background image

 

 

 

background image

Adrianna Gozdecka 

Zabójstwo 

w nowej

 

dzielnicy

 

WYDAWNICTWO 

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

background image

Okładk

ę

 projektował  

MARIAN JANKOWSKI 

Redaktor  

WANDA STEFANOWSKA 

Redaktor techniczny  

MARIAN NAPlERZYNSKI 

Copyright by  

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej.  

Warszawa, 1976 

background image

R O Z D Z I A Ł

 I 

Dziewczyna, która wysiadła z taksówki przy Klonowej 

osiemnaście,  była  bardzo  zgrabna.  Zauważył  to  nawet 

człowiek siedzący w samochodzie zaparkowanym po dru-

giej  stronie,  ulicy,  chociaż  dotychczas  jego  uwaga  skon-

centrowana  była  wyłącznie  na  narożnym  oknie  trzeciego 

piętra,  na  oknie  przysłoniętym  rzadko  tkaną,  bladożółtą 

firanką. 

Dziewczyna  odprawiła  taksówkę  i  szła  w  kierunku 

bramy. Miała na sobie lekką, białą suknię, prostą i przez to 

elegancką, beżowe pantofle z delikatnej, zamszowej skóry, 

torebkę,  cieniutką  apaszkę  i  rękawiczki,  które  trzymała  w 

ręku.  Wszystko  w  tym  samym  odcieniu.  Ale  najbardziej 

zwracały uwagę jej włosy. Średniej długości, lecz gęste, o 

autentycznym  odcieniu  starego  złota,  połyskliwe,  luźno 

spięte  nad  karkiem.  Mężczyzna  w  samochodzie  zareje-

strował te szczegóły dość obojętnie, ale nie na tyle, by nie 

zrobić użytku ze spoczywającego dotąd na kolanach  

background image

miniaturowego  aparatu  fotograficznego,  i  znów  przeniósł 

wzrok  na  interesujący  go  budynek,  a  właściwie  na  okna 

mieszkania na trzecim piętrze. 

Był spokojny. Nie palił nerwowo papierosów, nie czy-

tał  gazety,  nie  naprawiał  i  nie  dokręcał  obluzowanych 

ś

rubek  w  samochodzie,  nawet  ani  razu  nie  spojrzał  na 

ręczny  zegarek,  opatrzony  piękną,  prawdopodobnie  złotą 

bransoletą. Siedział i czekał. I nie dziwiło to nikogo, gdyż 

przechodnie  krzyżujących  się  o  kilkanaście  metrów  dalej 

osiedlowych  uliczek  mijali  go  obojętnie,  spiesząc  się  do 

swych nowych domów. 

Popołudnie  skwarnego  dnia  ustępowało  przedwieczor-

nej  szarówce,  kiedy  zerwał  się  wiatr.  Zatańczył  kurzem  i 

piaskiem,  zwiastując  upragnioną  zmianę  pogody.  Niebo 

pociemniało.  Z  krzykiem  zerwały  się  ptaki,  zaczęły  trza-

skać zamykane okna. Zbliżała się burza. 

Nagle w narożnym pokoju na trzecim piętrze rozbłysło 

ś

wiatło.  Firanka  zafalowała,  jakiś  podłużny,  czarny 

przedmiot odbił się od parapetu i zniknął w głębi. Patrzył 

uważnie w jaśniejący prostokąt, ale już nic więcej nie do-

strzegł. Przez kilka następnych minut nic się nie działo, nie 

licząc  burzy,  która  nadchodziła  z  groźnym  pomrukiwa-

niem  odległych  jeszcze  grzmotów.  Na  dworze  zrobiło  się 

ciemno, spadły też pierwsze krople dżdżu i należało zapa-

lić  światła.  Poczekał  z  tym  trochę  i  okazało  się,  że  miał 

rację. 

Poprzez  szarą  ścianę  wzmagającej  się  ulewy  zamaja-

czyła  widziana  niedawno  sylwetka.  Dziewczyna  biegła  w 

popłochu, potykając się co kilka kroków na swych 

background image

wysokich  obcasach.  Osiągnęła  krawężnik,  dostrzegła  sa-

mochód, przez chwilę wyraźnie się wahała, potem zaczęła 

biec na oślep, widocznie bez zastanowienia, bo w kierunku 

przeciwnym  do  linii  autobusowej.  Wyglądała  żałośnie  i, 

chociaż trudno mu było dostrzec jej twarz, domyślał się, że 

maluje się na niej przerażenie. 

Następnie już tylko dla zasady poczekał, kiedy zniknie 

w  bramie  biegnący  w  jej  kierunku  człowiek.  Przekręcił 

kluczyk  w  stacyjce  i  właśnie  w  tym  momencie  światło  w 

oknie  na  trzecim  piętrze  zgasło.  Włączył  reflektory,  ale 

teraz nie miało to większego znaczenia, gdyż deszcz prze-

słaniał  prawie  wszystko  i  nawet  on  z  trudem  dostrzegł 

tego, na kogo czekał. 

Wysoki, szczupły mężczyzna, w obcisłych, najpewniej 

dżinsowych  spodniach,  opuścił  bramę  i  poszedł  szybkim 

krokiem w stronę linii tramwajowej. 

Po chwili Volkswagen ruszył naprzód. 

Klamka  powoli opadła  w dół.  Rozległ  się cichy  trzask 

otwieranych drzwi. Zza uchylonego ich skrzydła wychyliła 

się  jasna,  przesadnie  ufryzowana  głowa.  Kobieta  stąpała 

na  palcach. Jej  luźna  suknia  z  długimi,  kloszowymi  ręka-

wami  krępowała  swobodę  ruchów.  Zajrzała  do  pokoju  i 

nagle cofnęła się instynktownie, zasłaniając twarz rękami. 

Poczuła  ostry  ból  i  wtuliła  głowę  w  ramiona.  Potem 

ostrożnie  rozluźniła  palce,  i  usiłowała  zbadać  sytuację. 

Czarny, puszysty, z jarzącymi się ślepiami, kot przyjął 

7

background image

postawę  zaczepną  i  siedział  zjeżony,  gotując  się  do  po-

nownego ataku. 

Z  lewej  ręki  kobiety  sączyła  się  wąska  strużka  krwi. 

Wzdrygnęła się. Nie była lękliwa, lecz widok krwi zawsze 

przyprawiał ją o mdłości. Pogroziła zwierzęciu okaleczoną 

ręką. Kot wykręcił się lekceważąco tyłem, pofalował ogo-

nem  i  majestatycznie  przeszedł  w  kierunku  pokaźnych 

rozmiarów telewizora, wskoczył nań i czujnie obserwował 

każdy jej ruch. 

Ruszyła  w  stronę  przeciwległej  ściany,  ale  kot  znów 

zjeżył  się  i  zaczął  groźnie  pomrukiwać.  W  końcu  dała  za 

wygraną i opuściła pokój. 

Przez cienką firankę w kuchni, podobnie jak i w poko-

ju,  przenikało  popielate  światło  zamierającego  dnia.  Ule-

wa, która rozpętała się jakiś czas temu, wyraźnie traciła na 

sile:  Teraz  tylko  niczego  nie  dotykać  ‒  pomyślała  przy-

tomnie.  To  jej  przypominało  klamkę  u  drzwi  do  łazienki, 

która  przez  krótki  okres  stanowiła  zbawcze  schronienie. 

Wyszarpnęła  nerwowo  chusteczkę  z  torebki  i  gorliwie 

przetarła połyskujący metal. W powietrzu uniósł się inten-

sywny  zapach  francuskich  perfum  Coty'ego.  To  błąd  ‒ 

skonstatowała cokolwiek za późno. 

Rozległ się nagle przeraźliwy dźwięk dzwonka. Kobie-

ta zamarła w bezruchu, wstrzymała oddech. Z pokoju do-

biegł  łoskot,  a  potem  brzęk  jakiegoś  spadającego  przed-

miotu. Znów to kocie półdiable! 

Dzwonek  u  drzwi  brzęczał  złowieszczo.  Kobieta  opa-

nowała się całą siłą woli. Jej odporność psychiczna była 

background image

dziś wystawiana na wyjątkowo ciężką próbę. 

   Panie  Julianie  ‒  zagdakał  babski  głos  z  łatwo  wy-

czuwalnym  akcentem  melodyjnego  języka  starego  Tar-

gówka. ‒ To ja, Marianna. No, niechże pan otworzy! Prze-

cież  widziałam  światło  w  oknie.  Skaranie  boskie  z  tym 

dziwakiem  ‒  posapywała.  ‒  Może  zasnął?  No  to  co?  ‒ 

Szarpnęła  za  klamkę,  lecz  bezskutecznie.  ‒  Otworzy  pan 

czy  nie?  Ja  chciałam  tylko  powiedzieć,  że  mi  się  gdzieś 

klucz zapodział i żeby mi pan swój zostawił rano, bo ina-

czej będzie w domu bałagan... A jak pan da ten klucz, to ja 

sobie każę odcisnąć drugi, tylko niech mi pan go przynie-

sie  przed  dziewiątą  rano,  bo  od  dziesiątej  robimy  z  córką 

pranie na Żoliborzu i zleci do wieczora. Ona się specjalnie 

z  pracy  zwolniła  na  ten  dzień...  ‒  ciągnęła  swój  monolog 

nie  zrażona  brakiem  jakiejkolwiek  reakcji.  ‒  No  to  jak 

będzie?  ‒  sapnęła  zachęcająco,  postała  chwilę  i  wyraźnie 

było słychać, jak ruszyła z powrotem. 

Kobieta odczekała jakiś czas, potem poprzez jedwabny 

szal,  osłaniający  jej  ramiona,  ujęła  pokrętło  yalowskiego 

zamka, przekręciła je, cichutko otworzyła drzwi i opuściła 

mieszkanie. 

Na  klatce  schodowej  nie  spotkała  nikogo,  nikt  też  nie 

zwrócił  na  nią  uwagi  na  ulicy  przed  domem.  Tak  się  jej 

przynajmniej  wydawało.  Deszcz  ustał  zupełnie,  pozostał 

po nim tylko mokry, śliski asfalt. Ochłodziło się i jedwab-

ny szal okazał się przydatny. 

Doszła  do  skrzyżowania  i  tam  czekała  ją  miła  niespo-

dzianka. Z lewej strony nadjeżdżała wolna taksówka. 

background image

Zamachała ręką, ale kierowca zobaczył już z daleka poten-

cjalnego  pasażera  i  zatrzymał  się  przy  krawężniku.  Wsia-

dła i z ulgą opadła na wygodne, przykryte kraciastym ko-

cem tylne siedzenie. 

  No  to  gdzie  mam  właściwie jechać? ‒  niecierpliwił 

się taksiarz. 

Podała swój prywatny adres i w tym samym momencie 

uświadomiła  sobie,  że  popełniła  błąd.  Ale  była,  bardzo 

wyczerpana  i  odsunęła  na razie  niepokojące  myśli  o  kon-

sekwencjach. Pragnęła odpoczynku. 

Po  drodze  kierowca  co  jakiś  czas  zerkał  w  lusterko  i 

uważał  za  stosowne  bawić  ją  rozmową.  Ignorowała  jego 

zalecanki, prymitywne, chociaż dość niewinne, kiedy jed-

nak  zaproponował  jej  wspólne  wypicie  kawy  w  „Moko-

towskiej”, zareagowała stanowczo: 

  Radzę  ostudzić  swoje  zapały.  Mogą  nie  wyjść  na 

zdrowie. 

Taksiarz  gwizdnął  przez  zęby  i  milczał  już  do  końca 

kursu. 

Jedno  z  osiedli  mieszkaniowych  Rakowca  w  dzielnicy 

Ochota.  Pruszkowska,  Żwirki  i  Wigury,  Racławicka,  Ko-

rotyńskiego i kilkanaście innych ‒ to teren działania dziel-

nicowego Bronisława Szpunara. 

Sierżant  Szpunar  od  momentu  objęcia  tego  rejonu  stał 

się „wędrującym” dzielnicowym. Zna jak własną kieszeń 

10 

background image

każdą  uliczkę,  bramę,  wiele  mieszkań  i  najwięcej...  piw-

nic. 

Za chwilę odwiedzi jedną z nich, której właściciel dziś 

rano doniósł o włamaniu. Jest prawie pewny, że to seryjne 

dzieło działającej od pewnego czasu na jego terenie paczki 

chuliganów ‒ już on ma ich na oku ‒ ale na miejscu oka-

zuje  się  coś  zupełnie  innego.  Śmieszne,  ale  dorośli  ludzie 

zachowują się czasami jak dzieci. Ot, po prostu. Sąsiadka 

zazdrościła  poszkodowanemu  większego  metrażu,  a  na-

mówiony przez nią mąż zamienił w nocy drzwi w sąsiadu-

jących ze sobą piwnicach. Na każdych jest numer, więc... 

rano  właściciel  otworzył,  co  prawda  własne  drzwi,  ale 

wszedł nie do swojej piwnicy... 

Sierżant  skrzętnie  zapisuje  w  swoim  notatniku:  „Poro-

zumieć się z Komitetem Obwodowym i z Radą Osiedla. ‒ 

Może  wpłyną  na  złagodzenie  zadrażnień  między  lokato-

rami.” 

Mgła opadła zupełnie, zaczyna się upalny dzień. Przed 

sklepem  spożywczym,  którego  kierownik  dwa  dni  temu 

został upomniany za bałagan przed wejściem, znów pełno 

skrzynek i rozrzuconych opakowań. Brudno. Tego już nie 

można darować. Kierownik przyrzeka, ale trudno wierzyć 

w to, co mówi. Przedwczoraj mówił to samo... 

Upał  wzmaga  się.  Klimat  w  tym  roku  jest  w  ogóle 

dziwny ‒ deszcze, a jak już gorąco, to gorzej niż w piekle.  

Rakowiec  to  dzielnica  spokojna,  lecz...  licho,  nic  śpi. 

Jest parę miejsc, które Szpunar odwiedza wyjątkowo czę-

sto. 

11 

background image

W  „Jagience”  oparty  o  bar  brudnawy  facet  proponuje 

kelnerce striptiz. Dziewczyna nie reaguje. Pijaczyna nagle 

zaczyna  wrzeszczeć.  Szpunar  przełyka  ślinę.  To  oznaka 

zdenerwowania, nie strachu. Organicznie nie znosi krzyku, 

sam nigdy nie podnosi głosu. Chwyta zręcznie awanturni-

ka i obezwładnia go. Ten jeszcze próbuje się bronić. 

Wyrywa lewą rękę i uderza na oślep. Nie trafia. 

Potem przyjeżdża radiowóz. W przychodni odwykowej 

na  osiedlu  działa  komisja  społeczno-lekarska  do  spraw 

przymusowego  leczenia  alkoholików.  Przybędzie  jeszcze 

jeden  kandydat.  Nie  pomogły  tłumaczenia  i  żadne  środki 

zapobiegawcze,  więc  trzeba  będzie  uporządkować  mate-

riały  dowodowe,  zeznania  świadków  i  przekazać  sprawę 

komisji. 

Kończy się dyżur, o dziwo nawet punktualnie. Ale dziś 

jest jeden ze spokojniejszych dni. 

W pokoju zatrzymań komendy huczy dzisiaj jak w ulu. 

Przeważnie  sami  nietrzeźwi,  brudnawi,  zarośnięci...  Ktoś 

histerycznie  szlocha.  To  nie  rozpacz  i,  oczywiście,  nie 

skrucha. To wódka. Jest tu również dobrze znany Szpuna-

rowi „artysta”. Bizetowska „Carmen” rozlega się w swym 

najbardziej  popularnym  fragmencie  ‒  ognistej  arii  samej 

bohaterki. 

Sierżant  MO,  Bronisław  Szpunar,  zdaje  w  tym  czasie 

kontrolującemu relację ze służby... 

Szedł  wolno  przyglądając  się  starannie  utrzymanym 

trawnikom i bawiącym się na nich dzieciom. Nareszcie  

12 

background image

ktoś  rozsądny  zadecydował,  że jest to  bardziej  odpowied-

nie miejsce do zabawy niż wybetonowany plac ‒ pomyślał 

skręcając w ulicę Klonową. 

Przed  domem  numer  osiemnaście  zauważył  sporą  gru-

pę ludzi. Rej wodziła, oczywiście, Marianna. 

Szpunar  nie  znał  lokatorów  „spod  osiemnastki”  zbyt 

dobrze  Był  to  jeden  z  tych  domów,  których  mieszkańcy 

nie  nastręczali  dodatkowych  problemów  organom  MO,  a 

więc sierżant nie miał okazji zetknąć się z nimi bliżej. 

Tłum  gęstniał  i  Szpunar  przyspieszył  kroku.  Wybiegła 

mu  naprzeciw  dozorczyni,  a  właściwie  jej  „wyręka”  w 

postaci  Marianny,  bo  rzeczywistym  gospodarzem  domu 

była  drobna,  mała  szatynka,  Wenelikowa,  żona jednego  z 

techników ekipy remontowej, którą zatrudniała Spółdziel-

nia Mieszkaniowa Małżeństwo pobrało się niedawno, zdą-

ż

yło  dorobić  się  zdrowego  chłopaka,  ale  wtedy  kłopoty 

mieszkaniowe  wyłoniły  się  z  całą  ostrością.  Kiedy  więc 

trafiła się okazja, objęli „dozorcostwo” w zamian za moż-

liwość  zamieszkania  w  wygodnym  M-3.  Natomiast  Ma-

rianna Kujda była kobietą samotną, mieszkała w kawaler-

ce i żyła z, emerytury. Teoretycznie. Mając dużo wolnego 

czasu  podejmowała  się  wielu  różnych  prac  usługowo-

porządkowych,  trochę  nawet  handlowała  ciuchami,  ale 

nikomu  to  nie  przeszkadzało.  Była  na  ogół  lubiana  przez 

lokatorów, chociaż po wyegzekwowaniu usługi pozbywali 

się jej wszyscy chętnie. Marianna bowiem była obcesowa, 

nie dobierała słów, posługując się nierzadko soczystym  

13 

background image

językiem  starej  prawobrzeżnej  Warszawy,  a  nade  wszyst-

ko uwielbiała plotki. 

Teraz  stała  przed  Szpunarem  z  wypiekami  na  twarzy, 

może  bardziej  ciekawa reakcji  niż  zdenerwowana, i  żywo 

gestykulowała rękami. 

Jestem przecież po służbie ‒ pomyślał sierżant smętnie. 

  Pan  Julian,  ten  z  trzeciego  piętra,  panie  dzielnico-

wy...  Takie  nieszczęście... Że  to  musiało się akurat  w  na-

szym  domu...  żeby  gdzieś  dalej,  na  przykład  u  Krachera, 

tego skurczy... 

  Spokojnie!  ‒  Szpunar  starał  się  opanować  sytuację, 

lecz nie było to łatwe. Ludzie byli zbyt podekscytowani. ‒ 

Proszę  o  spokój  ‒  zawołał  gromko,  kiedy  zaczęli  mówić 

wszyscy naraz. ‒ O co właściwie chodzi? 

Jakiś  mężczyzna  chciał  wyjaśnić,  lecz  Marianna  nie 

dopuściła go do głosu. 

   Pan Julian nie żyje! ‒ wysapała. 

Jej druga broda, która czyniła szyję przesadnie grubą i 

zniekształconą, drgała konwulsyjnie z podniecenia. 

  To już słyszałem. Gdzie on jest?  

  Pan  Julian?!  A  gdzie  ma  być?  Leży.  W  swoim 

mieszkaniu. Od wczoraj. 

  Od wczoraj? ‒ Sierżant zatrzymał się już w połowie 

schodów. ‒ A skąd to Marianna wie? 

  Wiem. Ja wszystko wiem, co się dzieje w tym domu 

 odpowiedziała z godnością. 

To  było  zresztą  bliskie  prawdy  i  Szpunar  przełknął  tę 

przechwałkę  gładko.  Sierżant  zdawał  sobie  sprawę,  że 

Marianna to curiosum, jakie dziś już raczej trudno spotkać. 

14 

background image

W gruncie rzeczy niezła kobieta, lecz żeby się z nią poro-

zumieć,  należało  stosować  metody  daleko  odbiegające  od 

powszechnie używanych. „Marianna wymaga zawsze spe-

cjalnego rozpracowania” ‒ określił to kiedyś w komendzie 

jeden  z  milicjantów,  który  przyłapał  ją  na  pośredniczeniu 

w ulicznej sprzedaży ozdób choinkowych, na co nie miała, 

oczywiście,  zezwolenia.  Typowa  mentalność  mieszczki: 

ciasna,  ograniczona i  drażniąco  ciekawa.  Z  drugiej  strony 

niezwykle  wrażliwa  na  dziejącą  się  komuś  krzywdę.  Ma-

rianna  bardzo  lubiła  zwierzęta,  żywiła  wszystkie  bezpań-

skie  koty  i  psy  z  osiedla.  I  dlatego  Szpunar,  który  nigdy 

jeszcze nie przeszedł obojętnie obok zwierzęcia potrzebu-

jącego  pomocy,  wiele  Mariannie  wybaczał.  Czasem  jed-

nak łapał się na tym,  że chętnie by babie przyłożył... Tak 

jak na przykład teraz... 

  Skąd Marianna wie, że od wczoraj? ‒ powtórzył. 

  Bo byłam wczoraj wieczorem, dzwoniłam, pukałam 

i  nic.  Tylko  kot  harcował.  A  przed  tym  widziałam,  jak 

paliło się światło! Później zgasło. 

  Chyba kot tych brewerii ze światłem nie wyprawiał! 

No a dziś miałam pranie od rana u córki na Żoliborzu... 

  Do  rzeczy,  Marianno.  Skąd  ta  pewność,  że  ten 

człowiek nie żyje? Może tylko nie wychodzi z domu, uni-

ka ludzi... 

Marianna na chwilę zamieniła się w przysłowiową żonę 

Lota, potem zatrzepotała powiekami, odzyskując energię. 

15 

background image

  Coś  podobnego!  ‒  fuknęła.  ‒  Drzwi  są  przecież 

otwarte! 

  Co takiego? 

Tłumek towarzyszył Szpunarowi na trzecie piętro, cho-

ciaż kategorycznie tego zakazał. 

  Kto  tu  wchodził?  ‒  postawił  beznamiętnym  tonem 

pytanie. 

  Nikt  ‒  odpowiedział  mu  chór  głosów.  ‒  Nikt  ‒  po-

wtórzył  mężczyzna,  który  już  przedtem  usiłował  coś  po-

wiedzieć ‒ Marianna nie dopuściła. 

  Zabezpieczyłam  ślady  ‒  wyrecytowała  gładko  Ma-

rianna i powiodła triumfującym wzrokiem po obecnych. ‒ 

Oprócz  klamki,  panie  dzielnicowy  ‒  spokorniała  nieco  ‒ 

bo skąd mogłam wiedzieć... Jak wchodziłam, to musiałam 

za coś złapać, no nie? 

  Oczywiście  ‒  potwierdził  oszołomiony  sierżant  ‒ 

oczywiście. Ale skąd Marianna wie... 

  Dużo czytam ‒ odpowiedziała skromnie. 

R O Z D Z I A Ł

 II 

Z ekipą sekcji zabójstw Komendy Stołecznej MO przy-

jechał kapitan Jerzy Kański. Podczas gdy fotograf, lekarz i 

wywiadowcy  wykonywali  swoje  czynności,  Kański  zapo-

znał się z mieszkaniem. 

Było  to  M-2,  bardzo  wygodne,  z  gotowym  wyposaże-

niem  kuchni,  jak  go  poinformowano.  Kuchnia  była  rze-

czywiście przyjemna, przytulna, obwieszona biało  

16 

background image

lakierowanymi  szafkami,  z  obudowanym  „srebrnym”  zle-

wozmywakiem, przy tym wyjałowiona z najdrobniejszych 

resztek jedzenia. 

Naprzeciw  drzwi  kuchennych  znajdowała  się łazienka. 

Nic  specjalnie  ciekawego  ‒  stwierdził  kapitan.  Wnętrze 

zadbane,  wyposażenie  standardowe.  Ale  przybory  toale-

towe i męskie kosmetyki w najlepszym gatunku zdradzały 

dobry gust i pewnego rodzaju zamożność właściciela. Za-

stanowiło to kapitana. Julian Pełczyński utrzymywał się z 

renty  i,  o  ile  wiadomo,  nie  posiadał  dodatkowych  zarob-

ków.  Kański  pomyślał,  że  może  jednak  trochę  przesadza, 

w  końcu  każdemu  wolno  żyć  i  wydawać  swoje  pieniądze 

na  co  chce.  Może  Pełczyński  należał  po  prostu  do  tych, 

którzy wolą zaoszczędzić na czym innym. 

Z  kolei  uwagę  jego  przyciągnął,  zawieszony  obok 

ręczników,  gruby  granatowy  szlafrok  frotte.  Pewnie  do-

skonale wchłania wodę ‒ pomyślał kapitan. I jest z impor-

tu.  To  widać  wyraźnie.  Spod  odchylonego  kołnierza  wy-

glądała metka z nazwą zagranicznej firmy. Potem dopiero 

dostrzegł  w  okolicy  ramienia,  na  luźno  zwisającym  ręka-

wie,  ciemną  smużkę.  Plamka  miała  kolor  czerwony.  Nie 

może to być krew ‒ pomyślał, ponieważ tego rodzaju fak-

tura materiału po zaschnięciu uległaby zniekształceniu. 

Wywiadowca  Marek  Lasak,  sprowadzony  do  pomocy, 

autorytatywnie  stwierdził,  że  jest  to  ślad  po  damskiej 

szmince  koloru  mniej  więcej  wiśniowego.  Kański  począt-

kowo wątpił w trafność tak szybko wygłoszonego werdyk-

tu, lecz kiedy przypomniał sobie, że wywiadowca ma 

17 

background image

26 lat, uznał, że źródło może być miarodajne. Niezależnie 

od  tego  szlafrok  powędrował  do  laboratorium  w  celu  do-

konania ekspertyzy. 

Pokój był obszerny, urządzony ze smakiem i dość wy-

godnie.  Na  lewo  od  wejścia  stolik-ława,  trzy  fotele  obite 

brązowym  pluszem,  na  ścianie  makata  wełniana,  tkana 

ręcznie.  Arcydzieło  sztuki  rękodzielniczej,  które  mogło 

sporo  kosztować...  Po  prawej  ‒  biurko  oraz  krzesło z  sie-

dzeniem  i  oparciem  obitym  skórą,  przyozdobione  metalo-

wymi  nitami.  Przestrzeń  od  biurka  do  rogu  zajmowało 

okno. W tym kącie stał na trapezowo rozstawionych nóż-

kach duży kolorowy telewizor. 

Ś

ciana  przeciwległa  do  wejścia  również  częściowo 

oszklona.  W  rzeczywistości  było  to  przedłużenie  tego  sa-

mego  okna,  które  kończyło  się  w  rogu  za  telewizorem. 

Podłogę pokrywała wykładzina dywanowa. 

W  lewym  kącie  przy  framudze  okiennej  mocno  spię-

trzone fałdy brokatowej kotary odsłaniały wnękę, w której 

mieścił się tapczan. 

  Czy chciałby pan teraz obejrzeć ciało? ‒ zapytał le-

karz. 

  Tak, naturalnie ‒ odparł Kański. 

Podszedł do tapczanu i patrzył długą chwilę. 

Mężczyzna, który leżał nieruchomo, miał na pewno po 

pięćdziesiątce.  Mocno  szpakowaty,  kanciasta  szczęka, 

dość tęgi. Był ubrany w pasiastą piżamę. 

  Diabettes mellitus. 

  Dia...? Proszę powtórzyć. 

  Cukrzyca. Ten człowiek chorował na cukrzycę. ‒  

18 

background image

Lekarz  wskazał  na  zabezpieczone  już  białe  pastylki  wiel-

kości  drażetek  witaminy  A.  ‒  Diabetol!  Pochodna  sulfo-

namidowa  o  działaniu  hipoglikemicznym.  Działanie  leku 

jest najskuteczniejsze u osób powyżej pięćdziesiątego roku 

ż

ycia. 

  Jak to właściwie działa? ‒ przerwał Kański. 

  Obniża  poziom  cukru  w  organizmie.  Lek  jest  na 

ogół... 

  Sądziłem,  że  ludziom  chorym  na  cukrzycę  aplikuje 

się insulinę ‒ przerwał ponownie Kański. 

  Insulinę aplikuje się dzieciom ‒ wyjaśnił urażonym 

tonem lekarz. Nie lubił, kiedy mu przerywano. ‒ Dorosłym 

podaje się ją w wyjątkowych przypadkach i nie dłużej niż 

dwa lub trzy tygodnie. Potem znów wraca się do diabetolu 

albo innego leku z tej samej rodziny. Zresztą cała sprawa, 

polega  na  tym,  że  tabletki  są  wygodniejsze,  nie  trzeba 

nosić  ze  sobą  strzykawki.  Jeżeli  jednak  dorosły  woli  się 

kłuć... 

  Kiedy przyjmuje się diabetol? Ile razy dziennie? 

  Po  jedzeniu,  najczęściej  po  śniadaniu.  Przy  dłuż-

szym leczeniu raz dziennie. To zależy od... 

  Może pan określić przyczynę zgonu? 

  Jeżeli mam być szczery, to jeszcze nie mam pewno-

ś

ci. Są wszelkie objawy zatrucia cyjankiem... 

  A od kiedy... 

   Również pytanie niełatwe. Przy tak wysokiej tempe-

raturze... w granicach dwudziestu czterech godzin... 

19 

background image

W  pokoju  istotnie  panował  zaduch,  pomimo  że  po-

otwierano okna. 

  Mówicie, sierżancie, że drzwi były otwarte? ‒ Kań-

ski  zwrócił  się  do  dzielnicowego,  który  stał  w  milczeniu, 

przypatrując się czynnościom ekipy technicznej. 

  Tak zeznała dozorczyni. To znaczy Marianna, która 

ją  zastępowała...  ‒  Szpunar  czuł,  że  odpowiedź  wypadła 

niejasno, lecz usłyszał już następne pytanie. 

   Co zeznała ta Marianna? 

   Że  nie  widziała  Pełczyńskiego  od  przedwczoraj,  że 

wczoraj była pod jego drzwiami i te drzwi na pewno były 

zamknięte, a kiedy przyszła dziś, to były otwarte. Z klucza 

tylko, ma się rozumieć. Czy mam ją tu wezwać? 

  Tak. Jak tylko usuną ciało. Albo nie. Teraz. 

Marianna zidentyfikowała ciało i zdała relację ze swo-

ich czynności od poprzedniego dnia wieczorem. Trwało to 

dosyć  długo  i  dzielnicowy  Szpunar  dziwił  się,  że  nie 

przywołano jej do po, rządku. 

Kański  słuchał  cierpliwie.  Wreszcie  kobieta  umilkła  i 

padło pytanie: 

  Od jak dawna sprzątała pani u Juliana Pełczyńskie-

go? 

  Trzeci rok już leci... 

  Dokładnie pani sprzątała?  

Marianna nastroszyła się. 

  Po swojemu. Nigdy nikt nie narzekał. 

20 

background image

  Proszę  odpowiedzieć  ściśle  na  pytanie.  Jak  dokład-

nie  sprzątała  pani  i  jak  często?  Na  przykład  ile  razy  w 

tygodniu? 

  No, wietrzyłam pościel, zmywałam, wycierałam ku-

rze... 

  Z klamek również? 

  Z klamek? Tych niby u drzwi... ‒ Marianna przeży-

wała  chwilową  rozterkę.  ‒  Przecież  nie  codziennie,  nie 

jestem przesadna! Ale kiedy myłam drzwi, to i klamki! 

   Dawno? 

  Jakiś  miesiąc  temu.  A  do  pana  Juliana  przychodzi-

łam  dwa  razy  w  tygodniu,  między  dziesiątą  a  dwunastą. 

Wtedy  kiedy  wychodził  do  tej  swojej  „Świtezianki”.  To 

taka  kichowata  kafeja  przy  Marszałkowskiej  ‒  dodała.  ‒ 

Najpierw  to  trochę  się  dziwiłam,  że  aż  tak  daleko  jeździ, 

ż

eby  przeczytać  gazetę  i  napić  się  tego  napoju  płaczu,  co 

to  teraz  nazywają  kawą,  ale  w  końcu  miał  przecież  dużo 

czasu, nie? Napracował się już w życiu, napracował. 

   Zwierzał się pani, dokąd wychodzi z domu? ‒ spytał 

Kański i Szpunarowi przez chwilę wydawało się, że widzi 

błysk  rozbawienia  w  oczach  kapitana,  ale  mogło  to  być 

tylko złudzenie. 

   Wcale się z tym nie krył, bo niby dlaczego? Kiedyś 

mu  poradziłam,  że  jeżeli  już  musi  tak  wysiadywać,  to 

niech  wybierze  coś  bliższego...  To  on  wtedy  swoje,  a  że 

lubi  właśnie  tę  kawiarnię  i  że  przy  okazji  ma  spacer.  Po 

mojemu  to  było  tylko  pół  prawdy.  Dobrze  wiem,  o  co 

chodziło, ale nie mój interes. Zresztą... Powiem panu! Pan 

21 

background image

Julian  był  bardzo  spokojnym,  porządnym  człowiekiem  i 

od  nikogo  nic  nie  potrzebował,  bo  sobie  przywiózł  dużo 

ładnych  rzeczy,  jak  był  na  tym  Zachodzie.  Na  pewno  i 

odłożył coś niecoś w PKO, bo ile na tej poczcie zarobił? A 

skąpy  nie  był,  chociaż  pieniędzmi  nie  szastał i  grosz  sza-

nował.  Zawsze  dostawałam  swoje  pieniądze  na  czas,  a 

nieraz jakiś prezencik. 

  A za co te prezenty pani dostawała? ‒ Kański spro-

wadził rozmowę na rzeczowe tory. 

   Za dodatkowe sprzątanie. Zdarzało się. Na przykład, 

kiedy przychodzili goście... 

  To, mówi pani, że pan Pełczyński był na Zachodzie? 

  To  pan  kapitan  nie  wie?  Był,  był.  Kilka  lat jeszcze 

sobie  odczekał  po  wojnie,  ale  wrócił,  dostał  posadę  i  do-

czekał  się  renty,  chociaż  przedwcześnie,  bo  ta  cukrzyca 

mu  dokuczała  i  z  wątrobą  było  nie  najlepiej.  Ale  to  nie 

przeszkadzało, żeby za nim latawice ganiały... 

  Przychodziły tutaj? 

  Ba! Jeszcze jak często! Jedna to taka fiu, fiu, ale za 

to tandeta podmiejska... 

  Kto? 

  Przecież  mówię,  tandeta  podmiejska,  bo  co  to  jest 

Dolny  Mokotów?  Kto  kiedyś  słyszał  o  takim  w  Warsza-

wie?  Mokotów  to  Mokotów,  Puławska,  Dąbrowskiego  i 

tak  dalej...  A  te  Stegny?  Kto  tam  mieszka?  Ale  zaraz,  o 

czym  to  ja  mówiłam...  Aha,  o  tej...  Nie  powiem,  niczego 

sobie i  wiek  do  pana  Juliana  pasował,  bo  około  pięćdzie-

siątki, tyle że taka wypacykowana i obwieszona  

22 

background image

ś

wiecidełkami jak choinka na Beże Narodzenie. Pan by się 

z taką na ulicy nie pokazał... 

  Możliwe  ‒  powiedział  ostrożnie  kapitan.  ‒  A  czy 

pani pamięta, jak się nazywa ta kobieta? 

  Pan Julian mówił do niej Jagusia, ale to jest cała Ja-

ga, Baba Jaga ‒ poprawiła się. ‒ No to chyba Jadwiga? 

  A nazwisko? 

  Nazwiska nie znam. Ale wiem, gdzie mieszka. 

  Pani  ją  śledziła?!  ‒  nie  wytrzymał  Szpunar,  który 

bohatersko  przemilczał  inwektywy  pod  adresem  osiedla 

mieszkaniowego na Stegnach, gdzie mieszkała jego siostra 

z mężem. 

  Też  coś!  ‒  prychnęła.  ‒  Słyszałam  tylko,  przypad-

kiem  oczywiście,  jak  kiedyś  mówiła  do  pana  Juliana,  że 

wyprowadziła się z Radości, bo dostała to nowe mieszka-

nie na Stegnach, i żeby on sobie zapisał nowy adres. Aku-

rat  przyniosłam  poprane  ściereczki  i  układałam  w  szafce, 

w kuchni. 

  I zapisał? 

  Nie wiem tego. Ale powiedział, że i tak się do niej 

nie wybierze, bo woli jak ona tu przychodzi z wizytą... 

  Jaki to był adres? 

  Myszowiecka  dziewięć,  mieszkania  dwadzieścia 

cztery. Myślę, że to będzie pierwsze piętro, proszę pana! 

  Czy przychodziły inne kobiety? 

  Jedna.  Ale  to  dopust  Boży,  a  właściwie  rozpust... 

Nie miała więcej jak dwadzieścia lat... No, może trochę 

23 

background image

więcej.  Dziewczyna  jak  się  patrzy,  ale  co  z  tego,  jak  nie-

moralna! Z mężczyzną w tym wieku! 

   A skąd wiadomo, po co przychodziła? 

   A pan kapitan myśli, że na flancowanie sadzonek? ‒ 

wypaliła i na tym przesłuchanie zostało zakończone. 

R O Z D Z I A Ł

 III 

Przez  cztery  następne  dni  Kański  pracował  bez  wy-

tchnienia, a pomimo to nie posunął się ani o krok naprzód. 

Ustalenia  wstępne,  które  potwierdzały  i  uzupełniały  orze-

czenie  z  Zakładu  Medycyny  Sądowej,  stanowiły  jedynie 

punkt wyjścia do prowadzenia dalszego śledztwa. 

W Urzędzie Pocztowo-Telekomunikacyjnym, gdzie Ju-

lian  Pełczyński  przepracował  osiemnaście  lat  ‒  od  chwili 

swojego powrotu do Polski pod koniec roku 1956, kapitan 

uzyskał skąpe informacje. Od dwóch lat Pełczyński był na 

rencie  ze  względu  na  „nerwicę  reaktywną  związaną  z  ha-

lucynacjami wzrokowymi”. 

   Ta  przedwczesna  emerytura  wywołała  swego  czasu 

dosyć  zgryźliwe  komentarze  ‒  poinformował  naczelnik 

oddziału,  były  przełożony  nieżyjącego.  ‒  Pełczyński  nie 

wyglądał  na  chorego,  prezentował  się  nieźle,  dbał  o  wy-

gląd  zewnętrzny.  Kobietami  się  nie  interesował,  przy-

najmniej  w  miejscu  pracy.  Był  bardzo  sumienny,  zdyscy-

plinowany, pracownik idealny. Szybko awansował na  

24 

background image

szefa sortowni. A ostatnio... tak, rzeczywiście, nerwus się 

zrobił nie z tej ziemi... Od kolegów z pracy to się pan ni-

czego  nie  dowie.  W ciągu tych  dwóch lat jego  emerytury 

wielu od nas odeszło. U nas duża rotacja kadr, niestety... 

Rzeczywiście,  ci,  którzy  pamiętali  Pełczyńskiego, 

twierdzili,  iż  był  nietowarzyski,  wyraźnie  izolował  się  od 

reszty, jednym słowem był sobkiem. „Przy tym kompletny 

bzik  na  punkcie  dyscypliny.  Tak  się  bał  o  tę  budę,  jakby 

była jego własna. Wszędzie i we wszystkim dopatrywał się 

nieszczęścia, to i jego dotknęło...” 

Przysłuchująca się rozmowie panienka w okienku z li-

stami  poleconymi  wydęła  pogardliwie  usteczka  i  uważała 

za stosowne dorzucić: 

   Szukał  nieszczęścia  tu,  a  spotkało  go  we  własnym 

domu. Każdego samotnika to może spotkać. 

Kiedy Kański zapytał ją, czy jest tego pewna, zamilkła 

urażona. 

Obraz  Pełczyńskiego-urzędnika  różnił  się  zasadniczo 

od obrazu Pełczyńskiego-lokatora i sąsiada. Tutaj, na Klo-

nowej,  był  miłym  i  uczynnym  starszym  panem,  który  się 

„chyba  trochę  nudził”.  Miał  więc  prawo  mieć  swoje  dzi-

wactwa. Czy był nerwowy? Może i tak, kto dziś ma zdro-

we nerwy. Dbał o wygląd zewnętrzny, co nie znaczy, że w 

tym przesadzał. Mógł się podobać kobietom, ale kobiecia-

rzem nie był. I tak dalej, i tak dalej... 

Stan oszczędności na książeczce PKO ‒ 35 tysięcy zło-

tych. Niedużo dla kogoś, kto mógł coś niecoś przywieźć 

25 

background image

ze  sobą  z  Zachodu,  ewentualnie  spieniężyć  i  ulokować  w 

PKO, lecz sporo nie tylko dla urzędnika i emeryta, biorąc 

dodatkowo pod uwagę dwie wypłaty po czterdzieści tysię-

cy złotych. Na co? A może ‒ dla kogo? Nie na wyposaże-

nie  pokoju.  To  sprawdzono.  Nie  na  samochód,  bo  go  nie 

miał.  Hazard?  Wątpliwe.  Te  rzeczy  wymagają  większych 

sum... 

Nie  dziwiło  w  końcu  posiadanie  stu  piętnastu  tysięcy, 

lecz  wybranie  z  książeczki  osiemdziesięciu  w  ciągu  krót-

kiego czasu, bo zaledwie dwóch miesięcy. Dwa lata temu. 

Coś musiało się wówczas wydarzyć... Oczywiście, oprócz 

przejścia  Pełczyńskiego  na  emeryturę.  Czy  należy  wiązać 

ze sobą te dwa fakty, pozornie nie mające związku... 

Jak dotychczas pewne było tylko to, że zgon nastąpił w 

godzinach  popołudniowych  siódmego  sierpnia,  a  ciało 

Znaleziono  ósmego  sierpnia  również  po południu.  Minęła 

więc  doba  od  momentu,  kiedy  Pełczyński  zażył  cyjanek. 

Ż

aden  z  lokatorów  nie  zauważył  w  tym  czasie  nic  nad-

zwyczajnego lub przynajmniej niezwykłego, chociaż dzia-

ło się w tym domu wiele. Kto na przykład zapalił, a potem 

zgasił światło, kto otworzył drzwi, które poprzednio były z 

całą pewnością zamknięte? Z całą pewnością? Nie, to już 

nie  jest  takie  pewne...  A  gdzie  się  podziały  klucze  od 

mieszkania? Zwykle komplet stanowią trzy sztuki ‒ jeden, 

ten, który zaginął Mariannie, znalazł się ria podłodze pod 

chodnikiem. U niej w domu. Czy to przypadek? 

Tymczasem wywiadowca Lasak od dwóch dni„deptał”  

26 

background image

za  częstym  gościem  Pełczyńskiego,  „Jagusią”,  czyli  Ja-

dwigą Grelową. 

Grelowa  była  współwłaścicielką  sklepiku  w  pawilo-

nach przy Marszałkowskiej. Rozwiedziona, żyła samotnie 

w  swoim  nowym  mieszkaniu  pad  adresem  wskazanym 

przez  Mariannę  Kujdę.  Od  siódmego  sierpnia,  tak  jak  i 

poprzednio, do sklepu przychodziła regularnie... 

Wszystko to nie wnosiło nic nowego do raportów Kań-

skiego,  o  czym  nie  omieszkał  go  poinformować  na  ostat-

niej naradzie pułkownik Leski. 

W sobotę sierżant Bienias zameldował się u Kańskiego 

z  wiadomością,  że  Grelowa  udała  się  na  ulicę  Klonową  i 

rozmawiała  z  dozorczynią  Wenelikową.  Wyglądała  na 

chorą albo zmęczoną. Kański uznał, że nadszedł czas, aby 

się do niej wybrać. 

Ze względu na wzmożony przy sobocie ruch w sklepie, 

zdecydował się na rozmowę w kawiarni 

Nadrabiała miną, nie trzeba było sokolego oka, żeby to 

dostrzec. 

  Tak, znałam pana Pełczyńskiego. ‒ Grelowa założy-

ła nogę na nogę i zaciągnęła się papierosem. ‒ To był bar-

dzo  zacny  człowiek,  a  naszą  znajomość  można  określić 

jako przyjaźń. Bezinteresowną, oczywiście. 

  Oczywiście ‒ powtórzył Kański. 

Wyczuła jakiś szczególny akcent w tym, co powiedział, 

i spojrzała na niego niepewnie. 

  Pan chyba nie przypuszcza, że... mogło mnie łączyć 

27 

background image

coś więcej. Jestem kobietą samotną i dbam o opinię! 

  Właśnie  dlatego  byłoby  naturalne,  gdyby  pani  usi-

łowała  nadać  inną  formę  tej  znajomości...  na  przykład... 

małżeństwo. 

  Pan  sugeruje,  że...  Ja  miałabym...  ‒  plątała  się,  nie 

wiedząc,  jak  wybrnąć.  Ale  Kański  już  wiedział,  że  strzał 

był celny i specjalnie zmienił temat. 

   Kiedy  i  w  jakich  okolicznościach  poznała  pani  Ju-

liana Pełczyńskiego? 

   Przypadkowo. Widzi pan, ja od niedawna prowadzę 

ten  mój  obecny  sklep.  Zresztą  wspólnie  z  panią  Renatą 

Pisarkową.  Z  tym  że  w  handlu pracuję  długo.  Przez kilka 

lat miałam straganik ‒ z trudnością wymówiła to słowo ‒ 

na  bazarze.  Ale  później,  jak  zaczęli  zmieniać  miejsce, 

przenosić  bazar...  Tymczasem  trochę  zaoszczędziłam  i 

zaczęłam rozglądać się za czymś większym. W tym mniej 

więcej  okresie  poznałam  Pełczyńskiego.  Przyszedł  na  ba-

zar. Wydaje mi się, że szukał wtedy czegoś, czego brako-

wało  akurat  w  sklepach...  chyba  krótkich  sznurowadeł 

czy... 

  I tak państwo zaprzyjaźniliście się... 

  Oczywiście  nie  tak  zaraz.  Rozumie  pan.  Po  kilku 

spotkaniach,  potem  wizytach,  nie  mających  charakteru 

zażyłości, bynajmniej. 

Zachowywała  się  poprawnie,  ubrana  była  elegancko, 

chociaż może zbyt starannie, z tą dbałością, która nachal-

nie  rzuca  się  w  oczy.  Niebrzydka.  Rola  damy  najbardziej 

jej odpowiada ‒ myślał Kański. Niech więc ją gra dalej.  

2Ś 

background image

Nie  najgorzej  jej  to  nawet  wychodzi.  Gdyby  jeszcze  nie 

powtarzała  tak  często  „oczywiście”  i  „bynajmniej”.  Poza 

tym ani na chwilę nie przestała być czujna. Bardzo chciał 

poznać powód tej czujności. 

   Kiedy  i  skąd  dowiedziała  się  pani  o  śmierci  Peł-

czyńskiego? 

  W sobotę. Najpierw z gazety, potem pojechałam na 

Klonową...  Czy  to  prawda,  że  został  zamordowany?  ‒ 

mimo woli ściszyła głos. 

   Prawda. Czy domyśla się pani, kto to mógł  zrobić? 

Może zna pani kogoś, kto miał szczególne do tego powo-

dy,  może sam Połczyński  wspominał pani o jakimś  zatar-

gu? 

  Nie,  panie  kapitanie.  ‒  Miała  już  zupełnie  twardy 

grunt  pod  nogami  i  patrzyła  na  niego  wzrokiem  osoby  

która chce pomóc, ale jest bezsilna i bardzo cierpi. 

  Dla formalności jeszcze jedno pytanie: co pani robi-

ła siódmego sierpnia? 

  Rano poszłam do sklepu, potem jednak wróciłam do 

domu. Tak około drugiej. Nieszczególnie się czułam. Do-

kładnie odtwarzałam sobie ten dzień raz po raz, kiedy do-

wiedziałam  się  o  nieszczęściu.  Miałam  właśnie  wtedy 

pojechać na Klonową i gdybym to zrobiía... 

  Ale pani nie pojechała? 

   Oczywiście, panie kapitanie! 

  Wolę mieć pewność. 

  Tak bardzo chciałabym pomóc, a nie mogę. 

   Może  pani  ‒  przerwał  szorstko.  ‒  Tylko  niech  się 

pani lepiej stara. Dziękuję. To na razie wszystko. 

29 

background image

  Pan jest nieuprzejmy, pan mi nie daje możliwości... 

  Była  oburzona.  ‒  Nie  zapytał  pan,  na  przykład,  czy  nie 

widziałam  kogoś  u  Pełczyńskiego,  nie  interesuje  pana,  z 

kim utrzymywał kontakty. 

  Z kim? 

Naprawia swoje błędy ‒ pomyślał ubawiony. Niech jej 

się wydaje, że tak jest. 

  To  mogą  być  osoby  nie  mające  nic  wspólnego  z 

morderstwem  ‒  mówiła  szybko.  ‒  Proszę  mnie  właściwie 

zrozumieć. Ale chciałabym... 

  Pani  Grelowa  ‒  głos  Kańskiego  był  spokojny, 

chłodny  i  wyraźnie  sugerował,  że  zabawa  w  chowanego 

się skończyła. ‒ Mnie nie interesuje to, co pani chce, a to, 

co pani wie. 

