DEBBIE MACOMBER
Trzeba przetrwać tę miłość
OD AUTORKI
Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na
Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej
przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny,
przyjaciół i przyszłe żony.
Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec
pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie,
Stephanie i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii
„Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad
poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu,
wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto
wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie
mojej trylogii przez Czytelniczki.
Kiedy więc Wydawnictwo Harlequin zaproponowało mi napisanie
sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem
ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie
północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko
radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w
podróż po Alasce.
I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do
tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do
pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie
do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce
naszej cywilizacji.
A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i
pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn,
synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło,
gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z południa.
Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i
podjąć ryzyko miłości.
W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja!
Debbie
Krótka historia Hard Luck na Alasce
Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży
prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego, w pobliżu
Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna,
którzy jako pierwsi wybudowali tu swoje domostwo. Adam przybył na
Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły
mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą północną
surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów,
Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczkę, Emily, utracili w
tragicznych i bardzo niejasnych okolicznościach.
Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły powstawać inne
domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszukiwaczami złota, a
niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina
Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny.
W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już
prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu
O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pierwszy wyruszył Charles;
skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył
David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań
wojennych. Do domu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą
młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur,
związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w
nim zakochaną.
David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu,
służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię
domków myśliwskich, a następnie hotel, który miał zapewnić turystom
lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel
spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zostali
rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po
stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy -
Christian - przyszedł na świat w dwa lata później.
Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiągnęło setkę
mieszkańców. W okresie boomu naftowego władze stanowe
sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy
pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-
żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba
restauratora sprawiła, że lokal prędko stał się ośrodkiem życia
towarzyskiego w miasteczku.
Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli
lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transportowe pod nazwą
„Synowie Północy", które świadczyło najprzeróżniejsze usługi. Piloci
dostarczali i odstawiali pocztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i
inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali
na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z
prawdziwego zdarzenia.
W chwili, gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie
stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ta kobieta, delikatnie mówiąc, działała mu na nerwy. Christian
O'Halloran już od dawna chciał wymówić Mariah Douglas pracę, zaś
ostatnio udało mu się nawet skompletować długą listę jej przewinień.
Doprawdy, bardzo długą. Na swoje nieszczęście miał upartego brata-
wspólnika, którego zgoda była tu niezbędna. Zdaniem Sawyera,
Mariah bez zarzutu wywiązywała się ze swoich obowiązków.
Zdaniem Christiana, Sawyer był ślepcem, przynajmniej w tej
jednej kwestii. Ślepcem był też Charles. Obaj starsi bracia, zazwyczaj
tak przenikliwi w swoich opiniach i sądach o innych ludziach, w
przypadku Mariah tracili całą swoją zdolność rozeznania. Gdy
przychodziło do oceny tej kobiety, zawodziła ich inteligencja, a nawet
zwykła intuicja. Zachowywali się, jakby mieli przepaski na oczach.
I żeby choć kończyli na obronie Mariah. Oni posuwali się
znacznie dalej i oskarżali jego, Christiana, wytykając mu
gburowatość, arbitralność i tendencyjność. Mariah najzwyczajniej
zwodziła ich, stwarzając wrażenie istoty słodkiej i delikatnej. Prostej i
bezpretensjonalnej. Pracowitej i obowiązkowej.
Ale za tymi miłymi pozorami kryła się prawda dużo już mniej
pociągająca. Przede wszystkim Mariah Douglas cierpiała na
przypadłość zwaną roztargnieniem, co przy jej zawodzie sekretarki
było rzeczą niewybaczalną. Gubiła dokumenty, myliła informacje,
upuszczała na podłogę drobne i przewracała całkiem spore rzeczy.
Ta niezdatność czy też ofermowatość nasilała się lub słabła w
zależności od tego, w jakiej odległości od Mariah znajdował się w
danym momencie on, czyli jej szef. Wypływał stąd logiczny wniosek,
że wpadki Mariah wiązały się jakoś z jego osobą i raczej tylko z jego
osobą.
Więc może uwzięła się na niego i chciała mu podokuczać,
wiedząc, że i tak Sawyer weźmie ją w obronę. Bo wykluczał, żeby
rozmyślnie i z premedytacją sabotowała ich lotnicze przedsiębiorstwo.
Tak daleko nie zagalopował się jeszcze w swoich podejrzeniach.
Zadowalał się stwierdzeniem, że między nim a Mariah panuje stan
zimnej wojny. Kiwnął głową, gdyż określenie to nawet spodobało mu
się.
Oto siedział za biurkiem w baraku „Synów Północy" w Hard
Luck na Alasce i po raz setny, a może tysięczny zadawał sobie
pytanie, co w Mariah, pomijając już jej niezdarność, nastawiało go do
niej krytycznie i niechętnie?
Bo na pewno nie jej wygląd. Ta kobieta miała wszystko na swoim
miejscu. Średniego wzrostu, zbudowana jak w sam raz, rude włosy o
miedzianym odcieniu i brązowe oczy. Spojrzawszy na nią, z
pewnością niejeden facet pomyślał sobie, że jest bardzo ładna. I
chyba, do diaska, była bardzo ładna. Jasne, że stojąc na poboczu
autostrady nie spowodowałaby kraksy tą swoją urodą. Tylko tyle, że
miło było na nią patrzeć. Jej uroda cieszyła męskie oko.
Duke Porter, jeden z pilotów, był tego najlepszym przykładem.
Gdy patrzył na Mariah, jego oko lśniło niczym Gwiazda Polarna na
bezchmurnym niebie.
Christian zacisnął szczęki. Przypomniał sobie tamten dzień, gdy
wszedł do biura i zastał tych dwoje w niedwuznacznie intymnej
sytuacji. Najzwyczajniej się całowali. Jakby nie mogli tego robić poza
biurem i poza godzinami pracy. Płacił im za określone usługi, a nie,
cholera, za sprawianie sobie przyjemności!
Ta jego wściekłość świadczyła o braku konsekwencji i
uświadamiał to sobie bardzo dobrze. Gdy bowiem podejmował razem
z Sawyerem decyzję o ściągnięciu do Hard Luck pewnej liczby
młodych kobiet, miał na uwadze właśnie swoich pilotów. To im chciał
umilić życie widokiem kobiecej urody, w nadziei, że tym sposobem
zatrzyma ich na miejscu.
Chłopaki bowiem zaczynali już sarkać i grozić, że przeniosą się
do jakiegoś dużego miasta, gdzie nie będą musieli prowadzić życia
mnichów. Kilku nawet zamieniło słowa na czyny. Napływ
„ochotniczek" miał rozwiązać nabrzmiałe problemy. Tymczasem
stworzył nowe. Mariah Douglas była tego najlepszym przykładem.
Pierwsza na daleką północ przybyła Abbey Sutherland. Nie
minęły dwa tygodnie, jak w statecznego dotąd Sawyera wstąpił demon
pasji erotycznej. Po miesiącu on i Abbey, matka dwojga dzieci z
poprzedniego małżeństwa, byli już mężem i żoną.
Również Charles zaraził się podobnym obłędem, z tym że za
sprawą Lanni Caldwell. Jego szczytne ideały kawalerstwa rozsypały
się jak domek z kart. Wystarczył widok zgrabnych nóżek, pięknej
buzi, piersi rysujących się pod sweterkiem. W rezultacie z trzech
braci, zaprzysięgłych kawalerów, tylko on, Christian, został jeszcze
przy zdrowych zmysłach.
Ale jeśli miał wytrwać w jakiej takiej psychicznej kondycji,
musiał czym prędzej pozbyć się Mariah Douglas. Była jak cierń w
pięcie czy katar sienny utrzymujący się przez wszystkie pory roku.
Obie strony wywiązały się właśnie z rocznego kontraktu i „Synowie
Północy" nie mieli już wobec Mariah żadnych dalszych formalnych
zobowiązań. Można było z czystym sumieniem powiedzieć sobie „do
widzenia".
Między teorią a praktyką istniała jednak przepaść. Na
przeszkodzie stał przede wszystkim Sawyer, który nie wyobrażał
sobie lepszej od Mariah sekretarki, dając tym dowód całkowitego
braku wyobraźni. Poza tym wciąż wytykał jemu, Christianowi, że to
on zatrudnił Mariah. Zdawał się nie pamiętać, że ich obecna
sekretarka przybyła tu jakby z drugiego rzutu, gdyż pierwotnie na jej
miejscu miała siedzieć Allison Reynolds.
Na wspomnienie wysokiej, długonogiej, przepięknej blondynki o
śpiewnym imieniu Allison, Christian poczuł skurcz serca. Podbiła go
dokładnie w chwili, gdy ukazała się w drzwiach apartamentu hotelu w
Seattle, gdzie przeprowadzał rekrutację kandydatek z ogłoszenia.
Zachowywała daleko idącą rezerwę, więc dosłownie wyłaził ze skóry,
by tylko namówić ją do wyjazdu do Hard Luck i podjęcia tam pracy.
Owszem, przyjechała, lecz po to tylko, by zebrać hołdy
zachwyconych jej pięknością pilotów i wrócić do Seattle pierwszym
samolotem. Hard Luck objawiło się jej jako przygnębiająca dziura.
Pech chciał, że nie było go wówczas na miejscu. Gdy dotarła doń
wiadomość, że Allison wybrała lepszy los od pracy sekretarki za
kołem podbiegunowym, sięgnął, przybity, po pierwszą z brzegu
ofertę.
I tak na horyzoncie pojawiła się Mariah Douglas. Był to dzień
prawdziwie przeklęty. Kurczę zamiast barwnie upierzonego ptaka. Bo
Christian zdążył już niemal zakochać się w Allison. Zafascynowała go
w takim samym stopniu, w jakim Abbey zafascynowała Sawyera, a
Lanni Charlesa. Z Allison jako sekretarką, rzeczniczką prasową i w
ogóle żywą reklamą ich prywatnej linii lotniczej - „Synowie Północy"
podbiliby całą Alaskę.
- Christianie, czy masz chwilę czasu? Chciałabym z tobą
porozmawiać. - Mariah Douglas zbliżyła się do jego biurka z tak
bojaźliwą miną, jakby wył i toczył z ust pianę.
Spojrzał na nią z błyskiem irytacji w oczach.
- Więc mów.
Zagryzła dolną wargę. Wciąż patrzyła na niego, jakby był
ludojadem. A przecież uważał się za człowieka kulturalnego i raczej
miłego w kontaktach międzyludzkich.
- Sawyer poradził mi, żebym mimo wszystko przeprowadziła z
tobą rozmowę...
Westchnął.
- Zamieniam się w słuch.
- Przepracowałam u was okrągły rok.
Nikt bardziej od niego nie był tego świadomy.
- Tak, wiem.
- Prosiłabym w związku z tym o tydzień urlopu.
W Christiana wstąpił nowy duch. Tydzień bez Mariah. Tydzień
wolności. Tydzień błogiego spokoju.
- Umówiłam się z przyjaciółką w Anchorage - dodała w formie
wyjaśnienia, mimo że nikt w tym pokoju niczego takiego od niej nie
oczekiwał.
- Kiedy?
Im szybciej sobie wyjedzie, tym lepiej. Nadarzała się okazja, że
wreszcie będzie mógł przekonać Sawyera o zbędności tej osóbki. A
potem razem się zastanowią, kogo zatrudnić na jej miejsce. Ma się
rozumieć, kandydatka będzie musiała jak najbardziej przypominać
Allison i krańcowo różnić się od Mariah.
- Najlepszy byłby następny tydzień - odparła z nagłym
ożywieniem w oczach i na twarzy. - Początek sierpnia to niewątpliwie
najlepsza pora na zwiedzanie Alaski.
- Niech będzie przyszły tydzień. - Christianowi tak bardzo
spodobała się prośba Mariah, że miał ochotę chwycić ją w ramiona i
pocałować w oba policzki.
Na twarzy Mariah odmalowało się wahanie.
- Czy coś jeszcze? - zapytał.
- Chciałabym po prostu podziękować ci za wyrażenie zgody.
Wiem, że zwali się na ciebie nawał pracy, ja zaś uprzedzam cię o
wyjeździe dosłownie za pięć dwunasta. Ale dopiero wczoraj
otrzymałam list od Tracy, w którym...
- Od Tracy Santiago?
Potwierdziła skinieniem głowy.
Tracy była adwokatką, którą ojciec Mariah zaangażował w celu
sprawdzenia na miejscu w Hard Luck, czy jego córce nie dzieje się
jakaś krzywda. Tracy przyleciała, zorientowała się w faktycznym
stanie rzeczy, napsuła krwi kilku mężczyznom, szczególnie zaś
Duke'owi Porterowi, i zaprzyjaźniła się z Mariah. Teraz miały spędzić
ze sobą krótki urlop, traktując Anchorage jako bazę wypadową.
- Wyruszam więc w najbliższą sobotę.
- Masz moją zgodę.
Odruchowo odgarnęła włosy z policzka.
- Raz jeszcze dziękuję.
- Z kim lecisz?
- Z Dukiem. Obiecał podrzucić mnie do Fairbanks.
Duke Porter. Właściwie Christian mógł się tego domyślić. Duke
nie przegapiłby okazji spędzenia z Mariah kilku miłych chwil w
chmurach. I nawet trudno było mu się dziwić. Jego samotne serce
pewnie już od dawna wyrywało się ku urodziwej sekretarce, a na
dodatek pannie.
Rzecz dziwna, zamiast temu przyklasnąć, Christian poczuł coś w
rodzaju wewnętrznego buntu, choć sam nie wiedział, dlaczego nie
podoba mu się idea wspólnej podróży Duke'a i Mariah do Fairbanks.
- Duke będzie w sobotę zajęty - oświadczył, głowiąc się
równocześnie, jaką to robotę wymyślić pilotowi.
- Sprawdziłam rozkład lotów. Duke tę sobotę ma wolną. Poza tym
obiecał mi...
- Więc sprawdź, proszę, raz jeszcze, a potem poproś o przysługę
innego pilota - powiedział ze złością.
- W porządku - odparła zgodnie, chociaż nie miała zachwyconej
miny.
Po kwadransie znowu stanęła przy jego biurku. Czy ta kobieta da
mu wreszcie spokój?
- Co znowu?
- Ponownie przejrzałam rozkład i poza Porterem jest tylko jeden
pilot, który ma wolne w najbliższą sobotę.
- No to sprawa załatwiona. - Gotów był przystać na każdego,
byleby za sterami maszyny nie siedział Duke.
- Ale...
Niecierpliwie machnął ręką.
- Dość już wałkowania tego tematu. Mam pilną robotę. Polecisz
sobie do Fairbanks, a tam już złapiesz samolot do Anchorage.
- Tak, tylko że tym pilotem, o którym wspomniałam -
odchrząknęła - jesteś ty.
Opuszczając biuro tego popołudnia po skończonej pracy, Mariah
pomyślała, że każda inna na jej miejscu zobaczyłaby w Christianie
sadystę, okrutnika i w ogóle faceta, z którym nie da się współżyć.
Skoro więc w żaden sposób nie mogła zadowolić go jako szefa i
pracodawcę, pozostawało jedynie zrezygnować z pracy i powiedzieć
mu na odchodnym, żeby się wypchał.
Tak właśnie powinna postąpić, jeśli zostały w niej jeszcze jakieś
resztki honoru. I zrobiłaby to, gdyby nie była w nim tak straszliwie,
tak bez pamięci zakochana.
Mariah nie pamiętała już, kiedy dopadło ją to zakochanie. Być
może zaraz na samym początku, już w trakcie rozmowy
kwalifikacyjnej w Seattle. Bardzo chciała dostać tę pracę i cała aż
dygotała w środku. Nie dysponowała kwalifikacjami, którymi by
mogła znokautować konkurentki. Miała za to ogromny zasób dobrych
chęci.
Spotkanie było krótkie i pozbawione akcentów towarzyskich.
Christian zadawał jej rzeczowe pytania, ale myślami przebywał gdzie
indziej. Przynajmniej takie odniosła wrażenie. Pożegnała się z nim,
przekonana, że dokonał już wyboru, lecz że ona znalazła się wśród
tych odrzuconych.
Gdy jednak okazało się, że jego wybór padł na nią, i kiedy
powiadomiła o tym przyjaciół, nikt nie mógł zrozumieć motywów jej
wyjazdu do małej mieściny za kołem podbiegunowym. Bo jeśli
chciała uniezależnić się od rodziców, to, słyszała z niejednych ust,
istniało tysiące ciekawszych miejsc na kontynencie od tego Hard
Luck.
Wątpliwości przyjaciół były niczym w porównaniu z reakcją ojca
i matki. Gdy usłyszeli o „Synach Północy" i bandzie pilotów,
opanował ich paniczny strach. Patrzyli na nią, jakby chciała zdobyć
północne zbocze McKinleya jedynie w sandałach i bawełnianym
dresie. Jej argumenty, że chce zakosztować innego życia i zaspokoić
swoje pragnienie przygody, w ogóle nie docierały do ich
świadomości. Zachowywali się, jakby już stracili córkę.
Natomiast przyjaciele kpili sobie z niej niemiłosiernie.
Mariah uśmiechnęła się na wspomnienie komentarza Rochelle'a:
„Twoje szanse na znalezienie męża są wprost proporcjonalne do
zaludnienia tamtych terenów. Zważywszy, że na Alasce jeden
statystyczny
mieszkaniec
przypada
na
pięć
kilometrów
kwadratowych, sporo się nachodzisz, zanim natkniesz się na
mężczyznę swego życia".
Mariah nie wybierała się na Alaskę w celu znalezienia tam męża.
Pragnęła rozpocząć życie na swój własny rachunek, z dala od
rodziców i ich nadmiernej troski. Chciała podejmować własne decyzje
i popełniać własne błędy. No i w końcu znalazła się w miejscu, gdzie
nie było ani mamy, zawsze gotowej przynieść jej śniadanie do łóżka,
ani ciotek, które dysponowały dobrą radą na każdą sytuację.
Dwa wydarzenia ukształtowały od samego początku jej pobyt w
Hard Luck. Po pierwsze, zakochała się. Bez pamięci. Gorąco i
namiętnie. Nad wszystko na świecie. Problem polegał na tym, że
Christian O'Halloran nie darzył jej nawet zwykłą sympatią.
Przeciwnie, uważał ją za bałaganiarę i fajtłapę, z czym zresztą wcale
się nie krył, ona zaś robiła wszystko, by utwierdzać go w poczuciu
słuszności takiej oceny.
Oczywiście, nie robiła tego celowo. Christian działał na nią
paraliżująco, krępował ją i onieśmielał i już sama jego obecność
sprawiała, że zachowywała się beznadziejnie i mówiła głupstwa.
Najgorsze, że nie potrafiła znaleźć na to recepty.
A teraz jeszcze wbił sobie do głowy, że zadurzyła się w Duke'u.
Mogła jednym słowem wyjaśnić nieporozumienie, lecz brakowało jej
śmiałości i uparcie milczała. Z drugiej jednak strony ten jej szef był
chyba ślepy od urodzenia.
Drugie przełomowe wydarzenie łączyło się jak najściślej z osobą
Tracy Santiago. Ojciec przysłał ją do Hard Luck z misją sprawdzenia,
czy czasami pod nazwą „Synowie Północy" nie kryje się dom
publiczny, świadczący wiadome usługi dla traperów, pilotów i
różnych mętów Arktyki. Po prostu zaniepokojonym rodzicom
przyszło nagle do głowy, że Mariah została podstępnie zwabiona i
schwytana w pułapkę jakichś niecnych praktyk.
Pojawienie się Tracy okazało się błogosławionym w skutkach
wydarzeniem. Młoda prawniczka weszła co prawda w ostry konflikt z
kilkoma mężczyznami, w sumie jednak jej sensacyjny kilkudniowy
pobyt zakończył się ofiarowaniem daru przyjaźni. Mariah i Tracy
zgodnie stwierdziły, że mimo różnic wynikłych z wykształcenia,
temperamentu i poglądów, posiadają siostrzane dusze. Tracy musiała
wrócić do Seattle i od tej pory podtrzymywały swą przyjaźń
korespondencyjnie i telefonicznie.
W tym czasie życie miasteczka toczyło się zwykłym trybem. Ktoś
umarł. Ktoś zawarł związek małżeński. Przy głównej ulicy stanął
piękny hotel. Abbey O'Halloran oczekiwała dziecka, podobnie Karen
Caldwell. Obie miały urodzić zimą, w odstępie kilku tygodni.
Zresztą tych miłości i tych ślubów było minionego roku
szczególnie dużo. Sawyer i Abbey. Charles i Lanni. Pete Livengood,
właściciel jedynego w mieście sklepu, i Dotty Harlow, pielęgniarka.
Mitch Harris, miejscowy stróż prawa, i Bethany Ross, nowa
nauczycielka. Jedne kobiety przybywały i natychmiast wtapiały się w
życie miejscowej społeczności, inne po kilku dniach lub tygodniach
wykupywały bilety powrotne.
Mariah pisała o tym wszystkim w długich listach do Tracy. Nie
szczędziła szczegółów i osnuwała swoje relacje mgiełką pogodnej
melancholii. W jednej z telefonicznych rozmów Tracy przyznała się
jej, że dzięki jej listom zna miasto, jakby w nim mieszkała. Dorzuciła
też, że nawet polubiła Hard Luck.
Mariah również polubiła to miejsce i mieszkających tu ludzi,
tylko ją nie wszyscy lubili. Idąc teraz główną ulicą i prześlizgując się
wzrokiem po fasadach i dachach domów, raz jeszcze pomyślała o
Christianie O'Halloranie.
Na ganek hotelu wyszła Karen Caldwell. Była w czwartym
miesiącu ciąży i promieniała szczęściem. Zeszła po schodkach, by
zamienić z Mariah kilka słów.
- Mariah, słyszałam, że wybierasz się na urlop. Wyśmienity
pomysł. Trzeba odpocząć po całorocznej harówce. Gdzie się
wypuszczasz?
I oto Mariah miała okazję po raz kolejny odczuć bezmierne
zdumienie. W takiej mieścinie, jak Hard Luck, nic nie mogło pozostać
w ukryciu, mimo że wszyscy respektowali cudzą prywatność.
Wynikało to ze spontanicznego i autentycznego zainteresowania
drugim człowiekiem, zaś rolę centrum informacyjnego pełniła
oczywiście restauracja Bena Hamiltona, jedyny lokal tego typu w
promieniu setek kilometrów.
- Od kogo się dowiedziałaś, że biorę urlop? - zaciekawiła się.
- Od Matta. Wpadł dzisiaj do Bena i zastał tam Johna Hendersona.
To tłumaczyło wszystko. John Henderson był przyjacielem
Duke'a Portera, który musiał mu wspomnieć, że w sobotę odstawia ją
do Fairbanks.
- Umówiłam się z Tracy Santiago w Anchorage. Mieszkam na
Alasce już od ponad roku i chyba najwyższy czas, żebym lepiej
poznała ten stan.
- Oby tylko dopisała wam pogoda. I oby nie oślepiły cię światła
wielkiego miasta. Żal byłoby cię stracić.
- Nie ma obawy. Tu jest mój dom - odparła Mariah z głębokim i
szczerym przekonaniem.
Ani myślała wracać do Seattle. Wywiązała się już z rocznej
umowy o pracę, lecz zamierzała osiąść w Hard Luck na stałe. Stała się
już właścicielką domku myśliwskiego, cokolwiek kryłoby się za tą
nazwą, oraz dwudziestu akrów ziemi, gdyż takie były warunki
kontraktu. Osiągnęła więc wszystko, co chciała osiągnąć na
pierwszym etapie samodzielnego życia. Nie zdobyła tylko Christiana
O'Hallorana. Ale tego nie uwzględniał podpisany w Seattle kontrakt.
Christian wszedł do lokalu Bena i usiadł na stołku przy barze.
Gruby Ben położył na blacie wypolerowanym ścierką czystą
popielniczkę.
- Kawy czy coś na ząb? - zapytał.
Christian spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do piątej, a
wcześniej niż o szóstej nie siadał do obiadu. Wzruszył ramionami.
Zamówił kawę.
- Czy coś cię gryzie, chłopie? - zapytał Ben, stawiając przed nim
parujący kubek z aromatycznym napojem.
Pytanie to trafiło w sedno. Jasne, że nie przyszedł tu na
obżarstwo. Chciał się wyżalić przed przyjacielem. Sawyer wyjechał
wczoraj z Abbey i dzieciakami do Fairbanks i Christian czuł, że traci
grunt pod nogami. Przepychanki z Mariah plus nawał roboty, to
wystarczyło, by zacząć traktować życie jako pasmo udręczeń. Wręcz
bał się pomyśleć, co może się wydarzyć, jeżeli Sawyer przedłuży
sobie pobyt w mieście choćby o jeden dzień.
- Każdy ma swojego robala - odparł bardziej filozoficznie, niż
było to jego zamiarem.
- Więc wyrzuć go z siebie - poradził mu Ben.
Christian nagle się zawahał. Wstyd mu było tak po prostu
otwierać się przed Benem jak przed spowiednikiem.
- Mój robal może sobie poczekać. Nie jest groźny.
Ben pochylił się nad kontuarem. Na jego twarzy widniał
sceptyczny uśmieszek.
- Zgaduję, że ma w tym swój udział Mariah.
Christian drgnął i zmrużył oczy. Spoglądał teraz na Bena czujnie i
podejrzliwie.
- Dlaczego tak sądzisz?
Restaurator sapnął, jak gdyby w ten szczególny sposób chciał
wyrazić swój pobłażliwy stosunek do spraw tego świata.
- Gdy tylko wchodzisz tu z wisielczą miną, zawsze ma to jakiś
związek z Mariah. Ostatecznie, w przeciągu tego roku psioczyłeś na
nią przy tym barze może ze sto razy.
- Co bynajmniej nie oznacza, że przyniosło mi to jakąś ulgę lub
przyczyniło się do naprawienia moich stosunków z tą kobietą.
- Mariah nie sposób nie lubić, Chris. Ta dziewczyna ma złote
serce.
- Dziwne, ale jakoś nie doświadczyłem tego na sobie. Jak nie
mogliśmy dojść do porozumienia w pierwszym tygodniu jej pracy, tak
nadal nie możemy.
- Czy zadałeś już sobie trud poszukania przyczyn?
- Wydaje mi się, że tak. - Christian napił się kawy. - Bodajże trzy
lata temu natrafiłem w jakimś magazynie na wywiad z pewnym
gościem, który przebył pieszo całe Stany Zjednoczone. Zajęło mu to
kilka miesięcy. W pewnym momencie dziennikarz spytał go, co
uważa za najmniej przyjemne w tej marszrucie.
- Czy wciąż mówimy o Mariah? - Ben ściągnął brwi.
- Wyobraź sobie, że tak. Facet zamyślił się i wówczas ten
dziennikarz zaczął mu podsuwać różne odpowiedzi. Może żar
pustyni? Albo skalistość i nieprzystępność gór, które musiał
forsować? Albo katastrofalne opady, jakie nawiedziły tamtego roku
Wschodnie Wybrzeże?
- I tamten przytaknął? - W oczach Bena pojawiło się
zaciekawienie.
- Nie.
- Jesteś pewien, że nie odbiegliśmy od zasadniczego tematu?
Christian tym razem zignorował pytanie.
- Wreszcie po dłuższej chwili padła odpowiedź. Otóż najbardziej
nieprzyjemną i dokuczliwą rzeczą był piasek w jego butach.
- Piasek w butach?
- Tak. I właśnie na taki piasek ja się uskarżam w moich
stosunkach z Mariah. Niby niewinna rzecz, a potrafi człowiekowi
obrzydzić życie. Oczywiście, nie pojmuj tego piasku dosłownie. Ten
piasek to chroniczny stan podenerwowania, irytacji, niezadowolenia.
Być może w Mariah drzemie wyśmienita sekretarka, ale ja, jako jej
szef, nie zauważyłem dotąd, aby obudziła się z tej drzemki. Wręcz
przeciwnie...
- Sawyer przy każdej okazji wychwala Mariah, wręcz wynosi ją
pod niebiosa.
Christian zacisnął dłonie na kubku. Ileż już razy słyszał z ust Bena
ten argument! Właśnie miał wybuchnąć, gdy drzwi otworzyły się i
wszedł Duke Porter, nieświadomy, że za chwilę stanie się
przedmiotem gniewnego ataku.
- Duke, dobrze, że cię widzę. Uprzedzam, że odstawiam Mariah w
sobotę do Fairbanks.
Duke otworzył usta.
- Przecież to ja, Chris, miałem ją podrzucić na samolot do
Anchorage.
- Wiem, ale zaszły pewne zmiany. Mam dla ciebie ważną robotę.
- Cholera, domyślam się, ku czemu zmierzasz, szefie. Żadna tam
ważna robota, tylko po prostu ubzdurałeś sobie, że robię do niej
słodkie oczy.
Christian o mało co nie zakrztusił się pitą właśnie kawą.
- Czy Duke mówi prawdę? - zaatakował go Ben.
- Powiem jeszcze - odezwał się pilot - że mam dziewczynę w
Fairbanks, z którą planowałem się spotkać.
- Masz dziewczynę w Fairbanks? - Ben sprawiał wrażenie
człowieka, który nagle uświadomił sobie, że nie jest bynajmniej
wszechwiedzący. - Od kiedy?
- Od niedawna.
Christianowi fałszywie zabrzmiały w uszach słowa pilota.
- A co powiesz o tamtym dniu, kiedy nakryłem ciebie i Mariah,
jak się migdaliliście?
- Duke i Mariah całowali się? - Ben czuł się jak król, który
właśnie się dowiedział, że jego królestwem już od miesiąca włada
nieprzyjaciel.
- I to w środku dnia! - wybuchnął z furią Christian.
Duke zacisnął pięści.
- Nie całowałem Mariah.
Christian poderwał się ze stołka. Ktoś tu najwyraźniej chciał mu
zadać kłam!
- Widziałem to na własne oczy!
Duke przestąpił z nogi na nogę, po czym spuścił wzrok.
- To ona mnie całowała - mruknął.
ROZDZIAŁ DRUGI
W sobotę Mariah stawiła się na lotnisku aż całe pół godziny przed
wyznaczonym odlotem. Spieszno jej było spotkać się z Tracy i
przemienić się w urlopowiczkę po rocznym uwięzieniu za biurkiem w
Hard Luck.
W górze przewalały się ciemne, skłębione chmury. Dzień był
wietrzny, chłodny i ponury. Słoneczna do tej pory pogoda
najwyraźniej kończyła się, zaś groźne niebo nie wróżyło najlepiej na
najbliższy tydzień.
- Gotowa? - Christian minął ją szybkim krokiem, kierując się ku
dwuosobowej maszynie, stojącej w zatoce w pobliżu hangarów. Był to
lekki sportowy samolot o słabym silniku, najrzadziej używany w
przewozach pasażerów i poczty.
Mariah dźwignęła z ziemi walizkę i pośpieszyła za swoim
pracodawcą.
- Raz jeszcze dziękuję, Christianie, że zgodziłeś się podrzucić
mnie do Fairbanks. - Wciąż nie rozumiała motywów, jakimi się
kierował, wykluczając Duke'a, niemniej zamiana ta sprawiła jej dużą
przyjemność.
Nic nie odpowiedział lub ona nie usłyszała odpowiedzi, gdyż
niosąc ciężką walizkę prędko została w tyle. Spojrzał przez ramię,
zatrzymał się i uwolnił ją od bagażu.
- Idę o zakład, że nakładłaś do środka kamieni. - Był to jeden z
tych komentarzy, którymi Christian dość często ją raczył w przeciągu
minionego roku.
