Canova Frank
Ekstaza 01
Ach, co mi robisz najdroższy...!
Rozdział pierwszy
Caputo Dionizy, lat trzydzieści trzy, magister filologii, bezrobotny (chronicznie), opuścił
Neapol z dwu powodów, z których każdy sam jeden wystarczyłby, żeby zdecydować się na
zmianę miejsca pobytu. Pierwszy to ten, że w Neapolu nie sposób było znaleźć godziwej
pracy. Zwłaszcza dla kogoś, kto jak Caputo za bardzo pracować nie lubił. Drugim
powodem była Filumena Corallo, lat trzydzieści pięć, domagająca się zamążpójścia z
powodu kompromitacji. Filumena Corallo była brzydka, biedna i pokraczna, to też
Dionizy wykorzystał ją, a potem wyśmiał. Ale że Filumena Corallo oprócz tego, że była
brzydka, biedna i pokraczna, była także bratanicą szanownego pana Ciccio Corallo,
wybitnego członka kamorry dzielnicy Sanita, Dionizy musiał pośpiesznie spakować
manatki i na łeb na szyję zwiać do Mediolanu.
Siedział teraz w nowoczesnej kuchni wuja Jana, który postarał mu się o pracę w tym
wielkim, północnym mieście. Siedział też przed wielkim talerzem spaghetti z serem i
słuchał, co powiada wuj
Jan, niezrównany przykład mądrości i pracowitości. Przy stole siedziała także ciotka Józia
i kuzynka Małgorzata, lat trzydzieści, nisko osadzona i nieco zezowata. Spożywali
spaghetti z serem wszyscy oprócz wuja Jana, który przemawiał:
„Musisz wiedzieć, że praca dozorcy to rzecz specjalna, bardzo specjalna. Tę kamienicę,
uważasz, zamieszkują ludzie rozmaici, ale wszyscy z grubą forsą. I z takimiż
wymaganiami. Ja wytrzymałem tam czterdzieści lat i dobrze mi było. Tyle, że zawsze
miałem uszy otwarte, gębę zamkniętą, a dla każdego miły uśmiech. Płacą dobrze,
mieszkanie takie, że żyłem tam z całą rodziną, więc i tobie będzie pasowało. Czwartek od
południa cały wolny, co dzień wolne od dwudziestej pierwszej. Rozmówiłem się już z
panią Brusati, ona jest właścicielką całej kamienicy. Wszyscy inni to lokatorzy. I ona jakby
się zgadza. Zaraz tam pójdziemy, przedstawię cię i dobra."
Tu wuj Jan zrobił pauzę, bo zgarnąłwszy widelcem trochę makaronu, zatkał sobie nim
usta. Żuł powoli. Potem znów przemówił:
„Ta pani Brusati wydaje się ostra i nieprzystępna, ale to przyzwoita kobieta, a jak ją
poznasz, to zobaczysz, że i poczciwa. Chce tylko, żeby do niej z szacunkiem i nie sprawiać
kłopotu. Od pięciu lat żyje we wdowieństwie i już chyba tak zostanie, bo z mężem bardzo
się kochali. Utrzymuje szesnastoletnią córkę. Dziewczyna jest miła, ładna i dobrze
wychowana. Mieszkają na piętrze głównym. Tam są tylko dwa mieszkania. Oba
dziesięcioizbowe. To
drugie zajmuje pan Malvolti, kupno-sprzedaż gąbek. Ma żonę Florę, która udaje wielką
damę, ale jest ruda i ma paskudny charakter."
Znowu pauza. I znowu następna porcja makaronu. Przez ten czas ciotka Józia zdążyła
napełnić na nowo talerz Dionizego. Tymczasem kuzynka Małgorzata bacznie się
przyglądała kuzynowi, którego dotąd nie znała. Wydał jej się miłym chłopcem, dobrze
zbudowanym, ładnym, a że magister to nie szkodzi. Małgorzata nie mogła jakoś znaleźć
męża, to też połykając makaron przemyśliwała, czy by jej nie wyszło z kuzynem
Dionizym.
„Teraz prjwiem ci po kolei o lokatorach — zamamrotał znowu wuj Jan. — Pierwsze piętro,
dwa mieszkania. W jednym młode małżeństwo nazwiskiem Capretti. On to maminsynek,
nigdzie nie pracuje, taki wałkoń, na utrzymaniu ojca. Ona jest fajna. Blondyneczka lat
osiemnaście. Pobrali się pół roku temu. W drugim mieszkaniu, na pierwszym piętrze,
małżeństwo japońskie. Czyściutcy, cichutcy, nadzwyczaj uprzejmi. Następne piętro to
znowu dwa mieszkania. W jednym państwo Pigato, on jest dyrektorem banku. Wdowiec,
ożeniony po raz drugi z kobietą o dwadzieścia lat młodszą. Utrzymuje osiemnastoletniego
syna. Chłopiec jest mało zdolny, trzy klasy już powtarzał, nie daje rady. W drugim
mieszkaniu — państwo Mandorla. On — właściciel kantoru wymiany, zgrywa się na
bogacza, ale pieniędzy nie ma. Na piętrze głównym już ci mówiłem: pani Brusati i państwo
Malvolti. Na samej górze całość wynajmuje niejaki Gregori.
Pracuje jako projektant mody, ale tak naprawdę... rozumiemy się?"
Małgorzata zrobiła oko do Dionizego i wtrąciła: ,,W Mediolanie nazywa się to dupnik, ale
powodzi mu się świetnie. Jest na wszystkich pokazach mody, wiesz?"
„...i dobrze zarabia, takie mi dawał napiwki, że... — westchnął wuj — płaci za każdą
przysługę..."
„Dionizy jest młody, niechże trzyma się od niego z daleka — poradziła ciotka Józia.
Kuzynka Małgorzata znowu zrobiła oko do Dionizego, a równocześnie dotknęła go pod
stołem kolanem. Dionizy przestraszył się. Ledwie wywinął się z sideł Filumeny Corallo,
więc za nic w świecie nie chciał wpaść w sidła zezowatej kuzynki. Udał, że niczego nie
spostrzegł. Rozmowa toczyła się i przy drugim daniu. Wuj Jan opiewał uroki dozorcostwa,
któremu poświęcił lat czterdzieści. Teraz przeszedł na emeryturę, osiadł we własnym
mieszkaniu, które wykupił za swe potem zroszone oszczędności, wyduszone z całego
pracowitego i uczciwego żywota. Po kawie wuj Jan zdecydował, że nie ma co zwlekać,
pójdą zaraz na via Lazzaretto, aby przedstawić się pani Brusati. Władowali się więc do
starej 500-ki, zezowata kuzynka za kierownicą, wuj Jan obok, a Dionizy wcisnął się z tyłu.
Kamienica okazała się stylowa, z przepysznym wejściem czyli bramą, uroczystymi
schodami, staroświecką windą-staruszką. Stylowa okazała się także sama pani Brusati.
Ubrana z surową elegancją, przyjęła ich w gabinecie nieboszczyka męża,
umeblowanym masywnie
i cmentarnie. Zadawała pytania tonem grzecznym, chłodnym. Dionizy czuł się jak na
przesłuchaniu, jednak było to przesłuchanie wytworne. Pani Brusati była kobietą jeszcze
ładną, figurę miała pełną, ale nie za bardzo, oblicze poważne, otoczone gładką, czarną
fryzurą, krótko przyciętą, oczy czarne, cerę świeżą, usta pełne i pięknie zarysowane. Po
półgodzinnej rozmowie Dionizy został oficjalnie zatrudniony jako dozorca-portier w
kamienicy przy via Lazzaretto.
Mieszkanko było na parterze, wygodne, chociaż ciemne. Wuj Jan wyłożył Dionizemu, na
czym polegają obowiązki dozorcy-portiera. Pokazał mu w suterenie pomieszczenie
centralnego ogrzewania i pralnię, gdzie każdy lokator trzymał swoją pralkę, aby nie
zajmować drogocennej przestrzeni w mieszkaniu.
„Kiedy pada, suszą tu bieliznę, dodała Małgorzata, a do twoich obowiązków należy
włączyć wtedy piecyki elektryczne z dmuchawą. Ale, ale, potrzeba ci na pewno
prześcieradeł, poszew, prawda?"
I postanowili, że Dionizy zostanie, żeby się otrzaskać i sprzątnąć kurze, a Małgorzata
wróci nieco później i przywiezie pościel, a także ręczniki. Tak też się stało. Ale przed tym
Dionizy zabrał się do otwierania walizek, powiesił w szafie skromną swoją odzież,
postawił parę butów, pozwolił sobie wreszcie na luksus kąpieli: wziął prysznic. Przydały-
by się książki. Ale były za ciężkie, nie wziął żadnej.
Może mu je przyśle pocztą ciotka Erminia, którą zaprzysiągł, że nikomu i za nic jego
nowego adresu nie wyda. Wyciągnął się na chwilę na materacu, sprzątanie i odkurzanie nie
ucieknie. I natychmiast usnął. A we śnie trawił spokojnie swój makaron z serem. Zbudził
go szum ulewy. Lało jak z cebra, ale to dobrze, bo był maj, groziła susza, zapasy wody
wyczerpywały się szybko w Mediolanie. Zabrzęczał dzwonek przy bramie, a
równocześnie tuż nad drzwiami jego nowego mieszkania. Poderwał się, wybiegł na
podwórzec. Kryty portyk doprowadził go do samej bramy, więc dotarł tam suchą stopą.
Małgorzata natomiast była przemoczona do nitki, trzęsła się z zimna niczym kurczątko w
czas ulewy.
„Madonna!... postawiłam 500-kę w niedozwolonym miejscu, ale co tam" —wykrzyknęła
wchodząc przez furtkę na podwórzec. Niosła plastikową torbę, którą Dionizy wyjął jej z
mokrej dłoni. W mieszkaniu wydostała z tej torby ręczniki i pobiegła do łazienki,
zostawiając na podłodze wilgotne ślady. Po minucie zawołała: „Dionizy Chodź tu na chwi-
lę" Uchyliła drzwi i Dionizy zobaczył, że jest naga, tylko owinięta ręcznikiem. „Sprawdź,
czy w szafie nie ma przypadkiem ramiączek i przynieś mi dwa, bo muszę rozwiesić
sukienkę."
„Dwa ramiączka?" — zapytał Dionizy przyglądając się obu tłuściutkim ramionom
kuzynki. Rzucił okiem na jej nogi. Krótkie, lecz jędrne, może nieco krzywe. Co tam!
Jednak skórę miała gładką,
białą jak mleko i pewnie bardzo delikatną. A to ci Małgorzatka!...
„Dwa wieszaki, Dionizy. Może masz jaki sweter?"
„Tak, zaraz przyniosę."
„Tylko się pośpiesz, zimno tu, burmistrz nie pozwolił włączać ogrzewania!"
Dionizy znalazł ramiączka czyli wieszaki, wziął sweter i biegiem wrócił do drzwi łazienki.
Uchyliły się szerzej i zobaczył duże piersi rozsadzające stanik tak mokry, że sutki
odcisnęły się wyraźnie.
„Dziękuję, Dionizy. Może masz jakieś skarpetki? Dobrze, że jesteś moim kuzynem, bo
gdyby nie, to byłaby piękna sytuacja, to znaczy dość kłopotliwa, prawda?"
„Oczywiście... ale między kuzynami, wiesz... Przyniosę ci skarpetki" — powiedział
Dionizy
i poczuł, jak mu coś twardnieje w kroczu. Zezowata nie zezowata, ale ma
wszystko jak trzeba, piersi, tyłek nawet zachęcający, chociaż nisko zawieszony , a
zresztą... Wrócił ze skarpetkami, usłyszał:
„Dziękuję, zaraz będę gotowa, tylko zobacz, czy na pawlaczu nie ma grzejnika
elektrycznego. Bo jak nie, to będę musiała włożyć wszystko wilgotne. Grzejnik się znalazł.
Dionizy go podłączył. Małgorzata pokazała się w swetrze do kolan, w skarpetkach,
uczesana. Trzymała w ręce wieszak ze spódnicą i bluzką. „Dionizy, postaw ten piecyk pod
wieszakiem, dziękuję. Będzie schło szybciej. Madonna, jakie mokradło Ale leje, słyszysz?
Nie przestaje ani na chwilę." — I wyszła, ślizgając się
w skarpetkach Dionizego. Lecz natychmiast wróciła z drugim wieszakiem w ręce. Był na
nim stanik, rajstopy i ... co to? ... majtki? ... Dionizy przyglądał się im z niedowierzaniem.
Nie spostrzegł, że Małgorzata patrzy na jego spodnie, zdeformowane w okolicy rozporka.
„Pomogę ci pościelić łóżko, chcesz? Nie masz kapci?
„Nie wziąłem. Ale dajmy spokój z tym łóżkiem. Poradzę sobie. Żebyś się tylko nie
zaziębiła."
No, ciepło to tu nie jest, to prawda. Siądę bliżej grzejnika. Plecy mam całkiem zmarznięte.
Madonna, jak leje!"
„Może ci je rozetrzeć trochę?"
„Ach, proszę, to mi dobrze zrobi. Ale masuj mocno." — Natychmiast zgodziła się
Małgorzata. I odwróciła się plecami. Dionizy zaczął masować najpierw jej ramiona.
Małgorzata wypinała się, mrucząc z zadowolenia: „Silne masz dłonie, wiesz?"
„Poczekaj, teraz boki."
„Och czuję, jak mi się robi ciepło. Jeszcze tylko stopy mam jak sople lodu." Dionizy
masował jej ciało aż pod piersi, wypychające sweter i wcale nie tak znowu obwisłe, wcale.
„Rozmasuję ci stopy, chcesz?"
„Tak. Poczekaj, siądę na łóżku. A ty weź krzesło, to nie będziesz musiał się schylać." —
I w mgnieniu oka przeniosła się na łóżko. Zanim Dionizy przystawił krzesło, ona już
wyciągała ku niemu pulchne, białe nogi i oparła stopy na jego udach. Ale wstydliwym
gestem ściągnęła sweter, który jeszcze
chwila, a byłby odsłonił jej podbrzusze. „Dobrze, że jesteśmy krewni, no nie Dionizy?
Inaczej musiałabym się krępować, prawda?"
„Nie musisz, Małgosiu, jesteśmy krewni, nie musisz" — odparł Dionizy i tarł mocno jej
stopy. Nogi nieco się rozchyliły i sweter znowu podjechał w górę. Odwróciła głowę ku
ciemnemu oknu.
„Popatrz, jak leje... to chyba burza..." Dionizemu wydało się, że przez moment widział
ciemne włosy jej łona. Bolało go w kroczu, więc silniej masował jej łydki, kolana.
„Kolana masz jeszcze lodowate. Zaziębiłaś się przeze mnie. Uda też masz lodowate." — I
znowu posuwał dłonie aż po sam zadarty sweter. Wyżej nie śmiał. Ale Małgorzata nie
stawiała oporu. Jego dłonie posuwały się tam i z powrotem, ugniatały, masowały jak
dłonie prawdziwego masażysty, nogi dziewczyny niepostrzeżenie rozchylały się, wreszcie
Dionizy wsunął dłonie pod sweter. Małgorzata szepnęła:
„Jak to dobrze, że jesteśmy krewni, prawda? ... inaczej, co by to było ... ale przecież
jesteśmy w Mediolanie ... och, jakie ciepło ... jak dobrze teraz..." — I położyła się na
brzuchu. Sweter ledwie zakrywał jej pośladki. Twarz przytuliła do materaca, udając, że nic
nie widzi, aby go nie krępować, gdyby...
„Przyjemie tak cię masować" — szeptał i gładził dłońmi jej uda, masował, pieścił, a ona
nic tylko wzdychała. Dionizy zastanawiał się, czy to taki mediolański obyczaj, że kuzyn
może masować
kuzynkę? Bo w Neapolu albo już dawno dostałby w pysk, albo już od dawna dostałby
wszystko. „Dobrze ci tak?..." — I posuwał dłonie coraz dalej pod sweter po nagich,
wypiętych pośladkach.
„Ach tak, jeszcze, Dionizy, jeszcze... jeśli się nie zmęczyłeś..."
„Nie, nie, rozmasuję ci całe ciało, chcesz? ... całe..." — Precz z rozwagą! Wsunął dłonie
całkiem pod sweter, masował nagie plecy, aż dotarł palcami do piersi. Wówczas poczuł, że
ona chce. Więc natychmiast wziął je w dłonie. Zaczął ugniatać. Szeptał: „Całe ciało masz
zmarznięte, wiesz? ... całe ... wszędzie..." — Teraz pieścił ją już tylko jedną ręką, a drugą
rozpiął spodnie i ściągnął je razem ze slipami. Ach, jaki fallus! Bo czy w Mediolanie czy w
Neapolu, zawsze jest tak samo, kiedy kuzynka pozwala ci peścić swój tyłek i piersi. I tu, i
tam znaczy to, że chce. Tak jak ty, pomyślał Dionizy i ukląkł na łóżku. Delikatnie wsunął
twardego penisa między jej tłuste pośladki. Małgorzata jęknęła.
„Ach co mi robisz? ... Dionizy ... co mi robisz? Dionizy..."
„Nic, nic. Małgosiu... daj tylko trochę ... pozwól ... daj ..." — I posuwał się długim fallusem
między jej pośladkami, dłońmi pieścił jej wezbrane piersi. „Tylko trochę ... tylko trochę ..."
„Ach, nie, Dionizy... to nie wypada ... jesteśmy krewni ... tak nie wolno..." — Ale biodra jej
się poruszały, uda rozchylały, tyłek unosiła coraz wyżej, tak aby ułatwić Dionizemu,
gdyby..."
„Tylko ... jeszcze trochę... daj..." — I dotknął końcem wezbranego członka jej szparki.
Posunął tylko nieco, ale raptem był już cały wewnątrz. Nie zdawał sobie sprawy, jak dalece
była już gotowa, wilgotna, otwarta.
Dionizy w wieku lat trzydziestu trzech miał niewielkie doświadczenie z kobietami. Parę
koleżanek, jakaś kurewka (ale im to trzeba płacić) wreszcie ta nieszczęsna Filumena
Corallo, wyśmiana, bo sama się oddała, pewna, że złapała oto naiwniaka, który przestraszy
się potężnego wuja mafioso i ożeni się z nią, co by jej wygodziło, bo choć obibok i
gołodupiec, ale magister bądź co bądź. Otóż Małgorzata, cóż zezowata, z krzywymi
nogami i tyłkiem przy ziemi? To było cudo w porównaniu z Filumeną! Dionizy nie
posiadał się z rozkoszy. A Małgorzata jęczała:
„Ach!... co mi robisz, Dionizy... jesteśmy krewni... tak nie wolno!... ach!... och!...
Dionizy trzymał ją za tyłek, posuwał i szeptał:
„Jeszcze trochę, Małgosiu... troszeczkę... o, tak..." I posuwał. A ona:
„Dionizy, to grzech... z kuzynem nie wolno ... nie ... tak ... chcę ... Dionizy! ... ach!..."
„Daj, daj, daj... jęczał cicho Dionizy. Ale ona nie tylko dawała. Miotała się coraz bardziej,
coraz gwałtowniej i to z ochotą, z uciechą, z rozkoszą. Bo Dionizy był nie tylko miłym,
ładnym chłopcem, lecz i wyposażony był przez naturę tak wspaniale, że niczego równie
potężnego Małgorzata nigdy w sobie nie miała.
„Och, Dionizy ... Jeszcze, jeszcze... kocham cię... jeszcze... jeszcze!"
No, pewnie. Nie przestałby przecież. Nawet gdyby cały pułk wojska zwalił się nagle do
mieszkania. Posuwał w niej coraz mocniej, coraz głębiej, tyłek Małgorzaty oddawał mu
pchnięcia, a za każdym pchnięciem ona zbliżała się do szczytu. I czuła, że to będzie
najwspanialszy orgazm, niesłychany, nieporównywalny z niczym, czego doznawała
dotychczas, pieszcząc się po kryjomu z kolegą w ciemnym kącie ulicy, albo w kinie, albo z
właścicielem sklepiku spożywczego, gdzie pracowała.
„Już... Dionizy, już...: — zawyła nagle. Teraz już nie zgrywała się na wstydliwą, nie
udawała, że mu daje, bo kuzyn, krzyczała: „Jadę, jadę... już... spływam!..już!..." I Dionizy
poczuł, jak oblewa mu penisa, przeniknął go dreszcz i ledwie zdążył wysunąć się, trysnął
na jej pośladki, na sweter, na jej plecy.
Po chwili Małgorzata powiedziała wzdychając: „Dionizy., nie powinniśmy... to grzech. Co
ja powiem w niedzielę na spowiedzi?..." Dionizy nie wiedział. Więc popieścił jej uda. Ona
westchnęła znowu, szczęśliwa, że czuje na sobie słodki ciężar kochanka. „Słyszysz, jak
leje? Zostańmy tak jeszcze trochę. Przykryję cię, bo się zaziębisz. Nie jesteś
przyzwyczajony do chłodnego klimatu. Tutaj jest inaczej niż w Neapolu, nawet w maju
bywa chłodno."
Dionizy ściągnął prześcieradło i przykrył Małgorzatę.
„Zdejm spodnie, Dionizy. Nie patrzę..." — powiedziała cicho.
„Tak. Pada i pada, nie przestaje" — odezwał się Dionizy, aby podtrzymać rozmowę.
„Połóż się koło mnie, Dionizy, poleżymy tak trochę, ale spokojnie, zgoda? Jak krewni.
Dopóki moje rzeczy nie wyschną." I cała przytuliła się do niego, zamknęła oczy.
To i lepiej, pomyślał Dionizy, bo jak ma oczy otwarte, to nie wiadomo, gdzie patrzy. Objął
ją, usłyszał, jak wzdycha ze szczęścia, poczuł jak mu kładzie nogę między nogi, aby
dotykać fallusa.
Był miękki, ale już za chwilę może powstać. Pewna była. Tylko kto ma zacząć? Ona? Czy
też ma czekać, aż on zacznie? Słychać było szum ulewy, spokojny, równy, nieprzerwany,
przyjemny jak przytulone do niej gorące ciało Dionizego. Mocniej wcisnęła udo między
jego uda, niby odruchowo, a dłoń kuzyna przesunęła się z jej pleców na pośladki, palce
poruszyły się, pieszcząc coraz niżej i wreszcie dotknęły włosów, zatrzymały się. A więc
zaczął. Dlatego dłoń jej zsunęła się tak, że koniuszki palców musnęły mu penisa. Był
jeszcze wiotki, ale i tak bardzo piękny. Małgorzata chciałaby go całować, wziąć w usta, ale
co pomyślałby o niej wówczas Dionizy? Że jest dziwką? Łatwą dziewczynką,
przyzwyczajoną do tych świństw? Małgorzata urodziła się w Mediolanie, umysłowość
miała mediolańską, a Dionizy urodził się, żył, rósł i wzrósł w Neapolu. Postanowiła
poczekać. Ale nie cofnęła ręki i choć bardzo tego pragnęła, nie wzięła
go w dłoń. Dionizy położył na jej ręce swoją. Przycisnął.
„Małgosiu, weź go w rękę, weź... choć na chwilę...
„Nie powinniśmy, Dionizy. Za drugim razem to już grzech śmiertelny. Nie powinniśmy...
jesteśmy krewni... nie wiem... nie wiem..."
„O, tak... dobrze... ściśnij go... o, jak dobrze. Małgosiu... dotykaj go... o, tak,
tak..."
Małgorzata jęknęła: „każesz mi robić świństwa..." Ale pieściła fallusa, który
nabrzmiewa!, rósł, wyprężał się. Kiedy było już pewne, że Małgorzata nie przerwie
tej pieszczoty, Dionizy wcisnął dłoń między jej uda. Rozchyliła je. Przyjęła pieszczące
jej seks rozkoszne palce kuzyna. „Och... ach... och., tak nie wolno, to grzech, naprawdę
Dionizy... czy będziemy znowu?... ale może między krewnymi... bliskimi przecież...
Dionizy... och... ach... jaki wielki... jak staje... czujesz? Dionizy..."
„Tak, tak, podoba mu się twoja dłoń, Małgosiu... słyszysz? jak pada... a nam tak dobrze...
nie przestawaj, Małgosiu, nie przestawaj, tak mi dobrze...
„Pocałuj mnie, Dionizy, pocałuj..."
„Tak, zaraz..." I przewrócił ją na wznak, położył znowu jej dłonie na swoim twardym
wyprężonym fallusie, pochylił się, pocałował ją w usta, wsunął język i poczuł, jak
odpowiada językiem. Jęknęła z rozkoszy, kiedy znowu zaczął pieścić jej seks. Teraz
pieściła mu penisa z wprawą niesłychaną, nigdy z nikim nie miał dotychczas tak wielkiej
przyjemności, robiła to z namiętnością, z rozkoszą, czuł, że dla niej to niesłychane
szczęście. I że jest
zdolna osiągnąć orgazm pieszcząc i czując pieszczotę, mimo że Dionizy wcale tego dobrze
nie robił. Nie był doświadczonym kochankiem. Umiał tylko szybko, jak najszybciej
wsadzić, kiedy nadarzała się okazja. I to wszystko. A teraz czuł, że nie wytrzyma.
Wymamrotał: „... poczekaj chwilę, poczekaj..." — i cały wcisnął się między jej uda, ręką
poprowadził fallusa w stronę jej czarnych, gęstych włosów i wbił się. Wrzasnęła:
„Ach... co mi robisz?... co mi robisz, najdroższy..." Zaczął się w niej rytmicznie poruszać.
„Tylko trochę, Małgosiu, tylko trochę... daj..."
„Jaki długi, och Dionizy...
„Jeszcze... jeszcze... Małgosiu.... jak dobrze... jak cudownie..."
„Cudownie, ach, cudownie... to grzech... nie powinniśmy..." Prześcieradło zsunęło się z
nich, Dionizy wcisnął dłonie pod jej tyłek, uniósł ją trochę i posuwał zaciekle. Oczy
Małgorzaty rozjechały się na boki, zezowała już teraz jednym i drugim okiem. Ale on nie
patrzył w jej oczy. Z ogromną przyjemnością posuwał w niej, z ogromną przyjemnością
trzymał dłońmi jej tłuste, białe pośladki, już wilgotniejące, bo zaczęła szczytować.
„Och, jak mi dobrze!... Małgosiu, jak mi dobrze!..." — „Dionizy!... już!... jajuż!... jadę...
jadę!..." wrzasnęła nagle Małgosia, „...ty też! spuść się... tryśnij we mnie!... we mnie!...
ach!..."
To „spuść się, tryśnij" było niesłychane. Dionizy nigdy czegoś podobnego nie słyszał. Na
domiar nie bała się. Dotychczas wszystkie, z którymi miał do
czynienia, prosiły, błagały, żeby uważał, żeby nie do środka, żeby nie... A ta przeciwnie.
Może jako mediolanka z Mediolanu brała te rzeczy? Te pigułki? Może było jej wszystko
jedno? Dlaczego jednak? Czyżby? ... i lodowata myśl przeszyła mózg Dionizego. Orgazm
diabli wzięli. Posuwał ciągle jeszcze, ale już mechanicznie, opanowany, przytomny,
ostrożny. Nie, żadnego ryzyka. Zawsze tryskał i spływał na zewnątrz. Zawsze z wyjątkiem
jednego razu, a było to z Filumeną Corallo: kosztowało go to ucieczkę z rodzinnego miasta
i wygnanie do Mediolanu. A tu kuzynki dają się chędożyć, jak się okazuje, bez ograniczeń,
a deszcz leje bez ustanku nawet w maju. O, nie!
„Dionizy mało nie skonałam z rozkoszy. Grzech nie grzech, wszystko jedno. Byłam w
niebie, przysięgam ci. Chcę, żebyś i ty, żebyś i ty..."
„Tak, ja także..." — zaszemrał Dionizy i wysunął się z niej, podniósł sweter ciągle jeszcze
ją okrywający, objął ją kolanami, przysiadł, wsunął penisa między jej wielkie, twarde
piersi, zaczął posuwać.
„Och, jak świntuszysz, Dionizy, wyrwało się jej, ty nic, tylko świntuszysz, co mi robisz?
Chcesz, żebym go wzięła w usta, świntuchu?... I zawstydziła się. Co sobie o niej Dionizy
pomyśli?
Dionizy rzeczywiście myślał: jak dobrze by było włożyć jej w usta stojącego fallusa... I
zrobił to. Dotknął najpierw jej warg samą główką. Gdyby właśnie nie mówiła, byłyby
zaciśnięte, ale że właśnie mówiła, więc...
„Och, nie... gl... gl... gl...
Dionizy pchał energicznie, bo co było robić? Tym bardziej, że ona rozchyliła wargi, wzięła
fallusa w dłoń, pieściła go wargami, językiem coraz namiętniej, coraz bardziej rozpustnie,
aż po jądra i z powrotem, i znowu, aż Dionizy jęcząc, wyjąc i miotając się, trysnął w jej
gardło, na jej język, w jej usta, raz, drugi i jeszcze. Tak że nie zdążyła połykać gorącego
strumienia spermy, spływającej z jej warg.
Pół godziny później Dionizy palił spokojnie papierosa, rozciągnięty na materacu,
Małgorzata zaś prasowała mu spodnie, sprzątała, ubierała się.
„Przestało padać" — powiedział Dionizy. I włożył świeżo uprasowane spodnie. „Idź już
lepiej, Małgosiu, późno się zrobiło. Nie chciałbym, żebyś przeze mnie miała przykrości w
domu..."
Rozdział drugi
Po tygodniu Dionizy Caputi przyzwyczaił się do swego nowego zajęcia i uznał, że jest
całkiem dobre, a nawet interesujące w pewnym sensie. Czystość okien i schodów to był
obowiązek firmy specjalistycznej. Do niego należało pilnować, aby lokatorzy tacy, jak na
przykład młody Pigato, syn dyrektora banku, nie rzucali niedopałków w windzie, czy na
dziedzińcu. Musiał dbać o pralki i instalacje elektryczne, ale przede wszystkim pilnować
wejścia: aby do budynku nie wchodzili obcy. Były już bowiem niemiłe zajścia z
narkomanami, pijakami, złodziejami. I w końcu pani Brusati kazała zdjąć domofon,
zostawić tylko połączenie z portierem. Jeśli chciał wejść ktoś obcy, musiał dzwonić do
Dionizego. A ten, napatrzywszy się w Neapolu, a zwłaszcza w dzielnicy, gdzie mieszkał,
różnych dziwnych rzeczy, doskonale już umiał odróżnić prawdziwego listonosza od
podrabianego, prawdziwego inkasenta gazowni od fałszywego, a narkomanów rozpoz-
nawał z daleka. W ciągu tego pierwszego tygodnia zdążył oddać w ręce policji oszusta
podającego się
za doręczyciela telegramów i wyrzucić na zbity łeb dwu narkomanów, upierających się,
żeby wejść licho wie po co, pod pretekstem, że są znajomymi tego czy owego lokatora.
Jako że czasy były ciężkie nawet dla zamożnych, tylko dwie osoby z kamienicy stać było
na pomoc domową, zatrudnioną na godziny: wdowę Brusati, która była nie tylko zamożna,
ale wręcz bogata, oraz pana Malvolti, zarabiającego krocie na gąbkach (prawdziwych,
strasznie drogich). Inne panie same schodziły do sutereny po upraną bieliznę i pięły się na
taras, aby ją rozwiesić na słońcu. Nic więc dziwnego, że Dionizy poznał panią Brunę
Pigato, lat dwadzieścia dziewięć, przy mężu dyrektorze banku lat pięćdziesiąt dwa,
posiadającą za to ciało modelki. Później poznał również panią loko Masaki, żonę jednego z
dyrektorów mediolańskiego oddziału Hondy, lat dwadzieścia trzy, z buzią ślicznej
porcelanowej laleczki. A zaraz potem
panią Rosy Mandorla, żonę właściciela kantoru wymiany, blondyneczkę słodką i cichą.
Następnie zaś młodziutką Aurę Capretti, lat osiemnaście, od roku żonę pewnego głupola,
blondyneczkę, ale tak jędrną, że Dionizy czuł „wolę bożą" na samą myśl o niej, a cóż
dopiero, kiedy ją widział schodzącą na dół i nie dającą sobie rady z pralką. Dionizy
wszystko musiał za nią robić. Czasem schodziła również sama pani Fiora Malvolti, ruda i
piegowa- i ta, z ogromnymi, zielonymi oczyma i nieprawdopodobnie długimi nogami, a
tak seksownymi, że wzruszyłyby nawet nieboszczyka. Natomiast wdo-
wa Brusati nie schodziła nigdy, posyłała służącą, jakąś wenecjankę lat sześćdziesiąt,
czerstwą i nie odzywającą się nigdy do nikogo. Dionizy widywał panią Brusati albo rano,
kiedy szła na zakupy, albo po południu, kiedy udawała się do przyjaciółek na herbatę. Była
dla niego serdeczna, lecz z dystansem i Dionizy uważał ją za prawdziwą damę i w ogóle
piękną kobietę. Istniała również córeczka Brusati, żywe srebro, lat szesnaście, dziewczyna
piękna i radosna. Dionizy nigdy nie widział piękniejszej i zgrabniejszej. Stanowiła owoc
już chyba dojrzały, jeśli sądzić po okrągłościach. Była wysoka, zawsze uśmiechnięta,
czarnowłosa, a oczy miała nieprawdopodobnie niebieskie. Chodziła do liceum, często
przyjmowała kolegów i koleżanki, aby razem się uczyć, uganiała się na motorynce i
dokuczała Dionizemu z powodu butów. Bo Dionizy, jako prawdziwy neapolitańczyk, był
maniakiem butów wyglansowanych tak, żeby można było się w nich przejrzeć, jak w
lustrze. „Acha, używasz ich zamiast lusterka — śmiała się serdecznie — golisz się przy
nich, Dionizy?" Wracała do domu na motorynce, zawsze głodna, ze zmierzwioną
czupryną, obładowana książkami wypadającymi zewsząd. Dionizy stawiał jej motorynkę
na miejsce, zbierał książki, niósł je do windy, za co otrzymywał podziękowanie w rodzaju
„uważaj, buty ci się pobrudzą". Dionizy umiał zyskać jej sympatię, ale sam czuł do niej coś
więcej, dużo więcej. Na imię miała Karina i śniła mu sie po nocach. Do porozumienia i
wzajemnej ufności doszli szybko, mówili sobie po imieniu, a kiedy
Karina dostawała w szkole dwóję, zwierzała się Dionizemu:
„Ta dziwka, profesorka od matmy, dała mi dziś popalić, stara prostytutka".
„Na pewno jest brzydka jak noc — odpowiadał na to Dionizy — takie nie lubią ładnych,
takich jak
ty."
Wtedy, ale już zza zamkniętych drzwi windy, dobiegało go krótkie: „Idź do diabła!"
Co do godzin pracy, to Dionizy nie mógł narzekać. Nauczył się gotować i o pół do drugiej
robił sobie spaghetti z parmezanem. I to samo o dziesiątej wieczór. We czwartki, kiedy
miał wolne, szedł na obiad do wuja Jana, potem jednak spędzał czas u siebie, bo nie
wiedział, dokąd by pójść. Z Małgorzatą uzgodnił, że spotykać się będą tylko po kryjomu i
to nie tyle ze względu na wuja Jana, ile raczej ze względu na panią Brusati, która
hołdowała bardzo surowej moralności.
Dionizy znowu był w formie, chociaż odkąd poznał lokatorki z via Lazzaretto, gust mu się
zmienił. Przemyśliwał, jak by to mogło być z porcelanową Joko Masaki, bo podobno
Japonki dają całkiem inaczej. Myślał o Fiorze Malvolti z pożądaniem, lecz i z niepokojem:
taka ruda to pewnie wulkan, czy dałby jej rady? A Bruna Pigato? -„ Dziewczyna jest
bombowa. Ciało ma prawdopodobnie jak z marmuru, bo wygląda niczym żywy posąg. Ale
jaka ona jest, kiedy śpi z tym swoim mężem? On jest łysy, pół ślepy, bo okulary ma z tak
grubymi szkłami, że gdyby je zgubił, to nigdzie nie
mógłby trafić. Więc jak ona daje sobie z nim radę w łóżku? Miała z nim kiedyś prawdziwą
rozkosz? A on? Tak myślał Dionizy i zaraz uciskało go w kroczu i zaczynała go boleć
głowa. A Rosy Mandorla? Ta słodka blondyneczka, zawsze trochę półprzytomna? Jaka
ona byłaby w łóżku? Jej mąż, właściciel kantoru wymiany, wracał do domu swoim autem
Saab 9000 zawsze późno i nieodmiennie ponury. Wuj Jan mówił, że raty za ten samochód
pan Mandorla płaci zawsze po terminie. Rosy ma pewnie ciało białe, miękkie, a piersi
wielkie i piękne, to pewne, bo Dionizy podejrzał je, widać je było pod lekką sukienką,
którą nosi, gdy schodzi do pralni. Jednak była także Aura Capretti. Widok jej podniecał go
ogromnie. Wychodziła razem z mężem codziennie w południe, a potem wieczorem do
restauracji. Wracali późno. Młody Capretti często był tak urżnięty, że swojego porsche nie
był w stanie zaparkować między kolumnami dziedzińca. A ona także często miała w
czubie i uśmiechała się głupkowato. Budzili Dionizego i o drugiej w nocy, bo Capretti nie
był w stanie trafić kluczem do zamka. A ona uśmiechała się, bo widziała Dionizego po-
dwójnie, potrójnie. Chwiała się na nogach, Dionizy podtrzymywał ją, prowadził do windy.
