12 Tadeusz Ratkowski Haslo 312

background image

Tadeusz Ratkowski

HASŁO 312

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1969

Okładkę projektował: Mieczysław Wiśniewski

Redaktor: Eugeniusz Stanczykiewicz

Redaktor techniczny: Jacek Zykus

Korektor: Maria Ossowska

background image

U PROGU TAJEMNICY

Instynkt doświadczonego pracownika kontrwywiadu mówił kapitanowi Piatkinowi, że ma tym razem do

czynienia z czymś niezwykłym. Tego wrześniowego dnia 1943 roku do ziemianki szefa II wydziału sztabu
brygady partyzanckiej, działającej na tyłach frontu na pograniczu RFSRR i Łotwy, w rejonie Pskowa,
przybyła interesująca grupa. Znany dobrze braci partyzanckiej siedemdziesięcioletni leśniczy Iwan
Stiepanowicz wraz ze swą niewiele młodszą żoną, uzbrojeni w pistolet maszynowy i parabellum,
przybrawszy wielce groźną minę, przyprowadzili młodego gefreitra w mundurze Wehrmachtu.

— Jak wam udało się wziąć go do niewoli? — zapytał staruszków nieco rozbawiony tym widokiem

kapitan.

— Eh, wcale nie wzięliśmy, co wy, sam się oddał! — odpowiedział z chytrym uśmieszkiem leśniczy. —

Wychodzę dziś rano na obchód rejonu, patrzę, stoi Niemiec. I co powiecie? Szybko podchodzi do mnie,
zdejmuje z siebie broń, plecak, torbę, pcha mi to wszystko w ręce. Coś mi tam długo gada, trochę po
swojemu, trochę po naszemu. Z tego wszystkiego wreszcie zrozumiałem, że muszę go zaprowadzić do
„russische Partisanen”, bo ma im coś bardzo ważnego do powiedzenia. Od razu uważnie rozejrzałem się
dokoła, czy to aby nie jakaś specjalna zaczepka, próbo... próbo...

— Prowokacja — poprawił kapitan.
— No dobra, probokacja, bo może za frycem stoi w lesie stu innych, aby w ten sposób znaleźć do was

drogę. Potem powiadam, że ja skąd, nic nie wiem o żadnych partyzantach, że już za stary na to jestem. A ten
nic, tylko dalej swoje, dawaj, prowadź go do partyzantów. Ja dalej nic... I tak minęła godzina, dwie. No to co
miałem robić? Widzę, że się lucyfer nie chce odczepić, to wziąłem do pomocy swoją staruchę i macie,
przyprowadziłem go wam...

Niemiec nie wydawał się być swoją sytuacją specjalnie zmartwiony; mało tego, widać było, że

niecierpliwie czeka na rozmowę, że wiele się po niej spodziewa.

— Wiera! — krzyknął kapitan w głąb ziemianki do swej tłumaczki Orłowej, do wojny przewodniczki

zwiedzających ZSRR wycieczek turystów zagranicznych i biegle stąd władającej między innymi językiem
Schillera i Goethego. — Chodź tu, mamy niezwykłego gościa! Porozmawiaj z nim...

Z ziemianki wynurzyła się młodziutka, ładna dziewczyna z zadartym noskiem, ubrana w zdobyczną

„panterkę” i kokieteryjnie na bok założoną czapkę futrzaną, spod której wymykały się niesforne, jasne
włosy. Wiera zasiadła za skleconym z desek stolikiem, rozłożyła przed sobą czysty arkusz papieru, skręciła
w kawałku gazety potwornie grubą „kozią nóżkę” z machorki i dopiero teraz, spojrzawszy na jeńca takim
wzrokiem, że ten z miejsca powinien zapaść się pod ziemię, wypaliła jednym tchem jak z karabinu
maszynowego:

— Imię, nazwisko, stopień, funkcja, nazwa i miejsce postoju jednostki, nazwisko i stopień dowódcy,

stan liczebny, uzbrojenie, zadanie, w ogóle wszystko, co wiesz! I nie bujać, życie możesz sobie ocalić tylko
mówieniem prawdy!

Niemca nie potrzeba było zachęcać do mówienia: zeznania zaczął składać tak szybko i szczegółowo, że

tłumaczka chwilami zatrzymywała go, nie mogąc dokładnie notować. W pewnej chwili podniesieniem dłoni
zupełnie przerwała przesłuchiwanie.

— Gieorgiju Iwanowiczu — zwróciła się do stojącego obok kapitana. — Zdaje się, że to ciekawa

historia. Posłuchajcie!

Klaus Werner, jak wynikała z zeznań, był radiotelegrafistą z „Sonderschule IIC — Lorelei” we wsi

Pessaari, oddalonej około 35 kilometrów od miejsca postoju brygady. „Lorelei” — to kryptonim ośrodka
Abwehry „Russland-Mitte”, w którym szkolono około 150 szpiegów i dywersantów. Po ukończeniu kursu
ludzi tych przerzucano na zaplecze frontu z konkretnymi zadaniami. W ciągu kilku miesięcy uczono ich
posługiwania się środkami łączności radiowej, szyfrowania, topografii, sporządzania środków
wybuchowych, minowania, fałszowania dokumentów, mikrofotografii, słowem wszystkiego, co musiał znać
każdy agent wywiadu samodzielnie działający na tyłach przeciwnika. Gorzej było z werbunkiem
kandydatów do współpracy z wywiadem hitlerowskim. Stara kadra agentów, rekrutujących się ze środowisk
emigrantów rosyjskich, wyczerpała się już w początkowym okresie wojny. Na zajętych obszarach ZSRR
Niemcy zaczęli szukać przeciwników władzy radzieckiej spośród elementów zdemoralizowanych, gotowych
do zdrady własnej ojczyzny za pieniądze. Zwrócili też uwagę na obozy jenieckie, gdzie nieludzko gnębieni i
torturowani żołnierze nie mieli żadnych szans przetrwania. Niektórzy z nich pozornie ulegali namowom
pracowników Ahwehry, by tylko wyrwać się z niewoli. Z takich „agentów” wróg chętnie korzystał, chociaż
w istocie przynosili mu ogromne szkody. Faktycznych zdrajców radziecki kontrwywiad demaskował bardzo
szybko dzięki szerokiej pomocy ludności.

O tych wszystkich bardzo interesujących szczegółach jeniec mówił z dużą znajomością rzeczy. Sprawiał

background image

wrażenie człowieka, który niczego nie ukrywa.

— Zaraz, zaraz, Wiera — przerwał kapitan. — To bardzo ładnie z jego strony, ale zapytaj go, po co tu

przyszedł? Co, nagle zapałał do nas taką miłością?

Dziewczyna powtórzyła pytanie gefreitrowi, który w odpowiedzi w milczeniu wręczył jej wyjęty z

portfela list.

Drogi Klausie! — tłumaczyła głośno Orłowa. — Dziękuję Ci za pozdrowienia. Spieszę Cię zawiadomić,

że Ojciec Twój przebywa teraz tam, gdzie dawno już pojechał wujek Friedrich. Pisze stamtądy że jest mu
dobrze, ale chyba lepiej jest Twojej siostrze Klarze. Ojciec prosił Cię zawiadomić, że wkrótce spodziewa się
tam również Ciebie, a to dlatego, że głośni ostatnio wyszukali spis członków drużyny piłki nożnej z
„Minerwy” w Munsterze. Całuje Cię i gorąco proszę — dobrze zastanów się nad tym, co piszę!

Twoja Hilda.

Niemiec, zauważywszy zdumienie niczego nie rozumiejącej rosyjskiej dziewczyny, zaczął jej coś

szybko, długo i żarliwie tłumaczyć. Wiera raptem spoważniała, po czym zameldowała kapitanowi:

— To zaszyfrowany list od narzeczonej, który przywiózł mu wczoraj z Berlina kolega, powracający z

urlopu na front. Z listu tego wynika, że ojciec Wernera dostał się do obozu koncentracyjnego w Dachau,
gdyż tam właśnie osadzono przed wojną za aktywną działalność w partii komunistycznej ich przyjaciela,
używającego pseudonimu „wujek Friedrich”. Ojciec ostrzega syna, że spodziewa się ujrzeć go wkrótce w
obozie, bo „głośni”, co oznacza gestapo, wydobyli skądś listę członków komórki KPD w fabryce sprzętu
radiowego „Minerwa” w Munster, gdzie Wernerowie pracowali do trzydziestego trzeciego roku. Gefreiter
powiada, że po dojściu Hitlera do władzy musieli z ojcem uciekać z Munster i podjąć pracę w zakładach
Siemensa w Berlinie, gdyż palił się im już grunt pod nogami. W Berlinie przy kolejnej totalnej mobilizacji
Klausa jako radiotechnika powołano do wojsk łączności i końcu przydzielono do „Sonderstelle IIC —
Lorelei”. Wczoraj, po otrzymaniu tego listu, Klaus Werner zorientował się, że nie ma ani chwili do stracenia,
że dziś lub jutro przyjdzie po niego gestapo. Jak twierdzi, pozostało mu tylko jedno: uciekać do radzieckich
towarzyszy! Mówi dalej, że wcześniej nie mógł tego uczynić, zdając sobie sprawę, że faszyści zemściliby
się na starym, samotnym ojcu, który pozostał w Rzeszy, ale teraz nie miał już innego wyjścia... Dla
wprowadzenia w błąd przełożonych i kolegów zostawił list, w którym zawiadamia, że idzie się utopić w
Jeziorze Pskowskim z powodu zawodu miłosnego. Wyruszył więc do lasu i postanowił tak długo szukać, aż
znajdzie kogoś z naszych ludzi. Poza tym chcę was poinformować, kapitanie, że może opowiedzieć wiele
ciekawych rzeczy o „Lorelei”...

W ten sposób oficer kontrwywiadu radzieckiego po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu w rejonie

działania brygady partyzanckiej ośrodka, dostarczającego wywiadowi hitlerowskiemu fachowo
wyszkolonych ludzi, przerzucanych do całej północnej strefy I Frontu Białoruskiego, po raz pierwszy zetknął
się z nazwiskiem swego bezpośredniego przeciwnika, majora Abwehry Krebsa, poznał poszczególnych
instruktorów i wykładowców szkoły szpiegowskiej.

Nastały słotne, chłodne, monotonne dni późnej jesieni. Mimo brzydkiej pogody przed dobrze

zamaskowaną ziemianką sztabową partyzanci ciągle widywali kapitana, Niemca i tłumaczkę. Ich rozmowy
trwały nieomal bez przerwy. Piatkin dzień po dniu pogłębiał zasób wiadomości o szpiegowskim ośrodku. Na
podstawie zeznań Wernera uzyskiwał mnóstwo nowych, pozornie błahych szczegółów. Dotyczyły one
systemu zajęć, dyscypliny, porządku wewnętrznego i ochrony w „Sonderschule”. Każdy drobiazg miał swoje
znaczenie.

W miarę kompletowania tych informacji, które skrzętnie notowała Wiera, Piatkin zrozumiał, że same

zeznania Niemca nie wystarczą, by w pełni poznać tajemnicę ośrodka Abwehry.