Dotarli wreszcie do awionetki, a po chwili siedzieli już na swoich
miejscach w kabinie, gotowi do startu. Christian dotknął kilku
guzików, po czym uruchomił silnik.
Spojrzała z obawą na niebo. W każdej chwili z tych
sinogranatowych chmur mogły posypać się na ich samolocik pioruny,
a wówczas... Kilka razy głęboko odetchnęła. Nie wolno jej było nawet
myśleć o jakimś zagrożeniu. Siedział obok niej doświadczony pilot i
musiała zaufać jego umiejętnościom, jak też ocenie sytuacji.
Christian połączył się drogą radiową z Fairbanks i wpisał do
notesu otrzymane informacje na temat pogody. Następnie zrobił łuk i
potoczyli się na pas startowy.
- Czy na trasie grozi nam burza? - zapytała, starając się nadać
swojemu głosowi w miarę naturalne brzmienie.
- Być może uda się nam nad nią przeskoczyć. Tylko nie panikuj.
Lękliwi pasażerowie działają mi na nerwy. Obiecuję, że dostarczę cię
do Fairbanks na czas.
Mariah zacisnęła zęby, starając się znaleźć dla swojego wzroku
jakiś punkt zaczepienia. Wybrała komin hotelu Matta Caldwella.
Słyszała wzmagający się z każdą sekundą ryk silnika. Komin coraz
bardziej się oddalał. Nagle samolotem przestało trząść i już wiedziała,
że są w powietrzu.
Odczuła ogromną ulgę. Jedno niebezpieczeństwo, to związane z
odrywaniem się od ziemi, mieli już za sobą. Błyskawicznie nabierali
wysokości. Zanurzyli się w chmury. Świat zniknął, oblała ich mleczna
mgła. Przypominało to trochę epizod z koszmarnego snu. Mariah
zamknęła oczy.
- Czy jest ci niedobrze? - zapytał Christian.
- Nie. Skąd ten pomysł?
- Zamknęłaś oczy.
- Po prostu je zamknęłam.
- Dlaczego?
- Ponieważ nie chcę patrzeć!
Christian zachichotał. Najwyraźniej jej niepokój wprawiał go w
wyśmienity humor.
- Nieczęsto miewam wypadki, najwyżej raz na rok. Ale skoro już
coś przeczuwasz, to niewykluczone, że ten lot okaże się urozmaicony.
Sadysta! - pomyślała.
Nagle samolotem zaczęło kołysać z boku na bok.
- Błagam, nie dręcz mnie - wyszeptała drżącym głosem.
- Przecież nie robię tego celowo - mruknął. Otworzywszy oczy,
stwierdziła, że na jego poważnej twarzy maluje się skupienie. - Chcę
wydostać się ponad chmury. Nie przejmuj się, panuję nad sytuacją.
Teraz ich awionetką rzuciło w prawo niczym piłką. Zdusiła
okrzyk. Boże, pomyślała, po co jej w ogóle zachciało się tego urlopu?
- Jak samopoczucie? - zapytał po jakimś czasie.
- Nie przejmuj się mną, skup się na samolocie.
- Jesteś blada jak płótno.
- A niechbym była nawet zielona lub w paski. Po prostu nie patrz
na mnie.
- Rzecz w tym, że gdybyś zemdlała, trudno by mi było
równocześnie pilotować maszynę i cucić pasażerkę.
- Kiedy stracę przytomność, nie cuć mnie, nie zajmuj się mną.
Wyobraź sobie, że lecisz sam.
Samolot znów stał się igraszką podniebnych wichrów. Tym razem
ręka jakiegoś powietrznego giganta wypchnęła go w górę.
Mariah krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
- Mariah - powiedział Christian, a w jego głosie zabrzmiała jakby
tkliwa troska - jeszcze kilka minut, a wydostaniemy się z tej
nawałnicy. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi.
Nigdy jeszcze dotąd nie zwracał się do niej w ten sposób. Do tej
pory, kiedy wchodzili ze sobą w jakiś bliższy kontakt, mówił do niej
niecierpliwie, ostro, czasami nawet gniewnie. Wówczas zadawała
sobie pytanie, jaką to zbrodnię popełniła, iż postawiono ją w stan
oskarżenia. Przed chwilą z prokuratora Christian przemienił się w
czułego opiekuna.
I uwierzyła mu. Za minutę lub dwie wyrwą się z oka cyklopu i
zobaczą nad sobą błękitne niebo. Wszystko będzie dobrze.
- Możesz otworzyć oczy.
Odjęła dłonie z twarzy i uniosła powieki. Oślepiło ją słońce.
Poczuła, że po jej ciele rozlewa się błogi spokój. Miała ochotę
śpiewać, śmiać się i opychać słodyczami. Silnik awionetki mruczał
jednostajną melodię.
- Czy twój kochaś wie, że źle znosisz latanie? - zapytał Christian,
przerywając ciszę, jaka zapadła między nimi.
- Mój kochaś? - Powinna już wiedzieć, że w obecności Christiana
stan błogostanu jest nie do osiągnięcia.
- Duke o mało co nie zdemolował restauracji Benowi, kiedy
usłyszał ode mnie, że nie będzie mógł odstawić cię do Fairbanks. -
Znów zwracał się do niej tym swoim prokuratorskim tonem.
Mariah spojrzała przez okno na powałę chmur, nad którą się
unosili.
- Bez względu na to, co sobie myślisz, mnie i Duke'a łączy tylko
przyjaźń.
- O ile pamiętam, on również starał mi się wmówić coś takiego. -
W głosie Christiana, prócz sceptycyzmu, dawało się wyczuć
niepewność.
- Mówił prawdę.
- Twierdził, że to ty go pocałowałaś. - Spojrzał na nią, czekając na
potwierdzenie lub zaprzeczenie z jej strony.
- W pewnym sensie tak.
Christian parsknął krótkim śmiechem.
- Co oznacza to „w pewnym sensie"?
Mariah westchnęła.
- Zadzwoniła Tracy. Ona i Duke, jakby tu powiedzieć, nie
potrafili dotąd dojść ze sobą do porozumienia. On uważa ją za
wściekłą feministkę, ona jego za męskiego szowinistę. Więc Tracy
wpadła na pomysł, żebym w jej imieniu pocałowała Duke'a, a potem
powiedziała mu, od kogo ten pocałunek. Zrobiłam to. Zwykły żart.
Może trochę zbyt zwariowany.
Christian milczał. Trzymał wzrok utkwiony w zegarach
pokładowych.
- Wierzysz mi? - zapytała.
Zależało jej na tym. Mogli różnić się w wielu kwestiach, ale
wzajemna szczerość i zaufanie stanowiły podstawę każdego
międzyludzkiego stosunku, obojętnie, stosunku pracy czy też bardziej
osobistego.
- Tak - przyznał niechętnie. - Powinnaś jednak chyba o czymś
wiedzieć, na wypadek, gdybyś miała wobec Duke'a jakieś zamiary.
Niedawno przyznał, że ma w Fairbanks dziewczynę. Dodał też, że nie
należy do mężczyzn, którzy romansują z kilkoma kobietami naraz.
- Jego sprawy sercowe nic a nic mnie nie obchodzą - oświadczyła
Mariah.
A jednak ta dziewczyna w Fairbanks stanowiła dla niej pewną
sensację. Głucho było dotąd o romansach Duke'a. Ale ostatecznie cóż
ona wiedziała o tych mężczyznach, synach północy? Każdy z nich był
odrębną osobą, stanowiącą zamknięty, prywatny świat.
Zbliżali się do Fairbanks. To znaczy dowiedziała się o tym od
Christiana, gdyż ziemię i tutaj przesłaniały chmury. Chcąc
wylądować, musieli na powrót się w nie zanurzyć. Znów skuliła się w
sobie i wstrzymała oddech ze strachu przed jakąś katastrofą.
- Głowa do góry, Mariah, najgorsze mamy za sobą - próbował
podtrzymać ją na duchu Christian.
- Nie przejmuj się mną, jakoś wytrwam. - Zacisnęła dłonie na
pasie bezpieczeństwa.
- Za chwilę poczujesz ziemię pod stopami.
Christian połączył się z wieżą kontrolną lotniska w Fairbanks i
rozpoczął manewr lądowania. Nie śledziła jego ruchów, a to z tej
prostej przyczyny, że znów miała zamknięte oczy. Otworzyła je
dopiero w momencie, gdy usłyszała i poczuła, że koła awionetki
dotknęły betonowego pasa. Wytracili prędkość i zaczęli kołować.
Zatrzymali się. Christian zgasił silnik.
- No i chyba nie powiesz mi, że było to takie straszne -
powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
Zmieszała się. Dostrzegła w jego spojrzeniu coś szczególnego.
Odczuła całą sobą jego fizyczną bliskość.
- Masz rację. Ten lot wcale nie był straszny. Zupełnie
niepotrzebnie się bałam. - Przełknęła ślinę, gdyż okropnie zaschło jej
w gardle. - Dziękuję.
Uczyniła ruch, żeby powstać z fotela i wyjść z samolotu, lecz
przytrzymał ją pas bezpieczeństwa, którego przez zapomnienie nie
odpięła. Nie była to jednak jedyna przeszkoda. Bo nagle zobaczyła tuż
przed sobą twarz Christiana. Kierował wzrok na jej usta. Powoli jego
twarz przybliżała się do jej twarzy. Musnął jej wargi swoimi.
Zamknęła oczy. Poczuła jeszcze jedno delikatne i rozpaczliwie
ulotne muśnięcie i już potem nie czuła niczego, prócz bezmiernego
szczęścia i dziwnego podniecenia. Stało się coś, o czym marzyła od
pierwszego dnia pobytu w Hard Luck, co zawsze stanowiło przedmiot
jej tęsknoty.
Z tego stanu rozmarzenia wyrwał ją odgłos otwieranych drzwi.
Zauważyła, iż została sama w kabinie. Szybko odpięła pas i
wyskoczyła na płytę lotniska. Christian czekał już tam na nią z
walizką w ręku. Wskazał na pobliski błękitny pawilon przylotów i
odlotów.
- Idziemy - rzekł tonem sierżanta zwracającego się do rekruta. -
Nie chciałbym, żebyś do tego, co się przed chwilą stało,
przywiązywała jakieś szczególne znaczenie.
- Rozumiem.
- Wiesz, nie mieliśmy kraksy w sensie dosłownym, więc
pokiełbasiło się na inny sposób.
Gdyby w tej chwili zadał sobie trud spojrzenia na nią, może
domyśliłby się, że tymi swoimi słowami sprofanował najwspanialszy
moment w jej życiu.
Głupiec, głupiec, beznadziejny głupiec. Co go w ogóle opętało, że
pocałował Mariah? Minęły cztery dni, a on wciąż analizował tamten
lot do Fairbanks i tamtą sytuację. I wciąż poruszał się jak we mgle.
Znalazł właściwie tylko jedno wyjaśnienie własnego zachowania -
zaćma, nastrój chwili, rozprężenie nerwowe, pokusa wyobraźni.
Nie po raz pierwszy bowiem był z Mariah sam na sam. W
rzeczywistości nie istniała żadna różnica pomiędzy kabiną samolotu a
biurem „Synów Północy". Lecz w przeciągu całego tego roku ani razu
nie przyszło mu do głowy, by w biurze wziąć Mariah w ramiona.
A teraz znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. I tylko
siebie mógł za to winić. Prawda, zrobił wszystko, by unieważnić i
zbagatelizować tamten pocałunek, lecz tylko ślepiec nie dostrzegłby
nieziemskiego światła w oczach Mariah.
I to był wieczny kłopot z takimi dziewczynami jak Mariah.
Wystarczyło je pocałować, by wyobrażały sobie od razu Bóg wie co.
A tymczasem prawda była taka, że Mariah Douglas bynajmniej go nie
pociągała w sensie erotycznym. Przecież nawet nie lubił tej kobiety.
Gdyby tylko mógł znaleźć dostatecznie mocny pretekst, uwolniłby się
od niej natychmiast.
- Co tak siedzisz z nosem spuszczonym na kwintę? - zapytał
Sawyer, przechodząc obok biurka Christiana.
- A niby jaką mam mieć minę? Boba Hope'a? - W żadnym
wypadku Sawyer nie mógł się dowiedzieć o tamtym pocałunku.
- Gdybym nie znał cię tak dobrze, pomyślałbym, że tęsknisz za
Mariah.
Christian wybuchnął nienaturalnym śmiechem.
- Chyba nie mogłeś nie zauważyć, jak wszystko gładko nam idzie
w tym tygodniu. - Miał nadzieję, iż wreszcie zdoła przekonać Sawyera
co do zbędności Mariah.
- Mieliśmy gorące dni - zauważył brat.
- Tak, nawał pracy, a mimo to wszystko tyka jak w szwajcarskim
zegarku. Spokój i żadnych problemów.
- Żadnych problemów - zgodził się Sawyer.
Nadszedł moment wyłożenia kart na stół.
- Mariah właściwie jest nam zbędna.
Sawyer skrzywił się i spojrzał z niesmakiem na brata.
- Więc chcesz wrócić do swojej starej śpiewki? W takim razie
powiem ci coś, braciszku. Jeżeli wszystko idzie nam jak po maśle, to
tylko dlatego, zapamiętaj, tylko dlatego, że przed wyjazdem na urlop
Mariah naoliwiła wszystkie tryby. Ty możesz przeżywać sobie stany
samouwielbienia, lecz jeśli o mnie chodzi, to liczę godziny do jej
powrotu.
Christian zaklął pod nosem. On też liczył godziny do powrotu
Mariah, ale z zupełnie innego powodu.
- Chcesz pozbyć się Mariah? - Sawyer najwidoczniej jeszcze się
nie wygadał. - Powiedz to Abbey i dzieciakom. W tym tygodniu dzień
w dzień spóźniam się na obiad. A chyba nie jest normalne, gdy ojciec
i mąż wraca nocami do domu, by natychmiast ze zmęczenia zwalać
się na łóżko. W każdym razie ja sobie tego nie życzę.
Zadzwonił telefon. Sawyer spojrzał na Christiana, który dodawał
jakieś liczby na kartce papieru.
- Skoro tak ci dobrze bez Mariah, to obsłuż klienta.
Christian skrzywił się i sięgnął po słuchawkę.
- Duke ma dziewczynę? - Tracy spojrzała na Mariah z takim
zdumieniem, jakby ta właśnie powiedziała jej, że Duke'owi urodził się
wnuczek. Siedziały na tarasie hotelu Kenai i jeszcze przed chwilą
obserwowały cudowny zachód słońca. - Chyba żartujesz. Jakaż
kobieta wytrzymałaby z tym narwańcem i oryginałem choćby pięć
minut?
- Nie wiem. Powtarzam tylko to, co usłyszałam od Christiana.
Przyznaję, że sama byłam zaskoczona. Duke nie zdradził się przede
mną ani jednym słowem.
Tracy skierowała twarz ku słońcu i coś mruknęła pod nosem.
- Duke nie jest taki zły - powiedziała Mariah.
Tracy syknęła, jakby nagle rozbolał ją ząb.
- Ten facet to prawdziwe utrapienie rodzaju ludzkiego. Lecz lepiej
zmieńmy temat. Już samo jego imię działa mi na nerwy.
Mariah opadła na oparcie krzesła. Poczuła się zmęczona. Miała za
sobą cztery dni łażenia z plecakiem po górach i z chęcią
poleniuchowałaby sobie trochę. To samo można było powiedzieć o
Tracy.
Przez dłuższą chwilę syciły się obie w milczeniu urokiem
sierpniowego wieczoru. Wrażliwe w takim samym stopniu na piękno
natury, podobnie też podchodziły do pewnych spraw. Wiedziały już
na przykład, że tydzień urlopu w zupełności im wystarczy. Ich
powołaniem
była
praca
i
zawodowa
aktywność.
Gdyby
zaproponowano im teraz bezpłatny pobyt na Hawajach, odrzuciłyby tę
ofertę. Zlękłyby się nudy.
- Wiesz, zaskoczyłaś mnie - odezwała się Tracy.
- Ja? Niby czym?
Tracy uśmiechnęła się.
- Gdy twoi rodzice po raz pierwszy skontaktowali się ze mną,
opisali cię jako kruchą, delikatną i naiwną istotę, która zupełnie sobie
nie uświadamia, w co się wplątała.
- Taką mnie widzieli. Dla nich zawsze byłam bezcennym cackiem
z chińskiej porcelany.
I dlatego właśnie postanowiła opuścić dom rodzinny i rozpocząć
samodzielne życie. Zlękła się, że jeśli zostanie, w końcu sama
uwierzy, że jest inwalidką, wymagającą stałej opieki mamy i taty.
- Więc pokochałaś Hard Luck całą duszą?
- O, tak. Znalazłam tam... - Mariah zawahała się.
Szukała tego jednego słowa, którym by mogła najpełniej opisać
swój stosunek do miasteczka i jego mieszkańców. Była dumna z
faktu, że dała sobie radę w surowych warunkach arktycznej zimy,
kiedy temperatura spadała do minus czterdziestu stopni.
Jasne, że zdarzały się chwile, gdy czuła się samotna i zagubiona.
Ale przygnębienie mijało wraz z nastaniem nowego dnia i szła
rankiem do pracy z otuchą i radością w sercu. Minął rok i teraz
wiedziała, że sprosta każdej, najtrudniejszej nawet sytuacji. Nauczyła
się bowiem polegać na sobie i czerpać zadowolenie z własnych
osiągnięć.
Jedna tylko rzecz wprawiała ją w zakłopotanie i stanowiła źródło
ciągłego niepokoju. Kochała Christiana, ale niestety, kochała go bez
wzajemności. On nie tylko że nie odwzajemniał jej uczuć, ale nawet
nie domyślał się ich. Na lotnisku w Fairbanks pocałował ją
wprawdzie, ale, jak sam powiedział, był to tylko wypadek. Boże, nie
miałaby nic przeciwko temu, żeby codziennie zdarzały się jej takie
wypadki.
- Lubię w tobie, Mariah, i podziwiam - powiedziała Tracy
Santiago, szczelniej otulając się swetrem - twoją odwagę w
podejmowaniu ryzykownych decyzji. Niejednego faceta bijesz na
głowę śmiałością.
Mariah zarumieniła się. Przyjemnie było słuchać takich
komplementów, mimo iż były trochę na wyrost.
- To samo mogłabyś powiedzieć również o Abbey, Karen i Lanni.
A także o Bethany Ross i Sally Henderson.
- Przyjaźnisz się z nimi?
- Stanowimy jedną paczkę - odparła Mariah z jakimś ciepłem w
głosie.
A nawet rodzinę, pomyślała. Łączyła je szczera potrzeba
wzajemnych kontaktów. Ufały sobie i wiedziały, że mogą na sobie
polegać. W środku zimy, kiedy słońce w ogóle przestawało wychylać
się zza horyzontu, to właśnie te kobiety wnosiły do małej społeczności
Hard Luck śmiech i ożywienie, wydając bezwzględną walkę
przygnębieniu i melancholii. Znała je dopiero od roku, lecz łączące ją
z nimi więzy przyjaźni wydawały się dużo mocniejsze od tych
zadzierzgniętych w Seattle.
- Czego najbardziej brakuje ci w Hard Luck? - spytała Tracy.
Pytanie należało do trudnych. Mariah pragnęła dać szczerą
odpowiedź. Jasne, że tęskniła za wielkomiejskim gwarem, ulicami
pełnymi sklepów, tym całym blichtrem życia. Ale czy tęsknota za tym
wszystkim nie dawała jej, powiedzmy, zasnąć po nocach?
- Czego mi brakuje najbardziej? - powtórzyła pytanie tonem
pełnym zadumy. - Myślę, Tracy... myślę...
- Nie trudź się, Mariah. To, co do tej pory powiedziałaś,
wystarcza mi za odpowiedź.
Na twarzy młodej prawniczki odmalowało się niemal
rozrzewnienie.
Christian odłożył na bok powieść kryminalną, którą próbował
czytać, i ciężko westchnął. W żaden sposób nie mógł się skupić na
akcji, jakkolwiek książka napisana została z talentem i werwą.
Jutro miała wrócić Mariah i, szczerze mówiąc, bał się tego jej
powrotu. Wprawdzie wyraźnie dał jej do zrozumienia, jak ma
traktować tamten pocałunek, lecz kobiety lubią wyobrażać sobie różne
rzeczy.
Nie tylko Mariah zaprzątała w tej chwili jego umysł. Myślał też o
Allison Reynolds. Porównywał swoją obecną sekretarkę z tamtą
niedoszłą i niezmiennie porównania te wypadały na korzyść cudownie
zbudowanej blondynki. Pojawiła się w Hard Luck i natychmiast
zniknęła. Była więc jak kometa lub zorza polarna, tym piękniejsza, im
bardziej nieuchwytna i tajemnicza. Wróciła do Seattle, on zaś przez
ten miniony rok ani razu do niej nie zadzwonił.
Głupiec! Przecież podczas swojego kilkutygodniowego tam
pobytu, związanego z werbunkiem ochotniczek, spędzili ze sobą kilka
uroczych wieczorów. Na ich wspomnienie jeszcze dzisiaj odczuwał
ekscytującą przyjemność.
A teraz znów wybierał się do tamtego miasta na północnym
zachodzie, tak mu miłego za względu na przeżycia ostatniego lata.
Chodziło tym razem o poważniejsze zakupy dla firmy i właściwie,
zgodnie z niepisaną umową, powinien zająć się nimi Sawyer. Ten
jednak wzbraniał się przed wyjazdem, głównie z uwagi na ciążę
Abbey. Zatem do Seattle wyjechać miał on, Christian. I bynajmniej
nie był z tego powodu zasmucony.
Podróż w tamtą stronę wiązała się siłą rzeczy z wizytą u matki,
która mieszkała w Vancouver, a więc niejako po drodze. Po udrękach
całego życia Ellen ponownie wyszła za mąż i ze swoim obecnym
mężem, Robertem, była w pełni szczęśliwa. Oboje kochali literaturę i
w ogóle okazali się pokrewnymi duszami. Ellen poza tym, jak to sama
twierdziła, przeżywała drugą młodość. Została babcią i zachwycona
była swoimi wnuczętami, Susan i Scottem.
Christian pomyślał, że lecąc do Seattle mógłby podrzucić matce
wnuczęta, a potem zabrać je w drodze powrotnej. W ten sposób
zapewniłby dzieciakom ciekawy koniec wakacji, uszczęśliwiłby Ellen
i zafundowałby Abbey i Sawyerowi coś w rodzaju drugiego miesiąca
miodowego. Trzy pieczenie przy jednym ogniu.
Lecz przede wszystkim musiał odnaleźć w Seattle Allison
Reynolds. Nie ulegało to żadnej wątpliwości. Musiał zadzwonić do
niej, umówić się z nią i rozstrzygnąć kwestię jej obecności w jego
życiu. Bo niewątpliwie Allison istniała w jego duszy, a jego pamięć
wiernie przechowywała jej wizerunek. I teraz spotka się z tą
najśliczniejszą istotą pod słońcem. Na myśl o tym zalała go fala
radosnego podniecenia.
Zadowolony, że udało mu się coś wreszcie postanowić, sięgnął
ponownie po książkę. Zanurzył się w lekturze. Nagle jednak
zaatakowała go pewna myśl. Skąd miał pewność, że Allison nadal
mieszka w Seattle, a jeśli nawet nigdzie nie wyjechała, to czy
dysponuje wolnym czasem?
Powinien chyba uprzedzić ją o swoim przyjeździe. I dlaczego nie
miałby tego zrobić właśnie w tej chwili? Sięgnął po notes i odnalazł
numer. Wystukał go na guzikach aparatu telefonicznego, czując
suchość w ustach i ogromną tremę, niczym młody aktor przed
pierwszą w swoim życiu poważniejszą premierą.
- Tak, słucham?
To była Allison. Jej miękkiego, jedwabistego głosu nie mógłby
pomylić z żadnym innym.
- Allison, mówi Christian O'Halloran.
- Christian! - W jej głosie zabrzmiała radość. - Tylko nie mów mi,
że jesteś w Seattle. Niedawno myślałam o tobie.
Poczuł, że jakaś tajemnicza moc unosi go ku niebu. Okazywało
się, że życie to jednak cholernie fajna sprawa!
- Doprawdy? Myślałaś o mnie?
- Dzwonisz z miasta?
- Nie, ale niebawem zjawię się w Seattle. Zadzwoniłem, by
właśnie uprzedzić cię o swoim przyjeździe. Gdybyś więc mogła
znaleźć dla mnie chwilkę wolnego czasu...
- Na spotkanie z tobą znajdę tyle czasu, ile tylko zechcesz -
odparła erotycznym szeptem, który sprawił, że poczuł zawrót głowy,
zaś serce o mało nie rozsadziło mu klatki piersiowej.
Allison znów zawładnęła nim bez reszty. Dla Mariah nie pozostał
już nawet najskromniejszy kącik w jego pamięci.
W sobotnie popołudnie Christian poleciał do Fairbanks po swoją
sekretarkę. Przez cały tydzień bał się tego spotkania z nią, lecz dzisiaj
nie znajdował w sobie żadnego niepokoju. Bez wątpienia zawdzięczał
to Allison. Świadomość, że już za kilka dni będzie przebywał w
towarzystwie najpiękniejszej kobiety, jaką tylko mógł sobie
wyobrazić, wspaniale wpływała na jego samopoczucie.
Ustawił się w hali dworca lotniczego naprzeciwko drzwi dla
pasażerów przylatujących do Fairbanks i czekał na pojawienie się
Mariah. Musiał przyznać w duchu, choć przyznawał to niechętnie, że
oczekuje jej powrotu do pracy z wielką niecierpliwością.
Sawyer miał rację. Prowadzenie firmy okazało się prawdziwym
urwaniem głowy podczas jej nieobecności. Christian skłonny był teraz
zgodzić się ze zdaniem brata, że była niezastąpiona w przyjmowaniu
telefonów, opracowywaniu tygodniowych planów, przezwyciężaniu
przeróżnych trudności, jak również w wielu innych rzeczach.
Podczas minionych dwunastu miesięcy pracy w biurze „Synów
Północy" nabyła kompetencji i zręczności. Prawdą też było, że
przyzwyczaił się do niej, i teraz, rzecz raczej zaskakująca, tęsknił za
swoją „prawą ręką".
Stał oparty o kiosk z pamiątkami i nagle podjął decyzję.
Nadarzała się okazja, żeby przeobrazić i uzdrowić ich wzajemne
stosunki. Wszedł do środka. Przebiegł wzrokiem po półkach i
gablotach, by w końcu zainteresować się małą nefrytową figurką.
Uznał, że wyrzeźbiony w zielonym kamieniu niedźwiedź, trzymający
w zębach łososia, będzie stosownym powitalnym prezentem. Wyjął
portfel i odliczył wymienioną przez sprzedawczynię sumę.
Samolot z Anchorage wylądował zgodnie z rozkładem. Drzwi,
pchnięte ramieniem pierwszego pasażera, otworzyły się i już
praktycznie nie zamykały. Mariah pojawiła się prawie na samym
końcu. W jednym ręku niosła walizkę, w drugim kupioną w
Anchorage torbę. Stanęła i rozejrzała się po hali. Była opalona i
wyglądała na wypoczętą. Kiedy dostrzegła go, na jej twarzy odbiło się
wahanie, jakby nie była pewna przyjęcia.
- Witaj w domu - rzekł, podchodząc do niej z uśmiechem.
- Cześć. Zastanawiałam się, kto po mnie przyleci.
Postanowił przejść do porządku nad tym oświadczeniem.
- Jak udał się urlop?
- Fantastycznie. Ja i Tracy długo będziemy pamiętały ten tydzień.
- Potrząsnęła torbą. - Przywiozłam dla każdego jakiś drobny prezent. -
Zmrużyła oczy. - Nie zapomniałam też o tobie.
- Zabawne, bo ja również pomyślałem o prezencie dla ciebie.
Wziął od niej bagaże i skierowali się ku wyjściu.
- Kupiłeś mi prezent? - Nie mogła ukryć zdumienia.
Odczuł coś w rodzaju moralnego kaca. Był wobec niej dotąd taki
niesprawiedliwy. Zadręczał ją z byle powodu, urządzał jej wściekłe
awantury, a przecież nie była złą sekretarką. Nic więc dziwnego, że
wiadomość o prezencie przyjęła z takim niedowierzaniem.
Ostatecznie prześladowca nie obsypuje różami swojej ofiary.
- Czy już jadłaś obiad?
Stanęła i przyjrzała mu się badawczym spojrzeniem.
- Nie. Ale czy ty aby naprawdę dobrze się czujesz?
Zachichotał.
- Zapewniam cię, że nic mi nie dolega.
Czuł, że w jego stosunku do Mariah dokonała się gruntowna
przemiana. Gotów był teraz nawet zaprzyjaźnić się z nią. Nie działała
mu już na nerwy, ba, doceniał nawet jej spokojną urodę. Perspektywa
spotkania z Allison powodowała, że z chęcią przygarnąłby cały świat
do piersi.
Załadowali bagaże na elektryczny wózek, Christian wydał
stosowne polecenia kierowcy, po czym zaprosił Mariah do
mieszczącej się na terenie lotniczego dworca restauracji. Wystrój
wnętrza nie odznaczał się niczym szczególnym, ale jedzenie cieszyło
się zasłużoną sławą.
Dopiero kiedy zajęli miejsca przy stoliku i zamówili potrawy,
Mariah rozluźniła się i całkiem ochłonęła. W rozmowie okazała się
cudowną partnerką. Opowiadała dowcipnie i malowniczo o swoich
eskapadach z Tracy i Christian śmiał się prawie bez przerwy.
W pewnym momencie sięgnęła do torebki i wyjęła z niej zdjęcia.
Ukazywały całą wspaniałość przyrody okolic Anchorage. Wąwozy i
poszarpane ściany lodowców, refleksy słońca na wodzie i lodzie,
stada fok, wielorybów i ptaków, karłowate poskręcane drzewa na tle
błękitnego nieba, przygięte wiatrem do ziemi źdźbła traw - oto, co
zdołała utrwalić Mariah swoim obiektywem.
- Wiesz - powiedział, nie kryjąc entuzjazmu - dopiero patrząc na
te twoje fotografie, uświadamiam sobie, w jak pięknej krainie
urodziłem się i żyję...
Mariah zarumieniła się.
- Zawsze lubiłam pstrykać zdjęcia.
Spotykał się z nią dzień w dzień przez okrągły rok i właściwie nic
o niej nie wiedział.
Pojawił się kelner i musieli przerwać rozmowę, by zająć się
jedzeniem obiadu. Wszystko bez wyjątku smakowało im, a już wręcz
nie mieli słów zachwytu dla duszonej z grzybami wołowiny podanej z
kluskami francuskimi.
- Dzięki za wspaniały obiad - powiedziała Mariah, dopijając
kawę. Na jej twarzy malowało się lekkie zmieszanie.
- Mam nadzieję, że będzie on symbolicznym początkiem
przyjaźni między nami - powiedział, kładąc akcent na słowie
„przyjaźń". Nie chciał, by zrozumiała go niewłaściwie.
- Ja też mam taką nadzieję.
- Nie wiem, co spowodowało, że traktowałem cię dotąd jak
osobistego wroga, ale od dzisiaj będzie inaczej.
- Będzie inaczej? - powtórzyła.
Nie do końca zdawała się pojmować jego słowa.
- Kiedy wyjechałaś... - Zawahał się, nie wiedząc, jak najtrafniej
wyrazić swą myśl.