  Ja  nic  takiego...  Przychodziło  kilka  osób  i  myśla-

łam... Wszystko  może być  w takiej sprawie ważne, praw-

da? ‒ Uśmiechnęła się, ale wypadło to anemicznie. Chcia-

ła go dobrze do siebie usposobić. ‒ Przyznam się panu, że 

trochę się dziwiłam Julianowi, panu Pełczyńskiemu  ‒ po-

prawiła się szybko ‒ że jego koneksje są takie, określając 

łagodnie, nietypowe. Przychodzili do niego dziwni, młodzi 

ludzie... Ani to nie pracowało, ani studiowało. ‒ Wyraźnie 

się  rozkręcała.  ‒  Chłopak  i  dziewczyna.  Oczywiście,  po-

dawali się za studentów. Dziewczyna kuta na cztery nogi. 

  Grelowa  opuszczała  złocone  ramy  swego  dobrego  wy-

chowania.  ‒  Wiadomo,  o  co  chodziło.  Julian  miał  pewne 

oszczędności... 

  Trzydzieści pięć tysięcy złotych. 

  Niemożliwe! 

30 

background image

  Liczyła pani na więcej? 

  Nie  ‒  odpowiedziała  nadspodziewanie  rzeczowo.  ‒ 

Niby skąd emeryt miałby mieć pieniądze? 

  Właśnie! 

Na  przystanku  autobusowym  stu  osiemdziesięciu  przy 

Marszałkowskiej  ustawiła  się  spora  kolejka.  Marta  Woj-

nowska  posłusznie  zajęła  miejsce  za  zażywną  kobiecinką 

przystrojoną w różowy kapelusz z nylonowej słomki. Star-

sza pani była niezwykle towarzyska i bez przerwy paplała 

na temat katastrofalnej, według niej, sytuacji w komunika-

cji miejskiej. 

Autobus  nadjechał  już  tak  zatłoczony,  że  wejście  do 

ś

rodka  stało  się  poważnym  problemem.  Ale  czekający 

dotychczas  spokojnie  na  przystanku  nie  rezygnowali  z 

próby sforsowania drzwi. Kolejka zafalowała, gwałtownie 

się  skurczyła  i  tłumek  przystąpił  do  szturmu.  Pierwsze 

podejście  nie  odniosło  skutku.  Natarcie  przybrało  na  sile. 

W efekcie nikt nie wysiadł., ale kilku osobom przy akom-

paniamencie wymyślań i utyskiwań udało się wepchnąć do 

ś

rodka. Pojadę następnym, nie ma rady ‒ pomyślała Marta, 

próbując się wycofać, co też nie było sprawą łatwą. Nagle, 

zupełnie  nieoczekiwanie,  przyszła  pomoc.  Ktoś  energicz-

nie chwycił ją pod ramię i pociągnął do tyłu. 

  Andrzej? ‒ Patrzyła zdumiona na młodego człowie-

ka, który przewyższał ją o głowę. 

  Szukam cię od kilku dni. Ukrywasz się? 

31 

background image

  Co ty opowiadasz! Dlaczego miałabym się ukrywać. 

Byłam zajęta... Zresztą, to ty miałeś wyjechać. 

  Miałem,  ale  skończyło  się  na  zamiarze.  ‒  Ściszył 

nieco  głos  i dziewczyna  dopiero  teraz  dostrzegła  zmęcze-

nie na jego twarzy. ‒ Dzwoniłem. Telefon nie odpowiadał. 

Domyśliłem  się,  że  rodzice  wyjechali  już  nad  Balaton... 

Ale  gdzie  ty  byłaś?  ‒  Mówił  szybko,  nerwowo.  Nie  do-

puszczał jej do głosu. ‒ Miałem dla ciebie niespodziankę. 

Znów  dostałem  kluczyki  od  samochodu  tego  znajomego 

ojca. I oddałem je. Facet ma ponownie wyjechać służbowo 

za granicę i nie będzie go jakiś czas. Powiedział, że zosta-

wi mi samochód. Wyobrażasz sobie? 

Nie podzielała jego radości. 

  Muszę już iść, nie czuję się ostatnio najlepiej... 

  Wiem  ‒  pospieszył  z  odpowiedzią.  ‒  To  znaczy, 

chciałem  z  tobą  porozmawiać...  Nie  stójmy  tak.  ‒  Ujął  ją 

pod rękę. 

  Zostaw mnie! 

  Nie  po  to  cię  szukałem  ‒  zażartował.  ‒  Mamy 

wspólne zmartwienia, uwierz mi. 

  Nie wiem, o czym mówisz. I nie chcę wiedzieć. 

  Wiesz dobrze, o czym myślę. Uspokój się, ludzie na 

nas patrzą. A ja i tak nie ustąpię. 

  Jesteś napastliwy, natrętny. Poza tym... wakacje się 

kończą i ja chcę z nich jeszcze skorzystać. Wyjadę z War-

szawy.  A  ty  powinieneś  ten  czas  również  bardziej  racjo-

nalnie wykorzystać. ‒ Celowo, żeby go dotknąć, zrobiła 

32 

background image

przytyk do kończącego mu się urlopu dziekańskiego. 

Kłótnia wisiała w powietrzu. Przechodnie zaczęli zwra-

cać  na  nich  uwagę,  a  co  ciekawsi  przystawali,  aby  posłu-

chać, o co chodzi. 

  Audytorium  powiększa  się.  ‒  Pierwsza  ochłonęła 

Marta. 

  Musimy  porozmawiać  ‒  nalegał  młody  człowiek.  ‒ 

Dopóki jeszcze nie dobrała się do nas milicja. 

  A co ma z tym wspólnego milicja? Ze mną na przy-

kład? Czy ty nie przesadzasz? 

   Chciałbym, lecz obawiam się, że możemy mieć du-

ż

o kłopotów. 

  Ja ci nie wierzę. ‒ Była wylękniona, zdezorientowa-

na.  ‒  Dlaczego  ja  mam  mieć  kłopoty?  Nic  nie  zrobiłam. 

Nie  strasz  mnie.  Na  tobie wcale  nie  można  polegać  ‒  za-

kończyła trochę bez związku. 

  Przekonam  cię,  że  się  mylisz.  Można  na  mnie  pole-

gać. Zrobię wszystko, żeby było dobrze. 

  Grelowa  podała  nam  tę  parę  jak  na  półmisku  ‒  za-

uważył złośliwie Lasak. 

  Podała,  tylko  ich  nie  mamy  ‒  odezwał  się  sierżant 

Bienias. 

  Są  wakacje.  Mogli  gdzieś  wyjechać.  Zresztą  trzeba 

tam jeszcze raz pójść albo wysłać wezwanie do dziewczy-

ny, bo mieszka z rodzicami. 

  A chłopiec? ‒ zapytał Kański. 

  Chłopiec!? Dwadzieścia trzy lata! 

33 

background image

  Dobrze, co z nim? 

  Od trzech lat wynajmuje pokój w tym samym domu. 

Właścicielka  twierdzi,  że  nigdy  nie  uprzedza,  kiedy  nie 

wróci na noc lub na jakiś czas wyjeżdża. Ma to zagwaran-

towane w kontrakcie. Jest bardzo samodzielny. Tato szyje 

kożuchy pod Nowym Targiem, forsę buli, a synuś studen-

tem trzeciego roku chemii jest już od dwóch lat. Pozwolił 

sobie na urlop dziekański. Nie pracuje. 

  Student chemii? ‒ zastanowił się Kański. ‒ Dobrze. 

Jutro wyślemy do niej wezwanie... Jak się nazywa? 

  Marta Wojnowska. 

   A on? 

  Andrzej Fadej. 

Następnego dnia zastali ich razem. U niej. Dziewczyna 

sprawiała  wrażenie  chorej,  chłopak  wyglądał  na  zakocha-

nego.  Kański  zorientował  się,  że  Fadej  to  inteligentny, 

bystry  młody  człowiek.  Trochę cwaniak,  ale  nie  w  zupeł-

nie  negatywnym  tego  słowa  znaczeniu.  Raczej  „złoty 

pieszczoszek”, który mógł sobie na wiele pozwolić dzięki 

kiesie  swego  ojca.  Z  pewnością  doskonale  kłamie  ‒  oce-

niał go w myślach, przysłuchując się odpowiedziom. Tyl-

ko  czy  to  ma  jakiekolwiek  znaczenie  dla  sprawy...  Fadej 

nie krył, że zależy mu na dziewczynie. Próbował nawet za 

nią  odpowiadać.  Kapitan  nie  oponował.  Chciał,  mu  się 

lepiej przyjrzeć. Lasak cały czas milczał. 

34 

background image

  Więc to była znajomość przypadkowa? 

  Opowiedziałem panu dokładnie, jak to było. Juliana 

Pełczyńskiego zobaczyłem po raz pierwszy u mojego ojca. 

W pracowni. Przyjechał po kożuch. Wracaliśmy razem do 

Warszawy.  Wymieniliśmy  telefony.  To  było  dwa  lata  te-

mu. Prawdę mówiąc nie mieliśmy się z Martą gdzie spoty-

kać,  zwłaszcza  zimą.  Moja  gospodyni  nie  chciała  o  tym 

słyszeć.  Mogę  nie  przychodzić  na  noc,  mogę  robić 

wszystko, ale żadnej dziewczyny nie chce widzieć. Babsz-

tyl  jest  nieznośny.  Raz  się  tak  zdarzyło,  że  wróciliśmy  z 

Zakopanego nocą i chodziło o przeczekanie do rana trzech 

godzin.  Nie  pozwoliła  na  to,  zrobiła  kosmiczne  piekło  i 

musieliśmy się wynieść na mróz. 

  Może pan przecież zmienić mieszkanie. 

  Nie mogę. To jest jeden z warunków postawionych 

przez  mojego  ojca.  On  się  boi,  żebym  się  przedwcześnie 

nie  ożenił.  Jest  w  dobrej  komitywie  z  tym  żandarmem  w 

spódnicy. Mam, naturalnie, na myśli moją gospodynię. 

  Jak często składał pan wizyty na Klonowej? 

  Od  kiedy  miałem  urlop  dziekański,  to  dość  często. 

Pełczyński bardzo lubił Martę. 

  I  nigdy  nie  pomyślał  pan,  że  to  mogło  być  jednak 

dla niego krępujące. 

  A wie pan, że teraz, jak pan to powiedział, to się za-

stanawiam. On przecież niejednokrotnie nalegał, żebyśmy 

go odwiedzili. W ogóle odnoszę wrażenie... ‒ Fadej zamy-

ś

lił się. 

  Proszę, słucham. 

  To może wydawać się panü śmieszne, ale ja odnoszę 

35 

background image

wrażenie,  że jemu  zależało  na  naszych  wizytach.  To zna-

czy, żeby ktoś z nim był... W domu. 

  Zauważył pan, że był wystraszony? Bał się? 

  Czy  się  bał?  To  trudno  powiedzieć.  Ale  kiedy  go 

poznałem,  był  cholernie  nerwowy.  Czasami  nawet  nie 

potrafił połknąć tej swojej tabletki... Pan wie, że chorował 

na cukrzycę? 

   Wiem. 

   Był nerwowy, i to nieprzeciętnie. Ale to nie to samo 

co wylękniony, to znaczy... Nie wydaje mi się, żeby to był 

powód.  Ostatnio  nawet  podleczył  sobie  nerwy.  Kiedyś 

powiedział  mi,  że  teraz,  kiedy  przeszedł  na  emeryturę, 

czuje się młodziej niż wówczas, kiedy zaczynał pracę. No, 

wie pan, takie tam trele morele, jak to przy kawie i telewi-

zorze...  Gadało  się  o  różnych  rzeczach,  na  różne  tematy. 

Facet  umiał  ciekawie  opowiadać,  dużo  zwiedził.  Szkoda 

człowieka. Jak przeczytałem o tym w gazecie, to chciałem 

do panów przyjść, ale pomyślałem, że i tak jest z tym dużo 

kramu... W końcu to, co mówię, to żadne rewelacje. 

  Tu  nie  chodzi  o  rewelacje  ‒  wyjaśniał  łagodnie 

Kański.  ‒  Jest  tak  niewiele  osób,  które  bliżej  znały  i  ob-

cowały  z  Pełczyńskim,  że  wszystko  się  liczy,  każde  zda-

nie,  spostrzeżenie,  opinia.  Jak  się  panu  zdaje,  kto  go  tak 

nienawidził... 

  A skąd pan jest pewny, że to nienawiść? Może prze-

szkoda? 

  Co pan ma na myśli? ‒ zapytał ostrożnie Kański. 

36 

background image

  Nic ponad to, co pan usłyszał, panie kapitanie. ‒ Fa-

dej  pozwalał  sobie  na  coraz  pewniejsze  toniki.  ‒  Może 

komuś  zawadzał?  Chociaż  komu?  Diabli  wiedzą.  Ma  ja-

kiegoś krewniaka za granicą, więc... Chociaż powinno być 

raczej  odwrotnie.  Zwykle  krewni  za  granicą  mają  forsę  i 

na ogół po nich się dziedziczy. 

   Kiedy ostatni raz widział pan Pełczyńskiego? 

  Na trzy dni przed... wypadkiem. 

  A pani? 

  Ja? 

Wojnowska  patrzyła  nic  nie  rozumiejącymi  oczami. 

Kończyła splatać czwarty warkoczyk z frędzli szarej, lnia-

nej serwety, pokrywającej stół, przy którym siedzieli. 

   Marta też wtedy, byliśmy razem ‒ powiedział szyb-

ko Fadej. 

   Czy pani się źle czuje? 

  Ja?  ‒  powtórzyła  po  raz  drugi;  palce  śmigały  teraz 

niczym druty wprawnej dziewiarki. ‒ Tak, niezbyt dobrze, 

to te upały... Coś musi być z moim ciśnieniem. 

  W tym wieku... Przepraszam. 

Dopiero przy drzwiach Kański odwrócił się i zapytał: 

  Nie  widział  pan  przypadkom,  gdzie  Pełczyński 

trzymał klucze od mieszkania? 

  Nie  widziałem  ani  przypadkiem,  ani  nie  przypad-

kiem, panie kapitanie. Klucze nigdy  mnie nie interesowa-

ły. Jestem chemikiem., nie rzemieślnikiem. 

 

Toksykolog-amator  bardziej  by  mnie  usatysfakcjo-

nował  ‒  mruknął  Lasak  i  zamilkł  pod  karcącym  spojrze-

niem Kańskiego. 

37 

background image

  Mam kompletne rozmiękczenie mózgu od tych upa-

łów ‒ skarżył się w drodze powrotnej Lasak. ‒ I pomyśleć, 

ż

e  taki  tępy  ostrobok  ma  tyle  szczęścia!  ‒  zmienił  nagle 

temat. 

  O  czym  ty  mówisz?  A,  rzeczywiście,  na  mnie  upał 

również  działa  ogłupiająco  ‒  westchnął Kański.  ‒  Dziew-

czyna,  fakt,  interesująca,  ale  porównanie  mało  oryginal-

ne... 

   Interesująca! Szefie, bądź człowiekiem! Ona jest... ‒ 

nie  dokończył.  ‒  Szef  ma  rację.  Nawet  na  zachwyty  za 

gorąco. 

  Jesteś  leniwy,  mój  chłopcze  ‒  zaskrzeczał  Bienias 

naśladując głos byłego szefa Służby Kryminalnej, którego 

pożegnali  w  tym  roku  z  okazji  odejścia  na  emeryturę.  ‒  I 

pewnie lubisz piwo! 

W  komendzie  czekała  na  nich  niespodzianka.  Paczkę 

przekazano  Kańskiemu  ze  słowami:  „To  cię  może  zainte-

resować”. 

Zainteresowało. 

Torebka  była  mała,  płaska,  typ  kopertówki  z  czarnego 

lakieru.  Bardziej  okazjonalna  niż  funkcjonalna,  taka  jaką 

nosi się  na  wieczorny  koncert  lub  do teatru.  Zanim  wylą-

dowała  na  biurku  kapitana,  wrzucono  ją  do  skrzynki  na 

listy. Urząd Pocztowy odesłał ją do Referatu Rzeczy Zna-

lezionych,  stamtąd  ze  względu  na  zawartość  trafiła  do 

Komendy Stołecznej. Była w niej puderniczka, szminka do 

ust firmy „Revlon”, cieniutka chusteczka bardzo przyjem-

nie pachnąca, cztery kluczyki na kółku z breloczkiem,  

38 

background image

który  sugerował  sklep  ze  sztuczną  biżuterią  „Jablonex”, 

oraz dowód osobisty na nazwisko Jadwigi Greli. 

  Szefie, czy  to  coś  znaczy?  ‒ jęknął  Lasak.  ‒ To  po 

prostu niedorzeczne. 

  Możliwe, należy się jednak o tym przekonać ‒ Kań-

ski poczuł przypływ energii. ‒ Bienias! Sprawdź, czy Gre-

lowa  zgłosiła  zgubę,  zwłaszcza  dowodu  osobistego...  Za-

czekaj jeszcze... 

Pochylili  się  nad  znaleziskiem.  Każdy  z  czterech  klu-

czy był inny. Dwa, pomimo że yalowskie, różniły się kro-

jem  ‒  jeden  mógł  otwierać  dom,  drugi  sklep  ‒  pozostałe 

były prawdopodobnie od skrzynek pocztowych o różnych 

zamkach. 

  Był  zamek,  nie  było  kluczy,  teraz  są  klucze,  trzeba 

poszukać  zamka  ‒  zauważył  Bienias,  medytując  nad  kru-

chym breloczkiem ozdobionym mieniącą się żmijką. 

Lasak zainteresował się szminką. Pokręcił podstawką i 

wysunął  pomadkę  do  połowy,  po  czym  podszedł  do  wie-

szaka  i  maznął  lewą  stronę  kołnierza  granatowego  pro-

chowca.  Płaszcz  należał  do  Bieniasa,  który  z  kamienną 

twarzą przyglądał się tym niszczącym poczynaniom. 

Kański zrozumiał. Pomadka powędrowała do laborato-

rium. 

  Jeżeli  ekspertyza  wykaże,  że  ślad  na  rękawie  szla-

froka  pochodzi  z  tej  samej  szminki,  to  szach  królowej  ‒ 

odezwał się Lasak. 

   Nie  jestem  ekspertem  ‒  powiedział  skromnie  Bie-

nias ‒ i nie mam zielonego pojęcia, czy marka „Revlon” 

39 

background image

jest  u  nas  popularna,  czy  też  nie,  lecz  to  nie  przesądza 

sprawy.  Jeżeli  jest  nawet  droga  i  rzadko  spotykana,  to 

skoro znalazł się jeden egzemplarz, na pewno znajdą się i 

inne. 

  Ale  przyznasz,  że  byłaby  to  poważna  poszlaka. 

Zresztą  za  dużo  mnoży  się  tu  „przypadków”.  Grelowa 

poznała  Pełczyńskiego  przypadkiem,  przypadkiem  dwa 

lata  temu  zamieniła  stragan  na  sklep,  przypadkiem  gubi 

torebkę i przypadkiem zguba ląduje u nas... No, nie, to za 

sprawą poczty. Albo Fadej. Fakt, że poznał Pełczyńskiego, 

to naturalnie klasyczny przypadek, że tamten z nim wracał 

do Warszawy, a potem zaprosił do siebie, również przypa-

dek. W końcu uwierzę, że Połczyński całkiem przypadko-

wo łyknął cyjanek zamiast diabel... diabol... no, mniejsza z 

tym! W ogóle może to przypadek, że grzebiemy się w tym 

wszystkim,  że  cała  sprawa  rozłazi  się  w  szwach,  i  że  nas 

za to ochrzaniają! 

Lasak wyrzucił z siebie ten potok słów i wyraźnie po-

czuł się lepiej.  

  Czekaj...  Coś  ty  powiedział  o  tym  straganie?  Na 

sklep? A znów cyjanek na diabetol... ‒ Kański zaczął my-

ś

leć głośno. 

Umilkli wszyscy trzej. 

Kański, podobnie jak Bienias, nie podzielał optymizmu 

Lasaka. To wszystko nie było proste. Począwszy od zatru-

cia  się  Pełczyńskiego  cyjankiem.  Właściwie  otrucia  go, 

gdyż było to bez wątpienia morderstwo. Świadczyły o tym 

dokładnie wytarte blaty mebli i klamki u drzwi. Ktoś miał 

dużo czasu na sprzątanie. Chociaż niekoniecznie. A więc 

40 

background image

Pełczyński  mógł  przyjąć  cyjanek  w  czymkolwiek  ‒  w 

szklance  z  jakimś  napojem,  która  została  potem  umyta  ‒ 

albo  zamiast  czegoś,  jak  powiedział  Lasak...  Jedno  nie 

wyklucza  drugiego.  Nie,  to  zbyt  skomplikowane.  Ale  na-

leży  wziąć  i  tę  możliwość pod  uwagę.  Motyw?  Nic tu  do 

siebie  nie  pasowało.  Zaczynając  od  ludzi  Straganiarka  z 

ambicjami i tych dwoje, sprawiających w tej scenerii wra-

ż

enie  sztucznych  rekwizytów...  Jakby  z  innej  sztuki.  Kto 

jeszcze?  Niemożliwe,  żeby  jedynie  ta  trójka  stanowiła 

najbliższe  otoczenie,  bądź  co  bądź,  niestarego  jeszcze 

mężczyzny. Poza tym, jaki charakter miały te znajomości? 

Wyłącznie konwencjonalny? W gruncie rzeczy nie za do-

brze się znali, jak wynika z tego, co mówią... Ale mogą nie 

mówić prawdy. A teraz pasztet z Grelową. Gdzie, w jakich 

okolicznościach można zgubić wieczorową torebkę? 

  Czy Grelowa ma u siebie telefon? 

  Tak, szefie. 

  To uprzedź ją, żeby jutro czekała na mnie w domu. 

O  dziesiątej.  Ale  przed  tym  zapoznasz  się  z  wynikiem 

ekspertyzy. 

  To jasne ‒ skwitował impulsywnie Lasak.  

Kański spojrzał na niego surowo. 

  Personel mi się raczył rozpuścić... 

  W  przenośni  i  dosłownie.  Czuję,  jak  z  minuty  na 

minutę  robię  się  mniejszy.  Wyraźnie  topnieję  ‒ użalał  się 

nad sobą wywiadowca. ‒ Ja się chyba pomyliłem, to nie ta 

długość geograficzna! 

  Teraz wyobraź sobie, że mógłbyś stać na skrzyżowaniu 

41 

background image

Alei  Jerozolimskich  i  Nowego  Światu,  opięty  w  mundur. 

Słońce przypala ci głowę, aż mózg wysycha... 

  Dość! ‒ jęknął Lasak. ‒ Tu wszyscy mają rację! 

Kański pomyślał, że gdyby był milicjantem, munduro-

wym, to może Elżbieta dotychczas byłaby jego żoną. Ure-

gulowany  czas  pracy,  częściej  kino,  teatr,  wszystkie  te 

rzeczy, które się każdemu należą... 

  Bienias! ‒ krzyknął, aż obaj podoficerowie podsko-

czyli. ‒ Sprawdź datę na piśmie przewodnim Urzędu Pocz-

towego,  który  odesłał  torebkę  Grelowej  do  Referatu  Rze-

czy  Znalezionych.  Przypuszczalnie  ustalisz  w  ten  sposób 

dzień  jej  zgubienia.  I  jeszcze  jedno.  Jeżeli  okaże  się,  że 

wynik laboratoryjny jest pozytywny, jeżeli jest to ta sama 

szminka,  porozum  się  z  rzecznikiem  prasowym  na  temat 

komunikatu,  który  trzeba  będzie  zamieścić  w  gazetach 

codziennych.  Treść  powinna  być  mniej  więcej  taka:  MO 

prosi kierowcę taksówki, który w dniu siódmego sierpnia, 

w godzinach między piątą a dziesiątą, zabrał pasażerkę w 

okolicach ulic... 

  Co nie znaczy, że Grelowa, jeżeli tam była, nie mo-

gła wrócić autobusem albo dojść piechotą aż do Śródmie-

ś

cia ‒ zauważył Lasak. 

  Znaczy  natomiast  ‒  wpadł  mu  w  kwestię  Kański  ‒ 

ż

e powinniśmy to sprawdzić. 

  Tak  jest  ‒  odpowiedział  Bienias,  chociaż  ostatnia 

uwaga nie jego dotyczyła. 

42 

background image

R O Z D Z I A Ł

 IV 

Sensacja przybladła. Na Klonowej powoli zapominano 

o  tragicznym  wydarzeniu.  Marianna  zaopiekowała  się 

kotem Pełczyńskiego. Mieszkanie opieczętowano, nałożo-

no plomby. Coraz rzadziej wspominano lokatora z trzecie-

go piętra. Wracał spokój. 

Dzielnicowy Szpunar pomimo to nie był w najlepszym 

humorze. Fakt, że morderca Pełczyńskiego nie został jesz-

cze aresztowany, spędzał i jemu sen z powiek. 

Dzień podobny do tamtego ‒ pomyślał, ale bez niespo-

dzianek.  Za  szkołą,  w  cieniu  drzew,  w  myśl  zasady  „pod 

latarnią jest najciemniej'',  najczęściej biwakują wagarowi-

cze.  Teraz  nie  ma  tu  nikogo.  Szkoła  dopiero  się  zaczęła. 

Możliwe jednak, że już nie wrócą... W ubiegłym roku nie 

można  było  odzwyczaić  ich  od  kart.  Grali  na  pieniądze, 

smarkacze.  Przegrywali  drobniaki,  które  często  zbierali 

tygodniami. Musieli skapitulować. Nie mogli wygrać bata-

lii,  którą  wytoczył  im  Szpunar,  dyrektor,  wychowawcy, 

rodzice... 

Za  plecami  odgłos  kobiecych  kroków.  Szpunar  kątem 

oka  patrzy  na  mijającą  go postać.  Przez  chwilę  przygląda 

się  przydeptanym  pantoflom,  które  robią  tyle  hałasu  na 

cichej,  osiedlowej  uliczce.  Z  kobietą  kojarzy  sobie  dzie-

cinną, piegowatą twarz chłopaka. ”Szef gangu”. Na szczę-

ś

cie  skończyło  się  wybiciem  jakiejś  szyby  wystawowej  i 

„gang”  rozpłynął  się  jak  dzisiejsza  mgła.  Wzięli  się  za 

chłopaka w domu i dziś mało kto już o tym pamięta. Jeżeli 

43 

background image

nie  został  w  którejś  klasie,  to  pewno  w  tym  roku  będzie 

zdawał maturę. 

A  właśnie,  dziś  są  wykłady.  Więc  jak  będzie  z  zebra-

niem  ZSMP?  Zebranie  jest  ważne,  otwarte,  zaproszeni  są 

także  członkowie  ORMO  z  dzielnicowej  placówki.  Jed-

nym  z  punktów  programu  będzie  sprawa  działania  profi-

laktycznego  wśród  nieletnich.  Tymczasem  Szpunar,  po-

mimo  że  jest  przewodniczącym  koła,  nie  będzie  mógł 

wziąć w nim udziału 

Nie zdarzyło mu się dotychczas, żeby zapomniał o wy-

kładach. Dziś musi iść także do szkoły i nie ma rady. Jest 

słuchaczem  Studium  Administracyjno-Prawnego.  Będzie 

lżej  i  więcej  czasu,  kiedy  żona  skończy  Technikum  Eko-

nomiczne,  a  mała  Joasia  trzy  lata.  Pierwsza  pójdzie  do 

pracy, druga do przedszkola. 

Sierżant  uśmiecha  się.  Zawsze  to  robi,  kiedy  myśli  o 

córce. 

  Uszanowanie, panie władzo! 

Przed Szpunarem zgiął się w chwiejnym ukłonie „arty-

sta”  osiedlowy.  Miał  na  sobie to  samo  ubranie,  w  którym 

Szpunar  widział  go  ostatnio,  w  pamiętny  dzień  morder-

stwa. Wyglądało, jakby go od tamtej pory nie zdejmował. 

  Lubi pan Bizeta? O, piękna Carmen... 

  Widzę, że nie zmieniacie repertuaru. 

  Tak  jest,  panie  dzielnicowy.  Jestem  wierny.  Proszę 

wybaczyć,  ale  dziś  nie  kwalifikuję  się  do  „żłobka”  ‒  wy-

szczerzył zęby w imitacji uśmiechu. 

  Idźcie  spać,  Dykielski.  Nie  jestem  w  nastroju  do 

ż

artów. 

44 

background image

 Panie dzielnicowy ‒ Dykielski stanął w postawie za-

sadniczej  i  Szpunarowi  przemknęło  przez  myśl,  że  „arty-

sta”  może  nie jest tak  pijany,  na jakiego  początkowo  wy-

glądał.  ‒  Po  mojemu  to  nie  miał  pan  racji.  A  wie  pan  z 

czym? No, z czym? Z czym? Jak pan myśli? 

Szpunar  nie  mógł  się  zorientować,  czy  Dykielski  się 

zgrywa,  czy  też  jest  to  preludium  do  drugiego  stadium 

zamroczenia  alkoholowego,  po  radosnym  podnieceniu  ‒ 

tęsknota do rozróby. 

  Dykielski, ostrzegam was ostatni raz... 

  Spokojnie,  panie  dzielnicowy.  Ja  zaraz  wszystko 

powiem. I pan będzie zadowolony. Tylko porozmawiajmy 

kulturalnie.  ‒  Pijaczyna  podrygiwał  teraz  jak  wróbel  na 

przypalanej blasze. Przekrwione oczka, osadzone głęboko 

w jajowatej głowie, błyskały niespokojnie spod bezrzęsych 

powiek. ‒ Otóż skrzywdził pan człowieka! ‒ Jajo od frontu 

przybrało  wyraz  melancholijno-bolesny.  ‒  A  ja  w  pana 

wierzyłem. 

Szpunar  czuł,  że  jeszcze  chwila  i  straci  cierpliwość 

Spojrzał niespokojnie na zegarek. 

  O co wam chodzi? 

  O  człowieka,  o  kolegę,  o  przyjaciela  najdroższego, 

tego  co  go  pan  w  „Jagience”  ostatnio  zgarnął  i  wysłał  z 

tymi  aniołkami  od  świętej  wścieklizny  na  przymusowe... 

Odwykówka!  ‒  „Artysta”  czknął,  splunął  i  zakończył:  ‒ 

Pardon! Jestem wrażliwy, a mieli tylko śledziki po japoń-

sku,  pewnie  jeszcze  z  ostatniego  karnawału  ‒  zakończył 

dowcipnie. 

.45 

background image

Widząc,  że  Szpunar  groźnie  postępuje  naprzód,  zama-

chał rękami, a potem splótł dłonie w błagalnym geście. 

  Ja  jestem  społeczeństwo,  które  chce  pomóc...  ‒  za-

chrypiał. ‒ A jak się mnie traktuje? I tu nie chodzi tylko o 

ten  margines  społeczny...  O  gorsze  rzeczy!  Może  o  mor-

derstwo... Bo to było morderstwo, panie dzielnicowy, nie? 

Bełkot  był  nadal  mało  komunikatywny,  lecz  to,  co 

Szpunarowi zaczęło się kojarzyć z zasłyszanymi słowami, 

mogło być interesujące. 

  Czy  chcecie  powiedzieć,  że  wasz  kolega  miał  coś 

wspólnego z... 

  Matko rodzona, spójrz z góry, jak syn twój niewin-

nie cierpi ‒ głos „artysty” przybierał coraz wyższe tony. 

   Dykielski, uspokójcie się ‒ wtrącił oszołomiony tym 

wybuchem  sierżant.  ‒  Przecież  ja  zapytałem  o  kolegę,  a 

nie o was... A poza tym, dlaczego wasza matka ma patrzeć 

z góry? 

  Bo ja wierzę w życie pozagrobowe, a ona, już daw-

no... 

  Współczuję. To co ten kolega? 

  A  widzi  pan  dzielnicowy...  To  jak  w  tym  filmie 

„Nikt  nic  nie  wie”.  Nikt  nic  nie  słyszał,  nie  widział,  a  li-

stonosza nakarmili, aż dostał biedaczek niestrawności... 

  On nie był listonoszem ‒ sprostował Szpunar. 

  Ale stworzeniem bożym był, nie? Żyjącym? A teraz 

jest żyjącym czy nieżyjącym? Dołek, matka-ziemia i brat-

ki... Ale byli tacy, co widzieli... 

  Kto? 

46 

background image

  Kolega!  Niech  go  pan  ratuje,  panie  dzielnicowy... 

Pan może go stamtąd wyrwać... A my panu powiemy coś, 

co  się  może  bardzo  przydać,  żeby  niektórzy  przewidzieli 

na  oczy.  ‒  Szparki  w  jajowatej  głowie  niebezpiecznie  za-

lśniły. 

  Wasz  kolega,  Dykielski,  to  powinien  być  mi 

wdzięczny. Zresztą, co tam... Wiecie, co grozi temu, który 

ukrywa fakty w tak ważnej sprawie jak morderstwo? Jeżeli 

nie macie do mnie zaufania, to ja was skieruję... 

Sierżant  wiedział  już,  że  nie  wypuści  pijaczyny  z  rąk, 

dopóki nie dowie się wszystkiego. Ten z kolei, intuicyjnie 

wyczuwając sytuację, przybrał pokorniejszą postawę. 

  Dobrze,  już  dobrze,  tylko  bez  paniki.  Ja  zawsze  z 

sercem,  panie  dzielnicowy..  Bo  taka  jest  dusza  artysty... 

Wrażliwa na każdy wstrząs. Powiem, co wiem, komu trze-

ba. A teraz lulu, grzecznie spać... 

W  niecałą  godzinę  później  sierżant  Szpunar  telefono-

wał  do  kapitana  Kańskiego,  lecz  nie  zastał  go  w  komen-

dzie.  Może  to  i  dobrze  ‒  pomyślał.  Nie  był  przekonany, 

czy  sugestie  „artysty”'  zainteresują  oficera  prowadzącego 

ś

ledztwo. Postanowił sprawę odłożyć do następnego dnia. 

Ale przez najbliższe dni nie miał czasu, by do niej wrócić. 

Kański  mieszkał  sam  w  wygodnie  urządzonym  miesz-

kaniu na Saskiej Kępie. Dom stał przy jednej z tych bocz-

nych,  bogato  zadrzewionych  uliczek,  które  przecina  bie-

gnąca od Ronda Waszyngtona ulica Francuska. Od siatki 

47 

background image

ogrodzenia  do  wejścia  wiodła  wyłożona  chodnikowymi 

płytami wąska dróżka, do której przytykały niemal krzewy 

róż. Róże pięły się również po ścianach domu, aż do okien 

wysokiego  parteru,  i  wczesną  jesienią  pachniały  najmoc-

niej. 

Kański  lubił  swój  dom,  głęboki,  wygodny  fotel,  żółte 

ś

wiatło  lampy,  przy  której  w  wolnych  chwilach  zgłębiał 

tajemnice  ludów  starożytnego  wschodu.  Historia  tych  od-

ległych cywilizacji była jego ulubioną lekturą. 

Ta  „idylla  w  miękkich  pantoflach”,  z  różami  i  świą-

tecznymi spacerami na koncerty szopenowskie pod gołym 

niebem,  z  doraźnymi,  do  niczego  nie  zobowiązującymi 

spotkaniami  ze  znajomymi,  to  było  jakby  drugie  życie, 

coś, co stanowiło zaprzeczenie sylwetki tak dobrze znanej, 

wydawałoby się, kolegom z komendy. 

 W pracy był rzeczowy, często zasadniczy, opanowany 

i  raczej  małomówny.  Może  dlatego  nie  miał  zbyt  wielu 

przyjaciół. Kiedyś zapytano go, czy lubi swój zawód. Od-

powiedział  szczerze,  że  tak,  i  dodał:  „Może  dlatego,  że 

robię to najlepiej ze wszystkiego, co w życiu zdarzyło mi 

się robić”. Miał to być żart, ale zarzucono mu potem zaro-

zumialstwo. Nie było w tym żadnej racji. Kański był zdol-

nym  cenionym  oficerem,  swoje  obowiązki  traktował  po-

ważnie, ale miał przy tym poczucie własnej wartości. Wy-

chodził  z  założenia,  że  fałszywa  skromność  może  być 

bardziej  uciążliwa,  a  nawet  niebezpieczna  od  pewnego 

rodzaju megalomanii. 

48 

background image

Patrzył przez okno, jak gołębie spacerują po ulicy. Po-

tem wrócił do kuchni i nalał do szklanki chłodnego mleka. 

Dochodziła  ósma.  Wyprowadził  z  garażu  swego  mocno 

„przechodzonego” Moskwicza i zaczął kluczyć uliczkami, 

aby wydostać się na Francuską. Na Moście Poniatowskie-

go przypomniał sobie dopiero o kwicie z pralni i westchnął 

na myśl o płaceniu składowego. 

W  komendzie  Bienias  i  Lasak  czekali  już  z  gotowym 

wynikiem ekspertyzy. 

  Więc  pani  stanowczo  twierdzi,  że  nie  była  u  Peł-

czyńskiego w dniu siódmego sierpnia? 

  Nie,  panie  kapitanie.  Ślad  po  szmince...  Skąd  ta 

pewność,  że  po  mojej.  Marka  „Revlon”  nie  jest  już  rzad-

kością w Polsce. Są komisy. Poza tym przy tak rozwinię-

tym  ruchu  turystycznym,  takiej  swobodzie  wyjazdów  za 

granicę,  można  sobie  sprowadzić  słonia  z  różowej  porce-

lany, nie tylko ulubioną pomadkę. Jeżeli pana nie przeko-

nuje  to,  co  mówię,  to  pański  problem...  Na  pocieszenie 

jedynie  mogę  powiedzieć,  zakładając,  iż  to  ja  pozostawi-

łam tę plamkę, że nie musiało się to stać akurat siódmego 

sierpnia, prawda? 

Grelowa  mówiła  pewnie  i  jeżeli  odczuwała  jakiekol-

wiek  zdenerwowanie,  to  ukrywała  je  po  mistrzowsku.  Jej 

wygląd pozwalał przypuszczać, że tak właśnie jest. Pozor-

nie spokojna, z głębokimi cieniami pod oczami, wyglądała 

starzej  niż  zwykle.  Ciemnoniebieski  jedwab  bluzki  ostro 

kontrastował z bladością twarzy, obnażając bezlitośnie  

49 

background image

każdy załamek skóry. Jak zwykle była starannie uczesana 

w  niezliczoną  ilość  ‒  począwszy  od  skroni  i  pnących  się 

ku górze ‒ białych loczków, zastygłych pod grubą warstwą 

lakieru.  Sprawiało  to  wrażenie  wymyślnego  ornamentu  z 

ubitego białka, posypanego cukrem pudrem. 

Przerwa  w  rozmowie  wprawiała ją  w  widoczne  zakło-

potanie.  Machinalnie  zaczęła  prostować  wąsko  zapraso-

wane  fałdy  popielatej  spódnicy.  Mysi  kolor  cieniutkich 

pończoch  i  eleganckie  pantofle  z  krokodylowej  skóry 

uwydatniały smukłą linię nóg. Na szyi srebrzył się cieniut-

ki łańcuszek. 

Kański był zmęczony. Od pół godziny usiłował dowie-

dzieć  się  czegokolwiek,  co  byłoby  przynajmniej  zbliżone 

do prawdy, lecz wszelkie jego wysiłki szły na marne. 

Kiedy  wszedł  i  oddał  jej  znalezioną  torebkę,  była  za-

skoczona, ale jednocześnie ucieszyła się. O wypadku zgło-

siła do komendy dzielnicowej, gdzie zamiast dowodu oso-

bistego  otrzymała  zaświadczenie  tymczasowe.  Jak  wyni-

kało  z  jej  wyjaśnień,  torebkę  utraciła  dwa  tygodnie  temu, 

wychodząc po wieczornym spektaklu z Teatru „Rozmaito-

ś

ci”. Był tłok przy wyjściu, a ona trzymała ją pod lewym 

ramieniem...  Prawdopodobnie  wysunęła  się  sama.  Mógł 

też  ktoś  wyciągnąć,  nie  poczułaby  w  takim  ścisku... 

Oczywiście, zorientowała się zaraz na ulicy, wróciła, szu-

kała,  bileterzy  także...  Bez  rezultatu...  W  teatrze  była 

sama.  „To  nawet  ostatnio  modne”  ‒  stwierdziła  z  miłym 

uśmiechem na bladej twarzy. Jest wdzięczna za odnalezie-

nie. Wprawdzie zginęło pięćset złotych w banknotach 

50 

background image

stuzłotowych, ale to drobiazg. Najważniejszy jest dowód. 

Miał dosyć tej zabawy w ciuciubabkę. 

  Zgłaszając  zaginięcie  torebki  wyliczyła  pani  przed-

mioty, które się w niej znajdowały. Między innymi klucze. 

Trzy. Nie dziwi panią to cudowne rozmnożenie? Znalazły 

się przecież cztery... 

  Tak,  rzeczywiście...  to  zabawne  ‒  rzekła  po chwili. 

 Zastanawia mnie ten ciemniejszy klucz yale... Nie przy-

pominam sobie... 

Spojrzał jej prosto w oczy. 

   Chce mi pani wmówić, że nosi pani klucz, z którym 

się nie rozstaje nawet w teatrze, i nie wie nic o jego istnie-

niu? 

  Czy  to  aż  taki  ważny  problem,  żeby  tyle  mówić  na 

ten temat?  Nie  wiem,  nie przypominam  sobie.  Może  pani 

Pisarkowa,  moja  wspólniczka,  dała  mi  ten  klucz  na  prze-

chowanie.  Ma  taki  zwyczaj  asekurowania  się,  bo  często 

gubi albo zapomina... Ja i tak będę musiała zmienić zamek 

u  drzwi,  wie  pan,  nigdy  nic  nie  wiadomo...  ‒  Zręcznie 

kierowała rozmowę na inny temat. 

Zgarnął  pęk  kluczyków  ze  stołu  i  zamknął  je  w  dłoni. 

Obserwowała ten manewr, z niepokojem. 

   Proszę, niech pani wyjaśni, który kluczyk do czego 

służy ‒ otworzył dłoń i ujął w dwa palce pierwszy. 

  Chwileczkę ‒ przerwała. ‒ Może napije się pan ka-

wy  albo  herbaty,  bo  ja...  muszę.  Nie  czuję  się  dobrze,  od 

wczoraj. 

Sińce pod oczami pogłębiły się, głos jej drżał i nie siliła 

się już na uśmiech. 

51 

background image

Słyszał, jak pobrzękuje w kuchni szklankami. 

Firanki  w  oknach  przesiewały  wrześniowe  słońce,  w 

którym  pobłyskiwały  obiciowe  brokaty.  Serwantka  gięła 

się  od  bogatego  i  urozmaiconego  zbioru  kryształów,  na 

ś

cianie dwa oryginalne „Kossaki” protestowały przeciwko 

purpurowo-złotej, pasiastej tapecie. Wnętrze działało przy-

tłaczająco. 

Wróciła  z  dwiema  szklankami  pachnącej,  parującej 

kawy.  Wyczuł  zmianę  nastroju.  Miała  czas  wziąć  się  w 

garść. 

Klasycznym  gestem  uprzejmej  gospodyni  wskazała  na 

srebrną  cukiernicę.  Brutalnie  zakłócił  tę  towarzyską  sie-

lankę. 

   Proszę opisywać kluczyki, nie mam zbyt wiele cza-

su.  ‒  Ciekaw  był,  co  wymyśliła  podczas,  krzątaniny  w 

kuchni. 

   Doszłam  do  wniosku,  że  najlepiej  będzie,  jak  po-

wiem panu prawdę. ‒ Kański westchnął. ‒ Wierzę, że mo-

gę  mieć  do  pana  zaufanie.  Chodzi  o  to,  żeby  nie  osądzić 

tego,  co  powiem,  zbyt  pochopnie.  Pozornie  wygląda  to 

wszystko bardzo źle i dlatego łatwiej pan zrozumie, czemu 

zwlekałam... 

Wyraźnie męczyła się, lecz uznał, że na pomoc nie za-

sługuje. 

  Otóż  na  kilka  dni  przed  śmiercią  Julian  powierzył 

mi kluczyk od skrytki pocztowej. Oczywiście, nie na stałe 

Po prostu spodziewał się jakiegoś ważnego listu z zagrani-

cy  od  swego  przyrodniego  brata  i  nie  było  mu  zbyt  wy-

godnie samemu sprawdzić, czy przesyłka już nadeszła. Nie 

chciało mu się specjalnie jechać na Pocztę Główną, a ja  

background image

jestem  w  tej  okolicy  codziennie.  Jak  pan  wie,  mam  sklep 

przy zbiegu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, a więc nie 

było  powodu,  żeby  odmówić.  No,  a  kiedy  miałam  poje-

chać  na  Klonową,  to  wtedy  zachorowałam  i  przeleżałam 

cały  dzień  w  domu.  Oczywiście,  przyjmowałam  telefony, 

to łatwo sprawdzić... Wspominam o tym, ponieważ wów-

czas stało się to nieszczęście... I mam ten klucz. Nie sądzi-

łam, że jest taki ważny...  

   Ma pani list? 

  Jaki?  ‒  w  pierwszej  chwili  nie  zrozumiała.  ‒  Ach! 

Nie, proszę sobie wyobrazić, że w skrytce nie było nic. 

  O którym kluczu pani mówi? ‒ Podsunął jej rozwar-

tą dłoń. 

  O tym, przecież! ‒ Ujęła w palce jeden z najmniej-

szych  kluczyków,  które  zdaniem  Lasaka  pasowały  do 

skrzynek pocztowych. 

  Niestety, nie skorzystała pani z szansy ‒ powiedział 

spokojnie  Kański.  ‒  Prościej  byłoby  się  przyznać.  Pani 

sytuacja była i tak beznadziejna. Muszę panią zatrzymać... 

  To... niemożliwe! Dlaczego? Pan oszalał! 

Nawet nie była przestraszona, była jedynie zła. 

  Proszę się opanować! Zejdziemy do samochodu. 

Nie ruszyła się z miejsca. Stała wyniosła, zdecydowana 

na wszystko. 

  To  nic  pani  nie  pomoże,  upór  jest  bezcelowy  i 

ś

mieszny. 

  Żądam wyjaśnień! ‒ krzyknęła histerycznie. 

  Dobrze.  Widzę,  że  lubi  pani  farsę.  A  więc  nie  wie-

działem, że Pełczyński miał skrytkę pocztową, a pani 

53 

background image

klucz...  To  pani  mi  o  tym  powiedziała.  W  gruncie  rzeczy 

nie  jest  to  jednak  fakt,  na  podstawie  którego  mógłbym 

panią zatrzymać. 

   Więc za co? ‒ Była tak zaskoczona, że przez chwilę 

wątpił w słuszność swojej decyzji. 

  Klucz,  którego  nie  mogła  pani  zidentyfikować,  jest 

dowodem  tak  obciążającym,  że  wystarczy  na  razie  za 

wszystkie  inne.  To  jest  klucz  od  mieszkania  Juliana  Po-

łczyńskiego. W pani interesie będzie leżało, jeżeli prawdą 

jest  to,  co  pani  mówi,  żeby  wyjaśnić,  skąd  znalazł  się  w 

pani torebce. Jeszcze jedno. Chcę być dobrze zrozumiany. 

Ten  dowód  w  połączeniu  ze  szminką  bardzo  panią  obcią-

ż

a. A teraz ten kluczyk od skrytki... Prokuratorowi na razie 

to  wystarczy,  aby  nałożyć  sankcję.  Więc  proszę  nie robić 

miny niewinnie skrzywdzonej. 

Odzyskiwała powoli przytomność umysłu. 

  I  pan  wierzy  w  to,  że  ja  zamordowałam,  że  ja  mo-

głam? 

   Ta wiara niczego nie zmienia. W każdym razie zro-

biła pani wszystko, żebym tak właśnie myślał. Morderstwo 

będę musiał pani udowodnić i pani o tym dobrze wie Ale 

najpierw  muszę  panią  zmusić  do  mówienia  prawdy.  To 

może wiele zmienić i w pani sytuacji. 

A na drugi dzień nadeszła anonimowa przesyłka z iden-

tycznym  kluczem  yale  który,  podobnie  jak  pierwszy,  ide-

alnie  pasował  do  zamku  opustoszałego  mieszkania  na 

Klonowej. Zaadresowana była imiennie na nazwisko kapi-

tana Kańskiego. 

54 

background image

R O Z D Z I A Ł

 V 

  Dlaczego  zabijają?  W  jednej  z  książek  autor  odpo-

wiada  dość  przekonująco:  dzieci  z  ciekawości,  kobiety  z 

braku wyobraźni (nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, że 

czynią coś nieodwracalnego), mężczyźni z chęci przewagi. 

  Filozofia! Zastosuj do tego system „paragrafowy'', a 

wyjdzie  ci  coś  bardziej  prozaicznego:  pieniądze,  zemsta, 

zazdrość,  strach...  ‒  Kański  przerwał  wertowanie  akt.  ‒ 

Chociaż  przy  odrobinie  wyobraźni  można  te  teorie  pogo-

dzić.  Czy  lubisz  blondynki?  ‒  zwrócił  się  z  nieoczekiwa-

nym pytaniem do Lasaka. 

Wywiadowca potraktował to jako żart. 

  Szaleję za blondynkami. Ale nie lubię się z nimi że-

nić.  

  Skąd wiesz? Przecież jesteś kawalerem? 