Raz nawet musiał jechać z nimi na górę, bo Capretti w smokingu osunął się na podłogę
windy i zasnął. Aura siedziała na ławeczce, kiwała się, ramiączko wieczorowej sukni jej
się zsunęło, odsłoniły się piersi okrągłe i twarde, ze sterczącymi sutkami. Zanim dojechali
do pierwszego piętra, Dionizy miał już
mokro w slipach. Wreszcie Karina. Z samą panią Brusati wszystko było jak należy,
Dionizy nie podniecał się na jej widok. Podziwiał jej styl, układność, elegancję, świetny
gust, choć może nieco za surowy. Ale za Kariną wprost szalał. Jednak nie tylko z
erotycznej ochoty. Było w tym coś więcej i Dionizy obawiał się, że to miłość. Albo że, co
gorsza, podnieca się na widok dziewczątek, jak starzec. Sam sobie tłumaczył, że to głupie,
oczywiście, że nie ma co, że Karina jest dla niego miła, bo jest miła dla wszystkich, że z
nim żartuje, bo zawsze jest w dobrym humorze. Więc tak czy inaczej, trzeba ją sobie wybić
z głowy. Nieba palcem nie dotkniesz.
Dochodziła dwunasta, kiedy ktoś zadzwonił do bramy. Był w roboczym kombinezonie, z
walizeczką i oznaką znanej firmy od pralek. „Wezwała mnie pani Malvolti" powiedział.
Dionizy kazał mu czekać, zadzwonił do pani Malvolti, otrzymał potwierdzenie,
zaprowadził mężczyznę do sutereny. Ale był zdziwiony: nie zauważył jakoś, że pralka się
zepsuła. Wrócił do portierni. Za chwilę zeszła pani Malvolti. Wymienili pozdrowienia.
Dionizy przyjrzał się jej prowokującemu tyłkowi opiętemu lekką sukienką w kwiatki.
Znowu się zdziwił: dlaczego on schodzi do pralni? Chce się upewnić, że monter dobrze
naprawia pralkę? Ach, pewnie chce mu zaraz zapłacić za robotę. Za chwilę przyjechał
swoim mercedesem mąż pani Malvolti i Dionizy otwarł mu bramę.
Kamil Malvolti, dobrze już po pięćdziesiątce, był gruby, jowialny, nigdy nie omijał okazji,
aby pożar-
tować z Dionizym. Tym razem także: „No, co, Dionizy? Napoli znowu pokonał Milano. A
Dionizy: „Dla mnie to jedno, panie dyrektorze, ja tam na sporcie się nie znam." „Ale jakiś
sport uprawiasz?" „Żadnego, panie dyrektorze, chyba tylko wyścigi, kto zje więcej
makaronu." „Nie mów, bo mi apetyt rośnie" — zaśmiał się Malvolti wchodząc do windy.
W pięć minut potem zachrobotał domofon: „Dionizy nie widziałeś gdzie mojej żony?
„Pani zeszła do pralni, panie dyrektorze." „Do pralni? W południe? No, dobrze, Dionizy,
dziękuję." Dionizy zastanowił się. Istotnie, dziwna rzecz. A do tego dyrektor, który nigdy
nie wracał do domu wcześniej niż pół do drugiej, a często i później, dzisiaj jakoś się po-
śpieszył. Dziwne, dziwne, rozmyślał Dionizy. Ale że był miłym chłopcem, postanowił
uprzedzić panią Malvolti, że mąż jest już na górze. Nie, żeby podejrzewał o coś ją i
technika, który Adonisa bynajmniej nie przypominał, nie, nie, tylko, że... Koniec końców,
nie spodziewała się męża tak wcześnie, więc może lepiej ją ostrzec. Zbiegł do pralni i
skamieniał. Stało tam siedem pralek, po jednej dla każdego mieszkania, pralka MaWoltich
była trzecia od lewej, ale nikogo przy niej nie było. Co więcej: w ogóle przy żadnej pralce
nie było nikogo, nikt żadnej pralki nie naprawiał.
W głębi pralni była wnęka, do połowy zastawiona murowanym blatem, na którym
składano rzeczy do prania. Teraz leżał na nim stos wypranych koszul pana Mandorla, które
jego żona zostawiła poprzedniego wieczora i jeszcze nie zdążyła zabrać. Co się
za tym stosem działo, nie było widać, ale dało się słyszeć. „Więc to tak?... Robisz sobie
dobrze w moje usta, a dla mnie już nic?... Coś ty za mężczyzna, do diabła?..." To był
chrypliwy i zmysłowy głos pani Flory. Niewątpliwie. Głos zirytowany i słusznie, jeśli to
prawda, co powiedziała. Dionizy jednak nie chciał być szpiclem. Zaczął hałasować i
zawołał; „Czy pani Malvolti jest tutaj? Zza koszul dala się słyszeć jakaś szarpanina,
odgłosy pośpiesznie wciąganych ubrań, po czym pokazała się pani Malvoli, pomięta, z
twarzą czerwoną, jak jej włosy, w bluzce wyłażącej ze spódnicy, wściekła i ze
wściekłością spoglądająca na Dionizego. Ale Dionizy nie czekał, odezwał się pierwszy:
„Proszę pani, mąż wrócił, jest na górze, pytał mnie przez domofon, gdzie pani jest."
„Mąż?... rany boskie... powiedziałeś mu, że..." „Powiedziałem, że pani zeszła przed chwilą
do pralni." „Powiedziałeś mu... o tym monterze, który..." „Nie, proszę pani, ani słowa.
Wydawało mi się, że akurat nie trzeba." Prawdę mówiąc, Dionizemu nic się nie wydawało.
Nie przyszło mu po prostu na myśl, żeby coś wspomnieć o monterze. Jednak spostrzegł, że
dzięki temu ma teraz przewagę, że jest jej wierzycielem, więc jego neapolitańską duszę
naszła myśl, że da się to jakoś kiedyś wykorzystać. „Dziękuję, Dionizy, dziękuję. Idę na
górę. Do zobaczenia." I pobiegła. Szeroka spódnica w kwiatki owijała się wokół jej tyłka,
uwydatniała go, był to bardzo piękny tyłek. Tymczasem zza koszul wychynął monter,
blady i przerażony. Dionizy bez słowa wyprowadził go za bramę. Wracając do
portierni myślał sobie, co też taka gorąca kobieta, jak pani Malvolti, mogła mieć za
przyjemność z takim pokurczem, jak ów monter. Przecież wystarczyło spojrzeć, aby
wiedzieć, że jako mężczyzna nie wart złamanego szeląga. I takiemu ona zrobiła minetę, o,
Boże... myślał Dionizy. I poczuł podniecenie. Dzwonek odezwał się, właśnie kiedy zaczął
się delektować swoim spaghetti. Pobiegł otworzyć: to była Karina Brusati. Piękna, jak
nigdy, zaróżowiona od pędu na motorynce, szczęśliwa, bo dostała pięć z łaciny.
„A wiesz za co dał mi pięć ten świntuch? Bo zakładam nogę na nogę. Parę razy, tam i z po-
wrotem. A profesorek nic tylko zerkał pod ławkę. Aż mu oczy na wierzch wyłaziły. Ale
pięć to nieźle, co?"
„Lepsze pięć niż cztery, to pewne" — przyznał Dionizy. Wpatrywał się w jej wargi,
przepięknie zarysowane, różowe z natury, pełne, w takie usta chciałby... nie, nie, o tym
nawet myśleć nie wypada. Udało mu się wreszcie zjeść obiad. Spaghetti, ser, jabłko, kawa
i kieliszek grappy, którą dostał od wuja Jana. A potem papieros i gazeta. Czytał, siedząc w
starym fotelu przy oknie, które było oknem tylko z nazwy. Od ulicy miało kraty, od
wewnątrz żaluzje zawsze zasłonięte, bo wychodziło wprost na poziom chodnika. Światła
więc nie dawało nawet na lekarstwo. Ale stała przy nim lampa, zapewniało to pełny
komfort. Godzina czternasta dwadzieścia: Mario Pigato wychodzi do banku. Godzina
pętnasta: dyrektor Malvolti.
Uśmiechnięty i jowialny, jak zawsze. Mały żarcik i pojechał. Pięć minut później wychodzi
Giulio Mandorla, ponury i zmartwiony. O szesnastej zjawia się fotograf i dwie modelki do
pana Gregori, projektanta mody. Sam Gregori potwierdza wizytę przez domofon. Dionizy
ma czas przyjrzeć się modelkom: szczupłe, wysokie, o długich, drżących nogach. Wkrótce
potem wyjeżdża swoim Y10 pani Emma Brusati, uprzejmie pozdrawiając Dionizego, który
otwiera jej bramę. Szesnasta trzydzieści: schodzi Nino Pigato w kasku i skórzanej
kamizelce, uruchamia hondę 1000, ryk motoru wstrząsa całą kamienicą, kiwa głową
Dionizemu, który i jemu otwiera bramę. Student pierwszego roku, ale pyszałkowaty
gówniarz, myśli sobie Dionizy. Nareszcie spokój. Cisza. Można poczytać gazetę. O piątej
schodzi w pośpiechu Rosy Mandorla. „Rany boskie, Dionizy zapomniałam o koszulach
mego męża. Zostawiłam je w pralni i zapomniałam, a muszę je jeszcze wyprasować..."
Uśmiechają się do siebie. Ona jest w lekkiej podomce, pod nią nie ma prawie nic. Schodzi
do pralni, wkrótce jest z powrotem, niesie plastikowy pojemnik pełen koszul. Podomka jej
się rozchyliła i Dionizy widzi białe uda, piękne piersi. Prawdziwie piękne. Siedemnasta
trzydzieści. Zjawia się Flora Malvolti. Zamyka drzwi od windy. Dionizy patrzy na nią z
pożądaniem. Ma na sobie tę samą co w południe szeroką spódnicę w kwiatki, koszulę z
krótkimi rękawami i długim dekoltem. Idzie prosto do portierni. Dionizy łyka ślinę: widzi,
jak pod koszulą poruszają się jej piersi. Stanika nie
nosi, to oczywiste. Nie potrzebuje. Sterczą jej same. Weszła do portierni i Dionizy
odłożywszy gazetę, wstał z szacunkiem na jej powitanie. „Ciao, Dionizy." „Dobry wieczór
pani." „Zeszłam, żeby ci podziękować." „Nie ma za co, proszę pani." „Owszem. Oddałeś
mi przysługę i to w samą porę. Mój mąż jest straszliwie zazdrosny. Mógł narobić hałasu i
wyszedłby skandal. On jest zazdrosny, choć wcale mnie nie traktuje należycie jako żonę.
Gwiżdże na to i lata za spódniczkami po całym Mediolanie, a ja., ale dajmy temu spokój.
Dziękuję za pomoc, Dionizy. Weź to. Będziesz miał na papierosy." I wyciągnęła z kieszeni
50 000 lirów. „Nie proszę pani, za nic na świecie" — odparł Dionizy i zaczerwienił się.
Rzeczywiście nie chciał tych pieniędzy. „Nie obrażaj się, Dionizy, to przecież drobiazg"
— powiedziała z zakłopotaniem Flora. „Nie chcę od pani pieniędzy, nie chcę, naprawdę.
„No, to jakże mam ci się odwdzięczyć?" „Ja... mnie wystarczy, że mogłem oddać pani
drobną przysługę." Jednak w jego spojrzeniu musiało pojawić się coś takiego, że pani
Flora Malvolti spoważniała nagle. I zanim Dionizy zdążył się opamiętać, a był tak
podniecony, że fallus wypinał mu spodnie, niespodziewanie objęła go i pocałowała w
policzek. Instynktownie objął ją w pasie. Więc pocałowała go w drugi policzek. Ale
musnęła przy tym wargami jego wargi. I... została tak. Był to pocałunek leciuteńki, jakby
po to, żeby nie zdradzić swej ochoty i nie być w oczach Dionizego zbyt nachalną. Ale
Dionizy nie czekał. Przycisnął ją do siebie,
włożył język w jej usta i poczuł, że ona odpowiada mu tym samym, ociera się o niego, aby
poczuć twardy kształt penisa i przyciska się, wtula coraz mocniej, drżąc z pożądania, tak
jak on. Rozłączyli się dopiero kiedy zabrakło im tchu. „Zejdźmy do pralni, chcesz?..." —
szepnęła. Zbiegli na dół. Pociągnęła go do niszy i Dionizy wyczuł biodrem, że blat jest
właściwej wysokości, więc posadził tam panią Florę, wsunął się między jej nogi, objął, ssał
jej język, pieścił przez koszulę jej pełne piersi, czuł, jakie są twarde. Wreszcie wyciągnął tę
koszulę ze spódnicy, wsunął pod nią dłonie, dotknął nagiego ciała. Flora jęknęła cichutko z
pożądania i rozkoszy. Ujął w palce jej sutki i pieścił, całując nieprzerwanie jej usta. Jakże
często myślał o tym, czy ona między udami ma tak samo rude włosy, jak na głowie, a teraz
wreszcie mógł to zobaczyć. Uklęknął. Podniósł jej spódnicę. Przytrzymała ją, aby dać mu
całować nogi, uda i wyżej, wyżej... „Poliż mnie..." — szepnęła pożądliwie. I pomogła mu
ściągnąć majtki. Dionizy sycił wzrok gęstwiną jej płonących, rudych włosów. „Ach, daj mi
tę rozkosz, chcę tego" — krzyknęła nagle, gdy jego palce rozgarniały włosy, rozchylały
wargi sromu, a język zanurzył się w jej rozkosznym, wilgotnym wnętrzu. Dionizy lizał ją
tak, jakby chciał zgarnąć miód z całego świata, ssał ją tak, jakby chciał nasycić się u źródeł
życia. Zaczęła głośno krzyczeć, nie mogła już się pohamować i byłby może ktoś usłyszał,
gdyby nie przezorność Dionizego. Gdy wbiegali, zamknął mocno drzwi pralni. „Ach, jak
dobrze, jak cudownie... jeszcze... już... spływam w twoje usta, na twój język... już... już..."
— krzyczała, jęczała, szeptała coraz ciszej i ciszej. Ale on nie przestawał. Lizał i jeszcze
pieścił ją palcami. „Nie., już dosyć... przestań... nie mogę..." I osunęła się. Jej uda były
mokre. Doznała tak silnego orgazmu, że i Dionizy był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie
słyszał tak namiętnych jęków i okrzyków, nie widział i nie czuł takich spazmów rozkoszy.
Czując jej orgazm, o mało sam nie trysnął. Teraz Flora ścisnęła mu głowę udami, chcąc go
zmusić, żeby już przestał. Wyjął język, lizał jej uda, a ona czochrała mu włosy, wzdychała,
szeptała: „Tak bardzo tego chciałam... spłynęłam tak szybko... ja także mam prawo do
rozkoszy... ja także... o, Boże, jaka rozkosz..." Ale Dionizego rozpierało pożądanie, fallus
stojący twardo bolał go. Wstał, objął Florę, osłabłą z rozkoszy, całował jej oczy i usta,
pieścił jej piersi delikatnie i lekko. Chciał jej powiedzieć, jak bardzo jej pragnie: „Jesteś
cudowna, jesteś piękna, wiesz?...żadna inna nie istniałaby dla mnie, gdybym..." „Och
Dionizy, jak mi dobrze, jak wielką rozkosz mi dałeś..." — mówiła, tuląc twarz do jego
ramienia. „Poczekaj, niech odetchnę. Zaraz zrobię wszystko, czego chcesz..."
„Chcę żebyś spłynęła razem ze mną..." „Och, tak, tak, tak, pocałuj mnie..." — i podsunęła
mu usta. Dionizy dotknął językiem jej rozpalonych warg. Poczuł, że twardnieją jej piersi.
Mruczała coś, całowała go, jej różowy, słodki, ruchliwy język pieścił go i podniecał,
dreszcz pożądania przenikał
ich oboje. Piękne nogi Flory objęły Dionizego w pasie. „Zrób mi, czego pragniesz... daj
wezmę go w usta... chcę..." Była gotowa po raz drugi. Poczuł to. Błyskawicznie ściągnęła
zapięcie rozporka i wyjęła olbrzymiego fallusa. „Włożę ci go, ale przed tym... daj mi
polizać jeszcze raz... tak bardzo tego chcę..., powiedział cicho." „O tak, tak, tylko nie do
końca, tylko nie za bardzo... proszę..." — odparła. Ale Dionizy miał w tym cel
strategiczny. Pożądanie tak bardzo go rozpierało, że obawiał się przedwczesnego
wytrysku, kiedy wsunie go w jej cudowne usta. A wówczas nie da Florze pełnej rozkoszy.
Chciał więc najpierw podnicić ją językiem aż prawie do szczytu, a dopiero potem...
Ponownie więc przyklęknął przed nią, między jej nogami, ona znowu uniosła spódnicę,
cała otwarła się przed nim, widać było wśród jej płonących włosów rozchyloną szparę
rozkoszy. Dionizy przylgnął do niej ustami, polizał łechtaczkę, potem całym językiem lizał
całą jej szparę i tak go to podnieciło, że omal nie trysnął. Podniósł się. Natychmiast ona
wzięła go między swoje uda, jęcząc z rozkoszy objęła nogami jego biodra, a kiedy penis
Dionizego wsunął się w nią, krzyknęła. I zaczęła go gryźć. Pożądanie i rozkosz wygięły jej
ciało, wyprężone tak, aby Dionizy mógł wbić jej całego, do końca. I wbił, jęcząc:
„Czujesz?... masz go całego... jest twój... twój, twój, twój..." I nagle wrzasnął: „Flora..." —
i zaczęli się miotać jak szaleni, jak walczący ze sobą zapaśnicy, usiłujący pokonać się
wzajemnie. Flora nie wiedziała już, co się z nią dzieje. Tylko czuła w sobie wielkiego
i twardego fallusa, nade wszystko twardego, jak pniak osłonięty jedwabiem, twardego i
wbijającego się rytmicznie. Aż ogarnął ją znowu długi i potężny orgazm, ale tak potężny,
że nie krzyknęła nawet, jak to było w jej zwyczaju. A on także dobiegał szczytu.
Podtrzymywał dłońmi jej tyłek i tylko bał się, że tryśnie w niej, że ją narazi na kłopoty, że
to będzie brzydko z jego strony, że to będzie niewdzięczność za to, co ona mu daje. Skoro
więc poczuł, że Flora szczytuje, zacisnął zęby, aby wytrzymać choć parę sekund jeszcze,
jeszcze parę pchnięć, aby dać jej rozkosz do samego końca, jeszcze raz... i wyskoczył z
niej, tryskając jak z sikawki białym płynem na jej uda, na spódnicę, koszulkę, jeszcze,
jeszcze... Reszta spermy spłynęła na jej płonące włosy łonowe, a Dionizy poczuł, że już nie
ma nasienia, ani sił. Kiedy ona otworzyła oczy jeszcze zamglone rozkoszą, zobaczyła, że
leży na niej wyczerpany do cna. „Jak żyję, nigdy mi tak dobrze nie było..." To wszakże
była prawda, najprawdziwsza prawda. Nie było żadnego porównania z dziewczątkami,
które miał dotychczas, ani z nieszczęsną Filumeną Corallo, ani z zezowatą kuzynką
Małgorzatą. Takiej rozkoszy, jak Flora, żadna mu dotychczas nie dała. „Och, piękny mój,
skarbie mój..." — wykrzyknęła w odpowiedzi Flora — gdybyś wiedział od jak dawna nie
miałam takiej rozkoszy, jak z tobą..." Cicho jęcząc, Dionizy opuścił się znowu na kolana,
oparł głowę o piękne, białe uda Flory i całował je. Przymknął oczy. Poczuł, jak dłoń Flory
pieści jego czuprynę. Usłyszał: „Chcę ci coś powiedzieć, Dioni-
zy, cudowny mój, ten monter, wiesz... ja go wcale nie chciałam... chciałam się zemścić na
Kamilu, na moim mężu... on na mnie nie spojrzy, biega za jakimiś siusiumajtkami, z każdą,
która mu pokaże, byle nie z żoną. Powiedz, czy naprawdę jestem do niczego?..." „Co też ty
mówisz..." — szczerze zaprzeczył Dionizy. „Wiesz, jak to jest? On ma mnie dosyć.
Znudził się. Robi ze mną zawsze to samo. I jeszcze, żeby miał takiego, jak ty... Nie chcę ci
mówić komplementów, ale twój jest wspaniały..." „Naprawdę tak ci się spodobał?" —
pytał Dionizy pieszcząc jej kolana. „Nie zauważyłeś? Omal nie skonałam z rozkoszy. A
tobie? Tobie się podobało? Możemy kiedyś znowu, chcesz? Dasz mi znać, jak będziesz
chciał? Przylecę na skrzydłach." „Chciałbym codziennie..." westchnął Dionizy. „Ja też, ale
musimy uważać. Kamil to pies, wiesz? A jeszcze ta zakonnica od świętego Franciszka...
Gdyby czegoś się domyśliła, to nie daj Boże..." „Zakonnica od świętego Franciszka? Kto
to?" „No przecież wdowa, nie rozumiesz? Rozumiem, że nie chce. Inna to by co noc miała
kogoś, a ta nie. Po śmierci męża też jest wierna, dobra, rozumiem. Ale ja ... ja zawsze mogę
zejść do pralni, no nie? Tylko musimy uważać..." „Będziemy uważać, zgodził się
Dionizy." — Nie przestawał pieścić jej łydek, całować kolan... a potem wyżej, wyżej,
jeszcze wyżej... „Co mi robisz najdroższy? Już nie. Nie. Teraz ja chcę. Poliżę ci. Będę
ssała. Chcę. Choć. Bo jak nie..." I zaczęła ciągnąć go za włosy. Dionizy wstał. Zaczęli się
całować. Dionizy znowu pieścił jej piersi pod koszul-
ką. Położył dłoń na jej głowie, wsunął ją w jej płonące, rude, gęste włosy. „Szaleję za
twoimi włosami..." „Tak, są piękne, dumna z nich jestem" — zgodziła się Flora.
Włożyłbym go tam... zaryzykował Dionizy. „Ach, prosiaku chcesz mi trysnąć we
włosy?..." „Tak. Ale dopiero kiedy ty..." „Każda chciałaby mieć takiego kochanka —
wykrzynęła na to Flora — żeby myślał najpierw o niej, a dopiero potem o sobie. Ale teraz
moja kolej, teraz ty oblejesz mi włosy tym twoim szamponem Wiesz, co to za świetny
szampon?..." I zaczęli się śmiać. Ale trwało to krótko. Flora zeskoczyła z blatu,
przyklęknęła przed Dionizym, chwyciła jego fallusa, zawołała zduszonym głosem: „O,
Boże, jaki wielki..." — i zaczęła go lizać, pieszcząc mu jądra. Poczuwszy to, Dionizy
spojrzał i sam zobaczył, jak mocno mu staje. Podniecało to Florę, zaczęła mruczeć, pieściła
teraz fallusa delikatnie, ledwo dotykając palcami, leciuteńko muskając językiem. Jej
zielone oczy śledziły efekt. Patrzyła mu prosto w twarz. Dionizy zanurzył dłonie w jej
włosach, wsunął penisa głęboko w jej usta. Czekał jeszcze. Flora zaczęła ssać coraz
mocniej. Dionizy powoli tracił przytomność. Zdawało mu się, że ulatuje w powietrze.
Żadna nie ssała tak namiętnie. Tak umiejętnie. Nagle przestała. Wpatrywała się w niego
wzrokiem gorącym, piekącym. Jej zielone oczy błyszczały niesamowicie. „Powiedz mi,
kiedy będziesz już blisko. Chcę, żebyś mi trysnął we włosy..." „Aleja... ja chcę... żebyś ty
najpierw..." — zaproponował zduszonym głosem. „Nie. Zrób, jak mówię" — ucięła
krótko. Dionizy
westchnął, poczuł, że zaczęła od nowa. I już po chwili wrzasnął: „Już... już... już..."
Wówczas ona przestała ssać. Trzymając fallusa w dłoni, nasunęła na niego ruchomą masę
swoich rudych włosów. „Och ... już... ach..." — zaryczał Dionizy. Rozkosz wezbrała w
nim, trysnął. I płyn oblał jej włosy, raz, drugi, trzeci, w coraz krótszych odstępach, mocząc
także jej twarz, skronie, policzki, usta. A ona ciągle trzymała go dłonią i pieściła, pieściła...
Rozdział trzeci
W czerwcu nastał wreszcie upał, a w portierni było chłodno i miło, przyjemniej niż w
mieszkaniach. Dionizy był zadowolony. I z siebie, i ze swojej pracy. Flora Malvolti
okazała się kochanką gorącą i namiętną, zawsze gotową i brać, i dawać. Dwa, trzy razy w
tygodniu schodziła do pralni i oddawała się Dionizemu na wszelkie sposoby. Jednak on
poza tymi spotkaniami okazywał jej należyty szacunek, jakby nie łączyło ich nic, tylko, to
że on jest dozorcą, zawsze uprzejmym portierem, a ona dobrze wychowaną lokatorką.
Flora była za to wdzięczna. To znaczy: również i za to. Tak więc Dionizy, skoro był tak
zadowolony, powinien być i szczęśliwy. Ale nie był. Zakochał się w Karinie Brusati.
Beznadziejnie. Bez sensu. Przecież zbyt duża była między nimi różnica, i wieku, i stanu
czyli sytuacji społecznej. To też ona traktowała go co najwyżej jak starszego kolegę, nic
więcej. On zaś szalał z miłości i pożądania. Tak, tak, z pożądania również, bo Karina
rozwinęła się tymczasem, jak piękny kwiat. Wysoka, zgrabna, z czarną, czupryną
krótko przyciętą, mogłaby porazić pożądaniem nawet dziewięćdziesięciolatka. Była w niej
świeżość, a zarazem zmysłowość, tak silnie działająca na mężczyzn. A że Dionizy był
mężczyzną, więc działała i na niego. Przyszedł czerwiec, Karina nosiła koszulkę Lacoste,
krótką spódniczkę i tenisówki na gołych stopach. Jeździła na motorynce, więc była
opalona, ale opalała się także na tarasie kamienicy, należącym do mieszkania pani Brusati.
Zbliżał się koniec roku szkolnego i Karina przewidywała, że nie przejdzie z drugiej do
trzeciej licealnej, że ją obleją co najmniej z dwu przedmiotów: łaciny i geografii, a może i
z matematyki. Ale nie przejmowała się tym za bardzo. Pewnego popołudnia zeszła do
portierni, aby poprosić Dionizego o pomoc przy mocowaniu huśtawki na jej tarasie. A
jemu wydawało się, że śni. Kamienica miała obszerny taras, podzielony na sektory.
Północny był dostępny dla wszystkich. Każdy lokator mógł tam suszyć swoje pranie.
Sektor wschodni był zarezerwowany dla dyrektora Pigato, a południowy dla pana Gregori,
projektanta mody. Pan Gregori kazał tam postawić wielki namiot, dokąd zapraszał
przyjaciół na wyśmienite drinki, wieczorem po kolacji. Sektor zachodni należał do pani
Brusati. Chwyciwszy torbę z narzędziami, Dionizy zamknął portiernię i wszedł do windy.
Oczywiście wbrew regulaminowi, który zabraniał portierowi oddalać się od dyżurki.
Chyba że w nagłych przypadkach, jakby kto dzwonił, to się nie dodzwoni, pomyślał
Dionizy. Ale każdy lokator ma klucz, niech sobie
raz sam otworzy, a samochód może przecież zostawić na podjeździe. I podniecony,
wzruszony wszedł na zachodni taras. Od razu zauważył huśtawkę, ale Kariny nie było. Po
chwili z małej, drewnianej kabiny wyszła i ukazała się: w kostiumie kąpielowym. Był to
jednak kostium kąpielowy tylko z nazwy. Sznureczek między pośladkami, trójkącik ledwo
zasłaniający seks i szmatka przykrywająca sutki. Stanik był niepotrzebny, to się widziało.
Karina doskonale wiedziała, co robi. Zdawała sobie sprawę z wrażenia, jakie sprawia.
Stała więc i bawiła się aparatem fotograficznym, próbując póz coraz bardziej
prowokujących.
,,Umiesz fotografować, Dionizy?" Dionizy przełknął ślinę, ale i tak zamiast głosu
wydobyło mu się z gardła jakieś podniecone bulgotanie. „Podobam ci się, co? Chwała
Bogu. Więc zrób parę zdjęć. Obiecałam kolegom. Będą mieli na zakładki tlo książek."
Mówiąc to, bacznie przyglądała się spodniom Dionizego i wzgórkowi, który nagle pojawił
się w okolicy rozporka. Na pociechę. Przynajmniej będą mogli się onanizować przy tych
fotosach. Zaśmiała się i popatrywała złośliwie na Dionizego, który stał z otwartą gębą.
Zamurowało go. „Co się stało? Zgorszyłam cię? Daj spokój. Mało mnie to wzrusza, czy się
onanizują przy moich zdjęciach, czy przy innych."
„Ach... ale... Karina — wydobył w końcu z siebie głos Dionizy, — co na to powie twoja
matka?... nie za wcześnie na opalanie się?... a zresztą... ja ci tych zdjęć nie zrobię... gdyby
pani Brusati dowiedziała się, przepędziłaby mnie na cztery wiatry!..."
„Przestań! Przecież nie jestem naga."
„Ale prawie!" I Dionizy oglądając ją od stóp do głów, znowu przełknął ślinę. Wprawdzie
szalał za nią, ale teraz znalazł się oto w trudnej sytuacji. Może Karina robi to naumyślnie?
Może chce go sprowokować, a potem wystawi do wiatru?
„Daj spokój, Dionizy. Przestań się zgrywać, zirytowała — się Karina, zobacz — pokażę ci,
jak działa ten aparat." Wyciągnęła aparat fotograficzny z etui. Podeszła do Dionizego.
Trzęsły mu się ręce, kiedy brał od niej aparat. Karina oddaliła się. Usiadła na huśtawce.
Dionizy pstryknął raz, drugi, trzeci. I tak zrobił jej dziesięć zdjęć w rozmaitych pozach,
coraz śmielszych. Przez cały czas świadom był, że Karina wpatruje się we wzgórek na jego
spodniach. Ale co miał robić? Włożyć rękę w kieszeń?
„Cała rolka już poszła."
„Okay, jeśli będą dobre, jedną dam i tobie, bo może ty także..."
„Dziękuję, nie trzeba, widuję cię co dzień na żywo."
„I cóż? Dobra jestem?" — podpuszczała go w sposób jawny, otwarcie, ale gdyby się dał...
„Niezła. Sześć z plusem."
„Ech, jesteś dziś jakiś nadęty" — zaśmiała się Karina. I poruszyła się na huśtawce, która
zaskrzypiała podejrzanie.
„Zejdź, obejrzę tę huśtawkę, powiedział Dionizy i pochylił się do torby z narzędziami.
Nagle Karina znieruchomiała. Położyła palec na ustach nakazując milczenie.
„Cii... chodź..." — wyszeptała. I zeskoczyła z huśtawki. „Coś ci pokażę..." Wzięła go za
rękę i ruszyła w stronę sektora dla wszystkich. „Tylko cicho, nie hałasuj..." — ostrzegła go.
„Dokąd? Co tam jest?..." — niepokoił się Dionizy, bo ta wariatka gotowa go narazić Bóg
wie na co. Karina zajrzała za półotwarte drzwi sektora dla wszystkich. Rozwieszone pranie
schło na słońcu, nigdzie nikogo. Przeszli po cichu przez cały taras, aż do przepierzenia,
wykonanego z zielonych deseczek ułożonych w romby. Pod tym płotkiem stały w re-
gularnych odstępach cementowe, zielone pojemniki z pnącymi roślinami, mającymi
zasłonić widok do przyległej, prywatnej części tarasu. Karina, ciągle przytykając palec do
ust na znak milczenia i nie puszczając ręki Dionizego, pociągnęła go w kąt, gdzie pnącza
były rzadsze i pozwalały podglądać, co się dzieje na tarasie państwa Pigato. Na razie
słychać było tylko szepty, ale dość głośne. Dionizy rozpoznał głos pani Bruny Pigato oraz
głos Nina, jej antypatycznego pasierba.
„Bruna, połóż się tak, jak chcę..."
„Skończ już wreszcie i idź się uczyć, ty..."
„Ale najpierw daj, tak jak ja chcę..."
„No dobrze, pośpiesz się, chcę się opalać.."
Karina przyciągnęła do siebie Dionizego. Stali teraz przytuleni jedno do drugiego tak, że
nie sposób było uniknąć dotknięcia. I Dionizy poczuł przez ubranie, jak jego wezbrany
członek ociera się o pośladek Kariny. Zadrżały mu kolana. Zdawało mu się, że jeszcze
chwila, a tryśnie w slipy, najgłupiej
w świecie. Ale Karina niczego nie dawała po sobie poznać i palcem wskazywała coś, co
można było dostrzec, patrząc między gęste liście i pnące się ziele. Nie bez trudu Dionizy
zdołał wreszcie coś zobaczyć. Rzeczywiście: to była Bruna Pigato, młodziutka żona
dyrektora banku i jej pasierb Nino, którego Dionizy miał za niedowarzonego osiłka. Oboje
byli nadzy, ona wyciągnięta na plażowej leżance, pokazywała ciało posągowe, tak jak je
sobie Dionizy wyobrażał. Tylko czarny trójkąt między jej udami nie miał w sobie nic z
zimnego posągu. Nino stał przed nią ze sterczącym członkiem, trzymał go w dłoni, piścił
go wolno, ale niecierpliwie. Jego członek był krótki, biały, odsłonięty, z różowym
punkcikiem na końcu. Sapiąc z irytacji, pani Bruna Pigato uklękła, chłopak stanął za nią,
włożył jej swego maleńkiego ptaszka. I nagle zaczął się miotać, jak szalony. Trwało to
może trzy, cztery sekundy. Bruna powiedziała nagle: „uważaj nie do środka, i Nino
odskoczył, tryskając w powietrze. „Skończyłeś? — zapytała pani Bruna — to podaj mi
krem do opalania." Nino odparł: „Nie mogę, jestem umówiony, spieszę się, a muszę
jeszcze wziąć prysznic, ciao." Był już w podkoszulku i w spodniach. Szedł do drzwi.
„Gówniarz..." — krzyknęła za nim Bruna. „Sama gówniarka" — rzucił jej już zza drzwi.
Westchnęła i podniosła się, aby wziąć z półki flakon oliwy i papierowe serwetki. I już
miała położyć się znowu na plażowej leżance, gdy nagle spojrzała prosto w oczy
Dionizego, utkwione w niej zza żywopłotu. Oczy ich spotkały się na mgnienie.
Dionizy uskoczył natychmiast. Ale pewny był, że go jednak zobaczyła. Poczuł, jak Karina
znowu bierze go za rękę. Oddalili się w milczeniu.
„Widziałeś, co on robi z mamuśką?" — szepnęła, kiedy przemierzali taras sektora dla
wszystkich.
„To nie matka, to jego macocha" — odparł Dionizy, ciągle jeszcze pod wrażeniem
obejrzanej sceny. I nadal pod ciśnieniem pożądania. Fallus rozpierał mu spodnie.
„Jednak to żona jego ojca, nie?" — zauważyła Karina. Weszli już do jej sektora.
„Tak czy siak, oboje są parą głupich gówniarzy" — Dionizy wymamrotał w odpowiedzi:
„Oczywiście. Zachowują się nieładnie. Ale tobie się podobało, co? — przycięła mu Karina
— to widać, nie gadaj!" I trzepnęła go dłonią po wezbranych spodniach.
„Było widać i przedtem..." — wyrwało się Dionizemu. Niestety, zanim zdołał ugryźć się w
język. Karina uiadła na huśtawce i przyjrzała mu się złośliwie.
„Zauważyłam. Pochlebia mi to, łaskawy panie, bardzo pochlebia." I zarechotała jakoś tak
piszczą co. „Zauważyłam, kiedy mnie fotografowałeś. A poczułam, kiedy podglądaliśmy
Brunę. I tego jej świntucha. Powiedz, dlaczego ona mu pozwala? Podoba jej się to?"
„Powiedziałbym, że raczej nie — parsknął Dionizy, słuchaj, jeżeli mam naprawiać
huśtawkę, to zejdź z niej na chwilę, a jak nie, to idę na dół. Słyszę, że ktoś dzwoni i
dzwoni..."
„Nie, dzisiaj żadnych napraw, naprawiać będziemy jutro, to znaczy ty będziesz naprawiał,
a ja się będę opalać, zgoda? A może się boisz?"
„Czego mam się bać? Jest czego?" — odparł śmiejąc się, ale zabrzmiało to fałszywie.
„Że cię uwiodę..." — i ona się zaśmiała. — „Daj spokój!"
„Ciągle jesteś podniecony, nie mów, że nie działam na ciebie..." „No, to co? Jestem
normalny, wiesz?" „Pokażesz mi..."
„Co?... ależ... Karina... chyba masz nie po kolei..."
„Dlaczego? Chcę go zobaczyć. Założę się, że masz większego niż Nino."
„Karina, schodzę na dół, do widzenia."
„Nie poczekaj, głuptasie. Naprawdę chcę go zobaczyć. Nic więcej. Obiecuję. Tylko
zobaczyć. Jestem ciekawa. Myślisz, że nigdy nie widziałam? Podglądałam z koleżankami
przez szpary, kiedy w szkole remontowali ubikcje, widać było chłopaków, jak sikają, a raz
jeden onanizował się i trysnął."
„Nie wiem, nie wiem... Karina, tak nie można... Gdyby twoja matka się dowiedziała...
gdyby weszła nagle, gdyby cię usłyszała... a ja zamiast iść sobie, słucham, co mówisz..."
„I jesteś podniecony — złośliwie wykrzywiła się Karina — no już... wyjmuj go... pokaż, a
pokażę ci moją... tylko nie ruszaj się z miejsca... ja też nie... będziemy tak z daleka... nie
będziemy się dotykać... ty mi pokażesz, a ja tobie..." Nagle Dionizy stracił
panowanie nad sobą. Chce go zobaczyć? To wyciągnie go i niech patrzy, niech porówna,
niech zobaczy, jaka jest różnica między kutasikiem Nina, a jego potężnym fallusem!
