Przedszkolaki na wietrze. Zimny
chów po norwesku
Tomasz Maćkowiak
31.03.2016 01:02
Ognisko z kiełbaskami albo zupa z kociołka to rarytas. Na co dzień w przedszkolu nie ma ciepłych
posiłków, tylko kanapki z domu
(Fot. materiały prasowe)
W leśnych przedszkolach dzieci od pierwszego roku życia spędzają całe
dnie na dworze. Także w mroźne skandynawskie zimy
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
-
Od kręgu polarnego 350 km, a ty mi mówisz, żeby malutkie dziecko
przewinąć na mrozie? Niby jak!? - pytałem z niedowierzaniem.
Paal spoważniał: - Ja stawiam dziecko na jakimś pieńku. Rozpinam spodenki.
Opuszczam... -
w tym momencie zorientowałem się, że Paal robi sobie ze
mnie żarty.
Paal Gerhard Rystad jest wykładowcą na Wydziale Pedagogiki w Wyższej
Szkole Wczesnej Edukacji im. Królowej Maud w Trondheim w Norwegii.
Zajmuje się norweską specjalnością, czyli leśnymi przedszkolami: dzieci
spędzają w nich całe dnie na świeżym powietrzu. Także w mroźne
skandynawskie zimy. Norwegowie uw
ażają, że to bardzo zdrowy sposób
wychowania, wspomaga prawidłowy rozwój fizyczny i psychiczny, poprawia
odporność i w ogóle jest bardzo dobre dla rosnącego organizmu.
Polakom się to w głowie nie mieści. Laura Klos Sokol, Amerykanka osiadła od
lat w Polsc
e, w swojej książce "Shortcuts to Poland" podśmiewała się z lęków
naszych babć i mamuś przed "bad bad wind". Polscy emigranci w Wielkiej
Brytanii, jeśli już awanturują się w przedszkolach, to nie o paciorek czy
grzeszny gender, tylko o niezawiązany szalik.
Norweskie przedszkola nie dawały mi spokoju, aż w końcu postanowiłem, że
je obejrzę. Ale nie sam. Do Trondheim zabrałem swoją dwuletnią córkę Lutę.
Luta bardzo lubi dzieci i swój żłobek na warszawskim Targówku, dlaczego nie
miałaby zaakceptować dzieci w innym kraju?
Rękawiczka
-
Moja praca polega na tym, by znać dobrze każde dziecko i wiedzieć, czego
mu potrzeba, co mu może zagrażać, czego nie będzie w stanie zrobić - mówi
Odd-
Arne Guttvik, jeden z kierowników w przedszkolu Fjaeraskogen na
przedmieściach Trondheim. Stoi po kostki w śnieżnej brei, a za jego plecami
na oblodzonym pagórku śmiga gromada dzieciaków. Nazwa przedszkola to po
polsku "Leśna plaża", bo ledwie kilkaset metrów stąd jest brzeg fiordu, nad
którym leży 180-tysięczne Trondheim. Do Fjaeraskogen chodzi ponad 80
dzieci w wieku od roku do pięciu lat (od sześciu lat zaczyna się podstawówka).
Podzielone są na pięć grup: cztery standardowe, w budynku, i jedną leśną,
którą będę testować z Lutą.
Gdy pierwszego dnia przyjechaliśmy się przywitać i umówić, przed bramą
wpadła na nas grupa leśnych przedszkolaków wracających z wycieczki. 11
dzieciaków w wieku trzy-sześć lat gęsiego sunęło na nartach biegowych,
dzielnie przebierając kijkami. Towarzyszyły im trzy opiekunki - też na nartach.
Wracali z ulu
bionej górki, na której ćwiczyli zjazdy. Zrobili kilometr-półtora w
jedną stronę i dzieci były zmęczone, ale żadne nie marudziło: wszystkie
maszerowały tak szybko, jak potrafiły. A jak nie potrafiły - reszta czekała, bo tu
nikt się nie spieszy. W przedszkolu nie ma stałego rozkładu dnia, wychowawcy
dostosowują program do tego, co się dzieje i na co w danym momencie dzieci
mają ochotę.
Któreś po drodze się przewróciło przy zjeżdżaniu z pryzmy śniegu. Łzy się
polały, ale płaczące dziecko zostało przytulone i pocieszone. Wychowawczyni
została z nim tak długo, jak było potrzeba, i po chwili dziewczynka ruszyła
dalej. Jej koleżance zsunęła się rękawiczka. Mocowała się z tkaniną, która
zesztywniała na zimnie. Obok wychowawczyni przyglądała się z uśmiechem.