Werner był tylko radiotelegrafistą. Wiedział na pewno wiele, ale do najważniejszych spraw nie miał po

prostu dostępu. Nie mógł na przykład powiedzieć, kogo i kiedy przerzucono na tyły wojsk radzieckich, gdzie
ci agenci przebywali, kto nimi kierował... Było rzeczą oczywistą, że w specyficznych warunkach dyscypliny
cechującej każdy wywiad — ścisłego rozgraniczania kompetencji i skrupulatnego przestrzegania tajemnicy
służbowej — tylko jeden, jedyny czlowiek, skupiający w swym ręku wszystkie ogniwa, mógłby dostarczyć
pełnych informacji. W Pessaari tym człowiekiem był sam komendant ośrodka, major Krebs.

Przez kilka dni kapitan nie dopuszczał tej myśli, ale w końcu skapitulował. Wpadł bowiem na pomysł

zgoła fantastyczny: postanowił porwać komendanta „Lorelei” i przekazać go do Moskwy! Pomyślne
zrealizowanie takiej operacji dałoby bardzo wiele. Oficer Abwehry musiałby w odpowiednim miejscu
powiedzieć, gdzie i kogo przerzucił przez linią frontu, ujawnić drogi łączności, szyfry, wskazać miejsca
działania agentów. W krótkim czasie wszystkie tajemnice „Lorelei” byłyby rozpoznane do najdrobniejszych
szczegółów.

background image

Przyzwyczajony do realistycznego, chłodnego myślenia Piatkin od początku rozumiał, że jego pomysł

zakrawa wręcz na naiwną mrzonkę, że takie historie zdarzają się tylko w sensacyjnych filmach i
powieściach. Mimo to nie znalazł już w sobie sił, by kategorycznie odrzucić tę myśl. Przeciwnie, jego
szaleńczy plan absorbował go coraz bardziej, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Wbrew wszystkiemu
postanowił doprowadzić go do końca.

Po dwóch tygodniach przyleciał z Wielkiej Ziemi samolot, by zabrać do Moskwy cennego człowieka,

który dobrowolnie opuścił szeregi Wehrmachtu. Kapitan Piatkin, przejęty swym planem, mocno uścisnął
dłoń byłego gefreitra.

— Powodzenia, Klaus! Trzymaj się! — powiedział na pożegnanie. — Pomogłeś nam wiele.
— Dziękuję za wszystko. Dzięki wam odnalazłem wreszcie swoje miejsce. — Niemiec pomachał ręką,

gdy kukuruźnik odrywał się już od ziemi.

Samolot wkrótce zginął na horyzoncie.
Piatkin odprowadził go wzrokiem nie wiedząc jeszcze, że już niebawem najzupełniej przypadkowy

splot okoliczności podsunie mu konkretne rozwiązanie jego planu...

ZLIKWIDOWAĆ PUŁKOWNIKA PETAKONA!

Szare, kamienne bloki koszarowe, otoczone kilkoma rzędami drutów kolczastych, przez które

przepływa prąd wysokiego napięcia, najeżone przeszkodami przeciwpancernymi, okolone szerokim polem
minowym, strzeżone czterema wieżami wartowniczymi z kaemami i obracającymi się reflektorami. Dookoła
gęsta sieć posterunków, a przy bramie skomplikowana drobiazgowa kontrola pojazdów i ludzi. Oprócz
specjalnych przepustek pragnący dostać się na teren szkoły muszą legitymować się hasłem, zmienianym trzy
razy na dobę.

Obszerny, z przepychem urządzony gabinet majora Krebsa, komendanta szkoły Abwehry we wsi

Pessaari. Szkarłatne pluszowe obicia, ciężkie ciemne meble, dyskretne światła kinkietów.

Za stołem uginającym się od wyszukanych zakąsek i trunków siedziało w kłębach dymu z cygar trzech

oficerów: przybyły z Berlina z poleceniem szefa Abwehry, admirała Canarisa, pułkownik Wilhelm Campe
— tęgi, łysiejący blondyn o wysokim inteligentnym czole i przenikliwym spojrzeniu głęboko osadzonych
oczu; major Krebs — szczupły brunet o ascetycznej twarzy mnicha, jastrzębim nosie i wąskich, mocno
zaciśniętych wargach, wreszcie jego zastępca leutnant Bruno Petersen, Łotysz, o pospolitej fizjonomii
małomiasteczkowego fryzjera, nie spuszczający oczu z twarzy potężnego inspektora z samego Berlina.

Petersen — przed wojną major łotewskiej faszystowskiej organizacji wojskowej „Ajzsargi”, powiązany

ściśle z hitlerowską V kolumną — po wkroczeniu Niemców do Rygi, zrozumiawszy, że nie wolno mu
pominąć tak rzadkiej okazji, natychmiast oddał się do dyspozycji swych ideowych pobratymców. Majora
„Ajzsargi” skierowano do pracy w wywiadzie na stanowisko zastępcy komendanta „Sonderschule —
Lorelei”. Tu jednak zdrajca wyraźnie wyczuwał nieufność wobec siebie jako do kogoś nie należącego do
germańskiej „rasy panów”. Zraniona ambicja i pragnienie zrobienia kariery za wszelką cenę kazały
Petersenowi czekać, aż zdoła wykorzystać coraz bardziej ujawniający się antagonizm między Abwehrą a
Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy, między wywiadem Wehrmachtu a aparatem szpiegowskim
partii hitlerowskiej.

— A więc, meine Herren — pozornie obojętnie zaczął w pewnej chwili Campe. — Zapewne interesuje

was, po co tutaj przyjechałem? Sprawa istotnie jest ważna, centrala chce wiedzieć, jak w ciągu ostatnich
sześciu miesięcy rozwijała się wasza praca? Bardziej konkretnie: ilu wyszkoliliście ludzi, których następnie
przerzucono na stronę bolszewików?

— Dziewięćdziesięciu trzech, Herr Oberst! — odpowiedział natychmiast major.
— A utrzymują chociaż z wami po przerzuceniu łączność? Co meldują? — z ironicznym uśmieszkiem

pytał dalej Campe.

— Oczywiście, meldują... o trudnościach w zdobywaniu informacji, w nawiązywaniu kontaktów, o

wadach aparatury radiowej... Wartościowych materiałów otrzymaliśmy ostatnio niewiele.

— I to wszystko?
— No, nie...
— Hm, jasne, wystarczy — przerwał inspektor, który zdążył już duszkiem wychylić swój kieliszek i

nalewał następny. — To mało pocieszające. My w centrali widzimy dwa zasadnicze powody tej niezbyt
wesołej sytuacji — tu pułkownik Abwehry chwilę zamyślił się, po czym utkwiwszy zmrużone oczy w swych
rozmówców dodał ściszonym głosem — będę całkiem szczery, panowie. Tę niezwykle odpowiedzialną i
ogromnie ważną pracę dla Rzeszy wzięły w pewnym zakresie w swe ręce niezbyt fachowe młodzieniaszki z

background image

partii, SS i RSHA. Tym cywilom od Himmlera i Kaltenbrunnera wydaje się, że potrafią robotę poprowadzić
lepiej niż mający doświadczenie jeszcze z czasów kajzera Wilhelma potężny aparat admirała Canarisa.
Tymczasem, i tu tkwi druga przyczyna naszych niepowodzeń, do Berlina dotarły wiarygodne informacje z
pewnego źródła, że na wasz odcinek frontu został niedawno wysłany wybitny specjalista rosyjskiego
wywiadu, niejaki pułkownik Petakon, który maskuje się u partyzantów jako zwykły kapitan. Otóż ten
energicznie działający Petakon zdążył już u nas nasadzić swe wtyczki i w ten sposób udało mu się poważnie
sparaliżować naszą pracę. Pozostaje, jak sądzę, tylko jedno wyjście: najpierw zlikwidować Petakona, a
dopiero potem wyszkolone przez was i wysłane do Rosjan typy zaczną wreszcie coś mówić! W innym
wypadku — Campe przerwał i powoli, akcentując każde słowo, zakończył — nasze kierownictwo musi
nieuchronnie dojść do wniosku, że również tu, w Pessaari, działają agenci rosyjskiego pułkownika, którzy,
kto wie, czy nie opanowali już nawet komendy „Sonderschule”...

Krebs zbladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu grube krople potu, a Petersen próbował rozpiąć haftki

kołnierza, jakby zabrakło mu nagle powietrza.

— Oczywiście nie możemy zbyt długo czekać — nieubłaganie ciągnął dalej Campe. — Centrala

spodziewa się, że szybko zlikwidujecie tego pułkownika. Powodzenie tego przedsięwzięcia nie omieszka
pociągnąć za sobą waszego awansu, panowie. W przeciwnym wypadku będziemy musieli wyciągnąć
wszelkie, logicznie nasuwające się konsekwencje...

Herr Oberst, gotowi jesteśmy wykonać każdy rozkaz centrali — wydusił z siebie zaskoczony Krebs.

— Ale co należy konkretnie robić? Nie mamy przecież ani sił, ani środków na jakąś większą operację
przeciwko partyzantom w tych lasach...

— Byłbym zapomniał — przerwał nagle Campe spojrzawszy na zegarek. — Jest już dosyć późno.

Zechce pan, leutnancie — kiwnął głową w stronę Petersena — powiedzieć mojemu kierowcy na wartowni,
że wkrótce wyjeżdżamy. Niech się przygotuje.

Petersen, który słowa o „wyciągnięciu logicznie nasuwających się konsekwencji” uznał za

niedwuznaczną groźbę pod swoim adresem, szybko zerwał się z miejsca i z uczuciem ulgi wybiegł z
gabinetu.

— Co pan sądzi o tym facecie? — zapytał pułkownik majora. — Czy przypadkiem nie pracuje dla

bolszewików? Skądżeście go wytrzasnęli?

Krebs, naraz pomyślawszy, że w przypadku jakichś możliwych w każdej chwili nieprzyjemności, całą

odpowiedzialność będzie można zrzucić na swego zastępcę, tego łotewskiego przybłędę, referował:

— Niewiele o nim wiem poza tym, że zarekomendował go w 1941 roku przywódca „Baltdeutschen” na

Łotwie, sturmbannführer SS von Schnurre. Polecił go jako kogoś od dawna znanego z gorliwej pracy dla idei
wielkiej Rzeszy Niemieckiej.

— Albo bolszewików — przerwał ze zjadliwym uśmieszkiem Campe. — Zapamiętajcie sobie majorze,

gdyby zauważył pan u niego coś podejrzanego, natychmiast proszę napisać bezpośrednio do mnie list
specjalny, na mój osobisty adres, dopisując na kopercie „Do rąk własnych”. O, na ten oto adres, proszę —
wręczył mu przygotowaną uprzednio karteczkę.

Major starannie schował ją w portfelu i chciał coś powiedzieć, gdy w drzwiach stanął Petersen,

meldując, że szofer będzie o wyznaczonym czasie gotów do wyjazdu.

Pułkownik skinął głową i nie zdradzając się ani jednym gestem, kontynuował:
— Wracając do sprawy rosyjskiego pułkownika. Nie, nie, panowie, Petakona nie złapiemy tak łatwo.

Jestem przekonany, że żadna akcja, nawet przy użyciu specjalnych oddziałów SS, nie da oczekiwanego
rezultatu. Ściśle mówiąc, o czym dobrze wiecie, nie znamy dokładnie jego miejsca pobytu. Jest na pewno
gdzieś tutaj, w pobliżu waszego ośrodka, ale nie można przecież na ślepo organizować obławy. Proponuję
inne rozwiązanie, bardziej elastyczne. Do rosyjskich partyzantów musi udać się odpowiednio dobrany
człowiek. Najlepszym kandydatem byłby jakiś jeniec, oddany nam i pod każdym względem pewny. Agent
powinien dotrzeć do partyzantów, zdobyć ich zaufanie i w odpowiedniej chwili albo sam zlikwidować tego
pułkownika, albo zasygnalizować nam o miejscu jego pobytu. Czy macie panowie takiego kandydata?

