Smith Martin Cruz Skrzydla nocy

background image

Martin Cruz Smith

Skrzydła nocy

(Przełożył Jan Grabowski)

background image

Rozdział pierwszy

Tablica reklamowa tytoniu Czerwonoskóry, przedstawiająca Indianina ze

skorodowanym okiem, zwrócona była na zachód. Dwie półciężarówki rdzewiały w

kępie żółtych krzaków kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwał się błyskawicą

cienki język jaszczurki.

Było południe. Na Malowanej Pustyni temperatura sięgnęła trzydziestu ośmiu

stopni.

Ś

ciany szopy Abnera Tasupi składały się z tablicy reklamowej tytoniu i z

postawionych na sztorc i pospawanych masek samochodów. Kwadratowy kawał

stalowej płyty zastępował dach. Abner czasem naprawiał samochody, a czasem

sprzedawał benzynę Enco wprost z beczek. Beczki były zazwyczaj puste, więc Abner

całymi dniami słuchał radia tranzystorowego. W rozgłośni w Gallup pracowało kilku

dyskdżokejów z plemienia Nawahów. Co prawda, Abner nie cierpiał Nawahów, ale

dyskdżokejów z plemienia Hopi nie było. Na Czarnej Mesie Hopi było wielu, jednak

ż

aden z nich nie odważył się go odwiedzić.

No, może z jednym wyjątkiem.

Youngman Duran siedział w szopie, pomiędzy sprężynami sterczącymi z

fotela samochodowego. Między nogami trzymał na wpół wypitą flaszkę wina Galio.

- Przykro mi, ale muszą zginąć - Abner przeprosił swego jedynego przyjaciela.

- Ktoś, kogo znam?

Abner, rozebrany do majtek i skórzanej przepaski, siedział w kucki na

klepisku mieląc ziarna kukurydzy. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat i jego brązowe

ciało było twarde jak pancerz owada. Siwe włosy, przycięte tuż na oczami, spływały

wzdłuż płaskiej twarzy o szerokich kościach policzkowych i grubych, spękanych

wargach.

- No, Abner, możesz mi powiedzieć. Przecież nie jestem zastępcą szeryfa dla

zabawy.

Youngman był mniej więcej trzy razy młodszy od Abnera. Włosy miał

krótsze, kruczoczarne i podwinięte pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbiło się

kółko potu, a plamy spod pach i z pleców zlały się razem, zmieniając koszulę khaki w

ciemną gąbkę. Poprawił się na siedzeniu, usiłując ominąć wystające sprężyny.

Youngman nie znosił ciężkiego wina, ale o prawdziwy alkohol w rezerwacie było

background image

trudno. Poza tym lubił Abnera.

Abner wziął w ręce zmielone ziarno kukurydziane, zaczął rozsypywać je pod

progiem, a potem - cofając się - w rogach pokoju.

Youngman wyciągnął paczkę przepoconych papierosów.

- Znasz ich wszystkich.

- To dobry początek, Abner, to już jest coś.

Youngmanowi szopa Abnera przypominała granicę powodzi, która wyrzuca na

brzeg różnorakie śmiecie. Pudło świec samochodowych i bezpieczników. Podnośniki

i łyżki do ściągania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej

na piecyk. Koszule powtykane w dziury w ścianach, z których zwisały warkocze

błękitnej kukurydzy. Na półce, sporządzonej ze skrzynki na pomarańcze, stały lalki

Kachina, z których każda mierzyła ponad trzydzieści centymetrów. Jedną zdobiły

drewniane promienie słońca, inną - orle pióra, a wszystkie były topornie wyrzeźbione

w drewnie i liczyły sobie z pięćdziesiąt albo i sto lat.

- Za takie lalki w Phoenix można wziąć do tysiąca dolarów. Sprzedaj, zanim

ktoś ci je ukradnie - powiedział Youngman.

- Nie martw się, Pchło - odparł Abner, skończywszy sypać kukurydzę. - Tu

nikt nie przychodzi.

- Cóż, pewnie się boją, że rzucisz na nich klątwę.

Na kotle stały gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuaną.

Youngman opanował wzbierającą pokusę. Zdarzało mu się żyć na haju. Trwało to

siedem lat, ale to było w wojsku, a teraz tylko podpalał trochę trawki i pił wino. Nie

wzlatywał już wysoko, ale też nie spadał na samo dno. Abner był inny; był kapłanem.

I miał rację: ludzie go Unikali.

- Co to, do cholery, ma znaczyć, że wszyscy zginą? Masz szczęście, że

mówisz ze mną. Inni pomyśleliby, że mówisz poważnie - zauważył Youngman.

Na naczyniu z bieluniem nie było pokrywki. Kocioł oblepiały naklejki z

napisami „Tijuana", „Prawda lub Konsekwencje", „Nagrobek". Równie dobrze

mógłby być tam i napis „Mars". Abner znalazł kocioł w lombardzie; nigdy nie ruszył

się dalej niż do Tuba City.

- Dziś upał, a bracia Galio nieźle się natrudzili. Golnij sobie, Abner -

zaproponował.

Staruszek potrząsnął głową. Pewnie skosztował bielunia, pomyślał

Youngman. Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Mała dawka suszonych

background image

korzeni mogła unieść mózg jak samochód na podnośniku. W rezerwacie można było

umrzeć na wiele sposobów. Alkohol, bieluń lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na

ś

rodku drogi. Po prostu pozwolić na to, aby czas sobie płynął i sekundy gromadziły

się jak piasek w otwartym grobie.

Abner otworzył kufer.

- Do diabła. Obiecałeś, że nie będziesz przyrządzał leków w mojej obecności -

przypomniał Youngman.

- Przecież nie wierzysz w to wszystko. - Abner uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Nie wierzę, ale nie lubię. Chcę po prostu sobie usiąść i pogadać. Tak jak

zwykle.

- Wiem, na co masz ochotę. - Starzec nadal się uśmiechał. - Ale na to jest już

za późno.

- Chodź, pojedziemy na przejażdżkę. Może ustrzelimy królika... -

zaproponował Youngman.

Abner wyciągnął koc ze skrzyni po pomarańczach. Pod kocem stała klatka z

królikiem, którego nos wciśnięty był między kratki. Youngman nie wiedział, że Abner

pozwalał sobie na takie zbytki jak świeże mięso. Z reguły starzec odżywiał się

podpłomykami, chili, kukurydzą, niekiedy suszonymi brzoskwiniami.

W kufrze znajdowały się rzeczy, które Abner z reguły określał jako swoje

„tajemne dobra". Korzenie paho, pióra, słoiki z suszoną kukurydzą: żółtą, czerwoną i

niebieską. Abner usypał małe kopczyki ziaren kukurydzy przed każdą z lalek.

- Nie chcę, żeby cię dopadli - powiedział Youngman - bo przyślą mnie, żebym

zrobił z tobą porządek. To są durnie, którzy wierzą w twoje czary.

Z innego miejsca w kufrze Abner wyciągnął torebkę, z której dobył czarno-

białe pióra z ogona dzierzby. Potem wetknął po piórku w każdy z kukurydzianych

kopczyków, aż powstał ołtarz. Cofnął się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło, i

powiedział:

- Chcę zostawić miejsce w środku na tabliczkę Pahana. Ładne, prawda?

- Co to jest tabliczka Pahana?

- Nie wiesz?

- Nie.

- To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatarł ręce.

- Wiem, że się naćpałeś magicznego proszku i jesteś na haju. Ile wziąłeś tego

bielunia? No, powiedz.

background image

- Niewiele. - Odwrócony tyłem Abner wzruszył szczupłymi ramionami. -

Tobie, Pchło, będzie potrzeba o wiele więcej.

Youngman poczuł zawód. „Robienie leków" było najlepszym przykładem

bezsensownej pracy. śadna ilość leków nie potrafiła zmienić biednego, ciemnego

Indianina w bogatego, zadbanego białego. Przynajmniej nie w Arizonie. Jeżeli chodzi

o lalki Kachina, to wszyscy doskonale wiedzieli, że były to po prostu zabawki.

Rząd lalek ze złośliwymi minami spoglądał nań drewnianym wzrokiem.

- Tak - powiedział Youngman. - Ja bym potrzebował z garść środków

pobudzających, trochę amfy, wąchnięcie koki, trochę kwasu i puszkę coors, żeby

poczuć bliskość Wielkiego Ducha.

- Pomimo to - upierał się Abner - dobry z ciebie chłopak.

Youngman podrapał się po czole. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się, że

porozumiewa się z Abnerem za pośrednictwem nieudolnego tłumacza, choć obaj

mówili w języku hopi, z tymi samymi zapożyczeniami od białych. Rozzłościł się na

samego siebie. Nie powinien był zatrzymać się w obskórnej szopie Abnera, tylko

jechać dalej, na ranczo Momoa, tak jak to miał w planie.

Abner przyniósł butelkę po wodzie mineralnej, zatkaną folią aluminiową.

Zdjął folię i wysypał na dłoń jakiś czarny piasek, którego Youngman nigdy wcześniej

nie widział. Piasek był drobny, lśniący i błyszczący. Kiedy napełnił już dłoń,

przykucnął i - sypiąc piasek cienką strużką między palcami i kciukiem - wyrysował

nim na podłodze swastykę. Linie były proste, niczym przy linijce, a kąty mogły być

wyrysowane przy ekierce. Na pustej dłoni pozostały oleiste plamy.

Do diabła, pomyślał Youngman. Nie miał najmniejszej ochoty aresztować

starca.

- Abner - powiedział - włóczyłeś się wokół kopalni Peabody? To nie jest

piasek.

- Naprawdę dobry z ciebie chłopak i niegłupi. - Abner ponownie napełnił dłoń

i zaczął rysować kolejną swastykę. - Nie, to nie z Peabody.

Miesiąc wcześniej Abnera schwytano, kiedy wrzucał pudła z grzechotnikami

do kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, że Youngman przybył na

czas i zdążył go sam aresztować, strażnicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go

zwolnił.

-Wujku, chciałbym móc się o ciebie nie martwić.

- Nie martw się. - Abner skupił się na rysunku. - Tak będzie dobrze. To nie

background image

pochodzi z żadnej kopalni białych, ale od martwych ludzi.

Czarny piasek prawie przelewał się w rękach, jak ciecz. Youngman popił

wina. Abner wyrysował dalsze dwie swastyki, układając je w idealny kwadrat. Co do

tego Youngman nie miał wątpliwości.

- Co znów knujesz, Abner? - zapytał.

Abner podszedł znów do kufra i wziął naręcze butelek z czarnym proszkiem,

po czym skierował się do środka kwadratu swastyk. Przykucnął, otworzył jedną z

butelek, nasypał sobie na rękę i zaczął dalej rysować. Zabawne, kapłani -nawet ci

najstarsi i najsłabsi - kiedy wzięli się za robienie leków, to wrastali w ziemię, jakby

ich przytrzymywał jakiś magnes. Dwóch ludzi z trudnością potrafiło ich podnieść do

góry. Ale to, oczywiście, było związane z wyważeniem ciała. Nowy wzór narysowany

przez Abnera przypominał zwój, a potem rozrósł się w spiralę.

- Nie złość się na mnie, Pchło. - Abner dosypał sobie na rękę. - Ale długo się

nad tym zastanawiałem i postanowiłem, że coś z tym światem trzeba zrobić. Przede

wszystkim ci pieprzeni Nawahowie. Mam już dość tych skurwysynów. W dalszej

kolejności wszystkie sądy federalne i biuro indiańskie. - Proszek posypał się

spomiędzy palców Abnera, rozszerzając się w spiralę. -Pchło, oni nas wykańczają.

Tak jest teraz i tak było zawsze. Teraz kolej na nich i na firmy. Zakłady Węglowe

Peabody, ropa El Paso. Pchło, ja ich załatwię. Wszystko zależy ode mnie, a ja już ich

urządzę. - Abner otworzył kolejną butelkę. Youngman uśmiechnął się, słysząc tak

często wymawiane swoje imię w języku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak się do niego

nie zwracał.

- Powstrzymasz El Paso Oil?

- Jej mi nie żal, szkoda mi ludzi.

- Jasne.

To dopiero wstrząsnęłoby dyrekcją El Paso, pomyślał Youngman. Gdyby tylko

wiedzieli, że gdzieś na środku pustyni rzuca im wyzwanie szalony

dziewięćdziesięcioletni szaman z plemienia Hopi. Za to wypiję, pomyślał sobie.

- Widziałem, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splunął na drzwi. - Słyszę,

ż

e chcą zabrać nam wodę.

- To woda dla Los Angeles. Słuchaj, Abner, daj spokój z tymi lekami i łyknij

sobie trunku. - Youngman podsunął Abnerowi wino, ale ten potrząsnął głową.

- Wobec tego z Los Angeles też trzeba skończyć. No i z Tucson, Phoenix,

Albuąuerąue. Z wszystkimi miastami.

background image

- Kupa luda. Czy mówiłeś już komuś o tym?

Abner okręcił się na kolanach, wyciągnąwszy ręce jak ramiona busoli; czarna

spirala zawirowała wokół niego raz, a potem drugi, skręciła delikatnie w prawo i

przeszła w większy krąg, rozwijając się w przeciwnym kierunku.

Ze swego siedzenia Youngman widział wraki stojące na dworze. Pordzewiałe

kadłuby, przypominające szczątki prehistorycznych zwierząt. Mnóstwo skamielin jest

w tej okolicy, pomyślał. Wliczając w to Indian. Nakręcił kapsel na butelkę wina i

zapytał:

- Jak się do tego zabierzesz, Abner? Weźmiesz strzelbę i zaczniesz kosić

samochody na drodze? Dynamit? W jaki sposób wszystkich powstrzymasz?

- Nie powstrzymam, tylko skończę z nimi. - Abner podniósł wzrok. Miał małe,

przenikliwe oczy, których czarny środek otoczony był mętnym białkiem. - Skończę z

tym światem.

Ukończył dwie czarne Unie. Mniejsza wiła się trzy, a większa - cztery razy

wokół wspólnego środka. Razem wyglądały jak dwie serpentyny o średnicy półtora

metra. Pomimo to, że między jedną a drugą garstką proszku Abner musiał

wielokrotnie przerywać i znów zaczynać pracę, linie były ciągłe, bez załamań. Ani

jednaj skazy w płynnych, koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzieło Abnera

było tak czyste i błyszczące, jak zwinięty wąż.

Youngman nerwowo wyjrzał za drzwi, na stojącego za wrakami jeepa. Niebo

było błękitne jak woda i głębokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze

przepływało jak tancerz ciągnący nogę ponad piaszczystym gruntem, poruszając

uschniętymi trawami. Na północy wyrastała ściana Czarnej Mesy. Dwieście mil na

południe leżało Phoenix, a sto pięćdziesiąt mil na wschód - Albuquerque. Równie

dobrze mogłyby leżeć na innej planecie. Ale przecież tego właśnie szukał: innej

planety, pomyślał Youngman. Z paczki wyciągnął ostatniego papierosa.

Abner podszedł do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku.

- W jaki sposób spowodujesz koniec świata? - zapytał Youngman.

- Inaczej. - Abner skinął do Youngmana, aby dał mu się sztachnąć papierosem.

- Pierwszy Świat skończył się w ogniu. Kobieta i wąż powiedli ludzi na pokuszenie, a

Stwórca zesłał płomienie i otworzył wulkany. Wszystko spłonęło do cna, a ocalało

tylko kilku dobrych Hopi.

Abner zaczął rysować krąg z czerwonego piasku: wewnątrz kwadratu swastyk,

wokół podwójnej serpentyny.

background image

- Drugi Świat był dobry, ale później ludzie stali się zbyt zamożni, obrośli

tłuszczem. Nic ich nie interesowało poza bogactwem. Stwórca dostrzegł, co się działo

i zatrzymał Świat w miejscu. Ziemia opuściła swą orbitę i wszystko zamarzło, pokryło

się lodem. Ocalało jedynie kilku dobrych Hopi.

Youngman wypuścił dym przez nos. Tę historię znał od dzieciństwa,

powtarzano mu ją bezustannie.

- Trzeci Świat był doskonały. - Abner odmierzył porcję czerwonego piasku. -

W miastach było mnóstwo cennych kamieni i ozdób z piór. Ale ludzie zapomnieli o

słusznej drodze: kobiety zamieniły się w dziwki, a mężczyźni zaczęli walczyć, niosąc

ż

agiew wojny z miasta do miasta. Stwórca miał tego dość. Kilku dobrych Hopi

wsadził na tratwy, a cały świat zalał deszczem i wodą.

Lalki na ołtarzu słuchały w martwej ciszy. Pochmurny bóg-gwiazda, rogaty

bóg kukurydzy, okrągłogłowy klown, tancerka trzymająca opierzonego węża. Durni

ś

wiadkowie ustawieni na skrzyni.

Czerwony krąg był na ukończeniu. Abner sięgnął po butelki białego i

pomarańczowego piasku.

- Wreszcie pojawiły się lądy i Stwórca pozwolił, by Hopi wyszli na pustynię. -

Najpierw otworzył butelkę z pomarańczowym piaskiem. - Powiedział: to jest teraz

wasz Czwarty Świat. Nazywa się Tuwaqachi, Świat Spełniony. Jest on koloru

sikyangpu, białożółty. Zwrócony jest na północ, w stronę Czarnej Mesy. Będzie we

władzy Masawa, boga śmierci. Od tej chwili będziecie musieli postępować słuszną

drogą.

Między serpentyną i kręgiem Abner narysował biegnącego psa.

- Klan Kojota - powiedział Youngmanowi. - To ty.

- Bomba - odparł z wahaniem Youngman.

Abner otworzył butelkę z białym piaskiem i ostrożnie przeszedł na drugą

stronę serpentyny.

- Tak więc mamy światy za sobą i światy przed nami. Po Czwartym Świecie

nastąpi Świat Piąty.

- Być może - zauważył Youngman. - Być może przyspieszasz tempo zmian.

- Chodzi ci o przepowiednie? No cóż, ten świat ma się skończyć w eksplozji

bomb atomowych, tak przynajmniej twierdzą liczni kapłani. Czekałem na tę chwilę,

ale wydaje mi się, że to tak szybko nie nastąpi. Nie mogę na to liczyć. Wobec tego

sam z tym skończę już teraz.

background image

- Kiedy?

- Dzisiaj.

Na brzegu czerwonego kręgu Abner zakończył rysować biały kontur ptaka.

Potem przeprosił i wyszedł z szopy, żeby oddać za krzakami mocz. Youngman

czekał, pragnąc zapalić jeszcze jednego papierosa. Abner wrócił i pociągnął nosem.

- Niezły dzień, co? Jak tam pojazd?

- Jeep? W porządku. Posłuchaj, muszę teraz wstąpić do Momoa, ale potem

jadę w góry. Chcesz ze mną pojechać?

Abner potrząsnął głową i przełknął ślinę. Oczy mu błyszczały.

- Wcale nie poszedłeś się odlać - powiedział Youngman. - Najadłeś się znów

tego świństwa.

- Chcesz trochę?

- Nie.

- Jeszcze, poprosisz. - Abner uśmiechał się.

Bywało, że i wcześniej stary zachowywał się dziwnie, ale nie tak jak teraz.

Nawet gdyby siłą wziął Abnera na mesę, to kto by się odważył mu pomóc? Wszyscy

daliby nogę.

- Czy inni kapłani wiedzą o twoich planach? - zapytał.

- Zaprosiłem ich - odparł Abner. - Niektórzy są zajęci wyrobem śmieci dla

turystów. Inni oglądają telewizję. Obejdę się bez nich.

Abner odkorkował butelkę z czarnym piaskiem. Zakołysał się lekko,

przestępując ponad malowidłem, ale zachował równowagę pochylając się nad

ostatnim rysunkiem, w środku czerwonego kręgu. Z uwagą rozsypał oleisty piasek,

tworząc kształt człowieka bez głowy. Z ramion zwisał mu podarty kaptur, z kaptura

wystawały wyciągnięte palce. Ze skórzanej torby dobył małe kostki, które ułożył jak

naszyjnik. W miejscach, w których powinny znajdować się oczy i usta, położył

szczątki kaczana kukurydzy. Pod oczami - kawałki potłuczonego lusterka, tak że

bezgłowy kształt zdawał się równocześnie patrzeć i płakać.

- Prawie gotowe. - Abner wyprostował się, zadowolony.

Wytarł ręce w szmatę, poszperał w kufrze i dobył z niego nóż myśliwski i

skórzany pas. Nadepnął na koniec pasa, napiął go na nodze i zaczął ostrzyć na nim

nóż.

- Jeżeli chcesz spowodować koniec świata, to różnica jednego dnia nie

powinna grać żadnej roli - powiedział Youngman. - Poczekaj do jutra.

background image

- W radiu mówili, że jutro wieczorem ma padać.

- No to co? - Youngman omal się nie roześmiał.

- Pchło, nadciągają nowe chmury - z powagą odparł Abner. - Sprowadziłem je

we śnie. Moje chmury nie lubią deszczu.

Abner dotknął ostrza noża. Potem podszedł do klatki z królikiem, wyciągnął z

niej zwierzątko i zawiesił je za tylne nogi na skórzanym pasie przyczepionym do

drzwi chaty. Królik szamotał się z boku na bok, tocząc oczami.

- A co lubią twoje chmury? - zapytał Youngman.

Abner schwycił królika za uszy i przekręcił mu głowę, naciągając szyję. Oparł

nóż na białym futerku podgardla, a potem opuścił ramię.

Starzec patrzył niepewnie, stojąc niezgrabnie w plamie słońca, w dalszym

ciągu jedną ręką trzymając wijącego się królika. Ostrze lśniło odbitym blaskiem

słońca. Youngman poczuł to spojrzenie niczym rękę ślepca przesuwającą się po

twarzy i odniósł wrażenie, że nagle utracił kontakt.

- A co lubią? - powtórzył.

Królik bił łapkami powietrze. Nóż zalśnił w ręce Abnera.

Stary zwariował, pomyślał Youngman. Demencja. Wreszcie go dopadło, po

całym życiu pełnym pejotlu, trawki, bielunia i podłej wódki. Odleciał na baśniach,

przepowiedniach, kłamstwach i frustracji. Przecież wcale go specjalnie nie lubiłem,

powtarzał sobie Youngman, nie więcej niż można lubić drzewo lub piec. Ilekroć

padło drzewo bądź pękł piec, pojawiało się poczucie straty, jak gdyby zniknęła jakaś

pamiątka. Ale czarownik planujący w swojej zaśmieconej szopie wojnę przeciw

biurom Urzędu do spraw Indiańskich, przeciw sile szpadli i wielomilionowym

kapitałom konsorcjów górniczych? To nie było niemądre, to było wręcz śmieszne.

Abner wierzył nadal, że Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem wybranym,

tylko przeznaczonym na zagładę.

Oczy Abnera mówiły, że chciał odpowiedzieć, ale nie mógł.

Na koniec rzekł:

- I tak mi nie uwierzysz, Pchło.

- No to po co zacząłeś to całe majaczenie?

- Bo jesteś moim przyjacielem. Jesteś częścią tego i musisz mi pomóc. Nic się

nie martw - Abner pospieszył z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyrżniemy.

- Tylko mi powiedz, co mam zrobić.

- Później, jak już umrę.

background image

Wiatr, hulający po szopie, jakby się wzmógł. Youngman pomyślał, że chętnie

otworzyłby kolejną butelkę wina.

- Jeżeli chcesz tak długo czekać, Abner, to i ja mogę.

Kiedy Youngman się podniósł, błyszczące zwoje serpentyny zdawały się

przesuwać. Złudzenie cieni. W oczach Abnera, szybującego na bieluniu, spirale

musiały się kręcić coraz szybciej, pomyślał Youngman. Nadal dręczyła go myśl, że

Abner schwyci za broń i zacznie strzelać do samochodów na drodze.

- Ale jeżeli masz zamiar skończyć ze światem w inny sposób - dodał

Youngman - to chciałbym wiedzieć, w jaki.

- W inny.

- Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Więc broń? Ale jaka?

- Tym razem Masaw sam to skończy - powiedział Abner. - Dziś będę się z nim

widział.

- Dziś się z nim zobaczysz? Z bogiem śmierci?

Abner skupił się na rysunku i nie dokończonej bezgłowej postaci o płaczących

oczach i okrągłych ustach wewnątrz pierścienia z czerwonego piasku. Czarne ciało

lśniło miękkie jak futro.

- Jeżeli wszystko zrobię poprawnie - powiedział.

Youngman podniósł kapelusz i przeciągnął ręką po włosach. Poczuł się

bezsilny. Był zupełnie zagubiony.

- Dobrze - poddał się.

Wychodząc z szopy, zatrzymał się w półcieniu koło drzwi, obok Abnera i

wiszącego królika.

- Jeżeli komukolwiek się to uda, to tobie -powiedział.

Wracając do jeepa, usłyszał urywany pisk królika.

Urodził się w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowlańca i

wiecznie wściekłej kobiety. Joe Duran, wielki jak niedźwiedź, z ramionami na kształt

słupów, nigdy nie przejmował się brakiem pracy. Niegdyś przez rok, na zlecenie

lotnictwa, dźwigał cegły w White Sands i uznał, że to doświadczenie w zupełności

mu wystarczy. Joe Duran był natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafił pójść

do Dinneboro Wash z pięcioma nabojami i przynieść do domu cztery trofea. „Ostatni

nabój trzymam dla siebie" - mówił Youngmanowi. Trzecią rzeczą, w której się

wyróżniał, było błaznowanie. Ilekroć szukano klownów na ceremonie, to najpierw

background image

zwracano się do Durana. Obsypany białym proszkiem, przetaczał się pijacko przez

rząd kapłanów, gonił kobiety wymachując drewnianym penisem lub samobójczo

kroczył tyłem nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo się to podobało, choć Joe Duran

zachowywał się dokładnie w ten sam sposób na co dzień, co doprowadzało jego żonę

do szału. Youngman pamiętał, jak ojciec założył ubranie tył na przód, stanął na swych

olbrzymich rękach i śmiał się, podczas gdy matka ciskała w niego nożami i

kamieniami. Na koniec, uciekając przed szaleństwem, związała się z Nawahem z

Window Rock. Joe Duran ich wyśledził i zabił oboje ze strzelby na jelenie. Następnie

wykopał martwego Nawaha z łóżka, położył się obok żony i strzelił sobie w łeb. Ot,

typowy melodramat w życiu rezerwatu. Youngmana wyprawiono do szkoły misyjnej,

gdzie życie było w miarę znośne. Miał tam jedzenie, łóżko i przyjaciół. W klasie

prawie się nie odzywał, tylko patrzył. Nauczyciele określili go jako „powolnego,

przypuszczalnie ociężałego umysłowo". Doceniono go dopiero wtedy, gdy skończył

czternaście lat, a szkoła otrzymała w prezencie zestaw farb olejnych.

Malowanie przychodziło mu łatwo, gdyż posiadał wyjątkowe wyczucie

koloru. Nadal był równie milczący, ale teraz przesiadywał przed sztalugami, malując

krajobrazy, same krajobrazy. Zostały wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalazły

nabywców. Youngman eksperymentował z akrylami, plakatówkami i pastelami,

zafascynowany nie tyle sztuką, ile odkryciem, że mógł w ten sposób zarobić

pieniądze. Tym sposobem prześcignął wszystkich znanych sobie Indian, a zwłaszcza

własnego ojca. W ciągu dwóch lat opanował technikę malowania akrylami i

werniksowania, która nadała jego pustynnym krajobrazom twardy i wypolerowany

wygląd, całkowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman wiedział, co czyni.

Nie chodziło mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na jego

obrazach były tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turystów, a deszcz przywodził na

myśl kamienną lawinę. Styl ten mógł się podobać jedynie białym, ale to w końcu oni

płacili. W galeriach Santa Fe i Phoenix płacili wcale nieźle.

Doceniony przez białych, odpłacił im tym samym. Obciął krótko włosy i ubrał

się w sportową kurtkę. Wyrósł na przystojnego mężczyznę, choć twarz miał zbyt

kanciastą, aby uznać ją za ładną. Czasami tylko zdradzały go niebezpieczne błyski w

oczach: dar po matce.

Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponował Youngmanowi stypendium

artystyczne. To był drugi krok w górę, powiedział sobie Youngman. Mógł zostać

kimś.

background image

W lecie, przed pierwszym rokiem studiów, Youngman powrócił do rezerwatu.

W Shongopovi wyprawiano Taniec Węża. Youngman dołączył się, dla zgrywy, do

biegaczy, którzy ścigali się przez pustynię na początku ceremonii. Po raz pierwszy od

siedmiu lat założył skórzaną przepaskę i mokasyny. Zawsze był wytrwały. W połowie

drogi mokasyny przesiąkły mu krwią, ale ból tylko podniecał go do dalszego wysiłku.

Przegonił miejscowych chłopców u podnóża kanionu i pobiegł wąskim szlakiem po

zwycięstwo. Ci z Klanu Węża mieli właśnie wręczyć Youngmanowi nagrodę, gdy

wstrzymał ich kapłan Klanu Ognia.

- To nie jest Hopi - powiedział. - Jeżeli nie dacie nagrody któremuś z Hopi, to

cały mój klan odejdzie.

Tym kapłanem był Abner.

- Jestem Hopi i wygrałem - zaprotestował Youngman.

- Jesteś pusty. Patrzę w ciebie i nic nie widzę. Ta nagroda jest dla

prawdziwych ludzi.

Youngman wrócił upokorzony na uczelnię w Albuquerque. Ale uczelnia go

rozczarowała. Z większości przedmiotów wypadał fatalnie, nawet jak na Indianina. O

historii, literaturze czy o naukach społecznych nie miał zielonego pojęcia. Co gorsza,

na dalsze malowanie nie starczyło mu talentu. Dopóki malował pustynię (choćby w

sposób oszukańczy), widoki napływały doń same. Kiedy miał namalować cokolwiek

innego, choćby najprostszą martwą naturę, zdradzał absolutny brak umiejętności.

Trochę tak, jakby znał jedną jedyną piosenkę, a poza tym był kompletnym niemową.

Ale frustrację można było wyładować na wiele sposobów. Na uniwersytecie

studiowało sporo innych Indian, przeważnie Nawahów, którzy patrzyli na Hopi z

góry. Youngman prowokował bójki z gangami Nawahów, z białymi piłkarzami albo z

kimkolwiek, kto się nawinął pod rękę. Zawalił rok i wzięto go do wojska. Po roku w

wojsku stanął przed sądem wojskowym, został skazany i zamknięty w więzieniu

Leavenworth, gdzie odsiedział następne sześć lat.

W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszedł na wolność i pojechał do

Los Angeles. Przyłączył się do Meksykanów grających Indian na planach filmowych,

mieszał kolory dla sklepów z farbami i odstawiał samochody dla Hertza. Pewnego

ranka, odprowadzając wynajętego con-tinentala do Burbank, przejeżdżał przez

kaniony, które dzielą Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skręcił z

autostrady, wysiadł z samochodu i zagłębił się w kanion, kolorem przypominający

zmięty, brązowy papier. Siedząc spokojnie, obserwował cienie mknące jak koty ponad

background image

wzgórzami. Dzienne koty, które leniwie się przeciągały i zwijały na ciepłej ziemi. I

nadal siedział. Przed zachodem słońca tysiące spryskiwaczy spłukało spękane ściany

kanionu wodą pobraną z rzek Arizony. Krople wody, okrągłe jak kulki, toczyły się

przez powietrze i rozbijały o ostatnie promienie słońca. Kropla po kropli, milion za

milionem, wybuchając bezgłośnie na tle jęczenia autostrady. Woda, która spadała na

Góry Skaliste, która płynęła jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion w drodze na

pustynię, kończyła w systemie spryskiwaczy. Śmiał się do utraty tchu.

Dostarczył samochód z dziesięciogodzinnym opóźnieniem, wyleciał z pracy i

następnego ranka powrócił do rezerwatu, równie biedny jak w chwili odjazdu.

Przez pierwszy rok uczył się od nowa, jak żyć. Nauczył się raz jeszcze

ojczystego języka, przypomniał sobie, w których wyschniętych studzienkach dokopać

się jeszcze można do wody, jak cerować ubrania kościanym szydłem i jak odróżnić

trop spłoszonych jeleni od śladów pasącego się stada.

Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzymał się samochód terenowy pełen

starców.

- Wciąż tu jesteś? - zdziwili się. - Sądziliśmy, że już dawno się spakowałeś.

- Wciąż tu jestem.

- Chcesz zostać?

- Tak.

- No, to trzeba będzie coś z tobą zrobić. Jesteś pełen niepokoju, zawsze w

ruchu. Nie możemy cię zmusić do odejścia; wiemy, co jest naszym obowiązkiem.

Wobec tego zaczniesz pracować. Od tej chwili będziesz zastępcą szeryfa. Jutro

pójdziesz do Hotevilla i podpiszesz, co trzeba. Być może jeszcze kiedyś będzie z

ciebie jakiś pożytek. - Starzy wodzowie wsiedli do półciężarówki i odjechali.

To miało miejsce dwa lata temu. Praca zastępcy szeryfa polegała przeważnie

na rozbrajaniu pijaków i na zabieraniu turystom aparatów fotograficznych w dniach,

w których odbywały się tańce w pueblach. Youngman miał tyle czasu, ile dusza

zapragnie, na wędrówki w dziczy. Nie napytał sobie biedy, bo w końcu to on miał

teraz stać na straży prawa. Starzy wodzowie nie byli tacy głupi.

Youngman zredukował bieg i wjechał jeepem na boczną drogę. Ranczo

Momoa było położone na wzgórzach ponad Dinnebito Wash. W miarę jak droga wiła

się ostro pod górę, temperatura spadała. Zarośla ustąpiły miejsca jałowcom, dębom i

drzewom pinon. Na wzgórzach była woda, a woda oznaczała bogactwo.

- No, wreszcie jesteś. - Joseph Momoa przywitał zastępcę szeryfa. - Gdzie się,

background image

do diabla, podziewałeś?

Joe Momoa wraz z rodziną posiadał pięć tysięcy akrów lasu i łąk, dwa źródła i

dość pastwisk dla pięciuset sztuk bydła i siedmiuset owiec. Jego dom był obity

sekwojowymi deskami, a na dachu królowała antena satelitarna większa od radaru.

Stodołę zamienił na salę do bilardu i garaż na sześć samochodów. Sam Joe

przeistoczył się w zamożnego mormona, a w ślad za nim żona i synowie: Joe Jr. i

Ben. Panowie Momoa byli do siebie podobni: ta sama agresywna siła, flanelowe

koszule i błyszczące buty Acme. Joe jeździł klimatyzowaną furgonetką. Synowie

uganiali się na kolorowych motorach. Wśród Hopi uchodzili za Rockefellerów.

- Co chcesz mi pokazać? - zapytał Youngman.

- Zobaczysz.

Joe poszedł przodem ścieżką wijącą się pod gałęziami drzew pinon.

Sukinsyn nawet nie porusza się już jak Indianin, pomyślał Youngman z ironią.

Ale w końcu on sam przez wiele lat też nie chodził po indiańsku.

- Na orzechach pinon powinniśmy w tym roku zgarnąć jakieś dziesięć tysięcy

dolarów - powiedział Joe.

- A ile za sosny?

Joe skrzywił się. Sosny rosły ponad posiadłością Momoa i rokrocznie setki

tych drzew wycinano po cichu i nielegalnie.

- To już twoje zmartwienie - odparł idący z tyłu Joe Jr.

Zeszli na łąkę. W zagrodach dla zwierząt bydło stało rzędami przy paśnikach.

Psy skuliły się na widok gospodarzy.

- Przyjrzyj się temu. - Joe wskazał na środek ogrodzonej przestrzeni.

Zrazu Youngman sądził, że zagroda jest pusta, ale potem dojrzał trzy konie

leżące na boku. Toczyły szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich starał się podnieść

na kolana i Youngman zauważył, że to, co z początku wyglądało na ciemny koc

narzucony na grzbiet zwierzęcia, było w rzeczywistości skorupą skrzepłej krwi

pokrytej muchami.

- Przynieście derkę - rozkazał Benowi Momoa.

- Tato? - Ben cofnął się o krok.

- Zrób, co ci każe. - Joe zdjął koc z płotu i rzucił go synowi.

Klęczący koń zakołysał głową, tak jak robi zwierzę pod wpływem

wilczomleczu. Opite krwią muchy wzbiły się w powietrze, uciekając przed kocem w

rękach Bena. Youngman odpędził muchy z twarzy.

background image

- Co się tu, do cholery, stało? - zapytał.

- Też chciałbym wiedzieć - odparł Joe.

Boki i nogi konia wyglądały, jakby pociął je żyletką jakiś szaleniec.

Youngman poklepał konia po głowie, przesunął ręką po grzywie i pochylił się. Od

szyi aż po ogon grzbiet zwierzęcia świecił różowym mięsem, a ze zwisających

strzępów skóry skapywała krew. Nacięcia nie były głębokie.

- Wachluj dalej - polecił Youngman Benowi.

- Robi mi się niedobrze.

Rany nie były głębokie, przypominały nacięcia na kształt litery „V", jakie

widuje się w skórzanych pokrowcach. Ale było ich mnóstwo. Trochę krwi ściekło

strumyczkami po nogach i po brzuchu konia, ale stracił on jej z pewnością dużo

więcej. Zwierzę było otumanione, jednak wydawało się, że nie odczuwa bólu.

Youngman obejrzał koński ogon pokryty zeschłą krwią.

- No i co? - zapytał Joe.

Youngman popatrzył na kopyta zwierzęcia. Były gładkie, bez śladów walki.

Podszedł do pozostałych koni. Te wyglądały znacznie gorzej. Chmury much nad nimi

przypominały wędrujące garby. Spojrzał jeszcze raz na kopyta. Też były gładkie, ale

konie umierały z utraty krwi. Trzy konie, które bez walki dały się do połowy obedrzeć

ze skóry.

- Nie mam pojęcia - powiedział odstępując od pokaleczonych koni, które

nawet nie miały sił oganiać się od much, wziął głęboki oddech i zaczął oglądać

ziemię.

- Czy wpuszczasz tu psy? - zapytał.

- Razem z końmi? Nigdy.

Na ziemi Youngman widział jedynie ślady kopyt końskich. Nie było żadnych

głębokich śladów, które wskazywałyby na podniecenie, nic, tylko zwykłe odciski

kopyt.

- Znalazłeś je w tym stanie rano?

- Tak.

Youngman spojrzał na czyste, niebieskie niebo. Orły? Bzdura. Kiedy opuścił

wzrok, zobaczył coś, na co powinien był wcześniej zwrócić uwagę. Obok śladów krwi

na ziemi widniały większe, czarne plamy. Dotknął ich ręką. Ziemia kleiła się i

pachniała amoniakiem.

- Boże! - Wytarł palce o czysty piasek. - No cóż, nic z tego nie rozumiem.

background image

- Kojoty - powiedział zdecydowanie Joe.

- Kojoty? Napadają na owce, zdarza się. Lub na cielę. Ale na konie? Mowy nie

ma. Usłyszałbyś ujadanie psów. Wszędzie byłyby ślady. To nie są ślady zębów kojota.

- No to ryś.

- Nie.

- Więc co?

- Już ci mówiłem, że nie wiem.

- Cholera! - denerwował się Joe. - Nic z nich nie będzie. Straciłem trzy konie,

będę musiał je dobić. To jest strata sześciuset dolarów i domagam się odpowiedzi!

Masz zacząć nagonkę, a nie jakieś gówniarskie podchody. Zróbmy prawdziwe

polowanie. Nawahowie mają helikopter. Wystaraj się o niego, polecimy nad wzgórza

i wystrzelamy wszystkie kojoty i rysie, które wejdą nam w drogę.

- W ten sposób nie znajdziesz zwierzęcia, które zaatakowało te konie.

- Znajdę, a nawet jeżeli nie, to wreszcie oczyścimy wzgórza, tak jak to

powinno się było zrobić już dawno temu - złościł się Joe.

- Rozumiem, że jesteś zły po stracie koni.

- Nic nie rozumiesz. Ty się nie dorobiłeś nawet jednego konia. Do roboty,

załatw ten helikopter dla mnie i dla moich chłopców. Broni mamy dość! Aż za wiele!

Youngman widział to oczyma wyobraźni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a

chłopcy Momoa prują jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co się rusza. Ale

by mieli ubaw. Klęczący koń osunął się na bok. Muchy obsiadły go gęstymi spiralami.

- Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedział Youngman.

- Rada szczepu zbiera się za dwa tygodnie. -Joe poczerwieniał na twarzy. -

Powiem im o twoich pijaństwach. Czuć od ciebie na odległość.

- Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszedł parę kroków. - Jeżeli

stwierdzi, że to kojot lub ryś, to pogadamy.

- Junior! - ryknął Joe.

Joe Junior podszedł do Youngmana. Był o dwadzieścia kilo cięższy, ale

spojrzawszy spode łba na szeryfa, odsunął się na bok.

- Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawołał w ślad za

odchodzącym Youngmanem - a nie łajzy. Takiego, jakiego mają Nawahowie. A ja

ciebie znam, Duran. Nie jesteś nawet prawdziwym Hopi.

Doszedłszy do domu, Youngman wsiadł do jeepa. Zamiast wrócić tą samą

drogą, pojechał w górę, na wzgórza. Bez trudu zapomniał o rodzinie Momoa, ale

background image

nadal męczył go widok koni. Na wzgórzach mieszkały lwy górskie. Tam były ich

mateczniki. Ale z reguły uciekały od człowieka, nie wchodziły mu w drogę.

Drzewa pinon i jałowce ustąpiły miejsca sosnom chihuahua, a potem

ponderosa, prostym jak zęby grzebienia. Powietrze stało się rześkie i chłodne.

Momoa na swój sposób mieli rację. Tak naprawdę Youngman nie był Hopi,

ale Tewą z Puebla. Tewowie byli szczepem, który wygnał Hiszpanów z Nowego

Meksyku. Dwieście lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi,

ci wezwali na pomoc Tewów. Tewowie przybyli, stoczyli walkę i osiedlili się na stałe.

Bohater Tewów nazywał się Popay. Pchła. Tak samo jak Youngman.

Zanim Youngman dotarł na szczyty wzgórz, zrobiło się ciemno. Pustynia

barwiła się łagodnym fioletem. Słońce nadal oświetlało wierzchołki - jeszcze

przynajmniej przez godzinę. Youngman zmienił buty na mokasyny, które kiedyś

zrobił dla niego Abner. Sięgnął po strzelbę i matę i wyruszył w dwudziestominutowy

marsz do strumienia. Udał się wzdłuż niego, aż do źródła, i tam położył się na

pokrytej mchem skale i zanurzył twarz w wodzie.

Kiedy podniósł głowę, ujrzał królika, który spoglądał na niego spod gałęzi

sosny. Ręka Youngmana zsunęła się w stronę strzelby. Mógłby zjeść królika, a łapki

zanieść Abnerowi. Królik przetarł sobie wąsy. Opierając ramię o kolbę, Youngman

wsunął nabój do komory i wysunął strzelbę do przodu. Królik wyskoczył z cienia,

stając się doskonałym celem na zielonym tle. Woda skapywała po brodzie

Youngmana. Przypomniało mu się naraz, że Abner już miał królika, a on sam wcale

nie był głodny.

- Spływaj! - krzyknął.

Zjadł na kolację placki kukurydziane, położył się i owinął w derkę. W górze

ostrym i twardym blaskiem świeciły gwiazdy. W pewnej chwili omiótł okolicę

promieniem latarki i zobaczył jarzące się oczy. Oczy pająków lśniły srebrem, a ropuch

- czerwienią. Poruszając się, tworzyły maleńkie błyszczące szlaki.

Youngman wcale nie musiał zostać w wojsku; Hopi mogli żądać zwolnienia.

Ale został i testy wykazały, że ma niezwykle rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną.

Dostał awans na sierżanta, nauczono go odczytywać trójwymiarowe zdjęcia lotnicze i

posłano do bazy lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry

ośmiosilnikowych B-52 startowały z Guam lecąc nad Wietnam Północny, a każdy

samolot dźwigał dwadzieścia ton bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych

background image

przez samoloty rozpoznawcze U-2, które latały między Tajlandią i Guam. Fotografie

dzienne można zmienić w mapy, opatrzone kodami i współrzędnymi. Nocne zdjęcia

w podczerwieni stanowiły zagadkę, którą najlepiej umiał rozszyfrować Youngman.

Skłębiona czerwień, zieleń i błękit oznaczały obecność ludzi, chłód korony lasu bądź

zimno wody po zmierzchu. Wróg mógł palić odpadki lub polewać wodą agregaty

prądotwórcze, ale nie był w stanie zmylić Youngmana i deszcz bomb, który wysyłał z

daleka, zawsze trafiał w cel. Była to dla niego fascynująca gra. Po roku służby

otrzymał pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki

z palców Wietnamczyków, jak również skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrakło i

portmonetki sporządzonej ze zszytych genitaliów.

Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spał między dwiema dziwkami,

usłyszał śmiech ojca. To na tym polegał ten dowcip, pomyślał. To wszystko był jeden

wielki kawał: Joe tańczący z drewnianym członkiem z jedną nogą wysuniętą poza

brzeg mesy, naszyjnik z palców, stanie na rękach, bombowce wzbijające się ciężko z

pasa startowego, pomarszczona portmonetka, piękne mapy ognia, strzelba wsunięta w

usta, ludzie polujący na siebie nawzajem... To było zabawne.

- Nie. - Youngman uniósł się, odsuwając dziwki.

Wrócił na Guam i - po miesiącu - został postawiony przed sądem wojskowym

za umyślne zniekształcenie danych i wysłanie bombowców nad Morze Chińskie.

Youngman wyjaśnił, że zaczął traktować wojnę poważnie i zrozumiał, że nie ma na

nią najmniejszej ochoty. Mógł nawet dostać dwadzieścia lat, ale bombowce często

zrzucały ładunki do morza, czy to na skutek odwołania nalotu, czy - równie często -

wtedy, gdy pilot zbliżał się do końca swej sześciomiesięcznej tury. Pomógł też fakt,

ż

e na skutek przeniesienia Youngmana z armii do lotnictwa na Guam sąd nie był

pewny swych uprawnień. Dostał dwa lata.

Z początku nie było tak źle. W więzieniu Leavenworth siedzieli również

Indianie; dokształcał się w bibliotece i zdobył niezłą fuchę pracując w studiu

fotograficznym. Jednak na samym końcu, na miesiąc przed końcem wyroku, strażnik

oblał Youngmana uryną wystrzeloną z pistoletu wodnego. Miał to być zwykły żart

znudzonego klawisza, ale Youngman wyrwał ostrze z gilotyny do papieru i rozciął

nim aż do kości ramię strażnika. Dołożono mu za to kolejne dwa lata, z tego pół roku

w karcerze: małej, pozbawionej światła i pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbliżał

się koniec drugiego wyroku, Youngman pracował przy reperacji drogi. Jeden z Indian

rzucił się do ucieczki, dość idiotycznie zresztą, bo wokół rozciągały się mile płaskiej,

background image

ś

wieżo zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze strażników podniósł broń do strzału,

Youngman przewrócił go na ziemię i powiedział, że sam sprowadzi zbiega z

powrotem. Już doganiał uciekającego przyjaciela, gdy padł, trafiony śrutem. Dwa

miesiące przeleżał w szpitalu i dostał kolejne dwa lata. Od tego czasu strażnicy

zostawili go w spokoju i więcej się z nikim nie przyjaźnił.

Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natknął się na Abnera. Kapłan Klanu

Ognia - od dawna już wypędzony z mesy jako czarodziej -rozpoznał go od razu.

- Samochód ci gdzieś nawalił? - powiedział owinięty w derkę Abner,

wychodząc z garażu.

- Nie mam samochodu. - Youngman zrzucił plecak na ziemię. Obok beczek po

ropie stała beczka z deszczówką. Youngman rozkruszył z wierzchu lód i zaczerpnął

garścią wody.

- Do mesy daleko - zauważył Abner.

- Nie idę na mesę - odparł Youngman.

- Tu nie ma się gdzie zaczepić - rzekł napastliwie Abner.

-Wszędzie się można zaczepić - odparł Youngman.

Starzec odwrócił się tyłem do słońca, aby lepiej przyjrzeć się gościowi.

- Pracujesz teraz dla biura czy dla firm?

- Dla nikogo.

- No to co robisz?

- Chodzę sobie. - Youngman obrócił się, zarzucając na plecy ładunek. - Po

prostu chodzę.

- Poczekaj. - Abner zatrzymał go. - Siądź na chwilę.

Youngman przysiadł, trzymając nadal plecak na ramieniu. Abner przykucnął

naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwał wzrok od oczu Abnera i przyjrzał

się okolicy, która wpierw wydawała się płaska jak bęben i dopiero potem dostrzegł

cienie bezlistnych krzewów i załamania gruntu. Kiedy w końcu spojrzał na Abnera,

stary człowiek uśmiechał się.

- Kiedyś powiedziałem, że jesteś pusty w środku - odezwał się Abner. - Teraz

widzę, że jesteś prawdziwym człowiekiem.

- No i?

- No i w domu mam trochę wina.

Od tej chwili zostali przyjaciółmi.

Youngman leżał spokojnie na wzgórzu, nad Dinnebito Wash, a głowę

background image

wypełniały mu dźwięki nocy. Zasnął patrząc na zdążającą na zachód gwiazdę

Hotomkam.

Dziecko urodziło się o zachodzie słońca. Nagie i nieowłosione, wpadło w

kołyskę, którą tworzyła błona między nogami matki. Wiedzione odruchem

zapiszczało, a matka rozprostowała mu maleńkie skrzydła i powąchała gruczoły

zapachowe, które miały odróżniać je w mroku od wszystkich innych niemowląt.

Dopiero wtedy pozwoliła mu wspiąć się w stronę przygotowanego sutka, a kiedy ssał,

zwróciła na niego jasne oczy i ogromne uszy. Reszta stada zaczęła budzić się do

ż

ycia. Zaczął się ruch. W zagłębieniu obok samiec owinął się skrzydłami wokół

samicy, przylgnął brzuchem do jej pleców, wbił zęby w kark partnerki i zaczął

kopulować. Samica uczepiła się pazurami nierówności skały z taką siłą, że nawet

ś

mierć nie byłaby w stanie jej oderwać. Niedaleko walczyło dwóch samców,

wrzeszcząc i bijąc skrzydłami o sklepienie. Kręcili się w kółko, ze zjeżonym włosem;

na koniec runęli na siebie, bijąc się skrzydłami niczym maczugami. Jedna walka dała

początek innym, a napięcie rosło, w miarę jak słońce chowało się za horyzontem.

Samice, najwięksi członkowie stada, przyglądały się temu z umiarkowanym

zainteresowaniem. Kopulująca para się rozłączyła; samiec powrócił do swych

towarzyszy, a samica zaczęła się lizać. Tygodniowe dziecko rozprostowało skrzydełka

i zapiszczało. Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwały jeszcze trochę, aż

zgasł ostatni promień światła wpadający do jaskini. W tym momencie doszła do głosu

inna, ważniejsza potrzeba. Niektórzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczynać w

półmroku, jednak te zwierzęta czekały na ciemność. Wisząc głową w dół, niczym

pająki, z podwiniętymi skrzydłami, setki dorosłych osobników przesuwały się powoli

w kierunku niknącego światła przy wejściu. Płaskie, otoczone wąsami pyski, zwróciły

się w jedną stronę. Kiedy zgasł ostatni promień światła, dziesięcioletnia samica

rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Jeden po drugim, całe stado poszło w

ś

lad za nią. Po paru sekundach ponad tysiąc nietoperzy przeleciało przez dziurę

wyjścia, ustawiając się we właściwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia biologii

były cudem ewolucji. Skrzydła o ponadtrzydziestopięciocentymetrowej rozpiętości i

błony pięciokrotnie mocniejsze od rękawiczek chirurgicznych pozwalały im lecieć

szybko jak jaskółkom. Szare futerko na grzbiecie i brązowe z przodu zmniejszało

opór wiatru. Nieczułe na kolor oczy odbijały światło wschodzących gwiazd, tak że

kanion nabierał blasku, a pustynia lśniła srebrem. Przepłynęły, niczym chmura, nad

background image

brzegiem kanionu, ale nad pustynią obniżyły lot, tak jak fala przypływu unosząca się

niespełna metr nad ziemią. Wokół nich rozlegały się ciche okrzyki i zwielokrotnione

echa, które wracały do wielkich, czułych uszu. Nietoperze trzymały się tak blisko

siebie, że zdawały się tworzyć jedną zwartą masę, ale masa ta mijała bez kolizji krzaki

i kaktusy. Ten teren był dla nich nowy, ale nie tak znów odmienny od rodzimego

Meksyku. Pędzone głodem, skierowały do przodu płaskie, przypominające łopaty

nosy, węsząc obecność zwierząt. Strumień ciem zbliżył się do nietoperzy, a potem

nagle rozpierzchł się na wszystkie strony. Nietoperze skręciły pod wiatr, który z

daleka niósł intensywne zapachy. Nocny jastrząb, lecący w ślad za ćmami, nagle

oddalił się, wystrzeliwując w górę. W odróżnieniu od ptaków, nietoperze nie umiały

wzbijać się szybko w górę. Umiały tylko latać, a latały tylko po Pożywienie. Skrzydła

uderzały czternaście razy na sekundę szybkim, zdecydowanym rytmem, aż na koniec

stworzenia poczuły wyczekiwany, słodki zapach. Nieskończenie drobne cząstki potu

przeniknęły z powietrza do fałd w nozdrzach. Fala zakręciła raz jeszcze i prawie

niesłyszalne krzyki wypełniły przestrzeń. Otwarło się tysiąc paszcz, odsłaniając

charakterystyczne zęby. Różniły się one od zębów jakiegokolwiek innego nietoperza

lub zwierzęcia na ziemi: siekacze zakrzywiały się do tyłu i były ostre jak żyletki.

Naukowcy nadali im nazwę Desmondontidae, co przywodziło na myśl przerażenie i te

zęby. Wampiry.

background image

Rozdział drugi

Poranne słońce rozgrzewało szopę Abnera, przybrudzony samochód Wydziału

Zdrowia i pięciu turystów, którzy niecierpliwie spoglądali na zbliżającego się jeepa.

Dla Youngmana turyści dzielili się na dwie grupy: uduchowioną i niedomytą

młodzież, która za wszelką cenę chciała „odkryć" indiańską religię, oraz ludzi

starszych, schludnych, którzy dźwigali aparaty fotograficzne i marzyli o jak

najszybszym powrocie do klimatyzowanych pomieszczeń. Trzy kobiety i dwaj

mężczyźni, stojący koło samochodu, zdecydowanie należeli do drugiej kategorii. Na

pastelowej koszuli jednego z mężczyzn widać było ślady wymiotów.

Youngman wysiadł z jeepa. Po Abnerze nie było ani śladu.

Kiedy zapytał, w czym mógłby im pomóc, jedna z kobiet przykryła usta ręką.

- Abner coś wam zrobił? - Youngman próbował się uśmiechnąć. - Niech się

pani nie przejmuje, on jest taki w stosunku do wszystkich.

- Nie, on.... - Mężczyzna w zabrudzonej koszuli wskazał ręką na szopę. -

Niech Bóg ma go w swej opiece.

Youngman już więcej nie słuchał. Obiegł dookoła samochód, przeskoczył

krzaki, minął rdzewiejące ciężarówki i wszedł do szopy.

Tam, gdzie zabito królika, futryna i klepisko były uwalane krwią. Ślady krwi

wiodły wokół piaskowego malowidła, poprzez pierścień z czerwonego piasku, aż do

rysunku człowieka, na którym krwią domalowano głowę wokół ust i płaczących oczu.

Przy prawej ręce rysunku czerwona linia łamała się, a w przerwie leżał patyk

modlitewny, ozdobiony piórami dzierzby. Kolejny patyk modlitewny przyszpilał do

ziemi pustą paczkę po papierosach, odrzuconą wczoraj przez Youngmana. A w

samym środku okręgu, rozciągnięty na podwójnej serpentynie, leżał martwy Abner,

nadal w przepasce, z twarzą zasłoniętą maską z nie wyprawionej skóry króliczej.

Natomiast jego skóra, od stóp aż do czubka głowy, została tak dokładnie poszarpana,

ż

e na kolanach i na palcach prześwitywały kości.

Youngman nie był jedynym patrzącym na to ze wstrętem i z grozą. Zaraz przy

drzwiach stał jeszcze jeden turysta w wiatrówce. Był to niewysoki mężczyzna, o

regularnych rysach, czystej cerze i z pewnym siebie wyrazem twarzy. Po drugiej

stronie malowidła stała pielęgniarka ze Służby Zdrowia, blondynka w spranych

dżinsach.

background image

- Kiedy przyjechaliście? - zapytał ją Youngman.

- Dziesięć minut temu.

Turysta przyklęknął przy Abnerze. Odchrząknął i wyjął Biblię z kieszeni

wiatrówki, ale zanim zdążył się odezwać, Youngman podniósł go za kołnierz.

- śadnych prac misyjnych.

- Czerwony czy biały - mężczyzna uniósł Biblię - każdy potrzebuje

błogosławieństwa.

- To jest kapłan Klanu Ognia - powiedział Youngman.

- Może był również chrześcijaninem.

- W żadnym wypadku. - Youngman odwrócił się do pielęgniarki. - Czy czegoś

dotykali?

- Nie - odparła ze złością. - I wcale nie są misjonarzami.

- Jesteśmy z fundacji. - Turysta poprawił wiatrówkę. - Chcieliśmy tylko

pomóc...

- Na jedno wychodzi - przerwał mu Youngman. - Po co tu przyszliście?

- Panna Dillon zgodziła się oprowadzić nas po rezerwacie i zabrać na wasz

słynny Taniec Wężów. Ale ponieważ przyjechaliśmy o parę dni za wcześnie, to

postanowiliśmy trochę pojeździć po okolicy. Nazywam się John Franklin. - Franklin

mówił mocnym barytonem, który musiał doskonale służyć mu na zebraniach. W

szopie Abnera był zbyt głośny.

- Czy zbadałaś już ciało? - zapytał Youngman dziewczynę.

- Dla Abnera już nic nie mogłam zrobić, więc poszukałam śladów. Myślałam,

ż

e może w okolicy włóczy się wściekły kojot. Nie miałam pojęcia, że się tu zjawisz.

Właśnie dlatego tu wstąpiłam, żeby o ciebie rozpytać.

- Czy znalazłaś jakieś ślady?

- śadnych. - Anne Dillon miała opaloną, okrągłą twarz o głęboko osadzonych

oczach. Była prawie tak dobrym myśliwym jak on i zdawał sobie z tego sprawę.

- Przyjrzałem się ciału - wtrącił się Franklin. - Ta krew jest całkiem świeża.

Atak dzikich psów, albo czegokolwiek innego, musiał nastąpić bezpośrednio przed

naszym przyjazdem.

Youngman potrącił butem nogę Abnera.

- Jest już sztywny. Śmierć nastąpiła jakieś dziesięć godzin temu - powiedział i

poszedł pierwszy w kierunku samochodu, gdzie pozostali misjonarze zbili się w

gromadkę, jakby poranne słońce nie było dość upalne.

background image

- Wszystko w porządku - uspokoił ich Franklin. - Wydaje mi się, że to jest

Duran, zastępca szeryfa, o którym wspominała panna Dillon.

- Jakie macie aparaty? - zapytał Youngman.

Franklin miał nikona, a reszta podobne aparaty trzydziestopięciomilimetrowe.

Wyjątkiem była pani Franklin, wystraszona kobieta z ufarbowanymi na niebiesko

włosami, która podniosła w górę aparat SX-70.

- Taki mi jest właśnie potrzebny. I jeszcze lampa błyskowa, jeżeli pani ma.

Youngman odszedł z aparatem do szopy. Zrobił dwa zdjęcia Abnera i cztery

wnętrza. Potem wrócił do samochodu.

- Dziękuję. - Oddał aparat i osiem dolarów. -To za zdjęcia i za żarówki.

- Ależ nie trzeba...

- No, czas na was - powiedział.

Skręcał papierosa, podczas gdy oni wsiadali do pojazdu; Anna usiadła za

kierownicą. Patrzył za nimi, aż znikli mu z oczu, po czym zdusił papierosa i wrócił do

szopy.

- Do diabła, Abner.

