Tadeusz Ratkowski Hasło 312

background image
background image

U PROGU TAJEMNICY

Instynkt doświadczonego pracownika kontrwywiadu mówił kapitanowi

Piatkinowi, że ma tym razem do czynienia z czymś niezwykłym. Tego wrze-

ś

niowego dnia 1943 roku do ziemianki szefa II wydziału sztabu brygady par-

tyzanckiej, działającej na tyłach frontu na pograniczu RFSRR i Łotwy, w re-

jonie Pskowa, przybyła interesująca grupa. Znany dobrze braci partyzanckiej

siedemdziesięcioletni leśniczy Iwan Stiepanowicz wraz ze swą niewiele

młodszą żoną, uzbrojeni w pistolet maszynowy i parabellum, przybrawszy

wielce groźną minę, przyprowadzili młodego gefrejtra w mundurze Wehr-

machtu.

- Jak wam udało się wziąć go do niewoli? - zapytał staruszków nieco roz-

bawiony tym widokiem kapitan.

- Eh, wcale nie wzięliśmy, co wy, sam się oddał! - odpowiedział z chytrym

uśmieszkiem leśniczy. - Wychodzę dziś rano na obchód rejonu, patrzę, stoi

Niemiec. I co powiecie? Szybko podchodzi do mnie, zdejmuje z siebie broń,

plecak, torbę, pcha mi to wszystko w ręce. Coś mi tam długo gada, trochę po

swojemu, trochę po naszemu. Z tego wszystkiego wreszcie zrozumiałem, że

muszę go zaprowadzić do „russische Partisanen”, bo ma im coś bardzo waż-

nego do powiedzenia. Od razu uważnie rozejrzałem się dokoła, czy to aby nie

jakaś specjalna zaczepka, próbo... próbo...

- Prowokacja - poprawił kapitan.

- No dobra, probokacja, bo może za frycem stoi w lesie stu innych, aby w

ten sposób znaleźć do was drogę. Potem powiadam, że ja skąd, nic nie wiem o

ż

adnych partyzantach, że już za stary na to jestem. A ten nic, tylko dalej swo-

je, dawaj, prowadź go do partyzantów. Ja dalej nic... I tak minęła godzina,

background image

dwie. No to co miałem robić? Widzę, że się lucyfer nie chce odczepić, to

wziąłem do pomocy swoją staruchę i macie, przyprowadziłem go wam...

Niemiec nie wydawał się być swoją sytuacją specjalnie zmartwiony; mało

tego, widać było, że niecierpliwie czeka na rozmowę, że wiele się po niej

spodziewa.

- Wiera! - krzyknął kapitan w głąb ziemianki do swej tłumaczki Orłowej,

do wojny przewodniczki zwiedzających ZSRR wycieczek turystów zagra-

nicznych i biegle stąd władającej między innymi językiem Schillera i Goet-

hego. - Chodź tu, mamy niezwykłego gościa! Porozmawiaj z nim...

Z ziemianki wynurzyła się młodziutka, ładna dziewczyna z zadartym no-

skiem, ubrana w zdobyczną „panterkę” i kokieteryjnie na bok założoną czapkę

futrzaną, spod której wymykały się niesforne, jasne włosy. Wiera zasiadła za

skleconym z desek stolikiem, rozłożyła przed sobą czysty arkusz papieru,

skręciła w kawałku gazety potwornie grubą „kozią nóżkę” z machorki i do-

piero teraz, spojrzawszy na jeńca takim wzrokiem, że ten z miejsca powinien

zapaść się pod ziemię, wypaliła jednym tchem jak z karabinu maszynowego:

- Imię, nazwisko, stopień, funkcja, nazwa i miejsce postoju jednostki, na-

zwisko i stopień dowódcy, stan liczebny, uzbrojenie, zadanie, w ogóle

wszystko, co wiesz! I nie bujać, życie możesz sobie ocalić tylko mówieniem

prawdy!

Niemca nie potrzeba było zachęcać do mówienia: zeznania zaczął składać

tak szybko i szczegółowo, że tłumaczka chwilami zatrzymywała go, nie mo-

gąc dokładnie notować. W pewnej chwili podniesieniem dłoni zupełnie prze-

rwała przesłuchiwanie.

- Gieorgiju Iwanowiczu - zwróciła się do stojącego obok kapitana. - Zdaje

się, że to ciekawa historia. Posłuchajcie!

Klaus Werner, jak wynikała z zeznań, był radiotelegrafistą z „Sonderschule

background image

IIC - Lorelei” we wsi Pessaari, oddalonej około 35 kilometrów od miejsca

postoju brygady. „Lorelei” - to kryptonim ośrodka Abwehry „Rus-

sland-Mitte”, w którym szkolono około 150 szpiegów i dywersantów. Po

ukończeniu kursu ludzi tych przerzucano na zaplecze frontu z konkretnymi

zadaniami. W ciągu kilku miesięcy uczono ich posługiwania się środkami

łączności radiowej, szyfrowania, topografii, sporządzania środków wybucho-

wych, minowania, fałszowania dokumentów, mikrofotografii, słowem

wszystkiego, co musiał znać każdy agent wywiadu samodzielnie działający na

tyłach przeciwnika. Gorzej było z werbunkiem kandydatów do współpracy z

wywiadem hitlerowskim. Stara kadra agentów, rekrutujących się ze środowisk

emigrantów rosyjskich, wyczerpała się już w początkowym okresie wojny. Na

zajętych obszarach ZSRR Niemcy zaczęli szukać przeciwników władzy ra-

dzieckiej spośród elementów zdemoralizowanych, gotowych do zdrady wła-

snej ojczyzny za pieniądze. Zwrócili też uwagę na obozy jenieckie, gdzie nie-

ludzko gnębieni i torturowani żołnierze nie mieli żadnych szans przetrwania.

Niektórzy z nich pozornie ulegali namowom pracowników Abwehry, by tylko

wyrwać się z niewoli. Z takich „agentów” wróg chętnie korzystał, chociaż w

istocie przynosili mu ogromne szkody. Faktycznych zdrajców radziecki

kontrwywiad demaskował bardzo szybko dzięki szerokiej pomocy ludności.

O tych wszystkich bardzo interesujących szczegółach jeniec mówił z dużą

znajomością rzeczy. Sprawiał wrażenie człowieka, który niczego nie ukrywa.

- Zaraz, zaraz, Wiera - przerwał kapitan. - To bardzo ładnie z jego strony,

ale zapytaj go, po co tu przyszedł? Co, nagle zapałał do nas taką miłością?

Dziewczyna powtórzyła pytanie gefreitrowi, który w odpowiedzi w mil-

czeniu wręczył jej wyjęty z portfela list.

Drogi Klausie! - tłumaczyła głośno Orłowa. - Dziękuję Ci za pozdrowienia.

Spieszę Cię zawiadomić, że Ojciec Twój przebywa teraz tam, gdzie dawno już

background image

pojechał wujek Friedrich. Pisze stamtąd że jest mu dobrze, ale chyba lepiej

jest Twojej siostrze Klarze. Ojciec prosił Cię zawiadomić, że wkrótce spo-

dziewa się tam również Ciebie, a to dlatego, że głośni ostatnio wyszukali spis

członków drużyny piłki nożnej z „Minerwy” w Munsterze. Całuje Cię i gorąco

proszę - dobrze zastanów się nad tym, co piszę!

Twoja Hilda.

Niemiec, zauważywszy zdumienie niczego nie rozumiejącej rosyjskiej

dziewczyny, zaczął jej coś szybko, długo i żarliwie tłumaczyć. Wiera raptem

spoważniała, po czym zameldowała kapitanowi:

- To zaszyfrowany list od narzeczonej, który przywiózł mu wczoraj z Ber-

lina kolega, powracający z urlopu na front. Z listu tego wynika, że ojciec

Wernera dostał się do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdyż tam właśnie

osadzono przed wojną za aktywną działalność w partii komunistycznej ich

przyjaciela, używającego pseudonimu „wujek Friedrich”. Ojciec ostrzega

syna, że spodziewa się ujrzeć go wkrótce w obozie, bo „głośni”, co oznacza

gestapo, wydobyli skądś listę członków komórki KPD w fabryce sprzętu ra-

diowego „Minerwa” w Munster, gdzie Wernerowie pracowali do trzydzieste-

go trzeciego roku. Gefreiter powiada, że po dojściu Hitlera do władzy musieli

z ojcem uciekać z Munster i podjąć pracę w zakładach Siemensa w Berlinie,

gdyż palił się im już grunt pod nogami. W Berlinie przy kolejnej totalnej mo-

bilizacji Klausa jako radiotechnika powołano do wojsk łączności i końcu

przydzielono do „Sonderstelle IIC - Lorelei”. Wczoraj, po otrzymaniu tego

listu, Klaus Werner zorientował się, że nie ma ani chwili do stracenia, że dziś

lub jutro przyjdzie po niego gestapo. Jak twierdzi, pozostało mu tylko jedno:

uciekać do radzieckich towarzyszy! Mówi dalej, że wcześniej nie mógł tego

uczynić, zdając sobie sprawę, że faszyści zemściliby się na starym, samotnym

ojcu, który pozostał w Rzeszy, ale teraz nie miał już innego wyjścia... Dla

background image

wprowadzenia w błąd przełożonych i kolegów zostawił list, w którym zawia-

damia, że idzie się utopić w Jeziorze Pskowskim z powodu zawodu miłosne-

go. Wyruszył więc do lasu i postanowił tak długo szukać, aż znajdzie kogoś z

naszych ludzi. Poza tym chcę was poinformować, kapitanie, że może opowie-

dzieć wiele ciekawych rzeczy o „Lorelei”...

W ten sposób oficer kontrwywiadu radzieckiego po raz pierwszy dowie-

dział się o istnieniu w rejonie działania brygady partyzanckiej ośrodka, do-

starczającego wywiadowi hitlerowskiemu fachowo wyszkolonych ludzi, prze-

rzucanych do całej północnej strefy I Frontu Białoruskiego, po raz pierwszy

zetknął się z nazwiskiem swego bezpośredniego przeciwnika, majora Abweh-

ry Krebsa, poznał poszczególnych instruktorów i wykładowców szkoły

szpiegowskiej.

Nastały słotne, chłodne, monotonne dni późnej jesieni. Mimo brzydkiej

pogody przed dobrze zamaskowaną ziemianką sztabową partyzanci ciągle

widywali kapitana, Niemca i tłumaczkę. Ich rozmowy trwały nieomal bez

przerwy. Piatkin dzień po dniu pogłębiał zasób wiadomości o szpiegowskim

ośrodku. Na podstawie zeznań Wernera uzyskiwał mnóstwo nowych, pozornie

błahych szczegółów. Dotyczyły one systemu zajęć, dyscypliny, porządku

wewnętrznego i ochrony w „Sonderschule”. Każdy drobiazg miał swoje zna-

czenie.

W miarę kompletowania tych informacji, które skrzętnie notowała Wiera,

Piatkin zrozumiał, że same zeznania Niemca nie wystarczą, by w pełni poznać

tajemnicę ośrodka Abwehry.

Werner był tylko radiotelegrafistą. Wiedział na pewno wiele, ale do naj-

ważniejszych spraw nie miał po prostu dostępu. Nie mógł na przykład powie-

dzieć, kogo i kiedy przerzucono na tyły wojsk radzieckich, gdzie ci agenci

przebywali, kto nimi kierował... Było rzeczą oczywistą, że w specyficznych

background image

warunkach dyscypliny cechującej każdy wywiad - ścisłego rozgraniczania

kompetencji i skrupulatnego przestrzegania tajemnicy służbowej - tylko jeden,

jedyny człowiek, skupiający w swym ręku wszystkie ogniwa, mógłby dostar-

czyć pełnych informacji. W Pessaari tym człowiekiem był sam komendant

ośrodka, major Krebs.

Przez kilka dni kapitan nie dopuszczał tej myśli, ale w końcu skapitulował.

Wpadł bowiem na pomysł zgoła fantastyczny: postanowił porwać komendanta

„Lorelei” i przekazać go do Moskwy! Pomyślne zrealizowanie takiej operacji

dałoby bardzo wiele. Oficer Abwehry musiałby w odpowiednim miejscu po-

wiedzieć, gdzie i kogo przerzucił przez linią frontu, ujawnić drogi łączności,

szyfry, wskazać miejsca działania agentów. W krótkim czasie wszystkie ta-

jemnice „Lorelei” byłyby rozpoznane do najdrobniejszych szczegółów.

Przyzwyczajony do realistycznego, chłodnego myślenia Piatkin od po-

czątku rozumiał, że jego pomysł zakrawa wręcz na naiwną mrzonkę, że takie

historie zdarzają się tylko w sensacyjnych filmach i powieściach. Mimo to nie

znalazł już w sobie sił, by kategorycznie odrzucić tę myśl. Przeciwnie, jego

szaleńczy plan absorbował go coraz bardziej, nie pozostawiając miejsca na nic

innego. Wbrew wszystkiemu postanowił doprowadzić go do końca.

Po dwóch tygodniach przyleciał z Wielkiej Ziemi samolot, by zabrać do

Moskwy cennego człowieka, który dobrowolnie opuścił szeregi Wehrmachtu.

Kapitan Piatkin, przejęty swym planem, mocno uścisnął dłoń byłego gefreitra.

- Powodzenia, Klaus! Trzymaj się! - powiedział na pożegnanie. - Pomogłeś

nam wiele.

- Dziękuję za wszystko. Dzięki wam odnalazłem wreszcie swoje miejsce. -

Niemiec pomachał ręką, gdy kukuruźnik odrywał się już od ziemi.

Samolot wkrótce zginął na horyzoncie.

Piatkin odprowadził go wzrokiem nie wiedząc jeszcze, że już niebawem

background image

najzupełniej przypadkowy splot okoliczności podsunie mu konkretne rozwią-

zanie jego planu...

ZLIKWIDOWAĆ PUŁKOWNIKA PETAKONA!

Szare, kamienne bloki koszarowe, otoczone kilkoma rzędami drutów kol-

czastych, przez które przepływa prąd wysokiego napięcia, najeżone przeszko-

dami przeciwpancernymi, okolone szerokim polem minowym, strzeżone czte-

rema wieżami wartowniczymi z kaemami i obracającymi się reflektorami.

Dookoła gęsta sieć posterunków, a przy bramie skomplikowana drobiazgowa

kontrola pojazdów i ludzi. Oprócz specjalnych przepustek pragnący dostać się

na teren szkoły muszą legitymować się hasłem, zmienianym trzy razy na dobę.

Obszerny, z przepychem urządzony gabinet majora Krebsa, komendanta

szkoły Abwehry we wsi Pessaari. Szkarłatne pluszowe obicia, ciężkie ciemne

meble, dyskretne światła kinkietów.

Za stołem uginającym się od wyszukanych zakąsek i trunków siedziało w

kłębach dymu z cygar trzech oficerów: przybyły z Berlina z poleceniem szefa

Abwehry, admirała Canarisa, pułkownik Wilhelm Campe - tęgi, łysiejący

blondyn o wysokim inteligentnym czole i przenikliwym spojrzeniu głęboko

osadzonych oczu; major Krebs - szczupły brunet o ascetycznej twarzy mnicha,

jastrzębim nosie i wąskich, mocno zaciśniętych wargach, wreszcie jego za-

stępca leutnant Bruno Petersen, Łotysz, o pospolitej fizjonomii małomia-

steczkowego fryzjera, nie spuszczający oczu z twarzy potężnego inspektora z

samego Berlina. Petersen - przed wojną major łotewskiej faszystowskiej orga-

nizacji wojskowej „Ajzsargi”, powiązany ściśle z hitlerowską V kolumną - po

wkroczeniu Niemców do Rygi, zrozumiawszy, że nie wolno mu pominąć tak

rzadkiej okazji, natychmiast oddał się do dyspozycji swych ideowych pobra-

background image

tymców. Majora „Ajzsargi” skierowano do pracy w wywiadzie na stanowisko

zastępcy komendanta „Sonderschule - Lorelei”. Tu jednak zdrajca wyraźnie

wyczuwał nieufność wobec siebie jako do kogoś nie należącego do germań-

skiej „rasy panów”. Zraniona ambicja i pragnienie zrobienia kariery za wszel-

ką cenę kazały Petersenowi czekać, aż zdoła wykorzystać coraz bardziej

ujawniający się antagonizm między Abwehrą a Głównym Urzędem Bezpie-

czeństwa Rzeszy, między wywiadem Wehrmachtu a aparatem szpiegowskim

partii hitlerowskiej.

- A więc, meine Herren - pozornie obojętnie zaczął w pewnej chwili Cam-

pe. - Zapewne interesuje was, po co tutaj przyjechałem? Sprawa istotnie jest

ważna, centrala chce wiedzieć, jak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy rozwi-

jała się wasza praca? Bardziej konkretnie: ilu wyszkoliliście ludzi, których

następnie przerzucono na stronę bolszewików?

- Dziewięćdziesięciu trzech, Herr Oberst! - odpowiedział natychmiast ma-

jor.

- A utrzymują chociaż z wami po przerzuceniu łączność? Co meldują? - z

ironicznym uśmieszkiem pytał dalej Campe.

- Oczywiście, meldują... o trudnościach w zdobywaniu informacji, w na-

wiązywaniu kontaktów, o wadach aparatury radiowej... Wartościowych ma-

teriałów otrzymaliśmy ostatnio niewiele.

- I to wszystko?

- No, nie...

- Hm, jasne, wystarczy - przerwał inspektor, który zdążył już duszkiem

wychylić swój kieliszek i nalewał następny. - To mało pocieszające. My w

centrali widzimy dwa zasadnicze powody tej niezbyt wesołej sytuacji - tu

pułkownik Abwehry chwilę zamyślił się, po czym utkwiwszy zmrużone oczy

w swych rozmówców dodał ściszonym głosem - będę całkiem szczery, pano-

background image

wie. Tę niezwykle odpowiedzialną i ogromnie ważną pracę dla Rzeszy wzięły

w pewnym zakresie w swe ręce niezbyt fachowe młodzieniaszki z partii, SS i

RSHA. Tym cywilom od Himmlera i Kaltenbrunnera wydaje się, że potrafią

robotę poprowadzić lepiej niż mający doświadczenie jeszcze z czasów kajzera

Wilhelma potężny aparat admirała Canarisa. Tymczasem, i tu tkwi druga

przyczyna naszych niepowodzeń, do Berlina dotarły wiarygodne informacje z

pewnego źródła, że na wasz odcinek frontu został niedawno wysłany wybitny

specjalista rosyjskiego wywiadu, niejaki pułkownik Petakon, który maskuje

się u partyzantów jako zwykły kapitan. Otóż ten energicznie działający Peta-

kon zdążył już u nas nasadzić swe wtyczki i w ten sposób udało mu się po-

ważnie sparaliżować naszą pracę. Pozostaje, jak sądzę, tylko jedno wyjście:

najpierw zlikwidować Petakona, a dopiero potem wyszkolone przez was i

wysłane do Rosjan typy zaczną wreszcie coś mówić! W innym wypadku -

Campe przerwał i powoli, akcentując każde słowo, zakończył - nasze kierow-

nictwo musi nieuchronnie dojść do wniosku, że również tu, w Pessaari, dzia-

łają agenci rosyjskiego pułkownika, którzy, kto wie, czy nie opanowali już

nawet komendy „Sonderschule”...

Krebs zbladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu grube krople potu, a Peter-

sen próbował rozpiąć haftki kołnierza, jakby zabrakło mu nagle powietrza.

- Oczywiście nie możemy zbyt długo czekać - nieubłaganie ciągnął dalej

Campe. - Centrala spodziewa się, że szybko zlikwidujecie tego pułkownika.

Powodzenie tego przedsięwzięcia nie omieszka pociągnąć za sobą waszego

awansu, panowie. W przeciwnym wypadku będziemy musieli wyciągnąć

wszelkie, logicznie nasuwające się konsekwencje...

- Herr Oberst, gotowi jesteśmy wykonać każdy rozkaz centrali - wydusił z

siebie zaskoczony Krebs.

- Ale co należy konkretnie robić? Nie mamy przecież ani sił, ani środków

background image

na jakąś większą operację przeciwko partyzantom w tych lasach...

- Byłbym zapomniał - przerwał nagle Campe spojrzawszy na zegarek. -

Jest już dosyć późno. Zechce pan, leutnancie - kiwnął głową w stronę Peter-

sena - powiedzieć mojemu kierowcy na wartowni, że wkrótce wyjeżdżamy.

Niech się przygotuje. Petersen, który słowa o „wyciągnięciu logicznie nasu-

wających się konsekwencji” uznał za niedwuznaczną groźbę pod swoim adre-

sem, szybko zerwał się z miejsca i z uczuciem ulgi wybiegł z gabinetu.

- Co pan sądzi o tym facecie? - zapytał pułkownik majora. - Czy przypad-

kiem nie pracuje dla bolszewików? Skądżeście go wytrzasnęli?

Krebs, naraz pomyślawszy, że w przypadku jakichś możliwych w każdej

chwili nieprzyjemności, całą odpowiedzialność będzie można zrzucić na

swego zastępcę, tego łotewskiego przybłędę, referował:

- Niewiele o nim wiem poza tym, że zarekomendował go w 1941 roku

przywódca „Baltdeutschen” na Łotwie, sturmbannführer SS von Schnurre.

Polecił go jako kogoś od dawna znanego z gorliwej pracy dla idei wielkiej

Rzeszy Niemieckiej.

- Albo bolszewików - przerwał ze zjadliwym uśmieszkiem Campe. - Za-

pamiętajcie sobie majorze, gdyby zauważył pan u niego coś podejrzanego,

natychmiast proszę napisać bezpośrednio do mnie list specjalny, na mój oso-

bisty adres, dopisując na kopercie „Do rąk własnych”. O, na ten oto adres,

proszę - wręczył mu przygotowaną uprzednio karteczkę. Major starannie

schował ją w portfelu i chciał coś powiedzieć, gdy w drzwiach stanął Petersen,

meldując, że szofer będzie o wyznaczonym czasie gotów do wyjazdu. Puł-

kownik skinął głową i nie zdradzając się ani jednym gestem, kontynuował:

- Wracając do sprawy rosyjskiego pułkownika. Nie, nie, panowie, Petakona

nie złapiemy tak łatwo. Jestem przekonany, że żadna akcja, nawet przy użyciu

specjalnych oddziałów SS, nie da oczekiwanego rezultatu. Ściśle mówiąc, o

background image

czym dobrze wiecie, nie znamy dokładnie jego miejsca pobytu. Jest na pewno

gdzieś tutaj, w pobliżu waszego ośrodka, ale nie można przecież na ślepo or-

ganizować obławy. Proponuję inne rozwiązanie, bardziej elastyczne. Do ro-

syjskich partyzantów musi udać się odpowiednio dobrany człowiek. Najlep-

szym kandydatem byłby jakiś jeniec, oddany nam i pod każdym względem

pewny. Agent powinien dotrzeć do partyzantów, zdobyć ich zaufanie i w od-

powiedniej chwili albo sam zlikwidować tego pułkownika, albo zasygnalizo-

wać nam o miejscu jego pobytu. Czy macie panowie takiego kandydata?

- Ein Moment - Krebs uporczywie usiłując sobie coś przypomnieć aż pod-

skoczył z miejsca. - Mam! Akurat przechowuję dosyć interesującą teczkę

pewnego oficera ROA

. Jednostka jego stacjonuje o pięćdziesiąt kilometrów

stąd w miasteczku Karamyszewo. Wynalazł go w obozie dla jeńców rosyj-

skich pod Wielkimi Łukami stabsfeldwebel Forbach. Herr Oberst pozwoli, że

udam się po tę teczkę?