Ein Moment — Krebs uporczywie usiłując sobie coś przypomnieć aż podskoczył z miejsca. — Mam!

Akurat przechowuję dosyć interesującą teczkę pewnego oficera ROA*. Jednostka jego stacjonuje o
pięćdziesiąt kilometrów stąd w miasteczku Karamyszewo. Wynalazł go w obozie dla jeńców rosyjskich pod
Wielkimi Łukami stabsfeldwebel Forbach. Herr Oberst pozwoli, że udam się po tę teczkę?

* „Russkaja Oswoboditielnaja Armia” — sformowane przez Niemców oddziały ze zwerbowanych jeńców

radzieckich wykorzystywane do pełnienia różnych zadań na tyłach, m. in. do zwalczania partyzantów. Dowódcą ROA
był generał Własow, skazany po wojnie na karę śmierci przez radziecki wojskowy trybunał za zdradę ojczyzny.

background image

Gdy Krebs wyskoczył jak z procy z gabinetu, Campe z tym samym szatańskim uśmieszkiem zwrócił się

do leutnanta:

— A ten wasz Krebs nie pracuje czasem dla radzieckiego wywiadu? Proszę się nie bać, rozmawiamy w

cztery oczy... Co, na razie trudno panu cokolwiek o tym powiedzieć? Zgoda, ale gdyby zaistniało coś
podejrzanego, proszę mi natychmiast zameldować. Oto adres, pod którym odnajdzie mnie pan najszybciej —
przedstawiciel centrali Abwehry w Berlinie podał osłupiałemu leutnantowi identyczną karteczkę, jaką przed
chwilą wręczył majorowi.

— Otóż to właśnie człowiek, o którego chodzi! — zawołał w drzwiach promieniejący major,

wymachując kartonową teczką.

Campe zaczął głośno czytać arkusz personalny:
— Borys Kowalow, lat dwadzieścia osiem, syn przedrewolucyjnego fabrykanta sukna w Niżnim

Nowogrodzie. Aha, a to jego świadectwo zwolnienia w maju czterdziestego roku z więzienia, gdzie
odsiadywał wyrok za działalność kontrrewolucyjną. No, dobrze. Notatka stabsfeldwebla: „...przy wzięciu do
niewoli nie stawiał oporu. Ma brata stale przebywającego w Paryżu, byłego oficera armii Wrangla.
Manifestuje swój wrogi stosunek do bolszewików. Lojalny wobec Rzeszy i jej führera. Podporucznik
dwudziestego siódmego samodzielnego batalionu ROA”.

Campe znów łyknął koniaku, powoli zapalił cygaro i zapytał podwładnych:
— Widzieliście tego Kowalowa?
— Nie, nigdy — odparł Krebs promieniejący na myśl, że to właśnie on podsunął kandydaturę, która tak

bardzo zainteresowała wysłannika centrali. — Rozmawiał z nim tylko stabsfeldwebel Forbach.

— A gdzie jest teraz Forbach? — przerwał zniecierpliwiony pułkownik.
— Został zastrzelony w czasie starcia z partyzantami — wtrącił Petersen.
— Więc dlaczego, do diabła, nie zwerbowaliście tego syna fabrykanta do waszej szkoły? Co stało na

przeszkodzie?

Komendant „Sonderschule” był przygotowany na to pytanie.
— O to samo pytałem Forbacha. Ten wyjaśnił, i to brzmi dosyć prawdopodobnie, że Kowalow pragnął

zemścić się na bolszewikach w bezpośredniej walce, że chciał ich zabijać w polu. Nie doceniał widocznie
całej wagi działalności naszego wywiadu.

Campe przymknął oczy i po chwili milczenia sprecyzował swą decyzję:
— No dobrze, na nic oryginalnego chyba się nie zdobędziemy. Skontaktujcie się z dowódcą tego

batalionu ROA. Niech przygotuje odpowiednią legendę przy waszej pomocy dla Kowalowa. Najdalej za
tydzień należy go skierować do lasu. Musicie przede wszystkim zatroszczyć się o niezawodny system
łączności z tym agentem. O resztę niech on się martwi. Aha, byłoby lepiej, gdyby nikt z was nie rozmawiał z
Kowalowem. Po co ma wiedzieć o „Sonderschule”. W razie wsypy mniej powie. To byłoby na razie
wszystko, czy macie jakieś pytania?

— Nie — odpowiedział lakonicznie Krebs. — Chciałbym tylko przypomnieć, że przygotowałem dla

pana pułkownika raport, o który pan prosił w szyfrówce z centrali...

— Pamiętam, majorze. Czy uwzględnił pan w nim wszystko zgodnie z poleceniem? Zależało mi na

zestawieniu statystycznym za okres ostatniego półrocza. Liczba skierowanych do ośrodka, przeszkolonych z
wynikiem pomyślnym, odrzuconych i odesłanych do oddziału ,,Russland-Mitte”. Interesowały mnie też
pańskie uwagi o poziomie szkolonych agentów i możliwości wykorzystania ich do zadań długofalowych.

Major Krebs skinął głową na znak, że przygotował dokument zgodnie ze wskazówkami. Podszedł do

ściany, rozsunął portierę, nacisnął zamaskowany guzik. Spadła metalowa klapa, zasłaniająca dyskretnie
wbudowaną szafkę pancerną. Po nakręceniu kilku liter i cyfr na tarczy obrotowej przy zamku i otwarciu
drzwiczek wyjął ze skrytki podłużną, szarą kopertę, gęsto oblepioną lakowymi pieczęciami. W jej prawym
rogu u góry widniał napis „Geheime Reichssache”, niżej na środku znajdowało się nazwisko adresata: Oberst
Wilhelm Campe, OKW Generalstab, Berlin, Abwehr III B/104/43.

Campe zdążywszy już ubrać się do drogi, ku zdumieniu swych podwładnych, których uderzyło

nonszalanckie obchodzenie się ze ściśle tajnym, państwowej wagi dokumentem, z udaną obojętnością
wsunął kopertę do wewnętrznej bocznej kieszeni płaszcza, po czym idąc ku drzwiom niedbale odsalutował
wyprężonym na baczność oficerom.

Krebs i jego zastępca w milczeniu spojrzeli na siebie — słowa były niepotrzebne. Jeden i drugi

odetchnął z ulgą: ważny gość z Berlina nareszcie odjechał...

background image

PODWÓJNA GRA

— Do Pskowa! — rzucił Campe kierowcy.
Samochód zatrąbił, nad budką wartowniczą zapłonęło zielone światło, bezszelestnie otworzyła się

brama. Stojący obok niej żołnierz sprezentował broń.

Mercedes ostro ruszył z miejsca, pułkownik wygodnie oparł się o poduszki siedzenia. Alkohol powoli

przestał działać i Campe oddał się rozmyślaniom. Dygnitarz z centrali Abwehry nie miał bynajmniej
powodów do zbytniej radości. Położenie na frontach i ogólna sytuacja polityczna III Rzeszy coraz bardziej
zmuszały do odpowiedzi na pytanie: co dalej? Wiadomości posiadane przez wywiad Naczelnego
Dowództwa Wehrmachtu rozpraszały wszelkie złudzenia co do możliwości wygrania tej wojny;
niedwuznacznie zapowiadały szybko zbliżającą się katastrofę. Nie wszyscy jednak w OKW skłonni byli
utożsamiać wojskową klęskę Hitlera z bankructwem idei Wielkiej Rzeszy. Ludzie reprezentujący interesy
niemieckiego kapitału przemysłowego i finansjery w porę zorientowali się, że dotychczasowa współpraca
USA i Wielkiej Brytanii z ZSRR musi natychmiast po wojnie ustąpić miejsca dążeniu kół rządzących
głównych państw imperialistycznych do uzyskania światowej hegemonii, skierowanej swym ostrzem
przeciwko Związkowi Radzieckiemu i krajom, które odrzucą starą drogę rozwojową. Walcząc o zdobycie
panowania nad światem monopole nie będą mogły nie wykorzystać zasobów i kadr byłej III Rzeszy.

Tej szansy nie można było pominąć! Należało stopniowo przestawić się na bardziej długofalową

politykę, już teraz — ryzykując często głową — oddać swe usługi tym siłom, które jutro będą rządzić
światem. Dla wielu ludzi Abwehry to szukanie kontaktu z dotychczasowym przeciwnikiem i przechodzenie
na jego służbę było nie tylko „kontynuacją zawodu”, ale także niepowtarzalną okazją do uratowania własnej
skóry. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że dla zbrodniarzy hitlerowskich nie będzie litości w powojennym
świecie.

O tym właśnie myślał pułkownik Campe. Dotknąwszy ręką kieszeni na piersi, gdzie spoczywała

tajemnicza, ważna koperta, spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta, za kilkanaście minut miał spotkać
się na szosie o 27 kilometrów przed Pskowem z niejakim Svensonem, formalnie obywatelem szwedzkim,
korespondentem prasy sztokholmskiej na froncie wschodnim. Rzecz jednak w tym, że rzekomy Szwed
przyjechał późną jesienią 1943 roku na pogranicze rosyjsko-łotewskie w zupełnie innych celach, niż pisanie
korespondencji o przebiegu walk frontowych...

Dygnitarz z Berlina bacznie wpatrywał się w oświetloną księżycem białą wstęgę szosy. Wreszcie o

kilkaset metrów w przedzie mrugnęła para reflektorów samochodowych. Widać było stojącego na skraju
drogi obok sportowego wozu wysokiego, szczupłego mężczyznę, jednostajnie opuszczającego wyciągniętą
rękę w górę i w dół na znak, że chce zatrzymać nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód.

Seidler odruchowo zdjął jedną rękę z kierownicy i chwycił za leżący obok na siedzeniu pistolet

maszynowy.

— Zostawcie, nie potrzeba! — usłyszał z tyłu głos nieco zdenerwowanego pułkownika.
Kierowca nie ośmielił się zauważyć, że należy być na wszystko przygotowanym w tym gęstym,

strasznym lesie, na pewno naszpikowanym tysiącem partyzantów, gdzie na każdym kilometrze może ktoś
czatować na samochód wiozący wyższego oficera ze Sztabu Generalnego. Coś go tknęło i na wszelki
wypadek postanowił zachować się czujnie. Postój w lesie mógł być nie tylko niebezpieczny, ale i
zagadkowy...

Mercedes zatrzymał się przed nieznajomym. Ten, ubrany w elegancki, jasny raglan, pachnący wytworną

wodą kolońską, skrzypiąc na śniegu grubymi podeszwami nowiutkich pantofli, zbliżył się do Campego,
który uchylił drzwiczki limuzyny. Ukazując w szerokim uśmiechu rząd złotych zębów, zapytał z wyraźnym
akcentem cudzoziemskim:

Herr Oberst! Czy nie byłby pan łaskaw udzielić mi pomocy? Jestem dziennikarzem z Rygi, proszę,

oto moje dokumenty — wyciągnął ku Campemu legitymację w skórzanym futerale. — Jechałem właśnie z
Pskowa do Petaalva, do jednostki artyleryjskiej po materiały i naraz, pech, wóz mi stanął w drodze. Nie ma
iskry... Licho wie, co się stało: świeca albo cewka indukcyjna? Może zechce pan polecić swemu kierowcy,
żeby zajrzał do silnika. Będę naprawdę mocno zobowiązany.

