Barbara McMahon
Amerykanin
na
tronie
The Tycoon Prince
Rozdział 1
Czarna, błyszcząca limuzyna dostojnie wsunęła się między ubłocone,
rozklekotane pikapy i vany. Koleiny były tak głębokie, że mogłyby chyba
wchłonąć dorosłego człowieka. Clarissa Dubonette nieżyczliwym wzrokiem
spojrzała na plac budowy. Po prostu spodziewała się czegoś zupełnie innego.
Kiedy z samego rana zadzwoniła do firmy, powiedziano jej, że Jake White
będzie na tym właśnie placu budowy. I jechała pełna optymizmu. Plac budowy –
zapewne niewielki placyk, kilku robotników, bez trudu więc uda jej się
zidentyfikować obiekt poszukiwań. Tymczasem... O, święta naiwności! Tych
gladiatorów w kaskach kręci się tu co najmniej setka! Spacerują sobie gdzieś hen,
wysoko, po belkach jakiegoś monstrualnego szkieletu, wylewają beton, jakby
widoczna na ziemi gigantyczna, szara plama wielkości jeziora to było jeszcze za
mało. Ciągną jakieś druty, walą w rury... I jak w tym bałaganie odnaleźć Jake'a
White'a?
– Popytać o tego pana? – spytał szofer.
– Och, tak, będę bardzo wdzięczna! Nazywa się Jake White, przez telefon
powiedzieli, że tu go znajdę. Może tamten pan coś będzie wiedział? To chyba jakiś
kierownik.
– Jakby kamień jej spadł z ramion. Fatalnie by się czuła, gdyby miała teraz
miotać się po tym rumowisku, gromkim głosem wzywając Jake'a White'a.
– Znajdę go – zapewnił szofer i wyskoczywszy raźno z samochodu, ruszył w
kierunku majstra.
Zamienili kilka słów, mężczyzna trzymający w ręku jakieś papierzyska skinął
głową, wyraźnie nabrał powietrza w płuca... i ryknął. Zapewne do kogoś, kto stał
na samym szczycie rusztowań. Wzrok Clarissy błyskawicznie powędrował w górę.
Jeden z robotników dłubiących coś przy belce pomachał ręką na znak, że owszem,
usłyszał. Potem wyprostował się i niedbałym krokiem ruszył w kierunku drabiny.
No nie, belka wisiała co najmniej siedem metrów nad ziemią, a on szedł po niej jak
po parkowej alejce!
Na głowie miał kask, zgodnie z przepisami. Poza tym wyglądał jak większość
robotników uwijających się w palącym słońcu Kalifornii – luźne dżinsy, nagi tors i
powiewająca z tyłu koszula, niedbale wetknięta za pas. Zaczął schodzić po
drabinie. Nie, wcale nie zamierzała być stronnicza, ale jego ramiona były
zdecydowanie szersze i bardziej brązowe niż u pozostałych mężczyzn. Pod opaloną
skórą poruszały się wspaniałe rozwinięte mięśnie. Na karku kilka czarnych jak
smoła kosmyków włosów, wymykających się spod kasku. Biodra wąskie, nogi
długie i muskularne. Clarissa aż westchnęła. Nieprawdopodobne... Fascynujące...
Jakby obserwowała panterę przemykającą się bezszelestnie przez wysoką trawę.
Bestię chyżą, zwinną i jakże niebezpieczną. Tak. Ten mężczyzna był prawdziwym
cudem natury. A jednocześnie miał w sobie to „coś", co zupełnie nie przystawało
do jego obecnej roli. Bo choć urodził się i wychował w Ameryce, a jego nazwisko
przerobiono na angielskie – nie miała już najmniejszych wątpliwości. To
JeanAntoine Simon Hercules LeBlanc, przyszły król Marique.
Szedł, przeskakując przez koleiny i wykopy, a wyglądał lepiej niż niejeden
gwiazdor filmowy, na widok którego dech tracą kobiety w co najmniej kilkunastu
krajach... O, nie! Clarissa natychmiast przywołała swoją wyobraźnię do porządku.
Poddanym nie przystoi mieć tak frywolnych myśli na temat przyszłego władcy. A
szczególnie Clarissie Dubonette, która powinna teraz skupić się na swojej misji.
Zręcznym ruchem wysunęła się z limuzyny i obciągnąwszy żakiecik, ruszyła przed
siebie, starając się nie potknąć o jakąś rurę czy inne paskudztwo. Słyszała wiele
mówiące gwizdy, ale zignorowała je, nie odrywając wzroku od mężczyzny, który
podchodził właśnie do szofera i majstra. Na pewno miał więcej niż metr
osiemdziesiąt. Philippe był zdecydowanie niższy, ale nadrabiał to, trzymając się
zawsze bardzo prosto.
Philippe... Nie, nie powinna teraz o nim myśleć, miała w końcu do wypełnienia
zaszczytną misję. Była wysłanniczką samego króla i miała przywieźć do Marique
królewskiego wnuka. A zdaniem Jego Królewskiej Mości tylko ona mogła
wywiązać się z tego zadania. Była osobą godną zaufania, od lat związaną z rodziną
królewską, zaręczoną z bratem stryjecznym JeanaAntoine'a. Poza tym uznano, że
jest młoda, szybciej nawiąże kontakt, a i całą sprawę załatwi dyskretnie, bez
zbędnego rozgłosu, który zawsze towarzyszy wizytom oficjeli.
Mężczyźni przerwali rozmowę i wyraźnie się na nią gapili. Czuła wzrok Jake'a
White'a przemykający po całej jej postaci, od lśniących kasztanowatych włosów po
eleganckie pantofle. Dzięki latom treningu nawet pod obstrzałem męskich oczu, tak
pięknych i ciemnych, udawało jej się zachować zimną krew. Choć w środku coś
drgnęło – nic dziwnego, jest przecież kobietą.
Jake postąpił krok do przodu.
– Carl mówi, że pani do mnie.
– Tak. Mam przyjemność z panem Jakiem White'em?
– Zgadza się. A pani...
– Clarissa Dubonette. Przybyłam tu w imieniu króla Guilliama, władcy
Marique. Pańskiego dziadka.
Opalona twarz Jake'a White'a zrobiła się jakby o ton ciemniejsza.
– Nie mam żadnego dziadka – burknął i odwrócił się plecami, wyraźnie
zdecydowany powrócić do przerwanego zajęcia.
– Proszę pana, proszę nie odchodzić! Ja muszę z panem porozmawiać. Pan jest
synem Margaret Lansing i Josepha, księcia Marique, prawda?
Patrzył przez dobrą chwilę, potem nagle chwycił ją za łokieć i pociągnął za
sobą. Parę metrów dalej, gdzie żadne ciekawskie uszy nie mogły ich usłyszeć.
– Czego pani ode mnie chce?
– Pan jest...
– Tak, tak. Jestem synem Maggie i Joego. A więc?
Przez rękaw żakietu czuła mocny uścisk jego palców.
Przeszedł ją dziwny dreszcz. To z pewnością z powodu tych zapachów. Trocin,
benzyny i tego jednego, zagłuszającego wszystkie inne. Zapachu rozgrzanego
słońcem męskiego ciała. Intensywnego, dziwnie jakoś oszałamiającego... Ale
Clarissa Dubonette była w końcu arystokratką, i to w którymś tam pokoleniu.
Uniosła dumnie głowę, zdecydowanym ruchem uwolniła ramię.
– Z polecenia Jego Królewskiej Mości chciałabym przekazać panu oficjalne
zaproszenie do Marique. Król Guilliam czeka na pana. Mnie przypada zaszczyt
towarzyszenia panu w podróży. Proszę!
Sięgnęła do torebki i wyjęła dużą, białą kopertę.
– Nie mam zamiaru jechać do Marique. Niepotrzebnie się pani fatygowała.
Nie wyciągnął nawet ręki po kopertę, ale jego spojrzenie znów omiotło jej
postać. Tym razem poczuła żar, niemal roztapiający. Spojrzenie Jake'a White'a
było rażąco zmysłowe i rażąco bezceremonialne, a Clarissa Dubonette przywykła
do tego, że okazywano jej nieco więcej szacunku.
– Jego Królewska Mość potrzebuje pana – oświadczyła chłodno.
– Potrzebuje? Niech mnie pani nie rozśmiesza! Potrzebuje... Ciekawe! A gdzie
on był, kiedy to jego potrzebowano?
– Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem, o co panu chodzi.
Niestety, nic nie szło po jej myśli. A tak się cieszyła na ten wyjazd do Stanów!
Miała to być miła odmiana w jej życiu, ostatnio nie najweselszym. Była pewna, że
z Jakiem White'em pójdzie gładko, ot, po prostu, zwykła formalność. Wystarczy
trochę taktu, dobre maniery i niczego nie trzeba będzie roztrząsać. Przecież ona o
tym człowieku nie wie właściwie nic, Philippe nigdy się nie rozgadywał na temat
swego stryjecznego brata.
– Chodzi o to, że po śmierci mojego ojca matka została sama z maleńkim
dzieckiem, bez żadnych środków do życia. Ale szanownego króla to nie
obchodziło. Tak jak i później, kiedy matka zachorowała. Napisałem do niego.
Jeden, jedyny raz w życiu. Żeby pomógł. I co? Czułem się potem tak, jakby ktoś
dał mi w mordę. Dlatego całe to zaproszenie może sobie pani...
Nie dokończył. Ale i tak mogła się domyśleć, co by usłyszała, gdyby była
mężczyzną.
– Proszę pana, nie jestem upoważniona, żeby w cokolwiek wnikać. Pozwoli pan
tylko, że powiem, jak wygląda obecna sytuacja. Następca tronu i jego syn nie żyją.
Teraz pan dziedziczy iron. Dlatego król pragnie, aby pan przyjechał do Marique i
zajął należne miejsce.
Nie zdziwiłby się chyba bardziej, gdyby nagłe walnęła go prosto w łeb.
Naturalnie wiedział, kim był jego ojciec i skąd wziął się w Ameryce. Piękny książę
z Europy, który zwiał za ocean i przybywszy do Las Vegas, poślubił tancerkę z
rewii. Matka często o nim mówiła, rozpływała się, jaki był piękny, pełen
temperamentu. Nie ukrywała też, że był po prostu szalony. Dlatego zresztą zginął
młodo. W karambolu na wyścigach. Kilka miesięcy po narodzinach syna. Kiedy
matka zawiadomiła o tym króla, odpowiedź była szybka i zdecydowana – król nie
uznaje żadnych jej roszczeń, bowiem wyparł się syna w dniu, w którym ów syn,
wbrew woli ojca, opuścił swój kraj.
Jake wyrósł więc w ubogiej dzielnicy Las Vegas, a matka harowała jak wół,
ż
eby ich wyżywić i ubrać. Od dziecka nie znosił tych opowiadań o ojcu-księciu,
tylko pogarszały sytuację. Wolał zapomnieć o bogatych krewnych, którzy nie
chcieli się do niego przyznać. Był już nastolatkiem, kiedy u matki stwierdzono raka
piersi. Żadne pieniądze nie mogły jej ocalić, ale mogłyby choć trochę odmienić
ostatnie miesiące jej życia. Jake napisał wtedy do dziadka. Sam, z własnej
inicjatywy. Jego Królewska Mość polecił odesłać list bez odpowiedzi. A teraz tej
gadzinie bez serca zachciało się raptem, żeby wnuczek przyjechał i ustawił się w
kolejce do jakiegoś cholernego tronu!
– Nic mnie to nie obchodzi.
Odwrócił się i ruszył przed siebie zdecydowanym krokiem. Niedoczekanie.
Niby dlaczego miałoby go to obchodzić? Urodził się w Stanach, był
Amerykaninem do szpiku kości. A ten staruch w koronie liczy na to, że on rzuci
wszystko i poleci do jakiegoś anachronicznego królestwa gdzieś w Pirenejach!
Niestety, szanownego dziadka czeka wielkie rozczarowanie. Jest takie mądre
przysłowie – jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
– Proszę pana! Bardzo proszę... Ja panu wszystko wyjaśnię...
Przystanął. Wymownie spojrzał na zegarek. W tym biznesie czas to pieniądz, a
jemu tak rzadko udawało się wyrwać z biura. Dziś chciał przyjrzeć się kilku nowo
przyjętym robotnikom, sprawdzić, czy potrafią pracować według jego standardów.
I naprawdę nie miał czasu na dyskusje o rzeczach nie podlegających dyskusji.
Nawet z kimś tak szykownym, jak ta laska z Europy.
– Bardzo mi przykro, proszę pani, ale ja, w przeciwieństwie do pani, mam kupę
roboty.
Policzki Clarissy nabrały nieco żywszej barwy.
– Rozumiem i bardzo przepraszam, że przeszkodziłam panu w pracy, ale to
naprawdę ważna sprawa. Może spotkamy się później? Da się pan namówić na
wspólną kolację?
– Kolacja?
Bezwiednie spojrzał na swoje wypłowiałe dżinsy i stare, rozchodzone,
niesamowicie wygodne buty. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
– Na pewno chce pani zjeść ze mną kolację?
– Naturalnie. Będę bardzo wdzięczna, jeśli pozwoli się pan zaprosić.
Zaprosić? Czyli chce mu się. podlizać. Naiwna, bo on i tak nie da się namówić
na żaden durny wyjazd. Tym niemniej perspektywa wspólnej kolacji wydała mu się
nagle kusząca. W końcu dziewczyna naprawdę była wyjątkowo atrakcyjna. A te jej
włosy... w słońcu niemal gorejące, złociste i czerwone, z miedzianym połyskiem.
– W sumie pomysł niezły. Przyjechać po panią? Tylko uprzedzam, na limuzynę
mnie nie stać. Ale jakieś tam kółka mam.
Rozejrzał się dookoła, jego wzrok spoczął w końcu na najbardziej
rozklekotanym pikapie odpoczywającym na prowizorycznym parkingu. Naturalnie,
ż
e ten złom nie należał do niego, ciekaw był jednak, jak ta damulka zareaguje.
Wzdrygnęła się. Po prostu nią zatrzęsło, a Jake omal nie roześmiał się w głos. I
kto by się spodziewał, że nabijanie w butelkę tej królewskiej służki będzie tak
zabawne?
– A może ja podjadę po pana? – wystąpiła z uprzejmą propozycją. – Wynajęłam
szofera, który doskonale zna okolicę.
– To może spotkamy się po prostu już w restauracji? Znam takie miejsce, gdzie
podają prawdziwy rarytas, znakomite żeberka, ociekające tłuszczem i...
Na jej twarzy malowało się prawdziwe obrzydzenie. No cóż, ta dziewczyna nie
powinna nigdy grać w pokera.
– A będzie tam można spokojnie porozmawiać?
– Naturalnie, że da się pogadać, a przy okazji nieźle zabawić. Głośno grają,
można sobie trochę poskakać, poza tym mają doskonałe piwo.
Twarz Clarissy stężała. A więc to dziewczę w takich miejscach nie bywa.
Pewnie, dla niej musi być sztywno i elegancko. Głupia snobka, warto jeszcze
trochę utrzeć jej nosa.
– W porządku. Jeśli pani pragnie ciszy, proponuję McDonalda. Przy
hamburgerach na pewno nikt nie zakłóci nam spokoju.
– A ja proponuję po prostu restaurację w hotelu, w którym się zatrzymałam.
Zgodził się, choć nabijanie się z tej eleganckiej Europejki sprawiało mu dziwną
satysfakcję. Tyle że teraz już naprawdę musiał wracać do roboty. Uzgodnili więc,
ż
e spotkają się w jej hotelu o siódmej, a potem stał i patrzył, jak ona idzie z
powrotem do limuzyny. Jak ostrożnie stawia nogi, omijając porozrzucane deski i
kawałki betonowych bloków. Na pewno żałowała, że nie założyła adidasów. Ale
jak ona szła, w tych pantoflach na obcasach... Chyba nie było na budowie faceta,
który by teraz nie pożerał jej wzrokiem.
Kiedy wsiadła do limuzyny, Jake uświadomił sobie, że on też się gapił jak sroka
w gnat. Cóż, trudno, żeby damskie, kołyszące się biodra nie poruszyły męskich
zmysłów. Ale na tym koniec, teraz żadna kobieta nie powinna go zbyt interesować,
to przecież zakładał jego długofalowy plan życia. Żadna baba nie zawróci mu teraz
w głowie, a tym bardziej przysłana przez tego starego kacyka z Marique.
Kilka minut przed siódmą Jake wkroczył do holu luksusowego hotelu, a
punktualnie o siódmej rozsunęły się drzwi windy. Zaparło mu dech w piersiach.
Clarissa miała na sobie ciemnoniebieską wieczorową suknię, wprawdzie pod szyję,
ale ramiona – bardzo, bardzo piękne ramiona – zupełnie odkryte. Dalej, idąc w dół,
suknia niby zakrywała ciało, ale otulając je bardzo szczelnie, nie ukrywała
właściwie niczego. Co tu mówić, Clarissa Dubonette miała figurę idealną. A jej
włosy... Piękny kasztanowaty brąz, iskrzący się złotymi niteczkami. Do tego
połyskujące w uszach kolczyki, na smukłej szyi kolia, wysadzana diamentami i
szafirami... Jak nic wystarczyłoby na opłacenie czesnego w college'u.
Clarissa Dubonette była piękna. A kobieta piękna jest niebezpieczna, to nie
ulega wątpliwości. Niejeden już facet, oszołomiony kobiecą urodą, poszedł na dno,
dlatego trzeba mieć się na baczności. Poza tym nie tylko jest piękna, ale i
szykowna. Cóż, może przesadził, może powinien jednak ubrać się inaczej, nie tak
zwyczajnie, ale nie lubił snobów, a Clarissa wydała mu się snobką pierwszej klasy.
Jego dżinsy zaczynały już płowieć – nie, nie były jeszcze znoszone, straciły jednak
już ten świeży, ciemnoniebieski kolor. Koszula była, owszem, biała, ale bez
krawata, a marynarka zdecydowanie sportowa. Krótko mówiąc, Clarissa wyglądała
oszałamiająco, a on – jak kowboj.
– Pięknie pani wygląda – powiedział na powitanie.
Uśmiechnęła się lekko, z pewnością jednak była skonsternowana jego
wyglądem. Naturalnie, nie okazała tego, widać nieźle wyszkolono ją w tej całej
Marique.
– Dziękuję. Ogromnie mi miło, że przyjął pan zaproszenie. Zarezerwowałam
dla nas stolik, mam nadzieję, że będzie pan zadowolony.
Po chwili Jake zdążył już nieco skorygować swoje zdanie na temat panny
Dubonette. Wcale nie musi być snobką, jest tylko świetnie wychowana i bardzo
wyrobiona. Wcale jej nie peszyły ciekawskie spojrzenia towarzyszące ich przejściu
przez restauracyjną salę. A on tymczasem miał cichą nadzieję, że nie spotka nikogo
znajomego. Co go, u licha, podkusiło, żeby ubrać się jak kretyn?
Potem, z każdą chwilą coraz bardziej żałował, że podczas pierwszego spotkania
zachował się tak opryskliwie. Bo to naprawdę była sympatyczna, delikatna kobieta.
Interesowała się Los Angeles, opowiadała, co zdążyła już zobaczyć, zadała wiele
pytań na temat miasta. Wspaniale im się rozmawiało. Ale kiedy kelner przyniósł
zamówione potrawy i znów zostali sami, Carissa zeszła na temat mniej bezpieczny.
– Chciałabym porozmawiać z panem o powodach mego przyjazdu do Los
Angeles.
A szkoda. Było tak przyjemnie. Poczuł, że wszystko w środku w nim tężeje, jak
zawsze, kiedy przypomniał sobie o królewskim dziadku.
– W porządku. Proszę mówić.
– A więc... rok temu następca tronu, książę Michael, i jego syn, Philippe,
zginęli w wypadku. Płynęli łodzią motorową, za szybko... Król był załamany,
wszyscy zresztą. .. No i teraz, zgodnie z prawem, pan dziedziczy tron. Dlatego król
pragnie, aby pan przyjechał do Marique.
– A dlaczego król nie skontaktował się ze mną osobiście? Ciekawe...
– To sprawa zbyt poważna, królowi byłoby niezręcznie dzwonić do pana albo
wysyłać email. A zagraniczna wizyta monarchy siłą rzeczy byłaby wizytą oficjalną
i cała sprawa nabrałaby niepotrzebnego rozgłosu. Dlatego król życzył sobie, żebym
przyjechała tutaj i rozmawiała z panem w jego imieniu.
– Czy panią łączy z królem jakieś pokrewieństwo?
– Nie, skąd! Jestem po prostu bardzo zżyta z rodziną królewską. Poza tym
dobrze znam angielski, a moja osoba nie wywoła zbędnych komentarzy. Czy pan
mówi po francusku?
– Nie, ale mówię po hiszpańsku. To się przydaje, tutaj pracuje wielu
robotników z Meksyku. A w jakim języku porozumiewacie się w Marique?
– Jesteśmy narodem francuskojęzycznym. Ale ja studiowałam w Anglii, stąd
moja znajomość angielskiego. To zresztą bardzo popularny u nas język, zwłaszcza
wśród ludzi młodych. Poza tym, ponieważ graniczymy z Hiszpanią, sporo ludzi
mówi po hiszpańsku.
Niespodziewanie jej twarz rozjaśnił wesoły uśmiech.
– Może więc w pana znajomości hiszpańskiego jest coś proroczego?
– Wątpię – odparł sucho. – Nauczyłem się hiszpańskiego, bo jest mi przydatny.
– W Marique też będzie pan mógł posługiwać się hiszpańskim.
– Gdybym tam pojechał. Tyle że ja wcale nie mam na to ochoty.
– Proszę, bardzo proszę, niech pan się zastanowi nad tym wyjazdem.
Naturalnie, pan nie ponosi żadnych kosztów. I proszę pomyśleć, jaka to szansa dla
pana. Pańskie życie całkowicie się zmieni, czekają na pana o wiele ciekawsze
zajęcia niż stukanie młotkiem przez cały dzień. W Marique będzie pan żyć w
doskonałych warunkach, otoczony rodziną. Będzie pana stać na każdy samochód,
jakiego dusza zapragnie i...
Odruchowo spojrzała na jego marynarkę. Na szczęście, w ostatniej chwili udało
jej się ugryźć w język. Boże święty, przecież on na pewno ma na sobie swoje
najlepsze ubranie!
– A co konkretnie miałbym tam robić?
Bingo! Nareszcie cień zainteresowania! Twarz Clarissy znów pojaśniała w
uśmiechu.
– Bardzo ciekawe rzeczy. Jego Królewska Mość chce podzielić się z panem
swoim doświadczeniem, nauczyć, jak trzymać w ręku ster władzy, opowiedzieć
panu historię naszego kraju. Powita pana z wielką radością.
– Z radością? Przez trzydzieści dwa lata ignorował mnie zupełnie!
Uśmiech Clarissy nieco zbladł, ale i tak miała poczucie, że w końcu udało jej
się zrobić jeden, malutki krok do przodu.
– Kiedy posiądzie pan już niezbędną wiedzę, zostanie pan oficjalnie uznany
następcą króla Guilliama. W ten sposób dziedzictwo tronu będzie zapewnione.
– A co się stanie, jeśli nie pojadę z panią do Marique?
O tym Clarissa bała się nawet myśleć. Przez sześć wieków, odkąd istniało
królestwo Marique, nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś wzgardził koroną.
– Oznaczać to będzie, że moja misja się nie powiodła. Sądzę jednak, że król
będzie dalej próbował pana przekonać i przyśle tu swego ministra. A w
ostateczności przyjedzie osobiście, ryzykując, że sprawa stanie się głośna.
– Nic dziwnego, przecież zdrowo narozrabiał – stwierdził zjadliwie Jake. – Pani
też wyparłaby się swego syna? Tylko dlatego, że pragnął żyć po swojemu?
– Niestety, nie jestem mężatką i raczej się na to nie zanosi. Dzieci również nie
mam, dlatego trudno mi odpowiedzieć na pańskie pytanie. Ale nie sądzę, żebym
mogła tak postąpić.
– A dlaczego się... nie zanosi?
– Nie rozumiem.
– Nie zanosi na to, że zostanie pani mężatką?
Mężatką... Znów ten przeszywający ból. A przecież minął już rok, rana
powinna się zabliźniać...
– Byłam zaręczona z Philippe'em, pańskim bratem stryjecznym.
– Słucham? Z Philippe'em? Ejże! A może pani chodzi właśnie o ten szpan?
Teraz rozumiem, dlaczego to pani tu przyjechała! Przy okazji można się koło mnie
zakręcić, jest przecież szansa, żeby zostać księżną!
Clarissa czuła, że cała krew odpływa z jej twarzy. Co za gbur! Posądzać ją o
polowanie na tytuły! Jak śmiał powiedzieć coś tak obrzydliwego! Wiedziała, że
jako emisariuszka Jego Królewskiej Mości powinna przełknąć zniewagę, ale
emocje zwyciężyły. Wstała, chwyciła torebkę i szybkim krokiem wyszła z sali.
Byle szybciej, byle dalej. Czuła łzy zbierające się pod powiekami. Stary król
przeżyje wielkie rozczarowanie, ale, niestety, dalsze pertraktacje z królewskim
wnukiem przekraczają siły panny Dubonette. Jutro z samego rana zadzwoni do
Marique, przekaże, że swej misji nie wypełniła. I przy odrobinie szczęścia zdąży na
przedpołudniowy samolot do Paryża. A następca tronu, JeanAntoine, niech do
końca życia lata sobie po rusztowaniach. Proszę bardzo, może nawet spaść i rozbić
sobie czaszkę. Nic nie szkodzi. W każdym razie niech się smaży w słońcu na tych
placach budowy albo moknie w ulewnym deszczu, niech sobie dalej wegetuje na
końcu świata, z dala od kraju przodków, od rodziny, od swoich własnych korzeni...
– Clarisso, poczekaj!
O, nie! A już to „Clarisso" mógł sobie darować! Prawie biegiem dopadła
windy, nacisnęła guzik, modląc się w duchu, aby drzwi otworzyły się jak
najprędzej.
– Clarisso, proszę, wybacz, wcale tak nie myślę. Palnąłem bez zastanowienia,
bo w ogóle mnie ta historia nie rusza. Naprawdę nie chciałem cię urazić.
– Naturalnie, że nie – odparła sucho, wpatrzona w drzwi windy. – Pan tylko
wyraził swoje stanowisko i sprawa zakończona. Jutro z samego rana zadzwonię do
Marique i przekażę pańską decyzję.
Ostrożnie dotknął jej ramienia. Natychmiast odsunęła się na bok. Ten
mężczyzna w niczym nie przypominał swego stryjecznego brata. Zwykły grubianin
– to właśnie jutro Clarissa przekaże Jego Królewskiej Mości. I całe szczęście, że
prawda wyszła na jaw, bo co by to było, gdyby takie monstrum miało kiedyś
rządzić Marique?
Drzwi windy nareszcie się rozsunęły.
– Clarisso, nie gniewaj się. Pojadę do Marique. Pojadę, bo nadeszła pora, żeby
dziadek dowiedział się, co o nim myślę.
Rozdział 2
Następnego dnia Clarissa rozmawiała z królem, który osobiście odebrał od niej
wiadomość: książę JeanAntoine i panna Dubonette przybędą do Marique za kilka
dni. Wiadomość była pomyślna, mimo to Clarissa, odkładając słuchawkę, miała
mieszane uczucia. Jake potrzebował ponoć czasu na załatwienie pilnych spraw
związanych z pracą. A cóż takiego musiał załatwić? Zawiadomić majstra o
wyjeździe, i tyle! Może bał się, że go zwolnią? Ale nad czym tu płakać? Po co
cieśli praca, skoro czeka na niego całe królestwo!
Poza tym Jake bez przerwy podkreślał, że będzie to tylko wizyta. Tylko i
wyłącznie. Trudno. To już zmartwienie Jego Królewskiej Mości, Clarissa swoje
zadanie wykonała. Wnuk króla Marique zawita do ojczystego kraju. A dlaczego
zmienił zdanie? Nie zamierzała w to wnikać. Bóg z nim, najważniejsze, że się
zdecydował. Dla niej w tej chwili najistotniejszy był problem natury osobistej. Jak
zdoła przetrzymać podróż w towarzystwie mężczyzny, który w najwyższym
stopniu ją irytuje? Wczoraj wieczorem zranił ją nadzwyczaj boleśnie. Wręcz
znieważył. Kochała Philippe'a szczerze i gorąco, do dziś nie mogła się otrząsnąć po
jego śmierci. A ten White, grubianin, zarzucił jej interesowność! Jak można na
wszystko patrzeć przez pryzmat pieniędzy czy tytułów!
Dziś, niestety, także miała się z nim spotkać, żeby omówić szczegóły związane
z podróżą. A o czymże tu dyskutować? Miała dwa bilety do Paryża, tam przesiądą
się do królewskiego samolotu i ani się obejrzą, a będą już w Marique. Jake nalegał
jednak na to spotkanie, mówił, że chce się zrewanżować, no i nie wypadało
odmówić.
Podeszła do okna, spojrzała na wysokie domy obcego jej miasta, na strzeliste,
wznoszące się ku niebu gmachy. Jake White... Nie czuje do niego ani odrobiny
sympatii, a jednak... Cóż się z nią działo, kiedy po raz pierwszy ujrzała ten
imponujący, jakby odlany z brązu tors? Skąd się wzięła ta nagła chęć, by dotknąć
brązowej skóry, przejechać dłonią po twardych bicepsach? I, co najgorsze, ochota
wcale nie przeszła. A przecież nigdy dotąd, na widok żadnego mężczyzny Clarissa
nie miała odczuć tak gwałtownych i tak żenujących. Owszem, Jake White jest
wybitnie przystojny, ale takich przystojniaków widziała w swym życiu co najmniej
setkę. Tyle że przy żadnym nie poczuła się nagle tak naprawdę, do końca i bez
reszty – kobietą.
Do diabła, do diabła! Czyżby zapomniała, że JeanAntonie, czyli Jake White, jak
go tutaj nazywają, jest przyszłym władcą Marique? Clarissa Dubonette winna
okazywać mu przede wszystkim szacunek, jej cała rodzina wręcz szczyciła się
swoją bezwzględną lojalnością wobec rodziny królewskiej. Nie bez powodu król
wybrał na emisariuszkę właśnie ją, pannę Dubonette. I panna Dubonette powinna
koncentrować się na swojej misji, a nie fantazjować po cichu na temat następcy
tronu. Nawet jeśli wydal jej się najbardziej seksownym mężczyzną na świecie.
No tak... Ale swoją drogą ciekawe, jak by to było, gdyby to był tylko Jake
Wbite, po prostu Jake White, i gdyby spotkali się w zupełnie innych
okolicznościach...
Ostry dźwięk telefonu wydał jej się wybawieniem. Może nareszcie ktoś inny
zajmie jej uwagę. Niestety!
– Halo? Mówi Jake!
– Słucham, Wasza Wysokość.
Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko jakieś łomoty i pokrzykiwania,
czyli niechybnie znów odgłosy z placu budowy.
– Jake. Mów do mnie po prostu „Jake".
– To nie wypada.