- Tak? - spytała niemal szeptem.
- Firma bez ciebie zaledwie kuśtykała.
Mogła napawać się teraz swoim triumfem. Ale była jak najdalsza
od tego.
- Tęskniłam za Hard Luck i wszystkimi przyjaciółmi. Tęskniłam
też za tobą, moim okrutnym szefem.
Wyjął z kieszeni kurtki nefrytową figurkę niedźwiedzia.
- Ujrzałem to w kiosku w hali dworcowej i pomyślałem, że może
ci się spodobać.
Wzięła do ręki sympatyczny bibelocik z takim nabożeństwem i
zachwytem, jakby wręczono jej co najmniej liczącą stulecia koronę
królewską.
- Boże, jakie to cudowne. Dziękuję z całego serca, Christianie. Ja
mam dla ciebie tylko jedwabną chustkę. Przeczytałam w jakiejś
publikacji, że kiedyś piloci okręcali takimi chustkami szyje i używali
ich do wycierania okularów ochronnych. - Mówiła to, nie odrywając
oczu od swojego nefrytowego niedźwiedzia.
- Chciałbym przeprosić cię za wszystkie przykrości, jakich
doświadczyłaś ode mnie w przeciągu tych minionych dwunastu
miesięcy. Teraz wiem, że jesteś wspaniałą sekretarką, Mariah. Stałaś
się niezastąpioną pracownicą „Synów Północy".
Jej oczy napełniły się łzami. Łzami!
I te łzy zaczęły po chwili spływać po jej opalonych, lecz teraz
nieco pobladłych policzkach.
Nie spodziewał się takiej reakcji z jej strony. Odczuł nagle,
wbrew swojej woli, przemożną ochotę ponownego pocałowania
Mariah Douglas.
ROZDZIAŁ TRZECI
A więc Christian był o krok od pocałowania jej. Mariah wyczytała
z jego ciemnoniebieskich oczu to pragnienie i przyzwalająco
rozchyliła usta, równocześnie opuszczając powieki. Kurczowo
zacisnęła dłoń na chłodnej nefrytowej figurce.
Wszystko wskazywało na to, że jej cierpliwe znoszenie kaprysów
i humorów Christiana zaczynało przynosić pożądane owoce. Jeszcze
chwila, a otrzyma nagrodę. Czekała. Czekała na coś, o czym od dawna
marzyła i co stanowiło niemal jedyną treść wszystkich jej myśli
podczas długich samotnych wieczorów w Hard Luck.
Ale to coś delikatnego, czułego i rozkosznego nie następowało.
Zaniepokojona, otworzyła oczy. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu,
Christian nawet na nią nie patrzył. Spoglądał gdzieś w przestrzeń, a
mięśnie jego zaciśniętych szczęk pulsowały.
Upokarzała ją ta odmowa. Błyskawicznie przyjęła naturalną
pozycję. A więc nie chciał jej pocałować. Cóż, niech tak będzie.
Gotowa była pogodzić się z jego tchórzostwem. I zdusić w sobie ból
rozczarowania.
Do tej pory los obdarzył ją i tak ponad miarę. Odnalazła
Christiana wręcz nie tym samym człowiekiem. Zdobył się na
przeproszenie jej za swoje długotrwałe niegrzeczne zachowanie. I
ofiarował jej śliczną maskotkę. Nie powinna żądać więcej, tylko
cieszyć się tym, co już otrzymała.
W samolocie tamta nieprzyjemna chwila poszła w całkowite
zapomnienie. Rozmawiali ze sobą jak para dobrych przyjaciół i w
rezultacie lot minął błyskawicznie.
- Jak to dobrze znowu być w domu - westchnęła Mariah, stając na
żwirze lotniska „Synów Północy".
Zachłysnęła się bryzą, wiejącą od Brooks Mountains. Ten tydzień
w Anchorage należał bez wątpienia do najpiękniejszych w jej życiu,
ale codzienność w Hard Luck miała też swoje uroki. Mieszkając tu i
pracując, człowiek czuł się cząstką zbiorowości.
Pomimo iż mnożyła argumenty, by odwieść Christiana od
pomysłu odwożenia jej, ten uparł się i w rezultacie po kilkunastu
minutach znaleźli się przed jej małym i skromnym domkiem
myśliwskim. Wziął z paki półciężarówki jej bagaże i wniósł je do
środka. Zaraz za progiem gwałtownie się zatrzymał.
- Czy coś nie tak? - zapytała głosem, w którym przebijał niepokój.
Potrząsnął głową.
- Po prostu jestem zaskoczony. Nie spodziewałem się czegoś
takiego.
- To znaczy czego?
- Że zrobisz z tej izby tak przytulny pokój. Naprawdę przyjemnie
tu wejść. Ma się wrażenie prawdziwego domu.
- Bo to jest prawdziwy dom, mój dom, Christianie.
Włożyła naprawdę dużo pracy, by osiągnąć ten końcowy efekt
przyjemnego dla oczu mieszkalnego wnętrza. Przede wszystkim
pozbyła się ciężkich i topornych mebli. Zastąpiła je, a czyniła to
stopniowo, w miarę możliwości, meblami bardziej estetycznymi,
funkcjonalnymi i lekkimi.
Cała ta akcja wymiany nie należała do najłatwiejszych,
szczególnie jeśli mieszkało się za kołem podbiegunowym. Krzesła
kupiła od Matta, wersalkę sprowadziła statkiem z domu (z Anchorage
przetransportowała ją ciężarówką), wreszcie stylizowaną na
dziewiętnasty wiek lampę naftową wyszukała w Fairbanks, podobnie
jak firanki. Dbała o dobór kolorów i ogólną harmonię. Mimo że to i
owo jeszcze by zmieniła, była dumna ze swego dzieła.
Christian postawił walizkę i torbę na zielono-bordowym dywanie.
Wydawał się jakby czymś zawstydzony.
- Jeszcze raz dziękuję za przemiły wieczór - powiedziała. - Jestem
ci bardzo wdzięczna za przybycie po mnie na lotnisko, za obiad i... za
wszystko inne.
Wzruszył ramionami.
- W takim razie do zobaczenia w poniedziałek rano - odparł
cokolwiek szorstkim głosem.
- W poniedziałek rano - powtórzyła jak echo.
I wtedy zdecydował się. Podszedł do niej i pocałował ją. W same
usta. Ale trwało to tylko sekundę. Zanim uświadomiła sobie, co
właściwie się stało, już dał się słyszeć na dworze warkot silnika
półciężarówki.
W poniedziałek rano Mariah weszła do biura „Synów Północy",
gdzie powitał ją gwar i chaos. Dwa telefony aż zanosiły się od
ustawicznego dzwonienia, faks z szybkością karabinu maszynowego
wystukiwał dane, zaś Christian jak szalony wertował akta w kartotece,
szukając rachunku firmy „Freemont".
Uśmiechnęła się, lecz zaraz wzięła się w garść. Wskazała szefowi
właściwą teczkę, odebrała telefony i zajęła się faksem. Słowem,
weszła w normalny rytm pracy już na starcie i poczuła z tego powodu
pewną satysfakcję.
Dwie godziny później pojawił się Sawyer. Powitał ją ze zwykłą
serdecznością. Pogratulował pięknej opalenizny.
- Czy przez cały tydzień mieliście tu taki rejwach? - spytała.
Do tej pory miała zaledwie czas zdjąć sweter. Telefony
bezustannie dzwoniły. Piloci wpadali i wypadali, a każdy czegoś
chciał - zmiany w rozkładzie lotów, jakichś dodatkowych informacji,
pomocy w wypełnieniu formularza.
- Raczej tak. Zwijaliśmy się jak w ukropie, żeby wszystkiemu
podołać. Ale teraz wszystko wróci wreszcie do normy.
- Mariah jest jak tratwa ratunkowa - dorzucił Christian sponad
leżących na jego biurku papierzysk.
Sawyer spojrzał na brata, a potem na Mariah. Jego oczy patrzyły
przenikliwie. Mariah usiadła i włączyła komputer. Zaszumiał z
charakterystycznym pomrukiem twardy dysk. Ekran monitora zakwitł
słowami i cyframi. Po kilku minutach przed jej biurkiem stanął
Christian.
- Wyjeżdżam i chciałbym, żebyś załatwiła w związku z tym
wszystkie niezbędne formalności.
- Oczywiście. - Trochę zaschło jej w gardle.
Sięgnęła po notes i pióro.
- Wybieram się do matki w Vancouver, a potem skok na kilka dni
do Seattle.
- Jakie terminy?
- Nie będzie mnie od najbliższego piątku do następnej niedzieli.
W sumie dziesięć dni. Co do hotelu w Seattle, to ten sam, co zawsze. I
jeszcze jedno. Scott i Susan lecą ze mną do Vancouver. Tam je
zostawiam i zabieram w drodze powrotnej z Seattle.
- Będziesz miał załatwione wszystko jeszcze dziś po południu -
przyrzekła.
- A przy okazji. Czy mogłabyś podać mi kilka nazw
pierwszorzędnych restauracji w Seattle?
- Znam kilka w centrum miasta przeznaczonych dla
biznesmenów. Po bliższe informacje zwrócę się do Tracy.
- Nie chodzi mi o tego typu reprezentacyjne lokale.
Poszukaj czegoś bardziej kameralnego, gdzie można by zjeść
obiad, powiedzmy, z kimś bliskim.
Kilka minut później, wykręcając numer biura jednej z linii
lotniczych, Mariah mimowolnie podsłuchała rozmowę braci,
prowadzoną w drugim kącie pokoju.
- A kogóż to chcesz zaprosić na ten obiad, jeśli wolno wiedzieć? -
spytał Sawyer.
- Allison Reynolds. - Oczy Christiana błyszczały, a na jego twarzy
malowało się rozmarzenie. - Musisz ją pamiętać. Kto raz zobaczył
Allison, ten już jej nigdy nie zapomni.
Mariah poczuła, że się dusi. Nikt jej nie musiał wyjaśniać, kim
jest Allison Reynolds. Słyszała o niej wielokrotnie. Podobno była
piękna...
- Więc zamierzasz spotkać się z Allison - powiedział Sawyer
ściszonym głosem, najwyraźniej w obawie, że ona, Mariah, może to
usłyszeć. Niestety, usłyszała.
- Tak. Zadzwoniłem do niej przedwczoraj i zaproponowałem
spotkanie. Otrzymałem entuzjastyczną zgodę. Myślę, że powinienem
dać jej jeszcze jedną szansę podjęcia u nas pracy.
Sawyer nerwowo bawił się ołówkiem.
- Sądzisz, że to mądre?
Christian się obruszył.
- Bzdurne pytanie. Jest piękna, mądra, czarująca i jeśli tylko się
zgodzi, będziemy mieli prawo uważać się za szczęściarzy. A zresztą
wpadnę do ciebie wieczorem i wrócimy do tego tematu.
Sawyer posępnie spoglądał w okno.
Mariah nie wierzyła własnym uszom. Christian najwyraźniej
planował zastąpić ją tamtą pięknością. I jakby tego było jeszcze mało,
jej zlecił przygotowanie wszystkiego od strony organizacyjnej!
- Mamo, czy mogę zabrać ze sobą domek dla Barbie? - krzyknęła
Susan ze swego pokoju.
Abbey wyjęła z suszarki kąpielowy ręcznik, złożyła go i położyła
na stosie upranej bielizny.
- Przykro mi, kochanie - odkrzyknęła. - Możecie wziąć ze sobą
tylko po jednej walizce.
- Obawiam się, że przez te kilka dni babcia rozpuści dzieciaki jak
dziadowskie bicze - zauważył Sawyer, wchodząc do pralni i opierając
się o ścianę.
- Wiem. Scott i Susan będą przez parę dni po powrocie nie do
wytrzymania.
- Mniej mnie to przeraża, gdy pomyślę o podarowanych nam
dniach. - Znacząco uniósł brwi. - Oczywiście mam nadzieję, że i ty
będziesz psuła mnie na różne sposoby...
Abbey podeszła i pocałowała męża w nos.
- Zobaczę, co da się zrobić.
W oczach Sawyera zapaliły się iskierki.
- Barbie i Ken poswawolą, kiedy od dzieci się wyzwolą.
- Sawyer!
Zachichotał i objął ją w talii.
- Powtórka miodowego miesiąca. Tego mi właśnie trzeba, choć,
prawdę mówiąc, nie przyszedłem jeszcze do siebie po tamtym.
Uraczyła go kuksańcem.
- Chłopu tylko jedno w głowie.
W drzwiach pojawił się Scott.
- Pamiętajcie tylko regularnie karmić Eagle Catchera.
Scott najwyraźniej wolał się upewnić, że jego czworonożnemu
przyjacielowi nie stanie się żadna krzywda, chociażby rozstanie z nim
miało trwać tylko dziesięć dni.
- Nie zapomnimy - obiecała Abbey.
- I uważnie go obserwujcie. Eagle Catcher z pewnością będzie
tęsknił za mną, więc gdy stanie się markotny, spróbujcie dostarczyć
mu jakichś rozrywek. Wprawdzie przeprowadziłem z nim długą
rozmowę, ale nie jestem pewien, czy wszystko zrozumiał.
- Będę dbał o Eagle Catchera jak o źrenicę swojego oka -
przyrzekł uroczyście Sawyer.
- To mnie uspokoiłeś, tato - rzucił chłopak i wyparował w ułamku
sekundy.
Sawyer delikatnie pogładził żonę po wyraźnie już zarysowanym
brzuchu. Miał teraz poważną twarz.
- Kiedy urodzi się dziecko, wszystko się zmieni - powiedział.
Abbey kiwnęła głową. Z tym że miała być to cudowna zmiana.
Ciąża jak na razie nie sprawiała jej żadnych kłopotów. Czuła się silna
i zdrowa zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym.
Żadnych porannych torsji, żadnych falowań nastroju.
Ze Scottem i Susan było trochę inaczej, a raczej znacznie gorzej.
Kto wie, czy na jej złe samopoczucie nie wpływała wówczas
świadomość, że nie może wesprzeć się na mężczyźnie, którego
dziecko nosi w swoim łonie. A teraz stał przy niej mężczyzna, który
poruszyłby niebo i ziemię, by tylko uwolnić ją od trosk i kłopotów.
- Mamo! - Tym razem głos Susan dobiegł z holu. - Czy mam
wziąć Biblię?
Abbey westchnęła i wsparła czoło o ramię Sawyera.
- Chyba lepiej pójdę pomóc się im spakować.
- Idź, a ja dokończę tu za ciebie.
Pocałowała go, lecz on przyciągnął ją do siebie i dopóty
przedłużał i pogłębiał pocałunek, dopóki Susan ponownym krzykiem
nie przypomniała im o swoich rozterkach.
Allison Reynolds okazała się nawet jeszcze piękniejsza niż przed
rokiem. Wszystkie spojrzenia, kobiet i mężczyzn, spoczęły na niej,
gdy weszła do wytwornej restauracji i skierowała się ku stolikowi,
przy którym siedział Christian. On zaś poczuł się dumny jak paw, iż
oto za moment dołączy do niego przedmiot uwielbienia tłumów.
Równocześnie dobrze wiedział, o czym myślą w tej chwili wszyscy
zgromadzeni tu mężczyźni. I dlatego, musiał to przyznać, nie darzył
ich zbytnią sympatią.
Zadzwonił do Allison, zanim jeszcze zdążył się rozpakować.
Następnie musiał wykonać mniej przyjemny telefon do Hard Luck.
Przypomniał Mariah o wszystkich pilnych sprawach, którymi powinna
się zająć w pierwszej kolejności. Być może wydawało mu się, ale jej
głos brzmiał chłodno i bardzo oficjalnie. Trudno, jeśli Mariah nie
miała dziś humoru, było sprawą Sawyera, żeby ją udobruchać.
On, Christian, znajdował się na dobrze zasłużonym urlopie.
Konieczność zakupu części zamiennych do samolotów była tylko
pretekstem. Na pierwszym planie, przesłaniając wszystko inne,
widniała piękność o złotych włosach.
Teraz wstał na jej powitanie, ale był tak spięty, że nawet nie
próbował oddać uśmiechu, jakim go powitała. A był to uśmiech
olśniewający, uśmiech gwiazdy filmowej. Szokowała trochę jej
sukienka. Obcisła i krótka, odsłaniała bądź uwydatniała wszystkie
uroki jej rozkosznego ciała. Ta wyzywająca śmiałość napełniła go
tyleż zazdrością, co lękiem.
Przeląkł się, że innym mężczyznom podarowane zostało więcej,
niżby wypadało. Nie chciał się z nimi dzielić. Pocieszał się jedynie
myślą, że to właśnie dla niego Allison tak się ubrała.
Powitali się jak para dobrych przyjaciół i usiedli przy stoliku.
Allison rozejrzała się po lokalu.
- Cudowne miejsce - powiedziała. - I jaki zachwycający widok.
Faktycznie, okna wychodziły na zatokę, po której kursowały
promy, statki, łodzie i jachty. Zmierzchało. Nabrzeże jarzyło się
girlandami świateł.
- Wybrała je na nasze spotkanie moja sekretarka.
I na tej suchej informacji poprzestał. Wolał nie rozwodzić się na
temat Mariah. Po prostu nie chciał w tej chwili o niej myśleć.
Bezwzględnie musiał skupić się na istocie, którą miał przed sobą.
- Cieszę się, że znalazłeś w końcu sekretarkę, choć, muszę
przyznać, trudno mi sobie wyobrazić młodą kobietę, która
wytrzymałaby na tym odludziu dłużej niż jeden dzień.
Odludzie. Arktyka. Hard Luck. Dlaczego? Przecież mieszkał w
jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Nie mógłby zresztą
mieszkać gdzie indziej. Hałas, smród i gorączkowe tętno wielkiego
miasta wyczerpywały go i wtrącały w bezsenność! Tutaj mógł nic nie
robić i czuć się zmęczonym. Wystarczał ciągły jazgot i agresywny
zalew informacji.
Otrząsnął się z zamyślenia.
- Na co masz ochotę? - Spojrzał do karty dań. Sam zdecydował
się już na wędzonego łososia.
W ogromnych modrych oczach Allison pojawiła się poufałość.
- Muszę uważać na kalorie.
Pomyślał, że wypadałoby teraz energicznie zaprzeczyć i upewnić
ją, że jej idealna figura nie wymaga bynajmniej katorgi odchudzania
Ale nie zrobił tego. Nigdy nie mógł pojąć, co też kobiety wyprawiają
z tą swoją wagą. Zapewne wbiły sobie do głowy, że szczupłość jest
tym haczykiem, na który można złapać każdego mężczyznę.
Wierutna bzdura. Zresztą cała ta sprawa diet i kalorii nudziła go.
Poza tym wątpił, żeby ktoś taki jak Allison był łasy na komplementy.
Doskonałość nie domaga się pochwał.
- Wezmę chyba sałatkę. Ale bez przypraw i sosów. Nawet nie
wyobrażasz sobie, ile kalorii zawierają sosy. W ogóle są zabójcze...
szczególnie źle wpływają na figurę. To już chyba lepiej opychać się
lodami z orzechami i bitą śmietaną.
Christian uśmiechnął się z dobrotliwą wyrozumiałością. Zjawił się
kelner i otrzymał od Allison pięciominutowy wykład, jaką powinien
przynieść jej sałatkę. I tak na przykład ogórki miały być pokrojone
wzdłuż w cienkie paseczki, zaś sama sałata powinna być krucha, nie
za zielona i nie za żółta. Najzabawniejsze, że kelner zapisywał
wszystkie jej uwagi z miną jak najbardziej poważną.
I nagle Christian przypomniał sobie obiad w towarzystwie Mariah
w restauracji na lotnisku w Fairbanks. Nie było wówczas mowy o
kaloriach i sosach. Mariah nie zaprzątała sobie głowy, czy tego
wieczoru straci gram na wadze, czy też może zyska.
Rozmowa podczas obiadu, niestety, obracała się wokół tematów
wziętych jakby wprost z poczytnego kobiecego pisma. Allison długo
rozwodziła się na temat koloru swoich paznokci. Gdy Christian
próbował przeforsować jakiś inny temat, natychmiast rozbijał się o
rafę kosmetyków czy modnych fatałaszków. Allison nawet nie
przyszło do głowy, żeby spytać go o osoby, które rok temu tak
serdecznie witały ją na lotnisku w Hard Luck.
- Wiesz, niedawno zmieniłam pracę. Jest to już moja druga praca
w tym roku. Kiedy spotkałam cię tamtego lata, pracowałam dla
Pierce'a. Był przyjacielem mojego dawnego chłopaka, Cary'ego. I cóż,
okazał się draniem. Nie chciał mi dać płatnego urlopu, zresztą
jakiegokolwiek urlopu.
- Jak długo u niego pracowałaś?
- Pełny miesiąc.
- Trochę za krótko, żeby zapracować sobie na urlop.
- Podobnie powiedział Pierce. Lecz, żebyś wiedział, jakie robił
przy tym wściekłe miny. Niektórzy mężczyźni w ogóle nie potrafią
być mili. Pracowałam u niego przez okrągły miesiąc i nawet nie
przyszło mu do głowy, żeby mi się czymś odwdzięczyć.
Od tego momentu Christian zgubił wątek. Allison sypała taką
liczbą imion i nazwisk, że już przestał kojarzyć je z osobami. Cofnął
się więc myślami do poprzedniego roku, gdy po raz pierwszy ją ujrzał.
Olśniła go i onieśmieliła. Wyzuła z woli, pozbawiła przenikliwości,
tak potrzebnej, by poznać głębiej drugą osobę. Teraz widział ją niemal
na przestrzał. Jej przeznaczeniem było wyjść bogato za mąż i spędzać
pół dnia przed lustrem.
Gdy opuszczali restaurację, Christian nie był już tym samym
człowiekiem. Dostrzegał pełne pożądliwości spojrzenia mężczyzn,
lecz nie łechtały już one jego próżności. Owszem, bardzo smaczny był
wędzony łosoś, smakowało wino, ale nie miałby nic przeciwko temu,
żeby zamienić ten wykwitny obiad na prostą wyżerkę u Bena w Hard
Luck. Co zaś się tyczy partnerki, to ze wstydem przyznawał się do
tego, że był nią dogłębnie rozczarowany.
Po dwóch kwadransach stali już przed jej domem. Allison wbiła
swoje purpurowe paznokcie w jego ramię.
- Wpadniesz na kieliszek? - zapytała, obdarzając go ciepłym
błękitem swojego spojrzenia.
- Może innym razem.
- A kiedy znów się zobaczymy? - Już sam jej głos mógł uczynić z
mężczyzny bezwolną kukłę.
- Zadzwonię do ciebie.
Zrobiła minkę zawiedzionej dziewczynki.
- Ale na pewno zadzwonisz, Chris? Chyba nie chcesz, żebym
całymi dniami czekała na twój telefon?
Uciekał, jakby go ktoś gonił. Prędzej na Alasce zimą będą kwitły
róże, niż on spotka się raz jeszcze z Allison Reynolds!
Wróciwszy do hotelu, usiadł na łóżku. Zadumał się nad swoją
ślepotą i naiwnością. Ale niepokój i gniew nie pozwoliły mu siedzieć
w bezruchu. Wykręcił domowy numer Sawyera.
- To ja - powiedział, kiedy brat podniósł słuchawkę.
- Christian? Co masz taki zmieniony głos?
- Pamiętasz Allison?
- Rany, już raz mnie o to pytałeś. Jasne, że ją pamiętam.
Posłuchaj, braciszku, jeżeli zadzwoniłeś, by wyśpiewywać hymny na
jej cześć, to trafiłeś na niewłaściwy moment. Zdaje się, że
zapomniałeś, iż ja i Abbey spędzamy nasz drugi miesiąc miodowy.
Więc może o twojej bogini seksu porozmawiamy kiedy indziej?
- Allison nie jest boginią. Porozmawiamy o tym dokładniej po
moim powrocie - rzucił i odłożył słuchawkę.
Kto tutaj się zmienił przez ten miniony rok? Ona czy on? Bo
przecież tamtego lata był w niej po uszy zadurzony. Dziś odkrył
zupełnie inną osobę. Próżną, samolubną, płytką. Nic dziwnego, że
wytrzymała w Hard Luck tylko jeden dzień. To miasteczko stawiało
kobiecie po prostu zbyt wysokie wymagania i w tym sensie stanowiło
probierz duchowej klasy człowieka.
Mariah czuła się tak nieszczęśliwa, że pozostawanie samej w
domu byłoby dla niej tylko dodatkową formą udręki. Zdecydowała się
więc pójść do restauracji Bena. Wiedziała, że w innej restauracji,
oddalonej stąd o setki kilometrów, Christian w tej chwili je obiad w
towarzystwie Allison Reynolds. Nigdy nie widziała tej kobiety, ale
słyszała o jej nieprzeciętnej urodzie dostatecznie dużo, by serce
Mariah krwawiło.
A może już skończyli obiad i teraz tańczą, obserwują gwiazdy,
całują się? Im więcej zadawała sobie takich pytań, tym większy był jej
ból. Nie mogła znieść myśli o innej kobiecie w ramionach Christiana.
Poza tym ta kobieta, ta Allison Reynolds, zagrażała jej jeszcze w
innym sensie. Z zawodu była sekretarką i jeżeli Christian zdoła
przekonać ją, żeby wróciła do Hard Luck, to wówczas ona, Mariah,
stanie przed koniecznością znalezienia sobie innej pracy.
Na szczęście nie musiała pakować walizek i wracać do rodziców
w Seattle. Posiadała przecież na własność domek myśliwski i
dwadzieścia akrów ziemi. Uczciwie na to wszystko zapracowała.
- Co podać? - zapytał Ben.
Mariah usiadła przy stoliku blisko barowego kontuaru.
- Masz pizzę?
- I owszem. Z serem i innymi różnościami. Ale musisz trochę
poczekać, bo na razie jest w lodówce.
- Poczekam, Ben. Mogę czekać nawet całą noc.
Zawiesił ścierkę na haku, wyszedł zza kontuaru i dosiadł się do
niej.
- Co się stało, maleńka?
Mariah wiedziała, że wielu mężczyznom w Hard Luck lokal ten
służy za konfesjonał. Ben cieszył się powszechnym zaufaniem i
często-gęsto występował w roli powiernika i doradcy. Ale Mariah
mimo wszystko krępowała się mówić mu o sobie i Christianie. Ben
był przyjacielem braci O'Halloranów i zwierzając się mu ze swoich
problemów, postawiłaby go w bardzo niezręcznej sytuacji.
- Cokolwiek się stało, poradzi na to twoja pizza.
Wstał i poklepał ją po ramieniu.
- Zaraz wracam. Czy coś do picia?
- Wodę mineralną.
Znikł za przepierzeniem, ona zaś rozejrzała się po lokalu. Na
dwóch stolikach pod oknem zobaczyła brudne talerze. Zebrała je i
zaniosła do kuchni.
- Dzięki - powiedział Ben. - Wstyd mi, że zastałaś u mnie taki
bajzel.
- A czy nie przydałaby ci się tutaj jakaś pomoc? Przecież wiem,
że jeśli te talerze tam się znajdowały, to nie dlatego, że jesteś
flejtuchem i bałaganiarzem, tylko że nie miałeś czasu ich uprzątnąć.
Tymczasem ktoś, powiedzmy młoda kobieta, wyręczyłaby cię w wielu
obowiązkach. Zmyłaby naczynia, zamiotła podłogę, rozniosła
zamówione dania.
- Mówisz serio?
To o sobie myślała. Bo jeśli Christianowi uda się sprowadzić do
Hard Luck Allison Reynolds, to ona, Mariah, będzie musiała
pożegnać się z „Synami Północy".
- Całkowicie serio, Ben.
- Już nieraz myślałem o zaangażowaniu kogoś do pomocy. W
tamtym roku Christian, gdy dokonywał w Seattle werbunku młodych
kobiet, miał i moje zamówienie. Ale jakoś wszystko rozeszło się po
kościach.
- Czy ten lokal przynosi jakieś zyski? - Pod pewnym względem
pytanie to było bardzo nietaktowne. Ale Bena można było zapytać
właściwie o wszystko.
- Nie narzekam. Pracuję przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w
roku. Latka lecą i czas, żeby wreszcie zacząć dbać o siebie. Może
przychodzi ci ktoś do głowy, kto nie pogardziłby robotą u starego
Bena?
Mariah kiwnęła głową.
- Kto?
Przestała się wahać. Podjęła już decyzję.
- Ja.
- Ty?
Mimo wysiłków, nie udało się jej powstrzymać drżenia dolnej
wargi.
- Christian jest w Seattle... z Allison Reynolds.
- Posłuchaj, Mariah, nie mam pojęcia, co on widzi w tej lali, ale
zaufaj mi, twoja pozycja w „Synach Północy" nie jest zagrożona.
Sawyer nie pozwoli zastąpić cię kimkolwiek innym.
- Christian już od dawna chce pozbyć się mnie.
- Nie twierdzę, że wyssałaś to sobie z palca, lecz mam wrażenie,
że jego stosunek do ciebie uległ ostatnio pewnemu pozytywnemu
przeobrażeniu. Dokonało się to podczas tego tygodnia, gdy byłaś na
urlopie.
- Doprawdy, miło to słyszeć - odparła z gorzką ironią.
- Pozostaje jednak faktem, że Christian przez cały rok chorował
na chorobę zwaną „Allison Reynolds".
Ben podrapał się po policzku.
- Nie wiem, co ci doradzić.
- Zatrudnij mnie, a jeśli nie możesz, pójdę do Pete'a Livengooda.
Równie dobrze jak kelnerką mogę być sprzedawczynią.
- Tylko nie działaj na łapu-capu, maleńka. - Ben pogładził ją po
ramieniu. - Na Sawyera zawsze możesz liczyć, chociażby nawet
Christian wydał ci otwartą wojnę.
- I mam być kością niezgody pomiędzy braćmi, czy tak? Zaiste,
piękna perspektywa.
Z piekarnika zaczął się roznosić na całą kuchnię smakowity
zapach pizzy.
- Wracaj na salę - powiedział Ben - a ja za chwilę zjawię się z
twoim obiadem.
Zależało jej na tej pracy u Bena. Co z tego, że miała gdzie
mieszkać. Musiała przecież jeszcze zarabiać na życie. Hard Luck nie
oferowało tylu możliwości, co Seattle czy jakiekolwiek inne wielkie
miasto. Tutaj każdy był niemal raz na zawsze przypisany do tego, co
robił.
Po chwili pojawił się Ben z ogromną pizzą.
- Jesteś pewna, że chcesz pracować w restauracji? - zapytał z
powagą w głosie i na twarzy.
- Całkowicie pewna. - Wziąwszy wszystko pod uwagę, właściwie
nie miała wyboru.
- W takim razie, gdy tylko stwierdzisz, że dalsza twoja praca w
biurze „Synów Północy" staje się niemożliwa, wal do starego Bena.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Czuła ucisk w gardle, gorzki smak w ustach, ból w sercu.
Wezbrane w oczach łzy przesłoniły na chwilę ekran monitora. Wzięła
się w garść i szybko dopisała końcowe dwa zdania swojej rezygnacji z
pracy. Każde kolejne słowo oznaczało kres marzeń, kres nadziei.
Drukarka wypluła białą kartkę papieru. Mariah wzięła ją i na samym
dole złożyła swój podpis. Następnie ukradkowo wytarła oczy
chusteczką, wstała i podeszła do Sawyera. Położyła przed nim na
biurku swoje podanie o zwolnienie jej z pracy.
