-
skim polo, stanęła dziewczyna z jaskrawo umalowanymi
ustami. Miała na sobie spodnie typu „bermudy”, do któ-
rych Sięgały czarne, ciasno przylegające zamszowe ko-
zaczki, duża zamszowa torba stanowiła komplet z butami,
z ramion spływało barwne poncho, a spod szerokiego
145
ronda pilśniowego kapelusza wymykały się kosmyki
ciemnych, modnie wymodelowanych włosów. Ubiorem i
oryginalnym makijażem zwracała na siebie powszechną
uwagę.
Dziewczyna co chwila niecierpliwie zerkała na ręczny
zegarek i marszczyła przy tym zabawnie swój zadarty
nosek.
Drzwi na salę projekcyjną już otwarto i nie było żad-
nych szans, żeby to żeńskie skrzyżowanie dragona z ta-
jemniczym „Zorro” zdołało dobrnąć do baru, nie tracąc
kroniki filmowej. Problem został rozstrzygnięty w chwili,
kiedy do dziewczyny nieoczekiwanie podeszła druga, cał-
kowite jej przeciwieństwo ‒ elegancka, szarobłękitna i
złotowłosa.
Ż
aden z tych szczegółów nie uszedł uwagi młodego ki-
nomana w dżinsowych spodniach Weszli na salę Dziew-
czyny usiadły pierwsze, zgasło światło i rozpoczęła się
kronika filmowa. Po minucie wybuchło małe zamieszanie.
Między rzędy krzeseł wtargnęła bileterka z niedyskretnym
ś
wiatłem ręcznej latarki i zażądała od obu pań okazania
biletów wstępu. Siedziały na swoich miejscach.
‒
Ale ja mara ten sam numer ‒ poskarżył się zza ple-
ców energicznej pracownicy kina młody człowiek.
‒
Szkoda nerwów, tu obok jest wolne, niech pan siada
‒
poradził pojednawczo w ciemności jakiś głos.
Pechowiec usiadł po lewej stronie „bermudów”. Poczuł
ostry zapach fiołków. W czasie przerwy, kiedy zabłysło
ś
wiatło, uważał za obowiązek przeprosić sąsiadki za
146
incydent z biletem. „Bermudy” przyjęły skruchę życzli-
wie, szarobłękitna ‒ obojętnie.
Po filmie wyszedł na zalaną deszczem ulicę. Przeszedł
na drugą stronę, zmierzając do małego parkingu przy Mar-
szałkowskiej, gdzie w jednej z zatoczek stał Volkswagen.
Kiedy manipulował kluczykami w zamku, minęły go zna-
jome z kina. Pomarudził jeszcze przy samochodzie,
sprawdził, czy zamknięty, schował kluczyki do kieszeni i
poszedł w ślad za dziewczynami. Ściemniło się i musiał
zmniejszyć dystans, aby nie stracić ich z oczu. Lepka
mżawka, wypierała mgłę i kleiła się do twarzy. Postawił
kołnierz barankowej kurtki, wtulił głowę w ramiona.
Rozstały się przy placu Konstytucji. Ciemniejsza po-
szła dalej Marszałkowską, blondynka skręciła w Koszy-
kową. Ta interesowała go przede wszystkim.
Za Biblioteką Publiczną obejrzała się, lecz widocznie
nic nie zauważyła, gdyż kontynuowała spacer. Szła wolno,
ociągając się, jakby bez celu. Było ciemno, latarnie pobły-
skiwały mętnym, mlecznym światłem, domy po obu stro-
nach ulicy złudnie zbliżały się do siebie i wyglądały jak
dekoracje do ponurego dramatu. Wokół trwała zadziwiają-
ca cisza.
Nieoczekiwanie skręciła w jakąś bramę Przyspieszył.
Dopadł wejścia i usłyszał odgłos wysokich obcasów na
metalowych schodach. Kroki nagle umilkły. Chciał ko-
niecznie wiedzieć, do których drzwi zadzwoni. Postanowił
zaryzykować i postawił nogę na pierwszym stopniu,
147
wiodącym do przedsionka. Wtedy poczuł czyjąś obecność
za plecami. Zrobił błyskawiczny przysiad i intuicyjnie
wyczuł, że pięść, być może uzbrojona, trafiła w próżnię.
Jej siła była tak ogromna, że napastnik od razu się zmate-
rializował, tracąc równowagę. Przeleciał szczupakiem
przez głowę swojej niedoszłej ofiary i na moment wróciła
cisza.
Wejście do klatki schodowej nie było oświetlone. Na-
padnięty prostował podkurczone nogi powoli, ostrożnie,
wsłuchując się, czy znów nie zbliża się niebezpieczeństwo.
W słabo widocznym, prostokątnym otworze bramy ryso-
wała się barczysta postać nieznajomego. Jest drugi ‒ zare-
jestrował w myśli. Miał więc dwa wyjścia: cofnąć się w
stronę schodów i być może kontynuować rozpoczętą wal-
kę albo iść wprost na tamtego. Pierwszy dał się nabrać
prostą sztuczką, drugi mógł być groźniejszy. A na scho-
dach prawdopodobnie stoi jeszcze dziewczyna...
Potrącił nogą leżącego. Usłyszał słaby jęk i żadnych
oznak zdradzających, że tamten ma ochotę wstać. Zamar-
kował krok naprzód, celowo głośno. Tamten błyskawicz-
nie usunął się na bok i wtopił w ciemność Czaił się teraz
niewidoczny i przez to jeszcze bardziej niebezpieczny. Źle
‒
ocenił człowiek w dżinsach. Za to nie głaszcze się po
głowie... Poszperał w kieszeni i znalazł klucz od windy.
Zwykły, blaszany. Rzucił nim niedaleko od siebie, bar-
dziej w prawo, pod ścianę. Tamten skoczył i nie wiedział,
ż
e przegrał szansę. Głowę zgniatały mu teraz niczym
148
kleszcze niewidzialne ręce, parły do ziemi, miażdżyły.
Nadszedł czas skruchy¡..
‒
Dosyć ‒ jęknął. ‒ Wygrałeś, koleś. Puść...
Uścisk nie zelżał.
‒
Już nie mogę, o Jezu, puść ‒ żebrał i wił się w żela-
znym uchwycie.
‒
Kim jesteś? Gadaj, kto cię przysłał? Odpowiadaj,
szybko!
‒
Nikt... Nie wiem, nie znam...
‒
Kogo nie znasz? No, szybciej, bo zaraz będzie
większe kuku. Kto cię nasłał? Kto?
‒
Przysięgam... ‒ mamrotał nie wytrzymując dłużej
bólu. ‒ Niech pan puści. Wytłumaczę...
Podprowadził go do wyjścia. Deszcz rozpadał się na
dobre, porywisty wiatr wypełnił ulicę poświstywaniem i
szumem charakterystycznym dla jesiennej szarugi.
‒
A teraz sobie porozma...
Nie dokończył. Na plecy spadł mu nagle worek z oło-
wiem. Takie było pierwsze wrażenie. Ugiął się, lecz tym
razem pod ciężarem napastnika, rozwścieczonego, żądne-
go odwetu za niedawną porażkę. Nie przewidział, że tam-
ten tak szybko się pozbiera... Błąd w sztuce ‒ pomyślał.
Potem przestał myśleć.
Wczepieni w siebie toczyli się po mokrym asfalcie,
rozbryzgując ciałami błotniste kałuże. Oblepieni brudem i
butwiejącymi liśćmi starali się uwolnić jeden od drugiego,
okładając się na zmianę pięściami. Któryś z nich zaczął
obficie krwawić. Obaj teraz mieli twarze jak Indianie.
Słodkawy smak krwi przyprawiał o mdłości...
149
Stojący pod ścianą towarzysz walczącego, otępiały po-
przednim starciem, przyglądał się dwóm skłębionym cia-
łom dość obojętnie Błysk świadomości powrócił, kiedy w
oddali ujrzał światła milicyjnego radiowozu.
Wypadki zaczęły toczyć się w zawrotnym tempie.
Dwaj mundurowi milicjanci wyskoczyli z wozu, zanim się
jeszcze zdążył na dobre zatrzymać, i podbiegli do walczą-
cych. Nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Człowiek w
dżinsach leżał teraz na plecach przygnieciony ciężarem
tamtego i czuł jego szybki, kwaśny oddech. Wyczekał
moment, kiedy przeciwnik rozluźnił uścisk, żeby nieco się
unieść i wymierzyć cios. To wystarczyło. Podkurczył ko-
lana i strzelił nogami, jak mógł najwyżej. Zanim zdezo-
rientowani świadkowie zdążyli interweniować, było już po
wszystkim.
Na wysokości drugiego piętra rozległ się trzask otwie-
ranego okna. Wychyliła się jakaś rozczochrana głowa.
Obok zabrzęczało drugie okno i rozległ się tubalny, ochry-
pły głos:
‒
Co to? Chuligani? A gdzie milicja?
‒
Przecież jest na miejscu ‒ poinformował rozczo-
chraniec
‒
Rzeczywiście, dziwne... Ćwiczenia jakieś, czy co. ‒
Okno zadźwięczało po raz drugi i zamknęło się.
W zamieszaniu nikt nie spostrzegł, kiedy i w jakim kie-
runku ulotnił się ten, który bójkę rozpoczął. Pozostałych
dwóch przewieziono na komendę Oficer dyżurny, mający
kilkunastoletnią praktykę, w czasie której miał okazję do
150
wielu niezwykłych widoków, zobaczywszy przybyszów
pokręcił niedowierzająco głową.
‒
Czy oni jeszcze żyją? ‒ zwrócił się do stojącego
obok sierżanta.
‒
A żyją, żyją, obywatelu poruczniku. Nie poznaje-
cie? No tak, w tym stanie trudno... Przecież to „Wesołek”.
Zmienił dziś rejon. Z niewiadomych przyczyn.
Oficer przyjrzał się uważnie „Wesołkowi”, a potem,
wskazując na człowieka w dżinsach, zapytał:
‒
A to kto? Nie miałem jeszcze przyjemności poznać
go bliżej.
‒
Nowa twarz w filmie ‒ odpowiedział sierżant. ‒
Dowiemy się. Dowodzik... Powiadomimy też kogo trzeba,
zakład pracy... A może nie pracuje się, co? ‒ zawiesił głos,
oczekując na odpowiedź.
‒
Jestem w trakcie szukania... odpowiedniego zajęcia
‒
odrzekł zagadnięty ze stoickim spokojem. Sytuacja może
byłaby zabawna, gdyby nie tak dramatyczna ‒ pomyślał.
‒
Odpowiednie zajęcie... Hm. I nic się nie trafia? ‒
zakpił sierżant. ‒ No, szybko, rączki na stół z dowodzi-
kiem. Nazwisko?
‒
Starski... Krzysztof.
‒
Urodzony... zawód... ‒ prowadził swój beznamiętny
monolog sierżant, sprawdzając dane w dowodzie osobi-
stym. ‒ Nie ma pieczątki miejsca pracy. Zgadza się. Nie
pracuje... Zamieszkały... A co wy robiliście o tej porze na
Koszykowej? Przecież tam nie mieszkacie?
Starski czuł, że ogarnia go irytacja.
151
‒
Nie mieszkam. Co to zmienia? Nie wolno mi space-
rować tam, gdzie mam ochotę?
‒
Wolno, wolno ‒ zgodził się podejrzanie szybko
sierżant. ‒ Lepiej rozrabiać z daleka od domu, co? Skąd
znacie „Wesołka”? Od kiedy? Co was łączy? Ten rozbity
kiosk na Polnej?
‒
Panie sierżancie ‒ wmieszał się ciężko dotknięty i
chwilowo zapomniany „Wesołek”. ‒ Jak pan może, prze-
cież nic mi nie udowodniono!
Starski poprosił, żeby mu pozwolono zatelefonować,
ale sierżant nie znał litości dla tych, którzy rozrabiali w
jego rejonie.
‒
A do kogo? Wyręczamy... ‒ podowcipkował jeszcze
i zabrał się tym razem na dobre do „Wesołka”, który, oka-
zało się, miał tu wyrobioną renomę. Przy tym w żaden
sposób nie chciał przyznać się do bójki.
‒
To tylko tak, sportowo. Koleś nie ma pretensji,
prawda? ‒ Widząc kłopoty Starskiego z wybrnięciem z
opresji nabrał pewności, że temu również zależy na „inco-
gnito” w całej sprawie.
„Koleś” pretensji nie miał, bo już zrozumiał, że całe
zajście było ze strony tamtych zwykłą, chuligańską burdą.
To nie są zawodowcy ‒ stwierdził. I prawie pewne, że nie
działali z czyjejś inspiracji. Sam chciał teraz wyrwać się
stąd jak najprędzej i w spokoju przeżywać gorycz ponie-
sionej porażki. Stracił ślad. Być może cenny. Nie ma
wskazówki, na którą czekali dość długo: on, major i kapi-
tan Kański. Pech.
Nie obyło się jednak bez telefonicznej interwencji ze
strony wyrwanego ze snu Malcewicza.
152
R O Z D Z I A Ł
XIII
‒
Nie możemy dłużej blokować Kańskiego ‒ stwier-
dził major Malcewicz następnego dnia po pechowej wy-
prawie Starskiego.
Ustalili ponadto, że podporucznik będzie teraz ściśle
współpracował z kapitanem w sprawie inwigilacji Marty
Wojnowskiej, która po przeciągającym się okresie wycze-
kiwania zaczęła udzielać się towarzysko, spotykać z kole-
ż
ankami, chodzić do kina i teatru. Jej wyprawa na Koszy-
kową w dalszym ciągu jednak stanowiła dla obu oficerów
zagadkę. Również dla kapitana, którego nie omieszkano o
tym poinformować?