Nie po
dpowiadała, nie popędzała. W końcu rękawiczka, złapana mlecznymi
ząbkami i mocno pociągnięta, wsunęła się na dłoń. Dziewczynka uśmiechnęła
się z ulgą i złapała kijek, wychowawczyni uśmiechnęła się jeszcze szerzej,
pochwaliła i obie ruszyły w stronę furtki.
-
W najlepszym interesie dziecka jest, żeby było jak najbardziej niezależne -
mówi mi potem Odd-Arne. Założenie jest takie, że im dziecko jest bardziej
niezależne, tym szybciej i lepiej się rozwija, i fizycznie, i intelektualnie, i
emocjonalnie. Pod czuj
nym okiem wychowawców poznaje smak sukcesu i
porażki, ucząc się, jak oswajać towarzyszące temu emocje. To daje
równowagę ducha i optymizm. Ta "niezależność" nie oznacza lekceważenia
czy puszczania dziecka samopas. Przeciwnie: wychowawcy są cały czas
aktywn
i, odpowiadają cierpliwie na niekończące się pytania, tłumaczą, bawią
się z dziećmi, a kiedy inaczej się nie da - pomagają. Kolejkę z parowozem w
przedszkolnym ogródku dzieci zbudowały z desek i pniaków same, ale drewno
mechaniczną piłą ciął opiekun lub opiekunka. W norweskich przedszkolach na
pięcioro-sześcioro dzieci przypada jeden dorosły opiekun. Mężczyźni stanowią
koło 10 proc. personelu. - To niezbyt dużo, ale ich liczba powoli rośnie - mówi
prof. Ellen Beate Hansen Sandseter ze Szkoły Wyższej Wczesnej Edukacji im.
Królowej Maud. Wszyscy są zgodni, że dzieci potrzebują kontaktu i z
kobietami, i z mężczyznami, a dominacja jednej płci jest nienormalna i
szkodliwa.
Pod lodową górkę
Następnego dnia stoimy przed przedszkolem, zbliża się ósma rano
(przedsz
kole otwiera się o 7.30 i jest czynne do 16.30) i patrzymy, jak dzieci z
rodzicami wchodzą przez furtkę i... idą na podwórko. Tam się zbiera grupa
leśna. Dziewczynka w fioletowej kurteczce wyprzedziła mamę, rzuciła w biegu
"Cześć!" wychowawcy i popędziła prosto do koleżanek. Po chwili wszystkie
ślizgały się z niewysokiej górki za przedszkolem. Mamie tylko pomachała na
pożegnanie.
Deszcz, śnieg, mróz - to nie są przeszkody, bo, jak mówi Odd-Arne, nie ma
złej pogody, jest tylko niewłaściwe ubranie. Dzieci biegają w nieprzemakalnych
kombinezonach i wysokich śniegowcach.
-
Na początku roku szkolnego jest zebranie, na którym rodzice dostają
dokładne informacje, także na temat ubierania - mówi Gigi Sand, mama
pięcioletniej Victorii, która chodzi do leśnego przedszkola od dwóch lat. Gigi
dowiedziała się, że w zimie pierwsza warstwa ubrania to musi być koniecznie
wełniana bielizna, bo wełna to najlepszy, naturalny materiał ocieplający. No i
trzeba się wykosztować na ubranka z membraną goreteksową, od stóp do
głów: kurtkę, spodnie, buty, rękawiczki. Wszystko musi być nieprzemakalne i
oddychające.
Luta, widząc dzieci na górce za przedszkolem, błyskawicznie ruszyła po
kolorowy materacyk, który zastępował sanki. Jest o rok młodsza od
najmłodszych dzieci i w grubych, ocieplanych portkach poruszała się dzielnie,
ale z trudem. Uznałem, że nie wejdzie sama po wyślizganym śniegu, więc
wciągałem ją pod górkę na materacu. Idącemu obok mnie starszemu
wychowawcy zacząłem tłumaczyć, że jest jeszcze za mała, by wejść
samodzielnie.
John pokręcił głową: - Skąd wiesz, skoro nie dałeś jej
spróbować?
Za drugim razem Luta już próbowała się wdrapywać sama, ale w najbardziej
wyślizganym miejscu padała. Nie bała się za to w ogóle jazdy na materacyku,
popychałem ją z górki i po chwili leciała między drzewami, śmiejąc się w głos.
