U PROGU TAJEMNICY
Instynkt doświadczonego pracownika kontrwywiadu mówił kapitanowi
Piatkinowi, że ma tym razem do czynienia z czymś niezwykłym. Tego wrze-
ś
niowego dnia 1943 roku do ziemianki szefa II wydziału sztabu brygady par-
tyzanckiej, działającej na tyłach frontu na pograniczu RFSRR i Łotwy, w re-
jonie Pskowa, przybyła interesująca grupa. Znany dobrze braci partyzanckiej
siedemdziesięcioletni leśniczy Iwan Stiepanowicz wraz ze swą niewiele
młodszą żoną, uzbrojeni w pistolet maszynowy i parabellum, przybrawszy
wielce groźną minę, przyprowadzili młodego gefrejtra w mundurze Wehr-
machtu.
- Jak wam udało się wziąć go do niewoli? - zapytał staruszków nieco roz-
bawiony tym widokiem kapitan.
- Eh, wcale nie wzięliśmy, co wy, sam się oddał! - odpowiedział z chytrym
uśmieszkiem leśniczy. - Wychodzę dziś rano na obchód rejonu, patrzę, stoi
Niemiec. I co powiecie? Szybko podchodzi do mnie, zdejmuje z siebie broń,
plecak, torbę, pcha mi to wszystko w ręce. Coś mi tam długo gada, trochę po
swojemu, trochę po naszemu. Z tego wszystkiego wreszcie zrozumiałem, że
muszę go zaprowadzić do „russische Partisanen”, bo ma im coś bardzo waż-
nego do powiedzenia. Od razu uważnie rozejrzałem się dokoła, czy to aby nie
jakaś specjalna zaczepka, próbo... próbo...
- Prowokacja - poprawił kapitan.
- No dobra, probokacja, bo może za frycem stoi w lesie stu innych, aby w
ten sposób znaleźć do was drogę. Potem powiadam, że ja skąd, nic nie wiem o
ż
adnych partyzantach, że już za stary na to jestem. A ten nic, tylko dalej swo-
je, dawaj, prowadź go do partyzantów. Ja dalej nic... I tak minęła godzina,
dwie. No to co miałem robić? Widzę, że się lucyfer nie chce odczepić, to
wziąłem do pomocy swoją staruchę i macie, przyprowadziłem go wam...
Niemiec nie wydawał się być swoją sytuacją specjalnie zmartwiony; mało
tego, widać było, że niecierpliwie czeka na rozmowę, że wiele się po niej
spodziewa.
- Wiera! - krzyknął kapitan w głąb ziemianki do swej tłumaczki Orłowej,
do wojny przewodniczki zwiedzających ZSRR wycieczek turystów zagra-
nicznych i biegle stąd władającej między innymi językiem Schillera i Goet-
hego. - Chodź tu, mamy niezwykłego gościa! Porozmawiaj z nim...
Z ziemianki wynurzyła się młodziutka, ładna dziewczyna z zadartym no-
skiem, ubrana w zdobyczną „panterkę” i kokieteryjnie na bok założoną czapkę
futrzaną, spod której wymykały się niesforne, jasne włosy. Wiera zasiadła za
skleconym z desek stolikiem, rozłożyła przed sobą czysty arkusz papieru,
skręciła w kawałku gazety potwornie grubą „kozią nóżkę” z machorki i do-
piero teraz, spojrzawszy na jeńca takim wzrokiem, że ten z miejsca powinien
zapaść się pod ziemię, wypaliła jednym tchem jak z karabinu maszynowego:
- Imię, nazwisko, stopień, funkcja, nazwa i miejsce postoju jednostki, na-
zwisko i stopień dowódcy, stan liczebny, uzbrojenie, zadanie, w ogóle
wszystko, co wiesz! I nie bujać, życie możesz sobie ocalić tylko mówieniem
prawdy!
Niemca nie potrzeba było zachęcać do mówienia: zeznania zaczął składać
tak szybko i szczegółowo, że tłumaczka chwilami zatrzymywała go, nie mo-
gąc dokładnie notować. W pewnej chwili podniesieniem dłoni zupełnie prze-
rwała przesłuchiwanie.
- Gieorgiju Iwanowiczu - zwróciła się do stojącego obok kapitana. - Zdaje
się, że to ciekawa historia. Posłuchajcie!
Klaus Werner, jak wynikała z zeznań, był radiotelegrafistą z „Sonderschule
IIC - Lorelei” we wsi Pessaari, oddalonej około 35 kilometrów od miejsca
postoju brygady. „Lorelei” - to kryptonim ośrodka Abwehry „Rus-
sland-Mitte”, w którym szkolono około 150 szpiegów i dywersantów. Po
ukończeniu kursu ludzi tych przerzucano na zaplecze frontu z konkretnymi
zadaniami. W ciągu kilku miesięcy uczono ich posługiwania się środkami
łączności radiowej, szyfrowania, topografii, sporządzania środków wybucho-
wych, minowania, fałszowania dokumentów, mikrofotografii, słowem
wszystkiego, co musiał znać każdy agent wywiadu samodzielnie działający na
tyłach przeciwnika. Gorzej było z werbunkiem kandydatów do współpracy z
wywiadem hitlerowskim. Stara kadra agentów, rekrutujących się ze środowisk
emigrantów rosyjskich, wyczerpała się już w początkowym okresie wojny. Na
zajętych obszarach ZSRR Niemcy zaczęli szukać przeciwników władzy ra-
dzieckiej spośród elementów zdemoralizowanych, gotowych do zdrady wła-
snej ojczyzny za pieniądze. Zwrócili też uwagę na obozy jenieckie, gdzie nie-
ludzko gnębieni i torturowani żołnierze nie mieli żadnych szans przetrwania.
Niektórzy z nich pozornie ulegali namowom pracowników Abwehry, by tylko
wyrwać się z niewoli. Z takich „agentów” wróg chętnie korzystał, chociaż w
istocie przynosili mu ogromne szkody. Faktycznych zdrajców radziecki
kontrwywiad demaskował bardzo szybko dzięki szerokiej pomocy ludności.
O tych wszystkich bardzo interesujących szczegółach jeniec mówił z dużą
znajomością rzeczy. Sprawiał wrażenie człowieka, który niczego nie ukrywa.
- Zaraz, zaraz, Wiera - przerwał kapitan. - To bardzo ładnie z jego strony,
ale zapytaj go, po co tu przyszedł? Co, nagle zapałał do nas taką miłością?
Dziewczyna powtórzyła pytanie gefreitrowi, który w odpowiedzi w mil-
czeniu wręczył jej wyjęty z portfela list.
Drogi Klausie! - tłumaczyła głośno Orłowa. - Dziękuję Ci za pozdrowienia.
Spieszę Cię zawiadomić, że Ojciec Twój przebywa teraz tam, gdzie dawno już
pojechał wujek Friedrich. Pisze stamtąd że jest mu dobrze, ale chyba lepiej
jest Twojej siostrze Klarze. Ojciec prosił Cię zawiadomić, że wkrótce spo-
dziewa się tam również Ciebie, a to dlatego, że głośni ostatnio wyszukali spis
członków drużyny piłki nożnej z „Minerwy” w Munsterze. Całuje Cię i gorąco
proszę - dobrze zastanów się nad tym, co piszę!
Twoja Hilda.
Niemiec, zauważywszy zdumienie niczego nie rozumiejącej rosyjskiej
dziewczyny, zaczął jej coś szybko, długo i żarliwie tłumaczyć. Wiera raptem
spoważniała, po czym zameldowała kapitanowi:
- To zaszyfrowany list od narzeczonej, który przywiózł mu wczoraj z Ber-
lina kolega, powracający z urlopu na front. Z listu tego wynika, że ojciec
Wernera dostał się do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdyż tam właśnie
osadzono przed wojną za aktywną działalność w partii komunistycznej ich
przyjaciela, używającego pseudonimu „wujek Friedrich”. Ojciec ostrzega
syna, że spodziewa się ujrzeć go wkrótce w obozie, bo „głośni”, co oznacza
gestapo, wydobyli skądś listę członków komórki KPD w fabryce sprzętu ra-
diowego „Minerwa” w Munster, gdzie Wernerowie pracowali do trzydzieste-
go trzeciego roku. Gefreiter powiada, że po dojściu Hitlera do władzy musieli
z ojcem uciekać z Munster i podjąć pracę w zakładach Siemensa w Berlinie,
gdyż palił się im już grunt pod nogami. W Berlinie przy kolejnej totalnej mo-
bilizacji Klausa jako radiotechnika powołano do wojsk łączności i końcu
przydzielono do „Sonderstelle IIC - Lorelei”. Wczoraj, po otrzymaniu tego
listu, Klaus Werner zorientował się, że nie ma ani chwili do stracenia, że dziś
lub jutro przyjdzie po niego gestapo. Jak twierdzi, pozostało mu tylko jedno:
uciekać do radzieckich towarzyszy! Mówi dalej, że wcześniej nie mógł tego
uczynić, zdając sobie sprawę, że faszyści zemściliby się na starym, samotnym
ojcu, który pozostał w Rzeszy, ale teraz nie miał już innego wyjścia... Dla
wprowadzenia w błąd przełożonych i kolegów zostawił list, w którym zawia-
damia, że idzie się utopić w Jeziorze Pskowskim z powodu zawodu miłosne-
go. Wyruszył więc do lasu i postanowił tak długo szukać, aż znajdzie kogoś z
naszych ludzi. Poza tym chcę was poinformować, kapitanie, że może opowie-
dzieć wiele ciekawych rzeczy o „Lorelei”...
W ten sposób oficer kontrwywiadu radzieckiego po raz pierwszy dowie-
dział się o istnieniu w rejonie działania brygady partyzanckiej ośrodka, do-
starczającego wywiadowi hitlerowskiemu fachowo wyszkolonych ludzi, prze-
rzucanych do całej północnej strefy I Frontu Białoruskiego, po raz pierwszy
zetknął się z nazwiskiem swego bezpośredniego przeciwnika, majora Abweh-
ry Krebsa, poznał poszczególnych instruktorów i wykładowców szkoły
szpiegowskiej.
Nastały słotne, chłodne, monotonne dni późnej jesieni. Mimo brzydkiej
pogody przed dobrze zamaskowaną ziemianką sztabową partyzanci ciągle
widywali kapitana, Niemca i tłumaczkę. Ich rozmowy trwały nieomal bez
przerwy. Piatkin dzień po dniu pogłębiał zasób wiadomości o szpiegowskim
ośrodku. Na podstawie zeznań Wernera uzyskiwał mnóstwo nowych, pozornie
błahych szczegółów. Dotyczyły one systemu zajęć, dyscypliny, porządku
wewnętrznego i ochrony w „Sonderschule”. Każdy drobiazg miał swoje zna-
czenie.
W miarę kompletowania tych informacji, które skrzętnie notowała Wiera,
Piatkin zrozumiał, że same zeznania Niemca nie wystarczą, by w pełni poznać
tajemnicę ośrodka Abwehry.
Werner był tylko radiotelegrafistą. Wiedział na pewno wiele, ale do naj-
ważniejszych spraw nie miał po prostu dostępu. Nie mógł na przykład powie-
dzieć, kogo i kiedy przerzucono na tyły wojsk radzieckich, gdzie ci agenci
przebywali, kto nimi kierował... Było rzeczą oczywistą, że w specyficznych
warunkach dyscypliny cechującej każdy wywiad - ścisłego rozgraniczania
kompetencji i skrupulatnego przestrzegania tajemnicy służbowej - tylko jeden,
jedyny człowiek, skupiający w swym ręku wszystkie ogniwa, mógłby dostar-
czyć pełnych informacji. W Pessaari tym człowiekiem był sam komendant
ośrodka, major Krebs.
Przez kilka dni kapitan nie dopuszczał tej myśli, ale w końcu skapitulował.
Wpadł bowiem na pomysł zgoła fantastyczny: postanowił porwać komendanta
„Lorelei” i przekazać go do Moskwy! Pomyślne zrealizowanie takiej operacji
dałoby bardzo wiele. Oficer Abwehry musiałby w odpowiednim miejscu po-
wiedzieć, gdzie i kogo przerzucił przez linią frontu, ujawnić drogi łączności,
szyfry, wskazać miejsca działania agentów. W krótkim czasie wszystkie ta-
jemnice „Lorelei” byłyby rozpoznane do najdrobniejszych szczegółów.
Przyzwyczajony do realistycznego, chłodnego myślenia Piatkin od po-
czątku rozumiał, że jego pomysł zakrawa wręcz na naiwną mrzonkę, że takie
historie zdarzają się tylko w sensacyjnych filmach i powieściach. Mimo to nie
znalazł już w sobie sił, by kategorycznie odrzucić tę myśl. Przeciwnie, jego
szaleńczy plan absorbował go coraz bardziej, nie pozostawiając miejsca na nic
innego. Wbrew wszystkiemu postanowił doprowadzić go do końca.
Po dwóch tygodniach przyleciał z Wielkiej Ziemi samolot, by zabrać do
Moskwy cennego człowieka, który dobrowolnie opuścił szeregi Wehrmachtu.
Kapitan Piatkin, przejęty swym planem, mocno uścisnął dłoń byłego gefreitra.
- Powodzenia, Klaus! Trzymaj się! - powiedział na pożegnanie. - Pomogłeś
nam wiele.
- Dziękuję za wszystko. Dzięki wam odnalazłem wreszcie swoje miejsce. -
Niemiec pomachał ręką, gdy kukuruźnik odrywał się już od ziemi.
Samolot wkrótce zginął na horyzoncie.
Piatkin odprowadził go wzrokiem nie wiedząc jeszcze, że już niebawem
najzupełniej przypadkowy splot okoliczności podsunie mu konkretne rozwią-
zanie jego planu...
ZLIKWIDOWAĆ PUŁKOWNIKA PETAKONA!
Szare, kamienne bloki koszarowe, otoczone kilkoma rzędami drutów kol-
czastych, przez które przepływa prąd wysokiego napięcia, najeżone przeszko-
dami przeciwpancernymi, okolone szerokim polem minowym, strzeżone czte-
rema wieżami wartowniczymi z kaemami i obracającymi się reflektorami.
Dookoła gęsta sieć posterunków, a przy bramie skomplikowana drobiazgowa
kontrola pojazdów i ludzi. Oprócz specjalnych przepustek pragnący dostać się
na teren szkoły muszą legitymować się hasłem, zmienianym trzy razy na dobę.
Obszerny, z przepychem urządzony gabinet majora Krebsa, komendanta
szkoły Abwehry we wsi Pessaari. Szkarłatne pluszowe obicia, ciężkie ciemne
meble, dyskretne światła kinkietów.
Za stołem uginającym się od wyszukanych zakąsek i trunków siedziało w
kłębach dymu z cygar trzech oficerów: przybyły z Berlina z poleceniem szefa
Abwehry, admirała Canarisa, pułkownik Wilhelm Campe - tęgi, łysiejący
blondyn o wysokim inteligentnym czole i przenikliwym spojrzeniu głęboko
osadzonych oczu; major Krebs - szczupły brunet o ascetycznej twarzy mnicha,
jastrzębim nosie i wąskich, mocno zaciśniętych wargach, wreszcie jego za-
stępca leutnant Bruno Petersen, Łotysz, o pospolitej fizjonomii małomia-
steczkowego fryzjera, nie spuszczający oczu z twarzy potężnego inspektora z
samego Berlina. Petersen - przed wojną major łotewskiej faszystowskiej orga-
nizacji wojskowej „Ajzsargi”, powiązany ściśle z hitlerowską V kolumną - po
wkroczeniu Niemców do Rygi, zrozumiawszy, że nie wolno mu pominąć tak
rzadkiej okazji, natychmiast oddał się do dyspozycji swych ideowych pobra-
tymców. Majora „Ajzsargi” skierowano do pracy w wywiadzie na stanowisko
zastępcy komendanta „Sonderschule - Lorelei”. Tu jednak zdrajca wyraźnie
wyczuwał nieufność wobec siebie jako do kogoś nie należącego do germań-
skiej „rasy panów”. Zraniona ambicja i pragnienie zrobienia kariery za wszel-
ką cenę kazały Petersenowi czekać, aż zdoła wykorzystać coraz bardziej
ujawniający się antagonizm między Abwehrą a Głównym Urzędem Bezpie-
czeństwa Rzeszy, między wywiadem Wehrmachtu a aparatem szpiegowskim
partii hitlerowskiej.
- A więc, meine Herren - pozornie obojętnie zaczął w pewnej chwili Cam-
pe. - Zapewne interesuje was, po co tutaj przyjechałem? Sprawa istotnie jest
ważna, centrala chce wiedzieć, jak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy rozwi-
jała się wasza praca? Bardziej konkretnie: ilu wyszkoliliście ludzi, których
następnie przerzucono na stronę bolszewików?
- Dziewięćdziesięciu trzech, Herr Oberst! - odpowiedział natychmiast ma-
jor.
- A utrzymują chociaż z wami po przerzuceniu łączność? Co meldują? - z
ironicznym uśmieszkiem pytał dalej Campe.
- Oczywiście, meldują... o trudnościach w zdobywaniu informacji, w na-
wiązywaniu kontaktów, o wadach aparatury radiowej... Wartościowych ma-
teriałów otrzymaliśmy ostatnio niewiele.
- I to wszystko?
- No, nie...
- Hm, jasne, wystarczy - przerwał inspektor, który zdążył już duszkiem
wychylić swój kieliszek i nalewał następny. - To mało pocieszające. My w
centrali widzimy dwa zasadnicze powody tej niezbyt wesołej sytuacji - tu
pułkownik Abwehry chwilę zamyślił się, po czym utkwiwszy zmrużone oczy
w swych rozmówców dodał ściszonym głosem - będę całkiem szczery, pano-
wie. Tę niezwykle odpowiedzialną i ogromnie ważną pracę dla Rzeszy wzięły
w pewnym zakresie w swe ręce niezbyt fachowe młodzieniaszki z partii, SS i
RSHA. Tym cywilom od Himmlera i Kaltenbrunnera wydaje się, że potrafią
robotę poprowadzić lepiej niż mający doświadczenie jeszcze z czasów kajzera
Wilhelma potężny aparat admirała Canarisa. Tymczasem, i tu tkwi druga
przyczyna naszych niepowodzeń, do Berlina dotarły wiarygodne informacje z
pewnego źródła, że na wasz odcinek frontu został niedawno wysłany wybitny
specjalista rosyjskiego wywiadu, niejaki pułkownik Petakon, który maskuje
się u partyzantów jako zwykły kapitan. Otóż ten energicznie działający Peta-
kon zdążył już u nas nasadzić swe wtyczki i w ten sposób udało mu się po-
ważnie sparaliżować naszą pracę. Pozostaje, jak sądzę, tylko jedno wyjście:
najpierw zlikwidować Petakona, a dopiero potem wyszkolone przez was i
wysłane do Rosjan typy zaczną wreszcie coś mówić! W innym wypadku -
Campe przerwał i powoli, akcentując każde słowo, zakończył - nasze kierow-
nictwo musi nieuchronnie dojść do wniosku, że również tu, w Pessaari, dzia-
łają agenci rosyjskiego pułkownika, którzy, kto wie, czy nie opanowali już
nawet komendy „Sonderschule”...
Krebs zbladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu grube krople potu, a Peter-
sen próbował rozpiąć haftki kołnierza, jakby zabrakło mu nagle powietrza.
- Oczywiście nie możemy zbyt długo czekać - nieubłaganie ciągnął dalej
Campe. - Centrala spodziewa się, że szybko zlikwidujecie tego pułkownika.
Powodzenie tego przedsięwzięcia nie omieszka pociągnąć za sobą waszego
awansu, panowie. W przeciwnym wypadku będziemy musieli wyciągnąć
wszelkie, logicznie nasuwające się konsekwencje...
- Herr Oberst, gotowi jesteśmy wykonać każdy rozkaz centrali - wydusił z
siebie zaskoczony Krebs.
- Ale co należy konkretnie robić? Nie mamy przecież ani sił, ani środków
na jakąś większą operację przeciwko partyzantom w tych lasach...
- Byłbym zapomniał - przerwał nagle Campe spojrzawszy na zegarek. -
Jest już dosyć późno. Zechce pan, leutnancie - kiwnął głową w stronę Peter-
sena - powiedzieć mojemu kierowcy na wartowni, że wkrótce wyjeżdżamy.
Niech się przygotuje. Petersen, który słowa o „wyciągnięciu logicznie nasu-
wających się konsekwencji” uznał za niedwuznaczną groźbę pod swoim adre-
sem, szybko zerwał się z miejsca i z uczuciem ulgi wybiegł z gabinetu.
- Co pan sądzi o tym facecie? - zapytał pułkownik majora. - Czy przypad-
kiem nie pracuje dla bolszewików? Skądżeście go wytrzasnęli?
Krebs, naraz pomyślawszy, że w przypadku jakichś możliwych w każdej
chwili nieprzyjemności, całą odpowiedzialność będzie można zrzucić na
swego zastępcę, tego łotewskiego przybłędę, referował:
- Niewiele o nim wiem poza tym, że zarekomendował go w 1941 roku
przywódca „Baltdeutschen” na Łotwie, sturmbannführer SS von Schnurre.
Polecił go jako kogoś od dawna znanego z gorliwej pracy dla idei wielkiej
Rzeszy Niemieckiej.
- Albo bolszewików - przerwał ze zjadliwym uśmieszkiem Campe. - Za-
pamiętajcie sobie majorze, gdyby zauważył pan u niego coś podejrzanego,
natychmiast proszę napisać bezpośrednio do mnie list specjalny, na mój oso-
bisty adres, dopisując na kopercie „Do rąk własnych”. O, na ten oto adres,
proszę - wręczył mu przygotowaną uprzednio karteczkę. Major starannie
schował ją w portfelu i chciał coś powiedzieć, gdy w drzwiach stanął Petersen,
meldując, że szofer będzie o wyznaczonym czasie gotów do wyjazdu. Puł-
kownik skinął głową i nie zdradzając się ani jednym gestem, kontynuował:
- Wracając do sprawy rosyjskiego pułkownika. Nie, nie, panowie, Petakona
nie złapiemy tak łatwo. Jestem przekonany, że żadna akcja, nawet przy użyciu
specjalnych oddziałów SS, nie da oczekiwanego rezultatu. Ściśle mówiąc, o
czym dobrze wiecie, nie znamy dokładnie jego miejsca pobytu. Jest na pewno
gdzieś tutaj, w pobliżu waszego ośrodka, ale nie można przecież na ślepo or-
ganizować obławy. Proponuję inne rozwiązanie, bardziej elastyczne. Do ro-
syjskich partyzantów musi udać się odpowiednio dobrany człowiek. Najlep-
szym kandydatem byłby jakiś jeniec, oddany nam i pod każdym względem
pewny. Agent powinien dotrzeć do partyzantów, zdobyć ich zaufanie i w od-
powiedniej chwili albo sam zlikwidować tego pułkownika, albo zasygnalizo-
wać nam o miejscu jego pobytu. Czy macie panowie takiego kandydata?
- Ein Moment - Krebs uporczywie usiłując sobie coś przypomnieć aż pod-
skoczył z miejsca. - Mam! Akurat przechowuję dosyć interesującą teczkę
pewnego oficera ROA
∗
. Jednostka jego stacjonuje o pięćdziesiąt kilometrów
stąd w miasteczku Karamyszewo. Wynalazł go w obozie dla jeńców rosyj-
skich pod Wielkimi Łukami stabsfeldwebel Forbach. Herr Oberst pozwoli, że
udam się po tę teczkę?