Nikt ze znajomych Marty Wojnowskiej na ulicy Ko-
szykowej nie mieszkał, chyba że chodziło o kogoś, z kim
łączyła ją bardzo luźna znajomość. Taki wypadek jednak
wyklucza zbyt późna pora, o jakiej Wojnowska zamierzała
złożyć wizytę. Wszystko to sprawdzono dokładnie, kilka-
krotnie i różnymi kanałami.
Wywiadowca Lasak, który odbył wędrówkę śladem
Starskiego, obejrzał klatkę schodową ‒ tu urwał się ślad
nadany nieświadomie przez Wojnowską ‒ i sporządził spis
wszystkich mieszkających tam lokatorów.
Dom był dwupiętrowy i na szczęście znajdowało się w
nim jedynie sześć samodzielnych mieszkań. Parter zajmo-
wał magazyn sklepu spożywczego ‒ prawdopodobnie nie-
osiągnięty cel „Wesołka” i jego kompana w czasie pa-
miętnej wyprawy, która znalazła swój epilog w komendzie
dzielnicowej MO.
153
Na pierwszym piętrze mieszkały trzy rodziny: wdowa
po radcy prawnym jednego z ministerstw, jej córka i zięć,
następnie rodzina pracownika polskiej placówki dyploma-
tycznej w jednym z krajów afrykańskich, przebywająca
aktualnie poza krajem i w związku z tym mieszkanie pod-
najęte zostało dziennikarzowi Polskiego Radia. Trzecie
mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowało małżeństwo:
on ‒ inżynier pracujący w zakładach remontowych na
kolei, ona ‒ nauczycielka liceum. Dwoje dzieci w wieku
szkolnym.
Druga kondygnacja równie urozmaicona. Na wprost z
klatki schodowej ‒ lekarz-dentysta z pięcioosobową rodzi-
ną, na prawo pracownica PKO z mężem, urzędnikiem
banku, bezdzietni. Na lewo, mieszkanie oddane okresowo
w opiekę, gdyż właściciel wyjechał na kilkumiesięczną
kurację do sanatorium.
Ż
adna z tych osób, pomijając nieobecnych, którzy byli
na razie nieosiągalni, nie znała nikogo o nazwisku Marta
Wojnowska ani o nikim takim nie słyszała do dnia, kiedy
ich o to zapytano. Lasak przeprowadził zresztą całą akcję
bardzo pomysłowo i sprytnie. Wchodził do każdego
mieszkania i po prostu pytał, czy zastał Martę. Potem wy-
mieniał nazwisko, robił zdziwioną minę, kiedy oznajmiano
mu, że to pomyłka, kręcił niedowierzająco głową i wpadał
w ton głębokiej żałości.
Do słodkich tajemnic wywiadowcy Lasaka należy, jaką
przy tym wszystkim posługiwał się bajeczką, lecz chyba
nie obyło się, jak w wielu innych podobnych przypadkach,
154
bez łzawej opowiastki o niewdzięcznej ukochanej „sprzed
wojska”, która przestała pisywać listy, o krótkim urlopie,
który na odnalezienie niewiernej poświęcił, o ewentual-
nych konsekwencjach, jakie mu grozą, jeżeli ten urlop
przedłuży, a przedłuży to pewne, bo widocznie wyprowa-
dziła się w Polskę, a on musi jej szukać, bo dłużej nie mo-
ż
e żyć w niepewności. 1 tak dalej, i tak dalej Naiwne, ale...
w takie naiwne opowiastki najłatwiej się wierzy. A jeżeli
nawet nie, to nie wzbudzają one niepokojących podejrzeń.
Tym bardziej że Lasak rzeczywiście niejednego potrafił
zmylić swoim wyglądem początkującego rekruta ‒ szczu-
pły blondynek ostrzyżony na „jeża” ‒ bladawą, pocętko-
waną gdzieniegdzie piegami cerą i nieustająco zdziwio-
nym spojrzeniem błękitnych oczu. Aparycja wywiadowcy
Lasaka sprawiała, że jak dotychczas wszelkie jego poczy-
nania odnosiły pożądany skutek. Nie tylko w życiu zawo-
dowym...
Tak więc, podsumowując aktualne rezultaty, postano-
wiono kontynuować inwigilację Marty Wojnowskiej, nie
zaniedbując przy tym innych kierunków śledztwa.
Kapitan Kański po głębszym zastanowieniu doszedł do
wniosku, że powinien odwiedzić Latoniów.
Latoniowa znała już kapitana z krótkiej rozmowy, jaką
przeprowadził z nią po swoje] wizycie u Wojnowskiego.
Byłą wtedy chora, spieszyła się do lekarza i na wiado-
mość, że nie chodzi o dawne sprawy, spokojnie przyjęła
zawiadomienie o ponownych odwiedzinach. Kański
155
wytłumaczył jej, że chodzi tu o ściganie oszustów grasują-
cych na giełdzie samochodowej, bliżej nie precyzując, na
czym te oszustwa polegają.
Halina Latoń stanowiła oryginalne skrzyżowanie chy-
trości z wiecznie urażoną godnością Gdyby mieszankę tę
rozcieńczyć jeszcze sporą dawką hipokryzji ‒ całość od-
powiadałaby stuprocentowej prawdzie.
Kańskiego przyjęła niezwykle uprzejmie, prawie że
wylewnie. Poskarżyła się więc, nie nazywając rzeczy po
imieniu, na przykre niespodzianki losu i niewinne tegoż
losu ofiary, co wyraźnie korespondowało z aferą, w której
swego czasu zagrała rolę pierwszoplanową. Potem, ni-
czym nie zniechęcona, opowiedziała swój życiorys od
chwili poznania obecnego męża, koloryzując i stosując
liczne nieprawdziwe „ozdobniki”, następnie przeszła do
popisywania się koneksjami męża, dając niedwuznacznie
do zrozumienia, że gdyby teraz los zechciał się znów
uwziąć na Halinę Latoniową, to nie poszłoby mu tak ła-
two...
Kapitan, swoim zwyczajem, pozwolił się wypowie-
dzieć Latoniowej zupełnie swobodnie i do woli. Skorzy-
stała z tego z widoczną przyjemnością i streściła nawet
ostatnie przyjęcie urodzinowe u Wojnowskich, o którym
Kański nie miał dotychczas najmniejszego pojęcia.
Niezły prezent zrobiłem wobec tego prezesowi „Jedno-
ś
ci” ‒ pomyślał kapitan bez entuzjazmu. W końcu jednak
ś
ledztwo w sprawie morderstwa to poważna sprawa, a
prezes nie dziecko...
156
Latoniową paplała, jej ptasia twarz poróżowiała od wy-
pieków, ręce, dotychczas spokojne, zaczęły skubać koron-
kową chusteczkę. Emocje dla Latoniowej były tym więk-
sze, że Kański przyznał, iż zna Wojnowskiego.
‒
Biedny on jest ‒ obłudnie użalała się nad pryncypa-
łem swojego męża. ‒ On nawet nie wie, jak ta żona go
traktuje! Wróble na dachu ćwierkają, że ona go zdradza,
wszyscy śmieją się, a on nić nie widzi. I taki oddany swo-
jej pracy, ale co tu się dziwić, ma takie piekło w domu...
‒
Źle żyją ze sobą? ‒ kapitan podtrzymywał rozmowę.
‒
Pozornie wszystko w porządku, wie pan ‒ porozu-
miewawczo przymknęła prawe oko i wydała się przy tym
kapitanowi jak nigdy, dotąd prymitywna. ‒ Ale bywamy,
od czasu do czasu u nich, oni u nas rzadziej ‒ spochmur-
niała ‒ Zofia Wojnowska nie lubi młodszych od siebie
pracownic swego męża, może się to wydać dziwne, ale
nawet byłych pracownic.
‒
Pomimo że go zdradza? ‒ zaciekawił się Kański ko-
biecą naturą.
‒
A co to ma ze sobą wspólnego? Źle jej jest? Robi co
chce, nie pracuje, pieniądze ma...
‒
Pani nie ma?
‒
Ale ja muszę się liczyć z mężem...
‒
Czy warto?
Nie była pewna, czy z niej zakpiono, otworzyła usta i
przez moment tak trwała, co nadawało jej twarzy wyraz
szczególnej tępoty. Potem przybrała ulubioną pozę urażo-
nej godności i zamilkła.
157
Kańskiego niewiele obchodziły flirty Zofii Wojnow-
skiej, lecz nie uronił z opowieści Latoniowej ani jednego
słowa.
‒
Rozumiem pani oburzenie ‒ zaczął pojednawczo. ‒
Tylko po co w ogóle zwracać uwagę...
‒
To ona zwraca powszechną uwagę, wcale się z ni-
czym nie kryje! ‒ przerwała z nieskrywanym oburzeniem.
‒
We własnym domu, z przyjacielem męża... Do tego trze-
ba mieć tupet, proszę pana!
‒
A kto to jest? ‒ zapytał z umiarkowanym zaintere-
sowaniem.
‒
Moiński... o, przepraszam, bez nazwisk Jestem nie-
dyskretna ‒ mitygowała się. ‒ Ale skoro już mi się powie-
działo ‒ dodała ‒ to rzeczywiście Moiński. Pracuje w han-
dlu zagranicznym. Jakiś urzędnik na wysokim stanowisku.
No i czy to jest moralne?
Kański nie opanował się:
‒
Stanowczo nie. Co innego, gdyby był niższym
urzędnikiem.
Latoniowa przymknęła powieki i przez moment trawiła
jawną drwinę. Wolała nie zadzierać z oficerem milicji,
miała jeszcze kilka nie rozliczonych grzeszków na swoim
koncie.
Zręcznie zmieniła temat i szeroko zaczęła się rozwo-
dzić nad kupnem nowego samochodu, co Kańskiego inte-
resowało przede wszystkim.
Sprawa kupna, która początkowo wyglądała co naj-
mniej dziwnie ‒ właściciel wyjeżdża i zleca sprzedaż ko-
mu innemu z zastrzeżeniem nieujawniania nazwiska ‒
158
okazała się prosta i nie budząca wątpliwości, Może jedynie
natury moralnej... Posiadacz Volkswagena nigdzie bo-
wiem nie wyjeżdżał, miał tylko zamiar rozwieść się z żoną
i w tajemnicy przed nią pozbyć się wozu, aby nie mieć
problemów przy podziale małżeńskiego majątku. Historia
ta miała jeszcze kilka innych drobnych niuansów, ponie-
waż jednak nie wiązała się ze sprawą, Kański nie wgłębiał
się w jej zawiłości.
Tyle właściwie wyniósł z odwiedzin u Latoniów.
Miał jednak jeszcze jeden problem do rozwiązania,
bardziej delikatnej natury. Zapytany swego czasu przez
majora Malcewicza, kto poza „artystą osiedlowym” na-
zwał Pełczyńskiego „listonoszem”, odpowiedział, że sobie
nie przypomina. Była to nieprawda. Bardzo dokładnie
wiedział, że drugim był porucznik Borowiec z Komendy
Ruchu.. Kapitan pewien był, że Borowiec nie może mieć
nic wspólnego z aferą na Klonowej, jednak jego nazwisko
zataił. Znali się od dawna, jeszcze od szkoły podstawowej
i liceum, potem rozstali się, kiedy Kański zdał egzamin na
wydział humanistyczny, ściślej na historię. Po ukończeniu
jej kapitan szukał „zawodu dla siebie”, zawodu męskiego,
konkretnego, jak wtedy mawiał. I trafił w szeregi milicji. Z
Borowcem spotkali się na przeszkoleniu w... Szczytnie.
Borowiec ukończył akurat „samochodówkę” na politech-
nice. Nigdy w zasadzie nie przyjaźnili się w tym najpopu-
larniejszym tego słowa znaczeniu. Kański był z natury
typem samotnika, przynajmniej w życiu prywatnym, Bo-
rowiec natomiast niezwykle towarzyskim, sympatycznym
159
i rozmownym. Ale tyle lat znajomości coś znaczy. Nie,
Kański nie miał żadnych wątpliwości, jedynie nie czuł się
dobrze z kłamstwem, do którego się uciekł, odpowiadając
Malcewiczowi. Borowiec jednak nazwał Pełczyńskiego
„listonoszem”. Dlaczego?
Tego wieczoru, kiedy odwiedził Latoniów, wykręcił
numer domowy telefonu porucznika. Zastał go i po kilku
słowach powitania, zapytał wprost:
‒
Skąd przyszło ci do głowy nazwać Połczyńskiego
„listonoszem”?
Borowiec nie od razu zrozumiał, o co go pytają. Potem
odpowiedział bez namysłu:
‒
Ach, o to chodzi! Nie mam pojęcia. Pewnie skoja-
rzyło mi się z pocztą, gdzie zdaje się pracował? A czy to
ważne?
Kański zapewnił kolegę, że nie, że to nieważne, i prze-
stał o tym myśleć.
„Koczek babuni” chwiał się na czubku głowy niczym
anemiczne piórko na wietrze, oczy patrzyły spokojnie i
dobrotliwie, tylko gdzieś bardzo głęboko, na samym ich
dnie, czaił się smutek, ogromny, przygnębiający. A może
lęk?
‒
Ja w zastępstwie kapitana Kańskiego ‒ powiedział
młody człowiek w barankowej kurtce, grzeczny i dobrze
ułożony. Renata Pisarek miała bystre co do tego oko.