  Czasem czuje się pismo nosem, nie? 

  Co myślisz o Wojnowskiej? 

  Z tą bym się chyba ożenił... 

  Szkoda. Nie mogę cię stracić. Pojadę więc sam. Zo-

stałem przecież wezwany ‒ szepnął tajemniczo. 

  Może to i lepiej, szefie ‒ powiedział wolno Lasak. ‒ 

Myślę, że to nie mój poziom... 

  Kompleksy? ‒ żachnął się Kański. ‒ Nie przypomi-

nam sobie, żeby błysnęła intelektem. 

  Nie.  Nie  tylko  to. Tak,  ogólnie... To jest trochę  dla 

mnie za mądre. 

55 

background image

Piętro  wyżej  ktoś  gwizdał  „Romans  bez  pocałunków”, 

potem melodia urwała się i anonimowy meloman włączył 

magnetofon. Marzycielski tenor tęsknie zawodził: 

Zbyt krucha jesteś, aby cię dotknąć,  

Zbyt piękna, żeby po ciebie nie sięgnąć... 

Kański zatrzymał się przed drzwiami z tabliczką „W. Z. 

Wojnowscy”.  Nacisnął  dzwonek  i  niemal  natychmiast 

otworzyły się drzwi. Zaskoczenie było obopólne. 

  Och, to pan! ‒ dziwiła się Marta Wojnowska. 

  Tak...  ‒  Kański  opanował  się.  ‒  Dzień  dobry,  nie 

przeszkadzam? 

   Czy  to  coś  zmieni?  ‒  Obdarzyła  go  sporą  dozą  ko-

kieterii. 

Weszli  do  środka.  Wyglądało  na  to,  że  poza  nimi  w 

mieszkaniu nie ma nikogo więcej. 

Miała na sobie podomkę z miękkiej, moherowej materii 

w  kolorze  dojrzałej  brzoskwini,  z  pikowanym  atłasowym 

kołnierzem  i  mankietami.  Na  niewiarygodnie  małych, 

wąskich  stopach  sandały  obciągnięte  złotawą  siateczką  z 

jakiegoś delikatnego tworzywa. Zapachniało Pewexem... 

  Czy muszę się przebrać? 

  Nie musi pani. Jest pani u siebie. 

Po  wstępnych  uprzejmościach  i  stereotypowym  pyta-

niu: „czego się pan napije”, przeszli na tematy meteorolo-

giczne. 

Przyjrzał się jej uważnie i doszedł do wniosku, że miał 

o  niej  dotychczas  mylne  pojęcie.  Nie  przypuszczał,  że 

może być taka... kociakowata. 

56 

background image

Marianna  powiedziała:  „Ta  mała  lubi  forsę,  to  widać. 

Nie  darmo  tu  przychodziła.  Lubi  się  podobać  facetom  i 

młodym,  i  starszym.  I  sama  lubi  przystojniaczków.  Wpa-

dła  mi  w  oko  kilka  razy,  bo  człowiek  obraca  się  tu  i ów-

dzie”. 

Kański nie wierzył sam sobie. To nie była ta dziewczy-

na ‒ wystraszona, blada i lękliwa ‒ z rozmowy w obecno-

ś

ci Fadeja. 

   Pan się zdziwił, kiedy zatelefonowałam? 

  Ostatnio czuła się pani nie najlepiej ‒ ominął jej py-

tanie. ‒ I nie zdradzała pani chęci do rqzmowy. 

Wypadło to gorzej, niż chciał. 

Skinęła głową. 

   Nie  spodziewałam  się,  że  pan  tak  prędko  przybę-

dzie. 

  Jestem  bardzo  operatywny  ‒  wyjaśnił  usprawiedli-

wiająco. 

Pokój  był  pełen  różnorodnych  cacuszek,  laleczek,  fla-

koników,  dzbanuszków,  kwiatów  i  nie  najstaranniej  uło-

ż

onych  fatałaszków.  Bladoniebieski  dywan  przykrywał 

szczelnie  całą  podłogę.  Siedzieli  na  dwóch,  obitych  białą 

skórą lub czymś podobnym, puf ach i Kański nie czuł się 

najpewniej  mając  kilkanaście  centymetrów  do  podłogi  i 

kolana prawie pod brodą. 

Poza tym, jak na studentkę, było tu stanowczo za mało 

książek... 

  Niełatwo  mówić  mi  o  tym,  co  chciałabym  powie-

dzieć ‒ zaczęła z wahaniem. ‒ Zastanawiam się nawet, czy 

ma to jakieś znaczenie, lecz wydaje mi się, że nie powin-

nam dłużej ukrywać tego faktu. ‒ Namyślała się chwilę. ‒ 

Wie pan, chcę się czuć w porządku. Zależy mi na opinii, 

57 

background image

ukończeniu studiów, chodzi też o rodziców, a sprawa tego 

zabójstwa... 

  Rodziców? Mają coś z tym wspólnego? 

  Nie,  oczywiście,  że  nie!  Ale  ojciec  jest  prezesem 

spółdzielni i nie chciałabym go narażać na jakieś przykro-

ś

ci. 

  A więc śmiało. 

Przyjrzała mu się bacznie, jakby chciała sprawdzić, czy 

przypadkiem  nie  lekceważy  jej  słów.  ‒  Mam  opory.  Z 

powodu Andrzeja... ‒ Chodzi o Andrzeja Fadeja?  

  Pani chłopca? 

  Chłopca? Rzeczywiście, chłopiec! ‒ Nastroszyła się. 

 Ale proszę przestać nazywać go moim, jeżeli panu to nie 

robi różnicy. 

  Robi. Inaczej nie wierzyłbym,  że  mówi prawdę, al-

bo  przynajmniej  jej  część,  aby  chronić  panią!  Przyznaję, 

ż

e jeszcze nie wpadłem na to, co pani takiego zrobiła. 

  Szczerość  za  szczerość.  Chodzi  właśnie  o  to,  że  ja 

nic nie zrobiłam. Do tego cały czas zmierzam. 

  I dlatego pani do mnie zatelefonowała? 

  Może  pan  wierzyć  lub  nie.  Właśnie  dlatego.  W  in-

nym wypadku powinnam raczej unikać kontaktów z mili-

cją, to chyba logiczne. 

  Powiedzmy. A więc czego to pani nie zrobiła? 

  Po co ten sarkazm? Nie byłam na miejscu zbrodni. 

  Co proszę?! 

  Powtarzam.  Nie  byłam  w  domu  u  Juliana  Pełczyń-

skiego, kiedy dokonano zabójstwa. Ani przed tym, ani po 

tym. 

58 

background image

  Wielu osób tam nie było... 

   Ale przynajmniej dwie musiały być! ‒ Nia dostrze-

gła ironii. ‒ W tym zabójca. 

  I pani to wie? 

  Wiem tylko o jednej. O Andrzeju Fadeju. 

  Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co mówi? 

Podciągnęła kolana pod brodę. 

   Proszę  pana!  ‒  powiedziała  wyniośle.  ‒  Nie  jestem 

dzieckiem i proszę mnie traktować jak osobę dorosłą. 

  Pani  myśli,  że  z  tego  mogą  wyniknąć  tylko  same 

przyjemności? 

  Niech  pan  mnie  nie  straszy.  Biorę  pełną  odpowie-

dzialność  za to,  co  mówię,  a co  pan  z tym  zrobi... To już 

sprawa milicji. 

  Sprawą  milicji  jest  również  wyjaśnić,  skąd  pani  to 

wszystko  wie,  no  i  ewentualnie...  dlaczego  informuje  o 

fakcie. 

  Myślałam, że  milicja potrafi dojść do tego bez mo-

jego  udziału  ‒  odpaliła.  ‒  No,  ale  skoro  panu  zależy  na 

współpracy... ‒ uśmiechnęła się całkiem przyjemnie. 

Miał ochotę spuścić jej tęgie lanie, ale faktycznie była 

osobą dorosłą. 

  Pani  zdaje  się  w  dzieciństwie  lubiła  bawić  się  w 

ciuciubabkę, a reguły tej gry do tej pory tkwią pani w pa-

mięci.  Słucham,  skąd  pani  wie,  że  Andrzej  Fadej  był  u 

Pełczyńskiego w czasie zabójstwa? 

59 

background image

  Ja wcale nie powiedziałam, że w czasie, tylko przed 

odkryciem zwłok. Ja wcale nie mówię... ‒ Doszła widocz-

nie do wniosku, że się zagalopowała i próbowała się z tego 

wyplątać. 

  Spokojnie. Powiedzmy, że nie w czasie, ale co z te-

go wynika? 

  Więc dobrze. Andrzej poszedł tam, nie wiem po co i 

o  jakiej  porze,  i  znalazł  przedmiot,  który  jego  zdaniem 

należy  do  mnie.  Na  nic  się  zdały  zaprzeczenia.  Po  prostu 

podejrzewa,  że  ja  tam  byłam  wcześniej  od  niego  i  mam 

powody, aby ten fakt ukryć. 

  Niech  pani  nie  będzie  taka  tajemnicza.  Co  to  za 

przedmiot? 

  Rękawiczka  ‒  odpowiedziała  niechętnie.  ‒  Mam 

podobną parę i prawdopodobnie stąd to nieporozumienie. 

  Pokazała pani swoje rękawiczki Fadejowi? 

  Tak, ale to nic nie zmieniło. Są tak samo mało uży-

wane jak  ta,  którą  przyniósł.  Sądzę,  że  jest  skłonny  przy-

puszczać,  iż  kupiłam  sobie  te  nowe  specjalnie,  aby  nie 

można było zauważyć braku zguby. 

  A rozmiar! 

  To się nazywa refleks! Niestety, i mój, i nie mój. 

  Może jaśniej... 

  To  skomplikowana  sprawa,  ale  spróbuję  wyjaśnić. 

Widzi pan, rękawiczki powinny przylegać do ręki, opinać 

ją.  Sama  nie  wiem,  jak  mam  to  wytłumaczyć,  żeby  było 

komunikatywne... ‒ zamilkła. 

60 

background image

  Niech  pani  jedzie  dalej,  może  jednak  uda  mi  się  to 

pojąć. 

  Chodzi o to, żeby ręka wydawała się mała. Więc ja 

zwykle  kupuję  o  pół  lub  nawet  numer  mniejsze,  niż  po-

winnam,  bo  wiem  z  doświadczenia,  że  każdy  materiał, 

nawet skóra, po pewnym czasie rozciąga się. 

  Jaki z tego wniosek? 

  Taki, że numery zgadzają się. Ale przecież, nie każ-

dy musi stosować moją metodę i kupować mniejsze ręka-

wiczki. Zasadniczo mój numer jest większy. 

  Przyzna pani, że to trochę zawiłe? 

  Uprzedzałam... 

  Czy Fadej groził pani? 

  Nie, mówiłam, że nie! Przeciwnie. Gra rolę błędne-

go  rycerza,  nie  domaga  się  żadnych  wyjaśnień.  Powie-

dział,  że  cokolwiek  zaszło,  on  czuje  się  odpowiedzialny. 

To nowe wcielenie bardzo mu odpowiada. Ma odmianę po 

cyniku wyobcowanym z realiów codzienności... 

  Naraził się pani? 

  Każdemu by się naraził. Jest, wbrew temu co mówi, 

nieobliczalny  i  nieodpowiedzialny.  Skoro  już  zaczęłam  o 

tym  mówić,  skończę.  Nie  tak  dawno  doprowadził  do nie-

przyjemnego  incydentu.  Właściwie  nie  ma  co  owijać  w 

bawełnę,  zrobił  karczemną  awanturę,  i  to  przy  obcej oso-

bie. W każdym razie zerwałam znajomość. 

  I  dlatego  wolała  pani  mnie  uprzedzić,  zanim  przyj-

dzie z tym Fadej. 

61

background image

Odrzuciła  do  tyłu  swoje  piękne  włosy  i  spojrzała  na 

niego już bez cienia kokieterii. 

   Jeżeli pan to tak pojmuje... Nie mam się czego oba-

wiać. 

  To był mężczyzna? Ta „obca osoba”? 

  Tak... Ale co z tego? Ludzie dorośli powinni pano-

wać  nad  odruchami.  Częściej  stosować  samokontrolę  ‒ 

mądrzyła się. ‒ Jednak to trzeba u siebie wypracować. 

  Pani wypracowała? 

  Staram się, przynajmniej. 

  Niech pani pomoże Fadejowi? 

  Nie  mam  zdolności  pedagogicznych.  Ale  z  panem 

się  przyjemnie  rozmawia!  ‒  Znów  obdarzyła  go  miłym 

uśmiechem. 

   Fadej pewnie będzie innego zdania. 

  Właśnie. Jeszcze jedno, Jeżeli  pan  myśli,  że  on  ma 

coś  wspólnego  z  tą  zbrodnią, to  pomyłka.  Potrafi  pokrzy-

czeć  i  potarmosić  się  z  koleżkami  od  Hopfera,  mam  na-

dzieję, że zna pan ten przybytek winiarnią zwany; ale nic 

poza tym. Niech pan nie popełni błędu. To byłby fałszywy 

ś

lad i stracony czas. 

  Będę pamiętał. Dziękuję. 

Spojrzenie, jakim go obdarzyła na pożegnanie, upewni-

ło go, że ideał niebożątka, za jakie ją uważał, należy mię-

dzy bajki włożyć. 

62 

background image

R O Z D Z I A Ł

 VI 

Ciągle nie mogę wyjść z impasu ‒ pomyślał Kański. 

Rozmowa  z  Martą  Wojnowską  poruszyła  go  bardziej, 

niż to okazał. 

Więc  czyżby  jednak  Fadej?  Dotychczas  nie  było  mo-

tywu, za to teraz leży jak na dłoni. Fadej nie wyjechał, tak 

jak  początkowo  zamierzał,  na  wakacje  z  Warszawy.  Był 

na  Klonowej,  w  mieszkaniu,  w  którym  dokonano  zabój-

stwa.  Motyw  oczywisty  ‒  zazdrość.  Starszy  pan  był  jesz-

cze niczego sobie, przy tym zasobny, a panna Marta „lubi-

ła facetów”. Zastał ich kiedyś razem w dwuznacznej sytu-

acji?  Zresztą  niekoniecznie.  Na  dziewczynie  zależało  mu, 

to widać. Mógł kiedyś zażartować na temat jej i Pełczyń-

skiego, sam w to nie wierząc, a ona przez przekorę lub w 

złości  naopowiadała  niestworzonych  rzeczy...  Aby  po-

drażnić  jego  ambicję.  Kobiety  są  do  tego  zdolne  ‒  sam 

miał  podobny  przypadek  w  rodzinie  ‒  potrafią  przy  tym 

mówić  tak  sugestywnie,  że  jeżeli  człowiek  ma  chociaż 

nikły  cień  podejrzenia,  zaczyna  wierzyć,  że  wszystko  to 

wydarzyło  się  naprawdę  A  wtedy  już  tylko  od  stopnia 

zaangażowania,  temperamentu,  charakteru  i  wielu  innych 

czynników  zależy,  czy  dochodzi  do  morderstwa,  czy  do 

rozwodu. 

Zagalopowałem  się  ‒  skarcił  siebie  Powinienem  prze-

stać myśleć o swoich sprawach. 

W  gruncie  rzeczy  jedno  jest  ważne.  Fadej  jest  zazdro-

sny, cierpi i nienawidzi. Zaczyna planować zemstę. Wpada  

63 

background image

na  iście  szatański  pomysł  ‒  postanawia  wykorzystać  cho-

robę  Pełczyńskiego.  Nie jest typem  zawodowego  morder-

cy, ale jest chemikiem i spreparowanie lub nafaszerowanie 

pastylki  diabetolu  cyjankiem  nie  sprawia  mu  trudności... 

Czyżby  to  było,  takie  proste?  Ale  chyba  możliwe.  I  co 

dalej?  Skąd  wiedział,  kiedy  Pełczyński  ją  połknie?  A  czy 

musiał wiedzieć? Niekoniecznie. Może jednak chciał wie-

dzieć,  może  go  zmusił.  Właśnie  w  dniu,  w  którym  tam 

poszedł,  w  dniu  zabójstwa.  Pełczyński  umiera,  a  Fadej 

dostrzega  rękawiczkę  Marty.  A  może  dostrzegł  ją  wcze-

ś

niej  i  stąd  nagła  decyzja  otrucia  Pełczyńskiego.  Sady-

styczny  charakter  morderstwa.  Tak,  to  by  pasowało  do 

motywu  ‒  zemsta.  Ale  nie  bardzo  pasuje  do  sylwetki  za-

bójcy... 

Zadzwonił  telefon  i  kapitan  z  niechęcią  przerwał  roz-

myślania. Porucznik Borowiec z „drogówki” informował o 

wypadku śmiertelnym na Rakowcu. 

  Wpakowała się lebiega sama pod koła, mocno zaga-

zowana, no i już nic nie dało się zrobić. Zawracam ci gło-

wę, bo sam  mówiłeś, żeby cię zawiadamiać o wszystkim, 

co  się  dzieje  w  dzielnicy,  w  której  zamordowano  tego  li-

stonosza... 

Kański był bliski irytacji. Dlaczego oni wszyscy uparli 

się, by robić z Pełczyńskiego listonosza! Przecież nie każ-

dy, kto pracuje na poczcie... 

  Więc jak, przyjedziesz? Jeszcze nie ustaliliśmy toż-

samości  tego  mężczyzny...  ‒  niecierpliwił  się  głos  w  słu-

chawce. 

Kański poprosił o telefon, kiedy już zidentyfikują ofia-

rę, po czym kontynuował rozmyślania. 

64 

background image

Wracając  do  Fadeja  ‒  rozważał  kolejną  hipotezę.  On 

może  nie  mieć  z  tym  nic  wspólnego.  Przychodzi  jednak 

tego  dnia  do  Pełczyńskiego,  otwiera  drzwi  i...  Właśnie, 

czym  otwiera?  Powiedzmy,  że  drzwi  nie  były  zamknięte. 

Wszedł.  Widzi  martwego  człowieka.  Kiedy  mija  zasko-

czenie, rozgląda się i dostrzega rękawiczkę. Musiała leżeć 

w  bardzo  widocznym  miejscu,  bo  przestraszony  człowiek 

ma  raczej  przytępiony  zmysł  spostrzegania.  Załóżmy,  że 

leżała  ria  stole.  Została  tam  zapomniana  lub  podrzucona 

przez mordercę. Ale to zależy, kiedy Fadej był u Pełczyń-

skiego: czy w dniu, zabójstwa, czy w dniu, w którym zna-

leziono  zwłoki.  Bo  jeżeli  w  dniu,  kiedy  Pełczyńskiego 

otruto,  to  w  bardzo  niekorzystnej  sytuacji  znajdzie  się 

Marta Wojnowska. 

Kański  nie  mógł  jakoś  uwierzyć,  że  Fadej  pomylił  się 

co do rękawiczki. 

Potem  Fadej  gasi  światło  i  wychodzi.  Dlaczego  paliło 

się  światło?  Aha,  była  burza  i  wcześnie  zrobiło  się  ciem-

no...  Jeżeli  Fadej  zgasił  światło,  to  należy  przyjąć,  że  był 

jednak w dniu morderstwa, w czasie burzy. Marianna wi-

działa, jak ktoś zapalił, a potem zgasił światło. Z tego wy-

pływa  jeszcze  jeden  wniosek  ‒  Fadej  gasi  światło,  które 

zostało zapalone krótko przed jego wizytą. Pełczyński już 

nie żył, Fadej powinien więc spotkać mordercę lub kogoś, 

kto  przekręcił  kontakt...  Fadeja  trzeba  dobrze  przycisnąć. 

Musi powiedzieć prawdę, jeżeli chce ratować własną skó-

rę. Musi powiedzieć, kto to był, choćby go to sporo kosz-

towało... 

65 

background image

Wszystko to pozornie się zgadza. A jeśli Fadej nikogo 

tam nie spotkał? Jest jedno wytłumaczenie. Ta osoba mo-

gła  się  ukryć!  Ale  gdzie?  Tylko  w  łazience.  Łazienka... 

Wysilił  pamięć...  No,  tak.  To  by  znów  wskazywało  na 

Grelową.  Nie  trzeba  wysnuwać  pochopnych  wniosków  ‒ 

skarcił  się  w  duchu.  Jeszcze  za  wcześnie.  Fadej  mógł  za-

brać rękawiczkę, zgasić światło i zamknąć drzwi. Dla po-

rządku. Albo żeby opóźnić znalezienie zwłok. Powiedzmy, 

ż

e chciał zyskać na czasie, żeby porozmawiać z Wojnow-

ską i wyjaśnić jej udział w sprawie. 

A  klucz?  Schował  do  kieszeni.  Wobec  tego  jeden  z 

dwóch  kluczy,  ten,  który  znalazł  się  w  torebce  Grelowej 

lub  został  przysłany  pocztą,  jest  tym,  którym  posługiwał 

się  Fadej.  Jest  jeszcze  trzeci,  który  miała  Marianna.  Wła-

ś

nie  zginął jej  i  potem  niespodziewanie  odnaleziono  go  u 

niej w mieszkaniu... Ciekawe. 

A może Fadej jest faktycznie mordercą, tylko wcale nie 

chodzi  o  zazdrość.  Wywiadowca  Lasak  odwiedził  jego 

ojca w Nowym Targu. Papa Fadej potwierdził wersję syna. 

Pełczyński szył sobie u niego kożuch i do Warszawy wra-

cali razem z Andrzejem. Nie świadczy to jednak, że wtedy 

zetknęli  się  ze  sobą  po  raz  pierwszy.  Jakie  mogli  mieć 

interesy,  co  ich  mogło  łączyć...  Przemyt?  Handel?  To 

ostatnie  możliwe.  Czym?  Zaraz,  zaraz.  Pełczyński  ma 

jakąś rodzinę, zdaje sie, kuzyna czy nawet brata, za grani-

cą... Może dewizy? Trzeba sprawdzić, czy miał konto do-

larowe! Co za przeoczenie. Młody Fadej idealnie pasuje  

66 

background image

do  handelku  dewizami.  A  i  senior  nie  wygląda,  według 

opinii  Lasaka,  na  takiego,  który  stroni  od  „ubocznych” 

zarobków.  „Co  mu  nie  przeszkadza  posiadać  aparycji  i 

manier  członka  Kongresu,  szefie.  Aż  mnie  zatkało.  Facet 

porusza  się  z  godnością,  sposób  bycia  przyjacielsko-

pobłażliwy, na wszystko odpowiedź. Nie przypuszczałem, 

ż

e  tak  może  wyglądać  ktoś,  kto  szyje  kożuchy...  Nic  nie 

wie na temat tego, czy syn znał Pełczyńskiego, zanim spo-

tkali się w Nowym Targu”. Chociaż papa może kłamać, bo 

mu  zależy  na  synu.  Wyczuł,  że  sprawa  jest  poważna  i, 

jeżeli  nawet  niewiele  wie,  chroni  jedynaka  awansem,  na 

zapas.  Wszystko  to  jest  prawdopodobne,  lecz  jedno  jest 

przynajmniej  pewne  ‒  Pełczyński  nie  popełnił  samobój-

stwa. Świadczy przede wszystkim o tym fakt, że pozacie-

rano  wszelkie  ślady  czyjejkolwiek  obecności.  Teoretycz-

nie  mogli  to  zrobić  ci,  którzy,  odwiedzając  Klonową  w 

feralnym dniu, mieli na względzie własny spokój i bezpie-

czeństwo.  Ale  tylko  teoretycznie.  Ponieważ  w  przypadku 

człowieka,  który  nie  ma  nic  na  sumieniu,  może  zaistnieć 

jedynie alternatywa: jeżeli ma mocne nerwy ‒ wzywa po-

gotowie,  ewentualnie  milicję,  jeżeli  posiada  tak  zwaną 

słabszą  konstrukcję  psychiczną  ‒  ucieka  w  popłochu.  Nie 

zastanawia się nad sposobem usunięcia odcisków palców! 

Może  zanadto  upraszczam?  Kapitan  zapalił  kolejnego 

papierosa.  A  co  z  tą  Grelową?  Jej  udział  w  sprawie  jest 

niewątpliwy.  Plącze  się  w  zeznaniach,  zaprzecza  oczywi-

stym faktom. Wygląda na to, że coś ukrywa. Boi się. Cze-

go? A może ‒ kogo? 

67 

background image

Właściwie  mogła  to  zrobić  Grelowa.  W  sklepie  tego 

dnia  była,  to  prawda.  Ale  sama  stwierdziła,  że  czuła  się 

„nieszczególnie”. Załóżmy, że kłamie. Po wyjściu ze skle-

pu  pojechała  taksówką  do  domu.  Około  drugiej  po  połu-

dniu.  Potem,  mniej  więcej  na  pół  godziny  przed  burzą, 

wyszła z domu. Pół godziny wystarczy, aby dotrzeć z Mo-

kotowa na Rakowiec. No, może trochę więcej. Jeśli czeka-

ła na przystanku autobusowym i tramwajowym, to straciła 

czterdzieści  pięć  minut.  Taksówki  nie  brała,  to  byłaby 

nieostrożność.  Burza  już  rozpętała  się  na  dobre,  ale  ona 

zdążyła dotrzeć na Klonową. Drzwi otworzył jej Pełczyń-

ski. Ona wchodzi i... strzela. Tak, to byłoby możliwe, gdy-

by  morderca  posłużył  się  bronią,  a  nie  trucizną.  Grelowa 

miała  lepsze  okazje,  aby  zaaplikować  Pełczyńskiemu  cy-

janek.  A  wynik  ekspertyzy  sugeruje,  że  ofiara  połknęła 

cyjanek w tabletce diabetolu. To nie wygląda na robotę tej 

mieszczki od „galanterii damsko-męskiej”. 

Grelowa nie ma alibi. Nikt przecież nie może potwier-

dzić, że po powrocie do domu nie wychodziła już do koń-

ca dnia. Jeżeli jednak pojechała na Klonową, co raczej jest 

pewne, to mogła również przybyć tam po fakcie. Morder-

cy nie  musiało zależeć na terminie śmierci emeryta. Wie-

dział, że i tak dopnie celu, kiedy wyczerpie się zapas dia-

betolu.  Tabletka  leżała  sobie  spokojnie  pośród  innych  i 

czekała na swoją kolej. 

A więc trzy osoby  mogły  być w  mieszkaniu po zabój-

stwie: Fadej, Grelowa i Wojnowska. Cała procesja! 

68 

background image

Kańskiemu jeszcze jedna sprawa nie dawała spokoju ‒ 

podjęte  przez  Pełczyńskiego  dwa  lata  temu  osiemdziesiąt 

tysięcy  złotych  z  książeczki  PKO.  W  dwóch  ratach  po 

czterdzieści  tysięcy.  Co  w  tym  czasie  się  zdarzyło?  Po 

pierwsze, Pełczyński odszedł w tym samym roku na eme-

ryturę, po drugie, Grelowa zamieniła stragan na sklep, po 

trzecie, Fadej poznał Pełczyńskiego, po czwarte, Pełczyń-

skiemu poprawia się stan zdrowia. Nie, to po jakimś czasie 

dopiero. Fadej twierdzi, że jak go poznał, to był „okropny 

nerwus”,  a  potem  było  coraz  lepiej.  Więc  może  te  fakty 

miały  coś  wspólnego  z  ową  nerwicą.  Wszystko  to  jest 

jeszcze  zanadto  płynne,  żeby  wyciągnąć  konkretne  wnio-

ski,  trzeba  uściślić  wydarzenia  i  zbadać  je  dokładnie,  ko-

lejno. 

Renata Pisarek, współwłaścicielka nieźle prosperujące-

go  interesu  z  galanterią  damsko-męską,  nie  była  zachwy-

cona wizytą oficera milicji i wcale tego nie ukrywała. 

Kapitan  obserwował,  jak  nadrabia  miną  i  z  pozornie 

stoickim  spokojem  obsługuje  niezdecydowaną  klientkę, 

pozwalając jej  gmerać  w  pokaźnym  pudle  jakimiś  „bły-

skotkami”. 

Pisarkowa z pewnością dość dawno przekroczyła pięć-

dziesiątkę.  Jej  siwe  włosy,  bezpretensjonalnie  ściągnięte 

W „koczek babuni”, nieciekawa, w Wyblakłych kolorach, 

szmizjerka i złote kolczyki w uszach nie dodawały uroku. 

   Należę do pokolenia starych handlowców, to tradycja 

69 

background image

w  naszej  rodzinie  ‒  przedstawiła  się  oficerowi.  ‒  Przed 

wojną  mieliśmy  sklep  kolonialny  na  Pradze...  Mam  taką 

dobrą opinię, nigdy nie byłam w sądzie! A tu taki skandal! 

Proszę  pana,  ona  nie  może  być  winna,  ta  biedna  Jadwi-

nia... To jakieś nieporozumienie. 

  Znacie się panie od dawna ‒ zapytał Kański. 

  Tak. Poznałyśmy się zaraz po wojnie, kiedy, jak pan 

wie,  niełatwo  było  żyć.  Wiele  ludzi  straciło  swych  bli-

skich, nie miało gdzie mieszkać... Jadwinia do nich należa-

ła. Jej mąż był podoficerem w polskim wojsku i walczył w 

armii  Andersa.  Początkowo  otrzymywała  od  niego  listy, 

potem przestały przychodzić. 

  Nie wie pani, dlaczego? 

  Na  tyle  blisko  ze  sobą  nie  byłyśmy.  Czasem  tylko, 

kiedy dokuczała jej samotność, coś tam o swoich sprawach 

mówiła.  Domyślałam  się  jedynie,  że  musieli  się  w  tych 

listach pokłócić. Ona chciała jechać do niego, a on znalazł 

sobie tam inną. Bo co innego mogło się stać? 

  Jak do tego doszło, że zostałyście wspólniczkami? 

  Mówiąc prawdę, nie dawałam już sobie rady z mo-

im  sklepem.  I  o  zdrowie  chodziło,  i  o  finanse.  Dwa  lata 

temu  domówiłyśmy  się,  że  Jadwinia  wniesie  swój  udział, 

bo koniecznie trzeba było zainwestować. I tak się stało. 

  Ile wyniósł udział Grelowej? 

  Sto tysięcy. 

  To było aż tak źle? Niezły zastrzyk. Nie wie pani, 

70 

background image

skąd  Jadwiga  Grelowa  miała  tyle  pieniędzy?  Czy  mówiła 

o ich pochodzeniu? 

  Tak,  naturalnie.  Dostała  jakieś  odszkodowanie  czy 

coś takiego. Nie interesowało mnie to specjalnie. Wiem, że 

wtedy miała już i swoje oszczędności. 

  A za co odszkodowanie? ‒ dociekał Kański. 

  Ja naprawdę nie wiem. Nigdy jakoś nie wracałyśmy 

do  tej  sprawy.  W  ogóle  ten  temat  w  sferach  handlowych 

jest raczej niezręczny. ‒ Ku zdumieniu kapitana Pisarkowa 

przymrużyła porozumiewawczo jedno oko. ‒ Mamy swoje 

tajemnice.  Tylko  niech  pan  zaraz  nie  myśli,  że  to  coś 

złego. 

   Skądże  znowu  ‒  zapewnił  skwapliwie.  ‒  Wspo-

mniała pani o samotności Grelowej, a przecież ona myśla-

ła o małżeństwie. 

  O małżeństwie to nie wiem nic. Ale trudno się dzi-

wić,  że  kiedy  zjawił się  w jej  życiu  przyzwoity  człowiek, 

chciała go przy sobie zatrzymać. A tu taka tragedia. 

Przed  tym  użyła  określenia  „skandal”.  Ciekawe,  czym 

to  całe  wydarzenie  jest  naprawdę  dla  Pisarkowej?  ‒  pod-

sumował w myślach rozmowę Kański. Swoją drogą należy 

przyjąć,  że  sentymenty  w  „sferach  handlowych”  liczą  się 

niewiele  albo  wcale.  Pisarkowa  niewątpliwie  skorzystała-

by  na  skazaniu  Grelowej.  Sklep  jest  doinwestowany,  po-

datki  w  porządku,  obroty  wysokie,  szczególnie  ostatnio, 

kiedy  w  świecie  mody  zaczęło  się  dżinsowe  szaleństwo. 

Takie więc dodatki, jak czapki, paski, torebki i inne drobia-

zgi z teksasu, okazały się towarem bardzo poszukiwanym. 

71 

background image

Co prawda, płaci się za nie jak za przysłowiowe zboże, ale 

co  zrobić,  kiedy  uspołeczniony  handel  znów  nie  zdążył? 

Młodzież, i nie tylko, ogarnęło coś w rodzaju amoku. Ku-

pują  te  teksasowe  „cudeńka”,  chociaż  na  ogół  po  pierw-

szym  praniu  pozostają  jedynie  skurczone,  szmaciane 

fragmenty. 

Tak jest, skazanie nie mającej dzieci ani żadnej rodziny 

Grelowej byłoby bardzo korzystne dla pani Pisarek. 

  Pani znała tego człowieka? Mam na myśli... 

  Tak,  wiem  o  kogo  chodzi  ‒  przerwała  kobieta.  ‒ 

Bardzo mało. Właściwie nie. Widziałam go kilka razy, raz 

nawet rozmawiałam, ale krótko. Był dość przystojny, inte-

ligentny. 

Kański  uśmiechnął  się  w myśli.  Ach,  te  kobiety!  Znać 

go  nie  znała,  ale  ponieważ  był  przystojny,  więc  i  inteli-

gentny... 

   Czy odniosła pani wrażenie, że ma pieniądze? 

  Chodzi o to, czy Jadwinia go wykorzystywała?! Nie 

sądzę. Miała wszystko, co trzeba. 

  A  jednak,  nim  przystąpiła  do  spółki,  przeżyła  cięż-

kie chwile. 

  Tak,  ale  ja  miałam  na  myśli  okres  powojenny.  Po-

tem czekała na mieszkanie, handlowała na bazarze, ciuła-

ła.  Ale  żeby  brać  od  mężczyzny  pieniądze?  O  to  jej  nie 

posądzam! 

   Mogła to być pożyczka! 

  O czym pan mówi? Ja nie wiem. 

Przeciwnie.  Wydaje  mi  się,  że  coś  jeszcze  ukrywasz, 

miła pani ‒ pomyślał kapitan. Tylko co? W końcu nie 

72 

background image

jesteś tak bardzo przywiązana do swojej wspólniczki... 

  Czy pamięta pani dzień siódmego sierpnia? 

  Pamiętam. Wyjątkowo dobrze. Przecież to chodzi o 

ten dzień, kiedy... Do sklepu przyszłam jak zwykle. Zaraz 

po mnie Jadwinia. Ale około pierwszej, może trochę póź-

niej, poczuła się źle. Często cierpiała na bardzo dokuczli-

we  bóle  głowy.  To  były  ciężkie  migreny.  Pojechała  do 

domu.  Już  jej  tego  dnia  nie  widziałam.  Tylko  rozmawia-

łam... 

  Co? Jak to? 

  Och. Co ja zrobiłam? A może lepiej, że już powiem. 

Wie pan, ja i tak nie wierzę w jej winę, jestem pewna, że 

ona  nie  byłaby  zdolna  do  podobnego  czynu.  Powiem 

wszystko,  chociaż  jej  się  wydawało,  że  to  będzie  źle. 

Prosila mnie, żebym nie wspominała. 

  O  czym  pani  mówi?  ‒  Kański  z  trudem  opanował 

ogarniające go podniecenie. 

  O  telefonie.  Tak  gdzieś  przed  piątą,  po  południu 

oczywiście,  zadzwonił  ten  pan  i  chciał  rozmawiać  z  Ja-

dwinia,  ale  ja  odpowiedziałam,  że  ona  jest  w  domu.  Nie 

chciał  się  początkowo  przedstawić,  lecz  ja  pomyślałam 

sobie  od  razu,  że  to  pewnie  pan  Pełczyński  i  nawet  się 

roześmiałam.  A  on  na  to:  „Pewnie  mnie  pani  nie  pozna-

ła?”. Potem powiedział, że automat, z którego dzwoni, jest 

trochę  zepsuty,  bo  on  ledwie  mnie  słyszy,  a  w  domu  ma 

zepsuty  telefon,  że  jest  chory,  ma  jakieś  kłopoty  z  gar-

dłem, i bardzo prosi, żebym ja zatelefonowała do Jadwini, 

a on wraca do łóżka. 

73 

background image

  O co mu właściwie chodziło? 

   Aha.  O  to,  żeby  Jadwinia  natychmiast  do  niego 

przyjechała. 

  Nie  wydało  się  pani  dziwne,  że  w  takie  upały  boli 

go gardło? 

  Wcale. Ja zawsze mam największy katar w lipcu! 

  Długo trwała ta rozmowa? 

  Nie,  krótko.  To  się  tylko  tak  wydaje,  jak  teraz  to 

opowiadam. 

  Co dalej? 

  To  wszystko.  Zadzwoniłam  do  Jadwini,  przekaza-

łam wiadomość, podziękowała i koniec. 

  Nie wspomniała, że źle się czuje i pomimo to poje-

dzie. 

  Nie,  nie  powiedziała,  czy  się  wybiera  na  Klonową, 

czy też nie. 

  A jak było następnego dnia? 

  Jak zwykle. Była bardzo blada, mówiła, że źle spała, 

ż

e ból głowy męczył ją całą noc. Powiedziała, że, niestety, 

nie pojechała do Pełczyńskiego, bo nie miała siły. 

 ‒  A kiedy prosiła panią, żeby nie mówić o telefonie? 

  Jak pan pierwszy raz przyszedł do sklepu. 

Po  południu  Kański  poszedł  do  kina,  żeby  chociaż  na 

dwie godziny oderwać się od całodziennego młynka. Film 

był  niezły,  ale  strasznie  ponury.  Scenarzysta  wspólnie  z 

reżyserem ostro rozprawili się z problemem korupcji kwit-

nącej w nowojorskiej policji. Nielegalne kasyna gry,  

74 

background image

eleganckie  domy  schadzek,  handel  narkotykami!  I  bezna-

dziejność  walki  prowadzonej  w  pojedynkę!  W  rezultacie 

kapitan wyszedł po projekcji w jeszcze gorszym humorze. 

Wieczorem  spotkał  się  z  Lasakiem,  który  miał  spraw-

dzić  konto  dewizowe Juliana  Pełczyńskiego.  Jeżeli,  oczy-

wiście, takie istniało. Istniało. Było na nim tysiąc czterysta 

dolarów. Ostatnia wpłata sprzed roku. 

Kański czuł przez skórę, że sprawa komplikuje się co-

raz  bardziej,  i  zastanawiał  się  nad  kolejnymi,  roboczymi 

hipotezami, które mnożyły się, wypierając jedna drugą. 

W  domu  włączył  telewizor,  wysłuchał  „Wieczoru  z 

dziennikiem”,  potem  przeleciał  wzrokiem  nagłówki  w 

„Expressie”. 

Była  godzina  dziewiąta,  kiedy  przypomniał  sobie  o 

wypadku  na  Rakowcu  i  wykręcił  domowy  numer  porucz-

nika Borowca. 

  Człowieku!  ‒  jęknął  tamten.  ‒  Czy  ty  nie  możesz 

znaleźć  przyzwoitej  pory  rio  załatwiania  spraw  służbo-

wych? 

  Miałeś telefonować! 

  I próbowałem, kilkakrotnie, ale ciebie gdzieś nosiło! 

Już wiem, co powiesz: „ja mam morderstwo, to nie żarty”. 

Ale  miej  trochę  zaufania  do  ludzi.  Gdyby  to,  co  mam  ci 

przekazać,  było  istotnie  ważne,  wykopałbym  cię  spod 

ziemi! 

Więc co masz mi do przekazania, ja cię najmocniej 

przepraszam, ale... 

75 

background image

  Dobra,  dobra,  wszystko  to  pół  żartem,  a  teraz  słu-

chaj. Ten facet, który uległ wypadkowi na Rakowcu, jest z 

Ż

oliborza.  Był  kompletnie  pijany,  bez  stałego  miejsca 

pracy. To chyba nie ta sfera, co? 

  Nie ta ‒ zgodził się Kański. ‒ Bywaj, przepraszam. 

  Nic  to,  jak  mawiał  Wołodyjowski  do  Basi,  nic  to. 

Tyle  że  straciłem  około  pięciu  minut  z  „Kobry”.  Oglą-

dasz?  Dziś  czwartek,  kryminalny  dzień,  na  szczęście,  w 

telewizji... 

  Zapomniałem.  Zaraz  po  dzienniku  przerzuciłem  się 

na lekturę. 

  To żałuj. Moim zdaniem kryminały Durbridge'a na-

leżą do najlepszych. A jak tam ze sprawą? 

Kański wolną ręką włączył telewizor. 

  To temat na dłuższą rozmowę. Dziękuję ci, stary. ‒ 

Odłożył słuchawkę przerywając niestrudzonemu gadule. 

Leżąc  już  w  łóżku  przebiegł  myślami  telewizyjną  in-

trygę „Harry Brenta”. Wszystko w niej toczyło się wartko 

i gładko, akcja rozwijała się logicznie, a zachowanie boha-

terów  i  ich  rozmowy  sugerowały  jednoznacznie  i  niemal 

od początku, kogo zaliczyć dò czarnych charakterów, a kto 

jest niewinny. No, może z małymi wyjątkami, A ja ‒ wes-

tchnął kapitan. Początkowo miałem samych, niewinnych, i 

to  było  jeszcze  nie  najgorsze,  a  teraz  mam  za  to  samych 

winnych... 

76 

background image

R O Z D Z I A Ł

 VII 

Andrzej Fadej miał egzamin i wbrew sceptycznym pro-

gnozom  najbliższego  otoczenia  wierzył,  że  zaliczy  przy-

najmniej na trójkę. Bardzo mu na tym zależało, ponieważ 

była  to  właściwie jedyna  szansa,  żeby  znaleźć  się  na  pią-

tym  semestrze.    Profesor  był  tego  dnia  w  wyjątkowo  do-

brym  humorze,  pytania  zadawał  proste,  podstawowe,  tak 

ż

e po dwudziestu minutach było już po wszystkim i Fadej 

opuszczał mury uczelni z jedyną czwórką w indeksie, jaką 

przez dwa lata studiów udało mu się zdobyć. Nie dlatego, 

ż

e był jednostką krańcowo niezdolną. Przeciwnie, Andrzej 

Fadej  był  wyjątkowo  zdolnym  chemikiem,  niestety, 

oprócz  cennego  daru  natury,  jakim  bywa  talent,  trzeba 

mieć jeszcze vprzynajmniej jedną zaletę ‒ pracowitość. A 

tego przekorna natura zdecydowanie Fadejowi poskąpiła. 

Andrzej  Fadej  był  młodzieńcem  wysokim,  szczupłym, 

miał ciemne, na bok sczesane włosy, z ledwie widocznym 

przedziałkiem w okolicy lewego ucha. Ubierał się według 

najnowszych  kanonów  mody  młodzieżowej  i  na  ogół  nie 

mógł narzekać na puste kieszenie. Od ojca otrzymywał co 

miesiąc „stypendium”, które wynosiło trzy razy więcej niż 

przeciętne zarobki stażysty z dyplomem wyższej uczelni. 

Pomagało  to  młodemu  adeptowi  wiedzy  chemicznej 

wieść  życie  raczej  swobodne  i  pozbawione  większych 

trosk. 

Andrzej Fadej miał jednak swoje problemy. 

77 

background image

Ostatnio szczególnie myśl o nich nie opuszczała go ani 

na  moment  i  dlatego  po  zdaniu  egzaminu  radość  trwała 

dość krótko. 

Idąc Krakowskim Przedmieściem  zapędził się dalej, w 

stronę  Starego  Miasta,  minął  Zamek  Królewski  i  zagapił 

się przez chwilę na młodą parę wychodzącą z Urzędu Sta-

nu Cywilnego. 

„Panna  młoda”  była  cała...  fioletowa!  Suknia,  welon, 

nawet  pantofle,  wszystko  fioletowe.  Podobnie  „pan  mło-

dy”...  Fioletowe,  nowo  zaślubione  małżeństwo  z  wypie-

kami  na  twarzy  przyjmowało  życzenia  od  najbliższych,  a 

tłumek  ciekawskich  gromadził  się  na  chodniku  i  ochoczo 

włączał do owacji. 

W „Gwiazdeczce” jak zwykle ‒ bez względu na porę ‒ 

panował buduarowy półmrok i nie było żadnego wolnego 

stolika.  Ogródek  był  już  nieczynny  i  Fadej  ociągając  się 

opuścił niegościnną kafejkę. 

W  drzwiach  zderzył  się  z  kolegą  z  tego  samego  roku. 

Wymienili pozdrowienia, ostatnie plotki, przyjął gratulacje 

z powodu udanego egzaminu i rozeszli się. 

Wrócił  do  domu  i  postanowił  się  przespać.  Ostatniej 

nocy  nie  spał  wiele.  Kiedy  kładł  się  do  łóżka,  zapukała 

gospodyni. 

  Był  do  pana  telefon,  panie  Andrzeju  ‒  zaczęła 

przymilnym tonem. ‒ Jakiś pan Kański. To znajomy? 

  Droga pani! - powiedział ze złością, dając tym samym 

upust swoim niepokojom. ‒ Przekazała pani wiadomość.  

78 

background image

Tak? Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny i zobowiązany, ale 

na tym się pani rola kończy. 

  Ależ, panie Andrzeju... ‒ Gospodyni bardzo zależa-

ło  na  tym,  aby  młody  człowiek  mieszkał  jak  najdłużej. 

Wysokie komorne, płacone za rok z góry przez solidnego 

papę Fadeja, było nie do pogardzenia. 

  Mam dosyć was wszystkich ‒ przerwał Fadej ‒ mo-

jego ojca, pani szpiegowania, cudzych pieniędzy... 

  Cudzych  pieniędzy?  ‒  Przyglądała  mu  się  podejrz-

liwie, czekając, że może jeszcze coś powie. 

  A zwłaszcza wtrącania się w moje sprawy! Wypro-

wadzę się! ‒ krzyknął i gospodyni zaczęła się wycofywać. 

  Niechże pan się uspokoi, panie Andrzeju. Niech się 

pan prześpi, jest pan wyczerpany tym egzaminem, a ja już 

ojcu powiem, jak pan dużo pracuje... 

  Otóż to! Otóż to, droga pani! Mam dość szpiclowa-

nia! Jasne? A teraz niech mnie pani zostawi w spokoju! 

Coś go ugryzło ‒ pomyślała wzruszając ramionami. 

Fadej leżał jeszcze przez chwilę na łóżku i zastanawiał 

się, czego  może chcieć od niego kapitan Kański. Był nie-

spokojny.  Po  krótkich  medytacjach  postanowił  zatelefo-

nować  do  Komendy  Stołecznej,  chociaż  nie  miał  na  to 

najmniejszej ochoty.  

Tego dnia rano kapitan Kański zorganizował „małą od-

prawę” ze swoimi dwoma pomocnikami‒ wywiadowcą 

79 

background image

Lasakiem  i  sierżantem  Bieniasem.  Na  czternastą  wyzna-

czono wizytę w komendzie Fadejowi. 

Przed  pierwszą  kapitan  wyszedł  na  obiad  do  kasyna. 

Kiedy  wrócił,  Lasak  i  Bienias  pochyleni  byli  nad  jakąś 

gazetą i zaśmiewali się, aż słychać było na korytarzu. 

  Szefie! Coś przeczytam? 

  Przeczytaj! 

  Zaczyna się tak: Było to dawno temu. Pewnej nocy 

ówczesny  przewodniczący  Prezydium  Miejskiej  Rady 

Narodowej we Fromborku miał dziwny sen. Szedł wieczo-

rem  ulicą  miasta  i  nagłe  spostrzegł  Kopernika.  Stanął  jak 

wryty.  Podejść,  nie  podejść.  Podszedł  i  na  wszelki  wypa-

dek  pozdrowił  uczonego  „pochwalonym”,  boć  to  zawsze 

kanonik.  Dokąd  ksiądz  kanonik  się  wybiera?  ‒  zapytał. 

Kopernik  odwrócił  się  powoli  i  spojrzał  nań  groźnie.  Nie 

chcę,  żeby  moje  kości  spoczywały  w  mieście,  w  którym 

wszyscy  patrzą  tylko  na  to,  by  ktoś  za  nich  robił,  a  sami 

się lenią i nic dla miasta zrobić nie chcą. I tyś nie lepszy ‒ 

dodał,  grożąc  mu  palcem.  Przewodniczący  oblał  się  zim-

nym potem, zaczął się jąkać, obiecywać poprawę i obudził 

się. Poprawić się już nie zdążył: został zdjęty ze stanowi-

ska  i  wyjechał  do  innego  miasta.  Ludzie  mówią,  że  na 

dźwięk  słów  „harcerze”  i  „Kopernik”  dostaje  drgawek  i 

blednie. A może to tylko plotka? 

   No i jak, fajne? A dalej... 

80 

background image

Telefon przerwał lekturę. Zameldowano, że Fadej cze-

ka w biurze przepustek. 

  Widzę,  że  pan  lubi  robić  niespodzianki  ‒  przywitał 

go Kański. ‒ Dziękuję za prezent. 

  Prezent?  Nie  rozumiem?  ‒  Fadej  zdziwiony  uniósł 

brwi. 

   To ja nie rozumiem. Kiedy ostatni raz się zwidzieli-

ś

my, pytałem pana o klucze... 

  Istotnie, przypominam sobie. I co z tego? 