Gdy Krebs wyskoczył jak z procy z gabinetu, Campe z tym samym sza-

tańskim uśmieszkiem zwrócił się do leutnanta:

- A ten wasz Krebs nie pracuje czasem dla radzieckiego wywiadu? Proszę

się nie bać, rozmawiamy w cztery oczy... Co, na razie trudno panu cokolwiek

o tym powiedzieć? Zgoda, ale gdyby zaistniało coś podejrzanego, proszę mi

natychmiast zameldować. Oto adres, pod którym odnajdzie mnie pan najszyb-

ciej - przedstawiciel centrali Abwehry w Berlinie podał osłupiałemu leutnan-

towi identyczną karteczkę, jaką przed chwilą wręczył majorowi.

- Otóż to właśnie człowiek, o którego chodzi! - zawołał w drzwiach pro-

mieniejący major, wymachując kartonową teczką. Campe zaczął głośno czy-

tać arkusz personalny:

„Russkaja Oswoboditielnaja Armia” - sformowane przez Niemców oddziały ze zwerbowanych jeńców radzieckich

wykorzystywane do pełnienia różnych zadań na tyłach, m. in. do zwalczania partyzantów. Dowódcą ROA był generał

Własow, skazany po wojnie na karę śmierci przez radziecki wojskowy trybunał za zdradę ojczyzny.

background image

- Borys Kowalow, lat dwadzieścia osiem, syn przedrewolucyjnego fabry-

kanta sukna w Niżnim Nowogrodzie. Aha, a to jego świadectwo zwolnienia w

maju czterdziestego roku z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za działalność

kontrrewolucyjną. No, dobrze. Notatka stabsfeldwebla: „...przy wzięciu do

niewoli nie stawiał oporu. Ma brata stale przebywającego w Paryżu, byłego

oficera armii Wrangla. Manifestuje swój wrogi stosunek do bolszewików.

Lojalny wobec Rzeszy i jej führera. Podporucznik dwudziestego siódmego

samodzielnego batalionu ROA”.

Campe znów łyknął koniaku, powoli zapalił cygaro i zapytał podwładnych:

- Widzieliście tego Kowalowa?

- Nie, nigdy - odparł Krebs promieniejący na myśl, że to właśnie on pod-

sunął kandydaturę, która tak bardzo zainteresowała wysłannika centrali. -

Rozmawiał z nim tylko stabsfeldwebel Forbach.

- A gdzie jest teraz Forbach? - przerwał zniecierpliwiony pułkownik.

- Został zastrzelony w czasie starcia z partyzantami - wtrącił Petersen.

- Więc dlaczego, do diabła, nie zwerbowaliście tego syna fabrykanta do

waszej szkoły? Co stało na przeszkodzie?

Komendant „Sonderschule” był przygotowany na to pytanie.

- O to samo pytałem Forbacha. Ten wyjaśnił, i to brzmi dosyć prawdopo-

dobnie, że Kowalow pragnął zemścić się na bolszewikach w bezpośredniej

walce, że chciał ich zabijać w polu. Nie doceniał widocznie całej wagi dzia-

łalności naszego wywiadu.

Campe przymknął oczy i po chwili milczenia sprecyzował swą decyzję:

- No dobrze, na nic oryginalnego chyba się nie zdobędziemy. Skontaktujcie

się z dowódcą tego batalionu ROA. Niech przygotuje odpowiednią legendę

przy waszej pomocy dla Kowalowa. Najdalej za tydzień należy go skierować

do lasu. Musicie przede wszystkim zatroszczyć się o niezawodny system

background image

łączności z tym agentem. O resztę niech on się martwi. Aha, byłoby lepiej,

gdyby nikt z was nie rozmawiał z Kowalowem. Po co ma wiedzieć o „Son-

derschule”. W razie wsypy mniej powie. To byłoby na razie wszystko, czy

macie jakieś pytania?

- Nie - odpowiedział lakonicznie Krebs. - Chciałbym tylko przypomnieć,

ż

e przygotowałem dla pana pułkownika raport, o który pan prosił w szyfrówce

z centrali...

- Pamiętam, majorze. Czy uwzględnił pan w nim wszystko zgodnie z pole-

ceniem? Zależało mi na zestawieniu statystycznym za okres ostatniego półro-

cza. Liczba skierowanych do ośrodka, przeszkolonych z wynikiem pomyśl-

nym, odrzuconych i odesłanych do oddziału ,,Russland-Mitte”. Interesowały

mnie też pańskie uwagi o poziomie szkolonych agentów i możliwości wyko-

rzystania ich do zadań długofalowych.

Major Krebs skinął głową na znak, że przygotował dokument zgodnie ze

wskazówkami. Podszedł do ściany, rozsunął portierę, nacisnął zamaskowany

guzik. Spadła metalowa klapa, zasłaniająca dyskretnie wbudowaną szafkę

pancerną. Po nakręceniu kilku liter i cyfr na tarczy obrotowej przy zamku i

otwarciu drzwiczek wyjął ze skrytki podłużną, szarą kopertę, gęsto oblepioną

lakowymi pieczęciami. W jej prawym rogu u góry widniał napis „Geheime

Reichssache”, niżej na środku znajdowało się nazwisko adresata: Oberst Wil-

helm Campe, OKW Generalstab, Berlin, Abwehr III B/104/43.

Campe zdążywszy już ubrać się do drogi, ku zdumieniu swych podwład-

nych, których uderzyło nonszalanckie obchodzenie się ze ściśle tajnym, pań-

stwowej wagi dokumentem, z udaną obojętnością wsunął kopertę do we-

wnętrznej bocznej kieszeni płaszcza, po czym idąc ku drzwiom niedbale od-

salutował wyprężonym na baczność oficerom.

Krebs i jego zastępca w milczeniu spojrzeli na siebie - słowa były niepo-

background image

trzebne. Jeden i drugi odetchnął z ulgą: ważny gość z Berlina nareszcie odje-

chał...

PODWÓJNA GRA

- Do Pskowa! - rzucił Campe kierowcy. Samochód zatrąbił, nad budką

wartowniczą zapłonęło zielone światło, bezszelestnie otworzyła się brama.

Stojący obok niej żołnierz sprezentował broń.

Mercedes ostro ruszył z miejsca, pułkownik wygodnie oparł się o poduszki

siedzenia. Alkohol powoli przestał działać i Campe oddał się rozmyślaniom.

Dygnitarz z centrali Abwehry nie miał bynajmniej powodów do zbytniej ra-

dości. Położenie na frontach i ogólna sytuacja polityczna III Rzeszy coraz

bardziej zmuszały do odpowiedzi na pytanie: co dalej? Wiadomości posiadane

przez wywiad Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu rozpraszały wszelkie

złudzenia co do możliwości wygrania tej wojny; niedwuznacznie zapowiadały

szybko zbliżającą się katastrofę. Nie wszyscy jednak w OKW skłonni byli

utożsamiać wojskową klęskę Hitlera z bankructwem idei Wielkiej Rzeszy.

Ludzie reprezentujący interesy niemieckiego kapitału przemysłowego i finan-

sjery w porę zorientowali się, że dotychczasowa współpraca USA i Wielkiej

Brytanii z ZSRR musi natychmiast po wojnie ustąpić miejsca dążeniu kół

rządzących głównych państw imperialistycznych do uzyskania światowej

hegemonii, skierowanej swym ostrzem przeciwko Związkowi Radzieckiemu i

krajom, które odrzucą starą drogę rozwojową. Walcząc o zdobycie panowania

nad światem monopole nie będą mogły nie wykorzystać zasobów i kadr byłej

III Rzeszy.

Tej szansy nie można było pominąć! Należało stopniowo przestawić się na

bardziej długofalową politykę, już teraz - ryzykując często głową - oddać swe

background image

usługi tym siłom, które jutro będą rządzić światem. Dla wielu ludzi Abwehry

to szukanie kontaktu z dotychczasowym przeciwnikiem i przechodzenie na

jego służbę było nie tylko „kontynuacją zawodu”, ale także niepowtarzalną

okazją do uratowania własnej skóry. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że dla

zbrodniarzy hitlerowskich nie będzie litości w powojennym świecie.

O tym właśnie myślał pułkownik Campe. Dotknąwszy ręką kieszeni na

piersi, gdzie spoczywała tajemnicza, ważna koperta, spojrzał na zegarek. Do-

chodziła dwudziesta, za kilkanaście minut miał spotkać się na szosie o 27

kilometrów przed Pskowem z niejakim Svensonem, formalnie obywatelem

szwedzkim, korespondentem prasy sztokholmskiej na froncie wschodnim.

Rzecz jednak w tym, że rzekomy Szwed przyjechał późną jesienią 1943 roku

na pogranicze rosyjsko-łotewskie w zupełnie innych celach, niż pisanie kore-

spondencji o przebiegu walk frontowych...

Dygnitarz z Berlina bacznie wpatrywał się w oświetloną księżycem białą

wstęgę szosy. Wreszcie o kilkaset metrów w przedzie mrugnęła para reflekto-

rów samochodowych. Widać było stojącego na skraju drogi obok sportowego

wozu wysokiego, szczupłego mężczyznę, jednostajnie opuszczającego wy-

ciągniętą rękę w górę i w dół na znak, że chce zatrzymać nadjeżdżający z

przeciwnej strony samochód.

Seidler odruchowo zdjął jedną rękę z kierownicy i chwycił za leżący obok

na siedzeniu pistolet maszynowy.

- Zostawcie, nie potrzeba! - usłyszał z tyłu głos nieco zdenerwowanego

pułkownika.

Kierowca nie ośmielił się zauważyć, że należy być na wszystko przygoto-

wanym w tym gęstym, strasznym lesie, na pewno naszpikowanym tysiącem

partyzantów, gdzie na każdym kilometrze może ktoś czatować na samochód

wiozący wyższego oficera ze Sztabu Generalnego. Coś go tknęło i na wszelki

background image

wypadek postanowił zachować się czujnie. Postój w lesie mógł być nie tylko

niebezpieczny, ale i zagadkowy...

Mercedes zatrzymał się przed nieznajomym. Ten, ubrany w elegancki, ja-

sny raglan, pachnący wytworną wodą kolońską, skrzypiąc na śniegu grubymi

podeszwami nowiutkich pantofli, zbliżył się do Campego, który uchylił

drzwiczki limuzyny. Ukazując w szerokim uśmiechu rząd złotych zębów,

zapytał z wyraźnym akcentem cudzoziemskim:

- Herr Oberst! Czy nie byłby pan łaskaw udzielić mi pomocy? Jestem

dziennikarzem z Rygi, proszę, oto moje dokumenty - wyciągnął ku Campemu

legitymację w skórzanym futerale. - Jechałem właśnie z Pskowa do Petaalva,

do jednostki artyleryjskiej po materiały i naraz, pech, wóz mi stanął w drodze.

Nie ma iskry... Licho wie, co się stało: świeca albo cewka indukcyjna? Może

zechce pan polecić swemu kierowcy, żeby zajrzał do silnika. Będę naprawdę

mocno zobowiązany.

Campe wziął do ręki legitymację korespondenta wojennego, zażądał pasz-

portu, porównał ze sobą oba dokumenty, oddał je i dopiero wtedy zwrócił się

do kierowcy:

- Zobaczcie, co się tam stało.

Gdy żołnierz skierował się do eleganckiego Buicka, Campe wysiadł z wo-

zu, rozpiął płaszcz, wyciągnął papierosa, poczęstował cudzoziemca i zachęca-

jącym głosem zaproponował:

- Może przespacerujemy się? Nogi mi zupełnie zdrętwiały. A w pańskim

wozie jest chyba jakieś poważniejsze uszkodzenie?

- Przypuszczam - odparł dziennikarz i ciszej dodał: - Postarałem się tam

coś niecoś zmajstrować, aby ten pański kierowca miał trochę roboty. Myślę,

ż

e będziemy mogli sobie nieco porozmawiać...

- Musimy być ostrożni - przerwał Campe. - Proszę pamiętać, gdyby kie-

background image

rowca szybko usunął uszkodzenie i wrócił przed zakończeniem rozmowy,

wówczas przyjedzie pan za mną do Pskowa, do kabaretu oficerskiego „Al-

hambra”. Mam tam stale zarezerwowany dla siebie gabinet. Słowem, pewność

i dyskrecja... A propos, akurat dzisiaj występuje tam jeden jedyny raz Mizzi

Keller z Berlina, warto zobaczyć, bardzo interesująca dziewczyna.

Dziennikarz lekceważąco machnął ręką i raptownie zmieniwszy poprzedni

kordialny ton niezbyt taktownie mruknął.

- Co mi pan zawraca głowę takimi głupstwami! Mój czas jest zbyt drogi.

Do rzeczy, co pan przyniósł?

Do Campego nikt nie mówił jeszcze takim tonem. Przez chwileczkę z go-

ryczą pomyślał, że nieco wcześniej, kilka lat temu, ten bezczelny typ zacho-

wywałby się inaczej. Już on, Campe, miałby na niego sposób: jego ludzie w

Berlinie czy Rydze rozszyfrowaliby, kim naprawdę jest ten obywatel neutral-

nej Szwecji. No, ale niestety czasy zmieniły się i trzeba było pić kielich gory-

czy do dna. Teraz oto potomek starej pruskiej rodziny junkierskiej, syn zna-

nego oficera cesarskiej armii, jeden z bardziej zasłużonych pracowników Ab-

wehry stoi przed tajemniczym agentem wywiadu zza oceanu i oferuje swój

spadający w cenie na łeb i szyję towar. To było ich trzecie spotkanie od czasu,

gdy Campe nawiązał kontakt ze Szwedem w Berlinie.

Dziennikarz, jakby domyślając się, co nurtuje jego rozmówcę, uprzedził na

wszelki wypadek:

- Jeszcze jedno: niech pan nie próbuje ze mną żadnych sztuczek! Redaktor

Svenson potrafi powiedzieć tam, gdzie potrzeba i komu potrzeba, z kim kon-

kretnie, gdzie, kiedy i o czym rozmawiał... Nie wiadomo, kto by wówczas na

tym wygrał, a kto przegrał. Jasne? Jedziemy obaj na tym samym wózku, my

dear...

Campe, z największym wysiłkiem przełknąwszy upokorzenie i opano-

background image

wawszy się, grzecznie wyjaśniał:

- Panie redaktorze! - Słowa te specjalnie podkreślił, dając do zrozumienia,

ż

e ma przed sobą nie dziennikarza sztokholmskiego, Erica Svensona, ale

przede wszystkim agenta amerykańskiej OSS

, posługującego się paszportem

neutralnego kraju. - Przyniesione przeze mnie materiały pozwolą panu wyro-

bić sobie ogólny pogląd na rozmach, zakres, metody naszej pracy. Zetknie się

pan z wysoko kwalifikowanymi, drogimi kadrami na tyłach bolszewików...

- Drogimi? Pan wie, pułkowniku Campe, że my dobrze płacimy. W Zuri-

chu, do banku „Jacobi und Söhne”, wpłynęła już na pańskie nazwisko odpo-

wiednia kwota. To w tej chwili nie stanowi żadnego problemu. Mój szef do-

trzymuje słowa. Nie ma pan chyba zamiaru zawisnąć na jednej szubienicy z

tym waszym Hitlerem, Göringiem, Himmlerem, Keitlem. Jeżeli będzie pan

lojalnie pracował dla nas...

- Dla naszej wspólnej sprawy - delikatnie poprawił Campe.

- Daj pan spokój z tymi subtelnościami. Pracujemy dla wspólnego interesu.

No, ale szkoda czasu. Nie możemy chyba kupować kota w worku. Ma pan tę

listę swoich chłopców?

Campe nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na myśl o tym, jak jego

rozmówca określa agentów wywiadu Wehrmachtu przerzucanych na zaplecze

wojsk radzieckich. Agentów, których wywiad znanego mocarstwa pragnął

zawczasu przejąć do własnej dyspozycji w przededniu nie ulegającej już kwe-

stii klęski III Rzeszy.

- Taka imienna lista, panie, hm, Svenson, nie da jeszcze pełnego obrazu

całego naszego wysiłku ani nie zorientuje pana, w jakiej mierze moi chłopcy,

jak ich pan nazywa, mogliby być użyteczni w przyszłym starciu z rosyjskim

komunizmem. Sądzę, że pańskie zainteresowanie w tym przedmiocie mogłoby

Office of Strategic Service - służba wywiadowcza USA w okresie II wojny światowej.

background image

raczej zaspokoić statystyczne zestawienie dotyczące efektywności działania

jednej z naszych specjalnych placówek tego typu...

Pułkownik wyciągnął już z bocznej kieszeni płaszcza otrzymaną niecałą

godzinę temu kopertę i otworzywszy ją próbował wydobyć z niej złożone

kartki maszynopisu, gdy spostrzegł powracającego już po naprawie wozu kie-

rowcę.

- No trudno, bałwan nam przeszkodził - wymamrotał zirytowany. - Niech

pan szybko jedzie do Pskowa! Porozmawiamy w „Alhambrze”. Zaraz tam

będę. Seidler, stanąwszy o przepisowe trzy kroki przed oficerem, zameldował:

- Panie pułkowniku, rozkaz wykonany!

- O, bardzo dziękuję - odpowiedział za Campego dziennikarz. - Znalazł pan

coś poważnego w instalacji elektrycznej? To dla mnie mocno zagadkowa hi-

storia...

Ż

ołnierz wzruszył ramionami i z pewną ironią w głosie odpowiedział:

- Nic ciekawego, proszę pana. Dawałem już sobie radę nie z takimi zagad-

kowymi historiami...

Pułkownik Campe nawet przez ułamek sekundy nie mógł przypuszczać, że

organizując z takim trudem i ryzykiem spotkanie na szosie przed Pskowem

popełnił ciężki błąd. Nie podejrzewał bowiem, że jego kierowca, pozornie

zdyscyplinowany i wierny szeregowiec, już od dawna był agentem centrali SD

w Berlinie i wykonywał zadanie o specjalnym znaczeniu. M.in. polecono mu

ś

ledzić każdy krok inspektora Abwehry, a zwłaszcza notować wszystkie bez

wyjątku przypadki kontaktów pozasłużbowych swego przełożonego, z którym

jeździł od dwóch lat.

Cóż bowiem stało się? Seidler znalazłszy się w drogim sportowym wozie

nie musiał tracić zbyt wiele czasu, by stwierdzić, że ktoś celowo zdjął izolację

z przewodu łączącego cewkę indukcyjną ze świecą i stąd, rzecz jasna, „nie

background image

było iskry”... Robota była szyta zbyt grubymi nićmi - komuś zależało na tym,

aby samochód zepsuł się i stanął na szosie. Komu i po co? Cudzoziemcowi,

aby znaleźć pretekst do zatrzymania Mercedesa i porozmawiania z pułkowni-

kiem bez świadków.

Nieprzerwanie obserwując przez szybę Buicka spacerującego po drodze

oficera i tajemniczego cywila, Seidler wyciągnął notes i napisał: Godz. 20.00.

Spotkanie na szosie o 27 km przed Pskowem. Wysoki, szczupły, elegancki cu-

dzoziemiec. Sportowy Buick nr XR 270 - 016. Upozorowane uszkodzenie sa-

mochodu.

Ta lakoniczna notatka, przeznaczona dla właściwych ludzi kontrolujących

wywiad OKW Wehrmachtu z ramienia wszechpotężnej RSHA, miała tego

samego wieczoru znaleźć swój dalszy ciąg w zgoła niezwykłych okoliczno-

ś

ciach...

OFICER ROA NIE WYKONUJE ZADANIA

Kapitanowi Piatkinowi wydawało się w pierwszej chwili, kiedy oficer dy-

ż

urny brygady obudził go około południa, że spał wszystkiego pięć, dziesięć

minut. Rzeczywiście, miał za sobą niezwykle ciężką noc. Około trzydziestu

kilometrów drogi na przełaj przez lasy i lekko zamarznięte bagniska trzeba

było przebyć, by dotrzeć do mostu kolejowego przed miasteczkiem Laapula,

w którym od kilku dni trwał wzmożony ruch niemieckich wojsk pancernych i

kolumn samochodowych, wskazujący na jakieś poważniejsze przegrupowanie

sił nieprzyjaciela w tym rejonie. Ten właśnie most Piatkin upatrzył sobie do

wysadzenia w powietrze, co wymagało dokładnego rozpoznania jego systemu

ochrony, rozstawienia i zmiany posterunków wartowniczych. Przez trzy,

cztery godziny Piatkin starannie zamaskowany w przydrożnych zaroślach koło

background image

mostu bacznie obserwował wszystko, co się na nim działo. Mżył drobny, do-

kuczliwy deszcz ze śniegiem, a kapitan rozciągnięty nieruchomo na ziemi

zmarzł i przemókł do suchej nitki.

Kiedy potwornie zmęczony znalazł się wreszcie w swej ziemiance, padł jak

kłoda na ławę i z miejsca pogrążył się w głębokim śnie. I naraz rozbudzono

go. Kapitan siadł na wpół przytomny, przecierając oczy.

- Jakiś zdrajca bezczelnie pcha się do was! - meldował dowódca 1 kompa-

nii, Sielcow.

- Zdrajca? - zapytał ze zdziwieniem Piatkin, zawijając nogę w onuce. -

Chyba wypiliście o jednego za dużo?

- Melduję, że nie wypiłem, tylko rano spaliście i nie słyszeliście, jak znowu

przyszła do nas jakaś faszystowska cholera.

- Co za cholera? Mówcie wreszcie do rzeczy!

- Oficer ROA. Mówi, że ma pilną, ważną sprawę i koniecznie musi z wami

porozmawiać.

- Wzięto go do niewoli czy sam się poddał?

- Sam przyszedł, radiostację przyniósł, broń oddał, pistolet maszynowy i

waltera.

- No to dajcie go tutaj!

Piatkin zabrał się do wciągania suszących się przy piecyku walonek, gdy

naraz usłyszał stuknięcie obcasami. Podniósł głowę. Stał przed nim wysoki,

przystojny, jasnowłosy, około dwudziestopięcioletni mężczyzna w mundurze

niemieckiego leutnanta z tarczą ROA na rękawie.

Przybysz wyprężył się w postawie zasadniczej i głośno, wyraźnie przed-

stawił się:

- Lejtenant Łazarew Aleksander Iwanowicz, rok temu zastępca dowódcy

do spraw politycznych 7 kompanii strzeleckiej 345 pułku piechoty 115 dywi-

background image

zji strzeleckiej, albo jak wolicie szeregowiec Kowalew Borys Pawłowicz...

- Zaraz, zaraz - przerwał zniecierpliwiony kapitan. - Co za rebusy? Więc

kim do licha koniec końców jesteś, lejtenantem czy szeregowcem?

- Jestem lejtenantem...

- To znaczy byłeś lejtenantem, a teraz zdrajcą ojczyzny!

- Proszę, zechciejcie mnie wysłuchać!

- Nie ma co słuchać, zasłużyłeś tylko na jedno...

Człowiek w niemieckim mundurze zamilkł, zaczerwienił się i wybuchnął:

- No to na co czekacie, strzelajcie!

- Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany! W odpowiedniej chwili dowiesz

się, co z tobą zrobimy...

Przybysz uśmiechnął się, ukazując równe białe zęby. Piatkin przyjrzał się

uważniej oficerowi ROA: w młodej twarzy, w szeroko otwartych jasnych

oczach było coś, co z miejsca wzbudzało zaufanie. Szef II wydziału ciągnął

dalej:

- A teraz śpiewaj, gdzie, kiedy i jak dostali się do niewoli? Siadaj! Prze-

słuchiwany westchnął; widać było, że opowiadanie o sobie kosztuje go dużo

wysiłku.