Youngman stał przez dziesięć minut, rozglądając się dokoła. Odciął się od

szumu wiatru i smug słońca, przechodzących przez szczeliny w ścianach i - przede

wszystkim - od wspomnienia białych turystów. W swoim zagraconym garażu Abner

zbudował świętą kivę i to właśnie o niej chciał myśleć Youngman.

Przed ołtarzem, na drewnianej tacce, leżał chleb, surowe mięso, tytoń i ziarna

kukurydzy. Trochę ziaren walało się po podłodze. Obok ołtarza palono ognisko. W

popiele Youngman odszukał zwęglone igły sosnowe i korę jałowca. Upuścił zwęgloną

korę na widok królika w kącie szopy. Abner zdarł z niego skórę i poderżnął gardło,

aby go wykrwawić żywcem na cześć swego boga.

Bogiem a prawdą, to zastępca szeryfa o króliku i o rysunku wiedział niewiele

więcej od Franklina. Youngman przebywał zbyt długo poza rezerwatem i, choćby nie

wiadomo jak bardzo się starał, po części był białym. Gdzieś zatracił tajemną nić. W

nic nie wierzył, a już na pewno nie w bogów czarownika, który dorabiał sobie pracą

na stacji benzynowej. Pamiętał jedynie, że Abner twierdził, iż wywoła koniec świata.

Przykucnął przy Abnerze i podniósł mu maskę. Usta Abnera były pełne

zlepionego bielunia. Nawet jeżeli śmierć była straszna, to Abner niewiele poczuł, a

jeśli wiedział, co mu grozi, to odpowiednio się przygotował. Tak czy inaczej, nie

mógł czuć bólu.

background image

- Wujku - zapytał Youngman - powiedz, co przeskrobałeś? Co, do diabła,

miałeś zamiar zrobić?

W twarzy Abnera tylko zęby i oczy były nienaruszone. W miejscach, gdzie

skóra nie była pocięta, widać było dziurki po małych ugryzieniach. Pomimo stężenia

pośmiertnego, niektóre rany były nadal wilgotne.

I ten zapach. Youngman aż się cofnął. Ten sam zapach, co na ranczu Momoa.

Serpentyna wokół ciała Abnera była poplamiona zaciekami amoniaku.

Oczy Abnera były suche. Źrenice ściągnęły się w szparki. Jak oczy kozy.

- Abner, nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia, co i jak... dlaczego nie chcesz mi

pomóc?

Zęby Abnera, podobnie jak zęby większości Indian z rezerwatu, przypominały

zepsute pieńki. Wokół ust błąkał się sztywny uśmiech.

- Jak chcesz, wuju. - Youngman zamknął oczy zmarłego.

Owinął ciało w derkę i zaniósł je do jeepa. Wrócił do szopy po zdjęcia.

Regulamin policji nakazywał zachowanie w nietkniętym stanie miejsca każdej

podejrzanej śmierci. Dla kogo i po co? śadnej policji poza nim tu nie było, chyba

ż

eby komuś przyszło do głowy wezwać gliniarzy stanowych. Ale do martwego

Indianina przyjechaliby po tygodniu albo dwóch. To nie było morderstwo, na pustyni

grasowały zwierzęta, różne rzeczy się zdarzały.

Rysunek z piasku był piękny; piękny i zupełnie niezrozmiały. W miejscu, z

którego Youngman podniósł Abnera, pozostała odciśnięta ludzka sylwetka.

- Sukinsyn! - Youngman kopnął rysunek. Czerwone, niebieskie, żółte i białe

ziarenka posypały się na ściany. Kiedy ziemia wyglądała już jak zbezczeszczone

dzieło sztuki, zaczął deptać po wyrysowanej na czarno sylwetce. Cuchnące

amoniakiem plamy przylgnęły mu do butów. Przysypał resztki sylwetki. Linie się

zatarły, ale nadal przebijały spod piasku. Uniósł wzrok. Z półki nad skrzynią po

pomarańczach patrzyła na niego pustynna jaszczurka. Skoczyła w bok w chwili, gdy

Youngman wyrwał półkę ze ściany. Przełamał ją na pół na kolanie i obie połówki

rzucił na zabrudzoną podłogę, po czym zapalił zapałkę. Jednak zdusił płomień między

palcami. Spalenie szopy nic by nie dało. - Nie żyje. Po prostu nie żyje.

Kiedy Youngman wyszedł z szopy, z północy, znad mesy, doszły go grzmoty.

W niebo wspinała się drabina ciemnych chmur. W chmurach, niczym bomby,

wybuchały błyskawice. Nadchodzącą burzę zwiastował wiatr.

Zastępca szeryfa wrzucił bieg i skierował samochód w stronę burzy. W

background image

przeciwnym kierunku potoczyła się kula krzewu bylicy.

Te wszystkie twarze, które można dostrzec w chmurach, pomyślał Youngman.

Smutne twarze z szarymi i niebieskimi policzkami. Wzdęte. Oczy przymknięte i

gotowe do płaczu. Zwykła woda, a nie żaden radioaktywny deszcz. śaden koniec

ś

wiata.

- Zawaliłeś sprawę - zwrócił się do człowieka owiniętego derką. - Nie

skończyłeś ze światem, tylko z sobą samym. Człowiek w twoim wieku powinien

zdawać sobie sprawę, że to nie to samo.

Czarne chmury wzbijały się coraz wyżej. Gorące powietrze pustyni stanowiło

przegrodę, po której chmury musiały się wspiąć, aż powstały dwie ściany: jedna

ciepła i niewidzialna, a druga zimna, kłębiąca się niebieskość. Niewidzialna ściana

cofała się, a ciemna parła naprzód, rzucając cień o długości trzydziestu kilometrów.

U stóp chmur biegła bita droga; przy niej stał sklepik zbudowany z dykty, duża

zamrażarka i dom z bali uszczelnionych gliną. Miejsce zwane Gilboa, Nie było to

nawet osiedle. Poczta państwowa nie dostarczała tu już przesyłek, a dwunastu

mieszkańców musiało odbierać listy w Shongopovi, na mesie. Gilboa nie znalazłbyś

na mapach; nie było tu ani bieżącej wody, ani telefonów. Bita droga rozciągała się

zaledwie szesnaście kilometrów w każdą stronę, a potem ginęła w piasku.

Wiatr gnał wielkie krople wody. Prawdziwa burza jeszcze się nie zaczęła.

Youngman zatrzymał się przed domem, wziął w ramiona Abnera i wszedł do środka.

Kiedy już położył trupa wewnątrz, na podłodze, wyciągnął rękę i przekręcił wiszącą

na drucie żarówkę.

Biuro szeryfa składało się ze stolika i krzesła, krótkofalówki, żelaznej

zamykanej szafki na naboje, dwóch butelek Jim Beam, plastikowej torebki z

marihuaną i bielizny. I kurzu, mnóstwa kurzu, gdyż Youngman tygodniami przebywał

w terenie. Na ścianie wisiały dwie mapy - rezerwatu i drogowa stanu Arizona. Gdy

Youngman wietrzył dom, głośno szeleściły.

Oczyścił blat i z jednej przegródki wyciągnął formularz. Formularze kupiono

hurtem z przeceny i nagłówek z napisem „Komenda Policji Phoenix" ktoś przekreślił

długopisem. W innej przegródce znalazł cieknący długopis.

NAZWISKO - Abner Tasupi. ZAWÓD - właściciel garażu. DATA

URODZENIA - nieznana. RASA - PŁEĆ - Indianin, mężczyzna. PRZESTĘPSTWO -

ś

mierć. Pod MODUS OPERANDI Youngman wpisał: „atak nie zidentyfikowanego

zwierzęcia, być może przypadek wścieklizny". Potem poszedł do jeepa.

background image

Tumany kurzu przewalały się nad drogą. W odległości stu metrów, po drugiej

stronie drogi, błyskawice oświetlały faktorię Selwyna. Sklep stanowił nagrobek

dawnych ambicji właściciela. Łuszczący się napis obiecywał: „Pokoje gościnne-

benzyna-słodycze-towary mieszane-wyroby indiańskie". Na blaszanej tablicy

reklamowej coca-coli dyndał stłuczony termometr. Rozchylane siatkowe drzwi

połatano taśmą izolacyjną.

W sklepie można było dostać mąkę, fasolę, ser, ocet, tkaniny, siekiery,

podkowy, noże myśliwskie i naboje. Nad kontuarem zamocowano wypchaną głowę

łosia bez oczu. Pod ladą znajdowała się tania biżuteria i litrowe butelki whisky.

Selwyn siedział na zapleczu z Johnem Franklinem i grupą białych. Na podłodze,

wśród garnków i gliny, siedziała stara kobieta Hopi i cztery dziewczyny mieszanej

krwi. Anne pojechała samochodem, aby znaleźć przed burzą drewno na opał.

Dawno temu Selwyn był misjonarzem kwakrów. Miał długie, siwe włosy,

które spływały na koszulę, opinającą pokaźny brzuch. Turkusowy naszyjnik chował

się w bujnym owłosieniu na piersi.

- Nie musisz mi mówić, że tym ludziom potrzebna jest pomoc. Jeszcze chwila,

a dodasz, że na pustyni jest sucho. Wiem o tym. Przepraszam. - Selwyn beknął

osłaniając usta kantem dłoni. - Całe życie poświęciłem tym Indianom. Będę z wami

całkiem szczery: osobiście obdarzałem ich miłością i krwią serdeczną.

- To niezwykle budujące. - Pani Franklin uśmiechnęła się do tonącego w

alkoholu Selwyna.

- No i co ja z tego mam? Plują mi w twarz. Wy, moi drodzy, możecie śpiewać

alleluja jaszczurkom i spotka was z ich strony więcej wdzięczności. Kiedy ze

dwanaście lat temu przyjechali tu ludzie z Urzędu do spraw Indiańskich, to

powiedziałem im: wyrzucajcie sobie te wasze pieniądze na wyprawy na Księżyc.

Chciałem nawet zeznawać jako ekspert. Przepraszam. - Zmarszczył brwi na widok

kawałka tytoniu, który zdjął sobie z języka, gdyż nie mógł sobie przypomnieć, kiedy

ostatnio palił. - Gdyby nie ja, to Gilboa w ogóle by nie istniało. Czy wiecie o tym? To

mój generator dostarcza prądu, nie tylko dla mnie, ale i do zamrażarki, do której

Indianie wrzucają te swoje pieprzone jelenie. Znajdzie się też prąd dla tego łajzy,

którego nazywają zastępcą szeryfa. Widzicie? Nienawidzą mnie, bo im pomagam.

Sprzedaję im żywność na kredyt. Za to nienawidzą mnie jeszcze bardziej. A teraz

najlepszy przykład. Te głupie baby lepią garnki. Garnki! Przecież w każdym sklepie w

kraju Nawahów, na zapleczu, siedzą kobiety i szyją ozdobne derki. Derki można

background image

sprzedać po dwa tysiące dolarów, a dywany po trzy tysiące. Ale takie już mam

szczęście, że te dzikuski umieją jedynie lepić garnki. Na litość boską - przetarł oczy -

czy nikt nie ma jakiegoś szluga?

Nie usłyszawszy odpowiedzi, otworzył oczy i idąc za wzrokiem gości, dojrzał

stojącego w drzwiach zastępcę szeryfa.

- W porządku. - Właściciel faktorii opuścił misjonarzy i podszedł do

Youngmana. - Ty zawsze masz szlugi.

Youngman już wiele razy słyszał wszystkie żale Selwyna. „Głupimi babami"

lepiącymi garnki była jego żona i córki.

- Jasne. - Youngman wysunął papierosa. Zauważył, że grupa Franklina gotuje

się do sprzeczki. Coś niewiarygodnego. Selwyn, podobnie jak i sklep, przypominał

wrak na pustyni, zakotwiczony płyciutko w piasku i z wysiłkiem opierający się

zepchnięciu do jakiejś rozpadliny czy ścieku. Tylko Indianie mogli tolerować białego

na takim szczeblu upodlenia.

- Proszę. - Youngman zbliżył zapałkę do trzęsącego się papierosa.

- Dzięki - wydusił z siebie Selwyn. - Ci nowocześni bibliści mogą ci

przysporzyć hemoroidów na uszach.

- Naprawdę?

- Opowiadają mi o Indianach, taka ich mać. Ale nie odchodź. Kiedy się

wreszcie stąd wyniosą, to sobie łykniemy.

ś

ona Selwyna zaśmiała się, a Franklin odchrząknął, gdyż Selwyn zaczął

mówić normalnym głosem.

- Chcieliśmy tu kupić trochę rzeczy na drogę - powiedział Franklin. - Na

skutek zmiany planów nie mogliśmy pojechać do Flagstaff.

- Muszę już iść - Youngman zwrócił się do Selwyna. - Potrzebuję trochę mąki

kukurydzianej, sznur i biały worek.

- Kto umarł?

- Abner.

- O, w mordę.

- Czy to właśnie ten indiański dżentelmen, którego widzieliśmy dziś rano? -

zapytał Franklin, ale nikt mu nie odpowiedział.

- Nie pochowasz go w zwykły sposób? - zapytał Selwyn Youngmana.

- Dlaczego nie? - Franklin był oburzony.

- Dlatego, że to był czarownik, ty durniu! -Selwyn odwrócił się do Franklina.

background image

- Na pewno pan w to nie wierzy.

- Nie wierzę? - Selwyn osłupiał. - Bracie Franklin, ty chyba nie masz pojęcia,

gdzie się, u diabła, znalazłeś! Kochanie! - krzyknął do żony. - Czy są tu jakieś

wiedźmy?

Kobieta przestała chichotać. Złożyła ręce na udach i wpatrzyła się w garnki.

- Wiedźmy? - Selwyn zaśmiał się. - No cóż, święci i apostołowie nie mają

wstępu na teren rezerwatu. Jak myślisz, dla kogo nadaje się to miejsce? Dla Indian,

pijaków i różnych łajz. Mój Boże, sam byłem pełen łaski pańskiej, kiedy

przyjechałem tu czterdzieści lat temu. Była ze mnie równie wielka dupa jak ty, bracie

Franklin. Aż trudno w to uwierzyć. Byłem przepełniony Słowem Pańskim. A potem,

pewnego dnia, zobaczyłem, jak moi parafianie zatłukli siekierą pewną kobietę. To

było dopiero coś! „Dlaczego zabijacie tę kobietę?" - zapytałem. Niemalże dałem się

sam porąbać, próbując ją uratować. No cóż, zatłukli ją, gdyż poprzedniej nocy

zmieniła się w wilka i zabiła jakiegoś mężczyznę.

- Ale przecież pan w to nie uwierzył.

- Oczywiście że nie. Nie jestem jednym z tych dzikusów. Ale z drugiej strony

trzymam się z dala od nawiedzonych puebli, a kiedy Indianie zabijają siekierą jakąś

czarownicę - co zdarza się mniej więcej raz do roku - to trzymam język za zębami. -

Selwyn milczał przez chwilę. - Patrzycie na mnie z politowaniem. Nie patrzcie na

mnie, tylko dokoła. Oczy wam wyjdą na wierzch z wysiłku, gdy będziecie

wypatrywać końca pustyni i zgubicie się w kanionach. A jak już tam będziecie, to

starajcie się pojąć, jacy bogowie mieszkają w tej okolicy.

- Nie jesteśmy zupełnie ciemni - łagodnie wtrącił inny z gości. - Każda

społeczność wierzy w innego Stworzyciela. Bez względu jednak na Jego imię,

Stwórca jest taki sam wśród wszystkich ludzi.

- Tak? Czy to się odnosi do Człowieka-Szkieleru?

- Kogo?

- Człowieka-Szkieletu. Masawa. Nazywajcie go, jak chcecie: Pluto, Szatan. -

Oczy Selwyna błyszczały jak porcelana. - To tu właśnie jest piekło na ziemi. Może i

wy to kiedyś pojmiecie.

- Panie władzo, jeżeli ten człowiek, którego znaleźliśmy dziś rano, był tak

zwanym czarodziejem - powiedział Franklin - to może ktoś go zabił?

- Abnera? Skądże. - Selwyn uprzedził Youngmana. - Był zbyt potężny. Jasne,

mogli go wygnać z mesy, ale pierwej by sobie obcięli dłonie, niż ważyliby się go

background image

tknąć. Wstałby z grobu, aby ich załatwić. Jak wilk albo...

- Człowiek, którego znaleźliście - przerwał Youngman - był starym

pustelnikiem. To wszystko. Nikt go nie zabił, a jeżeli usłyszę jakieś plotki na ten

temat, to będę wiedział, kto jest ich autorem. Prawda, Selwyn? - Złapał sklepikarza za

łokieć. - Przepraszam państwa. - Wyciągnął Selwyna z zaplecza i zawlókł do sklepu. -

Idź i napij się czegoś, staruszku.

- Jak jestem trzeźwy, to gadam zbyt wiele.

- Nie jesteś trzeźwy. Po prostu nie jesteś wystarczająco pijany. Po co ta

gadanina o wiedźmach? Wyjdzie z grobu... Mój Boże... - Pod ladą znalazł butelkę,

odkręcił kapsel i wlał Selwynowi whisky do ust. Podmuch wiatru otworzył drzwi.

Selwyn odwrócił w tym kierunku głowę; płyn ściekał mu po brodzie.

- To tylko wiatr - powiedział Youngman

- Może to on...

- No to zmów dziś wieczorem pacierz.

- On niejedno potrafi.

- Potrafił.

Nad Gilboa błysnęło. Gdy piorun strzelił w stojącą na dworze zamrażarkę,

wnętrze sklepu rozjarzyło się srebrem, a potem znów powróciła czerń. Ponownie

włączył się agregat. Światła sklepu rzucały woskowe cienie. Youngman pospiesznie

zapakował towary, po które przyszedł.

- Dolicz mi do rachunku.

- Jasne. - Selwyn czuł się wyraźnie lepiej. -Może uda mi się jednej z tych

siostrzyczek wcisnąć jakiś garnek.

Chmury pękły na dwoje, niczym żagle. W ciągu pół godziny mogło spaść z

osiem centymetrów wody, czyli jedna czwarta rocznego opadu deszczu. W sam raz,

ż

eby zmienić kotlinki w wodospady, otworzyć opancerzone nasiona perukowców i

ż

elaznego drzewa. Droga zmieniła się w trzęsawisko i spod kół jeepa tryskały brudne

fale błota.

Przed biurem Youngmana stał samochód terenowy. Zanim szeryf wszedł do

domu, musiał przebrnąć przez kałuże. Abner nadal leżał w rogu, ale koc był

ś

ciągnięty, a nad odkrytym ciałem pochylał się jakiś biały.

- Wy, misjonarze, nie dajecie łatwo za wygraną. - Youngman zamknął drzwi.

Biały uniósł wzrok. Był w wieku Youngmana, bardzo opalony, z krótkimi,

rudymi włosami, dużymi niebieskimi oczami i z szerokim uśmiechem na twarzy.

background image

Nosił ubranie w kolorze khaki i był tak wysoki, że ciało leżące u jego stóp wyglądało

jak lalka. Na rękach miał gumowe rękawiczki i - zamiast Biblii - trzymał skalpel i

plastikową torebeczkę.

- To potrwa tylko minutkę - powiedział oficjalnym tonem.

- Nie masz nawet sekundy. Wstawaj.

Gość zastosował się do polecenia z ociąganiem, pochylając głowę, aby nie

uderzyć nią o sufit. Zsunął prawą rękawiczkę i wyciągnął rękę do Youngmana.

- Bardzo przepraszam za najście. Nazywam się Hayden Paine. - Trzymał

wyciągniętą rękę w powietrzu przez dziesięć sekund, a potem ją opuścił. - No cóż,

proszę mi pozwolić posprzątać. Zaraz wszystko wyjaśnię.

- Na twoim miejscu zacząłbym mówić od razu.

Paine uśmiechnął się, zupełnie na luzie, pomimo zakrwawionych rękawiczek,

nieznanego pomieszczenia i dudniącego deszczu.

- Odwiedzam wszystkie punkty szpitalne i posterunki policji na terenie

rezerwatu. Mam nadzieję, że to wystarczy? - Podał Youngmanowi złożoną kartkę

papieru. Gdy Youngman czytał, pochylił się nad aluminiową walizką. Zdjął drugą

rękawiczkę i obie schował do plastikowej torebki. Potem przemył dłonie w alkoholu i

zakleił poprzednio przygotowaną paczuszkę.

Yungman czytał:

„Do Wiadomości Zainteresowanych Władz. Pan Hayden Paine przeprowadza

badania lekarskie, które mogą mieć wielką wagę dla naszego ludu. Otrzymał on zgodę

na poruszanie się po całym rezerwacie i wszyscy funkcjonariusze plemienni mają mu

okazać należytą pomoc w jego przedsięwzięciu". W nagłówku widać było pieczęć ze

słońcem, górami i skrzyżowanymi łodygami kukurydzy. Pod pismem podpisał się

„Walter Chee, Przewodniczący Rady Szczepowej Nawahów".

- Mam też i inne dokumenty, jeżeli to konieczne. - Paine zamknął walizkę.

- Nie chcę. Jesteś w niewłaściwym rezerwacie.

- To jest teren Hopi, wiem o tym, ale...

- Jeszcze mi nic nie wyjaśniłeś. Kiedy tu wszedłem, bezcześciłeś ciało i nadal

nie wiem, dlaczego.

- Badania lekarskie. Tak jak wyjaśniono to w...

- W liście nic nie wyjaśniono. Jakie badania?

Paine zdawał się być tylko nieznacznie zażenowany sytuacją. Wziął z

powrotem list.

background image

- To jest dość trudne do wyjaśnienia, szeryfie.

- Zastępco.

- Zastępco. Prowadzę badania serologiczne. Rozpoznawszy przeciwciała we

krwi miejscowej ludności, będę w stanie zidentyfikować choroby występujące

endemicznie. Niektóre choroby można rozpoznać tylko w ten sposób. Jest to trudny

proces i gdybym panu dalej tłumaczył, to wątpię, czyby pan zrozumiał. To jest coś dla

specjalistów - dodał szybko Paine. - Mogę tylko powiedzieć, że moje badania

poprawią stan zdrowia tutejszej ludności. Najtrudniej mi przychodzi uzyskać próbki

krwi od ludzi starszych i kiedy zobaczyłem ciało, to nie mogłem się oprzeć pokusie.

Niech pan mi wierzy, nie chciałem niczego bezcześcić. Naprawdę potrzebuję pańskiej

pomocy.

Paine mówił bardzo głośno, starając się przekrzyczeć odgłosy grzmotów i

łomot deszczu bijącego o dach. Youngman, tak jak każdy mieszkaniec pustyni, lubił

deszcz. Ponadto ulewa zmusiła w końcu Paine'a do milczenia. Zmusiła go do

przełknięcia powodzi własnych słów. W przekonaniu Indian, słowa stanowiły broń

białych. Indianie lubili przyglądać się białym, którzy na próżno starali się opanować

własne gadulstwo. Youngman skrzyżował ramiona i czekał. Cisza mogła być

pouczająca.

Paine nadal się uśmiechał. Miał koło trzydziestki. Na tle opalenizny odcinały

się jedynie blade worki pod oczami. Minęła kolejna minuta wypełniona łomotem

deszczu.

Paine westchnął. Miał potężną klatkę piersiową i mocne ramiona, porośnięte

rudymi włoskami, a na nadgarstkach jaśniały nierówne blizny. Na zewnątrz strzelił

piorun, przypuszczalnie w land-rovera, pomyślał Youngman. Paine jedynie rzucił

okiem w tym kierunku, pewny siebie i opanowany. Burza osiągnęła apogeum. To nie

tyle deszcz otwierał pustynne nasiona, ile jego gwałtowność. Uśmiech Paine'a zmienił

się w rozbawienie.

Niebieskie oczy były czyste jak sadzawki, bez skazy i niewzruszone. Zupełnie

obojętne. W niebieskich oczach brak jest pigmentu, przypomniał sobie Youngman. To

tyko załamanie światła. Abner nazywa je „martwymi oczami". Nazywał. Paine, z

lekka rozbawiony, spokojnie znosił wzrok Youngmana. Woda płynęła pod podłogą

domku. Przez następne pięć minut błyskawice skupiły się nad niewielką wyniosłością,

na której stał sklepik Selwyna.

Agregat Selwyna zakrztusił się. śarówka w biurze przygasła, niczym papieros,

background image

a potem lekko pulsowała w powolnym rytmie benzynowej prądnicy. Youngman

patrzył, jak Paine opuścił oczy. Dłonie Paine'a zacisnęły się w pięści, a potem znów

się rozprostowały. Oczy się zwęziły. Podniósł strzelbę. śarówka jarzyła się

pomarańczowo.

Youngman sięgnął do kieszeni koszuli Paine'a i wyciągnął stamtąd małą

paczuszkę, lecz Paine zdążył złapać go za nadgarstek.

- To jest mi potrzebne! - krzyknął.

Gdy broń Youngmana oparła się o szczękę Paine'a, ten cofnął się, przyciskając

głowę do ściany i puścił rękę zastępcy, który mocniej naparł na strzelbę.

- Łżesz - powiedział spokojnie Youngman. Był pewien, że tamten wiedział, o

co chodzi. - Nie wiem, o czym łżesz, ale łżesz.

Cofnął się o dwa kroki i skierował wylot strzelby na wysokość paska lekarza.

Paine wykonał ruch ręką, lecz zamarł na widok odwodzonego kurka.

- Myli się pan! Szeryfie, potrzebna mi jest próbka! Nie wiesz, co robisz!

Proszę!

Youngman trącił stopą aluminiową walizeczkę.

- Idź, baw się z Nawahami. Oni we wszystko uwierzą.

Z wyrazu twarzy Paine'a widać było, że nie dosłyszał ostatnich słów przez

grzmot burzy. Gdy Youngman uchylił drzwi, do środka wpadł wicher. Droga

przekształciła się w płytką rzeczkę.

- Pamiętaj, sam tego chciałeś - ostrzegł go Paine.

Tyle przynajmniej dosłyszał Youngman, gdyż przy otwartych drzwiach nawet

krzyk niewiele pomagał. Paine wziął swą walizkę i wyszedł na deszcz, po czym

kluczykiem otworzył drzwiczki land-rovera. Youngman patrzył na to spod drzwi i

zobaczył, jak za jego samochodem parkuje samochód Służby Zdrowia. Po co,

zastanawiał się Youngman, ktoś zamyka na kluczyk samochód w takim miejscu jak

Gilboa? Poczekał, aż land-rover - z włączonymi światłami i szalejącymi

wycieraczkami - zniknął w deszczu. Z odległości piętnastu metrów przez smugi wody

widać było tylko tylne światła.

W tej chwili Anne Dillon otworzyła drzwiczki furgonetki. Youngman wspiął

się do środka, przemoczony, jakby wyszedł spod prysznica. Kapelusz i strzelbę rzucił

na bierwiona leżące na tylnym siedzeniu.

Furgonetka była lepiej wyciszona niż biuro Youngmana. Można było

rozmawiać.

background image

- Widzę, że nadal dbasz o rozwój turystyki - Anne zwróciła się do

Youngmana. - Przykro mi z powodu Abnera.

- Mnie też.

- Ale przyjechałam tu po przeprosiny.

- Przepraszam.

- To nie wystarczy. W końcu udało mi się ściągnąć tych ludzi z fundacji, z

głębi kraju, i od razu, na samym początku, musiałeś ich obrazić, a mnie wprawić w

zakłopotanie. Od kiedy to jesteś strażnikiem wszystkich tutejszych świętości?

Wyszłam przez ciebie na idiotkę. Teraz przepraszasz i ja ci mam wybaczyć?

- Będziesz się starać. Będziesz się bardzo starać.

Oczy Anne były niebieskie, ale nakrapiane brązowymi plamkami. Niekiedy

były to oczy patrzące bardzo badawczo.

-Youngman, to okrutne, co powiedziałeś. Wcale nie muszę cię kochać. Mogę

się o to bardzo postarać.

- Co to ma za znaczenie? - zapytał.

- Jak to?

-Przecież już za tydzień wyjeżdżasz na dobre z rezerwatu i wracasz do

rodzinnych pieniędzy, gry w polo czy też w co innego, czym tam zajmują się bogacze

w Phoenix. Miałem nadzieję, że będziemy mieli ten tydzień dla siebie, ale coś mi się

zdaje, że będziesz zajęta ornitologami, misjonarzami, czy kim tam oni są. Zresztą,

czym oni się zajmują? Wspierają potrzebujących? Czy tylko zakochanych? Skąd mają

pieniądze?

- Od grup wyznaniowych i korporacji.

- To ci dopiero. Romantyczny odpis podatkowy. Niezłe. Mówię to jako jeden

z potrzebujących, sama rozumiesz. No więc pracuj z nimi, ciesz się. Biała bogini

Hopi, patronka jaskry.

- Gdybyśmy mieli cały tydzień dla siebie, to właśnie tak byś do mnie mówił?

- A jak?

Wpatrywał się w deszcz bijący o przednią szybę, gdyż czuł na sobie jej wzrok.

Dopiero po chwili dostrzegł, że jej oczy wzbierają łzami.

- Nie - powiedział Youngman. - Nic takiego bym nie powiedział. Jestem

durniem i do tego potwornie zazdrosnym.

Przyciągnęła go do siebie. Wbiła mu palce w plecy i poczuł na szyi gorące łzy.

- Zazdrosny, zgoda - szepnęła Anne. - Ale wypchaj się z tą resztą.

background image

- Będę miał cały tydzień, żeby się wypchać.

- Tak bym chciała, żeby ich tu nie było. Ale czekają na mnie.

Kiedy się całowali, wsunął jej rękę za koszulę i przesunął lekko wzdłuż piersi,

aż poczuł twardy sutek.

- Oni tu będą krócej niż tydzień. Może ze cztery dni - powiedziała, wyciągając

się na siedzeniu.

- Może powinienem z tobą pojechać. - Youngman przykrył ją własnym ciałem.

- Nie, na tyle romantyczni to oni nie są. Czy nie widać nas ze sklepu?

- Nic nie widać.

Anne pojawiła się w rezerwacie przed dwoma laty jako ochotniczka Służby

Zdrowia. Uciekła z Phoenix od bogatej rodziny, która wzbogaciła się, kupując za

bezcen kawały pustyni, a potem odsprzedając je drogo jako poligon dla lotnictwa.

ś

ycie Dillonów przypominało bajkę: pokazy arabskich koni, golf w Scottsdale, loża w

teatrze Sombrerro i piłki tenisowe robione na zamówienie przez Neimana-Marcusa.

Według Anne był to rodzaj śpiączki, która ogarniała całe jej otoczenie. Ci lunatycy

przez całe życie zdawali się nie dostrzegać meksykańskich i murzyńskich slumsów i

indiańskiej nędzy. Już w szkole doszła do wniosku, że jednym z przejawów tej

ś

piączki ludzi uprzywilejowanych jest przeświadczenie, że tylko oni są prawdziwymi

dziećmi tej ziemi, a wszyscy inni - zwłaszcza kolorowa biedota - to zawalidrogi.

Wobec tego Latynosów nazywano Meksykanami. Murzyni to czarnuchy. Martwy

Indianin był ciekawym wspomnieniem dawnego Zachodu, ale żywy Indianin stanowił

ź

ródło społecznych bolączek. Tego rodzaju przeświadczenia pomagały prowadzić

wygodny żywot, gdyż w przeciwnym wypadku człowiekowi groziło poczucie winy.

W Phoenix nie lubiano poczucia winy; nie należało ono do dobrego tonu.

Wina. Anne pracowała na mesie, w Pueblo Hotevilla. Jeżdżąc setki mil po

całej mesie z antybiotykami do odległych puebli, miała mnóstwo czasu, żeby się

zastanowić nad poczuciem winy jako bodźcem do działania. Dość wcześnie pojęła, że

takie podejście cuchnie na odległość. Indianie cuchnęli, cuchnęły puebla, wiecznie

ropiejące wrzody, które codziennie leczyła, też przeważnie cuchnęły. Po pół roku

miała dość i chciała zmienić dżinsy na białe ubranie do tenisa. Tylko przez upór

została na kolejne sześć miesięcy i wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Albo Indianie

przestali cuchnąć, albo przestała na to zwracać uwagę. Coraz częściej reagowała

zdziwieniem, kiedy biali turyści traktowali ją jak białą. A potem spotkała

Youngmana.

background image

Ich ścieżki skrzyżowały się wcześniej już kilkakrotnie, dość często, aby

zdążyli poczuć do siebie niechęć. Tego razu wybrała się na wzgórza koło Moencopi,

tereny, o które kłócili się Hopi i Nawahowie, aby leczyć chłopca pogryzionego przez

wściekłego kojota. Policja Nawahów i Youngman przybyli na miejsce, aby zabić

zwierzę, które schroniło się w szopie. Podczas gdy Nawahowie czekali z bronią na

zewnątrz, zastępca szeryfa Hopi wszedł do środka z kocem i z pistoletem. Ceną

zabicia kojota było jedno ukąszenie przez koc. W ciągu następnych czterech dni Anne

zaaplikowała chłopcu i zastępcy szeryfa serię bolesnych zastrzyków w brzuch.

Pierwszego dnia oświadczyła Youngmanowi, że sam sobie jest winien, gdyż wszedł

do środka, zamiast czekać na zewnątrz. Odparł na to, że w szopie stały klatki z

kurczakami i z królikami i kojot pozbawiłby rodzinę chłopca całorocznego zapasu

jedzenia. A skoro ona miała lekarstwa na podorędziu, to co miał do stracenia? Nic

oprócz bólu.

Już po miesiącu często spotykała się z Youngmanem w różnych miejscach na

mesie i na pustyni. Ich związek zaczął się nietypowo: najpierw wyzwolenie poprzez

seks, a dopiero potem rozmowy i koniec samotności. Miłość - co do tego się zgadzali

- przyszła niejako wbrew nim. Teraz, w chwili zakończenia pracy w Służbie Zdrowia,

miłość stała się tylko ciężarem, kłopotliwą pamiątką.

Przywarła do niego, trzymając go w swym wnętrzu. Ale burza słabła,

ustępując gwałtownym szkwałom, a zimne, płynne cienie przesuwały się po jej

ramionach.

- Muszę już jechać. Poczekasz te cztery dni?

- Dziewczęta Selwyna jeszcze mnie nie uwiodły - odparł.

- Na pewno próbowały. Gdyby miały okazję, to by mnie zatłukły.

- Uważaj wobec tego na spadające garnki.

- Naprawdę muszę już lecieć - powiedziała Anne, pocałowała go i odepchnęła

od siebie.

Usiedli i odszukali ubrania. Deszcz wyraźnie słabł, prawie ustawał.

- Co to za jeden, ten, którego wyrzuciłeś z biura?

- Nikt. Wymyślił jakąś historyjkę o badaniach nad przeciwciałami we krwi.

Anne w ciszy dopięła koszulę.

- Skąd wiesz, że wymyślił? - Przeczesała palcami włosy.

- Wiem.

background image

- Youngman, to właśnie o takich badaniach od dawna myśli Służba Zdrowia. I

wyrzuciłeś go za drzwi? Czy nie wiesz, ilu Hopi cierpi na anemię i ma pasożyty we

krwi?

Czuła, jak wzbiera w niej gniew; nie była w stanie go opanować.

- Kłamał.

- A ilu co rok ślepnie z powodu chorób wenerycznych albo głuchnie od atrezji

uszu? Dlaczego nie pozwoliłeś mi z nim pomówić? Czy nie miał żadnego

zezwolenia?

- List z Window Rock - przyznał Youngman. Nie wspomniał o tym, co Paine

robił z ciałem Abnera. Nie chciał szukać usprawiedliwienia.

- Aha, to o to poszło. Miał list od Nawahów, a to było dla ciebie za mało.

Bardzo dziękuję. Być może ja miałabym na ten temat odmienne zdanie.

Czuła, jak z każdym słowem odgradza się od niej i oddala. Czy to ma jakiś

sens, pomyślała. We dwójkę stanowili świetny przykład sił odśrodkowych. Dlaczego

walczyła przeciw tej sile?

Youngman sięgnął do przedniego schowka po papierosy.

- Pal swoje - powiedziała Anne.

- Ale twoje są stęchłe.

- To co?

- Równie dobrze mogę je wypalić.

Pomijając upór, drażniły ją również jego przyzwyczajenia biedaka. Tak

naprawdę to palenie stęchłych papierosów zaczęło się jednak w więzieniu.

- Nie ufasz Nawahom, nie ufasz białym. Czy jesteś paranoikiem? Jeżeli tak

nienawidzisz pomocy z zewnątrz, to dlaczego znosisz mnie? - zapytała.

- Kocham cię.

- Tak po prostu?

- A cóż mogłoby być bardziej proste?

- Youngman, wyjeżdżam stąd za tydzień. Jedziesz ze mną?

- Do Phoenix?

- Niekoniecznie do Phoenix. Gdziekolwiek. Do Meksyku, jeżeli masz ochotę.

- Co mam tam robić?

- Jesteś jednym z niewielu Hopi, który może sobie dać radę poza rezerwatem.

Znasz się na fotografii, malarstwie. A ja mam dość pieniędzy, żeby starczyło nam na

rozruch.

background image

- Wiesz, że mogłabyś tutaj zostać.

- Ja już zostałam. Przyglądałam się, jak toczysz bitwy z tymi wszystkimi

urojonymi obelgami, których rzekomo doświadczałeś od ludzi, w rzeczywistości

pragnących przyjść ci z pomocą. Podobnie postąpiłeś z Franklinem.

- On też chce mi pomóc? - Youngman zaśmiał się.

- Jego fundacja występuje, między innymi, w imieniu wielu firm

farmaceutycznych. Hopi potrzebne są lekarstwa i pieniądze na własny szpital. Miałam

nadzieję, że przed wyjazdem uda mi się załatwić tę darowiznę, ale dotąd byłam

głównie zajęta przepraszaniem za ciebie.

- Nie! - Twarz Youngmana pociemniała z gniewu. - Nigdy tych ludzi nie

przepraszaj w moim imieniu.

Anne popatrzyła przez szybę na szybko znikającą tęczę. Była raczej

przygnębiona niż zła. „Ci ludzie" to obcy, Angole, biali. Jakimś zrządzeniem losu

Youngman dla niej zrobił wyjątek. Ale pewnego dnia i to by się skończyło... a ona

błaga go, żeby wyjechał z nią z rezerwatu. Czy zwariowała do reszty?

- Może to tylko seks - szepnęła do siebie.

- Może. - Youngman miał dobry słuch.

Nie miała ochoty powtórnie wybuchnąć płaczem w jego obecności, wyjęła

więc kluczyk i zapuściła silnik.

- Przez parę dni będziemy obozować na pustyni, a potem pojedziemy na ryby

do Joe Momoa. Razem z nim przyjedziemy na Taniec Węży. Tam się spotkamy.

- Nie jedź.

- Dlaczego nie? - Anne oparła ręce o kierownicę.

Youngman nie wiedział. Wyrwało mu się to w pośpiechu, nie wskutek jakichś

przemyśleń, tylko w wyniku natłoku wrażeń i obrazów. Konie Joe Momoa, rysunek z

piasku, oczy Abnera, czarne, śmierdzące plamy. Ich zapach.

- Posłuchaj. - Anne dotknęła ręki Youngmana. - Kiedy wrócę, wypuścimy się

sami na kilka dni.

- To nie o to chodzi.

- A o co?

Głównie o zapach. Raz wchłonięty, zdawał się przenikać do krwi.

- Coś, co mi wczoraj powiedział Abner.

- Ach... - Mogła ich sobie wyobrazić. Dwóch pijanych Indian w słonecznej

spiekocie. - I to wszystko?

background image

- Pojedź po prostu na mesę i tam czekaj na tańce. Jeżeli chcą sobie popatrzeć

na Indian, to trudno o lepsze miejsce.

- Oni chcą pojechać pod namiot. - Anne potrząsnęła głową i wrzuciła bieg.

Nie słysząc nic więcej, Youngman wysiadł i zamknął drzwiczki.

Zajrzał przez szybę. Mokre, czarne włosy spadały mu na czoło. Z wysokości

siedzenia kierowcy wydawał się niewysoki jak chłopiec.

Anne uważała, że Youngman nie ma racji. Był zbyt przepełniony goryczą, zbyt

małomówny, zbyt szczupły i zbyt ciemny. Zbyt indiański.

Youngman patrzył, jak odjeżdżała w kierunku Selwyna, a potem wrócił do

biura.

Zmarłych należało pochować przed zmrokiem. Youngman nie wierzył w to

wszystko, ale Abner wierzył, a w końcu to Abner był tym martwym.

Oderwał deskę z podłogi, pod którą nadal stała woda, i obmył ręce i twarz

Abnera. Białą farbą od Selwyna ozdobił mu nogi i ramiona. Nad lewym okiem

wyrysował półksiężyc -symbol kapłański. Przeczesał zmarłemu włosy i wplótł w nie

orle pióra. Inne pióra zamocował przy nadgarstkach i kostkach. W ręce Abnera

wsypał mąkę kukurydzianą. Na szczęście stężenie pośmiertne już ustąpiło, gdyż

musiał mocno zacisnąć palce zmarłego. Resztę mąki wysypał Abnerowi na twarz, co

nie było łatwe ze względu na rany. W białym worku, w miejscu twarzy, wyciął nożem

dziury, tak aby powstała „maska z chmur" na głowę. Na pustyni nic nie mogło się

zmarnować, nawet martwi; mieli przecież wrócić pod postacią deszczu. Owinąwszy

Abnera w płótno, pochylił się i zgiął mu nogi w kolanach. Ciało zmarłego było

drobne. Youngman wziął je pod pachę, a drugą ręką schwycił kij do spulchniania

gleby i udał się do samochodu.

Oddalił się z piętnaście mil od Gilboa, aż dojechał na przełęcz ozdobioną na

ż

ółto przez rząd drzew paloverde. Wykopał parę centymetrów wilgotnej ziemi, a

potem metr suchego piasku, ułożył Abnera w pozycji siedzącej, z twarzą zwróconą na

wschód, i zapalił papierosa.

- Cóż, wuju, powinien tu przyjść ktoś z rodziny, powiedzieć parę słów. Ale

poza mną nie masz na kogo liczyć. Mówiąc między nami, to wolałbym zamiast

przemowy zadać ci kilka pytań. Nie mam pojęcia, czy byłeś dobrym człowiekiem, czy

nie. Tak naprawdę, to nawet nie wiem, czy to jest istotne. I... oszukaj ich. Nie wracaj

pod postacią chmury. Pojaw się jako kaktus.

Przez wycięte otwory widać było zamknięte powieki Abnera. Na masce, na

background image

wysokości policzka, pojawiła się różowa plama. Plama zaczęła się powiększać, a

obok wystąpiły inne plamy. Abner nadal krwawił.

- Staruszku, przecież nie żyjesz - powiedział Youngman.

Nie tylko maska, ale i cała płachta pokrywały się czerwienią. Rozlewające się

czerwo-noróżowe plamy. Youngmanowi zabrakło odwagi, aby zdjąć maskę, wszedł

więc do grobu i uniósł płótno. Rany na ciele zmarłego krwawiły. Może to w wyniku

jazdy samochodem, pomyślał. Ale martwi nie krwawią. Złapał Abnera za wilgotny i

zimny nadgarstek; nie wyczuł pulsu. Wtedy dostrzegł dłoń Abnera. Sznurek, którym

była związana w pięść, był przerwany, a wokół leżały grudki nasiąkniętej krwią mąki.

Przed zachodem nadciągnął wiatr, kołysząc gałęziami drzew paloverde.

Youngman zasypał grób i przykrył go kamieniami, aby zabezpieczyć przed

drapieżnikami. Na szczycie umocował kijek do spulchniania, symboliczną drabinę

prowadzącą z grobu do nieba. Wiatr tłukł patykiem o kamienie.

- Uspokój się, Abner, puść ten kij - poprosił. Patyk przestał drżeć. - Spróbuj

choć na chwilę być martwy. Może tak ci będzie lepiej.

Youngman powrócił tą samą drogą do Gilboa. Raz zatrzymał się i obejrzał do

tyłu. Ostatnie promienie słońca padały na przełęcz oświetlając drzewa głęboką

czerwienią.

Według Koranu pierwszego nietoperza stworzył Jezus. W czasie ramadanu,

kiedy żaden z wiernych nie ma prawa jeść od świtu aż do zachodu słońca, Chrystus

przebywał na wzgórzach za Jerozolimą i nie widział horyzontu na zachodzie. Ulepił

więc z gliny skrzydlate stworzenie i tchnął w nie życie. Stworzenie to - nietoperz -

wleciało do jaskini, z której wyłaniało się co wieczór i latało wokół Jezusa, aby mu

donieść o zachodzącym słońcu.

Dla starożytnych Egipcjan nietoperze, ze względu na ich sutki, były symbolem

macierzyńskiej miłości. Chiński znak, oznaczający nietoperza, symbolizował również

szczęście, a niektóre ludy Pacyfiku Południowego widziały w nich bóstwa płodności.

Ale w Nowym Świecie nietoperz był bogiem. Majowie nazywali go Zotzilaha.

Miasta i ludy nazywano jego imieniem, a jego podobizny widać było we wszystkich

ś

wiątyniach Meksyku: uskrzydlony człowiek z pyskiem, zębami i językiem

nietoperza, trzymający w jednej ręce odciętą ludzką głowę, a w drugiej - serce.

Zotzilaha, Bóg Nietoperz, który władał ogniem, z czasem przemienił się w

Huitzilopochtli, Boga Słońce, któremu kapłani, odziani w czapki z nietoperzej skóry,

background image

składali w ofierze stosy wyciętych ludzkich serc. W 1519 r., w miejsce

zapowiedzianego Białego Brata, w Meksyku pojawił się Cortez. Z pomocą proroctwa

i zbuntowanych szczepów uwięził Montezumę. Hiszpanie odnotowali, co prawda,

ataki „krwiożerczych" nietoperzy, ale imperium Azteków legło z gruzach.

Bogowie umierają, ludy się zmieniają, a przyroda pozostaje. W ciągu

następnych stuleci nietoperze wampiry królowały w meksykańskiej dżungli, a na

przestrzeni ostatnich dwudziestu lat - z niewiadomych człowiekowi przyczyn -

zaczęły się systematycznie przemieszczać na północ. Była to nocna wędrówka,

potwierdzona jedynie przypadkowymi i nienaukowymi doniesieniami o zabitych

kozach, bydle, a nawet ludziach w górach Sonora.

Teraz, w nowym otoczeniu pustyni i na mesach, wampiry polowały tak jak

dawniej: mądrze i cierpliwie. Przeleciały ponad dwoma stadkami owiec i zabitym

królikiem, zatrutym i wystawionym dla kojotów. Wyschnięte łożyska potoków w

blasku księżyca przypominały ciemne wstążki. Na wilgotnym dnie wąwozów

poruszały się salamandry tygrysie, polujące na owady i padające łupem węży.

Nietoperze przepłynęły ponad piętnastometrowymi karnegiami olbrzymimi. Mleczną

bielą jaśniały rozwijające się nocą kaktusy.

Do pisku nietoperzy przyłączył się inny dźwięk. Tęskny i zawodzący dźwięk

piosenki country dochodził z wiatrem z daleka. Tysiąc nietoperzy skręciło jak jeden

mąż. Ich pisk wzmógł się, a błony potężnych skrzydeł zaczęły szybciej uderzać o

powietrze. Ten inny dźwięk, wiedziały dobrze, oznaczał bliskość człowieka. A także

jego uczynnię zgromadzonych zwierząt. Jezioro życia. Dwie mile stamtąd

czternastoletni Isa Loloma, obolały po całodziennej pracy przy owcach, siedział w

szoferce furgonetki dodge'a, popijając napój pomarańczowy i słuchając radia

tranzystorowego. Furgonetka nie miała silnika. Osie kół wspierały się na cegłach.

Furgonetka miała po prostu odstraszać kojoty i do tego celu nadawała się znakomicie.

Noce Isy były długie i samotne.

Noc płatała figle. Niekiedy rozgłośnia Nawahów znikała z eteru, a na jej

miejsce pojawiały się stacje z Houston czy Kansas City. Wtedy słuchał o

restauracjach i o miejscowych astronautach. Wystarczyło tylko zamknąć oczy,

położyć ręce na kierownicy i zdawało się, że jedzie własnym cadillakiem obwodnicą

jakiegoś miasta Angoli, ma na sobie koszulę z perłowymi guzikami, a w tylnej

kieszeni uwiera go portfel wypchany dwudziestodolarowymi banknotami.

Tej nocy słuchał monotonnego programu z Gallup. Każdy sklep Piggly-

background image

Wiggly - powiedział głos z eteru - z przyjemnością przyjmie kupony żywnościowe. W

Tuba City odbędzie się konkurs tańca towarzyskiego. Wyniki sportowe podano dzięki

sponsorowaniu przez traktory Masseya-Fergusona.

Isa pił powoli. Kiedy powieki zaczęły mu opadać, wysiadł z szoferki, roztarł

nogi i chwilę biegał w miejscu, żeby się rozgrzać. Nadal ziewając, sięgnął po leżącą

na siedzeniu starą strzelbę swojego ojca. Owce były cicho. Postanowił zrobić jedno

okrążenie, a potem pójść się przespać.

Coś przeleciało obok. Nocny jastrząb, pomyślał. Jedyny kłopot z owcami

pojawiał się wiosną, kiedy kojoty podkradały się po jagnięta, i w czasie strzyżenia.

Podrapane zwierzęta krwawiły i zapach krwi ściągał kojoty. Ale Isa strzygł uważnie.

Golił owce do różowej skóry, nie zostawiając nawet draśnięcia.

Gdy przeszedł pięćdziesiąt metrów, sen odszedł go zupełnie. Owce były

prawie niewidoczne, pomimo że słyszał ciągły hałas. Owce musiały tu być, nie

odeszłyby przecież od trawy. Ale ten dziwny, szeleszczący dźwięk dochodził go

zewsząd. Przełamał w sobie pierwszy, dziecinny odruch, żeby wziąć nogi za pas. I

wtedy, w odległości zaledwie metra, dwóch, zobaczył blady zarys głowy owcy. Na

pewno rodzi, powiedział sobie.

Dziwne, był w stanie dojrzeć nogi, ale nie resztę ciała zwierzęcia. Obok

widział głowę innej owcy, ale nic więcej. Skrzydło uderzyło długie włosy chłopca,

muskając jego policzek. Coś dotknęło jego stopy. W kieszeni miał zardzewiałą latarkę

o słabych bateriach. Wymierzył latarkę w najbliższą owcę. Blady, żółty promień

wydobył z mroku spokojnie poruszające się nozdrza. Światło przesunęło się w tył,

poza kędzierzawą głowę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że boki owcy przykryte

są szarym kocem. Wtedy dwa nietoperze podniosły wzrok w kierunku światła i

zrozumiał, że kocem było ze dwanaście nietoperzy leżących we krwi. Następna owca

również przykryta była warstwą nietoperzy. Isa zatoczył latarką wokół siebie i

zobaczył, że wszystkie owce były przykryte w podobny sposób i zdawały się spać,

podczas gdy nietoperze pożerały je żywcem. Były to największe nietoperze, jakie

kiedykolwiek widział, a te, które spłoszył, patrzyły nań z otwartymi pyskami.

Poświecił w dół i strząsnął nietoperza, który wspinał mu się po nogawce. Nagłym

podrzutem Isa skierował strzelbę w stronę owiec.

Wystrzał od razu zwrócił uwagę stada nietoperzy. Dwa padły martwe. Te

będące w pobliżu poderwały się do lotu, ale usiadły niedaleko. Całe stado zaczęło się

gromadzić w miejscu, skąd padł strzał. Brak było przywódców, ale instynkt stada

background image

odezwał się najszybciej w najbardziej agresywnych osobnikach, którymi były samice.

Instynkt nakazywał chronić Pożywienie i odstraszyć napastnika, którym był jeden

człowiek. Po prostu jeszcze więcej Pożywienia. Krąg się zacisnął.

Jedzenie było wspaniałą rzeczą. Niewiele było zwierząt na świecie (a

wszystkie ustępowały nietoperzom inteligencją), których każdy organ i zmysł byłby

tak doskonale przystosowany do zdobywania Pożywienia. W każdym ciepłokrwistym

zwierzęciu wyczuwały pulsowanie Pożywienia, a powietrze było przesycone bogatym

zapachem potu. Wobec tego nietoperze nie miały naturalnych wrogów, nawet

człowieka. Cóż to za wróg, skoro również był Pożywieniem?

Nietoperz wystrzelił w kierunku chłopca, z łatwością omijając kolbę strzelby.

Inny osobnik przeleciał, rozcinając mu nos. Chłopiec okręcił się, bijąc wokół rękami.

Jego strach, urywany oddech i szybkie bicie serca podnieciło nietoperze jeszcze

bardziej. Poza zasięgiem wirującej strzelby wytworzył się wokół niego inny wir.

Jeden z wampirów spadł góry, szarpiąc mu ucho. Chłopiec przewrócił się i nietoperze

od razu pokryły mu plecy. Kolejny nietoperz usiadł mu na dłoni i chłopiec upuścił

broń, zerwał się i zaczął biec.

Leciały za nim, aż dopadł furgonetki, wskoczył przez drzwiczki i zakręcił

okienko. Przez chwilę nietoperze kłębiły się na masce i za szybą. Potem, jeden po

drugim, powróciły do owiec. Do Pożywienia.

background image

Rozdział trzeci

- Kiedy już umrę i pójdę do piekła - Selwyn mrużył oczy na słońcu - to na

pewno będę się czuł jak w domu.

Ręką wymacał piersiówkę w kieszeni, a Youngman ominął dziurę w drodze.

Esther, żona Selwyna, i jedna z jego córek siedziały z tyłu jeepa zastępcy szeryfa.

Nastolatka wystroiła się na imprezę w czarną suknię z czerwoną lamówką. Przed nimi

wznosiła się Czarna Mesa - centrum świata dla Hopi. Z ogromnej mesy cztery palce

wbijały się na południe, w pustynię. Po kolei, od zachodu na wschód, nazywano je:

Trzecia Mesa (z pueblami Hotevilla i Oraibi), Druga Mesa (puebla Shongopovi i

Shipaulovi), Pierwsza Mesa (Hano i Walpi) i Mesa Antylopy (na której sterczały

ruiny Awatovi). Widziane od strony biegnącej dołem drogi, wszystkie mesy

przypominały płaską, jednolitą ścianę skalną, rozciągającą się aż po horyzont. Na

niebie widać było tylko dwie małe chmurki.

- Czy Anne powiedziała ci, gdzie chciała rozbić obóz? - zapytał Youngman.

- Nie pytałem - odparł Selwyn. - Tak czy inaczej, ona ze mną nie rozmawia,

drogi Romeo. Wiesz przecież, że myśli wyłącznie o tobie. Najgorsze są te bogate

dziewczyny. Białe. Słuchaj, ona nie jest dla ciebie. Przyjrzyj się mojej Mae. Mógłbyś

gorzej trafić.

Youngman w widoczny sposób nie był zainteresowany.

- Jak zwykle. Oni chcą derki, a ja sprzedaję garnki. Czekają na białe, a ja...

- Selwyn, nie powiedziałeś mi nigdy, dlaczego skończyłeś z pracą

misjonarską.

- Ja nie skończyłem. To ona skończyła ze mną. Sam widzisz - połknąłem

innego bakcyla.

- Nie rozumiem.

Korzystając ze stosunkowo równego odcinka drogi, Selwyn pociągnął z

piersiówki.

- Według mojej teorii z religią jest jak z chorobą, a potężna religia przypomina

epidemię. Weź na przykład chrześcijaństwo, islam czy buddyzm. Istne epidemie.

Zaczyna się w jakimś miejscu, rozprzestrzenia się wzdłuż szlaków handlowych,

kwitnie przez kilkaset lat, a potem obumiera albo pada ofiarą kolejnej epidemii.

Przysłano mnie tu jak zarazek, żebym was pozarażał. Zamiast tego -tu wzruszył

background image

ramionami - wy zaraziliście mnie.

— Czym?

- Spragnionymi ustami. - Selwyn znów pociągnął z butelki.

Zbliżali się do Trzeciej Mesy, wysokiego masywu skalnego, ściętego gładko

na szczycie, gdzie tkwiły rozpadające się, przypominające pudełka resztki osady. W

starym Oraibi nadal mieszkało trochę ludzi, niczym rozbitkowie po jakimś

kataklizmie.

Esther szturchnęła Youngmana w plecy.

- Muszę się zająć nogami Mae. Zatrzymaj się przy Hiszpańskim Miejscu.

Youngman zjechał z drogi obok drzewa jadłoszynu i zniszczonego blaszanego

szyldu, na którym było napisane: „Uwaga. Obcym wstęp wzbroniony. Ze względu na

gwałcenie przez was tak praw szczepowych, jak i waszych własnych, wioska Oraibi

jest terenem zamkniętym".

Selwyn poszedł oddać mocz za znakiem. Spod białych wełnianych onuc na

nogach Mae wystawały kolorowe skarpetki sportowe za pięćdziesiąt dziewięć centów.

Podczas gdy Esther ponownie mocowała tradycyjne owijacze, Youngman oparł nogi o

deskę rozdzielczą i zapalił.

Ten odcinek drogi niczym nie różnił się od innych, mimo iż niektórzy Hopi

twierdzili, że to właśnie tutaj w 1540 r. doszło do spotkania z konkwistadorem Pedro

de Tovarem i jego żołnierzami.

Uważano, że to był właśnie Pahana, Biały Brat, którego opuścili Hopi, kiedy

tysiąc lat wcześniej wywędrowali z Meksyku. Oraibi założono w roku 1100. Potem, w

miarę jak na Czarną Mesę przybywała reszta klanów, powstawały inne puebla.

Wszyscy razem czekali na przyjazd Białego Brata, którego pojawienie się miało

oznaczać zamknięcie się ziemskiego cyklu. W oznaczonym roku Pahana nie pojawił

się jednak. Był wtedy (pod postacią Corteza) zajęty niszczeniem państwa Azteków.

Każdy rok spóźnienia Białego Brata Hopi zaznaczali nacinając patyk.

Kiedy na widnokręgu pojawił się de Tovar, tych nacięć było już dwadzieścia.

Hopi w pośpiechu zaczęli przygotowywać się na wielkie wydarzenie. Kapłani Klanów

Ognia i Niedźwiedzia wybiegli na pustynię, aby przed końmi i ludźmi w zbrojach

rozsypać na powitanie barwioną na niebiesko mąkę kukurydzianą. De Tovar

przyglądał się temu zakłopotany, tak że podjęcie decyzji spadło na katolickiego

księdza.

- Po co tu przyjechaliśmy? - krzyknął.

background image

- Santiago! - odpowiedzieli żołnierze, wzięli na lance stojących na drodze

Hopi i szybko opanowali puebla.

Dla większej chwały Pana, z Hopi zrobiono chrześcijan i niewolników.

Posłano ich do kopalń w poszukiwaniu srebra, złota, rtęci i czarnej mazi płonącej jak

węgiel. Indian, oddających się nadal pogańskim praktykom, karano chłostą bądź

przypalano płonącą terpentyną. Przez sto czterdzieści lat Hopi płacili za pomyłkę co

do de Tovara, aż pewien Tewa zwany Popay przysłał im sznurek z supełkami, które

wyznaczały datę powstania we wszystkich pueblach południowego zachodu. Na

Czarnej Mesie sygnałem do walki było pohukiwanie sowy. śołnierzy kastylijskich

zabito przy drzwiach kościołów, księży zakłuto przy ołtarzach, zakopano stalowe

halabardy, a kościoły zrównano z ziemią. Podczas odwrotu do Meksyku zginęło

pięciuset białych i choć w późniejszych czasach Hopi znów podbili Hiszpanie,

Meksykanie i Amerykanie, to plemię stało się znane ze swojej niechęci do

chrześcijaństwa. Zaczęli więc znów wyczekiwać na prawdziwego Pahanę.

Selwyn wynurzył się zza znaku, dopinając rozporek.

- W Biblii jest napisane, że Jezus poszedł na odludzie i że tam pościł przez

czterdzieści dni. - Poprawił sobie spodnie. - Ciekawe, jak długo Syn Boży potrafiłby

ż

yć tak jak Hopi.

- Selwyn, z ciebie jest kawał cynicznej świni.

- Ale nie takiej jak ty. Ja tylko mówię w ten sposób. Wóda pomaga mi

zachować niewinność.

