Martin Cruz Smith
Skrzydła nocy
(Przełożył Jan Grabowski)
Rozdział pierwszy
Tablica reklamowa tytoniu Czerwonoskóry, przedstawiająca Indianina ze
skorodowanym okiem, zwrócona była na zachód. Dwie półciężarówki rdzewiały w
kępie żółtych krzaków kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwał się błyskawicą
cienki język jaszczurki.
Było południe. Na Malowanej Pustyni temperatura sięgnęła trzydziestu ośmiu
stopni.
Ś
ciany szopy Abnera Tasupi składały się z tablicy reklamowej tytoniu i z
postawionych na sztorc i pospawanych masek samochodów. Kwadratowy kawał
stalowej płyty zastępował dach. Abner czasem naprawiał samochody, a czasem
sprzedawał benzynę Enco wprost z beczek. Beczki były zazwyczaj puste, więc Abner
całymi dniami słuchał radia tranzystorowego. W rozgłośni w Gallup pracowało kilku
dyskdżokejów z plemienia Nawahów. Co prawda, Abner nie cierpiał Nawahów, ale
dyskdżokejów z plemienia Hopi nie było. Na Czarnej Mesie Hopi było wielu, jednak
ż
aden z nich nie odważył się go odwiedzić.
No, może z jednym wyjątkiem.
Youngman Duran siedział w szopie, pomiędzy sprężynami sterczącymi z
fotela samochodowego. Między nogami trzymał na wpół wypitą flaszkę wina Galio.
- Przykro mi, ale muszą zginąć - Abner przeprosił swego jedynego przyjaciela.
- Ktoś, kogo znam?
Abner, rozebrany do majtek i skórzanej przepaski, siedział w kucki na
klepisku mieląc ziarna kukurydzy. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat i jego brązowe
ciało było twarde jak pancerz owada. Siwe włosy, przycięte tuż na oczami, spływały
wzdłuż płaskiej twarzy o szerokich kościach policzkowych i grubych, spękanych
wargach.
- No, Abner, możesz mi powiedzieć. Przecież nie jestem zastępcą szeryfa dla
zabawy.
Youngman był mniej więcej trzy razy młodszy od Abnera. Włosy miał
krótsze, kruczoczarne i podwinięte pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbiło się
kółko potu, a plamy spod pach i z pleców zlały się razem, zmieniając koszulę khaki w
ciemną gąbkę. Poprawił się na siedzeniu, usiłując ominąć wystające sprężyny.
Youngman nie znosił ciężkiego wina, ale o prawdziwy alkohol w rezerwacie było
trudno. Poza tym lubił Abnera.
Abner wziął w ręce zmielone ziarno kukurydziane, zaczął rozsypywać je pod
progiem, a potem - cofając się - w rogach pokoju.
Youngman wyciągnął paczkę przepoconych papierosów.
- Znasz ich wszystkich.
- To dobry początek, Abner, to już jest coś.
Youngmanowi szopa Abnera przypominała granicę powodzi, która wyrzuca na
brzeg różnorakie śmiecie. Pudło świec samochodowych i bezpieczników. Podnośniki
i łyżki do ściągania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej
na piecyk. Koszule powtykane w dziury w ścianach, z których zwisały warkocze
błękitnej kukurydzy. Na półce, sporządzonej ze skrzynki na pomarańcze, stały lalki
Kachina, z których każda mierzyła ponad trzydzieści centymetrów. Jedną zdobiły
drewniane promienie słońca, inną - orle pióra, a wszystkie były topornie wyrzeźbione
w drewnie i liczyły sobie z pięćdziesiąt albo i sto lat.
- Za takie lalki w Phoenix można wziąć do tysiąca dolarów. Sprzedaj, zanim
ktoś ci je ukradnie - powiedział Youngman.
- Nie martw się, Pchło - odparł Abner, skończywszy sypać kukurydzę. - Tu
nikt nie przychodzi.
- Cóż, pewnie się boją, że rzucisz na nich klątwę.
Na kotle stały gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuaną.
Youngman opanował wzbierającą pokusę. Zdarzało mu się żyć na haju. Trwało to
siedem lat, ale to było w wojsku, a teraz tylko podpalał trochę trawki i pił wino. Nie
wzlatywał już wysoko, ale też nie spadał na samo dno. Abner był inny; był kapłanem.
I miał rację: ludzie go Unikali.
- Co to, do cholery, ma znaczyć, że wszyscy zginą? Masz szczęście, że
mówisz ze mną. Inni pomyśleliby, że mówisz poważnie - zauważył Youngman.
Na naczyniu z bieluniem nie było pokrywki. Kocioł oblepiały naklejki z
napisami „Tijuana", „Prawda lub Konsekwencje", „Nagrobek". Równie dobrze
mógłby być tam i napis „Mars". Abner znalazł kocioł w lombardzie; nigdy nie ruszył
się dalej niż do Tuba City.
- Dziś upał, a bracia Galio nieźle się natrudzili. Golnij sobie, Abner -
zaproponował.
Staruszek potrząsnął głową. Pewnie skosztował bielunia, pomyślał
Youngman. Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Mała dawka suszonych
korzeni mogła unieść mózg jak samochód na podnośniku. W rezerwacie można było
umrzeć na wiele sposobów. Alkohol, bieluń lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na
ś
rodku drogi. Po prostu pozwolić na to, aby czas sobie płynął i sekundy gromadziły
się jak piasek w otwartym grobie.
Abner otworzył kufer.
- Do diabła. Obiecałeś, że nie będziesz przyrządzał leków w mojej obecności -
przypomniał Youngman.
- Przecież nie wierzysz w to wszystko. - Abner uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Nie wierzę, ale nie lubię. Chcę po prostu sobie usiąść i pogadać. Tak jak
zwykle.
- Wiem, na co masz ochotę. - Starzec nadal się uśmiechał. - Ale na to jest już
za późno.
- Chodź, pojedziemy na przejażdżkę. Może ustrzelimy królika... -
zaproponował Youngman.
Abner wyciągnął koc ze skrzyni po pomarańczach. Pod kocem stała klatka z
królikiem, którego nos wciśnięty był między kratki. Youngman nie wiedział, że Abner
pozwalał sobie na takie zbytki jak świeże mięso. Z reguły starzec odżywiał się
podpłomykami, chili, kukurydzą, niekiedy suszonymi brzoskwiniami.
W kufrze znajdowały się rzeczy, które Abner z reguły określał jako swoje
„tajemne dobra". Korzenie paho, pióra, słoiki z suszoną kukurydzą: żółtą, czerwoną i
niebieską. Abner usypał małe kopczyki ziaren kukurydzy przed każdą z lalek.
- Nie chcę, żeby cię dopadli - powiedział Youngman - bo przyślą mnie, żebym
zrobił z tobą porządek. To są durnie, którzy wierzą w twoje czary.
Z innego miejsca w kufrze Abner wyciągnął torebkę, z której dobył czarno-
białe pióra z ogona dzierzby. Potem wetknął po piórku w każdy z kukurydzianych
kopczyków, aż powstał ołtarz. Cofnął się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło, i
powiedział:
- Chcę zostawić miejsce w środku na tabliczkę Pahana. Ładne, prawda?
- Co to jest tabliczka Pahana?
- Nie wiesz?
- Nie.
- To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatarł ręce.
- Wiem, że się naćpałeś magicznego proszku i jesteś na haju. Ile wziąłeś tego
bielunia? No, powiedz.
- Niewiele. - Odwrócony tyłem Abner wzruszył szczupłymi ramionami. -
Tobie, Pchło, będzie potrzeba o wiele więcej.
Youngman poczuł zawód. „Robienie leków" było najlepszym przykładem
bezsensownej pracy. śadna ilość leków nie potrafiła zmienić biednego, ciemnego
Indianina w bogatego, zadbanego białego. Przynajmniej nie w Arizonie. Jeżeli chodzi
o lalki Kachina, to wszyscy doskonale wiedzieli, że były to po prostu zabawki.
Rząd lalek ze złośliwymi minami spoglądał nań drewnianym wzrokiem.
- Tak - powiedział Youngman. - Ja bym potrzebował z garść środków
pobudzających, trochę amfy, wąchnięcie koki, trochę kwasu i puszkę coors, żeby
poczuć bliskość Wielkiego Ducha.
- Pomimo to - upierał się Abner - dobry z ciebie chłopak.
Youngman podrapał się po czole. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się, że
porozumiewa się z Abnerem za pośrednictwem nieudolnego tłumacza, choć obaj
mówili w języku hopi, z tymi samymi zapożyczeniami od białych. Rozzłościł się na
samego siebie. Nie powinien był zatrzymać się w obskórnej szopie Abnera, tylko
jechać dalej, na ranczo Momoa, tak jak to miał w planie.
Abner przyniósł butelkę po wodzie mineralnej, zatkaną folią aluminiową.
Zdjął folię i wysypał na dłoń jakiś czarny piasek, którego Youngman nigdy wcześniej
nie widział. Piasek był drobny, lśniący i błyszczący. Kiedy napełnił już dłoń,
przykucnął i - sypiąc piasek cienką strużką między palcami i kciukiem - wyrysował
nim na podłodze swastykę. Linie były proste, niczym przy linijce, a kąty mogły być
wyrysowane przy ekierce. Na pustej dłoni pozostały oleiste plamy.
Do diabła, pomyślał Youngman. Nie miał najmniejszej ochoty aresztować
starca.
- Abner - powiedział - włóczyłeś się wokół kopalni Peabody? To nie jest
piasek.
- Naprawdę dobry z ciebie chłopak i niegłupi. - Abner ponownie napełnił dłoń
i zaczął rysować kolejną swastykę. - Nie, to nie z Peabody.
Miesiąc wcześniej Abnera schwytano, kiedy wrzucał pudła z grzechotnikami
do kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, że Youngman przybył na
czas i zdążył go sam aresztować, strażnicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go
zwolnił.
-Wujku, chciałbym móc się o ciebie nie martwić.
- Nie martw się. - Abner skupił się na rysunku. - Tak będzie dobrze. To nie
pochodzi z żadnej kopalni białych, ale od martwych ludzi.
Czarny piasek prawie przelewał się w rękach, jak ciecz. Youngman popił
wina. Abner wyrysował dalsze dwie swastyki, układając je w idealny kwadrat. Co do
tego Youngman nie miał wątpliwości.
- Co znów knujesz, Abner? - zapytał.
Abner podszedł znów do kufra i wziął naręcze butelek z czarnym proszkiem,
po czym skierował się do środka kwadratu swastyk. Przykucnął, otworzył jedną z
butelek, nasypał sobie na rękę i zaczął dalej rysować. Zabawne, kapłani -nawet ci
najstarsi i najsłabsi - kiedy wzięli się za robienie leków, to wrastali w ziemię, jakby
ich przytrzymywał jakiś magnes. Dwóch ludzi z trudnością potrafiło ich podnieść do
góry. Ale to, oczywiście, było związane z wyważeniem ciała. Nowy wzór narysowany
przez Abnera przypominał zwój, a potem rozrósł się w spiralę.
- Nie złość się na mnie, Pchło. - Abner dosypał sobie na rękę. - Ale długo się
nad tym zastanawiałem i postanowiłem, że coś z tym światem trzeba zrobić. Przede
wszystkim ci pieprzeni Nawahowie. Mam już dość tych skurwysynów. W dalszej
kolejności wszystkie sądy federalne i biuro indiańskie. - Proszek posypał się
spomiędzy palców Abnera, rozszerzając się w spiralę. -Pchło, oni nas wykańczają.
Tak jest teraz i tak było zawsze. Teraz kolej na nich i na firmy. Zakłady Węglowe
Peabody, ropa El Paso. Pchło, ja ich załatwię. Wszystko zależy ode mnie, a ja już ich
urządzę. - Abner otworzył kolejną butelkę. Youngman uśmiechnął się, słysząc tak
często wymawiane swoje imię w języku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak się do niego
nie zwracał.
- Powstrzymasz El Paso Oil?
- Jej mi nie żal, szkoda mi ludzi.
- Jasne.
To dopiero wstrząsnęłoby dyrekcją El Paso, pomyślał Youngman. Gdyby tylko
wiedzieli, że gdzieś na środku pustyni rzuca im wyzwanie szalony
dziewięćdziesięcioletni szaman z plemienia Hopi. Za to wypiję, pomyślał sobie.
- Widziałem, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splunął na drzwi. - Słyszę,
ż
e chcą zabrać nam wodę.
- To woda dla Los Angeles. Słuchaj, Abner, daj spokój z tymi lekami i łyknij
sobie trunku. - Youngman podsunął Abnerowi wino, ale ten potrząsnął głową.
- Wobec tego z Los Angeles też trzeba skończyć. No i z Tucson, Phoenix,
Albuąuerąue. Z wszystkimi miastami.
- Kupa luda. Czy mówiłeś już komuś o tym?
Abner okręcił się na kolanach, wyciągnąwszy ręce jak ramiona busoli; czarna
spirala zawirowała wokół niego raz, a potem drugi, skręciła delikatnie w prawo i
przeszła w większy krąg, rozwijając się w przeciwnym kierunku.
Ze swego siedzenia Youngman widział wraki stojące na dworze. Pordzewiałe
kadłuby, przypominające szczątki prehistorycznych zwierząt. Mnóstwo skamielin jest
w tej okolicy, pomyślał. Wliczając w to Indian. Nakręcił kapsel na butelkę wina i
zapytał:
- Jak się do tego zabierzesz, Abner? Weźmiesz strzelbę i zaczniesz kosić
samochody na drodze? Dynamit? W jaki sposób wszystkich powstrzymasz?
- Nie powstrzymam, tylko skończę z nimi. - Abner podniósł wzrok. Miał małe,
przenikliwe oczy, których czarny środek otoczony był mętnym białkiem. - Skończę z
tym światem.
Ukończył dwie czarne Unie. Mniejsza wiła się trzy, a większa - cztery razy
wokół wspólnego środka. Razem wyglądały jak dwie serpentyny o średnicy półtora
metra. Pomimo to, że między jedną a drugą garstką proszku Abner musiał
wielokrotnie przerywać i znów zaczynać pracę, linie były ciągłe, bez załamań. Ani
jednaj skazy w płynnych, koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzieło Abnera
było tak czyste i błyszczące, jak zwinięty wąż.
Youngman nerwowo wyjrzał za drzwi, na stojącego za wrakami jeepa. Niebo
było błękitne jak woda i głębokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze
przepływało jak tancerz ciągnący nogę ponad piaszczystym gruntem, poruszając
uschniętymi trawami. Na północy wyrastała ściana Czarnej Mesy. Dwieście mil na
południe leżało Phoenix, a sto pięćdziesiąt mil na wschód - Albuquerque. Równie
dobrze mogłyby leżeć na innej planecie. Ale przecież tego właśnie szukał: innej
planety, pomyślał Youngman. Z paczki wyciągnął ostatniego papierosa.
Abner podszedł do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku.
- W jaki sposób spowodujesz koniec świata? - zapytał Youngman.
- Inaczej. - Abner skinął do Youngmana, aby dał mu się sztachnąć papierosem.
- Pierwszy Świat skończył się w ogniu. Kobieta i wąż powiedli ludzi na pokuszenie, a
Stwórca zesłał płomienie i otworzył wulkany. Wszystko spłonęło do cna, a ocalało
tylko kilku dobrych Hopi.
Abner zaczął rysować krąg z czerwonego piasku: wewnątrz kwadratu swastyk,
wokół podwójnej serpentyny.
- Drugi Świat był dobry, ale później ludzie stali się zbyt zamożni, obrośli
tłuszczem. Nic ich nie interesowało poza bogactwem. Stwórca dostrzegł, co się działo
i zatrzymał Świat w miejscu. Ziemia opuściła swą orbitę i wszystko zamarzło, pokryło
się lodem. Ocalało jedynie kilku dobrych Hopi.
Youngman wypuścił dym przez nos. Tę historię znał od dzieciństwa,
powtarzano mu ją bezustannie.
- Trzeci Świat był doskonały. - Abner odmierzył porcję czerwonego piasku. -
W miastach było mnóstwo cennych kamieni i ozdób z piór. Ale ludzie zapomnieli o
słusznej drodze: kobiety zamieniły się w dziwki, a mężczyźni zaczęli walczyć, niosąc
ż
agiew wojny z miasta do miasta. Stwórca miał tego dość. Kilku dobrych Hopi
wsadził na tratwy, a cały świat zalał deszczem i wodą.
Lalki na ołtarzu słuchały w martwej ciszy. Pochmurny bóg-gwiazda, rogaty
bóg kukurydzy, okrągłogłowy klown, tancerka trzymająca opierzonego węża. Durni
ś
wiadkowie ustawieni na skrzyni.
Czerwony krąg był na ukończeniu. Abner sięgnął po butelki białego i
pomarańczowego piasku.
- Wreszcie pojawiły się lądy i Stwórca pozwolił, by Hopi wyszli na pustynię. -
Najpierw otworzył butelkę z pomarańczowym piaskiem. - Powiedział: to jest teraz
wasz Czwarty Świat. Nazywa się Tuwaqachi, Świat Spełniony. Jest on koloru
sikyangpu, białożółty. Zwrócony jest na północ, w stronę Czarnej Mesy. Będzie we
władzy Masawa, boga śmierci. Od tej chwili będziecie musieli postępować słuszną
drogą.
Między serpentyną i kręgiem Abner narysował biegnącego psa.
- Klan Kojota - powiedział Youngmanowi. - To ty.
- Bomba - odparł z wahaniem Youngman.
Abner otworzył butelkę z białym piaskiem i ostrożnie przeszedł na drugą
stronę serpentyny.
- Tak więc mamy światy za sobą i światy przed nami. Po Czwartym Świecie
nastąpi Świat Piąty.
- Być może - zauważył Youngman. - Być może przyspieszasz tempo zmian.
- Chodzi ci o przepowiednie? No cóż, ten świat ma się skończyć w eksplozji
bomb atomowych, tak przynajmniej twierdzą liczni kapłani. Czekałem na tę chwilę,
ale wydaje mi się, że to tak szybko nie nastąpi. Nie mogę na to liczyć. Wobec tego
sam z tym skończę już teraz.
- Kiedy?
- Dzisiaj.
Na brzegu czerwonego kręgu Abner zakończył rysować biały kontur ptaka.
Potem przeprosił i wyszedł z szopy, żeby oddać za krzakami mocz. Youngman
czekał, pragnąc zapalić jeszcze jednego papierosa. Abner wrócił i pociągnął nosem.
- Niezły dzień, co? Jak tam pojazd?
- Jeep? W porządku. Posłuchaj, muszę teraz wstąpić do Momoa, ale potem
jadę w góry. Chcesz ze mną pojechać?
Abner potrząsnął głową i przełknął ślinę. Oczy mu błyszczały.
- Wcale nie poszedłeś się odlać - powiedział Youngman. - Najadłeś się znów
tego świństwa.
- Chcesz trochę?
- Nie.
- Jeszcze, poprosisz. - Abner uśmiechał się.
Bywało, że i wcześniej stary zachowywał się dziwnie, ale nie tak jak teraz.
Nawet gdyby siłą wziął Abnera na mesę, to kto by się odważył mu pomóc? Wszyscy
daliby nogę.
- Czy inni kapłani wiedzą o twoich planach? - zapytał.
- Zaprosiłem ich - odparł Abner. - Niektórzy są zajęci wyrobem śmieci dla
turystów. Inni oglądają telewizję. Obejdę się bez nich.
Abner odkorkował butelkę z czarnym piaskiem. Zakołysał się lekko,
przestępując ponad malowidłem, ale zachował równowagę pochylając się nad
ostatnim rysunkiem, w środku czerwonego kręgu. Z uwagą rozsypał oleisty piasek,
tworząc kształt człowieka bez głowy. Z ramion zwisał mu podarty kaptur, z kaptura
wystawały wyciągnięte palce. Ze skórzanej torby dobył małe kostki, które ułożył jak
naszyjnik. W miejscach, w których powinny znajdować się oczy i usta, położył
szczątki kaczana kukurydzy. Pod oczami - kawałki potłuczonego lusterka, tak że
bezgłowy kształt zdawał się równocześnie patrzeć i płakać.
- Prawie gotowe. - Abner wyprostował się, zadowolony.
Wytarł ręce w szmatę, poszperał w kufrze i dobył z niego nóż myśliwski i
skórzany pas. Nadepnął na koniec pasa, napiął go na nodze i zaczął ostrzyć na nim
nóż.
- Jeżeli chcesz spowodować koniec świata, to różnica jednego dnia nie
powinna grać żadnej roli - powiedział Youngman. - Poczekaj do jutra.
- W radiu mówili, że jutro wieczorem ma padać.
- No to co? - Youngman omal się nie roześmiał.
- Pchło, nadciągają nowe chmury - z powagą odparł Abner. - Sprowadziłem je
we śnie. Moje chmury nie lubią deszczu.
Abner dotknął ostrza noża. Potem podszedł do klatki z królikiem, wyciągnął z
niej zwierzątko i zawiesił je za tylne nogi na skórzanym pasie przyczepionym do
drzwi chaty. Królik szamotał się z boku na bok, tocząc oczami.
- A co lubią twoje chmury? - zapytał Youngman.
Abner schwycił królika za uszy i przekręcił mu głowę, naciągając szyję. Oparł
nóż na białym futerku podgardla, a potem opuścił ramię.
Starzec patrzył niepewnie, stojąc niezgrabnie w plamie słońca, w dalszym
ciągu jedną ręką trzymając wijącego się królika. Ostrze lśniło odbitym blaskiem
słońca. Youngman poczuł to spojrzenie niczym rękę ślepca przesuwającą się po
twarzy i odniósł wrażenie, że nagle utracił kontakt.
- A co lubią? - powtórzył.
Królik bił łapkami powietrze. Nóż zalśnił w ręce Abnera.
Stary zwariował, pomyślał Youngman. Demencja. Wreszcie go dopadło, po
całym życiu pełnym pejotlu, trawki, bielunia i podłej wódki. Odleciał na baśniach,
przepowiedniach, kłamstwach i frustracji. Przecież wcale go specjalnie nie lubiłem,
powtarzał sobie Youngman, nie więcej niż można lubić drzewo lub piec. Ilekroć
padło drzewo bądź pękł piec, pojawiało się poczucie straty, jak gdyby zniknęła jakaś
pamiątka. Ale czarownik planujący w swojej zaśmieconej szopie wojnę przeciw
biurom Urzędu do spraw Indiańskich, przeciw sile szpadli i wielomilionowym
kapitałom konsorcjów górniczych? To nie było niemądre, to było wręcz śmieszne.
Abner wierzył nadal, że Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem wybranym,
tylko przeznaczonym na zagładę.
Oczy Abnera mówiły, że chciał odpowiedzieć, ale nie mógł.
Na koniec rzekł:
- I tak mi nie uwierzysz, Pchło.
- No to po co zacząłeś to całe majaczenie?
- Bo jesteś moim przyjacielem. Jesteś częścią tego i musisz mi pomóc. Nic się
nie martw - Abner pospieszył z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyrżniemy.
- Tylko mi powiedz, co mam zrobić.
- Później, jak już umrę.
Wiatr, hulający po szopie, jakby się wzmógł. Youngman pomyślał, że chętnie
otworzyłby kolejną butelkę wina.
- Jeżeli chcesz tak długo czekać, Abner, to i ja mogę.
Kiedy Youngman się podniósł, błyszczące zwoje serpentyny zdawały się
przesuwać. Złudzenie cieni. W oczach Abnera, szybującego na bieluniu, spirale
musiały się kręcić coraz szybciej, pomyślał Youngman. Nadal dręczyła go myśl, że
Abner schwyci za broń i zacznie strzelać do samochodów na drodze.
- Ale jeżeli masz zamiar skończyć ze światem w inny sposób - dodał
Youngman - to chciałbym wiedzieć, w jaki.
- W inny.
- Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Więc broń? Ale jaka?
- Tym razem Masaw sam to skończy - powiedział Abner. - Dziś będę się z nim
widział.
- Dziś się z nim zobaczysz? Z bogiem śmierci?
Abner skupił się na rysunku i nie dokończonej bezgłowej postaci o płaczących
oczach i okrągłych ustach wewnątrz pierścienia z czerwonego piasku. Czarne ciało
lśniło miękkie jak futro.
- Jeżeli wszystko zrobię poprawnie - powiedział.
Youngman podniósł kapelusz i przeciągnął ręką po włosach. Poczuł się
bezsilny. Był zupełnie zagubiony.
- Dobrze - poddał się.
Wychodząc z szopy, zatrzymał się w półcieniu koło drzwi, obok Abnera i
wiszącego królika.
- Jeżeli komukolwiek się to uda, to tobie -powiedział.
Wracając do jeepa, usłyszał urywany pisk królika.
Urodził się w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowlańca i
wiecznie wściekłej kobiety. Joe Duran, wielki jak niedźwiedź, z ramionami na kształt
słupów, nigdy nie przejmował się brakiem pracy. Niegdyś przez rok, na zlecenie
lotnictwa, dźwigał cegły w White Sands i uznał, że to doświadczenie w zupełności
mu wystarczy. Joe Duran był natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafił pójść
do Dinneboro Wash z pięcioma nabojami i przynieść do domu cztery trofea. „Ostatni
nabój trzymam dla siebie" - mówił Youngmanowi. Trzecią rzeczą, w której się
wyróżniał, było błaznowanie. Ilekroć szukano klownów na ceremonie, to najpierw
zwracano się do Durana. Obsypany białym proszkiem, przetaczał się pijacko przez
rząd kapłanów, gonił kobiety wymachując drewnianym penisem lub samobójczo
kroczył tyłem nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo się to podobało, choć Joe Duran
zachowywał się dokładnie w ten sam sposób na co dzień, co doprowadzało jego żonę
do szału. Youngman pamiętał, jak ojciec założył ubranie tył na przód, stanął na swych
olbrzymich rękach i śmiał się, podczas gdy matka ciskała w niego nożami i
kamieniami. Na koniec, uciekając przed szaleństwem, związała się z Nawahem z
Window Rock. Joe Duran ich wyśledził i zabił oboje ze strzelby na jelenie. Następnie
wykopał martwego Nawaha z łóżka, położył się obok żony i strzelił sobie w łeb. Ot,
typowy melodramat w życiu rezerwatu. Youngmana wyprawiono do szkoły misyjnej,
gdzie życie było w miarę znośne. Miał tam jedzenie, łóżko i przyjaciół. W klasie
prawie się nie odzywał, tylko patrzył. Nauczyciele określili go jako „powolnego,
przypuszczalnie ociężałego umysłowo". Doceniono go dopiero wtedy, gdy skończył
czternaście lat, a szkoła otrzymała w prezencie zestaw farb olejnych.
Malowanie przychodziło mu łatwo, gdyż posiadał wyjątkowe wyczucie
koloru. Nadal był równie milczący, ale teraz przesiadywał przed sztalugami, malując
krajobrazy, same krajobrazy. Zostały wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalazły
nabywców. Youngman eksperymentował z akrylami, plakatówkami i pastelami,
zafascynowany nie tyle sztuką, ile odkryciem, że mógł w ten sposób zarobić
pieniądze. Tym sposobem prześcignął wszystkich znanych sobie Indian, a zwłaszcza
własnego ojca. W ciągu dwóch lat opanował technikę malowania akrylami i
werniksowania, która nadała jego pustynnym krajobrazom twardy i wypolerowany
wygląd, całkowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman wiedział, co czyni.
Nie chodziło mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na jego
obrazach były tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turystów, a deszcz przywodził na
myśl kamienną lawinę. Styl ten mógł się podobać jedynie białym, ale to w końcu oni
płacili. W galeriach Santa Fe i Phoenix płacili wcale nieźle.
Doceniony przez białych, odpłacił im tym samym. Obciął krótko włosy i ubrał
się w sportową kurtkę. Wyrósł na przystojnego mężczyznę, choć twarz miał zbyt
kanciastą, aby uznać ją za ładną. Czasami tylko zdradzały go niebezpieczne błyski w
oczach: dar po matce.
Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponował Youngmanowi stypendium
artystyczne. To był drugi krok w górę, powiedział sobie Youngman. Mógł zostać
kimś.
W lecie, przed pierwszym rokiem studiów, Youngman powrócił do rezerwatu.
W Shongopovi wyprawiano Taniec Węża. Youngman dołączył się, dla zgrywy, do
biegaczy, którzy ścigali się przez pustynię na początku ceremonii. Po raz pierwszy od
siedmiu lat założył skórzaną przepaskę i mokasyny. Zawsze był wytrwały. W połowie
drogi mokasyny przesiąkły mu krwią, ale ból tylko podniecał go do dalszego wysiłku.
Przegonił miejscowych chłopców u podnóża kanionu i pobiegł wąskim szlakiem po
zwycięstwo. Ci z Klanu Węża mieli właśnie wręczyć Youngmanowi nagrodę, gdy
wstrzymał ich kapłan Klanu Ognia.
- To nie jest Hopi - powiedział. - Jeżeli nie dacie nagrody któremuś z Hopi, to
cały mój klan odejdzie.
Tym kapłanem był Abner.
- Jestem Hopi i wygrałem - zaprotestował Youngman.
- Jesteś pusty. Patrzę w ciebie i nic nie widzę. Ta nagroda jest dla
prawdziwych ludzi.
Youngman wrócił upokorzony na uczelnię w Albuquerque. Ale uczelnia go
rozczarowała. Z większości przedmiotów wypadał fatalnie, nawet jak na Indianina. O
historii, literaturze czy o naukach społecznych nie miał zielonego pojęcia. Co gorsza,
na dalsze malowanie nie starczyło mu talentu. Dopóki malował pustynię (choćby w
sposób oszukańczy), widoki napływały doń same. Kiedy miał namalować cokolwiek
innego, choćby najprostszą martwą naturę, zdradzał absolutny brak umiejętności.
Trochę tak, jakby znał jedną jedyną piosenkę, a poza tym był kompletnym niemową.
Ale frustrację można było wyładować na wiele sposobów. Na uniwersytecie
studiowało sporo innych Indian, przeważnie Nawahów, którzy patrzyli na Hopi z
góry. Youngman prowokował bójki z gangami Nawahów, z białymi piłkarzami albo z
kimkolwiek, kto się nawinął pod rękę. Zawalił rok i wzięto go do wojska. Po roku w
wojsku stanął przed sądem wojskowym, został skazany i zamknięty w więzieniu
Leavenworth, gdzie odsiedział następne sześć lat.
W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszedł na wolność i pojechał do
Los Angeles. Przyłączył się do Meksykanów grających Indian na planach filmowych,
mieszał kolory dla sklepów z farbami i odstawiał samochody dla Hertza. Pewnego
ranka, odprowadzając wynajętego con-tinentala do Burbank, przejeżdżał przez
kaniony, które dzielą Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skręcił z
autostrady, wysiadł z samochodu i zagłębił się w kanion, kolorem przypominający
zmięty, brązowy papier. Siedząc spokojnie, obserwował cienie mknące jak koty ponad
wzgórzami. Dzienne koty, które leniwie się przeciągały i zwijały na ciepłej ziemi. I
nadal siedział. Przed zachodem słońca tysiące spryskiwaczy spłukało spękane ściany
kanionu wodą pobraną z rzek Arizony. Krople wody, okrągłe jak kulki, toczyły się
przez powietrze i rozbijały o ostatnie promienie słońca. Kropla po kropli, milion za
milionem, wybuchając bezgłośnie na tle jęczenia autostrady. Woda, która spadała na
Góry Skaliste, która płynęła jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion w drodze na
pustynię, kończyła w systemie spryskiwaczy. Śmiał się do utraty tchu.
Dostarczył samochód z dziesięciogodzinnym opóźnieniem, wyleciał z pracy i
następnego ranka powrócił do rezerwatu, równie biedny jak w chwili odjazdu.
Przez pierwszy rok uczył się od nowa, jak żyć. Nauczył się raz jeszcze
ojczystego języka, przypomniał sobie, w których wyschniętych studzienkach dokopać
się jeszcze można do wody, jak cerować ubrania kościanym szydłem i jak odróżnić
trop spłoszonych jeleni od śladów pasącego się stada.
Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzymał się samochód terenowy pełen
starców.
- Wciąż tu jesteś? - zdziwili się. - Sądziliśmy, że już dawno się spakowałeś.
- Wciąż tu jestem.
- Chcesz zostać?
- Tak.
- No, to trzeba będzie coś z tobą zrobić. Jesteś pełen niepokoju, zawsze w
ruchu. Nie możemy cię zmusić do odejścia; wiemy, co jest naszym obowiązkiem.
Wobec tego zaczniesz pracować. Od tej chwili będziesz zastępcą szeryfa. Jutro
pójdziesz do Hotevilla i podpiszesz, co trzeba. Być może jeszcze kiedyś będzie z
ciebie jakiś pożytek. - Starzy wodzowie wsiedli do półciężarówki i odjechali.
To miało miejsce dwa lata temu. Praca zastępcy szeryfa polegała przeważnie
na rozbrajaniu pijaków i na zabieraniu turystom aparatów fotograficznych w dniach,
w których odbywały się tańce w pueblach. Youngman miał tyle czasu, ile dusza
zapragnie, na wędrówki w dziczy. Nie napytał sobie biedy, bo w końcu to on miał
teraz stać na straży prawa. Starzy wodzowie nie byli tacy głupi.
Youngman zredukował bieg i wjechał jeepem na boczną drogę. Ranczo
Momoa było położone na wzgórzach ponad Dinnebito Wash. W miarę jak droga wiła
się ostro pod górę, temperatura spadała. Zarośla ustąpiły miejsca jałowcom, dębom i
drzewom pinon. Na wzgórzach była woda, a woda oznaczała bogactwo.
- No, wreszcie jesteś. - Joseph Momoa przywitał zastępcę szeryfa. - Gdzie się,
do diabla, podziewałeś?
Joe Momoa wraz z rodziną posiadał pięć tysięcy akrów lasu i łąk, dwa źródła i
dość pastwisk dla pięciuset sztuk bydła i siedmiuset owiec. Jego dom był obity
sekwojowymi deskami, a na dachu królowała antena satelitarna większa od radaru.
Stodołę zamienił na salę do bilardu i garaż na sześć samochodów. Sam Joe
przeistoczył się w zamożnego mormona, a w ślad za nim żona i synowie: Joe Jr. i
Ben. Panowie Momoa byli do siebie podobni: ta sama agresywna siła, flanelowe
koszule i błyszczące buty Acme. Joe jeździł klimatyzowaną furgonetką. Synowie
uganiali się na kolorowych motorach. Wśród Hopi uchodzili za Rockefellerów.
- Co chcesz mi pokazać? - zapytał Youngman.
- Zobaczysz.
Joe poszedł przodem ścieżką wijącą się pod gałęziami drzew pinon.
Sukinsyn nawet nie porusza się już jak Indianin, pomyślał Youngman z ironią.
Ale w końcu on sam przez wiele lat też nie chodził po indiańsku.
- Na orzechach pinon powinniśmy w tym roku zgarnąć jakieś dziesięć tysięcy
dolarów - powiedział Joe.
- A ile za sosny?
Joe skrzywił się. Sosny rosły ponad posiadłością Momoa i rokrocznie setki
tych drzew wycinano po cichu i nielegalnie.
- To już twoje zmartwienie - odparł idący z tyłu Joe Jr.
Zeszli na łąkę. W zagrodach dla zwierząt bydło stało rzędami przy paśnikach.
Psy skuliły się na widok gospodarzy.
- Przyjrzyj się temu. - Joe wskazał na środek ogrodzonej przestrzeni.
Zrazu Youngman sądził, że zagroda jest pusta, ale potem dojrzał trzy konie
leżące na boku. Toczyły szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich starał się podnieść
na kolana i Youngman zauważył, że to, co z początku wyglądało na ciemny koc
narzucony na grzbiet zwierzęcia, było w rzeczywistości skorupą skrzepłej krwi
pokrytej muchami.
- Przynieście derkę - rozkazał Benowi Momoa.
- Tato? - Ben cofnął się o krok.
- Zrób, co ci każe. - Joe zdjął koc z płotu i rzucił go synowi.
Klęczący koń zakołysał głową, tak jak robi zwierzę pod wpływem
wilczomleczu. Opite krwią muchy wzbiły się w powietrze, uciekając przed kocem w
rękach Bena. Youngman odpędził muchy z twarzy.
- Co się tu, do cholery, stało? - zapytał.
- Też chciałbym wiedzieć - odparł Joe.
Boki i nogi konia wyglądały, jakby pociął je żyletką jakiś szaleniec.
Youngman poklepał konia po głowie, przesunął ręką po grzywie i pochylił się. Od
szyi aż po ogon grzbiet zwierzęcia świecił różowym mięsem, a ze zwisających
strzępów skóry skapywała krew. Nacięcia nie były głębokie.
- Wachluj dalej - polecił Youngman Benowi.
- Robi mi się niedobrze.
Rany nie były głębokie, przypominały nacięcia na kształt litery „V", jakie
widuje się w skórzanych pokrowcach. Ale było ich mnóstwo. Trochę krwi ściekło
strumyczkami po nogach i po brzuchu konia, ale stracił on jej z pewnością dużo
więcej. Zwierzę było otumanione, jednak wydawało się, że nie odczuwa bólu.
Youngman obejrzał koński ogon pokryty zeschłą krwią.
- No i co? - zapytał Joe.
Youngman popatrzył na kopyta zwierzęcia. Były gładkie, bez śladów walki.
Podszedł do pozostałych koni. Te wyglądały znacznie gorzej. Chmury much nad nimi
przypominały wędrujące garby. Spojrzał jeszcze raz na kopyta. Też były gładkie, ale
konie umierały z utraty krwi. Trzy konie, które bez walki dały się do połowy obedrzeć
ze skóry.
- Nie mam pojęcia - powiedział odstępując od pokaleczonych koni, które
nawet nie miały sił oganiać się od much, wziął głęboki oddech i zaczął oglądać
ziemię.
- Czy wpuszczasz tu psy? - zapytał.
- Razem z końmi? Nigdy.
Na ziemi Youngman widział jedynie ślady kopyt końskich. Nie było żadnych
głębokich śladów, które wskazywałyby na podniecenie, nic, tylko zwykłe odciski
kopyt.
- Znalazłeś je w tym stanie rano?
- Tak.
Youngman spojrzał na czyste, niebieskie niebo. Orły? Bzdura. Kiedy opuścił
wzrok, zobaczył coś, na co powinien był wcześniej zwrócić uwagę. Obok śladów krwi
na ziemi widniały większe, czarne plamy. Dotknął ich ręką. Ziemia kleiła się i
pachniała amoniakiem.
- Boże! - Wytarł palce o czysty piasek. - No cóż, nic z tego nie rozumiem.
- Kojoty - powiedział zdecydowanie Joe.
- Kojoty? Napadają na owce, zdarza się. Lub na cielę. Ale na konie? Mowy nie
ma. Usłyszałbyś ujadanie psów. Wszędzie byłyby ślady. To nie są ślady zębów kojota.
- No to ryś.
- Nie.
- Więc co?
- Już ci mówiłem, że nie wiem.
- Cholera! - denerwował się Joe. - Nic z nich nie będzie. Straciłem trzy konie,
będę musiał je dobić. To jest strata sześciuset dolarów i domagam się odpowiedzi!
Masz zacząć nagonkę, a nie jakieś gówniarskie podchody. Zróbmy prawdziwe
polowanie. Nawahowie mają helikopter. Wystaraj się o niego, polecimy nad wzgórza
i wystrzelamy wszystkie kojoty i rysie, które wejdą nam w drogę.
- W ten sposób nie znajdziesz zwierzęcia, które zaatakowało te konie.
- Znajdę, a nawet jeżeli nie, to wreszcie oczyścimy wzgórza, tak jak to
powinno się było zrobić już dawno temu - złościł się Joe.
- Rozumiem, że jesteś zły po stracie koni.
- Nic nie rozumiesz. Ty się nie dorobiłeś nawet jednego konia. Do roboty,
załatw ten helikopter dla mnie i dla moich chłopców. Broni mamy dość! Aż za wiele!
Youngman widział to oczyma wyobraźni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a
chłopcy Momoa prują jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co się rusza. Ale
by mieli ubaw. Klęczący koń osunął się na bok. Muchy obsiadły go gęstymi spiralami.
- Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedział Youngman.
- Rada szczepu zbiera się za dwa tygodnie. -Joe poczerwieniał na twarzy. -
Powiem im o twoich pijaństwach. Czuć od ciebie na odległość.
- Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszedł parę kroków. - Jeżeli
stwierdzi, że to kojot lub ryś, to pogadamy.
- Junior! - ryknął Joe.
Joe Junior podszedł do Youngmana. Był o dwadzieścia kilo cięższy, ale
spojrzawszy spode łba na szeryfa, odsunął się na bok.
- Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawołał w ślad za
odchodzącym Youngmanem - a nie łajzy. Takiego, jakiego mają Nawahowie. A ja
ciebie znam, Duran. Nie jesteś nawet prawdziwym Hopi.
Doszedłszy do domu, Youngman wsiadł do jeepa. Zamiast wrócić tą samą
drogą, pojechał w górę, na wzgórza. Bez trudu zapomniał o rodzinie Momoa, ale
nadal męczył go widok koni. Na wzgórzach mieszkały lwy górskie. Tam były ich
mateczniki. Ale z reguły uciekały od człowieka, nie wchodziły mu w drogę.
Drzewa pinon i jałowce ustąpiły miejsca sosnom chihuahua, a potem
ponderosa, prostym jak zęby grzebienia. Powietrze stało się rześkie i chłodne.
Momoa na swój sposób mieli rację. Tak naprawdę Youngman nie był Hopi,
ale Tewą z Puebla. Tewowie byli szczepem, który wygnał Hiszpanów z Nowego
Meksyku. Dwieście lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi,
ci wezwali na pomoc Tewów. Tewowie przybyli, stoczyli walkę i osiedlili się na stałe.
Bohater Tewów nazywał się Popay. Pchła. Tak samo jak Youngman.
Zanim Youngman dotarł na szczyty wzgórz, zrobiło się ciemno. Pustynia
barwiła się łagodnym fioletem. Słońce nadal oświetlało wierzchołki - jeszcze
przynajmniej przez godzinę. Youngman zmienił buty na mokasyny, które kiedyś
zrobił dla niego Abner. Sięgnął po strzelbę i matę i wyruszył w dwudziestominutowy
marsz do strumienia. Udał się wzdłuż niego, aż do źródła, i tam położył się na
pokrytej mchem skale i zanurzył twarz w wodzie.
Kiedy podniósł głowę, ujrzał królika, który spoglądał na niego spod gałęzi
sosny. Ręka Youngmana zsunęła się w stronę strzelby. Mógłby zjeść królika, a łapki
zanieść Abnerowi. Królik przetarł sobie wąsy. Opierając ramię o kolbę, Youngman
wsunął nabój do komory i wysunął strzelbę do przodu. Królik wyskoczył z cienia,
stając się doskonałym celem na zielonym tle. Woda skapywała po brodzie
Youngmana. Przypomniało mu się naraz, że Abner już miał królika, a on sam wcale
nie był głodny.
- Spływaj! - krzyknął.
Zjadł na kolację placki kukurydziane, położył się i owinął w derkę. W górze
ostrym i twardym blaskiem świeciły gwiazdy. W pewnej chwili omiótł okolicę
promieniem latarki i zobaczył jarzące się oczy. Oczy pająków lśniły srebrem, a ropuch
- czerwienią. Poruszając się, tworzyły maleńkie błyszczące szlaki.
Youngman wcale nie musiał zostać w wojsku; Hopi mogli żądać zwolnienia.
Ale został i testy wykazały, że ma niezwykle rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną.
Dostał awans na sierżanta, nauczono go odczytywać trójwymiarowe zdjęcia lotnicze i
posłano do bazy lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry
ośmiosilnikowych B-52 startowały z Guam lecąc nad Wietnam Północny, a każdy
samolot dźwigał dwadzieścia ton bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych
przez samoloty rozpoznawcze U-2, które latały między Tajlandią i Guam. Fotografie
dzienne można zmienić w mapy, opatrzone kodami i współrzędnymi. Nocne zdjęcia
w podczerwieni stanowiły zagadkę, którą najlepiej umiał rozszyfrować Youngman.
Skłębiona czerwień, zieleń i błękit oznaczały obecność ludzi, chłód korony lasu bądź
zimno wody po zmierzchu. Wróg mógł palić odpadki lub polewać wodą agregaty
prądotwórcze, ale nie był w stanie zmylić Youngmana i deszcz bomb, który wysyłał z
daleka, zawsze trafiał w cel. Była to dla niego fascynująca gra. Po roku służby
otrzymał pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki
z palców Wietnamczyków, jak również skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrakło i
portmonetki sporządzonej ze zszytych genitaliów.
Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spał między dwiema dziwkami,
usłyszał śmiech ojca. To na tym polegał ten dowcip, pomyślał. To wszystko był jeden
wielki kawał: Joe tańczący z drewnianym członkiem z jedną nogą wysuniętą poza
brzeg mesy, naszyjnik z palców, stanie na rękach, bombowce wzbijające się ciężko z
pasa startowego, pomarszczona portmonetka, piękne mapy ognia, strzelba wsunięta w
usta, ludzie polujący na siebie nawzajem... To było zabawne.
- Nie. - Youngman uniósł się, odsuwając dziwki.
Wrócił na Guam i - po miesiącu - został postawiony przed sądem wojskowym
za umyślne zniekształcenie danych i wysłanie bombowców nad Morze Chińskie.
Youngman wyjaśnił, że zaczął traktować wojnę poważnie i zrozumiał, że nie ma na
nią najmniejszej ochoty. Mógł nawet dostać dwadzieścia lat, ale bombowce często
zrzucały ładunki do morza, czy to na skutek odwołania nalotu, czy - równie często -
wtedy, gdy pilot zbliżał się do końca swej sześciomiesięcznej tury. Pomógł też fakt,
ż
e na skutek przeniesienia Youngmana z armii do lotnictwa na Guam sąd nie był
pewny swych uprawnień. Dostał dwa lata.
Z początku nie było tak źle. W więzieniu Leavenworth siedzieli również
Indianie; dokształcał się w bibliotece i zdobył niezłą fuchę pracując w studiu
fotograficznym. Jednak na samym końcu, na miesiąc przed końcem wyroku, strażnik
oblał Youngmana uryną wystrzeloną z pistoletu wodnego. Miał to być zwykły żart
znudzonego klawisza, ale Youngman wyrwał ostrze z gilotyny do papieru i rozciął
nim aż do kości ramię strażnika. Dołożono mu za to kolejne dwa lata, z tego pół roku
w karcerze: małej, pozbawionej światła i pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbliżał
się koniec drugiego wyroku, Youngman pracował przy reperacji drogi. Jeden z Indian
rzucił się do ucieczki, dość idiotycznie zresztą, bo wokół rozciągały się mile płaskiej,
ś
wieżo zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze strażników podniósł broń do strzału,
Youngman przewrócił go na ziemię i powiedział, że sam sprowadzi zbiega z
powrotem. Już doganiał uciekającego przyjaciela, gdy padł, trafiony śrutem. Dwa
miesiące przeleżał w szpitalu i dostał kolejne dwa lata. Od tego czasu strażnicy
zostawili go w spokoju i więcej się z nikim nie przyjaźnił.
Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natknął się na Abnera. Kapłan Klanu
Ognia - od dawna już wypędzony z mesy jako czarodziej -rozpoznał go od razu.
- Samochód ci gdzieś nawalił? - powiedział owinięty w derkę Abner,
wychodząc z garażu.
- Nie mam samochodu. - Youngman zrzucił plecak na ziemię. Obok beczek po
ropie stała beczka z deszczówką. Youngman rozkruszył z wierzchu lód i zaczerpnął
garścią wody.
- Do mesy daleko - zauważył Abner.
- Nie idę na mesę - odparł Youngman.
- Tu nie ma się gdzie zaczepić - rzekł napastliwie Abner.
-Wszędzie się można zaczepić - odparł Youngman.
Starzec odwrócił się tyłem do słońca, aby lepiej przyjrzeć się gościowi.
- Pracujesz teraz dla biura czy dla firm?
- Dla nikogo.
- No to co robisz?
- Chodzę sobie. - Youngman obrócił się, zarzucając na plecy ładunek. - Po
prostu chodzę.
- Poczekaj. - Abner zatrzymał go. - Siądź na chwilę.
Youngman przysiadł, trzymając nadal plecak na ramieniu. Abner przykucnął
naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwał wzrok od oczu Abnera i przyjrzał
się okolicy, która wpierw wydawała się płaska jak bęben i dopiero potem dostrzegł
cienie bezlistnych krzewów i załamania gruntu. Kiedy w końcu spojrzał na Abnera,
stary człowiek uśmiechał się.
- Kiedyś powiedziałem, że jesteś pusty w środku - odezwał się Abner. - Teraz
widzę, że jesteś prawdziwym człowiekiem.
- No i?
- No i w domu mam trochę wina.
Od tej chwili zostali przyjaciółmi.
Youngman leżał spokojnie na wzgórzu, nad Dinnebito Wash, a głowę
wypełniały mu dźwięki nocy. Zasnął patrząc na zdążającą na zachód gwiazdę
Hotomkam.
Dziecko urodziło się o zachodzie słońca. Nagie i nieowłosione, wpadło w
kołyskę, którą tworzyła błona między nogami matki. Wiedzione odruchem
zapiszczało, a matka rozprostowała mu maleńkie skrzydła i powąchała gruczoły
zapachowe, które miały odróżniać je w mroku od wszystkich innych niemowląt.
Dopiero wtedy pozwoliła mu wspiąć się w stronę przygotowanego sutka, a kiedy ssał,
zwróciła na niego jasne oczy i ogromne uszy. Reszta stada zaczęła budzić się do
ż
ycia. Zaczął się ruch. W zagłębieniu obok samiec owinął się skrzydłami wokół
samicy, przylgnął brzuchem do jej pleców, wbił zęby w kark partnerki i zaczął
kopulować. Samica uczepiła się pazurami nierówności skały z taką siłą, że nawet
ś
mierć nie byłaby w stanie jej oderwać. Niedaleko walczyło dwóch samców,
wrzeszcząc i bijąc skrzydłami o sklepienie. Kręcili się w kółko, ze zjeżonym włosem;
na koniec runęli na siebie, bijąc się skrzydłami niczym maczugami. Jedna walka dała
początek innym, a napięcie rosło, w miarę jak słońce chowało się za horyzontem.
Samice, najwięksi członkowie stada, przyglądały się temu z umiarkowanym
zainteresowaniem. Kopulująca para się rozłączyła; samiec powrócił do swych
towarzyszy, a samica zaczęła się lizać. Tygodniowe dziecko rozprostowało skrzydełka
i zapiszczało. Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwały jeszcze trochę, aż
zgasł ostatni promień światła wpadający do jaskini. W tym momencie doszła do głosu
inna, ważniejsza potrzeba. Niektórzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczynać w
półmroku, jednak te zwierzęta czekały na ciemność. Wisząc głową w dół, niczym
pająki, z podwiniętymi skrzydłami, setki dorosłych osobników przesuwały się powoli
w kierunku niknącego światła przy wejściu. Płaskie, otoczone wąsami pyski, zwróciły
się w jedną stronę. Kiedy zgasł ostatni promień światła, dziesięcioletnia samica
rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Jeden po drugim, całe stado poszło w
ś
lad za nią. Po paru sekundach ponad tysiąc nietoperzy przeleciało przez dziurę
wyjścia, ustawiając się we właściwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia biologii
były cudem ewolucji. Skrzydła o ponadtrzydziestopięciocentymetrowej rozpiętości i
błony pięciokrotnie mocniejsze od rękawiczek chirurgicznych pozwalały im lecieć
szybko jak jaskółkom. Szare futerko na grzbiecie i brązowe z przodu zmniejszało
opór wiatru. Nieczułe na kolor oczy odbijały światło wschodzących gwiazd, tak że
kanion nabierał blasku, a pustynia lśniła srebrem. Przepłynęły, niczym chmura, nad
brzegiem kanionu, ale nad pustynią obniżyły lot, tak jak fala przypływu unosząca się
niespełna metr nad ziemią. Wokół nich rozlegały się ciche okrzyki i zwielokrotnione
echa, które wracały do wielkich, czułych uszu. Nietoperze trzymały się tak blisko
siebie, że zdawały się tworzyć jedną zwartą masę, ale masa ta mijała bez kolizji krzaki
i kaktusy. Ten teren był dla nich nowy, ale nie tak znów odmienny od rodzimego
Meksyku. Pędzone głodem, skierowały do przodu płaskie, przypominające łopaty
nosy, węsząc obecność zwierząt. Strumień ciem zbliżył się do nietoperzy, a potem
nagle rozpierzchł się na wszystkie strony. Nietoperze skręciły pod wiatr, który z
daleka niósł intensywne zapachy. Nocny jastrząb, lecący w ślad za ćmami, nagle
oddalił się, wystrzeliwując w górę. W odróżnieniu od ptaków, nietoperze nie umiały
wzbijać się szybko w górę. Umiały tylko latać, a latały tylko po Pożywienie. Skrzydła
uderzały czternaście razy na sekundę szybkim, zdecydowanym rytmem, aż na koniec
stworzenia poczuły wyczekiwany, słodki zapach. Nieskończenie drobne cząstki potu
przeniknęły z powietrza do fałd w nozdrzach. Fala zakręciła raz jeszcze i prawie
niesłyszalne krzyki wypełniły przestrzeń. Otwarło się tysiąc paszcz, odsłaniając
charakterystyczne zęby. Różniły się one od zębów jakiegokolwiek innego nietoperza
lub zwierzęcia na ziemi: siekacze zakrzywiały się do tyłu i były ostre jak żyletki.
Naukowcy nadali im nazwę Desmondontidae, co przywodziło na myśl przerażenie i te
zęby. Wampiry.
Rozdział drugi
Poranne słońce rozgrzewało szopę Abnera, przybrudzony samochód Wydziału
Zdrowia i pięciu turystów, którzy niecierpliwie spoglądali na zbliżającego się jeepa.
Dla Youngmana turyści dzielili się na dwie grupy: uduchowioną i niedomytą
młodzież, która za wszelką cenę chciała „odkryć" indiańską religię, oraz ludzi
starszych, schludnych, którzy dźwigali aparaty fotograficzne i marzyli o jak
najszybszym powrocie do klimatyzowanych pomieszczeń. Trzy kobiety i dwaj
mężczyźni, stojący koło samochodu, zdecydowanie należeli do drugiej kategorii. Na
pastelowej koszuli jednego z mężczyzn widać było ślady wymiotów.
Youngman wysiadł z jeepa. Po Abnerze nie było ani śladu.
Kiedy zapytał, w czym mógłby im pomóc, jedna z kobiet przykryła usta ręką.
- Abner coś wam zrobił? - Youngman próbował się uśmiechnąć. - Niech się
pani nie przejmuje, on jest taki w stosunku do wszystkich.
- Nie, on.... - Mężczyzna w zabrudzonej koszuli wskazał ręką na szopę. -
Niech Bóg ma go w swej opiece.
Youngman już więcej nie słuchał. Obiegł dookoła samochód, przeskoczył
krzaki, minął rdzewiejące ciężarówki i wszedł do szopy.
Tam, gdzie zabito królika, futryna i klepisko były uwalane krwią. Ślady krwi
wiodły wokół piaskowego malowidła, poprzez pierścień z czerwonego piasku, aż do
rysunku człowieka, na którym krwią domalowano głowę wokół ust i płaczących oczu.
Przy prawej ręce rysunku czerwona linia łamała się, a w przerwie leżał patyk
modlitewny, ozdobiony piórami dzierzby. Kolejny patyk modlitewny przyszpilał do
ziemi pustą paczkę po papierosach, odrzuconą wczoraj przez Youngmana. A w
samym środku okręgu, rozciągnięty na podwójnej serpentynie, leżał martwy Abner,
nadal w przepasce, z twarzą zasłoniętą maską z nie wyprawionej skóry króliczej.
Natomiast jego skóra, od stóp aż do czubka głowy, została tak dokładnie poszarpana,
ż
e na kolanach i na palcach prześwitywały kości.
Youngman nie był jedynym patrzącym na to ze wstrętem i z grozą. Zaraz przy
drzwiach stał jeszcze jeden turysta w wiatrówce. Był to niewysoki mężczyzna, o
regularnych rysach, czystej cerze i z pewnym siebie wyrazem twarzy. Po drugiej
stronie malowidła stała pielęgniarka ze Służby Zdrowia, blondynka w spranych
dżinsach.
- Kiedy przyjechaliście? - zapytał ją Youngman.
- Dziesięć minut temu.
Turysta przyklęknął przy Abnerze. Odchrząknął i wyjął Biblię z kieszeni
wiatrówki, ale zanim zdążył się odezwać, Youngman podniósł go za kołnierz.
- śadnych prac misyjnych.
- Czerwony czy biały - mężczyzna uniósł Biblię - każdy potrzebuje
błogosławieństwa.
- To jest kapłan Klanu Ognia - powiedział Youngman.
- Może był również chrześcijaninem.
- W żadnym wypadku. - Youngman odwrócił się do pielęgniarki. - Czy czegoś
dotykali?
- Nie - odparła ze złością. - I wcale nie są misjonarzami.
- Jesteśmy z fundacji. - Turysta poprawił wiatrówkę. - Chcieliśmy tylko
pomóc...
- Na jedno wychodzi - przerwał mu Youngman. - Po co tu przyszliście?
- Panna Dillon zgodziła się oprowadzić nas po rezerwacie i zabrać na wasz
słynny Taniec Wężów. Ale ponieważ przyjechaliśmy o parę dni za wcześnie, to
postanowiliśmy trochę pojeździć po okolicy. Nazywam się John Franklin. - Franklin
mówił mocnym barytonem, który musiał doskonale służyć mu na zebraniach. W
szopie Abnera był zbyt głośny.
- Czy zbadałaś już ciało? - zapytał Youngman dziewczynę.
- Dla Abnera już nic nie mogłam zrobić, więc poszukałam śladów. Myślałam,
ż
e może w okolicy włóczy się wściekły kojot. Nie miałam pojęcia, że się tu zjawisz.
Właśnie dlatego tu wstąpiłam, żeby o ciebie rozpytać.
- Czy znalazłaś jakieś ślady?
- śadnych. - Anne Dillon miała opaloną, okrągłą twarz o głęboko osadzonych
oczach. Była prawie tak dobrym myśliwym jak on i zdawał sobie z tego sprawę.
- Przyjrzałem się ciału - wtrącił się Franklin. - Ta krew jest całkiem świeża.
Atak dzikich psów, albo czegokolwiek innego, musiał nastąpić bezpośrednio przed
naszym przyjazdem.
Youngman potrącił butem nogę Abnera.
- Jest już sztywny. Śmierć nastąpiła jakieś dziesięć godzin temu - powiedział i
poszedł pierwszy w kierunku samochodu, gdzie pozostali misjonarze zbili się w
gromadkę, jakby poranne słońce nie było dość upalne.
- Wszystko w porządku - uspokoił ich Franklin. - Wydaje mi się, że to jest
Duran, zastępca szeryfa, o którym wspominała panna Dillon.
- Jakie macie aparaty? - zapytał Youngman.
Franklin miał nikona, a reszta podobne aparaty trzydziestopięciomilimetrowe.
Wyjątkiem była pani Franklin, wystraszona kobieta z ufarbowanymi na niebiesko
włosami, która podniosła w górę aparat SX-70.
- Taki mi jest właśnie potrzebny. I jeszcze lampa błyskowa, jeżeli pani ma.
Youngman odszedł z aparatem do szopy. Zrobił dwa zdjęcia Abnera i cztery
wnętrza. Potem wrócił do samochodu.
- Dziękuję. - Oddał aparat i osiem dolarów. -To za zdjęcia i za żarówki.
- Ależ nie trzeba...
- No, czas na was - powiedział.
Skręcał papierosa, podczas gdy oni wsiadali do pojazdu; Anna usiadła za
kierownicą. Patrzył za nimi, aż znikli mu z oczu, po czym zdusił papierosa i wrócił do
szopy.