Proszę!... i ściągnął na dół zamek od rozporka, wyjął, proszę, jak sterczy ze spodni prosto
w niebo! Karinie wydawało się, że to jakiś minaret z różową kopułą. Dionizy przyglądał
się wyrazowi jej twarzy. Rozchyliła usta, rozeszły się jej oczy, teraz już nie żartowała.
„A twoja myszka? Nie pokażesz mi?" — zapytał głucho.
Karina była blada, blade miała nawet wargi, jej oczy, zwykle niebieskie i połyskliwe, stały
się ciemne i jakby za mgłą. Nagle zerwała się, zeskoczyła z huśtawki i gwałtownie
pobiegła do kabiny. Zamknęła się tam. Dionizy stał jak wryty, z nagim fallusem,
sterczącym ze spodni, zaskoczony, zdumionymi oczyma spoglądał na zamknięte drzwi
kabiny. Wreszcie oprzytomniał, zapiął spodnie, wziął torbę z narzędziami i już miał wyjść,
kiedy Karina pokazała się, całkiem ubrana. Podeszła do niego nieśmiało.
„Muszę cię przeprosić Dionizy. Chciałam ci trochę dokuczyć. Ale potem zrozumiałam, że
to głupie. Działasz na mnie, wiesz... nie można się tak bawić... zachowałam się, jak
gówniarka,...sam powiedz..." „Nie... — westchnął Dionizy — ale nie schodźmy na dół
razem, zejdę pierwszy, a jutro naprawię ci huśtawkę. Ale kiedy nie będzie cię w domu...
dobrze?" „Dobrze — wymamrotała Karina, blada i smutna — nie gniewasz się?...
„Nie, oczywiście, że nie."
„Będziemy nadal przyjaciółmi?"
„Tak, ciao..." „Ciao..." — odpowiedziała Karina.
Winda była zajęta i Dionizy, ciągle jeszcze podniecony i wzburzony, zszedł na dół
schodami. Lecz na dole, nieruchomo stojącą przy zamkniętych drzwiach portierni, zastał
panią Brunę Pigato. Miała na sobie zdecydowanie letnią, krótką sukienkę bez rękawów, z
kwadratowym dekoltem, a na stopach płaskie sandałki. Wyglądała na bardzo
rozwścieczoną.
„Czy byłeś u kogoś w mieszkaniu, Dionizy?" — zapytała tonem policjanta.
„Nie, proszę pani, byłem na tarasie, naprawiałem huśtawkę pannie Brusati."
Ta odpowiedź zaniepokoiła panią Pigato.
„Karina była z tobą?" „Nie, byłem sam — instynktownie skłamał Dionizy — czym mogę
służyć?"
„Muszę z tobą pomówić. Ale nie tu. Zejdźmy na chwilę do pralni."
Mózg Dionizego pracował na zwiększonych obrotach, kiedy schodzili do sutereny. Pani
Bruna szła przodem. Nagle odwróciła się.
„Ty mnie podglądałeś, tak?"
Nie dała mu czasu na odpowiedź. „To nie była Karina. To były oczy ciemne, jak twoje.
Coś widział? Grajmy w otwarte karty, Dionizy." Mierzyła go zimnym wzrokiem, śledząc
reakcje jego twarzy, lecz z neapolitańczykiem nie idzie tak łatwo.
„Nie rozumiem, proszę pani. Bo jeśli to ja byłem, to sama pani wie, co mogłem zobaczyć,
a jeśli nie, to
skąd mam wiedzieć, co tam było do zobaczenia? Tak czy owak, nikogo nie śledziłem."
„A jednak śledziłeś. Może nie chciałeś, może nie zamierzałeś, aleś się zaciekawił, słysząc
głosy. I zobaczyłeś. Posłuchaj mnie uważnie. Nie zamierzam kręcić. Jeżeli zobaczyłeś,
gotowa jestem dać ci coś za milczenie. Jasne? Coś, to znaczy... to co widziałeś. Bo
widziałeś, tak? Pewna jestem, że widziałeś. Tylko ty mogłeś tam być przed chwilą. Ńie
kręć. Odpowiedz mi krótko i węzłowato: widziałeś towar, bierzesz?"
„Towar jest pierwszorzędny" — odparł Dionizy. Poczuł, jak podniecenie rozsadza go,
patrzył jej prosto w oczy, te kilka słów wystarczyło. Spostrzegł, że doznała ulgi.
„Więc targ dobity..." — powiedziała w końcu. — „Jednak na wszelki wypadek muszę
wiedzieć, coś widział, za darmo nie dam. No więc?"
„No więc — odparł Dionizy — Nino to gówniarz. Zarozumiały, zepsuty, a kutasina pożal
się Boże i do tego chędożyć nie umie. Starczy?"
W slipach Dionizego fallus niecierpliwił się i naglił, w jego jądrach nasienie
niebezpiecznie wzbierało, trzeba było na to zaradzić jak najszybciej. Cel był już tuż.
„Starczy."
Na jej ustach pojawił się uśmiech rozbawienia, choć sytuacja temu nie sprzyjała.
Powściągnęła go natychmiast.
„Jest jeszcze jednia sprawa. Do ciebie mam zaufa nie, nie wyglądasz na świnię, zresztą —
targ dobity.
Ale czy na pewno Kariny tam nie było? Tego muszę być pewna, Dionizy! Jedno jej
słówko, a jestem zrujnowana. Niech coś wspomni swojej matce, albo komuś z sąsiadów,
choćby tylko mimochodem, a mój mąż natychmiast wystąpi o rozwód. „Karina wyszła o
pół do czwartej, przechodząc kazała mi naprawić huśtawkę. Czemu miałbym mówić nie-
prawdę?" Ulga, jakiej doznała Bruna, była aż nadto widoczna.
„Może chcesz teraz zobaczyć mój towar?" — zapytał Dionizy. I otwarł rozporek. Chwila i
wyciągnął fallusa. Bruna zareagowała jak przedtem Karina: otwarła usta ze zdumieniem.
Oblizała się bezwiednie.
„Madonna, a cóż to za berło! Niesamowite..." Patrzyła, pełna podziwu. Neapolitańskie
dziewczęta nigdy go tak nie podziwiały. Brały go w siebie, w szparkę albo w usta, i tyle. W
Mediolanie zaś robił furorę. Toteż ciągle trapiło go pytanie, czy jest tak, bo
neapolitańczycy mają większego niż mediolańczycy, czy też tylko on ma wielkiego ponad
zwykłą miarę? Ale skoro okrzyk pani Bruny Pigato oznaczał podziw, to w porządku.
„Dionizy... byłam gotowa na mały skok, ale skoro masz takiego, to chcę dłużej i w
spokoju, rozumiesz? Jest już pół do szóstej, za pół godziny mój mąż wychodzi z biura..."
Zdawało się, że mówi to szczerze, bo mówiąc, macała go, ściskała, gładziła, a w oczach
miała zachwyt i pożądanie. „Ja muszę długo, rozumiesz?" — wyjaśniła ciągle patrząc na
fallusa, jak urzeczona. Na to Dionizy:
„Ale ja już dłużej nie mogę. Nie jestem taki królik, jak Nino, ale czuję że po tym
wszystkim wystarczą mi trzy minuty."
Objął ją. Natychmiast włożyła mu język w usta, a jego dłonie natychmiast zsunęły się w
dół aż na pośladki, które okazały się twarde, jak z marmuru. Tego się wszakże spodziewał:
że jej ciało to marmur owinięty w jedwab. Bruna odsunęła się. „Daj mi w usta, chcesz?" —
szepnęła wzdychając. Nie czekała na pozwolenie. Uklękła i ujęła w dłoń jego fallusa tak,
że Dionizy od razu pojął, z jakim ekspertem ma do czynienia. Ale nie tylko: widoczną
przyjemność sprawiało jej dotykanie fallusa równocześnie dłońmi i ustami. Zademons-
trowała to od razu. Okazało się, że ma swój własny sposób na pieszczoty, robiła to nie
tylko umiejętnie, ale i namiętnie, z pasją. Obejmowała fallusa palcami tak, że dłoń
posuwała się po rwim ruchem prawie okrężnym i widać było, jak ją samą to podnieca.
Trzymała go w połowie, jechała do góry, pieściła delikatnie palcem sam koniuszek,
zjeżdżała w dół, wyciągniętymi palcami pieściła jądra i znowu do góry. A przy tym usta jej
nie przerywały ani na chwilę niesłychanie pożądliwego ssania. Gdy dłoń była w dole, jej
wargi obejmowały fallusa od góry i ssały tak, jakby chciały całą limfę z niego wyssać, a
kiedy dłoń szła wysoko, jej język pieścił delikatnie sam koniec, wargi obejmowały tylko
główkę, aby zostawić miejsce palcom. I tak trzymała go w dłoni i w ustach jednocześnie.
„Nie wytrzymam, skarbie, zaraz trysnę... —jęknął Dionizy — ale wszystko nadrobię jutro,
chcesz?... i tak długo, aż sama mi powiesz dość..." Zamruczała na znak zgody i leciutko
ugryzła penisa, ściskając go mocno.
„Ssij, ssij, skarbie mój, ssij... już... już... w twoje usta... już..." — wrzasnął Dionizy nagle i
zaraz trysnął. Połknęła wszystko aż do ostatniej kropleki. Ale nie przestawała lizać, ssać,
aż Dionizy musiał odsunąć ją siłą. Bruna podniosła się z klęczek, sapiąc i dysząc, jakby
sama doznała orgazmu, była blada, twarz jej ściągnęła się, rysy wyostrzyły jak u chorego.
„Cała jestem mokra... masz bardzo pięknego..."
„Chcesz, to ci poliżę, żebyś i ty..." — zaproponował Dionizy.
„Ach, nie nie, nie, nie, językiem nie chcę. Jutro poliżesz mnie tylko trochę, a potem zrobisz
mi dobrze tym twoim wspaniałym, całym, długim, do końca, mój mąż tylko mnie liże, a im
dłużej liże tym mniejszą mam ochotę, idę już, głowa mnie rozbolała, zawsze mnie boli,
kiedy nie mogę się zaspokoić, ciao, lecę, jutro o czwartej zejdę do ciebie, ale nie pójdziemy
do pralni, ktoś mógłby nas zobaczyć, chcę w łóżku..." — wyrzuciła to wszystko z siebie
jednym tchem pani Bruna Pigato.
„Dobrze, pójdziemy do mojego mieszkania. Jutro jest czwartek, nie muszę po południu
tkwić w dyżurce."
„Dobrze, tylko uważaj na niego, no, na tego twojego, co go masz między nogami..."
„Do jutra! Przypilnuję go. Będzie gotów. Czekam..."
Rozdział czwarty
Jedynym lokatorem, który prawie wcale nie wychodził z domu, był Daddo Gregori, znany
projektant mody. W ciągu dwu miesięcy swojej pracy w kamienicy przy via Lazzaretto
Dionizy widział go może dwa razy. Gregori miał lat około pięćdziesięciu. Był niski,
szczupły, suchy, włosy krótkie farbowane (na jasno), zawsze elegancki i wymuskany, w
fantazyjnych koszulach rozpiętych pod szyją, a na palcach brylanty warte miliony. Chyba
że to szkiełka. Dionizego Gregori pozdrawiał rzucając krótkie „ciao, kochany", albo „ciao,
kochasiu" albo „ciao, ciao, strażniku". Miał samochód jaguar 1950 z siedzeniami z żółtej
skóry. Raz w miesiącu robił mu przegląd chłopiec z firmy samochodowej. Poświęcał tej
pracy cały ranek i brał za to 50.000 lirów. Bo Daddo Gregori bardzo dbał o swój
samochód, choć go prawie nigdy nie używał.
Między ósmą a dziesiątą rano wychodzili kolejno: pan Fuiko Masaki, udający się do biura
zawsze na piechotę, pan Mario Pigato, jeżdżący fiatem uno, pan Kamil Malvolti swoim
mercedesem i pan
Juliusz Mandorla swoim saab 900. Dionizemu wystarczało spojrzeć na auta stojące na
dziedzińcu i już wiedział, kto jest w domu, a kogo nie ma. Tego ranka o dziewiątej saab
pana Mandorla stał jeszcze na swoim miejscu. O pół do dziewiątej jeszcze stał,
0 dziesiątej to samo. Dionizy zrozumiał, że pan Mandorla nie pójdzie dziś do biura.
Pewnie jakaś grypka, małe zaziębionko, czy coś podobnego. Obojętne. Co go może
obchodzić, czy pan Mandorla pójdzie do biura, czy nie. Rzeczywiście. Ale Dionizy był
nerwowy, prawdę mówiąc, nawet przewrażliwiony. Nie mógł się doczekać popołudnia.
Żeby wreszcie Bruna Pigato zeszła do portierni. Żeby wreszcie pójść z nią do mieszkania i
położyć ją na łóżku. Żeby ją... Ale co? Nic tylko chędożyć? A cóż więcej? Ale jak? W
jakiej pozycji? Myślał
i myślał, podniecał się, denerwował się i sam sobie tłumaczył, że jest głupi. Całą noc śniło
mu się, że leży między dwiema kobietami: między panią Pigato i panią Malvolti, a one
prześcigały się, która lepiej go zaspokoi, lecz nic z tego, bo z balkonu podglądała go
Karina, a on tylko na nią patrzył, tylko ją widział, a ona tylko z niego kpiła i szydziła: „No,
już, tryśnij, chcę widzieć, jak tryskasz, chcę widzieć, ile ci tego wypłynie..." Budził się
skręcony, zgrzytając zębami. O jedenastej, bardzo już zmęczony tym podnieceniem,
postanowił serio rozważyć ewentualność masturbacji, aby sobie nieco ulżyć. Ale o
jedenastej pięć zaszła na dziedziniec pani Rosy Mandorla. Była zdenerwowana. Może
nawet przerażona. Poznać to można było po spojrzeniu, jakie
mimowoli rzuciła Dionizemu, który siedział w swojej dyżurce. Zobaczył, jak Rosy otwiera
furtkę dla pieszych w bramie na dziedziniec, jak wychodzi na ulicę i tkwi na chodniku.
Może czeka na lekarza, którego wezwała do męża? Ale po co to czekać na chodniku?
Szybciej nie będzie. Kwadrans po jedenastej zobaczył, że Rosy wraca z jakimś typem,
któremu włosy spadają aż na ramiona, a twarz ma dziobatą. Dionizy przypomniał sobie. To
jakiś przyjaciel pana Daddo Gregori. Raz nie chciał go wpuścić i typ rzucił się na niego z
pięściami. Dionizy, który choć poczciwy, nie lubił być czyimś celem, wziął typa za
kołnierz, wyrzucił za bramę i jeszcze przyłożył mu w żołądek. Typ zaczął wymiotować na
chodnik, ale wyprostował się i znowu rzucił się na Dionizego. I Dionizy byłby mu zdrowo
dolał, gdyby nie dzwonek domofonu. Dzwonił pan Gregori, aby wytłumaczyć Dionizemu,
że typ to jego współpracownik. Jednak mie dodał ani słowa wymówki z powodu pobicia.
Dionizy nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, żeby taka wisielcza morda, tak bardzo nie
pasująca do elegancji pana Daddo, mogła należeć do współpracownika w projektowaniu
mody. Ale cóż? Nie jego sprawa. Teraz patrzył, jak dziobaty typ idzie przez dziedziniec w
stronę portierni, poufale trzymając za łokieć panią Rosy, przeraźliwie bladą i przerażoną. I
już chciał otworzyć przed nimi drzwi dyżurki, kiedy ku swemu ogromnemu zdziwieniu
zobaczył, że oboje schodzą do sutereny. I wyglądało na to, że dziobaty popędza panią
Rosy. Zniknęli.
Dionizy, cały w nerwach, namyślał się, czy by nie zejść za nimi i pod jakimś pretekstem
sprawdzić, czy nie dzieje się coś złego. Namyślał się tak parę minut, potem jednak
zdecydowł, że zejdzie. I zszedł. Oczywiście po cichu, żeby nie stawiać pani Rosy w przy-
krym położeniu. Nie miał zamiaru w ogóle się pokazywać, jeśli usłyszy tylko odgłosy
zwykłej rozmowy i nie będzie już powodu do niepokoju. Jednak dziwne było, że schronili
się aż we wnęce. Czy chcieli jedynie porozmawiać? Słyszał ich, widział ich cienie
poruszające się na białej ścianie.
„To są klucze od samochodu, niech mi pan odda tę kopertę". To był głos pani Rosy.
„Okey...", cień mężczyzny poruszył się, coś pokazał, chyba rzeczywiście kopertę. „Ale
musisz na nią zarobić, pięknotko. Wiesz, czego chcę. Możliwe, że jeszcze udzielimy
twojemu mężowi kredytu, ale musisz być miła, zrozumiałaś?" Cień wyciągnął rękę. Rosy
krzyknęła stłumionym głosem: „Nie! Nie! Niech mnie pan puści! Niech mi pan odda
kopertę! Dałam panu klucze od auta!..." „Stul pysk! Niech ci się nie zdaje, że możesz tu
rozkazywać! No, już!..."
Dopiero wtedy Dionizy zdecydował, że jego obowiązkiem jest wkroczyć. W dwu susach
znalazł się we wnęce. Dziobaty przygniótł panią Rosy do blatu, wciskał kolana między jej
nogi, pochylony nad nią gryzł ją w pierś. Dionizy złapał go za kołnierz, odciągnął od
kobiety i rzucił o ścianę. „Teraz już nie wykręcisz się byle czym, teraz cię zmasakruję, ty
skurwysynu...!, ryknął. Był literalnie oszalały z wściekłości. Dwa, trzy razy łupną głową
typa o ścianę, a kiedy zobaczył, że oczy zaszły mu mgłą i już nie może się bronić, zaczął
kancerować mu twarz, która w parę sekund zmieniła się w krwawą maskę. „Nie, Dionizy,
zabijesz go, nie!..." Rosy czepiała się jego ramienia, łkała, policzek miała posiniaczony,
bluzkę rozdartą, błagała, żeby przestał. Dionizy uspokoił się w końcu. Typ osunął się na
ziemię nieprzytomny. Tylko z trudem Dionzy pohamował się, żeby nie kopnąć go w jaja.
Rosy Mandorla ciągle tuliła się do niego, drżąca, wstrząsana płaczem. Obiął ją za ramiona'
uspokajał. „No już po wszystkim, proszę pani, zaraz wyrzucę go za bramę, niech się pani
uspokoi." „Ale ... ale koperta... koperta mego męża..." — wyjąkała pani Rosy, łkając.
Dionizy chciał wobec tego pochylić się nad nieprzytomnym typem, żeby go przeszukać.
Ale pani Rosy przyczepiła się do niego jeszcze mocniej. Bez przerwy szlochała i łkała
histerycznie. „Niech się pani uspokoi, już wszystko dobrze, niech się pani uspokoi."
Obejmował ją, tulił, gładził jej zapłakaną twarz, jak dziecku. Tylko że pani Rosy nie była
dzieckiem. Takich piersi, wielkich i sterczących, nigdy jeszcze nie widział. Ale cóż z tego?
Ona była tak bezbronna, taka przyjemna w jego ramionach. Zaczął pieścić jej nagi kark.
Próbował zakryć jej piersi strzępami podartej bluzki, ale osiągnął tylko tyle, że ich dotknął
ukradkiem i jeszcze silniej poczuł, jak bardzo jej chce. „Niech pani nie płacze... niechże
pani już nie płacze... może mam zadzwonić do pani męża?..."
„Och, nie! Nie, na litość boską, nie! On jest chory..." I ukryła twarz na szerokiej piersi
Dionizego. Teraz Dionizy całkiem już stracił głowę. Co tu robić? Poczuł delikatny zapach
jej włosów, ucisk jej twardych piersi. Popieścił jej plecy, potem znowu kark. Niech to
diabli! Wzięło go jakieś drżenie z tego pożądania. Cały się trząsł, a ta nic tylko szlocha i
łka, i płacze. „Jakże ja teraz pójdę na górę ... w takim... stanie..." I ryczy, leje łzy jak
fontanna. „Przesież to nie pani wina... odprowadzić panią?... dam pani moją koszulę..." Nic
z tego. Płacze i nie przestaje. Więc Dionizy pieści ją i gładzi już teraz wszędzie, a ona coraz
mocniej tuli się do niego, czepia się go jak tonący brzytwy. Oczywiście, biedactwo nie
zdaje sobie z tego sprawy. Nie myśli
0 tym, że całą koszulę już mu przemoczyła, że on za chwilę zmoczy również swoje slipy.
„No, już cicho, proszę pani, nie ma czego płakać, już nie ma czego, przecież jestem przy
pani..." I całuje jej włosy, pieści biodra, zwłaszcza to nagie, odsłonięte przez podartą
bluzkę. „Proszę poczekać chwileczkę, zaraz wyrzucę to bydlę za bramę, potem dam pani
czystą koszulę, żeby pani mogła spokojnie wrócić do domu..." „Ale... koperta... koperta... ,
zatrzęsła się pani Rosy, koperta mego męża.." „A tak, zaraz ją wydostanę, proszę pani..."
Wreszcie odsunęła się trochę. Dionizy mógł wreszcie schylić się i przeszukać kieszenie
dziobatego. Wyciągnął kopertę
i klucze od saaba. „To pani klucze?", zapytał. Kiwnęła głową, pociągając nosem, a Dionizy
nie mógł oderwać oczu od jej piersi, które wbrew prawu
ciążenia wznosiły się , lekko rozchylone, do góry, wielkie i twarde, z wezbranymi,
sterczącymi sutkami. Podarty stanik zwisał z jej ramienia razem ze strzępami bluzki, a ona
jakby nie zdawała sobie sprawy, że jest do połowy naga. Wytarła nos wystrzępionym
rąbkiem bluzki. „Taa... aak... to od saaba... chciał je ... w zastaw...", wykrztusiła wreszcie,
ale z trudem. Drżała na całym ciele. Dionizy położył kopertę i klucze na blacie i schylił się,
żeby wziąć dziobatego za hale. „Zaraz wyrzucę go za bramę, proszę pani, proszę się stąd
nie ruszać..." „Nie! nie odchodź, nie zostawiaj mnie, boję się!..." wrzasnęła pani Rosy. I
znowu rzuciła się na Dionizego, wcisnęła się w niego cała, objęła go za szyję, przytuliła się
mocno do wezbranego w spodniach fallusa. Dionizy stracił głowę. „Rosy! co pani ze mną
robi?... ja już nie mogę!..." I zaczął całować jej usta, macać ją wszędzie, a ona pozwalała
mu na wszystko. Całował jej piersi, które pogryzł był dziobaty, a ona pozwalała i na to. I
mruczała: „Ach tak, Dionizy, ach tak, przy tobie nie boję się niczego..." „Oszaleję, pani
Rosy! czy pani mnie rozumie? Nie jestem z drewna!.." — krzyczał Dionizy i macał ją po
tyłku i przyciskał się do niej twardym fallusem. A ona odpowiadała mu i językiem, i resztą
ciała, i zrozpaczonym głosem, ale naprawdę zrozpaczonym, powtarzała w kółko: „Nie
odchodź, nie odchodź..." Dionizy zorientował się, że pani Rosy jest w stanie ostrej histerii.
Byłoby zbrodnią korzystać z tego, ale i on był w stanie krytycznym. A niech to diabli!
Sytuację wyprowa-
dził na czysto dziobaty. Zaczął jęczeć i poruszać się, widocznie odzyskiwał powoli
przytomność, choć gębę miał całą we krwi. „Trzeba go usunąć stąd natychmiast!" —
krzyknął Dionizy. „Niech pani się stąd nie rusza!" I odsunął ją brutalnie, podniósł, posadził
na blacie, skąd rozszerzonymi ze strachu oczami wpatrywała się w dziobatego, który usiło-
wał się podnieść. Dionizy bezceremonialnie wziął typa za kołnierz i za spodnie na tyłku,
podniósł na nogi i powlókł aż do wyjścia, potem przez dziedziniec aż do bramy. Jednak
sprawdził uprzednio, czy nie ma nikogo w pobliżu, czy nie wygląda kto z okna. Otworzył
furtkę, wypchnął typa na ulicę i powiedział: „Jeżeli za pół minuty stąd nie znikniesz, zrobię
cię na szaro i pojedziesz do szpitala, ty skurwysynu! Słyszałeś?..." Dziobaty kiwnął głową
i ruszył biegiem, utykając. Przyłożył chusteczkę do pokrwawionej gęby, biegł coraz
szybciej, aż zniknął za rogiem.
Dionizy wrócił w pośpiechu do pralni. Rosy siedziała tam, gdzie ją zostawił, lała łzy jak z
kranu, ale już nie łkała. Spódnicę wciąż miała podwiniętą tak, że odsłaniała uda, a kiedy
spojrzała na Dionizego, który odezwał się do niej łagodnie, kładąc jej dłoń na ramieniu,
oczy miała zapuchnięte od płaczu, na lewym policzku widać było siniak. Jednak mocno ją
uderzył ten dziobaty. „Poszedł sobie, a nawet uciekł, uciekał jak szalony, proszę pani.
Proszę się uspokoić. Wejdzie pani do mnie, żeby obmyć twarz? No, już dosyć tego płaczu.
Wszystko już w porządku." „Ach, gdyby nie ty, co on by ze
mną zrobił, ten bydlak! Zawsze się go bałam!..."
— powiedziała Rosy ciągle jeszcze ze łzami w oczach.
„To bydlak! Wstrętny bydlak! Dałem mu niezłą nauczkę. Widziała pani? Już się tu prędko
nie pokaże." Wyciągnął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i zaczął osuszać jej łzy, potem
oddał jej, aby sama sobie resztę osuszyła. Ciągle jeszcze siedziała na blacie i jej kolana
dotykały spodni Dionizego akurat na wysokości rozporka. Dionizy, który całkiem się
uspokoił, kiedy taszczył dziobatego, teraz znowu się podniecił na widok nagich ud pani
Rosy, a jeszcze bardziej, kiedy jej kolana dotknęły go. „Zaniosę panią na górę..." „Tak...
dobrze...
— pociągała nosem, płakała jeszcze trochę — taka jestem słaba..." „Dam pani coś do
ubrania. Koszulę, podkoszulek..." Objął ją w pasie, przytulił, postawił na nogi. „Kolana mi
się uginają... a to bydlak...", zapłakała. I przytuliła się . Dionizemu było w to graj. Ale
czym to wszystko się skończy? Będzie jakieś zakończenie, czy też nabawi się tylko bólu
głowy? Znowu zaczął ją pieścić, tulić, pocieszać. Całował jej włosy. Westchnęła:
„Okropnie muszę wyglądać..." „Co pani mówi!..jest pani cudowną, przepiękną kobietą... i
ja... lepiej chodźmy już stąd, boja..." „Jeszcze chwileczkę, Dionizy. Trzęsą mi się nogi." I
przytuliła głowę do jego szerokiej piersi. „Zostańmy tak chwilkę, póki mi nie przejdzie..."
Czy to możliwe, żeby nadal nie zdawała sobie sprawy? Nagle zdecydował, że wyrazi się
jasno, brutalnie, bo tak dalej być nie może. Fallus bolał go, ściśnięty w spodniach,
wezbrany, twardy. „Proszę pani..." I pieścił jej biodra wnętrzem dłoni, ocierał się ojej
sterczące piersi. „Ja już mówiłem... ja jestem normalny mężczyzną... ja dłużej nie wy-
trzymam... ja stracę panowanie nad sobą... czy pani rozumie?..." „Rozumiem, Dionizy,
rozumiem, jesteś podniecony, czuję to... ach, ach, jaki jesteś biedny... ulżyj sobie...
pozwalam ci... chcę tego..." I obięła go za szyję, podała mu usta, wsunęła język tak czuły,
delikatny i słodki, że nic tylko go ssać. Dionizy musiał przestać ją całować, byłby trysnął w
slipy. Teraz nie należało się spieszyć. Była jego. Oddawała mu się. Może z ochoty, a może
tylko z wdzięczności. Prawdopodobnie z wdzięczności. Ale nie pora była to rozważać.
Teraz musiał powściągnąć pożądanie. Podniósł jej spódnicę i zdjął majteczki. Pomogła mu
ruchem nóg. Znowu ją podniósł i posadził na blacie. Chciał ją najpierw possać i polizać.
Łagodnie przechyliła się na plecy, rozchyliła nogi, a on ukląkł, miał przed sobą pachnącą,
skąpą kępkę jasnych włosów. Rozchylił ją palcami i przyłożył język. Ale zaczął od
pocałunku, który chyba spodobał się pani Rosy, bo zaczęła jęczeć i wzdychać: „Och, tak,
Dionizy, och, tak !... jeszcze... jeszcze..." To go podniecało. Ssał maleńką łechtaczkę, lizał
ją, lizał całą tę piękną szparkę i poczuł, jak wstępuje
i w niego pewność siebie. Wiedział już, że będzie
w stanie długo zaspokajać ją tym swoim wielkim, twardym fallusem. Ale przeliczył się.
Nie wziął pod uwagę, że i ona była w ogniu. Tak gwałtownie
przeskoczyła z przerażenia w rozkosz, że doznała orgazmu natychmiast. „Och, Dionizy...
przestań... kochany... przestań... ja już... teraz ty... wejdź we mnie... tryśnij." Podniósł się.
Jej piękne nogi leżały teraz bezwładnie, osłabione orgazmem. Była w tym jej osłabieniu,
oddaniu się, uspokojeniu jakaś cudowna słodycz. Pochylił się i pocałował ją w usta lekko,
delikatnie. Uśmiechnęła się do niego czule. Potem pieścił te jej niesamowite piersi,
całował, lizał sutki i to miejsce, gdzie był ślad zębów dziobatego. Będzie tu miała siniak na
pewno. „Boli cię... ?"
„Troszeczkę..." — uśmiechnęła się, pieszcząc jego włosy. „Ale przestanie, jak pocałujesz.
Podobają ci się moje piersi? Nie są za duże? — powiedz..."
„Są wspaniałe... piękne... cudowne... nigdy w życiu nie widziałem piękniejszych..."
„Dionizy, possij je trochę, lubię to. Robisz to tak delikatnie..." — westchnęła.
I Dionizy powściągając ochotę, aby wejść w nią wreszcie, zaczął ssać jej sutki i
natychmiast poczuł, jak jej piersi twardnieją. Całował je więc i lizał. Wielkie, sterczące
piersi. Ona trzymała go za kark i wzdychała. Jednak zamamrotała wkrótce:
„Wejdź teraz we mnie... tryśnij... wbij go..." I obejmowała go ciasno udami.
„Poliżę ją jeszcze trochę... tak to lubię... Rosy... jeszcze trochę... a potem tryśniemy razem,
chcesz?..."
„Och, tak! Jaki jesteś cudowny... Dionizy... chcesz, żebyśmy razem?... więc poliż mi ją
tylko troszeczkę... rozumiesz?... tylko troszeczkę..."
„Tak, tak... tylko troszeczkę..." odparł Dionizy i już opuścił się na kolana, już twarz miał
znowu między jej udami, już usta na jej jasnej, mokrej kępce. Otworzyła się przed nim
cała, język Dionizego wsunął się od razu w wilgotną szparę i poruszał się z rozkoszą.
Dionizy czuł jej zapach i smak jej wilgoci, cudowny smak miodu. Prawie natychmiast
zaczęła jęczeć: „Och, jak dobrze... jeszcze trochę... ale... tylko... tylko... trochę... chcę...
ciebie całego..."
Dionizy nagle pchnął w nią cały swój język, jak żywy sztylet. Wrzasnęła: „Nie! Nie chcę
tak!..." 1 chwyciła go za włosy. Ciągle była szeroko otwarta i Dionizy zrozumiał, że jej
orgazm jest tuż-tuż. Więc wstał. Chwycił fallusa w dłoń i skierował go śmiało ku jasnej
kępce włosów. Dotknął główką jej szpary, powoli wsunął, wciskał penisa centymetr za
centymetrem, wolno, spokojnie, aż po jądra.
Patrzył w twarz pani Rosy. Przymknęła powieki, gryzła wargi, cała skupiona na tej
miłosnej penetracji. Dionizy poczuł, jak przyjemnie jest ciasna, jak jej seks obejmuje czule
jego seks, nareszcie! „Tak, tak, tak, tak!... jaki twardy... jaki długi... cały... we mnie..."
„Chcesz go?... chcesz?..."
„Nie wytrzymam... cudownie... o, tak... nie... wytrzymam... cudownie... o, tak...
cudownie..."
Jej uda jakież były gładkie! Jak miło było pieścić je, wchodząc w nią coraz głębiej...
Popieścił jej
piersi, ścisnął je, nie przestając poruszać w niej twardym fallusem ciągle w tym samym
rytmie. Krzyknęła; „Jeszcze!... jeszcze!... jadę!... już!..." „Tak, tak, tak, tak... teraz razem...
razem!..."
Krzyczeli oboje: „Ach!... och!... ach!... och!... już... już!..."
Dionizy zdołał przecież wyciągnąć go na czas i trysnął na nią obficie z góry. Najpierw na
jej twarz, potem na piersi, na brzuch, na kępkę. Trzymał go w dłoni i tryskał, aż padł na
kolana i przytulił twarz do jej mokrego, obolałego seksu. „Nie... Dionizy, nie... proszę cię,
nie...", błagała. Chciała się jakoś odsunąć. „Boli mnie... zostaw..." Więc chcąc nie chcąc
wstał, ale ochota na nią wcale mu nie przeszła. Jednak pomógł jej wstać. Pocałował ją w
usta. Przytulił, szepcząc słowa podziwu i zachwytu. Odwzajemniła się. „Tyle ci jestem
winna, Dionizy. Nawet nie wiesz, ile. Nie tylko za to, żeś mnie obronił przed tym
strasznym typem ale... może mi nie uwierzysz... ja już od dawna nie doznawałam
rozkoszy... nie miałam orgazmu... nie wiem, jak to powiedzieć..."
„Rosy, jesteś wolna. Niczego nigdy od ciebie nie zażądam... ale... jeżeli tylko zechcesz...
kiedy tylko zechcesz...", odparł Dionizy. Uśmiechnęła się, trochę jakby złośliwie. Dionizy
podał jej klucze od saaba i kopertę. Była cienka. Kto wie, co w niej było. Potem wyszli na
dziedziniec. Dionizy sprawdził, czy nie ma nikogo w pobliżu. Pobiegli pędem do jego
mieszkania. Wskazał jej drzwi do łazienki, a sam zaczął szukać w szufladach jakiejś
koszuli,
kamizelki czy czegoś takiego, co by się dla niej nadawało. Byle tylko mogła spokojnie
wrócić do domu. W końcu znalazł starą koszulę Lacoste, zieloną, made in Napoli, trochę
przyciasną dla niego. Dla Rosy byłaby chyba w sam raz z tymi jej sterczącymi piersiami.
Doszedł go okrzyk niepokoju. Z łazienki wyszła Rosy i nie wiedziała, śmiać się czy
płakać? „Zostawiłam coś w pralni. Zapomniałam..." powiedziała. Nagle podniosła spód-
nicę, świeżo wyczyszczoną z plam od spermy, pokazując swój nagi seks. „Majtki zgubiłam
gdzieś w pralni..." — zaśmiała się radośnie. Może spodziewała się, że i on się roześmieje?
Ale nie. Na sam widok jej jasnej kępki fallus Dionizego nabrzmiał, uniósł się, wyprostował
i Dionizy wyjął go ze spodni, aby pokazać go pani Rosy. Ta otwarła szeroko usta ze
zdumienia. „Nie trzeba mi było pokazywać twoich skarbów, Rosy..." — powiedział
głuchym głosem.
„Ależ... ależ, Dionizy!... jaki wielki... czułam go... ale nie wiedziałam... jaki długi!..." —
wykrzyknęła. Oblizała się mimowolnie. „Boję się go... naprawdę... boję się, wiesz?..."
„Było ci źle?" — zapytał z troską w głosie.
„Ależ nie!... — zawołała — tylko gdybym go przedtem zobaczyła... pewnie bym się
przestraszyła... tak się pręży na sam mój widok?..."
„Tak, Rosy, tak..."
„Dionizy, jest już późno... Juliusz, mój mąż czeka na mnie ... na pewno niepokoi się, że tak
długo nie wracam..."
Była piękna. Piersi jej sterczały cudowne i nagie. A ona niepewna, wahająca się, pożądliwa
i pożądana. Wspaniała. „Chcesz?... pocałuję go... chcesz?..." I patrzyła na fallusa jak
urzeczona, jakby pierwszy raz widziała męski członek. „Nie wiem, doprawdy... ale
chcesz?..." „Chodź!..." — uciął Dionizy i popchnął ją do sypialni. Usadził ją na foteliku i
okazało się, że nie chodziło mu o usta, lecz o te dwie, wypięte dumnie kule. Popieścił sutki
samym końcem fallusa, ona pojęła wreszcie. Fallus utkwił między jej piersiami, ścisnęła
je. Minęła chwila tylko. Zaczęła jęczeć: „daj mi go... daj mi go possać... nie wiedziałam, że
może być taki wielki..." Włożył go między jej wargi, ale ostrożnie. Jakby się bał, że ją
udusi. Nie umiała tego robić. Lizała, pogryzała, obejmowała palcami, próbowała ssać,
trzymała w obu dłoniach, starała się jak mogła. Jednak nie umiała. Ale to właśnie było nad
wyraz podniecające. Raptem odsunęła się i zaczęła krzyczeć. Głos miała zmieniony nie do
poznania. „Włóż mi go!... wejdź we mnie!... weź mnie!..." Dionizy, choć oszalały z
pożądania, a jeszcze dodatkowo podniecony jej chucią, był jednak na tyle przytomny, aby
zdjąć z niej pogniecioną już na nowo spódnicę i dopiero wtedy położyć Rosy na łóżko. A
potem siebie na niej. Wtedy poczuł, że nie ma już do czynienia ze słodką Rosy, pokorną,
cichą, zgodną, chętną, lecz z oszalałą samicą. Kiedy wszedł w nią, zaczęła się gwałtownie
miotać, ścisnęła go nogami z całej siły, oddawała mu pchnięcia raz za razem, drapała mu
plecy ostrymi paznok-
ciami i wrzeszczała, jak wariatka. Już po chwili widać było, że szczytuje. Wyprężyła się,
oczy jej błyszczały samymi białkami, znieruchomiała. Dionizy przestraszył się. Przyszła
do siebie dopiero po kilku minutach. Wracała do przytomności, jak ktoś kto zemdlał.