- To nieciekawa historia... W maju zeszłego roku jechałem z rejonu Gor-

kiego z moim pułkiem na front. O jakieś dwie godziny jazdy za Wiaźmą

zbombardowały nas Junkersy. Z pociągu zrobiła się krwawa kasza. Od wybu-

chu bomby zostałem kontuzjowany, straciłem przytomność... Z rozbitego do-

szczętnie wagonu wyniósł mnie do pobliskiego lasu żołnierz mojej kompanii,

tenże właśnie Kowalow. Opiekował się mną przez kilka dni, dopóki Niemcy

nie przeszli tam do natarcia. Odzyskałem na krótko przytomność akurat wte-

dy, gdy słychać już było ich czołgi i motocykle. Wtedy to właśnie dałem Ko-

walowowi rozkaz, żeby mmie zostawił, a sam uciekał i przedarł się do na-

background image

szych. A ten do mnie powiada, że zostawi mnie jedynie pod tym warunkiem,

jeżeli zdejmę naramienniki, zniszczę swoje dokumenty i zabiorę jego ksią-

ż

eczkę żołnierską. W innym wypadku bowiem faszyści z miejsca mnie roz-

walą jako oficera politycznego. Wepchnął mi jeszcze w ręce zaświadczenie o

zwolnieniu z więzienia po odbyciu kilkuletniej kary. Mówił, że ten papierek

ocali mi życie w niewoli. Mówiąc wam szczerze, może źle zrobiłem, ale zro-

zumcie mnie, nie chciałem tak głupio zginąć, nim zdołałem dojechać na front,

nim zabiłem choć jednego faszystę!

- Rozumiem - rzekł po chwili milczenia Piatkin. - I co dalej?

- Tej nocy znaleźli mnie Niemcy, Trafiłem do obozu jenieckiego. Tam

wkrótce jako tako wróciłem do siebie. Z początku było mi bardzo, bardzo

ciężko i chciałem jak najprędzej umrzeć. Ale któregoś dnia przyszło mi na

myśl, że moja śmierć byłaby na rękę tylko faszystom, którzy dążą właśnie do

fizycznego zniszczenia nas, że obowiązkiem człowieka radzieckiego jest żyć i

walczyć, bo do końca wojny jeszcze daleko, wojny, w której musimy na

pewno zwyciężyć. Ale jednocześnie zdałem sobie także sprawę z tego, że

jeżeli chcę żyć, to muszę za wszelką cenę, za wszelką cenę, powtarzam, wy-

dostać się za druty obozowe! Dlatego gdy hitlerowcy zaczęli werbować nas,

półżywych z głodu i codziennych męczarni, do ROA zgłosiłem się jako niby

wróg władzy radzieckiej, na dowód czego przedkładając zaświadczenie Ko-

walowa o zwolnieniu z więzienia...

Kapitan zaczynał domyślać się reszty. Chcąc skłonić oficera ROA do dal-

szych zwierzeń, z udaną ironią wytrącił:

- I zacząłeś tak gorliwie służyć hitlerowcom, że nawet oficera z ciebie zro-

bili! Łazarew umilkł, jakby wymierzono mu policzek, po czym przemógł się i

ciągnął dalej:

- To zrozumiale, jako oficer ROA uzyskiwałem większą swobodę porusza-

background image

nia się, większe możliwości ucieczki.

- Jasne... I tak właśnie uciekłeś do nas?

- Nie, nie uciekłem, sami mnie do was przysłali.

- Kto przysłał, w jakim celu? - zapytał zdumiony kapitan.

- Zawezwał mnie dowódca mojego batalionu, major Dexler, i rozmawiając

ze mną w cztery oczy polecił mi udać się do lasu, znaleźć partyzantów, któ-

rym miałem oświadczyć, że zdezerterowałem, że wraz z nimi pragnę walczyć

przeciwko okupantowi. Następnie stopniowo miałem wkraść się w ich zaufa-

nie, dotrzeć do jakiegoś przebywającego w tym rejonie asa wywiadu radziec-

kiego, niejakiego pułkownika Petakona, i przy pierwszej nadarzającej się

sposobności porwać go lub zabić.

- Pułkownika, powiadasz? - upewnił się z uśmiechem Piatkin.

- Tak. Dali mi też radiostację i szyfr, abym stale utrzymywał z nimi łącz-

ność. A to trucizna, którą ewentualnie miałem wsypać do jedzenia pułkownika

- dodał wyjmując z kieszeni buteleczkę z maleńkimi białymi tabletkami. Piat-

kin milczał i intensywnie o czymś myślał.

- Ale poczekajcie, to jeszcze nie wszystko - Łazarow wydobywał z kiesze-

ni woreczek na tytoń, wyciągnął zeń książeczkę bibułki papierosowej, oderwał

pierwszą kartkę i chuchnął na nią kilka razy.

- Co to znów za komedia? - zagadnął kapitan, coraz bardziej opanowany

pewną myślą.

- To? Pamiętnik z podróży, który chciałbym ofiarować wam w prezencie.

Jeździłem sobie służbowo od Pskowa do Daugapilis, bywało się też w Dno,

Ostrowie, Porchowie. Otóż porobiłem pewne notatki mogące was być może

zainteresować. Na przykład - tu przeglądając bibułkę pod światło zaczął czy-

tać. - Dno. Batalion czołgów Tygrys, 18 maszyn z działami 88 mm, batalion

piechoty zmotoryzowanej 318 dywizji, kompania saperów...

background image

- Poczekaj, poczekaj, po kolei - szef II wydziału położył na stolo czystą

kartkę papieru i zaczął notować podawane mu przez lejtenanta informacje,

dotyczące rozmieszczonych w promieniu około 100 kilometrów od miejsca

postoju partyzanckiej brygady sił nieprzyjaciela, numerów, nazw i dowódców

jednostek, ich stanu liczebnego, uzbrojenia...

Kapitan, ogarnięty podziwem dla pamięci przybysza i jego umiejętności

zbierania danych wywiadowczych, chwilami przerywał, zadając mu dodatko-

we pytania lub porównując to, co mówił, ze swymi notatkami w maleńkim,

zdobycznym notesie. Upłynęło kilka dobrych godzin, partyzanci dawno zjedli

już nie tylko obiad, ale i kolację, dawno już ułożyli się do snu, a w ziemiance

sztabowej dwaj mężczyźni, choć już opadali z sił, nadal prowadzili rozmowę.

Teraz właśnie kapitan Piatkin postanowił dowiedzieć się od Łazarewa

czegoś, co wiązało się z jego „konikiem”, który od pewnego czasu opanował

go bez reszty. Jak gdyby mimochodem zagadnął lejtenanta, czy nie słyszał

czegoś o „Sonderschule” w Pessaari? Czy wiedział, co to za ośrodek? Czy

ewentualnie proponowano mu przejście do tej szpiegowskiej szkoły?

- Owszem. Nim zgłosiłem się do ROA, przyjechał kiedyś do obozu jeniec-

kiego pewien feldwebel o nazwisku Forbach. Zawezwał mnie do siebie. Pytał

się, kim jestem, co robiłem do wojny, jak dostałem się do niewoli? Zoriento-

wałem się, że od tej rozmowy zależy bardzo dużo. Opowiadałem mu o sobie

cuda: że jestem synem fabrykanta, mam brata białogwardzistę w Paryżu, że

jestem wrogiem władzy radzieckiej, uwielbiam hitlerowski „nowy porządek”.

Zapytał mnie wtedy, czy nie chciałbym dostać się do ich specjalnej szkoły w

Pessaari, odbyć tam odpowiednie przeszkolenie, a następnie pracować dla ich

wywiadu? Z miejsca zorientowałem się, że gdybym przyjął tę propozycję,

znalazłbym się w zamkniętym środowisku, nie mając ani jednej wolnej chwili

dla siebie, na pewno zostałbym poddany starannej obserwacji, krótko mówiąc,

background image

nie mógłbym nawet marzyć o jakiejkolwiek możliwości ucieczki. Odmówi-

łem. Wytłumaczyłem swoją decyzję tym, że wolę walczyć przeciwko „bol-

szewikom” w polu, że nie mam odpowiednich cech psychicznych do pracy w

wywiadzie. Forbach kazał mi jeszcze zastanowić się, po tym wyjechał i już

więcej nie widziałem go.

- Przypomnij sobie dobrze, to bardzo ważne! Może widział cię ktoś inny z

Pessaari? - nalegał kapitan.

- Nie, na pewno nie!

- Czy oprócz ciebie próbowano zwerbować do tej szkoły jeszcze kogoś in-

nego spośród jeńców w obozie?

- Nie, z okresu mojego pobytu w obozie jenieckim nie mógłbym podać ani

jednego takiego przypadku...

- Należałoby zatem uważać, że gdybyś, powiedzmy, któregoś dnia zjawił

się w tym ośrodku, nikt by cię nie rozpoznał coś ty za jeden?

Łazarew potwierdzająco kiwnął głową.

Szef wydziału rozpoznawczego celowo wspomniał o tym - szukał odpo-

wiedzi na pytanie, nurtujące go od samego początku rozmowy z Łazarewem:

Może ten oficer ROA jest właśnie człowiekiem, którego szuka? Może on

właśnie mógłby odegrać główną rolę w realizacji planu porwania komendanta

„Sonderschule - Lorelei”?

Postanowił na razie nic nikomu nie mówić o swym niezwykłym pomyśle.

Chciał opracować najpierw do najmniejszych szczegółów plan i przekonać się

ostatecznie, czy ten niecodzienny przybysz rzeczywiście nadaje się do wyko-

nania ryzykownego zadania. Ale już w tej chwili należało jedno uczynić - nie

zrywać kontaktu wysłannika Abwehry z jego dotychczasowymi przełożony-

mi!

Z nadmiaru nurtujących go myśli kapitan raptownie podniósł się z miejsca

background image

i krążąc tam i z powrotem po ziemiance, wydał pierwszy rozkaz Łazarewowi:

- Jutro rano zabierzesz radiostację, pójdziesz z naszym radzistą Weresaje-

wem na polanę koło wsi Łuczki, o dwadzieścia pięć kilometrów stąd, nawią-

ż

esz łączność, no, ze swoimi przełożonymi...

- Byłymi przełożonymi! - wtrącił z naciskiem oficer ROA.

- Dobrze, byłymi hitlerowskimi przełożonymi - poprawił, uśmiechając się

kapitan - i nadasz taki oto meldunek! Zapisz sobie: Dostałem się do partyzan-

tów. Przyjęli mnie, stopniowo zyskuję ich zaufanie. Wszystko rozwija się po-

myślnie. Rozmawiałem z pułkownikiem Petakonem. Wkrótce następny meldu-

nek. Kowalow.

Łazarew szeroko uśmiechnięty wysłuchał rozkazu na baczność, po czym

zapytał:

- Zechcecie może polecić, aby zwrócono mi mój pistolet maszynowy?

Przyniosłem przecież ze sobą broń i dwa zapasowe magazynki.

Piatkin dłuższą chwilę myślał, wreszcie lekko zmieszany odparł:

- Zastanowię się. Mamy jeszcze czas. Idź na razie spać, jutro porozma-

wiamy...

Jednak były oficer ROA nie otrzymał swej broni ani jutro, ani pojutrze, ani

przez wiele następnych dni.

Z faktu tego mógł wyciągnąć tylko jeden jedyny wniosek: nie ufają, mimo

wszystko ciąży na nim hańba dostania się bez oporu do niewoli, nie chcą zro-

zumieć, że znienawidzony mundur feldgrau założył tylko po to, by wyrwać się

do swoich. Aleksander Łazarew miał jeszcze długo trwać w tej bolesnej

ś

wiadomości, nim wreszcie zrozumiał, że oficer sztabu brygady nie oddał mu

pistoletu maszynowego nie przez jakąś podejrzliwość wobec człowieka, który

wczoraj jeszcze służył wrogowi, ale dlatego, ponieważ upatrzył go sobie do

wykonania innego, nieporównanie ważniejszego zadania niż strzelanie do

background image

faszystów w zwykłych, partyzanckich walkach.

WIECZÓR W „ALHAMBRZE”

Po około półgodzinnej jeździe Mercedes znalazł się w Pskowie. Liczące

przed wojną blisko 70 tysięcy mieszkańców ruchliwe, rozbudowujące się mia-

sto, było teraz w połowie zniszczone i prawie całkowicie wyludnione. Za-

trzymawszy samochód na rozwidleniu ulic przed słupem drogowym kierowca

zapytał pułkownika:

- A teraz prosto do Rygi?

Campe udał, że zastanawia się, wreszcie machnął ręką:

- Nie, pojedziemy najpierw do „Alhambry”.

Seidler skręcił w kierunku widocznego z daleka dyskretnie oświetlonego

gmachu, w którym przed wojną mieścił się klub komsomolski, przekształco-

nego teraz w restaurację i lokal rozrywkowy dla oficerów okupacyjnej armii.

Wjechawszy na dziedziniec przed wejście do „Alhambry”, żołnierz wysko-

czył, pośpiesznie otworzył drzwiczki limuzyny i wyprężony na baczność

oczekiwał dalszych poleceń.

- Zjadłbym coś... Podobno dzisiaj są tu także jakieś występy. A wy może-

cie gdzieś zaparkować wóz i też wstąpić do środka, do kantyny dla podofice-

rów. Tam ogrzejecie się - dorzucił łaskawi inspektor z Berlina.

- Rozkaz! - stuknął obcasami żołnierz i właśnie w tej chwili, spostrzegłszy

w rzędzie wielu parkujących samochodów eleganckiego, niedawno naprawia-

nego przez siebie Buicka, dodał z uśmiechem niekłamanego zadowolenia: -

Ależ oczywiście, chętnie skorzystam z pańskiego zezwolenia, Herr Oberst!

Dla konfidenta SD zagadkowe spotkanie na szosie z cudzoziemcem sta-

wało się coraz bardziej intrygujące. Co, u licha - pomyślał - wygląda na to, że

background image

umówił się na spotkanie z pułkownikiem...

Campe wszedł na ciemną od dymu papierosowego, ciasno zatłoczoną salę.

Na estradzie mniej niż skromnie ubrana tęga blondyna śpiewała niskim gło-

sem przy akompaniamencie pijanych oficerów, miarowo bijących w dłonie

lub uderzających kuflami piwa w blat stolików.

Pułkownik rozejrzał się dookoła i lekkim kiwnięciem głowy przywołał za-

aferowanego kelnera, który natychmiast przybiegł zginając się w niskim ukło-

nie.

- Zaprowadźcie mnie do gabinetu!

Kelner wydobywszy klucze poszedł pierwszy hallem, proponując po dro-

dze z poufałym zawodowym uśmieszkiem:

- Zamówić koniaczek, rum, kawę? A może coś jeszcze? Mamy dziś cie-

kawych gości prosto z Berlina...

Campe odmówił.

- Nie, dzisiaj nie. Koniak, kawa, jak zwykle! O, i pan tutaj, redaktorze! -

zwrócił się z udanym zdumieniem do spotkanego przy szatni Svensona - Jak

widzę, dobrze naprawiliśmy samochód i dojechał pan bez przeszkód. Pan jest

tu sam? Tak, a gdzie pan siedzi?

- Ciasno jest dzisiaj, nie mam na razie miejsca, panie pułkowniku...

- O, żaden kłopot. Proszę ze mną do mojego gabinetu. Z panem tak miło

się rozmawia.

I nie przewidując sprzeciwu pułkownik kordialnie wziął pod ramię Szwe-

da. Dwóch innych korespondentów wojennych, stojących w hallu z braku

miejsca na sali, z zazdrością odprowadziło wzrokiem swego kolegę, którego w

tak manifestacyjny sposób zaszczycał swą uwagą jakiś bardzo ważny oficer

Wehrmachtu.

Nie tylko oni zauważyli Campego i Svensona - akurat z bufetu dla szere-

background image

gowych wychodził po wychyleniu kufla piwa Seidler, zmierzając na salę dla

oficerów, gdzie śpiewała słynna Mizzi Keller z Berlina. Po tym wszystkim, co

stało się w ciągu ostatniej godziny, nie wolno było spuszczać oka z tej pary...

Wspinając się na palce i przepychając przez sporą grupkę oficerów, żołnierzy i

cywilnych urzędników niemieckich, dla których zabrakło miejsca na sali, Se-

idler zdążył zauważyć kątem oka, że kelner wprowadził pułkownika z dzien-

nikarzem do pokoju numer trzy. Konfident przeszedł obok tych drzwi, rysując

sobie w pamięci plan sytuacyjny.

Mam ich w garści - stwierdził z satysfakcją. - Okno gabinetu, w którym

siedzi Campe i ten facet, wychodzi na tę samą stronę, co okna wielkiej sali

jadalnej. Wystarczy więc po prostu przejść na tyły budynku i dyskretnie zaj-

rzeć stamtąd do wnętrza. To bardzo ciekawe, co mogą robić ci panowie...

Seidler natychmiast wybiegł na dziedziniec, okrążył budynek i bez trudu

znalazł obok wielkiej witryny sali interesujące go okno. Niestety, było ono na

wysokim parterze i aby cokolwiek zobaczyć, potrzeba było stanąć na jakimś

metrowej wysokości przedmiocie.

Ż

ołnierz rozejrzał się dookoła za jakąś ławką czy stolikiem, ale niczego nie

znalazł. W odległości kilkunastu metrów dostrzegł jednak przy murze tablicę

ze sprzętem przeciwpożarowym - hydrantem, toporami, wiadrami i beczką

wypełnioną piaskiem. No cóż, z braku czegoś lepszego i beczka byłaby dobra!

Po chwili był już przy niej i zaczął ją przetaczać, gdy nagle zatrzymało go

władcze „halt!” i szczek repetowanej broni. Jak spod ziemi wyrósł wartownik,

trzymający w ręku karabin przygotowany do strzału.

- Co tu robisz? - warknął. Seidler nie stracił zimnej krwi.

- No, co ty - powiedział pojednawczym tonem. - Daj kolego popatrzeć się

na tę Mizzi. Co ci szkodzi? W tej przeklętej Rosji człowiek już zdążył zapo-

mnieć, jak wygląda prawdziwa niemiecka kobieta... Wartownik był jednak

background image

niewzruszony.

- Pryskaj stąd - przerwał, ale po chwili udobruchał się ujrzawszy wycią-

gnięte ku sobie dwie paczki dawno już nie widzianych papierosów „Juno”.

- No, niech cię diabli, patrz sobie. - Schował szybko do kieszeni płaszcza

papierosy i obejrzawszy się dodał ciszej: - Tylko pamiętaj, jakby cię ktoś tu

przyłapał, ja nic nie widziałem, rozumiesz?

Seider wspiął się na beczkę postawioną o dwa-trzy metry przed murem, tak

ż

e widział nie tylko odwróconą doń tyłem krygującą się na estradzie śpie-

waczkę, ale także pokój swego szefa. Poprzez uchylone firanki zauważył przy

zastawionym butelkami i filiżankami stole Campego i zdenerwowanego, mil-

czącego cywila. Niestety, występ śpiewaczki przy akompaniamencie pijanej

sali i zamknięte okno nie pozwalały mu usłyszeć, o czym mówią pułkownik z

cudzoziemcem.

A tymczasem mówił Campe:

- Więc przerwano nam w momencie składania wyjaśnień, dotyczących

charakteru posiadanej przeze mnie analizy statystycznej...

- Jeszcze raz mówię, panie Campe - przerwał, uderzając dłonią w stół

Szwed. - Czas to pieniądz. Krótko! Kupujemy waszą siatkę i nieźle płacimy.

Ale przed tym pierwsze pytanie: co to za chłopcy, jakie mają kwalifikacje i

jakie daliście im zadania? Drugie pytanie: ilu konkretnie ludzi macie w tej

chwili do swej dyspozycji? Po trzecie, muszę zobaczyć, inaczej nie zapłacę,

dokładny wykaz wszystkich podlegających panu agentów, którzy już zostali

przerzuceni do Rosji!

- Rozumiem. Chciałbym przede wszystkim stwierdzić, że nasze wszech-

stronnie wyszkolone kadry, przerzucone do bolszewików z długofalowymi

zadaniami, to całkowicie zaufani ludzie, to zaciekli wrogowie ustroju komuni-

stycznego. Możemy być zupełnie pewni, że nie zmienią swego stanowiska bez

background image

względu na to, kto będzie wydawał im instrukcje: Berlin czy ewentualnie inne

ośrodki.

- No dobrze, a ma pan ze sobą ich imienny spis?

- Hm, chwilowo nie, ale...

- A co pan ma? Tylko te cyferki? No dobrze, niech je pan da! - dziennikarz

niedbale wziął maszynopis usłużnie podany mu przez Campego, złożył go i

schował do portfelu. - Później dokładniej przeczytam.

- Może pan nie śpieszyć się - wyjaśnił Campe. - Po zapoznaniu się proszę

pismo oczywiście od razu zniszczyć. Mnie ono nie jest już potrzebne. Wzią-

łem je z jednej z podległych mi jednostek. Dałem tam do zrozumienia, że jest

to notatka służbowa przeznaczona wyłącznie dla mnie do pracy nad szerszym

studium, które ostatnio przygotowuję.

Dziennikarz bezceremonialnie machnął ręką na znak, że nie obchodziło go,

w jaki sposób inspektor z Berlina uzyskał dokumenty, które mu wręczył przed

chwilą.

- Dobrze, ale kiedy pan wreszcie dostarczy tę listę waszego towaru?

Pułkownik celowo zwlekał z odpowiedzią, jak gdyby czekając, że naby-

wający sam zaproponuje wyższą cenę. Ale agent, jak widać, był niezłym kup-

cem. Szeroko uśmiechając się klepnął po ramieniu berlińskiego dygnitarza i

zapytał z chytrym zmrużeniem oka:

- A może chce pan już wycofać się z tego interesu? Proszę bardzo, niech

się pan nie boi. Znajdę takich dziesięciu jak pan. Za pieniądze nie robi mi pan

ż

adnej łaski!

Pułkownik Campe zagryzł wargi, spurpurowiał i dopiero po chwili wy-

szeptał upokorzony:

- Nie wycofuję się. Piątego stycznia o godzinie osiemnastej w Rydze przed

pomnikiem Karola przyniosę kopię takiej listy. To już chyba wszystko na

background image

dzisiaj, prawda? - zakończył cichym głosem. Svenson skinął głową.

- Będę musiał zaraz odjechać, kierowca może coś podejrzewać - Campe

wstał od stołu i wyprostowany z godnością złożył ukłon.

- A ja jeszcze trochę zostanę - odparł dziennikarz i nie krępując się towa-

rzystwa wyższego oficera głośno ziewnął.

*

Seidlera już nie było pod oknem. Wystarczyło mu tylko to, co zobaczył -

na jego oczach pułkownik wręczył jakieś papiery zagadkowemu Szwedowi.

Konfident SD postanowił zagrać w tej chwili w otwarte karty - nie mógł

przegapić doskonałej okazji zdemaskowania jednego ze starszych oficerów

centrali wywiadu Wehrmachtu. Nie ulegało przecież wątpliwości, że Campe

celowo spotkał się z cudzoziemcem i przekazał mu jakieś notatki. Zagadkę

mogła rozszyfrować natychmiastowa interwencja w najbliższej placówce SD

lub gestapo.

Ż

ołnierz pospieszył z ogrodu do hallu, szukając aparatu telefonicznego.

Czas był drogi - lada chwila mógł zawołać go Campe i odjechać, a cywil po-

zostawszy w „Alhambrze” na pewno zdążyłby dobrze ukryć kompromitujące

go materiały i wtedy szukaj wiatru w polu, wtedy wali się cały plan...

Rozglądając się zauważył metalowy szyldzik z napisem „Vervaltung” na

drzwiach jednego z pokojów. Tu chyba znajdę telefon - pomyślał.

Zapukał i wszedł.

Drzemiący w fotelu za biurkiem łysy, w podeszłym wieku podoficer prze-

tarł pięściami oczy i burknął coś niezrozumiałego.

- Heil Hitler! - Seidler stanął na baczność i wyrecytował jednym tchem: -

Jestem kierowcą pułkownika Campe z Berlina. Przed chwili zepsuł mi się

wóz, nie mogę go naprawić, a za kilka godzin pułkownik musi być w Rydze.