Gdy Krebs wyskoczył jak z procy z gabinetu, Campe z tym samym sza-
tańskim uśmieszkiem zwrócił się do leutnanta:
- A ten wasz Krebs nie pracuje czasem dla radzieckiego wywiadu? Proszę
się nie bać, rozmawiamy w cztery oczy... Co, na razie trudno panu cokolwiek
o tym powiedzieć? Zgoda, ale gdyby zaistniało coś podejrzanego, proszę mi
natychmiast zameldować. Oto adres, pod którym odnajdzie mnie pan najszyb-
ciej - przedstawiciel centrali Abwehry w Berlinie podał osłupiałemu leutnan-
towi identyczną karteczkę, jaką przed chwilą wręczył majorowi.
- Otóż to właśnie człowiek, o którego chodzi! - zawołał w drzwiach pro-
mieniejący major, wymachując kartonową teczką. Campe zaczął głośno czy-
tać arkusz personalny:
∗
„Russkaja Oswoboditielnaja Armia” - sformowane przez Niemców oddziały ze zwerbowanych jeńców radzieckich
wykorzystywane do pełnienia różnych zadań na tyłach, m. in. do zwalczania partyzantów. Dowódcą ROA był generał
Własow, skazany po wojnie na karę śmierci przez radziecki wojskowy trybunał za zdradę ojczyzny.
- Borys Kowalow, lat dwadzieścia osiem, syn przedrewolucyjnego fabry-
kanta sukna w Niżnim Nowogrodzie. Aha, a to jego świadectwo zwolnienia w
maju czterdziestego roku z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za działalność
kontrrewolucyjną. No, dobrze. Notatka stabsfeldwebla: „...przy wzięciu do
niewoli nie stawiał oporu. Ma brata stale przebywającego w Paryżu, byłego
oficera armii Wrangla. Manifestuje swój wrogi stosunek do bolszewików.
Lojalny wobec Rzeszy i jej führera. Podporucznik dwudziestego siódmego
samodzielnego batalionu ROA”.
Campe znów łyknął koniaku, powoli zapalił cygaro i zapytał podwładnych:
- Widzieliście tego Kowalowa?
- Nie, nigdy - odparł Krebs promieniejący na myśl, że to właśnie on pod-
sunął kandydaturę, która tak bardzo zainteresowała wysłannika centrali. -
Rozmawiał z nim tylko stabsfeldwebel Forbach.
- A gdzie jest teraz Forbach? - przerwał zniecierpliwiony pułkownik.
- Został zastrzelony w czasie starcia z partyzantami - wtrącił Petersen.
- Więc dlaczego, do diabła, nie zwerbowaliście tego syna fabrykanta do
waszej szkoły? Co stało na przeszkodzie?
Komendant „Sonderschule” był przygotowany na to pytanie.
- O to samo pytałem Forbacha. Ten wyjaśnił, i to brzmi dosyć prawdopo-
dobnie, że Kowalow pragnął zemścić się na bolszewikach w bezpośredniej
walce, że chciał ich zabijać w polu. Nie doceniał widocznie całej wagi dzia-
łalności naszego wywiadu.
Campe przymknął oczy i po chwili milczenia sprecyzował swą decyzję:
- No dobrze, na nic oryginalnego chyba się nie zdobędziemy. Skontaktujcie
się z dowódcą tego batalionu ROA. Niech przygotuje odpowiednią legendę
przy waszej pomocy dla Kowalowa. Najdalej za tydzień należy go skierować
do lasu. Musicie przede wszystkim zatroszczyć się o niezawodny system
łączności z tym agentem. O resztę niech on się martwi. Aha, byłoby lepiej,
gdyby nikt z was nie rozmawiał z Kowalowem. Po co ma wiedzieć o „Son-
derschule”. W razie wsypy mniej powie. To byłoby na razie wszystko, czy
macie jakieś pytania?
- Nie - odpowiedział lakonicznie Krebs. - Chciałbym tylko przypomnieć,
ż
e przygotowałem dla pana pułkownika raport, o który pan prosił w szyfrówce
z centrali...
- Pamiętam, majorze. Czy uwzględnił pan w nim wszystko zgodnie z pole-
ceniem? Zależało mi na zestawieniu statystycznym za okres ostatniego półro-
cza. Liczba skierowanych do ośrodka, przeszkolonych z wynikiem pomyśl-
nym, odrzuconych i odesłanych do oddziału ,,Russland-Mitte”. Interesowały
mnie też pańskie uwagi o poziomie szkolonych agentów i możliwości wyko-
rzystania ich do zadań długofalowych.
Major Krebs skinął głową na znak, że przygotował dokument zgodnie ze
wskazówkami. Podszedł do ściany, rozsunął portierę, nacisnął zamaskowany
guzik. Spadła metalowa klapa, zasłaniająca dyskretnie wbudowaną szafkę
pancerną. Po nakręceniu kilku liter i cyfr na tarczy obrotowej przy zamku i
otwarciu drzwiczek wyjął ze skrytki podłużną, szarą kopertę, gęsto oblepioną
lakowymi pieczęciami. W jej prawym rogu u góry widniał napis „Geheime
Reichssache”, niżej na środku znajdowało się nazwisko adresata: Oberst Wil-
helm Campe, OKW Generalstab, Berlin, Abwehr III B/104/43.
Campe zdążywszy już ubrać się do drogi, ku zdumieniu swych podwład-
nych, których uderzyło nonszalanckie obchodzenie się ze ściśle tajnym, pań-
stwowej wagi dokumentem, z udaną obojętnością wsunął kopertę do we-
wnętrznej bocznej kieszeni płaszcza, po czym idąc ku drzwiom niedbale od-
salutował wyprężonym na baczność oficerom.
Krebs i jego zastępca w milczeniu spojrzeli na siebie - słowa były niepo-
trzebne. Jeden i drugi odetchnął z ulgą: ważny gość z Berlina nareszcie odje-
chał...
PODWÓJNA GRA
- Do Pskowa! - rzucił Campe kierowcy. Samochód zatrąbił, nad budką
wartowniczą zapłonęło zielone światło, bezszelestnie otworzyła się brama.
Stojący obok niej żołnierz sprezentował broń.
Mercedes ostro ruszył z miejsca, pułkownik wygodnie oparł się o poduszki
siedzenia. Alkohol powoli przestał działać i Campe oddał się rozmyślaniom.
Dygnitarz z centrali Abwehry nie miał bynajmniej powodów do zbytniej ra-
dości. Położenie na frontach i ogólna sytuacja polityczna III Rzeszy coraz
bardziej zmuszały do odpowiedzi na pytanie: co dalej? Wiadomości posiadane
przez wywiad Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu rozpraszały wszelkie
złudzenia co do możliwości wygrania tej wojny; niedwuznacznie zapowiadały
szybko zbliżającą się katastrofę. Nie wszyscy jednak w OKW skłonni byli
utożsamiać wojskową klęskę Hitlera z bankructwem idei Wielkiej Rzeszy.
Ludzie reprezentujący interesy niemieckiego kapitału przemysłowego i finan-
sjery w porę zorientowali się, że dotychczasowa współpraca USA i Wielkiej
Brytanii z ZSRR musi natychmiast po wojnie ustąpić miejsca dążeniu kół
rządzących głównych państw imperialistycznych do uzyskania światowej
hegemonii, skierowanej swym ostrzem przeciwko Związkowi Radzieckiemu i
krajom, które odrzucą starą drogę rozwojową. Walcząc o zdobycie panowania
nad światem monopole nie będą mogły nie wykorzystać zasobów i kadr byłej
III Rzeszy.
Tej szansy nie można było pominąć! Należało stopniowo przestawić się na
bardziej długofalową politykę, już teraz - ryzykując często głową - oddać swe
usługi tym siłom, które jutro będą rządzić światem. Dla wielu ludzi Abwehry
to szukanie kontaktu z dotychczasowym przeciwnikiem i przechodzenie na
jego służbę było nie tylko „kontynuacją zawodu”, ale także niepowtarzalną
okazją do uratowania własnej skóry. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że dla
zbrodniarzy hitlerowskich nie będzie litości w powojennym świecie.
O tym właśnie myślał pułkownik Campe. Dotknąwszy ręką kieszeni na
piersi, gdzie spoczywała tajemnicza, ważna koperta, spojrzał na zegarek. Do-
chodziła dwudziesta, za kilkanaście minut miał spotkać się na szosie o 27
kilometrów przed Pskowem z niejakim Svensonem, formalnie obywatelem
szwedzkim, korespondentem prasy sztokholmskiej na froncie wschodnim.
Rzecz jednak w tym, że rzekomy Szwed przyjechał późną jesienią 1943 roku
na pogranicze rosyjsko-łotewskie w zupełnie innych celach, niż pisanie kore-
spondencji o przebiegu walk frontowych...
Dygnitarz z Berlina bacznie wpatrywał się w oświetloną księżycem białą
wstęgę szosy. Wreszcie o kilkaset metrów w przedzie mrugnęła para reflekto-
rów samochodowych. Widać było stojącego na skraju drogi obok sportowego
wozu wysokiego, szczupłego mężczyznę, jednostajnie opuszczającego wy-
ciągniętą rękę w górę i w dół na znak, że chce zatrzymać nadjeżdżający z
przeciwnej strony samochód.
Seidler odruchowo zdjął jedną rękę z kierownicy i chwycił za leżący obok
na siedzeniu pistolet maszynowy.
- Zostawcie, nie potrzeba! - usłyszał z tyłu głos nieco zdenerwowanego
pułkownika.
Kierowca nie ośmielił się zauważyć, że należy być na wszystko przygoto-
wanym w tym gęstym, strasznym lesie, na pewno naszpikowanym tysiącem
partyzantów, gdzie na każdym kilometrze może ktoś czatować na samochód
wiozący wyższego oficera ze Sztabu Generalnego. Coś go tknęło i na wszelki
wypadek postanowił zachować się czujnie. Postój w lesie mógł być nie tylko
niebezpieczny, ale i zagadkowy...
Mercedes zatrzymał się przed nieznajomym. Ten, ubrany w elegancki, ja-
sny raglan, pachnący wytworną wodą kolońską, skrzypiąc na śniegu grubymi
podeszwami nowiutkich pantofli, zbliżył się do Campego, który uchylił
drzwiczki limuzyny. Ukazując w szerokim uśmiechu rząd złotych zębów,
zapytał z wyraźnym akcentem cudzoziemskim:
- Herr Oberst! Czy nie byłby pan łaskaw udzielić mi pomocy? Jestem
dziennikarzem z Rygi, proszę, oto moje dokumenty - wyciągnął ku Campemu
legitymację w skórzanym futerale. - Jechałem właśnie z Pskowa do Petaalva,
do jednostki artyleryjskiej po materiały i naraz, pech, wóz mi stanął w drodze.
Nie ma iskry... Licho wie, co się stało: świeca albo cewka indukcyjna? Może
zechce pan polecić swemu kierowcy, żeby zajrzał do silnika. Będę naprawdę
mocno zobowiązany.
Campe wziął do ręki legitymację korespondenta wojennego, zażądał pasz-
portu, porównał ze sobą oba dokumenty, oddał je i dopiero wtedy zwrócił się
do kierowcy:
- Zobaczcie, co się tam stało.
Gdy żołnierz skierował się do eleganckiego Buicka, Campe wysiadł z wo-
zu, rozpiął płaszcz, wyciągnął papierosa, poczęstował cudzoziemca i zachęca-
jącym głosem zaproponował:
- Może przespacerujemy się? Nogi mi zupełnie zdrętwiały. A w pańskim
wozie jest chyba jakieś poważniejsze uszkodzenie?
- Przypuszczam - odparł dziennikarz i ciszej dodał: - Postarałem się tam
coś niecoś zmajstrować, aby ten pański kierowca miał trochę roboty. Myślę,
ż
e będziemy mogli sobie nieco porozmawiać...
- Musimy być ostrożni - przerwał Campe. - Proszę pamiętać, gdyby kie-
rowca szybko usunął uszkodzenie i wrócił przed zakończeniem rozmowy,
wówczas przyjedzie pan za mną do Pskowa, do kabaretu oficerskiego „Al-
hambra”. Mam tam stale zarezerwowany dla siebie gabinet. Słowem, pewność
i dyskrecja... A propos, akurat dzisiaj występuje tam jeden jedyny raz Mizzi
Keller z Berlina, warto zobaczyć, bardzo interesująca dziewczyna.
Dziennikarz lekceważąco machnął ręką i raptownie zmieniwszy poprzedni
kordialny ton niezbyt taktownie mruknął.
- Co mi pan zawraca głowę takimi głupstwami! Mój czas jest zbyt drogi.
Do rzeczy, co pan przyniósł?
Do Campego nikt nie mówił jeszcze takim tonem. Przez chwileczkę z go-
ryczą pomyślał, że nieco wcześniej, kilka lat temu, ten bezczelny typ zacho-
wywałby się inaczej. Już on, Campe, miałby na niego sposób: jego ludzie w
Berlinie czy Rydze rozszyfrowaliby, kim naprawdę jest ten obywatel neutral-
nej Szwecji. No, ale niestety czasy zmieniły się i trzeba było pić kielich gory-
czy do dna. Teraz oto potomek starej pruskiej rodziny junkierskiej, syn zna-
nego oficera cesarskiej armii, jeden z bardziej zasłużonych pracowników Ab-
wehry stoi przed tajemniczym agentem wywiadu zza oceanu i oferuje swój
spadający w cenie na łeb i szyję towar. To było ich trzecie spotkanie od czasu,
gdy Campe nawiązał kontakt ze Szwedem w Berlinie.
Dziennikarz, jakby domyślając się, co nurtuje jego rozmówcę, uprzedził na
wszelki wypadek:
- Jeszcze jedno: niech pan nie próbuje ze mną żadnych sztuczek! Redaktor
Svenson potrafi powiedzieć tam, gdzie potrzeba i komu potrzeba, z kim kon-
kretnie, gdzie, kiedy i o czym rozmawiał... Nie wiadomo, kto by wówczas na
tym wygrał, a kto przegrał. Jasne? Jedziemy obaj na tym samym wózku, my
dear...
Campe, z największym wysiłkiem przełknąwszy upokorzenie i opano-
wawszy się, grzecznie wyjaśniał:
- Panie redaktorze! - Słowa te specjalnie podkreślił, dając do zrozumienia,
ż
e ma przed sobą nie dziennikarza sztokholmskiego, Erica Svensona, ale
przede wszystkim agenta amerykańskiej OSS
∗
, posługującego się paszportem
neutralnego kraju. - Przyniesione przeze mnie materiały pozwolą panu wyro-
bić sobie ogólny pogląd na rozmach, zakres, metody naszej pracy. Zetknie się
pan z wysoko kwalifikowanymi, drogimi kadrami na tyłach bolszewików...
- Drogimi? Pan wie, pułkowniku Campe, że my dobrze płacimy. W Zuri-
chu, do banku „Jacobi und Söhne”, wpłynęła już na pańskie nazwisko odpo-
wiednia kwota. To w tej chwili nie stanowi żadnego problemu. Mój szef do-
trzymuje słowa. Nie ma pan chyba zamiaru zawisnąć na jednej szubienicy z
tym waszym Hitlerem, Göringiem, Himmlerem, Keitlem. Jeżeli będzie pan
lojalnie pracował dla nas...
- Dla naszej wspólnej sprawy - delikatnie poprawił Campe.
- Daj pan spokój z tymi subtelnościami. Pracujemy dla wspólnego interesu.
No, ale szkoda czasu. Nie możemy chyba kupować kota w worku. Ma pan tę
listę swoich chłopców?
Campe nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na myśl o tym, jak jego
rozmówca określa agentów wywiadu Wehrmachtu przerzucanych na zaplecze
wojsk radzieckich. Agentów, których wywiad znanego mocarstwa pragnął
zawczasu przejąć do własnej dyspozycji w przededniu nie ulegającej już kwe-
stii klęski III Rzeszy.
- Taka imienna lista, panie, hm, Svenson, nie da jeszcze pełnego obrazu
całego naszego wysiłku ani nie zorientuje pana, w jakiej mierze moi chłopcy,
jak ich pan nazywa, mogliby być użyteczni w przyszłym starciu z rosyjskim
komunizmem. Sądzę, że pańskie zainteresowanie w tym przedmiocie mogłoby
∗
Office of Strategic Service - służba wywiadowcza USA w okresie II wojny światowej.
raczej zaspokoić statystyczne zestawienie dotyczące efektywności działania
jednej z naszych specjalnych placówek tego typu...
Pułkownik wyciągnął już z bocznej kieszeni płaszcza otrzymaną niecałą
godzinę temu kopertę i otworzywszy ją próbował wydobyć z niej złożone
kartki maszynopisu, gdy spostrzegł powracającego już po naprawie wozu kie-
rowcę.
- No trudno, bałwan nam przeszkodził - wymamrotał zirytowany. - Niech
pan szybko jedzie do Pskowa! Porozmawiamy w „Alhambrze”. Zaraz tam
będę. Seidler, stanąwszy o przepisowe trzy kroki przed oficerem, zameldował:
- Panie pułkowniku, rozkaz wykonany!
- O, bardzo dziękuję - odpowiedział za Campego dziennikarz. - Znalazł pan
coś poważnego w instalacji elektrycznej? To dla mnie mocno zagadkowa hi-
storia...
Ż
ołnierz wzruszył ramionami i z pewną ironią w głosie odpowiedział:
- Nic ciekawego, proszę pana. Dawałem już sobie radę nie z takimi zagad-
kowymi historiami...
Pułkownik Campe nawet przez ułamek sekundy nie mógł przypuszczać, że
organizując z takim trudem i ryzykiem spotkanie na szosie przed Pskowem
popełnił ciężki błąd. Nie podejrzewał bowiem, że jego kierowca, pozornie
zdyscyplinowany i wierny szeregowiec, już od dawna był agentem centrali SD
w Berlinie i wykonywał zadanie o specjalnym znaczeniu. M.in. polecono mu
ś
ledzić każdy krok inspektora Abwehry, a zwłaszcza notować wszystkie bez
wyjątku przypadki kontaktów pozasłużbowych swego przełożonego, z którym
jeździł od dwóch lat.
Cóż bowiem stało się? Seidler znalazłszy się w drogim sportowym wozie
nie musiał tracić zbyt wiele czasu, by stwierdzić, że ktoś celowo zdjął izolację
z przewodu łączącego cewkę indukcyjną ze świecą i stąd, rzecz jasna, „nie
było iskry”... Robota była szyta zbyt grubymi nićmi - komuś zależało na tym,
aby samochód zepsuł się i stanął na szosie. Komu i po co? Cudzoziemcowi,
aby znaleźć pretekst do zatrzymania Mercedesa i porozmawiania z pułkowni-
kiem bez świadków.
Nieprzerwanie obserwując przez szybę Buicka spacerującego po drodze
oficera i tajemniczego cywila, Seidler wyciągnął notes i napisał: Godz. 20.00.
Spotkanie na szosie o 27 km przed Pskowem. Wysoki, szczupły, elegancki cu-
dzoziemiec. Sportowy Buick nr XR 270 - 016. Upozorowane uszkodzenie sa-
mochodu.
Ta lakoniczna notatka, przeznaczona dla właściwych ludzi kontrolujących
wywiad OKW Wehrmachtu z ramienia wszechpotężnej RSHA, miała tego
samego wieczoru znaleźć swój dalszy ciąg w zgoła niezwykłych okoliczno-
ś
ciach...
OFICER ROA NIE WYKONUJE ZADANIA
Kapitanowi Piatkinowi wydawało się w pierwszej chwili, kiedy oficer dy-
ż
urny brygady obudził go około południa, że spał wszystkiego pięć, dziesięć
minut. Rzeczywiście, miał za sobą niezwykle ciężką noc. Około trzydziestu
kilometrów drogi na przełaj przez lasy i lekko zamarznięte bagniska trzeba
było przebyć, by dotrzeć do mostu kolejowego przed miasteczkiem Laapula,
w którym od kilku dni trwał wzmożony ruch niemieckich wojsk pancernych i
kolumn samochodowych, wskazujący na jakieś poważniejsze przegrupowanie
sił nieprzyjaciela w tym rejonie. Ten właśnie most Piatkin upatrzył sobie do
wysadzenia w powietrze, co wymagało dokładnego rozpoznania jego systemu
ochrony, rozstawienia i zmiany posterunków wartowniczych. Przez trzy,
cztery godziny Piatkin starannie zamaskowany w przydrożnych zaroślach koło
mostu bacznie obserwował wszystko, co się na nim działo. Mżył drobny, do-
kuczliwy deszcz ze śniegiem, a kapitan rozciągnięty nieruchomo na ziemi
zmarzł i przemókł do suchej nitki.
Kiedy potwornie zmęczony znalazł się wreszcie w swej ziemiance, padł jak
kłoda na ławę i z miejsca pogrążył się w głębokim śnie. I naraz rozbudzono
go. Kapitan siadł na wpół przytomny, przecierając oczy.
- Jakiś zdrajca bezczelnie pcha się do was! - meldował dowódca 1 kompa-
nii, Sielcow.
- Zdrajca? - zapytał ze zdziwieniem Piatkin, zawijając nogę w onuce. -
Chyba wypiliście o jednego za dużo?
- Melduję, że nie wypiłem, tylko rano spaliście i nie słyszeliście, jak znowu
przyszła do nas jakaś faszystowska cholera.
- Co za cholera? Mówcie wreszcie do rzeczy!
- Oficer ROA. Mówi, że ma pilną, ważną sprawę i koniecznie musi z wami
porozmawiać.
- Wzięto go do niewoli czy sam się poddał?
- Sam przyszedł, radiostację przyniósł, broń oddał, pistolet maszynowy i
waltera.
- No to dajcie go tutaj!
Piatkin zabrał się do wciągania suszących się przy piecyku walonek, gdy
naraz usłyszał stuknięcie obcasami. Podniósł głowę. Stał przed nim wysoki,
przystojny, jasnowłosy, około dwudziestopięcioletni mężczyzna w mundurze
niemieckiego leutnanta z tarczą ROA na rękawie.
Przybysz wyprężył się w postawie zasadniczej i głośno, wyraźnie przed-
stawił się:
- Lejtenant Łazarew Aleksander Iwanowicz, rok temu zastępca dowódcy
do spraw politycznych 7 kompanii strzeleckiej 345 pułku piechoty 115 dywi-
zji strzeleckiej, albo jak wolicie szeregowiec Kowalew Borys Pawłowicz...
- Zaraz, zaraz - przerwał zniecierpliwiony kapitan. - Co za rebusy? Więc
kim do licha koniec końców jesteś, lejtenantem czy szeregowcem?
- Jestem lejtenantem...
- To znaczy byłeś lejtenantem, a teraz zdrajcą ojczyzny!
- Proszę, zechciejcie mnie wysłuchać!
- Nie ma co słuchać, zasłużyłeś tylko na jedno...
Człowiek w niemieckim mundurze zamilkł, zaczerwienił się i wybuchnął:
- No to na co czekacie, strzelajcie!
- Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany! W odpowiedniej chwili dowiesz
się, co z tobą zrobimy...
Przybysz uśmiechnął się, ukazując równe białe zęby. Piatkin przyjrzał się
uważniej oficerowi ROA: w młodej twarzy, w szeroko otwartych jasnych
oczach było coś, co z miejsca wzbudzało zaufanie. Szef II wydziału ciągnął
dalej:
- A teraz śpiewaj, gdzie, kiedy i jak dostali się do niewoli? Siadaj! Prze-
słuchiwany westchnął; widać było, że opowiadanie o sobie kosztuje go dużo
wysiłku.
