Z leśnych mgieł
Edward Simbierowicz
Spis treści
Od autora
Wspomnienia te poświęcam tym wszystkim towarzyszom, kolegom i znajomym, z którymi razem
przeżywałem ciężkie lata okupacji, dyskutowałem zażarcie o przyszłości i wreszcie o przyszłość tę
walczyłem.
Od dawna już nosiłem się z myślą napisania wspomnień z tamtych dni i o tamtych ludziach, z których
wielu nie doczekało Tej, „co nie zginęła”. Od dawna walczyłem z natłokiem mieszanych uczuć,
z zapałem i rezygnacją. Kilka razy zaczynałem już pisać i zniechęcony odkładałem pióro. Po co
odgrzebywać w pamięci fakty i wydarzenia, o których się już prawie zapomniało, a które nie
przydadzą się pewnie nikomu i do niczego?
Wiele przecież z tego, co przeżywaliśmy podczas okupacji, odczuwamy już dzisiaj inaczej. Inne jest też
nasze spojrzenie na mnóstwo różnych i bardzo złożonych konfliktów, które zawiązały się w tamtych
trudnych latach. Naprawdę nie sposób byłoby, moim zdaniem, preparować skalpelem wszystkie
nerwy okupacyjnego życia tylko po to, aby każdą nitkę wyodrębnić i każdą pokazać osobno. Nie
zamierzam zresztą tego robić.
Z tamtego okresu wybrałem zupełnie świadomie tylko niektóre obrazki i fragmenty, codzienne
i typowe dla ziemi kieleckiej lat 1939-1945. Chciałem pokazać tło i atmosferę ówczesnych wydarzeń
w wąskich wycinkach i w środowisku ludzi najlepiej mi znanych.
Nie szukajcie przeto tutaj wspomnień o sprawach wielkich. Błędnie mniemaliby ci, którzy
doszukiwaliby się w pracy konspiracyjnej i w partyzanckich działaniach nieprzerwanego pasma
bohaterskich zmagań z wrogiem. Obok rzeczy wielkich działy się przecież wtedy rzeczy drobne albo
też nic godnego uwagi nie działo się. I wtedy dni były wypełnione osobistymi sprawami, troskami,
radościami oraz zupełnie prozaicznymi czynnościami. Chciałem również pokazać niektóre obrazki
z naszego życia partyzanckiego w okresach wytchnienia pomiędzy walkami, gdy toczyło się szare
życie, monotonne i urozmaicone tylko nie kończącymi się rozmowami na postojach i w marszach.
Niech Czytelnik nie szuka w moich wspomnieniach ścisłej chronologii historycznej. Jeśli niektóre fakty
i wydarzenia, występujące w różnych okresach, zestawiłem obok siebie, to dlatego, że niekiedy
wymagała tego konstrukcja poszczególnych opowiadań lub zawiodła mnie po prostu pamięć. Od
tamtych dni minęło już przecież ponad dwadzieścia lat.
Koleje mojego losu były dosyć złożone. Najpierw, już w grudniu 1939 roku, trafiłem do Związku Walki
Zbrojnej. Pierwotny zapał w pracy konspiracyjnej stopniowo ustępował miejsca wątpliwościom, czy
rzeczywiście dobrą drogę walki wybrałem. Głoszone przez ZWZ hasła nie zadowalały mnie całkowicie.
W domu wychowywany byłem w duchu postępowym. Mój ojciec na długo przed wojną był czynnym
działaczem Związku Nauczycielstwa Polskiego, brał udział w strajku nauczycieli, prenumerował
postępową prasę, a w czasie okupacji, pozbawiony przez Niemców prawa wykonywania zawodu
nauczycielskiego, należał do Tajnej Organizacji Nauczycielskiej (TON). Pod wpływem częstych rozmów
w domu i z kolegami, którzy podobnie jak ja również przeżywali wewnętrzną rozterkę, znalazłem się
na marginesie ZWZ i byłem z nim związany tylko formalną przynależnością. W tym okresie jeden
z moich znajomych, kolega gimnazjalny i przyjaciel Antek Leszczyk - ”Polluks”, proponował mi
przejście do BCh. Nie skorzystałem z tego, ponieważ już wówczas - a było to latem 1943 roku -
miałem nawiązane kontakty z organizacją „Świt” poprzez Sylwestra Wątrobińskiego - ”Wieniawę”
i Tadeusza Maja - ”Łokietka”.
W tej organizacji rozpoczął się dla mnie okres nowej, bardzo intensywnej pracy konspiracyjnej. „Świt”
odgrywał niewątpliwie szczególną rolę na Kielecczyźnie. O obliczu ideowym tej organizacji może
w pewnym sensie świadczyć sama jej nazwa: Rewolucyjna Grupa Inteligencji Socjalistycznej „Świt”.
Była ona niejako zbiornikiem, który przejmował elementy radykalne z AK i innych organizacji oraz
ułatwiał im przejście do PPR i Armii Ludowej. Działacze „Świtu” czerpali swoją wiedzę polityczną
z rewolucyjnych tradycji Kielecczyzny i owocnej działalności jej wiernych synów z szeregów KPP, PPS-
Lewicy oraz radykalnych odłamów „Wici”. Brak doświadczenia w pracy konspiracyjnej zastępowali
entuzjazmem i szczerym przekonaniem o słuszności podjętej sprawy.
Pod koniec 1943 roku wraz z aktywem „Świtu” znalazłem się w PPR, a w następnym roku latem wraz
z dwoma braćmi i grupą towarzyszy poszedłem do lasu, gdzie po pewnych nieprzewidzianych
tarapatach trafiłem do zgrupowania AL pod dowództwem pułkownika Moczara.
W oddziałach AL pełniłem początkowo funkcję oficera propagandy w sztabie III Obwodu i zostałem
tutaj awansowany do stopnia kaprala. W tym okresie zajmowałem się redagowaniem i drukowaniem
odezw i ulotek, a także pisaniem meldunków sytuacyjnych, szyfrowaniem depesz radiowych itp.
W bitwie pod Szałasami walczyłem już jako podporucznik i od tej pory, po porzuceniu „papierkowej
roboty”, do ostatnich dni pobytu w lesie pełniłem obowiązki zwiadowcy. Była to bardzo trudna
i ryzykowna praca.
Muszę przyznać, że moja droga konspiracyjnej działalności od ZWZ poprzez „Świt” do PPR i Armii
Ludowej nie odbyła się bez wahań i bez konfliktów. Ewolucja tego przejścia nie była taka prosta
i łatwa, jak ją teraz w skrócie przedstawiam. Proces dojrzewania mojej świadomości przebiegał
względnie powoli i nie był wolny od załamań.
Na zakończenie chciałbym jeszcze personalnie wymienić kilku moich najbliższych współtowarzyszy
walki i pracy konspiracyjnej. Spośród wielu na pierwsze miejsce wysuwa się Sylwester
Wątrobiński - ”Wieniawa” (nie żyje). On właśnie był moim nauczycielem i przewodnikiem w trudnych
latach okupacji. Obok niego Kazimierz Zapalski - ”Motyl” (nie żyje), niepozorny, wytrwały i ofiarny.
A dalej: Apoloniusz Janczarski - ”Kmicic” i jego brat Ireneusz - ”Zdara”, Mieczysław
Mazurkiewicz - ”Przełom” i jego brat Kazimierz - ”Maszt”, Ryszard Klimczak - ”Wola”, Maksymilian
Pora - ”Przelot”, Jan Pora - ”Rozłucki” i jego brat Leon, wreszcie moi bracia: Mieczysław - ”Czarny”
i Kazimierz - ”Zew”. Obok nich było wielu innych, których pseudonimów już nie pamiętam lub też nie
używali ich nigdy, jak: Kazimierz Lubecki (nie żyje), Adam Cieśla (nie żyje), Wiktor Jabłecki (nie żyje),
Stanisław Łyjak (nie żyje), Bałuch (nie żyje), Jan Strojnowski, Jan Gawlik, Edward Sobich, Staś Mozal i
„Grab”.
Wymieniam te nazwiska, aby w ten sposób spłacić choćby w części kredyt zaufania, jakim darzyli
mnie w latach okupacji. Oprócz wymienionych kolegów i współtowarzyszy kontaktowałem się także
z wieloma znanymi uczestnikami ruchu oporu na Kielecczyźnie. Mam tu na myśli Tadeusza Maja,
Adama Bakalarczyka, Eugeniusza Iwańczyka, Czesława Boreckiego, Mieczysława Świostka oraz
Władysława Sobczyńskiego, Hilarego Chełchowskiego i wreszcie Mieczysława Moczara, który był
dowódcą III Obwodu Armii Ludowej w okresie najcięższych zmagań partyzanckich z hitlerowskim
okupantem na Kielecczyźnie.
Taki był początek
Gdy wybuchła druga wojna światowa, miałem dziewiętnaście lat. Tego roku, w pierwszych dniach
grudnia wieczorem, poszedłem razem z moim ojcem do gospodarza z sąsiedniej wsi Osówka,
w gminie Pętkowice powiatu iłżeckiego, na spotkanie z „nieznajomym”. Na moje pytanie, w jakim
celu tam idziemy i z kim mamy się spotkać, otrzymałem krótką odpowiedź ojca:
- Zobaczysz!
W mrocznej izbie, ledwo oświetlonej żółtym, przyćmionym światełkiem małej lampki naftowej,
oczekiwało nas dwóch mężczyzn. Jednego z nich, młodszego, znałem. Pochodził z Nowej Wsi. Był
z zawodu nauczycielem, ale nie rozpoczął jeszcze pracy zawodowej, gdyż po ukończeniu seminarium
nauczycielskiego pełnił służbę wojskową aż do wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku. Widziałem go,
jak podczas urlopów paradował w mundurze podchorążego po okolicznych wsiach, wzbudzając tym
zainteresowanie i zazdrość ludzi.
Bez żadnych wstępów, zaraz po przywitaniu się i kilku zdawkowych pytaniach, nieznajomy, starszy już
wiekiem mężczyzna, wyjaśnił krótko cel naszego spotkania. Mówił powoli, lekko zacinając się:
- Wojsko polskie nie złożyło zupełnie broni. Walka toczy się dalej, choć musiała zejść do podziemia.
Zmieniły się tylko jej formy, ale każdy powinien wziąć w niej udział. Obecnie organizuje ją Związek
Walki Zbrojnej. Do ZWZ wstępuje się dobrowolnie, jeśli nie brać pod uwagę patriotycznego nakazu
własnego sumienia i historycznych kart przeszłości narodu, zwłaszcza tutaj, na Kielecczyźnie...
Nie wahaliśmy się przystąpić do walki. Odebrano od nas przysięgę. Najpierw nieznajomy wyjął
z kieszeni kartkę papieru i nagrzewał ją nad płomieniem świecy. Papier żółcił się coraz bardziej
i równocześnie zaczęły na nim zarysowywać się wyraźnie niewidzialne przedtem litery. W ten sposób
zobaczyliśmy tekst napisany atramentem sympatycznym.
Podczas składania przysięgi chodziło mi mrowie po plecach. Płomień świeczki pełgający cieniem po
ścianie, mały krucyfiks w ręku nieznajomego i my dwaj: ojciec i syn, powtarzający uroczyste słowa
z palcami prawej ręki na krzyżu. Było coś niesamowitego w tym obrządku, przywodził na myśl
masońskie wtajemniczenia. Wzdrygnąłem się. Czułem się bardzo zażenowany, gdyż nie znosiłem
efekciarstwa w ogóle, a cóż dopiero w tak poważnej chwili. Wreszcie odetchnąłem z ulgą, gdy
powtórzyłem ostatnie słowa przysięgi. Była krótka. Zaledwie dwa czy trzy zdania, a wydawało się, że
wieki przeminęły, zanim krzyżyk zawisnął z powrotem na swoim miejscu w izbie nad drzwiami.
Po złożeniu przysięgi zostaliśmy wtajemniczeni w system organizacyjny ZWZ i poznaliśmy
pseudonimy naszych zwierzchników. Pamiętam, że młodszy nazywał się „Topór”. Ja przybrałem
pseudonim „Mat”. Dostałem „niewidzialny” tekst przysięgi na kartce papieru i pierwsze polecenie
organizacyjne: „zdobyć dla siebie broń i werbować dalszych konspiratorów”.
Oszołomieni, wracaliśmy obydwaj z ojcem do domu. Zostać tak nieoczekiwanie żołnierzem polskiej
armii podziemnej, to przecież nie byle co! Droga powrotna nie była długa, gdyż odległość z Osówki do
Hieronimowa wynosi nie więcej niż dwa kilometry, ale wtedy wydawała mi się jeszcze krótsza. Przez
cały czas nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa.
Z zapałem wziąłem się do roboty. Rozpocząłem ją od przygotowania tekstów przysięgi. Nagrzałem
otrzymaną kartkę nad świecą, aby przepisać tekst przysięgi na kilkunastu kartkach, używając do tego
celu, zamiast atramentu, mleka lub soku z cebuli. Tekst przysięgi znałem zresztą wkrótce na pamięć.
Zacząłem werbunek. Gdzie miałem szukać godnych zaufania ludzi, jeśli nie w swojej wsi, wśród
swoich najbliższych kolegów?
Najpierw wtajemniczyłem Jasia Porę, potem moich braci Kazika i Mietka, a później Stefka Skrzypczyka
(nie żyje), Kazika Zapalskiego (nie żyje) i innych. Chociaż słowa przysięgi znałem doskonale na pamięć,
to jednak nie zawsze podczas jej odbierania mogłem powstrzymać się od powtarzania poznanego już
ceremoniału. Wydawało mi się, że odbycie jego jest konieczne, że jest to nieodłączna i tajemnicza
oprawa naszego spiskowania. A ponieważ ceremonia przejścia do konspiracji zrobiła na mnie samym
ogromne wrażenie, miałem prawo przypuszczać, że i inni będą dzięki temu pod większym urokiem
konspiracji. Nie bez znaczenia również było i to, że wówczas miałem dziewiętnaście lat, a i większość
„konspiratorów” liczyła sobie lat przeważnie „naście”. Nie mogło być pełnego ceremoniału tylko
wtedy, gdy zaprzysiężenie odbywało się w lesie lub w polu.
Wkrótce stanowiliśmy pełną drużynę, która mogła odbywać ćwiczenia z bronią i przechodzić
elementarne przeszkolenie taktyczne. W „arkana sztuki wojennej”, a szczególnie terenoznawstwa,
wprowadzał nas plutonowy Kazik Zapalski. Od czasu do czasu robiliśmy wyprawy po broń i amunicję.
Regularne początkowo ćwiczenia poszły po pewnym czasie w zapomnienie. Aktywność konspiracyjnej
pracy stopniowo malała. Zaczęła się ponownie nasilać dopiero po 1942 roku. Zresztą w różnych
okresach okupacji przebiegało to różnie. Działalność konspiracyjna wzrastała nierównomiernie
i krzywa tego postępu przybierała raczej obraz wykresu o licznych załamaniach. Jedynie kolportaż
podziemnej prasy nasilał się coraz bardziej i coraz częściej otrzymywaliśmy nowe gazetki pisane
w różnym duchu. Jako rzecz charakterystyczną można odnotować, że prawie przez cały okres
okupacji otrzymywaliśmy i kolportowaliśmy gazetki o różnych odcieniach ideologicznych.
Prasa konspiracyjna nie płynęła jednakowo równym strumieniem. Jedne gazetki otrzymywałem
prawie regularnie, inne pokazywały się od czasu do czasu. Jedne, widocznie drukowane w małym
nakładzie, docierały w pojedynczym egzemplarzu, inne w wielu. Jedne wychodziły przez długi okres
okupacji, inne ukazywały się i znikały jak meteory. Najczęściej otrzymywaliśmy „Biuletyn
Informacyjny”.
Poziom gazetek był bardzo różny. Znajdowały się w nich artykuły poważne, naiwne albo wręcz
zupełnie niewybredne w treści i formie. Czytane były jednak wszystkie od deski do deski nawet
wtedy, gdy treść artykułów denerwowała czytelnika. Rekordy naiwności i głupoty bili zazwyczaj
redaktorzy „Pobudki”.
Kiedyś, a było to podczas roztopów wiosennych lub pluchy jesiennej, przyniosłem z punktu
rozdzielczego „swój” przydział prasy. Powróciłem do domu utytłany błotem i zmoczony po kolana.
Wśród przyniesionej prasy znajdował się również (któryś tam z kolei) numer „Pobudki” odbijany na
powielaczu. Po przeczytaniu artykułu wstępnego, rzekłbym redakcyjnego, nie miałem wątpliwości,
dla jakiego czytelnika był on przeznaczony. Jaki jednak był sens kolportowania „Pobudki”, tego nie
mogłem pojąć. Autor ubolewał nad utratą warunków życiowych, które miał przed wojną, malując je
mniej więcej w taki sposób: ze snu budziła nas służąca, wnosząc do pokoju aromatyczne kajzerki
z masłem i kawę ze śmietanką. Nastawiamy radio i przy dźwiękach muzyki ubieramy się bez
pośpiechu. Potem odbywamy spacer po parku lub pobliskim lesie i jemy obiad w gronie miejscowych
notablów. Drzemka po obiedzie, a wieczorem gramy w karty lub bawimy się w towarzystwie uroczych
dam. Pijemy wina lub likiery i koniaki. Późną już nocą kładziemy się szczęśliwi do łóżka. Jutro obudzi
nas znów służąca. I... da capo al fine. Żyć nie umierać!
Mój kontakt organizacyjny w ramach ZWZ zerwany został prawie zupełnie, gdy po pierwszych
aresztowaniach w sąsiedniej okolicy przeniosłem się w styczniu 1942 roku do Kroczowa Małego
w gminie Kazanów, gdzie prowadziłem tajne nauczanie.
Rewizja
Po przegranej kampanii wrześniowej, gdy na nasze tereny wkroczyli i usadowili się na dobre Niemcy,
radykalnie zaczęło się zmieniać postępowanie miejscowych kolonistów niemieckich od lat
zamieszkujących na tutejszych ziemiach.
Przede wszystkim znalazło to swój wyraz w bezczelnym zachowaniu się i w ubiorze. Większość
kolonistów nosiła na rękawach szerokie, czerwone opaski z dużą, czarną swastyką. Nie chodzili
pojedynczo, lecz tylko grupkami. Nie pokazywali się bez broni. Nosili pistolety, a nawet karabiny.
Początkowo widać było, że niektórzy niezbyt dobrze i niezbyt pewnie czują się w swej nowej roli.
Poruszali się jakby niezręcznie i chyba nawet ze wstydem trochę. Ale szybko nabrali wprawy,
naśladując swoich prowodyrów i przyzwyczaili się do nowej sytuacji. Wojskowe władze niemieckie
organizowały „nowy ład”. Wójtem mianowany został Niemiec ze wsi Kadłubek, Ludwik Kienetz.
Z miejscowych volksdeutschów utworzono w Siennie posterunek policji. Rozpoczęły się we wsiach
pierwsze rewizje przeprowadzane przez „naszych” Niemców i pierwsze ich wybryki. Tyle tylko, że
stosowaną wówczas karą była na razie najwyżej kara chłosty.
W Hieronimowie i w innych okolicznych wsiach, a więc w Janowie, Gozdawie i Kadłubku, mieszkało
wielu kolonistów niemieckich. Oni też pierwsi zaczęli przeprowadzać masowe rewizje u wszystkich
prawie Polaków. Nie ominęli również budynku szkolnego w Hieronimowie, w którym mieszkałem
razem z rodzicami. Do nas też przyszła któregoś dnia grupa uzbrojonych wyrostków ze swastykami na
rękawach. Przewodził im Zygmunt Hein, syn sołtysa z Hieronimowa. Chodził razem ze mną do szkoły
powszechnej i niedawno jeszcze był uczniem mojego ojca. Budynek szkolny był jednopiętrowy,
a mieszkanie nasze mieściło się na piętrze. Właśnie zabieraliśmy się do kolacji, gdy usłyszeliśmy tupot
nóg po drewnianych schodach. Wyjrzeliśmy zobaczyć, kto idzie. Na korytarz wpadł jako pierwszy
Zygmunt Hein, za nim inni i zaraz rozbiegli się po całym domu.
- Nie ruszać się! - krzyknął Zygmunt stając w drzwiach, po czym podszedł do mojego ojca i powiedział:
- Zdać broń!
- Broń? Co ty pleciesz? - zdziwił się ojciec.
- Powtarzam, zdać broń!
Ojciec spojrzał na niego uważnie i najspokojniej powiedział:
- Mieszkam już tutaj ponad dziesięć lat. Czy ty, Zygmunt, widziałeś u mnie kiedykolwiek broń, choćby
nawet zwykłą fuzję lub wiatrówkę? Nie mam przecież żadnej broni.
- Zdać broń! - powtórzył ostro Zygmunt.
- To ty się nie wstydzisz, Zygmunt, przychodzić do mnie robić rewizję?
- Zdać broń! - upierał się tamten, mierząc nas zimnym wzrokiem.
- To sobie szukaj sam!
Nie trzeba ich było do tego zachęcać. Jak tylko wpadli do domu, zaczęli myszkować po wszystkich
kątach.
Po dokładnym przejrzeniu pomieszczeń w szkolnym budynku, wyszli jak niepyszni, z niczym. Na
odchodne Zygmunt rzucił jeszcze raz ostrzeżenie:
- Trzeba uważać, żeby broni nie było!
Takie rewizje, zaskakujące, ale jednocześnie prymitywne, nigdy nie doprowadzały do wykrycia broni.
Mało kto przechowywał ją u siebie w domu, zwłaszcza w okresie, gdy niemiecka akcja poszukiwawcza
nabrała szerszego rozgłosu.
Podobnie oczywiście było z nami. Wkrótce jednak Niemcy ponownie „złożyli nam wizytę”. Tym razem
w zupełnie innym celu. Polecili nam po prostu opuścić budynek szkolny i przenieść się „dobrowolnie”
w inne miejsce. Szkołę zajęli nauczyciele niemieccy, którzy mieli prowadzić lekcje dla dzieci
miejscowych volksdeutschów. Jako pierwsza przybyła tutaj Wanda Koch rodem z Łodzi.
„Samorzutna” działalność miejscowych Niemców dotkliwie dokuczała nam na każdym kroku. Na
palcach jednej ręki można było policzyć kolonistów, którzy nie przyłączali się do niej. Do takich
należał na przykład nasz najbliższy sąsiad, popularnie zwany „Bęcem”. On właśnie w rozmowach
z nami często mówił:
- To wszystko kiedyś na złe się obróci. Przyjdzie czas strasznej kary i ludzie będą żałować. Tutaj się
urodziłem, nikomu nie stałem na zawadzie i tutaj chciałbym umrzeć bez wstydu za tamtych...
Pacyfikacja
Było to w pierwszych dniach marca 1942 roku. Niemcy zaczęli już brać tęgie baty na froncie
wschodnim. Na naszych ziemiach wzmagał się terror okupanta, który w ten sposób chciał utrzymać
„jaki taki” spokój na tyłach swojej armii. Z całą wściekłością ściągano kontyngenty i przeprowadzano
rekwizycje. W sercach naszych zaczęła natomiast odżywać nadzieja. Spotęgowany napór hitlerowców
napotykał już teraz nie tylko na wzmożony bierny opór. Zaczęły się coraz bardziej aktywizować
jednostki i organizacje.
Niedaleko wsi Ranachów koło Ciepielowa w powiecie iłżeckim zabity został żołnierz Wehrmachtu,
volksdeutsch z Karolina, przebywający tam na urlopie (wieś zamieszkiwali niemieccy koloniści).
Śniegi leżały jeszcze wówczas wszędzie ogromne, wszystkie drogi były całkowicie zasypane i choć to
już marzec był, zima nie myślała wcale ustępować. Po zabiciu Niemca okoliczni chłopi wystraszyli się
początkowo i opuścili swoje domostwa na jakiś czas, ale cisza ze strony władz niemieckich zmyliła ich
czujność. Wrócili do swych chałup. Wszędzie panował spokój. Nie wzbudziło czujności wśród chłopów
nawet polecenie z powiatu, aby zrobić „szarwark” na prowadzących do okolicznych wsi drogach,
celem oczyszczenia ich ze zwałów śniegu.
Aż nadszedł dzień 18 marca 1942 roku, drugi dzień 7 dawna oczekiwanej odwilży wiosennej...
Było jeszcze ciemno, gdy na odśnieżonych drogach, prowadzących do wszystkich wsi w gminach
Kazanów i Ciepielów, pojawiły się samochody ciężarowe załadowane - jak się później okazało -
niemieckimi żołnierzami z formacji SS. Z samochodów wysypali się uzbrojeni SS-mani, w ogromnej
większości synowie miejscowych kolonistów, i pod osłoną nocy zaczęli otaczać wsie pogrążone
jeszcze we śnie.
Akcja rozpoczęła się równocześnie w kilkunastu okolicznych wsiach. Łomotanie do drzwi i okien
chałup pobudziło psy i pozrywało ludzi z pościeli.
Nie od razu można było zrozumieć, co się właściwie dzieje. Szmery jakieś, potem głosy, nawoływania,
stukot butów, brzęk tłuczonych szyb i huk wywalanych kolbami drzwi, który wstrząsnął domem, to
wszystko razem wzięte z trudem docierało do półświadomości. Co za koszmar?! Sen trzepoce się na
powiekach niepewnie. Ryk prawie zwierzęcy grzmotnął w dom. Błyski latarek przywracają
przytomność. Wyolbrzymione sprzęty latają po ścianach jak zwariowane. Postacie uwijają się po izbie
- potwory, nie ludzie... Do mózgu przenika wreszcie myśl: „Niemcy, żandarmeria!”
Zdezorientowany kompletnie zapominam, gdzie leży ubranie... Nuże, prędzej! Co robić? Raz po raz
przebłyski świadomości... Niemcy! I znów pustka. Jakaś bierność i bezradność... Niemcy. W każdym
oknie widać hełmy, drzwi zatarasowane... Niemcy. Wszędzie ich pełno... myszkują, wywracają
i rozrzucają sprzęty, hałasują... Błyski świateł.
Trr... trr... trrrr... Seria z automatu.
- Idź, no! Nuże...
Ocknąłem się na dobre. Szczeniak jakiś sterczał nade mną i wydzierał gębę. Oczy latały mu, błyskając
białkami. Cywil w kapeluszu uwijał się po domu. Ktoś podawał mi czapkę.
- Nie trzeba! - warknął jakiś dryblas z rewolwerem w łapie.
Ogłuszonego, zahukanego wrzaskiem, waląc kolbami gdzie popadnie, wyprowadzają mnie na dwór.
W drzwiach mignęły przerażone oczy dziewczyny i krwią spływająca biała twarzyczka... Chciała za
mną lecieć, ale cios kolbą powalił ją na ziemię. Rozdzieliła nas masa rozbestwionych szwabów.
W izbie pozostało odrętwienie, przestrach zakamieniały w spojrzeniu dziewczyny, nieme przerażenie.
Przede mną drzemał jeszcze szary, ponury dzień marcowy. Nie czuć było zimna. Wiosenna odwilż
rozkuwała lody, czerniła pola, spływała drogami brudną wodą.
Tyle ludzi... Wszyscy stoją pod płotem i trzymają podniesione w górę ręce. Niemcy formują gromady
spędzonych mężczyzn w szeregi. Przede mną kroczy Kęska, kowal z wioski Kroczów Mały, młody
jeszcze chłopak. Obok niego, trochę w przodzie, ciężko sapie jeden z gospodarzy z tej samej wsi,
Roman Posłuszny. Jakaś kobieta w rozchełstanej koszuli zawodzi przeciągle. Przeraźliwie głośny
i przejmujący jest ten lament.
Na chwilę przykuwa moją uwagę coś błyszczącego na rękach poprzednika. Trudno zobaczyć, co to
jest. Dzień już wstawał, ale mglisty jakiś. Co to może być? Oczy powróciły do poprzedniego obrazu.
Nagle zrozumiałem. Jeden z gospodarzy miał na rękach kajdany. Kajdany! Otoczony tylu zbirami to
mało, skuli go jeszcze! Uporczywie kusi myśl zobaczyć, co się dzieje w tyle. Odwracam głowę i... świat
zakołował się nagle przed oczami. Robi mi się dziwnie, coś trzasnęło w szczęce, a silne kopnięcie
oprzytomniło: „nie wolno się oglądać!”
Zaraz za wsią staliśmy jakiś czas. Oczekiwano na coś lub kogoś. Ze wszech stron tymczasem pędzono
ludzi, wyrywanych ze snu, w bieliźnie tylko. Od pobliskiej chaty czterech Niemców wlokło dwie
kobiety, które słaniały się na nogach...
- Frauen zurück!
1
- rzucił w ich stronę komendant. Zostawiono je tak na śniegu w niemocy bezradnej.
- Noch weiter ziehen!
2
I poczłapały ciężko nogi, brnąc w miękkim śniegu. Obuwie nabierało wody. Po drodze mijaliśmy wsie,
a wtedy gromada ludzi rosła.
Pacyfikacja!
I szliśmy tak ciężko i długo. Na postojach leżeliśmy twarzą na śniegu, bici, kopani, popychani.
Kopnięcia mówiły: „kłaść się”, „wstać”, „milczeć”...
Podczas jednego z postojów ustawiono ludzi z rękami podniesionymi do góry pod jakimś murem.
Tam podzielono nas na kilka grup. Wyczytywanych z listy ustawiono na boku. Nie było mnie wśród
wyczytanych.
Znowu marsz uciążliwy. Nogi zapadają głęboko, woda chlupoce w butach. Ciałem przebiega dreszcz.
Ciężkie chmury przewalają się nisko nad polami. Zimno trzęsie coraz bardziej, zęby szczękają.
Zatrzymano nas wreszcie koło szkoły we wsi Karolin, w której mieszkali niemieccy koloniści i z której
zabity został volksdeutsch. Na placu szkolnym dużo ludzi, sami mężczyźni: starzy i młodzi. Długo już
czekają tam depcząc ziemię. Zewsząd napływają tłumy nowych ludzi, pobitych, w poszarpanej
i pokrwawionej odzieży. Ledwie powłóczą nogami. Niemcy dzielą, ustawiają w gromady. Jednych
gdzieś biorą, inni stoją dalej...
A z lewej strony, pod gruszami w polu, kopią doły. Miarowo wylatuje w górę ziemia, miarowo rośnie
świeży nasyp ociekający wilgocią.
Grupki szczeniaków ze znakami SS i hackenkreutzami chodzą, obserwują, dzielą się uwagami. Żadne
uczucie litości, czy nawet zażenowania, nie przebija na tych tępych, wypasionych mordach. Obojętnie
przechodzą koło chłopów, pokazują sobie niektórych znajomych palcami. Nic ich to nie obchodzi, że
wszyscy cierpią fizycznie i psychicznie - za chwilę oni wyzwolą ich od wszystkich trosk... na zawsze!
Oni... Wszyscy młodzi i znający język polski. Tu wyrośli, na polskiej ziemi. W Karolinie, Gozdawie,
Janowie, Kadłubku. Chodzą po dwóch, po trzech, jedzą i opowiadają sobie kawały... Okropne są te
śmiechy!
Kilku zabitych powieźli w stronę kopanych dołów, krew i białe plamki mózgu zostały tylko na saniach.
Tymczasem w szkole odbywał się „sąd”. Zabierano dokumenty i badano. Przerażające krzyki biją co
chwila stamtąd w powietrze. Potem cisza. I znów świst bijaków i przeciągłe, głuche jęki. Tłum stał
i nasłuchiwał, trwożnie i ze współczuciem spoglądając po sobie. Powoli wszystko cichnie. Tylko wśród
ludzi oczekujących swojej kolejki zrobił się ruch. Wyszedł „sąd”. Żołnierze otaczają wszystkich silnym
kordonem i wiodą w stronę dołów.
Dobrze, że już. Tak ciężko czekać na coś, co się pewnie stanie... Ktoś rozpłakał się w głos.
- Tato, uciekajmy! - usłyszałem rozpaczliwy szept.
- Nie, synu, i tak zabiją, tu to chociaż razem... Nie, synu! Daleko nie ucieknę, stary już jestem...
1
Kobiety zostawić!
2
Iść dalej!
Doły coraz bliżej. Żółci się w bladym słońcu marcowym świeża ziemia. Depce ją pruskie żołdactwo,
depce ją polski skazaniec... „I czemu to tak, czemu?” Przybliżam się do dołów razem z gromadą ludzi.
Idę spokojny, bo cóż tam: wszystko już jedno...
A ona... Ona!... Dlaczego ciągle myślę tylko o niej i to teraz właśnie? Ustawicznie, z natarczywością,
zarysowuje się postać drogiej dziewczyny, która została tam, przy trupie swojego ojca. Wrócić do niej,
na chwilę chociaż, zajrzeć w te ufne oczy, raz jeszcze i raz jeszcze szepnąć „kocham”. Wrócić na
chwilę i jeszcze raz usłyszeć z jej ust to samo słowo... Chciałem myśleć o czymś innym, lecz nie
mogłem. Myśl uporczywie wracała do Krysi.
Oficer czytał coś długo, bełkocąc donośnym głosem. Do uszu dolatywały pojedyncze słowa: Führer...
das ewige Deutschland... polnische Banditen...
Żółci się ziemia w bladym słońcu. Błoto czepia się do nóg. Ciężko posuwać się, tak ciężko... Doły coraz
bliżej, a iść coraz ciężej... Nagle ostry grzmot przeszył powietrze, wdarł się do mózgu, zaszarpał
w sercu i zamarł. Rozległa się pierwsza salwa, a potem druga, trzecia i następne.
Piątka za piątką szły nieprzerwanie przez długie godziny. Ludzie powiązani sznurami, tyłem ustawieni
do strzału.
Przy każdej piątce padała krótka komenda Feuer!
I rozlegał się suchy trzask karabinowej salwy. Oprawcy mierzyli celnie, czapki leciały w górę, raz płat
głowy zawirował w powietrzu...
- Fleisch! - rzucił jakiś „dowcipniś”.
I znów Feuer!, i znów piątka runęła do dołu.
Ludzie zamarli w bezruchu, nikt słowa nie krzyknął. Szli skazani na śmierć ojcowie i bracia, mężowie
i synowie, regularnie piątka za piątką. Zupełnie spokojnie, jakby nie na śmierć.
Spokojnie umierali, jak spokojne było ich życie.
Egzekucja trwała tak długo, aż wykopane rowy wypełniły się ciałami po brzegi. Dopiero wówczas
rozpuszczono do domów ludzi, którzy byli tylko niemymi świadkami masowego mordu. Rozeszli się,
aby wśród najbliższych opowiedzieć o tym, co widzieli. Dla przestrogi zapewne i dla wywołania
strachu.
Ślepy los ustawił obok wielu ludzi również i mnie w szeregach, które nie miały być rozstrzelane.
Wróciłem do domu późnym popołudniem kompletnie rozbity i oszołomiony. W tym jednym dniu
pacyfikacji, pierwszej tak masowej na Kielecczyźnie, rozstrzelanych zostało ponad 150 mieszkańców
Kazanowa i Ciepielowa, Kroczowa Małego i Większego, Pcina i Karolina, Ranachowa i innych wsi.
Oficjalny komunikat, który później przeczytałem - jeśli mnie pamięć nie myli w Völkischer Beobachter
- głosił, że oddział SS stoczył pod Karolinem zwycięską potyczkę z „polską bandą dywersyjną”.
W walce poległ jeden żołnierz i ponad 150 „bandytów”.
Jednym z nich był również ojciec mojej żony Władysław Posłuszny. Zabrali go Niemcy wprost
z pościeli i wyprowadzili w bieliźnie na dwór. Na darmo najstarsza córka Krysia usiłowała wynieść za
ojcem jego ubranie i buty. Nie pozwolili, odpędzając od drzwi jak psa. Nie słyszała nawet strzałów, od
których zginął ojciec, zabity przed domem w czasie próby ucieczki.
Niejednokrotnie postanawiał sobie, że nie pozwoli się Niemcom aresztować. Mówił zawsze, że woli
zginąć od razu, niż wpaść ponownie w łapy żandarmów. Doznał już ich metod na własnej skórze, gdy
był więziony na samym początku okupacji.
„Lis” w akcji
Pewnego dnia późnej jesieni 1943 roku przyjechał do mnie niespodziewanie „Lis”, który podczas
pobytu w oddziałach partyzanckich ĄK pełnił jakiś czas funkcję adiutanta „Szarego”. Moniek, bo tak
nazywaliśmy „Lisa”, wyłuszczył powód przybycia:
- Musimy „zrobić” spółdzielnię i mleczarnię w Siennie. Pomożesz w uzyskaniu informacji potrzebnych
do zorganizowania napadu.
- Dobrze, Moniuś, postaram się o informacje - odpowiedziałem - ale pod warunkiem, że „zrobicie”
również biuro, w którym pracuję. Widzisz, chodzi o to, że Niemcy zamierzają zwiększyć wsi wymiar
kontyngentu mięsnego i kazali już przygotować odpowiednie wykazy. Trzeba im w tym przeszkodzić.
Wystarczy, jak zniszczycie książki inwentarza żywego. Odwlecze to na długi czas przygotowanie
wykazów, gdyż przed tym trzeba będzie odtworzyć księgi inwentarzowe na podstawie spisów
z natury, a to będzie praca długa. Przez ten czas chłopi będą mogli dokonywać nielegalnych ubojów
lub po prostu ukryją kolczykowane sztuki bydła i trzody chlewnej. A poza tym będzie to doskonały
sposób odwrócenia ode mnie ewentualnych podejrzeń Niemców.
- Pomyślę o tym.
- Kiedy to jest bardzo pilne! Trzeba nawet podobną akcję niszczenia dokumentów przeprowadzić
również i w innych gminach. To jest przecież takie ważne.
- Pogadam z Antkiem. Tymczasem zatrzymam się u ciebie na kilka dni, a ty staraj się rozpoznać
sytuację.
Wspólnie z „Lisem” rozważyliśmy plan przygotowania i przeprowadzenia akcji. Najmniej kłopotów
mieliśmy ze spółdzielnią. Jan Strojnowski, który pracował tam jako główny księgowy, chętnie udzielił
nam wszystkich niezbędnych informacji. Gorzej było z mleczarnią. Nie znałem tam nikogo, kto mógłby
nam pomóc.
- Jak ty myślisz, Jasiu - zwróciłem się do Strojnowskiego - może lepiej będzie „zrobić skok” na
transport masła poza mleczarnią, na przykład na drodze do Starachowic?
- Można i tak, tylko że samochód jeździ nieregularnie i po dwóch trasach: przez Iłżę i przez Ostrowiec.
Poza tym zawsze jest konwojowany przez uzbrojonych żołnierzy.
- Ilu ich jest?
- Przeważnie jeden, czasem kilku.
- W porządku, pogadam z „Lisem”. Rozejrzyj się tymczasem i podaj mi dokładnie dni i godziny odjazdu
samochodu.
„Lis” zgodził się na naszą propozycję. Partyzanci mieli przygotować zasadzkę na jednej z tras
w dogodnym miejscu, poza miasteczkiem.
Zebranie informacji zajęło mi trochę czasu, bo trzeba było działać ostrożnie, by nie wzbudzić
podejrzeń. „Lis” tymczasem odpoczywał u mnie po trudach życia partyzanckiego, nie wychodząc
prawie zupełnie z mieszkania. Nawet obiady przynosiłem mu z miasta.
Z tymi obiadami miałem trochę kłopotów. Panna Anna Łączkowska, u której „stołowaliśmy” się razem
ze Strojnowskim, ani rusz nie chciała uwierzyć, że ten dodatkowy obiad biorę dla brata.
- Przecież mógłby przyjść do mnie zjeść obiad...
- Nie może, bo źle się czuje.
- Ale ja panu nie wierzę i dlatego nie dam obiadu.
Co miałem robić? Trudno mi było brnąć dalej, bo i tak by już nie uwierzyła. Nie dała się staruszka
podejść tym bratem, ale przecież nie mogłem się przyznać, że to dla partyzanta. Miała dobre serce.
Wiedziałem, że trochę pogdera, ale obiad dostanę na pewno.
- Nie, to znajomy przyjechał do mnie na odpoczynek. Znajomy z dawnych lat...
Zapewne nie uwierzyła mi, ale bez obaw mogłem liczyć na jej dyskrecję. Panna Anna była bardzo
wścibska i wszystko bez mała interesowało ją w naszym miasteczku. Mieszkała tutaj od kilkunastu lat
razem ze swoją siostrą Marią. Zajmowały one skromny lokal w budynku spółdzielni. Gdy wychodziłem
z obiadem dla „Lisa”, uśmiechnęła się znacząco i powiedziała:
- Tylko niech pana nikt nie zobaczy po drodze. Przecież cały rynek musi pan przejść na oczach ludzi.
- Dobrze, będę uważał.
- Ale powie mi pan, panie Edziu, kiedy będzie napad - poprosiła niespodziewanie. - Ja się tak okropnie
boję, gdy Niemcy strzelają, a jeśli będę wiedzieć, że to nie oni, lecz partyzanci, to wcale nie będę się
bać... I drzwi zostawię otwarte na schody - szepnęła cichutko ze zrozumieniem, całując mnie w czoło.
- Mówiłem już pani, że to znajomy tylko, a nie żaden bandyta!
O tym, że „Lis” jest u mnie, wiedzieli jeszcze tylko moi współlokatorzy. Pobyt „Lisa” trwał już u nas
kilka dni, aż wreszcie uzyskaliśmy wiadomość, kiedy transport masła odchodzi do Starachowic.
Samochód ciężarowy miał być konwojowany przez jednego żołnierza i miał jechać prawdopodobnie
szosą ostrowiecką około godziny dwunastej.
„Lis” pojechał rowerem do oddziału „Szarego” z wiadomością, aby niezwłocznie przygotował „skok”
na transport masła.
Następnego dnia zjawił się u mnie znowu. Niestety, oczekiwali na próżno samochodu. Nie było go.
Samochód nie pojechał trasą, która była sygnalizowana, lecz dotarł do Starachowic przez Iłżę.