Wczoraj, podczas kolacji, zwracała się do niego per „pan", jak przy pierwszym
spotkaniu, ale Jake ubrany był tak skromnie, że formułka „Wasza Wysokość"
zabrzmiałaby wręcz szyderczo. Ale co innego „pan", a co innego przejść na
bezceremonialne „ty"!
– Nie wypada? No to posłuchaj! Podobno jestem księciem, następcą tronu, czy
nie tak? Ale co ze mnie za książę, skoro nie wolno mi nawet rozkazać, żebyś
zwracała się do mnie po imieniu!
Teraz ona z kolei milczała przez chwilę, potem nagle uśmiechnęła się, szeroko,
prosto do słuchawki.
– Życzenie Waszej Wysokości jest dla mnie rozkazem. Dobrze... Jake.
– Świetnie! Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. A jeśli chodzi o naszą
wspólną kolację, ubierz się po pro– stu w dżinsy. Przyjadę po ciebie o szóstej.
Pojedziemy moim wozem.
Rozklekotanym pikapem, który pokazywał jej wczoraj.
– Cudownie! – krzyknęła do słuchawki, udając entuzjazm. – Jest tylko jeden
mały problem. Ja nie mam dżinsów. Skromna sukienka nie wystarczy?
– Nie zapakowałaś dżinsów, jadąc do Kalifornii? U nas możesz pokazać się w
dżinsach prawie wszędzie, jesteśmy bardzo liberalni.
– Bardzo mi przykro, Jake, ja w ogóle nie mam dżinsów, w domu też.
– Ale dziś musisz je mieć. Więc idź do sklepu i kup. Spotkamy się o szóstej.
Nieco oszołomiona Clarissa odłożyła słuchawkę. I jak tu dojść do ładu z Jego
Wysokością? Najpierw odrzuca, i to niemal ze wstrętem, tytuł, a potem po prostu
zaczyna rozkazywać. Zdaje się, że stary król będzie miał niezły orzech do
zgryzienia...
Punktualnie o szóstej, krokiem nieco sztywnym, Clarissa wyszła z windy.
Sprzedawczyni zapewniała gorąco, że dżinsy leżą doskonale, tyle że doskonałość
polegała przede wszystkim na ujawnieniu wszystkich krągłości i wklęsłości
pewnych partii ciała. Ale fakt, te piekielnie obcisłe spodnie były jednocześnie
niesamowicie wygodne. I może jednak w nich coś było, bo dwaj panowie jadący z
nią windą zerkali z wyraźną aprobatą. Ulegając namowom sprzedawczyni, kupiła
sobie również bawełnianą bluzkę z krótkimi rękawkami. Żółciutką. Pierwsza rzecz
w jaskrawym kolorze po roku żałoby. Czas ciemnych strojów już się skończył. Ale
kolory i tak nie mają znaczenia, całe życie będzie tęsknić za Philippe'em. Tylko że
na kolację z Jakiem wcale nie miała ochoty ubierać się na ciemno. I chyba dobrze,
bo on i tym razem ubrał się bardzo swobodnie – we wszechobecne w Kalifornii
dżinsy i koszulkę polo. Strój niezwykle podkreślający perfekcyjną budowę ciała.
Cóż za mężczyzna! Wysoki i prosty, długonogi i barczysty... Jej serce zatrzepotało,
a w dołku ścisnęło, jakby żołądek poleciał dziesięć pięter w dół. A Jake popatrzył
na nią badawczo.
– Dobrze ci w dżinsach – pochwalił po chwili. – Zadowolona?
– Bardzo!
A co tam! Niech sobie myśli, że to jej ulubiony strój.
– Gotowa? Możemy iść?
– Jasne! – oświadczyła głosem bardzo dziarskim, choć czuła się dziwnie. Tak
jakby wkraczała w nowy, nieznany świat. A przecież szła tylko z tym mężczyzną
na kolację, i to nie po raz pierwszy. Trudno jednak, żeby to nie było przeżycie, w
końcu towarzyszy jej przyszły władca Marique. Idąc tuż obok niego, mogła się
przekonać, jak bardzo jest wysoki. O, ten to będzie górował nad całą rodziną
królewską. A ona, Clarissa Dubonette, drobna i szczupła, prawdopodobnie była
przy nim niemal niewidoczna. W każdym razie czuła się kruchym, nic nie
znaczącym kobieciątkiem. I wcale to nie było przyjemne. A do tego spojrzenie,
jakim ją obrzucił... Zadrżało w niej wszystko!
Trochę więcej dystansu, panno Dubonette, w końcu jest tu pani służbowo,
spełnia ważną misję. I sama się pani doprowadza do takiego stanu, że najlepszym
rozwiązaniem byłoby teraz odwrócić się na pięcie i uciec do windy.
Opanowała się jednak i zgodnym krokiem wymaszerowali na ulicę, skąpaną w
promieniach zachodzącego słońca. Clarissa spojrzała w lewo, potem w prawo,
nigdzie jednak nie było widać sfatygowanego pikapa. Prawdopodobnie portier
kazał go zaparkować gdzieś za rogiem.
Jake delikatnie dotknął jej ramienia. Miała wrażenie, że poraził ją prąd.
Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem... Nie, pikapa nie było. Był za to motocykl.
Wielki i błyszczący, bijący w oczy swą okazałością. Z kierownicy zwisały kaski.
Dwa. No cóż, widać następca tronu oszalał, bo ona na coś takiego na pewno nie
wsiądzie.
– Jeździłaś kiedyś na motorze?
Pokręciła głową, wpatrując się w lśniący wehikuł. I bez żadnych wstępów
przystąpiła do ataku.
– Nie jeździłam i nie będę – oświadczyła stanowczym głosem. – Jazda na
motorze jest bardzo niebezpieczna. Sądziłam, że przyjedziesz tu swoim pikapem.
Ale skoro stało się, jak się stało, zadzwonię po limuzynę. Albo po prostu
przejdźmy się kawałek, może tu w okolicy znajdziemy jakąś restaurację.
– Nie bój się, Clarisso, jazda na motorze to wielka frajda! Ze mną możesz czuć
się bezpieczna, jeżdżę od dawna i nigdy nie miałem wypadku.
– Zawsze jest ten pierwszy raz. I czuję, że to stanie się dzisiaj.
Wczoraj, jadąc na plac budowy, miała okazję przekonać się na własnej skórze,
co dzieje się na drogach w południowej Kalifornii. Po prostu umierała ze strachu,
kiedy szofer w tym tłoku gnał z zawrotną szybkością. A teraz Jake proponuje
powtórkę, i to na motorze.
– Nie ma mowy!
– No chodź, nie marudź – powiedział, podchodząc do motocykla. Zdjął z
kierownicy kaski, jeden z nich wręczył Clarissie. – Nałóż!
Cóż miała robić? Nałożyła i uliczny gwar natychmiast zdecydowanie przycichł.
Potem usiłowała rozgryźć, jak należy przeciągnąć rzemyczki pod brodą, i to tak
zręcznie, jak zrobił Jake, jednocześnie rozpaczliwie szukając w głowie jeszcze
jakiejś wymówki. Niestety; sprawa była przesądzona. Jake delikatnie odsunął jej
dłoń, zapiął kask, wskoczył na motor i rzucił następny rozkaz:
– Siadaj!
Popatrzyła nieufnie na niewielką przestrzeń za jego plecami. Tylko tyle miejsca
było do jej dyspozycji, czyli po prostu będzie do niego przyklejona. Przyklejona do
pleców przyszłego władcy Marique...
– Siadaj! Jedziemy na plażę. Na pewno ci się spodoba.
Ostrożnie przełożyła nogę i usiadła na skórzanym siodełku, nieco pochylonym
do przodu. Zgodnie z prawami fizyki natychmiast zsunęła się w kierunku najmniej
pożądanym – do pleców Jake'a. A przecież szacunek wobec korony nakazywał od
tych pleców zachować stosowną odległość.
– Obejmij mnie mocno w pasie – rzucił Jake przez ramię. – A jak będziemy
brać zakręt, pochylaj się tak samo jak ja.
Klamka zapadła. Przysunęła się jeszcze trochę bliżej, kolanami dotykając
twardych ud. Oparła stopy i powolutku, z bijącym sercem, objęła go wpół.
Niestety, zachowanie stosownej odległości było niewykonalne. Jake był jeszcze
większy, niż jej się wydawało. Gdyby nie przykleiła się do jego pleców, jej ręce nie
zdołałyby go objąć. Czuła mięśnie, napięte jak stal, kiedy kopnął tę bestię. Potem
rozległ się ogłuszający ryk i motocykl z fasonem zjechał na ulicę, włączając się w
sznur samochodów. Clarissa jak małża przywarła do pleców JeanaAntoine'a
Simona Herculesa LeBlanca. Ciekawe, co powiedziałaby jej matka. O reakcji
starego króla wolała nawet nie myśleć.
A Jake wyraźnie niczym się nie przejmował. Jechał pewnie, umiejętnie
manewrował i powolutku strach ściskający Clarissę za gardło zaczynał ustępować.
Nagle zrozumiała, że jest – cudownie. Jechali ku słońcu. Jechali? Gnali! Na
zakrętach pochylali się miękko i zgodnie, a kiedy Jake wyprzedzał i wyrywał do
przodu, czuła dziką wprost radość, ba, wręcz uniesienie. No i ten wiatr, ciepły,
smagający twarz...
Poczuła zapach oceanu, zanim ukazał się jej oczom. Powietrze nagle zrobiło się
chłodniejsze, wilgotne. Jake skręcił w bulwar, przejechał jeszcze spory kawałek i
wjechał na wysypany żwirem placyk tuż nad samą wodą. Zgasił silnik, zdjął kask i
spojrzał przez ramię na swoją pasażerkę.
– Podobało się?
Skinęła skwapliwie głową i zsunąwszy się z siodełka, z ciekawością rozejrzała
się dookoła. Zobaczyła szaroniebieskie wody oceanu, mieniące się w blasku
zachodzącego słońca i kilometry plaży. Tuż nad wodą niewielki pawilon
obstawiony deskami surfingowymi, obok kilka zaparkowanych samochodów.
– Zrobimy sobie piknik na plaży? – spytała, oddając mu kask.
– Nie. Wchodzimy do środka, to najlepsza restauracja na całej plaży. Nigdzie
nie zjesz tak wspaniałych owoców morza.
Kolacja w tej budzie... A jednak szkoda, że nie namówiła go na hotelową
restaurację. Nagle zrozumiała, że gdyby tak się stało, byłoby fatalnie. Jake'a
White'a, skromnego cieślę, prawdopodobnie stać tylko na kolacje w podrzędnych
restauracyjkach. Cieślę... Nie, to wszystko razem jakoś nie pasuje. Jake powinien
chować się w Marique, w pałacu, a nie z mozołem wykuwać swój los w dalekim
kraju. Po raz pierwszy królewskie decyzje wydały się pannie Dubonette nie do
końca słuszne.
Jake poprowadził Clarissę na sam koniec pomostu zastawionego stolikami, skąd
roztaczał się wspaniały widok na Pacyfik.
– Najlepsze, co tu podają, to Talerz Kapitański – doradził. – Ale wybierz,
naturalnie, na co masz ochotę.
Zajrzała do karty z ciekawością. W menu były tylko owoce morza – od
krewetek po małże i ostrygi. Szybciutko przebiegła oczami ceny, tak jak się
spodziewała, nie były to drogie potrawy. Znów poczuła ukłucie w sercu. Następca
tronu... On i jego matka ledwie wiązali koniec z końcem. Teraz dorosły Jake jeździ
na motorze, prawdopodobnie nie stać go na samochód. To wstyd, że stary król nie
zadbał o wnuka. Jakby dziecko było winne temu, że jego ojciec nie spełnił
królewskich oczekiwań.
– W takim razie poproszę o ten talerz – powiedziała z miłym uśmiechem.
– Aha. A więc moje życzenie jest dla ciebie rozkazem? – zażartował Jake,
zabawnie marszcząc brwi.
– No... przede wszystkim wyczytałam w karcie, że na tym talerzu będzie
wszystkiego po trochu...
Ciemne oczy utkwione były w jej twarzy. Miała ochotę krzyknąć, żeby tak na
nią nie patrzył, bo czuje, jak ciarki chodzą jej po plecach, puls przyspiesza, a
policzki oblewa rumieniec. Na szczęście do stolika podszedł właśnie kelner, młody,
bardzo opalony człowiek, wyglądający tak, jakby jeszcze przed chwilą surfował po
falach. Jake składał zamówienie, miała więc minutę, by trochę się uspokoić. Kiedy
zostali znów sami, zapytała Jake'a:
– No i jak? Pozałatwiałeś już wszystko? Nie musisz zrezygnować z pracy?
– Nie. Dlaczego o to pytasz? A czy ty w ogóle wiesz, co ja robię?
– Wiem tylko to, co przekazał mi król. Kilka lat temu zlecił prywatnemu
detektywowi zebrać informacje na twój temat. Z raportu wynikało, że pracujesz w
firmie budowlanej i jesteś cieślą. To prawda?
– Częściowo. W każdym razie nieźle znam się na budownictwie. A kiedy
dokładnie sporządzono ten raport?
– Nie wiem, ale myślę, że wtedy, kiedy skończyłeś dwadzieścia jeden lat.
– Aa... no, to rozumiem, skąd te wnioski.
– Słucham?
– Nieważne, Clarisso. Porozmawiajmy o czymś innym. Może opowiesz mi o
Philippie?
– A dlaczego... właśnie o nim? Nie chcesz dowiedzieć się czegoś o swoim
kraju? O swoim dziadku albo o innych krewnych?
– Clarisso, przecież Philippe był moim bardzo bliskim krewnym. Jego ojciec i
mój byli braćmi!
– Masz rację, przepraszam. A więc Philippe... Cóż, nie był taki wysoki jak ty,
ale też miał ciemne oczy i włosy. Uwielbiał polo, jazdę na nartach i wyścigi na
motorówkach. To go zresztą zabiło. Wystartował razem ze swoim ojcem na
zupełnie nowej łodzi. Chcieli ją przetestować. No i zawiodła. Nie skręciła, tylko
dosłownie wystrzeliła w górę, potem opadła i przekoziołkowała po wodzie. A
płynęła z prędkością stu kilometrów na godzinę. Zginęli obaj, ojciec i syn.
Zamilkła. Dlaczego chciał, żeby opowiadała o Philippie? Gdyby wiedział, jak
to boli...
– To wielka strata.
– Tak, wielka – powiedziała nagle ostrym głosem. – Zginęli podczas głupiego
wyścigu motorówek!
– Mój ojciec też zginął podczas wyścigu, tyle że samochodowego.
– A więc wszyscy mężczyźni z rodu LeBlanków mają obsesję na punkcie
szybkości. Ty też gnałeś bez opamiętania na motorze.
– Ale ani razu nie przekroczyłem dozwolonej szybkości. Jeżdżę szybko, ale nie
za szybko. Kocham przede wszystkim to poczucie wolności, jakie daje jazda na
motorze. A powiedz, Clarisso, czym jeszcze zajmował się Philippe? Tylko
sportem?
– Bardzo dużo podróżował jako ambasador dobrej woli. Jeździł dosłownie
wszędzie, do Paryża, Genewy, ale najchętniej do Włoch.
– Zabierał cię ze sobą?
– Czasami jeździłam z nim do Paryża, naturalnie wtedy, kiedy moja matka albo
jego matka mogła jechać z nami.
– A dlaczego nie sami? Przecież byliście zaręczeni!
– Właśnie dlatego musiał ktoś nam towarzyszyć.
Zjawił się kelner z talerzami wypełnionymi po brzegi morskimi specjałami i
frytkami.
– Ale co jeszcze robił? – dopytywał się Jake po odejściu kelnera. – Pracował
gdzieś?
– Nie. Był po prostu synem następcy tronu i, jak powiedziałam, zadowalał się
funkcją ambasadora dobrej woli. Naturalnie, gdyby książę Michael, jego ojciec,
wstąpił na tron, Philippe przejąłby po nim jego obowiązki, obowiązki następcy, a to
już oznacza sporo zajęć, na przykład reprezentowanie króla przy różnych okazjach.
– Rozumiem. Ale czekając na to, nie robił właściwie nic, tylko fruwał sobie po
ś
wiecie. A ty, zdaje się, siedziałaś w domu i czekałaś na niego.
– Po ślubie na pewno byłoby inaczej.
– A jak?
– No... normalnie. Miałby własny dom, rodzinę, na pewno by już tak często nie
wyjeżdżał.
Ale czy to prawda? Jej twarz posmutniała. Philippe, ten niespokojny duch i
obywatel świata jako stateczny mąż i ojciec... Nie, to chyba były tylko jej pobożne
ż
yczenia.
– Clarisso? Może opowiesz mi o Marique?
– O Marique? Tak, tak, bardzo proszę. A co ty już wiesz o naszym kraju?
– Niewiele. Wiem tylko, że jest bardzo mały, taki, jak najmniejsze stany
Ameryki. I leży w Pirenejach, gdzieś między Francją a Hiszpanią. Na tym moja
wiedza się kończy. Dlatego powiedz mi, jak w ogóle taki kraj funkcjonuje? Jak
wygląda jego sytuacja gospodarcza?
– Kiepsko.
Natychmiast pożałowała swojej szczerej odpowiedzi. Ale nie ma przecież
powodu, żeby cokolwiek wybielać, Jake i tak wkrótce pozna wszystkie tajemnice
Marique.
– Dlaczego? Powiedz, obiecuję, że zostanie to tylko między nami.
– Wolałabym, żeby ktoś inny przekazywał ci takie informacje. Ale skoro
nalegasz... Twój dziadek jest już bardzo stary, ma osiemdziesiąt cztery lata. W tym
wieku niełatwo wprowadzać jakieś zasadnicze zmiany. Nasz kraj zawsze żył z
eksportu wełny owczej, a ten rynek bardzo się teraz skurczył, przemysł nastawiony
jest na syntetyki.
– Dlaczego nie wykorzystujecie innych możliwości? Taki kraj wśród gór
mógłby być rajem dla turystów.
– Mamy jeden ośrodek sportów zimowych, ale to nic specjalnego, nie ma co się
równać z Gstaad albo, na przykład, z waszymi ośrodkami tu, w Ameryce. Tak
przynajmniej mówił Philippe, a on przecież jeździł i do Szwajcarii, i do Stanów.
– A czym ty się zajmujesz, Clarisso? Pracujesz?
– Owszem.
Odłożyła widelec. Tak jak obiecywał Jake, jedzenie było przepyszne i sycące.
Czuła się już pełna, choć opróżniła talerz zaledwie do połowy. A Jake pałaszował
dalej, wcale nie zwalniając tempa.
– Pracuję dla kobiet z Ambere.
– Ambere?
– To wioska, jakieś trzydzieści kilometrów od stolicy. Kiedy hodowla owiec na
wełnę stała się nieopłacalna, kobiety z tej wioski wpadły na pomysł, aby
produkować pachnące mydełka. Robią to w domu, chałupniczo. A ja postanowiłam
im pomóc, wzięłam na siebie marketing i dystrybucję. Te mydełka są naprawdę
bardzo dobrej jakości. Mam nadzieję, że nasz babski biznes będzie się rozwijać...
– Chciałaś to rzucić po ślubie?
– Raczej nie.
– A na kiedy planowany był ten wielki dzień?
– Nie zdążyliśmy ustalić daty. Jake, a nie chcesz porozmawiać o swoim
dziadku?
Nie chciała dalej roztrząsać spraw z jej przeszłości. Tym bardziej, że
wielokrotnie miała pretensje do Philippe'a, który wcale się nie spieszył z
ustaleniem daty ślubu.
– O dziadku? Nie ma potrzeby – rzucił ostrym tonem Jake. – Mam już
wyrobione zdanie na jego temat. To konserwatysta i despota, dla którego liczą się
tylko korona i tradycja. Wyrzekł się własnego syna, bo ośmielił się mieć własną
receptę na życie. Nie uznał synowej, nie pomógł jej nawet wtedy, kiedy była
ś
miertelnie chora. A o mnie, swoim wnuku, przypomniał sobie dopiero teraz, z
powodów wyłącznie dynastycznych! Wystarczy? Chyba o niczym nie
zapomniałem?
Clarissa milczała, nie miała przecież prawa krytykować swego monarchy. A w
głosie Jake'a słychać było tyle gniewu. Ciekawe, czy te negatywne uczucia Jake
przeniesie również na osobę królewskiej wysłanniczki? Ta myśl zaskoczyła ją.
Przecież przyjechała tu nie po to, żeby się z nim zaprzyjaźnić, a to, że mężczyzna
ten intryguje ją coraz bardziej, naprawdę jest bez znaczenia.
– W takim razie, dlaczego tak naprawdę zdecydowałeś się jechać do Marique?
Jake usiadł wygodniej w krześle i spojrzał na ocean. Piękny i bezkresny.
Łagodna bryza przyjemnie chłodziła twarz. A czego ta dziewczyna się po nim
spodziewa? Szczerości? Ma jej wyznać, że rzeczywistym powodem są uczucia
bardzo podłe? O, tak, już sobie wszystko zaplanował. Pojedzie do Marique, na
początku będzie bardzo grzeczny, wszystkim się będzie interesował. Niech ten
stary dureń się cieszy. A po dwóch, trzech tygodniach usłyszy kategoryczne
„żegnaj" i parę mocnych słów, nawet nieparlamentarnych. O tym, co Jake sądzi
naprawdę o jego koronie i stosunku do najbliższych członków. rodziny.
Nagle oślepił go blask zachodzącego słońca. Zmrużył oczy, ale głowy nie
odwracał. No cóż... Właściwie mógłby jeszcze zmienić decyzję i po prostu nigdzie
nie jechać, ale trudno siebie samego oszukiwać. Chciał pojechać, bo najzwyczajniej
w świecie był ciekaw, jaki jest ten ojciec jego ojca. I cóż to za kraj, w którym jego
ojciec nie chciał spędzić życia? Czy stary król jest rzeczywiście despotą bez serca?
– Kiedy jedziemy, Jake?
Odwrócił się i popatrzył na posła z dalekiej Marique. Słońce złociło włosy
koloru kasztana. Nagle zapragnął dotknąć tych lśniących nitek, sprawdzić, ile
ciepła dały im promienie. Spojrzał na usta. Pełne, pięknie wykrojone.
Jakie one są, kiedy sieje całuje? Uległe, gorące? Nie, jemu podobają się
zupełnie inne kobiety, a przede wszystkim o żadnej jeszcze nie myślał poważnie.
W jego życiu była to sprawa marginesowa. Najpierw koncentrował się na nauce,
potem na sprawach zawodowych, a kiedy spółka należała już do niego, całą energię
poświęcił na wyrobienie sobie odpowiedniej pozycji na rynku pracy. Jeden cel
rodził następne, na szukanie towarzyszki życia miał jeszcze czas, co najwyżej mógł
sobie pozwolić na jakiś przelotny flirt.
A może ta mała miałaby ochotę? Jest przecież wobec niego tak bardzo
uprzejma... Pochylił się, przesunął dłonią po szczupłym ramieniu dziewczyny i
szepnął do różowego uszka:
– Jedziemy? Do ciebie czy do mnie?
Strzepnęła jego dłoń niemal z odrazą.
– Do Marique! – powiedziała ostrym głosem. – Jak długo jeszcze będziesz
tłumaczył temu swojemu majstrowi, że musisz wyjechać?
A więc oni myślą, że Jake White jest zwykłym cieślą i na nic więcej go nie stać.
To przykre. Bo sam zawód cieśli nie jest, naturalnie, uwłaczający. Jake do dziś
lubił prace w drewnie, w końcu od tego zaczynał. Ale to dawne czasy, teraz
posiadał większość udziałów w firmie, która nareszcie zaczęła dobrze prosperować.
Zdecydowali się na budownictwo luksusowe – rezydencje, eleganckie centra
handlowe, gmachy administracji publicznej. I to okazało się strzałem w dziesiątkę.
Do dziś jednak Jake, kontrolując place budowy, lubił chwycić za młotek, tak
zresztą było wczoraj, kiedy zaskoczyła go ta dama z Marique. Nagle uśmiechnął
się. A to byłby numer, gdyby wcale nie wyprowadził ich z błędu! Cieśla. Łapska w
kieszeni, naturalnie starych dżinsów, w ustach guma do żucia. Łaziłby z komnaty
do komnaty i tylko jedno miałby w głowie: „Ojojoj! Parapety takie poniszczone, a
ta balustradka nadaje się do wymiany. Ale nie ma sprawy, ja się tym zajmę".
Staruszka szlag by pewnie trafił.
Nagle napotkał spojrzenie Clarissy, szczere, otwarte. A on z natury był
człowiekiem prawdomównym.
– Z majstrem najmniejszy problem. Tyle że muszę zatwierdzić jeszcze kilka
projektów, przekazać pewne sprawy asystentowi, rozdzielić zadania między
pozostałych pracowników. Jednym słowem, zadbać, by podczas mojej
nieobecności wszystko dalej się kręciło. Widzisz, ja po prostu kieruję tą firmą.
– Ty... ty prowadzisz firmę? Przepraszam, ale powiedziano mi...
– Sama mówiłaś, że to informacje sprzed lat. Przez ten czas wiele się zmieniło.
Firma, którą kieruję, to spółka, a ja jestem jej głównym akcjonariuszem.
– Ale wczoraj... na budowie...
– Pracowałem kiedyś jako cieśla, żeby zarobić na czesne w college'u. Dziś,
kiedy kontroluję nasze budowy, lubię postukać młotkiem, ot tak, żeby przypomnieć
sobie dawne czasy.
– Uczyłeś się w college'u?
Jej zdumienie było prawie komiczne, ale Jake'a wcale to nie bawiło. Najchętniej
by zaklął.
– Nie tylko w college'u – oświadczył oschłym tonem. – Ukończyłem
uniwersytet, tu, w Los Angeles, potem zrobiłem MBA, Master in Business
Administration, zapewne wiesz, co to jest. Mój dziadek, zdaje się, jest
niedoinformowany.
Musiał oddać sprawiedliwość pannie Dubonette, bo szybko udało się jej
zapanować nad zdumieniem. Na jej twarzy pojawił się uprzejmy, profesjonalny
uśmiech.
– No cóż... Ten raport sporządzono wiele lat temu.
– Rozumiem. I nie było potrzeby czegokolwiek sprawdzać, prawda?
I było to cholernie wkurzające. Dopóki dziadek miał przy sobie starszego syna,
który na dodatek postarał się o własnego syna – wnuk z Ameryki nie istniał.
– Mogę jechać w czwartek. Pasuje?
– Doskonale. Zajmę się wszystkim.
– Dobrze. I mam do ciebie jedną prośbę. Obiecaj, że nie powiesz dziadkowi o
moich studiach i o firmie. Sam mu to powiem, kiedy uznam za stosowne.
– A jeśli spyta? Nie mogę przecież kłamać.
– Wątpię, czy spyta. Ale umówmy się, że powiesz tylko wtedy, jeśli zapyta o to
wprost. Zgoda?
– Zgoda.
– Skończyłaś jeść? Chcesz teraz pojeździć po plaży?
– Na motorze?
– A jakże! Żyj szybko i niebezpiecznie!
– To twoja dewiza?
– Moja? Chyba nie...
– A jazda na motorze? I te spacery po belkach na budowie? Przecież w każdej
chwili można zlecieć, a wy nie macie żadnego zabezpieczenia, na przykład takich
siatek, jak w cyrku...
– Jak w cyrku, powiadasz?
Roześmiał się. Błysnęły białe zęby, zaiskrzyły się ciemne oczy. Boże wielki, to
po prostu najcudowniejszy facet na świecie!
– To chodzenie po belkach, wbrew pozorom, wcale nie jest takie niebezpieczne.
Podejrzewam, że istnieją większe niebezpieczeństwa. Na przykład zakochać się w
takiej kobiecie jak ty...
Rozdział 3
Istnieją większe niebezpieczeństwa... Na przykład zakochać się w takiej
kobiecie jak ty...
Kiedy dwa dni później wchodzili na pokład samolotu lecącego do Paryża, słowa
te po raz tysięczny chyba zadźwięczały w jej uszach. Przez dwa dni nie widzieli się
nawet przez chwilę, a jednak nie potrafiła przestać o nim myśleć. Jego słowa
zapadły jej głęboko w serce. Z jednej strony zaskoczyło ją, że w ogóle coś takiego
przyszło mu na myśl, z drugiej – ogarniał ją lęk. Przecież ona też widziała w nim
przede wszystkim atrakcyjnego mężczyznę, choć wcale to nie oznaczało, że marzy
jej się związek z kolejnym przedstawicielem rodu LeBlanków. O, nie! Już w ogóle
nie chce z nikim się wiązać. Nadal pamiętała tę straszną chwilę, kiedy dotarła do
niej wiadomość o śmierci Philippe'a. Szok, rozpacz, poczucie, że zawalił się cały
ś
wiat. Potem dni naznaczone bólem, świadomość, że jej życie diametralnie się
zmieniło. Nie, nie, lepiej nie oddawać nikomu serca. A już na pewno nie komuś
takiemu, jak Jake Wbite.
Nie ufała mu. Nie wierzyła, że potrafi zachować się odpowiednio wobec
starego króla, wobec rodziny królewskiej – i wobec niej samej. Sprawiał wrażenie
człowieka, który gwiżdże na autorytety i konwenanse. A Clarissa przywykła do
innych mężczyzn – układnych i bezkonfliktowych. Ten amerykański osiłek
irytował ją. Był twardy – jakże jednak mogło być inaczej, skoro los od samego
początku nie starał mu się niczego ułatwić? Naznaczone ubóstwem dzieciństwo,
potem nieustępliwa walka o zdobycie pozycji w życiu. Był wykształcony, był
wyrobiony – ale czy ktoś tak wolny duchem odnajdzie się w pałacowej
rzeczywistości? W tej sieci uplecionej misternie przez tradycję, etykietę i
protokoły, do której inni przywykli od dzieciństwa? Czy zdoła pojąć niuanse
polityki nieznanego sobie kraju i jego historię? Czy będzie starał się zrozumieć
swego królewskiego dziadka, a dziadek – jego?
Kiedy samolot skierował się na pas startowy, Jake zrozumiał nagle, na co tak
naprawdę się zdecydował. Na spotkanie z człowiekiem, którego miał nigdy nie
ujrzeć. Przysięgał to sobie przecież miliony razy. Ale może dobrze, że do tego
spotkania dojdzie, przynajmniej będzie okazja wyrzucić z siebie złość i gorycz,
które tyle lat ciążyły w sercu. Ale potem basta, żegnaj, staruszku, nie
potrzebowałeś mnie przez tyle lat, to i ja ciebie teraz mam, mówiąc łagodnie,
gdzieś.
Jake rozsiadł się wygodniej w fotelu i uśmiechnął, przypomniawszy sobie cień
zdumienia na twarzy Clarissy, kiedy spotkali się na lotnisku. Rano, naturalnie, wbił
się w elegancki garnitur, w końcu – jak przystało na biznesmena – nie brakowało
mu ich w szafie. A Clarissa zapewne teraz zastanawiała się, dlaczego, u licha, na
kolację w restauracji luksusowego hotelu wybrał dżinsy. Na szczęście taktownie
powstrzymała się wtedy od komentarza. Spojrzał spod oka na jej ciemny kostiumik
i znów pomyślał o dżinsach. Tym razem o jej dżinsach, obcisłych, i o żółtej
bluzeczce. Tak była ubrana podczas ich wypadu na plażę. Pamiętał, jak zachodzące
słońce złociło jej włosy. I była taka ożywiona, i swobodna, jakby zapomniała, że
jest wysłanniczką króla Marique. Jej oczy błyszczały, a usta... usta były
nadzwyczaj kuszące. Ale dla niego teraz to owoc zakazany. W najbliższym czasie
nie planował żadnych flirtów, a już na pewno nie z tą panną siedzącą obok, której
wychowanie, edukacja i standardy pasowały do niego jak dzień do nocy.
