DEBBIE MACOMBER
Miłość i waśń
OD AUTORKI
Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na
Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej
przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny,
przyjaciół i przyszłe żony.
Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec
pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie,
Stephanie i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii
„Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad
poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu,
wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto
wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie
mojej trylogii przez Czytelniczki.
Kiedy więc Wydawnictwo Harlequin zaproponowało mi napisanie
sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem
ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie
północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko
radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w
podróż po Alasce.
I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do
tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do
pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie
do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce
naszej cywilizacji.
A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i
pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn,
synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło,
gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z południa.
Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i
podjąć ryzyko miłości.
W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja!
Debbie
Krótka historia Hard Luck na Alasce
Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży
prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego, w pobliżu
Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna,
którzy jako pierwsi wybudowali tu swoje domostwo. Adam przybył na
Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły
mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą północną
surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów,
Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczkę, Emily, utracili w
tragicznych i bardzo niejasnych okolicznościach.
Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły powstawać inne
domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszukiwaczami złota, a
niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina
Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny.
W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już
prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu
O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pierwszy wyruszył Charles;
skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył
David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań
wojennych. Do domu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą
młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur,
związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w
nim zakochaną.
David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu,
służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię
domków myśliwskich, a następnie hotel, który miał zapewnić turystom
lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel
spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zostali
rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po
stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy -
Christian - przyszedł na świat w dwa lata później.
Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiągnęło setkę
mieszkańców. W okresie boomu naftowego władze stanowe
sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy
pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-
żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba
restauratora sprawiła, że lokal prędko stał się ośrodkiem życia
towarzyskiego w miasteczku.
Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli
lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transportowe pod nazwą
„Synowie Północy", które świadczyło najprzeróżniejsze usługi. Piloci
dostarczali i odstawiali pocztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i
inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali
na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z
prawdziwego zdarzenia.
W chwili, gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie
stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Więc to było Hard Luck.
Lanni Caldwell zarzuciła na ramiona skórzany plecak, dźwignęła
walizkę i ruszyła w kierunku podłużnego baraku, krytego falistą
blachą. Tam, jak informował wielki czerwony napis na ścianie,
mieściło się biuro „Synów Północy", prywatnej linii lotniczej,
obsługującej północno-wschodnie rejony stanu Alaska.
Nazwiska właścicieli dość często ostatnio pojawiały się w prasie,
mówiono o nich również w radiu i telewizji. Zainteresowanie
dziennikarzy wzbudziła rozwinięta przez nich kampania, której celem
było ściągnięcie do Hard Luck, w zamian za obietnicę domów, ziemi i
pracy, pewnej liczby młodych kobiet.
Było w tym niebanalnym pomyśle coś z dawnych akcji
osiedleńczych, choć środki masowego przekazu najwyraźniej starały
się go skompromitować. Nazywano te kobiety „narzeczonymi za
zaliczeniem pocztowym", zaś Hard Luck i okolice, niewątpliwie w
celu przestraszenia potencjalnych ochotniczek, „skutą lodem
północą". I tu już zbyt daleko odbiegano od prawdy, przynajmniej
jeśli pisano to na przełomie czerwca i lipca.
Na bezchmurnym niebie o barwie najczystszego błękitu świeciło
letnie słońce, może bardziej złociste niż gdziekolwiek indziej. Tundrę
zaścielał wzorzysty dywan z kwiatów, traw, mchów i ziół alpejskich.
Suche, rześkie, a przecież ciepłe powietrze miło owiewało policzki.
Lanni od urodzenia mieszkała w Anchorage i była tu tylko raz
jako ośmioletnia dziewczynka. Mimo to Hard Luck wydawało się jej
bliskie i znajome. Jej babcia, Catherine Fletcher, lubiła opowiadać
wnuczce o swoim mieście i jego mieszkańcach. Wówczas Lanni
siadywała na jej kolanach i cała zamieniała się w słuch, jak gdyby
nagradzano ją właśnie opowiadaniem bajki. Ale wraz z upływem lat
wizyty babci stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie całkiem ustały.
Staruszka zapadła na zdrowiu i, owszem, odwiedziła Anchorage, lecz
tylko po to, by zostać w szpitalu.
Lanni uznała, że jest to być może ostatnia okazja wyjazdu do
Hard Luck i spędzenia tam wakacji. Od września zaczynała pracę jako
praktykantka w redakcji największego w Anchorage dziennika.
Zawsze marzyła o tym, by zostać dziennikarką, i oto jej marzenia
miały się spełnić.
Tak naprawdę jednak to znalazła się tutaj dzięki Sawyerowi
O'Halloranowi, który kilkanaście dni temu nieoczekiwanie zadzwonił
do jej matki, Kate. Matkę zdumiał ten telefon, a nawet trochę
rozdrażnił. Lanni przyszło odegrać rolę świadka, który czegoś się
domyśla, ale niewiele wie.
Wiedziała, że babkę i O'Halloranów dzieli mur wzajemnej
niechęci, a być może nawet wrogości, co się jednak tyczy przyczyn
tego stanu rzeczy, jej wiedza rozpływała się w domysłach. Po prostu o
tej sprawie nie mówiło się w rodzinie.
Ze słów Sawyera O'Hallorana wynikało, że: w związku z
oczekiwanym przyjazdem do miasta kilku młodych kobiet powstała
paląca kwestia ich zakwaterowania. Dom Catherine stał pusty, czy
wobec tego Kate byłaby tak uprzejma, zapytywał Sawyer, i
porozmawiała z matką o możliwości jego wynajęcia.
Lanni nie była do końca pewna, czy Kate przedyskutowała całą
sprawę z babcią. Pozostawiając ją jednak w nieświadomości, chyba
nie dokonała tu żadnego nadużycia, gdyż ostatnio zdrowie Catherine
budziło spore obawy. Po co niepotrzebnie denerwować schorowaną
staruszkę?
- Cześć.
Pozdrowił ją piegowaty chłopiec na rowerze, który z fasonem
zahamował na żwirowej nawierzchni pasa startowego. Towarzyszył
mu duży husky, zziajany, że aż litość brała patrzeć. Pewnie przebiegł
za pedałującym chłopcem co najmniej dwadzieścia kilometrów.
- Przyjechałaś na wesele? - zapytał piegusek.
- Na wesele? - powtórzyła jak echo.
- Tak, moja mama wychodzi za Sawyera O'Hallorana. Dużo gości
ma zjechać, niektórzy już są na miejscu. Ben udostępni lokal i zajmie
się całym przyjęciem.
- Ben?
- Tak, właściciel restauracji. Ale nie jesteś dziennikarką czy kimś
w tym rodzaju?
- Nie.
- To dobrze. Bo Sawyer powiedział, że jak tu się zjawią ci
pismacy, tak ich nazwał, to skopie im tyłki.
Lanni roześmiała się. W tej sytuacji lepiej było nie przyznawać
się do dziennikarskiego dyplomu.
- Jestem Lanni Caldwell.
- Scott Sutherland. - Ukazane w uśmiechu przednie zęby chłopca
wydawały się trochę za duże. - Założę się, że jesteś tą, na którą czeka
Sawyer.
Nikt
najmniejszą
sugestią
nie
zobowiązał
Lanni
do
skontaktowania się z O'Halloranami, lecz chyba nawiązanie z nimi
stosunków nie mogło przynieść jej ujmy. Ostatecznie to oni okazali
się sprężyną, która wypchnęła ją w te strony. Była im nawet za to
wdzięczna. Tegoroczne lato dawało niepowtarzalną szansę znalezienia
odpowiedzi na pewne pytania, rozświetlenia zagadkowej przeszłości.
Właściwie niewiele wiedziała o swojej babce, jeżeli wiedzę o
osobie pojmować jako znajomość jej najgłębszych życiowych
doświadczeń. A przecież, jako duchowa dziedziczka Catherine
Fletcher, była do czegoś zobowiązana.
- Czy chcesz, żebym zaprowadził cię do Sawyera? - zapytał Scott,
jakby czytając w jej myślach.
Kiwnęła głową i poszła za chłopcem w stronę baraku.
- Sawyer - zawołał Scott, otwierając drzwi i wpadając do środka -
przyprowadziłem Lanni Caldwell.
Siedzący za biurkiem mężczyzna aż sapnął z ogromnej ulgi.
- Dzięki Bogu. Christian powiedział mi, że mogę spodziewać się
pani dopiero po weselu. Ogromnie się cieszę, że przyśpieszyła pani
swój przyjazd.
Dla Lanni było oczywiste, że ten przystojny brodacz pomylił ją z
jakąś inną osobą.
- Proszę posłuchać - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej
zmieszaną minę. - Muszę iść teraz na zebranie rady szkoły, któremu
zresztą będę przewodniczył. Łatwo zgadnąć, że moja obecność jest
tam nieodzowna. Czy wobec tego mogłaby pani zastąpić mnie przez
jakiś czas? Wierzę, że da sobie pani radę. Wrócę za godzinę lub dwie i
wtedy porozmawiamy.
Już wiedziała, że wziął ją za sekretarkę, której przyjazdu
oczekiwał. I właśnie otwierała usta, by sprostować pomyłkę, gdy
Sawyer chwycił kurtkę i ruszył ku drzwiom.
- Dzięki, stokrotne dzięki - rzucił w przelocie i już go nie było.
Na jego miejscu za biurkiem rozsiadł się Scott.
- Ależ go poniosło. Można by pomyśleć, że urodziło mu się
dziecko - skomentował zniknięcie przyszłego ojczyma.
- Nawet nie zdążyłam mu powiedzieć, że nie jestem sekretarką. -
Lanni uwolniła się od plecaka.
- To skąd się tu wzięłaś? Christian cię przysłał?
- Nie. Przyjechałam, by zrobić porządki w domu mojej babci.
Ktoś ma w nim zamieszkać.
- Pewnie jedna z tych pań, które przeprowadzają się do nas z
południowych stanów. Bo my, to jest ja, mama i moja siostra, Susan,
zamieszkamy po ślubie w domu Sawyera.
- Cieszysz się?
- Sawyer to równy gość. Nigdy nie mówiłem o tym mamie, ale już
od dawna chciałem mieć tatę. Sawyer zaadoptuje mnie i Susan i
będziemy prawdziwą rodziną.
- To cudownie.
Zadzwonił telefon. Lanni spojrzała z lękiem na aparat.
- Po prostu powiedz „Synowie Północy" i przyjmij wiadomość -
poinstruował ją chłopiec.
Wiadomość została przyjęta, a nawet zanotowana na kartce
wyrwanej z notesu.
- Sawyer pewnie niedługo wróci. - Scott założył splecione dłonie
za głowę, tak iż jego spiczaste łokcie celowały w tej chwili w okno i
drzwi. - Idę o zakład, że potraktuje to spotkanie odrzutowo. Ma w
głowie tylko ślub z mamą. Przejmuje się tym tak bardzo, że nie
zdziwiłbym się, gdyby zemdlał w kościele na oczach całego miasta.
Obraz walącego się z nóg Sawyera musiał rozbawić Scotta, gdyż
chłopak roześmiał się od ucha do ucha.
- Ile kobiet przybyło dotąd do Hard Luck? - spytała.
- Nie liczyłem, ale jest tego trochę. Mama była pierwsza. A potem
pojawiła się ta wysoka blondynka, o której wszyscy mówili, że
pomyliła nasze miasteczko z Hollywood. Nie pobyła jednak długo.
Christian bardzo się tym przejął, również dlatego, że musiał szukać
nowej sekretarki. W końcu ją znalazł, a my myśleliśmy, że jesteś nią
ty.
- Błąd, który nietrudno naprawić.
- Dotty przyleciała w zeszłym tygodniu. Mieszka u pani Inman i
uczy się od niej, jak opiekować się zdrowiem dzieci, kobiet i
mężczyzn. Szkoda, że również nie psów. Nie jest tak ładna i młoda,
jak ty czy moja mama, ale wszyscy są z niej ogromnie zadowoleni.
Pani Inman chce przenieść się do córki. Teraz znalazła zastępczynię i
chyba wreszcie będzie mogła to zrobić. - Chłopiec przegiął się do
tyłu, wypinając brzuch. - Jeśli chcesz, to mogę pokazać ci miasto.
- Fajnie byłoby mieć takiego przewodnika.
Lanni niewiele pamiętała z tamtych wakacji w Hard Luck sprzed
kilkunastu lat. Faktem pozostawało, że jej matka, Kate Caldwell,
unikała częstych kontaktów z jej babką, Catherine Fletcher. Ten
rozdźwięk między nimi, bo jednak można było tu mówić o pewnym
rozdźwieku, pogłębiał się z roku na rok.
- A to jest Eagle Catcher, z którym na pewno wejdziesz w dobrą
komitywę. - Scott poklepał przyjaciela po masywnej szyi. - Dostałem
go w prezencie od Sawyera.
- Piękny pies.
- Polubił cię, widzę to po jego minie.
- Lubię być lubiana.
Lanni zanurzyła palce w grubą sierść zwierzęcia. Zajrzała mu w
ślepia. Zobaczyła w nich swoje mikroskopijne odbicie. Nić sympatii
już została nawiązana.
Zadzwonił telefon i od tej chwili odzywał się mniej więcej z
pięciominutową częstotliwością. W rezultacie Lanni co i raz chwytała
za pióro i notatnik, by zapisać dla Sawyera otrzymaną informację czy
też dyspozycję.
Sawyer dotrzymał słowa. Wrócił po godzinie z niewielkim
kawałkiem.
- Przepraszam, że wybiegłem jak do pożaru - powiedział,
przebiegając wzrokiem po zapisanych stronach.
- Naprawdę nic nie szkodzi - odparła z miłym uśmiechem. - Czas
zleciał nam szybko i, mam nadzieję, miło. - Spojrzała na Scotta w
nadziei, że znajdzie na jego twarzy potwierdzenie tego faktu i nie
zawiodła się.
- Lanni nie jest tą nową sekretarką - oświadczył chłopak,
ustępując miejsca Sawyerowi.
Ten jednak nie usiadł, tylko wytrzeszczył oczy z bezbrzeżnego
zdumienia.
- Jak to?
Lanni uśmiechnęła się i rozłożyła ręce.
- Nazywam się Lanni Caldwell i jestem wnuczką Catherine
Fletcher. - Odniosła wrażenie, jakby na dźwięk imienia babki
spojrzenie Sawyera nabrało zimnej ostrości. - Przyjechałam zrobić
porządki w jej domu.
- Czy to oznacza, że Catherine zgodziła się na wpuszczenie
lokatorów?
- Szczerze mówiąc, myślę, że moja matka nie rozmawiała jeszcze
z nią na ten temat. Stan zdrowia babci budzi pewne obawy.
- Doprawdy, smutna wiadomość.
Czy mówił szczerze? Lanni miała co do tego poważne
wątpliwości. Obie rodziny nie pozostawały ze sobą, oględnie mówiąc,
w najlepszych stosunkach. Wiele by za to dała, by poznać przyczyny
takiego stanu rzeczy.
- Ale jeżeli już wziął mnie pan za sekretarkę, to mogę nią
pozostać aż do przybycia tej prawdziwej - wypaliła, dziwiąc się samej
sobie, skąd nagle u niej to umiłowanie pracy. Ktoś jednak musiał
przecież poczynić jakieś kroki zmierzające ku oczyszczeniu
atmosfery.
- I podjęłaby się pani wszystkich związanych z tym obowiązków?
- Sawyer spoglądał podejrzliwie.
- Będę szczęśliwa, jeśli tylko uda mi się być w czymś pomocną -
odparła z głębi serca.
Codzienny kontakt z O'Halloranami dawał większe szanse
poznania rodzinnej tajemnicy niż mycie okien czy sprawdzanie
zawartości zakurzonych pudeł.
- Chodzi, ma się rozumieć, o pracę tymczasową, aż sprawy nie
wrócą do normy. - Sawyerowi nie udawało się ukryć wewnętrznego
wahania.
- Wesele za dziesięć dni - uściślił Scott, którego najwyraźniej
ekscytowała ta zapowiadająca się zmiana w jego życiu.
- Czyli że wszystko jest jasne.
Mówiono, że swoim uśmiechem mogłaby oczarować węża, zaś
usta Lanni były jej największym atutem. A w tej chwili te pięknie
wykrojone, pełne wargi odsłaniały dwa rzędy równych i białych
zębów.
Sawyer również się uśmiechnął. Wydawał się całkiem
zawojowany.
- Bez Christiana mam tu prawdziwe urwanie głowy. A jeszcze ten
ślub...
- Zatem wyciągam pomocną dłoń. Przypominam, że mam na imię
Lanni.
- A ja Sawyer. Christian, mój młodszy brat, ma niebawem wrócić.
Przebywa chwilowo w Seattle i ma w planach odwiedzić jeszcze
naszą matkę, mieszkającą w Kanadzie.
- A jeżeli prędko nie wróci, to Sawyer obiecuje skręcić mu ten
jego mizerny kark - dorzucił złowieszczo Scott.
Lanni roześmiała się.
- Chcesz, żebym poniósł twoją walizkę? - zapytał ją chłopiec.
- Jest dość ciężka.
- Mimo że mam tylko dziesięć lat, to jednak siły mi nie brakuje. -
Scott przyjął pozę kulturysty.
- Ależ klata! - wykrzyknął z nabożnym zdumieniem Sawyer, po
czym już poważnie zwrócił się do młodej kobiety:
- Lanni, czy mogłabyś przyjść jutro?
Umówili się na ósmą i przyjaźnie pożegnali. Sawyer jednak do
końca miał minę, jakby niezupełnie wierzył w jej szczere intencje.
Charles O'Halloran wszedł do biura „Synów Północy" i spojrzał z
ukosa na brata. Wciąż nie mógł się pogodzić z myślą, że Sawyer
niebawem zostanie żonkosiem. To raczej najmłodszy, Christian,
typowany był na tego, który przedłuży gałąź O'Halloranów. Ale z
pewnością nie Sawyer.
Charles i Sawyer dobrze wiedzieli, co małżeństwo może zrobić z
dwojga przyzwoitych ludzi. Doświadczyli, by tak rzec, na własnej
skórze, w jaką otchłań bólu i smutku mąż pociąga żonę, a żona męża.
Dzieci to widzą, uczestniczą w rozpadzie związku i one może cierpią
przede wszystkim.
Charles ani myślał narażać się na takie ryzyko. Przykład rodziców
działał jak memento. Lecz odkąd i dlaczego przestał w ten sposób
działać na Sawyera? Charles dość wcześnie uzyskał samodzielność.
Tuż po maturze zaciągnął się do marynarki. Służba w marines łączyła
się z pewnym romantyzmem, mitologią dzielności, lecz w końcu
trzeba było pomyśleć o jakimś zawodzie.
Zapisał się na uniwersytet na wydział geologii. Uzyskał dyplom i
obecnie pracował dla „Alaska Oil". Odpowiadała mu ta praca.
Badania geologiczne oznaczały włóczęgę po Alasce, krainie zasobnej
w bogactwa naturalne, szczególnie zaś w ropę naftową i gaz ziemny,
praca ta pasowała więc do jego temperamentu i charakteru.
- Chcę, żebyś wiedział - zwrócił się do brata - że rozmawiałem
dziś po południu z dwoma dziennikarzami.
Sawyer miał minę zbudzonego kuksańcem ze snu człowieka,
który jeszcze nie odzyskał całkiem przytomności i nie wie, po co go
przebudzono. Spoglądał pytająco.
- Próbowali wycisnąć ze mnie coś o tych kobietach.
- Więc powinieneś powiedzieć im, że jedna z nich przekroczyła
już pięćdziesiątkę. To w każdym razie osłabiłoby obecny w tej
sprawie podtekst erotyczny.
- Tak, ale inna, pierwsza z szeregu, podjęła decyzję o
zamążpójściu, zanim jeszcze na dobre rozpakowała walizki.
Charles nie zazdrościł szczęścia swemu bratu. Po prostu tyleż nie
ufał instytucji małżeństwa, co nie chciał, żeby Hard Luck stało się
pośmiewiskiem.
- W rezultacie, co od ciebie wyciągnęli?
- To tylko, że podałem im telefon hotelu, w którym aktualnie
przebywa Christian.
Sawyer aprobująco skinął głową.
- Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał - kontynuował Charles - ale
ten pomysł ze ściąganiem tu kobiet nie wydaje mi się szczęśliwy.
Dostarczamy tylko żeru żądnym sensacji brukowcom. W prasie roi się
od nagłówków, które są dla nas prawdziwą zniewagą.
- Ja nie brałbym sobie tego tak bardzo do serca. Nie żałuję tamtej
decyzji i nie wstydzę się jej.
Charles rozumiał brata. Jak zresztą można żałować czegoś, dzięki
czemu zdobywa się ubóstwianą żonę?
- Ty też kiedyś się zakochasz i zrozumiesz pewne sprawy - dodał
Sawyer.
- Broń mnie Panie Boże przed tego rodzaju szaleństwem. -
Dlaczego miałby sam, dobrowolnie, wyrzekać się całkiem znośnego
życia w kawalerstwie?
- A jednak mocno w to wierzę, że spotkasz kobietę, która
doprowadzi cię do ołtarza.
- O nie, braciszku. - Charles wybuchnął śmiechem. - Ja stoję sobie
na uboczu i patrzę, jak środkiem wali stado baranów wiedzionych na
postronkach tej tak zwanej miłości.
- Taką postawą tylko wyzywasz los.
- Posłuchaj, naprawdę się cieszę, że znalazłeś swoje szczęście.
Pokochałeś Abbey i jej dzieci, ale nie próbuj narzucać tego schematu
innym. Poza tym, powtarzam, krytycznie odnoszę się do tego waszego
pomysłu przyjmowania imigrantek. Wzbudził on niezdrową
ciekawość środków masowego przekazu i idę o zakład, że na twoim
ślubie zjawi się cała banda fotoreporterów.
- Niech się zjawia. Dociekliwe umysły powitamy chlebem i solą.
- Chyba żartujesz? - Charles nie wierzył własnym uszom.
- Daleko mi do żartów, mam stokroć ważniejsze sprawy na
głowie. - Sawyer pogrzebał w leżących na biurku papierzyskach i
pokazał bratu coś, co wyglądało na bilety lotnicze. Przycisnął je do
ust. - Dwa tygodnie na Hawajach, z moją małżonką. - Na jego twarzy
odbiła się wewnętrzna ekstaza. - Wątpię, by można było znaleźć się
bliżej niebios.
- A co z dziećmi?
Sawyer wyszczerzył zęby.
- Ich dziadkowie fundują im Disneyland. Wpadniemy po nie,
wracając z Hawajów.
Charles nie dzielił entuzjazmu brata dla wulkanicznych wysp
Pacyfiku. W okresie swojej służby w marynarce opłynął kawał świata.
Dziś wystarczało mu piękno Alaski. Innym zostawiał turystyczne
uniesienia, rytuały i kłopoty. Sam zadowalał się krajobrazem wokół
siebie. Jego ojciec i dziad odczuwali tę samą jedność z surową tundrą
i północnym niebem. Co zaś się tyczy matki, to była przede
wszystkim Angielką, kobietą kruchą i delikatną. Bała się Alaski, jej
drapieżnych zim i nie kończących się nocy.
- Nad czym tak się zadumałeś? - zapytał Sawyer.
Charles wzruszył ramionami.
- Myślę o natręctwie tych dziennikarzy. Założę się, że nic nie
powstrzyma ich przed wtargnięciem na wasz ślub.
Sawyer machnął lekceważąco ręką.
- Im więcej gości, tym większa radość.
Charles jednego był pewien. Jego brat w przeciągu ostatnich paru
tygodni zmienił się nie do poznania.
Kwadrans później najstarszy z braci O'Halloranów przekraczał
próg lokalu Bena Hamiltona, gdzie o każdej niemal porze dnia i nocy
można było napić się gorącej i mocnej kawy. Zajął miejsce za barem i
wskazał brodą na przysadzisty czajnik, w którym bulgotała woda. Ben
przyjął zamówienie, nie zaprzestając nucenia pod nosem jakiejś
neapolitańskiej pieśni.
- Chcę, żebyś mi coś wyjaśnił, Ben. Czy tu wszyscy nagle
powariowali, czy też ze mną jest coś nie tak?
- Ku czemu zmierzasz?
- Łatwo się domyślić. Sprawa tych kobiet. Wczoraj rozkładam
sobie gazetę, a tam, zaraz na drugiej stronie, sążnisty artykuł o moich
braciach i ich zbzikowanym pomyśle.
- Doszło do mnie, że utworzyła się w Anchorage grupa kobiet,
która protestuje przeciwko dyskryminacji, jakiej ulegają tamtejsze
niewiasty. Christian dokonuje naboru wyłącznie poza Alaską i to się
im bardzo nie podoba.
- Chyba żartujesz?
- Po prostu powtarzam, co usłyszałem. - Ben złożył dłonie na
swym pokaźnym brzuchu. - Czy coś do tej kawy?
Charles przecząco pokręcił głową. Miał oto czarno na białym, że
jedyny człowiek, z którym wiązał jakąś nadzieję na sensowną
rozmowę, był również zarażony bakcylem ogólnego szaleństwa.
- Nie rób takiej nieszczęśliwej miny - powiedział Ben. - Sprawy
nie stoją tak źle, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.
Udzieliwszy przyjacielowi tego zapewnienia, dawny kucharz
okrętowy wycofał się do kuchni, zostawiając Charlesa sam na sam z
gnębiącymi go zgryzotami. Nie było Bena co najmniej pięć minut, ale
za to dawał znać o swoim istnieniu hurkotem garów i patelni.
- A propos, czy już ją spotkałeś? - zapytał, wyłaniając się ze
swojego królestwa.
- Niby kogo?
- Tę nową dziewczynę, która zjawiła się dziś w mieście. Piękna
jak majowy poranek. Długie jasne włosy, a nosek, że tylko ucałować!
I prawdziwa młodość. Dwadzieścia trzy, najwyżej dwadzieścia cztery
lata. Przyleciała z Dukiem, który głosi wszem i wobec, że jest pod
wrażeniem. Nie ma co, Christian wybrał dla „Synów Północy" udaną
sekretarkę. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej o jej przybyciu, gdyż
upiekłbym tort. Ale tu wszystko schodzi na drugi plan przez ten ślub
Sawyera i Abbey. Trudno zresztą się dziwić, skoro miejscowe
ludziska nie tańczyli na weselu już dobre kilka lat. Więc jak, wpadłeś
już na nią?
- Nie - warknął Charles i zsunął się ze stołka.
Wiedział już, że znikąd nie może spodziewać się pomocy i
zrozumienia. Nawet Benowi prawdziwy świat rozłaził się w palcach.
Wszyscy jak jeden mąż polowali na szansę romansu. I byli śmieszni z
tymi łukami i strzałami Amora w kołczanach, obijających się o
pośladki.
- A przynajmniej wiesz, gdzie się zatrzyma?
- Nie mam pojęcia.
Ben zmarszczył brwi.
- Mam nadzieję, że ktoś się nią zajmie, bo jak dotąd zrobił to
tylko ten mały huncwot Abbey. Nie chciałbym, żebyśmy okazali się
niegościnni.
Niech się nią zajmuje, kto chce, pomyślał Charles, opuszczając
lokal. On w każdym razie nie przyłoży do tego ręki.
Dochodził już do swojego domu, gdy usłyszał, że ktoś woła go po
imieniu. Obejrzał się i zobaczył Scotta Sutherlanda, pedałującego na
swoim starym rowerze, który należał kiedyś do Sawyera. Za nim na
bagażniku umieszczona była duża brązowa waliza, którą utrzymywała
w równowadze idąca z boku szybkim krokiem młoda kobieta.
Blondynka. Niewątpliwie ta, o której mówił mu przed kilku
minutami Ben. Wiatr zgarniał jej długie włosy na twarz, targając też
spódnicą niebieskiej letniej sukienki. Na stopach miała skórzane
sandały i poruszała się z naturalnym wdziękiem. Eagle Catcher dreptał
po przeciwnej stronie roweru.
Charles pozdrowił chłopaka krótkim machnięciem ręki i
kontynuował marsz ulicą.
- Wujku, zaczekaj. Musisz poznać Lanni.
Lecz wujek nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w
jakiekolwiek kontakty z kolejną ofiarą obłędu swych braci. Wolał
udawać, że nie usłyszał wołania chłopca. Ten jednak okazał się uparty
i dotąd wołał, aż osadził Charlesa w miejscu. Ośmieszyłby się,
czmychając jak zając.
- Jestem Lanni Caldwell - powiedziała dziewczyna, wyciągając
rękę w przyjacielskim geście.
- A ja Charles O'Halloran.
Stary Ben miał rację. Była śliczna. Jej twarz jaśniała uśmiechem.
Niebieskim oczom nadawały głębi niebieska sukienka i niebieskie
niebo. Usta były samą pokusą.
Wymienili uścisk dłoni. Charlesowi nie chciało przyjść do głowy
żadne sensowne słowo. Zresztą nie bardzo go szukał. Nie palił się do
żadnych pogawędek.
- Mama zaprosiła Lanni na obiad - powiedział Scott. - Czy
również przyjdziesz?
Charles zawahał się i to wahanie zaskoczyło go.
- Przykro mi, ale mam na dzisiejszy wieczór inne plany -
wymówił się dość niezręcznie.
Dobrze choć, że Scott nie okazał się pod tym względem bardziej
dociekliwy.
- Będzie pani Inman oraz Dotty.
- Chciałbym, Scott, ale naprawdę nie mogę.
Uchwycił spojrzenie Lanni. Poczuł się nader nieswojo. Ona
wiedziała. Przenikała go swoim spojrzeniem na wylot.
- Jeśli nie przyjdziesz, mama zaprosi Duke'a. - Scott wyglądał na
bardzo nieszczęśliwego. - Gdzie się podziewałeś przez całe
popołudnie? Mama wydzwaniała do ciebie, ale odpowiadała jej tylko
automatyczna sekretarka.
- Synu, mężczyźni dzień spędzają na pracy. - Nie było sensu
wspominać teraz o utarczce z dziennikarzami. - Do zobaczenia, Lanni.
- Do zobaczenia, Charles.
Nie minęła godzina, a Charles już zaczął żałować, że nie przyjął
zaproszenia Scotta i Abbey. Czuł się całkiem wyprowadzony z
równowagi. Najchętniej kopnąłby siebie w tyłek.
Medytując nad sposobem spędzenia tego wieczoru, w końcu
zdecydował się na obiad w restauracji Bena. Idąc ulicą, natknął się na
Duke'a, który zmierzał wprost ku domowi Christiana, gdzie
tymczasowo mieszkała Abbey wraz z dziećmi. Pilot miał gładko
przylizane włosy, a pod sportową marynarką czystą koszulę. Szedł w
obłoku wody kolońskiej i wściekle żuł gumę, jakby pragnąc w ten
sposób odświeżyć sobie oddech. Słowem, wypomadował się i wystroił
jak na wiejską potańcówkę.
Pozdrowili się charakterystycznym gestem synów północy, lecz
minęli bez słowa. Jeden śpieszył na proszony obiad i myślał tylko o
czekających go tam smakołykach, a drugiego nurtował irracjonalny
gniew, że to nie on usiądzie przy stole w towarzystwie Abbey i tej
nowej sekretarki.
Charles zamówił u Bena spaghetti, ale nie czuł smaku potrawy.
Równie dobrze mógłby jeść trociny.
- Coś nie masz dzisiaj, chłopie, apetytu - skomentował Ben jego
ospałe gmeranie widelcem w makaronie.
- Wsunąłem potężny lunch. - Zauważył, że staje się blagierem.
Restaurator zaproponował grę w karty i Charles dość chętnie na to
przystał. Bądź co bądź, był to jakiś sposób spędzenia tego ciągnącego
się niemiłosiernie wieczoru. Zasiedli przy stoliku w kącie i Ben
odpakował nową talię.