- To nieciekawa historia... W maju zeszłego roku jechałem z rejonu Gor-
kiego z moim pułkiem na front. O jakieś dwie godziny jazdy za Wiaźmą
zbombardowały nas Junkersy. Z pociągu zrobiła się krwawa kasza. Od wybu-
chu bomby zostałem kontuzjowany, straciłem przytomność... Z rozbitego do-
szczętnie wagonu wyniósł mnie do pobliskiego lasu żołnierz mojej kompanii,
tenże właśnie Kowalow. Opiekował się mną przez kilka dni, dopóki Niemcy
nie przeszli tam do natarcia. Odzyskałem na krótko przytomność akurat wte-
dy, gdy słychać już było ich czołgi i motocykle. Wtedy to właśnie dałem Ko-
walowowi rozkaz, żeby mmie zostawił, a sam uciekał i przedarł się do na-
szych. A ten do mnie powiada, że zostawi mnie jedynie pod tym warunkiem,
jeżeli zdejmę naramienniki, zniszczę swoje dokumenty i zabiorę jego ksią-
ż
eczkę żołnierską. W innym wypadku bowiem faszyści z miejsca mnie roz-
walą jako oficera politycznego. Wepchnął mi jeszcze w ręce zaświadczenie o
zwolnieniu z więzienia po odbyciu kilkuletniej kary. Mówił, że ten papierek
ocali mi życie w niewoli. Mówiąc wam szczerze, może źle zrobiłem, ale zro-
zumcie mnie, nie chciałem tak głupio zginąć, nim zdołałem dojechać na front,
nim zabiłem choć jednego faszystę!
- Rozumiem - rzekł po chwili milczenia Piatkin. - I co dalej?
- Tej nocy znaleźli mnie Niemcy, Trafiłem do obozu jenieckiego. Tam
wkrótce jako tako wróciłem do siebie. Z początku było mi bardzo, bardzo
ciężko i chciałem jak najprędzej umrzeć. Ale któregoś dnia przyszło mi na
myśl, że moja śmierć byłaby na rękę tylko faszystom, którzy dążą właśnie do
fizycznego zniszczenia nas, że obowiązkiem człowieka radzieckiego jest żyć i
walczyć, bo do końca wojny jeszcze daleko, wojny, w której musimy na
pewno zwyciężyć. Ale jednocześnie zdałem sobie także sprawę z tego, że
jeżeli chcę żyć, to muszę za wszelką cenę, za wszelką cenę, powtarzam, wy-
dostać się za druty obozowe! Dlatego gdy hitlerowcy zaczęli werbować nas,
półżywych z głodu i codziennych męczarni, do ROA zgłosiłem się jako niby
wróg władzy radzieckiej, na dowód czego przedkładając zaświadczenie Ko-
walowa o zwolnieniu z więzienia...
Kapitan zaczynał domyślać się reszty. Chcąc skłonić oficera ROA do dal-
szych zwierzeń, z udaną ironią wytrącił:
- I zacząłeś tak gorliwie służyć hitlerowcom, że nawet oficera z ciebie zro-
bili! Łazarew umilkł, jakby wymierzono mu policzek, po czym przemógł się i
ciągnął dalej:
- To zrozumiale, jako oficer ROA uzyskiwałem większą swobodę porusza-
nia się, większe możliwości ucieczki.
- Jasne... I tak właśnie uciekłeś do nas?
- Nie, nie uciekłem, sami mnie do was przysłali.
- Kto przysłał, w jakim celu? - zapytał zdumiony kapitan.
- Zawezwał mnie dowódca mojego batalionu, major Dexler, i rozmawiając
ze mną w cztery oczy polecił mi udać się do lasu, znaleźć partyzantów, któ-
rym miałem oświadczyć, że zdezerterowałem, że wraz z nimi pragnę walczyć
przeciwko okupantowi. Następnie stopniowo miałem wkraść się w ich zaufa-
nie, dotrzeć do jakiegoś przebywającego w tym rejonie asa wywiadu radziec-
kiego, niejakiego pułkownika Petakona, i przy pierwszej nadarzającej się
sposobności porwać go lub zabić.
- Pułkownika, powiadasz? - upewnił się z uśmiechem Piatkin.
- Tak. Dali mi też radiostację i szyfr, abym stale utrzymywał z nimi łącz-
ność. A to trucizna, którą ewentualnie miałem wsypać do jedzenia pułkownika
- dodał wyjmując z kieszeni buteleczkę z maleńkimi białymi tabletkami. Piat-
kin milczał i intensywnie o czymś myślał.
- Ale poczekajcie, to jeszcze nie wszystko - Łazarow wydobywał z kiesze-
ni woreczek na tytoń, wyciągnął zeń książeczkę bibułki papierosowej, oderwał
pierwszą kartkę i chuchnął na nią kilka razy.
- Co to znów za komedia? - zagadnął kapitan, coraz bardziej opanowany
pewną myślą.
- To? Pamiętnik z podróży, który chciałbym ofiarować wam w prezencie.
Jeździłem sobie służbowo od Pskowa do Daugapilis, bywało się też w Dno,
Ostrowie, Porchowie. Otóż porobiłem pewne notatki mogące was być może
zainteresować. Na przykład - tu przeglądając bibułkę pod światło zaczął czy-
tać. - Dno. Batalion czołgów Tygrys, 18 maszyn z działami 88 mm, batalion
piechoty zmotoryzowanej 318 dywizji, kompania saperów...
- Poczekaj, poczekaj, po kolei - szef II wydziału położył na stolo czystą
kartkę papieru i zaczął notować podawane mu przez lejtenanta informacje,
dotyczące rozmieszczonych w promieniu około 100 kilometrów od miejsca
postoju partyzanckiej brygady sił nieprzyjaciela, numerów, nazw i dowódców
jednostek, ich stanu liczebnego, uzbrojenia...
Kapitan, ogarnięty podziwem dla pamięci przybysza i jego umiejętności
zbierania danych wywiadowczych, chwilami przerywał, zadając mu dodatko-
we pytania lub porównując to, co mówił, ze swymi notatkami w maleńkim,
zdobycznym notesie. Upłynęło kilka dobrych godzin, partyzanci dawno zjedli
już nie tylko obiad, ale i kolację, dawno już ułożyli się do snu, a w ziemiance
sztabowej dwaj mężczyźni, choć już opadali z sił, nadal prowadzili rozmowę.
Teraz właśnie kapitan Piatkin postanowił dowiedzieć się od Łazarewa
czegoś, co wiązało się z jego „konikiem”, który od pewnego czasu opanował
go bez reszty. Jak gdyby mimochodem zagadnął lejtenanta, czy nie słyszał
czegoś o „Sonderschule” w Pessaari? Czy wiedział, co to za ośrodek? Czy
ewentualnie proponowano mu przejście do tej szpiegowskiej szkoły?
- Owszem. Nim zgłosiłem się do ROA, przyjechał kiedyś do obozu jeniec-
kiego pewien feldwebel o nazwisku Forbach. Zawezwał mnie do siebie. Pytał
się, kim jestem, co robiłem do wojny, jak dostałem się do niewoli? Zoriento-
wałem się, że od tej rozmowy zależy bardzo dużo. Opowiadałem mu o sobie
cuda: że jestem synem fabrykanta, mam brata białogwardzistę w Paryżu, że
jestem wrogiem władzy radzieckiej, uwielbiam hitlerowski „nowy porządek”.
Zapytał mnie wtedy, czy nie chciałbym dostać się do ich specjalnej szkoły w
Pessaari, odbyć tam odpowiednie przeszkolenie, a następnie pracować dla ich
wywiadu? Z miejsca zorientowałem się, że gdybym przyjął tę propozycję,
znalazłbym się w zamkniętym środowisku, nie mając ani jednej wolnej chwili
dla siebie, na pewno zostałbym poddany starannej obserwacji, krótko mówiąc,
nie mógłbym nawet marzyć o jakiejkolwiek możliwości ucieczki. Odmówi-
łem. Wytłumaczyłem swoją decyzję tym, że wolę walczyć przeciwko „bol-
szewikom” w polu, że nie mam odpowiednich cech psychicznych do pracy w
wywiadzie. Forbach kazał mi jeszcze zastanowić się, po tym wyjechał i już
więcej nie widziałem go.
- Przypomnij sobie dobrze, to bardzo ważne! Może widział cię ktoś inny z
Pessaari? - nalegał kapitan.
- Nie, na pewno nie!
- Czy oprócz ciebie próbowano zwerbować do tej szkoły jeszcze kogoś in-
nego spośród jeńców w obozie?
- Nie, z okresu mojego pobytu w obozie jenieckim nie mógłbym podać ani
jednego takiego przypadku...
- Należałoby zatem uważać, że gdybyś, powiedzmy, któregoś dnia zjawił
się w tym ośrodku, nikt by cię nie rozpoznał coś ty za jeden?
Łazarew potwierdzająco kiwnął głową.
Szef wydziału rozpoznawczego celowo wspomniał o tym - szukał odpo-
wiedzi na pytanie, nurtujące go od samego początku rozmowy z Łazarewem:
Może ten oficer ROA jest właśnie człowiekiem, którego szuka? Może on
właśnie mógłby odegrać główną rolę w realizacji planu porwania komendanta
„Sonderschule - Lorelei”?
Postanowił na razie nic nikomu nie mówić o swym niezwykłym pomyśle.
Chciał opracować najpierw do najmniejszych szczegółów plan i przekonać się
ostatecznie, czy ten niecodzienny przybysz rzeczywiście nadaje się do wyko-
nania ryzykownego zadania. Ale już w tej chwili należało jedno uczynić - nie
zrywać kontaktu wysłannika Abwehry z jego dotychczasowymi przełożony-
mi!
Z nadmiaru nurtujących go myśli kapitan raptownie podniósł się z miejsca
i krążąc tam i z powrotem po ziemiance, wydał pierwszy rozkaz Łazarewowi:
- Jutro rano zabierzesz radiostację, pójdziesz z naszym radzistą Weresaje-
wem na polanę koło wsi Łuczki, o dwadzieścia pięć kilometrów stąd, nawią-
ż
esz łączność, no, ze swoimi przełożonymi...
- Byłymi przełożonymi! - wtrącił z naciskiem oficer ROA.
- Dobrze, byłymi hitlerowskimi przełożonymi - poprawił, uśmiechając się
kapitan - i nadasz taki oto meldunek! Zapisz sobie: Dostałem się do partyzan-
tów. Przyjęli mnie, stopniowo zyskuję ich zaufanie. Wszystko rozwija się po-
myślnie. Rozmawiałem z pułkownikiem Petakonem. Wkrótce następny meldu-
nek. Kowalow.
Łazarew szeroko uśmiechnięty wysłuchał rozkazu na baczność, po czym
zapytał:
- Zechcecie może polecić, aby zwrócono mi mój pistolet maszynowy?
Przyniosłem przecież ze sobą broń i dwa zapasowe magazynki.
Piatkin dłuższą chwilę myślał, wreszcie lekko zmieszany odparł:
- Zastanowię się. Mamy jeszcze czas. Idź na razie spać, jutro porozma-
wiamy...
Jednak były oficer ROA nie otrzymał swej broni ani jutro, ani pojutrze, ani
przez wiele następnych dni.
Z faktu tego mógł wyciągnąć tylko jeden jedyny wniosek: nie ufają, mimo
wszystko ciąży na nim hańba dostania się bez oporu do niewoli, nie chcą zro-
zumieć, że znienawidzony mundur feldgrau założył tylko po to, by wyrwać się
do swoich. Aleksander Łazarew miał jeszcze długo trwać w tej bolesnej
ś
wiadomości, nim wreszcie zrozumiał, że oficer sztabu brygady nie oddał mu
pistoletu maszynowego nie przez jakąś podejrzliwość wobec człowieka, który
wczoraj jeszcze służył wrogowi, ale dlatego, ponieważ upatrzył go sobie do
wykonania innego, nieporównanie ważniejszego zadania niż strzelanie do
faszystów w zwykłych, partyzanckich walkach.
WIECZÓR W „ALHAMBRZE”
Po około półgodzinnej jeździe Mercedes znalazł się w Pskowie. Liczące
przed wojną blisko 70 tysięcy mieszkańców ruchliwe, rozbudowujące się mia-
sto, było teraz w połowie zniszczone i prawie całkowicie wyludnione. Za-
trzymawszy samochód na rozwidleniu ulic przed słupem drogowym kierowca
zapytał pułkownika:
- A teraz prosto do Rygi?
Campe udał, że zastanawia się, wreszcie machnął ręką:
- Nie, pojedziemy najpierw do „Alhambry”.
Seidler skręcił w kierunku widocznego z daleka dyskretnie oświetlonego
gmachu, w którym przed wojną mieścił się klub komsomolski, przekształco-
nego teraz w restaurację i lokal rozrywkowy dla oficerów okupacyjnej armii.
Wjechawszy na dziedziniec przed wejście do „Alhambry”, żołnierz wysko-
czył, pośpiesznie otworzył drzwiczki limuzyny i wyprężony na baczność
oczekiwał dalszych poleceń.
- Zjadłbym coś... Podobno dzisiaj są tu także jakieś występy. A wy może-
cie gdzieś zaparkować wóz i też wstąpić do środka, do kantyny dla podofice-
rów. Tam ogrzejecie się - dorzucił łaskawi inspektor z Berlina.
- Rozkaz! - stuknął obcasami żołnierz i właśnie w tej chwili, spostrzegłszy
w rzędzie wielu parkujących samochodów eleganckiego, niedawno naprawia-
nego przez siebie Buicka, dodał z uśmiechem niekłamanego zadowolenia: -
Ależ oczywiście, chętnie skorzystam z pańskiego zezwolenia, Herr Oberst!
Dla konfidenta SD zagadkowe spotkanie na szosie z cudzoziemcem sta-
wało się coraz bardziej intrygujące. Co, u licha - pomyślał - wygląda na to, że
umówił się na spotkanie z pułkownikiem...
Campe wszedł na ciemną od dymu papierosowego, ciasno zatłoczoną salę.
Na estradzie mniej niż skromnie ubrana tęga blondyna śpiewała niskim gło-
sem przy akompaniamencie pijanych oficerów, miarowo bijących w dłonie
lub uderzających kuflami piwa w blat stolików.
Pułkownik rozejrzał się dookoła i lekkim kiwnięciem głowy przywołał za-
aferowanego kelnera, który natychmiast przybiegł zginając się w niskim ukło-
nie.
- Zaprowadźcie mnie do gabinetu!
Kelner wydobywszy klucze poszedł pierwszy hallem, proponując po dro-
dze z poufałym zawodowym uśmieszkiem:
- Zamówić koniaczek, rum, kawę? A może coś jeszcze? Mamy dziś cie-
kawych gości prosto z Berlina...
Campe odmówił.
- Nie, dzisiaj nie. Koniak, kawa, jak zwykle! O, i pan tutaj, redaktorze! -
zwrócił się z udanym zdumieniem do spotkanego przy szatni Svensona - Jak
widzę, dobrze naprawiliśmy samochód i dojechał pan bez przeszkód. Pan jest
tu sam? Tak, a gdzie pan siedzi?
- Ciasno jest dzisiaj, nie mam na razie miejsca, panie pułkowniku...
- O, żaden kłopot. Proszę ze mną do mojego gabinetu. Z panem tak miło
się rozmawia.
I nie przewidując sprzeciwu pułkownik kordialnie wziął pod ramię Szwe-
da. Dwóch innych korespondentów wojennych, stojących w hallu z braku
miejsca na sali, z zazdrością odprowadziło wzrokiem swego kolegę, którego w
tak manifestacyjny sposób zaszczycał swą uwagą jakiś bardzo ważny oficer
Wehrmachtu.
Nie tylko oni zauważyli Campego i Svensona - akurat z bufetu dla szere-
gowych wychodził po wychyleniu kufla piwa Seidler, zmierzając na salę dla
oficerów, gdzie śpiewała słynna Mizzi Keller z Berlina. Po tym wszystkim, co
stało się w ciągu ostatniej godziny, nie wolno było spuszczać oka z tej pary...
Wspinając się na palce i przepychając przez sporą grupkę oficerów, żołnierzy i
cywilnych urzędników niemieckich, dla których zabrakło miejsca na sali, Se-
idler zdążył zauważyć kątem oka, że kelner wprowadził pułkownika z dzien-
nikarzem do pokoju numer trzy. Konfident przeszedł obok tych drzwi, rysując
sobie w pamięci plan sytuacyjny.
Mam ich w garści - stwierdził z satysfakcją. - Okno gabinetu, w którym
siedzi Campe i ten facet, wychodzi na tę samą stronę, co okna wielkiej sali
jadalnej. Wystarczy więc po prostu przejść na tyły budynku i dyskretnie zaj-
rzeć stamtąd do wnętrza. To bardzo ciekawe, co mogą robić ci panowie...
Seidler natychmiast wybiegł na dziedziniec, okrążył budynek i bez trudu
znalazł obok wielkiej witryny sali interesujące go okno. Niestety, było ono na
wysokim parterze i aby cokolwiek zobaczyć, potrzeba było stanąć na jakimś
metrowej wysokości przedmiocie.
Ż
ołnierz rozejrzał się dookoła za jakąś ławką czy stolikiem, ale niczego nie
znalazł. W odległości kilkunastu metrów dostrzegł jednak przy murze tablicę
ze sprzętem przeciwpożarowym - hydrantem, toporami, wiadrami i beczką
wypełnioną piaskiem. No cóż, z braku czegoś lepszego i beczka byłaby dobra!
Po chwili był już przy niej i zaczął ją przetaczać, gdy nagle zatrzymało go
władcze „halt!” i szczek repetowanej broni. Jak spod ziemi wyrósł wartownik,
trzymający w ręku karabin przygotowany do strzału.
- Co tu robisz? - warknął. Seidler nie stracił zimnej krwi.
- No, co ty - powiedział pojednawczym tonem. - Daj kolego popatrzeć się
na tę Mizzi. Co ci szkodzi? W tej przeklętej Rosji człowiek już zdążył zapo-
mnieć, jak wygląda prawdziwa niemiecka kobieta... Wartownik był jednak
niewzruszony.
- Pryskaj stąd - przerwał, ale po chwili udobruchał się ujrzawszy wycią-
gnięte ku sobie dwie paczki dawno już nie widzianych papierosów „Juno”.
- No, niech cię diabli, patrz sobie. - Schował szybko do kieszeni płaszcza
papierosy i obejrzawszy się dodał ciszej: - Tylko pamiętaj, jakby cię ktoś tu
przyłapał, ja nic nie widziałem, rozumiesz?
Seider wspiął się na beczkę postawioną o dwa-trzy metry przed murem, tak
ż
e widział nie tylko odwróconą doń tyłem krygującą się na estradzie śpie-
waczkę, ale także pokój swego szefa. Poprzez uchylone firanki zauważył przy
zastawionym butelkami i filiżankami stole Campego i zdenerwowanego, mil-
czącego cywila. Niestety, występ śpiewaczki przy akompaniamencie pijanej
sali i zamknięte okno nie pozwalały mu usłyszeć, o czym mówią pułkownik z
cudzoziemcem.
A tymczasem mówił Campe:
- Więc przerwano nam w momencie składania wyjaśnień, dotyczących
charakteru posiadanej przeze mnie analizy statystycznej...
- Jeszcze raz mówię, panie Campe - przerwał, uderzając dłonią w stół
Szwed. - Czas to pieniądz. Krótko! Kupujemy waszą siatkę i nieźle płacimy.
Ale przed tym pierwsze pytanie: co to za chłopcy, jakie mają kwalifikacje i
jakie daliście im zadania? Drugie pytanie: ilu konkretnie ludzi macie w tej
chwili do swej dyspozycji? Po trzecie, muszę zobaczyć, inaczej nie zapłacę,
dokładny wykaz wszystkich podlegających panu agentów, którzy już zostali
przerzuceni do Rosji!
- Rozumiem. Chciałbym przede wszystkim stwierdzić, że nasze wszech-
stronnie wyszkolone kadry, przerzucone do bolszewików z długofalowymi
zadaniami, to całkowicie zaufani ludzie, to zaciekli wrogowie ustroju komuni-
stycznego. Możemy być zupełnie pewni, że nie zmienią swego stanowiska bez
względu na to, kto będzie wydawał im instrukcje: Berlin czy ewentualnie inne
ośrodki.
- No dobrze, a ma pan ze sobą ich imienny spis?
- Hm, chwilowo nie, ale...
- A co pan ma? Tylko te cyferki? No dobrze, niech je pan da! - dziennikarz
niedbale wziął maszynopis usłużnie podany mu przez Campego, złożył go i
schował do portfelu. - Później dokładniej przeczytam.
- Może pan nie śpieszyć się - wyjaśnił Campe. - Po zapoznaniu się proszę
pismo oczywiście od razu zniszczyć. Mnie ono nie jest już potrzebne. Wzią-
łem je z jednej z podległych mi jednostek. Dałem tam do zrozumienia, że jest
to notatka służbowa przeznaczona wyłącznie dla mnie do pracy nad szerszym
studium, które ostatnio przygotowuję.
Dziennikarz bezceremonialnie machnął ręką na znak, że nie obchodziło go,
w jaki sposób inspektor z Berlina uzyskał dokumenty, które mu wręczył przed
chwilą.
- Dobrze, ale kiedy pan wreszcie dostarczy tę listę waszego towaru?
Pułkownik celowo zwlekał z odpowiedzią, jak gdyby czekając, że naby-
wający sam zaproponuje wyższą cenę. Ale agent, jak widać, był niezłym kup-
cem. Szeroko uśmiechając się klepnął po ramieniu berlińskiego dygnitarza i
zapytał z chytrym zmrużeniem oka:
- A może chce pan już wycofać się z tego interesu? Proszę bardzo, niech
się pan nie boi. Znajdę takich dziesięciu jak pan. Za pieniądze nie robi mi pan
ż
adnej łaski!
Pułkownik Campe zagryzł wargi, spurpurowiał i dopiero po chwili wy-
szeptał upokorzony:
- Nie wycofuję się. Piątego stycznia o godzinie osiemnastej w Rydze przed
pomnikiem Karola przyniosę kopię takiej listy. To już chyba wszystko na
dzisiaj, prawda? - zakończył cichym głosem. Svenson skinął głową.
- Będę musiał zaraz odjechać, kierowca może coś podejrzewać - Campe
wstał od stołu i wyprostowany z godnością złożył ukłon.
- A ja jeszcze trochę zostanę - odparł dziennikarz i nie krępując się towa-
rzystwa wyższego oficera głośno ziewnął.
*
Seidlera już nie było pod oknem. Wystarczyło mu tylko to, co zobaczył -
na jego oczach pułkownik wręczył jakieś papiery zagadkowemu Szwedowi.
Konfident SD postanowił zagrać w tej chwili w otwarte karty - nie mógł
przegapić doskonałej okazji zdemaskowania jednego ze starszych oficerów
centrali wywiadu Wehrmachtu. Nie ulegało przecież wątpliwości, że Campe
celowo spotkał się z cudzoziemcem i przekazał mu jakieś notatki. Zagadkę
mogła rozszyfrować natychmiastowa interwencja w najbliższej placówce SD
lub gestapo.
Ż
ołnierz pospieszył z ogrodu do hallu, szukając aparatu telefonicznego.
Czas był drogi - lada chwila mógł zawołać go Campe i odjechać, a cywil po-
zostawszy w „Alhambrze” na pewno zdążyłby dobrze ukryć kompromitujące
go materiały i wtedy szukaj wiatru w polu, wtedy wali się cały plan...
Rozglądając się zauważył metalowy szyldzik z napisem „Vervaltung” na
drzwiach jednego z pokojów. Tu chyba znajdę telefon - pomyślał.
Zapukał i wszedł.