Spojrzała na niego, jakby go nie poznawała. Dionizy już nie był w niej, fallus mu zwiądł,
dręczył go lęk, że Rosy zejdzie na zawał serca. „Och, jesteś... Dionizy... nie wiem, co mnie
tak wzięło... zdawało mi się, że lecę coraz wyżej i wyżej i już jestem bliska śmierci... nigdy
nie miałam takiej rozkoszy... to był ból... rozumiesz?... a ty?..."
„Ja nie... jeszcze nie ... przestraszyłem się, bałem się, że coś ci się stało..." „Och, biedaku!...
pocałuję go, chcesz?..." „Późno już... jeszcze będziemy mieli czas... jeśli tylko zechcesz...
pójdę po twoje majtki... przymierz tę koszulę..." „Nie. Pójdę bez majtek. Mój mąż niczego
nie zauważy. Już od tylu tygodni mnie nie szuka... oddasz mi majtki potem.." Koszulka
była prawie dobra na nią. Pocałowali się czułe i Dionizy wyszedł na dziedziniec, obejrzał
się, dał jej znak, że droga wolna.
Rozdział piąty
Wyciągnąłwszy się na łóżku, Dionizy palił papierosa i rozmyślał o pani Rosy Mandorla.
Nie miał zbyt wielkiego doświadczenia erotycznego i Rosy zdumiała go i zaskoczyła. W
suterenie była łagodną kochanką, a w jego łóżku okazała się szaloną bachantką. Chciałby
to zrozumieć. Chciałby w ogóle zrozumieć kobiety. Co robi z nią jej mąż? Dlaczego naraża
ją na niebezpieczeństwo? Co było w kopercie? Może proszek, czyli kokaina? Był tego
prawie pewny. Jakież dziwne rzeczy dzieją się na świecie! I usnął. Śniła mu się Karina,
która mówiła do niego „wspaniałego masz, daj mi go!.."
Obudził się dopiero o pół do czwartej z bólem głowy. Może za dużo tego było? Prysznic
orzeźwił go. A myśl, że za chwilę zejdzie do niego Bruna Pigato, podnieciła go w sposób
widoczny. Świetna dziewczyna! Swoją drogą co to za dziwny okres w jego życiu: posiadł
był panią Florę Malvolti, kobietę piękną i wyniosłą, której by nawet w myślach nie
dotknął. Posiadł był panią Rosy Mandorla w okolicznościach na razie co najmniej nie
wyjaś-
nionych. A teraz zanosi się na to, że posiądzie panią Brunę Pigato, dziewczynę posągową,
równie dumną co piękną. „Dbaj o tego twojego, co go masz między nogami...", chyba coś
takiego powiedziała, jak już dała mu rozkosz ustami. Od tych myśli ten, co go miał między
nogami, wydłużył się i wyprężył. Może przedwcześnie? Dionizy poklepał go przyjaźnie.
Nigdy by nie przypuścił, że jego penis może się aż tak podobać. Toteż postanowił
posługiwać się nim jak najlepiej. Na razie wszakże zrobił sobie kawy i zapalił papierosa.
Kawa jeszcze nie była gotowa, kiedy odezwał się dzwonek. To była Bruna Pigato. Jak
posąg. Rzeczywiście. Ubrana skromnie, zwyczajnie, bez makijażu i (przysiągłby) bez
stanika. Nogi gołe, na stopach sandałki na niskim obcasie. Wionął od niej zapach płynu do
kąpieli. Weszła rozglądając się ciekawie. „A więc to jest twoje królestwo? Jaki miły
zapach kawy!" Weszła do kuchni, swobodna, wesoła, usiadła na krześle i założyła nogę
na nogę z wdziękiem modelki. Nogi miała świetne, to prawda. Wszystko miała świetne:
twarz, ciało. Cała była przykładem wyjątkowej harmonii.
„Dasz mi filiżankę kawy?..."
Dionizy podał jej kawę i usiadł naprzeciw.
„Dzisiaj nie musisz otwierać bramy, nieprawdaż?"
„Tak, czwartek to mój dzień wolny".
„No, więc zostanę u ciebie parę godzin. Pogadajmy trochę... przed tym... zanim... Na
pewno myślałeś o tym, co za człowiek ze mnie?... " — powie-
działa pewnym siebie głosem, stawiając filiżankę na stole. — „Dlaczego zadaję się z
pasierbem? "
„Nie. Nie myślałem o tym", odparł Dionizy „Nie zamierzam wsadzać nosa w niczyje
sprawy Jcsh zeszłas do mnie ze strachu, że coś komuś powiem, to się mylisz. Nic nikomu
nie powiem nawet jeśli natychmiast sobie pójdziesz..."
„Dobrze, wierzę ci. Jednak chciałabym parę rzeczy wyjaśnić. Mojego męża poznałam trzy
lata temu. Był wdowcem, jak wiesz. Jest dyrektorem banku, ja pracowałam jako modelka,
byłam zaręczona z pewnym chłopcem. Widuję go teraz czasem. Kocham go. Nino nas
podpatrzył. Zaczął mnie szantażować. I co z tego, że z moim ex wcale nie żyję. Spotykam
się z nim, ale nie dla seksu Mam wyrzuty sumienia, że go puściłam w trąbę. On gra na
saksofonie po lokalach. Często jest bez pracy. Ja chciałam mieć życie uregulowane.
Widujemy sie od czasu do czasu. Pomagam mu. Finansowo Jesh nie brać pod uwagę tego
Nina, to rzeczywiście mam życie uregulowane. Tak jak chciałam. Jako kochanek, mój mąż
to zero. Załatwia swój obowiązek małżeński raz na tydzień i w parę minut. Mnie z tym
dobrze. Byle mieć spokój. A Nino... sam widziałeś... to królik..." Bruna przerwała na
chwilę, aby popić kawę. „Z punktu widzenia seksu jestem normalna Ale potrzebuję dużo
czasu, żeby dojść do szczytu Próbowałam. I zawsze to samo. Kiedy ja dopiero zaczynam,
oni kończą. I zostaję na sucho "
„Zdaję się, że rozumiem..." — odezwał się Dionizy. „Jeden taki powiedział mi »taka jesteś
piękna, że nie wytrzymuję«. Drugi powiedział mi »Zanadto mi się podobasz, zaraz
tryskam«. I tak w kółko. To były przelotne stosunki, bez znaczenia. Tylko mnie głowa po
tym bolała. Więc dałam sobie spokój z mężczyznami. Zaspokajam się sama, kiedy już nie
mogę wytrzymać. Wczoraj też... po tym, jak zobaczyłam, jakiego masz wielkiego...
rozumiesz?... pomyślałam o tym fallusie i od razu byłam mokra..."
„... chcę ciebie..." — szepnął Dionizy.
„Choć..." — powiedziała i podniosła się. — „Ale obiecaj mi, że będzie, jak ja chcę... nic
nie rób sam... obiecaj..."
„Obiecuję..." — jęknął Dionizy — zrobię, co zechcesz, będę twoim niewolnikiem... chcę
tego..."
„Nareszcie...", westchnęła.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do łóżka.
„Rozbierz się. Chcę zobaczyć, jaki jesteś nagi...."
Usłuchał. Ona tymczasem ściągnęła sukienkę. Miała pod nią tylko maleńkie, różowe slipy.
Ułożyła sukienkę na oparciu krzesła, zdjęła sandały i usiadła na łóżku. Spojrzała na
stojącego przed nią nagiego Dionizego ze wzniesionym w górę penisem.
„Jaki jesteś zgrabny. Jaki jesteś ładny. Masz pięknego fallusa. Jest długi i gruby, ale
piękny, piękny... połóż się".
Znowu usłuchał. Położyła się obok niego, pochyliła, pocałowała w usta. Przez krótką
chwilę dała
mu poznać swój język. Zaczęła pieścić jego pierś otwartą dłonią, powoli przesuwała ją
niżej i niżej, aż po brzuch. Czekał aż weźmie mu penisa w dłoń. Ale nie. Dłoń powróciła do
góry. Znowu dotknęła mu wargi językiem. Króciutko. Usunęła się. Nagle chwyciła mu
penisa mocno, ścisnęła.
„Podnieca mnie twój kutas" — szepnęła. Dionizy milczał, cały w napięciu. Dotrzymał
słowa. Ona znowu pochyliła się, leciutko podrapała go po piersi, dotknęła zębami, dłonią
pogładziła po brzuchu. Fallusa nie chwyciła. Tylko przelotnie musnęła go palcami, cofając
dłoń. I Dionizego przeniknął dreszcz odwlekanej rozkoszy. Wreszcie pochyliła się znowu i
wsadziła mu swój język w usta.
„Co za tortura, jak mi dobrze... przemknęło przez myśl Dionizemu. I z wdzięcznością
pomyślał o pani Rosy Mandorla. Dała mu dziś rano tyle rozkoszy, że mógł wytrzymać tę
dziwną sytuację, to pożądanie odmierzane kroplami, wzmagane drobnymi ukłuciami.
„Dionizy, jesteś ładny, zgrabny, młody.. " — wzdychała pani Pigato. — „Rozgrzewam się
jeszcze nie jestem gotowa, ale... czekaj..." — i nagle objęła udami jego udo. Ścisnął ją
mocno. „Ach, jaki jesteś silny, jakie masz twarde mięśnie!" I zaczęła powoli posuwać
swoją szparką po jego udzie pieściła jego nabrzmiała jądra, czochrała jego włosy łonowe,
ale penisa nie brała w dłoń.
„Dobrze mi, wiesz? Zaczynam być mokra. Teraz zrobię coś. Jesteś moim niewolnikiem*?
Powiedz jesteś?..."
„Jestem! jestem twoim niewolnikiem, jestem, zrób ze mną, co chcesz!...,, — wykrzyknął
Dionizy. Chciał powiedzieć „przebiję cię, przebiję na wylot!". Ale nie powiedział. Ona zaś
podniosła dłonie i położyła je sobie na piersiach, twardych, jakby wykutych w marmurze,
ścisnęła je, pieściła sutki. Powiedziała „zaraz będę gotowa, czuję to. Zaczynam wilgotnieć,
wiesz?"
„Zrobię ci dobrze..." — wymamrotał Dionizy. — „Teraz ja jeszcze zrobię coś..." —
szepnęła Bruna, jakby do siebie. Zeszła z jego uda i podsunęła się nad nim, obejmując go
kolanami, aż jej seks znalazł się tuż nad jego ustami. Natychmiast Dionizy wysunął język i
zaczął ją lizać. Ale nie dość jej było. Przycisnęła się do jego warg, ucisnęła je całym swym
ciężarem i zaczęła się po nich posuwać. Jego obolałe wargi rozchylały jej seks, jego
ruchliwy język wnikał w nią. Krzyczała:
„Liż mnie! Liż, ty świntuchu! Liż, jestem dziwka! Liż, jestem mokra! Liż, gryź! Wsadź mi
język! Jeszcze głębiej, ty świntuchu! Jestem twoja dziwka!... Liż!"
Gdyby to dłużej trwało, Dionizy nie wytrzymałby. Czuł, że mu pękają wargi, że mu
puchną, że go palą. „Och! — krzyczała Bruna — nareszcie mam, czego chcę!... daj mi
teraz!..wbij mi go..." Dionizy pojął, że Bruna jest już blisko orgazmu i że teraz łatwo
byłoby ją zaspokoić. Ale ona wciąż zwlekała. Klęczała nad nim, szukała dłonią penisa,
znalazła, ścisnęła, objęła palcami i posuwała, ciągnęła go do swej szpary, przykucnęła. I
wreszcie Dionizy po-
czuł, że w nią wchodzi, wbija się, że ona jest bardzo ciasna i bardzo wilgotna. Ogarnęła go
nagła rozkosz. Tak ciasnej nie zaznał jeszcze nigdy. Powstrzymywał się siłą, starał się
myśleć o czym innym, zaciskał zęby, fala rozkoszy cofnęła się. Tymczasem ona szukała
lepszej pozycji, aby nasycić się ponad wszelką miarę. Znieruchomiała przez chwilę.
Sapała, dyszała, próbowała, czy nie da się jeszcze głębiej. Włosy łonowe obojga mierzwiły
się wzajemnie. Wtem wykonała jakiś mały kolisty ruch i jęknęła. Oparła się dłońmi
0 jego pierś i wyła. Ale już nie mogła się poruszyć. Dionizy chciał jej pomóc. Wrzasnęła:
„Nie ruszaj się!... nie ruszaj się!..." Wreszcie sama zaczęła się znowu kręcić, ale niewiele
już mogła, ruch wokół
1 wzdłuż wyprężonego w niej fallusa był już prawie niemożliwy. Tylko trochę jeszcze,
niewiele, lecz wystarczyło jej to. Wrzasnęła:
„Czujesz?... zaraz trysnę!... zaraz!..."
„Tryśnij, tryśnij!..." — zachęcał ją Dionizy. Krzyknęła; „A nie!... jeszcze nie!... chcę
jeszcze!..." I znieruchomiała. Pochyliła się. Pocałowała Dionizego w usta, polizała mu
wargi.
Jego fallus wysunął się nieco. Dionizy przycisnął. Bruna zadrżała. Ugryzła go w
opuchnięte wargi. Wyprostowała się. I zaczęła na nowo. Pieściła swoje piersi, na jej twarzy
pojawił się wyraz ekstazy poprzedzającej orgazm. Ale milczała teraz, pełna napięcia w
oczekiwaniu na rozkosz, która miała nadejść, która właśnie nadchodziła. Dionizy pewny
był, że jej orgazm będzie jak trzęsienie ziemi. Zastanawiał się, czy ma szczytować razem z
nią
w tej pozycji, czy też znaleźć inną, aby przedłużyć własną rozkosz. Wszystko odbyło się
jednak całkiem inaczej. Dionizy był zaskoczony. Najpierw na pięknym obliczu Bruny
pojawił się wyraz niepohamowanego zdumienia. Wyprężyła się cała, znieruchomiała,
wbiła paznokcie w ciało Dionizego, a jej ciało pokryło się kroplami potu. Potem wyraz jej
twarzy zmienił się. Oczy najpierw rozbłysły, następnie zaszły mgłą, wzrok jej się zmącił. I
nagle zwaliła się jak długa na pierś Dionizego. Ten przestraszył się. Penis mu zwiądł.
Ułożył dziewczynę na plecach. Jak tu jej pomóc, jak ją ratować, może już umarła? Ze
strachu zimny pot wystąpił mu na czoło. Ale spostrzegł, że jej wspaniałe piersi poruszają
się. Więc chyba oddycha, pomyślał. Poruszają się w górę i w dół, więc chyba martwa
jeszcze nie jest. Jednak oczy miała zamknięte, wyschłe wargi były rozchylone. Całkiem
normalne to nie było. Popatrzył na swego miękkiego penisa, który mu wisiał u podbrzusza.
Całkiem do niczego już. Zmartwił się: co ona ze mną zrobiła! Lecz co to? Aż podskoczył:
Bruna zaczęła chrapać! Chrapała cichutko, milutko, ale na Boga! spała i chrapała! Dionizy
przyglądał się jej i otwierał usta ze zdumienia. Raptem podniosła powieki, przyjrzała mu
się, jakby go nigdy przedtem nie widziała, jęknęła, wreszcie westchnęła z
niewypowiedzianą ulgą.
„Ach, Dionizy! jak mi było dobrze! Nie przypuszczałam,że rozkosz może być tak wielka.
W pewnej chwili zdawało mi się, że ulatuję w powietrze.
Czułam się lekka jak piórko, leciałam... leciałam... ach! to było cudowne..."
„Za to ja się przestraszyłem wcale nie na żarty..." — zamruczał Dionizy, lecz zadowolony,
że wszystko wróciło do normy.
„A ty? Ty także...? Dionizy, Jezus Maria, trysnąłeś mi do środka?! Ja nie mogę brać
pigułek! Co to będzie?
„Nic nie będzie. Wcale nie trysnąłęm. W ogóle..."
„Jak to? Nie podobam ci się?"
„Wprost przeciwnie. Ale w pewnej chwili zrobiłaś się taka blada, że przestraszyłem się,
czy ci się co nie stało."
„Mój biedaku! Straciłam przytomność, wiesz? Czemu masz takie opuchłe wargi?"
„Czemu? To twoje włosy, twoja szparka zniszczyła mi wargi. Ale nie narzekam."
„O, biedactwo! jaka byłam okrutna! Myślałam tylko o sobie!" I polizała mu wargi,
pocałowała leciutko. Ale Dionizy nie zadowolił się tym.
„A on?, zapytał. Co zrobisz dla niego? Tyle ci dał rozkoszy, a ty nic?"
„Jest cudowny! Jaki miękki teraz. Ale i tak przepiękny!"
„No, to weź go w rękę, popieść!"
Zaledwie dłoń Bruny dotknęła go, nabrzmiał. Krzyknęła:
„Zobacz! Już staje! Jaki piękny!"
„I znowu da ci rozkosz, przekonasz się zaraz!"
„Ale ja... ja potrzebuję długiego czasu, sam widziałeś..."
Bruna wahała się. Spoglądała chciwie na fallusa, rosnącego w jej dłoni. Jakaś pożądliwa
myśl przyszła jej do głowy. Jakieś nowe pragnienie, nowy pomysł.
„Jesteś całkiem normalna — powiedział Dionizy — może twoi tak zwani kochankowie nie
umieli sobie poradzić, ale ty jesteś całkiem normalna, chcesz spróbować? Ale teraz tak, jak
ja zechcę. Dobrze?"
„Tak. Dobrze. Jak zechcesz" zgodziła się Bruna. I Dionizy położył się obok niej, zaczął ją
pieścić, włożył dłoń między jej uda. Rozchyliła je. „Cudownie... — szepnęła po chwili —
znowu jestem mokra... jak prędko... nigdy jeszcze tak nie było..."
„A teraz będzie..." — obiecał jej Dionizy.
„Chciałabym..." westchnęła.
Dionizy delikatnie rozchylił jej palce, ściskające fallusa. Nie potrzebował już rozgrzewki,
pragnął rozgrzać Brunę. Pieścił jej wilgotną szparkę, całował jej piersi, lizał jej sutki,
ściskał je wargami, znowu lizał. Aż wreszcie usłyszał jej przeciągłe westchnienie.
„Daj mi go w usta, Dionizy... poliżę go... bardzo tego chcę... proszę"
„Ja ciebie też poliżę, chcesz?" — powiedział.
„Nie, nie. Masz spuchnięte wargi..." opierała się Bruna, ale widać było, że chce.
„Będziemy to robić razem" — rozkazał.
I klęknął nad nią, objął ją nogami, pochylił głowę ku jej udom twardym, gładkim,
niewiarygodnie pięknym, palcami rozwarł jej ciasną szparkę, wsu-
nął ostrożnie język, zaczął lizać i ssać. Tym czasem ona chwytała ustami jego fallusa i
Dionizy poczuł, że go ssie. Więc lizał ją tym gorliwiej, aż zadrżała. Wtedy przerwał i
zmusił ją, aby także przerwała. Fallus wysunął się z ust Bruny z pogłosem, który
świadczył, że chciała zatrzymać go jeszcze. Obrócił się i klęcząc między jej rozwartymi
udami, dłonią nakierował swego wielkiego penisa ku jej otwartej szparze. Wsunął
ostrożnie, powoli. Pchnął. Usłyszał (z satysfakcją) jęk dziewczyny. Pchnął mocniej, wbił
się do końca. Wówczas objął ją, włożył język w jej usta i tak trwali przez chwilę,
znieruchomiali, dotykając się wzajemnie językiem. Wreszcie Bruna zaczęła się poruszać.
Dionizy odpowiedział jej mocnymi pchnięciami.
„Powoli, nie spiesz się, powoli..." — szepnął.
„Wbijaj, wbijaj, wbijaj!" — ochrypłym głosem zawołała Bruna. „Mocniej! mocniej! och!"
I Dionizy zobaczył, jak zmienia się na twarzy, jakby cierpiała, a potem utonęła w rozkoszy.
Nie przestał wbijać się w nią coraz szybciej, aż zobaczył, jak blednie i nieruchomieje.
Wówczas poczuł, że sam tryśnie. Wyskoczył z niej, chwycił jej dłoń i nadstawił ją, aby
poczuła gorący strumień.
Potem leżeli cicho. Bruna znowu przysnęła. Oddychała ciężko, w końcu zbudziła się
objęta jego ramieniem. I wyszeptała mu do ucha całą swoją radość w pełni zaspokojonej
kobiety.
Rozdział szósty
O godzinie dziesiątej trzydzieści nazajutrz odezwał się domofon. Dzwoniła właścicielka
kamienicy, szanowana wdowa, pani Emma Brusati. Okazało się, że jakoś nie daje się
wyłączyć termy w łazience pani Brusati. Ma z tym kłopot już od paru tygodni. Czy Dionizy
nie mógłby coś poradzić? Dionizy pobiegł na górę nadzwyczaj chętnie. Pani Emma Brusati
podobała mu się nie tylko dlatego, że była piękną kobietą (teraz przecież mógł korzystać z
paru młodszych od niej), lecz i dlatego także, że odczuwał dla niej wielki szacunek. Bo
chociaż była właścicielką kamienicy i bardzo bogatą osobą, nie okazywała ani odrobiny
wyższości i zawsze, w każdej chwili, przy każdej sposobności zachowywała się, jak dama.
A poza tym...była przecież matką Kariny. Dionizemu zaś ciągle jeszcze zdawało się, że
jest w Karinie zakochany na zabój.
Pani Brusati przyjęła go w szlafroku. Widać było jednak, że jest gotowa do wyjścia.
„Już nie daję sobie rady — powiedziała — z tymi ograniczeniami elektryczności. Nie
mogę równocześnie włączyć termy, żelazka, lodówki i klimatyzacji. Miałam coś
wyprasować, więc chciałam wyłączyć termę. Ale wtyczka nie chce wyjść z kontaktu.
Zaklinowała się."
Dionizy spróbował. Rzeczywiście, nie puszcza.
„Mógłbym ją wyrwać na siłę — oświadczył — ale boję się, że przy okazji zniszczę kafelki.
Najlepiej byłoby dorobić wyłącznik. Jeśli pani ma chwilę, zejdę po kawałek drewienka i
cement, wmuruję wyłącznik w ścianę".
„Mam spotkanie, muszę wyjść. Ile czasu na to trzeba?"
„Ze dwadzieścia minut, może pół godziny, proszę pani."
„Dobrze. Zadzwonię i powiem, że będę za godzinę. Dziękuję Dionizy. Ale naprawdę: ta
wtyczka to zgroza..." — i uśmiechnęła się.
Rzadko się uśmiechała. Uśmiech rozjaśniał jej twarz. Dionizy zszedł na dół, znalazł w
pudle z narzędziami przewód elektryczny, kawałek drewna, nowy wyłącznik i cement
szybko schnący. Już miał ruszyć na górę, kiedy odezwał się dzwonek przy bramie. Poszedł
otworzyć. Jakiś typ wyglądający na mieszkańca dalekich przedmieść, lat około
czterdziestu. Zapytał o panią Brusati.
„Pan umówiony?"
„Posłała po mnie, chłopczyku" — odparł nieznajomy, okazując zniecierpliwienie.
Dionizemu nie spodobało się, że go nazywają chłopczykiem. A przy tym, jak się przed
chwilą dowiedział, pani Brusati miała właśnie wyjść.
„Jak się pan nazywa?" — zapytał.
„A tobie co do tego?" — krzyknął tamten niegrzecznie — pani Emma czeka na mnie, pusz-
czaj!"
„Chwileczkę, zaraz zapytam — spokojnie odparł Dionizy z trudem powstrzymując ochotę,
żeby mu przylać — o kogo mam zapytać?"
„Powiedz, że mąż Gesuiny i pośpiesz się, chłopczyku!"
Dionizy znał Gesuinę, poczciwą babinę, która przychodziła codziennie sprzątać u pani
Brusati. Uprzytomnił sobie, że już od kilku dni nie widział jej. Krzywo spojrzał na typa,
zamykając mu furtkę przed nosem. W domofonie usłyszał głos pani Brusati:
„Ach, ten gbur! Rzeczywiście, miał tu być dwa dni temu. Wpuść go, Dionizy. Załatwię go
w pięć minut".
Dionizy wziął torbę z narzędziami, wrócił do furtki i wpuścił typa.
„Jeszcze minuta i cześć! Już by mnie nie było, pani wdowo..." — sapał typ, ładując się do
windy, wściekły.
W windzie Dionizy przyjrzał mu się dokładnie. Warto by mu było przyłożyć po gębie,
pomyślał. Wyszli. Dionizy zadzwonił do drzwi. Pani Brusati chłodno przywitała się z
typem:
„Niech pan wejdzie panie Grigotti, czekałam na pana dwa dni temu"
„Byłem zajęty" — odparł ordynarnie.
„Dużo czasu panu nie zabiorę — powiedziała pani Brusati tonem zdecydowanym —
proszę do gabinetu, załatwimy sprawę w parę minut."
Dionizy poszedł do łazienki i zajął się wtyczką od termoforu. Ścisnął ją obcęgami, ale tak
mocno, jakby to był nos tego Grigotti. Tak to sobie właśnie wyobraził. I pociągnął. Razem
z wtyczką wyszedł i kontakt oraz kawałek muru. Teraż trzeba było wyłączyć prąd.
Wyszedł z łazienki i usłyszał, co mówią w gabinecie.
„Jeśli pan myśli, że się przestraszę kogoś takiego jak pan, to pan się myli, panie Grigotti,
jasne?" — powiedziała pani Brusati. „Płaciłam Gesuinie o jedną trzecią więcej niż taryfa
związkowa i na żadne podwyżki nie zgadzam się. Niech pan raczej uważa na siebie, panie
Grigotti, bo Gesuina wszystko mi powiedziała. Jeśli się dowiem, że pan znowu chce ją
wyrzucić na bruk, wystarczy jeden mój telefon do znajomych z policji i skończy pan w
kryminale. A teraz niech się pan wynosi".
„Chwileczkę, ty... a ty kto ty jesteś? — zaryczał typ — zaraz cię obrócę majtkami do góry,
ty placku gówniany!..."
Dionizy zapomniał, po co szedł. Rzucił się do gabinetu, usłyszał jeszcze klaśnięcie, jakby
ktoś komuś dał po gębie i stojąc już w progu, zobaczył typa trzymającego się za policzek. I
wzburzoną panią Brusati. W tym momencie typ rzucił się na panią Brusati, jednak Dionizy
był szybszy. Złapał typa za kołnierz i pociągnął tak mocno, że nie
spodziewającemu się niczego zadzwoniły zęby. Nie zwlekając, Dionizy zastosował wobec
niego pewne metody, których nauczył się w swojej neapolitańskiej dzielnicy. Kopnął go w
krocze i ucieszył się słysząc, jak typ wyje z bólu. Cieszył się następnie łomocząc typa gdzie
się dało.
Cieszył się, póki pani Brusati nie powstrzymała go.
„Dionizy, połamie go pan całkiem! Niech pan go puści!"
„Przeproś panią! — krzyknął Dionizy ciągle trzymając go za kark — przeproś panią!"
„Na co mi jego przeprosiny - spokojnie powiedziała panią Brusati — wyrzuć go za drzwi."
„Już lepiej sam go sprowadzę, proszę pani — odezwał się Dionizy, nie zwalniając
bolesnego uścisku
— jeszcze mi parter zabrudzi".
Grigotti na pół uduszony i zielony na twarzy nie był w stanie wydobyć głosu. Pani Brusati
poszła otworzyć drzwi wejściowe.
„Zaraz wracam, tylko wyrzucę go na ulicę"
— oświadczył Dionizy. A ona kiwnęła głową, poprawiając rozchylony szlafroczek.
Spojrzała na Dionizego tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Ten nie widział
niczego. Zaciągnął typa po schodach na dół, tłukąc nim z przyjemnością to o ścianę, to o
kutą w żelazie poręcz. Na półpiętrze dał mu kopa w tyłek, na parterze walnął go w pysk i w
brzuch. Wreszcie wyrzucił go na chodnik. Dopiero wówczas poczuł, że rachunki są
wyrównane. Zadowolony wszedł do windy, aby wrócić na górę.
„Boże wielki, co za szczęście, że byłeś w pobliżu!
— wykrzyknęła pani Brusati otwierając mu drzwi
— nie dałabym sobie rady sama...!" „Widziałem, że nie przestraszyła się pani
— uśmiechnął się Dionizy — ale zawsze może pani wezwać mnie domofonem. Gdyby
ośmielił się panią dotknąć, wylądowałby w szpitalu i rokowanie byłoby co najmniej
marne".
„Wierzę ci... z pewnością... nie wątpię..." — i pani Brusati zaśmiała się nerwowo.
„Przepraszam za spóźnienie — odparł na to Dionizy — zrobię najpierw kontakt. Będzie
musiał schnąć, ale wyłącznik będzie działał."
„Dziękuję ci, Dionizy. Mogę teraz włączyć żelazko?"
„Oczywiście, proszę pani" — odparł głupawo.
I zabrał się do roboty. Wyrównywał otwór w ścianie, wpasował tam kawałek drewna,
zacementował, przymocował nowy wyłącznik. Teraz trzeba było go podłączyć. Chwycił
przewody. Natychmiast coś trzasnęło, poszły iskry gwałtownego zwarcia, rzuciło go o
ścianę. Upadł, oszołomiony. Omal nie zemdlał. Niezbyt jasno potem przypominał sobie,
co się stało. Na jego mimowolny okrzyk bólu i strachu pani Emma Brusati przybiegła do
łazienki. Była bez szlafroka, w staniku, majteczkach i podwiązkach. Ogłuszony Dionizy,
jak przez mgłę, zobaczył jasne ciało, pełne, podniecające ciało jakiejś nieznajomej. Nie
zdawał sobie przez chwilę sprawy, kto to jest ta półnaga, piękna kobieta.
„Och, Boże! Dionizy, co ci jest?"
Pochyliła się nad nim, ale poślizgnęła się na mokrej, kafelkowej posadzce i oparła się o
niego całym ciałem. Poczuł jej ciężar, zapach jej włosów. Podniosła się natychmiast.
Usiłowała podnieść go, pomóc mu wstać. Dionizemu wracała przytomność. „To moja
wina... — wymamrotał — moja wina... bo nie wyłączyłem prądu... zrobiło się zwarcie..."
„O Boże, przecież włączyłam żelazko! Jaka jestem głupia, mój Boże! Jak się czujesz?
Lepiej ci?
Już dobrze? Mów, proszę, nie zostawiaj mnie w tym strachu..."
„Już dobrze, proszę pani, już dobrze... sam się podniosę..."
Pani Brusati dopiero teraz spostrzegła, że jest półnaga. Stłumiła okrzyk wstydu i
zażenowania, wybiegła. Kiedy wróciła już w szlafroku, Dionizy zdążył się podnieść.
„Głupek jestem, proszę pani, proszę mi wybaczyć, powinienem był wyłączyć prąd. Jeśli
skończyła pani prasowanie..."
„Tak. Skończyłam dosłownie na moment przedtem, jak..."
Była czerwona na twarzy, zmieszana, zawstydzona.
„Za pięć minut będzie zrobione, proszę pani..." — zapewnił ją Dionizy.
Pokazała mu, gdzie są korki, główny wyłącznik prądu i reszta poszła gładko. Z uprzejmym
uśmiechem Dionizy przedstawił jej swoje dzieło.
„Cement niedługo wyschnie, wtedy zamaluję to miejsce i nic nie będzie widać, proszę
pani..."
„Nie wiem, jak ci dziękować, Dionizy! Za... wszystko. Ale za tę robotę chciałabym ci
zapłacić. Ja..."
Przerwał jej zdecydowanie, choć uprzejmie. Zaczął się spór. Uparci byli oboje, w końcu
Dionizy powiedział:
„Proszę pani, chciałbym, żeby pani wiedziała, że cokolwiek dla pani robię, to nie dla
pieniędzy czy z obowiązku, tylko dlatego, że sprawia mi to radość... nie wiem, jak to
powiedzieć..."
Pani Brusati zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Stali
tak zmieszani oboje. Po chwili Dionizy zebrał swoje rzeczy. Ona odprowadziła go do
drzwi, oczy miała ciągle spuszczone jakby ze wstydu, on coś wymamrotał i wreszcie
zszedł na dół. Potem przez resztę dnia zastanawiał się, czy ta kobieta w staniku i majtkach,
którą widział półomdlaly, to była naprawdę pani Emma Brusati, czy też to tylko mu się
śniło? Niestety, na tę myśl za każdym razem czuł podniecenie, ogarniał go wstyd i wyrzuty
sumienia. Bo jakże to? Czy jest jakimś seksualnym potworem? Chorym zboczeńcem, jakąś
przeklętą, nieprzyzwoitą świnią, czy co? Żeby tak brzydko myśleć właśnie o pani Brusati!
O matce Kariny.
Dzień później, gdzieś tak koło czwartej po południu zadzwonił pan Daddo Gregori,
projektant mody. Jak zwykle, uprzejmy niesamowicie. Poprosił, aby Dionizy zaszedł do
niego na chwilę, bo chciałby z nim coś omówić. Dionizy nigdy jeszcze
nie był na tym piętrze. Drzwi otworzył mu sam Daddo i Dionizy z trudem tylko
pohamował okrzyk zdumienia. Słynny projektant mody miał na sobie rzymską tunikę,
spiętą starą, złotą monetą. Stopy miał bose, na wargach ślad szminki, spojrzenie
nieprzyjemne.
„Proszę, proszę, strażniku najdroższy, proszę, niech pan wejdzie, chciałem właśnie
zamienić z panem parę słów, oczywiście jak najbardziej przyjacielskich, oczywiście,
proszę, proszę niech pan wejdzie do tej mojej rudery..."
Rudera pana Gregori zajmowała całe piętro, podłogę miała wyłożoną miękką wykładziną,
ściany pastelowe, przy nich stare meble z antykwariatów europejskich, hinduskich,
chińskich, afrykańskich. I wcale nie trzeba było być ekspertem, aby natychmiast
zauważyć, że są to meble autentyczne. Wszędzie widać było obrazy, arrasy, chusty rodem
z całego świata, rzeźby klasyczne i nowoczesne oraz zatrzęsienie różnokolorowych
poduszek. Żadnego fotela, żadnej kanapy. Dotarli do małego pokoiku z oknem w kolorowe
szybki. Tutaj pan Gregori usiadł na poduszkach, skrzyżował nogi i zaprosił Dionizego aby
zrobił to samo.
„Proszę usiąść kochany strażniku, porozmawiajmy, jak przyjaciele, jak bracia".
„Czy mogę stać? — zapytał Dionizy — nie umiem siedzieć w ten sposób" — wyjaśnił.
„A to niech pan spróbuje, dziki człowieku — nalegał pan Daddo — dzicy ludzie tak
właśnie siadali, to pozycja najbardziej naturalna dla ludzkiego zwierzęcia. Odwagi! Niech
pan spróbuje".
Zniewolony Dionizy usiadł na poduszkach, skrzyżował nogi i Daddo Gregori, nadwyraz
zadowolony, uśmiechnął się zachęcająco.
„Widzi pan? A czy pan wie, kochany mój strażniku, że jest pan pięknym młodzieńcem?
Przystojnym, uprzejmym a nawet... krzepkim? Jakże pan, psiakostka, mocno wczoraj
wygarbował skórę Faustowi! No, Faustowi, nie chwyta pan? Nie wie pan, kto to jest Faust?
Ano, ten, co to miał mały interes do pana Mandorla. Ho! Ho! ten Mandorla, którego żonę
uratował pan przed czymś gorszym od śmierci, jak dawniej mawiano".
Dionizy słuchał nie tyle zaciekawiony, co zdumiony. Dokądże zamierza sławny projektant
mody?
„A więc, drogi mój, musi pan wiedzieć, że pan Mandorla, podobnie jak wielu innych
podskakujących wyżej niż mogą, w pewnym momencie znalazł się w trudnej sytuacji, a
ściśle na granicy bankructwa, bo nie był w stanie spłacić zaciągniętych długów i zwrócić
swoim klientom powierzonych mu pieniędzy. Więc aby uniknąć kryminału, zaczął
handlować kokainą w swoim kółku znajomych. Pan wie zapewne, że niektórzy nie
szprycują się, lecz wąchają, to podobno bardziej eleganckie. Jednak po pewnym czasie
zabrakło mu pieniędzy, aby spłacić dostawców. Krótko mówiąc, zyski ze sprzedaży
kokainy branej na kredyt służyły mu do spłacenia kredytów bankowych, ale nic więcej.
Zabrakło więc kokainy, a tymczasem on sani nauczył się jej używać. Wypłakiwał pewne
ilości proszku za nie-
wielkie zaliczki, łatał jak mógł, w końcu postanowił dać w zastaw swój samochód
wzamian za szczyptę proszku..."
„Proszę pana — przerwał mu Dionizy — jeśli wezwał mnie pan tylko po to, aby mi
opowiedzieć tę historię, to proszę przyjąć do wiadomości, że nie jestem ciekaw. Zrobiłem
co zrobiłem, bo ten Faust, jak pan go nazywa, chciał zgwałcić panią Rosy. Reszta mnie nie
obchodzi".
„Ależ, drogi mój, uśmiechnął się pan Daddo, to było tylko objaśnienie faktów. Piękna pani
Rosy brała pożyczki od wszystkich wzamian za śwadczenia...jakby tu rzec? ...natury
osobistej. Rozumiemy się? Na przykład ode mnie dostał pięć milionów za jeden wieczór,
oczywiście płatne nie w orzeszkach".