Proszę pozwolić mi zatelefonować do komendy garnizonu! Chcę prosić o

background image

przysłanie mi pomocy.

- A dzwońcie, co mi tam! - warknął kierownik „Alhambry” i dalej zapadł

w drzemkę. Żołnierz wykręcił dobrze mu znany numer placówki gestapo w

Pskowie.

- Sturmführer Borsig, słucham! - rozległ się w słuchawce obcy głos.

- Tu Hermann Seidler z jednostki WXS-3366 - podał kryptonim ujawnia-

jący wszystkim placówkom gestapo na terenach okupowanych, że mają do

czynienia z agentem centrali SD, który wykonuje zadanie szczególnej wagi

państwowej. - Przyślijcie natychmiast pomoc, zepsuł mi się samochód.

Uszkodzenie jest poważne i wymaga jak najszybszej interwencji!

- Proszę podać jeszcze raz numer jednostki - usłyszał.

- WXS-3366, powtarzam WXS-3366. Czy zrozumieliście?

- Tak, zrozumiałem - głos w słuchawce zabrzmiał innym tonem. - Co wy-

słać? Czy wystarczy pluton SS i dwóch funkcjonariuszy cywilnych?

- Więcej pracowników cywilnych! Ale pośpieszcie się, bo jest bardzo mało

czasu, a uszkodzenie zbyt poważne!

- Rozumiem! Za pięć minut sam przyjeżdżam z ludźmi. Jak was znaleźć?

- Siedzę w czarnym Mercedesie na parkingu przed wejściem do „Alham-

bry”. Wóz ma tablicę rejestracyjną WH 721-080. Czekam!

Seidler akurat zdążył przejść z hallu kabaretu do Mercedesa i zająć miejsce

za kierownicą, gdy przed bramę zajechała błyskawicznie ciężarowa „buda”, z

której zeskoczyło na ziemię około trzydziestu esesmanów i cywilnych gesta-

powców. Z kabiny kierowcy wyszedł oficer w mundurze SS i dojrzawszy w

rzędzie ustawionych samochodów czarnego Mercedesa zbliżył się, porównał

tablicę rejestracyjną z trzymaną w ręku kartką. Kierowca otworzył drzwiczki

limuzyny i pytająco spojrzał.

- Sturmführer Borsig z gestapo - przedstawił się funkcjonariusz. - Wasze

background image

dokumenty!

Seidler wręczył mu przygotowaną uprzednio legitymację. Gestapowiec

uważnie przeczytał i z uznaniem skinął głową.

- Proszę siadać - zaproponował niezbyt regulaminowo szeregowiec. - Ma-

my bardzo mało czasu. Tu w „Alhambrze”, w gabinecie numer trzy albo na

sali, znajduje się wysoki, chudy, elegancko ubrany cudzoziemiec. To jest jego

samochód - wskazał dłonią na stojący w głębi parkingu wóz. - Dziesięć minut

temu ktoś wręczył cudzoziemcowi jakieś dokumenty. Sprawa pachnie szpie-

gostwem. Trzeba działać błyskawicznie. Proszę niezwłocznie obstawić cały

budynek i nikogo nie wypuszczać z wyjątkiem mojego szefa, pułkownika

Campe z centrali Abwehry. Zatrzymajcie cudzoziemca pod byle jakim pretek-

stem, wylegitymujcie i dokładnie zrewidujcie. Jeśli znajdziecie przy nim

wspomniane dokumenty, zabierzcie go do urzędu. Za trzy godziny zatelefo-

nujcie do Rygi, Centrala „Wotan”, wewnętrzny 72-54. Stamtąd otrzymacie

dalsze wskazówki. Przypuszczalnie jutro rano facet specjalnym samolotem

poleci do Berlina, o resztę zatroszczą się moi przełożeni z RSHA.

- A jeśli nic przy nim nie znajdziemy? - zapytał oficer.

- Wykluczam taką możliwość. Gdyby jednak, przeproście go, tłumacząc

się pomyłką. Wiecie chyba, jak należy postępować w takich sytuacjach?

- Oczywiście. Zawsze coś się znajdzie. Uprzedzam jednak, że o wszystkim

zamelduję...

Seidler roześmiał się.

- To wasza sprawa. Działam zgodnie z pełnomocnictwami. Mam prawo

żą

dać od was pomocy. Zresztą szkoda czasu. Czy wszystko jest jasne?

- Jasne. Postaramy się zatrzymać gościa bez hałasu.

- To bardzo ważne. Życzę powodzenia. Heil Hitler!

Podlegający bezpośrednio jednemu z wyższych funkcjonariuszy centrali

background image

SD w Berlinie Seidler nie miał ani obowiązku, ani nawet prawa tłumaczyć

funkcjonariuszowi gestapo wszystkich szczegółów niecodziennej sytuacji. Nie

mógł mu zwłaszcza powiedzieć, że cudzoziemcowi przekazał materiały puł-

kownik Abwehry, którego on sam od dłuższego czasu obserwował. Seidler

mógł żądać tylko pomocy, wszystko inne należało do jego przełożonych.

Oficer szybko przeszedł do swych ludzi. Gestapowcy, otrzymawszy odpo-

wiednie instrukcje, podzielili się na mniejsze grupki. Część rozstawiła się na

ulicy i dziedzińcu, reszta weszła do hallu. Bacznie wszystko obserwujący Se-

idler oparł głowę o szybę i czekając na powrót pułkownika Campe, udawał, że

drzemie.

Po kilkunastu minutach na schodach kabaretu ukazał się Campe. Widząc,

ż

e kierowca nie podjechał po niego, podszedł do limuzyny i zapukał w szybę.

Seidler, udając rozbudzonego, podniósł głowę.

- No, spaliście, jak widzę! Wyruszamy człowieku. Za dwie godziny muszę

być w Rydze. Kierowca potakująco skinął głową. Mercedes bezszelestnie

ruszył z miejsca.

DOKUMENT ZMIENIA WŁAŚCICIELI

Zaraz po wyjściu Campego kelner uchylił lekko drzwi, domyślając się, że

mężczyzna, którego gościł pułkownik z Berlina, dysponujący zarezerwowa-

nym gabinetem, musi być chyba jakąś ważną i wpływową figurą.

- Czy szanowny pan jeszcze zostaje? - zapytał. Szwed w milczeniu po-

twierdził niedbałym ruchem głowy.

- Czym mogą jeszcze służyć?

- Mocnej kawy!

- Z kawą są, hm, pewne trudności, szanowny panie...

background image

Mężczyzna wyjął grubo napchany portfel i bez słowa położył na stole

pięćdziesięciomarkowy banknot. Kelner, już od dawna nie otrzymujący tak

hojnych napiwków, wybiegł z gabinetu i po chwili wrócił z tacą, na której

dymiła filiżanka z aromatycznym płynem.

- A teraz proszę mi nie przeszkadzać, chcę być sam! - powiedział z udaną

flegmą gość.

Gdy kelner opuścił gabinet, Svenson wypił spory łyk kawy, wydobył

otrzymane od Campego pismo i zaczął je czytać. Dokument pozornie nie był

zbyt interesujący, toteż po kilkunastu minutach tej lektury odczuł znużenie. W

głowie szumiało mu po wypitym koniaku, którym obficie go częstował puł-

kownik. Pomyślał, że warto byłoby umyć się zimną wodą i zaczerpnąć trochę

ś

wieżego powietrza.

Schowawszy do portfela raport komendanta „Lorelei” dziennikarz wyszedł

do hallu. Tu, szukając toalety, zwrócił uwagę na coś nowego: w lokalu poja-

wiło się sporo osobników w czarnych, skórzanych płaszczach, wysokich bu-

tach z cholewami i tyrolskich kapeluszach. Ludzie, których w czwartym roku

wojny w całej okupowanej Europie każdy mógłby od razu rozpoznać jako

funkcjonariuszy gestapo. Szwed zauważył jeszcze na dziedzińcu, przed wej-

ś

ciem do „Alhambry”, odwróconego plecami żołnierza w stalowym hełmie,

opartego o karabin ustawiony między nogami.

Oho, to jakaś niepokojąca historia! - pomyślał. - Trzeba dokładniej zoba-

czyć, co się stało.

Po chwili znalazł się w toalecie. Była pusta. Jedynie u drzwi siedziała na

taborecie przygarbiona kobieta w starszym wieku. Okno wychodziło na ulicę.

Svenson szybko podszedł, otworzył je, wychylił się i bacznie rozejrzał. Tak,

nie ulegało wątpliwości - budynek był dookoła starannie obstawiony łańcu-

chem żołnierzy i cywilów. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy przyjecha-

background image

li po kogoś i w tej chwili prawdopodobnie szukają go już w samym gmachu.

A może chodzi o jakiegoś rosyjskiego partyzanta, któremu udało się przenik-

nąć do lokalu rozrywkowego dla oficerów Wrhrmachtu? Wyjrzał jeszcze raz

na dziedziniec. To, co zobaczył, bardzo go zaskoczyło. Przy jego samochodzie

majstrowali dwaj cywile w czarnych skórach.

Przestraszył się, rewizja mogła go kosztować drogo. Gdyby znaleźli spra-

wozdanie Campego, nie byłoby dla niego żadnego ratunku. Trzeba natych-

miast działać! - postanowił. Kto wie, czy gestapowcy nie czekają już w gabi-

necie numer trzy...

Ale współpracownik OSS nie zamierzał zupełnie zniszczyć sprawozdania

komendanta „Sonderschule IIC - Lorelei”. Stanowiło ono zbyt cenny doku-

ment. Nie tylko pozwalało zorientować się, jakimi możliwościami kadrowymi

i technicznymi rozporządza na tym odcinku frontu wschodniego wywiad nie-

miecki, ale było także niedwuznacznym dowodem współpracy pułkownika

Abwehry z amerykańską służbą specjalną. Dowodem, który zmuszał tego

nadętego, pyszałkowatego hitlerowca do wykonywania dalszych rozkazów.

Chodziło tylko o to, aby pismo chwilowo gdzieś dobrze schować, a potem

wydostać je, kiedy gestapo zakończy akcję i odjedzie.

Staruszka, zauważywszy cywila stojącego przy otwartym oknie, nie zdzi-

wiła się zbytnio. Pracując od wkroczenia Niemców do miasta jako sprzątaczka

w toalecie „Alhambry”, była już przyzwyczajona do widoku gości, którzy

wypiwszy o jeden kieliszek za dużo raptem zapragnęli samotności... Dobrze

wiedziała, co w takim wypadku należy do jej obowiązków. Wziąwszy ręcznik,

mydło i szklankę wody podreptała do swego klienta, wskazując mu głową

drzwi do najbliższej kabiny.

Svenson, udając kompletnie pijanego, wychylił podaną szklankę, wymam-

rotał coś w podziękowaniu i zamknął się w ubikacji. Gdzie by tu schować ten

background image

papier? - zastanawiał się, rozglądając dookoła. Uwagę jego zwróciło wiszące

na ścianie lustro w ciężkiej, metalowej ramie. Szybko wydobył dokument,

złożył starannie i wsunął z boku lustra między ramę a ścianę. Po chwili pod-

szedł do umywalki, umył ręce, twarz, zmoczył włosy, wytarł się ręcznikiem i

zaczesał. Jeszcze raz dokładnie sprawdził zawartość kieszeni i portfela. Nie,

sam diabeł by teraz niczego przy nim nie znalazł.

Rzuciwszy na talerzyk babci monetę wyszedł na korytarz pewnym krokiem

i udał się do swego gabinetu. Zatrzymał go czyjś władczy głos:

- Halt! Geheime Staatspolizei! Stało przed nim dwóch barczystych Niem-

ców. Jeden z nich odwrócił klapę płaszcza i zażądał:

- Ihre Dokumenten, bitte!

- Proszę - spokojnie przedłożył legitymację prasową korespondenta wo-

jennego, wystawioną przez Propaganda-Abteilung przy OKW w Berlinie oraz

paszport obywatela Królestwa Szwecji.

Obaj funkcjonariusze niezwykłe starannie obejrzawszy papiery z porozu-

miewawczym uśmiechem spojrzeli na siebie, jak gdyby mówiąc: Mamy

ptaszka! Cudzoziemiec, wysoki, szczupły, elegancki, wszystko się zgadzało.

Jeden z nich jeszcze zapytał:

- Ma pan tu ze sobą samochód?

- Tak.

- Jakiej marki?

- Buick, sportowy kabriolet.

Gestapowcy nagle zapomnieli o dobrych manierach. Ten, który pytał o

samochód, widocznie starszy, błyskawicznie włożył rękę w kieszeń spodni, a

drugi brutalnie chwycił Svensona za ramię i z siłą popchnął go naprzód, pro-

wadząc do oddzielnego, pustego pokoju. Tu kazano mu stanąć twarzą do

ś

ciany i podnieść ręce na kark. Jeden z funkcjonariuszy, najpierw fachowo

background image

obmacawszy go od góry do dołu, czy nie ma przy sobie broni, zaczął podawać

drugiemu, siedzącemu przy stole, wszystko, co kolejno wydobywał z kieszeni.

Dziennikarz nie tracił tupetu:

- Panowie, to jakaś omyłka! Co to jest? Ja złożę protest. Jestem dziennika-

rzem, szwedzkim obywatelem...

Skrupulatna rewizja zakończyła się tym, ani u Szweda, ani w gabinecie

Campego, ani wreszcie w samochodzie niczego podejrzanego nie znaleziono.

Gestapowcy przybrali mocno niewyraźne miny. Wezwany sturmführer Borsig

też nie bardzo wiedział, co zrobić z tym fantem. Wyglądało na to, że agent

centrali SD, udający szofera, który zawezwał pilnej pomocy, został po prostu

wystawiony do wiatru... No, już ja mu zatelefonuję! - pomyślał wściekły z

powodu niepowodzenia całej akcji szef placówki gestapo. Z drugiej strony nie

mógł się oprzeć złośliwej radości, że grający „ważnego” kolega z samej „gó-

ry” tak brzydko wpadł...

Sytuacja była bardzo przykra. Szwed mógł poskarżyć się gdzieś wyżej,

omyłka agenta SD groziła wybuchem skandalu w Berlinie. Nie pozostawało

nic innego, jak tylko przeprosić cudzoziemca i przedstawić mu incydent jako

fatalne nieporozumienie.

- Panie redaktorze - ze skruszonym uśmiechem tłumaczył się szef gestapo.

- Jest mi niesłychanie przykro za omyłkę, której padł pan ofiarą. Godzinę te-

mu otrzymaliśmy poufną wiadomość, że w „Alhambrze” znajduje się groźny

rosyjski terrorysta, który chciał rzucić bombę na salę. Rozumie pan chyba, że

naszym obowiązkiem było jak najszybsze podjęcie wszelkich środków

ostrożności... Jeszcze raz wyrażam swoje głębokie ubolewanie - zakończył

stukając obcasami.

Svenson nie miał żadnego powodu do przypuszczenia, że mogła być jaka-

kolwiek inna przyczyna nalotu gestapo na „Alhambrę” i poddania go brutalnej

background image

rewizji. Bo o tym, że dostał godzinę temu niezwykle ważny, ściśle tajny do-

kument - wiedziało tylko dwóch ludzi: on, Svenson, i Campe. Ani on, ani

Campe nie mogli przecież zdradzić.

Wkrótce po tym gestapo przerywało akcję w lokalu. Svenson odetchnął z

ulgą. Upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, udał się do toalety po ukryty do-

kument. Sięgnął dłonią pod lustro. Ale co to? Niczego nie znalazł! Jeszcze raz

przesunął palcami wzdłuż obwodu lustra, po tym pomógł sobie długim,

srebrnym ołówkiem. I znów bez wyniku. Na podłodze również nic nie leżało.

Maszynopis w zagadkowy sposób ulotnił się jak kamfora!

Svenson spocił się, zbladł jak kreda i gorączkowo zastanawiał się, co ma

czynić. Opanował się nieco, przybrał obojętny wyraz twarzy i wyszedł z ka-

biny. Od razu podszedł do staruszki, nadal drzemiącej przy drzwiach, i zapy-

tał, czy nie znalazła przypadkiem w ubikacji po jego wyjściu zgubionego pi-

sma maszynowego.

Babcia coś sennie wymamrotała po rosyjsku, w języku, z którego nie ro-

zumiał ani słowa. Powtórzył jeszcze raz pytanie, możliwie zrozumiale obja-

ś

niając na migi, o co mu chodzi. Staruszka na wszystko kiwała tylko głową,

co mogło oznaczać, że albo nie rozumie, co się do niej mówi, albo niczego nie

znalazła.

Co Szwed mógł zrobić? Niewiele. Był bezsilny. Na pewno nie miało sensu

prosić Niemców o pomoc w odszukaniu szpiegowskich dokumentów, które w

pierwszym rzędzie pogrążyłyby jego, redaktora Svensona. Trudno, stało się -

pomyślał zrezygnowany. Ostatecznie pismo, które przekazał mu Campe, nie

było znów tak cenne - próbował siebie pocieszyć. Najbardziej wartościowe

materiały dygnitarz Abwehry miał dostarczyć mu dopiero 5 stycznia w Rydze.

A o to, że maszynopis podpisany przez majora Krebsa z „Sonderschule”

Pessaari mógłby dostać się w ręce gestapo i kosztować głowę pułkownik

background image

Campe - o to Szwed najmniej się martwił.

Zresztą - przyszło mu jeszcze na myśl - mało prawdopodobne jest, aby pa-

piery znalazło gestapo. Po pierwsze, zatrzymano go akurat po wyjściu z toa-

lety i od razu po zrewidowaniu przerwano akcję w całym lokalu. Stąd wnio-

sek, że do toalety już nikt z gestapowców nie wchodził. Po drugie, gdyby ja-

kimś cudem zdołali oni odnaleźć dokument, z pewnością nie zwolniono by go

tak gładko, w dodatku jeszcze tak wylewnie przepraszając...

W rzeczywistości ściśle tajna notatka służbowa miała po wielu perypetiach

dostać się do kogoś innego. Cóż bowiem stało się w ciągu tych kilkunastu

dramatycznych minut?

Od razu po wyjściu Svensona z toalety zatrudniona w lokalu rozrywko-

wym dla „panów niemieckich oficerów” Maria Gierasimowna podreptała do

ubikacji w celu sprzątnięcia jej. Wycierając szmatką lustro spostrzegła, że

wypadło spod niego kilka złożonych bibułek maszynopisu. A to Nikołaj ucie-

szy się! - pomyślała, chowając papier. Mąż ostatnio narzekał, że nie ma już w

czym palić tytoniu, który hodował sobie w ogródku.

Nikołaj Timofiejewicz rzeczywiście ucieszył się, ale ku zdziwieniu żony

nie zapalił w przyniesionym papierze ani jednego papierosa. Coś go po prostu

tknęło. Pieczątki, cyfry, tablice, dziwne znaki - wszystko wskazywało na to,

ż

e trzyma w ręku jakiś być może ważny dokument, przypuszczalnie zagubio-

ny przez niezbyt trzeźwego Niemca.

Stary wiedział, co powinien uczynić w takim wypadku każdy uczciwy

człowiek. Żonie nie powiedział o swym spostrzeżeniu ani słowa i nie zwleka-

jąc, jeszcze przed śniadaniem, udał się do mieszkającego opodal przedwojen-

nego nauczyciela miejscowej szkoły średniej, który, jak słusznie przypuszczał,

mógł mu zorganizować kontakt z towarzyszem „Wiktorem”. Pseudonimu tego

używał przebywający w ukryciu sekretarz zakonspirowanego miejskiego ko-

background image

mitetu partii. Po ewakuacji Pskowa pozostał on na miejscu celem zorganizo-

wania ruchu oporu na zapleczu frontu. Sąsiad Nikołaja Timofiejewicza wy-

słuchał w milczeniu niecodziennej prośby i obiecał, że „coś się zrobi”.

Tego samego dnia, o zmierzchu, do stojącego na dalekim przedmieściu

domku staruszków zapukał młody człowiek. Po kilkunastu minutach niezna-

jomy wyszedł na ulicę, bacznie rozglądając się, czy ktoś go nie śledzi. Za

cholewą buta miał dobrze ukryte sprawozdanie komendanta „Lorelei”. Po

pułkowniku Campe, redaktorze Svensonie, Marii Gierasimownie i jej mężu

dokument znów miał zmienić właściciela...

DALSZE PERYPETIE PISMA

Teraz, gdy znalazł się już odpowiedni, jak się wydawało, człowiek do re-

alizacji planu porwania komendanta „Lorelei”, Piatkin przystąpił do systema-

tycznego przygotowywania zamierzonej operacji. Szef II wydziału zawsze

działał zgodnie z zasadą „podstawę sukcesu stanowi należyte rozpoznanie

przeciwnika”. Innymi słowy, trzeba było zacząć od zebrania maksimum wia-

domości o ośrodku wywiadowczym w Pessaari. I wtedy rozpoczęło się to, co

Gieorgij Iwanowicz nazywał „wędrówkami po świecie”.

Tak więc któregoś dnia kapitan, niepozornie ubrany i zaopatrzony w

przyzwoicie sfabrykowany „ausweiss”, wybrał się w teren. Takie wojaże nie

były dlań pierwszyzną. Poza stroną czysto „służbową” - zbieraniem informacji

wywiadowczych czy wydawaniem bieżących instrukcji licznym współpra-

cownikom we wsiach i miasteczkach - wędrówkom tym przyświecał jeszcze

inny cel. Ludziom na okupowanych obszarach potrzeba było stale przypomi-

nać, że wróg przebywa na tej ziemi tymczasowo, że ludzie radzieccy, wbrew

hitlerowskiej propagandzie, bynajmniej nie załamali się, ale prowadzą nadal

background image

walkę, przybliżając nieuchronny dzień wyzwolenia.

Jako pierwszy etap swej drogi kapitan wybrał Psków. W mieście zamierzał

porozmawiać bezpośrednio z towarzyszem „Wiktorem”, przywódcą podzie-

mia antyfaszystowskiego, utrzymującym stały kontakt z działającą w pobliżu

brygadą partyzancką. Oficer kontrwywiadu wiedział, kim był ten człowiek.

Wielokrotnie już przekazywali sobie różne informacje.

Od razu też skierował się na rojny i gwarny bazar. Nikomu z tłoczących się

tu ludzi nie chciało się pracować na hitlerowców, a przecież w jakiś sposób

trzeba było zdobywać najskromniejsze środki do życia.

Mieszkańcy miasta wymieniali tu resztki odzieży i mienia domowego na

nieco ziemniaków i warzyw, dowożonych przez okolicznych rolników. Pełno

tu było zwykłych gapiów. Pomiędzy straganiarzami kręcili się sprzedawcy

„bimbru”, ktoś głośno zachwalał budzik, inny pchał każdemu do ręki zardze-

wiały czajnik, jakoś kobiecina rozłożyła przed sobą na wpół zjedzony przez

mole kołnierz futrzany, buty filcowe i kilka wypchanych ptaków. Wynędz-

niały, bezzębny staruszek obnosił metalowe łańcuszki, zachwalając swój to-

war jako carską biżuterię. Nie brakowało w tym tłumie żołnierzy niemieckich,

szukających czegoś, co można byłoby przesłać jako pamiątkę z Rosji do ro-

dzin w Rzeszy.

Piatkin podszedł do jednego ze straganów. Sprzedawano tu używane obu-

wie. Spokojnie odczekał aż oddalą się klienci i w odpowiedniej chwili podał

sprzedawcy za ladą całkiem niewinnie brzmiące hasło:

- Czy macie buty z cholewami numer czterdzieści dwa z mińskiej fabryki,

ale z podwójną futrówką? Właściciel straganu obrzucił pytającego badaw-

czym spojrzeniem.