Po czwartym rozdaniu niespodziewanie zapytał:
- Czy myślisz o ponownym otwarciu hotelu?
- Hotelu? Co ci strzeliło do głowy?
Hotel był wymysłem ojca. Zatrzymywali się w nim turyści, żądni
poznania uroków dalekiej północy. Ojciec umarł i interes mocno
podupadł, aż wreszcie w ogóle przestał istnieć wskutek pożaru, który
strawił część budynku. Odbudowa i modernizacja musiałyby
pochłonąć masę czasu, energii i pieniędzy. Do podejmowania się tego
zadania Charles ani nie czuł się powołany, ani też nie widział w tym
najmniejszego sensu. Jednak Ben patrzył na tę sprawę trochę inaczej.
- Te kobiety, które ściągają do naszego miasta, muszą przecież
gdzieś mieszkać. Domki myśliwskie mogą w najlepszym wypadku
spełniać swoją rolę latem. Chyba nie oczekujesz, by jakaś wygrzana w
miejskich kaloryferach młódka przetrwała w nich arktyczną zimę?
Charles nawet nie chciał się nad tym zastanawiać. Cóż go to w
ogóle obchodziło, gdzie będą mieszkały te naiwne kobiety?
- Trafiłeś ze swoim pytaniem pod zły adres, Ben. Zadaj je lepiej
Sawyerowi lub Christianowi. To oni przecież za wszystko ponoszą
odpowiedzialność.
Ale w badawczym spojrzeniu Bena nie było nic prócz powagi.
- Pytam ciebie.
- Więc ja mogę ci tylko tyle odpowiedzieć, że zdaniem Christiana
kobiety te dobrze wiedzą, na co się narażają, wybierając Alaskę.
- Skoro tak twierdzisz - mruknął Ben.
Charles przegrał partię. Dostawał w rozdaniach dobrą kartę,
jednak popełniał dziecinne błędy. Był najwyraźniej nie w formie.
W drodze powrotnej do domu spotkał Lanni Caldwell. Było to
najdziwniejsze w świecie spotkanie, gdyż właśnie o niej myślał. Szła
przeciwną stroną ulicy i uśmiechnęła się do niego. Mimowolnie
odwzajemnił uśmiech. Stanęli i patrzyli na siebie, żadne jednak nie
decydowało się na krok ku drugiemu. Była w Lanni jasność, której
mogłyby pozazdrościć jej złociste pszczoły i gwiazdy na niebie.
Nagle w polu widzenia Charlesa pojawił się Duke Porter.
Widocznie został w tyle, by zawiązać sznurowadło lub z jakiegoś
równie błahego powodu, i teraz dołączył do Lanni. Ujął ją za łokieć i
wyrwał z zapatrzenia. Raz jeszcze uśmiechnęła się, a potem
posłusznie dała się poprowadzić.
Charles został sam na pustej ulicy. Czuł gorycz i ucisk w gardle, a
na wargach drżenie. Minął swój dom i powlókł się dalej. W miarę
jednak zbliżania się do domu Christiana szedł coraz szybciej i
szybciej! Energicznie zastukał do drzwi.
Otworzył Sawyer i ujrzawszy brata, zmierzył go ironicznym
spojrzeniem.
- Okay - wydusił z siebie Charles. - Opowiedz mi coś o niej.
ROZDZIAŁ DRUGI
Sawyer wyszedł na ganek. Rozejrzał się po pogodnym niebie i
pustej ulicy. Potem oparł się o jedną z dwóch kolumienek. Zaczął
trzeć palcem czubek nosa. Charles stwierdził w duchu, że jeszcze
trochę tego bezsensownego kręcenia się i przybierania myślicielskich
póz, a zdzieli go pięścią.
- Pewnie chodzi o Lanni Caldwell, czy tak?
- Tak - wysapał Charles.
- Więc, co konkretnie chcesz o niej wiedzieć?
- Przede wszystkim, co robi w Hard Luck?
Sawyer zamyślił się, jakby zadano mu pytanie o sens istnienia
świata.
- Tymczasowo jest moją sekretarką.
Charles zrezygnował z głębszej analizy słówka „tymczasowo" i
parł dalej:
- Czy umieściłeś ją w jednym z tych szałasów, zwanych dumnie
domkami myśliwskimi?
- Nie. Catherine Fletcher zgodziła się wynająć swój dom. Tam
właśnie Lanni zamieszkała.
Było to pewną pociechą. Charles wolał nie kłaść się dzisiaj do
łóżka ze świadomością, że Lanni śpi z dala od miasta, w arktycznej
głuszy, a pewnie w ogóle nie śpi, tylko nadsłuchuje tajemniczych
szmerów i kuli się ze strachu pod kołdrą.
- Mam wrażenie, że ta mała Lanni uderzyła ci trochę do głowy -
powiedział Sawyer, cedząc słowa i rozkoszując się swoją przewagą
nad bratem. - Nie uświadamiasz sobie jednak...
- Czego nie uświadamiam sobie?
- Mniejsza z tym. - Wciąż miał minę człowieka, który czerpie
satysfakcję z posiadania jakichś zastrzeżonych informacji. - Czy
pamiętasz, co ci powiedziałem o kuszeniu i wyzywaniu losu? Otóż
wyzwałeś los i teraz masz za swoje.
Charles parsknął sardonicznym śmiechem.
- Jak w ogóle może mnie pociągać ta młoda osóbka, skoro nawet
jej nie znam? Chcę tylko, by nie przydarzyło jej się nic złego. Ostatnia
rzecz, jakiej potrzebujemy, to ponowne na nas ataki w prasie.
- O Abbey tak się nie troszczyłeś.
- Wręcz przeciwnie, braciszku. Gdy tylko przyjechałem i
zorientowałem się, jak się rzeczy mają, natychmiast poradziłem jej, by
pakowała walizki i wracała do Seattle. Moja troska o Lanni wynika
wyłącznie z poczucia odpowiedzialności za wszystko, co dotyczy
Hard Luck.
Zabrzmiało to bardzo patetycznie, a więc bardzo sztucznie.
Sawyer pochylił głowę, by skryć ironiczny uśmieszek, co mu się
zresztą nie udało. Charles poczuł, że brat go rozszyfrował.
- Lanni jest słodką dziewczynką - rzekł tonem kierownika
przedszkola, który niejako z profesji dba o milusińskich. - Trzeba
dołożyć wszystkich starań, by czuła się u nas jak najlepiej.
- Ona nie jest dzieckiem. To kobieta, Charles.
Sawyer najwidoczniej celował w truizmach. Przypominał mu o
czymś, o czym nie sposób było zapomnieć.
- Sądzisz, że to był dobry pomysł, by odprowadzał ją do domu
Duke? - zapytał z nutką niepokoju w głosie.
Sawyer roześmiał się.
- Nie obawiaj się. Duke to wbrew pozorom cywilizowane
zwierzę.
A jednak coś tu było nie tak. Charles zaledwie poznał Lanni, a już
był o nią zazdrosny. I to o kogo? Niemalże o dziecko, jeżeli już miał
odnosić jej wiek do swoich trzydziestu pięciu lat. Musi uciekać stąd,
zanim Sawyer na dobre zorientuje się, w co się wplątał.
- Wrócimy do tej rozmowy jutro rano - powiedział i zbiegł po
schodkach ganku na ulicę.
- Lanni to nie tylko uroda - zawołał za nim Sawyer. - To również
mnóstwo innych zalet. Inteligencja, dowcip i złote serce.
„Złote serce"... Charles jako chłopiec słowa te często słyszał z ust
babki. Anna O'Halloran doszukiwała się u innych tylko dobra, osobie
zaś, u której dostrzegała szlachetność, wielkoduszność i zdolność
współodczuwania z innymi, przypisywała właśnie „złote serce". Tak,
Anna O'Halloran, pomyślał Charles, maszerując środkiem głównej
ulicy Hard Luck, byłaby rada z przyjazdu Lanni Caldwell.
Abbey Sutherland pojawiła się na ganku domu i podeszła do
swojego przyszłego małżonka. Pozwoliła mu przytulić się i
pocałować. Chwilę trwała bez ruchu w jego ramionach, czerpiąc
szczęście z doznań zmysłowych.
- Zdaje się, że słyszałam głos Charlesa?
- Spotkał Lanni. Nie wie jeszcze, że jest wnuczką Catherine.
Powinienem był mu o tym powiedzieć, lecz chcę, by najpierw poznał
Lanni niezależnie od tego. Niech oceni ją jako człowieka i kobietę, a
nie członka rodziny, z którą nasza rodzina pozostawała zawsze w jak
najgorszych stosunkach.
Abbey przytuliła policzek do piersi narzeczonego.
- Ale chyba coś jeszcze chciałeś uzyskać dzięki temu zatajeniu?
Pogładził ją po włosach.
- Lubię Lanni.
- I na pewno nie można powiedzieć o niej, że jest potworem.
- Otóż to. Wciąż nie mogę dać wiary, że ktoś tak piękny i miły
może być spokrewniony z Catherine Fletcher. Mój zatwardziały w
kawalerstwie braciszek chyba połknął haczyk. Teraz tylko musi to
sobie jasno uświadomić. Gdyby dowiedział się, kto jest babką Lanni,
mógłby rozstrzygnąć rzecz całą na płaszczyźnie rodzinnych
resentymentów. A zależy mi na tym, by Lanni udzieliła temu
ignorantowi solidnej lekcji uczuć. Chociaż wolałbym...
Abbey uniosła głowę i zatopiła spojrzenie w niebieskoszarych
oczach Sawyera.
- Chociaż wolałbyś, żeby mimo wszystko tą szczególną
nauczycielką nie był nikt z rodziny Fletcherów.
- Dokładnie tak.
Minęła już północ, a Lanni wciąż nie mogła zasnąć. Winiłaby za
to słońce, które uparcie stało nad horyzontem, ale urodziła się w
Anchorage i letni triumf dnia nie był dla niej żadną nowością.
Zamiast więc przewracać się z boku na bok i tym bardziej
odganiać sen, zrobiła sobie herbatę i przeszła z filiżanką do salonu.
Usiadła na szerokiej pluszowej otomanie i podwinęła nogi. Na wprost
stał telewizor, pamiętający bodaj jeszcze lata pięćdziesiąte, a na nim
błyszczały spłowiałymi już trochę kolorami dwie oprawione w ramki
fotografie.
Obie upamiętniały uroczystość wręczania świadectw maturalnych.
Na jednej uśmiechał się jej starszy brat, Matt, na drugiej zaś ona sama.
Widok tych zdjęć, pamiątek niedawnej przeszłości, znacznie poprawił
jej nastrój. Poczuła się u siebie, na swoich własnych śmieciach, a nie
w cudzym domu, do którego wślizgnęła się niemal kuchennymi
drzwiami.
Bo jak by nie patrzeć, ten dom był dla jej babki całym światem.
Tutaj spędziła życie i tutaj chciała umrzeć. Zgodziła się na
przewiezienie do szpitala dopiero po długich perswazjach. Pobyt w
Anchorage traktowała jednak jako tymczasowy. Nie zdawała sobie
sprawy z faktycznego stanu swego zdrowia. I chyba tak było dla niej
najlepiej.
Lanni nie odrywała wzroku od fotografii. Catherine kochała swoje
wnuki i pyszniła się tymi zdjęciami przed każdym, kto odwiedzał jej
dom. Tu jednak pojawiały się kłopotliwe pytania. Bo skoro darzyła
wnuki miłością, to dlaczego nie przelała swych uczuć w żadne inne
formy oraz dowody dumy i zainteresowania?
Być może wynikało to stąd, że była już starą, wypaloną od środka
kobietą. Osoby takie bywają czasem bardzo złośliwe i trudne we
współżyciu. Ileż to razy jej matka, Kate Caldwell, skarżyła się na
babkę, że tamta powiedziała jej to czy tamto. Ona, Lanni, wolała nie
wnikać w te przykre sprawy.
Spojrzała uważniej na młodziutką twarz brata. Dzisiaj Matt nie
był już nastoletnim chłopcem. Zdążył skończyć studia, ożenić się i
rozwieść. Lanni martwiła się o niego. Przede wszystkim jednak trudno
jej było pojąć, jak to się w ogóle dzieje, że dwoje kochających się
ludzi pozwala rozpaść się swojemu małżeństwu. Bo niewątpliwie
Matt kochał Karen, a Karen kochała Marta. Zaważyły nie uczucia,
lecz charaktery i okoliczności.
Matt, chociaż aż o pięć lat starszy od Lanni, zachował
usposobienie
rozkapryszonego
dziecka.
Zmieniał
prace
jak
rękawiczki, wciąż szukając swojego miejsca na ziemi. Od
księgowości przerzucał się do rybołówstwa, od rybołówstwa do pracy
w szkolnictwie, a żadna z jego prac nie trwała dłużej niż sześć
miesięcy. Ta ustawiczna huśtawka udręczyła Karen, niemalże
wtrącając ją w nerwicę. Cóż, jej braciszek, mimo szlachetnego serca i
sporej wrażliwości, potrafił zaleźć za skórę swoim najbliższym...
A jakim człowiekiem był ów Charles O'Halloran, którego
spotkała dziś dwa razy? Czy równie rozkapryszonym i trudnym do
zdefiniowania jak Matt? Wiedziała o nim właściwie tylko tyle, że nie
był żonaty. I jeszcze coś. Że oddziaływał na nią niczym magnes na
stalową blaszkę. Gdyby nie obecność Duke'a, pewnie przebiegłaby na
drugą stronę ulicy i rzuciła mu się w ramiona. O ile w ogóle by je
otworzył na jej przyjęcie. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że chyba
właśnie tak by zrobił.
Uśmiechnęła się. Z perspektywy dwóch godzin wydawało się to
śmieszne, ale nastrój tamtego spotkania bardzo przypominał pokusę
skosztowania zakazanego owocu. Charles nosił nazwisko O'Halloran.
O'Halloranowie byli wrogami Fletcherów. Nie znała źródeł tej
wrogości, ale niewykluczone, że postąpiła bardzo nielojalnie,
przyjmując zaproszenie na obiad do domu O'Halloranów.
Ale Charles wymówił się. Formalnie rzecz biorąc, również udział
Sawyera w tym proszonym obiedzie był żaden. To Abbey uparła się,
by ją ugościć. Podczas rozmowy przy stole nikt nie dotknął nawet
spraw związanych z przeszłością. W rezultacie Lanni ciągle niczego
nie wiedziała.
Jeden telefon do matki mógłby wszystko wyjaśnić. Miała prawo
znać prawdę. Bo tylko na tej podstawie mogła dokonywać w
przyszłości świadomych i trafnych wyborów.
Sytuacja skomplikowała się. Pomiędzy nią, Lanni, a Charlesem
O'Halloranem coś się narodziło. Nawet nie przeprowadzili ze sobą
żadnej autentycznej rozmowy, a tylko wymienili swoje imiona i
uścisnęli sobie dłonie. Wystarczyło jednak, by odkrywała w tej chwili
w sobie duchową więź z tym mężczyzną. Wyglądało to, doprawdy, na
ingerencję przeznaczenia.
Poczuła, że ciążą jej powieki, a w ciało wsącza się senna
omdlałość. Wstała z otomany i przeszła do sypialni. Usypiając,
pomyślała jeszcze, że sprzątnięcie tego domu i spakowanie osobistych
rzeczy babci powinno zamknąć się w dwóch tygodniach. Czyli że
miała przed sobą dwa tygodnie w Hard Luck. Dwa tygodnie
poszukiwania odpowiedzi na pytanie, dlaczego O'Halloranowie tak
nie znosili Fletcherów i... vice versa.
Charles przez cały ranek wisiał na telefonie, zaś w wolniejszych
chwilach sam wynajdywał sobie zajęcia, by tylko nie myśleć o nowej
sekretarce braci. A jednak wbrew tym próbom narzucenia sobie
autodyscypliny jego myśli wędrowały ku barakowi przy płycie
lotniska, gdzie od dzisiaj królowała Lanni Caldwell. Zacisnął szczęki
na myśl, że tacy twardziele jak John, Ralph i Duke, nie mówiąc już o
innych pilotach, nie przepuszczą tej okazji, by złożyć hołd nowej
królowej, co w gruncie rzeczy mogło sprowadzić się jedynie do
prymitywnych i oślich umizgów.
Nie, on, Charles, ani myślał dołączać do tej sfory domorosłych
uwodzicieli. Nie zrobi z siebie durnia, uśmiechając się, skacząc na
jednej nodze i opowiadając wrażliwej dziewczynie mrożące krew w
żyłach historyjki z życia synów północy. Po takiej kompromitacji nie
mógłby spojrzeć w oczy mieszkańcom tego miasta.
W postanowieniu tym wytrwał do dziesiątej. Minutę później
naciągnął w pośpiechu sweter i wybiegł z domu.
- Jak się masz. - Pete Livengood stał przed swoim sklepikiem i
czekał na klientów.
- Sie masz - rzucił Charles, nie zwalniając kroku.
Ciekaw był, czy do Pete'a dotarły już wieści o Lanni. Słyszał od
Sawyera, że sklepikarz zapałał gorącym uczuciem do Abbey w pięć
minut po jej ujrzeniu. Skoro gość był tak łatwo zapalny, to na widok
Lanni mógłby odrodzić się jak Feniks z popiołów.
Ugodzony zazdrością, Charles uświadomił sobie nagle, że stacza
się po równi pochyłej. Otwierając drzwi biura, słyszał przyśpieszone
bicie swojego serca. Nie przygotował sobie żadnego wytłumaczenia
tej wizyty. Jakkolwiek zaliczał się do współudziałowców firmy, swoją
rolę pojmował jako drugoplanową.
Taką też była w sensie obiektywnym. Sawyer i Christian rzadko
konsultowali się z nim przy podejmowaniu decyzji. Akceptował taki
stan rzeczy do momentu, gdy jego bracia wpadli na ten idiotyczny
pomysł z kobietami!
Lanni siedziała za biurkiem, trzymając dłonie nad klawiaturą
maszyny do pisania. Zaczesane do tyłu długie blond włosy spięte
miała na karku spinką. Nie okazała zaskoczenia, a tylko jej niebieskie
oczy jak gdyby trochę się powiększyły.
Charles przybrał minę człowieka, którego przygnała tu jakaś nie
cierpiąca zwłoki sprawa.
- Cześć. Czy zastałem Sawyera?
- Poleciał rano w zastępstwie Johna, którego dopadła grypa.
Powiedział, że wróci około pierwszej.
Charlesa natychmiast naszło podejrzenie, czy czasami John
Henderson nie symulował grypy, żeby pozbyć się Sawyera i mieć
wolniejszy dostęp do Lanni. John bowiem nie owijał rzeczy w
bawełnę i wyraźnie sformułował swoje stanowisko: albo Hard Luck
zaludni się młodymi kobietami, albo on wymawia pracę i przenosi się
do większego miasta.
Charles słyszał o skargach również innych pilotów. Szczególnie
doskwierała im samotność podczas długiej i mrocznej zimy. Nacisk z
ich strony musiał być tego roku wyjątkowo silny, skoro Sawyer i
Christian potracili głowy i rzucili się w tę ryzykowną przygodę.
- Czy może mam coś powtórzyć Sawyerowi, gdy wróci? -
zapytała Lanni, sięgając po notes i długopis.
Niestety, nie umiał na poczekaniu niczego wymyślić.
- Porozmawiam z nim później - odparł zdecydowanym tonem. -
W każdym razie dziękuję.
- Zostawię mu wiadomość, że wpadłeś.
Nagle poczuł, że nie ma co zrobić z rękami. Wepchnął je więc do
kieszeni spodni.
- Czy już brałaś udział w wyprawie po złoto? - spytał ni z gruszki,
ni z pietruszki.
Potrząsnęła przecząco głową. W zasadzie nie zrozumiała pytania.
Złoto i związane z nim namiętności wydawały się taką przebrzmiałą
historią.
- Bo, widzisz, nadal istnieje działka mojego dziadka i w każdym
momencie można rozpocząć na niej prace poszukiwawcze. Wybieram
się tam dzisiaj po południu, więc gdybyś chciała zobaczyć na własne
oczy, jak to wygląda i w ogóle...
- Z miłą chęcią - odparła, ratując go tym samym przed klęską
jąkania się. - Kiedy wyruszasz?
Charles odzyskał refleks.
- Każda godzina jest dobra. Zadzwoń do mnie, gdy skończysz
pracę.
Uśmiechnęła się, a on pomyślał, że zdolna byłaby stopić tym
swoim uśmiechem wszystkie lody Arktyki.
- Dziękuję za zaproszenie, Charles.
Prawie nie wierzył własnym uszom. Zgodziła się! A zatem
przepadł z kretesem. Pobiegł do domu jak na skrzydłach i wrzucił na
platformę swojej ciężarówki cały niezbędny do tej wyprawy
ekwipunek. Sprawdził stan oleju w silniku oraz płynu w chłodnicy.
Wszystko grało. Pozostawało mu tylko czekać na telefon od Lanni.
Skądś napatoczył się Scott. Oczywiście, był na swoim rowerze.
- Dokąd jedziesz?
- Na działkę mojego dziadka ryć ziemię w poszukiwaniu złota -
wyjaśnił Charles, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Weźmiesz mnie ze sobą?
- Innym razem, Scott - padła odpowiedź.
- Słowo?
- Słowo. Zabierzemy też twoją siostrzyczkę.
- Żadnych dziewczyn - zaprotestował chłopiec. - Dlaczego
kobiety muszą zawsze wszystko zepsuć?
Jeszcze wczoraj Charles przyklasnąłby tej opinii. Dzisiaj był
innym człowiekiem. Wybierał się właśnie na wycieczkę z kobietą i
fakt ten wprawiał go w stan euforii.
- Susan wbiła sobie do tej swojej głupiej łepetyny, że mam ją
nauczyć jeździć na rowerze. Nie palę się do tego, bo kiedy już nauczy
się nie tracić równowagi, nie dopuści mnie do mojego własnego
roweru. - Słysząc czyjeś kroki, obejrzał się przez ramię i jęknął: - A
oto i sama mistrzyni od wiercenia dziur w brzuchu.
Mała dziewczynka złapała Scotta za ramię.
- Powiedziałeś, że dasz mi pojeździć na rowerze.
- Przecież nie umiesz. Tylko poobcierasz sobie łokcie i kolana.
- To moje zmartwienie. Każdy musi się kiedyś nauczyć.
- Poza tym ten rower jest za wysoki dla ciebie. Nie dosięgniesz z
siodełka nogami do pedałów.
- Znam sposób. Pojadę pod ramą.
- Skoroś taka mądra, to próbuj.
Scott zeskoczył z roweru i gniewnym gestem przekazał go
siostrze, po czym ostentacyjnie odwrócił się plecami do
samobójczyni.
- Nawet nie będę na to patrzył. Rozwali mi najlepszy rower, jaki
kiedykolwiek miałem. A wszystko dlatego, że jest dziewczyną.
Zwykłą siusiumajtką.
Charles śmiał się do rozpuku. Ta sprzeczka pomiędzy Scottem a
Susan przypominała do złudzenia tamte kłótnie sprzed wielu laty, w
których uczestniczyli on i Sawyer. Jedyna różnica polegała na tym, że
wówczas, jak przystało na narwanych chłopców, dochodziło między
nimi do bokserskich popisów.
- Zmień taktykę - poradził chłopcu ściszonym głosem. - Im
twardziej będziesz stawał pomiędzy nią a rowerem, tym bardziej
będzie go pragnęła. Kobiety od zawsze interesowały się tylko
zakazanymi owocami.
- A co powiesz o mężczyznach?
- Jesteśmy podobni, tylko trochę lepsi. Ale zachowaj to dla siebie,
bo jeszcze Abbey mogłaby pomyśleć, że deprawuję jej syna. - Charles
nie chciał wojny ze swoją przeuroczą szwagierką.
- Będę milczał jak grób - przyrzekł chłopiec.
Charles przytrzymał „kozę", a Susan, przełożywszy prawą nóżkę
pod ramą na drugą stronę, stanęła na pedałach. Mocno zacisnęła
dłonie na kierownicy i z odwiecznym okrzykiem desperatów...
ruszyła. I stał się cud. Początkowy rozchwiany wężyk zmienił się po
kilkudziesięciu metrach w jazdę zbliżoną do linii prostej. Z poczwarki
narodził się motyl.
Charles klaskał w dłonie. Scott zajadle rozgrzebywał trampkiem
ziemię.
- Jak na dziewczynę, to idzie jej całkiem nieźle - mruknął w
końcu.
- Chłopie, idzie jej wspaniale! - poprawił surowego krytyka
rozentuzjazmowany Charles.
Nagle zamilkli. Rower zniknął w krzakach, skąd po sekundzie
dobiegł ich przeraźliwy płacz. Rzucili się w tamtym kierunku. Po
chwili Scott podnosił rower, a Charles przestraszoną i płaczącą Susan.
Lecz o ile „kozie" nic się nie stało, co obwieścił chłopiec z błogim
uśmiechem na twarzy, o tyle Susan zdobyła insygnia swojej odwagi.
Jej lewy łokieć i lewe kolano domagały się interwencji jeśli nie
lekarza, to przynajmniej kogoś, kto przemyje i opatrzy zranienia.
- Chodź, maleńka, obmyjemy to wodą utlenioną i zabezpieczymy
plastrem z opatrunkiem.
Upewniony, że rower wciąż się nadaje do przełajowych
szaleństw, Scott przeniósł swoją uwagę na siostrę. Pomagał nawet
Charlesowi w opatrywaniu ran i czynił to z widocznym przejęciem. A
jednak tylko jeden z nich zaskarbił sobie wdzięczność Susan, która
wyraziła ją, jak tylko mała kobietka to potrafi. Zarzuciła mężczyźnie
ramiona na szyję i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję, wujku Charlsie.
Wzruszony wujek Charles musiał aż dwa razy przełknąć ślinę,
żeby przyjść do siebie. Długo patrzył za oddalającymi się dziećmi, z
których jedno pedałowało ile sił w nogach, drugie zaś biegło w
tanecznych podskokach. Tak, Sawyer wygrał los na loterii. Nie tylko
zakochał się z wzajemnością we wspaniałej kobiecie, lecz nadto
wniosła mu ona w posagu dwójkę cudownych dzieci.
W końcu zadzwoniła Lanni. Sawyer wrócił i była wolna. Umówili
się przed domem Catherine Fletcher, a po dwudziestu minutach
wyjeżdżali już z miasta drogą na północ. Zauważył, że przebrała się i
to bardzo stosownie. Była teraz w klasycznych dżinsach, grubej
flanelowej koszuli i butach z cholewkami powyżej kostek.
- Powiedziałeś, że twój dziadek eksploatował kiedyś tę działkę -
odezwała się, gdy minęli ostatnie domy.
- Mój dziad, Adam, i jego żona, Anna, osiedlili się w tych
stronach na początku lat trzydziestych. I jak tysiące kobiet i mężczyzn
przed nimi, przyjechali tu z nadzieją spełnienia marzeń o wielkim
bogactwie, Gruchnęła wówczas wieść, że w pobliżu Fairbanks
natrafiono na fantastyczne wręcz pokłady złota. To, co z początku
wyglądało na plotkę czy legendę, w całości potwierdziło się.
Właściciele tamtejszych działek wydobyli w przeciągu czterech,
pięciu lat za ponad dziesięć milionów dolarów szlachetnego kruszcu,
przy ówczesnej cenie jednej uncji o wiele niższej od obecnej.
- Wystarczająca suma, by uszczęśliwić jakąś rodzinę.
- Na pewno. Szczęście leżało nie tyle może na ulicy, co tuż pod
ziemią w tundrze. Mój dziad, oczywiście, nie był z żelaza czy z
kamienia i zaraził się gorączką złota. Obliczył sobie na podstawie
różnych danych, że główna żyła kruszcowa leży bardziej na północ.
Miał nadzieję nią zawładnąć.
- I udało się?
Charles westchnął.
- Tylko w małej cząstce. Adam, ma się rozumieć, natrafił na złoto,
ale były to śladowe ilości w porównaniu z oczekiwaniami. Dokonał
jednak czegoś więcej, czegoś bardziej wartościowego. Zbudował
miasto, ucywilizował dziką przestrzeń. Założył podwaliny pod ludzką
zbiorowość, która już dalej rozwijała się autonomicznie. W rezultacie
mój dziad patronuje następującym tu po sobie pokoleniom. - Na
chwilę zamilkł. - Jestem głęboko przeświadczony, że ta bajeczna
złotonośna żyła istnieje i nie jest urojeniem rozgorączkowanego
umysłu mojego dziadka.
Pogrążyli się w pełnym zadumy milczeniu.
Z początku dość równa i przyzwoicie oznakowana droga po
jakichś kilkunastu kilometrach stała się wyboista i praktycznie zlała
się z tundrą. Jechali teraz na drugim biegu, w tumanach kurzu i trochę
kierując się intuicją. Nigdzie ani śladu domostw, ptaków czy pasących
się zwierząt.
Drogę przegrodziła im rzeka.
- Ma piękną nazwę. Koyukuk River - poinformował Charles.
- Koyukuk - powtórzyła Lanni z widocznym wysiłkiem. - Istny
łamaniec językowy.
Charles roześmiał się.
- Słowo z języka Atabasków. Widzisz trzecią co do wielkości
rzekę Alaski. Ciągnie się na przestrzeni prawie siedmiuset
kilometrów.
- Czyli najdłuższa musi być Yukon?
- Tak. Yukon bierze początek w Kanadzie i przepływa przez całą
Alaskę.
- Lubię ogromne rzeki, niebotyczne szczyty i niezmierzone stepy.
Spojrzał na nią kątem oka. Fizycznie drobna Lanni posiadała
duszę, która wyrywała się ku nieskończoności.
- Mam tu przyjaciela, Indianina z plemienia Atabasków. Mieszka
niedaleko stąd, za tamtym płaskowyżem po drugiej stronie Koyukuk.
Fred jest myśliwym, nie widziałem go już całą wieczność. Czy nie
miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy do niego zajechali?
- Ależ poznam Freda z prawdziwą przyjemnością.
Charles wprowadził samochód do rzeki. Jej szerokość nie miała
się w żadnych proporcjach do głębokości. Woda na środku koryta
sięgała zaledwie podwozia ciężarówki. Ale to był bród. Widać było,
że forsując rzekę powyżej lub poniżej tego miejsca, schowaliby się
wraz z dachem.
Sklecona z bali chata Freda Susitna stała wśród kępki karłowatych
drzew. Rozległy ganek przystosowany był do suszenia skór
upolowanych zwierząt. Na ścianach wisiały naftowe lampy, które
służyły chyba bardziej do sygnalizacji podczas śnieżnych zamieci, niż
do oświetlania terenu.
Charles zgasił silnik dopiero wówczas, gdy w drzwiach pojawił
się Fred, wybitnie śniady mężczyzna, którego wieku nie sposób było
określić. Mógł mieć tyleż czterdzieści, co sześćdziesiąt lat. On i
Charles wylewnie się uściskali. Chwilę później Lanni Caldwell
znalazła się również w ramionach myśliwego. Rozbawiła ją i
wzruszyła ta indiańska serdeczność.
Fred natychmiast zakrzątnął się przy posiłku. Północna
gościnność wymagała nakarmienia przybysza bez pytania go, czy jest
głodny. Poczęstowani zostali gorącą kawą i grzankami polanymi
miodem. Kawa mogła zwalić z nóg nosorożca, a miód pachniał
kwiatami łąki.
A potem Fred pochwalił się przed Lanni swoimi skórami. Były
tam skóry wszystkich niemal zwierząt Alaski, od karibu i niedźwiedzi
po lisy i wiewiórki. Ich puszystość, miękkość i połysk przywodziły na
myśl ulice wielkich miast, eleganckie sklepy i bogato ubrane kobiety.