Campe wziął do ręki legitymację korespondenta wojennego, zażądał paszportu, porównał ze sobą oba

dokumenty, oddał je i dopiero wtedy zwrócił się do kierowcy:

— Zobaczcie, co się tam stało.
Gdy żołnierz skierował się do eleganckiego Buicka, Campe wysiadł z wozu, rozpiął płaszcz, wyciągnął

papierosa, poczęstował cudzoziemca i zachęcającym głosem zaproponował:

— Może przespacerujemy się? Nogi mi zupełnie zdrętwiały. A w pańskim wozie jest chyba jakieś

poważniejsze uszkodzenie?

background image

— Przypuszczam — odparł dziennikarz i ciszej dodał: — Postarałem się tam coś niecoś zmajstrować,

aby ten pański kierowca miał trochę roboty. Myślę, że będziemy mogli sobie nieco porozmawiać...

— Musimy być ostrożni — przerwał Campe. — Proszę pamiętać, gdyby kierowca szybko usunął

uszkodzenie i wrócił przed zakończeniem rozmowy, wówczas przyjedzie pan za mną do Pskowa, do
kabaretu oficerskiego „Alhambra”. Mam tam stale zarezerwowany dla siebie gabinet. Słowem, pewność i
dyskrecja... A propos, akurat dzisiaj występuje tam jeden jedyny raz Mizzi Keller z Berlina, warto zobaczyć,
bardzo interesująca dziewczyna.

Dziennikarz lekceważąco machnął ręką i raptownie zmieniwszy poprzedni kordialny ton niezbyt

taktownie mruknął.

— Co mi pan zawraca głowę takimi głupstwami! Mój czas jest zbyt drogi. Do rzeczy, co pan przyniósł?
Do Campego nikt nie mówił jeszcze takim tonem. Przez chwileczkę z goryczą pomyślał, że nieco

wcześniej, kilka lat temu, ten bezczelny typ zachowywałby się inaczej. Już on, Campe, miałby na niego
sposób: jego ludzie w Berlinie czy Rydze rozszyfrowaliby, kim naprawdę jest ten obywatel neutralnej
Szwecji. No, ale niestety czasy zmieniły się i trzeba było pić kielich goryczy do dna. Teraz oto potomek
starej pruskiej rodziny junkierskiej, syn znanego oficera cesarskiej armii, jeden z bardziej zasłużonych
pracowników Abwehry stoi przed tajemniczym agentem wywiadu zza oceanu i oferuje swój spadający w
cenie na łeb i szyję towar. To było ich trzecie spotkanie od czasu, gdy Campe nawiązał kontakt ze Szwedem
w Berlinie.

Dziennikarz, jakby domyślając się, co nurtuje jego rozmówcę, uprzedził na wszelki wypadek:
— Jeszcze jedno: niech pan nie próbuje ze mną żadnych sztuczek! Redaktor Svenson potrafi powiedzieć

tam, gdzie potrzeba i komu potrzeba, z kim konkretnie, gdzie, kiedy i o czym rozmawiał... Nie wiadomo, kto
by wówczas na tym wygrał, a kto przegrał. Jasne? Jedziemy obaj na tym samym wózku, my dear...

Campe, z największym wysiłkiem przełknąwszy upokorzenie i opanowawszy się, grzecznie wyjaśniał:
— Panie redaktorze! — Słowa te specjalnie podkreślił, dając do zrozumienia, że ma przed sobą nie

dziennikarza sztokholmskiego, Erica Svensona, ale przede wszystkim agenta amerykańskiej OSS*,
posługującego się paszportem neutralnego kraju. — Przyniesione przeze mnie materiały pozwolą panu
wyrobić sobie ogólny pogląd na rozmach, zakres, metody naszej pracy. Zetknie się pan z wysoko
kwalifikowanymi, drogimi kadrami na tyłach bolszewików...

— Drogimi? Pan wie, pułkowniku Campe, że my dobrze płacimy. W Zurichu, do banku „Jacobi und

Söhne”, wpłynęła już na pańskie nazwisko odpowiednia kwota. To w tej chwili nie stanowi żadnego
problemu. Mój szef dotrzymuje słowa. Nie ma pan chyba zamiaru zawisnąć na jednej szubienicy z tym
waszym Hitlerem, Göringiem, Himmlerem, Keitlem. Jeżeli będzie pan lojalnie pracował dla nas...

— Dla naszej wspólnej sprawy — delikatnie poprawił Campe.
— Daj pan spokój z tymi subtelnościami. Pracujemy dla wspólnego interesu. No, ale szkoda czasu. Nie

możemy chyba kupować kota w worku. Ma pan tę listę swoich chłopców?

Campe nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na myśl o tym, jak jego rozmówca określa agentów

wywiadu Wehrmachtu przerzucanych na zaplecze wojsk radzieckich. Agentów, których wywiad znanego
mocarstwa pragnął zawczasu przejąć do własnej dyspozycji w przededniu nie ulegającej już kwestii klęski
III Rzeszy.

— Taka imienna lista, panie, hm, Svenson, nie da jeszcze pełnego obrazu całego naszego wysiłku ani

nie zorientuje pana, w jakiej mierze moi chłopcy, jak ich pan nazywa, mogliby być użyteczni w przyszłym
starciu z rosyjskim komunizmem. Sądzę, że pańskie zainteresowanie w tym przedmiocie mogłoby raczej
zaspokoić statystyczne zestawienie dotyczące efektywności działania jednej z naszych specjalnych placówek
tego typu...

Pułkownik wyciągnął już z bocznej kieszeni płaszcza otrzymaną niecałą godzinę temu kopertę i

otworzywszy ją próbował wydobyć z niej złożone kartki maszynopisu, gdy spostrzegł powracającego już po
naprawie wozu kierowcę.

— No trudno, bałwan nam przeszkodził — wymamrotał zirytowany. — Niech pan szybko jedzie do

Pskowa! Porozmawiamy w „Alhambrze”. Zaraz tam będę.

Seidler, stanąwszy o przepisowe trzy kroki przed oficerem, zameldował:
— Panie pułkowniku, rozkaz wykonany!
— O, bardzo dziękuję — odpowiedział za Campego dziennikarz. — Znalazł pan coś poważnego w

instalacji elektrycznej? To dla mnie mocno zagadkowa historia...

Żołnierz wzruszył ramionami i z pewną ironią w głosie odpowiedział:

* Office of Strategic Service — służba wywiadowcza USA w okresie II wojny światowej.

background image

— Nic ciekawego, proszę pana. Dawałem już sobie radę nie z takimi zagadkowymi historiami...
Pułkownik Campe nawet przez ułamek sekundy nie mógł przypuszczać, że organizując z takim trudem i

ryzykiem spotkanie na szosie przed Pskowem popełnił ciężki błąd. Nie podejrzewał bowiem, że jego
kierowca, pozornie zdyscyplinowany i wierny szeregowiec, już od dawna był agentem centrali SD w
Berlinie i wykonywał zadanie o specjalnym znaczeniu. M.in. polecono mu śledzić każdy krok inspektora
Abwehry, a zwłaszcza notować wszystkie bez wyjątku przypadki kontaktów pozasłużbowych swego
przełożonego, z którym jeździł od dwóch lat.

Cóż bowiem stało się? Seidler znalazłszy się w drogim sportowym wozie nie musiał tracić zbyt wiele

czasu, by stwierdzić, że ktoś celowo zdjął izolację z przewodu łączącego cewkę indukcyjną ze świecą i stąd,
rzecz jasna, „nie było iskry”... Robota była szyta zbyt grubymi nićmi — komuś zależało na tym, aby
samochód zepsuł się i stanął na szosie. Komu i po co? Cudzoziemcowi, aby znaleźć pretekst do zatrzymania
Mercedesa i porozmawiania z pułkownikiem bez świadków.

Nieprzerwanie obserwując przez szybę Buicka spacerującego po drodze oficera i tajemniczego cywila,

Seidler wyciągnął notes i napisał: Godz. 20.00. Spotkanie na szosie o 27 km przed Pskowem. Wysoki,
szczupły, elegancki cudzoziemiec. Sportowy Buick nr XR 270 — 016. Upozorowane uszkodzenie samochodu.

Ta lakoniczna notatka, przeznaczona dla właściwych ludzi kontrolujących wywiad OKW Wehrmachtu z

ramienia wszechpotężnej RSHA, miała tego samego wieczoru znaleźć swój dalszy ciąg w zgoła niezwykłych
okolicznościach...

OFICER ROA NIE WYKONUJE ZADANIA

Kapitanowi Piatkinowi wydawało się w pierwszej chwili, kiedy oficer dyżurny brygady obudził go

około południa, że spał wszystkiego pięć, dziesięć minut. Rzeczywiście, miał za sobą niezwykle ciężką noc.
Około trzydziestu kilometrów drogi na przełaj przez lasy i lekko zamarznięte bagniska trzeba było przebyć,
by dotrzeć do mostu kolejowego przed miasteczkiem Laapula, w którym od kilku dni trwał wzmożony ruch
niemieckich wojsk pancernych i kolumn samochodowych, wskazujący na jakieś poważniejsze
przegrupowanie sił nieprzyjaciela w tym rejonie. Ten właśnie most Piatkin upatrzył sobie do wysadzenia w
powietrze, co wymagało dokładnego rozpoznania jego systemu ochrony, rozstawienia i zmiany posterunków
wartowniczych. Przez trzy, cztery godziny Piatkin starannie zamaskowany w przydrożnych zaroślach koło
mostu bacznie obserwował wszystko, co się na nim działo. Mżył drobny, dokuczliwy deszcz ze śniegiem, a
kapitan rozciągnięty nieruchomo na ziemi zmarzł i przemókł do suchej nitki.

Kiedy potwornie zmęczony znalazł się wreszcie w swej ziemiance, padł jak kłoda na ławę i z miejsca

pogrążył się w głębokim śnie. I naraz rozbudzono go. Kapitan siadł na wpół przytomny, przecierając oczy.

— Jakiś zdrajca bezczelnie pcha się do was! — meldował dowódca 1 kompanii, Sielcow.
— Zdrajca? — zapytał ze zdziwieniem Piatkin, zawijając nogę w onuce. — Chyba wypiliście o jednego

za dużo?

— Melduję, że nie wypiłem, tylko rano spaliście i nie słyszeliście, jak znowu przyszła do nas jakaś

faszystowska cholera.

— Co za cholera? Mówcie wreszcie do rzeczy!
— Oficer ROA. Mówi, że ma pilną, ważną sprawę i koniecznie musi z wami porozmawiać.
— Wzięto go do niewoli czy sam się poddał?
— Sam przyszedł, radiostację przyniósł, broń oddał, pistolet maszynowy i waltera.
— No to dajcie go tutaj!
Piatkin zabrał się do wciągania suszących się przy piecyku walonek, gdy naraz usłyszał stuknięcie

obcasami. Podniósł głowę. Stał przed nim wysoki, przystojny, jasnowłosy, około dwudziestopięcioletni
mężczyzna w mundurze niemieckiego leutnanta z tarczą ROA na rękawie.