Dwa razy jeszcze przygotowywana zasadzka zakończyła się fiaskiem. W ostatniej chwili trasa
przejazdu samochodu była zmieniana, co uniemożliwiało przerzucenie partyzantów na miejsce innej
zasadzki. Zdołaliśmy jednak ustalić, że kierowca wybrał inną drogę z powodu przypadkowego „łebka”,
który za pieniądze poprosił o dowiezienie go do Iłży. Kierowca zgodził się na tę propozycję, mimo że
pierwotnie zamierzał jechać przez Ostrowiec.
„Łebki”! A może by tak spróbować w ten sposób skierować samochód na obstawioną przez
partyzantów szosę? Za każdym przecież razem sygnalizowanego odjazdu samochodu partyzanci
czekali na próżno. A pogoda nie była wcale odpowiednia. Bez przerwy prawie padał deszcz i było
przejmujące zimno. Sytuacja taka zaczynała być denerwująca.
„Lis” zdecydował się od razu. Pojedzie samochodem w charakterze „łebka” i skieruje go w ten sposób
na drogę obstawioną przez partyzantów. Przenocował jeszcze jedną noc u mnie i rano poszedł
ubrany w czarny, ceratowy płaszcz do kierowcy, aby go zabrał ze sobą do Ostrowca.
Kierowca kręcił się właśnie koło samochodu, coś tam jeszcze majstrując przed odjazdem.
- Kiedy pan odjeżdża? - zapytał „Lis”.
- Zaraz, a bo co?
- Potrzebuję do Ostrowca.
- Nic z tego, nie jadę tam. Jadę do Iłży.
- Muszę do Ostrowca, do szpitala... Niech mi pan pomoże.
- Mówiłem już, że nie jadę tam.
- Zapłacę przecież.
- Też mi nowina! A coś pan myślał, że może wiózłbym go darmo?
- Panie, dobrze zapłacę.
- Idź pan do żołnierza. Może się zgodzi, mnie tam wszystko jedno. I tędy droga, i tamtędy...
- A po co ja mam z nim rozmawiać? Załatw to pan jakoś sam!
Rozmowa prowadzona była półgłosem i w pewnej chwili Moniek wsunął szoferowi do ręki „górala”.
Kierowca spojrzał przelotnie na banknot, rozwijając go o tyle tylko, aby mógł dojrzeć jego wartość.
Wysokość kwoty była przekonywająca. Ten argument trafił w sedno sprawy i rozwiał wszelkie
wątpliwości.
- Dobra, siadaj pan, jedziemy - powiedział nie zamierzając nawet poinformować żołnierza o zmianie
kierunku jazdy.
Pojechali. W kabinie obok kierowcy siedział konwojent i Moniek z rewolwerem w kieszeni płaszcza.
Deszcz padał ciągle. Jazda była kiepska, bo to i szosa nie najlepsza i samochód załadowany po brzegi,
a do tego jeszcze strumienie deszczu siekącego gęsto w szybę. Wyjechali później, niż
przypuszczaliśmy, i Moniek niepokoił się, czy chłopcy będą jeszcze czekać. Żeby choć nie zrezygnowali
za wcześnie! Zgodnie z planem oni mieli zatrzymać samochód. „Lis” będzie pomagał tylko
w ostateczności, a więc tylko wtedy, gdyby Niemiec próbował się bronić.
Samochód nie jechał zbyt prędko i droga dłużyła się już Mońkowi. Rozmowa nie kleiła się zupełnie.
Urwała się szybko, bo o czym tu mówić w takiej chwili. Napsioczyli trochę na pogodę i na tym koniec.
Każdy zajęty był swoimi myślami. Deszcz bez przerwy uderzał w szybę. Na dworze było ponuro
i prawie już ciemno.
„Żeby choć chłopcy nie zawiedli - myśli Moniek. - Tyle już razy przychodzili na próżno i mokli na
deszczu”...
Nagle pasażerowie szoferki kiwnęli się gwałtownie do przodu. To kierowca niespodziewanie
zahamował. Nikt poza nim nie zauważył sygnału „stój”. Nim pasażerowie wrócili do normalnej
pozycji, już z obu stron w otwartych drzwiach pojawili się uzbrojeni ludzie w płaszczach ociekających
wodą.
- Wszyscy wysiadać! Szybko, szybko!
Niemiec nie próbował nawet się bronić. Wysiadł za innymi z rękami wzniesionymi do góry.
Wysiadających poddawano rewizji osobistej. „Lisa” rewidował sam dowódca oddziału.
- Dokąd pan jedzie? - zwrócił się do niego.
- Do Ostrowca.
- No to szoruj pan dalej na piechotę, a prędko, bo popędzę!
„Lis” odszedł niezwłocznie, a dowódca zwrócił się do pozostałych:
- Co wieziecie na samochodzie?
- Masło.
- Ty - powiedział do Niemca - wracaj do Sienna i tam dopiero zamelduj o tym, co tu było. Tylko
pamiętaj, nie próbuj nawet wcześniej robić alarmu, bo się jeszcze spotkamy!
Kierowca miał zostać na miejscu i czekać na „okazję” powrotu do Sienna. W czasie, kiedy to się działo,
a wszystko to musiało się odbyć błyskawicznie, gdyż szosą ostrowiecką jeździło sporo pojazdów,
jeden z partyzantów zapuszczał już silnik samochodu. Wkrótce ciężarówka pojechała dalej w kierunku
Ostrowca, zabierając po drodze „Lisa”. Na najbliższej, bocznej drodze odbył się przeładunek masła
z ciężarówki na wozy zaprzężone w konie, którymi powozili partyzanci. Odbyło się to tak sprawnie, że
po krótkim czasie na drodze pozostał pusty samochód.
W kilka dni później odbył się „napad” na sklep spółdzielczy. Partyzanci zabrali sporo różnych
artykułów żywnościowych, a najwięcej kasz, mąki i cukru. Odchodząc potłukli zapas wódki, obficie
wydawanej przez Niemców chłopom za dostawy kontyngentowe.
- Nieładnie, że mnie pan nie uprzedził - robiła mi później wymówki panna Anna. - Tak się okropnie
bałam, gdy zaczęli dobijać się do drzwi, żeby otworzyć. Myślałam, że to Niemcy idą po pana
Strojnowskiego.
- Sam nie wiedziałem, kiedy to nastąpi - tłumaczyłem się słabo, ale nie wierzyła mi wcale.
- Nie wiedział, nie wiedział, a ja widziałam tutaj Alusia, jak biegł do magazynu...
To była prawda. Alek Janczarski nie wytrzymał w roli obserwatora. Dotrwał tylko do tego momentu,
gdy partyzanci zaczęli co gorliwszym kierownikom i pracownikom miejscowych urzędów dozować
karę chłosty.
- Popatrz, popatrz - zająknął się Alek, gdy zabierali się do jego kierownika, omotawszy mu przedtem
głowę szmatami. - To tak się bije? Ja mu sam wieję, to dłużej popamięta!
- Siedź spokojnie i patrz! Widowisko jak w teatrze, a ty masz przecież lożę w tym oknie - dowcipkował
któryś z nas.
- Idę, a wy popatrzcie, jak ja mu przyleję.
- Zostań - próbowałem mitygować Alka, ale na próżno.
Mimo zakazu wziął udział w akcji. Nie licząc się z tym, że może być rozpoznany przez któregoś
z mieszkańców Sienna, opuścił nas, kiedy przez okno obserwowaliśmy przebieg wypadków.
Wkrótce po tym, w następnym tygodniu, a może trochę później, wpadła grupa partyzantów do
„mojego” biura i narobiła spustoszenia niszcząc segregatory. Przezornie w tym czasie nikogo z nas nie
było w mieszkaniu, żebyśmy nie musieli potem opisywać „napastników” podczas ewentualnych
zeznań.
Niestety, robota była spartaczona. Partyzanci pomylili szafy i zniszczyli nie to, co było trzeba.
Spostrzegłem to, gdy tylko powróciłem do domu od panny Anny, u której siedzieliśmy do godziny
policyjnej.
- Cholera jasna! Nie ta szafa, nie ta szafa! Co robić?
- Jak to co? Spalmy w piecu to, co oni zostawili - poradził Ryszard Klimczak.
Podjęliśmy się bardzo trudnego i ryzykownego zadania. Papier palił się powoli, tym bardziej że były to
dość grube księgi zawierające spis inwentarza żywego z terenu dwóch gmin. Jaś Pora chodził po
drzewo, a ja z Klimczakiem i przy pomocy Janczarskiego oraz moich braci zabraliśmy się do kończenia
dzieła zaczętego przez „leśnych”. Darliśmy księgi i wrzucaliśmy je do pieca, przekładając od czasu do
czasu drewnem i wołając, gdy go brakowało:
- Jaśko, idź jeszcze po sztachety, bo nie chce się palić.
Jaśko przynosił sztachety, wyłamując je z ogrodzenia naszej posesji.
Otworzyliśmy drzwi i okna na oścież, taki był upał w pokoju. Aż piec popękał od wielogodzinnego
palenia. Do rana ledwie uporaliśmy się ze wszystkim. Na szczęście nikt do nas nie zaglądał tej nocy,
a Niemcy przyszli dopiero koło południa następnego dnia. Nie bardzo nawet oglądali „plac boju”.
Może dlatego, że kierownik biura osobiście i bez wezwania zameldował na posterunku policji polskiej
o „napadzie”.
Kaziek
Kazimierz Zapalski należał do PPR od lata 1942 roku. Znałem go dobrze, razem z nim chodziłem do
jednej szkoły. Najważniejsze okresy z jego życia chcę przypomnieć. Choć przybrał sobie pseudonim
„Motyl”, to i tak wszyscy znajomi i współtowarzysze nazywali go „Kaziek”, bo tak właśnie wołali go
we wsi Hieronimów, z której pochodził. Wieś leży w gminie Sienno powiatu iłżeckiego. Założono ją na
rozparcelowanych gruntach księcia Druckiego-Lubeckiego, przeważnie piaszczystych i otoczonych ze
wszystkich stron lasami.
Kaziek pochodził z biedoty wiejskiej. Dzieciństwo i młodość zeszły mu na ustawicznej pracy
i głodowaniu. Jako osiemnastoletni chłopak zgłosił się na ochotnika do wojska. Ciągnęło go stale coś
nowego, coś co pchało z domu w świat, do nowych, innych ludzi.
Gdy włożył mundur, przyjeżdżał do domu bardzo rzadko. Po kilku latach był kapralem i przyjęty został
na „zawodowego”. Ludzie mówili, że powodzi mu się dobrze i stara się do lotników.
Wkrótce jednak przyszła zawierucha wojenna 1939 roku. O Kaźku wszelki ślad zaginął. Mówiono tu
i ówdzie, że walczył, ale trudno było odgadnąć, ile w tym jest prawdy i co faktycznie dzieje się
z chłopakiem.
Początek okupacji był ciężki. Wsie jakby zamarły i pogrążyły się w smutku. O klęsce mówiono
niechętnie, przebąkiwano tylko niekiedy wśród sąsiadów. Chłop był nauczony znosić z pokorą
przeciwności losu.
Szarugi jesienne wypędziły ludzi w pole, aby spóźnionych siewów dokończyć. Cóż robić, ziemia
potrzebuje swego. I jeść też trzeba. Pola należy obrobić i obsiać jak się patrzy. A co dalej, pokaże
przyszłość. Na razie niech tam! Wieś wracała powoli do normalnego życia...
I oto pewnego dnia zjawił się we wsi Kaziek. Jakby odmieniony, milczący, ostrożny. Opowiadał
o walkach z Niemcami w Dęblinie i o dwudniowej niewoli, z której zdołał uciec. Przyniósł do wsi
najnowsze wieści. Dzielił się nimi wśród najbardziej zaufanych, ale rozniosło się to prędko wśród ludzi
zgodnie z powiedzeniem: „wie Grześ i cała wieś”. Kaziek nie osiadł na stałe. Znikał niespodziewanie
co kilka dni i niespodziewanie wracał. Ciągle jeździł gdzieś rowerem, za handlem niby. Powróciwszy
rozmawiał z kilkoma najbliższymi kolegami i znikał znowu. Ciekawskim mówił, że szuka pracy, bo we
wsi nie może usiedzieć.
Wkrótce jednak stało się jasne, że należy do organizacji podziemnej. I tak było rzeczywiście. Kaziek
zwerbowany został przeze mnie do Związku Walki Zbrojnej. Przebywał z chłopcami, których uczył
terenoznawstwa, posługiwania się bronią i niektórych reguł taktyki. Razem chodzili na wyprawy po
broń, razem ją czyścili i czytali „gazetki”.
Dla zmylenia podejrzeń i odwrócenia od siebie uwagi ożenił się i osiadł na stałe we wsi. Założył
i prowadził warsztat ślusarski, który pociągał go od małego. Reperował wszystko: maszyny rolnicze,
rowery i sprzęt gospodarski. Klientów w warsztacie i interesantów miał dużo, sam zaś mniej jeździł
i chodził. Borykał się z losem o tyle skutecznie, że pracą zarabiał na chleb dla powiększonej już
o jedno dziecko rodziny. Ciężkie było ich życie. Koniec z końcem ledwo wiązał. Klepał biedę, dla
innych żyjąc, nie dla siebie. Marzył o poprawie bytu swoich najbliższych, o zmianie doli chłopa. Mówił
mało i powoli, bacznie ważąc i dobierając słowa. Chciał Polski nowej, gdzie by nie było wyzysku
robotnika i chłopa, gdzie by się ziemia uśmiechnęła wreszcie do tych, którzy ją bronili i uprawiali. Ze
swoimi najbliższymi był bardziej rozmowny. Kaziek zapalał się czasem. Wtedy wypieki występowały
na jego sczerniałej i ospowatej twarzy.
Któregoś dnia znikł na dłużej. Gdy wrócił, wyglądał jakby przybyło mu wiele lat, jakby walczył ze sobą
i coś poważnego odganiało mu sen z powiek. Coś sumował, nad czymś się zastanawiał. Widoczne
było, że coś przeżył głęboko...
Wreszcie jednego dnia przywiózł inne gazetki niż zwykle i powiedział zdecydowanie, że przeszedł do
innej organizacji, bliższej jemu sercem, do partii. Do Polskiej Partii Robotniczej. Jeśli chcą być razem
z nim, niech przejdą do tej organizacji, której celem jest nie tylko walka z Niemcami, ale również
walka ze starym światem, z wyzyskiem. Był przekonany, że postąpił słusznie, choć strach przed
konsekwencjami wstrzymywał go długo przed zmianą organizacji. Kaziek zdawał sobie sprawę z tego,
że czeka nas walka długa i ciężka, ale wierzył w jej ostateczne zwycięstwo.
Minęły prawie dwa lata. Jesienią 1943 roku front wschodni przybliżył się do naszych ziem. Strach padł
na rodzimych faszystów. Wypadki przechodziły najśmielsze oczekiwania. Zwycięska Armia Radziecka
idzie na zachód. Przyjdzie i do nich też, a co wtedy?
Strach jest złym doradcą. W połączeniu z nienawiścią doprowadza do kroków nierozważnych,
zgubnych, do samej zbrodni. Wzmogło się szpiclowanie działaczy lewicowych, denuncjowano przed
hitlerowcami nawet tych, którzy w Związku Radzieckim widzieli tylko wybawcę z niewoli, a nie
zwycięski ustrój socjalistyczny i sojusznika uciskanych klas społecznych. Padły pierwsze bratobójcze
strzały...
Wkrótce po Nowym Roku, w szarą i dżdżystą noc Trzech Króli, zajechał do wsi wóz zaprzężony w parę
koni. Wysiadło z niego czterech uzbrojonych ludzi. Dwaj poszli do Kaźka, a jeden do jego najbliższego
przyjaciela, Maksymiliana Pory - ”Przelota”. Zabrali ich ze sobą i powieźli w ciemność nocy. Obaj
pojechali bez jesionek i czapek, gdyż „nie były im potrzebne”. Kaziek miał na nogach trepy. Zrazu nie
przeczuwał, co go czeka. Nic mu nie mówili, tylko kazali się zabierać. Powiozła ich furmanka
w kierunku lasu... Odprowadzał ich trwożny wzrok żony Kaźka - Ewki. Wyszła przed izbę z dzieckiem
na ręku. Coś ją tknęło. Załamała się. Zaniosła się na długo spazmatycznym płaczem. Tyle razy przecież
wychodził i nie miała tego uczucia panicznego strachu. A wtedy jednak czegoś się bała.
Następnego dnia Kaziek nie wrócił. „Przelot” dał znać przez znajomych, że Kaziek został widocznie
zabity w grechowskim lesie. Po dwóch dniach zameldował ktoś w urzędzie gminnym, że znaleziono
w lesie ciało zabitego młodego mężczyzny z kartką: „Tak zginie każdy bandyta i komunista”.
Żona nie miała odwagi pojechać. Bała się prawdy. Pojechał brat. Poznał go. To był Kaziek. Kule zniosły
mu wierzch czaszki, nie naruszając twarzy. Na nogach miał trepy.
Ewka rozpaczała bardzo: - ”O rety! Za co go zabili, dranie, za co? Ludzie! Przecież jego lubił każdy.
Nikomu nie zrobił żadnej krzywdy! On był dobrym ojcem! Miał żonę i dzieci, które żywił! Nikt go nie
pytał, z czego żył i czego pragnął!”
Pogrzeb Kaźka odbył się spokojnie. Za trumną szła wdowa i dwie siostry, towarzysze walki
i przyjaciele, koledzy, znajomi, ciekawscy. Ksiądz nic nie mówił, na cmentarz nie poszedł. Wiadomo:
„komunista i bandyta!”... Pochowali go w kącie cmentarza, gdzie samobójców chowano. Ten i ów
patrząc na drobiny, które zostawił po sobie zamordowany, łzę ocierał i odchodził w milczeniu, inny
zaciskał pięści...
Nazajutrz znaleziono na grobie wieniec z kwiatów białych i czerwonych z napisem: „Cześć ofierze
faszyzmu!”
Śmierć Kaźka przysłużyła się sprawie. Niewinna i niezasłużona śmierć nastawiła przychylnie opinię do
szeregów, z których go wyrwano. Wypadek, który miał być ostrzeżeniem, był zachętą. Szeregi
komunistów wzrastały.
Kaziek zaznał w życiu wiele niesprawiedliwości i niesprawiedliwą miał śmierć. A walczył przecież
o sprawiedliwość i za nią oddał młode życie. Niech chociaż pamięć o nim pozostanie na długo.
Towarzysz jego zabaw dziecinnych i pracy konspiracyjnej, Maksymilian Pora, cudem uniknąwszy kul
poszedł do lasu i został partyzantem AL w oddziałach pod dowództwem pułkownika Moczara.
Oto krótka relacja Maksa o tamtej nocy.
Wieźli ich w kierunku Rzeczniowa. Kaziek zapytał, gdzie i po co ich wiozą. Początkowo nie było
odpowiedzi. Później oznajmili, że staną przed sądem partyzanckim za to, że zdradzili organizację.
Czeka ich kula w łeb...
Maks szepnął do Kaźka:
- Jak wjedziemy w las, uciekajmy! Każdy w swoją stronę.
- Dobrze - zgodził się Kaziek i z rozpaczą spojrzał na swoje nogi, obute w ciężkie trepy na wysokiej,
drewnianej podeszwie. Las grechowski był coraz bliżej. Maks raz po raz majstrował coś koło nóg.
Odsznurowywał kamasze, żeby łatwiej było uciekać.
- W trepach nie dasz rady, Kaziek, zdejm je!
- Kiedy nie mogę rozplatać sznurówek.
- Musisz, zaraz skaczemy!
Gdy tylko wjechali w las głębiej, trącili się łokciami i obaj dali susa, każdy w swoją stronę. Posypały się
za nimi strzały. Kule zaświstały Maksowi koło głowy. Poczuł dwa uderzenia. Zatoczył się na chwilę, ale
znów porwał się na nogi i klucząc zmykał przed siebie. Lekko mu było uciekać bez butów, choć po
mokrym i gęstym śniegu. Same nogi go niosły. Już dawno kule go nie goniły, a on jeszcze biegł i biegł.
Gdy zatrzymał się, ledwo stał na nogach. Obfity pot spływał mu po twarzy. Wycierając go zauważył,
że ręka jest ciemna.
- Trafili mnie...
Umył twarz i szyję w śniegu. Zapiekły skaleczenia i zadrapania od kul i gałęzi. Jedna kula drasnęła go
w szyję, inna skaleczyła skórę na głowie, przebierając krwawą ścieżkę we włosach. Piekły go policzki.
Wkrótce wydostał się na drogę i rozpoznawszy okolicę, poszedł do znajomych.
Kazkowi, niestety, nie powiodła się ucieczka. Już jeden z pierwszych strzałów musiał być celny, gdyż
ciało jego znaleziono niedaleko drogi, którą ich wieźli. Leżał twarzą do śniegu, z nogami spętanymi
w trepach.
Do domu Maksa jeszcze dwukrotnie potem przychodzili jacyś ludzie, ale go nie zastali. Maks od tego
czasu ani razu w domu nie nocował. A gdy tylko zrobiło się cieplej, poszedł do lasu już jako partyzant
AL, „Przelot”. Trafił do oddziału „Brzozy”.
Wiec
Pojawienie się „Przelota” w oddziale „Brzozy”, a szczególnie jego opowiadanie o okolicznościach
śmierci „Motyla” wywołało ogromne poruszenie wśród wszystkich partyzantów. Maks zmuszony był
do kilkakrotnego opowiadania tego samego. Towarzysze dopytywali się po wiele razy o te same
szczegóły, wciąż napraszali się o nowe fakty i nie znane im okoliczności, jakby chcieli to wszystko
dokładnie wyryć w pamięci. Partyzanci gruntownie roztrząsali szczegóły mordu i nie posiadali się
z oburzenia, że „takie” rzeczy mogli zrobić Polacy.
- A może rzeczywiście „chodziliście na bandytyzm”, przyznaj się, Maks - zaczęli podejrzewać
niektórzy. - Mało to takich się włóczy... Niemcy ich nie ścigają, bo wszystkie ich rabunki i wybryki idą
na rachunek „leśnych”.
- Głupiś! - zgasił krótko inny. - Jakby tak było, jak ty mówisz, napisaliby tylko: „tak zginie każdy
bandyta”. A oni dodali: „i komunista”. Dla nich bandyta i komunista, to jedno. Zresztą bandytów nie
ścigaliby wcale. Tu idzie o coś innego, o coś więcej... Na pewno idzie o to, żeby nas kompromitować
przed ludźmi i żeby nas nastraszyć...
- Ale niedoczekanie ich!
- Musimy coś z tym zrobić. Tak przecież nie można tego wszystkiego zostawić. Trzeba stanąć
w obronie pamięci i honoru „Motyla”, „Przelota” i nas wszystkich. Powinniśmy nawet uroczyście
uczcić pamięć zamordowanego. Niech wiedzą, że się ich nie boimy! - dorzucił któryś z rozmówców. -
Trzeba ludziom wytłumaczyć, że „Motyl” nie był żadnym bandytą, a zginął tylko za to, że przystał do
komunistów.
Powoli zrodził się zarys, a następnie plan działania: zwołają wiec protestacyjno-agitacyjny. Wkrótce
plan przygotowań do wiecu i sam jego przebieg opracowano w najdrobniejszych szczegółach.
Partyzanci AL mieli otoczyć i obstawić dwie wsie: Hieronimów i Piasków, leżące w gminie Sienno,
wsie, w których żyli i pracowali „Motyl” i „Przelot”. Wszystkich dorosłych mężczyzn i kobiety zbierze
się w sali szkolnej, gdzie wysłuchają przemówienia. Oprócz mieszkańców wsi mieli być także obecni
robotnicy z pobliskiego Ostrowca. Chodziło o to, by otwarcie zademonstrować jedność i siłę ludności
w walce z ukrytym wrogiem. Wiec powinien mieć charakter uroczystego zebrania z prezydium,
referatem i rezolucją. Odpowiedni referat mieli przygotować towarzysze z Ostrowca. Na barki
partyzantów spadł obowiązek zorganizowania osłony zebrania przed ewentualnym najściem
żandarmów. Oprócz tego mieli oni trzymać w odpowiednim respekcie kolonistów niemieckich,
których postanowiono również „zaprosić” na wiec.
Przebieg wiecu był imponujący.
Jeszcze przed wieczorem wyruszyło z Ostrowca kilka wozów z robotnikami. Partyzanci wyruszyli na
zwiad i ubezpieczenie. Głęboką nocą, przez godzinę prawie, trwał werbunek chłopów na uroczyste
zgromadzenie. Sala szkolna, największa w okolicy, wypełniona była po brzegi. Jedni siedzieli
w ławkach szkolnych, inni po prostu na ławkach, a jeszcze inni stali zbici w ciasną gromadę.
W asyście znakomicie uzbrojonych partyzantów, z opaskami AL i PPR na rękawach, weszło do sali
szkolnej prezydium zebrania składające się z trzech towarzyszy. Usiedli za stołem nauczycielskim,
obok stanęli w postawie „na baczność” partyzanci i - zaczęło się. Zagajenie było krótkie. Mówiło
o przyczynach i celu zebrania. Apelowało o zachowanie spokoju na sali. Następnie zabrał głos główny
referent, który zapoznał zebranych z deklaracją PPR „O co walczymy”. Omówił ją dość szczegółowo
i kończąc nawiązał do wypadku zabójstwa Kazimierza Zapalskiego.
Żałuję, że nie byłem na tym zebraniu i nie słyszałem ani zagajenia, ani referatu. Opowiadał mi o tym
mój ojciec, który był jednym z uczestników wiecu.
- Żebyś ty wiedział - mówił ojciec - jaką mowę palnęli, bo dwóch czy trzech mówiło. Potępiali walkę
bratobójczą. Nawoływali do jedności i solidarności. Jeszcze takiej mowy nie słyszałem w swoim
życiu... A na zakończenie odczytali przygotowaną rezolucję, potępiającą walkę bratobójczą
i nawołującą do wstępowania w szeregi PPR i AL.
Zamykając wiec przewodniczący prezydium wezwał wszystkich, aby przez powstanie i trzyminutową
ciszę uczcili pamięć zamordowanego. Partyzanci zaintonowali „Rotę”.
Jak ogromne i niezatarte wrażenie zostawił na ludziach ten uroczysty wiec, niech świadczy fakt, że
przebieg wypadków z tamtej nocy długo był komentowany w całej okolicy i ludzie nie mogli wyjść
z podziwu. A najlepsze było to, że i niemieccy koloniści, mieszkańcy Hieronimowa, zostali zmuszeni
do uczczenia pamięci Kaźka. Żeby wiedzieli, że to nie przelewki! Jeden z nich, Beniamin Hein, mówił
do mojego ojca: „Prusaków trzeba się bać, to nie są dobrzy ludzie. My się też ich boimy, może nawet
więcej niż wy!”
Na odjezdne kazali partyzanci zameldować o wszystkim w urzędzie gminnym. „To dla waszego
bezpieczeństwa, ludzie, i Niemcom dla przestrogi” - powiedzieli.
Ale tym razem żandarmeria niemiecka nie kwapiła się nawet prowadzić śledztwa w tej sprawie.
Przysięga
Sylwestra Wątrobińskiego - ”Wieniawę” poznałem jeszcze przed wojną, gdy był uczniem seminarium
nauczycielskiego. Pochodził z Suchedniowa. Przyjeżdżał często do swojej siostry, również
nauczycielki, Heleny Piaskowej, która uczyła w Hieronimowie. Sylwek dal się lubić. Był bezpośredni,
wesoły, lecz może nazbyt ironiczny. Mnie jednak charakter Sylwka odpowiadał. Zresztą imponował
mi czym innym. Znał stosunki w Polsce przedwrześniowej i komentował je chętnie, podając własne
i bardzo oryginalne naświetlenie. Takiego naświetlenia na próżno byłoby szukać w gazetach. Chyba
trochę w „Epoce” lub w „Dzienniku Popularnym”, ale i tam nie było tego, o czym mówił Sylwek.
Dopiero w czasie okupacji dowiedziałem się, skąd Sylwek czerpał swoją wiedzę. Po zdaniu matury nie
otrzymał pracy nauczycielskiej. Znalazł zatrudnienie w biurze Związku Nauczycielstwa Polskiego
w Warszawie. Tam zetknął się z postępowymi działaczami związkowymi (znał osobiście Wandę
Wasilewską). Był świadkiem, a może nawet uczestnikiem, przygotowań do znanego strajku
nauczycielskiego.
Podczas okupacji pracował jako nauczyciel w Siennie. Nie zmienił się wiele. Może był nieco więcej
zgryźliwy i zaczepny, a przy tym bardziej jeszcze serdeczny i uczynny dla bliskich. Miał wielu
znajomych i przyjaciół. Łatwo znajdował do ludzi drogę. Wywierał duży wpływ na wszystkich,
a szczególnie na mnie i na mojego przyjaciela „Wolę”. Spojrzenie miał bystre, sąd trzeźwy. Odwiedzał
nas często w biurze, w którym pracowaliśmy dla zabezpieczenia się przed Niemcami i zbyt
ciekawskimi. Było to swego rodzaju konspiracyjne alibi. Praca nie przeszkadzała nam w działalności
podziemnej, a wręcz przeciwnie - ułatwiała ją.
Przez otwarte okna i drzwi nieraz płynęła na rynek nowa wiązanka pieśni układu „Woli”.
Z młodzieńczą niby beztroską uprzyjemnialiśmy sobie nudny czas śpiewem. Mój radosny pomruk
kłócił się z dźwięcznym głosem „Woli”. Ze śpiewem było nam lżej i jakby lepiej. Byle dzień prędzej
zleciał. Na brak humoru nie narzekaliśmy. Promieniały nam gęby na całe miasteczko, że trudno było
przypuszczać, abyśmy mogli mieć związek z czymś poważniejszym, co zawsze groziło śmiercią.
- Co wy robicie - powiedział kiedyś „Wieniawa” z satyryczną spostrzegawczością. - Idę do szkoły,
u was jeszcze zamknięte, wlokę się do domu na obiad - już zamknięte, wracam z obiadu - jeszcze
zamknięte, przechodzę po skończonych lekcjach - już zamknięte, a jeśli przypadkiem otwarte, to
jakieś wycia nieludzkie wydostają się stamtąd. Wpadniecie na pewno!
Ale nie wpadliśmy jakoś. Tymczasem leciały dni i szybko następowały nowe wydarzenia. W podziemiu
dochodził do głosu dynamiczny i świeży nurt...
Najpierw odwiedził nas kilka razy Tadeusz Maj - ”Łokietek”, późniejszy dowódca drugiej brygady AL
„Świt”. Mówił o tym, co go bolało: o karierowiczostwie, o braku idei, o krzywdzie chłopa i robotnika,
o tym, że powinno i musi być inaczej. Odchodząc zostawił deklarację PPR „O co walczymy”,
przezornie na noc ukrytą w segregatorze dokumentów biurowych. Przeczytaliśmy ją jednym tchem,
a potem jeszcze wiele razy wracaliśmy do niektórych fragmentów i poszczególnych sformułowań.
Wkrótce znaliśmy deklarację prawie na pamięć. Znaleźliśmy tam odpowiedź na wiele nurtujących nas
wówczas wątpliwości. Jakkolwiek bowiem słyszeliśmy już przedtem o powstaniu PPR i głoszonych
przez nią hasłach, gdyż coraz częściej mówiły o niej gazetki i rozrzucane ulotki - to jednak pełnego
pojęcia o tym, co to jest PPR, nie mieliśmy. Z tego względu deklaracja była nam bardzo potrzebna.
Ona porządkowała wiele argumentów podnoszonych dotychczas w sporach, które toczyliśmy między
sobą. Deklaracja utwierdzała nas o słuszności wielu odczuwanych tęsknot, precyzowała je i nazywała
po imieniu. Tezy deklaracji uzbrajały nas do dyskusji prowadzonych z wieloma znajomymi z naszego
otoczenia.
Ale nie wszystko stało się dla nas od razu jasne i oczywiste. Na przykład nazwa. Skoro partia dążyła do
rozszerzenia swego zasięgu również na tereny wiejskie, to sam miałem wątpliwości, dlaczego nazywa
się tylko Polską Partią Robotniczą. Wydawało mi się wówczas, że lepsza byłaby nazwa PPR-Ch,
Robotniczo-Chłopska.
Dyskutowaliśmy więc zawzięcie ze sobą, skacząc nieraz sobie do oczu jak koguty...
Wkrótce po odwiedzinach „Łokietka” przyszedł do nas znów „Wieniawa”. Było to późną jesienią 1943
roku. „Wieniawa” spotykał się z nami dosyć często i przedtem, ale teraz jego duża spostrzegawczość
i sceptycyzm zaczęły ustępować miejsca próbom realnego rozwikłania splotu zagadnień, które
nurtowały i jego, i nas coraz bardziej.
- Odprowadzę cię do domu - zaproponował mi raz „Wieniawa”.
Chętnie skorzystałem. Poszliśmy. Był piękny, słoneczny i zupełnie jeszcze ciepły dzień. „Wieniawa”
idąc kołysał się z nogi na nogę i co chwila wypowiadał dręczące go myśli. Było w jego słowach wiele
żarliwej pasji, wybuchał prawie i zaraz potem przerywał na chwilę, by znowu spokojnie powrócić do
podjętego tematu.
- Powiedz sam - zwrócił się wreszcie do mnie - czy naprawdę nigdy nie zginie wszelkiego rodzaju
wyzysk? Czy nigdy ludzie nie wygrzebią się spod tej nawarstwionej od wieków kupy przesądów
i naleciałości? Czy nigdy nie zapanuje sprawiedliwość?
Nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, gdy „Wieniawa” przeszedł do innej sprawy.
- Znam cię dobrze od dawna. Wiem, że chcesz pracować dla dobra ludzi, prostych i zwyczajnych ludzi,
a nie dla jakichś tam wybrańców, urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą. Wiem na pewno, że chcesz tak
jak ja innego świata, lepszego niż ten, w jakim teraz żyjemy...
- Tak, Sylwek, oczywiście, zupełnie się z tobą zgadzam - wyszeptałem z przejęciem, przerywając mimo
woli w połowie jego zdania.
- Otóż właśnie, posłuchaj uważnie, co ci powiem. Ja nie tylko chcę, ale już czynnie realizuję moje
pragnienie w partii. Wyraźnie mówię: w organizacji, która nazywa się Polską Partią Robotniczą.
Czytałeś przecież deklarację PPR „O co walczymy”, więc wiesz już, z jakim programem wychodzimy do
społeczeństwa. Odpowiada ci, prawda? - zatrzymał się na chwilę i spojrzał mi w oczy. - Przytakujesz,
zgadzasz się, więc przyłącz się do nas, od dzisiaj pójdziemy razem. Daj rękę i daj pyska. Ty cholero, ty
„Misiu”. Zapamiętaj ten dzień naszej przysięgi!
Łzy miał prawie w oczach, gdy to mówił. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wzruszonego. Zresztą ten
nastrój udzielił się również i mnie, bo nie byłem przygotowany na taki nagły przeskok myśli i uczuć.
- Gdybym zdradził, strzel mi spokojnie w łeb. Dla dobra ludzi i sprawy - dorzucił twardo „Wieniawa”
i zawrócił w stronę Sienna.
Patrzyłem za nim długo i westchnienie wyrwało mi się z piersi. Ruszyłem wreszcie, rozważając jeszcze
raz słowa mojego przyjaciela.
Rozpoczynałem nową drogę, ciężką i daleką. Byłem wówczas na samym jej początku, stawiałem
dopiero pierwsze kroki, które miały mnie zaprowadzić do celu.
Zanosiło się na wiatr. Zachodzące słońce oblewało czerwienią odległą wstęgę lasów na horyzoncie.
Spojrzałem w tamtym kierunku i kojarząc w myśli grę kolorów, powiedziałem sam do siebie: „A
jednak bez krwi nie obejdzie się...”
Nowe zadania
Wkrótce po zaprzysiężeniu mnie przez „Wieniawę” przedstawiony zostałem Mieczysławowi
Świostkowi - ”Rogowi” i Eugeniuszowi Iwańczykowi - ”Wiśliczowi”. Odbyło się to przy okazji rozdziału
zadań w związku z powstałą możliwością utworzenia nowego rejonu „Świt” w Siennie.
Zebranie odbyło się w Rzeczniowie u Czesława Karwińskiego - ”Bohuna” w pomieszczeniu przy
sklepie, który był jego własnością. Szyld sklepowy uzasadniał przebywanie tu większej liczby ludzi.
Obchodzono też u niego wówczas jakąś uroczystość rodzinną, która mogła świetnie pozorować nawet
liczniejsze zgromadzenie niż nasze, tym bardziej że zgodnie z tradycją wsi wódka lała się wtedy
obficie...
Sylwek zarekomendował mnie obecnym, podając tylko mój pseudonim „Miś”, chociaż wielu z nich
znało mnie doskonale, a ja ich również.
Powierzono nam zadanie przeprowadzenia werbunku do „Świtu” na terenie gminy Sienno, aby
można było powołać nowy rejon, gdyż dotychczas tworzyliśmy jeden rejon Rzeczniów-Sienno.
Omówiono z grubsza zadania organizacyjne, ustalono kontakty, łączników (właściwie łączniczki, które
też były na tym zebraniu) i wróciliśmy do Sienna.
Z powierzonej mi wówczas funkcji oficera propagandy byłem bardzo dumny. Wkrótce „obgadałem”
Rysia Klimczaka - ”Wolę”, a po pewnym czasie szeregi nasze zasilili inni sienniacy, a także mieszkańcy
okolicznych wiosek.
Nie były to zresztą wcale pierwsze kontakty „świtowców” z Siennem. Już wcześniej przyjeżdżali do
Sienna, i to dość często, „Róg” i Tadek Maj - ”Łokietek”. Zwłaszcza „Róg” utrzymywał ożywione
kontakty z Wojciechem Tomaszewskim - ”Toporem”, pracownikiem urzędu gminnego w Siennie.
Przez „Topora” nawiązał kontakt również z Sylwestrem Wątrobińskim - ”Wieniawą”.
Zanim podjąłem się samodzielnie wykonywać zadania propagandowo-agitacyjne, wprawiałem się
pod okiem Sylwestra Wątrobińskiego. Z nim to najczęściej jeździłem razem na agitację.
Przychodziłem mu czasem z pomocą w dyskusji, podsuwałem argumenty, ale ciężar przekonywania
spoczywał głównie na nim. Dawał sobie zresztą doskonale radę. „Miał gadane”, jak to się u nas
mówiło! Trafiały się jednak trudne chwile, zwłaszcza gdy temat schodził na kolektywizację. Nie była to
wcale sprawa ani oczywista, ani prosta dla chłopa targanego sprzecznymi uczuciami. Chłop kielecki
w swojej masie miał mało ziemi, i to nie najlepszej. A tu prawie pod bokiem, w Bałtowie, Woli
Sienniejskiej i w innych bliższych i dalszych miejscowościach, ciągnęły się posiadłości księcia
Druckiego-Lubeckiego i bogate ziemie innych dziedziców. Rząd obiecujący parcelację ziemi dworskiej
był tym, któremu chłop mógł zaufać i dać swoje poparcie. Tęsknota do ziemi była nieodparta,
a perspektywa urzeczywistnienia marzeń na drodze podziału pańskich gruntów bardzo bliska
i pociągająca. Ale jak tu pogodzić tę tęsknotę z równoczesną obawą o wprowadzenie kołchozów?
Na jednym z zebrań padło właśnie takie pytanie wprost:
- Dlaczego rząd obiecuje chłopom ziemię dworską, skoro będzie organizował równocześnie kołchozy?
Pociliśmy się obydwaj, żeby z utarczki słownej wyjść zwycięsko. „Wieniawa” przypieczętował
argumentem:
- Ziemię weźmiecie sobie sami, rząd pomoże wam w tym. A kołchozy będzie zakładać wtedy, kiedy
przekonacie się, że razem lepiej gospodarować niż w pojedynkę. Nikt was siłą nie będzie tam
ciągnął...
- Powinieneś być z siebie zadowolony - powiedziałem do Sylwka w drodze powrotnej - mówiłeś
przekonywająco.
- Nie, bracie, to nie to. Musimy się uczyć i to dużo!
Wzięliśmy się poważnie do nauki. Każdą wolną chwilę przeznaczaliśmy na czytanie i na dyskusje,
które nieraz przeradzały się w spory. Wymienialiśmy ze sobą poglądy i dyskutowaliśmy zażarcie.
Spotykaliśmy się wówczas coraz częściej. Rozmowom i dyskusjom nie było końca. Jeździliśmy razem
po wsiach i osadach, aby agitować do partii, obsługiwaliśmy zebrania. Jedno z takich zebrań odbyło
się w Pakosławiu w biały dzień, gdy jedni ludzie szli do kościoła na sumę, a inni wracali z mszy.
W stodole zebrało się ponad trzydziestu dorosłych i młodzieży. Sylwek „trzymał mowę”, ale taką, że
długo siedziała mi w głowie. Trudno ją było zapomnieć, tak przekonywająco i sugestywnie mówił.
Wielu z obecnych na tym zebraniu poszło do lasu, a niektórzy jeszcze tego samego dnia. Późną nocą -
wracaliśmy do domu na rowerach i choć w nogach było już wykręconych kilkadziesiąt kilometrów,
powrót należało zaliczyć do radosnych. Akcja była udana. „Wieniawa” świetnie nadawał się do takiej
roboty. Był w swoim żywiole. Nie darmo był później jednym z redaktorów konspiracyjnego „Świtu”.
Oczywiście nie wszystkie „występy” były tak owocne, jak ten w Pakosławiu. Przezwyciężać trzeba
było nieraz wiele oporów, zwalczać wiele przesądów, prostować kłamliwą agitację Londynu. Trudy
jednak opłacały się, gdyż szeregi bojowników ciągle rosły.
Sam „Wieniawa” też wkrótce poszedł do lasu. Walczył tam w zgrupowaniu AL, a kiedy trzeba było
nawiązać bezpośrednią łączność z Naczelnym Dowództwem Wojska Polskiego w Lublinie i przekazać
szczególnie cenne informacje, „Wieniawa” podjął się tego zadania. Przed nim zginęli już dwaj
partyzanci podczas przekraczania linii frontu. On jednak doszedł. Trudno powiedzieć, w jaki sposób
zdołał przebrnąć ten ryzykowny szlak.