Mężczyźni zagłębili się w rozmowie o sposobach podchodzenia
zwierząt oraz rodzajach potrzasków. Lanni miała tysiąc pytań, które
chciała zadać Fredowi, ale Charles dał sygnał do odjazdu. Uznał, że
popełnił błąd, przyjeżdżając tu z Lanni. Fred przejrzał go na wylot i
swoje domysły przemycał w subtelnych aluzjach. Na szczęście na tyle
subtelnych, że Lanni nie mogła niczego się domyślić.
Niestety, w ostatnim momencie, gdy już się żegnali przy
ciężarówce, Fred powiedział:
- Cieszę się, że zajrzałeś do mnie, Charles. Mam nadzieję, że
wkrótce przyjedziesz tu ponownie razem ze swoją kobietą.
Charles zmieszał się jak uczniak.
- Lanni nie jest moją kobietą.
- Nie? - W czarnych jak węgle oczach Indianina zapaliły się
iskierki ironii. - Nigdy jeszcze w rozmowie ze mną nie minąłeś się z
prawdą, przyjacielu.
Lanni milczała i Charles był jej za to wdzięczny. Mógł
przynajmniej pocieszać się myślą, że nie słyszała słów Freda.
Działka, która była celem ich wyprawy, znajdowała się zaledwie
dziesięć kilometrów dalej, nad brzegiem rzeki. Gdy dotarli na miejsce,
Lanni natychmiast pobiegła nad wodę i zapatrzyła się na połyskujący
w słońcu nurt Koyukuk. Rzucały się jakieś ryby, być może łososie, i
wydawało się, że są one ze srebra lub rtęci. Widok zniewalał
spokojem i tajemniczym pięknem.
Charles podszedł do Lanni bez najmniejszego zamiaru
pocałowania jej, lecz kiedy odwróciła ku niemu głowę i ujrzał jej
rozmarzony uśmiech, stało się. Znalazła się w jego ramionach, zanim
jeszcze zdążył pomyśleć, jak prześliczną jest istotą i jak godną
pożądania.
I rzecz dziwna, Lanni przyjęła jego pocałunek. Odpowiadała
czułością na czułość, namiętnością na namiętność. Uległ wrażeniu,
czując ustami jej gorące usta, ciałem zaś jej lgnące do niego ciało, że
pozwoliłaby mu na wszystko.
Przeląkł się tej myśli. Uznał, że popada w męskie zadufanie.
Wolał poszukać dowodów na jej twarzy, gdyż zwątpił w możliwość
słów. Oderwał więc wargi od jej warg i poszukał pięknych niebieskich
oczu, tych zwierciadeł duszy. To, co zobaczył, wprawiło go w
rozterkę.
- Lanni - wyszeptał, uderzony obrazem miłosnego uniesienia.
- Chyba poszaleliśmy - powiedziała, ale takim tonem, jakby
wolała po stokroć to szaleństwo od francuskiego szampana.
- Nie może być inaczej.
Zgodnym ruchem przytulili się do siebie i złączyli w ponownym
pocałunku. Zaczął drżeć. On, Charles O'Halloran, zawsze opanowany
i jakby pozbawiony emocji, rozważny i mentorski, zaczął
najzwyczajniej w świecie drżeć. Trafnie przewidział, że przepadł z
kretesem.
Woda szumiała i szumiała mu krew w uszach.
- Muszę usiąść - wyszeptała Lanni.
Jemu również nogi odmawiały posłuszeństwa. Opadli na pobliski
głaz.
- Charles, jest coś, co muszę...
Każdym swym słowem, każdym spojrzeniem i każdym oddechem
powiększała jego namiętność. Zrozumiał z bólem, iż są rzeczy,
których nie sposób w pełni wyrazić. Jęknęła, gdyż dotknął jej piersi. A
przecież dotknął ich prawie przypadkowo.
- Chcę ci przypomnieć...
- Cokolwiek chcesz mi przypomnieć, dziewczyno, jest to
nieważne. Liczy się tylko chwila obecna.
Pocałował ją z taką mocą i w takim natchnieniu, jakby chciał
zatrzymać, zaczarować czas.
- Chcę ci przypomnieć - szepnęła, łapiąc oddech - że
przyjechaliśmy tu po złoto.
- I ja je już znalazłem.
Rzuciła się jakaś ryba. Bryznęło srebrzysto-złocistym światłem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Gdy Lanni wykręcała numer telefonu domu rodziców w
Anchorage, ręka jej drżała. Słuchawkę podniósł ojciec.
- Cześć, tato.
- Lanni, dobrze, że dzwonisz. Powiedz najpierw, jak tam układają
się sprawy?
- Wszystko gra.
- Mama żałuje, że nie wybrała się z tobą. Wiesz jednak, że nie
mogła.
- A czy nie ma tam gdzieś w pobliżu mamy? Chciałabym z nią
porozmawiać.
- Przykro mi, kochanie. Pojechała do szpitala odwiedzić babcię.
Lanni westchnęła, co od razu podchwycił ojciec.
- A może ja mógłbym ci w czymś pomóc?
Zagryzła wargę.
- Chodzi o rodzinę O'Halloranów.
- Czy doznałaś z ich strony jakichś przykrości? - Słysząc
zaniepokojony głos ojca, wyobraziła sobie jego pobladłą twarz. -
Więc przypomnij tym kowbojom, że zgadzając się na wynajem domu
babci, robimy im w gruncie rzeczy łaskę. Przynajmniej mogliby
poczuwać się do jakiejś wdzięczności.
- Tatusiu, źle mnie zrozumiałeś. Są to wspaniali ludzie. Już w
dniu mojego przyjazdu zostałam zaproszona na obiad przez Sawyera i
jego narzeczoną, a najstarszy brat, Charles, zabrał mnie dziś po
południu na działkę swojego dziadka, gdzie być może ciągle jest
złoto.
Najważniejsze jednak pominęła milczeniem. Nie zrobili użytku z
zabranych przez Charlesa łopat. Za to pili wino, spacerowali i
rozmawiali ze sobą, ona zaś mówiła, jakby chciała odkryć przed nim
całe swoje wnętrze. Opowiedziała mu o studiach na uniwersytecie w
Waszyngtonie i o pragnieniu zostania dziennikarką, o swoim bracie i
o tym, jak bardzo się o niego martwi. Ale o babce nie napomknęła ani
jednym słowem.
Ojciec odchrząknął.
- Cóż, cieszę się, że zajęto się tobą w tak serdeczny sposób.
- Chciałabym poznać, tato - decyzję podjęła w ułamku sekundy -
przyczyny tej nieprzyjaźni, jaka ciąży nad naszą rodziną i rodziną
O'Halloranów. Właściwie nic o nich nie wiem, poza niejasnymi i
nielicznymi uwagami mamy.
- To już przestało być ważne, kochanie. Czas wszystko łagodzi.
- Ale teraz widuję się codziennie z O'Halloranami i wolałabym
stać na twardym gruncie.
Ojciec przez jakiś czas milczał.
- Uważam, że powinnaś zwrócić się z tym do matki. Gdy wróci,
poproszę ją, by zadzwoniła do ciebie.
- Jesteś cudowny, tatusiu.
Porozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym użyczywszy sobie
dobrej nocy, rozłączyli się. Zagadka, którą Lanni spodziewała się
rozwiązać, decydując się na telefon do rodziców, nadal pozostawała
niepokojącym wyzwaniem.
Zrobiła sobie kanapkę i otworzyła drzwi sypialni babki. Panował
tu półmrok, a stare meble zdawały się wydzielać z siebie zmęczenie
przeżytymi latami. W powietrzu unosił się ledwie uchwytny zapach
kurzu i waleriany. Skrzypnęła podłoga. Przypominało to spóźnione
echo dawno przebrzmiałego szlochu.
Jakiś wewnętrzny głos kazał Lanni sięgnąć po pudło, które leżało
na szafie. Okazało się, że wypełnione jest czarno-białymi zdjęciami.
Lanni zabrała pudło do kuchni i zanurzyła się w przeszłość. Zdjęcia
powiązane były w paczki. W pierwszej z takich paczek Lanni odkryła
swoją matkę jako małą, większą i całkiem już dużą dziewczynkę.
Matka nosiła najpierw warkocze, a potem poszła do fryzjera i w jej
włosach pojawiła się kokarda. Kate lubiła się huśtać i jeździć sankami
zaprzężonymi w husky. Lepiła też bałwany ze śniegu.
Ale Kate była tylko na jednym zdjęciu razem z ojcem i matką.
Lanni wiedziała, że jej dziadkowie dość szybko rozwiedli się. Kate,
bardziej przywiązana do ojca, wyjechała z nim do Anchorage.
Odwiedzała matkę tylko podczas wakacji.
A potem palce Lanni zajęły się rozwiązywaniem sznurków przy
następnych paczkach. Posypały się na kuchenny stół ludzkie twarze,
zdarzenia, uroczystości. Ot, takie sobie zwykłe pamiątkowe zdjęcia,
które z biegiem lat przestały już przemawiać pełnym głosem, a tylko
szeptały coś niezrozumiałego o minionych czasach. Na swojej ślubnej
fotografii Catherine ubrana była w piękną kremową suknię i trzymała
w ręku bukiecik białych różyczek.
W pudle znajdowała się też koperta. Lanni już dawno ją
zauważyła, lecz otwarcie jej pozostawiła sobie na sam koniec. I teraz
nadeszła ta chwila. Jak gdyby przez umajoną bramę weszła do
zaczarowanej krainy szczęścia. Zdjęcia, które wysypały się z koperty,
przedstawiały Catherine uśmiechniętą, pogodną, promienną. Mogła
mieć wówczas najwyżej dwadzieścia lat i oto uśmiechała się do widza
w aureoli swej nieskalanej młodości.
Na jednej z fotografii widniał skreślony atramentowym piórem
napis: „Najukochańszemu Davidowi", a pod nim: „Zachowaj mnie w
sercu, mój Jedyny". Kim był ów David? Nikt dotąd przy niej nie
wymienił jeszcze tego imienia.
I znów Catherine w ślubnej sukni. Ale, rzecz dziwna, suknia ta
zasadniczo różniła się od sukni z poprzedniej fotografii. Była uszyta z
białego atłasu i miała długi i suty tren. Czyżby więc babcia, pomyślała
Lanni, dwa razy wychodziła za mąż?
Zadzwonił telefon. Lanni rzuciła się do aparatu. Usłyszała głos
matki. Kate od razu przeszła do rzeczy.
- Ojciec powtórzył mi twoją prośbę. Myślę, że już najwyższy
czas, byś poznała tamtą smutną historię. Otóż przed z górą
pięćdziesięciu laty twoja babcia zaręczona była z Davidem
O'Halloranem.
- Czy to ktoś spokrewniony z właścicielami firmy „Synowie
Północy"?
- To ojciec Charlesa, Sawyera i Christiana. Niestety, wybuch
drugiej wojny światowej pokrzyżował plany Catherine i Davida.
Babcia wbrew wszystkiemu chciała przyśpieszyć datę ślubu, David
jednak, pamiętając o niepewnym losie żołnierza na froncie,
zdecydował się nie rozstrzygać niczego przedwcześnie. Pojechał na
wojnę i zaczął przysyłać listy. Babcia na każdy odpowiadała dwoma
czy trzema. Byli w sobie ogromnie zakochani. On walczył, a ona szyła
sobie suknię ślubną. Posłała mu nawet zdjęcie, na którym była w tej
sukni, jak gdyby w ten sposób chciała mu powiedzieć - Lanni
spojrzała na trzymaną w dłoni fotografię - że już jest mu poślubiona
na zawsze i po wieczne czasy. Wtedy właśnie poległ we Francji
Charles, brat Davida. David na trzy miesiące zamilkł. Babcia szalała z
niepokoju. Wreszcie przyszła wiadomość, że jej ukochany wraca. Ale
nie przyjechał sam. Przywiózł ze sobą żonę, Angielkę. Miała na imię
Ellen.
- Och, nie! - wykrzyknęła Lanni, zamykając oczy.
Poczuła gwałtowny ból, jakiego musiała doznać babcia na widok
żony ukochanego, i chociaż ona, Lanni, jedynie współodczuwała w tej
chwili z tamtą młodą i zakochaną do szaleństwa kobietą, ów ból
wydawał się nie do zniesienia.
- A teraz powiem coś dla usprawiedliwienia Davida, o ile w ogóle
można go usprawiedliwić. Otóż, gdy doszła do niego wieść o śmierci
Charlesa, kompletnie się załamał. To była śmierć naprawdę tragiczna,
bo niemal w ostatnim dniu wojny. I wówczas pojawiła się ta
Angielka, siostra w smutku i pocieszycielka. Ellen w jednym z
nocnych bombardowań Londynu straciła całą rodzinę. Ją i Davida
łączyło podobne bolesne doświadczenie, oboje byli samotni i to ich
pchnęło ku sobie. Oczywiście Catherine nawet nie chciała słuchać
tych tłumaczeń.
- Biedna babcia.
- Nie pokochała już żadnego innego mężczyzny. Nie wiem,
dlaczego zdecydowała się wyjść za twojego dziadka. Dla niej
wszystkich mężczyzn świata przesłaniał ten jeden człowiek, David
O'Halloran. Usychała z tęsknoty za nim również po jego zdradzie, a
kiedy umarł, jej życie straciło wszelki sens.
- Opowiedziałaś mi bardzo smutną historię, mamo. Ale historia ta
wiele wyjaśniała. Także i to, że Kate, jej matka, nie była dzieckiem
miłości.
- Los zrządził, jak zrządził - powiedziała szorstkim, prawie
gniewnym głosem Kate. - Ale lepiej byłoby, żeby to David poległ na
wojnie, a nie Charles.
Serce Lanni ścisnęło się. Gdyby zginął David, nie byłoby
wówczas jego synów. Nie byłoby Charlesa!
- Ma się rozumieć, nie wiem wszystkiego, co wydarzyło się po
przyjeździe Davida i Ellen. Znam moją matkę i mogę zasadnie
przypuszczać, że zapałała do tej Angielki, swojej rywalki, autentyczną
nienawiścią. Miała po swojej stronie mieszkańców Hard Luck i mogła
wiele zbudować na tej zbiorowej sympatii. Jej celem było uczynić
życie Ellen piekłem na tej ziemi i w ten sposób upodobnić je do
swojego.
- Dlaczego nie wyjechała z miasta? Dlaczego narażała się na
codzienną torturę podglądania, że tak powiem, cudzego szczęścia?
- Być może miała nadzieję, że małżeństwo Davida i Ellen rychło
skończy się rozwodem. Cierpliwie czekała. Ale David nigdy nie
porzucił żony.
- Narzuca się wniosek, że mimo wszystko nigdy nie przestała go
kochać.
- W tamtych latach, sądzę, nawet najlepszy znawca ludzkiej duszy
nie potrafiłby już rozróżnić pomiędzy miłością a nienawiścią.
Przez dłuższą chwilę obie milczały.
- Wiesz, mamo, poznałam dwóch synów Davida, trzeci przebywa
w Seattle. Średni, Sawyer, bierze za kilkanaście dni ślub z kobietą, w
której zakochał się od pierwszego wejrzenia.
- To się czasami zdarza.
- Abbey, jego narzeczona, ma. dwoje dzieci z poprzedniego
małżeństwa. Ale gdy obcuje się z całą czwórką, odnosi się wrażenie,
że to właśnie Sawyer jest ich ojcem.
- Życzę im wszystkim szczęścia. - W głosie matki przebijał
niepokój. - Ale nie zostaniesz tam dłużej, niż jest to niezbędne?
- Wrócę, gdy tylko zrobię tu porządki.
Odkładając słuchawkę, Lanni czuła, że jednak tą ostatnią
odpowiedzią oszukała matkę. Skąd brała pewność co do terminu
powrotu, skoro kilka godzin wcześniej zaskoczyło ją własne serce. I
teraz to jej serce dyktowało warunki.
W biurze „Synów Północy" Charles i Sawyer pili piwo.
- Niebawem stracisz brata - rzucił Sawyer, odkorkowując nową
butelkę - lecz za to zyskasz brata żonatego.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - W oczach Charlesa błysnęła
podejrzliwość.
- Nic ponad to, iż pragnę, żeby ta moja przemiana dokonała się
jak najszybciej. Mężczyźni stworzeni są do przyjmowania na swoje
barki odpowiedzialności. Odpowiedzialność męża i ojca. Oto, czego
mi trzeba.
Charles podniósł szklankę w geście toastu.
- Obyś nie ugiął się, cherlaku, pod tym brzemieniem.
- Miłość doda mi sił.
Charles nic nie odpowiedział. Nigdy jeszcze dotąd nie był
zakochany, więc nie mógł postawić się na miejscu brata. A może
mógł? Może tamte godziny nad Koyukuk dawały mu do tego prawo?
Przypomniał sobie pełne wyrazu bławatkowe oczy Lanni i jej
zaróżowione policzki. Lanni. Przecież trzymał ją w ramionach i
obsypywał pocałunkami. A potem długo ze sobą rozmawiali, a on
słuchał jej głosu niczym najczystszej muzyki. Czy była to miłość?
Drzwi rozwarły się na oścież i do środka wtargnął John
Henderson.
- Ralph chce z tobą pogadać - rzucił w stronę Sawyera, witając się
z Charlesem krótkim skinieniem głowy.
- Jakieś kłopoty?
- Żadnych, którym nie mógłbyś zaradzić.
Sawyer dopił swoje piwo i wyszedł. To samo chciał uczynić John.
- Zaczekaj chwilkę, John - osadził go w miejscu Charles. - Mam
jedno pytanie.
- Pytaj. - Pilot podciągnął na biodrach dżinsy.
- Poznałeś już Lanni Caldwell, prawda?
- Poznaliśmy ją wszyscy. Wspaniała dziewczyna.
Charles potarł dłonią brodę.
- Więc dlaczego, chłopcy, nie oblegacie jej?
- Nie widzimy sensu - padła natychmiastowa odpowiedź. -
Łyknęła bakcyla, który nazywa się Charles O'Halloran. -
Powiedziawszy to, John trzasnął za sobą drzwiami.
Lanni rozprostowała bolący krzyż. Pracowała bez przerwy od
wczesnych godzin porannych. Efektem tej pracy był stos
wypełnionych różnościami pudeł, piętrzących się pod ścianą w
salonie.
Ktoś zapukał do drzwi. Uśmiechnęła się. Miała naprawdę wielką
ochotę pogadać z jakąś bratnią duszą. Na progu stali Scott i Susan. Na
ich twarzyczkach malowało się coś w rodzaju zażenowania.
- Pójdziesz z nami na łąkę nazrywać kwiatów? - zapytała
dziewczynka. - Chcemy zrobić bukiet dla mamy i Sawyera, ale...
- Ale mama powiedziała, że tylko z dorosłą osobą możemy
wybrać się w tundrę - dokończył za siostrę Scott.
- I właśnie szukamy takiej dorosłej osoby - dodała dziewczynka.
- Nie znamy nazw polnych kwiatów, więc wzięliśmy ze sobą
książkę z biblioteki. Zobacz. - Scott wręczył Lanni starannie wydany
atlas roślin Alaski.
- Więc pójdziesz z nami?
Chyba tylko człowiek z kamieniem zamiast serca mógłby
pozostać nieczuły na ten przymilny dziewczęcy głosik.
- Pójdę, ale muszę wrócić przed piątą - odparła, zerkając na
zegarek. Dzwonił Charles i zaprosił ją do siebie na szóstą na obiad. -
A poza tym myślę, że powinniśmy wziąć ze sobą wałówkę. Nie
jadłam jeszcze lunchu.
Podczas gdy dzieci licytowały się w wymienianiu zalet Eagle
Catchera, psa Scotta, Lanni robiła kanapki, napełniała termos sokiem
pomarańczowym, szukała specjalnego sprayu do odstraszania
niedźwiedzi, a wreszcie pakowała to wszystko do torby. Szykował się
prawdziwy piknik.
- Jeszcze tylko zmienię buty - rzuciła w ich kierunku.
- A ja pobiegnę i powiadomię mamę, że idziesz z nami -
powiedział Scott, zrywając się z krzesła.
Wrócił, jak to on, w rekordowym czasie.
- Mama docenia twoją uprzejmość - krzyknął, wsuwając głowę w
szparę pomiędzy drzwiami a framugą.
- No, to w drogę, zuchy.
Opuścili miasto, kierując się na południowy wschód. Widoczne na
horyzoncie szczyty Brooks Range okrywały czapy wiecznego śniegu.
Od tundry ciągnęło chłodną bryzą.
Kwiatów nie musieli szukać. Rosły wszędzie. Najbardziej rzucała
się w oczy dywanowo rosnąca górska arnika, o liściach zebranych w
przyziemną rozetę i złocistożółtych kwiatach. Dalej czerwieniły się
duże, wonne, zebrane w grona kwiaty laku, należącego do tej samej
rodziny co popularna gorczyca.
Arktyczne stokrotki były jak melodia wygrana na wiolinowych
strunach, zaś czermień błotna, trująca bylina o pełzających kłączach,
sercowatych liściach i kolbowatych kwiatostanach otoczonych białą
pochwą przywodziła na myśl baśnie o duchach i czarownicach. Ale
ponad wszystkie inne kwiaty przypadły całej trójce do serca
różnobarwne pierwiosnki.
Szli wolnym krokiem, dość często zaglądając do atlasu i schylając
się po jakiś kwiat. Bukiet pęczniał i piękniał, choć właściwie były to
trzy bukiety, gdyż każde kierowało się własnym gustem i smakiem.
Nagle Scott wydał okrzyk i wskazał na coś na ziemi. Lanni
pochyliła się i zobaczyła wyraźnie odciśnięte w ziemi ślady łap
niedźwiedzich. W pobliżu, w dużej obfitości rosły jagody i one
tłumaczyły niedawną obecność tutaj łakomego misia.
Susan skrzywiła się, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem.
- Nie bój się, kochanie - próbowała uspokoić ją Lanni. -
Spotykane w tych stronach niedźwiedzie żywią się jagodami i
korzonkami, nie ludźmi. A poza tym mamy skuteczną przeciwko nim
broń. - Wyjęła z torby puszkę pieprzowego sprayu.
- Zerwaliśmy już dość kwiatów - odparła dziewczynka,
przeszukując zalęknionym wzrokiem okolicę.
- Czułbym się pewniej ze strzelbą niż z tym dezodorantem -
zauważył Scott.
- Skoro tak, to wracamy - zdecydowała Lanni. - Ten niedźwiedź
trochę pomieszał nam szyki. Kanapki zjemy u mnie na ganku.
Scott i Susan skwapliwie potaknęli głowami. Zawrócili, obierając
kierunek na miasto. Nie uszli jednak nawet pięćdziesięciu metrów,
gdy z prawej strony pojawił się nagle jakiś brązowy kształt, niewielki,
ale też dość jeszcze daleki. Dzieci przylgnęły do Lanni, a ona objęła je
ramionami. Stało się najgorsze. Spotkali się z niedźwiedziem.
Charles zadumał się nad samym sobą, a konkretnie nad swoim
upadkiem. Zaprosił Lanni na obiad, który sam ugotował, usmażył i w
ogóle upichcił. Do czego to więc kobieta potrafi zmusić mężczyznę?
Do kucharzenia, jak w tym wypadku, lecz równie dobrze mogłaby go
zmusić do chodzenia na rękach lub wyczyniania innych
niestworzonych rzeczy. Mniejsza z tym zresztą. Najważniejsze, żeby
przygotowane potrawy okazały się jadalne.
Zamieniając się w kuchcika, Charles zyskiwał przynajmniej tyle,
że mógł pozostać z Lanni w domu. W przeciwnym razie byłby
skazany na restaurację Bena i pokazywanie się całemu miastu, które i
tak już pewnie trzęsło się od plotek na ich temat. Wolał intymność od
wychodzenia na scenę i narażania się na zaczepki i aluzje stałych
bywalców lokalu, to znaczy przede wszystkim takich twardzieli jak
Sawyer.
Zdecydował, że na deser poda brzoskwinie z puszki i susz
owocowy. Chciał jednak jeszcze na wszelki wypadek poradzić się
kompetentnego w sprawach kulinarnych Bena. Znalazł go tam, gdzie
Ben zawsze przebywał. Za kontuarem baru.
- Co cię sprowadza? - zapytał grubas, nie przerywając wycierania
ścierką szklanek. - Trochę jeszcze za wcześnie na obiad.
- Wpadłem z innego powodu. Chcę kogoś poczęstować obiadem i
potrzeba mi twojej rady.
- A kto będzie tym twoim gościem? - Ben przechylił głowę na
lewe ramię.
- Ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła.
- Pozwól więc, że zgadnę. Zagadka zresztą nie wydaje się trudna.
Czy to czasami nie Lanni Caldwell?
- Ona czy ktoś inny, obojętne. Chodzi o to, czy wypada
poczęstować tę osobę pieczenia z łosia z makaronem?
Ben zachichotał.
- Częstuj ją choćby razowym chlebem ze smalcem. Ważne, by na
stole nie zabrakło świec, a z głośników płynęła słodka muzyka.
Charles wzruszył ramionami. Jednak faceci na całym świecie,
pomyślał, są dokładnie tacy sami.
W drodze powrotnej do domu natknął się na Sawyera.
- Widziałeś gdzieś Scotta i Susan? - zapytał tamten.
- Nie - odpowiedział, zaskoczony nutą niepokoju w głosie brata.
- A Lanni?
- Ostatnio widziałem ją wczoraj. Dlaczego pytasz?
Sawyer przeciągnął dłonią po czole.
- Abbey właśnie powiedziała mi, że całą trójką wybrali się w
tundrę. Mieli nazrywać kwiatów na ślubny bukiet.
- Kiedy wyruszyli?
- Trzy godziny temu. A mieli wrócić po godzinie. Czuję, że stało
się coś niedobrego.
Charles zesztywniał. Zalał go strach, mimo iż nie uważał się dotąd
za człowieka łatwo wpadającego w panikę.
- W jakim poszli kierunku?
- Abbey sądzi, iż najprawdopodobniej na południe.
Po kilku minutach obaj mężczyźni pędzili już przez tundrę
ciężarówką Charlesa. Sawyer trzymał przy oczach lornetkę. Żadnego
śladu żywych istot.
Tundra pochłonęła już jedno życie ludzkie w ich rodzinie.
Zaginęła w niej bezpowrotnie i w tajemniczych okolicznościach
ciotka Sawyera i Charlesa, wówczas pięcioletnia dziewczynka. O niej
właśnie obaj myśleli, przemierzając rozpędzonym i ryczącym wozem
na pozór idylliczny tundrowy step.
Charles nie należał do mężczyzn, którzy codziennie rano i
wieczorem odmawiają pacierz. A jednak teraz pomyślał o Bogu i
zaniósł do Niego gorącą prośbę o ocalenie trzech niewinnych istot.
- Tam! - ryknął w pewnym momencie Sawyer, pokazując ręką
bardziej na wschód. - Widzę Lanni, która niesie Susan na barana.
Charles nacisnął klakson, skręcił w lewo i jeszcze dodał gazu. Po
trzech minutach hamował w chmurze pyłu, z przeraźliwym piskiem,
zgrzytem i chrobotem, niczym jakiś legendarny żelazny jeździec na
żelaznym koniu.
Dzieci z okrzykami radości natychmiast rzuciły się w nadstawione
ramiona Sawyera. Lanni stała bez ruchu. Wydawała się zmęczona. Na
jej bladym czole perliły się kropelki potu.
- Mieliśmy spotkanie z niedźwiedziem - obwieścił Scott
podnieconym głosem. - Chciał nas spałaszować na obiad.
- Ale Lanni uratowała wszystkich - pisnęła Susan.
Jej ramionami wstrząsnął dreszcz na wspomnienie dopiero co
przeżytej przygody.
- Nigdy jeszcze tak się nie bałam - powiedziała Lanni,
przykładając drżącą rękę do ust. - To był najprawdziwszy niedźwiedź.
Wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć.
Charles podszedł i pogładził ją czule po włosach.
- Teraz jesteście bezpieczni. Już nic się wam nie stanie.
Oddychał pełną piersią. Jego modły zostały wysłuchane. Czuł się
wybrańcem. I ta świadomość Bożej opieki wprawiała go w stan
radosnego zachwytu.
- Pojawił się zupełnie niespodziewanie - zaczął opowiadać Scott,
który chyba pierwszy ze wszystkich odzyskał duchową równowagę. -
Najpierw był tylko brązową plamką, a potem, gdy zaczął kłusować w
naszą stronę, stawał się coraz większy i większy. Zaczęliśmy
uciekać...
- I ja się przewróciłam - wtrąciła Susan.
- Myślałem już - ciągnął chłopiec - że zostanie pożarta, ale Lanni
zatrzymała się i podniosła ją z ziemi. Potem kazała nam się ukryć za
dużym kamieniem, a sama stanęła na nim i zaczęła krzyczeć i
wymachiwać rękami jak jakaś wariatka. W końcu użyła tego
spryskiwacza. Zapach chyba nie spodobał się naszemu misiowi, gdyż
jak niepyszny odszedł. Ale przedtem stanął jeszcze na tylnych łapach.
Był ogromny jak dom i miał olbrzymie pazury. Można byłoby
wpakować w niego cały magazynek kul, a on by nawet tego nie
poczuł.
- Tak, był wielki jak wieża kościelna - dorzuciła swoją ocenę
Susan.
- Dziękuję, że się zjawiliście - powiedziała ściszonym głosem
Lanni, po czym znużona złożyła głowę na ramieniu Charlesa.
Najwidoczniej teraz dopiero nastąpiła w niej reakcja i po wielkiej
mobilizacji sił duchowych i fizycznych zaczął się ich odpływ. Objął ją
i zaprowadził do ciężarówki. Ale zanim pomógł jej wsiąść, poszukał
ustami jej oczu, warg i policzków.
- Lanni, moja Lanni - szeptał wśród pocałunków.
- Co oni robią? - zapytała Susan.
- Nie widzisz, tępoto? - parsknął pogardliwie Scott. - Wujek
Charles całuje Lanni.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Czy na to miasto padła zaraza zbiorowej epilepsji? - wykrzyknął
Charles, wchodząc do restauracji Bena dwa dni później.
- Zgaduję, że mówisz o weselu. - Ben napełnił kubek kawą i
postawił go przed Charlesem.
- Inteligentny chłoptaś.
Charles nie był dotąd świadkiem niczego podobnego. Cale miasto
przystrajało się na to wydarzenie. Ludziska kosili trawniki i na gwałt
odchwaszczali klomby. Na tarasach wietrzyła się pościel. Myto okna.
Wydawało się, że to sam prezydent zapowiedział swoją wizytę.
Szkolna sala gimnastyczna, największe pomieszczenie w mieście,
które nie dorobiło się jeszcze magistratu, udekorowana już była z
prawdziwą pompą i przepychem. Nawet w koszach do gry w piłkę
umieszczono sztuczne kwiaty.
Samoloty „Synów Północy" utrzymywały wręcz stały powietrzny
most pomiędzy Hard Luck a Fairbanks. Piloci sprowadzali wszystko,
od smokingów i zastawy po papierowe chusteczki. A jakby tego
jeszcze było za mało, Duke Porter wysłany został w specjalnej misji
po gałązki jodłowe, uznano bowiem, że bez nich weselny stół nie
będzie wyglądał dostatecznie okazale. Słowem, Charles zaczynał
wierzyć, że tylko on pozostał przy zdrowych zmysłach.
- Jak wysoki tort zmajstrowałeś? - zapytał Charles restauratora.
- Ciasta tym razem przypadły komuś innemu. - Ben podniósł ręce
w geście męczennika. - Miałem dość kłopotów z opracowaniem menu
całego przyjęcia.