Przybysz wyprężył się w postawie zasadniczej i głośno, wyraźnie przedstawił się:
— Lejtenant Łazarew Aleksander Iwanowicz, rok temu zastępca dowódcy do spraw politycznych 7

kompanii strzeleckiej 345 pułku piechoty 115 dywizji strzeleckiej, albo jak wolicie szeregowiec Kowalew
Borys Pawłowicz...

— Zaraz, zaraz — przerwał zniecierpliwiony kapitan. — Co za rebusy? Więc kim do licha koniec

końców jesteś, lejtenantem czy szeregowcem?

— Jestem lejtenantem...
— To znaczy byłem lejtenantem, a teraz zdrajcą ojczyzny!
— Proszę, zechciejcie mnie wysłuchać!
— Nie ma co słuchać, zasłużyłeś tylko na jedno...

background image

Człowiek w niemieckim mundurze zamilkł, zaczerwienił się i wybuclmął:
— No to na co czekacie, strzelajcie!
— Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany! W odpowiedniej chwili dowiesz się, co z tobą zrobimy...
Przybysz uśmiechnął się, ukazując równe białe zęby. Piatkin przyjrzał się uważniej oficerowi ROA: w

młodej twarzy, w szeroko otwartych jasnych oczach było coś, co z miejsca wzbudzało zaufanie. Szef II
wydziału ciągnął dalej:

— A teraz śpiewaj, gdzie, kiedy i jak dostali się do niewoli? Siadaj!
Przesłuchiwany westchnął; widać było, że opowiadanie o sobie kosztuje go dużo wysiłku.
— To nieciekawa historia... W maju zeszłego roku jechałem z rejonu Gorkiego z moim pułkiem na

front. O jakieś dwie godziny jazdy za Wiaźmą zbombardowały nas Junkersy. Z pociągu zrobiła się krwawa
kasza. Od wybuchu bomby zostałem kontuzjowany, straciłem przytomność... Z rozbitego doszczętnie
wagonu wyniósł mnie do pobliskiego lasu żołnierz mojej kompanii, tenże właśnie Kowalow. Opiekował się
mną przez kilka dni, dopóki Niemcy nie przeszli tam do natarcia. Odzyskałem na krótko przytomność akurat
wtedy, gdy słychać już było ich czołgi i motocykle. Wtedy to właśnie dałem Kowalowowi rozkaz, żeby
mmie zostawił, a sam uciekał i przedarł się do naszych. A ten do mnie powiada, że zostawi mnie jedynie pod
tym warunkiem, jeżeli zdejmę naramienniki, zniszczę swoje dokumenty i zabiorę jego książeczkę żołnierską.
W innym wypadku bowiem faszyści z miejsca mnie rozwalą jako oficera politycznego. Wepchnął mi jeszcze
w ręce zaświadczenie o zwolnieniu z więzienia po odbyciu kilkuletniej kary. Mówił, że ten papierek ocali mi
życie w niewoli. Mówiąc wam szczerze, może źle zrobiłem, ale zrozumcie mnie, nie chciałem tak głupio
zginąć, nim zdołałem dojechać na front, nim zabiłem choć jednego faszystę!

— Rozumiem — rzekł po chwili milczenia Piatkin. — I co dalej?
— Tej nocy znaleźli mnie Niemcy, Trafiłem do obozu jenieckiego. Tam wkrótce jako tako wróciłem do

siebie. Z początku było mi bardzo, bardzo ciężko i chciałem jak najprędzej umrzeć. Ale któregoś dnia
przyszło mi na myśl, że moja śmierć byłaby na rękę tylko faszystom, którzy dążą właśnie do fizycznego
zniszczenia nas, że obowiązkiem człowieka radzieckiego jest żyć i walczyć, bo do końca wojny jeszcze
daleko, wojny, w której musimy na pewno zwyciężyć. Ale jednocześnie zdałem sobie także sprawę z tego,
że jeżeli chcę żyć, to muszę za wszelką cenę, za wszelką cenę, powtarzam., wydostać się za druty obozowe!
Dlatego gdy hitlerowcy zaczęli werbować nas, półżywych z głodu i codziennych męczarni, do ROA
zgłosiłem się jako niby wróg władzy radzieckiej, na dowód czego przedkładając zaświadczenie Kowalowa o
zwolnieniu z więzienia...

Kapitan zaczynał domyślać się reszty. Chcąc skłonić oficera ROA do dalszych zwierzeń, z udaną ironią

wytrącił:

— I zacząłeś tak gorliwie służyć hitlerowcom, że nawet oficera z ciebie zrobili!
Łazarew umilkł, jakby wymierzono mu policzek, po czym przemógł się i ciągnął dalej:
— To zrozumiale, jako oficer ROA uzyskiwałem większą swobodę poruszania się, większe możliwości

ucieczki.

— Jasne... I tak właśnie uciekłeś do nas?
— Nie, nie uciekłem, sami mnie do was przysłali.
— Kto przysłał, w jakim celu? — zapytał zdumiony kapitan.
— Zawezwał mnie dowódca mojego batalionu, major Dexler, i rozmawiając ze mną w cztery oczy

polecił mi udać się do lasu, znaleźć partyzantów, którym miałem oświadczyć, że zdezerterowałem, że wraz z
nimi pragnę walczyć przeciwko okupantowi. Następnie stopniowo miałem wkraść się w ich zaufanie,
dotrzeć do jakiegoś przebywającego w tym rejonie asa wywiadu radzieckiego, niejakiego pułkownika
Petakona, i przy pierwszej nadarzającej się sposobności porwać go lub zabić.

— Pułkownika, powiadasz? — upewnił się z uśmiechem Piatkin.
— Tak. Dali mi też radiostację i szyfr, abym stale utrzymywał z nimi łączność. A to trucizna, którą

ewentualnie miałem wsypać do jedzenia pułkownika — dodał wyjmując z kieszeni buteleczkę z maleńkimi
białymi tabletkami.

Piatkin milczał i intensywnie o czymś myślał.
— Ale poczekajcie, to jeszcze nie wszystko — Łazarow wydobywał z kieszeni woreczek na tytoń,

wyciągnął zeń książeczkę bibułki papierosowej, oderwał pierwszą kartkę i chuchnął na nią kilka razy.

— Co to znów za komedia? — zagadnął kapitan, coraz bardziej opanowany pewną myślą.
— To? Pamiętnik z podróży, który chciałbym ofiarować wam w prezencie. Jeździłem sobie służbowo

od Pskowa do Daugapilis, bywało się też w Dno, Ostrowie, Porchowie. Otóż porobiłem pewne notatki
mogące was być może zainteresować. Na przykład — tu przeglądając bibułkę pod światło zaczął czytać. —
Dno. Batalion czołgów Tygrys, 18 maszyn z działami 88 mm, batalion piechoty zmotoryzowanej 318
dywizji, kompania saperów...

background image

— Poczekaj, poczekaj, po kolei — szef II wydziału położył na stolo czystą kartkę papieru i zaczął

notować podawane mu przez lejtenanta informacje, dotyczące rozmieszczonych w promieniu około 100
kilometrów od miejsca postoju partyzanckiej brygady sił nieprzyjaciela, numerów, nazw i dowódców
jednostek, ich stanu liczebnego, uzbrojenia... Kapitan, ogarnięty podziwem dla pamięci przybysza i jego
umiejętności zbierania danych wywiadowczych, chwilami przerywał, zadając mu dodatkowe pytania lub
porównując to, co mówił, ze swymi notatkami w maleńkim, zdobycznym notesie.

Upłynęło kilka dobrych godzin, partyzanci dawno zjedli już nie tylko obiad, ale i kolację, dawno już

ułożyli się do snu, a w ziemiance sztabowej dwaj mężczyźni, choć już opadali z sił, nadal prowadzili
rozmowę. Teraz właśnie kapitan Piatkin postanowił dowiedzieć się od Łazarewa czegoś, co wiązało się z
jego „konikiem”, który od pewnego czasu opanował go bez reszty. Jak gdyby mimochodem zagadnął
lejtenanta, czy nie słyszał czegoś o „Sonderschule” w Pessaari? Czy wiedział, co to za ośrodek? Czy
ewentualnie proponowano mu przejście do tej szpiegowskiej szkoły?

— Owszem. Nim zgłosiłem się do ROA, przyjechał kiedyś do obozu jenieckiego pewien feldwebel o

nazwisku Forbach. Zawezwał mnie do siebie. Pytał się, kim jestem, co robiłem do wojny, jak dostałem się do
niewoli? Zorientowałem się, że od tej rozmowy zależy bardzo dużo. Opowładałem mu o sobie cuda: że
jestem synem fabrykanta, mam brata białogwardzistę w Paryżu, że jestem wrogiem władzy radzieckiej,
uwielbiam hitlerowski „nowy porządek”. Zapytał mnie wtedy, czy nie chciałbym dostać się do ich specjalnej
szkoły w Pessaari, odbyć tam odpowiednie przeszkolenie, a następnie pracować dla ich wywiadu? Z miejsca
zorientowałem się, że gdybym przyjął tę propozycję, znalazłbym się w zamkniętym środowisku, nie mając
ani jednej wolnej chwili dla siebie, na pewno zostałbym poddany starannej obserwacji, krótko mówiąc, nie
mógłbym nawet marzyć o jakiejkolwiek możliwości ucieczki. Odmówiłem. Wytłumaczyłem swoją decyzję
tym, że wolę walczyć przeciwko „bolszewikom” w polu, że nie mam odpowiednich cech psychicznych do
pracy w wywiadzie. Forbach kazał mi jeszcze zastanowić się, po tym wyjechał i już więcej nie widziałem
go.

— Przypomnij sobie dobrze, to bardzo ważne! Może widział cię ktoś inny z Pessaari? — nalegał

kapitan.

— Nie, na pewno nie!
— Czy oprócz ciebie próbowano zwerbować do tej szkoły jeszcze kogoś innego spośród jeńców w

obozie?

— Nie, z okresu mojego pobytu w obozie jenieckim nie mógłbym podać ani jednego takiego

przypadku...

— Należałoby zatem uważać, że gdybyś, powiedzmy, którego dnia zjawił się w tym ośrodku, nikt by cię

nie rozpoznał coś ty za jeden?

Łazarew potwierdzająco kiwnął głową.
Szef wydziału rozpoznawczego celowo wspomniał o tym — szukał odpowiedzi na pytanie, nurtujące go

od samego początku rozmowy z Łazarewem: Może ten oficer ROA jest właśnie człowiekiem, którego
szuka? Może on właśnie mógłby odegrać główną rolę w realizacji planu porwania komendanta
„Sonderschule — Lorelei”?

Postanowił na razie nic nikomu nie mówić o swym niezwykłym pomyśle. Chciał opracować najpierw

do najmniejszych szczegółów plan i przekonać się ostatecznie, czy ten niecodzienny przybysz rzeczywiście
nadaje się do wykonania ryzykownego zadania. Ale już w tej chwili należało jedno uczynić — nie zrywać
kontaktu wysłannika Abwehry z jego dotychczasowymi przełożonymi!

Z nadmiaru nurtujących go myśli kapitan raptownie podniósł się z miejsca i krążąc tam i z powrotem po

ziemiance, wydał pierwszy rozkaz Łazarewowi:

— Jutro rano zabierzesz radiostację, pójdziesz z naszym radzistą Weresajewem na polanę koło wsi

Łuczki, o dwadzieścia pięć kilometrów stąd, nawiążesz łączność, no, ze swoimi przełożonymi...