Przy wykonywaniu zadania groziły mu dwa niebezpieczeństwa. Jedno od Niemców, podczas
przechodzenia frontu, drugie od naszych za frontem, których trudno było przekonać, że przeszedł bez
pomocy Niemców, że nie jest przez nich nasłany itp. Nie ominęło go zresztą, jak przewidywał,
aresztowanie w Lublinie do czasu wyjaśnienia jego misji. W ostatecznym rachunku wszystko jednak
skończyło się pomyślnie.
Zanim Sylwester Wątrobiński wybrał się do partyzantki, przekazał mi redagowanie i wydawanie
„Świtu”, naszej gazetki. Pierwsza wyprawa mająca na celu przekazanie obowiązków „naczelnego” nie
powiodła się. Pojechaliśmy jak zwykle na rowerach. Przeszliśmy przez dwie rewizje przeprowadzane
przez żandarmów. Pierwszą wkrótce po wyjeździe z Sienna. Zatrzymało nas dwóch Niemców
zdążających do miasteczka.
- Ausweiss, bitte - powiedział jeden z nich.
Już sięgałem ręką po dowód, ale żandarm uprzedził mój ruch i sam wyjął mój dowód osobisty
z kieszeni marynarki. Drugi legitymował Sylwka. Obmacali po wierzchu nasze ubrania i puścili wolno.
Nie ujechaliśmy nawet pół kilometra, gdy niespodziewanie wyskoczyli zza zakrętu żandarmi na
rowerach. Było ich wielu.
- Halt, halt! - zawołało kilka głosów.
Powtórzyło się to samo, co przed chwilą i z tym samym skutkiem co za pierwszym razem.
- Za dużo szczęścia jak na jedną podróż - dowcipkował Sylwester. - Lepiej jedźmy inną drogą.
Dotarliśmy do Jasieńca, ale Jana Kozika - ”Szeli” nie było w domu. Przywitała nas jego żona, ale nawet
nie wpuściła do mieszkania. Czekaliśmy na próżno na podwórku. „Szela” nie zjawił się w tym dniu.
Wróciliśmy do Sienna późną nocą. Całodzienny wysiłek poszedł na marne.
Praca przygotowawcza i wydawanie gazetki zabierały mi dużo czasu i trudu. Wyczerpywały nerwowo.
I wcale nie było mi żal, gdy porzucałem ją, zamieniając pióro na karabin.
Po broń
Broni nie było za dużo. I nie od razu jak manna spadała z nieba. Staraliśmy się o nią własnymi siłami.
Trzeba ją było, jak to się wówczas mówiło, „organizować”. Zadanie to zawsze było trudne
i niebezpieczne. Jedynie w pierwszych dniach okupacji było stosunkowo najłatwiej o broń. We
wrześniu co przezorniejsi ukryli sporo broni, porzuconej przez cofających się polskich żołnierzy.
Wystarczyło tylko drogą własnego wywiadu dowiedzieć się, kto posiada broń. Reszta zależała już od
sposobu rozmowy z właścicielem. Jedni oddawali broń chętnie i pozbywali się kłopotu z pełnym
zrozumieniem. Ale byli i tacy, którzy nie zgadzali się odstąpić broni. Nie przekonywały ich żadne
argumenty. Niekiedy też broń, a szczególnie amunicję, wydobywaliśmy z ziemi w stanie nie
nadającym się do użytku. Nie każdy przecież wiedział, jak należy zabezpieczyć ją przed zniszczeniem.
W tej akcji intensywnego poszukiwania broni chciałbym zwrócić uwagę na jeden bardzo
charakterystyczny szczegół. Uważam, że nieprzypadkowo ZWZ kilkakrotnie wydawał rozkazy
zobowiązujące wszystkich członków do meldowania o znanych kryjówkach broni. Zgodnie z tymi
rozkazami broń musiała być magazynowana w wyznaczonych miejscach i mogliśmy ją otrzymać
z powrotem dopiero w okresie rozpoczęcia większych akcji przeciwko okupantowi. Ale obok tego
musiała być także inna przyczyna, która skłoniła dowództwo ZWZ do wydawania takich rozkazów.
W ten przezorny sposób zabezpieczało się ono przed ewentualnymi niespodziankami ze strony
elementów radykalnych, które już przed wojną dawały znać o sobie na Kielecczyźnie dzięki
rozwiniętej działalności „Wici”, PPS-Lewicy i KPP. Nierzadkie przecież były np. w Hieronimowie
wypadki organizowania wieców chłopskich. Nierzadkie były również aresztowania i osadzania
w więzieniach, a nawet w Berezie. Polityczną świadomość chłopów z mojej wsi kształtowały:
„Czerwony” i „Zielony Sztandar”, „Dziennik Popularny” i „Epoka”. „Epokę” i „Dziennik”
prenumerował mój ojciec. „Czerwony Sztandar” dostarczał nam Malicki, późniejszy więzień Berezy,
oraz Fudalej również wielokrotnie sądzony za działalność lewicową.
Trzeba przyznać, że w początkowym okresie akcji gromadzenia broni ZWZ stosunkowo szybko zebrał
ją w licznych „leśnych arsenałach”. Ponieważ jednak akcja ta była powszechna, a może też i z innych
przyczyn, zaczęły się zdarzać wypadki wykrywania przez Niemców poszczególnych „arsenałów”.
Zgromadzona pieczołowicie broń bezpowrotnie zmieniała właściciela. Podnosiły się w związku z tym
głosy, że przechowywanie broni w „arsenałach” mija się z celem. Zamiast pojedynczych sztuk,
wpadały w łapy hitlerowców całe magazyny i nie można było przez długi czas wyrównać poniesionych
strat. Dlatego też mało kto kwapił się z oddawaniem posiadanej przez siebie broni. Każdy teraz
ukrywał ją na własne ryzyko i we własnych schowkach. Niekiedy tylko niespodziewana kanonada
podczas pożaru we wsi świadczyła, ile amunicji kryły chłopskie strzechy. Najczęstszym jednak
miejscem ukrycia broni były okoliczne, pobliskie lasy.
Z biegiem czasu zdobycie broni, a szczególnie amunicji, zaczynało być coraz trudniejsze. Nierzadko
trzeba było nabywać broń od handlarzy, którzy kupowali ją od żołnierzy niemieckich lub od chłopów.
Zawsze jednak podejmowaliśmy próby zdobycia broni i amunicji, gdy tylko informacje na ten temat
mogły się okazać prawdopodobne. Prawie każda wyprawa po broń odbywała się nocą i pozostawiała
niezatarte wrażenie. Często we wspomnieniach powracaliśmy do tych chwil i rozpamiętywaliśmy od
nowa wszystkie okoliczności, które im towarzyszyły. Szczególnie jedna z takich wypraw utkwiła mi
w pamięci z tamtych lat.
Było to w lecie 1943 roku. Powoli zapadała noc. O zmroku wyruszyliśmy w czwórkę w drogę.
Postronny obserwator nie domyśliłby się na pewno, co nas łączy i dokąd idziemy. W nasuniętych
głęboko czapkach, z krótką bronią ukrytą w kieszeniach i z obojętnym wyrazem na twarzach
wyglądaliśmy na zwykłych, wiejskich chłopców, którzy późną porą wracają do domów z pracy.
Przewodził wyprawie „Czarny”. Przed wyruszeniem obejrzał nas jeszcze od stóp do głów, uzupełnił
bębenek swojego nagana, a potem machnął ręką:
- Idziemy!
„Rozłucki” miał przy sobie „szóstkę”, „Hindus” doskonałego „visa”, a ja nadzieję tylko, że może
właśnie dziś „coś” zdobędę.
Ogarnęła nas noc. Oblepiła gęstwa mroku. Ciemna ściana lasu zagradzała drogę. Z lewej strony
przykucnęła wioska, nerwowo wpatrując się w dal bladymi, drgającymi punktami świateł. Czuwała.
Raz po raz dreszcz przelatuje po ciele. Zęby szczękają z chłodu i z wrażenia. Szepty dławią się w krtani.
Lekkie podenerwowanie udziela się wszystkim. Kawał drogi mieliśmy przed sobą. Kilka godzin
uciążliwego marszu. Przeważnie przez pola i wsie. Szliśmy gęsiego. „Czarny” otwierał pochód.
Milczenie ciążyło nam bardzo. Przywykliśmy wygadać się przy każdej okazji, a tu taka okazja i trzeba
milczeć.
W czwórkę, z niewielkimi odstępami, przylepiliśmy się do ściany lasu. Tak było bezpieczniej. „Czarny”
bacznie rozglądał się wokoło. Nic podejrzanego: cisza, pustka, mrok. Zaraz za lasem była wieś,
a później już tylko pole i pole.
Coraz wyraźniej majaczą się strzeliste sylwetki drzew, robi się jaśniej. Czuć powiew pól. Smugi mgły
wloką się nisko i wsiąkają pomiędzy pnie. Jeszcze kilka krzaków do brzegu lasu. Jaśkowi plączą się
nogi. Zaklął szpetnie. Wyskoczyliśmy spiesznie spośród drzew i jednym susem daliśmy nura pomiędzy
żyta. Nachylone kłosy biły po rękach rozpryskując rosę. Czasem opadały na wargi krople słodyczy.
Kamasze nasiąkłe wilgocią i oblepione ziemią ciążyły nieznośnie. Wokół panowała cisza, tylko
chwilami gdzieś tam w oddali poszczekiwał pies lub na pobliskiej szosie z nagła zawarczał samochód.
Szybki marsz rozgrzał wszystkich. Koszule lgnęły do pleców, rozpaliły się twarze. Nie pierwszy to raz
mieliśmy taką wyprawę. W zeszłym tygodniu dwie noce odkopywaliśmy w kamieniołomach broń. Ale
za to jaki łup! Pięć karabinów, dwa bagnety i kilka tysięcy sztuk naboi. Karabinów zresztą mieliśmy już
dość, wystarczyły dla wszystkich, ale każdy „chorował” na broń krótką, na „visa” szczególnie. Dziwna
to była choroba. Nie dawała spać po nocach. Nie pozwalała myślom uwolnić się od majaczącego
wyglądu pistoletu. Ta gorączka wypędzała nas nieraz z domu na wariackie poszukiwania. Jeśli tylko
gdzieś „słychać” było o broni, choćby bardzo daleko, szliśmy nieodwołalnie. Trzy wyprawy
urządziliśmy po broń krótką. Przynieśliśmy „szóstkę” z trzema nabojami i stary
rewolwer - ”ośmioosobowy” jak mówiono. Dość dużo jak na ówczesne możliwości, ale apetyty
mieliśmy znacznie większe.
Szosa została za nami. Jeszcze tylko godzina drogi do wsi, której ciemna wstęga wiła się na wprost
nas. Trochę z prawej strony, podsunąwszy się do wsi, czerniły się kontury lasu, gdzie były ukryte
skarby.
- Jaśko! Trafisz od tyłu?
- Trafię. Czwarta stodoła od końca. Obok niej stoi druga nowa, trochę w bok dom pod dachówką.
- Wal pierwszy!
Jaśko wysunął się na czoło. W chwilę potem bębnił w okno, aż się szyby trzęsły. Pies ujadał
gwałtownie. Gęsi darły się jak opętane. Spłoszona cisza uciekła. Wreszcie zrobił się ruch jakiś w domu
i zaspany trwożliwy głos kobiety zapytał:
- Kto?
- Otworzyć. Swoi. Czy stryj jest w domu?
Chwila wahania. Niepewność błądzi po izbie.
- Ignac, to do ciebie, chodź ino.
Otworzyły się drzwi.
- Leżeć, ty cholero! Całą wieś obudzisz!
Kundel zamilkł natychmiast, po czym uciekł cicho skowycząc. Nadal jednak ujadały inne psy
zaalarmowane jego szczekaniem.
- Ilu was jest?
- Czterech.
- Nie potrzeba tylu. Jeden się kropnie spać u mnie w stodole...
Nikt jednak nie zostaje. Dalej pójdziemy w pięciu. Prowadzi stryj. Wiedzie nas ścieżką przez opłotki
wzdłuż wsi pogrążonej w głębokim śnie. Uspokoiło się znowu.
Za wsią skręciliśmy gwałtownie w lewo i w chwilę potem postacie nasze znikły znowu w ciemności
lasu. Stryj kluczył. Raz po raz spoglądał w górę, jakby tam była droga wyrysowana, a on jej szukał.
Szedł pewnie, lecz wolno, bacznie przepatrując wierzchołki drzew.
- No, tu możemy zapalić. Stąd już blisko.
- Gdzie jesteśmy?
- Prawie w środku lasu.
Zamigotały ogniki oświetlając na moment skupione twarze. Paliliśmy powoli zaciągając się głęboko,
żując dym w gębie i cedząc go z wolna przez zęby. „Hindus” położył się i zasnął natychmiast. Ten
dopiero miał melodię do spania! Mówili o nim parafrazując powiedzenie pijaków, co to piją między
jednym kieliszkiem a drugim, że on śpi między jednym snem a drugim.
Skąpa początkowo rozmowa zacinając się i urywając nabierała powoli rozpędu, aż potoczyła się
wartkim nurtem. Podzieliliśmy się informacjami o sytuacji na froncie wschodnim i w kraju. Stryj
mówił o codziennych bolączkach. „Trzeba ukrócić wybryki niemieckie. Ostatnio szwaby bardzo szaleją
po okolicy. Nie ma dnia bez egzekucji. Terror wzmaga się. Jeżdżą bezkarnie, pojedynczo, nawet bez
broni długiej. Zbyt się panoszą. U słabszych wzmaga się zwątpienie, zatruwające duszę jak jad
i doprowadzające do rezygnacji. To bardzo niepokojące zjawisko. Czy jeszcze doczekamy się tego
dnia, że będziemy z nimi walczyć?”
- Doczekamy się na pewno! - podjął z przekonaniem któryś z nas. - Hitlerowcy dostają już solidne baty
na wschodnim froncie, a w kraju powstaje coraz więcej oddziałów partyzanckich. Już wkrótce będzie
można rozpocząć akcje na większą skalę. Sporadyczne wypadki odwetu rzeczywiście nie odnoszą
należytego skutku. Pociągają za sobą częste represje. Mieliśmy pacyfikację całej okolicy, w której
zdarzył się wypadek zabicia hitlerowca. Mogą to zrobić, gdyż mają czas! Co znaczy jeden Niemiec? Jak
zaczniemy ich strzelać w całej Polsce jednocześnie i po kilku na raz, wtedy braknie im czasu na
krwawe odwety! Będą mieli dość roboty z grzebaniem zabitych. Musimy rozszerzyć zasięg naszych
akcji i systematycznie uderzać na wroga. Niemcy nabiorą wtedy respektu do nas. Oni muszą wreszcie
zrozumieć, że przeciwko nim działa organizacja, a nie ludzie kierowani rozpaczą. Oni muszą się nas
bać! W przeciwnym bowiem razie my będziemy się ich bali.
- Niedoczekanie ich! - oburzył się stryj. - Popamiętają oni nas jeszcze długo! Ale chodźmy już...
Wkrótce mieliśmy już w rękach polski erkaem, „visa” i ze dwie setki naboi do niego, trzy karabiny
i dosyć dużą skrzynkę amunicji. Wszystko było zachowane w doskonałym stanie, zakonserwowane
i starannie owinięte natłuszczonymi szmatami. Z miejsca też zabraliśmy się do sprawdzania broni.
Zamki, sprężyny podajników, bezpieczniki, urządzenia spustowe działały lekko i sprawnie.
Ładowaliśmy także magazynki do erkaemu i karabinowe łódki. Bez przerwy rozlegał się szczęk
metalu.
Szczególnie cieszyła nas amunicja. O dobre naboje zawsze było trudno. Pod wpływem długiego
leżenia w ziemi amunicja często groziła różnymi niespodziankami. Do najbardziej przykrych należały
niewypały podczas akcji. Niekiedy sekunda przerwy w strzelaniu mogła decydować o przyszłości
strzelającego. Kto pierwszy wówczas strzelił, ten mógł mieć nadzieję, że i później będzie strzelał
znowu.
Ta jednak amunicja mogła wzbudzić nasze zaufanie: ani śladu rdzy!
Stryj przygotował troskliwie „skarb”, uprzednio odkopawszy go z ziemi. Broń i amunicja leżały ukryte
jeszcze od pamiętnego września. Dużo tego było wszędzie - można było brać, ile kto chciał.
Bez żalu oddawał stryj swoje skarby. Wiedział, że tak trzeba i że w dobre idą ręce. Znał nas wszystkich
od dziecka.
Cenną zdobycz rozdzieliliśmy między siebie. Musieliśmy się spieszyć, gdyż droga powrotna czekała
nas jeszcze, a tu tylko patrzeć, jak zacznie świtać. Byliśmy już prawie gotowi do odejścia, gdy nagle
gdzieś zatrajkotał erkaem.
- E, to pewnie mój Władek próbuje swojego - powiedział stryj. - To cholera, mówię wam. Tę wierzbę
na rozstaju to prawie na pół przeciął, tak ją raz koło razu serią przejechał.
Jednak nie był to chyba Władek, gdyż erkaem zaszczekał znowu, tym razem z przygrywką automatów.
Pomagały im z rzadka strzały karabinowe. Nagle ktoś wypluł cały magazynek z rewolweru.
Hitlerowcy...
- Jaka jest wieś w tej stronie?
- Osówka.
Krzyk uderzył z lewej strony. Nie milknące lamenty szły z końca w koniec. Psy wyły i szczekały na
przemian. Bydło porykiwało. Na ledwie rozjaśnionym niebie zaróżowiła się wielka łuna ognia.
- Pali się!
Wyszliśmy z lasu i spojrzeliśmy w stronę ognia. W Osówce szalała najpewniej kompania
pacyfikacyjna. Wieś szła z dymem. Kanonada nie ustawała. Niebo było już czerwone od bijących
iskier. Jeszcze jedna więcej zbrodnia do pomszczenia! Zemsta będzie straszna i prędka. Nie można
dłużej czekać.
W milczeniu pożegnaliśmy stryja i poszliśmy do swojej wsi.
Grupa „Toma”
Byłem akurat w sklepie Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w Siennie, gdy na ulicy powstało jakieś
zamieszanie. Wyjrzałem zaciekawiony. Ulicą, zalaną jasnym, południowym słońcem, maszerował
oddział partyzancki. Większość partyzantów, a było ich chyba pół setki, to młodzi chłopcy, ubrani
w nowe, polskie mundury, uzbrojeni po zęby. Żółte pasy opinały ich szczupłe figury, na beretach
widniały orzełki.
Gdy oddział mijał sklep, kilku chłopców z ostatnich szeregów oderwało się od maszerujących. Oddział
stopniowo malał podążając dalej w stronę rynku. Po drodze odłączało się od niego po dwóch, trzech
partyzantów w miejscach dość odległych od siebie.
Pozostawieni partyzanci rozstawiali erkaemy. Jedno takie stanowisko znajdowało się w pobliżu
sklepu. Erkaem wylotem swojej lufy wymierzony był w kierunku uliczki prowadzącej do młyna. Po
chwili dwaj partyzanci weszli do spółdzielni.
- Co to za oddział? - zapytałem jednego z nich.
Zawahał się chwilę.
- „Toma” - rzucił przez ramię i podbiegł do swego kolegi, który tymczasem zabierał się już do
rekwizycji towarów ze sklepu.
Co to może być za oddział? Słyszało się o działaniach wielu oddziałów partyzanckich, ale o „Tomie”
nie wiedziałem nic. Trudno zresztą było znać pseudonimy dowódców wszystkich oddziałów
operujących na Kielecczyźnie. Ciekawe, kto to jest ten „Tom”?
Pokręciłem się jeszcze trochę po sklepie i wyszedłem zobaczyć, co się dzieje na ulicy. Rynek
miasteczka był obstawiony stanowiskami erkaemów. Wszystkie wyloty ulicy były ubezpieczone.
Zatrzymałem się na podwórku koło poczty, tuż za bramą. Było już tam kilku mieszkańców Sienna.
Kilkadziesiąt osób stało grupkami lub pojedynczo na rynku. Jakiś wojskowy, widocznie komendant
oddziału, przemawiał. Mówił głośno, prawie krzyczał, o potrzebie walki o wielką Polskę od morza do
morza, o konieczności zwalczania niepewnych elementów.
Komendant zakończył swoje przemówienie okrzykiem: „Niech żyje Polska!” Kilka głosów na rynku
niepewnie podtrzymało „niech żyje” i krzyk załamał się. Przecież w Siennie są jeszcze Niemcy! Ludzie
z niepokojem spoglądali wokoło. Było to bowiem wiosną 1944 roku, kiedy cała okolica Sienna i samo
miasteczko żyło pod terrorem Millera, komendanta tutejszego wzmocnionego posterunku
żandarmerii. Niemców jednak wciąż jeszcze nie było widać ani słychać.
Ludzie z ożywieniem komentowali niecodzienny wypadek. Partyzanci pójdą sobie, a oni zostaną.
Ciekawe tylko, co z tego potem wyniknie. Ale nie ukrywali swego podziwu i słów uznania pod
adresem „szaleńców”:
- Co za odwaga u tych „leśnych”, a jaka brawura! W biały dzień, pod okiem Niemców!...
Nagle ostre gwizdy rozdarły powietrze. Dowódca partyzantów ściągał posterunki i formował oddział
do odmarszu. Kolumna „Toma” opuszczała Sienno w szyku ubezpieczonym.
Któryś z partyzantów oddał na pożegnanie kilka strzałów rewolwerowych w powietrze i kolumna
ruszyła w kierunku Woli Sienniejskiej.
- Co to za zgrupowanie? - spytałem jednego ze znajomych, który słyszał całe przemówienie na rynku.
- Czy dowódca oddziału nie wspominał o tym?
- Oczywiście, wspominał. Powiedział, że to jest oddział Narodowych Sił Zbrojnych...
Teraz już bez żadnych wątpliwości zrozumiałem, dlaczego Niemcy siedzieli dotychczas cicho.
Wprawdzie w pół godziny po odejściu „partyzantów” ruszył ich śladem oddział żandarmerii, ale bez
pośpiechu i wkrótce też powrócił do Sienna.
Wówczas już wiedziałem, że NSZ nie tylko nie szukał walki z Niemcami, ale przeciwnie:
współpracował z nimi. Oddziały NSZ zajmowały się tropieniem i likwidowaniem organizacji
lewicowych. Obecność takich „partyzantów” zapewne bardzo odpowiadała żandarmom w powiecie
iłżeckim.
Doktor Grzyb
Mieszkańcy Sienna prawie oczekiwali tego. Nadszedł przecież nowy, trzeci z rzędu poniedziałek. Coś
musiało się stać, tylko co? Na kogo teraz przyszła kolej? Kto znalazł się w ten poniedziałek „na
rozkładzie” Ohdego i Millera?
Ohde i Miller, żandarmi z Sienna, działali z pruską systematycznością. Ich dniem indywidualnych
„wyczynów” był poniedziałek. W każdy poniedziałek osobiście mordowali swoje z góry upatrzone
ofiary. Dlaczego akurat w tym dniu, trudno było zgadnąć...
W poniedziałek wymordowana została cała rodzina Wojtasów, podczas obficie zakrapianego wódką
przyjęcia, przygotowanego dla żandarmów na polecenie Millera. Przyszło ich akurat tylu, ile było osób
w rodzinie Wojtasów - sześciu oprawców. Za stołem zastawionym jadłem i piciem usiedli w taki
sposób, że każdy z nich miał naprzeciw kogoś z członków rodziny. Jedli, pili i kazali grać na harmonii
Adasiowi Wojtasowi. Coś jednak wisiało w powietrzu. Atmosfera stawała się ciężka, aż nie do
zniesienia. Zbyt długo przeciągała się uczta.
Nagle Miller wyjął pistolet, a za nim uczynili to samo jego kompani. Odległość była taka, że nie mogli
chybić, nawet po pijanemu. Sześć trupów w jednej chwili zwaliło się na stół biesiadny i na podłogę.
W harmonii wypuszczonej z ręki zamarły ostatnie akordy.
To samo spotkało w następny poniedziałek rodzinę Wrzesińskich, sąsiadów Wojtasów. Tym razem
żandarmi podpalili jeszcze zabudowanie.
Nie było prawie dnia bez pożaru, nie było dnia bez trupów. Ohde i Miller sami lub na czele
żandarmów z posterunku w Siennie robili częste wypady po rozległej okolicy. Na szlaku ich
bandyckich wyczynów pozostawał zawsze płacz sierot, swąd pogorzelisk po spalonych domach,
skatowane do krwi ofiary i bezsilna rozpacz niewinnych ludzi.
Tymczasem nadszedł ten trzeci z kolei poniedziałek.
Ludzie oczekiwali go z trwogą i w napięciu. Znali już przecież tutejszych żandarmów i ich zwyczaje. Nie
byli tak łatwowierni, jak latem 1942 roku. Wtedy dali się zaskoczyć. W Siennie na rynku odbyła się
pierwsza w tamtych stronach egzekucja „polskich bandytów”. Zawiśli wówczas na szubienicach trzej
chłopi i jedna kobieta ze wsi Karolów za współudział w zabójstwie komendanta żandarmerii z Lipska.
Szubienice budowali i wykonywali egzekucję miejscowi Żydzi, zmuszeni do tego przez hitlerowskich
siepaczy. Potem przyszła wieść o powieszeniu na rynku w Ostrowcu dwudziestu mieszkańców.
A potem wreszcie rozpoczęły się codziennie akty dyskryminacji i terroru, tak częste i dotkliwe, że
ludzie z lękiem oczekiwali jutra.
W ten pamiętny poniedziałek trwożne oczy mieszkańców wypatrywały ukradkiem, dokąd tym razem
skieruje swe kroki Ohde i Miller. Właśnie opuścili budynek żandarmerii i polną ścieżką udali się
w kierunku starej szkoły. Szli opłotkami, skradając się jak dzikie zwierzęta do upatrzonej przez siebie
ofiary. Czyżby do szkoły?
Ale nie! Ominęli szkołę, przeszli po kładce na drugi brzeg rzeczki i wspinali się gęsiego pod górę polną
ścieżką, która biegła równolegle do ulicy Iłżeckiej, sięgając aż do Sikornika. Po chwili zniknęli za
drzewami sadów. Zakryła ich zieleń liści majowych.
Widocznie Ohde i Miller dobrze już znali Sienno, skoro wiedzieli, którędy trzeba iść, aby trafić „od
tyłu” do mieszkania doktora Zygmunta Grzyba. Doktor Grzyb był akurat u siebie. Przyjmował licznych
chorych, którzy walili do niego ze wszystkich okolicznych wsi. Był znanym, szanowanym
i powszechnie lubianym lekarzem. Za wizyty brał mało albo wcale. Opiekował się chętnie chorymi
i miał „zręczną rękę”. Nic dziwnego, był przecież chirurgiem. A przy tym wszystkim często pił, może
nawet za często, i prawie z każdym był na „ty”.
Doktor Grzyb udzielał także często pomocy lekarskiej rannym partyzantom, przebywającym na
melinach. Przyjeżdżali po niego chłopi po nocach i jeszcze nocą odwozili go do domu. Jeździł chętnie,
operował, zmieniał opatrunki i stawiał ich na nogi.
Doktor Grzyb kończył właśnie badanie pacjenta ze wsi, gdy Ohde i Miller weszli do gabinetu.
- No, doktor, kończ pracę... dość na dziś... w gardle nam zaschło, taki upał...
- Jeszcze mam tylko jednego pacjenta, zaraz skończę. Poczekajcie na mnie w pokoju - odrzekł doktor,
nie przeczuwając w tej wizycie nic złego. Pił już z nimi przecież niejeden raz wódkę i wydawało mu
się, że nic o jego działalności konspiracyjnej nie wiedzą. Pogróżek rzucanych ostatniego poniedziałku,
kiedy to zorganizował akcję ratunkową i kierował nią przy gaszeniu pożaru kilku zabudowań Sienna
podpalonych przez żandarmów, nie potraktował zbyt serio.
- Nie, poczekamy tutaj, aż skończysz. Sami nie będziemy siedzieć. Do ciebie przecież specjalnie
przyszliśmy w goście...
Wkrótce siedzieli za stołem, na którym zjawiła się obficie, jak zawsze, wódka i zakąski. Jedli i pili dużo.
Ohde i Miller na przemian opowiadali jakieś tłuste kawały i pili bez miary. Niejedną już opróżnili
butelkę, a wizyta nieproszonych „gości” wciąż trwała i trwała. Ale wesołość żandarmów była jakaś
inna niż poprzednio. Złowróżbna. Może doktor też coś zaczął przeczuwać, bo coraz częściej napełniał
kieliszki.
„Niemiec pijany mniej niebezpieczny niż trzeźwy” - mawiał nieraz. Widocznie postanowił ich upić,
gdyż wysłał gospodynię po nowe butelki. Sam doktor miał głowę mocną. Mógł pić dużo i rzadko się
upijał.
- Coś ty taki twardy, doktorze, że nie możemy ci dać rady? Nalej jeszcze wódki...
- Trudno wam będzie dziś wygrać ze mną, bo czuję, że to mój dzień - odpowiedział doktor,
napełniając kieliszki żandarmów. Czynność tę spełniał zawsze stojąc, a był to chłop na schwał. Wysoki
i dobrze zbudowany.
- Tak, mocną ty masz głowę, bandyto - spokojnie powiedział Miller, celując do Grzyba z rewolweru...
- A poza tym to jest rzeczywiście twój dzień, ale... ostatni - w ręku Ohdego błysnęła również stal.
Strzelili jednocześnie jak na komendę. Doktor Grzyb zwalił się na ziemię.
Gdy wróciła gospodyni z wódką, było już po wszystkim. Ohde i Miller wyszli nie spiesząc się zbytnio
na ulicę i kroczyli jej środkiem, zataczając się na boki.
W niecały tydzień potem Ohde już nie żył. Zabity został w zasadzce, gdy wracał z Sienna do Iłży. Los
Millera nie jest mi znany. Od niechybnej śmierci w Siennie uratowało go przeniesienie służbowe
w inne, odległe okolice.
Nieoczekiwane spotkanie
Minęło kilka tygodni od opisanych wypadków. W godzinach rannych udałem się rowerem z Sienna do
Hieronimowa. Miałem doręczyć jednemu z jego mieszkańców - jako łącznikowi AL - najnowsze
gazetki i polecenie od „Wieniawy” przekazania jakiegoś meldunku Władysławowi
Kowalskiemu - ”Zaporze”, członkowi PPR i AL działającemu na terenie Bałtowa i okolicy.
Łącznikiem między Siennem i Bałtowem okazał się dobrze mi znany Jan Bałuch. Tymczasem jednak
nie wiedziałem o tym. Miałem go odszukać na polu przy pracy i rozpoznać według umówionego
hasła.
Drogę z Sienna do Hieronimowa odbywałem setki razy pieszo lub rowerem. Przez dwa lata
pokonywałem tę ponad pięciokilometrową odległość dwa razy dziennie, jako uczeń szóstego
i siódmego oddziału szkoły powszechnej. W Hieronimowie było wówczas tylko pięć oddziałów. Drogę
znałem przeto doskonale i nie dłużyła mi się wcale, gdyż często zmieniałem trasę. Tym razem
jechałem prosto gościńcem, a następnie przez Piasków.
Byłem już prawie w połowie wsi, gdy uderzyło mnie coś szczególnego w jej wyglądzie. Wyraźna
różnica, ale nie mogłem sobie uświadomić, co wywoływało to wrażenie. Wreszcie zrozumiałem. Po
drodze nie spotkałem nikogo, kto by jechał od wsi w moją stronę. Jeżeli kogoś mijałem, to
zdążającego w tym samym kierunku co i ja. Osiągnąłem już ostatnie chałupy Piaskowa, a we wsi nie
widziałem żywego ducha.
Zaniepokoiła mnie cisza panująca w obejściach gospodarskich. Żadnej krzątaniny o tej porze?! Coś
niebywałego, nigdy nie zdarzyło mi się, aby przechodząc lub przejeżdżając przez wieś przed
południem, kiedy panuje tam największy ruch, nie spotkać kilku znajomych gospodarzy, a cóż dopiero
dzieci, których przecież w każdej wsi wszędzie było pełno!
Zwolniłem jazdę i bacznie rozglądałem się wokoło. Przejeżdżałem właśnie krzyżówkę przed walącą się
chałupą Zapalskiego. Za krzyżówką - to już Hieronimów. Spojrzałem w prawo, wzdłuż drogi biegnącej
od wsi do pobliskiego hieronimowskiego lasu. Zobaczyłem samochód ciężarowy, a na nim żołnierzy
w niemieckich mundurach. A więc to oni byli przyczyną zagadkowej ciszy i martwoty we wsi.
Nacisnąłem mocniej pedały i pomknąłem dalej. Przeskoczyłem drogę. Zasłoniła mnie chałupa
Zapalskiego. Mignęła mi przed oczyma postać kobiety. To żona Zielińskiego stała właśnie w furtce. Na
mój widok zrobiła wymowny ruch ręką, jakby chciała coś powiedzieć. A może wydawało mi się tylko?
Nie zareagowałem przeto na sygnał i w pośpiechu pedałowałem dalej. Skręciłem w prawo na szeroką
ścieżkę, biegnącą za opłotkami wzdłuż Hieronimowa. Pod osłoną drzew wpadłem do ogrodu i już
byłem na podwórku, nie zauważony przez nikogo. Rower wprowadziłem do drwalki i przykryłem
szybko słomą i drwami przygotowanymi na opał. Zamknąłem drzwi drwalki na skobel i pobiegłem do
domu na górę.
Rodziców zamierzałem odwiedzić dopiero w drodze powrotnej do Sienna, lecz w tej sytuacji
musiałem zmienić kolejność. Należało coś zrobić z gazetkami i meldunkiem. Nie mogłem przecież
jechać z tym przez wieś, w której byli Niemcy.
Matka, gdy mnie zobaczyła, skamieniała:
- Edziu, mój Boże!...
- Co się tu dzieje? - zapytałem.
- Niemcy. Patrz, wkoło żandarmi... Obstawili wieś. Chodzili po wszystkich domach. U nas też byli. Po
coś ty dziś przyjechał tutaj? Chcą, żeby wszyscy mężczyźni stawili się na miejsce zbiórki. Na końcu wsi,
koło Martyna. Jak kto nie przyjdzie, będą sprawdzać po domach i strzelać... Uciekaj zaraz!
Ukradkiem spojrzałem przez okno w kuchni. Wychodziło na stronę wschodnią. Rzeczywiście! Dwa
stanowiska karabinów maszynowych widać było wyraźnie. Poszedłem do pokoju „północnego”. To
samo. Co robić? Wracać do Sienna? Ryzyko. Zostać - też.
- Kiedy byli u nas Niemcy? - zapytałem.
- Przed godziną, dwoma. Ale wieś obstawili już wcześniej. Widziałam z okna szkoły. Ustawili się za
zakrętem drogi i jak ktoś jedzie do wsi, nie widzi ich wcale. Oni natomiast widzą, gdy ktoś opuszcza
wieś. Zatrzymywali wszystkich. Nie wypuścili nikogo. Nawet furmankę z mlekiem do mleczarni
zatrzymali.
- Nie widziałem Niemców, jak tu jechałem. Może wyjadą już wkrótce. Jeden samochód stoi na drodze
Zapalskiego pod lasem.
- Dlaczego akurat dzisiaj przyjechałeś? - niepokoiła się matka.
- Co mamusia powiedziała, jak tu byli?
- Że nie ma mężczyzn. A wtedy sołtys Hein zapytał: „A gdzie synowie?” Odpowiedziałam mu, że
pracują w Siennie i do domu nie zawsze przyjeżdżają.
- Uwierzył?
- Nie wiem. Poszli zaraz dalej.
- Po co zbierają ludzi?
- Podobno jakieś zarządzenie mają czytać.
Nie jestem ciekawy ich zarządzenia. Niech sobie czytają - pomyślałem i postanowiłem zostać w domu.
Poza Zielińską nikt mnie chyba nie widział. Wątpiłem, żeby jej mąż poszedł na zbiórkę zwoływaną
przez Niemców. Chyba że zastali go w domu.
Ukryłem się na poddaszu i postanowiłem tam przeczekać całą akcję. Może nie będą sprawdzać. Jak
znajdą, to trudno. Dobrowolnie włazić im w łapy ani myślałem.
Kilkunastu mieszkańców Hieronimowa zgłosiło się na punkt zborny. Kilku przyprowadzili żandarmi.
Wszystkich zabrali do samochodów i powieźli na przymusowe roboty.
Na umówione miejsce spotkania przybyłem z kilkugodzinnym opóźnieniem. Jan Bałuch jednak wciąż
czekał. Zdziwił się wyraźnie, gdy mnie zobaczył. Wymieniliśmy hasła. Wszystko stało się jasne. Nie
spodziewaliśmy się zetknąć w takich okolicznościach. Znaliśmy się od dawna i żaden z nas nie wiedział
o drugim, że pracował w konspiracji. Dla nas obu spotkanie było dużym zaskoczeniem.
Nie musiałem nawet usprawiedliwiać przed Bałuchem swojego spóźnienia. Wiedział o Niemcach. Gdy
wychodził na spotkanie z łącznikiem, maskując kosą na ramieniu potrzebę wyjścia w pole, niby to po
paszę dla bydła, zauważył samochody na drodze pod lasem. Nie wrócił już do domu, chociaż
spóźniłem się na spotkanie. W dalszym ciągu oczekiwał mnie na polu, długo jeszcze po wyjeździe
żandarmów ze wsi. Tym razem wyjście na pole w celu przejęcia meldunku z Sienna okazało się dla
towarzysza Bałucha pożyteczne, a być może nawet zbawienne.
Po wyzwoleniu Jan Bałuch pracował w Milicji Obywatelskiej, najpierw w Lipsku, a potem w Iłży. Zginął
od kuli skrytobójczej.
Pan Adam
Jesienią 1944 roku raz po raz zmieniały się stacjonujące w Siennie wojska niemieckie i satelickie.
Najdłużej przebywali tam Węgrzy. Ale i ci opuścili Sienno, pozostawiając kilkadziesiąt ton mąki
w magazynach miejscowej spółdzielni. Miejsce Węgrów zajął jakiś oddział Wehrmachtu.
Było to pod koniec listopada. Dowódca oddziału, pułkownik, zatrzymał się we „dworze”, starym
budynku szkolnym, którego sale na parterze spełniały rolę magazynów.
Niemcy zażądali mąki na wypiek chleba dla wojska. Adam Cieśla, prezes miejscowej spółdzielni
spożywców, odmówił twierdząc, że mąki nie ma. Tymczasem w tym samym dniu zajechały pod
magazyny spółdzielni dwa samochody ciężarowe i prawie na oczach Niemców załadowano je mąką
pozostawioną przez Węgrów.
Załadunku pilnowało czterech młodych ludzi, którzy bacznie rozglądali się wokoło. Po chwili
załadowane do granic możliwości samochody odjechały w kierunku Iłży.
Pan Adam odszedł od okna, z którego obserwował w napięciu całą, dosyć dziwnie wyglądającą scenę.
Dopiero gdy samochody ruszyły, odetchnął z ulgą. Udało się...
Mąka poszła na zaopatrzenie oddziałów partyzanckich. Nie była to zresztą jedyna tego rodzaju
dostawa żywności dla „leśnych”.
Operujące w terenie oddziały partyzanckie wymagały stałego zaopatrzenia w żywność. Nie do
pomyślenia jednak było zaopatrywanie się w potrzebne artykuły, choćby nawet za zapłatą, we wsiach
łupionych bezlitośnie przez wroga. W ten sposób mogły się zaopatrywać w żywność tylko małe grupy,
a przecież na Kielecczyźnie operowały od lata 1944 roku oddziały AL i AK w składzie kilku tysięcy
żołnierzy. Napady na magazyny lub niemieckie transporty z żywnością na front nie zdarzały się
codziennie. Poważnym źródłem zaopatrzenia były więc rekwizycje we dworach i dobrowolne lub
przymusowe, opłacane lub bezpłatne, świadczenia od organizacji handlowych.
Świadczenia w postaci dostaw mąki i kaszy, cukru i soli, mięsa i tłuszczów szły na zaopatrzenie
„leśnych” najczęściej transportem konnym, a nierzadko również i samochodowym.
Czasem mąka kierowana była bezpośrednio do wybranych „wsi partyzanckich”, w których odbywał
się nocami wypiek chleba. Na kilometr rozchodziły się wówczas łechcące podniebienie zapachy
świeżego pieczywa, a nazajutrz o świcie ogromne bochny zjawiały się na partyzanckich stołach.
Wszystko to połączone oczywiście było z dużym ryzykiem, niekiedy większym niż pobyt w oddziałach
partyzanckich.
Adam Cieśla miał niemałe możliwości wykonania prawie każdego „zamówienia” partyzantów.
Dostawa artykułów żywnościowych odbywała się zawsze pod „opieką” konwojenta, a księgowanie
rozchodu było zupełnie formalne, na podstawie kwitu wystawionego na fikcyjnego odbiorcę. Oryginał
kwitu był później niszczony. Załatwiał te sprawy ówczesny główny księgowy spółdzielni, Jan
Strojnowski, na pewno sprytnie, bo kontrole niemieckie, przeprowadzane dość często, nic nie
wykrywały.
Trzeba przyznać, że „leśni” przychodzili czasem z pomocą księgowemu. Starannie przygotowany
nocny „napad” na sklep, połączony ze „zrabowaniem” lub zniszczeniem towarów oraz pozostawione
wspaniałomyślnie „pokwitowanie” od dowódcy oddziału były dostateczną legitymacją dla spółdzielni
przed Niemcami.
Jeśli partyzanci nie zabrali ze sobą wszystkiego towaru od razu, przyjeżdżał po kilku dniach
„konwojent” i w dzień zabierał to, na co opiewało pokwitowanie pozostawione nocą. A w razie braku
pokwitowania spółdzielnia sama przeprowadzała remanent i w ten sposób zamykał się „obrót
towarów”.
Spółdzielnia w Siennie prowadziła też inne „transakcje”, które mogły się skończyć poważnymi
konsekwencjami. Ignorując surowy zakaz władz niemieckich, zaopatrywała miejscowych Żydów
w artykuły żywnościowe, dosyć regularnie i prawie bez ograniczeń.