- Do diabła, Abner.
Youngman stał przez dziesięć minut, rozglądając się dokoła. Odciął się od
szumu wiatru i smug słońca, przechodzących przez szczeliny w ścianach i - przede
wszystkim - od wspomnienia białych turystów. W swoim zagraconym garażu Abner
zbudował świętą kivę i to właśnie o niej chciał myśleć Youngman.
Przed ołtarzem, na drewnianej tacce, leżał chleb, surowe mięso, tytoń i ziarna
kukurydzy. Trochę ziaren walało się po podłodze. Obok ołtarza palono ognisko. W
popiele Youngman odszukał zwęglone igły sosnowe i korę jałowca. Upuścił zwęgloną
korę na widok królika w kącie szopy. Abner zdarł z niego skórę i poderżnął gardło,
aby go wykrwawić żywcem na cześć swego boga.
Bogiem a prawdą, to zastępca szeryfa o króliku i o rysunku wiedział niewiele
więcej od Franklina. Youngman przebywał zbyt długo poza rezerwatem i, choćby nie
wiadomo jak bardzo się starał, po części był białym. Gdzieś zatracił tajemną nić. W
nic nie wierzył, a już na pewno nie w bogów czarownika, który dorabiał sobie pracą
na stacji benzynowej. Pamiętał jedynie, że Abner twierdził, iż wywoła koniec świata.
Przykucnął przy Abnerze i podniósł mu maskę. Usta Abnera były pełne
zlepionego bielunia. Nawet jeżeli śmierć była straszna, to Abner niewiele poczuł, a
jeśli wiedział, co mu grozi, to odpowiednio się przygotował. Tak czy inaczej, nie
mógł czuć bólu.
- Wujku - zapytał Youngman - powiedz, co przeskrobałeś? Co, do diabła,
miałeś zamiar zrobić?
W twarzy Abnera tylko zęby i oczy były nienaruszone. W miejscach, gdzie
skóra nie była pocięta, widać było dziurki po małych ugryzieniach. Pomimo stężenia
pośmiertnego, niektóre rany były nadal wilgotne.
I ten zapach. Youngman aż się cofnął. Ten sam zapach, co na ranczu Momoa.
Serpentyna wokół ciała Abnera była poplamiona zaciekami amoniaku.
Oczy Abnera były suche. Źrenice ściągnęły się w szparki. Jak oczy kozy.
- Abner, nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia, co i jak... dlaczego nie chcesz mi
pomóc?
Zęby Abnera, podobnie jak zęby większości Indian z rezerwatu, przypominały
zepsute pieńki. Wokół ust błąkał się sztywny uśmiech.
- Jak chcesz, wuju. - Youngman zamknął oczy zmarłego.
Owinął ciało w derkę i zaniósł je do jeepa. Wrócił do szopy po zdjęcia.
Regulamin policji nakazywał zachowanie w nietkniętym stanie miejsca każdej
podejrzanej śmierci. Dla kogo i po co? śadnej policji poza nim tu nie było, chyba
ż
eby komuś przyszło do głowy wezwać gliniarzy stanowych. Ale do martwego
Indianina przyjechaliby po tygodniu albo dwóch. To nie było morderstwo, na pustyni
grasowały zwierzęta, różne rzeczy się zdarzały.
Rysunek z piasku był piękny; piękny i zupełnie niezrozmiały. W miejscu, z
którego Youngman podniósł Abnera, pozostała odciśnięta ludzka sylwetka.
- Sukinsyn! - Youngman kopnął rysunek. Czerwone, niebieskie, żółte i białe
ziarenka posypały się na ściany. Kiedy ziemia wyglądała już jak zbezczeszczone
dzieło sztuki, zaczął deptać po wyrysowanej na czarno sylwetce. Cuchnące
amoniakiem plamy przylgnęły mu do butów. Przysypał resztki sylwetki. Linie się
zatarły, ale nadal przebijały spod piasku. Uniósł wzrok. Z półki nad skrzynią po
pomarańczach patrzyła na niego pustynna jaszczurka. Skoczyła w bok w chwili, gdy
Youngman wyrwał półkę ze ściany. Przełamał ją na pół na kolanie i obie połówki
rzucił na zabrudzoną podłogę, po czym zapalił zapałkę. Jednak zdusił płomień między
palcami. Spalenie szopy nic by nie dało. - Nie żyje. Po prostu nie żyje.
Kiedy Youngman wyszedł z szopy, z północy, znad mesy, doszły go grzmoty.
W niebo wspinała się drabina ciemnych chmur. W chmurach, niczym bomby,
wybuchały błyskawice. Nadchodzącą burzę zwiastował wiatr.
Zastępca szeryfa wrzucił bieg i skierował samochód w stronę burzy. W
przeciwnym kierunku potoczyła się kula krzewu bylicy.
Te wszystkie twarze, które można dostrzec w chmurach, pomyślał Youngman.
Smutne twarze z szarymi i niebieskimi policzkami. Wzdęte. Oczy przymknięte i
gotowe do płaczu. Zwykła woda, a nie żaden radioaktywny deszcz. śaden koniec
ś
wiata.
- Zawaliłeś sprawę - zwrócił się do człowieka owiniętego derką. - Nie
skończyłeś ze światem, tylko z sobą samym. Człowiek w twoim wieku powinien
zdawać sobie sprawę, że to nie to samo.
Czarne chmury wzbijały się coraz wyżej. Gorące powietrze pustyni stanowiło
przegrodę, po której chmury musiały się wspiąć, aż powstały dwie ściany: jedna
ciepła i niewidzialna, a druga zimna, kłębiąca się niebieskość. Niewidzialna ściana
cofała się, a ciemna parła naprzód, rzucając cień o długości trzydziestu kilometrów.
U stóp chmur biegła bita droga; przy niej stał sklepik zbudowany z dykty, duża
zamrażarka i dom z bali uszczelnionych gliną. Miejsce zwane Gilboa, Nie było to
nawet osiedle. Poczta państwowa nie dostarczała tu już przesyłek, a dwunastu
mieszkańców musiało odbierać listy w Shongopovi, na mesie. Gilboa nie znalazłbyś
na mapach; nie było tu ani bieżącej wody, ani telefonów. Bita droga rozciągała się
zaledwie szesnaście kilometrów w każdą stronę, a potem ginęła w piasku.
Wiatr gnał wielkie krople wody. Prawdziwa burza jeszcze się nie zaczęła.
Youngman zatrzymał się przed domem, wziął w ramiona Abnera i wszedł do środka.
Kiedy już położył trupa wewnątrz, na podłodze, wyciągnął rękę i przekręcił wiszącą
na drucie żarówkę.
Biuro szeryfa składało się ze stolika i krzesła, krótkofalówki, żelaznej
zamykanej szafki na naboje, dwóch butelek Jim Beam, plastikowej torebki z
marihuaną i bielizny. I kurzu, mnóstwa kurzu, gdyż Youngman tygodniami przebywał
w terenie. Na ścianie wisiały dwie mapy - rezerwatu i drogowa stanu Arizona. Gdy
Youngman wietrzył dom, głośno szeleściły.
Oczyścił blat i z jednej przegródki wyciągnął formularz. Formularze kupiono
hurtem z przeceny i nagłówek z napisem „Komenda Policji Phoenix" ktoś przekreślił
długopisem. W innej przegródce znalazł cieknący długopis.
NAZWISKO - Abner Tasupi. ZAWÓD - właściciel garażu. DATA
URODZENIA - nieznana. RASA - PŁEĆ - Indianin, mężczyzna. PRZESTĘPSTWO -
ś
mierć. Pod MODUS OPERANDI Youngman wpisał: „atak nie zidentyfikowanego
zwierzęcia, być może przypadek wścieklizny". Potem poszedł do jeepa.
Tumany kurzu przewalały się nad drogą. W odległości stu metrów, po drugiej
stronie drogi, błyskawice oświetlały faktorię Selwyna. Sklep stanowił nagrobek
dawnych ambicji właściciela. Łuszczący się napis obiecywał: „Pokoje gościnne-
benzyna-słodycze-towary mieszane-wyroby indiańskie". Na blaszanej tablicy
reklamowej coca-coli dyndał stłuczony termometr. Rozchylane siatkowe drzwi
połatano taśmą izolacyjną.
W sklepie można było dostać mąkę, fasolę, ser, ocet, tkaniny, siekiery,
podkowy, noże myśliwskie i naboje. Nad kontuarem zamocowano wypchaną głowę
łosia bez oczu. Pod ladą znajdowała się tania biżuteria i litrowe butelki whisky.
Selwyn siedział na zapleczu z Johnem Franklinem i grupą białych. Na podłodze,
wśród garnków i gliny, siedziała stara kobieta Hopi i cztery dziewczyny mieszanej
krwi. Anne pojechała samochodem, aby znaleźć przed burzą drewno na opał.
Dawno temu Selwyn był misjonarzem kwakrów. Miał długie, siwe włosy,
które spływały na koszulę, opinającą pokaźny brzuch. Turkusowy naszyjnik chował
się w bujnym owłosieniu na piersi.
- Nie musisz mi mówić, że tym ludziom potrzebna jest pomoc. Jeszcze chwila,
a dodasz, że na pustyni jest sucho. Wiem o tym. Przepraszam. - Selwyn beknął
osłaniając usta kantem dłoni. - Całe życie poświęciłem tym Indianom. Będę z wami
całkiem szczery: osobiście obdarzałem ich miłością i krwią serdeczną.
- To niezwykle budujące. - Pani Franklin uśmiechnęła się do tonącego w
alkoholu Selwyna.
- No i co ja z tego mam? Plują mi w twarz. Wy, moi drodzy, możecie śpiewać
alleluja jaszczurkom i spotka was z ich strony więcej wdzięczności. Kiedy ze
dwanaście lat temu przyjechali tu ludzie z Urzędu do spraw Indiańskich, to
powiedziałem im: wyrzucajcie sobie te wasze pieniądze na wyprawy na Księżyc.
Chciałem nawet zeznawać jako ekspert. Przepraszam. - Zmarszczył brwi na widok
kawałka tytoniu, który zdjął sobie z języka, gdyż nie mógł sobie przypomnieć, kiedy
ostatnio palił. - Gdyby nie ja, to Gilboa w ogóle by nie istniało. Czy wiecie o tym? To
mój generator dostarcza prądu, nie tylko dla mnie, ale i do zamrażarki, do której
Indianie wrzucają te swoje pieprzone jelenie. Znajdzie się też prąd dla tego łajzy,
którego nazywają zastępcą szeryfa. Widzicie? Nienawidzą mnie, bo im pomagam.
Sprzedaję im żywność na kredyt. Za to nienawidzą mnie jeszcze bardziej. A teraz
najlepszy przykład. Te głupie baby lepią garnki. Garnki! Przecież w każdym sklepie w
kraju Nawahów, na zapleczu, siedzą kobiety i szyją ozdobne derki. Derki można
sprzedać po dwa tysiące dolarów, a dywany po trzy tysiące. Ale takie już mam
szczęście, że te dzikuski umieją jedynie lepić garnki. Na litość boską - przetarł oczy -
czy nikt nie ma jakiegoś szluga?
Nie usłyszawszy odpowiedzi, otworzył oczy i idąc za wzrokiem gości, dojrzał
stojącego w drzwiach zastępcę szeryfa.
- W porządku. - Właściciel faktorii opuścił misjonarzy i podszedł do
Youngmana. - Ty zawsze masz szlugi.
Youngman już wiele razy słyszał wszystkie żale Selwyna. „Głupimi babami"
lepiącymi garnki była jego żona i córki.
- Jasne. - Youngman wysunął papierosa. Zauważył, że grupa Franklina gotuje
się do sprzeczki. Coś niewiarygodnego. Selwyn, podobnie jak i sklep, przypominał
wrak na pustyni, zakotwiczony płyciutko w piasku i z wysiłkiem opierający się
zepchnięciu do jakiejś rozpadliny czy ścieku. Tylko Indianie mogli tolerować białego
na takim szczeblu upodlenia.
- Proszę. - Youngman zbliżył zapałkę do trzęsącego się papierosa.
- Dzięki - wydusił z siebie Selwyn. - Ci nowocześni bibliści mogą ci
przysporzyć hemoroidów na uszach.
- Naprawdę?
- Opowiadają mi o Indianach, taka ich mać. Ale nie odchodź. Kiedy się
wreszcie stąd wyniosą, to sobie łykniemy.
ś
ona Selwyna zaśmiała się, a Franklin odchrząknął, gdyż Selwyn zaczął
mówić normalnym głosem.
- Chcieliśmy tu kupić trochę rzeczy na drogę - powiedział Franklin. - Na
skutek zmiany planów nie mogliśmy pojechać do Flagstaff.
- Muszę już iść - Youngman zwrócił się do Selwyna. - Potrzebuję trochę mąki
kukurydzianej, sznur i biały worek.
- Kto umarł?
- Abner.
- O, w mordę.
- Czy to właśnie ten indiański dżentelmen, którego widzieliśmy dziś rano? -
zapytał Franklin, ale nikt mu nie odpowiedział.
- Nie pochowasz go w zwykły sposób? - zapytał Selwyn Youngmana.
- Dlaczego nie? - Franklin był oburzony.
- Dlatego, że to był czarownik, ty durniu! -Selwyn odwrócił się do Franklina.
- Na pewno pan w to nie wierzy.
- Nie wierzę? - Selwyn osłupiał. - Bracie Franklin, ty chyba nie masz pojęcia,
gdzie się, u diabła, znalazłeś! Kochanie! - krzyknął do żony. - Czy są tu jakieś
wiedźmy?
Kobieta przestała chichotać. Złożyła ręce na udach i wpatrzyła się w garnki.
- Wiedźmy? - Selwyn zaśmiał się. - No cóż, święci i apostołowie nie mają
wstępu na teren rezerwatu. Jak myślisz, dla kogo nadaje się to miejsce? Dla Indian,
pijaków i różnych łajz. Mój Boże, sam byłem pełen łaski pańskiej, kiedy
przyjechałem tu czterdzieści lat temu. Była ze mnie równie wielka dupa jak ty, bracie
Franklin. Aż trudno w to uwierzyć. Byłem przepełniony Słowem Pańskim. A potem,
pewnego dnia, zobaczyłem, jak moi parafianie zatłukli siekierą pewną kobietę. To
było dopiero coś! „Dlaczego zabijacie tę kobietę?" - zapytałem. Niemalże dałem się
sam porąbać, próbując ją uratować. No cóż, zatłukli ją, gdyż poprzedniej nocy
zmieniła się w wilka i zabiła jakiegoś mężczyznę.
- Ale przecież pan w to nie uwierzył.
- Oczywiście że nie. Nie jestem jednym z tych dzikusów. Ale z drugiej strony
trzymam się z dala od nawiedzonych puebli, a kiedy Indianie zabijają siekierą jakąś
czarownicę - co zdarza się mniej więcej raz do roku - to trzymam język za zębami. -
Selwyn milczał przez chwilę. - Patrzycie na mnie z politowaniem. Nie patrzcie na
mnie, tylko dokoła. Oczy wam wyjdą na wierzch z wysiłku, gdy będziecie
wypatrywać końca pustyni i zgubicie się w kanionach. A jak już tam będziecie, to
starajcie się pojąć, jacy bogowie mieszkają w tej okolicy.
- Nie jesteśmy zupełnie ciemni - łagodnie wtrącił inny z gości. - Każda
społeczność wierzy w innego Stworzyciela. Bez względu jednak na Jego imię,
Stwórca jest taki sam wśród wszystkich ludzi.
- Tak? Czy to się odnosi do Człowieka-Szkieleru?
- Kogo?
- Człowieka-Szkieletu. Masawa. Nazywajcie go, jak chcecie: Pluto, Szatan. -
Oczy Selwyna błyszczały jak porcelana. - To tu właśnie jest piekło na ziemi. Może i
wy to kiedyś pojmiecie.
- Panie władzo, jeżeli ten człowiek, którego znaleźliśmy dziś rano, był tak
zwanym czarodziejem - powiedział Franklin - to może ktoś go zabił?
- Abnera? Skądże. - Selwyn uprzedził Youngmana. - Był zbyt potężny. Jasne,
mogli go wygnać z mesy, ale pierwej by sobie obcięli dłonie, niż ważyliby się go
tknąć. Wstałby z grobu, aby ich załatwić. Jak wilk albo...
- Człowiek, którego znaleźliście - przerwał Youngman - był starym
pustelnikiem. To wszystko. Nikt go nie zabił, a jeżeli usłyszę jakieś plotki na ten
temat, to będę wiedział, kto jest ich autorem. Prawda, Selwyn? - Złapał sklepikarza za
łokieć. - Przepraszam państwa. - Wyciągnął Selwyna z zaplecza i zawlókł do sklepu. -
Idź i napij się czegoś, staruszku.
- Jak jestem trzeźwy, to gadam zbyt wiele.
- Nie jesteś trzeźwy. Po prostu nie jesteś wystarczająco pijany. Po co ta
gadanina o wiedźmach? Wyjdzie z grobu... Mój Boże... - Pod ladą znalazł butelkę,
odkręcił kapsel i wlał Selwynowi whisky do ust. Podmuch wiatru otworzył drzwi.
Selwyn odwrócił w tym kierunku głowę; płyn ściekał mu po brodzie.
- To tylko wiatr - powiedział Youngman
- Może to on...
- No to zmów dziś wieczorem pacierz.
- On niejedno potrafi.
- Potrafił.
Nad Gilboa błysnęło. Gdy piorun strzelił w stojącą na dworze zamrażarkę,
wnętrze sklepu rozjarzyło się srebrem, a potem znów powróciła czerń. Ponownie
włączył się agregat. Światła sklepu rzucały woskowe cienie. Youngman pospiesznie
zapakował towary, po które przyszedł.
- Dolicz mi do rachunku.
- Jasne. - Selwyn czuł się wyraźnie lepiej. -Może uda mi się jednej z tych
siostrzyczek wcisnąć jakiś garnek.
Chmury pękły na dwoje, niczym żagle. W ciągu pół godziny mogło spaść z
osiem centymetrów wody, czyli jedna czwarta rocznego opadu deszczu. W sam raz,
ż
eby zmienić kotlinki w wodospady, otworzyć opancerzone nasiona perukowców i
ż
elaznego drzewa. Droga zmieniła się w trzęsawisko i spod kół jeepa tryskały brudne
fale błota.
Przed biurem Youngmana stał samochód terenowy. Zanim szeryf wszedł do
domu, musiał przebrnąć przez kałuże. Abner nadal leżał w rogu, ale koc był
ś
ciągnięty, a nad odkrytym ciałem pochylał się jakiś biały.
- Wy, misjonarze, nie dajecie łatwo za wygraną. - Youngman zamknął drzwi.
Biały uniósł wzrok. Był w wieku Youngmana, bardzo opalony, z krótkimi,
rudymi włosami, dużymi niebieskimi oczami i z szerokim uśmiechem na twarzy.
Nosił ubranie w kolorze khaki i był tak wysoki, że ciało leżące u jego stóp wyglądało
jak lalka. Na rękach miał gumowe rękawiczki i - zamiast Biblii - trzymał skalpel i
plastikową torebeczkę.
- To potrwa tylko minutkę - powiedział oficjalnym tonem.
- Nie masz nawet sekundy. Wstawaj.
Gość zastosował się do polecenia z ociąganiem, pochylając głowę, aby nie
uderzyć nią o sufit. Zsunął prawą rękawiczkę i wyciągnął rękę do Youngmana.
- Bardzo przepraszam za najście. Nazywam się Hayden Paine. - Trzymał
wyciągniętą rękę w powietrzu przez dziesięć sekund, a potem ją opuścił. - No cóż,
proszę mi pozwolić posprzątać. Zaraz wszystko wyjaśnię.
- Na twoim miejscu zacząłbym mówić od razu.
Paine uśmiechnął się, zupełnie na luzie, pomimo zakrwawionych rękawiczek,
nieznanego pomieszczenia i dudniącego deszczu.
- Odwiedzam wszystkie punkty szpitalne i posterunki policji na terenie
rezerwatu. Mam nadzieję, że to wystarczy? - Podał Youngmanowi złożoną kartkę
papieru. Gdy Youngman czytał, pochylił się nad aluminiową walizką. Zdjął drugą
rękawiczkę i obie schował do plastikowej torebki. Potem przemył dłonie w alkoholu i
zakleił poprzednio przygotowaną paczuszkę.
Yungman czytał:
„Do Wiadomości Zainteresowanych Władz. Pan Hayden Paine przeprowadza
badania lekarskie, które mogą mieć wielką wagę dla naszego ludu. Otrzymał on zgodę
na poruszanie się po całym rezerwacie i wszyscy funkcjonariusze plemienni mają mu
okazać należytą pomoc w jego przedsięwzięciu". W nagłówku widać było pieczęć ze
słońcem, górami i skrzyżowanymi łodygami kukurydzy. Pod pismem podpisał się
„Walter Chee, Przewodniczący Rady Szczepowej Nawahów".
- Mam też i inne dokumenty, jeżeli to konieczne. - Paine zamknął walizkę.
- Nie chcę. Jesteś w niewłaściwym rezerwacie.
- To jest teren Hopi, wiem o tym, ale...
- Jeszcze mi nic nie wyjaśniłeś. Kiedy tu wszedłem, bezcześciłeś ciało i nadal
nie wiem, dlaczego.
- Badania lekarskie. Tak jak wyjaśniono to w...
- W liście nic nie wyjaśniono. Jakie badania?
Paine zdawał się być tylko nieznacznie zażenowany sytuacją. Wziął z
powrotem list.
- To jest dość trudne do wyjaśnienia, szeryfie.
- Zastępco.
- Zastępco. Prowadzę badania serologiczne. Rozpoznawszy przeciwciała we
krwi miejscowej ludności, będę w stanie zidentyfikować choroby występujące
endemicznie. Niektóre choroby można rozpoznać tylko w ten sposób. Jest to trudny
proces i gdybym panu dalej tłumaczył, to wątpię, czyby pan zrozumiał. To jest coś dla
specjalistów - dodał szybko Paine. - Mogę tylko powiedzieć, że moje badania
poprawią stan zdrowia tutejszej ludności. Najtrudniej mi przychodzi uzyskać próbki
krwi od ludzi starszych i kiedy zobaczyłem ciało, to nie mogłem się oprzeć pokusie.
Niech pan mi wierzy, nie chciałem niczego bezcześcić. Naprawdę potrzebuję pańskiej
pomocy.
Paine mówił bardzo głośno, starając się przekrzyczeć odgłosy grzmotów i
łomot deszczu bijącego o dach. Youngman, tak jak każdy mieszkaniec pustyni, lubił
deszcz. Ponadto ulewa zmusiła w końcu Paine'a do milczenia. Zmusiła go do
przełknięcia powodzi własnych słów. W przekonaniu Indian, słowa stanowiły broń
białych. Indianie lubili przyglądać się białym, którzy na próżno starali się opanować
własne gadulstwo. Youngman skrzyżował ramiona i czekał. Cisza mogła być
pouczająca.
Paine nadal się uśmiechał. Miał koło trzydziestki. Na tle opalenizny odcinały
się jedynie blade worki pod oczami. Minęła kolejna minuta wypełniona łomotem
deszczu.
Paine westchnął. Miał potężną klatkę piersiową i mocne ramiona, porośnięte
rudymi włoskami, a na nadgarstkach jaśniały nierówne blizny. Na zewnątrz strzelił
piorun, przypuszczalnie w land-rovera, pomyślał Youngman. Paine jedynie rzucił
okiem w tym kierunku, pewny siebie i opanowany. Burza osiągnęła apogeum. To nie
tyle deszcz otwierał pustynne nasiona, ile jego gwałtowność. Uśmiech Paine'a zmienił
się w rozbawienie.
Niebieskie oczy były czyste jak sadzawki, bez skazy i niewzruszone. Zupełnie
obojętne. W niebieskich oczach brak jest pigmentu, przypomniał sobie Youngman. To
tyko załamanie światła. Abner nazywa je „martwymi oczami". Nazywał. Paine, z
lekka rozbawiony, spokojnie znosił wzrok Youngmana. Woda płynęła pod podłogą
domku. Przez następne pięć minut błyskawice skupiły się nad niewielką wyniosłością,
na której stał sklepik Selwyna.
Agregat Selwyna zakrztusił się. śarówka w biurze przygasła, niczym papieros,
a potem lekko pulsowała w powolnym rytmie benzynowej prądnicy. Youngman
patrzył, jak Paine opuścił oczy. Dłonie Paine'a zacisnęły się w pięści, a potem znów
się rozprostowały. Oczy się zwęziły. Podniósł strzelbę. śarówka jarzyła się
pomarańczowo.
Youngman sięgnął do kieszeni koszuli Paine'a i wyciągnął stamtąd małą
paczuszkę, lecz Paine zdążył złapać go za nadgarstek.
- To jest mi potrzebne! - krzyknął.
Gdy broń Youngmana oparła się o szczękę Paine'a, ten cofnął się, przyciskając
głowę do ściany i puścił rękę zastępcy, który mocniej naparł na strzelbę.
- Łżesz - powiedział spokojnie Youngman. Był pewien, że tamten wiedział, o
co chodzi. - Nie wiem, o czym łżesz, ale łżesz.
Cofnął się o dwa kroki i skierował wylot strzelby na wysokość paska lekarza.
Paine wykonał ruch ręką, lecz zamarł na widok odwodzonego kurka.
- Myli się pan! Szeryfie, potrzebna mi jest próbka! Nie wiesz, co robisz!
Proszę!
Youngman trącił stopą aluminiową walizeczkę.
- Idź, baw się z Nawahami. Oni we wszystko uwierzą.
Z wyrazu twarzy Paine'a widać było, że nie dosłyszał ostatnich słów przez
grzmot burzy. Gdy Youngman uchylił drzwi, do środka wpadł wicher. Droga
przekształciła się w płytką rzeczkę.
- Pamiętaj, sam tego chciałeś - ostrzegł go Paine.
Tyle przynajmniej dosłyszał Youngman, gdyż przy otwartych drzwiach nawet
krzyk niewiele pomagał. Paine wziął swą walizkę i wyszedł na deszcz, po czym
kluczykiem otworzył drzwiczki land-rovera. Youngman patrzył na to spod drzwi i
zobaczył, jak za jego samochodem parkuje samochód Służby Zdrowia. Po co,
zastanawiał się Youngman, ktoś zamyka na kluczyk samochód w takim miejscu jak
Gilboa? Poczekał, aż land-rover - z włączonymi światłami i szalejącymi
wycieraczkami - zniknął w deszczu. Z odległości piętnastu metrów przez smugi wody
widać było tylko tylne światła.
W tej chwili Anne Dillon otworzyła drzwiczki furgonetki. Youngman wspiął
się do środka, przemoczony, jakby wyszedł spod prysznica. Kapelusz i strzelbę rzucił
na bierwiona leżące na tylnym siedzeniu.
Furgonetka była lepiej wyciszona niż biuro Youngmana. Można było
rozmawiać.
- Widzę, że nadal dbasz o rozwój turystyki - Anne zwróciła się do
Youngmana. - Przykro mi z powodu Abnera.
- Mnie też.
- Ale przyjechałam tu po przeprosiny.
- Przepraszam.
- To nie wystarczy. W końcu udało mi się ściągnąć tych ludzi z fundacji, z
głębi kraju, i od razu, na samym początku, musiałeś ich obrazić, a mnie wprawić w
zakłopotanie. Od kiedy to jesteś strażnikiem wszystkich tutejszych świętości?
Wyszłam przez ciebie na idiotkę. Teraz przepraszasz i ja ci mam wybaczyć?
- Będziesz się starać. Będziesz się bardzo starać.
Oczy Anne były niebieskie, ale nakrapiane brązowymi plamkami. Niekiedy
były to oczy patrzące bardzo badawczo.
-Youngman, to okrutne, co powiedziałeś. Wcale nie muszę cię kochać. Mogę
się o to bardzo postarać.
- Co to ma za znaczenie? - zapytał.
- Jak to?
-Przecież już za tydzień wyjeżdżasz na dobre z rezerwatu i wracasz do
rodzinnych pieniędzy, gry w polo czy też w co innego, czym tam zajmują się bogacze
w Phoenix. Miałem nadzieję, że będziemy mieli ten tydzień dla siebie, ale coś mi się
zdaje, że będziesz zajęta ornitologami, misjonarzami, czy kim tam oni są. Zresztą,
czym oni się zajmują? Wspierają potrzebujących? Czy tylko zakochanych? Skąd mają
pieniądze?
- Od grup wyznaniowych i korporacji.
- To ci dopiero. Romantyczny odpis podatkowy. Niezłe. Mówię to jako jeden
z potrzebujących, sama rozumiesz. No więc pracuj z nimi, ciesz się. Biała bogini
Hopi, patronka jaskry.
- Gdybyśmy mieli cały tydzień dla siebie, to właśnie tak byś do mnie mówił?
- A jak?
Wpatrywał się w deszcz bijący o przednią szybę, gdyż czuł na sobie jej wzrok.
Dopiero po chwili dostrzegł, że jej oczy wzbierają łzami.
- Nie - powiedział Youngman. - Nic takiego bym nie powiedział. Jestem
durniem i do tego potwornie zazdrosnym.
Przyciągnęła go do siebie. Wbiła mu palce w plecy i poczuł na szyi gorące łzy.
- Zazdrosny, zgoda - szepnęła Anne. - Ale wypchaj się z tą resztą.
- Będę miał cały tydzień, żeby się wypchać.
- Tak bym chciała, żeby ich tu nie było. Ale czekają na mnie.
Kiedy się całowali, wsunął jej rękę za koszulę i przesunął lekko wzdłuż piersi,
aż poczuł twardy sutek.
- Oni tu będą krócej niż tydzień. Może ze cztery dni - powiedziała, wyciągając
się na siedzeniu.
- Może powinienem z tobą pojechać. - Youngman przykrył ją własnym ciałem.
- Nie, na tyle romantyczni to oni nie są. Czy nie widać nas ze sklepu?
- Nic nie widać.
Anne pojawiła się w rezerwacie przed dwoma laty jako ochotniczka Służby
Zdrowia. Uciekła z Phoenix od bogatej rodziny, która wzbogaciła się, kupując za
bezcen kawały pustyni, a potem odsprzedając je drogo jako poligon dla lotnictwa.
ś
ycie Dillonów przypominało bajkę: pokazy arabskich koni, golf w Scottsdale, loża w
teatrze Sombrerro i piłki tenisowe robione na zamówienie przez Neimana-Marcusa.
Według Anne był to rodzaj śpiączki, która ogarniała całe jej otoczenie. Ci lunatycy
przez całe życie zdawali się nie dostrzegać meksykańskich i murzyńskich slumsów i
indiańskiej nędzy. Już w szkole doszła do wniosku, że jednym z przejawów tej
ś
piączki ludzi uprzywilejowanych jest przeświadczenie, że tylko oni są prawdziwymi
dziećmi tej ziemi, a wszyscy inni - zwłaszcza kolorowa biedota - to zawalidrogi.
Wobec tego Latynosów nazywano Meksykanami. Murzyni to czarnuchy. Martwy
Indianin był ciekawym wspomnieniem dawnego Zachodu, ale żywy Indianin stanowił
ź
ródło społecznych bolączek. Tego rodzaju przeświadczenia pomagały prowadzić
wygodny żywot, gdyż w przeciwnym wypadku człowiekowi groziło poczucie winy.
W Phoenix nie lubiano poczucia winy; nie należało ono do dobrego tonu.
Wina. Anne pracowała na mesie, w Pueblo Hotevilla. Jeżdżąc setki mil po
całej mesie z antybiotykami do odległych puebli, miała mnóstwo czasu, żeby się
zastanowić nad poczuciem winy jako bodźcem do działania. Dość wcześnie pojęła, że
takie podejście cuchnie na odległość. Indianie cuchnęli, cuchnęły puebla, wiecznie
ropiejące wrzody, które codziennie leczyła, też przeważnie cuchnęły. Po pół roku
miała dość i chciała zmienić dżinsy na białe ubranie do tenisa. Tylko przez upór
została na kolejne sześć miesięcy i wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Albo Indianie
przestali cuchnąć, albo przestała na to zwracać uwagę. Coraz częściej reagowała
zdziwieniem, kiedy biali turyści traktowali ją jak białą. A potem spotkała
Youngmana.
Ich ścieżki skrzyżowały się wcześniej już kilkakrotnie, dość często, aby
zdążyli poczuć do siebie niechęć. Tego razu wybrała się na wzgórza koło Moencopi,
tereny, o które kłócili się Hopi i Nawahowie, aby leczyć chłopca pogryzionego przez
wściekłego kojota. Policja Nawahów i Youngman przybyli na miejsce, aby zabić
zwierzę, które schroniło się w szopie. Podczas gdy Nawahowie czekali z bronią na
zewnątrz, zastępca szeryfa Hopi wszedł do środka z kocem i z pistoletem. Ceną
zabicia kojota było jedno ukąszenie przez koc. W ciągu następnych czterech dni Anne
zaaplikowała chłopcu i zastępcy szeryfa serię bolesnych zastrzyków w brzuch.
Pierwszego dnia oświadczyła Youngmanowi, że sam sobie jest winien, gdyż wszedł
do środka, zamiast czekać na zewnątrz. Odparł na to, że w szopie stały klatki z
kurczakami i z królikami i kojot pozbawiłby rodzinę chłopca całorocznego zapasu
jedzenia. A skoro ona miała lekarstwa na podorędziu, to co miał do stracenia? Nic
oprócz bólu.
Już po miesiącu często spotykała się z Youngmanem w różnych miejscach na
mesie i na pustyni. Ich związek zaczął się nietypowo: najpierw wyzwolenie poprzez
seks, a dopiero potem rozmowy i koniec samotności. Miłość - co do tego się zgadzali
- przyszła niejako wbrew nim. Teraz, w chwili zakończenia pracy w Służbie Zdrowia,
miłość stała się tylko ciężarem, kłopotliwą pamiątką.
Przywarła do niego, trzymając go w swym wnętrzu. Ale burza słabła,
ustępując gwałtownym szkwałom, a zimne, płynne cienie przesuwały się po jej
ramionach.
- Muszę już jechać. Poczekasz te cztery dni?
- Dziewczęta Selwyna jeszcze mnie nie uwiodły - odparł.
- Na pewno próbowały. Gdyby miały okazję, to by mnie zatłukły.
- Uważaj wobec tego na spadające garnki.
- Naprawdę muszę już lecieć - powiedziała Anne, pocałowała go i odepchnęła
od siebie.
Usiedli i odszukali ubrania. Deszcz wyraźnie słabł, prawie ustawał.
- Co to za jeden, ten, którego wyrzuciłeś z biura?
- Nikt. Wymyślił jakąś historyjkę o badaniach nad przeciwciałami we krwi.
Anne w ciszy dopięła koszulę.
- Skąd wiesz, że wymyślił? - Przeczesała palcami włosy.
- Wiem.
- Youngman, to właśnie o takich badaniach od dawna myśli Służba Zdrowia. I
wyrzuciłeś go za drzwi? Czy nie wiesz, ilu Hopi cierpi na anemię i ma pasożyty we
krwi?
Czuła, jak wzbiera w niej gniew; nie była w stanie go opanować.
- Kłamał.
- A ilu co rok ślepnie z powodu chorób wenerycznych albo głuchnie od atrezji
uszu? Dlaczego nie pozwoliłeś mi z nim pomówić? Czy nie miał żadnego
zezwolenia?
- List z Window Rock - przyznał Youngman. Nie wspomniał o tym, co Paine
robił z ciałem Abnera. Nie chciał szukać usprawiedliwienia.
- Aha, to o to poszło. Miał list od Nawahów, a to było dla ciebie za mało.
Bardzo dziękuję. Być może ja miałabym na ten temat odmienne zdanie.
Czuła, jak z każdym słowem odgradza się od niej i oddala. Czy to ma jakiś
sens, pomyślała. We dwójkę stanowili świetny przykład sił odśrodkowych. Dlaczego
walczyła przeciw tej sile?
Youngman sięgnął do przedniego schowka po papierosy.
- Pal swoje - powiedziała Anne.
- Ale twoje są stęchłe.
- To co?
- Równie dobrze mogę je wypalić.
Pomijając upór, drażniły ją również jego przyzwyczajenia biedaka. Tak
naprawdę to palenie stęchłych papierosów zaczęło się jednak w więzieniu.
- Nie ufasz Nawahom, nie ufasz białym. Czy jesteś paranoikiem? Jeżeli tak
nienawidzisz pomocy z zewnątrz, to dlaczego znosisz mnie? - zapytała.
- Kocham cię.
- Tak po prostu?
- A cóż mogłoby być bardziej proste?
- Youngman, wyjeżdżam stąd za tydzień. Jedziesz ze mną?
- Do Phoenix?
- Niekoniecznie do Phoenix. Gdziekolwiek. Do Meksyku, jeżeli masz ochotę.
- Co mam tam robić?
- Jesteś jednym z niewielu Hopi, który może sobie dać radę poza rezerwatem.
Znasz się na fotografii, malarstwie. A ja mam dość pieniędzy, żeby starczyło nam na
rozruch.
- Wiesz, że mogłabyś tutaj zostać.
- Ja już zostałam. Przyglądałam się, jak toczysz bitwy z tymi wszystkimi
urojonymi obelgami, których rzekomo doświadczałeś od ludzi, w rzeczywistości
pragnących przyjść ci z pomocą. Podobnie postąpiłeś z Franklinem.
- On też chce mi pomóc? - Youngman zaśmiał się.
- Jego fundacja występuje, między innymi, w imieniu wielu firm
farmaceutycznych. Hopi potrzebne są lekarstwa i pieniądze na własny szpital. Miałam
nadzieję, że przed wyjazdem uda mi się załatwić tę darowiznę, ale dotąd byłam
głównie zajęta przepraszaniem za ciebie.
- Nie! - Twarz Youngmana pociemniała z gniewu. - Nigdy tych ludzi nie
przepraszaj w moim imieniu.
Anne popatrzyła przez szybę na szybko znikającą tęczę. Była raczej
przygnębiona niż zła. „Ci ludzie" to obcy, Angole, biali. Jakimś zrządzeniem losu
Youngman dla niej zrobił wyjątek. Ale pewnego dnia i to by się skończyło... a ona
błaga go, żeby wyjechał z nią z rezerwatu. Czy zwariowała do reszty?
- Może to tylko seks - szepnęła do siebie.
- Może. - Youngman miał dobry słuch.
Nie miała ochoty powtórnie wybuchnąć płaczem w jego obecności, wyjęła
więc kluczyk i zapuściła silnik.
- Przez parę dni będziemy obozować na pustyni, a potem pojedziemy na ryby
do Joe Momoa. Razem z nim przyjedziemy na Taniec Węży. Tam się spotkamy.
- Nie jedź.
- Dlaczego nie? - Anne oparła ręce o kierownicę.
Youngman nie wiedział. Wyrwało mu się to w pośpiechu, nie wskutek jakichś
przemyśleń, tylko w wyniku natłoku wrażeń i obrazów. Konie Joe Momoa, rysunek z
piasku, oczy Abnera, czarne, śmierdzące plamy. Ich zapach.
- Posłuchaj. - Anne dotknęła ręki Youngmana. - Kiedy wrócę, wypuścimy się
sami na kilka dni.
- To nie o to chodzi.
- A o co?
Głównie o zapach. Raz wchłonięty, zdawał się przenikać do krwi.
- Coś, co mi wczoraj powiedział Abner.
- Ach... - Mogła ich sobie wyobrazić. Dwóch pijanych Indian w słonecznej
spiekocie. - I to wszystko?
- Pojedź po prostu na mesę i tam czekaj na tańce. Jeżeli chcą sobie popatrzeć
na Indian, to trudno o lepsze miejsce.
- Oni chcą pojechać pod namiot. - Anne potrząsnęła głową i wrzuciła bieg.
Nie słysząc nic więcej, Youngman wysiadł i zamknął drzwiczki.
Zajrzał przez szybę. Mokre, czarne włosy spadały mu na czoło. Z wysokości
siedzenia kierowcy wydawał się niewysoki jak chłopiec.
Anne uważała, że Youngman nie ma racji. Był zbyt przepełniony goryczą, zbyt
małomówny, zbyt szczupły i zbyt ciemny. Zbyt indiański.
Youngman patrzył, jak odjeżdżała w kierunku Selwyna, a potem wrócił do
biura.
Zmarłych należało pochować przed zmrokiem. Youngman nie wierzył w to
wszystko, ale Abner wierzył, a w końcu to Abner był tym martwym.
Oderwał deskę z podłogi, pod którą nadal stała woda, i obmył ręce i twarz
Abnera. Białą farbą od Selwyna ozdobił mu nogi i ramiona. Nad lewym okiem
wyrysował półksiężyc -symbol kapłański. Przeczesał zmarłemu włosy i wplótł w nie
orle pióra. Inne pióra zamocował przy nadgarstkach i kostkach. W ręce Abnera
wsypał mąkę kukurydzianą. Na szczęście stężenie pośmiertne już ustąpiło, gdyż
musiał mocno zacisnąć palce zmarłego. Resztę mąki wysypał Abnerowi na twarz, co
nie było łatwe ze względu na rany. W białym worku, w miejscu twarzy, wyciął nożem
dziury, tak aby powstała „maska z chmur" na głowę. Na pustyni nic nie mogło się
zmarnować, nawet martwi; mieli przecież wrócić pod postacią deszczu. Owinąwszy
Abnera w płótno, pochylił się i zgiął mu nogi w kolanach. Ciało zmarłego było
drobne. Youngman wziął je pod pachę, a drugą ręką schwycił kij do spulchniania
gleby i udał się do samochodu.
Oddalił się z piętnaście mil od Gilboa, aż dojechał na przełęcz ozdobioną na
ż
ółto przez rząd drzew paloverde. Wykopał parę centymetrów wilgotnej ziemi, a
potem metr suchego piasku, ułożył Abnera w pozycji siedzącej, z twarzą zwróconą na
wschód, i zapalił papierosa.
- Cóż, wuju, powinien tu przyjść ktoś z rodziny, powiedzieć parę słów. Ale
poza mną nie masz na kogo liczyć. Mówiąc między nami, to wolałbym zamiast
przemowy zadać ci kilka pytań. Nie mam pojęcia, czy byłeś dobrym człowiekiem, czy
nie. Tak naprawdę, to nawet nie wiem, czy to jest istotne. I... oszukaj ich. Nie wracaj
pod postacią chmury. Pojaw się jako kaktus.
Przez wycięte otwory widać było zamknięte powieki Abnera. Na masce, na
wysokości policzka, pojawiła się różowa plama. Plama zaczęła się powiększać, a
obok wystąpiły inne plamy. Abner nadal krwawił.
- Staruszku, przecież nie żyjesz - powiedział Youngman.
Nie tylko maska, ale i cała płachta pokrywały się czerwienią. Rozlewające się
czerwo-noróżowe plamy. Youngmanowi zabrakło odwagi, aby zdjąć maskę, wszedł
więc do grobu i uniósł płótno. Rany na ciele zmarłego krwawiły. Może to w wyniku
jazdy samochodem, pomyślał. Ale martwi nie krwawią. Złapał Abnera za wilgotny i
zimny nadgarstek; nie wyczuł pulsu. Wtedy dostrzegł dłoń Abnera. Sznurek, którym
była związana w pięść, był przerwany, a wokół leżały grudki nasiąkniętej krwią mąki.
Przed zachodem nadciągnął wiatr, kołysząc gałęziami drzew paloverde.
Youngman zasypał grób i przykrył go kamieniami, aby zabezpieczyć przed
drapieżnikami. Na szczycie umocował kijek do spulchniania, symboliczną drabinę
prowadzącą z grobu do nieba. Wiatr tłukł patykiem o kamienie.
- Uspokój się, Abner, puść ten kij - poprosił. Patyk przestał drżeć. - Spróbuj
choć na chwilę być martwy. Może tak ci będzie lepiej.
Youngman powrócił tą samą drogą do Gilboa. Raz zatrzymał się i obejrzał do
tyłu. Ostatnie promienie słońca padały na przełęcz oświetlając drzewa głęboką
czerwienią.
Według Koranu pierwszego nietoperza stworzył Jezus. W czasie ramadanu,
kiedy żaden z wiernych nie ma prawa jeść od świtu aż do zachodu słońca, Chrystus
przebywał na wzgórzach za Jerozolimą i nie widział horyzontu na zachodzie. Ulepił
więc z gliny skrzydlate stworzenie i tchnął w nie życie. Stworzenie to - nietoperz -
wleciało do jaskini, z której wyłaniało się co wieczór i latało wokół Jezusa, aby mu
donieść o zachodzącym słońcu.
Dla starożytnych Egipcjan nietoperze, ze względu na ich sutki, były symbolem
macierzyńskiej miłości. Chiński znak, oznaczający nietoperza, symbolizował również
szczęście, a niektóre ludy Pacyfiku Południowego widziały w nich bóstwa płodności.
Ale w Nowym Świecie nietoperz był bogiem. Majowie nazywali go Zotzilaha.
Miasta i ludy nazywano jego imieniem, a jego podobizny widać było we wszystkich
ś
wiątyniach Meksyku: uskrzydlony człowiek z pyskiem, zębami i językiem
nietoperza, trzymający w jednej ręce odciętą ludzką głowę, a w drugiej - serce.
Zotzilaha, Bóg Nietoperz, który władał ogniem, z czasem przemienił się w
Huitzilopochtli, Boga Słońce, któremu kapłani, odziani w czapki z nietoperzej skóry,
składali w ofierze stosy wyciętych ludzkich serc. W 1519 r., w miejsce
zapowiedzianego Białego Brata, w Meksyku pojawił się Cortez. Z pomocą proroctwa
i zbuntowanych szczepów uwięził Montezumę. Hiszpanie odnotowali, co prawda,
ataki „krwiożerczych" nietoperzy, ale imperium Azteków legło z gruzach.
Bogowie umierają, ludy się zmieniają, a przyroda pozostaje. W ciągu
następnych stuleci nietoperze wampiry królowały w meksykańskiej dżungli, a na
przestrzeni ostatnich dwudziestu lat - z niewiadomych człowiekowi przyczyn -
zaczęły się systematycznie przemieszczać na północ. Była to nocna wędrówka,
potwierdzona jedynie przypadkowymi i nienaukowymi doniesieniami o zabitych
kozach, bydle, a nawet ludziach w górach Sonora.
Teraz, w nowym otoczeniu pustyni i na mesach, wampiry polowały tak jak
dawniej: mądrze i cierpliwie. Przeleciały ponad dwoma stadkami owiec i zabitym
królikiem, zatrutym i wystawionym dla kojotów. Wyschnięte łożyska potoków w
blasku księżyca przypominały ciemne wstążki. Na wilgotnym dnie wąwozów
poruszały się salamandry tygrysie, polujące na owady i padające łupem węży.
Nietoperze przepłynęły ponad piętnastometrowymi karnegiami olbrzymimi. Mleczną
bielą jaśniały rozwijające się nocą kaktusy.
Do pisku nietoperzy przyłączył się inny dźwięk. Tęskny i zawodzący dźwięk
piosenki country dochodził z wiatrem z daleka. Tysiąc nietoperzy skręciło jak jeden
mąż. Ich pisk wzmógł się, a błony potężnych skrzydeł zaczęły szybciej uderzać o
powietrze. Ten inny dźwięk, wiedziały dobrze, oznaczał bliskość człowieka. A także
jego uczynnię zgromadzonych zwierząt. Jezioro życia. Dwie mile stamtąd
czternastoletni Isa Loloma, obolały po całodziennej pracy przy owcach, siedział w
szoferce furgonetki dodge'a, popijając napój pomarańczowy i słuchając radia
tranzystorowego. Furgonetka nie miała silnika. Osie kół wspierały się na cegłach.
Furgonetka miała po prostu odstraszać kojoty i do tego celu nadawała się znakomicie.
Noce Isy były długie i samotne.
Noc płatała figle. Niekiedy rozgłośnia Nawahów znikała z eteru, a na jej
miejsce pojawiały się stacje z Houston czy Kansas City. Wtedy słuchał o
restauracjach i o miejscowych astronautach. Wystarczyło tylko zamknąć oczy,
położyć ręce na kierownicy i zdawało się, że jedzie własnym cadillakiem obwodnicą
jakiegoś miasta Angoli, ma na sobie koszulę z perłowymi guzikami, a w tylnej
kieszeni uwiera go portfel wypchany dwudziestodolarowymi banknotami.
Tej nocy słuchał monotonnego programu z Gallup. Każdy sklep Piggly-
Wiggly - powiedział głos z eteru - z przyjemnością przyjmie kupony żywnościowe. W
Tuba City odbędzie się konkurs tańca towarzyskiego. Wyniki sportowe podano dzięki
sponsorowaniu przez traktory Masseya-Fergusona.
Isa pił powoli. Kiedy powieki zaczęły mu opadać, wysiadł z szoferki, roztarł
nogi i chwilę biegał w miejscu, żeby się rozgrzać. Nadal ziewając, sięgnął po leżącą
na siedzeniu starą strzelbę swojego ojca. Owce były cicho. Postanowił zrobić jedno
okrążenie, a potem pójść się przespać.
Coś przeleciało obok. Nocny jastrząb, pomyślał. Jedyny kłopot z owcami
pojawiał się wiosną, kiedy kojoty podkradały się po jagnięta, i w czasie strzyżenia.
Podrapane zwierzęta krwawiły i zapach krwi ściągał kojoty. Ale Isa strzygł uważnie.
Golił owce do różowej skóry, nie zostawiając nawet draśnięcia.
Gdy przeszedł pięćdziesiąt metrów, sen odszedł go zupełnie. Owce były
prawie niewidoczne, pomimo że słyszał ciągły hałas. Owce musiały tu być, nie
odeszłyby przecież od trawy. Ale ten dziwny, szeleszczący dźwięk dochodził go
zewsząd. Przełamał w sobie pierwszy, dziecinny odruch, żeby wziąć nogi za pas. I
wtedy, w odległości zaledwie metra, dwóch, zobaczył blady zarys głowy owcy. Na
pewno rodzi, powiedział sobie.
Dziwne, był w stanie dojrzeć nogi, ale nie resztę ciała zwierzęcia. Obok
widział głowę innej owcy, ale nic więcej. Skrzydło uderzyło długie włosy chłopca,
muskając jego policzek. Coś dotknęło jego stopy. W kieszeni miał zardzewiałą latarkę
o słabych bateriach. Wymierzył latarkę w najbliższą owcę. Blady, żółty promień
wydobył z mroku spokojnie poruszające się nozdrza. Światło przesunęło się w tył,
poza kędzierzawą głowę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że boki owcy przykryte
są szarym kocem. Wtedy dwa nietoperze podniosły wzrok w kierunku światła i
zrozumiał, że kocem było ze dwanaście nietoperzy leżących we krwi. Następna owca
również przykryta była warstwą nietoperzy. Isa zatoczył latarką wokół siebie i
zobaczył, że wszystkie owce były przykryte w podobny sposób i zdawały się spać,
podczas gdy nietoperze pożerały je żywcem. Były to największe nietoperze, jakie
kiedykolwiek widział, a te, które spłoszył, patrzyły nań z otwartymi pyskami.
Poświecił w dół i strząsnął nietoperza, który wspinał mu się po nogawce. Nagłym
podrzutem Isa skierował strzelbę w stronę owiec.
Wystrzał od razu zwrócił uwagę stada nietoperzy. Dwa padły martwe. Te
będące w pobliżu poderwały się do lotu, ale usiadły niedaleko. Całe stado zaczęło się
gromadzić w miejscu, skąd padł strzał. Brak było przywódców, ale instynkt stada
odezwał się najszybciej w najbardziej agresywnych osobnikach, którymi były samice.
Instynkt nakazywał chronić Pożywienie i odstraszyć napastnika, którym był jeden
człowiek. Po prostu jeszcze więcej Pożywienia. Krąg się zacisnął.
Jedzenie było wspaniałą rzeczą. Niewiele było zwierząt na świecie (a
wszystkie ustępowały nietoperzom inteligencją), których każdy organ i zmysł byłby
tak doskonale przystosowany do zdobywania Pożywienia. W każdym ciepłokrwistym
zwierzęciu wyczuwały pulsowanie Pożywienia, a powietrze było przesycone bogatym
zapachem potu. Wobec tego nietoperze nie miały naturalnych wrogów, nawet
człowieka. Cóż to za wróg, skoro również był Pożywieniem?
Nietoperz wystrzelił w kierunku chłopca, z łatwością omijając kolbę strzelby.
Inny osobnik przeleciał, rozcinając mu nos. Chłopiec okręcił się, bijąc wokół rękami.
Jego strach, urywany oddech i szybkie bicie serca podnieciło nietoperze jeszcze
bardziej. Poza zasięgiem wirującej strzelby wytworzył się wokół niego inny wir.
Jeden z wampirów spadł góry, szarpiąc mu ucho. Chłopiec przewrócił się i nietoperze
od razu pokryły mu plecy. Kolejny nietoperz usiadł mu na dłoni i chłopiec upuścił
broń, zerwał się i zaczął biec.
Leciały za nim, aż dopadł furgonetki, wskoczył przez drzwiczki i zakręcił
okienko. Przez chwilę nietoperze kłębiły się na masce i za szybą. Potem, jeden po
drugim, powróciły do owiec. Do Pożywienia.
Rozdział trzeci
- Kiedy już umrę i pójdę do piekła - Selwyn mrużył oczy na słońcu - to na
pewno będę się czuł jak w domu.
Ręką wymacał piersiówkę w kieszeni, a Youngman ominął dziurę w drodze.
Esther, żona Selwyna, i jedna z jego córek siedziały z tyłu jeepa zastępcy szeryfa.
Nastolatka wystroiła się na imprezę w czarną suknię z czerwoną lamówką. Przed nimi
wznosiła się Czarna Mesa - centrum świata dla Hopi. Z ogromnej mesy cztery palce
wbijały się na południe, w pustynię. Po kolei, od zachodu na wschód, nazywano je:
Trzecia Mesa (z pueblami Hotevilla i Oraibi), Druga Mesa (puebla Shongopovi i
Shipaulovi), Pierwsza Mesa (Hano i Walpi) i Mesa Antylopy (na której sterczały
ruiny Awatovi). Widziane od strony biegnącej dołem drogi, wszystkie mesy
przypominały płaską, jednolitą ścianę skalną, rozciągającą się aż po horyzont. Na
niebie widać było tylko dwie małe chmurki.
- Czy Anne powiedziała ci, gdzie chciała rozbić obóz? - zapytał Youngman.
- Nie pytałem - odparł Selwyn. - Tak czy inaczej, ona ze mną nie rozmawia,
drogi Romeo. Wiesz przecież, że myśli wyłącznie o tobie. Najgorsze są te bogate
dziewczyny. Białe. Słuchaj, ona nie jest dla ciebie. Przyjrzyj się mojej Mae. Mógłbyś
gorzej trafić.
Youngman w widoczny sposób nie był zainteresowany.
- Jak zwykle. Oni chcą derki, a ja sprzedaję garnki. Czekają na białe, a ja...
- Selwyn, nie powiedziałeś mi nigdy, dlaczego skończyłeś z pracą
misjonarską.
- Ja nie skończyłem. To ona skończyła ze mną. Sam widzisz - połknąłem
innego bakcyla.
- Nie rozumiem.
Korzystając ze stosunkowo równego odcinka drogi, Selwyn pociągnął z
piersiówki.
- Według mojej teorii z religią jest jak z chorobą, a potężna religia przypomina
epidemię. Weź na przykład chrześcijaństwo, islam czy buddyzm. Istne epidemie.
Zaczyna się w jakimś miejscu, rozprzestrzenia się wzdłuż szlaków handlowych,
kwitnie przez kilkaset lat, a potem obumiera albo pada ofiarą kolejnej epidemii.
Przysłano mnie tu jak zarazek, żebym was pozarażał. Zamiast tego -tu wzruszył
ramionami - wy zaraziliście mnie.
— Czym?
- Spragnionymi ustami. - Selwyn znów pociągnął z butelki.
Zbliżali się do Trzeciej Mesy, wysokiego masywu skalnego, ściętego gładko
na szczycie, gdzie tkwiły rozpadające się, przypominające pudełka resztki osady. W
starym Oraibi nadal mieszkało trochę ludzi, niczym rozbitkowie po jakimś
kataklizmie.
Esther szturchnęła Youngmana w plecy.
- Muszę się zająć nogami Mae. Zatrzymaj się przy Hiszpańskim Miejscu.
Youngman zjechał z drogi obok drzewa jadłoszynu i zniszczonego blaszanego
szyldu, na którym było napisane: „Uwaga. Obcym wstęp wzbroniony. Ze względu na
gwałcenie przez was tak praw szczepowych, jak i waszych własnych, wioska Oraibi
jest terenem zamkniętym".
Selwyn poszedł oddać mocz za znakiem. Spod białych wełnianych onuc na
nogach Mae wystawały kolorowe skarpetki sportowe za pięćdziesiąt dziewięć centów.
Podczas gdy Esther ponownie mocowała tradycyjne owijacze, Youngman oparł nogi o
deskę rozdzielczą i zapalił.
Ten odcinek drogi niczym nie różnił się od innych, mimo iż niektórzy Hopi
twierdzili, że to właśnie tutaj w 1540 r. doszło do spotkania z konkwistadorem Pedro
de Tovarem i jego żołnierzami.
Uważano, że to był właśnie Pahana, Biały Brat, którego opuścili Hopi, kiedy
tysiąc lat wcześniej wywędrowali z Meksyku. Oraibi założono w roku 1100. Potem, w
miarę jak na Czarną Mesę przybywała reszta klanów, powstawały inne puebla.
Wszyscy razem czekali na przyjazd Białego Brata, którego pojawienie się miało
oznaczać zamknięcie się ziemskiego cyklu. W oznaczonym roku Pahana nie pojawił
się jednak. Był wtedy (pod postacią Corteza) zajęty niszczeniem państwa Azteków.
Każdy rok spóźnienia Białego Brata Hopi zaznaczali nacinając patyk.
Kiedy na widnokręgu pojawił się de Tovar, tych nacięć było już dwadzieścia.
Hopi w pośpiechu zaczęli przygotowywać się na wielkie wydarzenie. Kapłani Klanów
Ognia i Niedźwiedzia wybiegli na pustynię, aby przed końmi i ludźmi w zbrojach
rozsypać na powitanie barwioną na niebiesko mąkę kukurydzianą. De Tovar
przyglądał się temu zakłopotany, tak że podjęcie decyzji spadło na katolickiego
księdza.
- Po co tu przyjechaliśmy? - krzyknął.
- Santiago! - odpowiedzieli żołnierze, wzięli na lance stojących na drodze
Hopi i szybko opanowali puebla.
Dla większej chwały Pana, z Hopi zrobiono chrześcijan i niewolników.
Posłano ich do kopalń w poszukiwaniu srebra, złota, rtęci i czarnej mazi płonącej jak
węgiel. Indian, oddających się nadal pogańskim praktykom, karano chłostą bądź
przypalano płonącą terpentyną. Przez sto czterdzieści lat Hopi płacili za pomyłkę co
do de Tovara, aż pewien Tewa zwany Popay przysłał im sznurek z supełkami, które
wyznaczały datę powstania we wszystkich pueblach południowego zachodu. Na
Czarnej Mesie sygnałem do walki było pohukiwanie sowy. śołnierzy kastylijskich
zabito przy drzwiach kościołów, księży zakłuto przy ołtarzach, zakopano stalowe
halabardy, a kościoły zrównano z ziemią. Podczas odwrotu do Meksyku zginęło
pięciuset białych i choć w późniejszych czasach Hopi znów podbili Hiszpanie,
Meksykanie i Amerykanie, to plemię stało się znane ze swojej niechęci do
chrześcijaństwa. Zaczęli więc znów wyczekiwać na prawdziwego Pahanę.
Selwyn wynurzył się zza znaku, dopinając rozporek.
- W Biblii jest napisane, że Jezus poszedł na odludzie i że tam pościł przez
czterdzieści dni. - Poprawił sobie spodnie. - Ciekawe, jak długo Syn Boży potrafiłby
ż
yć tak jak Hopi.
