TOMASZ OLSZAKOWSKI
Pan Samochodzik
i
zaginiony pociąg
2
3
Wstęp
Z daleka niósł się huk dział, ale tu, przeszło trzydzieści kilometrów od linii fron-
tu, było cicho i spokojnie. Kwiecień 1944 roku był dość chłodny, jednak leżący w ro-
wie obok torów radziecki wywiadowca prawie nie czuł zimna. Syberyjska kurtka z psiej
skóry była nieprzewiewna i nieprzemakalna. Czekał... Minęła północ, później pierwsza
i druga w nocy. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydać, że zasnął, ale on cią-
gle czuwał wsłuchany w odległe odgłosy bitwy. Rozpoznawał miarowy huk radzieckich
haubic i sporadyczne wystrzały niemieckich. Najwyraźniej hitlerowcom kończyła się
amunicja. Nieoczekiwanie ucho syberyjskiego tropiciela wychwyciło jakiś inny dźwięk.
Odległy stukot pociągu.
Wczołgał się głębiej w rów, rozwijając cienki kabelek zakończony słuchawką. Drugi
jego koniec, zakończony prostym węglowym mikrofonem, był przytwierdzony do jed-
nego z podkładów toru. Włożył słuchawkę do ucha. Po charakterystycznym stukocie
silnika rozpoznał przedwojenną radziecką lokomotywę OW. Uśmiechnął się zadowolo-
ny. Wsłuchał się uważniej. Drugi tłok w silniku przepuszczał paliwo, świadczyły o tym
suche trzaski. Rozłączył kabelek. Hałas był już tak duży, że groził uszkodzeniem bęben-
ków. Pociąg wyjechał zza zakrętu. Był zaciemniony, jedynie z przodu pozostawiono nie-
dużą latarnię, ale nawet w słabym świetle księżyca widać było całą masę szczegółów.
Przed lokomotywą sunęło kilka wagonów. Widocznie obsługa obawiała się min. Zresztą
zupełnie słusznie. Za lokomotywą sunął opancerzony wagon. W niebo groźnie celowa-
ły lufy zenitówek. Za wagonem pancernym jechały wagony towarowe. Dziewięć czte-
roosiowych i trzy mniejsze, dwuosiowe. Na dachach siedzieli SS-mani. Światło księżyca
odbijało się w faszystowskich orzełkach, umieszczonych na czapkach, i srebrnych em-
blematach. W ciemności błysnął czerwony punkcik. Któryś z nich palił papierosa. Na
twarz wywiadowcy wypełznął ponury uśmiech. Widocznie Niemcy uznali, że ochrona
nie powinna wiedzieć, co znajduje się w wagonach. Siedzących na dachach będzie moż-
na wystrzelać jak kaczki...
Skład zamykał znowu wagon pancerny, najeżony wokoło lufami działek, i jeszcze
jedna lokomotywa, jadąca tyłem. Jeśli pierwsza wpadnie na minę albo na skutek ostrza-
łu stanie się niezdatna do użytku, ta będzie w stanie odciągnąć cenny ładunek w dru-
2
3
gą stronę.
Wywiadowca odczekał jeszcze dziesięć minut, po czym wypełzł z rowu. Na drut
trakcji elektrycznej zarzucił specjalny kabel podłączony do niedużego nadajnika. Po-
kręcił gałkami dostrajając się do częstotliwości roboczej. Napięcie w sieci skakało, ale
nadajnik był w stanie poradzić sobie z tymi zakłóceniami.
— „Mewa-3”, „Mewa-3”, wołam „Gołębia” — rzucił w mikrofon. Po chwili z ogrom-
nej odległości dał się słyszeć głos.
— „Gołąb-1”, „Gołąb-1”. Mów „Mewa-3”.
— Ładunek X-37 przejechał koło mnie o 2.46. Szedł w stronę Piechowic. Ochrona
zgodnie z meldunkiem „Czajki”.
W słuchawkach przez chwilę panowało milczenie, po czym rozległ się oddalony
głos.
— „Sowa-2”, tu „Sowa-2”. Powtórz „Mewa-3”.
— Pociąg minął mnie. Poszedł na zachód.
— Ja „Sowa-2”, Piechowice Górne. Pociąg mnie nie mijał. Analiza akustyczna nie wy-
kazała zbliżania się.
Agent „Mewa” zaklął cicho. Do rozmowy włączył się „Gołąb”. Musiał być daleko,
może nawet kilkadziesiąt kilometrów. Słychać go było, jakby nadawał z księżyca.
— Musieli skręcić na jakiś boczny tor i pewnie zamaskują pociąg, by następny od-
cinek zrobić w ciągu nocy. Musicie odnaleźć obiekt. Kolejny kontakt 3.30. Bez odbioru.
Nasłuch ciągły.
Agent szarpnięciem zerwał kabel z trakcji i zwinąwszy schował urządzenie do tor-
by.
Nasuwa się tu zasadnicze pytanie: czy hitlerowcy nie mogli się domyślić, że ktoś
używa linii trakcyjnej do przesyłania komunikatów wywiadowczych? Oczywiście mo-
gli. Skoro mogli się domyślić, czy mogli je podsłuchać? Jak najbardziej. Czy to zrobili,
trudno powiedzieć, odpowiednie archiwa niestety się nie zachowały. Jednak nawet je-
śli przechwycili rozmowy płynące po drutach, to na niewiele im się to przydało. Jak na
złość na zapleczu frontu nie było w tym czasie fachowców od języka jakuckiego. Agent
„Mewa” wydobył z rowu niewielki rower, przystosowany do jazdy po torze kolejowym
i popedałował w ślad za pociągiem. Po upływie dwudziestu minut cichy skrzyp ostrzegł
go, że z naprzeciwka nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Zahamował i zestawiwszy ro-
wer z torowiska przyczaił się w rowie. Tamten musiał zrobić to samo, przez dłuższą
chwilę panowała bowiem niczym nie zmącona cisza. Mewa rzucił na tory kawałek ka-
mienia.
— „Sowa” — dobiegł go szept z ciemności.
— „Mewa” — odpowiedział naciągając na twarz maskę.
Dla bezpieczeństwa operacji agenci nie mogli znać nawet swoich twarzy. Ponieważ
4
5
księżyc wyszedł właśnie zza chmur i oświetlał tory, obaj wywiadowcy spotkali się w cie-
niu krzaków.
— Gdzie pociąg? — zapytał „Sowa”.
— Sam jestem ciekaw. Musiał przecież przejechać obok ciebie.
— Nie przejechał. Dalsze posterunki także nie potwierdziły jego obecności.
— Przecież nie zapadł się pod ziemię!
— Dwadzieścia kilometrów toru i żadnej mijanki, żadnej bocznicy, żadnych ślepych
torów. Nic.
Wyjęli z toreb sztabówki wydrukowane na jedwabiu spadochronowym i natarte fos-
forem, co umożliwiało odczytywanie ich w nocy, bez użycia światła.
— Popatrz na to — „Mewa” wskazał punkt na mapie. — Zakłady Karelma. Przed
wojną mieli w tym miejscu bocznicę kolejową. Dziwne, że teraz nie mają.
— To zupełnie blisko. Sprawdźmy!
Ruszyli po cichu na rowerach i niebawem dotarli do miejsca, gdzie tor rozgałęział się.
Bocznica urywała się po chwili ślepo. Dalszy odcinek szyn rozebrano.
„Sowa” badał ziemię.
— Rozkręcili — powiedział. — Zupełnie niedawno — podniósł z ziemi mutrę. Była
jeszcze ciepła.
— Nie mogli zdemontować tak długiego odcinka — mruknął „Mewa”.
Przeszedł kilka kroków i stanął przed niewielką łączką. Wsunął dłoń pod trawę.
— Sprytne Niemiaszki — mruknął z uznaniem. — Wyjęli kawałek toru z podkłada-
mi, a resztę nakryli darnią.
— Czyli pociąg musi być tam — „Sowa” wskazał gestem ciemny mur otaczający fa-
brykę.
— Naszym obowiązkiem jest to sprawdzić. Tylko najpierw nadam meldunek.
Zarzucił drut na linię trakcyjną i wywołał „Gołębia”. Kończył właśnie przekazywanie
informacji, gdy wokoło rozbłysło kilkadziesiąt latarek.
— Wot... — tu rzucił bardzo niecenzuralne rosyjskie słowo.
Zwinął się w kłębek i sturlał do rowu. Z torby wydobył pięć granatów. Wyrwał za-
wleczkę z pierwszego i cisnął go w największą ciżbę wrogów. Rozległ się gwałtowny wy-
buch i latarki gasnąc poleciały na wszystkie strony. Zza nasypu usłyszał szczekanie ra-
dzieckiego rewolweru nagan. „«Sowa» też znalazł się w pułapce” — skonstatował. Na-
szykował kolejny granat. Po drugiej stronie torowiska rozległo się kilkanaście salw z pi-
stoletu maszynowego. Nagan umilkł.
„A więc «Sowa» dostanie order pośmiertnie” — pomyślał.
Wokół niego panowała cisza. Czekał. Niemcy zaczęli się czołgać. Być może sądzili, że
nie usłyszy, ale ucho nawykłe do szmerów skradających się syberyjskich tygrysów po-
wiedziało mu, gdzie oni są. Cisnął kolejny granat, a po chwili jeszcze jeden. W fabry-
4
5
ce włączono syrenę. Przez bramę wyjechały dwie ciężarówki. Opodal jęczało paru ran-
nych. Po drugiej stronie torów błyskały latarki. Pułapka. Ale ciągle nie wiedzieli, gdzie
jest. To dawało mu pewne szansę. Ciężarówka zatrzymała się na drodze o dwa metry od
niego. Cisnął kolejny granat. Wpadł na skrzynię pomiędzy Niemców.
„Mewa” przebiegł pod podwoziem i rzucił ostatni granat, w tych po drugiej stronie
toru. W rozbłysku dostrzegł ciało „Sowy” podziurawione kulami i jego torbę. Po chwili
ściskał w dłoni jeszcze cztery granaty. Koło płonącej ciężarówki zatrzymał się motocykl
z dwoma oficerami. Ci wyskoczyli z maszyny i zaczęli coś pokrzykiwać. Najwidoczniej
nikt nie zauważył, że jest po tej stronie drogi, bo hitlerowcy zaczęli strzelać po krzakach.
Powolutku kryjąc się za burtą płonącego pojazdu podszedł bliżej. Rozejrzał się uważnie.
Błyski latarek i tupot podkutych buciorów otaczał go ze wszystkich stron. Rzucił jesz-
cze dwa granaty, strzałami z nagana wysłał na tamten świat oficerów i wskoczywszy na
motor ruszył naprzód. Huknęły salwy z pistoletów maszynowych. Jakiś Niemiec zabiegł
mu drogę, ale siła uderzenia pojazdu odrzuciła go na bok. Rosjanin zdołał zapanować
nad kierownicą.
Nieoczekiwanie poczuł silne uderzenie w plecy. Wywalił się razem z motocyklem.
Musieli trafić go w kręgosłup, bo stwierdził, że zupełnie nie ma czucia w nogach. Zbliża-
li się. Naszykował ostatnie dwa granaty. Rzucił je, gdy byli naprawdę blisko. Wiedział, że
już nie ucieknie. Zza kołnierza wyjął ampułkę i włożył w usta. Znowu strzelali, ale wrak
motocykla trochę go chronił. Wystrzelił jeszcze pięć razy z nagana. Skończyły się nabo-
je. Podrzucił w dłoni ciężki syberyjski nóż. Znowu się zbliżali. Tym razem nadchodzili
pewnie, nawet się nie kryli. Wiedzieli, że nie ma już amunicji.
— Gdybym miał jeszcze jeden granat — westchnął.
A potem nieoczekiwanie cisnął nożem. Widział blisko wykrzywione wściekłością
twarze i tego jednego, który z rękojeścią sterczącą z piersi walił się na żwir, a potem
zgryzł ampułkę. Poczuł palący smak cyjanku w ustach i odpłynął w ciemność. Huku
wystrzałów już nie usłyszał...
* * *
Niemcy przetrząsali krzaki zbierając rozerwane eksplozjami granatów szczątki swo-
ich towarzyszy. Zwłoki w hitlerowskich mundurach spoczywały na prowizorycznych
noszach. Ich szereg wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Kałuże krwi wsiąkły już
w żwir. Wstawał świt. Gruppenführer Klaus von Ronvik, dowódca pociągu X-37, popa-
trzył w zadumie na dwa ciała radzieckich zwiadowców leżące na poboczu drogi.
— Jakie straty? — zapytał.
— Czterdziestu jeden zabitych, prawie sześćdziesięciu rannych.
— Mein Gott! Gdyby Führer miał takich żołnierzy... — w jego głosie pojawił się mi-
mowolny szacunek.
7
Rozdział pierwszy
PORANNY TELEFON • NA DYWANIKU U MINISTRA • CZY POPEŁ-
NIAMY WYŁĄCZNIE BŁĘDY? • ZŁOTY POCIĄG • GRUPA DYWER-
SYJNA „ORZEŁ” • SPALONE MIESZKANIE POSZUKIWACZA SKAR-
BÓW • TAJEMNICA SKRZYNKI NA LISTY
Natarczywy brzękot telefonu wyrwał mnie ze snu. Otworzyłem leniwie oczy. Telefon
nadal nie dawał mi spokoju. Podniosłem słuchawkę.
— Daniec, słucham — wymamrotałem.
— To ja — usłyszałem głos Pana Samochodzika. — Słuchaj uważnie. Wbijesz się
w garnitur i o dziewiątej chcę cię widzieć w ministerstwie.
— Jakaś szczególna okazja? — zainteresowałem się.
— Tak. Minister wzywa nas, jak się nieoficjalnie dowiedziałem, na dywanik. W do-
datku w najbliższym czasie czeka nas kontrola.
— Musimy spalić kompromitujące nas materiały — zażartowałem.
— Nie błaznuj. Pamiętaj, o dziewiątej. Jeśli się spóźnisz, przeciągnę cię własnoręcz-
nie pod kilem „Krasuli”.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie. Wstałem, umyłem się, ubrałem i ogoliłem.
Punktualnie o czasie spotkałem się z szefem w poczekalni gabinetu ministra. Musie-
liśmy chwilę poczekać, rozprawiał się z kimś. Zaraz przyszło też kilka kolejnych osób,
które miały dostąpić zaszczytu audiencji po nas.
— Coś tłoczno — zauważyłem.
— Pogrom starej ekipy — westchnął szef.
— Pogrom? — zdziwiłem się...
— To ty nie wiesz, że od czterech miesięcy mamy nowego ministra?
— Czytałem o tym w gazetach — pochwaliłem się. — Ale czego on może chcieć od
nas?
8
9
— Pewnie wkrótce się dowiemy — westchnął.
Masywne rzeźbione drzwi uchyliły się i z gabinetu wyszedł nasz archiwista. Wyglą-
dał, jakby dostał obuchem w głowę. Zaraz też poproszono nas. Za potężnym dziewięt-
nastowiecznym biurkiem siedział minister. Na nasz widok bez słowa wskazał nam krze-
sła.
— Pan Samochodzik i Paweł Daniec — mruknął patrząc na nas z zainteresowaniem,
jakby oglądał w ZOO rzadkie okazy zwierząt. — Zapoznawałem się w ciągu ostatnich
tygodni z dokumentacją waszej dotychczasowej działalności.
Szef uniósł pytająco brwi.
— Delikatnie mówiąc, działalność komórki panów pozostawia wiele do życzenia.
Podniósł ze stołu pierwszą teczkę.
— Mam tu dokumentację dotyczącą poszukiwań skarbu Hasan-beja. — Zdaje się
odzyskali panowie jedną trzecią łupu i to jedynie dzięki pomocy policji i szczęśliwe-
mu przypadkowi. A tu wasze raporty dotyczące poszukiwań Bursztynowej Komnaty
i skrytek hitlerowskich na terenie byłych Prus Wschodnich... Bratanie się z podejrzany-
mi osobnikami z grupy tak zwanych poszukiwaczy skarbów, do tego skradziono wam
mapę. Poszukiwania trwały kilka tygodni. Efekty praktycznie zerowe. A tu jest co nieco
o złocie Inków. Dwie skrytki zostały obrabowane, udało się odzyskać okruchy skarbu.
A tu mamy wasze ostatnie dokonania: kolekcja z Chełma, skradziona, szczęśliwie od-
zyskana. Swoją drogą muzeum w Chełmie zażądało zwrotu tego łupu. Potem komórka
została wynajęta do poszukiwań zagranicznych... W świetle prawa jest to co najmniej
wątpliwe. I wreszcie niewielkie osiągnięcie, odzyskanie przedwojennego depozytu Mu-
zeum Narodowego. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko ta jedna sprawa zakończyła się
pełnym sukcesem. Gdyby nie doskonała opinia wystawiona przez moich poprzedników
skierowałbym sprawę do wyjaśnienia przez komisję dyscyplinarną. Coś mi tu pachnie
sabotażem.
— Sabotażem? — szef zrobił minę, jakby się przesłyszał.
— Co więcej, korupcją. Swojego czasu widziano obecnego tu Pawła Dańca, jak roz-
mawia w restauracji hotelu „Marriott” z waszym rzekomo największym wrogiem — Je-
rzym Baturą.
— To było spotkanie operacyjne. Sporządziłem nawet raport. Minister zbył moje wy-
jaśnienia wyniosłym milczeniem.
— Ciągłe potknięcia, panowie — powiedział z zimnym spokojem.
— Tak to już niestety bywa. Walczymy z przebiegłymi przeciwnikami, dysponujący-
mi znacznymi środkami na prowadzenie poszukiwań — wyjaśnił szef. — Mamy szczu-
pły budżet... Minister arogancko wzruszył ramionami.
— Wasza komórka pochłania i tak zbyt dużo pieniędzy. A jeśli wkład finansowy
przeliczymy na uzyskane efekty... Budżet nie jest z gumy. Ale nie o tym chciałem mó-
8
9
wić. Jakie zadanie podjęli panowie po zakończeniu sprawy depozytu Muzeum Narodo-
wego?
— Przedtem pracowaliśmy nad tajemnicami twierdzy Boyen i florenów z Zalewa,
a ostatnio uczestniczyliśmy w operacji „Skarby wikingów”. Teraz czekamy na instrukcje
i porządkujemy nasze archiwa — wyjaśnił pan Tomasz.
— Otóż to. Siedzą panowie w stanie błogiego rozleniwienia dopóki ktoś nie powie
wam, co macie robić — zrobił się czerwony ze złości. — A ja o takich rzeczach muszę
się dowiadywać z gazet! — rzucił na blat plastykową obwolutę z kartkami odbitymi na
ksero. — Proszę się zapoznać tymi materiałami. W każdy poniedziałek, środę i piątek
chcę mieć tu na biurku szczegółowy raport z przeprowadzonych prac. Daję panom mie-
siąc. Potem możecie mieć pretensje sami do siebie.
Wstał dając nam do zrozumienia, że posłuchanie skończone. Wycofaliśmy się chył-
kiem zabierając ze sobą teczkę z papierami. Dopiero w naszym gabinecie szef wydobył
kartki.
— O rany — powiedział zdumiony.
— Coś ważnego? — zaciekawiłem się.
— A niech mnie!
Zajrzałem mu przez ramię i zacząłem czytać:
— W ciągu najbliższych dni poznamy jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic Trze-
ciej Rzeszy. Wczoraj w hotelu „Metropol” w Zielonej Górze znany poszukiwacz skarbów
Władysław Sobieradzki zwołał konferencję prasową, poświęconą planom wydobycia le-
gendarnego złotego pociągu. Pan Sobieradzki ogłosił, że po wykonaniu skomplikowa-
nych badań geofizycznych zdołał zlokalizować podziemne wyrobiska, w których ukryto
transport. W ciągu najbliższych trzech dni zostanie podjęta próba dotarcia do depozy-
tu. Zgodnie z umową wynegocjowaną z przedstawicielami Ministerstwa Finansów zna-
lazcy otrzymają 10% wartości znaleziska.
Pod artykułem znajdował się dopisek wykonany długopisem, prawdopodobnie ręką
ministra. Pan Tomasz odczytał:
— Przydzielić ekipie Sobieradzkiego przedstawiciela ministerialnej komórki po-
szukiwawczej i funkcjonariusza ministerstwa w randze wiceministra celem konfiskaty
wszystkich przedmiotów zabytkowych lub stanowiących dzieła sztuki.
— Mamy być przydzieleni do ekipy Sobieradzkiego? — zdziwiłem się. — To po co ta
cała szopka w gabinecie ministra?
— Czekaj, tu jest jeszcze jedna kartka — ostudził mnie Pan Samochodzika. — O, do
licha. Słynny poszukiwacz skarbów Władysław Sobieradzki prawdopodobnie nie żyje.
Nasz specjalny korespondent donosi z Wrocławia, że wczoraj na parkingu przed hote-
lem „Orbis” spłonął samochód terenowy należący do znanego poszukiwacza i jego eki-
py. Organa ścigania nie zdołały nawiązać kontaktu z ekipą przy pomocy telefonów ko-
10
11
mórkowych. Śledztwo w sprawie pożaru i zaginięcia poszukiwaczy i związku tych wy-
darzeń z prowadzonymi pracami poszukiwawczymi przejął Urząd Ochrony Państwa.
— No ładnie — mruknąłem. — Cztery ofiary.
— To wskazówka, że poszukiwacze byli na dobrym tropie.
— Albo komuś się wydawało, że są na dobrym tropie.
— Co to za złoty pociąg? — zaciekawiłem się. Szef przymknął oczy i przez chwilę
trwał w zadumie.
— Złoty pociąg... Wyobraź sobie dwanaście wagonów towarowych. A w środku skar-
biec Alibaby i czterdziestu rozbójników spod znaku Waffen-SS. Złoto z wszystkich ślą-
skich banków. Kilkadziesiąt ton w sztabach, do tego dolicz skrzynie zachodnich walut,
beczki złotych monet. Depozyt wrocławskich sklepów jubilerskich, najcenniejsze dzie-
ła sztuki zrabowane w Europie Wschodniej... A na końcu trzy wagony zaplombowane
ołowianymi pieczęciami przysłane z Królewca.
— Bursztynowa Komnata? — szepnąłem.
— Niewykluczone, choć przyznam, że mało prawdopodobne. I jeszcze dwa wagony
przysłane z Ukrainy. Scytyjskie i greckie złoto, klejnoty Ławry Pieczerskiej... Dwanaście
wagonów skarbów. Orientacyjna wartość dziesięć miliardów dolarów.
— To przecież jedna szósta rocznego budżetu naszego kraju — zdumiałem się.
— Gra idzie o wysoką stawkę — powiedział ponuro pan Tomasz. — Teraz trzeba się
zastanowić, co właściwie mamy zrobić.
— Dedukuję, że ministrowi chodzi o to, abyśmy odnaleźli złoty pociąg — błysnąłem
pomysłem. — W dodatku trzy razy w tygodniu mamy składać raport z przeprowadzo-
nych prac.
Pan Samochodzik zabębnił palcami po blacie.
— Pociąg to nie szpilka — westchnął. — Jak byś go ukrył?
Pytanie nieco mnie zaskoczyło.
— A w jakich okolicznościach był ukryty? — zapytałem.
— To działo się w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku. Rosjanie ostrzeliwali już Fe-
stung Breslau — twierdze Wrocław. W ostatniej chwili, zanim armie wchodzące w skład
1 Frontu Ukraińskiego odcięły miasto od świata, zdecydowano się ewakuować depozy-
ty. Pociąg odjechał z dworca głównego we Wrocławiu. Prawdopodobnie skierował się
w stronę Wałbrzycha i dalej do Jeleniej Góry. Za Jelenią Górą znajdowało się przejście
graniczne, którędy można było przejechać na teren Czech. Docelowym miejscem ukry-
cia pociągu miała być zapewne Bawaria albo Szwajcaria.
— Zakładam, że nie dojechał na miejsce?
— Nie dojechał. Głęboko na tyłach frontu operowała radziecka grupa dywersyjna
„Orzeł”. Wysadzili ten odcinek toru w dniu, w którym pierścień oblężenia Wrocławia
został zamknięty.
10
11
— Co wiemy o tej grupie?
— Nic. Natrafiłem na wzmianki o niej, gdy po studiach przebywałem jakiś czas na
Śląsku usiłując odnaleźć kilka okupacyjnych skrytek... Nic z tego oczywiście nie wy-
szło...
— A może by tak zasięgnąć informacji u samego źródła? — zamyśliłem się.
— To znaczy?
— U znanego nam obu poszukiwacza Bursztynowej Komnaty Awenira Pietrowi-
cza Owsianowa z Kaliningradzkiego Centrum Koordynacji do spraw poszukiwań dóbr
kultury — powiedziałem. — Mam jego wizytówkę z adresem poczty komputerowej.
Szef gwizdnął z uznaniem.
— To mi się podoba.
— Oczywiście możemy też wysłać list do drugiego nieustraszonego Rosjanina, spe-
cjalisty od rozpruwania archiwów KGB — uśmiechnąłem się.
— Wystarczy nam chyba ten pierwszy. Wróćmy do tematu. Gdzie ukryłbyś pociąg?
Zamyśliłem się.
— Tor biegnie wzdłuż Karkonoszy. Nie mogli skręcić w lewo, bo nie ma tam przej-
ścia przez góry...
— Popatrzmy na mapę — rozłożył przede mną atlas.
— A więc usiłowali pojechać z Wałbrzycha do Szklarskiej Poręby, by tam przeprawić
się na drugą stronę granicy — mruknąłem. — Gdy się im to nie udało, mogli się cofnąć
i spróbować jechać przez Kotlinę Kłodzką.
— Fatalnie — mruknął szef. — Tuż obok znajdują się Góry Sowie i niewykończone
sztolnie kompleksu „Riese”... Nie poradzimy sobie bez bardziej szczegółowych informa-
cji. Pawle, wobec tego pojedziesz do centralnego archiwum danych osobowych i usta-
lisz adres Sobieradzkiego...
— Sądzę, że raczej znajdę go przez jakiś klub poszukiwaczy skarbów — uśmiechną-
łem się lekko.
— Dobrze. Po ustaleniu miejsca zamieszkania postarasz się skontaktować z jego
krewnymi, sąsiadami i tak dalej. Musimy za wszelką cenę zawęzić pole poszukiwań. A ja
tymczasem nawiążę kontakt z delegaturą UOP-u we Wrocławiu. Czeka nas dużo pracy.
I nie zapomnij o liście do Owsianowa.
— Czy mam się przyznać, czego szukamy?
— Sądzę, że łatwiej będzie mógł nam pomóc, gdy uzyska komplet informacji. Z dru-
giej strony byłoby to chyba przekroczenie naszych uprawnień.
— Może zapytać go po prostu, co wie o sprawie bez informowania, że nad tym pra-
cujemy? — zaproponowałem.
— Na razie poproś go o informacje na temat grupy dywersyjnej „Orzeł”. Zobaczymy,
co odpisze, i wtedy zastanowimy się.
12
Pan Tomasz wyszedł, a ja siadłem do komputera. Kończyłem już, gdy zadzwonił te-
lefon.
— Słuchaj — powiedział szef — ustaliłem adres Sobieradzkiego. Mieszka czy raczej
należałoby powiedzieć mieszkał przy Wilczej, nad księgarnią „U Izy”.
— Znam — uśmiechnąłem się.
— Świetnie. Wpadnij tam i sprawdź, czyjego rodzina nie zna jakichś szczegółów. Ja
załatwię tu jeszcze jedną sprawę i spotkamy się na miejscu.
— Tak jest — odmeldowałem się.
Czterdzieści minut później szedłem Wilczą. Ulica łącząca Marszałkowską i Ale-
ję Niepodległości mimo położenia w ścisłym centrum Warszawy nie prezentowała się
najlepiej. Kamienice, w większości wybudowane jeszcze przed pierwszą wojną świato-
wą straszyły obłażącymi tynkami. Z mijanych bram paskudnie zalatywało. Płyty chod-
nikowe były popękane i wyjątkowo krzywo położone. Może po reprywatyzacji daw-
ni właściciele przywrócą ulicy pierwotny reprezentacyjny wygląd? Wszedłem w ciem-
ną bramę i znalazłem się na wewnętrznym podwórku. Bez problemu odnalazłem wła-
ściwą klatkę schodową. W drzwiach założono niegdyś domofon, ale obecnie wyrwana
płyta straszyła pękiem pourywanych kabli. Sprawdziłem adres podany przez szefa i za-
cząłem wdrapywać się po ciemnych, brudnych schodach na piętro. Wreszcie stanąłem
pod drzwiami. Na całym piętrze były to jedyne drzwi wyglądające po ludzku. Opalo-
no z nich warstwy olejnej farby, wypolerowano stare drewno, zabejcowano i pociągnię-
to lakierem. Wizytówka na drzwiach nie pozostawiała wątpliwości: „Władysław Sobie-
radzki”. Ściana nad górną framugą była nieco okopcona. W niedalekiej przeszłości ktoś
wyważył drzwi wyłamując zamek, a następnie wprawił go byle jak na miejsce. Koło
zamka były naklejone papierowe paski papieru z orzełkiem i napisem: „Policja Pań-
stwowa”. Po chwili przyczłapał szef.
— Tak to wygląda — powiedziałem. — Chyba nie miał żadnej rodziny. Lokal jest
opieczętowany...
— Strasznie zajeżdża spalenizną — Pan Samochodzik w zadumie kontemplował
smugę kopcia nad drzwiami. — Dedukuję, że mieszkanie przynajmniej trochę się spa-
liło.
— Ale nie bardzo, bo w przeciwnym razie drzwi zostałyby zwęglone.
— Ktoś je wyłamał... Ciekawe — przed pożarem czy po?
— Sądzę, że można to sprawdzić, gdzieś tu niedaleko jest remiza straży pożarnej. Po-
winni mieć wykaz interwencji i odpowiedni raport.
— Oto głos rozsądku — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — No cóż, nie mamy tu
na razie nic więcej do roboty.
— A czego się pan dowiedział w UOP-ie? — zagadnąłem.
— Stwierdzili, że to nie nasza sprawa, żebyśmy się nie wtrącali, oni prowadzą śledz-
12
two, wszystkie szczegóły są ściśle tajne, więc nic nie powiedzą, a na zakończenie poin-
formowali mnie, że jak już znajdą złoty pociąg, to powiadomią ministerstwo.
— Ale przecież nie zrezygnujemy z poszukiwań?
— Nie możemy. Dostaliśmy służbowe polecenie badania sprawy od naszego mini-
stra. Nie podlegamy kierownictwu UOP-u...
Zeszliśmy po schodach. Koło drzwi zatrzymałem się nagle tknięty myślą.
— Szefie, a może sprawdzimy jego skrzynkę na listy? Skrzynka wisiała zaraz koło
wejścia. I coś w niej było. Poświeciłem kieszonkową latarką.
— List — mruknął pan Tomasz. — I to chyba dość gruby. Wyjąłem z kieszeni kom-
plet drucików.
— Chcesz to otworzyć? — zagadnął Pan Samochodzik.
— Aha. Żaden problem, to wyjątkowo prosta konstrukcja.
— A gdzie święte prawo ochrony prywatności korespondencji? — mruknął. — Pra-
wo będące jednym z pierwszych paragrafów naszej konstytucji?
— Faktycznie — powiedziałem. — Nawet nie mamy nakazu.
— Poświeć do tej skrzynki przez dziurki. Na kopercie jest pieczątka nadawcy.
— Wójt Gminy Niegowo — odczytałem.
— Niegowo — mruknął szef. — Gdzieś już słyszałem tę nazwę. Wyszliśmy z kamie-
nicy.
— Niegowo — mruczał szef. — Gdzie to było? Mam w samochodzie „Atlas Polski”.
Zaraz to sprawdzimy.
Siedliśmy do samochodu i obaj pogrążyliśmy się w lekturze. Szef badał położenie ta-
jemniczej gminy, a ja szukałem najbliższej komendy straży pożarnej.
— Mam — powiedział szef. — Jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy, przy
szosie na Wyszków.
— Najbliższa komenda straży pożarnej mieści się na Powiślu — pochwaliłem się.
— Znakomicie. W takim razie leć tam i przejrzyj raport, a ja wpadnę do Biblioteki
Muzeum Narodowego i zobaczę, czy nie mają tam przypadkiem kopii raportu dotyczą-
cego zaginionych skarbów Ławry Pieczerskiej. Spotkamy się jutro w ministerstwie i po-
jedziemy do Niegowa.
7
Poczuł, że musi jakoś wyrazić swój podziw dla zabitych wrogów.
— Zakopcie ich w oddzielnych dołach — zezwolił łaskawie.
14
15
Rozdział drugi
LIST Z KALININGRADU • CZEGO SZUKAŁ PODPALACZ • TRANS-
PORT X-37 • JAK PORWAĆ POCIĄG • KOLEJNY POŻAR • PRZECZE-
SUJEMY DZIAŁKĘ • PATROSZYMY ŚMIETNIK
W ministerstwie byłem nieco przed ósmą. Włączyłem komputer i połączyłem się ze
swoją skrzynką poczty elektronicznej. Wewnątrz czekał list. Uruchomiłem drukarkę.
List był dość długi. Zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy. Na wyświetlaczu widać
było numer pana Tomasza. Podszedłem do okna i pomachałem. Z wydrukiem w ręce
zbiegłem na parter.
— No i czego się dowiedziałeś? — zapytał szef, gdy sadowiłem się w samochodzie.
— Przyszedł list od Owsianowa — pochwaliłem się.
— Po kolei. Co mieli w straży pożarnej na temat tego pożaru?
— Nic.
— Nie sporządzili raportu z akcji gaszenia? — zdumiał się Pan Samochodzik.
— Sporządzili, a jakże.
— Czyżby był tajny?
— Najlepiej powiedzieć nieobecny.
— Mów po ludzku, bez wykręcania kota ogonem — huknął.
— No cóż, sporządzili szczegółowy raport, ale przedwczoraj wpadli do nich dwaj pa-
nowie z UOP-u i poprosili o przekazanie dokumentacji dotyczącej pożaru. Obiecali, że
ją zwrócą, gdy nie będzie im już potrzebna.
— Fatalnie — westchnął.
— Nie jest tak źle. Znalazłem kapitana, który kierował akcją gaszenia. Od niego do-
wiedziałem się, że zaalarmowali ich w środku nocy sąsiedzi. Poczuli dym. Strażacy
przyjechali na miejsce i zastali mieszkanie zamknięte na głucho. Próbowali otworzyć,
ale w zamku coś tkwiło, jak się potem okazało złamany wytrych. Wyłamali drzwi. We-
14
15
wnątrz paliło się w dwu pomieszczeniach. Na podłogach leżały stosy książek, taśmy ma-
gnetofonowe i video. Wszystko polane benzyną paliło się jak złoto. Zgasili w kilkana-
ście minut.
— Zauważyli jeszcze coś podejrzanego?
— Tak. Odsunięte od ścian meble, w kuchni zdjęte szai, w kilku miejscach połama-
ny parkiet. W łazience odsunięta wanna. Rozprute fotele, krzesła, poprute łóżko...
— Czyli można powiedzieć, że ktoś czegoś usilnie szukał, a nie mogąc znaleźć pod-
palił mieszkanie — mruknął szef. — No dobrze, a co pisze Owsianow?
— Jeszcze nie miałem czasu przeczytać — wydobyłem z kieszeni wydruk. Drogi
Pawle. Zabiłeś mi poważnego ćwieka swoim pytaniem. O grupie dywersyjnej „Orzeł”
wiem niestety niewiele. Została sformowana w 1944 roku, gdy było wiadomo, że hitle-
rowcy wywożą z terenów okupowanych zrabowane dzieła sztuki. Od jesieni 1944 do
późnej wiosny 1945 roku operowała na głębokim zapleczu frontu niemieckiego. Dys-
ponowała znaczną ilością waluty niemieckiej, przekupywała funkcjonariuszy muzeów,
bibliotek i składnic. Gromadziła dokumentację, dokąd zwożone są precjoza i starodru-
ki. Dzięki zgromadzonym informacjom udało się po wojnie odzyskać około dwudzie-
stu tysięcy zabytków ruchomych. W kwietniu 1945 roku grupa z wywiadowczej stała
się sabotażową. Nowe zadanie polegało na napadaniu na transporty dzieł sztuki i ukry-
waniu ich w doraźnie wykonanych skrytkach, celem przekazania ich wkraczającej Ar-
mii Czerwonej. W ostatnich dniach wojny prawdopodobnie cała grupa została ujęta
podczas nieudanego napadu na pociąg X-52, przewożący depozyty bankowe zrabowa-
ne na terenie Węgier i Ukrainy.
— Co takiego? — zdumiał się szef.
— W pobliżu czeskiej Ostrawy. Pociąg X-52 dotarł na teren Bawarii, gdzie został roz-
grabiony przez wyższych oficerów okupacyjnej armii amerykańskiej. Prawdopodobnie
nie przeżył nikt z członków grupy, ale pozostawiona przez nich dokumentacja znajdu-
je się w archiwum FSB w Moskwie. Zespołem dokumentów opiekuje się doktor Nico-
lau Rauber.
— Hę, hę — zaśmiał się ponuro pan Tomasz.
— Grupa „Orzeł” zajmowała się także śledzeniem transportu oznaczonego jako X-
21, przemianowanego następnie na X-37 jadącego z terenu Prus Wschodnich w kierun-
ku Śląska. To tyle na dzisiaj, ale jeszcze pogrzebię. Pozdrowienia dla Pana Samochodzi-
ka. Awenir.
— A więc tak to wygląda — powiedział pan Tomasz. — Nasz pociąg nie był jedy-
nym...
— Tyle tylko, że drugiego już wcześniej nie udało się odnaleźć. Czytałem ostatnio
w gazecie, że Węgrzy zażądali od Amerykanów wydania jakichś przedmiotów z tego
transportu, znajdujących się obecnie w muzeach w Nowym Jorku.
16
17
— Ja też o tym czytałem — powiedział. — Jakiś miesiąc temu. Co robić dalej? Jak są-
dzisz, napisać do Raubera? Skoro opiekuje się archiwum, to może będzie mógł nam po-
móc? Te dokumenty pewnie zostały odtajnione...
— Szefie, jak pan sądzi, czy po tych wszystkich przygodach na Syberii będzie jeszcze
w ogóle chciał z nami rozmawiać?
— Chwileczkę — uśmiechnął się Pan Samochodzik — to ty włamywałeś się do ar-
chiwum w Tobolsku, popsułeś mu elektroniczną „pluskwę”, wykradłeś klejnoty, których
szukał od lat. A co ja mam z tym wspólnego? — spróbował uśmiechnąć się cynicznie,
ale zupełnie nie umiał udawać. — Jak o ciebie zapyta, powiem, że młody i głupi naroz-
rabiał, a ja o niczym nie wiedziałem.
— Szefie? — jęknąłem z niedowierzaniem. — I pan by mógł?
— No dobra. Napiszemy razem. Kolegom po fachu nie powinien odmówić. A te-
raz poważnie. Przypuszczam, że grupa dywersyjna „Orzeł” ostrzyła sobie zęby także na
nasz pociąg.
— Nie sądzę — zaprotestowałem. Uniósł pytająco brwi.
— Napad na pociąg można przeprowadzić pod warunkiem, że taki transport ucieka
przed szybko zbliżającym się frontem. Wówczas jest szansa, że armia zdąży przechwy-
cić opanowany przez grupę dywersyjną skład, zanim Niemcy zorientują się, że ktoś wy-
strzelał obsługę i pociąg jedzie w niewłaściwym kierunku.
— Na terenie Polski front też był niedaleko — zwrócił mi delikatnie uwagę. — Nasz
pociąg wymknął się w ostatniej chwili przed zamknięciem pierścienia oblężenia Wro-
cławia.
— Ale jechał w głąb Rzeszy przez ziemie od stuleci skolonizowane przez Niemców...
— Sądzę, że sytuacja była dość podobna. Grupa dywersyjna „Orzeł” nie była w stanie
przechwycić naszego pociągu, bo został ukryty. Dlatego zajęli się tym drugim...
— Niegowo — zwróciłem uwagę.
Wieś była niewielka. Szosa na Wyszków przecinała ją na połowę. Obok drogi wzno-
sił się niewielki kościół. Domy zbudowano z pustaków i bloczków gazobetonowych. Na
jednym z betonowych klocków wypatrzyłem czerwoną tabliczkę z napisem: „Wójt”.
Zaparkowaliśmy przed domem i wysiedliśmy. Nacisnąłem guzik dzwonka. Z domu
wyszedł starszy, ale ciągle jeszcze krzepki mężczyzna.
— Antoni Mogitycz — przedstawił się. Wymieniliśmy nasze nazwiska i pokazaliśmy
legitymacje.
— Cóż sprowadza przedstawicieli Ministerstwa Kultury i Sztuki do naszej wsi?
— zdziwił się. — Ostatnie zabytkowe chałupy rozwali piętnaście lat temu.
— Napisał pan jakiś czas temu list do Władysława Sobieradzkiego — powiedział
szef.
— Zawsze pisuję do działkowiczów na miesiąc przed terminem, żeby przypomnieć
16
17
o opłaceniu podatku gruntowego — wyjaśnił. — Dziwiłem się, że nie odpisuje, aż przy-
szedł faks, że nie żyje... Szkoda, taki sympatyczny człowiek. Geodeta. Za darmo mierzył
nam grunty i robił plany, jak budowaliśmy nowy most przez Fiszorek.
— Czy ten człowiek miał tu jakiś domek letniskowy — zagadnął szef.
— Miał. Dobrze powiedziane. W zeszłym tygodniu ktoś go podpalił. Ktoś obcy, bo
tu ludzie spokojni — zastrzegł od razu. — Straż pożarna przyjechała, ale nic praktycz-
nie już nie uratowali.
— Moglibyśmy obejrzeć pogorzelisko? — zapytałem.
— Jasne. Ale tam niewiele zostało. Tylko szkielet, resztki ścian... Pojadą panowie pro-
sto drogą, przez mostek, potem znowu prosto i w drugą przecznicę w prawo. Dom stoi
nad samym Bugiem, poznacie go, bo spalony...
Podziękowaliśmy i wsiedliśmy do samochodu.
— Co o tym sądzisz? — zapytał pan Tomasz. — Coś za dużo tych pożarów.
— Jak gdyby komuś zależało, żeby całkowicie zniszczyć wszelkie ślady po tym czło-
wieku — zauważyłem.
Przejechaliśmy przez mostek nad rzeczką malowniczo wijącą się pośród bagnistych
łąk i lasu. Niebawem sunęliśmy drogą pomiędzy dziesiątkami domków letniskowych.
Żywopłoty zieleniły się ładnie, ale wszędzie panowała cisza. Z żadnego komina nie uno-
sił się dym.
Ludzie wpadali tu widocznie tylko na weekendy. Skręciłem w drugą przecznicę i wy-
jechaliśmy niebawem nad łąki. Na pagórku na skraju terasy zalewowej stał niewielki do-
mek wzniesiony z grubych okrąglaków i kamienia. Brama była otwarta, a na trawniku
widać było jeszcze ciągle ślady opon samochodu straży pożarnej. Zaparkowaliśmy i wy-
siedliśmy z wozu.
Dach spłonął całkowicie. Nieduże kałuże smoły wskazywały, że pierwotnie kryty był
papą. Belki ścian zwęgliły się, ale nadal trwały na swoich miejscach. Okna w aluminio-
wych ramach z zakopconymi, popękanymi szybami ciągle tkwiły we framugach. Spalo-
ne drzwi leżały na schodach wymurowanych z otoczaków zebranych zapewne nad Bu-
giem.
Weszliśmy do środka. Dom składał się z dwu pomieszczeń. Pierwsze, o powierzch-
ni około dwudziestu pięciu metrów kwadratowych, było czymś w rodzaju saloniku.
W jedną ze ścian wpuszczono ceglany kominek. Przed nim stał niski stolik i cztery fo-
tele. Stolik zwęglił się prawie całkowicie, a z foteli zostały metalowe szkielety. Przepalo-
na podłoga pękała nam pod nogami. Koło ściany leżały resztki biblioteczki i stos spa-
lonych książek. Zajrzałem do kolejnego pomieszczenia. Urządzono w nim maleńką ku-
chenkę. Przed pożarem ktoś poodsuwał wszystkie szai od ścian. Sądząc z resztek,
wszystkie szuflady wyjęto. Ich zawartość walała się pod nogami. Obok była jeszcze nie-
duża łazienka. Podpalacz odsunął wannę od ściany.
18
19
Wróciłem do saloniku.
— Popatrz na to — szef zwrócił moją uwagę na stos przepalonego plastyku pod ścia-
ną. Pływały w nim charakterystyczne blaszki, mocno okopcone.