- Mamy takie buty, ale z Połocka - odpowiedział i obejrzawszy się dodał: -

Wejdźcie za przegrodę, do szefa. Tam przymierzycie. Piatkin z aprobatą kiw-

background image

nął głową. W uzgodnionym szyfrze znaczyło to, że towarzysz „Wiktor” gotów

jest przyjąć go.

Kapitan wszedł na zaplecze straganu, gdzie w ciasnej słabo oświetlonej

komórce mieściła pracownia szewska. Podchodząc do drobnego, siwowłosego

mężczyzny w okularach, siedzącego na zydlu i trzymającego między kolanami

but na kopycie, Piatkin w półmroku potknął się o jakąś skrzynię. Działacz

partyjny, a obecnie szewc zaopatrzony w wydaną przez władze okupacyjne

kartę rzemieślniczą, podniósł głowę i z uśmiechem podszedł ku przybyszowi.

- Uważaj, Gieorgiju Iwanowiczu, nie łam nóg, muszą ci wystarczyć na

dojście do Berlina!

- A ty, towarzyszu „Wiktorze” - odciął się Piatkin - nie ucz innych, a sam

lepiej pracuj dla wielkiej Rzeszy!

- Siadaj! - „Wiktor” podsunął stolik. - Opowiadaj, co w świecie słychać.

Kapitan zaczął mówić o ofensywie radzieckiej na kierunku smoleńskim,

rozwoju walki partyzanckiej na zapleczu wroga, o nieuchronnie zbliżającym

się dniu zwycięstwa. Z kolei towarzysz „Wiktor” przekazał jak zwykle cenne

informacje wywiadowcze o zmianach w składzie garnizonu w Pskowie, wy-

mienił jednostki, które ostatnio przemaszerowały przez miasto w drodze na

front lub po rozbiciu zostały wycofane z przedniego skraju na tyły. Wiado-

mości te uzupełniał dokładnymi, rzeczowymi spostrzeżeniami, świadczącymi

o nastrojach przygnębienia wśród niemieckich żołnierzy i oficerów.

Z kolei szef II wydziału przeszedł do właściwego celu swej wyprawy do

Pskowa. Jak gdyby mimochodem zapytał, czy sekretarz ma jakieś dane na

temat garnizonu we wsi Pessaari? Towarzysz „Wiktor”, jak się okazało, uzy-

skał o tym garnizonie nieco informacji. Doniesiono mu mianowicie, że stoi

tam batalion wojsk SS, jakaś specjalna szkoła, której nie zdążył jeszcze nale-

ż

ycie rozpoznać, oraz przydzielona do niej kompania pomocnicza, używana

background image

do różnego rodzaju prac gospodarczych w tej jednostce. Niektórzy ludzie

wspomnianej kompanii, zwłaszcza wykazujący się szczególną gorliwością

łotewscy faszyści, a także ściągnięci z całej Europy białogwardziści, czasami

wyznaczani są w tej szkole do pełnienia różnych funkcji.

- A kto konkretnie melduje wam o wszystkim? - zapytał Piatkin.

- W Pessaari mamy pewnego starszego towarzysza łotewskiego, uczestnika

Rewolucji Październikowej. Po wkroczeniu Niemców przeniósł się tam na

wieś do rodziny, aby zanadto nie wpadać w oko hitlerowcom i ich pomocni-

kom. Staruszek lubi sobie rozmawiać z rozmaitymi ludźmi, między innymi z

ż

ołnierzami tej kompanii wartowniczej. Od czasu do czasu przychodzi tu do

mnie do Pskowa i jak usłyszy coś ciekawego, dzieli się tym ze mną.

- Jak nazywa się ten staruszek?

- Jan Karlis.

- Dajcie znać Karlisowi, że wkrótce zgłosi do niego pewien młody czło-

wiek ode mnie. Wymieni hasło: „Przyjeżdżam od ciotki Marty z Tuły”. Niech

mu udzieli wszelkiej jak najdalej idącej pomocy.

Następnie uzgodniono sposób pilnego przekazywania wszystkich nawet

pozornie błahych informacji dotyczących garnizonu Pessaari. Gieorgij Iwa-

nowicz nie uznał za stosowne choćby jednym słowem zdradzić się, dlaczego

tak bardzo interesuje go „Sonderschule - Lorelei”. Tego wymagała bez-

względnie panująca w jego pracy zasada, że o pewnych sprawach powinien

wiedzieć tylko ten, kto musiał wiedzieć. Nie chciał ponadto mówić o swym

planie operacji w Pessaari przed przygotowaniem wszystkich jego elementów,

a było ich przecież wiele.

Rozmowa obu mężczyzn zbliżała się już ku końcowi. Sekretarz, jak gdyby

przypominając sobie o czymś, rzekł jeszcze z zagadkowym uśmiechem:

- A tu mam coś dla was, gdyby wam dokuczała bezsenność, przeczytajcie

background image

to sobie w łóżku - podał starannie złożone kartki maszynopisu, które dwa dni

temu doręczono mu, twierdząc, że znalazła je staruszka Maria Gierasimowna,

sprzątaczka w niemieckim kabarecie oficerskim „Alhambra”.

Piatkin rozłożywszy kartki na kolanie przysunął bliżej lampę naftową.

Słabo znając niemiecki, nie mógł zrozumieć treści dokumentu. Ale tknął go

podpis: major Krebs! Ponadto podłużna pieczątka w lewym rogu pierwszej

stronicy „Sonderschule IIC - Lorelei” oraz nadruk „Geheime Staatsache”

miały dostatecznie jasną wymowę. Kapitan od razu zorientował się, że pismo,

które trzymał w ręku, mogło odegrać kapitalną rolę w rozszyfrowaniu tajem-

nicy „Lorelei”...

Zaczynało już ściemniać się, gdy Piatkin po pracowicie spędzonym dniu

mijał w drodze powrotnej ostatnie zabudowania Pskowa. Do godziny policyj-

nej, po której gęsto snujące się niemieckie patrole strzelały bez pardonu do

każdego napotkanego na ulicy człowieka, pozostało akurat tyle czasu, by do-

trzeć do przecinającej szosę ścieżki, skąd całkiem bezpiecznie po całonocnym

marszu można było dojść do pierwszych partyzanckich posterunków. Przed

nieoczekiwanymi przygodami chronił kapitana dobrze schowany pistolet.

Piatkin mimo woli dotknął kieszeni watowanej kurtki, gdzie na wysokości

piersi tkwił niezawodny, zdobyczny walter. W tej samej chwili z ostatniego

domu przy drodze wyszedł zataczając się, widać mocno pijany, wysoki, opa-

sły policjant.

Ujrzawszy idącego z przeciwka samotnego mężczyznę już z daleka krzyk-

nął: „Halt!” Gdy Piatkin posłusznie przystanął, policjant zaczął go wypytywać

o nazwisko, imię, miejsce zamieszkania, skąd idzie, u kogo i po co był w

Pskowie, z czego się utrzymuje?...

Grubas po grzecznych, rzeczowych i zdecydowanych odpowiedziach kapi-

tana przez chwilę zastanowił się i w końcu wybełkotał:

background image

- Dobra, pójdziemy na komisariat, a tam dokładniej zobaczymy, coś ty za

ptaszek? Piatkin uważnie rozejrzał się - droga była pusta.

- Panie władzo, mam ausweiss i legitymację pracownika tartaku, należą-

cego do władz niemieckich. Muszę zaraz iść do pracy, panowie oficerowie

będą gniewać się, gdy przyjdę późno...

- No, pokaż ten ausweiss i legitymację! - zmiękł trochę policjant.

Kapitan rozpiął kurtkę, wydobył ausweiss i udał, że szuka legitymacji. Ko-

rzystając z chwili nieuwagi policjanta, zdążył błyskawicznie wyszarpnąć od-

bezpieczony pistolet. Jeden strzał wybawił go z opresji. Olbrzym z cichym

jękiem zwalił się na ziemię. Piatkin odebrał swój ausweiss, schował pistolet i

dokumenty znalezione przy policjancie, wciągnął ciało do przydrożnego rowu.

Jeszcze raz obejrzał się, skręcił w pole i na przełaj dotarł do lasu.

O świcie, po nocnym forsownym marszu, dotarł do obozu brygady.

RODZI SIĘ KONKRETNY PLAN

Jak każdego dnia rano Wiera zameldowała się u swego szefa w ziemiance

sztabowej w celu otrzymania nowych zadań. Tym razem dziewczyna była

czymś wyraźnie wzburzona: trzęsły się jej ręce, nerwowo zaciągała się gryzą-

cym dymem z grubego „skręta” ściśniętego między wargami.

Kapitan, który przespał się już kilka godzin po nocnej wyprawie, badawczo

przyjrzał się swej tłumaczce.

- Co ci się stało? - zapytał. - Ech, Wiera, Wiera, znowu dymisz jak komin

fabryczny! Zobaczysz, któregoś dnia napiszę do rodziców, jak się sprawujesz!

Dziewczyna zdawała się nie zwracać uwagi na żartobliwy ton przełożone-

go.

- Poczekajcie na razie z tym pisaniem! Dobrze, że chociaż znaleźliście nas

background image

po powrocie żywymi. Wczoraj było nam tu gorąco, wymacała karna ekspedy-

cja. Chyba kompania esesmanów była już nie dalej jak sto metrów stąd. Nie-

wiele brakowało, żeby nas okrążyli...

- Wiem, słyszałem już o tym - przerwał kapitan. - I to cię tak zdenerwowa-

ło?

- Nie, nie tylko. Chciałam wam powiedzieć, że gdyby nie on...

- Co za on? - zapytał zaintrygowany oficer.

- No, Łazarew! Nie brał udziału w walce, bo nie daliście mu broni. Raptem

gdzieś znikł. Potem okazało się, że znalazł u jakiegoś zabitego Niemca kilka

granatów, poszedł z nimi i przeczekał schowany w zaroślach, aż przejdzie

hitlerowska tyraliera. W pewnej chwili podczołgał się pod niemiecki karabin

maszynowy i wybił obsługę. Gdy esesowcy podchodzili już pod nasze zie-

mianki, zatrzymał ich kilkoma seriami z tyłu. Hitlerowców z miejsca ogarnął

popłoch. Przypuszczali widocznie, że wpadli w zasadzkę, że mają do czynie-

nia z większymi siłami. Zaczęli uciekać jak opętani, a wtedy nasi chłopcy

ruszyli do przodu i przepędzili Niemców z lasu.

Piatkin pokręcił głową z podziwem i uśmiechnął się.

- Zuch! To bardzo ładnie z jego strony! Wiera nagle przestała panować nad

sobą i bardzo nieregulaminowo tupnęła nogą.

- Ale bardzo nieładnie z waszej strony! Dlaczego nie oddajecie mu broni?

Jeżeli nie macie do niego zaufania, to go rozstrzelajcie. A tak, to po prostu

nieludzkie. Dlaczego dręczycie dobrego, uczciwego chłopca? On tak cierpi... -

zakończyła wybuchając płaczem. Masz babo placek! Wygląda na to, że nasza

Wieroczka zadurzyła się w lejtenancie - pomyślał kapitan.

- Dość! - przerwał jej z udaną ostrością. - Szeregowiec Orłowa, nie zapo-

minajcie, że jesteście żołnierzem, że pracujecie w specjalnej służbie! Kto was

nauczył w ten sposób zwracać się do swego przełożonego? Dziewczyna mo-

background image

mentalnie stanęła na baczność i ściągnęła usta jak dziecko bliskie płaczu.

Przez chwilę panowało milczenie.

- Siadaj - dodał już miękko kapitan. - Słuchaj uważnie, co ci teraz jako

pracownikowi kontrwywiadu powiem. Jesteś pierwszą osobą, z którą rozma-

wiam na ten temat. Przede wszystkim, skąd przyszło ci na myśl, że nie ufam

temu twojemu Łazarewowi? Że nie oddałem mu pistoletu maszynowego? A

nie pomyślałaś sobie czasem, że to może świadczyć o tym, iż mam do niego

więcej zaufania niż do każdego innego człowieka z naszej brygady?

- Tak, tak - ciągnął dalej zauważywszy zdumienie w szeroko otwartych

oczach Wiery - to brzmi trochę dziwnie, prawda? Musisz pamiętać o jednym,

wytypowałem tego „dobrego, uczciwego chłopca” do wykonania pewnego

specjalnego, bardzo ważnego zadania. O tym dowiesz we właściwym czasie.

A ty masz do mnie pretensje, że nie dałem mu broni, tak jakbyśmy za mało

mieli ludzi w brygadzie gotowych do walki. Jesteś oburzona, że nie pozwa-

lam, aby tego bardzo cennego człowieka nie sprzątnęła w pierwszym lepszym

starciu faszystowska kula! A może ja właśnie chcę, aby lejtenant Aleksander

Łazarew wrócił z tej wojny z wielkim orderem? Ech, ty głuptasku - zakończył

kapitan i po ojcowsku pogładził dziewczynę po jasnej głowie. - Możesz

zresztą dać do zrozumienia Łazarewowi, że w pełni mu ufam i wiele się po

nim spodziewam.

Wiera głęboko westchnęła i z przejęciem rzekła:

- Dziękuję wam, Gieorgiju Iwanowiczu, gorąco dziękuję!

Piatkin jeszcze chwilę nad czymś zastanawiał się, po czym wyciągnął z

kieszeni kartki, które otrzymał od towarzysza „Wiktora”.

- No, dosyć tego dobrego, czas zabrać się do roboty. Zobacz, co to jest.

Wiera rozłożywszy kartki referowała:

- Na tyle, na ile zrozumiałam, komendant jakiejś „Sonderschule IIC - Lo-

background image

relei” omawia wyniki działania swej jednostki w okresie ostatnich sześciu

miesięcy. W rubrykach podaje liczbę, jak pisze, elewów, przeciętne wyniki

jakichś egzaminów. W dalszej rubryce pod tytułem „skierowani na tyły”

znowu jakieś cyfry. Mowa dalej o łączności radiowej, materiałach fotogra-

ficznych, metodach szyfrowania. Pełno cyfr, kryptonimów. Prawdę mówiąc,

nie bardzo rozumiem, o co chodzi...

Piatkin, jak zwykle gdy coś ważnego przychodziło mu do głowy, zaczął

krążyć po ziemiance.

- Co jeszcze jest w tym piśmie? - zapytał.

- To sprawozdanie jest adresowane do Oddziału IIIB Abwehry w Berlinie.

Zaopatrzone jest w pieczątkę „Sprawy państwowej wagi”, to znaczy, że jest

więcej niż ściśle tajne. Należą się wam gratulacje kapitanie, za zdobycie tych

papierów! Gdyby gestapo dowiedziało się, że ten dokument jest w waszym

ręku, ktoś z tej „Sonderschule” na pewno musiałby drogo za to zapłacić...

Dziewczyna nie skończyła jeszcze, gdy oficer kontrwywiadu raptem przysta-

nął w miejscu jak wryty.

- Poczekaj, coś powiedziała?

Orłowa nieco przestraszona zachowaniem się swego przełożonego, którego

znała jako zawsze bardzo opanowanego, powtórzyła:

- Ja nic, pomyślałam tylko, że Niemcy na pewno nie pogłaskaliby po gło-

wie kogoś, kto oddał czy zgubił taki dokument, i to z nadrukiem „Geheime

Reichssache”...

Piatkin zaczął znów nerwowo krążyć po ziemiance. Dziewczyna, sama nie

wiedząc o tym, podsunęła mu pewien niezwykle interesujący pomysł. A gdy-

by tak - zastanawiał się kapitan - wykorzystać tę sytuację, wyręczyć jakiegoś

inspektora z Berlina i występując w jego charakterze pociągnąć do odpowie-

dzialności komendanta „Lorelei” jako winnego wydostania się na zewnątrz

background image

dokumentu, który nosił jego podpis? Czysta fantazja czy okazja, o jakiej

można tylko marzyć?

Na samą myśl o tym kapitanowi zrobiło się gorąco. Usiadł na ławce, roz-

piął kurtkę, wydobył woreczek z tytoniem i drżącymi palcami usiłował zawi-

nąć „skręta”. Wiera pośpiesznie podała mu ogień. Głęboko zaciągnął się dy-

mem, znów zerwał się z ławki i zaczął krążyć jak lampart po klatce. Sprawcę

należało gruntownie przemyśleć i zrodzony nagle pomysł szczegółowo, do

najmniejszej drobnostki opracować. Do tego potrzeba było przede wszystkim

absolutnego spokoju.

Kapitan zwolnił swą pracownicę.

- Weź ten papier - powiedział kierując się do drzwi - i możliwie szybko

przygotuj mi dokładne tłumaczenie na piśmie. A ja przez ten czas przejdę się

trochę po lesie...

Po około dwugodzinnym spacerze kapitan Piatkin powrócił do obozu

uspokojony, uśmiechnięty. Miał powód do zadowolenia - przyniósł ze sobą

opracowany w ogólnych zarysach plan operacji, plan, nad którym bezustannie

myślał od dnia, gdy po raz pierwszy zetknął się z nazwą „Lorelei” w zezna-

niach niecodziennego zbiega z Wehrmachtu - antyfaszysty, gefreitra Klausa

Wernera.

Plan zakładał, że do szkoły Abwehry w Pessaari uda się trzech - czterech

specjalnie dobranych, poinstruowanych i należycie wyekwipowanych ludzi w

charakterze wysłanników centrali SD w celu wyjaśnienia zagadki przeniknię-

cia poza mury „Sonderschule” ściśle tajnego dokumentu. Przedstawiając go

komendantowi ośrodka, funkcjonariusze SD wytłumaczą, że dokument został

znaleziony przy jednym ze zlikwidowanych ostatnio pracowników wywiadu

radzieckiego. W toku wstępnego śledztwa, prowadzonego w przyspieszonym

tempie, wysłannicy z Berlina zażądają szczegółowych wyjaśnień, a następnie,

background image

wykorzystując moment zaskoczenia, wyprowadzą majora Krebsa pod pretek-

stem na przykład wyjazdu do placówki SD w Rydze w celu dalszego przesłu-

chania. Gdy komendant „Lorelei” znajdzie się poza obrębem szkoły, o resztę

zatroszczą się partyzanci...

Ta ryzykowna, nieprawdopodobnie zuchwała akcja musiała być przepro-

wadzona błyskawicznie, by nie wywołać alarmu w szkole. Jej powodzenie

uzależnione było przede wszystkim od swobodnego przedostania się na ściśle

strzeżony teren „Lorelei”. Oficerów SD powinien ktoś wprowadzić do szkoły.

Piatkin, rzucając wysoką stawkę na jedną kartę, doszedł do wniosku, że ma

już takiego człowieka. Obserwował go od dawna i teraz, ważąc na zimno

szanse, postanowił zaryzykować...

Na pniu ściętej sosny siedział Łazarew i starannie czyścił zdobyty po-

przedniego dnia, rozebrany na części niemiecki pistolet maszynowy. Kapitan

zbliżywszy się podniósł z rozpostartej na ziemi szmaty zamek nie znanej mu

dotychczas broni i uważnie oglądając go, zauważył:

- Ładna sztuka. To ostatnia zdobycz, co? Meldowano mi właśnie, że

wczoraj bardzo ładnie popisaliście się w walce! Postanowiłem formalnie wy-

stąpić o przyznanie wam odznaczenia.

- Ku chwale ojczyzny! Mam nadzieję, towarzyszu kapitanie, że teraz już

pozwolicie mi stale chodzić z tym pistoletem, że już nabraliście do mnie do-

statecznego zaufania? - odparł z goryczą lejtenant. Kapitan dłuższą chwilę

milczał, westchnął i zaproponował:

- Może wstąpimy do mnie! Chciałbym z wami spokojnie, rzeczowo po-

rozmawiać.

W ziemiance Piatkin poczęstował rozmówcę wytrawnym niemieckim cy-

garem, przechowywanym na wyjątkowo ważne okazje, po czym przystąpił do

rzeczy.

background image

- Słuchajcie lejtenancie - specjalnie podkreślił to ostatnie słowo, którego po

raz pierwszy użył w rozmowie z Łazarewem - postanowiłem niczego nie

ukrywać i zagrać z wami w otwarte karty. Mam nadzieję, że zdążyliście już

chyba domyślić się, jakiego rodzaju obowiązki pełnię tu w brygadzie. Wiem

od kogoś, a od kogo to pozostanie na razie moją tajemnicą - kątem oka kapitan

dostrzegł rumieńce na twarzy młodego oficera - że czujecie się skrzywdzony,

ż

e macie do mnie żal za to, że nie powierzyłem wam broni. Tłumaczycie to

sobie tym, że nie mam do was zaufania. Nie mam co prawda obowiązku wy-

jaśniania wam motywów swojego postępowania, ale ponieważ jesteście, jak

słyszę, hm, nieco nerwowy i uczulony na punkcie swojej osoby - kapitan w

dalszym ciągu delikatnie kpił sobie z Łazarewa, który siedział jak na rozża-

rzonych węglach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić - uczynię w danym wypadku

pewien wyjątek. Zadam wam pewne pytanie: jakbyście postąpili wy, lejtenant

Aleksander Łazarew, na moim miejscu, gdyby pewnego pięknego dnia zgłosił

się do was ktoś w mundurze niemieckiego oficera i z miejsca zaofiarował

swoje usługi?

Lejtenant przerwał zrywając się z miejsca:

- Ale ja chyba dosyć długo starałem się wytłumaczyć wam mój szczególny

przypadek!

- Tak, pamiętam, pamiętam, ale na czole nie mieliście napisane, że można

wam całkowicie, absolutnie wierzyć, że nie jesteście kimś specjalnie nasłanym

przez Abwehrę! A w służbie, jaką tu reprezentuję, nie ma miejsca na senty-

menty, na jakieś osobiste sympatie czy antypatie. Tu trzeba być bezwzględnie

pewnym, że ma się do czynienia z człowiekiem w pełni i bez zastrzeżeń za-

sługującym na zaufanie, który nigdy nie zawiedzie.

- A czy wczoraj nie wypróbowaliście mnie dostatecznie?

- Nie! - odparł, wyraźnie żartując kapitan. - Chcę was jeszcze raz wypró-

background image

bować i po to was tu wezwałem! - tu zmieniając ton i wyraz twarzy, zapytał

przechodząc na „ty”:

- Jak z twoim zdrowiem?

- Jak? Normalnie.

- Możesz wykonać pewne nie bardzo łatwe i nie bardzo bezpieczne zada-

nie? Lejtenanta z radości zamurowało. Kapitan, nie czekając na odpowiedź,

ciągnął dalej:

- Uważnie słuchaj i dokładnie naucz się na pamięć tego, co ci teraz po-

wiem! Otrzymasz legitymację podoficera okupacyjnej rosyjskiej policji z mia-

sta Dno i pójdziesz do Pskowa, gdzie władzom przedstawisz się jako ucieki-

nier przed Armią Czerwoną, która tydzień temu zajęła tę miejscowość. Na-

stępnie, po rejestracji, udasz się z Pskowa w rejon wsi Pessaari. Tam na miej-

scu nawiążesz kontakt z niejakim Janem Karlisem. Hasło: „Przynoszę po-

zdrowienia od ciotki Marty z Tuły”. Tenże Karlis z początku urządzi cię u

któregoś z rolników koło Pessaari. Tam uzyskasz u miejscowego starosty do-

brą opinię jako lojalny wobec hitlerowców. Rozumiesz chyba, że im gorszym

łotrem okażesz się, tym lepiej... Następnie wstąpisz jako były policjant do

kompanii roboczej, przydzielonej do rozlokowanej w Pessaari jednostki pod

nazwą „Sonderschule - Lorelei”. Jak to uda ci się zrobić, twoja rzecz. Nie-

miecki zdaje się dobrze znasz, prawda? No, to nie zaszkodzi, jak się pochwa-

lisz, że po matce jesteś pół krwi Niemcem, a mamusię odpowiednio ci spre-

parujemy. W „Lorelei” stopniowo zdobędziesz zaufanie przełożonych, tu

znów pozostawiam pole dla twojej inicjatywy. Chodzi o to, ażebyś w końcu

otrzymał jakąś funkcję w tej jednostce. Nie będzie to na pewno łatwe, ale

spróbować można. I teraz najważniejszy element twojego zadania: co będziesz

robił wśród Niemców? Przede wszystkim staraj się wzorowo wykonywać

rozkazy nowych przełożonych, bądź zdyscyplinowany i koleżeński, a przy

background image

okazji... Sam się chyba domyślasz, prawda? Otwórz szeroko oczy, patrz i słu-

chaj. Po pewnym czasie, gdy przyzwyczaisz się do swej roli, wykonaj plan

całego obiektu. Chodzi o każdy szczegół: położenie mieszkań dla kadry, roz-

stawienie posterunków, system sygnalizacji i haseł, łączność wewnętrzna...