Przypomniał sobie, jaką miał frajdę, kiedy z nią się drażnił. Może by znów
pobawić się troszkę jej kosztem?
– Często bywasz na dworze?
– Co? Przepraszam?
Spojrzała na niego półprzytomnie, oderwana nagle od swoich myśli.
– Na dworze? Chodzi ci o spacery? Owszem, lubię to, ale żadnego sportu...
– Chodzi mi o to, czy często bywasz w pałacu i zajmujesz się tymi, no,
sprawami królewskimi.
Roześmiała się.
– Sprawami królewskimi? A cóż to takiego?
Pochylił się ku niej, jakby chciał podzielić się jakimś sekretem.
– Tak dokładnie, to sam nie wiem. Może ty mi zechcesz wyjaśnić?
Poczuł bardzo przyjemną woń kwiatowych perfum, zapewne drogich, i jego
myśli znów zaczęły zmierzać w niewłaściwym kierunku. Musiała to wyczuć.
Odsunęła się, jej oczy zrobiły się bardzo czujne.
– Niestety, Jake, nie bardzo mogę ci cokolwiek wyjaśnić. Ja nie pracuję na
dworze królewskim. Byłam po prostu narzeczoną Philippe'a, syna następcy tronu, i
z tej racji uczestniczyłam niekiedy w różnych oficjalnych uroczystościach. To
wszystko.
– Lubiłaś te uroczystości?
– Niektóre. A ty nie boisz się oficjalnych wystąpień?
– Ja? Skąd! Tyle że tam, u was, nie mam zamiaru brać w niczym udziału. Jadę
tylko z wizytą.
– Jedziesz do swojego kraju – poprawiła go, spoglądając z wielką powagą. –
Jesteś następcą tronu, spotkasz się ze swoim narodem.
– W takim razie sam sobie nie poradzę. Musi mi ktoś podać pomocną dłoń,
podpowiadać, jak zachować się w różnych sytuacjach. Będę wściekły, jeśli zdarzy
mi się popełnić jakąś gafę.
– Jestem pewna, Jake, że król przydzieli ci jakiegoś doradcę.
– Nie chcę żadnego doradcy. Chcę mieć taką miłą, ładną przewodniczkę.
Konkretnie – ciebie.
– Mnie? To nie jest dobry pomysł, Jake. Król na pewno już kogoś wyznaczył.
Zresztą nie wiem, czy byłabym odpowiednią osobą.
– Przecież nie planujemy małżeństwa! Chcę tylko, żebyś zaopiekowała się mną
przez jakieś dwa, trzy tygodnie.
– Nie.
– No, to zapomnij o wszystkim. Posiedzę sobie w Paryżu kilka dni i wracam do
Los Angeles.
– Odsunął się, rozparł w fotelu, wzrok wbił przed siebie. Koniec dyskusji. A tak
naprawdę był piekielnie ciekaw, jak Clarissa zareaguje na jego ultimatum.
Była oburzona.
– Jake! Przecież obiecałeś, że polecisz do Marique! Dałeś słowo!
Prawie się uśmiechnął. Ta dziewczyna w pokera przegrałaby ostatnią koszulę.
– W porządku, dotrzymam słowa. A jako przyszły władca Marique wydaję ci
pierwszy rozkaz. Masz być moją przewodniczką.
– Jake, średniowiecze dawno minęło. Nie możesz kazać mnie ściąć, jeśli nie
będę ci ślepo posłuszna!
A Jake'owi chodził po głowie już następny rozkaz. Komnata pogrążona w
mroku, wygodne łoże z baldachimem... Żadna poddanka nie może odmówić
swemu panu... Prawo władcy. Szkoda, że dawne dobre czasy minęły.
– Sama mówiłaś, że moje życzenie jest dla ciebie rozkazem.
– Widzę, że spodobało ci się to?
– Jasne! Przecież wszystko razem to jeden wielki cyrk! Nie mogę doczekać się
chwili, kiedy cały naród Marique będzie na każde moje skinienie.
– Dobry władca jest mądrym przywódcą swego narodu, a nie wyzyskiwaczem.
– Widzisz, już mi udzieliłaś pierwszej lekcji. Nie wymigasz się. Będziesz moją
przewodniczką, postanowione.
– Trudno... Ale pamiętaj, Jego Królewska Mość może odwołać każdy twój
rozkaz. Bo, jak na razie, to on jest władcą, a nie ty.
– Nie szkodzi. Ja i tak nigdy w żadnego króla bawić się nie będę!
– Jake! Proszę, nie nastawiaj się z góry negatywnie. Marique to nie pusta
nazwa, to kraj, który istnieje już ponad sześć wieków. To miejsce na ziemi, gdzie
ż
yje wielu ludzi, a teraz twój los splata się z ich losem. Jake, proszę, spójrz na to
poważnie...
Samolot wzbił się w przestworza, stewardesa melodyjnym głosem powiadomiła
pasażerów, że można już rozpiąć pasy. Jake uwolnił się z więzów i usadowiwszy
się w swoim fotelu jeszcze wygodniej, oświadczył kategorycznym tonem:
– Nie żądaj ode mnie zbyt wiele, Clarisso. Dla mnie ten kraj, korona i cała
reszta, to – jak na razie – czysta abstrakcja. Będziemy rozmawiać o tym na miejscu.
A teraz lepiej zmieńmy temat. Pogadajmy o tobie.
– O mnie? Dlaczego ciągle o mnie?
Ze złością rozpięła pasy i wbiła się w fotel. Tak jak przewidywała, wspólna
podróż nie była słodka. Jake White bez przerwy się z nią drażnił. Ale może to i
dobrze. Ostatnie miesiące spędziła jak w złym śnie, a teraz, poirytowana, czuła
wreszcie, że krew w żyłach krąży szybciej. A to było dobre, takie ożywcze.
Właściwie dlaczego ona nie miałaby się z nim trochę podroczyć?
– Nie zgadzam się, Jake. I w ogóle przechodzę do opozycji.
– Szkoda, bo myślałem, że tworzymy koalicję i mamy wspólny cel.
– Jaki cel?
– Dopilnować, żeby moja wizyta w Marique przebiegała gładko, bez żadnych
zakłóceń.
– Mój cel jest bardziej dalekosiężny. Będę pracować nad tym, aby na wizycie
się nie skończyło, Wasza Wysokość.
– W takim razie ostrzegam, istnieją cele nieosiągalne. I dajmy temu wreszcie
spokój. Porozmawiajmy o tobie.
Ten człowiek był nieludzko uparty.
– Życzenie Waszej Wysokości... – zaczęła ponuro.
– Jeśli jeszcze raz to powiesz, zastosuję środki nadzwyczaj drastyczne.
– To znaczy?
– Skażę cię na banicję. Wygnam do najodleglejszego zakątka kraju, w
najbardziej dzikie ostępy. I tam skończysz marnie.
– Święci pańscy – jęknęła Clarissa, robiąc przerażoną minę. – W historii
Marique nie było jeszcze władcy tak okrutnego!
– Nie posuwam się aż tak daleko. Daję ci wybór – albo banicja, albo...
Jego Wysokość zawiesił głos i nachylił się ku swej towarzyszce.
– Albo cię pocałuję.
Niski, głęboki głos podziałał jak dzban grzanego wina, znaczenie słów dotarło z
sekundowym opóźnieniem. Clarissa stanęła w pąsach, jej wzrok bezwiednie
spoczął na jego wargach. Na moment w głowie jej zawirowało. Przecież to kolejny,
głupi żarcik tego aroganta. Przedtem też plótł, że niby zakochać się w niej – to
niebezpieczeństwo! Też coś...
– Twoje zachowanie pozostawia wiele do życzenia – wygłosiła tonem
guwernantki.
Jake roześmiał się, oparł wygodnie i zamknął oczy. Aha, czyli ma zamiar uciąć
sobie drzemkę, będzie więc okazja trochę mu się poprzyglądać. A jest na co
patrzeć! Starannie przystrzyżone ciemne włosy, mocne i gęste. Twarz opalona na
brąz, no tak, to te godziny na placu budowy. Szary garnitur, który nie był w stanie
ukryć wspaniale rozwiniętych mięśni. Ten mężczyzna budził respekt nie tylko z
powodu walorów pięknego ciała. O, nie. Czuło się, że to człowiek wolny, z otwartą
głową, uparcie dążący do celu. Człowiek, który potrafi coś tworzyć, o czymś
decydować, kierować skutecznie i sobą, i innymi. Czy takiego człowieka może
skusić pałacowy blichtr, tytuł i majątek? Przecież on już ma swoje miejsce na
ziemi, nad tym szaroniebieskim oceanem. Tam żyje pełną piersią.
I ten człowiek jest niebezpieczny. Jej osobiście zagroził pocałunkiem.
Ż
artował? Chyba by się nie ośmielił? Całować ją, tutaj, w samolocie, na oczach
wszystkich... Utonęłaby w tych mocarnych ramionach, jego usta na pewno byłyby
gorące, łapczywe, może nawet trochę brutalne... Albo inaczej. Całowałby jak stary
wyga, na początku delikatnie, ostrożnie, byłby taki przymilny...
Przymilny! On – przymilny?! Nie, tego zupełnie nie mogła sobie wyobrazić.
Raczej coś odwrotnego – jakiś dziki szał uniesienia, wargi pogryzione do krwi...
Szybko odwróciła twarz ku oknu. Wariatka, po prostu wariatka. Ale cóż może
poradzić na to, że przy nim krew w jej żyłach krąży z szybkością ferrari, a myśli
stają się niepokojąco śmiałe. Bo to mężczyzna wspaniały, przewspaniały. Tam, w
Los Angeles, na pewno tuziny kobiet wypatrują za nim oczy, gotowe oddać
wszystko za jeden jego uśmiech... Czyżby Clarissa Dubonette już dołączyła do tego
ż
ałosnego grona?
A może on jest żonaty?!
W raporcie nie było o tym żadnej wzmianki, ale przecież okazało się, że to
raport nieaktualny. W ciągu tych lat mógł się ożenić z pięć razy i...
– Clarisso? Co z tobą?
– Ja? Nic. Myślałam, że śpisz.
– A ty raptem tak przycichłaś. Coś cię gnębi? Pamiętaj, nigdy nie graj w
pokera, na twojej twarzy wypisane jest wszystko.
– Jake, czy jesteś żonaty? Spojrzał, nie kryjąc zdziwienia.
– Ja? Nie. I nigdy nie byłem.
– Większość mężczyzn w twoim wieku od dawna ma żony.
Uśmiechnął się.
– Większość kobiet w twoim wieku ma już mężów.
– Przecież wiesz, że byłam zaręczona.
– Tak. Wiem. A kiedy miał być wasz ślub?
Niestety, nie znała odpowiedzi na to pytanie. Rozmawiała z Philippe'em na ten
temat kilkakrotnie, ale on nie mógł się zdecydować. Czy byliby już małżeństwem,
gdyby nie ta tragiczna śmierć? Wzruszyła ramionami.
– Ile masz lat, Clarisso?
– Dwadzieścia siedem.
– A ja, jak wiesz, trzydzieści dwa. Na małżeństwo nie miałem czasu, całą
energię skoncentrowałem na karierze. A zresztą... może i nie miałem ochoty. Żona,
dzieci...
– Pamiętam, jak ciężko było mojej matce. Pochodziła z małego miasteczka w
stanie Nebraska, tam poznała mojego ojca. Raz, dwa i pobrali się. Byli tacy młodzi
i nieodpowiedzialni. Ich szczęście nie trwało długo, ojciec wkrótce zginął i
zostawił matkę z maleńkim dzieckiem, bez grosza przy duszy. A ona potrafiła tylko
tańczyć. Zawód tancerki to trochę jak zawód modelki. Dziewczyna szybko się
przekonuje, że są blaski i cienie... W każdym razie moim rodzicom się nie ułożyło.
– I to cię zraziło do małżeństwa?
– Chyba tak. Po prostu ta instytucja nie wzbudza we mnie entuzjazmu.
– Nie przesadzaj, Jake. Twój ojciec żył bardzo krótko, a ty jesteś już dojrzałym
i odpowiedzialnym mężczyzną, osiągnąłeś tak wiele. Na pewno potrafiłbyś zadbać
o rodzinę, zabezpieczyć jej przyszłość.
– Z pewnością. A co z tobą, Clarisso? Nie masz zamiaru zmienić czegoś w
swoim obecnym życiu?
– Nie – odparła zdecydowanym głosem. – Lubię je takie, jakie jest. Mam sporo
przyjaciół, pracę, która mnie pasjonuje...
– Ale mnie chodzi o coś innego.
– Rozumiem. Ale i na to odpowiedź jest przecząca. Nie, nie chcę. Nie chcę
zakochać się po raz drugi.
– A więc mamy coś wspólnego. Oboje nie chcemy się z nikim wiązać.
– Jest jednak pewna różnica, Jake. Ty musisz się ożenić, to obowiązek następcy
tronu.
– Bzdura! Nie mam najmniejszego zamiaru żenić się dla dobra jakiejś dynastii.
– A ja myślę, że tak się stanie. Bo kiedy będziesz już w Marique, zaczniesz
rozumować inaczej.
– A niby dlaczego?
– Jake, tam czeka na ciebie twoja rodzina!
– Rodzinę to ja miałem, dopóki nie umarła moja matka. A ten cały dziadek
zgłosił się trochę za późno.
– Czeka na ciebie olbrzymi majątek.
– Gwiżdżę na to. A poza tym, to, co mam, w zupełności mi wystarcza.
Było mu przykro. Jak Clarissa mogła go podejrzewać o coś takiego? A może
oni wszyscy tam uważają, że poleci na pieniądze? No, cóż, nie każdemu cieśli z
Ameryki spada z nieba całe królestwo. Czuł, że ogarnia go gniew. Ale spokojnie,
już on to odpowiednio rozegra. Dobrze, że zdecydował się tam polecieć. Zobaczyć
nie zaszkodzi. Niech go kuszą koroną i bogactwem. A on dokładnie się
wszystkiemu przyjrzy, a potem – pardon – wypnie na to.
Linie lotnicze starały się jak mogły umilić pasażerom długą podróż –
zapewniały ciekawe filmy i niezwykle wygodne fotele. Ale Jake miał już dość.
Szczególnie fotele działały mu na nerwy. Ile czasu można wytrzymać na siedząco?
Nie znosił bezczynności. Wreszcie samolot wylądował w Paryżu, gdzie czekał już
królewski samolot z Marique i wkrótce lecieli nad Francją, kierując się na
południe. W tym samolocie, wprawdzie dużo mniejszym, na szczęście można było
poruszać się swobodnie, co Jake natychmiast wykorzystał. Clarissa chwilę
rozmawiała z załogą po francusku, potem zwróciła się do Jake'a, prosząc, by usiadł
przy oknie i podziwiał widoki. Nie miał już siły się sprzeciwiać. Dobrze, niech nim
dyryguje. Ale w Marique nie wypuści jej z rąk, musi przecież mieć tłumacza.
Ciekawe, czy panna Dubonette będzie wiernie tłumaczyła jego słowa?
Kiedy schodzili na płytę lotniska, Clarissa kątem oka obserwowała Jake'a,
zastanawiając się w duchu, jak ona by się czuła na jego miejscu. Wiedziała, że jest
pełen goryczy, i nie mogła go za to winić. Jake i jego matka mieli ciężkie życie, a
po jej śmierci z pewnością nie było mu łatwo samotnie, bez żadnego oparcia piąć
się w górę. Daj Boże, żeby potrafił zapomnieć o urazach. I został w Marique,
przecież jest teraz gwarantem stabilizacji tego małego kraju. Ponad jego ramieniem
spojrzała na góry widoczne na horyzoncie i nagle ogarnęła ją wielka radość.
Kochała swój mały kraj, cieszyła się, że niebawem będzie w domu, zobaczy
rodziców i przyjaciół. I – najważniejsze – spotka się z siostrami i ich dziećmi.
Przecież cały tydzień nie widziała maluchów!
– Jake, pięknie tu, prawda?
– Owszem – odpowiedział krótko. – Bardzo ładny widok. A jak daleko stąd do
stolicy?
– Jedzie się około dwudziestu minut. Pałac królewski jest, naturalnie, w stolicy.
Oprócz tego twoja rodzina ma letnią rezydencję w Alpach, nad pięknym jeziorem.
– A kto mieszka w pałacu?
– Oczywiście, twój dziadek. Od dawna jest wdowcem, twoja babka zmarła
wkrótce po wyjeździe twego ojca. W pałacu są też apartamenty następcy tronu i
jego rodziny. Wdowa po księciu Michaelu, czyli twoja ciotka, nadal tam mieszka
ze swoją najmłodszą córką, Marie. Starsza – córka, Claudine, jest już zamężna.
Philippe też miał swoje pokoje w pałacu.
– Aha – mruknął Jake. – Czyli jedna wielka, szczęśliwa rodzina.
– Każdy członek rodziny królewskiej ma swoje prywatne życie. Cała rodzina
spotyka się przy wspólnym stole podczas świąt czy innych uroczystych okazji,
czasami bez powodu, ale to zdarza się rzadko.
– A kto jeszcze pretenduje do tronu?
– Jesteś jedynym dziedzicem, Jake. W Marique na tronie może zasiąść tylko
potomek płci męskiej.
– Czyli dyskryminacja kobiet?
Clarissa taktownie powstrzymała się od komentarza.
Wielka brama z kutego żelaza stała otworem. Limuzyna powoli przejechała
drogą dojazdową, dzielącą na pół wspaniały dywan z kwiatów i perfekcyjnie
strzyżonych trawników i zatrzymała się tuż przed wejściem. Jake spojrzał na pałac
i uśmiechnął się pod nosem. Stara, okazała budowla z różowego kamienia
skojarzyła mu się z jakimś zamkiem z bajki. Bo i czegóż tam nie było! Rzeźby i
płaskorzeźby, kolumny i kolumienki, jakieś wieżyczki, wykusze. Drzwi frontowe,
wysokie chyba na ponad cztery metry, też były bogato rzeźbione. Powtarzał się na
nich ten sam motyw, który dostrzegł na bramie wjazdowej – jakieś mityczne smoki
i ptaki.
Lokaj w liberii powoli otworzył ciężkie drzwi. Clarissa czekała jednak, aż Jake
pierwszy wejdzie do środka. Niezależnie od tego, jak kazał siebie nazywać, był
księciem i następcą tronu. Jake powoli wysiadł z samochodu i zanim wstąpił na
schody, jeszcze raz spojrzał na pałac.
– Niezły – powiedział łaskawie. – Trochę pretensjonalny, ale wygląda na to, że
jest w dobrym stanie.
Tuż za drzwiami czekał na nich dystyngowany mężczyzna. Rzucił Clarissie
parę słów, potem stanął przed Jakiem, skłonił się i wygłosiwszy dłuższe zdanie po
francusku, usunął się na bok.
– Król czeka już na nas – wyjaśniła Clarissa. – Mamy się stawić w Sali
Audiencyjnej. To jedna z piękniejszych komnat w tym pałacu. Jake, pozwól sobie
przedstawić, to generał du Rubine, jeden z ministrów.
Jake uprzejmie wyciągnął rękę, zamienili kilka słów, korzystając z pomocy
Clarissy jako tłumaczki. Dziwne, bo generał znał przecież angielski. Jake nie
wyglądał na speszonego, a ona czuła, że jest coraz bardziej zdenerwowana. I znów
lokaj w liberii otwierał przed nimi drzwi. Pierwsze, co ujrzał Jake, to był czerwony
dywan biegnący przez całą salę, aż pod przeciwległą ścianę, pod którą stał pięknie
rzeźbiony tron. Na nim siedział starzec, a obok, po prawej jego stronie stał jakiś
mężczyzna.
Jake ruszył przed siebie, ale Clarissa, zgodnie z etykietą dworską, stała,
czekając na wezwanie króla. Po kilku krokach Jake zatrzymał się i spojrzał za
siebie.
– Clarisso? Nie idziesz?
Potrząsnęła głową. Cofnął się, a jego palce prawie wpiły się w jej ramię.
– Idziesz ze mną. Jesteś moją przewodniczką i tłumaczką, nigdzie się bez ciebie
nie ruszam. Idziemy!
Kiedy zbliżali się do tronu, król wstał. Był wysoki i mimo podeszłego wieku
postawny. Siwe, krótko obcięte włosy były nieco przerzedzone. Oczy ciemne, ale
zdecydowanie jaśniejsze od oczu Jake'a. Raczej brązowe. I nie było w nich ani
odrobiny ciepła.
– Witaj w Marique, JeanAntoine – powiedział po angielsku, suchym,
urzędowym tonem. – Nadszedł czas, abyś tu, w tym kraju, zajął należne sobie
miejsce.
Jake lekko skinął głową.
– Przyjechałem tylko z wizytą, jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie.
Król z niezadowoleniem zmarszczył brwi i spojrzał na Clarissę.
– Mówiłaś mu, czego od niego oczekujemy?
– Tak, Wasza Królewska Mość.
Wzrok króla znów spoczął na wnuku.
– Sądziłem, że taka szansa ucieszy zwykłego cieślę.
Cieśla! Clarissa w ostatniej chwili zamknęła usta, czując, że palce Jake'a teraz
już z całą mocą wpijają się w jej ramię.
– Nic tak dobrze nie wpływa na kondycję mężczyzny, jak stukanie młotkiem –
oświadczył Jake lekceważącym tonem. – Może tutaj też się przydam? Zawsze jest
coś do zreperowania, a ja jestem całkiem niezły w swoim fachu.
Król jeszcze bardziej zmarszczył brwi i usiadł na tronie. Ciężko, jakby nagle
przybyło mu lat.
– Idźcie już – powiedział ochrypłym głosem. – Lokaj pokaże ci twoje pokoje,
JeanAntoine. Podczas kolacji poznasz całą rodzinę.
Clarissa pierwsza odwróciła się i nie oglądając się, ruszyła w drogę powrotną
po czerwonym dywanie. Czuła, że zaraz pęknie ze złości. W korytarzu usłyszała za
sobą szybkie kroki.
– Hola, panienko! – krzyknął Jake i chwyciwszy ją za ramiona, odwrócił ku
sobie.
– Ty... ty... – wykrztusiła blada z gniewu. – Co ty wyrabiasz? Dlaczego nie
powiedziałeś, że nie jesteś żadnym cieślą? I dlaczego nie zdobyłeś się nawet na
odrobinę uprzejmości? Nie zapominaj, że twój dziadek to król Guilliam, władca
Marique!
– Ja byłem nieuprzejmy?! Ja? A kto powitał mnie w Sali Audiencyjnej jak
jakiegoś posła i kogo nie było stać nawet na jedno dobre słowo? Daj spokój,
Clarisso, sama widziałaś... A co do tego cieśli, to powiem, kiedy nadejdzie pora. I
powiem sam. Dlaczego ma się dowiadywać o mnie od osób trzecich? Niech się
zmusi i pogada ze mną jak normalny dziadek z wnukiem.
– A jeśli nie będzie miał na to ochoty?
– Bez łaski. Ja, w każdym razie, mam zamiar czuć się swobodnie. Nie mam
wobec niego żadnych zobowiązań. Jak on wobec mnie przez trzydzieści dwa lata.
A tobie chcę zadać jedno pytanie: trzymasz z nim czy ze mną?
Rozdział 4
Zanim Clarissa zdążyła odpowiedzieć, Jake usłyszał za swoimi plecami cichy,
dyskretny odgłos, niewątpliwie chrząknięcie. Odwrócił się błyskawicznie. A niech
to! Znów jakiś bubek w liberii, udający figurę z wosku. Stoi nieruchomo, oczy
wpatrzone w dal.
– Czego? – warknął Jake.
Bubek zamrugał oczami i spojrzał na Clarissę. Dziewczyna rzuciła coś szybko
po francusku, bubek odpowiedział.
– Chce cię zaprowadzić do twoich pokoi – wyjaśniła.
– A czemu nas podsłuchuje? – gorączkował się Jake. – To rozmowa prywatna!
– Służba nie podsłuchuje, a poza tym on nie zna angielskiego. Przyszedł, bo
otrzymał polecenie, żeby po zakończonej audiencji zaprowadzić cię do twoich
pokoi. Teraz jest... – Clarissa spojrzała na zegarek – czwarta, kolację podają o
ósmej. Możesz spokojnie się zdrzemnąć. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem ledwo
ż
ywa.
– Będziesz na tej kolacji?
– Nie zostałam zaproszona.
– Ale ja cię zapraszam albo, jeśli to nie wystarcza, rozkazuję, że masz tam być!
Czuję, że będzie to zupełnie inna imprezka niż nasza wspólna kolacja na plaży.
Clarissa lekko skłoniła głowę.
– Będę o ósmej, Wasza Wysokość.
Odwróciła się, zastukały obcasy i po chwili Clarissa Dubonette znikła gdzieś w
labiryncie pałacowych korytarzy. Jake podążył za lokajem. Szli w lewo, potem w
prawo, potem kroczyli korytarzem bardzo szerokim, długim, którego ściany
obwieszone były obrazami. Proszę bardzo, a więc mamy tu galerię! Zapewne
przodków. Obrazy były olbrzymie, postacie na nich prawie naturalnej wielkości.
Dostojne damy w sukniach o przedziwnych fasonach, widać każda dama z innej
epoki. Tak jak i mężczyźni. Niektórzy z nich mieli włosy długie, inni krótkie.
Część męskich twarzy gładko wygolona, większość jednak pokryta zarostem –
brody i wąsy, sumiaste, podkręcone lub starannie przystrzyżone. A twarze dziwnie
znajome. Jake zobaczył na kilku portretach oczy ciemne jak jego własne, podobne
rysy – mocne i zdecydowane. Ciekawe, czy ci mężczyźni też byli wysocy?
Niestety, nie mógł się zorientować. Przeważnie przedstawiani byli pojedynczo, a
jeśli już któryś z nich namalowany został w towarzystwie innych osób, to artysta z
reguły sadzał go na krześle.
Patrząc na dumne oblicza przodków, Jake po raz pierwszy doznał uczucia
jakiejś wspólnoty, przynależności do tego szacownego grona. Przecież to jego
rodzina, najbliżsi, a on, Jake White jest ostatnim z rodu. Jeśli się nie ożeni i nie
będzie miał potomka, ród LeBlanków wygaśnie. No tak, stary król Guilliam ma się
o co martwić... Po raz pierwszy nie pomyślał o królu z nienawiścią. Ten człowiek
w końcu nie ma lekko. Niedawno stracił syna i wnuka, a teraz los jego dynastii
spoczywa w rękach nieznanego przybysza zza oceanu.
– Tutaj, sire!
Lokaj energicznie otworzył dwuskrzydłowe drzwi i odsunął się na bok, stając,
naturalnie, na baczność. Jake wolnym krokiem wszedł do dużego, słonecznego
pokoju. Raczej saloniku. Spojrzał na ciężkie, aksamitne portiery w kolorze
burgunda, na meble, bardzo wyszukane, zapewne jakieś piekielnie niewygodne
antyki, za które płaci się bajońskie sumy. A Jake, przy swoich blisko dwóch
metrach wzrostu, lubił obszerne kanapy i przepastne fotele, których styl był mu
najzupełniej obojętny.
Drzwi zamknęły się prawie bezszelestnie. Jake jeszcze raz z niesmakiem
spojrzał na kruche mebelki, podszedł do okna i otworzył jedno skrzydło.
Natychmiast do pokoju wtargnął delikatny, słodki zapach. Spojrzał w dół, na
kwiaty pyszniące się w królewskich ogrodach, na alejki, wijące się w obramowaniu
kunsztownie strzyżonych krzewów, tworzących jakiś dziwny, zawiły wzór...
– Sire?
Tym razem był to niewysoki mężczyzna w skromnym, szarym garniturze.
– Jestem Jerome, pozwolę sobie usługiwać Waszej Wysokości. Jeśli Wasza
Wysokość sobie życzy, pokażę sypialnię i rozpakuję rzeczy.
– Nie potrzebuję żadnego służącego i sam potrafię rozpakować swoje walizki.
Jerome skłonił się.
– Pozwolę sobie zauważyć, że przedtem służyłem księciu Michaelowi, aż do
jego śmierci, i zapewniam, sire, że znam swoje obowiązki.
Jake powoli zdjął marynarkę i przerzucił ją sobie przez ramię.
– Ja niczego nie kwestionuję, ale problem w tym, że jestem całkowicie...
samowystarczalny.
– Proszę wybaczyć śmiałość, sire, ale może moja skromna osoba na coś jednak
się przyda. Dzięki moim usługom łatwiej będzie Waszej Wysokości przywyknąć
do nowych warunków.
– Nie muszę do niczego się przyzwyczajać, długo tu nie zabawię.
Na poczciwej, okrągłej twarzy służącego pojawiło się bezbrzeżne zdumienie.
Jake z trudem stłumił śmiech. Szczera reakcja Jerome'a, w porównaniu z
nieruchomymi twarzami tych lalek w liberiach, wydała mu się bardzo zabawna. I
ten biedak mówi o profesjonalizmie?
– Proszę wybaczyć moje zdumienie, sire, powiedziano mi jednak, że Wasza
Wysokość osiądzie na stałe w Marique jako nowy następca tronu. I proszę uniżenie
przyjąć ode mnie z tej okazji wyrazy wielkiego szacunku, a także wyrazy
głębokiego współczucia z powodu śmierci księcia Michaela i jego syna.
– Dziękuję, Jerome! I faktycznie, mam do ciebie jedną sprawę. Gdybyś mógł
mnie nakierować na najbliższe łóżko... Po prostu padam z nóg.
– Już prowadzę, sire, bardzo proszę, tędy. W tych pokojach zwykle zatrzymują
się dygnitarze przybywający do naszego kraju z oficjalną wizytą. Wasza Wysokość
zapewne raczy potem obejrzeć część pałacu, w której zamieszkuje rodzina
królewska, i wybierze pokoje, w których zechce zamieszkać.
– Jake nie miał najmniejszego zamiaru niczego oglądać ani wybierać, ale
brakowało mu sił na rozwijanie tego tematu. W końcu to wszystko jedno, w którym
łóżku będzie spał przez te dwa, trzy tygodnie. Potem i tak wyniesie się stąd, i to z
wielką ulgą.
W sypialni stało wielkie, bogato rzeźbione łoże, a na podłodze leżał piękny
dywan z Aubusson,
[Miasto w środkowej Francji, od XV wieku znane z wyrobu dywanów (słynne gobeliny
z Aubusson).]
wart zapewne krocie. Widać kiesa królewska nie jest taka pusta... Jake
rzucił marynarkę na oparcie krzesła w stylu Windsorów, a Jerome, zmarszczywszy
z dezaprobatą brwi, chwycił ją skwapliwie i powiesił w szafie. Potem zakrzątnął się
koło łóżka. Ściągnął brokatową kapę, złożył ją w prawie idealną kostkę i położył na
rzeźbionej skrzyni. Następnie, niestrudzony, odgiął róg kołdry i zabrał się za
wzbijanie poduszek.