W wielu leśnych przedszkolach dzieci są przyjmowane już od pierwszego roku
życia. W Fjaeraskogen - od trzeciego, bo jest tu tylko jedna grupa leśna i
trudno byłoby zajmować się i raczkującymi maluchami, i pięciolatkami, które
uczestniczą w prawdziwych całodziennych wyprawach. Między przedszkolami
w całym kraju jest sporo różnic, liczba grup leśnych, ich podział na grupy
wiekowe nie są ściśle określone i zależą od decyzji kierownictwa. Państwowe
przepisy mają charakter ogólnych wskazówek typu "dziecko musi mieć
zapewnione odpowiednie warunki". Szczegółowo regulowane są za to kwestie
finansowe, bo dla Norwegów oprócz kontaktu z naturą najważniejsza jest
równość, i mówią to wszyscy: od naukowców przez rodziców po
wychowa
wców. Wszystkie przedszkola - prywatne, publiczne - obowiązuje
cenowy sufit około 2600 koron norweskich przy średnim dochodzie netto 36
405 koron (ok. 3850 euro) miesięcznie. Więcej nikomu zażądać nie wolno, bo
cofną licencję na prowadzenie przedszkola. Ale gdy ktoś zarabia za mało,
może dostać zniżkę.
W Norwegii nie ma szpanerskich, znanych z Polski superprzedszkoli, gdzie
bogatych rodziców wabi się lekcjami hiszpańskiego dla dwulatków i stajnią z
kucykami. Za to każde dziecko ma zapewnione miejsce w przedszkolu od
pierwszego roku życia. I 99 procent z tego korzysta.
-
Leśne przedszkola to 9-10 procent ogółu - opowiada prof. Ellen Beate
Hansen Sandseter, która jest cenioną autorką książek o leśnej edukacji - ale
zmieniły cały system. Dziś w przedszkolu w budynku standardem są minimum
cztery godziny na powietrzu - wylicza. -
Minimum raz w tygodniu dzieci idą na
całodzienną wyprawę do lasu, w góry, nad morze. I na pewno pogoda nie
może być wymówką.
Jej kolega z uczelni Olav B. Lysklett napisał książkę o historii leśnych
przedszkoli. -
Ten ruch opiera się na założeniu, że dzieci idą do lasu i bawią
się tym, co tam znajdą - mówi. W latach 40. w Oslo działał legendarny Tomm
Murstad, który m.in. trenował norweską zimową kadrę olimpijską. Prowadził
szkółkę sportową dla dzieci przy skoczni Holmenkollen. Maluchy spędzały w
niej coraz więcej godzin, a trener zaczął im organizować wycieczki: do lasu,
nad jezioro. Po jakimś czasie grupa rodziców powierzyła mu dzieciaki na całe
dnie. To było coś jakby harcerstwo dla maluchów, ale całoroczne. W latach 70.
leśnym przedszkolom sprzyjał hipisowski klimat powrotu do natury, ale cały
czas była to nisza. Rozwinęły się dopiero w latach 90. - Rozpoczęto wtedy
rozbudowę przedszkoli, by chodziły do nich wszystkie dzieci - opowiada Olav
B. Lysklett. -
A przedszkole leśne jest tańsze, bo nie potrzeba budynku! -
mówi. - Pomysł jako element narodowej tradycji podchwyciły też media: leśne
przedszkola stały się modne. Swoje dołożył też rosnący w siłę ruch
równouprawnienia płci, bo do pracy w leśnych przedszkolach dużo chętniej
przyjmowano mężczyzn.
Śniadanie w tipi
Pierwszego dnia Luta, podekscytowana, z różowymi od zimna policzkami
biegała po śniegu przez kolejne godziny. Wychowawcy wysłuchawszy raz i
drugi moich lękliwych pytań uznali mnie za panikarza, ale jeden z nich, John,
przyznał, że na początku wielu rodziców się niepokoi. Zwykle przechodzi im po
pierwszych mrozach, gdy widzą, że dziecko nie tylko natychmiast nie choruje,
ale zaczyna śmiganie po śniegu lubić.
Żeby się nie kompromitować, co jakiś czas dyskretnie pakowałem córce palce
pod szalik, bo kiedyś słyszałem, że jak dziecko ma kark ciepły, to nie jest
przemarznięte. Za każdym razem kark miała ciepły. W ogóle nie wyglądała na
dziecko, któremu cokolwiek nie pasuje, raczej niecierpliwiło ją moje dłubanie
przy szaliku.