Niedowierzający wyraz twarzy Dionizego musiał zwrócić uwagę pana Gregori, bo
przerwał i zapytał:
„A co? Zdumiony? Czym? Tą wysoką cyfrą?
„Po prostu, zdumiony..." — wystękał Dionizy.
„Niechże pan da spokój zdumieniu, mój strażniku drogi i ulubiony — uśmiechał się nadal
pan Daddo — sam pan wie, że jestem dość wybitnym projektantem mody, przychodzą do
mnie Japończycy, Amerykanie, Niemcy. Dobrze mi płacą więc oczywiście muszę
urządzać przyjęcia, zabawiać tę klientelę, dającą zamówienia na setki milionów. No, więc
zapraszam ładne dziewczyny, piękne panie... rozumie pan, prawda?"
Pan Daddo mówił, a równocześnie jego upierścienione dłonie polatywały jak motyle,
ilustrując,
uwypuklając, towarzysząc wypowiadanym zdaniom.
„Na przykład pani Rosy Mandorla. Widać od razu, że to nie jest, jakby tu powiedzieć,
kobieta na sprzedaż, profesjonalistka, nie. Jest mila, zachowuje się jak dama... muszę
powiedzieć, że za lę zabawę z Niemcami dałem jej pięć milionów, ale zarobiła je uczciwie
i jeszcze się sama zabawiła".
„Dobrze, ale... do czego pan zmierza? Co mi do tego?..." — zapytał Dionizy.
„Właśnie do tego się zbliżamy, odparł Daddo. Jestem pod wrażeniem sposobu, w jaki dał
pan sobie radę z Faustem. To jest gangster, wie pan'? Autentyczny gangster. Jestem pod
wrażeniem bo nienawidzę gwałtu. Jeżeli pani Rosy nie chciała to me chciała, koniec
kropka. To też słusznie pan postąpił, kochany Dionizy, i Faust nie pokaże się tu więcej.
Zastanawiam się teraz, czy nie zechciałby pan przypadkiem zarobić małego milionika za
jeden wieczór? Milion na czysto, bez pokwitowań bez podatków".
„Milion? Za co?" — zachmurzył się Dionizy. „Niech mnie pan dobrze zrozumie,
przyjacielu dozorco moich włości! Żadne usługi seksualne, nie' Ale dzis wieczór przyjdą
do mnie Niemcy, którzy... wie pan. Jak wypiją, trudno sobie z nimi poradzie. Jednak
porządek musi być. A pan doskonale się nadaje, aby go zapewnić. Przypuśćmy, że jakiś
Niemiec przesadzi nieco, zabawiając się z którąś z moich modelek. Pan wówczas
interweniuje. Przypuśćmy, że jakiś pijany Niemiec chce wynieść
z domu którąś z moich rzeźb. Na pamiątkę. Pan wówczas interweniuje. I to wszystko.
Proszę o pańską interwencję tylko w chwili, kiedy przyjęcie będzie się nieco wynaturzać.
Osób zresztą będzie niewiele. Trzy modelki, jedna krawcowa, jedna fotografka. To z mojej
strony. A z ich strony ci, co chcą kupić moją nową kolekcję zimową: dwu przemysłowców
niemieckich z żonami (czy kochankami, w to nie wchodzę) oraz tłumacz, mój zaufany
przyjaciel. Co pan na to?..."
„Czy pani Brusati jest poinformowana o tych pańskich przyjęciach?" — zapytał Dionizy,
bardzo przejęty.
„Nigdy nie było u mnie żadnego skandalu, mój drogi! Szanuję i uwielbiam panią Brusati.
Wprawdzie ona wyznaje surową moralność, ale nie jest bigotką. Zresztą jej toalety to moje
projekty. Oczywiście, wyłącznie dla niej. A więc?"
„Zgoda" — westchnął Dionizy.
„Och, drogi mój! To cudownie! Wypijemy drinka! Proszę za mną, pokażę panu coś, co
pozwoli panu zdać sobie sprawę, czym będzie dzisiejszy wieczorny pokaz. Proszę, proszę
za mną!..."
I Daddo Gregori uniósł się, powstał i ruszył lekko jak motylek poprzez kilometry miękkich
wykładzin, a Dionizy za nim. I tylko się oglądał. Całe piętro podzielone zostało na małe
boksy bez drzwi. Dotarli do kuchni. Tu jakaś chuda dziewczyna
0 rudych włosach pilnowała elektrycznego miksera. Miała na sobie krótkie spodenki,
ciasny stanik
i była boso. Kiedy się obróciła, aby się do niego
uśmiechnąć na przywitanie, Dionizy spostrzegł, że jest nawet ładna, chociaż buzię ma całą
w piegach.
„Giorgia, kochanie, odezwał się do niej Daddo, nie zrobiłaś nam drinka? Dla mnie tylko
ziołowy, a najlepszy nasz przyjaciel, Dionizy, niechże sam wybierze."
„Poprosiłbym o kieliszek białego wina" — wydu-kał Dionizy.
Ruda nazwana Giorgią przyjrzała mu się uważnie, najpierw oceniająco, a zaraz potem z
wyraźną sympatią.
„Białe wytrawne? Czy może lekki Sauvignon?" „Coś łagodnego" — uśmiechnął się do niej
Dionizy.
Spodobała mu się ta dziewczyna. Była prosta, zwyczajna, nie umalowana. Podała panu
Daddo jakiś zielony płyn, nalała do dwu kieliszków wina Sauvignon. Jeden był dla niej.
„Za nasze interesy!" — wzniósł toast pan Gregori.
„Niech żyje!" — powiedziała Giorgia uśmiechając się do Dionizego.
„Cin, cin!" — odpowiedział.
Wypili. Następnie Daddo wyjaśnił, że Dionizy będzie dziś wieczór ich aniołem stróżem.
Giorgia kiwnęła głową, wydawała się zadowolona z tej wiadomości.
„Pokaż mu w przybliżeniu, jak to się wszystko odbędzie dziś wieczór, Giorgia. Ale
zwięźle. Przyjaciel nasz jest bystry, chwyta w lot, a kiedy nie chwyta, to wali jak bokser.
„Ach to on załatwił Fausta? Dziękuję ci, skarbie, to jest straszna świnia, obibok,
skurwysyn..."
„Niech spoczywa w pokoju! — zaśpiewał Daddo — pokażesz mu?"
„Przejdźcie do saloniku. Będę gotowa za trzy minuty." — odparła Giorgia i wybiegła z
kuchenki.
Daddo poprowadził Dionizego przez całe mieszkanie, aż do małego salonu, gdzie stały
rzędy fotelików bez oparć, ale tak ustawione, że wyglądały na dwie długie kanapy, stojące
jedna za drugą. Otworzył szkatułkę z laki, wydobył z niej plik stutysięcznych banknotów,
odliczył dziesięć i podał Dionizemu.
„Płacimy awansem. Na znak zaufania. Jak między dżentelmenami. Niech pan siada, drogi
mój, zaraz Giorgia pokaże nam próbkę pokazu mody."
Foteliki były bardzo miękkie, człowiek się w nie całkiem zapadał. Przed nimi ustawiono
obity wykładziną pomost, czyli wybieg dla modelek.
„W tym sezonie pokazuję tylko sześć, słownie sześć futer — oświadczył Daddo —
wszystkie sobolowe, o doskonałym włosie, wspaniałe i wyłącznie sobolowe, bo to jest
prawdziwe futro, przyjacielu, prawdziwe, najprawdziwsze futro. Zaraz sam się pan
przekona."
Ukazała się Giorgia w przepięknym futrze, rzeczywiście. Rude włosy zebrała w kok, z
którego wymknęło się kilka pasemek i ułożyło się wdzięcznie na sobolowym kołnierzu. Na
stopach miała trzewiki o bardzo wysokich obcasach. Przebiegła podest ze wzrokiem
utkwionym gdzieś przed siebie, wynio-
sła i wspaniała. Zawróciła. A kiedy znowu znalazła się przed panem Daddo i Dionizym,
odsłoniła futro, ukazując całkiem nagie ciało. Była chuda, widać było żebra, piersi miała
malutkie, ledwie zaznaczone, lecz o wydatnych sutkach, biodra zwięzłe, ledwie widoczna
ścieżyna rudych włosów okrywała jej łono, widoczny był wzgórek i szparka, wszystko to
trwało tylko krótką chwilkę, ale wystarczyło, aby Dionizy poczuł, jak wzbiera w nim
podniecenie i jak tworzy się wzgórek na jego jasnych spodniach. Tymczasem Giorgia
zasłoniła się futrem, a z głębi mieszkania dobiegł głuchy, melodyjny odgłos dzwonka.
„Telefon! To pewnie Franciszek!..." — zawołał Daddo i wstał — Giorgia, pokaż mu futro
numer cztery, zaraz wracam."
I wybiegł. Giorgia uśmiechnęła się do Dionizego.
„Chcesz zobaczyć futro numer cztery, czy też zadowolisz się moim...? — zapytała stojąc
na podeście tuż przed Dionizym. Znowu odsłoniła się i pokazała się naga.
„Twoim...twoim..." — wymamrotał Dionizy.
„Podobam ci się?...
„Jeszcze pytasz?..."
„No, to patrz, ale i ja chcę patrzeć, pokaż mi go, przekonamy się, czy jest na twoją miarę..."
„Ale... ale... Giorgia... pan Gregori zaraz wróci... nie wiem, czy..."
„Jak wróci, to będzie podziwiać, jeśli jest co, nie martw się... pokażesz?"
I przytrzymywała poły futra, odsłaniając się, pokazując rozchylone nogi, wpatrzona w
lekko
wzdęty rozporek Dionizego. Ściągnął ekler, wsadził dłoń, wyciągnął fallusa, który
uniesiony sterczał dumnie, odsłaniając różową główkę, wielki jak hełm wojownika.
Giorgia oblizała wargi, oczy jej rozbłysły, zachrypiała cicho:
„Masz towar pierwszej jakości, zaraz go popróbuję."
Zeszła z podestu, ostrożnie zdjęła drogocenne futro, ułożyła je starannie na foteliku, potem
przyklękła przed Dionizym. Chciał ją objąć, ale go powstrzymała.
„Nie, nie ruszaj się, to należy do obsługi klientów, robię to bardzo chętnie, naprawdę."
I zaczęła pieścić penisa obiema dłońmi, gładząc go delikatnymi palcami. Ścisnęła go,
owinęła w swoje rude włosy, które rozplotła. Pocałowała, polizała główkę.
„Podoba mi się, pachnie. Wiesz, nie każdy mi tak podchodzi. Są takie, które na mnie nie
działają. A jak ci go poliżę i tryśniesz mi w usta, to będziesz o mnie w razie czego pamiętał
dziś wieczór?"
„Jak to dziś wieczór?... przecież dziś wieczór..."
„Mówię «w razie czego»... «przypuśćmy», «załóżmy»... jasne?"
„Tak... tak... jeśli tylko będę mógł... jeśli tylko będzie możliwość... bardzo mi się
podobasz, Giorgia..."
„No, no...mężczyzna kiedy ma wybór, nie dotrzymuje słowa..." — odparła ze złośliwym
uśmiechem.
„Mogą ci się nadarzyć inne okazje tej nocy..."
„Zawsze dotrzymuję słowa... — burknął Dionizy — proszę cię, Giorgia..."
Ledwie już mógł wytrzymać.
„Ach, co mi tam"... — westchnęła. I natychmiast zabrała się do roboty. Ssała i lizała. Umie
to robić, pomyślał Dionizy, który od pewnego czasu sam nauczył się odróżniać, czy mu
liże, żeby stanął, czy z wdzięczności, że stanął, czy z prostej namiętności. Jednym słowem:
czy sama ma z tego przyjemność, czy nie. Giorgia miała. Tego był pewien od razu.
Popieścił jej rude włosy i powiedział:
„Cudownie... czuję, że i ty chcesz..."
Jedyną odpowiedzią był pomruk pełen pożądania, i ruch jej dłoni pieszczących penisa, i
dotyk warg ssących jego żołądź. Co jakiś czas wyjmowała go z ust i pieściła nim swoje
policzki, swoje włosy. A potem znowu wargami, językiem, palcami...
„Ach, Giorgia, przestań, bo trysnę...chcę, żebyś ty także... czemu nie chcesz?..." Spojrzała
na niego, pomaleńku wysunęła penisa z ust, przytuliła go do policzka i szepnęła:
„Chcę. Ale teraz chcę cię wypić... W nocy zrobisz ze mną, co ci się spodoba... źle cię
pieszczę?..."
„Cudownie...tylko...chciałem, żebyś i ty..."
„Jeszcze będzie czas i na to. Takiego fallusa nie spotyka się co dzień. Chwycił ją za włosy,
przechylił jej głowę i poruszał w takt ssania. Ogarnęła go rozkosz niesłychana. Jedna
chwila jeszcze i spłynął w spazmie trudnym do opisania. To było tak, jakby Giorgia chciała
z niego wyssać wszystkie żywotne soki, jakby mu cała krew spłynęła w porywie
rozkoszy, którą mu dawały jej wargi, ssące go nieprzerwanie i namiętnie.
„Dobrze ci było?... powiedz, chcę wiedzieć..."
„Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Czułem, jakbyś chciała wziąć mnie całego, jakbyś wzięła
w siebie całe moje ciało, jakbyś spiła wszystkie moje żywotne soki, och! Giorgia, to było
cudowne, jestem teraz pusty, wypruty z sił..."
„Jak ładnie mówisz!... Jak w powieści. Co z ciebie za portier i dozorca? Podobasz mi się.
Dotrzymasz słowa?
„Dotrzymam".
„Prawda, że nie jestem kurwa?" „Przestań! Jak możesz?"
„Bo mężczyźni zwykle...kiedy bez trudu dostają, co by chcieli..." „To głupcy."
„Nie czas na filozofowanie..." — uśmiechnęła się i wstała. A Dionizy nie spostrzegł, że ten
uśmiech tylko częściowo był przeznaczony dla niego. Nie zauważył, że pan Daddo
Gregori stoi za parawanem i właśnie strząsa ostatnią kroplę spermy, którą wytrysnął
onanizując się przy oglądaniu tej sceny.
Rozdział siódmy
Dokładnie o dwudziestej pierwszej trzydzieści Dionizy zamknął dyżurkę na klucz i udał
się na górę. Był świeżo ogolony, odświeżony, wykąpany. Był także podniecony i
zdenerwowany. Pół godziny temu wpuścił stadko pana Gregori. Dwie modelki: wiotka
blondyneczka i wspaniała Murzynka. Prócz tego: krawcowa, miła czerdziestoletnia
grubaska, oraz fotografka, muskularna dziewczyna obładowana torbami i przyrządami, od
razu też widać, że nie bardzo kobieca. Niemieccy goście mieli przyjść później razem z
tłumaczem, Franciszkiem. Otworzyła mu czarna dziewczyna i spojrzała na niego z
widoczną ironią. Ale Dionizy nie domyślał się, dlaczego. Jednakże pozdrowiła go
serdecznie:
„Ciao, jestem Winona, wejdź." W środku wrzało. Daddo, cały, w makijażach, w szacie
długiej i złoconej, pilnował szczegółów inscenizacji w saloniku. Wielkie tace z malutkimi
tartinkami rozmaitych smaków, srebrne kociołki na szampana, butelki whisky angielskiej i
amerykańskiej rozmieszczone były w różnych punktach strategicznych. A Gior-gia,
ubrana jedynie w szorty, biegała tam i z po-
wrotem, sprawdzając wszystko po kolei. Pozdrowiła Dionizego uśmiechem i
przymrużeniem oczu. Fotografka rozkładała swoje statywy, przyglądając się otoczeniu
okiem profesjonalnym. Na Dionizego nawet nie spojrzała.
„Gigi... gdzie jest Gigi..." — gorączkował się pan Daddo, polatując po saloniku.
„Jestem, jestem, Daddo..." —odkrzynęła wiotka blondyneczka, wychylając się zza
japońskiego parawanu. Była naga, jasne włosy spadały jej aż na pośladki. Niektóre części
jej ciała przykryte były małymi, przylepionymi gwiazdkami.
„Przygotuj Dionizego, skarbie..." — zarządził Daddo i natychmiast zajął się czym innym.
Gigi podbiegła do Dionizego, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.
„Prędko, prędko, chłoptasiu..." Przebiegli obok wielu boksów po miękkiej wykładzinie, aż
dotarli do szatni.
„Zdejm to wszystko z siebie — rozkazała.
I nie patrząc już na niego, zaczęła przebierać w rzymskich tunikach, rozwieszonych na
wieszakach.
„Ekstra długa musi być dla ciebie... przymierz tę... spróbujemy... a potem znajdziemy
jakieś sandały." I zdjęła jedną z tunik, odwróciła się i stanęła zdumiona na widok
znieruchomiałego ze zdumienia Dionizego.
„Coś taki sztywny, głuptasie? Rozbieraj się, ale już! Marynarka, krawat, buty, wszystko
szybko, bo to nie nabożeństwo, ptaszku"
„Mam to włożyć na siebie?..." - spytał Dionizy „A co byś chciał? No, już szybko..."
Dionizy patrzył zdumiony na tunikę, niepewnymi palcami rozpinał guziki, aż dziewczyna
tupnęła i wrzasnęła-„Decydujesz się czy nic? Daj marynarkę' — Zaczął się rozbierać, zdjął
marynarkę, krawat, koszulę, ona to wszystko po kolei zakładała na wieszak az przyszła
kolej „
a
spodnie. Zdjął. Pokazały się białe slipy, po środku uniesione do góry.
„A, niechże ci tak szybko nie staje..." — upomniała go Gigi.
Diabli nadali, pomyślał Dionizy, co mi tam nie jesteśmy wśród pensjonarek. I w mgnieniu
'oka obnażył się całkiem. Zaczęła mu przymierzać i dra-powac na mm tunikę,
niewzruszona jego sterczącym fallusem.
„Ta będzie dobra. Włóż." - Dionizy włożył tunikę, sięgała mu do połowy łydek. —
„Ramiona są dobre. Ale zrób coś z tym sterczącym ptaszkiem. Wszystko psuje" -
powiedziała Gigi i dała klapsa penisowi, który rzeczywiście deformował tunikę w sposób
widoczny i nieprzyzwoity. „Sama mogłabym ci go uspokoić, ale teraz nie mam czasu i
chęci. Zresztą musisz go mieć w pogotowiu Przymierz sandały. Jaki nosisz numer?"
„To zależy, ale na ogół 44" — wystękał Dionizy.
„Nie mogę włożyć slipów?"
„Nie, nie możesz. Te będą dobre. Przymierz "
Pasowały, jak ulał. Gigi spytała, która godzina Spojrzał na swój zegarek na przegubie
lewej ręki
„Punkt dziesiąta." — Podskoczyła.
„O, cholera Późno." — I wyskoczyła z szatni. Dionizy za nią. Ale zniknęła, więc sam
szukał, gdzie salonik.
„Gdzie u diabła podziała się ta kurewka, Wino-na" — krzyczał pan Daddo.
„Robi siusiu, skarbie..." odparła krawcowa.
Właśnie przylepiała małe srebrne gwiazdki do nagiego ciała Giorgi. Dionizy, ciągle
jeszcze wytrącony z równowagi, co było widać, jednak spostrzegł, że nie przylepia ich w
miejscach erogennych. Nie rozumiał, dlaczego. Zrozumiał to później.
„Czy ona zawsze musi sikać w najmniej odpowiedniej chwili?... — ryczał tymczasem pan
Daddo. Głupia, czarna dziwka..."
„Jestem, kutasiku mój, jestem..." — wykrzywiła się w uśmiechu Winona, wchodząc do
saloniku.
Była całkowicie naga i fallus Dionizego uniósł się na ten widok jeszcze wyżej pod rzymską
tuniką.
„Wstrętna, głęboka cipo, gdzie są naszyjniki bantu?..." — zawarczał pan Daddo.
„Zaraz je założę, kutasiku najukochańszy, uspokój się..." — zaśmiała się Winona.
Wreszcie pan Gregori zajął się Dionizym, który stał jak wryty i nie wiedział, gdzie
spoglądać.
„Pokaż się, kochany mój cebrze, no, dobrze, dobrze, dobrze... tylko ta neapolitańska
fryzura nie bardzo pasuje, wiesz? Niestety, już za późno, żeby ci przyciąć włosy, ale...
gdyby tak puścić przedziałek pośrodku... taak... różowa wstążka wokół czoła... i mógłbyś
być scytyjskim niewolnikiem... czy ja wiem... szkoda, że nie masz brody, reszta w porząd
ku... ach, nie... nieeeee... nieeeeee... Gigi Nieszczęsna, Gigi! Czy ty nie widzisz, że on ma
zegarek na ręku?... co to ma być?... »Quo vadis?« filmowe?... z przewodami wysokiego
napięcia w tle?... z gladiatorami spoglądającymi na zegarki na przegubie?... Natychmiast
zdjąć mu ten piekielny wynalazek!
Natychmiast Dionizy poczuł się winny. Ściągnął zegarek i trzymał go w ręce, nie wiedząc,
co z nim zrobić.
„Idź, włóż go do kieszeni twojej marynarki
— poradził mu pan Daddo, uważnie przyglądając się miejscu, gdzie tunika Dionizego
uległa deformacji. — „I oblej ten twój przyrząd zimną wodą, jeszcze nie pora. Oczywiście
nikt się tym nie zgorszy, ani ja, ani nasi goście. Wręcz przeciwnie! Ale wszystko w swoim
czasie, jeszcze cię głowa rozboli Jasne?"
Dionizy udał się na poszukiwanie szatni, bo w tym dziwnym mieszkaniu nic nie było
podobne do niczego. Znalazł, wszedł i zastał tam czarną Wino-nę, która szukała czegoś w
jakimś zawiniątku i klęła jak szewc. Dionizy w życiu nie słyszał podobnych przekleństw.
„Jak to jest, że tak świetnie mówisz po włosku?"
— zapytał chowając zegarek do kieszeni. „Urodziłam się we Florencji, kutasino..." —
odparła Murzynka. — „Ale gdzie do jasnej cholery podziały się te pierdolone naszyjniki
bantu?"
„Urodziłaś się, gdzie się urodziłaś, ale i tak jesteś kawał baby..." — westchnął Dionizy,
patrząc na jej tyłek.
„A, są..." — wykrzyknęła Wionna, potrząsając naszyjnikiem kolorowych kulek, i dobrze,
bo, te niemieckie świnie szaleją za tym...!"
„Moim zdaniem, szaleją za tobą niezależnie od naszyjników" — powiedział Dionizy.
„Jesteś jak posąg hebanowy, posąg z polerowanego hebanu, zgodzisz się chyba?..."
„Wsadź sobie w tyłek swoje komplementy, zwisa-ku. Lepiej pomóż mi zapiąć ten cholerny
naszyjnik. Tylko niech ci głupie myśli nie przychodzą do głowy, stojaku. Uzgodniliśmy
już, że twój przyrząd dostanie najpierw Giorgia, rozumiesz?"
„Dionizy pomógł jej zapiąć naszyjnik z tyłu, więc stał tak blisko, że omal jej nie wsadził
między pośladki nabrzmiałego penisa. Ale ona nie zwróciła na to uwagi. Zajęta była
wkładaniem czterech bransoletek. Dwie na ręce, dwie na nogi. Wrócili razem do salonu.
Dionizy poczuł ból głowy. Narastał od jąder i szedł w górę, w górę, w górę... — „Gotowe
— powiedział Daddo — ja i Winona schodzimy na dół witać gości. Livia, daj Winonie
płaszcz. Gigi, gdzie mój płaszcz?..." — Dionizy pomyślał, że ma oto do czynienia z małym
despotą, z jakimś królem w miniaturze, przyzwyczajonym do hołdów, posłuszeństwa,
posługi, spełniania wszystkich jego zachcianek. Zastanawiał się, czy chciałby być na
miejscu pana Daddo Gregori, lecz doszedł do wniosku, że raczej nie. Tymczasem rozległe
mieszkanie pana Daddo, oświetlone rozproszonym dyskretnym światłem, eleganckie i
oryginalne, czekało na niemieckich gości. Wreszcie przyszli.
Były to dwie pary. Łysy grubas, którego czaszka przypominała kulę bilardową, otoczoną
koroną rudych włosów, oraz wysoki chudzielec, długi, suchy, z wystającą grdyką,
ustawicznie poruszającą się, jak winda, w górę i w dół. Obaj w ciemnych garniturach,
krawatach i trzeszczących, wypomadowanych butach. Wyglądali na bogaczy. Z nimi żony
czy kochanki, jak sugerował pan Daddo. Wcale niezłe. Żona grubasa była blondynką z
ciężkimi warkoczami, upiętymi w koronę, oczy blado-niebieskie, ciało solidne, jak u
nadreńskich wieśniaczek. Druga wyglądała, jak rosyjska Azjatka. Twarz podługowata,
wystające kości policzkowe, pełne wargi, oczy czarne, włosy też, krótko przycięte i
błyszczące. Obie miały na sobie kostiumy wiosenne, dobrze skrojone, ale bez wyrazu. I
precjoza.
Z pomocą Gigi i pod surowym okiem pana Daddo, pofruwającego wokół przybyłych,
Dionizy podał krążącym po mieszkaniu gościom pierwsze drinki. Towarzyszył im
nieodstępny Franciszek, bardzo elegancki, biegle mówiący po niemiecku, tłumacząc.
Franciszkowi zaś, którego Niemcy nazywali Franc—cisko, towarzyszył Dionizy w
rzymskiej tunice, z czołem przepasanym różową wstążką i czarnymi włosami
przedzielonymi pośrodku. Tak okrążyli rozległe mieszkanie, wydając co chwila okrzyki
podziwu, panowie w poszukiwaniu modelek, których narazie nie było widać, panie
oceniające możliwości Dionizego, i jeszcze jeden drink, i jeszcze jeden, i wreszcie można
było zacząć pokaz.
Byli gotowi. Damsko-męska lotograłka zaczęła pstrykać pierwsze zdjęcia, obok foteli pan
Daddo wpatrzony w gości, z. drugiej strony Dionizy, za gośćmi Franciszek gotów
tłumaczyć każde słowo. W pewnej chwili na znak pana Daddo zgasło oświetlenie salonu,
zapaliły się reflektory podestu.
„Et voila...!" zakrzyknął po francusku pan Daddo, machając upierścienionymi rękami.
Pojawiła się Giorgia we wspaniałym futrze sobo lowym. Dionizemu wydawała się
postacią z bajki. Istotnie: właśnie takie wrażenie ona sama chciała zrobić na Niemcach.
Szła po wykładzinie podestu tak lekko, że wydawało się, że płynie, stąpa po chmurach.
Przeszła się tam i z powrotem, wróciła na środek, stanęła przed Niemcami i rozchyliła
futro. Była naga, jej ciało rozbłysło i Dionizy wpatrywał się w jej seks pokryty rudym
włosem. Nie on jeden. Obaj niemieccy kupcy wydali z siebie pomruki zadowolenia, a
kiedy Giorgia zniknęła, wymienili opinie. Potem weszła na scenę blondynka Gigi. Inne
futro, inny chód, inny pokaz. Nagie ciało, pomruki Niemców... nagle Dionizy spostrzegł ze
zdumieniem, że najbardziej błyszczą oczy obu niemieckich kobiet, a szczególnie tej od
chudego. Czy to z powodu futer, czy też modelek? Gigi zniknęła wśród oklasków i
pokazała się Winona. Czarna Wenus w białym, wspaniałym futrze. Fal-lus Dionizego
uniósł się niebezpiecznie, jeszcze zanim Winona rozchyliła futro. A ona powtórzywszy
pokaz na bis zdjęła futro całkiem, zarzuciła je sobie z wdziękiem przez ramię i wyszła
naga,
poruszając biodrami i pokazując Niemcom swój wspaniały tyłek. Zaraz potem trzy
dziewczyny pojawiły się znowu, ale już nie na podeście. Podeszły do foteli z futrami na
ramionach, tak aby kupcy mogli z bliska przekonać się, jak są zrobione i co są warte.
Przekonywali się o tym starannie i sumiennie. Daddo dawał objaśnienia techniczne, Fran-
ciszek je tłumaczył. Niemcy byli zachwyceni, futra rzeczywiście były znakomite. Chudy
popieścił tyłek Winony, która uśmiechnęła się zachęcająco, gruby popieścił uda Gigi, która
za to pocałowała go w usta, czarna Niemka skorzystała z okazji i popieściła Gigi od tyłu,
na co ta uśmiechnęła się z aprobatą, wreszcie krawcowa rozwiesiła drogocenne futra na
wieszakach, a Daddo rozpromieniony, machający rączkami żwawiej niż zwykle, ogłosił:
„Break for drink."
Natychmiast ruszyła Giorgia z jednej strony, a Dionizy z drugiej. Giorgia obsługiwała
panów, a Dionizy podawał tace z tartinkami i napojami paniom. Blondyneczka z
warkoczami, śmiejąc się, zapytała o coś „Francciska", a ten przetłumaczył:
„Dlaczego dziewczyny są nagie, a chłopak ubrany?"
„Jest nieśmiały, trzeba go zachęcić" — objaśnił dowcipnie pan Daddo.
„Tag zakencić?..." — zapytała Niemka kalecząc język na teutoński sposób i uniosła tunikę
Dionizego.
Pokazał się sterczący fallus.
„Och, Hans jaki wspaniały, wunderbar, wonderful...!" — wykrzyknęła i chwyciła go w
palce.
Dionizy trzymał tacę i nie poruszył się.
„O, ja, ja, Grete...!" — zaśmiał się grubas nazwany Hansem i dorzucił coś, co wywołało
rumieniec wstydu na twarzy Franciszka. Nie był bowiem w stanie oderwać wzroku od
penisa Dionizego, wszyscy to spostrzegli i zaczęli się śmiać. Wszyscy oprócz Dionizego.
Patrzył, jak ubrylantowana dłoń pani Grete ściska jego fallusa.
„Jak się nazywasz?, usłyszał."
„Ja?... Dionizy..." - westchnął.
„A ja Grete, żona Hansa."
„Bardzo mi przyjemnie..." wyjąkał Dionizy i zaniepokoił się: jak w tych warunkach
serwować drinki?...
„Ty Dyjonicy! Jaki ty wielki, bardzo wonderful! Pijesz drinka ze mną? Ja?..."
i wreszcie go puściła. Chwyciła kieliszek, druga Niemka to samo. Frau Grete upiła nieco,
podała Dionizemu, aby wypił z jej kieliszka, rzut oka na pana Daddo, ten uśmiechnął się z.
aprobatą i oczami dał znać, że należy zadowolić kobietę, więc:
„Cin cin ... skol...! Śmiało, śmiało, przyjaciele! Pijmy..." — wołał pan Daddo popijając
swój znakomity napój.
Podano następne drinki i kupcy otwarcie już zajęli się pieszczeniem dziewczyn. Powstało
małe zamieszanie. Gruby Hans szczypał tyłek Winony, jego chudy przyjaciel gładził ją po
nogach. Ciemna Niemka posadziła sobie Gigi na kolanach i wzięła się do całowania. Frau
Grete znowu uniosła tunikę Dionizego i pieściła mu fallusa. Daddo ich ohser
wował i sam pieścił się pod luźnym, rzymskim strojem, który miał na sobie. Tymczasem
fotografka robiła zdjęcie za zdjęciem przy pomocy różnych aparatów, pod różnymi kątami
i łakomie patrzyła, jak ciemna Niemka i Gigi całują się w usta. Jednak interesy to interesy:
mają pierwszeństwo. Daddo zaklaskał więc w upierścienione dłonie i ogłosił drugą część
pokazu. Zabawa zacznie się zaraz potem. Franciszek przetłumaczył to na niemiecki,
zdyscyplinowani goście natychmiast się uspokoili, tylko ciemna, zanim puściła Gigi,
polizała jej sutki. Dopiero teraz Dionizy pojął, dlaczego krawcowa nie przykleiła swoich
gwiazdeczek na piersiach i seksie dziewczyn. Zaczęła się więc druga część pokazu i szła w
odwrotnej kolejności. Najpierw Winona, potem Gigi, a w końcu Giorgia pokazały nowe
futra. Oklaskiwano je, póki nie zniknęły, gonione łakomymi spojrzeniami mężczyzn oraz
ciemnej Niemki. Pan Daddo rozpytywał Niemców, jak podobały im się futra i Dionizy nie
musiał się wysilać, aby zrozumieć, że podobały się bardzo. Krótka konsultacja między
gośćmi i obaj Niemcy wyszli z panem Daddo. Franciszek zrobił oko do Dionizego:
„Piękny kontrakt, Daddo strzelił w dziesiątkę. A ty zajmij się blondyneczką i nie przejmuj
się jej mężem. On lubi patrzeć, jak ona pieści się z innymi...!"
„Skąd wiesz?" — spytał podejrzliwie Dionizy.
„Sam to powiedział żonie. Powiedział jej, że chce patrzeć, jak ty ją przejedziesz,
powiedział, że chce usłyszeć jej krzyk, kiedy się w nią wbijesz...!"
„Przestańcie już, prosiaki" — wściekła się fotografka, zajęta wymianą rolek.
„A te fotosy, to kto zabiera?" — spytał ją zaaferowany Dionizy.
„Niemcy...!" — odparła niezbyt grzecznym tonem.
Tymczasem Frau Grete i jej przyjaciółka opowiadały coś sobie, wychylając kieliszek za
kieliszkiem. Okazało się, że ciemna nazywa się Hanna, a mąż jej — Franz. Hans i Franz
wrócili do salonu i rzucili się na tartinki i napoje. Wyglądali na zadowolonych z interesu
ubitego z mediolańskim projektantem mody. A Daddo promieniał i posyłał całusy
wszystkim bez różnicy. Wróciły też dziewczyny i natychmiast Hans i Franz zaczęli się o
nie kłócić, obejmować je, zabierać je sobie nawzajem. Gigi wołała:
„Kochani moi pantoflarze, nie denerwujcie się, starczy dla wszystkich..." — i kpiła sobie z
nich, a oni już zdejmowali marynarki.
Franz uczepił się Giorgii i całował ją w same usta, trzymając ją za tyłek. Hanna zajęła się
Gigi, a Grete, pękając ze śmiechu, znowu podniosła tunikę Dionizego, całowała jego
penisa, a nawet zrobiła próbę lizania.
„Wszyscy nago...!" — zawołał podniecony pan Daddo.
„Rozbierajcie się, Szwaby, wszyscy nago, nie zawstydzajcie naszych dziewczyn..."
Gigi zaczęła rozpinać bluzkę Hanny, na co ta chętnie przystała. Dionizy obserwował je,
głaszcząc po głowie Frau Grete, która ssała go już teraz na dobre. Franciszek głośno
przetłumaczył: „Wszyscy
nago" — pana Daddo i Frau Grete nagle przestała ssać. Podniosła się z oczami
błyszczącymi pod wpływem alkoholu i podniecenia. Pocałowała Dionizego w same usta,
język jej okazał się słodki, miły, prawdziwie kobiecy i pachnący koktailem. Całowała
Dionizego i pieściła jego fallusa dłonią. Wreszcie oderwali się od siebie, Frau Grete zrobiła
się jeszcze bardziej czerwona z podniecenia i ochoty.
„Dyjonicy — powiedziała — ty rozbierzesz mnie, ale prędko...!" — I podniosła ręce do
góry.
Dionizy zdjął z niej żakiet, a kiedy sama zaczęła rozpinać guziki, ściągnął z niej spódnicę.
Ułożył wszystko porządnie na foteliku, ona tymczasem pozbyła się już bluzki i pokazała
się w staniku, majtkach i pasku od podwiązek.
„Podobam taka tobie? — zapytała — czy wolisz naga, ganz naga?..."
„Dobra jesteś, podniecająca jesteś w tych czarnych pończochach, ale to zdejmę ci...!" —
oświadczył stanowczo Dionizy, dotykając stanika.
Odwróciła się i pozwoliła go rozpiąć, potem odwróciła się znowu, aby się pokazać. Czegoś
takiego Dionizy się nie spodziewał. Miała piersi wielkie, a może nawet większe niż Rosy
Mandorla. Lecz równie twarde i piękne. Dionizy dotknął ich pieszczotliwie i powiedział:
„Jakie wielkie, jakie piękne... Grete...!" —
Na co ona wsadziła dwa palce w majtki, jakby chciała je zdjąć, ale nic nie zrobiła. Zapewne
chodziło jej o to, aby je zdjął Dionizy. Zrobił to. Odsłoniło się blond futerko. Maleńkie,
rzadkie.
Popieścił je, było miękkie, miłe. Wtedy ona uniosła jego tunikę i zdjęła mu ją przez głowę.
A kiedy tak usilnie pracowali oboje, inni także nie tracili czasu. Daddo i Franciszek byli już
nadzy i przepijali do siebie patrząc sobie głęboko w oczy. Penis pana Daddo był
wprawdzie jeszcze miękki, ale wydawał się niezły, za to pan Franciszek miał maleńkiego,
o dziwnie ostrej główce, choć był już wyprostowany i sterczący. Wino-na rozebrała pana
Hansa, który był kawałkiem owłosionej słoniny z obwisłym penisem. Miał na stopach
mokasyny, na tyłku krótkie kalesony, był co się zowie komiczny, ale Winonie było
wszystko jedno. Pieściła go wprawnie, ściskała, gryzła, zwłaszcza, że piersi miał jak
kobieta, tyle że owłosione. Franz i Giorgia byli już bardziej zaawansowani. On leżał na
foteliku jak długi, ale rozkraczony, ona zaś klęczała między jego chudymi udami i ssała mu
penisa, długiego i twardniejącego w jej ustach. Hanna także była naga. Ciało miała piękne,
jak modelka, piersi małe w kształcie gruszki, właśnie poddawane pieszczotom rąk i ust
Gigi. Podobnie jak Grete, również i Hanna nie zdjęła czarnych pończoch i paska, widać
wierzyła i ona w ich moc erotyczną. Na podeście pokazali się Hans i Winona.