- A powiedz mi, gdzie Sawyer ma zamiar pomieścić wszystkich
gości? Miasto już pęka w szwach, a na przykład rodzice Abbey
jeszcze nie przybyli.
Pytanie było w zasadzie retoryczne. Charles wiedział, że Sawyer
zamierza odstąpić przyjezdnym swój dom, a samemu przenieść się na
tę jedną noc do niego. Ale nawet ta jedna noc z Sawyerem wydawała
się Charlesowi prawdziwym koszmarem. Im bliżej było ślubu, tym
jego brat stawał się coraz większą ruiną człowieka. Zachodziła obawa,
że popadnie w kompletny idiotyzm.
- Zasadniczo zgadzam się z tobą, zbzikowało całe towarzystwo -
przyznał Ben. - Dobrze choć, że ty nie zamierzasz się żenić.
Charles umknął w bok ze spojrzeniem, po czym odchrząknął i
obejrzawszy się przez ramię sprawdził, czy nikt ich nie podsłuchuje.
- Chciałbym z tobą o czymś pogadać.
Ben wyprostował się.
- Tylko mi nie mów, że jesteś następny do odstrzału. Zadurzyłeś
się w Lanni?
- Broń Panie Boże!
Cóż on ostatecznie wiedział o miłości? Jeśli miał o niej sądzić na
podstawie zachowywania się Sawyera, to miłość równoznaczna była.
z ostrą postacią azjatyckiej grypy.
- Zbyt głośno protestujesz, żebym miał ci uwierzyć. - Ben
wyszedł zza kontuaru i usiadł obok Charlesa.
- Czy spotkałeś kiedyś kobietę i wiedziałeś już w pierwszej
sekundzie, że... że... Do diabła! Brakuje mi słów.
- Że dostałeś kopa w brzuch?
- Dokładnie tak - zgodził się Charles, kurczowo chwytając się
wersji przyjaciela.
- Mnie też wydarzyło się raz coś takiego - powiedział grubas i
zapatrzył się w nieokreśloną dal. - Ale to było dawno temu. Tak
dawno, że aż wstyd się przyznać. Miała na imię Marilyn. Spędziliśmy
ze sobą sześć tygodni.
- Co potem?
- Potem dostałem kartę poborową ze skierowaniem do Wietnamu.
Marilyn była przeciwko tej wojnie. Powiedziała, że jeśli ją kocham,
znajdę sposób na wykręcenie się. Ja miałbym się wykręcać!
Postępować jak ostatni dekownik? Doszło między nami do ostrych
kłótni. Palnąłem kilka słów, których później bardzo żałowałem.
Powiedziałem jej, że jest dość przeciętną kobietką. Bez żadnego
poczucia honoru i obowiązku. Srającą na patriotyzm i swoją ojczyznę.
Defetystką i różową pacyfistką. No, słowem, usłyszała ode mnie taki
słownik obrzydliwości, że mogła tylko trzasnąć drzwiami. Co też
zrobiła.
- Zerwaliście ze sobą?
- Jak najbardziej. Napisała jeszcze do mnie dwa razy, ale
odesłałem jej listy bez czytania ich. - Na twarzy Bena nie było
zaciekłości, malowała się na niej melancholia.
- A spotkałeś ją po wojnie?
- Kiedy wróciłem do kraju, schowałem dumę do kieszeni i
wykręciłem jej numer. Dowiedziałem się od jej matki, że wyszła za
mąż. Nie zasypiała gruszek w popiele. Zaręczyła się już po czterech
miesiącach od mojego wyjazdu. Jakby mi strzelił między ślepia
komunistyczny Wietnamiec. Bądź co bądź, te sześć tygodni z nią
uważałem za najszczęśliwsze w moim życiu. Myślę, że kochałem
Marilyn. I nadal przechowuję o niej ciepłe wspomnienie.
Charles nie wiedział, co powiedzieć. Wydawało mu się, że miłość
mężczyzny była w tym przypadku dużo silniejsza od miłości kobiety.
W przeciwnym razie Marilyn nie znalazłaby tak szybko męża.
- Byliśmy idealistami - dorzucił Ben - choć każde idealizowało
rzeczywistość na swój własny sposób. Za idealizm zawsze trzeba
zapłacić.
Charles ciągle milczał. Ben objawił mu się od zupełnie innej
strony. Byli starymi przyjaciółmi i oto Charles uzyskał dowód, że
nawet o przyjaciołach wie się niewiele.
- Co wobec tego mi poradzisz?
Ben coś tam przez chwilę rozważał w duchu.
- Musisz poznać swoje serce i zaufać mu. Spotkałeś Lanni i
polubiłeś ją. To o czymś świadczy. Ale bynajmniej nie o tym, że dla
niej jesteś gotów skakać z mostu lub w rozkosze małżeństwa.
Charles pomyślał o swoim młodszym bracie. Sawyer dokonał już
tego skoku. A przecież należał do twardzieli, którym zamiast kobiety,
nawet najpiękniejszej, wystarczał byle samolot.
- A swoją drogą, to trochę zaskoczyłeś mnie, Charles.
- Czy dlatego, że robiłem taki rejwach w związku ze ściąganiem
do Hard Luck tych kobiet?
- Bynajmniej. Po prostu uważałem do tej pory, że jesteśmy
uformowani z jednej bryły i podobni do siebie jak dwie krople wody.
- Jak to?
- Jesteś upartym facetem.
- Nie przeczę.
- I trochę samotnikiem.
Charles kiwnął głową.
- Słowem, myślałem, że żadnej kobiecie nie uda się wstrząsnąć
tobą do tego stopnia.
- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?
Ben zsunął się ze stołka.
- Prosiłeś mnie o radę, udzieliłem ci jej. Z decyzjami nie musisz
się śpieszyć. Nic nie zapowiada jakichś gwałtownych zmian. Ciesz się
Lanni i obserwuj swoje serce.
- Trafiłeś w dziesiątkę. Cieszę się nią.
Może nawet cieszył się nią za bardzo. I to był jeden z jego
przeklętych problemów. Wkrótce będzie musiał wyjechać w teren, by
kontynuować rozpoczęte przed miesiącem badania. Praca ta, uważał
dotąd, wymagała samotności, odosobnienia, absolutnego skupienia
się. Lecz oto zaczynał przeczuwać, że tym razem samotność nie
zapewni mu poczucia harmonii ciała i umysłu.
Pragnął wyjechać z Lanni. Co gorsza, gdyby pozostała w Hard
Luck, nie mógłby skupić się na pracy, gdyż myślałby przez cały czas
o Duke'u i jego kumplach, wyobrażając sobie ich podchody i
nieokrzesane umizgi. Charlesa nie ma, a więc wszystko dozwolone -
pod takim zapewne hasłem rozpoczynaliby każdy dzień. A poza tym
niebawem już miał zjechać do miasta Bill Landgrin na czele swej
bandy nafciarzy, ropiarzy, czy jak ich tam zwał. Charles ściągnął brwi
i zazgrzytał zębami. Nie odda Lanni żadnemu innemu mężczyźnie.
Sawyer dosłownie wbiegł do biblioteki, chociaż nie miał
dziesięciu lat i nie był Scottem.
- Abbey! Na śmierć zapomniałem o mięcie! - wykrzyknął i
wszystko wskazywało na to, że jest przerażony tym faktem.
- Jakiej mięcie? - Abbey odłożyła katalogowaną właśnie książkę i
zamrugała oczami.
- Przecież prosiłaś mnie, żebym polecił Johnowi kupić w
Fairbanks gałązki świeżej mięty, ale zupełnie wypadło mi to z głowy.
- Nie przejmuj się tym. Daleko ważniejszą rzeczą jest to, żeby
odebrać jutro z lotniska moich rodziców.
- Jutro - powtórzył, jakby pragnął wyryć to sobie rylcem w
pamięci. - Zrobione.
- A co z twoją matką i Robertem? - Imię to nosił obecny mąż
Ellen.
- Mamę przywiezie Christian w sobotę. Natomiast Robert
dzwonił, że bardzo żałuje, ale ze swoją złamaną nogą nie nadaje się do
takich podróży. Przesłał nam też życzenia.
- Mam nadzieję, że poznam go przy innej okazji.
Sawyer z ciężkim westchnieniem opadł na krzesło.
- Ale urwanie głowy z tym wszystkim.
- Sam nastawałeś na ślub w przeciągu dwóch tygodni, więc mi tu
nie wzdychaj. - Podeszła i pogładziła narzeczonego po zmierzwionych
włosach.
Chwycił ją wpół i posadził sobie na kolanach.
- Powinniśmy byli uciec i wziąć ślub w Kalifornii. Wystarczyłaby
jedna sugestia z twej strony. A tak jestem ruiną człowieka. Podjąłem
się rzeczy ponad swoje siły.
- Przesadzasz, Sawyer. Radzisz sobie wspaniale. A co do ślubu w
Hard Luck i całej tej uroczystości, to uważam, że należy
przywiązywać wagę do takich symboli. Ta ceremonia ma być
publicznym wyrazem naszej miłości i naszego pragnienia życia w
związku małżeńskim. Oznacza ona również początek nowego etapu na
naszej drodze. Zbyt cię kocham, by zadowolić się jakimś pokątnym
ślubem i szybkim podpisaniem dokumentów.
- A ja tak cię pragnę, że chyba oszaleję. - Przytulił twarz do jej
falujących pod sweterkiem piersi.
- Jeszcze tylko dwa dni, kochany. Krótkie dwa dni.
- Dla kogo krótkie, dla tego krótkie - odparł z miną
skrzywdzonego chłopca.
- Cierpliwości, najdroższy.
Spojrzeli sobie w oczy i odnaleźli u siebie taką samą namiętność.
To Abbey zależało, żeby ich noc poślubna miała autentyczny wymiar,
a Sawyer przystał na to. Zaskarbił tym sobie jej gorącą wdzięczność,
gdyż potraktowała jego zgodę jako kolejny dowód miłości.
- Sądzę - powiedział Sawyer, przełykając ślinę - że jesteś warta
czekania.
Roześmiała się i pocałowała go w czubek nosa.
- A teraz fora ze dwora. Nie będziemy się ściskać w bibliotece,
miejscu zarezerwowanym dla innych rozkoszy.
Było piątkowe popołudnie. Dzwoniły telefony. Lanni zwijała się
jak w ukropie. Miała już prawo czuć się pasowaną na sekretarkę biura
„Synów Północy". Radziła sobie całkiem nieźle, a szef, który ostatnio
zaniedbywał pracę, mając na głowie swój jutrzejszy ślub, był z niej
zadowolony.
Właśnie zjawił się w biurze po odwiezieniu z lotniska do domu
Wayne'a i Marii Murrayów, swoich przyszłych teściów, i miał minę,
jakby wreszcie przypomniał sobie o firmie i podjął decyzję odrobienia
zaległości.
- Wracaj, Sawyer, do swoich gości. Nie jesteś mi tu potrzebny -
starała się wyperswadować mu ten pomysł.
- Dręczą mnie wyrzuty sumienia. Ostatnio pracujesz prawie na
okrągło, bez chwili odpoczynku.
- Wolę przyjmować twoje telefony i bawić się w bardzo ważną
osobę, niż umierać z nudów w domu babki przy pastowaniu podłóg
czy czyszczeniu mosiężnych klamek.
- Skoro wspomniałaś o Catherine... Czy Charles już wie, że jesteś
jej wnuczką?
- Nie - odparła, spuszczając wzrok.
- Ale chyba należy mu o tym powiedzieć?
Milczała do tej pory przed Charlesem w tej sprawie, gdyż bała się
jego reakcji. A im dłużej milczała, tym trudniejsze stawało się
przerwanie tego milczenia. Najchętniej zwaliłaby to na Sawyera, ale
on zapytał:
- Więc kiedy mu o tym powiesz?
- Już wkrótce.
Zrobi to po ślubie i weselu, kiedy życie w miasteczku powróci do
jakiej takiej normalności. Zdawała sobie sprawę, że niepodobna było
ciągnąć tego dłużej. W przeciwnym razie przemilczenie stanie się
oszustwem i zwodzeniem.
- No, to uspokoiłaś mnie - rzucił Sawyer i zgodnie z ostatnio
nabytym zwyczajem wypadł za drzwi.
Te jednak prawie natychmiast znów się otworzyły i do biura
wszedł Charles.
Serce Lanni skoczyło i zaczęło bić w przyśpieszonym rytmie. Już
dawno uświadomiła sobie specyfikę swojego związku z Charlesem.
Łączyło ich coś w rodzaju obopólnego zauroczenia, które jednakże
bardzo trudno było przelać w zewnętrzne formy. Stąd bywały chwile,
gdy całowali się z namiętnością kochanków, a i takie, gdy rozmawiali
ze sobą co najwyżej jak dobrzy znajomi. Nigdy nie wiedziała, jak to
będzie przy następnym spotkaniu.
- Cześć, czy zastałem Sawyera? - zapytał Charles.
- Dopiero co był tutaj. Musieliście minąć się w drodze.
- Przyszedłem zapytać go o tę próbę ślubnej ceremonii.
Lanni rzuciła okiem na kalendarz.
- Odbędzie się dziś o dziewiętnastej.
- To wiem. Interesuje mnie przede wszystkim, czy muszę zjawić
się w smokingu.
- Nie sądzę. To, w czym jesteś, zupełnie wystarczy.
- Skoro tak uważasz. To właściwie drobny problem, a przecież
problem.
- Ja również wezmę udział w tej próbie. Będę grać na fortepianie
w zastępstwie orkiestry, która ma przyjechać z Fairbanks dopiero
jutro.
- To cudownie. A zatem mamy ślub... - Nabrał w płuca powietrza.
- Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby wystąpić na tej
uroczystości u mego boku... jako moja dziewczyna?
Twarz Lanni zajaśniała uśmiechem.
- Z prawdziwą ochotą.
- Dzięki. Spotkamy się zatem w kościele. Wpadłbym po ciebie,
ale ten Sawyer skuł mnie łańcuchami. Żadnej swobody ruchów.
- Jesteś jego drużbą, a to zobowiązuje.
- Mam nadzieję, że mój braciszek nie zemdleje przy ołtarzu.
Kierując się jego wyglądem, najrozsądniejszą rzeczą byłoby
zarezerwować mu łóżko w szpitalu.
Lanni wybuchnęła śmiechem.
- Wytrwa. To twardy facet.
- Obyś się nie myliła.
Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia. Lanni zaczęła
nerwowo porządkować leżące na biurku papiery. Charles bawił się
guzikiem u swojej koszuli, a czynił to z takim zapamiętaniem, jakby
uparł się go urwać.
- Pójdziesz ze mną po próbie na obiad do Bena? - wydusił
wreszcie z siebie.
Skinęła głową, uświadamiając sobie nagle, że nie było dotąd
takiej jego prośby, której by nie spełniła, i to z wielką radością.
- Ale mogę się spóźnić - dodała szybko. - Obiecałam pomóc przy
przystrajaniu kaplicy.
- Będę trzymał dla ciebie krzesło.
Uśmiechnęła się.
- A więc do zobaczenia na próbie o siódmej.
Kiedy odszedł, oparła się o biurko. Nie wiedziała, jak długo ze
sobą rozmawiali, ale w czasie tym nie padło ani jedno słowo z tych, za
jakimi tęskniła jej dusza.
Próba ceremonii kościelnej pomyślana była po to, by spełnić w
zasadzie tę samą funkcję, co próba teatralna. Wszyscy mieli
przećwiczyć wstawania i siadania, właściwe reakcje na określone
słowa i wyuczone kwestie, miarę kroku i miarę oddechu.
Sparaliżowany Sawyer miał przede wszystkim wiedzieć, w którą
stronę się odwrócić, by ujrzeć swoją narzeczoną, oraz jak powiedzieć
to swoje „tak", by nie zabrzmiało jak „nie".
Od wszystkich też wymagano odpowiedniego skupienia i uwagi.
Niestety, Charles pod tym względem odróżniał się od reszty. Przez
cały czas jego spojrzenie dryfowało ku siedzącej za czarnym
instrumentem Lanni. Dlaczego akurat w tej chwili pozwalał sobie
myśleć o jej słodkich ustach, zupełnie nie miał pojęcia. Oddawał się
zmysłowym doznaniom w świątyni Pana i to nie mogło ujść mu bez
kary.
- Charles, czy mnie słuchasz?
Oderwał wzrok od Lanni i spojrzał na wielebnego Wilsona,
duchownego obsługującego cały ten obwód Alaski.
- Przepraszam - bąknął, niczym przyłapany na psocie uczniak.
- Uważaj - szepnął mu do ucha Sawyer - niebawem będę cię
potrzebował.
Och, ten paradny braciszek, westchnął w duchu Charles. Czy
zawsze skądinąd sensowni mężczyźni zachowują się w dzień swojego
ślubu jak ostatnie niedorajdy?
- Myślę, że musimy powtórzyć wszystko od początku - zwrócił
się wielebny Wilson do weselnego zgromadzenia. - Wyczuwam tu
pewne skrępowanie, wyraźną sztywność w ruchach, a przecież
będziemy jutro uczestniczyć w czymś niewątpliwie radosnym i
podnoszącym na duchu.
Powtórka trwała ponad dwa kwadranse, lecz tym razem Charles
stanął na wysokości zadania. Nawet nie zapomniał w odpowiedniej
chwili szturchnąć w żebra gapowatego Sawyera. Raz tylko spojrzał na
Lanni. Wyglądała prześlicznie w swojej białej sukience, a muzyka,
jaka płynęła spod jej palców, spowijała ją niepowtarzalnym czarem.
- Wiesz, zdecydowałem się poczekać na ciebie, aż skończysz -
rzekł, podchodząc do fortepianu. - A potem pójdziemy razem do
Bena.
Lanni spojrzała na Pearl Inman, która stała pod filarem z torbą
pełną białych wstążek.
- Lepiej idź i trzymaj to krzesło, jak obiecałeś. Wiązanie kokard i
zawieszanie ich na ławkach zajmie mi najwyżej kwadrans.
- Masz rację - zgodził się bez żadnych dyskusji, uświadamiając
sobie, że towarzystwo, które udało się z kościoła prosto do baru,
pewnie rozgląda się za drugim, po panu młodym, w hierarchii
ważności mężczyzną.
I tak faktycznie było. Gdy zjawił się u Bena, powitały go liczne
okrzyki. Lokal był już odświętnie udekorowany. Z sufitu zwieszały
się różnobarwne girlandy, a każdy stolik przybrany był świeżymi
kwiatami. Wskazano mu miejsce przy Abbey. Przepychając się do
stolika młodej pary, chwycił po drodze pierwsze wolne krzesło i
postawił je przy swoim.
- Dla kogo to krzesło? - zapytał Sawyer.
- Dla Lanni - odparł z lekko wyzywającą miną.
- Oczywiście - rzekł Sawyer i uśmiechając się pod wąsem,
szepnął coś do Abbey.
Ta zareagowała stłumionym śmiechem.
Charles sapnął. Jego brat i przyszła bratowa zachowywali się,
jakby nie znali podstawowych zasad grzeczności. Ale cóż, w takim
dniu musiał im to wybaczyć.
Z kuchni dochodziły smakowite zapachy. Po chwili na stolikach
zaczęły pojawiać się kopiaste talerze, roznoszone przez co młodsze
mieszkanki Hard Luck, zaś ubrany w biały fartuch i takąż czapkę Ben,
niczym Flap grający folę kucharza, ogarniał pole kulinarnej bitwy z
niedościgłych wyżyn swych strategicznych koncepcji. Na jego twarzy
gościł triumfalny uśmiech.
W drzwiach stanęła Lanni. Charles podniósł rękę, chcąc zwrócić
na siebie jej uwagę, ale ubiegł go Ted Richards, jeden z nowo
przyjętych pilotów. Podszedł do Lanni i z uprzejmym ukłonem
wskazał na wolne miejsce przy swoim krześle.
Ręka Charlesa znieruchomiała w powietrzu.
- Wygląda na to, że Ted kradnie ci dziewczynę - dobiegł go z tyłu
czyjś sarkastyczny głos.
Poderwał się i jął przepychać ku drzwiom.
- Lanni - rzekł, bezceremonialnie przerywając Tedowi jego karesy
- trzymam dla ciebie wolne krzesło.
- Właśnie prosiłem ją, by usiadła przy mnie - upomniał się o
swoje Ted.
- Ja byłem pierwszy. - W Charlesie wszystko dosłownie gotowało
się.
- Przykro mi, Ted - powiedziała Lanni przepraszającym tonem i z
uśmiechem, który mógł nawet mordercy wytrącić nóż z ręki - ale
Charles faktycznie był pierwszy.
- Co się dzieje z tymi O'Halloranami?- zapytał głośno Ted
siedzącego obok pilota, gdy już ptaszek umknął mu z ręki. - Wołają na
całą Alaskę, że kobiety, które sprowadzają, sprowadzają z myślą o
nas, swoich pilotach. A kiedy już dochodzi co do czego, zagarniają je
dla siebie.
Kilku mężczyzn pokiwało głowami na znak pełnej aprobaty.
Charles chciał zareagować i nawet już zaczął się podnosić, lecz Lanni
powiedziała, że czuje się okropnie głodna.
- Ben przeszedł dziś samego siebie - powiedział Sawyer. -
Skosztuj, proszę, tej wędzonej szynki i nie lekceważ tamtych sałatek.
- Zjadłabym nawet konia z kopytami.
- Koń z kopytami będzie w jadłospisie dopiero w przyszłym
tygodniu - powiedział Charles, który dość szybko odzyskał humor.
Jedzenie było naprawdę wspaniałe. Zdumiewało odwagą
połączeń, subtelnością smaków, a nawet artystycznym doborem barw.
Przyszedł czas na komizm. Goście usłyszeli cztery pochwalne
komediowe mowy. Drugą w kolejności wygłosił Charles. Przedstawił
brata jako człowieka, który wie, czego chce, i wie, jak to osiągnąć.
Nie wie tylko, co ze zdobyczą zrobić.
Potem Abbey i Sawyer wstali, by podziękować wszystkim
zebranym przyjaciołom. Osobno zwrócili się z podziękowaniem do
tych, dzięki którym ten i jutrzejszy dzień stały się w ogóle możliwe.
Gdy padły te słowa, na twarzach Scotta i Susan pojawiły się tak
chełpliwe uśmiechy, jakby to oni położyli największe zasługi.
Nie bardzo wiedząc, co robi, Charles chwycił pod stolikiem dłoń
Lanni.
- Odprowadzę cię do domu - szepnął jej do ucha.
- A co z wieczorem kawalerskim?
- Trochę się spóźnię. Nic nie szkodzi.
- Jesteś pewien?
Kiwnął z przekonaniem głową. Miał nadzieję, że Lanni w
równym stopniu chce spędzić z nim kilka chwil na osobności, jak on
tego pragnął. Ich wspólne wyjście nie mogło oczywiście obyć się bez
komentarzy, ale nie dbał o to. Nic a nic.
Wstali i pożegnawszy się, opuścili restaurację. Charles przyrzekł
Sawyerowi szybki powrót. Szli ulicą, trzymając się za ręce. W
perspektywie rysował się masywny dom Catherine Fletcher.
- Powinieneś był mimo wszystko pozostać na przyjęciu. Chyba
wiesz, co będą mówić.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Obdarzyła go prowokacyjnym uśmiechem.
- Słyszałam od Pearl Inman, że w Hard Luck zanosi się na nowy
ślub.
Charles przełknął ślinę. Nowy ślub. Jego i Lanni? Przypomniał
sobie radę Bena. Cierpliwie czekać i obserwować.
- Niech sobie ludzie gadają. Widocznie znajdują w tym rozrywkę.
- Nie sądzę jednak, by Pearl ciebie miała na myśli.
- Więc kogo?
- Dotty Harlow i Pete'a Livengooda.
- Dotty? Tę posuniętą już w latach nową pielęgniarkę?
Wieczorna bryza bawiła się włosami Lanni i jej białą sukienką.
Piersi, brzuch, łono, uda, to wszystko było teraz jak wyrzeźbione w
nieskazitelnej bieli.
- Pete też nie jest już młodzieniaszkiem.
- A ty jesteś piekielnie ładna.
Spuściła oczy i zarumieniła się, przez co stała się jeszcze
piękniejsza. Doszli do domu Catherine. Lanni stanęła na pierwszym
schodku i odwróciła się. Byli teraz równego wzrostu.
- Dzięki za odprowadzenie.
- Dzięki za pozwolenie mi na to.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem pchnęło ich ku sobie
to samo pragnienie. Spletli się w tak spazmatycznym uścisku, jakby
już czekał samolot i jedno z nich miało odlecieć na zawsze. Od Lanni
bił żar, promieniujący z jej włosów, warg i nabrzmiałych sutek. Płonął
też Charles. Drążył jej usta językiem, gniótł dłońmi plecy i biodra,
bódł twardym podbrzuszem. Lanni pozwalała mu na wszystko.
I nagle, pchnięci z kolei tą samą obawą, odskoczyli od siebie.
Dyszeli. Lanni drżącą dłonią odgarnęła włosy z twarzy.
- Chyba powinieneś... dołączyć do swoich przyjaciół.
To była rozsądna rada, tak rozsądna, że aż sprawiająca ból.
Dlaczego człowiek musi być opanowany? Dlaczego nie może iść po
prostu na pasku swych pragnień?
- Jutro będą tańce - powiedział.
- Tak, wiem.
- Nie jestem najlepszym tancerzem.
Milczała.
- Zarezerwujesz pierwszy taniec dla mnie?
Wyciągnęła rękę, żeby pogładzić go po policzku, jednak w
ostatniej chwili zmieniła zamiar.
- Och, ty dzieciaku.
Po chwili Charles znów szedł ulicą, ale tym razem sam. Wracał
do Bena. Spoglądał w swoje serce. To, co widział, przerażało go i
zachwycało zarazem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Charles zadarł głowę. Na tle błękitnego nieba schodził do
lądowania dwusilnikowy „Baron", jeden z samolotów „Synów
Północy". Była w nim jego matka. Nie widział jej chyba pół roku. Nie
uważał się za dobrego syna. Christian i Sawyer zostawili go pod tym
względem daleko w tyle. Ellen u boku Roberta, swojego drugiego
męża, jakby odżyła. Po blisko pięćdziesięciu latach udręki zasługiwała
zresztą na pogodną starość.
Samolot dotknął kołami płyty lotniska, wyhamował i zaczął
kołować. W końcu się zatrzymał. Pierwszy w otwartych drzwiach
pojawił się Christian i pomógł wysiąść matce. Duke Porter, który
stanął na ziemi ostatni, taktownie uznał, że będzie tu raczej zbędny i
machnąwszy im z uśmiechem ręką, poszedł w kierunku baraku.
Przytrzymując dłonią przed wiatrem swój słomkowy kapelusik,
Ellen przez chwilę lustrowała lotnisko i widoczne w oddali Hard
Luck. I dopiero gdy oswoiła się na powrót z tym krajobrazem swego
wieloletniego wygnania, przeniosła wzrok na Charlesa.
Wydawała się niesłychanie drobna i krucha w tej swojej
jasnoniebieskiej sukience i granatowym sweterku. Była kiedyś piękną
kobietą, delikatną, rasową, o szlachetnych rysach, i wciąż
zachowywała ślady dawnej urody. Charles nigdy nie mógł zrozumieć,
dlaczego wybór ojca padł właśnie na taką istotę. Jak gdyby ojciec
wyniósł orchideę z cieplarni i zasadził ją na kamienistym gruncie
chłostanej lodowatymi wichrami tundry.
- Charles, chłopcze, ty z roku na rok stajesz się coraz bardziej
przystojny - wykrzyknęła, całując na powitanie najstarszego syna.
- Nie bądź taką komplemenciarą, mamo - wtrącił się Christian. -
Widzisz przecież, że jest w smokingu, a jest to ubiór, który jeszcze
żadnemu mężczyźnie nie ujął urody.
Charles faktycznie paradował od rana w smokingu i bynajmniej
nie czerpał z tego żadnych przyjemności. Czuł się jak w
średniowiecznej zbroi. Kołnierzyk koszuli wpijał mu się w szyję i na
serio liczył się z możliwością, że udusi się do wieczora.
- Na ciebie również czeka smoking. Jak widzicie, Sawyer myśli o
wszystkich i wszystkim.
Christian spoważniał. Nie uśmiechała mu się perspektywa takiej
przebieranki.
- A jaka jest ta jego wybranka? - zapytała Ellen.
- Na pewno polubisz Abbey, mamo.
- Nie wiem, czy ją polubię, oby tak było, jednakże Abbey już ma
u mnie dług wdzięczności. Dokonała czegoś, o czym myślałam, że
nigdy się nie zdarzy.
- Mianowicie?
Na twarzy Ellen odmalowało się zdumienie. Zawsze sądziła, że
jej synom nie brakuje inteligencji.
- Sprawiła, że Sawyer pożegnał się z tymi swoimi bzdurnymi
ideami o kawalerstwie i wyłącznym poświeceniu się Alasce. Nalała
mu oleju do głowy. A poza tym, nie zapominajcie, obdarzyła mnie
dwójką wnucząt.
Teraz z kolei Charles okazał zdziwienie.
- Tak się cieszysz ze swojej roli babki?
- W moim wieku dobrze jest odgrywać coraz to nowe role. To
dodaje młodości i napełnia ochotą do życia. Długo czekałam na swoje
pierwsze dziecko, ale przysięgam, z jeszcze większą niecierpliwością
oczekiwałam wnuczka.
- Twój wnuczek ma na imię Scott, a wnuczka Susan. Fajne
dzieciaki.
- Będę je psuła, aż zupełnie popsuję. - Radośnie zachichotała. -
Ale niech jeszcze raz ci się przyjrzę. - Cofnęła się o krok. - Och,
Charles, wyglądasz jak książę Kentu. Jestem z ciebie dumna.
Charles nie pamiętał, by jego matka kiedykolwiek go tak
chwaliła. Tym większą więc jej słowa sprawiły mu teraz przyjemność.
- Dziękuję, mamo.
Ellen wzięła go pod ramię.
- A teraz prowadź mnie do mojej synowej. Chcę się z nią
przywitać, zanim zaleję się łzami.
- Ależ, mamo, nie mów mi tylko, że będziesz płakać na weselu
Sawyera.
- Właśnie mam taki zamiar. To moje prawo. Prawo matki.
Zasłużyłam sobie na nie.
Parafialny kościółek nabity był do ostatniego miejsca. Zjawili się
wszyscy, gdyż każdy w jakimś stopniu czuł się odpowiedzialny za los
młodej pary. Na twarzach malowała się podniosła radość.
Szmerem powitano zjawienie się dwóch braci, Sawyera i
Charlesa. Obaj mężczyźni, z wyglądu książęta krwi, wolnym krokiem
podeszli do ołtarza. Tam odwrócili się i czekali, aż dołączy do nich
panna młoda.
Kościół nie miał organów, więc pomyślano na ten dzień o
orkiestrze. Składała się z pianisty, skrzypka, gitarzysty i akordeonisty.
Rozległy się dźwięki weselnego marsza. Wszyscy wstali z miejsc i
zwrócili się ku frontowym drzwiom.
Nie tyle stanęła, co raczej zaistniała w nich Abbey, cała w
puszystej brzoskwiniowej pianie swojej długiej sukni, z wianuszkiem
różowopomarańczowych azalii we włosach. Wiązanka, którą trzymała
w dłoni, była kompozycją kremowych róż i polnych kwiatów. Drugą
ręką wspierała się na ramieniu ojca.
Polne kwiaty przypomniały Lanni tamtą przygodę w tundrze.
Rzecz jasna, uciekając przed niedźwiedziem, porzucili swoje bukiety,
które miały być przechowywane w chłodnym i ciemnym miejscu do
dnia dzisiejszego. A jednak, mimo wszystko, idea ogarnięcia
miłującym sercem całej tej polarnej krainy przetrwała w tych kilku
pierwiosnkach i stokrotkach w wiązance oblubienicy.