Była zdziwiona tą wizytą, lecz starała się pomóc w
miarę swych sił, co podkreśliła kilka razy.
‒
Nie wiem, co prawda, czego jeszcze ode mnie może
160
chcieć milicja, ale jeżeli tylko będę mogła w czymś pomóc
to, naturalnie, zawsze jestem gotowa. Rozumiem, że to
ciężka praca, ma się do czynienia z różnymi ludźmi, z
różnych środowisk, uczciwymi, którzy wyglądają na prze-
stępców, i nieuczciwymi robiącymi wrażenie niewinnych.
Pewnie dlatego panowie muszą sprawdzić wszystko
szczegółowo i po kilka razy.
Starski słuchał, a kaznodziejska niemal elokwencja ko-
biety wprawiała go w lekkie oszołomienie.
‒
Skoro pani tak dobrze rozumie naszą pracę ‒ usiło-
wał wtrącić swoje zdanie, lecz na razie szczęście mu nie
dopisywało. Opinia o Pisarkowej kreowała ją dotychczas
raczej na małomówną, tymczasem nie dopuszczała go do
głosu.
Starski miał tak zwane świeże spojrzenie na osoby, z
którymi kapitan Kański stykał się już kilkakrotnie. Major
Malcewicz sądził, że taka „zamiana” może wyjść tylko na
korzyść śledztwu, że podporucznikowi być może uda się
dostrzec coś więcej, a poza tym wyszły na jaw nowe fakty,
o których Kański miał dowiedzieć się nieco później.
Te nowe fakty były wynikiem długich i żmudnych
przemyśleń polegających na łączeniu pozornie oderwa-
nych, nie mających, zdawałoby się, ze sprawą nic wspól-
nego zdarzeń, informacji, opinii, wypowiedzi, nawet po-
szczególnych zdań, które nieopatrznie wymknęły się w
rozmowie komuś z kręgu podejrzanych i nie tylko. Two-
rzenie z tej układanki całości, która miałaby sens logiczny,
I6I
a więc opartej wyłącznie na faktach tworzących łańcuch
przyczynowo-skutkowy, stanowiło pracę szczególnie trud-
ną, zwłaszcza w tak złożonej sprawie. Bo na przykład: z
jednej strony pospolite zabójstwo ‒ z drugiej perfidia spo-
sobu jego dokonania. Z jednej ‒ motyw bardzo uchwytny,
raczej prozaiczny, kradzież, prawdopodobnie pieniędzy,
może również biżuterii, lecz nie wykluczone, że bardziej
istotny, bo porachunki agentów obcego wywiadu.
Plątanina poszlak i zeznań, nieprawdopodobne zbiegi
okoliczności, przypadki, które pomagają, a niekiedy jesz-
cze bardziej gmatwają sprawę ‒ oto cechy tej skompliko-
wanej zagadki, którą mieli rozwiązać funkcjonariusze MO
i Służby Bezpieczeństwa.
W tej sytuacji podział kompetencji nie mógł być stały.
Co nie oznaczało wcale, że ktoś komuś wchodził w drogę
lub wyręczał go w jego niełatwych czynnościach Śledztwo
od momentu Wykrycia powiązań denata (co prawda na
razie w przeszłości) z obcym wywiadem, cechował du-
alizm: kapitan Kański prowadził je pod kątem wykrycia
mordercy, oficerowie Służby Bezpieczeństwa badali, w
jakim stopniu zabójstwo wiąże się z działalnością szpie-
gowską lub inną formą penetracji obcego wywiadu.
Ale fakty zazębiały się, niektóre osoby zamieszane w
sprawę wydawały się „podwójnie” podejrzane: o związek
z morderstwem i o szpiegostwo. Aby więc osiągnąć cel,
współpracę zacieśniono jeszcze bardziej.
162
Dlatego nie kapitan Kański, a podporucznik Starski
prowadził w pewne wrześniowe i wietrzne popołudnie
rozmowę z Renatą Pisarek. Niestety, jak na razie był to
jedynie monolog owej damy.
Podporucznik nie był tak cierpliwy i wyrozumiały dla
kobiecej natury jak kapitan. Może decydowało o tym zbyt
małe doświadczenie tego pierwszego, albo, co bardziej
prawdopodobne, niektóre właściwości charakteru. W każ-
dym razie, kiedy Renata Pisarek kontynuowała swój
uprzejmościowy monolog, wkraczając w czwartą minutę,
Starski przerwał kategorycznie:
‒
Proszę mi dać dojść do słowa! Przyszedłem, żeby
zadać dodatkowo kilka pytań...
Umilkła i z pewnością natychmiast zmieniła opinię o
dobrych manierach swego interlokutora.
‒
Ostatnio, kiedy był tu kapitan Kański, powiedziała
mu pani, że Jadwiga Grelowa wniosła mniej więcej dwa
lata temu, może niecałe, wkład pieniężny, aby stać się
współwłaścicielką sklepu.
‒
Tak. ‒ „Koczek babuni” odchylił się nieco do tyłu,
serduszka złotych kolczyków wykonywały ruch wahadło-
wy.
‒
Powiedziała pani również, że wkład ten wyniósł sto
tysięcy złotych i że nie potrafi pani wyjaśnić, skąd Jadwi-
ga Grelowa wzięła pieniądze...
‒
Ależ...
‒
Chwileczkę. Dokończę, a pani potwierdzi lub za-
przeczy potem. Tak więc zasugerowała pani, że być może
pieniądze te pochodzą z odszkodowania, ale to nic pewne-
go, bo pani nie wie, czy takie odszkodowanie miało
163
rzeczywiście miejsce, ewentualnie za co je mogła wspól-
niczka otrzymać. Jak dotąd, potwierdzenia na to, że Ja-
dwiga Grelowa otrzymała jakąś rekompensatę, nie mamy.
Sprawdziliśmy dokładnie, a pani na ten temat nie ma już
nic do dodania. To sobie wyjaśniliśmy? Tak? Następnie
dała pani jednoznacznie do zrozumienia kapitanowi Kań-
skiemu, że wspólniczka nie musiała takiego odszkodowa-
nia otrzymać, gdyż pani zdaniem mogła dysponować od-
powiednią kwotą, aby przystąpić do bądź co bądź kosz-
townej spółki. Czy dotąd zgadza się wszystko?
‒
Tak... I co to daje? ‒ zapytała przytomnie.
Starski spojrzał bystrzej na swoją rozmówczynię i
stwierdził w myśli, że Renata Pisarek na pewno pochodzi
ze starej rodziny handlowców. Jej prawa ręka z brylantem
wielkości orzecha laskowego na palcu powędrowała do
szyi opiętej beżowym, obszytym koronką, kołnierzykiem
„bebe” i dotknęła spinającej kołnierzyk kremowej kamei.
‒
Nie zapytała pani nigdy swojej wspólniczki, tak po
prostu, dlaczego to zrobiła?
‒
Nie rozumiem, dlaczego to zrobiła?
‒
Dlaczego przystąpiła do spółki z panią? Mając pie-
niądze, doświadczenie w handlu i ochotę na sklep. Dla-
czego? Nie wydaje się pani, że awersja do samodzielności,
gdyby nawet na nią cierpiała, byłaby w tym wydaniu sporą
przesadą? Nie dziwi panią taka decyzja?
Renata Pisarek odpowiedziała stanowczo i dobitnie.
‒
Nie. Oczywiście nie mam na myśli żadnej awersji.
164
Każdy ceni sobie wyłączność i to we wszystkim.
Starski podejrzewał, że znów usłyszy przydługi wy-
kład, lecz tym razem się pomylił.
‒
Jadwinia na pewno chciałaby mieć własny sklep,
umiałaby go przecież prowadzić, zna się na tym i jest bar-
dzo zdolna. Przy tym samotna, może dużo czasu poświę-
cać pracy. W tym fachu jest to konieczne, jeżeli się chce
coś z tego mieć, no, a kto nie chce? Ale ona nie mogła.
Nie otrzymałaby koncesji. Nie mówiąc już o takiej, jak ta,
lokalizacji: Marszałkowska-Świętokrzyska! Samo cen-
trum!
‒
Fakt ‒ przyznał Starski. ‒ A skąd te kłopoty z kon-
cesją?
‒
Stare dzieje. Niechętnie ona do tego wraca. I ja
również. Miała kiedyś zatarg z Państwową Inspekcją Han-
dlową. Był tam jeden urzędnik, jak mi opowiadała, który
zawziął się na nią. Ten urzędnik z czasem awansował,
poszedł szczebel wyżej i dopóki miał coś do powiedzenia,
wysiłki Jadwini kończyły się niepowodzeniem.
‒
To znaczy, że teraz nie ma już nic do powiedzenia?
‒
Odszedł już na emeryturę.
‒
I pani nie wie, o co wtedy chodziło? Może próba
przekupstwa...
‒
Pan wie więcej o tej sprawie, prawda? Więc po co
pytać?
Nie wiedział, ale wierzył w uczciwość urzędników Po-
za nielicznymi wyjątkami.
‒
To teraz, gdyby co, zostanie pani znów sama.
165
Jadwiga Grelowa może przejść na własny rachunek
Oczywiście, po wyjaśnieniu tej ostatniej sprawy.
Kremowa kamea drgnęła, złote serduszka wykonały
swój ruch wahadłowy na wyraźnie „wzmocnionych obro-
tach”, brylant znów pojawił się w okolicy koronkowego
kołnierzyka.
‒
Nie sądzę. Bardzo zżyłyśmy się. Dobrze nam ze so-
bą.
I mała niespodzianka: ‒ Czy Pełczyński faktycznie wy-
dał się pani inteligentny?
‒
Tak! Nie... Skąd mogę wiedzieć?
‒
Pewnie, że nie. Skoro go pani właściwie nie znała.
‒
Teraz możemy spokojnie finiszować, jeżeli chodzi o
udział Grelowej w tej sprawie ‒ powiedział major Malce-
wicz. ‒ Starski, proszę sprawdzić, czy kapitan Kański jest
u siebie.
Podporucznik Starski ujął słuchawkę i zaczął dokładnie
wybierać numerki. Kapitan był u siebie. Uzgodnili termin
przesłuchania.
Jadwiga Grelowa nie mogła wiedzieć, że czeka ją tym
razem tyle niespodzianek. Na biurku przed Kańskim leżał
notes oprawiony w czarną okładkę ze skaju, Grelowa obo-
jętnie prześliznęła się po nim wzrokiem, nie ujawniając
ż
adnych wrażeń. Starski zajął miejsce jak poprzednio. Pod
oknem, przy biurku, siedział sierżant Bienias.
166
‒
Czy poznaje pani ten notes? ‒ zapytał na wstępie
kapitan. ‒ Proszę się uważnie przyjrzeć. U kogo pani go
widziała?
‒
Nie ‒ zaprzeczyła natychmiast ‒ nie przypominam
sobie.
‒
Na pewno? To nie tego pani szukała w mieszkaniu
Pełczyńskiego?
‒
Już mówiłam, że niczego nie szukałam. Zeznań nie
zmienię.
‒
Proszę posłuchać uważnie. Wobec pewnych faktów,
które zostały ujawnione, wiemy już, na czym mniej więcej
polegał udział pani w tej sprawie. Chodzi o ustalenie i
wyjaśnienie pewnych szczegółów. Apeluję do zdrowego
rozsądku. W życiu zdarza się popełniać błędy, ale ukry-
wanie, prawdy do niczego nie prowadzi. Pani chyba już się
zdołała o tym przekonać. W tym notesie Julian Pełczyński
zapisał swego czasu, że otrzymała pani od niego osiem-
dziesiąt tysięcy złotych. W dwóch ratach, po czterdzieści
tysięcy Tego pani szukała, prawda? A szukając zacierała
pani ślady. Stąd ten idealny porządek w mieszkaniu. Ale
nie zdążyła pani wszystkiego dokładnie sprawdzić.
Dzwonki u drzwi, potem wizyty, o których już mówiliśmy,
nie pozwoliły na to. A na biurku leżał kluczyk. Wiedziała
pani, do czego służy. Być może przypadkiem zobaczyła
pani kiedyś kopertę i na niej numer skrytki pocztowej. Cóż
w tym złego? Ma pani doskonałą pamięć, więc nie musiała
pani notować. Kiedy siódmego sierpnia przyszła pani na
Klonową i zobaczyła, że Pełczyński nie żyje, wpadła pani
167
do głowy myśl, iż może w skrytce znajduje się to, czego
nie było w domu. Ten notes!
‒
Ja naprawdę nigdy nie widziałam tego notesu!
A jednak niewypał ‒ pomyślał Starski.
‒
Ale przypuszczała pani, że taki dowód może istnieć
‒
nie dawał za wygraną kapitan. ‒ Pełczyński był pedan-
tem, a ci lubią mieć porządek również w papierach. Może
sądziła pani, że należy szukać listu, niekoniecznie notesu...
‒
Co pan jeszcze wie? ‒ zapytała tylko i obaj zdali so-
bie sprawę, że tę pierwszą rundę przegrali.
‒
Wiem dużo. Ale zacznijmy od tego, czego nie mogę
zrozumieć ‒ kapitan nie rezygnował. ‒ Po co dopuściła się
pani tego przestępstwa?
‒
Potrzebowałam pieniędzy!
Odetchnęli z ulgą, choć wiedzieli, że skłamała.
‒
Dla kogo?
‒
Dla siebie, na wkład do sklepu.