– Nie trzeba, Jerome, dziękuję, poradzę sobie – odezwał się Jake, popatrując w
okno. – Ale powiedz mi, czy tam, w dalszej części ogrodu, to labirynt?
– Tak, sire. Dzieło samego Paula Guilmonta, prawdziwego mistrza. Niełatwo
jest znaleźć drogę do środka.
– A co jest w środku?
– Podobno mały, bardzo piękny pawilon. Mnie, niestety, nie udało się tam
dotrzeć, choć nieraz próbowałem. Jego Królewska Mość łaskawie zezwala służbie
przebywać w ogrodach, o ile w tym samym czasie nie ma tam nikogo z rodziny
królewskiej.
Jake z wielkim zainteresowaniem wpatrywał się w zielony gąszcz, poznaczony
ż
yłkami ścieżek. Ciekawe, czy jemu udałoby się odnaleźć drogę do tego pawilonu?
Pomysł niezły, mógłby się tam zaszyć, odprężyć w samotności, kiedy wszyscy za
bardzo zalezą mu za skórę. Jakiż ten świat tutaj jest inny od tego, w którym
wyrósł...
– Powiedz mi jeszcze, Jerome, czy pokoje rodziny królewskiej są podobnie
umeblowane jak te tutaj?
Powoli ściągnął krawat i zaczął rozpinać koszulę. Nie spał prawie dobę, czuł, że
jeśli teraz nie przyłoży się choć na godzinę, zaśnie przy tej całej kolacji.
– Członkowie rodziny królewskiej urządzają swoje pokoje wedle własnego
gustu – wyjaśnił skwapliwie służący. – Sire! Pozwolę sobie obudzić Waszą
Wysokość o właściwej porze i pomogę ubrać się do kolacji.
– Dziękuję, Jerome, ale ja naprawdę potrafię się sam ubrać.
Nareszcie służący skłonił się i wyniósł. Jake, błyskawicznie zrzuciwszy z siebie
ubranie, wsunął się pod kołdrę. Nim powieki ciężko opadły, zdążył jeszcze zadać
sobie jedno pytanie. Retoryczne. A cóż porabia teraz panna Dubonette? Czy jest w
łóżku, a jej strój jest tak samo niekompletny? To znaczy, nie ma na sobie nic? Jeśli
tak, to szkoda, że tej drzemki nie mogą sobie uciąć razem, pod jedną, taką
mięciutką kołdrą...
– Ach, witaj, witaj, drogie dziecko – mówiła serdecznie Gustine, nadstawiając
wypudrowany policzek. – Cieszę się, że wróciłaś. Jak udała się wyprawa za ocean?
Clarissa grzecznie cmoknęła w policzek swoją niedoszłą teściową.
– Trochę męcząca, przede wszystkim z powodu różnicy czasu. Teraz też
wydaje mi się, że zbliża się północ, a jest dopiero po czwartej.
– Mam nadzieję, że starczy ci sił na wypicie ze mną herbaty?
– Dziękuję, z miłą chęcią, ale nie zostanę długo.
– Dobrze, kochanie, pogawędzimy tylko chwilę.
Rozsiadły się wygodnie w przytulnym saloniku. Gustine osobiście nalewała
herbatę i częstowała ciasteczkami, Clarissa nie miała jednak ochoty na żadne
słodkości. Tak naprawdę marzyła tylko o łóżku. Nie wypadało jednak nie zajrzeć
do Gustine, która zapewne usychała z ciekawości.
– Powiedz, Clarisso, jaki on jest?
– Jest zupełnie inny niż Philippe.
– Można się było tego spodziewać! Przecież jego matka była córką zwykłego
farmera, a on chował się w dzielnicy biedaków.
– To nie jego wina – mruknęła Clarissa poirytowana, ponieważ słowa Gustine
zabrzmiały jak oskarżenie.
– Naturalnie, że nie, to wina księcia Josepha. Gdyby nie przeciwstawił się woli
swego ojca i nie uciekł od swoich obowiązków...
Clarissa z trudem powstrzymała się od zadania zjadliwego pytania, czy to
przypadkiem nie sam król zaniedbał swoje obowiązki wobec wnuka. Trudno
jednak krytykować króla podczas rozmowy z członkiem rodziny królewskiej. Ale
coś mocniejszego można przecież powiedzieć.
– JeanAntoine, niezależnie od warunków, w jakich się wychował, ma maniery
bez zarzutu. I na pewno nie przyniesie wstydu rodzinie królewskiej.
– Niestety, już to zrobił – oświadczyła Gustine twardym głosem.
– Jak to?
– Samym swym przyjściem na świat. Na zawsze pozostanie żywym dowodem,
jakie szaleństwo popełnił jego ojciec. Niskie pochodzenie matki JeanaAntoine'a,
jego braki w wykształceniu i obejściu zawsze będą nas raziły.
– Zawsze? On wcale nie ma zamiaru tu zostać. Gustine spojrzała z wielkim
zdumieniem.
– Co ty mówisz? Clarisso! Przecież dziedziczy tron!
– Ale dla niego nie jest to takie ważne, jak dla nas. Powtarza, że przyjechał tu
tylko z wizytą.
– Nonsens! Na pewno zmieni zdanie, kiedy przekona się na własne oczy, co to
znaczy zasiadać na tronie. Nie powiesz chyba, że nie skuszą go władza i majątek!
Clarissa w milczeniu popijała herbatę. No, cóż... Ona też kiedyś tak myślała.
Dopóki nie poznała Jake'a White'a... Odstawiając filiżankę na stół, spytała, jakby
mimochodem:
– Czy wypada mi przyjść wieczorem na kolację? Jego Wysokość mnie zaprosił,
ale sama nie wiem...
– Naturalnie, że możesz przyjść! Przecież jesteś prawie członkiem rodziny.
– Dobrze, przyjdę. I wybacz, Gustine, ale pojadę już do domu. Muszę
koniecznie się zdrzemnąć.
– Ależ, kochanie, możesz przespać się tutaj, u mnie, bardzo proszę. Zaraz każę
przynieść twoje walizki. Nie ma sensu, żebyś jeździła tam i z powrotem. Pojedziesz
do domu po kolacji.
Clarissa zgodziła się. Prawdę mówiąc, była już bardzo senna, a w walizce miała
przecież odpowiednią na wieczór suknię, tę ciemnoniebieską. Jake widział już ją co
prawda, ale nie szkodzi. Nie jest mężczyzną, który zauważa, a tym bardziej
komentuje stroje pań.
Pod koniec kolacji Clarissa zaczęła się poważnie zastanawiać, czy Jake Wbite
wytrzyma w Marique zapowiadane dwa, trzy tygodnie. Gustine bez przerwy coś do
niego miała, najpierw uczepiła się garnituru, potem wzięła na kieł maniery,
wyraźnie starając się udowodnić ich brak. Nie ukrywała też, że nieznajomość
francuskiego jest niewybaczalnym błędem. Jake wydawał się niewzruszony,
zachowywał się swobodnie, był uprzejmy, tylko jego spojrzenie stawało się coraz
bardziej chłodne. Król odzywał się z rzadka, chyba zadowolony, że synowa kieruje
rozmową przy stole. Clarissa przeważnie milczała, była już dostatecznie speszona
tym, że bierze udział we wspólnym posiłku rodziny królewskiej. Milcząca była
również Marie, córka Gustine. Odzywała się tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś zapytał.
W sumie, przez cały wieczór powiedziała nie więcej niż trzy słowa.
Kończyli już deser i lokaj podawał kawę. Clarissa mogła zacząć odliczać
minuty dzielące ją od upragnionej chwili, kiedy będzie mogła wreszcie sobie pójść.
Jake zerkał na nią co chwila. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że on doskonale
wie, co teraz dzieje się w jej duszy. Nagle spytał:
– Gotowa?
Speszyła się jeszcze bardziej. O co chodzi? Czyżby o czymś zapomniała?
– Gotowa do czego? – zapytała ostrym głosem Gustine.
Jake starannie złożył serwetkę i ułożył obok talerza. Wstał. Zszokowane twarze
ciotki i kuzynki były najlepszym dowodem, że popełnia przerażającą gafę. Clarissa
patrzyła jak zahipnotyzowana. Nikt nie miał prawa odejść od stołu przed królem.
– Clarissa była tak uprzejma, że zgodziła się pokazać mi ogrody królewskie –
oświadczył Jake pogodnym głosem.
Clarissa spojrzała na jego dłoń spoczywającą na oparciu krzesła. Palce
zaciśnięte, skóra na kostkach prawie biała. A więc Jake wcale nie był taki
zrelaksowany.
– To niewybaczalne! Jego Królewska Mość nie zezwolił jeszcze wstawać od
stołu! – perorowała oburzona Gustine. – A poza tym na dworze jest już ciemno.
– A ja myślałem, że kolacja już się skończyła. W kraju, w którym się
wychowałem, nikt nie musi prosić o pozwolenie, jeśli chce wstać od stołu.
– Mon Dieu! Co za maniery! Od pierwszej chwili widać było, że w ogóle nie
umiesz się zachować!
– To nie moja wina, że mam maniery takie, a nie inne.
Powiedział to głosem spokojnym, prawie bezbarwnym.
Gustine, rzuciwszy przelotne spojrzenie na króla, nie odezwała się już ani
słowem, a Jego Królewska Mość powoli zaczął unosić się z krzesła. Natychmiast
podskoczył jeden z lokajów i pomógł wstać władcy. I wtedy władca przemówił:
– Nikt z nas nie odmieni przeszłości. Ale przyszłość jest w naszych rękach i
musimy ją wspólnie zbudować. Dlatego od jutra zaczniesz poznawać historię
Marique. Oczekuję, że jutro, o dziewiątej, stawisz się w kancelarii ministrów. –
Skinął głową i opuścił jadalnię.
– A co to za przyszłość! – wykrzyknęła histerycznie Gustine. – To mój Michael
miał być kiedyś władcą, a potem Philippe! Nikomu nawet do głowy by nie
przyszło, że na tronie Marique mógłby zasiąść jakiś tam... jakiś tam poszukiwacz
złota! To niepojęte...
– Mamo, proszę, uspokój się – odezwała się niespodzianie podniesionym
głosem Marie. – JeanAntoine nie jest winien, że papa i Philippe nie żyją.
JeanAntoine nie wpycha się na niczyje miejsce, nie szuka żadnych korzyści.
Dziadek sam go tutaj wezwał...
– Jestem gotowa! – oświadczyła szybko Clarissa, zrywając się z krzesła.
– Świetnie, idziemy – powiedział Jake, a zwróciwszy się do Gustine, rzucił jej
w twarz głosem bardzo chłodnym: – Naprawdę, szkoda nerwów! Ja nie szukam
złota w Marique, co madame raczyła mi zarzucić tak otwarcie. Przyjechałem tu na
zaproszenie króla, i to tylko z wizytą. Teraz zaczynam się zastanawiać, i to bardzo
poważnie, po co w ogóle tu przyjechałem.
– Jake, proszę...
Clarissa, pragnąc za wszelką cenę zapobiec dalszej, jakże żenującej
konfrontacji, chwyciła Jake'a za ramię i pociągnęła za sobą. Jednym korytarzem, a
potem drugim, ku wyjściu do królewskich ogrodów.
Noc była ciepła, pachnąca, a mroczny ogród rozświetlały plamy łagodnego
ś
wiatła latarni. Jake zatrzymał się na schodach i spojrzał na jedną z wielkich,
misternie przystrzyżonych czarnych brył żywopłotu. Gigantyczny smok szykujący
się do skoku.
– Jeśli tak ma wyglądać szczęście rodzinne w Marique, to proszę, zabukuj mi
bilet do Los Angeles na jutro rano – rzucił przez ramię i szybkim, gniewnym
krokiem ruszył pierwszą z brzegu alejką.
– Ale świetnie sobie poradziłeś – wydyszała Clarissa, starając się dotrzymać mu
kroku. Niewykonalne dla kogoś, kto jest kobietą średniego wzrostu i ma pantofle
na takich obcasach.
Jake zatrzymał się.
– Masz na sobie tę samą sukienkę, co w Los Angeles. Nie byłaś w domu?
– Nie, nie było sensu. Zdrzemnęłam się tu, w pałacu, i stawiłam się na kolacji.
– Powinnaś mnie uprzedzić, że lepiej iść się utopić.
Zwolnił, szli teraz ramię w ramię.
– Jake, ja cię rozumiem – zaczęła ostrożnie. – Mimo całego szacunku muszę
przyznać, że twoja ciotka zachowała się okropnie.
– Żartujesz – wycedził. – A ja byłem przekonany, że to pokaz dobrych manier!
– Ona jest teraz zupełnie rozstrojona, przeżyła przecież straszne chwile.
– Co nie zmienia faktu, że ma zadatki na piranię.
– Trzydzieści lat żyła, wiedząc, że jej mąż wstąpi na tron, a potem jej syn. I
teraz...
– Posłuchaj! – Jake zatrzymał się nagle i spojrzał Clarissie prosto w twarz. –
Patrz uważnie na moje wargi, żebyś nie miała żadnych wątpliwości, co mówię. Ja
nie chcę być królem. Jasne?
Znów ruszyli przed siebie. Jake szedł przerażająco blisko, ale tym razem
emocje z tym związane były nieco inne. Żadnego oszołomienia, przeciwnie, czuła
się tak, jakby jego obecność usunęła resztki zmęczenia po podróży. Zmysły
pracowały pełną parą. Wszelkie kolory, choć zgaszone nocą, stały się wyraziste,
zapachy dziwnie świeże, ostre...
– Te ogrody, sam widzisz, są bardzo piękne – mówiła szybko. – Tam, po lewej
stronie, są krzewy strzyżone w figury geometryczne i postacie zwierząt. Niektóre z
krzewów mają po sto lat, przez cały ten czas cięte są w ten sam sposób.
– A labirynt? Doszłaś już kiedyś do samego środka?
– Raz. Philippe mnie zaprowadził.
– Sam odnalazł drogę?
– Skąd! Ogrodnik mu zdradził, Philippe wydusił to z niego. Jake! Chcę ci coś
powiedzieć. Koniecznie. W tej Sali Audiencyjnej, kiedy twój dziadek po raz
pierwszy spojrzał na ciebie, jego oczy były pełne żalu. Jemu na pewno jest przykro,
ż
e zobaczył cię dopiero po tylu latach.
– Nie wierzę. Dla niego nie jestem wnukiem, tylko ewentualnym rozwiązaniem
problemu z koroną.
Labirynt był coraz bliżej. Widać już było gigantyczny żywopłot, wysoki prawie
na trzy i pół metra. Zbite gęsto liście i gałęzie tworzyły prawdziwy mur, nie
przepuszczający światła. Clarissa poczuła, że robi jej się nieswojo.
– Jake? Chcesz wejść do labiryntu? Ja nie mam ochoty. Nigdy nie byłam tam w
nocy.
– Czyli straciłaś połowę przyjemności.
– Nie wiem, czy błądzenie nocą po labiryncie to taka przyjemność.
– A jak długo szłaś z Philippe'em do środka labiryntu?
– Chyba z dziesięć minut, ale dobrze nie pamiętam. To było tak dawno.
– A więc spróbujemy! I nie bój się, przecież, alejki są oświetlone.
– Myślisz, że już za pierwszym razem ci się uda? Nie wierzę. Możemy się
nawet założyć.
– Dobra, przyjmuję zakład.
Nachylił się ku niej. Poczuła ciepły oddech na policzku i uświadomiła sobie, że
teraz, w ciemności w ogrodach królewskich są tylko dwie osoby – Clarissa
Dubonette i Jake Wbite.
– Clarisso? – powiedział bardzo, bardzo cicho, patrząc jej prosto w oczy. – Jeśli
wygram, pocałujesz mnie.
Stał nad nią, taki wysoki, mocny, niczym zuchwały pirat, któremu nie można
się przeciwstawić. Clarissa czuła, że jej kolana drżą. Pocałować? Ona ma tego
pirata... pocałować?
– A jeśli ja wygram? – spytała cicho.
– To gorzko zapłacę za swoją lekkomyślność. I obiecuję, że podczas
następnego rodzinnego spotkania będę dla ciotki słodki jak miód.
– Zgoda.
– A więc idziemy!
Chwycił ją za rękę i zgodnym krokiem wmaszerowali do labiryntu. Tuż za
wejściem Jake zatrzymał się, spojrzał uważnie na ciemną ścianę żywopłotu, potem
obcasem wyżłobił w piasku dołek.
– Co robisz?
– Znaczę drogę, tak na wszelki wypadek. Mimo wszystko wolałbym nie błąkać
się do bladego świtu.
– Dlatego uważam, że należy ustalić czas.
– Dobra. Pół godziny.
– Szarżujesz.
– Nie szarżuję. I jeśli wygram zakład, pocałujesz mnie dwa razy. Za karę. Za to,
ż
e we mnie nie wierzysz.
Ruszył do przodu, nie puszczając jej ręki. Parę razy trafili w ślepy zaułek,
kilkakrotnie odnaleźli ślady, które Jake pozostawił na piaszczystej ścieżce, i nagle,
nie wiadomo kiedy, znaleźli się w środku labiryntu.
– Dwadzieścia cztery minuty! – obwieścił triumfalnie, spoglądając na zegarek.
Serce Clarissy biło jak młot. Do licha, przegrała! Czy on naprawdę zamierza się
z nią tu całować? Szybko wysunęła dłoń z jego ręki, a on, o dziwo, wcale nie
protestował.
– Bardzo to ładne – powiedział, wpatrując się w rozkoszny budyneczek
stylizowany na zameczek z bajki. Ani się obejrzała, a był już w środku. I znalazł
widać kontakt, bo cały zameczek nagle rozbłysnął światłem.
– Chodź, zobacz, jak tu jest w środku! – zawołał.
– Wiem, przecież już tu byłam – odparła niechętnym głosem i ruszyła do
wejścia, czując się jak skazaniec, wstępujący na szafot. Chociaż... Były jeszcze
inne emocje, których nieszczęsny skazaniec na pewno nie doznaje.
Podekscytowanie. Tak, to na pewno. Ale broń Boże nie tym, że będzie się z nim
całować. O, nie. Ona na to się nie zgodzi.
Jake czekał tuż za drzwiami. Jedną ręką objął ją wpół, drugą chwycił jej dłoń. I
nucąc walca, porwał ją do tańca. To była chyba najbardziej urocza, romantyczna
chwila w jej życiu. Wirowali, jej stopy prawie nie dotykały kamiennej posadzki.
Czuła się lekka jak piórko, jak liść... I te jego oczy, czarne, płonące, wtopione w
nią... Nagle stanęli. Dłoń Jake'a delikatnie przesunęła się po jej włosach.
– Bardzo chciałem ich dotknąć, od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem. W
słońcu twoje włosy wyglądają jak ogień.
– Jake, proszę, chodźmy stąd – powiedziała, ale jej ręce bezwiednie uniosły się
w górę i opadły na ramiona mężczyzny. Serce wybijało jakiś nieskończenie szybki
rytm, musiał to słyszeć. Tak. Słyszał na pewno. Jej oddech był płytki, dziwnie
krótki.
– Clarisso? Wygrałem!
– Ale ja nie wierzę... Ktoś musiał ci podpowiedzieć...
– Nie. Przysięgam, że nie. Po prostu lubię zagadki. I spokojnie możesz mnie
pocałować, przecież to już nasza trzecia randka.
– Trzecia? .
– A tak! Pierwsza to kolacja w hotelu w Los Angeles, druga – wypad na plażę.
A więc dziś jest trzecia.
– Jake, nie kręć – protestowała słabym głosem. – To nie były żadne randki,
tylko spotkania oficjalne.
– Nie, to były randki. I traktujesz mnie serio, bo przywiozłaś mnie do domu,
ż
eby przedstawić rodzinie. Co prawda, mojej własnej, tym niemniej...
Chciała zaprotestować, ale było już za późno.
Rozdział 5
Clarissa nie miała pojęcia, że całowanie się może sprawiać aż taką
przyjemność. Usta Jake'a, ciepłe, miękkie, nieskończenie zmysłowe, wlewały w nią
ż
ar, rozprzestrzeniający się z zawrotną szybkością po całym ciele. Zamknęła oczy,
zapominając o przyzwoitości czy jakichkolwiek obowiązkach. Po raz pierwszy od
niepamiętnych czasów Clarissa Dubonette żyła chwilą i żyła wyłącznie dla siebie.
Nie protestowała, kiedy Jake przygarnął ją jeszcze mocniej. Poddała się
natychmiast, wtulając się ulegle w twarde, umięśnione ciało. A on całował i
całował, łapczywie, zapamiętale...
I nagle zapadła ciemność, ciemność absolutna.
– Do diabła!
Jego ramiona opadły. Clarissa zachwiała się, na szczęście tuż za plecami była
zbawienna ściana. Oparła się o nią, z trudem łapiąc oddech. Po sekundzie jej umysł
odzyskał sprawność. Całowała się, tak, całowała się nieprzytomnie z Jakiem
White'em. A teraz zapadły egipskie ciemności i nawet nie widzi mężczyzny, który
trzyma ją w ramionach. Zamrugała oczami, mając nadzieję, że to przyspieszy
przyzwyczajenie się do ciemności. Niestety. Co prawda, gwiazdy na skrawku nieba
widocznym przez otwarte drzwi zamrugały do niej srebrzyście, ale dookoła nadal
było czarno. Z tej czerni doleciał głos Jake'a:
– Nie wiedziałem, że tak wcześnie wyłączają oświetlenie.
– A ja nie wiedziałam, że w ogóle wyłączają.
– No, to jesteśmy ugotowani.
Sądząc z kierunku, z którego dobiegał głos, Jake posuwał się ku wyjściu.
– Na pewno ktoś zaniepokoi się naszą nieobecnością – oznajmiła Clarissa,
starając się, aby zabrzmiało to naprawdę optymistycznie.
– Mam nadzieję... Głupio by było, gdybym nie poszedł na spotkanie o
dziewiątej.
– O to się nie martw! Przecież słońce wstaje o wiele wcześniej. Ale nie bawi
mnie perspektywa siedzenia tu aż do świtu! Wierzę, że do tego nie dojdzie.
Przecież twój służący zauważy, że nie udałeś się na spoczynek.
Usłyszała, jak Jake uderza ręką o ścianę, niewątpliwie ze złością.
– Niestety, wątpię, czy zauważy. Dałem mu dobitnie do zrozumienia, że nie
potrzebuję jego usług. A ty gdzie miałaś zamiar dziś nocować? W pałacu? W takim
razie Gustine i Marie....
– Niestety, Jake. Mówiłam, że po kolacji jadę do domu.
Clarissa zdołała jakoś po omacku dotrzeć do wejścia. Pamiętała, że gdzieś
przed pawilonem stoją dwie ławki. Tylko gdzie, u licha, się podziały? Jeszcze parę
ostrożnych kroków, nagle poczuła przeszywający ból w nodze. A więc tu stoi ta...
ławka! Usiadła powolutku i rozcierając obolałe miejsce, wściekła jak diabli,
natychmiast sprecyzowała w duchu swój stosunek do nocnych wypraw z Jakiem
White'em i gorących pocałunków. Głupota najwyższego rzędu. To nie był
mężczyzna dla niej, chociażby dlatego, że – zgodnie z informacją, jakiej udzielił
wcześniej – żaden poważny związek nie wchodził w grę. A Clarissa Dubonette nie
uznawała przelotnych romansów.
– Jake? Wziąłeś komórkę?
– Zostawiłem w swoim pokoju. A ty? Miała ochotę krzyknąć z rozpaczy.
– A ja w torebce. A torebkę w pokoju, w którym przebierałam się do kolacji.
Czyli nie ma rady, będziemy tu tkwić całą noc. Na pewno zamarzniemy na śmierć.
Odnajdą nasze ciała i będzie to największy skandal w Marique od wielu, wielu lat.
– Skandal?
– A co myślałeś? Ledwo tu się zjawiłeś, i już razem spędzamy noc! Okryjemy
się hańbą oboje!
– Chyba przesadzasz. Co innego, gdyby odnaleziono nas w sypialni, za
zamkniętymi drzwiami.
– Jeszcze by tego brakowało – mruknęła, zastanawiając się w duchu, czy nie
znalazłby się jednak jakiś sposób wydostania się z opresji. Ale jaki? Czołgać się po
ś
cieżce i macać, w nadziei, że natrafi się na dołek pozostawiony przez obcas
Jake'a? Bzdura!
– Gdzie jesteś? – spytał Jake przez ciemność.
– Siedzę na ławce, chyba na lewo od wejścia.
Usłyszała kroki, a po kilku sekundach poczuła obok siebie jakby falę ciepła. Na
ławce usiadł Jake. Natychmiast odsunęła się na drugi koniec, żałując, że ławka nie
jest dłuższa. Swoją drogą przed pawilonem stoją dwie ławeczki, dlaczego nie
usiadł sobie na tamtej?
– Clarisso? Nie jest ci zimno?
– Ależ skąd!
Jasne, że było jej coraz zimniej, od niego tymczasem ciepło buchało jak od
paleniska. Ona jednak i tak odsunęłaby się jeszcze dalej, gdyby nie groźba, że
spadnie na ziemię. Siedziała więc sztywno, starając się nie drżeć z zimna,
jednocześnie odpędzając natrętną myśl, że gdyby się o niego oparła, na pewno
byłoby cieplej.
– Jake? Jakie są twoje pierwsze wrażenia z pobytu w Marique?
– Trudno mi jeszcze cokolwiek powiedzieć... wszystko jest mi tu obce.
– Ale to twój kraj, Jake. Ludzi na ogół ciągnie do kraju przodków.
– Może... Ale wiesz, mnie też coś poruszyło. Szedłem takim szerokim
korytarzem, całym zawieszonym portretami. Patrzyłem na twarze mężczyzn,
wszyscy są do siebie podobni. I podobni... do mnie. Powiedz, czy tam wiszą też
portrety Michaela i Philippe'a?
– Nie, ich portrety znajdują się w innej galerii. W tej, przez którą przechodziłeś,
są tylko portrety monarchów i ich małżonek. Na pewno zauważyłeś portret swego
dziadka, namalowany tuż po koronacji. Obok wisi portret twojej babki, była
królową przez ponad dwadzieścia lat. Może jutro pokażę ci tę drugą galerię?
– Oho! Przypomniałaś sobie, że jesteś moją przewodniczką! To miłe.
– Nie zapominam o tym ani na chwilę. Powiedz, Jake, jakie jeszcze odniosłeś
wrażenia?
– Poczekaj... zastanowię się. A więc król zdecydowanie traktuje mnie jak
dopust boży, stać go tylko na zdawkową uprzejmość. Gustine zionie nienawiścią i
wcale nie stara się tego ukryć. O Marie trudno cokolwiek powiedzieć, jest cicha jak
myszka. Pałac jest bardziej okazały, niż myślałem, a stolica sprawia wrażenie
miasta zamożnego i tętniącego życiem. Czy w nocy również?
– Naturalnie, jest kilka nocnych klubów i kabaretów, do których warto zajrzeć.
– No, to zrobimy sobie kiedyś małą rundkę. Clarisso, a może pokazałabyś mi
też ten swój mydlany biznes? Jutro, na przykład?
– Jutro masz spotkanie z ministrami.
– Jestem pewien, że nie potrwa długo. Moglibyśmy zjeść razem lunch, na
pewno łatwiej go przełknę, jeśli nie będzie w pobliżu ciotki Gustine.
– A mnie się wydaje, że te spotkania z ministrami będziesz miał codziennie i
wcale nie będą takie krótkie. Król na pewno chce przybliżyć ci wszystkie sprawy,
dotyczące naszego kraju. Przyszły władca musi znać się i na gospodarce, i na
historii, wiedzieć jasno, jak działać w interesie swego narodu...
– Clarisso, przecież mówiłem! Nie chcę być królem i nie zostanę tutaj. A teraz
proszę...
Ś
ciągnął marynarkę i zarzucił jej na ramiona. Nie protestowała, chłód był coraz
bardziej przejmujący. Bosko, po prostu bosko!
– Jake? A ty nie zmarzniesz?
– Nie ma obaw, jestem bardzo zahartowany. A skoro już tak sobie tu siedzimy,
to poopowiadaj mi o tym moim kraju przodków.
Nie trzeba jej było namawiać. Rozgadała się o wszystkim, starając się
przedstawić Marique w jak najlepszych barwach, coś dodając, coś ujmując, byle
tylko rozbudzić zainteresowanie. On musi pokochać ten kraj, musi zostać, to
sprawa nadrzędna. Marynarka, rozkosznie ciepła i obszerna, pachniała Jakiem.
Troska o ciągłość dynastii LeBlanc i pomyślność królestwa stały się jakby troszkę
mniej ważne, wróciło wspomnienie walca, pocałunku... Ale mówiła, mówiła bez
przerwy – o cudownym lecie, kiedy Marique kąpie się w słońcu, o zimie, również
cudnej, śnieżnej. I cały czas zastanawiała się w duchu, czy przeniknie tym
zapachem Jake'a i będzie go czuć po powrocie do domu. Potem zapytała Jake'a o
jego firmę i słuchała, jak to on i jego partnerzy złapali wiatr w żagle, kiedy
postanowili budować dla milionerów. A kiedy zaczął rzucać nazwiskami klientów,
oniemiała. Największe gwiazdy filmowe, prezesi międzynarodowych koncernów,
same tuzy...
I wtedy nagle znów rozbłysło światło.
Clarissa spojrzała na zegarek. Była prawie druga.
– Spadamy stąd – zarządził Jake, zrywając się z ławki. – I módl się, żeby to
ś
wiatło nie zgasło przez najbliższe dziesięć minut.
Nie zgasło. I po śladach, które Jake zostawił na ścieżce, bez trudu trafili do
wyjścia, gdzie czekał na nich Jerome.
– Sire, proszę wybaczyć, ale niepokoiłem się bardzo, kiedy Wasza Wysokość
po kolacji nie zjawił się w swoich pokojach. Pozwoliłem sobie przeprowadzić
dyskretny wywiad, który utwierdził mnie w przekonaniu, że Jego Wysokość został
w królewskich ogrodach po zgaszeniu świateł.
– Dzięki, Jerome. I cofam wszystko, co mówiłem. Pracujesz dla mnie tak długo,
jak tu jestem. Jesteś niezastąpiony. Gdybyś miał jeszcze pomysł, jak panna
Dubonette mogłaby dyskretnie oddalić się z pałacu...
Jerome pozwolił sobie na uśmiech maleńki wprawdzie, ale pełen satysfakcji.
– Samochód już czeka na pannę Dubonette. Walizki są w środku.
I zaprowadził ich na boczny podjazd dla personelu. Clarissa oddała Jake'owi
marynarkę i z ulgą wsunęła się do limuzyny.
– Clarisso? Nie zapomnij, jutro jemy razem lunch. – Jake nachylił się do
otwartych drzwi samochodu. – Dowiem się, gdzie mieszkasz, i przyjadę po ciebie.
– Mój adres nie jest tajemnicą – odparła z uśmiechem. – Wątpię jednak, czy do
południa będziesz wolny. I proszę, Jake, okaż jutro swemu dziadkowi choć
minimum dobrej woli.