Abbey, jak każda panna młoda, jaśniała urodą. Biło z niej
szczęście, które spływało również na zgromadzonych świadków. Lecz
ona nie widziała ich. Patrzyła na Sawyera, boleśnie odległego w
perspektywie nawy głównej, i tylko on jeden istniał dla niej w tej
chwili. Przesłała mu uśmiech tak promienny, że Lanni aż zakręciły się
łzy w oczach. To była miłość, najprawdziwsza miłość. Nie było w
kościele człowieka, który nie chciałby tak kochać i tak być kochanym.
Nie tylko Lanni płakała. Ben Hamilton, który stał naprzeciwko i
którego ledwie co dzisiaj poznała, tak odmienił go włożony na tę
okazję elegancki garnitur, wyciągnął chusteczkę i wydmuchał w nią
nos. A potem, obejrzawszy się na wszystkie strony, czy czasami nikt
go nie obserwuje, przeciągnął dłońmi po załzawionych oczach.
W tym momencie Abbey i Sawyer podali sobie dłonie i zwrócili
się twarzami ku wielebnemu Wilsonowi. Zabrzmiały słowa Pisma
Świętego. Lanni nie wiedziała już, czego słuchać i na co patrzeć. Czy
słuchać podniosłych, a przecież prostych i miłosiernych słów
Ewangelii, czy też głosu własnego serca? Czy patrzeć na parę młodą,
czy też na Charlesa O'Hallorana?
Wyglądał dzisiaj tak wspaniale, że aż duma rozpierała jej piersi.
Miało się wrażenie, jakby sam czekał na oblubienicę. I serce
podszepnęło Lanni, że miałaby prawo nią zostać, bo kochała, kochała
go gorąco i bezgranicznie.
Wielebny Wilson poprosił Abbey, by powtarzała za nim słowa
przysięgi. Abbey wyprostowała się. Spojrzała na Sawyera. Widać
było, że tyleż jemu za chwilę będzie przysięgać, co samemu Bogu.
„Przysięgam kochać cię aż do..."
Kochać! Słowo to zapadło w umysł Charlesa niczym rozjarzona
światłami sonda, rozpraszająca podmorskie ciemności. Zrozumiał w
jednej chwili, dlaczego Sawyer, który cierpliwie czekał trzydzieści
trzy lata, nagle uznał, że musi wziąć ślub w przeciągu dwóch tygodni.
Miłość może być niespieszna i nierychliwa, ale gdy się już pojawi,
poraża z szybkością błyskawicy. Wtedy wszystko staje się oczywiste,
a zwłoka naprawdę nie ma większego sensu. Trzy miesiące, rok, pięć
lat - zaiste nic tu już nie zmienią.
Zdumiewające, ale dlaczego on, Charles, doświadczył dopiero
teraz owego porażenia? Bo przecież go doświadczył. Nie musiał już
czekać i obserwować swojego serca. Ujrzał wreszcie prawdę,
zobaczył swoją miłość i miała ona na imię Lanni. Powtarzał w
myślach słowa przysięgi wymawiane przez brata.
Nadszedł wreszcie moment, gdy kapłan ogłosił Sawyera i Abbey
mężem i żoną i z dobrodusznym uśmiechem na twarzy kazał im się
pocałować. Kościół zahuczał od wiwatów. Ludzie śmiali się, płakali,
krzyczeli, klaskali w dłonie. Ben ponownie wyjął chusteczkę i trzymał
ją bardzo długo w okolicach nosa.
Zaczęto wstawać z miejsc i cisnąć się ku wyjściu. Tłum rzucił
Charlesa na Lanni. Chwycił ją za rękę, a ona oddała mu uścisk.
Żadnego słowa, żadnego nawet spojrzenia, z którego można byłoby
coś wyczytać. Udało mu się wyciągnąć ją z ciżby do nawy bocznej.
Wiedział, że jest potrzebna Abbey do krojenia tortu, znał również
swoje obowiązki. A jednak musiał przekazać jej swoje przesłanie.
Podniosła ku niemu oczy. Rozpaczliwie pragnęła go dotknąć.
Uniosła rękę i o ile wczoraj przy pożegnaniu zaniechała pieszczoty,
teraz musnęła opuszkami palców jego ciepły, wygolony, twardy
policzek.
Bez słowa chwycił ją w ramiona.
- Lanni...
- Wiem, wiem...
- Także to czujesz?
- Całą sobą.
- Teraz nie możemy. Później.
Kiwnęła głową.
Puścił ją i odszedł szybkim krokiem. Po chwili wtopił się w tłum
weselników. Została sama. Chciało się jej płakać i śmiać
równocześnie. Jak ona wytłumaczy to swoim rodzicom? Pewnie
powiedzą jej, że oszalała. I w jakimś tam sensie będą mieli rację.
Chcieli, by doświadczyła w swym życiu miłości. Liczyli na to. Ale nie
miłości do Charlesa O'Hallorana.
Tak, była zakochana. Jak tylko zakochana może być
dwudziestotrzyletnia kobieta, kochająca po raz pierwszy. I jeśli nawet
nie zrozumieją tego rodzice, zrozumie to Mart. I również Karen, jej
była szwagierka. A jeśli uda się jej przekonać świat o swoim
szczęściu, to rodzice z radością zaakceptują jej wybór.
Największą zagadką była babcia. Jej reakcji nie sposób było
przewidzieć. Ale zanim powiadomi Catherine Fletcher o swojej
miłości, musi najpierw powiadomić Charlesa o Catherine, i to jak
najszybciej.
Był zapewne najgorszym drużbą w całym stanie Alaska w
przeciągu ostatnich dziesięciu lat, pomyślał później Charles. Witał
gości, wymieniał z każdym jakieś słowa, ale czynił to z takim
roztargnieniem, że nawet nie pamiętał, co mówił i czy w ogóle
trzymało się to kupy.
Dziwne zachowanie syna nie uszło uwagi stojącej przy nim Ellen.
- Charles - wyszeptała, gdy strumień napływających gości zaczął
wyraźnie rzednąć - co się z tobą dzieje?
- A co ma się dziać?
- Nie patrzysz na swoich rozmówców. Wydaje się, jakbyś kogoś
szukał.
Charles poczuł, że został przyciśnięty do muru.
- Spotkałem kogoś wyjątkowego, mamo. Gdy skończy się część
oficjalna, chciałbym przedstawić ci tę osobę.
Ręka matki dotknęła ramienia syna.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zakochałeś się?
Już nie odczuwał wahań.
- Tak.
- Mój Boże! - Ellen przycisnęła dłoń do serca. - Kiedy? Kim ona
jest? Dlaczego jeszcze nic o niej nie wiem?
- Znam Lanni od kilkunastu dni.
- Sawyer, jak wiesz, nie patrzył na kalendarz. Prędko sfinalizował
sprawę.
- Wiem, mamo.
- I o ile mogę wyrazić swoje zdanie, uczynił trafny wybór.
W oczach Charlesa błysnął sceptycyzm.
- Powiedziałabyś tak, nawet gdyby ożenił się z szympansicą.
- Nie kpij ze mnie, chłopcze. Pewnie, że cieszy mnie sam fakt, że
jeden z moich synów założył rodzinę. Niemniej w ocenach osób
staram się być bezstronna i obiektywna. Abbey podbiła moje serce.
- Oczywiście, mamo - padła komicznie potulna odpowiedź.
- A teraz powiedz mi coś o tej twojej młodej lady.
- Jeszcze nie jest moja. Należy do kobiet, które zatrudnił
Christian. Pracuje obecnie jako sekretarka w naszej firmie. Pochodzi z
Seattle lub przynajmniej ostatnio tam mieszkała. Ukończyła niedawno
uniwersytet w Waszyngtonie.
- Pokaż mi ją.
Charles pobiegł spojrzeniem ku centralnemu miejscu na sali
gimnastycznej, zamienionej na ten wieczór na salę balową, gdzie
Lanni kroiła tort, wręczając porcje podchodzącym gościom. Robiła to
z takim ujmującym wdziękiem, że człowiek patrzyłby na nią bez
końca.
- Czy to tamta blondynka? - spytała Ellen.
- Tak.
- Och, Charles, ona jest przeurocza.
- Fakt, że jeszcze nigdy dotąd nie spotkałem takiej dziewczyny.
Trapię się tylko tym, że należymy niemal do dwóch różnych pokoleń.
Ellen delikatnie poklepała syna po ramieniu.
- Głupstwo. Pięć, sześć lat to żadna różnica.
- Dwanaście.
- Arytmetyka nie ma tu nic do rzeczy - rozstrzygnęła matka.
- Jest jeszcze jedna rzecz. Często wyjeżdżam w teren i nie ma
mnie całymi tygodniami. Taką już mam pracę.
- Czy dla niej stanowi to jakiś problem?
- Nie wiem. Nie poruszyłem z nią jeszcze tego tematu.
- Więc ją zapytaj - poradziła Ellen, dając tym dowód zdrowego
rozsądku.
W sumie Charles czuł się w siódmym niebie, że matka tak łatwo
zaakceptowała Lanni, i to widząc ją z odległości niemal dwudziestu
metrów.
- Chcę, żebyś ją poznała.
- Mam nadzieję, że stanie się to jeszcze tego wieczoru.
Orkiestra, która przed chwilą skończyła wiązankę melodii na
powitanie młodej pary, jak również weselników, zaczęła grać teraz
przebojowe kawałki taneczne. Sawyer i Abbey pierwsi stanęli na
parkiecie. Tworzyli parę godną malarskiego pędzla. Kawaler i Róża,
którzy dostali się w wir tajfunu.
Charles odprowadził Ellen na jej honorowe miejsce za stołem,
gdzie od razu zajęła się nią Pearl Inman, jedyna, jak się wydawało,
przyjaciółka matki w Hard Luck, sam zaś pośpieszył do Lanni.
Powitała go promiennym uśmiechem.
- Tortu?
- Oczywiście. Ale co z naszym tańcem?
Lanni spojrzała na stojącą obok Louise Gold, mieszkankę miasta i
bliską przyjaciółkę Abbey.
- Idźcie tańczyć - powiedziała Louise, która była ponadto matką
najbliższego kumpla Scotta. - Wszyscy już prawie dostali swój
kawałek tortu.
Jej syn, Ronny, wywijał właśnie na parkiecie z małą Chrissie
Harris, córką miejscowego szeryfa, i Louise przyglądała się temu z
niejakim rozbawieniem.
- Tylko pamiętaj, uprzedzałem - zwrócił się Charles do Lanni - nie
jestem Fredem Astaire'em.
- A ja nie jestem Ginger Rogers.
Przypadkiem, a może zrządzeniem losu, orkiestra grała teraz
przewodni
motyw
jednego
z
najsławniejszych
musicali
hollywoodzkich, słodką melodię przypominającą walca. Charles objął
w talii swoją partnerkę i... popłynęli.
Lanni, z głową pochyloną na jedno ramię i zamkniętymi oczami,
zdawała się w upojeniu unosić na falach melodii. Patrzył na nią i czuł,
że coś rozsadza mu piersi. Chciałby natychmiast dać upust miłosnemu
uniesieniu, lecz szkoda mu było wyrywać ją z tego rozkosznego
omroczenia.
A potem, po krótkiej przerwie, muzyka stała się skoczna i
rytmiczna. Nie korespondowało to w żadnym stopniu z nastrojem
Charlesa. Lanni również zrobiła rozczarowaną minkę. Chwilę stali bez
ruchu, by następnie, rozumiejąc się bez słów, opuścić salę i w ogóle
szkolny budynek. Zwarli się w pocałunku w kącie boiska, w pobliżu
huśtawek. A kiedy już nasycili pierwsze pragnienie, Lanni usiadła na
jednej z nich.
- Zawsze lubiłam się huśtać - powiedziała po chwili milczenia.
Zrozumiał ukrytą w tym prośbę i kilkoma mocnymi pchnięciami
rozbujał drewniane krzesełko.
- Myślę, że Opatrzność nie jest tak zupełnie pozbawiona poczucia
humoru - zauważył Charles, stając z boku, żeby Lanni swobodnie
mogła się huśtać.
- Jaśniej, panie geologu.
- Nabijałem się z Sawyera, że tak łatwo dał się usidlić kobiecie. A
teraz sam jestem w potrzasku.
- Naprawdę tak znęcałeś się nad biednym Sawyerem?
- Przeze mnie o mało co nie stracił Abbey.
- Żartujesz?
- Gdy wróciłem do Hard Luck, przeraziła mnie zmiana, jaka
zaszła w moim tak zrównoważonym zawsze braciszku. Posunąłem się
nawet do tego, że zaproponowałem Abbey opłacenie kosztów jej
powrotu do Seattle. Wiesz, wedle zasady, co z oczu, to i z serca.
- Ale Abbey została.
- Na szczęście. A teraz ty tu jesteś i chyba zastrzeliłbym faceta,
który namawiałby cię do wyjazdu.
Uciekła w bok ze spojrzeniem.
- Charles, muszę...
- Daj mi najpierw dokończyć. Zakochałem się w tobie od
pierwszego wejrzenia. Tak piszą w powieściach, lecz okazuje się, że
to naprawdę jest możliwe. Nic do tej pory nie wiedziałem o miłości. A
teraz wszystko, co wiem, wiem dzięki tobie.
- Och, Charles.
Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tej udręki, jaka
odmalowała się na jej twarzy.
- Wiem, że masz masę obowiązków związanych z weselem, ale
musiałem cię tu przyciągnąć, by odsłonić przed tobą moje serce,
Lanni. Nie wyznana miłość potrafi bowiem człowieka wypalić od
środka, wydrążyć go niczym tykwę.
- Ja też cię kocham, Charles.
Napięcie ustąpiło. Otrzymał ów bezcenny dar, na który czekał.
- I co zrobimy z naszą miłością?
- A czy musimy coś z nią robić?
- Masz rację.
Aż zawstydził się, że powiedział to z taką ulgą w głosie. Nie był
jeszcze gotowy na małżeństwo. Stan, w jakim się znalazł, był dla
niego całkowitą nowością. Jak każdy człowiek, potrzebował czasu, by
przywyknąć do pewnych rzeczy i oswoić się z nimi. Musiał ustrzec się
błędu. Nie wyobrażał sobie bowiem inaczej małżeństwa, jak tylko w
tradycyjny sposób. Dla niego był to związek do grobowej deski.
Nachylił się i pocałował Lanni.
- Musimy chyba wracać na salę.
- Tak. - W jej głosie nie wyczuwało się entuzjazmu.
- Moja matka bardzo chce cię poznać.
- No, to na co czekasz?
Na parkiecie wirowało kilkanaście par. Ben Hamilton i John
Henderson, z braku partnerek, walcowali sami. Było to tyleż
pocieszne, co bardzo sympatyczne. Duke Porter spojrzał na Lanni,
potem na Charlesa, jakby chcąc oszacować swoje szanse zatańczenia z
dziewczyną, którą odprowadził kiedyś do domu po obiedzie u Abbey.
Pożerali ją wzrokiem również inni samotni mężczyźni.
Ale to Christian pierwszy ośmielił się podejść. Nic dziwnego, był
bratem szczęściarza. Mógł liczyć na pewne względy.
- Czy mogę zagarnąć cię do tańca? - zapytał Lanni, udając, że nie
zauważa Charlesa.
Zawahała się.
- Może później. Obiecałam coś Charlesowi. Chce mnie
przedstawić waszej mamie.
- Okay, może być później. Lecz skoro już mowa o przedstawianiu
sobie ludzi, to byłbym rad, gdyby mój zapominalski braciszek
pomyślał również o zapoznaniu nas ze sobą. Niby się znamy, ale
formalnym względom nie stało się zadość.
Charles nie bardzo rozumiał, o co Christianowi chodzi. Przecież
znał Lanni bardzo dobrze. Poznał ją pierwszy, jeszcze w Seattle.
Najwidoczniej więc wypił dziś o jeden kieliszek za dużo i teraz
ponosiła go fantazja. Zignorował więc prośbę brata i powiódł Lanni
ku Ellen. Christian jednak nie dał za wygraną. Podreptał za nimi
niczym pokojowy piesek.
Charles dokonał prezentacji. Ellen Greenleaf i Lanni Caldwell
podały sobie ręce.
- Usiądź, proszę - powiedziała starsza pani, wskazując na wolne
krzesło obok. - Charles niewiele mi o tobie powiedział.
Christian pomrukami i chrząknięciami starał się zwrócić na siebie
uwagę towarzystwa, a kiedy nie odniosło to oczekiwanego skutku,
wypalił:
- Nie traktujcie mnie, jakbym nosił czapkę niewidkę. Jako
pełnoprawny obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej
domagam się podobnej prezentacji.
- Tylko mi nie mów, że nie poznajesz Lanni - powiedział tyleż
rozbawiony, co poirytowany Charles.
- Może znaliśmy się w poprzednim życiu, ale na pewno nie w
obecnym.
- Jest naszą sekretarką. Sam ją zatrudniłeś.
Christian zdziwił się i natychmiast odzyskał powagę.
- Zatrudniłem, owszem, ale inną kobietę. Nazywa się Mariah
Douglas i przyjedzie do Hard Luck dopiero za tydzień.
- Myślę, że powinnam się wtrącić i wyjaśnić pewne sprawy -
odezwała się Lanni, zaś jej drżący głos przykro kontrastował z
wesołym gwarem wokół.
- Lanni, co tu się dzieje? - Charles miał minę człowieka
zagubionego w ciemnym lesie.
- Christian mówi prawdę. Nie jestem tą sekretarką z Seattle.
Zastępuję ją chwilowo... Przyjechałam tu z Anchorage, gdzie
mieszkam... Miałam wysprzątać dom mojej babci. Sawyer zamierza
go wynająć dla przyjezdnych kobiet. Moja babcia to Catherine
Fletcher.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Charles, tu chyba zaszła jakaś pomyłka. - Policzki Ellen nabrały
kredowej barwy.
Charles i Lanni mierzyli się spojrzeniami.
- Żadna pomyłka, mamo. Wygląda na to, że zrobiono ze mnie
głupca.
Powiedziawszy to, odwrócił się i odszedł. Lanni nagle opadła z
sił. Zbyt dużo kosztowała ją chwila, kiedy mogła obserwować z
bliska, jak wali się w gruzy dopiero co wzniesiona budowla.
- Przepraszam, pani Greenleaf - wyszeptała. - Naprawdę nie
chciałam sprawić pani przykrości w tym radosnym dla niej dniu.
- Przykro mi, Lanni, nie przeczę. - Oczy starej kobiety zaszły
smutkiem. - Wiele zła nagromadziło się między naszymi rodzinami.
Tego nie można zmazać jednym pociągnięciem ręki. Nie życzę twojej
babce źle, ale też nie chciałabym jej więcej widzieć...
- Rozumiem. - W podtekście tych słów zostało powiedziane: „Jej
ani nikogo z jej bliskich". - Cieszę się, że mogłam panią poznać.
Ellen nie zdobyła się na podobną uprzejmość. Po prostu skinęła
głową.
Lanni odwróciła się i odeszła. Nogi miała jak z ołowiu, i w gardle
coś uwierało, jakaś grudka goryczy. Ludzie i przedmioty skryli się za
matowym szkłem. W instrumentach orkiestry zerwały się struny.
Jedynie akordeon rzewnie zawodził. Dotarła do przeciwległego końca
sali i opadła na krzesło.
Usłyszała głos Abbey:
- Lanni, co się stało? Charles wybiegł gdzieś jak szalony.
Czuła się winna. Wprowadziła dysonans do ogólnej harmonii
weselnego dnia.
- Charles właśnie dowiedział się, że Catherine Fletcher jest moją
babką. Powinnam była już dawno mu o tym powiedzieć, ale nie
przywiązywałam do tego faktu większej wagi. Sądziłam naiwnie, że
przeszłość nas nie dotyczy, że możemy chodzić po ziemi bez tego
bagażu.
Abbey uścisnęła jej dłoń.
- Daj mu trochę czasu.
Oczywiście, że da mu trochę czasu. Ale też nigdy nie zapomni
błysku gniewu i obrażonej dumy w jego oczach.
- Och, nie przejmuj się nami, Abbey. To jest twój dzień i nic nie
powinno go zepsuć.
- I nic nie zepsuje - zapewniła ją Abbey, po czym odpłynęła w
swej brzoskwiniowej sukni do męża.
Lanni zachciało się pić. W pobliżu na stoliku stała waza z
ponczem. Wypiła duszkiem całą szklankę. Poczuła, że ktoś dotyka jej
ramienia. Odwróciła się. Był to Sawyer.
- Abbey wszystko mi powtórzyła - oznajmił.
- Charlesowi potrzeba trochę czasu na oswojenie się z tą rewelacją
- odparła możliwie lekkim tonem, by rozproszyć widoczny na twarzy
Sawyera niepokój.
- Powinienem był sam mu o tym powiedzieć.
- Nie traktuj tego w kategoriach obowiązku.
- Celowo pozwalałem mu wierzyć, że jesteś naszą sekretarką. Był
taki nieprzyzwoicie krytyczny wobec naszego pomysłu sprowadzenia
tu kobiet. Więc kiedy zorientowałem się, że właśnie dzięki temu
pomysłowi facet zaczyna nabierać ludzkich cech, pomyślałem, że
trzeba ułatwić mu tę przemianę, unikając zbędnych komplikacji. -
Pokręcił głową. - Jeśli chcesz, mogę z nim porozmawiać.
Propozycja była nęcąca. Ale osoby trzecie w takich sprawach z
zasady niewiele mogą.
- Dzięki, Sawyer. Ale ja i Charles sami musimy to załatwić.
To znaczy, co załatwić? - zapytała siebie w duchu. Czy faktycznie
miłość zdolna jest pokonać tak głęboko zakorzenione urazy?
- To uparty gość. Musisz uzbroić się w cierpliwość.
Pozostawiła tę uwagę bez komentarza. Nie mogła tu czekać bez
końca, w nadziei, że Charles wreszcie przejrzy na oczy i zmieni swoje
stanowisko. Niebawem zaczynała pracę w redakcji dużego dziennika i
nie zamierzała wyrzekać się tej szansy.
Kiedy Sawyer odszedł, wypiła jeszcze jedną szklankę ponczu.
Poczuła się o niebo lepiej. Owocowy poncz podziałał kojąco na jej
napięte nerwy i mięsnie. Wracając na swoje miejsce pod ścianą,
dostrzegła Charlesa. Stał w przeciwległym końcu sali, samotny i
pobladły.
Ich oczy spotkały się. Przesłała mu uśmiech, w którym starała się
zawrzeć wszystko, co odczuwała w tej chwili. A przede wszystkim,
jak bardzo jej przykro z powodu tego, co zaszło. Ale on tylko nachylił
się i powiedział coś do siedzącej obok Ellen, dając jej w ten sposób do
zrozumienia, że lojalność wobec swojej rodziny stawia ponad
wszystko.
- Jak się masz, Lanni.
Przed nią stał Duke Porter.
- Cześć, Duke.
- Czy nie pomyślisz, że dostałem zajoba, jeśli poproszę cię do
tańca?
- Oczywiście, że nie.
- No bo wiesz, nie chciałbym robić tu bałaganu. W razie czego
ujmij się za mną u Charlesa. Nie to, że się go boję, ale wywołaniem
burdy sprawiłbym Abbey i Sawyerowi przykrość, a wcale tego nie
chcę.
Lanni dumnie uniosła głowę.
- Nikt nie ma prawa wybierać mi partnerów do tańca. Prowadź
mnie, Duke. Chętnie z tobą zatańczę.
Rozsadzał go niepohamowany gniew. Oszukała go Lanni, oszukał
go brat. Sawyer z pewnością wszystko o niej wiedział. Ale Sawyer był
zakochany i pragnął, by inni poszli w jego ślady. Sawyerowi można
było wybaczyć.
Pozostawała Lanni.
Zastosowała wobec niego taktykę wyrachowanego zwodzenia.
Owszem, nie okłamywała go wprost, nie powiedziała na przykład, że
pochodzi z Seattle i zatrudnił ją Christian. Ale przemilczała tyle, że
równoznaczne to było z cynicznym kłamstwem.
W rezultacie wyszedł na kompletnego głupca. Zadurzył się we
wnuczce kobiety, której nienawidził. Złożył u stóp Lanni swoje serce.
A ona z pewnością śmiała się w duchu, że odwet można osiągnąć tak
tanim kosztem. Bo niewykluczone, iż rzecz była ukartowana z góry.
Chodziło o pognębienie wroga i wydanie go na ludzkie pośmiewisko.
On, Charles, dobrze pamiętał wszystkie przewiny Catherine
Fletcher wobec rodziny O'Halloranów. Udało się jej zniszczyć
małżeństwo rodziców i uczynić życie Ellen i Davida prawdziwym
koszmarem. Tego nie można było zapomnieć, a tym bardziej
wybaczyć.
A teraz widział Lanni tańczącą z Dukiem Porterem i tym większy
chwytał go gniew. Bo jeszcze nie zdążył oddzielić się całkowicie od
tej zwodniczej kobiety. Wciąż jego zmysłowość rościła sobie do niej
prawo i stąd nie mógł znieść widoku dłoni Duke'a Portera na jej
biodrze. Zapragnął napić się piwa i sięgnął po butelkę.
- Czy wszystko w porządku? - zapytał Christian, który również od
tamtego epizodu nie mógł pochwalić się najlepszym humorem.
- W idealnym porządku - odparł Charles sarkastycznie i przytknął
butelkę do ust.
Pił chciwie do samego dna.
- Więc jak to będzie między tobą a Lanni?
- Nikomu, cholera, nic do tego.
- Spokojnie, spokojnie. - Christian podniósł obie ręce. - Zadałem
tylko zwykłe pytanie.
- I dostałeś zwykłą odpowiedź. - Charles wciąż patrzył na Lanni.
Po prostu nie mógł oderwać od niej wzroku.
Christian poszedł za jego spojrzeniem.
- Trzeba przyznać, że jest piękną bestyjką. Szkoda, że płynie w
niej krew Catherine.
Powiedziawszy to, Christian odszedł i dołączył do grupy pilotów.
Charles wręcz ucieszył się, że się go pozbył. Wolał być sam. Nie był
w towarzyskim nastroju. Sięgnął po drugą butelkę. Wtem zauważył,
że dłoń Duke'a zaczyna powoli ześlizgiwać się z biodra Lanni na jej
pośladek. Tego już było za wiele! Ruszył do przodu jak byk
wypuszczony z kojca na arenę.
Niespodziewanie wyrósł przed nim Sawyer.
- Czy jakieś kłopoty?
- O kłopotach za chwilę będzie mógł mówić Duke. Wybiję mu
wszystkie zęby.
- Lepiej wyjdź na świeże powietrze trochę ochłonąć. - Sawyer
przywołał Christiana i obaj bracia wyprowadzili rwącego się do bójki
Charlesa przed budynek szkoły.
Słońce nie chciało zachodzić i ciągle oświetlało ziemię. Wobec
słońca na niebie wszystkie ludzkie sprawy zyskiwały od razu inny
wymiar.
- To ja powinienem był ci o wszystkim powiedzieć - rzekł
Sawyer. - I to zaraz pierwszego dnia.
- Masz cholerną rację.
- Przyznaję, że popełniłem błąd. Lecz szczerze mówiąc, Charles,
czy nie wszystko jedno, z kim Lanni jest spokrewniona? Przecież ona
nie może ponosić odpowiedzialności za przeszłość. Jest odrębną
osobą, a nie cząstką jakiejś tam większej całości. Obwinianie jej za
grzechy Catherine wydaje się wręcz nieetyczne. Tak samo zresztą, jak
obwinianie ciebie za błędy naszego ojca.
- Są rzeczy, o których nie masz zielonego pojęcia!
Charles przeciągnął dłonią po czole. Orientował się lepiej od
Sawyera i Christiana w kulisach całej sprawy i stąd dokładniej mógł
ocenić krzywdę, jaką Catherine wyrządziła ich rodzinie. Pewnych
krzywd nie da się naprawić, nie da się też wybaczyć.
- Niczemu tu chyba nie zaradzimy - zwrócił się Christian do
Sawyera. - Charles wie swoje i nie róbmy mu wody z mózgu.
- Chodzi o to, czy będzie mógł żyć ze świadomością
konsekwencji swojej decyzji. - Na czole Sawyera zarysowała się
pionowa zmarszczka.
- To już moja sprawa, chłopaki. A teraz idźcie sobie. Nie potrzeba
mi waszego towarzystwa. W ogóle dajcie mi święty spokój.
Sawyer i Christian wymienili spojrzenia. Było dla nich jasne, że
najrozsądniej będzie nie przeciągać struny. Odeszli, zaś Charles
pomyślał, że najlepszą towarzyszką na taką chwilę jest tylko butelka.
Jeszcze nigdy dotąd nie upił się celowo, by tak rzec, z premedytacją.
A teraz właśnie miał taki zamiar.
Gdy nastała przerwa w tańcach, konieczna, by muzycy mogli
czegoś się napić i coś przekąsić, Lanni podziękowała Duke'owi i
podeszła do Sawyera i Abbey.
- Życzę wam wiele szczęścia - powiedziała, ściskając ich i
całując. - Zawsze będziecie mieli we mnie oddaną wam przyjaciółkę.
Starała się mówić normalnym głosem i prawie jej się to udało.
- Nie martw się, wszystko jakoś się ułoży - zapewniła ją Abbey.
Lanni zdobyła się na uśmiech.
- Jasne, nie ma spraw ostatecznie przegranych.
- Też tak myślę, Lanni - powiedział Sawyer, lecz jego twarz nie
tchnęła bynajmniej optymizmem.
Lanni zdawała sobie sprawę, że żegna się z Sawyerem i Abbey w
istocie na zawsze. Za dwie godziny wylatywali do Fairbanks, gdzie
mieli się przesiąść na samolot do Honolulu. Ich pobyt na Hawajach,
ów skrócony miesiąc miodowy, miał trwać dwa tygodnie. Gdy zatem
wrócą do Hard Luck, jej już nie będzie, a nie wyobrażała sobie w tej
chwili, by kiedykolwiek w przyszłości tu zajrzała.
Raz jeszcze uściskali się i Lanni opuściła budynek szkolny. Szła
ulicą z poczuciem opuszczenia i samotności. Dom Catherine Fletcher,
gdy się w nim znalazła, przytłoczył ją swoją posępną ciszą. Zewsząd
spozierały na nią cienie przeszłości, a każdy szmer wydawał się
okrutną drwiną. W salonie piętrzyły się pudła, które jak najszybciej
musiała wyekspediować do Anchorage.
Na dźwięk telefonu serce Lanni gwałtownie załomotało. Był to
dowód, że jej nerwy nie są w najlepszym stanie. Podniosła słuchawkę.
- Jak tam, siostrzyczko? Cała i zdrowa?
- Matt! Jak to dobrze, że dzwonisz.
- Pewnie stęskniłaś się za mną.
Nawet nie domyślał się, jak bardzo. Zawsze idealizowała
starszego brata, wiele mu wybaczając i dostrzegając tylko to, co
chciała dostrzec. Dopiero jego nieudane małżeństwo ujęło mu w jej
oczach coś z tej wysublimowanej doskonałości. Lecz nadal przecież,
patrząc nań, zadzierała głowę.
- A więc ostatnio zadajesz się z O'Halloranami - powiedział,
przerywając jej zadumę.
- Niezupełnie.
- Więc chcesz powiedzieć, że tylko połową siebie sekretarzujesz
Sawyerowi i spotykasz się z Charlesem, a drugą połowę zostawiasz w
domu, czy tak?
- Nie łap mnie za słowa, Matt.
- A ty mów trochę jaśniej, siostrzyczko.
- Faktycznie spotykam się z Charlesem. To... przyzwoity
człowiek.