- Selwyn, z ciebie jest kawał cynicznej świni.
- Ale nie takiej jak ty. Ja tylko mówię w ten sposób. Wóda pomaga mi
zachować niewinność.
- Z wyjątkiem chorych nerek.
Nagle pojawiły się dwa samochody. Pierwszy jechał buick le sabre, świecący
nowością spod warstwy kurzu. Youngman zdołał dojrzeć profil rozmawiającego przez
telefon kierowcy, Indianina o kwadratowej twarzy, odzianego w elegancki garnitur.
Na tylnym zderzaku widniał napis: „Dine Bizeel" - „Potęga Nawahów".
- Walker Chee! - Mae spojrzała z podziwem na samochód przewodniczącego
rady plemiennej Nawahów.
„Głowotłuk". Youngman użył epitetu, którym Hopi określali Nawahów ze
względu na stary zwyczaj miażdżenia głów schwytanym jeńcom.
Drugim samochodem był cadillac. Za kierownicą siedział nieznany
Youngmanowi człowiek w koszuli z krótkimi rękawami i w krawacie. Zza
przyciemnionych okularów obrzucił stojących przy drodze Indian obojętnym
spojrzeniem.
Paine, zmęczony całonocnym tropieniem sygnałów, zapadł w sen w kabinie
land-rovera. Pocił się i drzemał w słońcu poranka.
Był znów w Meksyku.
Wraz z ojcem byli immunologami pracującymi na kontrakcie w Instituto
Nacional de Investigaciones Pecuarias, w Stacji Badawczej Nietoperzy Wampirów w
Mexico City. Celem badań stacji było opanowanie derriengue, wścieklizny
przenoszonej przez ukąszenia nietoperzy. Paine'owie szukali odpowiedzi na pytanie,
dlaczego wampiry są odporne na przenoszony przez siebie wirus.
Zamknięte oczy Paine'a zwilgotniały. Znów był w jaskini, na Sierra Mądre del
Sur, w pobliżu granicy z Gwatemalą. On, ojciec i Ochay postępowali za snopami
ś
wiatła rzucanymi przez mocowane na hełmach lampy, sunąc ostrożnie po półce,
sześćdziesiąt metrów nad dnem jaskini. Miała kształt owalny, ściany łagodnie opadały
do dołu, a ku górze pięły się jeszcze ze trzydzieści metrów, w kierunku wielkich
stalaktytów i gniazd nietoperzy. Paine był kierownikiem grupy i szedł na czele.
Trzymał się nylonowego sznura, przechodzącego przez oczka ząbkowanych kotew,
które wbijał co parę metrów w głąb wapiennej skały. Joe Paine i Ochay szli tuż za
nim, trzymając się sznura, dźwigając na plecach czerwone butle z trucizną. Tym
razem, z powodu wspinaczki, nie wzięli skafandrów, jedynie gogle i maski gazowe
chroniące przed amoniakiem parującym z odchodów nietoperzy. Bez maski człowiek
mógł wytrzymać najwyżej sto jednostek na milion w ciągu godziny, a u wejścia do
jaskini aparat wykazał stężenie czterech tysięcy jednostek.
- Wchodzimy głębiej, to jeszcze nie koniec drogi - powiedział Hayden Paine.
Dr Joseph Paine był już za stary na tego rodzaju pracę. Spod czapki wystawały
mu kłaki siwych włosów, niczym pióra sowy. Kolana uginały mu się pod ciężarem
butli. Powodowany dumą, odmówił jednak zajęcia się wyłącznie pracą laboratoryjną
w stolicy. Dzięki temu mógł również lepiej kontrolować syna.
Bez obecności tego starego człowieka Ochay prawdopodobnie w ogóle nie
zgodziłby się iść na wyprawę.
Wszyscy Meksykanie w stacji wiedzieli, że syn jest dążącym do sławy
maniakiem, który wyszukiwał największe legowiska nietoperzy w najbardziej
niedostępnych miejscach. Spośród członków drużyny badawczej jedynie Ochay i
Hayden Paine uniknęli ukąszeń, upadków i zatrucia amoniakiem. Bez starego cała
wyprawa nie doszłaby do skutku.
Paine oparł się na czubach butów. Wapienna półka miała szerokość pół metra,
a odstający od ściany stalaktyt całkowicie tarasował dalszą drogę.
Idący za Paine'em ojciec zdjął maskę, chcąc coś powiedzieć.
- Na dziś starczy. Możemy tu zostawić kanistry i wrócimy jutro.
Paine puścił tę uwagę mimo uszu. Zamachnął się trzymaną w lewym ręku
siekierką, aż wbiła się w ścianę po drugiej stronie przegrody. Szarpnął mocno za
stylisko. Wydawała się tkwić pewnie. Wbijając kolejną kotwę słyszał, jak echo odbija
się od ścian jaskini. Kilka nietoperzy zapiszczało gniewnie.
W jaskini mieszkały dwa miliony nietoperzy. Nietoperze „białe duchy".
Mięsożerne nietoperze o nosach jak lance. Nietoperze żywiące się nektarem.
Dwanaście rodzajów malutkich nietoperzy polujących na owady. Mięsożerne
Vampyrum spectrum o metrowej średnicy skrzydeł. Nietoperze polujące na ryby. A
także trzymająca się na osobności kolonia prawdziwych wampirów, Desmodus.
- Podajcie kanistry - rozkazał Paine.
Joe Paine i Ochay przyczepili kanistry do sznura. Paine patrzył z niepokojem,
jak butle pobrzękując przesuwają się wokół stalaktytu i ostrożnie wciągnął truciznę na
półkę.
- Chodźcie.
- Nie dam rady - odparł Ochay.
- Wampiry są dalej.
- Nie mogę...
Przerwał im pisk. Spod sklepienia jaskini, gdzie mieszkały Yampymm
spectrum, doszedł ich hałas. Lampa Ochaya wydobyła z mroku lecące na dno różowe
niemowlę wampira.
Dno jaskini stanowiło odrębny świat - kotłującą się brązową zupę
przetrawionego soku, mięsa, owadów i krwi. Zupa zawierała dwadzieścia procent
protein i żywiła kolonie bakterii. Na każdym metrze kwadratowym kłębiły się
ż
ywiące się padliną pszczoły, ropuchy i kraby górskie. Olbrzymie karaluchy i jadowite
węże. Dla nich wszystkich odchody stanowiły ciągły strumień jedzenia lub strawy dla
ich strawy. Upadek pechowego nietoperza oznaczał dla nich istną bonanzę, a dla
niego - kilka sekund strasznej agonii.
- Idziemy. - Paine szarpnął sznur.
Joe Paine, a w ślad za nim Ochay, obeszli dookoła stalaktyt. Ochay trząsł się.
- Za bardzo ryzykujesz. - Joe Paine przywarł do skały. - Ochay...
- Jeżeli ja dałem sobie radę, to i on potrafi -odparł.
- Ale kończy się nam powietrze. Proponuję... - ojciec nie ustępował.
- Przecież to ja, a nie ty, jestem kierownikiem wyprawy.
Paine ruszył dalej. Skalna półka zwężała się coraz bardziej. Najpierw
trzydzieści centymetrów, potem dwadzieścia, a na koniec piętnaście. Paine musiał co
krok wbijać kotwy, a z tyłu ojciec i Ochay mordowali się z kanistrami z trucizną.
- Boi się - ojciec szepnął do Paine'a. - Powinieneś go zrozumieć. Boi się
ciebie. Ja też się chyba teraz ciebie boję.
- Dam sobie bez was radę.
- Naprawdę?
W grotach nad głową poruszyły się ciała, a uszy wsłuchały się w ludzkie
głosy. Nawet przez maskę Paine wyczuwał wzmagający się odór amoniaku.
- To jest ostatnia jaskinia, do której wchodzisz. Już moja w tym głowa -
powiedział Joe Paine.
- Jesteśmy już prawie na miejscu.
Tym, co zmusiło Paine'a do postoju, nie był brak powietrza, tylko koniec
sznura.
- Madre de Dios - popłakiwał Ochay.
Paine zabrał z ciężarówki suche i płynne trucizny. Na tak wielką jaskinię
wybrał cyjanowodór. Na dnie kanistrów znajdowało się sprężone powietrze, a na
górze pojemnik z trującą substancją. Związał oba kanistry razem i opuścił je na
sznurze z ostatniej kotwy, aż zawory znalazły się na poziomie ścieżki. Potem
wyregulował szyjki na rozrzut w promieniu dziewięćdziesięciu stopni i ustawił stoper
startowy na odpalenie za trzydzieści minut. Po upływie tego czasu ze zbiorników
wydobyłby się trzydziestometrowej długości strumień gazu, który - wchodząc w
reakcję z wilgocią jaskini - przekształciłby się w kwas cyjanowodorowy, śmiertelny
dla wszystkich istot żywych, wliczając w to ludzi, którzy go przynieśli.
Paine powoli i dokładnie sprawdził stopery i umocowania butli.
-Por favor... - błagał Ochay.
- Wracamy - zwrócił się do syna Joe Paine. - Może po powrocie do Mexico
City pojedziemy jeszcze razem do Stanów.
Paine nie słuchał. Został sam i dwukrotnie sprawdził, czy wszystko jest w
porządku. Kiedy już się upewnił, skierował światło latarki na sklepienie, które
zdawało się być pokryte brązowymi kamykami. Wtem jeden z kamyków rozpostarł
skrzydła i przekręcił się, obnażając zęby w kierunku światła. Paine odwrócił latarkę,
ż
eby nie niepokoić pozostałych wampirów. Puścił sznur, po czym przymocował go do
ostatniej kotwy. Ojciec i Ochay oddalili się już z dziesięć metrów. Droga powrotna
szła im szybciej i już zbliżali się do stalaktytu, którego - jak twierdzili wcześniej - nie
byli w stanie obejść. Sprawdził wskaźnik na butli z powietrzem. Zostało dwadzieścia
minut. W sam raz.
Nagle sznur zwiotczał mu w rękach i Paine domyślił się, że ktoś odpadł. W
ś
wietle lampy zobaczył lecące w dół nogi, czerń, a potem głuchy odgłos ciała
uderzającego o dno jaskini. Potem ujrzał Ochaya, który popłakiwał przez całą drogę, a
spadł w kompletnej ciszy. Zatapiał się w brei.
- Pająk! - krzyknął Joe Paine. - Pająk na linie!
Sznur napiął się i znów zwiotczał.
- Hayden! Szybko!
Joe Paine zwisał z metr poniżej wąskiej ścieżki. Paine przesunął się wzdłuż
sznura.
- Zsuwam się.
Paine widział, jak rozczapierzone palce ojca ześlizgują się po kamieniu.
Dwudziestokilkucentymetrowej średnicy tarantula ruszyła szybko w kierunku Paine'a.
Rozdeptał ją butem.
- Podaj rękę! - powiedział i schylił się.
- Nie dosięgnę.
Paine owinął sobie dwukrotnie sznur wokół nadgarstka i wychylił się, jak
mógł najdalej. Ojciec uniósł się i wyciągnął rękę, jak tylko mógł najwyżej, był jednak
zbyt daleko i rękę miał za wilgotną, aby Paine mógł ją schwycić. Obaj mężczyźni
patrzyli na siebie przez chwilę, po czym Joe Paine zaczął zsuwać się w dół. Zsuwał
się po pochyłej ścianie, zatrzymując się co parę metrów, malejąc w świetle latarki
Paine'a, aż na koniec wylądował na dnie.
- Hayden! Rzuć mi coś!
Paine schwycił za sznur, wyrywając z miękkiej skały kotwy, omal nie tracąc
przy tym równowagi. Koniec liny obwiązał wokół styliska siekiery i zrzucił ją na dół.
Zatrzymała się z pięć metrów nad głową ojca.
- Wszędzie po mnie łażą! Jezu! Pożrą mnie żywcem!
Siekiera Ochaya leżała nadal na półce. Paine wbił ją głęboko w skałę i uwiesił
się na niej. Jego siekiera zwisała teraz zaledwie o półtora metra nad ojcem. Zsunął
maskę.
- Podejdź do ściany! Wspinaj się!
- Nic nie widzę! Hayden, one... Och! Boże!!!... Nie!!!
- Wspinaj się!
- Boże!!!
Potem cisza, aż do ostatniego krzyku.
- Hayden!!!
Obudził się, wstrząsany konwulsjami, zdrętwiała dłoń podwinięta była pod
siedzenie. Na rękach i kolanach, nadal drżąc, poczołgał się do schowka na żywność i
wylał sobie na głowę litr wody. Wbił pięści w oczy, starając się zapomnieć ojca,
Ochaya i innych. Przez chwilę szarpał się z buteleczką, aż sobie wysypał na dłoń
pastylki uspokajające.
Musiał spać. Musiał spać. Ale, dobry Boże, bez snów. śeby tylko dotrwać do
nocy.
- Nie zapomnij mnie odebrać, jak będziesz wracał - powiedział Selwyn
wysiadając z jeepa z Esther i z Mae.
Byli u stóp mesy, gdzie w aluminiowej przyczepie mieszkała ośmioosobowa
rodzina siostry Esther. Wnętrze przypominało mały wybieg rozciągający się między
chłodziarką na piwo i telewizorem. Dzieci, ubrane w stroje ze sklepu dla turystów,
otoczyły Selwyna i zaczęły okładać go gumowymi tomahawkami.
- I nigdy nie żeń się z kimś innej rasy - Selwyn jęknął.
Youngman pojechał sam dalej na pustynię, gdzie członkowie Klanu Węża
zbierali węże.
Cecił Somiviki, wraz z młodszym bratem Powellem, siedział na tylnym
zderzaku swojego samochodu. Między nimi leżał woreczek, drgający w rytm ruchów
węży schowanych w środku -grzechotników diamentowych, żmij, grzechotników
preriowych, mokasynów miedzianogłowych, ale głównie małych grzechotników
Hopi. Bracia rozebrali się do majtek i przepasek; Cecil miał na głowie kapelusz, a
Powell - okulary przeciwsłoneczne. Od czas do czasu młodszy brat polewał worek
wodą, żeby ochłodzić węże.
- Co tam? - Cecil powitał Youngmana. Był szeryfem plemienia, a na boku
sprzedawał w pueblach butle z propanem.
- Umarł Abner Tasupi.
- O, kurwa! Jak to się stało?
- Jakieś zwierzęta. Cały był pogryziony.
- To skurwysyny!
Powell milczał. Miał dziewiętnaście lat i pochylał się w skupieniu nad
plemienną gazetą ,,Qua' Toqti", „Krzyk Orła", tak jakby rozmowa była poniżej jego
godności.
- To był kawał zwariowanego sukinsyna. Dzikus. No cóż, to najlepsza
wiadomość, jaką dziś usłyszałem.
- Był po prostu starym, człowiekiem.
- Mordercą. Wszyscy o tym wiedzą. Czarodziejem.
- Nie wierzysz w te bzdety.
- Nie wierzę, ale to prawda. Jak myślisz, dlaczego go wypędziliśmy? Zawsze
siedział w Kanionie Maski, w pueblach duchów. Potem wracał i warzył różne
trucizny. Założę się, że zabił z piętnastu, dwudziestu ludzi. Może więcej. Jeżeli kogoś
nienawidził, to zmieniał się w wielkiego czarnego psa i zrzucał biedaka w przepaść z
mesy. Nawet Głowotłuki się go bały. Skoro o nich mowa: był tu Walker Chee i chce
cię wziąć za dupę.
- Nie pierwszy raz.
- Teraz mówi, że pobiłeś jakiegoś pahana. Nie chcę wiedzieć, o co poszło, ale
nie rób tego więcej. A co z Joe Momoa? Dlaczego wszystkim zachodzisz za skórę?
Zawsze wybierasz niewłaściwych przeciwników. Na litość, bądź ostrożny.
Kapłan Klanu Ognia podszedł do samochodu. W wyciągniętych rękach
trzymał po trzy lub cztery grzechotniki, blade i ciężkie diamentówce, rogate węże o
ciężkich łuskach; wszystkie wiły się bezsilnie. Cecil otworzył worek, a Powell
podniósł w górę orle pióro. Z otworu wyłoniła się głowa grzechotnika Hopi, ale ruch
piórem zapędził go z powrotem do środka. Kapłan wrzucił węże do worka, pożyczył
papierosa i oddalił się na pustynię.
- Czy Momoa wezwał weterynarza? - zapytał Youngman.
- Mówiłem z Joe wczoraj. Powiedział tylko, że chce zapolować na jakieś
nocne szkodniki. Może miał ciebie na myśli. - Cecil palił; popiół spadał mu na
brzuch. - Nie mieszkałeś u nas, nic nie wiesz o Abnerze. Czy wiesz, że kiedyś
Arizona Public Gaś wysłało kilku robotników do Jed-dito Wash? Abner skądś się o
tym dowiedział. Przebrał się za Masawa. Zwariowany sukinsyn rozkopał grób, włożył
na siebie ubranie nieboszczyka, oblał się krwią królika i poszedł do Jeddito robić leki.
- Poskutkowało?
- A jak sądzisz? Jak pahani zobaczyli wariata ubranego w szmaty i wyjącego
jak potępieniec, to z miejsca dali dyla.
Powell odchrząknął.
- Posłuchajcie, co tu piszą: „Pomimo że pahani opróżnili do cna rzekę Gila,
pomimo że pahani ukradli z rzeki Colorado czterokrotnie więcej wody, niż im się
należało, pomimo że zatruli Lake Powell i Małą Rzekę Colorado, pomimo że ukradli
całą rzekę San Juan, to poziom wód gruntowych pod Phoenix w dalszym ciągu opada
tak, że miasto opustoszeje za dwadzieścia lat".
- Durniu - ziewnął Cecil. - Wpierw tu przyjadą i ci zabiorą ostatnią kroplę
wody, zanim wypuszczą wodę z jakiegokolwiek basenu w Phoenix.
- Tylko takiego komentarza mogę się po tobie spodziewać. - Powell był
najlepszym uczniem w szkole misyjnej. Mówił jak maszyna do pisania. - Brakuje nam
przywódców, jedyne, co mamy, to starcy i takie apolityczne osobniki jak wy. Dlatego
właśnie musimy połączyć się z Chee, to jest przynajmniej ktoś, kto jest w stanie
przeczytać kontrakt. To dlatego Nawahowie mają elektrownie i umowy o wydobyciu
węgla. Chee mógłby i ten rezerwat ruszyć z miejsca.
- Jasne, ruszyłby nas wprost do klozetu, zatrzasnął klapę i spuścił wodę. -
Cecil sięgnął ręką i zza worka wydobył dwa piwa. Jedną z puszek podał
Youngmanowi.
- Czy znalazłeś jakiegoś durnia, który zgodziłby się pochować Abnera?
- To ja.
- Aha. Wobec tego przejmiesz po nim szopę. Ale co z lekami? Przecież on
tam miał potężne leki, których nikt inny nie potrafi stosować.
- Nie wierzę w te historie.
- Nikt nie wierzy. Ale lepiej coś z nimi zrób albo przekaż wszystko Klanowi
Ognia. Mają dziś być w Shongopovi.
Youngman pojechał dalej drogą w głąb mesy, mijając parking ciężarówek Cal
Gas, które nie mogły dojechać dalej wąską drogą, potem przejechał koło sadów, w
których rosły małe, pomarszczone brzoskwinie. Później widział pola niskiej,
sięgającej najwyżej do piersi, kukurydzy i nowe, tandetne domki w pueblo
Shipaulovi, gdzie mieszkał Cecil. Dwie mile dalej zaczynało się Shongopoyi. Ilekroć
Youngman wjeżdżał do tego puebla, zawsze ogarniała go depresja. Shongopori było
domem dla większości starych „tradycjonalistów", którzy uciekali przed białymi,
przed Nawahami i gotowali się do ostatecznego starcia na samym skraju mesy.
Wysypisko śmieci. Setka zrujnowanych domów z kamienia i gliny, otoczona gruzami
i śmieciami. Wokół betonowe wychodki. Ani źdźbła trawy, ani jednej ulicy, tylko
muchy drzemiące w alejkach, starcza twarz za potłuczoną szybą i ostre cienie pod
ś
cianami. Zamieszkane ruiny wokół zakurzonego placyku zawieszonego nad pustynią.
Nikt, rzecz jasna, nie skakał w dół. W Shongopovi ludzie po prostu usuwali się w
nicość.
Słońce świeciło oślepiająco. Youngman zaparkował na placu przed domem
Harolda Masito, kapłana Klanu Niedźwiedzia, i przez siatkowe drzwi wszedł do
ciemnego, zimnego wnętrza. Harold siedział na rozkładanym łóżku i reperował
patyczki modlitewne. Na ścianach wisiały kolorowe zdjęcia wnuków i haftowany
portret Johna Kennedy'ego.
Swego czasu Harold był jednym z najsilniejszych mężczyzn w rezerwacie. Po
muskułach nie zostało ani śladu, a nad pochylonym ciałem górowała pomarszczona
twarz z wydatnym nosem i mocno zarysowaną szczęką. Był on jednym z ludzi, którzy
mianowali Youngmana zastępcą szeryfa.
- Abner nie żyje. - Youngman przysiadł z szacunkiem na rozkładanym krześle.
- Aha - skinął Harold. Ostrożnie przywiązał piórko do uchwytu kijka.
- Dwie noce temu. Przyjaźniłeś się z nim, więc sądziłem, że chciałbyś o tym
wiedzieć.
- Naprawdę?
Harold sięgnął po następny patyk, starając się opanować drgania
pokrzywionych artretyzmem palców.
- Naprawdę. Musiałem go sam pochować. Przed śmiercią poprosił ciebie i
innych kapłanów, żebyście do niego przybyli.
- Nie jestem z Klanu Ognia.
- Ale byłeś jego przyjacielem. Mogłeś przynajmniej go odwiedzić. Przez dwa
lata ani razu nawet go nie odwiedziłeś, a teraz nie żyje.
- Jesteś zły.
- Cholernie zły. Przecież ja jestem zwykłym włóczęgą. śeby włóczęga grzebał
Abnera! Wuju, to bez sensu. Abner był kimś ważnym, zasłużył sobie na coś więcej.
Na pewno nie na to, żeby wszyscy się od niego odwrócili i pozostawili go samego na
pustyni. Nawet kiedy byłem jeszcze chłopcem, wszyscy uważali Abnera za wielkiego
człowieka.
- Abner był wielkim człowiekiem - odezwał się Harold po pięciominutowym
milczeniu. - Ale potem zwariował, stał się niebezpieczny. Przedtem, jak mówisz, był
wielkim człowiekiem. Może nawet największym na świecie. Głodny?
Harold wyszedł tylnymi drzwiami do żony, która pracowała przy kamiennym
piecu. Wrócił z płaskim, gorącym kawałkiem chleba.
- Nie mam masła. Chcesz z margaryną?
- Nie, dziękuję, wuju.
Starzec usiadł zamyślony na łóżku. Chleb stygł mu w rękach.
Wreszcie Youngman stracił cierpliwość.
- Traktowaliście go jak śmiecia, gorzej niż pahana. Ty, Klan Ognia i cała
starszyzna. Teraz biedak nie żyje i nadal zachowujesz się tak samo. Dlaczego, do
diabła?
- Abner był bardzo, bardzo stary. - Harold westchnął. - Starszy niż ja. Aż
trudno uwierzyć, że nie żyje, ale cóż, jest teraz wśród przyjaciół. Tak jak mówisz,
byłem jego przyjacielem. Przykro mi, ale postąpiliśmy tak, jak musieliśmy. A skoro,
jak mówisz, nie żyje, to ma teraz przyjaciół.
- Wuju, nie o to mi chodzi. Po prostu mi powiedz, jak mogliście tak z nim
postąpić?
- W tobie jest więcej z Tewów niż z Hopi. Jesteś wojownikiem...
- Daj spokój, wuju. - Youngman pochylił się do przodu. - Nie byłem
wojownikiem. Byłem zwykłym skazańcem w Leavenworth. Abnerowi należało się
coś więcej niż moje towarzystwo na ostatnią drogę i chcę wiedzieć, dlaczego tak się
stało. Chcę wyjaśnienia.
Harold podniósł patyk, potem znów go opuścił i spojrzał na Youngmana.
- Widzisz, on cały czas rozmawiał z Masawem i Masaw wspinał się na ściany
mesy. Ludzie się bali. Abner chodził do martwych puebli i wracał pachnąc śmiercią, i
to też było nam niemiłe.
- Chcesz powiedzieć, że Abner był czarnoksiężnikiem? To wszystko? To cała
historia? I ty, i wszyscy kapłani daliście temu wiarę?!
- Wiesz jak to bywa - powiedział Harold. -Wszystko jest dobrze, dopóki
odprawiamy obrzędy. Jeżeli odprawiamy je dobrze, to przyjdzie deszcz i Masaw
ochroni nas przed nieprzyjaciółmi. A Abner posunął się za daleko.
- Za daleko?
- Z jego powodu Masaw chodził tu co noc. Sam go widziałem.
- Masawa?
- Tak. Oczywiście tylko z daleka, bo jak się do ciebie zbliży, to giniesz. Sam
teraz rozumiesz. Nawet śmierć głodnieje. Musi czymś napełnić żołądek.
- Posłuchaj, co ja zobaczyłem. Widziałem ciało starca. Nie czarnoksiężnika.
Starego człowieka, który był moim przyjacielem i przyjacielem wszystkich ludzi na
mesie. Być może ostatnio zachowywał się dziwnie, ale to może wasza wina, jego
przyjaciół.
- To dobrze, że mu od roku dotrzymywałeś towarzystwa. - Harold Masito
odwrócił oczy. - To dobrze, że się co do ciebie nie pomyliliśmy. Czy chcesz czegoś
jeszcze?
Youngman westchnął.
- Tak, wuju. Jego dobytek. Co mam z nim zrobić, komu przekazać?
- Boję się, że przychodzisz za późno. Kapłani Klanu Ognia już zeszli do kivy i
pokażą się dopiero za kilka dni. Tak czy inaczej, już rok temu zabrali Abnerowi
tabliczkę klanową.
- Jaką tabliczkę?
- Tabliczkę Klanu Ognia. Bez niej Abner nie był w stanie narobić wiele
kłopotów.
Youngman nie był zainteresowany opowieściami o tabliczce i nie miał już nic
do roboty w domu Harolda, więc wstał i podziękował za rozmowę.
W progu zatrzymał się.
- Jeszcze jedno. Czy słyszałeś coś o tym, że Abner miał ochotę spowodować
koniec świata?
- Nie - krótko odparł Harold. Podniósł piórko i patyk modlitewny. Piórko
wysunęło mu się spomiędzy palców i wolno poszybowało w dół. -Jesteś pewien, że
on nie żyje? - zapytał.
Youngman wyszedł na plac. Słońce stało nad głową, jakby chciało roztopić
mesę. Youngman przymrużył skryte za okularami oczy i spojrzał na srebrny zbiornik
na wodę, a potem na chłopców bawiących się na dachu, wreszcie na sam plac. W
pobliżu trzech dziur leżały drabiny. Drabiny prowadziły do kiv, podziemnych sal.
Znaki łuku i grzywy konia oznajmiały, że w kivach przebywali kapłani Klanów
Antylopy i Węża, przygotowując się do Tańca Węży.
Z pobliskiego domu wynurzyli się dwaj mężczyźni. Jednym był Walker Chee,
a drugim biały, który jechał cadillakiem. Chee wypełnił sobą otwór drzwi.
Nawahowie różnili się od Hopi: byli więksi, bardziej masywni, a ich głowy wydawały
się bardziej kanciaste. Chee podkreślał te cechy krótko ostrzyżonymi włosami,
trzyrzędowym garniturem, jedwabnym krawatem i grubymi palcami, upstrzonymi
turkusowymi pierścieniami. Biały zdjął okulary przeciwsłoneczne. Miał szeroką,
różową twarz, pozbawioną wyraźnych rysów. śaden z nich nie zauważył stojącego w
cieniu Youngmana.
Biały zmarszczył brwi.
- Mówiłeś, że wszystko jest gotowe.
- Jeszcze tylko parę dni, Piggot.
- Jeszcze parę dni i znów parę dni. Wciąż słyszę to samo. Robotnicy czekają.
Coś pan, kurwa, bawisz się ze mną? Miałeś przecież przynieść mapy kanionu. Gdzie
one są?
- Mapy są nieważne - powiedział Chee.
- Wiesz, ile taka mapa kosztuje?
- Tutaj mapy nam nie pomogą. Nie tutaj. Daj spokój i zostaw to mnie.
- Panie Chee, pan gra na zwłokę. Chcę wiedzieć dlaczego.
Zbliżył się do nich ktoś ze starszyzny i Youngman skorzystał z okazji, żeby się
po cichu oddalić. Dotarł do środka placu.
- Zastępco, chcę z tobą pogadać! - krzyknął Chee.
Youngman zatrzymał się.
- Przepraszam. - Chee zostawił Piggota i członka starszyzny i sam podszedł do
Youngmana. Szef plemienia poruszał się ze swobodą właściciela, wypychając
Youngmana poza zasięg słuchu. Youngman był świadom tego, że jest mniejszy i
niechlujnie ubrany. Nad placem latały tysiące much. śadna z nich nie ważyłaby się
usiąść na Chee, który obdarzył Youngmana uśmiechem.
- To ty jesteś zastępca Duran? - zapytał Chee.
- Tak.
- I to ty wczoraj napastowałeś niejakiego Paine'a? - Chee zniżył głos.
- Wykazałem mu tylko, że znalazł się w niewłaściwym rezerwacie.
Za oknami zaczęły pokazywać się twarze. Biały czyścił podeszwę buta.
- Czy wobec tego mnie też powiesz, że jestem w niewłaściwym rezerwacie? -
zapytał Chee.
- Sam straciłeś orientację?
- Nie. Na tym polega różnica między mną a tobą. Widzisz, mam u siebie
mnóstwo takich Indian jak ty. Głupich i biednych. Jeżeli ci z tym dobrze, to w
porządku. Słyszałem o tobie już wcześniej, Duran. Wiesz, że stanowisz najlepszy
przykład ciemnoty w całej Arizonie? Nie jesteś w stanie pomóc ani sobie, ani innym.
Ja zapieprzam starając się ściągnąć na mesę choć trochę pieniędzy. Jeżdżę do
Waszyngtonu, do Nowego Jorku, do Houston i staram się pokazać, że Indianin
niekoniecznie musi być pijakiem i durniem. Jak tylko uda mi się kogoś tu sprowadzić,
ż
eby nam pomógł, to pojawia się taki głąb jak ty i cała sprawa bierze w łeb. Może
sądzisz, że wszystko robię po to, żeby zobaczyć swoją twarz na okładce pism
ilustrowanych? Dobrze, myśl tak dalej. Ale w moim rezerwacie znajdują się trzy
elektrownie i planuje się budowę dalszych trzynastu, i wszyscy wiedzą, że Indianie
mogą zarobić więcej niż parę groszy za pozowanie do zdjęć. Wdrożyłem programy
zdrowotne, dzięki którym przestaniemy być najbardziej schorowaną grupą ludności w
kraju. A projekty nawadniające, które wywalczyłem w sądach, przyniosą Hopi tyle
samo korzyści, ile Nawahom. Zastępco, bądź tak miły i dopóki nie zmądrzejesz,
schodź mi z drogi. Jasne? I nigdy więcej nie próbuj podsłuchiwać.
Podczas gdy Youngman stał i szukał celnej odpowiedzi, Chee skinął na
białego i obaj opuścili plac. Zastępca dosłyszał tylko słowo „krzykacz", rzucone
obojętnie, tak jak odrzuca się wybrakowany towar. Parę sekund później buick i
cadillac przesunęły się między domami w kierunku drogi na mesę.
Youngman słyszał miękki szum grubych opon na żwirze. Dlaczego
nienawidził Chee? Dlatego, że Chee miał rację?
- Śmiejesz się - powiedział Stone Man. - Co jest takiego śmiesznego?
Stone Man był tym starcem, z którym rozmawiał Chee. Na głowie miał zawój,
a jego ciało było żylaste i suche. Patrząc na niego, Youngman miał nieprzyjemne
uczucie, że patrzy na siebie samego w dalekiej przyszłości.
- Nic takiego, wuju. Czy wszyscy kapłani Klanu Ognia zeszli już do kivy?
- Tak. Wydaje mi się, że na końcu schodził Abner.
- Abner? To niemożliwe.
Youngman przeszedł przez cały plac, aż doszedł do skraju mesy. Pióra
klanowe na drabinie poruszały się na wietrze, wiejącym od gór San Francisco,
widocznych w dali, w odległości ponad stu kilometrów. Kiva stanowiła przejście do
podziemnego świata, z którego wyczołgali się pierwsi Hopi, innymi słowy, był to
ciemny, cuchnący tytoniem loch, w którym wynędzniali ludzie przygotowywali się do
uroczystości, nadających sens ich biednemu życiu. Krzaki jałowca przymocowane do
drabiny poniżej wejścia zasłaniały dalszy widok.
Gdy Stone Man podszedł bliżej, Youngman powiedział:
- Abner nie żyje.
- Ach. - Stone Man zastanowił się. - No cóż, widziałem go tylko od tyłu.
Schodziło ośmiu ludzi i po prostu wydawało mi się, że ostatnim był Abner. -
Przyglądał się, jak Youngman nerwowo grzebał butem w ziemi, a potem dodał: -
Jeżeli mówisz, że nie żyje, to musiałem się pomylić.
Po śmierci ojca Paine pozostał w Meksyku. śaden z Meksykanów nie chciał
już z nim więcej pracować, ale ponieważ Amerykańska Agencja Rozwoju
Międzynarodowego przeznaczyła poważne kwoty na rozwój badań, pozwolono mu
przez rok pracować na własną rękę. Kiedy zajeżdżał na wzgórza swoim land-roverem
wypełnionym ekwipunkiem i truciznami, Indianie uciekali z wiosek. Dla Paine'a było
to szczytem absurdu, bo przyjeżdżał przecież walczyć ze śmiercią, a nie po to, żeby ją
szerzyć. Z ukrycia patrzyli, jak Paine, z twarzą przykrytą maską, niósł do jaskiń
kanistry trójtlenku arszeniku lub siarczanu talu. Po jego odjeździe Indianie odprawiali
ceremonie dziękczynne przekonani, że wypędził diabła.
Nie przejął się nawet wtedy, gdy Meksykanie obcięli mu dalsze fundusze.
Badacze serca chcieli poznać układ krążenia wampirów, badacze ultradźwięków
chcieli poznać budowę ich ucha, a psychologowie byli zafascynowani inteligencją
tych zwierząt. śaden inny nietoperz nie był w stanie równie szybko uporać się z
labiryntem.
Przez cały czas Paine posuwał się na północ, tropiąc kolonię wampirów z
jaskini, w której zginął jego ojciec. Każda grupa wampirów, bez względu na
liczebność, stanowiła część większego stada. Zakładając maleńkie nadajniki na
schwytanych okazach, mógł śledzić wędrówkę ocalałych osobników do nowych
jaskiń. Kiedy już zatruł kolejne jaskinie, uchodźcy przenosili się dalej.
Dopasował się do ich migracji i trybu życia. Charakterystyczne ślady ich
ataków były dla niego swoistym kompasem. Każda zatruta jaskinia była osobistą
porażką, bo system pomiarowy nieodmiennie wykazywał nowe groty, tak że cały
Meksyk wydawał się być jednym wielkim pasmem ciemnych czeluści.
Postępując w ten sposób, Paine wyśledził nietoperze od Zachodniej Sierra
Mądre, wzdłuż Sierra de San Francisco i na północy, na przedgórzu Sonora.
Polowanie zajęło mu dwa lata i nie wiedział, czy wśród tropionych nietoperzy nadal
znajdowali się uchodźcy z pierwszej jaskini, ale było to możliwe, gdyż wampiry były
długowieczne, inteligentne i łatwo się przystosowywały do odmiennych warunków.
Na koniec, podążając za migrującymi wampirami, dotarł do szeregu jaskiń, z których
ostatnia znajdowała się tuż nad granicą amerykańską. Owej nocy widział, że duża
grupa nietoperzy przekroczyła ją w drodze na północ.
Fakt, że żadna większa kolonia wampirów nigdy nie osiedliła się na północ od
granicy, był zagadką dla zoologów. Wampiry żyły wszędzie, od wyżyn północnego
Meksyku po Argentynę, od Andów po bagna Gujany. Ale zawsze zatrzymywały się na
granicy Stanów Zjednoczonych. Nikt nie wiedział, dlaczego. Ale nietoperze Paine'a
nie wróciły z powrotem.
Pojął, jak wielka okazja mu się nadarzyła. Skoro w Arizonie nie mieszkała
ż
adna inna wielka kolonia wampirów, do której mogłyby się dołączyć, to mógł je
wszystkie zniszczyć raz na zawsze. Paine nie wziął jednak pod uwagę innego
problemu. Nikt nie chciał mu uwierzyć. Kiedy pytał lekarzy o ataki wampirów, ci
ś
miali mu się w twarz. Przestał więc pytać o wampiry i nadal - bezskutecznie -
dopytywał się o nocne ataki i dziwne rany. Zdawało się, że wampiry rozpłynęły się w
powietrzu.
Później Paine skierował się do rezerwatów indiańskich, do Gila River,
Maricopa, Apache, Colorado i Hualapai, aż dotarł do największego z nich wszystkich
- rezerwatu Nawahów.
Na Czarnej Mesie spotkał się z Walkerem Chee. Przewodniczący rady
szczepowej Nawahów oprowadzał grupę białych wokół części mesy, na której teraz
znajdowała się kopalnia węgla Pea-body. Kopalnia przypominała gigantyczną,
postawioną do góry nogami piramidę. Otwór kopalni był tak olbrzymi, że
ośmiopiętrowej wysokości koparki wyglądały przy nim jak zabawki. Paine trzymał się
z tyłu, podczas gdy Chee chodził z miejsca na miejsce, pokazując gościom co
ciekawsze miejsca.
- O, tutaj możecie zobaczyć - Chee pokazał w kierunku komina na drugim
końcu kopalni - zakład proszkujący. Ludzie z tej firmy używają wód gruntowych po
to, żeby mieszankę węglowo-wodną przesłać rurami, omijając Wielki Kanion, aż do
elektrowni w Newadzie, czterysta kilometrów stąd.
Jeden z białych kopnął kamień w głąb kopalni. Jedyne, co rzucało się w oczy
na różowej twarzy białego, to czarne okulary. Nagle zwrócił się do Chee:
- Jeżeli już mowa o firmie Peabody, to podobno mają z wami jakieś kłopoty.
- śadnych, panie Piggot. Renegocjujemy. Płacą nam od piętnastu do
dwudziestu pięciu centów za wydobytą tonę. Stan Montana pobiera co najmniej
czterdzieści centów. Po prostu chcemy dostawać tyle, co inni. Wydobywacie ropę...
- O to nam właśnie chodzi - odparł mężczyzna o nazwisku Piggot.
- Płacą nam piętnaście procent. Arabowie żądają przynajmniej pięćdziesięciu
procent...
Paine przyglądał się, jak czterysta metrów niżej pracowały koparki. Stalowe
liny ciągnęły ładowarki po rozbitej skale. Pełne ładowarki unosiły się w górę,
wspinały ponad burty olbrzymich ciężarówek i wyrzucały ze swego wnętrza niskiej
jakości węgiel. Przypominały stado brontozaurów, leniwie pasące się w wyschniętej
zatoce.
- Chciał się pan ze mną widzieć. - Chee podszedł do Paine'a.
- Tak. Jak rozumiem, wszystkie sprawy medyczne trzeba uzgodnić z panem.
- Zgadza się. - Nawah podrapał się przez kamizelkę. W pobliżu kopalni
odkrywkowej panował upał. Wbił wzrok w Piggota.
- Przeprowadzam swego rodzaju badania biologiczne...
- Może kiedy indziej - zasugerował niecierpliwie Chee. - Wie pan, ja mam
biuro. Proszę się umówić.
- Mam też dla pana jedno zdjęcie. - Paine wyciągnął dużą kopertę.
- Przepraszam.
- Niech pan tylko zerknie.
- Może kiedy...
Paine wysunął fotografię z koperty. Kolorowe zdjęcie przedstawiało
powiększenie ukąszenia wampira, czysty lej o głębokości dwóch milimetrów
wygryziony w bogato ukrwionej ludzkiej tkance.
- Skąd pan to, do diabła, wziął? - Chee się wściekł.
- Ja...
Chee złapał Paine'a za ramię i zaciągnął go na bok. Zaczął ze złością szeptać:
- O co ci chodzi? Kto ci dał to zdjęcie? Staram się ubić interes, a tu przyłazi
mi jakaś biała łajza i chce zepsuć wielomilionowy kontrakt bredząc o dżumie. Czy
wiesz, co oni zrobią, kiedy usłyszą słowo „dżuma"? Czy widziałeś kiedyś, jak szybko
potrafi zniknąć limuzyna?
- Nie wspomniałem nawet o dżumie - powiedział Paine.
Przez długą chwilę Paine mógł się rozkoszować rozwojem sytuacji. W
rzeczywistości zdjęcie, zrobione parę miesięcy wcześniej, przedstawiało
meksykańskiego Indianina, ale wyczucie go tym razem nie zawiodło.
- Też masz podobne zdjęcia - zwrócił się do Chee. - Widziałeś kogoś z
podobnymi ranami i ten ktoś jest chory na dżumę. Czy wiesz, kto zadał te rany?
Chee nie odpowiedział.
- No to masz szczęście - stwierdził Paine -ponieważ ja wiem i dlatego mnie
zaangażujesz.
To spotkanie z Chee nad brzegiem kopalni było pierwsze z wielu. Potem
spotykali się wielokrotnie na Window Rock i na mesie, przekazując sobie tajne
wyniki sekcji w zamian za spisy sprzętu potrzebnego Paine'owi.
Teraz, w skwarze dnia, Paine szukał pcheł.
Kotliny były nadal dość ciemne, tak jakby przeorane wczorajszym deszczem.
Łodygi juki drżały w strumieniach gorącego powietrza.
Paine lubił Malowaną Pustynię. Doceniał fałszywą martwotę, za którą kryły
się tak rozpaczliwe mutacje jak jaszczury bez kończyn lub olbrzymie kaktusy. Upajał
się też samotnością, poczuciem, że mógł spędzić tu dni albo miesiące, nie widząc
ż
ywego ducha. Inni ludzie, bez względu na to, jak od nas różni, stanowią zwierciadło,
w którym możemy się sami przejrzeć. A Paine nie miał ochoty w nikim się
przeglądać.
Zjechał z wydmy na twardy grunt, zatrzymał samochód i wspiął się na dach
land-rovera. Wcześniej, z daleka, dostrzegł sępa. Teraz widział przez lornetkę dwa
sępy krążące w odległości niecałego kilometra. Niebawem dołączył do nich trzeci.
Paine wrócił do kabiny, odrzucił lornetkę na siedzenie i wrzucił bieg.
Nawet kilka minut spóźnienia mogło mu bardzo skomplikować pracę. Paine
rozpędził rovera do pięćdziesiątki, miażdżąc krzewy i pędząc przez nierówności i
wykroty. Już gołym okiem widział następne kołujące sępy. Przed nim ciągnęła się
głęboka koleina o szerokości dwóch metrów. Skręcił w prawo i docisnął gaz do
dechy. Jadący siedemdziesiątką rover odbił się w górę i przeleciał na drugą stronę.
Paine nacisnął na klakson. W pewnej odległości, na zadziwiająco zielonym
pagórku, stała furgonetka, a wokół niej kłębiło się kilkadziesiąt sępów. Całe pole było
usłane martwymi owcami. Z włączonym klaksonem Paine najechał na ptaki,
roztrącając je zderzakiem. Z czarnych głów wpatrywały się w niego czerwone oczy.
Sępy odskakiwały, starając się nabrać wiatru pod swe wielkie skrzydła. Paine
zahamował i wyskoczył z rovera, jednocześnie odbezpieczając rewolwer. Pierwszy
wystrzał urwał jednemu z ptaków łebek. Reszta uciekła, odpływając jak czarna fala.
Paine strzelił po raz drugi, w górę, żeby je na dobre odstraszyć.
Już dawno zrozumiał, że śmierć nie miała w sobie nic ze spokoju. Nawet po
odlocie sępów wzgórze nadal wypełniało bzyczenie much. Sępy powrócą wkrótce po
jego odjeździe, a w ślad za nimi myszy i mniejsze ptaki, cała masa większych i
mniejszych zwierząt żywiących się padliną. Miał tylko nadzieję, że zdążył na czas.
Z tylnego siedzenia land-rovera wziął aluminiową walizkę i otworzył ją koło
jagnięcia, z którego została jedynie głowa, nogi i tysiące much walczących o miejsce
do złożenia jajek. Założył maskę chirurgiczną i wciągnął gumowe rękawice. Przepasał
się pasem własnej konstrukcji. Przy pasie znajdowała się kabura na rewolwer oraz
futerały na kubki, słoiczki, skalpele, igły, nożyce operacyjne, torebki foliowe i szkła
powiększające.
Furgonetka stojąca na wzgórzu nie miała nawet kół, stała na cegłach. Szyby
były od środka wysmarowane krwią. Paine złapał za klamkę, odsunął się nieco i
otworzył drzwiczki.
Nikt nie wypadł ze środka. Wewnątrz nie zobaczył ciała, choć siedzenie i
podłoga były powalane krwią. Paine był zawiedziony, ale ilość krwi wyglądała
zachęcająco.
Poszedł w kierunku owiec. Przynajmniej sto zwierząt leżało na wzgórzu,
większość porozrywana na kawałki przez kojoty i sępy. Butem podniósł trupa i
zobaczył ciemne, pachnące amoniakiem ślady na ziemi. To już wyglądało lepiej.
Przesunął się dalej w tej przytulnej scenerii, aż natrafił na dość dobrze zachowane
zwierzę. Choć owca miała rozpruty brzuch, a jej wnętrzności wylewały się na trawę,
to drganie nozdrzy świadczyło, że nadal żyła. Paine przykucnął obok. Niektóre sępy
powróciły do leżących dalej owiec. Nie zwracał na nie żadnej uwagi.
Na piersiach zwierzęcia widać było płytkie, ociekające krwią rany. Paine
podstawił pod ranę mały słoiczek. Pomiędzy ranę i brzegi naczynia wcisnął cienką
karteczkę. W naczyniu coś zaczęło się dziać. Podstawił je pod kilka ran, a potem
założył nakrętkę. Na prawe oko założył jubilerskie szkło powiększające i spojrzał na
słoik. Osiem lub dziewięć pcheł obijało się o ścianki.
W samej tylko Ameryce Północnej żyło dwieście rodzajów pcheł. Pod
powiększeniem wszystkie pasożyty z gatunku Siphonaptera miały ciała pozbawione
skrzydeł, potężne kończyny i trąbki ssące, którym zawdzięczały swą łacińską nazwę.
W słoiczku znajdowały się ich cztery rodzaje. Myszy zostawiły po sobie pchły
gryzoni. Pchły cheopis, pchły pozbawione oczu i z podwójnym rzędem kolców.
Kojot, który rozpruł owcy brzuch, zostawił dwa rodzaje: zwykłe pchły psie,
zaokrąglone, z przypominającą wąsy tarczą na głowie, i pchłę drapieżną, o potężnym
karku. Poza tym w słoiku znajdowały się dwie pchły innego typu. Były pozbawione
oczu i miały głowy w kształcie hełmu, a z przodu tarczę przypominającą grzebień.
Pchły nietoperzy.
Przez chwilę Paine aż zamarł z nadmiaru szczęścia. Nad głową krążyły sępy i
patrzyły, jak kuca przy innych owcach i pobiera próbki. Potem schował wszystko do
samochodu i odjechał, a ptaki znów opadły na ziemię, aby dokończyć przypisane im
przez naturę dzieło.
Paine jechał ostrożnie, ledwie opanowując podniecenie. śycie nie było
sprawiedliwe. Z reguły tylko geniusze i biedni zdawali sobie z tego sprawę, ale
Hayden Paine został dopuszczony do tego sekretu po śmierci ojca. To właśnie Joe
Paine był pierwszorzędnym epidemiologiem. Joe Paine w czterdziestym czwartym
roku kierował zespołem badawczym Instytutu Rockefellera i wpadł na trop choroby
pasożytniczej, której ofiarą padały setki tysięcy sztuk bydła. Wyjaśnił, że przyczyną
była wścieklizna przenoszona przez wampiry. Wszyscy inni zgodnie odrzucali taką
możliwość. Pod mikroskopem ten tak zwany wirus derriengue nie wyglądał na
wściekliznę. Ponadto wścieklizna zawsze zabijała organizm nosiciela, a przecież
większość zainfekowanych wampirów nie zdradzała żadnych symptomów
chorobowych. Dopiero Joe Paine był w stanie wykazać, że pod wpływem swego
niezwykłego nosiciela wirus poddał się mutacji i że wampiry były jedynym gatunkiem
na ziemi odpornym na wściekliznę.
Ale to nie był koniec osiągnięć Joe Paine'a. Chee bał się dżumy? W roku 1967
obaj Paine'owie, ojciec i syn, przebywali w Sajgonie, gdzie badali chorobę szalejącą
wśród uchodźców przybywających do miasta. Joe Paine, pomimo oporów władz
wietnamskich i amerykańskich, zidentyfikował chorobę jako dżumę roznoszoną przez
szczury. Mały szczegół wśród innych okropieństw wojny: w 1967 r. w Wietnamie
było 5547 wypadków dżumy.
Ale dla Haydena Paine'a wszystko wiązało się zawsze z jaskiniami. Cierpiał
na klaustrofobię. Krok w ciemność przyspieszał bicie serca. Pojawiło się to
stopniowo, w miarę nabywania doświadczenia. W pierwszym roku pracy z ojcem nad
wampirami klaustrofobia objawiała się jako przypływ energii. W drugim roku,
niepostrzeżenie, Paine zaczai mieć kłopoty z oddychaniem, pomimo że już jako
chłopiec chodził z ojcem na wyprawy do jaskiń. Pod koniec drugiego roku organizm
pompował mu adrenalinę do pozbawionej tlenu krwi i Paine zaczął mdleć. Najgorszy
był trzeci rok.
W czasach wyrafinowanych tortur nie ma bardziej przydatnego narzędzia od
klaustrofobii. Łączy ona w sobie elementy duszenia, samotności, ślepoty i izolacji od
rzeczywistości. W jaskini wszystkie te czynniki występują razem. Rzecz w tym, że są
rzeczywiste. Kiedy Paine zanurzał się w głąb jaskini z nietoperzami, serce biło mu
szybko, a każde uderzenie przypominało dzwon bijący na trwogę. W miarę jak rzedło
ś
wiatło, płuca zamieniały mu się w dwa naczynia próżniowe, a nogi drętwiały. Z
każdym krokiem czuł, jak wokół niego zamykają się ściany. Nie pomagał blady blask
lampy na hełmie, przywodzący raczej na myśl lśnienie próchna w trumnie.
Przekroczywszy barierę paniki, brnął dalej w głąb jaskini, i choć z pozoru szedł
pewniejszym krokiem, to szaleństwo brało górę. Ukryte pod goglami oczy zdawały się
wychodzić z orbit. Nawet wtedy, gdy starał się skupić na technice chodzenia z liną,
czuł w ustach gorący i słony smak przerażenia. Czasem ktoś się potknął i jaskinia
wypełniała się hałasem bicia spanikowanych skrzydeł. Tylko w tych chwilach, kiedy
wokół rozlegały się piski zaniepokojonych nietoperzy, Paine mógł sam krzyczeć z
przerażenia.
Nie był na tyle głupi, żeby wierzyć, że nie jest tchórzem. Niestety, był dość
inteligentny, żeby zdawać sobie sprawę, że wraca do jaskiń, żeby dorównać ojcu i że
próbując go naśladować, staje się śmieszny.
Bez względu na to, jak wiele jaskiń spenetrował i jak dobre wywarł wrażenie
na innych, to starannie skrywana panika kryła się tuż pod powierzchnią. Nikt, poza
ojcem, nie wiedział o tym i właśnie dlatego Joe Paine musiał zawsze być przy nim.
Nawet wtedy, kiedy inni zostawali bojaźliwie z tyłu.
Właśnie dlatego, choć to niesprawiedliwe, w meksykańskiej grocie zginął
lepszy z nich dwóch. Nie obyło się jednak bez pożegnalnego prezentu: strach i panika
opuściły Paine'a jak złe wspomnienie.
Pustynny piasek miał konsystencję sprasowanego popiołu. Pustynia
przypominała Paine'owi wiecznie płonącą ziemię. Cóż za ulga w porównaniu z nocą.
Przejechawszy pięćdziesiąt kilometrów, zatrzymał się w cieniu ściany kanionu
i rozstawił swoje laboratorium. Sam je zaprojektował, podobnie jak pas. Aluminiowe
rurki wkręcał z tyłu w dach rovera, a potem opadały zakrzywiając się do ziemi, gdzie
- wsparte o śledzie - wbijał w piasek. Na tej ramie rozpinał namiot z mocnej i cienkiej
siatki, zapinanej szczelnie wokół otwartych drzwi samochodu. Z drugiej strony
znajdowało się zakrywane klapą wejście. Przybił materiał dokładnie do ziemi,
przetykając śledzie przez dziurki rozmieszczone gęsto, co dziesięć centymetrów.
Całość wyglądała jak wyrastający z samochodu kokon. Z samochodowej lodówki
wyciągnął pojemniczki z pożywkami żelatynowymi. Probówki na badania. Szczelnie
zakorkowane roztwory trucizn. Mikroskopy i szkiełka. Kwadratowe, czarne pudełko o
wysokości ponad pół metra, z przodu przykryte czarnym suknem. Obok pudełka
położył naczynie z próbkami pobranymi od owiec.
Odciągnął na bok czarny materiał i rozciągnął przedłużacz, podłączając go do
akumulatora leżącego pod stołem. Podświetlona biała szklana płytka - podobna do
płytek używanych przy zdjęciach rentgenowskich - rozjarzyła się pod foliową mapą
rezerwatu Hopi-Nawahów. Paine odsunął mapę na bok. Czystym skalpelem naciął
swój mały palec i wycisnął trzy krople krwi na podświetloną płytkę. Na wierzch
nałożył przezroczystą, plastikową nakrywkę, w której znajdował się nagwintowany
otwór. Podniósł naczynie, delikatnie nim wstrząsnął, policzył znajdujące się na dnie
pchły, ostrożnie odkręcił wieczko i zamiast niego położył kartkę papieru. Potem
obrócił słoiczek do góry dnem i wyciągnął karteczkę, wkręcając równocześnie
naczynie w plastikową nakrywkę. Teraz ustawił mikroskop nad płytką i zaciągnął na
głowę czarną zasłonę.
Pod dwudziestokrotnym powiększeniem pchły niezręcznie poruszały się
między płytką a nakrętką. Gorąco bijące od dołu uwolniło mocny zapach rzeźni.
Poruszyły się antenki i wyprostowały włoski na ciele owadów. W kierunku wielkich
jak balony kropli krwi pierwsze ruszyły widzące pchły psie i drapieżne, ale
pozbawione oczu pchły cheopis i nietoperzy nie pozostały daleko w tyle. Było dość
dla wszystkich. Osłony zsunęły się z trąbek ssących, które wbiły się w ściany krwi.
Pod pięćdziesięciokrotnym powiększeniem ciała pcheł wydawały się
przezroczyste. Paine przyglądał się, jak czerwony strumień płynie przez trąbkę ssącą,
przełyk i wlatuje do żołądka. Ścianki gardła i przełyku rozszerzały się i kurczyły,
pompując do środka krew. Najpierw przyjrzał się pchłom psim, drapieżnym i cheopis,
zanim zwrócił uwagę na obie pchły nietoperzy. Czerwony strumień wpływał przez
trąbkę, zakręcał i wracał do kropli krwi. Pchła była chora; zwracała pożywienie, z
wolna umierając z głodu. Pod siedemdziesięciopięciokrotnym powiększeniem Paine
widział, dlaczego tak się dzieje. śelatynowa masa zamykała przełyk, blokując pracę
zastawki, wobec czego z żołądka pchły wydostawała się taka sama ilość krwi, jaką
wciągnęła. Druga pchła z nietoperza zdradzała te same symptomy.
Paine odkręcił naczynie z płytki i wsunął do środka dłoń w rękawiczce.
Uchwycił szczypczykami jedną z pcheł i rozmiażdżył ją w pojemniku z żelatynową
hodowlą krwi. Drugą pchłę ujął szczypczykami delikatnie i ustawił nad szkiełkiem, a
potem ścisnął jej żołądek. Czerwone pasemko wytrysnęło na przygotowaną
płaszczyznę. Paine wrzucił pchłę do roztworu trucizny. Następnie znów nakręcił
naczynie na płytkę.
Przesunął się do innego stołu, nad którym górował mikroskop fluorescencyjny.
Do zwykłego mikroskopu optycznego dołączono system lamp rtęciowych, osłon
radiacyjnych i filtrów ultrafioletu, które kierowały niebieskofioletowe światło na
szkiełko podmiotowe. Było to niezgrabne i pracochłonne urządzenie, ale Chee
zarządził, że Paine może się kontaktować z laboratoriami Nawahów w Ship Rock
jedynie za pomocą radia. A mikroskop fluorescencyjny stanowił sam w sobie całe
laboratorium bakteriologiczne.
Paine przygotował próbkę zawartości żołądka ostatniej pchły, osuszył ją i
zabarwił odczynnikiem fluoryzującym. Podsunął szkiełko z próbką, nasunął na głowę
osłonę, włączył lampę i nastawił ostrość.
Barwnik nadal przenikał próbkę. Paine czekał niecierpliwie, jakby bał się, że
bicie serca rozreguluje ustawiony mikroskop. Chociaż kanion rzucał duży cień, szyja i
pierś pokryła mu się potem.
Na szkiełku, na ciemnym tle, niewidoczne poprzednio organizmy zaczęły
nabierać ostrości. Były to krótkie bakcyle, przypominające nieco zawleczki.
Bakcyle dżumy. Nietoperze roznosiły dżumę.
Chee zatrudnił właściwego człowieka.
Wracając do Gilboa, Selwyn kompletnie się upił.
- Wielki Brat Chee dał ci w kość? Czy odtańczył na tobie taniec wojenny i dał
ci po łbie kluczem korporacji Pni Beta Kappa? Czy zawsze musisz wsadzić pół nogi
do gniazda skorpiona, zanim spojrzysz, gdzie stawiasz stopy? Chłopcze, tym razem
nie masz do czynienia po prostu z jeszcze jednym dzikusem. Rzucasz wyzwanie
kompaniom Peabody Coal i Kennecott Copper. Mój drogi, jesteś żółwiem na
autostradzie postępu. Czy wiesz, co się dzieje z żółwiami na autostradach?
Youngman oddał Selwynowi butelkę. Już teraz czuł się tak, jakby go ktoś
potrącił.
- Pewnie masz rację, Selwyn.
- Oczywiście, że mam rację. Uważaj na drogę. Nie dość, że pijesz moją wódę,
to jeszcze możesz mnie zabić. Nadal nie chce mi się wierzyć, że Abner nie żyje.
Chyba wzniosę toast za jego zdrowie.
- Myślałem, że go nienawidzisz.
- Ja? Ależ skąd! Wspaniały człowiek. Dziwny, ale bardzo niezwykły.
- No i żaden kwakier.
- Wypijmy za kwakrów. Hej, do diabła! Trzymaj się drogi!
Youngman zboczył z drogi i przejechał między dwoma blisko siebie
rosnącymi kaktusami. Jechał na przełaj, a Selwyn trzymał się szyby.
- Dokąd jedziemy? - zawołał Selwyn.
- Chcesz wznieść toast za Abnera, to wzniesiesz.
Jeep drżał, kiedy Youngman pędził po kamieniach na dnie wyschniętego
potoku. Przed nimi pojawiły się pagórki i kępy drzew, które mieszkańcy
południowego zachodu nazywają wzgórzami. Pęd jeepa wywoływał fałszywe
wrażenie wiejącego na zewnątrz wiatru.