— Byłymi przełożonymi! — wtrącił z naciskiem oficer ROA.
— Dobrze, byłymi hitlerowskimi przełożonymi — poprawił, uśmiechając się kapitan — i nadasz

taki oto meldunek! Zapisz sobie: Dostałem się do partyzantów. Przyjęli mnie, stopniowo zyskuję ich
zaufanie. Wszystko rozwija się pomyślnie. Rozmawiałem z pułkownikiem Petakonem. Wkrótce następny
meldunek. Kowalow.

Łazarew szeroko uśmiechnięty wysłuchał rozkazu na baczność, po czym zapytał:
— Zechcecie może polecić, aby zwrócono mi mój pistolet maszynowy? Przyniosłem przecież ze sobą

broń i dwa zapasowe magazynki.

Piatkin dłuższą chwilę myślał, wreszcie lekko zmieszany odparł:
— Zastanowię się. Mamy jeszcze czas. Idź na razie spać, jutro porozmawiamy...
Jednak były oficer ROA nie otrzymał swej broni ani jutro, ani pojutrze, ani przez wiele następnych dni.

background image

Z faktu tego mógł wyciągnąć tylko jeden jedyny wniosek: nie ufają, mimo wszystko ciąży na nim hańba
dostania się bez oporu do niewoli, nie chcą zrozumieć, że znienawidzony mundur feldgrau założył tylko po
to, by wyrwać się do swoich. Aleksander Łazarew miał jeszcze długo trwać w tej bolesnej świadomości, nim
wreszcie zrozumiał, że oficer sztabu brygady nie oddał mu pistoletu maszynowego nie przez jakąś
podejrzliwość wobec człowieka, który wczoraj jeszcze służył wrogowi, ale dlatego, ponieważ upatrzył go
sobie do wykonania innego, nieporównanie ważniejszego zadania niż strzelanie do faszystów w zwykłych,
partyzanckich walkach.

WIECZÓR W „ALHAMBRZE”

Po około półgodzinnej jeździe Mercedes znalazł się w Pskowie. Liczące przed wojną blisko 70 tysięcy

mieszkańców ruchliwe, rozbudowujące się miasto, było teraz w połowie zniszczone i prawie całkowicie
wyludnione. Zatrzymawszy samochód na rozwidleniu ulic przed słupem drogowym kierowca zapytał
pułkownika:

— A teraz prosto do Rygi?
Campe udał, że zastanawia się, wreszcie machnął ręką:
— Nie, pojedziemy najpierw do „Alhambry”.
Seidler skręcił w kierunku widocznego z daleka dyskretnie oświetlonego gmachu, w którym przed

wojną mieścił się klub komsomolski, przekształconego teraz w restaurację i lokal rozrywkowy dla oficerów
okupacyjnej armii. Wjechawszy na dziedziniec przed wejście do „Alhambry”, żołnierz wyskoczył,
pośpiesznie otworzył drzwiczki limuzyny i wyprężony na baczność oczekiwał dalszych poleceń.

— Zjadłbym coś... Podobno dzisiaj są tu także jakieś występy. A wy możecie gdzieś zaparkować wóz i

też wstąpić do środka, do kantyny dla podoficerów. Tam ogrzejecie się — dorzucił łaskawi inspektor z
Berlina.

— Rozkaz! — stuknął obcasami żołnierz i właśnie w tej chwili, spostrzegłszy w rzędzie wielu

parkujących samochodów eleganckiego, niedawno naprawianego przez siebie Buicka, dodał z uśmiechem
niekłamanego zadowolenia: — Ależ oczywiście, chętnie skorzystam z pańskiego zezwolenia, Herr Oberst!

Dla konfidenta SD zagadkowe spotkanie szosie z cudzoziemcem stawało się coraz bardzieji intrygujące.

Co, u licha — pomyślał — wygląda na to, że umówił się na spotkanie z pułkownikiem...

Campe wszedł na ciemną od dymu papierosowego, ciasno zatłoczoną salę. Na estradzie mniej niż

skromnie ubrana tęga blondyna śpiewała niskim głosem przy akompaniamencie pijanych oficerów, miarowo
bijących w dłonie lub uderzających kuflami piwa w blat stolików.

Pułkownik rozejrzał się dookoła i lekkim kiwnięciem głowy przywołał zaaferowanego kelnera, który

natychmiast przybiegł zginając się w niskim ukłonie.

— Zaprowadźcie mnie do gabinetu!
Kelner wydobywszy klucze poszedł pierwszy hallem, proponując po drodze z poufałym zawodowym

uśmieszkiem:

— Zamówić koniaczek, rum, kawę? A może coś jeszcze? Mamy dziś ciekawych gości prosto z

Berlina...

Campe odmówił.
— Nie, dzisiaj nie. Koniak, kawa, jak zwykle! O, i pan tutaj, redaktorze! — zwrócił się z udanym

zdumieniem do spotkanego przy szatni Svensona — Jak widzę, dobrze naprawiliśmy samochód i dojechał
pan bez przeszkód. Pan jest tu sam? Tak, a gdzie pan siedzi?

— Ciasno jest dzisiaj, nie mam na razie miejsca, panie pułkowniku...
— O, żaden kłopot. Proszę ze mną do mojego gabinetu. Z panem tak miło się rozmawia.
I nie przewidując sprzeciwu pułkownik kordialnie wziął pod ramię Szweda. Dwóch innych

korespondentów wojennych, stojących w hallu z braku miejsca na sali, z zazdrością odprowadziło wzrokiem
swego kolegę, którego w tak manifestacyjny sposób zaszczycał swą uwagą jakiś bardzo ważny oficer
Wehrmachtu.

Nie tylko oni zauważyli Campego i Svensona — akurat z bufetu dla szeregowych wychodził po

wychyleniu kufla piwa Seidler, zmierzając na salę dla oficerów, gdzie śpiewała słynna Mizzi Keller z
Berlina. Po tym wszystkim, co stało się w ciągu ostatniej godziny, nie wolno było spuszczać oka z tej pary...
Wspinając się na palce i przepychając przez sporą grupkę oficerów, żołnierzy i cywilnych urzędników
niemieckich, dla których zabrakło miejsca na sali, Seidler zdążył zauważyć kątem oka, że kelner wprowadził
pułkownika z dziennikarzem do pokoju numer trzy. Konfident przeszedł obok tych drzwi, rysując sobie w
pamięci plan sytuacyjny.

background image

Mam ich w garści — stwierdził z satysfakcją. — Okno gabinetu, w którym siedzi Campe i ten facet,

wychodzi na tę samą stronę, co okna wielkiej sali jadalnej. Wystarczy więc po prostu przejść na tyły
budynku i dyskretnie zajrzeć stamtąd do wnętrza. To bardzo ciekawe, co mogą robić ci panowie...

Seidler natychmiast wybiegł na dziedziniec, okrążył budynek i bez trudu znalazł obok wielkiej witryny

sali interesujące go okno. Niestety, było ono na wysokim parterze i aby cokolwiek zobaczyć, potrzeba było
stanąć na jakimś metrowej wysokości przedmiocie.

Żołnierz rozejrzał się dookoła za jakąś ławką czy stolikiem, ale niczego nie znalazł. W odległości

kilkunastu metrów dostrzegł jednak przy murze tablicę ze sprzętem przeciwpożarowym — hydrantem,
toporami, wiadrami i beczką wypełnioną piaskiem. No cóż, z braku czegoś lepszego i beczka byłaby dobra!
Po chwili był już przy niej i zaczął ją przetaczać, gdy nagle zatrzymało go władcze „halt!” i szczek
repetowanej broni. Jak spod ziemi wyrósł wartownik, trzymający w ręku karabin przygotowany do strzału.

— Co tu robisz? — warknął. Seidler nie stracił zimnej krwi.
— No, co ty — powiedział pojednawczym tonem. — Daj kolego popatrzeć się na tę Mizzi. Co ci

szkodzi? W tej przeklętej Rosji człowiek już zdążył zapomnieć, jak wygląda prawdziwa niemiecka kobieta...

Wartownik był jednak niewzruszony.
— Pryskaj stąd — przerwał, ale po chwili udobruchał się ujrzawszy wyciągnięte ku sobie dwie paczki

dawno już nie widzianych papierosów „Juno”.

— No, niech cię diabli, patrz sobie. — Schował szybko do kieszeni płaszcza papierosy i obejrzawszy

się dodał ciszej: — Tylko pamiętaj, jakby cię ktoś tu przyłapał, ja nic nie widziałem, rozumiesz?

Seider wspiął się na beczkę postawioną o dwa-trzy metry przed murem, tak że widział nie tylko

odwróconą doń tyłem krygującą się na estradzie śpiewaczkę, ale także pokój swego szefa. Poprzez uchylone
firanki zauważył przy zastawionym butelkami i filiżankami stole Campego i zdenerwowanego, milczącego
cywila. Niestety, występ śpiewaczki przy akompaniamencie pijanej sali i zamknięte okno nie pozwalały mu
usłyszeć, o czym mówią pułkownik z cudzoziemcem.

A tymczasem mówił Campe:
— Więc przerwano nam w momencie składania wyjaśnień, dotyczących charakteru posiadanej przeze

mnie analizy statystycznej...

— Jeszcze raz mówię, panie Campe — przerwał, uderzając dłonią w stół Szwed. — Czas to pieniądz.

Krótko! Kupujemy waszą siatkę i nieźle płacimy. Ale przed tym pierwsze pytanie: co to za chłopcy, jakie
mają kwalifikacje i jakie daliście im zadania? Drugie pytanie: ilu konkretnie ludzi macie w tej chwili do swej
dyspozycji? Po trzecie, muszę zobaczyć, inaczej nie zapłacę, dokładny wykaz wszystkich podlegających
panu agentów, którzy już zostali przerzuceni do Rosji!

— Rozumiem. Chciałbym przede wszystkim stwierdzić, że nasze wszechstronnie wyszkolone kadry,

przerzucone do bolszewików z długofalowymi zadaniami, to całkowicie zaufani ludzie, to zaciekli wrogowie
ustroju komunistycznego. Możemy być zupełnie pewni, że nie zmienią swego stanowiska bez względu na to,
kto będzie wydawał im instrukcje: Berlin czy ewentualnie inne ośrodki.

— No dobrze, a ma pan ze sobą ich imienny spis?
— Hm, chwilowo nie, ale...
— A co pan ma? Tylko te cyferki? No dobrze, niech je pan da! — dziennikarz niedbale wziął

maszynopis usłużnie podany mu przez Campego, złożył go i schował do portfelu. — Później dokładniej
przeczytam.

— Może pan nie śpieszyć się — wyjaśnił Campe. — Po zapoznaniu się proszę pismo oczywiście od

razu zniszczyć. Mnie ono nie jest już potrzebne. Wziąłem je z jednej z podległych mi jednostek. Dałem tam
do zrozumienia, że jest to notatka służbowa przeznaczona wyłącznie dla mnie do pracy nad szerszym
studium, które ostatnio przygotowuję.

Dziennikarz bezceremonialnie machnął ręką na znak, że nie obchodziło go, w jaki sposób inspektor z

Berlina uzyskał dokumenty, które mu wręczył przed chwilą.