Krótko mówiąc, wszystko jest ważne. O swych spostrzeżeniach będziesz mi

meldował. - Kapitan Piatkin przerwał na chwilę i po namyśle dodał: - To by-

łoby na razie wszystko. Ostrzegam: żadnych notatek, polegaj wyłącznie na

swojej pamięci. A teraz powtórz dokładnie to, co ci powiedziałem.

Łazarew streścił otrzymane instrukcje, nie popełniając żadnego błędu.

Piatkin z uznaniem skinął głową, zadowolony z pierwszej próby, i uśmiecha-

jąc się powiedział cichym głosem:

- Kontaktować się będziemy poprzez naszą łączniczkę Lizę. Będzie przy-

chodzić do Jana Karlisa jako handlarka. Z nią właśnie uzgodnisz bardziej

konkretny sposób przekazywania mi wiadomości. Będę cię zawiadamiał o

dalszych poleceniach. Masz - podał kartkę - do wieczora postaraj się wykuć na

pamięć ten szyfr.

- Rozkaz!

- Wyruszysz jutro o świcie. Do 31 grudnia musisz wykonać zadanie. Dasz

sobie radę do tego czasu?

- Postaram się - szepnął zmienionym głosem Łazarew. - Może nawet

wcześniej...

- Nie trzeba ani wcześniej, ani później, tylko w ściśle wyznaczonym czasie.

O dokładnym terminie wykonania zadania, o twoich bardziej szczegółowych,

konkretnych obowiązkach zostaniesz powiadomiony na jakiś tydzień przed

akcją. Spoglądając na promieniejącego lejtenanta, dla którego nareszcie skoń-

czyło się nieznośne poczucie, że jest traktowany z podejrzliwością godzącą w

jego imię, Piatkin ciągnął dalej:

background image

- Nauczyłeś już naszego radzistę posługiwania się swoim nadajnikiem, za-

poznałeś go z szyfrem? Tak? Więc powiesz Wieresajewowi, że rozkazuję mu,

aby jutro rano udał się z radiostacją do lasu o jakieś 25 kilometrów stąd, ale w

przeciwległym kierunku niż ostatnim razem! Tam niech nada niby twój taki

oto meldunek, słuchaj: Petakon odleciał na krótko do Moskwy, wezwany po

instrukcje. O jego powrocie natychmiast zamelduję. Kowalow.

Łazarew powtórzył jak echo tekst.

- Teraz pamiętaj, o tym, cośmy tu rozmawiali, nikt nie może wiedzieć ani

słowa! Nikt! No, na razie to byłoby wszystko - zakończył oficer sztabu. - Idź,

przygotuj się. Wymarsz do Pskowa jutro o godzinie siódmej. A ja dzisiaj

jeszcze coś niecoś przygotuję ci z papierków i ubrania. Lejtenant mimo zwol-

nienia go stał w miejscu ze spuszczonymi oczyma, przestępując z nogi na

nogę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znajdował odpowiednich słów.

Wreszcie przemógł się i nienaturalnie cicho poprosił:

- Towarzyszu kapitanie, skoro nie wolno mi nic mówić, to nie chciałbym,

aby ktokolwiek pomyślał, że to moje zniknięcie jutro oznacza, że zdradziłem i

wróciłem do hitlerowców, od których przyszedłem...

Oficerowi kontrwywiadu nietrudno było rozszyfrować, kogo ma na myśli

młody mężczyzna. Musiałby być naprawdę ślepy i głuchy, aby nie zauważyć,

ż

e pomiędzy lejtenantem a urodziwą tłumaczką sztabową wywiązało się

szczere, nieukrywane uczucie...

- Dobra, rozumiemy się! Ten ktoś będzie wiedział, że poszedłeś z trudnym

i zaszczytnym zadaniem! Masz na to moje słowo!

Łazarew zarumienił się i prawie wybiegł z ziemianki.

Gieorgija Iwanowicza czekała teraz delikatna, misterna praca - trzeba było

odpowiednio wyposażyć w drogę człowieka, udającego się do jaskini lwa.

Podążył do swego „laboratorium”. Był to podręczny składzik, gdzie Piatkin z

background image

gorliwością chomika gromadził najrozmaitsze przedmioty, które partyzanci

zdobywali w akcjach na nieprzyjacielu. Leżały tu systematycznie posegrego-

wane części umundurowania, obuwie, bielizna, odzież, wszelkiego rodzaju

dokumenty, portmonetki, zapalniczki, papierośnice, pióra wieczne...

Kapitan przede wszystkim poszukał zaopatrzonego już we właściwe pie-

czątki i podpisy blankietu legitymacji służbowej członka policji zorganizowa-

nej przez hitlerowców na okupowanych obszarach ZSRR. Stale mając na

uwadze, że najmniejszy błąd może udaremnić całą akcję i kosztować niejedno

ż

ycie ludzkie, Piatkin bardzo starannie wpisał specjalnie dobranym atramen-

tem dane personalne Aleksandra Łazarewa, zmieniając mu tylko imię i na-

zwisko panieńskie matki. Była nią teraz Emma z domu Müller. Niemka nad-

wołżańska, urodzona w mieście Engels. Następnie dobrał bryczesy, buty z

cholewami, kurtkę mundurową, czapkę. Nie zapomniał także o pewnej sumie

rubli i marek.

Pracę tę wyczerpany Piatkin skończył późno w nocy. Spojrzał na zegarek.

Za pięć godzin wyruszy lejtenant Łazarew. Za pięć godzin rozpocznie się

wielka, najeżona niebezpieczeństwami gra!

ŁAZAREW DOSTAJE SIĘ DO „SONDERSCHULE”

Pierwsze wiadomości, jakie oficer kontrwywiadu otrzymał, dotarły doń

pośrednią drogą, poprzez towarzysza „Wiktora”. Świadczyły one o tym, pla-

nowana akcja rozwija się pomyślnie, ściśle według założenia. Lejtenant na

drugi dzień po wymarszu z miejsca postoju brygady bez trudności dotarł do

Pskowa. Przy rogatce miejskiej posterunek niemiecki, skrupulatnie legitymu-

jący przechodzące osoby, nie wyraził żadnych zastrzeżeń co do dokumentów,

jakie okazał policjant z miasta Dno, który nadal chciał służyć sprawie Wiel-

background image

kich Niemiec. W Pskowie, po zarejestrowaniu się w komendzie garnizonu,

Łazarew wyraził chęć osiedlenia się niedaleko od miasta, we wsi Pessaari.

Wkrótce potem, przy pomocy Jana Karlisa, „policjant” otrzymał tam posadę

nadzorcy w oddalonym o kilka kilometrów od wsi gospodarstwie rolnym,

zarządzanym przez intendenturę miejscowego garnizonu.

Przez bite cztery tygodnie nie było o Łazarewie żadnej wiadomiości. Ka-

pitan, rzadko kiedy tracący zimną krew, bliski już był przyznania się do błędu

- chwilami nawet zaczął zadawać sobie pytanie, czy nie dał się nabrać, czy

młody człowiek, którego wysłał z tak odpowiedzialnym zadaniem, po prostu

nie zakpił sobie z niego... To samo pytanie trapiło też Wierę. Dziewczyna

pobladła, schudła, a podkrążone od bezsenności oczy mówiły, jaki ból sprawia

jej niepewność, czy ukochany mężczyzna okazał się godny jej uczucia...

Aż wreszcie rankiem 5 listopada do ziemianki II wydziału przybyła łącz-

niczka Liza. Ledwo trzymając się na nogach po nocnym, forsownym miarszu

poprzez ośnieżone pola i wertepy przyniosła sensacyjną, wręcz niewiarygodną

wiadomość: Aleksander Łazarew został dowódcą plutonu kompanii wartow-

niczej w „Sonderschule - Lorelei”! Karteczka wyjęta z dziupli drzewa, służą-

cej za skrzynkę pocztową, po rozszyfrowaniu zawierała lakoniczny, ale bogaty

w treść meldunek: Służę w Lorelei. Za 10-15 dni dalszy meldunek.

Cóż bowiem działo się z Łazarewem w ciągu tych długich czterech tygo-

dni, w których nie dawał o sobie znaku życia? Lejtenant dobrze zdawał sobie

sprawę z tego, że przede wszystkim musi zdobyć zaufanie wroga, że musi

wykorzystać każdą sposobność do wykazania, jak wiernie służy hitlerowcom,

jak zaciekle nienawidzi ludzi radzieckich.

Młody nadzorca szybko zasłynął ze swej gorliwości wobec nowych chle-

bodawców. Powszechnie znany był z tego, że wystarczyło tylko, aby w po-

bliżu pojawił się ktoś w szarozielonym mundurze, a natychmiast rozlegały się

background image

jego krzyki, którymi zagrzewał do bardziej intensywnego wysiłku spędzonych

tu do niewolniczej pracy rosyjskich i łotewskich chłopów.

Łazarew, skierowany do Pessaari ze specjalnym zadaniem przez kapitana

Piatkina, rozumiał jednak, że demonstrowaną gorliwością i krzykiem nie

otworzy sobie drogi do otoczonej rzędem kolczastych drutów szkoły. Czas

upływał, a jemu ani razu nie udało się zetknąć z kimkolwiek, kto służył w

tajemniczej jednostce. Widział tych ludzi tylko z daleka, parę razy udało mu

się nawet dostrzec wyjeżdżające z bramy samochody z jakimś sprzętem, ale te

obserwacje w niczym nie mogły mu pomóc. Był po prostu bezradny i z coraz

większym niepokojem spoglądał na kalendarz.

Oficer urodził się jednak pod szczęśliwą gwiazdą. Wrota „Sonderschule”

miało mu niebawem otworzyć zetknięcie się w niecodziennych okoliczno-

ś

ciach z kwatermistrzem ośrodka szkoleniowego Abwehry.

Pod koniec października przyjechał do majątku major von Seydlitz. Na

miejscu zamierzał zorientować się, czym można by urozmaicić z zebranych

plonów stół oficerskiego kasyna. Na dostawy z Niemiec od wielu miesięcy

przestał już bowiem liczyć. Ograniczały się one zresztą zawsze do papiero-

sów, trunków i niektórych gatunków konserw. Przy okazji major chciał także

wybrać dla siebie to i owo - trochę słoniny, masła, szynki, dziczyzny - celem

wysłania dla głodującej rodziny w Rzeszy.

Zarządca majątku Hoffman, sprowadzony z głębi Estonii Niemiec, nie

omieszkał zaprosić gości do swej willi na śniadanie. Po spożyciu sutego, obfi-

cie zakropionego wódką posiłku obaj panowie przeszli do saloniku myśliw-

skiego na cygaro.

Usadowiwszy się w głębokim, wygodnym fotelu major zaczął z zaintere-

sowaniem oglądać wiszący na ścianie pod kolekcją jelenich rogów drogi, ele-

gancki sztucer.

background image

Hoffman przymilnie zauważył:

- Pan major zapewne jest namiętnym myśliwym?

- O tak, pochodzę z Prus Wschodnich, w mojej posiadłości rodowej za sta-

rych, dobrych czasów przed wojną często urządzałem polowania. Ale teraz, w

tym nudnym, szarym życiu garnizonowym, to senne marzenie... Hoffman ze

zrozumieniem pokiwał głową i zaproponował:

- No, jeśli pan major życzy sobie, można byłoby coś niecoś zorganizować.

Nawet dobrze się składa, bo akurat wczoraj doniesiono mi, że koło naszego

gospodarstwa pojawił się dzik, który nocami wychodzi na pole i niszczy za-

siewy. Tak czy inaczej musimy go koniecznie zastrzelić.

Major z miejsca ożywił się i spojrzał na zegarek:

- Co prawda, nie mam zbyt wiele czasu, ale gdyby można było takie polo-

wanko szybko przygotować, sprawiłby mi pan dużą przyjemność...

Zarządca zerwał się z fotela i stuknął obcasami.

- Pan major pozwoli, że zawołam ludzi do nagonki i polecę zabrać psy! To

kwestia piętnastu minut...

Niedługo po tej rozmowie wjechały do lasu sanie z majorem i zarządcą

majątku, za którymi biegło kilka chartów. Po obu stronach leśnej przesieki

posuwało się rzędem, tworząc nagonkę, kilkunastu robotników rolnych z ja-

dącym na czele konno Łazarewem. Po dojściu do stanowisk na skraju lasu,

przed którym rozpościerało się zaorane pole, psy z głośnym ujadaniem rzuciły

się gdzieś w bok w zarośla. Po blisko godzinnym oczekiwaniu na wolną prze-

strzeń wypadł wściekle chrząkający ciężki odyniec, opędzając się od napastu-

jących go chartów. Przystanąwszy na chwilę ruszył wprost na majora, trzy-

mającego w pogotowiu odbezpieczony sztucer.

Von Seydlitz odczekał, aż zwierzę zbliży się na dogodną odległość, po

czym spokojnie celując strzelił. Jednakże majora po kilku kieliszkach wódki

background image

widocznie zawiodła ręka. Pocisk zranił lekko dzika w grzbiet, jeszcze bardziej

go rozjuszając. Spuściwszy łeb ruszył w kierunku strzelającego doń człowie-

ka. Sytuacja stawała się krytyczna... Gdy od zwierzęcia dzieliło go już zaled-

wie kilka metrów, von Seydlitz objęty strachem nie celując strzelił po raz dru-

gi, oczywiście znów nie trafiając. Teraz Niemiec już całkowicie stracił pano-

wanie nad sobą. Rzuciwszy broń panicznie rzucił się do tyłu, grzęznąc w za-

spach śnieżnych. Lada sekunda odyniec rozszarpałby go swymi potężnymi

kłami. I właśnie wtedy stało się coś niespodziewanego. Stojący w pobliżu

oficera Łazarew błyskawicznie podbiegł do leżącego w śniegu sztucera, zare-

petował go i krótko zmierzywszy się celnym strzałem zabił zwierzę.

Na odgłos wystrzału major zatrzymał się, obejrzał, blady jak kreda pod-

szedł do opływającego posoką martwego dzika. Spostrzegłszy, komu za-

wdzięczą wybawienie od niechybnej śmierci, kilkakrotnie mocno uścisnął mu

dłoń. Pięknego strzału pogratulował także swemu pracownikowi Hoffman.

- Jak odwdzięczę ci się za uratowanie mi życia? - zapytał trzęsący się jesz-

cze ze strachu von Seydlitz. Łazarew stanął na baczność i najczystszą niem-

czyzną głośno, z dobrze udaną skromnością odparł:

- To naprawdę głupstwo! Rad jestem, że mogłem tą drobnostką przysłużyć

się oficerowi dzielnego niemieckiego Wehrmachtu! Gdyby pan major zechciał

dać mi możliwość dalszego, bardziej skutecznego służenia Rzeszy i jej wiel-

kiemu führerowi, byłoby to dla mnie najwyższą nagrodą.

- Kim jesteś? Czym mogę ci konkretnie pomóc?

- Z pochodzenia jestem Niemcem, matka moja nazywała się Emma Müller.

Do niedawna byłem żołnierzem, służyłem w rosyjskiej policji w mieście Dno.

Na skutek, hm, planowego wyrównywania linii frontu znalazłem się przypad-

kowo tu, gdzie pracuję jako nadzorca, ale pragnę znów założyć mundur i po-

nownie trzymać broń!

background image

Oczywiście lejtenant Łazarew nie znał jeszcze przydziału służbowego ma-

jora, na którego cześć zarządca folwarku urządził polowanie. Wiedział jednak,

ż

e sam fakt uratowania życia wyższemu oficerowi niemieckiemu może stano-

wić całkiem dobrą rekomendację dla tych, którzy mieliby zadecydować o jego

dostaniu się do „Sonderschule”.

Von Seydlitz był nieco zaskoczony i odpowiedzią, i tym, że odważny

młodzieniec biegle mówi po niemiecku. Poszukawszy wzrokiem Hoffmana,

kiwnął nań palcem i odszedł z nim na bok, wypytując go zapewne, jakiego jest

zdania o swoim pracowniku. Opinia widocznie wypadła pozytywnie, gdyż

major wróciwszy do Łazarewa poklepał go po ramieniu i powiedział:

- To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz służyć! Potrzebujemy takich

ludzi! Zabierz swoje rzeczy i zaraz pojedziesz ze mną do Pessaari. Tam cię

przedstawię komuś i postaram się coś zrobić dla ciebie. A teraz niech twoi

ludzie załadują dzika na sanie! Tylko pośpiesz się, nie mam zbyt wiele czasu!

- Zum Befehl, Herr Major! - ryknął rozpromieniony lejtenant odmeldowu-

jąc się.

Wypadki, jak należało oczekiwać, potoczyły się teraz szybko. Kwater-

mistrz przedstawił młodego człowieka dowódcy kompanii obsługi, wydając

mu pochlebną opinię. Mimo tej rekomendacji Łazarew przez trzy dni był

przesłuchiwany przez oficera kontrwywiadu i tylko dzięki przytomności umy-

słu zdołał jakoś przebrnąć przez tę próbę nerwów. Potem skierowano go do

prac porządkowych pod „troskliwą opieką” kilku żołnierzy bacznie obserwu-

jących każdy jego krok. Wreszcie po dwóch tygodniach wezwał go do siebie

major Krebs, któremu znowu towarzyszył oficer Abwehry, na krótką, rozmo-

wę. Tym razem wszystko potoczyło się pomyślnie. Łazarew został tymcza-

sowo wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu wartowniczego, otrzymał

też funkcyjny stopień feldwebla. Jego nazwisku w legitymacji służbowej na-

background image

dano czysto niemieckie brzmienie Lessner.

Zaskoczony takim obrotem sprawy, Łazarew podejrzewał, że jest to kolej-

ny sprawdzian jego umiejętności i prawdomówności. Niemcy nie spuszczali

bowiem z niego czujnego wzroku. Już jednak po kilku dniach zrozumiał, co

kryło się za tą zmianą. Powody były aż nadto oczywiste: w ośrodku trwały

przygotowania do ewakuacji. Z tego względu uległ rozluźnieniu niezwykle

ostry system wewnętrznej dyscypliny. Co więcej, po odwołaniu na front kil-

kunastu żołnierzy i podoficerów kompania wartownicza zaczęła odczuwać

kłopoty kadrowe. Każdy zdolny do służby żołnierz przyjmowany był teraz z

otwartymi rękami. W plutonie Łazarewa było tylko dwóch Niemców, resztę

stanowiła zbieranina Łotyszów, Litwinów i Białorusinów.

Po pierwszym tygodniu wzorowo pełnionej służby Łazarew udał się na

spacer do pobliskiego lasu. W pewnej chwili zatrzymał się przed rozłożystą

sosną. Była to „skrzynka pocztowa”, którą wyszukał wraz z poznaną w domu

Karlisa łączniczką „Lizą”. Korzystając z tego, że nikt go nie śledzi, Łazarew

zdjął czapkę, scyzorykiem rozpruł podszewkę, wyjął złożone dwie kartki i

wsunął je do dziupli.

Treść zaszyfrowanego meldunku była lakoniczna: Przesyłam plan obiektu.

Do budynków na terenie ścisłym nie mam prawa wstępu. Oczekuję dalszych

instrukcji. Ł.

W tym samym miejscu w blisko miesiąc później Łazarew miał znaleźć

kartkę zapisaną kolumnami cyfr. Po rozszyfrowaniu treści odczytał następu-

jącą instrukcję:

W związku z planowaną operacją, o której zostaniecie dodatkowo zawia-

domieni, polecam:

1) Wyznaczonej nocy objąć służbą oficera dyżurnego.

2) Zastępcą waszym powinien być ktoś dobrze wam znany, co do którego

background image

istnieje pewność, że podporządkuje sią waszym zaleceniom.

3) W chwili zbliżenia sią naszych ludzi do obiektu przebywać na wartowni.

W ściśle określonym czasie wyjechać saniami z terenu szkoły. Jeżeli wasz za-

stępca nie będzie spał, należy pod pierwszym lepszym pretekstem wysłać go z

wartowni i czymś zająć. Wykluczy to możliwość jakichkolwiek komplikacji.

4) W określonym miejscu koło obiektu spotkać się z trzema naszymi ludźmi,

przebranymi za oficerów SD, którzy podadzą umówione hasło. Wjechać z nimi

na teren szkoły.

5) Od tej chwili przejść pod ich rozkazy i ściśle wypełniać ich polecenia.

6) Po zakończeniu operacji opuścić wraz z naszymi ludźmi szkołę i udać sią

na wyznaczone miejsce.

W kolejnym meldunku, noszącym datę 23 grudnia 1943 roku, kapitan Piat-

kin nie owijał rzeczy w bawełnę. Nie ukrywając niczego, dokładnie przedsta-

wił, na czym ma polegać zbliżająca się operacja oznaczona kryptonimem

„Dosiego Roku”. Podał też termin jej przeprowadzenia - noc z 31 grudnia na 1

stycznia 1944 roku - i hasło „312”, na podstawie którego Łazarew miał roz-

poznać wysłanników Piatkina.

Nietrudno było domyślić się, dlaczego oficer kontrwywiadu wybrał akurat

noc sylwestrową. Za tą datą przemawiało kilka istotnych względów. Nie ule-

gało wątpliwości, że tego dnia Łazarew łatwiej będzie mógł otrzymać służbę

oficera dyżurnego. Po wtóre, co też było oczywiste, sylwestrowy wieczór

skłoni wielu oficerów do odwiedzenia nieźle zaopatrzonego bufetu. Alkohol

nie sprzyja zachowaniu przytomności umysłu. W takiej sytuacji zapewne nikt

nie zorientuje się w porę, co się stało. Gdyby nawet ktoś próbował zorganizo-

wać opór lub pościg, to w warunkach ogólnego zaskoczenia nie powinien on

sprawić zbyt dużego kłopotu.

Na pierwszy rzut oka ta drobiazgowo i przemyślnie opracowana operacja

background image

rokowała, mimo ogromnego ryzyka, całkowite powodzenie. W ciągu siedmiu

dni, które pozostały do Nowego Roku, pewne zupełnie nieprzewidziane wy-

darzenie spowodowało jednak, że plan trzeba było w ostatniej chwili uzupeł-

nić nową, dodatkową akcją.

KOŃCOWE PRZYGOTOWANIA

15 grudnia kapitan Piatkin miał już skompletowaną całą trójkę „oficerów

SD”, którzy w noc sylwestrową mieli zjawić się w ośrodku w Pessaari celem

wyciągnięcia ostrych konsekwencji wobec komendanta szkoły „podejrzanego

o współpracę z wywiadem radzieckim”. Dwaj z nich byli Łotyszami, walczą-

cymi w jednym z samodzielnych pododdziałów brygady. Szefowi II wydziału,

od pewnego czasu starannie poszukującemu kandydatów do przeprowadzenia

operacji „Dosiego Roku”, od razu rzucili się w oczy ci dwaj w średnim wieku,

dosyć ładnie spisujący się w walkach, wysocy, szczupli mężczyźni o wąskich,

długich czaszkach, włosach koloru słomy i wodnistoniebieskich oczach. Nie-

stety, obu Łotyszów - posługujących się w brygadzie pseudonimami „Rudi” i

„Karl” - cechował pewien istotny brak: słabo znali niemiecki, ale z braku

czegoś lepszego...