Większą kombinację przeprowadzono z hurtownikiem, Żydem Ejbuszycem z Ostrowca. Ejbuszyc
ratując swoje towary przed konfiskatą niemiecką „wstawił” je za zgodą Adama Cieśli do spółdzielni.
Spółdzielnia nie wykazała przejętych towarów w księgowości magazynowej, lecz ograniczała się tylko
do podręcznej ewidencji, aż do zakończenia sprzedaży. W miarę upłynniania towarów kilkakrotnie
przekazywano ich równowartość w gotówce córce Ejbuszyca.
Opisana „lewa” transakcja z Ejbuszycem świadczyła o bezinteresownym ryzyku wtajemniczonych
w nią kilku osób, a wśród nich Adama Cieśli i Jana Strojnowskiego. Świadczyła o dużym zaufaniu, jakie
mieli okoliczni Żydzi do tych ludzi.
Prowadząc takie transakcje, pan Adam niejeden raz igrał ze śmiercią. Narażał się świadomie, a co
najdziwniejsze, podczas okupacji nie należał do żadnej organizacji podziemnej. Był powszechnie
znanym, jednym z przedwojennych prekursorów ruchu spółdzielczego w Polsce, a szczególnie
spółdzielni oszczędnościowo-pożyczkowych, tzw. Kas Stefczyka. Może właśnie dlatego nie chciał
wiązać się organizacyjnie z jakąś jedną tylko grupą konspiracyjną, aby nie popaść tym samym
w konflikty z innymi. Musiał się zresztą liczyć i z tym, że może być obserwowany przez okupanta.
A może po prostu chciał mieć ręce zupełnie wolne do szerokiej działalności, nie skrępowanej żadnymi
więzami organizacyjnymi. Adam Cieśla nie stał przecież na uboczu walki prowadzonej przeciwko
Niemcom. Przeciwnie: solidaryzował się z nią i czynnie pomagał jej, chociaż na swój sposób. Wspierał
działalność partyzantów systematycznymi dostawami żywności, organizował dowóz artykułów
spożywczych, sprzedawał je miejscowej ludności po dostępnych cenach i w odpowiedniej ilości.
W tamtych latach nielegalny handel żywnością traktowany był przez okupanta jako przestępstwo
gospodarcze na równi z sabotażem. Toteż Adam Cieśla ryzykował w stopniu na pewno nie mniejszym
niż ktokolwiek inny, bezpośrednio działający w podziemiu.
W pierwszej dekadzie (piątego lub szóstego) grudnia 1944 roku Adam Cieśla udał się do Starachowic
po kolejną partię towaru dla spółdzielni w Siennie. Pojechał przez Ostrowiec, gdzie dodatkowo
załadowano ciężarówkę zapasem partyzanckiej broni. Adam Cieśla podjął się zawieźć ją do lasów
starachowickich „po drodze” do miasta. W pobliżu Krynek ciężarówka wjechała w las i zaczął się
wyładunek broni i żywności
I wtedy właśnie, niespodziewanie, nadjechał oddział własowców. Partyzantów przyjmujących
ładunek było tylko kilku. Adam Cieśla wraz z kierowcą zostali błyskawicznie otoczeni. Stos dowodów
rzeczowych „winy” piętrzył się wśród drzew...
Niemiec, dowódca oddziału własowców, nie wahał się długo. Kazał odprowadzić aresztowanych
trochę na bok od leśnej drogi. Kierowca spróbował szczęścia w ucieczce i mimo strzelaniny udało mu
się zbiec. Adam Cieśla zginął na miejscu i tam również został pochowany.
Stanowcze kroki
Coś tam niezupełnie widocznie klapowało w organizacji, bo aż od dwóch łączniczek otrzymałem
wezwanie na mające się odbyć plenarne posiedzenie KP PPR. A może ta nadgorliwość uzasadniona
była powagą sytuacji? I rzeczywiście, jak się wkrótce okazało, w posiedzeniu miał wziąć po raz
pierwszy udział nowy dowódca III Obwodu AL, pułkownik Mieczysław Moczar, oraz przedstawiciel KC
PPR Hilary Chełchowski („Długi Janek”). Zebranie odbywało się w końcu maja (lub na początku
czerwca) 1944 roku we wsi Rybiczyzna, w stodole ojca towarzysza Mieczysława Świostka - ”Roga”.
Była akurat niedziela, dzięki czemu nie obawialiśmy się, by większe zgromadzenie „gości” wzbudziło
czyjekolwiek podejrzenia.
Pojechałem tam z Sylwkiem Wątrobińskim - ”Wieniawą”. Po przywitaniu się z gospodarzami i innymi
„gośćmi” oraz po krótkim poczęstunku (ktoś nawet przygrywał na harmonii) przenieśliśmy się
pojedynczo do stodoły, dokąd też wkrótce przyszli pułkownik Moczar, „Długi Janek”, „Wiślicz”, „Róg”,
„Jurand” „Władek” oraz inni.
Przysłuchiwałem się z ciekawością dyskusji, której przedmiotem było szczegółowe omówienie sytuacji
na Kielecczyźnie i na wschodnim froncie oraz podjęcie zakrojonej na szeroką skalę działalności
partyzanckiej. Przedstawiony nam został oficjalnie nowy dowódca III Obwodu AL, pułkownik Moczar.
On też zaproponował w obszernym zarysie konkretny plan działania.
Jako naczelne zadanie wysunięto wówczas sprawę szerokiego werbunku do oddziałów partyzanckich
AL. Uzbrojenie miało być dostarczone przez dowództwo Wojska Polskiego. Chodziło przede
wszystkim o sianie zamętu na tyłach wojsk niemieckich oraz o powszechność działań przeciw
Niemcom na zapleczu, aby w ten sposób zdezorganizować poważnie zaopatrzenie wroga, związać
jego pokaźne siły w walce z nami i ułatwić przeprowadzenie nowej ofensywy radzieckiej. Liczono się
nawet wówczas z możliwością oddziaływania naszego przykładu na AK i wciągnięcia jej do
zdecydowanych wystąpień przeciw wojskom hitlerowskim.
Kielecczyzna to nie była przecież ziemia niczyja. Kieleckie w czasie powstania „Świtu” znajdowało się
pod przemożnym wpływem ZWZ. Dopiero stopniowo pod uderzeniami argumentów „świtowców”
ten monolit polityczny i wojskowy zaczął się kruszyć. Sprzyjała temu obiektywna sytuacja rozwijająca
się na froncie wschodnim.
Szeregi „Świtu” rosły coraz szybciej i coraz bardziej rozszerzały się wpływy PPR. Ale przewaga
organizacyjna i liczebna w różnych okresach była różna.
Związek Walki Zbrojnej (ZWZ) pierwszy, bo już jesienią 1939 roku, zaczął rozciągać swoją siatkę
organizacyjną nad ziemią kielecką. Mienił się organizacją czysto wojskową i apolityczną. Istotnie
bazował w początkowym okresie tylko na wojskowych: oficerach i podoficerach z czynnej służby
i oficerach rezerwy. Oni stworzyli szkielet organizacji, który potem wypełniała patriotyczna młodzież
polskich wsi i miasteczek.
Dzięki temu ZWZ zdołał w dość szybkim tempie dotrzeć do prawie wszystkich zakątków Kielecczyzny,
a ponieważ przychodził jako pierwszy, usadowił się mocno w każdej niemal wsi kieleckiej.
Dlatego też każda nowa organizacja, która przychodziła potem na „ich teren” i sięgała po „ich ludzi”,
była „uzurpatorem”, znajdowała się zawsze w trudniejszej sytuacji. Ale tak było tylko w pierwszym
okresie okupacji. Wtedy ZWZ był bardzo aktywny i prężny: organizował, ćwiczył, zbierał broń.
Osłabienie aktywności w następnym okresie konspiracji zaczęło działać na niekorzyść ZWZ, ułatwiając
penetrację w jego szeregach innym organizacjom, szczególnie tym, które oprócz zadań walki
z okupantem głosiły hasła reform społecznych i politycznych. Te właśnie hasła, obok czynnej walki
z najeźdźcą, pomogły wtargnąć radykalnym organizacjom na tereny zdobyte przez ZWZ. Zasięg
i wpływy ZWZ zaczęły się zmniejszać.
Właśnie organizacje GL i PPR, BCh i SL przedstawiały społeczeństwu konkretne programy polityczne i
społeczne. Szeregi ZWZ zaczęły stopniowo topnieć, gdyż żołnierze ZWZ stali się naturalnymi
obiektami agitacji prowadzonej przez postępowe organizacje.
Wprawdzie PPR dość szybko, bo już latem 1942 roku, dała znać o sobie na Kielecczyźnie, ale
w pierwszym okresie dotarła jednak tylko do pojedynczych działaczy KPP lub kilkuosobowych
lewicujących zespołów i grup, i to najczęściej mieszkańców miast i miasteczek. Wsie pozostawały
wciąż jeszcze poza szerszym zasięgiem byłych działaczy KPP, a następnie PPR. Istniały wprawdzie tu
i ówdzie małe liczebnie komórki składające się z byłych kapepowców, przeważnie jednak zamknięte
w sobie, nieufne i sekciarskie. Grupy te i poszczególni członkowie działali w lokalnych, odrębnych
ośrodkach, nie tworząc jednolitej organizacji politycznej.
Dopiero „Świt” zaktywizował znaczną część społeczeństwa kieleckiego. Przy jego pomocy rozwinęła
się gwałtownie najbardziej postępowa organizacja polityczna, jaką była PPR. „Świtowcy” pomogli PPR
nie tyle zespolić luźne ośrodki, utworzone z przedwojennych lewicowców, ile zasilić ją młodymi
rewolucjonistami z iłżeckich wsi.
Przy omawianiu środków realizacji tego zadania „świtowcy” podnieśli sprawę utrudnionego
werbunku na tutejszych terenach z uwagi na skomplikowaną sytuację (podwójna konspiracja) tych
wszystkich, którzy zdecydowali się opuścić szeregi swoich organizacji i przejść do „Świtu”. Za to
groziły im sankcje organizacyjne ze strony dotychczasowych dowódców, którzy przejście do innej
formacji wojskowej utożsamiali ze zdradą, wydając nawet wyroki śmierci. Jedynym rozsądnym
wyjściem z sytuacji byłoby zawarcie porozumienia z miejscowym dowództwem AK i BCh w sprawie
swobodnego wyboru przez żołnierzy sztandarów, pod którymi chcieliby dalej walczyć. Porozumienie
takie przyczyniłoby się do osiągnięcia trzech celów: pierwszy - zabezpieczenie przed represjami tych
wszystkich, którzy już po kryjomu opuścili szeregi AK; drugi - umożliwienie dalszego swobodnego
przechodzenia do Armii Ludowej innych żołnierzy AK i BCh, oraz trzeci - zapobieganie rozszerzaniu się
walk bratobójczych. Oczywiście należałoby także zapewnić na prawach równości możliwość
przechodzenia żołnierzy AL do innych oddziałów, co mogliśmy swobodnie gwarantować, znając
postawę ideologiczną naszych szeregów partyzanckich.
Odpowiednia uchwała została w końcu podjęta i wyznaczono ludzi do przeprowadzenia tych
trudnych rozmów. Z naszej strony wziął w nich udział m. in. „Wiślicz”, ze strony AK - ”Szary”.
W rezultacie porozumienie takie zostało zawarte i szeregi AL rosły z dnia na dzień. W ten sposób
zdołaliśmy stworzyć podstawy do realizacji następnych uchwał, dotyczących zorganizowania na
terenie III Obwodu AL brygad partyzanckich, jako dużych związków bojowych. Warto przypomnieć, że
od początku jesieni 1944 roku działało już na Kielecczyźnie pięć brygad AL, z których jedna złożona
była prawie w całości ze „świtowców”. Również w kompanii sztabowej III Obwodu AL niemało było
członków „Świtu”.
Szeroko omawialiśmy także świeży wypadek zabicia „świtowca” „Stalowego” przez nieznanych
sprawców w Józefowie. Wśród zebranych odezwały się nawet głosy nawołujące do odwetu na
bratobójcach. Oburzenie na morderców brało górę nad rozsądkiem.
Wystąpiłem przeciwko zwolennikom odwetu. Apelowałem, aby zastanowili się nad konsekwencjami,
które mogą z takiej postawy wyniknąć. Byłem tak podniecony, że głos mi drżał i załamywał się.
Argumentowałem za zachowaniem rozsądku, przeciw samosądom i przeciw przelewaniu na próżno
bratniej krwi...
Wtedy podskoczył gwałtownie w moją stronę brat „Stalowego” i zaczął niemal krzyczeć:
- Łatwo wam tak mówić, bo to nie o waszego brata chodzi, a o mojego! Musimy się mścić, bo żyć nam
nie dadzą! Sam znajdę morderców brata!...
Zaczynało być gorąco. Zerwałem się z miejsca. Chciałem coś mówić, ale powstrzymał mnie siedzący
obok Jan Kozik - ”Szela”.
- Siadaj. Daj spokój. Nie przekonasz go. Zabili mu brata i to go zaślepia. Nie widzisz, jaki jest
zacietrzewiony?
Brat „Stalowego” rzeczywiście nie panował nad sobą. Zaperzył się. Krzyczał, gestykulował, potrząsał
głową.
Wówczas do rozgorączkowanej dyskusji włączyli się pułkownik Moczar i kapitan „Władek”, studząc
rozsądnymi argumentami rozpalone głowy.
- Chcecie iść na rękę Niemcom? - zapytał Moczar. - Przecież im tylko o to chodzi, żebyśmy się sami
wzięli za łby. Gotowi nam nawet w tym pomagać. Nam nie wolno dać się wciągnąć w walkę
bratobójczą! Nie wolno dać się sprowokować nieobliczalnym w skutkach wyskokom. Trzeba
uświadamiać wszystkich o konieczności zachowania w takich wypadkach zimnej krwi. Trzeba
spokojnie wyjaśniać ludziom, że walki między Polakami to woda na szwabski młyn! Wystarczy potępić
wypadek, napiętnować go publicznie, ale nie można dopuścić do porachunków. Oczywiście
odczuwamy szczery żal z powodu niepotrzebnej śmierci dzielnego towarzysza, który mógłby
niejednego hitlerowca wysłać na tamten świat, ale trudno. Jest wojna i muszą być ofiary. Nieraz, jak
w tym przypadku, ofiary są dotkliwe, ale musimy mężnie to znosić! Dla dobra przyszłości, o którą
walczymy...
Wystąpienie to podobało nam się bardzo i rozładowało napiętą atmosferę.
Postanowiono wyprawić „Stalowemu” partyzancki pogrzeb, a mnie zobowiązano do dokładnego
zbadania okoliczności jego śmierci, co też wkrótce wykonałem i odpowiedni raport, oparty o relacje
naocznych świadków, wysłałem do „Wiślicza”. Stwierdziłem wówczas, że „Stalowy” zginął raczej
w wyniku tragicznego nieporozumienia, a nie ze świadomej, złej woli. Faktyczny przebieg wypadku
był następujący:
„Stalowy” wracał z roboty zza Wisły. We wsi Długowola zepsuł mu się rower. Naprawiać nie miał
czasu i chyba ochoty. Był przecież partyzantem. Postanowił więc zdobyć inny. Wpadł na jakieś
podwórze, gdzie stało kilka rowerów opartych o ścianę. Nie namyślając się długo zabrał jeden z nich
i szybko odjechał. Z chałupy wyskoczyło za nim kilku młodych chłopaków, oburzonych samowolą
„Stalowego”. Nie wiedzieli przecież, kim był faktycznie i dlaczego tak postąpił. W oczach
poszkodowanych „Stalowy” mógł uchodzić po prostu za złodzieja, których wówczas, niestety, też
pełno było w okolicy. Trzech skoczyło więc na rowery i ruszyło w pogoń za uciekinierem wołając, aby
się zatrzymał. Gdzież tam! „Stalowy” ani myślał usłuchać wezwania. Już był w połowie wsi Józefów,
gdy ścigający posłali za nim kilka strzałów. Ale „Stalowy” miał też pistolet i nie bał się walki. Był do
szaleństwa odważny. Zeskoczył z roweru i zaczął się ostrzeliwać zza przydrożnej studni. Wymiana
strzałów trwała dość długo, na oczach całej wsi. Obserwowało ją wiele ludzi nie wiedząc, kto i o co się
bije.
Tymczasem obie strony strzelały do siebie coraz celniej. Ale „Stalowy” był jeden, a napastników
więcej. Zaczęli go więc otaczać. Nie chciał się poddać. I wtedy jeden z napastników trafił go
śmiertelnie. Gdy doskoczyli do niego, już nie żył, ugodzony kilkoma strzałami. Tragiczna pomyłka,
zacietrzewienie i brawura wyrwały z szeregów bojowników dzielnego żołnierza.
Opisany wypadek świadczy dobitnie, jak konieczne było w owym czasie lanie kubłów zimnej wody na
szybko rozpalające się głowy. Szkoda jednak, że wśród konspiracyjnych organizacji tylko dowództwo
AL o tym konsekwentnie pamiętało!
Na zakończenie obrad dłuższe przemówienie wygłosił pułkownik Moczar. Mówił prosto,
bezpośrednio i zrozumiale o konieczności zespolenia wysiłków wszystkich ludzi dobrej woli w walce
z Niemcami, a także o potrzebie włączenia do tej walki innych ugrupowań konspiracyjnych, a więc
również BCh i AK.
Przypominam sobie porównanie, jakiego użył wówczas towarzysz Moczar, mówiąc, że żyjemy tu jak
w kotle, w którym wszystko wrze i kipi. Zewsząd otaczają nas Niemcy, frontu nie ma nigdzie, a mimo
tego wszędzie jest walka. Tym trudniejsza, że bez zaplecza. Tkwimy w środku tego wszystkiego
i często musimy być zdani tylko na własne siły w prowadzonej ustawicznie walce.
Porównanie to było bardzo trafne i słuszne. Rzeczywiście w okresie okupacji cała Kielecczyzna wrzała
jak jeden wielki kocioł. W gorączce walki były również gorące głowy.
Radosny był nasz powrót do domu, choć w drodze złapała nas burza i gwałtowny deszcz zmoczył do
suchej nitki.
Opowiadał mi później Adaś Bakalarczyk, jak on i Tadek Maj zatrzymali kiedyś dwóch partyzantów
z miejscowej placówki AK, podejrzanych o zamordowanie towarzysza Barszcza. Miał się odbyć sąd
nad nimi przy udziale kapitana „Władka”. W tym celu akowcy zostali przyprowadzeni do lasu pod
Aleksandrowem koło Grabowca.
„Łokietek” palnął wówczas mowę do zatrzymanych, wykazując ich kainową rolę w bratobójczej walce
oraz szkodliwość takich czynów wobec prowadzonej przez cały kraj walki z okupantem. Mówił krótko,
ale z zapałem i trafnym doborem argumentów.
Akowcy stali bez słowa, słuchając płomiennego przemówienia i dziwili się pewnie, po co ta zbędna
agitacja, skoro i tak za chwilę żyć już nie będą...
Oni sami nie mieli żadnych złudzeń. Za mord popełniony przez nich na Barszczu nie mogło być innej
kary niż kara śmierci.
Toteż kiedy „Łokietek” zakończył swoje przemówienie oświadczeniem, że są wolni, nie wierzyli
własnym uszom i oczom. Z wrażenia nie mogli nawet zrobić kroku, mimo że zdjęto już im więzy,
którymi byli skrępowani.
Jeśli nawet rozsądne przemówienie „Łokietka” nie zrobiło na nich odpowiedniego wrażenia, to sam
fakt zwolnienia musiał wstrząsnąć ich sumieniami. Świadoma rezygnacja z odwetu za śmierć
towarzysza była wymownym potwierdzeniem głoszonych przez nas deklaracji, które nawoływały do
zaniechania aktów gwałtu i terroru w walce politycznej prowadzonej na Kielecczyźnie. Był to jeden
z przejawów wyraźnego zadokumentowania przez naszych ludzi pełnej dojrzałości politycznej wraz ze
szczerym pragnieniem zapobiegania rozlewowi bratniej krwi.
Po kilku miesiącach, a byłem już wtedy oficerem propagandy w kompanii sztabowej III Obwodu AL,
kapitan „Władek” podpisał przygotowany przeze mnie na polecenie pułkownika Moczara krótki list
do tamtejszego dowództwa AK o następującej treści (podaję z brudnopisu, który zachował mi się
z tamtych czasów):
Mp. 2.9.44.
Wojsko Polskie
XII Obwód AL
Do Komendy AK
w Skarżysku
Zwracamy się z uprzejmą prośbą do Panów o pomoc w otrzymaniu dokładnych wiadomości
o ruchu wojsk niemieckich, rozłożeniu obiektów wojskowych, magazynów i w ogóle ważnych
urządzeń npla w Skarżysku i jego okolicy.
Wszelkie trudy i koszty poniesione przy dostarczaniu nam szkiców o położeniu npla zwrócimy
w formie i wysokości podanej przez Panów. Mamy nadzieję, że Panowie przychylą się do
naszej prośby, gdyż chodzi tu o zwalczanie wspólnego wroga Słowiaństwa - Niemiec.
Polecając się łaskawej pamięci Panów, oczekujemy dokładnych szkiców. Jeżeli macie Panowie
pewną obawę, to prosimy tą drogą wyznaczyć miejsce i czas spotkania, celem omówienia tej
sprawy ustnie.
Z poważaniem
(-) „Władek” kpt.
Komenda AK wyznaczyła spotkanie w celu omówienia przedstawionej przez nasze dowództwo
propozycji. Na spotkanie poszedł kapitan „Władek” i „Dębowy”.
W wyniku przeprowadzonych rozmów miała później miejsce kilkakrotnie wymiana informacji
o nieprzyjacielu, zdarzały się też przypadki współdziałania w walce. Były to wciąż jednak pojedyncze
zjawiska.
Do systematycznej współpracy nie doszło.
Decyzja
W małej izbie Mazurkiewiczów aż ciemno było od dymu papierosów. Zebrała się tutaj spora
gromadka kompanów z Sienna, a przewodził im Ryszard Klimczak - ”Wola”. Właśnie kończył swe
wystąpienie nawołujące do zerwania z bezczynnym siedzeniem w szeregach AK, gdy ktoś podskoczył
do niego i krzyknął:
- Ty pewnie chcesz, żeby nas rozłupali przy byle jakiej okazji podobnie jak Zapalskiego, co?! Nie damy
się nabrać na taki numer!
Nie będę tutaj powtarzał wszystkich argumentów, których użył wówczas „Wola” w celu przekonania
swego kolegi. Obok wielu słusznych i zupełnie dojrzałych, sporo było też naiwnych, podyktowanych
raczej młodzieńczym entuzjazmem, a nie faktyczną znajomością ówczesnej sytuacji i przemian, które
coraz wyraźniej zaczęły występować w podziemiu. Myślę zresztą, że my wszyscy w tamtym czasie
działaliśmy dosyć często pod wpływem różnych impulsów, niekiedy tylko doraźnych i krótkotrwałych.
Byliśmy tak surowi ideologicznie, że aż dziwne mogły się wydawać wyniki naszego werbunku do
„Świtu” i poprzez tę organizację do partii.
Tym razem jednak, chociaż był to już początek czerwca 1944 roku, nie poszło nam tak gładko jak
zwykle.
Dyskusja toczyła się długo, ale o jednomyślną decyzję wciąż było trudno. Jedni od razu stawali po
stronie „Woli”, inni w dalszym ciągu wahali się. Prawie przed tygodniem postanowili pójść do lasu
i oto teraz toczyła się ostatnia batalia: do jakich oddziałów, AK czy AL? Wreszcie zdenerwowany
„Wola” użył argumentu, o którym dopiero później dowiedziałem się, gdyż w tej części zebrania nie
brałem już udziału. Zerwał się z krzesła, aż potoczyło się do ściany, wskoczył na stół
i z wytrzeszczonymi oczami krzyczał:
- Dowódcą naszej placówki AK jest „Błyskawica”, znacie go wszyscy. Czy chcecie się jemu lub takim
jak on podporządkować? No, śmiało, powiedzcie otwarcie! „Wieniawa”, „Miś” i ja wybieramy inną
drogę i idziemy razem. Jeśli nie zamierzacie pójść z nami, jeśli nie widzicie wyraźnie swojego miejsca,
to trudno. Musimy się wobec tego rozstać. Trzeciego wyjścia nie ma! Idźcie do „Błyskawicy”!
I trzeba przyznać, że chociaż chwyt był dziecinnie naiwny, to jednak okazał się skuteczny. Wśród
zebranych od razu zapanowała jednomyślność.
- No, cieszę się bardzo - przypieczętował „Wola” podjętą decyzję. - Stanowimy teraz jedną rodzinę
i to jaką, „misiową rodzinę”. Myślę, że i on też się ucieszy!
Oczywiście ucieszyłem się z pomyślnego zakończenia sprawy. Ale wierzcie mi, że więcej niż radość
i duma z sukcesu „Woli” zaciążyła na mnie odpowiedzialność za tych ludzi. Od tej chwili ja musiałem
troszczyć się o nich. Na moje barki spadał znaczny ciężar odpowiedzialności za ich dalsze życie, a być
może nawet za przedwczesną śmierć.
Podjętą decyzję zakropiliśmy niejednym kieliszkiem wódki i wkrótce potem rozpoczęły się szybkie
przygotowania do wymarszu. Kontakt z oddziałami partyzanckimi AL pod dowództwem pułkownika
Moczara miałem już nawiązany, chociaż tylko drogą pośrednią. Mietek Mazurkiewicz zajął się
zorganizowaniem jednakowych ubrań dla całej grupy. Broń i amunicję mieliśmy ukrytą w pobliskich
stogach słomy. O żywność i inne podręczne przybory każdy musiał zatroszczyć się sam. Ustaliliśmy
dokładnie datę i godzinę wymarszu naszego oddziału w pole, a raczej do lasu. Mieliśmy wychodzić
z Sienna w małych grupach i spotkać się we wsi Dębowe Pole.
Pożegnanie z rodziną było krótkie. Ojca w tym czasie nie było w domu. Ucałowałem matkę, siostrę, i
poszedłem powoli w stronę Sienna. Wkrótce po mnie opuścili dom moi bracia Mietek i Kazik. Z okna
odprowadzał nas wzrok drogich kobiet. Na długie dni naszego pobytu w lesie one pozostały same
w domu. Nasza matka, siostra i moja żona.
Tymczasem Krysia była jeszcze razem ze mną. Odprowadzała mnie daleko, daleko. Chciała być ze mną
jak najdłużej i gdy mimo woli przyśpieszyłem kroku, prosiła, aby iść wolniej. Jakże chętnie poszłaby ze
mną. Wiedziała, że dziewczęta walczyły w lesie. Ona też nie bała się trudów. Była dzielna. Musiała
jednak zostać. Spodziewała się dziecka.
Szliśmy długo razem, rozmawiając o wszystkim, na pozór zupełnie spokojni. Zdawaliśmy sobie sprawę
oboje, że należało się już rozstać, że na mnie już czas. Przeciągaliśmy jednak chwilę pożegnania.
Wreszcie zatrzymałem się. Nie mogłem pozwolić na to, aby koledzy czekali.
- Bądź zdrowa, Krysiu! Uważaj na siebie i bądź dobrej myśli!
- Do widzenia, kochanie... Wracaj szybko...
Nie poszła od razu do domu. Stała jeszcze i patrzyła długo za mną.
Szedłem coraz szybciej, jakbym był lżejszy, zostawiając cały ciężar rozstania mojej żonie Krysi. Przed
sobą miałem jeszcze kilka kilometrów drogi. W Siennie wstąpiłem po „Wolę” i razem poszliśmy do
Dębowego Pola. Wszyscy wtajemniczeni zgłosili się punktualnie na miejscu zbiórki.
Oprócz mnie i moich braci „Czarnego” i „Zewa”, był „Rozłucki” z bratem Leonem Porą, „Zdara” i jego
brat Alek Janczarski - ”Kmicic”, „Przełom” oraz jeszcze kilku sienniaków. Wkrótce też nadjechał wóz
z bronią i amunicją. Powoził Kazimierz Mazurkiewicz - ”Maszt”. Było z nim jeszcze dwu innych
towarzyszy. Cała nasza grupa liczyła trzynastu zapaleńców, jednakowo ubranych w mundury
pocztowców, w pełni uzbrojonych i dobrej myśli.
Czas był najwyższy do wymarszu w las. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a nas czekała jeszcze
daleka droga do sztabu partyzanckiego AL.
W umówionym przed kilkoma dniami miejscu nie zastaliśmy jednak oddziałów pułkownika Moczara.
Pozostawione ślady po obozowisku świadczyły, że partyzanci przenieśli się w inne strony. Nie
mogliśmy jednak zorientować się, w którym poszli kierunku. Pułkownik Moczar zamierzał przecież
w tym miejscu spędzić dłuższy czas, aby dać ludziom trochę wytchnienia i aby przyjąć nowych
ochotników do walki.
Nie było rady. Zmęczeni udaliśmy się do leśniczówki, w której mieściła się skrzynka pocztowa „Świtu”
i punkt etapowy do kontaktów. Rozmowa z Langerami (Marianem i Antonim) nie wniosła nic nowego:
- Powinni znajdować się tam, gdzie byliście. Nic jeszcze nie wiemy o zmianie miejsca postoju. Musicie
czekać do jutra. Coś się przecież wyjaśni, jak przyjdą łącznicy...
Pierwsze niepowodzenia i wielogodzinny marsz, który okazał się nadaremny, zbiły nas trochę
z pantałyku. Nie takie to wszystko będzie proste, jak się wydawało jeszcze tego dnia rano. Trzeba
nauczyć się przystosowywać do nowych, nieoczekiwanych sytuacji.
Zdecydowaliśmy się na nocleg w pobliżu leśniczówki, w odległym o niecały kilometr zagajniku. Po
ustaleniu kolejności warty zasnęliśmy w pierwszą noc partyzancką w lesie. Ile będzie tych nocy, nikt
z nas nie wiedział i nikt nie pytał. Las nie był dla nas nowością. Znaliśmy go od dzieciństwa. Noce
w lesie też. Niejeden przecież obóz harcerski mieliśmy za sobą. Ale ta sytuacja była zupełnie nowa.
Byliśmy małą i niedoświadczoną grupą, a do tego całkiem osamotnioną i zdaną tylko na własne siły.
Długo nie mogłem zasnąć. Po tylu przeżyciach w ciągu ostatnich dni sen nie nadchodził łatwo.
Leżałem więc i zastanawiałem się, jakie będzie to życie partyzanckie, które dobrowolnie wybraliśmy
i które ciągle jeszcze było dla nas wielką niewiadomą...
Pomocne dłonie
Dzień wstawał blady, mglisty jakiś. Dalekie poszumy drzew mieszały się z niepewnym kwileniem
budzących się ptaków.
W zagajniku panowała cisza, ciężka od ołowianych chmur, które przewalały się nisko nad drzewami.
Czasem gałązka spadła z takim trzaskiem, jakby się las walił. Czasem ptak jakiś poderwał się do lotu,
aż podmuch powietrza szedł po twarzach.
Z wolna ożywił się las. Przejmujące zimno budziło co chwila któregoś z nas. Ten i ów spoglądał
odruchowo po szarzyźnie dnia, przesuwał się bliżej do sąsiada, owijał szczelniej kocem lub płaszczem
i zasypiał znowu ciężko westchnąwszy.
Leżeliśmy w różnych pozach, po dwóch, po trzech na posłaniu z gałęzi świerkowych. Ciepło dawały
mchy i liście. Przytuleni do siebie, zawsze razem, ufający sobie jak bracia.
Zawiał lekki wiatr przedświtowy. Powoli przerzedzały się chmury. Nikłe początkowo promienie słońca
zaczęły przebijać się z rzadka, potem coraz częściej przez chmury, rozszczepiając się o gęstwę liści
i gałązek na drobne światełka i mieniąc kolorami tęczy na oszronionej trawie. Delikatny blask migotał
plamkami na twarzach opalonych i sczerniałych. Czasem grymas jawił się na ustach śpiącego, czasem
wstrząsał nim dreszcz. To chłód ranny dawał się we znaki. Sen był coraz bardziej niespokojny, coraz
częściej ktoś mruczał ze złością, aż jeden z leżących szczękając zębami syknął:
- Cholera, a to zimno! Kazik, wstawaj, no! Widzicie, kapotę ze mnie ściągnął i śpi sobie smacznie,
Kazik!
- Idź ty, safanduło! Zaraz „ściągnął”... I tak zimno jak cholera, a on się piekli. Niech to diabli!
„Diabli” było pewnie wysłane pod adresem zimna, choć bardziej możliwe, że odnosiło się też do
poszkodowanego, który w tej chwili właśnie, odszukawszy swoją kurtkę, ciągnął ją mocno w swoją
stronę.
- Zamknij gębę, Jaśko! - rzucił któryś, wysuwając brodę spod koca i rozprostowując kości aż
trzeszczało.
- O, już gdera, ledwie oczy otworzył - odciął się nazwany Jaśkiem i wtulił się ponownie w odzyskaną
„kapotę”. Teraz już wszyscy zbudzili się i raz po raz któryś przeklinał dobitnie dokuczające nam zimno.
Rzucaliśmy przy tym w siebie takimi wymysłami, za które kto inny dawno by już w pysk oberwał.
Zziębnięci przyszliśmy prędko do siebie i sprawnie zaczęliśmy się przygotowywać do dalszej drogi. Ale
przed tym jeszcze z wilczym apetytem usiedliśmy do pierwszego partyzanckiego śniadania.
Żarty umilkły na chwilę, gdy zabraliśmy się do pochłaniania posiłku. Czynność tę wielce szanowaliśmy,
nie zawsze mając okazję do spokojnego i obfitego jedzenia. Potem zaczęliśmy rozpatrywać plan
dalszego działania.
Kłóciliśmy się o czas, miejsce i rodzaj akcji, którą projektował Alek. Szosą szły niemieckie tabory.
Trzeba je ponaglić trochę do powrotu nach Vaterland. Okazja była dobra. Rozpatrując różne
kombinacje, próbowaliśmy wybrać na mapie miejsce najlepiej nadające się do napadu.
- Co się będziecie wygłupiali z tą mapą. Ja tutaj każde prawie drzewo znam tak, że nocą trafię do
niego - obraził się w końcu Alek.
I miał rację. Dotychczas prowadził nas zawsze nocą, tam gdzie chcieliśmy, i nigdy jeszcze nie zabłądził.
Dziwnym instynktem człowieka lasu znajdował właściwą drogę pośród drzew i krzewów, choćby
w największej gęstwinie. Tu się wychował, tu wyrastał. Las był mu kolebką w dzieciństwie. Zaperzony
trochę spojrzał w bok i zaraz twarz mu się zmieniła. Zrobił się baczny jak wyżeł, gdy tropi zwierzynę.
Skupił się w sobie kładąc palec na ustach z ostrzegawczym tssss...
Spojrzeliśmy za jego wzrokiem, przysuwając bliżej siebie karabiny. Między drzewami przemykało się
dwóch mężczyzn, za blisko, by nas nie zauważyli. „Trzeba ich zatrzymać” - pomyślałem.
- Lesiek, za mną! - skoczył Alek, łamiąc krzaki, jakby stado dzików leciało. - Stój! Ręce do góry!
Stanęli posłusznie. Alek rozmawiał z nimi chwilę na odległość. Wreszcie sprowadził ich do oddziału.
- Eh, to nie szwaby - powiedział rozczarowany i nieprędko rozchmurzyła mu się gęba, taką miał
ochotę przetrzepać Niemcom skórę.
To byli radzieccy żołnierze, którzy uciekli podczas przewożenia ich do obozu dla jeńców. Niemcy
wykorzystywali ich do prac przy budowie okopów. W drodze ich kolumna samochodów ciężarowych
ostrzelana została przez samoloty radzieckie. Skorzystali z zamieszania i uciekli. Szli całą noc przez las,
cały czas na wschód. Teraz za dnia chcieli zorientować się w terenie, liczyli na to, że trafią na polskich
partyzantów. Nie wiedzieli dokładnie, gdzie się znajdują. Lasy starachowickie są duże. Przechodząc
usłyszeli gwar, ale nie chcieli wyjść znienacka w obawie, by nie padły nieopatrzne strzały. Zauważyli,
że jesteśmy oddziałem partyzanckim i to ich ucieszyło. Słyszeli o walce Polaków z Niemcami. Chcieli
nam pomóc. Padały krótkie pytania i odpowiedzi. Mówili o wspólnej zemście na faszystowskim
najeźdźcy za krzywdy popełnione na bratnich słowiańskich narodach. Nie było wahania w oddziale.
Wymizerowane twarze i zniszczone mundury uciekinierów wzbudzały od razu zaufanie...
- Dobrze, zostańcie z nami. Będziemy wspólnie spełniać swoje zadania. Pomożemy wam. Wy nam
pomożecie. Pójdziemy razem, jednego mamy wroga.
Zostali. Jeden z nich nazywał się Mienkin. Później w ogniu walk hartowała się nasza przyjaźń,
zrodzona w ciągłym wspólnym bytowaniu, w trudzie codziennego życia. Krzepło braterstwo broni
polskich partyzantów i radzieckich żołnierzy. A tymczasem nasza grupa powiększyła się do piętnastu
ludzi.
Orzełki
Porucznik „Krzyk” z oddziałów AK dowodzonych przez „Szarego” nie wahał się ani chwili.
- Cóż, chłopcy - mówił - chcecie być u nas, prosimy. Zmusza was widać do tego sytuacja. Jesteście
rzeczywiście zbyt małą grupą, aby operować samodzielnie. Powiadacie, że chcecie być z nami tylko
tak długo, dopóki nie spotkamy po drodze oddziałów AL? W porządku, dobrze, że stawiacie sprawę
uczciwie. A może spodoba się wam u nas, rozmyślicie się i zechcecie pozostać? Przyjmiemy was
z otwartymi rękami, bo chętnych do walki żołnierzy, a przy tym dobrze uzbrojonych, zawsze
potrzeba. Nigdy nie będzie nas za dużo. O, macie, jak widzę, ze sobą Rosjan. Znajdą tu swoich, mamy
ich już kilkunastu. No więc jak?
- Zostajemy, chcemy tylko być razem w jednej drużynie.
- Jeżeli chodzi o mnie, to zgoda, ale ostateczna decyzja należy do „Szarego” - odpowiedział porucznik
„Krzyk”.
Kontakty i rozmowy z Langerami - członkami „Świtu”, po kilku dniach daremnego oczekiwania na
wieści o aktualnym miejscu pobytu oddziałów AL, nie przyniosły nic nowego. Wciąż jeszcze nie
dotarła do leśniczówki żadna interesująca nas wiadomość. Działanie samodzielne tak małą grupą, i do
tego w okresie wzmagającej się penetracji lasów przez wojska niemieckie, byłoby co najmniej
głupotą. Musieliśmy po prostu uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Towarzysz Marian Langer, widząc nasze zakłopotanie, radził poszukać w ostateczności kontaktu
z jakimkolwiek większym oddziałem, obojętnie AK czy BCh. Powoływał się przy tym na zawarte już
przez AL porozumienie z tymi organizacjami, zezwalające na przechodzenie z bronią z jednych
formacji do drugich.
- Nadarzy się okazja - mówił - to wówczas przejdziecie do oddziału AL, a do tej pory lepiej będzie, gdy
przyłączycie się do jakiegoś ugrupowania AK, najlepiej zaś do oddziału „Szarego”. Ostatecznie chodzi
przecież o to, by walczyć z Niemcami. W tym celu przyszliście do lasu...
Przeżywaliśmy prawdziwą rozterkę: co robić? Pytanie nie było zbyt łatwe. Mimo że byliśmy młodzi
i raczej pochopni w podejmowaniu decyzji, tym razem wahaliśmy się ciągle i zwlekaliśmy jeszcze kilka
dni. Może jednak nadejdą oczekiwane z niecierpliwością wieści od pułkownika Moczara?
Langer nie nalegał. Tłumaczył nam, że lepsze jest takie wyjście, niż narażanie się w małej i niezbyt
jeszcze doświadczonej grupie na zagładę w razie obławy ze strony Niemców. Zresztą w tym czasie
dwaj jego synowie również byli w partyzantce AK i on nie widział w tym nic złego. Poszli z bronią
w ręku bić Niemców i to było najważniejsze.
Wreszcie jednak klamka zapadła. I, jak często się zdarza, zadecydował przypadek.
Podczas kolejnego spotkania towarzysz Langer poinformował nas, że w okolicy zatrzymał się oddział
AK ze zgrupowania „Szarego”, który prowadzi werbunek ludzi do lasu. Byli u niego dziś w nocy, może
nas zaprowadzić do tego oddziału AK. Zna osobiście dowódcę, to dobry żołnierz i walczy z Niemcami.
Ma z nim kontakt. Dalsze odwlekanie decyzji nie miało sensu. Poszliśmy z werbującym oddziałem na
miejsce postoju zgrupowania AK. Maszerowaliśmy z ciężkim sercem, ale pełni przekonania, że było to
tylko doraźne rozwiązanie naszego położenia do czasu napotkania oddziałów AL. Kierowaliśmy się po
prostu przymusem chwili i obiektywną oceną sytuacji. Ten przejściowy okres trwał około miesiąca.
Przywitał nas porucznik „Krzyk”. Utworzono z nas dwie drużyny. Dwaj Rosjanie włączeni zostali do
drużyny gospodarczej, gdzie było już kilku Gruzinów i Rosjan, obywateli radzieckich, którzy po
ucieczce z obozów hitlerowskich trafili do oddziału „Szarego”.
Nie zamierzam dokładnie opisywać naszego pobytu w oddziałach AK. Było różnie. Najpierw
zorganizowano bardzo pożyteczne i na dobrym poziomie stojące wykłady teoretyczne z zakresu
taktyki i sporo ćwiczeń praktycznych dla nowicjuszy. Taka pseudopodchorążówka leśna.