— Dobrze, ale kiedy pan wreszcie dostarczy tę listę waszego towaru?
Pułkownik celowo zwlekał z odpowiedzią, jak gdyby czekając, że nabywający sam zaproponuje wyższą

cenę. Ale agent, jak widać, był niezłym kupcem. Szeroko uśmiechając się klepnął po ramieniu berlińskiego
dygnitarza i zapytał z chytrym zmrużeniem oka:

— A może chce pan już wycofać się z tego interesu? Proszę bardzo, niech się pan nie boi. Znajdę takich

dziesięciu jak pan. Za pieniądze nie robi mi pan żadnej łaski!

Pułkownik Campe zagryzł wargi, spurpurowiał i dopiero po chwili wyszeptał upokorzony:
— Nie wycofuję się. Piątego stycznia o godzinie osiemnastej w Rydze przed pomnikiem Karola

przyniosę kopię takiej listy. To już chyba wszystko na dzisiaj, prawda? — zakończył cichym głosem.

Svenson skinął głową.

background image

— Będę musiał zaraz odjechać, kierowca może coś podejrzewać — Campe wstał od stołu i

wyprostowany z godnością złożył ukłon.

— A ja jeszcze trochę zostanę — odparł dziennikarz i nie krępując się towarzystwa wyższego oficera

głośno ziewnął.

*

Seidlera już nie było pod oknem. Wystarczyło mu tylko to, co zobaczył — na jego oczach pułkownik

wręczył jakieś papiery zagadkowemu Szwedowi. Konfident SD postanowił zagrać w tej chwili w otwarte
karty — nie mógł przegapić doskonałej okazji zdemaskowania jednego ze starszych oficerów centrali
wywiadu Wehrmachtu. Nie ulegało przecież wątpliwości, że Campe celowo spotkał się z cudzoziemcem i
przekazał mu jakieś notatki. Zagadkę mogła rozszyfrować natychmiastowa interwencja w najbliższej
placówce SD lub gestapo.

Żołnierz pospieszył z ogrodu do hallu, szukając aparatu telefonicznego. Czas był drogi — lada chwila

mógł zawołać go Campe i odjechaać, a cywil pozostawszy w „Alhambrze” na pewno zdążyłby dobrze ukryć
kompromitujące go materiały i wtedy szukaj wiatru w polu, wtedy wali się cały plan...

Rozglądając się zauważył metalowy szyldzik z napisem „Vervaltung” na drzwiach jednego z pokojów.

Tu chyba znajdę telefon — pomyślał.

Zapukał i wszedł.
Drzemiący w fotelu za biurkiem łysy, w podeszłym wieku podoficer przetarł pięściami oczy i burknął

coś niezrozumiałego.

— Heil Hitler! — Seidler stanął na baczność i wyrecytował jednym tchem: — Jestem kierowcą

pułkownika Campe z Berlina. Przed chwili zepsuł mi się wóz, nie mogę go naprawić, a za kilka godzin
pułkownik musi być w Rydze. Proszę pozwolić mi zatelefonować do komendy garnizonu! Chcę prosić o
przysłanie mi pomocy.

— A dzwońcie, co mi tam! — warknął kierownik „Alhambry” i dalej zapadł w drzemkę.
Żołnierz wykręcił dobrze mu znany numer placówki gestapo w Pskowie.
— Sturmführer Borsig, słucham! — rozległ się w słuchawce obcy głos.
— Tu Hermann Seidler z jednostki WXS-3366 — podał kryptonim ujawniający wszystkim placówkom

gestapo na terenach okupowanych, że mają do czynienia z agentem centrali SD, który wykonuje zadanie
szczególnej wagi państwowej. — Przyślijcie natychmiast pomoc, zepsuł mi się samochód. Uszkodzenie jest
poważne i wymaga jak najszybszej interwencji!

— Proszę podać jeszcze raz numer jednostki — usłyszał.
— WXS-3366, powtarzam WXS-3366. Czy zrozumieliście?
— Tak, zrozumiałem — głos w słuchawce zabrzmiał innym tonem. — Co wysłać? Czy wystarczy

pluton SS i dwóch funkcjonariuszy cywilnych?

— Więcej pracowników cywilnych! Ale pośpieszcie się, bo jest bardzo mało czasu, a uszkodzenie zbyt

poważne!

— Rozumiem! Za pięć minut sam przyjeżdżam z ludźmi. Jak was znaleźć?
— Siedzę w czarnym Mercedesie na parkingu przed wejściem do „Alhambry”. Wóz ma tablicę

rejestracyjną WH 721-080. Czekam!

Seidler akurat zdążył przejść z hallu kabaretu do Mercedesa i zająć miejsce za kierownicą, gdy przed

bramę zajechała błyskawicznie ciężarowa „buda”, z której zeskoczyło na ziemię około trzydziestu
esesmanów i cywilnych gestapowców. Z kabiny kierowcy wyszedł oficer w mundurze SS i dojrzawszy w
rzędzie ustawionych samochodów czarnego Mercedesa zbliżył się, porównał tablicę rejestracyjną z trzymaną
w ręku kartką. Kierowca otworzył drzwiczki limuzyny i pytająco spojrzał.

— Sturmführer Borsig z gestapo — przedstawił się funkcjonariusz. — Wasze dokumenty!
Seidler wręczył mu przygotowaną uprzednio legitymację. Gestapowiec uważnie przeczytał i z uznaniem

skinął głową.

— Proszę siadać — zaproponował niezbyt regulaminowo szeregowiec. — Mamy bardzo mało czasu. Tu

w „Alhambrze”, w gabinecie numer trzy albo na sali, znajduje się wysoki, chudy, elegancko ubrany
cudzoziemiec. To jest jego samochód — wskazał dłonią na stojący w głębi parkingu wóz. — Dziesięć minut
temu ktoś wręczył cudzoziemcowi jakieś dokumenty. Sprawa pachnie szpiegostwem. Trzeba działać
błyskawicznie. Proszę niezwłocznie obstawić cały budynek i nikogo nie wypuszczać z wyjątkiem mojego
szefa, pułkownika Campe z centrali Abwehry. Zatrzymajcie cudzoziemca pod byle jakim pretekstem,
wylegitymujcie i dokładnie zrewidujcie. Jeśli znajdziecie przy nim wspomniane dokumenty, zabierzcie go do
urzędu. Za trzy godziny zatelefonujcie do Rygi, Centrala „Wotan”, wewnętrzny 72-54. Stamtąd otrzymacie

background image

dalsze wskazówki. Przypuszczalnie jutro rano facet specjalnym samolotem poleci do Berlina, o resztę
zatroszczą się moi przełożeni z RSHA.

— A jeśli nic przy nim nie znajdziemy? — zapytał oficer.
— Wykluczam taką możliwość. Gdyby jednak, przeproście go, tłumacząc się pomyłką. Wiecie chyba,

jak należy postępować w takich sytuacjach?

— Oczywiście. Zawsze coś się znajdzie. Uprzedzam jednak, że o wszystkim zamelduję...
Seidler roześmiał się.
— To wasza sprawa. Działam zgodnie z pełnomocnictwami. Mam prawo żądać od was pomocy. Zresztą

szkoda czasu. Czy wszystko jest jasne?

— Jasne. Postaramy się zatrzymać gościa bez hałasu.
— To bardzo ważne. Życzę powodzenia. Heil Hitler!
Podlegający bezpośrednio jednemu z wyższych funkcjonariuszy centrali SD w Berlinie Seidler nie miał

ani obowiązku, ani nawet prawa tłumaczyć funkcjonariuszowi gestapo wszystkich szczegółów niecodziennej
sytuacji. Nie mógł mu zwłaszcza powiedzieć, że cudzoziemcowi przekazał materiały pułkownik Abwehry,
którego on sam od dłuższego czasu obserwował. Seidler mógł żądać tylko pomocy, wszystko inne należało
do jego przełożonych.

Oficer szybko przeszedł do swych ludzi. Gestapowcy, otrzymawszy odpowiednie instrukcje, podzielili

się na mniejsze grupki. Część rozstawiła się na ulicy i dziedzińcu, reszta weszła do hallu. Bacznie wszystko
obserwujący Seidler oparł głowę o szybę i czekając na powrót pułkownika Campe, udawał, że drzemie.

Po kilkunastu minutach na schodach kabaretu ukazał się Campe. Widząc, że kierowca nie podjechał po

niego, podszedł do limuzyny i zapukał w szybę. Seidler, udając rozbudzonego, podniósł głowę.

— No, spaliście, jak widzę! Wyruszamy człowieku. Za dwie godziny muszę być w Rydze.
Kierowca potakująco skinął głową. Mercedes bezszelestnie ruszył z miejsca.

DOKUMENT ZMIENIA WŁAŚCICIELI

Zaraz po wyjściu Campego kelner uchylił lekko drzwi, domyślając się, że mężczyzna, którego gościł

pułkownik z Berlina, dysponujący zarezerwowanym gabinetem, musi być chyba jakąś ważną i wpływową
figurą.

— Czy szanowny pan jeszcze zostaje? — zapytał.
Szwed w milczeniu potwierdził niedbałym ruchem głowy.
— Czym mogą jeszcze służyć?
— Mocnej kawy!
— Z kawą są, hm, pewne trudności, szanowny panie...
Mężczyzna wyjął grubo napchany portfel i bez słowa położył na stole pięćdziesięciomarkowy banknot.
Kelner, już od dawna nie otrzymujący tak hojnych napiwków, wybiegł z gabinetu i po chwili wrócił z

tacą, na której dymiła filiżanka z aromatycznym płynem.

— A teraz proszę mi nie przeszkadzać, chcę być sam! — powiedział z udaną flegmą gość.
Gdy kelner opuścił gabinet, Svenson wypił spory łyk kawy, wydobył otrzymane od Campego pismo i

zaczął je czytać. Dokument pozornie nie był zbyt interesujący, toteż po kilkunastu minutach tej lektury
odczuł znużenie. W głowie szumiało mu po wypitym koniaku, którym obficie go częstował pułkownik.
Pomyślał, że warto byłoby umyć się zimną wodą i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.

Schowawszy do portfela raport komendanta „Lorelei” dziennikarz wyszedł do hallu. Tu, szukając

toalety, zwrócił uwagę na coś nowego: w lokalu pojawiło się sporo osobników w czarnych, skórzanych
płaszczach, wysokich butach z cholewami i tyrolskich kapeluszach. Ludzie, których w czwartym roku wojny
w całej okupowanej Europie każdy mógłby od razu rozpoznać jako funkcjonariuszy gestapo. Szwed
zauważył jeszcze na dziedzińcu, przed wejściem do „Alhambry”, odwróconego plecami żołnierza w
stalowym hełmie, opartego o karabin ustawiony między nogami.

Oho, to jakaś niepokojąca historia! — pomyślał. — Trzeba dokładniej zobaczyć, co się stało.
Po chwili znalazł się w toalecie. Była pusta. Jedynie u drzwi siedziała na taborecie przygarbiona kobieta

w starszym wieku. Okno wychodziło na ulicę. Svenson szybko podszedł, otworzył je, wychylił się i bacznie
rozejrzał. Tak, nie ulegało wątpliwości — budynek był dookoła starannie obstawiony łańcuchem żołnierzy i
cywilów. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy przyjechali po kogoś i w tej chwili prawdopodobnie
szukają go już w samym gmachu. A może chodzi o jakiegoś rosyjskiego partyzanta, któremu udało się
przeniknąć do lokalu rozrywkowego dla oficerów Wrhrmachtu? Wyjrzał jeszcze raz na dziedziniec. To, co
zobaczył, bardzo go zaskoczyło. Przy jego samochodzie majstrowali dwaj cywile w czarnych skórach.

background image

Przestraszył się, rewizja mogła go kosztować drogo. Gdyby znaleźli sprawozdanie Campego, nie byłoby dla
niego żadnego ratunku. Trzeba natychmiast działać! — postanowił. Kto wie, czy gestapowcy nie czekają już
w gabinecie numer trzy...