- Z wyjątkiem chorych nerek.

Nagle pojawiły się dwa samochody. Pierwszy jechał buick le sabre, świecący

nowością spod warstwy kurzu. Youngman zdołał dojrzeć profil rozmawiającego przez

telefon kierowcy, Indianina o kwadratowej twarzy, odzianego w elegancki garnitur.

Na tylnym zderzaku widniał napis: „Dine Bizeel" - „Potęga Nawahów".

- Walker Chee! - Mae spojrzała z podziwem na samochód przewodniczącego

rady plemiennej Nawahów.

„Głowotłuk". Youngman użył epitetu, którym Hopi określali Nawahów ze

względu na stary zwyczaj miażdżenia głów schwytanym jeńcom.

Drugim samochodem był cadillac. Za kierownicą siedział nieznany

Youngmanowi człowiek w koszuli z krótkimi rękawami i w krawacie. Zza

przyciemnionych okularów obrzucił stojących przy drodze Indian obojętnym

spojrzeniem.

background image

Paine, zmęczony całonocnym tropieniem sygnałów, zapadł w sen w kabinie

land-rovera. Pocił się i drzemał w słońcu poranka.

Był znów w Meksyku.

Wraz z ojcem byli immunologami pracującymi na kontrakcie w Instituto

Nacional de Investigaciones Pecuarias, w Stacji Badawczej Nietoperzy Wampirów w

Mexico City. Celem badań stacji było opanowanie derriengue, wścieklizny

przenoszonej przez ukąszenia nietoperzy. Paine'owie szukali odpowiedzi na pytanie,

dlaczego wampiry są odporne na przenoszony przez siebie wirus.

Zamknięte oczy Paine'a zwilgotniały. Znów był w jaskini, na Sierra Mądre del

Sur, w pobliżu granicy z Gwatemalą. On, ojciec i Ochay postępowali za snopami

ś

wiatła rzucanymi przez mocowane na hełmach lampy, sunąc ostrożnie po półce,

sześćdziesiąt metrów nad dnem jaskini. Miała kształt owalny, ściany łagodnie opadały

do dołu, a ku górze pięły się jeszcze ze trzydzieści metrów, w kierunku wielkich

stalaktytów i gniazd nietoperzy. Paine był kierownikiem grupy i szedł na czele.

Trzymał się nylonowego sznura, przechodzącego przez oczka ząbkowanych kotew,

które wbijał co parę metrów w głąb wapiennej skały. Joe Paine i Ochay szli tuż za

nim, trzymając się sznura, dźwigając na plecach czerwone butle z trucizną. Tym

razem, z powodu wspinaczki, nie wzięli skafandrów, jedynie gogle i maski gazowe

chroniące przed amoniakiem parującym z odchodów nietoperzy. Bez maski człowiek

mógł wytrzymać najwyżej sto jednostek na milion w ciągu godziny, a u wejścia do

jaskini aparat wykazał stężenie czterech tysięcy jednostek.

- Wchodzimy głębiej, to jeszcze nie koniec drogi - powiedział Hayden Paine.

Dr Joseph Paine był już za stary na tego rodzaju pracę. Spod czapki wystawały

mu kłaki siwych włosów, niczym pióra sowy. Kolana uginały mu się pod ciężarem

butli. Powodowany dumą, odmówił jednak zajęcia się wyłącznie pracą laboratoryjną

w stolicy. Dzięki temu mógł również lepiej kontrolować syna.

Bez obecności tego starego człowieka Ochay prawdopodobnie w ogóle nie

zgodziłby się iść na wyprawę.

Wszyscy Meksykanie w stacji wiedzieli, że syn jest dążącym do sławy

maniakiem, który wyszukiwał największe legowiska nietoperzy w najbardziej

niedostępnych miejscach. Spośród członków drużyny badawczej jedynie Ochay i

Hayden Paine uniknęli ukąszeń, upadków i zatrucia amoniakiem. Bez starego cała

wyprawa nie doszłaby do skutku.

background image

Paine oparł się na czubach butów. Wapienna półka miała szerokość pół metra,

a odstający od ściany stalaktyt całkowicie tarasował dalszą drogę.

Idący za Paine'em ojciec zdjął maskę, chcąc coś powiedzieć.

- Na dziś starczy. Możemy tu zostawić kanistry i wrócimy jutro.

Paine puścił tę uwagę mimo uszu. Zamachnął się trzymaną w lewym ręku

siekierką, aż wbiła się w ścianę po drugiej stronie przegrody. Szarpnął mocno za

stylisko. Wydawała się tkwić pewnie. Wbijając kolejną kotwę słyszał, jak echo odbija

się od ścian jaskini. Kilka nietoperzy zapiszczało gniewnie.

W jaskini mieszkały dwa miliony nietoperzy. Nietoperze „białe duchy".

Mięsożerne nietoperze o nosach jak lance. Nietoperze żywiące się nektarem.

Dwanaście rodzajów malutkich nietoperzy polujących na owady. Mięsożerne

Vampyrum spectrum o metrowej średnicy skrzydeł. Nietoperze polujące na ryby. A

także trzymająca się na osobności kolonia prawdziwych wampirów, Desmodus.

- Podajcie kanistry - rozkazał Paine.

Joe Paine i Ochay przyczepili kanistry do sznura. Paine patrzył z niepokojem,

jak butle pobrzękując przesuwają się wokół stalaktytu i ostrożnie wciągnął truciznę na

półkę.

- Chodźcie.

- Nie dam rady - odparł Ochay.

- Wampiry są dalej.

- Nie mogę...

Przerwał im pisk. Spod sklepienia jaskini, gdzie mieszkały Yampymm

spectrum, doszedł ich hałas. Lampa Ochaya wydobyła z mroku lecące na dno różowe

niemowlę wampira.

Dno jaskini stanowiło odrębny świat - kotłującą się brązową zupę

przetrawionego soku, mięsa, owadów i krwi. Zupa zawierała dwadzieścia procent

protein i żywiła kolonie bakterii. Na każdym metrze kwadratowym kłębiły się

ż

ywiące się padliną pszczoły, ropuchy i kraby górskie. Olbrzymie karaluchy i jadowite

węże. Dla nich wszystkich odchody stanowiły ciągły strumień jedzenia lub strawy dla

ich strawy. Upadek pechowego nietoperza oznaczał dla nich istną bonanzę, a dla

niego - kilka sekund strasznej agonii.

- Idziemy. - Paine szarpnął sznur.

Joe Paine, a w ślad za nim Ochay, obeszli dookoła stalaktyt. Ochay trząsł się.

- Za bardzo ryzykujesz. - Joe Paine przywarł do skały. - Ochay...

background image

- Jeżeli ja dałem sobie radę, to i on potrafi -odparł.

- Ale kończy się nam powietrze. Proponuję... - ojciec nie ustępował.

- Przecież to ja, a nie ty, jestem kierownikiem wyprawy.

Paine ruszył dalej. Skalna półka zwężała się coraz bardziej. Najpierw

trzydzieści centymetrów, potem dwadzieścia, a na koniec piętnaście. Paine musiał co

krok wbijać kotwy, a z tyłu ojciec i Ochay mordowali się z kanistrami z trucizną.

- Boi się - ojciec szepnął do Paine'a. - Powinieneś go zrozumieć. Boi się

ciebie. Ja też się chyba teraz ciebie boję.

- Dam sobie bez was radę.

- Naprawdę?

W grotach nad głową poruszyły się ciała, a uszy wsłuchały się w ludzkie

głosy. Nawet przez maskę Paine wyczuwał wzmagający się odór amoniaku.

- To jest ostatnia jaskinia, do której wchodzisz. Już moja w tym głowa -

powiedział Joe Paine.

- Jesteśmy już prawie na miejscu.

Tym, co zmusiło Paine'a do postoju, nie był brak powietrza, tylko koniec

sznura.

- Madre de Dios - popłakiwał Ochay.

Paine zabrał z ciężarówki suche i płynne trucizny. Na tak wielką jaskinię

wybrał cyjanowodór. Na dnie kanistrów znajdowało się sprężone powietrze, a na

górze pojemnik z trującą substancją. Związał oba kanistry razem i opuścił je na

sznurze z ostatniej kotwy, aż zawory znalazły się na poziomie ścieżki. Potem

wyregulował szyjki na rozrzut w promieniu dziewięćdziesięciu stopni i ustawił stoper

startowy na odpalenie za trzydzieści minut. Po upływie tego czasu ze zbiorników

wydobyłby się trzydziestometrowej długości strumień gazu, który - wchodząc w

reakcję z wilgocią jaskini - przekształciłby się w kwas cyjanowodorowy, śmiertelny

dla wszystkich istot żywych, wliczając w to ludzi, którzy go przynieśli.

Paine powoli i dokładnie sprawdził stopery i umocowania butli.

-Por favor... - błagał Ochay.

- Wracamy - zwrócił się do syna Joe Paine. - Może po powrocie do Mexico

City pojedziemy jeszcze razem do Stanów.

Paine nie słuchał. Został sam i dwukrotnie sprawdził, czy wszystko jest w

porządku. Kiedy już się upewnił, skierował światło latarki na sklepienie, które

zdawało się być pokryte brązowymi kamykami. Wtem jeden z kamyków rozpostarł

background image

skrzydła i przekręcił się, obnażając zęby w kierunku światła. Paine odwrócił latarkę,

ż

eby nie niepokoić pozostałych wampirów. Puścił sznur, po czym przymocował go do

ostatniej kotwy. Ojciec i Ochay oddalili się już z dziesięć metrów. Droga powrotna

szła im szybciej i już zbliżali się do stalaktytu, którego - jak twierdzili wcześniej - nie

byli w stanie obejść. Sprawdził wskaźnik na butli z powietrzem. Zostało dwadzieścia

minut. W sam raz.

Nagle sznur zwiotczał mu w rękach i Paine domyślił się, że ktoś odpadł. W

ś

wietle lampy zobaczył lecące w dół nogi, czerń, a potem głuchy odgłos ciała

uderzającego o dno jaskini. Potem ujrzał Ochaya, który popłakiwał przez całą drogę, a

spadł w kompletnej ciszy. Zatapiał się w brei.

- Pająk! - krzyknął Joe Paine. - Pająk na linie!

Sznur napiął się i znów zwiotczał.

- Hayden! Szybko!

Joe Paine zwisał z metr poniżej wąskiej ścieżki. Paine przesunął się wzdłuż

sznura.

- Zsuwam się.

Paine widział, jak rozczapierzone palce ojca ześlizgują się po kamieniu.

Dwudziestokilkucentymetrowej średnicy tarantula ruszyła szybko w kierunku Paine'a.

Rozdeptał ją butem.

- Podaj rękę! - powiedział i schylił się.

- Nie dosięgnę.

Paine owinął sobie dwukrotnie sznur wokół nadgarstka i wychylił się, jak

mógł najdalej. Ojciec uniósł się i wyciągnął rękę, jak tylko mógł najwyżej, był jednak

zbyt daleko i rękę miał za wilgotną, aby Paine mógł ją schwycić. Obaj mężczyźni

patrzyli na siebie przez chwilę, po czym Joe Paine zaczął zsuwać się w dół. Zsuwał

się po pochyłej ścianie, zatrzymując się co parę metrów, malejąc w świetle latarki

Paine'a, aż na koniec wylądował na dnie.

- Hayden! Rzuć mi coś!

Paine schwycił za sznur, wyrywając z miękkiej skały kotwy, omal nie tracąc

przy tym równowagi. Koniec liny obwiązał wokół styliska siekiery i zrzucił ją na dół.

Zatrzymała się z pięć metrów nad głową ojca.

- Wszędzie po mnie łażą! Jezu! Pożrą mnie żywcem!

Siekiera Ochaya leżała nadal na półce. Paine wbił ją głęboko w skałę i uwiesił

się na niej. Jego siekiera zwisała teraz zaledwie o półtora metra nad ojcem. Zsunął

background image

maskę.

- Podejdź do ściany! Wspinaj się!

- Nic nie widzę! Hayden, one... Och! Boże!!!... Nie!!!

- Wspinaj się!

- Boże!!!

Potem cisza, aż do ostatniego krzyku.

- Hayden!!!

Obudził się, wstrząsany konwulsjami, zdrętwiała dłoń podwinięta była pod

siedzenie. Na rękach i kolanach, nadal drżąc, poczołgał się do schowka na żywność i

wylał sobie na głowę litr wody. Wbił pięści w oczy, starając się zapomnieć ojca,

Ochaya i innych. Przez chwilę szarpał się z buteleczką, aż sobie wysypał na dłoń

pastylki uspokajające.

Musiał spać. Musiał spać. Ale, dobry Boże, bez snów. śeby tylko dotrwać do

nocy.

- Nie zapomnij mnie odebrać, jak będziesz wracał - powiedział Selwyn

wysiadając z jeepa z Esther i z Mae.

Byli u stóp mesy, gdzie w aluminiowej przyczepie mieszkała ośmioosobowa

rodzina siostry Esther. Wnętrze przypominało mały wybieg rozciągający się między

chłodziarką na piwo i telewizorem. Dzieci, ubrane w stroje ze sklepu dla turystów,

otoczyły Selwyna i zaczęły okładać go gumowymi tomahawkami.

- I nigdy nie żeń się z kimś innej rasy - Selwyn jęknął.

Youngman pojechał sam dalej na pustynię, gdzie członkowie Klanu Węża

zbierali węże.

Cecił Somiviki, wraz z młodszym bratem Powellem, siedział na tylnym

zderzaku swojego samochodu. Między nimi leżał woreczek, drgający w rytm ruchów

węży schowanych w środku -grzechotników diamentowych, żmij, grzechotników

preriowych, mokasynów miedzianogłowych, ale głównie małych grzechotników

Hopi. Bracia rozebrali się do majtek i przepasek; Cecil miał na głowie kapelusz, a

Powell - okulary przeciwsłoneczne. Od czas do czasu młodszy brat polewał worek

wodą, żeby ochłodzić węże.

- Co tam? - Cecil powitał Youngmana. Był szeryfem plemienia, a na boku

sprzedawał w pueblach butle z propanem.

- Umarł Abner Tasupi.

background image

- O, kurwa! Jak to się stało?

- Jakieś zwierzęta. Cały był pogryziony.

- To skurwysyny!

Powell milczał. Miał dziewiętnaście lat i pochylał się w skupieniu nad

plemienną gazetą ,,Qua' Toqti", „Krzyk Orła", tak jakby rozmowa była poniżej jego

godności.

- To był kawał zwariowanego sukinsyna. Dzikus. No cóż, to najlepsza

wiadomość, jaką dziś usłyszałem.

- Był po prostu starym, człowiekiem.

- Mordercą. Wszyscy o tym wiedzą. Czarodziejem.

- Nie wierzysz w te bzdety.

- Nie wierzę, ale to prawda. Jak myślisz, dlaczego go wypędziliśmy? Zawsze

siedział w Kanionie Maski, w pueblach duchów. Potem wracał i warzył różne

trucizny. Założę się, że zabił z piętnastu, dwudziestu ludzi. Może więcej. Jeżeli kogoś

nienawidził, to zmieniał się w wielkiego czarnego psa i zrzucał biedaka w przepaść z

mesy. Nawet Głowotłuki się go bały. Skoro o nich mowa: był tu Walker Chee i chce

cię wziąć za dupę.

- Nie pierwszy raz.

- Teraz mówi, że pobiłeś jakiegoś pahana. Nie chcę wiedzieć, o co poszło, ale

nie rób tego więcej. A co z Joe Momoa? Dlaczego wszystkim zachodzisz za skórę?

Zawsze wybierasz niewłaściwych przeciwników. Na litość, bądź ostrożny.

Kapłan Klanu Ognia podszedł do samochodu. W wyciągniętych rękach

trzymał po trzy lub cztery grzechotniki, blade i ciężkie diamentówce, rogate węże o

ciężkich łuskach; wszystkie wiły się bezsilnie. Cecil otworzył worek, a Powell

podniósł w górę orle pióro. Z otworu wyłoniła się głowa grzechotnika Hopi, ale ruch

piórem zapędził go z powrotem do środka. Kapłan wrzucił węże do worka, pożyczył

papierosa i oddalił się na pustynię.

- Czy Momoa wezwał weterynarza? - zapytał Youngman.

- Mówiłem z Joe wczoraj. Powiedział tylko, że chce zapolować na jakieś

nocne szkodniki. Może miał ciebie na myśli. - Cecil palił; popiół spadał mu na

brzuch. - Nie mieszkałeś u nas, nic nie wiesz o Abnerze. Czy wiesz, że kiedyś

Arizona Public Gaś wysłało kilku robotników do Jed-dito Wash? Abner skądś się o

tym dowiedział. Przebrał się za Masawa. Zwariowany sukinsyn rozkopał grób, włożył

na siebie ubranie nieboszczyka, oblał się krwią królika i poszedł do Jeddito robić leki.

background image

- Poskutkowało?

- A jak sądzisz? Jak pahani zobaczyli wariata ubranego w szmaty i wyjącego

jak potępieniec, to z miejsca dali dyla.

Powell odchrząknął.

- Posłuchajcie, co tu piszą: „Pomimo że pahani opróżnili do cna rzekę Gila,

pomimo że pahani ukradli z rzeki Colorado czterokrotnie więcej wody, niż im się

należało, pomimo że zatruli Lake Powell i Małą Rzekę Colorado, pomimo że ukradli

całą rzekę San Juan, to poziom wód gruntowych pod Phoenix w dalszym ciągu opada

tak, że miasto opustoszeje za dwadzieścia lat".

- Durniu - ziewnął Cecil. - Wpierw tu przyjadą i ci zabiorą ostatnią kroplę

wody, zanim wypuszczą wodę z jakiegokolwiek basenu w Phoenix.

- Tylko takiego komentarza mogę się po tobie spodziewać. - Powell był

najlepszym uczniem w szkole misyjnej. Mówił jak maszyna do pisania. - Brakuje nam

przywódców, jedyne, co mamy, to starcy i takie apolityczne osobniki jak wy. Dlatego

właśnie musimy połączyć się z Chee, to jest przynajmniej ktoś, kto jest w stanie

przeczytać kontrakt. To dlatego Nawahowie mają elektrownie i umowy o wydobyciu

węgla. Chee mógłby i ten rezerwat ruszyć z miejsca.

- Jasne, ruszyłby nas wprost do klozetu, zatrzasnął klapę i spuścił wodę. -

Cecil sięgnął ręką i zza worka wydobył dwa piwa. Jedną z puszek podał

Youngmanowi.

- Czy znalazłeś jakiegoś durnia, który zgodziłby się pochować Abnera?

- To ja.

- Aha. Wobec tego przejmiesz po nim szopę. Ale co z lekami? Przecież on

tam miał potężne leki, których nikt inny nie potrafi stosować.

- Nie wierzę w te historie.

- Nikt nie wierzy. Ale lepiej coś z nimi zrób albo przekaż wszystko Klanowi

Ognia. Mają dziś być w Shongopovi.

Youngman pojechał dalej drogą w głąb mesy, mijając parking ciężarówek Cal

Gas, które nie mogły dojechać dalej wąską drogą, potem przejechał koło sadów, w

których rosły małe, pomarszczone brzoskwinie. Później widział pola niskiej,

sięgającej najwyżej do piersi, kukurydzy i nowe, tandetne domki w pueblo

Shipaulovi, gdzie mieszkał Cecil. Dwie mile dalej zaczynało się Shongopoyi. Ilekroć

Youngman wjeżdżał do tego puebla, zawsze ogarniała go depresja. Shongopori było

domem dla większości starych „tradycjonalistów", którzy uciekali przed białymi,

background image

przed Nawahami i gotowali się do ostatecznego starcia na samym skraju mesy.

Wysypisko śmieci. Setka zrujnowanych domów z kamienia i gliny, otoczona gruzami

i śmieciami. Wokół betonowe wychodki. Ani źdźbła trawy, ani jednej ulicy, tylko

muchy drzemiące w alejkach, starcza twarz za potłuczoną szybą i ostre cienie pod

ś

cianami. Zamieszkane ruiny wokół zakurzonego placyku zawieszonego nad pustynią.

Nikt, rzecz jasna, nie skakał w dół. W Shongopovi ludzie po prostu usuwali się w

nicość.

Słońce świeciło oślepiająco. Youngman zaparkował na placu przed domem

Harolda Masito, kapłana Klanu Niedźwiedzia, i przez siatkowe drzwi wszedł do

ciemnego, zimnego wnętrza. Harold siedział na rozkładanym łóżku i reperował

patyczki modlitewne. Na ścianach wisiały kolorowe zdjęcia wnuków i haftowany

portret Johna Kennedy'ego.

Swego czasu Harold był jednym z najsilniejszych mężczyzn w rezerwacie. Po

muskułach nie zostało ani śladu, a nad pochylonym ciałem górowała pomarszczona

twarz z wydatnym nosem i mocno zarysowaną szczęką. Był on jednym z ludzi, którzy

mianowali Youngmana zastępcą szeryfa.

- Abner nie żyje. - Youngman przysiadł z szacunkiem na rozkładanym krześle.

- Aha - skinął Harold. Ostrożnie przywiązał piórko do uchwytu kijka.

- Dwie noce temu. Przyjaźniłeś się z nim, więc sądziłem, że chciałbyś o tym

wiedzieć.

- Naprawdę?

Harold sięgnął po następny patyk, starając się opanować drgania

pokrzywionych artretyzmem palców.

- Naprawdę. Musiałem go sam pochować. Przed śmiercią poprosił ciebie i

innych kapłanów, żebyście do niego przybyli.

- Nie jestem z Klanu Ognia.

- Ale byłeś jego przyjacielem. Mogłeś przynajmniej go odwiedzić. Przez dwa

lata ani razu nawet go nie odwiedziłeś, a teraz nie żyje.

- Jesteś zły.

- Cholernie zły. Przecież ja jestem zwykłym włóczęgą. śeby włóczęga grzebał

Abnera! Wuju, to bez sensu. Abner był kimś ważnym, zasłużył sobie na coś więcej.

Na pewno nie na to, żeby wszyscy się od niego odwrócili i pozostawili go samego na

pustyni. Nawet kiedy byłem jeszcze chłopcem, wszyscy uważali Abnera za wielkiego

człowieka.

background image

- Abner był wielkim człowiekiem - odezwał się Harold po pięciominutowym

milczeniu. - Ale potem zwariował, stał się niebezpieczny. Przedtem, jak mówisz, był

wielkim człowiekiem. Może nawet największym na świecie. Głodny?

Harold wyszedł tylnymi drzwiami do żony, która pracowała przy kamiennym

piecu. Wrócił z płaskim, gorącym kawałkiem chleba.

- Nie mam masła. Chcesz z margaryną?

- Nie, dziękuję, wuju.

Starzec usiadł zamyślony na łóżku. Chleb stygł mu w rękach.

Wreszcie Youngman stracił cierpliwość.

- Traktowaliście go jak śmiecia, gorzej niż pahana. Ty, Klan Ognia i cała

starszyzna. Teraz biedak nie żyje i nadal zachowujesz się tak samo. Dlaczego, do

diabła?

- Abner był bardzo, bardzo stary. - Harold westchnął. - Starszy niż ja. Aż

trudno uwierzyć, że nie żyje, ale cóż, jest teraz wśród przyjaciół. Tak jak mówisz,

byłem jego przyjacielem. Przykro mi, ale postąpiliśmy tak, jak musieliśmy. A skoro,

jak mówisz, nie żyje, to ma teraz przyjaciół.

- Wuju, nie o to mi chodzi. Po prostu mi powiedz, jak mogliście tak z nim

postąpić?

- W tobie jest więcej z Tewów niż z Hopi. Jesteś wojownikiem...

- Daj spokój, wuju. - Youngman pochylił się do przodu. - Nie byłem

wojownikiem. Byłem zwykłym skazańcem w Leavenworth. Abnerowi należało się

coś więcej niż moje towarzystwo na ostatnią drogę i chcę wiedzieć, dlaczego tak się

stało. Chcę wyjaśnienia.

Harold podniósł patyk, potem znów go opuścił i spojrzał na Youngmana.

- Widzisz, on cały czas rozmawiał z Masawem i Masaw wspinał się na ściany

mesy. Ludzie się bali. Abner chodził do martwych puebli i wracał pachnąc śmiercią, i

to też było nam niemiłe.

- Chcesz powiedzieć, że Abner był czarnoksiężnikiem? To wszystko? To cała

historia? I ty, i wszyscy kapłani daliście temu wiarę?!

- Wiesz jak to bywa - powiedział Harold. -Wszystko jest dobrze, dopóki

odprawiamy obrzędy. Jeżeli odprawiamy je dobrze, to przyjdzie deszcz i Masaw

ochroni nas przed nieprzyjaciółmi. A Abner posunął się za daleko.

- Za daleko?

- Z jego powodu Masaw chodził tu co noc. Sam go widziałem.

background image

- Masawa?

- Tak. Oczywiście tylko z daleka, bo jak się do ciebie zbliży, to giniesz. Sam

teraz rozumiesz. Nawet śmierć głodnieje. Musi czymś napełnić żołądek.

- Posłuchaj, co ja zobaczyłem. Widziałem ciało starca. Nie czarnoksiężnika.

Starego człowieka, który był moim przyjacielem i przyjacielem wszystkich ludzi na

mesie. Być może ostatnio zachowywał się dziwnie, ale to może wasza wina, jego

przyjaciół.

- To dobrze, że mu od roku dotrzymywałeś towarzystwa. - Harold Masito

odwrócił oczy. - To dobrze, że się co do ciebie nie pomyliliśmy. Czy chcesz czegoś

jeszcze?

Youngman westchnął.

- Tak, wuju. Jego dobytek. Co mam z nim zrobić, komu przekazać?

- Boję się, że przychodzisz za późno. Kapłani Klanu Ognia już zeszli do kivy i

pokażą się dopiero za kilka dni. Tak czy inaczej, już rok temu zabrali Abnerowi

tabliczkę klanową.

- Jaką tabliczkę?

- Tabliczkę Klanu Ognia. Bez niej Abner nie był w stanie narobić wiele

kłopotów.

Youngman nie był zainteresowany opowieściami o tabliczce i nie miał już nic

do roboty w domu Harolda, więc wstał i podziękował za rozmowę.

W progu zatrzymał się.

- Jeszcze jedno. Czy słyszałeś coś o tym, że Abner miał ochotę spowodować

koniec świata?

- Nie - krótko odparł Harold. Podniósł piórko i patyk modlitewny. Piórko

wysunęło mu się spomiędzy palców i wolno poszybowało w dół. -Jesteś pewien, że

on nie żyje? - zapytał.

Youngman wyszedł na plac. Słońce stało nad głową, jakby chciało roztopić

mesę. Youngman przymrużył skryte za okularami oczy i spojrzał na srebrny zbiornik

na wodę, a potem na chłopców bawiących się na dachu, wreszcie na sam plac. W

pobliżu trzech dziur leżały drabiny. Drabiny prowadziły do kiv, podziemnych sal.

Znaki łuku i grzywy konia oznajmiały, że w kivach przebywali kapłani Klanów

Antylopy i Węża, przygotowując się do Tańca Węży.

Z pobliskiego domu wynurzyli się dwaj mężczyźni. Jednym był Walker Chee,

a drugim biały, który jechał cadillakiem. Chee wypełnił sobą otwór drzwi.

background image

Nawahowie różnili się od Hopi: byli więksi, bardziej masywni, a ich głowy wydawały

się bardziej kanciaste. Chee podkreślał te cechy krótko ostrzyżonymi włosami,

trzyrzędowym garniturem, jedwabnym krawatem i grubymi palcami, upstrzonymi

turkusowymi pierścieniami. Biały zdjął okulary przeciwsłoneczne. Miał szeroką,

różową twarz, pozbawioną wyraźnych rysów. śaden z nich nie zauważył stojącego w

cieniu Youngmana.

Biały zmarszczył brwi.

- Mówiłeś, że wszystko jest gotowe.

- Jeszcze tylko parę dni, Piggot.

- Jeszcze parę dni i znów parę dni. Wciąż słyszę to samo. Robotnicy czekają.

Coś pan, kurwa, bawisz się ze mną? Miałeś przecież przynieść mapy kanionu. Gdzie

one są?

- Mapy są nieważne - powiedział Chee.

- Wiesz, ile taka mapa kosztuje?

- Tutaj mapy nam nie pomogą. Nie tutaj. Daj spokój i zostaw to mnie.

- Panie Chee, pan gra na zwłokę. Chcę wiedzieć dlaczego.

Zbliżył się do nich ktoś ze starszyzny i Youngman skorzystał z okazji, żeby się

po cichu oddalić. Dotarł do środka placu.

- Zastępco, chcę z tobą pogadać! - krzyknął Chee.

Youngman zatrzymał się.

- Przepraszam. - Chee zostawił Piggota i członka starszyzny i sam podszedł do

Youngmana. Szef plemienia poruszał się ze swobodą właściciela, wypychając

Youngmana poza zasięg słuchu. Youngman był świadom tego, że jest mniejszy i

niechlujnie ubrany. Nad placem latały tysiące much. śadna z nich nie ważyłaby się

usiąść na Chee, który obdarzył Youngmana uśmiechem.

- To ty jesteś zastępca Duran? - zapytał Chee.

- Tak.

- I to ty wczoraj napastowałeś niejakiego Paine'a? - Chee zniżył głos.

- Wykazałem mu tylko, że znalazł się w niewłaściwym rezerwacie.

Za oknami zaczęły pokazywać się twarze. Biały czyścił podeszwę buta.

- Czy wobec tego mnie też powiesz, że jestem w niewłaściwym rezerwacie? -

zapytał Chee.

- Sam straciłeś orientację?

- Nie. Na tym polega różnica między mną a tobą. Widzisz, mam u siebie

background image

mnóstwo takich Indian jak ty. Głupich i biednych. Jeżeli ci z tym dobrze, to w

porządku. Słyszałem o tobie już wcześniej, Duran. Wiesz, że stanowisz najlepszy

przykład ciemnoty w całej Arizonie? Nie jesteś w stanie pomóc ani sobie, ani innym.

Ja zapieprzam starając się ściągnąć na mesę choć trochę pieniędzy. Jeżdżę do

Waszyngtonu, do Nowego Jorku, do Houston i staram się pokazać, że Indianin

niekoniecznie musi być pijakiem i durniem. Jak tylko uda mi się kogoś tu sprowadzić,

ż

eby nam pomógł, to pojawia się taki głąb jak ty i cała sprawa bierze w łeb. Może

sądzisz, że wszystko robię po to, żeby zobaczyć swoją twarz na okładce pism

ilustrowanych? Dobrze, myśl tak dalej. Ale w moim rezerwacie znajdują się trzy

elektrownie i planuje się budowę dalszych trzynastu, i wszyscy wiedzą, że Indianie

mogą zarobić więcej niż parę groszy za pozowanie do zdjęć. Wdrożyłem programy

zdrowotne, dzięki którym przestaniemy być najbardziej schorowaną grupą ludności w

kraju. A projekty nawadniające, które wywalczyłem w sądach, przyniosą Hopi tyle

samo korzyści, ile Nawahom. Zastępco, bądź tak miły i dopóki nie zmądrzejesz,

schodź mi z drogi. Jasne? I nigdy więcej nie próbuj podsłuchiwać.

Podczas gdy Youngman stał i szukał celnej odpowiedzi, Chee skinął na

białego i obaj opuścili plac. Zastępca dosłyszał tylko słowo „krzykacz", rzucone

obojętnie, tak jak odrzuca się wybrakowany towar. Parę sekund później buick i

cadillac przesunęły się między domami w kierunku drogi na mesę.

Youngman słyszał miękki szum grubych opon na żwirze. Dlaczego

nienawidził Chee? Dlatego, że Chee miał rację?

- Śmiejesz się - powiedział Stone Man. - Co jest takiego śmiesznego?

Stone Man był tym starcem, z którym rozmawiał Chee. Na głowie miał zawój,

a jego ciało było żylaste i suche. Patrząc na niego, Youngman miał nieprzyjemne

uczucie, że patrzy na siebie samego w dalekiej przyszłości.

- Nic takiego, wuju. Czy wszyscy kapłani Klanu Ognia zeszli już do kivy?

- Tak. Wydaje mi się, że na końcu schodził Abner.

- Abner? To niemożliwe.

Youngman przeszedł przez cały plac, aż doszedł do skraju mesy. Pióra

klanowe na drabinie poruszały się na wietrze, wiejącym od gór San Francisco,

widocznych w dali, w odległości ponad stu kilometrów. Kiva stanowiła przejście do

podziemnego świata, z którego wyczołgali się pierwsi Hopi, innymi słowy, był to

ciemny, cuchnący tytoniem loch, w którym wynędzniali ludzie przygotowywali się do

uroczystości, nadających sens ich biednemu życiu. Krzaki jałowca przymocowane do

background image

drabiny poniżej wejścia zasłaniały dalszy widok.

Gdy Stone Man podszedł bliżej, Youngman powiedział:

- Abner nie żyje.

- Ach. - Stone Man zastanowił się. - No cóż, widziałem go tylko od tyłu.

Schodziło ośmiu ludzi i po prostu wydawało mi się, że ostatnim był Abner. -

Przyglądał się, jak Youngman nerwowo grzebał butem w ziemi, a potem dodał: -

Jeżeli mówisz, że nie żyje, to musiałem się pomylić.

Po śmierci ojca Paine pozostał w Meksyku. śaden z Meksykanów nie chciał

już z nim więcej pracować, ale ponieważ Amerykańska Agencja Rozwoju

Międzynarodowego przeznaczyła poważne kwoty na rozwój badań, pozwolono mu

przez rok pracować na własną rękę. Kiedy zajeżdżał na wzgórza swoim land-roverem

wypełnionym ekwipunkiem i truciznami, Indianie uciekali z wiosek. Dla Paine'a było

to szczytem absurdu, bo przyjeżdżał przecież walczyć ze śmiercią, a nie po to, żeby ją

szerzyć. Z ukrycia patrzyli, jak Paine, z twarzą przykrytą maską, niósł do jaskiń

kanistry trójtlenku arszeniku lub siarczanu talu. Po jego odjeździe Indianie odprawiali

ceremonie dziękczynne przekonani, że wypędził diabła.

Nie przejął się nawet wtedy, gdy Meksykanie obcięli mu dalsze fundusze.

Badacze serca chcieli poznać układ krążenia wampirów, badacze ultradźwięków

chcieli poznać budowę ich ucha, a psychologowie byli zafascynowani inteligencją

tych zwierząt. śaden inny nietoperz nie był w stanie równie szybko uporać się z

labiryntem.

Przez cały czas Paine posuwał się na północ, tropiąc kolonię wampirów z

jaskini, w której zginął jego ojciec. Każda grupa wampirów, bez względu na

liczebność, stanowiła część większego stada. Zakładając maleńkie nadajniki na

schwytanych okazach, mógł śledzić wędrówkę ocalałych osobników do nowych

jaskiń. Kiedy już zatruł kolejne jaskinie, uchodźcy przenosili się dalej.

Dopasował się do ich migracji i trybu życia. Charakterystyczne ślady ich

ataków były dla niego swoistym kompasem. Każda zatruta jaskinia była osobistą

porażką, bo system pomiarowy nieodmiennie wykazywał nowe groty, tak że cały

Meksyk wydawał się być jednym wielkim pasmem ciemnych czeluści.

Postępując w ten sposób, Paine wyśledził nietoperze od Zachodniej Sierra

Mądre, wzdłuż Sierra de San Francisco i na północy, na przedgórzu Sonora.

Polowanie zajęło mu dwa lata i nie wiedział, czy wśród tropionych nietoperzy nadal

background image

znajdowali się uchodźcy z pierwszej jaskini, ale było to możliwe, gdyż wampiry były

długowieczne, inteligentne i łatwo się przystosowywały do odmiennych warunków.

Na koniec, podążając za migrującymi wampirami, dotarł do szeregu jaskiń, z których

ostatnia znajdowała się tuż nad granicą amerykańską. Owej nocy widział, że duża

grupa nietoperzy przekroczyła ją w drodze na północ.

Fakt, że żadna większa kolonia wampirów nigdy nie osiedliła się na północ od

granicy, był zagadką dla zoologów. Wampiry żyły wszędzie, od wyżyn północnego

Meksyku po Argentynę, od Andów po bagna Gujany. Ale zawsze zatrzymywały się na

granicy Stanów Zjednoczonych. Nikt nie wiedział, dlaczego. Ale nietoperze Paine'a

nie wróciły z powrotem.

Pojął, jak wielka okazja mu się nadarzyła. Skoro w Arizonie nie mieszkała

ż

adna inna wielka kolonia wampirów, do której mogłyby się dołączyć, to mógł je

wszystkie zniszczyć raz na zawsze. Paine nie wziął jednak pod uwagę innego

problemu. Nikt nie chciał mu uwierzyć. Kiedy pytał lekarzy o ataki wampirów, ci

ś

miali mu się w twarz. Przestał więc pytać o wampiry i nadal - bezskutecznie -

dopytywał się o nocne ataki i dziwne rany. Zdawało się, że wampiry rozpłynęły się w

powietrzu.

Później Paine skierował się do rezerwatów indiańskich, do Gila River,

Maricopa, Apache, Colorado i Hualapai, aż dotarł do największego z nich wszystkich

- rezerwatu Nawahów.

Na Czarnej Mesie spotkał się z Walkerem Chee. Przewodniczący rady

szczepowej Nawahów oprowadzał grupę białych wokół części mesy, na której teraz

znajdowała się kopalnia węgla Pea-body. Kopalnia przypominała gigantyczną,

postawioną do góry nogami piramidę. Otwór kopalni był tak olbrzymi, że

ośmiopiętrowej wysokości koparki wyglądały przy nim jak zabawki. Paine trzymał się

z tyłu, podczas gdy Chee chodził z miejsca na miejsce, pokazując gościom co

ciekawsze miejsca.

- O, tutaj możecie zobaczyć - Chee pokazał w kierunku komina na drugim

końcu kopalni - zakład proszkujący. Ludzie z tej firmy używają wód gruntowych po

to, żeby mieszankę węglowo-wodną przesłać rurami, omijając Wielki Kanion, aż do

elektrowni w Newadzie, czterysta kilometrów stąd.

Jeden z białych kopnął kamień w głąb kopalni. Jedyne, co rzucało się w oczy

na różowej twarzy białego, to czarne okulary. Nagle zwrócił się do Chee:

- Jeżeli już mowa o firmie Peabody, to podobno mają z wami jakieś kłopoty.

background image

- śadnych, panie Piggot. Renegocjujemy. Płacą nam od piętnastu do

dwudziestu pięciu centów za wydobytą tonę. Stan Montana pobiera co najmniej

czterdzieści centów. Po prostu chcemy dostawać tyle, co inni. Wydobywacie ropę...

- O to nam właśnie chodzi - odparł mężczyzna o nazwisku Piggot.

- Płacą nam piętnaście procent. Arabowie żądają przynajmniej pięćdziesięciu

procent...

Paine przyglądał się, jak czterysta metrów niżej pracowały koparki. Stalowe

liny ciągnęły ładowarki po rozbitej skale. Pełne ładowarki unosiły się w górę,

wspinały ponad burty olbrzymich ciężarówek i wyrzucały ze swego wnętrza niskiej

jakości węgiel. Przypominały stado brontozaurów, leniwie pasące się w wyschniętej

zatoce.

- Chciał się pan ze mną widzieć. - Chee podszedł do Paine'a.

- Tak. Jak rozumiem, wszystkie sprawy medyczne trzeba uzgodnić z panem.

- Zgadza się. - Nawah podrapał się przez kamizelkę. W pobliżu kopalni

odkrywkowej panował upał. Wbił wzrok w Piggota.

- Przeprowadzam swego rodzaju badania biologiczne...

- Może kiedy indziej - zasugerował niecierpliwie Chee. - Wie pan, ja mam

biuro. Proszę się umówić.

- Mam też dla pana jedno zdjęcie. - Paine wyciągnął dużą kopertę.

- Przepraszam.

- Niech pan tylko zerknie.

- Może kiedy...

Paine wysunął fotografię z koperty. Kolorowe zdjęcie przedstawiało

powiększenie ukąszenia wampira, czysty lej o głębokości dwóch milimetrów

wygryziony w bogato ukrwionej ludzkiej tkance.

- Skąd pan to, do diabła, wziął? - Chee się wściekł.

- Ja...

Chee złapał Paine'a za ramię i zaciągnął go na bok. Zaczął ze złością szeptać:

- O co ci chodzi? Kto ci dał to zdjęcie? Staram się ubić interes, a tu przyłazi

mi jakaś biała łajza i chce zepsuć wielomilionowy kontrakt bredząc o dżumie. Czy

wiesz, co oni zrobią, kiedy usłyszą słowo „dżuma"? Czy widziałeś kiedyś, jak szybko

potrafi zniknąć limuzyna?

- Nie wspomniałem nawet o dżumie - powiedział Paine.

Przez długą chwilę Paine mógł się rozkoszować rozwojem sytuacji. W

background image

rzeczywistości zdjęcie, zrobione parę miesięcy wcześniej, przedstawiało

meksykańskiego Indianina, ale wyczucie go tym razem nie zawiodło.

- Też masz podobne zdjęcia - zwrócił się do Chee. - Widziałeś kogoś z

podobnymi ranami i ten ktoś jest chory na dżumę. Czy wiesz, kto zadał te rany?

Chee nie odpowiedział.

- No to masz szczęście - stwierdził Paine -ponieważ ja wiem i dlatego mnie

zaangażujesz.

To spotkanie z Chee nad brzegiem kopalni było pierwsze z wielu. Potem

spotykali się wielokrotnie na Window Rock i na mesie, przekazując sobie tajne

wyniki sekcji w zamian za spisy sprzętu potrzebnego Paine'owi.

Teraz, w skwarze dnia, Paine szukał pcheł.

Kotliny były nadal dość ciemne, tak jakby przeorane wczorajszym deszczem.

Łodygi juki drżały w strumieniach gorącego powietrza.

Paine lubił Malowaną Pustynię. Doceniał fałszywą martwotę, za którą kryły

się tak rozpaczliwe mutacje jak jaszczury bez kończyn lub olbrzymie kaktusy. Upajał

się też samotnością, poczuciem, że mógł spędzić tu dni albo miesiące, nie widząc

ż

ywego ducha. Inni ludzie, bez względu na to, jak od nas różni, stanowią zwierciadło,

w którym możemy się sami przejrzeć. A Paine nie miał ochoty w nikim się

przeglądać.

Zjechał z wydmy na twardy grunt, zatrzymał samochód i wspiął się na dach

land-rovera. Wcześniej, z daleka, dostrzegł sępa. Teraz widział przez lornetkę dwa

sępy krążące w odległości niecałego kilometra. Niebawem dołączył do nich trzeci.

Paine wrócił do kabiny, odrzucił lornetkę na siedzenie i wrzucił bieg.

Nawet kilka minut spóźnienia mogło mu bardzo skomplikować pracę. Paine

rozpędził rovera do pięćdziesiątki, miażdżąc krzewy i pędząc przez nierówności i

wykroty. Już gołym okiem widział następne kołujące sępy. Przed nim ciągnęła się

głęboka koleina o szerokości dwóch metrów. Skręcił w prawo i docisnął gaz do

dechy. Jadący siedemdziesiątką rover odbił się w górę i przeleciał na drugą stronę.

Paine nacisnął na klakson. W pewnej odległości, na zadziwiająco zielonym

pagórku, stała furgonetka, a wokół niej kłębiło się kilkadziesiąt sępów. Całe pole było

usłane martwymi owcami. Z włączonym klaksonem Paine najechał na ptaki,

roztrącając je zderzakiem. Z czarnych głów wpatrywały się w niego czerwone oczy.

Sępy odskakiwały, starając się nabrać wiatru pod swe wielkie skrzydła. Paine

zahamował i wyskoczył z rovera, jednocześnie odbezpieczając rewolwer. Pierwszy

background image

wystrzał urwał jednemu z ptaków łebek. Reszta uciekła, odpływając jak czarna fala.

Paine strzelił po raz drugi, w górę, żeby je na dobre odstraszyć.

Już dawno zrozumiał, że śmierć nie miała w sobie nic ze spokoju. Nawet po

odlocie sępów wzgórze nadal wypełniało bzyczenie much. Sępy powrócą wkrótce po

jego odjeździe, a w ślad za nimi myszy i mniejsze ptaki, cała masa większych i

mniejszych zwierząt żywiących się padliną. Miał tylko nadzieję, że zdążył na czas.

Z tylnego siedzenia land-rovera wziął aluminiową walizkę i otworzył ją koło

jagnięcia, z którego została jedynie głowa, nogi i tysiące much walczących o miejsce

do złożenia jajek. Założył maskę chirurgiczną i wciągnął gumowe rękawice. Przepasał

się pasem własnej konstrukcji. Przy pasie znajdowała się kabura na rewolwer oraz

futerały na kubki, słoiczki, skalpele, igły, nożyce operacyjne, torebki foliowe i szkła

powiększające.

Furgonetka stojąca na wzgórzu nie miała nawet kół, stała na cegłach. Szyby

były od środka wysmarowane krwią. Paine złapał za klamkę, odsunął się nieco i

otworzył drzwiczki.

Nikt nie wypadł ze środka. Wewnątrz nie zobaczył ciała, choć siedzenie i

podłoga były powalane krwią. Paine był zawiedziony, ale ilość krwi wyglądała

zachęcająco.

Poszedł w kierunku owiec. Przynajmniej sto zwierząt leżało na wzgórzu,

większość porozrywana na kawałki przez kojoty i sępy. Butem podniósł trupa i

zobaczył ciemne, pachnące amoniakiem ślady na ziemi. To już wyglądało lepiej.

Przesunął się dalej w tej przytulnej scenerii, aż natrafił na dość dobrze zachowane

zwierzę. Choć owca miała rozpruty brzuch, a jej wnętrzności wylewały się na trawę,

to drganie nozdrzy świadczyło, że nadal żyła. Paine przykucnął obok. Niektóre sępy

powróciły do leżących dalej owiec. Nie zwracał na nie żadnej uwagi.

Na piersiach zwierzęcia widać było płytkie, ociekające krwią rany. Paine

podstawił pod ranę mały słoiczek. Pomiędzy ranę i brzegi naczynia wcisnął cienką

karteczkę. W naczyniu coś zaczęło się dziać. Podstawił je pod kilka ran, a potem

założył nakrętkę. Na prawe oko założył jubilerskie szkło powiększające i spojrzał na

słoik. Osiem lub dziewięć pcheł obijało się o ścianki.

W samej tylko Ameryce Północnej żyło dwieście rodzajów pcheł. Pod

powiększeniem wszystkie pasożyty z gatunku Siphonaptera miały ciała pozbawione

skrzydeł, potężne kończyny i trąbki ssące, którym zawdzięczały swą łacińską nazwę.

W słoiczku znajdowały się ich cztery rodzaje. Myszy zostawiły po sobie pchły

background image

gryzoni. Pchły cheopis, pchły pozbawione oczu i z podwójnym rzędem kolców.

Kojot, który rozpruł owcy brzuch, zostawił dwa rodzaje: zwykłe pchły psie,

zaokrąglone, z przypominającą wąsy tarczą na głowie, i pchłę drapieżną, o potężnym

karku. Poza tym w słoiku znajdowały się dwie pchły innego typu. Były pozbawione

oczu i miały głowy w kształcie hełmu, a z przodu tarczę przypominającą grzebień.

Pchły nietoperzy.

Przez chwilę Paine aż zamarł z nadmiaru szczęścia. Nad głową krążyły sępy i

patrzyły, jak kuca przy innych owcach i pobiera próbki. Potem schował wszystko do

samochodu i odjechał, a ptaki znów opadły na ziemię, aby dokończyć przypisane im

przez naturę dzieło.

Paine jechał ostrożnie, ledwie opanowując podniecenie. śycie nie było

sprawiedliwe. Z reguły tylko geniusze i biedni zdawali sobie z tego sprawę, ale

Hayden Paine został dopuszczony do tego sekretu po śmierci ojca. To właśnie Joe

Paine był pierwszorzędnym epidemiologiem. Joe Paine w czterdziestym czwartym

roku kierował zespołem badawczym Instytutu Rockefellera i wpadł na trop choroby

pasożytniczej, której ofiarą padały setki tysięcy sztuk bydła. Wyjaśnił, że przyczyną

była wścieklizna przenoszona przez wampiry. Wszyscy inni zgodnie odrzucali taką

możliwość. Pod mikroskopem ten tak zwany wirus derriengue nie wyglądał na

wściekliznę. Ponadto wścieklizna zawsze zabijała organizm nosiciela, a przecież

większość zainfekowanych wampirów nie zdradzała żadnych symptomów

chorobowych. Dopiero Joe Paine był w stanie wykazać, że pod wpływem swego

niezwykłego nosiciela wirus poddał się mutacji i że wampiry były jedynym gatunkiem

na ziemi odpornym na wściekliznę.

Ale to nie był koniec osiągnięć Joe Paine'a. Chee bał się dżumy? W roku 1967

obaj Paine'owie, ojciec i syn, przebywali w Sajgonie, gdzie badali chorobę szalejącą

wśród uchodźców przybywających do miasta. Joe Paine, pomimo oporów władz

wietnamskich i amerykańskich, zidentyfikował chorobę jako dżumę roznoszoną przez

szczury. Mały szczegół wśród innych okropieństw wojny: w 1967 r. w Wietnamie

było 5547 wypadków dżumy.

Ale dla Haydena Paine'a wszystko wiązało się zawsze z jaskiniami. Cierpiał

na klaustrofobię. Krok w ciemność przyspieszał bicie serca. Pojawiło się to

stopniowo, w miarę nabywania doświadczenia. W pierwszym roku pracy z ojcem nad

wampirami klaustrofobia objawiała się jako przypływ energii. W drugim roku,

niepostrzeżenie, Paine zaczai mieć kłopoty z oddychaniem, pomimo że już jako

background image

chłopiec chodził z ojcem na wyprawy do jaskiń. Pod koniec drugiego roku organizm

pompował mu adrenalinę do pozbawionej tlenu krwi i Paine zaczął mdleć. Najgorszy

był trzeci rok.

W czasach wyrafinowanych tortur nie ma bardziej przydatnego narzędzia od

klaustrofobii. Łączy ona w sobie elementy duszenia, samotności, ślepoty i izolacji od

rzeczywistości. W jaskini wszystkie te czynniki występują razem. Rzecz w tym, że są

rzeczywiste. Kiedy Paine zanurzał się w głąb jaskini z nietoperzami, serce biło mu

szybko, a każde uderzenie przypominało dzwon bijący na trwogę. W miarę jak rzedło

ś

wiatło, płuca zamieniały mu się w dwa naczynia próżniowe, a nogi drętwiały. Z

każdym krokiem czuł, jak wokół niego zamykają się ściany. Nie pomagał blady blask

lampy na hełmie, przywodzący raczej na myśl lśnienie próchna w trumnie.

Przekroczywszy barierę paniki, brnął dalej w głąb jaskini, i choć z pozoru szedł

pewniejszym krokiem, to szaleństwo brało górę. Ukryte pod goglami oczy zdawały się

wychodzić z orbit. Nawet wtedy, gdy starał się skupić na technice chodzenia z liną,

czuł w ustach gorący i słony smak przerażenia. Czasem ktoś się potknął i jaskinia

wypełniała się hałasem bicia spanikowanych skrzydeł. Tylko w tych chwilach, kiedy

wokół rozlegały się piski zaniepokojonych nietoperzy, Paine mógł sam krzyczeć z

przerażenia.

Nie był na tyle głupi, żeby wierzyć, że nie jest tchórzem. Niestety, był dość

inteligentny, żeby zdawać sobie sprawę, że wraca do jaskiń, żeby dorównać ojcu i że

próbując go naśladować, staje się śmieszny.

Bez względu na to, jak wiele jaskiń spenetrował i jak dobre wywarł wrażenie

na innych, to starannie skrywana panika kryła się tuż pod powierzchnią. Nikt, poza

ojcem, nie wiedział o tym i właśnie dlatego Joe Paine musiał zawsze być przy nim.

Nawet wtedy, kiedy inni zostawali bojaźliwie z tyłu.

Właśnie dlatego, choć to niesprawiedliwe, w meksykańskiej grocie zginął

lepszy z nich dwóch. Nie obyło się jednak bez pożegnalnego prezentu: strach i panika

opuściły Paine'a jak złe wspomnienie.

Pustynny piasek miał konsystencję sprasowanego popiołu. Pustynia

przypominała Paine'owi wiecznie płonącą ziemię. Cóż za ulga w porównaniu z nocą.

Przejechawszy pięćdziesiąt kilometrów, zatrzymał się w cieniu ściany kanionu

i rozstawił swoje laboratorium. Sam je zaprojektował, podobnie jak pas. Aluminiowe

rurki wkręcał z tyłu w dach rovera, a potem opadały zakrzywiając się do ziemi, gdzie

- wsparte o śledzie - wbijał w piasek. Na tej ramie rozpinał namiot z mocnej i cienkiej

background image

siatki, zapinanej szczelnie wokół otwartych drzwi samochodu. Z drugiej strony

znajdowało się zakrywane klapą wejście. Przybił materiał dokładnie do ziemi,

przetykając śledzie przez dziurki rozmieszczone gęsto, co dziesięć centymetrów.

Całość wyglądała jak wyrastający z samochodu kokon. Z samochodowej lodówki

wyciągnął pojemniczki z pożywkami żelatynowymi. Probówki na badania. Szczelnie

zakorkowane roztwory trucizn. Mikroskopy i szkiełka. Kwadratowe, czarne pudełko o

wysokości ponad pół metra, z przodu przykryte czarnym suknem. Obok pudełka

położył naczynie z próbkami pobranymi od owiec.

Odciągnął na bok czarny materiał i rozciągnął przedłużacz, podłączając go do

akumulatora leżącego pod stołem. Podświetlona biała szklana płytka - podobna do

płytek używanych przy zdjęciach rentgenowskich - rozjarzyła się pod foliową mapą

rezerwatu Hopi-Nawahów. Paine odsunął mapę na bok. Czystym skalpelem naciął

swój mały palec i wycisnął trzy krople krwi na podświetloną płytkę. Na wierzch

nałożył przezroczystą, plastikową nakrywkę, w której znajdował się nagwintowany

otwór. Podniósł naczynie, delikatnie nim wstrząsnął, policzył znajdujące się na dnie

pchły, ostrożnie odkręcił wieczko i zamiast niego położył kartkę papieru. Potem

obrócił słoiczek do góry dnem i wyciągnął karteczkę, wkręcając równocześnie

naczynie w plastikową nakrywkę. Teraz ustawił mikroskop nad płytką i zaciągnął na

głowę czarną zasłonę.

Pod dwudziestokrotnym powiększeniem pchły niezręcznie poruszały się

między płytką a nakrętką. Gorąco bijące od dołu uwolniło mocny zapach rzeźni.

Poruszyły się antenki i wyprostowały włoski na ciele owadów. W kierunku wielkich

jak balony kropli krwi pierwsze ruszyły widzące pchły psie i drapieżne, ale

pozbawione oczu pchły cheopis i nietoperzy nie pozostały daleko w tyle. Było dość

dla wszystkich. Osłony zsunęły się z trąbek ssących, które wbiły się w ściany krwi.

Pod pięćdziesięciokrotnym powiększeniem ciała pcheł wydawały się

przezroczyste. Paine przyglądał się, jak czerwony strumień płynie przez trąbkę ssącą,

przełyk i wlatuje do żołądka. Ścianki gardła i przełyku rozszerzały się i kurczyły,

pompując do środka krew. Najpierw przyjrzał się pchłom psim, drapieżnym i cheopis,

zanim zwrócił uwagę na obie pchły nietoperzy. Czerwony strumień wpływał przez

trąbkę, zakręcał i wracał do kropli krwi. Pchła była chora; zwracała pożywienie, z

wolna umierając z głodu. Pod siedemdziesięciopięciokrotnym powiększeniem Paine

widział, dlaczego tak się dzieje. śelatynowa masa zamykała przełyk, blokując pracę

zastawki, wobec czego z żołądka pchły wydostawała się taka sama ilość krwi, jaką

background image

wciągnęła. Druga pchła z nietoperza zdradzała te same symptomy.

Paine odkręcił naczynie z płytki i wsunął do środka dłoń w rękawiczce.

Uchwycił szczypczykami jedną z pcheł i rozmiażdżył ją w pojemniku z żelatynową

hodowlą krwi. Drugą pchłę ujął szczypczykami delikatnie i ustawił nad szkiełkiem, a

potem ścisnął jej żołądek. Czerwone pasemko wytrysnęło na przygotowaną

płaszczyznę. Paine wrzucił pchłę do roztworu trucizny. Następnie znów nakręcił

naczynie na płytkę.

Przesunął się do innego stołu, nad którym górował mikroskop fluorescencyjny.

Do zwykłego mikroskopu optycznego dołączono system lamp rtęciowych, osłon

radiacyjnych i filtrów ultrafioletu, które kierowały niebieskofioletowe światło na

szkiełko podmiotowe. Było to niezgrabne i pracochłonne urządzenie, ale Chee

zarządził, że Paine może się kontaktować z laboratoriami Nawahów w Ship Rock

jedynie za pomocą radia. A mikroskop fluorescencyjny stanowił sam w sobie całe

laboratorium bakteriologiczne.

Paine przygotował próbkę zawartości żołądka ostatniej pchły, osuszył ją i

zabarwił odczynnikiem fluoryzującym. Podsunął szkiełko z próbką, nasunął na głowę

osłonę, włączył lampę i nastawił ostrość.

Barwnik nadal przenikał próbkę. Paine czekał niecierpliwie, jakby bał się, że

bicie serca rozreguluje ustawiony mikroskop. Chociaż kanion rzucał duży cień, szyja i

pierś pokryła mu się potem.

Na szkiełku, na ciemnym tle, niewidoczne poprzednio organizmy zaczęły

nabierać ostrości. Były to krótkie bakcyle, przypominające nieco zawleczki.

Bakcyle dżumy. Nietoperze roznosiły dżumę.

Chee zatrudnił właściwego człowieka.

Wracając do Gilboa, Selwyn kompletnie się upił.

- Wielki Brat Chee dał ci w kość? Czy odtańczył na tobie taniec wojenny i dał

ci po łbie kluczem korporacji Pni Beta Kappa? Czy zawsze musisz wsadzić pół nogi

do gniazda skorpiona, zanim spojrzysz, gdzie stawiasz stopy? Chłopcze, tym razem

nie masz do czynienia po prostu z jeszcze jednym dzikusem. Rzucasz wyzwanie

kompaniom Peabody Coal i Kennecott Copper. Mój drogi, jesteś żółwiem na

autostradzie postępu. Czy wiesz, co się dzieje z żółwiami na autostradach?

Youngman oddał Selwynowi butelkę. Już teraz czuł się tak, jakby go ktoś

potrącił.

background image

- Pewnie masz rację, Selwyn.

- Oczywiście, że mam rację. Uważaj na drogę. Nie dość, że pijesz moją wódę,

to jeszcze możesz mnie zabić. Nadal nie chce mi się wierzyć, że Abner nie żyje.

Chyba wzniosę toast za jego zdrowie.

- Myślałem, że go nienawidzisz.

- Ja? Ależ skąd! Wspaniały człowiek. Dziwny, ale bardzo niezwykły.

- No i żaden kwakier.

- Wypijmy za kwakrów. Hej, do diabła! Trzymaj się drogi!

Youngman zboczył z drogi i przejechał między dwoma blisko siebie

rosnącymi kaktusami. Jechał na przełaj, a Selwyn trzymał się szyby.

- Dokąd jedziemy? - zawołał Selwyn.

- Chcesz wznieść toast za Abnera, to wzniesiesz.

Jeep drżał, kiedy Youngman pędził po kamieniach na dnie wyschniętego

potoku. Przed nimi pojawiły się pagórki i kępy drzew, które mieszkańcy

południowego zachodu nazywają wzgórzami. Pęd jeepa wywoływał fałszywe

wrażenie wiejącego na zewnątrz wiatru.

- Mój pęcherz! - ostrzegł Selwyn.

Youngman nie słuchał. Potrzebował tego wiatru bijącego w twarz i fizycznego

napięcia towarzyszącego szybkiemu prowadzeniu pojazdu po nierównym, skalistym

gruncie.

- Trzymaj się!