‒
Nie kłamać! ‒ Kański huknął otwartą dłonią w blat
biurka. ‒ Ten beznadziejny upór pogarsza tylko pani sytu-
ację, która i tak nie jest za dobra. Powiedzmy. Dla pienię-
dzy. A za co Pełczyński dał te pieniądze? ‒ Cisza. ‒ Py-
tam, czym pani go szantażowała, znając zaledwie dwa trzy
miesiące. Słucham. Dlaczego pani milczy? Przecież fakt,
ż
e pani go szantażowała, mamy wyjaśniony.
‒
To zbyt skomplikowane ‒ bąknęła.
‒
Zależy pani bardziej na sklepie, czy na odzyskaniu
wolności?
168
‒
Pan nic nie wie.
‒
Zobaczymy. ‒ Kapitan podniósł słuchawkę telefonu
i rzucił krótko: ‒ Wprowadzić!
Grelowa mimo woli obejrzała się. W progu stała ni-
czym krucha, porcelanowa figurka, Renata Pisarek. Kański
wskazał jej krzesło
Siedziały teraz naprzeciw siebie. Grelowa wbita wzrok
w podłogę.
‒
Pani Grelowa przyznała się właśnie do przestępstwa
‒
zwrócił się kapitan do Renaty Pisarek. ‒ Uznałem, że
powinna pani o tym wiedzieć.
‒
Zabiła go?
‒
Możliwe. Na razie mamy tytko tę pewność, że szan-
tażowała pani męża.
Figurynka przymknęła oczy, potem spojrzała na kapi-
tana i powiedziała:
‒
Pan się myli. On nie był moim mężem.
Opanowanie tej kobiety zdziwiło obu oficerów.
‒
Zgadza się. Byłego męża. Czy chciałaby pani jesz-
cze coś wyjaśnić?
‒
Nie, panie kapitanie.
‒
I nie interesuje panią, czym Jadwiga Grelowa go
szantażowała?
‒
Nie, to mnie nie interesuje ‒ odpowiedziała po-
wściągliwie. ‒ Julian Pełczyński nie był moim mężem od
czasu wybuchu wojny. Rozwiedliśmy się dawno. Stał się
dla mnie obcym człowiekiem. A ona? Cóż, niech ten czyn
obciąża jej sumienie. Bo to ona go doprowadziła do samo-
bójstwa? Tak mam to rozumieć?
169
Starski obserwował, jak Kańskiemu trudno po tym
oświadczeniu przejść do porządku dziennego.
‒
Słyszy pani? ‒ kapitan zwrócił się teraz do Grelo-
wej. ‒ Bierze pani to na swoje sumienie? ‒ wpadł w ton
Pisarkowej i teraz do niej już mówił. ‒ Nie, to nie było
samobójstwo. Pani wspólniczka szantażowała Juliana Peł-
czyńskiego, a kiedy ten miał już dość i postanowił ujawnić
ten fakt milicji, zamordowała go!
‒
Nie! ‒ Grelowa krzyknęła tak głośno, że na koryta-
rzu zrobił się ruch. ‒ To ona! Ona go nienawidziła Nie ja!
‒
A niby dlaczego? ‒ Kański postanowił pójść za cio-
sem.
Wyrzucała z siebie tę prawdę, a właściwie wykrzyki-
wała ją chaotycznie, nerwowo. Prawdę, z której wiele już
dawno przestało być dla nich tajemnicą. Ważne było jed-
nak, żeby powiedziała to sama!
‒
W czasie okupacji byłam sama, mój mąż poszedł na
front.. Zaledwie kilka dni po ślubie... Nie wiem, gdzie, w
jakim kierunku. Otrzymałam po jakimś czasie kilka listów.
Po wojnie nie wrócił. Myślałam, że zginął. I tak chyba
było. Ją poznałam, kiedy zaczęłam sobie trochę radzić.
Handlowałam wtedy dorywczo, czym się dało... Jej się
zawsze dobrze powodziło. Miała biżuterię, którą uratowała
sprzed wojny. Później kupiła sklep. Nie ten, inny, ten jest
trzecim z kolei. Ja też stanęłam wtedy na nogi... Ale mia-
łam kłopoty z koncesją...
‒
Tak, wiem ‒ przerwał Kański. ‒ Proszę to na razie
pominąć.
170
‒
Właśnie od tego się wszystko zaczęło. Nie, nie od
tego. Od poznania Pełczyńskiego Tylko wtedv jeszcze nie
zdawałam sobie sprawy. Był przystojny, inteligentny,
niemłody już... Podobał mi się. Chciałam wyjść za niego
za mąż. Spotykałyśmy się wtedy często, najbliżej z nią
ż
yłam. Zwierzyłam się więc ze swoich planów On począt-
kowo chyba o tym nie myślał. Byt bardzo nerwowy, leczył
się. Kiedyś zobaczyłam u niego list w podłużnej kopercie,
lotniczy... Z zagranicy. Przyszedł na adres skrytki poczto-
wej. Wtedy dowiedziałam się o skrytce Tak, zapamiętałam
numer, ale co z tego? Powiedział mi, że to list od brata, że
właśnie niszczy starą korespondencję, bo ma taki zwyczaj
i robi to co pewien czas. Powiedział mi jeszcze wtedy, że
ma trochę dolarów, które trzyma na koncie „Z tym bratem
to przerwałem korespondencję, pokłóciliśmy się” ‒ dodał.
Mówił też, że tamten nigdy nie był mu życzliwy, mimo iż
brat. Opowiedziałam jej to wszystko, radziłam się, jak
kobieta kobiety. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym o
tych sprawach porozmawiać. To może wydawać się dziw-
ne, lecz kobieta w moim wieku z jednej strony boi się sa-
motności, a z drugiej lęka się bardziej niż kiedykolwiek
popaść w zależność. Dlatego aprobata moich planów była
mi bardzo potrzebna. Wiedziałam, że ona ma kłopoty fi-
nansowe. Po raz pierwszy w życiu, ale miała. Myślałam
tak: Julian będzie na emeryturze, ja odejdę raz na zawsze z
bazaru i przystąpię do spółki z nią. Do niego ten bazar nie
pasował...
171
Przerwała na chwilę dla zaczerpnięcia powietrza i cią-
gnęła dalej:
‒
Więc opowiedziałam jej wszystko. O moich planach
małżeńskich, o sklepie, nawet o jego bracie zagranicą i
dewizach. Chciałam skusić ją tym, że mant pieniądze.
Gdyby się zgodziła, mielibyśmy z Julianem spokojne ży-
cie. Tak wtedy myślałam. Kiedyś specjalnie powiedziałam
jej, że będę z nim w „Świteziance”. Tam spotykaliśmy się.
Wtedy przyszła, patrzyła z daleka, tylko ja widziałam, że
się nam przygląda Myślałam, że z ciekawości, ale ona już
pewnie wtedy wiedziała, bo przecież nazwisko! Ten widok
w kawiarni tak ją rozjątrzył, że jeszcze tego samego dnia,
wieczorem, opowiedziała mi historię swego życia. To on
ją porzucił, mówiła, nie chciał z nią żyć! Był w armii An-
dersa... Sama uzyskała rozwód jak tylko napisał, że do niej
nie wróci. Była od niego starsza! Nie wygląda na to,
prawda? Miał jej dość, zawsze, jej rodziny, jej pieniędzy.
Ale ona nie mogła mu tego darować. Nigdy mu nie daro-
wała. I nadarzyła się okazja. Była sprytna, bardzo. Naj-
pierw chciała nas skłócić. Powiedziała, że ją oszukiwał i
ż
e mnie też oszukuje Nawet, w drobiazgach. Na przykład z
tym bratem! Nie miał w ogóle brata! Uwierzyłam jej i
powiedziałam mu o tym. Nie mogłam zrozumieć dlaczego,
ale bardzo się tym przejął. Początkowo myślałam, że może
chodzi o nią, lecz nie. On się jej bał. Nie wiedziałam dla-
czego. Postanowił się z nią zobaczyć. Nie było mnie przy
tym. Nie wiem, o czym mówili. W każdym razie krótko po
172
tej rozmowie wręczył mi czterdzieści tysięcy złotych i
wytłumaczył, że jeżeli chcę, żebyśmy się kiedykolwiek
pobrali, to wezmę te pieniądze i wręczę jej jako swój
udział w tym sklepie A za jakiś czas da mi drugie tyle. Nie
rozumiałam, o co chodzi, ale nie widziałam w tym nic
złego. Domyślałam się tylko, że to ona go do tego zmusiła
Nie obchodziło mnie, dlaczego nie on wręcza pieniądze,
tylko ja. Ponadto chciałam coś zrobić dla mojego przy-
szłego męża, pomimo że Julian któregoś dnia powiedział,
ż
e będziemy musieli trochę poczekać ze ślubem. Pułapkę
zrozumiałam dopiero wtedy, kiedy zorientowałam się, że
pieniądze miały być jej doręczone tego samego dnia, kiedy
zostały podjęte z PKO. Wystawiła kwity z tą samą datą na
moje nazwisko! Było jasne, że chodziło jej o to, aby te
dwa fakty można było łatwo skojarzyć. Czułam, że coś
knuje przeciwko mnie. Na dwadzieścia tysięcy, które za-
płaciłam z własnej kieszeni, nie otrzymałam pokwitowania
Tymczasem Julian, którego stan zdrowia poprawił się wy-
raźnie, wciąż zwlekał ze ślubem...
‒
A klucze? ‒ Kapitan wykorzystał chwilową prze-
rwę, by zadać to pytanie.
‒
Ten od mieszkania wręczył mi sam. Miał do mnie
zaufanie. Od skrytki wzięłam wówczas, kiedy znalazłam
go martwego. Bałam się. Intuicyjnie wyczuwałam, że z tą
ś
miercią jest coś nie w porządku. Nie wiem dlaczego. Być
może. że przez tę historię z pieniędzmi miałam rozstrojone
nerwy. Bałam się. że jak ona coś zezna przeciwko mnie,
nie zdołam się wytłumaczyć. Nie ufałam jej... Szukałam,
173
sama nie bardzo wiedząc czego. Jakiejś rzeczy, jakiejś
notatki, która by mnie dotyczyła Chciałam zniszczyć. On
był takim pedantem, rzeczywiście mógł coś zanotować,
nie wiem... Ciągle myślałam, że jej nienawiść jeszcze nie
wygasła i czekałam, że się coś wydarzy... I jak to się stało,
od razu pomyślałam, że to ona... Że pewnie zrzuci winę na
mnie. Dlatego cały czas milczałam. A teraz? Nareszcie
skończył się ten koszmar... ‒ umilkła wyczerpana tym
nagłym wybuchem.
‒
Zabiła pani swojego byłego męża? ‒ kapitan skie-
rował pytanie do Renaty Pisarek.
Patrząc mu w oczy odpowiedziała:
‒
Nie zabiłam go. Nie wiem, kto to zrobił.
Dalsze przesłuchanie Renaty Pisarek prowadził podpo-
rucznik Starski. Chodziło teraz o to, aby dowiedzieć się,
czym Pisarkowa szantażowała byłego męża. Co aż tak
kompromitującego wiedziała o nim, że wolał zapłacić za
milczenie. Z drugiej strony zastanowienie budził fakt, że
on, agent wywiadu, nie zdawał sobie sprawy, iż szantaż,
jeśli raz mu ulegnie, na ogól nigdy się nie kończy Jakie
plany miał Julian Pełczyński, jaką obrał linię postępowa-
nia ze swoją byłą małżonką, tego nie dowiedzą się nigdy.
Renata Pisarek w swojej nowej sytuacji nie zmieniła
sposobu bycia. Pozostała nadal zadziwiająco spokojna,
jedynie w odpowiedziach ujawniły się nieco kostyczne ce-
chy jej charakteru. Nie ukrywała już także swojej niechęci,
174
wręcz wrogości, do wspólniczki, szydząc z jej lekkomyśl-
ności i głupoty.
Postawa i spokój, jaki zachowywała Pisarkowa, były
tym bardziej zaskakujące, że podporucznik Starski, pro-
wadząc z nią rozmowę, nie bawił się, jak poprzednim ra-
zem, w cierpliwego słuchacza. Pytania padały jedno po
drugim, nie stwarzały innej możliwości, jak tylko odpo-
wiadać na każde „tak” lub „nie”, i zmierzały konsekwent-
nie do celu co wiedziała Pisarkowa o Pełczyńskim?
Pisarkowa twierdziła, że nic ją były mąż nie obchodził,
ż
e Grelowa wymyśliła całą tę bzdurną historię o zemście.
Dlaczego miałaby się mścić po tak długim czasie? Z mę-
ż
em rozwiodła się, kiedy tylko napisał, że nie wróci do
kraju. Potem jednak wrócił, a ona nawet o tym nie wie-
działa. Mieszkali ładnych kilka lat w jednym mieście i nie
spotkali się. Ona wróciła do swojego panieńskiego nazwi-
ska. Z tym spotkaniem w kawiarni „Świtezianka” to rów-
nież bzdura. Po co miała tam chodzić? Żeby go oglądać?
Przecież wiedziała, że to jej były mąż. Uprzedziła, to
prawda, Jadwigę Grelowa, że to nie jest przyzwoity czło-
wiek, ale skoro tamta się uparła... I naturalnie nie miała
pojęcia, że pieniądze, które Grelowa wpłaciła w dwóch
ratach, pochodziły od Juliana Pełczyńskiego.
Starski stwierdził, że przecież podczas pierwszej rozmowy
z kapitanem Kańskim mówiła, iż Pełczyński to człowiek
przyzwoity, ale Pisarkowa i na to znalazła odpowiedź.
Wyjaśniła, że nie widziała powodu, aby oczerniać czło-
wieka, skoro ten już nie żył.