- Mój pęcherz! - ostrzegł Selwyn.
Youngman nie słuchał. Potrzebował tego wiatru bijącego w twarz i fizycznego
napięcia towarzyszącego szybkiemu prowadzeniu pojazdu po nierównym, skalistym
gruncie.
- Trzymaj się!
- Cholera! - Selwyn jęknął, kiedy jeep przeleciał nad zagłębieniem, najpierw
lądując na dwóch kołach, a potem na czterech.
Youngman, nieco odprężony, zwolnił, wjechawszy między drzewa jadłoszynu.
Tam, gdzie wody było mało, jadłoszyny tworzyły las gęstych krzewów, ale w okolicy,
gdzie występowało jej nieco więcej, osiągały rozmiary prawdziwych drzew z
oliwkowozielonymi liśćmi. W odległości niecałego kilometra przez zasłonę
jadłoszynów dojrzał gałęzie paloverde.
- Czy jedziemy tam, gdzie sądzę, że jedziemy? - wystękał Selwyn.
Za jeepem unosił się ogon wzniecanego kurzu. Pod oponami chrzęściły długie
igły sosny cholla. Selwynowi, bez względu na to, czy był trzeźwy, czy pijany,
pustynia przypominała labirynt. Nie potrafił pojąć, jak to się działo, że Hopi nie byli
plemieniem bezustannie zagubionych ludzi, błąkających się bez celu w tej głuszy. Z
powodów dla niego niezrozumiałych Youngman wybrał to, a nie inne wzgórze drzew
paloverde.
- Weź ze sobą butelkę. - Youngman zatrzymał jeepa.
- Wiesz przecież, że zawsze nienawidziłem tego sukinsyna.
- Chodź.
Potykając się jeden o drugiego, poszli naprzód wśród drzew. Youngman
przypomniał sobie, że powinien był przynieść coś ze sobą, batonik lub placek, dla
pokrzepienia ducha Abnera. Selwyn potknął się.
- Dasz radę - powiedział Youngman.
- Gdybym był w stanie iść, to poszedłbym w inną stronę.
Youngman przerzucił sobie przez plecy ramię Selwyna i zaciągnął go pod
górę. Schylali głowy przed nisko wiszącymi gałęziami i brnęli przez maki, a
przekleństwa Selwyna cały czas przybierały na sile. Nadciągnął prawdziwy wiatr.
Drzewa się pochyliły.
Na szczycie wzniesienia Selwyn opadł na kolana. Wokół grobu widać było
rozkopaną ziemię i kamienie, ale grób był pusty.
- On żyje - powiedział Selwyn. - Wiedziałem. Drań zmartwychwstał.
Youngman obszedł wykop. Na dnie nic nie było.
- Nie żyje. Ktoś go wykopał.
- Nie widzę żadnych śladów łopaty, ani odcisków butów. Sam wylazł.
Mówiłem ci, że to czarodziej.
- Rabuś grobów nie musi zostawiać śladów. To te sukinsyny z mesy, starzy
kumple Abnera. Albo Paine, ten pahan, który chciał się do niego wcześniej dobrać.
- Nie. Sam wstał. Jezu Chryste, on żyje. Wsłuchaj się w wiatr, on błądzi wokół
nas. On tu jest.
- Michale, wiosłuj do brzegu, alleluja! Michale, wiosłuj do brzegu, alleluja!
Rzeka Jordan jest szeroka i głęboka, alleluja, na drugim brzegu czeka mleko i miód,
alleluja!
Pieśń mieszała się z pobrzękiwaniem blaszanych naczyń, sztućców i sykiem
hamburgerów smażących się nad ogniem. John Franklin dyrygował chórem za
pomocą papierosa. Obozowicze rozsiedli się na zwiniętych śpiworach, a ich
oświetlone ogniem sylwetki tańczyły na burcie furgonetki.
- Wspaniale - pochwalił Franklin. - Czyż nie wyszło to wspaniale, panno
Dillon?
Anne zmusiła się do uśmiechu.
- To już nie ten głos, jaki miałam dawniej. Laa!! - Jedna z pań spróbowała
wyższych tonów.
- Jestem głodny. To przez to pustynne powietrze.
- George, ty byś zgłodniał nawet pod wodą.
Anne rozdała chrupki i bułeczki. Ani razu od wyjazdu z Gilboa pobożni
podopieczni nie uznali za stosowne pomóc jej w gotowaniu lub sprzątaniu. Ale skoro
mają dać pieniądze na rezerwat... powtarzała sobie.
- Możecie sami je opiec.
- A ja lubię lekko opieczone hamburgery.
- Czy kawa już gotowa? Ależ tu się robi zimno w nocy.
- Bądź wytrwały, Henry - odezwał się Franklin, a Anne dodała parę słów w
tym samym stylu.
- Hej! Posłuchaj cię!
Wszyscy umilkli. Anne rozbiła obóz późnym popołudniem, w przytulnym
miejscu otoczonym pękami kwiatów. W nocy kwiaty pochłonął mrok, a światło ognia
wydobyło groźne kontury olbrzymich kaktusów saguaro. Nad pustynią rozległ się
krzyk.
- Sowa - powiedziała Anne. - Mają gniazda w dziurach między kaktusami.
Pani Franklin wpatrywała się w ciemność. Nadal nie doszła do siebie po tym,
jak poprzedniego dnia znaleźli zwłoki starego Indianina. Nieraz widziała zwłoki,
wielokrotnie przecież odwiedzała chorych w szpitalu. Ale tamci umierali jak ludzie.
Indianin zginął natomiast jak zwierzę, jak gołąb w rynsztoku, pomyślała. Coś takiego
nie powinno mieć miejsca. A na pustyni czuła się nieswojo. W ciemności traciła
poczucie kierunków. Przywykła do łagodnych chmur i zielonych drzew znad jezior
Minnesoty. Pustynia przypominała jej cmentarz, a kaktusy - nagrobki.
- Jak tu pięknie - skłamała. - Czy możemy dorzucić trochę więcej drewna do
ogniska?
- Daj spokój, Claire - odparła któraś z pań. -Tak jest romantycznie.
- Nie bądź taka sztywna, Claire.
- Ale mnie jest zimno - powiedziała.
Anna oddaliła się od obozu w poszukiwaniu drewna. Nie spodziewała się nic
znaleźć, ale po całym dniu jazdy w zatłoczonej furgonetce z przyjemnością myślała o
kilku chwilach samotności. Nad wzniesionymi w górę ramionami kaktusa unosił się
księżyc. Anne odeszła może ze sto kroków od obozu, kiedy usłyszała z tyłu czyjeś
kroki.
- To ja - powiedział Franklin. - Chciałem pomóc.
- Tu drewna nie znajdziemy.
- Wiem. - Franklin skinął wyrozumiale i zapytał z troską: - Czy pomyślała
pani o mojej propozycji, panno Dillon?
- Nie. Nie nadaję się na sekretarkę.
- Ależ to byłoby o wiele ciekawsze. Byłaby pani raczej moją osobistą
pomocnicą. Spodobałyby się pani wspólne podróże. W zimie jedziemy do Londynu na
zjazd Światowej Rady Kościołów. Spotka tam pani wielu dobrych chrześcijan.
- Byłaby to jakaś odmiana.
Podczas gdy Franklin przeżywał tę obrazę, z furgonetki dobiegł go głos żony.
- Już dobrze, John, nie szukaj. - Spojrzała na męża wracającego wraz z
dziewczyną. - Koc mi wystarczy.
Przy ognisku Anne podała wszystkim hamburgery i wyjęła z płomieni garnek
z fasolką. Franklin pobłogosławił jedzenie.
- Panno Dillon - odezwał się zgłodniały pan o imieniu Henry - wciąż
powracam myślami do tego zastępcy szeryfa. Czy wszyscy Hopi są równie
niesympatyczni jak on? Biorąc pod uwagę pani poświęcenie w rezerwacie i wszystko,
co pani uczyniła dla jego ludzi, to postąpił po grubiańsku. Po co się udzielać i dawać
pieniądze, jeżeli ci ludzie ugryzą dłoń, która ich karmi?
Między jednym kęsem a drugim zebrani wokół ogniska poparli Henry'ego.
- Nie sądzę, aby fundacje mogły oczekiwać wdzięczności - powiedziała Anne.
- Tak, oczywiście - zauważył John Franklin. - Ale chcielibyśmy od pani
dowiedzieć się czegoś o ich charakterze. Weźmy, na przykład, tego zastępcę szeryfa.
Czy może nam pani wyjaśnić?
- Co pan rozumie przez „wyjaśnić"?
- Jest to pierwszy napotkany przez nas Hopi, nie licząc kobiet lepiących
garnki. Wydaje się, że jest on pani przyjacielem. Wdała się pani z nim w dłuższą
rozmowę.
- Spotkacie innych Indian. - Anne chciała uniknąć odpowiedzi. - Rodzinę
Momoa, uczestników Tańca Węży. - Nie podobał jej się ton rozmowy. Franklin chciał
ją ukarać, bo odrzuciła jego propozycję, a inni do niego dołączali. A może
Youngmanowa paranoja stała się zaraźliwa. Ale z całą pewnością poprzednie
znudzenie całej grupy gdzieś się ulotniło.
- Czy to dobry przyjaciel? - zapytała Claire Franklin.
- Tak. Ale trzeba go lepiej poznać.
- To ci się chyba udało, moja droga. Jakżeś tego dopięła?
- Moje doświadczenia nie pokrywają się z waszymi. - Anne zdała sobie
sprawę, że był to kiepski unik. - Dość długo tu mieszkałam.
- Sama? - zapytała jedna z kobiet z niezdrową ciekawością.
- Myśmy tu nie mieszkali. - Franklin nadał przesłuchaniu bardziej godny ton. -
Nie dostąpiliśmy tego zaszczytu. Wspomniała pani o naszej ewentualnej pomocy dla
tych ludzi. Tak naprawdę to wątpię, czy pani towarzystwo będzie dla nas użyteczne,
jeżeli nie będzie pani w stanie przedstawić nam jakichś argumentów, które
przemawiałyby za tą pomocą. Abyśmy mogli pomóc, sama musi nam pani wpierw
pomóc. Niech nam pani opowie o tym zastępcy.
- To tylko mogę powiedzieć - powiedziała Anne po chwili namysłu - że jest on
człowiekiem pustyni. Stworzeniem pustynnym. Tylko nieliczne zwierzęta i rośliny
potrafią przeżyć w tych warunkach. Spójrzcie, na przykład, na te krzaki. Rosną z dala
od siebie, a jedną z przyczyn jest fakt, że każdy krzak nasyca ziemię wokół siebie
trucizną, która zabija inne nasiona. Tak już musi być, bo gdyby rosły blisko siebie, to
dla żadnego z krzewów nie starczyłoby wody.
- Z pani opisu przypomina on bardziej skorpiona - zauważył Franklin.
Anne spojrzała na ich głupie, najedzone gęby. Straciła jakąkolwiek ochotę na
dalszy kontakt.
Upuściła na ziemię pusty talerz.
- Idę posłuchać prognozy pogody - powiedziała.
Gdy tylko znalazła się w furgonetce, zamknęła okna, żeby przytłumić dźwięk
ich głosów. Sięgnęła po włącznik radia, ale potem cofnęła rękę.
- Czy sądzicie, że coś jest między panną Dillon a tym zastępcą? - głośno
zastanawiała się żona Henry'ego.
Anna spoglądała przez przednią szybę. Czy Youngman był rzeczywiście tak
trudny do rozszyfrowania? Czy zabijanie było swoistym działaniem instynktu
samozachowawczego?
- Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać -westchnęła Claire Franklin. - Cały
dzień w samochodzie to nie wakacje.
- Może padać jeszcze tej nocy. Czy czujecie ten wiatr?
- Proszę o keczup.
- Słyszę, ale nie czuję.
- Coś takiego, panna Dillon i ten zastępca...
- Dlaczego, kochanie, nie przyniosłeś z panną Dillon drewna?
- To przypomina szum skrzydeł.
- Nie ma to jak hamburger smażony na dworze.
- Wiecie co? Nagabywała mnie o te pieniądze.
- Mamy wystarczająco wielu ludzi w potrzebie w naszej okolicy.
- No, co jest z tym keczupem?
- Spójrzcie na księżyc.
- Nic nie widzę.
- No właśnie. A przed chwilą widać go było jak na dłoni.
- Już nie trzeba, znalazłem keczup.
- John, trzymaj się od niej z daleka. Więcej o niej nie chcę słyszeć - szepnęła
Claire Franklin.
- Posłuchajcie.
- Och! - pani Franklin gwałtownie zerwała się z ziemi i zamachała ramionami.
- Nietoperz!
- Nic nie widzę.
- Na litość boską, kochanie. - Franklin był pełen obrzydzenia. - Przecież nie
uwije ci gniazda we włosach.
- Babskie gadanie. - Henry odstawił na bok butelkę z keczupem. - Ale może to
znaczy, że nietoperze zajmują się tylko babami.
- O! Jeszcze jeden! - Claire schyliła się.
- Dobra, dobra. - Franklin wstał, trzymając w rękach koc. - Pokaż gdzie.
Stłumiony dźwięk przeleciał nad obozowiskiem. Claire zachwiała się,
osłaniając rękami twarz. Gdy oderwała dłonie, twarz miała rozciętą od lewej brwi aż
po prawą skroń, a krew cieknąca z rany zalewała jej oczy.
- John! - wrzasnęła. - Pomocy!
Franklin machnął kocem i potknął się, uderzony w plecy. Poczuł, jak w kark
wbijają mu się zęby.
- John! - Henry, tak jak i reszta, nie miał pojęcia, co się dzieje. - John,
chłopcze, co jest grane?
Po chwili cały obóz rozbrzmiewał dźwiękiem przypominającym szelest
spadających liści, które pokrywają cały teren. Na każdym ciele kłębiło się po dziesięć,
dwadzieścia nietoperzy. Setki kolejnych krążyły nad głową.
- Maude! - Henry rzucił się na ziemię. Dwa nietoperze siedziały mu na szyi,
trzeci rozciął mu rękę. Obok klęczała jego żona; wrzeszczała przykryta nietoperzami.
Jeden przyczepił się jej do policzka; inny wylądował na ziemi i - niczym pająk -
podążał w kierunku Henry'ego.
Ziemia była pokryta nietoperzami. Claire Franklin stała niczym posąg w
czerwieni. Ktoś inny, na pozór istota z dwiema głowami, przebiegł przez ognisko.
Franklin i drugi mężczyzna kręcili się w kółko jak opętani tancerze.
- Do mnie! - zawołała Anne z drzwi furgonetki. Henry upadł na drzwiczki,
zatrzaskując je. Oparł się ciężko o samochód, a inni starali się go odepchnąć bądź
odciągnąć, przepychając się i przełażąc nad nim.
- Odsuńcie się! Dajcie mi otworzyć! - krzyknęła Anne ze środka.
Nie słyszeli. Ale ona słyszała ich wrzaski. Nigdy wcześniej nie widziała tak
wielkich nietoperzy. Od chwili gdy obozowicze przestali z nimi walczyć, a zaczęli bić
się między sobą, nietoperze obsiadły ich jak muchy. Wysiłki ludzi sprawiały
groteskowe wrażenie, jak pływaków w spowolnionym filmie. Pływaków, których nie
można już było odróżnić jednego od drugiego. Tylko wrzaski, wybałuszone oczy i
ręka, która rozmazała krew na szybie.
Anne otworzyła drzwi kopniakiem. Dwie osoby wpadły do środka i druga
zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Ale pozostali... - zaczęła mówić Anne.
- Zamknij się. - Franklin odepchnął ją na bok.
Nietoperze bezskutecznie waliły w okna. Zaczęło dawać o sobie znać
przerażenie, dezorientacja i utrata krwi. Jedna z kobiet, przykryta nietoperzami,
wzniosła w górę zaciśniętą pięść i padła na wznak. W ciągu sekundy jej twarz
zniknęła pod masą ciał.
- Musimy ich wpuścić. - Anne szarpała się z Franklinem.
- Zwariowałaś?! Wpuścić nietoperze?!
- Nie możesz ich skazać na śmierć.
- To ty nas tu zaciągnęłaś. Henry, pomóż mi ją przytrzymać.
Wilgotne ramię oparło się o szyję Anne. Pomyślała, że chcą ją udusić, ale
chcieli ją tylko wciągnąć na tylne siedzenie, z dala od drzwi.
Claire wczołgała się pod furgonetkę, żeby strącić nietoperze z pleców. W ślad
za nią wleciała cała masa napastników. Druga osoba stała z rękami wzniesionymi jak
do modlitwy, ramiona i reszta ciała pokryte były warstwą nietoperzy. Na koniec
krzyki ucichły, stłumione uderzeniami pazurów w dach samochodu.
Franklin włączył silnik i zapalił światła. Ktoś zbliżał się do samochodu z
płonącą pochodnią w rękach. Koszula i włosy stały w ogniu. Nad głową unosiła się
chmara nietoperzy.
Samochód zapalił, przetoczył się po Claire i zgasł. Płonąca postać waliła
pochodnią w okienko, a silnik dusił się, charczał, aż na koniec zapalił. Przejechali
pędem przez pobliskie krzaki.
- Nie możecie ich tak zostawić - powiedziała Anna.
- Ucisz ją - rozkazał Franklin.
Anne zaczęła szamotać się z Henrym. Wszędzie, gdzie dotknęła, czuła pod
palcami krwawiące ciało.
Furgonetka zderzyła się z kaktusem. Stłukł się prawy reflektor. Franklinowi
krew nadal zalewała oczy, ale jakoś udało mu się rozpędzić samochód. Przed nimi
leciało kilka nietoperzy. Docisnął gaz do dechy, omijając większe jałowce i
rozjeżdżając pomniejsze krzewy.
Jakimś cudem odnalazł bitą drogę, którą przyjechali na obozowisko. Droga
była nierówna, ale prosta i samochód pędził setką, zostawiająć z tyłu ostatnie
wampiry.
Dzięki Bogu, myślał w kółko, dzięki Bogu.
Franklin pędził przez pół godziny, wpatrując się w pojedynczy snop światła.
Henry był w szoku. Głowa Anne kołysała się z boku na bok w rytm przechyłów
samochodu. W samym środku tego koszmaru Anne nie miała siły na żadne odczucia.
Franklin zerknął na nią w lusterku.
- Dam znać przez radio - powiedział.
- Nie ma żadnego radia. Wszystko zostało w obozowisku.
- Możesz przynajmniej podać mi jakąś szmatę. Krwawię.
- To daj mi prowadzić. Znam drogę.
- śebyś zawróciła? Mowy nie ma. A jak już się stąd wydostaniemy, to ja będę
wszystko wyjaśniał. Pamiętaj tylko, że to ty nas w to wszystko wpakowałaś. Czy
widziałaś kiedyś tak wielkie nietoperze?
- Nikt jeszcze nie widział takich nietoperzy -powiedziała matowym głosem.
- Aha, my pierwsi - roześmiał się gorzko. -A co z Henrym?
- Serce mu ledwie bije, ale i tak szybciej niż tym, których opuściłeś.
- Podziękuj mi, że sama uszłaś z życiem. Postąpiłem tak, jak trzeba. Kiedy się
stąd wydostaniemy, to wszystko wyjaśnię.
- Idź do diabła.
Czemu te nietoperze tak się zachowywały, zastanawiał się Franklin.
Wścieklizna. Dziewczyna nie miała żadnych lekarstw, a poza tym nie została
pogryziona. Jej nic nie groziło. To jemu potrzebna była pomoc.
Biała płachta chmury widniała w świetle księżyca. Franklin ocierał krew z
oczu. Droga znikała pod warstwą nawianego piasku. Gałęzie jadłoszynu uderzały o
szyby.
- Nie znasz drogi - powiedziała Anna. - Musisz mi oddać kierownicę.
- To mnie grozi śmierć - wybuchnął i równocześnie zdał sobie sprawę, że
zimno przenika go na wskroś. Nawet nie pomyślał o nocnym powietrzu lub o niskim
ciśnieniu, tylko o wilgotnym dotyku i zapachu amoniaku. Opony zaświszczały na
piasku.
- Uważaj, gdzie jedziesz! - ostrzegła Anne. Pochyliła się do przodu i
zobaczyła, że Franklin głośno oddycha ustami, a spod obrzmiałych powiek spoglądają
szkliste oczy. - Jesteś w szoku. Musisz się zatrzymać. Powoli.
Trzymając się ze wszystkich sił kierownicy, jakby od tego zależało jego życie,
skupił się na pojedynczym snopie światła, który stawał się coraz węższy i coraz
bardziej czerwony.
- Zwolnij. - Anne mówiła mu wprost do ucha. - Musisz mi oddać kierownicę.
Utraciwszy głos, Franklin jeszcze mocniej wbił wzrok w rubinową smugę
ś
wiatła. Tańczyły w niej tajemniczo nocne owady o wielkich oczach i skrzydłach.
Niewiarygodne, ale wydało mu się, że przegania sam promień.
- Biorę kierownicę. - Anne sięgnęła ponad jego ramionami. Kiedy dotknęła
łokciem obojczyka, koszula Franklina rozchyliła się i wyjrzał z niej nietoperz, który
wyrył w piersi kierowcy głęboką ranę.
Droga zakręcała. Furgonetka pojechała prosto, ścinając dwa kaktusy i
miażdżąc drzewa tamaryszku, aż uderzyła w wydmę i przewróciła się na bok.
Rozdział czwarty
Isie Lolomie było zimno. Był spod znaku Jastrzębiego Księżyca i przykrywał
go śnieg. Śnieg padał mu na oczy i mózg, między żebra i na serce.
Isa Lołoma, rozpalony i wyschnięty, walczył w gorączce z więzami, które
przytrzymywały go na wozie z sianem, stojącym przed biurem Youngmana.
Nadgarstki i kostki miał starte do krwi. Na ramionach, na ręce i - co gorsza - na szyi
pojawiły się wielkie, czerwone obrzęki. Węzły chłonne stały się księżycami pełnymi
choroby, wokół której obracać się miało życie Isy.
Rodzice siedzieli w biurze.
- Poszedłem, jak zwykle rano, przyprowadzić go do domu. - Richard Lołoma
miął w palcach rondo kapelusza. - Wszystkie owce nie żyły. Pomyślałem, że to
sprawka jakiegoś zwierzęcia. Chłopcu nic nie było, tylko tyle, że był podrapany i
gadał od rzeczy. Położyliśmy go do łóżka, ale dostał gorączki i tych obrzęków, więc
przyszliśmy poradzić się Abnera.
- Bez owiec jesteśmy zrujnowani. Nie wiem, może zresztą uda mi się kupić
ich więcej - powiedziała Irenę Lołoma - ale to nasz jedyny syn.
Ojciec przesuwał kapelusz w palcach, a Irenę z szacunkiem złożyła ręce na
fartuchu, jakby byli w marmurowych salach sądu, a nie w brudnej chacie.
- Abner nie żyje - powiedział Youngman. - Panna Dillon pojechała na
pustynię. Daliście mu aspirynę?
- Wszystko zwraca.
- Ma wysoką gorączkę - dodał mężczyzna. -Trzęsie się i nie można go
przytrzymać.
Youngman nie miał ochoty oglądać chłopca. Nie znał się na medycynie. W
Tuba City znajdowała się klinika, do której Lolomowie mogli dotrzeć po południu. W
końcu jednak podniósł się z krzesła. Jeżeli to ma ich uspokoić... pomyślał.
- Rzucisz na niego okiem? - zapytała kobieta.
- Tak, dobrze.
Po podłej wódce Selwyna męczył go kac i Youngman czuł, jak białe słońce
uderza go w czoło. Zatrzymał się, mrużąc oczy, przy wozie i zamarł na widok
ociekającego potem chłopca i różowego, świecącego obrzmienia na szyi. Chłopiec
zaczął się rzucać i szarpać, wyginając się w kabłąk, tak że tylko stopami i ramionami
dotykał wozu. Matka pochyliła się, aby go pogłaskać.
- Nie! - powiedział Youngman. - Odsuńcie się.
- Dlaczego...?
- Nie dotykajcie go, nie podchodźcie bliżej niż na dwa metry. Idźcie do sklepu
po koce. Wracając otwórzcie zamrażarkę. Jest tam trochę pociętego mięsa łosia.
Owińcie mięso w koc i przynieście to wszystko do mnie.
- Jasne - niepewnie odrzekł Richard Loloma.
- Aha, jeszcze jedno. Czy ostatnio muchy was pogryzły?
- Nie.
Youngman wrócił do chaty i połączył się krótkofalówką z Cecilem Somiviki.
Zgłosiła się żona Cecila i powiedziała, że szeryf wyjechał z Shongopovi, żeby umyć
węże przed tańcem.
Youngman siedział patrząc na krótkofalówkę. Była sobota. Gdyby wywoływał
przez następne czterdzieści osiem godzin Urząd Zdrowia Arizony, to może udałoby
mu się znaleźć jakiegoś lekarza. Najbliżej położonym miastem było Flagstaff. Ale tam
trwał sezon pływacki - ludzie tonęli w basenach i na pewno nikt nie przyśle karetki do
rezerwatu. No i były szpitale Nawahów w Tuba City i w Ship Rock.
Odszukał pasmo, którego nigdy wcześniej nie używał: stolicy Nawahów.
- Wzywam Window Rock. Mówi Duran, zastępca szeryfa Hopi. Wzywam
policję Nawahów. Odbiór.
- Tu Window Rock. Czy powiedziałeś: „Hopi"? Odbiór.
- Jestem w Gilboa.
- Wiemy, gdzie jesteś, Duran.
- Mam tu prawdopodobnie wypadek dżumy. Godzinę później biały
ośmioosobowy beechcraft z napisem „Navaho Air" i żółtym słońcem Nawahów
wymalowanym na ogonie zatrzymał się niedaleko biura Youngmana. Dwaj policjanci
Nawahów w biało-czarnych hełmach przyglądali się, jak grupa lekarzy w maskach i w
rękawiczkach usuwa zimne mięso, którym Youngman obłożył wcześniej chłopca. Isę
położono na chromowanym stole i umieszczono pod przezroczystym namiotem
tlenowym, do którego podłączono schładzarkę powietrza i filtry. Rodzice patrzyli
zafascynowani, jak ich syn przemienia się w jakąś pozaziemską istotę. Szukając
otuchy, spoglądali na Youngmana, ale teraz wszystkim kierował Walker Chee.
- Wcale nie jest powiedziane, że to dżuma. - Chee zwrócił się do Youngmana.
- Poddajemy badaniom wszystkich potencjalnych nosicieli pcheł: szczury, psy
preriowe, króliki, wiewiórki. Panujemy nad sytuacją. Chłopiec po prostu ma tężec.
- Jasne. Dziwię się tylko, że przyjechałeś, biorąc pod uwagę te wszystkie
elektrownie i projekty, które musisz nadzorować - powiedział Youngman.
- Robię wszystko, co w mojej mocy. - Chee nosił turkusową koszulę z
wyszywanymi kieszonkami. Zapalił małe cygaro. - Dobrze zrobiłeś, że się do nas
odezwałeś. Myliłem się co do ciebie. Niejeden by ich posłał do znachora i wtedy -
jeżeli, broń Boże, jest to dżuma - groziłoby nam jeszcze więcej wypadków zakażenia.
Z całą pewnością dostaniesz za to pochwałę.
- To wspaniale - powiedział Youngman bez entuzjazmu. Patrzył, jak lekarze
szybko toczą stół z chłopcem w kierunku samolotu. Robili to bardzo sprawnie.
Pomimo niechęci do Chee Youngman musiał przyznać, że zrobiło to na nim
wrażenie. W wieku trzydziestu ośmiu lat Chee rządził terenem większym niż niejeden
stan. Jeżeli jego uśmiech i garnitury trafiły na okładkę „Business Week", to może
sobie na to zasłużył. To on załatwił te elektrownie, szpitale, koparki, które wyrywały
węgiel z mesy, poszukiwania uranu na pustyni, fabrykę półprzewodników w Ship
Rock, indiańską szkołę średnią i grupy finansistów z Phoenix i Dallas. Youngman był
pełen podziwu, że ktoś taki jak Walker Chee, chociaż nie był doktorem, osobiście
nadzorował opiekę nad małym Hopi. Nie mógł jednak pozbyć się sceptycyzmu.
- Czy u was nie było żadnych wypadków? - zapytał Youngman.
- Dżumy? Ani jednego na terenach Nawahów.
- A w zeszłym roku?
- Dlaczego pytasz?
- Bo pamiętam, że trzy lata temu mieliście dwadzieścia wypadków dżumy.
Lekarze wrócili, aby zdezynfekować furę dwutlenkiem siarki.
- Będę z tobą szczery, zastępco. śycie każdego z naszych ludzi jest mi drogie.
Bezcenne. Ale - biorąc pod uwagę wszystkie inne sprawy: bezrobocie, szkolnictwo,
opiekę zdrowotną, chciałbym, żeby nie spotkało nas nic gorszego od kilku wypadków
dżumy.
Skończywszy z furą, lekarze podeszli do Chee. Jeden był młodym Nawahem,
a drugi -starszy - białym. Policjanci Nawahowie wypchnęli naprzód Lolomów.
Youngman poznał większego policjanta, mięśniaka o imieniu Begay.
- Co się dzieje? - zapytał Youngman.
- Nic się nie martw. - Chee poklepał go po plecach. - W samolocie jest dość
miejsca dla nas wszystkich.
- Dlaczego?
- Kwarantanna, rzecz jasna. Parę dni w szpitalu, aż będą wyniki badań.
Zapytaj lekarzy, tego wymagają rządowe przepisy. - Chee lekko skinął głową
policjantom, a ci przesunęli się bliżej Youngmana. - No, zapytaj lekarzy.
Youngman nosił przy pasie swój rewolwer kalibru 38. Spokojnie oparł na nim
rękę.
- Więc to na pewno dżuma, co? - zapytał białego lekarza.
- Chwileczkę. - Chee uniósł w górę dłoń. -Mówiłem ci już, że jeszcze nie są w
stanie postawić diagnozy. Zastępco, to ty prosiłeś nas o pomoc. Skoro ci jej udzielam,
to lepiej mnie słuchaj. Już, biegiem do samolotu!
Chee górował nad pozostałymi Indianami, podobnie jak biały samolot górował
nad Gilboa. Z reguły wystarczała siła osobowości, ale można się było uciec i do
innych argumentów. Chee zrobił krok do tyłu, a w ślad za nim odsunęli się lekarze.
- Co go ugryzło? - zapytał Youngman.
- Hm?
- Mówicie, że poddajecie obserwacji nosicieli pcheł. Widziałem te rany.
Powiedzcie mi, co to za zwierzę.
Chee na chwilę stracił wątek.
- Rodzice twierdzą, że kojoty dobrały się do owiec. Pewnie jego też pogryzły.
Dowiemy się, jak dzieciak dojdzie do siebie.
- Jeżeli dojdzie, a to może niewiele pomóc innym zagrożonym. Doktorze,
niech pan mi powie, co to za rany?
- No cóż... - Pahański lekarz uchwycił się szansy zatuszowania własnego
niepokoju profesjonalizmem. - Dobre pytanie. To nie mogą być ślady zębów, nie
widać też ran charakterystycznych dla ugryzień psa. Z drugiej strony, nie są to też
ś
lady pazurów, bo brzegi ran są za ostre. Brakuje również typowego podrapania i
posiniaczenia. Tak naprawdę, to jedyne wytłumaczenie stanowiłyby rany zadane
dwiema wyżłobionymi brzytwami, trzymanymi blisko siebie.
- Ryś, kojot, szczur, pies preriowy? Mysz? Co?
- Nie wiem. Nigdy nie widziałem takich ran -powiedział doktor.
- No i co to ma za znaczenie? - Chee stracił cierpliwość.
- Ja już widziałem podobne rany - stwierdził Youngman. - Widziałem też
towarzyszące im plamy.
Begay zbliżył się.
- Obejrzycie miejsce, gdzie chłopiec został zaatakowany? - Youngman starał
się mówić szybko. - Beze mnie albo Lolomów nigdy go nie znajdziecie. Zobaczmy,
czy nie zdołamy dowiedzieć się czegoś tam, na miejscu. Jeżeli rzeczywiście chcecie
pomóc.
Paine dotarł do obozowiska zbyt późno.
- O, moje szczwane, głodne bestie. - Podniósł do góry drzwiczki małej klatki,
którą ustawił obok tego, co niegdyś było Claire Franklin, a teraz składało się z
zakrzepłej krwi, zmiażdżonej kołami czaszki i rozprutej komory brzusznej, pustej jak
bęben. Prawie pustej. Paine kopnął plecy trupa i ze środka - wprost do klatki -
wyskoczyła mysz. Paine zatrzasnął drzwiczki.
Wszystkie trzy trupy zostały okaleczone w ten sam sposób. Paine był zdania,
ż
e zwierzęta żywiące się padliną pozostawiały po sobie zawsze bałagan
przypominający nieład po zabawie. Kawałki skóry i ubrań poniewierały się na ziemi.
Ciała, puszka po kawie, bułki i cukierki leżały porozrzucane dokoła. Tylko mrówki i
muchy uwijały się nadal pracowicie, a obok rogata ropucha czekała na swoją kolej.
Scena jak z Boscha, pomyślał Paine.
Otworzył coca-colę ze skrzynki obozowiczów i usiadł.
- Przyczyna, dla której dziś tu państwa zaprosiłem, nasz temat na dzisiaj,
traktuje o śmierci. Wiem, że jesteście wykończeni, ale z całą pewnością macie
państwo co nieco do powiedzenia na ten temat. Być może terapia grupowa jest dla
was nowością. Ale nie dla mnie, wobec czego pokieruję tą sesją. Zacznijmy od tego,
czy uważacie śmierć za zwykłą konsekwencję życia, czy sądzicie, że - przynajmniej w
części - żyjecie w sępach, psach preriowych - w swego rodzaju katolickiej komunii
ciała. Zdaję sobie sprawę, że nikt o tym nie lubi mówić. Ludzie unikają tego tematu.
Sznurują się im usta. Ale może będę wam w stanie pomóc, kiedy powiem, że
naprawdę głębokie przemyślenia o śmierci zdarzają się w czasach zarazy. Zgoda, na
wojnach giną miliony, ale ludzie marnują czas na rozważania polityczne i
strategiczne. Ale pomyślmy o dżumie. Strategie są bezużyteczne, a patriotyzm -
bezsensowny. Spotykamy się ze śmiercią w czystej postaci. Niczym więcej.
Pamiętacie zapewne, jak kiepskie wiersze pisał Robert Frost o stosie drewna
gnijącym w lesie. śadnego wyczucia życia i śmierci. Porównajcie to z takim
„Dziennikiem zarazy" Nashe'a.
Paine spłukał płynem wyschnięte gardło.
- Śmierć to sprawa osobista. Łatwo o tym zapomnieć. Tak jak seks, jest to
sprawa bardzo osobista. Tymczasem dzisiaj ludzie wolą być „zmarli", niż „znaleźć się
w objęciach śmierci".
To, co jest w dżumie fascynujące, to fakt, że stanowi uosobienie śmierci. Tak,
ś
mierć uosobioną. Kochankę. W „Dzienniku zarazy" można przeczytać o
umierającym człowieku, który biegł przez ulice Londynu i całował najładniejsze
dziewczęta, zarażając je. Zabijając. Ludzie myśleli, że to szaleniec. Ale ja sądzę, że
wtedy, kiedy biegł po ulicach, sprzedał duszę i był po prostu śmiercią mającą dwie
wargi i dwie nogi.
Chyba zaczynacie rozumieć. Dżuma to pocałunek. Bez tego pocałunku,
ukąszenia pchły, dżuma ginie. To jest naprawdę zdumiewające. Śmierć również może
umrzeć. No cóż, miłość wiąże się z ryzykiem. Nawet dla Niej.
Paine dokończył colę i upuścił niebieską puszkę na ziemię. Wracając do
samochodu, schwycił klatkę z myszą i spojrzał na odległe szczyty górskie.
- Entliczek, pentliczek, nietoperzu mały. Choć latasz po niebie, to dopadnę
ciebie.
Helikopter Bell UH-1 „Iroquois" unosił się piętnaście metrów nad polem; z
jego wnętrza wylatywały metalowe rury i spadały na martwe owce leżące na ziemi. W
każdej rurze tkwiło mięso, a w otwartych końcach umieszczono truciznę.
- Nie widzę żadnych plam amoniaku, o których mówiłeś. - Walker Chee
przyglądał się ścierwom przez lornetkę.
- Jesteśmy za wysoko. Zejdź trochę niżej. -Youngman starał się przekrzyczeć
hałas silnika.
- Nigdy w życiu!
Helikopter krążył szerokim kołem. Policjanci podsuwali kanistry i - kiedy
helikopter znów znalazł się nad owcami i furgonetką Isy Lalomy - Begay wyrzucał
truciznę. Worki pękały uderzając w ziemię, rozsypując mąkę kukurydzianą
nafaszerowaną śmiertelnym związkiem obniżającym krzepliwość krwi, zwanym
Warfarin.
- Za godzinę mam spotkanie z Piggotem w biurze. Zwijamy się - powiedział
Chee do pilota.
- Pokażę wam takie same rany i plamy w zagrodzie Momoa - zwrócił się
Youngman do lekarzy.
- Nie - rzekł Chee.
- To, co zaatakowało chłopca i owce, zaatakowało też konie.
- To twoja hipoteza.
- No to co je zaatakowało? - Youngman wskazał palcem na oddalające się
wzgórze. -Ryś pójdzie za stadem i upatrzy sobie jedną sztukę. Kojoty rozproszą całe
stado na wszystkie strony. A tu mamy osiemdziesiąt martwych owiec.
- Duran - Chee potrząsnął głową - na widok jednego chorego chłopca
krzyczysz: „dżuma!" . Parę martwych owiec i koni i już węszysz tajemnicę. A my od
lat prowadzimy badania nad dżumą. Robiliśmy to razem z Urzędem do Spraw
Indiańskich i z ekspertami z Centrum Kontroli Chorób w Atlancie. Dżumę roznoszą
pchły gryzoni. Wszystkie gryzonie w promieniu paru kilometrów od tego wzgórza już
nie żyją. Wiemy, jak to robić, jeżeli tylko dasz nam spokojnie pracować.
- Tych owiec nie zabiły psy preriowe.
- Ale dżumę roznoszą pchły gryzoni. Wbij sobie to do głowy, Duran. Nie mam
czasu badać każdego posiłku sępów, który znajdziesz.
- Bo nie możesz się spóźnić do swoich białych?
- Tak. Bo to właśnie firma naftowa białych sprezentowała nam helikopter,
ż
ebyśmy mogli obsypać trucizną owce, jak sobie życzyłeś. Bo to agencje białych
dostarczają nam zdjęć satelitarnych, dzięki którym rozbudowujemy program
nawodnienia. Tak, zgadłeś. Bo pomimo takich jak ty uda mi się skierować w ręce
czerwonoskórych trochę grosza. A jeżeli ci się to nie podoba, to zawsze możesz
wysiąść.
Chee zapalił cygaro i uśmiechnął się.
- Boisz się, Duran. Boisz się tych, którzy mają powodzenie. A już zwłaszcza
innych Indian. Mógłbym ci pokazać różne sterowane komputerami aparaty medyczne,
które instalujemy w szpitalu, ale zmieniłem zdanie. Nie pozwolę, żebyś denerwował
lekarzy. Poza tym, na pustyni będziesz miał wystarczającą kwarantannę. Tylko się
przedtem trochę umyj szarym mydłem i spal ubranie, zanim się do kogoś zbliżysz.
Nie jestem w stanie ci pomóc.
Chee rozparł się w fotelu, niczym jeździec siedzący mocno w siodle,
wsłuchując się w dźwięk motoru.
Youngman wbił wzrok w ziemię.
Anne przepiłowała kabel rozdzielacza i zaniosła go w cień koło przewróconej
furgonetki. Nieprzytomny Henry leżał na piasku. Franklin spoglądał na niego
zmrużonymi oczyma. W wypadku złamał obie nogi. Anne przewiązała sobie szmatą
złamany mały i serdeczny palec u lewej ręki. Scyzorykiem Franklina ściągała izolację
z kabla.
Wypluł na ziemię pulpę kaktusową.
- To nie ma sensu.
- Nie mamy nic innego. Wszystko zostało u nietoperzy.
Kiedy usunęła izolację, rozdzieliła miedziane druciki i zachowała tylko jeden.
Obok niej leżała wędka, którą chciała się posłużyć podczas wizyty nad potokiem na
ranczu Momoa. Był to jedyny użyteczny przedmiot, który znalazła w samochodzie.
Na jednym końcu drucika Anne sporządziła niewielką pętlę. Przy każdym ruchu ręki
ból ze złamanych palców promieniował aż do łokcia. Co gorsza, palce były śliskie. Za
czwartym razem zdołała przymocować pętlę do końca wędki, a wolny koniec
przewlec przez pierwsze oczko.
Franklin przyglądał się bez zainteresowania. Jego rany, chociaż poważne, były
mniej niepokojące niż to, że odmawiał picia i jedzenia. Prawa przeżycia na pustyni
były proste. Bez schronienia i wody zdrowy mężczyzna ginął po jednym dniu.
Ponieważ Franklin, siedząc w cieniu, tracił jedynie cztery litry płynów dziennie, miał
przed sobą jeszcze dwie doby. Henry'emu, znajdującemu się w śpiączce i z wysoką
temperaturą, Anne dawała ledwie parę godzin.
- Módl się za mnie - poprosił Franklin.
- Nie.
Włożyła sobie kamyk do ust, żeby oszukać pragnienie. Przez dziesięć minut
mozoliła się z wędką. Na koniec pociągnęła drut i zobaczyła, że pętla zamyka się
błyskawicznie.
- Wy, którzy idziecie Doliną Cienia...
- Marnujesz siły.
- A po co mam je oszczędzać? - zapytał. - Tobie to dobrze. Bohaterom zawsze
jest dobrze. Ale mnie, moja droga, nie jest łatwo. Jestem złym człowiekiem. -
Uśmiechnął się słabo. - I wierzę w Boga. Jest to sprzeczność, którą ciągnąłem całe
ż
ycie, ale teraz, w obliczu śmierci, moja sytuacja nie wygląda dobrze.
- Z każdym słowem tracisz coraz więcej wilgoci z płuc.
- To jest najmniejsze z moich zmartwień. Pamiętasz tego nietoperza, co go
miałem na piersiach?
- Byłeś w szoku. Nie poczułbyś nic, nawet gdyby ktoś ci wbijał nóż w bok.
- W Biblii jest napisane, że nietoperze uwiją sobie gniazda w fałszywych
bożkach. To jest znak.
Złamane palce Anne spuchły. Znów je przewiązała, używając dla wsparcia
ś
rodkowego palca.
- Opuścisz nas, prawda? Po zachodzie słońca. Do faktorii nie może być dalej
niż sześćdziesiąt kilometrów, a przecież znasz drogę. W parę nocy tam dotrzesz.
- Może kogoś po nas przyślą - powiedziała.
- Nie. Pamiętam, jak powiedziałaś, że nie napotkamy żywego ducha aż do
samych wzgórz. Przez trzy dni nikt nie będzie się o nas niepokoił. A potem jeszcze
pewnie miną kolejne dwa dni. Aż w końcu zacznie cię szukać ten twój zastępca
szeryfa. Potrwa to z tydzień. Jestem pewny, że sama już doszłaś do tego wniosku.
Wyruszysz dzisiaj, kiedy jeszcze masz dość sił.
Nieco wcześniej wspięła się na wydmę, o którą rozbił się samochód. W oddali,
na północy, widziała krawędź mesy. Na południu, w błękitnej poświacie - góry San
Francisco. A między nimi nic. śadnej chaty ani pasterza, nic, tylko pustynia i gęste,
przegrzane powietrze.
Usiadła i otworzyła pętlę na końcu drutu.
- Jesteś piękną kobietą. Nie powinnaś tu umierać.
- Nie mam zamiaru.
- Może Indianin jest w stanie tu przeżyć...
- Tak. Można się tego nauczyć. Nauczyć się żyć inaczej.
Anne ściągnęła przepoconą koszulkę i nakryła sobie głowę. Nagie piersi z
ciemnymi sutkami odbijającymi się na tle bladej, piegowatej skóry poruszały się przy
każdym ruchu. Założyła na siebie kurtkę Franklina, wzięła wędkę i odeszła od
samochodu.
Piętnaście kroków dalej zatrzymała się nad brzegiem koryta wyschniętego
strumienia. Jej obecność zlała się z otoczeniem, podobnie jak pszczoły wspinające się
na kamyki czy też nieufnie wynurzający się z norki nos, który nagle zamienił się w
szybko biegnącą myszkę. Zawieszony w powietrzu pająk zwinnie przebiegał z
jednego brzegu rozpadliny na drugi. Jaszczurka chihuahua, wielkości palca Anne,
wkopywała się w ziemię, szukając skorpionów. Anne czuła na plecach gorące ręce
słońca i kroplę potu ściekającą między łopatkami. Kolory pustyni przypominały skórę
kobiety. Z pewnej odległości wydawało się, że skóra napina się na miękkich liniach
bioder, biała na słońcu, blada w półcieniu, a w głębokim cieniu niebieska jak spód
piersi. Gdybym była naga, pomyślała Anne, mogłabym się zlać w jedno ze skórą
pustyni.
Język jaszczurki błysnął jak wstążka. Samce jaszczurek chihuahua nie istniały.
Samice rozmnażały się przez klonowanie, tak jakby samcy byli niepotrzebnym
luksusem, jak liście na kaktusie. Jaszczurka, pracowicie rozkopująca ziemię w
poszukiwaniu wytropionego skorpiona, nie zauważyła półtorametrowego
grzechotnika, sunącego korytem rozpadliny.
Wąż przesuwał się powoli, trzymając głowę wysoko uniesioną w powietrzu,
aby lepiej ocenić odległość od ofiary. Na plecach miał gładkie łuski, po bokach pasy,
a podbrzusze kremowe jak marmur. Skupiony na celu, wsadził głowę w drucianą
pętlę.
Jaszczurka zerwała się do ucieczki w chwili, w której Anne zacisnęła pętlę.
Wąż kołysał się na drucie, aż Anne położyła go na ziemi i zmiażdżyła pod kamieniem
jego delikatną główkę.
Postanowiła upiec połowę węża, a drugą połowę zjeść na surowo ze względu
na zawartą w nim wilgoć.
Nie miała zamiaru umierać.
Sześćdziesiąt milionów lat temu, kiedy dobiegała kresu długa era dinozaurów,
inna, młodsza rodzina zwierząt - zwanych ssakami - przeżywała okres gwałtownych
zmian. Niektóre ssaki wyrosły na olbrzymy, starając się wypełnić niszę opróżnioną
przez dinozaury. Inne rozwinęły nogi do biegu lub płetwy do pływania. A niektóre
myszki drzewne, małe stworzonka odżywiające się owadami i zaopatrzone w chwytne
palce i wielki apetyt, wytworzyły luźne fałdy skóry wzdłuż żeber. Dzięki nim były w
stanie ześlizgiwać się z gałęzi na gałąź.
Loty ślizgowe stały się łatwiejsze po tym, jak wydłużyły się i zagięły trzy
zewnętrzne palce. Zmieniły się zęby: siekacze ustąpiły miejsca kłom. Wydłużeniu
uległy obojczyki, spłaszczyły się żebra, a potężny mostek stanowił znakomite oparcie
dla silnych mięśni piersiowych. Zwiększyły się też serce i płuca. Przedramię uległo
skróceniu, podobnie jak kciuk i palec wskazujący. Zagięte palce rosły natomiast
nadal, aż trzeci palec osiągnął łączną długość ciała i głowy. Ślizg zmienił się w lot i
tak powstały nietoperze. W chwili pojawienia się człowieka na ziemi żyło dwa tysiące
różnych rodzajów nietoperzy.
Paine w ciemnościach tropił ich dźwięki.
Siedział skąpany w żółtym świetle kabiny rovera, leniwie przerzucając strony
„Playboya", którego wziął z poczekalni lekarza Chee w Window Rock. Światło
zmieniało wygląd nagich kobiet. Piersi błyszczały jak paznokcie, a blondynka na
plakacie wyglądała jak ktoś, kto się dopiero co namydlił.
Na dachu pojazdu obracał się mikrofon kierunkowy. W środku mikrofonu
znajdowało się sześć aluminiowych rurek, każda mająca rezonować przy dźwiękach
określonej częstotliwości. Nawoływania poszczególnych nietoperzy mogły wprawić w
rezonans jedną z rurek, ale tylko odgłosy wydawane przez wampiry były w stanie
uruchomić wszystkie rurki naraz. W samochodzie uchwyt mikrofonu rozgałęział się
koło głowy Paine'a. Jeden przewód biegł do akumulatora, a drugi prowadził do
wzmacniacza, który był z kolei podłączony do stojącego obok Paine'a oscyloskopu.
Na zielonym ekranie widać było linię prostą jak drut.
Lekarz Chee zrobił Paine'owi zastrzyk. Był teraz niczym ściek: w żyłach
płynęło mu trzysta milionów zabitych formaliną i pokrytych otoczką wodorotlenku
glinu bakcylów dżumy. Potrzebował teraz nowych uszu do wychwycenia nowych
dźwięków.
Noc była wypełniona odgłosami. Sowy, żaby, jastrzębie, jaszczurki, myszy,
owady, kojoty, cała pustynia aż drżała od miauczeń, szczekań, pisków i krzyków.
Słyszalnych i niesłyszalnych. Dlatego właśnie musiał posługiwać się oscyloskopem:
ludzki słuch zawodził powyżej skromnych 20 kiloherców.
Ze stronicy pisma spoglądała na niego twarz o pełnych wargach, zza których
wysuwał się język. Zwierzęta przystosowywały się na różne sposoby. Adaptacja
ludzka objawiała się na zewnątrz rozmiarami czaszki lub narządów płciowych.
Powiększonym członkiem, piersiami, pełnymi wargami i pośladkami. A wśród
nietoperzy? Skrzydłami. No i uszy, powiększone jak poskręcane korony. Skrawek
ucha ostry jak sztylet. Małżowina poskręcana jak muszla morska, niezwykle
umięśniona. Ucho, które było w stanie wychwycić dźwięki o częstotliwościach
sięgających 200 kiloherców, czyli dziesięciokrotnie więcej niż słuch człowieka.
Kiedy zapadał zmrok, większość ssaków zdawała się na zmysł dotyku.
Gryzonie chowały się w bezpiecznych norach. Ludzie, ślepi w ciemnościach,
wyciągali wokół siebie ręce, licząc na zetknięcie z miękką skórą.
Paine odłożył pismo na bok i uśmiechnął się.
Grzesznice, tak powiedziałby Ochay. Wysoko w górach samochód omal nie
wpadł w wąwóz i przy okazji Paine stracił swoją całą biblioteczkę: Miltona, Szekspira
i Lewisa Carrolla. Został mu tylko Nowy Testament Ochaya. Książka była
zniszczona, a najstraszniejsze przepowiednie i sądy starannie podkreślone ołówkiem.
Przez pół roku była to jedyna lektura Paine'a.
Oscyloskop zadrżał i pokazał linię białych punktów. Drgała tylko jedna z
rurek mikrofonu, nie był to więc właściwy ślad. Nad Arizoną latały tysiące małych,
owadożernych nietoperzy: jaskiniowych, czerwonych, pigmejskich, cętkowanych i
tych z „trupią czaszką", które na brzuchach miały białe plamy w kształcie oczu i ust.
Wszystkie kręciły się w conocnym poszukiwaniu pasikoników i ciem, wypełniając
powietrze swoim krzykiem o wysokiej częstotliwości. Czułe rurki mikrofonu
wpadłyby w rezonans przy częstotliwości 73 kHz, gdyż większe wampiry
porozumiewały się „szeptem", wysyłając w przestrzeń dźwięki nie za pomocą
pysków, lecz nosa. Niczym oddech. Mikrofon cierpliwie przeczesywał noc. Linia
oscyloskopu znów się wyrównała.
W ciągu poprzednich nocy zdawało się, że nietoperze nadlatują z zachodu.
Najprawdopodobniej z gór San Francisco. Paine był przekonany, że na Mansion Mesa
nie ma mowy o żadnych gniazdach. Przyszło mu do głowy, że ani Ochay, ani święty
Jan nie mieli pojęcia o współistnieniu. Dla nich istniało wyłącznie wzniesienie się ku
Bogu bądź upadek do piekieł. Tymczasem współistnienie stanowiło jedno z bardziej
interesujących zagadnień w biologii. W rzeczywistości śmierć nie miała nic
wspólnego z rozwarciem niebios, ze starciem aniołów, z ognistymi rydwanami.
Ś
mierć objawiała się pod postacią glisty nitkowca, roznoszonej przez muchy, która
wzrastała na pożywce ludzkiej skóry i na koniec wyczołgiwała się przez gałkę oczną.
Lub też jako komórka rakowa, która niespodziewanie zaczynała się mnożyć. Lub też
pałeczki trądu, które zdrowe kończyny zmieniały w poskręcane kikuty. Na żart
zakrawało to, że system odpornościowy nie zapewniał odporności, a przeciwko
pasożytom nie było środków zaradczych. Czy organizm wznosił bariery ochronne
przed nacierającym przeciwnikiem? Rzadko. Badacze wiedzieli, że ciało - pełne
cierpliwego oczekiwania - zazwyczaj poddawało się agresji. Badacze raka sami
najczęściej zapadali na tę chorobę. Badacze nitkowców ślepli. Badacze trądu kończyli
w leprozoriach. Stwierdzając, że choroba bądź pasożyty występowały endemicznie,
przyznawali, że nie ma przed nimi ratunku, zwłaszcza jeżeli ktoś nie miał zamiaru
uciekać, tylko chciał kontynuować badania. Ludzie dziwili się naukowcom, uważnie
studiującym rozwój szczególnie obrzydliwych chorób, które toczyły ich własne ciała.
Ale jeżeli chciałeś wygrać tę walkę, to co innego, do cholery, ci pozostawało? Rak się
rozwijał, glisty się pasły, a ludzie nadal pozostawali pożywką. Ryzyko zawodowe. W
miarę rozwoju choroby stawałeś się tym, co było obiektem twoich badań. I właśnie
dlatego, Joe Paine mawiał w Mexico City, jesteśmy tak diablo mądrzy.
Linia oscyloskopu lekko drgnęła.
Paine spojrzał na obrotowe ramię mikrofonu i na wskazówki kompasu. Linia
oscyloskopu wygładziła się, drgnęła i znów opadła. Dalekie echo, za słabe. Paine
nerwowo popukał w kompas.
- Jesteśmy tacy mądrzy - mawiał Joe Paine - bo badamy wściekliznę.
Wybraliśmy coś, co można wyleczyć. Ten jeden jedyny raz ojciec Paine'a minął się z
prawdą. Bo przecież badał nietoperze.
Podniósł głowę. Linia była nadal płaska, płaska... drgnięcie... płaska, płaska,
płaska... drgnięcie. Daleki pogłos o niskiej częstotliwości, rezo-nujący w mikrofonie.
Według kompasu nadciągał z zachodu.
Na wsporniku ramienia mikrofonu znajdowały się małe śrubki regulujące.
Paine dwoma ruchami nastawił mikrofon na przemiatanie przestrzeni w kierunku
zachodnim, od południa, aż po północ.
Ś
lad na oscyloskopie stawał się coraz bardziej wyraźny. To mogły być lecące
na czele samice, które wysyłały przed siebie miękkie, jednostajne dźwięki
poszukiwawcze. Dzieliło go od nich - jak sądził - z osiemset metrów, a szybkość
przelotu ocenił na jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę. Na mapce zaznaczył
kierunek i czas spotkania.
Pomimo chłodu nocy, oblał się potem. Elektroniczne „ślady" większości
nietoperzy przypominały wdzięczne dzwony lub diamenty. Głos wampirów był
zdarty, prawie ludzki. Coraz więcej nietoperzy wlatywało w zasięg mikrofonu. Z
północnego zachodu, stwierdził i mocniej dokręcił śruby regulujące, ograniczając pole
nasłuchu mikrofonu do dziewięćdziesięciu stopni. Oscyloskop drżał bezustannie.
Leciały wprost na niego.
Paine wysiadł z rovera i nasunął na reflektor filtr podczerwieni. Oscyloskop,
pod wpływem docierającej energii, zaczął dzwonić. Paine wsiadł do samochodu i
przykręcił szybę. Ograniczył ruchy mikrofonu do czterdziestu pięciu stopni i linia
oscyloskopu przemieniła się w połamane pasmo górskie. Paine odłączył mikrofon ze
stojaka i skierował go ręcznie w stronę nadlatujących nietoperzy. Ekran
przeładowanego oscyloskopu pokrył się śnieżną masą jaskrawych punktów. Wyłączył
ś
wiatła kabiny, założył czułą elektroniczną lornetkę, po czym zapalił reflektor.
Przelatywały nad nim dziesiątkami, potem dwudziestkami, a na koniec taką
chmarą, że nie był w stanie ich zliczyć. Parę metrów nad rove-rem. Była to jedna z
największych kolonii wampirów, jaką kiedykolwiek widział. Nie machały skrzydłami,
czerwonymi w blasku zachodzącego słońca i ostrymi jak noże, jak owadożerne
nietoperze, tylko płynęły dostojnie w powietrzu, przesłaniając niebo.
Ciężki motocykl jechał górską drogą. Droga była niebezpieczna, biegła
skrajem urwiska, a gdyby nie to, że kierowca znał ją tak dobrze, to musiałby po
ciemku jechać bardzo wolno. Poganiał go strach. Pod kołami zazgrzytał żwir.
Wyprostował się i zredukował bieg. Cieszył się, że droga pochłania całą jego uwagę, a
napotkawszy nieprzejezdne miejsce, szybko dodał gazu i wspiął się na brzeg skarpy.
Mam szczęście, powtórzył w myślach, więcej szczęścia niż brat. Jeden z nich
musiał stać na straży pastwiska, żeby ustrzelić tajemniczych napastników, którzy
atakowali bydło. Brat chciał wypróbować swój nowy sztucer i poszedł pierwszy,
niosąc również strzelbę, dwie latarki i śpiwór. Ale brat nie zdołał ani razu wystrzelić.
O północy cały zakrwawiony stanął w drzwiach, krzycząc: „Nietoperze!".
Co wydawało się zupełną bzdurą.
Miał też więcej szczęścia od rodziców. Najpierw zachorowała matka. Ojciec
opiekował się nią i też się rozchorował. Nie byłoby to takie groźne, gdyby nie fakt, że
burza zerwała przewody telefoniczne. Boże kochany, ile to razy im mówił, że powinni
mieć na ranczu, na wszelki wypadek, krótkofalówkę? Pewnie z milion. Sami sobie
będą winni, jeżeli nie uda mu się na czas zawiadomić lekarza. Odrobina
zapobiegliwości nigdy nie szkodzi. A tak w ogóle, to cała ta przeklęta droga powinna
być wyreperowana. Inaczej nic nie będzie z wywózki drzewa. Na pewno wszystkim
teraz będzie się musiał zająć sam.
Zwolnił, żeby utorować sobie drogę przez gałęzie, które zatarasowały drogę.
Między nimi zauważył poplątany kabel, który wyglądał jak bicz woźnicy. Zatrzymał
się i skręcił kierownicę, aż w świetle reflektora ujrzał słup telefoniczny stojący przy
brzegu drogi.
Oparł motor o słup i otworzył wyszywane skórzane torby dyndające za
siodełkiem. Naprawdę miał szczęście, ale samo szczęście nie wystarczało; trzeba było
być przygotowanym. W torbach znalazł hełm z latarką, rękawice, pas i telefon, który
zabrał ze sobą, kiedy porzucił pracę w Southwest Bell. Nie była to kradzież: wszyscy
coś brali. Nikt nie będzie miał mu za złe, jeżeli uratuje teraz parę osób. Założył pas i
hełm i włączył latarkę, która świeciła słabo, ale wystarczająco. Zręcznie wspiął się do
zerwanego kabla.