- Co to takiego? - zapytał, odkładając pióro.
- Moje wypowiedzenie.
Spojrzał na nią uważnie z mieszaniną zdumienia i niedowierzania.
- Rezygnujesz z pracy u nas?
Skinęła głową. Zmusiła się do uśmiechu.
- Praca u was była dla mnie bezcennym doświadczeniem, ale jak
zauważył
przy
jakiejś
okazji
Christian,
kontrakt
wygasł.
Zobowiązałam się przepracować w waszym biurze pełny rok i właśnie
ten rok minął.
- A może nie odpowiadają ci zarobki? - Sawyer wciąż sprawiał
wrażenie człowieka rażonego piorunem.
- Ależ skądże. Pod tym względem byliście bardzo szczodrzy.
- W takim razie powiedz, na Boga, dlaczego nas opuszczasz? I to
właśnie teraz?
Zrobiło się jej żal Sawyera. Lubiła go i oto stawiała go teraz w
bardzo trudnym położeniu. Ale decyzja została już podjęta.
- Powód jest jeden. Christian wyjechał do Seattle z zamiarem
ściągnięcia tu Allison Reynolds. Nie zapewnicie pracy dwóm
sekretarkom na pełnych etatach. Christianowi zawsze bardziej
zależało na Allison niż na kimkolwiek innym. Nie czuję się
pokrzywdzona. Mam dach nad głową i dwadzieścia akrów ziemi.
- W takim razie nie znasz mnie, Mariah. Naprawdę sądzisz, że
pozwolę Christianowi zatrudnić tę Allison? Twoja pozycja nie jest
zagrożona, masz na to moje słowo. - Oczy Sawyera błyszczały, jakby
bitwa już się rozpoczęła i on na czele oddziału miał za chwilę rzucić
się w wir walki. Brat przeciwko bratu.
- Zawsze ujmowałeś się za mną i masz moją wdzięczność. Ale
oboje znamy Christiana...
- Powtarzam, nie uda mu się posadzić za tamtym biurkiem tej
wyperfumowanej i wytapetowanej ślicznotki.
Sawyer swoją postawą szalenie utrudniał jej rozstanie.
Wyobrażała sobie dotąd, że wręczy mu wymówienie, on zaś coś tam
powie i na pożegnanie uściśnie jej dłoń. A tymczasem natknęła się na
gwałtowny sprzeciw.
- Dzięki, Sawyer. Naprawdę pochlebia mi, że tak ci na mnie
zależy, lecz nie chciałabym być przyczyną niesnasek pomiędzy tobą a
Christianem. On uważa, że z Allison będzie mu się lepiej pracowało,
więc niech przynajmniej spróbuje. Ostatecznie najważniejsza jest
dobra atmosfera w pracy.
- Dlaczego nie poczekasz przynajmniej do jego powrotu? Po co
wyciągać zbyt pochopne wnioski? Rozmawiałem z nim wczoraj przez
telefon i nic nie wspomniał, że ma się tu zjawić z tą kandydatką na
gwiazdę filmową. - Podrapał się w ucho. - Choć, prawdę mówiąc, nie
dałem mu sposobności nagadania się.
- Za późno, Sawyer. Postarałam się już o inną pracę.
Odrzucił do tyłu głowę, jakby dostał w szczękę.
- Jaką... gdzie... kiedy?
- Będziesz mnie odtąd widywał u Bena Hamiltona.
- A odkąd to Benowi potrzebna jest sekretarka? - Nie
wypowiedział imienia przyjaciela ze
zwykłą serdecznością.
Wydawało się, jakby winił go, że ukradł mu Mariah.
- Nie sekretarka. Raczej dziewczyna do wszystkiego.
- Potrafisz gotować?
- Tyle o ile. Ale mogę przecież sprzątać, zmywać, obsługiwać
klientów. Benowi należy się wreszcie po tylu latach trochę
odpoczynku.
- Zdrajca!
- Ben nie zdradził cię, Sawyer. Nie namawiał mnie do podjęcia
pracy u niego. To ja poprosiłam go o tę pracę.
Przebiegł wzrokiem jej pismo.
- Jesteś pewna, że tego chcesz?
Jasne, że swoją decyzję uważała za słuszną. Nikt nie podawał w
wątpliwość wielkiej urody Allison, zaś Christian był zupełnie
ogłupiały na jej punkcie. W tej sytuacji walka o jego miłość wydawała
się beznadziejna. Wszystko to nie oznaczało bynajmniej, że łatwo jej
było odchodzić z biura „Synów Północy". Ale istniało coś takiego jak
norma zdrowia psychicznego i właśnie w obawie o swoje zdrowe
zmysły nie mogła tu zostać. Duma zaś nie pozwalała jej odchodzić
stąd z płaczem i lamentem.
- Najzupełniej.
Sawyer przeczesał palcami włosy.
- W takim razie nie mam już nic do powiedzenia.
- Co? Mariah zwolniła się? - ryknął Christian przez telefon.
- Dziś rano wręczyła mi wymówienie - powiedział Sawyer
poirytowanym głosem.
Od kilku godzin nie był w najlepszym nastroju.
- Nie ma prawa tak sobie odchodzić!
- O jakim ty prawie mówisz? Z kontraktu wywiązała się, a poza
tym żyjemy w wolnym kraju. Nie możemy jej zmusić do pozostania.
- Przynajmniej mogłeś jakoś wpłynąć na nią. Przemówić jej do
rozsądku.
- Nie myśl, że milczałem. Próbowałem wszystkiego, z wyjątkiem
przekupstwa. Ale muszę ci coś powiedzieć. To ty jesteś wszystkiemu
winien. Nie kiwnąłeś palcem, żeby mi pomóc.
- A jak, do diaska, mogłem ci pomóc, znajdując się w Seattle?
Christian wręcz kipiał gniewem. Ta cała historia z Mariah spadła
na niego jak grom z jasnego nieba. Ktokolwiek miał trochę oleju w
głowie, musiał sobie uświadamiać, że zatrzymanie Mariah było rzeczą
niezmiernej wagi. Znała się na prowadzeniu biura jak nikt inny.
Pamiętał, rzecz jasna, że jeszcze niedawno temu chciał się jej pozbyć.
Zmądrzał jednak od tamtego czasu i przejrzał na oczy. Inaczej już
patrzył na Mariah. Ostatnio nawet...
- Wydaje mi się, że sam muszę stawić czoło wszystkim
problemom - powiedział Sawyer twardym głosem. - I zaczyna się to
powtarzać w dość regularnych odstępach. Rok temu też byłeś w
Seattle i też szlajałeś się po restauracjach z tą swoją anielicą. A ja tutaj
jadłem kaszę, którą ty nawarzyłeś.
- Chwileczkę...
Ale Sawyer za bardzo się już rozpędził.
- Lepiej przypomnij sobie, czyim pomysłem było ściągnięcie do
Hard Luck tych ochotniczek.
- Był to pomysł, uważam, zbawienny. Spójrz lepiej na swoją
Abbey i pomyśl, że w przeciwnym wypadku nigdy byś jej nie spotkał.
Sawyer głęboko westchnął.
- W zasadzie masz rację, przynajmniej tym razem.
- Sam porozmawiam z Mariah - powiedział Christian.
Intuicja podpowiadała mu, że kogo jak kogo, ale jego Mariah
wysłucha. Od kilkunastu dni byli wszak serdecznymi przyjaciółmi.
- Pięknie, szkopuł tylko w tym, że to przez ciebie Mariah od nas
uciekła.
- Przeze mnie? - Sawyer musiał czegoś nie zrozumieć.
Przecież on, Christian, był wobec niej ostatnio bez zarzutu.
- Wbiła sobie do głowy, że przywleczesz tu tego blondaska, tę
Allison, i wolała usunąć się na bok.
- Chyba żartujesz? Kto jej o tym powiedział?
- Ty sam, braciszku. Darłeś się w biurze, że aż bębenki w uszach
pękały, iż chcesz dać tej ślicznotce jeszcze jedną szansę.
Christian potarł dłonią czoło. Rzeczywiście wychodziło na to, że
sam napytał sobie biedy.
- Allison nie przyjedzie. - Zaklął pod nosem. - Chyba jednak będę
musiał osobiście porozmawiać z Mariah. Postaram się wszystko
wyprostować.
- Za późno. Już znalazła sobie inną pracę. Spiknęła się z Benem.
- Mariah i Ben?
- Nie przesłyszałeś się. Chce być u niego kelnerką, pomywaczką i
sprzątaczką.
- Pleciesz?
- Przysięgam, że to prawda.
- W takim razie nie spocznę, zanim z nią nie porozmawiam. - W
jakimś sensie Christianowi zawalił się świat.
- Niestety, nie ma jej biurze - mruknął Sawyer, na poły zmęczony
już tą rozmową, a na poły znudzony. - Mam świadomość, że
straciliśmy cholernie dobrą sekretarkę i, szczerze mówiąc, ciebie o to
obwiniam, braciszku.
Powiedziawszy to, odłożył słuchawkę.
Bethany zapukała do tylnych drzwi restauracji Bena. Nikt nie
odpowiedział. Nacisnęła klamkę - drzwi otworzyły się. Weszła do
środka.
- Ben? - zawołała.
Wciąż żadnej odpowiedzi. Spojrzała ku górze. Ujrzała wąską
smużkę światła pomiędzy progiem a drzwiami prowadzącymi do
mieszkania Bena, jego, jak sam to nazywał, kawalerskiej garsoniery.
Uśmiechnęła się i po schodach weszła na górę. Ben z pewnością
zasnął przed telewizorem.
Było dokładnie tak, jak przewidziała. Siedział w fotelu z głową
odrzuconą do tyłu. Miał otwarte usta i pochrapywał. Wzięła pilota z
jego kolan i zgasiła telewizor.
- Ben. - Potrząsnęła go za ramię.
Otworzył oczy i zamrugał powiekami.
- Bethany? Która godzina?
- Dziewiąta.
- Dziewiąta - powtórzył. - To jeszcze wcześnie.
- Też tak uważam.
Przeciągnął się i ziewnął.
- Zasnąłem w środku filmu i teraz bolą mnie wszystkie kości.
Człowiek starzeje się. Niedługo zacznę chodzić o lasce i jadać tylko
kleiki.
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
- Nie widzę cię w roli zgrzybiałego staruszka. Ty nigdy takim nie
będziesz.
Najwyraźniej te słowa sprawiły mu przyjemność, bo natychmiast
ożywił się.
- Fajnie cię widzieć. Czemu zawdzięczam tę wizytę?
Usiadła na kanapie, zrzuciła buty i podwinęła nogi.
- Mitch wyruszył na rutynowy objazd okolicy, a Chrissie jest u
przyjaciółki. Odkąd Susan wyjechała, Chrissie nie wie, co ze sobą
począć. Dobrze choć, że przyjaźni się również z innymi
dziewczynkami, bo inaczej byłaby bardzo nieszczęśliwa.
- Niebawem początek roku szkolnego. Czy szanowna pani
nauczycielka przygotowana jest do podjęcia pracy?
- Tak. - Zwiesiła głowę, by zaraz podnieść ją gwałtownym
ruchem. - Prawdę mówiąc, nie za bardzo. Jestem w ciąży.
Ben poderwał się na równe nogi.
- W ciąży? Tak szybko?
- Ja i Mitch też jesteśmy tym trochę zaskoczeni. Ale wiesz, są
sprawy - zarumieniła się - nad którymi nie ma się pełnej kontroli.
Oblicze Bena promieniało szczęściem.
- Z tych nie planowanych ciąż rodzą się najwspanialsze dzieci.
Mówię to jako twój ojciec i dziadek twojego dziecka.
Tak, ona, Bethany, z pewnością nie była zaplanowana. Przed
wyruszeniem na wojnę do Wietnamu Ben miał romans z jej matką.
Marilyn zaszła w ciążę. Ben długo nic nie wiedział o istnieniu córki. Z
kolei ona, Bethany, poznała prawdę dopiero na studiach, kiedy u
Marilyn wykryto raka.
Lekarze uratowali matkę, lecz życie Bethany uległo gruntownej
przemianie. Kochała swojego przybranego ojca, Petera Rossa, coraz
częściej jednak myślała o mężczyźnie, z którym łączyły ją więzy krwi.
W końcu zwróciła się do Czerwonego Krzyża i uzyskała jego adres.
Okazało się, że żyje w niewielkiej osadzie na Alasce za kołem
podbiegunowym.
Ukończywszy studia, zdecydowała się pojechać do Hard Luck z
zamiarem podjęcia tam pracy nauczycielki. Z początku nie miała
zamiaru wtajemniczać Bena w prawdziwy stan rzeczy. Wypadki
jednak potoczyły się zgodnie z logiką tego typu historii. Poza
Mitchem znali prawdę tylko oni dwoje. Miasteczko żyło w niewiedzy
co do faktycznych relacji łączących ją z Benem, jakkolwiek Bethany
czasami zadawała sobie pytanie, czy rzeczywiście nikt jeszcze tego
nie odgadł.
- Dziecko. - Ben smakował to słowo niczym najlepszą
czekoladkę. - I co Mitch na to?
- Był z początku stropiony. Szybko jednak przyzwyczaił się do
myśli, że znów zostanie ojcem. Rozwiązanie ma nastąpić w maju, co
prawie się zbiegnie z końcem roku szkolnego. Nie mogłabym wybrać
sobie lepszego terminu.
- Czy już wiedzą o tym twoi rodzice? - Ben zawsze utrzymywał,
że jej prawdziwym ojcem jest Peter Ross, który ją wychował i
wykształcił, on zaś jest tylko szczególnym przypadkiem ojca
biologicznego.
- Tak. Byli wstrząśnięci.
- Ja też jestem wstrząśnięty, kochanie.
- A ja muszę przygotować się do nowej roli. Kilka tygodni temu
zostałam żoną i macochą, teraz zaś stanę się matką.
- Jestem pewien, że z tą nową rolą poradzisz sobie równie dobrze
jak z poprzednimi.
Bethany strzepnęła z kanapy jakiś niewidzialny pyłek.
- Ty też zmieniasz role, Ben. Wszyscy mówią, że zamierzasz
zostać pracodawcą i szefem.
- To prawda - przyznał. Coraz bardziej podobał mu się pomysł
zatrudnienia Mariah Douglas. - Mariah chce u mnie pracować.
- A co z jej pracą u O'Halloranów?
- Złożyła wymówienie. Nie miałem na to żadnego wpływu. Moje
namowy, żeby pozostała w biurze „Synów Północy", w ogóle nie
trafiały jej do przekonania.
- No to przynajmniej Christian będzie zadowolony. Już od dawna
chciał się jej pozbyć.
- Wydaje się, że ostatnio zmienił front.
- Tacy właśnie są mężczyźni. - Bethany westchnęła i rozłożyła
ręce. - Nigdy nie wiedzą, czego chcą.
Christianowi spieszyło się do Hard Luck jak nigdy. W przeciągu
ostatnich kilku dni rozmawiał z Sawyerem przez telefon może z
dziesięć razy. I za każdym razem odkładał słuchawkę z uczuciem
zawodu i mętlikiem w głowie. Coś jednak dotarło do jego
świadomości i miał już pewien plan. Formalnie Mariah po złożeniu
wymówienia zobowiązana była do przepracowania jeszcze dwóch
tygodni, Sawyer jednak okazał jej kolejny dowód życzliwości, godząc
się na natychmiastowe odejście.
Wreszcie wszystkie handlowe sprawy zostały pozałatwiane i
Christian spakował walizki. Zatrzymał się w Vancouver tylko na
jeden dzień. Przenocowawszy, zabrał dzieciaki, nie mniej
wyczekujące powrotu od niego, i w trójkę zrobili skok do Fairbanks.
Tu czekał już na nich Ralph Ferris. Ostatni etap podróży dłużył im się
bodaj najbardziej.
Kiedy wylądowali na żwirze lotniska, Christian miał już gotowy
scenariusz rozmowy z Mariah Douglas. Susan i Scott wyskoczyli z
samolotu i rzucili się w ramiona oczekujących na nich rodziców.
Następnie zaczęli paplać na wyścigi o swoim pobycie w domu babci i
jej męża, Roberta. Minęło więc sporo czasu, zanim Christian i Sawyer
zostali sami i mogli swobodnie ze sobą porozmawiać.
- Gdzie teraz mogę ją spotkać? - zapytał Christian, bezskutecznie
usiłując opanować rozsadzającą go niecierpliwość.
Sawyer odchrząknął.
- Chyba u Bena. Krząta się tam praktycznie od świtu do nocy.
Christian usłyszał w głosie brata nutę wyrzutu. A zatem Sawyer
nadal miał go za jedynego winnego. Postanowił, że poruszy ten
problem przy innej okazji.
- Kto teraz zajmuje się naszymi biurowymi sprawami?
Zadał to pytanie, dobrze wiedząc, o co pyta. Firma rozrastała się.
W przeciągu ostatniego roku liczba pilotów wzrosła o trzydzieści
procent. Nie sposób było bez sekretarki podołać licznym i coraz
różnorodniejszym zleceniom.
- Na razie pomaga nam Lanni. Ale czyni to kosztem własnej
pracy. Powiedziałem jej, że z pewnością szybko postarasz się o nową
sekretarkę.
- Ja? - wybuchnął Christian.
Wyjechał tylko na kilka dni, wystarczyło to jednak, by Sawyer
popsuł wszystko dokumentnie, i jeszcze śmie mu sugerować, że
naprawienie szkód jest jego rzeczą.
- Tak, ty - odparł Sawyer, błyskając oczami. - Bo to ty jesteś
specem od werbowania ochotniczek. Poza tym wiesz, gdzie schowałeś
otrzymane rok temu zgłoszenia.
- Nie chowałem ich. Zajęła się tym Mariah.
- W takim razie zapytaj ją. Ja ze swej strony przypominam, że
sekretarka potrzebna jest nam praktycznie od zaraz. Nie możemy
nadużywać uprzejmości Lanni.
- Sawyer, mam po dziurki w nosie twojego autorytatywnego tonu.
Wciąż stawiasz mnie przed dokonanymi faktami.
- Gdybyś był na miejscu, moglibyśmy przedyskutować każdą
rzecz, a tak jest, jak jest.
Rozstali się niemal w gniewie. Christian wpadł do domu, by tylko
zostawić walizki, i natychmiast pobiegł do restauracji Bena. Kiedy
wszedł do środka, prawie nie poznał lokalu. Znikły ze stolików
ceratowe obrusy w kratkę, zastąpione przez nieskazitelną biel lnu. Na
każdym stoliku stał wazonik z polnymi kwiatami, a karty dań,
przedtem zwykłe świstki papieru, miały teraz gustowne bordowe
okładki.
Właśnie jedną z takich kart trzymał w dłoniach Ralph Ferris,
oddając się pilnej lekturze. Siedział sztywno, widocznie zastanawiał
się, pomyślał Christian z mimowolną ironią, czy czasami od dzisiaj
nie obowiązuje tu krawat. Tak czy inaczej, „mordownia" Bena lśniła
teraz, jakby właściciel chciał się podlizać stanowej komisji sanitarnej.
Christian podszedł do baru i usiadł na swoim zwykłym stołku -
trzecim od lewej. To znaczy tylko cudem udało mu się na nim usiąść.
Cudem też nie znalazł się na podłodze. Stołek bowiem już nie miał
dawnego drewnianego siedzenia, tylko wyściełane błyszczącym
czarnym skajem.
Wszystko to było sprawką Mariah, która, odwrócona tyłem do
wnętrza, parzyła właśnie w dzbanku kawę.
- Napijesz się kawy? - rzuciła przez ramię w stronę Ralpha.
Pilot odkrzyknął, że i owszem.
Mariah odwróciła się z parującym kubkiem w ręce. Zobaczyła
Christiana i palce jej dłoni rozchyliły się. Rozległ się trzask tłuczonej
gliny i gorąca kawa, niczym smoła, rozlała się po wymytej i
wypastowanej podłodze.
- Och, nie! - wykrzyknęła Mariah, patrząc na skorupki kubka,
niczym na rozsypany drogocenny naszyjnik.
Z kuchni wystawił głowę Ben.
- Co się stało? - zapytał.
- Upuściłam na podłogę kubek z kawą.
Lecz krewki Ben, zamiast ryknąć z powodu poniesionej straty,
czego notabene spodziewał się po nim Christian, tylko się uśmiechnął.
- Nie przejmuj się, maleńka. Kubków u nas dostatek. Mam
nadzieję, że się nie oparzyłaś?
- Nie, Ben.
Mówiąc to, Mariah spojrzała z wyrzutem na Christiana. Co, do
diaska, pomyślał. Wszyscy w tym Hard Luck zmówili się przeciwko
niemu. Winią go za rzeczy, które sami popełniają.
Ben zmiótł skorupki i kilkoma wprawnymi ruchami wytarł ścierką
podłogę.
- Gotowe - sapnął, po czym wycofał się do kuchni.
- Kawa będzie za minutkę - powiedziała Mariah do Ralpha.
- Nie ma sprawy - odparł pilot. Rozłożył gazetę i zatopił się w
lekturze kolumny sportowej.
- Ja również napiłbym się kawy - odezwał się Christian i były to
jego pierwsze słowa wypowiedziane w przemienionym lokalu Bena.
- Kiedy wróciłeś? - zapytała głosem, w którym wyczuwało się
lekkie drżenie.
Rzecz jasna, udawała pierwszą naiwną. Miała go chyba za głupca.
Sama układała plan jego podróży i powinna wiedzieć z dokładnością
co do minuty, kiedy wysiadł z samolotu w Hard Luck.
- Godzinę temu.
Wyjęła z kieszeni fartuszka notes i ołówek.
- Co zamawiasz?
- Szarlotkę.
Notes i ołówek okazały się niepotrzebne.
- Jedna szarlotka! - krzyknęła w stronę kuchni.
Po chwili pojawił się Ben z ciastkiem wielkości talerza. Oparł się
o kontuar baru i wyzywająco spojrzał Christianowi prosto w oczy.
- I jak ona sobie radzi? - zapytał go Christian, kiwając głową w
kierunku Mariah, która obsługiwała właśnie Ralpha Ferrisa.
- Mariah? - Ben wyszczerzył zęby. - Wspaniale. Spójrz zresztą
wokół siebie. Co widzisz? Szyk, błysk, kulturę, Paryż. A wszystko to
za jej sprawą i poduszczeniem. Zesłał mi ją chyba jakiś duch
opiekuńczy.
Christian zjadł kawałek ciastka. Uniósł brew.
- Pycha. Ale jakby trochę inne w smaku niż zazwyczaj.
- Tę szarlotkę upiekła Mariah.
Christiana zatkało. Zakrztusił się.
- Mariah piecze szarlotki?
- Według przepisu swojej babki. I też uważam, że jest w tym
dobra.
Christian już zupełnie nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim.
- Czy my mówimy o tej samej Mariah?
Ben zachichotał.
- Tak mi się wydaje. - Podciągnął spodnie na wielgachnym
brzuchu i wycofał się do kuchni.
Ale Christian nie siedział długo sam. Wróciła Mariah i postawiła
przed nim biały dzbanuszek.
- Zapomniałam, że lubisz kawę ze śmietanką.
- Masz chwilę czasu? - zapytał, pochylając się nad kontuarem.
Na jej twarzy odbiło się wahanie.
- Niebawem zrobi się tu tłoczno. Pora obiadu.
Przesadzała. Była dopiero czwarta.
- Zrób mi tę uprzejmość, usiądź i pozwól ze sobą porozmawiać.
- Dobrze.
Obeszła kontuar i usiadła przy Christianie.
- Wróciłem sam, Allison została w Seattle - wyrzucił z siebie
rzecz najważniejszą.
Widział już swoje błędy. Chciał, żeby Mariah wróciła. Zakrawało
na ironię losu, iż konflikt pomiędzy nimi powstał w momencie, gdy
zobaczył w Mariah godną szacunku partnerkę.
- Sawyer już uprzedził mnie, że wrócisz bez niej.
- Więc dlaczego rzuciłaś pracę?
- Pomiędzy tobą a mną nigdy się nie ułoży.
- Ależ już zaczęło się układać!
- Tak, tylko że ty... - Zawahała się.
- Dokończ, proszę.
- Ty chciałeś innej sekretarki.
- Chciałem. Ale to już przeszłość.
Czuł, że powinien przyznać się do błędu, przeprosić ją, ale jakoś
nie mógł się na to zdecydować.
- Zaczęłam już pracę u Bena i dobrze mi tutaj. - W jej głosie
pobrzmiewała bolesna rozterka. - Smakuje ci szarlotka?
Do diabła z szarlotką, pomyślał.
- Więc postanowiłaś? - zapytał, odsuwając talerz.
- Tak.
W jej spojrzeniu ujrzał oczekiwanie. Czyżby liczyła na to, że
padnie przed nią na kolana? Prędzej Karaiby zostaną skute lodem, niż
ona zobaczy go przed sobą na klęczkach. Jeśli nie chce wrócić do
„Synów Północy", to niech nie wraca, świat się od tego nie zawali.
Kobiet pragnących przenieść się na Alaskę było w Stanach bez liku.
Niektóre z nich złożyły już rok temu swoje podania. Przejrzy je
ponownie i kto wie, czy nie natrafi na skarb o wiele cenniejszy od
Mariah.
- Doskonale. - Zsunął się z taboretu i zapłacił za kawę i szarlotkę.
- Szkoda, że odeszłaś, ale jakoś sobie poradzimy. Pracowałaś u nas
przez cały rok i, przyznasz, że zdarzały się nam zabawne momenty.
Potwierdziła raczej automatycznie, bez przekonania, gdyż nic
zabawnego przypomnieć sobie nie mogła.
Z restauracji Bena Christian udał się wprost do biura „Synów
Północy". Towarzyszyło mu poczucie poniesionej klęski. Niczego nie
osiągnął rozmową z Mariah. Być może popełnił taktyczny błąd,
decydując się na tę rozmowę tak szybko. Ale stało się. Musiał teraz
wszystkiemu jakoś zaradzić.
Pierwszym krokiem powinno być odnalezienie tamtych zgłoszeń.
Natrafił na nie szybciej, niż się spodziewał. Były w zielonej teczce z
napisem „Podania o pracę. Pozostałe kandydatki". Wynotował trzy
nazwiska z numerami telefonów. Telefon Ramony Cummings,
kruczoczarnej piękności, której twarzy bynajmniej nie zapomniał,
milczał. Nikt się nie zgłosił.
Z kolei wykręcił numer Rosey Stone. W tym wypadku nie mógł
przypomnieć sobie twarzy. Widocznie twarz ta nie odznaczała się
niczym szczególnym. Mniejsza z tym. Zależało mu na sekretarce, a
nie na modelce.
Odpowiedział mu miły kobiecy głos.
- Tu Christian O'Halloran z Hard Luck na Alasce. Czy mogę
rozmawiać z panią Rosey Stone?
- Przy telefonie. - W głosie rozmówczyni dało się słyszeć pełne
podniecenia ożywienie.
Nie jest źle, pomyślał Christian. Rzecz zapowiadała się
obiecująco.
- Rok temu zgłosiła się pani do mnie w Seattle, wyrażając
gotowość podjęcia pracy sekretarki.
- Tak, tak, przypominam sobie. - W głosie Rosey były same
karmelki i ciągutki.
- Otóż oferta jest wciąż aktualna i nasz wybór padł właśnie na
panią.
- O ile pamiętam, w proponowanych warunkach, prócz określonej
pensji, wyszczególnione były jeszcze dwie rzeczy.
- Ma pani rację. Domek oraz dwadzieścia akrów ziemi. Z tym że
domek - musiał tym razem powiedzieć prawdę, miał dość kłamstw! -
pozbawiony jest elektryczności oraz innych wygód.
- Pan chyba żartuje?
Christian ponuro uśmiechnął się do siebie. Parł naprzód, mimo iż
widział zbliżającą się przepaść.
- Jest prymitywną chatą z bali, usytuowaną poza miastem, opalaną
węglem i oświetlaną lampą naftową, z szaletem w odległości
kilkunastu metrów.
- Co za niesmaczny żart! - Rozległ się trzask rzuconej na widełki
słuchawki.
Christian westchnął. Dobrze choć, że ta Rosey Stone nie nazwała
go szaleńcem. Bo jakaż normalna młoda kobieta, poza Mariah,
przyjęłaby takie warunki?
Z trzeciego telefonu po prostu zrezygnował.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W poniedziałek Christian zjawił się w biurze na długo przed
swoim bratem. Toteż Sawyer zdziwił się, widząc go tak wcześnie za
biurkiem, zawalonym papierzyskami.
- Wciąż szukam zastępczyni Mariah - powiedział Christian w
formie wyjaśnienia, usprawiedliwiającego niezmienny stan rzeczy.
- Nie tyle szukaj, co znajdź - rzucił Sawyer z kamienną twarzą.
- A może pomógłbyś mi choćby radą? Być może powinniśmy
rozejrzeć się za jakąś starszą osobą z wieloletnim doświadczeniem?
- Brzmi dorzecznie - mruknął Sawyer, ale nie wydawał się zbyt
zainteresowany kontynuowaniem tematu. - Raz jeszcze uprzedzam, że
Lanni to tylko chwilowe rozwiązanie. Wprawdzie zjawi się tu dziś po
południu, ale nie będzie tak bez końca. Charles już zaczyna sarkać, że
odrywamy ją od jej dziennikarskich obowiązków.
Rozpoczął się normalny dzień pracy. Zaczęli pojawiać się piloci.
Każdy oczywiście chciał wiedzieć, gdzie i kiedy leci, jak również z
jakim zadaniem.
- Co z rozkładem lotów? - spytał nerwowo Sawyer.
- Wychodzi na to - odparł Christian - że w tym tygodniu ty
sporządzasz wykaz, ja zaś w następnym.
- Dobre sobie! W następnym! - Sawyer buchnął sarkazmem. -
Lepiej znajdź tę swoją „starszą i doświadczoną".
Łatwo powiedzieć! Lecz jak on miał uporać się z tym w przeciągu
kilku dni? Poszukiwanie dobrego pracownika to nie wyścigi formuły
pierwszej. Żadna kobieta nie porzuci z dnia na dzień swojego
dotychczasowego życia, bo niejaki Christian O'Halloran raczył do niej
zadzwonić i zaproponować pracę sekretarki w jakiejś zabitej dechami
mieścinie na dalekiej północy.
Jako ostatni z pilotów zgłosił się Duke Porter. Wypalił od progu:
- Mariah przyjęła robotę u Bena.
- Tak, wiem.
Christian spojrzał na pilota. Jakkolwiek Mariah zapewniała go, że
nic ją z nim nie łączy, Christian nie mógł się wyzbyć podejrzenia.
- Co jej strzeliło do głowy? - zapytał Duke.
- Z pytaniem tym zwróć się do niej samej.
- Pytam ciebie. - Na podejrzliwe spojrzenie Christiana Duke
odpowiadał w tej chwili spojrzeniem pełnym niemego wyrzutu.
- Domyślam się jej motywów, ale nad domysłami nie będę się
rozwodził.
- Bez Mariah to biuro nie jest dawnym biurem - zauważył Duke z
nutką skargi w głosie. - Człowiek przyzwyczaja się do drogocennych
rzeczy.
- To ciągle to samo biuro i ta sama firma - sprostował Sawyer.
- Coś tu bardzo cicho - ciągnął swoje Duke. - Moi kumple prędko
zaczną się nudzić. Przedtem było uciechy co niemiara. Pobudzał do
śmiechu choćby sam widok Mariah chodzącej na paluszkach wokół
Christiana. Bo zawsze kiedy Christian się odwrócił albo zatopił w
pracy, ona stroiła sobie z niego zabawne miny.