- Cholera! - Selwyn jęknął, kiedy jeep przeleciał nad zagłębieniem, najpierw

lądując na dwóch kołach, a potem na czterech.

Youngman, nieco odprężony, zwolnił, wjechawszy między drzewa jadłoszynu.

Tam, gdzie wody było mało, jadłoszyny tworzyły las gęstych krzewów, ale w okolicy,

gdzie występowało jej nieco więcej, osiągały rozmiary prawdziwych drzew z

oliwkowozielonymi liśćmi. W odległości niecałego kilometra przez zasłonę

jadłoszynów dojrzał gałęzie paloverde.

- Czy jedziemy tam, gdzie sądzę, że jedziemy? - wystękał Selwyn.

Za jeepem unosił się ogon wzniecanego kurzu. Pod oponami chrzęściły długie

igły sosny cholla. Selwynowi, bez względu na to, czy był trzeźwy, czy pijany,

pustynia przypominała labirynt. Nie potrafił pojąć, jak to się działo, że Hopi nie byli

plemieniem bezustannie zagubionych ludzi, błąkających się bez celu w tej głuszy. Z

powodów dla niego niezrozumiałych Youngman wybrał to, a nie inne wzgórze drzew

background image

paloverde.

- Weź ze sobą butelkę. - Youngman zatrzymał jeepa.

- Wiesz przecież, że zawsze nienawidziłem tego sukinsyna.

- Chodź.

Potykając się jeden o drugiego, poszli naprzód wśród drzew. Youngman

przypomniał sobie, że powinien był przynieść coś ze sobą, batonik lub placek, dla

pokrzepienia ducha Abnera. Selwyn potknął się.

- Dasz radę - powiedział Youngman.

- Gdybym był w stanie iść, to poszedłbym w inną stronę.

Youngman przerzucił sobie przez plecy ramię Selwyna i zaciągnął go pod

górę. Schylali głowy przed nisko wiszącymi gałęziami i brnęli przez maki, a

przekleństwa Selwyna cały czas przybierały na sile. Nadciągnął prawdziwy wiatr.

Drzewa się pochyliły.

Na szczycie wzniesienia Selwyn opadł na kolana. Wokół grobu widać było

rozkopaną ziemię i kamienie, ale grób był pusty.

- On żyje - powiedział Selwyn. - Wiedziałem. Drań zmartwychwstał.

Youngman obszedł wykop. Na dnie nic nie było.

- Nie żyje. Ktoś go wykopał.

- Nie widzę żadnych śladów łopaty, ani odcisków butów. Sam wylazł.

Mówiłem ci, że to czarodziej.

- Rabuś grobów nie musi zostawiać śladów. To te sukinsyny z mesy, starzy

kumple Abnera. Albo Paine, ten pahan, który chciał się do niego wcześniej dobrać.

- Nie. Sam wstał. Jezu Chryste, on żyje. Wsłuchaj się w wiatr, on błądzi wokół

nas. On tu jest.

- Michale, wiosłuj do brzegu, alleluja! Michale, wiosłuj do brzegu, alleluja!

Rzeka Jordan jest szeroka i głęboka, alleluja, na drugim brzegu czeka mleko i miód,

alleluja!

Pieśń mieszała się z pobrzękiwaniem blaszanych naczyń, sztućców i sykiem

hamburgerów smażących się nad ogniem. John Franklin dyrygował chórem za

pomocą papierosa. Obozowicze rozsiedli się na zwiniętych śpiworach, a ich

oświetlone ogniem sylwetki tańczyły na burcie furgonetki.

- Wspaniale - pochwalił Franklin. - Czyż nie wyszło to wspaniale, panno

Dillon?

background image

Anne zmusiła się do uśmiechu.

- To już nie ten głos, jaki miałam dawniej. Laa!! - Jedna z pań spróbowała

wyższych tonów.

- Jestem głodny. To przez to pustynne powietrze.

- George, ty byś zgłodniał nawet pod wodą.

Anne rozdała chrupki i bułeczki. Ani razu od wyjazdu z Gilboa pobożni

podopieczni nie uznali za stosowne pomóc jej w gotowaniu lub sprzątaniu. Ale skoro

mają dać pieniądze na rezerwat... powtarzała sobie.

- Możecie sami je opiec.

- A ja lubię lekko opieczone hamburgery.

- Czy kawa już gotowa? Ależ tu się robi zimno w nocy.

- Bądź wytrwały, Henry - odezwał się Franklin, a Anne dodała parę słów w

tym samym stylu.

- Hej! Posłuchaj cię!

Wszyscy umilkli. Anne rozbiła obóz późnym popołudniem, w przytulnym

miejscu otoczonym pękami kwiatów. W nocy kwiaty pochłonął mrok, a światło ognia

wydobyło groźne kontury olbrzymich kaktusów saguaro. Nad pustynią rozległ się

krzyk.

- Sowa - powiedziała Anne. - Mają gniazda w dziurach między kaktusami.

Pani Franklin wpatrywała się w ciemność. Nadal nie doszła do siebie po tym,

jak poprzedniego dnia znaleźli zwłoki starego Indianina. Nieraz widziała zwłoki,

wielokrotnie przecież odwiedzała chorych w szpitalu. Ale tamci umierali jak ludzie.

Indianin zginął natomiast jak zwierzę, jak gołąb w rynsztoku, pomyślała. Coś takiego

nie powinno mieć miejsca. A na pustyni czuła się nieswojo. W ciemności traciła

poczucie kierunków. Przywykła do łagodnych chmur i zielonych drzew znad jezior

Minnesoty. Pustynia przypominała jej cmentarz, a kaktusy - nagrobki.

- Jak tu pięknie - skłamała. - Czy możemy dorzucić trochę więcej drewna do

ogniska?

- Daj spokój, Claire - odparła któraś z pań. -Tak jest romantycznie.

- Nie bądź taka sztywna, Claire.

- Ale mnie jest zimno - powiedziała.

Anna oddaliła się od obozu w poszukiwaniu drewna. Nie spodziewała się nic

znaleźć, ale po całym dniu jazdy w zatłoczonej furgonetce z przyjemnością myślała o

kilku chwilach samotności. Nad wzniesionymi w górę ramionami kaktusa unosił się

background image

księżyc. Anne odeszła może ze sto kroków od obozu, kiedy usłyszała z tyłu czyjeś

kroki.

- To ja - powiedział Franklin. - Chciałem pomóc.

- Tu drewna nie znajdziemy.

- Wiem. - Franklin skinął wyrozumiale i zapytał z troską: - Czy pomyślała

pani o mojej propozycji, panno Dillon?

- Nie. Nie nadaję się na sekretarkę.

- Ależ to byłoby o wiele ciekawsze. Byłaby pani raczej moją osobistą

pomocnicą. Spodobałyby się pani wspólne podróże. W zimie jedziemy do Londynu na

zjazd Światowej Rady Kościołów. Spotka tam pani wielu dobrych chrześcijan.

- Byłaby to jakaś odmiana.

Podczas gdy Franklin przeżywał tę obrazę, z furgonetki dobiegł go głos żony.

- Już dobrze, John, nie szukaj. - Spojrzała na męża wracającego wraz z

dziewczyną. - Koc mi wystarczy.

Przy ognisku Anne podała wszystkim hamburgery i wyjęła z płomieni garnek

z fasolką. Franklin pobłogosławił jedzenie.

- Panno Dillon - odezwał się zgłodniały pan o imieniu Henry - wciąż

powracam myślami do tego zastępcy szeryfa. Czy wszyscy Hopi są równie

niesympatyczni jak on? Biorąc pod uwagę pani poświęcenie w rezerwacie i wszystko,

co pani uczyniła dla jego ludzi, to postąpił po grubiańsku. Po co się udzielać i dawać

pieniądze, jeżeli ci ludzie ugryzą dłoń, która ich karmi?

Między jednym kęsem a drugim zebrani wokół ogniska poparli Henry'ego.

- Nie sądzę, aby fundacje mogły oczekiwać wdzięczności - powiedziała Anne.

- Tak, oczywiście - zauważył John Franklin. - Ale chcielibyśmy od pani

dowiedzieć się czegoś o ich charakterze. Weźmy, na przykład, tego zastępcę szeryfa.

Czy może nam pani wyjaśnić?

- Co pan rozumie przez „wyjaśnić"?

- Jest to pierwszy napotkany przez nas Hopi, nie licząc kobiet lepiących

garnki. Wydaje się, że jest on pani przyjacielem. Wdała się pani z nim w dłuższą

rozmowę.

- Spotkacie innych Indian. - Anne chciała uniknąć odpowiedzi. - Rodzinę

Momoa, uczestników Tańca Węży. - Nie podobał jej się ton rozmowy. Franklin chciał

ją ukarać, bo odrzuciła jego propozycję, a inni do niego dołączali. A może

Youngmanowa paranoja stała się zaraźliwa. Ale z całą pewnością poprzednie

background image

znudzenie całej grupy gdzieś się ulotniło.

- Czy to dobry przyjaciel? - zapytała Claire Franklin.

- Tak. Ale trzeba go lepiej poznać.

- To ci się chyba udało, moja droga. Jakżeś tego dopięła?

- Moje doświadczenia nie pokrywają się z waszymi. - Anne zdała sobie

sprawę, że był to kiepski unik. - Dość długo tu mieszkałam.

- Sama? - zapytała jedna z kobiet z niezdrową ciekawością.

- Myśmy tu nie mieszkali. - Franklin nadał przesłuchaniu bardziej godny ton. -

Nie dostąpiliśmy tego zaszczytu. Wspomniała pani o naszej ewentualnej pomocy dla

tych ludzi. Tak naprawdę to wątpię, czy pani towarzystwo będzie dla nas użyteczne,

jeżeli nie będzie pani w stanie przedstawić nam jakichś argumentów, które

przemawiałyby za tą pomocą. Abyśmy mogli pomóc, sama musi nam pani wpierw

pomóc. Niech nam pani opowie o tym zastępcy.

- To tylko mogę powiedzieć - powiedziała Anne po chwili namysłu - że jest on

człowiekiem pustyni. Stworzeniem pustynnym. Tylko nieliczne zwierzęta i rośliny

potrafią przeżyć w tych warunkach. Spójrzcie, na przykład, na te krzaki. Rosną z dala

od siebie, a jedną z przyczyn jest fakt, że każdy krzak nasyca ziemię wokół siebie

trucizną, która zabija inne nasiona. Tak już musi być, bo gdyby rosły blisko siebie, to

dla żadnego z krzewów nie starczyłoby wody.

- Z pani opisu przypomina on bardziej skorpiona - zauważył Franklin.

Anne spojrzała na ich głupie, najedzone gęby. Straciła jakąkolwiek ochotę na

dalszy kontakt.

Upuściła na ziemię pusty talerz.

- Idę posłuchać prognozy pogody - powiedziała.

Gdy tylko znalazła się w furgonetce, zamknęła okna, żeby przytłumić dźwięk

ich głosów. Sięgnęła po włącznik radia, ale potem cofnęła rękę.

- Czy sądzicie, że coś jest między panną Dillon a tym zastępcą? - głośno

zastanawiała się żona Henry'ego.

Anna spoglądała przez przednią szybę. Czy Youngman był rzeczywiście tak

trudny do rozszyfrowania? Czy zabijanie było swoistym działaniem instynktu

samozachowawczego?

- Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać -westchnęła Claire Franklin. - Cały

dzień w samochodzie to nie wakacje.

- Może padać jeszcze tej nocy. Czy czujecie ten wiatr?

background image

- Proszę o keczup.

- Słyszę, ale nie czuję.

- Coś takiego, panna Dillon i ten zastępca...

- Dlaczego, kochanie, nie przyniosłeś z panną Dillon drewna?

- To przypomina szum skrzydeł.

- Nie ma to jak hamburger smażony na dworze.

- Wiecie co? Nagabywała mnie o te pieniądze.

- Mamy wystarczająco wielu ludzi w potrzebie w naszej okolicy.

- No, co jest z tym keczupem?

- Spójrzcie na księżyc.

- Nic nie widzę.

- No właśnie. A przed chwilą widać go było jak na dłoni.

- Już nie trzeba, znalazłem keczup.

- John, trzymaj się od niej z daleka. Więcej o niej nie chcę słyszeć - szepnęła

Claire Franklin.

- Posłuchajcie.

- Och! - pani Franklin gwałtownie zerwała się z ziemi i zamachała ramionami.

- Nietoperz!

- Nic nie widzę.

- Na litość boską, kochanie. - Franklin był pełen obrzydzenia. - Przecież nie

uwije ci gniazda we włosach.

- Babskie gadanie. - Henry odstawił na bok butelkę z keczupem. - Ale może to

znaczy, że nietoperze zajmują się tylko babami.

- O! Jeszcze jeden! - Claire schyliła się.

- Dobra, dobra. - Franklin wstał, trzymając w rękach koc. - Pokaż gdzie.

Stłumiony dźwięk przeleciał nad obozowiskiem. Claire zachwiała się,

osłaniając rękami twarz. Gdy oderwała dłonie, twarz miała rozciętą od lewej brwi aż

po prawą skroń, a krew cieknąca z rany zalewała jej oczy.

- John! - wrzasnęła. - Pomocy!

Franklin machnął kocem i potknął się, uderzony w plecy. Poczuł, jak w kark

wbijają mu się zęby.

- John! - Henry, tak jak i reszta, nie miał pojęcia, co się dzieje. - John,

chłopcze, co jest grane?

Po chwili cały obóz rozbrzmiewał dźwiękiem przypominającym szelest

background image

spadających liści, które pokrywają cały teren. Na każdym ciele kłębiło się po dziesięć,

dwadzieścia nietoperzy. Setki kolejnych krążyły nad głową.

- Maude! - Henry rzucił się na ziemię. Dwa nietoperze siedziały mu na szyi,

trzeci rozciął mu rękę. Obok klęczała jego żona; wrzeszczała przykryta nietoperzami.

Jeden przyczepił się jej do policzka; inny wylądował na ziemi i - niczym pająk -

podążał w kierunku Henry'ego.

Ziemia była pokryta nietoperzami. Claire Franklin stała niczym posąg w

czerwieni. Ktoś inny, na pozór istota z dwiema głowami, przebiegł przez ognisko.

Franklin i drugi mężczyzna kręcili się w kółko jak opętani tancerze.

- Do mnie! - zawołała Anne z drzwi furgonetki. Henry upadł na drzwiczki,

zatrzaskując je. Oparł się ciężko o samochód, a inni starali się go odepchnąć bądź

odciągnąć, przepychając się i przełażąc nad nim.

- Odsuńcie się! Dajcie mi otworzyć! - krzyknęła Anne ze środka.

Nie słyszeli. Ale ona słyszała ich wrzaski. Nigdy wcześniej nie widziała tak

wielkich nietoperzy. Od chwili gdy obozowicze przestali z nimi walczyć, a zaczęli bić

się między sobą, nietoperze obsiadły ich jak muchy. Wysiłki ludzi sprawiały

groteskowe wrażenie, jak pływaków w spowolnionym filmie. Pływaków, których nie

można już było odróżnić jednego od drugiego. Tylko wrzaski, wybałuszone oczy i

ręka, która rozmazała krew na szybie.

Anne otworzyła drzwi kopniakiem. Dwie osoby wpadły do środka i druga

zatrzasnęła za sobą drzwi.

- Ale pozostali... - zaczęła mówić Anne.

- Zamknij się. - Franklin odepchnął ją na bok.

Nietoperze bezskutecznie waliły w okna. Zaczęło dawać o sobie znać

przerażenie, dezorientacja i utrata krwi. Jedna z kobiet, przykryta nietoperzami,

wzniosła w górę zaciśniętą pięść i padła na wznak. W ciągu sekundy jej twarz

zniknęła pod masą ciał.

- Musimy ich wpuścić. - Anne szarpała się z Franklinem.

- Zwariowałaś?! Wpuścić nietoperze?!

- Nie możesz ich skazać na śmierć.

- To ty nas tu zaciągnęłaś. Henry, pomóż mi ją przytrzymać.

Wilgotne ramię oparło się o szyję Anne. Pomyślała, że chcą ją udusić, ale

chcieli ją tylko wciągnąć na tylne siedzenie, z dala od drzwi.

Claire wczołgała się pod furgonetkę, żeby strącić nietoperze z pleców. W ślad

background image

za nią wleciała cała masa napastników. Druga osoba stała z rękami wzniesionymi jak

do modlitwy, ramiona i reszta ciała pokryte były warstwą nietoperzy. Na koniec

krzyki ucichły, stłumione uderzeniami pazurów w dach samochodu.

Franklin włączył silnik i zapalił światła. Ktoś zbliżał się do samochodu z

płonącą pochodnią w rękach. Koszula i włosy stały w ogniu. Nad głową unosiła się

chmara nietoperzy.

Samochód zapalił, przetoczył się po Claire i zgasł. Płonąca postać waliła

pochodnią w okienko, a silnik dusił się, charczał, aż na koniec zapalił. Przejechali

pędem przez pobliskie krzaki.

- Nie możecie ich tak zostawić - powiedziała Anna.

- Ucisz ją - rozkazał Franklin.

Anne zaczęła szamotać się z Henrym. Wszędzie, gdzie dotknęła, czuła pod

palcami krwawiące ciało.

Furgonetka zderzyła się z kaktusem. Stłukł się prawy reflektor. Franklinowi

krew nadal zalewała oczy, ale jakoś udało mu się rozpędzić samochód. Przed nimi

leciało kilka nietoperzy. Docisnął gaz do dechy, omijając większe jałowce i

rozjeżdżając pomniejsze krzewy.

Jakimś cudem odnalazł bitą drogę, którą przyjechali na obozowisko. Droga

była nierówna, ale prosta i samochód pędził setką, zostawiająć z tyłu ostatnie

wampiry.

Dzięki Bogu, myślał w kółko, dzięki Bogu.

Franklin pędził przez pół godziny, wpatrując się w pojedynczy snop światła.

Henry był w szoku. Głowa Anne kołysała się z boku na bok w rytm przechyłów

samochodu. W samym środku tego koszmaru Anne nie miała siły na żadne odczucia.

Franklin zerknął na nią w lusterku.

- Dam znać przez radio - powiedział.

- Nie ma żadnego radia. Wszystko zostało w obozowisku.

- Możesz przynajmniej podać mi jakąś szmatę. Krwawię.

- To daj mi prowadzić. Znam drogę.

- śebyś zawróciła? Mowy nie ma. A jak już się stąd wydostaniemy, to ja będę

wszystko wyjaśniał. Pamiętaj tylko, że to ty nas w to wszystko wpakowałaś. Czy

widziałaś kiedyś tak wielkie nietoperze?

- Nikt jeszcze nie widział takich nietoperzy -powiedziała matowym głosem.

- Aha, my pierwsi - roześmiał się gorzko. -A co z Henrym?

background image

- Serce mu ledwie bije, ale i tak szybciej niż tym, których opuściłeś.

- Podziękuj mi, że sama uszłaś z życiem. Postąpiłem tak, jak trzeba. Kiedy się

stąd wydostaniemy, to wszystko wyjaśnię.

- Idź do diabła.

Czemu te nietoperze tak się zachowywały, zastanawiał się Franklin.

Wścieklizna. Dziewczyna nie miała żadnych lekarstw, a poza tym nie została

pogryziona. Jej nic nie groziło. To jemu potrzebna była pomoc.

Biała płachta chmury widniała w świetle księżyca. Franklin ocierał krew z

oczu. Droga znikała pod warstwą nawianego piasku. Gałęzie jadłoszynu uderzały o

szyby.

- Nie znasz drogi - powiedziała Anna. - Musisz mi oddać kierownicę.

- To mnie grozi śmierć - wybuchnął i równocześnie zdał sobie sprawę, że

zimno przenika go na wskroś. Nawet nie pomyślał o nocnym powietrzu lub o niskim

ciśnieniu, tylko o wilgotnym dotyku i zapachu amoniaku. Opony zaświszczały na

piasku.

- Uważaj, gdzie jedziesz! - ostrzegła Anne. Pochyliła się do przodu i

zobaczyła, że Franklin głośno oddycha ustami, a spod obrzmiałych powiek spoglądają

szkliste oczy. - Jesteś w szoku. Musisz się zatrzymać. Powoli.

Trzymając się ze wszystkich sił kierownicy, jakby od tego zależało jego życie,

skupił się na pojedynczym snopie światła, który stawał się coraz węższy i coraz

bardziej czerwony.

- Zwolnij. - Anne mówiła mu wprost do ucha. - Musisz mi oddać kierownicę.

Utraciwszy głos, Franklin jeszcze mocniej wbił wzrok w rubinową smugę

ś

wiatła. Tańczyły w niej tajemniczo nocne owady o wielkich oczach i skrzydłach.

Niewiarygodne, ale wydało mu się, że przegania sam promień.

- Biorę kierownicę. - Anne sięgnęła ponad jego ramionami. Kiedy dotknęła

łokciem obojczyka, koszula Franklina rozchyliła się i wyjrzał z niej nietoperz, który

wyrył w piersi kierowcy głęboką ranę.

Droga zakręcała. Furgonetka pojechała prosto, ścinając dwa kaktusy i

miażdżąc drzewa tamaryszku, aż uderzyła w wydmę i przewróciła się na bok.

background image

Rozdział czwarty

Isie Lolomie było zimno. Był spod znaku Jastrzębiego Księżyca i przykrywał

go śnieg. Śnieg padał mu na oczy i mózg, między żebra i na serce.

Isa Lołoma, rozpalony i wyschnięty, walczył w gorączce z więzami, które

przytrzymywały go na wozie z sianem, stojącym przed biurem Youngmana.

Nadgarstki i kostki miał starte do krwi. Na ramionach, na ręce i - co gorsza - na szyi

pojawiły się wielkie, czerwone obrzęki. Węzły chłonne stały się księżycami pełnymi

choroby, wokół której obracać się miało życie Isy.

Rodzice siedzieli w biurze.

- Poszedłem, jak zwykle rano, przyprowadzić go do domu. - Richard Lołoma

miął w palcach rondo kapelusza. - Wszystkie owce nie żyły. Pomyślałem, że to

sprawka jakiegoś zwierzęcia. Chłopcu nic nie było, tylko tyle, że był podrapany i

gadał od rzeczy. Położyliśmy go do łóżka, ale dostał gorączki i tych obrzęków, więc

przyszliśmy poradzić się Abnera.

- Bez owiec jesteśmy zrujnowani. Nie wiem, może zresztą uda mi się kupić

ich więcej - powiedziała Irenę Lołoma - ale to nasz jedyny syn.

Ojciec przesuwał kapelusz w palcach, a Irenę z szacunkiem złożyła ręce na

fartuchu, jakby byli w marmurowych salach sądu, a nie w brudnej chacie.

- Abner nie żyje - powiedział Youngman. - Panna Dillon pojechała na

pustynię. Daliście mu aspirynę?

- Wszystko zwraca.

- Ma wysoką gorączkę - dodał mężczyzna. -Trzęsie się i nie można go

przytrzymać.

Youngman nie miał ochoty oglądać chłopca. Nie znał się na medycynie. W

Tuba City znajdowała się klinika, do której Lolomowie mogli dotrzeć po południu. W

końcu jednak podniósł się z krzesła. Jeżeli to ma ich uspokoić... pomyślał.

- Rzucisz na niego okiem? - zapytała kobieta.

- Tak, dobrze.

Po podłej wódce Selwyna męczył go kac i Youngman czuł, jak białe słońce

uderza go w czoło. Zatrzymał się, mrużąc oczy, przy wozie i zamarł na widok

ociekającego potem chłopca i różowego, świecącego obrzmienia na szyi. Chłopiec

zaczął się rzucać i szarpać, wyginając się w kabłąk, tak że tylko stopami i ramionami

background image

dotykał wozu. Matka pochyliła się, aby go pogłaskać.

- Nie! - powiedział Youngman. - Odsuńcie się.

- Dlaczego...?

- Nie dotykajcie go, nie podchodźcie bliżej niż na dwa metry. Idźcie do sklepu

po koce. Wracając otwórzcie zamrażarkę. Jest tam trochę pociętego mięsa łosia.

Owińcie mięso w koc i przynieście to wszystko do mnie.

- Jasne - niepewnie odrzekł Richard Loloma.

- Aha, jeszcze jedno. Czy ostatnio muchy was pogryzły?

- Nie.

Youngman wrócił do chaty i połączył się krótkofalówką z Cecilem Somiviki.

Zgłosiła się żona Cecila i powiedziała, że szeryf wyjechał z Shongopovi, żeby umyć

węże przed tańcem.

Youngman siedział patrząc na krótkofalówkę. Była sobota. Gdyby wywoływał

przez następne czterdzieści osiem godzin Urząd Zdrowia Arizony, to może udałoby

mu się znaleźć jakiegoś lekarza. Najbliżej położonym miastem było Flagstaff. Ale tam

trwał sezon pływacki - ludzie tonęli w basenach i na pewno nikt nie przyśle karetki do

rezerwatu. No i były szpitale Nawahów w Tuba City i w Ship Rock.

Odszukał pasmo, którego nigdy wcześniej nie używał: stolicy Nawahów.

- Wzywam Window Rock. Mówi Duran, zastępca szeryfa Hopi. Wzywam

policję Nawahów. Odbiór.

- Tu Window Rock. Czy powiedziałeś: „Hopi"? Odbiór.

- Jestem w Gilboa.

- Wiemy, gdzie jesteś, Duran.

- Mam tu prawdopodobnie wypadek dżumy. Godzinę później biały

ośmioosobowy beechcraft z napisem „Navaho Air" i żółtym słońcem Nawahów

wymalowanym na ogonie zatrzymał się niedaleko biura Youngmana. Dwaj policjanci

Nawahów w biało-czarnych hełmach przyglądali się, jak grupa lekarzy w maskach i w

rękawiczkach usuwa zimne mięso, którym Youngman obłożył wcześniej chłopca. Isę

położono na chromowanym stole i umieszczono pod przezroczystym namiotem

tlenowym, do którego podłączono schładzarkę powietrza i filtry. Rodzice patrzyli

zafascynowani, jak ich syn przemienia się w jakąś pozaziemską istotę. Szukając

otuchy, spoglądali na Youngmana, ale teraz wszystkim kierował Walker Chee.

- Wcale nie jest powiedziane, że to dżuma. - Chee zwrócił się do Youngmana.

- Poddajemy badaniom wszystkich potencjalnych nosicieli pcheł: szczury, psy

background image

preriowe, króliki, wiewiórki. Panujemy nad sytuacją. Chłopiec po prostu ma tężec.

- Jasne. Dziwię się tylko, że przyjechałeś, biorąc pod uwagę te wszystkie

elektrownie i projekty, które musisz nadzorować - powiedział Youngman.

- Robię wszystko, co w mojej mocy. - Chee nosił turkusową koszulę z

wyszywanymi kieszonkami. Zapalił małe cygaro. - Dobrze zrobiłeś, że się do nas

odezwałeś. Myliłem się co do ciebie. Niejeden by ich posłał do znachora i wtedy -

jeżeli, broń Boże, jest to dżuma - groziłoby nam jeszcze więcej wypadków zakażenia.

Z całą pewnością dostaniesz za to pochwałę.

- To wspaniale - powiedział Youngman bez entuzjazmu. Patrzył, jak lekarze

szybko toczą stół z chłopcem w kierunku samolotu. Robili to bardzo sprawnie.

Pomimo niechęci do Chee Youngman musiał przyznać, że zrobiło to na nim

wrażenie. W wieku trzydziestu ośmiu lat Chee rządził terenem większym niż niejeden

stan. Jeżeli jego uśmiech i garnitury trafiły na okładkę „Business Week", to może

sobie na to zasłużył. To on załatwił te elektrownie, szpitale, koparki, które wyrywały

węgiel z mesy, poszukiwania uranu na pustyni, fabrykę półprzewodników w Ship

Rock, indiańską szkołę średnią i grupy finansistów z Phoenix i Dallas. Youngman był

pełen podziwu, że ktoś taki jak Walker Chee, chociaż nie był doktorem, osobiście

nadzorował opiekę nad małym Hopi. Nie mógł jednak pozbyć się sceptycyzmu.

- Czy u was nie było żadnych wypadków? - zapytał Youngman.

- Dżumy? Ani jednego na terenach Nawahów.

- A w zeszłym roku?

- Dlaczego pytasz?

- Bo pamiętam, że trzy lata temu mieliście dwadzieścia wypadków dżumy.

Lekarze wrócili, aby zdezynfekować furę dwutlenkiem siarki.

- Będę z tobą szczery, zastępco. śycie każdego z naszych ludzi jest mi drogie.

Bezcenne. Ale - biorąc pod uwagę wszystkie inne sprawy: bezrobocie, szkolnictwo,

opiekę zdrowotną, chciałbym, żeby nie spotkało nas nic gorszego od kilku wypadków

dżumy.

Skończywszy z furą, lekarze podeszli do Chee. Jeden był młodym Nawahem,

a drugi -starszy - białym. Policjanci Nawahowie wypchnęli naprzód Lolomów.

Youngman poznał większego policjanta, mięśniaka o imieniu Begay.

- Co się dzieje? - zapytał Youngman.

- Nic się nie martw. - Chee poklepał go po plecach. - W samolocie jest dość

miejsca dla nas wszystkich.

background image

- Dlaczego?

- Kwarantanna, rzecz jasna. Parę dni w szpitalu, aż będą wyniki badań.

Zapytaj lekarzy, tego wymagają rządowe przepisy. - Chee lekko skinął głową

policjantom, a ci przesunęli się bliżej Youngmana. - No, zapytaj lekarzy.

Youngman nosił przy pasie swój rewolwer kalibru 38. Spokojnie oparł na nim

rękę.

- Więc to na pewno dżuma, co? - zapytał białego lekarza.

- Chwileczkę. - Chee uniósł w górę dłoń. -Mówiłem ci już, że jeszcze nie są w

stanie postawić diagnozy. Zastępco, to ty prosiłeś nas o pomoc. Skoro ci jej udzielam,

to lepiej mnie słuchaj. Już, biegiem do samolotu!

Chee górował nad pozostałymi Indianami, podobnie jak biały samolot górował

nad Gilboa. Z reguły wystarczała siła osobowości, ale można się było uciec i do

innych argumentów. Chee zrobił krok do tyłu, a w ślad za nim odsunęli się lekarze.

- Co go ugryzło? - zapytał Youngman.

- Hm?

- Mówicie, że poddajecie obserwacji nosicieli pcheł. Widziałem te rany.

Powiedzcie mi, co to za zwierzę.

Chee na chwilę stracił wątek.

- Rodzice twierdzą, że kojoty dobrały się do owiec. Pewnie jego też pogryzły.

Dowiemy się, jak dzieciak dojdzie do siebie.

- Jeżeli dojdzie, a to może niewiele pomóc innym zagrożonym. Doktorze,

niech pan mi powie, co to za rany?

- No cóż... - Pahański lekarz uchwycił się szansy zatuszowania własnego

niepokoju profesjonalizmem. - Dobre pytanie. To nie mogą być ślady zębów, nie

widać też ran charakterystycznych dla ugryzień psa. Z drugiej strony, nie są to też

ś

lady pazurów, bo brzegi ran są za ostre. Brakuje również typowego podrapania i

posiniaczenia. Tak naprawdę, to jedyne wytłumaczenie stanowiłyby rany zadane

dwiema wyżłobionymi brzytwami, trzymanymi blisko siebie.

- Ryś, kojot, szczur, pies preriowy? Mysz? Co?

- Nie wiem. Nigdy nie widziałem takich ran -powiedział doktor.

- No i co to ma za znaczenie? - Chee stracił cierpliwość.

- Ja już widziałem podobne rany - stwierdził Youngman. - Widziałem też

towarzyszące im plamy.

Begay zbliżył się.

background image

- Obejrzycie miejsce, gdzie chłopiec został zaatakowany? - Youngman starał

się mówić szybko. - Beze mnie albo Lolomów nigdy go nie znajdziecie. Zobaczmy,

czy nie zdołamy dowiedzieć się czegoś tam, na miejscu. Jeżeli rzeczywiście chcecie

pomóc.

Paine dotarł do obozowiska zbyt późno.

- O, moje szczwane, głodne bestie. - Podniósł do góry drzwiczki małej klatki,

którą ustawił obok tego, co niegdyś było Claire Franklin, a teraz składało się z

zakrzepłej krwi, zmiażdżonej kołami czaszki i rozprutej komory brzusznej, pustej jak

bęben. Prawie pustej. Paine kopnął plecy trupa i ze środka - wprost do klatki -

wyskoczyła mysz. Paine zatrzasnął drzwiczki.

Wszystkie trzy trupy zostały okaleczone w ten sam sposób. Paine był zdania,

ż

e zwierzęta żywiące się padliną pozostawiały po sobie zawsze bałagan

przypominający nieład po zabawie. Kawałki skóry i ubrań poniewierały się na ziemi.

Ciała, puszka po kawie, bułki i cukierki leżały porozrzucane dokoła. Tylko mrówki i

muchy uwijały się nadal pracowicie, a obok rogata ropucha czekała na swoją kolej.

Scena jak z Boscha, pomyślał Paine.

Otworzył coca-colę ze skrzynki obozowiczów i usiadł.

- Przyczyna, dla której dziś tu państwa zaprosiłem, nasz temat na dzisiaj,

traktuje o śmierci. Wiem, że jesteście wykończeni, ale z całą pewnością macie

państwo co nieco do powiedzenia na ten temat. Być może terapia grupowa jest dla

was nowością. Ale nie dla mnie, wobec czego pokieruję tą sesją. Zacznijmy od tego,

czy uważacie śmierć za zwykłą konsekwencję życia, czy sądzicie, że - przynajmniej w

części - żyjecie w sępach, psach preriowych - w swego rodzaju katolickiej komunii

ciała. Zdaję sobie sprawę, że nikt o tym nie lubi mówić. Ludzie unikają tego tematu.

Sznurują się im usta. Ale może będę wam w stanie pomóc, kiedy powiem, że

naprawdę głębokie przemyślenia o śmierci zdarzają się w czasach zarazy. Zgoda, na

wojnach giną miliony, ale ludzie marnują czas na rozważania polityczne i

strategiczne. Ale pomyślmy o dżumie. Strategie są bezużyteczne, a patriotyzm -

bezsensowny. Spotykamy się ze śmiercią w czystej postaci. Niczym więcej.

Pamiętacie zapewne, jak kiepskie wiersze pisał Robert Frost o stosie drewna

gnijącym w lesie. śadnego wyczucia życia i śmierci. Porównajcie to z takim

„Dziennikiem zarazy" Nashe'a.

Paine spłukał płynem wyschnięte gardło.

background image

- Śmierć to sprawa osobista. Łatwo o tym zapomnieć. Tak jak seks, jest to

sprawa bardzo osobista. Tymczasem dzisiaj ludzie wolą być „zmarli", niż „znaleźć się

w objęciach śmierci".

To, co jest w dżumie fascynujące, to fakt, że stanowi uosobienie śmierci. Tak,

ś

mierć uosobioną. Kochankę. W „Dzienniku zarazy" można przeczytać o

umierającym człowieku, który biegł przez ulice Londynu i całował najładniejsze

dziewczęta, zarażając je. Zabijając. Ludzie myśleli, że to szaleniec. Ale ja sądzę, że

wtedy, kiedy biegł po ulicach, sprzedał duszę i był po prostu śmiercią mającą dwie

wargi i dwie nogi.

Chyba zaczynacie rozumieć. Dżuma to pocałunek. Bez tego pocałunku,

ukąszenia pchły, dżuma ginie. To jest naprawdę zdumiewające. Śmierć również może

umrzeć. No cóż, miłość wiąże się z ryzykiem. Nawet dla Niej.

Paine dokończył colę i upuścił niebieską puszkę na ziemię. Wracając do

samochodu, schwycił klatkę z myszą i spojrzał na odległe szczyty górskie.

- Entliczek, pentliczek, nietoperzu mały. Choć latasz po niebie, to dopadnę

ciebie.

Helikopter Bell UH-1 „Iroquois" unosił się piętnaście metrów nad polem; z

jego wnętrza wylatywały metalowe rury i spadały na martwe owce leżące na ziemi. W

każdej rurze tkwiło mięso, a w otwartych końcach umieszczono truciznę.

- Nie widzę żadnych plam amoniaku, o których mówiłeś. - Walker Chee

przyglądał się ścierwom przez lornetkę.

- Jesteśmy za wysoko. Zejdź trochę niżej. -Youngman starał się przekrzyczeć

hałas silnika.

- Nigdy w życiu!

Helikopter krążył szerokim kołem. Policjanci podsuwali kanistry i - kiedy

helikopter znów znalazł się nad owcami i furgonetką Isy Lalomy - Begay wyrzucał

truciznę. Worki pękały uderzając w ziemię, rozsypując mąkę kukurydzianą

nafaszerowaną śmiertelnym związkiem obniżającym krzepliwość krwi, zwanym

Warfarin.

- Za godzinę mam spotkanie z Piggotem w biurze. Zwijamy się - powiedział

Chee do pilota.

- Pokażę wam takie same rany i plamy w zagrodzie Momoa - zwrócił się

Youngman do lekarzy.

background image

- Nie - rzekł Chee.

- To, co zaatakowało chłopca i owce, zaatakowało też konie.

- To twoja hipoteza.

- No to co je zaatakowało? - Youngman wskazał palcem na oddalające się

wzgórze. -Ryś pójdzie za stadem i upatrzy sobie jedną sztukę. Kojoty rozproszą całe

stado na wszystkie strony. A tu mamy osiemdziesiąt martwych owiec.

- Duran - Chee potrząsnął głową - na widok jednego chorego chłopca

krzyczysz: „dżuma!" . Parę martwych owiec i koni i już węszysz tajemnicę. A my od

lat prowadzimy badania nad dżumą. Robiliśmy to razem z Urzędem do Spraw

Indiańskich i z ekspertami z Centrum Kontroli Chorób w Atlancie. Dżumę roznoszą

pchły gryzoni. Wszystkie gryzonie w promieniu paru kilometrów od tego wzgórza już

nie żyją. Wiemy, jak to robić, jeżeli tylko dasz nam spokojnie pracować.

- Tych owiec nie zabiły psy preriowe.

- Ale dżumę roznoszą pchły gryzoni. Wbij sobie to do głowy, Duran. Nie mam

czasu badać każdego posiłku sępów, który znajdziesz.

- Bo nie możesz się spóźnić do swoich białych?

- Tak. Bo to właśnie firma naftowa białych sprezentowała nam helikopter,

ż

ebyśmy mogli obsypać trucizną owce, jak sobie życzyłeś. Bo to agencje białych

dostarczają nam zdjęć satelitarnych, dzięki którym rozbudowujemy program

nawodnienia. Tak, zgadłeś. Bo pomimo takich jak ty uda mi się skierować w ręce

czerwonoskórych trochę grosza. A jeżeli ci się to nie podoba, to zawsze możesz

wysiąść.

Chee zapalił cygaro i uśmiechnął się.

- Boisz się, Duran. Boisz się tych, którzy mają powodzenie. A już zwłaszcza

innych Indian. Mógłbym ci pokazać różne sterowane komputerami aparaty medyczne,

które instalujemy w szpitalu, ale zmieniłem zdanie. Nie pozwolę, żebyś denerwował

lekarzy. Poza tym, na pustyni będziesz miał wystarczającą kwarantannę. Tylko się

przedtem trochę umyj szarym mydłem i spal ubranie, zanim się do kogoś zbliżysz.

Nie jestem w stanie ci pomóc.

Chee rozparł się w fotelu, niczym jeździec siedzący mocno w siodle,

wsłuchując się w dźwięk motoru.

Youngman wbił wzrok w ziemię.

Anne przepiłowała kabel rozdzielacza i zaniosła go w cień koło przewróconej

background image

furgonetki. Nieprzytomny Henry leżał na piasku. Franklin spoglądał na niego

zmrużonymi oczyma. W wypadku złamał obie nogi. Anne przewiązała sobie szmatą

złamany mały i serdeczny palec u lewej ręki. Scyzorykiem Franklina ściągała izolację

z kabla.

Wypluł na ziemię pulpę kaktusową.

- To nie ma sensu.

- Nie mamy nic innego. Wszystko zostało u nietoperzy.

Kiedy usunęła izolację, rozdzieliła miedziane druciki i zachowała tylko jeden.

Obok niej leżała wędka, którą chciała się posłużyć podczas wizyty nad potokiem na

ranczu Momoa. Był to jedyny użyteczny przedmiot, który znalazła w samochodzie.

Na jednym końcu drucika Anne sporządziła niewielką pętlę. Przy każdym ruchu ręki

ból ze złamanych palców promieniował aż do łokcia. Co gorsza, palce były śliskie. Za

czwartym razem zdołała przymocować pętlę do końca wędki, a wolny koniec

przewlec przez pierwsze oczko.

Franklin przyglądał się bez zainteresowania. Jego rany, chociaż poważne, były

mniej niepokojące niż to, że odmawiał picia i jedzenia. Prawa przeżycia na pustyni

były proste. Bez schronienia i wody zdrowy mężczyzna ginął po jednym dniu.

Ponieważ Franklin, siedząc w cieniu, tracił jedynie cztery litry płynów dziennie, miał

przed sobą jeszcze dwie doby. Henry'emu, znajdującemu się w śpiączce i z wysoką

temperaturą, Anne dawała ledwie parę godzin.

- Módl się za mnie - poprosił Franklin.

- Nie.

Włożyła sobie kamyk do ust, żeby oszukać pragnienie. Przez dziesięć minut

mozoliła się z wędką. Na koniec pociągnęła drut i zobaczyła, że pętla zamyka się

błyskawicznie.

- Wy, którzy idziecie Doliną Cienia...

- Marnujesz siły.

- A po co mam je oszczędzać? - zapytał. - Tobie to dobrze. Bohaterom zawsze

jest dobrze. Ale mnie, moja droga, nie jest łatwo. Jestem złym człowiekiem. -

Uśmiechnął się słabo. - I wierzę w Boga. Jest to sprzeczność, którą ciągnąłem całe

ż

ycie, ale teraz, w obliczu śmierci, moja sytuacja nie wygląda dobrze.

- Z każdym słowem tracisz coraz więcej wilgoci z płuc.

- To jest najmniejsze z moich zmartwień. Pamiętasz tego nietoperza, co go

miałem na piersiach?

background image

- Byłeś w szoku. Nie poczułbyś nic, nawet gdyby ktoś ci wbijał nóż w bok.

- W Biblii jest napisane, że nietoperze uwiją sobie gniazda w fałszywych

bożkach. To jest znak.

Złamane palce Anne spuchły. Znów je przewiązała, używając dla wsparcia

ś

rodkowego palca.

- Opuścisz nas, prawda? Po zachodzie słońca. Do faktorii nie może być dalej

niż sześćdziesiąt kilometrów, a przecież znasz drogę. W parę nocy tam dotrzesz.

- Może kogoś po nas przyślą - powiedziała.

- Nie. Pamiętam, jak powiedziałaś, że nie napotkamy żywego ducha aż do

samych wzgórz. Przez trzy dni nikt nie będzie się o nas niepokoił. A potem jeszcze

pewnie miną kolejne dwa dni. Aż w końcu zacznie cię szukać ten twój zastępca

szeryfa. Potrwa to z tydzień. Jestem pewny, że sama już doszłaś do tego wniosku.

Wyruszysz dzisiaj, kiedy jeszcze masz dość sił.

Nieco wcześniej wspięła się na wydmę, o którą rozbił się samochód. W oddali,

na północy, widziała krawędź mesy. Na południu, w błękitnej poświacie - góry San

Francisco. A między nimi nic. śadnej chaty ani pasterza, nic, tylko pustynia i gęste,

przegrzane powietrze.

Usiadła i otworzyła pętlę na końcu drutu.

- Jesteś piękną kobietą. Nie powinnaś tu umierać.

- Nie mam zamiaru.

- Może Indianin jest w stanie tu przeżyć...

- Tak. Można się tego nauczyć. Nauczyć się żyć inaczej.

Anne ściągnęła przepoconą koszulkę i nakryła sobie głowę. Nagie piersi z

ciemnymi sutkami odbijającymi się na tle bladej, piegowatej skóry poruszały się przy

każdym ruchu. Założyła na siebie kurtkę Franklina, wzięła wędkę i odeszła od

samochodu.

Piętnaście kroków dalej zatrzymała się nad brzegiem koryta wyschniętego

strumienia. Jej obecność zlała się z otoczeniem, podobnie jak pszczoły wspinające się

na kamyki czy też nieufnie wynurzający się z norki nos, który nagle zamienił się w

szybko biegnącą myszkę. Zawieszony w powietrzu pająk zwinnie przebiegał z

jednego brzegu rozpadliny na drugi. Jaszczurka chihuahua, wielkości palca Anne,

wkopywała się w ziemię, szukając skorpionów. Anne czuła na plecach gorące ręce

słońca i kroplę potu ściekającą między łopatkami. Kolory pustyni przypominały skórę

kobiety. Z pewnej odległości wydawało się, że skóra napina się na miękkich liniach

background image

bioder, biała na słońcu, blada w półcieniu, a w głębokim cieniu niebieska jak spód

piersi. Gdybym była naga, pomyślała Anne, mogłabym się zlać w jedno ze skórą

pustyni.

Język jaszczurki błysnął jak wstążka. Samce jaszczurek chihuahua nie istniały.

Samice rozmnażały się przez klonowanie, tak jakby samcy byli niepotrzebnym

luksusem, jak liście na kaktusie. Jaszczurka, pracowicie rozkopująca ziemię w

poszukiwaniu wytropionego skorpiona, nie zauważyła półtorametrowego

grzechotnika, sunącego korytem rozpadliny.

Wąż przesuwał się powoli, trzymając głowę wysoko uniesioną w powietrzu,

aby lepiej ocenić odległość od ofiary. Na plecach miał gładkie łuski, po bokach pasy,

a podbrzusze kremowe jak marmur. Skupiony na celu, wsadził głowę w drucianą

pętlę.

Jaszczurka zerwała się do ucieczki w chwili, w której Anne zacisnęła pętlę.

Wąż kołysał się na drucie, aż Anne położyła go na ziemi i zmiażdżyła pod kamieniem

jego delikatną główkę.

Postanowiła upiec połowę węża, a drugą połowę zjeść na surowo ze względu

na zawartą w nim wilgoć.

Nie miała zamiaru umierać.

Sześćdziesiąt milionów lat temu, kiedy dobiegała kresu długa era dinozaurów,

inna, młodsza rodzina zwierząt - zwanych ssakami - przeżywała okres gwałtownych

zmian. Niektóre ssaki wyrosły na olbrzymy, starając się wypełnić niszę opróżnioną

przez dinozaury. Inne rozwinęły nogi do biegu lub płetwy do pływania. A niektóre

myszki drzewne, małe stworzonka odżywiające się owadami i zaopatrzone w chwytne

palce i wielki apetyt, wytworzyły luźne fałdy skóry wzdłuż żeber. Dzięki nim były w

stanie ześlizgiwać się z gałęzi na gałąź.

Loty ślizgowe stały się łatwiejsze po tym, jak wydłużyły się i zagięły trzy

zewnętrzne palce. Zmieniły się zęby: siekacze ustąpiły miejsca kłom. Wydłużeniu

uległy obojczyki, spłaszczyły się żebra, a potężny mostek stanowił znakomite oparcie

dla silnych mięśni piersiowych. Zwiększyły się też serce i płuca. Przedramię uległo

skróceniu, podobnie jak kciuk i palec wskazujący. Zagięte palce rosły natomiast

nadal, aż trzeci palec osiągnął łączną długość ciała i głowy. Ślizg zmienił się w lot i

tak powstały nietoperze. W chwili pojawienia się człowieka na ziemi żyło dwa tysiące

różnych rodzajów nietoperzy.

background image

Paine w ciemnościach tropił ich dźwięki.

Siedział skąpany w żółtym świetle kabiny rovera, leniwie przerzucając strony

„Playboya", którego wziął z poczekalni lekarza Chee w Window Rock. Światło

zmieniało wygląd nagich kobiet. Piersi błyszczały jak paznokcie, a blondynka na

plakacie wyglądała jak ktoś, kto się dopiero co namydlił.

Na dachu pojazdu obracał się mikrofon kierunkowy. W środku mikrofonu

znajdowało się sześć aluminiowych rurek, każda mająca rezonować przy dźwiękach

określonej częstotliwości. Nawoływania poszczególnych nietoperzy mogły wprawić w

rezonans jedną z rurek, ale tylko odgłosy wydawane przez wampiry były w stanie

uruchomić wszystkie rurki naraz. W samochodzie uchwyt mikrofonu rozgałęział się

koło głowy Paine'a. Jeden przewód biegł do akumulatora, a drugi prowadził do

wzmacniacza, który był z kolei podłączony do stojącego obok Paine'a oscyloskopu.

Na zielonym ekranie widać było linię prostą jak drut.

Lekarz Chee zrobił Paine'owi zastrzyk. Był teraz niczym ściek: w żyłach

płynęło mu trzysta milionów zabitych formaliną i pokrytych otoczką wodorotlenku

glinu bakcylów dżumy. Potrzebował teraz nowych uszu do wychwycenia nowych

dźwięków.

Noc była wypełniona odgłosami. Sowy, żaby, jastrzębie, jaszczurki, myszy,

owady, kojoty, cała pustynia aż drżała od miauczeń, szczekań, pisków i krzyków.

Słyszalnych i niesłyszalnych. Dlatego właśnie musiał posługiwać się oscyloskopem:

ludzki słuch zawodził powyżej skromnych 20 kiloherców.

Ze stronicy pisma spoglądała na niego twarz o pełnych wargach, zza których

wysuwał się język. Zwierzęta przystosowywały się na różne sposoby. Adaptacja

ludzka objawiała się na zewnątrz rozmiarami czaszki lub narządów płciowych.

Powiększonym członkiem, piersiami, pełnymi wargami i pośladkami. A wśród

nietoperzy? Skrzydłami. No i uszy, powiększone jak poskręcane korony. Skrawek

ucha ostry jak sztylet. Małżowina poskręcana jak muszla morska, niezwykle

umięśniona. Ucho, które było w stanie wychwycić dźwięki o częstotliwościach

sięgających 200 kiloherców, czyli dziesięciokrotnie więcej niż słuch człowieka.

Kiedy zapadał zmrok, większość ssaków zdawała się na zmysł dotyku.

Gryzonie chowały się w bezpiecznych norach. Ludzie, ślepi w ciemnościach,

wyciągali wokół siebie ręce, licząc na zetknięcie z miękką skórą.

Paine odłożył pismo na bok i uśmiechnął się.

Grzesznice, tak powiedziałby Ochay. Wysoko w górach samochód omal nie

background image

wpadł w wąwóz i przy okazji Paine stracił swoją całą biblioteczkę: Miltona, Szekspira

i Lewisa Carrolla. Został mu tylko Nowy Testament Ochaya. Książka była

zniszczona, a najstraszniejsze przepowiednie i sądy starannie podkreślone ołówkiem.

Przez pół roku była to jedyna lektura Paine'a.

Oscyloskop zadrżał i pokazał linię białych punktów. Drgała tylko jedna z

rurek mikrofonu, nie był to więc właściwy ślad. Nad Arizoną latały tysiące małych,

owadożernych nietoperzy: jaskiniowych, czerwonych, pigmejskich, cętkowanych i

tych z „trupią czaszką", które na brzuchach miały białe plamy w kształcie oczu i ust.

Wszystkie kręciły się w conocnym poszukiwaniu pasikoników i ciem, wypełniając

powietrze swoim krzykiem o wysokiej częstotliwości. Czułe rurki mikrofonu

wpadłyby w rezonans przy częstotliwości 73 kHz, gdyż większe wampiry

porozumiewały się „szeptem", wysyłając w przestrzeń dźwięki nie za pomocą

pysków, lecz nosa. Niczym oddech. Mikrofon cierpliwie przeczesywał noc. Linia

oscyloskopu znów się wyrównała.

W ciągu poprzednich nocy zdawało się, że nietoperze nadlatują z zachodu.

Najprawdopodobniej z gór San Francisco. Paine był przekonany, że na Mansion Mesa

nie ma mowy o żadnych gniazdach. Przyszło mu do głowy, że ani Ochay, ani święty

Jan nie mieli pojęcia o współistnieniu. Dla nich istniało wyłącznie wzniesienie się ku

Bogu bądź upadek do piekieł. Tymczasem współistnienie stanowiło jedno z bardziej

interesujących zagadnień w biologii. W rzeczywistości śmierć nie miała nic

wspólnego z rozwarciem niebios, ze starciem aniołów, z ognistymi rydwanami.

Ś

mierć objawiała się pod postacią glisty nitkowca, roznoszonej przez muchy, która

wzrastała na pożywce ludzkiej skóry i na koniec wyczołgiwała się przez gałkę oczną.

Lub też jako komórka rakowa, która niespodziewanie zaczynała się mnożyć. Lub też

pałeczki trądu, które zdrowe kończyny zmieniały w poskręcane kikuty. Na żart

zakrawało to, że system odpornościowy nie zapewniał odporności, a przeciwko

pasożytom nie było środków zaradczych. Czy organizm wznosił bariery ochronne

przed nacierającym przeciwnikiem? Rzadko. Badacze wiedzieli, że ciało - pełne

cierpliwego oczekiwania - zazwyczaj poddawało się agresji. Badacze raka sami

najczęściej zapadali na tę chorobę. Badacze nitkowców ślepli. Badacze trądu kończyli

w leprozoriach. Stwierdzając, że choroba bądź pasożyty występowały endemicznie,

przyznawali, że nie ma przed nimi ratunku, zwłaszcza jeżeli ktoś nie miał zamiaru

uciekać, tylko chciał kontynuować badania. Ludzie dziwili się naukowcom, uważnie

background image

studiującym rozwój szczególnie obrzydliwych chorób, które toczyły ich własne ciała.

Ale jeżeli chciałeś wygrać tę walkę, to co innego, do cholery, ci pozostawało? Rak się

rozwijał, glisty się pasły, a ludzie nadal pozostawali pożywką. Ryzyko zawodowe. W

miarę rozwoju choroby stawałeś się tym, co było obiektem twoich badań. I właśnie

dlatego, Joe Paine mawiał w Mexico City, jesteśmy tak diablo mądrzy.

Linia oscyloskopu lekko drgnęła.

Paine spojrzał na obrotowe ramię mikrofonu i na wskazówki kompasu. Linia

oscyloskopu wygładziła się, drgnęła i znów opadła. Dalekie echo, za słabe. Paine

nerwowo popukał w kompas.

- Jesteśmy tacy mądrzy - mawiał Joe Paine - bo badamy wściekliznę.

Wybraliśmy coś, co można wyleczyć. Ten jeden jedyny raz ojciec Paine'a minął się z

prawdą. Bo przecież badał nietoperze.

Podniósł głowę. Linia była nadal płaska, płaska... drgnięcie... płaska, płaska,

płaska... drgnięcie. Daleki pogłos o niskiej częstotliwości, rezo-nujący w mikrofonie.

Według kompasu nadciągał z zachodu.

Na wsporniku ramienia mikrofonu znajdowały się małe śrubki regulujące.

Paine dwoma ruchami nastawił mikrofon na przemiatanie przestrzeni w kierunku

zachodnim, od południa, aż po północ.

Ś

lad na oscyloskopie stawał się coraz bardziej wyraźny. To mogły być lecące

na czele samice, które wysyłały przed siebie miękkie, jednostajne dźwięki

poszukiwawcze. Dzieliło go od nich - jak sądził - z osiemset metrów, a szybkość

przelotu ocenił na jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę. Na mapce zaznaczył

kierunek i czas spotkania.

Pomimo chłodu nocy, oblał się potem. Elektroniczne „ślady" większości

nietoperzy przypominały wdzięczne dzwony lub diamenty. Głos wampirów był

zdarty, prawie ludzki. Coraz więcej nietoperzy wlatywało w zasięg mikrofonu. Z

północnego zachodu, stwierdził i mocniej dokręcił śruby regulujące, ograniczając pole

nasłuchu mikrofonu do dziewięćdziesięciu stopni. Oscyloskop drżał bezustannie.

Leciały wprost na niego.

Paine wysiadł z rovera i nasunął na reflektor filtr podczerwieni. Oscyloskop,

pod wpływem docierającej energii, zaczął dzwonić. Paine wsiadł do samochodu i

przykręcił szybę. Ograniczył ruchy mikrofonu do czterdziestu pięciu stopni i linia

oscyloskopu przemieniła się w połamane pasmo górskie. Paine odłączył mikrofon ze

stojaka i skierował go ręcznie w stronę nadlatujących nietoperzy. Ekran

background image

przeładowanego oscyloskopu pokrył się śnieżną masą jaskrawych punktów. Wyłączył

ś

wiatła kabiny, założył czułą elektroniczną lornetkę, po czym zapalił reflektor.

Przelatywały nad nim dziesiątkami, potem dwudziestkami, a na koniec taką

chmarą, że nie był w stanie ich zliczyć. Parę metrów nad rove-rem. Była to jedna z

największych kolonii wampirów, jaką kiedykolwiek widział. Nie machały skrzydłami,

czerwonymi w blasku zachodzącego słońca i ostrymi jak noże, jak owadożerne

nietoperze, tylko płynęły dostojnie w powietrzu, przesłaniając niebo.

Ciężki motocykl jechał górską drogą. Droga była niebezpieczna, biegła

skrajem urwiska, a gdyby nie to, że kierowca znał ją tak dobrze, to musiałby po

ciemku jechać bardzo wolno. Poganiał go strach. Pod kołami zazgrzytał żwir.

Wyprostował się i zredukował bieg. Cieszył się, że droga pochłania całą jego uwagę, a

napotkawszy nieprzejezdne miejsce, szybko dodał gazu i wspiął się na brzeg skarpy.

Mam szczęście, powtórzył w myślach, więcej szczęścia niż brat. Jeden z nich

musiał stać na straży pastwiska, żeby ustrzelić tajemniczych napastników, którzy

atakowali bydło. Brat chciał wypróbować swój nowy sztucer i poszedł pierwszy,

niosąc również strzelbę, dwie latarki i śpiwór. Ale brat nie zdołał ani razu wystrzelić.

O północy cały zakrwawiony stanął w drzwiach, krzycząc: „Nietoperze!".

Co wydawało się zupełną bzdurą.

Miał też więcej szczęścia od rodziców. Najpierw zachorowała matka. Ojciec

opiekował się nią i też się rozchorował. Nie byłoby to takie groźne, gdyby nie fakt, że

burza zerwała przewody telefoniczne. Boże kochany, ile to razy im mówił, że powinni

mieć na ranczu, na wszelki wypadek, krótkofalówkę? Pewnie z milion. Sami sobie

będą winni, jeżeli nie uda mu się na czas zawiadomić lekarza. Odrobina

zapobiegliwości nigdy nie szkodzi. A tak w ogóle, to cała ta przeklęta droga powinna

być wyreperowana. Inaczej nic nie będzie z wywózki drzewa. Na pewno wszystkim

teraz będzie się musiał zająć sam.

Zwolnił, żeby utorować sobie drogę przez gałęzie, które zatarasowały drogę.

Między nimi zauważył poplątany kabel, który wyglądał jak bicz woźnicy. Zatrzymał

się i skręcił kierownicę, aż w świetle reflektora ujrzał słup telefoniczny stojący przy

brzegu drogi.

Oparł motor o słup i otworzył wyszywane skórzane torby dyndające za

siodełkiem. Naprawdę miał szczęście, ale samo szczęście nie wystarczało; trzeba było

być przygotowanym. W torbach znalazł hełm z latarką, rękawice, pas i telefon, który

background image

zabrał ze sobą, kiedy porzucił pracę w Southwest Bell. Nie była to kradzież: wszyscy

coś brali. Nikt nie będzie miał mu za złe, jeżeli uratuje teraz parę osób. Założył pas i

hełm i włączył latarkę, która świeciła słabo, ale wystarczająco. Zręcznie wspiął się do

zerwanego kabla.

Na szczycie słupa zaczął się niepokoić. Rzadko pracował na słupach, a światło

latarki na wysokości dziesięciu metrów wydało mu się o wiele słabsze niż w czasie

prób na ziemi. Jeżeli jednak zrobi wszystko starannie, to i tak zaoszczędzi wiele

godzin jazdy na motorze po pomoc. W okolicy Dinnebito Wash nikt nie miał telefonu,

a najbliższy aparat znajdował się przed samym Tuba City.