Wykładowcami byli zawodowi oficerowie i podoficerowie WP, należący do AK. Potem były marsze
i musztra. A w przerwach odpoczynki i walki, akcje udane i nieudane. Były sukcesy i ofiary. Na
przykład w boju z wojskami niemieckimi, ubezpieczającymi jakąś jednostkę sztabową w umocnionym
budynku dworskim w Janikowie, polegli: szeregowy „Wilnianin” i plutonowy „Klin”, a kilku było
rannych. Przeżywaliśmy na przemian chwile radosne i momenty smutne. Były zmęczenia
i zniecierpliwienia, ale najwięcej „fasowaliśmy” marszów i musztry.
Denerwujący był zwłaszcza surowy dryl wojskowy, który w warunkach leśnych raził bezmyślną
tępotą. Wyobraźcie sobie w lesie, na mchu lub na szyszkach, oddział partyzancki ćwiczący krok
defiladowy! Chyba po to, żeby nie było czasu myśleć. Wczoraj musztra i dziś musztra. Codziennie. Ba,
kilka razy dziennie, na wszystkich prawie postojach. Ogłupiające, bezsensowne komendy musztry „od
podstaw” stały się tak denerwujące, tak nam dopiekły, że któregoś dnia odmówiliśmy wykonywania
ćwiczeń. Po komendzie „padnij!” i „czołgaj się!”, któryś tam z kolei raz, nikt z trzech plutonów
nowicjuszy nie wstał, gdy plutonowy rzucił: „powstań!” i „biegiem marsz!”. Pozostaliśmy głusi.
Plutonowy oniemiał. Coś podobnego zdarzyło mu się po raz pierwszy. Wymyślał nam od
„cywilbandy”, ale wszystko na próżno. Wreszcie dał za wygraną i pobiegł wściekły do dowódcy.
Podczas raportu pierwszy z brzegu zapytany o przyczynę buntu oświadczył, że przyszedł bić Niemców,
a nie uczyć się musztry i marnować czas na krok defiladowy. Każdy z nas powtarzał to samo. Byliśmy
wszyscy jednomyślni.
- Kto was podburzył? - spytał ostro dowódca.
Nie odpowiedzieliśmy. Milczenie przekonało go, że nie znajdzie wśród nas wichrzycieli.
Poskutkowało jednak. Musztry odtąd zaniechano. Nastąpiła natomiast reorganizacja oddziałów
i każdy z nas znalazł się w innym plutonie i innej drużynie. Od tej pory mogliśmy widywać się rzadziej.
A dni płynęły i pozostawiały za sobą przemierzone naszymi nogami dziesiątki i setki kilometrów,
najczęściej podczas nocnych przemarszów. Tylko szarża, i to ta najwyższa, używała koni.
Gdy ofensywa radziecka ruszyła od Bugu i doszła do Wisły, „Szary” zdecydował zwolnić wszystkich
żołnierzy radzieckich, którzy byli w jego oddziałach. Dowiedziałem się o tym od Mienkina, który chciał
się z nami pożegnać i podziękować za zaopiekowanie się nimi wówczas w lasach starachowickich.
Poszedłem z interwencją do „Lisa”, adiutanta „Szarego”, aby zwalnianym dać broń, a najlepiej
zatrzymać ich do czasu, aż spotkamy oddziały AL, które ich z otwartymi rękami przyjmą. Chciałem też
w ten sposób wywrzeć jakiś wpływ na bieg wypadków w naszej sprawie. Pośrednictwo „Lisa”
poskutkowało. Żołnierzy radzieckich zatrzymano. Wreszcie którejś nocy rozłożyliśmy nasz obóz
w pobliżu oddziałów AL. Nie wiedziałem, kto był ich dowódcą. Jedni mówili, że „Wiślicz”, inni że
Moczar.
Po rannym apelu żołnierze radzieccy opuszczali w milczeniu obóz „Szarego”, kierując się do
oddziałów AL. Nie było czasu na porozumienie się z innymi towarzyszami. Wystąpiłem sam do
raportu, prosząc o pozwolenie przejścia naszej grupy, zgodnie zresztą z umową, do oddziałów AL.
Komendant wysłuchał prośby i zwołał sztab na naradę. Narada przeciągała się. W tym czasie
zdołałem uprzedzić wszystkich naszych chłopców, żeby byli gotowi do wymarszu. Niespodziewanie
zaczęli przyłączać się do nas inni akowcy. Zrobiło się znaczne poruszenie w obozie. Mieliśmy przecież
wśród partyzantów „Szarego” wielu naszych kolegów z ławy szkolnej i dawnych znajomych. Tam
poznaliśmy również wielu nowych ludzi, gorących patriotów, rwących się do walki z Niemcami. Był
np. u „Szarego” odbity przez niego z więzienia „Bukowy”, był „Lis”, „Kruszyna”, „Bej” (Zdzisław
Stanisz) i wielu, wielu innych. W większości byli oni żołnierzami i nie zwracali żadnej uwagi na
polityczne rozgrywki dowództwa. Poszli do lasu, aby bić wroga, aby spełnić obywatelski obowiązek
z własnej woli. Skoro już jednak zaciągnęli się pod sztandary AK, nie chcieli zmieniać znaków na inne,
mimo że niejednemu z nich nie wszystko się tam również podobało.
Niektórzy jednak usiłowali zatrzymać nas, perswadując:
- Nie żal wam odchodzić? Źle wam tu z nami? Zostańcie!
Inni natomiast aprobowali decyzję, przyłączając się do nas. Dwuszereg chętnych do przejścia
wydłużał się. Sytuacja robiła się trochę kłopotliwa. Mogą nas przecież posądzić o buntowanie
żołnierzy. Otoczyli nas akowcy ciasnym kołem, ciekawi, co z tego wyniknie...
- Szeregowy „Mat”, wystąp - wezwał mnie porucznik „Krzyk”. - Zgodnie z decyzją komendanta
opuścicie dziś nasz oddział. Zameldować godzinę odejścia. Możecie odmaszerować. Gapie, rozejść
się! Co za zbiegowisko?!
- Panie poruczniku... - zacząłem, przewidując, że sprawa naszego przejścia przybiera niepomyślny
obrót.
„Krzyk” spojrzał na mnie zniecierpliwiony:
- O co chodzi jeszcze?
- Ja nie przyszedłem sam. Jest nas więcej, wszyscy chcemy odejść. Pan chyba pamięta naszą pierwszą
rozmowę...
- O tym nie było mowy! - porucznik „Krzyk” zawahał się jednak i zawrócił do namiotu „Szarego”.
Tym razem rozmowa w namiocie była jeszcze dłuższa, ale ostatecznie uzyskaliśmy zgodę na przejście
do AL. Wyznaczono nam termin wyjścia z obozu na godzinę przedwieczorną, po apelu. Ażeby
„morale” pozostających nie było narażone na szwank, miała nas wyprowadzić z obozu drużyna
służbowa.
O wyznaczonej godzinie stanęliśmy w dwuszeregu. Razem było nas około dwudziestu. Oficjalnie
żegnał nas porucznik „Sęp”. Krótko, po żołniersku.
- Polska jest jedna i niepodzielna - powiedział. - Nie wiadomo jeszcze, po czyjej stronie będzie racja.
Idźcie, jeśli uważacie, że tam lepiej przysłużycie się ojczyźnie. Przed odejściem złóżcie broń i amunicję.
- Broń jest nasza - próbowałem ratować sytuację - przyszliśmy z nią. Porozumienie mówi
o przechodzeniu z bronią...
- Z bronią nie pójdziecie, taki jest rozkaz komendanta. My mamy broni mało, a tam, gdzie idziecie,
mają jej dość. Nie ma o czym dyskutować, jasne?
Zanim zdecydowaliśmy się rzucić broń, ktoś z obecnych krzyknął ze złością w głosie:
- Te, komunisty! Orzełki też oddajcie! One mają koronę na głowie, a wasz orzeł jest bez korony. Po co
wam zresztą orzełki?!
- Gwiazdę niech sobie przyczepią! - dorzucił inny wysuwając się z szeregu.
- Spokój! - zareagował szybko porucznik „Sęp”. - Odczepcie się! Nie wasza sprawa! Orzełek z koroną
czy bez - zawsze orłem zostanie.
Tamci umilkli na chwilę, jakby speszeni nieoczekiwaną reakcją oficera. Nie odstępowali jednak od
nas. Wówczas porucznik „Sęp” ponaglił nas:
- Orzełki zostawcie sobie, oddajcie broń i idźcie już!
Rzuciliśmy broń na jedno miejsce i zdenerwowani tym incydentem na oczach wszystkich obcięliśmy
scyzorykami korony piastowskim ptakom.
Ruszyliśmy do wyjścia.
Za nami poszła drużyna służbowa.
Na pożegnanie przystąpił do nas jeszcze raz porucznik „Sęp” i tak jakoś miękko powiedział:
- Zazdroszczę wam, idziecie bić Niemców naprawdę. Ale ja muszę zostać. Mam tutaj tyle zobowiązań
wobec moich chłopców, tyle długów wdzięczności do spłacenia. Nie mogę iść z wami. Do zobaczenia
we wspólnej walce z Niemcami!
- Poruczniku, zabierzcie ochronę! Nie boimy się lasu ani ciemności. Pójdziemy sami.
- Ale my się boimy.
- Czego?
- Złego przykładu!
Dla kogo była ta ochrona, nie wiem do dziś na pewno. Odprowadziła nas do najdalej wysuniętej
placówki AK. Rozstaliśmy się...
- Idźcie prosto drogą, do lasu nie wchodźcie...
Obejrzałem się. Ochrona szła za nami w pewnej odległości... Mimo woli przyspieszyłem kroku. Szliśmy
coraz szybciej i coraz szybciej zapadały ciemności. Za pierwszym zakrętem na wszelki wypadek
wpadliśmy w las i dopiero wówczas odetchnęliśmy.
Do obozu AL przyszliśmy po przeszło godzinnym kluczeniu po lesie. Zaskoczeni byli przybyciem o tej
porze oddziału AK, choć przejścia takie nie były rzadkie. Wszyscy mieli jeszcze w pamięci niedawne
przejście do AL całego oddziału AK pod dowództwem „Fina”. Ale dzisiaj zdziwienie było o wiele
większe. Rano przybyła grupa żołnierzy radzieckich, wieczorem my. „Co się dzieje?” - zastanawiali się
partyzanci.
Podszedłem do jednego z nich i zapytałem, kto jest dowódcą zgrupowania? Popatrzył na nas
i odrzekł:
- Pułkownik Moczar.
- Prowadźcie nas do niego, tam wszystko wytłumaczymy!
Po chwili witaliśmy się już z dowódcą i innymi oficerami ze sztabu partyzanckiego zgrupowania.
Spotkanie było bardzo serdeczne i radosne. Od razu dostaliśmy porządną kolację i broń. Nie
przerywając jedzenia, opowiedzieliśmy szczegółowo o naszych przeżyciach w ciągu ostatnich tygodni
i o samym przejściu, które pozostawiło na nas przykre wrażenie. Oficerowie słuchali i z aprobatą
ocenili naszą decyzję. „Tutaj spotkacie wielu waszych kolegów” - powiedział jeden z nich.
Nie wszyscy jednak akowcy, którzy przybyli wówczas razem z nami, zostali w AL. Niektórzy już
w następnym dniu poprosili o pozwolenie powrotu do domów. Mieli dość tułaczki, dość wojowania
i partyzanckiej włóczęgi. Przejście do AL było dla nich pretekstem do wyjścia z oddziałów AK, które
nie zwalniały ze służby do domów z wyjątkiem ciężko chorych. Wyjście zaś na własną rękę
traktowane było na równi z dezercją. Wśród tych, którzy w ten sposób opuścili szeregi AK,
a następnie AL, był również jeden mieszkaniec Sienna. Próbowałem nakłonić go do pozostania
w lesie, ale na próżno. Nie odniosły też skutku rozmowy, które przeprowadził z nim kapitan
„Władek”. Odszedł, a wkrótce po tym oddziały AL opuściły także dotychczasowe miejsce postoju,
przenosząc się w rejon Świniej Góry.
Most w Sielpii
W krótkim czasie zaatakowali Niemcy zgrupowanie partyzanckie pułkownika Moczara na Świniej
Górze. Kilkakrotnie ponawiane ataki hitlerowców załamały się na twardej obronie partyzantów.
Wreszcie Niemcy dali spokój. Dowództwo AL nie zatrzymało się po tych walkach tu dłużej, lecz
zdecydowało zmienić miejsce postoju. Oddziały nasze przeniosły się w inny rejon lasów, oddalony
o kilka kilometrów od obecnego. Pozostawaliśmy wciąż jednak w okolicach Świniej Góry.
Po kilku dniach przyjęliśmy większy zrzut broni i amunicji oraz nowych ochotników. Przy tej
sposobności pułkownik Moczar przeprowadził reorganizację swoich oddziałów. Zmniejszona została
wydatnie liczba jednostek partyzanckich przy sztabie III Obwodu AL. „Wygospodarowane” w ten
sposób oddziały, rozbudowane o nowych ochotników, miały zasilić pierwszą i drugą brygadę AL Ziemi
Kieleckiej, które utworzono w pierwszej dekadzie sierpnia 1944 roku.
Wówczas to zostałem przydzielony do kompanii sztabowej, którą wtedy dowodził kapitan Władysław
Sobczyński - ”Jurand”. Wszystkich moich przyjaciół wcielono do drugiej brygady AL „Świt”, którą
dowodził wtedy Tadeusz Maj - ”Łokietek”. Wkrótce kilku z nich poszło na „samodzielną” robotę. Mieli
przejąć ważne dokumenty hitlerowskie. Siedmioosobową grupę wypadową poprowadził Jan Pora –
„Rozłucki”. Pozostali to: Apoloniusz Janczarski - ”Kmicic”, Ryszard Klimczak - ”Wola”, Józef
Bugajski - ”Azja”, Jan Szymański - ”Sosna” i nie znani mi osobiście dwaj partyzanci, „Mazur” i „Stach”.
Rozkaz dowódcy brygady brzmiał całkiem jasno. Należało zdobyć dokumenty dostarczane z Końskich
do Kielc dla hitlerowskiego sztabu grupy operacyjnej do spraw partyzanckich. Nasze rozpoznanie
ustaliło trasę i przybliżoną godzinę przejazdu kuriera, który miał przewieźć te dokumenty do sztabu.
- Dokumenty te mogą stanowić dla nas nieocenioną wartość - mówił kapitan „Łokietek”, dowódca
drugiej brygady AL „Świt”. - Są tam podobno wykazy osób sympatyzujących z ruchem lewicowym, są
nazwiska konfidentów i sprzedawczyków różnej maści, są wreszcie plany działania przeciwko nam,
partyzantom. Szwaby chcą nas szybko zlikwidować. Szykują się do ofensywy, a może tylko do obrony
linii Wisły, i dążą do oczyszczenia swoich tyłów. A tu ruch partyzancki rozwija się coraz bardziej.
Zabierają się do nas coraz mocniej i gniotą nas coraz silniej. Nasz sztab przywiązuje wielką wagę do
zdobycia tych dokumentów.
Ustalone zostało miejsce zasadzki na samochód wiozący kuriera. Wybór padł na most między wsiami
Rudą Maleniecką i Sielpią na rzece Czarnej. Omówiono szczegółowo plan akcji i wkrótce mała grupka
partyzantów wyruszyła, aby wykonać zadanie.
Była głęboka noc. Prawie północ. Przy pomocy „sztabówki” przemierzali nie znaną im trasę. Pierwszy
raz znajdowali się w tamtych stronach. Kawał drogi mieli jeszcze przed sobą. Ponad dziesięć
kilometrów. Szli forsownym marszem. Noc, sprzymierzeniec braci partyzanckiej, w sierpniu jest
jeszcze krótka i nie sprzyja maruderom. Cały czas szli w milczeniu. O czym każdy z nich myślał, któż
zgadnie? Może o zbliżającej się walce, o rodzinie czekającej w domu? A może tylko o tym, jak to
byłoby przyjemnie wyciągnąć się na mchu i zasnąć beztrosko w tę krótką noc sierpniową.
Omijali wioski. Tam na każdym kroku mogło czyhać niebezpieczeństwo i zza każdego zakrętu mogła
bluznąć znienacka ogniem broń wroga. We wsiach było pełno wojsk niemieckich.
Tu, w lesie, co innego! Czuli się bezpiecznie, panowali niepodzielnie. Szczególnie nocą. Księżyc co jakiś
czas wyłaniał się zza chmurek i oświetlał na chwilę dukty leśne, ocienione z obydwu stron gęsto
rosnącymi drzewami.
Na rozmyślaniach w marszu czas mijał szybko. Świtało. Do celu wyprawy już niedaleko. Około dwóch
kilometrów drogi. Postanowili zatrzymać się. Nie muszą się śpieszyć. I tak dojdą przed czasem. Jedni
pokładli się na ziemi, inni siedząc wyciągnęli z kieszeni po niewielkim kawałku razowego chleba.
Chleb był czerstwy. Zagryzali go soloną słoniną. Wydzielane sobie samym racje żywnościowe
pozwalały zawsze zaspokajać najwyżej pierwszy głód. Do syta jedli tylko przy okazji pobytu we wsi.
Zjedli szybko skromny posiłek i popili go obficie wodą z pobliskiego strumyka, pocieszając się tym, że
lepiej podobno, gdy żołnierz przed walką nie ma pełnego żołądka. Przestrzelenie wypełnionego
pokarmem brzucha zwielokrotniało niebezpieczeństwo śmierci.
Odpoczynek przedłużał się. Ogarniała ich senność. Należało iść dalej. Wkrótce przez drzewa zaczęła
prześwitywać biała wstęga szosy. Nie dalej jak pół kilometra od celu. Wzdłuż obu boków szosy
przykucnęły dwurzędem chaty Sielpii. Środkiem niewielkiej doliny toczyła swoje wody rzeka Czarna.
Las koło Sielpii jest gęsty. I tu jednak, jak wszędzie po obu stronach dróg prowadzących przez lasy,
wycięli Niemcy drzewa w pasie pięćdziesięciometrowej szerokości. Dla bezpieczeństwa żołnierzy III
Rzeszy, dla ochrony przed polskimi „bandytami”.
Pod osłoną drzew, wzdłuż linii drogi, zajęli partyzanci dogodne pozycje. Rozłożyli się na kształt
odwróconego wachlarza, aby mieć ostrzał na wszystkie strony i nie ranić swoich. Siedem postaci
przyczajonych za krzakami wypatrywało niecierpliwie hitlerowskich samochodów. Miała to być
czarna limuzyna i dwa „łaziki”. Cel ich wyprawy. Ale do godziny przejazdu samochodów było jeszcze
bardzo daleko. Teraz czas oczekiwania zaczął się dłużyć niesamowicie.
Złocista kula słoneczna wychyliwszy się powoli znad widnokręgu rozpoczęła swoją zwykłą wędrówkę
po niebie. Ptaki obudziły się i napełniały las radosnym gwarem. Ludzie oczekujący na samochody
zasypiali co chwila. Forsowny marsz, bezsenna noc, a teraz wyciągnięcie się w wygodnej pozycji,
w bezruchu, działało usypiająco. Powieki zamykały się same, tym bardziej że okres wyczekiwania
przedłużał się ponad przewidywania. Zasypiający partyzanci tracili poczucie rzeczywistości.
Od czasu do czasu, ale bardzo rzadko, przelatywały drogą pojedyncze samochody osobowe lub
ciężarowe i swoim warkotem przywoływały partyzantów do porządku, przykuwając na chwilę do
siebie ich rozproszoną uwagę. Sygnałem do otwarcia ognia i jego celem miała być limuzyna na
moście.
Słońce było już wysoko na niebie i grzało niemiłosiernie, gdy na góreczce ukazał się nareszcie
oczekiwany cel. Trzy wozy mknęły ku swojemu przeznaczeniu. Jedna limuzyna i dwa „łaziki”. „Chyba
to nasze?” - pomyśleli wszyscy. Dłonie mocniej ścisnęły broń. Celowniki nastawione, iglica napięta.
Ładownice otwarte, a w nich zapasowe magazynki.
Zaczęło się bez rozkazu. Ktoś nie wytrzymał nerwowo lub za późno obudził się z drzemki. Wnet
z siedmiu luf posypały się strzały. Ogień był celny. Limuzyna skręciła raptownie i całą siłą swojego
rozpędu uderzyła w drewnianą barierę mostu, waląc się do rzeki. Dwa pozostałe samochody jechały
jednak dalej. „Łazik”, który pędził za limuzyną, skręcił gwałtownie, wymijając trafiony samochód,
przechylił się niebezpiecznie na najbliższym zakręcie i dogonił pierwszy. Ich obu widocznie nie
dosięgnęła żadna kula. Wszyscy partyzanci strzelali tylko do limuzyny. Fatalnie. „Łaziki” oddaliły się
szybko poza linię ognia i wkrótce zniknęły za wzgórzem. Na próżno dwóch partyzantów zmieniło
pozycje, usadawiając się szybko na górce. Strzelali długimi seriami do obu samochodów, aby nie
przepuścić ich dalej. Na próżno! Kule nie dosięgnęły celu. Z samochodów wysypali się Niemcy
i skokami zaczęli przybliżać się do miejsca zasadzki. Już doszli do wzniesienia. Zaterkotał ich karabin
maszynowy. Najpierw jeden, w chwilę potem drugi oraz pojedyncze strzały karabinowe i serie
z pistoletów. To Niemcy z „łazików” zajęli już dogodne dla siebie pozycje i zaczęli ostrzeliwać linię
brzegową lasu. Kilka naszych karabinów odpowiedziało na strzały wroga, zdradzając swoje miejsca.
Ogień Niemców wzmógł się na sile i przydusił partyzantów do ziemi.
„Rozłucki” zdecydował dotrzeć z dwoma innymi towarzyszami do auta, które z mostu stoczyło się do
rzeki. Papiery nie dawały mu spokoju.
- Osłaniajcie nas - krzyknął do pozostałych. - Pójdziemy po dokumenty.
Zakosami zbliżali się do mostu. Nogi grzęzły po kostki w głębokim piachu. Nareszcie dopadli brzegu
rzeki. Ogień hitlerowców skierował się w ich stronę. Zdążyli jednak skryć się za niewysokim brzegiem
rzeki. Stanowił wystarczającą osłonę przed kulami.
Brodząc po pas w wodzie, z bronią gotową do strzału, posuwali się ostrożnie do limuzyny. Kule siekły
gęsto przed nimi wodę. Dostęp do samochodu nieruchomo tkwiącego w wodzie został odcięty.
Musieli zrezygnować z dotarcia do niego. Nie było innej rady! Ogień był zbyt silny i celny. Zaczęli się
wycofywać. Brnęli korytem rzeki pod mostem w kierunku lasu. Strzelanina trwała zbyt długo i mogła
ściągnąć im na kark więcej Niemców. Z bezsilną rozpaczą opuszczali rzekę, w której sterczało auto,
bokiem zanurzone w wodzie. A w aucie nieosiągalne papiery...
Po powrocie do obozu „Rozłucki” zdawał relację z wyprawy spokojnie, ale jakby z pewną rezygnacją:
- Melduję posłusznie - zaczął, ale „Łokietek”, który był jego kolegą gimnazjalnym, a nawet
współtowarzyszem na stancji w Ostrowcu, przerwał niecierpliwie:
- Nie wygłupiaj się, tylko mów, masz papiery czy nie? Prędko!
- Nie udało się. Mogliśmy nie wyjść cało.
- Do kitu z taką robotą. Jak było?
„Rozłucki” opisał szczegółowo wypadki. Gdy skończył, „Łokietek” zauważył sarkastycznie:
- To nawet nie wiesz, czy to byli oni, czy wieźli coś, ani też, co się z nimi i papierami stało!
- To było niemożliwe...
Cała ta wyprawa malowana była czarnym kolorem: rzeka Czarna, tkwiąca w niej limuzyna czarna,
a jeszcze do tego bezsilna rozpacz partyzantów, też oczywiście czarna.
A no, zdarzały się w partyzantce i takie rzeczy.
Las szumiał jednako
Gorączka opanowała całą partyzancką brać. Wszyscy komentowali żywo ostatnie wypadki na
wschodnim terenie, które leciały na podobieństwo jakiejś lawiny. Szczególną otuchą napawał
pospieszny odwrót Niemców znad Bugu i wręcz paniczna ucieczka znad Wisły.
Był nawet taki okres, dwu- lub trzytygodniowy, w którym wydawało się, że Wehrmacht nie zdoła już
wykrzesać z siebie żadnych sił i nie stawi już skutecznego oporu nacierającej Armii Radzieckiej.
Wszystkie drogi zawalone były wówczas niemieckimi taborami, a po polach włóczyli się żołnierze-
maruderzy, kompletnie zdezorientowani rozmachem dotychczasowego odwrotu. Wojsko szło na
zachód dniami i nocami. Wyniszczone to było, znędzniałe, apatyczne. Ciosy waliły się na nich ze
wszystkich stron. Z tyłu ścigały ich oddziały radzieckie, z góry sypały się bomby, a z przodu i z boków
raz po raz nękały grupy partyzantów. Ogłuszona i wykrwawiona armia przemykała prawie chyłkiem
po dawnych szlakach sławetnego marszu na wschód.
Sytuacja taka, chociaż nie trwała długo, bardzo sprzyjała rozwinięciu aktywnych działań
partyzanckich. Na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku akcje leśnych oddziałów mnożyły się jak grzyby
po deszczu.
Piękna lipcowa pogoda ustąpiła miejsca równie pięknej w sierpniu i wrześniu. Pola zaroiły się od
snopków, ustawionych w mendlach, których gospodarze przezornie nie zwozili do stodół
w oczekiwaniu rychłych bojów.
„Niech tam lepiej na polu - mawiano. - Chociaż stodoła się spali, to jednak chleb zostanie”.
Ludzie pracowali jednak leniwie. Skwar osłabiał mięśnie, zalewał potem czoła, wysuszał język i gardło.
A partyzanci?
Wciąż w drodze, wciąż w marszach... Nagrzane powietrze stało w bezruchu. Popękana ziemia łaknęła
deszczu. Drzewa stały smętne, opuszczając zwiędłe liście. Chciało się pić. Pragnienie zwiększał słony
smak potu, który spływał bez przerwy na wargi maszerujących. Ze zmęczenia krwawe plamki
wirowały przed oczyma. Las trzeszczał zeschłą trawą, igliwiem i mchami, męczył jakąś martwotą
bezwietrzną. Ptaki ucichły przyczajone gdzieś w gąszczu.
Podczas takiej spiekoty marsze były bardzo uciążliwe i wyczerpujące. Rzemienie wpijały się
w ramiona, plątały się nogi na korzeniach i nierównościach gruntu. Młoty waliły w głowie, koszule
przylegały do pleców, aż piana występowała na bluzy. Na postojach ludzie padali tam, gdzie stali.
Leżeli długo otępieni ciężkim wysiłkiem. Odprężenie ogarniało od razu każdą cząstkę ciała. Umysł
pragnął spokoju, orzeźwienia. Gdy wreszcie nadchodził upragniony nocleg, człowiek walił się z nóg jak
automat, obojętny na wszystko.
Zbudziłem się późno, czując ociężałość członków. Słońce stało już wysoko. Z wolna wracała
świadomość. Dzień był trochę chłodniejszy niż poprzednie. Chmury pokazywały się na niebie. Czasem
szmer szedł konarami.
„Nareszcie może będzie deszcz” - westchnienie ulgi wyrwało się z piersi. Spojrzałem raźniej wokoło.
Ktoś obozował tu przed nami. Świadczyły o tym ślady. Łaziłem po terenie i jakby od niechcenia
przewracałem nogami leżące przedmioty. Rozrzucone czapki, naczynia i inne rzeczy walały się
wszędzie. Znać, że zostawione w pośpiechu, w nieładzie. Próbowałem wyobrazić sobie, co się tu
mogło dziać niedawno. Bałagan, w jakim zostawiono to miejsce, świadczył, że rozegrała się tu walka.
Przypuszczalnie nierówna i niespodziewana. Widocznie zostali zaskoczeni. Na wprost mnie, trochę
w prawo, leżała jakaś skrzynia. Tylko dlaczego taka długa? To trumna! Zbita trumna ze zwykłych,
surowych desek. Obok niej leżał jakiś zeszyt zgięty wzdłuż na pół. Pewnie wysunął się z kieszeni.
Podniosłem go.
O papier do pisania nie było łatwo. Rzuciłem okiem do środka. Już chciałem położyć go, gdy
zobaczyłem daty i notatki. Pamiętnik! Jakiś partyzant zapisywał widocznie na gorąco swoje wrażenia
z pobytu w lesie. Zawahałem się. Wdzierać się w cudze tajemnice, w czyjąś duszę?
Kilku towarzyszy tymczasem śpiewało rzewnie:
Ej, ta droga, tonie we mgłach,
Znowu ból i trwoga...
Znaleziony zeszyt nie dawał mi spokoju. „Może się czegoś dowiem?” - pomyślałem i zacząłem
przewracać kartki. Po chwili zatonąłem w cudzych wspomnieniach bez reszty. Przesuwały się daty,
przewijały się przed oczyma przeżycia partyzanta, żołnierza AK.
Opisy były barwne, język żywy, plastyczny, miejscami soczysty. Pamiętnika, niestety, nie mam.
Odtwarzam tutaj jego obszerne fragmenty na podstawie przygotowanego jeszcze w 1945 roku do
druku opowiadania. Napisałem je w oparciu o znaleziony pamiętnik, ściśle zachowując chronologię
wydarzeń, koleje losu nieznanego autora i jego język.
15.8.1944. Odczytano nam dziś rozkaz, że mamy iść na koncentracją oddziałów AK w lasach
nad Pilicą. Wyruszamy dziś lub najpóźniej jutro. Musimy się śpieszyć, gdyż z lasów koneckich
do Przysuchy mamy kawał drogi i to w przeważającej części przez tereny odkryte...
Może to i lepiej jednak, że już stąd wyruszamy. Niemcy odcięli nam wszystkie drogi i zaczyna
być głodno.
W tej sytuacji „Szary” zdecydował się na wypad do Końskich w celu zdobycia żywności.
W mieście było jednak pełno Niemców. Użyto więc podstępu, gdyż „normalny” wypad byłby
zbyt ryzykowny. Sześciu partyzantów odpowiednio dobranych i znających język niemiecki,
przebranych w mundury żołnierzy Wehrmachtu, udało się rano wozem wojskowym
zaprzężonym w parę rosłych koni do miasta po żywność. Byłem jednym z nich. Żegnali nas
koledzy z niepokojem i nadzieją. Żeby się tylko udało. Bali się o nas. Uzbrojeni wprawdzie
byliśmy dobrze, ale przecież mogliśmy się natknąć na większy oddział żandarmerii i wtedy
musiałaby wybuchnąć awantura. Wśród „Szwabów” był również „Szczodry”.
Zajechaliśmy do sklepu bez żadnych komplikacji. Dwóch poszło do kierownika zrobić
zamówienie, dwaj inni zostali przed sklepem jako obstawa, a reszta zaczęła ładować na wóz
różne artykuły żywnościowe.
Gdy wszystko było gotowe do powrotu, wynikło małe nieporozumienie przy płaceniu.
Ujawniliśmy się, kim jesteśmy i zamiast pieniędzy pokazaliśmy rewolwery. W tym czasie
przechodzili akurat chodnikiem koło sklepu dwaj żandarmi. Wybiegliśmy właśnie ze sklepu
z bronią gotową do strzału...
Żandarmi zbaranieli. Nim zorientowali się i chwycili za broń, posypały się w ich kierunku
strzały „obstawy” z wozu, który już ruszał z miejsca. Dwaj partyzanci wskakiwali do niego
w biegu. Wkrótce gnaliśmy ulicami miasta, ile sił w końskich nogach.
Ludzie usuwali się z drogi patrząc z zaciekawieniem na podskakujący po bruku wóz
i zmykających na nim „Niemców”, z których jeden bez przerwy okładał konie batem. Co się
mogło stać!?
Zanim Niemcy zorganizowali pościg, aby dogonić partyzantów, my, nie zwalniając ani na
chwilę karkołomnej jazdy, znajdowaliśmy się już pod osłoną lasu. Z obu koni piana spadała
wielkimi płatami.
Tego wieczoru nie było już kaszy jęczmiennej z cukrem. Kolacja była wspaniała!
20.8.1944. Jesteśmy wciąż jeszcze w drodze. Marsze w dzień i marsze nocą. Ludzie są bardzo
wyczerpani. O jedzenie coraz trudniej, bo w lasach bardzo ludno. Zewsząd ciągną nasze
oddziały. Po drodze mieliśmy kilka walk z Niemcami. Kierunek marszu - północ. Nie wiem już
sam, kiedy lepiej maszerować: w dzień czy nocą. Dni są męczące, bo bez przerwy jest
potwornie gorąco. Upał straszny. Ani chmurki na niebie. Spiekota taka, że trudno wytrzymać
w cieniu, a cóż dopiero maszerować wśród tumanów kurzu i w oślepiającym słońcu. Żeby
choć po całodziennym prawie marszu był w nocy odpoczynek! Gdzież tam! Bardzo często
jesteśmy w drodze jeszcze o północy. Po takich wyczynach ludzie zasypiają od razu na
najkrótszych nawet postojach. Zdarza się i tak, że śpią podczas marszów.
Przed kilkoma dniami mieliśmy taki właśnie uciążliwy marsz. Szliśmy w dużej kolumnie.
Postoje były częste. Tempo marszu nierówne. Raz krok za krokiem, to znów prawie „biegiem
marsz”. Wieczorem z trudem trzymałem się na nogach. Toteż, gdy wypadł nowy postój, nie
zdawałem sobie zupełnie sprawy, że położyłem się widocznie nie w kierunku marszu,
a odwrotnie. A może przekręciłem się podczas snu, nie wiem sam.
Gdy dotarła wreszcie do mojej świadomości komenda „powstań!” i „maszerować!”,
półprzytomny podniosłem się i poszedłem przed siebie. Idąc spałem pewnie, gdyż nie
zauważyłem, że cała kolumna szła w przeciwną stronę. Kiedy się spostrzegłem wreszcie, że
idziemy w przeciwne strony, zapytałem pierwszego z brzegu partyzanta:
- Dlaczego się wracacie?
- Coś ty głupi! Kto się wraca? To ty się sam wracasz. Jaki twój oddział?
- A ten jaki?
- „Nurta”...
- A gdzie „Szarego”?
- Człowieku, „Szary” idzie na czele kolumny!
Oprzytomniałem od razu. Zawróciłem. Było już dawno po północy, gdy wreszcie znalazłem
nasz oddział. Goniłem go więcej niż godzinę, a dogoniłem tylko dlatego tak szybko, że
oddziały zatrzymywały się po drodze. Teraz już nigdy nie zmylę kierunku marszu. Zrobiłem
przecież tyle kilometrów na próżno. Nóg prawie nie czułem...
Albo wczoraj. Szliśmy nocą przez las. Czegoś podobnego jeszcze nigdy nie widziałem,
a przecież nie pierwszy raz spędzam noc w lesie. Nie było księżyca i pewnie musiały być
chmury, a może też dlatego, że las był wysoki i gęsty, ciemno było niesamowicie. Mrok był
tak gęsty, że nie widziałem zupełnie zarysów poprzednika. Drzewa też nie odcinały się w głębi
leśnej. Tonęły w czerni, rozpływały się zupełnie, tworzyły jedną ciemną masę. Ludzie co
chwila włazili sobie na pięty i klęli dosadnie. Wytrzeszczałem oczy, żeby coś zobaczyć przed
sobą.
Ale na nic zdał się ten wysiłek. Raz po raz schodzisz człowieku z drogi, włazisz na drzewa
i potykasz się o korzenie. Niespodziewanie wyrastają przed tobą krzaki zagradzające drogę,
chwytają za ubranie, biją po twarzy, czepiają się nóg. Wyostrzona do ostatnich granic uwaga
wszędzie wietrzy niebezpieczeństwo, i krok twój staje się niepewny. Jedynie zimno stali
wpływa kojąco na rozdygotane nerwy. Spokojnie. Spokojnie. Trzeba więcej w lewo, by wrócić
do kolumny. Robię krok w lewo i wpadam w głęboką koleinę drogi. Erkaem odskakuje mi od
biodra i z całą siłą wali wciąż w to samo miejsce. Cholera!
Wreszcie ktoś wpada na pomysł. Zawiązać białe chusteczki na lufach karabinów albo wprost
na szyjach! Rzeczywiście pomogło. Teraz patrzysz już tylko w białą plamkę przed tobą i idziesz
raźniej i pewniej. Wkrótce zresztą i las się przerzedził, gdyż zrobiło się widniej i można już
było iść prawie swobodnie. Napięcie nerwów minęło całkowicie. Wracał spokój i pewność
siebie. Umysł zaczynał znowu pracować zimno, rozważnie. Widać sylwetki drzew coraz
wyraźniej. Robiło się jaśniej.
To musi być straszne chodzić tak całe życie po omacku...
24.8.1944. Dowiadujemy się, że mamy iść na pomoc walczącej Warszawie. Nareszcie coś
konkretnego od tylu dni. Nie mogę tego znieść, że nasze dowództwo tak spokojnie rozważa
sprawę udzielenia pomocy Warszawie. Mówią o tym od przeszło trzech tygodni, a Warszawa
nadal walczy sama. Beznadziejnie...
Czemu nie ogłoszono ogólnego powstania w Polsce?! Dlaczego siedzimy prawie bezczynnie,
podczas gdy nasze siły zdałyby się w Warszawie? Chłopcy są spragnieni walki z Niemcami.
Jeśli już zaczęło się powstanie, to trzeba je utrzymać wysiłkiem całego narodu! Nie można
pozwolić, aby ofiary były daremne. Wczoraj w nocy siedzieliśmy jeszcze na miejscu. Okazało
się, że wymarsz ma nastąpić 25.8. o godz. 4 rano. Ale wieczorem była chryja! Wiktor, żebyś ty
widział! Ty jesteś w Warszawie i krwawisz razem z nią, a my doszliśmy zaledwie do Przysuchy
i siedzimy tu w lesie jak borsuki w norze! Wczoraj odwiedził naszą koncentrację jakiś
pułkownik w otoczeniu świty. Podobno z Londynu. Ustawili nas wszystkich w czworobok
i oczekiwaliśmy na pułkownika. Czekaliśmy bardzo długo. Wreszcie przyszedł. Myślisz, że
choć powiedział do nas kilka słów? Skądże! Padła komenda „baczność!”, a pułkownik wzniósł
dwa okrzyki: „czołem chłopcy!”, a potem „niech żyje Polska!”... i było po wszystkim. Oni
wcale nie myślą iść do Warszawy!
Wiktor! Ja chyba zwariuję. Coś mi jest, coś się ze mną dzieje. Nienawidzę w tej chwili tych, co
dali hasło do powstania w samej tylko Warszawie. Nienawidzę ich za to, że ty musisz tam
walczyć, a my wałęsamy się bez celu. Kochany, gdy ty walczyłeś wczoraj, niektórzy nasi
oficerowie „urżnięci w sztok” szaleli po lesie, nie dając nam spać. Śpiewali i krzyczeli. Dla
żartów zrobili nam. alarm do wymarszu na Warszawę, który po godzinie, gdy bractwo było
już gotowe do drogi, odwołali. To samo powtórzyło się jeszcze dwa razy. Byliśmy oburzeni
i mieliśmy już dość tych awantur. Nasza kompania ostro zareagowała na idiotyczne wyczyny.
Rozlegały się okrzyki: „nie chcemy kryć się po lasach!”, „Warszawa krwawi!”, „dajcie nam
chleba!” Wszystkiemu położyła kres dopiero strzelanina. Najpierw „Czarny” rąbnął serię
w stronę namiotów, pod którymi szaleli pijani. Później „Mokry” strzelał z erkaemu. Ledwo
zdołaliśmy zapobiec rozlewowi krwi i odciągnąć narwanych chłopców. Ale poskutkowało!
Nieprzytomni wytrzeźwieli od razu, jak po kuble zimnej wody.
Świt wstawał blady, szary i mglisty. Gęsta mgła osłaniała drzewa. Zaraz też wyruszyliśmy dalej
na północ. Ja już nie mogę pisać o tym spokojnie. Tak oburzające są przejawy bezduszności
i cynicznego wyrachowania.
Pod datą 26.8.44 był opis jakiegoś boju pod J.
Byłem w wałce. Przeżycie ogromne. Nie wierzcie nikomu, gdy będzie wam mówił, że on nie
miał „pietra”. Ja go miałem. Na komendę: „biegiem marsz!” nie mogłem się ruszyć z miejsca.
Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Gdy wreszcie zacząłem biec, miałem w gardle tak sucho, że
tchu nie mogłem złapać. Opanowałem się trochę dopiero, gdy usłyszałem gwizd pierwszych
pocisków i nie padałem od nich. Zacząłem strzelać i wtedy przestałem się bać. Straciliśmy
dwóch ludzi. Jeden zginął trafiony w czoło, a drugi, „Kajtek”, dostał pocisk prosto w Krzyż
Walecznych, który nosił na sercu. Obaj podobno z Warszawy.
Wyobraź sobie, Wiktor, jaka z tego Janka zielona małpa! Szliśmy do walki pod J. Już po
zachodzie słońca zbliżyliśmy się do celu naszego marszu. Jeszcze tylko trzeba było sforsować
nasyp kolejowy i jakąś szosę, która była w budowie lub przebudowie. Dźwigałem na plecach
niemiecki erkaem. Dobra broń, tylko ciężka i niewygodna. Źle wymierzyłem skok i ten erkaem
taki ciężki... Wpadłem prosto do rowu zamiast na szosę, po pas w gęste, gliniaste błoto.
A Janek widział to i aż przysiadł z uciechy. Nawet erkaemu nie wziął ode mnie, tylko ryczał ze
śmiechu jak opętany. Wściekły byłem na niego, bo sam nie mogłem wydobyć się z błota
trzymając oburącz nad głową karabin maszynowy, żeby się nie zmoczył. Dopiero „Zew” podał
mi rękę. Aż do J. wlokłem się na końcu, bo buty miałem tak oblepione gliną, że ledwie nogi
mogłem dźwigać - ważyły pewnie ze dwadzieścia kilo.