– Niby dlaczego? Nie widzę powodu, żeby nie brać z niego przykładu!
Nie odezwała się. Bo cóż miała powiedzieć? Żeby zapomniał o tym, jak
zachował się król wobec jego śmiertelnie chorej matki? Boże święty, czy coś
takiego można zapomnieć?
– A więc spotykamy się na lunchu, a potem, mam nadzieję, oprowadzisz mnie
po mieście. Może pojedziemy też do wioski, gdzie robicie te mydła? Chcę
zobaczyć wszystko, co warte jest obejrzenia! Do jutra, Clarisso!
Limuzyna powoli ruszyła z podjazdu. Clarissa oparła się wygodnie i zamknęła
oczy. W głowie miała zamęt, kompletny zamęt. Niestety, drzemka przed kolacją
nie wpłynęła dodatnio na jej zdolność rozumowania. Clarisso, Clarisso, gdzież twój
rozsądek? Zatraciłaś go w walcu, utopiłaś w pocałunkach, najbardziej gorących,
odurzających, jakich kiedykolwiek doświadczyłaś w życiu!
Szybko otworzyła oczy. O, nie. Nie ma zamiaru z nikim się wiązać. Była już
zaręczona, straciła ukochanego, drugi raz swego serca nie odda nikomu. Zwłaszcza
mężczyźnie, który gardzi prześlicznym skrawkiem ziemi wśród gór, tak drogim jej
sercu. Mało tego, ten mężczyzna ma tysiące wad: lekceważy władcę, jest zuchwały
i uparty, nigdy nie zbacza z raz obranej drogi, i naturalnie musi to być droga, którą
on sam wytyczy. A z pewnością nie wiedzie ona przez Marique.
Ale ta marynarka... Clarissa mogłaby przysiąc, że nadal spowija ją delikatny
zapach, zapach Jake'a. I znów krew szybciej płynęła w jej żyłach...
Następnego dnia, w samo południe, pod dom Clarissy Dubonette podjechała
srebrzysta limuzyna. Clarissa już od kwadransa tkwiła przy oknie, spoglądając co
chwila na telefon. Była pewna, że lada chwila rozlegnie się dzwonek i czyjś miły
głos przeprosi stokrotnie, że Jego Wysokość nadal jest zajęty. Chociaż...
Kiedy ujrzała wynurzającą się zza rogu limuzynę, wcale nie była zaskoczona.
W końcu miała już okazję przekonać się, że Jake White sam dla siebie stanowi
prawo najwyższe. Podskoczyła do drzwi i otworzyła w chwili, gdy wyciągał rękę
do dzwonka.
– Gotowa?
Zanim odpowiedziała, zdążyła mu się przyjrzeć. W każdym stroju wyglądał
porywająco. Teraz też. Miał na sobie spodnie koloru khaki i granatową koszulkę
polo. Oczy ukryte były za ciemnymi okularami.
– Tak, tak, jestem gotowa.
– Masz jakieś cztery kółka?
– Naturalnie.
– Świetnie, to jedziemy twoim wozem.
Odwrócił się i pomachał ręką. Szofer zawahał się, potem skłonił, wsiadł do
samochodu i limuzyna oddaliła się dostojnie. Kwadrans później Clarissa i Jake
wyjeżdżali ze stolicy na autostradę Trans-Marique 1. Clarissa owszem, siedziała w
swoim własnym samochodzie, ale nie za kierownicą. Jake oświadczył bowiem, że
lepiej zapozna się z okolicą, jeśli będzie prowadził. Protestowała, jasne, ale z góry
była na przegranej pozycji. Miało to jednak i dobre strony. Wyciągnęła z torby
ciemne okulary i dzięki temu mogła bez przeszkód gapić się na prowadzącego.
Tak, te czarne, gęste włosy ostrzyżone są idealnie. Nie za długie, nie za krótkie.
Rysy twarzy bardzo męskie, zdecydowane, szczęki mocno zarysowane. Innymi
słowy człowiek z charakterem, uparty. Jakże są do siebie podobni – Jake, jego
ojciec, którego twarz Clarissa znała ze zdjęcia, oraz ten najstarszy, Jego Królewska
Mość. A Jake do tego jest tak pięknie opalony, i te usta, takie...
– No i co tam? – mruknął.
– A nic, tak sobie myślę... Zastanawiam się, w jaki sposób udało ci się tak
wcześnie wymknąć.
– Stawiłem się punkt dziewiąta, tak jak sobie dziadek życzył. I zaraz na wstępie
usłyszałem, że zatrudnił człowieka, który zadba o moją ogładę.
Clarissa wstrzymała oddech. Mogła sobie wyobrazić, jak zareagował na to
krewki Jake. Jednocześnie, niezależnie od szacunku, jakim darzyła Jego Królewską
Mość, nie mogła nie stwierdzić, że królewski dziadek działa zbyt pospiesznie i bez
ż
adnego wyczucia. Jake White nie jest człowiekiem, który bez szemrania
podporządkuje się czyimś rozkazom. A do tego ten żal, jaki nosi w sobie!
Philippe był inny. Uśmiechał się, przytakiwał, a potem i tak robił, co chciał.
Jake za to mówi otwarcie, co myśli. Stawia sprawę uczciwie. Nagle przestraszyła
się, że zaczyna być nielojalna wobec Philippe'a. Nielojalna? To są po prostu fakty.
– Więc mu natychmiast palnąłem, że wygładzać mnie nie trzeba – ciągnął Jake.
– Chociażby dlatego, że wkrótce się stąd zmywam. Polityka mnie nudzi i nie mam
najmniejszego zamiaru uczyć się, jak rządzić krajem.
No to pięknie, westchnęła w duchu Clarissa. Miała dwadzieścia kilka lat i nigdy
jeszcze nie słyszała o kimś, kto odważyłby się sprzeciwić surowemu królowi
Guilliamowi.
– A dziadek się wściekł, jak prawdziwy White. Matka opowiadała, że taki był
też ojciec. Po prostu wybuchał.
– Prawdziwy LeBlanc.
– Słucham?
– LeBlanc. White to angielska wersja...
– Przecież wiem! Matka zmieniła nazwisko, kiedy szanowna rodzina męża
wyparła się jej i jej dziecka. To była taka mała, prywatna zemsta Maggie, ale
mniejsza z tym. Powiedz mi, czemu dziadek tak się wścieka?
– Przecież wiesz. Jesteś jedynym następcą tronu.
– Rozumiem. Dla niego tylko to się liczy. Szkoda, że nie potrafi dostrzec w
nikim człowieka.
Czyli jasne. Dziadek i wnuk wstąpili na pole minowe. Ale to nie jest jej sprawa.
Wykonała swoje zadanie, sprowadziła Jake'a do Marique i zważywszy wczorajsze
wypadki w labiryncie, dała z siebie więcej, niż od niej oczekiwano.
– Clarisso? Opowiedz mi o tych górach, tam, na horyzoncie.
Jej oczy rozbłysły, jak zawsze, kiedy zachwalała przed nim uroki Marique. A
teraz popłynął istny potok zachwytów na cześć gór, jedynych w swoim rodzaju, i
nieprawdopodobnego piękna każdej z czterech pór roku. Jake słuchał tego jednym
uchem, w duchu ciągle przeżywał starcie z dziadkiem. Faktycznie, może trzeba
było zachować więcej zimnej krwi. To przecież zakładał jego plan. Dobrze,
szanowny dziadku, wedle rozkazu. Dziś, jutro i pojutrze. A jak będziesz już
pewien, że mnie urobiłeś, ta powiem ci, o właśnie, po francusku: adieu! Niech
staruszek posmakuje, jak to jest, kiedy ktoś komuś pokazuje figę. Tak jak on
pokazał Maggie. Chryste! Gdyby ona tak nie harowała – może żyłaby do dziś?!
Nagle dotarło do niego, że Clarissa cały czas coś opowiada. I dobrze, niech
mówi, o byle czym, niech odciągnie go tych myśli, bo jeszcze chwila i naprawdę w
nim się zagotuje.
Ś
liczna dziewczyna. Po angielsku mówi wspaniale, z leciutkim francuskim
akcentem, co właściwie jest urocze. W ogóle jest bardzo miła, jednak zbyt często
go obserwuje, i to jakoś dziwnie uważnie. Hm... Czyżby coś knuła? Wczoraj
wprawdzie całowali się, ale ona jest przecież na usługach dziadka, jego życzenie
jest dla niej rozkazem. A jeśli ten zdesperowany starzec, czując, że korona i
majątek mogą wnuka nie skusić, postanowił podsunąć mu jeszcze jedną przynętę?
Mata Hari
[Tancerka holenderska, słynna kobieta-szpieg z czasów I wojny światowej.]
z Marique.
Ś
miechu warte... Ciekawe, czy dalej będzie chętna uciekać się do takich środków,
jakie zastosowała wczoraj w labiryncie?
– Clarisso, gdzie tu w pobliżu można coś zjeść?
– Zatrzymajmy się w La Rouchere, to najbliższe miasteczko.
Nie minęło dwadzieścia minut, a siedzieli przy jednym z kawiarnianych
stolików wystawionych na trotuar. Była to niewielka, boczna uliczka, zadziwiająco
jednak zatłoczona.
– Dziś jest dzień targowy – wyjaśniła Clarissa. – Na sąsiedniej ulicy ruch
samochodowy jest wstrzymany i kupcy rozstawiają stragany. Możemy tam się
potem przejść.
– Clarissa, ma chere! Quelle surprise!
Wysoka, elegancka kobieta, ubrana na czarno, serdecznie ucałowała Clarissę w
policzek. Jake wyłowił z potoku niezrozumiałych słów: Amerique i JeanAntoine, a
więc czarna dama poinformowana była o wyjeździe Clarissy za ocean.
– Wasza Wysokość – zwróciła się do niego nagle Clarissa, przechodząc na
angielski. – Czy wolno mi przedstawić? Panna Jeannette Duval, jedna z moich
bliskich znajomych.
Tego nie przewidział. Ale od czego refleks... Zerwał się, ucałował dłoń damy i
chyba nawet zgrabnie udało mu się powiedzieć zasłyszaną kiedyś formułkę:
– Enchante, mademoiselle!
W oczach Jeannette widać było przerażenie i zachwyt.
– A więc to właśnie...
– Tak, to książę JeanAntoine – wyjaśniła Clarissa. – Jego Wysokość raczył
wczoraj przybyć do Marique i dziś zwiedza nasz kraj.
– To cudownie, wprost cudownie! Wasza Wysokość, czuję się zaszczycona.
Ośmieliłam się podejść, bo byłam zaintrygowana, widząc Clarissę z obcym
mężczyzną, i to tak przystojnym! O, mon Dieu, co ja plotę! Proszę wybaczyć, już
się oddalam. Wasza Wysokość...
Dama dygnęła i pospiesznie zaczęła się wycofywać, wpadając przy okazji na
sąsiedni stolik. Jake opadł na krzesło.
– I co to niby miało być? – burknął.
– Nie rozumiem?
– Jego Wysokość.... Książę JeanAntoine... Też coś!
– Przecież jesteś księciem.
– Nie, nie jestem.
– A właśnie, że jesteś – oświadczyła twardo, bez pośpiechu siadając na krześle.
– Niezależnie od tego, czy chcesz przyjąć ten tytuł, czy nie, on ci przysługuje.
– A ty pracujesz nad tym, żebym się do niego przyzwyczaił?
– Nie uprzedziłeś mnie, że chcesz występować incognito! Jake! Przyjechałam
tu z tobą, bo uparłeś się, żebym była twoją przewodniczką. I staram się, jak mogę,
ale jeśli nie jestem w stanie ci dogodzić, bardzo proszę, może ktoś inny przejmie
moje obowiązki.
Chwileczkę, coś tu nie gra. Zgodnie z jego teorią miała go uwodzić na
polecenie króla. A ona chce się wycofać? Nie zdołał jednak wyjaśnić wątpliwości,
bo do stolika podszedł kelner. Bardzo przejęty, zgięty w ukłonie prawie do samej
ziemi, a więc sprawa jasna. Wiedział, że obsługuje samego księcia.
– I znów wciągnąłeś nas w niezłe bagno, Stanley – mruknął Jake, patrząc, jak
kelner niczym strzała leci po zamówione potrawy.
– Tak, słucham?
– To ze starego filmu. Moja matka je kochała. Powiedz mi, czy tobie podobają
się te wszystkie podrygi, ukłony? Przecież twoja przyjaciółka i ten gość po prostu
tańczyli przede mną!
– Chcieli okazać ci szacunek, to wszystko. Twoja pozycja, Jake, wymaga
odpowiedniego zachowania, i dotyczy to zarówno ciebie, jak i osób, które się z
tobą stykają.
– I tobie się to podoba? Ten szpan?
– Bo ja wiem... Może to i trochę sztuczne, ale przywykłam, kiedy bywałam
razem z Philippe'em.
– A Philippe to lubił?
– Sądzę, że w ogóle się nad tym nie zastanawiał. On z tym wyrósł.
– A ja nie. Wychowałem się w Ameryce, gdzie nigdy – nie było monarchii i
dlatego to wszystko razem jest dla mnie cholernie niewygodne.
– To nic trudnego, Jake. Po prostu trzeba zapoznać się z zasadami etykiety.
– Z niczym nie będę się zapoznawał. I pamiętaj, od tej chwili jestem incognito.
Ż
aden książę, rozumiesz?
Clarissa przez dłuższą chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
– Jake, i tak niedługo wszyscy będą cię rozpoznawać. Za kilka dni we
wszystkich gazetach ukaże się twoje zdjęcie.
Już miał zamiar się wściec, gdy nagle przyszło olśnienie. Jego zdjęcie we
wszystkich gazetach. Przyszły król Marique. Świetnie. Im więcej szumu, tym
większe będzie rozczarowanie króla, kiedy okaże się, że to wszystko psu na buty. I
nagle Jake poczuł, że robi mu się wręcz błogo.
– We wszystkich, powiadasz?
– Tak. Potem król wyda na twoją cześć bal, na którym po raz pierwszy
wystąpisz oficjalnie jako następca tronu. Na balu zostaną ci przedstawieni wszyscy
najważniejsi obywatele naszego kraju, ci, których nie zdążysz wcześniej poznać.
Zwykle taki bal wydaje się w dniu osiemnastych urodzin następcy tronu.
Przy stoliku znów zjawił się kelner z zamówionymi sałatkami i napojami.
Ośmielił się również zauważyć, że jest właścicielem tego lokalu i że to dla niego
zaszczyt niebywały, gościć w skromnych progach samego księcia. Jake,
uśmiechając się miło, powiedział, że lokal jest nadzwyczaj przytulny, menu
różnorodne, a ponadto cieszy się bardzo, że wraz z towarzyszącą mu panią może
posilić się tu w całkowitym spokoju. Kelner w lot pojął aluzję i żeglując z
powrotem do kuchni, pozabierał z sąsiednich stolików wszystkie nakrycia, aby nie
kusiły ewentualnych gości.
– Zręcznie go podszedłeś – mruknęła Clarissa.
– Moje życzenie jest dla niego rozkazem, czy nie tak?
– Naturalnie. Jak dla każdego mieszkańca Marique.
Dobrze. Teraz więc sprawdzimy Clarissę, czy i ona rozkazy władców wykonuje
bez szemrania.
– Ale ciągle jeszcze nie wiem, do jakiego stopnia są to rozkazy. Bo jeśli, na
przykład, powiem, że masz znów mnie pocałować, to posłuchasz?
Rozdział 6
Policzki Clarissy zrobiły się purpurowe. No nie, panna Dubonette, osoba
bywała w świecie, rumieni się jak nastolatka! Zabawne...
– No więc? – mruknął Jake, zajęty pochłanianiem swojej sałatki.
– Chyba posuwasz się za daleko.
– To fatalnie.
Nie, to wcale nie było fatalnie. Po pierwsze, z tą Matą Hari to jeszcze nic
pewnego. A po drugie, to najlepszy dowód, że ta piękna kobieta, którą
wczorajszego wieczoru miał w ramionach, wyznacza sobie jednak pewne granice.
Kiedy skończyli jeść, Jake przypomniał, że mieli iść na targ. Parę kroków dalej,
tuż za rogiem, wtopili się w gwarny, wesoły tłum, sunący wzdłuż rzędu straganów
przykrytych markizami we wszystkich kolorach tęczy. Uśmiechnięci kupcy głośno
zachwalali swój towar – świeże owoce i warzywa, jagnięta, sprawione już na ruszt,
ubrania i ludowe wyroby z drewna. Jake'owi niczego nie próbowali wcisnąć, tylko
składali głęboki, pełen szacunku ukłon.
– Twoja przyjaciółka rozpuściła już wici – mruknął Jake do Clarissy.
– Może i tak. Ale czy to źle?
– No cóż... nie czuł się może najswobodniej, ale przynajmniej stało się to w
miejscu nad wyraz przyjemnym. Kolorowy, wesoły jarmark to coś, co przyciąga
amerykańskiego turystę. Może więc warto pogadać z Hugh Cartierem, niech ten
worek dolarów się zastanowi, czy nie zbudować w Marique luksusowego ośrodka
dla turystów. Oferta może być bogata. Nie tylko wędrówki po górach czy
szusowanie po stokach, ale i całodniowe wypady do urokliwych miasteczek, takich
jak La Rouchere, na taki właśnie jarmark. Trzeba temu wszystkiemu przyjrzeć się
nieco dokładniej...
Czas mijał, Clarissa nie czuła już nóg, a Jake był niespożyty. Zamienił po kilka
słów z każdym chyba kupcem, pytał o setki rzeczy, przyglądał się drewnianej
konstrukcji straganów. Raz nawet coś tam zaczął radzić i Clarissa była pewna, że
jeszcze chwila, a Jego Wysokość zażąda młotka. Wszyscy byli oczarowani
następcą tronu, co skłoniło Clarissę do smutnej refleksji. Szkoda, że Jake choć
trochę swego czaru nie rzuci na starego króla i ciotkę Gustine.
Do samochodu wracali niespiesznie, Jake co chwila przystawał, oglądał piękne,
stare kamieniczki, zapatrzył się też w uliczkę, u wylotu której, daleko, na
horyzoncie, widać było szczyty gór.
– Prawda, że to śliczne miasteczko? – pytała Clarissa ostrożnie, ogromnie
ciekawa, co też Jake kombinuje.
– Tak. Klasyczna architektura europejska, bardzo piękna i rozbudza
wyobraźnię.
Kiedy tylko zasiadł za kierownicą, zapytał:
– Zdążymy jeszcze wskoczyć do tej mydlanej wioski?
– Niestety, już chyba za późno – stwierdziła Clarissa. – Mieszkańcy wioski
niedługo siądą do kolacji.
– Więc pojedziemy tam kiedy indziej.
– Twoje życzenie jest...
– Dobrze by było, gdybyś rzeczywiście spełniała moje rozkazy.
Palce Jake'a delikatnie musnęły jej policzek.
– A... jakie?
– Sama wiesz. Pocałuj mnie!
Wiedziała, że tylko się z nią drażni, że to wcale nie musi mieć żadnych
następstw, ale jego palce były takie ciepłe, i delikatne, a samochód nagle stał się
dziwnie duszny i ciasny. Nie, z Jakiem White'em do ładu dojść nie można. Niby
kicha na koronę, ale wydawanie rozkazów Clarissie Dubonette powoli staje się
jego hobby. Najpierw zarzeka się, że ta cała Marique wcale go nie obchodzi, a
potem nie można go wyrwać z tłumu mieszkańców. A jaki był miły w stosunku do
tych ludzi! Philippe, niby czarujący, odpada w przedbiegach...
Po co ona ciągle ich ze sobą porównuje? To nie fair. Nie są do siebie podobni,
bo każdy z nich wyrósł w innych warunkach. Philippe, rozpieszczone książątko, od
małego przyzwyczajony do swej szczególnej pozycji, był miękki i beztroski. U
Jake'a wyczuwało się nieustępliwość, jak u każdego, kogo życie zmusiło do
pokonywania niejednej przeszkody. On nie rozmawiał z ludźmi z La Rouchere, aby
zaskarbić sobie ich sympatię. Jego zainteresowanie było autentyczne. Jake po
prostu rozumiał i cenił ludzi żyjących ze swej pracy. To dlatego dopytywał się, co
właściwie robił Philippe. Dla Jake'a było niepojęte, że dorosły człowiek może nie
robić nic pożytecznego.
– Clarisso? Jak jechać dalej?
Spojrzała szybko w okno. Byli już na obrzeżach stolicy. Pokazała, którędy
najprościej dojechać do jej domu. Była zadowolona, że ten dzień dobiega końca.
Męczący, a jednocześnie tak przyjemny i ciekawy. Czy Jake poprosi ją jeszcze,
ż
eby służyła mu jako przewodniczka? Wjechali do garażu na tyłach domu, Jake
zgasił silnik.
– Może wejdziesz do środka? Zadzwonię do pałacu, żeby przysłali po ciebie
samochód.
Poczuła się niezręcznie. Przecież należało najpierw pojechać do pałacu,
zostawić tam Jake'a i wrócić do domu.
– Dziękuję, nie trzeba. Wrócę sobie na piechotę.
– Jake! To kilka kilometrów!
– Nie szkodzi, jestem niezłym piechurem – odparł z uśmiechem. – A poza tym
ulice są na pewno dobrze oświetlone i nie będzie tak ciemno, jak wczoraj w
labiryncie.
– Nie znasz drogi.
– Pokażesz mi, w którą stronę iść, a w razie czego, zawsze mogę kogoś spytać.
Clarissa, nadal pełna wątpliwości, wskazała mu kierunek, a potem długo
patrzyła, jak szedł tym swoim miękkim, posuwistym krokiem. Mogłaby
obserwować go godzinami...
Westchnęła i weszła do mieszkania. Jak tu pusto i cicho! I jak pusto teraz w jej
ż
yciu... Tylko te chwile spędzone z Jakiem są inne. Przy nim Clarissie Dubonette
znów chce się żyć.
Przez dwa następne dni Jake nie dzwonił do Clarissy. Specjalnie. Po prostu
chciał się ostatecznie przekonać, jak to jest z nią naprawdę. Czy zgodziła się służyć
mu swoim towarzystwem z własnej, nieprzymuszonej woli, czy też dwoi się i troi
na polecenie króla. Bo jeśli w grę wchodzi wariant drugi, to gorliwa Clarissa sama
się do niego odezwie. I to jak najszybciej.
W poniedziałek rano Jake został wezwany na posiedzenie gabinetu. Było to
doświadczenie nowe i niezmiernie ciekawe. Dowiedział się też wielu rzeczy na
temat gospodarki kraju. Pilnie przysłuchiwał się wypowiedziom poszczególnych
ministrów, przedstawiających swoje koncepcje na temat rozwoju, a kiedy wreszcie
wybuchła burzliwa dyskusja, dosłownie chłonął każde słowo. Dobrze wiedział, że
mówca, którego ponosi, z reguły odsłania wszystkie karty.
Jeszcze raz kategorycznie odmówił jednak szlifowania jego manier przez osobę
wyznaczoną przez króla. W końcu matka nauczyła go poruszać się między ludźmi.
Słuchał jednak bardzo uważnie, kiedy Jerome objaśniał zawiłości protokołu
obowiązującego podczas oficjalnych uroczystości. I wszystkie te sztywne przepisy
wydały się mu jakimś dziwnym, anachronicznym rytuałem. Ciekawe, czy myślałby
tak samo, gdyby urodził się w Marique?
Posiłki w towarzystwie ciotki Gustine nieodmiennie działały mu na nerwy,
dlatego do wspólnego stołu zasiadał tylko do kolacji. Były to jedyne chwile, które
spędzał z całą rodziną.
Trzeciego dnia, jak co rano, zasiadł na balkonie do samotnego śniadania.
– Sire, przybyła księżniczka Marie – zaanonsował nagle Jerome. – Pragnie
zamienić z Waszą Wysokością kilka słów.
– Poproś ją tutaj, na balkon. I każ podać dla niej kawę.
Marie, jak zwykle, sprawiała wrażenie osoby bardzo speszonej, starającej się
nie wadzić nikomu.
– JeanAntoine, nie przeszkadzam? – spytała cichym głosem. – Może przyjdę
później?
– Siadaj, siadaj, Marie, wypijesz ze mną kawę – zapraszał Jake.
Dziewczyna, uśmiechając się nieśmiało, przysiadła na brzegu krzesła, a od
drzwi sunął już Jerome z tacą. Jake podsunął croissanty, ale podziękowała,
zadowalając się kawą. Wypiwszy kilka łyków, niepewnym głosem rozpoczęła
konwersację w sposób najbardziej bezpieczny ze wszystkich.
– Piękny dziś dzień, prawda?
– O, tak! Na pogodę nie można narzekać! A jak tu jest w zimie?
– Też pięknie, ale... zimno.
Zapadła cisza. Jake dopił swoją kawę, potem rozsiadł się wygodniej w krześle,
zerkając spod oka na speszoną dziewczynę.
– Marie? – odezwał się po chwili. – Czy masz do mnie jakąś sprawę?
– Ja? Nie, skądże! Chciałam po prostu posiedzieć z tobą, a przy okazji o coś
zapytać, ale, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, jak zacząć. Chciałam cię prosić,
ż
ebyś opowiedział mi o Stanach. Nigdy tam nie byłam.
– No, to jedź!
– To nie takie proste.
– Dlaczego? O ile wiem, twój brat podróżował bardzo często.
– Bo był mężczyzną. Mnie nie wypada jeździć samej. A do Stanów wolałabym
nie jechać na przykład z mamą.
– Rozumiem – skwapliwie przytaknął Jake.
– Sam widzisz... Chciałabym czuć się swobodnie, robić to, na co będę miała
ochotę. Najeść się hamburgerów i pizzy, zobaczyć Disneyland... Rozumiesz,
poznać Amerykę od podszewki. A mnie tylu rzeczy nie wypada robić...
I Marie nareszcie rozgadała się. Mówiła o swoim życiu, wytwornym i
luksusowym, może i nienudnym, ale pozbawionym jednego – swobody, z której jej
starszy brat korzystał bez ograniczeń. Jake z kolei opowiadał o Los Angeles, a
dziewczyna dosłownie chłonęła każde jego słowo. Zadawała mnóstwo pytań,
niektóre wręcz dziecinne, i Jake'owi z trudem udawało się zachować powagę.
Rozmowa toczyła się wartko, dopóki w progu nie stanął służący.
– Sire! Proszę wybaczyć, Jego Królewska Mość wzywa do sali posiedzeń.
– Dziękuję Jerome, zaraz tam będę.
Marie natychmiast zerwała się na równe nogi.
– Ojej, ale się zasiedziałam! Przepraszam, JeanAntoine! To niewybaczalne.
– To była dla mnie wielka przyjemność, Marie – zapewniał Jake, wstając z
krzesła. – Może wpadniesz jutro? Opowiem ci o południowej Kalifornii, – Nie
będę intruzem?
– Marie! Co ty mówisz!
– Po raz pierwszy od śmierci matki nie jadł śniadania samotnie. Towarzystwo
kuzynki było bardzo sympatyczną odmianą, tym bardziej że Marie nie żywiła do
niego żadnej urazy, po prostu chciała go poznać bliżej. Miło pomyśleć, że ktoś z
rodziny nareszcie go polubił.
Sunąc za lokajem, Jake z przyjemnością zauważył, że coraz lepiej zaczyna się
orientować w labiryncie korytarzy i korytarzyków. Ciekawe, kiedy w końcu
pozwolą mu poruszać się po pałacu bez tych pajaców w liberii. Do sali wkroczył z
podniesionym czołem i zaskoczony stanął tuż za progiem. Za długim mahoniowym
stołem oprócz króla siedziała tylko Clarissa Dubonette. Aha... Mata Hari u boku
swego pana... I choć Clarissa przez dwa dni milczała równie konsekwentnie jak on,
podejrzenie wróciło ze zdwojoną siłą. Rozkoszne pocałunki w labiryncie to jeszcze
jedna forma reklamy królestwa Marique. Ciekawe, czy ta panna gotowa jest
zastosować środki wiele bardziej radykalne.
– Wchodź! Wchodź – popędzał król, jak zwykle trochę rozdrażniony i
niecierpliwy.
Jake powoli podszedł do stołu, skinął głową i usiadł naprzeciwko Clarissy.
– Zaprosiłem Clarissę, ponieważ zauważyłem, że twoje stosunki z ciotką są nie
najlepsze – oświadczył oschłym tonem król Guilliam. – Spodziewałem się, że
będzie inaczej.
Jake z niemałym trudem zachował kamienną twarz. A czego ten staruszek się
spodziewał? Że będzie się podlizywał tej wyfiokowanej jędzy?
– Panna Dubonette jest niemal członkiem rodziny – ciągnął król. – Wiesz
zapewne, że ona i Philippe zamierzali się pobrać, zaczęli już nawet meblować tu
pokoje dla siebie. Clarissa zna dobrze tutejsze wnętrza, dlatego poprosiłem ją, aby
pomogła ci się tu urządzić. Przeznaczyłem dla ciebie apartament w skrzydle
zachodnim, nieco oddalonym od pokoi reszty rodziny. Ty, zdaje się, lubisz
zachować prywatność.
– A najważniejsze, żebym nikomu nie wchodził w drogę, czy tak?
Król przez dłuższą chwilę wpatrywał się w błyszczący blat stołu.
– To dawny apartament księcia Josepha – powiedział cicho.
Proszę, proszę... Kto by się spodziewał, że król Guilliam potrafi być tak
sentymentalny?
– Ale po co mi ten apartament? Tam, gdzie teraz mieszkam, jest mi całkiem
wygodnie.
– To pokoje gościnne.
– A ja właśnie jestem gościem, przyjechałem tylko z wizytą.
– Nonsens. – Król wstał. – Tu jest twój dom i tu zostaniesz. Przez najbliższe
kilka miesięcy czeka cię wiele pracy. Clarisso, liczę na ciebie. – I opuścił gabinet.
Jake wstał również i ruszył w kierunku drzwi.
– Jake! Proszę, poczekaj!
Zatrzymał się. Słyszał, jak dziewczyna pospiesznie odsuwa krzesło.
– Dobrze wiesz, Clarisso, że nie zostanę tu – powiedział twardym głosem, nie
odwracając się do niej. – Król musi w końcu uwierzyć, że to decyzja nieodwołalna.
Dlatego nie ma sensu zawracać sobie głowy jakimś zachodnim skrzydłem.
– Ale ja muszę wykonać rozkaz króla.
– Rozumiem... Wiesz, gdzie są te pokoje?
– Naturalnie.
– No, to chodźmy tam.
Szli dość długo przez szerokie korytarze o lśniącej, wywoskowanej posadzce,
wspinali się po schodach z rzeźbioną balustradą, potem innymi schodami schodzili
w dół. I wreszcie Clarissa zatrzymała się przed wysokimi, podwójnymi drzwiami.
– To tutaj.
Z niewielkiego przedpokoju wchodziło się do ogromnego salonu. Okna
przysłonięte były ciężkimi, ciemnymi draperiami, z sufitu – jakieś cztery metry
wyżej – zwisał gigantyczny, kryształowy żyrandol, malowniczo przystrojony
pajęczynami. Posadzkę przykrywał dywan, kiedyś zapewne puszysty i kolorowy.