Na szczycie słupa zaczął się niepokoić. Rzadko pracował na słupach, a światło
latarki na wysokości dziesięciu metrów wydało mu się o wiele słabsze niż w czasie
prób na ziemi. Jeżeli jednak zrobi wszystko starannie, to i tak zaoszczędzi wiele
godzin jazdy na motorze po pomoc. W okolicy Dinnebito Wash nikt nie miał telefonu,
a najbliższy aparat znajdował się przed samym Tuba City.
Zacisnął pas mocniej wokół słupa. Ta noc była tak wściekle ciemna. Z reguły
lubił ciemne noce, kiedy polował na jelenie. Czekał wówczas w ciemności, aż
usłyszał hałas i wtedy włączał reflektor. Zwierzęta zastygały bez ruchu; w ich
pomarańczowych oczach widać było panikę, a wtedy on pakował im kulę wprost
między ślepia.
Rękawiczki były sztywne ze starości. Bał się, że w razie najmniejszego błędu
kabel poleci na ziemię. Sam telefon był łatwy w obsłudze: tarcza na słuchawce i dwa
druty wchodzące pod przyciski. Stał niepewnie, bo buty ślizgały się na klamrach.
Ponadto przyciski tak przerdzewiały, że musiał je oczyścić nożem. Właśnie miał
docisnąć druty, kiedy zorientował się, że nie jest sam. Z niewielkiej odległości, wisząc
do góry nogami na drucie, spoglądał na niego nietoperz. Przyciski wyślizgnęły się z
rękawic, ale szybko się opanował. Był to największy nietoperz, jakiego dotąd widział.
Ciemnobrązowy, z tępym nosem i kołnierzem wokół głowy. Zwykły nietoperz, nic
więcej, pomyślał i zaśmiał się sam z siebie. Schował nóż za pas i wolnymi rękoma
przymocował telefon do linii. Światło latarki wydobyło z mroku kolejnych pięć
nietoperzy wiszących na drucie.
Był przekonany, że kiedy wszedł na słup, nie było jeszcze ani jednego
nietoperza. Nie bał się, ale żałował, że nie wziął pistoletu. Został w jednej z toreb.
Spojrzał w dół, na motocykl. Światło ledwie tam dochodziło, ale mógłby przysiąc, że
ziemia się porusza. Zrazu wydawało mu się, że to ropuchy przeskakują przez drogę,
ale potem zobaczył, że jest nimi pokryty dół słupa. Wchodziły w górę, bokiem i
tyłem, i już teraz je rozpoznał. Domyślił się nawet, w jakim celu się wspinają, i serce
zaczęło mu bić szybciej. Drut się ugiął i telefon szarpnął mu się w rękach. Cały kabel
pokrył się nietoperzami. Dostrzegł jednego, który niósł na piersiach małego.
Maleństwo obróciło głowę i spojrzało na niego.
-Nie!
Coś uderzyło go w plecy i przygwoździło do słupa. Upuścił drut telefoniczny.
Jakieś zęby przegryzały mu spodnie. Zamachnął się ręką za siebie, ale gdy ją podniósł
do oczu, ujrzał ranę biegnącą od łokcia aż po nadgarstek. Wpatrywał się, zdumiony.
Nietoperze sunąc po drucie zbliżały się powolnym marszem. Zaczął rozpinać pas, ale
palce w rękawicach nie były dość chwytne. Ściągnął lewą rękawiczkę i nietoperz
natychmiast usiadł na odsłoniętym miejscu. Inne usiadły mu na plecach, a jeszcze inne
- na nogach. Cięcia były ostre, ale niezbyt bolesne. Raczej zimne. Strącił nietoperza z
ręki. Palce były czerwone i śliskie. Przecież zawsze sprzyjało mu szczęście, więc
gdyby zdołał dostać się do motoru...
Wierzgnął i drugi but wyślizgnął się z klamry. Zawisł na pasie i patrzył, jak
nietoperze czołgają się, z głowami w dół, ze szczytu słupa. Przez pewien czas kopał
nogami, jak człowiek biegnący w miejscu, a potem już tylko kołysał się powolnym
rytmem zmęczonego maratończyka, zmagającego się z ciężkim ładunkiem.
Rozdział piąty
Rząd mężczyzn zwróconych w kierunku pustyni wyśpiewywał „Ho-o-hah!".
Ciała, z wyjątkiem jasnych plam na plecach, wokół ust i na czołach, mieli
pomalowane na czarno. W długie włosy wpięli orle pióra, a z niebieskich spódniczek
zwisały lisie futerka. Turkusowe naszyjniki i grzechotki umocowane na kolanach
stukały przy każdym tanecznym kroku.
- To właśnie mój durny braciszek. - Cecil Somiviki wskazał Youngmanowi
jednego z tancerzy. - Ten w peruce. Ma takiego stracha, że się zaraz zesra.
Około pięciuset Hopi siedziało na dachach i na drabinach, popijając colę i
jedząc podpłomyki; młodzi mężczyźni przypominali śniadych kowbojów, a
dziewczęta były odziane w uroczyste stroje. Wysłannicy Nawahów, świecący się z
dala jak witryna sklepu jubilerskiego, trzymali się razem. Biali turyści w zakurzonych
okularach przeciwsłonecznych i ze spalonymi na czerwono twarzami, wykończeni
trzystumetrową wspinaczką dzielącą ich od parkingu, rozleźli się po całym placu.
Youngman szukał wzrokiem Anne. Zobaczył Walkera Chee w fioletowej opasce
podtrzymującej przycięte włosy.
- Głowotłuk nadal chce cię wykończyć -mruknął Cecil. - Cóż, tak czy inaczej,
nie jestem w stanie dziś cię wywalić. Zaraz! Paniusiu! - Sięgnął ręką i wyszarpnął
aparat fotograficzny, który turystką ukryła pod szalikiem. - Zakaz robienia zdjęć.
Czytała pani napisy?
Nosiła ciemne okulary w kształcie skrzydeł jaskółczych, a nos wysmarowała
sobie kremem.
- Napisy?
Uśmiech zmienił się w grymas, gdy Cecil otworzył ściankę aparatu i rozdeptał
butem kasetę z filmem. Wrzucił aparat do torby i wydał jej papierek z numerkiem.
- Do odebrania po tańcach.
- To jest uroczystość religijna - wyjaśnił jej Youngman.
- Na świeżym powietrzu? - pisnęła. - Dajcie spokój.
- I pamiętaj - dodał Cecil. - Bez papierka nie oddam aparatu. - Poszedł razem z
Youngmanem wzdłuż tłumu, szukając aparatów, magnetofonów lub bloków
rysunkowych. - Te durnie z Klanu Niedźwiedzia powinny były wyłapać nygusów z
aparatami już na parkingu - powiedział.
Na drabinie kivy Klanu Węża powiewały proporce z piór i końskiego włosia.
Youngman zdziwił się, że proporce powiewają również na drabinie wiodącej do kivy
Klanu Ognia.
- Tak - potwierdził Cecil - staruszki siedzą tam już wiele dni. Patrz! Znów
jakiś antropolog-amator!
Biały nastolatek przyciskał do siebie podartą torbę, w której po przeszukaniu
znalazł się magnetofon Panasonic i foliowa torebka pełna trawki.
- Nieźle. - Cecil zabrał magnetofon. - Co się dzisiaj z tobą dzieje, Youngman?
Zazwyczaj to ty znajdujesz wszystkie smakołyki.
Na środku placu zgromadzono stos zielonych gałęzi, a wykopaną obok dziurę
zakrywała drewniana pokrywa. Tańczący wchodzili na pokrywę, dając znać duchom
podziemnym, że nadciągają wysłannicy z żądaniem deszczu. Śpiewali „Ho-o-ah, ho-
o-ah, ho-o-ha!". Jeden z nich podniósł do góry „wysłanników" - kiść wijących się
węży.
Youngman i Cecil przepchnęli się przed tłum, podczas gdy tancerze zwani
„zbieraczami" rozproszyli się po całym placu. Mieli za zadanie wyzbierać wszystkie
węże, zanim przedostaną się w tłum. Kapłani nadawali rytm stukając kołatkami.
Youngman poczuł uderzenie adrenaliny przypominające haust whisky. Nawet Cecil
nagle się podniecił; gdyby nie obowiązki, to też by tańczył. Tłum cofnął się o krok.
- Sukinkot, sukinkot - powtarzał Cecil sam do siebie.
Pierwszy z tancerzy zacisnął zęby jakieś dwadzieścia centymetrów za głową
węża, resztę ciała gada podtrzymując lewą ręką. Po prawej ręce tancerza stał drugi, z
„biczem na węże" zrobionym z orlego pióra. Ogon dwumetrowego grzechotnika
diamentowego wlókł się po ziemi. Musieli czterokrotnie obtańczyć zielony stos w
centrum placu, a potem pójść po kolejnego węża. W ten sposób sprowadzano deszcz.
- Rozumiesz, wyrywają im zęby. - Youngman usłyszał, jak biały ojciec
wyjaśniał swemu synowi.
Obok nich, tańcząc na piętach, przesunął się Powell Somiviki.
- O, kurde, złapał węża nie z tej strony - powiedział Cecil.
Oczy Powella wyszły na wierzch. Ugięły się pod nim kolana. Czerwony
grzechotnik, z dala od bicza z orlego pióra, wysuwał się coraz dalej z zaciśniętych
szczęk Powella. W paszczy węża widać było dwa żółte kły jadowe. Youngman
spostrzegł, jak wąż owija się ogonem wokół ramienia Powella, przygotowując się do
uderzenia. Powell oddalił się tanecznym krokiem, a wąż ustawiał się pod właściwym
kątem do ataku.
- O, kurde - powiedział Cecil.
- Tato, widziałem...
- Ściągają im jad - odpowiedział ojciec.
Czarny grzechotnik uciekł tancerzom, a za nim niespiesznie postępował
zbieracz. Chociaż niebawem go dogonił, to wcale nie miał zamiaru zatrzymywać.
Umknęło to uwagi zebranych aż do chwili, gdy wąż zaczął uciekać między
stłoczonymi nogami. Rzucili się z krzykiem do ucieczki. Zbieracz podniósł węża za
ogon i odniósł na plac.
Powell opadł na kolana po drugiej stronie placu. Wąż nadal nie przyjął
dogodnej pozycji do uderzenia i najbliższy tancerz pomógł umieścić głowę gada w
ustach Powella z właściwej strony.
- Patrz, facet idzie na studia - wysapał Cecil - i nadal nie ma pojęcia, gdzie jest
tył, a gdzie przód. Dureń.
Taniec trwał nadal. Walker Chee przepchnął się w stronę jednego z
wychodków na skraju mesy. Kiedy wyszedł, Youngman już na niego czekał.
- Jak się czuje mały Loloma?
- Przedstawiłem już raport starszyźnie. - Chee próbował przesunąć się dalej.
- Jak się czuje? - Youngman stanął mu na drodze.
- Jest w dobrych rękach. A tak między nami, to tracicie tu wielką szansę.
Moglibyście sprzedać prawa do transmisji telewizyjnej Tańca Węży i zarobilibyście z
milion dolarów robiąc to, co i tak zawsze robicie. To byłaby wielka atrakcja dla
wszystkich.
Youngman był zdumiony. Rozmowa z Chee przypominała polowanie na
jaszczurkę. Nawet jeżeli udało ci się ją przygwoździć za ogon, to i tak potrafiła uciec.
Kiedy Youngman powrócił na plac, jednego z tancerzy akurat ugryzł wąż.
Ukąsił go w szyję i dopiero cień orlego pióra przesunięty nad oczyma węża
spowodował, że gad upadł na ziemię. Powell przeskoczył nad leżącym wężem.
Trzymał w zębach kolejnego grzechotnika, którego ogon kołysał się w rytm kroków
tancerza. Człowiek i wąż, dwie istoty nie przypadkiem spojone w jedno: legendy
wspominały o żonie-wężu. Abner niejednokrotnie mówił, że ani biali, ani nawet
Nawahowie nie mogą pojąć, że Taniec Węży jest tańcem życia, a nie śmierci.
- Chłopak daje sobie nieźle radę. - Cecil puścił oko do Youngmana.
Kiedy ostatniego węża wrzucono do dziury, najwyższy kapłan Klanu Węża
usypał koło z mączki kukurydzianej. Z koła wybiegały na wschód, zachód, północ i
południe linie prowadzące do słońca i do świata ciemności. W tym czasie, gdy się
modlił, tancerze wrzucili wijące się węże w obręb koła. Na koniec wszyscy wzięli je
w ręce i pobiegli wąską ścieżką wiodącą z mesy na pustynię. Teraz musieli przebyć
wiele kilometrów po piasku, aby na koniec wypuścić gady na wolność.
Youngman, Cecil i jeszcze jeden zastępca szeryfa imieniem Frank oddali
skonfiskowane aparaty i pomogli turystom wyjechać z zatłoczonego parkingu. Na
koniec, kiedy parking był już prawie pusty, przysiedli na zderzaku samochodu Cecila i
otworzyli zimne puszki piwa.
Anne się nie pojawiła. Z całą pewnością, pomyślał Youngman, miała coś
lepszego do roboty.
- Nie był ten taniec ani taki zły, ani taki dobry. - Cecil otworzył puszkę
trzymając ją z dala od twarzy. - Na pewno nie najgorszy.
- Brat nieźle ci się spisał. - Frankowi odbiło się.
- Z początku się bał. - Cecil skrzywił się. -Mówiłem mu: nie możesz tego
robić wbrew sobie. Jeżeli wierzysz, to ci nic nie będzie.
- Kto został pogryziony? - Youngman włączył się w rozmowę.
- Jak on się zwie... Motyl. Nie, brat Motyla. Dam mu już jutro popalić. - Cecil
roześmiał się. - Ależ to był widok, Powell z tymi wężami.
Cecil z przyjemnością podrapał się po przyrodzeniu. Frank był zastępcą
szeryfa z pueblo Walpi i w jego żyłach płynęło wystarczająco wiele białej krwi, aby
wyrosły mu wąsiki i długi nos, tak że za plecami mówiono o nim: „Koński Łeb".
- A pamiętacie, jak wąż przedostał się w tłum? - Trącił Youngmana pod żebro.
- Ta tłusta blondynka. Myślałem, że będzie wisieć w powietrzu przynajmniej przez
miesiąc.
- Niezły ubaw - powiedział Youngman.
- Chcą się gapić na tańce, to niech potem nie wrzeszczą - dodał Cecil. - Nikt
ich tu nie prosił. To nie Gallup. Jeżeli chcą się upić, obejrzeć jakieś lewe tańce, to
niech jadą do Gallup.
Na parkingu zostały jedynie samochody Hopi i le sabre Walkera Chee.
- Ciekawe, po co Chee tak długo tu siedzi? -Youngman wziął od Franka
papierosa.
- Interesy - powiedział cicho Cecil.
- Interesy?
- Tak mi mówiono. Skurwiel nie ma za grosz taktu. - Cecil splunął na ziemię.
- Jakie interesy?
- Coś o tym, żeby pozwolić Nawahom na nadzorowanie wspólnych terenów.
ś
e niby nam zrobią przysługę, jak zwykle. W mordę, to nie były nawet żadne wspólne
tereny, dopóki Głowotłuki nie dotarły do odpowiednich ludzi w Urzędzie i nie
ukradły, co tylko było można. Jak Nawahowie i ludzie z Urzędu dopną swego, to
zostanie nam tylko tyle ziemi, żeby się na niej odlać w kucki.
- A wiecie, spotkałem parę tygodni temu śmiesznego typka - powiedział
Frank. - Wysoki, rudy pahan, mówił, że jest lekarzem. Prowadził zabawny pojazd.
- Też go spotkałem - powiedział Youngman. - Ale co cię w nim tak
rozbawiło?
- Nic, za pierwszym razem nic. Ale za drugim razem spotkałem go w Five
House Butte. Pytał mnie o nietoperze. Czy też cię pytał o nietoperze?
Cecil i Frank zostali, żeby wypić jeszcze kilka piw, zaś Youngman poszedł z
powrotem do pueblo. Spoza siatkowych drzwi dobiegały odgłosy rodzinnych biesiad,
a wraz z nimi zapach duszonego królika. Przez okna widział Chee, pozostałych
Nawahów i starszyznę pueblo. Youngman usiadł sam w miejscu, gdzie plac urywał
się na brzegu mesy i opuścił nogi.
Słońce świeciło mu prosto w oczy. Spojrzał w dół, gdzie widok przesłaniało
mu wątłe drzewko kurczowo trzymające się skalnego występu. Gdyby miał lornetkę,
to byłby zapewne w stanie dostrzec powracających z pustyni tancerzy. Drobne punkty
przesuwające się w półkilometrowej długości cieniach. Na wschodzie widać było
purpurową poświatę, która na zachodzie przechodziła w złoto. Za górami, po drugiej
stronie pustyni, miasta zakwitałyby teraz światłem. Winslow, Flagstaff, Tucson,
Phoenix. Bulwary, drzewa palmowe, neony moteli, baseny, wszystko oświetlone
prądem uzyskanym ze skradzionej, podzielonej, kupionej i znikającej wody. Ho-ah-
ho, każdy pragnie deszczu.
Ale cóż z nietoperzami? Dlaczego pahan, który chciał kroić Abnera,
interesował się nietoperzami? Jeżeli tak go interesowały, to dlaczego nie siedział w
grotach Carlsbad, gdzie miałby ich miliony?
Ale na ranczu Momoa wszyscy czuli się dobrze, pomyślał. I zdziwił się,
czemu pomyślał o Momoach, aż przypomniał sobie, że właśnie w tamtym kierunku
podążyła Anne. Tak Abner, jak i młody Loloma zostali zaatakowani na wschód od
Gilboa. A ona udała się na zachód. No i miała radio. Jej jedynym kłopotem był on
sam. Przypomniał sobie, jak to oboje razem pojechali na camping, ponad Dinnebito
Wash. Camping to wielkie słowo. Chodziło o złowienie kilku pstrągów. O kochanie
się na kocu.
Drugiego wieczoru zaczęła mu opowiadać o swojej rodzinie, a następnej nocy
zapytała go o to samo.
- śadnej rodziny, żadnych wspomnień - powiedział.
- Widziałam twoje obrazki. Tę straszną, krwawą twarz na każdym z nich.
Miałam wrażenie, że to jakiś symbol.
- Też mi symbol - odparł. - To jest Masaw.
Opowiedział jej kilka historii o Kanionie Maski. O tym, jak to zakrwawiony
Masaw uciekł i zapłonął podziemnym ogniem, którego nikt nigdy nie był w stanie
ugasić. O mieście umarłych. Kiedy poprosiła go, żeby ją tam zabrał, zmienił temat.
- To znaczy, że takie miejsce wcale nie istnieje? - Uśmiechnęła się.
- Coś w tym rodzaju. - Wymigał się.
- Tak jak się mówi: „za górami, za lasami"?
- Jeżeli już tam się znajdziesz, to znaczy, że jesteś zgubiona.
Coś ją jednak niepokoiło.
- Ale jak możesz rysować Masawa, skoro go nigdy nie widziałeś?
- Abner mi mówi, co mam rysować.
- A on widuje Masawa?
- Abner ma swoje znajomości.
- Pewnego dnia Abner zatruje się bieluniem.
- Masz rację.
Ale, jak się okazało, nie miała racji, pomyślał Youngman.
Abner i Anne, jedyni ludzie, na których mu zależało. Jeden nie żyje, a druga
wyjeżdża, ale niekoniecznie bez niego. Chyba żeby się uparł i został. Tylko po co?
ś
eby skończyć tak pokręcony jak Stone Man lub odtrącony jak Abner? Przecież Chee
już go prawie usunął z pracy. Cecil odmówił dochodzenia w sprawie zniknięcia ciała
Abnera.
Dlaczego nie pojechać z Anne? Lub, gdyby to wyrazić słowami białych,
dlaczego nadal żyć jak Indianin? W jakim celu żyć w tym parszywym zakątku, pocąc
się całymi dniami i marznąc po nocach? Po kilku kursach mógłby pracować od
dziewiątej do piątej w klimatyzowanym biurze, cieszyć się dwutygodniowymi
wakacjami, prowadzić samochód małolitrażowy i dorobić się dwóch garniturów. Albo
też, gdyby starczyło mu sprytu, mógłby zostać zawodowym Indianinem, tak jak Chee.
Anne na pewno by tego w ten sposób nie ujęła. Dla niej to była po prostu kwestia
wzajemnej miłości. Lub też „wzajemnego oddania", jak lubiła to nazywać. Ale
Youngman był już oddany. Urodzić się Indianinem w rezerwacie to tak, jak popełnić
zbrodnię lub zostać skazanym na dożywocie w izolatce. Kwarantanna połączona ze
ś
wiadomością, że życie wśród białych zdusi go do reszty. A oto objawy tej chorobo-
zbrodni: użalanie się nad swoim losem, podejrzliwość, głupota i duma. Czy urodził
się w dwudzies-tym wieku jakiś Indianin - pomyślał Youngman - który nie byłby
schizofrenikiem? I który nie chciał tego użyć jako wymówki? Czy ktokolwiek inny
mógł się z nimi w tym równać?
Youngman posłyszał kroki ze strony mesy. Obok usiadł Harold Masito, paląc
skręta z lokalnej machorki, trzy razy mocniejszej od tytoniu kupowanego w sklepie.
Kapłan Klanu Niedźwiedzia nosił się oficjalnie, zapięty na ostatni guzik. W
padających z boku promieniach słońca jego twarz wydawała się równie porowata jak
wapień.
- Nadal nie ma chmur. - Popatrzył na góry.
- Jeszcze nie.
- Chcesz je wymyślić? To się nie uda. Robimy, co do nas należy, a potem
nadchodzą deszcze. Za parę dni. Może nieco więcej. W nocy nadejdzie bryza, a potem
prawdziwy deszcz. Nie tak jak wczoraj.
- Tak naprawdę to myślałem o Abnerze - powiedział Youngman. - O Abnerze
i o nietoperzach.
Siedzieli przez minutę w milczeniu, patrząc w dół, na piasek.
- Ja też myślałem o Abnerze - powiedział Harold. - Nie powinniśmy byli
przeganiać go z mesy.
- Sam mówiłeś, że stał się czarodziejem.
- Bo był. Ale posiadł moc. Jedyna moc, jaką mamy, to Masaw, ta ziemia.
Abner umiał rozmawiać z Masawem, ale przegoniliśmy go i teraz tracimy naszą
ziemię. Według mnie był to bardzo dzielny człowiek. Nie powinienem był się go bać.
Ty się nie bałeś.
- Nie wierzyłem, że jest czarownikiem.
- A teraz?
- Też nie. Ale inni zdają się wierzyć. Obrabowali jego grób. Nic o tym nie
wiesz?
- To znaczy, że grób jest pusty?
- Tak. To mnie nie dziwi. Ale nie mam pojęcia, co go zabiło. Jeszcze nigdy nie
widziałem takich ran. Nie było też żadnych śladów.
- Ślady pokazują się tylko wtedy, gdy na nie patrzysz. Abner doprowadzał
rzecz do końca. Widziałem go we śnie ostatniej nocy. Dlatego przyszedłem teraz do
ciebie.
- Tak? - Youngman uśmiechnął się z goryczą. - No, skoro już się z nim
nagadałeś, to o czym mówił?
- Kazał ci pomóc, bo nie umiesz czytać.
- Wuju, wiele nie umiem, ale czytać potrafię.
- Słowa.
- Tak.
- Czy jak znalazłeś Abnera, to widziałeś jakieś napisy?
- Nie.
Harold chrząknął, jakby się tego domyślał.
- Co miałem czytać? - zapytał przygnębiony Youngman. - Jakieś bazgroły na
piasku? Trochę za późno na to, żebyś teraz wstawiał się za Abnerem. To nie ja, tylko
ty wygnałeś go z mesy. Te bajki o czarach...
- Ukradł tablicę.
- Co? - Youngman stanął jak wryty.
- Ukradł tablicę Klanu Ognia, tak żeby Pahana nie mógł powrócić. Prawdziwy
Biały Brat ma róg tablicy. Kiedy znów do nas przyjdzie, to obie części złożymy razem
i wszystko będzie dobrze. Tablicę mieliśmy od zawsze, żebyśmy mogli rozpoznać
prawdziwego Pahanę, kiedy się wreszcie pojawi.
- Od zawsze?
- Z kraju Majów. Abner znał ich pismo.
- Aha. - Youngman starał się zachować powagę. - Nic mi o tym nie mówił. - A
może też znał grekę i łacinę, pomyślał z ironią.
- Musieliśmy opuścić kraj Majów, bo życie było tam zbyt lekkie.
- To rzeczywiście ważny argument.
- Tu, wraz z Masawem, odprawiamy wszystkie ceremonie, tak żeby obrodziła
kukurydza i ryż. W ten sposób trzymamy się blisko słusznej drogi. Wiem, że to
niełatwe, ale jesteśmy narodem wybranym...
- Nie wybranym. - Youngman stracił cierpliwość. - Durnym. Jesteśmy
największymi durniami na świecie. Spójrz na nas! Łazimy w szmatach, jemy
kukurydzę, której inni nie daliby nawet świniom, śpimy na barłogach i mamy wielką
frajdę z tego, że jesteśmy najbardziej popapranymi i pożałowania godnymi ludźmi na
ś
wiecie. Bo tak właśnie jest. I to wyłącznie z naszej własnej winy. Jesteśmy tak
kurewsko głupi, że aż napawa nas to dumą.
Jeszcze zanim skończył mówić, zawstydził się. Harold patrzył na niego z
przerażeniem.
- Przepraszam, wuju. To głupota i kłamstwo. Dobrze? Mówiłeś mi o
skradzionej tabliczce.
- Bo ona naprawdę istnieje.
- Nie wątpię - Youngman starał się ułaskawić Harolda.
- Raz, pamiętam, pojechaliśmy z nią do prezydenta Tafta, żeby sprawdzić, czy
nie jest prawdziwym Pahaną.
Niech zgadnę, pomyślał Youngman.
- No i? - zapytał.
- Nie. - Odparł przygnębiony Harold.
Youngman z niepokojem pomyślał o ołtarzu, który wzniósł Abner;
przygotował tam przecież miejsce dla tabliczki.
- Tak czy inaczej, to bez znaczenia. - Twarz Harolda rozjaśniła się. - Teraz
Abner już oddał ją Masawowi. Pahaną nie skorzystał z okazji. Nie masz zamiaru
opuścić rezerwatu? - spytał.
- A dlaczego? - zdziwił się Youngman.
- Mówią, że cię wyleją. Chee obiecuje wszystkim pomoc, ale nalega, żeby cię
zwolniono.
- Ani starszyzna, ani Cecil by się na to nie zgodzili.
- Cecil nie ma tu nic do powiedzenia. A Chee potrafi mówić przekonywająco.
A może to dlatego, że jesteś z tą dziewczyną, z tą białą. Czy myślisz, że to nie napsuło
ludziom krwi?
- To nasza sprawa.
- No, cóż, tak to już bywa. - Harold poruszył się i wsparł dłonie na kolanach. -
Czas już na mnie. Syn przyniósł lody w termosie. Masz, dokończ. - Podał
Youngmanowi nie dopalonego skręta.
Zwolniony, pomyślał Youngman. Jak dotąd nie zastanawiał się nad swoją
pracą, nie było nad czym. A poza tym, jeżeli nie był w stanie utrzymać się na takiej
posadzie, to jakie szansę miałby gdzie indziej?
- Abner dodał coś jeszcze w tym śnie - powiedział Harold.
- Tak?
- Prosił, żebyś mi pokazał zdjęcia, które u niego zrobiłeś.
Youngman wyprostował się i wypuścił obłok gryzącego dymu. Nadal myślał o
utracie pracy, ale nagle przypomniał sobie, że nikomu nie wspominał o zdjęciach,
które zrobił w chacie Abnera. Poza Anne i jej turystami nikt nie miał o nich pojęcia.
Może wspomnieli o tym Selwynowi.
- W porządku - odparł. - Przyniosę je. Nie mam ich przy sobie...
Dotknął kieszeni bluzy i wyczuł coś płaskiego. Wyciągnął zdjęcie Abnera
rozciągniętego na ziemi. Youngman był pewien, że dołączył je do swojego raportu.
Był przekonany, że nie wkładał nic do kieszeni.
- Myliłem się - powiedział. - Po co ci to?
- śeby ci coś wytłumaczyć. - Harold wziął zdjęcia.
Zapomniałem dołączyć zdjęcia, to wszystko, pomyślał Youngman.
Stary kapłan Klanu Niedźwiedzia uważnie przyglądał się zdjęciom.
- Kojot to ty. Jastrząb to ptak Masawa, przynosi mu meldunki. Ogień... -
Harold zmarszczył brwi. - Ogień pękł na dwoje. Spirale i swastyki są przekręcone w
drugą stronę. Odwrócone! A więc zrobił to!
Twarz Harolda ściągnęła się w grymasie przerażenia. Zdumienie ustąpiło
miejsca wściekłości.
- Trzeba go było zatłuc, a nie wygnać.
- Wyjaśnij mi wszystko - poprosił Youngman.
Harold podarł zdjęcia i cisnął je w dół ściany mesy. Youngman starał się je
schwycić, ale porwane karteczki odleciały na pustynię.
- Nie będę nic więcej czytać. - Harold podniósł się. - Nie pomogę ci. śegnaj.
Youngman patrzył na wirujące w dole kawałki papieru. Teraz już nigdy nie
dowie się, co zrobił Abner.
- Może pomogą mi kapłani Klanu Ognia! - krzyknął. Ale Harold już wchodził
w drzwi swojego domu.
Szybko zapadał zmrok. Małe kwadratowe domki puebla zmieniały się w
jeszcze mniejsze kwadraciki światła bijącego z lamp gazowych. W uliczkach i
zaułkach rozbrzmiewały odgłosy wieczornego posiłku.
Youngman przeciągnął się i ruszył w kierunku parkingu. Cecil zaprosił go na
kolację. Przechodząc koło skraju placu, Youngman zatrzymał się przy trzeciej kivie. Z
drabiny wiodącej do podziemnej sali zwisał totem Klanu Ognia. Było rzeczą
niezwykłą, prawie świętokradczą, żeby kapłani siedzieli w kivie podczas Tańca Węży.
Ale jeszcze gorsze było zakłócanie im spokoju.
Stał przy drabinie, nasłuchując jakiegokolwiek głosu lub dźwięku. Odciął się
od dźwięków dochodzących z domów i od szumu wiatru. W kivie panowała absolutna
cisza. Gałęzie przymocowane do niższych szczebli drabiny zasłaniały widok w głąb,
ale Youngman poczuł smród psującego się mięsa.
Niepewnie potrząsnął drabiną. Nic się nie stało. Według Stone'a Mana na dół
zeszło ośmiu kapłanów; przynajmniej jeden z nich powinien był dostrzec ruchy
drabiny, chociaż, prawdę mówiąc, mogli wszyscy niepostrzeżenie opuścić kivę
ostatniej nocy. Być może w kivie nikogo już nie było. Zobaczył, jak czarna pszczoła z
krwisto zabarwionymi skrzydłami wyczołguje się w górę po drabinie, pszczoła z
gatunku żywiących się padliną. Z uliczki doleciał go śmiech. Poza Youngmanem
nikogo nadal nie było na placu. Za chwilę pojawiła się druga pszczoła.
Youngman zaczął schodzić. Gdy butami odepchnął przymocowane gałęzie,
był pewien, że dobiegną go gniewne głosy. Ale poza skrzypieniem szczebli drabiny
nie rozległ się żaden dźwięk. Zrzucił z ręki kolejnego owada. W kivie panowało
zimno. Nie chłód. Zimno, aż koszula przylepiła mu się do pleców. I ciemno. Blade
ś
wiatło padające z góry rozpraszało się, zanim było w stanie oświetlić podłogę. Nie
widział nic poza szarym sklepieniem kivy. Powietrze było gęste, z lekka słodkie i
duszące.
Zapalił zapałkę.
Wokół niego siedzieli mężczyźni, oparci o ściany kivy. Wszyscy byli
rozebrani do pasa. Niektórzy trzymali w rękach patyczki modlitewne. Ten, który
patrzył na Youngmana, rozsypał sobie na nogi mączkę kukurydzianą i piasek. Na
ciałach nie było żadnych śladów, ale ich skóra sczerniała, na ustach zastygły płaty
piany. Wszyscy byli martwi.
Helikopter Nawahów tkwił na środku placu, otoczony reflektorami. Na kivę
skierowano rząd zabijających zarazki lamp ultrafioletowych, a ze środka wypełzła
postać ubrana jak astronauta w hermetyczny kombinezon. Strój poprzednio spryskano
ś
rodkiem odstraszającym szczury, a przez szybkę w hełmie można było dostrzec
maskę tlenową. Po chwili pojawiła się druga taka sama postać i obie wyciągnęły na
plac ciało szczelnie owinięte w kokon, który następnie odnieśli do helikoptera.
Natychmiast powrócili po resztę.
- Już dziesiąta. - Walker Chee zerknął na zegarek. On, Youngman, Cecil i
starszyzna wioski przyglądali się wszystkiemu z dachu domu Stone'a Mana, z
odległości trzydziestu metrów. Wszyscy mieszkańcy wioski, niektórzy owinięci w
koce, przyglądali się zalanemu światłem miejscu z dachów swoich domów. - Całe
szczęście, że to się nie stało dziś po południu.
- Tak - zgodził się Youngman. - Tylko tego byłoby trzeba, żeby kilkuset
białych popędziło stąd z wrzaskiem, że wybuchła epidemia.
- Zaraz, zaraz, nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- A ja chcę wiedzieć, o czym wy obaj mówicie - przerwał im Cecil. - Epidemia
czego?
- Gada bez sensu - odparł Chee. - Mogło im się cokolwiek przydarzyć. Według
niego wyglądali na spalonych.
- Powiedziałem, że wyglądali jak przypaleni, a nie, że byli spaleni - poprawił
go Youngman.
- Tak czy inaczej, zaraz będzie tu drugi helikopter. Chodziło mi o to, że nie
musimy szczepić całego tłumu. Właśnie w ten sposób - Chee warknął na Youngmana
- powstają plotki.
- A przeciwko czemu, do cholery, będziesz ich szczepić? - zapytał Youngman.
- Zastosujemy antybiotyki o działaniu ogólnym, takie jak streptomycyna. -
Chee zwrócił się do starszyzny. - Chcę wam tylko pomóc. Szeryfie, czy możesz kazać
temu zastępcy, żeby się zamknął?
Na plac wyniesiono z kivy szósty srebrzysty kokon. Ci sami starcy, którzy
jeszcze niedawno uwierzyli w najbardziej przekonujące przemówienie Walkera Chee,
teraz przyglądali się wodzowi Nawahów z nieukrywaną podejrzliwością.
- Wielu ludzi tutaj nie lubi widoku igły - powiedział Cecil. - Biorąc pod
uwagę, że to wszystko spieprzy Taniec Deszczu, to nie radzę ci tu wydawać
rozkazów.
- Tu chodzi o rzeczy poważniejsze od jakiegoś tam Tańca Deszczu! - Chee
stracił cierpliwość.
- No to mów - zasugerował Youngman. - Zacznij od tego, że masz zamiar całą
wioskę objąć kwarantanną.
- Słuchaj - Chee zwrócił się do Cecila - jeżeli masz ochotę mieć kryminalistę
za zastępcę, to twoja sprawa. Ale ja nie mam ochoty...
- Masz zamiar obłożyć nas kwarantanną? - zapytał Cecil.
- Tylko jako środek zapobiegawczy... - Chee dostrzegł zwrócone na siebie
twarze ludzi z sąsiednich dachów. - To zwykły tryb postępowania.
Siódmy kokon powędrował do helikoptera. Jeden z dwóch ludzi w
skafandrach pomachał do Chee. Drugi powrócił do kivy z miotaczem płomieni.
Strumień ognia wypełnił podziemną komorę.
Stone Man cofnął się.
- Widziałem, jak na dół schodziło ośmiu kapłanów - powiedział.
Chee sięgnął po radio i wydał dyspozycję:
- Doktorze, wyciągnął pan wszystkie ciała, prawda?
Telefon udzielił pozytywnej odpowiedzi, pomimo że ani Youngman, ani inni
nie widzieli, żeby lekarz sięgał po aparat. Znaczyło to, że pracowali w słuchawkach, z
mikrofonami.
- Dobrze - powiedział Chee. - Nikogo więcej tam nie ma. Tylko siedem ciał -
powiedział do Stone'a Mana.
- Czy nie widzieli małej kamiennej tabliczki? - zapytał Stone Man.
Chee wzruszył ramionami, ale powtórzył jego pytanie.
- Wszystko wyjęliśmy. śadnej tabliczki tam nie było - padła odpowiedź przez
mikrofon.
- Daj mi radio - poprosił Youngman.
- Ciebie tu nie ma. - Chee potrząsnął głową. - Twoi ludzie wywalili cię
wczoraj z roboty.
- Daj mu, o co prosi. - Stone Mań patrzył na zbezczeszczoną kivę. W oczach
miał łzy. - Zrób to.
Youngman wyciągnął rękę.
- Duran! - Chee zniżył głos. - Sam widziałeś ciała. Nie ma ani śladu ran.
ś
adnej opuchlizny, wrzodów, nic. Nie rozrabiaj. Nie wywołuj paniki.
- Dziękuję. - Youngman wziął radio. - Doktorze, to pan? Niech pan podniesie
rękę.
Postać bez miotacza podniosła w górę prawą dłoń.
- Doktorze, jaka jest przyczyna śmierci?
Głos w słuchawce był wysoki i poprawnie akcentował wyrazy. Głos białego.
Ten sam lekarz, który przyleciał do Gilboa po Isę Lolomę, domyślił się Youngman.
- Nic na pewno nie wiadomo. Piana na ustach zdaje się wskazywać na infekcję
płuc.
- A więc choroba?
- Lub inne związki trujące. Być może choroba.
- Wysoce zakaźna choroba.
- Niekoniecznie. Warunki panujące w grocie są wyjątkowe. Zamknięte
pomieszczenie, wspólne jedzenie, brak higieny i tak dalej. Choroba, która w
normalnych okolicznościach nie byłaby zakaźna, w tych warunkach może się nią stać.
- Czy widział pan jakieś ukąszenia pcheł bądź same pchły?
- Jak dotąd nie.
- Opuchlizny?
- śadnych opuchlizn. Mogę pana zapewnić, że nie natrafiłem na ślady dżumy,
jeżeli o to panu chodzi. Wszystkie środki zapobiegawcze mają na celu ochronę przed
nieznanym i być może zaraźliwym czynnikiem patogennym. I raz jeszcze muszę
wspomnieć truciznę. Coś, czym oddychali lub co zjedli. Stan sanitarny całego puebla
wzbudza moją poważną troskę.
- No dobrze, doktorze, przestańmy tak pieprzyć. Przez dwa lata była tu wasza
pielęgniarka, która nam tłumaczyła, co to są te objawy. Po pierwsze: kapłani mieli
pianę wokół ust, co znaczy, że coś zaatakowało ich płuca. Po drugie: czarna skóra, co
oznacza, że mieli tak zaczopowane płuca, że tlen nie docierał do krwi. Po trzecie, w
ciągu dwóch dni umarło siedem osób. Innymi słowy, umarli na dżumę płucną, która
jest o wiele groźniejsza od zwykłej dżumy.
- Co za różnica? - zapytał Cecil.
- Nie potrzeba żadnych pcheł. Wystarczy jeden chory człowiek i może
uśmiercić wszystkich przyjaciół jednym kaszlnięciem. Ta choroba jest prawie w stu
procentach śmiertelna, prawda doktorze? - dodał Youngman.
Postać w skafandrze namyślała się przez dłuższą chwilę.
- Ci ludzie są martwi, od dawna już nie wydychają żadnych zarazków. Jeżeli
nikt się do nich nie zbliżał, to ryzyko dalszej infekcji jest znikome.
- A więc to dżuma płucna.
- To przedwczesne domysły. Zrobimy sekcje, tak samo jak temu chłopcu...
Chee zbyt późno dał znak lekarzowi.
- Ach, tak? - Youngman zwrcił się do Nawaha. - Ty skurwysynu!
- Najważniejsze, to zapobiec panice - stwierdził Chee.
- ...co by wskazywało, że chłopiec umarł na dżumę - mówił głos w słuchawce.
- Znaleźliśmy ślady ukąszeń pcheł. Bakcyle przypuszczalnie w ten sposób przeniknęły
do organizmu. Muszę podkreślić, że był to przypadek odosobniony.
- Aż do dzisiaj.
- Być może - potwierdził głos - aż do dzisiaj.
- Osiem przypadków nadal nie oznacza epidemii - zauważył Chee.
Youngman przyglądał się dwóm postaciom w skafandrach, miotaczowi
płomieni, reflektorom i helikopterowi wypełnionemu zwłokami. Takiej inwazji
dwudziestowiecznej techniki Shongopovi jeszcze dotąd nie widziało.
- Ale jeżeli to jest - powiedział Youngman -jeżeli to jest epidemia, to jesteś
gotów stawić jej czoło, prawda, Chee? Tylko to mnie obchodzi. Jesteś przygotowany
na wszystko?
- Sam widzisz. Wasze szczęście, że tu jestem.
- Być może. - Youngman oddał mu radio. -Cecil, Joe Momoa zazwyczaj
pojawia się na tańcach?
- Zawsze. A Joe Jr. i Ben przyjeżdżają na motorach.
- Widziałeś ich dzisiaj?
- Nie.
- Gdybyśmy mieli jakiś telefon... - zaczął Chee.
- Ty masz - powiedział Youngman. - W samochodzie.
Youngman, Chee, biały lekarz i policjant - Nawah o imieniu Begay - lecieli
drugim helikopterem nad Dinnebito Wash. Lecieli z szybkością dwustu
siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, przeczesując mrok snopem światła z
reflektora, gdyż telefon w domu Momoa nadal milczał.
- Jeżeli ze mnie taki skurwysyn - Chee zwrócił się do Youngmana - to
dlaczego właściwie ci pomagam?
- Bo nie masz innego wyjścia. Bo coś ukrywasz. Bo się boisz.
W dole przepływała pustynia z pofałdowanymi wydmami. Youngman
poklepał pilota po ramieniu.
- Zaraz pojawią się kominy, lepiej wznieś się wyżej.
- Nic nie widzę.
- Tak czy inaczej, wznieś się.
Helikopter uniósł się o dwadzieścia metrów. Wtem reflektor oświetlił
czerwoną kolumnę piaskowca podchodzącą prawie pod płozy. Helikopter podskoczył
o następne dwadzieścia metrów.
Youngman nie wspominał dobrze helikopterów; nie miał żadnych dobrych
wspomnień z wojska. Tak jak i armia, helikoptery były zbyt skomplikowane,
nielogiczne i głośne. Siedzący obok Youngmana lekarz - ten sam, z którym rozmawiał
na placu przez radio - wyciągał z pudła kombinezony ochronne z napisem „Centrum
Kontroli Chorób - Sterylne, jeżeli nieotwarte ani nieuszkodzone".
- Wszystko mi jedno, czy cię okłamuję - powiedział Chee. - I mogę być
skurwysynem, jeżeli to konieczne. Słyszysz?
- Konieczne? - Youngman wyciągnął nogi tak wygodnie, jak się dało.
- śeby stać się takim jak oni. Biali. Chyba nie jesteś taki głupi, żeby na to
jeszcze nie wpaść. Nie podoba ci się to, ale nie próbuj mnie okłamywać. Sam o tym
wiesz.
- Nie mam pojęcia, o czym ty gadasz.
- Tak? Mówię ci, że jesteśmy po tej samej stronie. Ty i ja, Duran, ty i ja po tej
samej stronie, przeciw białym.
- Jesteś rasistą?
- A ty to może nie? Wszyscy są. A biali to co? Co tydzień jestem w Phoenix,
w Houston czy w Dallas i spotykam mnóstwo białych bankierów, którzy wstają na
mój widok. Ale dobrze wiem, że każdy z nich wolałby sobie wsadzić w tyłek ostro
zastrugany patyk, niż mieć do czynienia ze mną. Zapraszają mnie na lunch - nie myśl
sobie, że do prywatnych klubów - karmią homarami i stekami, a kiedy już wyjdą, to
plują na podłogę. Nienawidzą mnie, ot tak, po prostu, a nienawidzą mnie podwójnie,
dlatego że każę im płacić. Każę im płacić miliony. Nic się nie zmieniło, Duran. Nadal
chcą wszystko ukraść. Chcą nas zamorzyć głodem, tylko że teraz tego już nie mogą
zrobić. Podziękuj za to Arabom. Brakuje im węgla, brakuje im ropy, brakuje im gazu
i brakuje im czasu. Brakuje im czasu, żeby nas zagłodzić, wobec czego muszą płacić.
I wiesz, czego się jeszcze dowiedziałem? Wcale nie są od nas mądrzejsi. Ale mają
pieniądze i mają za sobą Waszyngton, i cały czas pamiętają: że są przeciw nam. Jeżeli
nie będziemy trzymać się razem, to koniec z nami, Duran.
Gdy Chee mówił, lekarz pokazywał na migi, jak naciągnąć kombinezon
ochronny. Najpierw stopy. Dopiąć paski w kostkach. Butla przewieszona przez plecy.
Podłączyć rurę i przełożyć ją nad obojczykiem. Włączyć słuchawki i mikrofon do
gniazdka radia. Zapiąć kombinezon od uda aż po kołnierz. Zewnętrzny zamek.
Youngman liczył się z pewnymi środkami ostrożności, ale nie z czymś takim.
- Wiedzą, że mnie nie nabiorą - mówił Chee. - Teraz mogą jedynie starać się
działać za moimi plecami. Przekupić przeciwników w radzie szczepowej. Albo
podburzyć Hopi. Mają nadzieję, że to ty wbijesz mi nóż w plecy.
Dwa helikoptery, zastanawiał się Youngman. Jeden w prezencie, to było
jeszcze możliwe. Ale dwa? Nowy huey kosztował z ćwierć miliona dolarów.
Używany też nie był tani. Nikt nikomu nie daje dwóch hueyów w prezencie. Nawet
Walkerowi Chee.
- Duran, jesteśmy po tej samej stronie. Nie mówmy o tych idiotyzmach, o
różnych plemionach. Nie lubisz mnie i ja ciebie też nie lubię. Trudno, trzeba się
będzie z tym pogodzić. I jeszcze z czymś innym będziesz się musiał pogodzić. Jestem
jedynym Indianinem na terenie czterech stanów, być może w całym kraju, który jest w
stanie nas ocalić. śadne tam Tańce Deszczu ani czarownicy, ani kopani liberałowie!
Ja! Bo znam się na bankowości, na stopach procentowych, na przekupywaniu
urzędników, a także dlatego, że ze mnie kawał skurwysyna. Lepszego nie mamy.
- To dlatego nie objąłeś mnie kwarantanną w Ship Rock? Nie chciałeś, żebym
zaczął mówić o epidemii i „wbijał ci nóż w plecy?
- Znów gadasz jak dureń. - Chee nałożył kombinezon. - Przecież widzisz, że
robię wszystko, co mogę, żeby powstrzymać... nowe przypadki.
- No i próbujesz wywalić mnie z pracy. To tak miał wyglądać ten twój
„pozytywny raport" na mój temat?
- To się wszystko może zmienić, zastępco. Jeżeli staniesz po mojej stronie, to
wszystko odkręcimy.
Płaska ziemia ustąpiła pagórkom, a potem pojawiły się łąki.
- Czas założyć maski - powiedział lekarz.
- Niech no nas tylko Joe Momoa zobaczy -zażartował Chee. - Przestraszymy
go na śmierć.
Pod rozsuwanymi drzwiami przesuwały się drzewa rancza. Potem kamieniste
pole i strumień, na dnie którego widać było szare, patrzące w górę głazy. Znów
drzewa, droga, pusta zagroda i rzęsiście oświetlony dom Momoa. Helikopter
dwukrotnie okrążył dom, zanim usiadł na starannie utrzymanym podwórku.
Nietoperz unosił się nad kaktusem. W świetle księżyca kwiaty kaktusa były
białe, mięsiste i prawie fluoryzujące. Nietoperz wsunął nos przez płatki, żeby spić
nektar swoim długim językiem.
- Wróciły!
- Nie. - Anne dorzuciła drzewa do ognia. - To nietoperz kaktusowy. Zapyla je.
- Tak jak motyl - Franklin uśmiechnął się i kaszlnął. - Pustynny motyl.
Schylona, na czworakach, dmuchała w żar. Zaskoczony nietoperz wzbił się z
krzaka i odleciał w ciemność.
- Jak tam Henry? - Franklin podniósł się na łokciach. - Gdzie on się podział?
Anne podtrzymywała przez cały dzień ogień, na próżno wysyłając w niebo
dymny znak. Teraz chodziło jej o światło. Palący się chrust oświetlał stos kamieni
leżący dwadzieścia kroków od furgonetki.
- Tam. Pochowałam go po południu, kiedy spałeś. Spałeś przez cały dzień.
Udało się jej złapać dużego jaszczura. Odcięła tłusty ogon, przebiła go rożnem
i położyła nad ogniem. Złamane palce spuchły i zabarwiły się na fioletowo. Pociętym
kaktusem napełniła worek zrobiony z koszuli. Franklin tarł szczecinę na brodzie. W
każdej innej sytuacji, będąc sam na sam z młodą kobietą, byłby podniecony jak
kozioł. W każdej innej sytuacji.
- Boże, jakie te gwiazdy są jasne. - Głowa znów mu opadła.
- Zawsze są takie jasne. Tutaj nic ich nie przesłania.
- Oślepiają.
Anne sięgnęła po ostatni kawałek surowego mięsa węża.
- Musisz jeść.
- Nie.
- Przynajmniej wyssij je.
Odpędził ją ruchem ręki.
- Pani przetrwa to wszystko, prawda, panno Dillon? Pani naprawdę jest w
stanie dać sobie tutaj radę.
- Jest ktoś taki, kto mnie wiele nauczył.
- I sądzisz, że ten ktoś teraz cię uratuje. Ten indiański policjant, czyż nie tak?
Miała mu właśnie kazać się zamknąć, kiedy doszła do wniosku, że nie ma
powodu kłamać.
- Tak. Mam nadzieję. Może ocali nas oboje.
- Nie, mnie już jest dobrze. Śmieszne, tak szybko zamykałem drzwi przed
Claire, a teraz już mi na niczym nie zależy.
- Musisz spróbować.
- Powiedz - przekręcił głowę w jej kierunku - czy przebaczasz mi, że
zostawiłem żonę na pastwę śmierci? Przebaczasz? - Odczekał chwilę. -Nie sądzę.
Wątpię, żeby ktokolwiek mi przebaczył. Jeżeli mi się poszczęści, to tutaj umrę.
Anne obróciła ogon jaszczura nad ogniem. Łuskowata skóra odpadła,
odsłaniając woskowy, żyłkowany tłuszcz.
Franklin podparł się na łokciu.
- Widziałem we śnie Boga. Wyglądało to tak: byłem sam, zagubiony na
pustyni, i zobaczyłem z dala blask ognia. Kiedy się zbliżyłem, ujrzałem siedzącego w
kucki mężczyznę, twarzą zwróconego do ognia. Był to potężny mężczyzna, a na
plecach miał koc lub derkę. Zawołałem, a on -nie odwracając się - zaprosił mnie
gestem do ogniska. Gotował kolację, a ja byłem głodny, więc szybko podbiegłem. Tak
naprawdę, to przyjrzałem mu się dopiero wtedy, kiedy sięgałem po jedzenie. Był dwa
razy większy od człowieka, ale najbardziej rzucała się w oczy jego twarz. Olbrzymia i
pokryta krwią. Miał złamany nos, ale tej krwi było o wiele za dużo. Pomimo to
zachowywał się przyjaźnie. Powiedział mi, że mogę zostać. Zdawał się wiedzieć, kim
jestem. Powiedział mi, że jest Bogiem. I to już wszystko.
- To był Masaw, bóg Hopi. Czytałeś o nim w książkach, które wam rozdałam
przed wyjazdem, i stąd ten sen.
- Nigdy nie spojrzałem na te książki. - Franklin wolno potrząsnął głową. -
Dziękuję, poczułem się lepiej.
Franklin umierał z odwodnienia. Anne nie rozumiała, dlaczego odmawiał
picia. Ukąszenia nietoperzy były powierzchowne, złamane nogi mogły co najwyżej
boleć, a nie widziała żadnych śladów obrażeń wewnętrznych bądź krwotoku. Pomimo
to - choć nie wył z bólu - nie był nawet w stanie utrzymać w sobie soku kaktusowego.
Po prostu z własnego wyboru odpływał coraz to dalej.
Jeżeli już o to chodzi, to nie mogła pojąć, dlaczego umarł Henry.
Zrozumiała, że sama też zbyt długo nie wytrzyma. Spodnie zwisały jej luźno
wokół bioder. Nie miała dość sił, żeby dotrzeć do Gilboa, nawet gdyby rozłożyła
wyprawę na trzy kolejne noce. Musiała wobec tego wytrwać. Youngman w końcu się
pojawi. Tak naprawdę, to była pewna, że już jej szuka.
- Ktoś nas znajdzie - powiedziała.
Franklin nie odpowiedział. Leżał na plecach, odprężony, wpatrując się w
niebo. Anne przyklękła przy nim i wyżęła koszulę, tak że zaczęły z niej kapać krople
soku kaktusowego.
- Ssij. Zwilż sobie usta.
Oczy miał otwarte, ale nieobecne.
- Nie musisz poły...
Odskoczyła, gdy tylko dotknęła łokciem jego piersi. Miała wrażenie, że
koszula była rozepchnięta na skutek ułożenia ciała. Ale nie: kiedy dotknęła materiału,
poczuła miękkie, gąbczaste ciało. Rozpięła guziki i rozchyliła koszulę. Mostek
Franklina był opuchnięty i zaróżowiony. Odchyliła koszulę dalej i ujrzała jeszcze
większe obrzęki pod pachami.
- Takie jasne... - wyszeptała.
Drzwi były otwarte. Przedpokój zdobiła głowa wielkiego jelenia. Wiszący w
salonie żyrandol oświetlał dalsze głowy, stojak na strzelby, obrazy przedstawiające
sceny z polowań, derki nawajskie i szklaną gablotę ze srebrną biżuterią. Nawoływanie
Momoa przez maskę nie miało sensu: mogli się jedynie porozumiewać między sobą
przez radio. Zamknięty w szczelnym skafandrze Youngman czuł wilgoć i ciepło.
Wyglądali jak przybysze z innego świata, a Youngman tak właśnie się czuł. Podniósł
telefon.
- Nie działa.
- No i masz swoją odpowiedź - powiedział Chee. - Czy tędy przeszła jakaś
burza?
- Parę dni temu.
- Na pewno zawalił się słup. Ot, i cała tajemnica.
- Być może. - Odkładając słuchawkę, Youngman kopnął otwartą butelkę pepsi
leżącą pod stolikiem. Było w niej jeszcze trochę płynu, który rozlał się po dywanie. -
Idziemy dalej.
Łazienka na dole była czysta i pusta. Na biurku Joe Momoa leżał stos
rachunków przygotowanych do zapłacenia. Youngman spojrzał na akwarium. Duże
ryby zdawały się być zdrowe. Dwie małe, na wpół zjedzone rybki, pływały po
powierzchni. Bulgotały bąbelki powietrza. Wrzucił do środka trochę pokarmu.
W kuchni nie było nikogo. Lekarz otworzył lodówkę.
- Jedzenie jest świeże. Nawet mleko się nie zsiadło.
Kontuar kuchenny lśnił czystością, a deski do krojenia były starannie wymyte.
- Mięso niedźwiedzie. - Begay zajrzał do zamrażarki. - Niektórzy to sobie
ż
yją.
- Spójrzcie na to. - Youngman wyciągnął ze śmietnika poplamioną krwią
szmatę.
- No i co z tego? - zapytał Chee. - To może być cokolwiek. Może krew
niedźwiedzia.
Ale Youngman już wszedł do pralni. Otworzył pojemnik z brudami i zaczął
wyrzucać na ziemię ubrania.
- Co ty, do diabła, kombinujesz? - zapytał Chee.
- Zaraz zobaczymy.
Youngman rozpostarł ubrania na podłodze. Dwie koszule i sukienka były
pobrudzone na brązowo.
- Nic takiego. Pewnie ślady rdzy - stwierdził Chee. - Prawda doktorze?
- Niewykluczone. - Lekarz schował poplamione ubrania do worka.
- Pewnie, że tak - powiedział Chee. - Kiedy Joe tu wejdzie i zobaczy ten
bajzel, to ci da po dupie, Duran. Rzecz jasna, będzie się musiał ustawić w tym celu w
kolejce.
Odwrócili się, gdy zza drzwi kuchennych dobiegł jakiś dźwięk. Youngman
usłyszał w słuchawkach westchnienie ulgi, ale nie wiedział czyje. Begay otworzył
drzwi. Do środka, z nisko opuszczonym ogonem, wszedł pies i skierował się do pustej
miski. Potem ruszył w stronę mężczyzn.
- Momoa?
- Jego żony - odparł Youngman. - Joe nigdy by nie wpuścił psa, podobnie jak
konia, do domu.
Pies powąchał ubrania leżące na podłodze. Nagle, jak gdyby na wspomnienie
czegoś, zaczął piszczeć i wycofał się do hallu. Trzy albo cztery razy wracał do drzwi i
znów się cofał.
- O, cholera - powiedział Begay. - Co za numer, Chryste...
Po raz pierwszy Youngman odczuł to samo, co nawajski policjant. Przeczucie,
pewność, że dom wcale nie był opuszczony.
Pies zaprowadził ich na pierwsze piętro, wzdłuż pokrytego dywanami
korytarza, do głównej sypialni, gdzie - na wielkim łóżku - leżała martwa pani Momoa.
Sukienka opinała się na niej w dziwny sposób z powodu obrzmień wokół szyi i pod
pachami. Na nocnym stoliku stała butelka aspiryny i termometr.
W drugiej sypialni leżał Joe Jr. Był nagi, tak że od razu dostrzegli obrzmienia
w pachwinach. Ramiona i kark miał obandażowane. Lekarz obrócił go na brzuch i
zdjął opatrunki. Odsłonięte ciało było pozbawione skóry.
- Tak jak ten chłopiec... - powiedział Begay.
- Zamknij się - rozkazał lekarz. - I przysuń lampę.
- Rany takie jak u chłopca - powiedział Youngman.
- Wiem - warknął lekarz. - Sam robiłem sekcję. Pozwólcie... to bardzo
niezwykłe. Wyjątkowe. Mnóstwo ran przypominających kratery. Cholera! Oczyścili
je. Gdyby nie to, moglibyśmy pobrać próbki śliny. Zastępco, skoro jest pan taki
cwany, to może mi pan powie, jakie zwierzę zadaje takie rany?
- Nietoperze.
Lekarz wybałuszył oczy zza szybki.
- Co ty, do diabła, wygadujesz?! - Chee odepchnął Youngmana od łóżka.
- Cokolwiek ugryzło Joe, te konie i Isę Lolomę, zaatakowało w ciemnościach i
nie zostawiło żadnych śladów na ziemi. Jedyne znane mi zwierzę, które lata i ma
zęby, to nietoperz.
- Czy kiedykolwiek widziałeś takie ugryzienia nietoperzy? - zapytał Chee.
- Nie - przyznał Youngman.
- No to nie wiesz, o czym mówisz, prawda?
- Nie wiem, ale mimo to jestem tego pewien.
- Jesteś pewien czegoś niemożliwego - przerwał lekarz. - Najważniejsze jest
to, kiedy widziałeś tych ludzi po raz ostatni.
- Cztery dni temu.
- Jeżeli masz rację, to jest to najgroźniejsza forma dżumy, z jaką się
zetknąłem. Jeżeli on się nie myli, to pan, panie Chee, ma problem.