175
Kiedy już wydawało się, że zagadka szantażu pozosta-
nie nie rozwiązana, a właściwie nie udowodniona, Starski
zadał znienacka pytanie:
‒
Czy Julian Połczyński nigdy nie był u pani w domu?
‒
Nie ‒ odpowiedziała cokolwiek za szybko i Starski
natarł teraz z większą siłą:
‒
A jeżeli ktoś z sąsiadów pozna go na fotografii i
przypomni sobie, że jednak...
‒
Nie! ‒ Pisarkowa po raz pierwszy straciła równo-
wagę. ‒ Nikt tak nie powie!
‒
Rozumiem... Ponieważ jednak musieliście gdzieś
rozmawiać, więc gdzie to było?
‒
W sklepie. ‒ Kiedy zrozumiała, że popełniła błąd,
krzyknęła piskliwie: ‒ To był podstęp! Nie przyznaję się!
Wtedy włączył się Kański:
‒
I bez tego wiedzieliśmy, że pani rozmawiała z Peł-
czyńskim. Powiedziała mi to pani w czasie naszego pierw-
szego spotkania. „Rozmawiałam z nim krótko”, tak to
mniej więcej brzmiało, prawda?
Wyeliminowanie ze śledztwa Jadwigi Grelowej nastą-
piło po drugim przesłuchaniu Renaty Pisarek, po przesłu-
chaniu, które znacznie różniło się od pierwszego. Pisarko-
wa przede wszystkim zmieniła taktykę ‒ teraz dopiero
ujawnił cię zawistny i mściwy charakter zgorzkniałej ko-
biety, która gotowa była na wiele, aby wziąć odwet za
176
swoje życiowe rozczarowania. Z sadystyczną satysfakcją
opowiadała, jak cieszyła ją sytuacja, w którą wpędziła tych
dwoje. Natomiast w sprawie najważniejszej ‒ motywu
szantażu, powiedziała niewiele, ale to, co udało się z niej
wydobyć, nosiło cechy prawdopodobieństwa.
‒
Kiedy przyszedł do mnie, był wystraszony, blady,
trzęsły mu się ręce ‒ odtwarzała przebieg spotkania ze
swoim byłym mężem. ‒ Nigdy go takiego nie widziałam, a
ile bym za to dała przez te wszystkie lata, żeby go takiego
zobaczyć. Myślałam, że się na mnie rzuci... Wiedziałam,
ż
e to kłamstwo z tym bratem, ale później, po jego zacho-
waniu, zorientowałam się, że kryje się za tym coś poważ-
niejszego. Nie wiedziałam co, więc postanowiłam go pod-
ręczyć... Za moją krzywdę. On tylko pytał, co ja od niego
chcę, co ma zrobić, żeby mieć spokój. Wtedy powiedzia-
łam: „Czemu prowadzisz podwójne życie? Dobrze wiem,
skąd te dolary”. To wystarczyło. Pewnie miał na sumieniu
jakiś przemyt na większą skalę, bo co mogło być innego,
gdyż zaproponował, żebyśmy się jakoś ugodzili. Spytał,
jakie są moje warunki. Wtedy powiedziałam: „Pieniądze i
udział Grelowej jako wspólniczki”. Chciałam mieć ich na
oku przez cały czas, żeby nie mieli spokoju, bo nie byli
tego warci!
‒
Nic więcej pani nie wiedziała?'
‒
Nie, ale co to ma za znaczenie, skoro się mnie bali?
‒
Przecież Jadwiga Grelowa nic złego pani nie zrobi-
ła. Za co się chciała pani na niej mścić?
177
‒
Uprzedzałam ją, że to zły człowiek! Powinna posłu-
chać! ‒ odpowiedziała ta przerażająca despotka.
Zainteresowanie się ludźmi spoza bardzo ograniczone-
go dotychczas kręgu podejrzanych dało wyniki,
Po pierwsze ‒ z zeznań obydwu kobiet wynikało wy-
raźnie, że Julian Pełczyński, jeśli nie zmierzał do całkowi-
tego zerwania ze swoją przestępczą przeszłością, to przy-
najmniej usiłował odsunąć się od tych, którzy mieli na nią
wpływ.
Po drugie ‒ wyjaśniła się ostatecznie sprawa telefonu
do Grelowej. Pisarkowa oświadczyła teraz, że jest pewna,
iż rozmawiał z nią jakiś obcy człowiek, gdyż Pełczyńskie-
go poznałaby po głosie nawet wtedy, gdyby usiłował go
zmienić.
Było to bardzo istotne dla śledztwa. Potwierdzało hipo-
tezę majora Malcewicza, który uważał, że zabójca działał
z premedytacją, że zależało mu na tym, aby jak najwięcej
osób wplątać w morderstwo, a tym samym osłonić siebie.
To znaczy, że kręci się gdzieś w pobliżu ‒ doszedł do
wniosku major,
Ale rozmawiając z Pisarkową popełnił błąd. Czyżby
jego mocodawcy, przygotowując go do tego zadania, nie
wspomnieli o istnieniu byłej żony? Pewnie poinformowali
go, tylko nie przewidzieli takiego zbiegu okoliczności.
W jaki sposób zabójca dokonał swego dzieła? ‒ zasta-
nawiał się major. Fakty sugerują, iż musiał mieć pewność,
178
ż
e Pełczyński nie żyje. Czyżby sam odwiedził go w domu?
Może się znali? A może miał wspólnika? Wprawdzie do
takiej roboty wspólników się nie bierze, ale w przypadku
przyjęcia hipotezy o próbie reaktywowania kilku ogniw
zlikwidowanego przez nas kanału łączności, w którym
pewną rolę odgrywał „listonosz”, taka koncepcja pasuje.
Tak więc musimy szukać dwóch ludzi: mordercy i jego
wspólnika. I jeżeli się nie mylę, jeżeli taki istnieje, będzie
to człowiek z najbliższego otoczenia Pełczyńskiego.
‒
Koniec podchodów, Starski. Twój Volkswagen ja-
koś nie zrobił wrażenia na Wojnowskiej. Ogłaszam koniec
cackania się. ‒ Major Malcewicz wygłosił całą tę kwestię
przy wieszaku, na którym usiłował umieścić swój ocieka-
jący deszczem płaszcz i nie zamoczyć wiszącej już kurtki
Starskiego. ‒ Uważaj przy tym, aby się nie powtórzyła
historia z Koszykowej.
‒
Skończyłem już osiemnaście lat ‒ zażartował blado
Starski.
‒
Kański robi w tej chwili wstęp, a ty, jeżeli rezultat
będzie pozytywny, przejmiesz pałeczkę... ‒ Malcewicz
spojrzał na zegarek. ‒ Powinien już być u Wojnowskiej.
‒
Dlaczego nie wezwano jej...
‒
Bo jeżeli trafimy na to, o co nam chodzi, mogliby-
ś
my spłoszyć ptaszka.
Kapitan Kański w tym czasie dzwonił do znajomych
179
mu już drzwi z wywieszką W. Z. Wojnowscy. Wiedział, że
Marta będzie sama, porozumiał się z nią kilka minut temu,
i spieszył się teraz bardzo, gdyż zależało mu na tym, żeby
nie zdążyła nigdzie zatelefonować.
Otworzyła mu drzwi z zatrzasku i podobnie jak za
pierwszym razem powiedziała:
‒
Nie ma nikogo w domu.
‒
Już mówiła pani przez telefon ‒ zauważył oschle.
Była trochę zaskoczona taką reakcją. Widocznie uwa-
ż
ała, że nie miał podstaw do takiego tonu, przynajmniej na
razie. Wprowadziła go do swojego biało-błękitnego poko-
ju, lecz tym razem nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
‒
Niech pani siada i uważnie słucha. ‒ Wskazał jej ni-
ski puf obok małego stolika ‒ „jamniczka” ze szklanym
blatem, przez który widać było półkę pomalowaną w sza-
chownicę. ‒ Ta rozmowa powinna się odbyć w komen-
dzie. Z pewnych względów, które uznałem za słuszne, a o
których pani nie informuję, pytania będę zadawał tutaj.
Pani ma odpowiadać prosto, mówić prawdę i nie przery-
wać. Jasne?
‒
A czy mogę przynajmniej zapalić? ‒ zapytała z iro-
nią i dodała: ‒ Nie bardzo mi się podoba pańskie postępo-
wanie.
‒
Nie interesuje mnie to, co pani się podoba, a co nie.
Nie jestem jednym z pani amantów ‒ powiedział to trochę
za ostro, lecz drażniła go jej pewność siebie ‒ Przysze-
dłem, żeby zadać kilka pytań i usłyszeć prawdę. I usłyszę
ją!
180.
‒
Zdaje się, że do tego potrzebny jest i mój udział. Nie
pierwszy raz zresztą. ‒ Nie dawała za wygraną. ‒ Przyzna
pan, że...
‒
Dosyć! ‒ przerwał jej ostro. ‒ O której i dlaczego
pojechała pani na Klonową siódmego sierpnia?
‒
Nie pana sprawa.
‒
Uprzedzam, że nie żartuję. Przyjechałem tu po
prawdę i wyciągnę ją z pani. Albo wyjdziemy stąd razem.
Zresztą jest świadek, który panią tam widział. Słucham! ‒
Nie miał zwyczaju używać takich argumentów, lecz zda-
wał sobie sprawę, że inaczej znów niczego nie osiągnie.
‒
Świadek? ‒ zainteresowała się. ‒ Tam nikogo nie
było! ‒ Zakryła twarz rękoma. ‒ Dobrze. Wygrał pan.
Będzie pan miał tę swoją prawdę ‒ powiedziała gorzko. ‒
O dziesiątej rano wpadłam do „Słonecznej” ‒ zaczęła po
chwili zastanowienia. ‒ Miałam się tam z kimś spotkać,
mniejsza o to z kim. To pana nie interesuje. Zamiast oso-
by, której się spodziewałam, zauważyłam Pełczyńskiego.
Właściwie to on mnie zauważył. Podszedł i poprosił, że-
bym z nim chwilę posiedziała. Rozmawialiśmy na tematy
obojętne.
‒
O czym dokładnie?
‒
Sam pan wie, jak trudno odtworzyć taką rozmowę ‒
ż
achnęła się. ‒ Mówiliśmy o upałach, o tym, że warto by
teraz siedzieć nad morzem i takie tam... To zresztą ja mó-
wiłam, bo on nigdy się nie opalał, twierdził, że słońce go
męczy, że najchętniej spędza upalne dni w swoim miesz-
kaniu, gdyż tam jest najchłodniej. Zwłaszcza jeżeli nikogo
181
się nie spodziewa i może chodzić w stroju niedbałym.
‒
To znaczy w jakim?
‒
Czy nie za dużo pan ode mnie wymaga? Skąd mam
wiedzieć? Dla mnie strój niedbały to szlafrok, piżama, bo
ja wiem, co jeszcze...
‒
Piżama? ‒ podchwycił Kański.
‒
Tak więc sobie porozmawialiśmy i trzeba było się
rozstać, bo ja nie doczekałam się znajomego, a Pełczyński
jechał na swój dietetyczny, wymyślony przez siebie obia-
dek, po którym miał zwyczaj zażywać lekarstwo.
‒
Zawsze o jednej porze? ‒ niedowierzająco zapytał
kapitan.
‒
Zawsze Niezmiennie, Wszyscy, którzy go znali,
mogą poświadczyć. Włącznie z tą herod-babą Marianną,
która mu sprzątała, a czasem gotowała.
‒
Co było dalej?
‒
Po wyjściu z kawiarni nie rozstaliśmy się tak na-
tychmiast Pełczyński... ‒ westchnęła ciężko. ‒ Nie mogę
uwierzyć, że on nie żyje... Szkoda.
Kapitan pomyślał, że jest to pierwsza osoba, która po-
ż
ałowała zamordowanego tak otwarcie. A może w ogóle...
‒
Ale trudno ‒ ciągnęła dalej Marta ‒ Przypominam
sobie że mówił coś o lekarstwie, że mu się właśnie skoń-
czyło czy kończy... Nie, nie tak. Powiedział, że akurat
ostatnia tabletka została w domu i musi wstąpić do apteki,
ż
eby zrealizować receptę Szliśmy kawałek Grójecką i...
Mam mówić wszystko? ‒ Skinął głową, ale i tak nie
182
przerwała. ‒ To są moje osobiste sprawy ‒ zastrzegła się
jednak. ‒ Od jakiegoś czasu trwały już moje problemy z
Andrzejem Fadejem. Poznałam kogoś innego. Zresztą
nawet nie dlatego. Miałam ochotę być sama... Zdarza mi
się to czasem... Sam Pełczyński naprowadził na ten temat,
on miał szczególną słabość do Andrzeja. Powiedział, że
zauważył, iż nie najlepiej nam się ostatnio układa... Ale to
nieistotne. Nie obchodzą pana przecież detale na ten temat,
prawda? Od słowa do słowa, umówiliśmy się na dłuższą
rozmowę na Klonowej. Wiedziałam, że wieczór będę mia-
ła wolny i będę się nudziła, więc obiecałam mu, że przyjdę
o wpół do siódmej. I wtedy przyszło mi do głowy, że prze-
cież ja mogę tę receptę zrealizować i przywieźć mu te
tabletki. Jak się tak teraz zastanawiam, to myślę, że jego
wygląd skłonił mnie do wyrażenia tej propozycji. Upały
go wykańczały, wyglądał naprawdę źle. W rezultacie zgo-
dził się.
‒
Czy wyglądało na to, że się czegoś obawia? Mówił
coś może?