— Dyskietki — mruknąłem. — Co najmniej czterdzieści sztuk. I jeszcze kilkadzie-
siąt kaset wideo.
— Na piętrze chyba była sypialnia — mruknął Pan Samochodzik patrząc na resztki
kilku łóżek polowych.
Trąciłem nogą obudowę komputera. Była ciężka. Z kieszeni wyjąłem śrubokręt
i ostrożnie zacząłem wykręcać śrubki.
— Sądzisz, że jeszcze do czegoś się nada?
— Dyski twarde są robione tak, aby wytrzymały bardzo dużo — wyjaśniłem. — Może
coś zdołamy odczytać.
Niestety gdy wydobyłem dysk twardy okazało się, że jest całkowicie zniszczony.
Tymczasem Pan Samochodzik ostrożnie próbował otwierać spalone książki.
— „Supertajne bronie Hitlera”, „Skarby Trzeciej Rzeszy”, „Zaginiona fortuna ca-
rów”...
Zwęglone kartki rozsypywały się w proch przy lada dotknięciu.
— Pawle — powiedział nieoczekiwanie — chodź tu i popatrz. Pochyliłem się nad
stosikiem. Pod książkami leżał zwęglony do połowy zeszyt.
— Połamie się, jeśli spróbujemy go podnieść — zauważyłem.
— Może wykorzystać patent Michaiła zastosowany w Tobolsku? Zalejemy ciekłym
gazem i zamrozimy...
Pokręciłem przecząco głową.
— Tamta książka dała się zamrozić, bo była przesiąknięta wilgocią na wylot. To jest
zbyt suche...
— Spryskać wodą? — podsunął.
— Zrobi się błoto. Ale gdyby tak opylić płynną parafiną albo...
Poszedłem do samochodu i wróciłem z puszką wosku do polerowania karoserii. Na
początek wypróbowałem jego działanie na leżącej obok spalonej książce.
— Kiepsko — westchnął szef — ale zrób co się da.
Ostrożnie opyliłem zeszyt i po chwili mogliśmy go otworzyć. Niestety nasze zabiegi
nie przydały się na nic. Wewnątrz było kilka rysunków przedstawiających leśne zwie-
rzęta.
— Raczej nie znajdziemy nic ciekawego — powiedziałem. — Tak intensywnie szuka-
li — wskazałem odsuniętą od ściany skrzynię.
Pan Tomasz podniósł zwęglone wieko. Skrzynia była pusta.
— Załóżmy, że szukali czegoś i nie znaleźli — powiedział w zadumie. — Potem pod-
palili dom. Identyczne poszukiwania przeprowadzili w Warszawie z podobnym skut-
18
19
kiem.
— A może znaleźli, dom natomiast podpalili z czystej radochy? — zasugerowałem.
— Raczej mało prawdopodobne.
— Przyjmijmy, że jestem poszukiwaczem skarbów. Chcę ukryć jakieś wyniki swoich
badań. Mogę je zakodować na twardym dysku i zabezpieczyć hasłem.
— Albo na dyskietce i też zabezpieczyć hasłem — dodał pan Tomasz.
— Słusznie. Słyszałem też o możliwości zachowania programów komputerowych na
taśmie wideo...
— Podpalacze też chyba słyszeli.
— Mógłbym zanotować coś na kartce, włożyć do butelki i zakopać w ogródku...
— Wole przyjąć, że zakopał to w metalowej puszce — powiedział szef.
— Dlaczego? — zdziwiłem się.
— Bo w takim wypadku mamy szansę to odnaleźć. Skocz do samochodu po wykry-
wacz i przeczesz całą działkę. A ja siądę i poskładam to wszystko do kupy.
Z ulgą wyszedłem ze spalonego domu. Przygnębiał mnie widok foteli, w których nikt
nigdy nie zasiądzie...
Chodziłem powoli dookoła domu machając cewką wykrywacza. Ziemia milczała,
tylko od czasu do czasu coś słabo pisnęło. Raz wygrzebałem pudełko po papierosach
z resztkami sreberka w środku, dwa razy kapsle. Kolo bramy pisnęło głośniej, ale saper-
ka ujawniła tylko kawał łańcucha. Szef siedział na schodkach i zastanawiał się głęboko.
Wreszcie skończyłem badanie działki i wyłączyłem urządzenie.
— No to posłuchaj mojej wersji wypadków — powiedział Pan Samochodzik.
— Zamieniam się w słuch.
— Sobieradzki miał tu główny punkt spotkań swojej grupy poszukiwaczy. Było ich
czterech, bo tu — jak zapewne zauważyłeś — wszystkiego jest po cztery sztuki. Cztery
fotele, cztery łóżka, cztery talerze w kuchni... Siadywali tutaj i zastanawiali się nad pla-
nami poszukiwań. Mieli literaturę, mapy, komputer. Zapewne także sprzęt do poszuki-
wań, wykrywacze metali, może i inne urządzenia. Ten, kto zabił ich we Wrocławiu lub
jego okolicy, przyjechał do Warszawy albo przekazał informację wspólnikowi. Ten wła-
mał się do mieszkania poszukiwacza. Nic nie znalazł, a ściślej znalazł jakieś rachunki,
choćby za ten podatek gruntowy. Stąd dowiedział się o daczy. Przyjechał tu i szukał cze-
goś, a potem podpalił domek, by zatrzeć ślady poszukiwań lub by mieć pewność, że nikt
nigdy nie odnajdzie tego, czego szukał.
— Ale co chciał znaleźć!
— Może odpisy meldunków radzieckich wywiadowców. Może niemieckie plany
skrytki.
— Zastanawiam się, kim byli zabójcy. O ile oczywiście Sobieradzki został zabity.
— Na tym etapie możemy założyć kilka hipotez. Mogli to być inni poszukiwacze, co
20
prawdę mówiąc nie wydaje mi się prawdopodobne. Mógł to być ktoś w rodzaju Batury
— bezwzględny typ zainteresowany przechwyceniem skarbu. Nie można wreszcie wy-
kluczyć jeszcze jednej możliwości. Złoty pociąg, choć od końca wojny upłynęło ponad
pięćdziesiąt lat, może ciągle jeszcze mieć swoich strażników.
— Musieliby mieć z dziewięćdziesiąt lat.
— Niekoniecznie, jeśli mieli synów, wnuki... Chyba pora ruszać do Warszawy.
Już mieliśmy wsiadać, gdy nieoczekiwanie szef złapał mnie za ramię.
— Coś przegapiłeś — powiedział. Zamyśliłem się.
— Kubeł na śmieci — wskazał palcem. — Jest nietknięty. Podpalacz go nie spalił..
— To do dzieła.
Ostrożnie wysypałem zawartość dużego blaszanego pojemnika na ziemię.
— Zobaczmy, co my tu mamy — Pan Samochodzik rozgarnął śmieci kawałkiem pa-
tyka. — Kilkanaście puszek po fasolce, słoiki po pulpetach, torebki po zupie, torebki po
makaronie, torebki po sosach.
— Prospekt firmy La Costa-Romberg — zauważyłem. — Szukali grawimetru!
Kiwnął głową.
— Co dalej? Gazety... o, złap tamto!
— Katalog pomp firmy Bauma. Jedna zakreślona długopisem — zameldowałem.
— Cóż to za pompa?
— Zasilana silnikiem spalinowym o mocy czterdziestu koni mechanicznych, wydaj-
ność dwieście metrów sześciennych na godzinę.
— Dziwne — mruknął szef. — Coś jeszcze?
— Kopia faktury na wiertło koronowe. I jeszcze jedna.
— Gdzie kupione?
— W Warszawie.
Przeczesywałem obierki od kartofli, kości kurczaków i inne odpadki, ale nic więcej
nie znalazłem. Do ręki przylepił mi się obrzydliwy oślizgły bilet kolejowy utytłany ja-
kimś paskudztwem. Strąciłem go z obrzydzeniem i wepchnąłem śmieci do śmietnika.
— No i tyle — otrzepałem ręce.
— Złap! — szef wskazał mi odlatujący kawałek papieru. Puściłem się w pogoń i po
chwili udało im się go schwytać.
— No i co to jest?
— Kartka, czysty kawałek papieru — wyjaśniłem. Westchnął ciężko.
— Na dzisiaj koniec — powiedział. — Trzeba jeszcze napisać raport dla ministra.
Wsiedliśmy do Rosynanta i wróciliśmy do Warszawy.
— Miła okolica — powiedział Pan Samochodzik, gdy przejeżdżaliśmy przez mostek.
— Można by kiedyś przyjechać tu z wędką...
— Jeśli chce pan złowić fajne ryby, to znam lepsze miejsce — uśmiechnąłem się.
20
— Koło Elektrociepłowni Żerań. Jest tam taki kanałek, czasami w zimie spuszczają tro-
chę ciepłej wody z instalacji chłodzącej turbiny. Czysta woda i pływają wielkie ryby.
— Pomyślę — westchnął. — Wyślij list do Raubera.
— Jest pan pewien, że to słuszna decyzja? — zaniepokoiłem się. — Ten facet chciał
mnie swojego czasu umieścić w piwniczce pełnej narzędzi do wydobywania szczerych
wyznań... Coś też wspominał o wieszaniu na hakach.
— Sami go sprowokowaliście, ty i twój serdeczny przyjaciel Michaił Derekowicz...
Napisz, najwyżej odeśle jakieś inwektywy. Chętnie poznam brzydkie wyrazy po rosyj-
sku. Człowiek uczy się przez całe życie.
Odwiozłem pana Tomasza na Starówkę, a sam pojechałem do ministerstwa. Trzeba
było napisać raport i wysłać listy.
22
23
Rozdział trzeci
FOTOGRAFIA POCIĄGU • DWANAŚCIE TYSIĘCY NAZISTÓW •
KLAUS VON RONYIK • YJD • SPOTKANIE PRZED BIBLIOTEKĄ • TAJ-
NA ORGANIZACJA • BOLIWIJSKI ŚLAD
Gdy wszedłem rano do gabinetu, szef siedział przy komputerze i z melancholią wpa-
trywał się w zdjęcie na ekranie.
— Coś ciekawego? — zagadnąłem.
— Tak. Zobacz sam — wstał robiąc mi miejsce.
Popatrzyłem na fotografię, a potem wydrukowałem ją. Przedstawiała pociąg stoją-
cy na peronie jakiejś stacji. Na pierwszym planie widać było człowieka o butnej minie
w SS-mańskim mundurze. Na początku składu stała przedpotopowa radziecka lokomo-
tywa OW, zwana „owieczką”. Za nią wagon pancerny straszył sterczącymi na wszystkie
strony lufami zenitówek i karabinów maszynowych. Kolejne wagony wyglądały zupeł-
nie zwyczajnie. Na fotografii mieściły się dwa.
— Przesłali nam od ministra — uśmiechnął się szef. — Bez informacji, skąd ją za-
czerpnięto. To prawdopodobnie nasz obiekt.
Wziąłem szkło powiększające i dokładnie zbadałem powierzchnię wydruku.
— Tu mamy symbol X-37 — wskazałem na burtę wagonu. — Jeśli był tak wyraźnie
oznaczony, to nic dziwnego, że bez trudu można go było śledzić. Ciekawe, co to za typ.
— Ciekawe — potwierdził szef. — Ale obawiam się, że nie zdołamy się tego dowie-
dzieć.
— A może wręcz przeciwnie — uśmiechnąłem się. — Mam taki adresik...
Siadłem znowu do komputera. Z notesu spisałem sobie adres i wystukałem go na
klawiaturze. Po chwili połączyłem się z witryną.
— Cóż to za miejsce?
— Serwer centrum Szymona Wiesentala, który od końca wojny tropi zbrodniarzy
22
23
wojennych.
Otworzyłem kartotekę. Pojawiły się fotografie takich samych butnych nazistowskich
twarzy jak na naszym zdjęciu.
— To indeks zbrodniarzy, którzy są poszukiwani przez organizacje — wyjaśniłem.
— Dwanaście tysięcy nazistów, którym udało się uniknąć sądu.
— Dwanaście tysięcy fotografii? Przecież będziesz to sprawdzał przez pół roku.
— Nie ja — uśmiechnąłem się. — Ta strona jest wyposażona w bardzo zmyślny pro-
gram. A więc kładziemy naszego drania na szkło — położyłem wydruk na płycie skane-
ra. Po chwili fotografia znowu pojawiała się w oknie. Wykadrowałem twarz i przenio-
słem ją na okno strony i umieściłem w niedużym okienku oznaczonym ikonką z tro-
piącym psem. Uruchomiłem program. — Dzięki temu każdy, kto dysponuje fotografią
na przykład podejrzanego sąsiada, może sprawdzić, czy jest on poszukiwany.
— Genialne — mruknął pan Tomasz. — I wielu już złapali?
— Chyba koło dwudziestu, a strona istnieje od roku.
— Hmm... ci ludzie musieli się mocno zestarzeć?
— Charakterystyczne punkty twarzy pozostają niezmienne przez całe życie. Zwłasz-
cza, jeśli mamy do czynienia z fotografiami ludzi dorosłych.
— A jeśli zdjęcie takiego człowieka jest zrobione pod kątem?
— Wówczas program jest w stanie ekstrapolować trójwymiarowy wygląd twarzy
i obrócić je o około trzydzieści procent.
— Cuda, istne cuda — powiedział z uznaniem.
— Wkrótce dzięki podobnym systemom będzie można złapać przestępców poszu-
kiwanych przez policję, kiedy tylko pojawią się na dworcach, lotniskach lub w innych
miejscach, gdzie będą kamery podłączone do systemu.
Zabrzęczał dzwonek. Na ekran wypłynęło zeskanowane przeze mnie zdjęcie, a obok
podobne. Już na pierwszy rzut oka widać było, że przedstawiają tę samą osobę.
— Mamy go — ucieszył się szef. Kliknąłem myszą i wyświetlił się opis.
— Gruppenführer Klaus von Ronvik. Brał udział w rozstrzeliwaniu ludności cywil-
nej na Białorusi i Ukrainie. W latach 1943-1944 zastępca Ericha Kocha. W 1944 roku
przeniósł się do Generalnej Guberni. Brał udział w mordowaniu Żydów w Treblince
— tu jest odnośnik. Poszukiwany międzynarodowym listem gończym. Po wojnie miej-
sce pobytu nieznane. Zidentyfikowany w 1974 roku w Boliwii, powieszony przez człon-
ków bojówki YJD na mocy wyroku organizacji.
Szef popatrzył na mnie zdumiony.
— Co to jest YJD? — zapytał. — Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
— A od czego mamy komputer? — zauważyłem. — Spróbujmy tak: www.yjd.com.
Stuknąłem enter, ale adres okazał się zły.
— Trzeba chyba na końcu dodać literki oznaczające kraj — westchnąłem. — A nie
24
25
wiemy, z jakiego mogą być kraju.
— Wpisz te dla Izraela — polecił szef.
— Myśli pan?
— Przeczucie — uśmiechnął się.
Tym razem adres okazał się właściwy. Na ekranie wyświetliły się sześcioramienna
gwiazda, rysunek ręki trzymającej sztylet oraz nazwa organizacji: Young Jewish Defen-
ders.
— Młodzi żydowscy obrońcy? — zdziwił się pan Tomasz. — A cóż to takiego?
Puknąłem końcówką długopisu w ekran celując w miejsce, gdzie znajdowała się ręka
trzymająca sztylet.
— Sądzę, że to organizacja założona przez radykalnie nastawionych Żydów, zajmują-
ca się ściganiem i mordowaniem ukrywających się nazistowskich zbrodniarzy.
— Tak bez sądu? — skrzywił się szef.
— Sami wydają wyroki i sami je wykonują.
— Nie pochwalam samosądów — powiedział. — Co tu jest napisane?
Wyświetliłem tekst. Komputer przez chwilę zmagał się z konwersją pliku, po czym
wypluł sieczkę dziwnych znaków.
— To chyba tekst po hebrajsku albo w jidysz — wyjaśniłem. — Ale spróbujemy in-
aczej.
Po chwili znalazłem skróconą wersję tekstu po angielsku. Przeleciałem wzrokiem
tekst.
— Kiepska sprawa — powiedziałem. — W 1986 roku od kuli nieznanego sprawcy
zginął przywódca organizacji Mojsze Gorin. Od tego czasu nie podjęli działań.
— Co dalej? — zamyślił się szef. — Jak ci się wydaje, gdy już dorwali tego Ronvika,
to splądrowali jego dom i zabezpieczyli ewentualne dokumenty?
Można założyć taką możliwość.
— Czy jest tu jakiś adres internetowy, żeby można było wysłać ?
Jest.
No to do dzieła. Napisz im, że będziemy wdzięczni za wszelkie informacje dotyczące
udziału Ronvika w ukrywaniu transportu X-21/X-37. Zastukałem w klawisze.
— Gotowe.
— No cóż, pozostaje czekać. Na razie musimy identyfikować ten dworzec, koło któ-
rego stoi pociąg.
— Sądzę, że to nie będzie trudne.
— Masz jakiś pomysł?
— Tak. Pojadę do Wojskowej Agencji Fotograficznej.
— Dlaczego właśnie do nich? — zdumiał się.
— To proste. Wojsko jest jedyną organizacją, której wolno oficjalnie robić zdjęcia
24
25
obiektów kolejowych. Z całą pewnością będą mieli obfotografowany każdy dworzec
w interesującym nas regionie. Co więcej, będą mieli także zdjęcia wcześniejsze, z lat
trzydziestych i czterdziestych.
— No to do roboty — uśmiechnął się.
No i pojechałem. Kończyłem już oglądać niezwykle bogate zbiory wojskowe, gdy za-
dzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy.
— Pawle, mamy pewien problem — odezwał się szef. . — Co się stało? — zagadną-
łem.
— Przyszedł właśnie list w odpowiedzi na twój.
Popatrzyłem na zegarek. Dwie godziny. Rewolucja informatyczna!
— Co piszą? — zapytałem.
— List jest po polsku. Ktoś chce się z nami widzieć. O siedemnastej na parkingu
przed Biblioteką Narodową.
— Pójdziemy?
— Chyba nie mamy nic do stracenia.
— Dobrze, będę za dwadzieścia minut w ministerstwie.
— Spotkajmy się na miejscu. Ustaliłeś, co to za dworzec?
— Aha. Nie są do siebie uderzająco podobne, ale sądzę, że to dworzec w Szklarskiej
Porębie, choć może to też być dworzec w Wałbrzychu. Na obu są identyczne elementy
konstrukcji peronów.
— A ja wiem, skąd minister wziął naszą fotkę.
— Zamieniam się w słuch.
— W archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych znajdowała się teczka niejakie-
go kapitana Siorka, dotycząca poszukiwań prowadzonych przez Urząd Bezpieczeństwa.
Dostali tę fotografię prosto od towarzyszy z KGB.
— Ale towarzystwo: naziści, żydowscy ekstremiści, agenci KGB i jeszcze jacyś mor-
dercy i podpalacze.
— A nad wszystkim parasol UOP-u i nasz drogi minister — domyśliłem się jego
uśmiechu. — Spotkamy się przed biblioteką.
Przybyłem na czas i zaparkowałem Rosynanta na wolnym miejscu. Po chwili nad-
jechał nieduży samochód dostawczy marki Lublin. Wysiadłem z samochodu i czekając
na szefa zacząłem się przechadzać. Na parking wtoczył się trabancik. Pan Samochodzik
wysiadł z auta.
— Jak będzie wyglądał ten, który ma się z nami spotkać? — zapytałem.
— Nie wiem. W liście napisano, że to on nas rozpozna.
W tym momencie boczne drzwi samochodu dostawczego odjechały w bok.
— Zapraszam do środka — odezwał się ze środka sympatyczny głos z charaktery-
stycznym akcentem.
26
Wsiedliśmy i drzwi zatrzasnęły się za nami. Jednocześnie zapaliło się światło. Zachę-
ceni gestem usiedliśmy na wygodnych siedzeniach. Naprzeciw nas siedział młody męż-
czyzna w jarmułce. Jego ciemne oczy wydawały się płonąć w ciemności.
— Bardzo mi przykro, ale na początek trochę formalności — powiedział wyjmując
Biblię. — Poprzysięgną mi panowie, że żadne słowo, które tu padnie, nie wydostanie się
na zewnątrz. Gdyby byli panowie ateistami, możecie przysięgać na konstytucję — wy-
jął z teczki cienką broszurkę.
Złożyliśmy przysięgę na Biblię.
— Nazywam się Paul Stern, jestem przedstawicielem polskiej sekcji YJD. Mam przy-
jemność z Panem Samochodzikiem i Pawłem Dańcem?
— Jakim cudem... — zacząłem.
— Zadzwoniłem do operatora waszego serwera ministerialnego i zapytałem go, kto
jest właścicielem adresu dołączonego do listu, który otrzymał mój przyjaciel w Jaffie.
— Chylę czoła przed umiejętnościami wywiadowczymi — powiedział Pan Samo-
chodzik.
— Klaus von Rovik zginął z naszej ręki. Wypełniliśmy wolę narodu — oświadczył
z dumą nasz rozmówca.
— Czy izraelska konstytucja nie zniosła kary śmierci? — zainteresował się szef.
— Działamy poza granicami Izraela. To zresztą nieistotne. Od śmierci Rebe Gorina
zajmujemy się już tylko wyszukiwaniem hitlerowców i przekazywaniem ich w ręce Mo-
sadu lub miejscowych władz. Ale nie o to chcieli panowie zapytać...
— Usiłujemy rozwikłać zagadkę zaginionych podczas wojny dzieł sztuki. W operacji
ich ukrycia najprawdopodobniej brał udział Klaus von Ronvik.
— Na czym miałaby polegać nasza pomoc? — zapytał.
— Przypuszczamy, że przy okazji wykonywania wyroku śmierci na tym typku, nie
zagłębiając się w sprawy legalności wyroku, przechwycili panowie jakieś dokumenty
i inne papiery tego człowieka.
— Skąd takie przypuszczenie? — oczy zabłysły.
— Mógł korespondować z innymi ukrywającymi się. Przecież nie mogliście nie
sprawdzić tak obiecującego śladu...
Oczy przygasły.
— Nie znam szczegółów tamtej akcji. Część jej uczestników zginęła wkrótce potem
podczas ataku na hacjedę Sowze Aymarica w Brazylii. Zginęło wówczas wielu naszych
ludzi, ale za to dorwaliśmy piętnastu nazistów. Świętowali — skrzywił wargi w pogar-
dliwym uśmiechu — urodziny Hitlera.
— Mógłby pan sprawdzić, czy papiery znalezione w mieszkaniu Ronvika jeszcze ist-
nieją i jeśli tak, to czy można uzyskać do nich dostęp?
— Oczywiście. Ale to może potrwać kilka dni — zastrzegł.
26
— Poczekamy — uspokoił go szef. — Jak będzie się można skontaktować?
— Ja skontaktuję się z panami — sami rozumiecie, konspiracja — Paul uśmiechnął
się lekko.
Pożegnał nas uprzejmie i wysiedliśmy. Samochód zaraz odjechał.
28
29
Rozdział czwarty
OPERACJA „SKOK TYGRYSA” • AGENT „KOLIBER” • NIESPO-
DZIEWANY WYJAZD • ZABIERAMY ZOSIĘ • HOTEL „ORBIS” • BU-
DUJĘ ALARM • NA CO LICZYLI NIEMCY • WIECZORNA NARADA •
JESZCZE JEDEN POŻAR • WYPRAWA PO GZYMSIE
Za oknem padał ciepły wiosenny deszcz. Komputer cicho szumiał. Wszedł szef
i otrząsnął wodę z płaszcza.
— Coś nowego? — zapytał.
— A jakże. Owsianow czuwa. Dostałem przed chwilą skan z artykułu opublikowa-
nego w radzieckiej gazecie „Nowości Wywiadu i Kontrwywiadu”, dotyczącego operacji
„Skok tygrysa”.
— Śliczna nazwa. I dokąd ten tygrys skakał?
— Na Śląsk, na tak zwane głębokie zaplecze frontu. Operacja „Skok tygrysa” była po-
łączeniem trzech niezależnych operacji prowadzonych przez grupę dywersyjną „Orzeł”.
Śledzono trzy transporty. Dwa wagony na teren Prus Wschodnich, transport depozytów
z banków i sklepów jubilerskich Wrocławia i jeszcze trzy wagony z Ukrainy. Wszystkie
trzy transporty połączono we Wrocławiu.
— Wspaniale.
— Opublikowali tu też to samo zdjęcie, które już mamy.
— Podali, skąd pochodzi?
— Tak. Zostało wykonane przez agenta o pseudonimie „Koliber” na dworcu w Wał-
brzychu.
— A więc jednak Wałbrzych.
— „Koliber” był jedynym członkiem grupy „Orzeł”, który przeżył wojnę. Po zakoń-
czeniu działań wojennych został aresztowany i skazany na karę śmierci za szpiegostwo
na rzecz Wielkiej Brytanii i Urugwaju. Potem wyrok zamieniono na dwadzieścia pięć
28
29
lat łagru. I tu zaczyna się najweselsze. Umieszczono go w łagrze w pobliżu Magadanu,
razem z dwudziestoma innymi skazańcami, byłymi snajperami i dywersantami, którzy
przez całą wojnę działali na rzecz zwycięstwa Związku Radzieckiego, a zamiast orderów
dostali zawszone prycze w baraku.
— Zbuntowali się? — zagadnął szef.
— Żeby tylko. Rozbroili strażników, podpalili obóz, porwali samolot, przeskoczyli
nim do Władywostoku, porwali kanonierkę straży ochrony wybrzeża, wypłynęli na Pa-
cyfik i ścigani przez połowę Floty Dalekiego Wschodu i lotnictwo przedarli się na Ala-
skę.
— To ci dopiero... A nasz bohater jeszcze żyje?
— Nawet jeśli, to tak dobrze się przyczaił, że nie udało się go odnaleźć.
— Dobra, odbiegliśmy od tematu. Co zdziałała grupa „Orzeł”?
— W artykule jest na ten temat niewiele. Wysadzili tory w Szklarskiej Porębie, aby
uniemożliwić pociągowi ucieczkę na drugą stronę gór. Następnie wysadzili linię od dru-
giej strony, aby nie mógł się wymknąć. Uwięzili go pomiędzy Wałbrzychem a Szklarską
Porębą. Obstawili całą trasę i śledzili jego ruchy. Jednocześnie zadbali, żeby nie można
było przeładować ładunku na ciężarówki.
— Jakim cudem?
— Spalili prawie wszystkie w okolicy. To była jedna z największych akcji sabotażo-
wych. Wreszcie Niemcy zmuszeni byli ukryć ładunek. Grupa zbadała kryjówkę i uznała,
że nie zachodzi konieczność pilnowania skarbu, wystarczy wskazać miejsce jego ukry-
cia po wkroczeniu na te tereny Armii Czerwonej. Wkrótce przerzucono ich do Czech,
gdzie niestety prawie wszyscy polegli.
— A „Koliber” nie podał tej informacji śledczym?
— Widocznie nie. Myślę, że chciał się zabezpieczyć. Mógł słyszeć, co działo się w je-
go ojczyźnie z ludźmi wracającymi z wojny.
— Czy ta gazeta posiada własny adres internetowy?
— Tak. Owsianow był taki miły, że zanotował go na końcu listu.
— Wyślij do nich list z prośbą o wszelkie dodatkowe informacje. Z Wałbrzycha do
Szklarskiej Poręby jest dość daleko. Proponowałbym też zastosować metodę wypróbo-
waną już podczas poszukiwań depozytów Muzeum Narodowego.
— To znaczy?
— Dać ogłoszenie do „Gazety Polskiej” i może do „Żołnierza Wolności”...
— To się teraz chyba nazywa „Żołnierz Polski”.
— Możliwe. I do kilku innych gazet, które czytują weterani. Napiszemy, że szuka-
my zaginionego na trasie Wałbrzych-Szklarska Poręba pociągu. Gdy dostaniemy odpo-
wiednio zachęcający cynk, będziemy mogli podjąć poszukiwania w terenie. Właściwie
powinniśmy wyruszyć niezwłocznie...
30
31
— Dokąd?
Szef wyjął z kieszeni plik kartek ksero.
— Zapamiętałem tytuły kilku z tych spalonych książek. W jednej z ich trafiłem na
bardzo ciekawy trop... A teraz leć do domu i spakuj się. Po drodze załatw ogłoszenia.
Wrócimy za dwa, może trzy dni. Za dwie godziny podjadę po ciebie.
Na sygnał domofonu zbiegłem na parter przeskakując po kilka stopni. Wsiadłem do
samochodu. Pan Tomasz popatrzył na zegarek.
— Jest dwunasta — powiedział w zadumie. — Trochę późno, ale trudno. Jeszcze mu-
simy zawadzić po drodze o Łódź.
Szosa znikała pod kołami samochodu. Usiłowałem wyglądać za okno, ale widoki
szybko mnie zmęczyły i zdrzemnąłem się.
Wjechaliśmy do Łodzi i niebawem byliśmy na Piotrkowskiej. Od mojego ostatnie-
go tu pobytu ulica zmieniła nieco swoje oblicze. Zdarto częściowo pstre chodniki, a na
ich miejsce położono kostkę cementową. Także fasady niektórych secesyjnych kamie-
nic odnowiono, a może tylko dokładnie umyto.
Zadzwoniliśmy do drzwi. Otworzyła nam Zosia.
— Gotowa? — zapytał Pan Samochodzik.
— Tak, wujku.
Z przedpokoju zabrała niewielki plecak i niedużą torbę.
— Namioty są na pawlaczu. Sięgnąłem po nie posłusznie.
— Gdzie Jacek i reszta rodzinki?
— Wujek Tomasz nie powiedział? — zdziwiła się.
— Szczerze mówiąc rano nie wiedziałem nawet, że gdzieś wyruszamy — wyjaśni-
łem.
— Jacek i rodzice pojechali do Anglii — wyjaśniła.
— A ciebie biedną zostawili? — zmartwiłem się.
— Byłam tam wcześniej. A gdy dowiedziałam się, że szykuje się nowa przygoda...
„Kiedy to minister nakazał nam odszukać złoty pociąg? Trzy dni temu?” — pomy-
ślałem.
Zarzuciłem sobie bagaże na ramię. Zosia zamknęła kilka par wymyślnych zamków
i podzwaniając kluczami zbiegła za nami po schodach. Usadowiliśmy się w samocho-
dzie. Teraz ja siadłem za kierownicą.
— To czego będziemy szukać? — zapytała Zosia, gdy tylko wyjechałem na szeroką
i dobrze utrzymaną wrocławską autostradę.
— Tego — szef podał jej fotografię.
— Jakiś pociąg... Będziemy badać wszystkie bocznice kolejowe w poszukiwaniu
transportu dzieł sztuki, które jechały na wystawę, ale ktoś pomylił listy przewozowe
i teraz stoją wśród tysięcy innych składów na bocznym torze? Powiedzcie, o co tu cho-
30
31
dzi — poprosiła.
Szef opowiedział. Niedaleko Wrocławia Zosia poprosiła nas, żebyśmy na chwilę się
zatrzymali, a sama zniknęła w krzakach porastających pobocze drogi.
— Czy to ma sens? — zapytałem.
— Co ma sens? — zdziwił się szef,.
— Zabierać ją ze sobą?
— Oczywiście, może przeżyć ciekawą przygodę, a przy okazji zobaczy kawałek kra-
ju...
— Proszę nie zapominać, że nie jesteśmy sami w tym interesie.
— To znaczy?
— Nie da się wykluczyć, że pociągu szuka też grupa ludzi, właściwie bandytów, któ-
rzy nie wahali się zabić Sobieradzkiego i członków jego ekipy. Jeśli dowiedzą się o na-
szych działaniach, to może nam grozić niebezpieczeństwo.
Zamyślił się. Wróciła Zosia i ruszyliśmy naprzód.
Wreszcie dotarliśmy do Wrocławia. Przejechałem przez miasto kierując się wska-
zówkami szefa i zatrzymałem się na niedużym parkingu przy hotelu „Orbis”.
— Czy to nie kuszenie losu? — zapytałem.
— Może czegoś się dowiemy — uśmiechnął się Pan Samochodzik.
Po kilkunastu minutach pobrzękując kluczami wchodziliśmy na trzecie piętro. Do-
staliśmy niewielki apartament złożony z dwu pokoi i maleńkiej łazienki. Stary bukowy
parkiet trzeszczał pod nogami.
— Trzeba jakoś zabezpieczyć drzwi — powiedziałem. — Jeśli przed tym hotelem pali
się samochody uprzednio zabitych poszukiwaczy...
— Podeprzemy drzwi krzesłem i na noc zostawiamy w zamku klucz — zapropono-
wał szef.
— To na nic — mruknąłem. — Ale mam pomysł.
Z łazienki zabrałem solidny drewniany spinacz do bielizny. Na stoliku stało radio.
Rozciąłem kawałek izolacji.
— Rano to naprawię — odpowiedziałem na zgorszone spojrzenie pana Tomasza.
Rozciąłem czerwony kabel. Rozizolowałem końcówki. Okręciłem je wokół obu ra-
mion spinacza po tej stronie, z której się zaciskały. Zosia patrzyła na mnie zdumiona.
Włożyłem wtyczkę z powrotem do kontaktu i na próbę włączyłem radio. Grało. Naci-
snąłem na spinacz. Druty oddaliły się od siebie, przerwałem obwód i radio umilkło.
— Chyba zaczynam rozumieć — mruknął szef.
Z parapetu wydłubałem tkwiący tam gwoździk i przełożywszy go przez sprężynę
spinacza przybiłem ostrożnie do framugi drzwi. Między otwarte ramiona włożyłem
plastykową rączkę szczoteczki do zębów, a ją samą nie żałując plastra przytwierdziłem
do drzwi. Na zakończenie wsadziłem wtyczkę do kontaktu i nastawiłem radio na cały
32
33
regulator.
— Jeśli dobrze zrozumiałam — odezwała się Zosia, dotąd w milczeniu obserwująca
moje poczynania — otwarcie drzwi wyrywa rączkę szczoteczki spomiędzy kleszczy spi-
nacza. Zatrzaskują się i zwierają druty.
— Tak. Zamyka się obwód i prąd płynie do radia, które powinno nielicho ryknąć. To
najprostszy alarm do drzwi. Każdy może sobie taki zrobić w pięć minut.
— Trochę dłużej ci zeszło — uśmiechnął się pan Tomasz patrząc na zegarek.
— Bo jeszcze musiałem wymyślać po drodze szczegóły — wyjaśniłem.
— Pora zastanowić się nad kilkoma kwestiami — mruknął szef, gdy już się rozloko-
waliśmy w pokoju.
Wyjąłem z kieszeni notatnik.
— A więc mamy stuprocentową niemal pewność, że pociąg ukryli Niemcy. — W ta-
kim razie, czy do skrytki jest obecnie dostęp?
— Trzeba nad tym pomyśleć — powiedziałem. — Oczywiście gdy ukrywali skarby
musieli liczyć się z tym, że kiedyś przyjdzie pora je wydobyć...
— Wkraczają Rosjanie. W dodatku uprzedzeni przez swoich dywersantów, że gdzieś
tu należy szukać pociągu pełnego skarbów.
Ukrywający musieli liczyć się z tym, że Armia Czerwona, NKWD i inne organizacje
będą starały się odnaleźć pociąg. Skrytka musiała wiec być świetnie zabezpieczona, naj-
lepiej zasypana dziesiątkami metrów skalnych odłamków albo nawet zalana wielome-
trową warstwą betonu. I oczywiście zaminowana.
— Dobrze — powiedziałem. — Wobec tego ja przedstawię nieco inny pogląd na tę
sprawę. Oczywiście łup należało ukryć starannie....
— Niemcy z pewnością nie spodziewali się, że utracą ziemie będące częścią ich pań-
stwa od stuleci. Liczyli się z faktem, że będą okupowani, ale sądzili, że po kilkuletniej
okupacji Rosjanie opuszczą ich terytorium, a wówczas będzie można wydobyć łup
— stwierdził pan Tomasz.
— Teraz przedstawię wam moją koncepcję — powiedziałem. — Sądzę, że faktycznie
liczyli na to, że pozostaną na tych ziemiach. Zapewne chcieli sobie przygotować grunt
do odbudowy państwa niemieckiego. Do tego celu przydałoby się czterdzieści milio-
nów dolarów...
— Czterdzieści miliardów — poprawił mnie szef.
— Czterdzieści miliardów dolarów wystarczyłoby na zakupienie odpowiedniej ilo-
ści broni na czarnym rynku, odbudowę przemysłu zbrojeniowego i dalsze badania nad
bronią rakietową. Dlatego sądzę, że zastosowali koncepcję mieszaną.
— To znaczy? — zaciekawił się szef.
— Łup ukryto w lochach zalanych tysiącami metrów sześciennych betonu albo
w sztolniach kopalnianych. Jednocześnie jednak przygotowano wąskie przejście omija-
32
33
jące zawały, oczywiście starannie zamaskowane i znane jedynie wąskiej grupce wybra-
nych, ale umożliwiające stopniowe opróżnianie skrytki, gdy będą tego wymagały oko-
liczności.
— Krąg wtajemniczonych musiałby być naprawdę wąski.
— Z drugiej strony istniałaby nieco szersza grupka ludzi wiedzących, w którym
miejscu znajduje się kryjówka i oczywiście pilnujących jej jak oka w głowie.
Pan Tomasz postukał palcami po stoliku.
— To by sporo wyjaśniało — westchnął.
— Opowiedz, wujku — Zosia zachęciła szefa do zwierzeń.
— To było w końcu lat sześćdziesiątych. Utworzono właśnie naszą komórkę przy Mi-
nisterstwie Kultury i Sztuki. Marczak został dyrektorem, a Waldemar Batura grał jesz-
cze, że się tak wyrażę, w naszej lidze. W tym czasie dość głośna była sprawa niejakie-
go Klosego, niemieckiego policjanta z czasów okupacji. Tylko nie mylcie go z Hansem
Klossem — pogroził nam żartobliwie palcem. — Klose wpadł w ręce UB. Ukrywał się
od końca wojny. Za zwrócenie wolności złożył wyjątkowo interesujące zeznania. Mia-
nowicie pod sam koniec wojny brał udział w ukrywaniu skrzyń przechowywanych
w piwnicach komendantury we Wrocławiu. Wedle jego zeznań wywieziono je kolumną
ciężarówek do Karpacza. Tam przepakowano je na wozy i przewieziono tak zwaną Ślą-
ską Drogą w góry. Klose twierdził, że gdy skrzynie były już na furmankach spadł z ko-
nia i stracił przytomność. Musieli go odwieźć do szpitala, dlatego nie potrafił wskazać
miejsca ukrycia. Ale ja z Waldkiem zdołaliśmy zidentyfikować przypuszczalne miejsce
ukrycia skarbu. W kotle pod Śnieżką znajdowały się przed wojną dwa szyby kopalniane
Herman i Gustaw oraz sztolnia Barbara i jaskinia Porfirowa Dziura. Na współczesnych
mapach po tych obiektach nie ma żadnego śladu. Waldek znalazł w bibliotece w Wał-
brzychu rysunki szybów pochodzące z połowy ubiegłego wieku. Wystąpiliśmy do mini-
stra z prośbą o zezwolenie na podjęcie poszukiwań. Otrzymaliśmy ją. Krakowska Aka-
demia Górniczo-Hutnicza dała nam do pomocy dziesięciu studentów, a jedna z kopal-
ni, chyba „Siersza”, świder używany do głębokich poszukiwań geologicznych. Właśnie
tworzono na tych terenach Karkonowski Park Narodowy, więc oni też przydzielili nam
człowieka, który miał zadbać o to, abyśmy naszymi wierceniami nie zniszczyli chronio-
nych roślin... Udało nam się wywiercić dziury i założyć ładunki...
— Ładunki wybuchowe? — zaciekawiła się Zosia.
— Tak.
— Ale po co?
— Och, to standardowa technika badawcza tamtego okresu — uśmiechnął się.
— Wierci się otwory, a potem na głębokości kilkudziesięciu metrów detonuje słabe ła-
dunki wybuchowe i mierzy rozchodzenie się fal sejsmicznych. Dzięki temu można od-
kryć podziemne wyrobiska. Metoda zawodna, ale nie było wówczas lepszych. Wytypo-
34
waliśmy kilka miejsc, które wydały nam się podejrzane i zdecydowaliśmy się wiercić
otwory sondażowe. I wtedy właśnie przyszło polecenie z Warszawy. Nakazano nam na-
tychmiastowe przekazanie całej dokumentacji Urzędowi Bezpieczeństwa oraz zwinię-
cie interesu.
— Przerwaliście prace? — zaciekawiła się Zosia.
— Po otrzymaniu tego rozkazu wierciliśmy jeszcze przez sześć godzin. W końcu jed-
nak musieliśmy dać za wygraną. W rok później to samo spotkało uczestników operacji
„Walim”. Grupa młodych zapaleńców postanowiła zbadać znajdujące się w Górach So-
wich podziemne wyrobiska, będące pozostałościami po jakichś niemieckich pracach.
Zebrali sprzęt, zwłaszcza zależało im na osuszeniu kilku sztolni. Zdobyli odpowiednie
pompy i kilka kilometrów węży parcianych do odprowadzania wody. Wojsko przydzie-
liło im saperów na wypadek natrafienia na niewypały lub miny. Rankiem w dniu ope-
racji przyszedł rozkaz odwołujący żołnierzy, a w kilka godzin później Rada Ministrów
nadesłała instrukcje dla reszty zespołu. Nakazano przerwać wszelkie prace i zapomnieć
o sprawie. Ale najciekawsze, że zaraz po odjeździe ekipy do Walimia przybyła grupa ra-
dzieckich saperów i wysadziła wloty do kilkunastu znanych sztolni. Niektórych do tej
pory nie odkopano.
— Czyli rozkaz przyszedł z Moskwy — mruknęła Zosia.
— Niekoniecznie. W tym okresie stacjonowało u nas prawie pół miliona żołnierzy
radzieckich. A w ekipie Edwarda Gierka był człowiek — szef z przyzwyczajenia ściszył
głos — podejrzewany o przynależność do Waffen-SS.
— To potwierdza moją teorię — mruknąłem. — Odpowiedni ludzie mający ciągle
dostęp do skarbu pobierali z niego od czasu do czasu po trochu...
— W jaki sposób? — nie zrozumiała Zosia.
— Pieniądze posłużyły do umieszczania swoich ludzi na różnych stanowiskach
— wyjaśnił pan Tomasz. — W ten sposób po pewnym czasie mogli kontrolować aparat
państwowy do tego stopnia, by zablokować poczynania moje i ekipy badającej Walim.
Spojrzał na zegarek.
— Czas na kolację — powiedział. — Rozmontuj ten straszliwy alarm ze spinacza
i chodźmy coś zjeść.
Koło schodów na parter znajdowały się drzwi do jednego z pokoi. Oklejono je sta-
rannie paskami papieru. Przypatrzyłem się im bliżej. Na paskach był orzeł, a wokoło
biegł napis: „Urząd Ochrony Państwa”. Szef też przyjrzał się drzwiom.
— Ciekawe — mruknął. — Czyżby tu nocowała ekipa przed swoim zaginięciem?
— spojrzał na mnie znacząco.
Po kolacji i wróciliśmy do naszego pokoju. Zosia zaraz poszła spać, a ja ostrożnie
uchyliłem okno i popatrzyłem na zewnątrz.
— Ciężka sprawa — mruknąłem. — Musiałbym obejść po gzymsie co najmniej po-
34
łowę budynku.
— Dasz radę to zrobić?
— Dam, ale czy warto? Co mogę tam znaleźć zakładając, że uda mi się otworzyć
okno od zewnątrz? Jeśli istnieje związek pomiędzy tymi sprawami ekipa UOP-u z pew-
nością zabezpieczyła każdy ślad. Ale zajrzeć nie zawadzi.
Nastawiłem budzik na trzecią rano i my także położyliśmy się spać.
Ocknąłem się, zanim budzik zaczął pikać. Po cichu ubrałem się i wyszedłem na
gzyms. Ruszyłem ostrożnie. Po tej stronie nie było ulicznych latarni, w mroku ledwo
widziałem, gdzie kończy się mur. Minąłem kilka okien i dotarłem do rogu budynku.
Wyjrzałem zza węgła. Niestety tamta strona była mocno oświetlona. Do okna pokoju
było daleko. Ktoś mógłby mnie zauważyć. Zawróciłem. Gzyms był bardzo śliski, ale ja-
koś sobie poradziłem.
Pan Tomasz nie spał.
— I jak? — zapytał.
— Niewarta skórka za wyprawkę — wyjaśniłem. — Teoretycznie dało by się przejść,
ale ktoś mógłby mnie zauważyć.