Przeszukawszy resztę domu, odnieśli oba ciała w workach do helikoptera i
poszli do wyremontowanej stodoły. W jednej części urządzono salę zabaw z ping-
pongiem i stołami do bilarda. Na honorowym miejscu wisiało oprawione zdjęcie Joe
w towarzystwie senatora Goldwatera. Sam Joe leżał w łazience, oparty o wypełniony
wymiotami sedes. Kończyny miał już zwiotczałe, ale resztę ciała trzymało jeszcze
stężenie pośmiertne. Chee optymistycznie odniósł się do braku typowych opuchlizn,
ale lekarz zwrócił uwagę na czarne plamy na twarzy zmarłego. Krwotoki wewnętrzne,
jeszcze jeden objaw dżumy.
- Młody człowiek, ten poraniony, umarł najpierw. Zapewne inni zostali
zarażeni przez pchły - powiedział lekarz, gdy wkładali ciało Joe do worka. - Jeżeli nie
mieli żadnych gości, to może skończy się na strachu.
- Oczywiście, że skończy się na strachu - zgodził się Chee.
- Już to widzę - powiedział Youngman.
Przyglądał się mapom wiszącym na ścianie. Większość pochodziła z
mormońskiej kolekcji Joe: biblijny Izrael, żydowska diaspora i wędrówki Brighama
Younga. Na innej ścianie wisiała duża topograficzna mapa rezerwatu. W środku
Malowana Pustynia, Czarna Mesa na górze, na północnym zachodzie Dinnebito
Wash, a na wschodzie Antylopia Mesa.
- Tutaj mamy trzech sztywnych. - Zaznaczył kredą Dinnebito Wash. - Tutaj
siedmiu. - Zakreślił Shongopovi na Czarnej Mesie. - Tutaj jednego. - Zaznaczył
miejsce na pustyni, na wschód od Gilboa, gdzie znaleziono chłopca. - No i jeszcze
jeden, o którym nic nie wiecie - dodał kreskę za Abnera na południowy-wschód od
Gilboa - bo umarł z upływu krwi, zanim zdążył zapaść na tę chorobę.
Youngman połączył znaczki, rysując niedokładnie równoboczny trójkąt, o
bokach długości trzydziestu pięciu mil.
- Innymi słowy, na terenie pięciuset mil kwadratowych coś, czego nie jesteś w
stanie zidentyfikować, zabiło lub śmiertelnie zaraziło dwanaście osób, a ty nadal
bawisz się w swoje szarady. Czy już porozumiałeś się z Phoenix? Z Waszyngtonem?
- Nie - niechętnie przyznał lekarz.
- Nie ma powodów do niepokoju - wtrącił Chee.
- No to zdejmij ten swój skafander kosmiczny, już!
- Nie bądź dzieckiem. Uważam, że nie należy wywoływać paniki. Parę osób
umarło i tyle.
- To jest epidemia. Sam początek, ale nie ma co się oszukiwać. To nie jest po
prostu „pewien problem", doktorze. I nie chodzi tu tylko o tych kilku zmarłych, bo
niedługo pojawią się następni. Spójrzcie, do cholery, na mapę. Mówi mi pan, że nie
stwierdzono choroby wśród zwierząt, ale sam pan nie wie, jakie zwierzę jest
nosicielem dżumy. Mamy sygnały z ponad połowy rezerwatu. A po nas przyjdzie
kolej i na was. Czy macie ochotę objąć kwarantanną całe plemię Hopi? A potem
wszystkich Nawahów? Arizonę i Nowy Meksyk?
- Tylko byś chciał rozpętać panikę!
- Tak, właśnie o to mi chodzi, chyba że uda nam się teraz dogadać.
- Aha, chcesz, żebyśmy cię zawieźli do Albuquerque i odpalili trochę szmalu?
- Nie. Zakładacie, że zaraziła się tylko ta rodzina - przypuszczam, że macie
rację. Ale tutaj miała się pojawić spora grupa ludzi. Biali turyści, którzy mieli tu
mieszkać i łowić pstrągi w strumieniu. Jednak nie dojechali, bo w przeciwnym
wypadku jedna z uczestniczek, pielęgniarka, zaopiekowałaby się chorymi.
- Nie byłaby w stanie im pomóc - powiedział lekarz.
- Zostawiłaby im przynajmniej nieco więcej aspiryny. Tak czy inaczej, tutaj jej
nie ma, nie dała znaku życia i wobec tego musi teraz być - pokazał na środek trójkąta
- tutaj. Jest ich siedmioro i chcę, żeby oba wasze helikoptery zaczęły ich od rana
szukać. W zamian zachowani milczenie.
- Masz fioła. Sami mieliśmy wczoraj u siebie dwa wypadki dżumy w
Moenkopi...
- Tak? Jakoś o tym nie wspomnieliście. Wobec tego mamy już czternaście
wypadków dżumy na przestrzeni jakichś sześciuset mil kwadratowych. I wy chcecie
utrzymać to w tajemnicy?
- Helikoptery są potrzebne w razie nagłych wypadków. Nie możemy ich
wysyłać tam, gdzie ci się podoba.
- To są moje warunki. Jeżeli nie, to poinformuję o wszystkim urzędy zdrowia
w całym stanie. Między nami, dlaczego tak wam zależy na tajemnicy?
- Begay. - Chee cofnął się, a policjant zbliżył się do Youngmana.
- Begay - powiedział Youngman. - Zbliż się choć trochę, a zerwę ci z głowy
ten śliczny kask. Czy chciałbyś zaryzykować dżumę dla przewodniczącego Chee? -
Gdy Begay się zawahał, Youngman sięgnął do kieszeni po rewolwer. -Joe zawsze
trzymał rewolwer z tyłu, za suszarką. Bardzo dbał o bezpieczeństwo.
- Dobra. - Chee wzruszył ramionami. - Mamy patową sytuację.
- Nie, wychodzi na to, że dacie mi te dwa helikoptery.
- Pójdźmy na kompromis: jeden helikopter, chyba że gdzieś dojdzie do
wypadku.
- Dwa, aż ich znajdziemy. Chee, wiem, kiedy mam mocne karty, a coś mi
mówi, że teraz nie możesz mnie przebić. Co chcesz ukryć? Możesz powiedzieć,
jesteśmy przecież po tej samej stronie?
- Dobra. - Chee podniósł rękę w górę. - śebyś się tylko zamknął. Nie puścisz
pary z ust na temat tego, co widziałeś.
- Dwa helikoptery z rana nad Gilboa. Tylko z pilotami i lekarzami.
- Przepraszam - przerwał lekarz. - Zostało nam tlenu na dziesięć minut, a
wspominaliście, że rodzina składa się z czterech osób. Jak dotąd znaleźliśmy trzy.
- Sprawdzimy na dole, w garażu - powiedział Youngman. - Idźcie przodem.
Garaż był pusty, ale oświetlony. Tylna ściana służyła za strzelnicę, a ze
sznurka na bieliznę zwisała tarcza strzelnicza. Na bocznych ścianach wisiały łańcuchy
na opony, paski klinowe i ułożone w rzędzie klucze. Wypucowany pick-up Joe stał na
samym środku, a koło niego - motocykl BMW.
- Brakuje harleya Bena - zauważył Youngman.
- Pewnie odjechał, zanim inni zachorowali.
- Nie, ktoś musiał pojechać po pomoc, kiedy nawaliły telefony.
- Ale tylko ty wiedziałeś, że mogą tu być chorzy.
- Nie dojechał. - Youngman zamyślił się. Stał w pewnej odległości od
pozostałych, z dłonią na rewolwerze. - Ben pracował kiedyś w telefonach. Pojechał
naprawić linię.
Nawet nie wspomniał, że telefon nadal był nieczynny. Kończyło się im
powietrze.
Jeszcze raz obszedłszy dom, położyli w helikopterze ciało Joe, obok żony i
syna.
- Zapomnieliśmy wyłączyć światła. - Begay spojrzał w kierunku domu. -
Dziwne. Powinniśmy byli wyłączyć światło.
Begay miał rację. W każdym pomieszczeniu paliły się światła. Cały dom
ś
wiecił się z dala.
Pies przyszedł za nimi i usiadł smętnie koło płóz helikoptera.
- Wszystko w porządku, prawda, doktorze? -zapytał Chee.
Pytanie było rozkazem. Youngman, ściskając w ręce rewolwer, patrzył w
zdziwieniu na zdenerwowanie Chee.
- Czternaście zgonów to nie jest „wszystko w porządku" - łagodnie wtrącił
lekarz.
- Damy sobie radę.
Przez okienko w hełmie Youngman widział, jak oczy lekarza przenoszą się z
psa na Chee, a potem na niego.
- Lepiej wsadźmy tego psa do worka - powiedział.
- Worki są hermetyczne - zaprotestował Begay. - Udusi się.
- O to chodzi. Psy miewają pchły.
Przelatując nad drogą za wzgórzem, znaleźli Bena Momoa. Jego harley
davidson 750 stał oparty o słup telefoniczny. Ben zwisał ze słupa zawieszony za pas.
W świetle reflektora, z rozszarpanym ubraniem przesączonym krwią, przypominał
ofiarę jakiegoś strasznego kultu.
Sam Chee spuścił się na siodełku, żeby podciągnąć Bena.
- Może kiedyś będę w stanie wyświadczyć ci tę samą przysługę, Duran! -
zawołał do góry.
Pierwsze usłyszały je ćmy, wyczuwając z daleka nadciągającą sieć szeptów.
Część owadów opadła na ziemię, a inne zaczęły rozpaczliwie uciekać. Ale nietoperze
ominęły je bokiem, szukając innych ofiar.
Ucho wewnętrzne nietoperzy zawierało, tak naprawdę, dwa odrębne organy
czucia: jeden do orientacji podczas lotu, a drugi - słuchu. Ten do słuchu, spiralna
muszla, przy zachowaniu odpowiednich proporcji, był tysiąc razy większy od ludzkiej
i pełny „aktywnych włosków". Włoski reagowały na najlżejszy dźwięk i informowały,
czy chodzi o owada, przeszkodę czy też innego nietoperza. A kiedy echo odbiło się od
czegoś dużego, ciepłego i żywego - od Pożywienia - to krzyki i echa wzmagały się jak
strzelanina z karabinu maszynowego.
Do echa włączyło się beczenie kozy.
Pod drzewem tamaryszku uwiązano cztery kozy, z których trzy spały. Czwarta
nerwowo poruszyła kopytami, wyławiając w powietrzu dziwne dźwięki. Potem znów
się uspokoiła i zaczęła skubać korę z drzewa. Wokół drzewa było nawet trochę trawy.
Tam, gdzie rosły drzewa tamaryszku, musiała być i woda. Wtem koza cofnęła się,
widząc, że coś skacze w jej kierunku. Wiedziona ciekawością, wystawiła nos, a wtedy
ta dziwna rzecz uniosła się w powietrze.
Setki nietoperzy siedziały już na ziemi. Zwinąwszy błony lotne, wspierając się
na tylnych łapach, biegły lub skakały wokół drzewa. W dojściu do Pożywienia
obowiązywała pewna hierarchia i gust. Lepsze jest Pożywienie młode od starego,
lepsza ciężarna, pełna krwi samica od samca, jeszcze lepsze młode, z tym wspaniałym
zapachem, który zmieniał głód w szaleństwo. Pierwsze ruszyły wielkie samice.
Pożywienie jeszcze raz wystawiło nos, patrząc skośnymi oczami. Najbliższy nietoperz
przyjrzał się ciemnej łacie na grzbiecie kozy i skoczył na upatrzone miejsce. Zęby
usunęły włosy i skórę, a długi, czerwony język nietoperza złożył się w trąbkę i
wyszedł naprzeciw strudze słodkiej, ciepłej krwi, płynącej dwoma wyżłobionymi
kanalikami. Na drugiej łopatce usiadł lekko kolejny nietoperz. Uwiązane na powrozie
Pożywienie biegało w tę i z powrotem. Reszta Pożywienia spała dalej, pokryta
ruchomym dywanem. Ziemia i powietrze zdawały się owijać i otulać kozy. Pierwszy z
nietoperzy już oddawał ciemny i gęsty mocz, a reszta rzuciła się jeść. Zajęte
jedzeniem nie zwracały uwagi na drzewo ani na zwisające zeń żarówki, które
oblewały wszystko ultrafioletowym światłem, ani na stojącego dziesięć metrów dalej
land-rovera. Paine uchylił okienko tylko na tyle, aby móc wystawić wiatrówkę. Na
górze zamontował czuły na ultrafiolet teleskop snajperski. Najpierw naprowadził
celownik na pierwszego nietoperza, potem na drugiego, wybierając spokojnie
najlepsze okazy. Sądząc po ich ruchach, nietoperze nie były dotknięte dżumą, ale na
to pytanie odpowiedzieć mógł tylko skalpel i mikroskop.
Nietoperze mogły jeść przez parę godzin, a on mógł sobie postrzelać bez
pośpiechu.
Rozdział szósty
Youngman we śnie widział jaskrawe światła domu Momoa. Obudził się w
ciemnościach, przypomniawszy sobie o rudzielcu, który chciał pokroić Abnera... który
pytał Franka o nietoperze.
Paine pracował dla Chee. A więc Chee od początku o wszystkim wiedział.
O świcie Youngman zamaskował swojego jeepa krzakami na wzgórzu, z
kilometr za Gilboa. Położył się na brzuchu pod drzewem jadło-szynu i przyłożył do
oczu lornetkę.
Helikoptery wyleciały wprost od strony słońca, tak że Youngmanowi
popłynęły z oczu łzy. Wylądowali razem na ulicy, przed biurem. Z każdej maszyny
wynurzyli się ludzie ubrani na biało, z torbami lekarskimi. W chwilę później opuścili
dom, trzymając w rękach broń. Z helikopterów podeszło do nich czterech
umundurowanych policjantów Nawahów; Youngman poznał Begaya. Pobiegli do
sklepu, gdzie spędzili z pięć minut. Potem wrócili do maszyn i wzbili się w powietrze.
Helikoptery zaczęły krążyć nisko nad Gilboa, starając się znaleźć ślady opon.
Bezskutecznie, gdyż Youngman starannie je zamaskował. Po pewnym czasie dali
sobie spokój i skierowali się na północ, w kierunku mesy, mając nadzieję, że tam się
właśnie udał.
Youngman wrócił do domu. Czuł się głupio. Powinien był wymusić na Chee
publiczną obietnicę lub zażądać spotkania na rynku puebło albo też poinformować o
wszystkim Cecila. Zamiast tego, sam się odizolował na środku pustyni.
Od razu spróbował wywołać Cecila przez radio, ale Nawahowie wyjęli z niego
połowę lamp. Wobec tego wrzucił koc i strzelbę do jeepa i pojechał do sklepiku.
Selwyn, w szlafroku, stał za ladą. Podniósł w górę dłoń i z dumą pokazał zabitą
muchę.
- Selwyn, gdzie trzymasz radio?
- Zepsute. Pokazałem je Nawahom, starali się je zreperować, ale nic nie
wskórali. Zepsuło się na dobre. Minąłeś się z nimi. Szukali cię.
- Daj mi trochę naboi do strzelby i do rewolweru. - Youngman nadal miał
colta Joe. - Sześć puszek piwa i tabletki solne.
Selwyn strącił martwą muchę i zaczął wykładać zakupy na ladę.
- Radio działa. Słyszałem o pożarze w domu Momoa.
- Jakim znowu pożarze?
- Spaliła się cała rodzina. - Selwyn starł kurz z puszek piwa. - Wczoraj w
nocy. Nie słyszałeś? No cóż, pewnie byś się i tak nie przejął. Nie znosiłeś tego
sukinsyna tak samo jak ja.
Youngman przetarł szybkę gabloty i zmrużył oczy.
- Widzę, że masz radia tranzystorowe. Wezmę jedno i parę baterii. Dolicz do
mojego rachunku.
- Jasne, jakżeby nie? Wiesz, Youngman, mam nadzieję, że już niebawem
wynajdą gotówkę.
Youngman wziął zakupy i poszedł na ganek.
- Wstałem o piątej rano. - Selwyn pojawił się obok niego. - Bezsenność to
jedna z pierwszych oznak nadciągającej starości. Czy masz jakieś kłopoty?
Zastępca szeryfa przypatrywał się niebu, na wpół oczekując powracających
helikopterów. Wysychały ostatnie cienie poranka.
- Masz kłopoty?
- Tak, ale nie więcej niż inni. No nic, trzymaj się, stary. - Youngman wsadził
zakupy, nie licząc radia, do śpiwora i wsunął się za kierownicę. - Zawsze chciałem ci
powiedzieć, że twoje córki są w porządku. Zamknij dziś szczelnie okna w ich
pokojach.
- Co?
Ale jeep Indianina już nabierał szybkości, kierując się na zachód.
Anne słuchała radia z furgonetki zza rozbitej przedniej szyby.
Na godzinę przed świtem pogrzebała Franklina, co pochłonęło całodzienny
zapas energii. Resztę sił straciła przemywając się benzyną od-pompowaną z baku
samochodu. Powinni już teraz jej szukać. Youngman na pewno nadciąga.
Dalsze rojenia przerwało radio.
...jak już wszyscy wiecie, wczorajszy Taniec Deszczu w Shongopovi zakłóciła
tragiczna śmierć starszyzny w puebło. Najpierw obawiano się, że padli oni ofiarą
ś
winki, która jest szczególnie groźna dla osób w podeszłym wieku. Przeprowadzone
sekcje zwłok wykazały jednak, że umarli w wyniku zatrucia pokarmowego,
spowodowanego spożyciem nieświeżego jedzenia znalezionego w grocie. Dalsze
tragiczne doniesienia dochodzą z Dinnebito Wash, gdzie powszechnie lubiana rodzina
Joe Momoa padła ofiarą pożaru na ranczu. Ogień wybuchł w piwnicy i - według
rzecznika straży pożarnej z Tuba City- błyskawicznie rozprzestrzenił się na resztę
domu za pośrednictwem systemu wentylacyjnego. Zginęły cztery osoby. A teraz
informacja ze składu przemysłowego Hubbell, gdzie możecie zawsze kupić...
Znad piasku unosiły się fale żaru. Kolana Anne były pokryte ranami po
czołganiu się za jaszczurkami. Ostrożnie pomacała się pod pachami i w pachwinach,
szukając opuchnięć. Na razie nic. Dość zabawne, pomyślała sobie. Od dawna
wiedziała o wypadkach dżumy w rezerwacie, ale nigdy nie widziała żadnego na
własne oczy. Potem, zaledwie na tydzień przed opuszczeniem rezerwatu, ktoś umiera
na dżumę tuż pod jej nosem, a ona nawet nie jest w stanie rozpoznać objawów.
Gorączka, opuchlizny, obrzęki.
Leżąc bez ruchu, raz jeszcze odniosła wrażenie, jakby miała zniknąć, roztopić
się w pustyni. Jakaś część jej jestestwa odniosła się do tej wizji bez niechęci. To
„stopienie się w jedność" należało do „słusznej drogi Hopi", a ona odczuła je dopiero
będąc na progu śmierci. Być może na tym właśnie polegał sekret religijności Hopi:
przecież im wszystkim groziło wymarcie.
Ale inna jej część nadal liczyła na ocalenie. Deszcz przychodził zazwyczaj w
dwa lub trzy dni po Tańcu Węży. Oczywiście, była to odpowiednia pora roku. Z
odpowiednią ilością wody i z chmurami nad głową byłaby, być może, w stanie przejść
przez pustynię. Z drugiej strony, bardziej sensowne byłoby złapać tyle wody, ile
można i dalej siedzieć w samochodzie, gdyż to właśnie jego szukałby Youngman.
Przecież nadszedłby od Dinnebito Wash, skoro miał się tam spotkać z Momoa. Tylko
ż
e Momoa był martwy.
Posypał się piasek. Nad dwoma świeżymi grobami pojawiło się widmo.
Wiedziała, że przed południem cała pustynia przypominać będzie ocean, ocean,
którym była miliony lat temu. Momoa nie żyje, powtórzyła raz jeszcze. Spalił się.
Gdyby ona, Franklin i cała reszta dotarli na ranczo, to również by spłonęli.
Radio ciągnęło dalej, czerpiąc resztki prądu z akumulatora.
...to był najnowszy przebój Johnny'ego Casha. Johnny przyjedzie na
Ogólnoindiański Pow-wow do Flagstaff, a więc i was nie powinno tam zabraknąć.
Czas spotkać się ze starymi przyjaciółmi i czas poznać nowych. Hej! Czy wiecie, że
możecie kupić świetne, bieżnikowane opony za pół ceny...
Jaszczurka przekręciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Anne, ale ona nie miała
nawet dość sił, żeby sięgnąć po wędkę. Jeżeli Momoa nie żyje, to skąd Youngman
miałby się dowiedzieć, że nigdy nie dotarła na miejsce? Próbowała się
skoncentrować, ale myśl błąkała się swoim własnym tropem. Odpowiedzi uciekały jej
gdzieś w dal.
...A teraz komunikat urzędu zdrowia. Nadal nie udało się określić źródła
skażonego pożywienia. Być może będzie więcej przypadków. To jest poważna
sprawa. Musicie uważać na bóle żołądka, zawroty głowy, gorączkę, jakiekolwiek
podejrzane obrzęki lub plamy, wymioty i biegunkę. Jeżeli znacie kogoś, kto ma takie
objawy, natychmiast powiadomcie szpitale w Ship Rock, Window Rock lub tutaj, w
Tuba City. Hej, nie chcielibyście czasem kupić sobie radia krótkofalowego...
Ani słowa o zagubionych obozowiczach. Ani słowa o deszczu. Zdała sobie
sprawę, jak bardzo chce, żeby ktoś ją uratował. Nie tylko ze względu na siebie, ale po
to, żeby ostrzec przed dżumą. Przed nietoperzami. Nietoperze nie roznosiły pcheł
gryzoni, więc nie miały związku z dżumą, ale... wysiłek myślenia męczył ją. O tyle
prościej i łatwiej było przyglądać się fatamorganom, pozwolić myślom krążyć bez
celu. Halucynacje były objawem odwodnienia; brak wody zaburzał chemiczną
równowagę organizmu, ale poddanie się im było tak proste. Z przyjemnością myślała
o tym, jak to Youngman idzie w jej kierunku poprzez piaszczystą równinę.
Potem pomyślała o mniej przyjemnych rzeczach. Kiedyś Youngman
opowiedział jej historię o młodym człowieku, który wybrał się do Kanionu Maski i
nocą natknął się na duże, ładne pueblo zbudowane pod ziemią. Z kominów wznosił
się dym, dzieci biegały po drabinach, a na dachach gotowano nad ogniskami jedzenie.
Młodego człowieka nie tylko miło powitano w tym dziwnym pueblo, ale umyto,
nakarmiono i zaprowadzono do wielkiej sali, w której właśnie zaczynały się
uroczystości. Jeszcze nigdy nie widział takiej radości i tańców, pięknych dziewcząt,
które biegały wokół śpiewając i żartując. Pokazywały na siebie nawzajem i wołały:
„Hapa! Hapa! Is! Is!", „Martwi! Martwi! To! To!". Bawiono się pysznie przez
większą część nocy, a kiedy się zmęczył, to dwie najpiękniejsze dziewczyny
zaprowadziły go do łóżka. Najpierw go rozebrały, a potem same zdjęły ubrania.
Całował je w usta i piersi, rozłożył im nogi i kochał się z każdą po kolei. Potem usnął,
a dziewczyny leżały na nim. Budząc się, osłonił oczy, gdyż światło słońca było o
wiele bardziej jaskrawe, niż się spodziewał. Nad głową nie było żadnego sufitu. Ten
pokój, który w nocy wydał mu się taki ładny, teraz zasypany był piaskiem. Ściany
były na wpół zburzone, a ocalałe szczątki krokwi waliły się na ziemię. Usiadł i na
posadzkę posypały się kości. Cały pokój był wypełniony szkieletami, z których dwa
trzymały go w uścisku. Pełen przerażenia i obrzydzenia, wyrwał się z ich objęć i
uciekł...
Youngman nie przyjdzie, powtarzała sobie. Nikt nie przyjdzie na czas. Może
wtedy, kiedy trzeba będzie podejść do niej nie z miłością, tylko z łopatą. Kiwała się w
przód i w tył, nie słysząc zanikającego głosu dobiegającego z głośnika:
...jeszcze jeden komunikat. Do władz sanitarnych dostarczono królika, u
którego wykryto zwierzęcą odmianę dżumy. Władze poszukują Youngmana Durana,
szeryfa Hopi, który dostarczył królika i który teraz musi poddać się serii zastrzyków.
Chodzi tu o chorobę zakaźną i ostrzega się wszystkich, żeby nie zbliżali się do
szeryfa, lecz jedynie poinformowali władze o jego miejscu pobytu...
Zamiast trzymać się ubitej drogi, Youngman spuścił trochę powietrza z opon i
pojechał przez wydmy, mając nadzieję, że odnajdzie zaginioną furgonetkę, jakieś
znaki dymne albo blask lusterka. Albo sępy. Od czasu do czasu włączał radio
tranzystorowe, żeby wiedzieć, co robi Chee. Chciał też usłyszeć, czy przypadkiem
obozowi-cze się nie odnaleźli. Jeep jęczał na niskim biegu, jadąc pod górę i mieląc
pod kołami nieliczne krzewy.
Youngman nie miał żalu do Chee za kłamstwa i zdradę. Byłoby to równie
bezcelowe, jak gdyby pustynia gniewała się na słońce. Przetrwanie nie miało związku
z moralnością. Wąż nie zastanawiał się nad winą, gdy pożerał wiewiórkę. Jadłeś bądź
ginąłeś. 135 tysięcy Nawahów radziło sobie dobrze. 6 tysięcy Hopi - raczej nie. Mogli
składać winę na Nawahów, na pahanów lub na czarowników. Ale zabijała ich
pustynia, ich dom. Pustynia, która traciła resztki wody, odkąd Nawahowie i biali
ukradli rzeki, ukradli wodę równie szybko jak ukąszenie węża.
Przetrwanie miało swoją własną moralność. Oceniając to w ten sposób, Chee
był bohaterem, a Youngman zapewne tchórzem. Tak go nazywali w wojsku. Wielki
tchórz.
Jeep nie mógł jechać więcej niż osiemdziesiątką. Youngman dociskał gaz do
dechy, skupiając się na prowadzeniu. Ucieczka od rzeczywistości - tak to nazywają,
pomyślał. Unikanie odpowiedzialności za wspólny los. Dlatego właśnie wrócił na
pustynię; żeby uciec od świata, do którego nie pasował. To pewnie dlatego uciekał
przed kwarantanną, przyznał się sam sobie. Nie ze strachu, lecz z lęku przed
zamknięciem. Każde zamknięcie, po tylu latach w więzieniu, mogło przyprawić go o
paroksyzm lęku. Nawet fakt, że odgadł już tajemnicę, nie był w stanie skłonić go do
przejścia kwarantanny. Tajemnicę ugryzień, krwi, braku śladów, świateł w domu
Momoa, śmierci Abnera. Odgadł tajemnicę, lecz i tak nikt by mu nie uwierzył. Trudny
do zniesienia koszmar.
Słońce w południe pulsowało, żółte i ogromne. Nie tylko cienie, ale nawet
same przedmioty zdawały się kurczyć. O tej porze nawet jaszczury kryły się pod
kamieniami.
Youngman przejeżdżał przez małą kotlinę, kiedy usłyszał trzask w silniku.
Pojechał na luzie jeszcze ze sto metrów. Pokrywa silnika była tak gorąca, że otworzył
ją kopnięciem. Blok silnika był rozgrzany prawie do czerwoności, a wczołgawszy się
pod spód, dostrzegł, że przez mały otwór w chłodnicy wyciekła cała woda.
Przekręcił się na bok i zamknął oczy. Gilboa leżało pięćdziesiąt kilometrów na
wschód, a mesa siedemdziesiąt kilometrów na zachód. Od najbliższej drogi dzieliło
go prawie siedemdziesiąt kilometrów.
- Cholera!
Sam się załatwił. Dotoczył się donikąd, a jedyna droga wiodła po własnych
ś
ladach.
Pytanie tylko, czy warto?
Hayden Paine stał na dachu swego land-rovera.
Lornetka zwielokrotniała drgania gorących fal powietrza. Kaktusy zdawały się
tańczyć, krzewy zmieniały się w pływające wyspy, a oddalony o trzydzieści
kilometrów kanion przypominał stateczny okręt, unoszący się ponad swoim własnym
odbiciem. Od czasu do czasu zdawało mu się, że kątem oka wychwytuje prawdziwy
ruch. Kierował wówczas lornetkę w tę stronę i ruch zanikał, jak miraż.
Poza tym, całą uwagę skupił na kanionie. Nie tyle przyjechał tutaj, ile został
przyciągnięty. Każdej nocy śledził wędrówkę nietoperzy na oscyloskopie. O świcie
posuwał się kolejne piętnaście kilometrów i znów śledził ich dalszą drogę do domu.
Patrząc na czarne i ceglanoczerwone wzniesienia kanionu, czuł, jak rośnie w nim
podniecenie.
Zszedł na dół, gdzie stał stół i pudełko izolacyjne, które ustawił na ziemi.
Zastawiona poprzedniej nocy pułapka udała się. Wprawdzie cztery kozy, kupione od
pewnego Nawaha z Tuba City, nie żyły, straciwszy za dużo krwi, ale za to Paine
zdołał zabić cztery nietoperze.
Skrzynka izolacyjna była prosta, bez filtrów powietrza i nadawała się jedynie
na sekcje. Dwie gumowe rękawice połączone z marszczonymi kołnierzami
przechodziły przez plastikową pokrywę i sięgały po strzykawki i skalpele. Skrzydła
martwego nietoperza przyszpilone były dwiema igłami. Pchły odbijały się od ścianek,
gdyż martwy nosiciel, to żaden nosiciel. Pogrążonego w pracy Paine'a chronił
wielobarwny parasol.
Przez godzinę sumiennie badał nietoperza, goląc futerko w poszukiwaniu
obrzęków i pobierając próbki krwi do analizy. Dżuma wybuchała wśród ludzi
zazwyczaj wtedy, kiedy wyginęła cała populacja gryzoni-nosicieli. Pchły szukały
sobie nowego domu. Jednak nietoperze nie tylko wcale nie umierały, ale wręcz
sprawiały wrażenie silnych i zdrowych. Pomimo uwięzionych pcheł i innych
nietoperzych pasożytów, okaz w pudełku nie zdradzał żadnych symptomów choroby.
Czy to możliwe, żeby zwierzę było nosicielem bakcyli dżumy i samo pozostawało
zdrowe? Czy to możliwe, że wampiry, pijąc krew pochodzącą od różnych ludzi,
pobrały zarazem przeciwciała dżumy i dokonały na sobie „naturalnego szczepienia"?
Ale przecież nietoperze, które w Wenezueli roznosiły śmiertelną derriengue, same
pozostawały w doskonałym zdrowiu.
Paine znów zwrócił uwagę na pustynny kanion. Dotychczas zawsze tropił
wampiry w klimacie tropikalnym, wśród bujnej roślinności. Pozbierał mapy i zaniósł
je do samochodu, gdzie przez podeszwy czuł żar rozgrzanego metalu. Temperatura
wynosiła 43 stopnie w cieniu. Nietoperze potrafiły przetrwać w jaskiniach, gdzie
temperatura wynosiła 30 stopni, ale musiało tam być dość wilgoci, żeby nawilżać ich
błony. Mapa topologiczna Instytutu Geologii zdradzała jedynie istnienie labiryntu
pustych kanionów, które - według mapy dostarczonej przez Chee - nazywano
Kanionem Maski. Obrócił się wkoło, obserwując przez lornetkę Malowaną Pustynię.
Fale ciepła zaległy niżej przy piasku, jakby cała pustynia miała lada chwila
wybuchnąć ogniem. Kaktusy skręciły się w korkociągi. Na północnym wschodzie
Czarna Mesa przypominała kreskę narysowaną na niebie, ponad horyzontem. A dalej
na wschód coś biegło. To był ten sam obiekt, który zauważył Paine, zanim zabrał się
za nietoperza. Poruszył pokrętło ostrości. Obiekt czasem rozpływał się w powietrzu,
potem z nagła nabierał kształtów, a potem znów prawie znikał. Z całą pewnością to
coś się zbliżało i zbliżało się na dwóch nogach. Paine znał się na prawach pustym.
Człowiek mógł biec w pustynnym upale przez godzinę; potem padał. Na wyżynie
Arizony wytrwałby najwyżej czterdzieści minut. Wobec tego Paine nie mógł widzieć
człowieka, widział jedynie miraż. W tej samej chwili postać rozmyła się i zniknęła.
Paine patrzył jeszcze przez pięć minut. Człowiek zniknął.
Upał w roverze był nie do zniesienia. Paine połknął dwie tabletki soli i popił
litrem wody. Spojrzał na znajdujące się w plastikowej teczce mapy zatytułowane:
System Obserwacji Zasobów Wodnych Ziemi - Landsat II, III. Same mapy stanowiły
zbiór nieczytelnych plam, na które należało dopiero nałożyć drugą kalkę z podziałką i
punktami orientacyjnymi. Były to jedne z najdroższych map, jakie kiedykolwiek
sporządzono. Firmy naftowe zapłaciły za nie więcej, niż Chee płacił Paine'owi.
Inwestycje rzędu milionów dolarów zależały teraz od Paine'a, a warto dodać, że on
był gotów całą pracę i tak wykonać za darmo.
Paine odłożył mapę i skierował lornetkę na wschód. Biegacz znajdował się w
odległości półtora kilometra. Biegł długimi, lekkimi krokami, dźwigając na plecach
jakieś zawiniątko, a twarz osłaniał mu kapelusz z szerokim rondem. Śniady, szczupły
mężczyzna. Zawiniątko kryło koc owinięty wokół strzelby. Nadbiegał, rytmicznie
odbijając się od wciąż pulsującej ziemi. Paine uzmysłowił sobie, że biegacz postępuje
ś
ladem opon samochodu. Potem rozpoznał twarz.
Indianin zwolnił dopiero na ostatnich dwudziestu metrach, patrząc na Paine'a,
jakby przypominając, że nadal są wrogami. Potem upadł w cieniu rovera.
Paine czekał zbyt długo. Gdyby zobaczył zbliżający się przez pustynię
samochód, odjechałby. Ale nie był w stanie uwierzyć w biegnącego człowieka. A był
to ostatni człowiek, którego Paine miał ochotę spotkać. Indianin zamknął oczy i z
rozkoszą wciągnął przez nos stosunkowo chłodne powietrze w cieniu. Podeszwy
butów miał poprzecinane przez kolce i zabrudzone krwią.
Paine zdenerwował się. Ten cholerny Indianin już raz tak go potraktował. Na
koniec Indianin usiadł, aby zdjąć buty.
- Czego chcesz? - Paine był szorstki. - Śledzisz mnie?
- Masz zimne piwo? - zapytał Youngman.
Pierwszym piwem obmył sobie stopy, a dwie kolejne puszki wypił. Nawet
licząc sześć puszek wypitych w biegu, to nadal musiał uzupełnić dwa i pół litra płynu.
- Paine, wyglądasz jak ktoś, kto zobaczył ducha.
- Tak. Przecież ja cię już widziałem dwie godziny temu.
- I nie wyjechałeś mi naprzeciw?
- Myślałem, że jesteś złudą.
- Tak mi się też wydawało. No, nie przejmuj się. Ja się cieszę, że cię widzę.
Youngman śmiał się z niego. To jedynie wzmocniło przekonanie Paine'a, że
nie doceniał zastępcy szeryfa. Chee popełnił najwyraźniej ten sam błąd, gdyż Duran
miał już od rana siedzieć. Sam pomysł, żeby ktoś uciekał pieszo przez Malowaną
Pustynię, zadziwił Paine'a.
- Jak długo mógłbyś jeszcze biec?
- Może jeszcze z pięć kroków. Jak daleko jest do tego stolika?
- Przeprowadzałem taki mały eksperyment przyrodniczy...
Youngman wstał i podszedł do ocienionego stołu. Paine z niepokojem szedł za
nim. Chee zapewnił go, że Duran niczego się nie domyśla, ale ten sam Chee twierdził,
ż
e Duran to typowy pijaczek z rezerwatu.
Nietoperz leżał rozpięty na dnie skrzynki. Skrzydła wyschły jak ściemniały
pergamin, a wokół widać było organy wewnętrzne usunięte z jamy brzusznej. Sam
ż
ołądek wyglądał jak glista.
- Czy mogę? - zapytał Youngman.
Paine wzruszył ramionami.
Youngman wsadził ręce w rękawiczki i ujął skalpel. Odsunął wargi
nietoperza, odsłaniając dwa szerokie siekacze, które wypełniały połowę górnej
szczęki. Dalej widać było ciężkie, ostre jak sztylety kły. Dolne siekacze i zęby
trzonowe były prawie niewidoczne. Youngman zgiął ciało nietoperza za pomocą
skalpela i przesunął je szybko po wystających siekaczach. Rozcięły brzuch na dwie
części.
- To te zęby. - Uśmiechnął się. - Nie byłem w stanie pojąć, że to właśnie te
zęby...
Inidianin wiedział. W jaki sposób? Paine nie miał pojęcia. Nie rozumiał
również swoich własnych reakcji, bo był pewien, że zabiłby każdego, kto chciałby mu
przeszkodzić. Teraz natomiast odczuł równie wielki gniew, jak i ulgę. Oscylował
między dwoma uczuciami.
- Dlaczego mnie śledzisz, Duran?
- Powiem ci podczas jazdy.
Anne stała na końcu trzymetrowej deski, z której widziała wszystkie baseny w
Phoenix, tak że całe miasto pławiło się w kolorze turkusowym. Pamiętała
opowiadanie Johna Cheevera, pod tytułem „Pływak", w którym pewien człowiek
przepłynął przez jedno z hrabstw Connecticut przechodząc z basenu do basenu.
- Skacz! - krzyknął do niej ojciec stojący przy ogrodowym barku. - No już,
kochanie!
Obok basenu nakryto stoły dla gości, a w ogrodzie grała orkiestra. Anne
zauważyła, że matka zajęła się ogródkiem skalnym, w którym rosły kaktusy. W
basenie pływały lilie wodne, podobnie jak na przyjęciu po maturze.
- Musisz skoczyć, kochanie - zawołała matka.
Rodzice, rzecz jasna, chcieli, żeby podjęła pracę w Muzeum Hearda, w
centrum. Znajdowała się tam wspaniała kolekcja lalek Kachina. Anne zdecydowała
się jednak wykorzystać swoje umiejętności medyczne w jednym z rezerwatów.
Indianie byli fascynujący.
Skoczyła, leciała z wyciągniętymi ramionami, aż weszła w jaskrawoniebieską
wodę; widziała, jak przepływają nad nią liście lilii. Bez pośpiechu wyszła na
powierzchnię i wspięła się na brzeg basenu. Zsunął jej się stanik, ale nikt na to nie
zareagował, co wydało się jej dziwne. Odgarnęła mokre włosy i zobaczyła
Youngmana, który siedział przy stoliku w towarzystwie jakiegoś wysokiego, rudego
człowieka. Przygotowali dla niej drinka w wysokiej szklance, więc dołączyła do nich.
- Kocham cię - powiedział Youngman. - Zabieram cię stąd, dokądkolwiek
zechcesz.
Pochlebiało jej to, ale przyjęcie dopiero się zaczęło. Drugi mężczyzna otulił ją
mokrym ręcznikiem.
- Nie macie suchego? - zapytała.
- Potrzebny ci mokry.
Bzdura, przecież lało się z niej, ale nie chciała robić awantury, a Youngman
był taki zadowolony. Uśmiechał się tak rzadko, a teraz promieniał jak chłopiec.
- Jeszcze trochę się napij, małymi łykami. Zaraz dojdziesz do siebie, a jak
tylko będziesz w stanie się podnieść, to jedziemy stąd. Tylko my dwoje, ty i ja. Ale na
razie musimy ci obniżyć temperaturę.
- Jak się tu znalazłeś? - zapytała Anne. Zapraszanie Indian nie było w stylu jej
ojca.
- Dym z ogniska. Sama nas tu doprowadziłaś. Zachowałaś się wspaniale.
Gwar głosów i pobrzękiwanie kieliszków mieszało się z dźwiękami orkiestry.
Anne bała się, że ktoś zażyczy sobie „Guadalajarę", a ta piosenka zawsze źle na nią
działała.
- Wyłącz radio - polecił Youngman i drugi mężczyzna poszedł do skalnego
ogródka, gdzie któryś z gości źle zaparkował samochód. Matka będzie wściekła.
- On się nazywa Paine.
- Nie widzę żadnych symptomów choroby. Nie licząc udaru i złamanych
palców, to chyba jest w porządku. śeby tylko udało się obniżyć gorączkę. Całe
szczęście, że się bardziej nie spaliła, bo byłoby po niej - powiedział Paine.
- Straciła też co najmniej sześć kilo. Bywało, że wyglądała lepiej. - Youngman
próbował żartować.
- Dziękuję. - Starała się zasłonić piersi.
- Nie. - Youngman zabrał jej ręcznik i zastąpił go nowym, świeżo
zmoczonym.
- A oni? - Anne spojrzała z zakłopotaniem na gości.
- Nie żyją. Pochowałaś ich. Znaleźliśmy obozowisko. Tylko ty ocalałaś.
Dzięki Bogu, że zdołaliśmy znaleźć cię na czas.
- Nie sądziłam, że uda się wam tu dotrzeć. - Anne wiedziała, jak delikatnym
tematem były dla Youngmana kontakty z białymi.
- Powinienem był pojawić się wcześniej.
Anne zmartwiła się, bo Youngman sprawiał wrażenie bardzo zatroskanego.
Twarz miał zakurzoną i ściągniętą, oczy przekrwione.
- Nic ci nie jest? - zapytała.
- Jak dotąd, jeszcze mnie nic nie dopadło. To jeszcze jedna przyczyna, dla
której powinniśmy szybko stąd znikać.
Paine chciał jej zadać jakieś pytanie, ale zrobił się zgiełk towarzyszący
wychodzeniu wszystkich gości, niektórzy zabierali krzesła i stoły. Poczuła się
zagubiona i próbowała odszukać ojca. Nikt nawet się nie żegnał. A ona nie chciała
zostać sama.
- Czy słyszysz mnie, Anne? - zapytał Youngman. - Czy możesz nam
odpowiedzieć?
- Czy to były nietoperze?
Jedna z wychodzących kobiet odwróciła się i zaczęła krzyczeć. Była to żona
pastora; wrzeszczała tak strasznie, że Anne musiała zatkać sobie uszy rękami, ale
krzyk nadal wypełniał jej głowę, pęczniał i wydobywał się z jej ust.
Późnym popołudniem zrobiło się dziwnie chłodno i cicho. Bryza przeciskała
się przez siatkowe ściany polowego namiotu Paine'a. Nazywał go „kokonem".
Wystając z tyłu land-rovera, bardziej przypominał królową pszczół, pomyślała Anne.
Leżała na materacu, popijając słabą herbatę; opierała głowę na skrzynce z
preparatami. Paine odgrzewał sproszkowane jajka na maszynce gazowej Colemana.
Youngman siedział obok niej.
- Jutro będziesz w stanie się stąd podnieść. - Wziął ją za rękę. - I tak właśnie
postąpimy. Odjedziemy daleko. Paine jutro podwiezie nas do drogi.
- Zmieniłeś więc zdanie.
- Tak, ale o mało z tego powodu nie zginęłaś... Jeżeli w dalszym ciągu chcesz,
ż
ebym z tobą poszedł...
Na tle wynędzniałej twarzy oczy Anne wydawały się jeszcze większe niż
zwykle. Tonąc w jednej z koszul Paine'a, wyglądała jak dziecko. Youngmanowi
wydawało się, że jeden uścisk mógłby ją złamać.
- Jesteś pewien?
- Moje dni w rezerwacie dobiegły końca i pójdę przyłączyć się do żywych. W
końcu doszedłem do tego wniosku. Ty jesteś moim biletem stąd, bo kocham cię tak
bardzo, że chcę być wszędzie tam, gdzie i ty. Popatrz, co się stało, kiedy tylko
spuściłem cię z oczu.
- Wiedziałam, że mnie znajdziesz, Youngman, naprawdę wiedziałam. - Wzięła
go za rękę.
- Odpoczywaj - powiedział. - Jutro wyruszymy stąd razem i zaczniemy od
nowa.
Paine przyłączył się do nich. Przyniósł jajecznicę. Niby nie miał ochoty na
ż
adne towarzystwo, z drugiej jednak strony obecność szeryfa i dziewczyny
uzmysłowiła mu własną samotność. Ciągnęło go do nich tak, jak zziębniętego
człowieka ciągnie do ognia, gdy zda sobie sprawę, że widzi blask, a nie czuje ciepła.
- Jak się domyśliłeś? - podał Youngmanowi talerz.
- To nie było trudne. To było po prostu niemożliwe. Atakowało nocne
zwierzę, które nie pozostawiało śladów, zwierzę, które umiało wlecieć na szczyt słupa
telefonicznego i miało zęby. Ale tego rodzaju zwierzę nie zabija ludzi, nie takimi
zębami. Nigdy nie widziałem takich zębów. A potem przyszła mi na myśl cała
rodzina umierająca w rzęsiście oświetlonym domu i przypomniałem sobie pewnego
pana Paine, który wypytywał policjanta w Five House Butte o nietoperze. Od tamtej
pory wiedziałem, ale nie mogłem niczego dowieść. Sam pokazałeś mi dowód.
- Wiele ci zawdzięczamy. - Anne uśmiechnęła się do Paine'a.
- Wcale nie - przerwał Youngman. - On jest zamieszany w jeden ze szwindli
Chee. Czy myślisz, że robi to dla biednych Indian? śeby oczyścić rezerwat? Nie, żeby
przygotować grunt pod następną kopalnię lub zwiększyć najazd turystów - o, to są
zajęcia godne pana Paine'a. To najemnik. Powiedz, Paine, czy nie mam racji?
Zanim Paine zdołał odpowiedzieć, radio zaczęło wywoływać numery
identyfikacyjne. Gdy próbował zignorować sygnał, radio zaczęło go wzywać po
nazwisku. Zanim podszedł do stołu, na którym stała krótkofalówka, spojrzał na
Indianina. Pomimo że głośnik trzeszczał i szumiał, Youngman rozpoznał głos
Walkera Chee.
- Wracaj do Window Rock - powiedział Chee.
- Odzywasz się w niewłaściwym momencie.
- To rozkaz. Zbudujemy system ochronny. Wyjaśniłem wszystko mojemu
przyjacielowi, panu Piggotowi, i ma mi dostarczyć cały potrzebny ekwipunek.
Paine odwrócił mikrofon, tak że mógł widzieć zastępcę szeryfa i dziewczynę.
Słuchała uważnie, a zastępca uśmiechnął się, patrząc w podłogę.
- Niby jaki? - zapytał Paine.
- Taki jak trzeba. Piggot ma znajomości.
- Niby co? - powtórzył Paine.
- Postawimy zapory ochronne...
- Wokół pustyni?
- W wyznaczonych miejscach. Dostaniemy sieci...
- O jakiej szerokości i o jakiej długości?
- I reflektory, i lampy łukowe...
- Gdzie są światła, tam są i ludzie. One nie boją się świateł.
- Daj mi skończyć - powiedział Chee. - Najważniejsze, że mamy samoloty z
DDT. Jak tylko wyłapiemy nietoperze na radarze...
- Nie wyłapiecie. One latają za nisko.
- Do diabła! Obyłoby się bez tego całego bigosu, gdybyś wykończył te
pieprzone nietoperze, tak jak obiecałeś!
- Wykończę.
- Codziennie to powtarzasz i z każdym dniem robi się coraz gorzej.
- Śledzę je. Zbliżam się do celu.
Przez chwilę zapanowała cisza, potem znów odezwał się Chee.
- Gdzie teraz jesteś?
- Nie wiem dokładnie.
- Ale jesteś niedaleko od celu; tak powiedziałeś. Jak sądzisz, gdzie one są?
- Też tego na pewno nie wiem, ale powiedziałbym - Paine dostrzegł
skierowane na siebie oczy Youngmana - że na Mansion Mesa.
- Mansion Mesa. Dobra, Paine. Rozkazuję ci wracać do Window Rock.
- Nie.
- Jeszcze ci nie zapłaciłem, Paine.
- A ja jeszcze nie zabiłem nietoperzy. Bez odbioru.
- Paine...
Paine wyłączył radio i owinął sobie wokół ręki drut mikrofonu.
- Mansion Mesa jest kawał drogi stąd - powiedział Youngman. - Jakieś
sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód.
- Zgadza się.
Paine wyrwał kabel z krótkofalówki.
- Ale teraz nie będziesz ich w stanie zawiadomić, gdzie naprawdę są
nietoperze - zauważyła Anne.
- Nikt im teraz tego nie powie. - Paine z całej siły odrzucił mikrofon.
- W porządku. - Youngman nalał sobie trochę kawy. - Teraz nie będzie mógł
im powiedzieć, gdzie jestem.
Anne zwróciła się do Paine'a:
- Youngman nie mylił się co do ciebie. Słyszę, że pracujesz dla firm. No cóż,
chciałabym wiedzieć, jakiej firmie powinnam być wdzięczna za ocalenie.
- Co za różnica? - Youngman wzruszył ramionami. - Wszystko jedno. Mnie tu
już nie ma. Jak tylko dostaniemy się do drogi, to na tym koniec. - Uniósł w górę
kubek. - Zdrowie.
Anne odtrąciła dłoń Youngmana. Przez chwilę czuła się od niego tak samo
odległa jak od Pai-ne'a. Nie, to nie ona była odległa, tylko oni. Paine, wielki i blady w
porównaniu z Youngmanem, sprawiał wrażenie nieobecnego. Youngman, śniady i
szczupły, otoczył się taką zasłoną cynizmu, że zdawało się, iż nic do niego nie
dociera. Wprawdzie obaj ją uratowali, ale teraz wyglądało na to, że jest im po prostu
zbędna.
Widząc, że Paine ładuje wiatrówkę nabojami z dwutlenkiem węgla,
Youngman przysunął bliżej swoją strzelbę.
- Trudnisz się zawodowo zabijaniem nietoperzy? - zapytała Anne.
- Mhm.
- Czy zabijanie nietoperzy to dobry zawód? - zapytał Youngman.
- Na południe od Meksyku, całkiem niezły.
- I zabijasz je tym czymś? - Youngman spojrzał na wiatrówkę.
- Nie. Tym. - Paine wskazał bronią na czerwony kanister oznaczony po
francusku, angielsku i hiszpańsku słowem NIEBEZPIECZEŃSTWO - Cyjanowodór.
- To na wypadek konieczności zejścia do jaskini. Ale tam schodzi się tylko wtedy,
kiedy nie ma innego wyjścia. Zazwyczaj załatwia się je poprzez pożywienie.
- Na przykład?
- Najlepiej bydło. Nietoperze powracają do stada, które już wcześniej
napoczęły. Można rzec, że w pewien sposób „posiadają" różne stada na określonych
terenach. A my smarujemy stare rany wampirolem.
- Podoba mi się to. - Youngman zapalił papierosa. - Wampirol. Brzmi jak płyn
do usuwania zbędnego owłosienia.
- Miód i strychnina. Działa, ale powoli.
- Nienawidzisz nietoperzy? - zapytała Anne.
Paine położył wiatrówkę na ziemi i wsiadł do samochodu. Wrócił z butelką
Napoleona i trzema papierowymi kubeczkami.
- Nie jesteśmy teraz na trasie ich przelotu. - Napełnił kubki i podał jeden
dziewczynie. -No to...
- Czy to zabawa? - Youngman był zdumiony. - Dlaczego, do cholery, wydaje
ci się, że mam ochotę z tobą pić?
- Przepraszam. Chee powiedział mi, że jesteś zwykłym pijaczkiem.
- I co jeszcze?
- Beznadziejnym, głupim łajzą z rezerwatu. -Paine wyciągnął kubek.
- Białe durnie.
- No i co z tego?
Paine nadal trzymał wyciągnięty kubek. Annę sądziła, że Youngman
odepchnie rękę Pai-ne'a, ale zamiast tego wziął naczynie.
- Mówisz, że miód i strychnina?
- To jest najprostszy sposób.
Paine połknął swoją brandy jednym haustem.
- Durny, pieprzony pahan - wymamrotał Youngman i wypił połowę kubka.
- O co chodzi? - Paine nalał do pełna.
- Mówiłem, że włóczy się tu sporo białych durni. Zazwyczaj chcą upolować
lwa górskiego lub wilka. Ale po raz pierwszy widzę takiego, który łapie nietoperze.
- Nie przejmujesz się nimi.
- Nigdy się nimi nie przejmowałem.
- To się przejmij. Pomyśl o zwierzęciu, które z punktu widzenia aerodynamiki
jest bardziej zwrotne od muchy. Które posiada doskonalszy system echolokacji od
nowoczesnego bombowca. Które widzi w mroku równie dobrze jak kot. Które, jako
jedyne w świecie przyrody, nauczyło się wydajnie przerabiać krew innych kręgowców
na swoją.
- Umie sprzedawać swój towar, co? - Youngman zwrócił się do Anne.
- Nie mówię o małej ilości krwi - powiedział Paine. - Nietoperz wampir
potrafi wypić półtora raza więcej krwi, niż sam waży. Na skutek działania środka
przeciwkrzepliwego, który jest w ślinie nietoperza, ofiara traci drugie tyle po
zakończeniu ataku. W ciągu roku jeden wampir jest w stanie wypić kilkadziesiąt
litrów krwi. Tyle, ile ma w sobie krowa lub sześciu ludzi.
- Naprawdę? Jak to możliwe, żeby zwierzę było w stanie wypić półtora raza
więcej, niż samo waży, i potem jeszcze wzbić się w powietrze?
- Mocz. Oddają mocz podczas picia. Krew podlega natychmiastowemu
wchłonięciu w żołądku i zaraz dostaje się do krwiobiegu.
- To właśnie stąd biorą się te smoliste ślady, które widziałem wokół ciała
Abnera i przy koniach?
- Tak, to mocz.
- Bardzo wydajne. - Youngman zaśmiał się. - To trzeba im przyznać, choć
brzydko cuchnie.
Paine uśmiechnął się wyrozumiale.
- Powinieneś kiedyś wybrać się do groty zamieszkanej przez wampiry. Kiedyś
w Meksyku, w ciągu roku, zagazowałem sto jaskiń. Zabiłem ponad pięćdziesiąt pięć
tysięcy wampirów. Fajna masakra.
Anne wpatrywała się w ciemną czerwień brandy. Na koniec odezwał się
Youngman.
- No to o co chodzi? Jesteś bardzo odporny na znudzenie, czy kompletnie
oszalałeś? Biały z twoimi umiejętnościami zarobiłby miliony, sprzedając
ubezpieczenia. Dlaczego wampiry?
- Poznawanie nietoperzy...
- Nic nie mówiłeś o poznawaniu. Mówiłeś o zabijaniu. Anne już cię o to
pytała. Czy nienawidzisz nietoperzy?
Paine dolał Youngmanowi.
- Taka praca. Jestem zawodowcem, najemnikiem. Sam to powiedziałeś.
- A jeżeli Chee ci nie zapłaci? Nie martwisz się o to?
- Zapłaci. Zapłaci podwójnie, jak już skończę.
Paine wychylił kolejny kubek brandy.
- Dureń z tego Chee, że chciał zachować to w tajemnicy - zauważył
Youngman.
- Nie, nie. To normalne zachowanie.
- Normalne?
- Siedemdziesiąt lat temu doszło do wybuchu dżumy w San Francisco. Władze
nie chciały w to uwierzyć. Kiedy przyjechał urzędnik federalny, został poturbowany
przez tłum. Kalifornia zgodziła się przyjąć pomoc federalną dopiero wtedy, gdy
Waszyngton zagroził objęciem kwarantanną całego stanu. To normalne.
- Ale nie jest normalne, żeby tu pojawiały się wampiry. Skąd się tu wzięły?
- Nietoperze przeważnie przemieszczają się w rytm pór roku. Wampiry
mieszkały niedaleko na południe stąd - odpowiedział wykrętnie Paine. - A teraz się
przeprowadziły. W Nowym Meksyku, Arizonie i w Teksasie są jaskinie, w których
mieszkają miliony nietoperzy. To prawdziwy raj dla nich.
- Dla ciebie też. Zabawne, że i ty, i nietoperze pojawiliście się równocześnie.
A potem nietoperze zaczęły roznosić dżumę. Co za zbieg okoliczności. Zdaje się, że
nie przynosisz szczęścia, co?
- Nie rozumiem - wtrąciła Anne. - Wydawało mi się, że tylko pchły gryzoni
roznoszą dżumę.
- Tak się uważa - odparł Paine. - Tak jak to, że tylko psy roznoszą wściekliznę.
- Co ma wspólnego wścieklizna z dżumą?
- Nietoperze. Rokrocznie setki tysięcy sztuk bydła umierają na paraliż zwany
wodowstrętem lub wścieklizną. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym choroba dotarła
do Trynidadu i przeniosła się na ludzi. Zabili wszystkie psy na wyspie, ale ludzie
nadal chorowali. Dopiero wtedy, gdy wampiry zaczęły atakować za dnia, ludzie
domyślili się, jakie było prawdziwe źródło choroby. Ale dla osiemdziesięciu
dziewięciu ofiar było już za późno.
- A jak się zarażały nietoperze?
- Od zwierząt, którymi się żywiły. Ciekawe jest to, że wścieklizna podlegała
mutacji w organizmach nietoperzy. Większość wampirów wytworzyła w sobie
odporność na tę chorobę.
- Byłam pewna, że każde wściekłe zwierzę umiera.
- No więc sama rozumiesz. Każde inne zwierzę by zginęło. Tak czy inaczej,
wspomniałaś, że wściekliznę przenoszą tylko pchły gryzoni. Tak naprawdę to
mnóstwo pcheł jest w stanie przenosić dżumę. Te pchły można znaleźć na ludziach,
małpach, kotach, psach, wielbłądach, owcach, nawet na ptakach. I na nietoperzach.
Jakże wampiry mogłyby uniknąć nosicieli? śywią się wszystkimi ciepłokrwistymi
zwierzętami, a dżuma pojawia się często w okolicach, gdzie mieszkają. Jeżeli
weźmiesz pod uwagę ich sposób odżywiania, rozlew krwi, mnogość pcheł...
- Wystarczy - powiedział Youngman. - Zachowaj to dla Chee, jego kumpla
Piggota albo dla wojska czy kogokolwiek innego, kogo warto postraszyć. Nas nie
warto.
- Ale powinno się kogoś poinformować -zauważyła Anne. - Może Centrum
Walki z Chorobami?
- Aha. - Youngman roześmiał się. - To oni skopali ostatnio tę sprawę z trądem.
Paine popatrzył na Anne.
- Przepływem informacji zajmuje się teraz Chee - powiedział. - Ale nawet
gdyby przysłali ekipę z Atlanty, to i tak nie mają pojęcia, jak postępować z
wampirami i musieliby poszukać mnie w Meksyku. A ja już tu jestem i wiem, gdzie
znaleźć nietoperze.
- Nie rozumiem! Mówisz o epidemii dżumy, ale wysłałeś Chee w złą stronę.
Zwariowałeś?
Paine był zdumiony. Przyjemna, prawie zabawowa atmosfera, którą udało mu
się wprowadzić, pękła pod ciężarem oskarżenia dziewczyny. Uniósł w górę papierowy
kubek. Był pusty. Chcąc uniknąć jej oskarżycielskiego wzroku, postawił kubek na
ziemi tak niezgrabnie, że się przewrócił.
- No tak. - Youngman podniósł kubek i nalał nieco brandy dla Paine'a. -
Rozumiem. Jesteś zabójcą nietoperzy. Chcesz to zrobić sam.
Dwa helikoptery leciały jeden za drugim w kierunku słońca. W każdym z nich
znajdowało się czterech mężczyzn w szczelnych, winylowych skafandrach
zaopatrzonych w bomby i w DDT. Paine co do jednego miał rację, pomyślał Chee.