- Co? Naprawdę za moimi plecami nabijała się ze mnie? - zapytał
Christian, tyleż rozgniewany, co ubawiony.
Bynajmniej jej za to nie winił. Wiedział już, że postępował z nią
jak ostatni dureń. Durniów trzeba zwalczać śmiechem.
- I czyż można się dziwić, że opuściła nas? - Duke najwyraźniej
ubrał się w togę adwokata Mariah. - Christian napadał na nią z byle
powodu, ona zaś wszystkie przykrości przyjmowała z uśmiechem.
Święty by nie wytrzymał. Więc pogasły światła i zapadła ciemność.
- Skąd u ciebie taka katastroficzna elokwencja, Duke? - spytał
ironicznie Christian, równocześnie w głębi duszy całkowicie
zgadzając się z pilotem.
- Człowiekowi chyba wolno się rozgadać. Rzecz w tym, czy ty jej
nie winisz?
- Nie winię jej. Miała prawo odejść, i to nie tylko w sensie
formalnym.
Pilot nie oczekiwał takiej odpowiedzi. Ze zdziwienia aż otworzył
usta.
- Będziesz próbował ściągnąć ją z powrotem?
Christian rozpaczliwie pragnął powrotu Mariah, ale nie miał
żadnego pomysłu. Mógł co najwyżej liczyć na to, że praca kelnerki i
sprzątaczki prędko się jej znudzi. Mariah dojdzie do wniosku, że
marnuje u Bena swoje niewątpliwe zdolności, i powróci do „Synów
Północy" niczym córka marnotrawna. Swoją drogą jednak, musiał
przyznać, piekła wspaniałe szarlotki.
Kiedy Duke, otrzymawszy instrukcje, poszedł sobie, Christian
ponownie przeanalizował problem. Doszedł do wniosku, że powinien
raz jeszcze porozmawiać z Mariah i podsunąć jej kilka subtelnych
sugestii.
- Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli wpadnę na kilka
minut do Bena? - zapytał brata.
Sawyer zmierzył go niezgłębionym spojrzeniem.
- Tylko nie zasiedź się tam.
Christian wyszedł z baraku. Był koniec sierpnia i kalendarzowe
lato wciąż trwało, lecz w rześkim powietrzu wyczuwało się
charakterystyczny chłód. Nadchodziła jesień i, kto wie, może nawet
już doszła od północy do Brooks Mountains. Zdarzały się lata, gdy już
we wrześniu zaczynało sypać śniegiem i zamarzały rzeki. Wiatr, który
wiał mu w plecy, popychając do przodu, niósł ze sobą zapach
wiecznych śniegów i lodów biegunowej czapy.
Zastał Bena za barem. Poza tym lokal był pusty. Do
południowego lunchu pozostawało jeszcze trochę czasu. Grubas
powitał go uśmiechem.
- Miło cię widzieć w tak piękny dzień. Czym mogę służyć?
- Kawa i pączek - odparł Christian, siadając i rozglądając się za
Mariah.
Poprzestał na pobieżnej lustracji. Nie chciał pytać Bena. Ben
jednak nie bez powodu zasłużył sobie na miano znawcy ludzkiej
duszy.
- Jest w kuchni. Piecze kolejną szarlotkę.
Christian udał, iż z trudem dopasowuje do sytuacji tę informację.
- Chcesz, żebym ją zawołał?
- Nie - odparł i natychmiast tego pożałował.
- Ruch tu jak w ulu, odkąd zaczęła u mnie pracować. - Postawił
przed Christianem kawę oraz talerzyk z dwoma polanymi lukrem
pączkami.
- I to wszystko z powodu jej szarlotek?
- Jakich tam szarlotek, chociaż przyznaję, naprawdę są palce lizać.
- Ben podniósł dłoń do ust i wprawdzie nie polizał, lecz pocałował
swoje złożone palce. - Mam na myśli ją samą. Ci faceci w ogóle nie
interesują się tym, co im podaje na talerzach, tylko wodzą za nią
ślepiami.
O tym Christian dotąd nie pomyślał. Mariah mieszkała w Hard
Luck już od roku i jakoś nie wydarzyło się z jej powodu żadne
trzęsienie ziemi. A teraz Ben mu mówi, że portkarze zaczęli sobie
nagle ostrzyć na nią zęby. Dla Christiana było to prawdziwą zagadką.
- Kogo konkretnie masz na myśli?
- Na przykład Billa Landgrina.
Na dźwięk tego nazwiska Christian natychmiast stał się czujny.
Bill dowodził remontową brygadą ropociągu Alaski i znany był z
tego, że nie przepuścił żadnej dorodnej pannie w promieniu kilkuset
kilometrów. Christian wolałby wejść w konflikt ze wszystkimi swoimi
twardzielami w kurtkach lotniczych niż z jednym tylko Billem.
- Kto jeszcze?
- Ralph też smali do niej cholewki - rzekł Ben, ściszając głos i
zerkając przez ramię, żeby się upewnić, czy czasami nie podsłuchuje
ich Mariah.
- Ralph Ferris?
To wszystko nie miało najmniejszego sensu. Dlaczego Ralph,
skoro interesował się Mariah, przeszedł do działania dopiero
wówczas, gdy opuściła „Synów Północy"? Przecież miał ją pod ręką
w biurze lotniska przez całe dwanaście miesięcy.
- Nie wyglądasz na zadowolonego z życia - zauważył Ben.
- Być może nie wyglądam. - Zjadł pączka i popił kawą. - Chcę,
żeby wróciła.
Ben
wybuchnął
śmiechem.
Byli
przyjaciółmi,
dobrymi
przyjaciółmi i bynajmniej nie takiej reakcji Christian po nim
oczekiwał.
- Wiedziałem to od samego początku. Gdy tu wszedłeś, Chris,
zobaczyłem to wypisane na twojej twarzy. Ale Mariah jest wolną
osobą, ja zaś nie przykułem jej kajdankami do pieca. Może zostać lub
pomachać mi na pożegnanie, decyzja należy do niej. A swoją drogą -
pokręcił głową, jakby dziwiąc się, że O'Halloranowie mogli okazać
się takimi głupcami - nie powinniście byli pozwolić jej odejść.
Wszystko zależy od sposobu traktowania pracownika.
Christian nic nie odpowiedział. Wyszedł, nie tknąwszy drugiego
pączka.
Mariah gniotła właśnie ciasto na szarlotkę, dodawszy do mąki
jaja, tłuszcz, proszek do pieczenia i śmietanę, gdy dobiegły ją słowa
rozmowy pomiędzy Benem a Christianem. Nie miała zamiaru
podsłuchiwać, nie leżało to w jej naturze, ale też nie zamierzała
zatykać sobie uszu ugniatanym ciastem.
Szczególnie ciekawa była słów Christiana. Chciała wiedzieć, czy
brakowało mu jej, choćby tylko jako współpracownicy, czy też już
zaczął traktować ją jako przelotny epizod w wieloletniej historii firmy.
Zdecydowany baryton Bena wybijał się wyraźnie ponad głos
Christiana. Restaurator wspomniał o Billu Landgrinie i jego
zainteresowaniu jej osobą. Uśmiechnęła się. Nigdy nie myślała na
serio o umawianiu się z Billem. Byłoby to dość nierozważnym
szukaniem kłopotów.
Bill i jego banda, jakkolwiek w sumie sympatyczni chłopcy, nie
cieszyli się najlepszą opinią. Było sporo prawdy w tym, co o nich
mówiono. Traktowali kobiety wybitnie rozrywkowo. Poza tym istniał
dla niej tylko jeden mężczyzna. Rozmawiał on w tej chwili z jej
aktualnym pracodawcą w przyległej sali restauracyjnej.
W końcu Christian poszedł sobie i zaraz po jego odejściu Ben
wezwał ją do telefonu.
- Mariah, zamiejscowa do ciebie! - krzyknął.
W pośpiechu umyła ręce i pobiegła do aparatu.
- Mariah, tu Tracy. Co się stało, do diabła? Zadzwoniłam najpierw
jak zwykle do „Synów Północy", ale Sawyer powiedział mi, że już u
nich nie pracujesz. Podał mi też ten numer.
- Zwolniłam się.
Tracy sapnęła.
- Co tym razem ten sadysta ci zrobił?
Tracy miała niezawodną intuicję, Mariah musiała jej to przyznać.
Wpadła od razu na właściwy trop, choć oczywiście swoim zwyczajem
brała rzeczy w ich skrajnej postaci.
- Dlaczego akurat o nim pomyślałaś?
- Znam tego drania. Zrobiłby wszystko, by tylko uczynić twoje
życie istnym koszmarem.
- To nieprawda. - Mariah zdecydowana była bronić Christiana
przed niesłusznymi zarzutami. - Przepracowałam w „Synach Północy"
z górą rok i uznałam, że najwyższy czas zmienić pracę.
- Spędziłyśmy tydzień w Anchorage i ani słówkiem nie pisnęłaś o
takim zamiarze.
- Decyzję podjęłam dopiero po powrocie.
- Coś musiało się stać i nie będziesz mydliła mi oczu. Znam cię
zbyt dobrze, Mariah, by uwierzyć w bajeczkę o kaprysach i
fanaberiach. Idę o zakład, że za twoją decyzją stoi najmłodszy z braci
O'Halloranów. To on ją na tobie wymusił.
- Nikt mnie do niczego nie zmuszał - obstawała przy swoim
Mariah. - Pracuję teraz u Bena.
Ta nowa praca nie wydawała się jednak Mariah czymś stałym i
perspektywicznym. Wprawdzie jej szarlotki cieszyły się ogromnym
powodzeniem, tak iż ledwie nadążała z ich pieczeniem, ale jej
umiejętności jako kelnerki pozostawiały wiele do życzenia. Myliła
zamówienia i miała trudności z opanowaniem sztuki lawirowania
pomiędzy ciasno ustawionymi stolikami.
Nie dalej jak dzisiaj rano zawadziła nogą o czyjeś krzesło i
jajecznica, którą niosła, wylądowała na spodniach Keitha Campbella.
Keith próbował obrócić to w żart, ale wyczuwało się w nim
wewnętrzne rozdrażnienie.
- Musiałam opuścić „Synów Północy" - przyznała wreszcie tonem
skargi.
- Musiałaś, bo cię przymuszono, tak właśnie myślałam -
powiedziała Tracy rzeczowym tonem. - Czy chcesz, żebym wzięła
sprawę w swoje ręce i wytoczyła im proces?
- Na jakiej podstawie?
O'Halloranowie w sumie nie traktowali jej najgorzej. Biorąc pod
uwagę fakty, a na sali sądowej liczyły się tylko fakty, przez ten
miniony rok nic strasznego się nie stało. Wręcz przeciwnie, dostała od
swoich pracodawców dwadzieścia akrów ziemi oraz domek
myśliwski. A kiedy jej rodzice, zatrudniając Tracy, próbowali zmusić
ją do powrotu, by ponownie wziąć ją pod swoją kuratelę,
O'Halloranowie murem stanęli po jej stronie.
- Jestem pewna, że ze sformułowaniem zarzutów damy sobie radę
- powiedziała Tracy.
Tracy w każdej sprawie dążyła do konfrontacji. Wypływało to z
jej charakteru i czyniło bardzo dobrą prawniczką. Ale stanowiło też
przyczynę jej permanentnego konfliktu z Dukiem. Przy każdej okazji
sięgali po noże i im bardziej jedno było poirytowane i wściekłe, tym
większą przyjemność drugie z tego czerpało.
- Nigdy nie pozwę O'Halloranów do sądu, chcę, żebyś to wreszcie
zrozumiała. - Mariah wolała od początku stawiać sprawę jasno.
Tracy westchnęła. Batalia, do której już się duchowo
przygotowywała, miała ją ominąć. Rozmawiały jeszcze przez kilka
minut. Mariah przekonywała przyjaciółkę, że mimo wszystko jest
szczęśliwa, Tracy zaś udawała, że w to wierzy.
- Obiecaj mi - poprosiła na koniec - że jeśli będziesz potrzebowała
pomocy, natychmiast do mnie zadzwonisz. Pomogę ci jako
przyjaciółka i jako adwokatka.
Mariah złożyła obietnicę, równocześnie nie bardzo mogąc sobie
wyobrazić, dlaczego miałaby kiedykolwiek potrzebować adwokatki.
Bethany stanęła przy swoim nauczycielskim biurku i powiodła
wzrokiem po rzędach pustych ławek. Za kilka dni w tych ławkach
zasiądą drugoklasiści. Poczuła przypływ dumy. Kochała swój zawód.
Kochała Alaskę. Jakkolwiek nie zapytała dotąd Bena, co go ściągnęło
na tę daleką północ i, rzecz istotniejsza, zatrzymywało przez tyle lat,
domyślała się powodów.
Była to kraina, której nieskalane piękno potrafiło zauroczyć i
zniewolić człowieka. Ktokolwiek raz w życiu zobaczył kwitnącą
tundrę, wdychał jej zapach, szedł po dywanie z traw, kwiatów i ziół,
ten już na zawsze musiał pozostać jej wiernym wielbicielem.
Oczywiście, była jeszcze zima ze swoimi trudnymi wyzwaniami:
ciemnością nocy i dni oraz temperaturami, w których zamarzały płuca.
Nie każdy nadawał się do życia w takich warunkach.
Wiosna nie tylko obdarowywała światłem i kolorami. Wraz z
końcem zimy budziło się w mieszkańcach Arktyki jakby poczucie
odniesionego zwycięstwa, dokonania heroicznego czynu. Bethany
osobiście doświadczyła czegoś takiego minionej wiosny. Stojąc w
słońcu, chłonąc światło niemal całym swoim ciałem, czuła, że
pokonała ciemność i nieludzki chłód. Wyciągnęła ramiona ku
błękitnemu niebu.
Z góry spływała na nią moc pomieszana z jakimś bezbrzeżnym
optymizmem. Uświadomiła sobie, że pokonawszy arktyczną zimę -
nie boi się już niczego. Miłość, determinacja i silna wola pozwolą jej
teraz sprostać każdemu, najtrudniejszemu nawet wyzwaniu.
Przeświadczenie to stało się trwałym elementem jej życia duchowego.
Pomyślała o Benie i uśmiechnęła się. Z chwilą gdy odnalazła go,
dokonała się w niej jakaś gruntowna przemiana. Była mu wdzięczna
za darowanie jej życia, po prostu życia jako takiego. Istniała, a więc
mogła spotkać Mitcha i Chrissie.
- Co taka zamyślona?
W drzwiach klasy stał Mitch. Wysoki, harmonijnie zbudowany,
ciągle młodzieńczy. W mundurze policjanta było mu bardzo do
twarzy, jak może żadnemu innemu mężczyźnie.
Serce Bethany przepełniło się dumą i miłością.
- Myślałam o Benie.
- Martwisz się o niego?
- Chyba tak - przytaknęła. - Gdy wczoraj wpadłam do niego z
wizytą, wydawał się taki zmęczony. Skarżył się na starość, mimo że
obiektywnie rzecz biorąc, to wciąż jeszcze młody mężczyzna.
- Kochanie, każdy ma gorsze dni.
- Tak, wiem.
A jednak z Benem działo się coś niedobrego. Nie potrafiła tylko
dokładniej określić tego „coś".
- Przyszedłem zabrać cię na lunch - powiedział Mitch. - Chrissie
poszła do Susan, więc śmiało możemy pozwolić sobie na ten mały
wypad. Zobaczysz na własne oczy, że Ben jest swarliwy i zadziorny
jak zawsze.
- Lunch - powtórzyła Bethany. - Och, Mitch, jak ty dobrze znasz
drogę do mojego serca.
Wstępując tego wieczoru do restauracji Bena, Christian poczuł, że
włada nim jakaś niezależna od jego woli siła. Choć była to pora
obiadu, nie czuł głodu. Nie miał też ochoty wystawiać się na
komentarze połowy miasta, bo chyba właśnie tylu gości okupowało
zastawione talerzami i szklankami stoliki. Przyszedł tu, gdyż musiał
zobaczyć Mariah i chciał podjąć kolejną próbę namówienia jej do
powrotu do „Synów Północy".
Ten dzień szczególnie dał mu się we znaki. Sawyer zadręczał go
gadaniną o konieczności znalezienia zastępstwa. Telefony urywały
się. Piloci zjawiali się z jakimiś skargami. Słowem, wszyscy byli w
złych humorach i nikomu nic się nie udawało.
Pomyślał z gorzką ironią, że gdyby odejście Mariah rozpatrywać
w kategoriach zemsty, co oczywiście byłoby wobec niej krzyczącą
niesprawiedliwością, to opuszczając ich, niewątpliwie zemściła się z
nawiązką za wszystkie doznane od niego przykrości.
Lokal Bena pękał w szwach. Zajęte były wszystkie stoliki.
Christian dostrzegł tylko jedno wolne krzesło w kącie sali i miał
prawo czuć się z tego powodu szczęściarzem.
- Zaraz cię obsłużę - rzuciła Mariah w przelocie.
Trzymała w dłoni notes i ołówek, a na policzkach miała wypieki.
Uwijała się jak w ukropie. Ze wszystkich stron osaczali ją mężczyźni.
- Mariah, kiedy będzie ta zupa?
- Mariah, jeszcze jedną kawę.
- Mariah, chyba zapomniałaś o mojej szarlotce.
Nie mogąc tego znieść, Christian wstał od stolika i udał się prosto
do kuchni, gdzie Ben dwoił się i troił, by nadążyć z pichceniem i
nakładaniem na talerze.
- Czy słyszysz, co tam się dzieje?
Ben wydał z siebie coś jakby gdaknięcie.
- Jasne, słyszę szelest gotówki. Czy już ci mówiłem, jakim
dobrodziejstwem dla mnie jest ta ruda istotka?
- Ben, żeberka z ziemniakami i... - Mariah wpadła do kuchni jak
po ogień, ogień też barwił jej policzki. Zamarła, gdy zobaczyła
Christiana. - Skończyły się bułki - dodała cichym głosem.
- Chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział Christian, zbliżając
się do niej o krok.
- Nie mogę. - Spojrzała przez ramię na salę. - Mam tam cały tabun
głodomorów, którzy podniosą bunt, jeśli natychmiast nie dostaną
swojego obiadu. Przykro mi, Christianie. Może innym razem.
- Widzę, że wybrałaś sobie pracę łatwą, lekką i przyjemną -
powiedział tonem, którego nie można było ignorować.
Jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Miał dla niej propozycję
nie do odrzucenia. Chciał ją wyciągnąć z tej „mordowni" i nie dbał o
to, jakim kosztem tego dokona.
- Ona teraz nie ma czasu na rozmówki - odezwał się Ben. -
Zdajesz się zapominać, że Mariah pracuje dla mnie. Jeśli chcesz się z
nią spotkać, proszę bardzo, ale poza godzinami jej pracy.
Christian zgrzytnął zębami.
- Doskonale. Odprowadzę cię do domu.
- To również będzie niemożliwe. - Mariah zagryzła dolną wargę. -
Już zgodziłam się, żeby odprowadził mnie Ralph.
A więc kolejna klapa. Christian jak niepyszny wrócił do swojego
stolika, by odtąd tylko wodzić za Mariah spojrzeniem. Ona zaś
krążyła pomiędzy stolikami jak w transie. Popełniała mnóstwo
kelnerskich gaf, lecz, rzecz dziwna, nikt się nie skarżył z tego
powodu, a zdarzali się nawet i tacy konsumenci, którzy zamówiwszy
rybę, posłusznie zabierali się do podanych im, na przykład,
klopsików.
Co śmielsi, decydowali się na zaczepki i flirty. Z wypełnionych
jadłem ust sypały się komplementy. Dla jednych Mariah była
najpiękniejszą dziewczyną na Alasce, dla drugich światłem
rozświetlającym budę Bena Hamiltona. Mariah kwitowała te słowa
miłym uśmiechem, Christianowi jednak otwierał się nóż w kieszeni.
Wrócił do domu w wisielczym nastroju. Próbował zabić czas
telewizją, ale przeleciawszy wszystkie kanały, nie znalazł nic, co
mogłoby go zainteresować. Zaczął więc po prostu chodzić z kąta w
kąt, od czasu do czasu sprawdzając godzinę na dużym ściennym
zegarze.
Ben zamykał interes mniej więcej o ósmej, o dziewiątej więc,
zważywszy, że Ralph nie będzie pędził z Mariah na złamanie karku,
powinna być już w domu. I co z tego? Czy on, Christian, znajdzie w
sobie dość odwagi, by do niej zapukać? Jeśli okaże się zbyt natrętny,
to może tylko pogorszyć sprawę. Zresztą nie bardzo wiedział, co ma
jej konkretnie do powiedzenia. Poza jedną sprawą. Jeśli mu się uda,
odzyskają swoją sekretarkę.
Liczył więc upływające minuty, aż wreszcie doczekał się
oznaczonej pory. Wyszedł z domu. Naprzeciwko stał dom Sawyera.
Od ponad roku budynek ten symbolizował rodzinne szczęście.
Christian nie zazdrościł szczęścia ani Sawyerowi, ani najstarszemu
bratu Charlesowi, który od kilku miesięcy też był żonkosiem.
Prowadził własne życie i nie umierał bynajmniej z tęsknoty za żoną.
Nie zniósłby kobiety, która próbowałaby go zmienić i przykroić do
własnych wyobrażeń o mężu. Wsadził ręce w kieszenie spodni i
poszedł ulicą.
- Dokąd idziesz, wujku? - Scott zrównał się z nim, a z kolei z nimi
dwoma zrównał się zziajany Eagle Catcher.
- Na spacer.
- Ktoś bawi się w kowbojów i Indian - zauważył chłopiec.
- Doprawdy?
- Spójrz, wysyłają dymne sygnały. - Wskazał ręką dokładnie w
kierunku kolonii domków myśliwskich.
Na tle wieczornego nieba kłębił się czarny dym. Serce Christiana
zamarło.
- Pali się! - ryknął na całe miasteczko.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Miała przed sobą ścianę ognia. Jej dom płonął. Panika pchała ją
ku drzwiom. Rozpacz jednak okazała się silniejsza. Chwyciła za koc i
próbowała zdusić płomienie. W efekcie tylko podsycała ogień. Suche,
przesycone żywicą bale zajmowały się niczym słoma.
Od gorąca i dymu nie sposób już było wytrzymać. Rozkasłała się.
Zaczęła się dusić. Chwyciła jakieś ubrania, te leżące na wierzchu, i
wypadła na dwór. Chłodne powietrze wdarło się do płuc, przynosząc
im niewysłowiona ulgę. Kilka razy głęboko odetchnęła. Potem znów
znikła we wnętrzu płonącego domu. Za wszelką cenę musiała
uratować torebkę, w której miała wszystkie dokumenty i pieniądze,
oraz nefrytową figurkę niedźwiedzia.
Ale gdzie ją postawiła? I gdzie była torebka?
- Mariah!
Ktoś wołał ją po imieniu. Głos dochodził gdzieś z oddali. Dym
dławił, spowijał wszystko dokoła. Szukała po omacku. Nie mogła
poddać się panice. Musiała wynieść to, co najcenniejsze.
- Mariah!
Ktokolwiek wykrzykiwał jej imię, był już niedaleko. To mógł być
tylko przyjaciel.
- Tutaj! - Jej udręczone płuca i spierzchnięte wargi na nic więcej
nie mogły się zdobyć.
Poczuła ogromną słabość. Ujrzała męskie buty. Uświadomiła
sobie, że leży na podłodze. Mocne ramiona dźwignęły ją i wyniosły z
morza płomieni. I znów to cudowne uczucie. Strumień chłodnego,
świeżego powietrza w gardle i w płucach. Przez jakiś czas oddychała
łapczywymi haustami, kaszląc i zataczając się. Jednak po chwili, pod
wpływem nakazu wewnętrznego, skierowała się z powrotem w stronę
płonącego domu.
- Mariah, ty chyba oszalałaś! - Christian chwycił ją wpół. - Twój
dom jest już tylko jednym wielkim paleniskiem.
- Ale...
- Nie ma tam niczego takiego, za co warto byłoby umierać.
Szarpnęła się, ale siły były nierówne.
- Moja torebka, niedźwiedź...
- Niedźwiedź? Cholera, jaki niedźwiedź?
W oddali dał się słyszeć naglący i żałosny jęk syreny.
- Prezent od ciebie. I wszystko to, co miałam w torebce.
Powoli zaczynała powracać jej jasność umysłu. Boże, wszystko
straciła! Dziś po raz pierwszy po letniej przerwie rozpaliła w piecu,
gdyż nocą zapowiadał się spory chłód. Coś jednak musiało zatkać
komin, gdyż rura łącząca piec z kominem prędko rozżarzyła się do
czerwoności. Zauważyła to, gdy było już za późno. Od rury zajęła się
firanka, a potem już cały dom. I jak ona sobie teraz poradzi, bez dachu
nad głową, bez pieniędzy i dokumentów, bez najdroższych pamiątek?
- Chcesz ryzykować życiem dla jakiejś głupiej torebki?
- Puść mnie!
- Musiałbym chyba postradać zmysły.
W pobliżu, z piskiem i jazgotem, zahamował ogromny wóz
strażacki. Wyskoczyło z szoferki pięciu czy sześciu mężczyzn i z
cudowną zręcznością rozwinęło węża. Trysnęła woda.
Mariah rozpoznała Sawyera, Mitcha Harrisa i Marvina Golda.
Wszyscy oni należeli do miejscowej ochotniczej straży pożarnej.
Przyjechali najszybciej, jak mogli, ale Mariah wiedziała, że było już
za późno. Ogień ogarnął już cały budynek, żarłocznie trawiąc
żywiczne bale. Straciła wszystko, co posiadała, z wyjątkiem kilku
łaszków, które udało się jej wynieść.
Opanowała ją jakaś ogromna apatia.
Z ciemności wyłoniła się Dotty Livengood. Była niemal bez tchu.
Przebiegła cały dystans od swojego domu do pogorzeliska.
- Czy ma jakieś rany? Oparzenia? - Z pytaniem tym zwróciła się
do Christiana.
- Nie wiem. Wiem tylko, że na pewno jest w szoku.
- W takim razie pozwól, że ją obejrzę.
Mariah widziała ruchy warg tych dwojga, ale nie słyszała słów.
Oboje znajdowali się jakby za grubą przezroczystą szybą. Pełgały po
nich odblaski pożaru. Przepełniła ją dojmująca rozpacz straty. Ona,
Mariah, nie była już tą samą osobą. Płomienie zamieniały w popiół
nie tylko jej rzeczy. Również istotną cząstkę jej samej.
- Ma pęcherze na dłoniach - oświadczyła Dotty.
- Łatwo się domyślić, dlaczego - wybuchnął Christian. - Pewnie
sama próbowała gasić ogień. Musiałem użyć siły, żeby tam nie
wróciła. Wyrywała się jak ćma do światła. Mówiła coś o torebce i
figurce niedźwiedzia, którą jej podarowałem. Chciała ryzykować
życiem dla wartego czterdzieści dolców kawałka nefrytu. Co za
głupota!
- Christianie, jak możesz! - upomniała go Dotty.
- Właśnie, że mogę! - wykrzyknął. - Przecież czekała ją tam
niechybna śmierć. Gdybym nie zjawił się przed innymi, już by z
pewnością nie żyła. I to z powodu jakiejś głupiej figurki!
Podczas gdy Christian dawał upust swej irracjonalnej wściekłości,
inni mężczyźni walczyli z pożarem. Już nie chodziło im o uratowanie
domku Mariah, żywioł okazał się tu szybszy od strażaków, tylko o to,
żeby wiatr nie przerzucił ognia na sąsiednie domki.
Zaczęli nadciągać pozostali mieszkańcy Hard Luck, dorośli i
dzieci, samochodami i pieszo. Na wszystkich twarzach malowało się
pomieszane ze zgrozą współczucie.
- Weź od kogoś samochód i zawieź nas do przychodni -
poinstruowała Dotty Christiana.
Po kilkunastu minutach byli już na miejscu. Dotty opatrzyła
poparzone dłonie Mariah i zrobiła jej zastrzyk. Mariah przez cały czas
sprawiała wrażenie osoby nieobecnej duchowo.
- Wszystko będzie dobrze, kochanie - pocieszała ją Dotty.
Żadnej reakcji. Wciąż ten sam stan ni to hipnozy, ni to odurzenia.
- Kiedy ją znalazłem, leżała na podłodze - rzekł Christian. -
Gdybym spóźnił się choć minutę, och, lepiej nie mówić. Chyba
postradała rozum. Co było w tej torebce, że ryzykowała dla niej
życiem? I jak mogliśmy pozwolić, żeby tam mieszkała? Te domki to
istna pułapka ogniowa! Ale jej upór przechodzi wszelkie granice.
- Christianie!
- Powinna wracać do Seattle! - wybuchnął. - Tam jest jej miejsce,
pod skrzydłami rodziców. Osobiście wykupię jej bilet. Będę
przynajmniej wiedział, że jest bezpieczna, że nie grozi jej ogień ani
wulgarne zaczepki mężczyzn spragnionych kobiet...
„Powinna wracać do Seattle". Słowa te wraziły się w jej mózg,
niczym ostrze noża. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem, szloch wezbrał w
gardle i rozsadzał płuca. Nieraz już doświadczyła na sobie
okrucieństwa Christiana, lecz jak mógł w tej sytuacji, gdy straciła
wszystko, powiedzieć coś tak strasznego. Tym samym jakby żywcem
pochował ją w grobie.
- Christianie, najlepiej zrobisz, jeżeli stąd wyjdziesz - wysapała
Dotty. - Mamy już dość twoich tyrad.
Christian nie dał sobie dwa razy tego powtarzać. Zrobił ręką jakiś
nieokreślony gest, odwrócił się na pięcie i wyszedł szybkim krokiem.
Mariah ciągle walczyła z przepełniającym ją szlochem. Poczuła,
że bolą ją ręce. Owinięte bandażem, przypominały kikuty inwalidy
wojennego.
Zjawiły się Abbey i Lanni, Karen Caldwell i Bethany Harris.
Zmartwione i współczujące chciały wiedzieć, jak ona, biedula, się
czuje. Promieniowały ciepłem przyjaźni. Przyniosły jej w darze swoje
serca.
Zmusiła się do uśmiechu. Pokazała im swoje ręce.
- Gdybym była mądra, nie byłoby tego.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Lanni.
- Posłuchałabym rad Christiana i już dawno wróciła do Seattle.
- Christian namawiał cię do opuszczenia Hard Luck? - zapytała
Abbey ze zdziwioną miną.
- Zrobił to nie dalej jak pięć minut temu - powiedziała Dotty.
- Jak śmiał! - impulsywnie zareagowała Karen.
I w jednej sekundzie gabinet zabiegowy przychodni zdrowia
wypełniła atmosfera oburzenia i potępienia. Tylko Abbey zdawała się
zachowywać pewną rezerwę.
- Myślę, że on również przeżył coś w rodzaju szoku i po prostu
wyraził to, czego najbardziej się obawiał. A bał się śmierci Mariah w
płomieniach. Seattle wydało mu się jakąś bezpieczną przystanią. Gdy
nieco ochłonie i uświadomi sobie, co palnął, wróci i przeprosi Mariah.
Jestem tego pewna.
- A jeśli nie przeprosi, to my już mu rozjaśnimy w głowie, co
powinien zrobić - dorzuciła Karen z wojowniczą miną.
Dotty zachichotała.
- Wiecie, zaczynam już się nad nim litować.