— No trudno — uśmiechnął się. — Na razie wyciągnijmy wnioski z tego co wiemy.
— A co wiemy? — nie zrozumiałem.
— Zwróciłem na to uwagę, gdy szliśmy na kolację. Ten kawałek ściany i sufitu był
nieco innego koloru niż reszta korytarza. W dodatku te drzwi. Wszystkie są lekko po-
obijane, a tamte fabrycznie nowe. Myślę, że tu nocował Sobieradzki przed swoim zagi-
nięciem. Również w tym wypadku przestępcy zatarli ślady ogniem. Pora spać.. Za ja-
kieś cztery godziny wyruszamy.
36
37
Rozdział piąty
TŁUMY WCZASOWICZÓW W KARPACZU • CO ZEZNAŁ KLOSE •
KTO ZAŁOŻYŁ KARPACZ • MIEJSCE PŁUKANIA ZŁOTA• JAK SIĘ
ROBI KOLOROWE SZKŁO
W południe dojechaliśmy do Karpacza.
— Ładnie tu — zauważyła Zosia wyglądająca przez okno. — Tylko trochę tłoczno.
Faktycznie, po uliczkach miasta przewalały się tłumy ludzi. Część z plecakami ma-
szerowała w stronę Śnieżki, reszta włóczyła się po ulicach pociągając piwo z butelek lub
puszek.
— Narodziła się nowa kategoria wczasowiczów — westchnął Pan Samochodzik.
— Jadą do Zakopanego, by siedzieć i pić piwo, a góry oglądają z daleka...
— Może zawsze byli — zauważyłem. — Tylko teraz jest ich tylu, że zaczęli być wi-
doczni? Dawniej siedzieli na podwórkach, a teraz niesie ich w świat.
Kiwnął bez przekonania głową.
— Zaczynam się nad czymś zastanawiać — powiedział wreszcie. — Przecież liczba
ludności naszego kraju nie wzrosła ostatnio jakoś drastycznie, a wszędzie robi się bar-
dzo tłoczno. Kiedyś można było godzinami wędrować po bieszczadzkich szlakach nie
napotykając żywej duszy albo płynąć przez Jeziorak napotykając jedną, najwyżej dwie
łajby, a teraz...
— Media propagują aktywny wypoczynek. Nawet ci z flaszkami w jakiś sposób w to
uwierzyli. Poza tym coraz mniej ludzi spędza wakacje u rodziny na wsi — podsunąłem
rozwiązanie.
— Od czego zaczniemy? — zapytała Zosia.
— Po pierwsze, musimy gdzieś ulokować samochód. Nie pojedziemy nim w góry.
Wprawdzie chyba by się dało, ale tam jest park narodowy...
— Pewnie gdzieś tu znajdziemy parking strzeżony... Niebawem wypatrzyłem pla-
36
37
cyk wysypany żużlem i otoczony budzącym zaufanie ogrodzeniem. Postawiłem na nim
Rosynanta i objuczeni plecakami ruszyliśmy śladem innych wędrowców wydeptanym
szlakiem prowadzącym pod górę.
— Gdzieś tu Klose spadł z konia, a furmanki podążyły dalej — powiedział w zadu-
mie Pan Samochodzik.
— Jaki to ma związek z naszą sprawą? Szukamy pociągu... — zaciekawiła się Zosia.
— Och, to bardzo proste — powiedział szef. — Sadzę, że Klose kłamał. Zdecydował
się sypać w obawie o własną skórę, ale nie powiedział wszystkiego.
— A co według pana przemilczał? — zaciekawiłem się.
— Załóżmy, że nasz pociąg został zablokowany pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską
Porębą.
— Tu dochodzi tor kolejowy — domyśliła się Zosia. — Mogli dojechać tutaj i prze-
ładować skarb z pociągu na furmanki. A cała historia z ciężarówkami jadącymi z Wro-
cławia to lipa.
— Nie da się tego wykluczyć — powiedziałem. — Ale po co Klose, niezależnie od
tego co mu groziło, podał miejsce ukrycia łupu?
— Sądzę — zauważył pan Samochodzik — że to wszystko można łatwo wyjaśnić.
Działania Klosego były podporządkowane największej sile na świecie.
— Forsie? — zaciekawiła się Zosia.
— Strachowi — zaryzykowałem.
— Właśnie. Wpadł w ręce UB. Szansę wydostania się miał praktycznie zerowe. Moim
zdaniem, postanowił zaryzykować. Sklecił historyjkę o kolumnie ciężarówek i skarbie.
Uwierzono mu. Ja i Batura też oczywiście uwierzyliśmy, ale to nieistotne. Poinformował,
że złoto zostało wniesione do jednej z płytszych sztolni, a potem wysadzono szyb.
— Podobne sposoby maskowania znane są z Tyrolu i Alp — zauważyłem.
— Już wtedy to wydało się nam dziwne. Waldek sądził nawet, że ładunek ukryto
w Porfirowej Dziurze albo w sztolni Barbara, a Niemiec podał celowo zły „adres” skryt-
ki, aby Polacy stracili wiele tygodni na odkopywaniu tunelu. Teraz przypuszczam, że
obaj mieliśmy rację. Podał miejsce ukrycia niewielkiej części depozytu. Sztolnia blisko
powierzchni była małym bankiem. Złożono w niej część łupu. Reszta została zabezpie-
czona w głębszych korytarzach. Klose mógł mieć nadzieję, że Polacy odkrywszy część
skarbu, niewielką w porównaniu z całością, tam mogło być przecież nawet kilka ton
złota, dojdą do wniosku, że przechwycili cały skarbiec. W takim wypadku nie kopali-
by już głębiej.
— To brzmi całkiem prawdopodobnie — mruknąłem.
Wdrapaliśmy się już dość wysoko, ale szczyt ciągle majaczył daleko. Wreszcie zna-
leźliśmy się na rozwidleniu dróg. Szersza wydeptana tysiącami stóp turystów zakręca-
ła na prawo, a druga, znacznie węższa, choć nosząca jeszcze ślady utwardzania — na
38
wschód. Opodal szumiał niewielki potok, zapewne będący dopływem rzeczki, wzdłuż
której szliśmy.
— Ta ścieżka prowadzi w stronę tamtej góry — wskazał pan Tomasz. — A szersza za-
kręca do schronisk: Samotni, Domku Myśliwskiego i Strzechy Akademickiej.
— Tamta góra nazywa się Kopa — wskazałem. — A obniżenie, w którym się obecnie
znajdujemy, to Złotówka.
— Nazwali je tak, bo jest okrągłe jak wielki pieniądz — zażartował.
— Jeśli ta rzeczka to Złoty Potok, to pewnie tu kiedyś prowadzono poszukiwania
kruszcu — zauważyła Zosia.
— Nie mylisz się — kiwnąłem głową. — Karpacz i leżąca nie tak znowu daleko
Szklarska Poręba zostały w XIV wieku założone właśnie jako osady górników czy też
poszukiwaczy złota. Pierwotnie stosowano tu metodę najprostszą — wypłukiwanie
kruszcu ze złóż okruchowych.
— Co to są złoża okruchowe? — zdziwiła się Zosia.
— Widzisz te góry? — powiodłem ręką wokoło. — Wszędzie tam występują cienkie
żyły macierzyste. Wraz z erozją i wietrzeniem skał tu w dolinę opadają kawałki żwiru
i ziarna piasku. Padające deszcze wypłukują drobiny zwietrzałego kamienia i niewielkie
okruchy metalu, które następnie opadają lub są niesione przez wodę w dół.
— I tu wszędzie jest złoto? — zdziwiła się.
— Oczywiście, ale jego zagęszczenie jest bardzo małe. W tonie tej ziemi może wystą-
pić około 0,5 grama złota.
— To jak oni je wydobywali?
— To bardzo proste — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — Wyszukiwali miejsca,
w których występowało w większych ilościach. W korycie strumienia kruszec jako cięż-
szy od kamieni będzie się osadzał w zakolach, w kotłach wodospadów, w zagłębieniach
dna. Poszukiwacze wybierali ziemię z takich właśnie miejsc i przepłukiwali ją. Dziś taka
eksploatacja jest całkowicie nieopłacalna. I chyba dobrze. Dzięki temu te piękne góry
nie są rozgrzebywane przez osobników ogarniętych gorączką złota.
— Może trzeba nabrać wody do bidonika? — zapytała i nie czekając na odpowiedź
pobiegła nad strumyk.
— Gorączka złota, szefie? — zagadnąłem.
— Cóż, kobiety kochają błyskotki — uśmiechnął się na znak, żebym nie brał jego
słów poważnie.
Zosia siedziała dłuższą chwilę w kucki i napełniając baniaczek rozgarniała drugą
ręką wyścielające dno potoku kamienie. Po chwili wróciła.
— Dużo kruszcu? — zapytałem.
— Ani śladu.
— Tu występują ziarenka o średnicy około milimetra — uśmiechnął się pan Tomasz.
38
— Po powrocie do domu poczytaj sobie Londona.
— Albo „Pod gołym niebem” Marka Twaina. On opisuje poszukiwania żył nieco po-
dobnych do tutejszych.
— Nie wiem, co takiego jest w złocie, że przyciąga ludzi — zadumał się szef.
— W moim życiu przeszło mi przez ręce tyle kruszcu, ale widziałem w tych wyrobach
raczej dzieła sztuki niż bryły cennego metalu.
— A Rubinowa Tiara? — zapytałem. — Gdyby wykonano ją z czerwonego szkła
i dajmy na to z mosiądzu, czy zwracalibyśmy na nią uwagę?
— Sam nie wiem — zamyślił się. — Pewien wpływ na nas miało to, że poznaliśmy jej
historię poczynając od rubinu, którego nie kupił Marco Polo, poprzez wędrówki tego
kamienia, potem tragiczne okoliczności ukrycia...
— Jak wyglądają rubiny? — wtrąciła się Zosia.
— Jak potłuczone czerwone szkoło — powiedział szef. — Wyobraź sobie, że powy-
cinałaś symetryczne i regularne kawałki z czerwonego kryształowego wazonu... Powi-
nien być ciemnoczerwony. Takie rubiny mają najwyższą cenę.
— Jak robi się kolorowe szkło? — zapytała.
— Ze starych butelek — zażartował pan Tomasz.
— Do masy szklanej wykonanej z piasku, wapnia i sodu lub jego związków dodaje
się sproszkowane metale — wyjaśniłem. — Po stopieniu masy sypie się metaliczny pro-
szek, a potem miesza. Od klarowności masy i dokładności wymieszania składników za-
leży jakość końcowego produktu.
— Zabawne, że o to zapytałaś — powiedział szef. — Bo właśnie czerwone szkło, tak
zwane rubinowe produkuje się z masy szklanej, do której dodawane jest sproszkowa-
ne złoto.
— A szkło laboratoryjne? — zaciekawiła się. — Przecież różni się czymś od tak zwa-
nego sodowego, którego używa się powszechnie.
— Tak. Jest zrobione z czystej krzemionki, a konkretnie z topionego kryształu — wy-
jaśniłem. — Dawniej huta „Wołomin” sprowadzała go aż z Brazylii.
— Gdybyś chciała zwiedzić nieczynną już, dziewiętnastowieczną hutę szklaną, to
możemy podjechać kiedyś do pobliskiej Szklarskiej Poręby — dodał pan Tomasz.
— Skąd wzięła się nazwa Szklarska Poręba?
— W osadzie będącej pierwotnie wsią górniczą osiedlili się w odległej przeszłości lu-
dzie zajmujący się wytopem szkła — wyjaśniłem. — Natrafili tam na dobry piasek i zło-
ża wapienia. Nie wiem, kiedy tam osiedli. Prawdopodobnie w XVII wieku.
Tymczasem dotarliśmy do wylotu dość szerokiej doliny.
40
41
Rozdział szósty
ZAGADKOWA TRAGEDIA W BIAŁYM JARZE • CO NIECO O LO-
DOWCACH • ZASYPANE SZYBY • USYPISKO • JASKINIA PORFIRO-
WA DZIURA • PODZIEMNE POLE MINOWE • TAJEMNICA DREW-
NIANYCH SKRZYNEK
— To właśnie Biały Jar — powiedział pan Tomasz. — Od kiedy zginęło tu osiemna-
stu młodych ludzi wyłączony z ruchu turystycznego
— Chyba niewiele osób respektuje ten przepis — wskazałem wydeptaną ścieżkę.
— My nie musimy go łamać — wyjął z kieszeni odznakę Społecznego Inspektora
Ochrony Przyrody i przypiął sobie dumnie na piersi. — Poza tym przed wyprawą po-
starałem się o stosowne zezwolenie...
Żeby nie być gorszym wyjąłem swoją odznakę i przypiąłem ją.
— A ja? — pisnęła Zosia.
— A ciebie, młoda damo, złapaliśmy na zakazanym obszarze i teraz eskortujemy na
najbliższy posterunek celem wypisania mandatu — uśmiechnął się jej wujek.
— Osiemnaście osób... za jednym zamachem? — zdziwiłem się.
— Tak. Grupa turystów z NRD i ZSRR. Zabrała ich lawina ze ścieżki. Ciekawe, co
tu robili, bo po zwłoki Rosjan przyjechali następnego dnia, zapakowali do metalowych
trumien, zaplombowali i wywieźli, natomiast Niemców trzeba było pochować w Kar-
paczu, bo ich władze w ogóle się do nich nie chciały przyznać.
— Szukali tu czegoś? — domyśliłem się.
— Chyba tylko mieli się zorientować. Może Niemcy coś pokazywali Rosjanom.
A może nie... Pora roku nie sprzyjała poszukiwaniom. W jarze zazwyczaj aż do późnej
wiosny leży gruba warstwa śniegu. Nigdy nie ustalono, co to byli za jedni, ale na szpie-
gów trochę za młodzi...
Ruszyliśmy wąwozem. Patrzyłem uważnie na jego ściany. Leżące wśród krzaków
40
41
luźne kamienie budziły moje zaniepokojenie. Dość często musiały tu schodzić lawiny.
Wreszcie stanęliśmy w sporej kotlinie o stromych ponurych ścianach.
— No i jesteśmy na miejscu — powiedział szef. — Nieczęsto widzi się tak ładny cyrk
lodowcowy.
— Co to jest cyrk lodowcowy? — zapytała Zosia.
Pan Tomasz westchnął ciężko.
— Realizowanie programu minimum w szkołach i poważne cięcia programowe
— powiedziałem. — Geografia w przeciwieństwie na przykład do fizyki uważana jest
ostatnio za przedmiot mało przydatny i w liceach jej wymiary ograniczono do godziny
tygodniowo... Wskutek tego dzieci nie wiedzą, jak się nazywa stolica Kanady, ani jakie
elementy rzeźby terenu wskazują na ich lodowcową genezę.
— Jak się nazywa stolica Kanady? — zaciekawiła się Zosia. — Chyba Montreal?
— Ottawa! — huknąłem. — Natomiast cyrki lodowcowe to doliny, w których daw-
niej powstawały lodowce górskie. Wyobraź sobie, że jesteśmy tutaj dwanaście-czterna-
ście tysięcy lat temu. Północną Polskę skuwa pokrywa lodowa tak zwanego zlodowa-
cenia bałtyckiego... We Francji przedstawiciele kultury magdaleńskiej polują na renife-
ry i malują w jaskiniach swojej słynne obrazy. Jest znacznie zimniej niż obecnie i w tych
górach zaczyna powstawać lodowiec. Najpierw pada śnieg. Jest na tyle zimno, że nie
topnieje nawet latem... Gdy będzie go kilka metrów, samo ciśnienie powoduje, że jego
dolne warstwy zaczynają zbijać się w lód. Z kilku metrów śniegu tworzy się cienka, kil-
kunastocentymetrowa warstewka lodu. Ale śnieg pada ciągle, przez całe lata... Wresz-
cie ciśnienie jest tak duże, że dolne warstwy lodowca zaczynają szukać ujścia. Tą doli-
ną wysuwa się jęzor lodu.
— Ogromny nacisk kruszy skały, ich kawałki wmarzają w lód... — dodał szef. — Wi-
działaś norweskie fiordy na filmach? Powstały w ten sam sposób.
— W tym miejscu — zatoczyłem ręką krąg — lodowiec zniszczył ściany. Odsłonił
skałę, zaś jej niewielkie kawałki pozostały tu na dnie kotliny.
— Rozumiem — powiedziała Zosia. — Jak w Alpach stopnieją lodowce, to powsta-
ną takie doliny.
— Tak. Jeśli lód był w nich obecny bardzo długo, staną się głębokie na tyle, że wody
opadowe już nie będą w stanie z nich uciec. Przypomnij sobie Morskie Oko albo Doli-
nę Pięciu Stawów Polskich...
Urwałem i przez dłuższą chwilę przypatrywałem się niedużemu kamiennemu gar-
bowi.
— Szefie! — zawołałem. — Niech pan na to popatrzy. Podszedł.
— Ktoś tu trochę popracował kilofem — zauważyła Zosia. — Jakby garb przeszka-
dzał w jeździe samochodem. Wyraźnie widać dwie koleiny.
— Tak. Od strony doliny garb był bardzo stromy. Ktoś usiłował sobie ułatwić prze-
42
43
jazd — zmierzyłem rozstaw krokami. — Trzy spore kroki, czyli jakieś dwa i pół metra.
— Ciężarówka — powiedział pan Tomasz w zadumie. — Zobacz, czy są dalej podob-
ne ślady.
Ruszyłem patrząc uważnie pod nogi.
— Nic takiego tu nie widać — stwierdziłem.
— A gdzie te zasypane szyby? — zaciekawiła się Zośka. Rozejrzałem się po dnie ko-
tlinki. Poniewierały się tu odłamki zwietrzałego granitu i łupku.
— Sądzę, że w tym miejscu — wskazałem niewielkie zagłębienie wypełnione kamie-
niami. — Podłożyli dynamit i wysadzili szyb. Powstał taki właśnie dołek. Później mogli
go jeszcze dodatkowo zawalić kamieniami, żeby dokładniej zamaskować.
— Rozumiem. I teraz będziemy kopali w tym miejscu? Uśmiechnąłem się lekko.
— Nie. Nie musimy kopać.
Z plecaka wyjąłem dwie metalowe różdżki. Popatrzyła na mnie zaciekawiona. Połą-
czyłem je kabelkiem.
— Cóż to jest takiego? — zaciekawił się Pan Samochodzik. — Chcesz zostać radie-
stetą?
— W pewnym sensie — zarumieniłem się. — To faktycznie maszynka używana nie-
kiedy przez radiestetów. Dwa nieduże elektromagnesiki, zasilanie z baterii. Różdżki osa-
dzone są bardzo słabo, przy niewielkim zaburzeniu lokalnego pola elektromagnetycz-
nego zwiększa się potencjał i obie różdżki stykają się. To taki prosty magnetometr.
— Złoto nie wytwarza pola elektromagnetycznego – zauważył szef.
— Owszem, ale liczę na stalowe skrzynki — uśmiechnąłem się. Zacząłem wędrować
po zasłanym skalnym gruzem dnie doliny.
Urządzenie nie reagowało.
— Skrzynki były chyba drewniane — powiedziała Zosia. — A może za głęboko?
— Możliwe — powiedziałem. — Podziemne wyrobiska namierzylibyśmy grawime-
trem...
— Nieważne — powiedział pan Tomasz. — I tak nie mamy grawimetru. Ani pienię-
dzy, żeby go kupić. Teraz trzeba przystąpić do drugiej części planu. Poszukamy jakichś
bocznych wejść.
Popatrzyłem uważnie na otaczające nas skały.
— Klose wspominał o jaskini...
— Nie, to ja o niej wspomniałem — sprostował mnie szef. — Jest zaznaczona na
przedwojennych mapach tej okolicy. Tyle tylko, że niedokładnie.
— W tamtym miejscu — wskazałem skałę — przy górnej krawędzi...
— Jakieś pionowe zagłębienie — mruknęła Zosia. — Średnica jakieś trzy centymetry,
długość do trzydziestu centymetrów.
— Otwór strzałowy — domyślił się pan Tomasz.
42
43
— Tak. Wywiercili z góry, wsadzili dynamit i odstrzelili ten kawałek ściany. Później
usiłowali to chyba kuć młotkiem, żeby zamaskować.
— Tam był chyba drugi — Zosia wskazała punkt kawałek dalej.
— Jeśli nawet, to tym razem zatarli go znacznie staranniej... — zauważył Pan Samo-
chodzik. — Ale to rzeczywiście może być ślad otworu strzałowego.
— No to może poszukamy teraz jaskini pod tymi głazami? — zapytała Zosia.
— Taki właśnie mam zamiar — powiedziałem.
— To będzie trudne, niektóre z tych kamieni ważą pewnie po dwieście kilogramów
i więcej — mruknął szef..
— Poradzę sobie — uśmiechnąłem się napinając muskuły.
— Tymi rękoma? — parsknęła śmiechem Zosia..
— Nie, oczywiście, że nie. W plecaku mam lewarek, którym jestem w stanie podnieść
nasz samochód.
Podszedłem do usypiska i wsadziłem lewarek pomiędzy jeden z głazów a ścianę. Po-
kręciłem korbką i blok skalny powoli ruszył z miejsca. Wreszcie wyrwany ze swoje-
go gniazda potoczył się w dół. Mijały godziny. Mniejsze głazy odsuwałem na bok z po-
mocą pana Tomasza, większe trzeba było ostrożnie podważać. W końcu po odsunięciu
sporej granitowej płyty naszym oczom ukazało się wąskie ciemne przejście prowadzą-
ce w głąb góry.
— Czyli faktycznie zasypali tu jaskinię — powiedziała Zosia. Rozejrzałem się uważ-
nie po dolinie i otaczających ją górach. Nigdzie nie widać było śladu człowieka.
— Coś cię niepokoi? — zapytał Pan Samochodzik.
— Tak. Proszę nie zapominać, że nasi przeciwnicy nie zawahali się zabić czterech lu-
dzi.
— O ile tamci nie zginęli, bo wplątali się w jakieś kryminalne sprawki — powiedział
szef. — Sam nie wiem, zabić ludzi szukających skarbów, aby przypadkiem ich nie zna-
leźli? Wygląda mi to trochę absurdalnie.
— Wiele rzeczy wydaje się absurdalne, a gdy przychodzi co do czego...
— Zostanę na straży — zaofiarował się.
— Tu na zewnątrz będzie pan bardziej widoczny niż w środku. Wczołgaliśmy się
we trójkę do ciasnego korytarzyka. Za zakrętem otwierała się spora grota. W zamierz-
chłej przeszłości jej ściany porośnięte były pięknymi kryształami, ale obecnie nie zosta-
ło z nich prawie nic. Dno jaskini stanowiła lita skala. Poniewierały się tu puste butelki.
— Miejsce wymieniane w przedwojennych przewodnikach jako atrakcja turystycz-
na — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — Ano zobaczmy, co też takiego pili ówcześni
turyści...
Uniosłem pierwszą butelkę i oświetliłem ją latarką.
— Jakieś niemieckie piwo — zauważyłem. — Nazwa nic mi nie mówi.
44
45
Zosia przez chwilę przyglądała się stosikowi, po czym wybrała inną flaszkę z porce-
lanowym korkiem na drucianej dźwigni.
— Marka ochronna, własność browaru Haberbusch i Schiele — przeczytała.
Pan Tomasz przymknął oczy, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, i zadeklamo-
wał:
Na Świętego Wincentego,
Wprost cmentarza Bródnowskiego,
Piwko się w butelkach pieni
Budki z piwem pani Gieni.
Po pogrzebie kto żyw rusza,
Do Gieni na Haberbuscha.
— Podobno swego czasu najlepsze piwo w Polsce. Tu też umiano docenić jego walo-
ry. Ale nie szukamy tym razem starych butelek... Choć tych oczywiście nie zostawimy
na pastwę losu. Mają już swoje lata — lepiej, żeby stały u mnie na półce... Jeszcze taki
drobiazg z wczesnej młodości mi się przypomniał — uśmiechnął się chytrze. — Do-
kończ zdanie — zwrócił się do Zosi. — Haberbusch i Schiele to dwaj przy...
— ...jaciele — dokończyła.
Parsknąłem śmiechem.
— To się panu udało — powiedziałem z uznaniem.
— O co wam chodzi? — zdziwiła się.
— A co odpowiedziałaś? — uśmiechnąłem się. — „Ja cielę”... W pierwszej chwili
chciała się chyba obrazić, ale po chwili także uśmiechnęła się szeroko.
— Dowcip sprzed ponad pół wieku — powiedziała. — I ciągle niezły, mimo że prze-
terminowany.
Oświetliłem ściany. Widać było na nich wydrapane nożami albo narysowane sadzą
napisy. Większość była po niemiecku, niektóre starannie wykaligrafowano gotykiem,
ale były też polskie.
— Wandalizm czystej wody — westchnąłem — wynikający z atawistycznych in-
stynktów. Zresztą taka tradycja bazgrania gdzie się da nie jest znowu taka świeża. Z te-
go co mi wiadomo, najstarsze napisy tego typu znalezione w ruinach Pompejów po-
wstały, gdy miasto tętniło jeszcze życiem...
— Ja słyszałem, ze wydrapywano podobne w pobliżu kolosalnych posągów Bud-
dy w dolinie Bamijan. I na murze otaczającym grobowiec świętego Pawła Apostoła.
Tak czy inaczej wandalizm. Popatrz na te ściany. Dawniej były chyba na nich konerk-
cje kryształów.
— To możliwe. Jaskinia jest wyraźnie pochodzenia wulkanicznego.
44
45
— No właśnie. Wszystkie kryształy i nacieki musiały zostać odłupane. Tylko gdzie-
niegdzie widać jeszcze resztki...
Kiwnąłem głową.
— Zabierali na pamiątkę. Jeszcze jeden przykład wandalizmu płynącego z głębokich
pokładów ludzkiej duszy. A propos, wie pan, co swego czasu powiedział mi znajomy,
który pracował podczas wakacji jako przewodnik w Atenach?
— Też o wandalizmie?
— W pewnym sensie. Zauważono, że turyści wydłubują na Akropolu kamienie i sta-
rają się odrywać kawałki rzeźb. W związku z tym raz w miesiącu przywozi się tam kil-
ka ciężarówek odłamków skalnych i rozsypuje. Turyści je zbierają, a ich wcale nie uby-
wa. No i dzięki temu chroni się starożytne budowle.
— Pomysłowe — szef poweselał. — Psychologiczne podejście.
— Tu jest przejście dalej — Zosia oświetliła latarką najciemniejszy kąt groty.
Ruszyliśmy wąskim korytarzykiem.
— Chyba pudło — zauważyłem. — Nie mogli tędy wnieść dużych przedmiotów.
Nieoczekiwanie znaleźliśmy się w sporej sali. Pod jedną ze ścian leżał stos skrzynek
obitych ocynkowaną blachą. Podłogę, tym razem gliniastą, pokrywały gęsto ślady bu-
tów. Zosia ruszyła naprzód, ale złapałem ją za warkocz, co musiało być chyba dość bo-
lesne, bo pisnęła, i zdrowo szarpnąłem w tył.
— No co? — odwróciła się rozłoszczona.
— Chyba ci życie niemiłe — huknął na nią wujek. — Sądzisz, że to tak sobie po pro-
stu leży?
— A co...? — zaczęła.
— Miny — podpowiedziałem. — Tu wszystko może być zaminowane.
— Piętro wyżej chodziliście zupełnie normalnie, a teraz nagle wymyśliliście miny
— wybuchła.
— Tam pod nogami mieliśmy solidny kamień — zauważył pan Tomasz.
— Czy w ogóle był sens minować te skrzynki? Przecież każdy, kto tu wejdzie i tak je
wydobędzie, nawet jeśli będzie musiał pogrzebać kilku pechowych kumpli...
— Ja bym zaminował — mruknął Pan Samochodzik. — A w takiej glinie można ich
upchnąć kilkadziesiąt.
— Ale tu są odciśnięte ślady butów — powiedziała. — Nie moglibyśmy przejść stą-
pając po nich?
— Wetknęli miny, uzbroili, zasypali, a potem delikatnie odcisnęli na tym ślady — po-
wiedziałem ponuro. — Wietnamczycy podczas wojny u nich tak załatwiali Ameryka-
nów. Pole minowe, a przez nie wydeptane ścieżki...
Wyjąłem z torby wykrywacz metali i ostrożnie przesunąłem nim nad gliną. W słu-
chawkach panowała niczym nie zmącona cisza.
46
47
— Chyba bezpiecznie — zauważyła.
— To oznacza, że nie ma tu min w metalowych obudowach — powiedział pan To-
masz. — Ale to nie oznacza automatycznie, że nie ma tu min w obudowach drewnia-
nych, szklanych lub porcelitowych, a takich nie wykryjemy.
— Porcelitowe? — zdziwiła się.
— Tak. Obudowa z mocno wypalonego porcelitu, ponacinanego tak, żeby podczas
wybuchu rozpadał się na ostre wąskie drzazgi. Wewnątrz szklana puszka z kwasem
i porcelanowa albo kamienna kula podtrzymywana przez trzy tytanowe bolce, grubo-
ści igieł. Pierwszy wstrząs, na przykład gdy ktoś postawi obok nogę, powoduje wysu-
nięcie bolców z kluzy zabezpieczającej. Kolejny wstrząs powoduje ich wysunięcie zu-
pełnie na aut, a wówczas kula spada na puszkę z kwasem i rozbija ją. Kwas wytrysku-
je na boki, a w zetknięciu z materiałem wybuchowym pokrywającym od środka ścian-
ki puszki wywołuje detonację. Zapewne około czterystu gramów trotylu, co urywa nogi
przy samej głowie.
— To jak przejdziemy na drugą stronę? — zapytała.
— Są na to dwie metody — wyjaśniłem. — Po pierwsze można rozłożyć specjalny
chodniczek, trochę podobny do karimaty, ale oczywiście znacznie grubszy. Wówczas
można przejść prawie bezpiecznie. Druga metoda to nasypać z pół metra śniegu i prze-
jechać na nartach.
— Nie mamy karimaty — zauważyła.
— Ani agregatu śniegotwórczego i nart — dodał szef.
— Pozostaje zdetonować — wzdrygnąłem się. — Nie mam na to specjalnej ochoty,
ale cóż...
Wyjąłem z plecaka kilkanaście wojskowych petard i kłąb kabelków.
— Lepiej się cofnijcie. Zupełnie na zewnątrz — rozkazałem.
O dziwo Zosia posłuchała bez cienia protestu. Przyczepiałem petardy do kabli i rzu-
całem na glinianą podłogę. Większość upadała tam gdzie chciałem. Wreszcie rozwijając
kable cofnąłem się aż do pierwszej groty.
— Uwaga, będę strzelał — zawołałem do szefa.
— W porządku — odkrzyknął z zewnątrz.
Połączyłem pierwszy przewód z zapalarką. Położyłem się twarzą do ziemi, w uszy
wsadziłem zatyczki i otworzyłem szeroko usta. Wcisnąłem guzik.
Huk wytłumiony przez skalne ściany był dość cichy. Tylko petarda. Podłączyłem ka-
belek od drugiej i ponownie odpaliłem. Znowu usłyszałem tylko wybuch ładunku. Za
piątym razem eksplozja była potworna. Z korytarza buchnął kłąb dymu.
— Wszystko w porządku? — pan Tomasz wszedł do groty.
Dałem mu ręką znak, że tak i wskazałem wyjście. Wyszedł. Podłączyłem kolejny ka-
bel. Huknęło ponownie bardzo silnie, a po chwili rozległy się jeszcze dwa dalsze wybu-
46
47
chy. Widocznie miny ustawiono w trójkąt i połączono kablami tak, że nadepnięcie na
jedną powodowało odpalenie wszystkich trzech. Zdetonowałem jeszcze cztery petardy
powodując wybuch kolejnych dwu min. Wreszcie zszedłem na dół. Podłoga wygląda-
ła fatalnie. W wielu miejscach detonacje zerwały warstwę gliny odsłaniając skałę. Wszę-
dzie walały się ostre kawałki szkła i porcelitu, w powietrzu unosiły się opary kwasu. Na
szczęście do samych skrzynek można było dojść po kamieniu. Przyszli moi towarzysze.
— Można powiedzieć, że szlak został przetarty — wskazałem ręką na pobojowisko.
— Zobaczmy teraz te skrzynki.
Ruszyłem ostrożnie. Poszli za mną. Pan Samochodzik podniósł z ziemi kawałek
miny.
— Porcelit — powiedział. — Paskudna rzecz. Jak się okazało skrzynki stały na solid-
nej skale.
— Sądzisz, że one także są zaminowane? — pan Tomasz nachylił się ostrożnie i po-
dziwiał niemieckie napisy na wieku pierwszej z nich.
— Nie wiem...
— Ja bym zaminowała — powiedziała Zosia.
— No to cofnijcie się do pierwszej groty — zaczepiłem o wieko skrzynki kotwiczkę
kupioną w sklepie rybackim.
Wycofali się posłusznie, a ja ruszyłem za nimi rozwijając mocną żyłkę. Po chwili do-
łączyłem do nich.
— Chwila prawdy — podałem motek Zosi.
— Ja mam pociągnąć? — ucieszyła się.
— Aha — potwierdziłem. — Raz a mocno. Żyłka się nie zerwie, jest obliczona na
dwadzieścia kilogramów.
— Czy to bezpieczne? — zaniepokoił się szef. — Jeśli wypełnili te skrzynie dynami-
tem, to wybuch takiej ilości...
— Wycofajmy się na zewnątrz — powiedziałem. — Tak na wszelki wypadek.
Wyszliśmy przed grotę i Zosia pociągnęła. Nic się nie stało.
— No i po strachu — uśmiechnął się szef.
— Skarby, skarby! — pisnęła i chciała wejść do jaskini.
— Może i skarby — przytrzymałem ją za ramię. — A może mina z opóźnionym za-
płonem.
— Piętnaście minut? — zagadnął szef patrząc na zegarek.
— Poczekajmy trzydzieści.
Po upływie pół godziny po raz kolejny zagłębiliśmy się w lochy. Szarpnięcie zrzu-
ciło najwyższą skrzynkę na ziemię. Stare drewno popękało. Pochyliłem się i palcami
rozgarnąłem ostrożnie sypiące się ze środka pociemniałe trociny. Skrzynka była pusta.
Ostrożnie otworzyłem drugą. Na dnie leżała warstwa wiórków. Kolejne także niczego
49
nie ukrywały.
— Tu leży jakiś zeszyt — Zosia wskazała na podłogę za skrzynkami.
Odczepiłem kotwiczkę i zahaczyłem ją ostrożnie za okładkę. Wycofałem się do
pierwszej komory, a pan Tomasz z siostrzenicą wyszli na zewnątrz. Pociągnąłem i po
kilku minutach trzymałem znalezisko w ręce. Zeszyt obłożono w ceratę. Otworzyłem
go ostrożnie, a potem wyszedłem na zewnątrz.
— I co? — zagadnął szef.
— Mam go. Na razie proponuję zasypać tą dziurę — wskazałem loszek. — Bo jeszcze
ktoś wejdzie i nadzieje się na miny, których nie udało się zdetonować.
Posługując się lewarkiem „załataliśmy” dziurę i ruszyliśmy w stronę Karpacza.
49
Rozdział siódmy
PIĘKNY PRZYKŁAD GÓRALSKIEJ ARCHITEKTURY • HISTORIA
ŚWIĄTYNI WANG • WSPINACZKA NA GÓRĘ CHOJNIK • NOCLEG
NA ZAMKU CHOJNIK • KRYPTONIM „RIESE” • NA ROZKAZ MO-
SKWY
Przyjemnie było schodzić z góry. Mijaliśmy objuczonych jak muły turystów, któ-
rzy z wysiłkiem pięli się w kierunku szczytów. Przed nami w dole majaczyła panorama
miasteczka, a wiatr chłodził nasze czoła.
— Czyli skrytka okazała się pusta — powiedział w zadumie Pan Samochodzik.
— Trzeba będzie dobrać się do szybów...
— Do tego niezbędny będzie ciężki sprzęt i oczywiście pozwolenie — zauważyłem.
— Sporo się ostatnio zmieniło, może teraz go udzielą?
— Tak, ale wynajęcie fachowca z odpowiednim świdrem będzie kosztowało, a tym-
czasem budżet naszej komórki zredukowali o trzydzieści procent...
— Może ten zeszyt zawiera jakieś wskazówki – potrząsnąłem trzymanym w dłoni
brulionem. Niebawem zeszliśmy na dół.
— Odbijemy trochę w bok — zarządził pan Tomasz pokazując ścieżkę znikającą
w niewielkim zagajniku.
Posłusznie powędrowaliśmy za nim. Po dość stromym podejściu stanęliśmy przed
dziwnym drewnianym kościołem.
— Jak wam się to podoba? — zagadnął szef.
— Piękny przykład góralskiej architektury — wypaliła Zosia.
— Zapewne dzieło miejscowych cieśli — dodałem. Pan Tomasz westchnął i opadł na
stojącą opodal ławkę:
— Kochani moi!...
— To świątynia Wang — domyśliłem się wreszcie. Szef nadal siedział ze spuszczo-
50
51
ną głową.
— Zbudowana w XIII wieku gdzieś nad Snognefiordem w Norwegii...
Podniósł głowę i popatrzył na mnie nieufnie.
— Opowiedz, wujku — podlizała się Zosia. — Tyle się można od ciebie nauczyć...
Pan Samochodzik nieco złagodniał.
— A więc kościół ten nazywany jest świątynią Wang na pamiątkę miejscowo-
ści, z której pochodzi — wsi Vang w południowej Norwegii. Jest kościołem typu stav.
W połowie XIX wieku było ich na terenie Skandynawii kilkaset, obecnie jest już tylko
kilkadziesiąt.
— Dlaczego tylko tyle? — zdziwiła się Zosia.
— No cóż, większość z nich znajdowała się w kiepskim stanie technicznym. Poza
tym pojawiła się moda na kościoły murowane. Stare po prostu rozebrano. Na przykład
w Oslo na półwyspie Bydgoy znajduje się królewska kolekcja budynków, coś w rodza-
ju prywatnego skansenu będącego pamiątką po wystawie światowej zorganizowanej
tam w początkach XX wieku. Bramę wjazdową na teren obiektu stanowi właśnie portal
z jakiegoś rozebranego kościoła. Tę świątynię spotkał nieco lepszy los. Wzniesiona na
przełomie XII/XIII wieku miała zostać rozebrana w połowie XIX stulecia. Mieszkańcy
Vang planowali wzniesienie na tym miejscu dużego kościoła murowanego. Pochodzą-
cy z Norwegii malarz, Jan Krystian Dahl, mieszkający w Dreźnie przekonał króla pru-
skiego Fryderyka Wilhelma IV, że tak ciekawy obiekt może być ozdobą Wyspy Pawiej
w pobliżu Berlina. Król wysłał do Norwegii swoich agentów i zakupił tę piękną świąty-
nię za niewygórowaną sumę 427 marek srebrem. W 1841 roku pod nadzorem architek-
ta rozebrano kościół i w częściach przewieziono do Berlina. Jednak władca zmienił zda-
nie. Skrzynie z elementami przez ponad rok leżały pod gołym niebem na bocznicy jed-
nego z dworców. Wreszcie hrabina Fryderyka von Reden zaproponowała umieszczenie
go w Karpaczu. Mieszkający w Cieplicach hrabia Christian Leopold von Schaffgotsch
podarował tę właśnie parcelę na zboczu Czarnej Góry. Odbudowa trwała przeszło dwa
lata. Niektóre elementy konstrukcyjne były zbyt osłabione, trzeba było wymienić oko-
ło 30% więźby dachowej i praktycznie wszystkie gonty. Dlatego — uśmiechnął się kpią-
co — wasza teoria o miejscowych cieślach nie do końca jest fałszywa. Zrekonstruowa-
no też dwie kolumny stojące najbliżej ołtarza. Rekonstrukcję zakończono ostatecznie
w połowie 1844 roku i w lipcu nastąpiło uroczyste poświęcenie. Od tamtej pory mieści
się w nim parafia ewangelicka. Ale może lepiej będzie, jeśli zobaczycie wnętrze.
Kościół był niestety zamknięty. Szef posmutniał.
— No trudno — powiedział. — Nie obejrzymy sobie ani rzeźb przedstawiających
głowy wikingów, ani pięknych płaskorzeźb na kolumnach... Ani świeczników w kształ-
cie łabędzi, w których świece zapalane są tylko podczas ślubów...
— To tu się odbywają także śluby? — zdziwiła się Zosia. Tym razem obaj wznieśli-
50
51
śmy oczy do nieba.
— Dlaczego nie? — zdziwił się szef. — Tu nawet czasami udziela się ślubów katolic-
kich. Zaskoczył mnie.
— Coś podobnego? — zdumiałem się.
— Nie bądź takim fundamentalistą religijnym, Pawle — uśmiechnął się. — Świątynia
Wang jest szeroko znana jako kościół szczęśliwych małżeństw. Ale na nas czas.
— Czy to miejsce przypomina choć trochę góry Norwegii, Z których pochodzi ko-
ściółek? — zapytała Zosia.
— Raczej nie. Jak widzisz, tu rosną solidne świerki, a tam stał na niedużym skalnym
płaskowyżu nad brzegiem górskiego jeziora.
— Dlaczego ta dzwonnica stoi w tak dziwnym miejscu? — zapytała Zosia, gdy scho-
dziliśmy ścieżką w dół.
— Zbudowano ją niedawno, żeby chronić kościół przed podmuchami wiatru od
strony Śnieżki.
— Gdzie zanocujemy? — zagadnęła Zosia, gdy sadowiliśmy się w Rosynancie.
— Na zamku Chojnik — wyjaśniłem. — To wprawdzie kawałek drogi stąd, ale za to
jest w nim bardzo sympatyczne schronisko turystyczne...
— Lepiej tam zadzwońmy i dowiedzmy się, czy są miejsca — poradził szef. — Waka-
cje już się zaczęły.
Wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer podany w przewodniku. Zarezer-
wowałem trzy miejsca i ruszyliśmy. Pan Tomasz przeglądał zeszyt.
— No cóż — powiedział. — To faktycznie była skrytka, nazwijmy to tak: operacyjna.
Podręczny bank lokalnego Wehrwolfu albo innej organizacji postfaszystowskiej.
— Są jakieś użyteczne informacje?
— Właściwie nic ciekawego. Mamy tu adnotacje o tym, że ktoś pobierał złoto. Za-
wsze zapisana jest ilość, numer sztabki i podpis. Nie napisali niestety, na jakie cele.
— Z którego roku są ostatnie wpisy? — zapytałem.
— Głupio to zabrzmi, ale sprzed dwu lat. Ktoś pobrał wówczas ostatnią sztabkę i po-
stawił grubą czerwoną kreskę.
— Ile ogólnie złota było w tych skrzyniach? Szef dłuższą chwilę kartkował notes.
— Pobierali zazwyczaj po sto- dwieście gramów. Przeważnie co kilka — kilkanaście
miesięcy. Może więc około dwustu kilogramów? To jest ciekawe. Na początku lat dzie-
więćdziesiątych zabierali co dwa — trzy miesiące po kilka kilogramów. Podpisy należą
do pięciu ludzi...
— Inwestowali hitlerowskie złoto w legalne transakcje i teraz są zapewne szanowa-
nymi biznesmenami — powiedziałem. — Jak się podpisywali?
— Pseudonimami. Tą drogą daleko nie zajdziemy... Ale przekażemy ten notatnik
UOP-owi. Może coś uda im się z tego wydedukować.
52
53
— No to mamy problem — westchnąłem. — Bez świdra sobie nie poradzimy. Gdyby
zostawili chociaż jedną sztabkę, umożliwiłoby to finansowanie dalszych poszukiwań...
A tak, niestety.
— I tak musielibyśmy ją oddać — sprowadził mnie na ziemię.
— Ale może zainkasowalibyśmy nagrodę?
— Właśnie, a nie dostaliście nagrody po odnalezieniu florenów z Zalewa, skarbów
w fortach warszawskich i przedmiotów z wraka wydobytego koło Fromborka? — zacie-
kawiła się Zosia.
— Wypłacono nam premie i obiecano zwiększyć budżet komórki — powiedział pan
Tomasz. — No trudno. Nocleg w zamku i jutro wracamy do Warszawy.
— Z pustymi rękami? — zdumiała się. — Myślałam, że zostaniemy tu tak długo, aż
znajdziemy chociaż część...
— Mamy za mało informacji — powiedział Pan Samochodzik. — Trzeba zobaczyć,
czy nie napłynęła jakaś nowa korespondencja.
Zaparkowałem na strzeżonym parkingu w Sobieszowie. Miasteczko było niewielkie.