A w ogóle w tej walce nie miałem szczęścia. Zza drzewa prułem krótkimi seriami z erkaemu
w okna szkoły czy dworu, nie wiem sam. Ale strzela! Taśma z nabojami wlecze się po ziemi,
a on wali bez zacięcia. Podczołgał się ktoś do mnie i prosi: „daj postrzelać trochę”. Niech
spróbuje, myślę sobie, i odstąpiłem mu miejsce przy erkaemie, zmieniwszy przedtem
rozgrzaną lufę na zapasową. „Amator” zabrał się do strzelania, a ja przypomniałem sobie, że
lufy nie schowałem do futerału. Chwyciłem ją to rękę i... na całej dłoni wyskoczył mi jeden
ogromny bąbel. Aż skoczyłem z bólu taka była gorąca. Wracałem do obozu zmęczony i zły. A
„Czarny” i „Zew” cieszyli się przy mnie ze zdobytego na Niemcach nowiutkiego karabinu
maszynowego produkcji czeskiej.
Wreszcie ostatnia data, 28.8.44, a przy niej jeden wyraz: Wracamy! I na następnej kartce:
Nie idziemy już do Warszawy. Podobno jest to bezcelowe. Co kogo może obchodzić, że tam
walczą beznadziejnie. Tam można przecież łatwo zginąć, po co się więc pchać, kiedy trzeba
„cenne głowy” zachować na okres powojenny. Tylko gorycz pozostała, Wiktorze!
Wczoraj walczyłem znowu. Mieliśmy rannych i zabitych. Ranny też został jakiś gospodarz ze
wsi, który wyszedł przed dom zobaczyć, kto strzela. Trafiła go zabłąkana kula. Zabraliśmy go
z sobą, a nasz lekarz przeprowadził operację i wyjął tę kulę. Lekarz twierdzi, że chłop będzie
żył.
Mimo odniesionych strat chłopcy wracali uradowani. Szli śpiewając:
Choć biedy dwie,
naszą wszak młodość jest...
Albo też parafrazując słowa:
Choć biedy trzy
i choć gryzą nas wszy...
Dziś stolarz zrobił dla naszych trumny. Potrzebne były trzy, ale on zaczął robić czwartą. Na
zapas widocznie. Jutro odbędzie się pogrzeb poległych na cmentarzu partyzanckim w lasach
koneckich.
Na tym urywały się wspomnienia. Nie znane mi są koleje losu partyzanta, który je pisał.
Nie wiem, kim był autor pamiętnika. Tajemnicę jego dalszych przeżyć zabrała wojna i ukrył las,
jednakowo obojętny na los wszystkich partyzantów bez względu na ich przynależność organizacyjną.
Las przygarniał nas do siebie i szumiał dla wszystkich jednako.
Ślubowanie
Znowu garnizony AL z Ostrowca, Starachowic, Wierzbnika i sąsiednich okolic skierowały do oddziałów
partyzanckich sporą partię ochotników.
Do zgrupowania AL pułkownika Moczara trafiła tym razem kilkudziesięcioosobowa grupa robotników
oraz młodzieży, największa spośród wszystkich, jakie dołączyły do nas w pierwszych dniach września
1944 roku.
Otoczyliśmy ochotników ciasnym kołem, a po chwili cała polana zaroiła się od małych grupek,
rozgadanych i ucieszonych mnóstwem przyjacielskich spotkań. Zewsząd padały okrzyki: „jak się
masz!”, „jak się czujesz?”, „co słychać we wsi?”... Wybuchały raz po raz śmiechy. Hałaśliwe powitania
ustąpiły wkrótce miejsca rzeczowej wymianie zdań i uwag na tematy najbliższe rozmówcom.
Szczególne zainteresowanie „starych” partyzantów wzbudzały dziewczęta. Spoglądaliśmy na nie
nieco zażenowani. Sprzeczne uczucia miotały nami. Po co im te trudy? Nie wszyscy mężczyźni mogą
je znieść, a cóż dopiero dziewczęta! Raźniej z nimi wprawdzie, ale... lepiej, żeby zostały w domu.
Wkrótce zaczęła się jednak zdwojona praca w partyzanckim zgrupowaniu. Trzeba było zapoznać
nowicjuszów z podstawowymi warunkami życia w lesie, wymogami dyscypliny wojskowej, a przede
wszystkim nauczyć ich posługiwania się bronią. Wielu z nich po raz pierwszy w życiu miało przecież
pistolet lub karabin w rękach. „Starzy” partyzanci nie mogli oczywiście w jednym dniu przekazać
swym kolegom wszystkich wiadomości i nabytych w lesie umiejętności. Na początku wystarczyło więc
tylko wskazanie najbardziej istotnych wymogów „partyzanckiego elementarza”. Właściwe
doświadczenie mieli zdobywać młodzi ochotnicy w walce i w codziennym trudzie.
Każdy nowo przychodzący do oddziału podlegał „zarejestrowaniu”. Obowiązek rejestracji spoczywał
na mnie. Takie polecenie otrzymałem od kapitana „Władka”, prawdopodobnie dlatego, że najłatwiej
można było odnaleźć mnie wśród partyzanckiej braci. Nosiłem brodę.
„Pójdziesz do tego czarnego z brodą - żartowano z nowicjuszy - on cię opisze, jak się patrzy. Od tej
chwili będziesz prawdziwym partyzantem i wtedy już nie zginiesz”.
Rejestracja odbywała się, z grubsza biorąc, następująco. Siadałem gdzieś na uboczu i wpisywałem do
specjalnego wykazu dane personalne zgłaszających się kolejno ochotników. Trwało to dość długo,
gdyż wykaz obejmował sporo rubryk, które trzeba było dokładnie wypełnić. Poza nazwiskiem
i imieniem trzeba było podać datę urodzenia, imiona rodziców, ostatnie miejsce zamieszkania,
zawód, wykształcenie, pochodzenie społeczne, pobudki, którymi kierował się ochotnik przechodząc
do partyzantki, i inne jeszcze danej których już teraz nie pamiętam. Ochotnicy dziwili się, po co to
wszystko jest potrzebne, a niektórzy z nich nie chcieli nawet odpowiadać.
Występowało to zwłaszcza przy pytaniach na temat pobudek i motywów, którymi kierowali się idąc
do lasu. Nie wszyscy chcieli rozdrapywać na nowo świeżo zakrzepłe rany, dla wielu zaś była to sprawa
zupełnie prozaiczna.
Ta rubryka zawierała nieraz w skrócie całą gehennę ludzką, opowiedzianą często w jednym zdaniu.
- Zostałem sam, wszystkich wymordowali Niemcy - odpowiadał taki nieśmiało, dodając czasem jakby
na usprawiedliwienie tego, że on żyje: - Nie było mnie wtedy w domu.
Inni odpowiadali jeszcze krócej: „Na wezwanie partii” albo: „Uciekłem przed Niemcami”.
Jakże różne pobudki i drogi prowadziły do lasu, do partyzantki AL. Jedni przychodzili z konieczności,
chroniąc się przed aresztowaniem, inni z rozpaczy po utracie najbliższych i chęci zemsty; jeszcze inni
dlatego, że szli ich przyjaciele i koledzy, a sporo było takich, którzy kierowali się rzeczywiście
świadomym poczuciem obowiązku wobec ojczyzny i partii. Ci stanowili element najbardziej dojrzały.
Najwięcej jednak nieporozumień i komicznych nieraz sytuacji wywoływała rubryka „pseudonim”.
- Co to jest? - pytano.
- A po co mi pseudonim? - mówił inny. - Zawsze wołali mnie w całej wsi „Franek”, to niech tak
zostanie i tutaj. Nazwiska mogę nie używać, i tak dużo tutejszych chłopaków zna je przecież. Jesteśmy
z jednych stron. Znamy się od dawna...
- Nie, nie chcę, po co te cuda? - oponowali niektórzy.
Niekiedy dość długo i cierpliwie musiałem wyjaśniać rolę pseudonimu. Najbardziej przekonywał ich
argument bezpieczeństwa pozostawionych rodzin. Wszystkie inne wydawały się im czczą
formalnością.
Wybór pseudonimu też nie zawsze był łatwy. Namyślali się, wahali i - najczęściej pytali rozglądając się
bezradnie po lesie:
- To można tak wszystko, i drzewa, i zwierzęta, i w ogóle?
- Tak, można wszystko...
- To może „Dąb”?
- Kiedy już mamy „Dęba”.
- A może „Klon”?
- Też jest...
- A „Lis”?
Dla ułatwienia wyboru podpowiadałem nieraz kilka przykładowych nazw, gdyż w przeciwnym
wypadku mielibyśmy w oddziałach tylko samych „Lisów”, „Dębów” i „Klonów”. Niektórzy partyzanci
z pełnym rozmysłem sami dobierali sobie pseudonimy, które najbardziej odpowiadały pewnym
szczególnym cechom lub walorom ich osobowości. Mieliśmy więc już w oddziałach AL „Ostrego”, był
„Chytry”, „Bystry”, „Cichy”, „Biały”, „Czarny” lub „Francuz” (Fiutowski), był też „Radek”, „Kmicic”
(Janczarski) i „Rozłucki” (Pora). Pomimo takiej mozaiki nietrudno było jednak spotkać partyzantów
noszących te same pseudonimy.
Najmniej kłopotów było z tymi, którzy działali już konspiracyjnie w garnizonach AL. Przychodzili do
nas obeznani z wymogami oddziałów leśnych i nie bez dumy ujawniali swoje pseudonimy.
Przy spisywaniu danych personalnych zdarzały się także wahania zupełnie innego pokroju. Ochotnicy
wręcz pytali:
- A dlaczego spisujecie wszystko?
- Napiszcie tylko pseudonim i koniec, bo co będzie, jak wam zginie ten wykaz i dostanie się w ręce
Niemców?
Było w tym dużo racji, ale musieliśmy przecież mieć jakiś porządek ewidencyjny w oddziałach leśnych.
Partyzantka nie była ruchem żywiołowym.
W mozolnym trudzie dnia partyzanckiego wszyscy przechodzili ciężką próbę hartu i silnej woli.
Zdarzało się, że nie każdy wytrzymywał ją z powodzeniem. Nie były to wprawdzie wypadki częste, ale
spotykaliśmy się z nimi od czasu do czasu. Ktoś nagle zrozumiał, że wziął na siebie za duży trud, za
wielki ciężar i dalej nie poradzi go dźwigać. Impuls, który go popchnął do lasu, zanikł i następowało
załamanie. Kryzys taki przechodziło wielu partyzantów. Jedni już po kilku dniach nie mogli sobie
znaleźć miejsca, inni wytrzymywali swą depresję znacznie dłużej. Te chwile zależały od osobowości
każdego z nas i od odporności fizycznej i psychicznej. Bardzo często perswazja współtowarzyszy i ich
przykład osobisty pozwalały nowicjuszowi przełamać chwilowe załamanie i kryzys mijał
bezpowrotnie.
Nie zawsze jednak wewnętrzna rozterka kończyła się takim rezultatem.
Gdy ktoś nie mógł się poddać rygorom życia leśnego, odchodził. Musiał to uczynić dla swojego dobra
i dla dobra naszych oddziałów. Nie było to jednak odejście samowolne. Nie znam ani jednego takiego
przypadku. Odchodził po zameldowaniu przełożonym chęci powrotu do domu i po uzyskaniu
osobistej zgody pułkownika Moczara, który w pełni rozumiał takich ludzi. Moczar dostrzegał powody
konfliktów narastających w świadomości człowieka oderwanego od środowiska, w którym się
dotychczas wyłącznie obracał, troszczył się więc o każdego partyzanta, zagadywał o to, co go gnębi
i trapi, a w razie potrzeby chętnie przychodził z pomocą. Czasem przecież wystarczało tylko dobre
słowo i sam fakt zainteresowania się czyimiś kłopotami lub zmartwieniami.
Niedostrzeganie w porę nabrzmiewających konfliktów mogłoby być przyczyną dramatów osobistych.
Zdarzało się niekiedy, że ludzie doszczętnie załamani i rozgoryczeni porywali się na własne życie lub
po prostu tracili zmysły.
Źródła konfliktów były różne. Nie musiał to być w każdym przypadku lęk przed śmiercią. Czasami
przyczyną wywołującą kryzysy psychiczne był lęk o losy najbliższych, był niepokój o to, co robią, jak
żyją i co się z nimi dzieje. Niepokój, na który była tylko jedna rada: pójść, zobaczyć na własne oczy
i potem wrócić.
Twarde życie leśne wymagało twardych charakterów. Ludzie potrzebowali jednak troskliwości i opieki
prawie ojcowskiej. Nieraz przychodził do lasu element zupełnie surowy i bardzo podatny na
oddziaływanie różnych bodźców. Towarzysz Moczar interesował się więc wszystkim, nawet pozornie
drobiazgami. Pytał o samopoczucie, zwracał uwagę na wyposażenie żołnierzy nie tylko w broń, ale
również w mundury i buty, dbał o to, aby byli syci i wypoczęci. Likwidował od ręki wszelkie
nieporozumienia między ludźmi i nie pozwalał, aby doprowadzały do rozdrażnień i do napiętej
atmosfery. Bez przerwy prawie w marszach i na postojach przebywał z żołnierzami, rozmawiał z nimi i
uczył ich. Spał pod jednym namiotem i z tego samego jadł kotła. Lubiany był przez partyzantów za to,
że okazywał się współtowarzyszem znoszącym te same trudy co inni, wrażliwym na krzywdę.
Uważany był za „swojego chłopa”. Dla swoich żołnierzy zawsze znajdował czas.
Tak było i tym razem.
Pułkownik Moczar zawiadomiony o tym, że przyprowadzono większą partię ochotników, poszedł, aby
ich powitać. Przybysze zażenowani trochę, jak to zwykle na początku bywa, przyglądali mu się
ciekawie. Niejeden z nich myślał pewnie: „To tak wygląda nasz dowódca, o którym tyle słychać
wokoło?”
- Dobrze, że przyszliście do nas - zaczął z uśmiechem towarzysz Moczar. - Dziś w nocy odebraliśmy
duży zrzut broni i nie wiedzieliśmy, co z nią zrobić - zażartował. - A tak pójdzie w dobre ręce.
Czekaliśmy na was...
Mówił krótko, ale bardzo serdecznie, starając się od czasu do czasu powiedzieć coś dowcipnego, aby
rozładować napięcie wśród nowo przybyłych.
- Widzę, że niektórzy tak się spieszyli do lasu, że nawet zapomnieli włożyć buty. Ale to nic,
dostaniecie je u nas. Otrzymaliśmy dziś w nocy kilkanaście par. Dla wszystkich może nie starczy, bo
i niektórzy nasi zdarli już swoje buty w lesie...
W tym momencie spojrzałem na moje kamasze, a właściwie żałosne ich resztki, i pomyślałem, że też
by mi się nowe buty przydały. Nogi miałem prawie zawsze mokre, więc katar dokuczał mi stale.
Pułkownik widocznie zauważył to, gdyż rzekł do kapitana „Władka”:
- Jedną parę z tych, co dostałeś, daj „Misiowi”.
Buty były na gumowej podeszwie, bardzo wygodne, nie licząc jednego mankamentu. Miały miękkie
noski bez usztywniaczy i zanim się do tego przyzwyczaiłem, niejeden raz syczałem z bólu, gdy
zawadziłem o korzeń lub inną nierówność gruntu. Zupełnie jakbyś bosą nogą kamienie kopał!
- Zajmijcie się nimi troskliwie - zwrócił się towarzysz Moczar do otaczających go oficerów. - Rozdajcie
im broń, niech sobie ją sami oczyszczą z wazeliny. Urządzimy dziś uroczystość. Odbierzemy od
wszystkich ślubowanie. Trzeba, żeby się wszyscy do tego godnie przygotowali.
W tym dniu jednak nie odbyła się zapowiedziana uroczystość. Tyle było roboty z doprowadzeniem
zrzutowej broni do porządku, że o odebraniu ślubowania nie mogło być nawet mowy. Do późnych
godzin czyściliśmy automaty i karabiny maszynowe, pokryte grubą warstwą smaru konserwującego.
Broń trzeba było rozebrać, wytrzeć starannie każdą część, zwłaszcza lufę i mechanizm zamka,
a potem złożyć. Nowi partyzanci powtarzali te czynności po kilka razy, dopóki nie poznali dokładnie
budowy broni i jej działania. Trwało to dosyć długo, tym bardziej że po ostatnim zrzucie wypadało na
każdego z nas po kilka automatów, erkaemów, a także dostaliśmy sporo rusznic przeciwpancernych.
Wreszcie po kilku dniach, kiedy zakończone zostały wszystkie przygotowania, odbyła się uroczystość
ślubowania poprzedzona odczytaniem okolicznościowego rozkazu.
Staliśmy na skraju polany, ustawieni kompaniami w czworobok. Każdy wypucował się jak mógł na tę
uroczystość i doprowadził broń do połysku. Żołnierze wyglądali imponująco w pełnym uzbrojeniu.
Większość miała nowe pistolety maszynowe typu PPS, i PPSz, granaty za pasem i masę amunicji.
Oprócz tego co trzecia prawie para uzbrojona była w ręczny karabin maszynowy, a przed nami stały
na trawie rusznice przeciwpancerne. Siła ognia naszych oddziałów była bardzo duża.
Niecierpliwie czekaliśmy na koniec rozkazu. Czytanie przeciągało się. Wreszcie szef sztabu dobrnął do
końca. Blade słońce wrześniowe oświetlało polankę odbijając się słabo w oksydowanych częściach
broni.
Po krótkim przemówieniu, nawiązującym do tradycji powstańczych walk z 1863 roku, pułkownik
Moczar dał rozkaz do odebrania przysięgi. Czytał ją powoli donośnym głosem jeden z oficerów:
- Ja, syn ludu polskiego, antyfaszysta, przysięgam.
A my powtarzaliśmy za nim chórem:
- Ja, syn ludu polskiego, antyfaszysta, przysięgam... i dalej: - że mężnie i do ostatnich sił
walczyć będę o niepodległość Ojczyzny i wolność ludu. Przysięgam, że oddaję się pod
komendę Armii Ludowej, z bezwzględnym posłuszeństwem wykonywać będę rozkazy oraz
powierzone mi zadania bojowe i nie cofnę się przed żadnym niebezpieczeństwem...
Słowa płynęły coraz równiej i potężniej, aż echo szło wśród drzew. Niejeden zapewne powtarzał je
sięgając myślą w tej uroczystej chwili do własnych przeżyć, a może nawet rozmyślał o przeszłości
i powstańczych szlakach Langiewicza i Czachowskiego, którzy walczyli niegdyś na Kielecczyźnie. Ileż to
razy nasze drogi mogły się krzyżować, ile razy przychodziło nam w tych samych miejscach rozpalać
ogniska i toczyć boje!
- Przysięgam, że nie zdradzę nigdy... - dochodziły jakby z oddali słowa czytającego.
- Przysięgam, że dochowam tajemnicy wojskowej i nie zdradzę jej nigdy - powtarzaliśmy
równo, prawie skandując - nawet wobec najokrutniejszych tortur i że bezlitośnie
demaskować będę i ścigać tych, którzy dopuścili się zdrady. W walce o wyzwolenie Ojczyzny
i wolność ludu nie spocznę aż do pełnego naszego zwycięstwa.
... nie spocznę aż do pełnego naszego zwycięstwa - powtórzyło dalekie echo odbite w lesie.
Koniec ślubowania, ale nie koniec uroczystości.
Pułkownik Moczar podaje następną komendę:
- Do Roty!
Uderzyły zgodnym chórem słowa patriotycznej pieśni. Rozbiegły się wśród drzew i poszły hen, daleko,
daleko...
Do końca tego dnia panował nastrój podniosły i uroczysty. Rozpaliliśmy ognisko, przy którym
rozbrzmiewały pieśni partyzanckie i żołnierskie, polskie i radzieckie. Nie zabrakło również
„Międzynarodówki”, a także starej, powstańczej pieśni „Gdy naród do boju”. Jako „zapiewajło”
występował z dużą wprawą „Rządca”, który zginął później podczas przechodzenia naszych oddziałów
przez front pod Chotczą pod koniec października 1944 roku.
Dzień w lesie
Przed przybyciem na nowe miejsce postoju wyprzedzał nas zawsze oddział rozpoznawczy, złożony
z doświadczonych partyzantów, którzy wybierali najlepszy teren pod obóz. Często w wyszukiwaniu
odpowiedniego miejsca w lesie pomagali nam gajowi.
Obozowisko rozbijano z reguły na uboczu lasu w miarę możliwości w pobliżu dróg i w tej jego części,
która była najmniej uczęszczana przez okolicznych mieszkańców. Zależało nam także na tym, by obóz
zajmował centralne miejsce w wybranej okolicy, gdyż dzięki temu mogliśmy łatwiej organizować
wypady w teren. Najchętniej korzystaliśmy z miejsc położonych na wyżynach i nie w gęstwinie,
a raczej pośród grubych drzew, rzadko rosnących. Z zagajników korzystaliśmy tylko doraźnie, podczas
krótkich postojów. Zawsze w pobliżu obozu musiała być woda.
Po wyborze miejsca postoju dowództwo ustalało kolejność przemarszu poszczególnych oddziałów
i orientacyjnie wyznaczało dla nich odcinki terenu do zajęcia. Rozmieszczaliśmy się kompaniami.
Czasem zdarzało się, że oddział rozpoznawczy wybrał miejsce nieodpowiednie. W takich wypadkach
zatrzymywaliśmy się tylko na jeden dzień i po krótkim odpoczynku ruszaliśmy dalej. Najczęściej
zmiany miejsca postoju odbywały się nocą. Po przyjściu więc na nowy teren ludzie zazwyczaj od razu
kładli się spać, z wyjątkiem żołnierzy wyznaczonych uprzednio do składu warty i służby.
Pierwszy ranek na nowym obozie budził nas zawsze do wytężonej pracy. Musieliśmy rozbić namioty,
przygotować „trwałe” posłania, wykonać własnymi siłami podręczny sprzęt kwatermistrzowski.
Należało także uporządkować trochę teren obozu, zniwelować większe nierówności gruntu zwłaszcza
na środkowej polanie, gdzie krzyżowały się przejścia komunikacyjne między poszczególnymi
oddziałami.
Namioty mieliśmy wojskowe, duże i wygodne. Było ich jednak stanowczo za mało i nie wszystkich
mogły pomieścić. Dlatego też wielu z nas spało po prostu pod gołym niebem lub pod małymi, zwykle
dwuosobowymi namiotami z płótna „paraszutów”
3
. Niektórzy partyzanci nie przywiązywali dużej
wagi do przygotowania sobie odpowiedniego miejsca noclegowego. Rozbijali namioty niedbale
i później przeklinali swoją dolę, gdy w środku nocy lunął nieoczekiwanie deszcz.
W okresach pogody najwięcej było amatorów świeżego powietrza. Takie noclegi miały nawet swoisty
urok, typowy dla życia partyzanckiego.
Namioty sztabu najczęściej znajdowały się w samym środku obozu, w bezpośrednim sąsiedztwie
kompanii sztabowej.
Pierwszy dzień pobytu na nowym miejscu, a zwłaszcza sam ranek, był trochę rozbity i odbiegał od
„normalnego” porządku zajęć. Ludzie musieli się rozlokować, a na to potrzeba było czasu. Tylko
drużyna gospodarcza najpierw przygotowywała śniadanie dla wszystkich, a dopiero później mogła
myśleć o swoich „wygodach”.
Ze snu budziły nas promienie wschodzącego słońca lub ruch w obozie. Czasami także łącznicy, którzy
nieraz mieli sporo kłopotów ze śpiochami. Byli wśród nas tacy i żadna siła nie mogła im zmącić snu
z wyjątkiem chyba strzałów.
Z ubieraniem się nie było większego kłopotu. Spaliśmy przeważnie w ubraniach, co najwyżej
zdejmując buty i bluzy. „Starzy” partyzanci przestrzegali nieraz nowicjuszów rozbierających się na noc
do spania. „Buty miejcie ciągle pod ręką jak broń. Najlepiej nie zdejmować ich w ogóle i nie
rozsznurowywać”.
I byli oczywiście tacy, co kpiny te brali poważnie.
Kto chciał, szedł myć się w rzece. Niektórzy golili się, inni tylko przeczesywali brody.
3
Spadochron.
Na śniadanie była najczęściej jakaś zupa i chleb, a czasem też kawa. Chleb „fasowaliśmy” na cały
dzień z góry, jeśli oczywiście było co „fasować”... W porze śniadaniowej przerywaliśmy wszystkie bez
wyjątku prace. Budzili się nawet śpiochy, mamrocząc przez sen pod nosem do współtowarzyszy:
„Weź i dla mnie. Zjem później”.
Po śniadaniu każdy wracał do swoich zajęć.
Skończyłem właśnie rozbijać swój „namiocik” zrobiony z czaszy spadochronu i prawie już
przygotowałem wygodne posłanie, gdy ktoś krzyknął:
- Zabierajcie do jasnej cholery tę drukarnię! Co mi tu będzie zawadzać!
Nie było rady, musiałem zabrać swój „warsztat pracy” i przestawić go na inne miejsce. Z tą drukarnią
zawsze miałem kłopot. Najczęściej było tak, że wszyscy kończyli rozbijanie i maskowanie namiotów,
a ja błądziłem po obozie w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, w którym można było ulokować
drukarnię.
Na maskowanie zwracaliśmy dużą uwagę. Niektórzy tak umiejętnie wykonywali tę czynność, że
z odległości kilku metrów trudno było dojrzeć, co kryje się pod sztucznie zasadzonym krzakiem lub
stertą gałęzi. Dzięki takiemu maskowaniu nie obawialiśmy się bystrego wzroku niemieckich lotników,
którzy krążyli nieraz nad obozem. Mogły nas tylko zdradzić dymy i ogniska, ale i pod tym względem
byliśmy bardzo ostrożni.
Ruch w obozie trwał przez prawie cały dzień. Jedne oddziały odchodziły na akcje, inne wracały.
Przybywali i odjeżdżali łącznicy. Przychodzili ludzie z okolicznych wsi i kolporterzy ulotek. Raz ktoś
czegoś chciał, innym razem czegoś szukał, niekiedy ktoś się o coś kłócił...
Już od samego rana zajęcia goniły zajęcia. Oczywiście nie wszyscy robili wszystko. Obowiązywał
podział czynności. Obok stałych zajęć wykonywaliśmy również doraźne. Niektóre zajęcia dzienne
obowiązywały jednak wszystkich - na przykład apel, który na ogół miał podobny przebieg jak
w regularnym wojsku. Wysłuchiwaliśmy go ustawieni w czworobok. Apel obejmował odczytanie
rozkazu dziennego, informującego o najważniejszych wydarzeniach na froncie i o przeprowadzonych
akcjach partyzanckich, a także omówienie różnych bieżących spraw.
Po apelu odbywały się zazwyczaj pogadanki polityczne. Prowadzili je w grupach, a czasem ze
wszystkimi obecnymi w tym czasie partyzantami, kapitan „Władek”, „Długi Janek”, pułkownik Moczar
bądź inni oficerowie. Każdą pogadankę poprzedzały informacje z frontu walki z Niemcami. Informacji
takich wysłuchiwaliśmy czasem bezpośrednio przez radio z komunikatów nadawanych przez
rozgłośnię lubelską, a niejednokrotnie z audycji w języku polskim transmitowanych przez inne
rozgłośnie radiowe.
Następnie omawiane były różne tematy, najczęściej dotyczące sytuacji w kraju, a zwłaszcza zmian,
które miały nastąpić w Polsce po wojnie. Interesowała nas parcelacja majątków bez odszkodowania,
nacjonalizacja przemysłu i mnóstwo innych problemów. Bardzo często tematy pogadanek
proponowali sami słuchacze. Spotkania były żywe i miały charakter otwartych dyskusji. Szczególnie
interesowało nas życie w Związku Radzieckim. Zasypywaliśmy kapitana „Władka” pytaniami, na które
ledwo nadążał odpowiadać. Przez kilka lat przebywał on na terenie Związku Radzieckiego i mógł wiele
na ten temat powiedzieć. A jak pięknie gawędził! Słuchało się go z zapartym tchem. Miał ogromny
dar opowiadania w sposób niezwykle interesujący, barwny, a co najważniejsze, obrazowy. Widziało
się to wszystko, o czym mówił, jak na dłoni. Z tych opowiadań wyłaniała się przed nami powoli wizja
nowej Polski, nowych stosunków politycznych, ekonomicznych i międzyludzkich...
Po pogadankach przechodziliśmy do zajęć ściśle wojskowych. Najczęściej rozpoczynały się one od
czyszczenia i konserwacji broni. Później była musztra oraz szkolenie taktyczne, które nas najbardziej
interesowało. Przerabialiśmy w bardzo uproszczonym zarysie różne warianty działań bojowych,
najczęściej spotykanych na partyzanckim szlaku. Uczyliśmy się organizować zasadzki, prowadzić bój
spotkaniowy, walczyć w okrążeniu i w nocy. Zajęcia te stanowiły również świetną okazję do wymiany
doświadczeń. Wyjaśniano nam także podstawowe zasady współdziałania ogniowego w walce i ciągle
przypominano o potrzebie umiejętnego posługiwania się bronią.
Na przykład w jednym ze zrzutów otrzymaliśmy nowy typ granatów. Normalnie powinno się je nosić
zatknięte za pasem. Kiedyś jednak rozerwał się taki granat pod jednym z partyzantów podczas
czołgania się. Należało się przed takimi niespodziankami zabezpieczyć na przyszłość. Poradzono nam
wówczas przywiązywać łyżkę sznurkiem, aby nie wysuwała się zza pasa. Najchętniej jednak nosiliśmy
granaty w kieszeniach spodni, w chlebakach i w plecakach. Ale i to nie zawsze było stuprocentowo
bezpieczne. Pewnego razu po akcji, gdy miałem już za sobą bieganie, skoki i czołganie się, sięgnąłem
ręką do kieszeni po chleb. Zamiast chleba namacałem palcami granat, z którego samoczynnie
wykręcił się zapalnik z łyżką. Wyjąłem więc czym prędzej niebezpieczną zawartość kieszeni i...
struchlałem na moment. W zapalniku dojrzałem z niemałym zdziwieniem wyciągniętą do połowy
zawleczkę. Widocznie zaczepiła o coś i niewiele brakowało do „samobójstwa w kawałkach”.
Szkolenie wojskowe kończyło się zwykle na godzinę przed obiadem. Każdy więc wracał do swoich
stałych czynności. Ja najczęściej zajmowałem się wtedy drukarnią, pisaniem raportów lub meldunków
z odbytych akcji, rozkazów, ulotek i odezw. Dużo czasu zabierało mi szyfrowanie depesz do Polskiego
Sztabu Partyzanckiego. Radziści musieli mieć meldunek gotowy na ściśle wyznaczoną godzinę.
Dlatego zawsze musiałem się spieszyć, aby zdążyć na czas. Trwało to jednak długo, gdyż szyfr był
bardzo skomplikowany. Nauczyłem się za to bardzo zwięźle redagować meldunki, zgodnie zresztą
z przyjętą w wojskowej łączności zasadą.
Ileż potem było satysfakcji, gdy płynęły na falach radiowych umowne sygnały mówiące o naszych
działaniach, kłopotach, potrzebach...
- adin, tri, nul, adin, nul, dwa - dyktował „Saszka”, a po drugiej stronie Wisły inny Saszka lub Kola
zapisywał to wszystko, a następnie przekazywał komu trzeba do rozszyfrowania.
Odpowiedź przychodziła szybko albo w postaci zrzutu broni, ubrań, butów, lekarstw, albo też
w postaci bomb na wykryte przez nas obiekty wojskowe na tyłach wroga.
Z obiadami było tak, jak ze śniadaniami. Albo było coś dobrego, albo nic. W zależności od warunków,
w których wówczas znajdowaliśmy się. Często było mięso, czasem zupa i chleb albo tylko chleb. Za
żywność zakupioną we wsiach płaciliśmy według umowy. We dworach rekwirowaliśmy artykuły
żywnościowe bez zapłaty. Czasem jednak, gdy partyzantowi żal się zrobiło zabijać jakąś ładniejszą
krowę dworską, to wymieniał ją u chłopa na inną starą krowinę, co to już i mleka mało dawała.
W porze popołudniowej ściągały do obozu nasze oddziały wysłane w teren do wykonania zadań.
Podział zadań odbywał się codziennie dla poszczególnych batalionów, kompanii lub nawet plutonów
czy drużyn. Pułkownik Moczar wydawał osobiście rozkazy dowódcom wyruszającym w teren „na
robotę”. Akcje w terenie prowadziliśmy codziennie, ale nie wszystkimi siłami równocześnie. Cały
skład zgrupowania walczył tylko wtedy, gdy Niemcy urządzali obławę na nasze stanowiska.
Poszczególne kompanie rozchodziły się w teren, aby minować mosty i tory, wysadzać i ostrzeliwać
pociągi, zdobywać wiadomości, żywność itd. Obóz nasz był dla nich bazą wypadową, do której wracali
po wykonaniu zadania. Trwało to nieraz kilka dni. Zawsze żegnaliśmy wychodzących z niepokojem
i oczekiwaliśmy ich powrotu z nadzieją, że wszystko będzie w porządku. Jeśli po wykonaniu zadania
wracali bez strat własnych, radość była powszechna w obozie. Na powitanie powracających wylęgali
licznie partyzanci, wypytując o szczegóły akcji. Krzyżowały się uwagi i okrzyki. Wtedy i kucharze
zawsze coś lepszego znaleźli dla „zasłużonych”. Nie zawsze jednak wracali wszyscy. Smutne to były
wówczas powroty...
Rannymi zajmowała się dr Anka i sanitariuszki, reszta udawała się na zasłużony odpoczynek. Jutro
pójdą inni, a oni będą spędzać dzień według utartego trybu, wałęsając się nieraz bez celu po obozie.
Chyba że Niemcy zgotują jakąś niespodziankę... Wtedy nastąpi przymusowa zmiana dotychczasowego
miejsca postoju.
Wypady w teren odbywały się nie tylko w dzień. Częste były również nocne akcje.
Sztab pułkownika Moczara utrzymywał łączność z brygadami za pomocą radia i łączników. Tą drogą
wysyłane były dowódcom brygad lub batalionów rozkazy i odbierane meldunki.
Pracowity był dzień partyzancki, choć nie zawsze efektowny, i każda prawie noc była witana z ulgą.
Wieczorem ponownie stawaliśmy wszyscy do apelu, podczas którego słuchaliśmy wiadomości
radiowych. Dzień partyzancki w lesie miał się ku końcowi.
Wkrótce cisza nocna ogarniała obóz.
*
* *
Czasem przychodzili do nas w odwiedziny okoliczni mieszkańcy, członkowie partii lub członkowie
garnizonów AL. Nie przychodzili nigdy z pustymi rękami. Przynosili wiadomości o ruchach wojsk
niemieckich, o ich rozlokowaniu w okolicy. Przynosili zawsze ze sobą papierosy lub tytoń, bimber
i zagrychę...
Wysłuchiwali z nami komunikatów radiowych, zabierali przygotowane przez nas ulotki lub odezwy i
wsiąkali w ciemność lasu. Niekiedy zjawiali się także z samego rana i przebywali z nami cały dzień,
biorąc udział w odprawach, pogadankach i ćwiczeniach z bronią.
Mieliśmy już wówczas, mimo naturalnych trudności, częsty, żywy i serdeczny kontakt ze wsią
i poważny wpływ na podnoszenie się świadomości naszych rodaków. Ludzie, którzy przychodzili do
nas, czuli się jak u siebie w domu, a spotykając się w lesie ze swoimi bliskimi i znajomymi, uważali nas
za swoją armię i swoich obrońców. My byliśmy wyrazicielami ich ukrytych pragnień i tęsknot. W nas
pokładali swoje nadzieje na lepszą przyszłość.
Leśna drukarnia
O drukarni wspominałem już wcześniej, ale chciałbym jeszcze raz do niej powrócić. Własna drukarnia
w zgrupowaniu partyzanckim od dawna była nam potrzebna. Wypadki na froncie i na tyłach zmuszały
nas do coraz intensywniejszego rozwijania akcji propagandowo-politycznych wśród okolicznej
ludności. Jedna maszyna do pisania, której pilnowaliśmy jak oka w głowie, i jeden powielacz to było
stanowczo za mało zważywszy nasze potrzeby. Nie wypadało nic innego zrobić, jak „złożyć
zamówienie” drogą radiową w Lublinie. Wkrótce prośba poszła w eter, a my czekaliśmy
z niecierpliwością...
Po pewnym czasie przyszła odpowiedź: „przesyłamy drukarnię, potwierdzić odbiór po najbliższym
zrzucie”.
Lublin dotrzymał obietnicy. Cóż to była za radość!
- Masz, „Misiu”, i drukuj - powiedział do mnie pułkownik Moczar. - Jest na twojej głowie.
Łatwo powiedzieć, ale jak się do tego zabrać? O pracy drukarskiej wiedziałem tylko tyle, co
wyczytałem kiedyś z książek. Nikt z nas nie miał okazji zetknąć się z nią praktycznie. Kłopot był tym
większy, że drukarnię otrzymaliśmy rozmontowaną na drobne części. Trzeba ją było najpierw złożyć,
a ja niestety nie miałem zielonego pojęcia o mechanice precyzyjnej.
Najpierw próbowaliśmy wspólnie z „Długim Jankiem” zmontować coś z tych części przy pomocy
załączonej instrukcji. „Długi Janek” znał się na mechanice lepiej ode mnie. Początkowo jakoś szło, ale
wkrótce utknęliśmy na skomplikowanych detalach. Albo walec nie chciał przyciskać papieru, albo
automat nie podawał papieru na formę, albo jeszcze coś innego. Instrukcja nie była widocznie dla nas
zbyt jasna. Wtedy ściągnięto z miasteczka fachowca, ślusarza mechanika. Siedziałem przy nim bez
przerwy i podglądałem ciekawie jego pracę. Majstrował cały dzień. Wreszcie był koniec roboty.
Drukarnia działała znakomicie. Powoli przystąpiłem do robienia pierwszych prób. Najpierw ułożyłem
z czcionek kilka zdań z instrukcji o posługiwaniu się drukarnią, no i oczywiście swój pseudonim. Nic
innego nie chciało mi przyjść do głowy. Zakręciłem korbą. Odbijała, aż miło...
I tak się zaczęła moja nowa funkcja. Przy powierzonej mi drukarni byłem po trosze wszystkim.
I zecerem, i siłą pomocniczą, korektorem i pakowaczem, byłem też redaktorem tekstów. Moją pracą
opiekował się „Długi Janek”, a kapitan „Jurand” (Władysław Sobczyński) był cenzorem.
Zaczęliśmy od razu wykorzystywać drukarnię „na całego”. Po kilku udanych próbach zabrałem się do
pisania pierwszego apelu-odezwy. Kończyłem właśnie swój elaborat, gdy akurat przechodził
towarzysz Moczar.
- No, jak ci idzie pisanie, pokaż...
Podałem Moczarowi brudnopis odezwy. Przeczyta! uważnie i powiedział:
- Wiesz co, to jest zbyt zawiłe i tak jakoś z górnego tonu. Do kogo ty piszesz? Do prostych ludzi?
Wyobraź sobie chłopa ze wsi lub robotnika z fabryki i pisz dla nich, żeby cię zrozumieli. Pisz prosto,
zrozumiale i serdecznie. Spróbuj napisać jeszcze raz o tym samym, tylko inaczej.
Oddał mi moje „wypociny”. Krytyka była słuszna, ale poczułem się zdruzgotany. Zacząłem pisać od
nowa. Tekst ostatecznie został przyjęty przez kapitana „Władka” i „Długiego Janka” i poszedł do
druku. Była to pierwsza odezwa wykonana do końca naszymi siłami. Nie posiadałem się z radości, gdy
zobaczyłem egzemplarze papieru zadrukowane świeżą farbą. Czytałem odezwę od nowa po kilka razy
i wydawało mi się, że pierwszy raz ją widzę.
Odtąd żyłem tylko drukarnią. Nie miałem czasu na jedzenie. Nie miałem czasu na nic. Zapomniałem
zupełnie o świecie, w którym żyłem. Odbijałem egzemplarz za egzemplarzem. Przychodzili łącznicy
i kolporterzy. Przygotowywałem paczki do roznoszenia po wsiach i miasteczkach. Ale pomimo nawału
pracy ciągle wracałem myślą do tego dnia, kiedy po raz pierwszy wydrukowałem odezwę. Niżej
przytaczam jej początkowy i końcowy fragment w oparciu o mój rękopis z tamtych czasów. Dziś czyta
się to zupełnie inaczej niż dawniej, gdy tkwiliśmy w głębi kieleckich lasów. To już przecież tyle lat
minęło...
Wojsko Polskie
III Obwód AL
Rodacy!
Do was zwracamy się z gorącym apelem. Chodzi o Polskę wolną i wielką, chodzi o cały naród.
Dlaczego ciągle jeszcze w Polsce mówi się my i wy? Dlaczego wciąż jeszcze trwa to
rozgraniczenie? My i wy to jedno - Polacy, synowie jednej, umęczonej przez hitleryzm
Matki!...
... Idźmy razem dla dobra całego narodu. Stanowimy wielką silę skonsolidowani w jeden blok.
Nasze miejsce jest przy boku Armii Czerwonej, bo z nią idzie Wojsko Polskie i Komitet
Wyzwolenia Narodowego gwarantujący nam ustrój demokratyczny. Jedyny ustrój dający
możność swobodnego rozwoju życia jednostek, życia społeczeństwa. Ustrój zapowiadający
szerokie możliwości rozwoju szkolnictwa, zapewniający podniesienie rolnictwa, przemysłu
i handlu, zamykający drogę wyzyskowi i spekulacji...
... Takiej Polski nam trzeba! Polski, w której każdy znajdzie miejsce do pracy. Stańcie wszyscy
przy naszym boku, popierajcie nasze żądania, po naszej stronie jest słuszność
i sprawiedliwość. Niech Wolna Demokratyczna Polska będzie wspólnym dziełem! Nie wierzcie
rządowi z Londynu!
Zaufajcie Komitetowi Wyzwolenia Narodowego, który na ziemiach oswobodzonych realizuje
już nasz program.
Przyjmijcie naszą dłoń wyciągniętą do współpracy dla dobra ludu polskiego i dążcie w szeregi
AL.