Zacisnął pas mocniej wokół słupa. Ta noc była tak wściekle ciemna. Z reguły

lubił ciemne noce, kiedy polował na jelenie. Czekał wówczas w ciemności, aż

usłyszał hałas i wtedy włączał reflektor. Zwierzęta zastygały bez ruchu; w ich

pomarańczowych oczach widać było panikę, a wtedy on pakował im kulę wprost

między ślepia.

Rękawiczki były sztywne ze starości. Bał się, że w razie najmniejszego błędu

kabel poleci na ziemię. Sam telefon był łatwy w obsłudze: tarcza na słuchawce i dwa

druty wchodzące pod przyciski. Stał niepewnie, bo buty ślizgały się na klamrach.

Ponadto przyciski tak przerdzewiały, że musiał je oczyścić nożem. Właśnie miał

docisnąć druty, kiedy zorientował się, że nie jest sam. Z niewielkiej odległości, wisząc

do góry nogami na drucie, spoglądał na niego nietoperz. Przyciski wyślizgnęły się z

rękawic, ale szybko się opanował. Był to największy nietoperz, jakiego dotąd widział.

Ciemnobrązowy, z tępym nosem i kołnierzem wokół głowy. Zwykły nietoperz, nic

więcej, pomyślał i zaśmiał się sam z siebie. Schował nóż za pas i wolnymi rękoma

przymocował telefon do linii. Światło latarki wydobyło z mroku kolejnych pięć

nietoperzy wiszących na drucie.

Był przekonany, że kiedy wszedł na słup, nie było jeszcze ani jednego

nietoperza. Nie bał się, ale żałował, że nie wziął pistoletu. Został w jednej z toreb.

Spojrzał w dół, na motocykl. Światło ledwie tam dochodziło, ale mógłby przysiąc, że

ziemia się porusza. Zrazu wydawało mu się, że to ropuchy przeskakują przez drogę,

ale potem zobaczył, że jest nimi pokryty dół słupa. Wchodziły w górę, bokiem i

tyłem, i już teraz je rozpoznał. Domyślił się nawet, w jakim celu się wspinają, i serce

zaczęło mu bić szybciej. Drut się ugiął i telefon szarpnął mu się w rękach. Cały kabel

pokrył się nietoperzami. Dostrzegł jednego, który niósł na piersiach małego.

Maleństwo obróciło głowę i spojrzało na niego.

background image

-Nie!

Coś uderzyło go w plecy i przygwoździło do słupa. Upuścił drut telefoniczny.

Jakieś zęby przegryzały mu spodnie. Zamachnął się ręką za siebie, ale gdy ją podniósł

do oczu, ujrzał ranę biegnącą od łokcia aż po nadgarstek. Wpatrywał się, zdumiony.

Nietoperze sunąc po drucie zbliżały się powolnym marszem. Zaczął rozpinać pas, ale

palce w rękawicach nie były dość chwytne. Ściągnął lewą rękawiczkę i nietoperz

natychmiast usiadł na odsłoniętym miejscu. Inne usiadły mu na plecach, a jeszcze inne

- na nogach. Cięcia były ostre, ale niezbyt bolesne. Raczej zimne. Strącił nietoperza z

ręki. Palce były czerwone i śliskie. Przecież zawsze sprzyjało mu szczęście, więc

gdyby zdołał dostać się do motoru...

Wierzgnął i drugi but wyślizgnął się z klamry. Zawisł na pasie i patrzył, jak

nietoperze czołgają się, z głowami w dół, ze szczytu słupa. Przez pewien czas kopał

nogami, jak człowiek biegnący w miejscu, a potem już tylko kołysał się powolnym

rytmem zmęczonego maratończyka, zmagającego się z ciężkim ładunkiem.

background image

Rozdział piąty

Rząd mężczyzn zwróconych w kierunku pustyni wyśpiewywał „Ho-o-hah!".

Ciała, z wyjątkiem jasnych plam na plecach, wokół ust i na czołach, mieli

pomalowane na czarno. W długie włosy wpięli orle pióra, a z niebieskich spódniczek

zwisały lisie futerka. Turkusowe naszyjniki i grzechotki umocowane na kolanach

stukały przy każdym tanecznym kroku.

- To właśnie mój durny braciszek. - Cecil Somiviki wskazał Youngmanowi

jednego z tancerzy. - Ten w peruce. Ma takiego stracha, że się zaraz zesra.

Około pięciuset Hopi siedziało na dachach i na drabinach, popijając colę i

jedząc podpłomyki; młodzi mężczyźni przypominali śniadych kowbojów, a

dziewczęta były odziane w uroczyste stroje. Wysłannicy Nawahów, świecący się z

dala jak witryna sklepu jubilerskiego, trzymali się razem. Biali turyści w zakurzonych

okularach przeciwsłonecznych i ze spalonymi na czerwono twarzami, wykończeni

trzystumetrową wspinaczką dzielącą ich od parkingu, rozleźli się po całym placu.

Youngman szukał wzrokiem Anne. Zobaczył Walkera Chee w fioletowej opasce

podtrzymującej przycięte włosy.

- Głowotłuk nadal chce cię wykończyć -mruknął Cecil. - Cóż, tak czy inaczej,

nie jestem w stanie dziś cię wywalić. Zaraz! Paniusiu! - Sięgnął ręką i wyszarpnął

aparat fotograficzny, który turystką ukryła pod szalikiem. - Zakaz robienia zdjęć.

Czytała pani napisy?

Nosiła ciemne okulary w kształcie skrzydeł jaskółczych, a nos wysmarowała

sobie kremem.

- Napisy?

Uśmiech zmienił się w grymas, gdy Cecil otworzył ściankę aparatu i rozdeptał

butem kasetę z filmem. Wrzucił aparat do torby i wydał jej papierek z numerkiem.

- Do odebrania po tańcach.

- To jest uroczystość religijna - wyjaśnił jej Youngman.

- Na świeżym powietrzu? - pisnęła. - Dajcie spokój.

- I pamiętaj - dodał Cecil. - Bez papierka nie oddam aparatu. - Poszedł razem z

Youngmanem wzdłuż tłumu, szukając aparatów, magnetofonów lub bloków

rysunkowych. - Te durnie z Klanu Niedźwiedzia powinny były wyłapać nygusów z

aparatami już na parkingu - powiedział.

background image

Na drabinie kivy Klanu Węża powiewały proporce z piór i końskiego włosia.

Youngman zdziwił się, że proporce powiewają również na drabinie wiodącej do kivy

Klanu Ognia.

- Tak - potwierdził Cecil - staruszki siedzą tam już wiele dni. Patrz! Znów

jakiś antropolog-amator!

Biały nastolatek przyciskał do siebie podartą torbę, w której po przeszukaniu

znalazł się magnetofon Panasonic i foliowa torebka pełna trawki.

- Nieźle. - Cecil zabrał magnetofon. - Co się dzisiaj z tobą dzieje, Youngman?

Zazwyczaj to ty znajdujesz wszystkie smakołyki.

Na środku placu zgromadzono stos zielonych gałęzi, a wykopaną obok dziurę

zakrywała drewniana pokrywa. Tańczący wchodzili na pokrywę, dając znać duchom

podziemnym, że nadciągają wysłannicy z żądaniem deszczu. Śpiewali „Ho-o-ah, ho-

o-ah, ho-o-ha!". Jeden z nich podniósł do góry „wysłanników" - kiść wijących się

węży.

Youngman i Cecil przepchnęli się przed tłum, podczas gdy tancerze zwani

„zbieraczami" rozproszyli się po całym placu. Mieli za zadanie wyzbierać wszystkie

węże, zanim przedostaną się w tłum. Kapłani nadawali rytm stukając kołatkami.

Youngman poczuł uderzenie adrenaliny przypominające haust whisky. Nawet Cecil

nagle się podniecił; gdyby nie obowiązki, to też by tańczył. Tłum cofnął się o krok.

- Sukinkot, sukinkot - powtarzał Cecil sam do siebie.

Pierwszy z tancerzy zacisnął zęby jakieś dwadzieścia centymetrów za głową

węża, resztę ciała gada podtrzymując lewą ręką. Po prawej ręce tancerza stał drugi, z

„biczem na węże" zrobionym z orlego pióra. Ogon dwumetrowego grzechotnika

diamentowego wlókł się po ziemi. Musieli czterokrotnie obtańczyć zielony stos w

centrum placu, a potem pójść po kolejnego węża. W ten sposób sprowadzano deszcz.

- Rozumiesz, wyrywają im zęby. - Youngman usłyszał, jak biały ojciec

wyjaśniał swemu synowi.

Obok nich, tańcząc na piętach, przesunął się Powell Somiviki.

- O, kurde, złapał węża nie z tej strony - powiedział Cecil.

Oczy Powella wyszły na wierzch. Ugięły się pod nim kolana. Czerwony

grzechotnik, z dala od bicza z orlego pióra, wysuwał się coraz dalej z zaciśniętych

szczęk Powella. W paszczy węża widać było dwa żółte kły jadowe. Youngman

spostrzegł, jak wąż owija się ogonem wokół ramienia Powella, przygotowując się do

uderzenia. Powell oddalił się tanecznym krokiem, a wąż ustawiał się pod właściwym

background image

kątem do ataku.

- O, kurde - powiedział Cecil.

- Tato, widziałem...

- Ściągają im jad - odpowiedział ojciec.

Czarny grzechotnik uciekł tancerzom, a za nim niespiesznie postępował

zbieracz. Chociaż niebawem go dogonił, to wcale nie miał zamiaru zatrzymywać.

Umknęło to uwagi zebranych aż do chwili, gdy wąż zaczął uciekać między

stłoczonymi nogami. Rzucili się z krzykiem do ucieczki. Zbieracz podniósł węża za

ogon i odniósł na plac.

Powell opadł na kolana po drugiej stronie placu. Wąż nadal nie przyjął

dogodnej pozycji do uderzenia i najbliższy tancerz pomógł umieścić głowę gada w

ustach Powella z właściwej strony.

- Patrz, facet idzie na studia - wysapał Cecil - i nadal nie ma pojęcia, gdzie jest

tył, a gdzie przód. Dureń.

Taniec trwał nadal. Walker Chee przepchnął się w stronę jednego z

wychodków na skraju mesy. Kiedy wyszedł, Youngman już na niego czekał.

- Jak się czuje mały Loloma?

- Przedstawiłem już raport starszyźnie. - Chee próbował przesunąć się dalej.

- Jak się czuje? - Youngman stanął mu na drodze.

- Jest w dobrych rękach. A tak między nami, to tracicie tu wielką szansę.

Moglibyście sprzedać prawa do transmisji telewizyjnej Tańca Węży i zarobilibyście z

milion dolarów robiąc to, co i tak zawsze robicie. To byłaby wielka atrakcja dla

wszystkich.

Youngman był zdumiony. Rozmowa z Chee przypominała polowanie na

jaszczurkę. Nawet jeżeli udało ci się ją przygwoździć za ogon, to i tak potrafiła uciec.

Kiedy Youngman powrócił na plac, jednego z tancerzy akurat ugryzł wąż.

Ukąsił go w szyję i dopiero cień orlego pióra przesunięty nad oczyma węża

spowodował, że gad upadł na ziemię. Powell przeskoczył nad leżącym wężem.

Trzymał w zębach kolejnego grzechotnika, którego ogon kołysał się w rytm kroków

tancerza. Człowiek i wąż, dwie istoty nie przypadkiem spojone w jedno: legendy

wspominały o żonie-wężu. Abner niejednokrotnie mówił, że ani biali, ani nawet

Nawahowie nie mogą pojąć, że Taniec Węży jest tańcem życia, a nie śmierci.

- Chłopak daje sobie nieźle radę. - Cecil puścił oko do Youngmana.

Kiedy ostatniego węża wrzucono do dziury, najwyższy kapłan Klanu Węża

background image

usypał koło z mączki kukurydzianej. Z koła wybiegały na wschód, zachód, północ i

południe linie prowadzące do słońca i do świata ciemności. W tym czasie, gdy się

modlił, tancerze wrzucili wijące się węże w obręb koła. Na koniec wszyscy wzięli je

w ręce i pobiegli wąską ścieżką wiodącą z mesy na pustynię. Teraz musieli przebyć

wiele kilometrów po piasku, aby na koniec wypuścić gady na wolność.

Youngman, Cecil i jeszcze jeden zastępca szeryfa imieniem Frank oddali

skonfiskowane aparaty i pomogli turystom wyjechać z zatłoczonego parkingu. Na

koniec, kiedy parking był już prawie pusty, przysiedli na zderzaku samochodu Cecila i

otworzyli zimne puszki piwa.

Anne się nie pojawiła. Z całą pewnością, pomyślał Youngman, miała coś

lepszego do roboty.

- Nie był ten taniec ani taki zły, ani taki dobry. - Cecil otworzył puszkę

trzymając ją z dala od twarzy. - Na pewno nie najgorszy.

- Brat nieźle ci się spisał. - Frankowi odbiło się.

- Z początku się bał. - Cecil skrzywił się. -Mówiłem mu: nie możesz tego

robić wbrew sobie. Jeżeli wierzysz, to ci nic nie będzie.

- Kto został pogryziony? - Youngman włączył się w rozmowę.

- Jak on się zwie... Motyl. Nie, brat Motyla. Dam mu już jutro popalić. - Cecil

roześmiał się. - Ależ to był widok, Powell z tymi wężami.

Cecil z przyjemnością podrapał się po przyrodzeniu. Frank był zastępcą

szeryfa z pueblo Walpi i w jego żyłach płynęło wystarczająco wiele białej krwi, aby

wyrosły mu wąsiki i długi nos, tak że za plecami mówiono o nim: „Koński Łeb".

- A pamiętacie, jak wąż przedostał się w tłum? - Trącił Youngmana pod żebro.

- Ta tłusta blondynka. Myślałem, że będzie wisieć w powietrzu przynajmniej przez

miesiąc.

- Niezły ubaw - powiedział Youngman.

- Chcą się gapić na tańce, to niech potem nie wrzeszczą - dodał Cecil. - Nikt

ich tu nie prosił. To nie Gallup. Jeżeli chcą się upić, obejrzeć jakieś lewe tańce, to

niech jadą do Gallup.

Na parkingu zostały jedynie samochody Hopi i le sabre Walkera Chee.

- Ciekawe, po co Chee tak długo tu siedzi? -Youngman wziął od Franka

papierosa.

- Interesy - powiedział cicho Cecil.

- Interesy?

background image

- Tak mi mówiono. Skurwiel nie ma za grosz taktu. - Cecil splunął na ziemię.

- Jakie interesy?

- Coś o tym, żeby pozwolić Nawahom na nadzorowanie wspólnych terenów.

ś

e niby nam zrobią przysługę, jak zwykle. W mordę, to nie były nawet żadne wspólne

tereny, dopóki Głowotłuki nie dotarły do odpowiednich ludzi w Urzędzie i nie

ukradły, co tylko było można. Jak Nawahowie i ludzie z Urzędu dopną swego, to

zostanie nam tylko tyle ziemi, żeby się na niej odlać w kucki.

- A wiecie, spotkałem parę tygodni temu śmiesznego typka - powiedział

Frank. - Wysoki, rudy pahan, mówił, że jest lekarzem. Prowadził zabawny pojazd.

- Też go spotkałem - powiedział Youngman. - Ale co cię w nim tak

rozbawiło?

- Nic, za pierwszym razem nic. Ale za drugim razem spotkałem go w Five

House Butte. Pytał mnie o nietoperze. Czy też cię pytał o nietoperze?

Cecil i Frank zostali, żeby wypić jeszcze kilka piw, zaś Youngman poszedł z

powrotem do pueblo. Spoza siatkowych drzwi dobiegały odgłosy rodzinnych biesiad,

a wraz z nimi zapach duszonego królika. Przez okna widział Chee, pozostałych

Nawahów i starszyznę pueblo. Youngman usiadł sam w miejscu, gdzie plac urywał

się na brzegu mesy i opuścił nogi.

Słońce świeciło mu prosto w oczy. Spojrzał w dół, gdzie widok przesłaniało

mu wątłe drzewko kurczowo trzymające się skalnego występu. Gdyby miał lornetkę,

to byłby zapewne w stanie dostrzec powracających z pustyni tancerzy. Drobne punkty

przesuwające się w półkilometrowej długości cieniach. Na wschodzie widać było

purpurową poświatę, która na zachodzie przechodziła w złoto. Za górami, po drugiej

stronie pustyni, miasta zakwitałyby teraz światłem. Winslow, Flagstaff, Tucson,

Phoenix. Bulwary, drzewa palmowe, neony moteli, baseny, wszystko oświetlone

prądem uzyskanym ze skradzionej, podzielonej, kupionej i znikającej wody. Ho-ah-

ho, każdy pragnie deszczu.

Ale cóż z nietoperzami? Dlaczego pahan, który chciał kroić Abnera,

interesował się nietoperzami? Jeżeli tak go interesowały, to dlaczego nie siedział w

grotach Carlsbad, gdzie miałby ich miliony?

Ale na ranczu Momoa wszyscy czuli się dobrze, pomyślał. I zdziwił się,

czemu pomyślał o Momoach, aż przypomniał sobie, że właśnie w tamtym kierunku

podążyła Anne. Tak Abner, jak i młody Loloma zostali zaatakowani na wschód od

Gilboa. A ona udała się na zachód. No i miała radio. Jej jedynym kłopotem był on

background image

sam. Przypomniał sobie, jak to oboje razem pojechali na camping, ponad Dinnebito

Wash. Camping to wielkie słowo. Chodziło o złowienie kilku pstrągów. O kochanie

się na kocu.

Drugiego wieczoru zaczęła mu opowiadać o swojej rodzinie, a następnej nocy

zapytała go o to samo.

- śadnej rodziny, żadnych wspomnień - powiedział.

- Widziałam twoje obrazki. Tę straszną, krwawą twarz na każdym z nich.

Miałam wrażenie, że to jakiś symbol.

- Też mi symbol - odparł. - To jest Masaw.

Opowiedział jej kilka historii o Kanionie Maski. O tym, jak to zakrwawiony

Masaw uciekł i zapłonął podziemnym ogniem, którego nikt nigdy nie był w stanie

ugasić. O mieście umarłych. Kiedy poprosiła go, żeby ją tam zabrał, zmienił temat.

- To znaczy, że takie miejsce wcale nie istnieje? - Uśmiechnęła się.

- Coś w tym rodzaju. - Wymigał się.

- Tak jak się mówi: „za górami, za lasami"?

- Jeżeli już tam się znajdziesz, to znaczy, że jesteś zgubiona.

Coś ją jednak niepokoiło.

- Ale jak możesz rysować Masawa, skoro go nigdy nie widziałeś?

- Abner mi mówi, co mam rysować.

- A on widuje Masawa?

- Abner ma swoje znajomości.

- Pewnego dnia Abner zatruje się bieluniem.

- Masz rację.

Ale, jak się okazało, nie miała racji, pomyślał Youngman.

Abner i Anne, jedyni ludzie, na których mu zależało. Jeden nie żyje, a druga

wyjeżdża, ale niekoniecznie bez niego. Chyba żeby się uparł i został. Tylko po co?

ś

eby skończyć tak pokręcony jak Stone Man lub odtrącony jak Abner? Przecież Chee

już go prawie usunął z pracy. Cecil odmówił dochodzenia w sprawie zniknięcia ciała

Abnera.

Dlaczego nie pojechać z Anne? Lub, gdyby to wyrazić słowami białych,

dlaczego nadal żyć jak Indianin? W jakim celu żyć w tym parszywym zakątku, pocąc

się całymi dniami i marznąc po nocach? Po kilku kursach mógłby pracować od

dziewiątej do piątej w klimatyzowanym biurze, cieszyć się dwutygodniowymi

wakacjami, prowadzić samochód małolitrażowy i dorobić się dwóch garniturów. Albo

background image

też, gdyby starczyło mu sprytu, mógłby zostać zawodowym Indianinem, tak jak Chee.

Anne na pewno by tego w ten sposób nie ujęła. Dla niej to była po prostu kwestia

wzajemnej miłości. Lub też „wzajemnego oddania", jak lubiła to nazywać. Ale

Youngman był już oddany. Urodzić się Indianinem w rezerwacie to tak, jak popełnić

zbrodnię lub zostać skazanym na dożywocie w izolatce. Kwarantanna połączona ze

ś

wiadomością, że życie wśród białych zdusi go do reszty. A oto objawy tej chorobo-

zbrodni: użalanie się nad swoim losem, podejrzliwość, głupota i duma. Czy urodził

się w dwudzies-tym wieku jakiś Indianin - pomyślał Youngman - który nie byłby

schizofrenikiem? I który nie chciał tego użyć jako wymówki? Czy ktokolwiek inny

mógł się z nimi w tym równać?

Youngman posłyszał kroki ze strony mesy. Obok usiadł Harold Masito, paląc

skręta z lokalnej machorki, trzy razy mocniejszej od tytoniu kupowanego w sklepie.

Kapłan Klanu Niedźwiedzia nosił się oficjalnie, zapięty na ostatni guzik. W

padających z boku promieniach słońca jego twarz wydawała się równie porowata jak

wapień.

- Nadal nie ma chmur. - Popatrzył na góry.

- Jeszcze nie.

- Chcesz je wymyślić? To się nie uda. Robimy, co do nas należy, a potem

nadchodzą deszcze. Za parę dni. Może nieco więcej. W nocy nadejdzie bryza, a potem

prawdziwy deszcz. Nie tak jak wczoraj.

- Tak naprawdę to myślałem o Abnerze - powiedział Youngman. - O Abnerze

i o nietoperzach.

Siedzieli przez minutę w milczeniu, patrząc w dół, na piasek.

- Ja też myślałem o Abnerze - powiedział Harold. - Nie powinniśmy byli

przeganiać go z mesy.

- Sam mówiłeś, że stał się czarodziejem.

- Bo był. Ale posiadł moc. Jedyna moc, jaką mamy, to Masaw, ta ziemia.

Abner umiał rozmawiać z Masawem, ale przegoniliśmy go i teraz tracimy naszą

ziemię. Według mnie był to bardzo dzielny człowiek. Nie powinienem był się go bać.

Ty się nie bałeś.

- Nie wierzyłem, że jest czarownikiem.

- A teraz?

- Też nie. Ale inni zdają się wierzyć. Obrabowali jego grób. Nic o tym nie

wiesz?

background image

- To znaczy, że grób jest pusty?

- Tak. To mnie nie dziwi. Ale nie mam pojęcia, co go zabiło. Jeszcze nigdy nie

widziałem takich ran. Nie było też żadnych śladów.

- Ślady pokazują się tylko wtedy, gdy na nie patrzysz. Abner doprowadzał

rzecz do końca. Widziałem go we śnie ostatniej nocy. Dlatego przyszedłem teraz do

ciebie.

- Tak? - Youngman uśmiechnął się z goryczą. - No, skoro już się z nim

nagadałeś, to o czym mówił?

- Kazał ci pomóc, bo nie umiesz czytać.

- Wuju, wiele nie umiem, ale czytać potrafię.

- Słowa.

- Tak.

- Czy jak znalazłeś Abnera, to widziałeś jakieś napisy?

- Nie.

Harold chrząknął, jakby się tego domyślał.

- Co miałem czytać? - zapytał przygnębiony Youngman. - Jakieś bazgroły na

piasku? Trochę za późno na to, żebyś teraz wstawiał się za Abnerem. To nie ja, tylko

ty wygnałeś go z mesy. Te bajki o czarach...

- Ukradł tablicę.

- Co? - Youngman stanął jak wryty.

- Ukradł tablicę Klanu Ognia, tak żeby Pahana nie mógł powrócić. Prawdziwy

Biały Brat ma róg tablicy. Kiedy znów do nas przyjdzie, to obie części złożymy razem

i wszystko będzie dobrze. Tablicę mieliśmy od zawsze, żebyśmy mogli rozpoznać

prawdziwego Pahanę, kiedy się wreszcie pojawi.

- Od zawsze?

- Z kraju Majów. Abner znał ich pismo.

- Aha. - Youngman starał się zachować powagę. - Nic mi o tym nie mówił. - A

może też znał grekę i łacinę, pomyślał z ironią.

- Musieliśmy opuścić kraj Majów, bo życie było tam zbyt lekkie.

- To rzeczywiście ważny argument.

- Tu, wraz z Masawem, odprawiamy wszystkie ceremonie, tak żeby obrodziła

kukurydza i ryż. W ten sposób trzymamy się blisko słusznej drogi. Wiem, że to

niełatwe, ale jesteśmy narodem wybranym...

- Nie wybranym. - Youngman stracił cierpliwość. - Durnym. Jesteśmy

background image

największymi durniami na świecie. Spójrz na nas! Łazimy w szmatach, jemy

kukurydzę, której inni nie daliby nawet świniom, śpimy na barłogach i mamy wielką

frajdę z tego, że jesteśmy najbardziej popapranymi i pożałowania godnymi ludźmi na

ś

wiecie. Bo tak właśnie jest. I to wyłącznie z naszej własnej winy. Jesteśmy tak

kurewsko głupi, że aż napawa nas to dumą.

Jeszcze zanim skończył mówić, zawstydził się. Harold patrzył na niego z

przerażeniem.

- Przepraszam, wuju. To głupota i kłamstwo. Dobrze? Mówiłeś mi o

skradzionej tabliczce.

- Bo ona naprawdę istnieje.

- Nie wątpię - Youngman starał się ułaskawić Harolda.

- Raz, pamiętam, pojechaliśmy z nią do prezydenta Tafta, żeby sprawdzić, czy

nie jest prawdziwym Pahaną.

Niech zgadnę, pomyślał Youngman.

- No i? - zapytał.

- Nie. - Odparł przygnębiony Harold.

Youngman z niepokojem pomyślał o ołtarzu, który wzniósł Abner;

przygotował tam przecież miejsce dla tabliczki.

- Tak czy inaczej, to bez znaczenia. - Twarz Harolda rozjaśniła się. - Teraz

Abner już oddał ją Masawowi. Pahaną nie skorzystał z okazji. Nie masz zamiaru

opuścić rezerwatu? - spytał.

- A dlaczego? - zdziwił się Youngman.

- Mówią, że cię wyleją. Chee obiecuje wszystkim pomoc, ale nalega, żeby cię

zwolniono.

- Ani starszyzna, ani Cecil by się na to nie zgodzili.

- Cecil nie ma tu nic do powiedzenia. A Chee potrafi mówić przekonywająco.

A może to dlatego, że jesteś z tą dziewczyną, z tą białą. Czy myślisz, że to nie napsuło

ludziom krwi?

- To nasza sprawa.

- No, cóż, tak to już bywa. - Harold poruszył się i wsparł dłonie na kolanach. -

Czas już na mnie. Syn przyniósł lody w termosie. Masz, dokończ. - Podał

Youngmanowi nie dopalonego skręta.

Zwolniony, pomyślał Youngman. Jak dotąd nie zastanawiał się nad swoją

pracą, nie było nad czym. A poza tym, jeżeli nie był w stanie utrzymać się na takiej

background image

posadzie, to jakie szansę miałby gdzie indziej?

- Abner dodał coś jeszcze w tym śnie - powiedział Harold.

- Tak?

- Prosił, żebyś mi pokazał zdjęcia, które u niego zrobiłeś.

Youngman wyprostował się i wypuścił obłok gryzącego dymu. Nadal myślał o

utracie pracy, ale nagle przypomniał sobie, że nikomu nie wspominał o zdjęciach,

które zrobił w chacie Abnera. Poza Anne i jej turystami nikt nie miał o nich pojęcia.

Może wspomnieli o tym Selwynowi.

- W porządku - odparł. - Przyniosę je. Nie mam ich przy sobie...

Dotknął kieszeni bluzy i wyczuł coś płaskiego. Wyciągnął zdjęcie Abnera

rozciągniętego na ziemi. Youngman był pewien, że dołączył je do swojego raportu.

Był przekonany, że nie wkładał nic do kieszeni.

- Myliłem się - powiedział. - Po co ci to?

- śeby ci coś wytłumaczyć. - Harold wziął zdjęcia.

Zapomniałem dołączyć zdjęcia, to wszystko, pomyślał Youngman.

Stary kapłan Klanu Niedźwiedzia uważnie przyglądał się zdjęciom.

- Kojot to ty. Jastrząb to ptak Masawa, przynosi mu meldunki. Ogień... -

Harold zmarszczył brwi. - Ogień pękł na dwoje. Spirale i swastyki są przekręcone w

drugą stronę. Odwrócone! A więc zrobił to!

Twarz Harolda ściągnęła się w grymasie przerażenia. Zdumienie ustąpiło

miejsca wściekłości.

- Trzeba go było zatłuc, a nie wygnać.

- Wyjaśnij mi wszystko - poprosił Youngman.

Harold podarł zdjęcia i cisnął je w dół ściany mesy. Youngman starał się je

schwycić, ale porwane karteczki odleciały na pustynię.

- Nie będę nic więcej czytać. - Harold podniósł się. - Nie pomogę ci. śegnaj.

Youngman patrzył na wirujące w dole kawałki papieru. Teraz już nigdy nie

dowie się, co zrobił Abner.

- Może pomogą mi kapłani Klanu Ognia! - krzyknął. Ale Harold już wchodził

w drzwi swojego domu.

Szybko zapadał zmrok. Małe kwadratowe domki puebla zmieniały się w

jeszcze mniejsze kwadraciki światła bijącego z lamp gazowych. W uliczkach i

zaułkach rozbrzmiewały odgłosy wieczornego posiłku.

Youngman przeciągnął się i ruszył w kierunku parkingu. Cecil zaprosił go na

background image

kolację. Przechodząc koło skraju placu, Youngman zatrzymał się przy trzeciej kivie. Z

drabiny wiodącej do podziemnej sali zwisał totem Klanu Ognia. Było rzeczą

niezwykłą, prawie świętokradczą, żeby kapłani siedzieli w kivie podczas Tańca Węży.

Ale jeszcze gorsze było zakłócanie im spokoju.

Stał przy drabinie, nasłuchując jakiegokolwiek głosu lub dźwięku. Odciął się

od dźwięków dochodzących z domów i od szumu wiatru. W kivie panowała absolutna

cisza. Gałęzie przymocowane do niższych szczebli drabiny zasłaniały widok w głąb,

ale Youngman poczuł smród psującego się mięsa.

Niepewnie potrząsnął drabiną. Nic się nie stało. Według Stone'a Mana na dół

zeszło ośmiu kapłanów; przynajmniej jeden z nich powinien był dostrzec ruchy

drabiny, chociaż, prawdę mówiąc, mogli wszyscy niepostrzeżenie opuścić kivę

ostatniej nocy. Być może w kivie nikogo już nie było. Zobaczył, jak czarna pszczoła z

krwisto zabarwionymi skrzydłami wyczołguje się w górę po drabinie, pszczoła z

gatunku żywiących się padliną. Z uliczki doleciał go śmiech. Poza Youngmanem

nikogo nadal nie było na placu. Za chwilę pojawiła się druga pszczoła.

Youngman zaczął schodzić. Gdy butami odepchnął przymocowane gałęzie,

był pewien, że dobiegną go gniewne głosy. Ale poza skrzypieniem szczebli drabiny

nie rozległ się żaden dźwięk. Zrzucił z ręki kolejnego owada. W kivie panowało

zimno. Nie chłód. Zimno, aż koszula przylepiła mu się do pleców. I ciemno. Blade

ś

wiatło padające z góry rozpraszało się, zanim było w stanie oświetlić podłogę. Nie

widział nic poza szarym sklepieniem kivy. Powietrze było gęste, z lekka słodkie i

duszące.

Zapalił zapałkę.

Wokół niego siedzieli mężczyźni, oparci o ściany kivy. Wszyscy byli

rozebrani do pasa. Niektórzy trzymali w rękach patyczki modlitewne. Ten, który

patrzył na Youngmana, rozsypał sobie na nogi mączkę kukurydzianą i piasek. Na

ciałach nie było żadnych śladów, ale ich skóra sczerniała, na ustach zastygły płaty

piany. Wszyscy byli martwi.

Helikopter Nawahów tkwił na środku placu, otoczony reflektorami. Na kivę

skierowano rząd zabijających zarazki lamp ultrafioletowych, a ze środka wypełzła

postać ubrana jak astronauta w hermetyczny kombinezon. Strój poprzednio spryskano

ś

rodkiem odstraszającym szczury, a przez szybkę w hełmie można było dostrzec

maskę tlenową. Po chwili pojawiła się druga taka sama postać i obie wyciągnęły na

background image

plac ciało szczelnie owinięte w kokon, który następnie odnieśli do helikoptera.

Natychmiast powrócili po resztę.

- Już dziesiąta. - Walker Chee zerknął na zegarek. On, Youngman, Cecil i

starszyzna wioski przyglądali się wszystkiemu z dachu domu Stone'a Mana, z

odległości trzydziestu metrów. Wszyscy mieszkańcy wioski, niektórzy owinięci w

koce, przyglądali się zalanemu światłem miejscu z dachów swoich domów. - Całe

szczęście, że to się nie stało dziś po południu.

- Tak - zgodził się Youngman. - Tylko tego byłoby trzeba, żeby kilkuset

białych popędziło stąd z wrzaskiem, że wybuchła epidemia.

- Zaraz, zaraz, nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- A ja chcę wiedzieć, o czym wy obaj mówicie - przerwał im Cecil. - Epidemia

czego?

- Gada bez sensu - odparł Chee. - Mogło im się cokolwiek przydarzyć. Według

niego wyglądali na spalonych.

- Powiedziałem, że wyglądali jak przypaleni, a nie, że byli spaleni - poprawił

go Youngman.

- Tak czy inaczej, zaraz będzie tu drugi helikopter. Chodziło mi o to, że nie

musimy szczepić całego tłumu. Właśnie w ten sposób - Chee warknął na Youngmana

- powstają plotki.

- A przeciwko czemu, do cholery, będziesz ich szczepić? - zapytał Youngman.

- Zastosujemy antybiotyki o działaniu ogólnym, takie jak streptomycyna. -

Chee zwrócił się do starszyzny. - Chcę wam tylko pomóc. Szeryfie, czy możesz kazać

temu zastępcy, żeby się zamknął?

Na plac wyniesiono z kivy szósty srebrzysty kokon. Ci sami starcy, którzy

jeszcze niedawno uwierzyli w najbardziej przekonujące przemówienie Walkera Chee,

teraz przyglądali się wodzowi Nawahów z nieukrywaną podejrzliwością.

- Wielu ludzi tutaj nie lubi widoku igły - powiedział Cecil. - Biorąc pod

uwagę, że to wszystko spieprzy Taniec Deszczu, to nie radzę ci tu wydawać

rozkazów.

- Tu chodzi o rzeczy poważniejsze od jakiegoś tam Tańca Deszczu! - Chee

stracił cierpliwość.

- No to mów - zasugerował Youngman. - Zacznij od tego, że masz zamiar całą

wioskę objąć kwarantanną.

- Słuchaj - Chee zwrócił się do Cecila - jeżeli masz ochotę mieć kryminalistę

background image

za zastępcę, to twoja sprawa. Ale ja nie mam ochoty...

- Masz zamiar obłożyć nas kwarantanną? - zapytał Cecil.

- Tylko jako środek zapobiegawczy... - Chee dostrzegł zwrócone na siebie

twarze ludzi z sąsiednich dachów. - To zwykły tryb postępowania.

Siódmy kokon powędrował do helikoptera. Jeden z dwóch ludzi w

skafandrach pomachał do Chee. Drugi powrócił do kivy z miotaczem płomieni.

Strumień ognia wypełnił podziemną komorę.

Stone Man cofnął się.

- Widziałem, jak na dół schodziło ośmiu kapłanów - powiedział.

Chee sięgnął po radio i wydał dyspozycję:

- Doktorze, wyciągnął pan wszystkie ciała, prawda?

Telefon udzielił pozytywnej odpowiedzi, pomimo że ani Youngman, ani inni

nie widzieli, żeby lekarz sięgał po aparat. Znaczyło to, że pracowali w słuchawkach, z

mikrofonami.

- Dobrze - powiedział Chee. - Nikogo więcej tam nie ma. Tylko siedem ciał -

powiedział do Stone'a Mana.

- Czy nie widzieli małej kamiennej tabliczki? - zapytał Stone Man.

Chee wzruszył ramionami, ale powtórzył jego pytanie.

- Wszystko wyjęliśmy. śadnej tabliczki tam nie było - padła odpowiedź przez

mikrofon.

- Daj mi radio - poprosił Youngman.

- Ciebie tu nie ma. - Chee potrząsnął głową. - Twoi ludzie wywalili cię

wczoraj z roboty.

- Daj mu, o co prosi. - Stone Mań patrzył na zbezczeszczoną kivę. W oczach

miał łzy. - Zrób to.

Youngman wyciągnął rękę.

- Duran! - Chee zniżył głos. - Sam widziałeś ciała. Nie ma ani śladu ran.

ś

adnej opuchlizny, wrzodów, nic. Nie rozrabiaj. Nie wywołuj paniki.

- Dziękuję. - Youngman wziął radio. - Doktorze, to pan? Niech pan podniesie

rękę.

Postać bez miotacza podniosła w górę prawą dłoń.

- Doktorze, jaka jest przyczyna śmierci?

Głos w słuchawce był wysoki i poprawnie akcentował wyrazy. Głos białego.

Ten sam lekarz, który przyleciał do Gilboa po Isę Lolomę, domyślił się Youngman.

background image

- Nic na pewno nie wiadomo. Piana na ustach zdaje się wskazywać na infekcję

płuc.

- A więc choroba?

- Lub inne związki trujące. Być może choroba.

- Wysoce zakaźna choroba.

- Niekoniecznie. Warunki panujące w grocie są wyjątkowe. Zamknięte

pomieszczenie, wspólne jedzenie, brak higieny i tak dalej. Choroba, która w

normalnych okolicznościach nie byłaby zakaźna, w tych warunkach może się nią stać.

- Czy widział pan jakieś ukąszenia pcheł bądź same pchły?

- Jak dotąd nie.

- Opuchlizny?

- śadnych opuchlizn. Mogę pana zapewnić, że nie natrafiłem na ślady dżumy,

jeżeli o to panu chodzi. Wszystkie środki zapobiegawcze mają na celu ochronę przed

nieznanym i być może zaraźliwym czynnikiem patogennym. I raz jeszcze muszę

wspomnieć truciznę. Coś, czym oddychali lub co zjedli. Stan sanitarny całego puebla

wzbudza moją poważną troskę.

- No dobrze, doktorze, przestańmy tak pieprzyć. Przez dwa lata była tu wasza

pielęgniarka, która nam tłumaczyła, co to są te objawy. Po pierwsze: kapłani mieli

pianę wokół ust, co znaczy, że coś zaatakowało ich płuca. Po drugie: czarna skóra, co

oznacza, że mieli tak zaczopowane płuca, że tlen nie docierał do krwi. Po trzecie, w

ciągu dwóch dni umarło siedem osób. Innymi słowy, umarli na dżumę płucną, która

jest o wiele groźniejsza od zwykłej dżumy.

- Co za różnica? - zapytał Cecil.

- Nie potrzeba żadnych pcheł. Wystarczy jeden chory człowiek i może

uśmiercić wszystkich przyjaciół jednym kaszlnięciem. Ta choroba jest prawie w stu

procentach śmiertelna, prawda doktorze? - dodał Youngman.

Postać w skafandrze namyślała się przez dłuższą chwilę.

- Ci ludzie są martwi, od dawna już nie wydychają żadnych zarazków. Jeżeli

nikt się do nich nie zbliżał, to ryzyko dalszej infekcji jest znikome.

- A więc to dżuma płucna.

- To przedwczesne domysły. Zrobimy sekcje, tak samo jak temu chłopcu...

Chee zbyt późno dał znak lekarzowi.

- Ach, tak? - Youngman zwrcił się do Nawaha. - Ty skurwysynu!

- Najważniejsze, to zapobiec panice - stwierdził Chee.

background image

- ...co by wskazywało, że chłopiec umarł na dżumę - mówił głos w słuchawce.

- Znaleźliśmy ślady ukąszeń pcheł. Bakcyle przypuszczalnie w ten sposób przeniknęły

do organizmu. Muszę podkreślić, że był to przypadek odosobniony.

- Aż do dzisiaj.

- Być może - potwierdził głos - aż do dzisiaj.

- Osiem przypadków nadal nie oznacza epidemii - zauważył Chee.

Youngman przyglądał się dwóm postaciom w skafandrach, miotaczowi

płomieni, reflektorom i helikopterowi wypełnionemu zwłokami. Takiej inwazji

dwudziestowiecznej techniki Shongopovi jeszcze dotąd nie widziało.

- Ale jeżeli to jest - powiedział Youngman -jeżeli to jest epidemia, to jesteś

gotów stawić jej czoło, prawda, Chee? Tylko to mnie obchodzi. Jesteś przygotowany

na wszystko?

- Sam widzisz. Wasze szczęście, że tu jestem.

- Być może. - Youngman oddał mu radio. -Cecil, Joe Momoa zazwyczaj

pojawia się na tańcach?

- Zawsze. A Joe Jr. i Ben przyjeżdżają na motorach.

- Widziałeś ich dzisiaj?

- Nie.

- Gdybyśmy mieli jakiś telefon... - zaczął Chee.

- Ty masz - powiedział Youngman. - W samochodzie.

Youngman, Chee, biały lekarz i policjant - Nawah o imieniu Begay - lecieli

drugim helikopterem nad Dinnebito Wash. Lecieli z szybkością dwustu

siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, przeczesując mrok snopem światła z

reflektora, gdyż telefon w domu Momoa nadal milczał.

- Jeżeli ze mnie taki skurwysyn - Chee zwrócił się do Youngmana - to

dlaczego właściwie ci pomagam?

- Bo nie masz innego wyjścia. Bo coś ukrywasz. Bo się boisz.

W dole przepływała pustynia z pofałdowanymi wydmami. Youngman

poklepał pilota po ramieniu.

- Zaraz pojawią się kominy, lepiej wznieś się wyżej.

- Nic nie widzę.

- Tak czy inaczej, wznieś się.

Helikopter uniósł się o dwadzieścia metrów. Wtem reflektor oświetlił

background image

czerwoną kolumnę piaskowca podchodzącą prawie pod płozy. Helikopter podskoczył

o następne dwadzieścia metrów.

Youngman nie wspominał dobrze helikopterów; nie miał żadnych dobrych

wspomnień z wojska. Tak jak i armia, helikoptery były zbyt skomplikowane,

nielogiczne i głośne. Siedzący obok Youngmana lekarz - ten sam, z którym rozmawiał

na placu przez radio - wyciągał z pudła kombinezony ochronne z napisem „Centrum

Kontroli Chorób - Sterylne, jeżeli nieotwarte ani nieuszkodzone".

- Wszystko mi jedno, czy cię okłamuję - powiedział Chee. - I mogę być

skurwysynem, jeżeli to konieczne. Słyszysz?

- Konieczne? - Youngman wyciągnął nogi tak wygodnie, jak się dało.

- śeby stać się takim jak oni. Biali. Chyba nie jesteś taki głupi, żeby na to

jeszcze nie wpaść. Nie podoba ci się to, ale nie próbuj mnie okłamywać. Sam o tym

wiesz.

- Nie mam pojęcia, o czym ty gadasz.

- Tak? Mówię ci, że jesteśmy po tej samej stronie. Ty i ja, Duran, ty i ja po tej

samej stronie, przeciw białym.

- Jesteś rasistą?

- A ty to może nie? Wszyscy są. A biali to co? Co tydzień jestem w Phoenix,

w Houston czy w Dallas i spotykam mnóstwo białych bankierów, którzy wstają na

mój widok. Ale dobrze wiem, że każdy z nich wolałby sobie wsadzić w tyłek ostro

zastrugany patyk, niż mieć do czynienia ze mną. Zapraszają mnie na lunch - nie myśl

sobie, że do prywatnych klubów - karmią homarami i stekami, a kiedy już wyjdą, to

plują na podłogę. Nienawidzą mnie, ot tak, po prostu, a nienawidzą mnie podwójnie,

dlatego że każę im płacić. Każę im płacić miliony. Nic się nie zmieniło, Duran. Nadal

chcą wszystko ukraść. Chcą nas zamorzyć głodem, tylko że teraz tego już nie mogą

zrobić. Podziękuj za to Arabom. Brakuje im węgla, brakuje im ropy, brakuje im gazu

i brakuje im czasu. Brakuje im czasu, żeby nas zagłodzić, wobec czego muszą płacić.

I wiesz, czego się jeszcze dowiedziałem? Wcale nie są od nas mądrzejsi. Ale mają

pieniądze i mają za sobą Waszyngton, i cały czas pamiętają: że są przeciw nam. Jeżeli

nie będziemy trzymać się razem, to koniec z nami, Duran.

Gdy Chee mówił, lekarz pokazywał na migi, jak naciągnąć kombinezon

ochronny. Najpierw stopy. Dopiąć paski w kostkach. Butla przewieszona przez plecy.

Podłączyć rurę i przełożyć ją nad obojczykiem. Włączyć słuchawki i mikrofon do

gniazdka radia. Zapiąć kombinezon od uda aż po kołnierz. Zewnętrzny zamek.

background image

Youngman liczył się z pewnymi środkami ostrożności, ale nie z czymś takim.

- Wiedzą, że mnie nie nabiorą - mówił Chee. - Teraz mogą jedynie starać się

działać za moimi plecami. Przekupić przeciwników w radzie szczepowej. Albo

podburzyć Hopi. Mają nadzieję, że to ty wbijesz mi nóż w plecy.

Dwa helikoptery, zastanawiał się Youngman. Jeden w prezencie, to było

jeszcze możliwe. Ale dwa? Nowy huey kosztował z ćwierć miliona dolarów.

Używany też nie był tani. Nikt nikomu nie daje dwóch hueyów w prezencie. Nawet

Walkerowi Chee.

- Duran, jesteśmy po tej samej stronie. Nie mówmy o tych idiotyzmach, o

różnych plemionach. Nie lubisz mnie i ja ciebie też nie lubię. Trudno, trzeba się

będzie z tym pogodzić. I jeszcze z czymś innym będziesz się musiał pogodzić. Jestem

jedynym Indianinem na terenie czterech stanów, być może w całym kraju, który jest w

stanie nas ocalić. śadne tam Tańce Deszczu ani czarownicy, ani kopani liberałowie!

Ja! Bo znam się na bankowości, na stopach procentowych, na przekupywaniu

urzędników, a także dlatego, że ze mnie kawał skurwysyna. Lepszego nie mamy.

- To dlatego nie objąłeś mnie kwarantanną w Ship Rock? Nie chciałeś, żebym

zaczął mówić o epidemii i „wbijał ci nóż w plecy?

- Znów gadasz jak dureń. - Chee nałożył kombinezon. - Przecież widzisz, że

robię wszystko, co mogę, żeby powstrzymać... nowe przypadki.

- No i próbujesz wywalić mnie z pracy. To tak miał wyglądać ten twój

„pozytywny raport" na mój temat?

- To się wszystko może zmienić, zastępco. Jeżeli staniesz po mojej stronie, to

wszystko odkręcimy.

Płaska ziemia ustąpiła pagórkom, a potem pojawiły się łąki.

- Czas założyć maski - powiedział lekarz.

- Niech no nas tylko Joe Momoa zobaczy -zażartował Chee. - Przestraszymy

go na śmierć.

Pod rozsuwanymi drzwiami przesuwały się drzewa rancza. Potem kamieniste

pole i strumień, na dnie którego widać było szare, patrzące w górę głazy. Znów

drzewa, droga, pusta zagroda i rzęsiście oświetlony dom Momoa. Helikopter

dwukrotnie okrążył dom, zanim usiadł na starannie utrzymanym podwórku.

Nietoperz unosił się nad kaktusem. W świetle księżyca kwiaty kaktusa były

białe, mięsiste i prawie fluoryzujące. Nietoperz wsunął nos przez płatki, żeby spić

background image

nektar swoim długim językiem.

- Wróciły!

- Nie. - Anne dorzuciła drzewa do ognia. - To nietoperz kaktusowy. Zapyla je.

- Tak jak motyl - Franklin uśmiechnął się i kaszlnął. - Pustynny motyl.

Schylona, na czworakach, dmuchała w żar. Zaskoczony nietoperz wzbił się z

krzaka i odleciał w ciemność.

- Jak tam Henry? - Franklin podniósł się na łokciach. - Gdzie on się podział?

Anne podtrzymywała przez cały dzień ogień, na próżno wysyłając w niebo

dymny znak. Teraz chodziło jej o światło. Palący się chrust oświetlał stos kamieni

leżący dwadzieścia kroków od furgonetki.

- Tam. Pochowałam go po południu, kiedy spałeś. Spałeś przez cały dzień.

Udało się jej złapać dużego jaszczura. Odcięła tłusty ogon, przebiła go rożnem

i położyła nad ogniem. Złamane palce spuchły i zabarwiły się na fioletowo. Pociętym

kaktusem napełniła worek zrobiony z koszuli. Franklin tarł szczecinę na brodzie. W

każdej innej sytuacji, będąc sam na sam z młodą kobietą, byłby podniecony jak

kozioł. W każdej innej sytuacji.

- Boże, jakie te gwiazdy są jasne. - Głowa znów mu opadła.

- Zawsze są takie jasne. Tutaj nic ich nie przesłania.

- Oślepiają.

Anne sięgnęła po ostatni kawałek surowego mięsa węża.

- Musisz jeść.

- Nie.

- Przynajmniej wyssij je.

Odpędził ją ruchem ręki.

- Pani przetrwa to wszystko, prawda, panno Dillon? Pani naprawdę jest w

stanie dać sobie tutaj radę.

- Jest ktoś taki, kto mnie wiele nauczył.

- I sądzisz, że ten ktoś teraz cię uratuje. Ten indiański policjant, czyż nie tak?

Miała mu właśnie kazać się zamknąć, kiedy doszła do wniosku, że nie ma

powodu kłamać.

- Tak. Mam nadzieję. Może ocali nas oboje.

- Nie, mnie już jest dobrze. Śmieszne, tak szybko zamykałem drzwi przed

Claire, a teraz już mi na niczym nie zależy.

- Musisz spróbować.

background image

- Powiedz - przekręcił głowę w jej kierunku - czy przebaczasz mi, że

zostawiłem żonę na pastwę śmierci? Przebaczasz? - Odczekał chwilę. -Nie sądzę.

Wątpię, żeby ktokolwiek mi przebaczył. Jeżeli mi się poszczęści, to tutaj umrę.

Anne obróciła ogon jaszczura nad ogniem. Łuskowata skóra odpadła,

odsłaniając woskowy, żyłkowany tłuszcz.

Franklin podparł się na łokciu.

- Widziałem we śnie Boga. Wyglądało to tak: byłem sam, zagubiony na

pustyni, i zobaczyłem z dala blask ognia. Kiedy się zbliżyłem, ujrzałem siedzącego w

kucki mężczyznę, twarzą zwróconego do ognia. Był to potężny mężczyzna, a na

plecach miał koc lub derkę. Zawołałem, a on -nie odwracając się - zaprosił mnie

gestem do ogniska. Gotował kolację, a ja byłem głodny, więc szybko podbiegłem. Tak

naprawdę, to przyjrzałem mu się dopiero wtedy, kiedy sięgałem po jedzenie. Był dwa

razy większy od człowieka, ale najbardziej rzucała się w oczy jego twarz. Olbrzymia i

pokryta krwią. Miał złamany nos, ale tej krwi było o wiele za dużo. Pomimo to

zachowywał się przyjaźnie. Powiedział mi, że mogę zostać. Zdawał się wiedzieć, kim

jestem. Powiedział mi, że jest Bogiem. I to już wszystko.

- To był Masaw, bóg Hopi. Czytałeś o nim w książkach, które wam rozdałam

przed wyjazdem, i stąd ten sen.

- Nigdy nie spojrzałem na te książki. - Franklin wolno potrząsnął głową. -

Dziękuję, poczułem się lepiej.

Franklin umierał z odwodnienia. Anne nie rozumiała, dlaczego odmawiał

picia. Ukąszenia nietoperzy były powierzchowne, złamane nogi mogły co najwyżej

boleć, a nie widziała żadnych śladów obrażeń wewnętrznych bądź krwotoku. Pomimo

to - choć nie wył z bólu - nie był nawet w stanie utrzymać w sobie soku kaktusowego.

Po prostu z własnego wyboru odpływał coraz to dalej.

Jeżeli już o to chodzi, to nie mogła pojąć, dlaczego umarł Henry.

Zrozumiała, że sama też zbyt długo nie wytrzyma. Spodnie zwisały jej luźno

wokół bioder. Nie miała dość sił, żeby dotrzeć do Gilboa, nawet gdyby rozłożyła

wyprawę na trzy kolejne noce. Musiała wobec tego wytrwać. Youngman w końcu się

pojawi. Tak naprawdę, to była pewna, że już jej szuka.

- Ktoś nas znajdzie - powiedziała.

Franklin nie odpowiedział. Leżał na plecach, odprężony, wpatrując się w

niebo. Anne przyklękła przy nim i wyżęła koszulę, tak że zaczęły z niej kapać krople

soku kaktusowego.

background image

- Ssij. Zwilż sobie usta.

Oczy miał otwarte, ale nieobecne.

- Nie musisz poły...

Odskoczyła, gdy tylko dotknęła łokciem jego piersi. Miała wrażenie, że

koszula była rozepchnięta na skutek ułożenia ciała. Ale nie: kiedy dotknęła materiału,

poczuła miękkie, gąbczaste ciało. Rozpięła guziki i rozchyliła koszulę. Mostek

Franklina był opuchnięty i zaróżowiony. Odchyliła koszulę dalej i ujrzała jeszcze

większe obrzęki pod pachami.

- Takie jasne... - wyszeptała.

Drzwi były otwarte. Przedpokój zdobiła głowa wielkiego jelenia. Wiszący w

salonie żyrandol oświetlał dalsze głowy, stojak na strzelby, obrazy przedstawiające

sceny z polowań, derki nawajskie i szklaną gablotę ze srebrną biżuterią. Nawoływanie

Momoa przez maskę nie miało sensu: mogli się jedynie porozumiewać między sobą

przez radio. Zamknięty w szczelnym skafandrze Youngman czuł wilgoć i ciepło.

Wyglądali jak przybysze z innego świata, a Youngman tak właśnie się czuł. Podniósł

telefon.

- Nie działa.

- No i masz swoją odpowiedź - powiedział Chee. - Czy tędy przeszła jakaś

burza?

- Parę dni temu.

- Na pewno zawalił się słup. Ot, i cała tajemnica.

- Być może. - Odkładając słuchawkę, Youngman kopnął otwartą butelkę pepsi

leżącą pod stolikiem. Było w niej jeszcze trochę płynu, który rozlał się po dywanie. -

Idziemy dalej.

Łazienka na dole była czysta i pusta. Na biurku Joe Momoa leżał stos

rachunków przygotowanych do zapłacenia. Youngman spojrzał na akwarium. Duże

ryby zdawały się być zdrowe. Dwie małe, na wpół zjedzone rybki, pływały po

powierzchni. Bulgotały bąbelki powietrza. Wrzucił do środka trochę pokarmu.

W kuchni nie było nikogo. Lekarz otworzył lodówkę.

- Jedzenie jest świeże. Nawet mleko się nie zsiadło.

Kontuar kuchenny lśnił czystością, a deski do krojenia były starannie wymyte.

- Mięso niedźwiedzie. - Begay zajrzał do zamrażarki. - Niektórzy to sobie

ż

yją.

background image

- Spójrzcie na to. - Youngman wyciągnął ze śmietnika poplamioną krwią

szmatę.

- No i co z tego? - zapytał Chee. - To może być cokolwiek. Może krew

niedźwiedzia.

Ale Youngman już wszedł do pralni. Otworzył pojemnik z brudami i zaczął

wyrzucać na ziemię ubrania.

- Co ty, do diabła, kombinujesz? - zapytał Chee.

- Zaraz zobaczymy.

Youngman rozpostarł ubrania na podłodze. Dwie koszule i sukienka były

pobrudzone na brązowo.

- Nic takiego. Pewnie ślady rdzy - stwierdził Chee. - Prawda doktorze?

- Niewykluczone. - Lekarz schował poplamione ubrania do worka.

- Pewnie, że tak - powiedział Chee. - Kiedy Joe tu wejdzie i zobaczy ten

bajzel, to ci da po dupie, Duran. Rzecz jasna, będzie się musiał ustawić w tym celu w

kolejce.

Odwrócili się, gdy zza drzwi kuchennych dobiegł jakiś dźwięk. Youngman

usłyszał w słuchawkach westchnienie ulgi, ale nie wiedział czyje. Begay otworzył

drzwi. Do środka, z nisko opuszczonym ogonem, wszedł pies i skierował się do pustej

miski. Potem ruszył w stronę mężczyzn.

- Momoa?

- Jego żony - odparł Youngman. - Joe nigdy by nie wpuścił psa, podobnie jak

konia, do domu.

Pies powąchał ubrania leżące na podłodze. Nagle, jak gdyby na wspomnienie

czegoś, zaczął piszczeć i wycofał się do hallu. Trzy albo cztery razy wracał do drzwi i

znów się cofał.

- O, cholera - powiedział Begay. - Co za numer, Chryste...

Po raz pierwszy Youngman odczuł to samo, co nawajski policjant. Przeczucie,

pewność, że dom wcale nie był opuszczony.

Pies zaprowadził ich na pierwsze piętro, wzdłuż pokrytego dywanami

korytarza, do głównej sypialni, gdzie - na wielkim łóżku - leżała martwa pani Momoa.

Sukienka opinała się na niej w dziwny sposób z powodu obrzmień wokół szyi i pod

pachami. Na nocnym stoliku stała butelka aspiryny i termometr.

W drugiej sypialni leżał Joe Jr. Był nagi, tak że od razu dostrzegli obrzmienia

w pachwinach. Ramiona i kark miał obandażowane. Lekarz obrócił go na brzuch i

background image

zdjął opatrunki. Odsłonięte ciało było pozbawione skóry.

- Tak jak ten chłopiec... - powiedział Begay.

- Zamknij się - rozkazał lekarz. - I przysuń lampę.

- Rany takie jak u chłopca - powiedział Youngman.

- Wiem - warknął lekarz. - Sam robiłem sekcję. Pozwólcie... to bardzo

niezwykłe. Wyjątkowe. Mnóstwo ran przypominających kratery. Cholera! Oczyścili

je. Gdyby nie to, moglibyśmy pobrać próbki śliny. Zastępco, skoro jest pan taki

cwany, to może mi pan powie, jakie zwierzę zadaje takie rany?

- Nietoperze.

Lekarz wybałuszył oczy zza szybki.

- Co ty, do diabła, wygadujesz?! - Chee odepchnął Youngmana od łóżka.

- Cokolwiek ugryzło Joe, te konie i Isę Lolomę, zaatakowało w ciemnościach i

nie zostawiło żadnych śladów na ziemi. Jedyne znane mi zwierzę, które lata i ma

zęby, to nietoperz.

- Czy kiedykolwiek widziałeś takie ugryzienia nietoperzy? - zapytał Chee.

- Nie - przyznał Youngman.

- No to nie wiesz, o czym mówisz, prawda?

- Nie wiem, ale mimo to jestem tego pewien.

- Jesteś pewien czegoś niemożliwego - przerwał lekarz. - Najważniejsze jest

to, kiedy widziałeś tych ludzi po raz ostatni.

- Cztery dni temu.

- Jeżeli masz rację, to jest to najgroźniejsza forma dżumy, z jaką się

zetknąłem. Jeżeli on się nie myli, to pan, panie Chee, ma problem.

Przeszukawszy resztę domu, odnieśli oba ciała w workach do helikoptera i

poszli do wyremontowanej stodoły. W jednej części urządzono salę zabaw z ping-

pongiem i stołami do bilarda. Na honorowym miejscu wisiało oprawione zdjęcie Joe

w towarzystwie senatora Goldwatera. Sam Joe leżał w łazience, oparty o wypełniony

wymiotami sedes. Kończyny miał już zwiotczałe, ale resztę ciała trzymało jeszcze

stężenie pośmiertne. Chee optymistycznie odniósł się do braku typowych opuchlizn,

ale lekarz zwrócił uwagę na czarne plamy na twarzy zmarłego. Krwotoki wewnętrzne,

jeszcze jeden objaw dżumy.