Część domów otynkowano, jakby nowi właściciele po wojnie starali się zatrzeć ślady
niemieckiej kultury — ściany budowane na „pruski mur”. Przeszliśmy przez nieco now-
szą dzielnicę wspinającą się na stok góry i wreszcie zatrzymaliśmy się przed sporą bra-
mą. Obok była kasa i wisiała wywieszka z cenami biletów.
— Karkonoski Park Narodowy — domyśliła się Zosia. Zajrzałem w okienko kasy.
Było puste. Nikt też nie sprawdzał biletów. Wzruszyłem ramionami i weszliśmy na te-
ren parku. Droga biegła coraz ostrzej pod górę. Wokoło rósł gęsty las. Powietrze było
chłodne i przyjemne.
— Z dołu ten zamek wydawał się być zupełnie blisko — jęknęła Zosia — a teraz czu-
ję się wykończona...
— Brak kondycji — powiedział szef. — To normalne po całym roku nauki. Ale nie
przejmuj się: kiedy dojdziemy do Zbójnickich Skałek, będziemy w połowie drogi. A po-
tem jeszcze kawałek pod górkę i znajdziemy się w zamku.
Budowla pojawiała się nieoczekiwanie zza zakrętu ścieżki.
— Robi wrażenie — powiedziała Zosia patrząc na bramę ozdobioną herbem.
Przeszliśmy pod łukiem i skierowaliśmy się w lewo. W szesnastowiecznej bastei, oca-
lałej z pożaru, który strawił zamek w połowie XVII wieku urządzono schronisko tury-
styczne. O dziwo, mimo że wakacje już trwały, w schronisku było zupełnie pusto i bez
trudu rozlokowaliśmy się w dwu pokojach, w których normalnie mieszkałoby osiem
osób. Na kolację poszliśmy do jadalni. Ciężkie drewniane stoły i niezwykle masywne
krzesła wyglądały dość ładnie, ale bardzo trudno było na nich wysiedzieć. Już po kilku-
nastu minutach wszystkie części ciała mieliśmy poodgniatane.
— Gdzie będziemy szukać dalej? — zapytał pan Tomasz skubiąc widelcem jajeczni-
52
53
cę.
Ucieszyłem się, że mimo wcześniejszej deklaracji zdecydował się kontynuować bez-
nadziejne z pozoru poszukiwania.
— No cóż, niedaleko stąd są Góry Sowie i kompleks „Riese” — Zauważyłem. — Moż-
na by spróbować trochę się rozejrzeć w tamtych okolicach.
Kiwnął poważnie głową i popadł w zadumę.
— Walim — powiedział wreszcie. — To nie miałoby sensu. Równie dobrze możemy
szukać igły w stogu siana.
— Co jest w Górach Sowich? — zaciekawiła się Zosia.
— Nie słyszałaś o Walimiu? — zdziwił się. — To przecież od dawna pożywka dla
wszelkiego rodzaju natchnionych artykułów prasy brukowej...
— Coś mi się obiło o uszy — powiedziała.
— Około 1938 roku w pobliżu Walimia Niemcy przystąpili do pierwszych prac. Spo-
rą część masywu górskiego Włodarz otoczono parkanem z drutu kolczastego.
— Zgodnie z traktatem wersalskim Trzecia Rzesza nie miała prawa prowadzić badań
nad technologiami wojskowymi — wyjaśniłem. — Dlatego też Wehrmacht ćwiczył na
poligonach radzieckich, a niemieccy inżynierowie tam właśnie zdobywali doświadcze-
nia w konstruowaniu czołgów i samolotów.
— Ponieważ Hitler nie ufał Stalinowi, Niemcy zaczęli budować na terenie Śląska taj-
ne laboratoria podziemne — wyjaśnił szef. — Prace nabrały rozmachu około 1943 roku.
Wówczas to zaczęto drążyć podziemne kompleksy hal montażowych i tuneli. Ogółem
kompleks „Riese” to prawdopodobnie piętnaście do dwudziestu systemów podzie-
mi rozrzuconych na przestrzeni około dwustu kilometrów kwadratowych. Przy pracy
zmarły z wycieńczenia dziesiątki tysięcy więźniów z obozu koncentracyjnego Gross-
Rosen, czyli dzisiejszej Rogoźnicy. Nadzór nad budową sprawowała Organizacja Tod-
ta, wyspecjalizowana w tym, co dziś nazwalibyśmy „budownictwem specjalnego zna-
czenia”. Obecnie znamy kilkanaście kilometrów podziemi. Dostępu do wielu ich par-
tii strzegą sztucznie wykonane zawały. Niestety brak pieniędzy uniemożliwia dokład-
ne badanie i inwentaryzację. W 1943 roku druga wojna światowa była dla hitlerowców
przegrana. Prawdopodobnie liczyli się z tym, że lotnictwo strategiczne wkrótce będzie
bombardować nawet tereny rdzennie niemieckie. Poza tym Rosjanie mogli bombardo-
wać nawet tereny bardzo oddalone od linii frontu. Na przykład bombowiec TB-7 Petla-
kow... Najdoskonalsza maszyna tamtych czasów. Osiągał pułap ponad dziesięciu tysięcy
metrów. Był niewykrywalny dla większości urządzeń namiarowych, leciał na wysoko-
ści, której nie był w stanie osiągnąć żaden myśliwiec. Co więcej mógł przelecieć na raz
prawie pięć tysięcy kilometrów i zabrać pięć ton bomb. To przed takimi niespodzian-
kami bronić miały fabryk wielometrowej grubości kamienne stropy. Prawdopodobnie
po ukończeniu budowy wytwarzano by w tych lochach pociski V-1 i V-2, zapewne tak-
55
że gazy bojowe i broń bakteriologiczną.
— Czy hitlerowcy mogli wyprodukować broń bakteriologiczną? — zapytała Zosia.
— To wcale nie jest trudne. Dlatego broń bakteriologiczną nazywa się często „ato-
mem dla ubogich”. Każdy dyktator jest w stanie przy drobnych nakładach finansowych
zafundować sobie coś takiego.
— Japończycy w Mandżurii posiadali fabrykę, w której produkowali 300 kilogra-
mów pałeczek dżumy miesięcznie — powiedział pan Tomasz. — Kiedy bomby atomo-
we spadły na Hiroszimę i Nagasaki, zapasy pałeczek dżumy i zawiesiny zawierającej
bakterie wąglika wystarczały do wywołania epidemii, która pochłonęłaby życie od stu
do trzystu milionów ludzi... Na szczęście nie zdążyli.
— Trzysta milionów — szepnęła Zosia.
— Być może w lochach Walimia pracowano także nad bronią jądrową — wyraził
przypuszczenie szef. — W jednej z filii obozu Gross-Rosen przetrzymywano kilkudzie-
sięciu niemieckich, belgijskich i norweskich fizyków. Po wojnie nie udało się ich odna-
leźć. Albo zostali rozstrzelani przez hitlerowców, albo wpadli w ręce NKWD i potem
majstrowali swoje bomby atomowe za kołem podbiegunowym czy na Syberii.
— Mieli szansę skonstruować broń atomową? — zaciekawiła się Zosia.
— Słyszałem, że niedaleko Walimia, w Mieroszowicach, pracowano nad produkcją
ciężkiej wody, a w Kozienicach ruszyła kopalnia rad uranowych, były więc komponenty
do produkcji bomb atomowych i wodorowych, jednak od składników do gotowej broni
daleka droga. Raczej nie mieli szans zbudować jej przed zakończeniem wojny.
— Dlaczego mówicie, że jeśli pociąg ukryto w Górach Sowich, to jego szukanie jest
bezcelowe? — zaciekawiła się Zosia.
— Bo, jak się oblicza, znamy około 30% wydrążonych chodników.
— Dlaczego nikt nie zabrał się za ich odnalezienie i odgruzowanie? Czy tylko brak
pieniędzy...
— Obecnie faktycznie brakuje na to funduszy, a wcześniej takie próby były odgór-
nie torpedowane przez najwyższe czynniki państwowe. Może na rozkaz Moskwy, a mo-
że z inspiracji siatki złożonej z byłych hitlerowców, dysponującej złotem pochodzącym
z odnalezionej przez nas skrytki... Ale na razie pora iść spać. Rano obejrzymy sobie za-
mek i zastanowimy się co dalej.
55
Rozdział ósmy
ODBIERAM POCZTĘ • ZWIEDZAMY ZAMEK • LIST Z ...ŁUBIANKI •
CZYM JEST ZŁOTA DZIURA • HISTORIA ŚLĄSKIEGO ZŁOTA • Z CZE-
GO ŻYLI ROSYJSCY BANKIERZY
Rankiem dzięki uprzejmości kierownika schroniska skorzystałem z komputera. Na
szczęście mieli modem i mogłem ściągnąć z ministerialnego serwera listy, które przy-
szły do nas. Wydrukowałem je i ruszyłem dziarskim krokiem do bramy prowadzącej na
wewnętrzny dziedziniec warowni.
Pan Samochodzik kupił już bilety, a właściwie kupił tylko dla Zosi, bo my jako przed-
stawiciele Ministerstwa Kultury i Sztuki mogliśmy wejść za darmo. Dziedziniec nie był
duży. Otaczały go wysokie mury z białego granitu.
— Strasznie ten kamień dziobaty — powiedziała Zosia. — Chyba kiepskiej jakości...
— Mury wietrzeją na skutek zwykłych wpływów atmosferycznych — wyjaśnił szef.
— Na Śląsku te wpływy są szczególnie jadowite... Nawet granit po upływie sześciuset lat
zaczyna się kruszyć...
— Sześćset lat? — zdumiała się. Pan Tomasz wzniósł oczy do nieba.
— Stań sobie pod tamtym słupkiem, a ty, Pawle, skocz po liny. Nieuctwo należy wy-
bić...
— Ten pręgierz to zabytek — zauważyłem.
Zosia popatrzyła zaciekawiona na czerwoną kolumnę wykutą z jednej bryły kamien-
nej.
— To był pręgierz? — zdziwiła się. — Po co w zamku takie urządzenie?
— Właściciele zamku mieli fatalną opinię — powiedziałem. — Łupili bezlitośnie
poddanych, a tych, którzy się stawiali, pakowali do lochów pod zamkiem lub kazali ba-
tożyć w tym właśnie miejscu — wyjaśniłem.
— Rabowali także kupców — uzupełnił ponuro szef. — Z wieży zamkowej widać
56
57
było trzy różne szlaki kupieckie. Siądźmy – wskazał ławeczkę. — Muszę wam chyba tro-
chę opowiedzieć o historii tej budowli.
Siedliśmy wygodnie.
— Wedle legendy, około 1292 roku książę świdnicki Bolko I Surowy z rodu Piastów,
nakazał powalić drzewa porastające szczyt góry Chojnik i zbudować w tym miejscu
dwór myśliwski. Właśnie od tych wspaniałych drzew ma pochodzić nazwa twierdzy.
Prawdopodobnie W 1353 roku Bolko II Mały zbudował tu kamienny zamek. Warow-
nia niedługo pozostawała w polskich rękach, bo już w 1364 roku książę musiał oddać ją
w zastaw imonowi von Colitzowi, który z miejsca odsprzedał zamek Czechom. Ksią-
żę zdołał go odkupić za 2500 kop groszy praskich, ale po jego śmierci wdowa po nim,
księżna Agnieszka, oddała zamek Gotsche Schoffowi, protoplascie rodu Schaffgtschów,
w których rękach warownia pozostawała do 1945 roku.
— Przeszliśmy przez bramę do zamku górnego.
Zwróćcie uwagę — szef wskazał ręką resztki sklepienia z cegieł i okno prowadzące
na dziedziniec. — Tam właśnie w 1393 roku zbudowano kaplicę zamkową. Niestety nie-
wiele z niej zostało.
Po wąskich, ciemnych i wilgotnych schodkach wdrapaliśmy się na wieżę. Ze szczytu
widać było wspaniałą panoramę okolicy. Szef podał Zosi mapę i lornetkę.
— No i czego ciekawego się dowiedziałeś? — zapytał. Zrobiłem zdumioną minę.
Uśmiechnął się.
— Przecież bez powodu byś się nie spóźnił. Czyżby mieli tu komputer? Z kieszeni
wystaje ci kawałek wydruku...
— Przyszedł list od doktora Raubera — powiedziałem.
— Proszę — wręczyłem mu wydruk.
— Drodzy koledzy — czytał — cieszę się, że pozostaliście wśród żywych. Osobiście
jednak wolałbym na przyszłość, abyście nie pojawiali się na moim terenie. Usiłowa-
łem dowiedzieć się czegoś o grupie dywersyjnej „Orzeł”, niestety niewiele tego. Działa-
jąca po wojnie komisja do spraw rewindykacji zagrabionych przez nazistów dóbr kul-
tury rosyjskiej usiłowała wyjaśnić szczegóły akcji „Skok tygrysa”. Wbrew meldunkowi
podającemu, że udało się pociąg zablokować pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą,
za najbardziej prawdopodobne miejsce ukrycia przyjęto zamek Książ, a dokładniej lo-
chy znajdujące się w skałach poniżej niego. Po wojnie w zamku przez kilka lat stacjono-
wała Armia Czerwona. Prowadzone badania geofizyczne oraz odwierty pozwoliły od-
naleźć liczne korytarze, w tym zawierające specjalistyczny sprzęt laboratoryjny, jednak
nie natrafiono ani na podziemny dworzec kolejowy, o którym wspominali jeńcy, ani na
żaden ślad tuneli prowadzących w stronę magistrali kolejowej do Wałbrzycha. Jednak
wyniki badań geofizycznych wskazują, że w skałach tych mogą istnieć także inne pust-
ki, choć trudno powiedzieć, czy naturalne, czy wydrążone ręką człowieka. Na znalazcę
56
57
złotego pociągu czeka nagroda w wysokości pół miliona dolarów. Trzymam kciuki. Dr
N. Rauber.
— Na pewno wiedzą znacznie więcej, niżby chcieli lub mogli powiedzieć — stwier-
dziłem.
— Zamek Książ... Leży niedaleko Wałbrzycha i chyba teoretycznie moglibyśmy roz-
ważyć tę lokalizację... Zastanawia mnie jednak inny aspekt tego zagadnienia — wes-
tchnął. — Czy nie wydało ci się dziwne, że Armia Czerwona nie zdołała odnaleźć i wy-
czyścić takiej skrytki? Mieli na poszukiwania lata i tony sprzętu.
— Jeśli wyjdziemy z tego założenia, to cała nasza wyprawa traci sens — zaprotesto-
wałem. — A może było inaczej? Może odnaleźli to, ale złoto przechwycił pion wojsko-
wy, nie wiem, może GRU, a kolegom z KGB oczywiście nie pisnęli ani słówka.
— GRU? — zaciekawił się szef.
— Gławnoje Razwiedielnoje Uprawlenije — wyjaśniłem. — Wywiad wojskowy po
naszemu.
— Nie zaszkodzi sprawdzić na miejscu, jak się sprawy mają.
— Ale czy ta lokalizacja jest choćby prawdopodobna? — zamyśliłem się. — Ostatecz-
nie pociąg został zablokowany tutaj — wskazałem linię kolejową wijącą się niedaleko
od nas, w dolinie.
Blisko horyzontu majaczyły zabudowania parku zdrojowego w Cieplicach, a dalej we
mgle widać było przedmieścia Jeleniej Góry. Gdyby nie góry wyrastające na zachodzie,
zapewne z tej wysokości spostrzeglibyśmy Szklarską Porębę.
Szef popatrzył na mnie z politowaniem.
— Zablokowany, powiadasz.... Dobrze. Załóżmy, że wysadzili tory prowadzące przez
przełęcz do Czech. Zresztą przypuszczam raczej, że nie wysadzali ich, tylko odstrzelili
skalne ściany i zasypali tysiącami ton skały. A od tej strony wysadzili tor. Niemcy ścią-
gnęli kilka komand roboczych, przecież nawet tu w Sobieszowie były filie obozu kon-
centracyjnego. Więźniowie w kilka godzin odbudowali torowisko i pociąg pomknął na
spotkanie linii frontu. W odpowiedniej chwili w Wałbrzychu zakręcił i popędził na pół-
noc w stronę zamku Książ.
— No nie wiem... — poskrobałem się po głowie.
— A masz jakiś lepszy pomysł? — uśmiechnął się.
Zosia odłożyła lornetkę, rozłożyła sztabówkę przedstawiającą okolice zamku.
— Złota Dziura — odczytała nazwę jednego z wąwozów. — A może należałoby to
sprawdzić?
— Złota Dziura nie ma nic wspólnego z naszymi poszukiwaniami. Po prostu w tym
miejscu znajdowała się walońska kopalnia złota.
— Zajrzyjmy tam — poprosiła.
— Jak widzisz na mapie, Złota Dziura i cała ta dolinka leżą na terenie Karkonoskiego
58
59
Parku Narodowego — powiedziałem. — A wolno się poruszać tylko po wyznaczonych
szlakach. Zresztą to miejsce zostało wyeksploatowane bardzo dawno temu.
— Tu w okolicy są jeszcze jakieś miejsca występowania złota? — zaciekawiła się.
— Oczywiście — uśmiechnął się pan Tomasz. — Poza okolicami Śnieżki kruszec wy-
dobywano także w pobliżu Szklarskiej Poręby, Lwówka Śląskiego, Złotoryi. Wystarczy
popatrzeć na mapę i poczytać nazwy miejscowości: Płuczki, Kopacze, Złoty Stok, Zlo-
ty Potok, Złote Góry... Pierwsze ślady prac poszukiwawczych na tych terenach pocho-
dzą z XII wieku. Ale złoto było znane i prawdopodobnie wydobywane na naszych zie-
miach znacznie wcześniej. Na początku epoki brązu na południu Polski istniała kultura
unietycka. Jej władcy grzebani byli w potężnych kurhanach, a do grobów wkładano im
tak zwane berła sztyletowate, będące zapewne oznaką władzy. Ich ostrza wykonane były
z brązu, inkrustowanego złotem.
— Drobne złote ozdoby wykonywano prawdopodobnie poprzez rozklepywanie sa-
morodków, zanim jeszcze poznano tajemnicę wytopu metali — pochwaliłem się wie-
dzą.
— A w późniejszych okresach? — zaciekawiła się.
— Kultury istniejące na naszych ziemiach w epoce brązu, a potem w epoce żelaza,
jak na przykład mieszkający w Biskupinie przedstawiciele kultury łużyckiej, znały złoto,
choć miały go niewiele. Prawdopodobnie pochodziło z basenu Morza Śródziemnego.
Przekuwano i przetapiano złote wyroby trafiające na nasze ziemie za pośrednictwem
innych ludów. W okresie wpływów rzymskich, czyli w I-III wieku naszej ery, złoto na-
pływało na te tereny w większych ilościach w postaci rzymskich monet. Wreszcie w śre-
dniowieczu zaczęły docierać do nas monety bizantyjskie i arabskie dirhemy, także wy-
konane z tego szlachetnego kruszcu.
— A wydobycie na miejscu? — zaciekawiła się.
— Oblicza się, że między XII a XV wiekiem na Śląsku wydobyto około 30 ton złota
— powiedział szef. — A w XIV wieku kopalnie Księstwa Legnickiego dostarczały tygo-
dniowo 22 kilogramy kruszcu.
— To niewiele — powiedziała w zadumie.
— Za kilogram złota możesz obecnie kupić średniej klasy samochód — poinformo-
wałem ją.
— Kroniki czeskie podają informację, że około 1220 roku doszło na Śląsku do po-
wstania górników, którzy toczyli długą wojnę partyzancką z polskim rycerstwem, zada-
jąc mu poważne straty.
— Widocznie nie chcieli dzielić się wydobytym kruszcem. Zło — to, to — zło. Prze-
staw sobie te sylaby... Przeczytałem to w książce Michała Markowskiego „Pajęczyna”
— odpowiedziałem widząc zdumione spojrzenie pana Tomasza.
— Trafne — mruknął. — Wyjątkowo trafne. W 1241 roku doszło do bitwy z mon-
58
59
golskim najeźdźcą na Legnickiem Polu. Kroniki odnotowały, ze po stronie polskiej wal-
czyło 150 kopaczy złota z Lwówka Śląskiego. Niestety trafili w jasyr i nie wiadomo, co
się z nimi stało. Byli wybitnymi specjalistami, a Mongołowie umieli takich wykorzystać.
Profesor Igor Możejko z Moskwy wysunął swojego czasu przypuszczenie, że właśnie
jeńcy wzięci na Śląsku założyli w XIII wieku kopalnie złota na Ałtaju.
Popatrzyłem na roztaczającą się wokoło panoramę dolin i gór. Świerkowe lasy były
dość mroczne, ale posiadały swoisty urok.
— A jak rozwijała się eksploatacja kruszcu w późniejszych okresach? — zaciekawi-
ła się siostrzenica szefa.
Pan Samochodzik wykonał zapraszający gest ręką. Ruszyliśmy krętymi schodkami
w dół. Przejście było ciemne, nieliczne żarówki poprzepalały się już dawno.
— Złoto eksploatowano tu właściwie cały czas — powiedział. W ciemności jego głos
zabrzmiał ponuro. — Jeszcze w połowie XIX wieku wykonywano z niego drobne klej-
noty na potrzeby dworu austriackiego. Z kruszcu wydobytego w okolicach Złotego Sto-
ku wykonano na przykład chrzcielnicę, która służyła później dzieciom królewskim i ce-
sarskim. Ostatnie zakłady produkujące ten metal zamknięto dopiero po drugiej wojnie
światowej, przy czym kruszec odzyskiwano w tym okresie z rud arsenu.
— Produktem ubocznym przy odzyskiwaniu złota był arszenik — uzupełniłem.
— Ale eksploatacja takich pokładów jak tu w okolicy jest nieopłacalna. Choć nadal
bawią się w poszukiwania amatorzy. W Złotoryi organizowane są nawet mistrzostwa
w płukaniu złota.
— Nadal nie wszystko z tym złotem jest dla mnie jasne — powiedziała Zosia. — Co
to znaczy płukanie złota?
— To proste. Przypomnij sobie, co mówiłem koło Karpacza. Odrobinki kruszcu wy-
mieszane są najczęściej z piaskiem, żwirem i kamieniami. Wystarczy zaopatrzyć się
w płaską metalową miskę. Na miskę sypie się łopatkę piasku lub mułu, zalewa sporą ilo-
ścią wody i odpowiednimi ruchami ręki wprawia ją w ruch obrotowy. Podczas takiego
kręcenia drobinki złota jako cięższe opadają na dno miski, a piasek zostaje na górze.
— A jak można oddzielić od piasku bardzo drobne kawałeczki? — zaciekawiła się.
— Jeśli bardzo drobne okruchy złota, występujące czasami także w postaci łusek, są
wymieszane z mułem, to można je odzyskać za pomocą tak zwanego zmydlania — wy-
jaśnił. — Miesza się wówczas muł na przykład z płynem do mycia naczyń „Ludwik”, do-
daje bardzo dużo wody i piasek pozostanie na pianie, a drobinki złota opadną na dno.
— To mi przypomina starą opowieść dziadka — powiedziałem. — On to z kolei sły-
szał do starszych ludzi. W rosyjskich bankach obijano grubym suknem lady bankowe,
na których liczono złote monety. Kasjer licząc dociskał lekko każdą „świnkę” palcem do
sukna.
— Świnkę? — brwi Zosi uniosły się lekko do góry w zdziwieniu.
60
— Tak się potocznie nazywa złote dziesięciorublówki — wyjaśnił szef. — Nazwa za-
pewne wzięła się stąd, że za cara prosię kosztowało właśnie około dziesięciu rubli.
— Raz na rok, przed świętami odczepiano sukno od lady i zabierano do domu.
— A potem je palili i odzyskiwali złoto? — domyśliła się.
— Nie, to byłoby mało opłacalne. Stosowali także zmydlanie. Po wypraniu sukna
w misce pozostawało trochę złotego pyłu na dnie, a sukno wysuszone i wyprasowane
znowu przybijano do lady.
— Sprytne — uśmiechnęła się.
— Można tak było „ukraść” kruszec o wartości do piętnastu rubli rocznie. Przy czym
kasjerzy traktowali tą praktykę jako swoje święte prawo... Z grubsza tak jak wozacy
kradnący z każdego transportu kilkanaście cegieł, co nazywano nawet „dochodem fur-
mańskim”.
— Ten bankowy proceder był chyba trudny do wykrycia?
— Trudny — potwierdził Pan Samochodzik. — Znacznie trudniejszy niż tak zwane
obrzezywanie.
— To chyba jakiś żydowski zabieg rytualny?
— W późnym średniowieczu to określenie posiadało także inne znaczenie. Ówcze-
śni bankierzy, lichwiarze i inni przedstawiciele zawodów, przez ręce których przecho-
dziła duża ilość monet, odcinali wąskie paseczki metalu wzdłuż rantu monety. Jeśli zro-
bili to odpowiednio umiejętnie, trudno to było zauważyć, a w ciągu roku mogli zebrać
złota i srebra za dobre kilka dukatów.
— To było chyba także nielegalne?
— Oczywiście. W razie przychwycenia groziło za to obcięcie ręki, a w razie recydy-
wy szubienica.
Zamyśliła się. Wodziła wzrokiem po murach zamku i otaczających go górach, jakby
pragnęła odgadnąć, ile też złota ukrywają...
— Kruszec występuje albo w skale, takiej jak granit, albo w piasku?
— W USA występują także żyły wapienne — powiedziałem. — Wówczas złoto w po-
staci kawałków rozproszone jest w warstwie wapienia. Prawdopodobnie w okresie jury
lub kredy, gdy na dnie mórz powstawały złoża skał osadowych, prądy morskie nanosiły
w te miejsca nieduże kawałki pochodzące z rozmywanych skał magmowych... To oczy-
wiście teoria.
— W Polsce obecnie nie ma kopalni złota? — zapytała.
— Istnieje spółka, która planuje uruchomienie wydobycia w okolicach Złotoryi
— powiedziałem.
— Nie zapominaj też o KGHM Polska Miedź — dodał poważnie pan Tomasz.
— Nazwa wskazuje, że zajmują się wydobyciem miedzi — uśmiechnęła się.
— Rudy metali zawierają domieszki innych pierwiastków. Na przykład przy oka-
60
zji eksploatacji ołowiu udawało się odzyskiwać z niego inne ciężkie metale. Rudy mie-
dzi w naszym kraju zanieczyszczone są wieloma związkami. W KGHM odzyskuje się
oprócz miedzi także srebro, złoto, platynę i trochę metali nieszlachetnych. Produkcja
srebra jest traktowana jako działalność uboczna, a mimo to jesteśmy jednym z najwięk-
szych eksporterów tego kruszcu na świecie.
— Coś podobnego? — zdziwiła się.
— Na przykład filmy Kodaka pokrywane są związkami srebra wytwarzanymi z me-
talu kupowanego w Polsce — dodałem poważnie. — Złota odzyskuje się niestety mniej.
Kilkadziesiąt kilogramów rocznie.
Zosia zamyśliła się poważnie.
— Wujku — powiedziała wreszcie. — Chciałabym zajrzeć do tej Złotej Dziury.
Szef zamyślił się.
— Mam pomysł — powiedziałem. — Możemy tam wejść służbowo. Ostatecznie sko-
ro są tam ślady walońskiej kopalni, to jako pracownicy ministerstwa możemy zbadać
stan zachowania zabytku.
— Muszę to skonsultować z władzami parku narodowego — pan Tomasz lekkim
grymasem dal nam do zrozumienia, że nie do końca akceptuje nadinterpretację prze-
pisów.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i sprawdziwszy numer w notatniku, dość długo
uzgadniał z kimś szczegóły.
— Załatwione — powiedział wreszcie składając antenkę. — Musimy tylko zostawić
na zamku kopię raportu.
Kierownik schroniska po dłuższym oglądaniu mapy wyrysował nam w przybliżeniu
szlak „możliwy do przejścia”, jak to określił.
62
63
Rozdział dziewiąty
ŁAWA WYSTĘPNEJ KUNEGUNDY • „KATALOG MAGII BRATA RU-
DOLFA” • HARCERZE — POGANAMI • NA DNIE JARU • KIM BYLI
WALONOWIE • ZŁOTA ŻYŁA • RUSZAMY DO ZAMKU KSIĄŻ
Ruszyliśmy z zamku wąską opadającą ostro w dół ścieżką. Wokoło rozciągały się po-
nure granitowe skały. W szczelinach rosły świerki. Co jakiś czas popatrywaliśmy na
mapę.
— Złota Dziura — westchnął szef. — Lepszą nazwą byłby Złoty Jar...
Zosia uniosła brwi.
— A tu mam zaznaczone miejsce o nazwie Ława Kunegundy...
— Byłem tam — uśmiechnął się na wspomnienie. — Wiąże się z nim ponura legen-
da. Jeszcze za czasów piastowskich w zamku miała mieszkać występna i przebiegła Ku-
negunda, córka jednego z zarządzających warownią rycerzy. Panna miała zwyczaj witać
słońce śpiewem. Kultywowała najwyraźniej jakieś pogańskie rytuały. Wielu rycerzy usi-
łowało wyśledzić jej kryjówkę, ale w ciemnościach spadali w przepaść. Wreszcie znalazł
się rycerz, który dotarł bezpiecznie na wąską półkę skalną i przywrócił pannę do opa-
miętania. Opuściła zamek i resztę życia spędziła pokutując. Jej piękny warkocz był po-
noć przechowywany jako wotum przebłagalne w kaplicy zamkowej. Niestety ta piękna
legenda nie znalazła żadnego potwierdzenia w zapisach kronikarskich. Ale nazwa skądś
musiała się wziąć.
— To chyba niemożliwe, żeby tak długo przetrwały tu pogańskie obyczaje — powie-
działa Zosia. — Jeśli Kunegunda istniała, musiało to być w XIII wieku...
— No cóż — powiedziałem. — Nie da się tego wykluczyć. Wiem, jak uczą historii
w szkołach. Mieszko I ochrzcił Polskę i już. Tymczasem pogaństwo kwitło jeszcze przez
całe stulecia. Przecież były u nas nawet powstania inspirowane przez kapłanów daw-
nych bogów... Przypomnij sobie choćby dzieje Mieszka II.
62
63
— Tak, poganie trzymali się mocno — powiedział szef. — Na przykład na wyspie
Rugii istniało pogańskie państwo Ranów, którym rządzili kapłani w imieniu boga. Upa-
dło dopiero w początkach XII wieku. Natomiast na Śląsku, choć warstwa kapłanów zo-
stała wytępiona przez chrystianizatorów, przetrwało wiele pogańskich rytuałów. W XIII
wieku spisał je mnich Rudolf z jednego z cysterskich klasztorów...
— Czytałem jego dzieło „Katalog magii brata Rudolfa”, w tłumaczeniu księdza
Edwarda Karwota — pochwaliłem się.
— A nie łaska sięgnąć do łacińskiego oryginału? — zapytał z kwaśnym uśmiechem.
— Zwłaszcza że tłumaczenie obejmuje tylko kawałek dłuższego dzieła pod tytułem
„Podręcznik dobrej spowiedzi”.
— A o czym to? — zaciekawiła się Zosia.
— Mnich był spowiednikiem. Ponieważ z ludzi ówczesnych trzeba było grzechy wy-
ciskać jak serwatkę z twarogu, bo nie mając odpowiedniego przygotowania religijnego
niezbyt zdawali sobie sprawę z tego co jest grzechem, sporządził spis wszelkich zabobo-
nów i dziwnych czynów, których się dopuszczali. Na przykład rzucali odrobiny poży-
wienia za piec jako ofiarę dla bóstw domowych, a wracając z kościoła do domu po ślu-
bie rozdeptywali na progu jajko pod miotłą...
— Kobieta, która miała małe dziecko, wodę z jego kąpieli wylewała pod płotem są-
siadki, żeby jej dziecko było grzeczne, a tamto płakało — uzupełniłem.
Droga stała się nieco gorsza. Założyliśmy na buty stalowe raki pożyczone w schro-
nisku.
— Czy oprócz tej legendy o Kunegundzie są jeszcze jakieś inne związane z zamkiem?
— zaciekawiła się Zosia.
— Było ich parę, ale pamięć trochę mnie już zawodzi. Na zamku straszy, ponoć po
murach snuje się duch konnego rycerza. Zapewne jest to widmo któregoś z Schaffgot-
schów. Niektórzy z nich, jak wspominałem, parali się rzemiosłem zbójeckim.
— Rycerze rabowali kupców? — zdziwiła się.
— Nie było to w tamtych czasach nic nadzwyczajnego. Wszędzie w niemieckich kra-
inach, gdy tylko słabła władza królewska lub cesarska, liczni rycerze wypowiadali po-
słuszeństwo monarsze i zaczynali rządzić po swojemu. Kupcy też nie w ciemię bici wy-
najmowali ochronę, często złożoną z podobnych oprychów. Na szlakach staczano regu-
larne bitwy. Niekiedy profesja przechodziła z ojca na syna i kilka pokoleń danej rodzi-
ny budowało fortuny na ludzkiej krzywdzie.
Niebawem znaleźliśmy się na dnie kotliny. Wokoło nas wznosiły się strzeliste skały
z białego granitu, porośnięte potężnymi świerkami.
— No i jesteśmy na dnie Złotej Dziury — powiedział pan Tomasz. — Jak ci się tu po-
doba?
Zosia ruszyła w stronę strumyka wijącego się u naszych stóp.
64
65
— Faktycznie ktoś tu bywał — powiedziała patrząc na ciąg niewielkich kaskad.
— Nie sądzę, żeby to był ślad Walonów — zauważyłem. — Zapory ułożone z kamie-
ni... chyba przepłukiwano tu ziemię pochodzącą z tamtego miejsca?
W stoku wzgórza ziała mimo upływu lat spora wyrwa.
— Prawdopodobnie tak — powiedział szef. — Tu jest dość duży spadek, a kamienie
są zamulone... Sypali urobek do górnego zbiornika. Woda rozmywała glebę i niosła ją
w dół. Kawałki złota jako cięższe zostawały przy progach. Kamienie spojono zaprawą
wapienną. Myślę, że zbudowano to w XVII lub XVIII wieku, zwróćcie uwagę, że na tym
widać ślady jakiegoś herbu...
— Stary nagrobek? — zasugerowałem. Pokręcił przecząco głową.
— Raczej kamienny naczółek pieca lub dużego kominka. Nie wiem jak wyglądał
herb właścicieli zamku, ale myślę, że można zasugerować teorię o powstaniu tej kaska-
dy już po pożarze i opuszczeniu warowni.
— No to poszukajmy — Zosia nachyliła się nad najbliższym murkiem. — Złoto bę-
dzie po tej stronie?
— Prowadzenie poszukiwań i pozyskiwanie jakichkolwiek surowców na terenie par-
ków narodowych jest zabronione — stwierdziłem.
— W czasie gorączki złota w Kaliforni używano podobnych urządzeń — pochwa-
lił się swoją wiedzą Pan Samochodzik. — Nazywano to Długim Tomem. Była to kilku-
metrowa rynna zawierająca poprzeczne listwy. Zasada osadzania się złota była podob-
na. Przy listwach.
— Ja słyszałem, że współcześni poszukiwacze złota z okolic Lwówka Śląskiego uży-
wają starych rynien dachowych wyłożonych wycieraczkami. Kruszec osiada w rowkach,
a poza tym na tle czarnej gumy każde ziarenko jest dokładnie widoczne. Doświadczeni
poszukiwacze potrafią tak zarobić do pięciuset złotych miesięcznie.
— Coś podobnego — zdumiał się. — Myślałem, że to tylko folklor...
— Bezrobocie, panie Tomaszu — powiedziałem. — Kokosów na tym nie zbiją, ale
zawsze coś tam wpadnie.
Przeszliśmy kawałek ledwo widoczną ścieżką i znaleźliśmy się na sporej łące zasła-
nej kawałkami skały. Biały granit przecinała szeroka smuga jasnej skały. Kwarc. Górni-
cy sprzed wieków wgryźli się w górę usiłując całkowicie wyrwać krystaliczną żyłę. Szef
podniósł jeden z kawałków.
— Zwróć uwagę — podał mi.
W szczelinach kamienia widać było maleńkie jasne cętki, a nawet grudki.
— Skoro opanowała cię gorączka złota, popatrz na to — podałem kamień Zosi.
Ujęła go zaciekawiona.
— Te jasne plamki to złoto? — zapytała.
— Tak. Ten okruch jest wart zapewne około półtora złotego, jeśli policzymy trzy-
64
65
dzieści złotych za gram kruszcu. Oczywiście najpierw musisz roztrzaskać ten kamyczek
młotkiem, a potem wydłubywać te płytki jedną po drugiej.
— Albo zmielić kamień na pył i odzyskać złoto za pomocą znanej ci już techniki
zmydlania — uzupełnił szef z uśmiechem.
— Można też zetrzeć go na proszek i rozpuścić w wodzie królewskiej, a potem odzy-
skać złoto za pomocą elektrolizy.
— Kosztowne — zaprotestował szef. — Nie byłoby prościej zetrzeć kamień i złoto
wytopić?
Zamyśliłem się.
— Niewykluczone — powiedziałem. — Choć nie wiem, czy przypadkiem tempera-
tura topnienia kwarcu nie jest zbyt niska.
Zosia podrzuciła kamień w dłoni.
— Waży jakieś pół kilograma — powiedziała. — I zawiera pół grama złota. Czyli ki-
logram złota na tonę kamienia.
— Nie — zaprotestowałem. W tym jest 0,05 grama złota. Kilogram kruszcu na dzie-
sięć ton kamienia. To i tak bardzo bogate złoże. Obecnie eksploatowane są takie, gdzie
występuje powyżej trzech gramów złota na tonę skały... Szkoda tylko, że kwarcu w tej
szczelinie zostało najwyżej kilkanaście kilogramów.
— No cóż, skoro nie pozwalacie mi założyć kopalni w parku narodowym, to może
ruszymy pomału z powrotem? — zasugerowała Zosia.
— Chwileczkę — powiedział szef. — Poszukamy jeszcze znaków walońskich. Gdzieś
tu powinny być wyryte...
Zaczęliśmy rozglądać się po skałach i niebawem odkryliśmy kiepsko widoczne kół-
ko i coś w rodzaju strzały zaraz obok.
— Co to? — zaciekawiła się Zosia.
— Znak waloński — wyjaśniłem. — Kółko prawdopodobnie było symbolem solar-
nym.
— A słońce wiele ludów i bractw utożsamiało właśnie ze złotem — mruknął szef.
— Nie wiem jednak, co mogła oznaczać ta strzała.
— Może niebezpieczeństwo? — zagadnęła Zosia. — Może tubylcy byli wrogo nasta-
wieni do obcych górników, a może z tych gór schodzą lawiny?
— Przypuszczani, że się tego nie dowiemy, choć w bibliotece Instytutu Archeologii
i Etnologii PAN widziałem jakąś książkę o Walonach. Może tam będzie podany kod od-
czytywania ich znaków?
— Kim są ci tajemniczy Walonowie? — zaciekawiła się Zosia.
— To nieliczny obecnie lud pochodzenia celtyckiego, osiadły główne w Belgii i czę-
ściowo we Francji... Żyje ich teraz około czterech milionów...
— Jest jeszcze trochę w USA — dodałem skromnie.
66
— W XII wieku spora ich grupa przybyła do Polski i zajęła się na terenie Śląska po-
szukiwaniem i eksploatacją rud. Przynieśli ze sobą oprócz umiejętności wydobycia
i obróbki metali także system społeczny bractw kopaczy, zwanych gwarectwami od sło-
wa gwarek — górnik.
— I co się z nimi stało? — zaciekawiła się Zosia.
— Prawdopodobnie część powróciła po pewnym czasie do domu, inni ruszyli w in-
ne strony Europy, na przykład w Rudawy czeskie albo do Siedmiogrodu. Wreszcie nie-
który pozostali na miejscu i ulegli slawizacji lub germanizacji.
— To ciekawe — mruknęła. — Taki kawał świata przebyć, by zakładać kopalnie...
— Pomyśl o tych wszystkich, którzy nie wytrzymali trudów podróży na Alaskę albo
o kopaczach z Europy, którzy ruszyli do RPA i Australii, gdy znaleziono tam złoto.
— Ale to było później, gdy ludzie zaczęli lepiej sobie radzić z podróżami — zaprote-
stowała. — Natomiast w XIII wieku...
— W tym okresie, a także nieco później przybywali na nasze ziemie także Holen-
drzy.
— A ci tu po co? — zdumiała się.
— Niderlandy w znacznej części stanowią depresje. Od zarania dziejów ten lud bu-
dował wały, groble i kanały odwadniające. W Polsce zajęli się osuszaniem bagien. Zresz-
tą na wschodzie i północy kraju zachowało się kilka wsi, w których nadal żyją potom-
kowie tych specjalistów. Niektórzy nawet znają jeszcze „starą mowę”. Nie tak dawno go-
ściła u nas grupa holenderskich etnografów. Byli zachwyceni, bo w tych wsiach natrafili
na znajdujący się nadal w użyciu szesnastowieczny flamandzki dialekt.
Ruszyliśmy pod górę. Stromizna szlaku dawała się nam we znaki. Parokrotnie musie-
liśmy robić przerwy na odpoczynek.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy nie zdobyto tego zamku — wymamrota-
łem.
— Były dwie poważne próby — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — Za pierwszym
razem Mongołowie, za drugim razem Szwedzi. I obie nacje zęby sobie połamały. Zamek
szturmować można właściwie tylko od wschodu, ale tam postawiono bramę i solidne
mury obronne.
— Rozmawialiście o pożarze zamku. Sądziłam, że spalili go jacyś zdobywcy — stwier-
dziła Zosia.
— Spłonął od uderzenia pioruna — wyjaśniłem. — Zobacz, jaki stąd piękny widok.
Wokoło ciągnęły się dzikie przepaście, gdzieniegdzie przesłonięte lasem. Słońce sta-
ło wysoko na niebie, ale znajdowaliśmy się w cieniu, dzięki czemu nie dawało się spe-
cjalnie we znaki.
— Z czasów wojny trzynastoletniej zachowała się ciekawa opowieść — powiedział
szef zwilżywszy gardło wodą z manierki. — W zamku przetrzymywany był młody
66
szlachcic. Uratowała go siostra przynosząc mu bochenek chleba z ukrytym wewnątrz
pilniczkiem. Był jedynym więźniem, któremu udało się zbiec z tej warowni.
— Zawsze sądziłam, że te wszystkie opowieści o pilnikach i drabinkach sznurowych
w chlebie to wymysł — powiedziała Zosia. — A tu okazuje się, że były i takie przypad-
ki.
Wreszcie stanęliśmy w warowni. Szef napisał raport dla władz parku narodowego,
a ja naskrobałem raport dla ministra, aby korzystając z uprzejmości naszych gospoda-
rzy wysłać go w świat. Wreszcie objuczeni bagażami zeszliśmy na dół i zapakowaliśmy
się do Rosynanta.
— Dokąd teraz? — zapytałem pana Tomasza.
— Do zamku Książ — polecił. — Trzeba będzie sprawdzić ten trop, choć wydaje mi
się mało obiecujący.
Zatrzymaliśmy się na obiad w małym przydrożnym barze. Zosia zamówiła sobie piz-
zę, a my z panem Tomaszem po kawałku golonki. Lokal był sympatyczny. Zjedliśmy
i szef wydobył z teczki sztabówkę okolic Wałbrzycha.
— Zastanówmy się — powiedział. — Popatrz, Pawle, na ten odcinek linii kolejowej.
— Dłuższy czas biegnie prosto, a potem dość gwałtownie zakręca, by ominąć stok
góry — zauważyłem. — Bardzo ostry łuk. Nie znam się wprawdzie na pociągach...
— Nie uczyli was w „czerwonych beretach” o pociągach? — zdziwiła się Zosia.
— Owszem, uczyli. Uczyli, jak się prowadzi lokomotywy, poczynając od opalanych
węglem, skończywszy na najnowocześniejszych, choć te ostatnie pokazywali nam tyl-
ko na symulatorach. Uczyli nas także wysadzania w powietrze pociągów, torów, słupów
trakcji kolejowej i mostów. Natomiast nie mieliśmy zajęć z zakładania linii kolejowych,
dlatego nie wiem, czy ten łuk — puknąłem palcem w mapę — jest bardzo ostry czy tyl-
ko trochę.
— A jak się wysadza tory w powietrze? — zaciekawiła się.
— Nie masz innych problemów? — zgromił ją pan Tomasz.
— Kiedyś opowiem ci, jak się wysadza w powietrze tory, pociągi, czołgi, budynki...
— A szkoły? — zapytała z niewinnym uśmiechem.
— Zabraniam ci uczyć moją siostrzenicę, jak się wysadza szkoły — zażartował szef.