- Lepiej zajmijmy się naszą Mariah - powiedziała Abbey. - Nie
musisz, kochanie, o nic się martwić. Wszystko my załatwimy.
I co z tego, pomyślała Mariah, że zasypiają dowodami czułości i
przyjaźni? Czy wydobędą z popiołów to, co straciła? Czyż można
odzyskać rzeczy mające niewymierną wartość?
Co roku Święto Pracy przypadało w pierwszy poniedziałek
września i zawsze w Hard Luck urządzano z tej okazji potańcówkę.
Do niej też nawiązał Ben w swoich pierwszych słowach skierowanych
do Christiana, kiedy ten zaszedł do niego na śniadanie w dwa dni po
pożarze.
- Zaprosisz Mariah na tańce?
Christian odwrócił wzrok.
- Co z nią? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Mieszka na razie u Matta i Karen.
- To już wiem.
- Z rękami w bandażach nie może, rzecz prosta, pracować. Gryzie
się z tego powodu. Próbowałem ją pocieszyć, że skoro przez
dwadzieścia lat dawałem sobie radę sam, poczekam, aż wyzdrowieje.
- Groźne te poparzenia?
- Nie jest źle, chłopie. Dotty zapewnia, że za tydzień jej rączki
będą cacy.
Christianowi spadł kamień z serca. Zaczął naprawdę jeść, a nie
tylko symulować jedzenie.
- Dobra wiadomość - powiedział z pełnymi ustami.
- Słyszałem, że masz przeciwko sobie wszystkie kobiety. - Ben
zachichotał i podszedł z dzbankiem do Duke'a i Ralpha, którzy
kończyli właśnie śniadanie, by dolać im kawy.
- Na to wygląda - mruknął Christian.
Do tej pory prześladował go obraz płonącego domu i Mariah
leżącej na podłodze. Widział to we śnie, widział na jawie. Dziękował
Bogu, że zdążył na czas i Mariah nic się nie stało. I wstydził się
swoich histerycznych tyrad tamtej nocy. Wspólnota kobiet słusznie go
napiętnowała.
- I co masz zamiar teraz zrobić? - spytał Ben.
- Chyba wypadałoby przeprosić - odparł po chwili namysłu i
zerknął przez ramię na pilotów.
Czuł się fatalnie. Nie cierpiał go nawet własny brat. Zdaniem
Sawyera, nie tylko przyczynił się do tego, że stracili dobrą sekretarkę,
lecz nadto naraził ją na niebezpieczeństwo, tolerując fakt jej
zamieszkiwania w prymitywnej chacie. A więc to on wszystkiemu był
winien! Wyglądało na to, że stał się kozłem ofiarnym.
- To dobrze. - Ben wydał z siebie westchnienie ulgi, jakby sprawa
przeprosin od dawna leżała mu na sercu.
Christian skończył śniadanie i pośpieszył do biura. Sawyer zajęty
był ważną rozmową przez telefon, więc na niego spadł obowiązek
rozdzielenia pilotom zadań. Jakoś przez to przebrnął i synowie
północy rozeszli się do swoich maszyn.
W biurze po porannym rozgardiaszu następowała zwykle chwila
ciszy i zastoju. Christian postanowił przeznaczyć ten czas na wizytę w
hotelu. W drodze układał sobie, co powie Mariah. Tak był zamyślony,
że o mało co nie wpadł na nią. Siedziała na ganku w bujanym fotelu i
cieszyła się słońcem.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
Spojrzał na bandaże na jej dłoniach, a potem uchwycił jej smutne
spojrzenie. Miała zaczesane do tyłu włosy i była w prostej zielonej
sukience. Sukienka pasowała jak ulał na jej figurę, mimo to Christian
domyślał się, że podarowała ją Mariah któraś z przyjaciółek. Ślicznie
było jej w zielonym.
Dni znów stały się ciepłe i z czyjegoś ogródka dobiegł ich ptasi
śpiew. W jaskrawym słońcu przedpołudnia rude włosy Mariah
mieniły się różnymi odcieniami brązu i czerwieni.
- Przyszedłem przeprosić cię za swoje słowa - wyrzucił z siebie
najszybciej, jak mógł. - Powiedziałem to pod wpływem
zdenerwowania i napięcia. W rzeczywistości twój wyjazd z Hard
Luck byłby ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął.
Sięgnął do kieszeni spodni i w jego dłoni pojawiła się figurka
niedźwiedzia. Wygrzebał ją z popiołów wczoraj rano, o wschodzie
słońca. Niestety, torebka spłonęła.
Przygaszone dotąd oczy Mariah rozbłysły.
- Znalazłeś mojego prześlicznego niedźwiadka?! - Chwyciła
figurkę i przytuliła ją do piersi. - Dziękuję, naprawdę dziękuję,
Christianie.
Wzruszył ramionami.
- Drobnostka.
Spojrzenie jej pięknych brązowych oczu spoczęło na jego twarzy.
Uświadomił sobie nagle, że odkąd po raz pierwszy ją pocałował,
niezmiennie spychał w podświadomość zapamiętany obraz jej pełnych
rozmarzenia oczu. Być może było tak, gdyż przyjmując wobec niej
mniej skostniałą, a bardziej otwartą postawę, nie mógłby oprzeć się
ich świetlistemu pięknu, jak również pięknu kuszących ust i delikatnej
cery. Czuł jeszcze dotąd smak tych ust i pomyślał, że być może,
cholera, wcale się tak nie różni od swoich braci.
Usiadł na ławeczce. Zależało mu, żeby Mariah przeświadczona
była o szczerości jego przeprosin.
- Wybacz, Mariah. Nie wiem, co mnie wówczas napadło. Otarłaś
się o śmierć i chyba to właśnie wyprowadziło mnie z równowagi. -
Chwycił głęboki oddech. - Nie będę cię obwiniał ani czuł do ciebie
pretensji, jeśli za chwilę mi powiesz, iż zdecydowałaś się zerwać ze
mną wszelkie kontakty. Mam tylko nadzieję, że nasza znajomość
przetrwa mimo wszystko tę próbę.
Znów pojawiła się tamta pokusa pocałowania jej. Dziwne.
Ostatnio w jego stosunkach z Mariah gniew się przeplatał z
pożądaniem zmysłowych zbliżeń.
- Starałam się zrozumieć twoje zachowanie.
- Naprawdę?
- Wszystko zostało ci wybaczone. - Uśmiechnęła się, jakby
rozbawiona melodramatycznością tych słów. - Byłeś skrajnie
wzburzony, rozstrojony nerwowo.
Nagle poczuł się zadziwiająco lekki i pełen energii. Widział jej
pełny słodyczy uśmiech i doszedł do wniosku, że chociaż Mariah nie
posiada zwalającej z nóg urody Allison Reynolds, jest piękna w dużo
głębszym znaczeniu. W jej ciele odbijała się uroda duszy.
Zaschło mu w gardle. Przełknął ślinę.
- A więc pokój?
- Pokój. I raz jeszcze dziękuję za uratowanie figurki.
Serce biło mu w piersi jak u usychającego z tęsknoty
szesnastolatka.
- Mariah - wyszeptał, podrywając się z ławeczki.
Nachylił się, a ona podała mu swoje usta. Były takie słodkie,
gorące i namiętne. Rozległ się klekot jadącej ulicą ciężarówki,
ciągnęła za sobą chmurę kurzu. Christian gwałtownie się
wyprostował. Mógłby całować Mariah całymi godzinami, ale nie
zamierzał robić tego na oczach całego miasta.
- Ben zaczyna już wyglądać przez okno, czy czasami nie wracasz
- powiedział chrapliwym głosem.
- Trudno mi to sobie wyobrazić. Byłam złą sekretarką, ale jestem
jeszcze gorszą kelnerką.
- To nieprawda, i to zarówno w pierwszym, jak i w drugim
przypadku. - Ironia tkwiła w fakcie, że teraz brał ją w obronę przed
nią samą, gdy jeszcze na początku tego miesiąca poddawał bezlitosnej
krytyce z byle powodu.
- Długo by o tym dyskutować. Tak czy inaczej, na razie jestem
inwalidką. - Na jej twarzy znów pojawił się wyraz smutku.
- Już niebawem Dotty zdejmie ci te bandaże.
Ulicą przejechała kolejna ciężarówka. Christian spojrzał na
zegarek. Wolał nie doprowadzać Sawyera do szewskiej pasji swoją
przedłużającą się nieobecnością.
- Muszę już iść - powiedział wbrew własnym najskrytszym
pragnieniom.
- Rozumiem. Dziękuję za wizytę.
Na pożegnanie delikatnie pogładził jedną z jej obandażowanych
dłoni. Było w jego geście wiele serdeczności i ciepła.
Wracał do biura zamaszystym krokiem. Kiedy stanął w drzwiach,
Sawyer powitał go ponurym spojrzeniem.
- Gdzie się tak długo podziewałeś? - Było to w zasadzie
retoryczne pytanie, gdyż zaraz zmienił temat. - Nie chciałbym wyjść
na zrzędę, ale kiedy my wreszcie, do cholery, będziemy mieć tę nową
sekretarkę?
- Cierpliwości. Już wkrótce. - Christian usiadł za biurkiem i zaczął
przeglądać papiery.
- Wciąż to od ciebie słyszę, odkąd Mariah odeszła. Ale moja
cierpliwość się kończy. Albo ty w najbliższym czasie kogoś
zatrudnisz, albo ja się tym zajmę.
Niewątpliwie było to ultimatum. Christian nie przepadał za tego
rodzaju stawianiem spraw.
- Posłuchaj, Sawyer. Praktycznie nic innego nie robię, tylko
szukam zastępstwa.
Sawyerem aż zatrzęsło.
- Czyżby? A moim zdaniem nie kiwnąłeś dotąd palcem, by za
tamtym biurkiem ktoś zasiadł. Zaczynam już nawet mieć podejrzenia,
że świadomie całą rzecz torpedujesz.
- Być może.
Sawyer otworzył usta ze zdumienia.
- Dlaczego?
- Ponieważ mam zamiar nakłonić Mariah do powrotu. Dziś rano
chciałem podjąć zasadniczą próbę, ale...
- A więc to u niej byłeś! - Sawyer jakby powoli dochodził do
siebie.
- Tak. Przeprosiłem ją, ona zaś przyjęła moje przeprosiny. - Na
chwilę przerwał. - Ben przypomniał mi przy śniadaniu o
poniedziałkowej potańcówce. Myślę, że zaproszę Mariah. Wiesz,
trzeba ją jakoś ułagodzić.
To była wersja dla brata. Prawdziwe motywy tej decyzji
wyglądały nieco inaczej. Christian nie życzył sobie, by Mariah dostała
się w ramiona innych mężczyzn.
Sawyer już całkiem się rozpogodził.
- Słusznie. Zatańcz z nią, napijcie się wina, zaproś ją na obiad.
Kobiety to lubią.
Christian uśmiechnął się. Był z siebie bardzo zadowolony.
Wszystko zaczynało wracać na stare, utarte koleiny. Ze złożeniem
Mariah kolejnej wizyty czekał aż do następnego wieczoru. Nie chciał,
by pomyślała sobie Bóg wie co.
Uznał, że dobrze byłoby się zjawić z jakimś podarunkiem. Jednak
z wyjątkiem spożywczego sklepiku Pete'a Livengooda, w Hard Luck
nie było innych sklepów, w których mógłby kupić coś stosownego.
Wziął więc najświeższy numer „Wiadomości Lotniczych", w nadziei,
że lektura pisma sprawi Mariah przyjemność, a może nawet rozbudzi
w niej tęsknotę za pracą w biurze „Synów Północy".
Szedł ulicą, nucąc wesoło pod nosem. Wieczór był zimny, niebo
iskrzyło się od gwiazd. Stanął. Zobaczył bowiem na oświetlonym
ganku dwoje ludzi. Mariah, opatulona pledem, siedziała na tym
samym co wczoraj fotelu. Wydawała się ożywiona i szczęśliwa. Uszu
Christiana dobiegł jej śmiech.
Obok Mariah, oparty nonszalancko o barierkę, stał Bill Landgrin.
Gestykulując, mówił coś do niej. Na haku wisiał jego kowbojski
kapelusz.
Christian wciągnął w płuca haust chłodnego powietrza i otworzył
furtkę. Lekko skrzypnęła. Dwie głowy odwróciły się w jego kierunku.
- Patrzcie, patrzcie, Chris! - wykrzyknął wesoło Landgrin. - Co
cię tu przyniosło?
- Przyszedłem odwiedzić Mariah. - Christianowi miło było
widzieć w jej oczach ciepłe powitanie.
- To podobnie jak ja - odparł Bill. - Uprzedzam jednak, że musisz
ustawić się w kolejce.
- W porządku, pod warunkiem, że ty staniesz za mną. - W głosie
Christiana pobrzmiewały groźne tony.
- Bill, Chris, proszę.
Obaj mężczyźni zignorowali tę prośbę.
- Miałeś już swoje pięć minut z Mariah, nie moja wina, że nie
wykorzystałeś ich.
- Nie ty będziesz obliczał mi czas i wyciągał wnioski.
- Pracowała u ciebie przez cały rok!
- To nie ma nic do rzeczy.
- Owszem, ma. Miałeś sto możliwości, żeby ułożyć sobie z
Mariah jak najlepsze stosunki. Ty jednak wolałeś zadręczać ją swoimi
sarkaniami. Tym samym straciłeś do niej wszelkie prawa. Dziś na
Mariah każdy z nas może zapolować, o ile mi wolno użyć myśliwskiej
metafory.
- Nie, nie wolno! - wykrzyknęła Mariah, podrywając się z fotela. -
Nie jestem żadną zwierzyną i nie będę niczyim trofeum.
- Przeproś Mariah, Bill.
Obaj mężczyźni sczepili się spojrzeniami.
- A dlaczego to tylko Bill ma mnie przepraszać? - Mariah cała aż
dygotała. - Przecież obaj zachowujecie się identycznie, skacząc sobie
do oczu.
Christian osłupiał. Skoro tak, to on gotów jest skrócić tę wizytę do
koniecznego minimum. Podał Mariah pismo, które dotąd trzymał pod
pachą.
- Pomyślałem, że może nie masz niczego do czytania. Poza tym
przyszedłem zaprosić cię na poniedziałkową potańcówkę.
- Chwileczkę - odezwał się Landgrin. - Ja przyszedłem z tym
samym zamiarem.
Christian uśmiechnął się, lecz był to straszny uśmiech.
- Ja poprosiłem pierwszy.
- Ale ja pierwszy tu byłem!
- Bill, Chris, nie zaczynajcie wszystkiego od początku.
I znów zignorowali jej prośbę, by przez dobre kilka minut dziobać
się jak koguty.
A gdy zabrakło im argumentów, spojrzeli na Mariah, jakby
oczekując jej werdyktu.
- Tak się składa - powiedziała z chłodnym wyrazem twarzy - że
nie pójdę z żadnym z was. Wybieram się z Dukiem Porterem.
Powiedziawszy to, odwróciła się i znikła w drzwiach hotelu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Duke Porter! Znowu ten Duke! Podczas gdy on, Christian,
zwlekał ze złożeniem Mariah wizyty, żeby nie zdradzić się ze swoimi
gorącymi pragnieniami, Duke zakradł się od tyłu i porwał mu Mariah
dosłownie sprzed nosa. I byłoby to może nawet zabawne, gdyby przy
okazji Duke, a także na swój sposób Bill, nie uświadomili mu pewnej
rzeczy.
Ostatnio niemal bez przerwy myślał o Mariah i czuł, że coraz
bardziej się nią interesuje. Duke'a nie obawiał się, wiedział już, że
pilot traktuje Mariah jak koleżankę z pracy. Ale Bill to była całkiem
inna para kaloszy. W zasadzie inżynier podobał się kobietom i potrafił
je zdobywać. Był przystojny i wygadany. Słowem, należało się z nim
liczyć jako z potencjalnym rywalem.
Ale skoro był rywalem, to na jakiej płaszczyźnie? Tę kwestię
Christian musiał dopiero rozstrzygnąć. Kiedy dręczył go jakiś
problem, trudny do rozwiązania, zazwyczaj brał samolot i wzbijał się
ku niebu. Tam w górze dużo lepiej mu się myślało niż tu na ziemi.
Zrobił tak i tym razem. Tego ranka Duke miał lecieć z pocztą do
Fairbanks, Christian zostawił więc na biurku kartkę, że go wyręcza,
wsiadł do samolotu i wystartował. Dzień wstał zimny i mglisty.
Przełom sierpnia i września tchnął już jesienią. Skrzydła samolotu
okrywał szron. W górze jednak świeciło słońce i czas przestawał
płynąć.
Kierując się na południe, Christian skupił myśli na Mariah.
Podobała się wielu mężczyznom, nie ulegało to żadnej wątpliwości.
Była słodka i szczera, ufna i trochę naiwna. Powiedziałby ktoś, głupia
gęś, lecz byłaby to całkiem fałszywa ocena. Bo równocześnie
zdumiewały jej przenikliwość i wrażliwość, inteligencja i życiowa
mądrość. Ta kobieta była dla niego prawdziwą zagadką. Zagadką też
pozostał jego stosunek do niej. Na razie wiedział tylko tyle, że
chciałby ją bronić przed wszystkimi zagrożeniami tego świata.
Wylądował w Fairbanks, wyładował pocztę, załadował nową i
ruszył w drogę powrotną. Godzinę później dotknął kołami żwiru
lotniska w Hard Luck. Duke czekał już na niego w biurze. Widać było
na pierwszy rzut oka, że jest bardzo wzburzony.
- Ukradłeś mi lot, bo Mariah wybiera się ze mną na tańce, czy
tak?
Christian został tym atakiem całkiem zaskoczony. Zdjął lotniczą
kurtkę i powiesił ją na wieszaku.
- Rzecz jasna, że nie! Nie znalazłeś kartki?
- Z tej kartki nic nie wynika. Wszyscy polecieli, a ja zostałem jak
ta gęś z przetrąconym skrzydłem. Zemściłeś się na mnie za te tańce.
- Gdzie Sawyer?
- Zaraz wróci. Wytłumacz się.
Christian sapnął. Zrobił nieokreślony ruch ręką.
- To nie jest pantomima, Chris. Ja czekam na słowa. Pracuję u
was już tyle lat, że przestałem sięgać pamięcią do początków. Do
dzisiaj uważałem ciebie i Sawyera za równych facetów,
sprawiedliwych i honorowych. Ale teraz zmieniłem zdanie. - W jego
ręku pojawiła się jakaś kartka. - Oto moje wypowiedzenie.
- Co, do diabła?
- Po prostu zwalniam się - odparł Duke, chwycił swoją skórzaną
kurtkę i trzasnął za sobą drzwiami.
W chwilę po jego wyjściu wrócił Sawyer.
- Duke wybiegł stąd, jakby zaatakowały go pszczoły. Co się stało?
- Właśnie wręczył mi wymówienie.
Sawyera dosłownie zatkało. Milczał i tylko ruszał wargami.
Wreszcie odzyskał mowę.
- Duke był z nami od samego początku.
- Tak, wiem.
Christian wsparł się łokciami o biurko i ukrył twarz w dłoniach.
Czegokolwiek ostatnio się dotknął, przemieniało się w proch.
Najpierw z jego powodu „Synowie Północy" stracili Mariah. Teraz
ubył im najlepszy, najbardziej doświadczony pilot.
- Co go do tego popchnęło? - spytał Sawyer.
- Wściekł się na mnie, że poleciałem z pocztą zamiast niego.
Wytłumaczył to sobie w ten sposób, że chciałem go ukarać.
- A niby za co miałeś go karać?
- Mariah zgodziła się pójść z nim na tańce i uroił sobie, że ja...
- Ludzie, ja chyba zwariuję przez was! Co wspólnego z tym
wszystkim mają jakieś tańce? - Sawyer nie wiedział, czy śmiać się,
czy też płakać.
- Jasne, że nic, ale taka jest wersja Duke'a. Natomiast mnie
potrzebny był ten lot, gdyż chciałem coś przemyśleć. Skąd mogłem
wiedzieć, że Duke przyjmie to jako osobistą zniewagę.
- Czas na podsumowanie - rzekł Sawyer i ze zmarszczonym
czołem jął chodzić po pokoju. - Ponad rok temu zamieściliśmy w
prasie ogłoszenie, po czym przystąpiliśmy do tak zwanej rekrutacji
ochotniczek. Niektóre z nich zadomowiły się w Hard Luck i zostały.
W mieszkańców naszego miasteczka wstąpił jak gdyby nowy duch.
Sypnęły się wesela, zaczęły powstawać nowe domy. Hotel, będący od
lat ruiną, został wyremontowany i świetnie prosperuje. Inicjatywa
wyszła od „Synów Północy". A teraz „Synowie Północy" stoją przed
widmem bankructwa. Wszyscy uciekają od nas, jakby wybuchła tu
epidemia. Czy ktoś rozsądny wytłumaczy mi, dlaczego taksie dzieje?
- Przesadzasz, bracie.
- Nie sądzę. Otrzymaliśmy więcej skarg przez ostatnie dwa
tygodnie niż przez ostatnie dwa lata. A na Mariah i Duke'u rzecz się
nie skończy. Tylko czekać, jak w ślady Duke'a pójdą Ralph i Ted.
Niestety, tym razem Christian nie mógł nie zgodzić się ze
zdaniem brata. Duke i Ralph byli serdecznymi przyjaciółmi i wiązała
ich wzajemna lojalność.
- Pogadam z nim. Ostatecznie to na mnie Duke się wściekł, a nie
na „Synów Północy".
Mimo tej obietnicy Christiana, z twarzy Sawyera nie znikła
chmurna troska. Szukając sposobu na rozproszenie przygnębienia,
Sawyer udał się do miejskiej biblioteki. Abbey powitała go radosnym
uśmiechem. Dłużej jednak zatrzymała wzrok na jego twarzy.
- Pomyślałby kto, że boli cię ząb.
- Duke wręczył nam wymówienie.
Zdumienie Abbey niczym się nie różniło od jego zdumienia
godzinę temu.
- Co się stało?
- Christian. - Sawyer wiedział już, gdzie tkwi najistotniejsza
przyczyna poruszająca łańcuchem wydarzeń. Jego brat po prostu był
zakochany.
- Co tym razem zrobił? - W głosie Abbey dawało się wyczuć
nutkę irytacji. Przed kilku dniami wpisała szwagra na swą czarną listę.
- Właściwie nic takiego. Poleciał z pocztą zamiast Duke'a. Ale
Duke dopatrzył się w tym czegoś w rodzaju odwetu. Rzecz w tym, że
Duke umówił się z Mariah na poniedziałkową potańcówkę.
- Czy miał podstawy tak sądzić?
- Wątpię. To zupełnie nie w stylu Christiana.
- Mimo to Chris od pewnego czasu zachowuje się dość dziwnie.
Czym byś to wytłumaczył?
- Mam swoje podejrzenia.
Abbey uśmiechnęła się i Sawyer zobaczył, jak urok tego
uśmiechu powoli ogarnia całą postać jego brzemiennej żony.
- Zakochał się?
Sawyer rozłożył ręce i wybuchnął śmiechem.
- Jak ty wszystkiego musisz się od razu domyślić.
Zrobiła skromną minkę.
- Na podstawie pewnych oznak domyślam się również, że nie jest
on do końca świadomy swych uczuć do Mariah. Więc może
powinniśmy mu pomóc? Oczywiście, mówię tu o pomocy subtelnej i
taktownej. O ile go znam, odrzuci naszą jawną ingerencję w swoje
życie osobiste.
- Tego rodzaju pomoc w jego przypadku może przynieść skutki
odwrotne do zamierzonych.
Na twarzy Abbey odmalowało się rozczarowanie.
- Jesteś tego pewien?
- Mój brat, jak każdy facet w jego sytuacji, szczególnie zaś facet
wielce ceniący sobie swój stan kawalerski, musi sam dojść do
pewnych wniosków.
- Charlesowi zabrało to przecież całe tygodnie - zauważyła
Abbey.
Sawyer dobrze o tym pamiętał. Jego starszy brat miotał się
niczym ranny niedźwiedź, rycząc na wszystkich, którzy nieopatrznie
się do niego zbliżyli.
- Zastanawiam się... - mruknął.
- Nad czym?
- Czy „Synowie Północy" zdołają jakoś przetrwać tę miłość
Christiana.
Christian zastał Duke'a w grobowym nastroju. Pilot siedział na
łóżku i żuł gumę. Niewykluczone, że żuł ją już od kilku godzin.
- Masz trochę czasu? - spytał Christian.
Duke spojrzał na zegarek.
- Niewiele. - Wstał, wyjął z szafki coś w rodzaju żeglarskiego
worka na odzież i zaczął się pakować.
- Chciałbym porozmawiać z tobą o twoim wymówieniu.
- Domyśliłem się już, że nie przyszedłeś na pogawędkę o
pogodzie.
Duke stał w tej chwili odwrócony do niego plecami i na
Christiana działało to dość deprymująco. Mówiąc do kogoś, lubił
widzieć twarz rozmówcy. Chciał przeprosić Duke'a, tylko nie bardzo
wiedział, za co ma go przepraszać.
- Postaram się wytłumaczyć, dlaczego podebrałem ci ten lot.
Zrobiłem to bez żadnych ukrytych intencji. Po prostu kiedy chcę coś
gruntownie przemyśleć, wolę robić to w powietrzu. Umysł pracuje mi
tam jakby sprawniej. Cóż, każdy ma jakieś słabe strony.
Nie był to najlepszy początek rozmowy. Wytłumaczenie
zabrzmiało mętnie i niezbyt przekonująco, nawet we własnych uszach
mówiącego.
Duke odwrócił się i spojrzał Christianowi w oczy.
- Powiedz mi, Chris, czy ja wyglądam na jakąś przeklętą
sekretarkę?
- Nie rozumiem.
- A jak sądzisz, co ja robiłem przez te dwie godziny, gdy ty
bujałeś sobie w powietrzu? Odbierałem telefony, gmerałem w
papierzyskach, notowałem jakieś bzdury!
- Przecież nie musiałeś tego robić.
- Więc miałem udawać, że nie słyszę telefonów, że mnie tam po
prostu nie ma? Sawyer pobiegł gdzieś w jakiejś sprawie i zostałem
sam. Jeden z tych telefonów był od pewnej paniusi z Anchorage.
Powiedziała, że reprezentuje biuro podróży, które zarezerwowało u
nas wszystkie kursowe loty. Nie mogłem znaleźć w aktach niczego, co
by uprawdopodobniało tę informację.
- Czy ta paniusia przedstawiła się z imienia i nazwiska?
- Owszem. Penny Ferguson, czy coś ci to mówi?
- Jasne. To ona.
Christian jęknął. By przejść w miarę bezpiecznie przez rozmowę z
Penny, trzeba było najpierw uzbroić się w świętą cierpliwość, łyknąć
garść prochów na uspokojenie i mieć przy sobie dyżurnego
kardiologa.
- Wybacz, Duke. Nigdy świadomie nie naraziłbym cię na
jakikolwiek bezpośredni kontakt z tą naszą klientką.
- Przypominała mi tę adwokatkę, Tracy Santiago, przyjaciółkę
Mariah.
Christian odchrząknął.
- Skoro już wspomniałeś o Mariah...
- Co właściwie z wami się dzieje, z tobą i z nią? - W zwężonych
oczach pilota pojawiła się niezdrowa ciekawość.
- A co ma się dziać? - zapytał Christian, trochę szybciej niż
powinien.
Duke wzruszył ramionami.
- Skoro tak stawiasz sprawę, to nic mi do tego. - Powrócił do
napychania worka ciuchami.
- Duke, wstrzymaj się na chwilę z tym pakowaniem. Przemyślmy
wszystko raz jeszcze. Jesteś dumą naszej firmy, prawdopodobnie
jednym z najlepszych pilotów na Alasce. Bez ciebie „Synowie
Północy" utracą swoją tożsamość.
Była to prawda, ale Christian użył tej prawdy, by zagrać na
próżności Duke'a. Ten milczał.
- Sądzę, że powinniśmy podnieść ci pensję.
Dopiero te słowa odniosły jakiś skutek.
- Ile proponujesz?
- Dwudziestoprocentową podwyżkę.
Duke gwizdnął.
- Nie najgorzej. Mariah gotowa była pójść ze mną o zakład, że
skończy się na dziesięciu procentach. - Zaczerwienił się,
uświadamiając sobie poniewczasie, że zdradził pewien sekret.
- Rozmawiałeś o tym z Mariah? - Christian poczuł, że
wystawiono go do wiatru.
- I owszem. To ona mnie zatrzymała. Gdyby nie jej prośby, już by
mnie tu nie było. - Cisnął worek do szafki i zatrzasnął drzwi. - Byłem
autentycznie na ciebie wściekły. Ale Mariah udało się jakoś
przemówić mi do rozsądku. Mieliśmy ze sobą długą rozmowę. -
Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął nową gumę. Starą wypluł na
podłogę. - Mariah jest wobec ciebie niezwykle lojalna, Chris. Tylko
nie jestem pewien, czy na to zasługujesz.
Nie był tego pewien również Christian.
Orkiestra grała na specjalnie w tym celu zbudowanym
podwyższeniu, zaś cały parkiet zatłoczony był tańczącymi parami.
Szkolna
sala
gimnastyczna
musiała
pomieścić
wszystkich
spragnionych zabawy mieszkańców Hard Luck. Tańczono głównie do
skocznych melodii country, biesiadowano natomiast przy nakrytych
obrusami, ciasno ustawionych pod ścianami stolikach.
Jedzono suto i smacznie. Było wszystko, czego dusza zapragnie.
Sałatki wszelkich rodzajów, wędliny, dania na gorąco i desery, które
mogłyby sprowadzić na złą drogę nawet ascetycznego mnicha.
Wszystko to wyszło z domowych kuchni i większość gospodyń miała
w tym swój udział. Mariah upiekła cztery szarlotki, chociaż z uwagi
na obandażowane dłonie bardziej zawiadywała pieczeniem, niż
przyczyniła się do niego osobiście. Ale Dotty pocieszała ją, że już
niebawem bandaże znajdą się w koszu.
Duke Porter okazał się uważnym i oddanym partnerem. Taniec z
nim był dla Mariah prawdziwą przyjemnością. Mimo że zabawa już
od dłuższego czasu trwała w najlepsze, Christian dotąd się nie
pojawił. Mariah nie miała żadnej pewności, czy w ogóle przyjdzie, a
ponieważ pragnęła tego całą duszą, często spoglądała ku drzwiom.
Marzyło się jej, że Christian do niej podchodzi, prosi ją do tańca
i... Och, były to tylko kobiece fantazje. Ze względu na nowe,
darowane jej buty musiała dać odpocząć nogom. Usiadła na wolnym
krześle, Duke zaś porwał w tany Angie Hughes.
Nagle jej serce skoczyło z radości. Przed nią stał Christian
O'Halloran. Pozdrowili się krótkim „cześć".
- Jestem ci winien podziękowanie - rzekł Christian.
Poczuła zapach jego wody kolońskiej. To wystarczyło, żeby w jej
głowie powstał zupełny mętlik.
- Za co?
- Wpłynęłaś na Duke'a, żeby pozostał u nas.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba każdy próbowałby namówić go do tego. Bez Duke'a
trudno wyobrazić sobie Hard Luck.
- Tak czy inaczej, dziękuję. - Nerwowo przejechał dłonią po
włosach. - Wykazuję ostatnio wielki talent w zrażaniu sobie ludzi.
- Nie sądzę. Duke był zły nie na ciebie, tylko na panią Ferguson.