W końcu z innymi dziećmi poszliśmy do tipi z grubego szarego brezentu
stojącego w ogródku. Dzień wcześniej Olav B. Lysklett wyjaśniał mi, że nawet
w przedszkolu leśnym dziecko musi mieć możliwość ogrzania się w ciepłym
pomieszczeniu. - Wystarczy drewniana budka lub tipi z piecykiem -
mówił, a ja
się zastanawiałem, jak to wygląda. W środku było mroczno, ale przytulnie.
Podłoga z desek, piecyk z płonącymi szczapami, elektryczne lampki oraz ławki
i stoły z bali przykryte futrami, a jakże, reniferów! ("Nie zostały upolowane, u
nas się je hoduje!" - podkreślali wychowawcy). W porównaniu z temperaturą
na zewnątrz (koło 0 stopni) było tak ciepło, że wszyscy zaczęli rozpinać kurtki,
zrywać czapki, rękawiczki. Niemniej był to namiot i temperatura nie
przekraczała chyba 12-14 stopni.
Dzieci porozkładały na stole pudełka z kanapkami i bidony z piciem. W
przedszkolach i szkołach nie ma ciepłych posiłków. Rodzice dają dzieciom
kanapki, a w mroźne dni w przedszkolu dostają ciepłe picie. Jedzenie też jest
zorganizowane zgodnie z najlepszym interesem dziecka. Nie ma stałych
godzin, nikt się nie stresuje ilością zjedzonego posiłku, nie popędza, nie
namawia. Jemy, gdy jesteśmy głodni. Ale razem. Gdy wszyscy są gotowi,
dzieci śpiewają piosenkę, a potem można już otworzyć swoje pudełko.
Luta była głodna. Nigdy wcześnie nie widziałem, żeby tak chętnie jadła
kanapkę. Przejęta grzecznie siedziała na ławeczce, zerkając cały czas na
siedzące obok starsze dziewczynki. Wiedziałem już, że kark ma ciepły, ale
korzystając z tego, że nie miała na sobie kurtki, sprawdziłem jej plecy (ciepłe!),
nóżki (ciepłe!) i w końcu rączki (lodowate!). Wychodziło na to, że nie marznie,
ale nie wytrzymałem psychicznie i po kanapce zrobiłem jej ciepłe mleko w
bute
lce ze smoczkiem. Wychowawcy chyba znowu dyskretnie się podśmiewali
ze mnie, ale guzik mnie to obchodziło, bo Luta piła z wyraźną przyjemnością.
W tipi nikt nie ostrzegał dzieci ani nie pilnował ich, gdy przepychały się wokół
pieca. Trzymały się na bezpieczną odległość, widać było, że są z tym
zagrożeniem obeznane. - Wychowawcy ufają dziecku, pozwalają mu
swobodnie poznawać otoczenie - mówi Gigi, matka pięcioletniej Victorii, z
pochodzenia Wenezuelka, inżynier w norweskim gigancie Statoil. Przez kilka
lat
z mężem Norwegiem mieszkali w Wenezueli. - Tam, mimo upałów, dzieci
całe dnie spędzają w zamkniętych pomieszczeniach. Siedzą bez ruchu i
słuchają piosenek. Między innymi z powodu przedszkoli wróciliśmy do
Norwegii.
Śniadanie w tipi trwało z pół godziny, w końcu znudzone przedszkolaki same
zaczęły się domagać wyjścia na dwór. Luta zapatrzona w starsze koleżanki
ledwie dawała się ubrać, aż podskakiwała z niecierpliwości. Razem z innymi
dziećmi popędziła na plac zabaw. Ale tylko zjeżdżalnia i dwie huśtawki
pr
zypominały tam zabawki znane z Polski. Reszta była skromniutka,
samodzielnie zrobiona z drewna, pozbijana z desek i pniaków, mocno
podpróchniała, bura. Dzieci liczyć uczą się na patyczkach i szyszkach,
rysować - na piasku. Między drzewami zauważyłem konstrukcje z kul z
kolorowego lodu. Dzieci zrobiły je same, napełniając gumowe baloniki wodą
zabarwioną spożywczymi barwnikami. Kiedy zamarzła, dzieci pozrywały gumę
i z kolorowych kul układały rozmaite wzory.