- Młody człowiek, ten poraniony, umarł najpierw. Zapewne inni zostali

zarażeni przez pchły - powiedział lekarz, gdy wkładali ciało Joe do worka. - Jeżeli nie

mieli żadnych gości, to może skończy się na strachu.

background image

- Oczywiście, że skończy się na strachu - zgodził się Chee.

- Już to widzę - powiedział Youngman.

Przyglądał się mapom wiszącym na ścianie. Większość pochodziła z

mormońskiej kolekcji Joe: biblijny Izrael, żydowska diaspora i wędrówki Brighama

Younga. Na innej ścianie wisiała duża topograficzna mapa rezerwatu. W środku

Malowana Pustynia, Czarna Mesa na górze, na północnym zachodzie Dinnebito

Wash, a na wschodzie Antylopia Mesa.

- Tutaj mamy trzech sztywnych. - Zaznaczył kredą Dinnebito Wash. - Tutaj

siedmiu. - Zakreślił Shongopovi na Czarnej Mesie. - Tutaj jednego. - Zaznaczył

miejsce na pustyni, na wschód od Gilboa, gdzie znaleziono chłopca. - No i jeszcze

jeden, o którym nic nie wiecie - dodał kreskę za Abnera na południowy-wschód od

Gilboa - bo umarł z upływu krwi, zanim zdążył zapaść na tę chorobę.

Youngman połączył znaczki, rysując niedokładnie równoboczny trójkąt, o

bokach długości trzydziestu pięciu mil.

- Innymi słowy, na terenie pięciuset mil kwadratowych coś, czego nie jesteś w

stanie zidentyfikować, zabiło lub śmiertelnie zaraziło dwanaście osób, a ty nadal

bawisz się w swoje szarady. Czy już porozumiałeś się z Phoenix? Z Waszyngtonem?

- Nie - niechętnie przyznał lekarz.

- Nie ma powodów do niepokoju - wtrącił Chee.

- No to zdejmij ten swój skafander kosmiczny, już!

- Nie bądź dzieckiem. Uważam, że nie należy wywoływać paniki. Parę osób

umarło i tyle.

- To jest epidemia. Sam początek, ale nie ma co się oszukiwać. To nie jest po

prostu „pewien problem", doktorze. I nie chodzi tu tylko o tych kilku zmarłych, bo

niedługo pojawią się następni. Spójrzcie, do cholery, na mapę. Mówi mi pan, że nie

stwierdzono choroby wśród zwierząt, ale sam pan nie wie, jakie zwierzę jest

nosicielem dżumy. Mamy sygnały z ponad połowy rezerwatu. A po nas przyjdzie

kolej i na was. Czy macie ochotę objąć kwarantanną całe plemię Hopi? A potem

wszystkich Nawahów? Arizonę i Nowy Meksyk?

- Tylko byś chciał rozpętać panikę!

- Tak, właśnie o to mi chodzi, chyba że uda nam się teraz dogadać.

- Aha, chcesz, żebyśmy cię zawieźli do Albuquerque i odpalili trochę szmalu?

- Nie. Zakładacie, że zaraziła się tylko ta rodzina - przypuszczam, że macie

rację. Ale tutaj miała się pojawić spora grupa ludzi. Biali turyści, którzy mieli tu

background image

mieszkać i łowić pstrągi w strumieniu. Jednak nie dojechali, bo w przeciwnym

wypadku jedna z uczestniczek, pielęgniarka, zaopiekowałaby się chorymi.

- Nie byłaby w stanie im pomóc - powiedział lekarz.

- Zostawiłaby im przynajmniej nieco więcej aspiryny. Tak czy inaczej, tutaj jej

nie ma, nie dała znaku życia i wobec tego musi teraz być - pokazał na środek trójkąta

- tutaj. Jest ich siedmioro i chcę, żeby oba wasze helikoptery zaczęły ich od rana

szukać. W zamian zachowani milczenie.

- Masz fioła. Sami mieliśmy wczoraj u siebie dwa wypadki dżumy w

Moenkopi...

- Tak? Jakoś o tym nie wspomnieliście. Wobec tego mamy już czternaście

wypadków dżumy na przestrzeni jakichś sześciuset mil kwadratowych. I wy chcecie

utrzymać to w tajemnicy?

- Helikoptery są potrzebne w razie nagłych wypadków. Nie możemy ich

wysyłać tam, gdzie ci się podoba.

- To są moje warunki. Jeżeli nie, to poinformuję o wszystkim urzędy zdrowia

w całym stanie. Między nami, dlaczego tak wam zależy na tajemnicy?

- Begay. - Chee cofnął się, a policjant zbliżył się do Youngmana.

- Begay - powiedział Youngman. - Zbliż się choć trochę, a zerwę ci z głowy

ten śliczny kask. Czy chciałbyś zaryzykować dżumę dla przewodniczącego Chee? -

Gdy Begay się zawahał, Youngman sięgnął do kieszeni po rewolwer. -Joe zawsze

trzymał rewolwer z tyłu, za suszarką. Bardzo dbał o bezpieczeństwo.

- Dobra. - Chee wzruszył ramionami. - Mamy patową sytuację.

- Nie, wychodzi na to, że dacie mi te dwa helikoptery.

- Pójdźmy na kompromis: jeden helikopter, chyba że gdzieś dojdzie do

wypadku.

- Dwa, aż ich znajdziemy. Chee, wiem, kiedy mam mocne karty, a coś mi

mówi, że teraz nie możesz mnie przebić. Co chcesz ukryć? Możesz powiedzieć,

jesteśmy przecież po tej samej stronie?

- Dobra. - Chee podniósł rękę w górę. - śebyś się tylko zamknął. Nie puścisz

pary z ust na temat tego, co widziałeś.

- Dwa helikoptery z rana nad Gilboa. Tylko z pilotami i lekarzami.

- Przepraszam - przerwał lekarz. - Zostało nam tlenu na dziesięć minut, a

wspominaliście, że rodzina składa się z czterech osób. Jak dotąd znaleźliśmy trzy.

- Sprawdzimy na dole, w garażu - powiedział Youngman. - Idźcie przodem.

background image

Garaż był pusty, ale oświetlony. Tylna ściana służyła za strzelnicę, a ze

sznurka na bieliznę zwisała tarcza strzelnicza. Na bocznych ścianach wisiały łańcuchy

na opony, paski klinowe i ułożone w rzędzie klucze. Wypucowany pick-up Joe stał na

samym środku, a koło niego - motocykl BMW.

- Brakuje harleya Bena - zauważył Youngman.

- Pewnie odjechał, zanim inni zachorowali.

- Nie, ktoś musiał pojechać po pomoc, kiedy nawaliły telefony.

- Ale tylko ty wiedziałeś, że mogą tu być chorzy.

- Nie dojechał. - Youngman zamyślił się. Stał w pewnej odległości od

pozostałych, z dłonią na rewolwerze. - Ben pracował kiedyś w telefonach. Pojechał

naprawić linię.

Nawet nie wspomniał, że telefon nadal był nieczynny. Kończyło się im

powietrze.

Jeszcze raz obszedłszy dom, położyli w helikopterze ciało Joe, obok żony i

syna.

- Zapomnieliśmy wyłączyć światła. - Begay spojrzał w kierunku domu. -

Dziwne. Powinniśmy byli wyłączyć światło.

Begay miał rację. W każdym pomieszczeniu paliły się światła. Cały dom

ś

wiecił się z dala.

Pies przyszedł za nimi i usiadł smętnie koło płóz helikoptera.

- Wszystko w porządku, prawda, doktorze? -zapytał Chee.

Pytanie było rozkazem. Youngman, ściskając w ręce rewolwer, patrzył w

zdziwieniu na zdenerwowanie Chee.

- Czternaście zgonów to nie jest „wszystko w porządku" - łagodnie wtrącił

lekarz.

- Damy sobie radę.

Przez okienko w hełmie Youngman widział, jak oczy lekarza przenoszą się z

psa na Chee, a potem na niego.

- Lepiej wsadźmy tego psa do worka - powiedział.

- Worki są hermetyczne - zaprotestował Begay. - Udusi się.

- O to chodzi. Psy miewają pchły.

Przelatując nad drogą za wzgórzem, znaleźli Bena Momoa. Jego harley

davidson 750 stał oparty o słup telefoniczny. Ben zwisał ze słupa zawieszony za pas.

W świetle reflektora, z rozszarpanym ubraniem przesączonym krwią, przypominał

background image

ofiarę jakiegoś strasznego kultu.

Sam Chee spuścił się na siodełku, żeby podciągnąć Bena.

- Może kiedyś będę w stanie wyświadczyć ci tę samą przysługę, Duran! -

zawołał do góry.

Pierwsze usłyszały je ćmy, wyczuwając z daleka nadciągającą sieć szeptów.

Część owadów opadła na ziemię, a inne zaczęły rozpaczliwie uciekać. Ale nietoperze

ominęły je bokiem, szukając innych ofiar.

Ucho wewnętrzne nietoperzy zawierało, tak naprawdę, dwa odrębne organy

czucia: jeden do orientacji podczas lotu, a drugi - słuchu. Ten do słuchu, spiralna

muszla, przy zachowaniu odpowiednich proporcji, był tysiąc razy większy od ludzkiej

i pełny „aktywnych włosków". Włoski reagowały na najlżejszy dźwięk i informowały,

czy chodzi o owada, przeszkodę czy też innego nietoperza. A kiedy echo odbiło się od

czegoś dużego, ciepłego i żywego - od Pożywienia - to krzyki i echa wzmagały się jak

strzelanina z karabinu maszynowego.

Do echa włączyło się beczenie kozy.

Pod drzewem tamaryszku uwiązano cztery kozy, z których trzy spały. Czwarta

nerwowo poruszyła kopytami, wyławiając w powietrzu dziwne dźwięki. Potem znów

się uspokoiła i zaczęła skubać korę z drzewa. Wokół drzewa było nawet trochę trawy.

Tam, gdzie rosły drzewa tamaryszku, musiała być i woda. Wtem koza cofnęła się,

widząc, że coś skacze w jej kierunku. Wiedziona ciekawością, wystawiła nos, a wtedy

ta dziwna rzecz uniosła się w powietrze.

Setki nietoperzy siedziały już na ziemi. Zwinąwszy błony lotne, wspierając się

na tylnych łapach, biegły lub skakały wokół drzewa. W dojściu do Pożywienia

obowiązywała pewna hierarchia i gust. Lepsze jest Pożywienie młode od starego,

lepsza ciężarna, pełna krwi samica od samca, jeszcze lepsze młode, z tym wspaniałym

zapachem, który zmieniał głód w szaleństwo. Pierwsze ruszyły wielkie samice.

Pożywienie jeszcze raz wystawiło nos, patrząc skośnymi oczami. Najbliższy nietoperz

przyjrzał się ciemnej łacie na grzbiecie kozy i skoczył na upatrzone miejsce. Zęby

usunęły włosy i skórę, a długi, czerwony język nietoperza złożył się w trąbkę i

wyszedł naprzeciw strudze słodkiej, ciepłej krwi, płynącej dwoma wyżłobionymi

kanalikami. Na drugiej łopatce usiadł lekko kolejny nietoperz. Uwiązane na powrozie

Pożywienie biegało w tę i z powrotem. Reszta Pożywienia spała dalej, pokryta

ruchomym dywanem. Ziemia i powietrze zdawały się owijać i otulać kozy. Pierwszy z

background image

nietoperzy już oddawał ciemny i gęsty mocz, a reszta rzuciła się jeść. Zajęte

jedzeniem nie zwracały uwagi na drzewo ani na zwisające zeń żarówki, które

oblewały wszystko ultrafioletowym światłem, ani na stojącego dziesięć metrów dalej

land-rovera. Paine uchylił okienko tylko na tyle, aby móc wystawić wiatrówkę. Na

górze zamontował czuły na ultrafiolet teleskop snajperski. Najpierw naprowadził

celownik na pierwszego nietoperza, potem na drugiego, wybierając spokojnie

najlepsze okazy. Sądząc po ich ruchach, nietoperze nie były dotknięte dżumą, ale na

to pytanie odpowiedzieć mógł tylko skalpel i mikroskop.

Nietoperze mogły jeść przez parę godzin, a on mógł sobie postrzelać bez

pośpiechu.

background image

Rozdział szósty

Youngman we śnie widział jaskrawe światła domu Momoa. Obudził się w

ciemnościach, przypomniawszy sobie o rudzielcu, który chciał pokroić Abnera... który

pytał Franka o nietoperze.

Paine pracował dla Chee. A więc Chee od początku o wszystkim wiedział.

O świcie Youngman zamaskował swojego jeepa krzakami na wzgórzu, z

kilometr za Gilboa. Położył się na brzuchu pod drzewem jadło-szynu i przyłożył do

oczu lornetkę.

Helikoptery wyleciały wprost od strony słońca, tak że Youngmanowi

popłynęły z oczu łzy. Wylądowali razem na ulicy, przed biurem. Z każdej maszyny

wynurzyli się ludzie ubrani na biało, z torbami lekarskimi. W chwilę później opuścili

dom, trzymając w rękach broń. Z helikopterów podeszło do nich czterech

umundurowanych policjantów Nawahów; Youngman poznał Begaya. Pobiegli do

sklepu, gdzie spędzili z pięć minut. Potem wrócili do maszyn i wzbili się w powietrze.

Helikoptery zaczęły krążyć nisko nad Gilboa, starając się znaleźć ślady opon.

Bezskutecznie, gdyż Youngman starannie je zamaskował. Po pewnym czasie dali

sobie spokój i skierowali się na północ, w kierunku mesy, mając nadzieję, że tam się

właśnie udał.

Youngman wrócił do domu. Czuł się głupio. Powinien był wymusić na Chee

publiczną obietnicę lub zażądać spotkania na rynku puebło albo też poinformować o

wszystkim Cecila. Zamiast tego, sam się odizolował na środku pustyni.

Od razu spróbował wywołać Cecila przez radio, ale Nawahowie wyjęli z niego

połowę lamp. Wobec tego wrzucił koc i strzelbę do jeepa i pojechał do sklepiku.

Selwyn, w szlafroku, stał za ladą. Podniósł w górę dłoń i z dumą pokazał zabitą

muchę.

- Selwyn, gdzie trzymasz radio?

- Zepsute. Pokazałem je Nawahom, starali się je zreperować, ale nic nie

wskórali. Zepsuło się na dobre. Minąłeś się z nimi. Szukali cię.

- Daj mi trochę naboi do strzelby i do rewolweru. - Youngman nadal miał

colta Joe. - Sześć puszek piwa i tabletki solne.

Selwyn strącił martwą muchę i zaczął wykładać zakupy na ladę.

- Radio działa. Słyszałem o pożarze w domu Momoa.

background image

- Jakim znowu pożarze?

- Spaliła się cała rodzina. - Selwyn starł kurz z puszek piwa. - Wczoraj w

nocy. Nie słyszałeś? No cóż, pewnie byś się i tak nie przejął. Nie znosiłeś tego

sukinsyna tak samo jak ja.

Youngman przetarł szybkę gabloty i zmrużył oczy.

- Widzę, że masz radia tranzystorowe. Wezmę jedno i parę baterii. Dolicz do

mojego rachunku.

- Jasne, jakżeby nie? Wiesz, Youngman, mam nadzieję, że już niebawem

wynajdą gotówkę.

Youngman wziął zakupy i poszedł na ganek.

- Wstałem o piątej rano. - Selwyn pojawił się obok niego. - Bezsenność to

jedna z pierwszych oznak nadciągającej starości. Czy masz jakieś kłopoty?

Zastępca szeryfa przypatrywał się niebu, na wpół oczekując powracających

helikopterów. Wysychały ostatnie cienie poranka.

- Masz kłopoty?

- Tak, ale nie więcej niż inni. No nic, trzymaj się, stary. - Youngman wsadził

zakupy, nie licząc radia, do śpiwora i wsunął się za kierownicę. - Zawsze chciałem ci

powiedzieć, że twoje córki są w porządku. Zamknij dziś szczelnie okna w ich

pokojach.

- Co?

Ale jeep Indianina już nabierał szybkości, kierując się na zachód.

Anne słuchała radia z furgonetki zza rozbitej przedniej szyby.

Na godzinę przed świtem pogrzebała Franklina, co pochłonęło całodzienny

zapas energii. Resztę sił straciła przemywając się benzyną od-pompowaną z baku

samochodu. Powinni już teraz jej szukać. Youngman na pewno nadciąga.

Dalsze rojenia przerwało radio.

...jak już wszyscy wiecie, wczorajszy Taniec Deszczu w Shongopovi zakłóciła

tragiczna śmierć starszyzny w puebło. Najpierw obawiano się, że padli oni ofiarą

ś

winki, która jest szczególnie groźna dla osób w podeszłym wieku. Przeprowadzone

sekcje zwłok wykazały jednak, że umarli w wyniku zatrucia pokarmowego,

spowodowanego spożyciem nieświeżego jedzenia znalezionego w grocie. Dalsze

tragiczne doniesienia dochodzą z Dinnebito Wash, gdzie powszechnie lubiana rodzina

background image

Joe Momoa padła ofiarą pożaru na ranczu. Ogień wybuchł w piwnicy i - według

rzecznika straży pożarnej z Tuba City- błyskawicznie rozprzestrzenił się na resztę

domu za pośrednictwem systemu wentylacyjnego. Zginęły cztery osoby. A teraz

informacja ze składu przemysłowego Hubbell, gdzie możecie zawsze kupić...

Znad piasku unosiły się fale żaru. Kolana Anne były pokryte ranami po

czołganiu się za jaszczurkami. Ostrożnie pomacała się pod pachami i w pachwinach,

szukając opuchnięć. Na razie nic. Dość zabawne, pomyślała sobie. Od dawna

wiedziała o wypadkach dżumy w rezerwacie, ale nigdy nie widziała żadnego na

własne oczy. Potem, zaledwie na tydzień przed opuszczeniem rezerwatu, ktoś umiera

na dżumę tuż pod jej nosem, a ona nawet nie jest w stanie rozpoznać objawów.

Gorączka, opuchlizny, obrzęki.

Leżąc bez ruchu, raz jeszcze odniosła wrażenie, jakby miała zniknąć, roztopić

się w pustyni. Jakaś część jej jestestwa odniosła się do tej wizji bez niechęci. To

„stopienie się w jedność" należało do „słusznej drogi Hopi", a ona odczuła je dopiero

będąc na progu śmierci. Być może na tym właśnie polegał sekret religijności Hopi:

przecież im wszystkim groziło wymarcie.

Ale inna jej część nadal liczyła na ocalenie. Deszcz przychodził zazwyczaj w

dwa lub trzy dni po Tańcu Węży. Oczywiście, była to odpowiednia pora roku. Z

odpowiednią ilością wody i z chmurami nad głową byłaby, być może, w stanie przejść

przez pustynię. Z drugiej strony, bardziej sensowne byłoby złapać tyle wody, ile

można i dalej siedzieć w samochodzie, gdyż to właśnie jego szukałby Youngman.

Przecież nadszedłby od Dinnebito Wash, skoro miał się tam spotkać z Momoa. Tylko

ż

e Momoa był martwy.

Posypał się piasek. Nad dwoma świeżymi grobami pojawiło się widmo.

Wiedziała, że przed południem cała pustynia przypominać będzie ocean, ocean,

którym była miliony lat temu. Momoa nie żyje, powtórzyła raz jeszcze. Spalił się.

Gdyby ona, Franklin i cała reszta dotarli na ranczo, to również by spłonęli.

Radio ciągnęło dalej, czerpiąc resztki prądu z akumulatora.

...to był najnowszy przebój Johnny'ego Casha. Johnny przyjedzie na

Ogólnoindiański Pow-wow do Flagstaff, a więc i was nie powinno tam zabraknąć.

Czas spotkać się ze starymi przyjaciółmi i czas poznać nowych. Hej! Czy wiecie, że

background image

możecie kupić świetne, bieżnikowane opony za pół ceny...

Jaszczurka przekręciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Anne, ale ona nie miała

nawet dość sił, żeby sięgnąć po wędkę. Jeżeli Momoa nie żyje, to skąd Youngman

miałby się dowiedzieć, że nigdy nie dotarła na miejsce? Próbowała się

skoncentrować, ale myśl błąkała się swoim własnym tropem. Odpowiedzi uciekały jej

gdzieś w dal.

...A teraz komunikat urzędu zdrowia. Nadal nie udało się określić źródła

skażonego pożywienia. Być może będzie więcej przypadków. To jest poważna

sprawa. Musicie uważać na bóle żołądka, zawroty głowy, gorączkę, jakiekolwiek

podejrzane obrzęki lub plamy, wymioty i biegunkę. Jeżeli znacie kogoś, kto ma takie

objawy, natychmiast powiadomcie szpitale w Ship Rock, Window Rock lub tutaj, w

Tuba City. Hej, nie chcielibyście czasem kupić sobie radia krótkofalowego...

Ani słowa o zagubionych obozowiczach. Ani słowa o deszczu. Zdała sobie

sprawę, jak bardzo chce, żeby ktoś ją uratował. Nie tylko ze względu na siebie, ale po

to, żeby ostrzec przed dżumą. Przed nietoperzami. Nietoperze nie roznosiły pcheł

gryzoni, więc nie miały związku z dżumą, ale... wysiłek myślenia męczył ją. O tyle

prościej i łatwiej było przyglądać się fatamorganom, pozwolić myślom krążyć bez

celu. Halucynacje były objawem odwodnienia; brak wody zaburzał chemiczną

równowagę organizmu, ale poddanie się im było tak proste. Z przyjemnością myślała

o tym, jak to Youngman idzie w jej kierunku poprzez piaszczystą równinę.

Potem pomyślała o mniej przyjemnych rzeczach. Kiedyś Youngman

opowiedział jej historię o młodym człowieku, który wybrał się do Kanionu Maski i

nocą natknął się na duże, ładne pueblo zbudowane pod ziemią. Z kominów wznosił

się dym, dzieci biegały po drabinach, a na dachach gotowano nad ogniskami jedzenie.

Młodego człowieka nie tylko miło powitano w tym dziwnym pueblo, ale umyto,

nakarmiono i zaprowadzono do wielkiej sali, w której właśnie zaczynały się

uroczystości. Jeszcze nigdy nie widział takiej radości i tańców, pięknych dziewcząt,

które biegały wokół śpiewając i żartując. Pokazywały na siebie nawzajem i wołały:

„Hapa! Hapa! Is! Is!", „Martwi! Martwi! To! To!". Bawiono się pysznie przez

większą część nocy, a kiedy się zmęczył, to dwie najpiękniejsze dziewczyny

zaprowadziły go do łóżka. Najpierw go rozebrały, a potem same zdjęły ubrania.

background image

Całował je w usta i piersi, rozłożył im nogi i kochał się z każdą po kolei. Potem usnął,

a dziewczyny leżały na nim. Budząc się, osłonił oczy, gdyż światło słońca było o

wiele bardziej jaskrawe, niż się spodziewał. Nad głową nie było żadnego sufitu. Ten

pokój, który w nocy wydał mu się taki ładny, teraz zasypany był piaskiem. Ściany

były na wpół zburzone, a ocalałe szczątki krokwi waliły się na ziemię. Usiadł i na

posadzkę posypały się kości. Cały pokój był wypełniony szkieletami, z których dwa

trzymały go w uścisku. Pełen przerażenia i obrzydzenia, wyrwał się z ich objęć i

uciekł...

Youngman nie przyjdzie, powtarzała sobie. Nikt nie przyjdzie na czas. Może

wtedy, kiedy trzeba będzie podejść do niej nie z miłością, tylko z łopatą. Kiwała się w

przód i w tył, nie słysząc zanikającego głosu dobiegającego z głośnika:

...jeszcze jeden komunikat. Do władz sanitarnych dostarczono królika, u

którego wykryto zwierzęcą odmianę dżumy. Władze poszukują Youngmana Durana,

szeryfa Hopi, który dostarczył królika i który teraz musi poddać się serii zastrzyków.

Chodzi tu o chorobę zakaźną i ostrzega się wszystkich, żeby nie zbliżali się do

szeryfa, lecz jedynie poinformowali władze o jego miejscu pobytu...

Zamiast trzymać się ubitej drogi, Youngman spuścił trochę powietrza z opon i

pojechał przez wydmy, mając nadzieję, że odnajdzie zaginioną furgonetkę, jakieś

znaki dymne albo blask lusterka. Albo sępy. Od czasu do czasu włączał radio

tranzystorowe, żeby wiedzieć, co robi Chee. Chciał też usłyszeć, czy przypadkiem

obozowi-cze się nie odnaleźli. Jeep jęczał na niskim biegu, jadąc pod górę i mieląc

pod kołami nieliczne krzewy.

Youngman nie miał żalu do Chee za kłamstwa i zdradę. Byłoby to równie

bezcelowe, jak gdyby pustynia gniewała się na słońce. Przetrwanie nie miało związku

z moralnością. Wąż nie zastanawiał się nad winą, gdy pożerał wiewiórkę. Jadłeś bądź

ginąłeś. 135 tysięcy Nawahów radziło sobie dobrze. 6 tysięcy Hopi - raczej nie. Mogli

składać winę na Nawahów, na pahanów lub na czarowników. Ale zabijała ich

pustynia, ich dom. Pustynia, która traciła resztki wody, odkąd Nawahowie i biali

ukradli rzeki, ukradli wodę równie szybko jak ukąszenie węża.

Przetrwanie miało swoją własną moralność. Oceniając to w ten sposób, Chee

był bohaterem, a Youngman zapewne tchórzem. Tak go nazywali w wojsku. Wielki

tchórz.

Jeep nie mógł jechać więcej niż osiemdziesiątką. Youngman dociskał gaz do

background image

dechy, skupiając się na prowadzeniu. Ucieczka od rzeczywistości - tak to nazywają,

pomyślał. Unikanie odpowiedzialności za wspólny los. Dlatego właśnie wrócił na

pustynię; żeby uciec od świata, do którego nie pasował. To pewnie dlatego uciekał

przed kwarantanną, przyznał się sam sobie. Nie ze strachu, lecz z lęku przed

zamknięciem. Każde zamknięcie, po tylu latach w więzieniu, mogło przyprawić go o

paroksyzm lęku. Nawet fakt, że odgadł już tajemnicę, nie był w stanie skłonić go do

przejścia kwarantanny. Tajemnicę ugryzień, krwi, braku śladów, świateł w domu

Momoa, śmierci Abnera. Odgadł tajemnicę, lecz i tak nikt by mu nie uwierzył. Trudny

do zniesienia koszmar.

Słońce w południe pulsowało, żółte i ogromne. Nie tylko cienie, ale nawet

same przedmioty zdawały się kurczyć. O tej porze nawet jaszczury kryły się pod

kamieniami.

Youngman przejeżdżał przez małą kotlinę, kiedy usłyszał trzask w silniku.

Pojechał na luzie jeszcze ze sto metrów. Pokrywa silnika była tak gorąca, że otworzył

ją kopnięciem. Blok silnika był rozgrzany prawie do czerwoności, a wczołgawszy się

pod spód, dostrzegł, że przez mały otwór w chłodnicy wyciekła cała woda.

Przekręcił się na bok i zamknął oczy. Gilboa leżało pięćdziesiąt kilometrów na

wschód, a mesa siedemdziesiąt kilometrów na zachód. Od najbliższej drogi dzieliło

go prawie siedemdziesiąt kilometrów.

- Cholera!

Sam się załatwił. Dotoczył się donikąd, a jedyna droga wiodła po własnych

ś

ladach.

Pytanie tylko, czy warto?

Hayden Paine stał na dachu swego land-rovera.

Lornetka zwielokrotniała drgania gorących fal powietrza. Kaktusy zdawały się

tańczyć, krzewy zmieniały się w pływające wyspy, a oddalony o trzydzieści

kilometrów kanion przypominał stateczny okręt, unoszący się ponad swoim własnym

odbiciem. Od czasu do czasu zdawało mu się, że kątem oka wychwytuje prawdziwy

ruch. Kierował wówczas lornetkę w tę stronę i ruch zanikał, jak miraż.

Poza tym, całą uwagę skupił na kanionie. Nie tyle przyjechał tutaj, ile został

przyciągnięty. Każdej nocy śledził wędrówkę nietoperzy na oscyloskopie. O świcie

posuwał się kolejne piętnaście kilometrów i znów śledził ich dalszą drogę do domu.

Patrząc na czarne i ceglanoczerwone wzniesienia kanionu, czuł, jak rośnie w nim

background image

podniecenie.

Zszedł na dół, gdzie stał stół i pudełko izolacyjne, które ustawił na ziemi.

Zastawiona poprzedniej nocy pułapka udała się. Wprawdzie cztery kozy, kupione od

pewnego Nawaha z Tuba City, nie żyły, straciwszy za dużo krwi, ale za to Paine

zdołał zabić cztery nietoperze.

Skrzynka izolacyjna była prosta, bez filtrów powietrza i nadawała się jedynie

na sekcje. Dwie gumowe rękawice połączone z marszczonymi kołnierzami

przechodziły przez plastikową pokrywę i sięgały po strzykawki i skalpele. Skrzydła

martwego nietoperza przyszpilone były dwiema igłami. Pchły odbijały się od ścianek,

gdyż martwy nosiciel, to żaden nosiciel. Pogrążonego w pracy Paine'a chronił

wielobarwny parasol.

Przez godzinę sumiennie badał nietoperza, goląc futerko w poszukiwaniu

obrzęków i pobierając próbki krwi do analizy. Dżuma wybuchała wśród ludzi

zazwyczaj wtedy, kiedy wyginęła cała populacja gryzoni-nosicieli. Pchły szukały

sobie nowego domu. Jednak nietoperze nie tylko wcale nie umierały, ale wręcz

sprawiały wrażenie silnych i zdrowych. Pomimo uwięzionych pcheł i innych

nietoperzych pasożytów, okaz w pudełku nie zdradzał żadnych symptomów choroby.

Czy to możliwe, żeby zwierzę było nosicielem bakcyli dżumy i samo pozostawało

zdrowe? Czy to możliwe, że wampiry, pijąc krew pochodzącą od różnych ludzi,

pobrały zarazem przeciwciała dżumy i dokonały na sobie „naturalnego szczepienia"?

Ale przecież nietoperze, które w Wenezueli roznosiły śmiertelną derriengue, same

pozostawały w doskonałym zdrowiu.

Paine znów zwrócił uwagę na pustynny kanion. Dotychczas zawsze tropił

wampiry w klimacie tropikalnym, wśród bujnej roślinności. Pozbierał mapy i zaniósł

je do samochodu, gdzie przez podeszwy czuł żar rozgrzanego metalu. Temperatura

wynosiła 43 stopnie w cieniu. Nietoperze potrafiły przetrwać w jaskiniach, gdzie

temperatura wynosiła 30 stopni, ale musiało tam być dość wilgoci, żeby nawilżać ich

błony. Mapa topologiczna Instytutu Geologii zdradzała jedynie istnienie labiryntu

pustych kanionów, które - według mapy dostarczonej przez Chee - nazywano

Kanionem Maski. Obrócił się wkoło, obserwując przez lornetkę Malowaną Pustynię.

Fale ciepła zaległy niżej przy piasku, jakby cała pustynia miała lada chwila

wybuchnąć ogniem. Kaktusy skręciły się w korkociągi. Na północnym wschodzie

Czarna Mesa przypominała kreskę narysowaną na niebie, ponad horyzontem. A dalej

na wschód coś biegło. To był ten sam obiekt, który zauważył Paine, zanim zabrał się

background image

za nietoperza. Poruszył pokrętło ostrości. Obiekt czasem rozpływał się w powietrzu,

potem z nagła nabierał kształtów, a potem znów prawie znikał. Z całą pewnością to

coś się zbliżało i zbliżało się na dwóch nogach. Paine znał się na prawach pustym.

Człowiek mógł biec w pustynnym upale przez godzinę; potem padał. Na wyżynie

Arizony wytrwałby najwyżej czterdzieści minut. Wobec tego Paine nie mógł widzieć

człowieka, widział jedynie miraż. W tej samej chwili postać rozmyła się i zniknęła.

Paine patrzył jeszcze przez pięć minut. Człowiek zniknął.

Upał w roverze był nie do zniesienia. Paine połknął dwie tabletki soli i popił

litrem wody. Spojrzał na znajdujące się w plastikowej teczce mapy zatytułowane:

System Obserwacji Zasobów Wodnych Ziemi - Landsat II, III. Same mapy stanowiły

zbiór nieczytelnych plam, na które należało dopiero nałożyć drugą kalkę z podziałką i

punktami orientacyjnymi. Były to jedne z najdroższych map, jakie kiedykolwiek

sporządzono. Firmy naftowe zapłaciły za nie więcej, niż Chee płacił Paine'owi.

Inwestycje rzędu milionów dolarów zależały teraz od Paine'a, a warto dodać, że on

był gotów całą pracę i tak wykonać za darmo.

Paine odłożył mapę i skierował lornetkę na wschód. Biegacz znajdował się w

odległości półtora kilometra. Biegł długimi, lekkimi krokami, dźwigając na plecach

jakieś zawiniątko, a twarz osłaniał mu kapelusz z szerokim rondem. Śniady, szczupły

mężczyzna. Zawiniątko kryło koc owinięty wokół strzelby. Nadbiegał, rytmicznie

odbijając się od wciąż pulsującej ziemi. Paine uzmysłowił sobie, że biegacz postępuje

ś

ladem opon samochodu. Potem rozpoznał twarz.

Indianin zwolnił dopiero na ostatnich dwudziestu metrach, patrząc na Paine'a,

jakby przypominając, że nadal są wrogami. Potem upadł w cieniu rovera.

Paine czekał zbyt długo. Gdyby zobaczył zbliżający się przez pustynię

samochód, odjechałby. Ale nie był w stanie uwierzyć w biegnącego człowieka. A był

to ostatni człowiek, którego Paine miał ochotę spotkać. Indianin zamknął oczy i z

rozkoszą wciągnął przez nos stosunkowo chłodne powietrze w cieniu. Podeszwy

butów miał poprzecinane przez kolce i zabrudzone krwią.

Paine zdenerwował się. Ten cholerny Indianin już raz tak go potraktował. Na

koniec Indianin usiadł, aby zdjąć buty.

- Czego chcesz? - Paine był szorstki. - Śledzisz mnie?

- Masz zimne piwo? - zapytał Youngman.

Pierwszym piwem obmył sobie stopy, a dwie kolejne puszki wypił. Nawet

licząc sześć puszek wypitych w biegu, to nadal musiał uzupełnić dwa i pół litra płynu.

background image

- Paine, wyglądasz jak ktoś, kto zobaczył ducha.

- Tak. Przecież ja cię już widziałem dwie godziny temu.

- I nie wyjechałeś mi naprzeciw?

- Myślałem, że jesteś złudą.

- Tak mi się też wydawało. No, nie przejmuj się. Ja się cieszę, że cię widzę.

Youngman śmiał się z niego. To jedynie wzmocniło przekonanie Paine'a, że

nie doceniał zastępcy szeryfa. Chee popełnił najwyraźniej ten sam błąd, gdyż Duran

miał już od rana siedzieć. Sam pomysł, żeby ktoś uciekał pieszo przez Malowaną

Pustynię, zadziwił Paine'a.

- Jak długo mógłbyś jeszcze biec?

- Może jeszcze z pięć kroków. Jak daleko jest do tego stolika?

- Przeprowadzałem taki mały eksperyment przyrodniczy...

Youngman wstał i podszedł do ocienionego stołu. Paine z niepokojem szedł za

nim. Chee zapewnił go, że Duran niczego się nie domyśla, ale ten sam Chee twierdził,

ż

e Duran to typowy pijaczek z rezerwatu.

Nietoperz leżał rozpięty na dnie skrzynki. Skrzydła wyschły jak ściemniały

pergamin, a wokół widać było organy wewnętrzne usunięte z jamy brzusznej. Sam

ż

ołądek wyglądał jak glista.

- Czy mogę? - zapytał Youngman.

Paine wzruszył ramionami.

Youngman wsadził ręce w rękawiczki i ujął skalpel. Odsunął wargi

nietoperza, odsłaniając dwa szerokie siekacze, które wypełniały połowę górnej

szczęki. Dalej widać było ciężkie, ostre jak sztylety kły. Dolne siekacze i zęby

trzonowe były prawie niewidoczne. Youngman zgiął ciało nietoperza za pomocą

skalpela i przesunął je szybko po wystających siekaczach. Rozcięły brzuch na dwie

części.

- To te zęby. - Uśmiechnął się. - Nie byłem w stanie pojąć, że to właśnie te

zęby...

Inidianin wiedział. W jaki sposób? Paine nie miał pojęcia. Nie rozumiał

również swoich własnych reakcji, bo był pewien, że zabiłby każdego, kto chciałby mu

przeszkodzić. Teraz natomiast odczuł równie wielki gniew, jak i ulgę. Oscylował

między dwoma uczuciami.

- Dlaczego mnie śledzisz, Duran?

- Powiem ci podczas jazdy.

background image

Anne stała na końcu trzymetrowej deski, z której widziała wszystkie baseny w

Phoenix, tak że całe miasto pławiło się w kolorze turkusowym. Pamiętała

opowiadanie Johna Cheevera, pod tytułem „Pływak", w którym pewien człowiek

przepłynął przez jedno z hrabstw Connecticut przechodząc z basenu do basenu.

- Skacz! - krzyknął do niej ojciec stojący przy ogrodowym barku. - No już,

kochanie!

Obok basenu nakryto stoły dla gości, a w ogrodzie grała orkiestra. Anne

zauważyła, że matka zajęła się ogródkiem skalnym, w którym rosły kaktusy. W

basenie pływały lilie wodne, podobnie jak na przyjęciu po maturze.

- Musisz skoczyć, kochanie - zawołała matka.

Rodzice, rzecz jasna, chcieli, żeby podjęła pracę w Muzeum Hearda, w

centrum. Znajdowała się tam wspaniała kolekcja lalek Kachina. Anne zdecydowała

się jednak wykorzystać swoje umiejętności medyczne w jednym z rezerwatów.

Indianie byli fascynujący.

Skoczyła, leciała z wyciągniętymi ramionami, aż weszła w jaskrawoniebieską

wodę; widziała, jak przepływają nad nią liście lilii. Bez pośpiechu wyszła na

powierzchnię i wspięła się na brzeg basenu. Zsunął jej się stanik, ale nikt na to nie

zareagował, co wydało się jej dziwne. Odgarnęła mokre włosy i zobaczyła

Youngmana, który siedział przy stoliku w towarzystwie jakiegoś wysokiego, rudego

człowieka. Przygotowali dla niej drinka w wysokiej szklance, więc dołączyła do nich.

- Kocham cię - powiedział Youngman. - Zabieram cię stąd, dokądkolwiek

zechcesz.

Pochlebiało jej to, ale przyjęcie dopiero się zaczęło. Drugi mężczyzna otulił ją

mokrym ręcznikiem.

- Nie macie suchego? - zapytała.

- Potrzebny ci mokry.

Bzdura, przecież lało się z niej, ale nie chciała robić awantury, a Youngman

był taki zadowolony. Uśmiechał się tak rzadko, a teraz promieniał jak chłopiec.

- Jeszcze trochę się napij, małymi łykami. Zaraz dojdziesz do siebie, a jak

tylko będziesz w stanie się podnieść, to jedziemy stąd. Tylko my dwoje, ty i ja. Ale na

razie musimy ci obniżyć temperaturę.

- Jak się tu znalazłeś? - zapytała Anne. Zapraszanie Indian nie było w stylu jej

ojca.

background image

- Dym z ogniska. Sama nas tu doprowadziłaś. Zachowałaś się wspaniale.

Gwar głosów i pobrzękiwanie kieliszków mieszało się z dźwiękami orkiestry.

Anne bała się, że ktoś zażyczy sobie „Guadalajarę", a ta piosenka zawsze źle na nią

działała.

- Wyłącz radio - polecił Youngman i drugi mężczyzna poszedł do skalnego

ogródka, gdzie któryś z gości źle zaparkował samochód. Matka będzie wściekła.

- On się nazywa Paine.

- Nie widzę żadnych symptomów choroby. Nie licząc udaru i złamanych

palców, to chyba jest w porządku. śeby tylko udało się obniżyć gorączkę. Całe

szczęście, że się bardziej nie spaliła, bo byłoby po niej - powiedział Paine.

- Straciła też co najmniej sześć kilo. Bywało, że wyglądała lepiej. - Youngman

próbował żartować.

- Dziękuję. - Starała się zasłonić piersi.

- Nie. - Youngman zabrał jej ręcznik i zastąpił go nowym, świeżo

zmoczonym.

- A oni? - Anne spojrzała z zakłopotaniem na gości.

- Nie żyją. Pochowałaś ich. Znaleźliśmy obozowisko. Tylko ty ocalałaś.

Dzięki Bogu, że zdołaliśmy znaleźć cię na czas.

- Nie sądziłam, że uda się wam tu dotrzeć. - Anne wiedziała, jak delikatnym

tematem były dla Youngmana kontakty z białymi.

- Powinienem był pojawić się wcześniej.

Anne zmartwiła się, bo Youngman sprawiał wrażenie bardzo zatroskanego.

Twarz miał zakurzoną i ściągniętą, oczy przekrwione.

- Nic ci nie jest? - zapytała.

- Jak dotąd, jeszcze mnie nic nie dopadło. To jeszcze jedna przyczyna, dla

której powinniśmy szybko stąd znikać.

Paine chciał jej zadać jakieś pytanie, ale zrobił się zgiełk towarzyszący

wychodzeniu wszystkich gości, niektórzy zabierali krzesła i stoły. Poczuła się

zagubiona i próbowała odszukać ojca. Nikt nawet się nie żegnał. A ona nie chciała

zostać sama.

- Czy słyszysz mnie, Anne? - zapytał Youngman. - Czy możesz nam

odpowiedzieć?

- Czy to były nietoperze?

Jedna z wychodzących kobiet odwróciła się i zaczęła krzyczeć. Była to żona

background image

pastora; wrzeszczała tak strasznie, że Anne musiała zatkać sobie uszy rękami, ale

krzyk nadal wypełniał jej głowę, pęczniał i wydobywał się z jej ust.

Późnym popołudniem zrobiło się dziwnie chłodno i cicho. Bryza przeciskała

się przez siatkowe ściany polowego namiotu Paine'a. Nazywał go „kokonem".

Wystając z tyłu land-rovera, bardziej przypominał królową pszczół, pomyślała Anne.

Leżała na materacu, popijając słabą herbatę; opierała głowę na skrzynce z

preparatami. Paine odgrzewał sproszkowane jajka na maszynce gazowej Colemana.

Youngman siedział obok niej.

- Jutro będziesz w stanie się stąd podnieść. - Wziął ją za rękę. - I tak właśnie

postąpimy. Odjedziemy daleko. Paine jutro podwiezie nas do drogi.

- Zmieniłeś więc zdanie.

- Tak, ale o mało z tego powodu nie zginęłaś... Jeżeli w dalszym ciągu chcesz,

ż

ebym z tobą poszedł...

Na tle wynędzniałej twarzy oczy Anne wydawały się jeszcze większe niż

zwykle. Tonąc w jednej z koszul Paine'a, wyglądała jak dziecko. Youngmanowi

wydawało się, że jeden uścisk mógłby ją złamać.

- Jesteś pewien?

- Moje dni w rezerwacie dobiegły końca i pójdę przyłączyć się do żywych. W

końcu doszedłem do tego wniosku. Ty jesteś moim biletem stąd, bo kocham cię tak

bardzo, że chcę być wszędzie tam, gdzie i ty. Popatrz, co się stało, kiedy tylko

spuściłem cię z oczu.

- Wiedziałam, że mnie znajdziesz, Youngman, naprawdę wiedziałam. - Wzięła

go za rękę.

- Odpoczywaj - powiedział. - Jutro wyruszymy stąd razem i zaczniemy od

nowa.

Paine przyłączył się do nich. Przyniósł jajecznicę. Niby nie miał ochoty na

ż

adne towarzystwo, z drugiej jednak strony obecność szeryfa i dziewczyny

uzmysłowiła mu własną samotność. Ciągnęło go do nich tak, jak zziębniętego

człowieka ciągnie do ognia, gdy zda sobie sprawę, że widzi blask, a nie czuje ciepła.

- Jak się domyśliłeś? - podał Youngmanowi talerz.

- To nie było trudne. To było po prostu niemożliwe. Atakowało nocne

zwierzę, które nie pozostawiało śladów, zwierzę, które umiało wlecieć na szczyt słupa

telefonicznego i miało zęby. Ale tego rodzaju zwierzę nie zabija ludzi, nie takimi

background image

zębami. Nigdy nie widziałem takich zębów. A potem przyszła mi na myśl cała

rodzina umierająca w rzęsiście oświetlonym domu i przypomniałem sobie pewnego

pana Paine, który wypytywał policjanta w Five House Butte o nietoperze. Od tamtej

pory wiedziałem, ale nie mogłem niczego dowieść. Sam pokazałeś mi dowód.

- Wiele ci zawdzięczamy. - Anne uśmiechnęła się do Paine'a.

- Wcale nie - przerwał Youngman. - On jest zamieszany w jeden ze szwindli

Chee. Czy myślisz, że robi to dla biednych Indian? śeby oczyścić rezerwat? Nie, żeby

przygotować grunt pod następną kopalnię lub zwiększyć najazd turystów - o, to są

zajęcia godne pana Paine'a. To najemnik. Powiedz, Paine, czy nie mam racji?

Zanim Paine zdołał odpowiedzieć, radio zaczęło wywoływać numery

identyfikacyjne. Gdy próbował zignorować sygnał, radio zaczęło go wzywać po

nazwisku. Zanim podszedł do stołu, na którym stała krótkofalówka, spojrzał na

Indianina. Pomimo że głośnik trzeszczał i szumiał, Youngman rozpoznał głos

Walkera Chee.

- Wracaj do Window Rock - powiedział Chee.

- Odzywasz się w niewłaściwym momencie.

- To rozkaz. Zbudujemy system ochronny. Wyjaśniłem wszystko mojemu

przyjacielowi, panu Piggotowi, i ma mi dostarczyć cały potrzebny ekwipunek.

Paine odwrócił mikrofon, tak że mógł widzieć zastępcę szeryfa i dziewczynę.

Słuchała uważnie, a zastępca uśmiechnął się, patrząc w podłogę.

- Niby jaki? - zapytał Paine.

- Taki jak trzeba. Piggot ma znajomości.

- Niby co? - powtórzył Paine.

- Postawimy zapory ochronne...

- Wokół pustyni?

- W wyznaczonych miejscach. Dostaniemy sieci...

- O jakiej szerokości i o jakiej długości?

- I reflektory, i lampy łukowe...

- Gdzie są światła, tam są i ludzie. One nie boją się świateł.

- Daj mi skończyć - powiedział Chee. - Najważniejsze, że mamy samoloty z

DDT. Jak tylko wyłapiemy nietoperze na radarze...

- Nie wyłapiecie. One latają za nisko.

- Do diabła! Obyłoby się bez tego całego bigosu, gdybyś wykończył te

pieprzone nietoperze, tak jak obiecałeś!

background image

- Wykończę.

- Codziennie to powtarzasz i z każdym dniem robi się coraz gorzej.

- Śledzę je. Zbliżam się do celu.

Przez chwilę zapanowała cisza, potem znów odezwał się Chee.

- Gdzie teraz jesteś?

- Nie wiem dokładnie.

- Ale jesteś niedaleko od celu; tak powiedziałeś. Jak sądzisz, gdzie one są?

- Też tego na pewno nie wiem, ale powiedziałbym - Paine dostrzegł

skierowane na siebie oczy Youngmana - że na Mansion Mesa.

- Mansion Mesa. Dobra, Paine. Rozkazuję ci wracać do Window Rock.

- Nie.

- Jeszcze ci nie zapłaciłem, Paine.

- A ja jeszcze nie zabiłem nietoperzy. Bez odbioru.

- Paine...

Paine wyłączył radio i owinął sobie wokół ręki drut mikrofonu.

- Mansion Mesa jest kawał drogi stąd - powiedział Youngman. - Jakieś

sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód.

- Zgadza się.

Paine wyrwał kabel z krótkofalówki.

- Ale teraz nie będziesz ich w stanie zawiadomić, gdzie naprawdę są

nietoperze - zauważyła Anne.

- Nikt im teraz tego nie powie. - Paine z całej siły odrzucił mikrofon.

- W porządku. - Youngman nalał sobie trochę kawy. - Teraz nie będzie mógł

im powiedzieć, gdzie jestem.

Anne zwróciła się do Paine'a:

- Youngman nie mylił się co do ciebie. Słyszę, że pracujesz dla firm. No cóż,

chciałabym wiedzieć, jakiej firmie powinnam być wdzięczna za ocalenie.

- Co za różnica? - Youngman wzruszył ramionami. - Wszystko jedno. Mnie tu

już nie ma. Jak tylko dostaniemy się do drogi, to na tym koniec. - Uniósł w górę

kubek. - Zdrowie.

Anne odtrąciła dłoń Youngmana. Przez chwilę czuła się od niego tak samo

odległa jak od Pai-ne'a. Nie, to nie ona była odległa, tylko oni. Paine, wielki i blady w

porównaniu z Youngmanem, sprawiał wrażenie nieobecnego. Youngman, śniady i

szczupły, otoczył się taką zasłoną cynizmu, że zdawało się, iż nic do niego nie

background image

dociera. Wprawdzie obaj ją uratowali, ale teraz wyglądało na to, że jest im po prostu

zbędna.

Widząc, że Paine ładuje wiatrówkę nabojami z dwutlenkiem węgla,

Youngman przysunął bliżej swoją strzelbę.

- Trudnisz się zawodowo zabijaniem nietoperzy? - zapytała Anne.

- Mhm.

- Czy zabijanie nietoperzy to dobry zawód? - zapytał Youngman.

- Na południe od Meksyku, całkiem niezły.

- I zabijasz je tym czymś? - Youngman spojrzał na wiatrówkę.

- Nie. Tym. - Paine wskazał bronią na czerwony kanister oznaczony po

francusku, angielsku i hiszpańsku słowem NIEBEZPIECZEŃSTWO - Cyjanowodór.

- To na wypadek konieczności zejścia do jaskini. Ale tam schodzi się tylko wtedy,

kiedy nie ma innego wyjścia. Zazwyczaj załatwia się je poprzez pożywienie.

- Na przykład?

- Najlepiej bydło. Nietoperze powracają do stada, które już wcześniej

napoczęły. Można rzec, że w pewien sposób „posiadają" różne stada na określonych

terenach. A my smarujemy stare rany wampirolem.

- Podoba mi się to. - Youngman zapalił papierosa. - Wampirol. Brzmi jak płyn

do usuwania zbędnego owłosienia.

- Miód i strychnina. Działa, ale powoli.

- Nienawidzisz nietoperzy? - zapytała Anne.

Paine położył wiatrówkę na ziemi i wsiadł do samochodu. Wrócił z butelką

Napoleona i trzema papierowymi kubeczkami.

- Nie jesteśmy teraz na trasie ich przelotu. - Napełnił kubki i podał jeden

dziewczynie. -No to...

- Czy to zabawa? - Youngman był zdumiony. - Dlaczego, do cholery, wydaje

ci się, że mam ochotę z tobą pić?

- Przepraszam. Chee powiedział mi, że jesteś zwykłym pijaczkiem.

- I co jeszcze?

- Beznadziejnym, głupim łajzą z rezerwatu. -Paine wyciągnął kubek.

- Białe durnie.

- No i co z tego?

Paine nadal trzymał wyciągnięty kubek. Annę sądziła, że Youngman

odepchnie rękę Pai-ne'a, ale zamiast tego wziął naczynie.

background image

- Mówisz, że miód i strychnina?

- To jest najprostszy sposób.

Paine połknął swoją brandy jednym haustem.

- Durny, pieprzony pahan - wymamrotał Youngman i wypił połowę kubka.

- O co chodzi? - Paine nalał do pełna.

- Mówiłem, że włóczy się tu sporo białych durni. Zazwyczaj chcą upolować

lwa górskiego lub wilka. Ale po raz pierwszy widzę takiego, który łapie nietoperze.

- Nie przejmujesz się nimi.

- Nigdy się nimi nie przejmowałem.

- To się przejmij. Pomyśl o zwierzęciu, które z punktu widzenia aerodynamiki

jest bardziej zwrotne od muchy. Które posiada doskonalszy system echolokacji od

nowoczesnego bombowca. Które widzi w mroku równie dobrze jak kot. Które, jako

jedyne w świecie przyrody, nauczyło się wydajnie przerabiać krew innych kręgowców

na swoją.

- Umie sprzedawać swój towar, co? - Youngman zwrócił się do Anne.

- Nie mówię o małej ilości krwi - powiedział Paine. - Nietoperz wampir

potrafi wypić półtora raza więcej krwi, niż sam waży. Na skutek działania środka

przeciwkrzepliwego, który jest w ślinie nietoperza, ofiara traci drugie tyle po

zakończeniu ataku. W ciągu roku jeden wampir jest w stanie wypić kilkadziesiąt

litrów krwi. Tyle, ile ma w sobie krowa lub sześciu ludzi.

- Naprawdę? Jak to możliwe, żeby zwierzę było w stanie wypić półtora raza

więcej, niż samo waży, i potem jeszcze wzbić się w powietrze?

- Mocz. Oddają mocz podczas picia. Krew podlega natychmiastowemu

wchłonięciu w żołądku i zaraz dostaje się do krwiobiegu.

- To właśnie stąd biorą się te smoliste ślady, które widziałem wokół ciała

Abnera i przy koniach?

- Tak, to mocz.

- Bardzo wydajne. - Youngman zaśmiał się. - To trzeba im przyznać, choć

brzydko cuchnie.

Paine uśmiechnął się wyrozumiale.

- Powinieneś kiedyś wybrać się do groty zamieszkanej przez wampiry. Kiedyś

w Meksyku, w ciągu roku, zagazowałem sto jaskiń. Zabiłem ponad pięćdziesiąt pięć

tysięcy wampirów. Fajna masakra.

Anne wpatrywała się w ciemną czerwień brandy. Na koniec odezwał się

background image

Youngman.

- No to o co chodzi? Jesteś bardzo odporny na znudzenie, czy kompletnie

oszalałeś? Biały z twoimi umiejętnościami zarobiłby miliony, sprzedając

ubezpieczenia. Dlaczego wampiry?

- Poznawanie nietoperzy...

- Nic nie mówiłeś o poznawaniu. Mówiłeś o zabijaniu. Anne już cię o to

pytała. Czy nienawidzisz nietoperzy?

Paine dolał Youngmanowi.

- Taka praca. Jestem zawodowcem, najemnikiem. Sam to powiedziałeś.

- A jeżeli Chee ci nie zapłaci? Nie martwisz się o to?

- Zapłaci. Zapłaci podwójnie, jak już skończę.

Paine wychylił kolejny kubek brandy.

- Dureń z tego Chee, że chciał zachować to w tajemnicy - zauważył

Youngman.

- Nie, nie. To normalne zachowanie.

- Normalne?

- Siedemdziesiąt lat temu doszło do wybuchu dżumy w San Francisco. Władze

nie chciały w to uwierzyć. Kiedy przyjechał urzędnik federalny, został poturbowany

przez tłum. Kalifornia zgodziła się przyjąć pomoc federalną dopiero wtedy, gdy

Waszyngton zagroził objęciem kwarantanną całego stanu. To normalne.

- Ale nie jest normalne, żeby tu pojawiały się wampiry. Skąd się tu wzięły?

- Nietoperze przeważnie przemieszczają się w rytm pór roku. Wampiry

mieszkały niedaleko na południe stąd - odpowiedział wykrętnie Paine. - A teraz się

przeprowadziły. W Nowym Meksyku, Arizonie i w Teksasie są jaskinie, w których

mieszkają miliony nietoperzy. To prawdziwy raj dla nich.

- Dla ciebie też. Zabawne, że i ty, i nietoperze pojawiliście się równocześnie.

A potem nietoperze zaczęły roznosić dżumę. Co za zbieg okoliczności. Zdaje się, że

nie przynosisz szczęścia, co?

- Nie rozumiem - wtrąciła Anne. - Wydawało mi się, że tylko pchły gryzoni

roznoszą dżumę.

- Tak się uważa - odparł Paine. - Tak jak to, że tylko psy roznoszą wściekliznę.

- Co ma wspólnego wścieklizna z dżumą?

- Nietoperze. Rokrocznie setki tysięcy sztuk bydła umierają na paraliż zwany

wodowstrętem lub wścieklizną. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym choroba dotarła

background image

do Trynidadu i przeniosła się na ludzi. Zabili wszystkie psy na wyspie, ale ludzie

nadal chorowali. Dopiero wtedy, gdy wampiry zaczęły atakować za dnia, ludzie

domyślili się, jakie było prawdziwe źródło choroby. Ale dla osiemdziesięciu

dziewięciu ofiar było już za późno.

- A jak się zarażały nietoperze?

- Od zwierząt, którymi się żywiły. Ciekawe jest to, że wścieklizna podlegała

mutacji w organizmach nietoperzy. Większość wampirów wytworzyła w sobie

odporność na tę chorobę.

- Byłam pewna, że każde wściekłe zwierzę umiera.

- No więc sama rozumiesz. Każde inne zwierzę by zginęło. Tak czy inaczej,

wspomniałaś, że wściekliznę przenoszą tylko pchły gryzoni. Tak naprawdę to

mnóstwo pcheł jest w stanie przenosić dżumę. Te pchły można znaleźć na ludziach,

małpach, kotach, psach, wielbłądach, owcach, nawet na ptakach. I na nietoperzach.

Jakże wampiry mogłyby uniknąć nosicieli? śywią się wszystkimi ciepłokrwistymi

zwierzętami, a dżuma pojawia się często w okolicach, gdzie mieszkają. Jeżeli

weźmiesz pod uwagę ich sposób odżywiania, rozlew krwi, mnogość pcheł...

- Wystarczy - powiedział Youngman. - Zachowaj to dla Chee, jego kumpla

Piggota albo dla wojska czy kogokolwiek innego, kogo warto postraszyć. Nas nie

warto.

- Ale powinno się kogoś poinformować -zauważyła Anne. - Może Centrum

Walki z Chorobami?

- Aha. - Youngman roześmiał się. - To oni skopali ostatnio tę sprawę z trądem.

Paine popatrzył na Anne.

- Przepływem informacji zajmuje się teraz Chee - powiedział. - Ale nawet

gdyby przysłali ekipę z Atlanty, to i tak nie mają pojęcia, jak postępować z

wampirami i musieliby poszukać mnie w Meksyku. A ja już tu jestem i wiem, gdzie

znaleźć nietoperze.

- Nie rozumiem! Mówisz o epidemii dżumy, ale wysłałeś Chee w złą stronę.

Zwariowałeś?

Paine był zdumiony. Przyjemna, prawie zabawowa atmosfera, którą udało mu

się wprowadzić, pękła pod ciężarem oskarżenia dziewczyny. Uniósł w górę papierowy

kubek. Był pusty. Chcąc uniknąć jej oskarżycielskiego wzroku, postawił kubek na

ziemi tak niezgrabnie, że się przewrócił.

- No tak. - Youngman podniósł kubek i nalał nieco brandy dla Paine'a. -

background image

Rozumiem. Jesteś zabójcą nietoperzy. Chcesz to zrobić sam.

Dwa helikoptery leciały jeden za drugim w kierunku słońca. W każdym z nich

znajdowało się czterech mężczyzn w szczelnych, winylowych skafandrach

zaopatrzonych w bomby i w DDT. Paine co do jednego miał rację, pomyślał Chee.

Nafciarze, kiedy tylko usłyszeli o wampirach, natychmiast wpadli w panikę.

- To właśnie tak gasimy pożary na odwiertach - powiedział Piggot. -

Wysadzamy je w powietrze.

- Nie wiem. Może trzeba było poczekać na Paine'a?

- Mieliśmy kiedyś kłopoty z chmarami nietoperzy owocowych na naszych

indonezyjskich odwiertach. Po prostu wysadziliśmy ich gniazda w powietrze. Nie

wolno czekać na jakichś tam ekspertów. Albo na te cholerne „analizy wpływu na

ś

rodowisko". Tutaj są wampiry, więc tutaj zaczniemy i będziemy pracować tak długo,

aż rozwalimy wszystkie pieprzone jaskinie w całej okolicy. To znaczy, o ile nadal

masz ochotę na tantiemy od wydobycia ropy. Zakładam, że masz.