— Czy to jedyny kawałek linii kolejowej, który wydaje ci się podejrzany?
— Nie jedyny — powiedziałem w zadumie — ale proszę zauważyć, że na szczycie tej
góry znajduje się zamek Książ. Poza tym w tym miejscu tor biegnie najbliżej zamku.
Pan Samochodzik kiwnął głową.
— Obawiam się tylko jednego — powiedział. — Jeśli my dwaj zdołaliśmy znaleźć to
miejsce w ciągu dziesięciu minut, to Armia Czerwona, która miała do dyspozycji lata
i pewnie znacznie dokładniejsze mapy, też mogła to wydedukować...
— Sprawdzimy na miejscu — zaproponowałem. — Ruszajmy w drogę!
68
69
Rozdział dziesiąty
TAJEMNICZE WZGÓRZE ZA WAŁBRZYCHEM • JAK UKRYĆ TUNEL •
SZUKAMY ZAGINIONEGO BUDYNKU • LAS POSADZONY W BECZ-
KACH • WYSADZONA GÓRA • ZASYPANY SZYB •CO KRYJĄ PODZIE-
MIA ZAMKU KSIĄŻ
Za Wałbrzychem odszukałem starą drogę gruntową biegnącą wzdłuż linii kolejowej.
Zosia porównywała drogę z mapą.
— Zbliżamy się — stwierdziła.
Przed nami wyrastało spore wzgórze porośnięte gęstym lasem. Zwolniłem i zaparko-
wałem pojazd na niedużym placyku wysypanym grubym żwirem.
Wysiedliśmy. Szef rozejrzał się uważnie.
— Faktycznie tor kolejowy, dotąd biegnący prosto jak strzelił w stronę tego zbocza,
odchyla się tu dość ostro, aby ominąć tę uroczą górkę.
— Zgadza się — powiedziałem. — Teraz zastanówmy się, czy w tym miejscu mógł-
by być tunel.
— Zbocze jest dość strome — zauważyła Zosia. — Moim zdaniem, to prawdopodob-
ne.
— Dobrze — powiedział pan Tomasz. — Na szczycie tej górki znajduje się zamek
Książ, jedna z najwspanialszych rezydencji w naszym kraju. Podczas ostatniej wojny
pracowało tu komando więźniów. Pod zamkiem wykuto głębokie sztolnie i starannie
je obetonowano... Miała się tam mieścić rzekomo jedna z kwater Hitlera albo laborato-
rium do wytwarzania broni biologicznej. Przyjmijmy, że stąd biegł tunel do podziemi
zamku. Pawle, powinieneś wiedzieć, pod jakim kątem mogą wjeżdżać pociągi?
— Pociąg w zależności od swojego ciężaru i oczywiście mocy silnika lokomotywy
może pokonać tor o nachyleniu nawet dwudziestu stopni. Eksperymentalne systemy,
posługujące się odpowiednimi zębatkami u dołu składu oraz ząbkowaną trzecią szyną
68
69
i wyciągarkami umożliwiają pokonywanie stromizn do trzydziestu stopni nachylenia.
— Czy Niemcy podczas wojny już o tym wiedzieli?
— Tak. Resztki takiej pochylni znaleziono we Wrocławiu.
Kiwnął głową i przez chwilę przetrawiał te informacje.
— Dobrze. Zatem nie można wykluczyć istnienia tu tunelu. Podziemia zamku są
dwieście metrów ponad nami i w odległości około dwu kilometrów. To daje kąt nachy-
lenia mniejszy niż dwadzieścia stopni. A więc mogli tędy wjeżdżać.
— Czy to możliwe, żeby wjazd do ściśle tajnej kwatery Hitlera był tak doskonale wi-
docznym tunelem? — spytała Zosia.
— Rodzinna mądrość przez ciebie przemawia — szef uśmiechnął się skromnie.
— Moja szkoła.
— Można było taki wlot zamaskować na przykład za pomocą stalowej klapy pokry-
tej kamieniem albo ziemią. Jej podnoszenie byłoby trudne i hałaśliwe.
Pan Tomasz kiwnął głową.
— Drewniana klapa byłaby lżejsza. Być może nie oklejano jej warstwą kamienia, tyl-
ko jakąś imitacją?
— Tak, tylko że wtedy zostają szyny prowadzące prosto na skalną ścianę — uśmiech-
nąłem się. — Myślę, że było inaczej. Tu tor nie biegł prosto w stronę góry, ale po leciut-
kim łuku. A pomiędzy obydwoma torowiskami stał budynek. Maszynista składu jadą-
cego z Wałbrzycha pędzi prosto na górę. Widzi skałę. Gdy patrzy do przodu, budynek
zasłania mu wlot do tunelu. Pociąg mija zwrotnicę, kolejarz nie zwraca uwagi na tor
znikający za budynkiem, potem już musi skupić wzrok na łuku torów. Nadlatują kolej-
ne wagony. Wchodzą w zakręt. Ludzie patrzący przez okna nie mogą zobaczyć wlotu do
tunelu, bo zasłania im go ten budynek, a gdy go miną skrót perspektywy nie pozwala
już dojrzeć niczego podejrzanego. A że tory znikają za budyneczkiem? Cóż, stara bocz-
nica, ślepy tor, na którym można w razie czego upchnąć kilka wagonów kamieni, gdyby
gdzieś niedaleko zaszła konieczność wzmocnienia nasypu.
— Pawle, jesteś geniuszem — powiedział szef.
— Brzmi przekonująco — dodała Zosia. — Tylko gdzie podział się budynek.
— No cóż — powiedziałem — wysadziło go komando likwidujące ślady tunelu.
Pan Tomasz popatrzył na mnie zaciekawiony.
— Czy dałoby się zlikwidować bez śladu cały dom? Zapewne był podobny do innych
niemieckich zabudowań leżących przy trakcji kolejowej. A wiec wyobraź sobie ściany
z czerwonej cegły, wzniesione na pruski mur...
— To da się łatwo sprawdzić — powiedziałem. — Zastosujemy metodę archeologicz-
ną. Nawet jeśli rozbili go na kawałki, to na pewno wdeptali sporo okruchów wokoło.
— No to do dzieła — szef podał mi saperkę.
Stanąłem w miejscu, które wydało mi się najbardziej podejrzane, i wyciąłem ostroż-
70
71
nie spory kawałek darni. Pod nią widać było żółty piasek i delikatny żwir.
— Wygląda na to, że tej warstwy nie tknęła ręka człowieka — zauważył Pan Samo-
chodzik.
Wgryzłem się głębiej. Pojawiła się cienka czarna warstewka. Wydobyłem z niej nie-
wielki węgielek.
— Coś tu się paliło albo palono ognisko.
Kiwnął głową. Jeszcze niżej pojawiła się dziwnie brązowa ziemia, podobna do tej na
pobliskim stoku.
— Chyba nastąpił tu spływ błotny — powiedziałem. — A może część ziemi spłuka-
ły z wzgórza deszcze.
Pod warstewką ziemi było wapno.
— Jak to zinterpretujemy? — zagadnął szef.
— Dedukuję, że to tak zwany trójkąt murarski.
— Cóż to jest takiego? — zaciekawiła się Zosia.
— Jeśli buduje się dom, to na poziomie ziemi wokół niego powstaje warstwa odpad-
ków budowlanych. Tu coś tynkowali i chlapali wapnem na wszystkie strony.
— Szukaj cegieł — polecił pan Tomasz. — Odrobina tynku jeszcze nie jest dowo-
dem.
Wgryzłem się w ziemię obok. Tym razem trafiłem na płytki rowek wypełniony ka-
miennym tłuczniem oraz kawałkami czerwonej cegły i szkła.
— Tu był fundament — powiedziałem. — Wybrali cegłę tak głęboko jak się dało,
a potem zasypali rowek kamieniami, okruchami i wszelkimi pozostałościami z rozbiór-
ki. Sądzę, że warstwa spalenizny pochodzi z tego, że po rozbiórce spalili na przykład
drewniany dach, którego nie opłacało się zabierać.
— Tylko kto dokonał tej dewastacji. Nasi czy Niemcy?
— Jeśli był tu budynek, to teraz pora zbadać, czy istniała także znikająca za budyn-
kiem bocznica kolejowa — zauważył szef. — Jeśli została rozebrana... Masz jakiś po-
mysł?
— Pamiętam, jak jeszcze w podstawówce poszedłem z kolegą na wały. Było tam takie
miejsce, gdzie kiedyś biegły tory, ale je usunięto razem z podkładami. Mimo że upłynę-
ło tyle lat ciągle widać było łyse placki w miejscu, gdzie ziemia została ubita ciężarem
przetaczających się po torze pociągów.
Ruszyliśmy przez łąkę wypatrując zagłębień lub łysych miejsc. Niestety powierzch-
nia była zupełnie równa.
— Fatalnie — westchnął Pan Samochodzik. — Zapewne w tym miejscu przeprowa-
dzono bronowanie, aby zatrzeć ślady torowiska.
— A może użyjecie wykrywacza metali? — podpowiedziała Zosia. — Mogli w po-
śpiechu pogubić śrubki, nakrętki, podkładki...
70
71
— Oto głos rozsądku — uśmiechnąłem się.
— No to goń po sprzęt.
Przyniosłem wykrywacz i uruchomiwszy zacząłem omiatać cewką ziemię. Po dwu-
dziestu minutach zapikało cicho. Szef kilkoma ruchami saperki wydobył na powierzch-
nię kawałek blachy.
— Stara konserwa — powiedział nieco rozczarowany.
— Czy są na niej niemieckie napisy? — zainteresowała się Zosia.
— Ani śladu.
Szukałem dalej. Po dalszej godzinie znalazłem dwa kapsle i podkładkę. Zaniosłem ją
szefowi.
— Za mała — orzekł. — Z pewnością nie mogła stanowić części torowiska.
— Dlaczego nie? — zapytała Zosia.
— Śruby mocujące tory mają większą średnicę — popatrzył na nią przez dziurkę.
— Szukaj, Pawle.
Po dalszej godzinie znalazłem kawałek łańcucha, dwa metry stalowego drutu i kawa-
łek aluminium oderwany od wewnętrznych drzwi pociągu.
— Niemieckie? — zainteresowała się oglądając drzwi.
— Wyglądają dość współcześnie...
— Tak więc na łączce nie ma żadnych śladów torowiska — stwierdził szef.
— Zostaje nam jeszcze góra — zauważyłem. — Jeśli kryła pierwotnie tunel...
Wdrapaliśmy się na stok. Wokoło rosły drzewa, znaleźliśmy też pniak po niedawno
ściętym buku.
— Policzmy słoje — mruknęła Zosia. — Sześćdziesiąt pięć. Pod koniec wojny to
drzewo miało jakieś piętnaście lat... Czyli nie mogło tu być żadnego tunelu — uśmiech-
nęła się.
Pokręciłem przecząco głową.
— Jeśli hitlerowcy wysadzili tu tunel, to na pewno zdecydowali się dobrze zama-
skować to miejsce. Najprościej można to zrobić sadząc drzewa, nawet kilkunastoletnie.
Zwróćcie uwagę, że to dziwny las. Wszystkie buki są w tym samym wieku. Podobnie jak
świerki. Policz, ile mają lat.
— Nie widzę tu żadnego pniaka... — zaprotestowała.
— Policz, ile mają poziomów odgałęzień — wyjaśnił jej wujek. — Drzewa iglaste
w większości wypuszczają kolejne gałęzie co rok.
— Sześćdziesiąt — powiedziała.
— Sprawdźmy na innym.
— Też sześćdziesiąt — mruknął Pan Samochodzik. — A to oznacza, że przywieźli tu
piętnastoletnie buki i dziesięcioletnie świerki. Zapewne z jakiejś szkółki leśnej...
— A może przed wojną wycięli tu las, żeby użyć drewna do czegoś, na przykład na
72
rusztowania w Książu, jeśli coś tam odnawiali. A potem nasadzili nowe drzewa, żeby
nie było „łysiny”? — zauważyła Zosia.
Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.
— Nie, to mało prawdopodobne.
— Dlaczego? — teraz ja się zdziwiłem.
— To proste, Pawle. Gdyby posadzili tu nowy las po wycięciu starego, zrobiliby to
tak, jak to zazwyczaj robią leśnicy: drzewa rzędami, pod sznurek. Jeśli tu posadzili las
tak nieregularnie, to oznacza, że mieli w tym jakiś interes. Coś chcieli ukryć. Ale nie po-
myśleli, że w takim wypadku trzeba dać drzewa w różnym wieku i kilku gatunków.
Kilkadziesiąt metrów wyżej las nieoczekiwanie się zmienił. Drzewa tu rosnące były
znacznie grubsze. Gdzieniegdzie pojawiły się też brzozy. Cofnęliśmy się. Wyjąłem z tor-
by wykrywacz.
— Sprawdzimy, czy ten las został posadzony podczas wojny. Wykrywacz zabuczał.
Żelazo. I koło sąsiedniego drzewa też.
— Czego szukasz? — zainteresował się szef.
— W okolicach kompleksu „Riese” i Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego zaob-
serwowano, że drzewa do maskowania przywożono w beczkach — wyjaśniłem. — Sko-
ro są beczki, to powinny mieć obręcze.
Pan Samochodzik wziął sperkę i zaczął powoli kopać we wskazanym przeze mnie
miejscu. Parę centymetrów pod ściółką odsłonił deszczułki układające się w okrąg. Sta-
ra beczka. Nie było sensu kopać głębiej.
— Miałeś rację — powiedział zasypując wykop. — Faktycznie przywieźli je w becz-
kach.
— Las jest sztuczny. Na odcinku, który zbadaliśmy nie ma żadnych śladów wejść.
— Zapewne takie wejście, jeśli w ogóle istniało, znajdowało się gdzieś na osi tunelu
— stwierdziłem.
— Niekoniecznie — zaprotestował szef. — Ale mogły tu być na przykład szyby tech-
niczne i wentylacyjne.
Powędrowaliśmy pod górę.
— Tu mamy dowód na poważne prace z użyciem materiałów wybuchowych — po-
kazałem im kawałek skały wbity głęboko w pień starego drzewa.
— Siła wybuchu musiała być spora — powiedział pan Tomasz. W krzakach szef zna-
lazł płytki dół niemal idealnie okrągłego kształtu. Rósł w nim buk, wyglądał identycz-
nie jak te w posadzonym lesie. Wiek chyba też się zgadzał.
— Tu mógł być wylot szybu technicznego lub wentylacyjnego — powiedział. — Wy-
sadzili go w powietrze podczas maskowania reszty. Wsadzili tu nawet jedno drzewko
w beczce.
— Może warto by przekopać to miejsce? — zapaliła się Zosia.
72
— Nie — pokręcił głową szef. — To poważna operacja. A gwarancji powodzenia
żadnych.
— To co w takim razie zrobimy? — westchnęła Zosia.
— Przejdziemy się jeszcze — powiedział pan Tomasz. — Skoro już tu jesteśmy...
— Jak wyglądają te podziemia pod zamkiem Książ? — zaciekawiła się po następnym
kwadransie poszukiwań.
— Są na dwu poziomach — wyjaśnił Pan Samochodzik. — Te płytsze piętnaście me-
trów poniżej dziedzińca, a głębsze pięćdziesiąt. W sumie jest tego kilka tysięcy metrów
kwadratowych. Dolny poziom przypomina kształtem tunele metra. To podsunęło licz-
nym poszukiwaczom myśl o podziemnym nie wykończonym dworcu kolejowym. Po-
dobny wykuli przed wojną Rosjanie w masywie górskim w pobliżu Kujbyszewa...
— Można by w tych lochach urządzić hodowlę pieczarek — powiedziałem z bły-
skiem w oku.
— Podziemia oczywiście są wykorzystywane — szef zdusił w zarodku moje ambit-
ne plany. — Lochy zbadano dokładnie w 1960 roku. W 1971 roku niższy poziom zajęło
laboratorium Instytutu Geofizyki PAN. Urządzono tam Dolnośląskie Obserwatorium
Geofizyczne.
— Do czego służy takie obserwatorium? — zapytała Zosia.
— Dzięki temu, że znajduje się na takiej głębokości, zespół bardzo czułych sejsmo-
grafów bada tam wstrząsy, zachodzące w leżących w pobliżu zagłębiach węglowych.
W razie zagrożenia trzęsieniem ziemi można w każdej chwili nadać sygnał alarmowy.
— W naszym kraju nie ma trzęsień ziemi. Ta część Europy jest zupełnie bezpieczna
— stwierdziła z przekonaniem.
— W XV wieku trzęsienie ziemi było tak silne, że w Krakowie runął dach kościoła
Świętej Anny, a wiele domów uległo uszkodzeniu. Co jakiś czas zdarzają się u nas, głów-
nie na południu kraju wstrząsy o sile od 0,5 do 1,5 stopnia w skali Richtera. Płyta kon-
tynentalna jest w ciągłym ruchu. Naprężenia, które spowodowały wypiętrzenia Karpat,
co jakiś czas dają o sobie znać. Wstrząsy te są bardzo słabe, trudno odczuwalne, ale sej-
smografy je rejestrują.
— Skoro te wstrząsy są tak słabe, to po co jest potrzebne to laboratorium? — zacie-
kawiła się.
— Zawsze może się zdarzyć wstrząs silniejszy — wyjaśnił szef. — Poza tym w rejo-
nach prac górniczych nawet słabe wstrząsy są niebezpieczne. Oprócz tego notuje się
trzęsienia spowodowane zapadaniem się starych wyrobisk, czyli tak zwane szkody gór-
nicze.
— Na przykład w Wałbrzychu niektóre fragmenty miasta od czasu ostatniej wojny
zapadły się o trzy metry — powiedziałem. — A w skrajnych przypadkach nawet o szes-
naście...
74
75
Rozdział jedenasty
PAŁAC W REMONCIE • STARY ZAMEK • RYCERZE ROZBÓJNICY
I DZIEJE WAROWNI • TAJEMNICZY TUNEL W PARKU • JAK PRZE-
ŚWIETLIĆ GÓRĘ • WIECZORNY BIWAK
Wreszcie stanęliśmy na szczycie góry. Ruszyliśmy wzdłuż parkanu i niebawem za-
trzymaliśmy się przed piękną kutą bramą.
— Ładnie tu — powiedziała Zosia.
Bajkowy paląc opleciony rusztowaniami wyrastał po drugiej stronie dziedzińca wiel-
kiego jak boisko piłkarskie. Na bramie widniała wywieszka, że pałac zamknięto do cza-
su zakończenia remontu.
— Nie szkodzi — powiedział szef. — Przejdziemy się po parku.
Nie byliśmy sami. Sporo osób przyjechało zwiedzić pałac i z braku takiej możliwo-
ści wędrowało po alejkach. Szef mrugnął do nas, a potem poprowadził. Niebawem zza
drzew wyrosły omszałe mury ponurego zamczyska, leżącego w ruinie.
— Badania archeologiczne dowiodły istnienia tu fundamentów z czasów piastow-
skich. Na nich w 1790 roku Jan hrabia Henryk VI von Hochberg książę von Peles naka-
zał zbudować ruinę zamku. Uwielbiał turnieje rycerskie, a jakoś głupio wyglądałyby na
dziedzińcu przed pałacem — wyjaśnił pan Tomasz.
— Może opowiesz nam, wujku, coś o historii tego miejsca? — zagadnęła Zosia, gdy
usiedliśmy na uroczym dziedzińcu Flory i jedliśmy kanapki, mające zastąpić nam pod-
wieczorek.
— Kroniki wspominają, że w 1263 roku istniał tu drewniany gród spalony przez
Przemyśla I. Książę Bolesław I odbudował go w 1288 roku, a już trzy lata później Bol-
ko I przeniósł tu swój dwór z Lwówka Śląskiego. Wtedy też miejsce to zaczęto nazywać
Furstenberg, a później nazwa ta zmieniła się na Furstenstein... W rękach polskich za-
mek pozostał do 1388 roku. Było to wówczas ostatnie niezależne księstwo na Śląsku. Pa-
74
75
nowali tu Piastowie z linii świdnicko-jaworskiej. Wreszcie ostatni władcy złożyli hołd
Czechom. Bratanica ostatniego właściciela zamku Bolka II Małego — Agnieszka wy-
szła za Wacława IV, króla Czech. Po wygaśnięciu rodu władca osadził na zamku swo-
jego starostę. W 1428 roku osiedli tu husyci wygnani z Czech. Oblegani zniszczyli wa-
rownię. Odbudował ją Herman von Czettriz, jeden z rycerzy rozbójników. Walczył z są-
siadami i wreszcie w którejś utarczce poległ. Zostawił dwu bitnych i krwiożerczych sy-
nów, Jana i Jerzego, którzy aby pomścić śmierć awanturniczego ojca, najechali pobliską
Legnicę i urządzili rzeź mieszczan połączoną z pożarem i plądrowaniem miasta. Wa-
rownia stała się siedliskiem rabusiów. Wreszcie król czeski Jerzy z Podiebradu zdecydo-
wał się zrobić z tym porządek. Najechał zamek i wykurzył z jego murów Jana von Czet-
triza, a na jego miejsce osadził rycerzy Jana i Mikołaja Schellendorfów. Ci natychmiast
poszli w ślady poprzedników: wypowiedzieli hołd lenny i zabrali się za rabowanie oko-
licy. W 1475 roku pod mury Książa przybył król węgierski Maciej Korwin. Przyprowa-
dził pięć tysięcy piechurów i tysiąc pięciuset jeźdźców. Przystąpił do oblężenia, ale nie-
stety najechano jego królestwo i musiał wracać do domu. Wszedł więc w układy z rabu-
siami. Jan złożył obietnicę „zmiany zawodu”, ale po odjeździe króla znowu zabrał się za
rabowanie kupców. Wreszcie za którymś razem naciął się na zbyt dobrze uzbrojoną ka-
rawanę. Kupcy pojmali rycerza i odstawili go jednemu z jego sąsiadów, który skazał go
z miejsca na najbardziej dla rycerza hańbiącą śmierć — powieszenie. W 1482 roku pod
mury przybył Jerzy von Stein, który zdobył zamek i znacznie go rozbudował. Po kilku
latach poczuł się na tyle potężny, że poszedł w ślady poprzedników.
— Stał się rozbójnikiem — domyśliła się Zosia.
— Właśnie. Wyciągnął też wnioski z własnego oblężenia i przebudował zamek tak,
aby był praktycznie nie do zdobycia. Dlatego książę cieszyński Kazimierz, gdy dwa lata
później przybył go wykurzyć, nie zdobył zamku orężem, tylko przekupił załogę nieba-
gatelną sumą 39 tysięcy florenów. Warownię poddano oddając księciu pana zamku za-
mkniętego w żelaznej klatce. W 1497 roku Władysław Jagiellończyk sprzedał zamek
i inne dobra za 10 tysięcy groszy praskich Janowi von Schellenbergowi, a w mniej wię-
cej sto lat później rezydencja trafiła w ręce Konrada Hoberga, którego potomkowie pi-
sali się już Hochberg... Podczas wojny ze Szwecją zamek został zdobyty i splądrowany.
Po pożarze przebudowano go. W rękach hrabiów von Hochberg książąt von Peles po-
został do 1941 roku.
— Dlaczego go utracili? — zainteresowała się siostrzenica szefa.
— Hochbergowie nie czuli specjalnej miłości do Hitlera. Dlatego jeden z potomków
rodu wstąpił do polskiej armii w Wielkiej Brytanii. Hitler się o tym dowiedział i ze zło-
ści nakazał skonfiskować zamek. Księżna Daisy wkrótce potem zmarła, chyba w Jele-
niej Górze, a dzielny żołnierz do kraju już nie wrócił. Potem wkroczyła tu Armia Czer-
wona, która okupowała rezydencję przez dwa lata. Usunięcie śladów ich pobytu zaję-
76
ło lat dwadzieścia, choć trzeba też powiedzieć, że już hitlerowcy poważnie zdewastowa-
li wiele sal.
— Czy potomkowie właścicieli żyją jeszcze?
— Tak. Obecnie we Frankfurcie nad Menem mieszka Bolko hrabia Hochberg książę
von Peles. Zajmuje się produkcją wyposażenia statków pełnomorskich. Używa nazwi-
ska Bolko Peles. No cóż, pora ruszać dalej. Pojedziemy poszukać miejsca na nocleg.
Wyszliśmy z parku i powędrowaliśmy przez las dróżką prowadzącą z grubsza w kie-
runku miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. Zosia wysforowała się nieco do przodu.
Nieoczekiwanie nadbiegła ścieżką.
— Chyba znalazłam coś ciekawego — powiedziała. Ruszyliśmy za nią. Obok dróżki
w stoku góry wykuto tunel. Wlot obmurowano i zaopatrzono w solidną kratę.
— Co o tym sądzisz? — spytał pan Tomasz.
Wyjąłem z torby sztabówkę i przez chwilę porównywałem widniejące na niej ozna-
czenia z otoczeniem.
— Ten tunel biegnie prosto w kierunku hipotetycznego przebiegu tunelu — zauwa-
żyłem.
Szef wyjął z kieszeni broszurkę z planem zamku i kartkował ją.
— Jest — powiedział wreszcie. — Obiekt opisano tu jako kolektor ściekowy.
— Trzeba to zbadać. Czy jest tu gdzieś informacja o jego wylocie?
— Nie, nie ma.
Na kracie wisiała bardzo zardzewiała kłódka, która po pociągnięciu rozsypała mi się
w rękach. Wejście od podziemia stało otworem.
— Pójdę do samochodu po linę — powiedziała Zosia i pobiegła. Oświetliłem latarką
wlot do tajemniczego korytarza.
— Biegnie zupełnie prosto — zauważyłem. — I ostro w dół.
Po chwili wróciła Zosia. Przyniosła zwój linki asekuracyjnej i raki na buty. Ruszyli-
śmy we trójkę w ciemną wilgotną otchłań. Na dnie tunelu pojawiły się poszczerbione
kamienne schodki.
— Oświetlajcie dobrze ściany — polecił Pan Samochodzik. Mur wokoło nas ustąpił
miejsca gołej skale.
— Tysiąc stopni — powiedziałem wreszcie. — Zeszliśmy około dwustu metrów.
— Czyli to powinno być gdzieś tutaj — mruknął szef. — Jeszcze kawałek i będziemy
na poziomie wlotu do tunelu.
Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, starannie oświetlając ściany. Niestety żaden
ślad nie wskazywał, że może istnieć przejście między ściekiem a tunelem.
Dotarliśmy wreszcie na sam dół. Stała tu cuchnąca woda.
— To na nic — mruknął szef. — Wycofujemy się na górę.
Zawróciliśmy.
76
— A może jednak jest jakieś przejście z podziemi pod zamkiem do tunelu? — zasta-
nowiła się Zosia.
— Być może za warstwą żelbetu kryje się jakiś chodnik, ale to mało prawdopodob-
ne. Tego typu korytarz musi wytwarzać pewne naprężenia w górotworze. Precyzyjna
aparatura obserwatorium geofizycznego pozwoliłaby wykryć takie zakłócenia — po-
wiedział szef.
— Proszę nie zapominać, że już Rosjanie stwierdzili istnienie pustek w masywie, ale
nie zdołali tam dotrzeć — zauważyłem.
Pan Tomasz kiwnął głową.
— Jakie są metody szukania takich pustych przestrzeni? — zapytała Zosia.
— Po pierwsze, grawimetria, czyli mierzenie lokalnych zakłóceń pola grawitacyjne-
go planety — powiedziałem. — Po drugie, jak już wspomniał wujek, metoda sejsmicz-
na, czyli mierzenie wstrząsów po podziemnych wybuchach. Po trzecie, można użyć ra-
daru geologicznego, choć nie wiem dokładnie, jak działa. Warstwa skały jest zbyt gru-
ba, żeby warto było się porywać na to z echosondą. Można też umieścić wewnątrz góry
precyzyjną aparaturę pomiarową i zbadać opóźnienia w przenikaniu do wnętrza pro-
mieniowania kosmicznego.
Zaobozowaliśmy nad niewielką rzeczką niedaleko zamku. Samochód i namioty
ukryliśmy dobrze w gęstych krzakach.
— Łono przyrody — powiedział pan Tomasz w zadumie. — To lubiłem najbardziej
w naszych wakacyjnych wyprawach. Świeże powietrze, zapach kiełbasy lub kartofli pie-
czonych na ognisku... Chlupot wody i krzyki ptactwa w trzcinach. Wolałem namiot niż
kajutę „Krasuli”... Po przejściu na emeryturę kupię sobie dom nad jeziorem, zacumuję
jacht przed drzwiami... Ale późno już, chodźmy spać.
78
79
Rozdział dwunasty
CZY MUSIMY SIĘ PODDAĆ? • TAJEMNICE WROCŁAWIA • DZIEJE
PANORAMY RACŁAWICKIEJ • ZNANE PANORAMY I ICH TWÓRCY
• PODZIEMNA FABRYKA W PIECHOWICACH? • HISTORIA UCIECZ-
KI WIĘŹNIA • POWOJENNE POSZUKIWANIA
Wstałem o siódmej i na kuchence turystycznej zagrzałem wody na herbatę. Pan To-
masz także wstał. Zosia pluskała się w rzece.
— I co dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? — zapytałem niemal tradycyjnie.
Szef zamyślił się.
— Bo ja wiem? — powiedział. — Pojedziemy chyba do Warszawy. Pora złożyć broń...
Napiszemy raport.
— Może w Warszawie uda nam się znaleźć jakieś dalsze wskazówki? Nieoczekiwanie
zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy.
— Daniec słucham — przyłożyłem słuchawkę do ucha.
— Tu polska sekcja YJD — dobiegło mnie z daleka. — Mam dla panów informacje
dotyczące Ronvika.
— Zamieniam się w słuch!
— We Wrocławiu znajdą panowie człowieka o nazwisku Sławomir Dąbrowski. To
emerytowany historyk. Zapytajcie go, co wie na temat Piechowic i góry Sobiesz. W pa-
miętnikach Ronvika jest informacja, że pociąg ukrył na terenie zakładów Karelma. Dą-
browski powie mam chyba nieco więcej.
— Bardzo dziękuję.
— Drobiazg.
Rozmówca odłożył słuchawkę.
— Nasz pociąg jest prawdopodobnie w Piechowicach. Mieszkający we Wrocławiu
człowiek podobno wyjaśni nam resztę.
78
79
— No to w drogę — zakomenderował szef sadowiąc się w samochodzie.
Wskoczyliśmy i my. Zapuściłem silnik.
We Wrocławiu byliśmy wczesnym popołudniem. Zadzwoniłem pod wskazany nu-
mer.
— Halo? — usłyszałem głos bardzo starego człowieka.
— Mam przyjemność z panem Sławomirem Dąbrowskim? — zagadnąłem. — Paweł
Daniec z Ministerstwa Kultury i Sztuki...
— Czym mogę służyć? — zagadnął.
— Szukamy informacji o Piechowicach.
— Jeśli wolno zapytać: kto pana do mnie skierował?
— Miły młodzieniec z organizacji o nazwie YJD — powiedziałem.
— To wszystko wyjaśnia — może mi się wydawało, ale chyba odetchnął z ulgą.
— Proponuję spotkanie o osiemnastej przed ZOO.
— Jak pana rozpoznam?
— Będę miał w ręce czarny rulon, taką tubę, w jakiej studenci noszą rysunki. Będzie
pan sam?
— Jest ze mną także mój szef, zwany Panem Samochodzikiem, oraz jego bratanica,
ale jeśli sobie pan życzy...
— To bez znaczenia, niech przyjdą. Pożegnałem się i wyłączyłem telefon.
— Napiłbym się kawy — powiedział szef w zadumie. — Pawle, ty bywałeś chyba we
Wrocławiu?
— Bywałem — uśmiechnąłem się. — Niedaleko stąd mieliśmy jeden z poligonów,
gdy służyłem w „czerwonych beretach”.
— Znasz tu jakiś spokojny lokal?
— „Karczma Lwowska”? — zaproponowałem. — Jeśli lubi pan klimaty kresowe...
— Prowadź.
Ruszyłem samochodem przez wąskie uliczki staromiejskie i niebawem zaparkowa-
łem na Placu Solnym. Podziwialiśmy przez chwilę fantazyjną bryłę ratusza, sięgające-
go swoimi początkami XIV wieku, a potem zeszliśmy po schodkach w dół. Portret ce-
sarza Franciszka Józefa I spoglądał na nas znad lady, gdy sadowiliśmy się przy stoliku
pod półokrągłym ceglanym sklepieniem. Zamówiłem dla Pana Samochodzika kawałek
ciasta i kawę, a dla siebie zieloną herbatę. Zosia chciała coli, ale jak się okazało, karczma
„tego trunku nie prowadziła” i dziewczyna musiała zadowolić się pepsi. Szef powiódł
wzrokiem po wiszących na ścianach sztychach z widokami Lwowa.
— Sympatycznie tu — zauważył. — Wiesz coś bliżej o tym miejscu?
— Lokal otwarto zaraz po wojnie — powiedziałem. — Zbierała się tu dawniej lwow-
ska inteligencja, a raczej jej niedobitki...
— Co za pomysł, żeby we Wrocławiu otwierać „Karczmę Lwowską”? — zdziwiła się
80
81
Zosia.
— Och, to proste — odezwał się pan Tomasz. — Zaraz po wojnie utrata kresów
wschodnich była dla wielu ludzi straszliwym szokiem. Wtedy właśnie naród uświado-
mił sobie, że tę wojnę przegraliśmy... Natomiast propaganda zaczęła głosić, oczywiście
dość nachalnie, teorię drugiego Lwowa we Wrocławiu. Tu na uniwersytecie wykładali
dawni Lwowianie. Przeniesiono tu zakłady graficzne Ossolineum. Na ulicach pojawia-
ło się coraz więcej ludzi zaciągających śpiewnie. Zadbano nawet o przeniesienie klu-
bów piłkarskich, choć „Pogoń” Lwów wylądowała ostatecznie chyba w Bytomiu jako
„Polonia”... Nigdy nie interesowałem się jakoś piłką nożną. Ale to miasto było zbyt róż-
ne, inne, obce...
— W nowym mieście ludzie odnaleźli niektórych swoich sąsiadów. Musieli mieć ja-
kieś miejsce, by móc pogadać — uzupełniłem. — Tak powstał ten lokal. Wzorowano go
zapewne na przedwojennych lwowskich piwiarniach.
— A ten portret? — zaciekawiła się Zosia. — Nie lepszy byłby cara?
Szef popatrzył na nią melancholijnie.
— Moja droga, fakt, że Lwów po drugiej wojnie światowej przyłączono do Związku
Radzieckiego nie oznacza, że przed pierwszą wojną światową był częścią Rosji. To był
zabór austriacki. Lwów, Przemyśl i Kraków były miastami galicyjskimi. Stąd portret au-
striackiego cesarza...
Pił kawę rozglądając się. Nieoczekiwanie jego wzrok przyciągnął wiszący na ścianie
stary blaszany szyld.
— „J.A. Baczewski, Lwów” — odczytał. — Ile to ja już lat nie widziałem wyrobów fa-
bryki wódek gatunkowych Baczewskiego? Wujaszek Gromiłło po którym odziedziczy-
łem wehikuł, miał jedną butelkę. Strzegł jej jak oka w głowie... Po wojnie już takich nie
robili. Szkoda. Firma z tradycjami, założona jeszcze w 1782 roku...
— Widzę chyba butelkę z tą nazwą na kontuarze — zauważyłem. Powiódł wzrokiem.
A potem uśmiechnął się.
— Albo któryś z okolicznych „Polmosów” kontynuuje tradycję lwowskiej wytwórni,
albo też produkują ją po cichu na zapleczu — powiedział. — Zresztą nie przybyliśmy
tu, by pić wódkę...
— Czy w samym Wrocławiu mogą być jakieś tajne hitlerowskie podziemia? — zacie-
kawiła się Zosia. — To miasto było chyba twierdzą?
— Jest ich niemało — uśmiechnął się szef. — Oczywiście krążą opowieści o ukry-
tych w nich depozytach.
— Czy w jakiś sposób te informacje mogą wpłynąć na nasze poszukiwania? — za-
ciekawiłem się.
— Nie wiem. Widzisz, Pawle, zaraz po wojnie działała tu komisja mająca wyjaśnić
wszystkie zagadki twierdzy Wrocław, czyli Festung Breslau... Pierwszą rzeczą, która
80
81
członkom komisji rzuciła się w oczy był stadion olimpijski.
— Tu była olimpiada? — Zosia ze zdumienia otworzyła szeroko oczy.
— Nie, ale planowano ją. Było kilka pierwotnych lokalizacji: Berlin, Wrocław, Mo-
nachium. Wybrano Berlin, a we Wrocławiu pozostał stadion. Wzniesiono go poza mia-
stem w połowie lat dwudziestych. Z aglomeracją połączono go znakomita drogą wielo-
kilometrowej długości, której w latach trzydziestych nadano imię Adolfa Hitlera.
— Co w tym dziwnego? — zapytałem. — Przecież w każdym mieście nadawano na-
zwy sławiące „wodza”.
— Tak, tylko że robiono to wedle ściśle określonego planu. Imię Hitlera otrzymywa-
ła z reguły najbardziej reprezentacyjna ulica. A tu nadano to zaszczytne drodze prowa-
dzącej poza miasto. Komisja postanowiła bliżej przypatrzyć się stadionowi. I co się oka-
zało? Po pierwsze, tak jak w przypadku Cytadeli Warszawskiej, nie zgadzała się ilość
ziemi użytej na jego budowę z pokwitowaniami dostaw. Trybuny usypano z łupku, któ-
ry w tej okolicy występuje wedle sprawozdań geologów na głębokości dwudziestu me-
trów, ale nigdzie nie wychodzi na powierzchnię. Na trybunie odkryto budyneczek, wy-
glądający zupełnie zwyczajnie, tyle że jak na obiekt sportowy miał podejrzanie moc-
ny strop, zbudowany z belek strunobetonowych. W stropie były zaczepy, które fachow-
cy określili jako kotwy mocujące silnik windy. Rozebrano podłogę i natrafiono na dość
świeży beton. Wywiercono w nim siedmiometrowej głębokości otwór, ale nie przebi-
to się na drugą stroną. Podobnie było na murawie stadionu. Pod trawą i metrową war-
stwą ziemi znajduje się żelbetowa płyta, odlana od razu w całości. Musiało tam praco-
wać jednocześnie kilkadziesiąt betoniarek. Płyta miała sześć metrów grubości, ale uda-
ło się ją przewiercić.
Pod spodem były pomieszczenia zalane wodą. Sondowano je i okazało się, że hale
mają sześć metrów wysokości. Spróbowano odpompować wodę. Wtedy ukazały się
kompletne linie produkcyjne do montażu samolotów, a pod spodem kolejny poziom
hal produkcyjnych. Tego poziomu nie udało się zbadać, bo woda nieoczekiwanie zaczę-
ła zalewać dopiero co osuszony poziom. Płetwonurkowie trafili na liczne miny...
— Niezły stadionik — mruknąłem z uznaniem.
— Inne legendy są związane z dworcem głównym. Wiadomo, że pod częścią jego po-
wierzchni znajdują się zalane wodą hale, wypełnione złomem... Za czasów Hitlera pla-
nowano budowę we Wrocławiu metra. Wówczas to miał powstać pod dworcem głów-
nym drugi dworzec — podziemny. Metro obok obsługi ruchu pasażerskiego miało po-
służyć do stworzenia podziemnych połączeń różnych fabryk zbrojeniowych i innych
zakładów w różnych częściach miasta. Na dworcu po wojnie znaleziono potężną win-
dę służącą do opuszczania w dół całych wagonów. Ale pod windą nie było nic. Stała na
betonowej płycie. Albo coś tam zalano cementem, albo też miano ją zainstalować w in-
nym miejscu. Niedawno pod jednym z placów natrafiono na zalany wodą schron z cza-
82
83
sów wojny. Odpompowano ją i natrafiono na blisko milion ampułek cyjanku. Praw-
dopodobnie planowano rozdanie ich cywilom, by mogli popełnić samobójstwo w ra-
zie kapitulacji miasta i wkroczenia Armii Czerwonej. Krążą też legendy o podziemnych
przejściach, ale nie udało się na nie do tej pory natrafić, choć szukano ich kilkukrotnie.
Po powodzi wszystkie te korytarze są z pewnością zalane wodą...
— Dlaczego wywieźli pociąg zamiast ukryć go na miejscu? — zdumiała się Zosia.
— Skoro mieli tak doskonałe warunki?
— Cóż, tutaj musieli się liczyć ze sporymi zniszczeniami i ewentualnymi poszukiwa-
niami prowadzonym po zdobyciu miasta przez Rosjan. Nie wiadomo do dziś, co Armia
Czerwona tu odkryła, a kopano w wielu rejonach miasta... Widocznie dalekie zaplecze
frontu wydawało się bezpieczniejsze. Pomyślcie tylko, na stadionie strop miał sześć me-
trów grubości...
— To całkiem uczciwa wielkość — powiedziałem. — Obecnie budowane schrony
przeciwatomowe mają podobne parametry stropów.
— Tylko że Niemcy pod koniec wojny wiedzieli już, co jest w stanie zrobić z takim
stropem bomba o masie dziesięciu ton zrzucona z samolotu TB-Petlakow. Gdy po czte-
romiesięcznym oblężeniu Wrocław padł, w gruzach znajdowało się 70% budynków...
— Jak można odnaleźć takie lochy? — zapytała Zosia. — Co z tego, że są zalane
wodą... Może da się ją odpompować.
— Podziemnych pustek można szukać grawimetrem — przypomniałem. — Ale le-
piej użyć najnowszego cudu techniki, czyli radaru geologicznego.
Pan Tomasz westchnął ciężko.
— Radar geologiczny emituje w głąb ziemi falę elektromagnetyczną, która odbija
się od różnych przedmiotów i pozwala odczytać na ekranie ich kształt. Używają go już
dość powszechnie zachodni archeolodzy.
— Na jaką głębokość można nim zajrzeć? — zaciekawiła się.
— Do sześćdziesięciu metrów — powiedziałem z dumą.
— Ile to cudo kosztuje? — zapytał szef.
— Najprostsze modele trzydzieści tysięcy dolarów, ale te najlepsze nawet pół milio-
na...
— Zapomnij — westchnął. — Pora ruszać. Opuściliśmy gościnne mury karczmy.
— Dokąd? — zapytałem siadając za kierownicą Rosynanta.
— Na ulicę Purkiniego — zadysponował. — Zosia nigdy jeszcze nie była we Wrocła-
wiu, a sądzę, że powinna coś zobaczyć.
Ruszyłem posłusznie z kopyta i niebawem zatrzymałem się przed sporym okrągłym
budynkiem.
— Co mieści się w środku? — zaciekawiła się.
— „Panorama Racławicka” — wyjaśnił szef. — Za mną, młoda damo.
82
83
Bez większego trudu kupiliśmy bilety i niebawem znaleźliśmy się wewnątrz rotun-
dy. Stanęliśmy na metalowym podwyższeniu otoczonym delikatną barierką. Wokół nas
rozciągał się dyskretnie podświetlony obraz. Podłogę częściowo zabudowano ustawia-
jąc krzaki i rozkładając sztuczną darń. Połączenie planu z obrazem było niemal niezau-
ważalne, co zwiększało wrażenie.
— Niesamowite — powiedziała rozglądając się wokoło.
— Robi wrażenie — przyznałem. — Szkoda, że mamy tylko jedną...
— Szkoda — westchnął szef. — Ale to tylko wina naszych przodków.
— Było kiedyś więcej panoram? — zaciekawiła się Zosia.
— Owszem — potwierdził Pan Samochodzik. — Były bardzo popularne pod koniec
XIX wieku. Na przykład „Męczeństwo chrześcijan w cyrku Nerona” czy „Golgota” były
chętnie odwiedzane. Niestety tak duże obrazy wymagają odpowiednich budynków, a co
jakiś czas trzeba je konserwować... Odwiedzano je dość tłumnie, co powodowało za-
wilgocenie płócien parą z oddechów zwiedzających. W rezultacie z istniejących na na-
szych ziemiach piętnastu panoram do naszych czasów dotrwała w całości tylko ta.
— „Golgota” też przetrwała — zauważyłem skromnie.
— Tak, ale znajduje się w USA — powiedział pan Tomasz. — Sprzedano ją jesz-
cze przed wojną za dość marne zresztą pieniądze. Kupił ją jakiś milioner i eksponuje
w swoim parku w specjalnie wzniesionym pawilonie pod Los Angeles.
— Ta ocalała — powiedziała dziewczynka rozglądając się po polu bitwy. — Dziś już
chyba nikt nie namalowałby czegoś takiego...
— Mylisz się — zaprotestowałem. — Znalazł się zapaleniec, który od lat maluje ko-
pię „Panoramy Racławickiej” w skali 1:3.