   Odpowiedział pan... 

   Dobrze pamiętam, co odpowiedziałem ‒ odparł har-

do Fadej. ‒ Powtarzam to samo i teraz. Jestem chemikiem, 

nie mam nic wspólnego z kluczami. 

  Z tym również nie? ‒ Kański uniósł w ręku kluczyk 

przysłany mu pocztą przez anonimowego nadawcę. 

  Nie! ‒ zaprzeczył zdecydowanie, wzruszając ramio-

nami. 

 To czemu przysłał mi go pan w prezencie?  

Fadej  nerwowo  przełknął  ślinę  i  rzucił  niespokojne 

spojrzenie w stronę Bieniasa. 

  Do  niczego  się  nie  przyznaję  ‒  powiedział  bez 

związku.  ‒  W  nic  mnie  pan  nie  wrobi.  Po  co  zostałem 

wezwany? 

   Aby wyliczyć się z czasu w dniu siódmego sierpnia. 

  A  niby  dlaczego  mam  opowiadać,  co  wtedy  robi-

łem? 

  Bo jeżeli nie będzie miał pan alibi na ten dzień, po-

stawię pana w stan oskarżenia z powodu zabójstwa doko-

nanego na Julianie Pełczyńskim. 

81 

background image

  Nie wykażę się alibi! Nic nie zrobiłem! Nie pamię-

tam. Żaden uczciwy człowiek by nie pamiętał. ‒ Po chwili 

opanował  się  i  patrząc  Kańskiemu  prosto  w  oczy  powie-

dział:  ‒  Ale  pomysł.  Sam  pan  w  to  przecież  nie  wierzy. 

Jeżeli, oczywiście, cokolwiek pan wie. 

  Właśnie  to,  co  wiem,  przekonuje  mnie  o  pańskiej 

winie ‒ odparł spokojnie kapitan. ‒ Po co poszedł pan na 

Klonową siódmego sierpnia? 

  A skąd pan wie, że tam byłem? 

  Od  pana  znajomej,  Marty  Wojnowskiej  ‒  poinfor-

mował Kański. 

Wrażenie  było  piorunujące.  Fadej  przez  chwilę  poru-

sza? bezdźwięcznie wargami, nie mogąc wydobyć z siebie 

głosu.  Lasak  podsunął  mu  szklankę  z  wodą.  Student  sie-

dział z twarzą ukrytą w dłoniach. Było cos w jego pozycji, 

a zwłaszcza pochyleniu ramion, co powstrzymało na razie 

Kańskiego  od  zadania  następnego  pytania.  Czekał.  Fadej 

opuścił ręce, ujął Szklankę i napił się. 

  To  kłamstwo  ‒  powiedział  zmienionym  głosem.  ‒ 

Ona nie mogła tego powiedzieć 

  Ona to powiedziała ‒ zapewnił oficer. ‒ Potwierdzi-

ła tym samym moje wcześniejsze przypuszczenia. 

Znikła niedawno okazywana arogancja, ustępując miej-

sca spokojnej rezygnacji. Andrzej Fadej zaczął zdawać po 

kolei relację ze wszystkich swoich czynności w dniu, który 

tak bardzo interesował kapitana. 

  Wstałem późno, bo o dziesiątej, jako że są wakacje, 

a ja lubię poleżeć i poczytać w łóżku ‒ mówił wolno. ‒ 

82 

background image

Potem poszedłem do miasta, żeby coś zjeść. Wstąpiłem do 

baru mlecznego na Krakowskim Przedmieściu. Była wtedy 

godzina  dwunasta  w  południe.  O  dwunastej  trzydzieści 

poszedłem na film do kina „Atlantic”. 

Skończyło się to przed piętnastą, zjadłem obiad w „Ha-

rendzie”,  o  szesnastej  byłem  już  w  domu  ‒  przerwał  na 

chwilę,  by  napić  się  wody.  ‒  Na  stoliku,  obok  tapczanu, 

leżała  kartka  od  gospodyni  „Telefonował  pan  Pełczyński, 

ma bardzo ważną sprawę. Oczekuje dziś w domu po  szó-

stej”,  przeczytałem.  Nie  miałem  ochoty  tam  jechać,  bo 

upał  panował  podzwrotnikowy,  a  następnego  dnia  chcia-

łem wyjechać z Warszawy na krótkie wakacje, ale po za-

stanowieniu się uznałem, że to musi być rzeczywiście coś 

ważnego, skoro Pełczyński nalega. Znał mój numer telefo-

nu,  nawet  adres,  lecz  dotychczas  nie  skorzystał  ani  z  jed-

nego,  ani  z  drugiego.  Wybrałem  się  do  niego  dopiero  o 

szóstej,  poczekałem  na  postoju  taksówek,  w  rezultacie 

około siódmej znalazłem się na Klonowej. Pamiętam, bu-

rza już się wtedy rozszalała na dobre. Wszedłem. 

  Drzwi były otwarte? ‒ przerwał Kański. 

  Tak ‒ odpowiedział Fadej. ‒ Może pan się ze mnie 

ś

miać, ale ja miałem wówczas dziwne przeczucie... Może 

ta  burza,  otwarte  drzwi  i  szczególna  cisza  oraz  półmrok, 

jaki panował w mieszkaniu, stwarzały, jak by to określić... 

wrażenie  niesamowitości.  Coś  powiedziałem,  aha,  zdaje 

się  zawołałem  Pełczyńskiego,  ale  nikt  się  nie  odezwał, 

więc wszedłem dalej, do pokoju. Kotara, która zwykle 

83 

background image

zakrywa  nisze,  z  ustawionym  w  niej  tapczanem,  była  od-

słonięta.  Początkowo  myślałem,  że  Pełczyński  śpi.  Ode-

zwałem  się  drugi  raz,  ponieważ  jednak  nie  zareagował, 

zdecydowałem się zapalić światło. I wtedy... 

  I wtedy zobaczył pan rękawiczkę. 

Fadej  przygarbił  się  lekko  jak  pod  niespodziewanym 

ciosem,  potem  poprawił  się  na  krześle,  założył  nogę  na 

nogę i odpowiedział pytaniem: 

  Jaką rękawiczkę? 

  Może pan sobie za chwilę przypomni. Wrócimy do 

tego. Proszę dalej. 

  Dalej  to  już  niewiele.  Zbliżyłem  się  dò  tapczanu  i 

przyjrzałem  uważniej.  Nie  wiem,  czym  to  wytłumaczyć, 

ale  od  razu  byłem  przekonany,  że  ten  człowiek  nie  żyje. 

Nie  dotykałem  niczego.  Kot  siedział  pod  oknem,  tam 

gdzie telewizor... 

  Co leżało na stole? 

   Na  stole?  ‒  Fadej  zastanowił  się.  ‒  Chyba  nic.  To 

znaczy klucz. Klucz, który rzeczywiście wziąłem ze sobą. 

   I nic więcej? 

  Nie, na pewno nie. 

  Dobrze, i co dalej? 

  Zgasiłem  światło,  które  uprzednio  sam  zapaliłem, 

zamknąłem drzwi i poszedłem. 

  Jak to? Zobaczył pan martwego człowieka i nie za-

wiadomił milicji? A może przeczucie pana omyliło? Może 

ten człowiek jeszcze żył i szybka pomoc lekarska uratowa-

łaby go? Pan, który nie wygląda przecież na bojaźliwego! 

Zresztą czego miałby się pan bać? Były powody? 

84 

background image

  Panie  kapitanie,  co  innego  siedzieć  teraz  przed  pa-

nem  i  odpowiadać  na  pytania,  a  co  innego,  jak  człowiek 

znajdzie  się  nieoczekiwanie  w  takiej...  no,  powiedzmy 

niezwykłej sytuacji. 

  Chce pan przez to powiedzieć, że stracił pan głowę? 

  Mniej więcej... ‒ uśmiechnął się blado. 

  A może był jeszcze inny, powód, który zdecydował, 

ż

e nie zadzwonił pan na milicję? Pan wie, czym to grozi? 

  Czym?  Nie  mogłem  wiedzieć,  że  ten  człowiek  zo-

stał zamordowany. Tego nie udowodni mi pan. 

  Ale mogę panu udowodnić, iż celowo opóźniał pan 

wykrycie tego, co tam się stało! I to z pobudek czysto oso-

bistych. 

   Znów nie wiem, o czym pan mówi. 

  Gdzie pan ma tę rękawiczkę? 

  Kto  powiedział,  że  znalazłem  jakąś  rękawiczkę?  I 

niby czyją? 

  Panie Fadej. Niech pan się nie bawi w rycerza. Cza-

sy średniowiecza minęły. Obecnie młode damy wymagają 

czegoś więcej niż wielkoduszności. 

  Pan ma przykre doświadczenia ‒ zauważył złośliwie 

Fadej, wracając do swego zwykłego sposobu bycia. 

Kański dawno już nie pamiętał, żeby ktoś tak mocno go 

zirytował.  Siłą  woli  opanował  się  i  zarzucił  Fadeja  serią 

pytań. W końcu obaj zaczęli odczuwać zmęczenie. 

   Więc nie znalazł pan żadnego dowodu obciążające-

go Martę Wojnowską? 

85 

background image

   Nie. 

  Czy  pan  zdaje  sobie  sprawę,  że  mam  prawo  przy-

puszczać, iż jedno z was popełniło zbrodnię? Niemiła panu 

własna  skóra?  Przecież  ona  nie  przyznała  się  do  tego,  że 

tam była? Ale pan wie, że to kłamstwo. Była tam, zostawi-

ła  rękawiczkę,  a  pan  ją  znalazł  i  usiłował  oddać  właści-

cielce! A o awanturze z zazdrości, jaką pan jej zrobił, też 

nic  pan  nie  wie?  Przecież  dlatego  nie  chce  się  z  panom 

spotykać! 

  Nie wiem o niczym. 

  To  nie  pan  usunął  odciski  palców  ze  wszvstkich 

możliwych przedmiotów? 

   Nie zrobiłem tego 

  A klucz? 

  Tak. Wysłałem. 

  Dlaczego? 

   Bo pan się dopytywał. Sądziłem, że to panu pomoże 

Kański westchnął. 

  Na dziś dosyć. Może pan już iść. Proszę się nie od-

dalać z miasta. 

  To nie jestem aresztowany? 

  Nie,  lecz  jeśli  znów  wpadnie  pan  na  genialny  po-

mysł, który jeszcze bardziej zagmatwa mi śledztwo, to nie 

ręczę  za  siebie.  I  jeszcze  jedno...  Jak  dawno  był  pan  w 

teatrze? 

  W  teatrze?  ‒  zdziwił  się  Fadej.  ‒  Chyba  pół  roku 

temu. 

  Żegnam pana ‒ zakończył rozmowę Kański. 

Po wyjściu Fadeja Lasak nie wytrzymał: 

   Przecież on kłamie! 

86 

background image

  Kłamie, ale zdaje sobie sprawę, że my o tym wiemy. 

  Mogliśmy go zatrzymać. 

  To nie sztuka. Nie bądź taki szybki. Kłamie, bo chce 

osłonić  swoją  sympatię.  Był  na  Klonowej  i  znalazł  ręka-

wiczkę.  Chodzi  teraz  o  to,  żeby  przekonać  się,  czy  rze-

czywiście  należała  do  Wojnowskiej.  A  to  już  tylko  ona 

może  potwierdzić.  Proponuję  dokładniej  zająć  się  Woj-

nowską.  Ona,  podobnie  jak  Fadej  i  Grelowa,  również  nie 

ma  pewnego  alibi.  Wojnowska  twierdzi,  że  siódmego 

sierpnia opalała się na „Legii”. Cały dzień. Przed wieczo-

rem  wróciła  zmęczona  do  domu.  Sprawdziłem.  Do  połu-

dnia faktycznie widziano ją na basenie. Gorzej z godzina-

mi  popołudniowymi.  Jestem  skłonny  przypuszczać,  że 

Wojnowska tego dnia odwiedziła Klonową. Tylko po co? 

Ponieważ nie przyznaje się do tej wizyty, stąd wniosek, że 

zależy jej, aby ukryć powód. 

  Może się boi, a pojechała tam przypadkowo. 

  Aż tak się boi, że zdołała opanować wszystkie ludz-

kie odruchy. 

  Mocne nerwy, pomimo wszystko, ma ta nasza ślicz-

notka ‒ rzucił znienacka Bienias. 

  Tak  myślisz?  ‒  Kapitan  odwrócił  się  w  stronę  sier-

ż

anta.  A ja zastanawiam się ‒ zmienił nagle temat ‒ czy 

Wojnowska  rozmawiając  ze  mną  chciała  się  tylko  aseku-

rować  na  wypadek,  gdyby  Fadej  się  wygadał,  czy  posta-

nowiła rzucić na niego podejrzenie? 

  Jedno nie wyklucza drugiego ‒ zauważył Bienias. ‒ 

Tylko że ona go nie doceniła. 

87 

background image

Lasak  z  ciekawością  przyglądał  się  sierżantowi,  ale 

Bienias nie powiedział nic więcej. 

  Tak czy inaczej, obserwując Fadeja, będziemy wie-

dzieli  o  dalszych  poczynaniach  miłej  panny  Wojnowskiej 

  podsumował  Kański.  ‒  Jestem  przekonany,  że  Fadej 

pomimo  niedawnej  sprzeczki  będzie  się  starał nawiązać  z 

nią  kontakt,  chociażby  w  celu  wyjaśnienia  tego,  co  usły-

szał od nas. 

  Ja jestem pewien, iż on nie bardzo wierzy, że ona to 

powiedziała ‒ odezwał się Lasak. 

  Nie przesadzaj. Mówiliśmy o konkretnych rzeczach. 

Przecież Fadej nie jest głupi i nie przypuszcza, że za spra-

wą  ducha  świętego  dowiedzieliśmy  się  o  rękawiczce.  On 

wie, że to nie był blef. 

   Ale  za  to  ten  zakochany  bęcwał  gotów  posądzać 

nas, że przypiekaliśmy ją żywcem, aby wydobyć zeznania! 

Kapitan uśmiechnął się. 

  Jestem  ciekawy,  czy  ty  byś  myślał  inaczej  na  jego 

miejscu. 

Lasak ruszył ku drzwiom. 

   Jeszcze jedno ‒ zatrzymał go Kański. ‒ Obserwację 

będziemy  prowadzili  przez  kilka  dni.  Sądzę,  że  w  tym 

czasie już coś się wykluje. Wypożyczę w tym celu Ryśka 

Pawelca, bo ciebie Fadej zna. Przyślij mi go za jakieś pół 

godziny...  Dla  ciebie  mam  inne  zadanie.  Pojedziesz  do 

mieszkania  Fadeja  i  przesłuchasz  gospodynię  na  okolicz-

ność  tej  kartki  i  telefonu.  Ktoś  przecież  dzwonił  również 

do  Grelowej,  a  właściwie  do  Pisarkowej.  Czy  to  ta  sama 

osoba? 

88 

background image

Spojrzeli po sobie zaskoczeni. 

   Faktycznie, szefie. Jak na nieboszczyka, to Pełczyń-

ski  tego  wieczoru  wykazał  niezwykłą  operatywność...  ‒ 

podsumował dyskusję Lasak. Tylko co ma z tym wspólne-

go chodzenie przez Fadeja do teatru ‒ zastanowił się. 

R O Z D Z I A Ł  

VIII 

   Co on czytał?! Powtórz jeszcze raz! 

  „Włos Polski”... 

  Jaki włos? 

  Polski. 

  Dlaczego polski... I w ogóle... 

  Oto jest pytanie! ‒ wpadł w kwestię nieszczęsny in-

terlokutor,  którego  sowa  wyraźnie  poddawano  w  wątpli-

wość. 

  Nie  ratuj  się  Szekspirem.  To  nie  pogotowie  ratun-

kowe dla pseudointelektualistów. Wytłumacz. 

 Nie ma co tłumaczyć. „Włos Polski” to takie powie-

lane pisemko, które wydają fryzjerzy, ponoć specjaliści od 

ratowania  resztek  czupryny.  Poczytność  wśród  łysych 

murowana,  skoro  piszą  o  szczepionkach,  sadzonkach,  pe-

rukach... 

Młody  oficer  Służby  Bezpieczeństwa,  podporucznik 

Krzysztof  Starski,  spojrzał  wyczekująco  na  swego  szefa, 

spodziewając się jakiejś złośliwej lub ironicznej uwagi, ale 

o dziwo nic takiego nie nastąpiło. 

Major pomilczał trochę, następnie mruknął coś, co  

89 

background image

można było przetłumaczyć „bzdura”, i wrócił do przerwa-

nej przed chwilą lektury. Było nią nie wyglądające zachę-

cająco  opasłe,  stare  tomisko  akt  sprawy  rozpoczętej  jesz-

cze pod koniec lat sześćdziesiątych. Egzemplarz archiwal-

ny. 

   Zaczyna padać... 

Major  Stanisław  Malcewicz  obrzucił  wzrokiem  przy-

stojnego  podporucznika.  Młody  człowiek  stał  zapatrzony 

w  okno,  trzymając  w  ręku  jakąś  teczkę  z  dokumentami. 

Malcewicz  z  uznaniem  przyglądał  się  wysokiej,  zgrabnej 

sylwetce,  regularnemu  profilowi  i  gęstym  ciemnopopiela-

tym  włosom.  Twarz  Starskiego,  nawet  teraz,  kiedy  był 

zamyślony, miała dużo naturalnego wdzięku... 

Kiedy przed dwoma laty przydzielono mu tego „żółto-

dzioba”,  pełnego  animuszu,  zapalczywego,  z  wyobraźnią, 

którą  możną  by  obdzielić  oddział  kawalerzystów,  przyjął 

ten  fakt  z  mieszanymi  uczuciami.  A  tak  naprawdę  to  był 

zły  na  wszystkich  i  na  wszystko.  Jego  długoletni  współ-

pracownik,  Kazio  Baliński,  niestety,  musiał  przejść  na 

rentę i Malcewicz do dnia dzisiejszego z tym się nie pogo-

dził. Kazio w jednej z ich wspólnych akcji doznał niebez-

piecznego  urazu  kręgosłupa  i  to  było  powodem  rozstania 

się z pracą. 

Tego samego dnia, kiedy Starski zameldował się u nie-

go, Malcewicz miał ochotę wysłać go do fryzjera. W koń-

cu jednak  doszedł do  wniosku,  że  nigdy  nie  wiadomo,  co 

może się kiedy okazać przydatne... 

Starski miał świetne przygotowanie teoretyczne. Z od-

znaczeniem ukończył prawo, a potem jeszcze odbył 

90 

background image

roczną  praktykę  w  prokuraturze  wojewódzkiej.  Sprawami 

karnymi  interesował  się  od  najmłodszych  lat.  Przy  tym 

wysportowany,  inteligentny,  zdolny,  lecz  niekiedy  za 

szybki  w  swych  reakcjach.  Zbyt  impulsywny.  Brakowało 

mu też cechy, która stanowi nieodzowną i jedną z zasadni-

czych zalet charakteru oficera tego typa, cierpliwości. 

Tę właśnie cechę starał się major wypracować u podpo-

rucznika  i  niejednokrotnie  bezlitośnie  obrażał  jego  błędy. 

Starski przyjmował uwagi na ogół pogodnie. 

Malcewicz odsunął od siebie akta. 

  Dlaczego powiedziałeś mi o tym, Starski? ‒ Zawsze 

zwracał się do podporucznika w tej formie. 

  O czym? 

  O tym człowieku, który ma zwyczaj spacerować po 

Saskim Ogrodzie, siadać na tej samej ławce i czytać „Włos 

Polski”...  Zaraz,  chwileczkę,  mogę  wiedzieć,  co  ty  robisz 

od kilku dni w parku? 

  Błąd.  Należało  użyć  czasu  przeszłego.  Nie  bywam 

w Saskim od  kilkunastu dni. Wypłoszył mnie właśnie ten 

playboyowaty staruszek Ale szkoda mi tej ławki... Jak ona 

była usytuowana... Z trzech stron otoczona aromatycznym 

kwieciem,  słaba  widoczność  od  strony  alejki  doń  wiodą-

cej, pomalowana na zielono, który to kolor, jak wiadomo, 

oznacza nadzieję... 

  Dlaczego go zapamiętałeś? 

  Bo pomyślałem z satysfakcją sadysty, że jeżeli pada 

deszcz, tak jak na przykład teraz, facet nie może korzystać z 

mojej ławki. I jeszcze coś. Taka gazetka jak „Włos Polski” 

91 

background image

mogłaby być świetnym znakiem rozpoznawczym...   

  Teraz  twój  błąd.  Coś,  co  ci  rzuca  się  w  oczy  aż  tak 

bardzo,  nie  może  być  w  tej  robocie  do  przyjęcia...  No  i, 

niestety,  twoja  wybujała  wyobraźnia  znów  przeniosła  cię 

w krainę bajkowych pojedynków szpiegowskich na pogra-

niczu horroru... A propos pojedynku, dlaczego nie było cię 

wczoraj na treningu? Gontek dzwonił do mnie w tej spra-

wie  z  samego  rana.  Był  niepocieszony,  bo  miał  jakąś  in-

spekcję i chciał się tobą popisać...  

Zadzwonił telefon. 

  Wracają stare sprawy ‒ stwierdził po odłożeniu słu-

chawki.  ‒  Wszystkiego  nie  można  przewidzieć...  ‒  Star-

skiemu  zabłysły  oczy.  ‒  Nie  znasz  tej  historii  ‒  zaczął 

relację  major.  ‒  Zaczęło  się  to  jeszcze  przed  twoim  tu 

przybyciem.  Duży  zamach,  małe  efekty,  ale  zawsze.  Po-

tem  nastąpił  tak  zwany  przestój.  Niestety,  muszę  cię  roz-

czarować, nie była to wyłącznie zasługa naszej operatyw-

ności,  choć  padaliśmy  z  nóg.  Nawaliło  jedno  „ogniwo”, 

„opuściło oczko”, jeżeli wolisz. Nic. Cisza. Wiedzieliśmy, 

ż

e  nie  na  długo,  ale  to  się  jednak  przeciągało.  I  okazało 

się, że nie zdołali zacerować... Mamy trupa. 

  Na ogół unika się... 

  Na  ogół  tak.  Czasami  jednak  bywa  inaczej... 

Zwłaszcza jeżeli nie ma się wyjścia. 

  Nie rozumiem ‒ Starski był zdezorientowany. 

  Poczytaj akta sprawy „Skrytka”. To polecenie służ-

bowe. Ja jadę do Komendy Stołecznej, by porozmawiać 

92 

background image

z  oficerem,  który  prowadzi  śledztwo  w  sprawie  morder-

stwa. 

  Kto to był? 

  Czytaj  akta!  Postać  nie  taka  znów  ważna.  Ale  wi-

docznie oporna. Tego nie lubią żadni szefowie. 

  Tak jest ‒ odpowiedział z całą powaga Starski, kie-

dy major starannie zamykał za sobą drzwi. 

Wizyta  majora  Malcewieza  w  Komendzie  Stołecznej 

spowodowała  odprawę  u  pułkownika  Leskiego.  Kański 

przyjął  do  wiadomości,  że  sprawą  interesuje  się  Służba 

Bezpieczeństwa,  częściowo  nawet  ją  przejmuje,  ale  on 

nadal  ma  szukać  mordercy  Juliana  Pełczyńskiego,  i  tylko 

mordercy,  gdyż  resztą  zajmą  się  oficerowie  specjalnie  do 

tego  przydzieleni,  z  którymi  on  powinien  się  na  bieżąco 

kontaktować. Przekładając to na język prostszy, to kapitan 

Kański,  a  nie  owi  oficerowie,  został  „przydzielony”.  Taki 

zwykle  jednak  był  porządek  rzeczy  i  Kański,  jako  do-

ś

wiadczony funkcjonariusz, dobrze o tym wiedział. 

Oficerem,  z  którym  miał  się  bezpośrednio  kontakto-

wać, był nie znany mu podporucznik Krzysztof Starski. 

  Naturalnie,  sprawą  kieruje  bardziej  doświadczony 

oficer,  w stopniu  majora, lecz  to ja  będę  miał  z  nim  kon-

takt ‒ dodał żegnając się już pułkownik. 

Wyjaśnić  jedynie  sprawę  morderstwa!  Dobre  sobie. 

Kiedy  tu  wszystko  tak  się  zazębia  Przejęliby  cały  kram  i 

po herbacie, jak mówi Lasak, a pewnie i tak samo myśli 

93 

background image

Bienias. Lecz widocznie nie można. A może w ogóle całe 

to  śledztwo  pełni  jednocześnie  funkcję  kamuflażu,  ma 

odwrócić uwagę... Od czego? Od czegoś, o czym pułkow-

nik  Leski  mówił  dość  mgliście,  mgliście  i  zawile.  Zaraz, 

kto wspominał... 

  No i co? ‒ głos Lasaka nad uchem zakłócił tok my-

ś

li. 

  Nic. Zgubiłem wątek. Przerwałeś mi. 

  Telefon! Dzwoni sierżant Szpunar, ten dzielnicowy, 

gdzie... 

  Świetnie ‒ ucieszył się Kański. 

W jakiś czas potem uruchamiał swojego Moskwicza. 

Klonowa  powoli  zmieniała  koloryt.  Przyblakła  zieleń 

trawników,  fasady  domów  z  kamienno-szarych  bloków, 

identyczne  i  coraz  bardziej  ‒  im  bliżej  zimy  ‒  smutne, 

ogródki  więdnące  i  brak  bawiących  się  w  nich  dzieci. 

Kański  pomyślał  o  swoich  różach,  które  dopiero  teraz 

zaczynały żyć pełnią, i ucieszył się na tę myśl nieco ego-

istycznie. 

Przed domem stała Marianna ze Szpunarem, który wy-

raźnie chciał uwolnić się od jej towarzystwa.  

  Dykielski jest w domu ‒ poinformował krótko sier-

ż

ant, a Marianna nie omieszkała dodać: ‒ trzeźwy. 

Na  widok  wchodzących  „artysta”  osiedlowy  zrobił 

układną minę i nie czekając na pytania zaczął mówić: 

  Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi. Zupełnie nie 

94 

background image

mam  pojęcia...  Nie  pamiętam  całego  zdarzenia,  to  znaczy 

spotkania z panem dzielnicowym... 

Szpunar spojrzał groźnie i „artysta” zmienił linię obro-

ny. 

  To znaczy sam fakt sobie przypominam Tylko co ja 

wtedy  mówiłem?  No,  naprawdę,  ani  w  ząb.  Można  mnie 

pokroić... 

   Posolić i wilkom rzucić na pożarcie ‒ huknęła bez-

ceremonialnie Marianna za plecami Kańskiego. ‒ Popatrz-

cie, jakie niewiniątko, wariata tu struga! 

  Jak  to  nie  pamiętacie?  Mówiliście,  że  wasz  kolega 

coś widział... 

  Ja?!  Ja  tak  mówiłem?  No  dobrze...  Niech  będzie. 

Nie jest tego wiele, ale może się przyda. Ale powiem tylko 

panu kapitanowi. 

Rozmowa  nie  trwała  długo  i  prawdę  mówiąc  Kański 

nie był pewny, czy wniosła coś nowego do sprawy. 

Po  rozstaniu  z  Dykielskim  kapitan  odwiedził  dom  pod 

„osiemnastym”  i  jeszcze  raz  porozmawiał  z  lokatorami. 

Rzeczywista  dozorczyni,  Wenelikowa,  i  jej  mąż,  a  także 

sąsiedzi  ofiary,  nie  przypomnieli  sobie  żadnych  nowych 

faktów. Mieszkanie Pełczyńskiego było narożne, za ścianą 

mieszkała rodzina Wardów. Wacław Warda był ślusarzem 

w  Fabryce  Samochodów  Osobowych  na  Żeraniu,  a  jego 

ż

ona  pracowała  w  Zakładach  Wytwórczych  Lamp  Elek-

tronowych im. Róży Luksemburg. Bezdzietni. Oboje mieli 

z dnia siódmego na ósmego sierpnia nocną zmianę. Po  

95 

background image

powrocie  z  pracy  spali  do  południa.  Dowiedzieli  się  o 

wszystkim, kiedy przyjechała milicja. 

Potem  znów  przyszła  kolej  na  Mariannę.  Tym  razem 

Kański  dał  jej  większą  swobodę  aniżeli  poprzednio.  Ko-

bieta  czuła  się  w  swoim  żywiole.  Nareszcie  miała  przed 

sobą  kogoś,  kto  słuchał  jej  nie  przerywając.  Paplała  bez 

przerwy.  Kiedy  doszła  do  kontaktów  zagranicznych  Po-

łczyńskiego, na moment umilkła i zastanowiła się. 

   A  wie  pan  kapitan,  że  mnie  o  te  sprawy  już  pytał 

wczoraj taki młody, od was pewnie, nie? 

Następnego dnia kapitan Kański wysłuchał kilku gorz-

kich  słów  od  pułkownika  Leskiego  na  temat  nieskoordy-

nowanych  poczynań  i  uwagę  o  obowiązku  podporządko-

wania się osobom wskazanym na poprzedniej odprawie. 

Kański czuł się trochę winny, ale jednocześnie urażony. 

Nastrój  poprawiło  mu  dopiero  spotkanie  z  majorem  Mil-

cewiczem i podporucznikiem Starskim. Wśród informacji, 

jakie  „przekazał  im  przy  tej  okazji,  najbardziej  zaintere-

sowano się tą, którą kapitan uzyskał od „artysty”. 

Taksówkarz  miał  gruby  kark,  około  czterdziestu  lat  i 

jasne, przerzedzone włosy. Bez przerwy powtarzał „ma się 

rozumieć” i kręcił się niespokojnie na krześle. 

Nie  zgłosił  się  tak  zupełnie  sam,  z  własnej  woli,  i  to 

pewnie  było  powodem,  że  nie  śmiał  spojrzeć  Kańskiemu 

w oczy. 

Po ukazaniu się ogłoszenia w prasie nie miał najmniej-

szego  zamiaru  „leźć  w  aferę”,  jak  sam  powiedział,  lecz 

kolega, z którym jechał razem kawałek drogi właśnie 

96 

background image

siódmego  sierpnia  i  który  wysiadł  na  Rakowcu,  nie 

omieszkał  mu  o  tym  we  właściwym  czasie  przypomnieć. 

Nie tyle z obowiązku, co z ciekawości, w co się „znów ten 

Karwacki zaplątał”... 

   A  tak  naprawdę,  to  dlaczego  nie  przyszedł  pan  od 

razu po przeczytaniu ogłoszenia? ‒ zapytał Kański.  

  Wie pan... Nie mogłem wiedzieć, że to taka poważ-

na  sprawa...  Jechała  ta  pani  taka  samotna,  jakaś  wystra-

szona,  więc  zagadnąłem,  a  ona  zaraz  z  pyskiem.  Przecież 

nic takiego nie powiedziałem, jeszcze na robocie mi zale-

ż

y,  no  i  wiem,  jak  się  zachować,  warszawiak  jestem,  z 

dziada  pradziada...  Kiedy  ogłoszenie  się  ukazało,  to  nic, 

myślę, tylko ta poleciała na milicję i naskarżyła. Dlatego... 

Gdybym  wiedział,  o  co  idzie.  A  właściwie  co  ona  ma  z 

tym wspólnego? 

Kański  pominął  milczeniem  to  pytanie.  Po  ustaleniu 

godziny, o której taksówkarz zabrał pasażerkę z Rakowca, 

odprawił go. 

Kiedy  zostali  sami,  Bienias  nie  powstrzymał  się  od 

uwagi: 

  Ale gbur... 

  Za  to  mamy  niezbity  dowód,  że  Grelowa tam  była. 

Zaoszczędzę  jej  konfrontacji,  myślę,  że  to  niepotrzebne. 

Mam  zeznanie  Pisarkowej,  a  taksiarz  jest  na  wszelki  wy-

padek w odwodzie. 

Przy  przesłuchaniu  Grelowej  towarzyszył  podporucz-

nik  Starski.  Siedział  na  miejscu  zwykle  zajmowanym 

przez Bieniasa, pozornie obojętny na to, co dzieje się poza 

zasięgiem jego biurka. 

97 

background image

Początkowo Grelowa zachowywała się w areszcie dość 

histerycznie.  Od  pewnego  jednak  czasu  uspokoiła  się  i 

nawet prosiła o rozmowę  z oficerem prowadzącym śledz-

two. Ale kapitan zaabsorbowany sprawą postanowił odło-

ż

yć to spotkanie na później. Teraz jednak, wobec nowych 

faktów, jakie  wyłoniły  się  w  ciągu  ostatnich  dni,  przesłu-

chanie  to  uznał  za  konieczne.  Zależało  na  nim  również 

oficerom kontrwywiadu, z którymi uzgodnił wcześniej, na 

wydobycie  jakich  szczegółów  trzeba  położyć  specjalny 

nacisk. 

  Prosiła pani o rozmowę, słucham. ‒ Kański oddal na 

wstępie inicjatywę Grelowej. 

  Nie mam zamiaru zmarnować reszty życia ‒ zaczęła 

szybko. 

Pozbawiona  makijażu  twarz  i  białe,  opadające  teraz 

luźno włosy czyniły ją młodszą niż za czasów pieczołowi-

tych zabiegów kosmetyczki i fryzjera. 

  Przyznaję,  że  byłam  na  Klonowej  siódmego  sierp-

nia^ 

  To wszystko? ‒ zapytał rozczarowany Kański. 

  Nie. Byłam tam i spotkałam jeszcze inne osoby. To 

znaczy...  wiem,  że  były.  Zadzwoniła  po  południu  moja 

wspólniczka.. 

Grelowa potwierdziła wszystko to, co powiedziała Re-

nata Pisarek. 

  Na Klonową pojechałam przed szóstą. 

  Drzwi otworzył Pełczyński? 

  Nie. ‒ Grelowa nie dała się zbić z tropu. ‒ Drzwi 

98 

background image

otworzyłam sobie sama, a Julian już nie żył. 

Pierwszy raz bez skrępowania nazywała go po imieniu 

 zauważył Kański. 

   Miałam swój klucz. To był mój klucz ‒ podkreśliła. 

 Dostałam go od Juliana, żebym mogła przychodzić, kie-

dy zechcę. 

  Dlaczego nie wyjaśniła pani tego wcześniej? 

  Bałam się, że pan nie uwierzy. Ale ja go naprawdę 

dostałam... 

  To będzie raczej trudno sprawdzić ‒ stwierdził Kań-

ski. 

   Julian leżał na tapczanie ‒ ciągnęła dalej. ‒ Pościel 

była  zmięta,  wyglądało  to  w  każdym  razie  dziwnie...  Po-

deszłam, żeby poprawić, i wtedy coś uderzyło mnie w jego 

twarzy,  pozycji...  Sama  nie  wiem.  Coś  nienaturalnego. 

Spróbowałam  go  obudzić,  lecz  ręka,  która  leżała  na  pier-

siach,  osunęła  się  bezwładnie  wzdłuż  ciała.  Wtedy...  już 

wiedziałam,  że  on  się  nigdy  nie  obudzi.  Przyłożyłam  lu-

sterko do ust. W ten sposób uzyskałam pewność. Nie żył. 

Ułożyłam  normalnie  ciało,  wygładziłam  pościel,  starając 

się  jak  najmniej  zmieniać,  i  rozejrzałam  się  po  pokoju. 

Wtedy  ktoś  zadzwonił do drzwi.  ‒  Wzdrygnęła  się  na  sa-

mo wspomnienie. ‒ Jeszcze dziś myślę, że gdyby ten ktoś 

nie  zadzwonił,  dałabym  znać  na  milicję.  Ale  przestraszy-

łam  się.  Nagle  uświadomiłam  sobie,  że  nie  zamknęłam 

drzwi na klucz. Biegnąc do łazienki, potrąciłam kota, który 

zaplątał mi się pod nogami. Ukryłam się i czekałam. Ktoś  

99 

background image

nacisnął  klamkę,  odczekał  chwilę  i  ostrożnie  wszedł  do 

pokoju.  Może  mi  się  wydawało,  ale  odniosłam  wrażenie, 

ż

e  kroki  były  powolne,  przyczajone.  Podłoga  wyłożona 

jest dywanem, więc mogło to być złudzenie. Nie mogłam 

się  początkowo  zorientować,  czy  to  kobieta,  czy  mężczy-

zna,  byłam  raczej  przekonana,  że  mężczyzna,  ale  nagle 

usłyszałam  krzyk,  krótki,  zdławiony,  właściwie  podobny 

do jęku. To była kobieta. Słyszałam, jak biegnie do drzwi i 

po chwili nie było już nikogo. Bałam się wyjść ze swojej 

kryjówki,  lecz  zaczęłam  zdawać  sobie  sprawę,  że  im  dłu-

ż

ej tu przebywam, tym sytuacja moja się pogarsza. 

  I zamiast pójść w ślady intruza, który panią wystra-

szył, zaczęła pani obszukiwać pokój ‒ odezwał się milczą-

cy dotąd Starski 

Grelowa odwróciła się do mówiącego. 

  Tak... nie Skąd pan może wiedzieć? 

  Intuicja  ‒  przejął  inicjatywę  podporucznik.  ‒  Nie 

słyszała pani o intuicji? ‒ Uśmiechnął się tak mile, że na-

wet Kański dał się na to nabrać. ‒ Sam byłbym ciekaw, co 

też  może  jeszcze  przechowywać,  oprócz  pieniędzy,  czło-

wiek, który hojną ręką wykłada osiemdziesiąt tysięcy zło-

tych. Na prośbę? Czy na żądanie? 

   Co pan mówi? Pan nic nie wie! 

  Wiemy. Wiemy więcej, niż pani nam tu dotychczas 

powiedziała. Potem była jeszcze jedna wizyta, tak? ‒ Star-

ski  zmienił  temat.  ‒  I  znów  pani  siedziała  w  łazience?  ‒ 

Wyszedł zza biurka i stanął obok Kańskiego. 

  Ale ja wiem, kim była ta druga osoba. 

100 

background image

  My również wiemy, prawda, panie kapitanie? 

Kański  skinął  głową  oszołomiony  tempem,  w  jakim 

prowadził rozmową Starski. 

  Wiedzą panowie? Wiedzą, że to był... 

  Andrzej  Fadej.  Z  całą  pewnością.  Ale  zanim  nad-

szedł  Fadej;  pani,  mając  w  zapasie  około  piętnastu,  dwu-

dziestu minut, zdołała pewnie coś niecoś znaleźć. 

  Nic  nie  wzięłam.  Nic  ‒  powtórzyła  z  uporem.  ‒ 

Ciągle ktoś dzwonił Kiedy Fadej wyszedł i zamknął drzwi, 

pewnie kluczem, który leżał na stole, to potem zadzwoniła 

ta  przygłupia  Marianna.  Starałam  się  opuścić  to  mieszka-

nie jak najprędzej. Byłam przed ósmą w domu. Wracałam 

taksówką numer... ‒ I ku zdumieniu obu oficerów wymie-

niła faktyczny numer taksówki. 

Nawet Starski na chwilę znieruchomiał po tym oświad-

czeniu. 

   Sprawdziliśmy  ‒  powiedział  odzyskując  mowę  ‒ 

Ale  co  działo  się  między  wyjściem  pierwszej  osoby,  a 

przyjściem  Fadeja?  Dlaczego  nie  opuściła  pani  mieszka-

nia? Czego pani szukała? 

  Powiedziałam wszystko! Nic więcej sobie nie przy-

pominam. 

  Zapomniała  pani?  Przecież  pamięć  ma  pani  dosko-

nałą.  Do  dziś  pamiętać  numer  taksówki  ‒  nie  starał  się 

nawet ukryć zdumienia. ‒ A więc o co chodziło? Może nie 

o  pieniądze?  Może  interesowało  panią  zupełnie  coś  inne-

go? Co z kluczem od skrytki? 

Grelowa poruszyła się niespokojnie. 

101 

background image

  Mówiłam już. Wręczył mi go Julian. 

  Prosząc o przyniesienie listu, bo sam już go nie był 

w stanie odebrać? 

  Ja kluczyk dostałam wcześniej. Kiedy to się stało... 

  Nie  ‒  uciął  Starski.  ‒  Kluczyk  znalazła  pani  grze-

biąc w szufladach lub przetrząsając ubranie Pełczyńskiego. 

Tylko po co chciała się pani dostać do skrytki? 

Spojrzała na Kańskiego. 

  Pan mi nie wierzy? 

‒   A  w  co  mam  wierzyć?  W  ten  wyimaginowany  list, 

który  nie  nadszedł  i  nie  nadejdzie  nigdy?  Szantaż  to  bar-

dzo  paskudna  sprawa.  Ale  w  świetle  paragrafów  zawsze 

korzystniejsza od morderstwa. Radzę to przemyśleć. 

R O Z D Z I A Ł

 IX 

Wacław  Wojnowski,  prezes  Spółdzielni  Pracy  „Jed-

ność”,  w  której  na  ogół  zatrudniano  chałupników,  a  więc 

ludzi zajmujących się produkcją w warunkach domowych, 

był  człowiekiem  pogodnego  usposobienia  i  cieszył  się 

ogólną  sympatią.  Pomimo  to  dość  często  zatrudnieni  w 

spółdzielni ludzie krytykowali jego praktykę kadrową. 

Niezadowolenie wynikało przede wszystkim z faktu, iż 

prezes otaczał się osobami, które niewiele miały wspólne-

go z dobrą robotą, natomiast niezwykle umiejętnie potrafi-

li stwarzać pozory. 

102 

background image

Miało to gorzką wymowę w ciągłym obniżaniu się za-

robków  pracowniczych,  premii,  dywidend  i  tak  zwanej 

trzynastej pensji. 

Tych, którzy rzeczywiście przykładali się do pracy, nie 

tylko  ten  stan  irytował,  lecz  także  zniechęcał.  W  wynika 

tego rotacja personelu spółdzielni zaczęła wzrastać, sypały 

się  skargi  i  zażalenia  do  Centralnego  Zarządu  od  tych, 

którzy odchodzili, anonimowe donosy od bardziej wytrwa-

łych  i  nieprzyjemne  dla  prezesowskich  uszu  telefony  od 

zwierzchników.  Tych  ostatnich,  oczywiście,  obchodziły 

sprawy samej produkcji, obniżenia się jakości wyrobów, a 

co za tym idzie ‒ stopniowe zmniejszanie zapotrzebowania 

na nie na rynku. 

Powszechnie mówiło się, nie bez pewnej dozy ironii, iż 

prezes „Jedności” handluje garnkami. Wojnowski krzywił 

się z niesmakiem, kiedy coś takiego udało mu się usłyszeć, 

i  zwykł  prostować  ten  pogląd.  „Kultywujemy  najcenniej-

sze tradycje sztuki ludowej” ‒ podkreślał przy każdej oka-

zji. Takiej treści hasło wisiało też nad wejściem do biura. 

Natomiast  w  gabinecie  prezesa  centralną  ścianę  pokrywał 

pokaźnych  rozmiarów  cepeliowski  kilim  upstrzony  gęsto 

wyrobami  własnej  produkcji:  zdobnymi  kalkomanią  tale-

rzami,  wypalanymi  w  pomysłowe  wzory  paterami,  ma-

skami  zwierząt  i  figurkami  abstrakcyjnych  stworów.  Te 

ostatnie  zwłaszcza,  chociaż  stanowiły  uboczną  produkcję, 

były  dumą  i  fundamentem  prezesowskiego  prestiżu.  Misy, 

dzbany i gliniane konwie, chociaż w planach produkcyjnych  

103 

background image

zajmowały  najwięcej  miejsca,  nie  były  prezentowane  w 

gabinecie prezesa. 

Od  niedawna coś  się jednak  zaczęło  zmieniać  w  „Jed-

ności”.  Zawarto  kilka  korzystnych  umów  z  handlem  ro-

dzimym, a także zagranicą. W tę „zagranicę” to początko-

wo  nikt  nie  wierzył,  ale  dość  szybko  przekonano  się,  że 

była to prawda. 

„Stary znalazł jakieś, dojście” ‒ szeptano w księgowo-

ś

ci, wśród personelu pomocniczego, trochę mniej w sekre-

tariacie,  bo  bliżej  stamtąd  do  prezesowskiego  gabinetu... 

„Znajomości to on zawsze miał, tylko wolał z nich korzy-

stać dla własnych celów” ‒ rzucali złośliwe uwagi ci, któ-

rzy  nie  mogli  darować Wojnowskiemu  letniego  domku  w 

Konstancinie.  Nie  zmieniało  to  faktu,  że  nastroje  wśród 

pracowników  poprawiły  się  znacznie,  a  i  prezes  od  pew-

nego czasu miał lepszy humor. 

Wszystko to stało się kilka miesięcy temu, kiedy poznał 

odpowiednich ludzi, a zwłaszcza człowieka, który pomógł 

mu wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, służąc radą i konkretną 

propozycją. A zaczęło się od zwykłego przypadku, ściślej 

zaś, wypadku. 

Jadącemu z Warszawy do  Zakopanego prezesowi aku-

rat  w  połowie  drogi  między  Krakowem  a  sławną  stolicą 

Tatr siadło koło. Był styczeń, śnieg, mróz, szosą obojętnie 

przejeżdżały  samochody,  prowadzone  przez  jeszcze  bar-

dziej obojętnych kierowców, nie kwapiących się do przyj-

ś

cia  z  pomocą.  A  prezes  Wojnowski  pomocy  tej  potrze-

bował szczególnie, choćby ze względu na swoją 

104 

background image

przysłowiową tuszę. Było tajemnicą poliszynela, że chcąc 

określić,  jaki  ktoś  jest  gruby,  w  spółdzielni,  a  nawet  w 

Centralnym Zarządzie, mówiło sic: „jak Wojnowski”. 

I właśnie wtedy, kiedy stał tak na drodze bezradny i za-

gubiony jak dziecko we mgle, nadjechała pomoc w osobie 

sympatycznego pana, który później przyczynił się do roz-

wiązania  prezesowych  kłopotów  w  spółdzielni.  Zmordo-

wali się, co prawda, przy zakładaniu tego koła wtedy bar-

dzo,  ale  Wojnowski  odwdzięczał  się  potem  swemu  wy-

bawcy przez kilka dni z rzędu w najelegantszych restaura-

cjach Zakopanego. Niestety, nowy znajomy musiał wracać 

do  Warszawy.  Na  pożegnanie  panowie  wymienili  bilety 

wizytowe,  przyrzekając  sobie  solennie  kontynuowanie 

znajomości po powrocie do stolicy. 

Tak tej się stalo. Pierwszy zatelefonował magister eko-

nomii, Zygmunt Moiński. Znów w ciągu tygodnia złożono 

wizytę  w  kilku  ekskluzywnych  lokalach,  ale  był  ku  temu 

istotny  powód  okazało  się,  że  pan  magister  zaoferował 

pomoc w upłynnieniu części wyrobów „Jedności” poprzez 

umożliwienie  zawarcia  korzystnych  umów  z  kontrahenta-

mi  zagranicznymi.  Dla  niego  była  to  prosta  sprawa,  po-

nieważ pracował w jednej z central handlu zagranicznego, 

często przebywał poza krajem i właśnie zawieranie umów 

to jego specjalność. 

Od tego czasu minęło zaledwie kilka miesięcy, a efekty 

stawały się dostrzegalne. 

Oczywiście nie obyło się bez rewanżu. Wojnowski nie 

mógł jednak uwierzyć własnym uszom, kiedy dowiedział 

105 

background image

się,  że  chodzi  tylko  o  zatrudnienie  jednego  ze  znajomych 

Zygmunta  Moińskiego  na  stanowisko  brakarza.  Dołożył 

do  tego  wspaniałe  przyjęcie,  na  którym  podejmował  nie-

ocenionego gościa, tym razem w swoim domu. 

Trzydziestotrzyletni,  elegancki,  o  manierach  światow-

ca, pracownik handlu zagranicznego zrobił na obu paniach 

Wojnowskich wrażenie jak najlepsze. 

Dobry  humor  Wacława  Wojnowskiego  promieniał  na 

cały dom. Wojnowski zrobił się czulszy dla żony, którą od 

dość  dawna  łączyła  z  nim  jedynie  książeczka  oszczędno-

ś

ciowa  i  konto  w  banku  na  Czackiego,  troskliwszy  dla 

córki, a nawet dwukrotnie w ciągu ostatnich trzech miesię-

cy  zainteresował  się  sprawami  domu.  Ukoronowaniem 

tych  zmian  był  wspólny  wyjazd  Wojnowskich  nad  Bala-

ton.  Od  lat  nie  spędzali  razem  urlopu,  który  faktycznie 

przysługiwał  tylko  jednemu  z  nich,  ponieważ  Zofia  Woj-

nowska nie pracowała. 

Jedyne  dziecko  Wojnowskich,  Marta,  studentka  wy-

działu  humanistyki,  od  dawna  żyła  własnym  życiem  i  za-

biegi ojca o odzyskanie zaufania niewiele zmieniały. 

Marta Wojnowska miała poczucie własnej wartości, w 

której  niepoślednią  rolę  odgrywała...  uroda.  Lubiła 

wszystko  co  ładne,  drogie  i  w  najlepszym  guście.  Zmysł 

estetyki  i  poczucie  piękna  stanowiły  przy  tym  dar  szcze-

gólnie cenny, nie mówiąc o wypchanym portfelu ojca. 

Znajomość z Andrzejem Fadejem zaczęła się banalnie. 