Drzemiący w fotelu za biurkiem łysy, w podeszłym wieku podoficer prze-
tarł pięściami oczy i burknął coś niezrozumiałego.
- Heil Hitler! - Seidler stanął na baczność i wyrecytował jednym tchem: -
Jestem kierowcą pułkownika Campe z Berlina. Przed chwili zepsuł mi się
wóz, nie mogę go naprawić, a za kilka godzin pułkownik musi być w Rydze.
Proszę pozwolić mi zatelefonować do komendy garnizonu! Chcę prosić o
przysłanie mi pomocy.
- A dzwońcie, co mi tam! - warknął kierownik „Alhambry” i dalej zapadł
w drzemkę. Żołnierz wykręcił dobrze mu znany numer placówki gestapo w
Pskowie.
- Sturmführer Borsig, słucham! - rozległ się w słuchawce obcy głos.
- Tu Hermann Seidler z jednostki WXS-3366 - podał kryptonim ujawnia-
jący wszystkim placówkom gestapo na terenach okupowanych, że mają do
czynienia z agentem centrali SD, który wykonuje zadanie szczególnej wagi
państwowej. - Przyślijcie natychmiast pomoc, zepsuł mi się samochód.
Uszkodzenie jest poważne i wymaga jak najszybszej interwencji!
- Proszę podać jeszcze raz numer jednostki - usłyszał.
- WXS-3366, powtarzam WXS-3366. Czy zrozumieliście?
- Tak, zrozumiałem - głos w słuchawce zabrzmiał innym tonem. - Co wy-
słać? Czy wystarczy pluton SS i dwóch funkcjonariuszy cywilnych?
- Więcej pracowników cywilnych! Ale pośpieszcie się, bo jest bardzo mało
czasu, a uszkodzenie zbyt poważne!
- Rozumiem! Za pięć minut sam przyjeżdżam z ludźmi. Jak was znaleźć?
- Siedzę w czarnym Mercedesie na parkingu przed wejściem do „Alham-
bry”. Wóz ma tablicę rejestracyjną WH 721-080. Czekam!
Seidler akurat zdążył przejść z hallu kabaretu do Mercedesa i zająć miejsce
za kierownicą, gdy przed bramę zajechała błyskawicznie ciężarowa „buda”, z
której zeskoczyło na ziemię około trzydziestu esesmanów i cywilnych gesta-
powców. Z kabiny kierowcy wyszedł oficer w mundurze SS i dojrzawszy w
rzędzie ustawionych samochodów czarnego Mercedesa zbliżył się, porównał
tablicę rejestracyjną z trzymaną w ręku kartką. Kierowca otworzył drzwiczki
limuzyny i pytająco spojrzał.
- Sturmführer Borsig z gestapo - przedstawił się funkcjonariusz. - Wasze
dokumenty!
Seidler wręczył mu przygotowaną uprzednio legitymację. Gestapowiec
uważnie przeczytał i z uznaniem skinął głową.
- Proszę siadać - zaproponował niezbyt regulaminowo szeregowiec. - Ma-
my bardzo mało czasu. Tu w „Alhambrze”, w gabinecie numer trzy albo na
sali, znajduje się wysoki, chudy, elegancko ubrany cudzoziemiec. To jest jego
samochód - wskazał dłonią na stojący w głębi parkingu wóz. - Dziesięć minut
temu ktoś wręczył cudzoziemcowi jakieś dokumenty. Sprawa pachnie szpie-
gostwem. Trzeba działać błyskawicznie. Proszę niezwłocznie obstawić cały
budynek i nikogo nie wypuszczać z wyjątkiem mojego szefa, pułkownika
Campe z centrali Abwehry. Zatrzymajcie cudzoziemca pod byle jakim pretek-
stem, wylegitymujcie i dokładnie zrewidujcie. Jeśli znajdziecie przy nim
wspomniane dokumenty, zabierzcie go do urzędu. Za trzy godziny zatelefo-
nujcie do Rygi, Centrala „Wotan”, wewnętrzny 72-54. Stamtąd otrzymacie
dalsze wskazówki. Przypuszczalnie jutro rano facet specjalnym samolotem
poleci do Berlina, o resztę zatroszczą się moi przełożeni z RSHA.
- A jeśli nic przy nim nie znajdziemy? - zapytał oficer.
- Wykluczam taką możliwość. Gdyby jednak, przeproście go, tłumacząc
się pomyłką. Wiecie chyba, jak należy postępować w takich sytuacjach?
- Oczywiście. Zawsze coś się znajdzie. Uprzedzam jednak, że o wszystkim
zamelduję...
Seidler roześmiał się.
- To wasza sprawa. Działam zgodnie z pełnomocnictwami. Mam prawo
żą
dać od was pomocy. Zresztą szkoda czasu. Czy wszystko jest jasne?
- Jasne. Postaramy się zatrzymać gościa bez hałasu.
- To bardzo ważne. Życzę powodzenia. Heil Hitler!
Podlegający bezpośrednio jednemu z wyższych funkcjonariuszy centrali
SD w Berlinie Seidler nie miał ani obowiązku, ani nawet prawa tłumaczyć
funkcjonariuszowi gestapo wszystkich szczegółów niecodziennej sytuacji. Nie
mógł mu zwłaszcza powiedzieć, że cudzoziemcowi przekazał materiały puł-
kownik Abwehry, którego on sam od dłuższego czasu obserwował. Seidler
mógł żądać tylko pomocy, wszystko inne należało do jego przełożonych.
Oficer szybko przeszedł do swych ludzi. Gestapowcy, otrzymawszy odpo-
wiednie instrukcje, podzielili się na mniejsze grupki. Część rozstawiła się na
ulicy i dziedzińcu, reszta weszła do hallu. Bacznie wszystko obserwujący Se-
idler oparł głowę o szybę i czekając na powrót pułkownika Campe, udawał, że
drzemie.
Po kilkunastu minutach na schodach kabaretu ukazał się Campe. Widząc,
ż
e kierowca nie podjechał po niego, podszedł do limuzyny i zapukał w szybę.
Seidler, udając rozbudzonego, podniósł głowę.
- No, spaliście, jak widzę! Wyruszamy człowieku. Za dwie godziny muszę
być w Rydze. Kierowca potakująco skinął głową. Mercedes bezszelestnie
ruszył z miejsca.
DOKUMENT ZMIENIA WŁAŚCICIELI
Zaraz po wyjściu Campego kelner uchylił lekko drzwi, domyślając się, że
mężczyzna, którego gościł pułkownik z Berlina, dysponujący zarezerwowa-
nym gabinetem, musi być chyba jakąś ważną i wpływową figurą.
- Czy szanowny pan jeszcze zostaje? - zapytał. Szwed w milczeniu po-
twierdził niedbałym ruchem głowy.
- Czym mogą jeszcze służyć?
- Mocnej kawy!
- Z kawą są, hm, pewne trudności, szanowny panie...
Mężczyzna wyjął grubo napchany portfel i bez słowa położył na stole
pięćdziesięciomarkowy banknot. Kelner, już od dawna nie otrzymujący tak
hojnych napiwków, wybiegł z gabinetu i po chwili wrócił z tacą, na której
dymiła filiżanka z aromatycznym płynem.
- A teraz proszę mi nie przeszkadzać, chcę być sam! - powiedział z udaną
flegmą gość.
Gdy kelner opuścił gabinet, Svenson wypił spory łyk kawy, wydobył
otrzymane od Campego pismo i zaczął je czytać. Dokument pozornie nie był
zbyt interesujący, toteż po kilkunastu minutach tej lektury odczuł znużenie. W
głowie szumiało mu po wypitym koniaku, którym obficie go częstował puł-
kownik. Pomyślał, że warto byłoby umyć się zimną wodą i zaczerpnąć trochę
ś
wieżego powietrza.
Schowawszy do portfela raport komendanta „Lorelei” dziennikarz wyszedł
do hallu. Tu, szukając toalety, zwrócił uwagę na coś nowego: w lokalu poja-
wiło się sporo osobników w czarnych, skórzanych płaszczach, wysokich bu-
tach z cholewami i tyrolskich kapeluszach. Ludzie, których w czwartym roku
wojny w całej okupowanej Europie każdy mógłby od razu rozpoznać jako
funkcjonariuszy gestapo. Szwed zauważył jeszcze na dziedzińcu, przed wej-
ś
ciem do „Alhambry”, odwróconego plecami żołnierza w stalowym hełmie,
opartego o karabin ustawiony między nogami.
Oho, to jakaś niepokojąca historia! - pomyślał. - Trzeba dokładniej zoba-
czyć, co się stało.
Po chwili znalazł się w toalecie. Była pusta. Jedynie u drzwi siedziała na
taborecie przygarbiona kobieta w starszym wieku. Okno wychodziło na ulicę.
Svenson szybko podszedł, otworzył je, wychylił się i bacznie rozejrzał. Tak,
nie ulegało wątpliwości - budynek był dookoła starannie obstawiony łańcu-
chem żołnierzy i cywilów. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy przyjecha-
li po kogoś i w tej chwili prawdopodobnie szukają go już w samym gmachu.
A może chodzi o jakiegoś rosyjskiego partyzanta, któremu udało się przenik-
nąć do lokalu rozrywkowego dla oficerów Wrhrmachtu? Wyjrzał jeszcze raz
na dziedziniec. To, co zobaczył, bardzo go zaskoczyło. Przy jego samochodzie
majstrowali dwaj cywile w czarnych skórach.
Przestraszył się, rewizja mogła go kosztować drogo. Gdyby znaleźli spra-
wozdanie Campego, nie byłoby dla niego żadnego ratunku. Trzeba natych-
miast działać! - postanowił. Kto wie, czy gestapowcy nie czekają już w gabi-
necie numer trzy...
Ale współpracownik OSS nie zamierzał zupełnie zniszczyć sprawozdania
komendanta „Sonderschule IIC - Lorelei”. Stanowiło ono zbyt cenny doku-
ment. Nie tylko pozwalało zorientować się, jakimi możliwościami kadrowymi
i technicznymi rozporządza na tym odcinku frontu wschodniego wywiad nie-
miecki, ale było także niedwuznacznym dowodem współpracy pułkownika
Abwehry z amerykańską służbą specjalną. Dowodem, który zmuszał tego
nadętego, pyszałkowatego hitlerowca do wykonywania dalszych rozkazów.
Chodziło tylko o to, aby pismo chwilowo gdzieś dobrze schować, a potem
wydostać je, kiedy gestapo zakończy akcję i odjedzie.
Staruszka, zauważywszy cywila stojącego przy otwartym oknie, nie zdzi-
wiła się zbytnio. Pracując od wkroczenia Niemców do miasta jako sprzątaczka
w toalecie „Alhambry”, była już przyzwyczajona do widoku gości, którzy
wypiwszy o jeden kieliszek za dużo raptem zapragnęli samotności... Dobrze
wiedziała, co w takim wypadku należy do jej obowiązków. Wziąwszy ręcznik,
mydło i szklankę wody podreptała do swego klienta, wskazując mu głową
drzwi do najbliższej kabiny.
Svenson, udając kompletnie pijanego, wychylił podaną szklankę, wymam-
rotał coś w podziękowaniu i zamknął się w ubikacji. Gdzie by tu schować ten
papier? - zastanawiał się, rozglądając dookoła. Uwagę jego zwróciło wiszące
na ścianie lustro w ciężkiej, metalowej ramie. Szybko wydobył dokument,
złożył starannie i wsunął z boku lustra między ramę a ścianę. Po chwili pod-
szedł do umywalki, umył ręce, twarz, zmoczył włosy, wytarł się ręcznikiem i
zaczesał. Jeszcze raz dokładnie sprawdził zawartość kieszeni i portfela. Nie,
sam diabeł by teraz niczego przy nim nie znalazł.
Rzuciwszy na talerzyk babci monetę wyszedł na korytarz pewnym krokiem
i udał się do swego gabinetu. Zatrzymał go czyjś władczy głos:
- Halt! Geheime Staatspolizei! Stało przed nim dwóch barczystych Niem-
ców. Jeden z nich odwrócił klapę płaszcza i zażądał:
- Ihre Dokumenten, bitte!
- Proszę - spokojnie przedłożył legitymację prasową korespondenta wo-
jennego, wystawioną przez Propaganda-Abteilung przy OKW w Berlinie oraz
paszport obywatela Królestwa Szwecji.
Obaj funkcjonariusze niezwykłe starannie obejrzawszy papiery z porozu-
miewawczym uśmiechem spojrzeli na siebie, jak gdyby mówiąc: Mamy
ptaszka! Cudzoziemiec, wysoki, szczupły, elegancki, wszystko się zgadzało.
Jeden z nich jeszcze zapytał:
- Ma pan tu ze sobą samochód?
- Tak.
- Jakiej marki?
- Buick, sportowy kabriolet.
Gestapowcy nagle zapomnieli o dobrych manierach. Ten, który pytał o
samochód, widocznie starszy, błyskawicznie włożył rękę w kieszeń spodni, a
drugi brutalnie chwycił Svensona za ramię i z siłą popchnął go naprzód, pro-
wadząc do oddzielnego, pustego pokoju. Tu kazano mu stanąć twarzą do
ś
ciany i podnieść ręce na kark. Jeden z funkcjonariuszy, najpierw fachowo
obmacawszy go od góry do dołu, czy nie ma przy sobie broni, zaczął podawać
drugiemu, siedzącemu przy stole, wszystko, co kolejno wydobywał z kieszeni.
Dziennikarz nie tracił tupetu:
- Panowie, to jakaś omyłka! Co to jest? Ja złożę protest. Jestem dziennika-
rzem, szwedzkim obywatelem...
Skrupulatna rewizja zakończyła się tym, ani u Szweda, ani w gabinecie
Campego, ani wreszcie w samochodzie niczego podejrzanego nie znaleziono.
Gestapowcy przybrali mocno niewyraźne miny. Wezwany sturmführer Borsig
też nie bardzo wiedział, co zrobić z tym fantem. Wyglądało na to, że agent
centrali SD, udający szofera, który zawezwał pilnej pomocy, został po prostu
wystawiony do wiatru... No, już ja mu zatelefonuję! - pomyślał wściekły z
powodu niepowodzenia całej akcji szef placówki gestapo. Z drugiej strony nie
mógł się oprzeć złośliwej radości, że grający „ważnego” kolega z samej „gó-
ry” tak brzydko wpadł...
Sytuacja była bardzo przykra. Szwed mógł poskarżyć się gdzieś wyżej,
omyłka agenta SD groziła wybuchem skandalu w Berlinie. Nie pozostawało
nic innego, jak tylko przeprosić cudzoziemca i przedstawić mu incydent jako
fatalne nieporozumienie.
- Panie redaktorze - ze skruszonym uśmiechem tłumaczył się szef gestapo.
- Jest mi niesłychanie przykro za omyłkę, której padł pan ofiarą. Godzinę te-
mu otrzymaliśmy poufną wiadomość, że w „Alhambrze” znajduje się groźny
rosyjski terrorysta, który chciał rzucić bombę na salę. Rozumie pan chyba, że
naszym obowiązkiem było jak najszybsze podjęcie wszelkich środków
ostrożności... Jeszcze raz wyrażam swoje głębokie ubolewanie - zakończył
stukając obcasami.
Svenson nie miał żadnego powodu do przypuszczenia, że mogła być jaka-
kolwiek inna przyczyna nalotu gestapo na „Alhambrę” i poddania go brutalnej
rewizji. Bo o tym, że dostał godzinę temu niezwykle ważny, ściśle tajny do-
kument - wiedziało tylko dwóch ludzi: on, Svenson, i Campe. Ani on, ani
Campe nie mogli przecież zdradzić.
Wkrótce po tym gestapo przerywało akcję w lokalu. Svenson odetchnął z
ulgą. Upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, udał się do toalety po ukryty do-
kument. Sięgnął dłonią pod lustro. Ale co to? Niczego nie znalazł! Jeszcze raz
przesunął palcami wzdłuż obwodu lustra, po tym pomógł sobie długim,
srebrnym ołówkiem. I znów bez wyniku. Na podłodze również nic nie leżało.
Maszynopis w zagadkowy sposób ulotnił się jak kamfora!
Svenson spocił się, zbladł jak kreda i gorączkowo zastanawiał się, co ma
czynić. Opanował się nieco, przybrał obojętny wyraz twarzy i wyszedł z ka-
biny. Od razu podszedł do staruszki, nadal drzemiącej przy drzwiach, i zapy-
tał, czy nie znalazła przypadkiem w ubikacji po jego wyjściu zgubionego pi-
sma maszynowego.
Babcia coś sennie wymamrotała po rosyjsku, w języku, z którego nie ro-
zumiał ani słowa. Powtórzył jeszcze raz pytanie, możliwie zrozumiale obja-
ś
niając na migi, o co mu chodzi. Staruszka na wszystko kiwała tylko głową,
co mogło oznaczać, że albo nie rozumie, co się do niej mówi, albo niczego nie
znalazła.
Co Szwed mógł zrobić? Niewiele. Był bezsilny. Na pewno nie miało sensu
prosić Niemców o pomoc w odszukaniu szpiegowskich dokumentów, które w
pierwszym rzędzie pogrążyłyby jego, redaktora Svensona. Trudno, stało się -
pomyślał zrezygnowany. Ostatecznie pismo, które przekazał mu Campe, nie
było znów tak cenne - próbował siebie pocieszyć. Najbardziej wartościowe
materiały dygnitarz Abwehry miał dostarczyć mu dopiero 5 stycznia w Rydze.
A o to, że maszynopis podpisany przez majora Krebsa z „Sonderschule”
Pessaari mógłby dostać się w ręce gestapo i kosztować głowę pułkownik
Campe - o to Szwed najmniej się martwił.
Zresztą - przyszło mu jeszcze na myśl - mało prawdopodobne jest, aby pa-
piery znalazło gestapo. Po pierwsze, zatrzymano go akurat po wyjściu z toa-
lety i od razu po zrewidowaniu przerwano akcję w całym lokalu. Stąd wnio-
sek, że do toalety już nikt z gestapowców nie wchodził. Po drugie, gdyby ja-
kimś cudem zdołali oni odnaleźć dokument, z pewnością nie zwolniono by go
tak gładko, w dodatku jeszcze tak wylewnie przepraszając...
W rzeczywistości ściśle tajna notatka służbowa miała po wielu perypetiach
dostać się do kogoś innego. Cóż bowiem stało się w ciągu tych kilkunastu
dramatycznych minut?
Od razu po wyjściu Svensona z toalety zatrudniona w lokalu rozrywko-
wym dla „panów niemieckich oficerów” Maria Gierasimowna podreptała do
ubikacji w celu sprzątnięcia jej. Wycierając szmatką lustro spostrzegła, że
wypadło spod niego kilka złożonych bibułek maszynopisu. A to Nikołaj ucie-
szy się! - pomyślała, chowając papier. Mąż ostatnio narzekał, że nie ma już w
czym palić tytoniu, który hodował sobie w ogródku.
Nikołaj Timofiejewicz rzeczywiście ucieszył się, ale ku zdziwieniu żony
nie zapalił w przyniesionym papierze ani jednego papierosa. Coś go po prostu
tknęło. Pieczątki, cyfry, tablice, dziwne znaki - wszystko wskazywało na to,
ż
e trzyma w ręku jakiś być może ważny dokument, przypuszczalnie zagubio-
ny przez niezbyt trzeźwego Niemca.
Stary wiedział, co powinien uczynić w takim wypadku każdy uczciwy
człowiek. Żonie nie powiedział o swym spostrzeżeniu ani słowa i nie zwleka-
jąc, jeszcze przed śniadaniem, udał się do mieszkającego opodal przedwojen-
nego nauczyciela miejscowej szkoły średniej, który, jak słusznie przypuszczał,
mógł mu zorganizować kontakt z towarzyszem „Wiktorem”. Pseudonimu tego
używał przebywający w ukryciu sekretarz zakonspirowanego miejskiego ko-
mitetu partii. Po ewakuacji Pskowa pozostał on na miejscu celem zorganizo-
wania ruchu oporu na zapleczu frontu. Sąsiad Nikołaja Timofiejewicza wy-
słuchał w milczeniu niecodziennej prośby i obiecał, że „coś się zrobi”.
Tego samego dnia, o zmierzchu, do stojącego na dalekim przedmieściu
domku staruszków zapukał młody człowiek. Po kilkunastu minutach niezna-
jomy wyszedł na ulicę, bacznie rozglądając się, czy ktoś go nie śledzi. Za
cholewą buta miał dobrze ukryte sprawozdanie komendanta „Lorelei”. Po
pułkowniku Campe, redaktorze Svensonie, Marii Gierasimownie i jej mężu
dokument znów miał zmienić właściciela...
DALSZE PERYPETIE PISMA
Teraz, gdy znalazł się już odpowiedni, jak się wydawało, człowiek do re-
alizacji planu porwania komendanta „Lorelei”, Piatkin przystąpił do systema-
tycznego przygotowywania zamierzonej operacji. Szef II wydziału zawsze
działał zgodnie z zasadą „podstawę sukcesu stanowi należyte rozpoznanie
przeciwnika”. Innymi słowy, trzeba było zacząć od zebrania maksimum wia-
domości o ośrodku wywiadowczym w Pessaari. I wtedy rozpoczęło się to, co
Gieorgij Iwanowicz nazywał „wędrówkami po świecie”.
Tak więc któregoś dnia kapitan, niepozornie ubrany i zaopatrzony w
przyzwoicie sfabrykowany „ausweiss”, wybrał się w teren. Takie wojaże nie
były dlań pierwszyzną. Poza stroną czysto „służbową” - zbieraniem informacji
wywiadowczych czy wydawaniem bieżących instrukcji licznym współpra-
cownikom we wsiach i miasteczkach - wędrówkom tym przyświecał jeszcze
inny cel. Ludziom na okupowanych obszarach potrzeba było stale przypomi-
nać, że wróg przebywa na tej ziemi tymczasowo, że ludzie radzieccy, wbrew
hitlerowskiej propagandzie, bynajmniej nie załamali się, ale prowadzą nadal
walkę, przybliżając nieuchronny dzień wyzwolenia.
Jako pierwszy etap swej drogi kapitan wybrał Psków. W mieście zamierzał
porozmawiać bezpośrednio z towarzyszem „Wiktorem”, przywódcą podzie-
mia antyfaszystowskiego, utrzymującym stały kontakt z działającą w pobliżu
brygadą partyzancką. Oficer kontrwywiadu wiedział, kim był ten człowiek.
Wielokrotnie już przekazywali sobie różne informacje.
Od razu też skierował się na rojny i gwarny bazar. Nikomu z tłoczących się
tu ludzi nie chciało się pracować na hitlerowców, a przecież w jakiś sposób
trzeba było zdobywać najskromniejsze środki do życia.
Mieszkańcy miasta wymieniali tu resztki odzieży i mienia domowego na
nieco ziemniaków i warzyw, dowożonych przez okolicznych rolników. Pełno
tu było zwykłych gapiów. Pomiędzy straganiarzami kręcili się sprzedawcy
„bimbru”, ktoś głośno zachwalał budzik, inny pchał każdemu do ręki zardze-
wiały czajnik, jakoś kobiecina rozłożyła przed sobą na wpół zjedzony przez
mole kołnierz futrzany, buty filcowe i kilka wypchanych ptaków. Wynędz-
niały, bezzębny staruszek obnosił metalowe łańcuszki, zachwalając swój to-
war jako carską biżuterię. Nie brakowało w tym tłumie żołnierzy niemieckich,
szukających czegoś, co można byłoby przesłać jako pamiątkę z Rosji do ro-
dzin w Rzeszy.