Clarissa otworzyła kolejne drzwi. Następny pokój, również pusty. Chyba jadalnia.
Jake podszedł do okna i rozsunął zasłony, wzbijając przy okazji kłęby kurzu. Nikt
tu chyba nie zaglądał przez ostatnie trzydzieści lat!
– Ten apartament to jakby osobne mieszkanie – wyjaśniała Clarissa. –
Wszystko tu jest. Proszę, ten korytarzyk z jadalni prowadzi do kuchni, a kuchnia
ma osobne wejście dla służby.
– Mówisz jak agent nieruchomości.
– Chcesz zobaczyć kuchnię? – spytała głosem o ton wyższym.
– Nie, nie trzeba. A ile jest tu sypialni?
– Trzy.
Wróciła do salonu, znów otworzyła jakieś drzwi, znów zobaczył korytarz i
drzwi prowadzące zapewne do tych trzech sypialni i łazienek.
I pomyśleć, że kiedyś te puste, duszne od kurzu pokoje tętniły życiem. Książę
Joseph, wesoły, pełen temperamentu, na pewno miał mnóstwo przyjaciół. Ciekawe,
czy sprowadzał sobie dziewczyny, miał przecież osobne wejście... Jake uśmiechnął
się. Po raz pierwszy jego nieznany ojciec zaciekawił go. Matka go uwielbiała,
nigdy nikomu nie pozwoliła powiedzieć na niego złego słowa. Ale Jake i tak
wyrobił sobie na jego temat zdanie. Negatywne. Zepsuty playboy, zadufany w
sobie, sięgający po wszystko, na co miał ochotę, bez zastanawiania się nad
konsekwencjami. A może jednak ten negatywny obraz był nieco przerysowany?
Przecież Joe LeBlanc kochał swoją żonę. Ale jednocześnie był nieodpowiedzialny!
Nie chodzi przecież o to, żeby każdy młody ojciec myślał tylko o tym, jak uniknąć
ś
mierci. Bzdura. Ważne, żeby zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest rodzinie
potrzebny. I żeby nie kusił losu. A dla Joego LeBlanca nie istniały żadne rozsądne
granice. Jeśli latać – to jak najwyżej, nurkować – jak najgłębiej, i ścigać się, jak
wariat, najszybszymi samochodami. I po co to, skoro w domu czekała żona z
maleńkim synkiem?
– Tu chyba była sypialnia twojego ojca – powiedziała Clarissa, zaglądając do
jednego z pokoi. – Słyszałam, że z innych pokoi właściwie nie korzystał. Nie były
mu potrzebne. No tak, przecież wyjechał stąd, kiedy miał zaledwie dwadzieścia
dwa lata.
W milczeniu przeszli z powrotem przez salon, przystanęli w korytarzyku.
– I co teraz? – spytała Clarissa. – Jake, proszę, naprawdę chciałabym coś
zrobić, skoro król rozkazał.
– No, dobrze. W takim razie, póki tu jestem, będziemy po prostu udawać, że
wszystko posuwa się do przodu. Możesz, na przykład, popytać, czy nie zostały
jeszcze jakieś meble po moim ojcu, jakieś drobiazgi. A po moim wyjeździe sprawa
i tak umrze śmiercią naturalną.
Skinął uprzejmie głową i szybkim krokiem wyszedł na korytarz. Spieszył się,
był umówiony z ministrem edukacji. W sumie prowadził tu życie podobne do tego
w Los Angeles, tam też miał jedno spotkanie za drugim. A te królewskie
posiedzenia wciągały go coraz bardziej. I wcale nie było to zbyt skomplikowane.
Takie królestwo to po prostu wielki biznes, a król to menedżer. Jeśli się sprawdza,
wszystko idzie gładko. Dziś jednak nie bardzo mógł się skupić, jego myśli zajęte
były czymś innym. Ale ten dziadek zabawny... te jego podchody, machinacje...
Nietrudno go rozszyfrować, staruszek szuka byle pretekstu, aby Clarissa pokręciła
się koło jego wnuka. Takie wspólne urządzanie apartamentu jest w końcu dosyć
zobowiązujące...
– Czy Wasza Wysokość ma jakieś pytania?
Oprzytomniał błyskawicznie.
– Na razie nie, panie ministrze, ale będę miał sporo. Gdyby pan zechciał
łaskawie udostępnić mi materiały... muszę coś jeszcze przemyśleć, potem zwrócę
się do pana z pytaniami. I bardzo dziękuję za niezmiernie ciekawą prezentację.
Rozpromieniony minister spojrzał triumfalnym okiem na pozostałych
uczestników spotkania.
Jake wracał do swoich pokoi krokiem niespiesznym, jakiś dziwnie zmęczony i
jednocześnie niespokojny.
O tak, przydałoby mu się trochę relaksu. A przede wszystkim jakiś motocykl,
na którym mógłby trochę poszaleć po drogach wijących się wśród gór. Otworzył
drzwi saloniku i zatrzymał się gwałtownie.
– Posiedzenie już się skończyło? – spytała Clarissa, zrywając się z sofy.
– Tak, mam sporo materiałów do przejrzenia. A ty co tu robisz?
– A ja już zdobyłam informacje, o które prosiłeś. Wiem, że zachowało się
trochę rzeczy po twoim ojcu.
I mam coś jeszcze. Proszę, to album z rodzinnymi fotografiami. Gustine
powiedziała, że możesz trzymać tak długo, jak chcesz.
Jake drżącą ręką wziął wielki album oprawiony w skórę. Czuł to, co zapewne
czuła Pandora, zanim otworzyła puszkę. Płonął z ciekawości.
Rozdział 7
Clarissa w milczeniu spoglądała na Jake'a przemierzającego pokój wzdłuż i
wszerz. Znakomicie skrojony garnitur, płynne, eleganckie ruchy, inteligencja
wypisana na twarzy... Wielki Boże, jak to możliwe, że i król, i Gustine, i Marie
tego nie widzą! Oni nadal byli przekonani, że Jake White jest zwykłym
robotnikiem bez wykształcenia i ogłady. Przekonani byli o tym do tego stopnia, że
król, obawiając się efektów złego smaku wnuka, polecił Clarissie czuwać nad
urządzaniem apartamentu. Jakie to wszystko przykre i niesprawiedliwe...
– Clarisso? Zjemy razem lunch? Moglibyśmy sobie dokądś pojechać.
– A dokąd?
– Zobaczymy. Najpierw przekonam się, czy dadzą mi jakiś wóz.
Zadzwonił i prawie natychmiast w drzwiach pojawiła się znajoma postać w
szarym garniturze.
– Jerome! – krzyknął Jake, zdumiony i rozbawiony zarazem. – Skąd wiedziałeś,
ż
e skończyłem dziś wcześniej? Szpiegujesz mnie?
– Znam swoje obowiązki, sire! – oświadczył służący – z poważną miną. –
Wasza Wysokość nigdy nie powinien na mnie czekać.
– Potrzebny mi samochód, Jerome. Razem z panną Dubonette chcemy jechać
gdzieś na lunch. Dałoby się zorganizować jakieś kółka? Bez szofera i coś takiego,
co pozwoli dobrze przyjrzeć się okolicy.
– W garażu stoi wiele samochodów, sire.
– A jakiegoś motocykla tam nie ma?
Twarz służącego pozostała jak z kamienia.
– Niestety, nie, sire! Ale jest bardzo dobry kabriolet, mercedes.
– Dobra, każ podstawić.
Uzgodnili, że jadą do Ambere. Kiedy wyjeżdżali z miasta, Jake – naturalnie
siedzący za kierownicą – wcale nie pytał, w którą stronę jechać. Hm... Czyżby pan
White przestudiował już mapy Marique?
– Clarisso? – zagadnął Jake, kiedy gnali przed siebie autostradą. – W sobotę
będzie bal. Chciałbym, żebyś mi towarzyszyła.
– Ale po co, Jake? To jest szczególna okazja, nie musisz mieć u swego boku
ż
adnej damy. A poza tym dla tej damy to ogromne ryzyko.
– Dlaczego?
– Wszyscy zaraz będą się zastanawiać, czy to nie przyszła księżna.
– A... rozumiem. Ale ty jesteś moją przewodniczką, ludzie często widują nas
razem.
– Niestety, Jake, taki bal to zupełnie coś innego niż wycieczka za miasto.
Absolutnie się nie zgadzam. Wykluczone, i to z wielu względów.
– Wystąpić u boku księcia JeanaAntoine'a! Broń Panie Boże! To dopiero
byłaby pożywka dla złośliwych języków. Już słyszała te szepty: „Patrzcie, patrzcie,
panna Dubonette zdążyła już osaczyć nowego następcę tronu! Ale ta dziewczyna
ma tupet! I jak się uparła, żeby zostać księżną!".
Około drugiej dojechali do Ambere. Jake zaparkował samochód w bocznej
uliczce i Clarissa poprowadziła go do małej restauracji w budyneczku stojącym na
samym skraju urwiska. Pora lunchu już minęła, nikt jednak nie wspomniał o tym
ani słowem. Z zaplecza wyskoczył sam właściciel i cały w lansadach prowadził ich
do stolika, mówiąc jednocześnie bez przerwy, naturalnie po francusku. Clarissa
szepnęła coś i mężczyzna natychmiast przeszedł na angielski.
– Wasza Wysokość, co za zaszczyt, proszę, proszę tędy. Jestem ogromnie
szczęśliwy, że Wasza Wysokość raczył odwiedzić mój skromny lokal. Oto
najlepszy stolik, przy samym oknie, stąd jest bajeczny widok.
Miał rację, widok przez ogromne okno, zajmujące całą ścianę, był
nadzwyczajny.
– Powiedziałaś mu? – spytał Jake, kiedy przejęty właściciel z powrotem
kłusował na zaplecze.
– Ja? Co?
– No... że ja, to ja.
– Ależ skąd! Kiedy miałam mu powiedzieć? A poza tym, niestety, Jake, twoja
twarz przestała być nieznana. Wszystkie gazety zdążyły już opublikować twoje
zdjęcie, od trzech dni rozpisują się na temat powrotu królewskiego wnuka na łono
ojczyzny.
– Przykro mi, nie czytam tutejszych gazet, nie znam przecież francuskiego. A
powiedz mi, jak oni zdobyli moje zdjęcie?
– Nie mam pojęcia. Ale publikują wciąż jedno i to samo. Twój portret,
wyglądasz na nim bardzo poważnie.
– A po co oni pokazują moją twarz w gazetach?
– Żeby obywatele przekonali się, że król ma następcę i stabilność kraju jest
zagwarantowana. Jake, mam nadzieję, że nie jesteś wściekły z powodu tych
artykułów?
– Ja? Ależ nie...
Wzruszył ramionami i sięgnął po kartę.
– A powinienem być niezadowolony?
– Sama nie wiem... Nadal twierdzisz, że chcesz stąd wyjechać?
– Tak.
Wzięła kartę do ręki i nagle litery zatańczyły jej przed oczami. Pojęła. Pojęła
jego grę. Będzie nadal pilnie chodził na spotkania z ministrami, rozmawiał z
mieszkańcami Marique jak rozumny, troskliwy władca. Nie będzie protestował, że
piszą o nim w gazetach. Będzie zwodził wszystkich, dopóki stary król Guilliam nie
nabierze pewności. Całkowitej. Bo im większa pewność, tym bardziej gorzkie
rozczarowanie.
– Jake, proszę, nie rób tego. Uniósł głowę.
– Nie wyjeżdżaj, Jake. Nie wyrzekaj się swego kraju.
– Mnie też ktoś się kiedyś wyrzekł.
– Jake, to przeszłość. I niczego już nie zmienisz, niczego nie naprawisz.
– Naturalnie.
– Jego uśmiech był bardzo gorzki.
– Jake, zdaję sobie sprawę, że krzywdy, jaką wyrządzono twojej matce, nie
można zapomnieć. Ale jesteś przecież człowiekiem mądrym. Postaraj się wybaczyć
swemu dziadkowi błędy przeszłości, a przynajmniej spróbuj się przemóc. Twój
dziadek i Marie to jedyni krewni, jakich masz. A Marique to nie tylko ich kraj czy
mój. Także twój, Jake. I niezależnie od tej niedobrej przeszłości, znajdź w sobie
siłę, aby zbudować swoją przyszłość tu, gdzie są twoje korzenie.
– Mówisz to w imieniu Jego Królewskiej Mości?
Nie odezwała się. Dobrze, niech myśli, że dalej wczuwa się w rolę emisariuszki
króla. Niech tak myśli... Choć to były przecież jej własne słowa, wypływające
prosto z serca.
Na szczęście podszedł kelner, złożyli zamówienie, potem Clarissa położyła na
stole album od Gustine, który zabrali ze sobą. Przewróciła kilka kart i wskazała
jedno ze zdjęć.
– To twój ojciec, Jake. Spójrz, jaki jesteś do niego podobny. Twój dziadek, ile
razy spojrzy na ciebie, też na pewno o tym myśli...
Jake przez chwilę z uwagą spoglądał na zdjęcie.
– Tak, poznaję. Matka miała kilka jego zdjęć, takie zwykłe fotki, zawsze stały
na stoliku przy jej łóżku.
– Musiała go bardzo kochać.
– Owszem. I kiedy pytałem, dlaczego z nikim się nie spotyka, odpowiadała
niezmiennie, że nie potrafi, że dla niej w życiu Uczył się tylko jeden mężczyzna.
– Król i Gustine osądzili ją bardzo niesprawiedliwie.
– Kierowały nimi tylko i wyłącznie uprzedzenia. A kto jest na tym zdjęciu?
– Na tym? To twój stryj, książę Michael. Znałam go dość dobrze, no, w takim
stopniu, w jakim kobieta może poznać swojego przyszłego teścia. Mówiono, że był
zupełnie inny niż twój ojciec. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, miał chyba już
ze czterdzieści lat. Philippe mówił, że jego ojciec nigdy nie był taki – przepraszam
– postrzelony jak twój ojciec.
– Nie musisz przepraszać, przecież wiem.
– Twój stryj nie odziedziczył genów po jakimś niespokojnym przodku. Ale
Philippe na pewno. Ciekawe, w kogo ty się wdałeś, Jake?
– O, ja jestem wzorem opanowania. I zawsze idę prostą drogą.
Wesoły błysk w oku świadczył, że Jake Wbite jest w pełni świadom swojej
krewkiej natury i na pewno ma za sobą niejedną ciekawą przygodę. A jednak
Clarissa wiedziała, że pewnych granic nigdy nie przekracza.
– Ciekawe, jak to dalej będzie z tym genem – powiedział Jake, przewracając
dalej karty albumu. – To znaczy, jakie dzieci uda mi się wyprodukować...
Dzieci... No, tak. Przecież kiedyś spotka kobietę, z którą będzie chciał spędzić
resztę swego życia. I będzie miał dzieci. Dzieci, których Clarissa nigdy nie
zobaczy. Jakie to przykre... Nie zobaczy ciemnowłosego chłopczyka, który będzie
lubił budować domy z klocków. Albo dziewczynki, z główką w ciemnych
loczkach, słodkiej panienki, która owinie sobie tatę wokół małego paluszka. Jake
na pewno będzie wspaniałym ojcem, da swoim dzieciom miłość ojcowską, której
sam nie miał. Będzie ojcem czułym i rozsądnym, będzie troszczył się o rodzinę...
– Jake? Napiszesz do mnie? – poprosiła, starając się, aby w jej głosie nie było
ani cienia melancholii. – Kiedyś, kiedy twoje dzieci będą już dorosłe. Napiszesz, co
z nich wyrosło, rozumiesz, czy nie mają w sobie tego genu...
– Dobrze, napiszę. O ile, oczywiście, będę je miał. Bo na razie się nie zanosi.
Kelner podał zamówioną potrawę – soczystą jagnięcinę w pikantnym sosie.
Jedząc, nadal rozmawiali o zdjęciach w albumie i historii rodu LeBlanków.
– A może opowiesz mi o twojej rodzinie – poprosił w pewnej chwili Jake. –
Nigdy o niej nie mówiłaś.
– Bo teraz najważniejsze dla ciebie jest nadrobienie zaległości z historii twojej
rodziny. A co do mojej... Mam dwie siostry, obie już zamężne. I wyobraź sobie, że
mam już w sumie trzy siostrzenice i jednego maleńkiego siostrzeńca.
Kiedy wspomniała o dzieciach, jej oczy zajaśniały ciepłym blaskiem. Musiała
je bardzo kochać. Z taką samą czułością mówiła zresztą o rodzicach i czuło się, że
są dla niej autorytetem i podporą. Podporą mądrą i dyskretną, bo w jej głosie nie
było ani cienia irytacji, którą Jake słyszał w głosie Marie, gdy wspominała o swej
matce. Podpytał ją również o mydlany biznes. O tym też opowiadała z zapałem, ale
nie o sobie, tylko o dzielnych kobietach z wioski, które widziały w tym szansę na
lepszą przyszłość dla swoich rodzin. Mówiła jeszcze wtedy, gdy prowadziła go już
boczną uliczką do wioski. I Jake ostatecznie się upewnił. To niemożliwe, żeby
osoba taka jak Clarissa, bezinteresowna i szczera, mogła prowadzić podwójną grę.
Król zlecił jej zadanie, bo jej ufał. I w jej zaangażowaniu nie było żadnych
podtekstów. Nagle koncepcja, że Clarissa ma być dodatkową przynętą, wydała mu
się śmieszna i niesmaczna.
W wiosce, w jednej z chat, Clarissa z wielkim przejęciem zademonstrowała mu
etapy wyrabiania pachnącego mydełka – od samego początku po produkt końcowy.
Zaciekawiło go to bardziej, niż się spodziewał. Kobiety z wioski zapatrzone były w
Clarissę jak w obrazek, no i, naturalnie, wniebowzięte, że następca tronu odwiedził
ich wioskę osobiście.
– Jak to się będzie dalej rozwijać? – spytał, kiedy wracali już do samochodu.
– Mamy taki szatański plan – śmiała się Clarissa. – Chcemy zbudować małą
fabryczkę, wtedy koszty produkcji będą na pewno niższe. Dlatego oszczędzamy,
odkładamy dziesięć procent dochodu brutto. Ale nie chcemy nadmiernej
rozbudowy, boimy się, że stracimy kontrolę nad jakością.
– Słusznie. A jak twój marketing?
– Staram się dotrzeć do renomowanych butików w całej Europie, zwłaszcza w
kurortach. Turysta z chęcią wyda pieniądze na coś ładnego, pachnącego.
Jake otworzył drzwi samochodu przed Clarissa i powiedział:
– Mam kilku znajomych z kapitałem, którzy nie boją się ryzyka i z chęcią
zainwestują w jakąś spółkę. Może skontaktować cię z nimi?
Oczy Clarissy rozbłysły. Było w nich i zdumienie, i zachwyt.
– Jake! Naprawdę? To cudownie! I myślisz, że oni byliby tym zainteresowani?
– Musisz po prostu z nimi pogadać, a potem wybierzesz tych, którzy wydadzą
ci się najodpowiedniejsi, i z nimi będziesz negocjować.
Kiedy usiadł już za kierownicą, Clarissa spojrzała mu nagle prosto w twarz.
– Jake? Ale dlaczego mi pomagasz? Przecież ty chcesz wyjechać!
Przez chwilę wpatrywał się w przednią szybę.
– Moje uczucia względem dziadka to sprawa osobista. A w innych sprawach...
Dlaczego mam nie pomóc, jeśli mogę? Gdyby Philippe żył, też by ci pomagał...
Clarissa nie odpowiadała. Odczekał chwilę.
– Clarisso?
– Wcale nie – powiedziała cicho. – Philippe uważał, że te mydła to głupi
pomysł. Co prawda sam ich używał, ale zawsze się śmiał, że jeśli przerwiemy
produkcję,
to
w
pierwszym
lepszym
sklepie
można
kupić
mydła
najprzeróżniejszych marek.
Jake uruchomił silnik i wyjechał z parkingu.
– Ciekawe... A czy on sam kiedykolwiek zajmował się czymś rozsądnym?
– No... mówiłam ci, że był ambasadorem dobrej woli, a przede wszystkim
synem następcy tronu.
– Przede wszystkim to grywał w polo, pływał motorówką i tak dalej. Zdaje mi
się, że niewiele się różnił od mojego ojca. Po prostu był nieodpowiedzialny i
zdrowo – postrzelony. Jego własny kraj wcale go obchodził, sama mówiłaś, że
ciągle wyjeżdżał. I szczerze mówiąc, nie bardzo wierzę, że w końcu wzięlibyście
ś
lub! Dlatego powiedz mi, proszę, co ty w ogóle w nim widziałaś?
Clarissa milczała; Jake zresztą nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi.
Skoncentrował się na prowadzeniu, rozkoszując się przyjemnym wietrzykiem i
widokiem pięknej okolicy. Tak, było tu wyjątkowo pięknie, dlatego dzwonił już do
Hugh Cartiera i opowiedział o możliwościach tego prawie dziewiczego kraju. A
Hugh zrozumiał i zapowiedział, że przylatuje w końcu tygodnia. Prawie zapomniał
o pytaniu, a tymczasem Clarissa sama zaczęła mówić:
– Philippe był zawsze taki wesoły, beztroski i uroczy. Potrafił adorować
kobietę. Nie osądzaj go zbyt surowo. Wyrastał w zupełnie innych warunkach niż
ty, nie musiał pokonywać żadnych przeciwności. I zawsze miał wszystko. Teraz,
kiedy się nad tym zastanawiam, myślę, że on po prostu był zepsuty. Ale to
naprawdę nie była jego wina.
– Wcale tak nie twierdzę.
– Ale masz go za nic – mruknęła pod nosem.
– No, nie całkiem – uśmiechnął się Jake. – Przecież ciebie oczarował. Ciekawy
jestem, jak?
– Po prostu był uroczy i pełen fantazji. Zjawiał się niespodzianie, porywał mnie
gdzieś na kolację albo na przyjęcie. Albo na przejażdżkę samochodem. Jeździliśmy
sobie, po prostu, autostradą. Bardzo szybko. Kochał szybkość...
Dojeżdżali już do miasta. Jake, nie pytając, skręcił we właściwym kierunku.
– Wejdziesz na chwilę? – spytała niepewnym głosem Clarissa, kiedy zatrzymał
wóz przed jej domem.
– Dziękuję, Clarisso, może innym razem.
Byłoby cudownie pobyć z nią sam na sam, w jej własnym domu, z dala od
pałacu, gdzie w każdej chwili w drzwiach może zjawić się Jerome. Przytulić ją,
całować... Tak. Cudownie i zupełnie bez sensu. Przecież zdążyli już sobie
powiedzieć, że oboje pragną zachować wolność. Przynajmniej na razie. A króciutki
romans? Nie wchodzi w rachubę, zbyt wiele przykrości spotkałoby ją po jego
wyjeździe. Ale jednego sobie nie odmówi. Musi jej pokazać, że Amerykanin może
mieć tyle samo fantazji, co książę Marique. Tym bardziej że, do diabła, przecież on
też jest księciem Marique! Odprowadził ją do drzwi, obiecał, że zadzwoni.
Zadzwonił godzinę później.
– Clarisso, tu Jake! Pakuj się! Jutro lecimy do Paryża. Przyjadę po ciebie około
dziesiątej.
– Do Paryża? Po co?
– Może znajdziemy coś ładnego do mojego nowego apartamentu!
– A czy ten apartament w ogóle cię obchodzi?
– Nie! – roześmiał się Jake. – Ale to argument nie do zbicia! A więc jutro
lecimy i zabieramy ze sobą Marie.
– Marie? Ach, tak.
– Udało mi się przekabacić ciotkę, w końcu sama uznała, że dziewczynie należy
się trochę rozrywki. Spotykamy się jutro od dziesiątej. Weź coś na wieczór i na
dansing.
Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Hm...
Ciekawe, co też mu strzeliło do głowy? Nagle Clarissa uśmiechnęła się.
Niezależnie od tego, co się za tym kryje, jeden cel jest jasny. Mister White
postanowił udowodnić, że jest lepszy. Wiadomo od kogo. Ale to nieistotne. Parę
dni w Paryżu to brzmi nadzwyczaj zachęcająco, zwłaszcza że zabierają tam
mężczyzna zdumiewający. Którego rozkazy dziwnie zaczynają przypadać jej do
gustu...
Rozdział 8
Następnego dnia, dokładnie o dziesiątej, do drzwi Clarissy zapukał szofer.
Chwycił za walizki i poprowadził do limuzyny.
– Cześć, Clarisso! – wołała Marie, dosłownie nieprzytomna z radości. –
Zatrzymamy się w „George V"*! Bomba! A ja nareszcie będę wolnym
człowiekiem! Bez mamusi, bez ochroniarzy! Wyobrażasz to sobie?
Jake uśmiechał się tylko i patrzył, a wyglądał jak zwykle zniewalająco. Serce
Clarissy natychmiast zatrzepotało, jej twarz niczego jednak nie zdradziła.
– A więc jedziemy na zakupy? – pytała, sadowiąc się na miękkim siedzeniu
luksusowego auta.
– Coś ty! – prychnęła Marie, chyba już w ogóle nie przypominająca nieśmiałej
córkę Gustine. – To tylko pretekst!
– Tylko pretekst? Hm... A jak ma być naprawdę?
– Tak naprawdę to Marie musi wyfrunąć spod skrzydeł mamuśki – wyjaśnił
Jake. – W końcu jest już pełnoletnia. Damy jej całkowicie wolną rękę, a my... my
dwoje mamy zupełne inne plany.
– Jakie?!
– Zobaczysz.
* „George V" – jeden z najdroższych hoteli w Paryżu. (Przyp. tłum. )
Do królewskiego samolotu wsiedli dyskretnie, bez pompy, żaden minister nie
machał im na pożegnanie i nie minęło czasu wiele, a już lądowali na Orły. Tu
czekała następna limuzyna, która powiozła ich do luksusowego hotelu. Marie,
niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, odczekała, aż Jake załatwi wszelkie
formalności w recepcji, i rzuciła mu się na szyję.
– No, to ja znikam! I dzięki, kochany, za te chwile wolności! A umowa stoi,
obiecuję, że będę tu najpóźniej jutro o czwartej!
– Dobra, leć, Marie, ale uważaj na siebie! I pamiętaj, żadnych głupstw!
– Bez obaw! Cześć, Clarisso!
Wyfrunęła na ulicę jak kolorowy, radosny ptak.
– Jake? Dokąd ona poszła? – pytała zaniepokojona Clarissa, wchodząc z Jakiem
do windy.
– Będzie sobie sama chodziła po mieście. To taki test. Jeśli się sprawdzi,
zaproszę ją do Stanów, naturalnie bez żadnej obstawy. Pobiega sobie po Los
Angeles...
– A twoja ciotka dostanie apopleksji.
Uśmiechnął się, niezbyt zmartwiony tą smutną prognozą.
– Stanie się, co ma być! A jeśli chodzi o nas, to proponuję długi spacer, na
przykład lewym brzegiem Sekwany. Zgoda?
– Zgoda.
Winda stanęła. Przeszli kawałek korytarzem wysłanym miękkim dywanem i
Jake zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokoi. Otworzył je, po czym wsunął
klucz w dłoń Clarissy.
– Proszę, to twój pokój. Marie jest naprzeciwko, a mój kawałek dalej. Ile czasu
potrzebujesz na rozpakowanie? Pół godziny wystarczy?
– Jasne. Nawet kwadrans.
Bo i cóż ona raptem ma do zrobienie? Powiesić w szafie kilka sukienek,
sprawdzić, czy makijaż w porządku. A potem w drogę! Szkoda każdej chwili.
Przed nią przecież cały dzień w cudownym mieście spędzony w towarzystwie
Jake'a White'a.
– Jake, proszę, zdradź mi, po co ten wyjazd?
– Boja wiem... Może po to, żebyś poczuła smak życia, Clarisso. Nawet jeśli
Philippe'a już nie ma.
– A ty... czego ty się spodziewasz po tym wyjeździe?
– Ja? Ja po prostu będę się cieszył z twego towarzystwa. No nie bądź taka
podejrzliwa!
Potem odszedł po puszystym dywanie idealnie tłumiącym kroki i otworzył
czwarte z kolei drzwi. Wtedy dopiero weszła do swojego pokoju i ogarniając
spojrzeniem elegancki apartament, zastanowiła się przez moment, czy rzeczywiście
nie jest zbyt podejrzliwa. Ale może on w ten sposób chciał uśpić jej czujność? I w
dogodnej chwili rzuci się na nią? No nie! Większej bzdury chyba nie mogła
wymyślić. Jake nie jest mężczyzną, który rzuca się na kobietę. On raczej będzie ją
czarował, umizgał się, powolutku doprowadzając ją do takiego stanu, że sama
będzie chciała rzucić się na niego.
Czyli i tak, i tak niedobrze. Czujność na pewno nie zawadzi.
No, tak, czujna to ona będzie, dopóki nie zawiruje jej w głowie i sama czegoś
nie zapragnie...
Podeszła do okna i spojrzała na słynne dachy Paryża, na zatłoczone ulice. W
głowie miała nieopisany zamęt. Jak zawsze, kiedy Jake'a przy niej nie było. Tylko
smutek i tysiące wątpliwości.
Ale przy nim... zawsze było cudownie. I tym razem też. Wypili cafe au lait przy
stoliku wystawionym na trotuar, spacerowali po Montmartrze, przysiedli na
skwerze Vivianiego, podziwiając przepiękną bryłę katedry Notre Damę.
Wędrowali brzegiem rzeki, popatrując na wodę iskrzącą się w słońcu. Oglądali
obrazy wystawione na nabrzeżu przez artystów, dyskutując zażarcie, który z nich
ma szansę zostać wielkim, a który powinien zapomnieć o pędzlach i sztalugach. A
kiedy przechodzili przez ruchliwą ulicę, odruchowo wsunęła mu rękę pod ramię,
wtedy on, też jakby mimochodem, przykrył dłonią jej dłoń. Zrozumiała, że z
Jakiem przeszłaby przez jezdnię nawet tuż przed rozpędzonym autobusem. W
pewnej chwili, kiedy z czegoś bardzo się śmiali, nagle pochylił się i pocałował ją,
tak leciutko, króciutko, ale i to wystarczyło, by zabrakło jej tchu. A potem chciała,
aby pocałował ją jeszcze raz i jeszcze.
Kiedy wspomniała o Marique, syknął i położył palec na jej ustach.
– Dziś żadna Marique nie istnieje. Jesteśmy tylko my, ty i ja. Clarissa i Jake.
Do sklepów nie wchodzili, bo i po co, lepiej było cieszyć się urokiem tych
cudownych miejsc. Miasto było magiczne, a mężczyzna u jej boku wydawał się
coraz bardziej niezwykły. Roztaczał wokół siebie szczególną atmosferę, którą
chciałaby chłonąć zawsze. Ale tak nigdy nie będzie i to był jedyny smutek, który
trapił ją tego wiosennego dnia. Dnia tak bardzo idealnego, że przez chwilę nie
miała ochoty na wspólną kolację. Poczuła lęk, bo przecież wszystko może się
zdarzyć. Jakieś głupie słowo, jakiś gest, a ona chciała w pamięci zachować ten
dzień taki właśnie nieskazitelny. Z drugiej jednak strony każda minuta sam na sam
z Jakiem w tym magicznym mieście była bezcenna. I kiedy Jake po raz drugi tego
dnia zapukał do jej drzwi, stanęła w nich śliczna, pachnąca i elegancka – gotowa do
wyjścia.