Christian odprężył się, a jego spojrzenie nabrało wesołości i
wigoru.
- Zatańczysz?
Gdyby zaproponował jej małżeństwo, nie byłaby bardziej
zaskoczona. A więc jej marzenia się spełniły. Wstała, zapominając o
udręczonych stopach. Z Christianem mogłaby tańczyć nawet boso po
tłuczonym szkle.
Nagle Christian zawahał się i popatrzył po sali.
- Chyba jednak powinienem wpierw zapytać Duke'a.
- Duke, jestem pewna, wyraziłby zgodę. Teraz tańczy z Angie
Hughes.
Wcale nie była tego taka pewna. Miała tylko pewność co do faktu,
że umrze, jeśli nie zatańczy z Christianem. Grano akurat wolną,
sentymentalną melodię o nieszczęśliwych kochankach. Jakby
specjalnie dla niej.
Christian objął ją w talii i zaczęli tańczyć. Nawet nie spostrzegła,
kiedy przytuliła się do niego.
- Jak ci się mieszka w hotelu? - zapytał.
Wolałaby w ogóle nie rozmawiać, a tylko zamknąć oczy i
poddawać się muzyce i falowaniu.
- Karen i Matt są cudowni. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła.
Ale inni również nie szczędzili jej dowodów przyjaźni. Czuła się
wręcz rozpieszczana.
- Jeżeli czegoś potrzebujesz...
- Niczego mi nie trzeba. - Zaczęła cichutko nucić w takt melodii.
- Chyba wszyscy dziś przyszli tu na tańce - zauważył.
- Christianie, proszę, zamknij buzię.
Zesztywniał, lecz zaraz zachichotał. A co najważniejsze,
zastosował się do jej prośby. Tańczyli przez jakiś czas w zupełnym
milczeniu. Mariah na jawie przeżywała swój sen.
- Mogę znać powód twojego uśmiechu? - zapytał w pewnym
momencie.
Nawet nie była świadoma wyrazu swojej twarzy.
- Uśmiecham się do moich marzeń.
- Opowiedz mi coś o nich.
- Są przyjemne.
- Czy ja jestem w twoich marzeniach? - Mocniej przytulił ją do
siebie.
- Tak, Chris, właśnie całujesz mnie.
Przestraszyła się swoich słów. Wyglądało na to, że prosi go o
pocałunek tu i teraz, na oczach całego Hard Luck. I chyba tak to
właśnie zrozumiał, gdyż pochylił ku niej głowę i dotknął ustami jej
warg. Złączyli się w najczulszym, najgorętszym, najdłuższym
pocałunku.
Orkiestra przestała grać.
Christian opuścił ręce i cofnął się o krok.
- Dziękuję za taniec - rzekł, po czym odprowadził ją na miejsce.
Podszedł do nich Duke. Wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Widzę, że ukradłeś mi dziewczynę - powiedział takim tonem,
jakby właśnie podarowano mu dziewczynę.
Christian wydawał się skrępowany.
- Czy dasz mi jeszcze minutkę na rozmowę z Mariah?
- Jesteś pewien, że to, czego chcesz, to wymiana słów?
- Tak. - Christian westchnął.
Kiedy Duke sobie poszedł, zaś Mariah zrzuciła buty z
opuchniętych stóp, Christian usiadł na krześle obok i odchrząknął.
- Mam prośbę, Mariah. Już raz nam pomogłaś w sprawie Duke'a,
czy mogłabyś znów nam pomóc?
- W czym?
- Zaproponowałem Duke'owi dwudziestoprocentową podwyżkę
poborów za zostanie w „Synach Północy", za twój powrót do naszej
firmy proponuję tyle samo.
Poczuła przykry ucisk w okolicy serca.
- Czy to dlatego uwodziłeś mnie tam na parkiecie?
- Nie. - Wytrzymał jej wzrok. - Przysięgam, że tamten pocałunek
nie ma tu nic do rzeczy. - Nagle posmutniał. - Zresztą w pewnym
sensie masz rację. Moja propozycja w ogóle nie pasuje do zaistniałej
sytuacji. Chyba zbzikowałem. - Wstał, ukłonił się i ruszył ku
drzwiom.
Nie mogła go tak wypuścić.
- Christian! - Zatrzymał się i odwrócił. - Wrócę, ale pod dwoma
warunkami.
- Wymień je.
- Po pierwsze, Ben musi wyrazić zgodę. Po drugie, będę
pracowała u was do...
- Bosko!
- Poczekaj, nie skończyłam.
Patrzył teraz na jej wargi z takim napięciem, że było to aż
komiczne.
- Będę pracowała u was do momentu, aż znajdziecie na moje
miejsce kogoś na stałe.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nazajutrz rano powitał Christiana w biurze zapach świeżo
parzonej kawy i uśmiech Mariah. Odetchnął z niewysłowioną ulgą.
Jego życie wracało do normy. Chwilowy chaos znów ustępował
porządkowi. Aż chciało się pracować. A pracy tego ranka było
wyjątkowo dużo. Nagromadziło się zaległości, a wciąż napływały
sprawy bieżące. Bracia O'Halloranowie i Mariah nawet nie mieli
czasu na krótką pogawędkę.
Na dłoniach Mariah widniały jeszcze plastry i gazy opatrunkowe.
Ale jej palce były wolne i mogły śmigać po klawiaturze komputera.
Szybko nastała pora lunchu. Christian swoim zwyczajem wybrał się
do Bena. Siadając przy barze, zamówił hamburgera z makaronem. Po
chwili dosiadł się do niego Charles.
- Co taki sam jak ten palec? - zapytał.
- A miałem tu przyjść z wnukami?
Charles zaczął studiować kartę dań.
- Po prostu pomyślałem sobie, że mógłbyś zaprosić Mariah na
lunch.
- Tak uważasz? - Christian nagle się stropił.
- Cóż, całowałeś ją wczoraj na oczach całego Hard Luck, to chyba
do czegoś zobowiązuje. Wszyscy uważają was za parę.
- Mariah i ja nie jesteśmy parą. Tamten pocałunek o niczym
jeszcze nie świadczył. Był tylko rodzajem gry pomiędzy nimi,
sposobem rozładowania napięcia, zwieńczeniem nastroju, jaki się
wytworzył.
Charles zmarszczył czoło.
- Skoro tak twierdzisz.
Christian poczuł się rozdrażniony. Wczoraj pocałował Mariah,
gdyż wynikło to z logiki ich rozmowy, miłego ple-ple podczas tańca,
a dzisiaj jego własny brat sugeruje mu, że się publicznie oświadczył.
Pojawił się Ben z hamburgerem, przyjął od Charlesa zamówienie,
po czym znikł w kuchni.
- Dziś rano rozmawiałem z mamą - powiedział Charles. -
Usłyszałem od niej coś bardzo ciekawego. Najpierw bardzo długo
wychwalała Scotta i Susan, zachwycając się ich inteligencją,
wrażliwością i ułożeniem, a potem nagle ni stąd, ni zowąd dodała, że
my trzej trzymamy ją przy życiu.
- Trzymamy ją przy życiu? - Christian na chwilę przestał żuć.
- Powtarzam dokładnie jej słowa. Potem rozwinęła myśl. Zatem
dowiedziałem się od niej, jaką walkę musiała stoczyć ze sobą, żeby
nie narzucać się nam ze swoją miłością i dać nam wolność. Długi czas
szarpała się pomiędzy pragnieniem posiadania nas przy sobie a
świadomością nieuchronności werdyktu związanego z faktem, że
jesteśmy już dorosłymi ludźmi. Tymczasem ja do tej pory żyłem w
przeświadczeniu, że ona po prostu woli zachowywać wobec nas
dystans, gdyż przypominamy jej o tych wszystkich nieszczęśliwych
latach spędzonych w Hard Luck.
- Nie wszystkie były nieszczęśliwe.
- Być może, ale z perspektywy czasu tak to wygląda. Więc
powtarzam, byłem przekonany, że wychodząc ponownie za mąż i
wyjeżdżając do Kanady, raczej dość chętnie akceptowała rozłąkę z
nami. Tymczasem usłyszałem od niej coś wręcz przeciwnego. Na
koniec powiedziała mi, że my trzej ucieleśniamy sobą jej przeszłość,
dzielimy jej teraźniejszość i formujemy jej przyszłość.
Christian mniej więcej domyślał się, dlaczego Charles
zrelacjonował mu rozmowę z matką. Wiedział jednak, że formować
przyszłości, czyjejś lub swojej własnej, wcale nie trzeba w parze.
Stadne działania pozostawiał Sawyerowi i Charlesowi, świeżo
upieczonym żonkosiom. On miał trzydzieści jeden lat i nie zamierzał
pakować się w żadne małżeństwo. Było mu dobrze w stanie
kawalerskim.
Znowu pojawił się Ben, tym razem z lunchem dla Charlesa.
- A teraz rozsądek nakazywałby dać nogom odpocząć - sapnął i
dosiadł się do nich. - Od rana uwijam się jak jednoręki pianista.
- Pewnie tęskno ci za Mariah? - zapytał Christian, maskując
uśmiechem poczucie winy.
- Jasne. Czy to dziwne? Mogła mylić zamówienia i czasem stłuc
jakiś talerz czy kubek, ale była bardzo pomocna. Klienci przepadali za
nią, nie mówiąc już o jej szarlotkach. Dlatego myślę, że tak czy
inaczej będę musiał kogoś zatrudnić.
Obaj bracia entuzjastycznie pochwalili ten pomysł. Ben utkwił
wzrok w Christianie.
- Od samego rana ludziska gadają tylko o tobie i Mariah. -
Zachichotał. - Co to był za pomysł z całowaniem się z nią na oczach
całego miasta?
Christian zignorował końcowe pytanie.
- Gadają? Ciekawym, do jakich wniosków dochodzą?
- Dokładnie takich, jakie się tu narzucają. Że wy dwoje jesteście
na jak najlepszej drodze do ołtarza.
Charles wybuchnął śmiechem.
- Widzisz, na co ci przyszło, braciszku. Jeszcze inni ożenią cię,
zanim się spostrzeżesz. Radzę ci więc, pomyśl dwa razy, zanim przy
innej okazji zatańczysz z Mariah.
- Wszystko to bzdura - powiedział Christian, kierując te słowa
wyłącznie do Bena. - Mariah i ja jesteśmy przyjaciółmi. Dobrymi
przyjaciółmi. Nic więcej.
Charles ponownie dał upust swojemu rozbawieniu.
- Słyszysz, Ben? Szprycują tu nas jakąś nową definicją przyjaźni.
Odtąd można całować się, rodzić dzieci i wszystko to w ramach
przyjacielskich związków.
- Bardzo śmieszne - burknął Christian.
Nie zamierzał wdawać się w dyskusję na ten temat z Charlesem i
Benem. Pozostawiał im ich wesołość. Mogli sobie myśleć, co tylko
chcieli. On znał prawdę. Znała ją również Mariah.
Zsunął się ze stołka, zapłacił i skierował ku drzwiom. Otwierając
je, wpadł na Billa Landgrina. Zmierzyli się spojrzeniami. Bill nie
zjawił się na potańcówce i Christian w jakimś sensie był mu za to
wdzięczny.
- Jak się masz, Bill.
Tamten w odpowiedzi skinął głową.
- Słyszałem, że żenisz się z Mariah.
- Co?! - Christian miał już dość tego. Po raz kolejny musiał
korygować swój społeczny wizerunek. - Kto ci o tym powiedział?
- Mam wymienić z imienia i nazwiska wszystkich obywateli tej
szacownej mieściny? - Bill ironicznie się uśmiechnął. - Z kimkolwiek
dziś rozmawiałem, każdy mówił o waszym bliskim weselu. Podobno
całowałeś się z nią na potańcówce.
- Czy człowiek żeni się od razu z każdą dziewczyną, którą
pocałował? To istne szaleństwo.
- Ona nie robi tajemnicy ze swoich uczuć do ciebie.
- Miałeś tego najlepszy dowód, gdy odrzuciła moje zaproszenie, a
wybrała Duke'a.
- Więc dlaczego, mimo że bestyjce nie brakuje urody, nie jest
oblegana przez waszych twardzieli i innych samotnych mężczyzn? Bo
wszyscy wiedzą, że wzdycha tylko do ciebie. Chłopcy są bez szans i
wolą nie zawracać sobie głowy.
- A jednak mimo to zamierzałeś zaprosić ją na tańce. Czym to
wytłumaczysz?
- Faktem, że zwykłem stawać do walki nawet przy minimalnych
szansach na zwycięstwo. Pomyślałem sobie, że może już się znużyła
tym ustawicznym waleniem głową w mur, lecz pomyliłem się. Ciągle,
biedula, poza tobą świata bożego nie widzi.
- Nie ma nic pomiędzy mną a Mariah - powtórzył Christian,
dobitnie wymawiając sylaby.
- Słyszałem co innego.
- Słyszałeś rzeczy wyssane z palca. - Christian poczuł, że jeszcze
chwila, a straci panowanie nad sobą.
Bill zmierzył go badawczym spojrzeniem.
- Więc nie będziesz się stawiał, jeżeli któryś z nas zainteresuje się
nią bliżej?
Christian już otwierał usta, żeby zaprotestować i wyjaśnić, że
czuje się za Mariah odpowiedzialny, lecz uświadomił sobie całą
absurdalność tego rodzaju argumentów. Bill najzwyczajniej
wyśmiałby go.
- Pewnie, że nie - mruknął. - Nikt z was nie potrzebuje mojego
pozwolenia.
A jednak obiecał sobie w duchu, że porozmawia z Mariah i
udzieli jej kilku pożytecznych rad. Nie ze wszystkimi powinna się
zadawać.
Rozmowę można było uznać za zakończoną i Christian
kiwnięciem głowy pożegnał się z Billem Landgrinem. W biurze zastał
tylko Duke'a, który powrócił właśnie z Fairbanks i segregował pocztę.
- Więc jak? Mariah dała się przebłagać i odetchnęliście, co? -
zagadnął go pilot.
Christian uśmiechnął się.
- Nie przeczę.
- A kiedy zaręczyny?
Christian chwycił się blatu biurka.
- Posłuchaj, Duke. Chciałbym, żebyście wreszcie wbili sobie do
głowy, ty i wszyscy inni, że mnie i Mariah nie łączą żadne
romantyczne uczucia. Nie zakochaliśmy się w sobie i nigdy nie
będziemy zakochani.
Duke wyraził mimiką twarzy ogromne zdumienie.
- Naprawdę?
- Cholera, naprawdę. - Drzwi otworzyły się i weszła Mariah. -
Zresztą ją zapytaj.
- Chętnie odpowiem, tylko o co pytacie. - Wodziła wzrokiem od
jednego do drugiego.
- Miasto trzęsie się od plotek na nasz temat. - Christian wreszcie
puścił blat biurka, którego dotąd kurczowo się trzymał.
- Skoro nic bliższego was nie łączy, to po co całowaliście się jak
na scenie? - Zdrowy rozsądek Duke'a musiał poradzić sobie jakoś z
tym problemem.
Christian pomyślał, że jeśli jeszcze raz usłyszy to pytanie, to ktoś
stanie przed koniecznością wtłoczenia go w kaftan bezpieczeństwa.
- To tylko tak wyglądało!
Duke zaczął drapać się po brodzie.
- Mam oczy i widziałem, co widziałem.
- Powiedz mu, Mariah. Wytłumacz tej nodze stołowej.
Patrzyła na niego z wyrazem bezradności w oczach.
- Mariah, to przestaje być już zabawne. Powiedz mu.
- Co mam powiedzieć?
- Prawdę! Że nie jesteśmy kochankami, a tylko przyjaciółmi.
Mariah przeniosła wzrok na Duke'a. Ciężko oddychała.
- Nie jesteśmy kochankami, a tylko przyjaciółmi.
Christian wyrzucił obie ręce ku górze.
- No, wreszcie!
Jaka szkoda, że nie miała dość odwagi i determinacji, by wylać na
głowę tego niewrażliwego gbura dzbanek gorącej kawy. Christian
zasłużył sobie na to.
Przez całe popołudnie pracowali, nie opuszczając pokoju i za
każdym razem, gdy Mariah spoglądała na Christiana, jej gniew zbliżał
się do granicy wybuchu. W pewnym momencie nie wytrzymała i
zatrzasnęła szufladę z taką furią, że rozległ się huk, jakby coś w
rodzaju małej eksplozji.
Poderwał głowę, spojrzał na nią, ona zaś, tchórz nad tchórze,
wytłumaczyła się przepraszającym uśmiechem. I to był jej zasadniczy
problem. Christian O'Halloran nadużył jej zaufania, a ona pozwalała,
żeby mu to uszło na sucho.
- Rozumiem twoją złość - powiedział.
- Doprawdy?
- Ja też jestem wściekły. Całe miasto gada o nas niestworzone
rzeczy, święty by nie wytrzymał.
Zacisnęła zęby. Milczała.
- Musi być jakiś sposób położenia kresu tym plotkom.
- I z pewnością szukasz teraz tego sposobu - mruknęła.
- Głupio człowiek się czuje, kiedy mu inni podsuwają pod nos
krzywe zwierciadło. - Roześmiał się, ale nie był to naturalny śmiech. -
Bill Landgrin jest przekonany, że kochasz się we mnie już od
miesięcy. Czego to ludzie nie wymyślą!
- Tak.
- Zapytał mnie, czy nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się z
tobą umówił. - Spojrzał na nią badawczo.
- I co mu odpowiedziałeś?
- Lubię Billa, ale nie ufam mu. Nie sądzę, żeby szukanie rozrywek
w jego towarzystwie było rzeczą rozsądną.
Dobrze wiedziała, jakim typem był Bill. Nigdy też na serio nie
rozważała możliwości umówienia się z nim na randkę.
- Duke jest wart dziesięciu takich Billów - dorzucił.
Pozostawiła to bez komentarza.
- Również Ralph to przyzwoity gość.
- Jednym słowem, sugerujesz, że powinnam umówić się z Dukiem
lub Ralphem, czy tak? - Bezczelność najmłodszego z braci
O'Halloranów nie miała granic.
- Dlaczego nie? - Spoglądał w napięciu, gryząc koniec ołówka. -
To mogłoby zamknąć plotkarzom usta.
- A dlatego, że nie czuję do Ralpha i Duke'a niczego więcej poza
przyjaźnią.
Ożywił się. Odrzucił ołówek.
- Masz rację, to jest pewien problem. Być może więc czas na
posunięcie z mojej strony.
- Na pewno. - Nie wiedziała, co miał na myśli, ale cokolwiek
chodziło mu w tej chwili po głowie, musiało być cudaczne i śmieszne.
Mariah lubiła uważać się za osobę zrównoważoną, lecz gdyby
Christian jeszcze przez minutę częstował ją tymi swoimi genialnymi
radami, z pewnością rozbudziłby w niej manię zabijania. Jej pierwszą
ofiarą byłby najmłodszy z braci O'Halloranów, który właśnie w tej
chwili poderwał się zza biurka.
- Zaraz wracam. Muszę wpaść na chwilę do domu. Nie martw się,
mam pomysł, który rozwiąże wszystkie nasze problemy.
- Jasne - mruknęła, lecz jej sarkazm w ogóle do niego nie dotarł.
Wrócił faktycznie dość szybko, zdyszany, lecz szczęśliwy.
Machnął jej przed oczami małym notesem w czarnych okładkach.
- Co to takiego? - spytała, lecz zaraz pożałowała swojego pytania.
Po cóż ona angażuje się w te wszystkie bzdury, na dodatek tak dla niej
bolesne?
- Mój notes z telefonami. Mam zamiar zafundować sobie randkę.
Podzwonię po dziewczynach z Fairbanks, z którymi się kiedyś
spotykałem i które muszą mnie pamiętać.
- Na co ci ta randka?
- Nie chcesz umówić się z żadnym z moich twardzieli, więc to ja
muszę położyć kres plotkom. Najlepszy na to sposób, to pokazać
towarzystwu, że człowiek zaangażowany jest gdzie indziej.
Otworzył notes i wystukał pierwszy numer.
- Halo, Ruthie? Tu Christian O'Halloran z Hard Luck. Pamiętasz
mnie? - Buńczuczny uśmieszek znikł z jego twarzy. - Tak, to ja...
Masz rację. Co u ciebie? To dobrze. Bardzo dobrze. Moje gratulacje.
Powinnaś była przysłać mi zaproszenie... Zrobiłaś to? Wybacz,
mieliśmy tu w ostatnich miesiącach prawdziwe urwanie głowy... Co?
Spodziewasz się dziecka? Jak ten czas leci... Dobrze. Będziemy w
kontakcie. Odezwę się. Cześć.
Christian odłożył słuchawkę i spojrzał na Mariah:
- Zamężna i w ciąży. Ale nie przejmuj się. Mam jeszcze kilka
innych telefonów.
Przeleciał wzrokiem po kolumnie nazwisk i imion. Tanya? Nie,
słyszał, że wyjechała do Kalifornii. Może więc Tiffany? Rozstali się w
strasznym gniewie. Sandra? Nigdy jej właściwie nie lubił. Więc może
Pam?
Podniósł słuchawkę.
- Pam? Tu Christian O'Halloran z Hard Luck... Więc to już dwa
lata? Kto by pomyślał? I co u ciebie?... Bardzo mi przykro. Ależ drań.
Rozumiem. Zdarza się. Posłuchaj, Pam, jestem teraz w pracy.
Wkrótce znów do ciebie wykręcę. Musisz wziąć się w garść. Miło
było usłyszeć twój głos. Bywaj.
Tym razem spojrzał na Mariah mniej pewnie.
- Pam rozwiodła się w tym tygodniu. Wyobrażasz sobie, w jakim
jest nastroju.
- Jednym słowem, sprawy cokolwiek się komplikują.
Mariah nie miała nic przeciwko takim komplikacjom. Jeżeli w
ogóle mogła znieść to wydzwanianie Christiana do dawnych sympatii,
to tylko dlatego, że były w tym również komiczne akcenty.
- Vickie! - wykrzyknął nagle Christian triumfalnym głosem i
chwycił za słuchawkę.
Mariah nie słyszała tej rozmowy, gdyż musiała odebrać telefon z
drugiego telefonu.
- No to kłopoty mamy za sobą - oświadczył Christian z
zadowoloną z siebie miną, kiedy skończyła rozmowę. - Vickie
umówiła się ze mną na obiad, a potem pójdziemy do kina.
- Cudownie. Tylko jak inni dowiedzą się o tym, że byłeś z nią na
obiedzie i w kinie?
Stropił się, lecz zaraz znów rozpogodził.
- Powiem im o tym.
- Pomyślałeś o wszystkim. - Zdjęła z oparcia krzesła sweter i
włożyła go. - Do zobaczenia jutro rano.
Opuściła biuro. Odetchnęła świeżym powietrzem. Znów
zachowała się tchórzliwie. Każda na jej miejscu wychodząc,
trzasnęłaby drzwiami.
Vickie. Christian nie mógł uwierzyć, że nie pomyślał o niej
wcześniej. Kapitalnie im było ze sobą. Ciekaw był, czy wciąż pracuje
w banku. Schował notes do kieszeni koszuli i zamyślił się. Próbował
spojrzeć na siebie oczami Mariah. Było coś dziecinnego i
niesmacznego w tym wydzwanianiu do dawnych sympatii. Rzecz
przypominała trochę odgrzewanie w sobotę poniedziałkowego obiadu.
Nigdy nie uważał się za podrywacza i kobieciarza. Jak większość
młodych mężczyzn w Hard Luck, latał do Fairbanks, żeby się zabawić
i przeżyć jakiś przelotny romans. Chyba nie byłby normalnym
facetem, gdyby nie odczuwał takiej potrzeby.
Ale rok temu te wypady urwały się jak nożem uciął. Rok temu.
Dziwna zbieżność. Bo w tym samym czasie zaczęły przybywać do
Hard Luck pierwsze ochotniczki, a wśród nich Mariah Douglas.
Wyłączył komputer, pogasił światła i opuścił biuro. W drodze do
domu spotkał Susan. Dziewczynka jechała na rowerze. Zobaczywszy
go, gwałtownie zahamowała.
Zeskoczyła na ziemię.
- Czy już słyszałeś? - spytała z podnieceniem.
- O czym, króliczku?
- Mama i Sawyer, to znaczy tatuś, właśnie wrócili z Fairbanks od
lekarza.
Mając głowę zaprzątniętą własnymi problemami, Christian nawet
nie zauważył, że po przerwie na lunch Sawyer nie zameldował się w
biurze. Teraz dopiero przypomniał sobie, że rankiem faktycznie brat
coś mu wspomniał o planowanej wizycie w Fairbanks. Abbey miała
się poddać badaniu ultrasonograficznemu, które umożliwiało ustalenie
płci dziecka, jak również kontrolę prawidłowego przebiegu ciąży.
- Chłopiec czy dziewczynka?
- Dziewczynka! - pisnęła Susan, szczęśliwa, że przybędzie jej
sojuszniczka w walce przeciwko „tym wstrętnym chłopaczyskom".
- Dziewczynka - powtórzył Christian i, o dziwo, roztkliwił się. -
Mała dziewczynka.
- Przywieźli ze sobą jej zdjęcia. Właśnie pędzę do Chrissie, żeby
ją o tym powiadomić. Bethany również będzie rodzić.
- Wiesz - przyznał się Christian swojej ośmioletniej bratanicy -
nigdy nie widziałem zdjęć nie narodzonego dziecka.
Susan zrobiła wielkie oczy. A więc ona była lepsza od stryjka
Christiana, bo już je widziała.
- To nie są takie zdjęcia, jak te trzymane w albumach. Widać na
nich tylko ciemne plamy i jakieś zamazane linie.
- Dziewczynka. - Christian raz jeszcze z lubością wypowiedział to
słowo.
- Tak właśnie powiedział pan doktor.
- To wspaniale.
- Tatuś też się cieszy, lecz myślę, że cieszyłby się również z
chłopaka.
- Twój tata to szczęściarz. Niebawem będzie miał trójkę dzieci.
Dwie córeczki i syna.
Susan, która tylko na chwilę zatrzymała się w swojej misji
ogłoszenia światu dobrej nowiny, musiała znów wsiadać na rower. Jak
przystało na dżentelmena, Christian pomógł jej w tym.
- Dzięki, stryjku Christianie.
- Bardzo proszę.
Susan nacisnęła na pedały i pochyliła się nad kierownicą. Widać
było, że aż drży z pragnienia podzielenia się z Chrissie sensacją dnia.
A więc w życiu Mitcha i Bethany, pomyślał Christian, również
szykowały się zasadnicze zmiany. Hard Luck było w przeddzień
demograficznego boomu.
Nie uszedł nawet stu metrów, gdy zobaczył Scotta. Chłopak biegł
ulicą, a jego zaczerwieniona z gniewu twarz nie wróżyła nic dobrego.
- Widziałeś Susan?
- A jeśli nawet?
- Ukradła mi rower.
- Chciała jak najszybciej dotrzeć do Chrissie z wiadomością o
siostrze.
- Lekarz mógł się omylić. - Scott kopnął grudkę ziemi.
- Pewnie wolałbyś brata, co?
Scott wzruszył ramionami.
- Mamy dość dziewczyn w rodzinie. Zapytałem mamy, czy gdyby
była pewna, że następny będzie chłopiec, zdecydowałaby się na
jeszcze jedno dziecko. I wiesz, co odpowiedziała?
- Nie mam pojęcia.
- Żebym na to nie liczył. Jedyna więc nadzieja w tym, że chłopca
urodzi Lanni albo... Mariah, kiedy ty się już z nią ożenisz.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Christian czuł się w siódmym niebie, mimo że jego partnerka
raczej chyba nie mogłaby tego o sobie powiedzieć. Vickie rzadko się
odzywała, a na jej czole znaczyła się pionowa zmarszczka. Byli już po
obiedzie i po kinie, a teraz wstąpili jeszcze do nocnego lokalu na
drinka. Christianowi praktycznie nie zamykały się usta.
- Czy już opowiedziałem ci o tym, jak Mariah zaraz na początku
swojej pracy przewróciła na mnie szafkę z aktami? - Roześmiał się,
chociaż tamtego dnia zareagował całkiem inaczej. Kuśtykał wówczas
przez cały tydzień.
Vickie zaprzeczyła, więc zrelacjonował jej ze szczegółami całe
wydarzenie, często-gęsto wybuchając śmiechem. Rzecz dziwna
jednak, nie potrafił rozruszać swojej dawnej sympatii.
- Czy zdajesz sobie sprawę - powiedziała, gdy skończył - że przez
cały wieczór mówiłeś mi o innej kobiecie?
- Naprawdę? - Szczerze był zaskoczony.
Vickie najwyraźniej przesadzała. Pragnął ją rozbawić i po prostu
chwytał się różnych sposobów.
- Najpierw usłyszałam od ciebie o pożarze, który strawił dom
Mariah. Potem...
- Spójrz na to trochę inaczej. Opowiadam ci o Hard Luck i jego
mieszkańcach. Zapoznaję jak gdyby z kroniką wypadków. Czyż nie
wspomniałem o ślubie Sawyera i Abbey oraz Charlesa i Lanni? Jak
również...
- Owszem, mimochodem. Koncentrujesz się jednak na Mariah
Douglas. - Pogładziła odruchowo swoje złote włosy, które niegdyś
Christian tak lubił i które nadal mu się podobały. - Do tego stopnia
koncentrujesz się na niej, że nawet dowiedziałam się o jej walizce,
która pechowo otworzyła się na płycie lotniska i...
- Chyba jednak przywiązujesz do tego nadmierną wagę. -
Christian nie pamiętał, by Vickie kiedykolwiek w kontaktach z nim
powodowała się zazdrością, lecz prawdę mówiąc, niewiele o niej
wiedział.
- Twój niespodziewany telefon, Christianie, i nagła chęć
umówienia się ze mną, to wszystko, przyznaję, trochę mnie niepokoi.
Nie mogę oprzeć się podejrzeniom...
- Podejrzeniom?
- Że chcesz coś sobie udowodnić i znalazłeś we mnie ułatwiające
ci to narzędzie.
- Vickie, proszę. Milczałem przez ten ostatni rok, bo zwaliła się
nam na głowę cała masa kobiet. Zapewne słyszałaś o ochotniczkach?
- Wszyscy słyszeli. Sprawa swego czasu była dość głośna. - Na jej
twarzy odmalowało się nie skrywane potępienie. - Ściągnęliście
kobiety nawet z Kalifornii, a co z kobietami z Fairbanks? Czy są
gorsze?
- Oczywiście, że nie. - Zdobył się tylko na to zaprzeczenie, nic
innego nie chciało mu przyjść do głowy.
- Otóż ja przeniosłabym się do Hard Luck, gdybyś tylko
dostarczył mi dostatecznie mocnego powodu.
Christian z trudnością przełknął ślinę.
- Jasne. W Hard Luck żyje mnóstwo samotnych mężczyzn.
Powitana zostałabyś jak królowa.
Spoglądała na niego wzrokiem, który zdawał się docierać do jego
myśli.
- Nie obchodzą mnie inni mężczyźni. Chcę wiedzieć, jak ty byś
mnie powitał.
- Ja? - Poczuł, że zaczyna się pocić. W lokalu stało się nagle
bardzo gorąco. - Przecież zadzwoniłem do ciebie, przyleciałem tu,
zjadłem z tobą obiad i obejrzałem film. Jakiego chcesz jeszcze
dowodu mojej sympatii? - Po czym nieopatrznie dodał: - Trzeba
podtrzymywać stare znajomości.