Piatkin podszedł do jednego ze straganów. Sprzedawano tu używane obu-
wie. Spokojnie odczekał aż oddalą się klienci i w odpowiedniej chwili podał
sprzedawcy za ladą całkiem niewinnie brzmiące hasło:
- Czy macie buty z cholewami numer czterdzieści dwa z mińskiej fabryki,
ale z podwójną futrówką? Właściciel straganu obrzucił pytającego badaw-
czym spojrzeniem.
- Mamy takie buty, ale z Połocka - odpowiedział i obejrzawszy się dodał: -
Wejdźcie za przegrodę, do szefa. Tam przymierzycie. Piatkin z aprobatą kiw-
nął głową. W uzgodnionym szyfrze znaczyło to, że towarzysz „Wiktor” gotów
jest przyjąć go.
Kapitan wszedł na zaplecze straganu, gdzie w ciasnej słabo oświetlonej
komórce mieściła pracownia szewska. Podchodząc do drobnego, siwowłosego
mężczyzny w okularach, siedzącego na zydlu i trzymającego między kolanami
but na kopycie, Piatkin w półmroku potknął się o jakąś skrzynię. Działacz
partyjny, a obecnie szewc zaopatrzony w wydaną przez władze okupacyjne
kartę rzemieślniczą, podniósł głowę i z uśmiechem podszedł ku przybyszowi.
- Uważaj, Gieorgiju Iwanowiczu, nie łam nóg, muszą ci wystarczyć na
dojście do Berlina!
- A ty, towarzyszu „Wiktorze” - odciął się Piatkin - nie ucz innych, a sam
lepiej pracuj dla wielkiej Rzeszy!
- Siadaj! - „Wiktor” podsunął stolik. - Opowiadaj, co w świecie słychać.
Kapitan zaczął mówić o ofensywie radzieckiej na kierunku smoleńskim,
rozwoju walki partyzanckiej na zapleczu wroga, o nieuchronnie zbliżającym
się dniu zwycięstwa. Z kolei towarzysz „Wiktor” przekazał jak zwykle cenne
informacje wywiadowcze o zmianach w składzie garnizonu w Pskowie, wy-
mienił jednostki, które ostatnio przemaszerowały przez miasto w drodze na
front lub po rozbiciu zostały wycofane z przedniego skraju na tyły. Wiado-
mości te uzupełniał dokładnymi, rzeczowymi spostrzeżeniami, świadczącymi
o nastrojach przygnębienia wśród niemieckich żołnierzy i oficerów.
Z kolei szef II wydziału przeszedł do właściwego celu swej wyprawy do
Pskowa. Jak gdyby mimochodem zapytał, czy sekretarz ma jakieś dane na
temat garnizonu we wsi Pessaari? Towarzysz „Wiktor”, jak się okazało, uzy-
skał o tym garnizonie nieco informacji. Doniesiono mu mianowicie, że stoi
tam batalion wojsk SS, jakaś specjalna szkoła, której nie zdążył jeszcze nale-
ż
ycie rozpoznać, oraz przydzielona do niej kompania pomocnicza, używana
do różnego rodzaju prac gospodarczych w tej jednostce. Niektórzy ludzie
wspomnianej kompanii, zwłaszcza wykazujący się szczególną gorliwością
łotewscy faszyści, a także ściągnięci z całej Europy białogwardziści, czasami
wyznaczani są w tej szkole do pełnienia różnych funkcji.
- A kto konkretnie melduje wam o wszystkim? - zapytał Piatkin.
- W Pessaari mamy pewnego starszego towarzysza łotewskiego, uczestnika
Rewolucji Październikowej. Po wkroczeniu Niemców przeniósł się tam na
wieś do rodziny, aby zanadto nie wpadać w oko hitlerowcom i ich pomocni-
kom. Staruszek lubi sobie rozmawiać z rozmaitymi ludźmi, między innymi z
ż
ołnierzami tej kompanii wartowniczej. Od czasu do czasu przychodzi tu do
mnie do Pskowa i jak usłyszy coś ciekawego, dzieli się tym ze mną.
- Jak nazywa się ten staruszek?
- Jan Karlis.
- Dajcie znać Karlisowi, że wkrótce zgłosi do niego pewien młody czło-
wiek ode mnie. Wymieni hasło: „Przyjeżdżam od ciotki Marty z Tuły”. Niech
mu udzieli wszelkiej jak najdalej idącej pomocy.
Następnie uzgodniono sposób pilnego przekazywania wszystkich nawet
pozornie błahych informacji dotyczących garnizonu Pessaari. Gieorgij Iwa-
nowicz nie uznał za stosowne choćby jednym słowem zdradzić się, dlaczego
tak bardzo interesuje go „Sonderschule - Lorelei”. Tego wymagała bez-
względnie panująca w jego pracy zasada, że o pewnych sprawach powinien
wiedzieć tylko ten, kto musiał wiedzieć. Nie chciał ponadto mówić o swym
planie operacji w Pessaari przed przygotowaniem wszystkich jego elementów,
a było ich przecież wiele.
Rozmowa obu mężczyzn zbliżała się już ku końcowi. Sekretarz, jak gdyby
przypominając sobie o czymś, rzekł jeszcze z zagadkowym uśmiechem:
- A tu mam coś dla was, gdyby wam dokuczała bezsenność, przeczytajcie
to sobie w łóżku - podał starannie złożone kartki maszynopisu, które dwa dni
temu doręczono mu, twierdząc, że znalazła je staruszka Maria Gierasimowna,
sprzątaczka w niemieckim kabarecie oficerskim „Alhambra”.
Piatkin rozłożywszy kartki na kolanie przysunął bliżej lampę naftową.
Słabo znając niemiecki, nie mógł zrozumieć treści dokumentu. Ale tknął go
podpis: major Krebs! Ponadto podłużna pieczątka w lewym rogu pierwszej
stronicy „Sonderschule IIC - Lorelei” oraz nadruk „Geheime Staatsache”
miały dostatecznie jasną wymowę. Kapitan od razu zorientował się, że pismo,
które trzymał w ręku, mogło odegrać kapitalną rolę w rozszyfrowaniu tajem-
nicy „Lorelei”...
Zaczynało już ściemniać się, gdy Piatkin po pracowicie spędzonym dniu
mijał w drodze powrotnej ostatnie zabudowania Pskowa. Do godziny policyj-
nej, po której gęsto snujące się niemieckie patrole strzelały bez pardonu do
każdego napotkanego na ulicy człowieka, pozostało akurat tyle czasu, by do-
trzeć do przecinającej szosę ścieżki, skąd całkiem bezpiecznie po całonocnym
marszu można było dojść do pierwszych partyzanckich posterunków. Przed
nieoczekiwanymi przygodami chronił kapitana dobrze schowany pistolet.
Piatkin mimo woli dotknął kieszeni watowanej kurtki, gdzie na wysokości
piersi tkwił niezawodny, zdobyczny walter. W tej samej chwili z ostatniego
domu przy drodze wyszedł zataczając się, widać mocno pijany, wysoki, opa-
sły policjant.
Ujrzawszy idącego z przeciwka samotnego mężczyznę już z daleka krzyk-
nął: „Halt!” Gdy Piatkin posłusznie przystanął, policjant zaczął go wypytywać
o nazwisko, imię, miejsce zamieszkania, skąd idzie, u kogo i po co był w
Pskowie, z czego się utrzymuje?...
Grubas po grzecznych, rzeczowych i zdecydowanych odpowiedziach kapi-
tana przez chwilę zastanowił się i w końcu wybełkotał:
- Dobra, pójdziemy na komisariat, a tam dokładniej zobaczymy, coś ty za
ptaszek? Piatkin uważnie rozejrzał się - droga była pusta.
- Panie władzo, mam ausweiss i legitymację pracownika tartaku, należą-
cego do władz niemieckich. Muszę zaraz iść do pracy, panowie oficerowie
będą gniewać się, gdy przyjdę późno...
- No, pokaż ten ausweiss i legitymację! - zmiękł trochę policjant.
Kapitan rozpiął kurtkę, wydobył ausweiss i udał, że szuka legitymacji. Ko-
rzystając z chwili nieuwagi policjanta, zdążył błyskawicznie wyszarpnąć od-
bezpieczony pistolet. Jeden strzał wybawił go z opresji. Olbrzym z cichym
jękiem zwalił się na ziemię. Piatkin odebrał swój ausweiss, schował pistolet i
dokumenty znalezione przy policjancie, wciągnął ciało do przydrożnego rowu.
Jeszcze raz obejrzał się, skręcił w pole i na przełaj dotarł do lasu.
O świcie, po nocnym forsownym marszu, dotarł do obozu brygady.
RODZI SIĘ KONKRETNY PLAN
Jak każdego dnia rano Wiera zameldowała się u swego szefa w ziemiance
sztabowej w celu otrzymania nowych zadań. Tym razem dziewczyna była
czymś wyraźnie wzburzona: trzęsły się jej ręce, nerwowo zaciągała się gryzą-
cym dymem z grubego „skręta” ściśniętego między wargami.
Kapitan, który przespał się już kilka godzin po nocnej wyprawie, badawczo
przyjrzał się swej tłumaczce.
- Co ci się stało? - zapytał. - Ech, Wiera, Wiera, znowu dymisz jak komin
fabryczny! Zobaczysz, któregoś dnia napiszę do rodziców, jak się sprawujesz!
Dziewczyna zdawała się nie zwracać uwagi na żartobliwy ton przełożone-
go.
- Poczekajcie na razie z tym pisaniem! Dobrze, że chociaż znaleźliście nas
po powrocie żywymi. Wczoraj było nam tu gorąco, wymacała karna ekspedy-
cja. Chyba kompania esesmanów była już nie dalej jak sto metrów stąd. Nie-
wiele brakowało, żeby nas okrążyli...
- Wiem, słyszałem już o tym - przerwał kapitan. - I to cię tak zdenerwowa-
ło?
- Nie, nie tylko. Chciałam wam powiedzieć, że gdyby nie on...
- Co za on? - zapytał zaintrygowany oficer.
- No, Łazarew! Nie brał udziału w walce, bo nie daliście mu broni. Raptem
gdzieś znikł. Potem okazało się, że znalazł u jakiegoś zabitego Niemca kilka
granatów, poszedł z nimi i przeczekał schowany w zaroślach, aż przejdzie
hitlerowska tyraliera. W pewnej chwili podczołgał się pod niemiecki karabin
maszynowy i wybił obsługę. Gdy esesowcy podchodzili już pod nasze zie-
mianki, zatrzymał ich kilkoma seriami z tyłu. Hitlerowców z miejsca ogarnął
popłoch. Przypuszczali widocznie, że wpadli w zasadzkę, że mają do czynie-
nia z większymi siłami. Zaczęli uciekać jak opętani, a wtedy nasi chłopcy
ruszyli do przodu i przepędzili Niemców z lasu.
Piatkin pokręcił głową z podziwem i uśmiechnął się.
- Zuch! To bardzo ładnie z jego strony! Wiera nagle przestała panować nad
sobą i bardzo nieregulaminowo tupnęła nogą.
- Ale bardzo nieładnie z waszej strony! Dlaczego nie oddajecie mu broni?
Jeżeli nie macie do niego zaufania, to go rozstrzelajcie. A tak, to po prostu
nieludzkie. Dlaczego dręczycie dobrego, uczciwego chłopca? On tak cierpi... -
zakończyła wybuchając płaczem. Masz babo placek! Wygląda na to, że nasza
Wieroczka zadurzyła się w lejtenancie - pomyślał kapitan.
- Dość! - przerwał jej z udaną ostrością. - Szeregowiec Orłowa, nie zapo-
minajcie, że jesteście żołnierzem, że pracujecie w specjalnej służbie! Kto was
nauczył w ten sposób zwracać się do swego przełożonego? Dziewczyna mo-
mentalnie stanęła na baczność i ściągnęła usta jak dziecko bliskie płaczu.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Siadaj - dodał już miękko kapitan. - Słuchaj uważnie, co ci teraz jako
pracownikowi kontrwywiadu powiem. Jesteś pierwszą osobą, z którą rozma-
wiam na ten temat. Przede wszystkim, skąd przyszło ci na myśl, że nie ufam
temu twojemu Łazarewowi? Że nie oddałem mu pistoletu maszynowego? A
nie pomyślałaś sobie czasem, że to może świadczyć o tym, iż mam do niego
więcej zaufania niż do każdego innego człowieka z naszej brygady?
- Tak, tak - ciągnął dalej zauważywszy zdumienie w szeroko otwartych
oczach Wiery - to brzmi trochę dziwnie, prawda? Musisz pamiętać o jednym,
wytypowałem tego „dobrego, uczciwego chłopca” do wykonania pewnego
specjalnego, bardzo ważnego zadania. O tym dowiesz we właściwym czasie.
A ty masz do mnie pretensje, że nie dałem mu broni, tak jakbyśmy za mało
mieli ludzi w brygadzie gotowych do walki. Jesteś oburzona, że nie pozwa-
lam, aby tego bardzo cennego człowieka nie sprzątnęła w pierwszym lepszym
starciu faszystowska kula! A może ja właśnie chcę, aby lejtenant Aleksander
Łazarew wrócił z tej wojny z wielkim orderem? Ech, ty głuptasku - zakończył
kapitan i po ojcowsku pogładził dziewczynę po jasnej głowie. - Możesz
zresztą dać do zrozumienia Łazarewowi, że w pełni mu ufam i wiele się po
nim spodziewam.
Wiera głęboko westchnęła i z przejęciem rzekła:
- Dziękuję wam, Gieorgiju Iwanowiczu, gorąco dziękuję!
Piatkin jeszcze chwilę nad czymś zastanawiał się, po czym wyciągnął z
kieszeni kartki, które otrzymał od towarzysza „Wiktora”.
- No, dosyć tego dobrego, czas zabrać się do roboty. Zobacz, co to jest.
Wiera rozłożywszy kartki referowała:
- Na tyle, na ile zrozumiałam, komendant jakiejś „Sonderschule IIC - Lo-
relei” omawia wyniki działania swej jednostki w okresie ostatnich sześciu
miesięcy. W rubrykach podaje liczbę, jak pisze, elewów, przeciętne wyniki
jakichś egzaminów. W dalszej rubryce pod tytułem „skierowani na tyły”
znowu jakieś cyfry. Mowa dalej o łączności radiowej, materiałach fotogra-
ficznych, metodach szyfrowania. Pełno cyfr, kryptonimów. Prawdę mówiąc,
nie bardzo rozumiem, o co chodzi...
Piatkin, jak zwykle gdy coś ważnego przychodziło mu do głowy, zaczął
krążyć po ziemiance.
- Co jeszcze jest w tym piśmie? - zapytał.
- To sprawozdanie jest adresowane do Oddziału IIIB Abwehry w Berlinie.
Zaopatrzone jest w pieczątkę „Sprawy państwowej wagi”, to znaczy, że jest
więcej niż ściśle tajne. Należą się wam gratulacje kapitanie, za zdobycie tych
papierów! Gdyby gestapo dowiedziało się, że ten dokument jest w waszym
ręku, ktoś z tej „Sonderschule” na pewno musiałby drogo za to zapłacić...
Dziewczyna nie skończyła jeszcze, gdy oficer kontrwywiadu raptem przysta-
nął w miejscu jak wryty.
- Poczekaj, coś powiedziała?
Orłowa nieco przestraszona zachowaniem się swego przełożonego, którego
znała jako zawsze bardzo opanowanego, powtórzyła:
- Ja nic, pomyślałam tylko, że Niemcy na pewno nie pogłaskaliby po gło-
wie kogoś, kto oddał czy zgubił taki dokument, i to z nadrukiem „Geheime
Reichssache”...
Piatkin zaczął znów nerwowo krążyć po ziemiance. Dziewczyna, sama nie
wiedząc o tym, podsunęła mu pewien niezwykle interesujący pomysł. A gdy-
by tak - zastanawiał się kapitan - wykorzystać tę sytuację, wyręczyć jakiegoś
inspektora z Berlina i występując w jego charakterze pociągnąć do odpowie-
dzialności komendanta „Lorelei” jako winnego wydostania się na zewnątrz
dokumentu, który nosił jego podpis? Czysta fantazja czy okazja, o jakiej
można tylko marzyć?
Na samą myśl o tym kapitanowi zrobiło się gorąco. Usiadł na ławce, roz-
piął kurtkę, wydobył woreczek z tytoniem i drżącymi palcami usiłował zawi-
nąć „skręta”. Wiera pośpiesznie podała mu ogień. Głęboko zaciągnął się dy-
mem, znów zerwał się z ławki i zaczął krążyć jak lampart po klatce. Sprawcę
należało gruntownie przemyśleć i zrodzony nagle pomysł szczegółowo, do
najmniejszej drobnostki opracować. Do tego potrzeba było przede wszystkim
absolutnego spokoju.
Kapitan zwolnił swą pracownicę.
- Weź ten papier - powiedział kierując się do drzwi - i możliwie szybko
przygotuj mi dokładne tłumaczenie na piśmie. A ja przez ten czas przejdę się
trochę po lesie...
Po około dwugodzinnym spacerze kapitan Piatkin powrócił do obozu
uspokojony, uśmiechnięty. Miał powód do zadowolenia - przyniósł ze sobą
opracowany w ogólnych zarysach plan operacji, plan, nad którym bezustannie
myślał od dnia, gdy po raz pierwszy zetknął się z nazwą „Lorelei” w zezna-
niach niecodziennego zbiega z Wehrmachtu - antyfaszysty, gefreitra Klausa
Wernera.
Plan zakładał, że do szkoły Abwehry w Pessaari uda się trzech - czterech
specjalnie dobranych, poinstruowanych i należycie wyekwipowanych ludzi w
charakterze wysłanników centrali SD w celu wyjaśnienia zagadki przeniknię-
cia poza mury „Sonderschule” ściśle tajnego dokumentu. Przedstawiając go
komendantowi ośrodka, funkcjonariusze SD wytłumaczą, że dokument został
znaleziony przy jednym ze zlikwidowanych ostatnio pracowników wywiadu
radzieckiego. W toku wstępnego śledztwa, prowadzonego w przyspieszonym
tempie, wysłannicy z Berlina zażądają szczegółowych wyjaśnień, a następnie,
wykorzystując moment zaskoczenia, wyprowadzą majora Krebsa pod pretek-
stem na przykład wyjazdu do placówki SD w Rydze w celu dalszego przesłu-
chania. Gdy komendant „Lorelei” znajdzie się poza obrębem szkoły, o resztę
zatroszczą się partyzanci...
Ta ryzykowna, nieprawdopodobnie zuchwała akcja musiała być przepro-
wadzona błyskawicznie, by nie wywołać alarmu w szkole. Jej powodzenie
uzależnione było przede wszystkim od swobodnego przedostania się na ściśle
strzeżony teren „Lorelei”. Oficerów SD powinien ktoś wprowadzić do szkoły.
Piatkin, rzucając wysoką stawkę na jedną kartę, doszedł do wniosku, że ma
już takiego człowieka. Obserwował go od dawna i teraz, ważąc na zimno
szanse, postanowił zaryzykować...
Na pniu ściętej sosny siedział Łazarew i starannie czyścił zdobyty po-
przedniego dnia, rozebrany na części niemiecki pistolet maszynowy. Kapitan
zbliżywszy się podniósł z rozpostartej na ziemi szmaty zamek nie znanej mu
dotychczas broni i uważnie oglądając go, zauważył:
- Ładna sztuka. To ostatnia zdobycz, co? Meldowano mi właśnie, że
wczoraj bardzo ładnie popisaliście się w walce! Postanowiłem formalnie wy-
stąpić o przyznanie wam odznaczenia.
- Ku chwale ojczyzny! Mam nadzieję, towarzyszu kapitanie, że teraz już
pozwolicie mi stale chodzić z tym pistoletem, że już nabraliście do mnie do-
statecznego zaufania? - odparł z goryczą lejtenant. Kapitan dłuższą chwilę
milczał, westchnął i zaproponował:
- Może wstąpimy do mnie! Chciałbym z wami spokojnie, rzeczowo po-
rozmawiać.
W ziemiance Piatkin poczęstował rozmówcę wytrawnym niemieckim cy-
garem, przechowywanym na wyjątkowo ważne okazje, po czym przystąpił do
rzeczy.
- Słuchajcie lejtenancie - specjalnie podkreślił to ostatnie słowo, którego po
raz pierwszy użył w rozmowie z Łazarewem - postanowiłem niczego nie
ukrywać i zagrać z wami w otwarte karty. Mam nadzieję, że zdążyliście już
chyba domyślić się, jakiego rodzaju obowiązki pełnię tu w brygadzie. Wiem
od kogoś, a od kogo to pozostanie na razie moją tajemnicą - kątem oka kapitan
dostrzegł rumieńce na twarzy młodego oficera - że czujecie się skrzywdzony,
ż
e macie do mnie żal za to, że nie powierzyłem wam broni. Tłumaczycie to
sobie tym, że nie mam do was zaufania. Nie mam co prawda obowiązku wy-
jaśniania wam motywów swojego postępowania, ale ponieważ jesteście, jak
słyszę, hm, nieco nerwowy i uczulony na punkcie swojej osoby - kapitan w
dalszym ciągu delikatnie kpił sobie z Łazarewa, który siedział jak na rozża-
rzonych węglach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić - uczynię w danym wypadku
pewien wyjątek. Zadam wam pewne pytanie: jakbyście postąpili wy, lejtenant
Aleksander Łazarew, na moim miejscu, gdyby pewnego pięknego dnia zgłosił
się do was ktoś w mundurze niemieckiego oficera i z miejsca zaofiarował
swoje usługi?
Lejtenant przerwał zrywając się z miejsca:
- Ale ja chyba dosyć długo starałem się wytłumaczyć wam mój szczególny
przypadek!
- Tak, pamiętam, pamiętam, ale na czole nie mieliście napisane, że można
wam całkowicie, absolutnie wierzyć, że nie jesteście kimś specjalnie nasłanym
przez Abwehrę! A w służbie, jaką tu reprezentuję, nie ma miejsca na senty-
menty, na jakieś osobiste sympatie czy antypatie. Tu trzeba być bezwzględnie
pewnym, że ma się do czynienia z człowiekiem w pełni i bez zastrzeżeń za-
sługującym na zaufanie, który nigdy nie zawiedzie.
- A czy wczoraj nie wypróbowaliście mnie dostatecznie?
- Nie! - odparł, wyraźnie żartując kapitan. - Chcę was jeszcze raz wypró-
bować i po to was tu wezwałem! - tu zmieniając ton i wyraz twarzy, zapytał
przechodząc na „ty”:
- Jak z twoim zdrowiem?
- Jak? Normalnie.