„Grete... Grete..." — zawołał Hans.
I gestem wzywał żonę, aby się do nich dołączyła. Kiwnął także i na Dionizego. Grete
natychmiast rzuciła się do podestu, ciągnąc Dionizego za penisa.
„Ty, Dyjonicy, teraz za mną, Hans lubi jak patrzy, jak mi kocha ktosz, kto nie jest on..." —
powiedziała dysząc i kalecząc piękną mowę.
Położyła się na plecach, usiłowała wciągnąć Dionizego na siebie, krzyczała:
„Natychmiast... ty wchodź w ja... w mi... w mnie... natychmiast... Żarty się skończyły."
„Dionizy — powiedziała Winona — nie przestając pieścić grubego Hansa — teraz musisz
ją chędożyć, ona jest całkiem gotowa, założę się... co za świnie...!"
A Grete wyła, coraz mocniej rozchylając uda:
„No, już... już... wchodź, wbijaj, ach, wbij, wbij, Dyjonicy..."
Dionizemu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przyklęknął między białymi udami
Grete, lecz mimo ostrzeżenia Winony nie mógł się powstrzymać, żeby nie spróbować
językiem. Ledwie dotknął, Grete zawyła. Zawył także Hans. Jednak Dionizy poczuwszy
na języku gęstą wilgoć, zrozumiał, że Winona miała rację; Greta była już bardziej niż
gotowa. Uniósł się wtedy i wsunął się w nią powoli. Wrzasnęła z rozkoszy. Powoli, lecz
stanowczo i bez trudu dojechał do końca. Zaczął się rytmicznie poruszać. I śledził wyraz
jej twarzy: przygryzła wargi. Pomacał ją po piersiach. Z przyjemnością doznał ich
sprężystości. Oddychała coraz głośniej, coraz dziwaczniej: przypominało to parowóz:...
fi... ach... fi... ach... Potem przerwała i wrzeszczała coś po niemiecku, wciąż powtarzając
imię Hansa. A potem znowu: fi-ach... fi-ach... Nagle Hans znalazł się tuż przy Dionizym i
swojej żonie, chędożonej przez Dionizego. Wielka, owłosiona dłoń Hansa chwyciła za
wielką pierś Grete i ścis-
nęła. Winona tymczasem nie przestawała pieścić mu penisa, który już zrobił się twardy.
Hans zawarczał coś, Winona jednak zrozumiała:
„On chce widzieć, jak twój kutas wbija się w jego żonę — rzuciała Dionizemu.
„Ja, ja... widiecz... widziecz... ja..." — zaryczał Hans. Więc Dionizy uniósł się nieco, aby
mu ułatwić obserwację fallusa zagłębiającego się w seksie Grete. Zresztą i Dionizemu
sprawiło przyjemność oglądanie. Piana ukazała się i otoczyła członka białym wiankiem.
„Właśnie ma orgazm, ta dziwka" — orzekła spokojnie Winona.
„Ach... Hans... Schwein...! Saukerl...! Och...! Ach...! Och...!" — wyła Grete uderzając
tłustym tyłkiem o podłogę.
Hans zawarczał coś niezrozumiale i zaczął ssać pierś swojej żony. Djonizy wbił się głębiej,
aż po jądra, jednym mocnym uderzeniem, a potem przyspieszył rytm tak, że Grete zaczęła
bełkotać, całe jej wielkie, białe ciało pokryło się potem, wreszcie rozluźniła się cała,
opadła i Dionizy zrozumiał, że dalej nie warto. Jednak akurat w tym momencie Hans
zażądał czegoś od Winony, odsuwając jej rękę ściskającą jego jądra.
„Mówi, że jeszcze nie chce kończyć" — wyjaśniła Dionizemu Winona.
„Mówi, żebyś się wstrzymał i włożył jej znowu, jak będzie gotowa. Tak zrozumiałam, a
Franciszek teraz nie jest w stanie przetłumaczyć...!"
Rzeczywiście. Dionizy podniósł głowę i oczom jego ukazała się leżąca obok fotelików
Hanna, łapczywie liżąca seks Gigi, opodal Giorgia z głową przyciśniętą do fotelika
poddawała się Franzowi, ściskającemu jej małe piersi i chędożącemu ją od tyłu. Ale
powoli, spokojnie, w milczeniu. W pobliżu wciśnięci w poduszki Daddo i Franciszek
całowali się namiętnie i pieścili się wzajemnie. Tak że istotnie „Franco-cisko" nie był teraz
w stanie tłumaczyć z niemieckiego na włoski. Dionizemu musiało wystarczyć wyjaśnienie
Winony. Rzekł więc:
„Powiedz mu, że poczekam... ale czego on chce?..."
Tymczasem Hans na to pytanie odpowiedział czynem. Pocałował żonę w same usta i
przemówili do siebie z nadzwyczajną czułością. Winona zdumiała się:
„Co za ludzie... taki knur, taka maciora, a widać że się kochają... i to tym bardziej, kiedy tę
maciorę jakiś obcy przeleci...!"
Hans usilnie starał się czegoś dowiedzieć od Grete, nalegał i nalegał, a ona odpowiadała
tylko: „Jaja... Schatz... uhm... ja, och, ja, Libeling... ja..." Wreszcie w pewnej chwili
odwrócił ją tyłkiem do góry, a był to tyłek obfity, biały, wielki, i zaczął ją lizać. Ona zaś po
chwili odpowiedziała jękiem, jak wówczas, kiedy ją pieścił Dionizy. Ten zaś objął Winonę
i zaczęli całować się, jak to się mówi „z języczkiem." Winona ujęła dłonią jego fallusa.
Powiedziała:
„Niby, że muszę utrzymać go w formie przez cały ten czas, kiedy klienci... Chcesz?... I
pieściła go delikatnie.
„Jakże chciałbym ci włożyć, kochana..." — westchnął Dionizy.
„Nie narzekam, ale Grete to nie to, co ty!"
„Wcale tak łatwo mnie nie zadowolisz, wiedz o tym, odparła Winona — zresztą...
zobaczymy, tymczasem, opanuj się i nie popłyń przypadkiem. Musisz być do dyspozycji
Niemców, pamiętaj...!"
„No, to zostaw go, kochanie, tak będzie lepiej..." — zażartował Dionizy.
I razem zaczęli się uważniej przyglądać, co się dzieje wkoło. Zmieniło się niewiele.
Przynajmniej jeśli idzie o Franza i Giorgię. Chędożył ją nadal spokojnie, sumiennie, tak
jakby wykonywał uczciwe rzemiosło. Giorgia stękała.
„Może choć ona zazna szczytowania dziś wieczór, boja i Gigi to chyba nie... westchnęła
Winona.
„Patrz, co ta Gigi musi robić z tą świntuchą Hanną. I pomyśleć, że Hanna lubi także
mężczyzn, ale umówiła się z Grete, że dziś wieczór ty jesteś dla Grete, a następnym razem
będziesz dla niej."
Hanna i Gigi uprawiały właśnie pozycję 69, lizały się wzajemnie.
„Jak to? — zapytał Dionizy — to Gigi nie jest lesbijką? A ja myślałem..."
„Gigi lubi i mężczyzn, i kobiety, chociaż woli mężczyzn. To »maciora« jak mówią we
Florencji."
Dionizy przyjrzał się terez parze Daddo Franciszek. Tłumacz położył pana Daddo na
podusz-
kach i bral go od tyłu. Pan Daddo sapał i jęczał:
„Weź mnie... jesteś ogier... weź mnie... jestem twoja dziwka... weź mnie...!"
Przenieśli spojrzenie na Hansa i Gretę. Grubas niezmordowanie lizał swoją żonę i zdawało
się, że nigdy nie przestanie. Ale ona w pewnej chwili zawołała:
„Dyjonicy... och... Dyjonicy...!"
„Znowu jest gotowa, ta maciora; widzisz?..."
— szepnęła Winona. „Wsadź jej teraz, tylko mocno, chcą tego obydwoje..."
„Żebym tylko jej nie uszkodził..." — zawahał się Dionizy.
Ale skrupuły opuściły go natychmiast, kiedy zobaczył, że grubas Hans, obcierając sobie
usta mokre od wilgoci żony, zaprasza go niedwuznaczym gestem do dzieła.
„Włóż go całego. Proszę w imieniu firmy..."
— zachęciła go Winona.
Hans z błyszczącymi oczyma gotował się do oglądania. Dionizy chwycił pośladki Grete,
skierował tam swego penisa, lecz musiał prosić o pomoc.
„Winona, rozszerz jej pośladki, tej dziwce, proszę cię...!"
I Winona zrobiła to. Hans zaryczał:
„Och, ja...! ja...! so...! so...!"
Dionizy wepchnął, popchnął. Grete zawyła. Przez moment Dionizego ogarnął strach, że ją
rozerwie. Ale Hans ryczał:
„Herein...! Herein...!
Winona przetłumaczyła:
„Chce, żebyś jej wepchnął jak najgłębiej, jak najgłębiej...!"
I Dionizy posunął. Grete wrzasnęła, Hans uskoczył, chwycił za warkocz żonę, w usta
włożył jej swego penisa. I znowu zaryczał:
„Scheisse! Scheisse...!
Tego już Dionizy nie wytrzymał. Zdecydował, że jakiekolwiek teraz będą rozkazy, spłynie
na dobre i ostatecznie.
„Trysnę w nią..." — zawiadomił Winonę.
„Najpierw sprawdź czy ma już dość..." — poradziła mu cynicznie i zaczęła narzekać: „Te
szkopy to świnie, ten głupi grubas zamiast mnie przerżnąć, pompuje swoją żonkę, a
równocześnie patrzy, jak ją kto inny przyrzyna, co to za bezeceństwo, nikt by czegoś
takiego nie zrobił w czarnej Afryce, przysięgam ci, nie ma już przyzwoitości na tym
świecie, do parcha-żyda...!" — zaklęła nagle półgłosem czarna jak kawa
Winona-Murzynka. „A ty byłaś kiedy w Afryce?" — zaciekawił się Dionizy tkwiąc ciągle
w tyłku Grete.
„Po co? Nie jestm głupia. Nie lepiej mi we Florencji? Nie lepiej mi w Rzymie, czy w
Mediolanie?... A teraz zerżnij ją mocno to ci podziękuje..."
Więc Dionizy zabrał się do roboty. Lecz śledząc jednym okiem swego penisa, drugim
śledził wyczyny grubego Hansa. Ten ciągnął swoją żonę z całej siły za warkocze, jakby
chciał wydrzeć jej wszystkie włosy z głowy. Taką widać mają przyjemność, pomyślał
Dionizy, więc co mu do tego, zwłaszcza że to między mężem i żoną, zaś on ma
tylko wpychać penisa, to wszystko. Więc wpychał. W pewnej chwili Grete zaczęła się
miotać, Hans odsunął się i przywołał Winonę, która przykucnęła i zaczęła mu lizać
twardego fallusa. A Grete, przebijana z całą mocą przez Dionizego, który czuł zbliżające
się już szczytowanie, przytknęła czoło do podłogi i sięgnęła ręką do swego seksu, aby
jeszcze podniecać się palcami. Drżała i mamrotała coś niezrozumiale. Była mokra i
wreszcie doznali orgazmu wszyscy troje, rycząc i wyjąc w niebogłosy: Hans w ustach
Winony, a Dionizy w tyłku Grete. Ale musiał minąć jeszcze czas jakiś, zanim Dionizy był
w stanie opuścić otwór blondynki, owo miejsce rozkoszy, lubieżności i pożądania. Bo
Grete, czując fallusa ciągle jeszcze w sobie, nie chciała za nic go wypuścić. Zrezygnowała
dopiero wtedy, gdy spostrzegła, że już go w sobie nie ma. Tylko Winona nie doznała
orgazmu i z pożądaniem spoglądała na twardy wciąż fallus Dionizego.
„Noc jeszcze długa przed nami — westchnęła tańce dopiero się zaczęły, może choć
kawałek tego oślego kutasa dostanie się i mnie, nieszczęsnej Murzynce z Florencji..."
Rozdział ósmy
„Noc jeszcze młoda, Więc czasu szkoda, Zrób ten wysiłek I daj mi tyłek !..."
śpiewał pan Daddo razem z Franciszkiem, obaj całkiem nadzy. I puścili się w tany.
Wszyscy bardzo się śmiali, lecz Dionizy myślał tylko o tym, że chciałby zaznać Winony
albo Giorgi, że chciałby dowiedzieć się, która godzina, a tu nawet Niemcy zdjęli zegarki,
aby być bardziej nagimi. Grete leżała na brzuchu na podłodze, znowu wypiła sporo wb.ski,
wyglądała na wykończoną, a może była tylko pijana. Hanna krzywym okiem spoglądała na
Gigi, przepijającą do Hansa. Franz wziął na kolana Winonę i popijali z tego samego
kieliszka. Fotograf-ka przestała narazie robić zdjęcia, widać uznała, że w przerwie nie
warto, i chciwie przyglądała się nagim dziewczynom, a zwłaszcza Gigi.
„Ach, zdejmij gacie I pij, pij, bracie! A kto nie pije, Tego we dwa kije!..."
Spiewali tanczac Daddo i Franciszek. Dionizemu pic sie nie chcialo, za to
chciałby zapalić papierosa, choćby w kuchence, gdzie krawcowa, mila grubaska i
szczęśliwa żona, spala sobie spokojnie, oparłszy głowę o stol. Nikt nie palil
jednakże. Długi Franz zaczał właśnie pieścić piersi Winony, a Gigi zwisającego
penisa Hansa, nie bacząc na groźne spojrzenia zazdrosnej Hanny, i zapewne w nadziei,
że coś jeszcze z niego wyciśnie. Daddo i Franciszek wrócili z kuchenki. Nieśli tace
pełne kieliszków, a w nich jakieś kolorowe płyny. Dionizy pomógł obsługiwać gości.
Wkrótce każdy trzymał w ręce kieliszek, tylko Dionizy swój zostawił na tacy.
„Nie pijesz?...słusznie... — pochwalił go Daddo — alkohol trzeba umiejętnie dozować, jak
lekarstwo, bo jeśli za dużo, to erekcji nie będzie. Okey, zaraz osobiście zrobię ci coś na
wzmocnienie..."
I zanim Dionizy zdążył zaprotestować, wybiegł, radośnie podśpiewując. Franciszek
skorzystał z jego nieobecności i poprosił fotografkę, aby zrobiła zdjęcie penisa Dionizego,
spokojnie wiszącego między jego muskularnymi udami. „A potem zrobisz mu drugie
zdjęcie, jak mu już stanie. Będą to fotosy dokumentujące, jak to jest przed kuracją i po
kuracji, ha!, ha!, ha!, ale się Niemcy zabawią!..."
Dionizy ostro spojrzał na Franciszka, fotografka nawet nie raczyła odpowiedzieć.
„Dyjonicy!.mój Dyjonicy!..." Nagle zawołała Grete, zwijając się na podłodze. „Tak mi się
chce siusiu!..." I wyciągnęła do niego ręce, aby jej pomógł wstać.
Podniósł ją bez trudu, biorąc fachowo pod pachy, ale zwisała bezwładnie. Za to
natychmiast chwyciła go za penisa. I zaczęła pieścić nim swój seks i mruczeć „ach! jak
gut...jak dobre, ale dobre..." Zaśmiewała się. Była kompletnie pijana. Dionizy wyjął jej z
ręki kieliszek, który zdążyła już wychylić jednym haustem, popieścił jej jedwabne plecy i
wielką pupę, a robił to z przyjemnością, bo to była piękna pupa. Nagle podeszła do nich
Hanna i powiedziała coś do Grete. „Ja, Hanna i Dyjonicy — siusiu!..." odparła na to Grete
i zaniosła się pijackim śmiechem. „Najpierw drink! Jeszcze drink!..." Dionizy nie wiedział,
co robić. Daćjej pić, to chyba byłoby nierozsądne. Odszukał wzrokiem Hansa, ale ten cały
był pogrążony w ustach Gigi. Wzruszył ramionami i poda! Grecie kieliszek.
„Skoll, cin, cin, cin, na zdrowie!..." — powiedział.
„Ty...nie picz...nie pijacz...nie pisz ze mną?..." — wybuchnęła Grete.
„Ależ tak!...jakżeby nie?...pije!..." — wtrącił się Daddo, zjawiwszy się nagle i podał
Dionizemu szklankę jakiegoś roztworu. Dionizy spróbował. Pachniało owocami i
odrobinę jak likier. Grete ledwie trzymała się na nogach. Przepił do niej i wychylił
wszystko.
„Idź siusiu za nami.." — oznajmiła Niemka mrugając niebieskim okiem do Dionizego.
„Raczej módl się za nami..." — odparł Dionizy i Hanna zaśmiała się, zrozumiawszy aluzję.
Ruszyli we trójkę i Dionizy obejmował w pasie obie, bo obie ledwo trzymały się na
nogach, ale ocierały się o niego lubieżnie. Po tym napoju Dionizy poczuł się dobrze,
przybyło mu sił, nie czuł zmęczenia. Bez trudu znaleźli łazienkę, bo to był jedyny pokój w
tym dziwnym mieszkaniu, który miał drzwi. Nie przymknęli ich. Grete pierwsza usiadła na
sedesie, wzdychając z ulgą w miarę, jak pozbywała się męczącego płynu. Potem przeniosła
się na bidet, a na sedesie usiadła Hanna.
„Ach, jaka moja pupa...cała masakra..." — żaliła się Grete masując obolałe miejsca.
Hanna siedziała na sedesie jakby w oczekiwaniu na coś. Przyglądała się, jak Dionizemu,
nieświadomemu rzeczy, zwolna nabrzmiewa fallus. Ujęła go dłonią, pomacała,
powiedziała coś po niemiecku. Dionizy nie bronił się. Pozwalał nawet z ochotą. Czuł, że
jest w formie i to świetnej, z przyjemnością chędożyłby teraz Hannę. Popieścił jej głowę,
jego penis wydłużał się i sztywniał w palcach Hanny. Ona zaś ujęła w dłoń jego jądra,
zważyła je na otwartej dłoni i powiedziała coś do Grete, która zaśmiała się krótko. Zaraz
też podniosła się z bidetu, podtarła się papierową serwetką, a zwolnione miejsce zajęła
Hanna. Wtedy Dionizemu przyszła ochota zrobić siusiu, skoro już znajdował się we
właściwym miejscu. Ale Grete chwyciła go, kiedy już sikał, usiłowała pokierować
strumieniem, lecz robiła to dosyć niezdarnie, za to śmiała się do rozpuku. Potem
zaciągnęła Dionizego pod umywalkę, zaczęła mydlić i myć jego penisa. Były to,
oczywiście, próby nowej pieszczoty. Fallus Dionizego wyprostował się dumnie. Grete
zanosiła się od śmiechu. Wytarła go do sucha i popchnęła Dionizego w stronę Hanny. Miły
to był żarcik. Dionizy chętnie poczuł wargi ciemnej Niemki. Grete tymczasem pieściła i
lizała mu plecy. Hanna ssała fallusa gwałtownie i namiętnie, operowała językiem, palcami
pieściła jądra. Nagle również palce Grete dotknęły jego penisa tuż pod wargami Hanny i
zaczęły posuwać się po nim i pieścić. Było to bardzo przyjemne. Hanna lizała samą
główkę, Grete pieściła pień. Dionizy aż westchnął z rozkoszy, ale nie miał zamiaru
szczytować w ten sposób. Wolałby Hannę chędożyć normalnie i pokazać jej, o ile mocny
członek męski lepszy jest od nawet najbardziej zmyślnego języka kobiety. Tymczasem
Grete ustała jakoś, wzięła między swe uda udo Dionizego i pieściła swój seks w ten
sposób. Dionizy pieścił za to jej opasły, piękny tyłek, chciał nawet pomóc jej swoją ręką,
ale nie mógł: miał za wielką ochotę chędożyć Hannę. Niestety, nie umiał jej tego
powiedzieć, musiał więc zadowolić się tym, co się działo. Problem rozwiązała Grete.
Sapiąc, odsunęła się od Dionizego i powiedziała coś Hannie. Natychmiast Hanna powstała
z bidetu i obie wypchnęły wystraszonego Dionizego z łazienki. Wrócili we trójkę do
salonu, gdzie sytuacja zdawała się dojrzewać. Na poduszkach leżał Daddo z Franciszkiem
w namiętnej pozycji 69. Hans dawał się lizać Gigi. Franz lizał Winonę. Fotografka znowu
zabrała się do roboty. Sfotografowała także Dioni-
zego, Hannę i Gretę, jak wchodzą na podest. Giorgia została sama, spojrzała z pożądaniem
na wielkiego fallusa Dionizego, ale nie ośmieliła się przyłączyć. Ostatecznie obie Niemki
miały pierwszeństwo, przecież mężowie ich kupili całą kolekcję pana Gregori. Kiedy już
cała trójka znalazła się na podeście, Grete odezwała się w swoim łamanym języku:
„Ty, ja i Hanna, ja i Hanna, ja i Hanna, rozumie?..."
„Oczywiście!" — oświadczył Dionizy macając ją po piersiach, a Hannę po tyłku.
„Ja, ty i Hanna, ja i Hanna, ja i Grete, o kay?..."
Jednakże nie zrozumiał, o co naprawdę chodziło. Chyba tyle tylko, że ma być do
dyspozycji tych dwu kobiet wyłącznie. Na inne nie patrzeć. Nie wydawało mu się to zbyt
trudne. Okazało się jednak, że Niemki chcą więcej. Padły obie na czworaka, wypięły się i
czekały. Którą miał wybrać? A może chcą na zmianę? A może równocześnie? Uzyskać
odpowiedź na te pytania można tylko w jeden sposób. Dionizy ustawił się we właściwej
pozycji za Gretą i wszedł w nią, wywołując jej pożądliwe jęki. Dwa palce zaś wetknął w
seks Hanny, która zareagowała westchnieniem zadowolenia. Obie były już mokre i po
pewnym czasie Dionizy zamienił partnerki. Znowu Grete jęknęła głośno, znowu
westchnęła pożądliwie Hanna, czując, jak ją przenika potężny fallus. Dionizy chętnie
zadowalał Gretę palcami, z przyjemnością wbijał się w Hannę, ale wolałby ją chędożyć po
ludzku, leżeć na niej, macać jej piękne, twarde piersi, całować je i ssać. Póki tego nie
doznawał, jego rozkosz była ograniczona, orgazm się opóźniał. Znowu zamienił partnerki i
teraz poczuł, jak Grete wije się i miota, wciska w niego coraz mocniej. Może dobrze by
było, żeby już popłynęła, miałby więcej czasu dla Hanny, mógłby
dać jej rozkosz tak, jak tego pragnął, w pozycji, której pragnął. Przy piątej, czy szóstej
zamianie oczywiste już było, że Grete zbliża się do szczytu.
Dionizy ruszył więc do ataku na dobre. Wbijał się teraz rytmem szybkim i z mocą coraz
większą. W nagrodę Grete zaczęła krzyczeć, ryczeć, wrzeszczeć, wołać, płakać. I miotała
tyłkiem coraz gwałtowniej. Nie było rady. Dionizy musiał chwycić za
ten wielki, mocny tyłek i zostawić Hannę samą. Ta
zaś nie miała nic przeciw temu. Osunęła się na podłogę, rozłożyła nogi, pieściła sama
swoją łechtaczkę. I tylko wpatrywała się tęsknie w Dionizego.
A on także patrzył w jej oczy, mocno chędożąc jasną Grete. W chwili, kiedy dosięgnąl ją
spazm orgazmu,
Dionizy i Hanna, nie spuszczając się z oczu, utonęli w spazmie wzajemnego pożądania.
Nie spieszył się, spokojnie poruszał się jeszcze we wnętrzu Grete,
gładził ją po tyłku. Ale już oglądał się wokoło, i Winona i Franz odmienili role. Teraz ona
lizała Franza. Giorgia z kieliszkiem w ręku obserwowała i ich uważnie, Hans zaś chędożył
Gigi. Leżeli na boku, ona oparła nogę aż na kroku włochatego
grubasa, ten zaś mamrotał zapewne jakieś świństwa i poruszał się w żwawym rytmie. Co
do pana Daddo i jego Franciszka, to rzecz miała się jak zwykle:
Franciszek leżał na plecach pana Daddo i chędożył go, pieszcząc równocześnie jego
fallusa, pan Daddo krzyczał: „Ach, tak!...tak!...tak mi dobrze!...zaraz trysnę ci w
rękę!...tak!..." A na to Franciszek: „Ja też!...ja też!..." Tymczasem fotografka nieprzerwa-
nie robiła zdjęcia, podeszła też do osamotnionej Giorgi, przysunęła się bliziutko i
przemawiała do niej po cichu. Ale ruda piękność nie zwracała na to uwagi. Dionizy
odsunął się wreszcie od Grete, a ta padła półprzytomna na brzuch, położyła głowę na
zgiętym ramieniu i tak została.
Dionizy znowu spojrzał na Hannę. Piękna brunetka wyciągnęła rękę w jego stronę. Było w
tym geście coś więcej niż przyzwolenie, to było błaganie. Dionizy ujął tę rękę w swoje
dłonie, przysunął się blisko, pocałował w usta. I wówczas poczuł, że przez cały wieczór
właśnie tych wielkich, mięsistych warg tak bardzo pragnął. Przebiegły mu po grzbiecie
iskierki rozkoszy. Sięgnęły penisa. Stwardniał jeszcze bardziej, podobnie jak jędrne piersi
Niemki pod jego pieszczotą. Ssał jej język, sięgnął dłonią i przykrył nią dłoń Hanny,
pieszczącej ciągle swój seks, spletli palce, aby wniknąć w głąb razem i całowali się,
całowali... Po chwili Dionizy pomyślał, że może przyszła właściwa chwila. Łagodnie
odsunął się od niej, położył ją pod sobą, całował i ssał jej piersi, poczuł, jak jej sutki
jeszcze twardnieją, pojął, że orgazm jest blisko. Skierował więc fallusa w jej seks. Ale
Hanna zatrzymała go.
,,Langsam...Dyjonicy...Dyjonicy...langsam... och! Dyjonicy! bitte!..."
Wprawdzie Dionizy słów nie zrozumiał, ale sens pojął. Ton był taki, że domyślił się - i
trafnie! – iż o delikatność tu idzie. Co zrozumiawszy, pozwolił, aby Hanna sama się
obsłużyła. Ona więc obiema dłońmi rozwarła swój seks, ale rozwierając, pieściła wielką
żołądź Dionizego i była to wielka rozkosz. A kiedy gruby, twardy pień wniknął w nią,
krzyknęła z pożądania i dotknęła palcami swej łechtaczki, znowu zaczęła ją pieścić,
czekając aż Dionizy wbije się do końca. Wówczas usunęła palce. A Dionizy był już w niej
głęboko i całym swym ciężarem przykrył piękne ciało Hanny, wargi ich się zetknęły, nogi
Hanny objęły Dionizego. I tak się zaczęło. Dionizemu nigdy do tej pory nie zdarzyło się
równie szczęśliwe złączenie miłosne. Ich ciała porozumiewały się same, ich ruchy były
zgrane i dopełniały się. Dionizy nie mógł się tego spodziewać, kiedy patrzył, jak Hanna
pieści piękną Gigi. A teraz oto przemieniła się całkiem, była kobietą w każdym calu,
wspaniałą, stuprocentową kobietą, kobiecością samą. Całowali się milcząc. Czuli swoje
wargi swoje języki. Penis Dionizego wypełniał ją całą. Co za słodycz! Tylko oddechy ich
były przyspieszone, zdyszane, tak, że kto by ich nie widział, lecz słyszał tylko, zgadłby
natychmiast, że kochają się namiętnie. I Grete odgadła to. Uniosła się na łokciu
i półżywa, półprzytomna z zazdrością przyglądała się Hannie, tak świetnie zespolonej z
ciałem mężczyzny. I pojęła, że takie zespolenie nie jest jedynie skutkiem seksualnej
pożądliwości, lecz stanowi coś więcej, jest jakąś esencją życia. Wiedziała bowiem,
w stosunkach intymnych, lecz jest z nim związana wspólnym interesem, pewną
serdecznością, konwenansem wreszcie, o którym oboje lubią zapominać w czasie
odbywanych razem podróży. Natomiast Grete kochała Hansa głęboko i on ją kochał
głęboko. Dla nich seks był coś wart jedynie jako dziedzina powikłań rozmaitego rodzaju,
byle tylko intensywnych, byle tylko przeciwnych obyczajom, normom, a nade wszystko
przyzwyczajeniom. I byle tylko powikłania owe dawały się przeżywać wspólnie. Franz nie
dbał o żonę, było mu wszystko jedno, jak sobie radzi, Hansowi rozkosz żony dawała
rozkosz. Grete spojrzała na Franza. Chędożył Wi-nonę na swój sposób. Lubił od tyłu.
Hanna — nie. Grete wiedziała, że Hanna chce być przytłoczona ciałem mężczyzny,
całować go, czuć jego pocałunki, jego pieszczący dotyk. Grete przyglądała się Wino-nie
klęczącej na foteliku. Franz stał za nią i wbijał się w nią rytmicznie, metodycznie,
milcząco, z zaciśniętymi wargami, nie jęcząc, nie wzdychając, nie podniecając się
wulgarnymi słowami. Chędożył ją i to wszystko. Jak maszyna. I bezwątpienia skutecznie.
Grete doświadczyła tego z Franzem. Osiągnęła wówczas orgazm na samej granicy
przyjemności, nie dalej. I nic więcej, żadnych uniesień, krzyków, jęków, słów mocnych i
gorszących, żadnych westchnień, szeptów. Nie, nic. Jedynie ruch mocny i jednostajny,
nieprzerwany, aż do nieuchronnego spazmu.
Obróciła oczy znowu ku Hannie i Dionizemu. Hanna miała opinię lesbijki, bo twierdziła,
że
kobiety są w miłości bardziej szczere, bardziej namiętne i w ogóle lepsze od mężczyzn.
Franz brał ją raz na tydzień, regularnie, traktował to jako konieczne odprężenie, a zarazem
dobrą gimnastykę. Hanna potrzebowała czegoś więcej i szukała tego u kobiet. Ale jej
homoseksualizm był sztuczny. Wystarczyło przyjrzeć się, jak leży pod Dionizym, aby nie
mieć wątpliwości, że to kobieta bardzo potrzebująca mężczyzny.
W tym samym czasie podobne myśli nachodziły i Dionizego. Czuł na sobie obejmujące go
i skrzyżowane nogi Hanny, obejmujące go coraz ciaśniej, coraz mocniej, uderzające
piętami o jego ciało w miarę, jak wbijał się w nią coraz mocniej. Czuł, że ona jest już bliska
orgazmu, pomagał jej, podniecał ją, doprowadzał ją do szczytu, ale sam... Było to coś
nienormalnego, że tak namiętnie ją brał, a tak chłodno to odczuwał. Jego umysł panował
nad każdym ruchem jego fallusa, rejestrując, kalkulując, oceniając każde jej westchnienie,
każdy oddech, a także każdą kroplę własnej rozkoszy, która jakoś nie rosła, nie
zapowiadała orgazmu.
„Ach, już!...tryskam w ciebie!...ty moja dziwko!..." — ryknął nagle Franciszek, a już mu
odpowiadał jak echo pan Daddo:
„Tak!...tryskaj!...Ja także!...kochanku mój!...miłości moja!..."
Również Hans jęczał wbijając się w Gigi. Widać było, że zaraz spłynie. A ona
wrzeszczała:
„Jeszcze!...Hans!...jeszcze!..." Winona z głową pochyloną ku podłodze klęła: „Jedź,
szkopie!...jedź
szybciej, taka ty twoja francowata franca ...szybciej!..."
Fotografka już nie fotografowała. Giorgia usnęła nie wypuszczając pustego kieliszka z
ręki. Ja oszukuję tę Hannę, myślał tymczasem Dionizy, nie przestając się w nią wbijać i
czując jej paznokcie drapiące mu ciato. Oszukuję ją, chociaż to nie ja, to mój penis ją
oszukuje. Ale dlaczego? Dlaczego to mi się przydarza? Dlaczego? Robię to jak maszyna,
czuję, że ona jest już blisko, a ja nic...nie mogę z nią razem, nie czuję tego tak jak ona...ale
dlaczego? Przecież podoba mi się bardziej niż którakolwiek z tych tu kobiet, odkryłem jej
sekret kobiety niedopieszczonej, ale...ale czy ona musiała przyjechać aż do Mediolanu, aby
się tego dowiedzieć? Aż do Mediolanu, aby tu spotkać neapolitańczyka, który okazał się
dla niej odpowiedni? Myślami i chęcią jestem z nią, ale mój penis — nie. Torturuje nas
oboje, i mnie, i ją, kutas jeden! Zawsze był uczciwy i posłuszny, zawsze na miejscu, a
dzisiaj nie. Czemu? Czego chce? Jest jak trzeba i wytrzymuje wszystko, ale w niczym nie
bierze udziału. Nie podoba mi się to!
Tak gorączkowo myślał Dionizy. Tymczasem Hanna weszła w orgazm, zaczęła spływać z
ogromną siłą, jej rozkosz nie miała granic, przygryzła wargi, aby nie krzyczeć, bladła aż
zrobiła się biała jak prześcieradło; albo jak marmurowy posąg w muzeum, poczym posąg
cały pokrył się kroplami potu... Dionizy chciał także, chciał razem z nią!...ale nic z tego.
Grete obserwowała ich, zobaczyła, co się
dzieje. Hanna przeżywała swój orgazm w sposób oczywisty, naturalny, tak jak powinna, a
Dionizy nie. Był teraz dla Grete typowym kochankiem all' italiana, „latin lover", tylko
wyglądem różnił się od takiego Franza. I Grete na nowo polubiła Hannę, a dla Dionizego
odczuła pogardę. I właśnie dlatego...zapragnęła go. Obudziła się znowu jej pożądliwa
natura dziwki. Nie miała zamiaru tego ukrywać. Ani przed sobą, ani przed nikim. Była
konsekwentna i konsekwentnie, jak dziwka, otwarta na wszystko. Chciała wykorzystać,
zmóc i pokonać Dionizego jako męską dziwkę, taką samą, a może nawet lepszą, niż ona
sama. Tymczasem Franz doprowadził wreszcie Winonę do orgazmu, więc wyjął z niej
penisa i nad jej ciałem sam doprowadził się do wytrysku. Grete zobaczyła, jak biały płyn
spływa na czarne ciało Winony. Przyjrzała się następnie mężowi. Stękał, sapał i ciągle
jeszcze wbijał się w ciało Gigi. Stękał i sapał, biedaczek, bo dwa razy jednej nocy to dla
niego za dużo. Musiałby być już nie wiem jak podniecony, żeby się to mogło udać.
Uśmiechnęła się do niego. „Tryśnij, tryśnij, skarbie, tryśnij w tę eteryczną blądynkę...",
pomyślała z czułością i znowu obróciła wzrok na Dionizego i Hannę. Jeszcze leżeli na
sobie, spleceni w uścisku, ona prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy, że Dionizy nie
szczytował, obejmowała go czule, jak skarb jaki, tylko nogi opadły jej na podłogę. Grete
zobaczyła, jak Hanna, bledziutka, z twarzą przemienioną przez rozkosz, całuje Dionizego.
Całuje go w usta, oczy, pieści dłonią jego plecy, jak
zakochana kobieta. Grete bardzo lubiła Hannę, więc znienawidziła Dionizego w tej chwili
jeszcze bardziej i postanowiła wykończyć go. Właśnie całował Hannę, pieścił ją, tulił,
mówił coś czułego po neapolitańsku, coś bardzo czułego.
Nie podejrzewał wcale, jakie myśli snuje Grete. Lecz i on sam, i Grete wiedzieli jedno: że
orgazmu nie doznał. Jednak on nie wiedział dlaczego, Grete zaś sądziła, że się
powstrzymał. I tylko jedna Hanna była spokojna, szczęśliwa i nie zadawała sobie żadnych
pytań. Grete potoczyła znowu wzrokiem po salonie. Giorgia spała już głęboko, kieliszek
wypadł jej z dłoni i potoczył się daleko. Hans sapał coraz mocniej, w pewnej chwili
przewrócił się na plecy z okrzykiem. Grete poczuła wdzięczność dla Gigi, która przywarła
ustami do tryskającego fallusa. A więc jej Hans spłynął tej nocy już dwa razy. Będzie mógł
obejrzeć ją, jak niszczy tego ,,latin lover", który się oszczędza, jak rujnuje tego Dionizego,
którego znienawidziła. Bo nienawidziła wszystkich mężczyzn oddających się z rezerwą, z
dystansem, tych, co to nie piją, nie palą, nie kochają, a kobiety traktują jak zawodowe
prostytutki. Co prawda Dionizy był, jak dotąd, w porządku, sprawował się należycie,
zachowywał, jak trzeba, nie starał się uwodzić nikogo. Ani jej, Grete, ani Hanny. Ale co on
sobie myśli? Że ten jego kawał mięśnia, co go ma między nogami, jest ze złota, czy jak? Za
kogo on się uważa? Grete nie wiedziała oczywiście, że Dionizy jest dozorcą, portierem
tego domu, dokąd przyszła z wizytą. Sądziła, że pan
Gregori specjalnie go wynajął i to się jej nawet spodobało. Ale i tak gardziła tym
wyrośniętym Włochem. I zaraz mu pokaże, co jest naprawdę wart! Tymczasem Hanna
ciągle jeszcze ściskała Dionizego. Przymknęła oczy, syta przeżytej rozkoszy i rozmyślała,
czy też można by to powtórzyć. Ciągle jeszcze czuła w sobie twardego penisa,
przypuszczała, że może jeszcze nie zwiądł, może mężczyzna znowu poczuje ochotę. Czy
jednak tak wielka rozkosz może się powtórzyć w tak krótkim czasie? Czegoś podobnego
jeszcze nigdy dotychczas nie zaznała. Dionizy nie odsuwa się od niej, przeciwnie, posuwa
się w niej łagodnie, powoli, a ona czuje w nogach, w sobie całej, jakąś nową moc
niezwykłą. Uniosła nogi, objęła nimi Dionizego, czuła, jak seks jej przenikają iskry
rozkoszy.