- Mama powiedziała, że w tym przyzwoitym człowieku
dopatrujesz się również innych zalet.
- Jak tam Karen? - Podjęła rozpaczliwy wysiłek zmiany tematu
rozmowy.
- Właśnie dowiedziałem się, że wyjechała na południe.
- A konkretnie gdzie?
- Do Kalifornii.
Był to dla Lanni prawdziwy cios. Waliły się w gruzy jej nadzieje,
że Karen i Matt zejdą się ponownie i podejmą próbę odbudowania
związku.
- Kiedy to się stało?
- W zeszłym tygodniu. Dostała cudowną ofertę pracy, wiesz, taką
nie do odrzucenia. Przyjęła ją z entuzjazmem i mogę życzyć jej tylko
powodzenia. Tylko powodzenia - powtórzył, mimowolnie dając tym
dowód, że serce jego bije wciąż dawnym rytmem miłości.
- Wiem, że życzysz jej jak najlepiej.
- Posłuchaj - powiedział, nagle ożywiając się. - Nie po to płacę za
tę rozmowę, żeby fundować sobie czarną melancholię. Słyszałem, że
w Hard Luck jest coś w rodzaju hotelu.
- Dobrze powiedziałeś: „coś w rodzaju". Bo jest to w istocie
częściowo spalona ruina.
- Wspaniale!
- Wydzierasz się, jakbyś spoglądał właśnie na czterogwiazdkowy
hotel w San Francisco. A to tylko, powtarzam, ruina.
- Jak sądzisz, czy O'Halloranowie pozbyliby się jej?
- Niby chcesz ją kupić?
- Wyobraź sobie, że tak. Przecież Hard Luck leży w sąsiedztwie
Arktycznego Parku Narodowego. Hotel byłby wyśmienitym punktem
wypadowym dla turystów.
No tak, stało się, jej brat dokumentnie oszalał!
- Matt, tobie chyba pomyliły się szerokości geograficzne i całkiem
zapomniałeś o zimie, która trwa tu z górą pół roku. Jaki turysta,
turysta przy zdrowych zmysłach, przyjedzie tu w grudniu czy w
styczniu?
- A ty zapominasz o całych rzeszach fanatyków przygody, którzy
tylko szukają nowego dreszczyku emocji. Zapewnię im taką frajdę w
śniegu i w mrozie, że zapamiętają to do końca życia. Na przykład
podróż przez tundrę na saniach zaprzężonych w psy.
- No właśnie, psy. Trzeba je kupić, a wszystko, co jest na
sprzedaż, kosztuje.
- Niekoniecznie. Psy i cały sprzęt można wynająć. Nie bądź taka
sceptyczna. Wpadłem na pomysł życiowej szansy i nie chcę jej
zmarnować.
Ileż już razy Matt wpadał na taki pomysł? Niemal co trzy
miesiące. Ale ten pomysł był jeszcze bardziej szalony od poprzednich,
choć, jak poprzednie, dałaby za to głowę, rozwinie się i zakończy.
Fantastyczne plany, ogromne podniecenie, perspektywa cudownej
kariery, a potem zniechęcenie, samokrytyka, czas apatii. Lanni znała
to równie dobrze jak tabliczkę mnożenia.
- Czy porozmawiasz o tym z Charlesem? Zrób to dla mnie, Lanni.
Przycisnęła rękę do czoła.
- Wykluczone - odparła.
Odmówiła mu po raz pierwszy w życiu.
- Nie?
- Jeżeli rzeczywiście jesteś tak napalony na ten hotel, osobiście
skontaktuj się z O'Halloranami.
Z tamtej strony nastała chwila milczenia.
- Lanni, czy wszystko w porządku?
- W jak najlepszym. Prawie już skończyłam porządkować i
sprzątać dom babci. Kto wie, może uda mi się wrócić na początku
przyszłego tygodnia.
- Twoje trele wydają mi się trochę sztuczne, Lanni. Lepiej
powiedz mi prawdę.
- A ty odpowiedz mi na jedno pytanie.
- Z miłą chęcią. Pytaj.
Nabrała w płuca powietrza.
- Czy wszyscy mężczyźni rodzą się draniami, czy też muszą
zapracować sobie na taką opinię?
Mart zachichotał.
- Widzę, że O'Halloranowie nastąpili mojej siostrzyczce na
odcisk.
- Można tak powiedzieć.
- A jeśli chodzi o twoje pytanie. Ja na przykład, zdaniem Karen,
gdybyś spytała ją o zdanie, stopniowo stawałem się draniem.
Skądinąd jednak wiem, że trzeba mieć do tego wrodzone
predyspozycje.
Coś tu wyraźnie zmieniło się na gorsze, pomyślał Christian,
siadając za biurkiem w baraku firmy. Jeden brat ożenił się i wyfrunął
do Honolulu, drugi zaś zamknął się w sobie i wcale z nim nie
rozmawia.
Ranek był czysty i jasny. Na niebie ani jednej chmurki. Lekki
wiatr z zachodu. Pełnia arktycznego lata. Nagle rozległo się bzyczenie
pszczoły. Christian spojrzał przez okno na niebo. Na błękitnym tle
pojawił się stalowy owad. Samolot. Żaden z „Synów Północy" nie
wyleciał jeszcze tego ranka. Oznaczało to, że zniża się do lądowania
samolot innego przedsiębiorstwa pasażersko-transportowego.
Wylądował. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Miała
rude włosy. Tak rude, że prawie czerwone. Zeszła po schodkach na
płytę lotniska, a za nią pilot z dużą skórzaną walizką, którą następnie
przekazał swojej pasażerce. I nie wiadomo, czy walizka była zbyt
ciężka, czy też ta zamiana rąk nie wypadła zbyt zręcznie, dość że stało
się nieszczęście. Walizka upadła na ziemię, otworzyła się i wysypały
się z niej najbardziej intymne części kobiecej garderoby. Kilka par
koronkowych majtek pofrunęło, niesione podmuchem, jaki szedł od
śmigieł cessny.
Kobieta wydała rozpaczliwy okrzyk i rzuciła się w pogoń za
swoją garderobą, niczym entomolog za motylami. Pilot, któremu
widocznie nieobce były odruchy serca, poszedł za jej przykładem. I
tak uganiali się za biustonoszami, majtkami i fikuśnymi koszulkami,
aż wreszcie cała bielizna została z powrotem upchana w walizce.
Christian pokładał się ze śmiechu i gdyby w tej chwili Pearl
Inman zmierzyła mu ciśnienie, stwierdziłaby przekroczenie wszelkich
norm. W końcu cessna odleciała, a Christian, opanowawszy się,
wyszedł na spotkanie nowo przybyłej. Zbliżywszy się, stwierdził, że
musiał już ją kiedyś spotkać, ale poza tym niczego nie kojarzył.
Przeprowadził rozmowy w Seattle z taką liczbą kobiet, że ich twarze
zaczęły mu się zlewać w pamięci.
- Dzień dobry. Witamy w Hard Luck.
- Dzień dobry. Jak to dobrze być wreszcie na miejscu. Wybierając
się tutaj, nie wiedziałam, że lecę na koniec świata.
- Pozwoli pani, że poniosę jej walizkę.
- Ale ostrożnie, ma zepsuty zamek. Mam nadzieję, że nie
sprawiłam specjalnego kłopotu, przybywając dzień wcześniej.
- Dzień wcześniej?
- Tak. Jestem Mariah Douglas, sekretarka, którą pan zatrudnił.
Nie przypomina mnie pan sobie?
Ten dzień minął pod znakiem bezbrzeżnego smutku. Lanni
kontynuowała domowe porządki, ale już nie wkładała w to, jak
dotychczas, całego serca i energii. Prędko się męczyła i wówczas
siadała na jakimś krześle albo wręcz na podłodze i siedziała tak
kwadrans, dwa lub trzy w odrętwiałym bezruchu.
Odkurzając książki i półki, natknęła się na sporych rozmiarów
brązową kopertę. Pomyślała, że musi mieć ona związek z Davidem
O'Halloranem. Nie pomyliła się. Ze środka wysypały się listy. Pisał je
do swojej ukochanej żołnierz walczący na wojnie. Lanni nie miała
śmiałości ich przeczytać. Rzuciła tylko okiem na pierwszy akapit
listu, leżącego na samym wierzchu. Babcia przecież żyła i te listy
stanowiły sferę najgłębszej jej intymności, a więc świętokradztwem
byłoby wdzierać się tu nieproszoną.
Pod wieczór Lanni uświadomiła sobie, że przez cały dzień nie
miała niczego w ustach. Postanowiła zjeść coś u Bena. Włożyła
rozpinany z przodu sweter z kieszeniami i opuściła dom. Szła główną
ulicą, lekko mrużąc oczy od blasku balansującego nad horyzontem
słońca. Nagle otworzyła je na całą szerokość, po czym na ułamek
sekundy zamknęła. W jej stronę szedł Charles.
Przyśpieszyła kroku, jakby pragnąc, by chwila spotkania nastąpiła
jak najszybciej.
- Charles, jeśli wprowadziłam cię w błąd, to bardzo przepraszam -
wyrzuciła z siebie, gdy zatrzymali się przed miejską biblioteką.
- „Jeśli"?
- Bo przecież nie miałam takiego zamiaru. Tak po prostu wyszło.
Wiele razy próbowałam ci o tym powiedzieć, ale akurat nie dałeś mi
dojść do głosu. Choć z drugiej strony, nie przeczę, bałam się twojej
reakcji, równocześnie mając nadzieję, że jak się bliżej poznamy,
przeszłość nie będzie miała dla nas znaczenia.
Odpowiedział uśmiechem, w którym nie było śladu wesołości,
lecz za to dużo urażonej dumy.
Wezbrał w niej gniew.
- Coś tu jest nie w porządku. Twój ojciec porzucił moją babkę
niemal na stopniach ołtarza i oto ja teraz tłumaczę się i przepraszam.
- Twoja babka zrujnowała życie mojemu ojcu.
- Sam je sobie zrujnował.
- Nic nie wiesz o pewnych rzeczach.
- Wiem dostatecznie dużo. Kochała go do tego stopnia, że posłała
mu swoje zdjęcie w ślubnej sukni, jakby mówiąc, że już jest mu
poślubiona. Czy potrafisz wyobrazić sobie, jak się czuła, kiedy doszła
do niej wiadomość o ślubie Davida z Ellen? A może tego rodzaju
zdrady są w waszej rodzinie czymś dziedzicznym?
- O czym mówisz, do diaska?
- O tobie! Powiedziałeś wczoraj, że mnie kochasz. Ale cóż znaczą
słowa i przysięgi dla O'Halloranów!
- Powinnaś była powiedzieć mi całą prawdę o sobie.
- Zrobiłam to. Spójrz na mnie. Jestem Lanni Caldwell. Co chcesz
jeszcze wiedzieć?
Charles zamknął oczy, jak gdyby pragnąc w ten sposób odgrodzić
się od niej. Lanni podjęła ostatnią próbę.
- Co było, to było. To prawda, że moja babka nie zaliczała się do
świętych tego świata, ale też nie zaliczał się do nich twój ojciec. Ty i
ja również nie jesteśmy aniołami. Jesteśmy ludźmi, ale naprawdę nimi
bądźmy.
- Przykro mi, Lanni, ale nie mamy sobie nic więcej do
powiedzenia.
Wydała cichy jęk.
- To przynajmniej miej odwagę powiedzieć to, patrząc mi prosto
w oczy!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Charles siedział w restauracji Bena nad kubkiem wystygłej kawy i
myślał o Lanni. Nie powiedziała mu, że jest wnuczką Catherine
Fletcher, ale też on o nic jej nie pytał. Wiedział, że ukończyła studia w
Waszyngtonie, a przecież nie zastanowiło go, dlaczego pracuje u nich
jako sekretarka. Wszystko bowiem wydawało się nieistotne. Ważna
była tylko ona sama w swej cielesno-duchowej postaci.
Do stolika dosiadł się Ben.
- Zazwyczaj nie wtykam nosa w cudze sprawy, ale..
- Ale teraz masz zamiar to zrobić. Nie radziłbym;
Byli przyjaciółmi i Charles nie chciał wystawiać ich przyjaźni na
jakąś ciężką próbę.
- Trzymałbym język za zębami, gdyby tu chodziło o jakieś tam
bzdety. Opowiedziałem ci o Marilyn. Nie wymieniłem głośno jej
imienia przez blisko dwadzieścia lat. Zrobiłem to dopiero dla ciebie.
W tej sytuacji jesteś mi coś winien.
- Jestem ci winien zapłatę za tę kawę i nic ponadto.
- Nie tym razem, Charlie. - Nikt nie nazywał go „Charlie" i Ben
dobrze o tym wiedział. - Lanni opuszcza nas. Słyszałem, że już
zamówiła lot do Fairbanks.
Charles zacisnął dłonie na kubku.
- To nieuchronne, nie sądzisz?
Grubas głośno sapnął.
- I pozwolisz jej wynieść się tak ze swojego życia po tym, co
powiedziałem ci o sobie i Marilyn? Jeżeli tak, to siedzę teraz przy
jednym stoliku ze skończonym durniem.
- Myśl, jak chcesz.
- No dobrze, nie jesteś mi nic winien. Ale jesteś coś winien
samemu sobie. Również Lanni. Ona zasługuje na coś lepszego. Choć
może chcesz się jej po prostu pozbyć i znalazłeś pretekst.
Charles zmienił się na twarzy.
- Ben, zagalopowałeś się zbyt daleko. Radzę się cofnąć.
Sprawy między mną a Lanni nie nadają się jako temat do
publicznej dyskusji.
Ben pokręcił głową.
- Widzę, że nie rozwiążę tego rebusu. Facet wykształcony,
oczytany, nawet dość inteligentny, a gdy bliżej się przyjrzeć, uparty
osioł.
Równocześnie wstali od stolika, z tym że Ben wycofał się do
kuchni, Charles zaś wyszedł szybkim krokiem na ulicę.
Lanni czekała na Duke'a Portera, który miał przyjechać w
południe furgonetką firmy po jej czterdzieści z górą paczek,
przygotowanych do ekspedycji do Anchorage. Wyniosła je z salonu
przed dom i teraz, siedząc na stopniach ganku, patrzyła w
perspektywę ulicy, skąd miał nadjechać Duke.
W oddali pojawił się tuman kurzu, który przybliżał się z każdą
chwilą. Błysnął chromowy zderzak, przód ciężarówki mignął
kratownicą chłodnicy. Za kierownicą siedział wysoki mężczyzna, ale
to nie był Duke. Rozpoznała Charlesa. Przejechał, nawet nie
spojrzawszy w jej stronę. Jakby nie podbiegła do bramy, gotowa ją
otwierać.
Wróciła na stopnie ganku i ukryła twarz w dłoniach. Ból, który ją
przeszył, trzeba było przeczekać. Jak często jej babka również
nadsłuchiwała, czy nie nadjeżdża jakiś samochód? Czy David
O'Halloran zatrzymał się kiedykolwiek przed tym domem? Bo ona na
pewno czekała na niego. Wypełniona nadzieją. Zbolała. Miotana
najsprzeczniejszymi uczuciami. Ta niespełniona miłość wyczerpała jej
siły.
Dzisiaj Catherine umierała. Nie było już na tym świecie Davida,
który był jedyną racją jej życia. Kto wie, czy nie pragnęła swojej
śmierci, by jak najszybciej z nim się połączyć?
Różniło jednak Charlesa od Davida coś bardzo istotnego. Nie było
innej kobiety pomiędzy nią, Lanni, a Charlesem. Na drodze ich
miłości stanęła jedynie rodzinna solidarność. Charles wybrał rodzinę.
I teraz ona, Lanni, opuszczała Hard Luck. Jutro wsiądzie do
samolotu i odleci na zawsze. Zrobi to zgodnie ze swoją wolą, choć nie
bez bólu i żalu. Jak również z dumnie podniesioną głową, gdyż nie
widziała potrzeby przepraszać tu kogokolwiek za to, że jest tym, kim
jest. Po prostu Lanni Caldwell.
Przyjechał Duke i wspólnie załadowali paczki na tył furgonetki.
Porozmawiała z nim jeszcze przez chwilę, a kiedy odjechał, wróciła
do domu.
Następne kilka godzin spędziła na takiej trochę bezsensownej
krzątaninie. Wieczorem znów wyszła przed dom i usiadła na
stopniach ganku. Od tundry ciągnęło delikatną bryzą, pełną zapachów
kwiatów i ziół. Wokół zalegała prawie niczym nie zmącona cisza.
Tylko co jakiś czas skrzypnęły drzwi w czyimś domu, zaśpiewał ptak,
rozległ się płacz dziecka. Nieśmiało zaczynały odzywać się
świerszcze.
Lanni zamknęła oczy. Wciąż myślała o babce. O jej powolnej
agonii w tym mieście, o ludzkim współczuciu i o bezwzględnych
wyrokach Opatrzności. Ktoś w sąsiedztwie otworzył furtkę, pisnęła na
dawno nie oliwionych zawiasach. Ale nie, to przecież jej furtka
piszczała! Uniosła powieki i... zerwała się na równe nogi.
Przed nią stał Charles. Miał pobladłą twarz i jakby nie wiedział,
co zrobić z rękami. Zauważyła, że nie golił się tego ranka.
- Nie powinienem był tu przychodzić.
- Ale przyszedłeś. - Upajała się wręcz jego widokiem. - Zbliż się,
usiądźmy razem na tych schodkach.
Spełnił jej prośbę, choć wciąż miała wrażenie, że zmaga się sam
ze sobą.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - powiedział chrapliwym
głosem. - Mój ojciec również nie mógł długo wytrzymać.
Nie zrozumiała. Te słowa nie miały dla niej najmniejszego sensu.
- Wiele lat temu - kontynuował Charles - moja matka wróciła do
Anglii. Zabrała ze sobą Christiana. Wyjechała stąd z zamiarem
pozostania w swojej ojczyźnie już na zawsze. Ojciec popadł w
całkowitą apatię. Najpierw próbował znaleźć pocieszenie w butelce, a
gdy to nie pomogło, po pociechę zwrócił się do... Catherine. A ona go
szybko pocieszyła...
Jeżeli była to prawda, to Lanni całkiem już nie pojmowała,
dlaczego Charles tak bardzo nienawidził jej babki. Równocześnie
wiadomość, że jednak w życiu Catherine zdarzyły się chwile szczęścia
ze swym ukochanym, trochę ją zszokowała.
- Ojciec nawet nie podejrzewał, że ja i Sawyer doskonale się
orientujemy, gdzie udaje się każdego wieczoru. Catherine stała się
jego nałogiem.
- Dzieli nas od tamtych zdarzeń szmat czasu.
- Nie mógł uwolnić się od Catherine, a ja nie mogę uwolnić się od
ciebie. - Zabrzmiało to jak najprawdziwsze wyznanie. - Jestem zbyt
słaby, by oprzeć się tobie, Lanni.
Dotknęła dłonią jego policzka.
- Kocham cię, Charles.
Nachylił się ku niej i poszukał jej ust. Uświadomiła sobie, że ta
chwila może zdecydować o całym jej życiu. Oddała mu namiętny
pocałunek, a potem wstała i ujęła go za rękę.
- Chodź, kochany.
Weszli do domu, a on zamknął frontowe drzwi. Usiadła na sofie
w salonie, ściągnęła sweterek i zaczęła rozpinać bluzkę. Śledził ruchy
jej dłoni, oniemiały, zafascynowany, otwartymi ustami chwytając
powietrze. A potem poprosiła go o pomoc, bojąc się, że zagubi gdzieś
po drodze intymność i czułość. Wzbraniał się, więc wskazała jego
dłoniom kierunek. Odpiął haftki biustonosza i uwolnił jej piersi. Z
cichym jękiem przywarł do nich ustami.
Po chwili jednak przyszło otrzeźwienie. Zrozumiał, że jeśli
przekroczy pewną granicę, nic go już nie powstrzyma. Zarazem
wyczuwał, że Lanni gotowa jest na przekraczanie wszelkich granic.
Miłosny i półprzytomny wyraz jej twarzy mówił sam za siebie.
- Musimy powstrzymać się - powiedział chrapliwym głosem.
Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich męską determinację.
Kiwnęła głową i zaczęła się ubierać. W tym momencie czuła się
szczęśliwa, a równocześnie trochę rozczarowana. Jego samokontrola
napełniała ją radością, gdyż oto miała dowód, że kocha prawdziwego
mężczyznę. Rozczarowanie zaś było efektem pobudzenia i
roznamiętnienia, które nie znalazło ujścia. Utknęli w połowie drogi.
Nie mogąc dać sobie rady z dolnymi guzikami, po prostu zawiązała
bluzkę na węzeł.
Opadli na oparcie sofy.
- Powiedz mi, Charles, co miałeś na myśli, mówiąc, że Davidowi
nie udało się uwolnić od Catherine?
- Mieli ze sobą romans. W przypadku mojego ojca był to romans
pozamałżeński, osadzony na zdradzie.
- Więc dlaczego ty i Ellen winicie tu moją babkę?
Zasępił się i przez chwilę milczał.
- Rzecz jest bardziej skomplikowana. Pewnego dnia otrzymaliśmy
wiadomość od Ellen, że wraca do Hard Luck. Nie chciała rozwodu.
Pragnęła odbudowania rodzinnego szczęścia.
Lanni zamknęła oczy. Cofnęła się w czasie do dnia, kiedy przybył
ten telegram czy list. Wyobraziła sobie radość dwóch nastolatków
oraz rozpacz babki.
- Ojciec powiedział o tym Catherine w naszym domu. Odrabiałem
właśnie lekcje i wszystko słyszałem. Wpadła w histerię. Wrzeszczała,
płakała, a wreszcie rzuciła się z pięściami na ojca. Pobiegłem, by go
bronić, lecz kazał mi się wynosić z pokoju. Tymczasem Catherine
krzyczała na cały dom, że on nie może jej tego zrobić. Nie może znów
jej wyrzucać na śmietnik. W końcu wykrzyczała, że ojciec jeszcze
tego pożałuje, i wybiegła z naszego domu.
Spojrzeli na siebie. Łzy w oczach Lanni kontrastowały z gniewem
w oczach Charlesa.
- Po jej odejściu ojciec całkiem się załamał. To wtedy po raz
pierwszy i ostatni widziałem, jak płacze. Płakał, gdyż kochał
Catherine. Nigdy zresztą nie przestał jej kochać.
- Więc dlaczego... - Nagle zalała ją fala sceptycyzmu. Któż zgłębi
tajemnicę ludzkiego serca?
Domyślił się, o co go chciała zapytać.
- Chciałbym wierzyć, że ojciec kochał również moją matkę.
Wierzą w to moi bracia, lecz ja po prostu nie wiem. Wtedy byli już
małżeństwem od prawie trzydziestu lat. Prócz synów i męża, Ellen
nikogo innego nie miała na świecie. Cała jej rodzina zginęła podczas
wojny. Wróciwszy do Anglii, poczuła się bardzo biedna i bardzo
samotna.
- Jak długo jej nie było?
- Osiemnaście miesięcy. Równe półtora roku.
Biedna Ellen. Przynależała do dwóch różnych światów, lecz do
żadnego całkowicie i bez reszty.
- Mama zatęskniła za mną i Sawyerem. Pragnęła odbudować
swoje małżeństwo oraz podjąć kolejną próbę wtopienia się w tutejszą
zbiorowość. I wróciwszy, naprawdę przez jakiś czas robiła wszystko,
by to osiągnąć. Zaczęła udzielać się społecznie, zawiązywać
przyjaźnie, łożyć fundusze na różne wspólne akcje...
- Aż?
- Aż Catherine wypełniła swoją groźbę.
Lanni zesztywniała.
- Catherine wystawiła moją matkę na ludzki śmiech i drwiny.
Przede wszystkim powiedziała Ellen o swoim romansie z Davidem,
nie szczędząc jej szczegółów. Co gorsza, czerpała rozkosz z
torpedowania wszelkich prób moich rodziców, chcących uzdrowić
swój związek.
- Nienawidzisz Catherine, prawda?
- Tak. - W głosie Charlesa nie było ani śladu wahania. - Moja
matka nie zasługiwała na takie traktowanie. Nie było jej winą, że
zakochała się w moim ojcu i on poprosił ją o rękę. Nigdy nie pojmę,
dlaczego się z nią ożenił. Widocznie ludzie podczas wojny, a więc w
krytycznych sytuacjach, zachowują się trochę inaczej niż w czasie
pokoju.
- A ja nie mogę zrozumieć, dlaczego twój ojciec pozwalał
Catherine dręczyć Ellen.
- Dręczyła nie tylko Ellen, dręczyła również Davida. Znasz chyba
powiedzenie: „Niczym jest piekło wobec furii wzgardzonej kobiety".
Prawdę zawartą w tym aforyzmie moi rodzice odczuli na własnej
skórze. Zawziętość Catherine przechodziła wszelkie granice. Ale w
sumie najbardziej poszkodowaną osobą okazała się moja matka. Mąż
zdradził ją, zaś jego kochanka upokarzała ją przed całym miastem
przez długie lata. Czyż więc i ja mam sprawić jej przykrość, wiążąc
się z kimś, kto siłą rzeczy będzie przypominał jej o tamtym
koszmarze?
Lanni drgnęła i odsunęła się od Charlesa na sam koniec sofy. Po
chwili zapytała:
- A co z moją babką? Postaw się na chwilę w jej sytuacji. Czy nie
uważasz, że zasłużyła sobie na lepszy los? Dwa razy David wzgardził
nią, nie licząc się w ogóle z jej uczuciami. Utrzymujesz, że ją kochał.
Ośmielam się w to wątpić. Moim zdaniem używał jej wyłącznie jako
środka. Przed wojną jej miłość zaspokajała jego męską próżność, zaś
w fazie małżeńskiej zdrady... jego głodne zmysły! Gdzież więc leży
wina Catherine? Bo ty bez wątpienia ją winisz, i to głównie za to, że
zrujnowała małżeństwo Ellen i Davida. Absurd. Kto tu kogo
zniszczył, kto tu komu wyrządził większe zło? Przecież Catherine
wyrzekła się nawet własnej córki, której pozwoliła wyjechać z ojcem,
byleby tylko być bliżej Davida. W rezultacie moja matka i ja
wyrosłyśmy w poczuciu obcości do tej kobiety. A wszystko to z
powodu twojego ojca.
Charles zapatrzył się w podłogę.
- Więc chyba już rozumiesz, dlaczego przed nami nie ma żadnej
przyszłości. Dobrze, że wyjeżdżasz.
Zerwała się na równe nogi. Zaczęła krążyć po salonie.
- Tylko uprzedzam, Charles. Nie mam zamiaru iść w ślady mojej
babki i usychać z tęsknoty za tobą. Wracam do Anchorage, by podjąć
pracę, którą lubię, i wyrzucić z pamięci to, że kiedykolwiek cię
spotkałam. - Otarła łzę toczącą się po policzku.
Charles również się podniósł. Przeczesał palcami włosy.
- Tak chyba będzie najlepiej.
- Skoro tak będzie najlepiej - powtórzyła, przedrzeźniając go - to
zarazem wszystko się wyrównuje. Od dzisiaj ja również mam prawo
nienawidzić twojej rodziny.
Odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Wiedziała, że w tym momencie
traci go z oczu na zawsze.
Minęła bezsenna noc. Rankiem, w drodze na lotnisko, Lanni
zaszła do restauracji Bena.
- Dzień dobry, Ben - powiedziała, zdejmując plecak i kładąc go na
podłodze obok walizki.
- Witaj, Lanni. Wygląda na to, że opuszczasz nas.
Melancholijnie się uśmiechnęła.
- Zgadza się. Ale pomyślałam, że jeszcze wstąpię tu na kawę, no i
żeby się z tobą pożegnać. - Wyciągnęła ku niemu rękę, a on ją ujął
między swoje dwie wielkie dłonie.
- Będziemy za tobą tęsknili.
- Ja również będę za tobą tęskniła.
- Za mną? Wątpię, czy faktycznie o mnie najpierw pomyślisz, gdy
znajdziesz się w Anchorage.
Spuściła głowę.
- Przeżyłam tu wiele miłych chwil i poznałam mnóstwo
wspaniałych ludzi. Pozdrów ode mnie i pożegnaj synów północy,
moich cichych wielbicieli.
- Zrobi się. - Postawił przed nią kubek z kawą. - Szkoda, że tak
wyszło między tobą a Charlesem.
Wzruszyła ramionami.
- Raz na wozie, raz pod wozem. Takie jest życie.
- Zdążyłaś się już wtopić w pejzaż naszego miasteczka. W tym
sensie zdystansowałaś już wiele kobiet, które zatrudnił Christian.
Niektóre z nich przebywały tu o wiele za krótko, aby dać sobie taką
szansę, inne nawet nie wysiadły z samolotu.
- Żartujesz!
- Bynajmniej. Była kiedyś taka nauczycielka. Zapytaj
kogokolwiek.
- Nie muszę. Wierzę ci, Ben.
- Cholerna szkoda, że musisz wracać.
- Ja też, jak widzisz, nie skaczę z tego powodu z radości.
- Kto cię odstawia do Fairbanks?
- Ralph. - Spojrzała na zegarek. - Na mnie chyba już czas.
Chciałabym zgłosić się w biurze, zanim samolot odleci beze mnie.
- No, to trzymaj się, Lanni. - Pomógł jej przy zakładaniu plecaka.
- Jesteś ładną i dobrą dziewczyną. Zasługujesz na szczęście.
Przełknęła łzę, ale już nie mogła zdobyć się na słowa. Pomachała
Benowi na pożegnanie ręką. Kiedy minęła granice miasta, zauważyła,
że przed barakiem lotniska stoi ciężarówka Charlesa, załadowana
ekwipunkiem potrzebnym do wyprawy w teren. Zwolniła kroku i
zawahała się. Nie miała ochoty na jeszcze jedno, w gruncie rzeczy
całkowicie już zbędne spotkanie.
Wtedy zauważyła Ralpha, który zbliżał się do baraku od strony
hangarów. On też ją zauważył i pomachał jej ręką. Kiedy zaś doń
podeszła, stuknął palcem w trzymaną w ręku tabliczkę z rozkładem
dnia.
- Za chwilę odlatujemy. Wsiadaj do samolotu, a ja jeszcze skoczę
do szefa po ostatnie dyspozycje.
Drzwi baraku otworzyły się i wyszedł z nich Charles. Na widok
Lanni zatrzymał się w pół kroku. Lanni rzuciła okiem na stojącą na
pasie startowym dwusilnikową cessnę. Właściwie pożegnała się już z
Charlesem i nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Mogła śmiało
zajmować swoje miejsce w samolocie.
- Żegnaj, Charles. - Wyciągnęła rękę energicznym gestem kobiety
sukcesu.
Chwilę patrzył na jej wyciągniętą dłoń, zanim w końcu
zdecydował się na jej uściśnięcie. Uczynił to zresztą jakoś bardzo
niezgrabnie.
- Żegnaj, Lanni.
Rzuciła mu jeszcze dumny uśmiech i podjąwszy z ziemi walizkę,
ruszyła w kierunku samolotu. Weszła po schodkach do środka i
usiadła na swoim miejscu. Zapięła pas bezpieczeństwa.
Przez jakiś czas siedziała zapatrzona w siebie, by w końcu ulec
sile, która kazała jej odwrócić głowę i spojrzeć przez grubą szybę
bocznego okienka. Charles stał przy drzwiach ciężarówki i patrzył
wprost na nią. Ale chyba nie mógł jej widzieć, tak jak i ona zaledwie
go widziała przez gęstą zasłonę z łez.
Pojawił się Ralph i usiadł na miejscu pilota. Rutynowo
przypomniał jej przepisy związane z bezpieczeństwem lotu, lecz ona,
słysząc jego głos, nie rozumiała słów. Ożyły silniki, furknęły oba
śmigła. Zaczęli się toczyć, nabrali rozpędu i oderwali się od ziemi.