Nafciarze, kiedy tylko usłyszeli o wampirach, natychmiast wpadli w panikę.
- To właśnie tak gasimy pożary na odwiertach - powiedział Piggot. -
Wysadzamy je w powietrze.
- Nie wiem. Może trzeba było poczekać na Paine'a?
- Mieliśmy kiedyś kłopoty z chmarami nietoperzy owocowych na naszych
indonezyjskich odwiertach. Po prostu wysadziliśmy ich gniazda w powietrze. Nie
wolno czekać na jakichś tam ekspertów. Albo na te cholerne „analizy wpływu na
ś
rodowisko". Tutaj są wampiry, więc tutaj zaczniemy i będziemy pracować tak długo,
aż rozwalimy wszystkie pieprzone jaskinie w całej okolicy. To znaczy, o ile nadal
masz ochotę na tantiemy od wydobycia ropy. Zakładam, że masz.
- Chodzi o miliony nietoperzy. Hopi nie zgodzą się na taką masakrę na
należących do nich terenach.
- Jeżeli chcesz spasować, Chee, to powiedz tylko słowo - i zawracamy.
Obaj mężczyźni wiedzieli dobrze, że Chee nie mógł spasować. Fundusze
plemienne utopiono w mieszkaniach dla najuboższych, w nieudanej spekulacji
nieruchomościami w Newadzie, w procesach o ziemie i w bankach. Przyszłoroczny
budżet zakładał dwumilionowy deficyt, a to z kolei musiało za sobą pociągnąć
dochodzenie Urzędu do spraw Indiańskich w kwestii marnotrawienia funduszy
państwowych. Chee wcale nie czuł się winny. To nie on rozpętał ogólnoświatową
inflację ani też nie przyczynił się do załamania się rynku nieruchomości. Ale dobrze
wiedział, że dochodzenie skutecznie odstraszy inwestorów prywatnych, o których od
tak dawna zabiegał. Z drugiej strony konsorcjum, którego przedstawicielem był
Piggot, zobowiązało się przekazać mu dwa miliony dolarów w zamian za
dwudziestoletnią dzierżawę Kanionu Maski, a ponadto dziesięć procent wartości
wydobytej ropy. Na samym początku Chee sądził, że jedynym kłopotem będzie to, iż
kanion leży na terenie należącym wspólnie do Nawahów i do Hopi. Potem pojawiły
się nietoperze, a teraz dżuma.
Wściekle czerwone słońce skłaniało się nad horyzontem. Begay siedział w
pierwszym helikopterze razem z białym lekarzem, który był na ranczu Momoa.
Usłyszawszy „nieprawdopodobną" sugestię Youngmana, obdzwonił wszystkich
zoologów między San Diego a Mexico City, aż w końcu dopadł kogoś, kto rozpoznał
dziwne rany. Potem udał się wprost do Piggota, a Chee wyrzucił go z pracy. Ale nic
się nie stało: tak jak się spodziewał, Piggot zapłacił mu dobrze za informację.
- Chcę tylko powiedzieć - Chee innymi słowami wyraził swe niezadowolenie -
ż
e powinniśmy byli raczej poczekać i uzgodnić to z Paine'em. W razie gdyby jakieś
nietoperze uciekły.
- Chee, czy wiesz, ilu geologów wie o nafcie więcej ode mnie? Może z tysiąc,
ale wszyscy są biedni jak myszy kościelne, wielu z nich pracuje u mnie, a to z tej
przyczyny, że umiem podejmować odpowiednie decyzje. Na tym właśnie polega
przemysł naftowy. Szybka decyzja i pewność siebie. Właśnie dlatego postawiłem na
ciebie. Czy sądziłeś, że jakieś nietoperze odstraszą mnie od pracy? Niepotrzebnie
wyrzuciłeś pieniądze w błoto na tego eksperta. Trzeba było od razu przyjść z tym do
mnie - powiedział Piggot.
- Ale on zna się na tych nietoperzach.
- A ja się znam na dynamicie.
- Już zachodzi słońce. Nietoperze niedługo wylecą.
- Tym lepiej. Rozwalimy te wylatujące, a resztę pogrzebiemy i zasypiemy
DDT.
- Tu jest mnóstwo nietoperzy.
- Dlatego tu właśnie zaczniemy. Chee, chcesz przecież być kimś ważnym,
bohaterem, chcesz być bogaty. Dzięki nam właśnie kimś takim będziesz.
Chee zamilkł. Piggot użył prawie tych samych argumentów, którymi on
posłużył się wobec Durana, tylko że Chee oszukiwał, a Piggot mówił prawdę. Biali
zawsze mieli ostatnie słowo. Helikoptery były własnością Piggota i zostały jedynie
odpowiednio wyposażone do poszukiwań geologicznych.
- Trzy kilometry na południe. Obiekt w polu widzenia - zameldował pilot
pierwszego helikoptera.
- Schodzimy w dół - powiedział Piggot przejmując mikrofon.
Oba helikoptery zniżyły się nieco, żeby uzyskać lepszy widok na Mansion
Mesa, stosunkowo małą mesę, o nieregularnym wierzchu i o sypiących się,
zwietrzałych ścianach. Przywodziło to na myśl jakiś wielki dom zbudowany na
ś
rodku pustyni. W pełnym blasku chylącego się słońca mesa świeciła
pomarańczowym światłem. Zalegająca na wierzchu warstwa skały wulkanicznej
czyniła ten teren niegościnnym dla człowieka, ale w samym środku mesa była
wydrążona, a olbrzymie jaskinie zamieszkiwały salamandry, pszczoły, karaluchy,
węże, skorpiony i setki różnych kolonii nietoperzy.
- Czy naprawdę cokolwiek tu żyje? - Piggot zwrócił się z tym pytaniem do
Chee.
- Tak.
- Zróbmy wpierw kółko - zarządził Piggot przez radio.
Obie maszyny obleciały mesę. Hałas silników odbijał się od skał.
- Nietoperze! - zawołano z pierwszego helikoptera.
Na południowej ścianie, parę metrów od brzegu urwiska, szamotało się
kilkanaście oślepionych światłem nietoperzy. Prędko poleciały w kierunku
zacienionego stoku urwiska.
- Jeszcze raz oblecimy dokoła - rozkazał Piggot.
- Główne wejście jest właśnie tutaj - zaprotestował Chee. - Nawet nie wiesz,
jak szybko zachodzi tutaj słońce. Musimy działać natychmiast.
Helikoptery zrobiły jeszcze jedno okrążenie, prawie ocierając się o brzegi
mesy. Kiedy znów pojawili się przy wejściu, Chee zauważył, że słońce skryło się już
do połowy za horyzontem. Wlot do groty skrył się w mroku, a z wnętrza wylatywał
ciągły strumień nietoperzy.
- Wygląda na to, że nie będzie to takie łatwe - powiedział Piggot do
mikrofonu. - Nie możemy po prostu wrzucić tam bomb, trzeba będzie je cisnąć pod
kątem, z lotu. Dynamit ma zapalnik z opóźnieniem dziesięciosekundowym, tak że -
jeżeli nie zaczniecie krążyć nad miejscem zrzutu - nie macie się o co martwić. My
będziemy z tyłu i przylecimy, gdybyście nie trafili. Ale zróbmy to dobrze za
pierwszym razem. I nie zapomnieć mi o hełmach. Niewykluczone, że niektóre z tych
nietoperzy są chore, a nie mamy przecież ochoty ryzykować.
Piggot już i tak zbyt wiele ryzykował, pomyślał Chee.
- Niech ruszają.
- Spokojnie, wodzu. Powiedziałem, że załatwimy to porządnie już za
pierwszym razem. Spójrz, nie widać żadnych nietoperzy.
Linia cienia doszła już do połowy wejścia do groty. Pierwsza maszyna cofnęła
się ze sto metrów, a helikopter Piggota i Chee odsunął się trochę na bok. Przez chwilę
załogi helikopterów dopinały hełmy i skafandry. Chee spocił się z miejsca na widok
większej liczby nietoperzy. Linia cienia dotknęła najwyższego punkt wejścia do groty.
Pustynia przypominała niebieski basen.
- Gotowi - zameldował ktoś przez radio.
- Po sto dolarów premii dla każdego, kto trafi w dziesiątkę - powiedział
Piggot.
Chee widział przez odsunięte drzwi hueya, jak Begay przymocowywał się
pasami. Ktoś podał mu pakunek z dynamitem. Oba helikoptery unosiły się w
powietrzu. Z jaskini wylatywało coraz to więcej nietoperzy.
- Na co oni czekają?
- Spokojnie - powiedział Piggot.
Begay podniósł w górę oba kciuki. Pierwszy helikopter pochylił się do przodu
i skierował w stronę mesy.
- Utrzymuj szybkość pięciu węzłów aż do chwili wrzutu, a potem spływaj!
Udanego polowania! - zawołał Piggot.
Helikopter skierował się w stronę wejścia do jaskini pod kątem dwudziestu
stopni. Kadłub maszyny przesłonił Begaya i ładunek. Mała chmurka około stu
nietoperzy wyśliznęła się z jaskini. Powoli i śmiało helikopter zbliżył się do ściany
mesy.
Następne sekundy już na zawsze miały dla Chee zlać się w chaotyczny
bałagan. Grota wybuchła nie setkami lub tysiącami nietoperzy, ale dziesiątkami
tysięcy nietoperzy guano, jaskiniowych, czerwonych, nietoperzy pręgowanych, ka-
nionowych. Z wnętrza Mansion Mesy wydobyło się ponad pół miliona nietoperzy, jak
zawsze o zmierzchu. Helikopter i połowa nieba pokryły się ruchomą, piszczącą
chmurą, a maszyna Chee prawie uderzyła o ziemię, podczas gdy radio wyło
„nietoperze! nietoperze!!..." Szum skrzydeł utopił nawet wycie silników. Chee nie
usłyszał, jak pierwszy helikopter wbił się w ścianę mesy, dochodził go tylko stuk
ciężkich uderzeń, a na koniec odgłos wybuchu bomby, która rozrzuciła po piaskach
pustyni to, co zostało z Begaya i z jego maszyny.
Rozdział siódmy
Dzień wstał gorący i bezwietrzny. Nie było ani cienia, ani ruchu, w upale
zatracały się wymiary. Tylko jaskrawe światło, od którego ginęło wszelkie życie.
O szóstej rano radio w roverze przekazało ogólny alarm w sprawie dżumy, a
godzinę później zarządzono ewakuację wszystkich mieszkańców obszarów między
Czarną Mesą na północy, Castle Butt na południu, Dinnebito Wash na zachodzie i
drogą 87 na wschodzie. O ósmej rano odwołano poprzednie zarządzenia i polecono
mieszkańcom pozostać na miejscu, unikać zgromadzeń, trzymać się z dala od
jakichkolwiek dzikich lub chorych zwierząt i natychmiast donosić o wszelkich
nietypowych ranach bądź obrzękach. Polecono również palić zmarłych, a nocą -
zamykać drzwi i okna i nie wychodzić z domu. W rezultacie kwarantanną objęto
powierzchnię dwóch i pół tysiąca mil kwadratowych. A w nocy wprowadzono stan
oblężenia.
- To dopiero początek. - Paine rozpostarł mapę. Okręgi i daty określały każdy
incydent związany z wampirami i z dżumą. - Winslow i Flagstaff leżą zaledwie
pięćdziesiąt kilometrów poza terenem zarazy. Tylko patrzcie, co się stanie, kiedy
choroba sięgnie i tam.
- A co to za znaki? - zapytała Annę.
- „X" to namiary foniczne wampirów. Trójkąty określają duże kolonie
nietoperzy. Na południu Mansion Mesa, na wschodzie - Stephen Butte, jaskinie
pasma górskiego San Francisco - na zachodzie. A jeżeli wampiry przeniosą się aż tam
i rozniosą pchły?
- To co wtedy?
- To na początek wykreślcie z mapy Stanów Zjednoczonych Arizonę, Utah i
Nowy Meksyk - odparł Paine.
- Już je wykreślamy. Wynosimy się stąd. -Youngman zakończył wlewanie do
baku ostatniego kanistra benzyny. - Jak tylko przejedziemy przez szosę numer
osiemdziesiąt dziewięć, to dojedziemy do znanej mi bocznej drogi, która nas
zawiedzie do Wielkiego Kanionu. Nikt nie będzie wiedział, że wyjechaliśmy spod
kwarantanny.
- Obiecałem ci tylko dojazd do szosy - przypomniał Paine.
- Słuchałeś radia. Zgarną nas z miejsca i wsadzą do jednej sali z chorymi na
dżumę. To żadna ucieczka. Wszyscy jedziemy do Wielkiego Kanionu.
- Ja się nie ruszam z pustyni - powiedział Paine.
- Jak chcesz. My ruszamy, a razem z nami -samochód.
- Rover będzie mi potrzebny.
- Nam jeszcze bardziej.
Kiedy mężczyźni się kłócili, Annę odeszła i usiadła sama pod krzakiem
kaktusa. Rozcięty bok rośliny odsłaniał jasny miąższ. Kaktusowa pulpa została
wyjedzona, a na piasku ciągnął się wygięty w literę „S" ślad węża. Dalej, aż po
horyzont, rozciągała się czysta i delikatna pustka, z lekka zakłócona falami drgającego
z gorąca powietrza. Linia horyzontu, długa, nieprzerwana i bez granic - taka sama jak
ta, w którą wpatrywała się umierając. Umierając, tak, to właśnie było miejsce
stworzone do umierania. Okłamała Youngmana; zarzuciła wtedy nadzieję na ocalenie,
a uwolniwszy się od tej nadziei i zdając sobie sprawę, że przetrwała tak długo
wyłącznie dzięki sobie, osiągnęła stan niezwykłej jasności umysłu: zrozumienia
jasności życia. Franklin też to pojął przed śmiercią. Był to nagły dar pustyni, nie tyle
ś
wiadome zrozumienie, ile wyostrzenie zmysłów, tak że była w stanie czuć chłodną
bryzę owiewającą ją z lekka, widzieć odległe mesy przykucnięte jak śniade kobiety,
stać się częścią pustyni. Ta świadomość stanowiła rozgrzeszenie udzielone przez kata.
Być może to wcale nie Indianie ani nie źle pojęte poczucie winy zawiodło ją na
pustynię, ale tęsknota za prawdziwym życiem. Bo Phoenix było ułudą, fałszywą oazą.
Youngman nie był fałszywy. Fałszywe było jego pragnienie opuszczenia pustyni. Tak
jak pustynne zwierzę, nie mógł jej porzucić, nie pozostawiając tu połowy swego
jestestwa. Jeżeli chciała z nim być, to chciała go mieć całego. Dlaczego oszczędziły
ich tak nietoperze, jak i dżuma? Zaczerpnęła w dłoń piasek i przesypała go z wolna
między połamanymi palcami.
Youngman uniósł strzelbę, wprowadził nabój do komory i wymierzył w głowę
Paine'a.
- Daj mi kluczyki.
- Będziesz musiał mnie zabić.
- Zrobię to, żeby nas ocalić. Rzuć kluczyki.
- Tu chodzi o wielu ludzi. Twoich pobratymców, Nawahów, wszystkich
mieszkańców pustyni. A to dopiero początek.
- To nie jest koniec świata - powiedział Youngman. W tym momencie chciał
pociągnąć za spust, ale przed oczyma stanęła mu postać Abnera. Potem pojawiła się
Anne.
- Kto, poza tobą - zapytała Paine'a - jest w stanie powstrzymać te nietoperze?
- Nikt. W Mexico City są ludzie znający się na wampirach, ale sprowadzenie
ich tutaj zajęłoby przynajmniej tydzień. Do tego czasu nietoperze przeniosą się do
innej jaskini i nikt nie będzie w stanie zapobiec rozprzestrzenieniu się dżumy. Być
może już teraz jest za późno.
- Dlaczego?
- Kuła - Paine zerknął na strzelbę Youngmana - zabija tylko jedną osobę.
Każda ofiara dżumy, człowiek albo zwierzę, staje się rozsadnikiem choroby. Zapytaj
swojego przyjaciela, jak szybko się dotąd rozprzestrzeniała... z kilku do kilkuset mil
kwadratowych. W postępie geometrycznym. Im większą zajmuje powierzchnię, tym
szybciej się rozszerza. Sami się domyślcie, co się stanie, jak dotrze do większego
miasta lub lotniska. Lub nawet do hotelu w pobliżu Wielkiego Kanionu.
- Czy to możliwe, że ja albo Youngman jesteśmy chorzy?
Paine zastanowił się.
- Możliwe.
- A ty wiesz, gdzie są nietoperze?
- Tak. Od pięciu nocy śledziłem trasę ich przelotu. Wiem, w jakiej okolicy
znajduje się jaskinia. Oczywiście lada chwila mogą zmienić legowisko, chyba że
zaatakuję od razu.
- Nie słuchaj go - powiedział Youngman. -Nie jesteś chora. Możemy pojechać
do Kalifornii. Już nigdy nie usłyszymy o tym rezerwacie. Pamiętasz, co mi mówiłaś?
Możemy pójść razem, tam, gdzie mamy ochotę.
Anne potrząsnęła głową.
- Zostaję.
- Idziemy. Sama nie wiesz, co mówisz.
- Wiem, co mówię. Przez dwa lata włóczyłam się po rezerwacie i zajmowałam
się jedynie rozdawaniem plasterków i kropli do oczu. To kpina, Youngman, i
zmarnowałam na to dwa lata życia. Być może zrobiłam co nieco dla ludzi,
przynajmniej mam taką nadzieję. A teraz chcesz, żebym ponosiła odpowiedzialność
za ich śmierć? śebym wyrzekła się wszystkiego? śebym uciekła wtedy, kiedy po raz
pierwszy jestem naprawdę potrzebna? Jeżeli chcesz uciekać, to proszę bardzo. Ale ja
zostaję.
- Mogę cię zmusić. - Youngman skierował w jej stronę strzelbę.
- Nie, tego nie jesteś w stanie zrobić.
- Paine oszalał.
- On może zabić nietoperze.
- Wsiadaj do samochodu - rozkazał Youngman.
Anne nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła wprost na niego. Nie prowadziła
pojedynku na siłę wzroku, nie była w stanie.
Przyglądał się jej długo, a na koniec opuścił strzelbę. Po chwili spróbował po
raz ostatni:
- Wymienię się z tobą. Zostanę tu i poczekam, aż on cię wywiezie poza
zagrożony teren. Potem mu pomogę, jak wróci. Może ma mapy, ale nie zna pustyni.
- No to postanowione - powiedziała Annę. -Każdy jest potrzebny. Będziemy
pracować razem. Jeżeli - tu spojrzała na Paine'a - jeżeli się na to zgadzasz.
- Razem? - Paine zabrał Youngmanowi strzelbę. - Razem - z przyjemnością.
Kanion Maski stanowił plątaninę wielu kanionów, niektóre zbudowane ze
zwietrzałego piaskowca i skruszałe pod naporem wiatru niosącego piasek z pustyni,
inne wykute w bazalcie, jeszcze inne pokryte skałami osadowymi. Dawno temu w
kanionie rosła trawa i mieszkali w nim ludzie, przodkowie Hopi, hodując kozy i
kukurydzę. Potem, powoli, wyschły studnie, zniknęła cienka warstwa gleby i ludzie
wynieśli się gdzie indziej. Ci, którzy zostali w tym zapomnianym schronieniu, przez
resztę Hopi z Czarnej Mesy uznani zostali za martwych. Kanionem wzgardzili
Nawahowie, którzy u siebie mieli więcej wody i pastwisk, a pahani z Waszyngtonu
bez chwili wahania pozbyli się tego skrawka piekła.
Aż do czasów Landsata. Satelita Landsat został wystrzelony przez NASA w
dniu 2 stycznia 1975 r. Odtąd okrążał ziemię czternaście razy dziennie, badając
poziom promieniowania gruntu. Skanerem obejmującym wiele zakresów fal przesyłał
impulsy do czujników, które zamieniały promienie światła na impulsy elektryczne.
Impulsy zamieniano z kolei na liczby od zera do 63. Landsat przesyłał dane do stacji
badawczej w Golstone, w Kalifornii. Tam nagrywano wyniki na taśmy i przesyłano do
Centrum Lotów Kosmicznych w Goddard, gdzie na powrót liczby nanoszono na
biało-czarną klisze, z której potem wywoływano - za pomocą kolorowych filtrów -
barwne fotografie. Zdjęcia te przechowywano w Centrum Danych Badań Ziemskich
Zasobów Naturalnych MSW w Sioux Falls, w Południowej Dakocie. Pomimo że
zdjęcia kosztowały majątek, to były rozchwytywane przez kraje Trzeciego Świata,
które miały nadzieję na odkrycie na swoim terenie bogactw mineralnych, przez
meteorologów, przez inżynierów projektujących drogi, a zwłaszcza przez
towarzystwa naftowe.
Kilka z takich kompanii z Houston zwróciło uwagę na pewne zdjęcie Arizony
- stanu nie mającego większych ilości ropy - i dostrzegło niewielki, ale
niewytłumaczalny skok promieniowania. Nocne zdjęcia tego terenu, kawałka
Malowanej Pustyni stanowiącego wspólną własność plemion Hopi i Nawahów,
pozwoliły zaobserwować jeszcze większe natężenie promieniowania. Nawiązano
kontakt z co bardziej postępowymi Nawahami i wynajęto helikoptery wyposażone w
kamery pracujące w podczerwieni. Przyczyną zwiększonego promieniowania - jak
niebawem stwierdzono - nie była wcale obecność pierwiastków promieniotwórczych,
tylko ogień. Ogień płonący na dnie poplątanych kanionów, gdzie nie rosły żadne
drzewa ani nic innego, co mogłoby się palić. Poza ropą. Z nieznanych pokładów część
ropy wyciekała na powierzchnię. Kiedyś, dawno temu, piorun musiał rozpętać pożar,
a ogień mógł się palić przez setki lat. Płonący wyciek był całkowicie nieprzydatny, ale
gdzie był jeden, mogło być i więcej, i z całą pewnością znajdowała się tam ropa.
Z odległości mili Kanion Maski wyglądał jak szczątki olbrzymiego
zwierzęcia, które płonąc padło na ziemię. Zamiast płaskiego wierzchołka, tak jak na
mesie, w niebo sterczały nierówne kikuty skał. Nic tu nie rosło i - nie licząc stadka
kruków - nie było ani śladu życia.
- Stop - powiedział Youngman.
Land-rover zatrzymał się.
Ani kawałka cienia, pomyślał Paine wysiadając z samochodu. Tak jakby
kanion pochłaniał całe światło.
Youngman zszedł w dół, patrząc na urwiska skalne. Było to, na swój sposób,
zabawne. Ale Paine zmierzał w tym kierunku, kiedy dołączył do niego wczoraj.
Youngman powinien był się domyślić.
- Czy znasz te kaniony? - zapytał go Paine.
- Zna - włączyła się Anne. - Wszyscy Hopi znają to miejsce.
- Podaj mi lornetkę. - Youngman zwrócił się do Paine'a.
Paine podał mu lornetkę i zastępca szeryfa skupił się na ścianie mesy, z wolna
omiatając ją wzrokiem z lewej strony na prawą.
- To miejsce ma wymiar religijny - powiedziała Anne. - Nawet nie
wiedziałam, że naprawdę istnieje.
- Przesądy - przerwał jej Youngman. - Opowieści o czarodziejach dla
naiwnych. To was nie dotyczy. Czy twierdzisz, że tam są nietoperze?
Paine wskazał na poszarpaną wyrwę między zboczami.
- Tędy przelatują. Jeżeli nie możemy tam dojechać samochodem, to resztę
drogi pokonamy na piechotę.
Youngman przyjrzał się ścianom wąwozu, a potem zwrócił lornetkę na
podstawę mesy, na pas czerwonego piaskowca, na którym znalazł to, czego szukał:
podwójną czarną spiralę o średnicy trzech metrów, namalowaną z siedem metrów nad
ziemią.
- Paine, tam musi być z tysiąc jaskiń. Jak mamy znaleźć tę właściwą?
- Jeżeli dopchniemy samochód kawałek dalej, to już same nas tam
poprowadzą... - Paine dostrzegł napięcie, z jakim Anne przypatrywała się
Youngmanowi. - Czy jest tam coś takiego, o czym powinienem wiedzieć?
- Martw się o nietoperze. - Youngman oddał mu lornetkę. - Ja zajmę się resztą.
Co z samochodem?
- Dobra. - Paine rozłożył mapę na masce rovera. - Według mapy geologicznej,
którą dostałem od Chee...
- Chee ci ją dał? Ciekawe - zauważył Youngman.
- W tym sektorze znajduje się ścieżka, którą przejedzie samochód.
Youngman zerknął na kanion, a potem na mapę.
- To nie jest ścieżka, tylko strumień pyłu wulkanicznego. Zatoniesz w nim aż
po dach.
- No cóż, mam też zdjęcie satelitarne.
- Pokaż. Zobaczymy - powiedział Youngman, widząc wahanie Paine'a.
Paine położył na ziemi metrowej długości kalkę ze zdjęciem. Kolorowe cienie
mapy zdawały się wsiąkać w piasek.
- Trudno je odczytać - zaczął Paine.
Youngman obrócił zdjęcie na drugą stronę.
- Tutaj mamy słońce - podniósł w górę palec. - Te różowe plamy to wapienne
kaniony. Lawa jest czerwona, gdyż się najbardziej rozgrzewa. Te ciemniejsze pasma
to kamienie narzutowe.
Przez następną minutę Youngman tłumaczył znaczenie kolorów, odgadywał
położenie wyschniętych studzien, załomów skalnych i ścieżek.
- Ta plama to płonąca ropa. Przez cały rok objaśniałem tego rodzaju zdjęcia,
tylko że tamte zostały wykonane przez samoloty zwiadowcze. Zawsze kazano nam
szukać płonącej ropy naftowej.
Przesunął palcem wzdłuż wschodniej ściany kanionu.
- Na górę wiodą dwie drogi. Może obie są zatarasowane, a może tylko jedna.
Pojedźcie z Anne samochodem z pół mili wzdłuż podstawy mesy, aż znajdziecie
wjazd. Jedźcie powoli. Grozi wam tylko pył wulkaniczny, ale głupio byłoby w nim
ugrzęznąć. Ja pójdę na wschód. Jest i krótsza droga, ale zawalona głazami.
- Miała rację - powiedział Paine. - Dobrana z nas drużyna.
Youngman nic nie odrzekł, tylko czekał, aż Anne i Paine wsiądą do
samochodu.
- Chciałabym, żebyś z nami pojechał.
- Później.
Gdy tylko rover oddalił się na zachód, Youngman puścił się biegiem na
wschód, w kierunku podwójnej spirali wyrysowanej na skale.
Paine zredukował bieg i skierował samochód na ścieżkę, o której mówił
Youngman. Pomijając łupki miki, nie widział przed sobą żadnych przeszkód, więc
nabrał otuchy.
- Indianin miał rację. To znaczy Youngman. - Spojrzał na Anne, żeby się
upewnić, czy jej nie uraził. Myślami błądziła gdzieś daleko. Powiedział głośniej: -
Ciekawy człowiek z tego Youngmana.
- Chyba tak.
Obserwowała ścieżkę. Rover wspinał się pod górę; żwir tryskał mu spod kół.
Wznoszące się nad nimi ściany lśniły białością.
- Ale nie musi być - dodała. - „Ciekawy" to takie mało pojemne słowo. Zużyte.
Wampiry są „ciekawe", dżuma jest „ciekawa", Indianie są „ciekawi". Wszystko to, z
oddalenia, jest „ciekawe". śycie jest „ciekawe".
- Śmierć też - powiedział zdecydowanie Paine.
Anne zerknęła na niego; chwilami miała wrażenie, że dzieli ich przepaść.
Przez godzinę rover wdzierał się w głąb kanionu, a potem ścieżka powoli, acz
nieubłaganie skierowała się znów w dół, w kierunku pustyni.
Pod podwójną spiralą namalowaną na skale rosły - jako jedyne - krzewy
bielunia. Miały prawie wysokość człowieka, a na szczycie zdobiły je bladofioletowe
kwiaty. Youngman upadł przed nimi na kolana. Dokładnie w tym miejscu, gdzie
powiedział Abner. Bo żaden z Hopi nie miał prawa wejść do kanionu bez bielunia w
ustach. Tylko tak można było kroczyć prawdziwą drogą.
Przez całe życie odwracał się tyłem do „prawdziwej drogi" i gdziekolwiek się
skierował, tam znów przed nim wyrastała. Wysłanie Paine'a i Anne na bezużyteczną
przejażdżkę było niczym w porównaniu z tym, co wyrządził mu Abner. Bo jednak
znalazł się w tym miejscu; po wszystkim, co się stało, dotarł do celu. Ale - sam się
przekonywał - nadal w to nie wierzył.
Czarno-białe pióro dzierzby drgało wśród szorstkich liści bielunia.
Lecz cóż, obowiązek wzywa. Youngman zerwał jedną z roślin i odciął
ż
ółtobiały korzeń. Odciął z niego plasterek wielkości guzika, a resztę schował do
kieszeni. Włożył sobie guzik do ust i aż się zakrztusił, bo wydał mu się tak gorzki i
alkaliczny. Zrazu myślał, że będzie mu niedobrze, ale kiedy poruszył językiem, to
nieprzyjemne uczucie ustąpiło. Youngman wstał, skręcił na prawo i pobiegł wzdłuż
brzegu mesy, aż do wejścia do kanionu. Nie zwalniając kroku, skierował się w głąb
wąwozu.
Z ulgą stwierdził, że bieluń nie miał na niego żadnego wpływu. Oddychał bez
wysiłku rozrzedzonym powietrzem i patrzył, jak niebo zwęża się między wysokimi
ś
cianami kanionu. Droga była męcząca, bardzo stroma i składająca się z szeregu
pozornie ślepych zaułków. Pomimo cienia, panował upał. Od skał biło ciepło, które
parzyło w gardle i w tchawicy. Z początku Youngman oddychał nosem, ale wkrótce
głód tlenu zmusił go do otwarcia ust. Już po chwili język zmienił mu się w drewniany
kołek, a bieluniowy guzik zdawał się puchnąć. Opuścił wzrok z nieba na
wielokolorowe ściany i głazy leżące na ścieżce.
Trzysta lat temu tę drogę zbudowali księża kastylijscy i sunęły nią wówczas
ich wozy załadowane ciężkimi kamieniami. Bicze chłostały Hopi po plecach, gdyż
woły były kosztowne, a ludzie - za darmo. Trwało to pięćdziesiąt lat, aż księży
pomordowano, bicze spalono, dzwony przetopiono, kościół zrównano z ziemią, a
drogę porzucono.
Przed oczyma Youngmana tańczyły słoneczne plamki. Kiedy zatrzymał się na
odpoczynek, wysoko na skale dostrzegł siedzącą sylwetkę drobnego człowieka;
siedział odziany jedynie w poszarpaną derkę.
- Witaj Pchło - powiedział Abner.
- Witaj. - Youngman wstał z wysiłkiem i podszedł bliżej. Patrząc na Abnera,
patrzył wprost pod słońce, ale był w stanie rozpoznać swego starego przyjaciela i
zaschniętą krew na jego piersi. Abner palił machorkę i słuchał radia. Zdusił papierosa
i wyłączył aparat.
- Dziwisz się? - zapytał.
- Niespecjalnie. - Youngman wypluł bieluń. - Skoro byłem tak głupi, że się
tego objadłem, to mogę zobaczyć nie wiadomo co.
- Tutaj bez bielunia nic nie zobaczysz - łagodnie upomniał go Abner. - Nie
powinieneś się opierać.
- Tobie się opieram, wuju.
Abner przekrzywił głowę i uśmiechnął się.
- To był rysunek pełen mocy, prawda Pchło? Swastyki i spirale skierowane do
tyłu, wszystko cofające się, aby znów zacząć od początku. Przy uwalnianiu Masawa z
pęt ognia ty też byłeś, pamiętasz, Pchło?
- Dlaczego ja?
- Jesteś z Klanu Kojota.
- To nie o to chodzi.
- No to - zgodził się Abner - dlatego, że jesteś jedynym człowiekiem, któremu
mogę zaufać. Nienawidzisz pahanów.
- Wielu ludzi nienawidzę, ale ich nie zabijam.
- To jedno i to samo, tylko trzeba wiedzieć, jak się do tego zabrać. Dasz sobie
radę.
- Nie.
- Jak sądzisz - zapytał podstępnie Abner -dlaczego się tu znalazłeś?
Youngman wpatrywał się w niego, nie znajdując odpowiedzi. Promienie
słońca czepiały się koca Abnera niczym kurz. To wszystko złuda, powtarzał sobie
Youngman.
- Przykro mi z powodu kapłanów w kivie. -Abner zmienił ton. - Nie chcieli mi
oddać tabliczki klanowej, Pchło.
- Umarłeś jeszcze wcześniej niż oni.
- Sami sobie są winni, powinni byli mi pomóc. To ważne, żeby kończąc ze
ś
wiatem, mieć przy sobie tabliczkę. Harold to zrozumiał.
- On tu jest?
- Nie.
- A są tu nietoperze?
Sylwetka na skalnej półce poprawiła się, a promienie słońca ściekły w dół jak
płyn. Wiatr wiejący z innego kierunku przyniósł ze sobą smród amoniaku. Abner
zignorował ostatnie pytanie Youngmana.
- Moje serce cieszy się na twój widok, Pchło. Wiesz, dlaczego skończę ze
ś
wiatem?
- Już mi mówiłeś. Kopalnie odkrywkowe na mesie, Urząd do spraw
Indiańskich. Nawahowie.
- Masaw powiedział mi, że nadchodzisz.
- Masaw ci powiedział?
- Jeżeli Głowotłuki chcą sprzedać swoją część mesy, to ich sprawa. Tak czy
inaczej po Nawahach nie można się spodziewać niczego innego. Ale przecież wiesz,
ż
e to my jesteśmy jedynym prawdziwym ludem, a Masaw jedynym prawdziwym
bogiem. Ten kanion to jego dom. Od dziecka słuchałeś o tym, jak wychynął z ognią,
ż
eby nad nami czuwać. Czy nie to właśnie mówiono ci od samego początku?
- Tak. To była prawda.
- No to sam się zgodzisz, że skoro jakaś firma może kupić Kanion Maski, to
nadszedł czas, żeby wszystko zniszczyć i zacząć od nowa.
- Zniszczyć wszystkich?
- Nie wszystkich. Znów zejdziemy pod ziemię, tak jak zawsze przed końcem
kolejnego świata. A kiedy już wszyscy inni zginą, to będziemy mieli mnóstwo
miejsca. Tak powiedział Masaw.
Youngman zamyślił się.
- Pozwól, że coś ci powiem. Jeszcze godzinę temu, kiedy zobaczyłem, gdzie
mnie przyniosło, byłbym zabił Walkera Chee. Gdyby tu stał, tobym go zabił, bo nigdy
nie byłbym w stanie mu pomóc w zabraniu Kanionu Maski. Ale on go weźmie. Masz
rację, wuju. Wezmą go, nawet gdyby to miało nas zabić. Z pewnością zabiją Masawa.
Wysadzą go w powietrze i pogrzebią pod wieżami wiertniczymi. Czuję to. Ale teraz
jestem po prostu smutny. Wiesz, moje życie toczyło się wielkim kołem. Zaczynało się
w jednym miejscu, szło naprzód, tak daleko, że nawet nie spostrzegłem krzywizny, a
teraz kończy się tutaj. Koło. Zabawne; kiedyś wydawało mi się, że będę w stanie się
wyrwać, a przecież nie mogę. Tak więc jestem tu z tobą, wuju. Ale kim ty jesteś,
jeżeli nie halucynacją, zwykłym majaczeniem, które próbuje wystraszyć resztę
ś
wiata?
- Masaw mi powiedział, że tak się będziesz z początku zachowywać, Pchło.
- Przestań. Masaw nie morduje ludzi. To nietoperze. Dżuma. Umierają Hopi.
Co to za bóg, który zabija swój własny lud?
- To się zdarza.
Youngmanowi wydało się, że na twarzy Abnera dostrzegł uśmiech.
- Jesteś tu dlatego, że Masaw chce, żebyś zabił pahana.
- Ale wuju, ciebie tu wcale nie ma. To tylko moje urojenia.
- Nie musisz wcale zabijać pahana - powiedział uspokajająco Abner. - Masz
go tylko trzymać z dala od jaskini aż do zmierzchu. Wtedy Masaw wyjdzie na
powierzchnię.
- A gdybym chciał, żeby Masaw sam mi to powiedział?
- Masz bieluń. Otwórz swe myśli i zobaczysz.
Youngman cofnął się od skały.
- Nie. Widzę cię, lecz tutaj cię nie ma. Mówię sam do siebie. Ciebie tu nie ma.
- Jesteś dobrym chłopcem, Pchło. - Abner zaczął robić skręta. - Wiemy, że
zrobisz to, co trzeba.
- Ciebie tu nie ma! - krzyknął Youngman. Podniósł kamień i z całej siły cisnął
w górę.
W niebo uniósł się duży kruk, zakrakał nad głową Youngmana i odleciał w
dal.
Na skalnej półce nikogo nie było.
Jeszcze długo potem, gdy pustynia zamieniła się w ocean ciemności, ściany
Kanionu Maski kąpały się w słońcu. Patrząc na kanion, Anne widziała nie tyle
labirynt grani, ile rozmyte kształty. Kanion, który powstał z piasku wyrwanego ze
skały, rzeki wulkanicznych popiołów, kominy lawy wijące się setkami ku niebu...
Radio w roverze podawało coraz to więcej meldunków lekarskich.
A oto dobre wieści dla ludzi z rejonu zarazy. Władze poinformowały nas, że
sytuacja zdrowotna w południowo-zachodniej części rezerwatów Hopi i Nawahów
została opanowana. Trwają wysiłki w celu jak najszybszego dostarczenia szczepionek
helikopterami. Szpitale w Ship Rock i w Window Rock są gotowe na przyjęcie
chorych. Jeżeli znajdujecie się poza terenem zagrożonym, a zdaje się wam, że
jesteście chorzy, to nie jedźcie - powtarzamy: nie jedźcie - do Tuba City. Pozostańcie
na miejscu. Cała akcja jest koordynowana przez wodza Rady Szczepowej Nawahów
Walkera Chee, który podkreśla, że najważniejsza jest współpraca między obiema
nacjami. Komunikat ten powtórzymy później w językach Hopi i Nawaho. Nawet
jeżeli znajdujecie się na zagrożonym terenie, to możecie nadal prowadzić normalne
ż
ycie. Nie zbliżajcie się jednak do chorych zwierząt. Jeżeli jakieś zwierzęta
hodowlane lub domowe wydają się chore, zastrzelcie je z odległości nie mniejszej niż
dziesięć metrów. Dwa razy dziennie myjcie się starannie mydłem przemysłowym,
rozsypujcie środki owadobójcze i dezynfekujcie dom. Po zmroku pod żadnym
pozorem nie wychodźcie z domu. Unikajcie jaskiń. Drzwi i okna mają być po zmroku
zamknięte. Najważniejsze: nie próbujcie opuścić zagrożonego terenu. Siły policyjne
otrzymały rozkaz zawracania ludzi usiłujących opuścić tę strefę. W razie odmowy,
policja użyje broni...
Gęstniał mrok, gdy Youngman i Paine ukończyli budowę siatkowej osłony
przyczepionej do tylnych drzwiczek rovera. Wbiwszy w ziemię ostatniego śledzia,
Youngman przesunął palcami po metalowej siatce ochraniającej namiot.
- Przegryzą się przez to.
- Tak. - Paine położył obok Youngmana ciężki akumulator. Razem
przymocowali dwa druty do metalowej siatki. Youngman dostrzegł, że w miejscu,
gdzie namiot łączył się z samochodem, umieszczono gruby, gumowy kołnierz. Po
podłączeniu kabli Paine ustawił regulator napięcia na 115 woltów i włączył prąd. -
Teraz już nie przegryzą.
Youngman delikatnie dotknął siatki i poczuł bolesne uderzenie, które sięgnęło
aż po łokieć.
- Zaufaj mi. - Paine wyłączył akumulator.
...ostatnie zmiany. Zapobiegawczo zdecydowano się rozciągnąć strefę
kwarantanny na następujące puebla na południowym krańcu Czarnej Mesy: Hotevilla,
Bacopi, New Oraibi, Oraibi, Toreva, Shongopovi i Walpi. Kwarantanna obejmuje
odtąd również miasta Moenkopi i Tuba City. Powtarzam raz jeszcze, te środki
zapobiegawcze nie powinny nikogo niepokoić...
Youngman wyłączył radio. Paine wśliznął się na siedzenie kierowcy, gdy
ciemność objęła grań mesy. Mikrofon kierunkowy kręcił się już na dachu, a obok
Paine'a świecił na zielono oscyloskop. Youngman i Annę zajęli miejsca z tyłu. Paine
spojrzał na zegarek.
Pokazały się pierwsze gwiazdy i z każdą chwilą robiły się jaśniejsze.
Hotomkam w gwiazdozbiorze Oriona, a Choochokam w Plejadach.
- Dobrze poznałem trasę ich przelotów. - Paine kręcił nóżką mikrofonu w
promieniu 15 stopni. Otarł pot z dłoni i dostroił wzmacniacz.
Anne przywykła do odgłosów nocnego życia pustyni, ale z kanionu nie
dobiegał żaden dźwięk.
Biała linia oscyloskopu była prosta jak sopel lodu.
- Jeżeli przeniosły się do innej jaskini... - zaczęła mówić Anne.
Linia drgnęła. Pojawiło się słabe echo. Trzy linie przebiegające między
oktawami.
- Mniej niż trzy minuty po zachodzie słońca. - Paine popatrzył na zegarek. -
Musimy być bardzo blisko jaskini. - Potem spojrzał na kompas. - Lecą wprost na nas
z północnego zachodu. Lecą gęstym stadem.
Youngman nic nie słyszał, ale kreska oscyloskopu drgała gwałtownie. Spojrzał
na Paine'a, którego twarz promieniała radością.
- Posłuchajcie! - Paine wyłączył ekran.
To wiatr, pomyślała Anne ze zdziwieniem. Nie, deszcz, poprawiła się szybko,
ale przecież nie było deszczu. Bicie skrzydeł, bardzo gwałtowne. Skrzydeł
pozbawionych piór.
W uszach Youngmana brzmiało to jak kroki w niebie.
- Spójrz - powiedziała Anne.
Od zachodu na wschód gasły gwiazdy, przysłonięte szepczącą powodzią, która
przelała się tuż nad granią. Powódź objęła rovera, zasłaniając wszystkie gwiazdy.
Zwierzęta przelatywały nad nimi przez całą minutę. Paine zamknął oczy. Poczuł
nawrót starego lęku, opanował się jednak szybko. Anne wpatrywała się w ślepy ekran
oscyloskopu. Youngman patrzył na masę nietoperzy rozpływającą się w ciemności,
nad pustynią.
- Kiedy wrócą? - zapytał dobrą chwilę po tym, jak nietoperze zniknęły, zaś
Anne zaczęła przyrządzać kolację z jajek w proszku.
- Nie wiem. - Paine położył na stole swoją wiatrówkę, trzy naboje i radio
kieszonkowe. - Wszystko zależy od tego, jak szybko zdobędą pożywienie.
Przynajmniej parę godzin. Na pewno znajdą jakieś bydło. Podłączyłem brzęczyk do
mikrofonu, więc będziemy wiedzieć, kiedy się zbliżą.
- Mogą znaleźć coś więcej niż bydło. Ludzie na zagrożonym terenie są
pozbawieni pomocy.
- Prawda, ale o to nie pytałeś. Tak czy inaczej, kiedy wrócą, będziemy gotowi.
- Naprawdę?
- To coś - Paine pokazał jeden z nabojów zaopatrzonych w lotkę - ma w sobie
miniaturowy nadajnik. Waży jeden gram i wysyła sygnał o zasięgu dwustu metrów, co
powinno nam wystarczyć na odnalezienie jaskini. Sztuka polega na tym, że trzeba
wbić im to w grzbiet w ten sposób, żeby nie mogły zrzucić. - Paine przesunął
przełącznik odbiornika, sprawdził trzy zakresy, na których działały nadajniki, a potem
wyłączył przyrząd i powiedział miękko do siebie: - śyję tam, gdzie pszczoły, śpię
wraz z sowami, a lecę na grzbietach nietoperzy.
Kolacja. Paine jadł z wielkim apetytem i był w świetnym humorze. Anne
bawiła się w gospodynię. Jasne światło lampy Colemana rozpraszało mrok i
wydawało się, że siedzą we trójkę na otwartym powietrzu.
- Teraz, kiedy już siedzimy w tym po uszy -Youngman odsunął jedzenie -
myślę, że nadszedł czas, żebyś nam powiedział, co nas czeka.
- Przecież sam wiesz: zakażone nietoperze.
- Po tym, co dotąd widziałem, boję się, że nie ujdziemy z życiem.
- Youngman...
- Poczekaj, Anne. - Przez chwilę chciał jej opowiedzieć o halucynacji z
Abnerem, ale uznał, że to bez sensu. Postanowił, że nigdy więcej nie tknie bielunia. -
Jeżeli mamy tu z Paine'em zginąć, to chciałbym wiedzieć, dlaczego. O co mu chodzi.
Chcę zrozumieć. Chcę wszystko zrozumieć.
- To bardzo skomplikowane - powiedział Paine.
- To samo powiedziałeś mi, kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz. Kłamałeś.
- Dobrze - zgodził się Paine. Poruszył się, jakby szukając właściwych słów.
- To coś w rodzaju wojny - zasugerowała Anne. - To jasne.
- Nie. - Paine potrząsnął głową. - Nie w rozumieniu biologii. Raczej rodzaj
spotkania. Spotkania różnych form życia.
- Konkurencja - podpowiedziała Anne.
- Nie. Współzależność. Wampiry, dżuma i ludzie. - Przyjrzał się im uważnie. -
Chcecie prawdy, co?
- Mów - poprosił Youngman.
- Można powiedzieć, że bakterie i ssaki to dwie dominujące formy życia. -
Paine z namysłem dobierał słowa. - Wśród nich najlepiej sobie radzą ludzie, zarazki
dżumy i nietoperze. Współpracując. Zacznijmy od dżumy. Zarazki te zawsze były
wśród nas. Zarazki jednej z wielu chorób.
- Czy była wtedy mniej niebezpieczna?
- Jeżeli zaraził się nią jaskiniowiec, to ilu innych ludzi był w stanie zarazić?
Rolnika? Myśliwego? Widzicie? Dżuma istniała, ale nie było epidemii. Te się zaczęły
dopiero wraz z rozwojem cywilizacji, gdy ludzie zaczęli się gromadzić, skupiać w
miastach i handlować. Wtedy zaczyna się niepodzielne panowanie dżumy. Z winy
człowieka, oczywiście.
- No, to dżumie powodzi się nieźle - powiedział Youngman. - A co my z tego
mamy?
- Cechy, związki. Do czasu Czarnej Śmierci większość ludności Europy żyła
w poddaństwie. Kiedy minęła zaraza i okazało się, że wymarła połowa ludności,
doszło do braku siły roboczej. Dotychczasowi niewolnicy mogli odtąd sprzedawać
swoją pracę. Zaczęto doceniać prawa jednostki. Zaraza dała początek demokracji.
- Wobec tego powszechna higiena będzie oznaczać koniec demokracji -
powiedziała Anne.
- Wywózka śmieci i tępienie szczurów nie zapobiegły dżumie. Pierwszy
wybuch dżumy, w szóstym wieku, zabił sto milionów ludzi. Siedemset lat później
Czarna Śmierć zabiła jedną czwartą ludzkości. Dżuma ma swój własny rytm, swój
cykl. Przyczaja się w takich miejscach jak to i czeka.
- Nietoperze. - Youngman nerwowo zapalił papierosa. - Co z nimi?
- Co z nimi? Nie złość się, ale co ty właściwie o nich wiesz? Małe, kosmate
stworzonka, latające myszki, dziwolągi natury? Nie mówię tylko o wampirach, w
ogóle o nietoperzach.
- Coś w tym guście - przyznała Anne.
- Bo nie macie pojęcia, jak wspaniale są przystosowane do życia. Co piąty
ssak na ziemi jest nietoperzem. Nietoperze są najszerzej występującym - nie licząc
ludzi - gatunkiem ssaków. My rządzimy za dnia, ale nie w nocy.
- Czy one nie są spokrewnione z gryzoniami? - Anne wymieniła spojrzenie z
Youngmanem.
- Człowiek i nietoperz, oboje wywodzą się od małych, nadrzewnych ssaków
owadożernych. Myśmy zleźli na dół, a one odleciały. Leonardo da Vinci starał się
przez dwadzieścia lat zaprojektować dla człowieka skrzydła, tak żeby mógł latać jak
ptak. Jego projekt wygląda jak skrzydło nietoperza. Mamy jeszcze więcej wspólnego.
Ponad dwadzieścia rodzajów wirusów. Ludzkie pluskwy pochodzą od nietoperzy, z
czasów, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w tych samych jaskiniach. A wampiry są
najbardziej do nas zbliżone ze wszystkich nietoperzy.
- Cóż... - Youngman westchnął. - Wiem, że jesteś najlepszym tępicielem
nietoperzy, ale dowcipy ci nie wychodzą.
- To nie dowcipy. Może ironia. To wszystko prawda. Nietoperz wampir to
niesamowite zwierzę. Jest to jedyny rodzaj nietoperza, który może się rozmnażać
przez cały rok, tak jak ludzie. Ich ciąża trwa pełne osiem miesięcy. Wychowanie i
nauka małych trwają znacznie dłużej niż u innych nietoperzy. Jest to jedyny nietoperz,
który potrafi biegać i skakać. Jedyny, który nie jest w stanie żyć w zgodzie z innymi
zwierzętami, włączając w to inne nietoperze. Nie muszę chyba dodawać, że jest to
jedyny nietoperz, który nie boi się człowieka. Karol Darwin był pierwszym
zachodnim badaczem, który natknął się na wampiry. Nie wiedział, jak je
sklasyfikować.
- Tak więc - Youngman dopiero teraz przypalił sobie papierosa - trzeba znać
przeciwnika.
- Znać swoich kuzynów. A biorąc pod uwagę, że wampiry mogą żyć po
dwadzieścia lat, znać naszych dość długowiecznych kuzynów. Nie nazywaj mnie
wobec tego „tępicielem". Tępić można muchy. Nietoperze się zabija.
- W związku z czym cała twoja teoria o współistnieniu bierze w łeb.
- Nie. Wampiry żerują na dużych, śpiących stadnie ssakach. Zerują na bydle i
na koniach. W Nowym Świecie, aż do przyjazdu Hiszpanów, nie było żadnych koni.
Jak więc sądzicie, na kim żerowały wcześniej wampiry? Wymieńcie jedynego ssaka
północnoamerykańskiego, który śpi w stadach lub w wioskach.
- Chodzi ci o ludzi? - odgadła Anne.
- Tak, właśnie o nich. Możemy, rzecz jasna, tylko domyślać się szczegółów
tego współżycia. Być może jedna grupa wampirów ustanawiała swoje prawa do
określonej wioski i broniła żerowiska przed innymi wampirami?
- A co z tego mieli ludzie? - zapytał Youngman.
- Bogów.
A więc słyszał o Masawie, pomyślał Youngman.
- Jakich bogów? - podjęła Anne.
- Bogów Majów, na przykład – powiedział Paine, ku wyraźnej uldze
Youngmana. - Nadal można spotkać ich rzeźby na Jukatanie. Posągi z głowami
nietoperzy. Wyraźnie widać zakrzywione siekacze i długi język. Nikt naprawdę nie
wie, dlaczego Majowie porzucili swoje miasta. Może w wyniku rabunkowej
gospodarki rolnej. A może z powodu utraty krwi. Tam, gdzie występuje więcej
wampirów, było więcej bogów-nietoperzy. Więcej ofiar, więcej rytualnych danin z
krwi. Aztekowie smarowali sobie krwią włosy, wycinali sobie uszy na kształt
nietoperzy i nosili czapki z nietoperzych skórek.
- Jeżeli dobrze rozumiem - powiedziała Annę - sugerujesz, że nic się nie da
zmienić? śe dżuma powinna istnieć i że wampiry powinny dalej żyć?
- Nie chodzi o to, czy powinny. Jedyny sposób na wyeliminowanie dżumy,
bądź wampirów, to wyeliminować człowieka. Znikniemy razem.
- W takim razie twoja praca nie ma sensu -powiedziała. - Patrząc z oddali, z
biologicznego punktu widzenia, nasze życie jest bez znaczenia. Po co więc tu
siedzisz?
- Bo - Paine nie mógł wymyślić nic lepszego - na tym polega moja praca.
Po długiej ciszy Anne powiedziała:
- Dobry Boże!
A potem długo nikt się już nie odzywał.
Gwiazda Hotomkam powoli przesunęła się nad kanionem. Choochokam
zniknął za horyzontem. Youngman palił, żałując, że nie ma więcej samosiejki. Anne
spała na środku wąskiego namiotu. Paine metodycznie nabijał i rozładowywał swoją
strzelbę.
- Może powinniśmy posłuchać dziennika - zasugerował Youngman.
- Po co? - zapytał Paine. - I tak nie powiedzą niczego, co by nas mogło
zdziwić.
- Uważam, że zaczną bombardować jaskinie. - Youngman zniżył głos.
- Tak - zgodził się Paine. - Jedną albo dwie, aż się zorientują, że tylko
rozpraszają nietoperze. Musimy mieć te wampiry razem jeszcze przez dwie noce...
- A, właśnie. Annę nie wchodzi z nami jutro do jaskini. Tylko my dwaj. I tak
nie będzie w stanie nic nieść i tylko by nam przeszkadzała.
- Dobra.
- Nie, to nie wystarczy - Youngman pokiwał głową. - Albo obiecasz, że Anne
zostanie w samochodzie, albo idziesz sam.
- Proszę bardzo, przysięgam, że nie wejdzie do żadnej jaskini. - Paine odłożył
strzelbę. Nad oświetlonym namiotem krążyła ćma. Nagle owad zaczął robić
gwałtowne uniki, latając zygzakiem bądź zniżając się nad samą ziemię. Paine obrócił
się w stronę wzmacniacza, zanim jeszcze zadźwięczał alarm. - Obudź ją! - polecił
Youngmanowi i zanurkował do wnętrza samochodu.
- Anne! - Youngman potrząsnął ją za ramię. -Wróciły.
- Jeszcze z trzysta metrów. - Paine powrócił. W jednej ręce trzymał cienki,
półtorametrowy drążek. W drugiej - dwuuncjową ampułkę z krwią.
- Jesteś pewien, że tu przystaną? - Youngman ujął drążek. Wokół koca owinął
ś
wieżą krowią skórę. Anne, nadal pocierając oczy, stała koło akumulatora.
- Poprzednio nie widziały nas w samochodzie. Teraz staniemy na zewnątrz. -
Paine wylał krew z ampułki na skórę. - Ostrożnie, nie dotykajcie siatki.
- Wiem, co robić.
- Kiedy powiem: „prąd", włączysz. - Paine strzelił palcami w kierunku Anne.
Youngman uświadomił sobie nagle, że Paine i Anne widzieli nietoperze,
natomiast on jeszcze nigdy nie widział tych zwierząt z bliska. Wystawił drążek w ten
sposób, że nasiąknięta krwią skóra znalazła się poza namiotem. Siatka wydawała się
taka krucha. Czuł, jak serce pompuje mu krew i adrenalinę, i pojął, jak delikatna jest
ludzka skóra. Nigdy dotąd nie bał się zwierząt.
Alarm wzmacniacza był coraz głośniejszy i bardziej natarczywy, przechodząc
w ciągły pisk.
Paine stał w środku namiotu, czekając spokojnie.
Anne patrzyła w górę.
Najpierw doszedł ich szept rzekomego wiatru, a potem cichy szum. Jakiś cień
przemknął nad głową, zbyt szybko, żeby Youngman mógł mu się przyjrzeć. Dwa inne
cienie. Dziesięć. Oczy świecące jak latarki. Sto, więcej niż Youngman był w stanie
zliczyć. Anne patrzyła; była w szoku. Ściany namiotu zaczęły się uginać. Poprzez
uderzenia skrzydeł Youngman nie słyszał już nawet pisku alarmu.
- Przebijają się! - krzyknęła Anne.
- Nie. - Paine skierował broń na leżący na ziemi kształt.
Rzeka nietoperzy przepływała nad głową, potem zakręcała i zmieniała się w
wir bijących skrzydeł. Wir przechodził nad namiotem w kręcące się koło. Youngman
odruchowo przykucnął. Paine, kręcący się na piętach, zdawał się rosnąć. Anne
spoglądała na pysk za namiotem. Na każdym policzku brodawki. Po obu stronach
płaskiego nosa skośne, ciemne oczy. Długie, pofałdowane uszy. Youngman zauważył,
ż
e nietoperze pokryły sobą cały dach samochodu. Jeden zeskoczył na siatkę wprost
nad Paine'em. Jeszcze więcej pojawiło się na brzegu namiotu. Dwa podskoczyły i
zręcznie wspięły się na ścianki. Inne zeskoczyły z samochodu, a jeszcze inne
wylądowały wprost na siatce. Drążek w ręce Youngmana zatrząsł się. Na
zakrwawionym końcu siedział nietoperz. Siekaczami przeorał kawałek skóry. Długim,
czerwonym językiem delikatnie przeciągnął po drążku. Youngman usłyszał wystrzał i
zobaczył, że z grzbietu nietoperza sterczy lotka. Czterdzieści lub pięćdziesiąt
nietoperzy tłoczyło się na dachu, a inne wspinały się po ścianach za pomocą
haczykowato zakończonych kciuków. Część z nich miała pyski unurzane we krwi.
Drążek ugiął się pod ciężarem następnych trzech nietoperzy. Paine przepchnął
strzelbę przez siatkę i znów wypalił. Dach namiotu osiadł pod ciężarem. Nadleciało
jeszcze więcej nietoperzy, przynosząc ze sobą nieznośny smród amoniaku. Youngman
dosłyszał najniższe z wydawanych przez nie dźwięków, coś jakby trzaski w uszach.
Parę centymetrów od jego głowy zaczęły przegryzać się przez siatkę. Paine bez
pośpiechu wymierzył po raz trzeci. Kiedy opuszczał broń, na plecach, między
łopatkami, wylądował mu nietoperz. Youngman bez namysłu strącił zwierzę i
rozgniótł je pod butem.
- Prąd! - krzyknął Paine.
Na końcu namiotu powstała dziura. Przeciskał się przez nią kolejny nietoperz.
Youngman porwał strzelbę ze śpiwora i rozwalił go na kawałki. Krew, kości i futro
obryzgały wnętrze namiotu. Zatłukł jeszcze dwa inne, zanim Pai-ne'owi udało się
zatkać przerwę.
-Włącz akumulator! - krzyknął do Anne, która klęczała przy urządzeniu, nie
mogąc zmusić się do przekręcenia dźwigni. Nietoperze przecinały ściany i dach.
Youngman wystrzelił w ich kierunku i chwycił za rewolwer, który zabrał z domu
Momoa. Na jednej ze ścian pojawiła się szpara długości metra. Youngman ruszył na
spotkanie wciskających się do wnętrza nietoperzy; wystrzeliwszy wszystkie naboje,
sięgnął po siatkę i ściągnął ją rękami. Patrzył, jak nietoperze obsiadły mu całą dłoń.
Wtem całym jego ciałem targnął wstrząs elektryczny, pogrążając umysł w
ciemnościach, a ciało w konwulsjach.
Rozdział ósmy
Niebieskie niebo otaczało twarz Anne.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Świetnie - wyszeptał Youngman.
- Całkiem nieźle, jak na człowieka, któremu przestało bić serce.
- A teraz bije?
Uniósł głowę z jej łona i skrzywił się. Zauważył, że dłonie ma obandażowane
do nadgarstków. Siatkowy namiot został zwinięty i gdzieś znikneły czerwone kanistry
z trucizną. Paine też gdzieś zniknął.
- Gdzie on jest? - zapytał Youngman.