106 

background image

Ten  młody  człowiek,  przystojny,  zdolny,  chociaż  nie  za 

bardzo  pracowity,  był  obiektem  westchnień  wielu  koleża-

nek  i  zazdrości  niejednego  kolegi.  Zdobycie  go  tylko  dla 

siebie stało się sprawą ambicji Marty Wojnowskiej. 

Potem  była  zakochana.  Z  tego  okresu  pozostały  naj-

przyjemniejsze wspomnienia. 

Andrzej Fadej nie narzekał, co prawda, na brak pienię-

dzy, ale miał ściśle ustalone przez niezłomnego tatę kwo-

ty,  które  regularnie  otrzymywał  każdego  miesiąca.  Nie 

dysponował  również  mieszkaniem.  Kawalerka  Juliana 

Pełczyńskiego,  nierzadko  pozostawiona  młodym  do  dys-

pozycji, stanowiła spokojną oazę dla zakochanych. 

W  domu  Marty,  pomimo  osobnego  pokoju,  spotykać 

się  swobodnie  nie  mogli,  ze  względu  na  matkę,  która 

wszystkich  absorbowała  swoją  osobą.  Więc  spotykali  się 

na Klonowej. 

Ale to należało już do przeszłości. 

Złoty  wrzesień  nastrajał  do  refleksji,  a  rzeczywistość 

przypominała  się  Marcie  Wojnowskiej  natarczywymi 

dzwonkami telefonu. 

Tak jak w tej chwili. 

Podniosła  się  niechętnie  z  fotela,  zrzucając  na  dywan 

zapomnianą książkę. Wyciągnęła rękę i przysunęła stojący 

na półce aparat telefoniczny. Przez chwilę słuchała poiry-

towanego  głosu  Fadeja.  Nalegał,  żeby  spotkała  się  z  nim 

niezwłocznie  w  jakiejkolwiek  kawiarni,  w  Śródmieściu. 

Albo gdzie zechce... Musi ją zobaczyć i porozmawiać. Był 

przesłuchiwany,  ujawniły  się  nowe  szczegóły.  Dotyczą 

również jej... 

107 

background image

Pomyślała,  że  bardzo  dobrze  zna  te  szczegóły.  Przy-

najmniej  część...  Postanowiła  odwlec  spotkanie,  żeby  do-

brze się do niego przygotować. 

Ale  Fadej  nie  ustępował. Koniecznie  dziś  i  koniecznie 

zaraz. Bo inaczej to przyjdzie do niej do domu. Akurat nie 

ma  nikogo  ‒  pomyślała.  Matka  coraz  częściej  znika  na 

całe  popołudnia.  Ciekawe  dlaczego?  Nie  spotkam  się  z 

nim  w  domu  ‒  postanowiła.  Najlepiej  w  jakimś  neutral-

nym  miejscu, w kawiarni, tak jak proponuje. Na przykład 

w  barku,  w  „Bristolu”.  Ostatecznie  umówili  się  w  „Euro-

pejskiej”. 

W  kawiarni  było  duszno  i  brakowało  wolnych  miejsc. 

Rozejrzała się uważnie po sali. Fadeja jeszcze nie było. 

  Jeżeli chodzi o wolne miejsce, to proszę ‒ usłyszała 

za sobą męski głos. 

Odwróciła  się.  Przed  nią  stał,  jak  zawsze  elegancki  i 

wytworny, Zygmunt Moiński. 

  Witam cudowne dziecko mądrego taty ‒ powiedział 

patrząc z uznaniem na jej zgrabną sylwetkę. 

  Jestem umówiona ‒ skwitowała lakonicznie kwieci-

sty zwrot Moińskiego. 

  Szkoda ‒ odparł i uśmiechnął się. 

Zajrzała mu w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy rze-

czywiście żałuje. 

W drzwiach stał Fadej. Dostrzegła go kątem oka. 

  Muszę już iść. ‒ Zaczęła się spieszyć, chcąc uniknąć 

wymówek. Przepychając się, w wąskim przejściu potrąciła 

108 

background image

kelnerkę, której wyleciała z ręki taca, na szczęście, pusta. 

  Wychodzimy  stąd  ‒  zadecydował  Fadej.  ‒  Nie  ma 

nadziei, żebyśmy się doczekali na wolny stolik. 

Posłusznie wyszła za nim z kawiarni. 

  Zanim  zrobisz  awanturę,  może  zechcesz  uprzejmie 

wysłuchać... 

  Wysłucham  uprzejmie  ‒  zapewnił  z  podejrzaną  ła-

godnością. ‒ Wolałbym jednak nie na ulicy... 

Szli jakiś czas w milczeniu. 

  Nie bardzo wiem, gdzie o tej porze może być luźno 

 zaczęła, żeby coś powiedzieć. 

  Spróbujemy po kolei. 

Doszli  do  Ordynackiej  i  zaryzykowali  w  „Mazowii”. 

Kafejka  była  mała,  stoliki  ustawione  jeden  przy  drugim, 

warunki niezbyt dogodne do prowadzenia swobodnej roz-

mowy...  Ale  pozostali,  bo  akurat  zwolniło  się  miejsce  w 

kącie, pod oknem. 

Marta,  jak  zwykle,  nie  piła  kawy  i  zamówiła  mocną, 

podwójną  herbatę.  Czekała,  aż  Fadej  odezwie  się  pierw-

szy. Nie kwapił się jednak. 

  Nie  rozumiem  ‒  przerwała  milczenie  ‒  Najpierw 

podnosisz alarm, wydzwaniasz, że masz mi coś do powie-

dzenia,  i  to  coś  tak  bardzo  ważnego,  że  nie  można  z  tym 

poczekać, a teraz odnoszę wrażenie, że ci się nie spieszy. 

Milczał w dalszym ciągu. Zaczęło ją to denerwować. 

109 

background image

  A może ty nie masz mi nic do powiedzenia? ‒ zapy-

tała  z  jawną  ironią.  ‒  Wobec  tego  pozwolisz,  że  dopiję 

herbatę i pożegnamy się. 

  W co ty się wplątałaś? ‒ zagadnął bezceremonialnie. 

Nie była przygotowana na takie pytanie. 

  Nie wiem, o co ci chodzi, nie rozumiem ciebie. Ale 

widzę, że w ten sposób możemy sobie rozmawiać do jutra. 

  Nie  możemy,  bo  tobie  od  jakiegoś  czasu  ciągle  się 

spieszy. Do  kogo? Nie o to zresztą chodzi ‒ zrezygnował 

widocznie  z  wymówek.  ‒  Chcę,  żebyś  mi  powiedziała,  w 

co się wplątałaś? 

  Tak cię poinformowano na milicji? 

  Nieważne,  o  czym  mnie  poinformowano.  Odpo-

wiedz  na  pytanie!  ‒  Ścisnął  boleśnie  jej  rękę,  którą  bez-

skutecznie usiłowała uwolnić. 

   Jeżeli mnie nie puścisz, zacznę krzyczeć. ‒ Uciekła 

się  do  starego  jak  świat  argumentu,  którym  przynajmniej 

raz w życiu każda kobieta musiała się posłużyć. 

  Krzycz.  Nie  zależy  mi  ‒  powiedział  stanowczo  i 

spokojnie. 

  Puść,  boli  ‒  szepnęła  błagalnie,  ale  on  nie  zwolnił 

uścisku. 

  Uważasz mnie za szczeniaka, tak? Głupi, zakochany 

jak idiota, szczeniak, któremu można wmówić wszystko ‒ 

wybuchnął. ‒ Nie przyznałaś się do rękawiczki, nie chcia-

łaś, żeby ktokolwiek dowiedział się, że tam byłaś, dobrze, 

twoja  sprawa!  Ja  i  tak  wiem,  że  kłamiesz!  Potrafiłem  to 

zrozumieć, udawałem, że wierzę, kiedy pokazałaś mi na  

110 

background image

drugi  dzień  identyczną  parę.  Na  drugi  dzień  dopiero,  ro-

zumiesz  co  to  znaczy?  To  znaczy,  że  miałaś  czas  kupić 

sobie nowe! 

  Nieprawda!  Nie  musiałam  ci  się  tłumaczyć!  ‒  Mó-

wili  podniesionymi  głosami  i  siedzący  przy  sąsiednich 

stolikach  ludzie  zaczęli  zwracać  na  nich  uwagę.  ‒  Nie 

mam z tym nic wspólnego! Naprawdę! ‒ Chciała, żeby jej 

uwierzył,  usiłowała  jeszcze  coś  dodać,  ale  on  znów  bole-

ś

nie ścisnął jej rękę, więc umilkła. 

  Teraz  ja  mówię!  ‒  ściszył  nieco  głos.  ‒  I  powiem 

wszystko, do końca. Wiem, że kłamiesz. Cały czas, nawet 

teraz.  Nie  mam  pojęcia  dlaczego.  Początkowo  myślałem, 

ż

e zaczęłaś mnie unikać z powodu tego debilowatego Ma-

rianka Bielickiego, z którym cię zobaczyłem na Torwarze. 

Przyznaję, że zdenerwował mnie jego lisi, chytry pyszczek 

cwaniaczka, czekającego tylko na to, żeby kogoś ustrzelić 

na  kolejną  pożyczkę.  Poniosło  mnie  To  się  zdarza.  ‒  Za-

brzmiało to jak usprawiedliwienie. ‒ Ale to była pomyłka. 

Nie o niego tu chodzi. Tyle, że dostał po... No powiedz, to 

coś poważnego, prawda? Poważniejszego? ‒ nalegał. 

  Posłuchaj  ‒  zaczęła  cicho,  pieszczotliwie,  chcąc  go 

uspokoić.  ‒  Zechciej  zrozumieć,  że  wszystko  to,  co  się 

dzieje między nami, nie dotyczy nikogo innego. Nie ma z 

nikim  innym  nic  wspólnego.  Coś  się  popsuło,  coś  może 

skończyło...  Musimy  się  o  tym  przekonać.  Nie  denerwuj 

się  tylko.  ‒  Z  niepokojem  spoglądała  na  jego  pobladłą 

twarz. ‒ Przecież rozmawiać możemy spokojnie ‒ ciągnęła 

dalej. ‒ Ja wiem, że to moja wina. Zbyt gwałtownie  

111 

background image

chciałam  przerwać  nasze  spotkania,  nie  pomyślałam  o 

tobie. Jeżeli uważasz, że nie mam racji, że sama nie wiem, 

czego  chcę  ‒  użyła  jego  ulubionego  zwrotu  ‒  to  wymyśl 

coś innego. Tobie jest źle i ja również nie czuję się dobrze. 

Może jest jakieś inne wyjście ‒ mówiła teraz szybko, byle 

co, aby mówić i załagodzić sytuację. 

Słuchał  jej  podejrzliwie,  a  nieufność  wyczuwało  się 

jeszcze  w  głosie,  kiedy  pozornie  udobruchany  ponowił 

pytanie: 

  Ale dlaczego zaprzeczasz oczywistym faktom? Dla-

czego nie chcesz się przyznać, że tam byłaś?  

   Nie podnoś głosu, Andrzejku. Porozmawiamy kiedy 

indziej  na  ten  temat.  Teraz  mówmy  o  sobie,  jeżeli  nie 

chcesz uwierzyć, że naprawdę tam nie byłam. 

   A czemu o tym mówiłaś kapitanowi? 

Było to kłopotliwe pytanie. 

  Obawiałam  się,  że  ty  możesz  powiedzieć  o  tej  rę-

kawiczce... Wolałam uprzedzić ‒ starała się wybrnąć. 

  Obawiałaś się? ‒ Był oburzony. ‒ A ja myślę, że ty 

się niczego nie bałaś. 

Nie wiedziała, jak ma to zrozumieć, i na wszelki wypa-

dek obdarzyła go uśmiechem. 

  Pytał mnie o to ‒ głos miała teraz bardzo łagodny ‒ 

więc pomyślałam, że im powiedziałeś i trochę się wygada-

łam sama... 

  To potrafię zrozumieć. A nasze sprawy... Uważasz, 

ż

e trzeba odczekać? 

112 

background image

  Jeżeli  zaakceptujesz  to,  co  ci  chcę  zaproponować ‒ 

drżała,  żeby  go  znów  nie  rozjątrzyć  ‒  to  może  na  jakiś 

czas tylko... Niech ucichną żale. A potem zobaczymy. 

Dopił kawę, zdusił papierosa i przywołał kelnerkę. Ob-

serwowała pełna napięcia, czy znów nie wróci do nieprzy-

jemnej rozmowy. 

Zapytał uprzejmie, jak gdyby nic nie zaszło: 

  Czy masz jeszcze na coś ochotę? 

  Nie, dziękuję ‒ odpowiedziała poprawnie. 

  Proponuję, żebyśmy wyszli. Czy chcesz, żebym cię 

odprowadził? 

Bała się, że jeśli powie prawdę, znów go rozjątrzy, ale 

on zauważył jej wahanie i uprzedził: 

  Nie  musisz  odpowiadać.  Zadzwoń,  kiedy  zechcesz. 

Jeżeli zapomnę, jak się nazywasz, zacznij od słów: „Mówi 

atrakcyjna blondynka...” 

Odszedł pierwszy. 

W progu domu natknęła się na matkę. 

  Przyszłam  tuż  przed  tobą.  ‒  Była  podekscytowana, 

na  lekkim  rauszu  i  w  doskonałym  humorze.  ‒  Spędziłam 

udane  popołudnie.  Czy  uwierzysz,  że  wygraliśmy  szlemi-

ka w kiery! Coś niesłychanego! Karola była wściekła! Ma 

się  za  wielką  brydżystkę!  Albin  zupełnie  ją  ignorował 

Wypiliśmy  za  zwycięstwo  po  kieliszku...  Marto,  ty  nie 

słuchasz? 

Zapewniła,  że  słucha  i  gratuluje.  Po  chwili  wymknęła 

się  do  swojego  pokoju.  Zrzucając  po  drodze  z  ramienia 

torbę, podeszła do telefonu i wykręciła znajomy numer. W 

słuchawce rozległo się obojętne „słucham”. 

113 

background image

  To ty? Miałam ciężkie chwile... 

  Współczuję. Czy mogę w czymś pomóc? 

  Nie, nie... Chyba że... Tak bardzo nie chcę być teraz 

sama. 

  Wiesz, że to niemożliwe. To znaczy... wszystko za-

leży od ciebie, ale dla twojego dobra... 

  Tak, rozumiem. Myślisz, że kiedyś się to zmieni. 

  Nawet  przez  chwilę  nie  powinnaś  w  to  wątpić... 

Wiesz  dobrze,  że  mnie  nic  nie  krępuje,  chodzi  jedynie  o 

twój spokój, opinię.  

  Sądzę, że na jakiś czas mam ten spokój zapewniony. 

Wiesz, ciągle się dręczę... Niepotrzebnie? 

  Zupełnie. Odpocznij. Odłóż słuchawkę. 

Posłuchała. 

R O Z D Z I A Ł

 X 

Obserwacja Fadeja zakończyła się po kilku dniach. Ka-

pitan Kański uznał, że nie ma sensu zatrudnianie dodatko-

wo  człowieka,  kiedy  stało  się  jasne,  że  ślad  ten  prowadzi 

donikąd. 

  Mówiąc szczerze, Fadej mnie rozczarował ‒ kapitan 

poskarżył  się  swym  współpracownikom.  ‒  Liczyłem,  że 

będzie usiłował utrzymać kontakt z Wojnowską, a tu rap-

tem skończyło się na jednej awanturze w kawiarni. Przeli-

czyłem się. 

  Przecież  Wojnowską  możemy  zająć  się  w  każdej 

chwili ‒ zauważył Lasak. ‒ Nawet chętnie bym to zrobił. 

114 

background image

  Pozbyłeś się już kompleksów? Szybko. Co  z tą go-

spodynią  Fadeja?  Potwierdziła  ten  telefon,  wzywający 

naszego chłoptasia na Klonową? 

  Tak. I jeszcze coś dodała. Pełczyński miał rzekomo 

powiedzieć, że ma w domu zepsuty telefon. Chodziło więc 

chyba o to, żeby Fadej nie dzwonił, tylko przyjechał. 

  Podobnie jak z Grelową ‒ mruknął znad gazety Bie-

nias. 

Kański  spojrzał  bystro  na  sierżanta.  Ten  zmieszał  się, 

poczerwieniał i wybąkał „przepraszam”. 

  Znaleźliście  przynajmniej  coś  ciekawego  w  tej  ga-

zecie?  O,  czytacie  „Sztandar  Młodych”!  ‒  kapitan  nie 

ukrywał zdziwienia.  

  To artykuł mojej córki. 

  Coś takiego. I nie chwalicie się? 

  Sam  nie  bardzo  wierzyłem  w  jej  talenty,  przecież 

taka młoda. Właśnie zamieścili jej reportaż o hucie „Hor-

tensja”. 

Bienias promieniał, to się nie dało ukryć. 

   Myślę, że to wszystko było dokładnie zaplanowane 

 Bienias zmienił temat. ‒ To nie był telefon od Pełczyń-

skiego.  Zakładam,  że  dzwonił  jakiś  Iks.  Do  wszystkich 

znajomych... 

  Tylko do dwóch osób ‒ wtrącił Lasak. 

  Tylko dwie osoby się przyznały ‒ Bienias nie ustę-

pował. ‒ I to niezbyt chętnie. 

  Niechętnie,  dopóki  nie  wyszło  na  jaw,  że  były  na 

miejscu zbrodni. Potem, to nawet chętnie, bo to tłumaczy-

ło  powód,  dlaczego  się  tam  stawiły,  wykluczając  inne 

przyczyny, niezbyt wygodne, żeby się do nich przyznać. 

115

background image

  Szef ma rację, tylko że nie wie, czy podobnego tele-

fonu nie odebrała Marta Wojnowska ‒ ‒ powiedział Lasak. 

 O to ją nawet chyba nikt nie pytał. 

  Z Wojnowska będzie tak samo, jak z innymi. Dopó-

ki  jej  nie  udowodnimy,  że  tam  była,  nic  nam  nie  powie, 

nie  przyzna  się  do  niczego.  Ciekawe,  czy  z  Fadejem  ze-

rwała  tylko  z  powodu  tej  rękawiczki?  ‒  zastanawiał  się 

Kański. ‒ Niech personel ruszy głową! 

  Personel już ruszył ‒ powiedział Lasak. ‒ Wardy nie 

było w pracy... 

  Co  za  dowcipy?  Kto  to  jest  Warda?  ‒  Kański 

zmarszczył  brwi.  ‒  Ten  sąsiad  Pełczyńskiego?  Dopiero 

teraz o tym mówisz? 

  A czy tu można dojść do głosu? Ale to bomba, co? 

  Albo  jeszcze  jeden  niewypał...  ‒  zauważył  scep-

tycznie Bienias. 

  Przecież  mieli  wtedy  nocną  zmianę,  on  i  ona,  cho-

ciaż  pracują  w  dwóch  różnych  miejscach.  Sami  widzicie, 

na  czym  polega  śledztwo!  Wszystko,  ale  to  absolutnie 

wszystko trzeba sprawdzić, nikomu nie można wierzyć, na 

niczyich słowach polegać. Zbierać fakty... A potem dopie-

ro eliminować to, co przeszkadza... 

  Ale  żeby  wiedzieć,  co  przeszkadza,  trzeba  mieć  co 

do tych faktów pewność, tymczasem, szefie... Nie wydaje 

mi się, żeby to do czegoś prowadziło. Gdyby tu chodziło o 

faceta, którego rąbnięto czymś ciężkim, to rozumiem. A tu 

nic z tych rzeczy. Gościa otruto w sposób perfidny,  

116 

background image

przygotowany  dokładnie,  bez  pudła.  Tylko  co  z  tym 

wspólnego może mieć kontrwywiad? 

  Sam  wiem  niewiele.  Nie  nasza  sprawa  My  mamy 

ująć mordercę. To wszystko ‒ udzielił skąpych informacji 

kapitan, stosując się ściśle do zaleceń majora Malcewicza. 

 Wyjaśnić trzeba alibi Wardów ‒ Kański zwrócił się, do 

Lasaka. ‒ A co do Wojnowskiej... 

  Właśnie! ‒ Lasak znów się ożywił. ‒ Widziałem ją. 

Chodzi ostatnio sama. Była przed teatrem... 

  Uprawiasz partyzantkę? Przed jakim teatrem? ‒ za-

interesował się Kański. 

   „Rozmaitości”. 

  Tak myślałem ‒ westchnął kapitan. 

To już teatromania ‒ pomyślał Lasak z niepokojem. 

Kapitan Kański siedział przy swoim biurku i przygoto-

wywał się do jutrzejszej narady u majora Malcewicza. 

Od godziny już próbował zredagować dokument, który 

miał w miarę jasno, chronologicznie i zwięźle przedstawić 

wszystkie  fakty  związane  z  zabójstwem  przy  Klonowej. 

Nie  było  to  łatwe,  pomimo  że  raporty  sporządzane  były 

dokładnie i na bieżąco. 

Kański  odsunął  na  chwilę  notatnik  i  zamyślił  się.  Od 

początku całej sprawy szuka właściwego śladu, bada każ-

dy  nowy  trop,  idzie  nim  bez  względu  na  to,  czy  został 

wykoncypowany logicznie, z faktów, czy też pojawił się  

117 

background image

przypadkowo,  wbrew  logice,  aby  w  rezultacie  zaprowa-

dzić  donikąd...  Nic  dotąd  nie  pominął,  nie  zlekceważył, 

dlaczego  więc  nie  ma  żadnych  wyników?  Gdzie  kryje  się 

błąd?  Kiedy  go  popełnił?  Może  w  samym  założeniu,  że 

sprawcą  jest  ktoś,  kto  dobrze  znał  swoją  ofiarę?  A  jeżeli 

istnieje  jakiś  Iks,  z  którym  żadna  z  dotychczas  podejrza-

nych osób nie ma nic wspólnego? Właściwie to od począt-

ku wyczuwał taką możliwość, lecz przeczuciom lepiej nie 

zawierzać.  To  nie  metoda,  którą  powinien  posługiwać  się 

analityczny umysł oficera śledczego. Fakty. Tylko one coś 

znaczą.  One  powinny  wskazać  motyw...  Motyw,  o  który 

się  wszystko  dotychczas  rozbija.  Motyw,  którego  brak! 

Wszystkim podejrzanym... 

Rejestr  faktów  i  spostrzeżeń,  jaki  sporządził  tego  wie-

czoru kapitan Kański, przedstawiał się, następująco: 

1) Ofiara morderstwa ‒ Julian Pełczyński, emeryt, były 

pracownik  Urzędu  Pocztowo-Telekomunikacyjnego 

w Warszawie, lat 55. Bez rodziny w kraju. Książecz-

ka  PKO  na sumę  35  tysięcy  złotych.  Konto dewizo-

we ‒ 1400 dolarów amerykańskich. Ostatnia wplata 

sprzed  roku.  Diabetyk  (cukrzyca).  Zgon  nastąpił 

siódmego  sierpnia  w  godzinach  popołudniowych, 

nie wcześniej jednak jak po piętnastej. Ciało znale-

ziono  ósmego  sierpnia  około  godziny  piątej  po  po-

łudniu  ‒  odkrycia  dokonała  Marianna  Kujda, 

mieszkanka tego samego domu. 

118 

background image

2)  Wynik  ekspertyzy  ‒  zatrucie cyjankiem,  który  praw-

dopodobnie został przyjęty w tabletce diabetolu. 

3)  Samobójstwo  wyklucza  m.  in.  fakt  usunięcia  odci-

sków  palców  ze  wszystkich  przedmiotów  w  domu 

ofiary, 

4)  Fakty,  które  poprzedziły  morderstwo  i  prawdopo-

dobnie się z nim wiążą: 

a) J. P, podjął z książeczki PKO 80 tysięcy złotych, 

w  dwóch  ratach,  bez  żadnego  racjonalnego  po-

wodu; 

b)  J.  P,  odszedł  na  emeryturę  przedwcześnie,  z  po-

wodu choroby ‒ nerwicy reaktywnej; 

c)  Jadwiga  Grelowa,  znajoma  ofiary,  wpłaciła 

udział  100  tysięcy  złotych  i  stała  się  współwła-

ścicielką  sklepu  Renaty  Pisarek  (nie  ma  możli-

wości  sprawdzenia,  ile  faktycznie  wyniósł 

udział).  Uwaga:  dlaczego  Grelowa,  mając  tyle 

pieniędzy,  nie  zdecydowała  się  na  samodzielne 

prowadzenie sklepu; 

d)  Andrzej  Fadej,  student  trzeciego  roku  chemii, 

zawarł znajomość z J. P.; 

e)  Marta  Wojnowska,  znajoma  Fadeja,  studentka 

trzeciego roku humanistyki, poznała J. P. 

przez Andrzeja Fadeja. 

5) Żadna z tych osób nie ma alibi. 

6) Fakty, które wydarzyły się po morderstwie: 

a)  zaginął  klucz  Marianny  Kujdy  (od  mieszkania  J. 

P.) ‒ odnalazł się następnego dnia; 

b)  Jadwiga  Grelowa  zgubiła  torebkę  w  teatrze 

„Rozmaitości”; 

119 

background image

c)  zaginiony  drugi  klucz  od  kompletu  znalazł  się  w 

torebce Jadwigi Grelowej; 

d) znaleziono klucz od skrytki pocztowej J. P, w to-

rebce Jadwigi Greli; 

e) zaginiony trzeci klucz od kompletu przysłał pocz-

tą Andrzej Fadej; 

j)  telefony  do  J.  Grelowej  i  A.  Fadeja  w  dniu  mor-

derstwa; 

g) zeznanie Marty Wojnowskiej na okoliczność zna-

lezienia  przez  A.  Fadeja  rękawiczki  na  miejscu 

zbrodni (informacja nie sprawdzona). 

7)  Osoby,  które  złożyły  wizytę  na  Klonowej  w  dniu 

morderstwa, po południu, według kolejności: 

a)  J. Grela; 

b)  M. Wojnowska ‒ informacja nie sprawdzona; 

c)  A. Fadej. 

8)  Jeżeli mordercą jest: 

a)  Andrzej Fadej. ‒ motyw: zazdrość; 

b)  Jadwiga Grela ‒ motyw: chęć zysku (?) lub nie-

wiadomy; 

c) Marta Wojnowska ‒ motyw: niewiadomy; 

d) X ‒ motyw: niewiadomy. 

9)  Przypuszczenia: 

a)  J.  Grelowa  prawdopodobnie  szantażowała  J.  P. 

Czym? ‒ nie wiadomo; 

b)  M.  Wojnowska  kłamie,  wypierając  się  swojej 

obecności na Klonowej w dniu morderstwa; 

c)  morderca wiedział, że J. P, choruje na cukrzycę. 

120 

background image

Major  Malcewicz  przeniósł  wzrok  z  leżących  przed 

nim notatek kapitana na jego twarz. 

  Współczuję  ‒  powiedział  z  powagą  ‒  Każdy  z  tej 

trójki  może  być  podejrzany  o  bezpośrednie  dokonanie 

zabójstwa  A  kilka  osób,  pozornie  drugoplanowych,  o 

współpracę. Na przykład taka Marianna Kujda... Motyw w 

tym  przypadku  prosty:  kradzież.  Bo  skąd  możemy  wie-

dzieć,  czy  Pełczyńska  nie  miał  jakichś  zasobów  finanso-

wych poza tymi, które trzymał na książeczce PKO? Mógł 

mieć  także  biżuterię,  złoto,  może  nawet  trzymał  dolary. 

Ludzie  miewają  czasami  swoje  dziwne  kalkulacje,  przy-

zwyczajenia.  Wolą  na  przykład  bieliźniarkę  od  bezpiecz-

nego  safesu  bankowego.  Albo  jeszcze  jedno:  co  wiemy  o 

dozorcy? 

  Tam jest dozorczyni... 

  Która  nigdy  nie  sprząta?  Ja  uważnie  czytam  akta, 

kapitanie Kański. Jej mąż jest pracownikiem ekipy remon-

towej  w  Spółdzielni  Mieszkaniowej.  Nie  wydaje  wam  się 

ani trochę dziwne, pomijając te ich kłopoty z otrzymaniem 

mieszkania,  że  technik  decyduje  się  zostać  dozorcą?  Czy 

to  nie  przesada?  Możliwe,  że  w  tym  przypadku  jest 

wszystko w porządku, lecz warto chyba temu przyjrzeć się 

z bliska. Klimat tego domu... 

Kański  przyznał  w  duchu  rację  majorowi.  Za  mało 

rozmawiał do tej pory z lokatorami, nie za wiele potrafi o 

nich powiedzieć. Zasugerował się tą trójką... 

  To  oczywiście,  wasza  sprawa,  kapitanie  ‒  ciągnął 

dalej Malcewicz. ‒ Nie chcę się wtrącać do waszego spo-

sobu prowadzenia śledztwa. Wiem skądinąd, że jesteście 

121 

background image

zdolnym  i  doświadczonym  oficerem,  za  tym  przemawia 

przede wszystkim fakt, że wy to śledztwo prowadzicie, ale 

myślę,  że  nie  obrazicie  się,  jak  wam  kilka  tematów  do 

rozmyślań podsunie stary praktyk...   

Kański słuchał z uwagą. 

  Reasumując  ‒  major  powiódł  wzrokiem  po  skupio-

nych twarzach obecnych ‒ według mnie każdy z podejrza-

nych mógł podrzucić truciznę, lecz jeżeli chodzi o doraźne 

dokonanie tego czynu, to bym się wahał. 

  Co  znaczy  „doraźne”  ‒  nie  zrozumiał  milczący  do-

tąd Starski. 

  Na  przykład  przychodzi  ktoś  do  Pełczyńskiego  i 

zmusza  go  do  połknięcia  tabletki  diabetolu,  czy  czegoś 

tam,  co  zawiera  cyjanek.  Zmusza.  To  wskazuje  raczej  na 

mężczyznę. 

  Albo  uzbrojoną  kobietę  ‒  pospieszył  z  uwagą  Star-

ski. 

-   Z  serialu  „Czarny  monokl”  lub  „Pojedynek  agen-

tów” ‒ zakpił bezlitośnie major. ‒ Załóżmy, że Pełczyński 

połknął diabetol tuż przed nadejściem mordercy lub nawet 

przy  nim.  Znał  go,  więc  nie  krępując  się  zażył  lekarstwo, 

bo  akurat  była  pora.  Załóżmy  też,  że  cyjanku  w  tabletce 

nie  było.  Morderca  mógł  podać  truciznę  w  herbacie,  wo-

dzie,  czy  ja  wiem,  w  czym  najlepiej  smakuje.  Czytając 

akta  sprawy  zwróciłem  uwagę,  że  kuchnia,  jak  napisał 

kapitan  Kański,  była  „wyjałowiona  ze  wszelkich  artyku-

łów  spożywczych”.  Czy  to  znaczy,  że  całe  mieszkanie 

było niemal sterylnie czyste? 

122 

background image

  Tákie  zrobiło  na  mnie  wrażenie  ‒  odpowiedział 

Kański.  ‒  To  jednak  nie  musi  wiele  znaczyć,  ponieważ 

Połczyński był znany z pedanterii. 

  Więc  jeżeli  cyjanek  był  w  czymkolwiek  innym,  a 

nie  w  tabletce  diabetolu,  byłbym  skłonny  podejrzewać 

również  kobiety  Ale,  tak  jak  już  powiedziałem,  to  wska-

zówki dla kapitana Kańskiego. 

 Zastanawia mnie jeszcze jedno ‒ odezwał się Starski 

  dlaczego  ten  człowiek  był  ubrany  w  piżamę?  Popołu-

dnie, sierpień... 

  I okropny upał ‒ wpadł  mu w słowa  major. ‒ Było 

mu gorąco i chyba to jest jedyne rozsądne wytłumaczenie. 

  A ja mam nieco inną hipotezę ‒ przekornie pokręcił 

głową  Starski.  ‒  Pełczyński  dzwoni  do  Grelowej,  potem 

do Fadeja, zaprasza do siebie, a przy tym zastrzega, że ma 

zepsuty telefon, że jest chory i korzysta w tej chwili z au-

tomatu telefonicznego. Było coś takiego, prawda? 

Kański skinął głową. 

   Właśnie! Uważam więc, że są dwie możliwości. Al-

bo  faktycznie  Pełczyński  jeszcze  żył  i  to  on  telefonował, 

albo  ktoś  przebrał  Pełczyńskiego  już  po  jego  śmierci,  by 

wszystko  zgadzało  się  z  tym,  co  było  powiedziane  przez 

telefon. Jestem za wersją drugą, ponieważ do pierwszej nie 

pasuje w żaden sposób piżama. 

Major z uznaniem spojrzał na Starskiego. 

  Mogło być i tak ‒ przyznał ‒ Z tego wniosek, zakła-

dając  wariant  numer  dwa,  że  temu  komuś  zależało,  aby 

milicja była przekonana, że do godziny piątej Pełczyński 

123 

background image

ż

ył jeszcze i niczego się nie spodziewał. 

  Co  zyskuje  w  takiej  sytuacji  morderca?  ‒  zapytał 

Starski. 

  W przypadku zaaplikowania trucizny nie w diabeto-

lu,  a  doraźnie,  alibi.  Alibi  na  czas  zabójstwa.  Pełczyński 

mógł nie żyć już od godziny trzeciej po południu, jak wy-

kazuje  ostrożna  opinia  ekspertów!  Ale  co  się  dziwić,  po 

dwudziestu  czterech  godzinach  zostały  odnalezione  zwło-

ki!  Całą  sprawę  komplikuje  orzeczenie  lekarskie  z  oglę-

dzin, i sekcji: zgon przypuszczalnie nastąpił na skutek..., to 

wiemy,  a  dalej,  między  trzecią  a  szóstą  po  południu. Nie. 

To  do  niczego  nie  doprowadzi.  Alibi  tu  w  ogóle  ma  zna-

czenie drugorzędne, przynajmniej do momentu, stwierdze-

nia,  w  jaki  sposób  dokonano  zabójstwa.  Trzeba  szukać 

motywów. Morderca chciał sobie tymi, telefonami zapew-

nić alibi  po  prostu się  przeliczył.  Nie  mógł  przypuszczać, 

ż

e  żadna  z  „zaproszonych”  osób  nie  narobi  krzyku,  nie 

mówiąc już o wezwaniu pogotowia ratunkowego czy mili-

cji. Morderca nie przewidział, że zwłoki zostaną znalezio-

ne  dwadzieścia cztery  godziny  po  zabójstwie, i jego  obli-

czenia związane z zapewnieniem sobie alibi diabli wzięli! 

  Ja  chyba  bym  też  nie  wziął  takiej  możliwości  pod 

uwagę ‒ przyznał z wisielczym humorem Starski. 

Byli już zmęczeni. Major powiódł wzrokiem po zamy-

ś

lonych twarzach. 

  My pójdziemy starym tropem ‒ zwrócił się do Kań-

skiego ‒ a wy idźcie śladem, który umożliwił wam 

124 

background image

dokonanie już pewnych ustaleń Starski! Teczka z materia-

łami sprawy „listonosz” przejrzana? 

Kański drgnął na słowo „listonosz”. 

  Wszystkim tłumaczę,  że on nie był listonoszem... ‒ 

kolejny  raz  usiłował  wyjaśnić,  jaki  był  zawód  ofiary,  ale 

Malcewicz przerwał spokojnie: 

  On był „listonoszem”, kapitanie Od momentu prze-

kroczenia granic Polski. Zajmowaliśmy się swego czasu tą 

sprawą dokładnie ‒ wyjaśnił. ‒ Kiedy otrzymaliśmy, mel-

dunek o tym zabójstwie, nie byłem przekonany, czy to jest 

robota  dla  nas.  Nawet  teraz  nie  jestem  tego  taki  pewny. 

„Listonosz” od długiego już czasu stał się „martwą duszą”. 

Podejrzewaliśmy  kamuflaż  i  inne  powody  zaniku  aktyw-

ności, a on, jak należy przypuszczać, rzeczywiście miał już 

dość i chciał się wycofać... Dlatego, bez względu na to, co 

dziś tu zostało, powiedziane i jakie wysuwaliśmy hipotezy, 

Pełczyński ‒ „listonosz”, agent wywiadu jednego z państw 

NATO,  mógł  zostać  zlikwidowany z rozkazu swoich mo-

codawców,  ale  nie  można  też  wykluczyć  zupełnie  innych 

powodów ni| chęć zerwania z centralą. W końcu dlaczego 

czekali  z  tym  tak  długo?  Liczyli  na to,  że  zmieni  zdanie? 

Wątpliwe.  Skoro  się  raz  sprzeniewierzył,  stracił  zaufanie 

na  zawsze.  Nikt  go  też  chyba  nie  zastąpił.  Przynajmniej 

my o tym nic nie wiemy, a pilnowaliśmy dobrze tego ka-

nału... Dlatego tak ważne jest dotarcie do mordercy. Jeżeli 

natomiast motyw będzie bardziej? banalny, na przykład  

125 

background image

pieniądze,  to  uprości  nam  sprawę.  Jeżeli  nie  ‒  major  za-

wiesił  na  moment  głos  ‒  to  będziemy  szukali  zastępcy 

„listonosza”. 

  Czy...  ‒  zaczął  oszołomiony  tym,  co  przed  chwilą 

usłyszał, Kański, ale major nie pozwolił mu dokończyć. 

  I  tak  dość  dużo  powiedziałem.  Ufam  wam  i  wierzę 

w wasze doświadczenie, kapitanie... 

Akurat  ‒  pomyślał  w  tym  momencie  Starski.  Zaufanie 

zaufaniem, a za dobrze znam już „starego”, żeby się na to 

nabrać. Rodzonej matce by nie powierzył czegoś, o czym 

nie, należałoby rzeczywiście mówić. 

  Więcej nie mogę  wam ujawnić ‒ ciągnął major ‒ a 

poza  tym  sądzę,  że  byłoby  to  niepotrzebne,  obciążałoby 

tylko pamięć i wprowadziło mętlik. Szukajcie mordercy! 

Odprawa  została  zakończona.  Wychodzili  już,  kiedy 

major zwrócił się jeszcze do Kańskiego. 

  Kto nazwał Pełczyńskiego „listonoszem”? 

  „Artysta” osiedlowy... Dykielski, ten pijaczyna, któ-

ry mówił, że widział samochód na Klonowej... On zawsze 

tak Pełczyńskiego nazywa. 

  Samochód zostawcie nam ‒ krótko uciął Malcewicz. 

 A oprócz waszego artysty? 

  Oprócz  artysty?  ‒  Kapitan  zmarszczył  brwi  i  przez 

chwilę  coś  rozważał.  ‒  Nie  przypominam  sobie...  w  tej 

chwili ‒ powiedział wolno. 

  Nie przejmujcie się, to przemęczenie ‒ zbagatelizo-

wał major. ‒ Życzę powodzenia! 

126 

background image

R O Z D Z I A Ł

 XI 

Józef Warda siedział przy stole, spoglądał ponuro spod 

krzaczastych brwi i milczał. 

  Powiedz coś panu, Józek, przecież to niemożliwe. Ja 

zaświadczyłam,  że  byłeś  na  tej  zmianie.  No  mów,  gdzie 

byłeś?  ‒ Wardowa rozłożyła  bezradnie ręce  i patrzyła  nic 

nie  rozumiejącymi  oczami  na  męża.  ‒  To  jakaś  pomyłka, 

proszę  pana  ‒  zwróciła  się  do  Kańskiego  z  nadzieją,  że 

przyzna  jej  rację.  ‒  Mój  mąż  jest  dobrym  fachowcem, 

nigdy  się  nie  spóźnia,  nie  opuszcza  pracy  ‒  plątała  się.  ‒ 

Zawsze go chwalą, dostaje premie, nagrody... ‒ Nie była w 

stanie wymyślić nic ponad to. 

  Ale tym razem opuścił ponad połowę zmiany. Wła-

ś

ciwie wyszedł po dwóch godzinach pracy! Więc jak, pa-

nie Warda? Wytłumaczy się pan z tej nieobecności? 

Warda żachnął się i powiedział: 

  Wyszedłem  z  fabryki.  Ale  mam  te  godziny  uspra-

wiedliwione,  więc  o  co  chodzi?  Zwolniłem  się  legalnie! 

Mam prawo, nie? I nic nie  muszę  mówić. Co  ma do  tego 

milicja? 

  Gdzie  pan  był  przez  resztę  nocy?  Wrócił  pan  do 

domu? 

  To  moja  rzecz!  ‒  burknął  i  łypnął  niespokojnie  na 

ż

onę. 

  Panie Warda! ‒ Kański ściszył głos i to był znak, że 

z trudem panuje nad ogarniającą go wściekłością. ‒ Jeżeli 

będzie pan dalej trwał w tym swoim beznadziejnym uporze,  

127 

background image

oskarżę pana o utrudnianie śledztwa w tak poważnej spra-

wie, jak morderstwo! Czy pan to rozumie? A może w ko-

mendzie  będzie  pan  rozmowniejszy?  ‒  spytał  ostrym  to-

nem ‒ To nie są żarty ani strachy w celu wywołania moc-

nych  wrażeń!  Szukam  zabójcy  Juliana  Pełczyńskiego, 

którego być może mordowano za ścianą, kiedy pan ucinał 

sobie  poobiednią  drzemkę!  Jeszcze  raz  pytam  ‒  był  już 

spokojny  ‒  co  pan  robił  w  nocy  z  siódmego  na  ósmego 

sierpnia  od  godziny  dwunastej,  czyli  po  tym,  kiedy  wy-

szedł  pan  z  fabryki,  uzyskawszy  zwolnienie  na  skutek 

kłamliwego  oświadczenia,  że  nagle  zachorowała  żona? 

Zdaje się postawił  pan  diagnozę,  że  dostała  ostrego  zapa-

lenia woreczka żółciowego? 

  Józek!  Ty...  Ty  potworze!  ‒  Wardowa  nie  mogła 

znaleźć słów, które w pełni wyraziłyby jej oburzenie. ‒ Ja 

byłam  zdrowa,  panie  kapitanie!  ‒  Przypomniała sobie  na-

gle  stopień  służbowy  Kańskiego.  ‒  Ty  kogoś  masz!  ‒ 

wrzasnęła w stronę męża. 

Warda  machnął  ręką,  jakby  odganiał  dokuczliwą  mu-

chę. 

  Znów to samo ‒ skwitował wybuch żony. ‒ Dlacze-

go te baby są takie głupie? ‒ rzucił w przestrzeń retorycz-

ne pytanie. ‒ Ja powiem, panie kapitanie, co ze mną, tylko 

ż

e... 

Kańskiego rozbroiła nieco ta nieoczekiwana scena mał-

ż

eńska  i  spojrzał  łaskawszym  wzrokiem  na  mówiącego. 

Swoją drogą ta kobieca logika: fakt, że mąż staje w rzędzie 

podejrzanych o związki ze sprawą dotyczącą morderstwa, 

to wydaje się mniej istotne. Dla niej jest najważniejsze, 

138 

background image

czy „kogoś ma”! 

  No,  śmiało,  panie  Warda!  To  za  poważna  sprawa, 

ż

eby  pan  milczał.  Co  tam  zresztą  będę  panu  powtarzał  w 

kółko to samo... 

  Byłem u kumpla. 

  W nocy? Po co? 

  Diabli  nadali.  Można  było zaczekać  z  tym  do  rana. 

To  fakt.  Ale  człowiekowi  ma  prawo  odbić,  nie?  Jeszcze 

jak mu się pierwszy syn urodzi... 

  Coo? ‒ Wardowa zastygła w bezruchu, zapomniaw-

szy zamknąć usta. ‒ On ma dziecko! 

  Zwariowała  baba,  jak  pragnę  szczęścia.  To  już  le-

piej było iść do komendy... 

  A  nie!  ‒  wrzasnęła  dziko  rozwścieczona  kobieta.  ‒ 

Posłuchamy,  co  masz  do  powiedzenia.  Razem  z  panem 

kapitanem. 

Kański  miał  dosyć  tej  groteski,  ale  uzbroił  się  vi  cier-

pliwość, wychodząc z założenia, że Warda powinien mieć 

już  wprawę  w  poskramianiu  temperamentu  swojej  mał-

ż

onki. 

Jakoś rzeczywiście, w niepojęty zupełnie sposób, udało 

mu się dojść do głosu. 

  Kolega  zadzwonił,  że  urodził  mu  się  syn.  Obdzwa-

niał  tak  wszystkich  znajomych,  tych  w  domach  i  tych  w 

pracy.  Piętnaście  lat  nie  mieli  dzieci,  nic  więc  dziwnego, 

ż

e chłop się cieszył... No to powiedziałem, że to od żony... 

Pierwszy  raz  coś  takiego...  Wie  pan,  nie  chciałbym,  żeby 

to się wydało. Faktycznie w pracy ufają mi... Trochę, głu-

pio, nie każdy przecież zrozumie... 

  Jak ten kolega się nazywa? 

129 

background image

  Jan  Boczkowski.  Ślusarz.  Mieszka  w  Powsinku... 

Wiślana dziewięć... 

  Ładny  kawał  drogi  z  Żerania.  Czym  pan  tam  doje-

chał? 

Warda znów niespokojnie spojrzał na żonę. 

  Taksówką ‒ powiedział. ‒ Kolega obiecał, że zwró-

ci. 

  I  zwrócił?  ‒  zainteresowała  się  dość  natarczywie 

Wardowa. 

  A jakże I potem jeszcze... 

  Co potem jeszcze? ‒ podchwycił kapitan. 

  Nno, byliśmy, prawie do rana... 

Kański czuł, że Warda kręci. 

  A  nie  był  pan  przypadkiem  wcześniej  w  domu?  ‒ 

natarł wyczuwając moment słabości. 

  No to ja już powiem. Przyjechaliśmy... 

  Z  kim?  ‒  Wardowa  znów  nie  wytrzymała  i  kapitan 

przyrzekł  sobie solennie,  że jeżeli jeszcze  raz  krewka  ko-

bieta przerwie rozmowę, to stanie w obronie jej małżonka. 

  Z  tym  kolegą,  bo  reszta  już  zrezygnowała.  Było 

późno, chyba dobrze po trzeciej... Ale wie pan, kolega źle 

obliczył... Zabrakło nam... Wtedy ja sobie przypomniałem, 

ż

e mam w domu pół litra, no, a gdyby co, to pod ręką jest 

przecież Marianna... 

  Jeszcze biedną kobietę będzie wkopywał... 

  Nie  mówię  przecież,  że  handluje  Ale  ma.  Wolno 

mieć.  Kupione  w  sklepie...  Wolno  sąsiadowi  pożyczyć... 

Tak też było. Przyjechaliśmy, te pół litra z kredensu poszło,  

130 

background image

ale ponieważ zrobiło się całkiem widno, no to zakończyli-

ś

my święto. Zresztą musiałem mieć czas, żeby posprzątać, 

bo z roboty miała wrócić żona.  

   Nic pan nie zauważył przed domem, na klatce scho-

dowej? 

  Nie, panie kapitanie Tak jak już przedtem mówiłem. 

To  była  prawda.  Nic.  Położyłem  się  spać,  zanim  żona 

wróciła. 

Major  Malcewicz  nie  wyłożył  na  naradzie  wszystkich 

kart. Powiedział tyle, ile uważał za konieczne i potrzebne. 

Trudności,  kapitana  Kańskiego  w  wykryciu  motywu  za-

bójstwa były jedną z przyczyn, dla których zajęła się tym 

Służba Bezpieczeństwa. 

  Jeżeli  Iks  otrzymał  polecenie  zlikwidowania  „listo-

nosza”, chociaż tolerowali jego sprzeniewierzenie się dość 

długo, to znaczy, że na tym nie koniec. ‒ Wrócił do spra-

wy podczas rozmowy ze Starskim. ‒ Tak dyktuje logika. 

  Z  tego,  co  zrozumiałem,  to  „listonosz”  od  dość 

dawna  był  pod  naszą  „opieką”.  Dlaczego  go  nie  areszto-

wano? ‒ zapytał podporucznik 

  Owszem,  był,  ale  przez  długi  czas  nie  mieliśmy  w 

tej  kwestii  ostatecznie  sprecyzowanej  opinii  ‒  przyznał 

Malcewicz.  ‒  Areszt  to  rozwiązanie  najprostsze  i  w  tym 

przypadku  nie  ułatwiłoby  nam  pracy.  Wszystko  przema-

wiało  za  tym,  że  „listonosz”  spełnia  rolę  drugorzędnego 

ogniwa  w  kanale  łączności,  w  istocie  skrzynki  kontakto-

wej. Nas interesował natomiast problem, kto z niej korzy-

sta, z jaką częstotliwością, za pośrednictwem jakich 

131

background image

przesyłek. Wyłączenie „listonosza” z tego systemu byłoby 

nie  tylko  sygnałem  ostrzegawczym  dla  przeciwnika,  lecz 

także, co gorsza, dekonspiracją sprawy, no a wtedy... 

  Szukaj  wiatru  w  polu  ‒  podchwycił  Starski.  ‒  Tak, 

rozumiem, skąd ta ostrożność. Domyślam się też, dlaczego 

nadano sprawie kryptonim „Skrytka”. Proste skojarzenie. 

   Niezupełnie ‒ sprostował major. ‒ Bardziej dosłow-

nie należy to rozumieć. 

  Po  prostu  skrytka?  Ciekawe,  czyżby  w  takim  razie 

Grelowa... 