Na tych dwóch partyzantach skończyły się możliwości kadrowe kapitana

Piatkina. Brakowało wciąż tego trzeciego, kto miałby i odpowiednią powierz-

chowność, i biegle mówiłby po niemiecku, i co najważniejsze, którego walory

osobiste gwarantowałyby pomyślne wykonanie niebezpiecznego zadania. Nie

pozostawało zatem nic innego, jak zwrócić się do towarzysza „Wiktora” w

Pskowie o udzielenie pomocy, o „wypożyczenie” potrzebnego człowieka.

Tymczasowo „odkomenderowanym” okazał się wkrótce inżynier Dymitr

Szmygin, pracownik elektrowni miejskiej. Mówił doskonale po niemiecku,

background image

znał ten język jeszcze z okresu I wojny światowej, kiedy jako żołnierz armii

carskiej dostał się do niewoli i przez kilka lat przebywał w obozie jenieckim.

Inżynier, mimo pozornej flegmy i ociężałości, odznaczał się niepospolitą od-

wagą i opanowaniem. Pod nosem okupanta udało mu się na przykład założyć

w warsztatach elektrowni montownię radiostacji dla działających w obwodzie

oddziałów partyzanckich.

Wyłoniła się jednak poważna trudność ze sprowadzeniem Szmygina.

Zniknięcie jego z Pskowa niechybnie pociągnęłoby za sobą represje Niemców

wobec żony i dzieci. Ale i na to, dzięki pomysłowi Gieorgija Iwanowicza,

znalazła się rada - ustalono, że Dymitr Szmygin zostanie „przypadkowo roz-

strzelany” przez Niemców...

Inżynier przed wyjściem z mieszkania, ze specjalnie przysłanym po niego

„leśnym chłopcem”, przebrał się, pozostawiając w domu ubranie, w jakim

codziennie udawał się do pracy, oraz swą kennkartę. Tej samej nocy w pod-

miejskich gliniankach, gdzie okupant zazwyczaj dokonywał masowych egze-

kucji ludności, stała się dziwna rzecz. Jeden ze szczególnie zmasakrowanych

trupów w tajemniczy sposób zmienił ubranie, przy czym w marynarce jego

znalazły się dokumenty świadczące o tym, że Niemcy wśród wielu innych

osób rozstrzelali jednego z pracowników okupacyjnego zarządu miejskiego,

inżyniera pskowskiej elektrowni Szmygina...

W pierwszym rzędzie należało teraz wytypowanym ludziom poprawić

kondycję. Na pierwszy rzut oka bowiem obaj partyzanci po niełatwym, peł-

nym walk i wyrzeczeń życiu leśnym, a Szmygin po przeszło dwuletniej, gło-

dowej wegetacji pod okupacją hitlerowską, bardziej przypominali kandydatów

do sanatorium niż pełnych krzepy, rumianych, korzystających ze wszystkich

dóbr doczesnych oficerów SD. Na rozkaz dowódcy brygady kucharz obozowy

miał obowiązek karmienia całej trójki wszystkim, co było najlepszego w

background image

skromnym składzie żywnościowym: zdobytymi na Niemcach konserwami

mięsnymi i rybnymi, tłuszczem, czekoladą. W okolicznych wsiach kupiono

wołowinę, prosiaka i kilka kurczaków. Uznano nawet za konieczne ulokować

ich razem w specjalnie odgrodzonym miejscu w ziemiance sztabowej i wpro-

wadzić tam bezwzględnie obowiązujący porządek dzienny, przypominający

warunki sanatoryjne: pobudka o godzinie 8, po 14 godzinny odpoczynek po-

obiedni, capstrzyk o godzinie 22.

W tym porządku dziennym mieściły się też godziny tak zwanego wyszko-

lenia bojowego, prowadzone pod ścisłym nadzorem kapitana Piatkina. Skła-

dały się na nie kierowane przez Szmygina ćwiczenia nad przyswojeniem sobie

właściwego akcentu, „wkuwanie” na pamięć najczęściej używanych zwrotów

w potocznej niemczyźnie, nauka obowiązujących w Rzeszy zwyczajów towa-

rzyskich. Stale aż do znudzenia powtarzano szczegóły operacji, a także roz-

wiązywano wiele praktycznych problemów, na przykład takich, jak zachowa-

nie się w razie zatrzymania grupy przez patrol garnizonowy jeszcze przed

wejściem do szkoły czy postępowanie w przypadku zetknięcia się jej na tere-

nie z prawdziwymi oficerami SS.

W czasie tych praktycznych zajęć Piatkin i Szmygin zwracali szczególnie

dużą uwagę na takie, zdawałoby się, drobiazgi, jak odpowiedni wyraz twarzy,

postawa, sposób chodzenia czy siedzenia przy stole, częstowania papierosami,

podawania ognia itp.

Pozostawało jeszcze jedno niesłychanie ważnej zadanie: umundurowanie i

wyekwipowanie grupy. W tym kapitan nie pozwolił się przez nikogo zastąpić.

Znów zamknąwszy się w swym „laboratorium” i surowo zabroniwszy niepo-

kojenia siebie pod jakimkolwiek pozorem, Gieorgij Iwanowicz wybrał wśród

swych „skarbów” mundury, bieliznę, obuwie, czapki, pasy, niezbędne dys-

tynkcje i odznaki, torby polowe i na dodatek pejcze. Pamiętał też o takich

background image

drobiazgach, jak notesy, pióra wieczne, chustki do nosa, wygrzebał skądś

dwie paczki papierosów francuskich „Gitanes”, a nawet butelkę berlińskiej

wody kolońskiej. Mundury trzeba było dopasować, dokładnie oczyścić, to i

owo zacerować, przeszyć.

Najmniej kłopotów miał kapitan z przygotowaniem dokumentów. Zrzucił

je po prostu w specjalnym zasobniku samolot z Wielkiej Ziemi. Centrala w

Moskwie, poinformowana drogą radiową, wyraziła zgodę na przeprowadzenie

operacji i przesłała czyste blankiety potrzebnych dokumentów. Należało tylko

wpisać dane personalne i wkleić zdjęcia. Szmygin został hauptsturmführerem

Eberhardem, Rudi i Karl - untersturmführerami Zellerem i Waechterem.

Po którymś z rzędu drobiazgowym sprawdzeniu, czy w ostatniej chwili nie

pominięto czegoś w wyekwipowaniu trójki, po generalnej repetycji mającej

wskazać, czy grupa ściśle przyswoiła sobie założenia instrukcji, wszyscy byli

już gotowi do wyjazdu. We wsi Welten, o 35 kilometrów od Pessaari, Piatkin

obrał mieszkanie pewnego znanego sobie towarzysza na „podstawę wyjściową

do natarcia” na ośrodek szkoleniowy Abwehry. Jednak tuż przed wyrusze-

niem, rankiem 26 grudnia, zjawiła się niespodziewanie w obozie goniąca

resztkami sił i zatrwożona, czy nie przychodzi za późno, łączniczka Liza.

Przyniosła ze sobą nadzwyczajne, pilne doniesienie od Łazarewa. Treść jego

meldunku wprowadzała pewne ważne zmiany do opracowanej już akcji.

Niemców trzeba było zawiadomić o pewnym rzekomo zaistniałym wydarze-

niu, gdyż w innym wypadku cały plan skazany byłby z góry na niechybne

fiasko...

NIEPRZEWIDZIANE KOMPLIKACJE

Wigilia Bożego Narodzenia w kasynie oficerskim „Sonderschule”. Na sali

background image

rojno, gwarnie, świątecznie. Zapalona choinka, chóralnie śpiewane kolędy,

wspólna, obficie zakrapiana kolacja zorganizowana przez komendę dla wy-

kładowców, instruktorów oraz oficerów i podoficerów kadry. Beztroski na-

strój jeszcze bardziej wzmaga alkohol na stołach. Wszystko w ten wieczór

pozwalało choćby na krótko nie myśleć o coraz bardziej dotkliwym laniu,

jakie niezwyciężonemu dotąd na wszystkich frontach Wehrmachtowi spra-

wiała idąca niepowstrzymanie naprzód Armia Czerwona. Pozwalało zapo-

mnieć, że zaledwie w ciągu dwóch lat zdobywcy prawie całej Europy wyparci

zostali do pogranicznych rejonów ZSRR, prawie tam, skąd wyruszyli. I mimo

wszystko pragnęło się wierzyć, że karta jeszcze odwróci się...

Lessner-Łazarew podszedł do bufetu, przy którym zauważył kilku kolegów

ze swej kompanii. Pamiętając o tym, po co znalazł się w Pessaari, feldwebel

musiał dążyć do nawiązania jak najszerszych znajomości, do zyskania sobie

popularności. Zbliżając się do kontuaru z uszanowaniem usunął się na bok

przepuszczając zastępcę komendanta, leutnanta Bruno Petersena, z którym nie

miał dotąd sposobności służbowego zetknięcia się. Leutnant usiadł przed bu-

fetem na wysokim krzesełku barowym, wyciągnął papierośnicę i zaczął szu-

kać zapałek w kieszeni, gdy obserwujący go feldwebel szybko pobiegł i

usłużnie pstryknął mu przed nosem zapalniczką. Petersen przypalił, wymam-

rotał coś w podziękowaniu, spojrzał na nie znanego młodego podoficera o

ładnej inteligentnej twarzy. Tłumiąc czkawkę gestem ręki zaprosił go, by zajął

wolne miejsce.

- A jak to się stało, że cię dotąd nie widziałem? Chyba nowicjusz, co? -

zapytał.

Lessner-Łazarew przepisowo wymienił swe nazwisko i funkcję. Petersen

zmrużył oczy, jak gdyby kojarząc sobie coś z tym nazwiskiem, i bardziej

uważnie spojrzał na Łazarewa.

background image

- Ach, to ty? Prawda, coś niecoś słyszałem ostatnio ciekawego o tobie... -

przerwał, z trudem usiłując sobie coś przypomnieć.

Wypiwszy podany mu przez barmana arak Petersen nagle zbladł, na czoło

wystąpiły mu grube krople potu, głowa ciężko spadła mu na piersi. Zdążył

jednak jeszcze ocknąć się, kilka razy mocno zaciągnąć się papierosem i zapła-

cić. Wreszcie niezdarnie zszedł z wysokiego krzesełka i skierował się ku wyj-

ś

ciu z kasyna.

Odprowadziwszy swego przełożonego do drzwi Łazarew zastanawiał się

nad tym, co ostatnio mógł słyszeć zastępca komendanta o niedawno służącym

tu dowódcy plutonu wartowniczego, jednym z kilkunastu podoficerów w

szkole. Raptem zauważył na podłodze upuszczony przez Petersena kalenda-

rzyk. Podniósł go i szybko wybiegł na dwór, by zwrócić zgubę właścicielowi.

Nie znalazłszy Petersena na słabo oświetlonym dziedzińcu, podążył w kie-

runku jego mieszkania. Tuż przed wejściem do domku leutnant leżał na

ś

cieżce i mrucząc coś pod nosem, z trudem usiłował wstać. Łazarew wziął go

pod ramię, oczyścił ze śniegu i wprowadził do pustego mieszkania.

- Dobry chłopiec z ciebie - powiedział Petersen, chowając oddany kalen-

darzyk. - Tak zawsze trzeba postępować z przełożonym. Porządek musi być.

Wiesz co, napijemy się na to konto - zaproponował nieoczekiwanie, podcho-

dząc do oszklonej szafy, gdzie stała pękata butelka hiszpańskiego rumu.

- Czy nie za dużo dla pana, Herr Leutnant? - zapytał bez większego prze-

konania Łazarew.

- Jesteś po prostu głupi! - Petersen machnął ręką. - Dzisiaj robię wyjątek, a

w ogóle, jak śmiesz zwracać uwagę oficerowi? Mam ochotę na rum, cóż w

tym dziwnego. Rum, rozumiesz, świetny trunek! Piję wcale nie ze słodkiego

ż

ycia, ale co ty możesz wiedzieć... Łazarew napełnił kieliszek oficera i sam

skosztował płynu jednym łykiem.

background image

- Ty wiesz swoje i ja wiem swoje - ciągnął bez sensu Petersen. - Dwa dni

temu przyjechał tu pułkownik Campe z Berlina, taki nadęty ważniak. I mnie,

mnie oficerowi „Ajzsargów”, mnie od lat zwalczającemu komunizm, robił

różne wymówki. Jesteś dobry chłopak, to ci powiem: on mi nie wierzy! Stale

coś wynajduje, kręci nosem, podejrzewa, że ja... Ale ty nic nie wiesz, za mło-

dy jesteś. Ja jednak udowodnię, że to właśnie on ma nieczyste sumienie. -

Petersen przerwał zastanawiając się, czy nie za dużo powiedział.

Łazarew współczująco uśmiechnął się i prowokował rozmówcę do dal-

szych zwierzeń:

- No cóż, trzeba powiedzieć trudno, bo co pan może zrobić inspektorowi aż

z Berlina?

- Nie, nie masz racji - usłyszał w odpowiedzi. - Mogę coś zrobić, i to wiele.

Spisałem sobie numery teczek, jakie pan oberst przeglądał i z których sobie

coś długo notował. No, niech teraz tylko ktoś o tym wszystkim dowie się z

RSHA, to wtedy z tym Campem potańcują!... Łazarew, który nie pił dużo, ale

za to nieubłaganie dolewał oficerowi, teraz grzecznie wtrącił:

- Tak, ma pan niewątpliwie rację twierdząc, że niekiedy w Wehrmachcie

nie docenia się należycie Niemców spoza Rzeszy, jak pana na przykład pana z

Łotwy czy mnie z Rosji. O, choćby ja! Od dawna nie zważając na niebezpie-

czeństwo, pracowałem dla sprawy Wielkich Niemiec. I w rezultacie co? Do-

służyłem się wysokiego stopnia podoficera... To ma być wdzięczność, doce-

nianie ludzi?... Petersen, zdawający się już zasypiać nad którymś tam z rzędu

kieliszkiem rumu, niespodziewanie ożywił się:

- Słusznie rozumujesz chłopcze. Powiem ci coś jeszcze, bo podobasz mi

się. Akurat wczoraj byłem w gabinecie Krebsa, tego karierowicza i pupilka

inspektora z Berlina. Właśnie wtedy zameldował się podoficer... zaraz, jak mu

tam, chyba Lutze, tak na pewno Lutze. Przychodzi więc i powiada, że ty wcale

background image

nie jesteś Lessner czy Łazarew. On ciebie podobno pamięta z ROA, już nie

wiem, z którego batalionu. W każdym razie ten Lutze służył krótko w tym

batalionie przed skierowaniem do nas, ale nie to jest ważne. On mówi, że ty

się wówczas inaczej nazywałeś... To dopiero byłby dobry kawał! - roześmiał

się niezbyt przytomnie Petersen. - Dowódca plutonu wartowniczego Lessner

nie jest tym, za którego się podaje. Wyobrażasz sobie?...

Lejtenantowi Łazarewowi naraz przebiegły po plecach ciarki! Tylko tego

brakowało, żeby go teraz rozpoznano. Opanowawszy się i z najbardziej zimną

krwią rzekł:

- Przecież to bzdura! Pan major Krebs na pewno nie uwierzył...

- Nie, nie! - przerwał szybko Petersen. - Krebs nie uwierzył, ale... Jesteś

porządny chłopiec, powiem ci otwarcie. U nas nie ma wyjątków. Na razie

niczego się nie bój, rób dalej swoje. Będą tylko ciebie obserwować i jeśli coś

stwierdzą, to... No, nie chciałbym być wówczas w twojej skórze. Ale nie

martw się, ten Lutze znany jest z takich kawałów. Na pewno wymyślił sobie

całą historię, żeby zarobić na urlop. Nie wyglądasz na bolszewickiego prowo-

katora. Krebs - leutnant machnął ręką lekceważącym gestem - ma inne sprawy

na głowie. Za miesiąc wyjeżdżamy stąd, a on do tego czasu chce jeszcze do-

stać order i awans. Campe mu powiedział, że gdzieś w tych stronach działa

jakiś as rosyjskiego wywiadu. Za jego schwytanie Berlin obiecuje złote góry.

Krebs zapalił się do tej roboty i wierzy, że właśnie jemu przypadnie nagroda!

Łazarew zaczął intensywnie myśleć. Za siedem dni ma odbyć się operacja.

W żadnym przypadku nie może tu być Krebsa, w przeciwnym razie nie ma co

marzyć o służbie w noc sylwestrową. Z Lutzem na razie pół biedy. Zanim

zdążą sprawdzić jego oświadczenie, uzyskać nowe informacje i świadków,

upłynie na pewno trochę czasu.

Leutnant dostrzegł zasępioną twarz Łazarewa. Klepnął go po ramieniu i

background image

pocieszająco powiedział:

- A ty się jednak martwisz, ambitny jesteś. To ładnie z twojej strony. Jak

jutro spotkasz tego donosiciela, jak mu tam, Lutze, to powiedz mu parę słów.

Ja go i bez tego wyślę na urlop, niech jedzie do swojej Trudy. Co ci jeszcze

chciałem powiedzieć - Petersen zastanowił się. - Aha, nalej ostatni kieliszek i

uciekaj stąd!

Po chwili oficer z trudem podniósł się z krzesła, chwiejnym krokiem do-

brnął do tapczanu i runął nań jak długi. Łazarew zgasił światło i bezszelestnie

opuścił pokój. Na dworze uderzył go w twarz mroźny powiew rześkiego po-

wietrza. Z kasyna dolatywał głos śpiewających Niemców.

Nazajutrz, w pierwszy dzień świąt, Łazarew wyszedł na spacer do wsi.

Korzystając z okazji wstąpił do domu Karlisa i zakomunikował mu, że jak

najszybciej musi zobaczyć się z Lizą. Stary nie miał zwyczaju zadawania

zbędnych pytań. Zrozumiał, że człowiek, którego zarekomendował towarzysz

„Wiktor”, ma widocznie coś bardzo ważnego do przekazania. Tego samego

dnia w Pessaari zjawiła się wezwana w trybie alarmowym Liza.

Przed zapadnięciem zmroku łączniczka wyjęła z dziupli sosny kartkę z na-

stępującym meldunkiem do kapitana Piatkina: Zaczyna być gorąco. Krebs jest

na moim tropie. Rozpoznał mnie podoficer Lutze, jestem obserwowany. Po-

wierzenie mi służby oficera dyżurnego 31 grudnia stoi pod znakiem zapytania.

Krebsa należy na tę noc koniecznie wyciągnąć z „Lorelei”. Ustaliłem, że jest

on osobiście zainteresowany w ujęciu Petakona. Wykorzystajcie radiostację

Kowalowa. Operacja uda się, jeśli będzie w szkole Petersen. Wie dużo jako

zastępca Krebsa. Ł.

Po rozszyfrowaniu meldunku szef II wydziału brygady wezwał radzistę

Wieresajewa i polecił mu nadać w imieniu Kowalowa następującą depeszę:

Bardzo pilne! 31 grudnia w godzinach 21- 24.00 przylatuje z Moskwy Peta-

background image

kon. Rejon zrzutu - polana leśna w pobliżu wsi Waagala. Jeśli zawczasu rejon

ten otoczycie odpowiednimi silami, będzie okazja ujęcia rosyjskiego pułkow-

nika. Działajcie szybko! Kowalow.

Dopiero teraz można było wyruszyć do Welten. O świcie 27 grudnia zała-

dowano na zaprzężone w trójkę rączych koni sanie ciężki kufer, zawierający

cały ekwipunek „oficerów SD”. Na kufrze usiadł mający powozić Gieorgij

Iwanowicz. Z jego lewej strony zajęła miejsce blada, wychudła, nieruchomo

spoglądająca w śnieżną dal Wiera. Z tyłu rozsiedli się Szmygin, Rudi i Karl.

Obok każdego z nich leżały gotowe do strzału pistolety maszynowe, a w sia-

nie pod nogami znajdowała się ponadto skrzynka granatów. W odległości

kilometra przed saniami miała posuwać się silna grupa ubezpieczająca, złożo-

na z najbardziej doświadczonych partyzantów.

Stojący przed ziemianką sztabową w otoczeniu oficerów i zwiadowców

dowódca brygady, pułkownik Aleksiejew, pożegnał kawalkadę podniesieniem

ręki.

- Szczęśliwej drogi, towarzysze! - powiedział ciepło. - Wracajcie zdrowi!

Piatkin szarpnął lejcami. Wypoczęte konie ostro ruszyły do przodu. Na drodze

sanie mknęły jak huragan. Rozpoczęła się operacja „Dosiego Roku”.

SYLWESTROWI GOŚCIE

- Sieg heil! Sieg heil! Sieg heil!...

W głośniku radiowym na wartowni słychać było transmisję wiecu nowo-

rocznego w hali berlińskiego Pałacu Sportowego. Po ogłuszających rykach

tłumu i marszach wojskowych włączył się ze studia spiker, uroczyście zapo-

wiadając, że za piętnaście minut doktor Goebbels wygłosi przemówienie do

narodu niemieckiego i żołnierzy Wehrmachtu wykonujących zadania bojowe

background image

na wszystkich frontach Europy.

Pełniący służbę oficera dyżurnego w „Sonderschule” feldwebel

Lessner-Łazarew spojrzał na zegarek i zbudził drzemiącego na kanapie swego

pomocnika, obergefreitra Dutschke.

- Pójdziecie do kasyna, znajdziecie na sali leutnanta Petersena i zamelduje-

cie, że za kwadrans ma w radio przemawiać pan minister Goebbels. Chcę

wiedzieć, czy w związku z tym pan komendant nie będzie miał dla mnie ja-

kichś specjalnych poleceń? Odpowiedź niezwłocznie przetelefonujcie mi,

będę czekał. Przy okazji zajrzyjcie też do kuchni i powiedzcie szefowi, aby

przyniesiono nam na czas kolację. Wszystko jasne?

- Tak jest!

Po wyjściu obergefreitra Łazarew otworzył drzwi do sąsiedniej izby i za-

prosił do siebie dowódcę warty, unterfeldwebla Mitthofa, w celu wspólnego

wysłuchania tego, co miał niebawem powiedzieć minister propagandy Rzeszy.

Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy na stoliku Łazarewa rozległ się

ostry dzwonek telefonu. Mówił z kasyna obergefreiter Dutschke:

- Herr Feldwebel, melduję, że leutnant Petersen jest, jakby to powiedzieć,

bardzo rozbawiony po kolacji. O przemówieniu radiowym już wie i nie ma dla

nas żadnych poleceń. Poza tym rozkazał mi wynieść się do wszystkich dia-

błów! Chciałbym teraz pójść na kolację. Łazarew, chociaż usłyszał głos tylko

swego pomocnika, zerwał się na równe nogi i ze słuchawką przy uchu stanął

na baczność, przybierając poważny wyraz twarzy. Obserwujący go dowódca

warty nie mógł powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.

- Zrozumiałem! - krzyknął Łazarew do słuchawki, gdy Dutschke wyłączył

się. Mimo że nikt mu już nie odpowiadał, mówił dalej stanowczym głosem: -

Tak jest, zrozumiałem. Rozkaz! Powtarzam: natychmiast wyjechać saniami.

Tak, rozumiem, saniami ze względu na zaspy na drodze. Wyjechać do bata-

background image

lionu SS we wsi po trzech panów oficerów. Natychmiast idę po sanie i wyjeż-

dżam! Po powrocie zaraz zamelduję! Na nieme pytanie kolegi Łazarew wyja-

ś

nił:

- Dzwonił Petersen. Kazał mi wyjechać saniami do wsi po jakichś ważnych

oficerów. Przyjechali dzisiaj z Rygi na inspekcję. Chcą spędzić noc u nas, a

nie w batalionie. Ponieważ nie znają hasła, trzeba po nich wyjechać. Tak mi

się nie chce wyruszać w tę lodowatą noc - westchnął.