— Ponadto zaraz po wojnie zapomniany obecnie malarz Karol Stobiecki namalował
niewielką panoramę „Bitwa na Psim Polu”. Była zupełnie mała: tylko cztery na trzydzie-
ści osiem metrów... Co ważne malował ją we własnym ciasnym mieszkaniu ustawiając
lustra tak. by móc złapać perspektywę... W 1948 roku kupiło ją wojsko. A potem gdzieś
im się zagubiła. Artysta nigdy nie ustalił, gdzie się podziała...
— Jak powstała „Panorama Racławicka”? — zatoczyła dłonią krąg.
— Jan Styka wymyślił w 1892 roku, że warto by namalować ją na setną rocznicę bi-
twy, która — jak zapewne wiesz — odbyła się 4 kwietnia 1794 roku...
— Tadeusz Kościuszko rozbił w niej wojska rosyjskie pod dowództwem Aleksandra
Tormasowa — błysnęła wiedzą.
Szef uśmiechnął się lekko.
— Czegoś jednak was w tej szkole nauczyli — powiedział z zadowoleniem. — Styka
zdawał sobie sprawę, że sam nie podoła tak wielkiemu dziełu, poprosił więc o pomoc
Wojciecha Kossaka. Teraz historycy sztuki bawią się w odgadywanie, kto które kawałki
namalował... Zawiązano komitet panoramy, który zgromadził pieniądze.
84
85
— Droga to była impreza?
— Wymagała zebrania około stu tysięcy rubli... Dobra dniówka wynosiła wówczas
rubla. Panoramy zazwyczaj zwracały się po kilkunastu miesiącach. Płótno sprowadzo-
no z Belgii, farby z Niemiec i Wielkiej Brytanii i dwaj mistrzowie pędzla ruszyli do ro-
boty. Zadanie mieli oszałamiające: panorama wydaje nam się niewielka, ale w rzeczy-
wistości ma 15 metrów wysokości i przeszło 120 metrów obwodu, co daje łącznie oko-
ło 1800 metrów kwadratowych.
— Aby dobrze odwzorować miejsce bitwy, obaj malarze udali się tam i wykonali
dziesiątki szkiców — dodałem skromnie. — Zobacz sama, że nigdzie perspektywa nie
została zakłócona.
— Najpierw chyba naszkicowali sobie całość? — zauważyła.
— Prawdopodobnie tak — uśmiechnął się szef. — Czasami przygotowywano coś
w rodzaju modelu, malowano w pomniejszeniu...
— I długo tworzyli swoje dzieło? — zainteresowała się.
— Mniej więcej rok — powiedział pan Tomasz. — Pomagało im jeszcze kilku mniej
znanych malarzy. Po raz pierwszy pokazano panoramę 5 czerwca 1894 roku na wysta-
wie krajowej w Lwowie. Dotrwała tam szczęśliwie do 1918 roku, gdy uległa uszkodze-
niu. Istnieje bardzo wiele hipotez na ten temat, wokół obrazu narosła swoista legen-
da. Najprawdopodobniej ktoś wrzucił granat do budynku, w którym była wystawiana.
W płótnie naliczono siedemset dziur... Konserwacja potrwała do 1928 roku.
— Dziesięć razy dłużej niż namalowanie? — zdumiała się.
— Tak. Malowano ją na zlecenie spółki akcyjnej, ale w 1912 roku wykupiło ją mia-
sto. Prawdopodobnie magistrat lwowski nie miał pieniędzy na kosztowne zabiegi i tak
powolutku przy tym dłubali. Mogły też być inne przyczyny zniszczenia. Na przykład
wspomniana już wilgoć z oddechów zwiedzających, grzyby i pleśnie na powierzchni
płótna...
— Ten sam problem występuje w słynnych grotach pokrytych prehistorycznymi
malowidłami — wtrąciłem. — W Lascaux wstrzymano całkowicie ruch turystyczny.
— W 1928 roku ponownie udostępniono ją zwiedzającym — szef wrócił do tema-
tu. — W 1939 roku wkroczyli Rosjanie. Dzieło pokazujące, jak Polacy rozgramiają ro-
syjską armię, co prawda carską, musiało poważnie urażać ich miłość własną, budynek
został bowiem zamknięty. Przez całą wojnę dzieło wisiało w nieogrzewanej rotundzie.
W 1944 roku, podczas wyzwalania Lwowa, została ona ostrzelana przez radziecką ar-
tylerię. Podjęto decyzję o ratowaniu tego, co zostało. Pocięto obraz i zwinięto w rulony,
które ukryto w kościele Bernardynów. Rosjanie oczywiście je odnaleźli, ale w 1946 roku
pozwolili je zabrać Polakom. Trafiły do Wrocławia. Tu umieszczono je w magazynie i aż
do 1980 roku nie rozwijano. Tymczasem toczyła się batalia o to, kto przejmie dzieło na
własność. Poza Wrocławiem domagały się tego Racławice i Głogów... Wreszcie powoła-
84
85
no społeczny komitet, na którego czele stanął profesor Alfred Jahn. Głównie jego upo-
rowi zawdzięczamy, że wzniesiono ten budynek, a obraz trafił do Warszawy, gdzie został
zakonserwowany i oczyszczony. Konserwacja trwała pięć lat. W wielu miejscach pig-
ment na skutek wilgoci odkleił się od podłoża, kawałki trzeba było rekonstruować, ale
efekt uzyskano chyba nienajgorszy — szef powiódł dłonią wokoło.
Jeszcze przez chwilę cieszyliśmy oczy widokiem, a potem ustąpiliśmy miejsca kolej-
nym zwiedzającym. Przed budynkiem była niewielka ławka. Usiedliśmy.
— Ile było takich panoram dawniej, gdy były popularne? — zaciekawiła się Zosia.
— W Polsce kilkanaście, a na świecie?
— No cóż, w Europie powstało ich co najmniej kilkadziesiąt. U nas mniej...
— A te nie istniejące? — zaciekawiła się. — Co przedstawiały?
— Wcześniej niż „Panorama Racławicka” powstało dzieło o nazwie „Tatry”. Namalo-
wano je na zlecenie Ludwika Lgockiego, który specjalnie dla eksponowania panoram
zbudował w Warszawie rotundę na Dynasach. Stworzyli ją głównie Fałat i Kossak, pod
kierunkiem Antoniego Piotrowskiego. Zresztą przyłożyło do niej rękę wielu innych ma-
larzy.
— Co przedstawiała?
— Widok w okolicach Morskiego Oka — wyjaśniłem. — Otwarcie było bardzo hucz-
ne, poszczególne góry pokazywał prawdziwy góral sprowadzony z Zakopanego. Ale po
dwu latach spółka zbankrutowała.
— Panoramę wystawiono na licytację — powiedział Pan Samochodzik. — Ku-
pił ją za cenę wywoławczą Jan Styka. Nawiasem mówiąc cena wywoławcza była niż-
sza niż wartość płótna i o to zresztą mu chodziło. Kawałek z Morskim Okiem zostawił,
a na drugiej połowie namalował „Męczeństwo chrześcijan w cyrku Nerona”. Dla pod-
niesienia atrakcyjności dzieła nadał wielu namalowanym postaciom twarze warszaw-
skiej śmietanki towarzyskiej. Między innymi sportretował tam Henryka Sienkiewicza...
Oczywiście twórcy „Tatr”, mimo że Styka pozostawił połowę ich pracy nietkniętą i wy-
stawiał na własny koszt, byli bardzo rozgoryczeni. Los go jednak pokarał. Jego dzieło
wysłane w objazd po Rosji zaginęło podczas rewolucji.
— Należy też wspomnieć o innych znanych panoramach tamtego okresu — doda-
łem — jak na przykład „Panorama Siedmiogrodzka”.
— Coś słyszałam — powiedziała Zosia. — Ktoś ostatnio kupił kawałek?
— Tak. Nieduży fragment panoramy kupił anonimowy kolekcjoner i przekazał w de-
pozyt muzeum w Tarnowie.
— A jak ona powstała? Dlaczego Polacy malowali kawałek Siedmiogrodu? Przecież
to Rumunia...
— Siedmiogród to dawne ziemie węgierskie — wyjaśniłem. — Wprawdzie faktycz-
nie obecnie większa część tej krainy znajduje się w granicach Rumunii, ale mieszka tam
86
87
liczna mniejszość węgierska. To właśnie jej wystąpienie w obronie aresztowanego pa-
stora Laszlo Tekesza zapoczątkowało rewolucję w 1989 roku, która spowodowała upa-
dek Nicolae Ceausescu.
— Gdy w Budapeszcie wystawiono „Panoramę Racławicką” Węgrom tak się spodo-
bała, że zapragnęli mieć własną, przedstawiającą jakiś chwalebny epizod ich historii
— podjął opowieść pan Tomasz. — Styka wyszedł naprzeciw zapotrzebowaniom i na-
malował z pomocą innych malarzy obraz przedstawiający bitwę pod Sibio , czyli wę-
gierskim Nagyszeben. To bardzo znany epizod z czasów powstania węgierskiego 1848
roku. Pod Sibio walczył między innymi Józef Bem. Styka oczywiście także go sportre-
tował, zapewne licząc na sporą frekwencję w razie wystawienia na ziemiach polskich...
„Panorama Siedmiogrodzka” miała wymiary 15 na 1290 metrów i powstała w rekor-
dowym czasie pięciu miesięcy. Niestety nie cieszyła się dużą popularnością i od 1907
roku zwinięta leżała we Lwowie. Wreszcie zięć Styki, Michał Nieć, postanowił pociąć
ją na kawałki. Taki los spotykał w tym czasie wiele zbankrutowanych panoram... Frag-
menty zakupiło wielu mieszkańców okolic Lwowa. Obecnie muzeum w Tarnowie sta-
ra się skompletować to dzieło... Zebrano informacje o około 1/4 powierzchni płótna.
Muzeum w Tarnowie ma osiem kawałków. Inne polskie muzea jeszcze pięć, a dziewięć
znajduje się w rękach prywatnych kolekcjonerów...
— I co jest na tych kawałkach? — zaciekawiła się dziewczyna.
— Głównie sceny batalistyczne — wyjaśniłem. — Ludzie kupowali te fragmenty, na
których „coś się działo”...
— Podobny los spotkał też piękną panoramę „Berezyna”, przedstawiającą słynny epi-
zod z wojen napoleońskich — powiedział pan Tomasz. — Panorama ta była o tyle cie-
kawa, że z jej powstaniem wiąże się bardzo interesująca historia. Malujący ją Julian Fa-
łat i Wojciech Kossak pokłócili się w trakcie pracy i postanowili rozwiązać spory doty-
czące kompozycji za pomocą rewolwerów.
— Jak to? — zdumiała się Zosia.
— Stoczyli pojedynek — wyjaśniłem. — Na szczęście żaden nie został ranny i mo-
gli dokończyć panoramę. Niestety w 1907 roku została ona pocięta na kawałki i sprze-
dana.... Szczątki są bardzo rozproszone, kilka kawałków na Muzeum Wojska Polskiego
w Warszawie.
Szef popatrzył na zegarek.
— No cóż — powiedział. — Pora na nas. Za pół godziny mamy spotkanie.
* * *
Niechętnie podnieśliśmy się z ławki i podreptaliśmy do samochodu.
O oznaczonej godzinie zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu niedaleko ogrodu
zoologicznego. Parking był niestrzeżony, ale płatny. Koło bramy stało pięć ławek. Zaję-
86
87
liśmy jedną z nich. Niebawem nadszedł podpierając się laską starszy pan. Przez ramię
miał przerzucony pasek od sporej tuby na rysunki. On też nas rozpoznał. Przysiadł się.
Pokazaliśmy mu swoje legitymacje. Obejrzał je dokładnie.
— W porządku — powiedział wreszcie. — YJD jeszcze istnieje?
— Istnieje — potwierdziłem.
— Nie wiem, czy cieszyć się z tego powodu. No, nieważne. Czego panowie chcą się
dowiedzieć?
— Szukamy pociągu numer X-37 — wyjaśniłem. — Czy ukryto go w zakładach Ka-
relma w Piechowicach?
Westchnął.
— To tylko część prawdy — powiedział. — Zakłady stanowiły zewnętrzną fasa-
dę. Zasłonę dymną znacznie większego przedsięwzięcia. Miałem przyjaciela, poznali-
śmy się jeszcze przed wojną, chodziliśmy razem na uniwersytet. Potem zmienił kieru-
nek studiów, postanowił zająć się górnictwem. Żaden z nas nie zdobył dyplomu. Ostatni
kontakt miałem z nim w 1942 roku, zajmował się wówczas produkcją materiałów wy-
buchowych dla podziemia. Aresztowało go gestapo. Trafił do Piechowic do obozu kon-
centracyjnego. W tamtej okolicy były już cztery obozy. Więźniowie zajmowali się drą-
żeniem podziemnej fabryki.
— Co takiego? — zdumiał się pan Tomasz.
— Do Karelmy zwożono linią kolejową nieprawdopodobne ilości materiałów bu-
dowlanych. Kilometry stalowych szyn i drutów, dziesiątki ton cementu. Mieszkańców
wsi wysiedlono. Praca w lochach była bardzo ciężka. Bez przerwy dochodziło do wy-
padków, nikt nie był pewien, czy dożyje do wieczora. Niemcom bardzo się spieszyło.
Więźniów, którzy nie wyrabiali normy, zabijali bez litości. To właśnie podsunęło przy-
jacielowi pomysł ucieczki. Udał nieboszczyka. Wrzucono go do zbiorowej mogiły przy
drodze do Jagniątkowa. W nocy wygrzebał się ze stosu ciał i ukrył w lesie. Nie mógł
uciec dalej, cały teren był otoczony przez druty kolczaste i pilnowali go SS-mani. Na sa-
mej górze też były różne instalacje... Żywił się jagodami i korą z drzew. W gęstych krza-
kach znalazł głęboką rozpadlinę, tam wymościł sobie legowisko z gałązek i nałamał bar-
dzo dużo jałowca. Hitlerowcy mieli psy; bał się, że te mogą go zwęszyć. Z zachodu sły-
szał huk artylerii, wiedział więc, że pomoc jest już blisko. To dodawało mu sił. Pewnej
nocy usłyszał stukot wbijanych gwoździ. Ryzykując wykrycie podczołgał się na brzeg
urwiska. Zobaczył, jak w dolinie prowadzącej do głównego wejścia do fabryki więź-
niowie układają tory kolejowe. Zaskoczyło go to bardzo, bo do tej pory odłamki skal-
ne i urobek wywożono takimi kopalnianymi wagonikami. Było dobrze po północy, gdy
doszło do straszliwej strzelaniny gdzieś w okolicy zakładów. Słyszał nawet jakieś wybu-
chy, jakby granatów. W dwie godziny później Niemcy wprowadzili do wyrobisk pociąg.
Po pewnym czasie wyjechała lokomotywa, a potem wróciła z powrotem pchając przed
88
sobą grubą stalową płytę, jakby przyciętą na wymiar, tak żeby pasowała do ścian tune-
lu. Z wnętrza wypędzono więźniów, którym kazano rozbierać tory. Jeszcze później wy-
sadzono wejście i częściowo jedną ze ścian wąwozu. Wstrząsy były bardzo silne, bał się
przez chwilę, że runie urwisko, na szczycie którego siedział. Wreszcie zaczęła się naj-
koszmarniejsza część operacji. Hitlerowcy zastrzelili wszystkich robotników. A potem
zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Strażnicy siedzieli grzejąc się przy ognisku, trzej
oficerowie trochę dalej oglądali zawały. A potem nagle odwrócili się i zastrzelili siedzą-
cych przy ognisku z pistoletów maszynowych. Tylko jednemu udało się uciec. Oficero-
wie ruszyli w pościg. Dalej bał się obserwować i wycofał się do lasu. Następnego dnia
zniknęły wszystkie posterunki, ale Niemcy jeszcze przez kilka godzin chodzili po wzgó-
rzu wysadzając w powietrze wyloty szybów. Wreszcie po dziesięciu dniach od opusz-
czenia podziemi przyjacielowi udało mu przejść przez zasieki. W pustej chałupie zna-
lazł cywilne ubranie i poszedł w głąb Karkonoszy. Po kilku dniach na te tereny wkro-
czyła Armia Czerwona. Spotkaliśmy się po wojnie. Szukał fabryki. Jeździliśmy razem do
Piechowic. Chodził po górach. Niemcy wszystko zamaskowali, ale sądził, że podziemia
ukryte są pod górą Sobiesz. Próbowaliśmy kopać w kilkunastu miejscach, ale bezsku-
tecznie. Raz tylko trafiliśmy na beton. Ciągle wracał w tamte strony, usiłował przekonać
ludzi, że trzeba odszukać wejścia. Pisał do wojska, do milicji, do rządu. Przez te pierw-
sze lata po wojnie borykaliśmy się z trudnościami technicznymi, zwłaszcza brakowało
maszyn, a on twierdził, że w wykończonych już halach więźniowie obsługiwali precy-
zyjne tokarki. Jednak wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Tylko raz górę Sobiesz
obejrzała jakaś komisja do spraw pozyskiwania urządzeń technicznych i surowców, ale
stwierdzono, że nie widać tam żadnych śladów podziemnej fabryki. Ale ona tam była.
Którejś wiosny, gdy badał górę, został zastrzelony. Sprawcy nigdy nie wykryto.
— Pociąg — mruknął szef. — Nasz pociąg.
— Wasz — uśmiechnął się stary historyk. — Ale to nie wszystko. Gdy zamieszka-
łem po wojnie we Wrocławiu żyło tu jeszcze bardzo wielu Niemców. Opowiadano so-
bie taką historię. Zaraz po wojnie wrócił do domu młody Niemiec, który wcześniej
wstąpił do SS. Zwołał swoich kumpli z czasów przedwojennych i zaproponował im wy-
prawę w celu odszukania podziemnej fabryki, w której miały być ukryte nieprzebrane
skarby. Twierdził, że udało mu się uciec, gdy oficerowie likwidowali wszystkich świad-
ków ukrycia kilkunastu wagonów skarbów w pewnej górze. Zebrał coś ze trzydziestu
chętnych, kompletowali sprzęt. Naradzali się w piwnicy w jego kamienicy. No i ktoś tam
wrzucił przez okienko dwa granaty. Zginęli wszyscy. To potwierdza opowieść mojego
przyjaciela. Tylko czy naprawdę chodziło o górę Sobiesz? Po wojnie niektórzy wysie-
dleni Niemcy wrócili do Piechowic. Na górze, jak stwierdzili, prowadzono jakieś pra-
ce na dużą skalę. Pojawiły się znaczne obszary pokryte kamiennymi odłamkami. Niem-
cy ci zaczęli węszyć i wtedy ktoś zaczął ich zabijać. W 1947 roku, gdy na zamku Chojnik
88
chciano zorganizować schronisko turystyczne, nieoczekiwanie okazało się, że twierdza
jest zajęta przez sporą grupę Wehrwolfu. Udało się ich oczywiście wybić do nogi, ale ob-
lężenie trwało kilka dni.
„To podważa mit, że zamek Chojnik nigdy nie został zdobyty” — pomyślałem, ale
nie powiedziałem tego głośno.
— Oni czegoś pilnowali — powiedział cicho staruszek. — Druga taka grupa graso-
wała w okolicach Walimia. Trzecią dopadło KBW w ruinach Starego Książa. Mogło być
ich więcej... Ludzie są przekonani, że jeszcze dziś niebezpiecznie pchać nos w te sprawy.
Sobieradzki musiał być blisko rozwiązania. Zbyt blisko. Mówiłem mu, żeby się bardziej
krył, ale on wiedział lepiej. Konferencję prasową zwołał. No i niestety...
— Sądzi pan, że go zabili? — włączył się szef.
— Na pewno. Za dużo wiedział.
— Skąd dowiedział się o fabryce? — zapytałem.
— Usłyszał od starych Niemców powojenne plotki o tym młodzieńcu z SS i jego wy-
sadzonych kumplach. Węszył wokół tej sprawy od dwudziestu lat. Dowiedział się od ja-
kiejś Niemki, że pociąg ukrywał von Ronvik. Przez jakichś neonazistów szukał na nie-
go namiaru, bo Ronvik ponoć ciągle żyje...
— Zabili go ludzie z YJD — powiedziałem.
Na jego twarzy odmalowało się głębokie zdumienie.
— Ci mili młodzieńcy, żywo interesujący się historią? Coś podobnego. Będę musiał
ostrożniej dobierać sobie znajomych. Nie wiem, czy macie jakieś szansę odnalezienia
depozytu, ale bądźcie ostrożni.
— Cóż, my nie mamy innego wyjścia — westchnąłem. — Jeśli nie znajdziemy pocią-
gu, przyjdzie nam pewnie poszukać innej pracy.
Pożegnaliśmy się
— I co dalej, szefie? — zapytałem patrząc na zegarek.
— Przekąsimy coś i gnamy do Piechowic. Jeśli pociąg tam jest, to naszym obowiąz-
kiem jest go odnaleźć. Nie zamierzam na starość szukać sobie nowego zajęcia. A ty wy-
ślij raport do ministra.
— I co mam napisać?
Zamyślił się na chwilę, a potem twarz rozciągnęła mu się w szerokim uśmiechu.
— Do licha, wymyślisz coś. Przecież masz wyższe wykształcenie.
90
91
Rozdział trzynasty
JAK SIĘ SZUKA PODZIEMNYCH FABRYK • CO ZNALEŹLIŚMY
W STRUMYKU • PORZUCONE SZTOLNIE • DZIWNE STUDNIE •
TROCHĘ CHEMII • TEST TWARDOŚCI WODY • ZAKŁADAMY OBO-
ZOWISKO • PLANY SZTURMU
— A więc tak wyglądają Piechowice — mruknął pan Tomasz patrząc bez entuzjazmu
na pamiętające jeszcze niemieckie czasy odrapane domy i sąsiadujące z nimi współcze-
sne klocki. Zdecydowana większość była nie otynkowana.
— No cóż, wujku — powiedziała Zosia. — Opakowanie nie zawsze świadczy o za-
wartości.
Rozejrzałem się. Nad miasteczkiem wznosiły się góry porośnięte gęstym lasem. Oko-
lica sprawiała wrażenie smutnej i beznadziejnej. Czy to możliwe, żeby kryła nieprzebra-
ne skarby, zgromadzone przez nazistów w połowie Europy? Powoli minąłem płot z płyt
betonowych ozdobiony drutem kolczastym. Zakłady Karelma.
— Prosto — powiedziała Zosia patrząc na mapę.
— No to prosto — mruknąłem.
Przed nami pojawiło się dziwne skrzyżowanie. Droga stała się coraz bardziej werte-
powata. Minąłem głęboki wąwóz, dnem którego płynęła rzeczka. Po chwili przejecha-
łem przez mostek nad strumieniem i zatrzymałem samochód na niewielkiej polance.
Obok drogi po lewej stronie widać było piękne granitowe skałki, porośnięte częścio-
wo lasem.
— No to jesteśmy — powiedział szef. Wysiedliśmy z wozu. Popatrzyłem w zadumie
na ziemię.
— Ktoś tu parkuje od czasu do czasu — zauważyłem. — Na przykład to ślady jakie-
goś samochodu terenowego. Musiał tu stać dość długo, bo koła głęboko weszły w zie-
mię.
90
91
— Więc gdzieś tu powinna być zakopana fabryka? — uśmiechnęła się Zosia. — Na
powierzchni ziemi nie widać nic podejrzanego.
— Skałki — mruknąłem. — Gdzieś z ich szczytu przyjaciel pana Dąbrowskiego ob-
serwował ukrywanie pociągu. O ile oczywiście chodzi o te skałki...
— Oczywiście, że nie widać żadnych śladów fabryki — szef uspokoił siostrzenicę.
— Właśnie dlatego wykuto ją gdzieś pod tym masywem, żeby nikt nie był w stanie jej
znaleźć.
Cofnąłem się do mostku i popatrzyłem uważnie. Strumyk był ujęty w stare murki
wymurowane starannie z kamieni. W tym miejscu niewielką kaskadą spływał na dno
doliny.
— Niech pan zwróci uwagę... — zagadnąłem.
— Wygląda na to, że kiedyś płynął zupełnie inaczej. Tam przy drodze są resztki ka-
miennej rynny.
— Sądzę — zauważyłem — że część wzgórza, na której stoimy, została wysadzona
w powietrze.
— Typowa dolina U-kształtna — zaprotestował szef. — Jej dno, sądząc po tym roz-
kopanym kawałku koło tamtego domku z czerwonym dachem, to osady aluwialne...
— Co to są osady aluwialne? — chciała wiedzieć Zosia.
— Osady aluwialne to warstwa piasku, iłów i innych rodzajów gleby naniesiona
przez wodę — wyjaśniłem.
— Czyli ten strumyk płynie tędy od zawsze. Skoro tyle naniósł...
— Nie — zaprotestowałem. — Sądzę, że było inaczej. Pierwotnie faktycznie spływał
tam w dół, ale w bliżej nieokreślonej przeszłości przybyli tu Niemcy.
— To mogło mieć miejsce jeszcze w latach dwudziestych — zauważył szef. — Obo-
wiązywała ich konwencja rozbrojeniowa, przypuszczalnie już wtedy zaczęli drążyć pod-
ziemne laboratoria do prac nad nowymi rodzajami uzbrojenia.
— To prawdopodobnie — mruknąłem. — Na początek skierowali rzeczkę w inną
stronę. Później w skałach na końcu dolinki, gdzieś tu pod naszymi stopami, zaczęli drą-
żyć tunel do wnętrza góry. Pod sam koniec wojny, gdy na te tereny miała wkroczyć Ar-
mia Czerwona, wysadzili część tunelu i otaczające go skały, następnie zepchnęli na to
sporą ilość ziemi, aby zamaskować zawal.
Szef wychylił się i zajrzał pod mostek. Zagwizdał z uznaniem.
— Przewidzieli to jakiś czas wcześniej — powiedział. — Koryto pod mostem jest
obetonowane i ma pionowe nacięcia do wpuszczenia desek. W stosownej chwili po
prostu je wyjęli.
— Skąd wiecie, że faktycznie coś tu jest? — Zosia była sceptyczna.
— Niemcy to naród praktyczny. Jaki sens miałoby obmurowywanie koryta górskie-
go potoku?
92
93
— Niemcy są ponoć narodem kochającym porządek — powiedziała z namysłem.
— Może denerwowało ich, że górska rzeka płynie sobie tak samopas, nie uregulowana.
— Może wczesną wiosną albo jesienią ten strumyk gwałtownie przybiera i murki
po obu stronach służą opanowaniu jego niszczycielskiej działalności — zamyśliłem się.
— No cóż. Przeprowadźmy testy.
— Jakie testy? — zaciekawiła się.
— Paweł wysunął hipotezę, że ten strumyk mógł służyć podziemnej fabryce jako
główne źródło wody. Skoro pobierali wodę, musieli także zrzucać ścieki.
— W dodatku sadzę, że jeśli tam pod ziemią istnieje jakiś obiekt przemysłowy, to
strumyk mógł pomagać w jego odwadnianiu — uzupełniłem.
— No to do dzieła — zachęcił mnie Pan Samochodzik. — Pokaż, co jesteś wart.
Wyjąłem z samochodu walizkę z aparaturą do badań chemicznych.
— Zastanówmy się. W wodzie mogą występować węglowodory pochodzące ze sma-
rów używanych w podziemiach oraz z benzyny, jeśli była tam składowana.
Nabrałem probówkę wody i uważnie obejrzałem jej powierzchnię. Nigdzie nie było
widać cieniutkiej warstewki smaru ani tęczowych plamek.
— Węglowodorów nie stwierdzono — powiedziałem w zadumie.
— Co jeszcze chcesz badać? — spytał Pan Samochodzik.
— Mam parę pomysłów.
Z Rosynanta wyjąłem dużą szklaną butlę i napełniłem ją wodą ze strumyka. Następ-
nie wyjąłem małą kuchenkę gazową i położywszy na palenisku siatkę zabezpieczającą
postawiłem butlę i zapaliłem płomień.
— Herbatkę sobie zrobimy? — uśmiechnęła się Zosia.
— Nie dokuczaj Pawłowi — zgromił ją szef. — I co z tego wyjdzie?
— Zobaczymy za godzinkę, jak odparuje woda — wyjaśniłem. — Tymczasem tro-
chę się tu rozejrzymy.
— Nie wybuchnie — szef niespokojnie popatrzył na butlę.
— Nie. Przecież jest otwarta u góry.
Ruszyliśmy w górę strumienia i niebawem zatrzymaliśmy się koło kładki przerzuco-
nej na druga stronę. Przez kładkę biegła polna droga. Kawałek dalej omijała skałki i zni-
kała za zakrętem. Zosia przeszła na drugą stronę, ale ja szedłem nad wodą i wydłuba-
łem z koryta rzeczki kawałek czerwonej rurki.
— Co masz, wujku? — zaciekawiła się dziewczyna.
— Sama zobacz — podałem jej znalezisko.
— Fragment dachówki — zawyrokowała. — Nie? W takim razie może rurka?
— Właśnie, rurka. Rurka z dobrze wypalonej gliny.
— Tam leży następny kawałek — wskazała.
— To dziwne — powiedziałem. — Teoretycznie można przyjąć, że były to rurki dre-
92
93
nowe służące odwadnianiu masywu góry Sobiesz i znajdującej się wewnątrz kopalni,
ale w takim razie powinny być kamionkowe, jak w okolicach kompleksu „Riese”.
— Może tu dali gliniane, bo kto inny budował. Albo zabrakło im kamionkowych
— wzruszyła ramionami. — A jeśli w strumyku leżą kawałki rurek, to wskazuje, że coś
tu robiono.
— Oczywiście — uśmiechnąłem się — wystarczy popatrzeć na te murki obejmują-
ce koryto potoku. Ale szczerze mówiąc, im dłużej patrzę na tę rurkę, tym większe mam
wątpliwości.
— Dlaczego?
Podjęliśmy wędrówkę ścieżką.
— Gdyby leżała tu od czasów wojny, to prawdopodobnie woda tocząc ją po kamy-
kach zeszlifowałaby ostre krawędzie przy przełamie i pościerała zewnętrzną stronę
o kamienie, tymczasem ona wygląda jak gdyby zbyt świeżo.
Dotarliśmy do skał. Od strony ścieżki widać było ślad zaczętej sztolni. Ktoś wykuł za-
rys prostokątnego korytarza. Zagłębił się w skalę na nie więcej niż pół metra.
— A jednak prowadzono tu jakieś prace — ucieszyła się.
— Tylko ciekawe kiedy? — westchnąłem. — Może sześćdziesiąt lat temu, a może
dwieście. W prawo czy w lewo?
— W prawo — zdecydowała.
Ruszyliśmy wzdłuż strumyka. Skały rosły. Po chwili trafiliśmy na kolejną niszę wy-
kutą w granicie.
— Tu też coś zaczęli i nie skończyli — zauważyłem. — Kto wie, co jeszcze znajdzie-
my.
Kawałek dalej ział w pionowej ścianie prostokątny z grubsza otwór. Wznoszące się
nad nami urwisko zakręcało. Zosia wyjrzała za róg.
— Tu jest jeszcze kilka dziur prowadzących w głąb.
— W takim razie badajmy po kolei.
Wyjąłem z torby dwie silne latarki i zagłębiliśmy się w labirynt. Tunel prowadził ka-
wałek prosto, po czym się rozdzielał. Zakręciliśmy w lewo, po prawej widać było światło
wpadające do środka (przez kolejne wejście) i po chwili znaleźliśmy się w rozległej hali.
Popatrzyłem w zadumie na sufit i odłamki skalne walające się pod nogami.
— Nic ciekawego — mruknąłem.
Przeszliśmy dla odmiany w prawo i po chwili znaleźliśmy się w kolejnym wyrobisku.
Na ścianach widać było jeszcze ślady kilofów i nawiercone otwory strzałowe. Wąskie
korytarzyki prowadziły w stronę wejść. Góra w tym miejscu okazała się dziurawa jak
szwajcarski ser. Wyjąłem z torby echosondę i starannie zbadałem podłogę hali. Wszę-
dzie odpowiadał mi ten sam srebrzysty dźwięk wiązki odbijającej się od granitu. Prze-
szedłem całe wyrobisko nie natrafiając nigdzie na żadne podejrzane miejsca. Jeśli mój
94
95
aparat nie kłamał, żaden zasypany szyb nie prowadził w dół. Wyszedłem na zewnątrz.
Zosia znudzona opalała się na kamieniu.
— I co? — zapytała.
— Nic — odpowiedziałem wzruszając ramionami. — Lita skała.
— Co planowali tu zrobić? — zagadnęła wskazując poznaczone otworami sztolni
wyrobisko.
— Nie mam pojęcia. Z militarnego punktu widzenia to całkowity bezsens — klepną-
łem granit dłonią. — Otwory wejściowe są blisko siebie. Pewnie chcieli wewnątrz wysa-
dzić niektóre ścianki, są nawet nawiercone otwory. Uzyskaliby wtedy halę o powierzch-
ni kilkuset metrów kwadratowych.
— Produkcyjną? — spytała Zosia.
— Niemożliwe. Zbyt blisko powierzchni.
— Z boku blisko, ale jesteśmy na dnie doliny. Może myśleli tak: skoro od góry nakry-
wa to wyrobisko kilkadziesiąt metrów granitu...
— Chodźmy dalej — zachęciłem ją. — Ta ścieżka dokądś musi prowadzić.
Ruszyliśmy naprzód. Dróżka wiła się u podnóża urwiska. Wreszcie dotarliśmy do ko-
lejnego miejsca, w którym chyba zamierzano kiedyś wdzierać się w głąb góry. W spo-
rej naturalnej wnęce zaznaczono na ścianach dwa zarysy przyszłych sztolni. A tuż koło
ścieżki stała ceglana studzienka.
— O — powiedziała Zosia — studnia.
Przypatrzyłem się cembrowinie, a potem zajrzałem do środka.
— Chyba nic z tego — zauważyłem. — To wygląda jak ceglany krąg ustawiony bez-
pośrednio na ziemi. Wewnątrz jest zasypana...
Wyjąłem z torby półmetrową szpilę i spróbowałem wbić ją w ziemię w środku.
— Cofnij się — poleciłem dziewczynie. — Na wypadek, gdybym trafił na minę.
Odsunęła się przestraszona. Szpila weszła może trzy centymetry. Spróbowałem obok.
Efekt był podobny.
— Dziwna ta studnia — zauważyła.
— Dziwna — przyznałem.
Wbiłem teraz szpilę w ziemię obok studni. Tak samo zagłębiła się tylko kawałek.
— Trzeba będzie wrócić do samochodu po saperkę — powiedziałem — i wykrywacz
metali na wypadek, gdyby wewnątrz kryły się jakieś niespodzianki.
— Tam jest jeszcze druga studzienka — wskazała.
Faktycznie. Kawałek dalej w gęstej trawie widać było zarys drugiej cembrowiny, też
zbudowanej z cegieł, ale dla odmiany porośniętych mchem.
— Spróbujemy się teraz zastanowić, co to znaczy — powiedziałem zawracając
w stronę Rosynanta.
— Chyba należy odrzucić najprostsze wyjaśnienie, że są to po prostu studnie — za-
94
95
uważyła.
— Dlaczego? — zdziwiłem się. — Przecież mogą być studnie w lesie.
— Tak, ale nie dwa metry od strumyka — puściła do mnie oko.
— Jeśli nie są to studzienki, to co w takim razie?
— Bo ja wiem. Może wyjścia ewakuacyjne z fabryki? — zaryzykowała.
— To posłuchaj mojej hipotezy. Przed wojną Niemcy wypasali tu w okolicy krowy.
Żeby je poić, wykopali te dwie studnie i wtedy mogli wiadrami czerpać wodę i wylewać
ją do drewnianych koryt.
— Lipa. Po co mieliby się męczyć? Przecież krowom wygodniej byłoby pić prosto ze
strumyka. Poza tym gdzie tu w okolicy jest łąka?
— Zastanówmy się, czy mogły to być wyjścia ewakuacyjne... Moim zdaniem, raczej
nie.
— Dlaczego?
— To proste. Wyobraź sobie ówczesną sytuacje. Wkrótce wkroczą Rosjanie. Ukry-
łaś właśnie w podziemnej fabryce pociąg pełen złota. Wysadzasz w powietrze wejście
i maskujesz je spływającą w dół rzeczką. Wysadzasz też wszelkie naziemne części fabry-
ki. Czy zostawisz nie naruszone szyby ewakuacyjne? Przecież to będzie pierwsza droga,
jaką Rosjanie władują się do środka.
— Może i tak — westchnęła. — Ale z drugiej strony, front się zbliża, a tu pełno robo-
ty. Wysadzić to, wysadzić tamto. Może zapomnieli. A może nie zdążyli.
— Zosiu, jeszcze podobno kilka lat po wojnie ginęli w tej okolicy osadnicy. Grasowa-
ły tu oddziały Wehrwolfu. Po lasach ukrywali się SS-mani. W tej sytuacji każdy z nich
wysadziłby to na własną rękę.
— A może ktoś z ekipy maskującej fabrykę zostawił to, żeby potem wrócić po skar-
by? — zasugerowała.
— Tego nie można wykluczyć — uśmiechnąłem się. — Ale już założyłaś, że to fak-
tycznie szyby wentylacyjne. A może to jednak jest zwykłe ujęcie wody z rzeczki? Może
wysychała tak bardzo, że nie było jej widać na powierzchni? Dno ma kamieniste. Zało-
żę się, że połowa wody albo i więcej płynie pod kamieniami.
Przeszliśmy przez kładkę. Szef siedział koło samochodu. Zgasił kuchenkę, butla z ża-
roodpornego szkła wolno stygła.
— No i co ciekawego widzieliście? — zapytał.
Zosia opowiadała, a ja tymczasem zeskrobałem z dna butli warstwę osadu.
— I co my tu mamy? — mruknąłem przykuwając ich uwagę. — Rudawy pył. Spraw-
dzimy go magnesem. Jak widzicie, przykleja się. To tlenek żelaza, czyli po prostu rdza.
Dotąd była rozpuszczona w wodzie... Skoro jest jej aż tyle... A trochę tego pyłu bierze-
my do dalszej analizy.
Wykorzystując dwa statywy, kolby i rurki zaimprowizowałem stanowisko badaw-
96
97
cze.
— A wiec próbkę zalewamy kwasem solnym... — Jeśli zawiera węglan wapnia, po-
chodzący na przykład ze starych żelbetonowych zbrojeń powoli rozmywanych we-
wnątrz góry, przy reakcji z kwasem wydzieli się dwutlenek węgla...
Pan Tomasz przez chwilę sprawdzał w myśli reakcję.
— Zgadza się — powiedział wreszcie.
— Dwutlenek węgla pobiegnie rurką do menzurki zawierającej wodę wapienną. Pod
wpływem działania gazu ta zmętnieje.
— Ekstra — ucieszyła się Zosia. — A jeśli te góry zawierają trochę wapnia, a pod
spodem mają rudy żelaza?
— Zabiję tę żmiję! — wrzasnąłem.
— W tym co mówi jest trochę racji — zauważył szef delikatnie.
— A ja znam jeszcze jeden sposób, żeby sprawdzić, czy w tej wodzie jest wapń — po-
chwaliła się, gdy obserwowałem nieznaczne mętnienie wody wapiennej.
— Jakie? — zapytałem pobłażliwie.
Wyjęła z kosmetyczki kartkę tektury z niedużą dziurą. Ze strumyka przyniosła
w menzurce wody i kapnęła do dziurki. Zawarta w niej substancja zrobiła się błękitna.
— W tej wodzie jest wapń. I wiem to bez przepuszczania dwutlenków węgla przez
rurki, moczenia osadów w kwasie i podgrzewania przez godziny wody w butli aż do
odparowania — pochwaliła się.
— Zdradź sekret — uśmiechnąłem się jak wilk z bajki o Czerwonym Kapturku.
— To jest test twardości wody. Dostałam go na promocji proszku do prania w super-
markecie. Jeśli woda zawiera dużo wapnia, to jest twarda.
— Ja tę żmiję zabiję! — zerwałem się na równe nogi, a ona odskoczyła wymachując
triumfalnie tekturką.
— Jest jeszcze jedna metoda określenia twardości wody — uśmiechnął się Pan Sa-
mochodzik. — Faktycznie bez budowy laboratorium w środku lasu i bez konieczności
odwiedzania promocji w supermarkecie.
— Jaka to metoda? — zapytałem.
— Wodę wlewa się do miski i wkłada do niej mydło. Podczas mycia rąk, jeśli woda
jest miękka, mydło rozprowadzi się równomiernie, a jeśli twarda, to pozlepia w takie
brzydkie jakby gluty.
Poczułem się trochę obrażony. Szef popatrzył na zegarek.
— Na dzisiaj wystarczy. Napisz jeszcze wieczorem raport dla ministra.
Skinąłem poważnie głową.
— Warto by wyskoczyć na jeden dzień do Wrocławia i zbadać próbkę — zauważy-
łem.
— Masz tam jakieś zaprzyjaźnione laboratorium?
96
97
— Spróbuję w zakładach farmaceutycznych. Może świadczą usługi dla ludności.
A nawet jeśli nie świadczą, to może coś pomoże legitymacja ministerstwa.
— Na razie poszukajmy jakiegoś miejsca na obozowisko — zarządził. — Na przykład
przy tej drodze — wskazał dłonią.
Popatrzyłem na mapę.
— To zapewne leśny dukt prowadzący do Sobieszowa. Myślę, że możemy nim kawa-
łek podjechać.
Wpakowaliśmy się do samochodu. Po kilkuset metrach z boku drogi wyrósł niewy-
soki kamienny murek.
— O, ciekawe — powiedziała Zosia. — Ktoś tu coś robił...
— Niewykluczone, że ta droga była dla Niemców ważna i postanowili zabezpieczyć
ją przed osuwającym się błotem — wydedukowałem.
— Tam — szef wskazał dłonią.
Posłusznie zjechałem z drogi i starając się trafiać w koleiny przejechałem niewielką
łączkę kryjąc samochód za niedużym pagórkiem.
Wysiedliśmy i posłałem Zosię na drogę, żeby sprawdziła, czy jesteśmy dobrze ukry-
ci.
Wróciła po chwili.
— Z drogi nic nie widać — powiedziała.
Od strony miasteczka zasłaniał nas gęsty zagajnik.
— Dobre miejsce — zadecydował szef. — Rozstawimy namioty.
Na wszelki wypadek narzuciłem samochód siatką maskującą. Wyjąłem kuchenkę,
która wcześniej służyła nam do doświadczeń. Zagrzałem wody na zupę. Powoli nad-
chodził zmierzch.
— Załóżmy, że pod nami jest fabryka — mruknął szef. — Powiedzmy nawet, że
obecność w wodzie rozpuszczonego cementu i żelaza potwierdza jej istnienie. Musimy
się zastanowić, jak się do niej dobrać...
— Zakładając, że pociąg został ukryty wewnątrz góry, na której obecnie obozujemy,
to prawdopodobnie wprowadzono go przez sztolnię wejściową, a potem wysadzono ją
na odcinku trzydziestu lub czterdziestu metrów.
— Tak czy inaczej tamtędy nie wejdziemy — westchnęła Zosia.
— Jeśli odpada wejście główne, trzeba się zastanowić, czy istniały także inne — po-
wiedziałem. — Moim zdaniem, tak. Każda fabryka potrzebuje do sprawnego działania
energii elektrycznej i wody.
— Zapomniałeś o powietrzu — zauważył Pan Samochodzik. — Fabryka istniejąca
wewnątrz góry musi mieć własne systemy wentylacyjne.
— No to po kolei...
Zosia podniosła rękę, jak gdyby chciała odpowiadać na lekcji.
98
— Słuchamy — powiedziałem.
— A nie pomyśleliście, że fabryka mogła mieć także wyjścia awaryjne na wypadek
pożaru lub zatopienia?
— Słusznie — przyznał szef. — Dopisz to do naszej listy. A więc ujęcie wody, pobór
mocy, wentylacja, wyjścia awaryjne.
Zanotowałem to na kartce.
— Jeśli pobór wody, to także zrzut ścieków — dodałem.
— Dopisz. Tak więc teoretycznie mamy pięć dróg przeniknięcia do wnętrza fabry-
ki. Załóżmy, oczywiście hipotetycznie, że spróbujemy dostać się tam przez kanalizację.
Co o tym sądzicie?
— Trzeba zbadać koryto rzeczki — powiedziałem poważnie. — Gdzieś w górnym
biegu powinny się znajdować resztki tamy lub innych urządzeń spiętrzających. Tam też
zapewne przy pomocy rur zasysano wodę do wewnątrz.
Szef rozlał zupę do menażek.