Sięgnęła po torebkę i odsunęła krzesło. Jej piękne włosy zalśniły
w świetle lampy.
- Co robisz? - Wypadki wymykały mu się z rąk.
- Idę do domu.
- Odprowadzę cię.
- Nie, dziękuję.
Ale Christian nie mógł pogodzić się z takim zakończeniem randki.
Uregulował rachunek i pognał za Vickie.
- Co ja takiego zrobiłem? - spytał, zrównując się z nią na ulicy.
Westchnęła, stanęła i obróciła się ku niemu.
- Posłuchaj, jesteś fajnym facetem, lecz między nami koniec. Już
dawno zresztą wszystko się skończyło. Uświadamiam to sobie teraz
lepiej niż kiedykolwiek. Ślepy zauważyłby, że szalejesz na punkcie tej
Mariah. Nie czuję zazdrości. Ten wieczór przekonał mnie również, że
jestem całkowicie z ciebie wyleczona.
Christian nic nie odpowiedział. Patrzył na ruinę swych planów.
- Pozwól mi chociaż siebie odprowadzić.
Vickie tym razem się zgodziła. Mieszkała zresztą tylko kilka
przecznic dalej.
- Przyrzeknij mi coś, Christianie - zwróciła się do niego, kiedy
stanęli przed jej domem.
- Chętnie.
- Przyślij mi zaproszenie na swój ślub z Mariah. Chciałabym
poznać kobietę, której wreszcie udało się ciebie zdobyć.
- Nie zamierzam żenić się z Mariah!
Czyżby cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu? Owszem,
Mariah byłą ładną dziewczyną, miłą i pogodną. Zgoda, pocałował ją
kilka razy i z chęcią zrobiłby to jeszcze raz. Owszem, wyzwalała w
nim opiekuńcze instynkty. Wszystko to jednak nie oznaczało
bynajmniej ślubnego kobierca.
Vickie roześmiała się serdecznie i delikatnie poklepała go po
policzku.
- Zapierasz się zbyt gwałtownie, żebym miała ci uwierzyć.
Czekam na zaproszenie na twój ślub.
Ten dzień Mariah zaczęła od lektury podań, które Christian
zgromadził podczas zeszłorocznego naboru ochotniczek. Kiedy więc
zjawił się w biurze, zdążyła przewertować już prawie pół teczki.
Zazwyczaj pierwszą jego czynnością było napicie się kawy. Dziś
jednak od razu zasiadł za biurkiem i włączył komputer. Nie wydawał
się być w nastroju do rozmowy.
Natomiast ona nie kryła bynajmniej przed sobą, że jest ciekawa
jego spotkania w Fairbanks. Jeżeli już miała cierpieć, to przynajmniej
niech cierpi, znając prawdziwy stan rzeczy.
- Jak udała się randka?
- Nie narzekam; Czy już mignął ci Ralph?
- Nie.
Przez chwilę szukał czegoś w komputerze.
- A Ted?
- Jego też nie widziałam.
- W takim razie idę go poszukać.
Wstał i nie wyłączywszy komputera, opuścił biuro. Mariah nie
byłaby sobą, gdyby nie sprawdziła, co też takiego Christian zobaczył
na ekranie monitora, co kazało mu nagle zainteresować się Tedem.
Ujrzała poniedziałkowy rozkład lotów. Dzisiaj Ted leciał do
Fairbanks z pocztą, podczas gdy tydzień temu przypadło to Ralphowi.
Nie wiedziała jeszcze, co o tym wszystkim sądzić. Dopiero Ted
pomógł jej w ostatecznym powiązaniu faktów. Zjawił się zamiast
Christiana po jakimś kwadransie i powiedział jej, że został przez szefa
wyręczony.
Miała oto odpowiedź na swoje pytanie. Randka udała się.
Christian poleciał ponownie zobaczyć się z Vickie.
Karen Caldwell powiesiła obrazek i cofnęła się o kilka kroków.
Wisiał prosto i symetrycznie pomiędzy makatką a wnękową szafą.
Następnie obrzuciła spojrzeniem cały pokój dziecinny. Lśnił bielą i
pastelami, od błękitu do różu.
Poczuła, że wzbiera w niej podniecenie, które w ostatnim okresie
nie opuszczało jej w zasadzie ani na chwilę. Urządzając pokój,
kompletując
ubranka,
czytając
poradniki
macierzyństwa
-
przygotowywała się na ten przełomowy moment, który zbliżał się z
każdą godziną. Coraz silniej doświadczała jakby dwoistości w
jednym.
Nagle zganiła siebie w duchu. Nie mogła tak tu stać i patrzeć, gdy
trzeba było przygotować lunch. Westchnęła i przeszła do kuchni,
gdzie jej mąż już krajał ser na grzanki.
Krzątając się, przeskakiwali w rozmowie z tematu na temat. W
końcu Mart powiedział:
- Mam wrażenie, że niebawem stracimy Mariah.
Sprawa ta leżała i jej na sercu.
- Trudno mi nie winić tu Christiana. On chyba nie wie, co czyni.
- Uparta bestia, jak wszyscy O'Halloranowie.
- I pewien Caldwell - zażartowała.
Zaprotestował z miną ucznia, który dostał dwójkę za
wypracowanie warte w jego przekonaniu piątki.
- Powiedz mi lepiej, jak to się stało, że Abbey i Sawyer znają już
płeć swojego dziecka, a my nie?
- Rzecz w tym, że w przeciwieństwie do nich wolę czekać w
nieświadomości do dnia rozwiązania. A ty?
Pocałował ją w oba policzki.
- Ja chyba też.
Karen ziewnęła. Każdego dnia o tej porze, z punktualnością
zegarka, ogarniała ją senność, tak iż musiała zdrzemnąć się dobrą
godzinę.
- Mam wyrzuty sumienia, że nic właściwie nie zrobiłam dla
Mariah - powiedziała, rozkładając sztućce i talerze.
- A co miałaś zrobić? Ona musi sama podjąć decyzję, podobnie
jak Christian.
- Może powinieneś porozmawiać z Christianem?
- Jeżeli już ktoś powinien, to przede wszystkim jego bracia. A oni
najwidoczniej uznali, że w tych sprawach osoba trzecia stwarza tylko
dodatkowe komplikacje.
- Więc, co możemy zrobić? - Karen głęboko współczuła Mariah.
- Dokładnie nic.
- Ale...
- Tutaj łatwo o błąd. Popełnimy go i Mariah nigdy nam tego nie
wybaczy.
Choć ze smutkiem, Karen musiała przyznać rację mężowi.
Gdy tylko Christian powrócił z Fairbanks, dokąd się wybrał, by
tylko przelecieć się i przemyśleć pewne sprawy, natychmiast dostrzegł
wielkie wzburzenie Mariah. Spojrzała na niego wzrokiem
niedźwiedzicy broniącej swych małych. Z chęcią pod byle pretekstem
wycofałby się za drzwi i przeczekał krytyczny moment.
- Gdzie Sawyer? - zapytał, czując, że przydałaby mu się pomoc ze
strony brata. Bądź co bądź, Sawyer lepiej sobie radził z kobietami,
istotami, których irracjonalnych reakcji on, Christian, chyba nigdy nie
zgłębi.
- Wyszedł na lunch - padła ostra odpowiedź.
Chłodno podziękował i usiadł za biurkiem. Tu czekała go
niespodzianka. Leżała przed nim teczka z podaniami, ta sama, do
której zaglądał nie dalej, jak tydzień temu.
- Co robią na moim biurku te papiery? - zapytał głosem, który
wyraźnie informował, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu.
- Zauważyłam, że nie za bardzo się przykładasz do sprawy
znalezienia dla mnie zastępstwa. Pozwoliłam więc sobie skontaktować
się z niektórymi kandydatkami na własną rękę.
Miała rację. Dotąd nie kiwnął palcem, by dotrzymać warunków
umowy. Wmówił sobie, że wróciwszy do biura, Mariah podda się
rutynie dotychczasowego życia i ugrzęźnie w „Synach Północy" na
stałe.
- I w rezultacie, co zdziałałaś?
- Znalazłam zastępstwo. Niejaka Libby Bozeman przybędzie tu w
piątek. Kontrakt przesłałam jej faksem.
- Zatrudniłaś ją? - zapytał mocno zaskoczony.
To już była najzwyklejsza samowola.
- Tak. Wobec twojej obojętności, wzięłam sprawy w swoje ręce.
- Czy Sawyer wie o tym?
- Tak. Już zaakceptował Libby.
- Rozumiem.
Wiedział, że przegrał z kretesem. Otworzył teczkę. Na samym
wierzchu leżało podanie Libby. Przeczytał je. Niewiele dowiedział się
z tej lektury. Żadnych referencji. Poza tym nie mógł sobie
przypomnieć, czy w ogóle rozmawiał z tą kobietą.
- Chyba nadaje się - rzekł, nie bardzo ufając własnej ocenie.
- Wydaje się posiadać najwyższe kwalifikacje.
- Czy zamężna?
- Niedawno po rozwodzie.
- Więc rok temu miała jeszcze męża?
- Tak.
Jego pamięć zadziałała i wyłowiła Libby Bozeman. Kobietę
wysoką, zadbaną, dość pociągającą. Około czterdziestki. Przyjemnie
było z nią rozmawiać. Skreślił ją, gdyż potrzeba im było samotnych
kobiet. No i przesłaniała mu wówczas świat Allison Reynolds. W
sumie musiał przyznać, że Mariah dokonała trafnego wyboru.
- Jeśli nie zgłaszasz sprzeciwu, to czy mogę przesłać jej bilet
lotniczy?
- Masz wolną rękę. - Spojrzał na Mariah. - A co z tobą? Gdzie
pójdziesz?
Pomyślał o Benie, wątpił jednak, by Mariah zdecydowała się
wrócić do tej ciężkiej harówki w restauracji.
- Gdzieś, gdzie moje oczy nie będą musiały oglądać ciebie,
Christianie O'Halloranie - odparła z pobladłą twarzą i z pasją
dogłębnie zranionej istoty.
Wracając pod wieczór do domu, Christian stawiał tak niepewne
kroki, jakby u obu butów rozwiązały mu się sznurowadła, on zaś nie
mógł się zdobyć na doprowadzenie się do porządku.
Wypełniała go tylko jedna myśl. Mariah opuszczała Hard Luck,
opuszczała Alaskę i nie było sposobu, żeby wpłynąć na jej decyzję.
Dotarł wreszcie do domu, lecz nie wszedł do środka, tylko usiadł
na pierwszym stopniu schodków prowadzących na ganek. Po
przeciwnej stronie ulicy stał dom Sawyera i Abbey. Na podwórzu
Scott i jego najbliższy kolega Ronny Gold, zabawiali się z Eagle
Catcherem. Na przemian rzucali mu kij, pies zaś pędził do miejsca,
gdzie kij upadł, chwytał go w zęby i odnosił temu, który rzucił.
Powtórzyło się to dziesięć, dwadzieścia, może pięćdziesiąt razy.
Christian stracił poczucie rzeczywistości. Śledził tylko fruwający kij,
jakby ten był piłeczką, śmigającą ponad siatką na korcie tenisowym.
W pewnym momencie Ronny Gold znikł, a zaraz po nim znikł
Scott. Kij przestał zataczać łuki w powietrzu.
- Cześć, stryjku. - Scott, niczym pływak, który zanurkował,
wynurzył się tuż przed nim.
- Cześć, chłopie.
- Co się stało? Nigdy nie widziałem cię siedzącego na schodach
ganku. Czy ma to jakiś związek z Mariah?
Christian otworzył szeroko oczy. Już teraz nie zdziwiłby się,
gdyby nawet niemowlęta wiedziały o jego perypetiach z Mariah.
- W jakimś sensie tak.
- A czy chcesz, żebym ci poradził, jak doprowadzić ten romans do
szczęśliwego końca? Jestem w tym dobry.
- Ty specem od romansów?
- Jasne, pomogłem już Sawyerowi i Mattowi Caldwellowi. Obaj
zastosowali się do moich rad i bardzo to sobie teraz chwalą. Mart
odwdzięczył mi się nawet lodami.
- Pogratulować sukcesów.
Chłopak przysiadł się do Christiana.
- Więc jak? Mam ci pomóc?
- Doceniam twoją gotowość udzielenia mi pomocy, ale stosunek
łączący mnie z Mariah ma swoją specyfikę.
- Nie rozumiem.
- Bardzo lubię Mariah.
- Ale nie jesteś pewien, czy ją kochasz - dokończył chłopiec za
mężczyznę.
- Mniej więcej. - Scott naprawdę zdumiewał go.
- Znam to. Coś podobnego jest pomiędzy mną a Chrissie Harris.
To prawdziwa zaraza, ale lubię ją. Ma piegi, ale według mnie jest
ładniejsza od innych dziewuch.
Mariah, pomyślał Christian, nie była „zarazą", co nie oznaczało
jeszcze, żeby nie dała mu się porządnie we znaki. Z grubsza rzecz
biorąc, przeprowadzona przez Scotta analogia wydawała się dość
przekonująca. Ten chłopak naprawdę znał się na kobietach.
- Mariah nie ma piegów, ale wiem, co masz na myśli.
Scott westchnął.
- Być może któregoś dnia ożenię się z Chrissie Harris -
powiedział z jakąś ogromną rezygnacją.
Christian stwierdził, że już nie ma w nim śladu po przygnębieniu.
- A czy nie sądzisz, że jeszcze nieco za wcześnie o tym mówić?
- Może i za wcześnie. Mam dopiero dziesiątaka i czekają mnie
jeszcze lata nauki. Ale myśli same przychodzą do głowy. Pomyślałem
więc, że jeśli nie ożenię się z Chrissie, to będę musiał poszukać
dziewczyny bardzo do niej podobnej.
- Scott! - Na ganku domu naprzeciwko stała Abbey. - Obiad!
- Zmykaj - powiedział Christian. - Mama nie może czekać z
obiadem.
- Czy pomogłem ci choć trochę? - spytał chłopiec.
- Jasne. Mógłbyś udzielać porad romansowych na specjalnej
kolumnie w gazecie.
- Ciocia Lanni już myśli nad tym, żeby Hard Luck miało własną
gazetę. Może mnie zatrudni.
- Możesz liczyć na moje poparcie.
- Dobra nasza! - wykrzyknął Scott i pobiegł na złamanie karku.
Zostawszy sam, Christian również poderwał się ze stopnia
schodów. Wróciła mu energia i nawet na serio zaczął rozważać
możliwość ugotowania sobie obiadu. Położył dłoń na klamce, lecz
nagle znieruchomiał.
Uderzyła go pewna myśl. Scott powiedział, że w najgorszym
wypadku gotów byłby ożenić się z dziewczyną podobną do Chrissie.
Dziewczyna podobna do Chrissie, niemal z nią identyczna. Kobieta
podobna do Mariah, niemal z nią identyczna. On, Christian, zawsze
marzył o kobiecie podobnej do Mariah.
Mariah nie podjęła jeszcze żadnej konkretnej decyzji, dokąd
wyjedzie, kiedy pojawi się na jej miejsce Libby Bozeman. Myśl o
opuszczeniu Hard Luck napełniała ją bezbrzeżnym smutkiem. Ale nie
miała wyboru. Musiała wyjechać, jeśli naprawdę chciała przerwać
jakiekolwiek kontakty z Christianem O'Halloranem, tym tępym,
upartym indywiduum.
Zaczęła się dusić. Poderwała się z kanapy i chwyciła za sweter.
Musiała jak najprędzej opuścić ten pokój, odetchnąć świeżym
powietrzem, ochłonąć z gniewu, na powrót zebrać rozbiegane myśli.
Ujrzała nad sobą rozgwieżdżony nieboskłon. Było bezwietrznie,
lecz chłodno. Poszła pustą ulicą. Nogi zaniosły ją aż na tyły
restauracji Bena. Kuchenne drzwi stały otworem i ze środka padał na
ziemię snop światła. Widocznie Ben był gdzieś na podwórzu i za
chwilę ją zauważy.
Spuściła głowę, chcąc uniknąć spotkania. Lubiła Bena, ale nawet
gdyby Ben był jej ojcem, zachowałaby się dokładnie tak samo. Za
wszelką cenę potrzebowała samotności.
Nagle dobiegł jej uszu jakiś przytłumiony dźwięk, ni to jęk, ni to
westchnienie. Zatrzymała się i spojrzała do tyłu. Z początku niczego
nie dostrzegła, lecz zaraz zarysował się w mroku jakiś nieokreślony
kształt. Obok pojemnika na śmieci leżało jakby ogromne zwierzę.
Zadrżała. Przypomniała sobie wszystkie zasłyszane historie o
grasujących w okolicy niedźwiedziach. Nie były to bajki. Lanni tylko
cudem przeżyła spotkanie z takim kudłatym potworem.
Powoli, stawiając kroki możliwie najostrożniej, zaczęła się
oddalać. Wtem jednak zawstydziła się i stanęła. Bo jeśli nawet czaił
się tam prawdziwy niedźwiedź, to z pewnością bardziej
zainteresowany był kuchnią Bena niż nią, Mariah Douglas.
Zawróciła i zbliżyła się do smugi światła na trawie. Tuż za jej
granicą, w cieniu, leżał człowiek.
- Ben? - wyszeptała. - Ben!
Ale Ben nie poruszył się.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Ben.
Mariah uklękła i poszukała palcami tętnicy na szyi leżącego
mężczyzny. Pulsu jednak nie udało się jej wyczuć. Chwycił ją za
gardło przeraźliwy strach. Wszystko wskazywało na zawał serca.
Wbiegła do kuchni i trzęsącymi się dłońmi wykręciła domowy
numer Mitcha Harrisa. Pośpiesznie, przeplatając słowa łkaniem,
powiadomiła go o nieszczęściu. Obiecał natychmiast rozpocząć
wszelkie konieczne działania. Rzuciła słuchawkę na widełki i wróciła
do Bena. Leżał w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiła.
Przede wszystkim musiała przewrócić go na plecy. Był ciężki, ale
w końcu się jej to udało. W świetle padającym przez otwarte drzwi
ujrzała jego kredowobiałą twarz. Nie było chwili do stracenia.
Ściągnęła sweter, zwinęła go i położyła mu pod głowę. Następnie
przystąpiła do zabiegu sztucznego oddychania.
Zasady pamiętała ze szkolnych kursów pierwszej pomocy.
Wsparła obie dłonie na jego potężnym torsie i w regularnych
odstępach mocno naciskała na mostek. Po jakimś czasie wydało się
jej, że wyczuwa bicie serca. Dla pewności przyłożyła ucho do piersi
Bena i ponownie zbadała mu puls. Tak, jego serce biło, choć słabo i w
urywanym rytmie. Fakt ten jednak dodał jej sił, potwierdzając sens
dalszej walki o życie chorego.
Usłyszała za sobą kroki. Był to Mitch.
- Helikopter z lekarzem jest już w drodze - powiedział. - Christian
jest z nimi w stałym kontakcie radiowym.
Delikatnie odsunął wyczerpaną Mariah i sam zajął się ratowaniem
Bena. Od razu zauważyła, że czyni to w porównaniu z nią bardziej
profesjonalnie.
Nadbiegła Bethany. Twarz miała mokrą od łez. Załamała ręce.
- Dopiero co go odnalazłam - zaszlochała. - Nie mogę go teraz
stracić.
Pojawili się Sawyer i Abbey. Troskliwie zajęli się Mariah, która
słaniała się wręcz na nogach.
- Chodź, kochanie, usiądziesz - powiedziała Abbey, biorąc ją za
rękę.
Weszły do środka. Mariah opadła na pierwsze z brzegu krzesło.
Abbey zajęła się przygotowaniem herbaty. Po chwili dołączył do nich
Sawyer.
- Co będzie z Benem? - spytała go Mariah.
- Bądź dobrej myśli - odparł, lecz jego głos bynajmniej nie tchnął
nadmiarem optymizmu.
Abbey postawiła na stole filiżankę z herbatą.
- Napij się. Herbata uspokoi cię i doda ci sił.
- Jak go odnalazłaś? - zapytał Sawyer.
Mariah opowiedziała im, jak wyszła na spacer i przypadkowo
znalazła się na tyłach domu Bena. I jak się zlękła, słysząc jęk i widząc
leżącego na ziemi człowieka. Zresztą wciąż jeszcze była we władaniu
strachu. Przerażała ją myśl, że gdyby wówczas poddała się panice,
Ben odnaleziony zostałby dopiero jutro rano.
- Gdyby nie ty, Mariah, z Benem byłoby kiepsko - orzekł Sawyer.
Rozległ się w oddali charakterystyczny warkot śmigieł
helikoptera. Maszyna osiadła na lotnisku „Synów Północy" i po
piętnastu minutach Ben znajdował się już w środku pod opieką
lekarza.
- Czy ktoś z rodziny będzie towarzyszył choremu? - zapytał jeden
z sanitariuszy, zwracając się do zgromadzonych.
Bethany szepnęła coś do Mitcha, uściskała jego i Chrissie i znikła
we wnętrzu śmigłowca. Rozegrało się to wszystko na oczach prawie
całego miasteczka, ale ludzie nie przybyli tu z ciekawości. Przywiodło
ich poczucie obowiązku. Chcieli pożegnać Bena, człowieka, którego
szanowali i autentycznie lubili.
Bez niego, gdyby stało się to najgorsze, Hard Luck straciłoby swą
tożsamość. Byłoby to już zupełnie inne miasto. Ben bowiem stanowił
punkt skupienia całej sfery duchowej i psychicznej tej małej
zbiorowości. Był sercem i duszą Hard Luck.
Nie miał rodziny, a równocześnie wszyscy byli jego rodziną.
Teraz jednak okazało się, że sprawy mają się trochę inaczej. Bethany
publicznie wystąpiła w roli bliskiej mu osoby i wzbudziła tym
naturalną ciekawość. Ludzie obstąpili Mitcha, zarzucając go
pytaniami.
Mariah jednak, stojąc trochę z boku, nie słyszała odpowiedzi,
jakich udzielał im szeryf. Wróciła do hotelu w towarzystwie Karen i
Matta. Wchodząc na ganek, usłyszała dobrze jej znany głos.
Odwróciła się.
Zobaczyła idących ulicą trzech mężczyzn. Charlesa, Sawyera i
Christiana. Mówił Christian. Nagle przerwał i spojrzał w jej stronę.
Odczuła ogromny smutek, a nie chcąc na oczach O'Halloranów
wybuchnąć płaczem, czym prędzej wbiegła do środka.
Pięć dni później Christian siedział w poczekalni oddziału
kardiochirurgii szpitala w Fairbanks. Siostra opiekująca się Benem
kazała mu uzbroić się w cierpliwość. Pacjent poddawany był właśnie
rutynowym badaniom kontrolnym.
Operacja, której dokonano na otwartym sercu Bena w kilka
godzin po przywiezieniu go do szpitala, powiodła się wręcz
znakomicie. Widocznie „z tamtej strony" nie nadszedł jeszcze rozkaz,
żeby Ben spakował manatki i wybrał się w nie kończącą się podróż.
Otrzymał tylko ostrzeżenie, że ma dbać o siebie i nie przepracowywać
się.
Christian uśmiechnął się do własnych myśli. Słyszał bowiem
również, że jego przyjaciel okazał się raczej trudnym pacjentem.
Jedna z pielęgniarek miała nawet powiedzieć, że wolałaby opiekować
się
całą
salą
noworodków
niż
tym
„niesubordynowanym
cholerykiem".
- Pan Hamilton może już pana przyjąć.
Christian podziękował siostrze za dobrą wiadomość i wkroczył do
pojedynki, w której leżał Ben. Ku swemu radosnemu zaskoczeniu,
zobaczył, że jego przyjaciel nie leży, lecz siedzi na łóżku i bynajmniej
nie wygląda na faceta wyrwanego kilka dni temu śmierci.
Pozostałością choroby była tylko bladość jego zazwyczaj rumianych
policzków.
- Przestań spoglądać na mnie jak na wskrzeszonego umarlaka.
Christian wybuchnął śmiechem.
- Miło cię widzieć, Ben.
- Ponoć tę moją widzialność zawdzięczam Mariah.
Christian usiadł na stojącym przy łóżku krześle.
- Chyba można tak powiedzieć. Znalazła cię i udzieliła ci
pierwszej pomocy.
- A skoro już o niej mowa. Czy wciąż wmawiasz ludziom, że jej
nie kochasz?
- Nie - padła odpowiedź jakby pełna skruchy.
- Więc, na miłość boską, żenisz się z nią czy nie?
Ostatnie dni wiele zmieniły w życiu Christiana. Nie tym życiu
zewnętrznym, wśród ludzi, ale duchowym, ukrytym przed oczami
innych. Można by rzec, poznał samego siebie, zajrzał w głąb własnej
osobowości. I przede wszystkim zdumiał się, że mógł być dotąd takim
tępakiem. Na szczęście poznał prawdę o sobie i nie miał zamiaru się
jej wyrzekać.
- Nie denerwuj się. Na pewno lekarze zabronili ci tego. Co zaś się
tyczy twojego pytania, to odpowiadam, że to trudna decyzja.
- A czy... choć powiadomiłeś już Mariah, że z zimnego kamienia
stałeś się człowiekiem?
- Nie. Bardzo się staramy, by rozmawiać tylko na tematy
związane z pracą i funkcjonowaniem firmy.
Ben opadł na poduszki.
- Czego się boisz, synu?
- Nie wiem.
Tamten sapnął jak miech kowalski.
- Jesteś najmłodszy z O'Halloranów, a więc siłą rzeczy najbardziej
rozpieszczony. Rozpieszczone bubki zwykle nie wiedzą, czego chcą.
- W tym akurat przypadku nie masz racji, Ben. Wiem, czego chcę.
Pragnę kobiety silnej i pogodnej, odważnej i słodkiej, kobiety takiej
jak Mariah. Problem polega na tym, że nie wiem, co w związku z tym
mam zrobić.
- No to ja się prześpię, a ty się zastanawiaj.
I Ben faktycznie zapadł w sen. Christian nie śpieszył się z
odejściem, lecz w końcu trzeba było iść. Wstał i delikatnie
uścisnąwszy ramię przyjaciela, wyszedł na korytarz.
Wracał do Hard Luck.
Mariah uwielbiała te swoje przesiadywania na hotelowym ganku.
Wrzesień, mimo że zdecydowanie chłodny, mile zaskoczył
wszystkich utrzymującą się słoneczną pogodą. Tundra cieszyła oczy
oranżami i czerwieniami.. Każdy dzień był jak darowany. Bo już jutro
mógł spaść śnieg i otulić ziemię puchową kołdrą na długie miesiące.
Z każdym dniem ubywało światła i słońca. Te codzienne zmiany
były tak wyraziste, że miało się wrażenie, jakby jakiś złodziejski gang
dokonywał tu jakiejś kosmicznej kradzieży. Dlatego póki jeszcze
słońce pojawiało się na niebie, należało sycić się nim przy każdej
okazji.
Z zadumy wyrwały Mariah czyjeś kroki i skrzyp furtki. Zmierzał
ku niej Christian. Poruszyła się niespokojnie. Każdy kontakt z
Christianem tylko podsycał jej ból.
Podszedł i usiadł na ławeczce.
- Wracam od Bena - powiedział. - Czuje się dobrze i przesyła
serdeczności.
- Dziękuję. Mam zamiar go odwiedzić jeszcze w tym tygodniu.
Christian nerwowo obciągnął rękawy kurtki.
- Chciałbym z tobą porozmawiać na jeszcze jeden temat.
- Jeżeli masz na myśli pracę, to wszystko jest po staremu. Nie
będę waszą sekretarką, nawet gdybyś podwoił mi pensję.
- Chcę porozmawiać z tobą o nas.
Mariah doznała wrażenia, jakby cały świat nagle zamarł w
oczekiwaniu na jego dalsze słowa.
- O nas?
- Tak. Ciekaw jestem twoich najbliższych planów. Zbliża się
zima, a ja dowiedziałem się od Marta, że wyprowadzasz się z hotelu.
Zatem, gdzie zamierzasz mieszkać? Dobrze wiesz, że w Hard Luck
nie jest łatwo rozwiązać tę kwestię.
Zacisnęła dłonie. A więc chciał się jej pozbyć z miasta. Przyszedł,
żeby pomóc jej w pełni uświadomić sobie sytuację, w jakiej się
znajdowała.
- Nie przejmuj się, Christianie. Wyjadę. Wyjadę stąd bez
rozgłosu, a ty będziesz mógł wreszcie odetchnąć.
Roześmiał się, zupełnie jak dziecko, które nagle doświadczyło
komicznej dziwności tego świata.
- Och, ty niemądra dziewczynko. Przyszedłem właśnie prosić cię,
żebyś została. - Jego oczy miały czystość pogodnego nieba. - A także
zadać ci pytanie, czy zgodziłabyś się zostać moją żoną?
Co to był w ogóle za człowiek? Jak łatwo przechodził od
zadawania ran do kpin i żartów!
- Twoją żoną? Och, Christianie, błagam, przestań sobie ze mnie
żartować.
- Mariah, mówię poważnie, przysięgam. Chcę, żebyś wyszła za
mnie.
Spojrzała ku chylącemu się ku zachodowi słońcu. Tam próbowała
znaleźć dla siebie jakieś oparcie.
- Powiedz coś, Mariah.
W jego głosie wyczuwało się niepewność. A więc nadal nie
wiedział, że szalała z miłości do niego. Ślepiec, najukochańszy
ślepiec!
- Pocałuj mnie. I o nic nie pytaj, tylko zrób to śmiało, jak
mężczyzna.
Poderwał się z ławeczki. Z całej jego postaci biła zuchwałość.
- Ale pamiętaj, sama mnie o to prosiłaś - powiedział, po czym
zrobił coś, co pozbawiło ją przytomności.
Powoli zsuwała się i zsuwała z fotela, a jej rozchylone, drżące,
gorejące nogi żądały rzeczy na razie niemożliwych. Działały na nią
dwie sprzeczne siły. Jedna pchała ją ku ziemi w sferę zmysłowych
rozkoszy, druga unosiła ku niebu w rejony cudownego szczęścia.
- Już wkrótce. - Jego oddech muskał jej ucho i kark.
- Co wkrótce?
- Nie będziemy czekać ze ślubem.
- Ale...
- Straciłem rok, rok mojego i twojego życia. Kocham cię nad
wszelkie wyobrażenie. Żadnego więcej czekania.
- Naprawdę mnie kochasz?
- Czy, żebyś mi uwierzyła, mam puścić się teraz ulicą i
wykrzykiwać to na cały głos? Wyjdziesz za mnie?
- Tak, mój kochany - odparła, patrząc na niego przez łzy.
Odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się z całego serca.
- Ależ jesteśmy śmieszni!
- Co widzisz w nas śmiesznego? - spytała ze stropioną miną.
- Kochają się, szukają, aż wreszcie się znajdują, chociaż przez
cały rok siedzieli przy sąsiednich biurkach.
A zatem Christian, jako ostatni z braci O'Halloranów, uległ
miłości. Czy jego przyjaciela Duke'a również to czeka? Jeśli
faktycznie przeciwieństwa przyciągają się, to czy istnieje możliwość,
że Duke Porter – najwytrawniejszy pilot wśród synów północy i tak
zwany prawdziwy mężczyzna - znajdzie szczęście z Tracy Santiago -
adwokatką, kobietą przyzwyczajoną do miejskich wygód i
zdeklarowaną feministką? O tej właśnie parze opowie Wam ostatni
tom cyklu Debbie Macomber „Synowie Północy". Ukaże się on w
grudniu pt. „Kto się lubi, ten się czubi".