-
Takie zabawki są lepsze, bo dzieci robią je same z tego, co znajdą w lesie
albo co mają pod ręką - tłumaczył mi John. - To rozwija ich naturalną
pomysłowość. Rolą wychowawcy jest pilnować, by sobie nie zrobiły krzywdy.
Ale to tylko część prawdy. Druga jest taka, że Norwegowie, jeden z
najbogatszych nar
odów świata, bardzo cenią skromność i umiar. W centrum
Trondheim dominują niskie stare domki z bali, a magistrat nie pozwala ich
przebudować, by miasto nie straciło charakteru rybackiej osady. Brak
wieżowców nikomu nie przeszkadza.
Bez pluszaków
Około godz. 13 znalazłem Lutę, gdy z trzema koleżankami bawiły się
plastikowymi wiaderkami: przelewały wodę z lodem z pojemnika do pojemnika,
chlapiąc i wyjmując palcami bryłki lodu. Malusie rączki teraz naprawdę były
lodowate, ale buźka roześmiana od ucha do ucha. Była tak podekscytowana,
że nie reagowała, gdy do niej mówiłem. A przecież to czas na spanie.
W norweskim przedszkolu -
każdym, nie tylko leśnym - to rodzice decydują,
kiedy i jak długo dziecko będzie spało. Wychowawcy muszą się dostosować:
mają grafik zapełniony notatkami i zaznaczają w nim, ile dane dziecko
powinno spać, a ile faktycznie spało.
Wpływ przedszkoli leśnych na całą edukację przedszkolną widać po tym, że
wszystkie dzieci w Fjaeraskogen -
także te "budynkowe" - śpią na dworze. Za
budynkiem
stoi drewniana wiata o ażurowych ściankach. - Wygląda jak dla
rowerów - śmiała się prof. Hansen Sandseter, gdy dzień wcześniej pytałem,
czy dzieci naprawdę tam śpią. Wiata daje tyle, że nie zacina deszcz, śnieg czy
wiatr. Na podłodze z sosnowych desek stoi szereg dziecięcych wózków. Na
nas też czekał wózek, mały śpiworek i dwa czy trzy koce. Spojrzałem na bryły
śniegu w kątach wiaty, poczułem zimny wiatr znad fiordu i odruchowo
przytuliłem Lutę. Wychowawca, który pilnował spania, zobaczył, że tracę
pewność siebie, i postanowił mi pomóc. - Najlepiej będzie ją rozebrać, żeby jej
nie było za gorąco - powiedział.
Jeszcze rano bym uznał, że to prowokacja albo żart. Teraz po chwili namysłu
westchnąłem i zacząłem córce zdejmować kurtkę, ocieplane spodnie i buty.
P
o chwili stała na drewnianej ławce w rajtuzkach, koszulce z długim rękawem,
czapce i rękawiczkach. Dzień wcześniej Odd-Arne na moją prośbę sprawdził,
czy dziecko jest wystarczająco ciepło ubrane. Skrytykował odzież z bawełny, a
ja byłem już tak wystraszony, że tuż przed zamknięciem sklepów za
horrendalne 50 złotych kupiłem Lucie rajtuzki z wełny. Wełnianej koszulki już
mi się znaleźć nie udało.
W tych różowych rajtuzkach i koszulce (bawełnianej) wsadziłem ją do
śpiworka (który nie był taki ciepły, jak oczekiwałem). Jeden koc rozścieliłem na
dnie wózka, ułożyłem na nim Lutę w śpiworku, po czym przykryłem ją drugim
kocem, szczelnie otuliłem i zacząłem wozić w wózku. Usypianie trwało może
dwie minuty.
W międzyczasie wychowawcy z innych grup, także tych "budynkowych",
wchodzili do wiaty, żeby ułożyć do snu albo obudzić i ubrać inne dzieci.
Wszystko działo się niespiesznie i bez hałasu, bo naraz kładło się albo budziło
jedno-
dwoje dzieci. Reszta spała. Dyżurny spytał mnie, jak długo Luta ma
spać, zapewnił, że jej przypilnuje, i posłał mnie do środka, żebym napił się
kawy. -
Naprawdę dzieci trzymane na zewnątrz, są zdrowsze od tych z
budynku? -
spytałem Odd-Arnego, gdy z grupą wychowawców korzystałem z
przysługującej im półgodzinnej przerwy. - Cudów nie ma - odpowiedział -
liczba przeziębień czy infekcji wirusowych była podobna.