— Dobrze. Sądzisz, że to była jedna gruba rura?
— Zdecydowanie nie. Grubą rurą mogliby przenikać do wnętrza fabryki szpiedzy.
Raczej system cienkich.
— Nie przekonałeś mnie. A gdyby zaszła konieczność konserwacji ujęcia wody?
Myślałem długo.
— Może rzeczywiście ma pan rację — powiedziałem wreszcie. — Teraz zastanówmy
się nad problemem odprowadzania ścieków.
— To na pewno odbywało się za pomocą cienkich rurek. Znaleźliśmy przecież w ko-
rycie potoku resztki kamionkowych kształtek.
— Jakiego typu ścieki mogła odprowadzać taka fabryka?
— Zużyte oleje, zanieczyszczoną wodę używaną wcześniej do chłodzenia form od-
lewniczych, spalone resztki past spawalniczych, szambo... — wyliczałem.
Kiwał w zadumie głową.
— To wszystko mogło płynąć przez rurki o niewielkiej średnicy — zawyrokował
wreszcie. — Zajmijmy się teraz poborem mocy. Żeby działać, fabryka potrzebuje prą-
du. Słucham propozycji.
— Aby odnaleźć miejsce, w którym kable energetyczne znikały pod ziemią, trzeba
poszukać starych słupów wysokiego napięcia — powiedziała Zosia. — A one doprowa-
dzą nas prosto na miejsce.
Pokręciłem przecząco głową.
— To nic nie da — powiedziałem. — Takich słupów po prostu nie mogło być. Przy-
gotowują tu podziemną fabrykę. Wszystko jest ściśle tajne. Wyobrażasz sobie, że przez
górę mogła biec spokojnie linia wysokiego napięcia, w dodatku nagle się urywająca?
— Przez górę nie — powiedział w zadumie pan Tomasz. — Ale przez wieś? Są domy
98
mieszkalne, to co w tym dziwnego, że biegnie koło nich rząd słupów. A w jakimś miej-
scu odchodzi gruby kabel zakopany pod ziemią.
— Nadlatuje aliancki samolot i lotnik z czystej złośliwości zrzuca bombę. Wywala
kilka słupów i fabryka staje, bo nie ma prądu — zaprotestowałem.
Pan Samochodzik patrzył na mnie dłuższą chwilę w milczeniu.
— Powiedziałeś ważną rzecz — odezwał się wreszcie. — To jasne, że nie mogło być
tu linii wysokiego napięcia. Ani na powierzchni, ani w postaci zakopanych kabli.
— To jak zaopatrywali maszyny w prąd? — zaprotestowała Zosia.
— Ano właśnie. Mieli własne agregaty prądotwórcze.
— Więc powinny być gdzieś na powierzchni otwory wentylacyjne służące do usuwa-
nia spalin — zauważyłem.
— Tak. Wsadzili kostkę trotylu, odpalili lont, dołek w ziemi zasypali i posadzi-
li w nim drzewko lub krzaczek — westchnął. — Zresztą nawet gdybyśmy taki zasypa-
ny szybik znaleźli, to z całą pewnością jego średnica uniemożliwiałaby opuszczenie się
na dół.
Zamyśliłem się, a potem kiwnięciem głowy przyznałem mu rację.
— Chodźmy spać — powiedział szef. — A jutro rano ruszysz do ataku na studzien-
ki u podnóża urwiska.
Niebo było pięknie wygwieżdżone. Z przyjemnością zagrzebałem się w ciepłym śpi-
worze. Sen nadciągnął szybko.
100
101
Rozdział czternasty
BADAM STUDNIE • STO LITRÓW KWASY SOLNEGO • TAJEMNICZA
RYNNA • TOALETA ODPOWIADA OGNIEM • PODŁOŚĆ LUDZKA
Wstałem rankiem. Pan Tomasz i Zosia jeszcze spali. Przeszedłem przez łąkę do drogi
i powędrowałem z saperką na ramieniu w stronę skałek. Nieoczekiwanie spostrzegłem
coś interesującego. W krzakach na lewo od traktu stała błękitna budka ze sztucznego
tworzywa, ozdobiona napisem: „Toi-Toi”, czyli przenośna toaleta.
Przeszedłem przez mokrą trawę. Z bliska spostrzegłem, że drzwiczki spina kłódka.
Poszedłem wzdłuż murku i niebawem dotarłem w pobliże skałek. Na niewielką łąkę
wspinającą się do góry ktoś niedawno wjechał samochodem. Zaciekawiony ruszyłem
przez rosę tropiąc stare koleiny. Trawa w większości podniosła się, ślad mógł mieć kil-
ka dni. Nieoczekiwanie spostrzegłem nieduży stosik ziarnistego piasku, a obok następ-
ny. Przypomniało mi się, jak będąc nad morzem widziałem w lesie podobne łyse plac-
ki w miejscach, gdzie wandale rozmyli wydmy w poszukiwaniu bursztynu. Rozgarną-
łem miał dłonią i namacałem okrągły w przekroju otwór. Ktoś niedawno wykonał tu
odwiert.
Nasypałem sobie pyłu do torebki foliowej i ruszyłem dalej. Minąłem skałki i poma-
szerowałem wzdłuż rzeczki. Patrzyłem na jej koryto, ale nigdzie nie było widać żadnych
śladów sztucznego jej spiętrzenia. Usiłowałem wydedukować, ile też wody przepływało
nią na godzinę. Ciekła leniwie po kamieniach.
— Niewiele tego, jak na zaopatrzenie fabryki zbrojeniowej — mruknąłem. — Ale na
nieduże laboratorium do wytwarzania broni chemicznej lub bakteriologicznej pewnie
by wystarczyło.
Wreszcie dotarłem do tajemniczej studzienki.
— No to chwila prawdy — wszedłem w cembrowinę i wbiłem saperkę w ciemną tłu-
stą glebę. Pięć centymetrów niżej był beton. Studzienka została zalana betonem. Oko-
pałem cembrowinę do zewnątrz. Tu także spod gleby błysnął lekko błękitny żelbet. Rze-
100
101
koma studzienka stała na zbrojonej betonowej płycie.
Usłyszałem kroki. Dłoń odruchowo zacisnąłem na tkwiącym w kieszeni pistolecie
gazowym. Szef z Zosią. Widocznie już wstali.
— No i co my tu mamy... — mruknął Pan Samochodzik spoglądając na efekt moich
wykopalisk.
— Beton — wyjaśniłem. — Proszę zwrócić uwagę, że to w ogóle nie jest studzienka,
tylko krąg cegieł postawiony na betonowym bloku.
— Tak... ciekawe. A sąsiednia?
— Jeszcze nie sprawdzałem.
— Beton po tylu latach nie powinien być specjalnie twardy — odezwała się siostrze-
nica szefa. — Może dałoby się wybić dziurkę w środku studzienki i zobaczyć, co jest
pod spodem?
Niepewnie klepnęła się po dłoni ciężkim łomem.
— Tym będziesz kuła tę dziurę przez miesiąc — powiedziałem. — Ale w plecaku
mam piłę. Ultradźwiękową...
Wyjąłem urządzenie i sprawdziłem stopień naładowania akumulatora.
— Starczy?
— Nie chciałbym ciąć dłużej niż pięć sekund, bo nie mamy gdzie naładować.
— No to niech będzie pięć sekund — westchnął szef.
— Odsuńcie się na wypadek, gdybym trafił na jakąś hitlerowską niespodziankę.
Odeszli posłusznie za załom góry. Przyłożyłem ostrze do betonu i wyciąłem nieduży
klinowaty klocek. Wyłączyłem urządzenie i wyciągnąłem klocek. Wrócili.
— Na głębokości dwudziestu centymetrów nadal beton — zameldowałem.
— Można? — szef wyciągnął rękę po wyciętą próbkę. Obracał klocek w dłoniach.
— Są nawet zbrojenia — mruknął oglądając rdzawe plamki w miejscu, gdzie piła
przecięła zatopione w betonie stalowe druty.
— Są — potwierdziłem. — Dziwna konstrukcja.
Zosia uderzyła łomem w krawędź otworu. Bez efektu. Uderzyła jeszcze dwa razy sil-
niej. Nie udało jej się odłupać ani kawałka.
— Ojej — zdziwiła się. — Przecież beton po tylu latach...
— Fakt, że wasz blok w Łodzi wzniesiony dwadzieścia lat temu już się rozsypuje jesz-
cze o niczym nie świadczy — uśmiechnąłem się. — Dobrze wykonany beton z wiekiem
twardnieje, by po kilkudziesięciu latach osiągnąć twardość granitu...
— Zwróć uwagę na jego kolor — dodał pan Tomasz. — Jest lekko błękitnawy. Idę
o zakład, że dodano do niego jakąś substancję utwardzającą.
— Być może siarczan miedzi — powiedziałem w zadumie. — Wskazywałby na to
kolor. Ale w takim razie musieli dodać go bardzo dużo. Zresztą nie wiem, czy związki
miedzi w betonie poprawiłyby jego wytrzymałość...
102
103
— Wiele jest błękitnych substancji chemicznych — westchnął szef. — Na przykład
tlenek kobaltu...
— To jak się z tym rozprawić? — zapytała Zosia odrobinę płaczliwie.
— A jak druga studzienka? — spytał pan Tomasz.
Zabrałem się do roboty. I tym razem pośrodku cembrowiny natrafiłem na beton.
Widać w nim było jednak ślady dawno zacementowanego otworu o średnicy około
trzydziestu centymetrów.
— Co to mogło być? — zainteresowała się Zosia
— Bo ja wiem? — westchnąłem. — Może otwór wentylacyjny, może wylot rury wy-
dechowej, jeśli tam w środku faktycznie mieli własne agregaty prądotwórcze.
— To inny rodzaj betonu — zauważył pan Tomasz. — Może spróbujesz się przebić?
Wziąłem łom i zacząłem bez większego przekonania kuć. O dziwo, poddał się nad-
spodziewanie łatwo. Podałem kawałek szefowi.
— Wygląda jak stary gips — zawyrokował. — Pracuj spokojnie dalej.
Kułem i kułem. Otwór pogłębiał się. Wreszcie stał się za głęboki.
— Ręka za krótka — zameldowałem.
Podał mi kawałek stalowego pręta. Przez chwilę jeszcze dziobałem tajemniczą zapra-
wę, ale nie miałem jak wyciągać odłupanych kawałków.
— Na razie dajmy temu spokój — powiedział szef. — Pojedziesz do Wałbrzycha, po-
szukasz jakiegoś sklepu ze sprzętem budowlanym, kupisz świder...
W tym momencie z otworu rozległ się syk.
— Padnij! — krzyknąłem przewracając ramieniem Zosię. Przypadliśmy do ziemi.
Syk stał się nieco głośniejszy, a potem ucichł. Wstałem ostrożnie. Z otworu snuł się
dym. Zagarnąłem go ręką i powąchałem.
— Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu — powiedziałem.
— Mina? — zaniepokoił się szef.
— Tak. Od długiego leżenia w wilgotnym miejscu „skisła” i dlatego nie wybuchła.
— Chyba nie będziemy pogłębiali tego tematu — zażartował wskazując na studzien-
kę. — Ale masz rację. Mieliśmy dużo szczęścia.
Ruszyliśmy w stronę obozowiska. Patrzyłem w zadumie na murek ciągnący się obok
ścieżki. W jednym miejscu w murku znajdowała się niewielka wyrwa. W dół biegło coś
w rodzaju rowu wyłożonego kamieniami. Jak na komendę ruszyliśmy pod górę. Rów
biegł dalej, pozarastany krzewami i drzewami, spośród których spora część musiała pa-
miętać czasy wojny.
— Dziwny ten las — powiedział szef. — Zwróciłeś uwagę? Wszystkie drzewa są
mniej więcej w jednym wieku.
— Poszukajmy jakiegoś iglastego, to policzymy, ile ma lat — zaproponowałem.
Okazja niebawem się zdarzyła.
102
103
— Sześćdziesiąt trzy — policzyła Zosia.
— A więc miały kilkanaście lat, gdy wybuchła wojna — mruknął szef. — Być może
zasadzono je tu tylko po to, żeby maskowały jakieś instalacje fabryki przed obserwacją
z powietrza.
— To wskazywałoby, że fabryka zaczęła powstawać znacznie wcześniej. Dotąd zakła-
daliśmy, że wydrążono ją w czasie wojny — przypomniałem.
— Może się myliliśmy, a może nie. Niemcy planowali z wyprzedzeniem. Mogli zale-
sić wzgórze na kilka lat przed budową.
— Albo zasadzić drzewka od razu kilkunastoletnie — dodała Zosia. — Jak koło zam-
ku Książ.
— Chyba macie rację — powiedziałem. — Tylko ciekawe, do czego służyła ta dziw-
na rynna?
— Może do transportu ściętych drzew — zauważyła rezolutnie. — Wycięli stary las
i posadzili nowy.
— Nie, to mało prawdopodobne — stwierdził szef. — Ona biegnie dziwnymi łukami,
więc raczej nie mogła służyć do spuszczania czegoś na dół.
Rynna zakończyła się zupełnie nieoczekiwanie. Zawróciliśmy.
— Mamy coraz więcej dowodów, że coś tu istniało i że prowadzono na tej górze pra-
ce na dużą skalę — powiedziałem.
— Tylko nic z tego nie wynika — dodała Zosia.
— Chodźmy na śniadanie, bo mi już kiszki marsza grają. Siedliśmy koło samochodu.
Szef zaparzył kawy, mieliśmy kupiony poprzedniego dnia bochenek chleba i kilka pu-
szek. Podjedliśmy zdrowo.
— Coś mnie niepokoi — powiedział pan Tomasz wycierając usta serwetką. — Chy-
ba przegapiliśmy jakiś szczegół.
— Mnie też się tak wydaje — dodałem. — Może podłoga w laboratorium? Zastana-
wiam się, czy nie należałoby jej dokładniej zbadać.
Strzelił w powietrzu palcami i zmarszczył czoło usiłując złapać uciekającą myśl.
— Nie, tu chodzi o coś innego — powiedział w zadumie. — Czyżbyśmy o czymś za-
pomnieli?
— Odwierty — palnąłem się w głowę. — Znalazłem miejsca wierceń i zabrałem tro-
chę urobku do testów.
Wyjąłem z kieszeni torebkę z pokruszoną skałą.
— To ty o tym zapomniałeś — zauważył Pan Samochodzik. — A o czym ja zapo-
mniałem?
Rozstawiłem znowu swój zestaw do analiz chemicznych. Do szklanej kolby wsypa-
łem żwir i pył. Dolałem kwasu solnego i uszczelniłem układ. Drugi koniec rurki zanu-
rzyłem w butelce z wodą wapienną. Szybko zmętniała.
104
105
— Góra jest granitowa, ale z próbki wydziela się dwutlenek węgla — zauważyła Zo-
sia. — Dlaczego?
— W tym pyle oprócz granitu jest także węglan wapnia — powiedziałem. — Wła-
śnie na to liczyłem. W odwiertach oprócz skały znajdował się także beton.
— Dobrze — odezwał się szef. — W takim razie istnienie w tym rejonie podziem-
nych konstrukcji pochodzących z czasów drugiej wojny światowej możemy uznać za
potwierdzone.
— A może ta sucha rynna, którą oglądaliśmy przed śniadaniem, to koryto kanału?
— podsunęła Zosia. — Kanału, który miał w razie czego posłużyć do spuszczenia ja-
kichś ścieków...
— To niewykluczone — ożywił się pan Tomasz. — Może to był po prostu fragment
systemu odwadniającego fabrykę.
— Albo dawniej płynęła tędy niewielka rzeczka. Przed wojną obudowano jej koryto,
a potem Niemcy w całości skierowali ją w podziemia i wyschła — podsunąłem.
— Tak czy inaczej to może być droga do wnętrza góry — zawyrokował Pan Samo-
chodzik. — Trzeba będzie przekopać miejsce, gdzie rynna się zaczyna. Może znajdzie-
my jakieś wejście.
Zabraliśmy saperki i ruszyliśmy przez las.
— Choroba — mruknął szef, gdy przechodziliśmy koło kibla. — Tu na Śląsku jaka
kultura. Nawet ubikacje postawili w lesie.
— Szkoda tylko, że zamknięta na kłódkę — powiedziałem.
— Coś mi tu zupełnie nie pasuje — odezwała się Zosia. — Wynajęcie takiej toalety
sporo kosztuje. Po co ktoś miałby ją ustawiać w lesie, gdzie nie ma szlaków turystycz-
nych. I jak wreszcie dojedzie tu wóz serwisowy, żeby wyczerpać nieczystości ze zbior-
nika?
— Faktycznie — pan Tomasz poskrobał się po głowie. — To jakiś podejrzany
obiekt.
— Może kłusownicy urządzili sobie w tej budce magazyn sprzętu — podsunąłem.
— Nie rzuca się w oczy, musieliśmy przejść obok niej aż trzy razy, żeby zwróciła naszą
uwagę.
— Zawracamy — zdecydował szef. — Trzeba to obejrzeć z bliska. Kibelek wyglądał
zwyczajnie i przeciętnie.
— Jest fabrycznie nowy — zauważył szef.
— I chyba nie był używany — pociągnąłem nosem. Żadna obrzydliwa woń nie kala-
ła świeżego leśnego powietrza.
— Otworzyć? — wskazałem małą kłódkę.
— Nie wiem...
— Jeśli to zwyczajny kibel, to zamknę — zaproponowałem. — Jeśli to magazyn
104
105
sprzętu kłusowników, to nie będziemy niczego dotykali, tylko zawiadomimy policję.
— Może się również okazać, że to budka, w której drwale trzymają piły i siekiery
— podsunęła Zosia. — Nie będziemy wiedzieli, dopóki nie otworzymy.
— No to do dzieła — wsadziłem do zamka kawałek stalowego drutu i pogmerałem
przez chwilę. Ramię kłódki odskoczyło. Otworzyłem szeroko drzwi.
Z naszych gardeł wyrwał się chóralny jęk. Domniemana wygódka była wyłącznie
atrapą. W lesie stała jej zewnętrzna powłoka. Pośrodku widać było szyb prowadzący
gdzieś w głąb, z przyczepioną do ściany metalową drabinką. Mimo woli parsknąłem
śmiechem.
— To my łazimy po lesie drugi dzień, a tu ktoś... — jęknęła Zosia.
— Zbadaj to — polecił mi szef.
W torbie znalazłem latarkę. Przyświecając sobie zszedłem po kilkudziesięciu stop-
niach drabinki. Dno szybu było zawalone sporymi otoczakami.
— I jak tam? — zapytał szef z góry.
— Trochę kamieni tu leży — powiedziałem. — Ale świeżo zrzucone, bo na niektó-
rych są ślady mchu.
— Wyciągaj, tylko ostrożnie — polecił. — Mogą być zaminowane.
Wydobywałem głazy jak Syzyf. Były przeważnie dość ciężkie, niektóre mogły ważyć
nawet czterdzieści kilogramów. Wyciągałem je po drabince, a szef z Zosią odtaczali da-
lej od budki. Wreszcie spod głazów zaczęła wystawać zardzewiała metalowa klapa. Jesz-
cze kilka kamieni z wysiłkiem wyciągniętych na górę i odsłoniłem ją w całości.
— I co tam jest? — zapytał szef.
— Klapa — zameldowałem.
Zszedł na dół. Klapa zaopatrzona była w solidne stalowe rygle. Ktoś zasunął je i spiął
nowiutką kłódką.
— Tej nie będę w stanie otworzyć — powiedziałem. — To gerda.
— Utnij — podał mi plecak z piłą ultradźwiękową.
Metal zaśpiewał wysoko i odrzuciłem kłódkę na bok. Rygle, choć po wierzchu nieco
obrdzewiałe, dały się łatwo przesunąć.
— Podnosić? — wskazał na uchwyt.
— Nie, pociągniemy linką z zewnątrz.
— Gdyby było zaminowane, to nadziałby się zakładający kłódkę — zauważył.
— Albo zaminował i założył kłódkę, żeby nie nadziała się przypadkowa ofiara — za-
sugerowałem.
— No dobra. Róbmy tak, żeby było bezpiecznie. Przeciągnąłem przez uchwyt linkę
i wyszliśmy na zewnątrz.
— I jak tam, dużo złota? — zapytała Zosia.
— Raczej kolejne niespodzianki — uśmiechnąłem się. — Chcesz pociągnąć za ten
106
107
sznureczek?
— Jasne.
Cofnęliśmy się jeszcze kilka kroków i szarpnęła. Z lochu dobiegł zgrzyt podnoszą-
cej się klapy. Niespodziewanie rozległ się gwizd i coś uderzyło od środka w dach kibel-
ka. Kula z rewolweru.
— Samopał? — zdziwił się szef.
— Raczej człowiek — powiedziałem wyjmując gazówkę. Podszedłem ostrożnie bli-
żej.
— Jest tam kto? — zapytałem ostrożnie.
Spodziewałem się, że za chwile loch odpowie ogniem, ale nic takiego nie nastąpiło.
— Kim jesteś? — dobiegł mnie z dołu słaby, zachrypnięty głos.
— Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki — wyjaśniłem. Do pierwszego od-
głosu przyłączył się drugi. Przez chwilę dobiegało mnie echo gorączkowych szeptów.
— Zejdź na dół, tylko bez żadnych sztuczek — powiedział pierwszy głos. — Jesteś
sam?
— Jest nas więcej — powiedziałem. — I też jesteśmy uzbrojeni. Głosy przez dłuższą
chwilę naradzały się.
— Schodź — powiedział wreszcie ten pierwszy.
Oddałem szefowi finkę i ostrożnie zacząłem schodzić na dół. Poniżej klapy było
kilkanaście stopni. Wszedłem do sporej jaskini. Niewiele zdołałem zobaczyć, bo za-
raz w progu oślepiły mnie trzy latarki skierowane w moją twarz. Odniosłem paskudne
wrażenie, że wycelowano we mnie broń.
— Sięgnij do kieszeni po legitymację i powoli rzuć ją w naszą stronę — polecił ktoś.
To chyba jego głos zapraszał mnie na dół.
Zrobiłem, jak mi kazał.
Latarki trochę zmieniły położenie. Jedna opadła w dół i oświetliła moje papiery.
Usłyszałem głośne westchnienie ulgi. Nieoczekiwanie zabłysły dwie lampy turystyczne.
W ich świetle spostrzegłem trzech mężczyzn leżących na ziemi. Wyglądali jak więźnio-
wie obozu koncentracyjnego, posiwiali, straszliwie wychudzeni, zarośnięci...
— Władysław Sobieradzki? — z trudem rozpoznałem we wraku człowieka znanego
poszukiwacza.
Uśmiechnął się szeroko.
— Wezwiecie dla nas lekarzy? — zapytał. — Czternaście dni bez jedzenia. Na szczę-
ście mieliśmy wodę...
Na dół zbiegł szef. Poznali go.
— Kto was tak urządził? — zapytał.
— Cóż... Jak to zazwyczaj w takich przypadkach, zły człowiek — Sobieradzki usiło-
wał się uśmiechnąć.
106
107
— A gdzie czwarty członek waszej grupy poszukiwawczej? — zapytałem.
— To on was zamknął — domyślił się szef.
— Tak. Nie chciał sobie rąk brudzić, wolał poczekać, aż umrzemy z głodu — odezwał
się młody człowiek leżący pod ścianą. — Ale nie tak łatwo zabić człowieka, który czeka
okazji do wyrównania porachunków.
— Gdy usłyszeliśmy otwieranie klapy, pomyśleliśmy, że to on wrócił — wyjaśnił So-
bieradzki. — Mieliśmy nadzieję, że będzie sam. A tu proszę, ratunek.
Pomogliśmy im wydostać się z lochu. Zaraz pobiegłem po samochód. Rozmoczyłem
w wodzie pół kilograma cukru. Wypili z wdzięcznością. Wydawali się trochę odżywać,
gdy wydostali się z podziemia, ale wiedziałem, że pomoc lekarska jest im niezbędna.
— Dokąd? — zapytałem, gdy usadowili się w samochodzie.
— Do szpitala we Wrocławiu — polecił Sobieradzki. — Przepraszam, że tak daleko,
ale nasz wspólnik może mieć dojścia w Wałbrzychu, a my chcielibyśmy przede wszyst-
kim złożyć zeznania.
Szef i Zosia zdecydowali się zostać w obozowisku. Zresztą i tak nie zmieścilibyśmy
się wszyscy w Rosynancie. Ruszyłem z kopyta, jak się to mówi.
— Co zdołaliście znaleźć? — zapytałem.
— Niewiele. Zbadajcie dokładnie ten loszek — powiedział Sobieradzki. — To stacja
pomp. Nasz wspólnik sądził, że to już koniec. Ale znaleźliśmy wejście.
— Zaskoczył was? — domyśliłem się.
— Zabrał po cichu torbę z narzędziami i nieoczekiwanie usłyszeliśmy huk zatrza-
skującej się klapy. Nim do niej dobiegliśmy, zasunął rygle. Na szczęście działała wenty-
lacja i było sporo kałuż wody, dzięki temu jakoś przetrzymaliśmy.
Przymknął oczy wycieńczony.
— A po co wam był ten kibelek? — zaciekawiłem się. — Nie mogliście szukać otwar-
cie, skoro mieliście nawet koncesję?
— To nie takie proste — uśmiechnął się poszukiwacz. — Już gdy przystępowaliśmy
do wierceń, ściągała tu cała okolica. Chcieliśmy uniknąć niepotrzebnego zainteresowa-
nia. Dlatego kupiliśmy skorupę budki i zabraliśmy się za odgruzowanie znajdującego
się poniżej szybu.
— A wiercenia? — zaciekawiłem się. — Jakie wyniki?
— W siedmiu przypadkach na dziesięć pod warstwą granitu, grubą przeważnie na
dwanaście-piętnaście metrów, trafialiśmy na zbrojony beton, którego nie dało się prze-
wiercić. Wybaczy pan, naszemu dobroczyńcy i wybawicielowi nie wypada zadawać ta-
kich pytań, ale co panowie tam robią i to w towarzystwie tego złotowłosego dziewczę-
cia?
— Cóż, minister znudzony finansowaniem naszej komórki nakazał nam odnaleźć
zaginiony pociąg.
109
— Kiedy wam to zlecił? — zdumiał się poszukiwacz.
— Zaraz, niech pomyślę, jakiś tydzień temu.
— To wy w ciągu tygodnia zdołaliście odnaleźć miejsce, którego ja szukałem przez
dwadzieścia lat? — zdumiał się.
Uśmiechnąłem się.
— Wiedzieliśmy, że pociąg został ukryty gdzieś pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską
Porębą. To nie jest duży odcinek. Dostaliśmy też cynk od byłego KGB — pochwaliłem
się. — Ale na dobrą sprawę szliśmy panów tropem. Było to trudne, bo wspólnik panów
zacierał wszystkie ślady ogniem.
— Czy daczę też spalił?
— Niestety. Również pańskie mieszkanie przy Wilczej.
— Co za menda. Ale to nic. Jak wydobędą panowie złoty pociąg, to sobie postawię
zamek. Umowa z rządem gwarantuje nam dziesięć procent. Podzielimy się oczywiście.
— Jak wygląda wspólnik panów, żebym wiedział w razie czego? Wyjął z kieszeni
portfel, a z niego wyłuskał fotografię. Stali na niej czterej mężczyźni. Porównałem foto-
grafię z oryginałami. Po dwóch tygodniach głodówki przestali być do siebie podobni.
— A jeśli nie uda się wejść do fabryki przez stację pomp? — zapytałem.
Westchnął ciężko, jakby podejmował bardzo trudną decyzję. Zza pazuchy wyjął
mapę złożoną kilka razy.
— To wyniki naszych badań grawimetrycznych i z użyciem magnetometru protono-
wego — wyjaśnił. — Niech wam będą na zdrowie.
Wsunąłem mapę do kieszeni i podziękowałem.
109
Rozdział piętnasty
TAJEMNICE LOCHU • LIST OD OWSIANOWA • STACJA POMP •
BOCZNY CHODNIK • PAN SAMOCHODZIK JAKO SAPER TEORE-
TYK • ODPOMPOWUJEMY WODĘ
Niebawem dotarliśmy się do szpitala. Pozostawiłem poszukiwaczy pod czujną opie-
ką lekarzy, a sam wpadłem jeszcze do kawiarni internetowej. Zgrałem listy, które przy-
szły pod naszą nieobecność do ministerstwa i korzystając z uprzejmości kierownika
zrobiłem sobie wydruk. Wreszcie co koń mechaniczny wyskoczy pognałem z powrotem
do Piechowic. Szef i Zosia właśnie szykowali obiad. Przyłączyłem się do nich.
— No i co znaleźliście? — zapytałem.
— Jeszcze nic — powiedział szef. — Czekaliśmy, aż wrócisz. Poczułem wdzięczność.
Wiedziałem, jak bardzo chce odnaleźć pociąg, a mimo to zdecydował się poczekać kil-
ka godzin na mój powrót.
— Dostałem mapę od Sobieradzkiego. Ponadto zgrałem list od Owsianowa.
— I cóż pisze?
— Drodzy przyjaciele, usiłowałem dowiedzieć się czegoś w interesującej was spra-
wie. Ustaliłem, że po wkroczeniu na tereny Śląska Armia Czerwona dokonała ekshu-
macji dwóch tajnych agentów będących członkami grupy dywersyjnej „Orzeł”. Ekshu-
mowano ich dzięki informacji rosyjskiego jeńca, który podczas wojny przebywał w fi-
lii obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, znajdującej się w Piechowicach. Obaj agenci
zostali zastrzeleni po długotrwałej potyczce w pobliżu zakładów Karelma i pochowa-
ni w pobliżu toru kolejowego. Sądzę, że udało im się natrafić na jakiś ważny trop i nie-
stety przypłacili to życiem. Nie wiem, jak wyglądają zakłady Karelma, ale może to do-
bry trop? Pozdrawiam. Avenir.
— Szkoda, że nie kilka dni wcześniej — uśmiechnął się Pan Samochodzik. — No
trudno. To też cenna poszlaka. Zjedliście? To do dzieła!
110
111
Przeszliśmy przez drogę, a potem zniknęliśmy wewnątrz kibelka.
Drzwi od środka zamknęliśmy na zasuwkę, żeby nikt nam nie przeszkadzał.
Stacja pomp, w której był zamknięty Sobieradzki, nie wyglądała szczególnie imponu-
jąco. Loch miał około trzech metrów wysokości i około dwudziestu długości. Przy jed-
nej ze ścian znajdowała się spora tablica rozdzielcza, koło której stało kompletnie prze-
rdzewiałe żelazne krzesło. Kawałek dalej były dwie potężne pompy oraz rury biegnące
w górę i w dół. Obok leżała nowoczesna pompa zanurzeniowa oraz kilka węży strażac-
kich. Pod plandeką stał agregat prądotwórczy.
— Rury biegnące w dół mają średnicę około pół metra — powiedział w zadumie
szef. — Myślę, że chcieli rozpruć którąś z nich i odpompowawszy wodę opuścić się nią
w dół.
— Ciekawe, jakie w tym ciśnienie — zauważyłem klepiąc przerdzewiały metal. Stuk-
nąłem palcami. Odpowiedział mi słaby odgłos. Rura była bardzo gruba albo stała w niej
woda.
— Przetnij piłą — polecił szef. — Jest agregat, potem naładujemy.
Przyłożyłem piłę i wyciąłem mały otworek. Wbrew moim obawom z wnętrza rury
nie trysnęła woda. Wyciąłem odpowiedniej wielkości dziurę. Odrzuciłem płat stali i zaj-
rzałem do środka. Rura opadała pionowo w dół. Latarka nie była w stanie dotrzeć do
dna. Wrzuciłem mały kamyczek. Po chwili dobiegło do naszych uszu ciche chlupnięcie.
— Około piętnastu do dwudziestu metrów — zauważyłem.
— Spróbujesz się opuścić tam na dół? — zagadnął szef.
— Spróbować mogę, w rurze się zmieszczę. Tylko co dalej?
— Na dole przetniesz znowu rurę. Może będzie przejście na jakiś niższy poziom.
Rozwinąłem drabinkę sznurową i zrzuciłem ją na dół. Powoli zacząłem zsuwać się
w dół.
— Nie brakuje powietrza? — zaniepokoiła się Zosia.
— Nie, ale nie ma go tu dużo.
Mój głos w żelaznej rurze zabrzmiał ponuro. Wreszcie stopami dotknąłem lustra
wody. Wyciąłem dziurkę. Wokół była skała. Wycofałem się wyżej i znowu spróbowałem.
Niestety, także bez efektów. Wróciłem.
— Przykro mi — powiedziałem. — Chyba nie tędy droga. Pan Tomasz kiwnął głową
i wskazał mi drugą rurę. Przeciąłem ją. Tym razem lustro wody było znacznie bliżej.
— Spróbujemy wypompować? — wskazałem węże.
— Dobrze, tylko gdzie spuścimy wodę?
— Może na zewnątrz, tak jak naziści tym suchym potoczkiem?
— Chyba dobry pomysł — kiwnął głową.
Spuściłem pompę na dno pierwszej rury, zręcznie połączyłem węże i wyprowadzi-
łem je na zewnątrz. Wyniosłem też agregat i uruchomiwszy podłączyłem do niego ka-
110
111
bel od pompy. Węże ożyły, a na dno rynny popłynął strumyk wody. Wróciłem do lochu.
Szef patrzył na tablicę rozdzielczą. Szkła wskaźników zmętniały. Wskazówki unierucho-
miła korozja. Obok znajdowała się spora wajcha.
— Popatrz na to — szef wskazał mi dyndający na jej ramieniu drucik z ołowianą
plombą. — Sądzę, że ktoś to jednym mocnym ruchem przełączył na dół.
— Żeby zatopić fabrykę? — zamyśliłem się. — Nie da się tego wykluczyć.
— Zastanawia mnie jeszcze jedna sprawa — powiedział pan Tomasz. — Zobacz, że
tu nigdzie nie ma agregatu prądotwórczego. Musieli ciągnąć prąd z fabryki.
— Czy te pompy pracowały bez dozoru? — zainteresowała się Zosia.
— Właśnie. Myślimy o tym samym. Czy gdzieś tu nie ma włazu technicznego pro-
wadzącego w głąb?
— Nie wiem — powiedziałem — Dla mnie to nie jest takie oczywiste. Może jest tu
gdzieś cienki szybik, którym biegną kable; obsługa stacji pomp nie musiała wiedzieć,
czego właściwie pilnuje. Wchodzili tu przez ten właz, siedzieli osiem godzin i ustępowa-
li miejsca następnej zmianie. Mieszkać mogli na przykład w lekkim drewnianym budy-
neczku wzniesionym nad szybem. A zadanie mieli proste. Gdy zapali się zielona lamp-
ka — włączyć pompę numer jeden. Gdy zapali się żółta — włączyć pompę numer dwa.
Gdy wskazówka na środkowym zegarze przekroczy wartość krytyczną — uruchomić
obie na pełną moc.
— A gdy zapali się czerwona lampka — przesunąć dźwignię w dół i zapomnieć o ist-
nieniu zakładu — uzupełniła Zosia. — Na odchodnym podpalili budynek.
Uśmiechnąłem się. Szef zajrzał do rury.
— Poziom spadł już o jakieś dwa metry — powiedział. — Poczekamy jeszcze. Na ra-
zie, Pawle, odsuń tą piękną konsolę od ściany. Ale uważaj, może być zaminowana.
Z samochodu przyniosłem lewarek i odsunąłem stalową skrzynię. Za nią ukazał się
wąski otwór mający około siedemdziesięciu centymetrów przekroju. Ciągnęły się z nie-
go kable.
Przyświecając sobie latarką zagłębiłem się w trzewia góry. Czołgałem się dwadzie-
ścia metrów, gdy nieoczekiwanie dalszą drogę przegrodził mi cienki kabelek rozcią-
gnięty w poprzek tunelu. Zaczepiłem go wędkarską kotwiczką i rozwijając żyłkę wyco-
fałem się.
— I co tam? — zaciekawił się pan Tomasz.
— Jakiś drut... Sądzę, że to może być mina naciągowa — wyjaśniłem. — Tylko nie
wiem, czy bezpieczne będzie szarpnięcie z tej odległości. Może zawalić ten kawał kory-
tarza, a nam we znaki da się fala uderzeniowa.
— Wiesz co, nie jestem saperem, ale chyba wymyśliłem, jak unieszkodliwić tę minę
bez konieczności jej detonowania — powiedział szef.
Wyjął z kieszeni dwie tubki.
112
— To klej poxipol, szybkowiążący. Zmieszasz zawartość tych dwu tubek i wciśniesz
do otworów, z których wychodzi kabel. Poczekamy pół godzinki. Potem po prostu prze-
tniesz drut.
— Nie pomyślałem o tym — powiedziałem.
— To ja tu jestem szefem — uśmiechnął się. — Ja jestem od myślenia, a ty od mokrej
roboty. A teraz właź. Unieszkodliwisz minę i badamy dalej.
Zajrzał do rury.
— Nie jest źle — powiedział. — Woda ciągle opada. Wczołgałem się znowu do szy-
bu. Zaklajstrowałem obie dziurki.
Po dwudziestu minutach ostrożnie sprawdziłem wyniki moich działań. Klej trzy-
mał na mur beton, masa zupełnie stwardniała. Przeciąłem drut i podczołgałem się dalej.
Szyb kończył się w sporej komorze. Stały tu cztery potężne silniki diesla. W suficie wi-
dać było stalową klapę. Prowadziła do niej drabinka. Prawdopodobnie klapa wychodzi-
ła na powierzchnię. Gdzieś tam tkwiła zakopana pod cienką warstwą ziemi. W podło-
dze widać było otwór, w którym znikały kable. Dawniej zapewne stały tu agregaty prą-
dotwórcze, teraz zostały po nich tylko ślady betonowych podestów. Oświetliłem staran-
nie pomieszczenie szukając dalszej drogi. Niestety nic nie wskazywało na jej istnienie.
Opukałem podesty. Jeśli dźwięk nie kłamał, były lite i stały na skale. Zajrzałem jeszcze
za sporą beczkę pierwotnie zapewne zawierającą paliwo. Na kamiennej podłodze za nią
leżał strzęp gazety. Rozprostowałem ją ostrożnie, „Życie Warszawy” z 1962 roku. Ktoś
musiał tu bywać od czasu do czasu. Podczołgałem się z powrotem do stacji pomp.
— I jak? — zapytał szef.
Przedstawiłem mu wyniki swoich badań. Pokiwał w zadumie głową.
— Dobra. Chyba znowu czeka cię pobyt w rurze.
Opuściłem się w znajomą już czeluść. Woda od momentu uruchomienia pompy
opadła o jakieś sześć metrów, ale gdy naciąłem rurę tuż nad jej lustrem, znowu znala-
złem tylko skałę.
Wydostałem się na zewnątrz.
— Kiepskawo mi to wygląda. Być może prowadzi aż do żompia.
— Co to jest żompień? — zdumiała się Zosia.
— W kopalniach na dnie szybu wjazdowego drąży się sporą komorę. Ścieka tam
woda z całej kopalni — wyjaśnił szef. — Stamtąd jest odpompowana na powierzchnię.
To masyw granitowy, powinien być dość suchy, ale nie da się wykluczyć, że na samym
dole zbudowali taki zbiornik i połączyli jedną rurą z powierzchnią.
Popatrzył na zegarek.
— Już po dwudziestej. Na dzisiaj starczy tych atrakcji.
— Wyłączyć pompę?
— Nie, niech sobie pracuje. Rano zobaczymy, ile udało się osiągnąć. Wracaliśmy do
112
obozowiska w kiepskich nastrojach.
— Czemu tak się chmurzycie? — zapytał szef widząc nasze skwaszone miny. — Prze-
cież sporo udało nam się dzisiaj osiągnąć. Uratowaliśmy życie trzem poszukiwaczom,
być może przyczyniliśmy się przy okazji do ujęcia niebezpiecznego przestępcy. Znaleź-
liśmy wejście do podziemi. Może jutro uda się spenetrować tę rurę. A właśnie. Pokaż
plan Sobieradzkiego.
Wyjąłem z kieszeni papier i rozłożyłem na masce wozu. Była to zwyczajna mapa
sztabówka w skali 1:10 000, identyczna jak moja. Poszukiwacze nanieśli na nią kilkana-
ście punktów czerwonego koloru oraz zielonym flamastrem schemat pomieszczeń pod
spodem.
— Straszna plątanina — zauważył Pan Samochodzik. — Tu od skałek ciągnie się ja-
kiś tunel. Tu dochodzi do sporej hali oznaczonej jako magazyn. Od hali biegnie tunel
w naszą stronę. Tu są jeszcze jakieś pomieszczenia. Niewiele z tego mogę zrozumieć.
— Sądzę, że narysowali to na podstawie badań grawimetrycznych — powiedziałem
w zadumie. — A wyszła plątanina, bo urządzenie rejestrowało pustki znajdujące się na
różnych poziomach.
— Czyli czerwonym kolorem będą chyba zaznaczone wyniki badań magnetome-
trem — miejsca szczególnej koncentracji ferromagnetyków.
— Czego? — zdziwiła się Zosia.
— Substancji przyciąganych przez magnes — wytłumaczył jej wujek.
— W ogólnym zarysie przypominają mi nieco te w kompleksie „Riese” — zauważy-
łem. — Być może był ogólny schemat, wedle którego budowano tego typu zakłady?
— Nie da się wykluczyć — powiedział. — Ale zobacz, jeden tunel prowadzi do na-
szej stacji pomp.
— Skoro nie znaleźliśmy jego wylotu w lochu, to pewnie dociera gdzieś na niższym
poziomie — zauważyłem. — Może faktycznie po odprowadzeniu wody uda się tędy
przedostać. Natomiast to może być inna droga do kompleksu — wskazałem zieloną kre-
skę zakończoną czerwonym punktem. — Długi tunel ewakuacyjny zamknięty stalową
klapą.
— Możliwe. Jeśli nie wejdziesz przez rurę, to może trzeba będzie podjąć w tym miej-
scu wykopaliska. Ale na to będzie czas jutro.
Zjedliśmy kolację i wcześnie poszliśmy spać. Wokół nas szumiał las i nieoczekiwanie
pomyślałem, że w tym szumie jest coś groźnego, zwiastującego jakieś nieszczęście.
114
115
Rozdział szesnasty
NA SAMYM DNIE RURY • PRZYBÓR WODY • ZATOPIONA HALA •
IRYD, PALLAD I INNE PIERWIASTKI • LATAJĄCY TALERZ • SZYB •
NOCNA ROZMOWA • GASNĄCE ŚWIATŁA
Obudziło mnie delikatne bębnienie deszczu o płótno namiotu. Wstałem i poszedłem
do rynny, aby się umyć. Wąż strażacki nie wypluwał już wody. Jak się zorientowałem,
skończyło się paliwo w baku agregatu prądotwórczego i pompa w podziemiach stanęła.
Na dnie zostało jednak kilka kałuż. Pan Tomasz i Zosia byli bardziej wybredni, poszli się
umyć do strumyka. Zjedliśmy śniadanie i wkroczyliśmy do lochu. Szef wrzucił kawałek
kamienia do rury. Liczyłem sekundy. Wreszcie dobiegło nas ciche chlupnięcie.
— Trzydzieści dwa metry — powiedział. — Głębiej i tak nie jesteśmy w stanie opu-
ścić pompy, bo zabraknie węża.
— Wysokość podnoszenia wody też jest chyba obliczona na dwadzieścia metrów
— powiedziałem. — No to chyba trzeba będzie się opuścić.
Rozwinąłem drabinkę i śmiało wkroczyłem w głąb znajomej rury. Na głębokości
trzydziestu metrów rura skończyła się w sporej komorze. Miedzy jej wylotem a lustrem
wody zostało około metra. Zsunąłem się w wodę i przepłynąłem ten kawałek. Byłem
w niewielkiej grocie. Betonowe schodki prowadziły do stalowych drzwi. Wróciłem do
rury.
— I jak to wygląda? — zapytał z góry szef.
— Nie jest źle — odkrzyknąłem. — Przejście w głąb, za żelaznymi drzwiami. Proszę
zrzucić torbę z narzędziami.
Po chwili drabinka zaczęła się kołysać. Spodziewałem się, że to pan Tomasz schodzi
na dół, ale jak się okazało była to Zosia.
— Pomogę wujkowi wydobywać skarby — powiedziała.
— To może być niebezpieczne — ostrzegłem.
114
115
Wzruszyła ramionami. Brodząc po pas w wodzie doszliśmy do schodków i wdrapa-
liśmy się po nich na podest.
— Drzwi — powiedziała. — Otwieramy?
— Może tu być tak zwana pułapka magnezjowa — ostrzegłem.