- Trudno, nic nie poradzisz, służba - zauważył ze współczuciem Mitthof. -

A oni też nie mieli kiedy przyjechać...

- Diabli nadali - odparł zirytowany Łazarew, wkładając płaszcz. - Zamiast

człowieku bawić się, trzeba tłuc się gdzieś po tych przeklętych wertepach. Jak

wróci mój pomocnik, proszę mu powiedzieć, gdzie pojechałem. Niech nie

opuszcza dyżurki. Przypuszczam, że za jakąś godzinę będę z powrotem.

Część!

- Weź na wszelki wypadek pistolet maszynowy - podpowiedział Mitthof. -

Nigdy nic nie wiadomo.

- Masz rację - zgodził się Łazarew.

Była dokładnie godzina 23.00, gdy przed domkiem Petersena zatrzymały

się sanie. Wysiadło z nich trzech wysokich, szczupłych mężczyzn w mundu-

rach oficerów SD. Towarzyszący im Łazarew wybiegł na ganek i nacisnął

guzik dzwonka.

Po chwili w lekko uchylonych drzwiach ukazała się głowa ordynansa, sze-

regowca Vogtmanna, estońskiego Niemca. Zasadnicze jego zadanie polegało

na dokładnym obserwowaniu i donoszeniu o wszystkim, co wydawało się

podejrzane w postępowaniu Petersena. Tego rodzaju nieomal jawne śledzenie

nie należało w wywiadzie Wehrmachtu do spraw niezwykłych.

Zirytowany tym, że blisko północy zerwano go ze snu, Vogtmann na wi-

background image

dok nie znanego podoficera niezbyt grzecznie warknął:

- Pana leutnanta nie ma w domu. Nie wrócił jeszcze z kasyna. Nie mamy o

czym rozmawiać...

Chciał zatrzasnąć drzwi, ale Łazarew zdążył wepchnąć koniec buta za próg

i odsunąć ordynansa pod ścianę. Momentalnie cała czwórka znalazła się w

pokoju zastępcy komendanta.

- Co bydlaku, nie widzisz, kogo masz przed sobą?! - krzyknął ostro Szmy-

gin, przeistaczając się w jednej sekundzie w hauptsturmführera Eberharda. -

Co to za porządki? Ordynans struchlał na widok trzech oficerów służby bez-

pieczeństwa Rzeszy. Stuknął obcasami, pokornie stając na baczność.

- Zaprowadź do gabinetu! - polecił feldwebel. - Tam panowie zaczekają,

dopóki nie sprowadzę leutnanta.

Oho, zaczyna się ciekawie - pomyślał z ulgą ordynans. - Centrala nareszcie

przysyła kogoś z góry, żeby zrobić porządek z tym Petersenem. Widocznie

musiał poskutkować mój ostatni raport...

- Chciałbym wyjaśnić - zaczął niepewnie Vogtmann - że ja...

- Co ty? - przerwał mu Szmygin. - Dyscypliny nie znasz. O tym chciałeś

powiedzieć? Już my ciebie nauczymy szacunku. Na front pójdziesz, szcze-

niaku! Tam jest twoje miejsce, a nie tutaj!

- Hauptsturmführer, pozwolę sobie zameldować...

- Milczeć! Ani słowa! Wynoś się natychmiast do swojej izby i nie prze-

szkadzaj! - Szmygin wskazał mu pejczem drzwi. Ordynans wycofał się nie-

zwłocznie zupełnie zdruzgotany kategorycznym tonem oficera. Nie spodzie-

wał się, że on - konfident, szczerze oddany inspektorowi Abwehry, któremu

przesyłał tajne raporty - zostanie tak potraktowany przez przedstawicieli SD.

Zagryzł z wściekłości wargi i zamknął się w swoim maleńkim pokoju. Nic

mnie więcej nie obchodzi - pomyślał, tłumiąc w sobie gniew. - Niech się teraz

background image

sam Petersen gimnastykuje, ale na front nie pójdę...

Korzystając z nieobecności ordynansa Rudi i Karl poprzecinali przewody

telefoniczne i ukryli leżący na tapczanie pistolet.

Po upływie kilkunastu minut w otwartych drzwiach stanął wyprężony Ła-

zarew, a obok niego wynurzył się z cienia wyraźnie zakłopotany leutnant Pe-

tersen. Na widok czarnych mundurów i obcych twarzy oficer zbladł i wycią-

gnął ramię.

- Heil Hitler!

- Heil! - odpowiedział niedbale Szmygin, zachęcając ruchem ręki leutnan-

ta, by zajął miejsce przed biurkiem. Petersen, zamroczony nieco alkoholem,

poruszał się jak automat.

- Gdzie jest komendant? - zapytał hauptsturmführer.

- Wyjechał trzy godziny temu na akcję do wsi Waagala...

- Chodzi o Petakona?

Leutnant potwierdził ruchem głowy. Jeszcze był zaskoczony i nie wiedział,

co ma oznaczać ta wizyta w środku sylwestrowej nocy.

- A pan, jego zastępca, co w tym czasie robi? - Szmygin spojrzał na Peter-

sena surowym wzrokiem.

- Bal sobie urządza, pije, demoralizuje podwładnych złym przykładem...

Teraz już rozumiem, dlaczego u was zdarzają się takie skandaliczne wypadki!

- Przepraszam, nie wiem, o co chodzi - zdobył się na odwagę leutnant. -

Jestem zastępcą komendanta i mam prawo wiedzieć, skąd panowie przyjecha-

li. Jak dotąd, podlegamy centrali Abwehry. Szmygin podniósł się z krzesła i

zapytał:

- Czy otrzymaliście szyfrówkę z Rygi?

- Tak jest! - wtrącił zręcznie Łazarew. - Przed chwilą odebrał ją mój po-

mocnik, obergefreiter Dutschke. Czy mam przynieść?

background image

- Nie, nie potrzeba. Mam inny dokument, który najlepiej rozwieje wątpli-

wości leutnanta - powiedział chłodnym tonem Szmygin. - Zna pan to pismo? -

podał Petersenowi sprawozdanie statystyczne podpisane przez majora Krebsa,

które dwa miesiące temu wręczył on inspektorowi centrali Abwehry w Berli-

nie. Leutnant spojrzał na dokument i niepewnym głosem odparł: - Chwilecz-

kę, no tak, to oryginalny raport Campe, gdy był u nas na inspekcji. Teraz już

rozumiem - uspokoił się. - Ale jak to pismo dotarło do was?

- Pytania ja mam prawo zadawać! - Szmygin podniósł głos i uderzył dłonią

w biurko. - Dokument znaleźliśmy przy zatrzymanym agencie wywiadu ro-

syjskiego. Co prawda figuruje na nim podpis majora Krebsa, ale pan, jako

jego zastępca, ponosi w tym przypadku odpowiedzialność na równi z nim. Nie

muszę chyba specjalnie tłumaczyć, czym to pachnie? Z upoważnienia szefa

wydziału czwartego zarządu Sicherheitdienst w stolicy mam przeprowadzić

ś

ledztwo w tej dosyć zagadkowej sprawie. Dowód jest niezbity. Albo pocią-

gniemy pana do odpowiedzialności za zdradę tajemnicy państwowej, albo... -

Szmygin przerwał, spoglądając badawczo na przybitego leutnanta.

- Albo co? - wykrztusił przestraszony Petersen. - Zawsze służyłem ze

wszystkich sił führerowi i Niemcom. Nie ponoszę żadnej winy, to jakieś nie-

porozumienie!

- Może pana uratować tylko całkowita szczerość. Bardzo nas interesuje,

jaką drogą i za czyim pośrednictwem tajemnice Abwehry przenikają do wro-

ga? Już najwyższy czas, żeby raz na zawsze skończyć z takimi skandalami.

Reichsführer Himmler na ostatniej odprawie w RSHA w jak najbardziej kate-

goryczny sposób potępił karygodny bałagan w organach Abwehry. Wyciągnę-

liśmy z tej odprawy odpowiednie wnioski. Wobec zdrajców będziemy bezli-

tośni!

- Jeszcze raz oświadczam, że za zagubienie dokumentu nie ponoszę żadnej

background image

odpowiedzialności! - wykrzyknął pobladły Petersen. - Nie miałem z tym pi-

smem nic wspólnego. Wszystkiemu winien jest Campe. Nie wiem, czy mogę

mówić o pewnych sprawach w obecności feldwebla Lessnera...

Szmygin uśmiechnął się znacząco.

- Szkoda, że nie zna pan dobrze swoich podwładnych. On jest nie tylko

poza kręgiem jakichkolwiek podejrzeń, ale także bez obaw można przy nim

mówić o sprawach, które pana zdaniem są znane tylko nielicznej grupie per-

sonelu szkoły. Więc co z tym pułkownikiem? Na jakiej podstawie pan go po-

dejrzewa? Ważne są tylko dowody, a nie przypuszczenia. Słucham.

- Campe był tutaj tydzień temu i kazał sobie podać charakterystyki naszych

wychowanków w „Russland-Mitte”...

- Co znowu za charakterystyki? - zainteresował się z obojętnym wyrazem

twarzy Szmygin.

Petersen poruszył się niecierpliwie. Skwapliwie zapalił podanego mu pa-

pierosa i wyrzucił jednym tchem:

- Nie wiem, czy może być coś bardziej cennego niż te charakterystyki.

Chodzi o naszych najlepszych absolwentów, skierowanych po przeszkoleniu

do oddziału rozpoznawczego „Russland-Mitte”...

- No i co? - nalegał hauptsturmführer. Cóż w tym dziwnego? Miał chyba

prawo to zrobić?

- Owszem, miał. Ja jednak uważam, że ten Campe to podejrzana sztuka.

Jest w jego zachowaniu coś, co rzuca się w oczy. Na wszelki wypadek zapisa-

łem sobie pseudonimy tych absolwentów. Jeśli w najbliższym czasie któryś z

nich zostanie ujęty przez kontrwywiad rosyjski, będzie to dla mnie oczywi-

stym sygnałem, że Campe działa na rzecz wroga, że przekazuje informacje,

które udostępniamy mu tutaj. Tak mogło być, ze sprawozdaniem statystycz-

nym...

background image

- A gdzie jest ten spis? Niech pan pokaże, może rzeczywiście posądzamy

pana niesłusznie. Może przy pańskiej pomocy uda nam się zdemaskować bol-

szewickiego agenta? Gdyby tak się stało, czeka pana awans i służba na bar-

dziej odpowiedzialnym stanowisku. Uspokojony Petersen wyciągnął z portfela

gęsto zapisaną kartkę. Szmygin wziął ją do ręki, pobieżnie przeczytał i włożył

do swojej torby polowej.

- To wszystko jest niewątpliwie ciekawe - zauważył hauptsturmführer - ale

jaką mogę mieć gwarancję, że nie wymyślił pan historii z tymi charakterysty-

kami? Wykaz samych pseudonimów jeszcze o niczym nie mówi. Chciałbym

sam zobaczyć te charakterystyki, porównać pseudonimy, potwierdzić pańskie

uwagi na marginesie spisu. W przeciwnym razie zmuszony będę uznać, że w

ten dosyć zręczny sposób chciał pan nas wprowadzić w błąd i odwrócić uwagę

od spraw zasadniczych. Zależy nam na zeznaniach prawdziwych, uprzedzałem

pana na wstępie. Leutnant nie zdradził niepokoju, odzyskał już pewność sie-

bie. Szmygin grał rolę bezbłędnie, nic nie można mu było zarzucić. Przypusz-

czalnie tak właśnie rozmawiałby z oficerem Abwehry autentyczny wysłannik

centrali SD. Inicjatywa była ciągle w jego rękach, wykorzystywał ją w każ-

dym pytaniu.

- Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, to będę mógł przedstawić wyciągi z tych

charakterystyk do wglądu - oświadczył śmiało Petersen. - Krebs zostawił mi

klucz do swego mieszkania. Wiem, że tam jest ukryta szafa pancerna. Major

przechowuje w niej broń i niektóre podręczne dokumenty, potrzebne na wy-

padek pilnej pracy w domu. Budynek jest zresztą strzeżony - dodał leutnant. -

Nie wykluczam, że znajdziemy tam interesujące pana dokumenty. Proszę

bardzo, możemy tam zaraz pójść...

- A kiedy przypuszczalnie wróci Krebs? - zapytał Szmygin.

- Trudno mi powiedzieć, chyba za dwie godziny. Czy woli pan poczekać?

background image

Hauptsturmführer spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta

czwarta. Czy warto ryzykować? Szmygin zamienił z feldweblem kilka słów,

rozmawiali szeptem, ale Petersen od razu zorientował się, że oficer SD wy-

raźnie uzależnia swą decyzję od stanowiska Lessnera. A więc to tak wygląda -

pomyślał zdumiony leutnant. - Ten niby nadwołżański Niemiec, rzekomo

podoficer policji okupacyjnej, na pewno nie jest tym, za kogo się podaje. Nie

ulega teraz wątpliwości, że od początku grał podwójną rolę. Jakże śmieszne

były podejrzenia podoficera Lutze! Lessner to członek centrali SD, specjalnie

skierowany do „Sonderschule”. Przybył na pewno po to, by obserwować ka-

drę szkoły, by rozpoznać kanały przeciekania informacji... To odkrycie zupeł-

nie zdetonowało Petersena.

- Uważam, że możemy iść! - powiedział feldwebel. - Szkoda czasu.

Na widok Petersena i oficerów SD wartownik przed domem Krebsa wy-

prężył się i stuknął obcasami. Po chwili wszyscy byli już w przytulnym

mieszkaniu komendanta „Lorelei”. Leutnant odsunął kotarę i po krótkiej ma-

nipulacji otworzył pancerną szafę. Na półkach leżały różne dokumenty: teczki

personalne, skoroszyty wypełnione meldunkami, sprawozdania, bruliony z

tajnymi notatkami...

Szmygin jednym rzutem oka ocenił wartość tego bogactwa.

- Czy nie sądzicie, że przechowywanie tylu ważnych dokumentów w

mieszkaniu jest wyraźnym naruszeniem obowiązujących przepisów? - zwrócił

się do towarzyszących mu oficerów.

- Na pewno, hauptsturmführer! - przyznał lakonicznie untersturmführer

Zeller. - To jest niedopuszczalne!

- Ja też tak uważam - dodał Petersen - proszę, oto są charakterystyki, o

które panu chodziło - podał Szmyginowi plik starannie złożonych papierów. -

Może pan porównać pseudonimy z moim wykazem. Jestem przekonany, że

background image

nie znajdzie pan żadnego błędu.

- Dobrze, sprawdzę, ale nie tutaj - oświadczył z namysłem hau-

ptsturmführer. - Sprawa nabiera innego charakteru. Teraz już nie mam żad-

nych wątpliwości, że nie ponosi pan żadnej winy za zagubienie dokumentu,

który dziwną drogą trafił do rosyjskiego wywiadu...

- No więc - ucieszył się Petersen. - Od razu przecież mówiłem. Ma pan w

ręku klucz do całej zagadki: Krebs i Campe, dobrana para! Przeczuwałem, że

jest coś nienormalnego w tych inspekcjach i nie pomyliłem się.

- Gratuluję! - pochwalił go hauptsturmführer. - Pozostaje nam tylko jeszcze

jedna formalność. Na powrót Krebsa w tym stanie rzeczy nie mam zamiaru

czekać. Widzę celowość innego rozwiązania.

Oficerowie SD z uwagą spojrzeli na swego szefa.

- Na podstawie udzielonych mi pełnomocnictw - oświadczył urzędowym

tonem Szmygin - deponuję w waszej obecności, jako pełnoprawnych świad-

ków, wszystkie dokumenty przechowywane wbrew ustalonym przepisom w

mieszkaniu majora Krebsa! Co innego podręczne notatki i wyciągi, a co inne-

go prywatna tajna kancelaria. To jest karygodne!

- Hauptsturmführer, czy jednak nie warto zaczekać na powrót komendanta?

- zapytał nieśmiało leutnant. - Chodzi przecież o wypadek nadzwyczajny...

- Nie, Krebs do nas przyjedzie! - odparł Szmygin. - Proszę przygotować

jakąś walizkę, zabieramy wszystko! Pan jako świadek i zastępca komendanta

pojedzie także z nami! Petersen zawahał się na moment.

- Teraz, w nocy? Po co? Nie mogę opuszczać szkoły...

- Powiedziałem, że chodzi o formalność - przerwał mu zniecierpliwionym

głosem Szmygin. - Pojedziemy do dowódcy batalionu SS w Pessaari. Oddam

tam dokumenty na przechowanie do rana. Mimo wszystko mam większe za-

ufanie do naszych żołnierzy z SS-Waffen niż do tej zbieraniny w waszej

background image

szkole. To chyba jasne, prawda? A pana przesłucham w charakterze świadka i

natychmiast zwolnię. Rano pod ścisłą eskortą SS udamy się do Rygi z całym

bagażem. Proszę być przygotowanym na kolejne wezwanie razem z majorem

Krebsem.

- Jeśli tak, to wolałbym przyjechać osobno - stwierdził uspokojony Peter-

sen. - Domyślam się bowiem, że po tym, co tutaj panowie ustalili, kariera

Krebsa zakończy się raczej niezbyt przyjemnie...

- Nie tylko Krebsa - wtrącił Lessner. - Pan inspektor Campe, jego przyja-

ciel, także to i owo będzie musiał powiedzieć. Pakowanie dokumentów do

dwóch walizek nie trwało długo. Przed opuszczeniem mieszkania komendanta

„Lorelei” Szmygin polecił feldweblowi:

- Proszę zadzwonić do dowódcy batalionu, sturmbannführera Hartmanna, i

uprzedzić go o naszym przyjeździe. Niech przygotuje osobny pokój i skrzynię

pancerną. Najdalej za pół godziny będziemy u niego... Łazarew wszedł do

sąsiedniego pokoju i po wykręceniu kilku zer, nie słysząc w ogóle odbioru,

powtórzył głośno polecenie. Potem oddał słuchawkę Szmyginowi, który do-

kończył rozmowę:

- Tak, za pół godziny - mówił, robiąc pauzy. - Nie, będzie także twój dobry

znajomy. Znacie się na pewno. Co? Tak, jakiś ciepły pokój. Oczywiście,

przenocujemy. Na miejscu powiem ci resztę. Heil Hitler!

Była godzina 1.20, gdy sanie zatrzymały się przed bramą „Sonderschule”.

Z wartowni wyszedł obergefreiter Dutschke i zaciekawionym wzrokiem obej-

rzał pasażerów.

- Zaraz wracam - poinformował go Łazarew. - Odwiozę tylko panów ofi-

cerów. Później ty pojedziesz po leutnanta Petersena do batalionu, ja będę mu-

siał skontrolować posterunki. Otwórz bramę!

Wartownik sprezentował broń, gdy sanie opuszczały teren szkoły. Przez

background image

kilka minut panowało milczenie. Szmygin poczęstował Petersena papierosem,

a potem zwrócił się do Łazarewa:

- Znacie może krótszą drogę? - Owszem. Trzeba dojechać do skrzyżowania

przed lasem i dalej na przełaj przez pola. Pokażę ci - trącił w ramię milczące-

go żołnierza, który trzymał lejce. Po kwadransie dotarli do skraju lasu. Konie

rwały galopem po wypolerowanej skorupie śniegu.

- Teraz w lewo - podpowiedział leutnant, bacznie obserwując drogę i mi-

jane zagajniki.

- Pan się myli - poprawił go Szmygin. - W prawo i ani słowa więcej!

Petersen odwrócił się gwałtownie i dostrzegł lufę pistoletu wymierzoną

prosto w pierś. Z drugiej strony trzymał go w szachu untersturmführer Zeller.

Zrozumiał. Na czoło wystąpiły mu krople potu, pod czaszką przebiegła prze-

raźliwie jasna myśl...

*

Zebrali się w komplecie przed ziemianką szefa II wydziału. Partyzanci z

zainteresowaniem oglądali oficerów w czarnych mundurach i roztrzęsionego

leutnanta, który z niedowierzaniem wpatrywał się w obce twarze.

Piatkin podszedł do Łazarewa i długo ściskał jego dłoń.

- W imieniu służby wyrażam wam podziękowanie za wzorowe wykonanie

zadania bojowego - powiedział wzruszonym głosem. - Ojczyzna może być z

was dumna! Jeszcze Wiera chce wam osobiście podziękować...

Dziewczyna nie mogła jednak wymówić słowa. Szeroko otwartymi oczy-

ma spoglądała na swego chłopca w niemieckim mundurze z dystynkcjami

feldwebla.

Partyzanci odeszli, pozostawiając w spokoju młodą parę. Czekała ich

ważna praca: nazajutrz miał wylądować samolot z Wielkiej Ziemi...

background image

KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM

POZIOMO: 1) pseudonim konspiracyjny sekretarza miejskiego komitetu partii, działającego w pod-

ziemiu podczas okupacji hitlerowskiej w Pskowie, 4) starszy towarzysz łotewski współpracujący z par-
tyzantami radzieckimi w rozszyfrowywaniu działalności hitlerowskiej „Sonderschule” w Pessaari, 7)
odznaczenie, 9) imię tytułowego bohatera polskich komedii filmowych, 10) pancerz, szyszak, tarcza itp.,
11) pewna suma pieniędzy, 12) tłumaczka kapitana Piatkina, do wojny przewodniczka wycieczek tury-
stów zagranicznych zwiedzających ZSRR, 15) prowizoryczny mostek, 18) miasto w pow. chojnickim,
21) przyrząd do łączenia dwóch elementów, 24) wydawnictwo o charakterze ilustracyjnym, 26) radiote-
legrafista z „Sonderschule II C -Lorelei”, który przeszedł na stronę partyzantów radzieckich, 27) po-
twarz, 28) miasto w RFSRR, wielokrotnie wspominane na stronicach tomiku, 29) machorka, 30) wie-
czysta dzierżawa.

PIONOWO: 1) posag, 2) objaw życia, puls, 3) krążek lub wałeczek z otworem, 4) roślina drzewiasta,

5) rodzaj ciastka z kremem, 6) podziałka mapy, 8) miejscowość kilkakrotnie wspominana w tomiku (al-
bo spód, część naczynia), 13) cios, uderzenie, 14) organ czepny grochu, 16) bywa, że kręci się w oku,
17) ptak śpiewający, 18) świadome, zaplanowane posunięcie, 19) część walki bokserskiej, 20) pniak z
korzeniami, karcz, 21) porozumienie spiskowców, 22) pułkownik hitlerowski, inspektor Abwehry z Ber-
lina, 23) pokrywa na zawiasach, 25) ptak albo owad.

„Zwan”

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
12 Tadeusz Ratkowski Haslo 312
(1886 1981) Tadeusz Kotarbiński Hasło Bądź sobą
HASŁO KATALOGOWE
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
312[01] 01 122 Arkusz egzaminac Nieznany (2)
Program nauczania Technik Informatyk 312[01] 2004 06 04
312[01] 03 122 Arkusz egzaminacyjny
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
JHP, Informacja naukowa i bibliotekoznastwo 2 semestr, Analiza i opracowaniw dokumentów, Analiza i o
WYKŁAD 4 Rzetelska spolki, skany szkoła, studia (pyt. o hasło)
ToiZ wykład- notatki, nauka - szkola, hasło integracja, rok I, Teoria organizacji i zarządania
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
Bohater Romantyczny, Dostępne pliki i foldery - hasło to folder, #Pomoce szkolne, JĘZYK POLSKI - GOT
praca-magisterska-7092, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-7091, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
TOiZ - Ściągi, nauka - szkola, hasło integracja, rok I, Teoria organizacji i zarządania
sprp.to2, nauka - szkola, hasło integracja, rok I

więcej podobnych podstron