– Wyglądasz pięknie, Clarisso.
– Dziękuję.
On – w ciemnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli wyglądał jak kwintesencja
męskości, jak młody bóg. Zresztą nigdy inaczej nie wyglądał. Od tej pierwszej
chwili gdy ujrzała go, półnagiego, w dżinsach, na placu budowy w południowej
Kalifornii.
– Marie przysłała SMSa: „Dalej bezproblemowo" – powiedział Jake.
– Świetnie. Wiesz, Marie całe dotychczasowe życie spędziła pod kloszem.
Zjawiła się na świecie wiele lat po Philippie...
– .. . i rodzice oszaleli na punkcie córeczki?
– Coś w tym rodzaju. W każdym razie zawsze się bali, żeby jej się nic nie
przytrafiło. Gustine chodzi za nią jak kwoka. Ale to chyba naturalne.
– Bez przesady. Go innego dbałość o bezpieczeństwo, a co innego
nadopiekuńczość. Dzieci muszą poznawać świat samodzielnie, inaczej nie będą
umiały się w tym świecie odnaleźć.
– A ty jakim byłeś dzieckiem?
– Okropnym. Dzieciak z piekła rodem.
– Typowy LeBlanc. Małe diablątko.
– Niech będzie i tak. Ale to się skończyło, kiedy życie dało mi w kość. Miałem
kilkanaście lat i musiałem zacząć pracować, po kilka godzin dziennie, żeby pomóc
matce.
Podczas kolacji rozmawiali o filmach amerykańskich i o książkach. Potem
tańczyli. Jake trzymał Clarissę trochę za mocno, nie skarżyła się jednak. Melodia
była wolna, nastrojowa, taniec bardzo prosty, raczej rodzaj dreptania w miejscu.
Clarissa zamknęła oczy, cały świat przestał istnieć, oprócz tej uroczej melodii i
silnych męskich ramion. Gdzieś w połowie trzeciego tańca uświadomiła sobie, że
jej stan ducha nietrudno rozszyfrować. Właśnie się zakochuje, i to mimo zaklęć i
obietnic. Zakochuje się w kimś, komu jest obojętna, kto mieszka tysiące
kilometrów stąd i nie ma najmniejszego zamiaru osiąść w Marique. Czyli w kimś,
w kim zakochać się nie powinna. Nagle ramiona Jake'a wydały jej się bardzo
niebezpieczne i zapragnęła, by muzyka już umilkła.
Nie, niech nie milknie. Przecież chce nadał czuć ramiona Jake'a, chce, by ją
całował bez pamięci, by powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Nic nie będzie dobrze. Zycie zdążyło nauczyć ją pokory. Los jest niełaskawy i
wcale nie chce spełniać naszych pragnień. A ona była teraz jednym wielkim,
gorącym pragnieniem. .. Jakżeż to wszystko było inaczej niż z Philippe'em! Przy
nim nie czuła tego apetytu na życie. Na wszystko. Na wspólne chwile, na
spojrzenia ciemnych oczu, na myśli, które chodzą po tej głowie pod czarną
czupryną...
– Wszystko w porządku? – spytał cicho.
– O, tak. Jestem tylko trochę zmęczona, ten dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. I
chyba zaczyna boleć mnie głowa.
Ból głowy! Też coś! Mogła wymyślić coś bardziej oryginalnego! Ale nie było
czasu, naprawdę powinna jak najszybciej umknąć z tych ramion.
– Wracamy do hotelu?
– Tak, Jake. Tak będzie najlepiej.
W kilka minut taksówka dowiozła ich na miejsce. W windzie było sporo osób.
Na szczęście, bo dalsze sam na sam z Jakiem byłoby męczarnią. Prawie biegiem
dopadła do drzwi swego pokoju, drżącą ręką wyciągnęła klucz z torebki.
– Daj. – Otworzył, a potem powoli opuścił klucz na jej dłoń. – To był bardzo
miły dzień.
– O, tak. Ten dzień był... – Magiczny. Tak właśnie chciała powiedzieć. Ale po
co Jake ma myśleć, że ona jest egzaltowaną gąską? – Bardzo przyjemny. Dziękuję,
Jake.
Uśmiechnęła się. A w sercu nagle zrodziło się głupie pragnienie. Pocałuj,
Jake... Przysunęła się do niego, tylko troszeczkę. Żeby nie zauważył.
– Wylatujemy jutro o czwartej – oznajmił. – Ja będę zajęty, mam spotkanie w
interesach. A ty może chcesz zrobić jakieś zakupy? W każdym razie, gdyby coś się
działo, wyślij mi SMS.
Idiotka. Po prostu idiotka. Jemu w głowie nie pocałunki, tylko biznes.
– A co to za spotkanie, Jake? Z kimś z Los Angeles?
– Tak. Nadałem sprawę jednemu gościowi, który inwestuje w ośrodki
turystyczne. Zdaje się, że połknął haczyk. Jutro będzie w Paryżu, spotkam się z nim
i jak dobrze pójdzie, poleci razem z nami do Marique. Myślę, że w Marique warto
rozkręcić ruch turystyczny. Ale pogadamy o tym później, teraz lepiej się połóż.
A więc Jake próbuje ściągnąć do Marique kapitał zagraniczny. Lepszego
pomysłu być nie może. Nowy ośrodek to nowe miejsca pracy, ożywczy zastrzyk
dla kulejącej gospodarki. O jej mały biznes Jake też już się zatroszczył, proponując
partnerów zza oceanu. A te drobne rady, które dawał kupcom w La Rouchere, na
pewno nie rewolucyjne, ale bardzo pożyteczne... W sumie dość dziwne posunięcia
u kogoś, kto zarzeka Się, że z Marique nie chce mieć w ogóle do czynienia!
Jake przesłał do hotelu wiadomość, że będzie na nie czekał w hotelowym holu
już o trzeciej. Był zadowolony, Hugh spodobał się pomysł i koniecznie chciał
zobaczyć ten maleńki kraj ukryty w Pirenejach. Warto więc wylecieć wcześniej, za
dnia, żeby już z okien samolotu gość mógł docenić piękno krajobrazu Marique.
Marie i Clarissa stawiły się w holu punktualnie, a Jake dokonał prezentacji.
Hugh Cartier był miłym panem po pięćdziesiątce, choć wyglądał góra na
czterdzieści. Z Jakiem przyjaźnił się od czasów, gdy ten zbudował mu piękny dom
w Malibu.
– Sam jestem zdumiony, że tu się znalazłem – mówił Hugh z uśmiechem, kiedy
limuzyna ruszała spod hotelu. – Jake zadzwonił niespodzianie, podobno są jakieś
wolne wielkie tereny. W dzisiejszych czasach to gratka, większość atrakcyjnych
miejsc jest już zabudowana.
– Nie wiedziałam, że Marique może być atrakcyjna – bąknęła Clarissa.
– Nawet bardzo. I istnieją dwie opcje. Można zbudować ośrodek luksusowy, z
najbogatszą ofertą: sport, rozrywka, odnowa biologiczna, jednym słowem wszystko
za odpowiednie pieniądze. Ale można też spuścić z tonu i zbudować coś na kieszeń
przeciętnej rodziny. No i istnieje trzeci wariant. Jeśli to naprawdę tak dobre
miejsce, jak zapowiada Jake, można szarpnąć się na oba ośrodki. A Jake bardzo ten
kraj zachwala. Mówi, że takich widoków nigdzie nie ma i że nie brak rąk do pracy.
– Sam się przekonasz – rzucił Jake, spoglądając na Clarissę.
Ciekawe, co ona sądzi o tych planach? Na razie, oczywiście, to jeszcze nic
pewnego. Hugh, niby to już pełen entuzjazmu, będzie długo się zastanawiał, badał
każdy szczegół. Oby nie za długo! Ale Jake wszystko przewidział, miał w
odwodzie jeszcze kilku innych inwestorów. Bardzo chciał, żeby to wypaliło.
Gospodarka Marique jak ryba wody potrzebowała nowych pomysłów i zastrzyku
kapitału. Nie na darmo Jake pobrał kilka lekcji u królewskich ministrów. I był
pewny swego. Jego ludzie w Los Angeles zdążyli już prześwietlić Marique.
Gospodarkę, klimat, warunki demograficzne – wszystko. Wyniki analizy były
jednoznaczne. To idealny kraj, by zbudować w nim ośrodki, o których wspomniał
Hugh.
W samolocie Hugh siedział naturalnie przy oknie i oczu nie odrywał od tego, co
widział na dole. Z samolotu wysiadał z promienną twarzą.
– Świetnie! Dobrze, że mnie tu ściągnąłeś, Jake! Nie mogę się doczekać, kiedy
pokażesz mi miejsca, o których mówiłeś.
– Nie znam całego kraju, Hugh. Jutro razem spenetrujemy rejony zachodnie.
– A czy ja mogę się do was dołączyć? – spytała nieoczekiwanie Marie. –
Przecież znam kraj bardzo dobrze, mogłabym na coś się przydać.
– Świetnie! – ucieszył się Jake. – Clarisso? A ty?
– Niestety, jutro mam kilka ważnych spotkań. Może następnym razem –
odparła zaskoczona, że sprawy przybierają tak szybki obrót. Ale tak przecież działa
się w wielkim biznesie. Pewnie i szybko. Jakże pragnęła, żeby Jake zadziałał tak
również na innym polu. Cementując ich znajomość...
Następnego dnia Clarissa została zaproszona na herbatę do Gustine i niemal
zaraz po powitaniu poddana bardzo wnikliwemu przesłuchaniu. Gustine chciała
wiedzieć wszystko. Niestety, Clarissa, zamiast uraczyć ją drobiazgowymi opisami,
udzielała samych ogólnikowych odpowiedzi. W rezultacie zniechęcona Gustine
zdecydowała się zmienić temat.
– No, a co z tymi pokojami JeanaAntoine'a? Tam chyba jeszcze nic się nie
dzieje? Przyznam szczerze, że jestem zdumiona. Dlaczego raptem ty masz się tym
zajmować, Clarisso? Nie chcę posądzać Jego Królewskiej Mości o brak taktu, ale...
Mój ty Boże, pamiętam, jak z Philippe'em wybraliście już dla siebie pokoje. Gdyby
on żył, mój Philippe, dawno bylibyście szczęśliwym małżeństwem!
Clarissa milczała, nie mając zamiaru dzielić się z Gustine swoimi
wątpliwościami. Nie, wcale już nie była pewna, czy Philippe byłby teraz jej
mężem. Philippe, który nawet nie chciał zabierać jej ze sobą w podróż! A Jake jest
inny, Jake na pewno będzie chciał, aby kobieta, którą pokocha, była z nim zawsze.
– Clarisso?
Zamrugała oczami, jakby wyrwana ze snu.
– Przepraszam, zamyśliłam się.
– Nic dziwnego, mamy teraz ó czym myśleć! Przecież sobota tuż, tuż, a w
sobotę Jego Królewska Mość wydaje ten bał.
A potem Jake wyjedzie, pomyślała z goryczą Clarissa. I nic go nie powstrzyma,
a na pewno nie Clarissa Dubonette. Ona może zrobić tylko jedno. Uprzedzić króla,
ż
e decyzja Jake'a jest nieodwołalna, niezależnie od spotkań z ministrami i
zainteresowania Jake'a gospodarką kraju. Stary król powinien być tego świadomy,
a nie karmić się złudzeniami. Wtedy upokorzenie po wyjeździe Jake'a będzie
mniejsze.
– Dziękuję, Gustine, za herbatę. Ale teraz, przepraszam, muszę koniecznie z
kimś się zobaczyć.
Clarissa od lat już bywała w pałacu, nigdy jednak nie prosiła o audiencję u
króla. Ku jej zdziwieniu nie było z tym żadnych problemów i już po kilku minutach
wkraczała do królewskiego gabinetu.
– Witaj, Clarisso! Chciałaś zobaczyć się ze mną? – powitał ją miło król. –
Siadaj, siadaj, bardzo proszę!
Skłoniła się i przysiadłszy na krześle, dyskretnie rozejrzała się dookoła. Była
zaskoczona tym, że gabinet królewski niczym się nie różnił od gabinetu
biznesmena. Na dużym biurku dwa telefony, komputer i kolorowe foldery
wetknięte do stojaczka.
– Jestem bardzo wdzięczna, że Wasza Królewska Mość raczył mnie przyjąć.
– Ależ ja zawsze bardzo chętnie cię widzę, moje dziecko. Miałem nadzieję, że
pewnego dnia to ty zostaniesz żoną mego wnuka i dacie krajowi następne
pokolenie LeBlanków.
– Do dziś bardzo boleję nad śmiercią Philippe'a – powiedziała cicho Clarissa,
poruszona słowami króla. – Wasza Królewska Mość, pozwoliłam sobie prosić o
audiencję, ponieważ chciałabym powiedzieć coś o Jake'u. Proszę wybaczyć moją
ś
miałość, ale sądzę, że Wasza Królewska Mość powinien być na to przygotowany.
Jake nie zostanie w Marique, myślę, że jego decyzja jest nieodwołalna. Zaraz po
sobotnim balu odlatuje do Stanów.
– No, tak...
Król milczał przez chwilę, a Clarissie wydał się nagle jeszcze bardziej sędziwy.
Jakby uleciała z niego cała energia.
– Przeczuwałem to. Zbyt często powtarzał, że nie ma zamiaru tu zostać. Ale
łudziłem się, że kiedy pozna problemy naszego kraju, kiedy przyjrzy się
wszystkiemu dokładniej... Może poczuje się dziedzicem... No, cóż...
– Dla Jake'a dziedzictwo nie jest najważniejsze, sire! – odezwała się porywczo
Clarissa. – Myślę, że dla niego największą wartością jest rodzina.
– A ta rodzina go zawiodła.
Nie śmiała przytaknąć.
– Ale o tym nie będę mówić, nie chcę ciebie obarczać naszymi problemami
rodzinnymi. Clarisso? A jak ma się sprawa z tymi pokojami w zachodnim
skrzydle? Zrobiłaś już coś konkretnego?
– Nie, sire. Myślałam, że w tej sytuacji...
– Bardzo proszę, żebyś jednak się tym zajęła. Zależy mi, Clarisso, aby
JeanAntoine miał swoje miejsce w tym pałacu. Żeby miał poczucie, że tu jest jego
dom. Może wtedy pewnego dnia powróci do nas...
Wychodząc od króla, Clarissa czuła narastające wzburzenie. Porwała ze stolika
sekretarki swój notatnik i szybkim krokiem wymaszerowała na korytarz. To po
prostu straszne, że tych dwóch mężczyzn, wspaniałych przecież, nie potrafi się ze
sobą porozumieć. To prawda, przeszłość była zbyt bolesna i nawiązanie więzi
uczuciowej między dziadkiem i wnukiem prawdopodobnie było już rzeczą
niemożliwą. Ale dla dobra rodziny i kraju powinni ze sobą współpracować.
Szła szybko, pochłonięta myślami i nie zauważyła, kiedy znalazła się pod
drzwiami apartamentu księcia Josepha. Uchyliła drzwi. Nagle miała wrażenie, że
słyszy śmiech i muzykę. Philippe opowiadał, że Joseph, książę Marique, był
nadzwyczaj wesołym młodzieńcem, skłonnym do różnych szaleństw. Prawdziwy
LeBlanc. Czy Jake byłby do niego podobny, gdyby wychował się w luksusie? Nie,
na pewno nie. Na pewno byłby inny.
Wolnym krokiem przeszła przez salon, a potem weszła do największej sypialni,
tej, która kiedyś należała do księcia Josepha. Rozsunęła ciężkie od kurzu zasłony.
Szyby były bardzo brudne, ale widok za oknem wspaniały. Przede wszystkim na
labirynt, w którym byli tego pierwszego wieczoru po przylocie do Marique. Ona i
Jake... Zamknęła oczy. Znów poczuła wokół siebie szelesty nocy, silne ramiona
mężczyzny, jego usta...
– Clarisso?
Odwróciła się powoli, bardzo powoli, jakby jego widok jej nie zaskoczył.
Przecież to on właśnie był teraz z nią...
– Co tu robisz?
– Ja? Marzę.
– Marzysz? O czym?
– O tym, jak będzie wyglądał ten apartament. Mówiłam ci, że zachowało się
trochę sprzętów po twoim ojcu, można by je tu wstawić. Jake? Czy ty naprawdę nie
chcesz zmienić swojej decyzji?
Powoli potrząsnął głową. Bardzo, bardzo zdecydowanie. Potem podszedł bliżej,
wyciągnął ramiona i przyciągnął ją do siebie.
– Clarisso, jedź ze mną.
Rozdział 9
Znikła rzeczywistość, wróciła magia. Magia, której zakosztowali w Paryżu. Tak
jak mówił Jake. Nie ma nikogo, tylko oni – Clarissa i Jake. Całował, jakby był
nienasycony. Jakby konał z pragnienia, a ona była wodą. I wszystko, wszystko
wymknęło się spod kontroli. Te pocałunki to za mało, ona chce więcej, czegoś
więcej. Dotykać. Dotykać jego spalonej na brąz skóry, głaskać nagie, umięśnione
ramiona. Chce całego Jake'a, nie tylko jego ust...
Nie protestowała, kiedy niecierpliwe palce zaczęły rozpinać guziki bluzki.
Powoli osunęli się na podłogę. Nie czuła twardych desek, jej zmysły były w stanie
widzieć i słyszeć, czuć i smakować tylko Jake'a White'a. Jej dłonie, również
niecierpliwe, wsunęły się pod jego koszulę. Drżała z zachwytu, czując pod palcami
gładką skórę opinającą twarde mięśnie. Koszula pofrunęła gdzieś daleko, zniknęła
bluzka.
– Jesteś piękna, Clarisso.
I tak się czuła. Piękna i pożądana.
Znów się objęli, z całej siły. Jej ramiona prosiły: Nie odjeżdżaj, Jake. Zostań,
zostań ze mną. Na zawsze...
Nagle znieruchomieli.
Czyjeś kroki w salonie. I głos:
– Jake?
Głos króla.
Jake zerwał się natychmiast, pociągając ją za sobą. Koszula w sekundę wróciła
na swoje miejsce. Zapiął ją błyskawicznie, wepchnął w spodnie... I spokojnym,
statecznym krokiem wyszedł na korytarz. Dopiero wtedy Clarissa oprzytomniała.
Szybko pozbierała z podłogi części swojej garderoby, ubrała się, otrzepała z kurzu
spódniczkę. Tak, z ubraniem było już wszystko w porządku. A twarz? A włosy?
Jaka szkoda, że tu nie ma choć kawałka lusterka...
Podniosła z podłogi notatnik. Miała nadzieję, że nie wygląda na osobę, która
jeszcze przed chwilą, ogarnięta namiętnością, kompletnie straciła poczucie
rzeczywistości. Co by to było, gdyby ktoś ich zaskoczył? Nie, o tym nawet strach
pomyśleć...
Cichutko wyszła na korytarz, zrobiła parę ostrożnych kroków w stronę salonu.
Nagle usłyszała głos króla. Stanęła, odruchowo przysunęła sie do ściany. Co robić?
Ukryć się w sypialni? Nie, to zbyt wielkie ryzyko. Nie daj Boże, żeby król zastał ją
teraz właśnie w sypialni! Ale bez paniki, w końcu Jake wie, gdzie ona jest, i zrobi
wszystko, żeby król nie dowiedział się o tym. A teraz najlepiej się stąd nie ruszać.
I siłą rzeczy słyszeć całą rozmowę.
Głos Jake'a był szorstki i bardzo niemiły.
– Chciałeś się ze mną widzieć?
– Lokaj powiedział mi, że tu jesteś, a więc zajrzałem. Jak ci się podoba ten
apartament?
– Jest taki, jak wszystko w tym pałacu. Luksusowy.
– Twój ojciec sam go sobie wybrał. Kiedy skończył osiemnaście lat.
Znów kroki, szli chyba w stronę okien.
– Ależ brudne! – powiedział król. – Gdyby twoja babka zobaczyła te okna...
Muszą je natychmiast umyć.
Jake nie odzywał się. Cisza trwała tak długo, że Clarissa zaczęła się
zastanawiać, czy jednak nie wejść do salonu. Nagle znów usłyszała głos króla:
– No cóż, chłopcze... Kiedy będziesz taki stary jak ja, też będziesz się
zastanawiał, czy decyzje, podjęte w przeszłości, były słuszne... Z pewnością nie
uwierzysz, ale Joseph był moim ulubieńcem. Nie, nie wyróżniałem żadnego z
moich synów. Michael był człowiekiem pełnym zalet i bardzo mi go brak. Ale nie
był tak wesoły jak Joseph, taki szalony. Nie potrafił wybuchać tak
niepohamowanym śmiechem. Zawsze tęskniłem za Josephem...
– Tak bardzo, że się go wyparłeś? – spytał zimnym głosem Jake.
– To nie tak było, nie tak. Joseph był porywający, ale i porywczy, lekkomyślny,
skłonny do różnych wybryków. Był, krótko mówiąc, nieobliczalny. A był
jednocześnie królewskim synem, musiałem nad nim jakoś zapanować. Sądziłem, że
takie stanowcze ultimatum wstrząśnie nim, że się opamięta, kiedy zawiśnie nad
nim groźba utraty rodziny i majątku.
– Z tego, co mówiła matka, skutek był odwrotny.
– Tak. I teraz myślę, że się pospieszyłem. Bo może ta przygoda z Ameryką była
mu potrzebna. Może trzeba było mu pozwolić, żeby ożenił się, z kim chce.
– I tak zrobił.
– Tak. A ja nie powinienem był grozić, tylko czekać. Bo może on by wrócił...
I znów kroki, potem cisza. Czyżby dziadek i wnuk stanęli naprzeciwko siebie i
nareszcie spojrzeli sobie prosto w oczy?
– Duma, upór, to cechy bardzo pożyteczne, ale czasami lepiej, żeby nie
dochodziły do głosu – mówił król. – Gdyby nie one, może postąpiłbym inaczej.
Spotkał się z twoją matką, zainteresował się tobą, moim wnukiem... Czy potrafisz
mi wybaczyć, Jake? Jakżebym pragnął, żeby w tej przeszłości można było coś
zmienić...
Palce Clarissy wpiły się w ścianę. Jake! Na litość boską! Powiedz coś! Ale Jake
milczał.
– Podobno po sobotnim balu chcesz wyjechać? – spytał po chwili król. – To
twoja ostateczna decyzja?
– Clarissa ci powiedziała?
– Tak. Uważała, że powinienem o tym wiedzieć wcześniej. Bardzo ubolewam
nad tym, że nie chcesz tu zostać. Łudziłem się, że mimo wszystko znajdziemy
jakąś płaszczyznę porozumienia. Niestety, znów się pomyliłem. Jedno jednak
musisz wiedzieć, Jake! Nawet jeśli teraz oficjalnie zrzekniesz się korony, ona i tak,
po mojej śmierci, będzie należeć do ciebie. Nasz ród panuje tu od pokoleń.
– A jeśli ja naprawdę nie chcę korony?
– Po raz pierwszy w historii Marique zabraknie następcy tronu. Prawo sukcesji
jest twarde, musi być to następca, potomek płci męskiej. Jeśli ty nie zechcesz... No,
cóż... Miejmy nadzieję, że prawnicy i ministrowie coś wymyślą.
– A Marie? Ona tu się wychowała, zna ludzi, zna potrzeby kraju.
– Bo ja wiem... Wszystko jest możliwe! Marie jest potomkiem w prostej linii.
Chociaż w całej historii Marique ani razu na tronie nie zasiadała kobieta.
Znów kroki, tym razem zdecydowanie w kierunku drzwi.
– Aha, Jake, i jeszcze jedno. Proszę, to należało do twego ojca. Sprawiłbyś mi
wielką radość, gdybyś nałożył to na jutrzejszy bal. Obawiam się jednak, że nie
zechcesz. Ale przyjmij, proszę.
Drzwi stuknęły, król wyszedł. Clarissa dopiero po dłuższej chwili zdecydowała
się zajrzeć do salonu. Jake stał bez ruchu, wpatrzony w swoją dłoń, na której
złociście połyskiwał medalion na szerokiej wstędze.
– Masz mi coś do powiedzenia, Clarisso?
– O, tak! Nigdy jeszcze nie byłam świadkiem, kiedy ktoś rani z rozmysłem
drugiego człowieka. Jake! Twój wyjazd go załamie!
– Zdaje się, że znosi to całkiem nieźle.
– Bo jest już stary, a ty nie masz pojęcia, ile przeżył tragedii, z iloma
przeciwnościami musiał się zmagać! A znosi wszystko z godnością, bo jest królem,
rozumiesz? Królem!
Jake milczał, wpatrzony w medalion.
– To jest oficjalna pieczęć państwowa – wyjaśniła nieco już spokojniejszym
głosem. – Medalion księcia. Taki medalion nakłada się podczas różnych
uroczystości i oficjalnych spotkań.
– Podobno należał do mojego ojca.
– Słyszałam. Słyszałam zresztą wszystko, trudno, żeby było inaczej. To
przerażająco smutne. Jak myślisz, Jake? Gdyby twój ojciec nie umarł tak młodo...
Może pogodziłby się z ojcem? Mógłby wtedy wrócić do Marique, przywieźć tu
twoją matkę i ciebie...
– Kto wie? Ale przeszłości nie da się już zmienić.
– Ale przyszłość można budować wedle własnej woli. Jake milczał, zaciskając
palce na medalionie.
– Clarisso? Pojedziesz ze mną do Los Angeles?
Ani słowa o miłości, ani słowa o oddaniu. Po prostu ona ma z nim jechać.
Czyżby chciał królowi wymierzyć jeszcze jeden policzek? A poza tym – po co ona
ma tam jechać? Żeby przeżyć dziki, namiętny romans? Bo przecież tak by było, i
tylko tak. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości.
– Nie, Jake, nigdzie z tobą nie pojadę. Moje miejsce jest tutaj. I proszę, bardzo
proszę, nie mówmy już o tym. Powiedz mi lepiej, skąd się tu wziąłeś? Dlaczego nie
jesteś z panem Cartierem?
– W Kalifornii jest teraz ranek i Hugh chciał wykonać parę telefonów do
swoich partnerów. Pogadać z nimi o terenach, które zdążyliśmy dziś obejrzeć.
– Podobały mu się?
Jake uśmiechnął się.
– Hugh trzyma zawsze karty przy sobie! Ale na moje wyczucie, spodobało mu
się. I jeśli nie będzie problemu z koncesją, za rok, na wiosnę ruszy z budową.
– JeanAntoine?
W uchylonych drzwiach ukazała się starannie uczesana głowa Gustine.
– Zupełnie jak na Grand Central Station – mruknął Jake. – Ruch jak cholera!
Gustine wkroczyła do pokoju. Spojrzenie, jakim obdarzyła Jake'a, było bardziej
niż przeszywające.
– Słyszałam, że zamierzasz wracać do Stanów?
– Tak.
– Dlaczego, JeanAntoine? Dlaczego? Chcesz pokazać wszystkim, że cieśla
potrafi wzgardzić koroną? To żałosne. Tobie nigdzie nie wolno stąd wyjeżdżać, nie
wolno ci marnować ani jednego dnia. Twój dziadek nie będzie żył wiecznie, a ty
musisz nadrabiać zaległości w edukacji, nauczyć się, jak sprawować władzę.
– A ciocia mnie zdumiewa – wygłosił Jake tonem bardzo zjadliwym. –
Sądziłem, że moja obecność w Marique ogólnie nie wpływa dobrze na
samopoczucie cioci.
Gustine wyprostowała się, dumne uniosła głowę. Nie na darmo przez
dwadzieścia lat była żoną następcy tronu.
– Może byłam czasami zbyt surowa, przyznaję, ale to przez wzgląd na dobro
naszej monarchii. Jesteś prawowitym następcą tronu. Szczera uwaga ze strony
osoby starszej i doświadczonej, jakaś wskazówka, zawsze może być pomocna dla
przyszłego władcy. Uważałam to za swój obowiązek! I zawsze chętnie będę służyć
radą i pomocą.
Oczy Jake'a zaświeciły podejrzenie, Clarissa odwróciła głowę, aby ukryć
uśmiech. Deklaracja Gustine była zabawna, ale jednocześnie imponująca. Starsza
pani, mimo śmierci męża i syna i pogrzebania własnych nadziei na wyniesienie na
tron, stanęła na wysokości zadania. Dobro monarchii przede wszystkim.
– Dziękuję cioci – odparł Jake, teraz głosem wręcz aksamitnym. – Słowa cioci
wezmę pod rozwagę.
Kiedy drzwi zamknęły się za Gustine, Clarissa spytała:
– Jake, czy dalej będziecie z Hugh zwiedzać Marique?
– Nie, już nie. Z Hugh pojedzie Marie, ja mam spotkanie z ministrem. Ale
potem zrobię sobie małą wycieczkę. Sam.
– Rodzaj... pożegnania?
– Nie podejrzewaj mnie o jakieś głupie sentymenty! Po prostu chcę jeszcze
przed wyjazdem coś niecoś zobaczyć.
Znów rozległo się pukanie, drzwi się otwarły i stanął w nich lokaj.
– Sire! Pan Cartier prosił przekazać, że czeka na Waszą Wysokość.
– Czyli jednak gorzej niż na Grand Central Station – mruknął Jake. – Powiedz
mu, że już schodzę.
Lokaj zniknął. Clarissa jeszcze mocniej przycisnęła swój notatnik do piersi.
Wpatrzona w Jake'a, spragniona, żeby znów ją pocałował, znów wziął w ramiona.
Ż
eby kochał...
Ale on już szedł ku drzwiom.
Parę minut po dwunastej Jake był wolny. Spotkanie z ministrami nie trwało
długo, a ich niezbyt subtelne aluzje były oczywistym dowodem, że wiedzą już o
wyjeździe następcy tronu. W rezultacie nikt tego spotkania nie przeciągał, Jake
podziękował panom za wnikliwe uwagi, uścisnął każdemu dłoń i z ulgą ruszył
pałacowym korytarzem do swego apartamentu.
Jego obecność na sobotnim balu wydała mu się nagle bezsensowna. Może znów
niepotrzebnie obudzą się czyjeś nadzieje, a on lubił jasne sytuacje. Nigdy nikim ani
niczym nie manipulował, aby ubić lepszy interes. W biznesie złe wiadomości były
dla niego złe, a dobre – dobre. Po co więc w ogóle iść na tę królewską imprezkę?
W apartamencie czekał już Jerome.
– A skąd wiedziałeś, że dziś skończę wcześniej? – spytał zdziwiony Jake, z ulgą
rozluźniając krawat.
– Sire! Ja znam swoje obowiązki – powtórzył służący znaną już śpiewkę.
– Wylatuję w niedzielę.
Jerome skłonił głowę na znak, że i ta wiadomość nie jest dla niego nowością.
– Sire? Ośmielam się zapytać, czy w Los Angeles Wasza Wysokość nie będzie
potrzebował moich usług?
Jake roześmiał się.
– W Los Angeles? Wątpię. Przez trzydzieści lat nikt mnie nie obsługiwał i
myślę, że po powrocie dam sobie jakoś radę.