‒
Nie, tylko tyle, że ostatnio źle sypia. Jak kiedyś, kie-
dy leczył się na nerwicę. Teraz sądzę, że nigdy się z niej
nie wyleczył. ‒ Wyraziła swój pogląd, z którym kapitan
gotów był się zgodzić. ‒ Nie wiem, która była dokładnie
godzina, kiedy dzwoniłam do drzwi ‒ ciągnęła dalej. ‒
Nikt nie otwierał. Pełczyński był słowny i bardzo punktu-
alny. Byłam przekonana, że jest w domu. Poza tym mia-
łam to jego lekarstwo. Nacisnęłam klamkę i weszłam.
Zdziwiłam się, że drzwi nie były zamknięte. A później...
Zdaje się, że zapaliłam światło... Nie, nie potrafię chyba
183
tego opowiedzieć. Podeszłam do niszy w ścianie, w której
stoi tapczan. Zasłona była odsunięta. Zobaczyłam go, do-
tknęłam jego ręki i chyba krzyknęłam. Pamiętam, że mia-
łam przy sobie te nieszczęsne rękawiczki. Trzymałam w
ręku obydwie, ale przy wyjmowaniu lekarstwa, którego
chciałam się jak najszybciej pozbyć, przeszkadzały mi
pewnie, więc rzuciłam je na stół, a potem jedna została...
‒
Ta, którą zabrał Fadej...
‒
Tak ‒ powiedziała cicho. ‒ Potem, kiedy już wyszło
wszystko na jaw, kiedy dowiedziałam się, że to było mor-
derstwo, bałam się. Zresztą nie tylko. Dręczyła mnie myśl,
ż
e może gdybym wezwała pogotowie, to dałoby się jesz-
cze coś zrobić. No, niechże pan coś powie!
Spojrzał na nią z zainteresowaniem, zastanawiając się,
czy warto ją jednak trochę pocieszyć.
‒
Wezwanie pogotowia ratunkowego niewiele by już
zmieniło ‒ powiedział w końcu. ‒ Natomiast powiadomie-
nie milicji prawdopodobnie tak. Pełczyński został otruty
cyjankiem. Niewykluczone, że połknął go w tabletce dia-
betolu.
‒
W lekarstwie? Ale jak? ‒ Jej źrenice były rozsze-
rzone. Robiła wrażenie wystraszonej.
‒
Jak się nazywał znajomy, z którym miała się pani
spotkać w „Słonecznej”?
‒
Czy to ma jakieś znaczenie? ‒ Była teraz naprawdę
przestraszona i nie ukrywała tego.
‒
Nie wiem ‒ odpowiedział szczerze. ‒ Szukam. Cią-
gle szukam.
184
Uspokoiło ją to trochę, ale wolała się asekurować.
‒
Nie chciałabym, żeby poza panem... ‒ Kiwnął gło-
wą na zgodę, więc mówiła dalej: ‒ Jest z wykształcenia
ekonomistą, pracuje w jednym z biur Centrali Handlu Za-
granicznego.
‒
I spotkała się pani z nim tego dnia?
Stała się czujna.
‒
To ma związek? ‒ zapytała ponownie.
‒
Prawdopodobnie nie, ale muszę wiedzieć.
‒
Dobrze ‒ zgodziła się ‒ Spotkałam się Proszę pana
jeszcze raz o dyskrecję. Zwłaszcza przed ojcem.
‒
A co ma do tego prezes Wojnowski?
‒
To jego znajomy. Przez ojca właśnie poznaliśmy
się, i tak się zaczęło. Utrzymywaliśmy w tajemnicy naszą
zażyłość.
‒
Nazwisko?
Ż
achnęła się, ale powiedziała:
‒
Zygmunt Moiński.
Kański nie dowierzał własnym uszom:
‒
Ten znajomy Latoniów?
‒
Latoniów? ‒ Teraz ona z kolei była zdziwiona. ‒
Chyba raz tylko się ze sobą zetknęli. U tatusia na urodzi-
nach.
Rzeczywiście ‒ zreflektował się kapitan. Przecież to
bardziej znajomy Zofii Wojnowskiej, jeżeli wierzyć plot-
kom..
‒
Mieszka na Koszykowej?
‒
Nie. Dlaczego? Nie znam nikogo na Koszykowej.
185
‒
Ale wybrała się tam pani kiedyś na spacer, późno, w
bardzo niespokojną noc...
‒
Skąd pan wie? ‒ zapytała naiwnie. ‒ Szłam na Mo-
kotowską, ale ulica była pusta, wydawało mi się, że ktoś
za mną idzie, więc weszłam do pierwszej lepszej bramy.
Była tam jakaś awantura...
Kański stłumił śmiech na myśl, jaką będzie miał minę
podporucznik Starski, kiedy mu to i owo wyjaśni...
‒
Więc widziała się pani z tym znajomym przed pój-
ś
ciem na. Klonową?
‒
Tak ‒ odpowiedziała zdecydowanie.
‒
Gdzie?
‒
U niego w biurze. Po rozstaniu z Pełczyńskim wpa-
dłam na basen „Legii”, wykąpałam się, potem zrealizowa-
łam receptę, a około wpół do drugiej byłam już u Zygmun-
ta w pracy. Nie siedziałam długo w jego pokoju. Rozma-
wialiśmy w Volkswagenie.
‒
W czym?
‒
W samochodzie mojego znajomego...
‒
Dokąd pani pojechała?
‒
Podrzucił mnie do domu. Sam miał się spotkać z ja-
kimś kontrahentem...
‒
A teraz niech pani słucha uważnie i nic nie kombi-
nuje. ‒ Znów był oschły, nawet szorstki, ale z nią nie
można było inaczej. Poza tym czuł, że uchwycił coś istot-
nego. ‒ Trzymała pani lekarstwo w torebce? Proszę odpo-
wiedzieć „tak” lub „nie”.
‒
Tak ‒ znów była wylękniona.
186
‒
Czy zdarzyło się, że zostawiła pani torebkę na chwi-
lę bez opieki.
‒
Chyba nie...
‒
Co znaczy, chyba? ‒ Znów podniósł głos, aż cofnęła
się do tyłu.
‒
Nie. Na pewno nie! ‒ Mimo woli i ona podniosła
głos.
Nie dawał za wygraną:
‒
Niech się pani zastanowi. Wyszła pani od Pełczyń-
skiego ‒ zmienił nagle temat ‒ i co dalej? Proszę opisać
wszystko, co pani widziała Wszystko, to znaczy domy,
ś
wiatła w oknach po drugiej stronie ulicy, samą ulicę,
drzewa lub jedno, które pani zapamiętała, rozumie pani, o
co chodzi?
‒
Tak. Myśli pan, że mogłam dostrzec coś, co wyda-
wało mi się nieważne, nieistotne, a co teraz mogłoby na-
brać znaczenia Pamiętam, że wyszłam, a właściwie wy-
biegłam. Padał deszcz Patrzyłam przed siebie. Można
oszaleć, to wszystko nie ma sensu ‒ przerwała ‒ Mówi pan
ś
wiatła w domach? ‒ podjęła po chwili. ‒ Nie, nie przy-
pominam sobie, ale... Pan chyba nie myśli.. Więc to ja? Ja
go zabiłam? Ale dlaczego? Oni się nawet nie znali!
Szybko kojarzy fakty ‒ pomyślał Kański.
‒
Nie sądzę ‒ powiedział z wahaniem. ‒ Ale to moż-
liwe. Co pani takiego zobaczyła? Nie chce pani w to uwie-
rzyć, tak? To ja powiem, co to było. Wybiegła pani z bra-
my i chciała jak najszybciej opuścić Klonową. To natural-
ne, ze względu na przeżyty szok. Biegła pani na oślep i
nagle zobaczyła pani samochód. W pierwsze) chwili
187
niewiele pani z tego zrozumiała, ale potem, po jakimś
czasie, zaczęła pani coś podejrzewać. Ten samochód prze-
cież był znajomy To był samochód Zygmunta Moińskiego,
prawda? Milczy pani? Tym gorzej. Jeżeli to nie pani z
premedytacją, w porozumieniu z Moińskim, otruła Juliana
Pełczyńskiego, to on sam to zrobił, posługując się panią.
No więc? Będzie pani odpowiadała? A może pani nie jest
zupełnie pewna, czy to był właśnie ten samochód?
Podniosła na niego zgaszony wzrok i powiedziała ci-
cho:
‒
Nie, tego jestem pewna. Biegłam jakiś czas, potem
szłam wolno i właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że stał
tam samochód Zygmunta. Pomyślałam w pierwszej chwili,
ż
e przyjechał po mnie, bo zobaczył, że zbiera się na burzę.
Wiedział, że tam będę. Wszystko o mnie wiedział, o mo-
ich znajomych, Pełczyńskim, Fadeju... Więc zawróciłam.
Pomimo deszczu. Ale wówczas napatoczył się jakiś pry-
watny samochód i zabrałam się „na łebka”. Pomyśli pan,
dlaczego nie starałam się później tego wyjaśnić, zapytać
go. Próbowałam. Obrócił wszystko w żart. Powiedział, że
mam halucynacje wzrokowe jak Pełczyński, a to dlatego,
ż
e za długo tam przesiaduję. „Pełczyńskiego odesłano na
emeryturę ‒ powiedział wtedy ‒ ale ty masz jeszcze na to
czas”. Nie podobało mi się to sformułowanie. W ogóle
nasze kontakty ulegały po tym wszystkim ochłodzeniu.
Nie bardzo wiem, dlaczego. Czułam się winna, uważałam,
ż
e nie spełniłam swego obowiązku. Chodzi mi o pogoto-
wie i o pierwszą rozmowę z panem. Biedny Andrzej chciał
188
mnie osłonić. Często dzwoniłam do Zygmunta bardzo
późno, w nocy Tak sobie życzył. Zwierzałam mu się ze
swoich niepokojów. Pocieszał mnie wówczas, że nie mam
powodów ani do wyrzutów sumienia, ani do obaw, a jakby
co to mi pomoże.
‒
Powinienem właściwie panią zatrzymać ‒ powie-
dział Kański. ‒ Czy pani wie, ile mamy kłopotów przez te
pani kłamstwa.. Ech ‒ westchnął ciężko ‒ gdzie ta pani
ciotka właściwie mieszka?
‒
Na Mokotowskiej, ale nie rozumiem...
‒
Niech się pani ubiera, szybko! Na dole stoi mój sa-
mochód. Lepiej, żeby nikł nie wiedział o mojej wizycie i
naszej rozmowie. No, niech pani tak na mnie nie patrzy.
Nie zrobię pani krzywdy.
Ukryje się pani na razie u tej swojej ciotki. Jeżeli
wszystko odbyło się tak, jak myślę, to grozi pani śmiertel-
ne niebezpieczeństwo. Na co jeszcze czekamy?
Po drodze podała mu adres Moińskiego, a on udzielił
jej kilku wskazówek, dotyczących dalszego postępowania.
Jeżeli jest telefon, nie podnosić słuchawki, nikomu me
otwierać, czekać aż do odwołania. Przyrzekła, że się zasto-
suje.
R O Z D Z I A Ł
XIV
‒
Ten świadek jest zbyt cenny, aby go strzegła jakaś
niedołężna baba ‒ powiedział Malcewicz, nie starając się
dobierać słów. ‒ Kapitanie Kański, świetna robota! Star-
ski, trzeba dać jej anioła stróża. Jedziemy!
189
Rewizja przebiegała sprawnie i metodycznie, lecz nie-
stety, jak dotychczas, nie przyniosła pożądanych efektów.
Mieszkanie Moińskiego składało się z dwóch pokoi, kuch-
ni i łazienki. Ze względu na sporą liczbę mebli całość
sprawiała wrażenie niezwykłej ciasnoty. W jednym z po-
kojów, który spełniał funkcję salonu i gabinetu do pracy,
aż dwie ściany zastawione były regałami stanowiącymi
część drogiego kompletu meblowego. Było w nich dużo
półek, schowków i szuflad zapchanych różnego rodzaju
papierzyskami, dokumentami, prasą, starą i nowszą, mate-
riałami biurowymi, wreszcie zdjęciami. Zdjęć było dużo i
zdradzały wyraźne zamiłowanie gospodarza do tego nie-
winnego hobby. Jesionowe biurko gięło się pod ciężarem
przepełnionych szuflad.
W mieszkaniu panowała cisza, w której słychać było
szelest przerzucanych papierów i od czasu do czasu ostry
dźwięk telefonu. To wywiadowca Lasak podawał kolejne
meldunki o zachowaniu się Moińskiego, biorącego wraz z
członkami dyrekcji udział w uroczystym obiedzie z zagra-
nicznymi gośćmi centrali w restauracji „Europejska”.
Asystujący funkcjonariuszom Starski zapalił papierosa
i przez chwilę podziwiał ogromną, matową amplę zawie-
szoną na trzech krótkich łańcuchach. Po chwili wysunął na
ś
rodek krzesło, wspiął się na nie i przyglądał się w milcze-
niu oryginalnej lampie. Łańcuchy schodziły się kilkanaście
centymetrów przed sufitem i ginęły w kopulastej metalo-
wej wypukłości, z której wystawał jedynie gruby pręt.
190
Kopułka, grawerowana ozdobnie, w górnej części nie była
zaślepiona Starski ujął ją delikatnie prawą ręką, lewą pod-
łożył pod klosz, uniósł całość lekko ku górze, uwolnił od
zaczepu i powoli zaczął opuszczać w dół. Klosz, wbrew
pozorom, okazał się niezwykle lekki Malcewicz z Kań-
skim podeszli do podporucznika, wzięli od niego delikatną
amplę i ostrożnie postawili ją na dywanie.