Precz z faszyzmem!
Niech żyje demokracja!
Dowództwo III Obwodu AL
Potem poszły do druku inne odezwy. Czy były lepsze od tej czy gorsze, nie wiem. Były różne. Nie
wiem nawet, czy u kogoś zachowały się egzemplarze jakiejś ulotki z tamtych lat. W mojej pracy
wprowadzałem wciąż nowe techniczne ulepszenia. Byłem, jak to się dziś mówi, racjonalizatorem.
Często brakowało mi odpowiedniego papieru. Drukowałem więc na byle jakim, cienkim, grubym,
szarym, kolorowym, bez wyboru.
Ulotki natomiast drukowałem oszczędnościowo, na małych formatach, ale za to dwustronnie.
Pisałem również dosyć często wiersze nawołujące do czynnej walki z okupantem hitlerowskim.
Wkrótce przybyli mi konkurenci do pisania tekstów. Odezwa potępiająca mordy skrytobójcze NSZ,
dokonane na żołnierzach AL pod Borowem, powstała w wyniku mego „współzawodnictwa”
z porucznikiem Bolesławem Łazarskim - ”Chmurą”. W drodze „konkursu” zakwalifikowany został do
druku jego tekst.
Wciąż miałem pełne ręce roboty, gdyż oprócz pisania i pracy przy drukarni szyfrowałem również
depesze i meldunki radiowe. Była to praca bardzo żmudna, wymagająca stałej uwagi i dobrej pamięci.
Polubiłem zresztą tak bardzo swoje zajęcie pisarsko-drukarskie, że zaraz po wojnie miałem nawet
jakiś czas legitymację dziennikarską tygodnika „Świt”.
Niestety, po bitwie pod Szałasami, w czasie której dowodziłem drużyną, nie wróciłem już więcej do
pracy przy drukarni.
Żal mi było bardzo tego zajęcia. Przywiązałem się do drukarni, chociaż miałem z nią tyle kłopotów, bo
ciężka była jak diabli! A wcale nie wyglądała na taką. Była to właściwie mała płaska drukarenka,
w działaniu podobna raczej do powielacza. Z tą tylko różnicą, że tekst do odbijania nie był pisany na
kalce, a musiał być składany z metalowych czcionek w przeznaczonej do tego specjalnej formie, która
miała rozmiary 30 X 50 cm.
W dniu naszego odwrotu spod wsi Szałasy wyszła ostatnia odezwa. Drukarnię musieliśmy zostawić.
Została zakopana w lesie. Była za ciężka, aby ją nieść ze sobą. Tam zostawiliśmy również nasze tabory
i wiele innego ciężkiego sprzętu.
Od tego czasu została mi już tylko wojaczka. Byłem zwiadowcą, a ołówek wziąłem do ręki dopiero po
wojnie.
Pozycja
Pułkownik Moczar reasumował wyniki narady sztabowców:
- Bitwę stoczymy tutaj. Żołnierzy mamy w całej okolicy dużo, trzeba ich tylko pościągać do nas
i wzmocnić nimi stanowiska. Łączność radiową z Polskim Sztabem Partyzanckim musimy mieć stale
utrzymaną. Rozdać ludziom żywność i wszystką amunicję. Niech każdy bierze tyle, ile może unieść.
Dowódcy odcinków wyznaczą łączników ze sztabem. Musimy znać rozwój sytuacji. Stąd wyjdziemy
później, po bitwie. Tabory powinny być każdej chwili przygotowane do wymarszu.
Przerwał na chwilę i kończył już na stojąco:
- Tylko pamiętajcie, nie szarżować bez potrzeby. Działać rozważnie, oszczędzać ludzi. Damy im radę,
jeśli każdy z nas wypełni dobrze swoje obowiązki i przygotuje się jak należy na przyjęcie Niemców...
Już drugi dzień odbywały się gorączkowe narady i przygotowania do obrony przed spodziewanym
atakiem niemieckim na nasze zgrupowanie w lasach pod Szałasami, gdzie pułkownik Moczar
postanowił przyjąć bitwę. Nasze oddziały zajęły już pozycje i wypatrywały hitlerowców, którzy lada
chwila mogli się pojawić na przedpolu.
Środek naszej linii obronnej, okopany na skraju lasu w najbliższej okolicy wsi Szałasy, był
przygotowany na przyjęcie głównego uderzenia wroga, natomiast skrzydła miały prowadzić działania
zaczepne.
Każdy oddział otrzymał dokładne zadanie i pozycję do obrony wyznaczoną z mapy. Sprawdzał to
osobiście pułkownik Moczar wraz z najbliższymi współpracownikami: „Długim Jankiem”, „Bystrym”,
„Wickiem”, „Jurandem” i innymi. Zawsze prawie jak nieproszony gość towarzyszyła im Anka
z automatem w ręku. Musiała być tam, gdzie było niebezpiecznie i niewiele sobie robiła z zakazów
pułkownika Moczara.
- Mówiłem ci, Anka, zostań na miejscu! – robił jej niejeden raz wyrzuty. - Po co męczysz się z nami,
skoro tam nie będziesz potrzebna. Zostań!
- Nigdy nie wiadomo, kiedy mogę się przydać - odpowiadała, wymownie spoglądając na swoją
sanitarną torbę. - W całym lesie rozlegają się strzały. Nie słyszycie, jak kule gwiżdżą?
- No to co, że gwiżdżą? Ty też gwiżdżesz, ale na moje rozkazy!
Rzeczywiście pociski od czasu do czasu gwizdały w głębi lasu, gdyż Niemcy ostrzeliwali cały nasz teren
prowadząc ogień nękający z granatników. Deprymujące to jest bardzo, gdyż nigdy nie wiadomo,
z której strony usłyszysz strzał. Kiedy wiesz, że strzelają z przodu, możesz się ukryć za drzewo i czekać
spokojnie, aż ogień się przybliży i pokażą się Niemcy. A wtedy ty po nich! A tak, to licho wie. Raz
słychać strzały z lewej, to znów z prawej strony, raz bliżej, raz dalej. Trzeba być już dobrze
„ostrzelanym”, żeby nie oglądać się na próżno wokoło, i trzeba mieć zaufanie do współtowarzyszy, że
nie opuszczą swoich stanowisk i nie zostawią cię samego na pastwę losu i wreszcie samemu trzeba
wytrwać na wyznaczonym miejscu.
W takich chwilach ludzie skupiają się wokół siebie, szukając bliskiego towarzystwa innych. Wydaje im
się, że w gromadzie jest bezpieczniej i pewniej, a bzykanie kul już nie jest wtedy takie straszne.
Pułkownik Moczar obchodził stanowiska rozłożone na skraju lasu, sprawdzał rozstawienie oddziałów
i korygował je według swojego uznania.
- Musimy wytrwać do nocy, wtedy odpoczniemy - zachęcał i przechodził dalej.
Trzeba go było widzieć w takich chwilach! Rozważny, czujny i baczny na wszystko. A nade wszystko
spokojny, całkiem spokojny. Ten jego spokój udzielał się otoczeniu. Kiedyś, przy innej okazji,
towarzyszyłem pułkownikowi Moczarowi oraz „Długiemu Jankowi” i „Władkowi” w obchodzie
naszych pozycji. Była z nami również Marysia Sidor. Po niespodziewanym napadzie Niemców na nasz
obóz, gdyż akurat zaskoczyli nas w momencie przygotowywania się do zmiany miejsca postoju -
odrzuciliśmy napastników bezładnym początkowo, ale silnym ogniem z automatów. Pościg nasz nie
poszedł daleko za wrogiem, lecz zatrzymał się na najbliższym dukcie leśnym. Przed dalszym pościgiem
należało rozpoznać siły Niemców, ich rozlokowanie i uporządkować naszą obronę.
Wyszliśmy na drogę. W naszą stronę galopował na koniu jakiś partyzant. Wkrótce minął nas, nie
mogąc zatrzymać spłoszonego konia. To był „Lis”.
- Tam Niemcy!... Strzelają!...
- Stój, gdzie pędzisz? - krzyknął za nim Moczar - Wróć!
- „Strzelają, strzelają” - mamrotał pod nosem Moczar kierując się w stronę, skąd jechał „Lis”,
i przyśpieszył kroku. - Widzisz go, strzelają, a co mają robić?!
„Lis” zawrócił wreszcie i pognał znowu tą samą drogą, a my szliśmy brzegiem lasu za nim
z automatami gotowymi do strzału. „Lis” jechał coraz wolniej. Wreszcie koń przeszedł w stępa. Już
zbliżał się do duktu, gdy nagle posypały się w jego kierunku następne strzały. „Lis” zawrócił konia
i puścił się cwałem w drogę powrotną. Pogoniły za nim kule, ale nie trafiła go żadna.
Sadząc duże kroki szedł pułkownik Moczar dalej, lekko pochylony do przodu i tylko rozpięte poły
płaszcza powiewały od szybkiego marszu.
Pierwsze strzały Niemców rzuciły nas na ziemię. Ale Moczar już poderwał się, wpadł trochę głębiej
w las i znów pobiegł dalej. My biegliśmy również powiększając odstępy i tylko od czasu do czasu
Marysia spoglądała z niepokojem, czy Moczarowi nie stało się coś złego. Kule tymczasem szły górą,
nie wyrządzając nam żadnej krzywdy. Wkrótce osiągnęliśmy krzyżówkę dróg, od której padały strzały.
Otworzyliśmy gwałtowny ogień i biegliśmy dalej wciąż strzelając. Z prawej strony odezwały się
również serie automatów. „Przelot” i „Lis” zaszli, a właściwie zajechali Niemców z boku, likwidując
ostatni w tym miejscu punkt oporu. Było tam dwóch Niemców z ręcznym karabinem maszynowym.
W innych częściach lasu nadal rozlegały się strzały.
Kiedy wreszcie „Lis” przycwałował z powrotem do nas, Moczar przywitał go sarkastycznie:
- Wiesz co, na konia siadaj wtedy tylko, gdy będziesz jechał do dziewczyny! Na Niemca lepiej jednak
iść na własnych nogach.
Wróćmy jednak do boju pod Szałasami. Powierzono mi tam do obrony odcinek drogi leśnej, biegnącej
niejako na przedłużeniu głównej ulicy we wsi Szałasy. Do najbliższych domów było około dwustu
metrów od naszego stanowiska. Znajdowało się ono bez przerwy pod ostrzałem Niemców, którzy
w ten sposób usiłowali paraliżować łączność między naszymi oddziałami okopanymi na skraju lasu po
obu stronach „naszej” drogi. Na tę drogę skierowane było w poprzednim dniu uderzenie wroga, który
usiłował wedrzeć się w głąb naszych pozycji przy użyciu kilku czołgów, ale został zatrzymany przez
„peteerowców” radzieckich. Próbowali wtedy Niemcy obejść nasze pozycje z boków i od tyłu.
Mieliśmy ostrzeliwać pozycje niemieckie rozmieszczane u wylotu wsi i trzymać ich w ustawicznym
szachu, a gdyby przedarli się przez naszą główną linię obronną - nie dopuścić ich w głąb lasu. Ja
z moją drużyną zajmowałem lewą stronę drogi, po prawej znajdowały się obsadzone już wcześniej
stanowiska innych oddziałów.
Nasze zadanie było proste. Musimy wytrwać na stanowisku do chwili, aż nas stąd odwołają. Moja
drużyna składała się z ośmiu ludzi. Dysponowaliśmy dwoma erkaemami i kilkoma karabinami, nie
mówiąc już o automatach i granatach, które w tym wypadku, z uwagi na odległy cel, nie zdawały się
na nic.
Gdy podchodziliśmy na wyznaczoną pozycję, przywitały nas gęste strzały. Aż kurz wzbijał się z drogi i
liście leciały z drzew. Przypadliśmy do ziemi i dalej już trzeba się było czołgać.
Po zajęciu upatrzonych miejsc leżeliśmy jakiś czas w milczeniu. Pulsowały skronie. Każdy był
rozgorączkowany długim i szybkim marszem oraz przywitaniem, jakie zgotowali nam Niemcy. Po
pewnym czasie strzały ucichły.
- Poruczniku, muszę na stronę...
- To idź!
„Potrzebujący” szybko wycofał się i kucnął w pobliżu. My natomiast ucięliśmy sobie dla odprężenia
nerwów pierwszą rozmówkę z towarzyszami przez drogę.
- Hej tam, żyjecie jeszcze?!
- Chyba tak, bo jeść się chce jak diabli!
- Do wieczora wytrzymacie, a na głodnego bezpieczniej!
- Łatwo wam mówić, bo dopiero co przyszliście, a my tu już od rana tak bez ruchu. Papierosy macie?
- Mamy, ale chodźcie wy do nas...
- Zaraz przyjdzie jeden.
Zanim amator palenia zdecydował się na przyjście, strzelanina rozpoczęła się znowu, jeszcze bardziej
gwałtowna. Przywarliśmy do ziemi, a pociski gwizdały nad nami tak gęsto, że nie można było się
ruszyć z miejsca. Aż korciło mnie sprawdzić, czy szwaby celnie strzelają. Skorzystałem ze starego
wypróbowanego sposobu. Na lufę automatu nałożyłem czapkę i podniosłem w górę. Natychmiast
huknął strzał, jeden, drugi i trzeci. Opuściłem automat. Czapka była przestrzelona. Oczywisty dowód,
że Niemcy wstrzelali się w naszą pozycję i nie dadzą nam się stąd ruszyć. Trzeba coś z tym zrobić.
- Hej tam! - krzyknąłem do sąsiadów za drogą. - Wyślijcie Niemcom dłuższą serię, musimy zmienić
pozycję. Nie dają nam się ruszyć...
- Kiedy my ich wcale nie widzimy i diabli wiedzą, skąd strzelają! - odpowiedziało kilku na raz.
Właśnie - diabli wiedzą! Nie jest to wesoła sytuacja, kiedy. wiesz, że strzelają do ciebie, a ty nie
widzisz skąd i nie możesz skutecznie odpowiedzieć. Tym razem oni nas mieli na muszce.
Kłopotliwa sytuacja przedłużała się i zaczęła -nas niepokoić. Niemcy strzelali gęsto, a my wciąż nie
wiedzieliśmy skąd. Niejeden z nas czuł się niepewnie i najchętniej odczołgałby się głębiej w las.
„Musimy zacząć wreszcie strzelać do celu - pomyślałem sobie - bo inaczej ludzie nie wytrzymają
nerwowo i opuszczą wyznaczone miejsce”. Ktoś tam z naszych poruszył się niespokojnie...
- Nie ruszaj się, bo cię kula przygwoździ! - ostrzegłem i po chwili dodałem: - Chłopcy, może ktoś z was
wejdzie na drzewo i zobaczy, skąd Niemcy właściwie strzelają? Tylko ostrożnie!
- Ja pójdę! - wyrwał się ten, który kucał nie opodal za gęstym krzakiem jałowca. Obejrzałem się
i zobaczyłem, jak podniósł się i stanął w rozkroku.
W tej samej sekundzie gwizdnęła kula.
Partyzant pobladł nagle i nim zdążyłem krzyknąć „padnij!”, już leżał na ziemi. „Zabity” - przeleciało mi
przez głowę, ale on już czołgał się w stronę niedalekiej sosny, podciągając po drodze spodnie. Po
chwili straciłem go z oczu. Szybko wdrapał się na drzewo i długo patrzył przez lornetkę w stronę wsi,
skąd padały strzały.
- Co tam widzisz?
- Na razie nic! Spróbujcie postrzelać trochę po dachach pierwszych chałup - zawołał obserwator po
chwili. - Zobaczę, co z tego będzie...
Zaczęliśmy ogień. Krótkimi seriami tłukliśmy w widoczne szczyty budynków. Obserwator milczał.
Niemcy odpowiedzieli gwałtownie. Co u licha?
- Tee! Popatrz no lepiej, skąd te strzały!
- Patrzę przecież, strzelajcie dalej do tej chałupy po prawej stronie drogi!
Karabiny maszynowe pluły teraz długimi seriami...
- Spróbujcie wyżej trochę. Strzelacie chyba za nisko - korygował nasz ogień z wierzchołka sosny.
Przycisnęliśmy mocniej kolby do dołu i strzelaliśmy dalej długimi seriami. Po chwili Niemcy przerwali
ogień.
- Nie strzelać! - zawołałem do swoich. Wtedy znowu Niemcy rozpoczęli walić w naszym kierunku.
- Zobacz, skąd biją!
- A skąd by? Pewnie z tej chałupy po prawej stronie drogi. Rozpoczęli, jak wyście przestali.
Zaczęliśmy znowu ostrzeliwanie domu. Wtedy Niemcy umilkli. „Aha, mamy was, tam siedzicie” -
myślę sobie. Trzeba im trochę dłużej pośpiewać, to może wtedy zupełnie przestaną. Zaczęła się
zabawa na dobre jak w ciuciubabkę. My strzelamy, oni milczą. My przestajemy, oni zaczynają...
Po którejś tam jednak kolejnej „zmianie ognia”, kiedy na nich przyszła kolej, Niemcy nie podjęli akcji.
Zamilkli. Zresztą dzień już mijał, robiło się ciemno. Walka ustawała na całej linii.
Jutro, skoro świt, rozgorzeje na nowo.
Nasze zadanie było jednak wykonane. Jutro nie trzeba będzie już bronić tej drogi, jutro pójdziemy do
szturmu. W nocy mamy otrzymać nowy zrzut broni. Na stanowiskach zostają tylko te oddziały, które
bronią skraju lasu. My zaś idziemy odbierać zrzut. O odpoczynku nie może być już dzisiaj mowy...
„Lotczik”
Przyszedł do naszych oddziałów pod koniec września 1944 roku. Staliśmy wówczas w lasach koło
Wąchocka. Zjawił się niespodziewanie skoro świt, na drugi dzień po naszym przyjściu na nowe
miejsce postoju. Był młody, twarz miał okrągłą, gładko wygoloną, włosy jasne. Ubrany był w trochę
już podniszczony mundur lotnika radzieckiego. Podawał się za zestrzelonego przez Niemców przed
trzema dniami nad tymi lasami „lotczika”. Miał być rodem z Orła.
Dowództwo partyzantów radzieckich, z którymi razem obozowaliśmy, postanowiło sprawdzić drogą
radiową wiarogodność informacji podawanych przez przybysza. Tymczasowo przydzielony został do
naszej kompanii. Opiekę nad „lotczikiem” powierzono mnie i Stasiowi Mozalowi. Staraliśmy się, by
nie wiedział, że mamy łączność radiową z dowództwem w Lublinie i że tą drogą sprawdzane będą
jego informacje. Opiekę mieliśmy tak sprawować, aby nie wzbudzić w nim podejrzeń, że jest
pilnowany.
Rozmawiałem z „lotczikiem” często. Wiedział dość dużo o naszych dotychczasowych ruchach
i chętnie na ten temat rozmawiał z nami.
- Wczoraj, kiedy przechodziliście przez tory, ostrzeliwali was Niemcy - powiedział raz. - Widziałem to
i szedłem za wami, aby się przyłączyć do was. Złapałem jednego waszego konia, który wtedy się
spłoszył. Objuczony był różnymi waszymi rzeczami. Znalazłem tam też deskę. Takie deski mają na
dnie worki zrzutowe.
- Jaka to była deska? - spytałem, gdyż rzeczywiście podczas ostatniego forsowania torów kolejowych
zagubiło się kilka naszych koni, a: z nimi niektóre nasze rzeczy, w tym również mój plecak z okrągłą
deską z dykty, wyjętą z worka zrzutowego. Deskę tę kładłem na kolanach i w ten sposób zastępowała
mi stół do pisania.
- Taka okrągła. Narysowany był na niej jakiś partyzant, a pod rysunkiem był podpis po rosyjsku:
„Sasza partyzan”.
- To moja deska! - krzyknąłem. - Gdzie ją masz!?
Ale „lotczik” nie miał deski. Zostawił ją tam w lesie, gdzie złapał konia. Dlaczego to zrobił? Tak mi było
żal zguby, na której jeden z partyzantów radzieckich, Wołodia, narysował karykaturę partyzanta.
Dlaczego „lotczik” nie zabrał ze sobą którejś z zagubionych przez nas rzeczy? Szedł przecież do nas.
Stałe asystowanie „lotczikowi” stawało się już kłopotliwe. W dzień było jeszcze jako tako, ale
w nocy...
Noce spędzaliśmy najczęściej pod gołym niebem. Gdy była słota lub zanosiło się na deszcz,
rozpinałem „namiot” z płótna spadochronu. Pod takim namiotem spaliśmy we dwójkę razem ze
Stasiem Mozalem, a w czasie pilnowania „lotczika” - nawet w trójkę. Braliśmy go wówczas do
namiotu między siebie i tak ściśnięci zasypialiśmy na zmianę. Bardzo trudno było walczyć ze snem
w pozycji leżącej. Pewnej nocy, gdy była moja kolej dyżuru, zasnąłem, a wtedy „jeniec” spróbował
ucieczki lub może tylko tak mi się zdawało. Był już więcej niż połową ciała wysunięty z namiotu, gdy
się zbudziłem...
- No, podsuń się wyżej, bo zmarzniesz - rzekłem, ciągnąc go z powrotem do namiotu. Wsunął się
posłusznie do środka i przeleżeliśmy tak do rana, nie zamieniwszy więcej ze sobą ani słowa.
Informacje, które nadeszły drogą radiową, były dla naszego „lotczika” wyrokiem.
Partyzanci radzieccy zabrali go do swojego obozu. Musieli przecież wyjaśnić całą sprawę do końca.
„Lotczik” przyparty do muru przyznał się, że został nasłany przez Niemców. Zebrane przez niego
informacje miały posłużyć do likwidacji naszego zgrupowania.
Los niemieckiego szpiega był przesądzony.
Bezpośrednio po wyroku nastąpiła zmiana miejsca postoju. Tym razem naszym celem były
Radkowice.
Przypominają mi się czasem jeszcze te „wspólne” noce spędzone ze szpiegiem pod jednym
namiotem. Szczególnie zaś nasze rozmowy oraz ostre wymówki towarzyszy radzieckich, którzy skarcili
mnie za nieostrożne przyznanie się przed „lotczikiem” do zagubionej deski.
Bardzo często, gdy nocowaliśmy w lesie, nawiedzały mnie podczas snu urojone widziadła kojarzące
się z rzeczywistymi przeżyciami i obrazami. Raz śniła mi się kąpiel w lodowato zimnej wodzie jakiejś
rzeki. Nie mogłem się obudzić, ale gdy się ocknąłem wreszcie, deszcz lał jak z cebra, a ja cały prawie
leżałem w wodzie. Długo suszyłem się potem przy ognisku, owinięty tylko w jakiś szynel czy koc.
Resztę wilgoci z ubrania wysuszyłem już na sobie. Jednak stanowczo lepiej było spać pod
spadochronem rozciągniętym między drzewkami!
Gdy przyszły chłody jesienne, spaliśmy chętnie wokół ogniska, przygrzewając sobie na zmianę
zmarznięte boki. Nie było to ani przyjemne, ani zdrowe. W okresie tym prawie każdego z nas łamało
w kościach, a wszyscy byli ustawicznie zakatarzeni.
Zaledwie przez dwie noce i jeden dzień Niemcy dali nam spokój w lasach pod Radkowicami. Wkrótce
zaczęła się obława na szeroką skalę.
W boju tym przeszedł partyzancki chrzest Bruno Lehmann, strzelając bardzo celnie z erkaemu do
atakujących nas własowców.
Lehmann był u nas od niedawna. Kiedy donieśli nam chłopi, że w ich wsi ukrywa się jakiś żołnierz
Wehrmachtu, który chce przejść do partyzantów, dostałem polecenie przyprowadzenia go do nas.
Poszliśmy we dwójkę do wsi. Gospodyni, u której ukrywał się Niemiec, przygotowała dla nas pyszną
jajecznicę i dała nam mleka. Rozmowa z Niemcem kulała bardzo nie tylko dlatego, że nie znałem
niemieckiego języka zbyt dobrze. Niemiec miał dosyć dziwną wymowę różniącą się od tej, jaką
niegdyś poznałem w szkole. Dopiero później, gdy przebywając z nim rozmawiałem częściej, zacząłem
go rozumieć lepiej. Pochodził z Prus Wschodnich. Nazywał się Bruno Lehmann. Był na froncie
wschodnim i, jak wynikało z zapisów w książce wojskowej, był dwukrotnie ranny. W domu zostawił
żonę i dwoje dzieci. Nie chciał dłużej wojować po stronie Hitlera. Ukrywała go gospodyni, ale on miał
dość ukrycia, chciał walczyć z hitlerowcami.
Do obozu wróciliśmy głęboką nocą. Bruno został z nami, ale nie od razu dostał broń. Stało się to
dopiero w kilka dni później, gdy poszliśmy w piątkę z Lehmannem na zwiady. Mieliśmy się dowiedzieć
o ruchach wojsk niemieckich w okolicy. Lehmann szedł bez broni. Długi czas maszerowaliśmy
w milczeniu, aż wreszcie zapytał:
- Warum glauben Sie mir nicht?
4
- Wir glauben dir
5
- odrzekłem trochę zdziwiony, bo przecież zażywał pełnej swobody w naszym
obozie, a dzisiejszy zwiad był chyba najlepszym dowodem zaufania.
Lehmann wyjaśnił dokładnie, o co mu chodziło. My byliśmy uzbrojeni, podczas gdy on był bez broni.
A przecież możemy się spotkać z hitlerowcami! On chciał także walczyć. Niewątpliwie miał rację.
Skoro powiedzieliśmy „a”, biorąc go do siebie, trzeba było powiedzieć „b”. Lehmann dostał ode mnie
wówczas pistolet TT.
Celne strzały
- Rysiu, tam strzelaj, w lewo! - zawołał „Przełom”, gdy nagle zamilkł jego pistolet maszynowy. - A to
cholera! - złościł się dalej i złorzeczył, wyszarpując granaty zza pasa...
Zanim rzucił, Rysiek odwrócił się gwałtownie w lewo i bez namysłu strzelił krótką serią z automatu.
Potem drugą, trzecią i następne. Siał po skaczących od drzewa do drzewa postaciach napastników.
Partyzanci nie spodziewali się ataku z tej strony. Zadaniem ich była obrona lewego skrzydła pozycji.
A tu tymczasem znienacka trzy czarne postacie nadbiegły z boku z ręcznym karabinem maszynowym
i już zabierały się do ustawienia go na stanowisku, gdy ujrzał ich „Przełom”. Sam nie mógł strzelać
mocując się z pistoletem maszynowym, który akurat zaciął się, a może tylko zabrakło w nim amunicji.
Krzyknął więc na „Wolę”.
Już po pierwszej serii Rysia śmiertelne niebezpieczeństwo, zagrażające od lewej strony grupie
partyzantów, zostało zlikwidowane. Trzy czarne postacie zwaliły się z wrzaskiem na krzaki. Karabin
maszynowy, wypuszczony z rąk, zarył się lufą w ziemię.
Tymczasem współtowarzysze walki też nie próżnowali. „Przełom” szybko uporał się ze swoim
automatem. Jaśko prażył z erkaemu, „Maszt” flegmatycznie rozglądał się wokoło i spokojnie naciskał
spust swojej „pepeszy”, „Zew” strzelał na stojąco, gdyż akurat w tym miejscu teren był podmokły
i mógłby sobie pobrudzić „mundurek”.
Strzelanina była gęsta i bardzo celna. Najpierw pojedyncze postacie napastników, a potem już całe
ich gromady zaczynały odrywać się od drzew i przemykać chyłkiem do tyłu.
- Naprzód! Ognia! Biegiem! - wołał kapitan „Orkan” i rzucił się pierwszy w pogoń, a za nim darli się jak
opętani partyzanci i rwali co sił w nogach za uciekającymi. Jak zawsze, tak i teraz „Orkan” atakował
z właściwą sobie brawurą.
Z podobną brawurą kontratakował również Niemców środek naszych linii dowodzony osobiście przez
pułkownika Moczara.
Także kapitan „Łokietek”, który ze swoimi oddziałami na prawym skrzydle obrony „powitał”
atakujących Niemców gęstym ogniem, natarł teraz z całą furią.
Charakterystyczna rzecz: „Łokietek”, który zawsze przy planowaniu akcji wykazywał tyle troski o ludzi,
tyle rozwagi i ostrożności, gdy przychodziło do konkretnego działania, mógł świecić niejednemu
4
Dlaczego mi nie dowierzacie?
5
My ci wierzymy.
przykładem męstwa i brawury. Wówczas nie zważając na niebezpieczeństwo stawiał wszystko na
jedną kartę. Interes osobisty ustępował u niego zawsze na dalszy plan, gdy chodziło o dobro sprawy.
On to przecież nie zawahał się ani na chwilę, gdy otrzymał zadanie wymaszerowania do lasu na czele
niespełna trzydziestu „świtowców” wiosną 1944 roku. Poszedł nie bacząc na to, że akurat w tym
czasie jego żona obdarzyła go „następcą tronu”.
Atak niemiecki, trzeci czy czwarty w tym boju, załamał się. Był to też, jak się później okazało, ostatni
atak w tym dniu. Pogoń za uciekającymi Niemcami przemieniła się faktycznie w strzelanie do
„zająca”. Zanim uciekający wymknęli się z lasu, do którego tym razem zapuścili się za głęboko,
właściwie było już po wszystkim. Tu i ówdzie odzywały się jeszcze pojedyncze strzały, ale było już
jasne, że akcja Niemców w dniu 6.X.1944 roku, zmierzająca do zlikwidowania oddziałów
partyzanckich AL pod Radkowicami, nie powiodła się. Niemcy nie mogli już dalej atakować bez
przeprowadzenia nowych przygotowań, a te zawsze wymagały pewnego czasu.
Czas natomiast działał na korzyść partyzantów. W obozie naszym zaraz po walce przygotowano się do
wymarszu w inne lasy. Było to już kanonem taktyki partyzanckiej, że po stoczonej walce z Niemcami
przenosiliśmy się na inny teren. Tak było bezpieczniej, mimo że ludzie strudzeni walką zasługiwali na
wypoczynek. Tym razem celem naszego marszu były Krynki w lasach starachowickich.
Z pogoni za Niemcami wracały grupy partyzantów żywo rozpowiadając o przebiegu walki. Tutaj
analizowało się od razu, na gorąco i na gorąco wyciągało się wnioski. Radość partyzantów była wielka.
Był to przecież nasz trzeci sukces po niedawnym wydarciu się z okrążenia pod Gruszką i po zręcznym
powtórzeniu tego samego manewru pod wsią Szałasy. I tym razem nie zdołali Niemcy, pomimo
liczebnej przewagi, rozbić i zlikwidować naszego zgrupowania.
Straty nasze w dzisiejszym boju wynosiły kilku zabitych i rannych. Tam też ranny został w nogę Jan
Pora - ”Rozłucki”.
- Na drugi raz, Jaśko, chowaj nogi, jeśli masz za długie, a wystawiaj inną część ciała! - żartował z niego
„Przełom”. - Nogi musisz oszczędzać, bo bez nich jak nic szwaby zatłuką cię w tym lesie... Wyobraźcie
sobie - ”Przełom” ciągnął dalej innym już głosem - że w najbardziej gorącej chwili zaciął mi się
automat, właśnie wtedy, gdy waliło się w naszą stronę tych trzech drabów z erkaemem, a za nimi
przemykały dalsze grupki. Każdy z was zajęty był swoim przedpolem i nic nie widzieliście; gdyby nie
Ryszard („Wola”), już byście pewnie nie siedzieli tutaj... On was uratował!
- Co ty bredzisz? „Wola”? Ten humanista strzelał do ludzi? - zdziwił się ktoś z obecnych. - To chyba
niemożliwe!
- Odczep się! Zaraz „niemożliwe”. Strzelał. I to jak! Za pierwszą serią posłał ich na łono Abrahama,
a może Belzebuba. Sam widziałem.
Ryszard Klimczak - ”Wola” zastrzegał się idąc do lasu, że on nawet chętnie idzie, z tak zwaną
„rozkoszą”, ale strzelał będzie tylko do większej grupy nieprzyjaciół, a nigdy do pojedynczego
człowieka. Taki już z niego był humanista.
Nie wiem, jak tam siebie rozgrzeszał Rysio ze strzelania w bitwie pod Gruszką, gdzie doszło do walki
wręcz, a on pruł z automatu bez pamięci. Może tym, że noc była ciemna i nie mógł w takim mroku
odróżnić pojedynczego szwaba, więc strzelał w te miejsca, skąd dolatywał najgłośniejszy wrzask
hitlerowców. A może czym innym? Dość, że pod Gruszką „załatwiał” nacierających bez pardonu
i prawie hurtem, pomimo swych skrupułów. No, ale tutaj, pod Radkowicami, to już pojęcie ludzkie
przechodziło.
- Jak to było, Rysiu, powiedz, śluby zmieniłeś czy co?
- Tak, zmieniłem. Ty byś może nie strzelał, gdybyś zobaczył te gęby zakazane przed sobą tak blisko, że
tylko ręką sięgnąć. I ten erkaem wymierzony w naszą stronę. Przecież, gdybym im z miejsca nie posłał
serii z pistoletu maszynowego, was tu by może już nie było, a mnie też chyba razem z wami. Zresztą
ja wówczas nie myślałem. Działałem jak automat, odruchowo. To był instynkt samoobrony. Zabijałem
z konieczności. A poza tym to zupełnie nie ludzie, a gady...
- E, Rysiu, opamiętaj się. To są jednak ludzie. Tylko widzisz, z humanizmem to znów nie taka prosta
sprawa... Mówisz „może nie byłoby was” - nie „może”, a na pewno! Nie szli chyba do nas z. wizytą
kurtuazyjną, choć tam po drodze coś bełkotali po pijanemu. A jeśli cię gryzie sumienie za tamtych
trzech, to ci powiem, że przewrócili się pewnie nie od twoich kul, lecz od wódki...
- Masz, łyknij i ty trochę bimbru - zaproponował „Przełom” - rozjaśni ci się od razu w głowie. „Bez
wódki nie rozbieriosz”. A na drugi raz też nie filozofuj, tylko strzelaj, jeżeli chcesz z nami wrócić do
domu...
Ale czy naprawdę można się „Woli” zbytnio dziwić? Przecież to był wówczas prawie dzieciuch jeszcze.
Miał niespełna szesnaście lat, gdy znalazł się w ruchu konspiracyjnym. Bardzo ciężko znosił trudy
pierwszych dni w lesie. Już po kilku marszach stopy miał całe w bąblach i jeszcze teraz dziwię się, jak
można było na takich stopach chodzić. Mimo to nie skarżył się wcale. Ukrywał swoje cierpienia
i nadrabiał je miną. Mężnie znosił wszystkie przeciwności losu. Początkowo nawet stanowczo mi
odmawiał, gdy chciałem mu pomóc w dźwiganiu karabinu. Ustąpił dopiero wówczas, gdy zrozumiał,
że kieruję się tylko serdeczną życzliwością i szczerą troską o niego.
Nie przychodziło mu to wcale łatwo. Brak mu było takiej zaprawy fizycznej, jaką mieli robotnicy lub
nawet każdy z nas, wiejskich chłopaków. Rysio pochodził z Łodzi, a przy tym był jedynakiem i oczkiem
w głowie u matki.
Byłem świadkiem pożegnania „Woli” z rodzicami. Matka tuliła jego głowę do piersi, a jej oczy pełne
łez patrzyły na mnie błagalnie, abym strzegł jej syna od niebezpieczeństwa, abym przyprowadził go
zdrowego i całego do rodziców. Przecież on taki niedoświadczony jeszcze, raptowny i zapalczywy...
Unikając matczynego wzroku plotłem coś bez związku, chcąc pokryć narastające zmieszanie. W końcu
powiedziałem:
- Będziemy razem, będę uważał na Ryszarda. Zaopiekuję się nim. Obiecuję pani, że on wróci...
Kierunek Krynki
- Ja już dłużej nie mogę - jęknął Alek zatrzymując się na skraju drogi, którą szła długa kolumna
partyzantów. Spory już kawał czasu niósł na plecach rannego w nogę w boju pod Radkowicami
„Rozłuckiego”. - Kazik, Mietek! - wołał do współtowarzyszy - zmieńcie mnie! Zmordowałem się jak
cholera. Cały jestem mokry. Spasłeś się w tym lesie, Jaśko, czy co, że cię dźwignąć nie można?
- To nie dźwigaj! Połóż na ziemi, bo trzęsiesz jak wielbłąd i noga mnie boli jeszcze bardziej - żalił się
płaczliwie ranny Jaśko.
- O, już kwili - zauważył „Przełom”. - Niosą go, a ten jeszcze narzeka!
- Poskarż się ojcu - doradzał „Zew”.
- Pocałujcie mnie wszyscy w nos! - nie dawał się Jaśko, ale odczuwało się w tym nutkę zadowolenia
i pewnie trochę dumy, że troszczą się o niego z powodu tej „głupiej” rany w nodze. Cóż z tego, że
gderali, on też niby gderał, ale to był normalny styl ich rozmów. Było w tych przegadywaniach tyle
szczerej sympatii i serdeczności, że nawet postronny słuchacz wyczuwał to od razu.
Nikt się nie obrażał, chociaż wszyscy usiłowali prześcignąć się nawzajem w doborze dowcipnych
sformułowań i porównań. Taki już był wśród nich zwyczaj, pomimo że przypominał on trochę zwykłe
błazeństwo.
Jaśko mógł być zadowolony z opieki, którą otoczyli go towarzysze. Kiedy otrzymał postrzał w stopę,
wieść o tym rozeszła się szybko i po bitwie znaleźli się koło niego wszyscy najbliżsi. Był tam mój brat
Kazik - ”Zew” i Alek Janczarski - ”Kmicic”, Mietek Mazurkiewicz - ”Przełom”, Kazik
Mazurkiewicz - ”Maszt” oraz Ryszard Klimczak - ”Wola”. Byli tam również jego koledzy z gimnazjum
ostrowieckiego: Adam Bakalarczyk - ”Dulka” i Tadeusz Maj - ”Łokietek”.
Cały czas szczęśliwie omijały ich kule, aż dopiero pod Radkowicami on jeden spośród całej ich paczki
został ranny. Wobec tego oni sami poczuwali się do obowiązku udzielenia pomocy Jaśkowi. Bez ich
pomocy Jaśko musiałby zostać na melinie w pobliżu Radkowie. Oni uparli się jednak i oto szli teraz
razem, zdążając na koncentrację do lasów starachowickich. Uciążliwa to była droga, bo chociaż
zmordowane walkami i ustawicznymi marszami oddziały partyzanckie posuwały się wolno robiąc
częste postoje, to jednak oni i tak wlekli się na samym końcu kolumny.
Postoje nie zawsze były dostatecznym odpoczynkiem. Często rozdrażniały tylko zmęczonych
partyzantów, którzy co najwyżej mogli rozprostować nogi lub wyciągnąć się na trawie i już podrywała
ich komenda do dalszego marszu. Ileż trzeba było wysiłku i woli, aby przemóc się, wstać i ruszyć przed
siebie. Najgorsze były zwłaszcza te pierwsze kroki. Dopiero po kilku minutach człowiek „rozchodził
się” i jakoś się szło. A przecież musieli się znaleźć tacy, którzy nadkładali jeszcze drogi, chodząc na
zwiady albo ubezpieczając kolumnę marszową. Inni natomiast pomagali wytrwać słabszym.
Noga dokuczała Jaśkowi bardzo, gdy zaraz po prowizorycznym opatrunku zaczął się odmarsz
oddziałów. Pierwsze godziny marszu wytrzymał jakoś znośnie. Może było to wynikiem występującego
jeszcze po walce napięcia nerwowego, a może po prostu wynikiem nieustannego ruchu, dość że Jaśko
do pierwszego postoju czuł się dobrze. Szedł sam, trochę tylko utykając. Ale już po pierwszym postoju
nie mógł zrobić kroku bez pomocy kolegów. Noga spuchła jak bania i trzeba było rozcinać cholewkę
buta, żeby zmniejszyć choć trochę bóle.
„Rozchodzę się i będzie dobrze” - pocieszał się Jaśko. Było z nim jednak coraz gorzej. Dostał gorączki.
Język wysechł mu na wiór, a usta zlepiały się z braku śliny. Na którymś tam kolejnym postoju
skapitulował.
- Zostawcie mnie. Dalej nie mogę. Idźcie sami. Nie dam już rady. Zostawcie... Pić!
- Nie ma wody...
- Jak to nie ma? Deszcz co chwila pada, mokro wszędzie. Dajcie pić!
- Nie mamy wody!
- A to co? - Jaśko nachylił się nad rowem, przy którym usiedli, i nabrał z niego w czapkę wody
deszczowej, ściekającej tam z drogi. Nim się spostrzegli, zaczął pić, „cedząc” brudy przez czapkę.
- Ty baranie! - podskoczył Alek i wyrwał Jaśkowi czapkę. Wyglądało na to, że dostanie jeszcze w pysk
od Alka, który wprost był wściekły. A prawdę mówiąc, to należało się Jaśkowi!
- Chodź na plecy! Dam ci pić, jak dojdziemy do najbliższej wsi. Co tylko zechcesz. Zobaczysz...
Zarzucił go sobie na plecy i ruszył wolno za maszerującymi. Alek miał osobliwy dar wydostawania
„spod ziemi” rzeczy potrzebnych i pozornie nieosiągalnych. On mógł wszystko. Tymczasem jednak
było szczere pole, siąpiący deszcz i do wsi daleko.
Koledzy na zmianę albo nieśli Jaśka „na barana”, albo podpierali w marszu, wlokąc go właściwie za
sobą. Ledwo nadążali za długą kolumną maszerujących partyzantów.