  Właśnie!  Przez  cały  czas  zastanawiam  się,  skąd  u 

Grelowej  ten  klucz  od  skrytki?  I  po  co?  Jeżeli  rzeczywi-

ś

cie  włożono  go  do  zagubionej  torebki,  aby  rzucić  na  nią 

podejrzenia,  to  pół  biedy.  Znamy  skądinąd  takie  numery, 

zwłaszcza  wśród  pospolitych  przestępców.  Nie  wyklu-

czam  jednak  drugiej  ewentualności,  tej  mianowicie,  że 

Grelowa świadomie lub przypadkowo coś odkryła i zaczę-

ła  szantażować  Pełczyńskiego.  Oczywiście  to  tylko  hipo-

teza,  lecz  dla  niej  ogromnie  niebezpieczna.  Pozostaje 

wreszcie  pytanie,  co  zdołała  ustalić,  na jakiej podstawie  i 

na  ile  te  fakty  pozwoliły  jej  zrozumieć,  że  Pełczyński 

wplątał się rzeczywiście w brudną robotę. Tak czy inaczej 

znalazła  się  na  bardzo  śliskiej  ścieżce,  bo  tamci  działają 

bezwzględnie. 

  Niewykluczone, że mogłaby podzielić los emeryta ‒ 

dokończył Starski myśl majora. 

  Na  szczęście  nasz  dociekliwy  kapitan  Kański  zna-

lazł tyle poszlak, że wystarczyły one, aby Grelowej  

132 

background image

zapewnić opiekę w areszcie... Jest to paradoks, ale ten stan 

rzeczy  jest  dla  niej  obecnie  najkorzystniejszy.  Jeżeli  nie 

mylimy się co do jej roli w sprawie. 

  Tak  czy  owak,  jej  udział  w  tym  galimatiasie  jest 

niewątpliwy...  Te  osiemdziesiąt  tysięcy  otrzymała,  żeby-

ś

my jeszcze wiedzieli, za co... 

Malcewicz rozważał coś w milczeniu. 

  Zostawmy  na  razie  Grelową  ‒  zaczął  w  końcu.  ‒ 

Poczyniłem  już  pewne  kroki  i  wkrótce  dowiemy  się  o  tej 

damie trochę więcej, niż wykazują raporty Kańskiego. Na 

razie na nasz użytek. Moja hipoteza jest nieco uproszczo-

na, lecz w tej fazie śledztwa nie może być inna. Zabójstwa 

dokonał  Iks  z  polecenia  swojej  centrali.  Specjalnie  został 

do  tego  przygotowany,  poinformowany  o  cukrzycy  Peł-

czyńskiego, zwyczajach, znajomościach... Nasz Iks nie jest 

więc  mordercą  pospolitym,  lecz  inteligentnym  i  sprytnym 

przeciwnikiem.  Może  sam  nawet  wszedł  w  krąg  znajo-

mych swojej przyszłej ofiary... W każdym razie zmierzam 

do tego, że Iksa można wykorzystać bardziej wszechstron-

nie.  W  tym  zawodzie  talentów  się  nie  marnuje...  Jestem 

pewien, że otrzymał i drugie zadanie. ‒ Major przerwał na 

chwilę, poszperał w kieszeniach, wyłowił z jednej płaskie 

pudełko z napisem „drażetki konferencyjne”, otworzył je i 

schował  z  powrotem.  Starski  bez  słowa  podsunął  mu 

paczkę z „Piastami”. Zapalili obaj. 

  Zadanie  to  polega,  określając  z  grubsza,  na  reakty-

wowaniu  punktu  dyspozycyjno-łącznikowego.  To  zrozu-

miałe. Po zlikwidowaniu „listonosza” jego skrytka  

133 

background image

pocztowa stała się martwa, bezużyteczna. 

  Trzeba przyznać, że to było bardzo wygodne. 

   O, tak. Może również dlatego, że w końcu takie pro-

ste. Tak  bardzo, iż  trudno nam  było  na  to  wpaść.  Zwykła 

skrytka  pocztowa,  której  właścicielem  jest  uczciwy  i  so-

lidny  pracownik  urzędu  pocztowego.  Napływały  listy 

zwykłe, zamiejscowe i zza granicy. Nic dziwnego, jak się 

ma rodzinę... A wśród tych listów, od czasu do czasu, ten 

specjalny,  który  poznawano  po...  Sam  wiesz,  czytałeś 

przecież  akta.  Wewnątrz  papier  listowy  ze  specjalnym 

znakiem  wodnym,  to  drugi  sprawdzian,  żeby  w  razie  po-

myłki  z  kopertą  nie  męczyć  się  nad  odczytaniem  zaszy-

frowanego tekstu. 

  Znaki wodne to  korona i napis „Velvet princeps” ‒ 

Starski  wtrącił  tę  uwagę,  aby  podkreślić,  że  dokładnie 

przewertował akta 

  Tak. Proste i wydawało się, że nie do wykrycia. Za-

interesowany przychodził w określone dni, bez względu na 

to,  czy  była  dla  niego  przesyłka,  czy  też  nie  Otwierał 

skrytkę  swoim  kluczem,  bez  pomocy  Pełczyńskiego,  wy-

bierał korespondencję i odpływał w siną dal. Kiedy zgłębi-

liśmy  tajemnicę  skrytki,  wyłapaliśmy  kilku  takich  przy-

jemniaczków,  którzy  nam  się  wcześniej  narazili.  Ale  na 

wolności  pozostał  najważniejszy,  szef.  Nikt  go  nie  znał, 

nie  umiał  nic  powiedzieć  na  ten  temat.  Tymczasem  nasz 

„listonosz”  czuł,  że  dzieje  się  coś  niedobrego.  Nigdy  jed-

nak nie dowiedział się, jak było naprawdę. Popadł w nieła-

skę na jakiś czas, sprawdzano go. Ale nerwy widocznie  

134 

background image

odmówiły  mu  posłuszeństwa.  Miał  swoje  lata,  trochę  za-

oszczędzonych  pieniędzy,  doczekał  się  emerytury,  mógł 

więc właściwie zacząć spokojnie żyć. A może były jeszcze 

inne  powody  dla  których  odmówił  współpracy?  Dość  ze 

postanowił  się  uniezależnić,  odciąć  od  wszystkiego.  Był 

już na rencie, zagadką więc pozostaje, czego jeszcze spo-

dziewano się po nim? Może po prostu niczego i zlikwido-

wano go, bo stał się niepotrzebny? Tego nie wiemy. Jedno 

wydaje się być pewne, tylko droga od mordercy doprowa-

dzi  do  naszego  sprytnego  Iksa.  Jeżeli  cała  moja  hipoteza 

ma  jakikolwiek  sens.  ‒  A  że  ma,  to  czuję  przez  skórę  ‒ 

dodał w myśli Malcewicz. Głośno natomiast powiedział: ‒ 

Pamiętasz,  co  mówił  Kańskiemu  ten  jego  „artysta”  osie-

dlowy? Jak mu tam? 

  Dykielski... 

  Ano.  Ten  drugi  pijaczek,  kolega  Dykielskiego,  wi-

dział  Volkswagena  „garbusa”,  który  parkował  przy  Klo-

nowej  w  owo  pamiętne  popołudnie.  Myślę,  że  i  więcej 

osób  widziało  ten  samochód,  tylko  nie  przywiązują  do 

tego wagi. To mógłby być ślad, biorąc pod uwagę sugestię 

na  temat  lornetowania.  Tylko  po  co  lornetować  na  tak 

wąskiej ulicy? O co chodziło? 

  Może  o  to,  co  dzieje  się  w  domu...  Aparat  fotogra-

ficzny również przykłada się do oczu... 

  Niegłupie... 

  Jeszcze jedno... 

  Tak, słucham? 

  Intryguje mnie ten „zaklęty krąg” kapitana Kańskie-

go. Ci ludzie. Kański zebrał o nich wiele informacji, lecz 

135 

background image

według  mnie  analizujemy  ich  ciągle  w  oderwaniu  od  re-

aliów, w których żyją. Co wiemy na przykład o takim pre-

zesie Wojnowskim? 

  Skąd wiesz, że jest prezesem? 

  Taki  już  ze  mnie  tradycjonalista.  Jak  się  interesuję 

dziewczyną,  to  muszę  poznać  również  rodzinę  ‒  zażarto-

wał Starski. 

  Dobry  zwyczaj,  zwłaszcza  w  tym  przypadku.  A  te-

raz zadania na najbliższe dni... 

R O Z D Z I A Ł

 XII 

Prezes Wojnowski nie przeczuwał, że dobry humor, ja-

ki dopisywał mu od kilku miesięcy, zostanie tak brutalnie 

zburzony.  I to z czyjej przyczyny! Stanowczo będzie mu-

siał  rozmówić  się  z  córką  Tak,  wie  o  tym,  że  był  bardzo 

tolerancyjny,  stworzył  jej  doskonałe  warunki,  miała 

wszystko,  czego  chciała,  a  teraz  okazało  się,  że  nie  tylko 

nie potrafi się odwdzięczyć, ale jeszcze może przysporzyć 

kłopotów.  Z  milicją  żartów  nie  ma,  prezes  już  coś  o  tym 

wiedział. Swego czasu nawet sporo... 

Pomyśleć,  że  spotkało  go  to  właśnie  tego  dnia,  kiedy 

usłyszał  tyle  miłych  dla  ucha  pochwał  od  członków  Cen-

tralnego Zarządu, otrzymał nagrodę i czekał go interesują-

cy wieczór i przyjęcie urodzinowe! 

Była  godzina  czwarta  po  południu,  miasto  pławiło  się 

w jesiennym słońcu, ulicami przelewały się tłumy 

136 

background image

powracających  z  pracy  warszawiaków.  Godzina  szczytu 

opanowała  również  jezdnie,  aa  których  formowały  się 

długie kolejki samochodów. 

Ale  nie  to  spowodowało,  że  Wojnowski  zrezygnował 

ze  służbowego  Fiata.  Rozmowa  z  oficerem  milicji,  którą 

odbył  przed  godziną  w  swoim  biurze,  wyprowadziła  go 

zupełnie  z  równowagi.  Chciał  ochłonąć,  przemyśleć 

wszystko,  co  usłyszał,  i  trochę  opóźnić  swój  powrót  do 

domu. 

Przyjęcie urodzinowe rozpoczynało się o godzinie szó-

stej.  Pozostały  więc  jeszcze  dwie  godziny  na  uporządko-

wanie i przemyślenie zasłyszanych faktów. 

W  Alejach  Jerozolimskich,  obok  budynku  British 

Institut, mignął mu niewielki, blady człowieczek z czapką 

nasuniętą na czoło Skłonił się z szacunkiem, a Wojnowski 

przez długi czas nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna 

Dopiero  w  windzie  nagłe  olśnienie.  Przecież  to  ten  nowy 

brakarz, polecony przez Moińskiego. Taki jakiś niepozor-

ny,  trochę  śmieszny,  mający  podobno  zapędy  plastyczne 

czy  malarskie,  ale  pracownik  dobry,  wymagający,  to  naj-

ważniejsze. 

Jeszcze  za  drzwiami  usłyszał  muzykę  z  magnetofonu. 

Przekręcił  klucz  w  zamku,  wszedł  i  stwierdził,  że  raczej 

nie będzie okazji do rozmowy. W przedpokoju wisiało już 

kilka  obcych  płaszczy.  Wygodne  M‒4  umożliwiało  odsu-

nięcie momentu powitania. Wacław Wojnowski odczuwał 

potrzebę  odosobnienia  i  dostrojenia  się  do  czekającej  go 

uroczystości. 

137 

background image

Zasadniczo nic się takiego nie stało ‒ zaczął pocieszać 

sam siebie. Wypadki chodzą po ludziach. Jeżeli Marta nie 

ma z tym nic wspólnego ‒ a nie ma na pewno, bo co może 

mieć! ‒ to wszystko będzie w porządku. Więcej osób, jak 

mówił ten milicjant, przesłuchiwano. Normalna procedura. 

Tak było również, kiedy kasjerka w spółdzielni miała nie-

dobory  w  kasie.  Sporo  brakowało,  bo  to  była  właściwie 

kradzież,  i  przesłuchiwano  wtedy  wszystkich,  włącznie  z 

dozorcą domu, w którym mieszczą się biura. Po kilka razy. 

A  niektórzy  pracownicy  to  musieli  nawet  adresy  swoich 

znajomych podawać. 

Niepotrzebnie  się  przejąłem.  Prezes  Wojnowski  zaczął 

ostry spacer po pokoju, przysiadał na brzegu krzesła, znów 

ruszał  w  wędrówkę,  w  końcu  uznał,  że  dziś  już  za  dużo, 

jak na swoje możliwości, zażył ruchu, poczuł się zmęczo-

ny i opadł na najbliższy fotel 

Ale  z  Martą  muszę  porozmawiać  ‒  po  namyśle  uznał 

taką rację za konieczną. 

Ktoś  lekko  zapukał  do  drzwi.  Powiedział  „proszę 

wejść” nie odwracając głowy. Znał ten sposób pukania. 

  Była u mnie milicja ‒ powiedział po prostu. 

  Czy coś się stało? 

Wojnowski drgnął i odwrócił głowę. Spodziewał się, że 

usłyszy  głos  żony,  tymczasem  w  progu  stal  Zygmunt 

Moiński i uśmiechał się przyjemnie. 

  Przepraszam  ‒  powiedział  ‒  to  pomysł  pana  żony. 

To miał być żart. Ona zapukała, a ja wszedłem. 

138 

background image

  Ależ oczywiście ‒ Wojnowski wygramolił się z fo-

tela.  ‒  Zrobił  mi  pan  ogromną  przyjemność  przychodząc 

dzisiaj. 

Przez  kilka  minut  prowadzono  rozmowę  swobodną, 

towarzyską 

W pewnej chwili Moiński powiedział: ‒ Mówił pan coś 

o milicji? To prawda? 

  Nie  warto  do  tego  wracać  ‒  odparł  z  widoczną  re-

zerwą Wojnowski. ‒ Nic ważnego. 

Gość  zrozumiał,  że  temat  byłby  z  niechęcią  kontynu-

owany i taktownie zmienił przedmiot rozmowy. 

  Ja właściwie mam do pana interes ‒ zaczął, jak gdy-

by  rozmowa  rozpoczęła  się  dopiero  teraz.  ‒  Otrzymałem 

telefoniczną wiadomość, a właściwie ponaglenie. Dotyczy 

ono  partii  towaru,  który  miał  być  dostarczony  w  pierw-

szym  kwartale  przyszłego  roku.  Czy  nie  można  przyspie-

szyć? 

Wojnowskiemu od razu poprawiło się samopoczucie. 

  Pewnie, że można, tylko na to czekamy! 

  Chodzi również o jakość... Jeżeli będzie dotrzymany 

termin, kto wie, czy nie spadnie drugie zamówienie. Ale to 

jeszcze nic pewnego ‒ zastrzegł. 

  Tak,  to  postawiłoby  nas na  nogi  ‒  westchnął  melan-

cholijnie prezes na samą myśl o takiej sytuacji. 

W  drzwiach  ukazała  się  Marta.  Widząc,  że  ojciec  nie 

jest sam, cofnęła się speszona Ale nie pozwolili jej odejść. 

Weszła i przysłuchiwała się rozmowie. 

139 

background image

Wojnowski przyglądał się córce i doszedł do wniosku, 

ż

e  ostatnio  bardzo  zeszczuplała.  W  ogóle  wygląda  mizer-

nie, blado ‒ czynił w myśli kolejne uwagi. 

Moiński  tymczasem  zaczął  opowiadać  zabawne  histo-

ryjki ze swego wypełnionego podróżami życia. Robił to z 

dużym  wdziękiem  i  rzeczywiście  dowcipnie.  Kiedy  prze-

szli  do  jadalni,  gdzie  nakryto  do  stołu,  prezesowa  Woj-

nowska  zaanektowała  go,  wskazując  miejsce  obok  siebie 

Zofia Wojnowska miała wyraźną słabość do przystojnego 

urzędnika, a on nie pozostawał obojętny na jej awanse. I to 

trochę zaczęło się już rzucać w oczy. 

Z drugiej strony Moińskiego usiadła nieciekawa, płaska 

jak  deska,  żona  zastępcy  Wojnowskiego,  Halina  Latoń, 

naprzeciw ‒ Marta Wojnowska. 

Przyjęcie  należało  do  udanych  i  dobiegało  już  końca, 

kiedy,  jak  zwykle  w  takich  wypadkach,  powstał  dylemat, 

kto  kogo  odwozi  i  czym.  Kłopot  był  z  Latoniami,  którzy 

mieszkali dość daleko, bo na Służewcu, a wiceprezes popił 

tęgo i nie mogło być mowy o ruszeniu własnym samocho-

dem. 

 Panie Zygmuncie ‒ sepleniła Halina Latoniowa, miz-

drząc  się  do  Moińskiego;  jej  również  przypadł  do  gustu 

błyskotliwy adorator pani Zofii. ‒ Pan niewiele pił. Może 

poprowadziłby  pan  naszego  Volkswagena?  Nas  by  pan 

podrzucił  do  domu,  a  potem  pojechał  do  siebie. Jutro  by-

ś

my się zdzwonili... ‒ zrobiła obiecującą pauzę. 

Moiński  wyznał  uprzejmie,  że  wbrew  pozorom  on 

również  wypił  sporo.  Rozczarowana  Latoniowa  żegnała 

się, narzekając na słabą głową męża. 

Ï40 

background image

  Kiedy  oni  sobie  kupili  tego  Volkswagena  ‒  powie-

dział  Wojnowski,  gdy  tylko  zamknęły  się  drzwi  za  ostat-

nim gościem. ‒ Nawet ja o tym nie wiedziałem. 

Pani Zofia wzruszyła ramionami. 

  Jakieś  dwa  tygodnie  temu.  Ale  ty  ostatnio  źle  wy-

glądasz ‒ słowa skierowane były do córki. 

  Właśnie ‒ Wojnowskiemu wróciła pamięć i niemiłe 

wspomnienia  popołudnia.  ‒  Dziś,  a  właściwie  wczoraj  ‒ 

poprawił  się,  patrząc  na  zegarek  ‒  była  u  mnie  milicja. 

Jakiś oficer. Pytał o to i owo, nic konkretnego. Powiedział, 

ż

e znałaś, Marciu, kogoś, kto zginął w dziwnych okolicz-

nościach i dlatego milicja przeprowadza rozmowy. Kto to 

był? O jakie okoliczności tu chodzi? 

Pani Zofia lekceważąco machnęła ręką. Wypita w cza-

sie  urodzinowego  przyjęcia  pokaźna  ilość  alkoholu  spra-

wiła, że wizyta milicji nie zrobiła na niej specjalnego wra-

ż

enia. 

  Mógłbyś poczekać z tym do jutra... 

  Czy  to  coś  ważnego?  ‒  Wojnowski  zwrócił  się  po 

raz drugi do córki, nie zwracając uwagi na reakcję żony. 

  Nie. Chyba nie... Niewiele wiem. 

  Tak myślałem ‒ ucieszył się uspokojony. 

Marta Wojnowska weszła do swego pokoju i rzuciła się 

na  tapczan  nie  zapalając  światła.  Leżała  tak,  dopóki  cały 

dom nie pogrążył się w ciszy, potem wstała, zapaliła lam-

pę z brokatowym abażurem i wykręciła znajomy numer. 

Jak  zwykle  w  słuchawce  rozległo  się  sakramentalne: 

„Słucham”. 

141 

background image

Przez chwilę milczała. 

  Czy  coś  się  stało?  Dlaczego  nic  nie  mówisz?  Prze-

cież wiem, że to ty. 

  Tak, to ja ‒ przyznała półszeptem, oglądając się na 

drzwi. ‒ Chciałam powiedzieć, że dłużej już nie mogę. 

  To  zwykła  histeria.  A  właściwie  obsesja.  Połóż  się 

spać,  do  jutra  przejdzie  ‒  głos  zabrzmiał  nieco  ostrzej, 

nakazująco.  ‒  Zrób,  jak  radzę.  Dobrze?  Dlaczego  nic  nie 

mówisz? Co znowu? 

Odłożyła wolno słuchawkę. 

  Zdaje  się,  że  wsadziłem  kij  w  mrowisko  ‒  kapitan 

po powrocie od prezesa „Jedności” dzielił się z Lasakiem 

swymi  wrażeniami.  ‒  Wojnowski  wyglądał  jak  balon,  z 

którego  wypuszczono  powietrze.  Początkowo  sądził,  że 

milicja  zaczyna  się  dobierać  do  źródeł,  z  których  obficie 

czerpał, budując sobie letni domek w Konstancinie. Letni, 

dobre sobie. Pół miliona złotych, jak oszacowali nasi eks-

perci.  Przy  tym  nielicha  afera  gospodarcza,  niedobór  w 

kasie z powodu rzekomej kradzieży. Śledztwo ciągnęło się 

wtedy dość długo i w końcu nie udowodniono wiele ponad 

to,  że  znalazł  zastosowanie  artykuł  mówiący  o  niedopeł-

nieniu  obowiązków  przez  kasjerkę.  W  rezultacie  obrony 

ś

wietnego adwokata dostała dwa lata w zawieszeniu. 

  To niemożliwe. 

  Możliwe. Udowodniono więcej, ale... nieżyjącemu. 

Î42 

background image

Włamanie  do  magazynu,  które  poprzedziło  sprawę  z  ka-

sjerką,  kosztowało  spółdzielnię  „Jedność”  ponad  sześćset 

tysięcy złotych Wykryto fałszowanie kwitów przez maga-

zyniera  oraz  inne  nieścisłości.  Sprawa  była  jasna.  Maga-

zynier nie mógł działać sam. Ale zginął. 

  Tak sobie po prostu wziął i zginął? 

  Pamiętasz taki głośny swego czasu wypadek z auto-

karem. Prasa o tym rozpisywała się szeroko, komentowało 

radio i telewizja... Chodziło o wycieczkę do Kazimierza. 

  Magazynier  akurat  zapragnął  zwiedzić  Kazimierz? 

Jakaś lipa... 

  Magazynier  jechał  tym  autokarem  z  bratem,  kie-

rowcą.  Miał  do  załatwienia  w Kazimierzu jakąś  prywatną 

sprawę. To po prostu przypadek. Zmarł w drodze do szpi-

tala  Tej  samej  nocy  dokonano  włamania.  Sprawców  nie 

wykryto, ale przy okazji wyszły na jaw inne poważne ma-

chlojki.  Przyjrzano  się  dokładnie  działalności  magazynie-

ra, udowodniono, że popełnił nadużycia. Tyle że nie było 

już kogo sądzić... 

  „Wesołe miasteczko” z tej spółdzielni „Jedność”. 

  Coś koło tego. A wiesz, jak nazywała się kasjerka? 

Halina Pańczyk ‒ wyjaśnił ‒ Z trudem ją odnalazłem. Jest 

ż

oną  zastępcy  Wacława  Wojnowskiego,  wiceprezesa 

„Jedności”,  Henryka  Latonia.  Mieszkają  na  Służewcu.  W 

wygodnym  M‒4.  Niedawno  kupili  Volkswagena.  Zainte-

resowałem się nimi właśnie z tego względu. Transakcję  

143 

background image

sprzedaży załatwiał pośrednik. Właściciela samochodu nie 

było  w  kraju.  Ale  zostawmy  na  razie  Latoniów  ‒  zmienił 

temat.  ‒  Wojnowski  był  poruszony  moją  wizytą  i  nie  ma 

się  czemu  dziwić  Ciągle  ma  duszę  na  ramieniu,  że  ktoś 

zacznie  grzebać  w  tych  starych  sprawach.  Kiedy  powie-

działem  mu  o  córce,  odczuł  wyraźną  ulgę.  Początkowo, 

dopóki  nie  wiedział,  w  co  jest  zamieszana.  Rozmowę 

zresztą  starałem  się  prowadzić  delikatnie.  Pytałem  o  jej 

znajomych, co o nich wie. Niestety, niewiele. Jeżeli Woj-

nowska  jest  zamieszana  w  sprawę,  tak  jak  ją  o  to  podej-

rzewamy, po rozmowie z ojcem powinna coś zrobić. 

  Tymczasem ona cały czas zachowuje się, jakby była 

sama  na  świecie.  W  półtoramilionowym  mieście!  Taka 

dziewczyna! 

  I to jest właśnie nienormalne. 

Lasak  odebrał  telefon.  To  major  Malcewicz  domagał 

się rozmowy z kapitanem Kańskim. 

  Kapitanie Kański! ‒ zaczął bezceremonialnie. ‒ Zo-

stawcie  Volkswagena  Latoniów  oraz  wszystkie  inne 

Volkswageny z otoczenia naszych znajomych w spokoju. 

Kańskiego zamurowało. 

  Słyszycie mnie? ‒ dopytywał się major. 

  Słyszę. Ale w ten sposób do niczego nie dojdę ‒ usi-

łował protestować. ‒ To mi utrudnia... 

  Nic wam nie utrudni. Prosiłem już o to podczas na-

rady. Jedno wam powiem na pocieszenie: to nie jest droga 

do mordercy. A blokada z naszej strony potrwa kilka dni. 

Powiadomimy was. ‒ Wyłączył się. 

144 

background image

  Koniec  filmu?  ‒  Lasak  spojrzał  pytająco  na  kapita-

na. 

  Nic podobnego! Nareszcie zaczyna się coś dziać! 

Młody człowiek w dżinsowych spodniach stał oparty o 

barek w holu kina „Relaks” i sączył napój pomarańczowy. 

Na  ramionach  miał  niedbale  zarzuconą  kurtkę  podbitą 

białym barankiem, w wolnej ręce kluczyki od samochodu, 

z  kieszeni  wystawał  brzeg  gazety.  Do  rozpoczęcia  seansu 

pozostało  pięć  minut  i  na  sali  zaczęło  się  robić  tłoczno. 

Film był kasowy, z wziętej ostatnio serii tak zwanych fil-

mów  katastroficznych,  i  cieszył  się  niesłabnącym  powo-

dzeniem. Już od miesiąca. 

Kolejka  po  napoje i  słodycze  wydłużała  się  coraz  bar-

dziej. Barmanka obsługująca gości tym się różniła od swo-

ich koleżanek po fachu z kilku innych podobnych barków 

w stolicy, że była niezwykle uprzejma i obdarzała swoich 

klientów  uśmiechami.  Stanowiło  to  coś  w  rodzaju  premii 

dla  czekających,  która  jednak  niewiele  zmieniała,  gdyż 

tych ostatnich przybywało, a dziewczyna była jedna i wy-

raźnie nie nadążała. 

Na  końcu  kolejki,  za  barczystym  grubasem  w  niebie-

skim  polo,  stanęła  dziewczyna  z  jaskrawo  umalowanymi 

ustami.  Miała  na  sobie  spodnie  typu  „bermudy”,  do  któ-

rych  Sięgały  czarne,  ciasno  przylegające  zamszowe  ko-

zaczki, duża zamszowa torba stanowiła komplet z butami, 

z ramion spływało barwne poncho, a spod szerokiego  

145 

background image

ronda  pilśniowego  kapelusza  wymykały  się  kosmyki 

ciemnych,  modnie  wymodelowanych  włosów.  Ubiorem  i 

oryginalnym  makijażem  zwracała  na  siebie  powszechną 

uwagę. 

Dziewczyna  co  chwila  niecierpliwie  zerkała  na  ręczny 

zegarek  i  marszczyła  przy  tym  zabawnie  swój  zadarty 

nosek. 

Drzwi  na  salę  projekcyjną  już  otwarto  i  nie  było  żad-

nych  szans,  żeby  to  żeńskie  skrzyżowanie  dragona  z  ta-

jemniczym  „Zorro”  zdołało  dobrnąć  do  baru,  nie  tracąc 

kroniki filmowej. Problem  został rozstrzygnięty w chwili, 

kiedy do dziewczyny nieoczekiwanie podeszła druga, cał-

kowite  jej  przeciwieństwo  ‒  elegancka,  szarobłękitna  i 

złotowłosa. 

Ż

aden z tych szczegółów nie uszedł uwagi młodego ki-

nomana  w  dżinsowych  spodniach  Weszli  na  salę  Dziew-

czyny  usiadły  pierwsze,  zgasło  światło  i  rozpoczęła  się 

kronika filmowa. Po minucie wybuchło małe zamieszanie. 

Między rzędy krzeseł wtargnęła bileterka z niedyskretnym 

ś

wiatłem  ręcznej  latarki  i  zażądała  od  obu  pań  okazania 

biletów wstępu. Siedziały na swoich miejscach. 

  Ale ja mara ten sam numer ‒ poskarżył się zza ple-

ców energicznej pracownicy kina młody człowiek. 

  Szkoda nerwów, tu obok jest wolne, niech pan siada 

 poradził pojednawczo w ciemności jakiś głos. 

Pechowiec usiadł po lewej stronie „bermudów”. Poczuł 

ostry  zapach  fiołków.  W  czasie  przerwy,  kiedy  zabłysło 

ś

wiatło, uważał za obowiązek przeprosić sąsiadki za  

146 

background image

incydent  z  biletem.  „Bermudy”  przyjęły  skruchę  życzli-

wie, szarobłękitna ‒ obojętnie. 

Po filmie wyszedł na zalaną deszczem ulicę. Przeszedł 

na drugą stronę, zmierzając do małego parkingu przy Mar-

szałkowskiej, gdzie w jednej z zatoczek stał Volkswagen. 

Kiedy manipulował kluczykami w zamku, minęły go zna-

jome  z  kina.  Pomarudził  jeszcze  przy  samochodzie, 

sprawdził,  czy  zamknięty,  schował  kluczyki  do  kieszeni  i 

poszedł  w  ślad  za  dziewczynami.  Ściemniło  się  i  musiał 

zmniejszyć  dystans,  aby  nie  stracić  ich  z  oczu.  Lepka 

mżawka,  wypierała  mgłę  i  kleiła  się  do  twarzy.  Postawił 

kołnierz barankowej kurtki, wtulił głowę w ramiona. 

Rozstały  się  przy  placu  Konstytucji.  Ciemniejsza  po-

szła  dalej  Marszałkowską,  blondynka  skręciła  w  Koszy-

kową. Ta interesowała go przede wszystkim. 

Za  Biblioteką  Publiczną  obejrzała  się,  lecz  widocznie 

nic nie zauważyła, gdyż kontynuowała spacer. Szła wolno, 

ociągając się, jakby bez celu. Było ciemno, latarnie pobły-

skiwały  mętnym,  mlecznym  światłem,  domy  po  obu stro-

nach  ulicy  złudnie  zbliżały  się  do  siebie  i  wyglądały  jak 

dekoracje do ponurego dramatu. Wokół trwała zadziwiają-

ca cisza. 

Nieoczekiwanie  skręciła  w  jakąś  bramę  Przyspieszył. 

Dopadł  wejścia  i  usłyszał  odgłos  wysokich  obcasów  na 

metalowych  schodach.  Kroki  nagle  umilkły.  Chciał  ko-

niecznie wiedzieć, do których drzwi zadzwoni. Postanowił 

zaryzykować i postawił nogę na pierwszym stopniu, 

147 

background image

wiodącym do przedsionka. Wtedy poczuł czyjąś obecność 

za  plecami.  Zrobił  błyskawiczny  przysiad  i  intuicyjnie 

wyczuł,  że  pięść,  być  może  uzbrojona,  trafiła  w  próżnię. 

Jej siła była tak ogromna, że napastnik od razu się zmate-

rializował,  tracąc  równowagę.  Przeleciał  szczupakiem 

przez głowę swojej niedoszłej ofiary i na moment wróciła 

cisza. 

Wejście  do  klatki  schodowej  nie  było  oświetlone.  Na-

padnięty  prostował  podkurczone  nogi  powoli,  ostrożnie, 

wsłuchując się, czy znów nie zbliża się niebezpieczeństwo. 

W  słabo  widocznym,  prostokątnym  otworze  bramy  ryso-

wała się barczysta postać nieznajomego. Jest drugi ‒ zare-

jestrował  w  myśli.  Miał  więc  dwa  wyjścia:  cofnąć  się  w 

stronę schodów i być może kontynuować rozpoczętą wal-

kę  albo  iść  wprost  na  tamtego.  Pierwszy  dał  się  nabrać 

prostą  sztuczką,  drugi  mógł  być  groźniejszy.  A  na  scho-

dach prawdopodobnie stoi jeszcze dziewczyna... 

Potrącił  nogą  leżącego.  Usłyszał  słaby  jęk  i  żadnych 

oznak  zdradzających, że tamten  ma ochotę wstać. Zamar-

kował  krok  naprzód,  celowo  głośno.  Tamten  błyskawicz-

nie  usunął  się  na  bok  i  wtopił  w  ciemność  Czaił  się teraz 

niewidoczny i przez to jeszcze bardziej niebezpieczny. Źle 

  ocenił  człowiek  w  dżinsach.  Za  to  nie  głaszcze  się  po 

głowie...  Poszperał  w  kieszeni  i  znalazł  klucz  od  windy. 

Zwykły,  blaszany.  Rzucił  nim  niedaleko  od  siebie,  bar-

dziej w prawo, pod ścianę. Tamten skoczył i nie wiedział, 

ż

e przegrał szansę. Głowę zgniatały mu teraz niczym  

148 

background image

kleszcze  niewidzialne  ręce,  parły  do  ziemi,  miażdżyły. 

Nadszedł czas skruchy¡.. 

  Dosyć ‒ jęknął. ‒ Wygrałeś, koleś. Puść... 

Uścisk nie zelżał. 

  Już nie mogę, o Jezu, puść ‒ żebrał i wił się w żela-

znym uchwycie. 

  Kim  jesteś?  Gadaj,  kto  cię  przysłał?  Odpowiadaj, 

szybko! 

  Nikt... Nie wiem, nie znam... 

  Kogo  nie  znasz?  No,  szybciej,  bo  zaraz  będzie 

większe kuku. Kto cię nasłał? Kto? 

  Przysięgam...  ‒  mamrotał  nie  wytrzymując  dłużej 

bólu. ‒ Niech pan puści. Wytłumaczę... 

Podprowadził  go  do  wyjścia.  Deszcz  rozpadał  się  na 

dobre,  porywisty  wiatr  wypełnił  ulicę  poświstywaniem  i 

szumem charakterystycznym dla jesiennej szarugi. 

  A teraz sobie porozma... 

Nie  dokończył.  Na  plecy  spadł  mu  nagle  worek  z  oło-

wiem.  Takie  było  pierwsze  wrażenie.  Ugiął  się,  lecz  tym 

razem  pod  ciężarem  napastnika,  rozwścieczonego,  żądne-

go odwetu za niedawną porażkę. Nie przewidział, że tam-

ten  tak  szybko  się  pozbiera...  Błąd  w  sztuce  ‒  pomyślał. 

Potem przestał myśleć. 

Wczepieni  w  siebie  toczyli  się  po  mokrym  asfalcie, 

rozbryzgując ciałami błotniste kałuże. Oblepieni brudem i 

butwiejącymi liśćmi starali się uwolnić jeden od drugiego, 

okładając  się  na  zmianę  pięściami.  Któryś  z  nich  zaczął 

obficie  krwawić.  Obaj  teraz  mieli  twarze  jak  Indianie. 

Słodkawy smak krwi przyprawiał o mdłości... 

149 

background image

Stojący pod ścianą towarzysz walczącego, otępiały po-

przednim  starciem,  przyglądał  się  dwóm  skłębionym  cia-

łom dość obojętnie Błysk świadomości powrócił, kiedy w 

oddali ujrzał światła milicyjnego radiowozu. 

Wypadki  zaczęły  toczyć  się  w  zawrotnym  tempie. 

Dwaj mundurowi milicjanci wyskoczyli z wozu, zanim się 

jeszcze zdążył na dobre zatrzymać, i podbiegli do walczą-

cych.  Nie  zwrócili  na  to  najmniejszej  uwagi.  Człowiek  w 

dżinsach  leżał  teraz  na  plecach  przygnieciony  ciężarem 

tamtego  i  czuł  jego  szybki,  kwaśny  oddech.  Wyczekał 

moment, kiedy przeciwnik rozluźnił uścisk, żeby nieco się 

unieść  i  wymierzyć  cios.  To  wystarczyło.  Podkurczył  ko-

lana  i  strzelił  nogami,  jak  mógł  najwyżej.  Zanim  zdezo-

rientowani świadkowie zdążyli interweniować, było już po 

wszystkim. 

Na wysokości drugiego piętra rozległ się trzask otwie-

ranego  okna.  Wychyliła  się  jakaś  rozczochrana  głowa. 

Obok zabrzęczało drugie okno i rozległ się tubalny, ochry-

pły głos: 

  Co to? Chuligani? A gdzie milicja? 

  Przecież  jest  na  miejscu  ‒  poinformował  rozczo-

chraniec 

  Rzeczywiście, dziwne... Ćwiczenia jakieś, czy co. ‒ 

Okno zadźwięczało po raz drugi i zamknęło się. 

W zamieszaniu nikt nie spostrzegł, kiedy i w jakim kie-

runku  ulotnił  się  ten,  który  bójkę  rozpoczął.  Pozostałych 

dwóch  przewieziono na  komendę  Oficer  dyżurny,  mający 

kilkunastoletnią praktykę, w czasie której miał okazję do  

150 

background image

wielu  niezwykłych  widoków,  zobaczywszy  przybyszów 

pokręcił niedowierzająco głową. 

  Czy  oni  jeszcze  żyją?  ‒  zwrócił  się  do  stojącego 

obok sierżanta. 

  A  żyją,  żyją,  obywatelu  poruczniku.  Nie  poznaje-

cie? No tak, w tym stanie trudno... Przecież to „Wesołek”. 

Zmienił dziś rejon. Z niewiadomych przyczyn. 

Oficer  przyjrzał  się  uważnie  „Wesołkowi”,  a  potem, 

wskazując na człowieka w dżinsach, zapytał: 

  A  to  kto?  Nie  miałem  jeszcze  przyjemności  poznać 

go bliżej. 

  Nowa  twarz  w  filmie  ‒  odpowiedział  sierżant.  ‒ 

Dowiemy się. Dowodzik... Powiadomimy też kogo trzeba, 

zakład pracy... A może nie pracuje się, co? ‒ zawiesił głos, 

oczekując na odpowiedź. 

  Jestem  w  trakcie  szukania...  odpowiedniego  zajęcia 

 odrzekł zagadnięty ze stoickim spokojem. Sytuacja może 

byłaby zabawna, gdyby nie tak dramatyczna ‒ pomyślał. 

  Odpowiednie  zajęcie...  Hm.  I  nic  się  nie  trafia?  ‒ 

zakpił  sierżant.  ‒  No,  szybko,  rączki  na  stół  z  dowodzi-

kiem. Nazwisko? 

  Starski... Krzysztof. 

  Urodzony... zawód... ‒ prowadził swój beznamiętny 

monolog  sierżant,  sprawdzając  dane  w  dowodzie  osobi-

stym.  ‒  Nie  ma  pieczątki  miejsca  pracy.  Zgadza  się.  Nie 

pracuje... Zamieszkały... A co wy robiliście o tej porze na 

Koszykowej? Przecież tam nie mieszkacie? 

Starski czuł, że ogarnia go irytacja. 

151 

background image

  Nie mieszkam. Co to zmienia? Nie wolno mi space-

rować tam, gdzie mam ochotę? 

  Wolno,  wolno  ‒  zgodził  się  podejrzanie  szybko 

sierżant.  ‒  Lepiej  rozrabiać  z  daleka  od  domu,  co?  Skąd 

znacie  „Wesołka”?  Od  kiedy?  Co  was  łączy?  Ten  rozbity 

kiosk na Polnej? 

  Panie  sierżancie  ‒  wmieszał  się  ciężko  dotknięty  i 

chwilowo  zapomniany  „Wesołek”.  ‒  Jak  pan  może,  prze-

cież nic mi nie udowodniono! 

Starski  poprosił,  żeby  mu  pozwolono  zatelefonować, 

ale  sierżant  nie  znał  litości  dla  tych,  którzy  rozrabiali  w 

jego rejonie. 

  A do kogo? Wyręczamy... ‒ podowcipkował jeszcze 

i zabrał się tym razem na dobre do „Wesołka”, który, oka-

zało  się,  miał  tu  wyrobioną  renomę.  Przy  tym  w  żaden 

sposób nie chciał przyznać się do bójki. 

  To  tylko  tak,  sportowo.  Koleś  nie  ma  pretensji, 

prawda?  ‒  Widząc  kłopoty  Starskiego  z  wybrnięciem  z 

opresji nabrał pewności, że temu również zależy na „inco-

gnito” w całej sprawie. 

„Koleś”  pretensji  nie  miał,  bo  już  zrozumiał,  że  całe 

zajście było ze strony tamtych zwykłą, chuligańską burdą. 

To nie są zawodowcy ‒ stwierdził. I prawie pewne, że nie 

działali  z  czyjejś  inspiracji.  Sam  chciał  teraz  wyrwać  się 

stąd  jak  najprędzej  i  w  spokoju  przeżywać  gorycz  ponie-

sionej  porażki.  Stracił  ślad.  Być  może  cenny.  Nie  ma 

wskazówki, na którą czekali dość długo: on, major i kapi-

tan Kański. Pech. 

Nie  obyło  się  jednak  bez  telefonicznej  interwencji  ze 

strony wyrwanego ze snu Malcewicza. 

152 

background image

R O Z D Z I A Ł

 XIII 

   Nie  możemy  dłużej  blokować  Kańskiego  ‒  stwier-

dził  major  Malcewicz  następnego  dnia  po  pechowej  wy-

prawie Starskiego. 

Ustalili  ponadto,  że  podporucznik  będzie  teraz  ściśle 

współpracował  z  kapitanem  w  sprawie  inwigilacji  Marty 

Wojnowskiej, która po przeciągającym się okresie wycze-

kiwania zaczęła udzielać się towarzysko, spotykać z kole-

ż

ankami, chodzić do kina i teatru. Jej wyprawa na Koszy-

kową w dalszym ciągu jednak stanowiła dla obu oficerów 

zagadkę. Również dla kapitana, którego nie omieszkano o 

tym poinformować? 

Nikt  ze  znajomych  Marty  Wojnowskiej  na  ulicy  Ko-

szykowej nie mieszkał, chyba że chodziło o kogoś, z kim 

łączyła  ją  bardzo  luźna  znajomość.  Taki  wypadek  jednak 

wyklucza zbyt późna pora, o jakiej Wojnowska zamierzała 

złożyć  wizytę.  Wszystko  to  sprawdzono  dokładnie,  kilka-

krotnie i różnymi kanałami. 

Wywiadowca  Lasak,  który  odbył  wędrówkę  śladem 

Starskiego,  obejrzał  klatkę  schodową  ‒  tu  urwał  się  ślad 

nadany nieświadomie przez Wojnowską ‒ i sporządził spis 

wszystkich mieszkających tam lokatorów. 

Dom był dwupiętrowy i na szczęście znajdowało się w 

nim jedynie sześć samodzielnych mieszkań. Parter zajmo-

wał magazyn sklepu spożywczego ‒ prawdopodobnie nie-

osiągnięty  cel  „Wesołka”  i  jego  kompana  w  czasie  pa-

miętnej wyprawy, która znalazła swój epilog w komendzie 

dzielnicowej MO. 

153 

background image

Na  pierwszym  piętrze  mieszkały  trzy  rodziny:  wdowa 

po radcy prawnym jednego z ministerstw, jej córka i zięć, 

następnie rodzina pracownika polskiej placówki dyploma-

tycznej  w  jednym  z  krajów  afrykańskich,  przebywająca 

aktualnie poza krajem i w związku z tym mieszkanie pod-

najęte  zostało  dziennikarzowi  Polskiego  Radia.  Trzecie 

mieszkanie na pierwszym  piętrze zajmowało małżeństwo: 

on  ‒  inżynier  pracujący  w  zakładach  remontowych  na 

kolei,  ona  ‒  nauczycielka  liceum.  Dwoje  dzieci  w  wieku 

szkolnym. 

Druga  kondygnacja  równie  urozmaicona.  Na  wprost  z 

klatki schodowej ‒ lekarz-dentysta z pięcioosobową rodzi-

ną,  na  prawo  pracownica  PKO  z  mężem,  urzędnikiem 

banku, bezdzietni. Na lewo, mieszkanie oddane okresowo 

w  opiekę,  gdyż  właściciel  wyjechał  na  kilkumiesięczną 

kurację do sanatorium. 

Ż

adna z tych osób, pomijając nieobecnych, którzy byli 

na  razie  nieosiągalni,  nie  znała  nikogo  o  nazwisku  Marta 

Wojnowska ani o nikim takim nie słyszała do dnia, kiedy 

ich o to zapytano. Lasak przeprowadził zresztą całą akcję 

bardzo  pomysłowo  i  sprytnie.  Wchodził  do  każdego 

mieszkania i po prostu pytał, czy zastał Martę. Potem wy-

mieniał nazwisko, robił zdziwioną minę, kiedy oznajmiano 

mu, że to pomyłka, kręcił niedowierzająco głową i wpadał 

w ton głębokiej żałości. 

Do słodkich tajemnic wywiadowcy Lasaka należy, jaką 

przy  tym  wszystkim  posługiwał  się  bajeczką,  lecz  chyba 

nie obyło się, jak w wielu innych podobnych przypadkach,  

154 

background image

bez łzawej opowiastki o niewdzięcznej ukochanej „sprzed 

wojska”,  która  przestała  pisywać  listy,  o  krótkim  urlopie, 

który  na  odnalezienie  niewiernej  poświęcił,  o  ewentual-

nych  konsekwencjach,  jakie  mu  grozą,  jeżeli  ten  urlop 

przedłuży, a przedłuży to pewne, bo widocznie wyprowa-

dziła się w Polskę, a on musi jej szukać, bo dłużej nie mo-

ż

e żyć w niepewności. 1 tak dalej, i tak dalej Naiwne, ale... 

w  takie  naiwne  opowiastki  najłatwiej  się  wierzy.  A  jeżeli 

nawet nie, to nie wzbudzają one niepokojących podejrzeń. 

Tym bardziej że Lasak rzeczywiście niejednego potrafił 

zmylić swoim wyglądem początkującego rekruta ‒ szczu-

pły  blondynek  ostrzyżony  na  „jeża”  ‒  bladawą,  pocętko-

waną  gdzieniegdzie  piegami  cerą  i  nieustająco  zdziwio-

nym spojrzeniem błękitnych oczu. Aparycja wywiadowcy 

Lasaka sprawiała, że jak dotychczas wszelkie jego poczy-

nania odnosiły pożądany skutek. Nie tylko w życiu zawo-

dowym... 

Tak  więc,  podsumowując  aktualne  rezultaty,  postano-

wiono  kontynuować  inwigilację  Marty  Wojnowskiej,  nie 

zaniedbując przy tym innych kierunków śledztwa. 

Kapitan Kański po głębszym zastanowieniu doszedł do 

wniosku, że powinien odwiedzić Latoniów. 

Latoniowa znała już kapitana z krótkiej rozmowy, jaką 

przeprowadził  z  nią  po  swoje]  wizycie  u  Wojnowskiego. 

Byłą  wtedy  chora,  spieszyła  się  do  lekarza  i  na  wiado-

mość,  że  nie  chodzi  o  dawne  sprawy,  spokojnie  przyjęła 

zawiadomienie o ponownych odwiedzinach. Kański  

155 

background image

wytłumaczył jej, że chodzi tu o ściganie oszustów grasują-

cych  na  giełdzie  samochodowej,  bliżej  nie  precyzując,  na 

czym te oszustwa polegają. 

Halina  Latoń  stanowiła  oryginalne  skrzyżowanie  chy-

trości  z  wiecznie  urażoną  godnością  Gdyby  mieszankę  tę 

rozcieńczyć  jeszcze  sporą  dawką  hipokryzji  ‒  całość  od-

powiadałaby stuprocentowej prawdzie. 

Kańskiego  przyjęła  niezwykle  uprzejmie,  prawie  że 

wylewnie.  Poskarżyła  się  więc,  nie  nazywając  rzeczy  po 

imieniu,  na  przykre  niespodzianki  losu  i  niewinne  tegoż 

losu ofiary, co wyraźnie korespondowało z aferą, w której 

swego  czasu  zagrała  rolę  pierwszoplanową.  Potem,  ni-

czym  nie  zniechęcona,  opowiedziała  swój  życiorys  od 

chwili  poznania  obecnego  męża,  koloryzując  i  stosując 

liczne  nieprawdziwe  „ozdobniki”,  następnie  przeszła  do 

popisywania  się  koneksjami  męża,  dając  niedwuznacznie 

do  zrozumienia,  że  gdyby  teraz  los  zechciał  się  znów 

uwziąć  na  Halinę  Latoniową,  to  nie  poszłoby  mu  tak  ła-

two... 

Kapitan,  swoim  zwyczajem,  pozwolił  się  wypowie-

dzieć  Latoniowej  zupełnie  swobodnie  i  do  woli.  Skorzy-

stała  z  tego  z  widoczną  przyjemnością  i  streściła  nawet 

ostatnie  przyjęcie  urodzinowe  u  Wojnowskich,  o  którym 

Kański nie miał dotychczas najmniejszego pojęcia. 

Niezły prezent zrobiłem wobec tego prezesowi „Jedno-

ś

ci” ‒ pomyślał kapitan bez entuzjazmu. W  końcu jednak 

ś

ledztwo  w  sprawie  morderstwa  to  poważna  sprawa,  a 

prezes nie dziecko... 