Zrozumiała, że znowu chce, że znowu jest gotowa. Dionizy wbijał się w nią teraz
rytmicznie, całował jej piękne usta, szukał jej języka, pieścił piersi, gładził biodra,
wreszcie wsunął dłonie pod nią i uniósł ją, tak aby móc wejść głębiej i głębiej. Hanna
zaczęła kwilić, przygryzła wargi i już bez wahania oddała się rozkoszy. Grete widziała to i
zazdrościła. Nienawiść do Dionizego zniknęła, zastąpiło ją pożądanie, poczuła, że jest
mokra. Zwolna na podest nadciągnęli wszyscy pozostali, aby zamglonymi z pożądania
oczami podglądać miłość Dionizego i Hanny. Chudy, suchy Franz z obwisłym członkiem
między nogami. Przy nim Winona pełna podziwu. Przy nich czule objęci Daddo i
Franciszek. Obok Hans, zmordowany,
wykończony, i Gigi, nie zaspokojona i w nerwach. Przyglądali się, jak mocny penis
Dionizego porusza się w szparze Hanny, jak ona to przeżywa, wniebowzięta. Gigi oblizała
się i zaczęła się pieścić. Za jej plecami fotografka wyszeptała:
„Chcesz? poliżę ci. Szaleję za tobą, przysięgam' Wszystko dam, żebym tylko mogła cię
polizać..."
„Zobaczymy. Może. W każdym razie później..." — odpowiedziała Gigi.
A Giorgia spała sobie spokojnie, wyciągnąłwszy się na fotelikach. Stali tak półkolem
wokół kochającej się pary. Hanna krzyknęła, doznała właśnie orgazmu, wszyscy to
spostrzegli. Dionizy poruszał się teraz powoli, spokojnie, delikatnie, chcąc jakby dopełnić
rozkoszy Hanny. Jej twarz przemieniona doznaniem rozkoszy była piękna. Nikomu nie
przyszło na myśl, żeby bić brawo, choć było to przecież coś w rodzaju przedstawienia.
Niezadowolona była tylko Grete. Przyglądała się, jak Dionizy całuje Hannę, leżąc na niej i
czule trzymając dłoń pod jej karkiem. Nagle zawołała: „Dyjonicy nie tryska?..
.dlaczemu?.. .nie kce?.
„Dlaczego? — poprawił ją Dionizy — bo nie mogę..." „Bo nie kce!..." — krzyknęła Grete.
Na to zgorszona Winona: „Nie kce! Nie kce!...on nie może...rozumie?..."
Wtedy Franz krótko i węzłowato „Rauschgift" oświadczył.
Grete spojrzała na niego niedowierzająco. Więc powtórzył: „Rauschgift, Reizmittel, ja"
„Ach, nie, to nie narkotyk, to odrobina czegoś, co pomaga w pewnych wypadkach" —
pospieszył z wyjaśnieniem Franciszek.
Dionizego paliły uszy, ale czuł się świetnie, członek był twardy, trochę go bolał. Ale poza
tym doskonale! Franz powiedział coś Franciszkowi, ten przytaknął i przetłumaczył dla
pana Daddo:
„Herr Franz mówi, że już zmęczeni i chcieliby wypocząć..."
„Ależ natychmiast! " — wykrzyknął pan Daddo. — „Wszyscy lulu! Poduszek jest dosyć.
Dionizy pewnie zechce pójść na dół, prawda?"
Był to rozkaz. Dionizy wysunął się z Hanny, spojrzał na swego twardego, wyprężonego
członka, skonfundowany.
„Tyjonici...Tyjonici..." — tęsknie wyszeptała Hanna, próbując usiąść.
„Idź do łazienki, najdroższy mój i oblej go zimną wodą, to pomaga, zobaczysz..." —
powiedział Daddo uprzejmie, lecz stanowczo. Dionizy wyszedł z salonu zmartwiony i
zakłopotany. Przechodząc koło kuchenki, spostrzegł krawcową, śpiącą z półotwartymi
ustami. Nie namyślał się długo. Podszedł i wsunął jej penisa w usta.
Ledwo dotknął, a krawcowa nie otwierając oczu wymamrotała:
„Och ... Piotrusiu ... ty świntuchu ... kochany mój..."
Piotruś? To zapewne ukochany mąż krawcowej. Ale Dionizemu było wszystko jedno.
Zupełnie.
„Och!...Piotrusiu..." — dławiła się krawcowa. Dionizy czuł, jak to go nadzwyczajnie
podnieca. I wreszcie stało się. Olbrzymi przypływ, wielkie fale rozkoszy, już nic ich nie
powstrzyma... Poruszał się szybko między miękkimi wargami kobiety. I trysnął. Raz,
drugi, trzeci, bez końca... Całą twarz nieszczęsnej krawcowej pokryła biała, gęsta ciecz.
Rozdział dziewiąty
Następne dni minęły w świętym spokoju. Zbliżał się termin okresowych ocen szkolnych i
Karina Brusati przestała wychodzić z domu. Pan Mandorla sprzedał saaba, zamknął kantor
wymiany i narazie udało mu się uniknąć bankructwa. Flora Malvolti zwierzyła się
Dionizemu, że adwokat pana Mandorla usiłuje dogadać się z wierzycielami, a pan Man-
dorla szuka pracy. Jakiejkolwiek. Bruna Pigato zeszła raz do pralni, spieszyła się, chciała
tylko powiedzieć Dionizemu, że tęskni do jego wspaniałego penisa, ale Nino całymi
dniami siedzi w domu, bo kuje do egzaminów i ciągle domaga się...wiesz czego... dodała
aluzyjnie. Daddo Gregori nie pokazywał się wcale. Zaszył się w swoim mieszkaniu. Ale
zadzwonił do Dionizego, żeby mu powinszować udanego wieczoru.
„Za kilka dni, skarbie, wystąpią tu Japończycy, więc jeżeli będziesz wolny..."
zaświergotał. Dionizy dał odpowiedź wymijającą. Nie miał ochoty powtarzać
doświadczenia, chociaż nowy milionik przydałby się zapewne. Rosy Mandorla wprawdzie
czerwieniła się przy spotkaniach, ale nie robiła żadnego gestu zachęcającego, a dobrze
wychowany Dionizy z właściwą mu ostrożnością zachowywał się poprawnie. Młody
Gianni Capretti był jak zawsze gburem, oboje z żoną Aurą wracali do domu o
niemożliwych godzinach i nieraz Dionizy musiał im otwierać, bo nader często nie byli w
stanie trafić kluczem do zamka. Z Neapolu ciotka przysyłała Dionizemu pakę jego książek.
Nie. wiedział, co z nimi zrobić. Trzeba by było sprawić sobie regały. Kosztowałoby
jednakże to majątek. Emma Brusati wychodziła rzadko, bo pomagała Karinie w nauce.
Zawsze jednakowo uprzejma, zawsze zachowująca się „po pańsku". Jednak Dionizy miał
wrażenie, że jest jakaś zmieszana, kiedy zwraca się do niego. Głupie wrażenie, oczywiście.
Poszedł raz do niej na górę, aby zamalować ten kawałek muru przy kontakcie w łazience,
dostał nawet kawę, pani Emma była bardzo miła, ale...jakiś cień niechęci czy czegoś
takiego dawało się wyczuć i Dionizy zachodził w głowę, co to by być mogło. Może jakoś
zdołała się dowiedzieć o jego wyczynach z Niemcami w mieszkaniu pana Daddo Gregori?
A może o jego przygodzie z Florą Malvolti czy z Bruną Pigato? Kto wie? Dionizy czuł się
wobec niej niepewnie, zdawało mu się, że i ona także jakoś niepewnie czuje się wobec
niego. Tymczasem nadchodziły upały i Dionizy, jako prawdziwy neapolitańczyk bardzo
dbający o swój wygląd, kupił lekkie spodnie, miękkie mokasyny i podkoszulki Lacoste,
produkowane w Neapolu. Nikt by się nie domyślił, że to dozorca domowy,
nikt też oprócz wdowy Brusati, nie wiedział, że Dionizy ma tytuł magistra. Lokatorzy
zadowalali się tym, że młody człowiek zachowuje się uprzejmie, jest uczynny, mówi
poprawnie. Emma Brusati nawet Karinie nie powiedziała, że Dionizy ma wyższe studia, bo
bała się, że Karina zacznie z niego szydzić: jak to? magister, a pilnuje domu, zamiast
wykładać w szkole?! Tydzień upłynął spokojnie, zaczął się następny, ale nie dane mu było
minąć równie spokojnie.
Już we wtorek ruszył do ataku Daddo Gregori. Tym razem nie ograniczył się do
telefonowania: osobiście zszedł do portierni. Tłumaczył Dionizemu, że Japończycy są
znacznie ważniejsi od Niemców, w związku z czym gotów jest dać Dionizemu półtora
miliona.
„Przyjdziesz koło północy, zostaniesz najwyżej dwie godziny i to wszystko. Nie
odmawiaj."
„Proszę pana, ja ryzykuję posadą, jeśli pani Brusati się dowie..." — argumentował
Dionizy. Niech mi pan wierzy, ja chętnie, ale nie mogę..."
„Dionizy, pani Emma nigdy się nie dowie, przenigdy, wydałem 60 milionów na
dźwiękoszczelne ściany i podłogi. Ona nie ma się skąd dowiedzieć. No, nie opieraj się,
dam ci dwa miliony. Okay?... Pan Masaki także ci się odwdzięczy. To są jego przyjaciele
ci, co jutro do mnie przyjdą..."
„A, to pan Masaki nie jest przedstawicielem Hondy? Co on ma wspólnego z pańskimi
projektami mody...?" — Dionizy był zaskoczony.
„Osobiście — nic. Ale Japończycy, o których mówię, to jego przyjaciele. Są bogaci,
wpływowi, ważni. Pan Masaki chciałby ich zadowolić. No, więc jak? Godzisz się?..."
„To kiedy?"
„Jutro wieczór, ściśle o północy."
„Muszę pomyśleć, proszę pana, później dam ostateczną odpowiedź..."
Pan Daddo musiał narazie na tym poprzestać. Poszedł sobie, ale był wyraźnie
przygnębiony. Dionizy zastanawiał się przez kilka godzin. Ryzyko, że pani Brusati czegoś
się dowie, było niewielkie, ale istniało. Z drugiej strony dwa miliony by go urządzały,
mógłby wreszcie kupić sobie regały, nie trzymać książek w paczkach. I już chciał
zatelefonować do pana Daddo, gdy z windy wyszedł pan Fujiko Masaki, z firmy Honda.
Lokator pierwszego piętra.
Jak zawsze układny i jak zawsze na ciemno. Z windy skierował się prosto do portierni.
Dionizy otworzył. „Pan Dionizy! Pan Gregori powiedział o pewnej sprawie, Jak
mniemam..."
„Tak powiedział. Ja..."
„Posłucha, zanim odpowie. Moi przyjaciele z Tokio to ważni, bogaci. Daddo da tobie dwa
miliony. Ja dam milion. Razem trzy miliony dla ciebie. To nieźle, jak mniemam."
„Nieźle" — zgodził się Dionizy.
„A praca miła, łatwa, przyjemna, mówił dalej pan Masaki, nie męcząca, jak mniemam.
Będzie mój potężny przyjaciel, pan Tobashi, pani Liuko. Oni
najważniejsi. Oprócz tego — Kony, Haroko, Meito. To są manageres Tobashi. Nie liczą
się. Robisz, co mówi Tobashi i pani Liuko. Tyle tylko osób, nie więcej. Zgoda?"
„Ale co mam robić?" — zaciekawił się Dionizy.
„Tylko co by chciała pani Liuko".
„Co zechce pani Liuko" — mimowolnie poprawił go Dionizy.
„Słusznie, co zechce pani Liuko, dziękuję, może nic? Kto wie? To zależy. Więc zgoda?"
„Tak. Zgoda..." — poddał się Dionizy.
„Tylko jeden warunek, dodał niespodziewanie pan Masaki. Zaraz tu zejdzie moja żona,
pani Joko, z aparatami fotograficznymi. Ona zrobi ci malutkie zdjęcie. Jeżeli malutkie
zdjęcie spodoba się panu Tobashi i pani Liuko, masz trzy miliony, jak mniemam, za pracę
łatwą, miłą i przyjemną, a nie męczącą. Okay?"
„Nie chcę, żeby moja fotografia krążyła między ludźmi..." — sprzeciwił się Dionizy. „No
problem, zapewnił pan Masaki, twojej twarzy nikt nie rozpozna takie to będzie zdjęcie, no
problem. Jednak zrobisz to zdjęcie, dobrze? okay?..."
„No dobrze, okej, okej..." — ustąpił Dionizy.
„Doskonale, brawo, Dionizy, mogę zatelefonowć?"
Dionizy kiwnął głową, pan Masaki wykręcił numer, powiedział coś tonem rozkazującym
po japońsku i odłożył słuchawkę.
„Moja żona, pani Joko, zejdzie natychmiast, zrobi maleńkie zdjęcie i jeżeli wszystko okay,
ty jutro masz trzy miliony. Do widzenia."
I poszedł. Dionizego ogarnął niepokój. Co to znaczy „twojej twarzy nikt nie rozpozna"?
Zrobią mu zdjęcie od tyłu? Dziesięć minut później pani Joko Masaki wyszła z windy.
Miała na sobie kimono i pantofle, w ręce trzymała statyw i aparat fotograficzny.
Wyglądała jak porcelanowa lalka. Dionizy otworzył przed nią drzwi portierni, ale
pokiwała przecząco głową.
„Nie tu. Twoje mieszkanie. Możliwe?"
Nie mówiła, świergoliła. Dionizy postawił na widocznym miejscy kartkę „zaraz wracam" i
zaprowadził ją do mieszkania. Rozglądała się z zaciekawieniem.
„Twój dom nie ma światło, nie ma kwiaty?"
„Tu, proszę pani, jesteśmy na poziomie ulicy" — wyjaśnił Dionizy.
„Więc flesz..." — zdecydowała. Rozstawiła statyw, przykręciła aparat, na nim umieściła
rękawiczkę z czarnej koronki i jakąś kopertę. „Ty stoisz...Trochę dalej... jeszcze dalej...
jeszcze trochę... dobrze, okay..." — dyrygowała Dionizym regulując położenie aparatu
połaroid i wysokość statywu. „Chyba coś za nisko..." pomyślał Dionizy, ale nic nie
powiedział, w końcu to ona robi zdjęcia.
Tymczasem Joko Masaki zmontowała wyzwa-lacz na długim przewodzie i stanęła obok
Dionizego. Sprawdziła, wszystko w porządku. Teraz włożyła na prawą rękę koronkową,
czarną rękawiczkę, chwyciła tajemniczą kopertę i ku zaskoczeniu Dionizego rozkazała:
„Zdjąć spodnie, Dionizy!"
Dionizy żachnął się na te słowa. A może się przesłyszał? Spojrzał na Japonkę zdumiony.
„Ja foto twój organ, a nie twarz. Organ..." — objaśniła go spokojnie pani Joko.
„Kutas?" — wyrwało się Dionizemu.
„Tak! Kutas... uśmiechnęła się wdzięcznie pani Joko — nie twarz, twój kutas dla pani
Liuko, dobrze, okay...? Rozumie...?"
Ach! do diabła! Rozumieć rozumiał, ale co za wstyd! Stać tak przed tą delikatną
Japoneczką? Ach, to dlatego pan Masaki powiedział „no problem"! Ale co? Imienia i
nazwiska na nim nie ma. Ostatecznie za trzy miliony... i zdjął spodnie, ściągnął slipy,
pokazał swój organ. Joko zrobiła zdjęcie i powiedziała:
„Poczekać minutkę, myślę dobrze wyszedł..."
Dionizy poczuł się niewyraźne. Jakoś to głupio tak stać przed japońską fotografką z
opuszczonymi spodniami, zrolowanymi wokół kostek. Japonka wyjmowała już gotowe
zdjęcie.
„Okay, dobry, unieś głowę, proszę..."
Dionizy zdziwił się, ale wyprostwał się, wysunął brodę, podniósł w górę.
„Nie. Nie twoja głowa. Głowa kutasa..." sprostowała Joko.
„Jak to?...ja..."
„Nie ja...znaczy nie ty...ja sama... ty mnie absolutnie nie dotyka...ja sama...okay?",
zaświergoliła. Stanęła obok niego z wyzwalaczem na długim przewodzie w lewej ręce, a
prawą w rękawiczce delikatnie popieściła jego jądra i fallusa. Skutki
okazały się natychmiast. I Joko mruknąwszy coś po japońsku z wyraźnym zadowoleniem,
ujęła penisa w palce i zaczęła pieścić. W dziesięć sekund w maleńkiej, urękawiczonej dłoni
tkwił olbrzymi, twardy pień.
„Och, bardzo, za bardzo okay!" — wykrzyknęła oczarowana. „Wielki jak góra Fudżijama,
twardy jak skala Fudżijama, teraz włoży to..." I podała mu kopertę. Była to prezerwatywa.
„Ale..ja nie umiem...nigdy nie używałem..." — wybąkał zmieszany.
„Łatwo. Daj, zrobię. Zawsze robię mój mąż Fujiko Masaki. Zawsze ja sama. Teraz sama
tobie..." I przyklęknąwszy nałożyła mu gumowe nakrycie. „Widzi? A teraz tryśnie. Tylko
dużo. Pełno. Okay...?"
Już chciał Dionizy wsunąć rękę pod jej kimono, pomacać ją, ale przypomniał sobie, że nie
wolno. Patrzał więc, jak maleńka dłoń w czarnej, koronkowej rękawiczce ślizga się po jego
członku w stanie wzwodu, to szybciej, to wolniej, ściska czasem, dotyka jąder i znowu...
Takiej pieszczoty nigdy dotąd nie znał. Wyrwało mu się długie westchnienie rozkoszy. A
oblicze Japonki pozostało niezmienione, nieruchome, nieprzeniknione. Maleńkie usteczka
w kształcie serca nie zmieniły kształtu, w migdałowych oczach nie było nic, prócz
skupionej uwagi, tak jakby pani Joko wykonywała tylko jakąś precyzyjną robotę. Gdyby
Dionizy wiedział, że Japonka była w tym momencie całkiem mokra, byłby dumny. Ale nie
wiedział. Zadowolił się więc
tym, czego doznawał, pewny, że go ta dziwaczna pieszczota szybko doprowadzi do
orgazmu, właśnie dla tego, że dziwaczna. Jego członek w drobniuteńkiej dłoni pani Joko
wydawał się większy jeszcze niż był w rzeczywistości i pani Joko chyba zdawała sobie z
tego sprawę. Bo w pewnym momencie przestała go pieścić i naciskając wyzwalacz aparatu
fotograficznego rozkazała:
„Nie rusza się!...Stoi!...Okay?..." A kiedy wydostała gotową już fotografię, wykrzyknęła:
„Och, dobry! Bardzo dobry foto! A teraz tryśnij dużo! Okay?"
„Trysnę, jak mnie poliżesz..." — wyrwało się znów Dionizemu.
„Ja lizać ty..? Nie. Nie można. Niemożliwe."
„Trudno..." — westchnął Dionizy.
„Niemożliwe" — powtórzyła Joko i Dionizemu zdawało się, że w jej ptasim świergocie
zabrzmiała nuta żalu. — „A ty tak to mniej nasienia? Jak nasienia po włosku?" - zapytała
jeszcze.
„Sperma. Jak poliżesz, będzie jej więcej, dużo, a jak nie..." Znowu westchnął.
„Dużo? Ach, szkoda. Ale niemożliwe. Tylko ręka. Ale może troszeczka..." I leciutko
polizała.
Dionizy klął wynalazek prezerwatywy.
„Tak więcej sperma? Tak?..." I znowu polizała, nie przestając go pieścić dłonią. I znowu. I
znowu.
Dionizego ogarnęło pożądanie, chciałby wziąć tę porcelanową Japoneczkę, przebić ją,
usłyszeć jak krzyczy z rozkoszy, jak pozbywa się tej swojej nieprzeniknionej maski. Ale
obiecał, więc nic. Cierpliwości! Westchnął znowu:
„Byłoby więcej bez tego okropieństwa. Bez prezerwatywy będzie więcej..."
„Och, nie! Nie można. To zostać w kondom, ja foto, kiedy pełno w kondom..."
„Dobra. Jedźmy, jak chce pani Joko. Ustami i ręką, ustami i ręką. Pani Joko..." — jęknął
Dionizy.
Ona kiwnęła tylko głową i posunęła wargi głębiej, a dłonią poruszała szybciej. Jakże
umiała to robić! Już nie trzymała w lewej dłoni przewodu od wy-zwalacza, pieściła mu
jądra, uda, pośladki, lizała, pieściła mu penisa, śliniła go całego, pieściła obiema dłońmi,
palcami, językiem, wargami. Co za wspaniała porcelanowa dziwka japońska, pomyślał
Dionizy. I krzyknął:
„Ach!...pani Joko, ach!... mocniej!... Szybciej!... Ach..."
A ona zrozumiała, że mężczyzna krzyczy, bo jest już u szczytu rozkoszy, więc ssała go z
całą energią swych japońskich płuc, aż Dionizy trysnął tak mocno i spłynął tak obficie, jak
nigdy. Nie spodziewał się też tak bardzo intensywnej rozkoszy. Ale Joko nie przestawała.
Jakby chciała pozbawić go nasienia aż do ostatniej kropli. Jakby chciała sama pogrążyć się
w tej namiętnej, zaciekłej czynności. Jakby rozkoszowała się, zachwycała, tym, co się
dzieje, oczarowana do głębi. Przestała dopiero, kiedy Dionizy odezwał się:
„Już dosyć, dosyć, pani Joko, ledwie żyję..."
Dopiero wtedy odsunęła głowę i Dionizy zobaczył jej czarne oczy pokryte mgłą. Jakby
sama
doznała orgazmu. Stał nad nią z ciągle jeszcze zadartym członkiem, komicznie odzianym
w rozdęty na końcu od zgromadzonego płynu kondom. Joko westchnęła obejrzawszy to
wszystko:
„Dużo. Bardzo, bardzo dużo okay. Pani Tobashi zadowolona..."
„A pani Masaki nie? Spróbujmy bez tego przykrycia, co?"
„Bez? Nie można. To o-grzech. Ciężki o-rzech..." „Grzech..." — poprawił ją Dionizy. „Ale
dlaczego?"
„Ja robię dla pana mojego męża Fujiko Masaki. »Bez« to grzech, niewierność. Zdejm
kondom, robi foto co w środku..."
„No, i dobra..." — mruknął Dionizy.
Po chwili został sam z prezerwatywą, którą trzeba było wyrzucić i z nowym pożądaniem,
które trzeba było zaspokoić. I z niewyraźnym uczuciem, że wszystkie dobre rzeczy, które
przydarzają mu się w tej kamienicy, zawdzięcza nie tyle swojej pracowitości, uprzejmości,
uczynności, dobrej woli, ile wymiarom swego członka. Dobrze to, czy źle? Dionizy miał
usposobienie filozoficzne, wiedział więc, że nie ma niczego, co byłoby całkowicie i
wyłącznie dobre, ani niczego, co byłoby całkowicie i wyłącznie złe. Do swoich przygód
odniósł się tedy filozoficznie, z dystansem. Co nie przeszkadzało, że przez całe popołudnie
członek mu drżał z niezaspokojonego pożądania. Wystarczyło, że pomyślał o rączce pani
Masaki, a już mu twardniał. Wystar-
czyło, że przestawał tak myśleć, a już mu wiądł. Ale myślał. Ciągle. Przez całe popołudnie.
Jaka też się okaże ta pani Liuko Tobashi? Czy taka, jak delikatna pani Joko, która go do
szału doprowadziła tą swoją maleńką rączką w czarnej, koronkowej rękawiczce, tymi
swoimi w kształt serca wyciętymi wargami? Zrobił sobie kolację: jajecznicę z dwu jaj.
Włączył ekran starego telewizora, należącego do wyposażenia służbowego mieszkania
dozorcy. Pod wpływem satyrycznego programu telewizji włoskiej jego penis zwisł
wreszcie na dobre. I w tym żałosnym stanie usnął, wychyliwszy przedtym dwie duże
whisky. Obudził go domofon. Skrzeczał i skrzeczał. Jak długo? Dionizy spojrzał na
budzik: trzecia, któż to może być o tej porze? Przypomniał sobie młodego Capretti. I
oczywiście jego żonę, dziewiętnastoletnią blondynkę, Aurę. To chyba oni, nikt inny. W
pośpiechu założył spodnie i koszulę na gołe ciało, wsunął nagie stopy w mokasyny i
podbiegł do bramy. Nie stał przed nią porsche Caprettich, lecz taksówka. A w taksówce
Aura. Tak pijana, że nie mogła wydostać się z auta o własnych siłach.
„Och, Dionizy!...nareszcie... uciekłam wiesz?... Gianni to bydlak...zapłać za taksówkę i
pomóż mi wysiąść..."
Dionizy zapłacił: dał 50 000 taksówkarzowi, przyglądającemu się roziskrzonym okiem,
jak nie bez trudu wydobywa z wnętrza samochodu pijaną Aurę. Była półnaga, miała na
sobie tylko krótką, wieczorową sukienkę zrobioną raczej z samego dekoltu, bosa, bo
trzewiki zostawiła na balu, a ra-
zem z trzewikami swojego męża, tego łajdaka, tego bydlaka, tego osła!... Sukienka była
mokra, wymięta, poszarpana. Praktycznie biorąc, Aura była właściwie naga.
„Zanieś mnie do domu, Dionizy! Zanieś mnie do domu!..."
Dionizy zarzucił ją sobie na ramiona, taksówkarz podał mu jeszcze srebrną torebkę, którą
Aura zostawiła na siedzeniu auta, a podając zanucił:
„Masz szczęście, przyjacielu, zazdroszczę ci!..."
Dionizy nie odpowiedział. Ruszył do windy. Aura przez cały czas mruczała: „Ta świnia...
to bydlę... zerżnij mi żonę... tak mówił do przyjaciół.. .a przyjaciele dalejże..."
„Cicho, cicho, proszę pani, nie budźmy całej kamienicy..." — prosił Dionizy. Umieścił ją
w windzie i wydała mu się piękna, choć pijana i zwariowana. Poczuł wielką ochotę. Ale
korzystać z takiej sytuacji, to podłe. Na to trzeba być takim skurwysynem, jak ci jacyś
przyjaciele jej męża, którzy ją wychędożyli po pijanemu. Pod drzwiami jej mieszkania,
przytrzymując Aurę, która czepiała się go, aby nie upaść, znalazł w jej torebce klucze i
otworzył, zapalił światło, wprowadził Aurę do środka, i nie zamykając drzwi, powiedział:
„Jest pani na miejscu, proszę pani, schodzę na dół..."
„Nie!... zaczekaj... chcę siusiu... zaprowadź mnie na siusiu..."
Mogło się wydawać, że go prowokuje. Ale wcale tak nie było. Dionizy wiedział, że Aura
nie trzyma
się na nogach, że jest bezradna, jak dziecko. Więc zamknął drzwi wejściowe, objął ją,
zaprowadził do łazienki, i posadziwszy na sedesie, wyszedł, aby nie patrzeć, jak się
uwalnia od nadmiaru płynów. Raptem stukot. Aura uderzyła głową o umywalkę i zsunęła
się bezwładnie na podłogę. Ledwie zdążył przytrzymać ją, chwytając za jej gęste, jasne
włosy. Usłyszał:
„Boli!... nie ciągnij mnie tak za włosy... dobrze, dam ci, ale nie ciągnij..." I zaczęła płakać.
Wziął ją na ramiona, zaniósł do łóżka, rozgarnął jej włosy z czoła, powiedział:
„Twój mąż to bydlak. Chętnie dałbym mu po pysku..."
I powiedział to z przekonaniem, bo poczuł się moralnie w porządku, podobnie jak jego
członek, który właśnie się uspokoił. Zaszemrała cichutko:
„Jutro rano odejdę... wracam do swoich... załatwili mnie we trzech... jeden na mnie, drugi
pode mną, trzeci w usta... mówili, że to piękna scena... a ja krzyczałam, Gianni ratuj...on
się tylko śmiał...chcę spać, Dionizy...pozwól mi zasnąć..."
„Jak się pani czuje, pani Auro?" „Jak pies w studni...jak pies...chcę spać..tylko spać..."
„Dobrze, proszę pani. Dobranoc. Klucze są na komodzie."
Dionizy usnął dopiero nad ranem. Nie usłyszał, jak Aura Capretti wychdzi z domu. Była
szósta. Nie słyszał, jak niedługo potem młody Capretti wraca do domu zabłoconym do
niemożliwości i obtłuczo-
nym porsche. Podniósł się dopiero około siódmej, jak ogłuszony. Prysznic, golenie, kawa
po neapolitańsku. Wreszcie poczuł się normalnie. O pół do ósmej zeszła pani Brusati i
Karina.
„Dziś klasówka... — jęknęła — ten belfer, co wiesz, przekreślił mi jedno zadanie mojego
tłumaczenia z łaciny, może ty przypadkiem słyszałeś, co to znaczy: „verus amicus est
tamąuam alter idem"?
I zaśmiała się ironicznie. Ale oczy jej się nie śmiały. I zapewne nie z powodu łacińskiego
zdania.
„Prawdziwy przyjaciel to jak drugi ty", wypalił bez namysłu Dionizy. Pani Emma
zaczerwieniła się i odwróciła oczy. Karina spojrzała na Dionizego, jakby właśnie spadł z
księżyca.
„Żartujesz chyba"?
„Ani trochę, uśmiechnął się Dionizy, zapamiętałem to zdanie przez przypadek".
Musiał powtórzyć. Karina zapisała. Pani Emma tymczasem oglądała obitą kamieniami
karoserię porsche. Kiwała głową z wyraźną dezaprobatą. „Słyszałam, jak wracał. Nie
spałam, bo martwię się o Karinę, ten młodzieniec jest niepoważny. Żal mi tylko tej jego
żony. To przyzwoita dziewczyna," powiedziała w końcu pani Emma.
„I ja tak myślę, proszę pani. Może wyszła za mąż za pana Gianni bo spodziewała się
Bóg-wie-czego?"
„Prawdopodobnie - ucięła pani Emma. Jedziemy, Karina?"
I odjechały swoim Y10. W chwilę po tym wyjechał za bramę również Nino Malvolti swoją
hondą, następnie jego ojciec swoim mercedesem, wreszcie
pan Fujiko Masaki, ale zatrzymał się na chwilę przy portierni.
„Bardzo okay, Dionizy. Pan Tobashi i pani Liuko zadowolone. To jest koperta dla ciebie,
potem zejdzie Daddo z resztą. On wszystko powie...'"
I ruszył do wyjścia. A Dionizy pomyślał, że wszyscy na świecie, nawet w Japonii,
wyskakują ze skóry, aby podlizać się możnym i ważnym. I bogatym. W jakiś czas po tym
rzeczywiście przyszedł Daddo z dwoma milionami.
„To będzie nadzwyczajny wieczór, zapowiedział, dziewczyny pójdą sobie po północy, po
pokazie, wypuścisz je i przyjdziesz na górę. Będziesz robił wszystko, co ci każe pan
Tobashi i ona. Nie pożałujesz. W gruncie rzeczy nie chcą wiele. On jest oglądacz, chory na
podglądanie. Sam nic nie robi. Masz tu dwa miliony. Bez kwitu, bez podatku, na czysto..."
Punktualnie o północy, w ciszy i skupieniu, opuściły dom wszystkie: Winona, Giorgia,
Gigi, krawcowa, która dziwnie jakoś spojrzała na Dionizego, fotografka, a także sam
Franciszek. Czekając na taksówki, zamówione przez Dionizego, dziewczyny ucałowały go
serdecznie. Franciszek powiedział:
„Nie przepracujesz się dzisiaj. Ale staraj się przypodobać tym Tobashi. On mógłby kupić
cały Mediolan, jakby zechciał..."
„Acha, i księżyc na dodatek!... — zadrwił Dionizy — trzymaj się, Franiu!..."
Sprawdziwszy raz jeszcze swój wygląd przed lustrem, poprawiwszy węzeł ciemnego
krawata, Dionizy poszedł wreszcie na górę. Japończycy byli tu już od dziesiątej. Czterej
mężczyźni, uśmiechnięci. Oraz kobieta, niezwykle wysoka, jak na swoją rasę, ubrana po
europejsku, bardzo elegancka. Nie mógł ocenić, czy jest przystojna, bo twarz jej zasłaniały
duże, ciemne okulary. Ale ciało miała pięknie owinięte wieczorową suknią. Sam Daddo
otworzył mu drzwi. Całkiem przebrany i całkiem odmieniony. Miał na sobie japońskie
kimono, które wyglądało na autentyczne, oczy miał powiększone makijażem tak, aby
robiły wrażenie japońskich. Podłużnych i skośnych. Na głowie miał perukę z czarnych
włosów z warkoczykiem spiętym klamrą z kości słoniowej.
„Najdroższy Dionizy, wyrzekł na jego widok i mrugnął, racz wejść w niskie progi tego
nędznego domu, zaraz przedstawimy cię moim przepotężnym przyjaciołom."
W salonie obok podestu stali trzej mężczyźni ubrani na ciemno, po zachodniemu. Na
fotelikach zaś kobieta w kimonie i mężczyzna, zapewne pan Tobashi, również w kimonie.
„Przedstawiam cię potężnemu panu Tobashi!..."
— wyrzekł uroczyście Daddo. A Dionizy pochylił się w niskim ukłonie. „Przedstawiam
cię potężnej pani Liuko, żonie potężnego pana Tobashi..."
— i Dionizy pochylił się w jeszcze niższym ukłonie. Bez okularów pani Liuko była nawet
pociągająca. Z pewnością. Miała czystą, wspaniałą, delikatną
cerę, oczy jej błyszczały, włosy zebrane w węzeł na szczycie głowy, lśniły głęboką
czernią. „A oto panowie Kony, Horoko. Meito..." — przedstawił ich Daddo.
Kony i Haroko pochylili się w milczeniu. Natomiast Meito sprawił Dionizemu prawdziwą
niespodziankę. Odezwał się po włosku jak rodowity Włoch.
„Miło mi pana poznać, Dionizy. Czy możemy mówić sobie po imieniu? Tak? Dziękuję.
Tak będzie łatwiej. Przejdźmy teraz, jeśli łaska, do garderoby."
„Potężny pan Tobashi oraz pani Tobashi nie brali udziału w rozmowie. Robili wrażenie
nieruchomych posągów. Daddo odprowadził mężczyzn aż pod garderobę, mrugnął,
wycofał się i zniknął.
„Dwa słowa objaśnienia — zaczął Meito — przedstawienie poprowadzi mój kolega Kony.
Idzie tu bowiem o przedstawienie fragmentu starożytnej opowieści japońskiej o samuraju,
jego żonie i bandytach. Bandyci wiążą samuraja i na jego oczach gwałcą jego żonę. On
patrzy, ale nic nie może zrobić. Tak więc nie ma tu żadnych powikłań psychologicznych.
Wszystko sprowadza się do akcji dramatycznej. Aktorzy oczywiście improwizują swoje
role. Ale nie wolno skrzywdzić pani Liuko, nie wolno wykroczyć poza jej życzenia, nie
wolno wpuścić męskiego nasienia w jej ciało. Czy to jasne?"
„Dosyć jasne... — wymruczał Dionizy — tylko skąd mam wiedzieć, gdzie jest granica jej
życzeń?"
„Sama to powie, a ja przetłumaczę. Pan Tobashi będzie się tylko przyglądał, może jednak
dawać polecenia, czy zalecenia i my musimy mu być bezwzględnie posłuszni. Więc
uważaj Dionizy, nie daj się ponieść namiętności czy temperamentowi, bo słono za to
zapłacimy. Okay?"
„...Okay..." — westchnął Dionizy.
Rozdział dziesiąty
Można było ich wziąć za starodawnych bandytów japońskich. Bawełniana, prosta bluza do
bioder, związana w pasie bawełnianym sznurem, otwarta pod szyją i na brzuchu, aby
widać było genitalia. Poza tym nadzy. Członki męskie nie osłonięte. Dionizy słyszał
kiedyś czy też czytał, że mężczyźni Wschodu mają penisy o wiele mniejsze niż mężczyźni
Zachodu. Okazało się teraz, że to prawda. Jego penis był conajmniej trzykrotnie dłuższy
niż penisy jego towarzyszy.
„Nie zapomnij, Dionizy, jeszcze raz ostrzegł Meito, kiedy już szli do salonu, że nie wolno
ci wpuścić swego nasienia w ciało potężnej pani Liuko. Ani w jej przyrodzenie, ani w jej
usta. Wypuścisz swoje nasienie poza nią. Nie zapomnij... W salonie zastali pana Daddo
siedzącego nieruchomo na samym końcu podestu ze skrzyżowanymi nogami, z dłońmi
wsuniętymi w szerokie rękawy kimona. Niczym posąg. Pod podestem na grubym dywanie
siedzieli obok siebie Tobashi i Liuko, rozmawiając cicho po japońsku. Nikt nie zwrócił
uwagi na wchodzących „bandytów". Natychmiast jednak Kony porzucił towarzysza i
podszedł do postawionej pośrodku podestu kamery telewizyjnej najnowszego typu.