Przerzut oddziałów z lasów Siekierno-Rataje do lasów starachowickich należał do ryzykownych, ale
koniecznych. Przeważającą część drogi trzeba było przejść po odkrytej przestrzeni, wobec czego
marsze mogły odbywać się prawie wyłącznie nocą i to w forsownym tempie. Droga na Swiślinę
i Krynki, choć okrężna i w związku z tym znacznie dłuższa, wybrana została przez nasze dowództwo
zupełnie świadomie. Chodziło o zapewnienie licznym oddziałom większego bezpieczeństwa
przemarszu. Pułkownik Moczar mógł wybrać inną drogę, przez lasy. Była nawet krótsza, ale
prowadziła przez podwójne lub potrójne linie okopów, które przekroczyliśmy już raz zmieniając
miejsce postoju po bitwie pod Szałasami na Radkowice. Droga na Krynki, według informacji
zwiadowców, była bezpieczniejsza od innych, gdyż na tej trasie większe oddziały niemieckie
stacjonowały tylko w Brodach. Dlatego właśnie tędy wiodła nasza marszruta. Prowadziła ona mniej
uczęszczanymi drogami polnymi i tylko w jednym miejscu przecinała rzekę Kamienną i tor kolejowy
Starachowice-Ostrowiec, który w tym czasie był szczególnie mocno obsadzony posterunkami
niemieckimi.
Na trasie korzystaliśmy z przewodników, którzy zgłaszali się sami z miejscowych garnizonów. Zresztą
także okoliczni mieszkańcy chętnie spełniali tę funkcję i prowadzili partyzantów w żądanym przez
nich kierunku, wybierając najbardziej bezpieczne przejścia.
Partyzantom bardzo dłużył się czas marszu i skracali go sobie, jeśli tylko było można, rozmowami i;
dowcipami. Humor nie opuszczał ich, choć najczęściej był to humor wisielczy.
- Oprzyj się, Jaśko, mocniej na mnie - ofiarował się z kolei „Zew”, dając zmianę „Przełomowi”. - Niech
ci się w ten sposób odwdzięczę za to, żeś mnie w lasach pod Gruszką nie zostawił samego.
- Wypiłeś, czy co?!
- Piłem trochę, a masz może coś tam pod ręką?
- Jakbym miał, to sam wypiłbym. A pod ręką to mam, ale nie wódkę, lecz ciebie. Wystarczy ci zresztą
to, co wypiłeś. I tak już każdy pozna, że jesteś po jednym. Ja też poznałem...
- Poznałeś, poznałeś, bo ty, Jaśko, jesteś bystry jak cholera - gderał „Zew”. - Wypiłem za twoje
zdrowie, ty łachudro! A co ty sobie myślisz, że nie mam może powodu, aby golnąć sobie nieźle?
Wypiłem z radości, że żyjemy i że mogę cię dźwigać. Bez ciebie byłoby mi ciężko iść samemu. Zresztą
wiesz, mam trochę bimbru. To prezent od Alka. Masz, pij, choć nie wart jesteś, żeby się o ciebie
troszczyć!
- Daj prędko, no, czego nie dajesz? Daj, bo jeszcze wypijesz - próbował przerwać Jaśko, ale „Zew”
niewiele sobie z tego robił.
- Cicho siedź, nie przerywaj...
- Ależ ględzisz! Mówię ci, przestań, bo mnie od twojego gadania noga więcej rozbolała.
- A niech cię boli. Będę gadał dalej, bo mnie też bolała i ręka, i noga, a nie narzekałem tak, jak ty
teraz. Pamiętasz, jaką miałem spuchniętą łapę? Litowałeś się wtedy nade mną? Cieszę się, że mogę ci
się teraz odpłacić tym samym... Aż mi oczy na wierzch wyłaziły, gdy wciągałeś mnie na sosnę,
pamiętasz?
- Pamiętam, pamiętam, tylko, że ty pleciesz głupstwa! To nie była sosna, lecz dąb...
- Tym gorzej dla niego, bo go obfajdałem od góry do dołu...
- Ze strachu pewnie?
- Nie bądź taki chojrak, ty safanduło! Nie ze strachu, a z potrzeby, rozumiesz? Fizjologicznej potrzeby,
poniał? Prawdę mówiąc to strachu też się najadłem. A co ty sobie myślisz? Było się czego bać! Ty
może się nie bałeś. Przywiązałeś mnie tak mocno paskiem do drzewa, że gdyby mnie szwaby
zobaczyli i ustrzelili jak kawkę, to bym tam jeszcze do dzisiaj wisiał rozdziobany przez kruki.
- Rozdziobią nas kruki, wrony... Głupstwa pleciesz.
- A właśnie, że tak. Pamiętasz, jak to było pod Gruszką? Spadłem ze spłoszonego konia, a kozła
fiknąłem takiego, że nie mogłem wstać. Wprost do lepkiego bagna, cholera! Jeszcze do dziś jestem
ubrudzony od tamtego błota...
- Daj już spokój, Kazik - próbował przerwać mu Jaśko. - Niech cię ktoś wreszcie zmieni, boś się zasapał
od tego mielenia ozorem...
- Nie chcę. Muszę ci wszystko dobrze wytłumaczyć. Porządny to ty może i jesteś, ale straszna oferma.
Żeby się tak dać postrzelić Szwabom! Po to wyszedłeś cało spod. Gruszki i tak się śpieszyłeś na
miejsce koncentracji, żeby teraz kuśtykać? No, powiedz sam, masz ty rozum, chłopie?
- Wtedy pod Gruszką mieliśmy szczęście, żeśmy się schowali wysoko, a nie w krzakach. Widziałeś, jak
je własowcy i Niemcy obszukiwali z psami? Łazili po całym terenie i dobijali rannych. Psy mają dobre,
ale nas nie zwęszyły. Za dużo leżało trupów na ziemi, a i śladów pełno było wszędzie. Musiało je to
zmylić i zgłupiały...
Gdy stawała kolumna, rozmowa urywała się nagle, nieraz na długo. Czasem toczyła się zaraz dalej.
I tak było całą drogę. Trochę szli, trochę odpoczywali. Znowu marsz i znów postój. Rozmawiali,
przekomarzali się lub milkli na całe godziny.
W małym zagajniku napotkanym po drodze spędzili cały dzień, a w następną noc ruszyli w dalszą
drogę. Wciąż w tym samym kierunku. Na Krynki - do lasów starachowickich. Dobrze, że nie
powierzono im w drodze wypełniania innych zadań, troszczyli się przeto tylko o siebie i o Jaśka.
O wszystkich martwić się musiał pułkownik Moczar z dowódcami brygad i batalionów. Do boju pod
Radkowicami ściągnięto wszystkie działające w okolicy siły AL. Przybył tam również oddział
dowodzony przez „Łokietka”. Partyzanckie zgrupowanie liczyło więc blisko 2 tysiące ludzi.
Teraz idą razem i rozważają powstałą sytuację, która nie była wesoła. Niemcy gnietli ostatnio
partyzantów prawie bez przerwy. Trzeba było pomyśleć o odpoczynku dla ludzi i o zmianie taktyki
działania. Sztab zgrupowania stanął wobec trudnego zadania: jakie wybrać wyjście? Czy wycofać się
przed Niemcami głębiej na zachód i dalej rozwijać działania nękające, czy też przerzucić siły przez
front stojący nad Wisłą? Dyskutowano nad tym w marszu i na postojach. Przed dojściem do Krynek
plan działania musiał być gotowy.
Jaśko po całodziennym odpoczynku czuł się lepiej, ale nie mógł nawet marzyć o samodzielnym
chodzeniu. Musiała się przeto powtórzyć sytuacja z poprzedniego dnia. Uwieszony towarzyszy doli
i niedoli wlókł się za innymi. Tylko rozmowniejszy był bardziej niż wczoraj.
- Jaśko! - wołał za nim „Maszt”. - Tee, „Rozłucki” chcesz pić?
- Nie! Wczoraj chciałem. Dziś ożłopałem się, ile tylko mogłem zmieścić. Na zapas.
Po chwili „Maszt” i „Zew” podciągnęli Jaśka do przodu.
- Żyjesz jeszcze - drwił „Zew” - a już myślałem wczoraj, że skonasz! Taki byłeś przegrany
i nieprzystępny.
- Boś mnie zmęczył swoim nudzeniem.
Kolumna zatrzymała się nagle, ale ruszyła zaraz dalej. I tak już było przez całą drogę. Oddziały
zatrzymywały się w różnych miejscach planowo, a niekiedy zupełnie nieoczekiwanie i po krótkich
postojach cierpliwie maszerowały nadal. Na trzeci dzień wczesnym rankiem kolumna dotarła do
lasów starachowickich. Ledwo zagłębiliśmy się w las, podano od czoła komendę postoju.
Zapowiedziano posiłek. Ludzie zaczęli rozlokowywać się tam, gdzie stali. Humory wyraźnie poprawiły
się, najpewniej dlatego, że perspektywa jedzenia stała się tak bliska. „Zew” zwrócił się do
„Rozłuckiego”:
- Spójrz no, Jasiu, pułkownik Moczar idzie pytać o twoje zdrowie, widzisz?!
- Widzę przecież, że idzie, czego się drzesz?!
- Tylko jakąś niewesołą minę ma nasz pułkownik. Idzie zamyślony, widocznie coś go gnębi...
- No pewnie, że ma go co gnębić. Tyle trosk na głowie, a coś ty myślał...
Pułkownik tymczasem zrównał się z siedzącą na skraju drogi przy rowie grupką partyzantów.
- Podciągnąć głębiej w las. Nie zostawać przy drodze. Cóż to, trochę sił wam zabrakło? Razem
będziemy odpoczywać, nie w luźnych grupach, czego jeszcze siedzicie?
- Odpoczniemy trochę i dobijemy do przodu, pułkowniku! Mamy ze sobą rannego. Zaraz pójdziemy
dalej.
- Co mu jest?
- Dostał w nogę pod Radkowicami.
- Trzeba go było położyć na wozy.
- Kiedy nie chciał. Bał się, że zostawimy go po drodze jak tabory pod Gruszką.
- Byłeś tam? Ciężko było, co? - zwrócił się pułkownik Moczar do rannego.
- A byłem, bardzo ciężko, ale jakoś mieliśmy szczęście...
- No, nie wszyscy... trzymajcie się, chłopcy, tak dalej. Humor, widzę, macie, a to dużo! Najgorzej, jak
stracisz rezon, już cię wtedy Niemcy mają. Opatrunek zrobiony?
- Tak, ale dawno, przed wymarszem.
- Przyślę wam doktor „Ankę”. Ona go opatrzy, ma złote ręce. Palić chcecie?
- Kto by nie chciał, tylko nie ma co!
- Macie. Tyle mam przy sobie. Tylko uważać, palić w garści! No, czołem, chłopcy!
Pułkownik Moczar odszedł, a wtedy zaczęła się wymiana uwag na temat wydarzeń ostatnich dni.
Oceniali na swój sposób walkę pod Radkowicami. Porównywali ją z bitwą pod Gruszką. Zastanawiali
się nad stratami.
- Wiecie co, ale właściwie to my mamy wielu takich morowych dowódców - zaczął któryś.
- Chyba przesadzasz trochę...
- Ależ tak, mówię wam!
- No to kto?
- Na przykład „Orkan”...
- Albo „Łokietek”...
- „Brzoza”...
- „Góral”...
- „Fin”...
Każdy kogoś dorzucał, aż wreszcie „Zew” przerwał:
- Skończcie już tę litanię! Pogadajmy lepiej o czym innym.
- O czym?
- ...Wiecie co, mnie jednak najbardziej gnębi bitwa pod Gruszką - powiedział „Zew”.
- Każdego gnębi. Tylu naszych poległo...
- Jak ty myślisz, Jaśko, ilu straciliśmy pod Gruszką?
- Ja myślę, że dużo. Piekielny był ten ogień. Chyba więcej niż dwustu! Razem oczywiście, zabitych,
rannych i zaginionych.
- Tak to urzędowo powiedziałeś, jak w raporcie lub w komunikacie wojennym.
- A bo co? Trzeba liczyć razem, bo przecież rannych albo dobili, albo zabrali do niewoli. A zaginieni
mogą już nie wrócić.
- Nas też mogli już uważać za zaginionych. Przecież dopiero po trzech dniach dogoniliśmy ich...
- Ee, dwustu to może nie straciliśmy, ale swoją drogą na pewno wielu. Wiesz co, ja myślę, że pod
Gruszką trafiliśmy na nieodpowiedni teren. Tamten las był stanowczo za mały do rozwinięcia twardej
obrony. A poza tym siedzieliśmy tam za długo z powodu tych zrzutów...
- Szwabów zostało tam dużo więcej niż naszych i najważniejsze, że wyrwaliśmy się z okrążenia.
Widziałeś, jak Tadek Maj objeżdżał konno pierwszą linię walki, choć kule padały gęsto? To była
odwaga! Konia pod nim zabili. Albo ten kontratak „świtowców” prowadzony przez niego na pozycje
niemieckie...
- Gorąco było, masz rację. Aleśmy za to wpadli znów pod Radkowicami. Trzeba mieć pecha!
- Rzeczywiście. Ledwo zdążyliśmy się zameldować, że żyjemy, i przywitać z niektórymi, a tu już alarm,
bo Niemcy wtargnęli do lasu. Właściwie to widziałem się tylko z Adasiem Bakalarczykiem i dwoma
Tadkami: Majem i Łęckim...
- I tak mieliśmy szczęście, bo jakbyśmy spóźnili się o jeden dzień, już naszych nie byłoby pod
Radkowicami i musielibyśmy samotnie drałować dalej aż tutaj. A tak, to chociaż w kompanii...
- Też mi kompania, kuternoga... No, ale za to jesteśmy bogatsi o jedno doświadczenie więcej.
Dla wielu żołnierzy III Obwodu AL w tych właśnie lasach kończyły się w październiku 1944 roku trudy
codziennego życia partyzanckiego. Dużą ich część poprowadził za linię frontu na przyczółku pod
Chotczą kapitan „Orkan”, a wszyscy ranni i chorzy, których było również wielu, odesłani zostali do
garnizonów. Mnie także zmogły trudy leśnego życia. Chorowałem już od dłuższego czasu na zatoki,
kiedy jednak złapały mnie bóle ischiasowe, skapitulowałem ostatecznie.
Dowództwo nasze utworzyło z pozostałych żołnierzy małe oddziały operacyjne, które manewrując
często z miejsca na miejsce, działały na terenie Kielecczyzny aż do wyzwolenia.
W tych właśnie lasach, w których ostatnio zatrzymaliśmy się, kilka dni przedtem, zanim dotarły tam
nasze oddziały, urządzili Niemcy obławę na partyzantów AK. Mimo pomocy, jaką otrzymali akowcy od
oddziałów BCh, zaskoczone oddziały, nie spodziewające się obławy, zostały rozbite.
Ostatnia zapałka
Nigdy nie paliłem papierosów i dotychczas obce mi jest to uczucie rzekomej przyjemności. Skądinąd
wiem jednak, że nałogowi palacze gotowi są niekiedy do największych wyrzeczeń za cenę kilku
papierosów. Spotykałem się z tym bardzo często w lesie.
Jakże często brak tytoniu malował się na twarzach partyzantów i to tak wyraźnie, jakby całym ciałem
łaknęli dawki nikotyny. Zazwyczaj organizm ich szczególnie domagał się trucizny po silnych napięciach
nerwowych, po akcjach, kiedy przychodziło odprężenie. Wtedy papieros poszukiwany był najbardziej,
zwłaszcza gdy nie można było od razu sięgnąć do kieszeni i zapalić, bo nie było co...
Obserwowałem nieraz „kręcących się” za papierosem i rozumiałem ich coraz lepiej. Wiele też razy
ratowałem niejednego z nich w krytycznych okolicznościach. „Fasowałem” przecież swoją część
papierosów tak, jak „fasowaliśmy” chleb. Dla każdego tyle, ile wypadało na dziś... Zjesz czy nie,
wypalisz czy nie - twoja sprawa. Bierz i rządź się sam. Gospodarowali też sobie różnie partyzanci,
w zależności od sytuacji i silnej woli. Jedni liczyli się z tym, że jutrzejszy przydział nie taki pewny, a inni
znów, że życie też...
I dziwna rzecz! Mógł zdarzyć się wypadek, że jeden drugiemu wyciągnął „zorganizowany” w jakiś
przemyślny sposób i dość głęboko schowany na „czarną godzinę” cały bochen chleba, a następnie
podzielił ten chleb po kawałku wśród najbliższych, nie omijając i „poszkodowanego” - ale żeby tak
zrobić z cudzymi papierosami, to nie! Nie do pomyślenia było nawet, aby ktoś próbował kogoś
„naciągnąć” na paleniu. Co innego być poczęstowanym lub nawet poprosić o poczęstunek. W tym
względzie panowały inne zwyczaje.
Zazwyczaj podchodzili do mnie niby przypadkiem koledzy, zagadując o to lub owo i pilnie oczekując,
aż ich poczęstuję.
Przyzwyczaili się stopniowo do tego, że u mnie zawsze coś się znajdzie do palenia, jak nie papieros, to
trochę tytoniu na „skręta”, więc przychodzili chętnie przy różnych okazjach. Nigdy im nie
odmawiałem.
Poszliśmy kiedyś we czterech do Wąchocka. Przed wymarszem otrzymaliśmy ogólne instrukcje
i wskazówki, jak się zachować:
- Nie szukać zaczepki z Niemcami, strzelać tylko w razie niezbędnej konieczności. Powrót najpóźniej
rano. Informacje, po które idziecie, są bardzo ważne. Zachować ostrożność...
Wyszliśmy po południu z takim wyliczeniem, aby dotrzeć o zmroku do Wąchocka od południowo-
zachodniej strony lasu. W tym celu należało zatoczyć dość duże półkole. Szliśmy nie śpiesząc się
zbytnio. Deszcz padał równo i jednostajnie, jak to często bywa jesienią.
Nikt ze spotykanych po drodze ludzi nie mógł podejrzewać, że jesteśmy partyzantami, gdyż broń
mieliśmy ukrytą pod płaszczami. Jeden z nas miał na sobie pelerynę. Chyba tylko moja broda mogła
wzbudzać podejrzenia. Ale i to było mało prawdopodobne, gdyż szybko zapadał wieczór, a przy tym
bez przerwy siąpił deszcz.
Pierwszy odpoczynek zrobiliśmy dopiero na polanie w odległości około pół kilometra od brzegu lasu,
rozważając szczegółowo plan działania. Bez żadnych komplikacji dotarliśmy do jednego z domów na
peryferiach miasteczka. Czekali już tam na nas. Oprócz gospodarzy było trzech towarzyszy ze
Skarżyska. Przygotowali dla nas suty poczęstunek. Jedliśmy słuchając informacji. Zdawali relacje
z wykonanego rozpoznania. Zrobiłem szczegółowe notatki o ruchach wojsk niemieckich w okolicy
i rozlokowaniu jednostek w Skarżysku. Zaznaczyłem na planie miasta przy nazwach ulic numery
domów, w których stacjonowały jakieś oddziały niemieckie. Nawiasem wspomnę, że informacje te,
które wówczas uzyskaliśmy, zostały następnie zaszyfrowane i przekazane drogą radiową do
Dowództwa WP w Lublinie celem odpowiedniego wykorzystania.
Potem musieliśmy opowiadać, jak nam się wiedzie w lesie, na kiedy przewidujemy koniec wojny i tak
dalej. Wreszcie nadeszła pora powrotu. Było już po północy.
Prowadzący nas partyzant pochodził z okolic Wąchocka, ale dość dawno nie był już w domu.
- Wpadnę na chwilę do ciotki - powiedział. - To prawie po drodze... Zobaczę swoich, może trochę
gruszek i jabłek wezmę. Skrócimy sobie dojście przez ogrody, zajdziemy od tyłu - zaproponował
i zaraz skręcił w lewo, a następnie przesadził niewysoki płot.
Poszliśmy za nim. Znaleźliśmy się w jakimś ogrodzie. Potem znowu płot, skok i... stanęliśmy jak wryci.
Wleźliśmy wprost na stanowisko niemieckiej baterii przeciwlotniczej, ukrytej w sadzie na
przedmieściach. Deszcz wciąż padał. Żołnierze pod plandekami o czymś tam szwargotali... Tss!... Co
robić?
Wracamy za płot. Jeden z nas zawadził płaszczem o sztachety. Na chwilę zawisł w powietrzu,
zamachał rękami bezradnie. Trzask łamanej deski... Zwalił się w błoto i zaklął: „to cholera!” Nie było
rady. Automaty zaciążyły w rękach i posłaliśmy krótkie serie w stronę wybiegających Niemców,
a zaraz potem trzy granaty rzucone na komendę wstrząsnęły sadem...
Las był blisko. Szybko osłonił nas ciemnością, ale biegliśmy jakiś czas jeszcze oddalając się coraz
bardziej. Nikt nas nie ścigał. Błyski rakiet dogoniły nas dopiero wtedy, gdy byliśmy daleko w lesie.
Maszerowaliśmy już po jakimś nasypie, nadrabiając znów ten sam łuk drogi co w tamtą stronę.
Szliśmy jednak szybciej i widoczność mieliśmy lepszą.
- Tylko prowadź teraz tam gdzie trzeba, a nie do sadu, pewnie już odechciało ci się jabłek?
- Sporo ich tam pewnie naspadało po wybuchu...
- Jutro pójdziesz za dnia, to sobie wyzbierasz. Teraz ciesz się, że nie wisisz na płocie, boby cię pewnie
Niemcy już zdejmowali. A wątpię, czyby uwierzyli, że przyszedłeś po jabłka tylko...
Po prawie dwugodzinnym bardzo forsownym marszu zatrzymaliśmy się, aby trochę odsapnąć. Deszcz
nie ustawał. Lał bez przerwy, nie było na nas suchej nitki. W butach chlupało, a do naszego obozu
jeszcze ponad godzinę drogi.
Chciało się odpocząć i zapalić, ale... nikt nie miał zapałek. Zostały tam, w izbie.
- Poszukajmy, może ktoś ma jakąś zapałkę, draska jest - powiedziałem. Szukaliśmy. Wywracałem tak,
jak oni mokre kieszenie. Bez skutku. Ktoś znalazł jedną zapałkę, ale siarka rozmiękła od deszczu
i oblazła z patyka przy dotknięciu palcami. Obmacując jeszcze, tak na wszelki wypadek, brzegi
marynarki znalazłem dwie zapałki. Ogryzki, nie zapałki. Prawie same łebki. Jedna trochę dłuższa.
Kiedyś służyły mi do dłubania w zębach i widocznie zrobiły sobie dziurę w kieszeni i wpadły za
podszewkę. Wyciągnąłem je ostrożnie i podałem koledze.
- Masz, tylko uważaj, bo jedną to trudno nawet w palcach utrzymać.
Przykryliśmy się peleryną i nastąpił długi, dramatyczny moment oczekiwania. Trzech palaczy
z papierosem w zębach oczekiwało na ogień. Jeden z nich wziął zapałkę ode mnie i potarł raz, drugi
i trzeci o draskę. Nie zapaliła się. Tylko ostry swąd spalonej siarki połechtał nozdrza. Niech to diabli!
Dałem mu drugą. Była jeszcze mniejsza niż pierwsza. Wziął zapałkę w palce i niezdecydowanym
ruchem przymierzał do pudełka. Ręka mu drżała. Wahał się tak chwilę i odczuwało się, że obecni
wstrzymują oddech. Zachciało mi się śmiać.
- Nie dasz rady zapalić sam! Daj mi. Ręka drży ci jak dziadowi. Ja ci zapalę. Mnie nie zależy na tym, czy
zgaśnie, czy nie...
Oddał szybko. Potarłem zapałkę. Na krótką tylko chwilę ukazał się nikły płomyk parząc mi palce, ale
to wystarczyło, aby zapalić upragnionego papierosa. Od tego pierwszego przypalili inni i zaciągnęli się
wcale niewonnym dymem junaków („Haudegenów”).
Odpoczywali, a odpoczynek bez papierosa nie liczył się.
Kiedy ostatni z nich dopalał swojego papierosa, zaproponowałem im jeszcze po jednym z mojego
zapasu. Skorzystali chętnie.
O świcie byliśmy w oddziale.
W raporcie z naszej wyprawy powiedzieliśmy o wszystkim: o przebiegu spotkania, o Niemcach,
o zapałce nawet, ale nie wspominaliśmy o gruszkach. I tak mieliśmy nieprzyjemną rozmowę na temat
strzelaniny...
Nareszcie wolni
Któregoś dnia wieczorem wpadł do mieszkania Janek, młodszy brat mojej żony, z zaskakującą
wiadomością:
- Przyjechał wozem twój kolega z Warszawy, leży na słomie, jest ranny.
Nie miałem kolegi w Warszawie, więc trochę zaintrygowany wyszedłem przed dom. Na wozie
wysłanym słomą leżał „Wiślicz”. Był rzeczywiście ranny. Jeszcze w bitwie pod Gustawowem oberwał
serię z automatu, która zgruchotała mu kość udową. Przykuty został od tego czasu na długie tygodnie
do łóżka, a później mógł poruszać się tylko o kulach. Ubytek kości nie mógł być szybko wyrównany
przez organizm. Właśnie w takim stanie zobaczyłem go na wozie wraz z jego żoną i synem.
- Udaję ofiarę cywilną z powstania warszawskiego. Zatrzymam się tutaj jakiś czas - powiedział.
Ciekawskim wyjaśniłem, że to istotnie mój kolega z Warszawy. Chyba wierzyli mi, bo nie pytali o nic
więcej. W tym czasie zajęty byłem przygotowaniem odpowiedniego miejsca do słuchania radia.
Pomagali mi w tym domownicy, a najwięcej Stach Pyrka. Tylko żona moja z niepokojem śledziła nasze
poczynania, ale widząc, że pracujemy bez wytchnienia, nie próbowała oponować. Żałowałem jedynie
tego, że zanim skończymy kopanie schronu, to ona już nie będzie mogła przecisnąć się przez otwór
w podłodze, aby posłuchać radia. Jej kształty „zaokrąglały się” z dnia na dzień coraz bardziej...
Czas pobytu „Wiślicza” u mojej teściowej schodził nam na rozmowach w oczekiwaniu na bliską już
ofensywę wojsk radzieckich.
Jeszcze raz przed wyzwoleniem musiał „Wiślicz” opuścić melinę w Kroczowie Małym i przenieść się
w inne miejsce. Było to w połowie grudnia 1944 roku. Ja również szukałem sobie nowego miejsca.
Uprzedziły nas łączniczki, donosząc o aresztowaniu towarzyszy Stanisława
Chmurzyńskiego - ”Topora”, Czesława Karwińskiego - ”Bohuna” i innych. Schronienia udzielił mi
wtedy Edward Sobich, kolega z Wielgiego. Nie pytał o nic. Przyjął mnie na kilka dni. Następnie
przeniosłem się do Hieronimowa. Wkrótce ruszyła ofensywa radziecka na całej długości frontu nad
Wisłą. Ale to było później. Do tego czasu - od dnia opuszczenia przeze mnie oddziałów leśnych -
intensywnie pracowałem w garnizonach AL.
Okres ten wypełniony był zgoła innymi obowiązkami i zadaniami niż poprzedni. Przede wszystkim
należało się przygotować organizacyjnie do przejęcia władzy po wypędzeniu okupanta. Tworzyliśmy
gminne rady narodowe tam, gdzie ich jeszcze nie było.
Skład konspiracyjnej i pierwszej po wyzwoleniu Gminnej Rady Narodowej w Siennie nie był duży.
Mniej niż dwadzieścia osób, ale i tak nie pamiętam wielu nazwisk. Staraliśmy się, aby były w niej
reprezentowane większe wsie, a z Sienna najlepsi z najlepszych. O jednym z nich chciałbym tylko
przypomnieć. Był nim ksiądz Włodzimierz Sedlak. Ksiądz-patriota i społecznik. Orędownik biedoty
wiejskiej i miejskiej, wróg wszelkich form wyzysku i bezprawia, nienawidzony przez kołtunerię
i robigroszów okupacyjnych.
Ksiądz Sedlak był opiekunem i ideowym przywódcą wielu młodych ludzi z Sienna. Piętnował podczas
kazań niedzielnych otępienie na łzy, krew i nędzę, nawoływał do solidarności i pomocy wzajemnej,
w razie potrzeby do ofiarności i wyrzeczeń. Umiał skutecznie przemawiać do sumień ludzkich
i odwoływać się do ich kieszeni. Zbierane przez księdza Sedlaka środki szły na pomoc dla
wysiedleńców, więźniów i opuszczonych ludzi i w ogóle dla tych wszystkich, którzy pomocy
materialnej najbardziej potrzebowali. Uzyskiwali nie tylko pomoc materialną, ale także wsparcie
moralne i wskazówki. U niego to właśnie niejeden raz zatrzymywał się „Róg” - Świostek, gdy
przyjeżdżał do Sienna w sprawach organizacji „Świt”.
Przygotowywaliśmy także oddziały Milicji Obywatelskiej. Praca ta była tym trudniejsza, że często
musieliśmy zmieniać miejsca pobytu i kontakty zrywały się. Na szczęście, dzięki natarciu Armii
Radzieckiej, okres ten nie trwał długo.
Od 17 stycznia 1945 roku zaczęła się dla, mnie historia naszego dwudziestolecia, dwudziestolecia
Polski Ludowej.
Jeszcze w tym samym bowiem dniu przystąpiłem do swych nowych obowiązków. Nawiązałem
kontakt z dowódcą oddziałów radzieckich, które zatrzymały się w Siennie. Przypilnowałem przejęcia
przez Gminną Radę Narodową w Siennie „władzy”. Przed tym jednak rozszerzyliśmy skład wyłonionej
jeszcze przed wyzwoleniem konspiracyjnej Rady, uwzględniając liczną reprezentację działaczy
z okolicznych wsi. „Nasza” Rada rozpoczęła urzędowanie w dawnym budynku gminnym. Powołaliśmy
posterunek Milicji Obywatelskiej, przejęliśmy klucze od magazynów i sklepów spółdzielni rolniczo-
handlowej oraz wydaliśmy kilka tymczasowych zarządzeń.
Pierwsze kroki były niepewne, a pierwsze decyzje bardzo trudne. Kto żyw podsuwał projekty, co
robić, doradzał, jak robić. Tyle tego było, że nie wiedzieliśmy, od czego zacząć. Rada wydała polecenie
przeprowadzenia remanentów w sklepach i magazynach spółdzielni oraz w młynie i mleczarni.
Uważałem, że powinniśmy dowiedzieć się, jakie były zapasy i ile tego mamy na zaopatrzenie bieżące.
Na dostawy ze wsi nie mogliśmy prędko liczyć.
Wszystkie polecenia nowej władzy wykonywane były bez sprzeciwu i niezwłocznie przez
zainteresowanych, tym bardziej że niektóre decyzje rodziły się publicznie, przy udziale szerokich rzesz
interesantów i gapiów. Obecni roztrząsali na żywo propozycje, godzili się lub wysuwali kontrprojekty,
doradzali albo też po prostu kłócili się między sobą, jak będzie lepiej.
Tak było oczywiście przez pierwsze dwa-trzy dni. Potem władza już okrzepła, a ludzie wrócili do
normalnych zajęć. Rozpoczęła się nauka w szkołach. Życie w miasteczku wracało do normy. Ład
i spokój zapewniały stacjonujące wojska radzieckie i oddziały „naszej” milicji. Przed wszystkimi
magazynami, narażonymi na ewentualne kradzieże, postawiliśmy uzbrojone posterunki ochronne.
Brać partyzancka zaczęła od razu pełnić ciężką i odpowiedzialną służbę na samym progu wolności. Nie
dane jej było zaznać odpoczynku po trudach leśnych. Pora nie była ku temu.
Wszyscy wyglądaliśmy trochę niezwykle. Bez automatów i bez broni krótkiej nie ruszaliśmy się
zupełnie z domu. Broń była wówczas, w tych pierwszych dniach wolności, wyłącznym atrybutem
władzy. Nosił ją żołnierz radziecki i polski, nosił milicjant i przedstawiciel Rządu Tymczasowego,
a także działacz partyjny.
Często jednak stawaliśmy przed trudnymi decyzjami, raz po raz wybuchały konflikty. Przychodzili
chłopi domagając się zwrotu zboża, które zabrali im Niemcy jako kontyngent. Jakże tu oddać chłopom
zboże, kiedy było go mało w magazynach? A zresztą komu oddać? Ile? Nie można się było na to
zgodzić! Pożyczaliśmy natomiast w sporadycznych przypadkach najbardziej potrzebującym pewne
ilości zboża, rejestrując jednak dłużników z zastrzeżeniem, że terminy i forma zapłaty za zboże
ustalone zostaną później. Uruchomiliśmy piekarnię.
Wojsko też wymagało zaopatrzenia. Wydawaliśmy potrzebne ilości artykułów żywnościowych i zboża,
głównie owsa za pokwitowaniem odbioru przez dowództwa jednostek. Gdy pierwszy raz postawiłem
takie żądanie, oficera aż zatkało. Po co? Przecież jest wojna, a to własność poniemiecka.
- Nie! - uzasadniłem żądanie - dla nas bałagan wojenny już się skończył. Musimy dbać o porządek.
Zboże jest nasze, nie poniemieckie, choć przez nich zabrane ze wsi. My teraz odpowiadamy za
rzetelne gospodarowanie majątkiem. W tym celu robiliśmy przecież spisy towarów. Musimy się
wyliczyć co do kilograma. Zboże otrzymacie, ale zostawcie pokwitowanie, ile wzięliście od nas...
Oficer nie dowierzał własnym uszom.
- Krwi nie żałujemy, a wy certolicie się z owsem - próbował jeszcze argumentować.
- Nie chcemy przecież pieniędzy, dajcie pokwitowanie za to, co bierzecie...
Ustąpił, ale widać było, że tylko dlatego, aby uporem swoim nie wywołać jakiegoś skandalu. My też
już czuliśmy, że struna cierpliwości oficera wobec cywilnej „władzy” napięta była do ostateczności.
Byliśmy przecież świadomi, że zadzierać z frontowym wojskiem, to nie przelewki...
Któregoś dnia wyjechałem sankami z „Rogiem”, „Przelotem” i innymi do Bałtowa. Nie pamiętam już
w jakim celu. Na nocleg zatrzymaliśmy się w pałacu księcia Druckiego-Lubeckiego. Bałagan był tam
niesamowity. Znać, że w pośpiechu opuszczał książę wraz ze swoją rodziną te strony. Znać, że ktoś tu
już plądrował...
Chodziłem po salach pałacowych i przeglądałem książki rozrzucone w nieładzie po podłodze.
Było już po północy, gdy „Róg” zagnał mnie wreszcie do spania. Leżał na łóżku w książęcej sypialni
z rękami pod głową. Palił papierosa i mówił z przekąsem:
- Kładź się tutaj obok na drugim łóżku i śpij. Nie spałeś jeszcze na tak dostojnym sprzęcie i pewnie nie
będziesz miał drugiej takiej okazji w życiu! Słyszane to rzeczy, żeby partyzant mógł bezkarnie
prostować swoje gnaty na herbowej pościeli...
Przesadzał oczywiście, gdyż po herbowej pościeli nie było nawet śladu. Żadnej pościeli nie było.
Leżeliśmy na gołych materacach. Wkrótce zasnęliśmy snem sprawiedliwego.
Około 20 stycznia pojechałem do Iłży na wiec organizowany przez pełnomocnika Rządu
Tymczasowego Józefa Niemca. Oprócz niego przemówienie wygłosił „Wiślicz” i Antoni Langer.
Z Iłży nie wróciłem już do domu, w którym zostawiłem chorą żonę. Usprawiedliwiłem się trochę sam
przed sobą, że poradzi sobie beze mnie, a opiekę zapewnią jej rodzice. W większym jednak stopniu
działałem pod wpływem chwilowego impulsu. Prawie wszyscy moi koledzy i towarzysze walki jechali,
a ja miałbym zostać? Pojechałem zaraz następnego dnia wraz z wieloma peperowcami do Radomia.
W tym dniu wyjechał tam prawie cały aktyw dawnego „Świtu”. Znaleźli się w Radomiu
„Róg” - Świostek, „Łokietek” - Maj, „Wiślicz” - Iwańczyk, „Szela” - Kozik i inni. Wkrótce też, za
wkraczającym wojskiem, zawitał do Radomia „Wieniawa” - Wątrobiński, który przyjechał wprost
z Lublina. Przy powitaniu popłynęło dużo łez radości i niemało wódki...
Obok spotkań radosnych były w tym czasie i smutne.
Szedłem kiedyś ulicą Radomia, gdy niespodziewanie chwycił mnie ktoś w objęcia i gwałtownie
przyciskając, łkał przerywanym głosem:
- Żyjesz... nie zginąłeś... jak dobrze, że wróciłeś... co się z tobą działo?...
Zaskoczony nie wiedziałem, jak się zachować. Była to niewątpliwie pomyłka. Nie znałem zupełnie
tego człowieka.
- Pan się myli. Bierze mnie pan za kogoś innego. Nie znam pana...
Odsunął mnie na długość rąk, nie puszczając jednak moich ramion, przyglądał się chwilę uważniej
i najwyraźniej nie dowierzał.
- To niemożliwe. To ty, Heniu, przecież jesteś!
- Nie jestem Heniek. Pan się pomylił. Naprawdę. Przykro mi bardzo...
Nieznajomy zdjął okulary i zaczął je przecierać chusteczką. Widziałem, jak ręce drżały mu ze
wzruszenia. A ja czułem się jak winowajca, nie wiedząc, czy zostać, czy iść dalej. Wreszcie nieznajomy
odwrócił się i odszedł powoli w swoją stronę.
Wstrząśnięty do głębi wróciłem do domu rozmyślając o spotkaniu. Na kogo czekał ów nieznajomy
spotkany na ulicy Radomia w styczniowe popołudnie 1945 roku. Na syna, brata, przyjaciela?...
Nawiasem mówiąc ta pomyłka mogła powstać z powodu mojej brody, którą wciąż jeszcze nosiłem.
Widocznie upodobniała mnie do innych i to tak bardzo, że nieznajomy wziął mnie za bliską mu osobę.
Żal mi się zrobiło, że nie byłem tym, którego on oczekiwał.
Rozpocząłem pracę w Komitecie Miejskim PPR w Radomiu, którego pierwszym sekretarzem został
towarzysz „Róg” - Świostek.
Wiele wówczas nocy spędziliśmy w budynku dawnego starostwa, śpiąc w fotelach w pozycji siedzącej
i nie rozbierając się wcale. Spaliśmy w tych samych pokojach, w których pracowaliśmy całymi dniami
po dwanaście i więcej godzin na dobę. W pierwszych dniach było dużo zamieszania i chaosu. Wszyscy
robili wszystko. Przyjeżdżali wprawdzie do Radomia „starzy” działacze partyjni, towarzysze Oks,
Doliński, Kalinowski i inni. Uczyli nas, ale mieliśmy wtedy taki zamęt w głowie od ilości tworzonych
organizacji, funkcji, jak też od skrótów różnych instytucji, że trudno było zorientować się w tym
wszystkim. Powoli wykrystalizowały się zarysy organów władzy, partii, związków zawodowych
i innych instytucji. Ludzie otrzymywali konkretne skierowania do pracy i konkretne zadania.
Dostaliśmy wreszcie jako Komitet Miejski PPR własny lokal przy ul. Sienkiewicza. Utworzone
instytucje również stopniowo opuszczały gmach starostwa.
Nie miałem zupełnie czasu myśleć o domu, a mimo to tęsknota do najbliższych odzywała się coraz
częściej i coraz mocniej. Powoli zaczęły przyjeżdżać nasze rodziny. Wreszcie i ja mogłem przywitać się
z moją żoną. Przyjechała nie uprzedzając mnie. Tak ma prawo zjawiać się tylko władza. Co do tego nie
miałem wkrótce złudzeń. Wprawdzie na powitanie „władza domowa” rozpłakała się, gdy zobaczyła
mnie w trudnych warunkach i w kiepskim stanie, ale za to potem zaczęły się dla mnie nowe porządki.
Byłem wymizerowany i chory.
- Jak ty wyglądasz, jak ty żyjesz?! - żona przypuściła gwałtowny atak.
- Nic mi nie jest - próbowałem ratować sytuację.
- Pójdziemy do doktora. Jak chcesz pracować, to musisz być zdrowy.
Nie ustąpiła i miała rację. Stan mojego zdrowia był taki, że powinienem był zaraz położyć się do łóżka.
Zlekceważyłem wskazówki lekarza i perswazje żony.
Kurowałem się nie przerywając pracy. Dopiero po latach, kiedy rozchorowałem się na dobre
i mogłem chodzić tylko o laskach, zrozumiałem swój błąd. Do dziś od czasu do czasu dokuczają mi
zatoki i bóle ischiasowe, których wówczas nie wyleczyłem całkowicie.
Długo jeszcze mieszkałem razem z żoną w Hotelu Europejskim, dopóki nie otrzymaliśmy mieszkania.
Czas płynął szybko. Pracowaliśmy bez wytchnienia i tym ciężej, że byliśmy zmuszeni przez życie uczyć
się wszystkiego od początku. Entuzjazm zastępował doświadczenie, dodając sił i zdrowia.
Zwarta początkowo grupa partyzantów AL, która ściągnęła do Radomia i „opanowała” tam prawie
wszystkie biura i urzędy, zmniejszała się powoli. Poszczególni towarzysze przechodzili w inne okolice,
do innych obowiązków. I ja też opuściłem Radom przenosząc się do Łodzi, gdzie zacząłem studia
ekonomiczne.
Dziś my, byli partyzanci AL Kielecczyzny, pracujemy rozsiani po całej Polsce i spotykamy się ze sobą na
ogół rzadko. Czasem przypadek zdarzy, że w podróży służbowej napatoczysz się w hotelu na
znajomego z lasu. Spotkania w większym gronie odbywać się mogą tylko od wielkiego dzwonu.
Mimo to więzy przyjaźni zadzierzgnięte w trudnych latach walki i pracy są nadal mocne.
Obwolutę i stronę tytułową projektowała Irena Łyżwińska
Redaktor Wanda Zbyszewska
Redaktor techniczny Jolanta Michałowska
Korektor Barbara Klamrowska
Cztery tysiące dwieście pięćdziesiąta publikacja Wydawnictwa MON
Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1968 r. Wydanie II
Nakład 10 000+306 egz. Objętość: 7,44 ark. wyd.; 11 ark. druk. Papier druk. mat. V ki., 65 g, 82 x 104 cm z Zakładów Celulozowo-Papierniczych im. J. Marchlewskiego we Włocławku. Druk ukończono w październiku 1968 r.
Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 4914 z dnia 8.VI.1968 r.
Cena zł 10.- N-26