- Chodzi o miliony nietoperzy. Hopi nie zgodzą się na taką masakrę na

należących do nich terenach.

- Jeżeli chcesz spasować, Chee, to powiedz tylko słowo - i zawracamy.

Obaj mężczyźni wiedzieli dobrze, że Chee nie mógł spasować. Fundusze

plemienne utopiono w mieszkaniach dla najuboższych, w nieudanej spekulacji

nieruchomościami w Newadzie, w procesach o ziemie i w bankach. Przyszłoroczny

budżet zakładał dwumilionowy deficyt, a to z kolei musiało za sobą pociągnąć

dochodzenie Urzędu do spraw Indiańskich w kwestii marnotrawienia funduszy

państwowych. Chee wcale nie czuł się winny. To nie on rozpętał ogólnoświatową

inflację ani też nie przyczynił się do załamania się rynku nieruchomości. Ale dobrze

wiedział, że dochodzenie skutecznie odstraszy inwestorów prywatnych, o których od

tak dawna zabiegał. Z drugiej strony konsorcjum, którego przedstawicielem był

Piggot, zobowiązało się przekazać mu dwa miliony dolarów w zamian za

dwudziestoletnią dzierżawę Kanionu Maski, a ponadto dziesięć procent wartości

wydobytej ropy. Na samym początku Chee sądził, że jedynym kłopotem będzie to, iż

kanion leży na terenie należącym wspólnie do Nawahów i do Hopi. Potem pojawiły

się nietoperze, a teraz dżuma.

Wściekle czerwone słońce skłaniało się nad horyzontem. Begay siedział w

pierwszym helikopterze razem z białym lekarzem, który był na ranczu Momoa.

Usłyszawszy „nieprawdopodobną" sugestię Youngmana, obdzwonił wszystkich

background image

zoologów między San Diego a Mexico City, aż w końcu dopadł kogoś, kto rozpoznał

dziwne rany. Potem udał się wprost do Piggota, a Chee wyrzucił go z pracy. Ale nic

się nie stało: tak jak się spodziewał, Piggot zapłacił mu dobrze za informację.

- Chcę tylko powiedzieć - Chee innymi słowami wyraził swe niezadowolenie -

ż

e powinniśmy byli raczej poczekać i uzgodnić to z Paine'em. W razie gdyby jakieś

nietoperze uciekły.

- Chee, czy wiesz, ilu geologów wie o nafcie więcej ode mnie? Może z tysiąc,

ale wszyscy są biedni jak myszy kościelne, wielu z nich pracuje u mnie, a to z tej

przyczyny, że umiem podejmować odpowiednie decyzje. Na tym właśnie polega

przemysł naftowy. Szybka decyzja i pewność siebie. Właśnie dlatego postawiłem na

ciebie. Czy sądziłeś, że jakieś nietoperze odstraszą mnie od pracy? Niepotrzebnie

wyrzuciłeś pieniądze w błoto na tego eksperta. Trzeba było od razu przyjść z tym do

mnie - powiedział Piggot.

- Ale on zna się na tych nietoperzach.

- A ja się znam na dynamicie.

- Już zachodzi słońce. Nietoperze niedługo wylecą.

- Tym lepiej. Rozwalimy te wylatujące, a resztę pogrzebiemy i zasypiemy

DDT.

- Tu jest mnóstwo nietoperzy.

- Dlatego tu właśnie zaczniemy. Chee, chcesz przecież być kimś ważnym,

bohaterem, chcesz być bogaty. Dzięki nam właśnie kimś takim będziesz.

Chee zamilkł. Piggot użył prawie tych samych argumentów, którymi on

posłużył się wobec Durana, tylko że Chee oszukiwał, a Piggot mówił prawdę. Biali

zawsze mieli ostatnie słowo. Helikoptery były własnością Piggota i zostały jedynie

odpowiednio wyposażone do poszukiwań geologicznych.

- Trzy kilometry na południe. Obiekt w polu widzenia - zameldował pilot

pierwszego helikoptera.

- Schodzimy w dół - powiedział Piggot przejmując mikrofon.

Oba helikoptery zniżyły się nieco, żeby uzyskać lepszy widok na Mansion

Mesa, stosunkowo małą mesę, o nieregularnym wierzchu i o sypiących się,

zwietrzałych ścianach. Przywodziło to na myśl jakiś wielki dom zbudowany na

ś

rodku pustyni. W pełnym blasku chylącego się słońca mesa świeciła

pomarańczowym światłem. Zalegająca na wierzchu warstwa skały wulkanicznej

czyniła ten teren niegościnnym dla człowieka, ale w samym środku mesa była

background image

wydrążona, a olbrzymie jaskinie zamieszkiwały salamandry, pszczoły, karaluchy,

węże, skorpiony i setki różnych kolonii nietoperzy.

- Czy naprawdę cokolwiek tu żyje? - Piggot zwrócił się z tym pytaniem do

Chee.

- Tak.

- Zróbmy wpierw kółko - zarządził Piggot przez radio.

Obie maszyny obleciały mesę. Hałas silników odbijał się od skał.

- Nietoperze! - zawołano z pierwszego helikoptera.

Na południowej ścianie, parę metrów od brzegu urwiska, szamotało się

kilkanaście oślepionych światłem nietoperzy. Prędko poleciały w kierunku

zacienionego stoku urwiska.

- Jeszcze raz oblecimy dokoła - rozkazał Piggot.

- Główne wejście jest właśnie tutaj - zaprotestował Chee. - Nawet nie wiesz,

jak szybko zachodzi tutaj słońce. Musimy działać natychmiast.

Helikoptery zrobiły jeszcze jedno okrążenie, prawie ocierając się o brzegi

mesy. Kiedy znów pojawili się przy wejściu, Chee zauważył, że słońce skryło się już

do połowy za horyzontem. Wlot do groty skrył się w mroku, a z wnętrza wylatywał

ciągły strumień nietoperzy.

- Wygląda na to, że nie będzie to takie łatwe - powiedział Piggot do

mikrofonu. - Nie możemy po prostu wrzucić tam bomb, trzeba będzie je cisnąć pod

kątem, z lotu. Dynamit ma zapalnik z opóźnieniem dziesięciosekundowym, tak że -

jeżeli nie zaczniecie krążyć nad miejscem zrzutu - nie macie się o co martwić. My

będziemy z tyłu i przylecimy, gdybyście nie trafili. Ale zróbmy to dobrze za

pierwszym razem. I nie zapomnieć mi o hełmach. Niewykluczone, że niektóre z tych

nietoperzy są chore, a nie mamy przecież ochoty ryzykować.

Piggot już i tak zbyt wiele ryzykował, pomyślał Chee.

- Niech ruszają.

- Spokojnie, wodzu. Powiedziałem, że załatwimy to porządnie już za

pierwszym razem. Spójrz, nie widać żadnych nietoperzy.

Linia cienia doszła już do połowy wejścia do groty. Pierwsza maszyna cofnęła

się ze sto metrów, a helikopter Piggota i Chee odsunął się trochę na bok. Przez chwilę

załogi helikopterów dopinały hełmy i skafandry. Chee spocił się z miejsca na widok

większej liczby nietoperzy. Linia cienia dotknęła najwyższego punkt wejścia do groty.

Pustynia przypominała niebieski basen.

background image

- Gotowi - zameldował ktoś przez radio.

- Po sto dolarów premii dla każdego, kto trafi w dziesiątkę - powiedział

Piggot.

Chee widział przez odsunięte drzwi hueya, jak Begay przymocowywał się

pasami. Ktoś podał mu pakunek z dynamitem. Oba helikoptery unosiły się w

powietrzu. Z jaskini wylatywało coraz to więcej nietoperzy.

- Na co oni czekają?

- Spokojnie - powiedział Piggot.

Begay podniósł w górę oba kciuki. Pierwszy helikopter pochylił się do przodu

i skierował w stronę mesy.

- Utrzymuj szybkość pięciu węzłów aż do chwili wrzutu, a potem spływaj!

Udanego polowania! - zawołał Piggot.

Helikopter skierował się w stronę wejścia do jaskini pod kątem dwudziestu

stopni. Kadłub maszyny przesłonił Begaya i ładunek. Mała chmurka około stu

nietoperzy wyśliznęła się z jaskini. Powoli i śmiało helikopter zbliżył się do ściany

mesy.

Następne sekundy już na zawsze miały dla Chee zlać się w chaotyczny

bałagan. Grota wybuchła nie setkami lub tysiącami nietoperzy, ale dziesiątkami

tysięcy nietoperzy guano, jaskiniowych, czerwonych, nietoperzy pręgowanych, ka-

nionowych. Z wnętrza Mansion Mesy wydobyło się ponad pół miliona nietoperzy, jak

zawsze o zmierzchu. Helikopter i połowa nieba pokryły się ruchomą, piszczącą

chmurą, a maszyna Chee prawie uderzyła o ziemię, podczas gdy radio wyło

„nietoperze! nietoperze!!..." Szum skrzydeł utopił nawet wycie silników. Chee nie

usłyszał, jak pierwszy helikopter wbił się w ścianę mesy, dochodził go tylko stuk

ciężkich uderzeń, a na koniec odgłos wybuchu bomby, która rozrzuciła po piaskach

pustyni to, co zostało z Begaya i z jego maszyny.

background image

Rozdział siódmy

Dzień wstał gorący i bezwietrzny. Nie było ani cienia, ani ruchu, w upale

zatracały się wymiary. Tylko jaskrawe światło, od którego ginęło wszelkie życie.

O szóstej rano radio w roverze przekazało ogólny alarm w sprawie dżumy, a

godzinę później zarządzono ewakuację wszystkich mieszkańców obszarów między

Czarną Mesą na północy, Castle Butt na południu, Dinnebito Wash na zachodzie i

drogą 87 na wschodzie. O ósmej rano odwołano poprzednie zarządzenia i polecono

mieszkańcom pozostać na miejscu, unikać zgromadzeń, trzymać się z dala od

jakichkolwiek dzikich lub chorych zwierząt i natychmiast donosić o wszelkich

nietypowych ranach bądź obrzękach. Polecono również palić zmarłych, a nocą -

zamykać drzwi i okna i nie wychodzić z domu. W rezultacie kwarantanną objęto

powierzchnię dwóch i pół tysiąca mil kwadratowych. A w nocy wprowadzono stan

oblężenia.

- To dopiero początek. - Paine rozpostarł mapę. Okręgi i daty określały każdy

incydent związany z wampirami i z dżumą. - Winslow i Flagstaff leżą zaledwie

pięćdziesiąt kilometrów poza terenem zarazy. Tylko patrzcie, co się stanie, kiedy

choroba sięgnie i tam.

- A co to za znaki? - zapytała Annę.

- „X" to namiary foniczne wampirów. Trójkąty określają duże kolonie

nietoperzy. Na południu Mansion Mesa, na wschodzie - Stephen Butte, jaskinie

pasma górskiego San Francisco - na zachodzie. A jeżeli wampiry przeniosą się aż tam

i rozniosą pchły?

- To co wtedy?

- To na początek wykreślcie z mapy Stanów Zjednoczonych Arizonę, Utah i

Nowy Meksyk - odparł Paine.

- Już je wykreślamy. Wynosimy się stąd. -Youngman zakończył wlewanie do

baku ostatniego kanistra benzyny. - Jak tylko przejedziemy przez szosę numer

osiemdziesiąt dziewięć, to dojedziemy do znanej mi bocznej drogi, która nas

zawiedzie do Wielkiego Kanionu. Nikt nie będzie wiedział, że wyjechaliśmy spod

kwarantanny.

- Obiecałem ci tylko dojazd do szosy - przypomniał Paine.

- Słuchałeś radia. Zgarną nas z miejsca i wsadzą do jednej sali z chorymi na

background image

dżumę. To żadna ucieczka. Wszyscy jedziemy do Wielkiego Kanionu.

- Ja się nie ruszam z pustyni - powiedział Paine.

- Jak chcesz. My ruszamy, a razem z nami -samochód.

- Rover będzie mi potrzebny.

- Nam jeszcze bardziej.

Kiedy mężczyźni się kłócili, Annę odeszła i usiadła sama pod krzakiem

kaktusa. Rozcięty bok rośliny odsłaniał jasny miąższ. Kaktusowa pulpa została

wyjedzona, a na piasku ciągnął się wygięty w literę „S" ślad węża. Dalej, aż po

horyzont, rozciągała się czysta i delikatna pustka, z lekka zakłócona falami drgającego

z gorąca powietrza. Linia horyzontu, długa, nieprzerwana i bez granic - taka sama jak

ta, w którą wpatrywała się umierając. Umierając, tak, to właśnie było miejsce

stworzone do umierania. Okłamała Youngmana; zarzuciła wtedy nadzieję na ocalenie,

a uwolniwszy się od tej nadziei i zdając sobie sprawę, że przetrwała tak długo

wyłącznie dzięki sobie, osiągnęła stan niezwykłej jasności umysłu: zrozumienia

jasności życia. Franklin też to pojął przed śmiercią. Był to nagły dar pustyni, nie tyle

ś

wiadome zrozumienie, ile wyostrzenie zmysłów, tak że była w stanie czuć chłodną

bryzę owiewającą ją z lekka, widzieć odległe mesy przykucnięte jak śniade kobiety,

stać się częścią pustyni. Ta świadomość stanowiła rozgrzeszenie udzielone przez kata.

Być może to wcale nie Indianie ani nie źle pojęte poczucie winy zawiodło ją na

pustynię, ale tęsknota za prawdziwym życiem. Bo Phoenix było ułudą, fałszywą oazą.

Youngman nie był fałszywy. Fałszywe było jego pragnienie opuszczenia pustyni. Tak

jak pustynne zwierzę, nie mógł jej porzucić, nie pozostawiając tu połowy swego

jestestwa. Jeżeli chciała z nim być, to chciała go mieć całego. Dlaczego oszczędziły

ich tak nietoperze, jak i dżuma? Zaczerpnęła w dłoń piasek i przesypała go z wolna

między połamanymi palcami.

Youngman uniósł strzelbę, wprowadził nabój do komory i wymierzył w głowę

Paine'a.

- Daj mi kluczyki.

- Będziesz musiał mnie zabić.

- Zrobię to, żeby nas ocalić. Rzuć kluczyki.

- Tu chodzi o wielu ludzi. Twoich pobratymców, Nawahów, wszystkich

mieszkańców pustyni. A to dopiero początek.

- To nie jest koniec świata - powiedział Youngman. W tym momencie chciał

pociągnąć za spust, ale przed oczyma stanęła mu postać Abnera. Potem pojawiła się

background image

Anne.

- Kto, poza tobą - zapytała Paine'a - jest w stanie powstrzymać te nietoperze?

- Nikt. W Mexico City są ludzie znający się na wampirach, ale sprowadzenie

ich tutaj zajęłoby przynajmniej tydzień. Do tego czasu nietoperze przeniosą się do

innej jaskini i nikt nie będzie w stanie zapobiec rozprzestrzenieniu się dżumy. Być

może już teraz jest za późno.

- Dlaczego?

- Kuła - Paine zerknął na strzelbę Youngmana - zabija tylko jedną osobę.

Każda ofiara dżumy, człowiek albo zwierzę, staje się rozsadnikiem choroby. Zapytaj

swojego przyjaciela, jak szybko się dotąd rozprzestrzeniała... z kilku do kilkuset mil

kwadratowych. W postępie geometrycznym. Im większą zajmuje powierzchnię, tym

szybciej się rozszerza. Sami się domyślcie, co się stanie, jak dotrze do większego

miasta lub lotniska. Lub nawet do hotelu w pobliżu Wielkiego Kanionu.

- Czy to możliwe, że ja albo Youngman jesteśmy chorzy?

Paine zastanowił się.

- Możliwe.

- A ty wiesz, gdzie są nietoperze?

- Tak. Od pięciu nocy śledziłem trasę ich przelotu. Wiem, w jakiej okolicy

znajduje się jaskinia. Oczywiście lada chwila mogą zmienić legowisko, chyba że

zaatakuję od razu.

- Nie słuchaj go - powiedział Youngman. -Nie jesteś chora. Możemy pojechać

do Kalifornii. Już nigdy nie usłyszymy o tym rezerwacie. Pamiętasz, co mi mówiłaś?

Możemy pójść razem, tam, gdzie mamy ochotę.

Anne potrząsnęła głową.

- Zostaję.

- Idziemy. Sama nie wiesz, co mówisz.

- Wiem, co mówię. Przez dwa lata włóczyłam się po rezerwacie i zajmowałam

się jedynie rozdawaniem plasterków i kropli do oczu. To kpina, Youngman, i

zmarnowałam na to dwa lata życia. Być może zrobiłam co nieco dla ludzi,

przynajmniej mam taką nadzieję. A teraz chcesz, żebym ponosiła odpowiedzialność

za ich śmierć? śebym wyrzekła się wszystkiego? śebym uciekła wtedy, kiedy po raz

pierwszy jestem naprawdę potrzebna? Jeżeli chcesz uciekać, to proszę bardzo. Ale ja

zostaję.

- Mogę cię zmusić. - Youngman skierował w jej stronę strzelbę.

background image

- Nie, tego nie jesteś w stanie zrobić.

- Paine oszalał.

- On może zabić nietoperze.

- Wsiadaj do samochodu - rozkazał Youngman.

Anne nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła wprost na niego. Nie prowadziła

pojedynku na siłę wzroku, nie była w stanie.

Przyglądał się jej długo, a na koniec opuścił strzelbę. Po chwili spróbował po

raz ostatni:

- Wymienię się z tobą. Zostanę tu i poczekam, aż on cię wywiezie poza

zagrożony teren. Potem mu pomogę, jak wróci. Może ma mapy, ale nie zna pustyni.

- No to postanowione - powiedziała Annę. -Każdy jest potrzebny. Będziemy

pracować razem. Jeżeli - tu spojrzała na Paine'a - jeżeli się na to zgadzasz.

- Razem? - Paine zabrał Youngmanowi strzelbę. - Razem - z przyjemnością.

Kanion Maski stanowił plątaninę wielu kanionów, niektóre zbudowane ze

zwietrzałego piaskowca i skruszałe pod naporem wiatru niosącego piasek z pustyni,

inne wykute w bazalcie, jeszcze inne pokryte skałami osadowymi. Dawno temu w

kanionie rosła trawa i mieszkali w nim ludzie, przodkowie Hopi, hodując kozy i

kukurydzę. Potem, powoli, wyschły studnie, zniknęła cienka warstwa gleby i ludzie

wynieśli się gdzie indziej. Ci, którzy zostali w tym zapomnianym schronieniu, przez

resztę Hopi z Czarnej Mesy uznani zostali za martwych. Kanionem wzgardzili

Nawahowie, którzy u siebie mieli więcej wody i pastwisk, a pahani z Waszyngtonu

bez chwili wahania pozbyli się tego skrawka piekła.

Aż do czasów Landsata. Satelita Landsat został wystrzelony przez NASA w

dniu 2 stycznia 1975 r. Odtąd okrążał ziemię czternaście razy dziennie, badając

poziom promieniowania gruntu. Skanerem obejmującym wiele zakresów fal przesyłał

impulsy do czujników, które zamieniały promienie światła na impulsy elektryczne.

Impulsy zamieniano z kolei na liczby od zera do 63. Landsat przesyłał dane do stacji

badawczej w Golstone, w Kalifornii. Tam nagrywano wyniki na taśmy i przesyłano do

Centrum Lotów Kosmicznych w Goddard, gdzie na powrót liczby nanoszono na

biało-czarną klisze, z której potem wywoływano - za pomocą kolorowych filtrów -

barwne fotografie. Zdjęcia te przechowywano w Centrum Danych Badań Ziemskich

Zasobów Naturalnych MSW w Sioux Falls, w Południowej Dakocie. Pomimo że

zdjęcia kosztowały majątek, to były rozchwytywane przez kraje Trzeciego Świata,

background image

które miały nadzieję na odkrycie na swoim terenie bogactw mineralnych, przez

meteorologów, przez inżynierów projektujących drogi, a zwłaszcza przez

towarzystwa naftowe.

Kilka z takich kompanii z Houston zwróciło uwagę na pewne zdjęcie Arizony

- stanu nie mającego większych ilości ropy - i dostrzegło niewielki, ale

niewytłumaczalny skok promieniowania. Nocne zdjęcia tego terenu, kawałka

Malowanej Pustyni stanowiącego wspólną własność plemion Hopi i Nawahów,

pozwoliły zaobserwować jeszcze większe natężenie promieniowania. Nawiązano

kontakt z co bardziej postępowymi Nawahami i wynajęto helikoptery wyposażone w

kamery pracujące w podczerwieni. Przyczyną zwiększonego promieniowania - jak

niebawem stwierdzono - nie była wcale obecność pierwiastków promieniotwórczych,

tylko ogień. Ogień płonący na dnie poplątanych kanionów, gdzie nie rosły żadne

drzewa ani nic innego, co mogłoby się palić. Poza ropą. Z nieznanych pokładów część

ropy wyciekała na powierzchnię. Kiedyś, dawno temu, piorun musiał rozpętać pożar,

a ogień mógł się palić przez setki lat. Płonący wyciek był całkowicie nieprzydatny, ale

gdzie był jeden, mogło być i więcej, i z całą pewnością znajdowała się tam ropa.

Z odległości mili Kanion Maski wyglądał jak szczątki olbrzymiego

zwierzęcia, które płonąc padło na ziemię. Zamiast płaskiego wierzchołka, tak jak na

mesie, w niebo sterczały nierówne kikuty skał. Nic tu nie rosło i - nie licząc stadka

kruków - nie było ani śladu życia.

- Stop - powiedział Youngman.

Land-rover zatrzymał się.

Ani kawałka cienia, pomyślał Paine wysiadając z samochodu. Tak jakby

kanion pochłaniał całe światło.

Youngman zszedł w dół, patrząc na urwiska skalne. Było to, na swój sposób,

zabawne. Ale Paine zmierzał w tym kierunku, kiedy dołączył do niego wczoraj.

Youngman powinien był się domyślić.

- Czy znasz te kaniony? - zapytał go Paine.

- Zna - włączyła się Anne. - Wszyscy Hopi znają to miejsce.

- Podaj mi lornetkę. - Youngman zwrócił się do Paine'a.

Paine podał mu lornetkę i zastępca szeryfa skupił się na ścianie mesy, z wolna

omiatając ją wzrokiem z lewej strony na prawą.

- To miejsce ma wymiar religijny - powiedziała Anne. - Nawet nie

wiedziałam, że naprawdę istnieje.

background image

- Przesądy - przerwał jej Youngman. - Opowieści o czarodziejach dla

naiwnych. To was nie dotyczy. Czy twierdzisz, że tam są nietoperze?

Paine wskazał na poszarpaną wyrwę między zboczami.

- Tędy przelatują. Jeżeli nie możemy tam dojechać samochodem, to resztę

drogi pokonamy na piechotę.

Youngman przyjrzał się ścianom wąwozu, a potem zwrócił lornetkę na

podstawę mesy, na pas czerwonego piaskowca, na którym znalazł to, czego szukał:

podwójną czarną spiralę o średnicy trzech metrów, namalowaną z siedem metrów nad

ziemią.

- Paine, tam musi być z tysiąc jaskiń. Jak mamy znaleźć tę właściwą?

- Jeżeli dopchniemy samochód kawałek dalej, to już same nas tam

poprowadzą... - Paine dostrzegł napięcie, z jakim Anne przypatrywała się

Youngmanowi. - Czy jest tam coś takiego, o czym powinienem wiedzieć?

- Martw się o nietoperze. - Youngman oddał mu lornetkę. - Ja zajmę się resztą.

Co z samochodem?

- Dobra. - Paine rozłożył mapę na masce rovera. - Według mapy geologicznej,

którą dostałem od Chee...

- Chee ci ją dał? Ciekawe - zauważył Youngman.

- W tym sektorze znajduje się ścieżka, którą przejedzie samochód.

Youngman zerknął na kanion, a potem na mapę.

- To nie jest ścieżka, tylko strumień pyłu wulkanicznego. Zatoniesz w nim aż

po dach.

- No cóż, mam też zdjęcie satelitarne.

- Pokaż. Zobaczymy - powiedział Youngman, widząc wahanie Paine'a.

Paine położył na ziemi metrowej długości kalkę ze zdjęciem. Kolorowe cienie

mapy zdawały się wsiąkać w piasek.

- Trudno je odczytać - zaczął Paine.

Youngman obrócił zdjęcie na drugą stronę.

- Tutaj mamy słońce - podniósł w górę palec. - Te różowe plamy to wapienne

kaniony. Lawa jest czerwona, gdyż się najbardziej rozgrzewa. Te ciemniejsze pasma

to kamienie narzutowe.

Przez następną minutę Youngman tłumaczył znaczenie kolorów, odgadywał

położenie wyschniętych studzien, załomów skalnych i ścieżek.

- Ta plama to płonąca ropa. Przez cały rok objaśniałem tego rodzaju zdjęcia,

background image

tylko że tamte zostały wykonane przez samoloty zwiadowcze. Zawsze kazano nam

szukać płonącej ropy naftowej.

Przesunął palcem wzdłuż wschodniej ściany kanionu.

- Na górę wiodą dwie drogi. Może obie są zatarasowane, a może tylko jedna.

Pojedźcie z Anne samochodem z pół mili wzdłuż podstawy mesy, aż znajdziecie

wjazd. Jedźcie powoli. Grozi wam tylko pył wulkaniczny, ale głupio byłoby w nim

ugrzęznąć. Ja pójdę na wschód. Jest i krótsza droga, ale zawalona głazami.

- Miała rację - powiedział Paine. - Dobrana z nas drużyna.

Youngman nic nie odrzekł, tylko czekał, aż Anne i Paine wsiądą do

samochodu.

- Chciałabym, żebyś z nami pojechał.

- Później.

Gdy tylko rover oddalił się na zachód, Youngman puścił się biegiem na

wschód, w kierunku podwójnej spirali wyrysowanej na skale.

Paine zredukował bieg i skierował samochód na ścieżkę, o której mówił

Youngman. Pomijając łupki miki, nie widział przed sobą żadnych przeszkód, więc

nabrał otuchy.

- Indianin miał rację. To znaczy Youngman. - Spojrzał na Anne, żeby się

upewnić, czy jej nie uraził. Myślami błądziła gdzieś daleko. Powiedział głośniej: -

Ciekawy człowiek z tego Youngmana.

- Chyba tak.

Obserwowała ścieżkę. Rover wspinał się pod górę; żwir tryskał mu spod kół.

Wznoszące się nad nimi ściany lśniły białością.

- Ale nie musi być - dodała. - „Ciekawy" to takie mało pojemne słowo. Zużyte.

Wampiry są „ciekawe", dżuma jest „ciekawa", Indianie są „ciekawi". Wszystko to, z

oddalenia, jest „ciekawe". śycie jest „ciekawe".

- Śmierć też - powiedział zdecydowanie Paine.

Anne zerknęła na niego; chwilami miała wrażenie, że dzieli ich przepaść.

Przez godzinę rover wdzierał się w głąb kanionu, a potem ścieżka powoli, acz

nieubłaganie skierowała się znów w dół, w kierunku pustyni.

Pod podwójną spiralą namalowaną na skale rosły - jako jedyne - krzewy

bielunia. Miały prawie wysokość człowieka, a na szczycie zdobiły je bladofioletowe

background image

kwiaty. Youngman upadł przed nimi na kolana. Dokładnie w tym miejscu, gdzie

powiedział Abner. Bo żaden z Hopi nie miał prawa wejść do kanionu bez bielunia w

ustach. Tylko tak można było kroczyć prawdziwą drogą.

Przez całe życie odwracał się tyłem do „prawdziwej drogi" i gdziekolwiek się

skierował, tam znów przed nim wyrastała. Wysłanie Paine'a i Anne na bezużyteczną

przejażdżkę było niczym w porównaniu z tym, co wyrządził mu Abner. Bo jednak

znalazł się w tym miejscu; po wszystkim, co się stało, dotarł do celu. Ale - sam się

przekonywał - nadal w to nie wierzył.

Czarno-białe pióro dzierzby drgało wśród szorstkich liści bielunia.

Lecz cóż, obowiązek wzywa. Youngman zerwał jedną z roślin i odciął

ż

ółtobiały korzeń. Odciął z niego plasterek wielkości guzika, a resztę schował do

kieszeni. Włożył sobie guzik do ust i aż się zakrztusił, bo wydał mu się tak gorzki i

alkaliczny. Zrazu myślał, że będzie mu niedobrze, ale kiedy poruszył językiem, to

nieprzyjemne uczucie ustąpiło. Youngman wstał, skręcił na prawo i pobiegł wzdłuż

brzegu mesy, aż do wejścia do kanionu. Nie zwalniając kroku, skierował się w głąb

wąwozu.

Z ulgą stwierdził, że bieluń nie miał na niego żadnego wpływu. Oddychał bez

wysiłku rozrzedzonym powietrzem i patrzył, jak niebo zwęża się między wysokimi

ś

cianami kanionu. Droga była męcząca, bardzo stroma i składająca się z szeregu

pozornie ślepych zaułków. Pomimo cienia, panował upał. Od skał biło ciepło, które

parzyło w gardle i w tchawicy. Z początku Youngman oddychał nosem, ale wkrótce

głód tlenu zmusił go do otwarcia ust. Już po chwili język zmienił mu się w drewniany

kołek, a bieluniowy guzik zdawał się puchnąć. Opuścił wzrok z nieba na

wielokolorowe ściany i głazy leżące na ścieżce.

Trzysta lat temu tę drogę zbudowali księża kastylijscy i sunęły nią wówczas

ich wozy załadowane ciężkimi kamieniami. Bicze chłostały Hopi po plecach, gdyż

woły były kosztowne, a ludzie - za darmo. Trwało to pięćdziesiąt lat, aż księży

pomordowano, bicze spalono, dzwony przetopiono, kościół zrównano z ziemią, a

drogę porzucono.

Przed oczyma Youngmana tańczyły słoneczne plamki. Kiedy zatrzymał się na

odpoczynek, wysoko na skale dostrzegł siedzącą sylwetkę drobnego człowieka;

siedział odziany jedynie w poszarpaną derkę.

- Witaj Pchło - powiedział Abner.

background image

- Witaj. - Youngman wstał z wysiłkiem i podszedł bliżej. Patrząc na Abnera,

patrzył wprost pod słońce, ale był w stanie rozpoznać swego starego przyjaciela i

zaschniętą krew na jego piersi. Abner palił machorkę i słuchał radia. Zdusił papierosa

i wyłączył aparat.

- Dziwisz się? - zapytał.

- Niespecjalnie. - Youngman wypluł bieluń. - Skoro byłem tak głupi, że się

tego objadłem, to mogę zobaczyć nie wiadomo co.

- Tutaj bez bielunia nic nie zobaczysz - łagodnie upomniał go Abner. - Nie

powinieneś się opierać.

- Tobie się opieram, wuju.

Abner przekrzywił głowę i uśmiechnął się.

- To był rysunek pełen mocy, prawda Pchło? Swastyki i spirale skierowane do

tyłu, wszystko cofające się, aby znów zacząć od początku. Przy uwalnianiu Masawa z

pęt ognia ty też byłeś, pamiętasz, Pchło?

- Dlaczego ja?

- Jesteś z Klanu Kojota.

- To nie o to chodzi.

- No to - zgodził się Abner - dlatego, że jesteś jedynym człowiekiem, któremu

mogę zaufać. Nienawidzisz pahanów.

- Wielu ludzi nienawidzę, ale ich nie zabijam.

- To jedno i to samo, tylko trzeba wiedzieć, jak się do tego zabrać. Dasz sobie

radę.

- Nie.

- Jak sądzisz - zapytał podstępnie Abner -dlaczego się tu znalazłeś?

Youngman wpatrywał się w niego, nie znajdując odpowiedzi. Promienie

słońca czepiały się koca Abnera niczym kurz. To wszystko złuda, powtarzał sobie

Youngman.

- Przykro mi z powodu kapłanów w kivie. -Abner zmienił ton. - Nie chcieli mi

oddać tabliczki klanowej, Pchło.

- Umarłeś jeszcze wcześniej niż oni.

- Sami sobie są winni, powinni byli mi pomóc. To ważne, żeby kończąc ze

ś

wiatem, mieć przy sobie tabliczkę. Harold to zrozumiał.

- On tu jest?

- Nie.

background image

- A są tu nietoperze?

Sylwetka na skalnej półce poprawiła się, a promienie słońca ściekły w dół jak

płyn. Wiatr wiejący z innego kierunku przyniósł ze sobą smród amoniaku. Abner

zignorował ostatnie pytanie Youngmana.

- Moje serce cieszy się na twój widok, Pchło. Wiesz, dlaczego skończę ze

ś

wiatem?

- Już mi mówiłeś. Kopalnie odkrywkowe na mesie, Urząd do spraw

Indiańskich. Nawahowie.

- Masaw powiedział mi, że nadchodzisz.

- Masaw ci powiedział?

- Jeżeli Głowotłuki chcą sprzedać swoją część mesy, to ich sprawa. Tak czy

inaczej po Nawahach nie można się spodziewać niczego innego. Ale przecież wiesz,

ż

e to my jesteśmy jedynym prawdziwym ludem, a Masaw jedynym prawdziwym

bogiem. Ten kanion to jego dom. Od dziecka słuchałeś o tym, jak wychynął z ognią,

ż

eby nad nami czuwać. Czy nie to właśnie mówiono ci od samego początku?

- Tak. To była prawda.

- No to sam się zgodzisz, że skoro jakaś firma może kupić Kanion Maski, to

nadszedł czas, żeby wszystko zniszczyć i zacząć od nowa.

- Zniszczyć wszystkich?

- Nie wszystkich. Znów zejdziemy pod ziemię, tak jak zawsze przed końcem

kolejnego świata. A kiedy już wszyscy inni zginą, to będziemy mieli mnóstwo

miejsca. Tak powiedział Masaw.

Youngman zamyślił się.

- Pozwól, że coś ci powiem. Jeszcze godzinę temu, kiedy zobaczyłem, gdzie

mnie przyniosło, byłbym zabił Walkera Chee. Gdyby tu stał, tobym go zabił, bo nigdy

nie byłbym w stanie mu pomóc w zabraniu Kanionu Maski. Ale on go weźmie. Masz

rację, wuju. Wezmą go, nawet gdyby to miało nas zabić. Z pewnością zabiją Masawa.

Wysadzą go w powietrze i pogrzebią pod wieżami wiertniczymi. Czuję to. Ale teraz

jestem po prostu smutny. Wiesz, moje życie toczyło się wielkim kołem. Zaczynało się

w jednym miejscu, szło naprzód, tak daleko, że nawet nie spostrzegłem krzywizny, a

teraz kończy się tutaj. Koło. Zabawne; kiedyś wydawało mi się, że będę w stanie się

wyrwać, a przecież nie mogę. Tak więc jestem tu z tobą, wuju. Ale kim ty jesteś,

jeżeli nie halucynacją, zwykłym majaczeniem, które próbuje wystraszyć resztę

ś

wiata?

background image

- Masaw mi powiedział, że tak się będziesz z początku zachowywać, Pchło.

- Przestań. Masaw nie morduje ludzi. To nietoperze. Dżuma. Umierają Hopi.

Co to za bóg, który zabija swój własny lud?

- To się zdarza.

Youngmanowi wydało się, że na twarzy Abnera dostrzegł uśmiech.

- Jesteś tu dlatego, że Masaw chce, żebyś zabił pahana.

- Ale wuju, ciebie tu wcale nie ma. To tylko moje urojenia.

- Nie musisz wcale zabijać pahana - powiedział uspokajająco Abner. - Masz

go tylko trzymać z dala od jaskini aż do zmierzchu. Wtedy Masaw wyjdzie na

powierzchnię.

- A gdybym chciał, żeby Masaw sam mi to powiedział?

- Masz bieluń. Otwórz swe myśli i zobaczysz.

Youngman cofnął się od skały.

- Nie. Widzę cię, lecz tutaj cię nie ma. Mówię sam do siebie. Ciebie tu nie ma.

- Jesteś dobrym chłopcem, Pchło. - Abner zaczął robić skręta. - Wiemy, że

zrobisz to, co trzeba.

- Ciebie tu nie ma! - krzyknął Youngman. Podniósł kamień i z całej siły cisnął

w górę.

W niebo uniósł się duży kruk, zakrakał nad głową Youngmana i odleciał w

dal.

Na skalnej półce nikogo nie było.

Jeszcze długo potem, gdy pustynia zamieniła się w ocean ciemności, ściany

Kanionu Maski kąpały się w słońcu. Patrząc na kanion, Anne widziała nie tyle

labirynt grani, ile rozmyte kształty. Kanion, który powstał z piasku wyrwanego ze

skały, rzeki wulkanicznych popiołów, kominy lawy wijące się setkami ku niebu...

Radio w roverze podawało coraz to więcej meldunków lekarskich.

A oto dobre wieści dla ludzi z rejonu zarazy. Władze poinformowały nas, że

sytuacja zdrowotna w południowo-zachodniej części rezerwatów Hopi i Nawahów

została opanowana. Trwają wysiłki w celu jak najszybszego dostarczenia szczepionek

helikopterami. Szpitale w Ship Rock i w Window Rock są gotowe na przyjęcie

chorych. Jeżeli znajdujecie się poza terenem zagrożonym, a zdaje się wam, że

jesteście chorzy, to nie jedźcie - powtarzamy: nie jedźcie - do Tuba City. Pozostańcie

background image

na miejscu. Cała akcja jest koordynowana przez wodza Rady Szczepowej Nawahów

Walkera Chee, który podkreśla, że najważniejsza jest współpraca między obiema

nacjami. Komunikat ten powtórzymy później w językach Hopi i Nawaho. Nawet

jeżeli znajdujecie się na zagrożonym terenie, to możecie nadal prowadzić normalne

ż

ycie. Nie zbliżajcie się jednak do chorych zwierząt. Jeżeli jakieś zwierzęta

hodowlane lub domowe wydają się chore, zastrzelcie je z odległości nie mniejszej niż

dziesięć metrów. Dwa razy dziennie myjcie się starannie mydłem przemysłowym,

rozsypujcie środki owadobójcze i dezynfekujcie dom. Po zmroku pod żadnym

pozorem nie wychodźcie z domu. Unikajcie jaskiń. Drzwi i okna mają być po zmroku

zamknięte. Najważniejsze: nie próbujcie opuścić zagrożonego terenu. Siły policyjne

otrzymały rozkaz zawracania ludzi usiłujących opuścić tę strefę. W razie odmowy,

policja użyje broni...

Gęstniał mrok, gdy Youngman i Paine ukończyli budowę siatkowej osłony

przyczepionej do tylnych drzwiczek rovera. Wbiwszy w ziemię ostatniego śledzia,

Youngman przesunął palcami po metalowej siatce ochraniającej namiot.

- Przegryzą się przez to.

- Tak. - Paine położył obok Youngmana ciężki akumulator. Razem

przymocowali dwa druty do metalowej siatki. Youngman dostrzegł, że w miejscu,

gdzie namiot łączył się z samochodem, umieszczono gruby, gumowy kołnierz. Po

podłączeniu kabli Paine ustawił regulator napięcia na 115 woltów i włączył prąd. -

Teraz już nie przegryzą.

Youngman delikatnie dotknął siatki i poczuł bolesne uderzenie, które sięgnęło

aż po łokieć.

- Zaufaj mi. - Paine wyłączył akumulator.

...ostatnie zmiany. Zapobiegawczo zdecydowano się rozciągnąć strefę

kwarantanny na następujące puebla na południowym krańcu Czarnej Mesy: Hotevilla,

Bacopi, New Oraibi, Oraibi, Toreva, Shongopovi i Walpi. Kwarantanna obejmuje

odtąd również miasta Moenkopi i Tuba City. Powtarzam raz jeszcze, te środki

zapobiegawcze nie powinny nikogo niepokoić...

Youngman wyłączył radio. Paine wśliznął się na siedzenie kierowcy, gdy

ciemność objęła grań mesy. Mikrofon kierunkowy kręcił się już na dachu, a obok

background image

Paine'a świecił na zielono oscyloskop. Youngman i Annę zajęli miejsca z tyłu. Paine

spojrzał na zegarek.

Pokazały się pierwsze gwiazdy i z każdą chwilą robiły się jaśniejsze.

Hotomkam w gwiazdozbiorze Oriona, a Choochokam w Plejadach.

- Dobrze poznałem trasę ich przelotów. - Paine kręcił nóżką mikrofonu w

promieniu 15 stopni. Otarł pot z dłoni i dostroił wzmacniacz.

Anne przywykła do odgłosów nocnego życia pustyni, ale z kanionu nie

dobiegał żaden dźwięk.

Biała linia oscyloskopu była prosta jak sopel lodu.

- Jeżeli przeniosły się do innej jaskini... - zaczęła mówić Anne.

Linia drgnęła. Pojawiło się słabe echo. Trzy linie przebiegające między

oktawami.

- Mniej niż trzy minuty po zachodzie słońca. - Paine popatrzył na zegarek. -

Musimy być bardzo blisko jaskini. - Potem spojrzał na kompas. - Lecą wprost na nas

z północnego zachodu. Lecą gęstym stadem.

Youngman nic nie słyszał, ale kreska oscyloskopu drgała gwałtownie. Spojrzał

na Paine'a, którego twarz promieniała radością.

- Posłuchajcie! - Paine wyłączył ekran.

To wiatr, pomyślała Anne ze zdziwieniem. Nie, deszcz, poprawiła się szybko,

ale przecież nie było deszczu. Bicie skrzydeł, bardzo gwałtowne. Skrzydeł

pozbawionych piór.

W uszach Youngmana brzmiało to jak kroki w niebie.

- Spójrz - powiedziała Anne.

Od zachodu na wschód gasły gwiazdy, przysłonięte szepczącą powodzią, która

przelała się tuż nad granią. Powódź objęła rovera, zasłaniając wszystkie gwiazdy.

Zwierzęta przelatywały nad nimi przez całą minutę. Paine zamknął oczy. Poczuł

nawrót starego lęku, opanował się jednak szybko. Anne wpatrywała się w ślepy ekran

oscyloskopu. Youngman patrzył na masę nietoperzy rozpływającą się w ciemności,

nad pustynią.

- Kiedy wrócą? - zapytał dobrą chwilę po tym, jak nietoperze zniknęły, zaś

Anne zaczęła przyrządzać kolację z jajek w proszku.

- Nie wiem. - Paine położył na stole swoją wiatrówkę, trzy naboje i radio

kieszonkowe. - Wszystko zależy od tego, jak szybko zdobędą pożywienie.

Przynajmniej parę godzin. Na pewno znajdą jakieś bydło. Podłączyłem brzęczyk do

background image

mikrofonu, więc będziemy wiedzieć, kiedy się zbliżą.

- Mogą znaleźć coś więcej niż bydło. Ludzie na zagrożonym terenie są

pozbawieni pomocy.

- Prawda, ale o to nie pytałeś. Tak czy inaczej, kiedy wrócą, będziemy gotowi.

- Naprawdę?

- To coś - Paine pokazał jeden z nabojów zaopatrzonych w lotkę - ma w sobie

miniaturowy nadajnik. Waży jeden gram i wysyła sygnał o zasięgu dwustu metrów, co

powinno nam wystarczyć na odnalezienie jaskini. Sztuka polega na tym, że trzeba

wbić im to w grzbiet w ten sposób, żeby nie mogły zrzucić. - Paine przesunął

przełącznik odbiornika, sprawdził trzy zakresy, na których działały nadajniki, a potem

wyłączył przyrząd i powiedział miękko do siebie: - śyję tam, gdzie pszczoły, śpię

wraz z sowami, a lecę na grzbietach nietoperzy.

Kolacja. Paine jadł z wielkim apetytem i był w świetnym humorze. Anne

bawiła się w gospodynię. Jasne światło lampy Colemana rozpraszało mrok i

wydawało się, że siedzą we trójkę na otwartym powietrzu.

- Teraz, kiedy już siedzimy w tym po uszy -Youngman odsunął jedzenie -

myślę, że nadszedł czas, żebyś nam powiedział, co nas czeka.

- Przecież sam wiesz: zakażone nietoperze.

- Po tym, co dotąd widziałem, boję się, że nie ujdziemy z życiem.

- Youngman...

- Poczekaj, Anne. - Przez chwilę chciał jej opowiedzieć o halucynacji z

Abnerem, ale uznał, że to bez sensu. Postanowił, że nigdy więcej nie tknie bielunia. -

Jeżeli mamy tu z Paine'em zginąć, to chciałbym wiedzieć, dlaczego. O co mu chodzi.

Chcę zrozumieć. Chcę wszystko zrozumieć.

- To bardzo skomplikowane - powiedział Paine.

- To samo powiedziałeś mi, kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz. Kłamałeś.

- Dobrze - zgodził się Paine. Poruszył się, jakby szukając właściwych słów.

- To coś w rodzaju wojny - zasugerowała Anne. - To jasne.

- Nie. - Paine potrząsnął głową. - Nie w rozumieniu biologii. Raczej rodzaj

spotkania. Spotkania różnych form życia.

- Konkurencja - podpowiedziała Anne.

- Nie. Współzależność. Wampiry, dżuma i ludzie. - Przyjrzał się im uważnie. -

Chcecie prawdy, co?

- Mów - poprosił Youngman.

background image

- Można powiedzieć, że bakterie i ssaki to dwie dominujące formy życia. -

Paine z namysłem dobierał słowa. - Wśród nich najlepiej sobie radzą ludzie, zarazki

dżumy i nietoperze. Współpracując. Zacznijmy od dżumy. Zarazki te zawsze były

wśród nas. Zarazki jednej z wielu chorób.

- Czy była wtedy mniej niebezpieczna?

- Jeżeli zaraził się nią jaskiniowiec, to ilu innych ludzi był w stanie zarazić?

Rolnika? Myśliwego? Widzicie? Dżuma istniała, ale nie było epidemii. Te się zaczęły

dopiero wraz z rozwojem cywilizacji, gdy ludzie zaczęli się gromadzić, skupiać w

miastach i handlować. Wtedy zaczyna się niepodzielne panowanie dżumy. Z winy

człowieka, oczywiście.

- No, to dżumie powodzi się nieźle - powiedział Youngman. - A co my z tego

mamy?

- Cechy, związki. Do czasu Czarnej Śmierci większość ludności Europy żyła

w poddaństwie. Kiedy minęła zaraza i okazało się, że wymarła połowa ludności,

doszło do braku siły roboczej. Dotychczasowi niewolnicy mogli odtąd sprzedawać

swoją pracę. Zaczęto doceniać prawa jednostki. Zaraza dała początek demokracji.

- Wobec tego powszechna higiena będzie oznaczać koniec demokracji -

powiedziała Anne.

- Wywózka śmieci i tępienie szczurów nie zapobiegły dżumie. Pierwszy

wybuch dżumy, w szóstym wieku, zabił sto milionów ludzi. Siedemset lat później

Czarna Śmierć zabiła jedną czwartą ludzkości. Dżuma ma swój własny rytm, swój

cykl. Przyczaja się w takich miejscach jak to i czeka.

- Nietoperze. - Youngman nerwowo zapalił papierosa. - Co z nimi?

- Co z nimi? Nie złość się, ale co ty właściwie o nich wiesz? Małe, kosmate

stworzonka, latające myszki, dziwolągi natury? Nie mówię tylko o wampirach, w

ogóle o nietoperzach.

- Coś w tym guście - przyznała Anne.

- Bo nie macie pojęcia, jak wspaniale są przystosowane do życia. Co piąty

ssak na ziemi jest nietoperzem. Nietoperze są najszerzej występującym - nie licząc

ludzi - gatunkiem ssaków. My rządzimy za dnia, ale nie w nocy.

- Czy one nie są spokrewnione z gryzoniami? - Anne wymieniła spojrzenie z

Youngmanem.

- Człowiek i nietoperz, oboje wywodzą się od małych, nadrzewnych ssaków

owadożernych. Myśmy zleźli na dół, a one odleciały. Leonardo da Vinci starał się

background image

przez dwadzieścia lat zaprojektować dla człowieka skrzydła, tak żeby mógł latać jak

ptak. Jego projekt wygląda jak skrzydło nietoperza. Mamy jeszcze więcej wspólnego.

Ponad dwadzieścia rodzajów wirusów. Ludzkie pluskwy pochodzą od nietoperzy, z

czasów, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w tych samych jaskiniach. A wampiry są

najbardziej do nas zbliżone ze wszystkich nietoperzy.

- Cóż... - Youngman westchnął. - Wiem, że jesteś najlepszym tępicielem

nietoperzy, ale dowcipy ci nie wychodzą.

- To nie dowcipy. Może ironia. To wszystko prawda. Nietoperz wampir to

niesamowite zwierzę. Jest to jedyny rodzaj nietoperza, który może się rozmnażać

przez cały rok, tak jak ludzie. Ich ciąża trwa pełne osiem miesięcy. Wychowanie i

nauka małych trwają znacznie dłużej niż u innych nietoperzy. Jest to jedyny nietoperz,

który potrafi biegać i skakać. Jedyny, który nie jest w stanie żyć w zgodzie z innymi

zwierzętami, włączając w to inne nietoperze. Nie muszę chyba dodawać, że jest to

jedyny nietoperz, który nie boi się człowieka. Karol Darwin był pierwszym

zachodnim badaczem, który natknął się na wampiry. Nie wiedział, jak je

sklasyfikować.

- Tak więc - Youngman dopiero teraz przypalił sobie papierosa - trzeba znać

przeciwnika.

- Znać swoich kuzynów. A biorąc pod uwagę, że wampiry mogą żyć po

dwadzieścia lat, znać naszych dość długowiecznych kuzynów. Nie nazywaj mnie

wobec tego „tępicielem". Tępić można muchy. Nietoperze się zabija.

- W związku z czym cała twoja teoria o współistnieniu bierze w łeb.

- Nie. Wampiry żerują na dużych, śpiących stadnie ssakach. Zerują na bydle i

na koniach. W Nowym Świecie, aż do przyjazdu Hiszpanów, nie było żadnych koni.

Jak więc sądzicie, na kim żerowały wcześniej wampiry? Wymieńcie jedynego ssaka

północnoamerykańskiego, który śpi w stadach lub w wioskach.

- Chodzi ci o ludzi? - odgadła Anne.

- Tak, właśnie o nich. Możemy, rzecz jasna, tylko domyślać się szczegółów

tego współżycia. Być może jedna grupa wampirów ustanawiała swoje prawa do

określonej wioski i broniła żerowiska przed innymi wampirami?

- A co z tego mieli ludzie? - zapytał Youngman.

- Bogów.

A więc słyszał o Masawie, pomyślał Youngman.

- Jakich bogów? - podjęła Anne.

background image

- Bogów Majów, na przykład – powiedział Paine, ku wyraźnej uldze

Youngmana. - Nadal można spotkać ich rzeźby na Jukatanie. Posągi z głowami

nietoperzy. Wyraźnie widać zakrzywione siekacze i długi język. Nikt naprawdę nie

wie, dlaczego Majowie porzucili swoje miasta. Może w wyniku rabunkowej

gospodarki rolnej. A może z powodu utraty krwi. Tam, gdzie występuje więcej

wampirów, było więcej bogów-nietoperzy. Więcej ofiar, więcej rytualnych danin z

krwi. Aztekowie smarowali sobie krwią włosy, wycinali sobie uszy na kształt

nietoperzy i nosili czapki z nietoperzych skórek.

- Jeżeli dobrze rozumiem - powiedziała Annę - sugerujesz, że nic się nie da

zmienić? śe dżuma powinna istnieć i że wampiry powinny dalej żyć?

- Nie chodzi o to, czy powinny. Jedyny sposób na wyeliminowanie dżumy,

bądź wampirów, to wyeliminować człowieka. Znikniemy razem.

- W takim razie twoja praca nie ma sensu -powiedziała. - Patrząc z oddali, z

biologicznego punktu widzenia, nasze życie jest bez znaczenia. Po co więc tu

siedzisz?

- Bo - Paine nie mógł wymyślić nic lepszego - na tym polega moja praca.

Po długiej ciszy Anne powiedziała:

- Dobry Boże!

A potem długo nikt się już nie odzywał.

Gwiazda Hotomkam powoli przesunęła się nad kanionem. Choochokam

zniknął za horyzontem. Youngman palił, żałując, że nie ma więcej samosiejki. Anne

spała na środku wąskiego namiotu. Paine metodycznie nabijał i rozładowywał swoją

strzelbę.

- Może powinniśmy posłuchać dziennika - zasugerował Youngman.

- Po co? - zapytał Paine. - I tak nie powiedzą niczego, co by nas mogło

zdziwić.

- Uważam, że zaczną bombardować jaskinie. - Youngman zniżył głos.

- Tak - zgodził się Paine. - Jedną albo dwie, aż się zorientują, że tylko

rozpraszają nietoperze. Musimy mieć te wampiry razem jeszcze przez dwie noce...

- A, właśnie. Annę nie wchodzi z nami jutro do jaskini. Tylko my dwaj. I tak

nie będzie w stanie nic nieść i tylko by nam przeszkadzała.

- Dobra.

- Nie, to nie wystarczy - Youngman pokiwał głową. - Albo obiecasz, że Anne

zostanie w samochodzie, albo idziesz sam.

background image

- Proszę bardzo, przysięgam, że nie wejdzie do żadnej jaskini. - Paine odłożył

strzelbę. Nad oświetlonym namiotem krążyła ćma. Nagle owad zaczął robić

gwałtowne uniki, latając zygzakiem bądź zniżając się nad samą ziemię. Paine obrócił

się w stronę wzmacniacza, zanim jeszcze zadźwięczał alarm. - Obudź ją! - polecił

Youngmanowi i zanurkował do wnętrza samochodu.

- Anne! - Youngman potrząsnął ją za ramię. -Wróciły.

- Jeszcze z trzysta metrów. - Paine powrócił. W jednej ręce trzymał cienki,

półtorametrowy drążek. W drugiej - dwuuncjową ampułkę z krwią.

- Jesteś pewien, że tu przystaną? - Youngman ujął drążek. Wokół koca owinął

ś

wieżą krowią skórę. Anne, nadal pocierając oczy, stała koło akumulatora.

- Poprzednio nie widziały nas w samochodzie. Teraz staniemy na zewnątrz. -

Paine wylał krew z ampułki na skórę. - Ostrożnie, nie dotykajcie siatki.

- Wiem, co robić.

- Kiedy powiem: „prąd", włączysz. - Paine strzelił palcami w kierunku Anne.

Youngman uświadomił sobie nagle, że Paine i Anne widzieli nietoperze,

natomiast on jeszcze nigdy nie widział tych zwierząt z bliska. Wystawił drążek w ten

sposób, że nasiąknięta krwią skóra znalazła się poza namiotem. Siatka wydawała się

taka krucha. Czuł, jak serce pompuje mu krew i adrenalinę, i pojął, jak delikatna jest

ludzka skóra. Nigdy dotąd nie bał się zwierząt.

Alarm wzmacniacza był coraz głośniejszy i bardziej natarczywy, przechodząc

w ciągły pisk.

Paine stał w środku namiotu, czekając spokojnie.

Anne patrzyła w górę.

Najpierw doszedł ich szept rzekomego wiatru, a potem cichy szum. Jakiś cień

przemknął nad głową, zbyt szybko, żeby Youngman mógł mu się przyjrzeć. Dwa inne

cienie. Dziesięć. Oczy świecące jak latarki. Sto, więcej niż Youngman był w stanie

zliczyć. Anne patrzyła; była w szoku. Ściany namiotu zaczęły się uginać. Poprzez

uderzenia skrzydeł Youngman nie słyszał już nawet pisku alarmu.

- Przebijają się! - krzyknęła Anne.

- Nie. - Paine skierował broń na leżący na ziemi kształt.

Rzeka nietoperzy przepływała nad głową, potem zakręcała i zmieniała się w

wir bijących skrzydeł. Wir przechodził nad namiotem w kręcące się koło. Youngman

odruchowo przykucnął. Paine, kręcący się na piętach, zdawał się rosnąć. Anne

spoglądała na pysk za namiotem. Na każdym policzku brodawki. Po obu stronach

background image

płaskiego nosa skośne, ciemne oczy. Długie, pofałdowane uszy. Youngman zauważył,

ż

e nietoperze pokryły sobą cały dach samochodu. Jeden zeskoczył na siatkę wprost

nad Paine'em. Jeszcze więcej pojawiło się na brzegu namiotu. Dwa podskoczyły i

zręcznie wspięły się na ścianki. Inne zeskoczyły z samochodu, a jeszcze inne

wylądowały wprost na siatce. Drążek w ręce Youngmana zatrząsł się. Na

zakrwawionym końcu siedział nietoperz. Siekaczami przeorał kawałek skóry. Długim,

czerwonym językiem delikatnie przeciągnął po drążku. Youngman usłyszał wystrzał i

zobaczył, że z grzbietu nietoperza sterczy lotka. Czterdzieści lub pięćdziesiąt

nietoperzy tłoczyło się na dachu, a inne wspinały się po ścianach za pomocą

haczykowato zakończonych kciuków. Część z nich miała pyski unurzane we krwi.

Drążek ugiął się pod ciężarem następnych trzech nietoperzy. Paine przepchnął

strzelbę przez siatkę i znów wypalił. Dach namiotu osiadł pod ciężarem. Nadleciało

jeszcze więcej nietoperzy, przynosząc ze sobą nieznośny smród amoniaku. Youngman

dosłyszał najniższe z wydawanych przez nie dźwięków, coś jakby trzaski w uszach.

Parę centymetrów od jego głowy zaczęły przegryzać się przez siatkę. Paine bez

pośpiechu wymierzył po raz trzeci. Kiedy opuszczał broń, na plecach, między

łopatkami, wylądował mu nietoperz. Youngman bez namysłu strącił zwierzę i

rozgniótł je pod butem.

- Prąd! - krzyknął Paine.

Na końcu namiotu powstała dziura. Przeciskał się przez nią kolejny nietoperz.

Youngman porwał strzelbę ze śpiwora i rozwalił go na kawałki. Krew, kości i futro

obryzgały wnętrze namiotu. Zatłukł jeszcze dwa inne, zanim Pai-ne'owi udało się

zatkać przerwę.

-Włącz akumulator! - krzyknął do Anne, która klęczała przy urządzeniu, nie

mogąc zmusić się do przekręcenia dźwigni. Nietoperze przecinały ściany i dach.

Youngman wystrzelił w ich kierunku i chwycił za rewolwer, który zabrał z domu

Momoa. Na jednej ze ścian pojawiła się szpara długości metra. Youngman ruszył na

spotkanie wciskających się do wnętrza nietoperzy; wystrzeliwszy wszystkie naboje,

sięgnął po siatkę i ściągnął ją rękami. Patrzył, jak nietoperze obsiadły mu całą dłoń.

Wtem całym jego ciałem targnął wstrząs elektryczny, pogrążając umysł w

ciemnościach, a ciało w konwulsjach.

background image

Rozdział ósmy

Niebieskie niebo otaczało twarz Anne.

- Jak się czujesz? - zapytała.

- Świetnie - wyszeptał Youngman.

- Całkiem nieźle, jak na człowieka, któremu przestało bić serce.

- A teraz bije?

Uniósł głowę z jej łona i skrzywił się. Zauważył, że dłonie ma obandażowane

do nadgarstków. Siatkowy namiot został zwinięty i gdzieś znikneły czerwone kanistry

z trucizną. Paine też gdzieś zniknął.

- Gdzie on jest? - zapytał Youngman.

- Poszedł szukać jaskini. Uratowałeś nam tej nocy życie, wiesz?

- Nic nie pamiętam.

- To moja wina - powiedziała. - Bałam się, nie byłam w stanie włączyć prądu.

Youngman oderwał się od niej i wstał. Ziemia kołysała mu się lekko pod

nogami. Spojrzał na słońce; musiało być koło południa.

- Powinien był poczekać. Sam nie doniesie tego wszystkiego. Dlaczego nie

wziął samochodu?

- Czekał, aż upewnił się, że przeżyjesz. Zostawił nam samochód, żebyśmy

mogli sobie pojechać. Wcale nie chciał, żebyśmy mu towarzyszyli. Wziął twoją

strzelbę i powiedział, że cię zastrzeli, jeżeli za nim pójdziesz. Nie żartował, to wariat.