- Możesz wykonać pewne nie bardzo łatwe i nie bardzo bezpieczne zada-
nie? Lejtenanta z radości zamurowało. Kapitan, nie czekając na odpowiedź,
ciągnął dalej:
- Uważnie słuchaj i dokładnie naucz się na pamięć tego, co ci teraz po-
wiem! Otrzymasz legitymację podoficera okupacyjnej rosyjskiej policji z mia-
sta Dno i pójdziesz do Pskowa, gdzie władzom przedstawisz się jako ucieki-
nier przed Armią Czerwoną, która tydzień temu zajęła tę miejscowość. Na-
stępnie, po rejestracji, udasz się z Pskowa w rejon wsi Pessaari. Tam na miej-
scu nawiążesz kontakt z niejakim Janem Karlisem. Hasło: „Przynoszę po-
zdrowienia od ciotki Marty z Tuły”. Tenże Karlis z początku urządzi cię u
któregoś z rolników koło Pessaari. Tam uzyskasz u miejscowego starosty do-
brą opinię jako lojalny wobec hitlerowców. Rozumiesz chyba, że im gorszym
łotrem okażesz się, tym lepiej... Następnie wstąpisz jako były policjant do
kompanii roboczej, przydzielonej do rozlokowanej w Pessaari jednostki pod
nazwą „Sonderschule - Lorelei”. Jak to uda ci się zrobić, twoja rzecz. Nie-
miecki zdaje się dobrze znasz, prawda? No, to nie zaszkodzi, jak się pochwa-
lisz, że po matce jesteś pół krwi Niemcem, a mamusię odpowiednio ci spre-
parujemy. W „Lorelei” stopniowo zdobędziesz zaufanie przełożonych, tu
znów pozostawiam pole dla twojej inicjatywy. Chodzi o to, ażebyś w końcu
otrzymał jakąś funkcję w tej jednostce. Nie będzie to na pewno łatwe, ale
spróbować można. I teraz najważniejszy element twojego zadania: co będziesz
robił wśród Niemców? Przede wszystkim staraj się wzorowo wykonywać
rozkazy nowych przełożonych, bądź zdyscyplinowany i koleżeński, a przy
okazji... Sam się chyba domyślasz, prawda? Otwórz szeroko oczy, patrz i słu-
chaj. Po pewnym czasie, gdy przyzwyczaisz się do swej roli, wykonaj plan
całego obiektu. Chodzi o każdy szczegół: położenie mieszkań dla kadry, roz-
stawienie posterunków, system sygnalizacji i haseł, łączność wewnętrzna...
Krótko mówiąc, wszystko jest ważne. O swych spostrzeżeniach będziesz mi
meldował. - Kapitan Piatkin przerwał na chwilę i po namyśle dodał: - To by-
łoby na razie wszystko. Ostrzegam: żadnych notatek, polegaj wyłącznie na
swojej pamięci. A teraz powtórz dokładnie to, co ci powiedziałem.
Łazarew streścił otrzymane instrukcje, nie popełniając żadnego błędu.
Piatkin z uznaniem skinął głową, zadowolony z pierwszej próby, i uśmiecha-
jąc się powiedział cichym głosem:
- Kontaktować się będziemy poprzez naszą łączniczkę Lizę. Będzie przy-
chodzić do Jana Karlisa jako handlarka. Z nią właśnie uzgodnisz bardziej
konkretny sposób przekazywania mi wiadomości. Będę cię zawiadamiał o
dalszych poleceniach. Masz - podał kartkę - do wieczora postaraj się wykuć na
pamięć ten szyfr.
- Rozkaz!
- Wyruszysz jutro o świcie. Do 31 grudnia musisz wykonać zadanie. Dasz
sobie radę do tego czasu?
- Postaram się - szepnął zmienionym głosem Łazarew. - Może nawet
wcześniej...
- Nie trzeba ani wcześniej, ani później, tylko w ściśle wyznaczonym czasie.
O dokładnym terminie wykonania zadania, o twoich bardziej szczegółowych,
konkretnych obowiązkach zostaniesz powiadomiony na jakiś tydzień przed
akcją. Spoglądając na promieniejącego lejtenanta, dla którego nareszcie skoń-
czyło się nieznośne poczucie, że jest traktowany z podejrzliwością godzącą w
jego imię, Piatkin ciągnął dalej:
- Nauczyłeś już naszego radzistę posługiwania się swoim nadajnikiem, za-
poznałeś go z szyfrem? Tak? Więc powiesz Wieresajewowi, że rozkazuję mu,
aby jutro rano udał się z radiostacją do lasu o jakieś 25 kilometrów stąd, ale w
przeciwległym kierunku niż ostatnim razem! Tam niech nada niby twój taki
oto meldunek, słuchaj: Petakon odleciał na krótko do Moskwy, wezwany po
instrukcje. O jego powrocie natychmiast zamelduję. Kowalow.
Łazarew powtórzył jak echo tekst.
- Teraz pamiętaj, o tym, cośmy tu rozmawiali, nikt nie może wiedzieć ani
słowa! Nikt! No, na razie to byłoby wszystko - zakończył oficer sztabu. - Idź,
przygotuj się. Wymarsz do Pskowa jutro o godzinie siódmej. A ja dzisiaj
jeszcze coś niecoś przygotuję ci z papierków i ubrania. Lejtenant mimo zwol-
nienia go stał w miejscu ze spuszczonymi oczyma, przestępując z nogi na
nogę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znajdował odpowiednich słów.
Wreszcie przemógł się i nienaturalnie cicho poprosił:
- Towarzyszu kapitanie, skoro nie wolno mi nic mówić, to nie chciałbym,
aby ktokolwiek pomyślał, że to moje zniknięcie jutro oznacza, że zdradziłem i
wróciłem do hitlerowców, od których przyszedłem...
Oficerowi kontrwywiadu nietrudno było rozszyfrować, kogo ma na myśli
młody mężczyzna. Musiałby być naprawdę ślepy i głuchy, aby nie zauważyć,
ż
e pomiędzy lejtenantem a urodziwą tłumaczką sztabową wywiązało się
szczere, nieukrywane uczucie...
- Dobra, rozumiemy się! Ten ktoś będzie wiedział, że poszedłeś z trudnym
i zaszczytnym zadaniem! Masz na to moje słowo!
Łazarew zarumienił się i prawie wybiegł z ziemianki.
Gieorgija Iwanowicza czekała teraz delikatna, misterna praca - trzeba było
odpowiednio wyposażyć w drogę człowieka, udającego się do jaskini lwa.
Podążył do swego „laboratorium”. Był to podręczny składzik, gdzie Piatkin z
gorliwością chomika gromadził najrozmaitsze przedmioty, które partyzanci
zdobywali w akcjach na nieprzyjacielu. Leżały tu systematycznie posegrego-
wane części umundurowania, obuwie, bielizna, odzież, wszelkiego rodzaju
dokumenty, portmonetki, zapalniczki, papierośnice, pióra wieczne...
Kapitan przede wszystkim poszukał zaopatrzonego już we właściwe pie-
czątki i podpisy blankietu legitymacji służbowej członka policji zorganizowa-
nej przez hitlerowców na okupowanych obszarach ZSRR. Stale mając na
uwadze, że najmniejszy błąd może udaremnić całą akcję i kosztować niejedno
ż
ycie ludzkie, Piatkin bardzo starannie wpisał specjalnie dobranym atramen-
tem dane personalne Aleksandra Łazarewa, zmieniając mu tylko imię i na-
zwisko panieńskie matki. Była nią teraz Emma z domu Müller. Niemka nad-
wołżańska, urodzona w mieście Engels. Następnie dobrał bryczesy, buty z
cholewami, kurtkę mundurową, czapkę. Nie zapomniał także o pewnej sumie
rubli i marek.
Pracę tę wyczerpany Piatkin skończył późno w nocy. Spojrzał na zegarek.
Za pięć godzin wyruszy lejtenant Łazarew. Za pięć godzin rozpocznie się
wielka, najeżona niebezpieczeństwami gra!
ŁAZAREW DOSTAJE SIĘ DO „SONDERSCHULE”
Pierwsze wiadomości, jakie oficer kontrwywiadu otrzymał, dotarły doń
pośrednią drogą, poprzez towarzysza „Wiktora”. Świadczyły one o tym, pla-
nowana akcja rozwija się pomyślnie, ściśle według założenia. Lejtenant na
drugi dzień po wymarszu z miejsca postoju brygady bez trudności dotarł do
Pskowa. Przy rogatce miejskiej posterunek niemiecki, skrupulatnie legitymu-
jący przechodzące osoby, nie wyraził żadnych zastrzeżeń co do dokumentów,
jakie okazał policjant z miasta Dno, który nadal chciał służyć sprawie Wiel-
kich Niemiec. W Pskowie, po zarejestrowaniu się w komendzie garnizonu,
Łazarew wyraził chęć osiedlenia się niedaleko od miasta, we wsi Pessaari.
Wkrótce potem, przy pomocy Jana Karlisa, „policjant” otrzymał tam posadę
nadzorcy w oddalonym o kilka kilometrów od wsi gospodarstwie rolnym,
zarządzanym przez intendenturę miejscowego garnizonu.
Przez bite cztery tygodnie nie było o Łazarewie żadnej wiadomiości. Ka-
pitan, rzadko kiedy tracący zimną krew, bliski już był przyznania się do błędu
- chwilami nawet zaczął zadawać sobie pytanie, czy nie dał się nabrać, czy
młody człowiek, którego wysłał z tak odpowiedzialnym zadaniem, po prostu
nie zakpił sobie z niego... To samo pytanie trapiło też Wierę. Dziewczyna
pobladła, schudła, a podkrążone od bezsenności oczy mówiły, jaki ból sprawia
jej niepewność, czy ukochany mężczyzna okazał się godny jej uczucia...
Aż wreszcie rankiem 5 listopada do ziemianki II wydziału przybyła łącz-
niczka Liza. Ledwo trzymając się na nogach po nocnym, forsownym miarszu
poprzez ośnieżone pola i wertepy przyniosła sensacyjną, wręcz niewiarygodną
wiadomość: Aleksander Łazarew został dowódcą plutonu kompanii wartow-
niczej w „Sonderschule - Lorelei”! Karteczka wyjęta z dziupli drzewa, służą-
cej za skrzynkę pocztową, po rozszyfrowaniu zawierała lakoniczny, ale bogaty
w treść meldunek: Służę w Lorelei. Za 10-15 dni dalszy meldunek.
Cóż bowiem działo się z Łazarewem w ciągu tych długich czterech tygo-
dni, w których nie dawał o sobie znaku życia? Lejtenant dobrze zdawał sobie
sprawę z tego, że przede wszystkim musi zdobyć zaufanie wroga, że musi
wykorzystać każdą sposobność do wykazania, jak wiernie służy hitlerowcom,
jak zaciekle nienawidzi ludzi radzieckich.
Młody nadzorca szybko zasłynął ze swej gorliwości wobec nowych chle-
bodawców. Powszechnie znany był z tego, że wystarczyło tylko, aby w po-
bliżu pojawił się ktoś w szarozielonym mundurze, a natychmiast rozlegały się
jego krzyki, którymi zagrzewał do bardziej intensywnego wysiłku spędzonych
tu do niewolniczej pracy rosyjskich i łotewskich chłopów.
Łazarew, skierowany do Pessaari ze specjalnym zadaniem przez kapitana
Piatkina, rozumiał jednak, że demonstrowaną gorliwością i krzykiem nie
otworzy sobie drogi do otoczonej rzędem kolczastych drutów szkoły. Czas
upływał, a jemu ani razu nie udało się zetknąć z kimkolwiek, kto służył w
tajemniczej jednostce. Widział tych ludzi tylko z daleka, parę razy udało mu
się nawet dostrzec wyjeżdżające z bramy samochody z jakimś sprzętem, ale te
obserwacje w niczym nie mogły mu pomóc. Był po prostu bezradny i z coraz
większym niepokojem spoglądał na kalendarz.
Oficer urodził się jednak pod szczęśliwą gwiazdą. Wrota „Sonderschule”
miało mu niebawem otworzyć zetknięcie się w niecodziennych okoliczno-
ś
ciach z kwatermistrzem ośrodka szkoleniowego Abwehry.
Pod koniec października przyjechał do majątku major von Seydlitz. Na
miejscu zamierzał zorientować się, czym można by urozmaicić z zebranych
plonów stół oficerskiego kasyna. Na dostawy z Niemiec od wielu miesięcy
przestał już bowiem liczyć. Ograniczały się one zresztą zawsze do papiero-
sów, trunków i niektórych gatunków konserw. Przy okazji major chciał także
wybrać dla siebie to i owo - trochę słoniny, masła, szynki, dziczyzny - celem
wysłania dla głodującej rodziny w Rzeszy.
Zarządca majątku Hoffman, sprowadzony z głębi Estonii Niemiec, nie
omieszkał zaprosić gości do swej willi na śniadanie. Po spożyciu sutego, obfi-
cie zakropionego wódką posiłku obaj panowie przeszli do saloniku myśliw-
skiego na cygaro.
Usadowiwszy się w głębokim, wygodnym fotelu major zaczął z zaintere-
sowaniem oglądać wiszący na ścianie pod kolekcją jelenich rogów drogi, ele-
gancki sztucer.
Hoffman przymilnie zauważył:
- Pan major zapewne jest namiętnym myśliwym?
- O tak, pochodzę z Prus Wschodnich, w mojej posiadłości rodowej za sta-
rych, dobrych czasów przed wojną często urządzałem polowania. Ale teraz, w
tym nudnym, szarym życiu garnizonowym, to senne marzenie... Hoffman ze
zrozumieniem pokiwał głową i zaproponował:
- No, jeśli pan major życzy sobie, można byłoby coś niecoś zorganizować.
Nawet dobrze się składa, bo akurat wczoraj doniesiono mi, że koło naszego
gospodarstwa pojawił się dzik, który nocami wychodzi na pole i niszczy za-
siewy. Tak czy inaczej musimy go koniecznie zastrzelić.
Major z miejsca ożywił się i spojrzał na zegarek:
- Co prawda, nie mam zbyt wiele czasu, ale gdyby można było takie polo-
wanko szybko przygotować, sprawiłby mi pan dużą przyjemność...
Zarządca zerwał się z fotela i stuknął obcasami.
- Pan major pozwoli, że zawołam ludzi do nagonki i polecę zabrać psy! To
kwestia piętnastu minut...
Niedługo po tej rozmowie wjechały do lasu sanie z majorem i zarządcą
majątku, za którymi biegło kilka chartów. Po obu stronach leśnej przesieki
posuwało się rzędem, tworząc nagonkę, kilkunastu robotników rolnych z ja-
dącym na czele konno Łazarewem. Po dojściu do stanowisk na skraju lasu,
przed którym rozpościerało się zaorane pole, psy z głośnym ujadaniem rzuciły
się gdzieś w bok w zarośla. Po blisko godzinnym oczekiwaniu na wolną prze-
strzeń wypadł wściekle chrząkający ciężki odyniec, opędzając się od napastu-
jących go chartów. Przystanąwszy na chwilę ruszył wprost na majora, trzy-
mającego w pogotowiu odbezpieczony sztucer.
Von Seydlitz odczekał, aż zwierzę zbliży się na dogodną odległość, po
czym spokojnie celując strzelił. Jednakże majora po kilku kieliszkach wódki
widocznie zawiodła ręka. Pocisk zranił lekko dzika w grzbiet, jeszcze bardziej
go rozjuszając. Spuściwszy łeb ruszył w kierunku strzelającego doń człowie-
ka. Sytuacja stawała się krytyczna... Gdy od zwierzęcia dzieliło go już zaled-
wie kilka metrów, von Seydlitz objęty strachem nie celując strzelił po raz dru-
gi, oczywiście znów nie trafiając. Teraz Niemiec już całkowicie stracił pano-
wanie nad sobą. Rzuciwszy broń panicznie rzucił się do tyłu, grzęznąc w za-
spach śnieżnych. Lada sekunda odyniec rozszarpałby go swymi potężnymi
kłami. I właśnie wtedy stało się coś niespodziewanego. Stojący w pobliżu
oficera Łazarew błyskawicznie podbiegł do leżącego w śniegu sztucera, zare-
petował go i krótko zmierzywszy się celnym strzałem zabił zwierzę.
Na odgłos wystrzału major zatrzymał się, obejrzał, blady jak kreda pod-
szedł do opływającego posoką martwego dzika. Spostrzegłszy, komu za-
wdzięczą wybawienie od niechybnej śmierci, kilkakrotnie mocno uścisnął mu
dłoń. Pięknego strzału pogratulował także swemu pracownikowi Hoffman.
- Jak odwdzięczę ci się za uratowanie mi życia? - zapytał trzęsący się jesz-
cze ze strachu von Seydlitz. Łazarew stanął na baczność i najczystszą niem-
czyzną głośno, z dobrze udaną skromnością odparł:
- To naprawdę głupstwo! Rad jestem, że mogłem tą drobnostką przysłużyć
się oficerowi dzielnego niemieckiego Wehrmachtu! Gdyby pan major zechciał
dać mi możliwość dalszego, bardziej skutecznego służenia Rzeszy i jej wiel-
kiemu führerowi, byłoby to dla mnie najwyższą nagrodą.
- Kim jesteś? Czym mogę ci konkretnie pomóc?
- Z pochodzenia jestem Niemcem, matka moja nazywała się Emma Müller.
Do niedawna byłem żołnierzem, służyłem w rosyjskiej policji w mieście Dno.
Na skutek, hm, planowego wyrównywania linii frontu znalazłem się przypad-
kowo tu, gdzie pracuję jako nadzorca, ale pragnę znów założyć mundur i po-
nownie trzymać broń!
Oczywiście lejtenant Łazarew nie znał jeszcze przydziału służbowego ma-
jora, na którego cześć zarządca folwarku urządził polowanie. Wiedział jednak,
ż
e sam fakt uratowania życia wyższemu oficerowi niemieckiemu może stano-
wić całkiem dobrą rekomendację dla tych, którzy mieliby zadecydować o jego
dostaniu się do „Sonderschule”.
Von Seydlitz był nieco zaskoczony i odpowiedzią, i tym, że odważny
młodzieniec biegle mówi po niemiecku. Poszukawszy wzrokiem Hoffmana,
kiwnął nań palcem i odszedł z nim na bok, wypytując go zapewne, jakiego jest
zdania o swoim pracowniku. Opinia widocznie wypadła pozytywnie, gdyż
major wróciwszy do Łazarewa poklepał go po ramieniu i powiedział:
- To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz służyć! Potrzebujemy takich
ludzi! Zabierz swoje rzeczy i zaraz pojedziesz ze mną do Pessaari. Tam cię
przedstawię komuś i postaram się coś zrobić dla ciebie. A teraz niech twoi
ludzie załadują dzika na sanie! Tylko pośpiesz się, nie mam zbyt wiele czasu!
- Zum Befehl, Herr Major! - ryknął rozpromieniony lejtenant odmeldowu-
jąc się.
Wypadki, jak należało oczekiwać, potoczyły się teraz szybko. Kwater-
mistrz przedstawił młodego człowieka dowódcy kompanii obsługi, wydając
mu pochlebną opinię. Mimo tej rekomendacji Łazarew przez trzy dni był
przesłuchiwany przez oficera kontrwywiadu i tylko dzięki przytomności umy-
słu zdołał jakoś przebrnąć przez tę próbę nerwów. Potem skierowano go do
prac porządkowych pod „troskliwą opieką” kilku żołnierzy bacznie obserwu-
jących każdy jego krok. Wreszcie po dwóch tygodniach wezwał go do siebie
major Krebs, któremu znowu towarzyszył oficer Abwehry, na krótką, rozmo-
wę. Tym razem wszystko potoczyło się pomyślnie. Łazarew został tymcza-
sowo wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu wartowniczego, otrzymał
też funkcyjny stopień feldwebla. Jego nazwisku w legitymacji służbowej na-
dano czysto niemieckie brzmienie Lessner.
Zaskoczony takim obrotem sprawy, Łazarew podejrzewał, że jest to kolej-
ny sprawdzian jego umiejętności i prawdomówności. Niemcy nie spuszczali
bowiem z niego czujnego wzroku. Już jednak po kilku dniach zrozumiał, co
kryło się za tą zmianą. Powody były aż nadto oczywiste: w ośrodku trwały
przygotowania do ewakuacji. Z tego względu uległ rozluźnieniu niezwykle
ostry system wewnętrznej dyscypliny. Co więcej, po odwołaniu na front kil-
kunastu żołnierzy i podoficerów kompania wartownicza zaczęła odczuwać
kłopoty kadrowe. Każdy zdolny do służby żołnierz przyjmowany był teraz z
otwartymi rękami. W plutonie Łazarewa było tylko dwóch Niemców, resztę
stanowiła zbieranina Łotyszów, Litwinów i Białorusinów.
Po pierwszym tygodniu wzorowo pełnionej służby Łazarew udał się na
spacer do pobliskiego lasu. W pewnej chwili zatrzymał się przed rozłożystą
sosną. Była to „skrzynka pocztowa”, którą wyszukał wraz z poznaną w domu
Karlisa łączniczką „Lizą”. Korzystając z tego, że nikt go nie śledzi, Łazarew
zdjął czapkę, scyzorykiem rozpruł podszewkę, wyjął złożone dwie kartki i
wsunął je do dziupli.
Treść zaszyfrowanego meldunku była lakoniczna: Przesyłam plan obiektu.
Do budynków na terenie ścisłym nie mam prawa wstępu. Oczekuję dalszych
instrukcji. Ł.
W tym samym miejscu w blisko miesiąc później Łazarew miał znaleźć
kartkę zapisaną kolumnami cyfr. Po rozszyfrowaniu treści odczytał następu-
jącą instrukcję:
W związku z planowaną operacją, o której zostaniecie dodatkowo zawia-
domieni, polecam:
1) Wyznaczonej nocy objąć służbą oficera dyżurnego.
2) Zastępcą waszym powinien być ktoś dobrze wam znany, co do którego
istnieje pewność, że podporządkuje sią waszym zaleceniom.
3) W chwili zbliżenia sią naszych ludzi do obiektu przebywać na wartowni.
W ściśle określonym czasie wyjechać saniami z terenu szkoły. Jeżeli wasz za-
stępca nie będzie spał, należy pod pierwszym lepszym pretekstem wysłać go z
wartowni i czymś zająć. Wykluczy to możliwość jakichkolwiek komplikacji.
4) W określonym miejscu koło obiektu spotkać się z trzema naszymi ludźmi,
przebranymi za oficerów SD, którzy podadzą umówione hasło. Wjechać z nimi
na teren szkoły.
5) Od tej chwili przejść pod ich rozkazy i ściśle wypełniać ich polecenia.
6) Po zakończeniu operacji opuścić wraz z naszymi ludźmi szkołę i udać sią
na wyznaczone miejsce.
W kolejnym meldunku, noszącym datę 23 grudnia 1943 roku, kapitan Piat-
kin nie owijał rzeczy w bawełnę. Nie ukrywając niczego, dokładnie przedsta-
wił, na czym ma polegać zbliżająca się operacja oznaczona kryptonimem
„Dosiego Roku”. Podał też termin jej przeprowadzenia - noc z 31 grudnia na 1
stycznia 1944 roku - i hasło „312”, na podstawie którego Łazarew miał roz-
poznać wysłanników Piatkina.
Nietrudno było domyślić się, dlaczego oficer kontrwywiadu wybrał akurat
noc sylwestrową. Za tą datą przemawiało kilka istotnych względów. Nie ule-
gało wątpliwości, że tego dnia Łazarew łatwiej będzie mógł otrzymać służbę
oficera dyżurnego. Po wtóre, co też było oczywiste, sylwestrowy wieczór
skłoni wielu oficerów do odwiedzenia nieźle zaopatrzonego bufetu. Alkohol
nie sprzyja zachowaniu przytomności umysłu. W takiej sytuacji zapewne nikt
nie zorientuje się w porę, co się stało. Gdyby nawet ktoś próbował zorganizo-
wać opór lub pościg, to w warunkach ogólnego zaskoczenia nie powinien on
sprawić zbyt dużego kłopotu.
Na pierwszy rzut oka ta drobiazgowo i przemyślnie opracowana operacja
rokowała, mimo ogromnego ryzyka, całkowite powodzenie. W ciągu siedmiu
dni, które pozostały do Nowego Roku, pewne zupełnie nieprzewidziane wy-
darzenie spowodowało jednak, że plan trzeba było w ostatniej chwili uzupeł-
nić nową, dodatkową akcją.