Wciąż patrzyła przez okno, coraz to bardziej i bardziej wykręcając
szyję. Charles zmniejszył się do rozmiarów ołowianego żołnierzyka, a
następnie zlał się z ciężarówką i ziemią. Wszystko na dole
przemieniło się w maleńkie kwadraty, trójkąty, prostokąty. Dosięgnęli
nieba.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Dzień dobry, babciu. To ja, Lanni.
Catherine Fletcher patrzyła na nią jakimś dziwnym spojrzeniem,
jakby nie rozpoznawała wnuczki. Przekroczyła już siedemdziesiątkę,
lecz wyglądała dużo starzej. Głębokie zmarszczki na jej twarzy
wyrzeźbione zostały przez gorycz i ból.
- Wiem, kim jesteś. Gdzie Kate?
- Mama zaraz przyjdzie.
- Twoja matka nie raczyła odwiedzić mnie przez cały tydzień.
Widocznie spisała mnie już na straty. Ale ja żyję.
Dzień nadejścia śmierci niełatwo jest matematycznie wyliczyć.
Lanni wiedziała, że Kate odwiedzała Catherine praktycznie
codziennie. Ciężar tych częstych wizyt znosiła z pogodą ducha.
Starała się zapewnić matce jak największy komfort, psychiczny i
fizyczny.
- Nie stój jak ten kołek - rzuciła stara kobieta kłótliwym głosem -
tylko podaj mi szlafrok. Chcę wstać z tego przeklętego łóżka.
Pomimo całego tego pokrzykiwania i buńczucznego tonu,
Catherine przedstawiała sobą żałosny widok gasnącego życia. Była
chuda, wycieńczona i tak wątła jak pajęcza nić.
- Mamo, wiesz przecież, że nie możesz opuszczać łóżka bez
towarzystwa pielęgniarki. - Kate stała w drzwiach i z wyrzutem
spoglądała na matkę. - I chyba nie ma powodu warczeć na Lanni.
Catherine potulnie spuściła wzrok, a Lanni wyciągnęła stąd
wniosek, że ze starymi ludźmi trzeba niekiedy postępować jak z
małymi dziećmi i od czasu do czasu przywołać ich do porządku.
- Dobrze byłoby - ciągnęła Kate - umyć dziś włosy. Nie
zaszkodziłoby również wezwać fryzjerkę, żeby je trochę skróciła.
- W żadnym wypadku - zbuntowała się nagle Catherine. - Nikomu
nie pozwolę dotykać moich włosów.
- Jak sobie życzysz, mamo. - Kate przeszła na ugodowy ton.
Kiedy godzinę później opuszczały szpital, Lanni była pełna
podziwu dla swojej matki, która potrafiła już to łagodnością, już to
zdecydowaniem podporządkować sobie złośliwą i kłótliwą staruszkę.
- Wiesz, powinnaś pracować jako psycholog, mamo. Masz
naprawdę świętą cierpliwość.
- Catherine urodziła mnie. Może nie była najlepszą w świecie
matką, ale nie była też najgorszą. Miała zawsze niezależną naturę i
pobyt w tym szpitalu jest dla niej równoznaczny z pobytem w
więzieniu.
- Ale ona jest taka...
- Niewdzięczna? - podsunęła Kate.
- Tak.
- To tylko pozory. Niewiele miała szczęśliwych chwil w swoim
życiu. A teraz ta choroba i świadomość śmierci. Obawiam się, że
niebawem stracimy ją na zawsze.
Lanni wiedziała już, co to oznacza „stracić kogoś na zawsze". Nie
było chwili, podczas której nie myślałaby o Charlesie. Od powrotu do
Anchorage często nie mogła opanować łez.
- A może zjemy razem lunch? - zaproponowała Kate, biorąc córkę
pod ramię.
Lanni spodobał się pomysł. Pojechały do ulubionej restauracji
Kate, gdzie podawano ryby i frutti di mare. Sęk w tym, że Kate
wybierała ten lokal tylko w związku ze specjalnymi okazjami.
- Czy będziemy coś świętować? - zapytała Lanni, rozkładając
serwetkę.
- Jasne. Twój powrót do domu.
- Nie było mnie prawie miesiąc.
Dokładnie dwadzieścia siedem dni. I każdy z tych dni pozostawił
w jej pamięci ślad nie do zatarcia. Był to w ogóle wyjątkowy i
niepowtarzalny okres w jej życiu. Otwarta przestrzeń tundry, błękitne
niebo, kameralność życia w lokalnej społeczności i ta miłość, która
spłynęła jakby z tego błękitnego nieba, miłość, można by rzec, łatwa i
oczywista, a przecież z tragicznym finałem. Aż trudno było w to
uwierzyć, jak nie wierzymy, idąc kwiecistą łąką, że za chwilę możemy
nadepnąć na węża.
- Widzisz, Lanni, mam wrażenie, że coś się wydarzyło w Hard
Luck - powiedziała matka, patrząc na córkę sponad karty dań. - Nic
szczególnego nie usłyszeliśmy od ciebie, ale jest dla nas oczywiste,
dla ojca i dla mnie, że jesteś nieszczęśliwa.
- Och, jak zwykle dramatyzujecie.
- Obawiam się, że nie. Kochanie, wyglądasz jak cień.
Zmizerniałaś, posmutniałaś, masz zaczerwienione oczy. Jestem twoją
matką i jeśli sama nie będę mogła ci pomóc, znajdę kogoś, kto zaradzi
kłopotom. Ale musisz otworzyć się przede mną.
Pomiędzy Lanni a Kate zawsze panowały bliskie i serdeczne
stosunki. Lanni musiała przyznać w duchu, że tym razem nie okazała
się dobrą córką. Natomiast matka raz jeszcze udowodniła, jak bardzo
ją kocha i troszczy się o jej szczęście.
- Cóż, doświadczyłam zwykłej, choć krępującej trochę
przypadłości - zaczęła Lanni, gniotąc serwetkę, którą przed chwilą
rozpostarła sobie na kolanach. - Zakochałam się. I to bardzo pechowo.
Bo tym mężczyzną jest Charles O'Halloran.
Matka na chwilę zamknęła oczy.
- Syn Davida O'Hallorana?
- Tak. Opowiedziałaś mi, co się wydarzyło pomiędzy Davidem a
babcią. Charles dorzucił kilka faktów.
- Na razie mniejsza z tym. Chciałabym wiedzieć, co się wydarzyło
pomiędzy tobą a Charlesem?
- Długo nie wiedział, że jestem wnuczką Catherine. Ukrywałam to
przed nim. Kiedy poznał prawdę, zerwał ze mną wszelkie stosunki.
- A to głupiec! - Kate oddychała jak po biegu.
Lanni uśmiechnęła się.
- Jeśli kiedykolwiek jeszcze go spotkam, co wydaje się nader
wątpliwe, powtórzę mu twoją ocenę.
I nagle Lanni zaczęła opowiadać. Mówiła o faktach i najgłębszych
przeżyciach. Opisała urok wyprawy nad Koyukuk oraz grozę
spotkania
z
niedźwiedziem.
Narastanie
swojej
miłości
i
współdźwięczność z nią miłości Charlesa. Na koniec zrelacjonowała
ze szczegółami weselne przyjęcie i kulminacyjne na nim wydarzenie,
kiedy to Charles dowiedział się bolesnej prawdy o jej rodzinie.
- Ale najdziwniejsze jest to, że wcale nie żałuję tej swojej do
niego miłości. Z pewnością to uczucie zmieniło moje życie i
odmieniło mnie samą, choć jeszcze stanowi zbyt świeże
doświadczenie, bym mogła dokonać tu jakiejś rzetelnej oceny. Przede
wszystkim muszę nauczyć się żyć ze świadomością, że Charles jest
dla mnie stracony na zawsze.
Kate otarła łzę.
- Zdumiewasz mnie, Lanni. Kiedy i skąd nabyłaś tej mądrości?
Lanni roześmiała się.
- Nie czuję się mądra. Czuję się pusta w środku.
- To tylko stan tymczasowy.
Lanni zgadzała się z matką. Wiedziała, że czas goi rany. Rzecz w
tym, jak dużo tego czasu miało upłynąć.
Kate nagle zmarszczyła czoło.
- Próbuję sobie przypomnieć, co Mart ostatnio mi mówił o
Charlesie O'Halloranie. Bo że napomknął coś o nim, jestem tego
pewna.
- Pewnie chodziło o hotel O'Halloranów w Hard Luck. Matt
ostatnio usycha z pragnienia odkupienia od nich tej rudery.
Kate głęboko westchnęła.
- Czyli jest na dobrej drodze do setnej w swoim życiu porażki.
- Tym razem może być inaczej. Mam nadzieję, że uda mu się ten
interes. - Lanni roześmiała się, po czym natychmiast odzyskała
powagę. - Pamiętasz, jak nagle strzeliło mu do głowy, żeby uczyć się
sztuki kulinarnej?
- Czyż mogłabym zapomnieć...
Wówczas to na całą rodzinę spadła kara pod postacią tortur
degustacji. Matt chciał wymyślić potrawę, która podbiłaby świat, oni
zaś, chcąc nie chcąc, brali udział w jego odważnych eksperymentach
w roli zwierzątek doświadczalnych.
- A to jego nagłe przedzierzgnięcie się w rybaka...
- I równie nagłe w księgowego. Tak, Mattowi nigdy nie zbywało
na pomysłach. Ale może tym razem mu się uda? W każdym razie
bardzo poważnie podchodzi do sprawy hotelu.
- Szkoda, że wcześniej nie stał się poważnym człowiekiem -
zauważyła Kate. - Uratowałby w ten sposób swoje małżeństwo.
Przez chwilę, zadumane, milczały.
- Dzisiaj umówiona jestem z Mattem na obiad - powiedziała
Lanni. - Spróbuję zorientować się, jak daleko udało mu się posunąć do
przodu tę ostatnią sprawę.
A przy okazji, dodała w myślach, może dowiem się czegoś o
Charlesie. Nie, nie będzie pytała o niego. Charles nieodwołalnie stał
się elementem składowym przeszłości. I życzyła sobie, aby ta
przeszłość jak najszybciej została zamknięta i nie rzucała cienia na
dzień dzisiejszy.
Charles stanął przed fasadą kilkupiętrowej kamienicy i spojrzał w
górę. Nie był do końca przekonany, czy to spotkanie naprawdę było
konieczne. Mart skontaktował się z nim telefonicznie i oświadczył, że
muszą jeszcze przedyskutować pewne sprawy. Zabrzmiało to dość
enigmatycznie, lecz skoro on, Charles, był już na miejscu w
Anchorage, nie widział powodu, żeby odmówić bratu Lanni.
Polubił zresztą Marta. Z chęcią przystał na jego ofertę kupienia
hotelu. Pozbywał się tej rudery jak gdyby w geście dobrej woli.
Pragnął w ten bardzo zakamuflowany sposób przekazać Lanni, że
zawsze pozostanie jego jedynym ukochaniem.
Spodziewał się pewnych przeszkód ze strony Christiana i
Sawyera, lecz obaj bracia sprawili mu miłą niespodziankę. Odetchnęli
z ulgą, że znalazł się ktoś, kto chce niejako kontynuować ideę ich
ojca, który wybudował ten hotel. Cenę wyznaczyli raczej
umiarkowaną, a warunki i terminy płatności nadzwyczaj dogodne.
Charles spojrzał raz jeszcze na trzymaną w dłoni kartkę. Z adresu
wynikało, że musi wjechać windą na drugie piętro. Znalazł się w
przestronnym i widnym korytarzu. Skręcił w lewo i stanął przed
mahoniowymi drzwiami. Nacisnął dzwonek.
Ze środka odpowiedział mu kobiecy głos. Głos Lanni! Po chwili
zobaczył ją samą. Patrzyli na siebie, jakby nie do końca mogli
uwierzyć, że jest to jawa i że bynajmniej nie śnią.
- Charles?
- Lanni?
Zapomniał już, jak śpiewny miała głos, i teraz odkrył to po raz
drugi z jakimś radosnym uniesieniem. Poza tym była szczuplejsza i
bledsza niż w dzień swojego wyjazdu z Hard Luck, pozostawała
wciąż jednak najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał w życiu.
Gestem ręki zaprosiła go do środka.
- Wchodź, proszę.
- Zastałem Marta? - zapytał, przekraczając próg.
- Marta? - Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie.
- Dał mi ten adres. Mieliśmy się tu spotkać, aby omówić pewne
sprawy związane z przejęciem przez niego hotelu.
- Rozumiem. - Zamknęła oczy.
- Co się stało?
- Wygląda na to, że zrobiono z nas dudków. - Opadła na fotel,
jakby nie mogła dłużej utrzymać się na nogach. - To moje mieszkanie.
Matt miał zabrać mnie dzisiaj na obiad.
- Być może chciał połączyć spotkanie z tobą ze spotkaniem ze
mną.
- Być może. Chociaż zaraz mogę się upewnić. Poczekaj tu chwilę,
a ja zadzwonię do niego.
Przeszła do sąsiedniego pokoju. Wróciła jeszcze bledsza, niż była.
- Przepraszam, Charles. Mój brat zostawił dla mnie wiadomość na
automatycznej sekretarce. Przyznaje się, że świadomie zaaranżował to
nasze spotkanie. Dał ci mój adres, zaś umawiając się ze mną na obiad
zyskał pewność, że będę w domu.
- Sprytny gość - skomentował Charles, bynajmniej nie czując się
rozczarowany takim obrotem rzeczy. Dzięki intrydze Marta mógł
teraz patrzeć na swoje jedyne ukochanie.
- Przywiozłem z Hard Luck kilka wieści. Sawyer i Abbey wrócili
już z Hawajów, zaś Pearl Inman praktycznie siedzi już na walizkach.
Lanni zaczęła przyglądać się bacznie swoim paznokciom.
- A co ze sprzedażą Mattowi tego hotelu?
Charles wzruszył ramionami.
- Prawdę mówiąc, Matt swoją propozycją rozwiązał za nas pewien
dość kłopotliwy problem.
- Ben wciąż poi was swoją kawą?
- Jakżeby inaczej. I wciąż stara się nam wmówić, że pozjadał
wszystkie rozumy świata.
Uśmiechnęła się, a on poczuł miłe ciepło w okolicy serca.
- Jak sobie radzi nowa sekretarka?
- Mariah Douglas? Wszystko na to wskazuje, że zajmowała się
dotąd raczej sprzedażą pończoch w jakimś supermarkecie. Christian
musiał pokazać jej, jak się obsługuje zwykłą maszynę do pisania.
- Ale została?
Kiwnął głową.
- Poza tym to dzielna dziewczyna. Upiera się, by zamieszkać w
jednym z tych myśliwskich domków, bo widzi w tym szansę
uzyskania aktu własności na ziemię, którą obiecali jej moi bracia.
- Życzę jej powodzenia.
Zapadło milczenie, które w odróżnieniu od zakłopotanej nim
Lanni wcale nie przeszkadzało Charlesowi.
- Jak ci się podoba Anchorage? - zapytała.
- No cóż, to miasto jest dumą Alaski, jej oknem na świat. Można
więc powiedzieć, że siedzę teraz w oknie i rozpiera mnie duma.
Uśmiechnęła się i znowu przeniosła wzrok na swoje paznokcie.
Sycił się jej widokiem. Subtelna uroda Lanni przemawiała do jego
duszy. Ale kochał ją nie tylko za jej urodę, bo również za otwartość,
szczerość i ciepłą bezpośredniość.
A jednak ta otwarta i szczera dziewczyna ukryła przed nim fakt,
że jest wnuczką Catherine Fletcher. Uczyniła to najpewniej z lęku
przed przewidywanymi konsekwencjami. Intuicja nie zawiodła jej.
Ellen zareagowała, jakby otrzymała cios w samo serce. On, Charles,
nie mógł przysparzać matce bólu. Inaczej każdy mógłby mu rzucić w
twarz, że jest wyrodnym synem.
- Gdy zadzwoniłeś, parzyłam właśnie kawę - powiedziała Lanni. -
Napijesz się?
Wiedział, że najrozsądniejszą rzeczą byłoby wyjść stąd
natychmiast, lecz poczuł z wyjątkową ostrością, że świadomość i wola
to dwie różne rzeczy.
- Chętnie.
Wstała i on wstał, by przejść razem z nią do kuchni. I wówczas to
się stało. Po prostu znaleźli się zbyt blisko siebie. Zadziałały siły
przyciągania, którym nie sposób było się oprzeć. Zwarli się w
pocałunku namiętnym, szalonym, wręcz dzikim. Trwało to krótko,
lecz dostatecznie długo, by wszystko odżyło i nabrało barw.
Lanni wsparła czoło na jego ramieniu.
- Charles... - wyszeptała.
- Wiem, wiem, najdroższa. Przeraża mnie moc i gwałtowność
mojego pragnienia. Kochajmy się, Lanni.
Zesztywniała i potrząsnęła głową.
- Tam, w Hard Luck, w przeddzień mojego wyjazdu chciałam się
z tobą kochać. Teraz jest już za późno.
Położył jej dłoń na swoim sercu.
- Ale pragniesz mnie, prawda?
- Tak, z tym że tą drogą nie możemy iść. Jest to droga donikąd.
Nie przestanę być wnuczką Catherine Fletcher, a ty nie przestaniesz
być synem Davida i Ellen.
Cóż on mógł na to odpowiedzieć? Mógł tylko milczeć i starać się
zapanować nad swoim pragnieniem.
- Powiedz mi, Charles. Czy próbowałbyś mnie odszukać, gdyby
Matt nie wpadł na pomysł tej intrygi?
Winien był jej prawdę i tylko prawdę.
- Nie.
Ugodził ją tym „nie", ponieważ drgnęła.
- Ja również nie uwzględniałam w żadnej dającej się przewidzieć
przyszłości spotkania z tobą.
- Ale spotkaliśmy się i jest oczywiste, że się kochamy.
- Kocham cię, Charles, lecz nie namówisz mnie do sekretnego
romansu, kiedy to spotykalibyśmy się chyłkiem i po kryjomu. Miłosne
historie lubią się powtarzać, a ja nie chcę być dla ciebie tym, kim była
moja babka dla Davida... przelotną, jednoroczną kochanką.
- Nie mam żony.
- Ale masz matkę, która nigdy mnie nie zaakceptuje.
Nic nie odpowiedział.
- Przepraszam za Matta. To już się więcej nie powtórzy. -
Wskazała ręką na drzwi. - Może byłoby lepiej, gdybyś odszedł.
Charles nerwowo uśmiechnął się.
- Przecież nie mogę tak odejść. Nie mogę cię zostawić... Chcę się
napić kawy - powiedział takim tonem, jakby doznał olśnienia.
Lanni poczuła się wzruszona tym chłopięcym zachowaniem
trzydziestopięcioletniego mężczyzny.
- Napiję się z tobą. - Przeszli do kuchni, gdzie zaraz na stoliku
pojawiły się dwie parujące filiżanki. - A w ogóle to chcę ci
podziękować.
- Podziękować mi? Za co?
Czy za te podkrążone oczy? - pomyślał. Za tę bladość twarzy? Za
ten smutek każdego spojrzenia?
- Podałeś Mattowi pomocną dłoń. Jemu naprawdę strasznie
potrzeba jakiegoś drobnego choćby sukcesu.
- Sprzedałem hotel z tysiąca powodów. Nie wszystkie przynoszą
mi zaszczyt.
- Nie rozumiem.
- Na przykład liczyłem na to, że twój brat jako właściciel hotelu
będzie wiarygodnym i łatwo dostępnym źródłem informacji o tobie.
- I o co byś go pytał?
- O wszystko. Jak radzisz sobie w pracy, gdzie spędziłaś ostami
urlop, czy dopisuje ci zdrowie, czy wyszłaś za mąż... - Na myśl o
innym mężczyźnie w życiu Lanni Charles po prostu się dusił.
Łzy zakręciły się w jej oczach.
- Pewne rzeczy nigdy się nie wydarzą.
Szybko dopił kawę. Teraz już naprawdę musiał uwolnić ją od
siebie.
- Dlaczego mi to zrobiłeś? - zapytała Lanni, gdy usłyszała w
słuchawce głos brata.
Matt w lot zorientował się, czego dotyczy to pytanie.
- Dlatego, że już podczas pierwszego spotkania z O'Halloranem
zorientowałem się, że zaszłaś facetowi za skórę. O tobie nie muszę
mówić. Znam cię jak własną kieszeń i wiem, że go kochasz.
Lanni milczała. Ten jej braciszek najwidoczniej kreował się na
wielkiego znawcę duszy ludzkiej.
- Ponieważ zachowujecie się jak para idiotów z wyciskającego łzy
romansidła, pomyślałem więc, że ktoś rozsądny musi ująć sprawy w
swoje ręce.
- A więc dla ciebie cudza prywatność to tyle, co przystanek
autobusowy? - wybuchnęła, bliska płaczu. - Sam przecież znajdujesz
się w podobnej sytuacji. Kochasz Karen i...
- Co Karen ma z tym wspólnego?
- I ona cię kocha!
- Dobre sobie! Gdyby mnie kochała, nie popędziłaby tak szybko
do adwokata, żeby załatwił jej rozwód.
- Jakże często powodujemy się nastrojem i chwilowym impulsem.
Powtarzam, ona cię kocha, Mart. Jak byś się zatem czuł, gdybym
odwdzięczyła ci się taką samą sztuczką i zaaranżowała spotkanie
między tobą a Karen?
- Ani mi się waż, siostrzyczko - ostrzegł ją twardym głosem.
- No więc teraz wiesz, co mi zrobiłeś.
Matt nagle roześmiał się.
- Mam szczęście, że Karen wyjechała aż do Kalifornii.
- I ty nazywasz to szczęściem?
- Przynajmniej nie grozi mi, że zobaczę ją z innym mężczyzną.
- W tym punkcie, niestety, masz rację.
- Wybacz, jeśli sprawiłem ci przykrość. Chciałem jak najlepiej.
Myślałem, że coś poprawię, a tymczasem tylko popsułem. Nie nadaję
się na swata.
- Bądź przynajmniej takim bratem, jakim byłeś do tej pory. Miej
wzgląd na moje uczucia.
- Przecież ty go kochasz.
- Tak, ale ta miłość nie ma przed sobą perspektyw. Niczego tu nie
poprawisz, niczego nie wskrzesisz. Przyrzeknij, że już nigdy więcej
tak nie postąpisz.
- Przyrzekam, Lanni.
I Lanni mu uwierzyła. Po prostu zawsze wierzyła swojemu bratu.
Wracając w południe z zakupów, zajrzała do skrzynki na listy.
Znalazła jeden, z kanadyjskim znaczkiem. Poszukała w pamięci, kogo
zna w Kanadzie, i wyłowiła tylko jedną osobę. Ellen Greenleaf.
Nawet nie skorzystała z windy. Pobiegła na drugie piętro, biorąc
po dwa stopnie. Wpadła do mieszkania i rozdarła kopertę.
Droga Lanni!
Ten list będzie z pewnością dla Ciebie dużym zaskoczeniem.
Sawyer był tak miły, że dał mi Twój adres. Już od kilku tygodni
nosiłam się z zamiarem skontaktowania się z Tobą by w końcu uznać
list za najlepsze rozwiązanie.
Przede wszystkim chcą Cię przeprosić za moje zachowanie
tamtego wieczoru. Wstrząsnęło mną do głębi, że jesteś wnuczką
Catherine Fletcher. Nie potrafiłam wznieść się ponad swój ból i
zadawnione urazy. Mam nadzieję, że wybaczysz starej kobiecie jej
słabość.
Nie jestem pewna, jaka jest twoja wiedza o tym dramacie (kto wie,
czy wnuki nie nazwą tego farsą?), w którym ja, Catherine i David, mój
mąż, graliśmy przez tyle lat. W istocie wraz ze śmiercią Davida
zapadła kurtyna i nikt nie ma prawa pisać dalszego ciągu.
Nie żywię wobec Twojej babki pragnienia odwetu. Tym bardziej
wobec Ciebie. Znam mojego syna i wiem, że Cię kocha. Ale gdy
próbowałam przekonać Charlesa, że nikt nie ponosi winy za grzechy
przodków, pozostał głuchy na moje argumenty.
Moje serce boleje, że Opatrzność nie zechciała dotąd pokazać
bardziej łaskawego oblicza. I dlatego będę Ci głęboko wdzięczna, jeśli
zechcesz spotkać się ze mną. Przyjadę do Anchorage w przyszłym
tygodniu. Zatrzymam się w hotelu Holiday Inn. Serce mi podpowiada,
że zadzwonisz do matki Charlesa, a wówczas umówimy się na lunch.
Najwyższy czas, by pogrzebać przeszłość.
Szczerze oddana
Ellen Greenleaf
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Kiedy Abbey wróciła z pracy do domu, Sawyer wertował właśnie
książkę kucharską.
- No to jestem - ogłosiła, zmieniając buty na domowe bambosze.
- Dzięki Bogu. Bo dla mnie te kulinarne przepisy niczym nie
różnią się od sanskrytu.
- A co chciałbyś dziś na obiad?
- Może być cokolwiek, byleby tylko miało ręce i nogi. -
Roześmiał się, rozbawiony własną wpadką językową. - Tylko nie
myśl, że tęsknię za kanibalizmem. Choć za kurczakiem, owszem. -
Pocałował czule żonę i nalał jej kawy. - Wrócił Charles.
- Ach, tak. - Miała trochę nieobecny wyraz twarzy. - Czy poprawił
mu się nastrój?
- Wręcz przeciwnie, pogorszył. Patrząc na niego, ma się wrażenie,
że cierpi na kamicę nerkową.
- Czy próbowałeś już z nim porozmawiać?
- Dwa razy, ale zawsze z ryzykiem utraty życia. Do faceta trudno
przystąpić, a co dopiero po ludzku z nim pogadać.
- Być może wobec mnie nie będzie taki najeżony?
- Nie radzę ryzykować. Trzeba dać mu czas, by odpowiedział
sobie na pewne pytania. Wciąż walczy ze swoim uczuciem do Lanni.
Nigdy się nie spodziewał, że dopadnie go miłość.
- Ty również nie uwzględniałeś czegoś takiego w rachunku -
przypomniała mu Abbey.
- Tak, ale pomiędzy mną a Charlesem jest jednak pewna drobna
różnica. Ja zakochałem się po prostu w dziewczynie z innego stanu,
on zaś we wnuczce Catherine Fletcher. To dlatego na siłę szuka teraz
argumentów usprawiedliwiających zerwanie. A to Lanni jest dla niego
za młoda, a to że pasjonuje się swoją dziennikarską pracą, a więc
nigdy nie osiądzie na stałe w Hard Luck, a to wreszcie nasza matka,
pomimo całej swej wielkoduszności, nigdy jej nie zaakceptuje.
- A równocześnie łączy go z Lanni autentyczna miłość.
- Jak widać, miłość nie zawsze prostuje ścieżki. Często je wikła i
zaciemnia.
Do kuchni wpadł jak pocisk spocony i czerwony na twarzy Scott,
a zaraz za nim zziajany Eagle Catcher. Dla wszystkich od dawna już
było oczywiste, że chłopak wziął sobie za punkt honoru, by zawsze i
w każdych okolicznościach śmigać szybciej od samolotów „Synów
Północy".
- Co na obiad? Umieram z głodu.
- Dziś będzie pieczony kurczak z ryżem i sałatką z kukurydzy i
pomarańczy - odparła Abbey. - Lecz usiądziemy do stołu dopiero za
jakąś godzinę.
Scott omiótł krytycznym spojrzeniem rodziców.
- Wy to albo się całujecie, albo bez końca o czymś rozmawiacie.
A tu konaj, człowieku, bo nie masz co włożyć do ust. Chodź, piesku,
zapolujemy sobie na myszy.
Lanni weszła do sali restauracyjnej hotelu Holiday Inn i rozejrzała
się wokół. Prawie wszystkie stoliki były zajęte, lecz z rozpoznaniem
matki Charlesa nie miała większych trudności. Ellen siedziała przy
oknie i spoglądała na zatokę. Sprawiała wrażenie osoby pogrążonej w
myślach.
Dostrzegła Lanni dopiero w momencie, gdy ta stanęła przy jej
krześle. Przywitały się i Lanni usiadła. Przez chwilę patrzyły na siebie
w milczeniu. Dzieliła je przepaść czasu, ale obie kochały tego samego
mężczyznę. I nieważne, że tak różna była to miłość.
- Jak to miło z twojej strony, że zgodziłaś się ze mną spotkać -
zaczęła Ellen.
- Przede wszystkim serdecznie dziękuję za list. Wiele po jego
lekturze zrozumiałam. Właściwie dumna jestem, że mogę w tej chwili
siedzieć z panią przy jednym stoliku.
Ellen blado się uśmiechnęła. Pojawił się kelner. Zamówiły lekki
sałatkowy lunch i to raczej po to, by formalności stało się zadość.
Spieszno im było wrócić do dopiero co rozpoczętej rozmowy.
- Pamiętam bardzo dobrze twoją matkę, Lanni - powiedziała
Ellen, kiedy kelner odszedł. - Kate była promienną dziewczynką z
długimi i grubymi warkoczami. Widywałam ją tylko latem podczas
wakacji, ale za to co roku. W tamtym okresie rozpaczliwie pragnęłam
urodzić dziecko, zaś Catherine nigdy nie przepuściła żadnej okazji, by
wytknąć mi moją jałowość i bezpłodność.
- Tak mi przykro.
- Nie reaguj w ten sposób na moje słowa, Lanni. Bo teraz chcę
przejść do własnych błędów i przewinień.
- Z tego co wiem od Charlesa i od innych, to obie strony zostały
tu pokrzywdzone i mają powody do skarg.
Ellen kiwnęła głową.
- Dokładnie jest tak, jak mówisz. I dlatego trudno dokonać tutaj
jednoznacznej oceny moralnej.
- Moja babka już prawie nie wstaje z łóżka.
- Wierz mi lub nie wierz, ale bardzo jej współczuję.
- Wierzę pani.
- Proszę, mów mi Ellen.
- Wierzę ci, Ellen.
- Otóż jest w tym pewna ironia losu, że za chwilę odsłonię przed
wnuczką Catherine Fletcher coś, co dotąd ukrywałam nawet przed
własnymi synami i co przez blisko pół wieku pozostawało moim
najlepiej strzeżonym sekretem.
Lanni poruszyła się na krześle. Targnął nią niepokój.
- Ale czy to konieczne? Przecież ja tylko...
Ellen macierzyńskim gestem nakazała jej milczenie.
- Wszystko zaczęło się już pod sam koniec ostatniej wojny
światowej. Straciłam rodziców podczas jednego z nocnych
bombardowań Londynu. Mój starszy brat, lotnik i nawigator,
zestrzelony został nad terenem Niemiec w czerwcu 1943 roku. Z całej
rodziny pozostała mi tylko kuzynka Elizabeth, z którą zresztą nie
utrzymywałam do tej pory bliższych kontaktów.
- Boże, jak wojny ciężko doświadczają ludzi. Nie wiem, czy
jestem w stanie wyobrazić sobie twoją samotność i rozpacz.
- Tak, czułam się samotna, opuszczona i bardzo nieszczęśliwa. I
wówczas spotkałam pewnego młodego amerykańskiego żołnierza.
Który, pomyślała Lanni, znajdował się wtedy w stanie krańcowej
depresji po utracie brata.