156 

background image

Latoniową paplała, jej ptasia twarz poróżowiała od wy-

pieków, ręce, dotychczas spokojne, zaczęły skubać koron-

kową  chusteczkę.  Emocje dla  Latoniowej  były  tym  więk-

sze, że Kański przyznał, iż zna Wojnowskiego. 

  Biedny on jest ‒ obłudnie użalała się nad pryncypa-

łem  swojego  męża.  ‒  On  nawet  nie  wie,  jak  ta  żona  go 

traktuje!  Wróble  na  dachu  ćwierkają,  że  ona  go  zdradza, 

wszyscy śmieją się, a on nić nie widzi. I taki oddany swo-

jej pracy, ale co tu się dziwić, ma takie piekło w domu... 

  Źle żyją ze sobą? ‒ kapitan podtrzymywał rozmowę. 

   Pozornie  wszystko  w  porządku,  wie  pan  ‒  porozu-

miewawczo przymknęła prawe oko i wydała się przy tym 

kapitanowi  jak  nigdy,  dotąd  prymitywna.  ‒  Ale  bywamy, 

od czasu do czasu u nich, oni u nas rzadziej ‒ spochmur-

niała  ‒  Zofia  Wojnowska  nie  lubi  młodszych  od  siebie 

pracownic  swego  męża,  może  się  to  wydać  dziwne,  ale 

nawet byłych pracownic. 

  Pomimo że go zdradza? ‒ zaciekawił się Kański ko-

biecą naturą. 

  A co to ma ze sobą wspólnego? Źle jej jest? Robi co 

chce, nie pracuje, pieniądze ma... 

  Pani nie ma? 

  Ale ja muszę się liczyć z mężem... 

  Czy warto? 

Nie  była  pewna,  czy  z  niej  zakpiono,  otworzyła  usta  i 

przez  moment  tak  trwała,  co  nadawało  jej  twarzy  wyraz 

szczególnej tępoty. Potem przybrała ulubioną pozę urażo-

nej godności i zamilkła. 

157 

background image

Kańskiego  niewiele  obchodziły  flirty  Zofii  Wojnow-

skiej,  lecz  nie  uronił  z  opowieści  Latoniowej  ani  jednego 

słowa. 

  Rozumiem pani oburzenie ‒ zaczął pojednawczo. ‒ 

Tylko po co w ogóle zwracać uwagę... 

  To  ona  zwraca  powszechną  uwagę,  wcale  się  z  ni-

czym nie kryje! ‒ przerwała z nieskrywanym oburzeniem. 

 We własnym domu, z przyjacielem męża... Do tego trze-

ba mieć tupet, proszę pana! 

  A  kto  to  jest?  ‒  zapytał  z  umiarkowanym  zaintere-

sowaniem. 

  Moiński... o, przepraszam,  bez nazwisk Jestem nie-

dyskretna ‒ mitygowała się. ‒ Ale skoro już mi się powie-

działo ‒ dodała ‒ to rzeczywiście Moiński. Pracuje w han-

dlu zagranicznym. Jakiś urzędnik na wysokim stanowisku. 

No i czy to jest moralne? 

Kański nie opanował się: 

  Stanowczo  nie.  Co  innego,  gdyby  był  niższym 

urzędnikiem. 

Latoniowa przymknęła powieki i przez moment trawiła 

jawną  drwinę.  Wolała  nie  zadzierać  z  oficerem  milicji, 

miała jeszcze kilka nie rozliczonych grzeszków na swoim 

koncie. 

Zręcznie  zmieniła  temat  i  szeroko  zaczęła  się  rozwo-

dzić nad kupnem nowego samochodu, co Kańskiego inte-

resowało przede wszystkim. 

Sprawa  kupna,  która  początkowo  wyglądała  co  naj-

mniej  dziwnie  ‒  właściciel  wyjeżdża  i  zleca  sprzedaż  ko-

mu innemu z zastrzeżeniem nieujawniania nazwiska ‒  

158 

background image

okazała się prosta i nie budząca wątpliwości, Może jedynie 

natury  moralnej...  Posiadacz  Volkswagena  nigdzie  bo-

wiem nie wyjeżdżał, miał tylko zamiar rozwieść się z żoną 

i  w  tajemnicy  przed  nią  pozbyć  się  wozu,  aby  nie  mieć 

problemów  przy  podziale  małżeńskiego  majątku.  Historia 

ta  miała  jeszcze  kilka  innych  drobnych  niuansów,  ponie-

waż jednak nie wiązała się ze sprawą, Kański nie wgłębiał 

się w jej zawiłości. 

Tyle właściwie wyniósł z odwiedzin u Latoniów. 

Miał  jednak  jeszcze  jeden  problem  do  rozwiązania, 

bardziej  delikatnej  natury.  Zapytany  swego  czasu  przez 

majora  Malcewicza,  kto  poza  „artystą  osiedlowym”  na-

zwał Pełczyńskiego „listonoszem”, odpowiedział, że sobie 

nie  przypomina.  Była  to  nieprawda.  Bardzo  dokładnie 

wiedział,  że  drugim  był  porucznik  Borowiec  z  Komendy 

Ruchu..  Kapitan  pewien  był,  że  Borowiec  nie  może  mieć 

nic wspólnego z aferą na Klonowej, jednak jego nazwisko 

zataił. Znali się od dawna, jeszcze od szkoły podstawowej 

i liceum, potem rozstali się, kiedy Kański zdał egzamin na 

wydział humanistyczny, ściślej na historię. Po ukończeniu 

jej kapitan szukał „zawodu dla siebie”, zawodu męskiego, 

konkretnego, jak wtedy mawiał. I trafił w szeregi milicji. Z 

Borowcem  spotkali  się  na  przeszkoleniu  w...  Szczytnie. 

Borowiec  ukończył  akurat  „samochodówkę”  na  politech-

nice. Nigdy w zasadzie nie przyjaźnili się w tym najpopu-

larniejszym  tego  słowa  znaczeniu.  Kański  był  z  natury 

typem  samotnika,  przynajmniej  w  życiu  prywatnym,  Bo-

rowiec natomiast niezwykle towarzyskim, sympatycznym 

159 

background image

i  rozmownym.  Ale  tyle  lat  znajomości  coś  znaczy.  Nie, 

Kański nie miał żadnych wątpliwości, jedynie nie czuł się 

dobrze z kłamstwem, do którego się uciekł, odpowiadając 

Malcewiczowi.  Borowiec  jednak  nazwał  Pełczyńskiego 

„listonoszem”. Dlaczego? 

Tego  wieczoru,  kiedy  odwiedził  Latoniów,  wykręcił 

numer  domowy  telefonu  porucznika.  Zastał  go  i  po  kilku 

słowach powitania, zapytał wprost: 

  Skąd  przyszło  ci  do  głowy  nazwać  Połczyńskiego 

„listonoszem”? 

Borowiec nie od razu zrozumiał, o co go pytają. Potem 

odpowiedział bez namysłu: 

  Ach,  o  to  chodzi!  Nie  mam  pojęcia.  Pewnie  skoja-

rzyło  mi  się  z  pocztą,  gdzie  zdaje  się  pracował?  A  czy  to 

ważne? 

Kański zapewnił kolegę, że nie, że to nieważne, i prze-

stał o tym myśleć. 

„Koczek  babuni”  chwiał  się  na  czubku  głowy  niczym 

anemiczne  piórko  na  wietrze,  oczy  patrzyły  spokojnie  i 

dobrotliwie,  tylko  gdzieś  bardzo  głęboko,  na  samym  ich 

dnie,  czaił  się  smutek,  ogromny,  przygnębiający.  A  może 

lęk? 

  Ja  w  zastępstwie  kapitana  Kańskiego  ‒  powiedział 

młody  człowiek  w  barankowej  kurtce,  grzeczny  i  dobrze 

ułożony. Renata Pisarek miała bystre co do tego oko. 

Była  zdziwiona  tą  wizytą,  lecz  starała  się  pomóc  w 

miarę swych sił, co podkreśliła kilka razy. 

  Nie wiem, co prawda, czego jeszcze ode mnie może 

160 

background image

chcieć milicja, ale jeżeli tylko będę mogła w czymś pomóc 

to,  naturalnie,  zawsze  jestem  gotowa.  Rozumiem,  że  to 

ciężka  praca,  ma  się  do  czynienia  z  różnymi  ludźmi,  z 

różnych środowisk, uczciwymi, którzy wyglądają na prze-

stępców, i nieuczciwymi robiącymi wrażenie niewinnych. 

Pewnie  dlatego  panowie  muszą  sprawdzić  wszystko 

szczegółowo i po kilka razy. 

Starski słuchał, a kaznodziejska niemal elokwencja ko-

biety wprawiała go w lekkie oszołomienie. 

   Skoro pani tak dobrze rozumie naszą pracę ‒ usiło-

wał  wtrącić  swoje  zdanie,  lecz  na  razie  szczęście  mu  nie 

dopisywało.  Opinia  o  Pisarkowej  kreowała  ją  dotychczas 

raczej  na  małomówną,  tymczasem  nie  dopuszczała  go  do 

głosu. 

Starski  miał  tak  zwane  świeże  spojrzenie  na  osoby,  z 

którymi  kapitan  Kański  stykał  się  już  kilkakrotnie.  Major 

Malcewicz sądził, że taka „zamiana” może wyjść tylko na 

korzyść  śledztwu,  że  podporucznikowi  być  może  uda  się 

dostrzec coś więcej, a poza tym wyszły na jaw nowe fakty, 

o których Kański miał dowiedzieć się nieco później. 

Te  nowe  fakty  były  wynikiem  długich  i  żmudnych 

przemyśleń  polegających  na  łączeniu  pozornie  oderwa-

nych,  nie  mających,  zdawałoby  się,  ze  sprawą  nic  wspól-

nego  zdarzeń,  informacji,  opinii,  wypowiedzi,  nawet  po-

szczególnych  zdań,  które  nieopatrznie  wymknęły  się  w 

rozmowie  komuś  z  kręgu  podejrzanych  i  nie  tylko.  Two-

rzenie z tej układanki całości, która miałaby sens logiczny, 

I6I 

background image

a  więc  opartej  wyłącznie  na  faktach  tworzących  łańcuch 

przyczynowo-skutkowy, stanowiło pracę szczególnie trud-

ną,  zwłaszcza  w  tak  złożonej  sprawie.  Bo  na  przykład:  z 

jednej strony pospolite zabójstwo ‒ z drugiej perfidia spo-

sobu jego dokonania. Z jednej ‒ motyw bardzo uchwytny, 

raczej  prozaiczny,  kradzież,  prawdopodobnie  pieniędzy, 

może  również  biżuterii,  lecz  nie  wykluczone,  że  bardziej 

istotny, bo porachunki agentów obcego wywiadu. 

Plątanina  poszlak  i  zeznań,  nieprawdopodobne  zbiegi 

okoliczności,  przypadki,  które  pomagają,  a  niekiedy  jesz-

cze  bardziej  gmatwają sprawę  ‒  oto  cechy  tej  skompliko-

wanej zagadki, którą mieli rozwiązać funkcjonariusze MO 

i Służby Bezpieczeństwa. 

W tej sytuacji podział kompetencji nie mógł być stały. 

Co nie oznaczało wcale, że ktoś komuś wchodził w drogę 

lub wyręczał go w jego niełatwych czynnościach Śledztwo 

od  momentu  Wykrycia  powiązań  denata  (co  prawda  na 

razie  w  przeszłości)  z  obcym  wywiadem,  cechował  du-

alizm:  kapitan  Kański  prowadził  je  pod  kątem  wykrycia 

mordercy,  oficerowie  Służby  Bezpieczeństwa  badali,  w 

jakim  stopniu  zabójstwo  wiąże  się  z  działalnością  szpie-

gowską lub inną formą penetracji obcego wywiadu. 

Ale  fakty  zazębiały  się,  niektóre  osoby  zamieszane  w 

sprawę  wydawały  się  „podwójnie”  podejrzane:  o  związek 

z  morderstwem  i  o  szpiegostwo.  Aby  więc  osiągnąć  cel, 

współpracę zacieśniono jeszcze bardziej. 

162 

background image

Dlatego  nie  kapitan  Kański,  a  podporucznik  Starski 

prowadził  w  pewne  wrześniowe  i  wietrzne  popołudnie 

rozmowę  z  Renatą  Pisarek.  Niestety,  jak  na  razie  był  to 

jedynie monolog owej damy. 

Podporucznik  nie  był  tak  cierpliwy  i  wyrozumiały  dla 

kobiecej natury jak kapitan. Może decydowało o tym zbyt 

małe  doświadczenie  tego  pierwszego,  albo,  co  bardziej 

prawdopodobne, niektóre właściwości charakteru. W każ-

dym  razie,  kiedy  Renata  Pisarek  kontynuowała  swój 

uprzejmościowy  monolog,  wkraczając  w  czwartą  minutę, 

Starski przerwał kategorycznie: 

  Proszę  mi  dać  dojść  do  słowa!  Przyszedłem,  żeby 

zadać dodatkowo kilka pytań... 

Umilkła  i  z  pewnością  natychmiast  zmieniła  opinię  o 

dobrych manierach swego interlokutora. 

  Ostatnio,  kiedy  był  tu  kapitan  Kański,  powiedziała 

mu  pani,  że  Jadwiga  Grelowa  wniosła  mniej  więcej  dwa 

lata  temu,  może  niecałe,  wkład  pieniężny,  aby  stać  się 

współwłaścicielką sklepu. 

  Tak.  ‒  „Koczek  babuni”  odchylił się nieco  do tyłu, 

serduszka  złotych  kolczyków  wykonywały  ruch  wahadło-

wy. 

  Powiedziała pani również, że wkład ten wyniósł sto 

tysięcy złotych i że nie potrafi pani wyjaśnić, skąd Jadwi-

ga Grelowa wzięła pieniądze... 

  Ależ... 

  Chwileczkę.  Dokończę,  a  pani  potwierdzi  lub  za-

przeczy potem. Tak więc zasugerowała pani, że być może 

pieniądze te pochodzą z odszkodowania, ale to nic pewne-

go, bo pani nie wie, czy takie odszkodowanie miało  

163 

background image

rzeczywiście  miejsce,  ewentualnie  za  co  je  mogła  wspól-

niczka  otrzymać.  Jak  dotąd,  potwierdzenia  na  to,  że  Ja-

dwiga Grelowa otrzymała jakąś rekompensatę, nie mamy. 

Sprawdziliśmy  dokładnie,  a  pani  na  ten  temat  nie  ma  już 

nic  do  dodania.  To  sobie  wyjaśniliśmy?  Tak?  Następnie 

dała  pani  jednoznacznie  do  zrozumienia  kapitanowi  Kań-

skiemu,  że  wspólniczka  nie  musiała  takiego  odszkodowa-

nia  otrzymać,  gdyż  pani  zdaniem  mogła  dysponować  od-

powiednią  kwotą,  aby  przystąpić  do  bądź  co  bądź  kosz-

townej spółki. Czy dotąd zgadza się wszystko? 

  Tak... I co to daje? ‒ zapytała przytomnie. 

Starski  spojrzał  bystrzej  na  swoją  rozmówczynię  i 

stwierdził w myśli, że Renata Pisarek na pewno pochodzi 

ze starej rodziny handlowców. Jej prawa ręka z brylantem 

wielkości  orzecha  laskowego  na  palcu  powędrowała  do 

szyi  opiętej  beżowym,  obszytym  koronką,  kołnierzykiem 

„bebe” i dotknęła spinającej kołnierzyk kremowej kamei. 

  Nie  zapytała pani  nigdy  swojej  wspólniczki,  tak  po 

prostu, dlaczego to zrobiła? 

  Nie rozumiem, dlaczego to zrobiła? 

  Dlaczego  przystąpiła do spółki  z  panią?  Mając  pie-

niądze,  doświadczenie  w  handlu  i  ochotę  na  sklep.  Dla-

czego? Nie wydaje się pani, że awersja do samodzielności, 

gdyby nawet na nią cierpiała, byłaby w tym wydaniu sporą 

przesadą? Nie dziwi panią taka decyzja? 

Renata Pisarek odpowiedziała stanowczo i dobitnie. 

  Nie. Oczywiście nie mam na myśli żadnej awersji. 

164 

background image

Każdy ceni sobie wyłączność i to we wszystkim. 

Starski  podejrzewał,  że  znów  usłyszy  przydługi  wy-

kład, lecz tym razem się pomylił. 

  Jadwinia  na  pewno  chciałaby  mieć  własny  sklep, 

umiałaby go przecież prowadzić, zna się na tym i jest bar-

dzo  zdolna.  Przy  tym  samotna,  może  dużo  czasu  poświę-

cać  pracy.  W  tym  fachu  jest  to  konieczne,  jeżeli  się  chce 

coś  z  tego  mieć,  no,  a  kto  nie  chce?  Ale  ona  nie  mogła. 

Nie otrzymałaby koncesji. Nie mówiąc już o takiej, jak ta, 

lokalizacji:  Marszałkowska-Świętokrzyska!  Samo  cen-

trum! 

  Fakt ‒ przyznał Starski. ‒ A skąd te kłopoty z kon-

cesją? 

   Stare  dzieje.  Niechętnie  ona  do  tego  wraca.  I  ja 

również. Miała kiedyś zatarg z Państwową Inspekcją Han-

dlową.  Był  tam  jeden  urzędnik,  jak  mi  opowiadała,  który 

zawziął  się  na  nią.  Ten  urzędnik  z  czasem  awansował, 

poszedł szczebel wyżej i dopóki miał coś do powiedzenia, 

wysiłki Jadwini kończyły się niepowodzeniem. 

  To znaczy, że teraz nie ma już nic do powiedzenia? 

  Odszedł już na emeryturę. 

  I  pani  nie  wie,  o  co  wtedy  chodziło?  Może  próba 

przekupstwa... 

  Pan  wie  więcej  o  tej  sprawie,  prawda?  Więc  po  co 

pytać? 

Nie wiedział, ale wierzył w uczciwość urzędników Po-

za nielicznymi wyjątkami. 

  To teraz, gdyby co, zostanie pani znów sama.  

165 

background image

Jadwiga  Grelowa  może  przejść  na  własny  rachunek 

Oczywiście, po wyjaśnieniu tej ostatniej sprawy. 

Kremowa  kamea  drgnęła,  złote  serduszka  wykonały 

swój  ruch  wahadłowy  na  wyraźnie  „wzmocnionych  obro-

tach”,  brylant  znów  pojawił  się  w  okolicy  koronkowego 

kołnierzyka. 

  Nie sądzę. Bardzo zżyłyśmy się. Dobrze nam ze so-

bą. 

I mała niespodzianka: ‒ Czy Pełczyński faktycznie wy-

dał się pani inteligentny? 

  Tak! Nie... Skąd mogę wiedzieć? 

  Pewnie, że nie. Skoro go pani właściwie nie znała. 

   Teraz możemy spokojnie finiszować, jeżeli chodzi o 

udział Grelowej w tej sprawie ‒ powiedział major Malce-

wicz. ‒ Starski, proszę sprawdzić, czy kapitan Kański jest 

u siebie. 

Podporucznik Starski ujął słuchawkę i zaczął dokładnie 

wybierać numerki. Kapitan był u siebie. Uzgodnili termin 

przesłuchania. 

Jadwiga Grelowa nie mogła wiedzieć, że czeka ją tym 

razem tyle niespodzianek. Na biurku przed Kańskim leżał 

notes oprawiony w czarną okładkę ze skaju, Grelowa obo-

jętnie  prześliznęła  się  po  nim  wzrokiem,  nie  ujawniając 

ż

adnych wrażeń. Starski zajął miejsce jak poprzednio. Pod 

oknem, przy biurku, siedział sierżant Bienias. 

166 

background image

  Czy  poznaje  pani  ten  notes?  ‒  zapytał  na  wstępie 

kapitan.  ‒  Proszę  się  uważnie  przyjrzeć.  U  kogo  pani  go 

widziała? 

  Nie  ‒  zaprzeczyła  natychmiast  ‒  nie  przypominam 

sobie. 

  Na  pewno? To  nie  tego  pani  szukała  w  mieszkaniu 

Pełczyńskiego? 

  Już mówiłam, że niczego nie szukałam. Zeznań nie 

zmienię. 

  Proszę posłuchać uważnie. Wobec pewnych faktów, 

które zostały ujawnione, wiemy już, na czym mniej więcej 

polegał  udział  pani  w  tej  sprawie.  Chodzi  o  ustalenie  i 

wyjaśnienie  pewnych  szczegółów.  Apeluję  do  zdrowego 

rozsądku.  W  życiu  zdarza  się  popełniać  błędy,  ale  ukry-

wanie, prawdy do niczego nie prowadzi. Pani chyba już się 

zdołała o tym przekonać. W tym notesie Julian Pełczyński 

zapisał  swego  czasu,  że  otrzymała  pani  od  niego  osiem-

dziesiąt  tysięcy  złotych.  W  dwóch  ratach,  po  czterdzieści 

tysięcy  Tego  pani  szukała,  prawda?  A  szukając  zacierała 

pani  ślady.  Stąd  ten  idealny  porządek  w  mieszkaniu.  Ale 

nie  zdążyła  pani  wszystkiego  dokładnie  sprawdzić. 

Dzwonki u drzwi, potem wizyty, o których już mówiliśmy, 

nie pozwoliły na to. A na biurku leżał kluczyk. Wiedziała 

pani,  do  czego  służy.  Być  może  przypadkiem  zobaczyła 

pani kiedyś kopertę i na niej numer skrytki pocztowej. Cóż 

w tym złego? Ma pani doskonałą pamięć, więc nie musiała 

pani  notować.  Kiedy  siódmego  sierpnia  przyszła  pani  na 

Klonową i zobaczyła, że Pełczyński nie żyje, wpadła pani 

167 

background image

do  głowy  myśl,  iż  może  w  skrytce  znajduje  się  to,  czego 

nie było w domu. Ten notes! 

  Ja naprawdę nigdy nie widziałam tego notesu! 

A jednak niewypał ‒ pomyślał Starski. 

   Ale przypuszczała pani, że taki dowód może istnieć 

  nie  dawał  za  wygraną  kapitan.  ‒  Pełczyński  był  pedan-

tem, a ci lubią mieć porządek również w papierach. Może 

sądziła pani, że należy szukać listu, niekoniecznie notesu... 

  Co pan jeszcze wie? ‒ zapytała tylko i obaj zdali so-

bie sprawę, że tę pierwszą rundę przegrali. 

  Wiem dużo. Ale zacznijmy od tego, czego nie mogę 

zrozumieć ‒ kapitan nie rezygnował. ‒ Po co dopuściła się 

pani tego przestępstwa? 

  Potrzebowałam pieniędzy! 

Odetchnęli z ulgą, choć wiedzieli, że skłamała. 

  Dla kogo? 

   Dla siebie, na wkład do sklepu. 

  Nie kłamać! ‒ Kański huknął otwartą dłonią w blat 

biurka. ‒ Ten beznadziejny upór pogarsza tylko pani sytu-

ację, która i tak nie jest za dobra. Powiedzmy. Dla pienię-

dzy.  A  za  co  Pełczyński  dał  te  pieniądze?  ‒  Cisza.  ‒  Py-

tam, czym pani go szantażowała, znając zaledwie dwa trzy 

miesiące.  Słucham.  Dlaczego  pani  milczy?  Przecież  fakt, 

ż

e pani go szantażowała, mamy wyjaśniony. 

  To zbyt skomplikowane ‒ bąknęła. 

  Zależy  pani  bardziej  na  sklepie,  czy  na  odzyskaniu 

wolności? 

168 

background image

  Pan nic nie wie. 

  Zobaczymy. ‒ Kapitan podniósł słuchawkę telefonu 

i rzucił krótko: ‒ Wprowadzić! 

Grelowa  mimo  woli  obejrzała  się.  W  progu  stała  ni-

czym krucha, porcelanowa figurka, Renata Pisarek. Kański 

wskazał jej krzesło 

Siedziały teraz naprzeciw siebie. Grelowa wbita wzrok 

w podłogę. 

  Pani Grelowa przyznała się właśnie do przestępstwa 

  zwrócił  się  kapitan  do  Renaty  Pisarek.  ‒  Uznałem,  że 

powinna pani o tym wiedzieć. 

  Zabiła go? 

  Możliwe. Na razie mamy tytko tę pewność, że szan-

tażowała pani męża. 

Figurynka  przymknęła  oczy,  potem  spojrzała  na  kapi-

tana i powiedziała: 

  Pan się myli. On nie był moim mężem. 

Opanowanie tej kobiety zdziwiło obu oficerów. 

  Zgadza  się.  Byłego  męża.  Czy  chciałaby  pani  jesz-

cze coś wyjaśnić? 

   Nie, panie kapitanie. 

  I  nie  interesuje  panią,  czym  Jadwiga  Grelowa  go 

szantażowała? 

  Nie,  to  mnie  nie  interesuje  ‒  odpowiedziała  po-

wściągliwie. ‒ Julian Pełczyński nie był  moim  mężem od 

czasu  wybuchu  wojny.  Rozwiedliśmy  się  dawno.  Stał  się 

dla mnie obcym człowiekiem. A ona? Cóż, niech ten czyn 

obciąża jej sumienie. Bo to ona go doprowadziła do samo-

bójstwa? Tak mam to rozumieć? 

169 

background image

Starski  obserwował,  jak  Kańskiemu  trudno  po  tym 

oświadczeniu przejść do porządku dziennego. 

  Słyszy  pani?  ‒  kapitan  zwrócił  się  teraz  do  Grelo-

wej.  ‒  Bierze  pani  to  na  swoje  sumienie?  ‒  wpadł  w  ton 

Pisarkowej  i  teraz  do  niej  już  mówił.  ‒  Nie,  to  nie  było 

samobójstwo. Pani wspólniczka szantażowała Juliana Peł-

czyńskiego, a kiedy ten miał już dość i postanowił ujawnić 

ten fakt milicji, zamordowała go! 

  Nie! ‒ Grelowa krzyknęła tak głośno, że na koryta-

rzu zrobił się ruch. ‒ To ona! Ona go nienawidziła Nie ja! 

  A niby dlaczego? ‒ Kański postanowił pójść za cio-

sem. 

Wyrzucała  z  siebie  tę  prawdę,  a  właściwie  wykrzyki-

wała ją chaotycznie, nerwowo. Prawdę, z której wiele już 

dawno  przestało  być  dla  nich  tajemnicą. Ważne  było jed-

nak, żeby powiedziała to sama! 

  W czasie okupacji byłam sama, mój mąż poszedł na 

front.. Zaledwie kilka dni po ślubie... Nie wiem, gdzie, w 

jakim kierunku. Otrzymałam po jakimś czasie kilka listów. 

Po  wojnie  nie  wrócił.  Myślałam,  że  zginął.  I  tak  chyba 

było.  Ją  poznałam,  kiedy  zaczęłam  sobie  trochę  radzić. 

Handlowałam  wtedy  dorywczo,  czym  się  dało...  Jej  się 

zawsze dobrze powodziło. Miała biżuterię, którą uratowała 

sprzed wojny. Później kupiła sklep. Nie ten, inny, ten jest 

trzecim z kolei. Ja też stanęłam wtedy na nogi... Ale mia-

łam kłopoty z koncesją... 

  Tak,  wiem  ‒  przerwał  Kański.  ‒  Proszę  to  na  razie 

pominąć. 

170 

background image

   Właśnie  od  tego  się  wszystko  zaczęło.  Nie,  nie  od 

tego. Od poznania Pełczyńskiego Tylko wtedv jeszcze nie 

zdawałam  sobie  sprawy.  Był  przystojny,  inteligentny, 

niemłody  już...  Podobał  mi  się.  Chciałam  wyjść  za  niego 

za  mąż.  Spotykałyśmy  się  wtedy  często,  najbliżej  z  nią 

ż

yłam. Zwierzyłam się więc ze swoich planów On począt-

kowo chyba o tym nie myślał. Byt bardzo nerwowy, leczył 

się. Kiedyś zobaczyłam u niego list w podłużnej kopercie, 

lotniczy... Z zagranicy. Przyszedł na adres skrytki poczto-

wej. Wtedy dowiedziałam się o skrytce Tak, zapamiętałam 

numer, ale co z tego? Powiedział mi, że to list od brata, że 

właśnie niszczy starą korespondencję, bo ma taki zwyczaj 

i robi to co pewien czas. Powiedział mi jeszcze wtedy, że 

ma trochę dolarów, które trzyma na koncie „Z tym bratem 

to przerwałem korespondencję, pokłóciliśmy się” ‒ dodał. 

Mówił też, że tamten nigdy nie był mu życzliwy, mimo iż 

brat.  Opowiedziałam  jej  to  wszystko,  radziłam  się,  jak 

kobieta  kobiety.  Nie  miałam  nikogo,  z  kim  mogłabym  o 

tych sprawach porozmawiać. To może wydawać się dziw-

ne, lecz kobieta w moim wieku z jednej strony boi się sa-

motności,  a  z  drugiej  lęka  się  bardziej  niż  kiedykolwiek 

popaść w zależność. Dlatego aprobata moich planów była 

mi  bardzo  potrzebna.  Wiedziałam,  że  ona  ma  kłopoty  fi-

nansowe.  Po  raz  pierwszy  w  życiu,  ale  miała.  Myślałam 

tak: Julian będzie na emeryturze, ja odejdę raz na zawsze z 

bazaru i przystąpię do spółki z nią. Do niego ten bazar nie 

pasował... 

171 

background image

Przerwała  na chwilę  dla  zaczerpnięcia  powietrza  i cią-

gnęła dalej: 

   Więc opowiedziałam jej wszystko. O moich planach 

małżeńskich,  o  sklepie,  nawet  o  jego  bracie  zagranicą  i 

dewizach.  Chciałam  skusić  ją  tym,  że  mant  pieniądze. 

Gdyby  się  zgodziła,  mielibyśmy  z  Julianem  spokojne  ży-

cie. Tak wtedy myślałam. Kiedyś specjalnie powiedziałam 

jej, że będę z nim w „Świteziance”. Tam spotykaliśmy się. 

Wtedy  przyszła,  patrzyła  z  daleka,  tylko  ja  widziałam,  że 

się nam przygląda Myślałam, że z ciekawości, ale ona już 

pewnie wtedy wiedziała, bo przecież nazwisko! Ten widok 

w kawiarni tak ją rozjątrzył, że jeszcze tego samego dnia, 

wieczorem,  opowiedziała  mi  historię  swego  życia.  To  on 

ją porzucił, mówiła, nie chciał z nią żyć! Był w armii An-

dersa... Sama uzyskała rozwód jak tylko napisał, że do niej 

nie  wróci.  Była  od  niego  starsza!  Nie  wygląda  na  to, 

prawda?  Miał jej  dość,  zawsze, jej  rodziny, jej  pieniędzy. 

Ale ona nie mogła mu tego darować. Nigdy  mu nie daro-

wała.  I  nadarzyła  się  okazja.  Była  sprytna,  bardzo.  Naj-

pierw  chciała  nas  skłócić.  Powiedziała,  że  ją  oszukiwał  i 

ż

e mnie też oszukuje Nawet, w drobiazgach. Na przykład z 

tym  bratem!  Nie  miał  w  ogóle  brata!  Uwierzyłam  jej  i 

powiedziałam mu o tym. Nie mogłam zrozumieć dlaczego, 

ale bardzo się tym przejął. Początkowo myślałam, że może 

chodzi o nią, lecz nie. On się jej bał. Nie wiedziałam dla-

czego. Postanowił się z nią zobaczyć. Nie było mnie przy 

tym. Nie wiem, o czym mówili. W każdym razie krótko po  

172 

background image

tej  rozmowie  wręczył  mi  czterdzieści  tysięcy  złotych  i 

wytłumaczył,  że  jeżeli  chcę,  żebyśmy  się  kiedykolwiek 

pobrali,  to  wezmę  te  pieniądze  i  wręczę  jej  jako  swój 

udział w tym sklepie A za jakiś czas da mi drugie tyle. Nie 

rozumiałam,  o  co  chodzi,  ale  nie  widziałam  w  tym  nic 

złego. Domyślałam się tylko, że to ona go do tego zmusiła 

Nie  obchodziło  mnie,  dlaczego  nie  on  wręcza  pieniądze, 

tylko  ja.  Ponadto  chciałam  coś  zrobić  dla  mojego  przy-

szłego  męża, pomimo że Julian któregoś dnia powiedział, 

ż

e  będziemy  musieli  trochę  poczekać  ze  ślubem.  Pułapkę 

zrozumiałam  dopiero  wtedy,  kiedy  zorientowałam  się,  że 

pieniądze miały być jej doręczone tego samego dnia, kiedy 

zostały podjęte z PKO. Wystawiła kwity z tą samą datą na 

moje  nazwisko!  Było  jasne,  że  chodziło  jej  o  to,  aby  te 

dwa  fakty  można  było  łatwo  skojarzyć.  Czułam,  że  coś 

knuje  przeciwko  mnie.  Na  dwadzieścia  tysięcy,  które  za-

płaciłam z własnej kieszeni, nie otrzymałam pokwitowania 

Tymczasem Julian, którego stan zdrowia poprawił się wy-

raźnie, wciąż zwlekał ze ślubem... 

  A  klucze?  ‒  Kapitan  wykorzystał  chwilową  prze-

rwę, by zadać to pytanie. 

  Ten  od  mieszkania  wręczył  mi  sam.  Miał  do  mnie 

zaufanie.  Od  skrytki  wzięłam  wówczas,  kiedy  znalazłam 

go martwego. Bałam się. Intuicyjnie wyczuwałam, że z tą 

ś

miercią jest coś nie w porządku. Nie wiem dlaczego. Być 

może. że przez tę historię z pieniędzmi miałam rozstrojone 

nerwy.  Bałam  się.  że  jak  ona  coś  zezna  przeciwko  mnie, 

nie zdołam się wytłumaczyć. Nie ufałam jej... Szukałam, 

173 

background image

sama  nie  bardzo  wiedząc  czego.  Jakiejś  rzeczy,  jakiejś 

notatki,  która  by  mnie  dotyczyła  Chciałam  zniszczyć.  On 

był  takim  pedantem,  rzeczywiście  mógł  coś  zanotować, 

nie  wiem...  Ciągle  myślałam,  że  jej  nienawiść jeszcze  nie 

wygasła i czekałam, że się coś wydarzy... I jak to się stało, 

od razu pomyślałam, że to ona... Że pewnie zrzuci winę na 

mnie.  Dlatego  cały  czas  milczałam.  A  teraz?  Nareszcie 

skończył  się  ten  koszmar...  ‒  umilkła  wyczerpana  tym 

nagłym wybuchem. 

  Zabiła  pani  swojego  byłego  męża?  ‒  kapitan  skie-

rował pytanie do Renaty Pisarek. 

Patrząc mu w oczy odpowiedziała: 

  Nie zabiłam go. Nie wiem, kto to zrobił. 

Dalsze przesłuchanie Renaty Pisarek prowadził podpo-

rucznik  Starski.  Chodziło  teraz  o  to,  aby  dowiedzieć  się, 

czym  Pisarkowa  szantażowała  byłego  męża.  Co  aż  tak 

kompromitującego  wiedziała  o  nim,  że  wolał  zapłacić  za 

milczenie.  Z  drugiej  strony  zastanowienie  budził  fakt,  że 

on,  agent  wywiadu,  nie  zdawał  sobie  sprawy,  iż  szantaż, 

jeśli  raz  mu  ulegnie,  na  ogól  nigdy  się  nie  kończy  Jakie 

plany  miał  Julian  Pełczyński,  jaką  obrał  linię  postępowa-

nia ze swoją byłą małżonką, tego nie dowiedzą się nigdy. 

Renata  Pisarek  w  swojej  nowej  sytuacji  nie  zmieniła 

sposobu  bycia.  Pozostała  nadal  zadziwiająco  spokojna, 

jedynie  w  odpowiedziach  ujawniły  się  nieco  kostyczne  ce-

chy jej charakteru. Nie ukrywała już także swojej niechęci,  

174

background image

wręcz wrogości, do wspólniczki, szydząc z jej lekkomyśl-

ności i głupoty. 

Postawa  i  spokój,  jaki  zachowywała  Pisarkowa,  były 

tym  bardziej  zaskakujące,  że  podporucznik  Starski,  pro-

wadząc  z  nią  rozmowę,  nie  bawił się, jak  poprzednim  ra-

zem,  w  cierpliwego  słuchacza.  Pytania  padały  jedno  po 

drugim,  nie  stwarzały  innej  możliwości,  jak  tylko  odpo-

wiadać na każde „tak” lub „nie”, i zmierzały konsekwent-

nie do celu co wiedziała Pisarkowa o Pełczyńskim? 

Pisarkowa twierdziła, że nic ją były mąż nie obchodził, 

ż

e Grelowa wymyśliła całą tę bzdurną historię o zemście. 

Dlaczego  miałaby  się  mścić  po  tak  długim  czasie?  Z  mę-

ż

em  rozwiodła  się,  kiedy  tylko  napisał,  że  nie  wróci  do 

kraju.  Potem  jednak  wrócił,  a  ona  nawet  o  tym  nie  wie-

działa. Mieszkali ładnych kilka lat w jednym mieście i nie 

spotkali się. Ona wróciła do swojego panieńskiego nazwi-

ska. Z tym spotkaniem w kawiarni „Świtezianka” to rów-

nież  bzdura.  Po  co  miała  tam  chodzić?  Żeby  go  oglądać? 

Przecież  wiedziała,  że  to  jej  były  mąż.  Uprzedziła,  to 

prawda, Jadwigę  Grelowa,  że  to  nie jest przyzwoity  czło-

wiek,  ale  skoro  tamta  się  uparła...  I  naturalnie  nie  miała 

pojęcia,  że  pieniądze,  które  Grelowa  wpłaciła  w  dwóch 

ratach, pochodziły od Juliana Pełczyńskiego. 

Starski stwierdził, że przecież podczas pierwszej rozmowy 

z  kapitanem  Kańskim  mówiła,  iż  Pełczyński  to  człowiek 

przyzwoity,  ale  Pisarkowa  i  na  to  znalazła  odpowiedź. 

Wyjaśniła,  że  nie  widziała  powodu,  aby  oczerniać  czło-

wieka, skoro ten już nie żył. 

175 

background image

Kiedy już wydawało się, że zagadka szantażu pozosta-

nie nie rozwiązana, a właściwie nie udowodniona, Starski 

zadał znienacka pytanie: 

  Czy Julian Połczyński nigdy nie był u pani w domu? 

  Nie  ‒  odpowiedziała  cokolwiek  za  szybko  i  Starski 

natarł teraz z większą siłą: 

  A  jeżeli  ktoś  z  sąsiadów  pozna  go  na  fotografii  i 

przypomni sobie, że jednak... 

  Nie!  ‒  Pisarkowa  po  raz  pierwszy  straciła  równo-

wagę. ‒ Nikt tak nie powie! 

  Rozumiem...  Ponieważ  jednak  musieliście  gdzieś 

rozmawiać, więc gdzie to było? 

  W  sklepie.  ‒  Kiedy  zrozumiała,  że  popełniła  błąd, 

krzyknęła piskliwie: ‒ To był podstęp! Nie przyznaję się! 

Wtedy włączył się Kański: 

  I  bez  tego  wiedzieliśmy,  że  pani  rozmawiała  z  Peł-

czyńskim. Powiedziała mi to pani w czasie naszego pierw-

szego  spotkania.  „Rozmawiałam  z  nim  krótko”,  tak  to 

mniej więcej brzmiało, prawda? 

Wyeliminowanie  ze  śledztwa  Jadwigi  Grelowej  nastą-

piło  po  drugim  przesłuchaniu  Renaty  Pisarek,  po  przesłu-

chaniu, które znacznie różniło się od pierwszego. Pisarko-

wa  przede  wszystkim  zmieniła  taktykę  ‒  teraz  dopiero 

ujawnił  cię  zawistny  i  mściwy  charakter  zgorzkniałej  ko-

biety, która gotowa była na wiele, aby wziąć odwet za  

176 

background image

swoje  życiowe  rozczarowania.  Z  sadystyczną  satysfakcją 

opowiadała, jak cieszyła ją sytuacja, w którą wpędziła tych 

dwoje.  Natomiast  w  sprawie  najważniejszej  ‒  motywu 

szantażu,  powiedziała  niewiele,  ale to,  co  udało  się  z niej 

wydobyć, nosiło cechy prawdopodobieństwa. 

  Kiedy  przyszedł  do  mnie,  był  wystraszony,  blady, 

trzęsły  mu  się  ręce  ‒  odtwarzała  przebieg  spotkania  ze 

swoim byłym mężem. ‒ Nigdy go takiego nie widziałam, a 

ile bym za to dała przez te wszystkie lata, żeby go takiego 

zobaczyć.  Myślałam,  że  się  na  mnie  rzuci...  Wiedziałam, 

ż

e to kłamstwo z tym bratem, ale później, po jego zacho-

waniu, zorientowałam się, że kryje się za tym coś poważ-

niejszego. Nie wiedziałam co, więc postanowiłam go pod-

ręczyć... Za moją krzywdę. On tylko pytał, co ja od niego 

chcę,  co  ma  zrobić,  żeby  mieć  spokój.  Wtedy  powiedzia-

łam:  „Czemu  prowadzisz  podwójne  życie?  Dobrze  wiem, 

skąd te dolary”. To wystarczyło. Pewnie miał na sumieniu 

jakiś  przemyt  na  większą  skalę,  bo  co  mogło  być  innego, 

gdyż  zaproponował,  żebyśmy  się  jakoś  ugodzili.  Spytał, 

jakie są moje warunki. Wtedy powiedziałam: „Pieniądze i 

udział Grelowej jako wspólniczki”. Chciałam mieć ich na 

oku  przez  cały  czas,  żeby  nie  mieli  spokoju,  bo  nie  byli 

tego warci! 

  Nic więcej pani nie wiedziała?' 

   Nie, ale co to ma za znaczenie, skoro się mnie bali? 

  Przecież Jadwiga Grelowa nic złego pani nie zrobi-

ła. Za co się chciała pani na niej mścić? 

177 

background image

  Uprzedzałam  ją,  że  to  zły  człowiek!  Powinna  posłu-

chać! ‒ odpowiedziała ta przerażająca despotka. 

Zainteresowanie się ludźmi spoza bardzo ograniczone-

go dotychczas kręgu podejrzanych dało wyniki, 

Po  pierwsze  ‒  z  zeznań  obydwu  kobiet  wynikało  wy-

raźnie, że Julian Pełczyński, jeśli nie zmierzał do całkowi-

tego  zerwania  ze  swoją  przestępczą  przeszłością,  to przy-

najmniej usiłował odsunąć się od tych, którzy mieli na nią 

wpływ. 

Po  drugie  ‒  wyjaśniła  się  ostatecznie  sprawa  telefonu 

do Grelowej. Pisarkowa oświadczyła teraz, że jest pewna, 

iż rozmawiał z nią jakiś obcy człowiek, gdyż Pełczyńskie-

go  poznałaby  po  głosie  nawet  wtedy,  gdyby  usiłował  go 

zmienić. 

Było to bardzo istotne dla śledztwa. Potwierdzało hipo-

tezę  majora Malcewicza,  który  uważał,  że  zabójca  działał 

z premedytacją, że zależało mu na tym, aby jak najwięcej 

osób wplątać w morderstwo, a tym samym osłonić siebie. 

To  znaczy,  że  kręci  się  gdzieś  w  pobliżu  ‒  doszedł  do 

wniosku major, 

Ale  rozmawiając  z  Pisarkową  popełnił  błąd.  Czyżby 

jego  mocodawcy,  przygotowując  go  do  tego  zadania,  nie 

wspomnieli o istnieniu byłej żony? Pewnie poinformowali 

go, tylko nie przewidzieli takiego zbiegu okoliczności. 

W jaki sposób zabójca dokonał swego dzieła? ‒ zasta-

nawiał się major. Fakty sugerują, iż musiał mieć pewność, 

178 

background image

ż

e Pełczyński nie żyje. Czyżby sam odwiedził go w domu? 

Może  się  znali?  A  może  miał  wspólnika?  Wprawdzie  do 

takiej  roboty  wspólników  się  nie  bierze,  ale  w  przypadku 

przyjęcia  hipotezy  o  próbie  reaktywowania  kilku  ogniw 

zlikwidowanego  przez  nas  kanału  łączności,  w  którym 

pewną rolę odgrywał „listonosz”, taka koncepcja pasuje. 

Tak więc musimy szukać dwóch ludzi: mordercy i jego 

wspólnika. I jeżeli się nie mylę, jeżeli taki istnieje, będzie 

to człowiek z najbliższego otoczenia Pełczyńskiego. 

  Koniec  podchodów,  Starski.  Twój  Volkswagen  ja-

koś nie zrobił wrażenia na Wojnowskiej. Ogłaszam koniec 

cackania się. ‒ Major Malcewicz wygłosił całą tę kwestię 

przy wieszaku, na którym usiłował umieścić swój ocieka-

jący deszczem płaszcz i nie zamoczyć wiszącej już kurtki 

Starskiego.  ‒  Uważaj  przy  tym,  aby  się  nie  powtórzyła 

historia z Koszykowej. 

  Skończyłem już osiemnaście lat ‒ zażartował blado 

Starski. 

  Kański  robi  w  tej  chwili  wstęp,  a  ty,  jeżeli  rezultat 

będzie  pozytywny,  przejmiesz  pałeczkę...  ‒  Malcewicz 

spojrzał na zegarek. ‒ Powinien już być u Wojnowskiej. 

  Dlaczego nie wezwano jej... 

  Bo jeżeli  trafimy  na  to,  o co  nam  chodzi,  mogliby-

ś

my spłoszyć ptaszka. 

Kapitan Kański w tym czasie dzwonił do znajomych  

179 

background image

mu już drzwi z wywieszką W. Z. Wojnowscy. Wiedział, że 

Marta będzie sama, porozumiał się z nią kilka minut temu, 

i spieszył się teraz bardzo, gdyż zależało mu na tym, żeby 

nie zdążyła nigdzie zatelefonować. 

Otworzyła  mu  drzwi  z  zatrzasku  i  podobnie  jak  za 

pierwszym razem powiedziała: 

  Nie ma nikogo w domu. 

  Już mówiła pani przez telefon ‒ zauważył oschle. 

Była  trochę  zaskoczona  taką  reakcją.  Widocznie  uwa-

ż

ała, że nie miał podstaw do takiego tonu, przynajmniej na 

razie. Wprowadziła go do swojego biało-błękitnego poko-

ju, lecz tym razem nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. 

  Niech pani siada i uważnie słucha. ‒ Wskazał jej ni-

ski  puf  obok  małego  stolika  ‒  „jamniczka”  ze  szklanym 

blatem, przez który widać było półkę pomalowaną w sza-

chownicę.  ‒  Ta  rozmowa  powinna  się  odbyć  w  komen-

dzie. Z pewnych względów, które uznałem za słuszne, a o 

których  pani  nie  informuję,  pytania  będę  zadawał  tutaj. 

Pani  ma  odpowiadać  prosto,  mówić  prawdę  i  nie  przery-

wać. Jasne? 

  A czy mogę przynajmniej zapalić? ‒ zapytała z iro-

nią i dodała: ‒ Nie bardzo mi się podoba pańskie postępo-

wanie. 

  Nie interesuje mnie to, co pani się podoba, a co nie. 

Nie jestem jednym z pani amantów ‒ powiedział to trochę 

za  ostro,  lecz  drażniła  go  jej  pewność  siebie  ‒  Przysze-

dłem, żeby zadać kilka pytań i usłyszeć prawdę. I usłyszę 

ją! 

180. 

background image

  Zdaje się, że do tego potrzebny jest i mój udział. Nie 

pierwszy raz zresztą. ‒ Nie dawała za wygraną. ‒ Przyzna 

pan, że... 

  Dosyć!  ‒  przerwał  jej  ostro.  ‒  O  której  i  dlaczego 

pojechała pani na Klonową siódmego sierpnia? 

  Nie pana sprawa. 

  Uprzedzam,  że  nie  żartuję.  Przyjechałem  tu  po 

prawdę i wyciągnę ją z pani. Albo wyjdziemy stąd razem. 

Zresztą jest świadek, który panią tam widział. Słucham! ‒ 

Nie  miał  zwyczaju  używać  takich  argumentów,  lecz  zda-

wał sobie sprawę, że inaczej znów niczego nie osiągnie. 

  Świadek?  ‒  zainteresowała  się.  ‒  Tam  nikogo  nie 

było!  ‒  Zakryła  twarz  rękoma.  ‒  Dobrze.  Wygrał  pan. 

Będzie pan miał tę swoją prawdę ‒ powiedziała gorzko. ‒ 

O  dziesiątej  rano  wpadłam  do  „Słonecznej”  ‒  zaczęła  po 

chwili  zastanowienia.  ‒  Miałam  się  tam  z  kimś  spotkać, 

mniejsza o to z kim. To pana nie interesuje. Zamiast oso-

by,  której  się  spodziewałam,  zauważyłam  Pełczyńskiego. 

Właściwie  to  on  mnie  zauważył.  Podszedł  i  poprosił,  że-

bym z nim chwilę posiedziała. Rozmawialiśmy na tematy 

obojętne. 

  O czym dokładnie? 

  Sam pan wie, jak trudno odtworzyć taką rozmowę ‒ 

ż

achnęła się. ‒ Mówiliśmy o upałach, o tym,  że warto by 

teraz siedzieć nad morzem i takie tam... To zresztą ja mó-

wiłam, bo on nigdy się nie opalał, twierdził, że słońce go 

męczy,  że  najchętniej  spędza  upalne  dni  w  swoim  miesz-

kaniu, gdyż tam jest najchłodniej. Zwłaszcza jeżeli nikogo 

181 

background image

się nie spodziewa i może chodzić w stroju niedbałym. 