KOŃCOWE PRZYGOTOWANIA
15 grudnia kapitan Piatkin miał już skompletowaną całą trójkę „oficerów
SD”, którzy w noc sylwestrową mieli zjawić się w ośrodku w Pessaari celem
wyciągnięcia ostrych konsekwencji wobec komendanta szkoły „podejrzanego
o współpracę z wywiadem radzieckim”. Dwaj z nich byli Łotyszami, walczą-
cymi w jednym z samodzielnych pododdziałów brygady. Szefowi II wydziału,
od pewnego czasu starannie poszukującemu kandydatów do przeprowadzenia
operacji „Dosiego Roku”, od razu rzucili się w oczy ci dwaj w średnim wieku,
dosyć ładnie spisujący się w walkach, wysocy, szczupli mężczyźni o wąskich,
długich czaszkach, włosach koloru słomy i wodnistoniebieskich oczach. Nie-
stety, obu Łotyszów - posługujących się w brygadzie pseudonimami „Rudi” i
„Karl” - cechował pewien istotny brak: słabo znali niemiecki, ale z braku
czegoś lepszego...
Na tych dwóch partyzantach skończyły się możliwości kadrowe kapitana
Piatkina. Brakowało wciąż tego trzeciego, kto miałby i odpowiednią powierz-
chowność, i biegle mówiłby po niemiecku, i co najważniejsze, którego walory
osobiste gwarantowałyby pomyślne wykonanie niebezpiecznego zadania. Nie
pozostawało zatem nic innego, jak zwrócić się do towarzysza „Wiktora” w
Pskowie o udzielenie pomocy, o „wypożyczenie” potrzebnego człowieka.
Tymczasowo „odkomenderowanym” okazał się wkrótce inżynier Dymitr
Szmygin, pracownik elektrowni miejskiej. Mówił doskonale po niemiecku,
znał ten język jeszcze z okresu I wojny światowej, kiedy jako żołnierz armii
carskiej dostał się do niewoli i przez kilka lat przebywał w obozie jenieckim.
Inżynier, mimo pozornej flegmy i ociężałości, odznaczał się niepospolitą od-
wagą i opanowaniem. Pod nosem okupanta udało mu się na przykład założyć
w warsztatach elektrowni montownię radiostacji dla działających w obwodzie
oddziałów partyzanckich.
Wyłoniła się jednak poważna trudność ze sprowadzeniem Szmygina.
Zniknięcie jego z Pskowa niechybnie pociągnęłoby za sobą represje Niemców
wobec żony i dzieci. Ale i na to, dzięki pomysłowi Gieorgija Iwanowicza,
znalazła się rada - ustalono, że Dymitr Szmygin zostanie „przypadkowo roz-
strzelany” przez Niemców...
Inżynier przed wyjściem z mieszkania, ze specjalnie przysłanym po niego
„leśnym chłopcem”, przebrał się, pozostawiając w domu ubranie, w jakim
codziennie udawał się do pracy, oraz swą kennkartę. Tej samej nocy w pod-
miejskich gliniankach, gdzie okupant zazwyczaj dokonywał masowych egze-
kucji ludności, stała się dziwna rzecz. Jeden ze szczególnie zmasakrowanych
trupów w tajemniczy sposób zmienił ubranie, przy czym w marynarce jego
znalazły się dokumenty świadczące o tym, że Niemcy wśród wielu innych
osób rozstrzelali jednego z pracowników okupacyjnego zarządu miejskiego,
inżyniera pskowskiej elektrowni Szmygina...
W pierwszym rzędzie należało teraz wytypowanym ludziom poprawić
kondycję. Na pierwszy rzut oka bowiem obaj partyzanci po niełatwym, peł-
nym walk i wyrzeczeń życiu leśnym, a Szmygin po przeszło dwuletniej, gło-
dowej wegetacji pod okupacją hitlerowską, bardziej przypominali kandydatów
do sanatorium niż pełnych krzepy, rumianych, korzystających ze wszystkich
dóbr doczesnych oficerów SD. Na rozkaz dowódcy brygady kucharz obozowy
miał obowiązek karmienia całej trójki wszystkim, co było najlepszego w
skromnym składzie żywnościowym: zdobytymi na Niemcach konserwami
mięsnymi i rybnymi, tłuszczem, czekoladą. W okolicznych wsiach kupiono
wołowinę, prosiaka i kilka kurczaków. Uznano nawet za konieczne ulokować
ich razem w specjalnie odgrodzonym miejscu w ziemiance sztabowej i wpro-
wadzić tam bezwzględnie obowiązujący porządek dzienny, przypominający
warunki sanatoryjne: pobudka o godzinie 8, po 14 godzinny odpoczynek po-
obiedni, capstrzyk o godzinie 22.
W tym porządku dziennym mieściły się też godziny tak zwanego wyszko-
lenia bojowego, prowadzone pod ścisłym nadzorem kapitana Piatkina. Skła-
dały się na nie kierowane przez Szmygina ćwiczenia nad przyswojeniem sobie
właściwego akcentu, „wkuwanie” na pamięć najczęściej używanych zwrotów
w potocznej niemczyźnie, nauka obowiązujących w Rzeszy zwyczajów towa-
rzyskich. Stale aż do znudzenia powtarzano szczegóły operacji, a także roz-
wiązywano wiele praktycznych problemów, na przykład takich, jak zachowa-
nie się w razie zatrzymania grupy przez patrol garnizonowy jeszcze przed
wejściem do szkoły czy postępowanie w przypadku zetknięcia się jej na tere-
nie z prawdziwymi oficerami SS.
W czasie tych praktycznych zajęć Piatkin i Szmygin zwracali szczególnie
dużą uwagę na takie, zdawałoby się, drobiazgi, jak odpowiedni wyraz twarzy,
postawa, sposób chodzenia czy siedzenia przy stole, częstowania papierosami,
podawania ognia itp.
Pozostawało jeszcze jedno niesłychanie ważnej zadanie: umundurowanie i
wyekwipowanie grupy. W tym kapitan nie pozwolił się przez nikogo zastąpić.
Znów zamknąwszy się w swym „laboratorium” i surowo zabroniwszy niepo-
kojenia siebie pod jakimkolwiek pozorem, Gieorgij Iwanowicz wybrał wśród
swych „skarbów” mundury, bieliznę, obuwie, czapki, pasy, niezbędne dys-
tynkcje i odznaki, torby polowe i na dodatek pejcze. Pamiętał też o takich
drobiazgach, jak notesy, pióra wieczne, chustki do nosa, wygrzebał skądś
dwie paczki papierosów francuskich „Gitanes”, a nawet butelkę berlińskiej
wody kolońskiej. Mundury trzeba było dopasować, dokładnie oczyścić, to i
owo zacerować, przeszyć.
Najmniej kłopotów miał kapitan z przygotowaniem dokumentów. Zrzucił
je po prostu w specjalnym zasobniku samolot z Wielkiej Ziemi. Centrala w
Moskwie, poinformowana drogą radiową, wyraziła zgodę na przeprowadzenie
operacji i przesłała czyste blankiety potrzebnych dokumentów. Należało tylko
wpisać dane personalne i wkleić zdjęcia. Szmygin został hauptsturmführerem
Eberhardem, Rudi i Karl - untersturmführerami Zellerem i Waechterem.
Po którymś z rzędu drobiazgowym sprawdzeniu, czy w ostatniej chwili nie
pominięto czegoś w wyekwipowaniu trójki, po generalnej repetycji mającej
wskazać, czy grupa ściśle przyswoiła sobie założenia instrukcji, wszyscy byli
już gotowi do wyjazdu. We wsi Welten, o 35 kilometrów od Pessaari, Piatkin
obrał mieszkanie pewnego znanego sobie towarzysza na „podstawę wyjściową
do natarcia” na ośrodek szkoleniowy Abwehry. Jednak tuż przed wyrusze-
niem, rankiem 26 grudnia, zjawiła się niespodziewanie w obozie goniąca
resztkami sił i zatrwożona, czy nie przychodzi za późno, łączniczka Liza.
Przyniosła ze sobą nadzwyczajne, pilne doniesienie od Łazarewa. Treść jego
meldunku wprowadzała pewne ważne zmiany do opracowanej już akcji.
Niemców trzeba było zawiadomić o pewnym rzekomo zaistniałym wydarze-
niu, gdyż w innym wypadku cały plan skazany byłby z góry na niechybne
fiasko...
NIEPRZEWIDZIANE KOMPLIKACJE
Wigilia Bożego Narodzenia w kasynie oficerskim „Sonderschule”. Na sali
rojno, gwarnie, świątecznie. Zapalona choinka, chóralnie śpiewane kolędy,
wspólna, obficie zakrapiana kolacja zorganizowana przez komendę dla wy-
kładowców, instruktorów oraz oficerów i podoficerów kadry. Beztroski na-
strój jeszcze bardziej wzmaga alkohol na stołach. Wszystko w ten wieczór
pozwalało choćby na krótko nie myśleć o coraz bardziej dotkliwym laniu,
jakie niezwyciężonemu dotąd na wszystkich frontach Wehrmachtowi spra-
wiała idąca niepowstrzymanie naprzód Armia Czerwona. Pozwalało zapo-
mnieć, że zaledwie w ciągu dwóch lat zdobywcy prawie całej Europy wyparci
zostali do pogranicznych rejonów ZSRR, prawie tam, skąd wyruszyli. I mimo
wszystko pragnęło się wierzyć, że karta jeszcze odwróci się...
Lessner-Łazarew podszedł do bufetu, przy którym zauważył kilku kolegów
ze swej kompanii. Pamiętając o tym, po co znalazł się w Pessaari, feldwebel
musiał dążyć do nawiązania jak najszerszych znajomości, do zyskania sobie
popularności. Zbliżając się do kontuaru z uszanowaniem usunął się na bok
przepuszczając zastępcę komendanta, leutnanta Bruno Petersena, z którym nie
miał dotąd sposobności służbowego zetknięcia się. Leutnant usiadł przed bu-
fetem na wysokim krzesełku barowym, wyciągnął papierośnicę i zaczął szu-
kać zapałek w kieszeni, gdy obserwujący go feldwebel szybko pobiegł i
usłużnie pstryknął mu przed nosem zapalniczką. Petersen przypalił, wymam-
rotał coś w podziękowaniu, spojrzał na nie znanego młodego podoficera o
ładnej inteligentnej twarzy. Tłumiąc czkawkę gestem ręki zaprosił go, by zajął
wolne miejsce.
- A jak to się stało, że cię dotąd nie widziałem? Chyba nowicjusz, co? -
zapytał.
Lessner-Łazarew przepisowo wymienił swe nazwisko i funkcję. Petersen
zmrużył oczy, jak gdyby kojarząc sobie coś z tym nazwiskiem, i bardziej
uważnie spojrzał na Łazarewa.
- Ach, to ty? Prawda, coś niecoś słyszałem ostatnio ciekawego o tobie... -
przerwał, z trudem usiłując sobie coś przypomnieć.
Wypiwszy podany mu przez barmana arak Petersen nagle zbladł, na czoło
wystąpiły mu grube krople potu, głowa ciężko spadła mu na piersi. Zdążył
jednak jeszcze ocknąć się, kilka razy mocno zaciągnąć się papierosem i zapła-
cić. Wreszcie niezdarnie zszedł z wysokiego krzesełka i skierował się ku wyj-
ś
ciu z kasyna.
Odprowadziwszy swego przełożonego do drzwi Łazarew zastanawiał się
nad tym, co ostatnio mógł słyszeć zastępca komendanta o niedawno służącym
tu dowódcy plutonu wartowniczego, jednym z kilkunastu podoficerów w
szkole. Raptem zauważył na podłodze upuszczony przez Petersena kalenda-
rzyk. Podniósł go i szybko wybiegł na dwór, by zwrócić zgubę właścicielowi.
Nie znalazłszy Petersena na słabo oświetlonym dziedzińcu, podążył w kie-
runku jego mieszkania. Tuż przed wejściem do domku leutnant leżał na
ś
cieżce i mrucząc coś pod nosem, z trudem usiłował wstać. Łazarew wziął go
pod ramię, oczyścił ze śniegu i wprowadził do pustego mieszkania.
- Dobry chłopiec z ciebie - powiedział Petersen, chowając oddany kalen-
darzyk. - Tak zawsze trzeba postępować z przełożonym. Porządek musi być.
Wiesz co, napijemy się na to konto - zaproponował nieoczekiwanie, podcho-
dząc do oszklonej szafy, gdzie stała pękata butelka hiszpańskiego rumu.
- Czy nie za dużo dla pana, Herr Leutnant? - zapytał bez większego prze-
konania Łazarew.
- Jesteś po prostu głupi! - Petersen machnął ręką. - Dzisiaj robię wyjątek, a
w ogóle, jak śmiesz zwracać uwagę oficerowi? Mam ochotę na rum, cóż w
tym dziwnego. Rum, rozumiesz, świetny trunek! Piję wcale nie ze słodkiego
ż
ycia, ale co ty możesz wiedzieć... Łazarew napełnił kieliszek oficera i sam
skosztował płynu jednym łykiem.
- Ty wiesz swoje i ja wiem swoje - ciągnął bez sensu Petersen. - Dwa dni
temu przyjechał tu pułkownik Campe z Berlina, taki nadęty ważniak. I mnie,
mnie oficerowi „Ajzsargów”, mnie od lat zwalczającemu komunizm, robił
różne wymówki. Jesteś dobry chłopak, to ci powiem: on mi nie wierzy! Stale
coś wynajduje, kręci nosem, podejrzewa, że ja... Ale ty nic nie wiesz, za mło-
dy jesteś. Ja jednak udowodnię, że to właśnie on ma nieczyste sumienie. -
Petersen przerwał zastanawiając się, czy nie za dużo powiedział.
Łazarew współczująco uśmiechnął się i prowokował rozmówcę do dal-
szych zwierzeń:
- No cóż, trzeba powiedzieć trudno, bo co pan może zrobić inspektorowi aż
z Berlina?
- Nie, nie masz racji - usłyszał w odpowiedzi. - Mogę coś zrobić, i to wiele.
Spisałem sobie numery teczek, jakie pan oberst przeglądał i z których sobie
coś długo notował. No, niech teraz tylko ktoś o tym wszystkim dowie się z
RSHA, to wtedy z tym Campem potańcują!... Łazarew, który nie pił dużo, ale
za to nieubłaganie dolewał oficerowi, teraz grzecznie wtrącił:
- Tak, ma pan niewątpliwie rację twierdząc, że niekiedy w Wehrmachcie
nie docenia się należycie Niemców spoza Rzeszy, jak pana na przykład pana z
Łotwy czy mnie z Rosji. O, choćby ja! Od dawna nie zważając na niebezpie-
czeństwo, pracowałem dla sprawy Wielkich Niemiec. I w rezultacie co? Do-
służyłem się wysokiego stopnia podoficera... To ma być wdzięczność, doce-
nianie ludzi?... Petersen, zdawający się już zasypiać nad którymś tam z rzędu
kieliszkiem rumu, niespodziewanie ożywił się:
- Słusznie rozumujesz chłopcze. Powiem ci coś jeszcze, bo podobasz mi
się. Akurat wczoraj byłem w gabinecie Krebsa, tego karierowicza i pupilka
inspektora z Berlina. Właśnie wtedy zameldował się podoficer... zaraz, jak mu
tam, chyba Lutze, tak na pewno Lutze. Przychodzi więc i powiada, że ty wcale
nie jesteś Lessner czy Łazarew. On ciebie podobno pamięta z ROA, już nie
wiem, z którego batalionu. W każdym razie ten Lutze służył krótko w tym
batalionie przed skierowaniem do nas, ale nie to jest ważne. On mówi, że ty
się wówczas inaczej nazywałeś... To dopiero byłby dobry kawał! - roześmiał
się niezbyt przytomnie Petersen. - Dowódca plutonu wartowniczego Lessner
nie jest tym, za którego się podaje. Wyobrażasz sobie?...
Lejtenantowi Łazarewowi naraz przebiegły po plecach ciarki! Tylko tego
brakowało, żeby go teraz rozpoznano. Opanowawszy się i z najbardziej zimną
krwią rzekł:
- Przecież to bzdura! Pan major Krebs na pewno nie uwierzył...
- Nie, nie! - przerwał szybko Petersen. - Krebs nie uwierzył, ale... Jesteś
porządny chłopiec, powiem ci otwarcie. U nas nie ma wyjątków. Na razie
niczego się nie bój, rób dalej swoje. Będą tylko ciebie obserwować i jeśli coś
stwierdzą, to... No, nie chciałbym być wówczas w twojej skórze. Ale nie
martw się, ten Lutze znany jest z takich kawałów. Na pewno wymyślił sobie
całą historię, żeby zarobić na urlop. Nie wyglądasz na bolszewickiego prowo-
katora. Krebs - leutnant machnął ręką lekceważącym gestem - ma inne sprawy
na głowie. Za miesiąc wyjeżdżamy stąd, a on do tego czasu chce jeszcze do-
stać order i awans. Campe mu powiedział, że gdzieś w tych stronach działa
jakiś as rosyjskiego wywiadu. Za jego schwytanie Berlin obiecuje złote góry.
Krebs zapalił się do tej roboty i wierzy, że właśnie jemu przypadnie nagroda!
Łazarew zaczął intensywnie myśleć. Za siedem dni ma odbyć się operacja.
W żadnym przypadku nie może tu być Krebsa, w przeciwnym razie nie ma co
marzyć o służbie w noc sylwestrową. Z Lutzem na razie pół biedy. Zanim
zdążą sprawdzić jego oświadczenie, uzyskać nowe informacje i świadków,
upłynie na pewno trochę czasu.
Leutnant dostrzegł zasępioną twarz Łazarewa. Klepnął go po ramieniu i
pocieszająco powiedział:
- A ty się jednak martwisz, ambitny jesteś. To ładnie z twojej strony. Jak
jutro spotkasz tego donosiciela, jak mu tam, Lutze, to powiedz mu parę słów.
Ja go i bez tego wyślę na urlop, niech jedzie do swojej Trudy. Co ci jeszcze
chciałem powiedzieć - Petersen zastanowił się. - Aha, nalej ostatni kieliszek i
uciekaj stąd!
Po chwili oficer z trudem podniósł się z krzesła, chwiejnym krokiem do-
brnął do tapczanu i runął nań jak długi. Łazarew zgasił światło i bezszelestnie
opuścił pokój. Na dworze uderzył go w twarz mroźny powiew rześkiego po-
wietrza. Z kasyna dolatywał głos śpiewających Niemców.
Nazajutrz, w pierwszy dzień świąt, Łazarew wyszedł na spacer do wsi.
Korzystając z okazji wstąpił do domu Karlisa i zakomunikował mu, że jak
najszybciej musi zobaczyć się z Lizą. Stary nie miał zwyczaju zadawania
zbędnych pytań. Zrozumiał, że człowiek, którego zarekomendował towarzysz
„Wiktor”, ma widocznie coś bardzo ważnego do przekazania. Tego samego
dnia w Pessaari zjawiła się wezwana w trybie alarmowym Liza.
Przed zapadnięciem zmroku łączniczka wyjęła z dziupli sosny kartkę z na-
stępującym meldunkiem do kapitana Piatkina: Zaczyna być gorąco. Krebs jest
na moim tropie. Rozpoznał mnie podoficer Lutze, jestem obserwowany. Po-
wierzenie mi służby oficera dyżurnego 31 grudnia stoi pod znakiem zapytania.
Krebsa należy na tę noc koniecznie wyciągnąć z „Lorelei”. Ustaliłem, że jest
on osobiście zainteresowany w ujęciu Petakona. Wykorzystajcie radiostację
Kowalowa. Operacja uda się, jeśli będzie w szkole Petersen. Wie dużo jako
zastępca Krebsa. Ł.
Po rozszyfrowaniu meldunku szef II wydziału brygady wezwał radzistę
Wieresajewa i polecił mu nadać w imieniu Kowalowa następującą depeszę:
Bardzo pilne! 31 grudnia w godzinach 21- 24.00 przylatuje z Moskwy Peta-
kon. Rejon zrzutu - polana leśna w pobliżu wsi Waagala. Jeśli zawczasu rejon
ten otoczycie odpowiednimi silami, będzie okazja ujęcia rosyjskiego pułkow-
nika. Działajcie szybko! Kowalow.
Dopiero teraz można było wyruszyć do Welten. O świcie 27 grudnia zała-
dowano na zaprzężone w trójkę rączych koni sanie ciężki kufer, zawierający
cały ekwipunek „oficerów SD”. Na kufrze usiadł mający powozić Gieorgij
Iwanowicz. Z jego lewej strony zajęła miejsce blada, wychudła, nieruchomo
spoglądająca w śnieżną dal Wiera. Z tyłu rozsiedli się Szmygin, Rudi i Karl.
Obok każdego z nich leżały gotowe do strzału pistolety maszynowe, a w sia-
nie pod nogami znajdowała się ponadto skrzynka granatów. W odległości
kilometra przed saniami miała posuwać się silna grupa ubezpieczająca, złożo-
na z najbardziej doświadczonych partyzantów.
Stojący przed ziemianką sztabową w otoczeniu oficerów i zwiadowców
dowódca brygady, pułkownik Aleksiejew, pożegnał kawalkadę podniesieniem
ręki.
- Szczęśliwej drogi, towarzysze! - powiedział ciepło. - Wracajcie zdrowi!
Piatkin szarpnął lejcami. Wypoczęte konie ostro ruszyły do przodu. Na drodze
sanie mknęły jak huragan. Rozpoczęła się operacja „Dosiego Roku”.
SYLWESTROWI GOŚCIE
- Sieg heil! Sieg heil! Sieg heil!...
W głośniku radiowym na wartowni słychać było transmisję wiecu nowo-
rocznego w hali berlińskiego Pałacu Sportowego. Po ogłuszających rykach
tłumu i marszach wojskowych włączył się ze studia spiker, uroczyście zapo-
wiadając, że za piętnaście minut doktor Goebbels wygłosi przemówienie do
narodu niemieckiego i żołnierzy Wehrmachtu wykonujących zadania bojowe
na wszystkich frontach Europy.
Pełniący służbę oficera dyżurnego w „Sonderschule” feldwebel
Lessner-Łazarew spojrzał na zegarek i zbudził drzemiącego na kanapie swego
pomocnika, obergefreitra Dutschke.
- Pójdziecie do kasyna, znajdziecie na sali leutnanta Petersena i zamelduje-
cie, że za kwadrans ma w radio przemawiać pan minister Goebbels. Chcę
wiedzieć, czy w związku z tym pan komendant nie będzie miał dla mnie ja-
kichś specjalnych poleceń? Odpowiedź niezwłocznie przetelefonujcie mi,
będę czekał. Przy okazji zajrzyjcie też do kuchni i powiedzcie szefowi, aby
przyniesiono nam na czas kolację. Wszystko jasne?
- Tak jest!
Po wyjściu obergefreitra Łazarew otworzył drzwi do sąsiedniej izby i za-
prosił do siebie dowódcę warty, unterfeldwebla Mitthofa, w celu wspólnego
wysłuchania tego, co miał niebawem powiedzieć minister propagandy Rzeszy.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy na stoliku Łazarewa rozległ się
ostry dzwonek telefonu. Mówił z kasyna obergefreiter Dutschke:
- Herr Feldwebel, melduję, że leutnant Petersen jest, jakby to powiedzieć,
bardzo rozbawiony po kolacji. O przemówieniu radiowym już wie i nie ma dla
nas żadnych poleceń. Poza tym rozkazał mi wynieść się do wszystkich dia-
błów! Chciałbym teraz pójść na kolację. Łazarew, chociaż usłyszał głos tylko
swego pomocnika, zerwał się na równe nogi i ze słuchawką przy uchu stanął
na baczność, przybierając poważny wyraz twarzy. Obserwujący go dowódca
warty nie mógł powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.