Teraz wszyscy trzej pochylali się nad nią. Wokół we-
wnętrznej, przygiętej do środka krawędzi kopułki widniało
wyraźne zgrubienie. Starski, uzurpując sobie prawo pierw-
szeństwa, przesunął po nim ostrożnie palcami, potarł lekko
paznokciem i udało mu się odchylić brzeg jakiejś klejącej
się materii. Jednym pociągnięciem oderwał ją od metalo-
wych ścianek i w ręku jego znalazła się dobrze zabezpie-
czona rolka negatywu.
Oglądali uważnie poszczególne klatki filmu.
‒
Jednak ten wasz „artysta osiedlowy”, a właściwie
ten drugi pijaczek, miał rację ‒ stwierdził major Malce-
wicz. ‒ Tylko że to nie była lornetka, a doskonały aparat
fotograficzny... Bardzo sprytne. Przygotował sobie na
wszelki wypadek aż trzech potencjalnych zabójców ale
sądzę, że Wojnowska, pomimo wszystko, odegrałaby z
czasem rolę główną.
Kański przyglądał się poszczególnym ujęciom: Jadwiga
Grelowa wchodzi do domu, w którym mieszka Pełczyński,
Marta Wojnowska wchodzi i wychodzi z tego samego
budynku, jest i Andrzej Fadej, również wchodzący i wy-
chodzący. Na wyjście Grelowej już nie zaczekał.
191
‒
Więc jednak ona, chociaż nieświadomie ‒ powie-
dział Starski.
Malcewicz wzruszył ramionami.
‒
Nie wydaje mi się, chociaż nie wykluczam. Nie są-
dzę, aby morderca chciał aż tak ryzykować? A poza tym,
czy mógł sobie na takie ryzyko pozwolić? Bo to było ja-
kieś ryzyko. Mogła przecież w końcu nie pojechać do Peł-
czyńskiego. Pełczyński mógł też nie trafić na drażetkę z
cyjankiem i nic by się tego dnia już nie wydarzyło. A
morderca wiedział, co się stanie i kiedy, bo przed czwartą
już telefonował. Co o tym sądzicie, kapitanie?
‒
Wspólnik ‒ odparł krótko zapytany.
‒
Wszystko na to wskazuje...
‒
Dobrze. Dobieramy, się do prezesa.
‒
Zygmunta Moińskiego? Oczywiście, panowie, znam
go bardzo dobrze. To mój przyjaciel, pracuje...
‒
Wiemy, gdzie pracuje ‒ uciął Starski i prezes „Jed-
ności” zamilkł. ‒ A teraz proszę po kolei odpowiadać:
gdzie, kiedy i przez kogo zaczęła się ta znajomość. Proszę
nic nie pomijać, wszystko może być ważne. Od tego zale-
ż
y również określenie pańskiego udziału w sprawie.
‒
W sprawie? Jakiej? ‒ Wacław Wojnowski patrzył
okrągłymi ze zdziwienia oczami to na podporucznika, to
znów na kapitana Kańskiego. ‒ Czy jestem o coś posądzo-
ny? ‒ zapytał słabym głosem. ‒ Proszę, niech panowie
wyjaśnią...
192
‒
Nie mamy czasu na wyjaśnienie. Może jednak za-
bierze się pan z nami do komendy, tam będzie swobodniej.
Wojnowski pobladł. Jego druga broda zaczęła niepoko-
jąco drgać, a na czole pojawiły się kropelki potu.
‒
Nie, doprawdy, nie widzę potrzeby. To był przypa-
dek, zupełny przypadek. Wydawało mi się, że szczęśliwy,
ale teraz widzę... Nie wiem, co o tym sądzić... ‒ Zaplątał
się, poczerwieniał i rozłożył bezradnie ręce.
‒
Panie Wojnowski, czy nie pytałem dość jasno:
gdzie, kiedy, przez kogo...
Kolejny telefon przerwał Starskiemu rozpoczętą kwe-
stię. W drzwiach ukazała się uczesana na pazia głowa
młodej sekretarki prezesa.
‒
Podać kawę czy herbatę?
Wojnowski spojrzał pytająco na oficerów, ale Starski
przecząco pokręcił głową.
‒
Panno Jadziu, może potem. Teraz proszę nikogo nie
wpuszczać, jestem zajęty. ‒ Sekretarka uśmiechnęła się
wyrozumiale i zamknęła za sobą drzwi.
Wojnowski zaczął opowiadać o swojej samochodowej
przygodzie w drodze do Zakopanego, o przypadkowym
pojawieniu się Moińskiego, o pomocy, jakiej mu pan
Zygmunt udzielił, i wspólnym, kilkudniowym pobycie w
górach.
‒
A więc nie sądzi pan, że spotkanie mogło być za-
aranżowane? ‒ zapytał podporucznik.
‒
W żaden sposób. Jak? Nikt nie mógł przypuszczać, że
akurat znajdę się w tak krytycznej sytuacji. Ale w dalszym
193
ciągu nie rozumiem, o co panu chodzi.
‒
A potem, w stolicy, kto wznowił kontakty?
‒
Moiński. Był zawsze uczynny. Rzadko spotyka się
dziś takich życzliwych ludzi.
Czyżby ta bryła mięsa była tak naiwna ‒ zastanowił się
kapitan słuchając odpowiedzi Wojnowskiego. Nie ma
pojęcia, co prawda, że siedzi po uszy w aferze kryminal-
nej, a nawet może być wspólnikiem szpiega...
‒
Często bywał u pana w domu? Kogo dzięki panu
poznał?
‒
Zna go żona, córka, mój zastępca z żoną i jeszcze
kilka osób.
‒
Nazwiska7
Wojnowski podyktował nazwiska i adresy swoich gości
urodzinowych.
Starski nie był na razie zadowolony z rozmowy. Prezes
Wojnowski absolutnie nie pasował do sylwetki wspólnika
mordercy. Podporucznik wyczerpał zestaw pytań, które,
jak mu się wydawało, mogły doprowadzić do osiągnięcia
celu, lecz na razie rezultaty były znikome Ogarnęło go
zniechęcenie. Niczego już się od tego grubasa nie dowiem
‒
myślał z goryczą, ale z prób wydobycia jakiejś, sam nie
wiedział jakiej, informacji nie rezygnował.
‒
Może pan sobie przypomni, może padło w rozmo-
wie jakieś obce nazwisko? Przecież spotykaliście się dość
często, w restauracji, przy wódce... ‒ wrócił kolejny raz do
tego samego pytania.
194
Prezes milczał i przecząco kręcił głową.
W drzwiach ponownie ukazała się sekretarka i oznajmi-
ła, że jest telefon do pana Kańskiego. To dzwonił sierżant
Bienias, by zawiadomić Kańskiego, iż zgłosił się niejaki
Józef Warda, były sąsiad Pełczyńskiego, i domaga się
natychmiastowej rozmowy.
‒
Natychmiast chce rozmawiać, tak przykazał mi po-
wiedzieć ‒ dodał Bienias i kapitan usłyszał krótki, stłu-
miony śmiech podwładnego.
‒
Zapytaj, o co chodzi? ‒ polecił, mając nadzieję, że
nie będzie musiał wracać do komendy. Rozmowa z Woj-
nowskim nie była jeszcze zakończona.
‒
On nie chce nikomu innemu nic powiedzieć. Może
go dam do telefonu?
Po chwili Kański usłyszał niski, gardłowy głos ślusarza
z FSO.
‒
Pomyślałem sobie, że może to nieważne, ale może
się i przydać. ‒ Warda mówił szybko, jakby bał się, że
kapitan mu przerwie. ‒ Nikt o tym nie wspomniał, ani z
lokatorów, ani oczywiście Marianna, ta wie pan, co sprzą-
ta, bo jej to zależy, żeby nikt nie wiedział, a dzielnicowe-
mu też trudno było się zorientować, bo dzielnica duża.
Może dlatego, że on mieszkał krótko, to znaczy nie dziel-
nicowy, nie, bo około dwóch miesięcy wszystkiego. To
znaczy ja go widywałem, rzadko bo rzadko, ale tak ze dwa
miesiące, może niecałe. Nawet zapytałem kiedyś Marian-
ny: „A cóż to, pani wyszła za mąż?”, a ona: „Też się pana
ż
arty trzymają, panie Warda, mam dach nad głową, sama
195
jestem, nikt mi za uszami nie brzęczy, jeszcze bym chłopa
potrzebowała! Skąd się pan urwałeś?” Wytłumaczyła, że
to...
‒
Panie Warda! ‒ Kapitan stracił cierpliwość.‒ Może
pan zechce powiedzieć, o czym pan w ogóle mówi? Co
mnie to wszystko obchodzi? A przede wszystkim, o kim
pan mówi?
‒
O kuzynie Marianny ‒ odparł urażonym tonem Jó-
zef Warda. ‒ To znaczy, wie pan, nie mnie starego wróbla
na te plewy brać. Ona sobie może mówić, co chce, zresztą
nie mam jej tego za złe, jest samotna, więc też jej się coś
od życia należy, ale jak pan był i pytał tak o wszystko, to
nikt przecież nie powiedział nic na ten temat. Tak zrozu-
miałem Więc chciałem pomóc, pan też mi trochę pomógł z
tą moją kobietą, jestem wdzięczny. Więc to nic nie zna-
czy?
‒
Co? ‒ jęknął w słuchawkę zrezygnowany Kański.
‒
No. że on mieszkał u Marianny, jak dziabnęli tego
poczciarza.
Kański w pierwszej chwili osłupiał, a potem nabrał tyle
niewiarygodnej energii, że zdumiona panna Jadzia uważa-
ła za stosowne zadać pytanie, czy wiadomości były do-
bre... Odpowiedział, że wspaniale i uśmiechnął się do niej.
‒
Dlatego nie wspomniałam, bo by mnie dzielnicowy
ze skóry obdarł, on tylko czeka na takie okazje. Samotna
jestem kobieta, renta mała, to potrzebuję dorobić, nie? No
196
i co szkodzi, że sobie pomieszkał? Tylko dobry uczynek
spełniłam. Człowiek nie miał dachu nad głową, nie miał
gdzie spać. Że jeden pokój? To i tak pałac dla takiego, co
nie ma nic... A że wzięłam pieniądze za komorne, tego mi
nikt nie udowodni. Znam się na prawie. Co powiedział?
No, powiedział, że ma żonę sekutnicę, pijaczkę, sprowa-
dza sobie takich różnych, sprawa jest w sądzie, a on szuka
sublokatorskiego pokoju. Przyszło to takie bidne, chudzi-
na, pan go widział, panie Warda, nie? I miał pan sumienie
naskarżyć na niego? Litości pan nie masz. Więc zapytał,
czy tu mieszkam od dawna i czy nie wiem, kto by wynajął
pokój sublokatorski na jakiś miesiąc lub dwa, bo on ma
obiecany, ale na razie musi poczekać. Więc co tam miałam
chodzić po ludziach. Wzięłam do siebie. Miesiąc czy dwa
to pan na walizkach przesiedzisz, nie tylko w jednym po-
koju ze mną, powiedziałam. Ale...
‒
Co, ale? ‒ podchwycił surowo Kański.
‒
No, niechże się pan nie gniewa, panie kapitanie.
Przecież to nic złego. Dał mi parę złotych. To prawda.
Jeżeli pan nie pójdzie z tym do dzielnicowego, to powiem
ile.
‒
Pani Kujda!
‒
Ale słowo, co? Dużo, aż się zdziwiłam. Najpierw
pięćset, a później po kilku tygodniach, tysiąc. I przynosił
fajne rzeczy do jedzenia. Pomarańcze, czekoladę. Kielicha
też wypiliśmy. Zagraniczne było to wino. Mówił, że ten
znajomy, który wyjeżdża i zostawia mu mieszkanie, to
pracuje w Pewexie. Przepraszał, że to się tak ciągnie, ale ja
nawet byłam zadowolona. Spał na tapczanie, W tej niszy
197
za parawanem, bo trzeba panu wiedzieć, że tu wszystkie
mieszkania są jednakowe. Ja spałam na rozkładanej ame-
rykance.
‒
Nazwisko?
Marianna nadąsała się. Podawanie danych personal-
nych pachniało kolegium, a ona wcale nie miała ochoty,
aby ją po raz któryś z rzędu ukarano.
‒
Do mojej wiadomości, na razie ‒ uspokoił ją kapi-
tan.
‒
Marian Stypuła.
‒
Gdzie pracował?
‒
Pracował? A, nie wiem. O różnych porach w każ-
dym bądź razie, bo nieraz w dzień był w domu, a nieraz to
wyjeżdżał na dwa, trzy dni. Zresztą w dowód mu nie za-
glądałam. I tak nie miałam zamiaru meldować
‒
A siódmego sierpnia, wtedy...
‒
Tak, wiem. Był. Zostawiłam go w domu, bo po-
szłam po proszki do prania. Pan wie, nazajutrz miałam iść
do córki na Żoliborz i trochę jej pomóc. Zapowiedziałam,
ż
e wrócę wieczorem. Miałam jeszcze inne sprawy do zała-
twienia. Wtedy akurat był chory, mówię o Stypule, leżał
sobie jeszcze, jak wychodziłam
‒
Kiedy się wyprowadził?
‒
Od razu wieczorem, jak się to nieszczęście z panem
Julianem wydało Sama mu kazałam iść, bo się bałam, że
jak milicja zacznie wę... szukać, to będę miała nieprzy-
jemności. A po co mi to?
‒
Nieprzyjemności to się dopiero zaczną ‒ wtrącił
Kański.