Dionizy, Harako i Meito weszli również na podest i przyklękli. Zaczęli grać bandytów
śledzących z ukrycia małżeństwo Toba-shi-Liuko. Tak mieli doczekać się chwili, kiedy
Kony uruchomi kamerę. Dopiero na jego znak skoczyli z podestu i rzucili się na małżeńską
parę, która sprawnie wykonała liczne gesty konwencjonalnego przerażenia. Haroko i
Meito przenieśli pana Tobashi na sam koniec dywanu i związali mu dłonie jedwabnym
sznureczkiem, długim wszakże, bo prawie metrowym, aby pan Tobashi mógł poruszać
rękami bez przeszkód. Tymczasem Dionizy przytrzymywał panią Liuko, udającą, że się
broni.
Unieruchomiwszy symbolicznie pana Tobaschi, dwaj Japończycy, podskakując tanecznie,
zbliżyli się do Liuko i Dionizego. Meito rozkazał Dionizemu:
„Przewróć ją na dywan, ale nie kładź się na niej. Zaraz ci pokażę..."
Dionizy wykonał. Liuko zasłoniła zrozpaczoną twarz dłonią. Teraz Meito i Hiroko uklękli
obok kobiety. Meito starannie rozchylił jej kimono, ale tak, aby odsłonić tylko jedną nogę.
Haroko zrobił to samo na piersi: odsłonił tylko jedną. Pokazała się sutka. Była mała,
stercząca i twarda. Dionizy natychmiast poczuł, jak i jego fallus twardnieje. Erekcję tę
spostrzegł natychmiast Kony i ujął ją obiektywem swojej kamery. Następnie Maito za-
czął chciwie lizać obnażoną stopę Liuko i dalej: łydkę, kolano, udo. Polizana została
również, i to zachłannie, kępka wystającego spod kimona futerka Liuko, która ciągle kryła
twarz pod swą dłonią, ale nogi miała już lekko rozchylone. Równocześnie Haroko lizał
obnażoną sutkę Liuko. Dionizy spojrzał na pana Tobashi. Przyglądał się scenie uważnie,
jego ramiona poruszały się lekko między nogami, prawdopodobnie miał już erekcję..
„Dionizy, otrzyj swoim członkiem o twarz pani..." — rozkazał Meiko. I Dionizy
natychmiast to wykonał. Otarł się najpierw o dłoń pani Liuko, uniósł ją, wślizgnął się
między jej dłoń i twarz. Pani Liuko udawała, że się broni, kręciła głową w prawo, w lewo,
ale końcem języka dotykała przelotnie wielkiego penisa. Meito lizał ją po wewnętrznej
stronie uda, a Haroko wokół sutki. Tymczasem Kony bez przerwy kręcił tę scenę swoją
kamerą, Daddo nadal siedział nieporuszony, jak medytujący mnich buddyjski. Tobaschi
ciągle podniecał swego członka. W przorządku. Jedno tylko było dziwne. Meito i Haroko,
chociaż namiętnie lizali panią Liuko, nie zdradzali podniecenia, członki ich były miękkie.
Za to Kony, który tylko robił zdjęcia, miał już penisa twardego jak skała. Może dlatego, że
na Meito i Haroko ciążyła odpowiedzialność za przedstawienie z udziałem żony potężnego
pana Tobashi? Kony takich zahamowań nie miał. Dionizy zanurzył dłonie w gęste włosy
Liuko. Były to włosy jak z jedwabiu. Przytrzymał jej twarz i usiłował wepchnąć penisa w
jej usteczka wycięte w kształt serca.
Ale ona uparcie zaciskała wargi. Może taka była reguła gry? Może moment był jeszcze
niewłaściwy? Ale Dionizemu zrobiło się nagle wszystko jedno. Przycisnął mocniej, mur
białych ząbków rozstąpił się. Włożył gwałtownie na całą długość. Aż wydęły się policzki
pani Liuko. Był gwałcicielem, lecz jakże pożądanym. Języczek pani Liuko pieścił go
tkliwie, choć dłoń udawała, że usiłuje pozbyć się najeźdźcy.
„Teraz możesz robić, co chcesz... — oświadczył Meito — jedyny zakaz znasz. Zmuś panią
Liuko, żeby dała ci rozkosz, jakiej pragniesz...
Dionizy przestał więc liczyć się z obowiązującą dotychczas choreografią, rozchylił
całkiem kimono pani Liuko, odsłonił cale jej nagie ciało. Natychmiast zacisnęła uda, jakby
broniąc się jeszcze. Ale Maito siłą je rozwarł, wsadził między nie głowę i łapczywie lizał
jej seks. Podobnie Heroko rzucił się na piersi Liuko, teraz już obie liżąc i macając. Tobashi
zamruczał, oczy mu błyszczały, ręka poruszała się pod kimonem. Potrójnie gwałcona
Liuko miauczała cicho. Dionizy czuł, jak namiętnie porusza się jej język. Przeniknął go
dreszcz. Zadawał sobie pytanie, kto pierwszy posiądzie panią Liuko. Nagle zachciało mu
się inaczej zakosztować ust, które gwałcił. Odsunął się, pochylił, przyłożył swoje wargi do
jej warg rozchylonych. Ale Liuko zasłoniła usta dłonią. Broniła się. Dionizy siłą odciągnął
jej rękę, włożył język w jej usta i od razu poczuł ruchliwy język pani Liuko. Rzucała się
przy tym gwałtownie, lecz na tyle tylko, na ile pozwalał jej na to potrójny uścisk
Japończyków. Teraz i oni nie
myśleli już o potędze pana Tobashi, którego żonę gwałcili. W ogóle przestali myśleć o
potężnym panu Tobashi. Obaj mieli już penisy twarde i gotowe. Liuko tymczasem coraz
namiętniej lizała Dionizego: dawała rozkosz, odbierała rozkosz, była gotowa, aby się
oddać. Pierwszy zdecydował się Meito, rzucił się na Liuko, ale tak trochę bokiem, aby
Kony mógł filmować, jak penis wnika do wnętrza. Pani Liuko poczuwszy fallusa Meito,
ugryzła Dionizego. Drobną rączką ujęła jego fallusa, lecz nie zaczęła go pieścić. Trzymała
tylko. Ściskała. Coraz mocniej. Jęczała. Dionizy oderwał się od jej ust i zaczął ją lizać po
twarzy, chwycił jej pierś, której Haroko akurat nie lizał i poczuł, jak jej sutka twardnieje z
rozkoszy, którą czuje przeniknięta fallusem Meito. Polizał jej kark i maleńkie, różowe
uszko. Nagle usłyszał ryk pana Tobaschi. Krzyczał coś po japoń-sku. Meito jednak zdążył
przetłumaczyć:
„Ach! ty jesteś kurwa, ty dajesz bandytom zabiję cię..."
A Liuko na to:
„Przebacz panie, dobrze mi, zaraz będzie mi najlepiej..."
I Dionizy poczuł, że Liuko szczytuje naprawdę. Zwiotczała nagle, jej jedwabna skóra
zrosiła się potem. Dionizy pomyślał, że penisy Japończyków może są i mniejsze niż
zachodnie, ale funkcjonują równie dobrze. Istotnie: Meito nie przestawał chędożyć pani
Liuko, poruszał się rytmicznie, niestrudzenie, spokojnie, niczym maszyna do spółkowania.
Dionizy nie mógł doczekać się końca,
niechże by już Meito popłynął, on sam palił się aż, żeby wniknąć w tę lubieżną, japońską
szparę. Tymczasem lizał jej kark, aż pod włosy, Liuko drżała i stękała, nie trzeba było
umieć po japońsku, aby zrozumieć, że jeszcze nie jest gotowa po tym pierwszym razie.
Japończycy nie zważali na nic, nie przerywali swojej roboty ani na chwilę. Potężny pan
Tobashi znowu zaryczał. Meito sapiąc z wysiłku, przetłumaczył jednak:
„Mówi, że to kurwa, bo ma rozkosz z bandytami, lecz on ją ukarze."
I chędożył nadal, macając białe uda kobiety, rozchylając je jeszcze mocniej, tak aby film
się udał koledze. A Hiroko wziął w rękę dłoń Liuko, wsunął w nią swego penisa i
pokazywał, w jakim tempie go pieścić. Dionizy nie miał na razie nic lepszego do roboty,
jak znowu spróbować włożyć jej w usta. Tym razem nie udawała, że się broni, zaczęła go
ssać natychmiast i chętnie. Rozgrzewała się znowu, powoli stopniowo. Dochodziła. Już
Haroko nie musiał kierować jej dłonią, pieściła mu penisa sprawnie, poddawała się całym
ciałem rytmicznym pchnięciom Meito, lizała i ssała Dionizego coraz bardziej namiętnie. I
miauczała z rozkoszy. Jednak nawet Japończycy nie są doskonałymi maszynami. Bo oto
Meito krzyknął, cofnął się i trysnął na biały, płaski brzuch pani Liuko. Kamera Kony
utrwaliła tem moment i potem: jak gęsta, sperma Meito spływa po nagim ciele Liuko, po
jej brzuchu, udach i czarnym futrze jej seksu. Ani się obejrzała, jak przy jej
zmaltretowanym otworze z szybkością wprost
nadzwyczajną znalazł się Haroko. Jednak nie wbił się. Chwycił ją za biodra i zaczął lizać.
Ale jak! Liuko krzyknęła, rzuciła się, przycisnęła swój seks do ust Haroko. Dionizy
zadowolił się macaniem małych piersi pani Liuko, przyciskaniem jąder do jej ust aby
mogła je polizać, muskaniem główką penisa jej warg. To wszystko. Ale pilnie obser-
wował, z jaką niesamowitą szybkością pracuje język pana Haroko. Raptem Haroko
podniósł głowę, łypnął okiem, krzyknął i poruszając gwałtownie biodrami, rzucił się na
potężną panią Liuko, chwycił ją za piersi, wbił się w nią i coraz to zwiększając szybkość
ruchu swoich bioder, zaczął jedną pierś pani Liuko lizać, drugą ściskać. Liuko wrzasnęła.
Ze strachu, czy co? Ale nie: zarzuciła nogi i zacisnęła je wokół bioder mężczyzny. Na ten
widok potężny pan Tobashi zaczął wściekle ryczeć, odsłonił wreszcie penisa, pieścił się
przyspieszonym ruchem dłoni. Meito przetłumaczył półgłosem: . „Ukarzę cię, ty kurwo.
Ukarzę za to, że masz rozkosz, kiedy cię gwałcą!"
Nagle Haroko krzyknął, jakby go obdzierali ze skóry, odsunął się od Liuko i nad jej ciałem
z pasją i wściekłością on także zaczął pieścić swego nabrzmiałego członka. Wreszcie
chwycił dłoń pani Liuko i napełnił ją tryskającym obficie płynem. Ale Pni Liuko nie miała
dość. Widać było, że jest do szaleństwa podniecona, lecz nie zaspokojona jeszcze. Przyszła
kolej na Dionizego. Podobnie jak przedtem Haroko brutalnie odsunął Meito, który
przekoziołkował popchnięty, tak teraz Dionizy
wyrzucił Haroko z pomiędzy szeroko rozwartych ud pani Liuko i zajął jego miejsce. Ale
nie miał zamiaru jej lizać. Wręcz przeciwnie. Chciał jak najprędzej wbić się w panią Liuko,
jęczącą z pożądania i ściskającą swoje piersi. Bardzo pragnęła tego fallusa, to było widać.
Meito ostrzegł go po cichu:
„Wejdź delikatnie, ona nigdy wielkiego nie miała, nie spraw jej bólu..."
Dionizy był z natury i delikatny, i pełen zrozumienia dla innych, nawet jeżeli musiał
odgrywać bandytę-gwałciciela. Toteż skierował swego ogromnego penisa ku czarno
owłosionej szparce pani Liuko ostrożnie i powoli. Pani Liuko wydarł się z gardła okrzyk:
„aaaaach... Ale mógł to być równie dobrze wyraz strachu, jak i pożądania, bólu, radości
czy czegoś innego jeszcze. Kony natychmiast zbliżył się ze swoją kamerą i przykucnął,
aby móc ująć wszystko w najdrobniejszych szczegółach. „O-ooooch... aaaach...!" — wyła
pani Liuko, kiedy Dionizy powoli, lecz nieprzerwanie pchał wciąż dalej i delej. Kiedy
jednak wbił się wreszcie nieco głębiej, wrzaski pani Liuko stały już się zdecydowanym
wyrazem rozkoszy. Tobashi także wrzeszczał i pluł, a wraz ze śliną płynęły jakieś
japońskie słowa.
„Mówi do niej, ale coś, czego nie da się przetłumaczyć..." — szepnął Meito.
Dionizy nie dbał już o potężnego Tobashi. Ohydny podglądacz nadal uprawiał swoją
masturbację, podglądając, jak mu chędożą żonę. Fallus Dionizego wnikał coraz głębiej w
niewiarygodnie ciasny
seks potężnej pani Liuko, tak ciasny, że Dionizemu zdawało się, iż ma stosunek z nieletnią,
z dzieckiem. Pani Liuko wrzeszczała, Dionizy pchał, aż ich włosy łonowe połączyły się i
splotły. Liuko wyła jak szalona.
„Mówi, żebyś ją przebił na śmierć...!" — wrzasnął Meito, bardzo podniecony. I Dionizy
zaczął rytmicznie poruszać. Najpierw powoli, ostrożnie, lekko, potem coraz szybciej,
gwałtowniej, mocniej... pani Liuko oczy zaszły mgłą rozkoszy. Dionizy chwycił ją za tyłek
i wsunął palec w otwór pulsujący spazmem pożądania, teraz przebijał ją brutalnie i
fallusem i palcem, gwałcił ostro, brutalnie, bezwzględnie. Aż pani Liuko wywróciała oczy
tak, że widać było tylko białka. Jego orgazm przyszedł nagle, że ledwo zdążył się wysunąć.
Kony, którego penis boleśnie nabrzmiał i sterczał od tak dawna, filmował kolejne,
niekończące się wytryski spermy Dionizego, padające na twarz pani Liuko, na jej piersi,
brzuch, trójkąt czarnego futerka, na uda. Dionizy wzdychał ze szczęścia i wycisnął ostatnie
krople na nieruchome wreszcie ciało pani Liuko.
Wtedy Tobashi, ryknąłwszy jak zwierz, uwolnił dłonie z jedwabnego sznureczka i
wywijając nim groźnie, rzucił się na żonę. Przerażony Dionizy zdążył odskoczyć. Deszcz
razów spadł na ciało pani Liuko aż zczerwieniało. Może sam jedwabny sznureczek nie
mógłby dać takiego efektu, ale pan Tobashi ogarnięty rzeczywistą wściekłością, wyma-
chiwał nim bardzo sprawnie i pani Liuko, winna temu, że przeżyła rozkosz, »gwałcona
przez ban-
dytów«, krzyknęła z bólu. Już Dionizy chiciał wziąć za kark potężnego pana Tobashi,
kiedy ten postawił żonę na kolana, związał jej ręce na plecach swym jedwabnym
sznureczkiem i pochylił się nad jej nagim tyłkiem. Kony obrócił stosownie swą kamerę,
aby uchwycić moment, kiedy fallus potężnego pana Tobashi usiłuje wbić się w ten tyłek.
Nagle mąż i żona wrzasnęli równocześnie, było po wszystkim. Pan Tobashi leżał jeszcze
przez chwilę na żonie, potem odsunął się ze zwisającym smętnie penisem, a z tyłka pani
Liuko wypłynęło parę kropel mężowskiej spermy.
Spokój... wreszcie wrócił spokój. Dionizy miał trzy miliony więcej. Czuł się jednak nieco
rozczarowany: choć raz jeszcze mieć piękną Liuko... Mijały dni, przeglądał właśnie
katalog mebli, szukając odpowiedniej biblioteczki dla siebie, kiedy zadzwoniła Karina.
Chciała dowiedzieć się, czy Dionizy zreperował już huśtawkę. Bo od „tamtej pory,, nie
była jeszcze na tarasie. Dionizy odpowiedział, że tak, że naprawił. Poprosiła, żeby jednak
przyszedł na górę, gdzieś za pół godziny: nie może sobie dać rady z parasolem
ogrodowym. Dionizy poczuł, jak mu fallus nabrzmiewa. Pięć minut później zeszła pani
Brussati. Skoczył otworzyć jej bramę.
„Wie pan że Karina dostała »bardzo dobrze« z tego łacińskiego zadania?" —
poinformowała go uprzejmie, uruchamiając swój samochód.
„Cieszę się..." — wymamrotał Dionizy, a ona zaczerwieniła się nie wiadomo czemu,
pozdrowiła go ruchem ręki i odjechała. Po raz któryś Dionizy zadał sobie pytanie, czemu
tak go denerwuje sama jej obecność. I to od dnia, kiedy upadł u niej w łazience, porażony
prądem, i nagle zobaczył ją tylko w majteczkach i staniku, gdy przybiegła mu na ratunek.
Bardzo szanował tę kobietę, niemłodą już, choć jeszcze piękną, ponętną, lęez wszelka
myśl pożądliwa byłaby tu obrazą. Pojechał na górę i wszedł na taras. Karina już czekała.
Była w kostiumie kąpielowym, to znaczy miała na sobie trzy wąskie płatki materiału, które
nie tylko nie kryły, ale wręcz uwydatniały wspaniałość jej zachwycającego, młodego ciała.
Zobaczyła go, skierowała najpierw wzrok na jego spodnie, gdzie widać było wzniesienie
spowodowane erekcją. Dionizy modlił się, żeby go nie sprowokowała. Dni czystości i
wstrzemięźliwości były dla niego raczej torturą. Przyzwyczaił się już do tego, że mógł
sobie używać do woli i z lokatorkami kamienicy przy via Laz-zaretto i zagranicznymi
gośćmi. Ale Karina była inna, niepodobna do rządnej, była najpiękniejsza na świecie! Tak
bardzo był w niej zakochany.
„Mógłbyś zamknąć drzwi na klucz z tej strony...?"
Dionizy zrobił to i podszedł do niej. Zatrzymała go nagle energicznym ruchem ręki.
„Stój. Teraz przyznaj się: po coś poszedł parę dni temu, w nocy, do tego pedała Daddo?
Nie zaprzeczaj i nie kręć. Obie z mamą nie spałyśmy,
przerabiałyśmy geografię. Słyszałyśmy, jak jedziesz na górę, z mojego pokoju
widziałyśmy, jak wychodzisz. Mamie było bardzo przykro. Zastanawiałyśmy się, co tam
robisz? Bo przecież wszyscy wiedzą, że głupi kutas nadstawia dupy chłopakom. Byłeś z
nim, czy co? Dalej! Odpowiadaj...!"
Dionizy osłupiał. Jaki ostry ton! Jakie oskarżenie!
„Zapewniam cię... — wyjąkał wreszcie — że zajmowałem się jedynie podawaniem
koktajli..."
„To dlaczego ten pieprzony Daddo rozpowiada na prawo i na lewo, że nasz dozorca wart
jest tyle złota, ile sam waży?"
„Nie wiem. Jego o to zapytaj, nie mnie. Daddo nie podoba mi się i nie spodobałby mi się,
nawet gdyby był kobietą. Są jeszcze pytania?
„Tak. Przeleciałeś Florę, nie? Nie kręć. Sama widziałam, jak schodziała do pralni, kiedy
tam byłeś, porządnie ubrana i uczesana, a wyszła stamtąd rozczochrana i pomięta."
„Śledzisz mnie? Jesteś policyjny szpicel?"
„Chcę się tylko dowiedzieć, coś za jeden. Masz dyplom magistra, a pracujesz jako dozorca.
Dlaczego? Jesteś z mafii?"
„Myślisz, że robiłbym za dozorcę, gdybym był w mafii? Czy nie wiesz, że w Neapolu są
tysiące takich jak ja magistrów, którzy nie mogą dostać pracy w szkolnictwie? Czy nie
wiesz, ilu z dyplomami wyższych studiów w kieszeni sprząta ulice? Pilnuje parkingów?
Pracuje w autobusach, u ogrodnika? Ja miałem szczęście: dostałem pracę dozorcy
w Mediolanie, mieszkanie, przyzwoity zarobek. Czego chcesz ode mnie...?"
Karina odetchnęła z ulgą. Spojrzenie jej złagodniało. Oblizała wargi, co spowodowało
pewien ruch w spodniach Dionizego. Spostrzegła to i westchnęła:
„Mama ma rację. Nie jesteś opryszkiem. Jesteś na to zbyt prostoduszny. Przepraszam.
Przepraszam... ale... pokaż mi go, Dionizy! Bo pęknę..."
A na jego zdumione spojrzenie, dodała natychmiast, rozkosznie wydymając usteczka:
„Wiesz, że ciągle się teraz onanizuję? Odkąd go zobaczyłam, wtedy na tarasie, robię to
ciągle. Mam podkrążone oczy, co?"
„Nie. Nie widać..." — wymamrotał Dionizy.
„Ty także chcesz, prawda? Ale ja nie mogę, bo byś mnie rozerwał... ale ja chcę... już nie
mogę, Dionizy, pokaż..."
„Chcesz zobaczyć? A zdajesz sobie sprawę, że mnie doprowadzasz do szaleństwa?... że
pragnę cię, jak wariat...? że za każdym razem, jak cię widzę, jak tylko cię usłyszę... to nie
żarty, Karina..."
„Wiem. Przysięgnijmy sobie wzajemnie, że potem będziemy znowu tylko przyjaciółmi.
Przysięgam..."
„Chcesz zobaczyć? Tylko zobaczyć?"
„Chcę się pieścić... chcę się pieścić, patrząc na twojego wielkiego kutasa... widzę go ciągle
w snach, na jawie, w szkole, na lekcjach, na książkach, na zeszytach, kiedy jadę
motorynką, ciągle... dość... już nie mogę... nie podchodź... zobacz...!"
I Karina jednym ruchem odkryła swoj seks. Ukazały się rzadkie, czarne włosy i ściśnięta
szparka.
Palce Kariny rozszerzyły ją, pokazało się różowe wnętrze.
„Widzisz? Zrób to, co ja! Tryśnij! Tylko ten jeden raz! Przysięgam ci..."
Jakże cudownie tańczyły jej zgrabne paluszki na jej ledwo rozchylonej szparce! Jak
cudownie oczy jej zachodziły mgłą rozkoszy! jak zwinnie palce jej dotykały, pieściły,
podniecały maleńką łechtaczkę! Dionizy szarpnął eklerem, otworzył rozporek, wyjął
olbrzymiego, nabrzmiałego fallusa, zrobił krok ku Karinie.
„Nie, krzyknęła, proszę cię, Dionizy, nie! Nie zbliżaj się, nie dotkniemy się, nie...!"
Była naprawdę przerażona. Dionizy zatrzymał się. Palce Kariny znowu zaczęły taniec,
jego dłoń zaczęła posuwać się po wyprężonym penisie, patrzył na palce Kariny, na seks
Kariny, na oczy Kariny wpatrzone w jego olbrzymi fallus.
„Już nie mogę... załkała, zaraz pojadę, spłynę, trysnę... Dionizy... już nie mogę... już...
patrz, już!... już!... oooch!"
Dionizy ryknął „Ja też!... tryskam...!"
Jego wytrysk prawie dosięgną! ciała Kariny, połączył ich oboje w tej niesamowitej
rozkoszy. Trwali potem chwilę w milczeniu, zmieszani, zakłopotani. Aż w końcu Karina
szepnęła:
„Idź już, Dionizy. Wyjdź natychmiast. I przysięgam ci, że odtąd będziemy tylko
przyjaciółmi... że to się nie powtórzy... że sam mnie odepchniesz, gdyby..."
„Jeśli nie zechcesz, nic nie będzie..." — odparł poważnie.
„Teraz już wiem, że nie mam tak mocnego charakteru, jak mi się zdawało... — westchnęła
Karina. — Ale nie chcę sprawić bólu mamie. Właśnie z tobą nie wolno mi... — dodała
cicho. — Dlaczego?"
Rozdział jedenasty
Znowu minęło kilka dni. Karina oblała szczęśliwie jedynie z łaciny. Ale tylko dlatego,
żeby podniecający się jej widokiem profesor mógł jej zaproponować prywatne lekcje. Tak
sama Karina tłumaczyła tę szkolną porażkę.
„Oczywiście nie za pieniądze, zwierzyła się Dionizemu, sam rozumiesz..." — śmiała się
serdecznie.
Ale Dionizy robił wszystko, aby uniknąć spotkań z Kariną, która zresztą po całych dniach
przebywała teraz poza domem, gdzieś u przyjaciół i kolegów. Było w jego interesie o
Karinie nie myśleć. Miał przecież ciągle jeszcze pewne możliwości: a to Rosa Mandorla, a
to Flora Malvolti, a to Bruna Pigato. Mógł z nich korzystać, kiedy tylko chciał. Jedna
lepsza i bardziej podniecająca od drugiej. Czemuż by miał narażać się z Kariną, która ma
szesnaście lat zaledwie? Zresztą i tak miała wkrótce wyjechać z matką na wakacje. Były
właścicielkami mieszkania w Cannes, hotelu w Curmayeur, willi w Brianza. Nie miały
żadnych kłopotów finansowych. Takim to dobrze. Dionizy postanowił również, że
nie przyjmie już zaproszeń od pana Daddo Gregori, żeby nie wiem jak były lukratywne.
Niechże pani Brusati nie myśli o nim źle. Zastanawiał się ciągle nad tym pytaniem Kariny
o mafię. Widać rozmawiały o nim, chciały się czegoś o nim dowiedzieć. Napisał więc do
Neapolu, do rektora uniwersytetu z prośbą o odpis dyplomu. Niech go nie biorą za
krętacza. Pewnego popołudnia, gdzieś koło czwartej, zatelefonowała pani Emma Brusati.
Czy Dionizy mógłby przyjść na moment? Odłożył więc „Metamorfozy,, Owidiusza,
wetknął kartkę »zaraz wracam« i poszedł. Otworzyła mu sama pani Emma w domowej
sukience, nieco rozczochrana, zarumieniona z wysiłku.
„Niech pan wejdzie, Dionizy. Ach, żeby tak Karina kiedy mi pomogła! Góra rzeczy do
prasowania, do prania, do wyrzucenia, do schowania...
Była ładna, może nawet ładniejsza w tej swobodnej, domowej atmosferze, zapracowana i
zmęczona. Zaprowadziła go do saloniku, uwolniła krzesło od jakichś rzeczy, aby mógł
usiąść.
„Cały dom do góry nogami, tłumaczyła się, dobrze, że za trzy dni wraca wreszcie
Gesuina...!"
Mogę w czymś pomóc?" — zapytał Dionizy. I uśmiechnął się z sympatią.
Nie wiadomo czemu, zaczerwieniła się. Była jakaś zakłopotana, usiadła na brzeżku krzesła
zarzuconego garderobą, zaraz przysłoniła kolana. Miała na sobie jasną sukienkę w kwiatki,
bez rękawów. Ramiona miała naprawdę piękne, białe, pełne, kształtne. Dionizy
przypomniał sobie, jak
pochylała się nad nim prawie naga, kiedy prąd kopnął go u niej w łazience. Poczuł wzwód.
Zawstydził się.
„Otóż Dionizy, nie wiem, czy mogę o to prosić, oczywiście za zapłatą i poza zwykłą
robotą..." — zaczęła dość zmieszana.
Dionizy ze strachu, że pani Emma zerknie na jego spodnie, ośmielił się jej przerwać:
„Proszę pani! O cokolwiek chodzi, mówię tak! Ale pod warunkiem, że nie ma mowy o
pieniądzach. Pani łaskawie płaci mi wystarczająco, naprawdę. Co mam zrobić?"
„Idzie o Karinę" — odparła i jeszcze bardziej się zaczerwieniła. Zdawało się, że już nie uda
się jej wykrztusić ani jednego słowa. Za to Dionizy zbladł. Czy Karina przyznała się do
czegoś?
„Chciałabym... gdyby to było możliwe... jeżeli panu by to odpowiadało... chciałabym, aby
pan dał Karinie korepetycje z łaciny..." — nareszcie wydusiła to z siebie.
Dionizy nie pojmował jej zmieszania, jednak odetchnął z ulgą.
„Oczywiście, bardzo chętnie..." — zgodził się natychmiast.
I natychmiast sprzeczne myśli zaprzątnęły jego głowę. O co tu chodzi naprawdę?
Konkurują ze sobą, czy co? Rywalizują, której z nich bardziej pożądam?
„Jednak... jednak nie chciałabym, aby to było za darmo..." — wykrzyknęła nagle pani
Brusati. Powiedziałam Karinie, że dobrze by było, żeby pan
mógł zarabiać w sposób bardziej dla pana odpowiedni, a nie jako dozorca, albo co gorsza...
podając koktajle u tego pana Daddo..."
Dionizy spojrzał na nią zdumiony. Spuściła oczy, cała czerwona ze wstydu. Coś się tu
kryło niewyraźnego! Nie mógł się połapać.
„Och kawa już gotowa zapomniałam..." — I zerwała się z krzesła.
„Napije się pan chociaż kawy?"
Pobiegła do stolika w rogu salonu i zajęła się kawą. Co, u diabła, powiedziała matce
Karina? Może jej zasugerowała, że poszedł do pana projektanta mody nie po to, aby
podawać koktajle? Wstał i podszedł do stolika. Nie odwróciła się.
„Już powiedziałem panu Gregori, że nie mogę mu służyć pomocą, proszę pani. Gdybym
wiedział, że pani się to nie podoba, od razu bym odmówił..."
Nie odpowiedziała.
„Za nic w świecie nie chciałbym sprawić pani przykrości. Proszę mi wierzyć..."
Milczała. Słychać było tylko bulgotanie kawy sączącej sie przez fdtr. Dionizy nie wiedział
już, co mówić, co robić. Pani Brusati zgasiła płomień, nieco pary wyleciało z maszynki do
kawy. Nadal stała nieporuszona. Dionizy poszukał wzrokiem filiżanek. Owszem, stały
przygotowane. Ale gdzie je postawić? Wszędzie pełno ręczników, prześcieradeł, obrusów,
kostiumów kąpielowych. Więc stał milcząc, jak i ona. Widział ją z profilu, znieruchomiałą
całkowicie. Piękne czarne włosy miała zaciągnięte w warkoczyk na karku, parę kosmyków
wymknęło
się i leżało na szyi, uszy miała maleńkie, rasowe, szyję cudownie zarysowaną, a jakże
łagodna linia bioder! Zrobił jeszcze krok ku niej. Kiedy się odezwał, głos miał
zachrypnięty z pożądania.
„Proszę pani, czy mam nalać kawy?..."
Nie było odpowiedzi. Jakby nie usłyszała. Dionizy spostrzegł, że oddech ciężko, że piersi
jej gniecie jakiś ciężar... że jej pragnie, że pożąda jej, że wszystko mu jedno, zgwałci ją, tak
bardzo jej pragnie, jak nigdy żadnej innej! Jeszcze krok. Położył dłoń na jej ramieniu.
Natychmiast jęknęła:
„Och, nie! Dionizy, nie! Proszę wyjść, błagam, proszę wyjść!...!"
Nareszcie zrozumiał. A może się myli? Wszystko jedno. Objął ją, pocałował jej kark.
Zaczęła się bronić, walczyła całkiem serio. Zaczęła płakać, błagać, żeby ją zostawił. Ale
już przewrócił ją na stół,chciwie całował jej twarz, szukał jej warg, jej ust, których mu nie
dawała odwracając głowę. Chwycił ją za włosy, przytrzymał, ugryzł w wargi, polizał je, na
siłę wsunął język. A ona ciągle opierała się, miotała, łkała. Ale nie krzyczała. Rozchylił jej
nogi, wsuwając brutalnie swe kolana, rozpiął spodnie i dał jej poczuć fallusa przez
jedwabne majteczki. Chwycił jej uda, twarde, gładkie, rozkoszne, wodził po nich dłońmi
pełnymi niewiarygodnego pożądania. A ona naprawdę opierała się i walczyła. Dionizy
czuł jednak, że ona go chce tak bardzo, jak on chce ją, pragnie, pożąda. Zgwałci ją, niech
się dzieje, co chce! Zerwał z niej majtki, poczuł pod palcami jej gęste, miękkie włosy
łonowe, podnieciło go to do
szaleństwa, wbił się w nią. I.... poczuł, że jest mokra! Chwycił więc jej twarde, cudowne
pośladki, uniósł wbił się głęboko mocnym pchnięciem i zawył:
„Jesteś moja!... moja! moja! moja!..."
Odpowiedział mu jej krzyk, pełen rozkoszy jęk kobiety, która się poddaje, bo mężczyzna
okazał się silniejszy. I zaraz poczuł ku swojej ogromnej radości, że Emma spływa,
owładnięta orgazmem cichym, mocnym, ale widocznym po jakby bolesnym skurczu jej
twarzy, nagle spoconym ciele, nagłym zwiędnięciu i uspokojeniu.
„Kocham panią..." — powiedział Dionizy i zaczął poruszać się w niej powoli, delikatnie,
powściągając pożądanie, które rosło i groziło wybuchem. Emma westchnęła, przymknęła
oczy, aby nie patrzeć na twarz Dionizego, ale mimowolnie objęła go. Objęła go ramionami
mocno, przylgnęła do niego. Nagle rozwarła powieki szeroko, jak ktoś przerażony,
spojrzała ze zdumieniem, niepomiernie zaskoczona, oczarowana, wniebowzięta.
Wyprężyła się. I opadła przygryzając wargi, aby nie krzyczeć z rozkoszy. I wtedy Dionizy
trysnął razem z nią. Ledwo zdążył odsunąć się. Trysnął z góry na jej ciało, na jej ubranie,
jęcząc. Pochwycił jej dłoń i zacisnął palce na swoim fallusie.
„Nie mogę już... nie mogę... najdroższy..." — skamlała pani Brusati.
„Nie wiem, co pani do mnie czuje, aleja kocham panią..." — powiedział Dionizy.
I całował jej piersi nabrzmiałe pod sukienką, a ona pieściła mu kark i nie wypuszczała z
dłoni ciągle twardego penisa. I powiedziała w końcu:
„Karina ma rację... ja nie zdawałam sobie sprawy... Karina zauważyła, że niepokoję się, że
pragnę cię, Dionizy... przekonywała mnie, a ja... rzeczywiście, od tego dnia, kiedy upadłeś
tu w łazience, pamiętasz?... od tego czasu zmieniłam się... dawniej byłam spokojna,
zapomniałam o mężczyznach, nie interesowali mnie... ale potem..." ' „Nie możesz być
sama, to niemoralne... jesteś piękna... nie możesz być sama, to nieludzkie..." — mówił
Dionizy i całował jej usta. „Kocham cię, nigdy nie śmiałem myśleć o tobie inaczej, jak z
podziwem, z zachwytem i pragnienie ciebie odczuwam jako grzech, bo ty nie jesteś jak
inne, ty jesteś nadzwyczajna..." — zwierzał się Dionizy.
A ona na to:
„Ależ nie, ja jestem taka jak inne, sam widzisz teraz..." A on:
„Nic nie widzę. Zaniosę cię na łóżko. I znowu będziemy razem..." A ona:
„O, nie... nie, ja nie mogę mieć kochanka, zapomnij o mnie, ja także... będę się starała
zapomnieć... nie ja nie mogę mieć kochanka... wstydziłabym się Kariny... albo
małżeństwo.... albo... nic..."
Podnieśli się już i stali tak obok siebie, ona w jego objęciach, on objęty jej ramieniem.
„Pani Emmo — powiedział — jesteś bogata, Czy pomyślałaś o tym? Czy zdajesz sobie
sprawę, że pierwsza Karina powie, że idzie mi o pieniądze, że wyzyskuję twoje uczucia, że
przecież jestem z Neapolu... czy nie zdajesz sobie z tego sprawy?..."
Po raz pierwszy dał się słyszeć śmiech Emmy Brusati i radość błysnęła w jej oku. Ścisnęła
dłonią jego ciągle jeszcze wyprężonego penisa.
„Ty także jesteś bogaty..."
„Ale nie możesz wyjść za mąż za dozorcę domu"
„Więc będziesz nauczycielem."
„Jako nauczyciel, i to początkujący, zarobię tyle co kot napłakał... jakże ja będę wyglądał?
Jak twój utrzy manek?"
„No to będziesz miał tyle lekcji prywatnych, że się nie pozbierasz! Ale co tam! Proszę o
odpowiedź: jeżeli mnie kochasz, to nie możesz się wahać, Dionizy."
„Ale jesteś pewna, że to miłość? A nie pożądanie tylko?"
„Śmieszny jesteś. To miłość. Kocham cię, bo cię pragnę i chcę, żebyś mnie zaniósł na
łóżko!... zaśmiała się, szczęśliwa i radosna."
„I żebym cię całował, pieścił, lizał, ssał..." — szeptał rozochocony Dionizy — żebym się
wbił w ciebie... powiedz mi to, powiedz..."
„i żebyś kochał także Karinę. Ona tak cię lubi, to widać..."
W odpowiedzi na to fallus Dionizego drgnął w dłoni pani Emmy Brusati i wyprężył się
jeszcze bardziej. Jak ona się cudownie pieściła, ta mała, patrząc na jego nagiego fallusa!
Głuchym, zachrypniętym z żądzy głoem Dionizy powiedział:
„Tak. A teraz do sypialni...!"
I uniósł ją na łóżko.
Szeptała:
„Chcę, żebyś mi robił wszystko, co mąż robi żonie... żebyś całował i włożył mi język i ssał
mój język, żebyś mnie dotykał wszędzie, żebyś mnie pieścił wszędzie, żebyś mi kazał ssać
ciebie... i żebyś...! żebyś się wbił we mnie, chwycił mnie za włosy tak mocno... i żebyś...
żebyś mnie..." — szeptała.
A on położył ją na łóżku, rozbierał powoli, lizał wszystkie miejsca, które odsłaniał,
wreszcie całkiem nagą położył na plecach, wszedł na nią okrakiem i dotknął penisem jej
warg.
„Chcesz?... powiedz, chcesz?... powiedz...?"
Ale ona już. go trzymała w ustach i ssała, więc mogła tylko zamruczeć z przyzwalającą
radością.