- Zrozumiałem! - krzyknął Łazarew do słuchawki, gdy Dutschke wyłączył
się. Mimo że nikt mu już nie odpowiadał, mówił dalej stanowczym głosem: -
Tak jest, zrozumiałem. Rozkaz! Powtarzam: natychmiast wyjechać saniami.
Tak, rozumiem, saniami ze względu na zaspy na drodze. Wyjechać do bata-
lionu SS we wsi po trzech panów oficerów. Natychmiast idę po sanie i wyjeż-
dżam! Po powrocie zaraz zamelduję! Na nieme pytanie kolegi Łazarew wyja-
ś
nił:
- Dzwonił Petersen. Kazał mi wyjechać saniami do wsi po jakichś ważnych
oficerów. Przyjechali dzisiaj z Rygi na inspekcję. Chcą spędzić noc u nas, a
nie w batalionie. Ponieważ nie znają hasła, trzeba po nich wyjechać. Tak mi
się nie chce wyruszać w tę lodowatą noc - westchnął.
- Trudno, nic nie poradzisz, służba - zauważył ze współczuciem Mitthof. -
A oni też nie mieli kiedy przyjechać...
- Diabli nadali - odparł zirytowany Łazarew, wkładając płaszcz. - Zamiast
człowieku bawić się, trzeba tłuc się gdzieś po tych przeklętych wertepach. Jak
wróci mój pomocnik, proszę mu powiedzieć, gdzie pojechałem. Niech nie
opuszcza dyżurki. Przypuszczam, że za jakąś godzinę będę z powrotem.
Część!
- Weź na wszelki wypadek pistolet maszynowy - podpowiedział Mitthof. -
Nigdy nic nie wiadomo.
- Masz rację - zgodził się Łazarew.
Była dokładnie godzina 23.00, gdy przed domkiem Petersena zatrzymały
się sanie. Wysiadło z nich trzech wysokich, szczupłych mężczyzn w mundu-
rach oficerów SD. Towarzyszący im Łazarew wybiegł na ganek i nacisnął
guzik dzwonka.
Po chwili w lekko uchylonych drzwiach ukazała się głowa ordynansa, sze-
regowca Vogtmanna, estońskiego Niemca. Zasadnicze jego zadanie polegało
na dokładnym obserwowaniu i donoszeniu o wszystkim, co wydawało się
podejrzane w postępowaniu Petersena. Tego rodzaju nieomal jawne śledzenie
nie należało w wywiadzie Wehrmachtu do spraw niezwykłych.
Zirytowany tym, że blisko północy zerwano go ze snu, Vogtmann na wi-
dok nie znanego podoficera niezbyt grzecznie warknął:
- Pana leutnanta nie ma w domu. Nie wrócił jeszcze z kasyna. Nie mamy o
czym rozmawiać...
Chciał zatrzasnąć drzwi, ale Łazarew zdążył wepchnąć koniec buta za próg
i odsunąć ordynansa pod ścianę. Momentalnie cała czwórka znalazła się w
pokoju zastępcy komendanta.
- Co bydlaku, nie widzisz, kogo masz przed sobą?! - krzyknął ostro Szmy-
gin, przeistaczając się w jednej sekundzie w hauptsturmführera Eberharda. -
Co to za porządki? Ordynans struchlał na widok trzech oficerów służby bez-
pieczeństwa Rzeszy. Stuknął obcasami, pokornie stając na baczność.
- Zaprowadź do gabinetu! - polecił feldwebel. - Tam panowie zaczekają,
dopóki nie sprowadzę leutnanta.
Oho, zaczyna się ciekawie - pomyślał z ulgą ordynans. - Centrala nareszcie
przysyła kogoś z góry, żeby zrobić porządek z tym Petersenem. Widocznie
musiał poskutkować mój ostatni raport...
- Chciałbym wyjaśnić - zaczął niepewnie Vogtmann - że ja...
- Co ty? - przerwał mu Szmygin. - Dyscypliny nie znasz. O tym chciałeś
powiedzieć? Już my ciebie nauczymy szacunku. Na front pójdziesz, szcze-
niaku! Tam jest twoje miejsce, a nie tutaj!
- Hauptsturmführer, pozwolę sobie zameldować...
- Milczeć! Ani słowa! Wynoś się natychmiast do swojej izby i nie prze-
szkadzaj! - Szmygin wskazał mu pejczem drzwi. Ordynans wycofał się nie-
zwłocznie zupełnie zdruzgotany kategorycznym tonem oficera. Nie spodzie-
wał się, że on - konfident, szczerze oddany inspektorowi Abwehry, któremu
przesyłał tajne raporty - zostanie tak potraktowany przez przedstawicieli SD.
Zagryzł z wściekłości wargi i zamknął się w swoim maleńkim pokoju. Nic
mnie więcej nie obchodzi - pomyślał, tłumiąc w sobie gniew. - Niech się teraz
sam Petersen gimnastykuje, ale na front nie pójdę...
Korzystając z nieobecności ordynansa Rudi i Karl poprzecinali przewody
telefoniczne i ukryli leżący na tapczanie pistolet.
Po upływie kilkunastu minut w otwartych drzwiach stanął wyprężony Ła-
zarew, a obok niego wynurzył się z cienia wyraźnie zakłopotany leutnant Pe-
tersen. Na widok czarnych mundurów i obcych twarzy oficer zbladł i wycią-
gnął ramię.
- Heil Hitler!
- Heil! - odpowiedział niedbale Szmygin, zachęcając ruchem ręki leutnan-
ta, by zajął miejsce przed biurkiem. Petersen, zamroczony nieco alkoholem,
poruszał się jak automat.
- Gdzie jest komendant? - zapytał hauptsturmführer.
- Wyjechał trzy godziny temu na akcję do wsi Waagala...
- Chodzi o Petakona?
Leutnant potwierdził ruchem głowy. Jeszcze był zaskoczony i nie wiedział,
co ma oznaczać ta wizyta w środku sylwestrowej nocy.
- A pan, jego zastępca, co w tym czasie robi? - Szmygin spojrzał na Peter-
sena surowym wzrokiem.
- Bal sobie urządza, pije, demoralizuje podwładnych złym przykładem...
Teraz już rozumiem, dlaczego u was zdarzają się takie skandaliczne wypadki!
- Przepraszam, nie wiem, o co chodzi - zdobył się na odwagę leutnant. -
Jestem zastępcą komendanta i mam prawo wiedzieć, skąd panowie przyjecha-
li. Jak dotąd, podlegamy centrali Abwehry. Szmygin podniósł się z krzesła i
zapytał:
- Czy otrzymaliście szyfrówkę z Rygi?
- Tak jest! - wtrącił zręcznie Łazarew. - Przed chwilą odebrał ją mój po-
mocnik, obergefreiter Dutschke. Czy mam przynieść?
- Nie, nie potrzeba. Mam inny dokument, który najlepiej rozwieje wątpli-
wości leutnanta - powiedział chłodnym tonem Szmygin. - Zna pan to pismo? -
podał Petersenowi sprawozdanie statystyczne podpisane przez majora Krebsa,
które dwa miesiące temu wręczył on inspektorowi centrali Abwehry w Berli-
nie. Leutnant spojrzał na dokument i niepewnym głosem odparł: - Chwilecz-
kę, no tak, to oryginalny raport Campe, gdy był u nas na inspekcji. Teraz już
rozumiem - uspokoił się. - Ale jak to pismo dotarło do was?
- Pytania ja mam prawo zadawać! - Szmygin podniósł głos i uderzył dłonią
w biurko. - Dokument znaleźliśmy przy zatrzymanym agencie wywiadu ro-
syjskiego. Co prawda figuruje na nim podpis majora Krebsa, ale pan, jako
jego zastępca, ponosi w tym przypadku odpowiedzialność na równi z nim. Nie
muszę chyba specjalnie tłumaczyć, czym to pachnie? Z upoważnienia szefa
wydziału czwartego zarządu Sicherheitdienst w stolicy mam przeprowadzić
ś
ledztwo w tej dosyć zagadkowej sprawie. Dowód jest niezbity. Albo pocią-
gniemy pana do odpowiedzialności za zdradę tajemnicy państwowej, albo... -
Szmygin przerwał, spoglądając badawczo na przybitego leutnanta.
- Albo co? - wykrztusił przestraszony Petersen. - Zawsze służyłem ze
wszystkich sił führerowi i Niemcom. Nie ponoszę żadnej winy, to jakieś nie-
porozumienie!
- Może pana uratować tylko całkowita szczerość. Bardzo nas interesuje,
jaką drogą i za czyim pośrednictwem tajemnice Abwehry przenikają do wro-
ga? Już najwyższy czas, żeby raz na zawsze skończyć z takimi skandalami.
Reichsführer Himmler na ostatniej odprawie w RSHA w jak najbardziej kate-
goryczny sposób potępił karygodny bałagan w organach Abwehry. Wyciągnę-
liśmy z tej odprawy odpowiednie wnioski. Wobec zdrajców będziemy bezli-
tośni!
- Jeszcze raz oświadczam, że za zagubienie dokumentu nie ponoszę żadnej
odpowiedzialności! - wykrzyknął pobladły Petersen. - Nie miałem z tym pi-
smem nic wspólnego. Wszystkiemu winien jest Campe. Nie wiem, czy mogę
mówić o pewnych sprawach w obecności feldwebla Lessnera...
Szmygin uśmiechnął się znacząco.
- Szkoda, że nie zna pan dobrze swoich podwładnych. On jest nie tylko
poza kręgiem jakichkolwiek podejrzeń, ale także bez obaw można przy nim
mówić o sprawach, które pana zdaniem są znane tylko nielicznej grupie per-
sonelu szkoły. Więc co z tym pułkownikiem? Na jakiej podstawie pan go po-
dejrzewa? Ważne są tylko dowody, a nie przypuszczenia. Słucham.
- Campe był tutaj tydzień temu i kazał sobie podać charakterystyki naszych
wychowanków w „Russland-Mitte”...
- Co znowu za charakterystyki? - zainteresował się z obojętnym wyrazem
twarzy Szmygin.
Petersen poruszył się niecierpliwie. Skwapliwie zapalił podanego mu pa-
pierosa i wyrzucił jednym tchem:
- Nie wiem, czy może być coś bardziej cennego niż te charakterystyki.
Chodzi o naszych najlepszych absolwentów, skierowanych po przeszkoleniu
do oddziału rozpoznawczego „Russland-Mitte”...
- No i co? - nalegał hauptsturmführer. Cóż w tym dziwnego? Miał chyba
prawo to zrobić?
- Owszem, miał. Ja jednak uważam, że ten Campe to podejrzana sztuka.
Jest w jego zachowaniu coś, co rzuca się w oczy. Na wszelki wypadek zapisa-
łem sobie pseudonimy tych absolwentów. Jeśli w najbliższym czasie któryś z
nich zostanie ujęty przez kontrwywiad rosyjski, będzie to dla mnie oczywi-
stym sygnałem, że Campe działa na rzecz wroga, że przekazuje informacje,
które udostępniamy mu tutaj. Tak mogło być, ze sprawozdaniem statystycz-
nym...
- A gdzie jest ten spis? Niech pan pokaże, może rzeczywiście posądzamy
pana niesłusznie. Może przy pańskiej pomocy uda nam się zdemaskować bol-
szewickiego agenta? Gdyby tak się stało, czeka pana awans i służba na bar-
dziej odpowiedzialnym stanowisku. Uspokojony Petersen wyciągnął z portfela
gęsto zapisaną kartkę. Szmygin wziął ją do ręki, pobieżnie przeczytał i włożył
do swojej torby polowej.
- To wszystko jest niewątpliwie ciekawe - zauważył hauptsturmführer - ale
jaką mogę mieć gwarancję, że nie wymyślił pan historii z tymi charakterysty-
kami? Wykaz samych pseudonimów jeszcze o niczym nie mówi. Chciałbym
sam zobaczyć te charakterystyki, porównać pseudonimy, potwierdzić pańskie
uwagi na marginesie spisu. W przeciwnym razie zmuszony będę uznać, że w
ten dosyć zręczny sposób chciał pan nas wprowadzić w błąd i odwrócić uwagę
od spraw zasadniczych. Zależy nam na zeznaniach prawdziwych, uprzedzałem
pana na wstępie. Leutnant nie zdradził niepokoju, odzyskał już pewność sie-
bie. Szmygin grał rolę bezbłędnie, nic nie można mu było zarzucić. Przypusz-
czalnie tak właśnie rozmawiałby z oficerem Abwehry autentyczny wysłannik
centrali SD. Inicjatywa była ciągle w jego rękach, wykorzystywał ją w każ-
dym pytaniu.
- Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, to będę mógł przedstawić wyciągi z tych
charakterystyk do wglądu - oświadczył śmiało Petersen. - Krebs zostawił mi
klucz do swego mieszkania. Wiem, że tam jest ukryta szafa pancerna. Major
przechowuje w niej broń i niektóre podręczne dokumenty, potrzebne na wy-
padek pilnej pracy w domu. Budynek jest zresztą strzeżony - dodał leutnant. -
Nie wykluczam, że znajdziemy tam interesujące pana dokumenty. Proszę
bardzo, możemy tam zaraz pójść...
- A kiedy przypuszczalnie wróci Krebs? - zapytał Szmygin.
- Trudno mi powiedzieć, chyba za dwie godziny. Czy woli pan poczekać?
Hauptsturmführer spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta
czwarta. Czy warto ryzykować? Szmygin zamienił z feldweblem kilka słów,
rozmawiali szeptem, ale Petersen od razu zorientował się, że oficer SD wy-
raźnie uzależnia swą decyzję od stanowiska Lessnera. A więc to tak wygląda -
pomyślał zdumiony leutnant. - Ten niby nadwołżański Niemiec, rzekomo
podoficer policji okupacyjnej, na pewno nie jest tym, za kogo się podaje. Nie
ulega teraz wątpliwości, że od początku grał podwójną rolę. Jakże śmieszne
były podejrzenia podoficera Lutze! Lessner to członek centrali SD, specjalnie
skierowany do „Sonderschule”. Przybył na pewno po to, by obserwować ka-
drę szkoły, by rozpoznać kanały przeciekania informacji... To odkrycie zupeł-
nie zdetonowało Petersena.
- Uważam, że możemy iść! - powiedział feldwebel. - Szkoda czasu.
Na widok Petersena i oficerów SD wartownik przed domem Krebsa wy-
prężył się i stuknął obcasami. Po chwili wszyscy byli już w przytulnym
mieszkaniu komendanta „Lorelei”. Leutnant odsunął kotarę i po krótkiej ma-
nipulacji otworzył pancerną szafę. Na półkach leżały różne dokumenty: teczki
personalne, skoroszyty wypełnione meldunkami, sprawozdania, bruliony z
tajnymi notatkami...
Szmygin jednym rzutem oka ocenił wartość tego bogactwa.
- Czy nie sądzicie, że przechowywanie tylu ważnych dokumentów w
mieszkaniu jest wyraźnym naruszeniem obowiązujących przepisów? - zwrócił
się do towarzyszących mu oficerów.
- Na pewno, hauptsturmführer! - przyznał lakonicznie untersturmführer
Zeller. - To jest niedopuszczalne!
- Ja też tak uważam - dodał Petersen - proszę, oto są charakterystyki, o
które panu chodziło - podał Szmyginowi plik starannie złożonych papierów. -
Może pan porównać pseudonimy z moim wykazem. Jestem przekonany, że
nie znajdzie pan żadnego błędu.
- Dobrze, sprawdzę, ale nie tutaj - oświadczył z namysłem hau-
ptsturmführer. - Sprawa nabiera innego charakteru. Teraz już nie mam żad-
nych wątpliwości, że nie ponosi pan żadnej winy za zagubienie dokumentu,
który dziwną drogą trafił do rosyjskiego wywiadu...
- No więc - ucieszył się Petersen. - Od razu przecież mówiłem. Ma pan w
ręku klucz do całej zagadki: Krebs i Campe, dobrana para! Przeczuwałem, że
jest coś nienormalnego w tych inspekcjach i nie pomyliłem się.
- Gratuluję! - pochwalił go hauptsturmführer. - Pozostaje nam tylko jeszcze
jedna formalność. Na powrót Krebsa w tym stanie rzeczy nie mam zamiaru
czekać. Widzę celowość innego rozwiązania.
Oficerowie SD z uwagą spojrzeli na swego szefa.
- Na podstawie udzielonych mi pełnomocnictw - oświadczył urzędowym
tonem Szmygin - deponuję w waszej obecności, jako pełnoprawnych świad-
ków, wszystkie dokumenty przechowywane wbrew ustalonym przepisom w
mieszkaniu majora Krebsa! Co innego podręczne notatki i wyciągi, a co inne-
go prywatna tajna kancelaria. To jest karygodne!
- Hauptsturmführer, czy jednak nie warto zaczekać na powrót komendanta?
- zapytał nieśmiało leutnant. - Chodzi przecież o wypadek nadzwyczajny...
- Nie, Krebs do nas przyjedzie! - odparł Szmygin. - Proszę przygotować
jakąś walizkę, zabieramy wszystko! Pan jako świadek i zastępca komendanta
pojedzie także z nami! Petersen zawahał się na moment.
- Teraz, w nocy? Po co? Nie mogę opuszczać szkoły...
- Powiedziałem, że chodzi o formalność - przerwał mu zniecierpliwionym
głosem Szmygin. - Pojedziemy do dowódcy batalionu SS w Pessaari. Oddam
tam dokumenty na przechowanie do rana. Mimo wszystko mam większe za-
ufanie do naszych żołnierzy z SS-Waffen niż do tej zbieraniny w waszej
szkole. To chyba jasne, prawda? A pana przesłucham w charakterze świadka i
natychmiast zwolnię. Rano pod ścisłą eskortą SS udamy się do Rygi z całym
bagażem. Proszę być przygotowanym na kolejne wezwanie razem z majorem
Krebsem.
- Jeśli tak, to wolałbym przyjechać osobno - stwierdził uspokojony Peter-
sen. - Domyślam się bowiem, że po tym, co tutaj panowie ustalili, kariera
Krebsa zakończy się raczej niezbyt przyjemnie...
- Nie tylko Krebsa - wtrącił Lessner. - Pan inspektor Campe, jego przyja-
ciel, także to i owo będzie musiał powiedzieć. Pakowanie dokumentów do
dwóch walizek nie trwało długo. Przed opuszczeniem mieszkania komendanta
„Lorelei” Szmygin polecił feldweblowi:
- Proszę zadzwonić do dowódcy batalionu, sturmbannführera Hartmanna, i
uprzedzić go o naszym przyjeździe. Niech przygotuje osobny pokój i skrzynię
pancerną. Najdalej za pół godziny będziemy u niego... Łazarew wszedł do
sąsiedniego pokoju i po wykręceniu kilku zer, nie słysząc w ogóle odbioru,
powtórzył głośno polecenie. Potem oddał słuchawkę Szmyginowi, który do-
kończył rozmowę:
- Tak, za pół godziny - mówił, robiąc pauzy. - Nie, będzie także twój dobry
znajomy. Znacie się na pewno. Co? Tak, jakiś ciepły pokój. Oczywiście,
przenocujemy. Na miejscu powiem ci resztę. Heil Hitler!
Była godzina 1.20, gdy sanie zatrzymały się przed bramą „Sonderschule”.
Z wartowni wyszedł obergefreiter Dutschke i zaciekawionym wzrokiem obej-
rzał pasażerów.
- Zaraz wracam - poinformował go Łazarew. - Odwiozę tylko panów ofi-
cerów. Później ty pojedziesz po leutnanta Petersena do batalionu, ja będę mu-
siał skontrolować posterunki. Otwórz bramę!
Wartownik sprezentował broń, gdy sanie opuszczały teren szkoły. Przez
kilka minut panowało milczenie. Szmygin poczęstował Petersena papierosem,
a potem zwrócił się do Łazarewa:
- Znacie może krótszą drogę? - Owszem. Trzeba dojechać do skrzyżowania
przed lasem i dalej na przełaj przez pola. Pokażę ci - trącił w ramię milczące-
go żołnierza, który trzymał lejce. Po kwadransie dotarli do skraju lasu. Konie
rwały galopem po wypolerowanej skorupie śniegu.
- Teraz w lewo - podpowiedział leutnant, bacznie obserwując drogę i mi-
jane zagajniki.
- Pan się myli - poprawił go Szmygin. - W prawo i ani słowa więcej!
Petersen odwrócił się gwałtownie i dostrzegł lufę pistoletu wymierzoną
prosto w pierś. Z drugiej strony trzymał go w szachu untersturmführer Zeller.
Zrozumiał. Na czoło wystąpiły mu krople potu, pod czaszką przebiegła prze-
raźliwie jasna myśl...
*
Zebrali się w komplecie przed ziemianką szefa II wydziału. Partyzanci z
zainteresowaniem oglądali oficerów w czarnych mundurach i roztrzęsionego
leutnanta, który z niedowierzaniem wpatrywał się w obce twarze.
Piatkin podszedł do Łazarewa i długo ściskał jego dłoń.
- W imieniu służby wyrażam wam podziękowanie za wzorowe wykonanie
zadania bojowego - powiedział wzruszonym głosem. - Ojczyzna może być z
was dumna! Jeszcze Wiera chce wam osobiście podziękować...
Dziewczyna nie mogła jednak wymówić słowa. Szeroko otwartymi oczy-
ma spoglądała na swego chłopca w niemieckim mundurze z dystynkcjami
feldwebla.
Partyzanci odeszli, pozostawiając w spokoju młodą parę. Czekała ich
ważna praca: nazajutrz miał wylądować samolot z Wielkiej Ziemi...
KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM
POZIOMO: 1) pseudonim konspiracyjny sekretarza miejskiego komitetu partii, działającego w pod-
ziemiu podczas okupacji hitlerowskiej w Pskowie, 4) starszy towarzysz łotewski współpracujący z par-
tyzantami radzieckimi w rozszyfrowywaniu działalności hitlerowskiej „Sonderschule” w Pessaari, 7)
odznaczenie, 9) imię tytułowego bohatera polskich komedii filmowych, 10) pancerz, szyszak, tarcza itp.,
11) pewna suma pieniędzy, 12) tłumaczka kapitana Piatkina, do wojny przewodniczka wycieczek tury-
stów zagranicznych zwiedzających ZSRR, 15) prowizoryczny mostek, 18) miasto w pow. chojnickim,
21) przyrząd do łączenia dwóch elementów, 24) wydawnictwo o charakterze ilustracyjnym, 26) radiote-
legrafista z „Sonderschule II C -Lorelei”, który przeszedł na stronę partyzantów radzieckich, 27) po-
twarz, 28) miasto w RFSRR, wielokrotnie wspominane na stronicach tomiku, 29) machorka, 30) wie-
czysta dzierżawa.
PIONOWO: 1) posag, 2) objaw życia, puls, 3) krążek lub wałeczek z otworem, 4) roślina drzewiasta,
5) rodzaj ciastka z kremem, 6) podziałka mapy, 8) miejscowość kilkakrotnie wspominana w tomiku (al-
bo spód, część naczynia), 13) cios, uderzenie, 14) organ czepny grochu, 16) bywa, że kręci się w oku,
17) ptak śpiewający, 18) świadome, zaplanowane posunięcie, 19) część walki bokserskiej, 20) pniak z
korzeniami, karcz, 21) porozumienie spiskowców, 22) pułkownik hitlerowski, inspektor Abwehry z Ber-
lina, 23) pokrywa na zawiasach, 25) ptak albo owad.
„Zwan”