  To znaczy w jakim? 

  Czy nie za dużo pan ode mnie wymaga? Skąd mam 

wiedzieć? Dla mnie strój niedbały to szlafrok, piżama, bo 

ja wiem, co jeszcze... 

  Piżama? ‒ podchwycił Kański. 

  Tak  więc  sobie  porozmawialiśmy  i  trzeba  było  się 

rozstać, bo ja nie doczekałam się znajomego, a Pełczyński 

jechał  na  swój  dietetyczny,  wymyślony  przez  siebie  obia-

dek, po którym miał zwyczaj zażywać lekarstwo. 

  Zawsze  o  jednej  porze?  ‒  niedowierzająco  zapytał 

kapitan. 

  Zawsze  Niezmiennie,  Wszyscy,  którzy  go  znali, 

mogą  poświadczyć.  Włącznie  z  tą  herod-babą  Marianną, 

która mu sprzątała, a czasem gotowała. 

  Co było dalej? 

  Po  wyjściu  z  kawiarni  nie  rozstaliśmy  się  tak  na-

tychmiast  Pełczyński...  ‒  westchnęła  ciężko.  ‒  Nie  mogę 

uwierzyć, że on nie żyje... Szkoda. 

Kapitan  pomyślał,  że jest  to  pierwsza  osoba,  która  po-

ż

ałowała zamordowanego tak otwarcie. A może w ogóle... 

  Ale  trudno  ‒  ciągnęła  dalej  Marta  ‒  Przypominam 

sobie że mówił coś o lekarstwie, że  mu się właśnie skoń-

czyło  czy  kończy...  Nie,  nie  tak.  Powiedział,  że  akurat 

ostatnia tabletka została w domu i musi wstąpić do apteki, 

ż

eby  zrealizować  receptę  Szliśmy  kawałek  Grójecką  i... 

Mam mówić wszystko? ‒ Skinął głową, ale i tak nie 

182 

background image

przerwała.  ‒  To  są  moje  osobiste  sprawy  ‒  zastrzegła  się 

jednak.  ‒  Od  jakiegoś  czasu  trwały  już  moje  problemy  z 

Andrzejem  Fadejem.  Poznałam  kogoś  innego.  Zresztą 

nawet  nie  dlatego.  Miałam  ochotę  być  sama...  Zdarza  mi 

się to czasem... Sam Pełczyński naprowadził na ten temat, 

on  miał  szczególną  słabość  do  Andrzeja.  Powiedział,  że 

zauważył, iż nie najlepiej nam się ostatnio układa... Ale to 

nieistotne. Nie obchodzą pana przecież detale na ten temat, 

prawda?  Od  słowa  do  słowa,  umówiliśmy  się  na  dłuższą 

rozmowę na Klonowej. Wiedziałam, że wieczór będę mia-

ła wolny i będę się nudziła, więc obiecałam mu, że przyjdę 

o wpół do siódmej. I wtedy przyszło mi do głowy, że prze-

cież  ja  mogę  tę  receptę  zrealizować  i  przywieźć  mu  te 

tabletki.  Jak  się  tak  teraz  zastanawiam,  to  myślę,  że  jego 

wygląd  skłonił  mnie  do  wyrażenia  tej  propozycji.  Upały 

go wykańczały, wyglądał naprawdę źle. W rezultacie zgo-

dził się. 

  Czy wyglądało na to, że się czegoś obawia? Mówił 

coś może? 

  Nie, tylko tyle, że ostatnio źle sypia. Jak kiedyś, kie-

dy  leczył  się  na  nerwicę.  Teraz  sądzę,  że  nigdy  się  z  niej 

nie  wyleczył.  ‒  Wyraziła  swój  pogląd,  z  którym  kapitan 

gotów  był  się  zgodzić.  ‒  Nie  wiem,  która  była  dokładnie 

godzina,  kiedy  dzwoniłam  do  drzwi  ‒  ciągnęła  dalej.  ‒ 

Nikt nie otwierał. Pełczyński był słowny i bardzo punktu-

alny.  Byłam  przekonana,  że  jest  w  domu.  Poza  tym  mia-

łam  to  jego  lekarstwo.  Nacisnęłam  klamkę  i  weszłam. 

Zdziwiłam  się,  że  drzwi  nie  były  zamknięte.  A  później... 

Zdaje się, że zapaliłam światło... Nie, nie potrafię chyba 

183 

background image

tego opowiedzieć. Podeszłam do niszy w ścianie, w której 

stoi  tapczan.  Zasłona  była odsunięta.  Zobaczyłam  go,  do-

tknęłam jego ręki i chyba krzyknęłam. Pamiętam, że mia-

łam  przy  sobie  te  nieszczęsne  rękawiczki.  Trzymałam  w 

ręku  obydwie,  ale  przy  wyjmowaniu  lekarstwa,  którego 

chciałam  się  jak  najszybciej  pozbyć,  przeszkadzały  mi 

pewnie, więc rzuciłam je na stół, a potem jedna została... 

  Ta, którą zabrał Fadej... 

   Tak ‒ powiedziała cicho. ‒ Potem, kiedy już wyszło 

wszystko na jaw, kiedy dowiedziałam się, że to było mor-

derstwo, bałam się. Zresztą nie tylko. Dręczyła mnie myśl, 

ż

e  może  gdybym  wezwała  pogotowie,  to  dałoby  się  jesz-

cze coś zrobić. No, niechże pan coś powie! 

Spojrzał  na  nią  z  zainteresowaniem,  zastanawiając się, 

czy warto ją jednak trochę pocieszyć. 

  Wezwanie  pogotowia  ratunkowego  niewiele  by  już 

zmieniło ‒ powiedział w końcu. ‒ Natomiast powiadomie-

nie  milicji  prawdopodobnie  tak.  Pełczyński  został  otruty 

cyjankiem.  Niewykluczone,  że  połknął  go  w  tabletce  dia-

betolu. 

  W  lekarstwie?  Ale  jak?  ‒  Jej  źrenice  były  rozsze-

rzone. Robiła wrażenie wystraszonej. 

  Jak  się  nazywał  znajomy,  z  którym  miała  się  pani 

spotkać w „Słonecznej”? 

  Czy to ma jakieś znaczenie? ‒ Była teraz naprawdę 

przestraszona i nie ukrywała tego. 

  Nie wiem ‒ odpowiedział szczerze. ‒ Szukam. Cią-

gle szukam. 

184 

background image

Uspokoiło ją to trochę, ale wolała się asekurować. 

  Nie  chciałabym,  żeby  poza  panem...  ‒  Kiwnął  gło-

wą  na  zgodę,  więc  mówiła  dalej:  ‒  Jest  z  wykształcenia 

ekonomistą, pracuje w jednym z biur Centrali Handlu Za-

granicznego. 

  I spotkała się pani z nim tego dnia?  

Stała się czujna. 

  To ma związek? ‒ zapytała ponownie. 

  Prawdopodobnie nie, ale muszę wiedzieć. 

  Dobrze ‒ zgodziła się ‒ Spotkałam się Proszę pana 

jeszcze raz o dyskrecję. Zwłaszcza przed ojcem. 

  A co ma do tego prezes Wojnowski? 

  To  jego  znajomy.  Przez  ojca  właśnie  poznaliśmy 

się, i tak się zaczęło. Utrzymywaliśmy w tajemnicy naszą 

zażyłość. 

  Nazwisko? 

Ż

achnęła się, ale powiedziała: 

  Zygmunt Moiński. 

Kański nie dowierzał własnym uszom: 

  Ten znajomy Latoniów? 

  Latoniów?  ‒  Teraz  ona  z  kolei  była  zdziwiona.  ‒ 

Chyba raz tylko się ze sobą zetknęli. U tatusia na urodzi-

nach. 

Rzeczywiście  ‒  zreflektował  się  kapitan.  Przecież  to 

bardziej  znajomy  Zofii  Wojnowskiej,  jeżeli  wierzyć  plot-

kom.. 

   Mieszka na Koszykowej? 

   Nie. Dlaczego? Nie znam nikogo na Koszykowej. 

185 

background image

  Ale wybrała się tam pani kiedyś na spacer, późno, w 

bardzo niespokojną noc... 

  Skąd pan wie? ‒ zapytała naiwnie. ‒ Szłam na Mo-

kotowską,  ale  ulica  była  pusta,  wydawało  mi  się,  że  ktoś 

za  mną  idzie,  więc  weszłam  do  pierwszej  lepszej  bramy. 

Była tam jakaś awantura... 

Kański  stłumił  śmiech na myśl,  jaką  będzie  miał  minę 

podporucznik Starski, kiedy mu to i owo wyjaśni... 

  Więc widziała się pani z tym znajomym przed pój-

ś

ciem na. Klonową? 

  Tak ‒ odpowiedziała zdecydowanie. 

  Gdzie? 

  U niego w biurze. Po rozstaniu z Pełczyńskim wpa-

dłam na basen „Legii”, wykąpałam się, potem zrealizowa-

łam receptę, a około wpół do drugiej byłam już u Zygmun-

ta  w  pracy.  Nie  siedziałam  długo  w  jego  pokoju.  Rozma-

wialiśmy w Volkswagenie. 

  W czym? 

  W samochodzie mojego znajomego... 

  Dokąd pani pojechała? 

  Podrzucił mnie do domu. Sam miał się spotkać z ja-

kimś kontrahentem... 

  A teraz niech pani słucha uważnie i nic nie kombi-

nuje.  ‒  Znów  był  oschły,  nawet  szorstki,  ale  z  nią  nie 

można było inaczej. Poza tym czuł, że uchwycił coś istot-

nego. ‒ Trzymała pani lekarstwo w torebce? Proszę odpo-

wiedzieć „tak” lub „nie”. 

  Tak ‒ znów była wylękniona. 

186 

background image

  Czy zdarzyło się, że zostawiła pani torebkę na chwi-

lę bez opieki. 

   Chyba nie... 

  Co znaczy, chyba? ‒ Znów podniósł głos, aż cofnęła 

się do tyłu. 

  Nie.  Na  pewno  nie!  ‒  Mimo  woli  i  ona  podniosła 

głos. 

Nie dawał za wygraną: 

  Niech  się pani  zastanowi. Wyszła  pani od  Pełczyń-

skiego  ‒  zmienił  nagle  temat  ‒  i  co  dalej?  Proszę  opisać 

wszystko,  co  pani  widziała  Wszystko,  to  znaczy  domy, 

ś

wiatła  w  oknach  po  drugiej  stronie  ulicy,  samą  ulicę, 

drzewa lub jedno, które pani zapamiętała, rozumie pani, o 

co chodzi? 

  Tak.  Myśli  pan,  że  mogłam  dostrzec  coś,  co  wyda-

wało  mi  się  nieważne,  nieistotne,  a  co  teraz  mogłoby  na-

brać  znaczenia  Pamiętam,  że  wyszłam,  a  właściwie  wy-

biegłam.  Padał  deszcz  Patrzyłam  przed  siebie.  Można 

oszaleć, to wszystko nie ma sensu ‒ przerwała ‒ Mówi pan 

ś

wiatła  w  domach?  ‒  podjęła  po  chwili.  ‒  Nie,  nie  przy-

pominam sobie, ale... Pan chyba nie myśli.. Więc to ja? Ja 

go zabiłam? Ale dlaczego? Oni się nawet nie znali! 

Szybko kojarzy fakty ‒ pomyślał Kański. 

  Nie sądzę ‒ powiedział z wahaniem. ‒ Ale to moż-

liwe. Co pani takiego zobaczyła? Nie chce pani w to uwie-

rzyć, tak? To ja powiem, co to było. Wybiegła pani z bra-

my i chciała jak najszybciej opuścić Klonową. To natural-

ne,  ze  względu  na  przeżyty  szok.  Biegła  pani  na  oślep  i 

nagle zobaczyła pani samochód. W pierwsze) chwili  

187 

background image

niewiele  pani  z  tego  zrozumiała,  ale  potem,  po  jakimś 

czasie, zaczęła pani coś podejrzewać. Ten samochód prze-

cież był znajomy To był samochód Zygmunta Moińskiego, 

prawda?  Milczy  pani?  Tym  gorzej.  Jeżeli  to  nie  pani  z 

premedytacją, w porozumieniu z Moińskim, otruła Juliana 

Pełczyńskiego,  to  on  sam  to  zrobił,  posługując  się  panią. 

No więc? Będzie pani odpowiadała? A może pani nie jest 

zupełnie pewna, czy to był właśnie ten samochód? 

Podniosła  na  niego  zgaszony  wzrok  i  powiedziała  ci-

cho: 

   Nie,  tego  jestem  pewna.  Biegłam  jakiś  czas,  potem 

szłam wolno i właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że stał 

tam samochód Zygmunta. Pomyślałam w pierwszej chwili, 

ż

e przyjechał po mnie, bo zobaczył, że zbiera się na burzę. 

Wiedział,  że tam  będę.  Wszystko  o  mnie  wiedział,  o mo-

ich  znajomych,  Pełczyńskim,  Fadeju...  Więc  zawróciłam. 

Pomimo  deszczu.  Ale  wówczas  napatoczył  się  jakiś  pry-

watny  samochód  i  zabrałam  się  „na  łebka”.  Pomyśli  pan, 

dlaczego  nie  starałam  się  później  tego  wyjaśnić,  zapytać 

go. Próbowałam. Obrócił wszystko w żart. Powiedział, że 

mam  halucynacje  wzrokowe  jak  Pełczyński,  a  to  dlatego, 

ż

e  za  długo  tam  przesiaduję.  „Pełczyńskiego  odesłano  na 

emeryturę ‒ powiedział wtedy ‒ ale ty masz jeszcze na to 

czas”.  Nie  podobało  mi  się  to  sformułowanie.  W  ogóle 

nasze  kontakty  ulegały  po  tym  wszystkim  ochłodzeniu. 

Nie bardzo wiem, dlaczego. Czułam się winna, uważałam, 

ż

e  nie  spełniłam  swego  obowiązku.  Chodzi  mi  o  pogoto-

wie i o pierwszą rozmowę z panem. Biedny Andrzej chciał 

188 

background image

mnie  osłonić.  Często  dzwoniłam  do  Zygmunta  bardzo 

późno,  w  nocy  Tak  sobie  życzył.  Zwierzałam  mu  się  ze 

swoich niepokojów. Pocieszał mnie wówczas, że nie mam 

powodów ani do wyrzutów sumienia, ani do obaw, a jakby 

co to mi pomoże. 

  Powinienem  właściwie  panią  zatrzymać  ‒  powie-

dział Kański. ‒ Czy pani wie, ile mamy kłopotów przez te 

pani  kłamstwa..  Ech  ‒  westchnął  ciężko  ‒  gdzie  ta  pani 

ciotka właściwie mieszka? 

  Na Mokotowskiej, ale nie rozumiem... 

  Niech się pani ubiera, szybko! Na dole stoi mój sa-

mochód.  Lepiej,  żeby  nikł  nie  wiedział  o  mojej  wizycie  i 

naszej  rozmowie.  No,  niech  pani  tak  na  mnie  nie  patrzy. 

Nie zrobię pani krzywdy. 

Ukryje  się  pani  na  razie  u  tej  swojej  ciotki.  Jeżeli 

wszystko odbyło się tak, jak myślę, to grozi pani śmiertel-

ne niebezpieczeństwo. Na co jeszcze czekamy? 

Po  drodze  podała  mu  adres  Moińskiego,  a  on  udzielił 

jej kilku wskazówek, dotyczących dalszego postępowania. 

Jeżeli  jest  telefon,  nie  podnosić  słuchawki,  nikomu  me 

otwierać, czekać aż do odwołania. Przyrzekła, że się zasto-

suje. 

R O Z D Z I A Ł

 XIV 

  Ten  świadek  jest  zbyt  cenny,  aby  go  strzegła  jakaś 

niedołężna  baba  ‒  powiedział  Malcewicz,  nie  starając  się 

dobierać  słów.  ‒  Kapitanie  Kański,  świetna  robota!  Star-

ski, trzeba dać jej anioła stróża. Jedziemy! 

189 

background image

Rewizja  przebiegała  sprawnie  i  metodycznie,  lecz  nie-

stety, jak dotychczas, nie przyniosła pożądanych efektów. 

Mieszkanie Moińskiego składało się z dwóch pokoi, kuch-

ni  i  łazienki.  Ze  względu  na  sporą  liczbę  mebli  całość 

sprawiała  wrażenie  niezwykłej  ciasnoty.  W  jednym  z  po-

kojów,  który  spełniał  funkcję  salonu  i  gabinetu  do  pracy, 

aż  dwie  ściany  zastawione  były  regałami  stanowiącymi 

część  drogiego  kompletu  meblowego.  Było  w  nich  dużo 

półek,  schowków  i  szuflad  zapchanych  różnego  rodzaju 

papierzyskami, dokumentami, prasą, starą i nowszą, mate-

riałami biurowymi, wreszcie zdjęciami. Zdjęć było dużo i 

zdradzały  wyraźne  zamiłowanie  gospodarza  do  tego  nie-

winnego  hobby.  Jesionowe  biurko  gięło  się  pod  ciężarem 

przepełnionych szuflad. 

W  mieszkaniu  panowała  cisza,  w  której  słychać  było 

szelest  przerzucanych  papierów i  od czasu  do  czasu ostry 

dźwięk  telefonu.  To  wywiadowca  Lasak  podawał  kolejne 

meldunki o zachowaniu się Moińskiego, biorącego wraz z 

członkami dyrekcji udział w uroczystym obiedzie z zagra-

nicznymi gośćmi centrali w restauracji „Europejska”. 

Asystujący  funkcjonariuszom  Starski  zapalił  papierosa 

i  przez  chwilę  podziwiał  ogromną,  matową  amplę  zawie-

szoną na trzech krótkich łańcuchach. Po chwili wysunął na 

ś

rodek krzesło, wspiął się na nie i przyglądał się w milcze-

niu oryginalnej lampie. Łańcuchy schodziły się kilkanaście 

centymetrów  przed  sufitem  i  ginęły  w  kopulastej  metalo-

wej wypukłości, z której wystawał jedynie gruby pręt.  

190 

background image

Kopułka, grawerowana ozdobnie, w górnej części nie była 

zaślepiona Starski ujął ją delikatnie prawą ręką, lewą pod-

łożył  pod  klosz,  uniósł  całość  lekko  ku  górze,  uwolnił  od 

zaczepu  i  powoli  zaczął  opuszczać  w  dół.  Klosz,  wbrew 

pozorom,  okazał  się  niezwykle  lekki  Malcewicz  z  Kań-

skim podeszli do podporucznika, wzięli od niego delikatną 

amplę i ostrożnie postawili ją na dywanie. 

Teraz  wszyscy  trzej  pochylali  się  nad  nią.  Wokół  we-

wnętrznej, przygiętej do środka krawędzi kopułki widniało 

wyraźne zgrubienie. Starski, uzurpując sobie prawo pierw-

szeństwa, przesunął po nim ostrożnie palcami, potarł lekko 

paznokciem i udało mu się odchylić brzeg jakiejś klejącej 

się  materii.  Jednym  pociągnięciem  oderwał  ją  od  metalo-

wych  ścianek  i  w ręku jego  znalazła  się  dobrze  zabezpie-

czona rolka negatywu. 

Oglądali uważnie poszczególne klatki filmu. 

   Jednak  ten  wasz  „artysta  osiedlowy”,  a  właściwie 

ten  drugi  pijaczek,  miał  rację  ‒  stwierdził  major  Malce-

wicz.  ‒  Tylko  że  to  nie  była  lornetka,  a  doskonały  aparat 

fotograficzny...  Bardzo  sprytne.  Przygotował  sobie  na 

wszelki  wypadek  aż  trzech  potencjalnych  zabójców  ale 

sądzę,  że  Wojnowska,  pomimo  wszystko,  odegrałaby  z 

czasem rolę główną. 

Kański przyglądał się poszczególnym ujęciom: Jadwiga 

Grelowa wchodzi do domu, w którym mieszka Pełczyński, 

Marta  Wojnowska  wchodzi  i  wychodzi  z  tego  samego 

budynku,  jest  i  Andrzej  Fadej,  również  wchodzący  i  wy-

chodzący. Na wyjście Grelowej już nie zaczekał. 

191 

background image

  Więc  jednak  ona,  chociaż  nieświadomie  ‒  powie-

dział Starski. 

Malcewicz wzruszył ramionami. 

  Nie wydaje mi się, chociaż nie wykluczam. Nie są-

dzę,  aby  morderca  chciał  aż  tak  ryzykować?  A  poza tym, 

czy  mógł  sobie  na  takie  ryzyko  pozwolić?  Bo  to  było  ja-

kieś ryzyko. Mogła przecież w końcu nie pojechać do Peł-

czyńskiego.  Pełczyński  mógł  też  nie  trafić  na  drażetkę  z 

cyjankiem  i  nic  by  się  tego  dnia  już  nie  wydarzyło.  A 

morderca wiedział, co się stanie i kiedy, bo przed czwartą 

już telefonował. Co o tym sądzicie, kapitanie? 

 

  Wspólnik ‒ odparł krótko zapytany. 

  Wszystko na to wskazuje... 

   Dobrze. Dobieramy, się do prezesa. 

  Zygmunta Moińskiego? Oczywiście, panowie, znam 

go bardzo dobrze. To mój przyjaciel, pracuje... 

  Wiemy, gdzie pracuje ‒ uciął Starski i prezes „Jed-

ności”  zamilkł.  ‒  A  teraz  proszę  po  kolei  odpowiadać: 

gdzie, kiedy i przez kogo zaczęła się ta znajomość. Proszę 

nic nie pomijać, wszystko może być ważne. Od tego zale-

ż

y również określenie pańskiego udziału w sprawie. 

  W  sprawie?  Jakiej?  ‒  Wacław  Wojnowski  patrzył 

okrągłymi  ze  zdziwienia  oczami  to  na  podporucznika,  to 

znów na kapitana Kańskiego. ‒ Czy jestem o coś posądzo-

ny?  ‒  zapytał  słabym  głosem.  ‒  Proszę,  niech  panowie 

wyjaśnią... 

192 

background image

  Nie  mamy  czasu  na  wyjaśnienie.  Może  jednak  za-

bierze się pan z nami do komendy, tam będzie swobodniej. 

Wojnowski pobladł. Jego druga broda zaczęła niepoko-

jąco drgać, a na czole pojawiły się kropelki potu. 

  Nie, doprawdy, nie widzę potrzeby. To był przypa-

dek, zupełny przypadek. Wydawało mi się, że szczęśliwy, 

ale  teraz  widzę...  Nie  wiem,  co  o  tym  sądzić...  ‒  Zaplątał 

się, poczerwieniał i rozłożył bezradnie ręce. 

  Panie  Wojnowski,  czy  nie  pytałem  dość  jasno: 

gdzie, kiedy, przez kogo... 

Kolejny  telefon  przerwał  Starskiemu  rozpoczętą  kwe-

stię.  W  drzwiach  ukazała  się  uczesana  na  pazia  głowa 

młodej sekretarki prezesa. 

  Podać kawę czy herbatę? 

Wojnowski  spojrzał  pytająco  na  oficerów,  ale  Starski 

przecząco pokręcił głową. 

  Panno Jadziu, może potem. Teraz proszę nikogo nie 

wpuszczać,  jestem  zajęty.  ‒  Sekretarka  uśmiechnęła  się 

wyrozumiale i zamknęła za sobą drzwi. 

Wojnowski  zaczął  opowiadać  o  swojej  samochodowej 

przygodzie  w  drodze  do  Zakopanego,  o  przypadkowym 

pojawieniu  się  Moińskiego,  o  pomocy,  jakiej  mu  pan 

Zygmunt  udzielił,  i  wspólnym,  kilkudniowym  pobycie  w 

górach. 

  A  więc  nie  sądzi  pan,  że  spotkanie  mogło  być  za-

aranżowane? ‒ zapytał podporucznik. 

  W żaden sposób. Jak? Nikt nie mógł przypuszczać, że 

akurat znajdę się w tak krytycznej sytuacji. Ale w dalszym 

193 

background image

ciągu nie rozumiem, o co panu chodzi. 

  A potem, w stolicy, kto wznowił kontakty? 

  Moiński.  Był  zawsze  uczynny.  Rzadko  spotyka  się 

dziś takich życzliwych ludzi. 

Czyżby ta bryła mięsa była tak naiwna ‒ zastanowił się 

kapitan  słuchając  odpowiedzi  Wojnowskiego.  Nie  ma 

pojęcia,  co  prawda,  że  siedzi  po  uszy  w  aferze  kryminal-

nej, a nawet może być wspólnikiem szpiega... 

  Często  bywał  u  pana  w  domu?  Kogo  dzięki  panu 

poznał? 

  Zna  go  żona,  córka,  mój  zastępca  z  żoną  i  jeszcze 

kilka osób. 

  Nazwiska7 

Wojnowski podyktował nazwiska i adresy swoich gości 

urodzinowych. 

Starski nie był na razie zadowolony z rozmowy. Prezes 

Wojnowski absolutnie nie pasował do sylwetki wspólnika 

mordercy.  Podporucznik  wyczerpał  zestaw  pytań,  które, 

jak  mu  się  wydawało,  mogły  doprowadzić  do  osiągnięcia 

celu,  lecz  na  razie  rezultaty  były  znikome  Ogarnęło  go 

zniechęcenie. Niczego już się od tego grubasa nie dowiem 

 myślał z goryczą, ale z prób wydobycia jakiejś, sam nie 

wiedział jakiej, informacji nie rezygnował. 

  Może  pan  sobie  przypomni,  może  padło  w  rozmo-

wie jakieś obce nazwisko? Przecież spotykaliście się dość 

często, w restauracji, przy wódce... ‒ wrócił kolejny raz do 

tego samego pytania. 

194 

background image

Prezes milczał i przecząco kręcił głową. 

W drzwiach ponownie ukazała się sekretarka i oznajmi-

ła, że jest telefon do pana Kańskiego. To dzwonił sierżant 

Bienias,  by  zawiadomić  Kańskiego,  iż  zgłosił  się  niejaki 

Józef  Warda,  były  sąsiad  Pełczyńskiego,  i  domaga  się 

natychmiastowej rozmowy. 

  Natychmiast  chce  rozmawiać,  tak  przykazał  mi  po-

wiedzieć  ‒  dodał  Bienias  i  kapitan  usłyszał  krótki,  stłu-

miony śmiech podwładnego. 

  Zapytaj,  o  co  chodzi?  ‒  polecił,  mając  nadzieję,  że 

nie  będzie  musiał  wracać  do  komendy.  Rozmowa  z  Woj-

nowskim nie była jeszcze zakończona. 

  On  nie  chce  nikomu  innemu  nic  powiedzieć.  Może 

go dam do telefonu? 

Po chwili Kański usłyszał niski, gardłowy głos ślusarza 

z FSO. 

  Pomyślałem  sobie,  że  może  to  nieważne,  ale  może 

się  i  przydać.  ‒  Warda  mówił  szybko,  jakby  bał  się,  że 

kapitan  mu  przerwie.  ‒  Nikt  o  tym  nie  wspomniał,  ani  z 

lokatorów, ani oczywiście Marianna, ta wie pan, co sprzą-

ta, bo jej to zależy, żeby nikt nie wiedział, a dzielnicowe-

mu  też  trudno  było  się  zorientować,  bo  dzielnica  duża. 

Może dlatego, że on mieszkał krótko, to znaczy nie dziel-

nicowy,  nie,  bo  około  dwóch  miesięcy  wszystkiego.  To 

znaczy ja go widywałem, rzadko bo rzadko, ale tak ze dwa 

miesiące,  może  niecałe.  Nawet  zapytałem  kiedyś  Marian-

ny: „A cóż to, pani wyszła za mąż?”, a ona: „Też się pana 

ż

arty trzymają, panie Warda, mam dach nad głową, sama 

195 

background image

jestem, nikt mi za uszami nie brzęczy, jeszcze bym chłopa 

potrzebowała!  Skąd  się  pan  urwałeś?”  Wytłumaczyła,  że 

to... 

  Panie  Warda!  ‒  Kapitan  stracił  cierpliwość.‒  Może 

pan  zechce  powiedzieć,  o  czym  pan  w  ogóle  mówi?  Co 

mnie  to  wszystko  obchodzi?  A  przede  wszystkim,  o  kim 

pan mówi? 

  O  kuzynie  Marianny  ‒  odparł  urażonym  tonem  Jó-

zef Warda. ‒ To znaczy, wie pan, nie mnie starego wróbla 

na te plewy brać. Ona sobie może mówić, co chce, zresztą 

nie mam jej tego za złe, jest samotna, więc też jej się coś 

od życia należy, ale jak pan był i pytał tak o wszystko, to 

nikt  przecież  nie  powiedział  nic  na  ten  temat.  Tak  zrozu-

miałem Więc chciałem pomóc, pan też mi trochę pomógł z 

tą  moją  kobietą,  jestem  wdzięczny.  Więc  to  nic  nie  zna-

czy? 

  Co? ‒ jęknął w słuchawkę zrezygnowany Kański. 

  No.  że  on  mieszkał  u  Marianny,  jak  dziabnęli  tego 

poczciarza. 

Kański w pierwszej chwili osłupiał, a potem nabrał tyle 

niewiarygodnej energii, że zdumiona panna Jadzia uważa-

ła  za  stosowne  zadać  pytanie,  czy  wiadomości  były  do-

bre... Odpowiedział, że wspaniale i uśmiechnął się do niej. 

  Dlatego nie wspomniałam, bo by mnie dzielnicowy 

ze  skóry  obdarł,  on  tylko  czeka  na  takie  okazje.  Samotna 

jestem kobieta, renta mała, to potrzebuję dorobić, nie? No  

196

background image

i  co  szkodzi,  że  sobie  pomieszkał?  Tylko  dobry  uczynek 

spełniłam.  Człowiek  nie  miał  dachu  nad  głową,  nie  miał 

gdzie spać. Że jeden pokój? To i tak pałac dla takiego, co 

nie ma nic... A że wzięłam pieniądze za komorne, tego mi 

nikt  nie  udowodni.  Znam  się  na  prawie.  Co  powiedział? 

No,  powiedział,  że  ma  żonę  sekutnicę,  pijaczkę,  sprowa-

dza sobie takich różnych, sprawa jest w sądzie, a on szuka 

sublokatorskiego  pokoju.  Przyszło  to  takie  bidne,  chudzi-

na, pan go widział, panie Warda, nie? I miał pan sumienie 

naskarżyć  na  niego?  Litości  pan  nie  masz.  Więc  zapytał, 

czy tu mieszkam od dawna i czy nie wiem, kto by wynajął 

pokój  sublokatorski  na  jakiś  miesiąc  lub  dwa,  bo  on  ma 

obiecany, ale na razie musi poczekać. Więc co tam miałam 

chodzić po ludziach. Wzięłam do siebie. Miesiąc czy dwa 

to pan na walizkach przesiedzisz, nie tylko w jednym po-

koju ze mną, powiedziałam. Ale... 

  Co, ale? ‒ podchwycił surowo Kański. 

  No,  niechże  się  pan  nie  gniewa,  panie  kapitanie. 

Przecież  to  nic  złego.  Dał  mi  parę  złotych.  To  prawda. 

Jeżeli pan nie pójdzie z tym do dzielnicowego, to powiem 

ile. 

 

  Pani Kujda! 

  Ale  słowo,  co?  Dużo,  aż  się  zdziwiłam.  Najpierw 

pięćset,  a  później  po  kilku  tygodniach,  tysiąc.  I  przynosił 

fajne rzeczy do jedzenia. Pomarańcze, czekoladę. Kielicha 

też  wypiliśmy.  Zagraniczne  było  to  wino.  Mówił,  że  ten 

znajomy,  który  wyjeżdża  i  zostawia  mu  mieszkanie,  to 

pracuje w Pewexie. Przepraszał, że to się tak ciągnie, ale ja 

nawet byłam zadowolona. Spał na tapczanie, W tej niszy 

197

background image

za  parawanem,  bo  trzeba  panu  wiedzieć,  że  tu  wszystkie 

mieszkania  są  jednakowe.  Ja  spałam  na  rozkładanej  ame-

rykance. 

  Nazwisko? 

Marianna  nadąsała  się.  Podawanie  danych  personal-

nych  pachniało  kolegium,  a  ona  wcale  nie  miała  ochoty, 

aby ją po raz któryś z rzędu ukarano. 

  Do  mojej  wiadomości,  na  razie  ‒  uspokoił  ją  kapi-

tan. 

  Marian Stypuła. 

  Gdzie pracował? 

  Pracował?  A,  nie  wiem.  O  różnych  porach  w  każ-

dym bądź razie, bo nieraz w dzień był w domu, a nieraz to 

wyjeżdżał  na  dwa,  trzy  dni.  Zresztą  w  dowód  mu  nie  za-

glądałam. I tak nie miałam zamiaru meldować 

   A siódmego sierpnia, wtedy... 

  Tak,  wiem.  Był.  Zostawiłam  go  w  domu,  bo  po-

szłam po proszki do prania. Pan wie, nazajutrz miałam iść 

do córki na Żoliborz i trochę jej pomóc. Zapowiedziałam, 

ż

e wrócę wieczorem. Miałam jeszcze inne sprawy do zała-

twienia.  Wtedy  akurat  był  chory,  mówię  o  Stypule,  leżał 

sobie jeszcze, jak wychodziłam 

  Kiedy się wyprowadził? 

  Od razu wieczorem, jak się to nieszczęście z panem 

Julianem  wydało  Sama  mu  kazałam  iść,  bo  się  bałam,  że 

jak  milicja  zacznie  wę...  szukać,  to  będę  miała  nieprzy-

jemności. A po co mi to? 

  Nieprzyjemności  to  się  dopiero  zaczną  ‒  wtrącił 

Kański. 

198 

background image

Milczący  dotąd  Warda  patrzył  ponuro  spod  krzacza-

stych brwi i nad czymś medytował. Wreszcie odezwał się: 

  A  po  mojemu,  to pani  kłamie.  On  był  taki  chory,  a 

po schodach biegał jak zając. 

 ‒  Panie Warda... 

  No  to  już  powiem  wszystko,  chociaż  nie  chciałem 

człowieka  wkopywać,  bo  może  niewinny  i  miałbym  na 

sumieniu. Ale widzę tu jakieś krętactwo, a tego nie lubię. 

Widziałem  tego  suchelca  na  naszym  piętrze,  w  dzień,  tak 

około  dziesiątej,  może  po.  Akurat  przed  tym  wyjrzałem 

oknem.  Pani  wyszła  z  domu  z  żółtą  torbą,  pewnie  po  te 

zakupy.  Po  jakichś  dziesięciu,  może  piętnastu  minutach 

postanowiłem  wyskoczyć,  żeby  kupić  masło  do  kanapek, 

bo  mieliśmy  iść  z  żoną  akurat  na  nocną  zmianę  i  trzeba 

było  coś  przygotować.  Rano  nie  ma  kolejek.  Otwieram 

drzwi  i  kogo  widzę?  Stoi  ten  sublokator  Marianny.  Od 

razu  poznałem,  znaliśmy  go  już  przecież  i  nawet  trochę 

ż

artowaliśmy, już mówiłem panu, kapitanie. Pytam: „Szu-

ka  pan  czegoś?”,  a  on:  „Nie  ma  pan  zapałek?  Gospodyni 

moja  wyszła,  a  ja  chciałem  herbatę  zagotować  i  nie  mam 

czym  zapalić  gazu”.  Więc  mu  pożyczyłem.  Na  trzecie 

piętro przyszedł po zapałki? Myszkował, żeby coś ukraść. 

Dalsze  rozmowy  nie  przyniosły  nic  nowego.  Marian 

Stypuła  wyprowadził  się  i  przepadł.  Czyżby  wobec  tego 

Moiński był tylko zwykłym szantażystą? 

199 

background image

Kiedy  wydawało  się,  że  nic  już  z  Wacława  Wojnow-

skiego  wydobyć  się  nie  da,  Starski  zadał  jeszcze  jedno 

pytanie: 

  Uprzejmości, które świadczył panu Zygmunt Moiń-

ski, zobowiązywały, prawda? Jeżeli jest tak, jak pan twier-

dzi, że niczego w zamian nie żądał, to taka sytuacja musia-

ła się stać dla pana nieco uciążliwa? 

  Nie. To jest czarujący człowiek. Chociaż jeden dro-

biazg  to  dla  niego  zrobiłem.  Ale  nie  warto  o  tym  mówić, 

bo właściwie okazało się to dla mnie korzystne 

  Niech się pan przestanie bawić w ciuciubabkę. Jeże-

li  pan  dotychczas  nie  zorientował  się,  o  co chodzi, to  ko-

munikuję,  że  sprawa  dotyczy  morderstwa,  w  które  i  pań-

ska córka jest zamieszana. 

  Co? ‒ Reakcja była tak gwałtowna, że podporucznik 

przywołał  sekretarkę  na  pomoc.  Ale  Wacław  Wojnowski 

nie chciał żadnej pomocy. Kiedy opanował szok na tyle, że 

mógł mówić, zapytał: ‒ Czy będzie aresztowana? 

  Na  razie  jest  w  bezpiecznym  miejscu,  a  my  szuka-

my wspólnika mordercy. Jak pan widzi, nic nie ukrywam. 

Oczywiście,  że  ukrył.  Nie  wspomniał,  o  co  naprawdę 

jest  podejrzany  Moiński,  ale  nie  musiał  informować  tak 

dokładnie  prezesa  „Jedności”.  Morderstwo  zrobiło  dosta-

teczne wrażenie, żeby powiedział wszystko, co wie. 

  O jedną tylko przysługę prosił mnie Moiński, a i to 

nie  nalegał  ‒  wysapał  Wojnowski.  ‒  O  zatrudnienie  zna-

jomego. 

200 

background image

   I pracuje u pana? 

  Tak,  w  kontroli  technicznej.  To  bardzo  dobry  pra-

cownik.  Ja  go  właściwie  nie  znam.  Nawet  nie  pamiętam 

nazwiska  Ale  to  będzie  wiedziała  moja  sekretarka.  Ona 

wie wszystko. 

Panna Jadzia weszła cała w promiennych uśmiechach i 

wyrecytowała gładko: 

  Bronisław Matusz. Jest dziś w pracy. 

Tymczasem  kapitan  Kański  przyjechał  ze  swoją  rewe-

lacją  do  majora  Malcewicza,  który  poinformował  go,  że 

Moiński został już „zdjęty”. Czekano jeszcze na Starskie-

go, który, po zawiadomieniu majora przez telefon o wyni-

ku rozmowy z Wojnowskim, otrzymał polecenie poczeka-

nia na „posiłki” w celu sprowadzenia Bronisława Matusza. 

Inni funkcjonariusze byli już w drodze z Józefem Wardą i 

Marianną Kujdą. 

Najpierw  wprowadzono  Matusza,  który  sprawiał  wra-

ż

enie, że nie bardzo orientuje się, o co tu chodzi. 

Nic  nie  słyszał,  Moińskiego  poznał  przypadkiem,  był 

bez  pracy,  bo  pokłócił  się  ze  swoim  ostatnim  szefem,  a 

pracował  jako  steward,  najpierw  w  pociągach  międzyna-

rodowych,  potem  za  jakieś  machlojki,  oczywiście,  nie 

jego,  został  przeniesiony  na  dalekobieżne,  krajowe...  Ale 

tam też mu nie wyszło, z kierownikiem nie mógł się zgo-

dzić.  Z  Moińskim  po  raz  pierwszy  zetknął  się  właśnie  w 

pociągu,  jeszcze  jak  był  kelnerem.  Ponownie  złączył  ich 

przypadek, w bardzo odpowiedniej chwili, dla niego, 

201 

background image

Matusza,  ponieważ  akurat  potrzebował  pomocy...  To 

wszystko. 

Dopiero  kiedy  skonfrontowano  byłego  kelnera  z  loka-

torami z Klonowej, załamał się i poważnie obciążył Moiń-

skiego. Józef Warda stwierdził, że właśnie Bronisław Ma-

tusz był sublokatorom Marianny Kujdy. 

W  kilka  dni  później  zapoznano  Matusza  z  wynikami 

rewizji  w  jego  domu  ‒  mieszkał  w  bardzo  przyzwoitej 

kawalerce w nowym budownictwie, na Pradze. Wówczas, 

zdając  sobie  widocznie  sprawę,  że  ostatecznie  przegrał, 

starał  się  bardzo  dokładnie  informować  o  całej  akcji,  li-

cząc,  pomimo  wszystko,  że  będzie  to  okolicznością  łago-

dzącą.  W  domu  Matusza  znaleziono  wśród  innych  mate-

riałów  kompromitujących  zapas  śmiercionośnych  draże-

tek,  zawierających  cyjankali,  a  także  negatywy  zdjęć  wy-

konanych w mieszkaniu Juliana Pełczyńskiego, z denatem 

w roli głównej, które widocznie miały służyć jako dowód, 

ż

e zadanie zostało wykonane. 

Na  wspólnym  spotkaniu  u  pułkownika  Leskiego  w 

Komendzie Stołecznej major Malcewicz udzielał dalszych 

wyjaśnień: 

  Zanim  przewód  sądowy  dokładnie  ustali  przebieg 

przestępczej  działalności  oskarżonych,  my  możemy  przy-

puszczać, na podstawie dotychczasowych zeznań, jaki był 

właściwie udział Zygmunta Moińskiego i Bronisława Ma-

tusza  w  sprawie  Pełczyńskiego.  Możliwe,  że  Matusz  nie 

kłamie, że rzeczywiście poznali się przypadkowo w pocią-

gu. Ale to nie jest jeszcze takie pewne. Matusz jeżdżąc 

202 

background image

na  dalekie  trasy  międzynarodowe  mógł  wcześniej  zostać 

zwerbowany  do  pracy  przeciwko  własnemu  krajowi.  Z 

Moińskim stało się podobnie ‒ miał nadzwyczaj sprzyjają-

ce warunki: charakter pracy, wiążący się niekiedy z  dłuż-

szymi pobytami za granicą, i kontakty z cudzoziemcami na 

różnych  stanowiskach.  Zwabiony  łatwymi,  jak  mu  się 

może wydawało, zarobkami, a może i z innych powodów, 

znamy przecież przypadki stosowania szantażu, być może 

jeszcze  z  innych  powodów,  które  ujawni  proces  ‒  rozpo-

czął  swoją  antypaństwową  działalność  od  zadania,  które 

wymagało  umiejętności  zawodowego  mordercy  Jeżeli 

„pomocnik”  został  mu  przydzielony  przez  zagraniczny 

ośrodek,  to  znaczy,  że  jeszcze  tak  bardzo  talentom  Moiń-

skiego  nie  ufano,  chciano  go  po  prostu  sprawdzić.  Jeżeli 

natomiast okaże się, że Moiński na własną rękę zaangażo-

wał Matusza, to należy przyznać, że urządził się sprytnie. 

U Matusza przecież znaleziono materiały kompromitujące 

i  bezpośrednie  dowody  zbrodni,  przy  tym  to  Matusz  „po-

kazał twarz” mieszkańcom Klonowej. Los mu, co prawda, 

sprzyjał, ponieważ Marianna Kujda sama zaproponowała u 

siebie  mieszkanie,  a  sądzę,  że  on  początkowo  na  to  nie 

liczył. Bezwiednie pomogła mu zrealizować plan przenik-

nięcia do bloku, w którym mieszkała przyszła ofiara. Jako 

sublokator  nie  miał  trudności  z  podrzuceniem  tabletki 

Pełczyńskiemu,  kiedy  ten  akurat  siedział  z  Martą  Woj-

nowską  w  „Słonecznej”.  Tym  bardziej  ze  dysponował 

kluczem Marianny, który dopiero następnego dnia znalazł 

się pod dywanem czy chodnikiem. To zresztą nieistotne. 

203 

background image

Sądzę, że podrzucił go tam specjalnie, żeby Mariannie nie 

przyszło  czasem  do  głowy  zajrzeć  do  Pełczyńskiego  wie-

czorem.  Zresztą  przewidział  trafnie.  Pomijając  inne  przy-

czyny, jakie nim powodowały, pamiętajmy, że im później 

przestępstwo  odkryte,  tym  trudniej  znaleźć  winnego.  Tak 

więc  szczęście  Matuszowi,  czy  Marianowi  Stypule,  jak 

wolicie,  dopisywało  Dopiero  to  spotkanie  na  schodach  z 

Wardą. Ale chyba wtedy nie przejął się tym zbytnio. Zapa-

łek może braknąć, ludzka rzecz, a potem się i tak zniknie, i 

szukaj wiatru w polu. Przypuszczam, że Moiński roztoczył 

dyskretną  opiekę  nad  Pełczyńskim  i  dlatego  nie  pokazał 

się  w  „Słonecznej”.  Zobaczył  wchodzącego  tam  Pełczyń-

skiego,  wiedział,  że  Wojnowska  będzie  na  niego  czekać, 

myślę  o  Moińskim,  więc  słusznie  rozumował,  że  tych 

dwoje, dobrze nawzajem się znających, nie omieszka uciąć 

sobie  choćby  krótkiej  rozmowy.  Okazja  do  wykonania 

zadania  była  wymarzona.  Przypuszczam,  że  porozumieli 

się ze sobą, Moiński i Matusz, a ten ostatni właśnie dlate-

go  zaczął  działać.  Po  spotkaniu  Wardy  na  schodach  Ma-

tusz  nie  zniechęcił  się,  jak  widać,  wszedł  do  mieszkania 

Pełczyńskiego,  zamienił  drażetki  i  spokojnie  wyszedł. 

Potem pozostało jedynie czekanie. Odliczył czas na obiad, 

spożywany również bardzo regularnie, i na zażycie tablet-

ki.  Matusz  wiedział,  że  Kujda  nie  wróci  wcześniej  jak 

przed  wieczorem,  ponieważ  na  tę  porę  się  zapowiedziała. 

Nie  potrzebował  aż  tyle  czasu,  dlatego  działał  zupełnie 

swobodnie.  Prawdopodobnie  zatelefonował  do  Pełczyń-

skiego. Telefon, naturalnie, nie powinien odpowiedzieć, 

204

background image

jeżeli  plan  się  powiódł.  Powiódł  się.  Nikt  nie  podniósł 

słuchawki:  Ale  Matusz  musiał  mieć  pewność  stuprocen-

tową, no i wykonać zdjęcia. Po co? W tej chwili nie potra-

fię  na  to  odpowiedzieć.  W  każdym  razie  ryzykuje  po  raz 

drugi i dostaje się do mieszkania swojej ofiary. Stwierdza, 

ż

e  Pełczyński  nie  żyje,  robi  zdjęcia  i  wymyka  się,  aby 

zdążyć  na  spotkanie  z  Moińskim.  Możliwe,  że  porozu-

miewali  się  jakoś  inaczej,  może  po  prostu  telefonicznie. 

Moiński z kolei... No, już wiemy, co było dalej. Obdzwa-

nianie znajomych Pełczyńskiego, obserwacja domu i znów 

zdjęcia. To na razie wszystko, na więcej jeszcze za wcze-

ś

nie. 

  Czy  Moiński  z  Matuszem  mieli  zamiar  kontynu-

ować  swoją  przestępczą  działalność  na  rzecz  obcego  wy-

wiadu? ‒ zapytał pułkownik Leski. 

  Wszystko przemawia za tym, że tak. Na jednym za-

daniu, choćby tak wyjątkowym, jak likwidacja niewygod-

nego  współpracownika,  który  samowolnie  zerwał  kontakt 

z ośrodkiem,  wywiad nie poprzestanie Znamy to z  wielo-

letniego  doświadczenia  Kto  wie,  czy  właśnie  Matusz  nie 

miał już „nadanej” Wojnowskiej? Inicjatywę w tym przy-

padku mógł wykazać sam Moiński albo po sygnale o moż-

liwości  dekonspiracji  zadanie  przekazał  ośrodek  zagra-

niczny. Tak czy inaczej zanosiło się na jeszcze jedną ofia-

rę. Już z tego tylko względu nasz przeciwnik, czy mówiąc 

bardziej  konkretnie, przestępczy  duet  stawał  się  szczegól-

nie niebezpieczny, tym bardziej że obaj panowie „M” upla-

sowali się na wygodnych pozycjach. Wbrew obiegowej 

205

background image

opinii  agenci  niekoniecznie  muszą  się  zatrudniać  w  waż-

nych  zakładach  przemysłowych,  instytutach  czy  placów-

kach  naukowo-badawczych,  żeby  prowadzić  swoją  szko-

dliwą działalność. Bezpieczniej jest przecież przywarować 

w  jakiejś  „cichej  przystani”,  nie  budząc  niczyich  podej-

rzeń.  Liczą  się  znajomości,  kontakty,  asymilacja  na  pew-

nym gruncie. 

  Spółdzielnia „Jedność” stwarzała takie szanse. 

  Oczywiście.  Kto  przypuszczałby,  że  właśnie  tam 

tkwi  pozbawiony  skrupułów  przestępca,  zwłaszcza  że 

ludzie na ogół nie są podejrzliwi i przypuszczają, iż „takie 

rzeczy”  dzieją  się  tylko  w  książkach  lub  na  ekranach  ich 

telewizorów. 

  Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu ‒ odpo-

wiedział pułkownik Leski.