- Poszedł szukać jaskini. Uratowałeś nam tej nocy życie, wiesz?
- Nic nie pamiętam.
- To moja wina - powiedziała. - Bałam się, nie byłam w stanie włączyć prądu.
Youngman oderwał się od niej i wstał. Ziemia kołysała mu się lekko pod
nogami. Spojrzał na słońce; musiało być koło południa.
- Powinien był poczekać. Sam nie doniesie tego wszystkiego. Dlaczego nie
wziął samochodu?
- Czekał, aż upewnił się, że przeżyjesz. Zostawił nam samochód, żebyśmy
mogli sobie pojechać. Wcale nie chciał, żebyśmy mu towarzyszyli. Wziął twoją
strzelbę i powiedział, że cię zastrzeli, jeżeli za nim pójdziesz. Nie żartował, to wariat.
Youngman opadł na kolano, trochę z zaskoczenia, trochę z powodu słabości.
- Nie wiedziałaś tego? - zapytał swą towarzyszkę. Spojrzał w głąb kanionu,
gdzie widać było oddalające się ślady Paine'a. - Kiedy poszedł?
- Z godzinę temu, może trochę więcej.
- Powinien był wyruszyć o świcie. - Youngman potrząsnął głową. - Nie wie,
jak tam dojść. Nie starczy mu czasu.
- Youngman, jedźmy stąd. To zawodowiec, sam da sobie radę. Tylko on jest w
stanie to zrobić.
- Jeden z nas. - Youngman nadal patrzył w kierunku, w którym poszedł Paine.
- Poczekamy i zobaczymy - powiedział.
Paine złożył na ścieżce ciężki ładunek. W środku zostawił truciznę, zwiniętą
siatkę, baterie, druty i narzędzia, a ze sobą wziął tylko odbiornik, sznur, siekierkę i
strzelbę. Oddalił się już o milę od samochodu Anne i Youngmana. Nie będzie
powtórki z ojca i z Ochaya. Teraz był sam, wolny, i miał jasny umysł.
Opuszczona droga wspinała się w głąb kanionu, schowana pod nawisami z
lawy, które ukryty ją przed zdjęciami robionymi z powietrza. Po obu stronach
sterczały rdzawoczerwone ściany z piaskowca. Czasami błysnęła mika lub lśniący
białością wapień. Niekiedy Paine cofał się o krok przed cieniem ludzkim, ale nad sobą
widział tylko formacje lawy wulkanicznej. Z całej tej geologicznej obfitości Paine'a
najbardziej interesował wapień, który najprędzej mógł go zaprowadzić do jaskini
nietoperzy.
Nadal nie dochodził go żaden sygnał. Był przekonany, że lotki trafiły w cel i
ż
e nietoperze znajdowały się niedaleko, ale ściany kanionu ekranowały sygnał. Musiał
wspiąć się wyżej - inaczej mógł w ogóle minąć właściwą jaskinię.
Posuwał się powoli, aż dotarł do wąskiej bazaltowej ścieżki, którą wydostał
się na szczyt skalnej formacji. Ostrożnie postępując, dotarł na szczyt, skąd widział
całą wschodnią ścianę kanionu.
Kanion Maski różnił się zasadniczo od typowych tworów erozji. W miejsce
zwykłych kotlin i występów skały o różnej twardości stworzyły zadziwiającą, pociętą
łamigłówkę. Zaczęło się od wybuchu wulkanu, pomyślał, potem pojawiły się skały
osadowe. Wschodnia część mesy liczyła sobie z piętnaście kilometrów
kwadratowych, a na zachodzie wznosił się płaskowyż podobnych rozmiarów. Płonący
wyciek ropy znajdował się na zachodzie.
Jak z Miltona, pomyślał: „Lochy potworne, a w nich płomień bucha, lecz brak
tam światła. Na jego miejscu ciemność panuje widzialna".
Paine uśmiechnął się do siebie. Czuł się znakomicie, jak wtedy, kiedy
wiedział, że ma rację. Ponad wszystko.
Przesuwał się z jednego wzniesienia na drugie, przeskakując nad głębokimi
szczelinami, podciągając się w górę na linie, gdy gładka skała nie dawała oparcia dla
butów. Szedł śladem wapienia, aż ten znikał bądź wnikał do jaskini. Widział jaskinie,
całe setki - tak jak mówił Indianin - ale żadna z nich nie była ani dość wilgotna, ani
dość duża na to, aby gościć kolonię nietoperzy. Nadajnik milczał. Paine nie poddawał
się zniechęceniu. Nietoperze były, i to blisko.
Od czasu do czasu widział jakieś kształty odrywające się od skał. Wrony. Koło
jednego z gniazd zobaczył pszczołę gnojną, która z uwagą badała górę ptasich
odchodów, sięgających człowiekowi do pasa. Paine widział burze na pustyni, ale nie
był nawet w stanie zgadnąć, kiedy tu ostatnio padało.
Nie widział żadnego życia roślinnego i - poza samotną pszczołą - żadnych
owadów.
Przeszedł po naturalnym moście z piaskowca i w dole, w cieniu, zobaczył
swoją drogę. Zdziwił się, że zaszedł tak daleko. Spojrzał na zegarek. Piąta: dwie
godziny do zachodu słońca. Było o wiele później, niż sądził, ale był przekonany, że
ma dość czasu.
Po drugiej stronie mostu przeważały skały wulkaniczne. Paine musiał
przebijać się przez pola bazaltowych kominów. W pewnym miejscu dostrzegł
podwójną spiralę wyrytą głęboko w wapieniu, aż do poziomu ciemnej lawy. Skąd
Indianie wiedzieli, że pod wapieniem znajduje się lawa - nie miał pojęcia. To była
zagadka dla antropologów. Dla niego wapień był dobrą wróżbą.
Gdy wyszedł z pola lawy, doszedł go pierwszy sygnał i stopniowo przybierał
na sile, w miarę jak posuwał się do przodu. Spróbował na dwóch innych
częstotliwościach; druga była ledwie słyszalna, ale trzecia brzmiała najmocniej. Paine
szedł naprzód poprzez bazaltowe zapory. Przeskoczył przez szczelinę i ujrzał wielką
płaską płytę wapienną.
Nadajnik piszczał na wszystkich trzech częstotliwościach. Wyłączył go.
Wapienna płyta miała z piętnaście metrów średnicy, a w środku widniał
sześciometrowy otwór, wydrążony przez erozję. Brzegi otworu porastał mech.
Poruszając się ostrożnie, na brzuchu, Paine podczołgał się blisko i spojrzał w dół.
Znalazł je. Promień światła, przenikający przez szczelinę do wnętrza jaskini,
oświetlał -kilkadziesiąt metrów niżej - smolistą kałużę na dnie. Kałuża była płytka,
niedawno powstała, ale towarzyszył jej zwykły odór amoniaku. Paine włączył na
chwilę odbiornik. Ostry dźwięk wprawił w ruch dziesiątki ciał podwieszonych przy
sklepieniu jaskini, tuż pod nim. Wszystkie trzy pasma. Dopadł je wszystkie.
Kiedy oczy przywykły mu do mroku, dostrzegł, że jaskinia jest okrągła,
szeroka na jakieś sto metrów, w kształcie amfiteatru. Ściany pięły się w górę, kończąc
się łukowatym sklepieniem. Jeżeli teraz stado liczyło sobie z tysiąc nietoperzy, to
jaskinia śmiało mogła pomieścić trzy razy tyle. Gdzieś w dole musiało wypływać
ź
ródło lub płynęły wody podziemne. Paine pociągnął nosem. Smród amoniaku nie był
zbyt silny i Paine wyczuł inny, dobrze znany zapach. Ropa. Jeszcze jeden wyciek.
Chee byłby w siódmym niebie.
Ź
renice Paine'a nadal się rozszerzały. Pionowe linie na podłożu jaskini nie
mogły być przypadkowe, bo były idealnie proste. Były to prymitywne drabiny, może z
dziesięć, a w większości brakowało szczebli. Z mroku wyłoniło się więcej
szczegółów. W głębokim cieniu widać było ciemny kształt. Kwadrat. Wokół i
powyżej widać było więcej kwadratów, które sięgały aż do połowy wysokości jaskini.
Okna. Okna i drzwi do pięciopiętrowych domów, cała wielka podziemna aleja. Paine
nie dostrzegł tego wcześniej nie tylko dlatego, że było ciemno. Domy leżały w
ruinach. Dachy i ściany zapadły się do środka, a wszystko pokrywała gruba warstwa
kurzu. Paine'owi wydawało się, że w razie ataku wroga ludzie mogli w takim miejscu
przeczekać dłuższy czas. To nie była pospiesznie zbudowana atrapa. To było małe
miasto.
Zaciekawiony i zaintrygowany Paine przeczołgał się wokół całego otworu,
szeroko rozstawiając ramiona i kolana, żeby zminimalizować nacisk ciała na
wapienne sklepienie. Pomyślał, że będzie zmuszony spuścić kanistry z gazem do
jaskini za pomocą bloczka, umocowanego na drążku, wbitym w płytę. Operacja ta
mogłaby rozbić kruchy wapień i zbudzić nietoperze, gdyby jednak ruiny wznosiły się
na wysokość przynajmniej trzydziestu metrów, to byłby w stanie umieścić kanistry
bezpośrednio na nich. Ruiny świadczyły również o tym, że do jaskini musiało
prowadzić inne wejście, którym do środka wchodzili ludzie.
Chociaż ruiny nie stanowiły dostatecznego oparcia dla kanistrów, Paine i tak
był zadowolony. Zmiana taktyki w połowie walki mogła doprowadzić do klęski, a
jeden fałszywy krok w tak zapuszczonych ruinach mógł skończyć się tragedią.
Wobec tego pozostawał górny wlot. Wprost nad głowami nietoperzy.
Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł: poprzez pole lawy, do mostu z
piaskowca, a stamtąd do drogi, na którą spuścił się po sznurze. Teraz przyszła kolej na
pytania.
Droga dochodzi aż tutaj? W jakim celu?
Nie chciał się zatrzymać, ale nawyk był silniejszy. Pułapka nie miała sensu,
jeżeli istniały dwa wyjścia, a ludzie jakoś musieli się tam dostawać.
Kiedy Paine zbliżył się do jaskini, odbiornik znów zaczął piszczeć. Nie tak
głośno jak nad jaskinią, ale dość wyraźnie. Youngman znał kanion i drogę. Paine
uświadomił to sobie i aż poczerwieniał na twarzy. Sukinsyn na pewno znał tę jaskinię.
Droga urywała się przy czymś, co wyglądało jak wejście do kopalni.
Drewniane koło od taczki, które butwiało w spokoju od setek lat, leżało obok wjazdu
zdolnego pomieścić dwa kopalniane wagoniki.
Sygnał dochodził ze środka. Zerknął na zegarek. Robiło się późno, ale musiał
się upewnić.
Wszedłszy do środka, dotknął ściany. Była zimna, wilgotna i zabarwiła mu
palce na czarno. Wystarczyło tylko powąchać i już wiedział: kopalnia służyła
wydobywaniu roponośnych piasków bitumicznych. Piaski tak nasączone ropą, że
można było formować je w cegiełki i palić lepiej niż węgiel.
Szyb ciągnął się dalej, a z każdym krokiem wzrastała siła sygnałów. To
musiała być ta druga droga do jaskini. Pięćdziesiąt metrów dalej korytarz kończył się
ś
lepo. Pomimo to sygnały dobiegały wyraźnie i Paine czuł zapach amoniaku.
Ostrożnie naparł dłonią na przednią ścianę, która rozsypała się pod palcami. Ramię
przeszło mu na wylot przez zbutwiałe szczątki zasłony, która oddzielała kopalnię od
głównej, wapiennej jaskini. Ostrożnie cofnął ramię i zajrzał przez dziurę. Przed jego
oczyma roztoczył się widok oświetlonej przez górny otwór groty, kałuża
przetrawionej krwi, ruiny pueblo, a nad głową - sufit pełen śmiercionośnych, lecz
zarazem delikatnych nietoperzy. A więc używały jedynie górnego wlotu.
Doszedłszy do drogi, Paine ruszył biegiem. Dochodziła szósta, nie miał już
dość czasu, żeby rozpylić truciznę przed wylotem wampirów. Tak naprawdę, to miał
czas zaledwie na to, żeby odzyskać plecak i uciec z drogi przelotu nietoperzy.
Droga wiła się bezustannie. Paine'owi wydawało się, że zakręca złośliwie,
chcąc go opóźnić, ale na koniec dojrzał plecak tam, gdzie go zostawił. Na widok
Paine'a przestraszony kruk zerwał się w powietrze.
Od razu, z nawyku, sprawdził ciśnienie w kanistrze z cyjanowodorem.
Wszystko było w porządku. Baterie były naładowane, a metalowa siatka porządnie
zwinięta. Kruk musiał po prostu rozglądać się za jedzeniem. Paine zarzucił ładunek na
ramiona i ruszył w kierunku wapiennej płyty.
Pomimo ostrego kąta podejścia i wagi kanistra, szedł szybko. Droga pogrążyła
się w niebieskawym półmroku, a w górze świeciły wierzchołki kanionu. Od czasu do
czasu słońce przenikało przez wyrwy w skałach i rzucało na ściany garbaty cień
Paine'a. Raz Paine dostrzegł inny cień i ujrzał krążącego nad głową kruka.
Przerzucił linę nad mostkiem z piaskowca i podciągnął się do góry. Potem
przemierzył pole lawy i okrążył górne wejście od zachodu; tutaj przycupnął pod
skalnym występem i patrzył, jak ostatnie promienie słońca schodzą z wapiennej płyty.
Teraz, kiedy już wiedział, co robić, poczuł się pewniej. Otworzył plecak,
wyciągnął ze środka kask i przecinak do drutu. Maska gazowa i rękawiczki nie były
mu potrzebne. Zerwał się wschodni wiatr, tak że zapach Paine'a nie dochodził do
jaskini. Wszystko szło jak po maśle.
Po zachodzie słońca horyzont na wschodzie zabarwił się na różowo, a potem
na fioletowo. Z dziury nie wyleciał ani jeden nietoperz. Inne nietoperze ożywały już o
zmroku, ale wampiry czekały na prawdziwą noc. Potem Paine usłyszał szum, bicie
skrzydeł i odgłosy oddawanego moczu. Odległe wierzchołki mesy przez chwilę
wyglądały jak złote chmury; po pewnym czasie ukazały się gwiazdy i świat pogrążył
się w ciemności.
Paine wstrzymał oddech. Jeszcze przez minutę powietrze było nieruchome, a
potem pierwsze nietoperze wyleciały z otworu, niczym liście unoszone w górę przez
płomień. Zaraz pojawiła się reszta, tworząc czarną kolumnę wzbijającą się na sto
metrów w niebo.
Jego nietoperze.
Paine trzymał się skały, jakby mógł zostać wessany w kręcący się wir. Część
jego osobowości na pewno dała się wessać. Razem z ojcem, Ochayem i wszystkimi
latami spędzonymi w Meksyku. Joe Paine powiedział raz, że człowiek staje się tym,
co zabija. Miał rację. Nietoperze i Paine byli głową i ogonem tego samego organizmu,
który prowadził i ścigał sam siebie. Bestia zrodzona ze śmierci i żywiona obsesją.
Otulona w zło. Oszukał Anne. W przyrodzie panowała pewna harmonia. Drapieżniki
eliminowały słabsze okazy, zwierzęta roślinożerne i ptaki przenosiły nasiona, owady
czyściły glebę, kwiaty roztaczały wokół siebie piękno. Każda istota, w zamian za swe
ż
ycie, użyczała czegoś z siebie innym. Ale jeden wybryk natury nie odwdzięczał się
niczym w zamian za swoje nienasycone pragnienie. Wampir. Paine nie bał się
klaustrofobii, natomiast trząsł się na myśl o uosobieniu zła. Rozumiał to, ale nie był w
stanie przewidzieć, że zło ma wymierną wagę. Aż do chwili, gdy sobie uświadomił,
ż
e zło zmusiło go do przepędzenia nietoperzy w okolice, w których nigdy wcześniej
nie były i gdzie zaczęły ze zdwojoną siłą siać terror. Apokalipsa nie potrzebowała
koni i ognistych smoków, mając do dyspozycji nietoperze i dżumę. Wszystko dzięki
niemu.
Ale oto nadchodził kres pogoni i na koniec mógł stać się wolny.
Rozpłaszczywszy się na kształt chmury, obróciwszy się parokrotnie wokół
własnej osi i utworzywszy długi półksiężyc, nietoperze pomknęły na wschód, nad
pustynię.
Paine odczekał dziesięć minut, a potem pociął metalową siatkę na równe
odcinki. Chciał przygotować szczelne zamknięcie otworu wlotowego. Jeden z
odcinków zrolował, zaniósł na drugą stronę dziury i przymocował stalowymi
ś
ledziami do płyty. Nieco dalej zamocował kolejne śledzie. Nie musiał ich wbijać
głęboko, zaledwie tyle, żeby przytrzymały siatkę. Pod sobą słyszał niespokojne
szelesty trzymających się sufitu niemowląt. Domyślał się, że towarzyszą temu
niesłyszalne dla jego uszu wołania o pomoc, ale stado było zbyt daleko, aby mogło na
nie zareagować. Paine przyczepił do siatki dwa przewody i podłączył je do baterii
schowanych pod skalną półką. Ustawił przełącznik na trzysta woltów, włączył na
próbę, a potem znów wyłączył. Pierwsza część pułapki była gotowa.
Paine stał na skalnej półce z granitu, o wiele trwalszej od wapienia. Odszukał
wąską szczelinę i wbił śledzia. Związał razem dwa odcinki sznura w jeden -
trzydziestometrowej długości. Jeden koniec przymocował do śledzia, a do drugiego
przywiązał rączkę kanistra z trucizną. Przekręcił regulator zegara; każdy obrót cofał
aparat o godzinę. Nastawił regulator na maksimum: dwanaście obrotów.
Potem położył kanister na boku i zaczął go toczyć w kierunku otworu.
Granitowa półka znajdowała się w odległości piętnastu metrów od otworu, kanister
miał więc zwisać piętnaście metrów pod sklepieniem, z dala od powracających
nietoperzy. Po ich powrocie Paine chciał rozłożyć siatkę, włączyć prąd i czekać. Aż
do siódmej czterdzieści pięć rano, kiedy to z kanistra wydobyłby się śmiertelny obłok.
Było to bardzo proste.
Pojawiło się więcej gwiazd. Paine toczył kanister powoli w kierunku otworu.
Potem popchnął go lekko i butla wleciała do środka. Złapał za sznur i zaczął powoli
opuszczać go w dół. Ostrożnie odsunął się od wlotu, na bok wapiennej płyty i
wypuścił nieco więcej sznura.
Lina się zatrzymała. Paine obliczył, że kanister mógł się opuścić nie więcej niż
o trzy metry. Linka musiała się więc gdzieś zahaczyć. Potrząsnął nią silnie. Ani
drgnęła.
Znów podczołgał się do otworu. Pod rękami i kolanami wyczuwał nerwowe
ruchy niemowląt, zaniepokojonych pojawieniem się kanistra.
- Cierpliwości - wyszeptał do nich.
Doszedłszy do otworu, zobaczył, że sznur wgryzł się w miękki wapień i utknął
w nim. Nie chciał opierać całego ciężaru ciała na kolanach, ale uwolnił linę i uniósł
kanister, żeby opuścić go w innym miejscu.
Podnosząc kanister, dojrzał i inny kłopot. Jakimś cudem linka przymocowana
do rączki butli owinęła się wokół lejka i zablokowała regulator. Paine wyciągnął
delikatnie kanister i ustawił go na brzegu otworu.
Jeden ruch ręki uwolnił regulator. Znów zniżył butlę do jaskini, z
przyjemnością obserwując, jak zjeżdża w głąb. Na koniec kanister znikł mu z oczu, z
lekka kołysząc się gdzieś w ciemnościach.
Paine odchylił się do tyłu i głęboko odetchnął.
Poczuł, jak płyta trzeszczy pod nim. Już miał rzucić się do tyłu, kiedy wapień
usunął mu się spod nóg. Złapał się za skałę, ale kruszyła się pod palcami, a na jego
głowę sypał się biały pył.
Spadał. Najpierw stopami w dół. Potem rozrzucił ręce i nogi, a mrok uderzył
go w twarz. Widział przed sobą sznur od kanistra. Zatrzymał się piętnaście metrów
pod sklepieniem. Nadgarstek miał zaplątany w sznur, tuż przy rączce butli z
cyjanowodorem. Zimny kanister obijał mu się o potłuczoną twarz. Próbował się
wyprostować, ale ciężar ciała wyrwał uwięzione w pętli ramię ze stawu. Drugą ręką
nie był w stanie się uwolnić.
Wisiał.
Niemowlęta przez pewien czas tłukły się pod sufitem, a potem ucichły.
Czekały.
Tak jak i Paine.
Rozdział dziewiąty
- Nie udało mu się - powiedział Youngman. - W przeciwnym razie już by tu
był.
Wysoko nad głową jaśniały dwie gwiazdy Natupkom: Castor i Polluks.
Pojawiła się też Talawsohu, Gwiazda Poranna. Oboje z Anne widzieli dwukrotnie
przelot nietoperzy. Pierwszym razem na własne oczy, a drugim - w pięć godzin
później - na oscyloskopie Paine'a. Ale to było już pięć godzin temu.
- Kazałem mu czekać.
- Paine wie, co robi. Masz, zjedz to, wyglądasz potwornie - dała mu kawałek
chleba z margaryną. - Przykro mi, ale nic innego nie mamy. I parę piw.
Potrząsnął głową. Nawet w zielonym blasku oscyloskopu twarz miał szarą,
jakby pokrytą popiołem.
- Gdybyśmy za nim poszli, zabiłby nas.
- Już do nikogo nie będzie strzelał.
- Nic mu się nie stało. Najlepsze, co możemy zrobić, to pojechać do szosy, tak
ż
eby Chee mógł po niego przysłać helikopter.
Youngman włączył radio. Rozgłośnie z Tuba City nie nadawały już muzyki.
Długie chwile ciszy przerywały kolejne obwieszczenia. Tuba City już drugi dzień
objęte jest kwarantanną... piętnaście osób zmarło w Shangopovi, dwanaście w
Walpi... granice stanowe Utah i Nowego Meksyku zostały zamknięte... we Flagstaff
ewakuacja postępowała zgodnie z planem... sytuacja została opanowana...
- Wyjdę się rozejrzeć. - Youngman pocałował rękę Anne. - Daj mi znać, jak
coś się pokaże na ekranie.
Wyszedł z samochodu i spojrzał na drogę. Paine nie wróci. Zamiast pójść na
czas do jaskini, Paine zabałaganił po drodze. Nawet śpiąc, Youngman zastosował się
do polecenia Abne-ra. Kiedy Abner to wszystko przewidział? Tydzień temu?
Zaledwie? A za tydzień, co się stanie? Co by się mogło stać, gdyby tydzień temu był
w stanie odczytać piaskowe rysunki zmarłego starca?
Kiedy sięgnął do kieszeni, szukając papierosów, natrafił na korzeń bielunia.
Youngman zdawał sobie sprawę, że nie ma dość sił na dotarcie do jaskini.
Ledwie mógł chodzić, a ręce miał prawie bezużyteczne.
Gdybyż Paine miał rację, że jest jedynym człowiekiem, który był w stanie
zatrzymać nietoperze...
Youngman nadgryzł korzeń. Wziął potężny kęs, nie mając pojęcia, jaka jest
największa dopuszczalna dawka. Jeżeli się zatruje, to Anne wywiezie go z kanionu.
Cóż miał do stracenia? Poczuł gorzki smak spływający mu do gardła.
Po Talawsohu pojawiła się Ponochona, Gwiazda Psa, i nastała najgłębsza noc,
poprzedzająca świt. Całonocne ceremonie kończyły się wraz ze wschodem
Ponochony, a potem kapłani czekali na wschód słońca, które miało im powiedzieć,
czy uroczystości się udały. Jeden błąd mógł spowodować, że słońce by wstało razem z
tęczą o odwróconych kolorach. Youngman czekał; ramiona i nogi sztywne z napięcia,
usta otwarte, serce bijące coraz wolniej. Głową uderzył o burtę samochodu, a oczyma
wodził za gwiazdami, które przypominały kręcące się w oddali nietoperze. Powoli
liczył minuty w rytm uderzeń serca. Poranny wietrzyk owiewał mu lewą stronę
twarzy, po czym niespiesznie przesuwał się na prawo. Turkusowy deszcz przesłonił
gwiazdy, a potem pustynia buchnęła płomieniem, który rozpalił cały horyzont na
wschodzie. Kanion odpłynął w morze ognia.
Płomienie okryły Youngmana i ogrzały jak lekka, złota derka. Ciało zapłonęło
i wypuściło go ze swych objęć, pozwalając mu poszybować w górę. Przez chwilę
rozkoszował się niebytem, a potem poczuł, jak wraca doń świadomość. Widział, jak
w dole świat tańczy między dwiema lalkami Kachina. Jedna z nich miała twarz z
chmur, a druga - spaloną słońcem. Skłoniły się przed Youngmanem i odepchnęły
ś
wiat na bok.
Ś
wiat się zmienił. Ocean uderzał o korony drzew. Między drzewami widział
znajome rzędy kukurydzy, a gdzieniegdzie - kwadratowe pomniki i świątynie
ozdobione kamiennymi rzeźbami z twarzami tygrysów, węży i nietoperzy. Kukurydza
miała grube kaczany, a studnie były pełne czystej wody, ale ludzie uciekali przed
siebie, aż zatrzymali się nad jeziorem otoczonym przez wulkany. Na wyspach rosły
piramidy, a na ich stopniach, splamionych krwią kapłanów, stali żołnierze przebrani
za zwierzęta. Lecz część ludzi poszła dalej, idąc na północ, aż dotarli na skraj pustyni.
Widział, jak rosły miasta. Mesa Verde, Aztec, Wupatki, Keet Seel. Każde z nich
znów opuszczone w szczycie swej świetności przez ludzi, którzy udali się na ostatnią
wielką wędrówkę, na pustynię. Podzielili się na cztery grupy i poszli w cztery strony
ś
wiata, nakreślając swoim tropem znak krzyża. Po setkach lat skręcili w prawo,
kreśląc swastykę. Wraz z obrotem swastyki, podzielili się na mniejsze grupy, kręcąc
się wkoło, aż cały świat naznaczony został ruchomymi swastykami i kołami. W jednej
chwili powstawało pueblo. Inna grupa szła tropem przodków, a potem skręcała w
innym kierunku, lecz zawsze i nieuchronnie dążąc do środka świata. I w końcu
pojawili się na brzegach Czarnej Mesy, w Oraibi, w Hotevilla i w Shongopovi, bez
wody, bez żyznych ziem, bez przyjaciół i na łasce swych bogów.
Youngman ujrzał samego siebie - leżał na plecach, z rozpostartymi rękami i
nogami na z wolna wirującej pustyni.
Na koniec się odnalazł. Był gotów.
- Czujesz się lepiej? - Anne podeszła do niego.
- Tak. Czuję się bardziej sobą.
Zaczerpnął głęboki oddech. Poranny wiatr poruszył lok nad jej skronią, a
pochyłe promienie słońca dodały blasku niebiesko-brązowym oczom.
- Wiesz, jesteś bardzo piękna. - Podniósł się.
- Chodź już. Przygotujmy się do wyjazdu.
Wspięła się na maskę i podała Youngmanowi mikrofon kierunkowy, a on
schował go w bagażniku. Prawie nie czuł ciężaru ekwipunku. Spojrzał na swe dłonie i
odwinął bandaże.
- Co robisz? - Anne zobaczyła krwawiące nacięcia.
- Anne, wiem, jak je powstrzymać. Idę do jaskini.
- Nawet nie wiesz, gdzie ona jest.
- Mam przeczucie...
- Paine...
- Paine nie żyje. Anne, jest już dzień. Nie wrócił, bo nie żyje.
- Jeżeli to prawda, to tym bardziej powinniśmy stąd odjechać. Przykro mi, że
cię w to wciągnęłam.
- Nie. Wierz mi, to nie ty mnie wciągnęłaś.
Jeszcze dwie godziny temu Youngman był w szoku, a Indianin, którego teraz
widziała, spokojnie dopinał koszulę pokaleczonymi palcami.
- To jest błyskawiczna rekonwalescencja. Niewiarygodna. O co tu chodzi?
- Abner otworzył krąg. Ja muszę go znów zamknąć.
- Zamknąć krąg? To bez sensu, Youngman. Mówisz jak czarownik. Mów
rozsądnie.
- To uważasz, że coś takiego jak cyjanowodór ma sens? - Youngman oderwał
pas z koszuli, po czym przewiązał go sposobem Hopi wokół głowy.
- Tak - odparła.
- Paine miał rację?
- Tak.
- Ale teraz nie żyje.
Anne ugryzła się w język. Wschodzące słońce rzucało błękitny blask na
samochód, Youngmana i na nią. Ona i Youngman mówili innymi językami.
- Nie rozmiem - powiedziała.
- Trudno. Chcę tylko, żebyś mi zaufała.
- Ale jak mogę ci zaufać, jeżeli nie wiem, co chcesz zrobić?
- To właśnie jest zaufanie. Zaufanie jest czymś nienaukowym i niebiałym. Czy
nie sądzisz, że najwyższy czas, żebyśmy się przekonali, czy to potrafisz?
- Świetnie - zgodziła się. - To jest nie fair. Przecież nie zostaniemy razem,
jeżeli powiem „nie". To jest nie fair, bo cię kocham.
- Bywa tak, że miłość nie wystarcza.
Anne odeszła, żeby na niego nie patrzeć. Zdecydował, że daje jej pięć minut
do namysłu. Powróciła już po jednej.
- Mówię „tak" - powiedziała. - W tej chwili, po tym pytaniu, nie tylko cię nie
kochani, ale wręcz nienawidzę. Pomimo to pójdę z tobą. Nie pozwolę, żebyś poszedł
sam.
Youngman wiedział, że nie było to zaufanie. Ale zawsze coś, na początek.
Drogę zbudowano dla meksykańskich wozów, a nie dla rovera. Co prawda
Youngman spuścił powietrze z opon i dzięki temu obniżył pojazd o kilka
centymetrów, ale stracili całe godziny rozbijając szpadlem bariery i niskie mostki z
piaskowca. Było mu obojętne, jak wolno posuwali się naprzód; skoro Anne
zdecydowała się mu towarzyszyć, to musiał zabrać ze sobą schron, jakim był
samochód.
Minęło południe, gdy prawie wykończeni dotarli do końca drogi.
- Co to jest? - Anne zaciągnęła hamulec ręczny.
- Kopalnia.
- Nigdy nie słyszałam o żadnej kopalni w tej okolicy.
- Cóż, od pewnego czasu jest nieczynna. - Domyślił się następnego pytania. -
Od jakichś dwustu lat.
Gdy wysiedli z rovera, Anne zaczęła nawoływać Paine'a, ale Youngman
sprzeciwił się.
- Znajdziemy go - powiedział.
Przy wejściu do kopalni leżało stare, drewniane koło. Nie było śladu Paine'a,
ale grunt był za twardy, żeby można było odczytać ślady. Annę z lękiem przyjrzała się
skałom napierającym na wąską dróżkę. Z wierzchołków spoglądały na nich jęzory
lawy.
- Kopalnia i droga, o których wiedzą tylko Hopi? Co to za tajemnica? -
zapytała. - Skąd wiesz, że tam są nietoperze?
- Mogę się mylić. Poczekasz tutaj?
- Idziemy razem - zdecydowała i ruszyła za nim.
Kiedy weszli do kopalni, tuż nad głową załopotały skrzydła. Youngman zdusił
ręką krzyk Anne i oboje spojrzeli na parę odlatujących kruków.
- Nic ci nie jest?
- Jestem trochę zdenerwowana.
Youngman zabrał jej latarkę.
- Zostań tutaj - polecił.
Dalej poszedł sam.
Było zimno jak w grobie, ale dość wygodnie. Dokładnie tak, jak to tyle razy
opisywał Abner. Wilgotne ściany, wzdłuż których kastylijscy księża pędzili biczami
swoich niewolników-Hopi do pracy. Rzędy przeładowanych powozów. W miarę jak
Youngman zagłębiał się w sztolnię, gasł odgłos jego kroków, tłumiony przez
wilgotne, spocone ściany. Wejście i Anne rozmyły się w niewyraźne plamy.
Youngman poświecił latarką, szukając Paine'a. Nic.
Kiedy doszedł do końca korytarza, poczuł smród amoniaku. Zgasiwszy
ś
wiatło, dostrzegł blady poblask na ścianie. Ściana zrobiona była z butwiejącej,
dziurawej derki. Youngman zajrzał przez szparę, po czym rozerwał derkę i wszedł do
ś
rodka.
Ujrzał olbrzymią grotę rozjaśnioną promieniami padającymi przez dziurę w
sklepieniu. Musiał wyciągnąć głowę, żeby objąć wzrokiem cały sufit. Wszędzie,
gdziekolwiek spojrzał, widział nietoperze. Wydawało się, że wiszą warstwami, a gdy
jeden z nich się poruszył, to falowały wszystkie inne, tak że całą kolonią bezustannie
wstrząsały drobne dreszcze. Na podłodze widać było ciemną kałużę uryny i
odchodów. A dalej stało pueblo. A obok kałuży - człowiek ściskający czerwony
kanister. Youngman wychynął z korytarza dziesięć minut później, ciągnąc sznur. Na
końcu sznura, nadal zwarty z kanistrem, leżał Paine. Czerwona czupryna Paine'a z
lekka przekrzywiła się na bok, równo odcięta nad czołem. Na ubraniu widniały
ciemne pasma odchodów. W świetle dziennym sprawiał dziwne wrażenie, jak
fragment czyjegoś koszmaru. Groteskowy i cuchnący amoniakiem.
Youngman odciął sznur i złożył zmarłego obok drewnianego koła. Dopiero
wtedy odważył się spojrzeć na Anne.
- One tam są. - Patrzyła na kopalnię.
- Tak. Są tam.
Zobaczył, jak Anne rozsypuje się na kawałki, a potem znów bierze się w
garść. Trupia bladość na twarzy ustąpiła łzom gniewu.
- Jak to się stało?
- Nad jaskinią jest otwór. Wpadł do środka, chciał schwycić sznur i się
zaplątał. - Youngman podniósł przetartą końcówkę sznura. - Być może sznur pękł,
zanim nietoperze powróciły do jaskini. Być może nic nie czuł.
Youngman w to wątpił. Porządny sznur nie przerywał się w ten sposób. Chyba
ż
e coś się szarpało i kręciło przez długi czas na drugim końcu.
- Kanister. - Nie zdążył go użyć. Anne otarła oczy. - To cyjanowodór. Teraz
nasza kolej. Youngman, musimy dokończyć to, co on zaczął.
- Nie.
- Jak to? - Anne poprawiła kanister. - Nauczył nas tego. Twierdził, że nie
można się pomylić.
- Anne...
- Zrobimy tak, jak chciał. Nastaw regulator. To łatwe.
- Anne... - Ukląkł przy zbiorniku, a potem poruszył regulatorem, który okręcił
się wokół własnej osi. - Zepsuty. Pękł przy upadku.
- No to co zrobimy? Jaki masz teraz pomysł?! Czy masz coś ze sobą?
- Nic. Wszystko, co potrzebne, jest na miejscu.
Odprowadzony jej wściekłym spojrzeniem, poszedł do samochodu po koc, na
którym położył Paine'a. Smród amoniaku bił nie tylko od zmarłego, ale i z jaskini.
- Widziałeś nietoperze? - Anne starała się opanować.
- Są w wielkiej jaskini, na końcu sztolni. - Youngman skinął na ciało Paine'a. -
Miał ze sobą o wiele więcej sprzętu niż ten kanister. Wydaje mi się, że wiem, co miał
zamiar zrobić.
- Czy możemy im dać radę?
- Możemy je pozabijać, jeżeli o to ci chodzi.
Youngman wspiął się na dach samochodu, z którego zobaczył język lawy
zwisający z pobliskiego występu. Zahaczył o niego lasso.
- Zaraz wrócę! - krzyknął.
Podciągnął się na szczyt i tam przystanął, poza zasięgiem wzroku Annę.
Słabło już narkotyczne działanie bielunia i ręce piekły go po krótkiej wspinaczce.
Odgryzł nieco więcej korzenia. śeby choć trochę stłumić ból, pomyślał. Potem polizał
palce i ruszył w kierunku wapiennej płyty stanowiącej sklepienie jaskini.
Już w pół drogi poczuł się pewniej, silniej. Przy brzegu dziury zauważył
zrolowaną siatkę, rozpiętą na śledziach i gotową do naciągnięcia. Przerwany sznur i
druty zaprowadziły go pod skalną półkę, gdzie odkrył baterie i resztę sprzętu Paine'a.
Youngman napiął siatkę, zakrywając dziurę, i podłączył prąd. Z plecaka wyjął jedynie
siekierkę.
Kiedy wstał, bieluń uderzył mu do głowy i niebo pokryło się chmurami.
Chmury były czerwone i tryskały krwią.
Youngman spodziewał się czegoś takiego. Odwrócił się tyłem do chmur i,
spuściwszy wzrok, powrócił na drogę.
Kiedy doszedł do samochodu, Anne wprawdzie tam nie było, ale wyszła z
kopalni, zanim zdążył ją zawołać.
- Jesteś - powiedział z ulgą. - Zablokowałem im drogę ucieczki. Paine
wszystko przygotował.
- Widziałam cię. Byłam w grocie.
- Świetnie. Widziałaś więc i nietoperze.
- Widziałam też domy. Youngman, te opowieści o podziemnym mieście to
wcale nie były bajki, prawda?
- Ruiny pueblo. Cóż takiego? Pełno ich na pustyni.
- Ale nie w grocie. No i ta opowieść o gorejącej dziurze. Gdybyśmy poszli ze
sto metrów dalej, to też pewnie byśmy ją znaleźli...
- Co za różnica? Znaleźliśmy jakieś ruiny. Mieliśmy znaleźć nietoperze i udało
nam się. Chyba nie wystraszysz się tych indiańskich bajek?
- To ważne - powiedziała Anne - bo wiedziałeś, co tam jest, ale nic mi nie
powiedziałeś. Czy ty wierzysz w te historie?
Youngman zamyślił się; miał ochotę ją okłamać. Tak byłoby łatwiej zarówno
jemu, jak i jej. Ale Anne wyczułaby kłamstwo i gardziłaby nim. I miałaby rację.
Wobec tego w ogóle się nie odezwał.
- Tracimy czas - rzucił w końcu. - Idź do samochodu i przynieś wszystkie
koce.
Powiesili nowy koc w przejściu między kopalnią a grotą, nie tylko po to, żeby
odciąć światło latarki, ale również po to, żeby stłumić odgłosy pracy. Anne trzymała
latarkę, a Youngman uderzył siekierką w ścianę korytarza.
- Spójrz. - Pokazał kawałek miękkiej skały. -Jest nasączona ropą. Jeżeli ją
odpowiednio rozgrzejemy, to będzie się palić jak węgiel.
- Zatrujemy je dymem?
- Nie. Gdzieś w jaskini wycieka ropa, poczułem to wyraźnie. Jeżeli trafimy na
to miejsce, to pojawi się więcej niż dym.
- Musimy zgromadzić mnóstwo tych brył.
- Zgadza się. - Youngman wrzucił kamień do koca. Znów wbił siekierę w
ś
cianę. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Miękka skała raczej poddawała się ciosom, niż
łupała się. Ale góra kawałków na kocu wciąż rosła. Kierując światło latarki na ostrze
siekierki, Anne czuła, jak pod ciosami słabnie jej opór. Youngman zdjął koszulę. Nie
tyle uderzał w ścianę, ile rzucał się na nią. Przyglądała się, jak przy każdym skoku
prężą mu się mięśnie pleców.
- Dwie noce temu omal nie umarłeś. Jakim cudem jesteś w stanie teraz tak
pracować?
- Cóż, ciężkie roboty przymusowe mają to do siebie - powiedział między
jednym uderzeniem a drugim - że nigdy się ich nie zapomina.
Bieluń krążył znów w jego żyłach. Youngman panował nad sytuacją.
Anne przejęła siekierę, a Youngman ciągnął koc z pierwszym ładunkiem
łatwopalnego kamienia do wnętrza groty. Po kącie padania promieni przez dziurę w
sklepieniu oceniał, że dochodziła druga. Zaciągnął koc do ruin pueblo. Już pierwszy
krok po szczeblach drabiny rozwalił ją na kawałki, ale był w stanie wspiąć się wyżej
po bezładnym rumowisku. Wokół stóp unosił się kurz. Przy załomie ściany zobaczył
kolejne cztery piętra domów. Youngman wysypał kamienie z koca. Musiał rozpalić
wielkie ognisko.
- Pchło - wyszeptały jedne z drzwi.
Youngman potknął się o kamienie. Nietoperze nie zwróciły na niego uwagi.
Zaczął kopać, skupiając całą uwagę na pracy. Pierścień ognia musiał mieć
ś
rednicę trzydziestu metrów i Youngman potrzebował w tym celu czternastu pryzm
skały bitumicznej, a każda z pryzm musiała mieć około pół metra. Całe ciało miał
pokryte czarnym kurzem, poprzecinanym strumyczkami potu. Ten sam kurz, którego
używał Abner. Zobaczył, że wzory na piersiach ułożyły się w spirale.
Przyciągnąwszy kolejne trzy ładunki, poczuł, że jest na skraju omdlenia.
Kiedy Anne poszła po ostatnią butelkę piwa, połknął następny kawałek bielunia.
Lał się z niego zimny pot. Czuł, że bieluń rozjaśnia mu mózg.
- Daj mi coś zrobić - powiedziała Anne. -Pracując w tym tempie, zabijesz się.
- Damy sobie radę - odparł spokojnie.
- Youngman, uciekajmy, dopóki jeszcze możemy.
Biorąc od niej butelkę, poczuł, że opuścił go ból.
- Nie wchodź tylko do groty - rzekł. - Nawet gdybym cię wołał.
Skończył z ruinami. Następny ładunek dotaszczył do podnóża rumowiska,
usłanego kamieniami i skorupami, zwanymi przez niektórych historią. Światło z góry
padło na opustoszały plac, oświetlając tabliczkę z wyrysowaną postacią człowieka bez
głowy. Róg tabliczki był odłamany; była to tabliczka Klanu Ognia skradziona z kivy
zmarłym kapłanom. Youngman nie zdziwił się specjalnie, aż do chwili, kiedy
uzmysłowił sobie, że tak placyk, jak i tabliczka, znajdowały się po zachodniej stronie
jaskini. Słońce przesunęło się na wschód, do tyłu.
- Sprawdź godzinę w samochodzie - polecił Anne, kiedy wrócił do kopalni. -
Nie patrz na słońce, tylko na zegarek.
- Szósta - powiedziała chwilę później. - Ale jest bardzo jasno.
Dziewięćdziesiąt minut do zachodu słońca.
- Zdejmij koc z Paine'a.
Napełnił koce podwójnym ładunkiem i udał się do groty, gdzie zaczął
powiększać okrąg przyszłego ognia. Na razie nie widział żadnego wycieku, ani nie był
go już w stanie wyczuć. Nad głową słyszał ruchy z wolna budzących się nietoperzy i
po cichu wysypał ostatnią porcję. Zamiast kamieni, wokół niego rozsypał się
czerwony piasek. Poczuł, jak bieluń szybko krąży mu w głowie.
- Pchło, Pchło, co robisz? Jadłeś bieluń, możemy porozmawiać. Jesteś jednym
z nas. Co robisz, Pchło?
To nie był głos Abnera.
Youngman wrócił do kopalni. Był odrętwiały; każdy ruch kosztował go coraz
więcej wysiłku i coraz dłużej trwało napełnienie koca. Otworzyły mu się rany na
rękach i z trudnością mógł zacisnąć palce na trzonku siekiery.
- Stój. Została nam już tylko godzina - powiedziała Annę. - Już starczy.
- Muszę stworzyć koło.
- Dlaczego?
Nie trafił w ścianę i siła zamachu rzuciła go na kamienie. Upadł na koc, nic
nie widząc, aż Anne otarła mu oczy i czoło z potu i krwi.
- W samochodzie mamy ręcznik. Zaraz wracam.
Youngman zjadł znów trochę bielunia, a resztę wtarł w ręce. Kiedy Anne
wróciła, znów ciężko pracował. Nowe rany na rękach przestały krwawić.
- No to przynajmniej wjedźmy tu roverem i użyjmy go do przewozu kamieni -
powiedziała. - Zmieści się.
- Nie przejedzie przez wejście, chyba że całkiem spuścimy powietrze.
- No to zróbmy tak.
- Nie. - Youngman nadal rąbał przy świetle latarki. - Uciekaj stąd czym
prędzej. Nie chciałabyś jechać tą drogą w dół na obręczach kół.
- Chyba chciaieś powiedzieć: uciekajmy stąd czym prędzej?
Ciągnąc dwa koce, Youngman stwierdził, że korytarz stał się jakby dłuższy i
węższy. Poruszał niepewnie nogami, aż dowlókł się do groty, którą wypełniało
chłodne, niebieskie światło.
Zamiast stosu paliwa bitumicznego całą podłogę pokrywała wielka podwójna
serpentyna. Zwoje wiły się jak olbrzymi wąż bez głowy.
- Opiekowałem się tobą, Pchło. Nią też. Ze względu na ciebie. Ze względu na
nowy świat, który dla ciebie buduję. Dlatego to wszystko robię. Dla ciebie.
Rozumiem, pomyślał Youngman.
Jedna ze spiral serpentyny odwinęła się, aby wciągnąć go do środka.
- Chcę ci pokazać nowy świat, Pchło.
Przykro mi, pomyślał Youngman. Za późno.
Kiedy spirala toczyła wokół niego swoje zwoje, podniósł ostry kamień i wbił
go sobie głęboko w krwawiącą dłoń. Kręcił ostrzem, aż wyszukał wszystkie ośrodki
bólu, a potem zacisnął mocno palce. Spirala cofnęła się i serpentyna nieco zbladła.
Spojrzał przez mgłę na sklepienie, skąd przypatrywało mu się tysiąc twarzy.
Youngman opróżnił koce i pospiesznie wrócił do kopalni. Za nim wdarł się
wiatr i latarka zgasła nagle w rękach Anne, pogrążając ich w ciemności.
- Nie przygasała stopniowo - powiedziała. -Co teraz zrobimy?
- Podjedź samochodem do wejścia i zapal światła.
W blasku reflektorów Youngman załadował jeszcze dwa koce. Siekiera stała
się zbyt ciężka na jego siły i - na oczach Anne - wziął do ust ostatni kawałek korzenia
bielunia. Krzyczała na niego z samochodu, ale treść słów ginęła w ciemnościach
korytarza.
W końcu zrozumiał, co krzyczała:
- Robi się ciemno!
Wyszedł na dwór. Drogę spowijała już ciemność i jedynie wierzchołki skał
barwiły się na złoto.
- Słońce zachodzi.
- Gdzie jest rurka do odciągania benzyny?
- Nic mi o tym nie mówiłeś.
- Wiem, ale gdzie jest?
Twarz Youngmana była pokryta czarnym pyłem. Oczy świeciły czerwonym
blaskiem. Był zmieniony nie do poznania. Anne znalazła rurkę i dwa słoiki.
Napełniała drugi z nich, kiedy w rurce zrobiło się pusto.
- Nic już nie ma w baku. Pusty. Jak stąd odjedziemy?
- Stoczymy się z góry. Jest dość paliwa w gaźniku, żebyśmy mogli zapalić.
- Dobrze - zgodziła się. - Bądź ostrożny, kocham cię.
- Nie gaś świateł, żebym mógł znaleźć drogę z powrotem.
- Będę czekać.
Youngman wziął słoiki w ręce i już miał ruszyć, kiedy coś sobie przypomniał.
- Czy masz zapałki?
Wsadziła mu paczkę do kieszeni.
- Powodzenia.
Wszedł do kopalni. Korytarz zakręcał i niebawem światła samochodu
pozostały z tyłu. Poprzednio korytarz był prosty. Słoiki ciążyły coraz bardziej.
Youngman z najwyższym trudem przesuwał stopy. Doszedł do jaskini i zaczął
polewać benzyną zgromadzony opał. Sklepienie kręciło się wokół otworu na górze.
Nietoperze setkami rozwijały skrzydła, przygotowując się do lotu. Youngman w
skupieniu ciągnął za sobą strużkę benzyny.
- Pchło, spójrz!
Z kominów pueblo unosił się dym. Drabiny stały prosto i drążki z piórami
klanowymi ozdabiały piękne domy. Pięć pięter wyżej okna świeciły gościnnym
blaskiem, a na ścianach Youngman widział cienie ludzi. Całą jaskinię wypełniał
zapach chleba i dźwięki życia.
- Pchło, przestań i popatrz!
Blask wokół górnego otworu zbladł, przechodząc w poświatę. Niżej
zgromadziła się masa nietoperzy i zwisały jak jedna wielka chmura skrzydeł. Z pueblo
dobiegał dźwięczny śmiech kobiety.
Youngman poszedł z powrotem do domów. Słyszał dzieci, grających
mężczyzn, plotkujące dziewczęta, syk pieczeni nad ogniskiem. Ułamana tabliczka
Klanu Ognia znów była cała, a wokół niej leżały patyczki modlitewne. Benzyna lała
się na ziemię niczym niebieska mąka kukurydziana.
Z jednego z domów dobiegła go pieśń, której od dawna nie słyszał. „Gdzieś
daleko, w Sibopay. Kim ja byłem, w Sibopay? Gdzie się urodziłem? Skąd
przychodzę? Dokąd zmierzam? Kim jestem? Pytałem w Sibopay". Kątem oka widział
ludzi w oknach, twarze, które znikały, gdy podnosił wzrok, i powracały chwilę
później. Po całodziennym poście zapach świeżego chleba był niesłychanie nęcący.
- Dołącz do nich, Pchło. Czekają na ciebie. To twoi ludzie, Pchło. Czekają na
ciebie.
Ptak o białym brzuszku przeleciał mu nad głową i zniknął wśród gwiazd.
Youngman wytoczył się z pueblo. Musiał jeszcze polać benzyną ostatni
kawałek, po drodze do kopalni.
- Pchło, zostań z nami.
Benzyna pociekła mu na spodnie. Im więcej wylewał, tym cięższa stawała się
bańka, aż na koniec wlókł ją za sobą po ziemi.
Czubki skrzydeł ocierały się o ściany, dach i podłogę jaskini. Nietoperze
setkami zlatywały na dół. Cała jaskinia kłębiła się tysiącami nietoperzy, które czekały
na sygnał do odlotu. Koło Youngmana przesuwały się skrzydła, oczy, pyski,
wzbierały jak fala w kierunku otworu i znikały z pola widzenia.
Youngman rozlał drugi słoik benzyny idąc do wyjścia. Najpierw chciał zapalić
ułożony krąg, a potem, drugi raz, przy wyjściu. Nietoperz przeleciał mu nad
ramieniem. Dwa inne musnęły mu twarz, przyglądając się z bliska. Jeszcze jeden.
Poczuł lekkie draśnięcie. Z ucha kapała krew. Przez grotę przeszedł szept, który
sięgnął aż tam, gdzie wisiały małe nietperze. Czując kolejne draśnięcie w szyję,
Youngman potrząsnął głową. I tak było za ciemno, żeby się zorientować, skąd
nadlatują.
Wyciągnął pudełko zapałek. Kiedy zapalił, jakieś skrzydło wytrąciło mu
pudełko z rąk. Rzucił się na kolana i macał wokół siebie. Skrzydła i zęby wylądowały
mu na plecach. Coś biegło w jego kierunku. Palce Youngmana zacisnęły się wokół
zapałek. Powoli oderwał kolejną zapałkę i uważnie potarł draskę. Nietoperz
odskoczył od płomienia, a Youngman rzucił zapałkę na ziemię. Potoczył się w tył,
miażdżąc siedzące mu na plecach nietoperze.
Z pierwszego stosu płomień przeskoczył na drugi. Potem oba płomienie
pędziły przed siebie, aż spotkały się wśród ruin. Ogień z każdego stosu strzelał na
dziesięć metrów. Czerwona linia popędziła w kierunku ruin. Za plecami, tarasując
dojście do kopalni, rosła ściana ognia.
Nietoperze, których nie dosięgną! ogień, poleciały w kierunku
naelektryzowanej siatki przy wylocie. Niczym chmura, gotowały się nad płomieniami.
Youngman obrócił się zdumiony. Płonęła cała jaskinia, niczym świetlny pałac. Ze
ś
cian tryskały wycieki ropy i wybuchały ogniem, wydzielając gęsty, czarny dym.
W odczuciu Youngmana nietoperze i dym zlały się w jedność, która przybrała
kształt olbrzyma skulonego pod sklepieniem, z twarzą wykrzywioną w agonii. Ślepe,
mlecznobiałe oczy patrzyły w zdumieniu.
- PCHŁO!... DLACZEGO?... TO BYŁO DLA CIEBIE... DLA CIEBIE!
- Wiem! - krzyknął Youngman. Z oczu płynęły mu łzy.
- WSZYSTKO... DLA CIEBIE!
Przed Youngmanem zatrzymał się samochód; otworzyły się drzwiczki. Za
kierownicą siedziała Anne i krzyczała:
- Tutaj! Youngman, do mnie!
Poprzez ogień widział, jak topiło się pueblo. Ozdobne ściany zmieniły się w
czerwony kurz. Za oknami szalał ogień, pędząc z pokoju do pokoju.
- Youngman! - krzyknęła Anne.
Upadł do wnętrza samochodu, a ona od razu, niezgrabnie, zawróciła rovera na
pociętych oponach.
Skierowała się wprost na ogień przegradzający wyjazd i przebiła się na
zewnątrz. W korytarzu kopalni rover odbijał się od ściany do ściany. Resztki paliwa
wyczerpały się w chwili, gdy samochód wyjechał na drogę, którą toczyli się w dół, w
dół, prawie na samą pustynię, a wtedy kopuła jaskini uniosła się w górę i wybuchła
kulą ognia, aż pod niebo.
Rozdział dziesiąty
Eksplozja przetoczyła się jak dreszcz przez podziemną sieć wycieków i
pozostałe jaskinie wybuchły jedna po drugiej. Na powierzchnię przedarły się błękitne
języki ognia, schodząc się razem i znów rozbiegając na wszystkie strony. Tam, gdzie
schodziły się żyły piasków bitumicznych, ogień rozrywał ściany kanionów i podpalał
odsłonięte złoża ropy. Płomienie lizały zachodnią ścianę wyżyny, szukając
roponośnych pokładów. Wielobarwne eksplozje obsypały deszczem ognia
rozświetlone kaniony. Pożar szalał, wgryzając się w pola bazaltu i przeskakując ponad
polami skręconej lawy. Pierwsze wozy straży pożarnej i laboratorium na kołach z
Tuba City starały się przedrzeć do jaskini nietoperzy, ale musiały się wycofać, gdyż
ogień odcinał im odwrót. Odjechali półtora kilometra od wejścia do kanionu, a
helikoptery z Nadzoru Parków krążyły im nad głową, zrzucając bomby wodne.
Przed samym świtem ogień nieco przygasł, choć nadal płonął na wielkim
obszarze.
Youngman i Anne patrzyli, stojąc obok wozów straży pożarnej rozrzuconych
po pustyni. Piggot stał na masce samochodu i obserwował wszystko przez lornetkę.
- Pierwsza eksplozja oświetliła całą mesę. Jak bomba. - Walker Chee zdeptał
nogą papierosa. - Cały kanion będzie pokryty osadem i ropą.
Jak ogniska obozowiska, pomyślał Youngman. W kanionie paliło się mnóstwo
niebieskich ogieńków.
Twarz miał w pęcherzach. Na szyi i uchu nosił bandaże, a na plecy narzucił
sobie koc.
Jeszcze jedno źródło ropy wybuchło pomarańczowym, a potem niebieskim
płomieniem. Helikopter, z silnikiem wyjącym pełną mocą, uciekał znad strzelających
w górę płomieni.
- Klapa. Kompletna klapa. - Piggot zeskoczył z samochodu i wrzucił lornetkę
na tylne siedzenie. - Ten pożar potrwa lata. Może wieczność. Zapomnij o całej
sprawie, Chee.
- Dokąd jedziesz?
- Do Wenezueli, Indonezji, na Alaskę. - Piggot wsiadł za kierownicę. - Tam,
gdzie ludzie umieją robić interesy. Muszę ich tylko znaleźć.
- Przecież mamy kontrakt! - krzyczał Chee za oddalającym się samochodem.
Patrzył na znikające tylne światła cadillaca, a potem skierował wzrok na kanion, w
którym szły z dymem dwa miliony dolarów.
Jedno z laboratoriów na kołach podjechało na miejsce zwolnione przez
Piggota. Młody oficer dochodzeniowy, odziany w skafander ochronny, spojrzał
ciekawie na Youngmana i Anne, po czym zameldował się Chee.
- Nie mam pojęcia, kiedy będziemy w stanie sprawdzić tę grotę. Ale
najważniejsze jest to, czy wszystkie nietoperze zginęły.
- Zapytaj jego. - Chee wzruszył ramionami i odszedł zdegustowany.
Oficer niepewnie zbliżył się do Youngmana. Indianin był rozebrany do pasa,
miał oczy czerwone jak u królika.
- Nie żyją - powiedział Youngman.
- Mam nadzieję, że się pan nie myli. Jeżeli to prawda, to usunięty został
najważniejszy czynnik w roznoszeniu choroby i teraz pozostanie tylko dalsza
kwarantanna. - Oficer przyjrzał się uważniej Youngmanowi. - Jeżeli pan mnie
właściwie rozumie.
Niepewność oficera przywiodła Youngmanowi na myśl Paine'a.
- Staram się - powiedział Youngman.
- Jak rozumiem, w jaskini został jakiś człowiek?
- W kopalni.
- Przyjaciel?
- Tak. - Youngman spojrzał na Anne. - Hopi wiele mu zawdzięczają.
Oficer pilnie notował. Zapytał Anne o pożar, o jaskinię, o nietoperze;
odpowiedziała, że użyli benzyny, że była to zwykła jaskinia i że żaden nietoperz nie
uciekł. Mówiąc, trzymała Youngmana pod rękę. Po spisaniu zeznań oficer sprawiał
wrażenie bardzo zadowolonego.
- Dziękuję państwu. Jedzie już po was karetka pogotowia. Spędzicie kilka dni
pod obserwacją w szpitalu, ale jestem pewien, że taki odpoczynek dobrze wam zrobi.
Wasza ucieczka zakrawa na cud.
- Tak pan sądzi? - zapytał Youngman.
- No... tak. - Oficer zaczerwienił się. - Zupełnie niewiarygodna historia.
- Dobrze.
Oficer, nieco speszony, wrócił do swego samochodu i odjechał w kierunku
wozów strażackich.
Youngman otulił Anne swoim kocem, tak że mogli się o siebie nawzajem
oprzeć. Niebo wokół kanionu zaczęło już blednąc.
- Chcesz zrobić z Paine'a bohatera, prawda? - zapytała Anne.
- Bo nim był.
Tak jak Abner i Harold, a nawet Chee. Należy wszystkim oddać
sprawiedliwość, pomyślał Youngman. Wszystkim, tylko nie jemu.
- Ale to przecież twoja zasługa - powiedziała.
- Nie wiem, co zrobiłem. Mam nadzieję, że nikt się nigdy nie dowie.
Ś
wiatło poranka wydobyło z mroku kontury kanionu. Różnokolorowe ściany z
piaskowca były jednolicie pokryte sadzą. Wypalone wierzchołki nosiły czarne maski.
Czarny dym unosił się nad pogorzeliskiem.
- Mam nadzieję, że sam nigdy się o tym nie dowiem.
Blask płomieni przypominał gwiazdy świata, który umarł i zapadł się sam w
sobie. Za plecami Youngmana wstawało słońce, a gwiazdy gasły jedna po drugiej.