- Zakochaliśmy się w sobie. Była to w moim przypadku pierwsza
tak głęboka i wszechogarniająca miłość. Kurczowo przywarliśmy do
siebie, gdyż jedno dostrzegło w drugim wybawienie od koszmaru
wojny. - Ellen wyjęła z torebki chusteczkę i otarła wzbierające łzy. -
Wychowałam się w rodzinie autentycznie religijnej, w moim domu
zasady etyczne niezmiennie przyjmowały formę bezwzględnego
dyktatu. Ale czasy były okrutne i szalone, kochaliśmy się i nikt nie
wiedział, co przyniesie dzień jutrzejszy. Stało się zatem to, co musiało
się stać. Oddałam się ukochanemu mężczyźnie. Na konsekwencje nie
trzeba było długo czekać. Zaszłam w ciążę.
- W ciążę? - powtórzyła Lanni zdumionym głosem, dobrze
pamiętając, ile lat Ellen czekała na swoje pierwsze dziecko.
- Nie miałam odwagi powiedzieć tego kochankowi. Podjęłam
nawet próbę zniknięcia mu z oczu, ale odnalazł mnie. A gdy usłyszał,
że spodziewam się dziecka, wpadł w radosną ekstazę. Chwycił mnie
w ramiona i całował i ściskał tak mocno, iż omal nie straciłam
przytomności. Był szczęśliwy, a ponieważ on był szczęśliwy, ja też
byłam szczęśliwa. Tego dnia postanowiliśmy się pobrać. Pastor miał
nas przyjąć w środę, a we wtorek mojego narzeczonego wysłano na
front. Nigdy już go nie zobaczyłam. Zginął, jak to się mówi, na polu
chwały.
Lanni potarła dłonią czoło. Czegoś tu nie rozumiała.
- David zginął?
- Nie. Zginął ojciec mojego dziecka, a był nim Charles
O'Halloran, brat Davida.
Teraz Lanni wręcz osłupiała. Już nawet nie próbowała niczego
rozumieć. Chciała jedynie słuchać tego, co mówiła jej ta stara kobieta.
- Myślę, nie, wiem z całą pewnością, że nie przetrzymałabym tej
kolejnej ciężkiej próby, gdyby nie David i dziecko. Śmierć Charlesa
zabrała mi całą ochotę do życia, ugodziła prosto w moją duszę.
- A więc David odnalazł cię?
- Tak. Charles musiał coś przeczuwać, gdyż przed bitwą
skontaktował się z bratem i poprosił go, by w razie czego zaopiekował
się mną i dzieckiem, a David zobowiązał się do tego słowem honoru.
Lanni zamknęła oczy. Nie, tego stanowczo wnuki nie będą mogły
nazwać farsą!
- Oczywiście, David bardzo szybko stanął przed pytaniem, na
czym miałaby polegać ta opieka. Czy powinien znaleźć mi męża, czy
też zabrać mnie do swojej ojczyzny i przedstawić rodzinie jako
wdowę po bracie? Czy też sam powinien się ze mną ożenić?
Wybrał to ostatnie, a wybrał dlatego, że widział mój stan i doszedł
do wniosku, że tylko mając mnie na oku będzie w stanie obronić mnie
przed samą sobą. Kierował się poczuciem honoru i miłością do
zmarłego brata. Lecz ja nie powinnam była na to przystać. W
późniejszych latach żałowałam tego setki, jeśli nie tysiące razy. Na
swoją obronę powiem tylko, że balansowałam wówczas na granicy
życia i śmierci. Ciąża nie rozwijała się prawidłowo. Panicznie bałam
się samotności.
- Ale w końcu go pokochałaś?
- O, tak, pokochałam go. - Ellen spojrzała przez okno na zatokę. -
Gdy wychodziłam za niego, nic nie wiedziałam o Catherine. Twoja
babka zaistniała dla mnie dopiero dużo później.
- A co się stało z dzieckiem?
- Dwa miesiące po naszym ślubie, w szóstym miesiącu ciąży,
urodziłam córeczkę. Żyła dwa dni. Pochowaliśmy ją na jednym z
londyńskich cmentarzy. Miała na imię Emily, na pamiątkę zaginionej
siostry Charlesa i Davida. Podczas pogrzebu David stał przy mnie i
płakał razem ze mną. Potem chciałam go uwolnić od małżeńskiej
przysięgi, ale odmówił. W rezultacie jako nowożeńcy wróciliśmy
tutaj, na Alaskę.
- I wtedy dowiedziałaś się o Catherine?
- Tak. Z początku byłam oburzona, że David nie wspomniał mi o
niej ani jednym słowem. Tłumaczył się, że z chwilą gdy podjął
decyzję ożenienia się ze mną, inne względy przestały się liczyć.
Byliśmy już wówczas kochankami, kochankami w małżeństwie, ale
nie sądzę, by już wtedy łączyła nas miłość. Oddawałam się Davidowi,
a widziałam Charlesa.
- Bardzo długo byliście bezdzietnym małżeństwem.
- Tak, piętnaście lat. To nie był nasz wybór. Lekarze rozkładali
ręce. Pod względem fizycznym wszystko u mnie i u Davida było w
jak najlepszym porządku, a jednak nie zachodziłam w ciążę. Jest w
tym bez wątpienia jakaś tajemnica, lecz podejrzewam, że sprawy
duchowe posiadają ogromny wpływ na ciało. Moja wersja jest taka, że
musiałam najpierw ochłonąć po przeżyciach wojennych. Kiedy to się
stało, urodziłam Charlesa.
Nigdy dotąd żadne imię nie wydawało się Lanni tak idealnie
dopasowane do osoby.
- Rozpaczliwie pragnęłam córki, ale widocznie było moim
przeznaczeniem wydać na świat trzech synów.
- Słyszałam, że przez blisko półtora roku ty i David żyliście w
separacji.
- Tak. Na osiemnaście miesięcy wróciłam z najmłodszym
Christianem do Anglii. Nigdy nie czułam się dobrze na Alasce. Z
pewnością ponoszę za to część winy, jednak w co najmniej równej
mierze przyczyniły się do tego osoby trzecie.
Dla Lanni nie ulegało wątpliwości, że najważniejszą z tych osób
trzecich była Catherine Fletcher, jej babka.
- Tęskniłam za Anglią. W każdym liście od mojej kuzynki
Elizabeth znajdowałam zachętę do odwiedzenia mojego rodzinnego
kraju. David bardzo długo sprzeciwiał się temu wyjazdowi.
Dochodziło między nami do kłótni. I wówczas pewnego dnia
wykrzyknął w gniewie, iż nie może odżałować tego związku ze mną.
Zareagowałam również atakiem wściekłości. Rzuciłam mu w twarz,
że nigdy go nie kochałam. Było to kłamstwo. Kobieta nie może spać z
mężczyzną, rodzić mu dzieci i dbać o wspólny dom a równocześnie
niczego nie czuć. Tak więc skłamałam i zaraz na drugi dzień
spakowałam walizki.
- David nie próbował cię przebłagać?
- Jego duma mu na to nie pozwoliła. Pojechałam zatem do mojego
kraju i już po tygodniu stwierdziłam, że doń nie przynależę. Również
Christian czuł się, jakby został wyrwany z nurtu życia i odstawiony na
półkę. Przetrwałam tam osiemnaście miesięcy tylko dzięki dumie. Ale
były to trudne miesiące.
- Byłaś w kontakcie z Davidem?
- Oczywiście, z powodu chłopców. Tęskniłam za nimi, a oni
tęsknili za mną. Przed wyjazdem do Anglii wmówiłam sobie, że są już
na tyle dorośli, iż matka nie jest im potrzebna. Myliłam się.
- Co wpłynęło na twój powrót?
Ellen blado się uśmiechnęła.
- Wyznałam Davidowi, że tamte słowa wypowiedziałam w
gniewie i że go kocham. Zawarliśmy przymierze. Zgodził się, bym
wróciła.
- I odnalazłaś wreszcie swoje szczęście?
- Tak, na jedną krótką chwilę. W pierwszym okresie po moim
powrocie mieliśmy wrażenie, że zaczynamy wszystko od początku.
Okazywałam Davidowi na różne sposoby, jak bardzo jest mi bliski.
Zresztą, o ile miłość do niego pojawiła się w późniejszej fazie naszego
małżeństwa, to od początku go szanowałam. Widziałam w nim
dżentelmena, człowieka honoru.
- I pewnego dnia Catherine zburzyła wasze szczęście?
- Nie, to nie było tak. Rola Catherine w tym wszystkim jest raczej
drugorzędna. Zadecydowała zdrada Davida. Zostałam nią głęboko
zraniona. David miał wspaniały pretekst, by zażądać rozwodu...
- A tymczasem ściągnął cię z Anglii.
- Właśnie. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, czym się kierował.
Może troską o dzieci, a może pewnego typu idealizmem. Dość, że gdy
dowiedziałam się o ich romansie, wyniosłam się ze wspólnej sypialni.
Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, zżerała mnie zazdrość, doskwierała
zraniona duma. O ile jednak wiem, od dnia mojego powrotu David ani
razu nie przespał się z Catherine.
- Czekała na niego. Liczyła, że wasze małżeństwo się rozpadnie i
będzie go mieć wyłącznie dla siebie.
- A ja wiedziałam o tym i zawsze wyobrażałam ją sobie jako sępa
czekającego na moją śmierć.
- Moja babka jest zgorzkniałą, nieszczęśliwą kobietą.
Ellen wolno pokiwała głową.
- W istocie umarła tamtego dnia, kiedy David wysiadł ze mną z
samolotu i przedstawił mnie jako swoją żonę.
- Ciągle jednego nie rozumiem. Dlaczego mi o tym wszystkim
opowiedziałaś? - Lanni patrzyła w tej chwili na nietknięte talerze z
lunchem i nawet trudno by jej było powiedzieć, kto i kiedy postawił je
przed nimi.
- Mój syn cię kocha.
- I ja go kocham.
- Więc biegnij za nim, Lanni. Walcz o niego. Wyjdź za Charlesa z
moim błogosławieństwem. Uczyń go szczęśliwym, a mnie zrób
babcią.
- Charles jest bardzo upartym człowiekiem.
- Bądź jeszcze bardziej uparta. Ja straciłam mojego Charlesa, bo
tak chciał los, więc przynajmniej ty nie strać swojego.
Na twarzy Lanni odmalowała się determinacja.
- Nie stracę go, Ellen.
- Przypuszczam, że już słyszałeś - powiedział Ben do Charlesa,
kiedy ten zasiadł na swoim zwykłym miejscu przy barze.
- O czym?
- O tym, że Pete i Dotty ogłosili zaręczyny.
Charles pokiwał głową. Oczywiście cieszył się, że stary Pete
Livengood znalazł towarzyszkę życia, lecz entuzjazmu dla tego faktu
nie umiał z siebie wykrzesać.
- Niech im się wiedzie. - Automatycznym ruchem wzniósł toast
kubkiem z kawą.
- Ślub za dwa miesiące.
- Może już dość o ślubach?
- Wobec tego porozmawiajmy o hotelu. Podobno sprzedałeś go.
- Zgadza się.
- A kto jest nowym właścicielem? Ktoś, kogo znam?
- Wątpię.
- Posłuchaj, Charles, jeśli rozmowa z przyjacielem jest ponad
twoje siły, powiedz o tym wprost, a się zamknę.
Charles wykrzywił się.
- Przyszedłem na kawę, a nie na paplaninę.
- Jak sobie życzysz. - Ben zniknął w kuchni, skąd zaraz zaczął
dochodzić rumor naczyń i garów.
Charlesa zaczęły gnębić wyrzuty sumienia. Ben był cholernie
dobrym przyjacielem i zasługiwał na względy.
- Hotel kupił Matt Caldwell - oznajmił, gdy grubas z powrotem
pojawił się za barem.
Cisza.
- Matt jest bratem Lanni.
Cisza, chociaż Ben bez wątpienia patrzył, ruszał się i oddychał, a
więc z pewnością nie zapomniał mowy.
Drzwi otworzyły się i wszedł Mitch Harris. Usiadł na trzecim
stołku od Charlesa, witając go skinieniem głowy. Mitch zamieszkał w
Hard Luck stosunkowo niedawno, lecz Charles zdążył go już polubić.
Autorytet szeryfa nie ulegał kwestii, a jego uprzejmość wypływała z
wrodzonej kultury. Poza tym obaj, Mitch i Charles, nie lubili rzucać
słów na wiatr.
Ben zajął się szeryfem, jak gdyby był on jedynym klientem w
lokalu. Mitch jednak wpadł tylko na moment. Wypił szklankę coli,
kupił miętową gumę do żucia i zaraz się pożegnał.
- W porządku - wysapał Charles, gdy za szeryfem zamknęły się
drzwi - jeśli czekasz na przeprosiny, uznaj, że już je otrzymałeś.
Szeroki uśmiech Bena mógłby służyć za turystyczną reklamę
uroków Alaski.
- Wiesz, jaki jest twój największy problem?
Charles wiedział. Jego największy problem miał sto sześćdziesiąt
pięć centymetrów wzrostu, długie blond włosy i oczy, w które można
byłoby patrzeć bez końca.
- Wciąż się namyślasz, więc odpowiem za ciebie. Twoim
największym problemem jest piekielna kłótliwość.
- Dziękuję, doceniam twoją troskę o mnie - odparł Charles
sarkastycznie.
- Jeżeli chcesz zapaskudzić sobie życie, proszę bardzo. Lecz
moim zdaniem...
- Widziałem się z Lanni w Anchorage - przerwał mu Charles, nie
do końca wiedząc, dlaczego uważa poinformowanie o tym Bena za
coś koniecznego.
- No i? - Jeżeli ktoś kiedykolwiek dosłownie zamienił się w słuch,
to tym kimś był teraz Ben.
- Zgodziliśmy się w jednym punkcie, lecz za to najważniejszym.
Nie będzie chleba z tej mąki.
Ben wydął wargi i już chciał dorzucić swoje trzy grosze, gdy do
restauracji wszedł Christian.
- Masz coś mocniejszego od kawy? - spytał Bena.
- To nie jest knajpa „Pod Kogutem". Wiesz przecież, że sprzedaję
alkohol tylko w piątki.
- Miałem nadzieję, że wyjątkowo dziś dla mnie odstąpisz od tej
twojej prohibicji.
- A co się stało? - zapytał brata Charles.
Tamten uraczył go miną nieszczęśnika.
- Mariah Douglas.
- I cóż z nią? Dostała wysypki?
- Okazała się wybitnie niekompetentną sekretarką.
- Wywal na bruk tę niekompetentną sekretarkę.
- Próbowałem, lecz niemal utopiła mnie w potoku łez. Błagała,
bym dał jej jeszcze jedną szansę. Człowiek jest tylko człowiekiem.
Ma serce.
- Czy Sawyer do tej sprawy podchodzi też tak miłosiernie?
- Sęk w tym, że dla Sawyera ta Mariah, idę tu o zakład, pisałaby z
szybkością stu znaków na sekundę, i to bez jednego błędu.
- Lecz nie dla ciebie?
- Dla mnie, chłopaki, przewidziała inne rozkosze, takie jak
oblewanie kawą maszyny do pisania, przerywanie w połowie
telefonicznej rozmowy z ważnym klientem, przewracanie ważącej
pięćdziesiąt kilogramów szafki prosto na moje nogi.
- Już dawno twierdziłem, że wywierasz negatywny wpływ na
kobiety.
Christian wsparł głowę na rękach.
- Najgorsze, że nie wiem, co zrobić w tej sytuacji.
- Nadal mieszka w tym domku myśliwskim?
- Uparła się, a uparta kobieta zdolna jest zawlec biegun północny
w okolice równika.
Charles uśmiechnął się. W końcu i Christian doświadczył
kłopotów z płcią przeciwną.
Młodszy brat jak gdyby czytał w jego myślach.
- Na twoim miejscu nie byłbym tak z siebie zadowolony.
- A to dlaczego?
- Czy wiesz, że Matt Caldwell jest w mieście?
- Normalka. Powiedział mi podczas ostatniego spotkania, że
chciałby ruszyć z hotelem, zanim zmieni się pogoda, i widzę, że nie
zasypia gruszek w popiele.
- Kto tu nie zasypia gruszek, sam zobaczysz, kiedy się z nim
spotkasz.
- Co masz na myśli?
- Nieważne. - Christian zsunął się z wysokiego taboretu. - Dzięki
za kawę, Ben. Niemal ugotowałem sobie w niej górną wargę. Pojawię
się w piątek, gdy będziesz serwował coś chłodniejszego.
Christian ulotnił się, a w minutę po nim wyszedł też Charles.
Skoro Matt był w mieście, to wypadało spotkać się z nim. Decyzji
Matta, by jak najszybciej rozpocząć remont hotelu, można było tylko
przyklasnąć, chociaż musiał się śpieszyć z robotami, jeśli chciał
zamieszkać w nim przed zimą. Zima zjawiała się w Hard Luck bardzo
wcześnie. Zdarzało się, że rzeki zamarzały już we wrześniu.
Zbliżając się do hotelu, usłyszał stuk młotków. A zatem Matt
musiał przylecieć z całą ekipą, pomyślał Charles, pełen podziwu dla
tempa, w jakim postępowały prace. Odnalazł Matta w holu nad
jakimiś dechami.
- O, Charles! Fajnie, że jesteś - wykrzyknął Matt, wstając z
klęczek. - Pewnie już wiesz o wszystkim.
- To znaczy?
- To znaczy - rozległ się z tyłu kobiecy głos - że przeniosłam się
do Hard Luck.
W drzwiach stała Lanni. Miała na sobie błękitne dżinsy, a w ręku
trzymała młotek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Przeniosłaś się do Hard Luck? A co z twoją pracą w redakcji
dziennika?
Wzruszyła ramionami, jakby zapytał ją o rzecz całkowicie błahą.
Charles był innego zdania. Matt w którejś z ich telefonicznych
rozmów wynosił pod niebiosa dziennikarski talent siostry. Wszystko
wskazywało na to, że Lanni skazana wręcz była na dziennikarstwo. I
w dobrym tego słowa znaczeniu, dodał w myślach. A teraz
dowiadywał się, że rezygnowała ze swojej życiowej szansy.
- Do diabła, Lanni, co też ty wyprawiasz?
Machnęła młotkiem.
- Jak widzisz, przybijam gwoździe.
- A powinnaś ślęczeć teraz nad jakimś artykułem.
- Złożyłam wymówienie,
- Więc chyba kompletnie oszalałaś!
- Próbowałem przemówić jej do rozsądku - odezwał się Matt -
lecz nawet mnie nie słuchała.
- Zajmij się, Matt, swoją robotą - obrugała brata. - Ta rozmowa
cię nie dotyczy.
- Mylisz się, siostrzyczko. Dotyczy mnie o tyle, o ile obchodzi
mnie twój los. Być może tobie, Charles, uda się wlać jej trochę oleju
do głowy.
- Wycofaj wymówienie! - warknął Charles.
Nie chciał jej w Hard Luck, nie chciał jej przy sobie. Bał się
codziennego kontaktu z Lanni, gdyż dobrze wiedział, jaką to będzie
dla niego męką.
- On ma rację, Lanni.
- Matt! - ostrzegła go gniewnym głosem. - Przypominam, ta
rozmowa dotyczy tylko mnie i Charlesa.
- Okay, poddaję się. - Uniósł do góry ręce. - Myślę, że krótki
spacer dobrze mi zrobi.
- No, możemy wreszcie spokojnie porozmawiać - odetchnęła
Lanni, pozbywszy się brata. - Usiądźmy. - Wskazała ręką na dwa
łuszczące się krzesła.
- Nie mamy o czym rozmawiać. Sprawa jest jasna. Powinnaś
natychmiast wycofać swoje wymówienie.
- Wierzę, że zdołam cię przekonać do swojej decyzji -
powiedziała spokojnym, cichym głosem.
- Zwykła strata czasu. Nie powiem na czarne białe, a na białe
czarne.
- Ależ do czegoś takiego nie mam zamiaru cię zmuszać.
- Wylatuję dziś po południu.
Mówił prawdę. Zadzwoniła wczoraj do niego Ellen i powiedziała,
że koniecznie musi się z nim widzieć. Zaproponowała spotkanie w
Fairbanks. Zgodził się nie bez wahań, choć teraz wdzięczny był
matce, że dostarczyła mu pretekstu do ucieczki.
- Będę czekała na ciebie.
- Obudź się, dziewczyno! Co się z tobą stało?
Jasne, że nic się nie stało, i wiedział o tym dobrze. Kochała go i
nawet gdyby planował wyruszyć w tundrę na długie miesiące, jej
czułe spojrzenie mówiło mu, że po powrocie zastanie ją tutaj, w Hard
Luck, kto wie, może z gorącą szarlotką na stole jako symbolem
powitania i wyrazem miłości.
- Właśnie niedawno obudziłam się i pierwszą moją myślą było, że
należymy do siebie, Charles. A twoja matka bardzo mi pomogła w
uświadomieniu sobie tego...
- Moja matka? - Nie umiał ukryć zaskoczenia.
- Dzięki niej wiele zrozumiałam. Nigdy nie wierzyłam w los,
przeznaczenie, Opatrzność, nazwij to, jak chcesz. Ale dzisiaj na te
sprawy
patrzę
całkiem
inaczej.
Istnieje
coś
takiego
jak
przeznaczenie... I my właśnie jesteśmy sobie przeznaczeni, Charles.
Nie spotkaliśmy się przypadkowo. To los skrzyżował nasze drogi i
zrządził, że zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia.
- Jeśli natychmiast nie opuścisz Hard Luck, znajdziesz się w
sytuacji Catherine, która latami czekała na wybrańca swojego serca, a
on nawet nie raczył zajrzeć, by spytać ją o zdrowie.
Lanni zbladła i zachwiała się, jakby ugodził ją nożem, nie
słowem.
- Nie próbuj mi wmówić, Charles, że jestem ci obojętna. Nie
próbuj też zakłamywać przeszłości. David kochał Catherine, a ty
kochasz mnie. Tyle że my znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji.
Oboje jesteśmy wolni i nie mamy powodów odgradzać się od siebie.
- Dobrze, skoro tak tego pragniesz, możemy zostać kochankami.
To wszystko, co mój ojciec mógł zaofiarować Catherine, i wszystko,
co ja mogę zaofiarować tobie.
W oczach Lanni pojawił się bolesny wyrzut. Milczała.
- Co w takim razie zamierzasz robić? - zapytał, po raz kolejny już
opierając się pragnieniu obsypania jej dłoni i twarzy gorącymi
pocałunkami.
- To, co zaplanowałam sobie... Pomóc Mattowi.
- A potem? - naciskał.
Na jej wargach zakwitł dziewczęcy uśmiech.
- Potem usiądę na ganku domu babki i zacznę czekać na ciebie,
Charlesie O'Halloranie.
- Co jesteś taki zamyślony? - spytała Abbey męża.
Sawyer oderwał wzrok od wypełnionego błękitem kwadratu okna.
- Z moim bratem dzieje się coś niedobrego.
- Wiem, że martwisz się o Charlesa, ale chyba jest już na tyle
dorosły, by samemu zadbać o swoje sprawy.
- Przypuszczam. - Położył głowę na oparciu fotela, na którym
siedział, zaś Abbey podeszła i zaczęła gładzić go po włosach. -
Dostałem wiadomość, że w następnym tygodniu przylatuje pierwsza z
nowo przyjętych nauczycielek, niejaka Bethany Ross.
Tak, zbliżał się wrzesień, a wraz z nim zbliżała się szkoła. Dzieci
miały już kupione nowe tornistry, jak również książki i zeszyty.
Zresztą najwyraźniej tęskniły już za szkołą. Szczególnie można było
to powiedzieć o Susan, która od pewnego czasu bawiła się w lekcje ze
swoją rówieśnicą i najserdeczniejszą przyjaciółką, Chrissie Harris,
córką Mitcha.
Co zaś się tyczy Scotta, to jego koleżeństwo z Ronnym Goldem,
synem Louise, również wydawało się być oparte na mocnych
fundamentach
wspólnych
zainteresowań
i
podobnych
temperamentów. W ogóle łatwość, z jaką jej dzieci wtopiły się w
społeczność Hard Luck, tyleż zdumiewała Abbey, co napełniała ją
radością. Tego właśnie najbardziej pragnęła dla Scotta i Susan -
licznych i serdecznych międzyludzkich kontaktów. Wielkie miasto,
takie jak Seattle, przekreślało już wręcz z definicji uczestnictwo w
jakiejkolwiek wspólnocie.
- Charles leci dziś po południu do Fairbanks - powiedział Sawyer,
przerywając jej zadumę. - Ani pisnął, w jakim celu.
- Chyba nie musi się opowiadać.
- Tak, ale...
- Ale co?
- Dawniej opowiedziałby się. Dziś nie jest to ten sam Charles.
- Znasz go lepiej ode mnie. Skoro więc sądzisz, że tak się zmienił,
może się to wiązać tylko z Lanni.
- Jasne, że tak. Nie może jej wybaczyć powrotu do Hard Luck.
- To znaczy, nie może wybaczyć jej miłości do niego, co
oczywiście jest wierutną bzdurą.
- Martwię się o niego.
- Chyba całkiem niepotrzebnie. Wiem z doświadczenia z tobą, że
takie sprawy same się układają.
- Moja żona to wieczna optymistka. - Pocałował Abbey w czubek
nosa.
- Czy nie uważasz, że Charles i Lanni powinni jak najszybciej się
pobrać? - zapytała, pytaniem tym potwierdzając swój niezachwiany
optymizm.
- Trudno mi powiedzieć. Może tak, a może nie. Sporo tu sam
zawiniłem. Powinienem był zaraz na początku powiedzieć
Charlesowi, kim jest Lanni. Ale ja zapragnąłem trochę ponapawać się
jego podnieceniem i odurzeniem, a w sumie miłosnym pijaństwem.
- Ty okrutniku!
- Jaki tam ze mnie okrutnik. - Roześmiał się. - Chciałem go tylko
zobaczyć w tej samej roli, w jakiej występowałem niedawno wobec
ciebie. A wyszło na to, że mój brat znalazł się w nie lada tarapatach.
Tak czy inaczej, skazany jest na zgubę.
- Może byś łaskawie używał mniej drastycznych wyrażeń. Jestem
pewna, że Charles i Lanni pobiorą się.
- No właśnie. - Sawyer wyszczerzył zęby. - I dlatego uważam, że
jest skazany na zgubę.
Uraczyła go takim kuksańcem w żebra, że aż jęknął.
Lanni wyszła przed hotel i usiadła na drewnianej ławce. Kończył
się sierpień i w powietrzu wyczuwało się chłód. Ściślej otuliła się
swetrem i wystawiła twarz na słońce, które z dnia na dzień jakby
wyczerpywało swoją energię.
Jeszcze dziś rano była przeświadczona, że dobrze zrobiła,
wracając do Hard Luck, teraz jednak zaatakowały jej umysł liczne
wątpliwości. Przede wszystkim znalazła zagorzałego krytyka w
swoim własnym bracie. Twierdził, że szansa otrzymania dobrej
posady w redakcji liczącego się dziennika może już więcej się nie
powtórzyć, zaś szansa zdobycia Charlesa O'Hallorana kształtuje się
mniej więcej jak jeden do miliona.
W zasadzie miał rację. Gdyby jednak nie starała się wykorzystać
nawet tej rozpaczliwie małej szansy, żałowałaby tego do końca życia.
Wbrew wszystkiemu, nie mogła zapomnieć błysku w oczach Ellen,
gdy ta zagrzewała ją do walki o ukochanego. Tylko jednego wtedy nie
przewidziały - zaciekłości, z jaką będzie bronił się Charles. Podjęła
więc ryzyko upodobnienia się do swojej babki i wiele wskazywało na
to, że tak właśnie się stanie.
Głęboko westchnęła i otworzyła oczy. Najpierw ujrzała cień,
długi i wychudzony, a dopiero później osobę. Na wprost w odległości
kilku metrów stał Charles. Spoglądał na nią, zachowując milczenie.
Jego oczy błyszczały, a na pobladłych policzkach znaczyły się cienie.
Cienie smutku, namiętności i jakby desperacji.
- Nie mam już siły walczyć w tej beznadziejnej bitwie -
powiedział jakimś głuchym głosem.
Wstała, podeszła doń i wspiąwszy się na palce, musnęła ustami
jego spierzchnięte wargi.
- Chodź, usiądziemy razem na tej ławce.
Dał się poprowadzić za rękę jak dziecko.
- Widziałem się dzisiaj z moją matką - oświadczył, gdy usiedli.
- Więc już wiesz o swoim wujku i jego córeczce?
Kiwnął głową.
- Ellen powiedziała mi o waszym spotkaniu i o tym, że ojciec
nigdy nie przestał kochać Catherine.
- Ale jego miłość do brata okazała się jeszcze większa. Kochał też
twoją matkę.
- Mówiłaś mi o roli przeznaczenia w ludzkim życiu. Po tym, co
usłyszałem od matki, wszystko to zaczyna nabierać głębszego sensu.
- Tak, najpierw wyboru za nas dokonała Opatrzność, a dopiero
potem my sami wybraliśmy siebie.
- Musisz zostać moją żoną, Lanni.
- Żoną? - zapytała z radosnym zdumieniem.
- Tylko mi nie mów, że zmieniłaś zamiar.
Roześmiała się poprzez łzy. Tym razem były to łzy szczęścia.
- Och, ty wariacie!
- Mam nadzieję, że nie chcesz długiego narzeczeństwa.
- Im krótsze, tym lepsze.
- Jestem dużo starszy od ciebie.
- A co ty sobie wyobrażasz? Że wyszłabym za chłoptasia?
Charles uśmiechnął się. Cienie z jego twarzy zniknęły i tylko
pozostał ten nieodparty uśmiech. Pochyliła się ku niemu i podała mu
swoje usta. Złączyli się w pocałunku na oczach całego miasta, jako że
hotel znajdował się w samym centrum Hard Luck. I nieważne, że
ulica w tej chwili była pusta. Liczyła się ich gotowość
zamanifestowania innym swej miłości.
- Och, Lanni, kusicielko moja...
- Kto tu kogo kusi - wyszeptała namiętnie.
- To może zabrzmi dość dziwnie, lecz właśnie pomyślałem sobie,
że mój ojciec jak gdyby przeze mnie odnalazł drogę do Catherine.
- Wiem jedno, naszą miłość stworzyła inna miłość. W ogóle każda
miłość jest glebą dla jakiejś innej miłości.
- A co postanowimy w związku z twoją pracą w redakcji? -
zapytał nagle rzeczowym tonem.
- Podejmiemy decyzję później. - Kariera dziennikarska wydawała
się w tej chwili Lanni czymś równie abstrakcyjnym, jak problem
rozszerzania się wszechświata.
- Skądinąd wiem, że już od dziecka chciałaś zostać dziennikarką. -
Uzyskał tę informację od Marta.
- Tak było, ale teraz chcę zamieszkać w Hard Luck. Może kiedyś i
tutaj będzie wychodziła jakaś gazeta?
- Szkopuł w tym, Lanni, że studiowałaś wiele lat, by opanować
teorię. Teoria jest rzeczą cenną, jednak należy zachować szacunek dla
praktyki w zawodzie. Praktykę zdobędziesz jedynie w Anchorage.
- A co z naszym ślubem, naszą miłością, naszą rodziną? Nie,
praktykę zdobędę, wydając gazetę tu na miejscu.
- Powiedziałaś: rodziną?
- Dziećmi, Charles. Chyba chcesz mieć dzieci, prawda?
W jej oczach pojawił się cień niepokoju.
Przez chwilę szukał słów.
- Całą gromadę, najdroższa.
- Och, Charles. - Czule ujęła jego twarz w swoje dłonie. -
Będziemy tacy szczęśliwi.
- Lanni - pocałował ją - my jesteśmy po prostu skazani na
szczęście.
We wrześniu ukaże się kolejny tom z cyklu „Synowie Północy "
pt. „ Ożeń się, tato ". Szeryf, Mitch Harris, pozna Bethany Ross, nową
nauczycielką jego małej córeczki, Chrissie, która pragnie wyswatać
ojca z...