Różnica była zauważalna w przypadku infekcji żołądkowych, z biegunką czy
wymiotami, które bywają prawdziwą plagą w przedszkolach na całym świecie.
Kiedy takie paskudztwo trafiło do Fjaeraskogen, dzieci z grupy leśnej w ogóle
nie chorowały. - Przechodzenie wirusów z człowieka na człowieka jest dużo
trudniejsze na świeżym powietrzu - wyjaśnia Odd-Arne.
Ale czy warto dla tak skromnego efektu wypędzać dzieci na dwór? Przez całe
życie? Odd-Arne się śmieje: - Można odwrócić pytanie: czy warto dzieci
zamykać w czterech ścianach, skoro tak świetnie funkcjonują na dworze?
Przecież i tak większość późniejszego życia spędzą w czterech ścianach. Nic
nie zastąpi człowiekowi kontaktu z naturą, to jest nam po prostu potrzebne.
Gigi Sand ma troje dzieci, wszystkie były w leśnych przedszkolach. Zdaniem
Gigi wielką zaletą jest to, że dzieci nie bawią się wspólnymi zabawkami -
głównie pluszakami - tylko tym, co znajdą na dworze. - Zamknięta przestrzeń
plus wsp
ólne zabawki to wylęgarnia chorób - uważa.
Odd-
Arne nie pamięta, by ktoś przeniósł dziecko z grupy leśnej do budynku. A
dzieci się błyskawicznie przyzwyczajają do takiego stylu życia, narzekań
zatem nie ma.
Tak żyliśmy
Człowiek po spaniu zwykle jest lekko spocony, a na pewno rozgrzany.
Ostatnie, o czym marzy, to wystawienie na przenikliwy chłód. Kiedy po półtorej
godziny poszedłem do Luty, spała w najlepsze i trzeba ją było budzić.
Przypomniałem sobie, co poprzedniego dnia mówił Paal Gerhard Rystad o
zmi
enianiu pieluchy na mrozie: po prostu trzeba to zrobić szybko. W wiacie
było jednak poniżej zera, jak na złość zaczął też znowu dmuchać lodowaty
wiatr. Odwinąłem Lutę z koca, wyjąłem ze śpiwora i postawiłem na ławeczce.
Nie protestowała, zaspana i zaskoczona. Zrobiłem dokładnie, jak kazał
Rystad: opuściłem rajtuzki, zdjąłem pieluszkę - i oto Luta wystawiła na zimową
skandynawską aurę gołą pupę. Na szczęście nie było konieczności jej mycia.
Moje wcześniejsze pytania o toalety, kupy i mycie Norwegowie zbywali
wzruszeniem ramion. Przenośną toaletę można postawić nawet w lesie. W
Fjaeraskogen są oddziały "budynkowe" z toaletami i tam dziecko zawsze
można zabrać i umyć. A jeśli nie ma bieżącej wody? Wychowawcy to
zawodowcy: zawsze mają wilgotne chusteczki i świeże pieluszki. I worki, żeby
wszystkie śmieci z wycieczki zabrać z powrotem.
Palce mi zgrabiały, ale dość sprawnie założyłem świeżą pieluszkę, rajtuzki,
polar i kombinezon. Luta w milczeniu obserwowała moje nieco nerwowe
poczynania. Zero protestów i pisków, a tego się, prawdę mówiąc,
spodziewałem.
Po spaniu Luta znowu ruszyła na pagórek. Teraz dołączyła do grupki
starszych, tarzała się po śniegu i próbowała skakać na materacyku. Zimą w
Trondheim po 15 zaczyna się ściemniać, a po 16 już jest całkiem ciemno.
Dzieci w leśnych przedszkolach o tej porze wracają z wycieczek i kończą
zabawy. Wychodząc po 16, na parkingu spotkaliśmy Marię, która właśnie
wsiadała do auta z wnuczką, dziewczynką, która w południe chlapała się z
Lutą lodowatą wodą.
-
My wychowywaliśmy się wsi. Nie było przedszkoli, nie było telewizji i
internetu. Cały rok spędzało się na dworze, pomagając rodzicom w
gospodarstwie -
powiedziała mi na pożegnanie babcia. - Teraz ludzie w
miastach nawet nie wiedzą, co tracą. Co można dać dziecku lepszego od
takiego sielskiego dzieciństwa?
Tekst powstał dzięki finansowemu wsparciu Fundacji Towarzystwa
Dziennikarskiego "Fundusz Mediów"