Youngman opadł na kolano, trochę z zaskoczenia, trochę z powodu słabości.

- Nie wiedziałaś tego? - zapytał swą towarzyszkę. Spojrzał w głąb kanionu,

gdzie widać było oddalające się ślady Paine'a. - Kiedy poszedł?

- Z godzinę temu, może trochę więcej.

- Powinien był wyruszyć o świcie. - Youngman potrząsnął głową. - Nie wie,

jak tam dojść. Nie starczy mu czasu.

- Youngman, jedźmy stąd. To zawodowiec, sam da sobie radę. Tylko on jest w

stanie to zrobić.

- Jeden z nas. - Youngman nadal patrzył w kierunku, w którym poszedł Paine.

- Poczekamy i zobaczymy - powiedział.

Paine złożył na ścieżce ciężki ładunek. W środku zostawił truciznę, zwiniętą

background image

siatkę, baterie, druty i narzędzia, a ze sobą wziął tylko odbiornik, sznur, siekierkę i

strzelbę. Oddalił się już o milę od samochodu Anne i Youngmana. Nie będzie

powtórki z ojca i z Ochaya. Teraz był sam, wolny, i miał jasny umysł.

Opuszczona droga wspinała się w głąb kanionu, schowana pod nawisami z

lawy, które ukryty ją przed zdjęciami robionymi z powietrza. Po obu stronach

sterczały rdzawoczerwone ściany z piaskowca. Czasami błysnęła mika lub lśniący

białością wapień. Niekiedy Paine cofał się o krok przed cieniem ludzkim, ale nad sobą

widział tylko formacje lawy wulkanicznej. Z całej tej geologicznej obfitości Paine'a

najbardziej interesował wapień, który najprędzej mógł go zaprowadzić do jaskini

nietoperzy.

Nadal nie dochodził go żaden sygnał. Był przekonany, że lotki trafiły w cel i

ż

e nietoperze znajdowały się niedaleko, ale ściany kanionu ekranowały sygnał. Musiał

wspiąć się wyżej - inaczej mógł w ogóle minąć właściwą jaskinię.

Posuwał się powoli, aż dotarł do wąskiej bazaltowej ścieżki, którą wydostał

się na szczyt skalnej formacji. Ostrożnie postępując, dotarł na szczyt, skąd widział

całą wschodnią ścianę kanionu.

Kanion Maski różnił się zasadniczo od typowych tworów erozji. W miejsce

zwykłych kotlin i występów skały o różnej twardości stworzyły zadziwiającą, pociętą

łamigłówkę. Zaczęło się od wybuchu wulkanu, pomyślał, potem pojawiły się skały

osadowe. Wschodnia część mesy liczyła sobie z piętnaście kilometrów

kwadratowych, a na zachodzie wznosił się płaskowyż podobnych rozmiarów. Płonący

wyciek ropy znajdował się na zachodzie.

Jak z Miltona, pomyślał: „Lochy potworne, a w nich płomień bucha, lecz brak

tam światła. Na jego miejscu ciemność panuje widzialna".

Paine uśmiechnął się do siebie. Czuł się znakomicie, jak wtedy, kiedy

wiedział, że ma rację. Ponad wszystko.

Przesuwał się z jednego wzniesienia na drugie, przeskakując nad głębokimi

szczelinami, podciągając się w górę na linie, gdy gładka skała nie dawała oparcia dla

butów. Szedł śladem wapienia, aż ten znikał bądź wnikał do jaskini. Widział jaskinie,

całe setki - tak jak mówił Indianin - ale żadna z nich nie była ani dość wilgotna, ani

dość duża na to, aby gościć kolonię nietoperzy. Nadajnik milczał. Paine nie poddawał

się zniechęceniu. Nietoperze były, i to blisko.

Od czasu do czasu widział jakieś kształty odrywające się od skał. Wrony. Koło

jednego z gniazd zobaczył pszczołę gnojną, która z uwagą badała górę ptasich

background image

odchodów, sięgających człowiekowi do pasa. Paine widział burze na pustyni, ale nie

był nawet w stanie zgadnąć, kiedy tu ostatnio padało.

Nie widział żadnego życia roślinnego i - poza samotną pszczołą - żadnych

owadów.

Przeszedł po naturalnym moście z piaskowca i w dole, w cieniu, zobaczył

swoją drogę. Zdziwił się, że zaszedł tak daleko. Spojrzał na zegarek. Piąta: dwie

godziny do zachodu słońca. Było o wiele później, niż sądził, ale był przekonany, że

ma dość czasu.

Po drugiej stronie mostu przeważały skały wulkaniczne. Paine musiał

przebijać się przez pola bazaltowych kominów. W pewnym miejscu dostrzegł

podwójną spiralę wyrytą głęboko w wapieniu, aż do poziomu ciemnej lawy. Skąd

Indianie wiedzieli, że pod wapieniem znajduje się lawa - nie miał pojęcia. To była

zagadka dla antropologów. Dla niego wapień był dobrą wróżbą.

Gdy wyszedł z pola lawy, doszedł go pierwszy sygnał i stopniowo przybierał

na sile, w miarę jak posuwał się do przodu. Spróbował na dwóch innych

częstotliwościach; druga była ledwie słyszalna, ale trzecia brzmiała najmocniej. Paine

szedł naprzód poprzez bazaltowe zapory. Przeskoczył przez szczelinę i ujrzał wielką

płaską płytę wapienną.

Nadajnik piszczał na wszystkich trzech częstotliwościach. Wyłączył go.

Wapienna płyta miała z piętnaście metrów średnicy, a w środku widniał

sześciometrowy otwór, wydrążony przez erozję. Brzegi otworu porastał mech.

Poruszając się ostrożnie, na brzuchu, Paine podczołgał się blisko i spojrzał w dół.

Znalazł je. Promień światła, przenikający przez szczelinę do wnętrza jaskini,

oświetlał -kilkadziesiąt metrów niżej - smolistą kałużę na dnie. Kałuża była płytka,

niedawno powstała, ale towarzyszył jej zwykły odór amoniaku. Paine włączył na

chwilę odbiornik. Ostry dźwięk wprawił w ruch dziesiątki ciał podwieszonych przy

sklepieniu jaskini, tuż pod nim. Wszystkie trzy pasma. Dopadł je wszystkie.

Kiedy oczy przywykły mu do mroku, dostrzegł, że jaskinia jest okrągła,

szeroka na jakieś sto metrów, w kształcie amfiteatru. Ściany pięły się w górę, kończąc

się łukowatym sklepieniem. Jeżeli teraz stado liczyło sobie z tysiąc nietoperzy, to

jaskinia śmiało mogła pomieścić trzy razy tyle. Gdzieś w dole musiało wypływać

ź

ródło lub płynęły wody podziemne. Paine pociągnął nosem. Smród amoniaku nie był

zbyt silny i Paine wyczuł inny, dobrze znany zapach. Ropa. Jeszcze jeden wyciek.

background image

Chee byłby w siódmym niebie.

Ź

renice Paine'a nadal się rozszerzały. Pionowe linie na podłożu jaskini nie

mogły być przypadkowe, bo były idealnie proste. Były to prymitywne drabiny, może z

dziesięć, a w większości brakowało szczebli. Z mroku wyłoniło się więcej

szczegółów. W głębokim cieniu widać było ciemny kształt. Kwadrat. Wokół i

powyżej widać było więcej kwadratów, które sięgały aż do połowy wysokości jaskini.

Okna. Okna i drzwi do pięciopiętrowych domów, cała wielka podziemna aleja. Paine

nie dostrzegł tego wcześniej nie tylko dlatego, że było ciemno. Domy leżały w

ruinach. Dachy i ściany zapadły się do środka, a wszystko pokrywała gruba warstwa

kurzu. Paine'owi wydawało się, że w razie ataku wroga ludzie mogli w takim miejscu

przeczekać dłuższy czas. To nie była pospiesznie zbudowana atrapa. To było małe

miasto.

Zaciekawiony i zaintrygowany Paine przeczołgał się wokół całego otworu,

szeroko rozstawiając ramiona i kolana, żeby zminimalizować nacisk ciała na

wapienne sklepienie. Pomyślał, że będzie zmuszony spuścić kanistry z gazem do

jaskini za pomocą bloczka, umocowanego na drążku, wbitym w płytę. Operacja ta

mogłaby rozbić kruchy wapień i zbudzić nietoperze, gdyby jednak ruiny wznosiły się

na wysokość przynajmniej trzydziestu metrów, to byłby w stanie umieścić kanistry

bezpośrednio na nich. Ruiny świadczyły również o tym, że do jaskini musiało

prowadzić inne wejście, którym do środka wchodzili ludzie.

Chociaż ruiny nie stanowiły dostatecznego oparcia dla kanistrów, Paine i tak

był zadowolony. Zmiana taktyki w połowie walki mogła doprowadzić do klęski, a

jeden fałszywy krok w tak zapuszczonych ruinach mógł skończyć się tragedią.

Wobec tego pozostawał górny wlot. Wprost nad głowami nietoperzy.

Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł: poprzez pole lawy, do mostu z

piaskowca, a stamtąd do drogi, na którą spuścił się po sznurze. Teraz przyszła kolej na

pytania.

Droga dochodzi aż tutaj? W jakim celu?

Nie chciał się zatrzymać, ale nawyk był silniejszy. Pułapka nie miała sensu,

jeżeli istniały dwa wyjścia, a ludzie jakoś musieli się tam dostawać.

Kiedy Paine zbliżył się do jaskini, odbiornik znów zaczął piszczeć. Nie tak

głośno jak nad jaskinią, ale dość wyraźnie. Youngman znał kanion i drogę. Paine

uświadomił to sobie i aż poczerwieniał na twarzy. Sukinsyn na pewno znał tę jaskinię.

Droga urywała się przy czymś, co wyglądało jak wejście do kopalni.

background image

Drewniane koło od taczki, które butwiało w spokoju od setek lat, leżało obok wjazdu

zdolnego pomieścić dwa kopalniane wagoniki.

Sygnał dochodził ze środka. Zerknął na zegarek. Robiło się późno, ale musiał

się upewnić.

Wszedłszy do środka, dotknął ściany. Była zimna, wilgotna i zabarwiła mu

palce na czarno. Wystarczyło tylko powąchać i już wiedział: kopalnia służyła

wydobywaniu roponośnych piasków bitumicznych. Piaski tak nasączone ropą, że

można było formować je w cegiełki i palić lepiej niż węgiel.

Szyb ciągnął się dalej, a z każdym krokiem wzrastała siła sygnałów. To

musiała być ta druga droga do jaskini. Pięćdziesiąt metrów dalej korytarz kończył się

ś

lepo. Pomimo to sygnały dobiegały wyraźnie i Paine czuł zapach amoniaku.

Ostrożnie naparł dłonią na przednią ścianę, która rozsypała się pod palcami. Ramię

przeszło mu na wylot przez zbutwiałe szczątki zasłony, która oddzielała kopalnię od

głównej, wapiennej jaskini. Ostrożnie cofnął ramię i zajrzał przez dziurę. Przed jego

oczyma roztoczył się widok oświetlonej przez górny otwór groty, kałuża

przetrawionej krwi, ruiny pueblo, a nad głową - sufit pełen śmiercionośnych, lecz

zarazem delikatnych nietoperzy. A więc używały jedynie górnego wlotu.

Doszedłszy do drogi, Paine ruszył biegiem. Dochodziła szósta, nie miał już

dość czasu, żeby rozpylić truciznę przed wylotem wampirów. Tak naprawdę, to miał

czas zaledwie na to, żeby odzyskać plecak i uciec z drogi przelotu nietoperzy.

Droga wiła się bezustannie. Paine'owi wydawało się, że zakręca złośliwie,

chcąc go opóźnić, ale na koniec dojrzał plecak tam, gdzie go zostawił. Na widok

Paine'a przestraszony kruk zerwał się w powietrze.

Od razu, z nawyku, sprawdził ciśnienie w kanistrze z cyjanowodorem.

Wszystko było w porządku. Baterie były naładowane, a metalowa siatka porządnie

zwinięta. Kruk musiał po prostu rozglądać się za jedzeniem. Paine zarzucił ładunek na

ramiona i ruszył w kierunku wapiennej płyty.

Pomimo ostrego kąta podejścia i wagi kanistra, szedł szybko. Droga pogrążyła

się w niebieskawym półmroku, a w górze świeciły wierzchołki kanionu. Od czasu do

czasu słońce przenikało przez wyrwy w skałach i rzucało na ściany garbaty cień

Paine'a. Raz Paine dostrzegł inny cień i ujrzał krążącego nad głową kruka.

Przerzucił linę nad mostkiem z piaskowca i podciągnął się do góry. Potem

przemierzył pole lawy i okrążył górne wejście od zachodu; tutaj przycupnął pod

skalnym występem i patrzył, jak ostatnie promienie słońca schodzą z wapiennej płyty.

background image

Teraz, kiedy już wiedział, co robić, poczuł się pewniej. Otworzył plecak,

wyciągnął ze środka kask i przecinak do drutu. Maska gazowa i rękawiczki nie były

mu potrzebne. Zerwał się wschodni wiatr, tak że zapach Paine'a nie dochodził do

jaskini. Wszystko szło jak po maśle.

Po zachodzie słońca horyzont na wschodzie zabarwił się na różowo, a potem

na fioletowo. Z dziury nie wyleciał ani jeden nietoperz. Inne nietoperze ożywały już o

zmroku, ale wampiry czekały na prawdziwą noc. Potem Paine usłyszał szum, bicie

skrzydeł i odgłosy oddawanego moczu. Odległe wierzchołki mesy przez chwilę

wyglądały jak złote chmury; po pewnym czasie ukazały się gwiazdy i świat pogrążył

się w ciemności.

Paine wstrzymał oddech. Jeszcze przez minutę powietrze było nieruchome, a

potem pierwsze nietoperze wyleciały z otworu, niczym liście unoszone w górę przez

płomień. Zaraz pojawiła się reszta, tworząc czarną kolumnę wzbijającą się na sto

metrów w niebo.

Jego nietoperze.

Paine trzymał się skały, jakby mógł zostać wessany w kręcący się wir. Część

jego osobowości na pewno dała się wessać. Razem z ojcem, Ochayem i wszystkimi

latami spędzonymi w Meksyku. Joe Paine powiedział raz, że człowiek staje się tym,

co zabija. Miał rację. Nietoperze i Paine byli głową i ogonem tego samego organizmu,

który prowadził i ścigał sam siebie. Bestia zrodzona ze śmierci i żywiona obsesją.

Otulona w zło. Oszukał Anne. W przyrodzie panowała pewna harmonia. Drapieżniki

eliminowały słabsze okazy, zwierzęta roślinożerne i ptaki przenosiły nasiona, owady

czyściły glebę, kwiaty roztaczały wokół siebie piękno. Każda istota, w zamian za swe

ż

ycie, użyczała czegoś z siebie innym. Ale jeden wybryk natury nie odwdzięczał się

niczym w zamian za swoje nienasycone pragnienie. Wampir. Paine nie bał się

klaustrofobii, natomiast trząsł się na myśl o uosobieniu zła. Rozumiał to, ale nie był w

stanie przewidzieć, że zło ma wymierną wagę. Aż do chwili, gdy sobie uświadomił,

ż

e zło zmusiło go do przepędzenia nietoperzy w okolice, w których nigdy wcześniej

nie były i gdzie zaczęły ze zdwojoną siłą siać terror. Apokalipsa nie potrzebowała

koni i ognistych smoków, mając do dyspozycji nietoperze i dżumę. Wszystko dzięki

niemu.

Ale oto nadchodził kres pogoni i na koniec mógł stać się wolny.

Rozpłaszczywszy się na kształt chmury, obróciwszy się parokrotnie wokół

własnej osi i utworzywszy długi półksiężyc, nietoperze pomknęły na wschód, nad

background image

pustynię.

Paine odczekał dziesięć minut, a potem pociął metalową siatkę na równe

odcinki. Chciał przygotować szczelne zamknięcie otworu wlotowego. Jeden z

odcinków zrolował, zaniósł na drugą stronę dziury i przymocował stalowymi

ś

ledziami do płyty. Nieco dalej zamocował kolejne śledzie. Nie musiał ich wbijać

głęboko, zaledwie tyle, żeby przytrzymały siatkę. Pod sobą słyszał niespokojne

szelesty trzymających się sufitu niemowląt. Domyślał się, że towarzyszą temu

niesłyszalne dla jego uszu wołania o pomoc, ale stado było zbyt daleko, aby mogło na

nie zareagować. Paine przyczepił do siatki dwa przewody i podłączył je do baterii

schowanych pod skalną półką. Ustawił przełącznik na trzysta woltów, włączył na

próbę, a potem znów wyłączył. Pierwsza część pułapki była gotowa.

Paine stał na skalnej półce z granitu, o wiele trwalszej od wapienia. Odszukał

wąską szczelinę i wbił śledzia. Związał razem dwa odcinki sznura w jeden -

trzydziestometrowej długości. Jeden koniec przymocował do śledzia, a do drugiego

przywiązał rączkę kanistra z trucizną. Przekręcił regulator zegara; każdy obrót cofał

aparat o godzinę. Nastawił regulator na maksimum: dwanaście obrotów.

Potem położył kanister na boku i zaczął go toczyć w kierunku otworu.

Granitowa półka znajdowała się w odległości piętnastu metrów od otworu, kanister

miał więc zwisać piętnaście metrów pod sklepieniem, z dala od powracających

nietoperzy. Po ich powrocie Paine chciał rozłożyć siatkę, włączyć prąd i czekać. Aż

do siódmej czterdzieści pięć rano, kiedy to z kanistra wydobyłby się śmiertelny obłok.

Było to bardzo proste.

Pojawiło się więcej gwiazd. Paine toczył kanister powoli w kierunku otworu.

Potem popchnął go lekko i butla wleciała do środka. Złapał za sznur i zaczął powoli

opuszczać go w dół. Ostrożnie odsunął się od wlotu, na bok wapiennej płyty i

wypuścił nieco więcej sznura.

Lina się zatrzymała. Paine obliczył, że kanister mógł się opuścić nie więcej niż

o trzy metry. Linka musiała się więc gdzieś zahaczyć. Potrząsnął nią silnie. Ani

drgnęła.

Znów podczołgał się do otworu. Pod rękami i kolanami wyczuwał nerwowe

ruchy niemowląt, zaniepokojonych pojawieniem się kanistra.

- Cierpliwości - wyszeptał do nich.

Doszedłszy do otworu, zobaczył, że sznur wgryzł się w miękki wapień i utknął

w nim. Nie chciał opierać całego ciężaru ciała na kolanach, ale uwolnił linę i uniósł

background image

kanister, żeby opuścić go w innym miejscu.

Podnosząc kanister, dojrzał i inny kłopot. Jakimś cudem linka przymocowana

do rączki butli owinęła się wokół lejka i zablokowała regulator. Paine wyciągnął

delikatnie kanister i ustawił go na brzegu otworu.

Jeden ruch ręki uwolnił regulator. Znów zniżył butlę do jaskini, z

przyjemnością obserwując, jak zjeżdża w głąb. Na koniec kanister znikł mu z oczu, z

lekka kołysząc się gdzieś w ciemnościach.

Paine odchylił się do tyłu i głęboko odetchnął.

Poczuł, jak płyta trzeszczy pod nim. Już miał rzucić się do tyłu, kiedy wapień

usunął mu się spod nóg. Złapał się za skałę, ale kruszyła się pod palcami, a na jego

głowę sypał się biały pył.

Spadał. Najpierw stopami w dół. Potem rozrzucił ręce i nogi, a mrok uderzył

go w twarz. Widział przed sobą sznur od kanistra. Zatrzymał się piętnaście metrów

pod sklepieniem. Nadgarstek miał zaplątany w sznur, tuż przy rączce butli z

cyjanowodorem. Zimny kanister obijał mu się o potłuczoną twarz. Próbował się

wyprostować, ale ciężar ciała wyrwał uwięzione w pętli ramię ze stawu. Drugą ręką

nie był w stanie się uwolnić.

Wisiał.

Niemowlęta przez pewien czas tłukły się pod sufitem, a potem ucichły.

Czekały.

Tak jak i Paine.

background image

Rozdział dziewiąty

- Nie udało mu się - powiedział Youngman. - W przeciwnym razie już by tu

był.

Wysoko nad głową jaśniały dwie gwiazdy Natupkom: Castor i Polluks.

Pojawiła się też Talawsohu, Gwiazda Poranna. Oboje z Anne widzieli dwukrotnie

przelot nietoperzy. Pierwszym razem na własne oczy, a drugim - w pięć godzin

później - na oscyloskopie Paine'a. Ale to było już pięć godzin temu.

- Kazałem mu czekać.

- Paine wie, co robi. Masz, zjedz to, wyglądasz potwornie - dała mu kawałek

chleba z margaryną. - Przykro mi, ale nic innego nie mamy. I parę piw.

Potrząsnął głową. Nawet w zielonym blasku oscyloskopu twarz miał szarą,

jakby pokrytą popiołem.

- Gdybyśmy za nim poszli, zabiłby nas.

- Już do nikogo nie będzie strzelał.

- Nic mu się nie stało. Najlepsze, co możemy zrobić, to pojechać do szosy, tak

ż

eby Chee mógł po niego przysłać helikopter.

Youngman włączył radio. Rozgłośnie z Tuba City nie nadawały już muzyki.

Długie chwile ciszy przerywały kolejne obwieszczenia. Tuba City już drugi dzień

objęte jest kwarantanną... piętnaście osób zmarło w Shangopovi, dwanaście w

Walpi... granice stanowe Utah i Nowego Meksyku zostały zamknięte... we Flagstaff

ewakuacja postępowała zgodnie z planem... sytuacja została opanowana...

- Wyjdę się rozejrzeć. - Youngman pocałował rękę Anne. - Daj mi znać, jak

coś się pokaże na ekranie.

Wyszedł z samochodu i spojrzał na drogę. Paine nie wróci. Zamiast pójść na

czas do jaskini, Paine zabałaganił po drodze. Nawet śpiąc, Youngman zastosował się

do polecenia Abne-ra. Kiedy Abner to wszystko przewidział? Tydzień temu?

Zaledwie? A za tydzień, co się stanie? Co by się mogło stać, gdyby tydzień temu był

w stanie odczytać piaskowe rysunki zmarłego starca?

Kiedy sięgnął do kieszeni, szukając papierosów, natrafił na korzeń bielunia.

Youngman zdawał sobie sprawę, że nie ma dość sił na dotarcie do jaskini.

Ledwie mógł chodzić, a ręce miał prawie bezużyteczne.

Gdybyż Paine miał rację, że jest jedynym człowiekiem, który był w stanie

background image

zatrzymać nietoperze...

Youngman nadgryzł korzeń. Wziął potężny kęs, nie mając pojęcia, jaka jest

największa dopuszczalna dawka. Jeżeli się zatruje, to Anne wywiezie go z kanionu.

Cóż miał do stracenia? Poczuł gorzki smak spływający mu do gardła.

Po Talawsohu pojawiła się Ponochona, Gwiazda Psa, i nastała najgłębsza noc,

poprzedzająca świt. Całonocne ceremonie kończyły się wraz ze wschodem

Ponochony, a potem kapłani czekali na wschód słońca, które miało im powiedzieć,

czy uroczystości się udały. Jeden błąd mógł spowodować, że słońce by wstało razem z

tęczą o odwróconych kolorach. Youngman czekał; ramiona i nogi sztywne z napięcia,

usta otwarte, serce bijące coraz wolniej. Głową uderzył o burtę samochodu, a oczyma

wodził za gwiazdami, które przypominały kręcące się w oddali nietoperze. Powoli

liczył minuty w rytm uderzeń serca. Poranny wietrzyk owiewał mu lewą stronę

twarzy, po czym niespiesznie przesuwał się na prawo. Turkusowy deszcz przesłonił

gwiazdy, a potem pustynia buchnęła płomieniem, który rozpalił cały horyzont na

wschodzie. Kanion odpłynął w morze ognia.

Płomienie okryły Youngmana i ogrzały jak lekka, złota derka. Ciało zapłonęło

i wypuściło go ze swych objęć, pozwalając mu poszybować w górę. Przez chwilę

rozkoszował się niebytem, a potem poczuł, jak wraca doń świadomość. Widział, jak

w dole świat tańczy między dwiema lalkami Kachina. Jedna z nich miała twarz z

chmur, a druga - spaloną słońcem. Skłoniły się przed Youngmanem i odepchnęły

ś

wiat na bok.

Ś

wiat się zmienił. Ocean uderzał o korony drzew. Między drzewami widział

znajome rzędy kukurydzy, a gdzieniegdzie - kwadratowe pomniki i świątynie

ozdobione kamiennymi rzeźbami z twarzami tygrysów, węży i nietoperzy. Kukurydza

miała grube kaczany, a studnie były pełne czystej wody, ale ludzie uciekali przed

siebie, aż zatrzymali się nad jeziorem otoczonym przez wulkany. Na wyspach rosły

piramidy, a na ich stopniach, splamionych krwią kapłanów, stali żołnierze przebrani

za zwierzęta. Lecz część ludzi poszła dalej, idąc na północ, aż dotarli na skraj pustyni.

Widział, jak rosły miasta. Mesa Verde, Aztec, Wupatki, Keet Seel. Każde z nich

znów opuszczone w szczycie swej świetności przez ludzi, którzy udali się na ostatnią

wielką wędrówkę, na pustynię. Podzielili się na cztery grupy i poszli w cztery strony

ś

wiata, nakreślając swoim tropem znak krzyża. Po setkach lat skręcili w prawo,

kreśląc swastykę. Wraz z obrotem swastyki, podzielili się na mniejsze grupy, kręcąc

się wkoło, aż cały świat naznaczony został ruchomymi swastykami i kołami. W jednej

background image

chwili powstawało pueblo. Inna grupa szła tropem przodków, a potem skręcała w

innym kierunku, lecz zawsze i nieuchronnie dążąc do środka świata. I w końcu

pojawili się na brzegach Czarnej Mesy, w Oraibi, w Hotevilla i w Shongopovi, bez

wody, bez żyznych ziem, bez przyjaciół i na łasce swych bogów.

Youngman ujrzał samego siebie - leżał na plecach, z rozpostartymi rękami i

nogami na z wolna wirującej pustyni.

Na koniec się odnalazł. Był gotów.

- Czujesz się lepiej? - Anne podeszła do niego.

- Tak. Czuję się bardziej sobą.

Zaczerpnął głęboki oddech. Poranny wiatr poruszył lok nad jej skronią, a

pochyłe promienie słońca dodały blasku niebiesko-brązowym oczom.

- Wiesz, jesteś bardzo piękna. - Podniósł się.

- Chodź już. Przygotujmy się do wyjazdu.

Wspięła się na maskę i podała Youngmanowi mikrofon kierunkowy, a on

schował go w bagażniku. Prawie nie czuł ciężaru ekwipunku. Spojrzał na swe dłonie i

odwinął bandaże.

- Co robisz? - Anne zobaczyła krwawiące nacięcia.

- Anne, wiem, jak je powstrzymać. Idę do jaskini.

- Nawet nie wiesz, gdzie ona jest.

- Mam przeczucie...

- Paine...

- Paine nie żyje. Anne, jest już dzień. Nie wrócił, bo nie żyje.

- Jeżeli to prawda, to tym bardziej powinniśmy stąd odjechać. Przykro mi, że

cię w to wciągnęłam.

- Nie. Wierz mi, to nie ty mnie wciągnęłaś.

Jeszcze dwie godziny temu Youngman był w szoku, a Indianin, którego teraz

widziała, spokojnie dopinał koszulę pokaleczonymi palcami.

- To jest błyskawiczna rekonwalescencja. Niewiarygodna. O co tu chodzi?

- Abner otworzył krąg. Ja muszę go znów zamknąć.

- Zamknąć krąg? To bez sensu, Youngman. Mówisz jak czarownik. Mów

rozsądnie.

- To uważasz, że coś takiego jak cyjanowodór ma sens? - Youngman oderwał

pas z koszuli, po czym przewiązał go sposobem Hopi wokół głowy.

- Tak - odparła.

background image

- Paine miał rację?

- Tak.

- Ale teraz nie żyje.

Anne ugryzła się w język. Wschodzące słońce rzucało błękitny blask na

samochód, Youngmana i na nią. Ona i Youngman mówili innymi językami.

- Nie rozmiem - powiedziała.

- Trudno. Chcę tylko, żebyś mi zaufała.

- Ale jak mogę ci zaufać, jeżeli nie wiem, co chcesz zrobić?

- To właśnie jest zaufanie. Zaufanie jest czymś nienaukowym i niebiałym. Czy

nie sądzisz, że najwyższy czas, żebyśmy się przekonali, czy to potrafisz?

- Świetnie - zgodziła się. - To jest nie fair. Przecież nie zostaniemy razem,

jeżeli powiem „nie". To jest nie fair, bo cię kocham.

- Bywa tak, że miłość nie wystarcza.

Anne odeszła, żeby na niego nie patrzeć. Zdecydował, że daje jej pięć minut

do namysłu. Powróciła już po jednej.

- Mówię „tak" - powiedziała. - W tej chwili, po tym pytaniu, nie tylko cię nie

kochani, ale wręcz nienawidzę. Pomimo to pójdę z tobą. Nie pozwolę, żebyś poszedł

sam.

Youngman wiedział, że nie było to zaufanie. Ale zawsze coś, na początek.

Drogę zbudowano dla meksykańskich wozów, a nie dla rovera. Co prawda

Youngman spuścił powietrze z opon i dzięki temu obniżył pojazd o kilka

centymetrów, ale stracili całe godziny rozbijając szpadlem bariery i niskie mostki z

piaskowca. Było mu obojętne, jak wolno posuwali się naprzód; skoro Anne

zdecydowała się mu towarzyszyć, to musiał zabrać ze sobą schron, jakim był

samochód.

Minęło południe, gdy prawie wykończeni dotarli do końca drogi.

- Co to jest? - Anne zaciągnęła hamulec ręczny.

- Kopalnia.

- Nigdy nie słyszałam o żadnej kopalni w tej okolicy.

- Cóż, od pewnego czasu jest nieczynna. - Domyślił się następnego pytania. -

Od jakichś dwustu lat.

Gdy wysiedli z rovera, Anne zaczęła nawoływać Paine'a, ale Youngman

sprzeciwił się.

background image

- Znajdziemy go - powiedział.

Przy wejściu do kopalni leżało stare, drewniane koło. Nie było śladu Paine'a,

ale grunt był za twardy, żeby można było odczytać ślady. Annę z lękiem przyjrzała się

skałom napierającym na wąską dróżkę. Z wierzchołków spoglądały na nich jęzory

lawy.

- Kopalnia i droga, o których wiedzą tylko Hopi? Co to za tajemnica? -

zapytała. - Skąd wiesz, że tam są nietoperze?

- Mogę się mylić. Poczekasz tutaj?

- Idziemy razem - zdecydowała i ruszyła za nim.

Kiedy weszli do kopalni, tuż nad głową załopotały skrzydła. Youngman zdusił

ręką krzyk Anne i oboje spojrzeli na parę odlatujących kruków.

- Nic ci nie jest?

- Jestem trochę zdenerwowana.

Youngman zabrał jej latarkę.

- Zostań tutaj - polecił.

Dalej poszedł sam.

Było zimno jak w grobie, ale dość wygodnie. Dokładnie tak, jak to tyle razy

opisywał Abner. Wilgotne ściany, wzdłuż których kastylijscy księża pędzili biczami

swoich niewolników-Hopi do pracy. Rzędy przeładowanych powozów. W miarę jak

Youngman zagłębiał się w sztolnię, gasł odgłos jego kroków, tłumiony przez

wilgotne, spocone ściany. Wejście i Anne rozmyły się w niewyraźne plamy.

Youngman poświecił latarką, szukając Paine'a. Nic.

Kiedy doszedł do końca korytarza, poczuł smród amoniaku. Zgasiwszy

ś

wiatło, dostrzegł blady poblask na ścianie. Ściana zrobiona była z butwiejącej,

dziurawej derki. Youngman zajrzał przez szparę, po czym rozerwał derkę i wszedł do

ś

rodka.

Ujrzał olbrzymią grotę rozjaśnioną promieniami padającymi przez dziurę w

sklepieniu. Musiał wyciągnąć głowę, żeby objąć wzrokiem cały sufit. Wszędzie,

gdziekolwiek spojrzał, widział nietoperze. Wydawało się, że wiszą warstwami, a gdy

jeden z nich się poruszył, to falowały wszystkie inne, tak że całą kolonią bezustannie

wstrząsały drobne dreszcze. Na podłodze widać było ciemną kałużę uryny i

odchodów. A dalej stało pueblo. A obok kałuży - człowiek ściskający czerwony

kanister. Youngman wychynął z korytarza dziesięć minut później, ciągnąc sznur. Na

końcu sznura, nadal zwarty z kanistrem, leżał Paine. Czerwona czupryna Paine'a z

background image

lekka przekrzywiła się na bok, równo odcięta nad czołem. Na ubraniu widniały

ciemne pasma odchodów. W świetle dziennym sprawiał dziwne wrażenie, jak

fragment czyjegoś koszmaru. Groteskowy i cuchnący amoniakiem.

Youngman odciął sznur i złożył zmarłego obok drewnianego koła. Dopiero

wtedy odważył się spojrzeć na Anne.

- One tam są. - Patrzyła na kopalnię.

- Tak. Są tam.

Zobaczył, jak Anne rozsypuje się na kawałki, a potem znów bierze się w

garść. Trupia bladość na twarzy ustąpiła łzom gniewu.

- Jak to się stało?

- Nad jaskinią jest otwór. Wpadł do środka, chciał schwycić sznur i się

zaplątał. - Youngman podniósł przetartą końcówkę sznura. - Być może sznur pękł,

zanim nietoperze powróciły do jaskini. Być może nic nie czuł.

Youngman w to wątpił. Porządny sznur nie przerywał się w ten sposób. Chyba

ż

e coś się szarpało i kręciło przez długi czas na drugim końcu.

- Kanister. - Nie zdążył go użyć. Anne otarła oczy. - To cyjanowodór. Teraz

nasza kolej. Youngman, musimy dokończyć to, co on zaczął.

- Nie.

- Jak to? - Anne poprawiła kanister. - Nauczył nas tego. Twierdził, że nie

można się pomylić.

- Anne...

- Zrobimy tak, jak chciał. Nastaw regulator. To łatwe.

- Anne... - Ukląkł przy zbiorniku, a potem poruszył regulatorem, który okręcił

się wokół własnej osi. - Zepsuty. Pękł przy upadku.

- No to co zrobimy? Jaki masz teraz pomysł?! Czy masz coś ze sobą?

- Nic. Wszystko, co potrzebne, jest na miejscu.

Odprowadzony jej wściekłym spojrzeniem, poszedł do samochodu po koc, na

którym położył Paine'a. Smród amoniaku bił nie tylko od zmarłego, ale i z jaskini.

- Widziałeś nietoperze? - Anne starała się opanować.

- Są w wielkiej jaskini, na końcu sztolni. - Youngman skinął na ciało Paine'a. -

Miał ze sobą o wiele więcej sprzętu niż ten kanister. Wydaje mi się, że wiem, co miał

zamiar zrobić.

- Czy możemy im dać radę?

- Możemy je pozabijać, jeżeli o to ci chodzi.

background image

Youngman wspiął się na dach samochodu, z którego zobaczył język lawy

zwisający z pobliskiego występu. Zahaczył o niego lasso.

- Zaraz wrócę! - krzyknął.

Podciągnął się na szczyt i tam przystanął, poza zasięgiem wzroku Annę.

Słabło już narkotyczne działanie bielunia i ręce piekły go po krótkiej wspinaczce.

Odgryzł nieco więcej korzenia. śeby choć trochę stłumić ból, pomyślał. Potem polizał

palce i ruszył w kierunku wapiennej płyty stanowiącej sklepienie jaskini.

Już w pół drogi poczuł się pewniej, silniej. Przy brzegu dziury zauważył

zrolowaną siatkę, rozpiętą na śledziach i gotową do naciągnięcia. Przerwany sznur i

druty zaprowadziły go pod skalną półkę, gdzie odkrył baterie i resztę sprzętu Paine'a.

Youngman napiął siatkę, zakrywając dziurę, i podłączył prąd. Z plecaka wyjął jedynie

siekierkę.

Kiedy wstał, bieluń uderzył mu do głowy i niebo pokryło się chmurami.

Chmury były czerwone i tryskały krwią.

Youngman spodziewał się czegoś takiego. Odwrócił się tyłem do chmur i,

spuściwszy wzrok, powrócił na drogę.

Kiedy doszedł do samochodu, Anne wprawdzie tam nie było, ale wyszła z

kopalni, zanim zdążył ją zawołać.

- Jesteś - powiedział z ulgą. - Zablokowałem im drogę ucieczki. Paine

wszystko przygotował.

- Widziałam cię. Byłam w grocie.

- Świetnie. Widziałaś więc i nietoperze.

- Widziałam też domy. Youngman, te opowieści o podziemnym mieście to

wcale nie były bajki, prawda?

- Ruiny pueblo. Cóż takiego? Pełno ich na pustyni.

- Ale nie w grocie. No i ta opowieść o gorejącej dziurze. Gdybyśmy poszli ze

sto metrów dalej, to też pewnie byśmy ją znaleźli...

- Co za różnica? Znaleźliśmy jakieś ruiny. Mieliśmy znaleźć nietoperze i udało

nam się. Chyba nie wystraszysz się tych indiańskich bajek?

- To ważne - powiedziała Anne - bo wiedziałeś, co tam jest, ale nic mi nie

powiedziałeś. Czy ty wierzysz w te historie?

Youngman zamyślił się; miał ochotę ją okłamać. Tak byłoby łatwiej zarówno

jemu, jak i jej. Ale Anne wyczułaby kłamstwo i gardziłaby nim. I miałaby rację.

Wobec tego w ogóle się nie odezwał.

background image

- Tracimy czas - rzucił w końcu. - Idź do samochodu i przynieś wszystkie

koce.

Powiesili nowy koc w przejściu między kopalnią a grotą, nie tylko po to, żeby

odciąć światło latarki, ale również po to, żeby stłumić odgłosy pracy. Anne trzymała

latarkę, a Youngman uderzył siekierką w ścianę korytarza.

- Spójrz. - Pokazał kawałek miękkiej skały. -Jest nasączona ropą. Jeżeli ją

odpowiednio rozgrzejemy, to będzie się palić jak węgiel.

- Zatrujemy je dymem?

- Nie. Gdzieś w jaskini wycieka ropa, poczułem to wyraźnie. Jeżeli trafimy na

to miejsce, to pojawi się więcej niż dym.

- Musimy zgromadzić mnóstwo tych brył.

- Zgadza się. - Youngman wrzucił kamień do koca. Znów wbił siekierę w

ś

cianę. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Miękka skała raczej poddawała się ciosom, niż

łupała się. Ale góra kawałków na kocu wciąż rosła. Kierując światło latarki na ostrze

siekierki, Anne czuła, jak pod ciosami słabnie jej opór. Youngman zdjął koszulę. Nie

tyle uderzał w ścianę, ile rzucał się na nią. Przyglądała się, jak przy każdym skoku

prężą mu się mięśnie pleców.

- Dwie noce temu omal nie umarłeś. Jakim cudem jesteś w stanie teraz tak

pracować?

- Cóż, ciężkie roboty przymusowe mają to do siebie - powiedział między

jednym uderzeniem a drugim - że nigdy się ich nie zapomina.

Bieluń krążył znów w jego żyłach. Youngman panował nad sytuacją.

Anne przejęła siekierę, a Youngman ciągnął koc z pierwszym ładunkiem

łatwopalnego kamienia do wnętrza groty. Po kącie padania promieni przez dziurę w

sklepieniu oceniał, że dochodziła druga. Zaciągnął koc do ruin pueblo. Już pierwszy

krok po szczeblach drabiny rozwalił ją na kawałki, ale był w stanie wspiąć się wyżej

po bezładnym rumowisku. Wokół stóp unosił się kurz. Przy załomie ściany zobaczył

kolejne cztery piętra domów. Youngman wysypał kamienie z koca. Musiał rozpalić

wielkie ognisko.

- Pchło - wyszeptały jedne z drzwi.

Youngman potknął się o kamienie. Nietoperze nie zwróciły na niego uwagi.

Zaczął kopać, skupiając całą uwagę na pracy. Pierścień ognia musiał mieć

ś

rednicę trzydziestu metrów i Youngman potrzebował w tym celu czternastu pryzm

skały bitumicznej, a każda z pryzm musiała mieć około pół metra. Całe ciało miał

background image

pokryte czarnym kurzem, poprzecinanym strumyczkami potu. Ten sam kurz, którego

używał Abner. Zobaczył, że wzory na piersiach ułożyły się w spirale.

Przyciągnąwszy kolejne trzy ładunki, poczuł, że jest na skraju omdlenia.

Kiedy Anne poszła po ostatnią butelkę piwa, połknął następny kawałek bielunia.

Lał się z niego zimny pot. Czuł, że bieluń rozjaśnia mu mózg.

- Daj mi coś zrobić - powiedziała Anne. -Pracując w tym tempie, zabijesz się.

- Damy sobie radę - odparł spokojnie.

- Youngman, uciekajmy, dopóki jeszcze możemy.

Biorąc od niej butelkę, poczuł, że opuścił go ból.

- Nie wchodź tylko do groty - rzekł. - Nawet gdybym cię wołał.

Skończył z ruinami. Następny ładunek dotaszczył do podnóża rumowiska,

usłanego kamieniami i skorupami, zwanymi przez niektórych historią. Światło z góry

padło na opustoszały plac, oświetlając tabliczkę z wyrysowaną postacią człowieka bez

głowy. Róg tabliczki był odłamany; była to tabliczka Klanu Ognia skradziona z kivy

zmarłym kapłanom. Youngman nie zdziwił się specjalnie, aż do chwili, kiedy

uzmysłowił sobie, że tak placyk, jak i tabliczka, znajdowały się po zachodniej stronie

jaskini. Słońce przesunęło się na wschód, do tyłu.

- Sprawdź godzinę w samochodzie - polecił Anne, kiedy wrócił do kopalni. -

Nie patrz na słońce, tylko na zegarek.

- Szósta - powiedziała chwilę później. - Ale jest bardzo jasno.

Dziewięćdziesiąt minut do zachodu słońca.

- Zdejmij koc z Paine'a.

Napełnił koce podwójnym ładunkiem i udał się do groty, gdzie zaczął

powiększać okrąg przyszłego ognia. Na razie nie widział żadnego wycieku, ani nie był

go już w stanie wyczuć. Nad głową słyszał ruchy z wolna budzących się nietoperzy i

po cichu wysypał ostatnią porcję. Zamiast kamieni, wokół niego rozsypał się

czerwony piasek. Poczuł, jak bieluń szybko krąży mu w głowie.

- Pchło, Pchło, co robisz? Jadłeś bieluń, możemy porozmawiać. Jesteś jednym

z nas. Co robisz, Pchło?

To nie był głos Abnera.

Youngman wrócił do kopalni. Był odrętwiały; każdy ruch kosztował go coraz

więcej wysiłku i coraz dłużej trwało napełnienie koca. Otworzyły mu się rany na

rękach i z trudnością mógł zacisnąć palce na trzonku siekiery.

- Stój. Została nam już tylko godzina - powiedziała Annę. - Już starczy.

background image

- Muszę stworzyć koło.

- Dlaczego?

Nie trafił w ścianę i siła zamachu rzuciła go na kamienie. Upadł na koc, nic

nie widząc, aż Anne otarła mu oczy i czoło z potu i krwi.

- W samochodzie mamy ręcznik. Zaraz wracam.

Youngman zjadł znów trochę bielunia, a resztę wtarł w ręce. Kiedy Anne

wróciła, znów ciężko pracował. Nowe rany na rękach przestały krwawić.

- No to przynajmniej wjedźmy tu roverem i użyjmy go do przewozu kamieni -

powiedziała. - Zmieści się.

- Nie przejedzie przez wejście, chyba że całkiem spuścimy powietrze.

- No to zróbmy tak.

- Nie. - Youngman nadal rąbał przy świetle latarki. - Uciekaj stąd czym

prędzej. Nie chciałabyś jechać tą drogą w dół na obręczach kół.

- Chyba chciaieś powiedzieć: uciekajmy stąd czym prędzej?

Ciągnąc dwa koce, Youngman stwierdził, że korytarz stał się jakby dłuższy i

węższy. Poruszał niepewnie nogami, aż dowlókł się do groty, którą wypełniało

chłodne, niebieskie światło.

Zamiast stosu paliwa bitumicznego całą podłogę pokrywała wielka podwójna

serpentyna. Zwoje wiły się jak olbrzymi wąż bez głowy.

- Opiekowałem się tobą, Pchło. Nią też. Ze względu na ciebie. Ze względu na

nowy świat, który dla ciebie buduję. Dlatego to wszystko robię. Dla ciebie.

Rozumiem, pomyślał Youngman.

Jedna ze spiral serpentyny odwinęła się, aby wciągnąć go do środka.

- Chcę ci pokazać nowy świat, Pchło.

Przykro mi, pomyślał Youngman. Za późno.

Kiedy spirala toczyła wokół niego swoje zwoje, podniósł ostry kamień i wbił

go sobie głęboko w krwawiącą dłoń. Kręcił ostrzem, aż wyszukał wszystkie ośrodki

bólu, a potem zacisnął mocno palce. Spirala cofnęła się i serpentyna nieco zbladła.

Spojrzał przez mgłę na sklepienie, skąd przypatrywało mu się tysiąc twarzy.

Youngman opróżnił koce i pospiesznie wrócił do kopalni. Za nim wdarł się

wiatr i latarka zgasła nagle w rękach Anne, pogrążając ich w ciemności.

- Nie przygasała stopniowo - powiedziała. -Co teraz zrobimy?

- Podjedź samochodem do wejścia i zapal światła.

W blasku reflektorów Youngman załadował jeszcze dwa koce. Siekiera stała

background image

się zbyt ciężka na jego siły i - na oczach Anne - wziął do ust ostatni kawałek korzenia

bielunia. Krzyczała na niego z samochodu, ale treść słów ginęła w ciemnościach

korytarza.

W końcu zrozumiał, co krzyczała:

- Robi się ciemno!

Wyszedł na dwór. Drogę spowijała już ciemność i jedynie wierzchołki skał

barwiły się na złoto.

- Słońce zachodzi.

- Gdzie jest rurka do odciągania benzyny?

- Nic mi o tym nie mówiłeś.

- Wiem, ale gdzie jest?

Twarz Youngmana była pokryta czarnym pyłem. Oczy świeciły czerwonym

blaskiem. Był zmieniony nie do poznania. Anne znalazła rurkę i dwa słoiki.

Napełniała drugi z nich, kiedy w rurce zrobiło się pusto.

- Nic już nie ma w baku. Pusty. Jak stąd odjedziemy?

- Stoczymy się z góry. Jest dość paliwa w gaźniku, żebyśmy mogli zapalić.

- Dobrze - zgodziła się. - Bądź ostrożny, kocham cię.

- Nie gaś świateł, żebym mógł znaleźć drogę z powrotem.

- Będę czekać.

Youngman wziął słoiki w ręce i już miał ruszyć, kiedy coś sobie przypomniał.

- Czy masz zapałki?

Wsadziła mu paczkę do kieszeni.

- Powodzenia.

Wszedł do kopalni. Korytarz zakręcał i niebawem światła samochodu

pozostały z tyłu. Poprzednio korytarz był prosty. Słoiki ciążyły coraz bardziej.

Youngman z najwyższym trudem przesuwał stopy. Doszedł do jaskini i zaczął

polewać benzyną zgromadzony opał. Sklepienie kręciło się wokół otworu na górze.

Nietoperze setkami rozwijały skrzydła, przygotowując się do lotu. Youngman w

skupieniu ciągnął za sobą strużkę benzyny.

- Pchło, spójrz!

Z kominów pueblo unosił się dym. Drabiny stały prosto i drążki z piórami

klanowymi ozdabiały piękne domy. Pięć pięter wyżej okna świeciły gościnnym

blaskiem, a na ścianach Youngman widział cienie ludzi. Całą jaskinię wypełniał

zapach chleba i dźwięki życia.

background image

- Pchło, przestań i popatrz!

Blask wokół górnego otworu zbladł, przechodząc w poświatę. Niżej

zgromadziła się masa nietoperzy i zwisały jak jedna wielka chmura skrzydeł. Z pueblo

dobiegał dźwięczny śmiech kobiety.

Youngman poszedł z powrotem do domów. Słyszał dzieci, grających

mężczyzn, plotkujące dziewczęta, syk pieczeni nad ogniskiem. Ułamana tabliczka

Klanu Ognia znów była cała, a wokół niej leżały patyczki modlitewne. Benzyna lała

się na ziemię niczym niebieska mąka kukurydziana.

Z jednego z domów dobiegła go pieśń, której od dawna nie słyszał. „Gdzieś

daleko, w Sibopay. Kim ja byłem, w Sibopay? Gdzie się urodziłem? Skąd

przychodzę? Dokąd zmierzam? Kim jestem? Pytałem w Sibopay". Kątem oka widział

ludzi w oknach, twarze, które znikały, gdy podnosił wzrok, i powracały chwilę

później. Po całodziennym poście zapach świeżego chleba był niesłychanie nęcący.

- Dołącz do nich, Pchło. Czekają na ciebie. To twoi ludzie, Pchło. Czekają na

ciebie.

Ptak o białym brzuszku przeleciał mu nad głową i zniknął wśród gwiazd.

Youngman wytoczył się z pueblo. Musiał jeszcze polać benzyną ostatni

kawałek, po drodze do kopalni.

- Pchło, zostań z nami.

Benzyna pociekła mu na spodnie. Im więcej wylewał, tym cięższa stawała się

bańka, aż na koniec wlókł ją za sobą po ziemi.

Czubki skrzydeł ocierały się o ściany, dach i podłogę jaskini. Nietoperze

setkami zlatywały na dół. Cała jaskinia kłębiła się tysiącami nietoperzy, które czekały

na sygnał do odlotu. Koło Youngmana przesuwały się skrzydła, oczy, pyski,

wzbierały jak fala w kierunku otworu i znikały z pola widzenia.

Youngman rozlał drugi słoik benzyny idąc do wyjścia. Najpierw chciał zapalić

ułożony krąg, a potem, drugi raz, przy wyjściu. Nietoperz przeleciał mu nad

ramieniem. Dwa inne musnęły mu twarz, przyglądając się z bliska. Jeszcze jeden.

Poczuł lekkie draśnięcie. Z ucha kapała krew. Przez grotę przeszedł szept, który

sięgnął aż tam, gdzie wisiały małe nietperze. Czując kolejne draśnięcie w szyję,

Youngman potrząsnął głową. I tak było za ciemno, żeby się zorientować, skąd

nadlatują.

Wyciągnął pudełko zapałek. Kiedy zapalił, jakieś skrzydło wytrąciło mu

pudełko z rąk. Rzucił się na kolana i macał wokół siebie. Skrzydła i zęby wylądowały

background image

mu na plecach. Coś biegło w jego kierunku. Palce Youngmana zacisnęły się wokół

zapałek. Powoli oderwał kolejną zapałkę i uważnie potarł draskę. Nietoperz

odskoczył od płomienia, a Youngman rzucił zapałkę na ziemię. Potoczył się w tył,

miażdżąc siedzące mu na plecach nietoperze.

Z pierwszego stosu płomień przeskoczył na drugi. Potem oba płomienie

pędziły przed siebie, aż spotkały się wśród ruin. Ogień z każdego stosu strzelał na

dziesięć metrów. Czerwona linia popędziła w kierunku ruin. Za plecami, tarasując

dojście do kopalni, rosła ściana ognia.

Nietoperze, których nie dosięgną! ogień, poleciały w kierunku

naelektryzowanej siatki przy wylocie. Niczym chmura, gotowały się nad płomieniami.

Youngman obrócił się zdumiony. Płonęła cała jaskinia, niczym świetlny pałac. Ze

ś

cian tryskały wycieki ropy i wybuchały ogniem, wydzielając gęsty, czarny dym.

W odczuciu Youngmana nietoperze i dym zlały się w jedność, która przybrała

kształt olbrzyma skulonego pod sklepieniem, z twarzą wykrzywioną w agonii. Ślepe,

mlecznobiałe oczy patrzyły w zdumieniu.

- PCHŁO!... DLACZEGO?... TO BYŁO DLA CIEBIE... DLA CIEBIE!

- Wiem! - krzyknął Youngman. Z oczu płynęły mu łzy.

- WSZYSTKO... DLA CIEBIE!

Przed Youngmanem zatrzymał się samochód; otworzyły się drzwiczki. Za

kierownicą siedziała Anne i krzyczała:

- Tutaj! Youngman, do mnie!

Poprzez ogień widział, jak topiło się pueblo. Ozdobne ściany zmieniły się w

czerwony kurz. Za oknami szalał ogień, pędząc z pokoju do pokoju.

- Youngman! - krzyknęła Anne.

Upadł do wnętrza samochodu, a ona od razu, niezgrabnie, zawróciła rovera na

pociętych oponach.

Skierowała się wprost na ogień przegradzający wyjazd i przebiła się na

zewnątrz. W korytarzu kopalni rover odbijał się od ściany do ściany. Resztki paliwa

wyczerpały się w chwili, gdy samochód wyjechał na drogę, którą toczyli się w dół, w

dół, prawie na samą pustynię, a wtedy kopuła jaskini uniosła się w górę i wybuchła

kulą ognia, aż pod niebo.

background image

Rozdział dziesiąty

Eksplozja przetoczyła się jak dreszcz przez podziemną sieć wycieków i

pozostałe jaskinie wybuchły jedna po drugiej. Na powierzchnię przedarły się błękitne

języki ognia, schodząc się razem i znów rozbiegając na wszystkie strony. Tam, gdzie

schodziły się żyły piasków bitumicznych, ogień rozrywał ściany kanionów i podpalał

odsłonięte złoża ropy. Płomienie lizały zachodnią ścianę wyżyny, szukając

roponośnych pokładów. Wielobarwne eksplozje obsypały deszczem ognia

rozświetlone kaniony. Pożar szalał, wgryzając się w pola bazaltu i przeskakując ponad

polami skręconej lawy. Pierwsze wozy straży pożarnej i laboratorium na kołach z

Tuba City starały się przedrzeć do jaskini nietoperzy, ale musiały się wycofać, gdyż

ogień odcinał im odwrót. Odjechali półtora kilometra od wejścia do kanionu, a

helikoptery z Nadzoru Parków krążyły im nad głową, zrzucając bomby wodne.

Przed samym świtem ogień nieco przygasł, choć nadal płonął na wielkim

obszarze.

Youngman i Anne patrzyli, stojąc obok wozów straży pożarnej rozrzuconych

po pustyni. Piggot stał na masce samochodu i obserwował wszystko przez lornetkę.

- Pierwsza eksplozja oświetliła całą mesę. Jak bomba. - Walker Chee zdeptał

nogą papierosa. - Cały kanion będzie pokryty osadem i ropą.

Jak ogniska obozowiska, pomyślał Youngman. W kanionie paliło się mnóstwo

niebieskich ogieńków.

Twarz miał w pęcherzach. Na szyi i uchu nosił bandaże, a na plecy narzucił

sobie koc.

Jeszcze jedno źródło ropy wybuchło pomarańczowym, a potem niebieskim

płomieniem. Helikopter, z silnikiem wyjącym pełną mocą, uciekał znad strzelających

w górę płomieni.

- Klapa. Kompletna klapa. - Piggot zeskoczył z samochodu i wrzucił lornetkę

na tylne siedzenie. - Ten pożar potrwa lata. Może wieczność. Zapomnij o całej

sprawie, Chee.

- Dokąd jedziesz?

- Do Wenezueli, Indonezji, na Alaskę. - Piggot wsiadł za kierownicę. - Tam,

gdzie ludzie umieją robić interesy. Muszę ich tylko znaleźć.

- Przecież mamy kontrakt! - krzyczał Chee za oddalającym się samochodem.

background image

Patrzył na znikające tylne światła cadillaca, a potem skierował wzrok na kanion, w

którym szły z dymem dwa miliony dolarów.

Jedno z laboratoriów na kołach podjechało na miejsce zwolnione przez

Piggota. Młody oficer dochodzeniowy, odziany w skafander ochronny, spojrzał

ciekawie na Youngmana i Anne, po czym zameldował się Chee.

- Nie mam pojęcia, kiedy będziemy w stanie sprawdzić tę grotę. Ale

najważniejsze jest to, czy wszystkie nietoperze zginęły.

- Zapytaj jego. - Chee wzruszył ramionami i odszedł zdegustowany.

Oficer niepewnie zbliżył się do Youngmana. Indianin był rozebrany do pasa,

miał oczy czerwone jak u królika.

- Nie żyją - powiedział Youngman.

- Mam nadzieję, że się pan nie myli. Jeżeli to prawda, to usunięty został

najważniejszy czynnik w roznoszeniu choroby i teraz pozostanie tylko dalsza

kwarantanna. - Oficer przyjrzał się uważniej Youngmanowi. - Jeżeli pan mnie

właściwie rozumie.

Niepewność oficera przywiodła Youngmanowi na myśl Paine'a.

- Staram się - powiedział Youngman.

- Jak rozumiem, w jaskini został jakiś człowiek?

- W kopalni.

- Przyjaciel?

- Tak. - Youngman spojrzał na Anne. - Hopi wiele mu zawdzięczają.

Oficer pilnie notował. Zapytał Anne o pożar, o jaskinię, o nietoperze;

odpowiedziała, że użyli benzyny, że była to zwykła jaskinia i że żaden nietoperz nie

uciekł. Mówiąc, trzymała Youngmana pod rękę. Po spisaniu zeznań oficer sprawiał

wrażenie bardzo zadowolonego.

- Dziękuję państwu. Jedzie już po was karetka pogotowia. Spędzicie kilka dni

pod obserwacją w szpitalu, ale jestem pewien, że taki odpoczynek dobrze wam zrobi.

Wasza ucieczka zakrawa na cud.

- Tak pan sądzi? - zapytał Youngman.

- No... tak. - Oficer zaczerwienił się. - Zupełnie niewiarygodna historia.

- Dobrze.

Oficer, nieco speszony, wrócił do swego samochodu i odjechał w kierunku

wozów strażackich.

Youngman otulił Anne swoim kocem, tak że mogli się o siebie nawzajem

background image

oprzeć. Niebo wokół kanionu zaczęło już blednąc.

- Chcesz zrobić z Paine'a bohatera, prawda? - zapytała Anne.

- Bo nim był.

Tak jak Abner i Harold, a nawet Chee. Należy wszystkim oddać

sprawiedliwość, pomyślał Youngman. Wszystkim, tylko nie jemu.

- Ale to przecież twoja zasługa - powiedziała.

- Nie wiem, co zrobiłem. Mam nadzieję, że nikt się nigdy nie dowie.

Ś

wiatło poranka wydobyło z mroku kontury kanionu. Różnokolorowe ściany z

piaskowca były jednolicie pokryte sadzą. Wypalone wierzchołki nosiły czarne maski.

Czarny dym unosił się nad pogorzeliskiem.

- Mam nadzieję, że sam nigdy się o tym nie dowiem.

Blask płomieni przypominał gwiazdy świata, który umarł i zapadł się sam w

sobie. Za plecami Youngmana wstawało słońce, a gwiazdy gasły jedna po drugiej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Martin Cruz Skrzydła Nocy
Smith Martin Cruz Skrzydła nocy
Smith Martin Cruz Skrzydła nocy
Smith Martin Cruz Skrzydla nocy
Pod skrzydłami nocy, Slayers fanfiction, Oneshot
Huntington Geoffrey Kruczy Dwor Czarodzieje Skrzydla Nocy
Huntington Geoffrey - Kruczy Dwór 01 - Czarodzieje Skrzydła Nocy, Huntington Geoffrey, Kruczy dwór
Smith Lisa Jane Świat nocy 06 Pakt Dusz
Smith Lisa Jane Świat nocy 04 Wybrani
Smith Lisa Jean Świat nocy 2 Pakt Dusz (rozdział 1)
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Dotyk Wampira
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Zaklinaczka
Smith Lisa Jane Świat nocy 07 Łowczyni
Smith Lisa Jane Świat nocy 05 Anioł Ciemności
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Córki nocy

więcej podobnych podstron