— A cóż to jest takiego? — zdziwiła się.
— Taki hitlerowski wynalazek. Znane, są przypadki zastosowania go przy zabezpie-
czaniu alpejskich skrytek. Ściany smaruje się magnezją, oczywiście zmieszaną z jakimiś
chemikaliami. W to utyka się ładunki wybuchowe i bryły fosforu. Następnie ze środ-
ka wypompowuje się powietrze. Gdy ktoś niepowołany otworzy drzwi, magnezja pod
wpływem świeżego powietrza zapala się, co powoduje zapłon fosforu i odpalenie ła-
dunków wybuchowych.
— Nie sądzę, żeby te drzwi po tylu latach moknięcia w wodzie były nadal szczelne
— zauważyła. — A jak można taką pułapkę unieszkodliwić?
— Wierci się cieniutki otworek, a potem czeka kilka godzin. Wdzierające się powie-
trze powoduje utlenianie magnezji, ale ponieważ sączy się cieniutkim otworkiem, jest
go za mało, aby doszło do powstania otwartego ognia. Po pewnym czasie pomieszcze-
nie wypali się i przestanie być groźne.
— No to wiercimy.
Wyjąłem z plecaka zabezpieczoną w foliowym woreczku wiertarkę akumulatorową
i wywierciłem w drzwiach cieniutki otworek.
— To nie jest pułapka magnezjowa — oświadczyła Zosia przykładając do otworu
dłoń. — Gdyby tam była próżnia, słyszelibyśmy jak powietrze wpada do wewnątrz.
— Zgoda. Ale jeszcze nie ciągnij za klamkę. Mogli zaczepić ją od drugiej strony do
naciągu miny.
Wyjąłem piłę i wyciąłem niewielki otwór u dołu drzwi. Poświeciłem w ciemność. Za
drzwiami był dosyć długi korytarz.
— No to w drogę.
Wczołgałem się na plecach i oświetliłem drzwi od wewnątrz. Przeczucie mnie nie
myliło. Do klamki przytwierdzono jakiś nieduży przedmiot. Zosia wczołgała się za mną.
Świecąc latarkami ruszyliśmy wąskim obetonowanym korytarzem.
— Drut w poprzek — zauważyła. — Sądzi wujek, że to mina?
— Możliwe — powiedziałem.
— Załatwimy ją klejem według patentu wujka Tomasza? — zagadnęła grzebiąc
w plecaku.
— Po co? — uśmiechnąłem się. — Przeczołgamy się pod spodem.
Tak też zrobiliśmy. Korytarz zamykała stalowa płyta. Nie miała żadnych śladów zam-
ka ani zawiasów.
— Chyba opuszczona z góry — zauważyłem.
116
117
— W plecaku jest lewarek. Można by wyciąć w niej mały otworek, a potem podnieść
lewarkiem.
— I uruchomić pułapkę? Raczej wytniemy dziurę przez środek.
Płyta pod wpływem ultradźwięków zaśpiewała jak organy. Wyłączyłem urządzenie
i popatrzyłem z niepokojem na wskaźnik naładowania akumulatora.
— Ile zostało? — zapytała Zosia.
— Niewiele — westchnąłem. — A nawet zupełnie mało. Jeśli pojawią się kolejne nie-
spodzianki, trzeba będzie wrócić na powierzchnię i naładować, co zajmie pewnie czas
do wieczora.
— Fajny wynalazek, tylko nieco energochłonny — zauważyła. Poświeciłem za płytę.
Widać tam było korytarz biegnący w prawo i w lewo.
— Dobra — powiedziałem. — Wycofujemy się. Twój wujek pewnie umiera z niepo-
koju.
Niechętnie kiwnęła głową. Ruszyliśmy z powrotem. Nieoczekiwanie pod nogami za-
chlupotała nam woda. Poświeciłem do przodu. Drzwi, przez które weszliśmy, były już
do połowy zalane. Woda dość szybko przybierała.
— Co się dzieje? — zapytała przestraszona.
— Zalewa nas — odpowiedziałem na pozór spokojnie, choć kleszcze strachu zaci-
snęły mi się na żołądku. — Szybko w tył.
Wycofaliśmy się i przecisnęliśmy się przez otwór do korytarza.
— Co teraz zrobimy? — jęknęła Zosia.
— Spokojnie, tylko bez paniki. Nie mogliśmy uruchomić żadnej pułapki, więc to
pewnie woda deszczowa. Wujek uruchomi pompę i będziemy mogli się przedostać,
a na razie trochę się tu rozejrzymy. Ruszyliśmy w lewo, ale po kilkunastu krokach za-
trzymał nas rozległy zawał.
— Tędy nie przejdziemy — westchnęła. Wyjąłem z kieszeni plan Sobieradzkiego.
— Jesteśmy w tym miejscu — pokazałem. — Zasypany korytarz prowadzi do jakiejś
komory, a w drugą stronę możemy dojść do tej hali.
Zawróciliśmy do korytarza, z którego wyszliśmy. Sądziłem, że szef włączył już pom-
pę i wody zaczyna ubywać, ale ku swojemu przerażeniu spostrzegłem, że woda docho-
dzi już prawie do płyty. Zosia też to zobaczyła.
— Nie podoba mi się to — powiedziała. — To chyba nie jest naturalny przybór
wody.
— Sugerujesz że uruchomiliśmy system zatapiania podziemia?
— Od magazynu odchodzi korytarz zamknięty stalową klapą, pewnie będzie można
przekopać się tamtędy na powierzchnię — uspokoiłem ją.
Ruszyliśmy korytarzem, który na szczęście wznosił się trochę do góry. Dość nieocze-
kiwanie zatrzymał nas kolejny zawał.
116
117
— I co teraz? — zapytała.
— Nie ma wyjścia, musimy się przekopać na drugą stronę.
Chodnik zamknięto odpalając ładunki umieszczone na lewej ścianie Na szczęście
kamienie nie były duże, bez większego problemu wydrążyłem pod sufitem dość dłu-
gi tunel. Przeczołgaliśmy się. Kawałek dalej natrafiliśmy na nie wykończoną wartow-
nię i klatkę schodową prowadzącą do góry. W wartowni leżał zgniły drewniany stół,
a w metalowej szafce stała szklanka do herbaty ozdobiona pompatycznym nazistow-
skim orłem.
— Do góry? — zapytała.
Kiwnąłem głową. Połyskliwa woda powoli zbliżała się po betonie do podstawy scho-
dów. Szliśmy do góry. Znowu podest i jeszcze jedne stalowe drzwi. Te były lekko uchy-
lone, jak gdyby wartownik z dołu doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby ich zamykać.
Może dopił herbatę, wstał i poszedł? Przeszliśmy przez drzwi i znaleźliśmy się na po-
moście obiegającym wokoło dużą halę.
— O jej — pisnęła Zosia.
Woda wypełniała halę do połowy. Światło latarek ginęło w ciemności. Z podziemne-
go jeziora wynurzały się kanciaste kształty koloru rdzy. Wagony. Liczyłem je wzrokiem.
Stały obok siebie na zatopionych torach, po dwa.
— Czy to... — nie dokończyła pytania.
— Tak, to złoty pociąg.
Po stalowych schodkach zszedłem na dół. Po chwili wahania ściągnąłem spodnie
i buty. Woda sięgała mi po pas. Brodząc w niej ruszyłem w stronę pociągu. Z bliska wa-
gony sprawiały niesamowite wrażenie. Były niczym stare wraki statków dożywające
swoich dni w podziemnym porcie. Usłyszałem za sobą plusk. Zosia.
— Uważaj na dno — powiedziałem — Tu mogą być miny. Dotarłem do ściany wago-
nu i wspiąłem się na drabinkę umieszczoną na jego końcu. Po chwili dołączyła do mnie
towarzyszka.
— Włazimy na dach — powiedziałem.
— Dlaczego? — zdziwiła się.
— Burty na pewno są zabezpieczone, wywalimy dziurę od góry. Blacha na dachach
była równie zardzewiała jak reszta wagonu.
— Wytniemy piłą? — zagadnęła Zosia.
— Nie. Może nam być jeszcze potrzebna — zaprotestowałem. — Przecinak i mło-
tek...
Przerdzewiałe żelazo poddało się szybko. Wywaliłem dużą dziurę i ciekawie poświe-
ciliśmy do środka. Wagon aż po dach wypełniały drewniane skrzynki. Wyciągnąłem
jedną z nich. Była bardzo ciężka. Postawiłem ją na dachu i sięgnąłem po łom. Odbiłem
zręcznie wieko. Pod warstwą wiórów błysnął ciężki żółty metal. Sztaba o masie pięciu
118
119
kilogramów.
Szczupłe palce Zosia przylgnęły do kruszcu.
— Co można za to kupić? — zapytała podnosząc sztabę.
— Wszystko — wzruszyłem ramionami. — Pięć dobrych samochodów albo małe
mieszkanie. Albo tyle kawioru, że wystarczy do końca życia. Zobaczmy inne wagony.
Przeskoczyliśmy na kolejny wagon. Wewnątrz były metalowe skrzynki, ale na ścia-
nie wisiał komplet kluczy. Otworzyłem pierwszą z nich z trudem przełamując opór za-
rdzewiałego zamka. Wewnątrz leżały pudełka oprawione w mocno sparciały aksamit.
W świetle latarki błysnęła brylantowa kolia. Zosia przymierzyła ją natychmiast.
— Jak wyglądam? — zapytała.
Kolia trochę dziwnie współgrała z nieco zabrudzoną bluzką bawełnianą, ale efekt
i tak był piorunujący.
— Jak księżniczka.
Odłożyła ją na miejsce. Kolejny wagon przypomniał małe muzeum. Wypełniały go
rzeźby z marmuru owinięte prowizorycznie sianem. Czwarty wagon wypełniały sztaby
złota wsypane luzem. Widać ładującym bardzo się spieszyło. Podniosłem jedną z nich.
Na żółtym metalu połyskiwał sierp i młot oraz wielocyfrowy numer.
— Te zapewne zrabowali w Kijowie — zauważyłem. — Czyli jest to jeden z wago-
nów, które przyjechały z Ukrainy.
— Rosjanie pozwolili, żeby Niemcy zagarnęli ich rezerwy złota? — zdziwiła się.
— Wehrmacht oskrzydlił Kijów, a zanim kleszcze się zacisnęły, nie zdążono widocz-
nie wywieźć skarbów.
— Weźmy to na dowód, bo inaczej nam nie uwierzą — podrzuciła w dłoni sztabkę
wielkości kostki masła. — Kilogram złota.
— Dobrze, daj ją do plecaka.
— Obejrzyjmy sobie coś jeszcze — zaproponowała. — A potem zobaczymy, czy wu-
jek już odpompował wodę.
Wybiliśmy dziurę w kolejnym dachu. Skrzynki i skrzyneczki wypełnione srebrnymi
i złotymi naczyniami liturgicznymi.
— Skarby Ławry Pieczerskiej — zaryzykowałem. — Zobacz ten kielich.
Obejrzała go uważnie. Złoty ozdobiony kilkoma emaliowanymi medalionami.
— Nie wiem, w jakim okresie powstał, ale te medaliony to wyrób bizantyjski, sądząc
po stylu z VII wieku naszej ery.
— Tysiąc trzysta lat — przesunęła po nich z szacunkiem opuszkami palców. — Od-
damy to Ukraińcom?
— Raczej wymienimy — uśmiechnąłem się, choć w półmroku nie mogła tego zoba-
czyć.
— Wymienimy? Na co?
118
119
— Po utracie kresów we Lwowie pozostała Biblioteka Ossolineum. Kilkaset tysięcy
starodruków, w tym wiele unikatowych, do tego prawie komplet polskich gazet od cza-
sów siedemnastowiecznego „Merkuriusza Polskiego” aż po międzywojenne. Autografy
wieszczów... Za te kielichy oddadzą.
— Dotąd nie chcieli — domyśliła się.
— W Polsce na skutek różnych zawieruch wojennych pozostało archiwum Tarasa
Szewczenki, ich wieszcza narodowego, czczonego na Ukrainie bardziej niż u nas Mic-
kiewicz. Z tego co wiem, proponowano archiwum za Bibliotekę Ossolineum...
Kolejną skrzyneczkę wypełniały brylanty zawinięte w kawałki gazet i ułożone cia-
sno.
— Nie mogli wsypać luzem? — zdziwiła się. — Przecież by się nie porysowały.
— Ale mogłyby się potłuc — powiedziałem poważnie. — Brylanty są twarde, ale
kruche.
— Ile to jest warte? — nabrała pełną garść mieniących się kamieni.
— Może kupiłabyś za to Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, a może tylko dziesięcio-
piętrowy blok. Nie mam pojęcia, ale widziałem kiedyś brylant, bardzo mały i ze skazą,
który kosztował siedemset złotych.
Rozchyliła palce i kamienie poleciały do skrzynki.
— Chyba nie mam poczucia uczestnictwa — poskarżyła się.
— To pewnie dlatego, że jest tego po prostu za dużo — powiedziałem. — Można cie-
szyć się z posiadania jednej złotej pięciorublówki — ze skrzynki wyjąłem gruby wa-
łek okręcony brezentem. Gdy go rozwinąłem, błysnęły złote monety. — Ale w pewnym
momencie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić możliwości, które kryje takie bogac-
two. Za te wszystkie kosztowności można założyć kilka gazet, kupić własną stację tele-
wizyjną, kandydować na prezydenta. Wszystko, na co ma się ochotę. Basen o rozmia-
rach olimpijskich wypełniony kosztownym szampanem, pomnik ze złota naturalnej
wielkości...
— Własny ogród zoologiczny — uśmiechnęła się.
— Nawet prywatną wyspę, na której można by zostać królem — uśmiechnąłem się.
— Co jeszcze? — popatrzyła zaciekawiona.
— A może chcesz prom kosmiczny? .
— Jasne. Ile kosztuje?
— Bagatelka. Osiem milionów dolarów — otworzyłem tymczasem sporą skrzynię
wypełnioną po brzegi banknotami w paczkach.
Zosia podniosła jeden plik spięty banderolą, na której była piątka i cztery zera, a po-
tem obojętnie wrzuciła go z powrotem.
— Dlaczego tak tanio? — zdziwiła się.
— Bo to rosyjski prom kosmiczny — wyjaśniłem. — „Buran”, czyli burza śnieżna.
120
121
— Rosyjskie mnie nie interesują — powiedziała głosem rozkapryszonej milionerki.
— Ile kosztuje amerykański?
— Nie wiem, ale na pewno dużo drożej.
— To czemu Rosjanie swój sprzedają tak tanio?
— Wyprodukowali tylko trzy. Pierwszy wykonał lot bezzałogowy i wylądował szczę-
śliwie na ziemi. Drugi miał mniej szczęścia, poleciał na nim tresowany piesek i trochę
uszkodziło się podwozie przy lądowaniu. Trzeci miał być lot załogowy, ale nie starczyło
pieniędzy na dalsze testowanie technologii. A ich promy są lepsze od amerykańskich.
— Zmyślny naród ci Rosjanie — pochwaliła.
— Mają niezłych inżynierów. Na przykład „Buran” nie gubi płytek.
— Jakich płytek? — zdziwiła się.
— Prom przechodząc przez atmosferę rozgrzewa się do krytycznych temperatur. Dla
ochrony przed gorącem pokrywa się go płytkami ze specjalnych spieków węglowo-ce-
ramicznych. Amerykańskie promy tracą średnio trzy procent takich elementów pod-
czas startu i pięć procent podczas lądowania. Zniszczone oczywiście można wymienić.
„Buran” stracił tylko dwa procent.
— Niech będzie ten „Buran” — zgodziła się łaskawie.
— Wedle rozkazu, księżniczko.
— Księżniczko? Zgoda, będę księżniczką. A więc hrabio, będziemy potrzebowali pi-
lota.
Podsadziłem ją i wypełzła na dach, a po chwili robiliśmy dziurę w kolejnym wago-
nie.
— Pilota-kosmonautę — domyśliłem się.
— Właśnie. Kosmonautę. Znacie, hrabio, jakiegoś?
— Jakoś nie. Ale znam jednego potomka Gagarinów. On się chyba nada?
Kolejny wagon zastawiony był wewnątrz szafami pancernymi.
— Oho, tu pewnie trzymają najcenniejsze rzeczy — ucieszyła się. — Gdybyście mo-
gli, hrabio, posłużyć mi piłą ultradźwiękową...
— Muszę z żalem odmówić waszej wysokości, ale piła może nam być jeszcze po-
trzebna.
— No to otwierajcie na słuch — zgodziła się łaskawie. — Tak jak w filmach o „Gan-
gu Olsena”.
Przyłożyłem ucho do pierwszego sejfu z brzegu i pokręciłem gałką.
— Niestety, wasza wysokość, nic nie słychać. Zresztą Olsen używał stetoskopu.
— No to prujemy kolejny — zadecydowała.
Następny wagon wypełniały nieduże oplombowane woreczki. Na każdym wisiała
blaszka z numerem. Złamałem łąkową pieczęć i rozsznurowałem pierwszy z nich. We-
wnątrz była srebrna papierośnica, dwa złote kolczyki, dwie obrączki i kilka złotych au-
120
121
striackich monet, a także garść srebrnych pięciomarkówek z portretem Hindenburga.
— Dziwne jakieś znalezisko — powiedziała Zosia. — Wszędzie złoto aż kapie, a tu
garść drobiazgów...
— To łatwo wyjaśnić. To depozyty mieszkańców Wrocławia i innych miast. Gdy zbli-
żał się front, wódz zaproponował ludności cywilnej, aby składała swoje oszczędności
w wyznaczonych bankach celem ewakuacji kosztowności do Rzeszy.
— Przygnębiające. Poszukajmy czegoś innego.
— Poszukajmy — zgodziłem się. — Żal mi tych ludzi — gestem wskazałem stos wo-
reczków. — Ale przynajmniej na tych kosztownościach nie ma krwi.
Kiwnęła głową.
W następnym wagonie znowu trafiliśmy na złoto w sztabach. Większość miała ozna-
czenia SBS, szwajcarskie, ale były także z dwugłowym rosyjskim orłem.
— Złoto — powiedziała Zosia w zadumie stukając łomem w sztabę. Rozległ się czy-
sty, głęboki dźwięk.
— A może wolisz coś innego? — w sąsiedniej skrzynce leżały sztabki białego meta-
lu.
— Srebro? — uniosła brwi w wystudiowanym rozczarowaniu.
— Platyna, księżniczko.
Wyciągnęła dłoń i usiłowała podnieść jedną sztabkę. Dokonała tego z największym
wysiłkiem.
— Czemu to takie ciężkie? — zdumiała się.
— Platyna jest cięższa od złota. Litr platyny waży przeszło dwadzieścia jeden kilogra-
mów, a tu chyba jest pół litra.
Wyleźliśmy na dach, gdy Zosia raz jeszcze zanurzyła ręce i wyjęła kasetkę oznaczo-
ną symbolem Ir.
— Co to może być? — zaciekawiła się.
Otworzyłem. Sztabka białego metalu z oznaczeniem Ir i wybitą próbą 0,999.
— Iryd — powiedziałem z szacunkiem w głosie.
— Co to jest, hrabio? — zainteresowała się.
— Metal godny twojej korony, wasza wysokość. Pięciokrotnie droższy od złota...
— Ciekawe — podrzuciła małą sztabkę w dłoni. — A co z niego można zrobić?
— Na przykład wzorce metra i kilograma przechowywane we Francji wykonane są
ze stopu platyny z irydem. Można nim utwardzać wyroby platynowe, używa się go tak-
że do wykonywania najprecyzyjniejszych narzędzi chirurgicznych oraz pokrywania
stalówek, tych najcenniejszych i najrzadszych marek.
— No cóż, jakby to powiedzieć, trochę nudne się robi to brodzenie w złocie po kost-
ki.
— Z pewnością znajdziemy też coś ciekawszego niż sztaby i złote dwudziestodola-
122
123
rówki... Może biżuterię scytyjską i gocką z ukraińskich muzeów...
— Jasne. Skoro już tu jesteśmy...
Jeszcze jeden dach wagonu... Blacha ustąpiła, jakby wykonana była nie z żelaza, ale
z namokniętej tektury. Kilka zapleśniałych desek. Po piramidzie paczek zeszliśmy na
dół.
— Co rozkażesz, księżniczko? — zapytałem zataczając łomem krąg.
— Tę — pokazała sporą skrzynię stojącą w przejściu. Oderwałem rygiel i wyłamując
zardzewiałe zawiasy otworzyłem.
W świetle latarki zalśniły mniejsze i większe złote krążki. Monety, na oko sądząc ze
dwieście kilogramów.
— A cóż to takiego? — podniosła sporą owalną plakietkę z resztkami napisów na-
niesionych czarnym tuszem albo farbą.
— Złota moneta japońska z końca XIX wieku — wyjaśniłem. — Oban albo rijo.
Odłożyła ją na miejsce i przeczesywała stos złota palcami.
— A to? — wyjęła dziwną ośmiokątną monetę z amerykańskim orłem.
— To, księżniczko, pięćdziesięciodolarówka z 1852 roku wybita w San Francisco ze
złota wypłukanego przez poszukiwaczy w Kalif orni.
— A ta piękna gruba moneta z kangurem i napisem: „Port Philip”?
— To prywatna moneta bita przez jednego z poszukiwaczy złota w Australii podczas
gorączki złota w 1851 roku. Planowano założyć tam niepodległą republikę kopaczy, ale
władze szybko wybiły dzielnym górnikom ten pomysł z głowy.
— A te? — wzięła do ręki garść bardzo dużych złotych monet.
— To na dobrą sprawę wcale nie są pieniądze — powiedziałem. — Wybito je wpraw-
dzie stemplami talarów Marii Teresy, ale ze złota zamiast ze srebra i dopiero pod koniec
XIX wieku, gdy władczyni ta spoczywała od dawna w grobie.
Zosia z triumfalnym okrzykiem wydobyła spod warstwy drobnych monet pieniądz
wielkości spodka. W pierwszej chwili sądziłem, że to jakiś medal, ale jeden rzut oka wy-
prowadził mnie z błędu.
— Gratuluję — powiedziałem. — Trzymasz właśnie w ręce rzecz wartą ćwierć mi-
liona dolarów...
— A cóż to takiego? — zaciekawiała się. — Wielka jak spodek...
— To moneta o nominale stu dukatów wybita przez naszego władcę Zygmunta III
Wazę, którego portret znajduje się zresztą na awersie. W tej chwili znanych jest zaled-
wie kilka sztuk.
— A co tu może być? — klepnęła kolejną skrzynię.
— Już kłódkę odrywam...
Zakręciłem łomem i przerdzewiały rygiel puścił. Uniosłem klapę. Skrzynię wypeł-
niały nieduże płócienne woreczki. Wydobyłem pierwszy z nich i macałem. Wypchany
122
123
był monetami. Otworzyłem. Niewielkie złote pieniążki ozdobione portretem Bolesława
Chrobrego. W pierwszym woreczku były mniejsze, w drugim większe.
— Co to, hrabio?
— Nasze dziesięcio- i dwudziestozłotówki, międzywojenne. Nabrała garść i ciekawie
zbliżyła do oczu.
— Nigdy takich nie widziałam. Sądziłam, że przed wojną największym nominałem
były srebrne dziesięciozłotówki z Piłsudskim...
— Po części masz rację. Wykonano także te, które tu widzisz. Miały wejść do obie-
gu, ale trochę skoczyła cena złota i ta moneta zawierała już kruszcu za dwadzieścia dwa
złote. Ostatecznie pozostały w bankowych sejfach...
Rozwiązałem kolejny woreczek. Zawierał kilka kilogramów monet przedstawiają-
cych siedzącą kobietę i klęczącego przed nią rycerza trzymającego dokument z napi-
sem: „Konstytucja”.
— Próbne, z okazji uchwalenia konstytucji z 1921 roku — wyjaśniłem. — Wybito
dwa tysiące sztuk. W dwu odmianach. Na jednej postać otacza osiemdziesiąt jeden pe-
rełek, na drugiej sto. Tu jest około pięciuset monet, czyli czwarta część całej emisji. Mu-
sieli zdobyć jakiś bank...
Nagle znieruchomiałem i wydobyłem jedną.
— Dlaczego zamilkliście, hrabio?
— Zwróć uwagę, księżniczko. Koło nóg orła są dwa monogramy:
„S.W.” i „WG.”
— Co to oznacza?
— To seria okolicznościowa z inicjałami prezydenta Stanisława Wojciechowskiego
i ministra finansów Władysława Grabskiego
— Rzadkie?
— Wybito tylko sto sztuk.
— Wiecie co, hrabio, trochę nudne to grzebanie w monetach. Poszukajmy biżuterii,
klejnotów...
Zawiązałem woreczki i wrzuciłem je na miejsce. Urwałem kłódkę z kolejnej skrzyni.
Wewnątrz leżały pręty ze srebrzystego metalu.
— Co to? — zaciekawiła się.
— Zaraz, tu są oznaczenia... Pd 999 — to pallad.
— Pallad? — zdziwiła się. — Do czego służy?
— To metal szlachetny, choć w jubilerstwie rzadko używany. Trochę tańszy od pla-
tyny.
Ujęła pręt w rękę. Był bardzo ciężki.
— Hrabio, pasuję was na nadwornego chemika — stuknęła mnie prętem, wartym sto
tysięcy złotych, w ramię.
124
125
— Dziękuję, wasza wysokość. Wsadziła sztabkę na miejsce.
— A więc za te skarby założymy własne państwo. Tylko gdzie?
— No cóż, można na terenie już istniejącego kraju, choć obawiam się, że to mogło-
by być niebezpieczne... Miejscowym władzom takie żarty zazwyczaj nie bardzo się po-
dobają.
— A może na jakiejś ziemi niczyjej? — zaproponowała.
— Nie ma już na naszej planecie ziem niczyich. Wszystko zostało podzielone. Na-
wet Antarktyda.
— Ale gdybyśmy opanowali kawałek Antarktydy, nie chciano by chyba nas stamtąd
wykurzać — jej oczy błysnęły w ciemności.
— Ale z drugiej strony, czy wasza wysokość chciałaby tam mieszkać?
— Co więc radzicie, hrabio?
— Mam pomysł. Niedaleko naszych wód terytorialnych jest na Bałtyku rozległa mie-
lizna, jakieś dwanaście-piętnaście metrów pod poziomem morza.
— Poczekamy aż się wynurzy?
— Nie. Proponuję obudować tę łachę murem i nasypać do środka piasku wydobywa-
nego przez pogłębiarki wokoło.
Oczy Zosi zabłysły.
— Prywatna nielegalna wyspa — powiedziała.
— Dlaczego nielegalna? — zdziwiłem się. — To wody niczyje.
— Dobrze i co dalej?
— Będziemy musieli zarejestrować nasze państwo. W ONZ, jak przypuszczam.
— Znakomicie, hrabio. Mianuję was prezydentem. Tylko jak zachęcimy ludzi do
osiedlenia się u nas?
— Zwolnimy ich z wszelkich podatków. Na zawsze.
— To z czego będzie żył mój majestat?
Teraz ja stuknąłem ją po ramieniu palladowym prętem.
— Wasza wysokość ma wystarczająco dużo pieniędzy. Jeszcze dla dzieci starczy.
— A jak nazwiemy nasz kraj? Zofioland?
— Może lepiej z łaciny Terra Sofia.
— To i trochę z greki. Ziemia Mądrości... Może lepiej jakoś krótko...
— Edenia — zaproponowałem.
— Świetnie. A więc, hrabio, musimy opracować metody dyskretnego wydobycia
i spieniężenia zgromadzonych tu skarbów. Trzeba się też zastanowić, czy dopuścimy
mojego wujka do spisku. Może zaproponować mu stanowisko premiera?
— Albo ministra kultury Edenii.
— A jeśli się nie zgodzi?
— To kupimy mu na własność Muzeum Narodowe i niech się zajmuje ulubioną pra-
124
125
cą — błysnąłem pomysłem.
— A więc ustalone. Chociaż z drugiej strony dobrze byłoby przechwycić władzę
w Polsce.
— Żaden problem. Zastosujemy metodę prezydenta Kirstana.
— Kto to?
— Obecny prezydent autonomicznej republiki Kałmucji. Zaraz po zaprzysiężeniu
poszedł do sejmu i zaproponował posłom po pięć tysięcy dolarów w zamian za uchwa-
lenie ustawy o samorozwiązaniu parlamentu. Po dwudziestu minutach nie było już
w Kałmucji demokracji...
— Aprobuję ten pomysł.
— Obawiam się, księżniczko, że trzeba będzie oddać to wszystko państwu, ale może
Sobieradzki podzieli się z nami swoimi dziesięcioma procentami.
— To będzie nas sześcioro do tego... — zauważyła. Podrzuciła srebrzysty pręt w dło-
ni.
— Obawiam się, że ja nie dostanę nic — zauważyłem.
— Dlaczego?
— Bo poszukiwanie pociągu wynika z moich obowiązków służbowych, za co pobie-
ram co miesiąc pensję. Może dostanę jakąś premię... A może nie.
— Czuję jak wygasa we mnie gorączka złota — wypuściła pręt.
Zadzwonił cicho wpadając do skrzynki.
— To się zdarza — powiedziałem. — Nic będziesz chyba płakać z tego powodu?
— Jasne, że nie. Napatrzyłam się. Teraz poszukajmy wyjścia. Może wujek zdołał już
coś odpompować.
— No to sprawdźmy.
Zeszliśmy po drabince i nieoczekiwanie wpadliśmy w dość głęboką wodę.
— Obawiam się, że przybór wody wcale się nic zmniejsza — powiedziałem.
Niosąc wysoko nad głową plecak z wyposażeniem dobrnąłem do schodków. Wdrapa-
liśmy się na galeryjkę. Cofnąłem się do korytarza, którym przyszliśmy i ujrzałem z nie-
pokojem, że woda podniosła się już do połowy klatki schodowej. Wartownia i szklan-
ka z faszystowskim orłem uległy zatopieniu. Obiegliśmy galeryjkę dookoła. Znaleźliśmy
tunel, przez który pociąg wjechał do środka. Zabezpieczała go solidna stalowa płyta. Po-
stukałem w nią łomem. Była paskudnie gruba.
— Żadnych innych wyjść — stwierdziła Zosia. — Fatalnie.
Pomyślałem sobie, że Pan Samochodzik nigdy nie zdoła małą pompą odciągnąć ta-
kiej ilości wody, ale głośno tego nie powiedziałem. Rozłożyłem schemat i porównywa-
łem go przez chwilę w myślach z otaczającym nas labiryntem.
— Tunel za tą płytą jest chyba wysadzony w powietrze. Prowadził do wjazdu koło
skałek. Ale tu mam zaznaczony chodnik w prawo, w stronę miasteczka — powiedzia-
126
127
łem.
— Jest w lewo, w kierunku tej zielonej plamy.
— Odczytali tam coś za pomocą magnetometru, więc może to nakryty klapą szybik
ewakuacyjny. A koło niego jest dość duża hala.
— Tylko gdzie jest wejście? Wskazałem wodę.
— Sądzę, że na poziomie tego magazynu.
Radzi nie radzi zeszliśmy na dół do pociągu. Woda sięgała mi już prawie po szyję,
ale spostrzegłem stalowe drzwi niemal dokładnie pod miejscem, w którym poprzed-
nio staliśmy. Podszedłem do nich i włączywszy piłę wyciąłem sporą dziurę. Czerwo-
na lampka pokazująca stopień naładowania akumulatora zamigotała i zgasła. Podsadzi-
łem Zosię, posłałem jej plecak, a po chwili sam wskoczyłem w dziurę. Po drugiej stro-
nie nie było dużo wody, tylko po pas. Ruszyliśmy korytarzem i niebawem znaleźliśmy
się w hali.
— O rany! — jęknęła Zosia.
Pośrodku wielkiego pomieszczenia nasze latarki wyłowiły z mroku zardzewiałą dys-
koidalną konstrukcję.
— Latający talerz — powiedziała ze zdumieniem. Podszedłem do tajemniczego
urządzenia i zajrzałem pod spód.
— Może i latający talerz — powiedziałem — Ale to nie ufoludki go tu zostawiły.
Czytałem o tym kiedyś. Niemcy pod koniec wojny prowadzili doświadczenia nad ta-
kimi właśnie konstrukcjami. Ponoć jeden prototyp był oblatywany w Pradze, a drugim
z Wrocławia uciekł komendant miasta.
— Jak działały? — zaciekawiła się.
— Te dysze na obrzeżach to prawdopodobnie wyloty konwencjonalnych silników ra-
kietowych małej mocy. Tak czy inaczej historycy wojskowości oszaleją ze szczęścia.. Do-
tąd nie było dowodów, że Niemcy wyszli poza etap budowy modeli.
Za spodkiem stało dziesięć ciężarówek. Wyglądały całkiem nieźle. Tylko opony po
latach w wilgotnym lochu straciły powietrze, a lakier zjadła korozja. Reflektory zmęt-
niały, a skóra na siedzeniach szoferek rozpadała się.
— Ciekawe, jaki ładunek wiozły — Zosia zaszła od tyłu i oświetliła latarką wnętrza
bud. Brezent o dziwo jeszcze się trzymał.
— No i co tam jest?
— Skrzynki takie jak w pociągu.
Podszedłem i wskoczyłem na ciężarówkę. Otworzyłem pierwszą skrzynkę. Złoto. Co
najmniej dziesięciokilogramowe sztaby oznaczone symbolem NBP.
— Nasze złoto? — zdziwiła się Zosia. — Przecież zostało ewakuowane do Kanady?
— Wywieziono zasoby centralne z banku w Warszawie — powiedziałem. — Na pro-
wincji pewnie trochę zostało. I te właśnie depozyty wpadły w ręce hitlerowców.
126
127
Zeskoczyliśmy na ziemię. Woda sięgała nam już po kostki.
— Znowu trzeba szukać wyjścia — powiedziała Zosia z westchnieniem tym więk-
szym, że jej latarka zaczęła żółknąć.
Popatrzyłem na zegarek.
— Robi się późno — zauważyłem.
— Która godzina?
— Dwudziesta.
— Wiem już, dlaczego woda nie opada — powiedziała nagle odkrywczo.
— Dlaczego?
— Wujek pojechał po mocniejszą pompę. Pewnie strasznie się denerwuje.
— Mógł nawet pomyśleć, że się utopiliśmy.
— Przecież mamy telefon, można zadzwonić do niego — podsunęła.
— Sygnał nie przejdzie przez skałę.
Woda sięgała nam po kolana. Ruszyliśmy tunelem prowadzącym na południe. Był
wąski i dość niski. Niebawem znaleźliśmy się w szybie prowadzącym do góry. Pod dra-
binką coś się bieliło. Podniosłem. Zawilgocona gazeta. Rozprostowałem ją. Trzymałem
w dłoniach „Życie Warszawy” sprzed pół roku.
Zaczęliśmy się wspinać po stalowej drabince. Wreszcie kilkanaście metrów wyżej
dalszą drogę zagrodziła nam stalowa klapa. Spróbowałem ją podnieść, ale okazała się
zbyt ciężka. A może po prostu po drugiej stronie ktoś zasunął rygiel. Uruchomiłem piłę.
Nim moc zupełnie wygasła, zdołałem przebić wąski otwór na drugą stronę.
— Koniec — powiedziałem umieszczając narzędzie w futerale.
— To jak wyjdziemy?
— Oto jak — wyjąłem z plecaka brzeszczot piłki do metalu. — Ja zacznę, a ty mnie
później zmienisz.
Klapa była solidna. Rdzewiała przez wiele lat, ale nadal nie chciała się poddać. Piło-
wałem i piłowałem, starając się wyciąć okrąg. Kiepsko mi to jednak szło. Zosia zeszła na
dół, bo niewygodnie było tak stać na drabinie. Także moja latarka zaczęła żółknąć, a nie
mieliśmy baterii na zmianę. Wreszcie zacząłem zbliżać się do końca okręgu. Popatrzy-
łem na zegarek. Na szczęście miał podświetlany cyferblat. Druga w nocy.
Nagle usłyszałem szmer. Chwilę później ostrze szpadla stuknęło o klapę z drugiej
strony. Przerwałem piłowanie. Szpadle stukały raz po raz, aż wreszcie nieoczekiwanie
klapa podniosła się. Na dworze padał deszcz. Spływał strumykami po brezentowych
płaszczach dwu uzbrojonych w automaty mężczyzn. Latarka w dłoni jednego z nich
prawie mnie oślepiła.
— Paweł Daniec — zidentyfikował mnie. — Zawołaj Zosię — polecił.
— Tylko tego brakowało — warknąłem.
— Spokojnie. Pan Samochodzik też już jest w naszych rękach, a z tego lochu nie ma
128
129
innego wyjścia.
— A kim wy jesteście?
Milczeli. Trzeci człowiek, który dotąd stał w cieniu, podszedł i zdjął kaptur. Serce za-
marło mi na chwilę.
— Zosiu! — zawołałem. — Można już wyjść.
Wyszła. Pierwszy mężczyzna zatrzasnął klapę i zasypał dół. Zamaskował dziurę ka-
mieniami. Wiedziałem, że do rana deszcz zatrze wszelkie ślady.
— Proszę za mną — odezwał się człowiek z kałasznikowem. Ruszyliśmy przez mo-
kry las. Zosi dali pelerynę, ale dla mnie już nie starczyło.
— Kim oni są? — zapytała szeptem.
— Nie wiem, ale jeden z nich to prezydent — szepnąłem.
— Prezydent Polski?!
Na drodze parkowały nasz Rosynant i nieduża półciężarówka. Człowiek z automa-
tem otworzył drzwi. Wewnątrz urządzony był niewielki pokoik. Stolik, cztery fotele. Na
jednym z nich siedział Pan Samochodzik.
Zosia zrzuciła mokry płaszcz. Prezydent także zdjął pelerynę.
— No cóż — powiedział. — Zapewne chcielibyście uzyskać jakieś wyjaśnienia...
Szef dostojnie kiwnął głową.
— Proszę siadać.
Zajęliśmy miejsca w fotelach. Człowiek z kałasznikowem przyniósł gorącą herbatę
i ciepłe jeszcze pączki. Prezydent nalał do trzech kieliszków odrobinę wina, a przed Zo-
sią postawił szklankę z colą.
— Trochę głupio wyszło, że się o tym dowiedzieliście — powiedział. — To jedna
z najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych.
— Wiecie, gdzie jest złoty pociąg, dlaczego więc nie wydobędziecie tych skarbów?
— zapytał szef.
— To prawda, wiemy od lat, że spoczywa właśnie tutaj, a za czasów mojego poprzed-
nika udało się wejść do podziemi i z grubsza obejrzeć znalezisko. Dlaczego nie wydoby-
wamy? Cóż. Traktujemy ten depozyt jako rezerwę. Gdy nasz naród naprawdę znajdzie
się na dnie, wówczas będziemy mogli po to sięgnąć.
— Już teraz wiele jest biedy wokoło — powiedział pan Tomasz.
— Sytuacja nie jest jeszcze aż tak tragiczna. Zrozumcie, to rezerwa na naprawdę
czarną godzinę. Gdy nie będzie już innych możliwości, wtedy sięgniemy po to złoto. Na
razie musimy je zachować jako gwarancję przyszłości.
Nie do końca te argumenty trafiały mi do przekonania, ale milczałem. Pan Tomasz
wolno pokiwał głową.
— Ile osób o tym wie? — zapytał.
— W tej chwili dwanaście, łącznie z wami i moim poprzednikiem. To tajemnica sta-
128
129
nu przekazywana kolejnym prezydentom w dniu zaprzysiężenia. Proszę jednak o za-
chowanie całkowitej dyskrecji.
— Mamy poprzysiąc na Biblię?
— Wśród ludzi honoru wystarczy słowo.
— Hmm... — powiedziała Zosia. — Nie wiem jak to powiedzieć, ale wzięliśmy prób-
kę...
Położyła kilogramową sztabkę złota na brzegu stołu.
— Umieszczenie jej z powrotem na miejscu byłoby kłopotliwe — uśmiechnął się.
— Zatrzymaj ją, młoda damo. Na pamiątkę i na znak, że też należysz do spisku.
Zamyśliłem się.
— Dlaczego nie pootwieraliście wagonów? — zapytałem. — My, wstyd się przyznać
narobiliśmy dziur w dachu.
— Nie musieliśmy — uśmiechnął się. — Po zdobyciu Wrocławia wpadł w nasze ręce
dokładny spis zawartości pociągu. Spoczywał przez całe lata w archiwum, stanowił taką
ciekawostkę. Aż wreszcie udało się odnaleźć miejsce.
— Ale jest jeszcze Sobieradzki i jego ekipa.
— Zalejemy rury w stacji pomp betonem. Jeden z moich ludzi właśnie się tym w tej
chwili zajmuje. Żal mi Sobieradzkiego, ale zanadto się zbliżył do tej tajemnicy. A prze-
cież go nie zastrzelimy... Jeśli uda mu się wejść do środka, alarm nas ostrzeże...
— Więc po prostu w Pałacu Namiestnikowskim zapaliła się lampka... — uśmiechną-
łem się z niedowierzaniem.
— To niezupełnie tak z tą lampką — uśmiechnął się. — Ale reszta jest jak z kiepskie-
go filmu. Prezydent wskoczył w samolot i po godzinie znalazł się w miejscu, gdzie nie-
sforni obywatele grzebali w poszukiwaniu tajemnic państwowych...
— Jest jeszcze problem z czwartym członkiem ekipy Sobieradzkiego... — zauważy-
łem. — Jeśli zostanie schwytany i trafi do więzienia...
— Nie zostanie schwytany — po twarzy prezydenta przebiegł cień. — Moi ludzie do-
padli go koło śluzy. Zaczął strzelać pierwszy... Pogrzebano go w lesie.
— Śluza — mruknąłem. — To wyjaśnia ten nagły przybór wody. Zjedliśmy po pącz-
ku i popiliśmy herbatą. Pożegnaliśmy się i wysiedliśmy. Półciężarówka ruszyła cicho
i zniknęła w mroku.
Deszcz przestał padać. Dniało. Popatrzyłem na zegarek. Czwarta rano.
— W drogę — zarządził pan Tomasz wskazując samochód.
Wracałem z zakupami, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem, że światła w oknach ka-
mieniczek przy staromiejskim rynku lekko przygasły. Czyżby ktoś bawił się piłą ultra-
dźwiękową? Przyśpieszyłem kroku. Szef siedział na fotelu i czytał gazetę. Położyłem
siatkę na stole. Nagle żarówka znowu przygasła.
— Co się dzieje z tym światłem? — zdziwił się Pan Samochodzik. Zastukałem ener-
gicznie w drzwi łazienki. Zazgrzytał zamek i Zosia wyszła ze środka.
— Drogie dziecko — zacząłem przemowę moralizatorską — piła ultradźwiękowa to
bardzo niebezpieczne narzędzie. Zwłaszcza w rękach niedoświadczonego użytkowni-
ka...
Uśmiechnęła się, a potem wyciągnęła dłoń. Sztabka, którą wynieśliśmy z podziemi,
została niezbyt fachowo przecięta na trzy części.
— Pomyślałam sobie, wujkowie, że wam też się coś należy za udział w spisku
— uśmiechnęła się promiennie.
Podrzuciłem swój kawałek. Złoto, ciężkie, połyskliwe. Upuściłem je na lastrykowy
parapet. Powietrze wypełnił piękny czysty dźwięk. Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko,
ale po chwili jego oblicze ściągnęło się.
— Co się stało? — zaniepokoiłem się.
— Mamy problem, Pawle. Właśnie pomyślałem, co my napiszemy w raporcie dla mi-
nistra?
Zakończenie
Siedziałem wygodnie w fotelu i oglądałem telewizyjne „Wiadomości”. W Turcji ofen-
sywa przeciw Kurdom, w Bośni odkryto kolejne masowe groby. Prezydent odznaczył
dziś Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski... Popatrzyłem sennie na
ekran. Pan Samochodzik w ciemnym garniturze wyglądał niezwykle dostojnie. Prezy-
dent przypiął mu na piersi błyszczący order, przepasał szefa barwną wstęgą i uścisnął
jego dłoń. Przez chwilę wydawało mi się, że mrugnął do pana Tomasza porozumiewaw-
czo, ale to było chyba tylko złudzenie...
SPIS TREŚCI
Wstęp
Rozdział pierwszy
PORANNY TELEFON • NA DYWANIKU U MINISTRA • CZY POPEŁNIAMY WY-
ŁĄCZNIE BŁĘDY? • ZŁOTY POCIĄG • GRUPA DYWERSYJNA „ORZEŁ” • SPALO-
NE MIESZKANIE POSZUKIWACZA SKARBÓW • TAJEMNICA SKRZYNKI NA LI-
STY