– Ale może Wasza Wysokość chce, żebym robił coś tu, na miejscu? Na
przykład przysyłał raporty o tym, co robi Jego Królewska Mość, co słychać u
księżnej Gustine i księżniczki Marie.
– Dziękuję, Jerome. Za parę tygodni Marie przyjedzie do mnie z wizytą i
opowie mi wszystko.
– Za pozwoleniem, sire, a może Wasza Wysokość miałby też ochotę na zmianę
otoczenia? Co prawda, na krótko, ale może miałoby to jakiś wpływ na decyzję
Waszej Wysokości?
– A o jakie to nowe otoczenie ci chodzi?
– o decyzję nie pytał. Wiadomo, że chodziło o tę samą decyzje, o zmianę której
zabiegali król Guilliam, ciotka Gustine, Marie i Clarissa Dubonette. Żeby został w
Marique.
– Belle Terrace, to niedaleko stąd. Bardzo popularny u nas taras widokowy na
szczycie góry. Można wejść na piechotę, jest kilka szlaków, albo wjechać kolejką.
A widok z Belle Terrace jest nadzwyczajny, widać stamtąd całą naszą stolicę.
Wasza Wysokość tam nie był?
– Nie.
– To ja pozwolę sobie dopilnować, żeby podstawiono samochód.
I Jerome, zadowolony z siebie, opuścił pokój szybkim krokiem. Jake powoli
ś
ciągnął koszulę. W sumie to niezły pomysł i tak miał zamiar zrobić sobie dzisiaj
wycieczkę. Trochę świeżego powietrza zawsze się przyda. I trochę miłego
towarzystwa.
Pół godziny później podjechał pod dom Clarissy. Jednym susem pokonał trzy
schodki i zadzwonił do drzwi. Otworzyła dopiero po kilku minutach, kiedy Jake
tracił już nadzieję.
– Jake? Co za niespodzianka! Czy coś się stało?
– A musiało?
– No... nie... proszę, wejdź!
– Jesteś zajęta? – spytał, wchodząc za nią do środka.
– Już nie. Rozmawiałam z Paulette, mamy jeden dzień opóźnienia dostawy
opakowań do naszych mydełek. Denerwujące, ale da się przeżyć.
Spojrzała na jego dżinsy i bawełnianą koszulę z podwiniętymi rękawami.
– Wyglądasz jak wtedy, w Los Angeles – powiedziała z uśmiechem.
– Jadę na wycieczkę. Wybierzesz się ze mną?
Widząc, że dziewczyna się waha, zrobił zabawnie dumną minę.
– To rozkaz, rozkaz następcy tronu. Masz się przebrać i jechać ze mną na Belle
Terrace.
W oczach Clarissy pojawiły się wesołe iskierki.
– Sire! Życzenie Waszej Wysokości jest...
– Rozkazem. Wkładaj dżinsy.
– Życzenie Waszej...
– Jasne! Jakżeby inaczej! Pospiesz się.
– Ale żadnej wspinaczki po skałach!
– Żadnej. Przejdziemy się szlakiem.
Około trzeciej dojechali do stacji kolejki, gdzie czekało już kilka osób – jakieś
dwie pary, zapewne małżeństwa. W kolejce Clarissa opowiadała Jake'owi, jakie
piękne miejsca będzie mógł obejrzeć. Jedna z par, zerknąwszy na niego, poszeptała
między sobą, potem dyskretnie przekazali coś drugiej. A więc został rozpoznany.
Zdążył już do tego przywyknąć. Uśmiechnął się, skinął głową.
– Jesteś miły dla ludzi – zauważyła Clarissa, kiedy szli już ścieżką na Belle
Terrace. – I nie przeszkadza ci, że się przyglądają.
– Nie, nie przeszkadza. A poza tym ludzie, jakich tu spotykam, są bardzo
sympatyczni.
– I zachwyceni, że widzą księcia na własne oczy.
– Znów zaczynasz kusić?
– Dobrze, nie kuszę. Ale zastanawiam się, czy twoja matka byłaby zachwycona,
ż
e na wszystko machnąłeś ręką!
– Na szczęście doszli do punktu widokowego. Jake podszedł do bariery i
wciągnął głęboko w płuca czyste, chłodne powietrze. Spojrzał w dół, na tonące w
zieleni dachy i wieże stolicy. Dookoła, ze wszystkich stron, wystrzeliwały ku
błękitnemu niebu poszarpane szczyty gór.
– Nie – powiedział cicho. – Moja matka zawsze marzyła, że pewnego dnia
pojadę do Marique.
Uśmiechnął się smutno.
– No tak. Za dwa dni będę już daleko. A jak to z tobą będzie, Clarisso? Biznes z
mydełkami przede wszystkim?
– Naturalnie! Wyobraź sobie, że dzwoniła już jedna z osób, którym mnie
poleciłeś. Ta rozmowa dodała mi skrzydeł.
– Ale oprócz tego biznesu... Naprawdę nie myślisz o założeniu rodziny, o
dzieciach?
Milczała. Odwrócił się, ona w tym samym momencie spojrzała w bok. Ale
mógłby przysiąc, że dojrzał w jej oczach łzy. Czyli ten Philippe nadal żyje w jej
sercu...
Rozdział 10
W sobotę rano Jake zasiadł do śniadania sam. I bardzo był z tego
niezadowolony. Poranna kawa wypijana w towarzystwie Marie przypadła mu do
gustu. Niestety, tego ranka towarzystwem Marie cieszył się Hugh Cartier.
Po śniadaniu poszedł do galerii, którą w duchu ochrzcił mianem „galerii
wesołków". Miał dużo czasu, tego dnia nie było oficjalnych spotkań, wszyscy
chcieli zebrać siły przed wieczorną uroczystością. Mógł więc do woli napatrzeć się
na portrety nieco nadętych władców, a najbardziej wnikliwie przypatrywał się
portretowi dziadka. Dziadek w młodości, piękny, rosły mężczyzna, z dumnie
uniesioną głową. Oczy błyszczące... A może to tylko gra świateł? Chyba nie, po
ś
mierci żony, obu synów i wnuka oczy miały prawo stracić blask... Obok portret
małżonki króla Guilliama, pięknej, także wyniosłej. Czy bardziej kochała dziadka,
czy koronę? Ten aspekt wydał się Jake'owi nadzwyczaj istotny. A oto inni
LeBlancowie, zupełnie mu nieznani. Kobiety we wspaniałych sukniach,
obwieszone biżuterią. Mężczyźni brodaci albo wąsaci. A ten gładko wygolony
„wesołek" ma na głowie zabawną, białą perukę, z tyłu przewiązaną czarną wstążką.
Ciekawe, czy są tu portrety wszystkich władców, którzy przez sześćset lat zasiadali
na tronie Mariaue? Ej, chyba nie...
Wyszedł też do ogrodu i nie oparł się pokusie wejścia do labiryntu. Bez trudu
odnalazł drogę do zameczku z bajki. A potem po prostu spacerował po alejkach,
podziwiając piękno ogrodów w pełnym świetle dnia.
Ciekawe, czyj portret zawiśnie teraz w galerii? Dziadek powiedział, że
ministrowie i prawnicy coś wymyślą. Nie może zabraknąć kolejnego miłościwie
panującego. W ostateczności jakiś daleki kuzyn z bocznej linii. A może –
panująca? Królowa Marie? Ciekawe, jak to się wszystko dalej potoczy... Ten
pomysł Jerome'a w sumie nie jest taki zły. Niech od czasu do czasu przysyła jakieś
wieści, zawsze przyjemnie będzie wiedzieć, co nowego w tym małym królestwie,
ukrytym wśród gór.
Bal zaczynał się o siódmej. Dziesięć minut wcześniej Jake stawił się w jednym
z przedpokoi, skąd cała rodzina królewska miała wkroczyć do sali balowej. Była
już tam Gustine, bardzo dostojna, w nobliwej, srebrzystej sukni. Włosy gładko
upięte w lśniący kok, diamentowa biżuteria – kolia i kolczyki – również nie
rzucająca się w oczy, choć zapewne warta krocie.
Jake, w białym fraku i śnieżnobiałym krawacie, powiesił na szyi książęcy
medalion. Nie, nie po to, aby przypodobać się dziadkowi. Raczej przez pamięć o
swoim ojcu, księciu Josephie. Nawet nie zauważył, kiedy zjawił się król Guilliam,
po prostu nagłe stanął za Jakiem. Również w białym fraku, z królewskim
medalionem na piersi. Postawa także królewska, twarz nieprzenikniona. Widać
spokoju monarchy nie mógł zburzyć nawet bolesny fakt, że wnuk wzgardził koroną
i następnego dnia wyjeżdża na zawsze.
Marie za to wpadła w ostatniej chwili.
– Przepraszam, przepraszam, spóźniłam się? Nie, chyba się nie spóźniłam,
jeszcze nie ma siódmej.
– Ale powinnaś być tu już dawno – skarciła ją matka.
– Wiesz dobrze, że zbieramy się zawsze wcześniej, na dowód, że nie
lekceważymy swoich obowiązków.
– Wcale nie lekceważę – odparła z uśmiechem Marie, zerkając jednocześnie na
Jake'a. – JeanAntoine? Żadna kobieta nie oderwie od ciebie oczu. Wyglądasz
fantastycznie, a poza tym jesteś najlepszą partią w Marique.
– Nonsens – prychnęła Gustine. – Nikt nie będzie niczego odrywał, czy jak ty
tam mówisz. Wszyscy wiedzą, jak wybiera się małżonkę dla następcy tronu.
– A mianowicie jak? – spytał nagle zaciekawiony Jake.
– To rada rodzinna wybiera odpowiednią kandydatkę – wyjaśniła Marie. – A
Jego Królewska Mość podejmuje ostateczną decyzję i...
– Dziś wieczorem ta sprawa nie jest najistotniejsza – przerwała Gustine. –
Ojcze, czy to prawda z tą zmianą protokołu? Podobno goście nie będą składali
przepisowego ukłonu, a my będziemy stać?!
Król skinął głową.
– JeanAntoine tego sobie życzył.
– Ojej, szkoda, że nie wiedziałam – jęknęła Marie.
– Nałożyłabym inne pantofle.
– Trzeba było wrócić do domu wcześniej – znów skarciła ją matka. – Teraz już
za późno, żeby się przebierać. Musisz wytrzymać.
– Po prostu pan Cartier bardzo się wszystkim interesował, dlatego to tak długo
trwało. Ale jak to w końcu ma wyglądać?
– My będziemy stać, goście ustawią się w rządku i bez żadnego ukłonu po kolei
będą podchodzić do następcy tronu. Bardzo blisko. Twój brat stryjeczny chce
każdemu, spojrzeć w oczy.
Marie roześmiała się.
– Bardzo demokratycznie!
Jake po prostu nie mógł sobie wyobrazić, jak by to miało być – on na
podwyższeniu, każdy z gości sunie w jego kierunku, zatrzymuje się metr przed nim
i składa głęboki ukłon. O, nie, na taki cyrk Jake White nie mógł się zgodzić.
Ciekawe, co by tu jeszcze zmienił, gdyby przypadkiem mu odbiło i zdecydował się
zostać? Na pewno niejedno, oj, niejedno. Dziadek powinien Bogu dziękować, że
wnuczek wyjeżdża. Amerykanin na tronie – to prawie rewolucja.
– Już pora – oznajmił król Guilliam.
Ustawili się przed wysokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami pokrytymi skrzącą
się od złoceń płaskorzeźbą. Obok króla, po lewicy, stanął wnuk – JeanAntoine,
następca tronu. Z tyłu, krok za nimi, księżna Gustine i księżniczka Marie. Król
lekko skinął głową. Dwóch lokajów jednocześnie szarpnęło za klamki. Drzwi
otwarły się szeroko, a mistrz ceremonii obwieścił przybycie najważniejszej osoby.
Sala balowa powitała ich blaskiem olbrzymich kryształowych żyrandoli,
odbitym w dziesiątkach luster i w marmurowej posadzce. W rogu sali kwartet
smyczkowy grał pięknie i niegłośno. Pod ścianami złocone krzesełka i sofy obite
brokatem, pod ścianą szczytową podwyższenie, na podwyższeniu komplet
pięknych, rzeźbionych tronów. Teraz pustych.
Po czterdziestu pięciu minutach Jake zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie
zmienić zdania. Demokracja, owszem, rzecz piękna, ale starych, wypróbowanych
metod nie należy lekceważyć. Bo szanowny dziadek zaprosił chyba połowę kraju.
W każdym razie Jake zdążył już uścisnąć więcej dłoni niż w ciągu całego roku, a
końca kolejki wyelegantowanych gości wcale nie widać. Ręka zaczynała go boleć,
a uprzejmy uśmiech chyba już nigdy nie odlepi się od jego twarzy, niezależnie od
okoliczności. Uśmiech stał się jednak autentycznie radosny, kiedy stanęła przed
nim panna Dubonette.
– Jankeska bezceremonialność! – powiedziała wesoło. – Nie trzeba się kłaniać?
Ś
wietnie!
Delikatnie uścisnął dłoń w jedwabnej rękawiczce i wcale nie miał ochoty jej
puścić.
– Nie wiesz, gdzie ta kolejka się kończy? – spytał cicho. – Chyba gdzieś w
centrum miasta?
Roześmiała się. Prześlicznie, jakby zadzwonił srebrny dzwoneczek.
– Wasza Wysokość jest w połowie drogi.
– Chyba trochę pospieszyłem się z tą demokracją. Ale gdybym siedział na
tronie i każdy z osobna podchodziłby z tymi ukłonami, trwałoby to jeszcze dłużej,
prawda?
– Tak, tyle że Wasza Wysokość siedziałby sobie wygodnie. Proszę wybaczyć,
ale już się oddalę, nie powinnam zbyt długo wstrzymywać ruchu!
I znów niekończący się szereg ludzi przesuwających się przed nim jak w
koszmarnym śnie. W końcu uścisnął dłoń ostatnią, z nadzieją, że uda mu się
zrealizować największe teraz marzenie jego życia – usiąść. Nareszcie usiąść gdzieś
w zacisznym miejscu, z mocnym drinkiem w ręku. Niestety, wypadki potoczyły się
zupełnie inaczej.
– Teraz ja poprowadzę twoją ciotkę do tańca – oznajmił król. – Zrobimy jedno
okrążenie, wtedy ty zaczniesz tańczyć z Marie. Zgodnie z protokołem, pierwszy
taniec należy do rodziny królewskiej. To obowiązek. Potem możesz już nie
tańczyć. Sądzę, że wiele osób będzie chciało z tobą porozmawiać, zwłaszcza ci,
którzy znali kiedyś twego ojca.
Jego Królewska Mość dyskretnie skinął ręką i orkiestra zaczęła grac walca. Jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki środek sali opustoszał. Goście utworzyli
gigantyczny krąg, w którym król Guilliam i księżna Gustine przetańczyli raz
dokoła, potem dołączył Jake z Marie.
– Ten pierwszy taniec to tradycja – mówiła Marie, kołysząc się w ramionach
stryjecznego brata. – Sztywne reguły czasami męczą, ale z drugiej strony są
wygodne, zawsze wiesz, co cię czeka! Boję się, że w tym waszym wolnym kraju
będę czuła się trochę zagubiona.
– Dostosujesz się.
– Może i tak, w końcu członkowie naszego rodu już bywali w Ameryce! A poza
tym, mam nadzieję, że mój brat stryjeczny nie da mi zginąć.
– Nie zawiodę.
Uśmiechał się uprzejmie, jego wzrok jednak nieustannie błądził po twarzach
gości.
– Clarissa jest tam, na prawo – poinformowała go z niewinną minką Marie. –
Stoi koło pana Cartiera. Możesz poprosić ją do tańca, ale tylko raz. Jeśli pozwolisz
sobie na więcej, nie obejdzie się bez komentarzy.
– Ze strony dziadka i twojej matki – na pewno. Oni, zdaje się, każdą minutę
swego życia spędzają zgodnie z protokołem.
– Nie przesadzaj, wszędzie obowiązują jakieś zasady. W Ameryce na pewno
też.
– Naturalnie. Mamy pewne wzorce zachowań, obyczaje i tak jak wszędzie,
dobre maniery są w cenie.
Muzyka ucichła. Marie wsunęła rękę pod ramię Jake'a i zgodnym krokiem
ruszyli w stronę Clarissy. Nie zdążyli jednak dojść do celu, bo jakieś starsze
małżeństwo pragnęło koniecznie zamienić kilka słów z księciem. Znali przecież
osobiście i jego babkę, i jego ojca. Marie umknęła, przeprosiwszy grzecznie, ale
Jake musiał dawać sobie radę sam. Po chwili, jak spod ziemi, zjawili się następni
goście, również spragnieni rozmowy, potem dołączył jeszcze jakiś pan, który
przedstawił się jako Claude Monsarot. Pochwalił się, że znał księcia Josepha
bardzo dobrze, byli przecież rówieśnikami. Starsi państwo przerzucali się
wspominkami, Jake słuchał z wielkim zainteresowaniem, jednocześnie kątem oka
obserwując Clarissę. Teraz tańczyła z jakimś wysokim mężczyzną, który wyraźnie
się do niej umizgał. Następny partner, niewysoki, starszy pan, był już bardziej
powściągliwy. Znów skupił uwagę na rozmowie o ojcu, znów jakaś ciekawa
informacja, którą zanotował w pamięci. Ale tak naprawdę pochłonięty był tylko
jedną myślą.
Między gośćmi przesuwali się lokaje, roznoszący szampana i wino, w jednej z
sąsiednich sal stoły uginały się od wykwintnych zakąsek. Zakąski nieważne, chodzi
o fakt, że z tamtej sali można było wyjść wprost do ogrodów królewskich. A tam
był wspaniały labirynt, w którym mógłby się skryć z panną Dubonette. Byliby tam
rozkosznie sami, jak wtedy, tego pierwszego wieczoru w Marique. Dziś jest
wieczór ostatni, dlatego musi zatańczyć z Clarissą. Właśnie wśród tych ścian z
gałązek i liści. I pocałować ją, także po raz ostatni.
– A ja mam zdjęcia, na których jestem razem z księciem Josephem – chwalił się
pan Monsarot. – Obaj jesteśmy bardzo młodzi. Jeśli Wasza Wysokość sobie
ż
yczy...
– Dziękuję, kiedyś obejrzę te zdjęcia naprawdę z wielką przyjemnością.
Nie ma potrzeby wyjaśniać temu miłemu panu, że to nigdy nie nastąpi.
– Gdyby książę Joseph nie opuścił kraju, wtedy, w gniewie, to teraz, po śmierci
księcia Michaela, zostałby następcą tronu. Ale książę Joseph był zawsze taki
niecierpliwy...
– To znaczy, że... że mój ojciec chciał kiedyś wstąpić na tron?
Nigdy dotąd nie przyszło mu to do głowy. Bo niby jak? Przecież Joseph, jako
młodszy brat Michaela, wiedział, że to nie on jest następcą.
– Naturalnie, że chciał. I to właśnie było powodem jego ostatniego sporu z
ojcem. Mógłbym opowiedzieć niejedno...
– A ja chętnie wysłucham. Panie Monsarot, pozwoli pan ze mną? Państwo
wybaczą... Było mi nadzwyczaj miło poznać.
Jake i pan Monsarot schronili się w ogrodach, niestety niezbyt tego wieczoru
zacisznych, ale na pewno mniej gwarnych i rojnych niż sala balowa. Na kilka chwil
nawet Clarissa poszła w zapomnienie, bo Jake koniecznie chciał usłyszeć, co ma do
powiedzenia Claude, kiedyś zaprzyjaźniony z jego ojcem. Po powrocie do sali
balowej natychmiast jednak odszukał ją w tłumie. Stała w małej grupce osób,
rozprawiających z wielkim ożywieniem. Na widok Jake'a popatrzyła zdumiona.
– Wasza Wysokość? Czy coś się stało?
– Tak. Państwo wybaczą, ale mam pilną sprawę do omówienia z panną
Dubonette.
Chwycił ją za ramię i puścił dopiero w ogrodzie.
– A cóż to za pilna sprawa, Wasza Wysokość? – zapytała zdumiona.
– Po prostu chcę spędzić kilka chwil sam na sam z panną Dubonette.
– Cii... Ktoś jeszcze usłyszy.
– Powiedziano mi, że wolno mi zatańczyć z tobą tylko raz. A gdybym się do
tego nie zastosował?
Clarissa roześmiała się. Znów jak te dzwoneczki.
– Kraj nigdy by się nie otrząsnął po takim skandalu!
– Rozumiem. A więc, jeśli mam apetyt na więcej tańców, nikt tego nie
powinien zobaczyć. Powiedz mi... czy wielu ludzi zna drogę do środka labiryntu?
– Oj, Jake, Jake! Co ci chodzi po głowie? Nie wypada, żebyś teraz biegał po
labiryncie. Przecież to bal na twoją cześć.
– Wydał go król.
– Tak. Ale po to, aby oficjalnie zaprezentować ciebie narodowi.
– Fakt. I zaprosił chyba cały ten naród.
Skinęli głową jakiejś parze, rozkoszującej się wieczornymi zapachami
ogrodów, i szli dalej alejką prowadzącą do labiryntu.
– Jake, nie idźmy tam! Naprawdę nie powinieneś opuszczać sali balowej.
– Clarisso, czy wiesz, że mój ojciec chciał być królem?
– Naprawdę?
– Tak. Wyjechał do Ameryki, kiedy Michaelowi urodził się syn. Był pewien, że
to całkowicie przekreśla jego szanse. Pomyśl, gdyby żył, byłby teraz następcą
tronu.
– Naprawdę? Och, Jake! Jakie to ważne, jak bardzo ważne! I jak dobrze, że
przyjechałeś do Marique! Nie wolno walczyć z przeznaczeniem! Może teraz...
Ale on chyba jej nie słuchał. Stał u wejścia do labiryntu, rozglądając się
dookoła. W pobliżu spacerowało kilka par, żadna jednak nie zmierzała w tym
kierunku.
– Nie, Jake, nie pójdę z tobą, to byłby afront wobec Jego Królewskiej Mości –
oświadczyła zdecydowanym głosem Clarissa. – Ty też powinieneś wracać do sali
balowej. Niezależnie od tego, co się stało w przeszłości, twój dziadek nie zasłużył
na publiczną zniewagę.
– Tych kilka chwil byłoby taką zniewagą?
– Podejrzewam, że nie skończyłoby się jedynie na kilku chwilach.
– Chyba masz rację – powiedział cicho. Jego dłoń musnęła gładki policzek
dziewczyny. – Clarisso, ale zrozum. .. To mój Ostatni wieczór w Marique,
chciałbym pobyć z tobą, tylko z tobą. Przecież ty nie chcesz jechać ze mną do Los
Angeles. I może nigdy już cię nie zobaczę.
– Wiesz dobrze, gdzie mieszkam...
Mówiła coraz ciszej. Nie, to było ponad jej siły. Było chyba jeszcze gorzej niż
wtedy, kiedy odszedł Philippe. Była pewna, że kochała go głęboko, i żyłaby dalej
przekonana o tym, gdyby na jej drodze nie stanął Jake White. Bo Jake White zabrał
jej serce bez reszty. Pokochała tego krewkiego, smagłego olbrzyma, który czasami
doprowadzał ją do rozpaczy. Pokochała, stał się dla niej wszystkim, co
najpiękniejsze, najlepsze, najmądrzejsze. I podziwiała go za jego konsekwencję.
Od samego początku nie chciał korony Marique i nie zmienił zdania, choć z
każdym dniem – w to Clarissa nie wątpiła – decyzja stawała się coraz trudniejsza.
Gdyby też ona potrafiła podjąć decyzję, niełatwą... Ale teraz mogła powiedzieć
tylko jedno:
– Ja... ja chcę się już z tobą pożegnać.
– Nie zatańczysz ze mną? Nawet tego jednego tańca?
– Nie. Żegnaj, Jake. Bądź szczęśliwy.
Na lotnisko odwiozła ich Marie. Przez całą drogę paplała jak najęta, głównie o
tym, że nie może się doczekać, kiedy to ona wsiądzie do samolotu i poleci do
Stanów. Hugh podpowiadał, co jeszcze powinna w Ameryce koniecznie zobaczyć,
a Marie pilnie notowała to w notesiku. Wreszcie limuzyna stanęła przed
terminalem.
– Wejdę do środka – oświadczyła Marie. – A potem wam pomacham.
Jake wysiadł z limuzyny i pierwszą osobą, jaką ujrzał, była panna Dubonette. U
jej stóp stały dwie duże podróżne torby.
– Wybierasz się gdzieś?
Hugh i Marie także już wysiedli i gapili się na nich.
– Tak. Do Los Angeles – powiedziała cicho. – Jeśli naturalnie... oferta jest
nadal aktualna.
– Jaka oferta? – zapytała ciekawska Marie. – Czy...
Nie skończyła, bo Hugh energicznie chwycił ją pod ramię i pociągnął do
wejścia. Jake stanął tuż przed Clarissą.
– Ta oferta nigdy nie straci swej aktualności. Pocałował ją leciutko.
– Co się stało, że zmieniłaś zdanie?
– Po naszej wczorajszej rozmowie w labiryncie zrozumiałam...
– .. . że nie wolno walczyć z przeznaczeniem?
– Nie wolno. A poza tym... Ty jesteś taki stanowczy, podejmujesz trudne
decyzje i potrafisz ich bronić. Pomyślałam, że ja też chyba mogę się na to zdobyć.
Na podjęcie decyzji. Niełatwej. I zdecyduję się na to, czego bardzo pragnę. Nawet
jeśli nie wiem, jak długo to będzie trwało.
– Zawsze.
Jego dłoń delikatnie pieściła jej policzek, oczy zaglądały w jej oczy. Czuła, że
za chwilę serce wyskoczy jej z piersi.
– Jake! Ja... cię... kocham.
Nie, nie. Przecież miała tego nie mówić. Nigdy, przenigdy. Miała tylko
pojechać z nim do Los Angeles, przeżyć gorący romans, a kiedy temperatura
opadnie, odejść od niego, bez względu na swe uczucia. Ale Jake wcale nie był
przerażony jej słowami, a jego pocałunek już nie był tak zdawkowy.
– Ja też, Clarisso. Kocham cię. Zostaniesz moją żoną?
– Twoją żoną? Och, tak! Tak, Jake!
– Nawet jeśli oznacza to całe życie w Los Angeles? Bez królewskiego
przepychu, lokajów w liberii, wystawnych balów...
– Jake! Przecież ja chcę tylko ciebie!
Nie zważając na to, że ludzie patrzą, rzuciła mu się na szyję. Szofer królewskiej
limuzyny aż sapnął ze złością na widok tak gorszącego zachowania tej niby
dystyngowanej panny Dubonette.
– Wierzę, że będzie cudownie, że będziemy szczęśliwi, Jake! I nie będę
marudzić, tęsknić. Obiecuję! Moi rodzice będą nas odwiedzać, a my będziemy
jeździć do Marique. I w Ameryce mogę dalej pracować i rozwijać interes, szukać
dalszych kontaktów... Ale najważniejsze, że będziemy razem! Jake, ja po prostu
chcę być tam, gdzie ty!
Objął ją bardzo, bardzo mocno, potem puścił nagle, jakby uświadamiając sobie,
ż
e wzbudzają coraz większą sensację.
– Zdaje się, że mamy niezłą widownię.
– Jeszcze przez kilka minut jesteś księciem, ale w samolocie znowu będziesz
Jakiem White'em. Mam nadzieję, że w Los Angeles nie będą się tak gapić, kiedy
przyjdzie ci ochota pocałować mnie na ulicy.
– Nie. Chyba tylko wtedy, gdy staniemy na środku jezdni.
Chwycił jej dłoń. Ich palce się splotły. Podniósł jej dłoń, pocałował.
– Wiesz, zastanawiałem się, w jaki sposób książę może się przekonać, czy jego
przyszła żona kocha jego, czy też jego tytuł.
– Ale...
– Clarisso, przysięgam, niczego nie zamierzałem sprawdzać. Ale samo tak
wyszło. Nie spodziewałem się, że cię dziś zobaczę. A ty przyjechałaś na lotnisko.
Clarisso, jestem dumny, jestem szczęśliwy, że mnie kochasz. Zaszły jednak pewne
zmiany...
– Nie chcesz, żebym leciała do Los Angeles?
Zbladła. I wszystko w niej zmarło. To jak to ma być?
Po co w ogóle mówił o małżeństwie?
– Naturalnie, że chcę. Kocham cię, Clarisso, i chcę, żebyś zawsze była przy
mnie. I możemy wziąć ślub wszędzie, ale myślę, że może wolałabyś tu, w Marique.
Twój ojciec uroczyście odda mi cię za żonę, twoja matka będzie ocierać łzy
chusteczką...
– A moje siostry będą druhnami... Och, Jake, cudownie! Przecież zawsze
marzyłam o takim właśnie ślubie! Ale dlaczego...
– Niestety, nie jestem taki konsekwentny, jak myślałaś. Zmieniłem decyzję.
Może pod wpływem rozmowy z panem Monsarot, a może to moje przemyślenia...
długo się nad wszystkim zastanawiałem. Ty też miałaś rację. Nie można walczyć z
przeznaczeniem. Należę do tej ziemi, do Marique. To piękne miejsce, zamieszkane
przez dzielnych, dobrych ludzi. Chcę tu być, chcę mieć wpływ na dalsze dzieje
tego kraju...
Serce Clarissy znów biło jak oszalałe.
– Teraz lecę do Los Angeles, bo muszę pozałatwiać pewne sprawy. Nie
zabawię tam długo. A po powrocie, jeśli uda mi się szybko dogadać z dziadkiem,
przyjmę oficjalnie tytuł następcy tronu. Ale ten tytuł chcę przyjąć, mając już u
boku żonę. I co ty na to, Clarisso? Jej spojrzenie było niemal podejrzliwe.
– Jake? Ty naprawdę chcesz zostać... księciem?
– Tak. Przecież sama mnie do tego namawiałaś.
– Ale to było przedtem, zanim poprosiłeś mnie o rękę. A teraz... nie wiem, Jake.
Już raz byłam zaręczona z księciem. Ludzie powiedzą, że ja...
– Nic nie powiedzą. Widać książę był ci sądzony. Zostań moją żoną, Clarisso, i
matką moich dzieci. Pomożesz mi dogadać się z dziadkiem, a kiedyś pomożesz mi
rządzić Marique. Będziemy to robić razem.
A więc znów decyzja, niełatwa, ostateczna. Milczała przez chwilę, wpatrując
się w jego oczy, takie ciemne, pełne powagi. Oczy Jake'a, oczy księcia
JeanaAntoine'a. Oczy mężczyzny, któremu może odpowiedzieć tylko w jeden
sposób.
– Tak.
Powoli wyciągnęła ramiona i objęła go. Swego księcia. Swoją miłość.
I pocałowała gorąco, nie zważając na obecność co najmniej tuzina
zachwyconych widzów.
EPILOG A gdyby tak po pięćdziesięciu latach, z okazji złotego wesela,
czcigodny król zapragnął dotrzymać obietnicy złożonej kiedyś czcigodnej
małżonce? Cóż napisałby w liście o swych dzieciach – ich dzieciach? O całej
piątce?
Ż
e na pewno nie były to dzieciaki z piekła rodem!