198
Milczący dotąd Warda patrzył ponuro spod krzacza-
stych brwi i nad czymś medytował. Wreszcie odezwał się:
‒
A po mojemu, to pani kłamie. On był taki chory, a
po schodach biegał jak zając.
‒ Panie Warda...
‒
No to już powiem wszystko, chociaż nie chciałem
człowieka wkopywać, bo może niewinny i miałbym na
sumieniu. Ale widzę tu jakieś krętactwo, a tego nie lubię.
Widziałem tego suchelca na naszym piętrze, w dzień, tak
około dziesiątej, może po. Akurat przed tym wyjrzałem
oknem. Pani wyszła z domu z żółtą torbą, pewnie po te
zakupy. Po jakichś dziesięciu, może piętnastu minutach
postanowiłem wyskoczyć, żeby kupić masło do kanapek,
bo mieliśmy iść z żoną akurat na nocną zmianę i trzeba
było coś przygotować. Rano nie ma kolejek. Otwieram
drzwi i kogo widzę? Stoi ten sublokator Marianny. Od
razu poznałem, znaliśmy go już przecież i nawet trochę
ż
artowaliśmy, już mówiłem panu, kapitanie. Pytam: „Szu-
ka pan czegoś?”, a on: „Nie ma pan zapałek? Gospodyni
moja wyszła, a ja chciałem herbatę zagotować i nie mam
czym zapalić gazu”. Więc mu pożyczyłem. Na trzecie
piętro przyszedł po zapałki? Myszkował, żeby coś ukraść.
Dalsze rozmowy nie przyniosły nic nowego. Marian
Stypuła wyprowadził się i przepadł. Czyżby wobec tego
Moiński był tylko zwykłym szantażystą?
199
Kiedy wydawało się, że nic już z Wacława Wojnow-
skiego wydobyć się nie da, Starski zadał jeszcze jedno
pytanie:
‒
Uprzejmości, które świadczył panu Zygmunt Moiń-
ski, zobowiązywały, prawda? Jeżeli jest tak, jak pan twier-
dzi, że niczego w zamian nie żądał, to taka sytuacja musia-
ła się stać dla pana nieco uciążliwa?
‒
Nie. To jest czarujący człowiek. Chociaż jeden dro-
biazg to dla niego zrobiłem. Ale nie warto o tym mówić,
bo właściwie okazało się to dla mnie korzystne
‒
Niech się pan przestanie bawić w ciuciubabkę. Jeże-
li pan dotychczas nie zorientował się, o co chodzi, to ko-
munikuję, że sprawa dotyczy morderstwa, w które i pań-
ska córka jest zamieszana.
‒
Co? ‒ Reakcja była tak gwałtowna, że podporucznik
przywołał sekretarkę na pomoc. Ale Wacław Wojnowski
nie chciał żadnej pomocy. Kiedy opanował szok na tyle, że
mógł mówić, zapytał: ‒ Czy będzie aresztowana?
‒
Na razie jest w bezpiecznym miejscu, a my szuka-
my wspólnika mordercy. Jak pan widzi, nic nie ukrywam.
Oczywiście, że ukrył. Nie wspomniał, o co naprawdę
jest podejrzany Moiński, ale nie musiał informować tak
dokładnie prezesa „Jedności”. Morderstwo zrobiło dosta-
teczne wrażenie, żeby powiedział wszystko, co wie.
‒
O jedną tylko przysługę prosił mnie Moiński, a i to
nie nalegał ‒ wysapał Wojnowski. ‒ O zatrudnienie zna-
jomego.
200
‒
I pracuje u pana?
‒
Tak, w kontroli technicznej. To bardzo dobry pra-
cownik. Ja go właściwie nie znam. Nawet nie pamiętam
nazwiska Ale to będzie wiedziała moja sekretarka. Ona
wie wszystko.
Panna Jadzia weszła cała w promiennych uśmiechach i
wyrecytowała gładko:
‒
Bronisław Matusz. Jest dziś w pracy.
Tymczasem kapitan Kański przyjechał ze swoją rewe-
lacją do majora Malcewicza, który poinformował go, że
Moiński został już „zdjęty”. Czekano jeszcze na Starskie-
go, który, po zawiadomieniu majora przez telefon o wyni-
ku rozmowy z Wojnowskim, otrzymał polecenie poczeka-
nia na „posiłki” w celu sprowadzenia Bronisława Matusza.
Inni funkcjonariusze byli już w drodze z Józefem Wardą i
Marianną Kujdą.
Najpierw wprowadzono Matusza, który sprawiał wra-
ż
enie, że nie bardzo orientuje się, o co tu chodzi.
Nic nie słyszał, Moińskiego poznał przypadkiem, był
bez pracy, bo pokłócił się ze swoim ostatnim szefem, a
pracował jako steward, najpierw w pociągach międzyna-
rodowych, potem za jakieś machlojki, oczywiście, nie
jego, został przeniesiony na dalekobieżne, krajowe... Ale
tam też mu nie wyszło, z kierownikiem nie mógł się zgo-
dzić. Z Moińskim po raz pierwszy zetknął się właśnie w
pociągu, jeszcze jak był kelnerem. Ponownie złączył ich
przypadek, w bardzo odpowiedniej chwili, dla niego,
201
Matusza, ponieważ akurat potrzebował pomocy... To
wszystko.
Dopiero kiedy skonfrontowano byłego kelnera z loka-
torami z Klonowej, załamał się i poważnie obciążył Moiń-
skiego. Józef Warda stwierdził, że właśnie Bronisław Ma-
tusz był sublokatorom Marianny Kujdy.
W kilka dni później zapoznano Matusza z wynikami
rewizji w jego domu ‒ mieszkał w bardzo przyzwoitej
kawalerce w nowym budownictwie, na Pradze. Wówczas,
zdając sobie widocznie sprawę, że ostatecznie przegrał,
starał się bardzo dokładnie informować o całej akcji, li-
cząc, pomimo wszystko, że będzie to okolicznością łago-
dzącą. W domu Matusza znaleziono wśród innych mate-
riałów kompromitujących zapas śmiercionośnych draże-
tek, zawierających cyjankali, a także negatywy zdjęć wy-
konanych w mieszkaniu Juliana Pełczyńskiego, z denatem
w roli głównej, które widocznie miały służyć jako dowód,
ż
e zadanie zostało wykonane.
Na wspólnym spotkaniu u pułkownika Leskiego w
Komendzie Stołecznej major Malcewicz udzielał dalszych
wyjaśnień:
‒
Zanim przewód sądowy dokładnie ustali przebieg
przestępczej działalności oskarżonych, my możemy przy-
puszczać, na podstawie dotychczasowych zeznań, jaki był
właściwie udział Zygmunta Moińskiego i Bronisława Ma-
tusza w sprawie Pełczyńskiego. Możliwe, że Matusz nie
kłamie, że rzeczywiście poznali się przypadkowo w pocią-
gu. Ale to nie jest jeszcze takie pewne. Matusz jeżdżąc
202
na dalekie trasy międzynarodowe mógł wcześniej zostać
zwerbowany do pracy przeciwko własnemu krajowi. Z
Moińskim stało się podobnie ‒ miał nadzwyczaj sprzyjają-
ce warunki: charakter pracy, wiążący się niekiedy z dłuż-
szymi pobytami za granicą, i kontakty z cudzoziemcami na
różnych stanowiskach. Zwabiony łatwymi, jak mu się
może wydawało, zarobkami, a może i z innych powodów,
znamy przecież przypadki stosowania szantażu, być może
jeszcze z innych powodów, które ujawni proces ‒ rozpo-
czął swoją antypaństwową działalność od zadania, które
wymagało umiejętności zawodowego mordercy Jeżeli
„pomocnik” został mu przydzielony przez zagraniczny
ośrodek, to znaczy, że jeszcze tak bardzo talentom Moiń-
skiego nie ufano, chciano go po prostu sprawdzić. Jeżeli
natomiast okaże się, że Moiński na własną rękę zaangażo-
wał Matusza, to należy przyznać, że urządził się sprytnie.
U Matusza przecież znaleziono materiały kompromitujące
i bezpośrednie dowody zbrodni, przy tym to Matusz „po-
kazał twarz” mieszkańcom Klonowej. Los mu, co prawda,
sprzyjał, ponieważ Marianna Kujda sama zaproponowała u
siebie mieszkanie, a sądzę, że on początkowo na to nie
liczył. Bezwiednie pomogła mu zrealizować plan przenik-
nięcia do bloku, w którym mieszkała przyszła ofiara. Jako
sublokator nie miał trudności z podrzuceniem tabletki
Pełczyńskiemu, kiedy ten akurat siedział z Martą Woj-
nowską w „Słonecznej”. Tym bardziej ze dysponował
kluczem Marianny, który dopiero następnego dnia znalazł
się pod dywanem czy chodnikiem. To zresztą nieistotne.
203
Sądzę, że podrzucił go tam specjalnie, żeby Mariannie nie
przyszło czasem do głowy zajrzeć do Pełczyńskiego wie-
czorem. Zresztą przewidział trafnie. Pomijając inne przy-
czyny, jakie nim powodowały, pamiętajmy, że im później
przestępstwo odkryte, tym trudniej znaleźć winnego. Tak
więc szczęście Matuszowi, czy Marianowi Stypule, jak
wolicie, dopisywało Dopiero to spotkanie na schodach z
Wardą. Ale chyba wtedy nie przejął się tym zbytnio. Zapa-
łek może braknąć, ludzka rzecz, a potem się i tak zniknie, i
szukaj wiatru w polu. Przypuszczam, że Moiński roztoczył
dyskretną opiekę nad Pełczyńskim i dlatego nie pokazał
się w „Słonecznej”. Zobaczył wchodzącego tam Pełczyń-
skiego, wiedział, że Wojnowska będzie na niego czekać,
myślę o Moińskim, więc słusznie rozumował, że tych
dwoje, dobrze nawzajem się znających, nie omieszka uciąć
sobie choćby krótkiej rozmowy. Okazja do wykonania
zadania była wymarzona. Przypuszczam, że porozumieli
się ze sobą, Moiński i Matusz, a ten ostatni właśnie dlate-
go zaczął działać. Po spotkaniu Wardy na schodach Ma-
tusz nie zniechęcił się, jak widać, wszedł do mieszkania
Pełczyńskiego, zamienił drażetki i spokojnie wyszedł.
Potem pozostało jedynie czekanie. Odliczył czas na obiad,
spożywany również bardzo regularnie, i na zażycie tablet-
ki. Matusz wiedział, że Kujda nie wróci wcześniej jak
przed wieczorem, ponieważ na tę porę się zapowiedziała.
Nie potrzebował aż tyle czasu, dlatego działał zupełnie
swobodnie. Prawdopodobnie zatelefonował do Pełczyń-
skiego. Telefon, naturalnie, nie powinien odpowiedzieć,
204
jeżeli plan się powiódł. Powiódł się. Nikt nie podniósł
słuchawki: Ale Matusz musiał mieć pewność stuprocen-
tową, no i wykonać zdjęcia. Po co? W tej chwili nie potra-
fię na to odpowiedzieć. W każdym razie ryzykuje po raz
drugi i dostaje się do mieszkania swojej ofiary. Stwierdza,
ż
e Pełczyński nie żyje, robi zdjęcia i wymyka się, aby
zdążyć na spotkanie z Moińskim. Możliwe, że porozu-
miewali się jakoś inaczej, może po prostu telefonicznie.
Moiński z kolei... No, już wiemy, co było dalej. Obdzwa-
nianie znajomych Pełczyńskiego, obserwacja domu i znów
zdjęcia. To na razie wszystko, na więcej jeszcze za wcze-
ś
nie.
‒
Czy Moiński z Matuszem mieli zamiar kontynu-
ować swoją przestępczą działalność na rzecz obcego wy-
wiadu? ‒ zapytał pułkownik Leski.
‒
Wszystko przemawia za tym, że tak. Na jednym za-
daniu, choćby tak wyjątkowym, jak likwidacja niewygod-
nego współpracownika, który samowolnie zerwał kontakt
z ośrodkiem, wywiad nie poprzestanie Znamy to z wielo-
letniego doświadczenia Kto wie, czy właśnie Matusz nie
miał już „nadanej” Wojnowskiej? Inicjatywę w tym przy-
padku mógł wykazać sam Moiński albo po sygnale o moż-
liwości dekonspiracji zadanie przekazał ośrodek zagra-
niczny. Tak czy inaczej zanosiło się na jeszcze jedną ofia-
rę. Już z tego tylko względu nasz przeciwnik, czy mówiąc
bardziej konkretnie, przestępczy duet stawał się szczegól-
nie niebezpieczny, tym bardziej że obaj panowie „M” upla-
sowali się na wygodnych pozycjach. Wbrew obiegowej
205
opinii agenci niekoniecznie muszą się zatrudniać w waż-
nych zakładach przemysłowych, instytutach czy placów-
kach naukowo-badawczych, żeby prowadzić swoją szko-
dliwą działalność. Bezpieczniej jest przecież przywarować
w jakiejś „cichej przystani”, nie budząc niczyich podej-
rzeń. Liczą się znajomości, kontakty, asymilacja na pew-
nym gruncie.
‒
Spółdzielnia „Jedność” stwarzała takie szanse.
‒
Oczywiście. Kto przypuszczałby, że właśnie tam
tkwi pozbawiony skrupułów przestępca, zwłaszcza że
ludzie na ogół nie są podejrzliwi i przypuszczają, iż „takie
rzeczy” dzieją się tylko w książkach lub na ekranach ich
telewizorów.
‒
Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu ‒ odpo-
wiedział pułkownik Leski.