Ale współpracownik OSS nie zamierzał zupełnie zniszczyć sprawozdania komendanta „Sonderschule

IIC — Lorelei”. Stanowiło ono zbyt cenny dokument. Nie tylko pozwalało zorientować się, jakimi
możliwościami kadrowymi i technicznymi rozporządza na tym odcinku frontu wschodniego wywiad
niemiecki, ale było także niedwuznacznym dowodem współpracy pułkownika Abwehry z amerykańską
służbą specjalną. Dowodem, który zmuszał tego nadętego, pyszałkowatego hitlerowca do wykonywania
dalszych rozkazów. Chodziło tylko o to, aby pismo chwilowo gdzieś dobrze schować, a potem wydostać je,
kiedy gestapo zakończy akcję i odjedzie.

Staruszka, zauważywszy cywila stojącego przy otwartym oknie, nie zdziwiła się zbytnio. Pracując od

wkroczenia Niemców do miasta jako sprzątaczka w toalecie „Alhambry”, była już przyzwyczajona do
widoku gości, którzy wypiwszy o jeden kieliszek za dużo raptem zapragnęli samotności... Dobrze wiedziała,
co w takim wypadku należy do jej obowiązków. Wziąwszy ręcznik, mydło i szklankę wody podreptała do
swego klienta, wskazując mu głową drzwi do najbliższej kabiny.

Svenson, udając kompletnie pijanego, wychylił podaną szklankę, wymamrotał coś w podziękowaniu i

zamknął się w ubikacji. Gdzie by tu schować ten papier? — zastanawiał się, rozglądając dookoła. Uwagę
jego zwróciło wiszące na ścianie lustro w ciężkiej, metalowej ramie. Szybko wydobył dokument, złożył
starannie i wsunął z boku lustra między ramę a ścianę. Po chwili podszedł do umywalki, umył ręce, twarz,
zmoczył włosy, wytarł się ręcznikiem i zaczesał. Jeszcze raz dokładnie sprawdził zawartość kieszeni i
portfela. Nie, sam diabeł by teraz niczego przy nim nie znalazł.

Rzuciwszy na talerzyk babci monetę wyszedł na korytarz pewnym krokiem i udał się do swego

gabinetu. Zatrzymał go czyjś władczy głos:

Halt! Geheime Staatspolizei!
Stało przed nim dwóch barczystych Niemców. Jeden z nich odwrócił klapę płaszcza i zażądał:
Ihre Dokumenten, bitte!
— Proszę — spokojnie przedłożył legitymację prasową korespondenta wojennego, wystawioną przez

Propaganda-Abteilung przy OKW w Berlinie oraz paszport obywatela Królestwa Szwecji.

Obaj funkcjonariusze niezwykłe starannie obejrzawszy papiery z porozumiewawczym uśmiechem

spojrzeli na siebie, jak gdyby mówiąc: Mamy ptaszka! Cudzoziemiec, wysoki, szczupły, elegancki, wszystko
się zgadzało. Jeden z nich jeszcze zapytał:

— Ma pan tu ze sobą samochód?
— Tak.
— Jakiej marki?
Buick, sportowy kabriolet.
Gestapowcy nagle zapomnieli o dobrych manierach. Ten, który pytał o samochód, widocznie starszy,

błyskawicznie włożył rękę w kieszeń spodni, a drugi brutalnie chwycił Svensona za ramię i z siłą popchnął
go naprzód, prowadząc do oddzielnego, pustego pokoju. Tu kazano mu stanąć twarzą do ściany i podnieść
ręce na kark. Jeden z funkcjonariuszy, najpierw fachowo obmacawczy go od góry do dołu, czy nie ma przy
sobie broni, zaczął podawać drugiemu, siedzącemu przy stole, wszystko, co kolejno wydobywał z kieszeni.

Dziennikarz nie tracił tupetu:
— Panowie, to jakaś omyłka! Co to jest? Ja złożę protest. Jestem dziennikarzem, szwedzkim

obywatelem...

Skrupulatna rewizja zakończyła się tym, ani u Szweda, ani w gabinecie Campego, ani wreszcie w

samochodzie niczego podejrzanego nie znaleziono. Gestapowcy przybrali mocno niewyraźne miny.
Wezwany sturmführer Borsig też nie bardzo wiedział, co zrobić z tym fantem. Wyglądało na to, że agent
centrali SD, udający szofera, który zawezwał pilnej pomocy, został po prostu wystawiony do wiatru... No,
już ja mu zatelefonuję! — pomyślał wściekły z powodu niepowodzenia całej akcji szef placówki gestapo. Z
drugiej strony nie mógł się oprzeć złośliwej radości, że grający „ważnego” kolega z samej „góry” tak
brzydko wpadł...

Sytuacja była bardzo przykra. Szwed mógł poskarżyć się gdzieś wyżej, omyłka agenta SD groziła

wybuchem skandalu w Berlinie. Nie pozostawało nic innego, jak tylko przeprosić cudzoziemca i przedstawić
mu incydent jako fatalne nieporozumienie.

— Panie redaktorze — ze skruszonym uśmiechem tłumaczył się szef gestapo. — Jest mi niesłychanie

przykro za omyłkę, której padł pan ofiarą. Godzinę temu otrzymaliśmy poufną wiadomość, że w
„Alhambrze” znajduje się groźny rosyjski terrorysta, który chciał rzucić bombę na salę. Rozumie pan chyba,
że naszym obowiazkiem było jak najszybsze podjęcie wszelkich środków ostrożności... Jeszcze raz

background image

wyrażam swoje głębokie ubolewanie — zakończył stukając obcasami.

Svenson nie miał żadnego powodu do przypuszczenia, że mogła być jakakolwiek inna przyczyna nalotu

gestapo na „Alhambrę” i poddania go brutalnej rewizji. Bo o tym, że dostał godzinę temu niezwykle ważny,
ściśle tajny dokument — wiedziało tylko dwóch ludzi: on, Svenson, i Campe. Ani on, ani Campe nie mogli
przecież zdradzić.

Wkrótce po tym gestapo przerywało akcję w lokalu. Svenson odetchnął z ulgą. Upewniwszy się, że nikt

go nie śledzi, udał się do toalety po ukryty dokument. Sięgnął dłonią pod lustro. Ale co to? Niczego nie
znalazł! Jeszcze raz przesunął palcami wzdłuż obwodu lustra, po tym pomógł sobie długim, srebrnym
ołówkiem. I znów bez wyniku. Na podłodze również nic nie leżało. Maszynopis w zagadkowy sposób ulotnił
się jak kamfora!

Svenson spocił się, zbladł jak kreda i gorączkowo zastanawiał się, co ma czynić. Opanował się nieco,

przybrał obojętny wyraz twarzy i wyszedł z kabiny. Od razu podszedł do staruszki, nadal drzemiącej przy
drzwiach, i zapytał, czy nie znalazła przypadkiem w ubikacji po jego wyjściu zgubionego pisma
maszynowego.

Babcia coś sennie wymamrotała po rosyjsku, w języku, z którego nie rozumiał ani słowa. Powtórzył

jeszcze raz pytanie, możliwie zrozumiale objaśniając na migi, o co mu chodzi. Staruszka na wszystko kiwała
tylko głową, co mogło oznaczać, że albo nie rozumie, co się do niej mówi, albo niczego nie znalazła.

Co Szwed mógł zrobić? Niewiele. Był bezsilny. Na pewno nie miało sensu prosić Niemców o pomoc w

odszukaniu szpiegowskich dokumontów, które w pierwszym rzędzie pogrążyłyby jego, redaktora Svensona.
Trudno, stało się — pomyślał zrezygnowany. Ostatecznie pismo, które przekazał mu Campe, nie było znów
tak cenne — próbował siebie pocieszyć. Najbardziej wartościowe materiały dygnitarz Abwehry miał
dostarczyć mu dopiero 5 stycznia w Rydze. A o to, że maszynopis podpisany przez majora Krebsa z
„Sonderschule” Pessaari mógłby dostać się w ręce gestapo i kosztować głowę pułkownik Campe — o to
Szwed najmniej się martwił.

Zresztą — przyszło mu jeszcze na myśl — mało prawdopodobne jest, aby papiery znalazło gestapo. Po

pierwsze, zatrzymano go akurat po wyjściu z toalety i od razu po zrewidowaniu przerwano akcję w całym
lokalu. Stąd wniosek, że do toalety już nikt z gestapowców nie wchodził. Po drugie, gdyby jakimś cudem
zdołali oni odnaleźć dokument, z pewnością nie zwolniono by go tak gładko, w dodatku jeszcze tak
wylewnie przepraszając...

W rzeczywistości ściśle tajna notatka służbowa miała po wielu perypetiach dostać się do kogoś innego.

Cóż bowiem stało się w ciągu tych kilkunastu dramatycznych minut?

Od razu po wyjściu Svensona z toalety zatrudniona w lokalu rozrywkowym dla „panów niemieckich

oficerów” Maria Gierasimowna podreptała do ubikacji w celu sprzątnięcia jej. Wycierając szmatką lustro
spostrzegła, że wypadło spod niego kilka złożonych bibułek maszynopisu. A to Nikołaj ucieszy się! —
pomyślała, chowając papier. Mąż ostatnio narzekał, że nie ma już w czym palić tytoniu, który hodował sobie
w ogródku.

Nikołaj Timofiejewicz rzeczywiście ucieszył się, ale ku zdziwieniu żony nie zapalił w przyniesionym

papierze ani jednego papierosa. Coś go po prostu tknęło. Pieczątki, cyfry, tablice, dziwne znaki — wszystko
wskazywało na to, że trzyma w ręku jakiś być może ważny dokument, przypuszczalnie zagubiony przez
niezbyt trzeźwego Niemca.

Stary wiedział, co powinien uczynić w takim wypadku każdy uczciwy człowiek. Żonie nie powiedział o

swym spostrzeżeniu ani słowa i nie zwlekając, jeszcze przed śniadaniem, udał się do mieszkającego opodal
przedwojennego nauczyciela miejscowej szkoły średniej, który, jak słusznie przypuszczał, mógł mu
zorganizować kontakt z towarzyszem „Wiktorem”. Pseudonimu tego używał przebywający w ukryciu
sekretarz zakonspirowanego miejskiego komitetu partii. Po ewakuacji Pskowa pozostał on na miejscu celem
zorganizowania ruchu oporu na zapleczu frontu. Sąsiad Nikołaja Timofiejewicza wysłuchał w milczeniu
niecodziennej prośby i obiecał, że „coś się zrobi”.

Tego samego dnia, o zmierzchu, do stojącego na dalekim przedmieściu domku staruszków zapukał

młody człowiek. Po kilkunastu minutach nieznajomy wyszedł na ulicę, bacznie rozglądając się, czy ktoś go
nie śledzi. Za cholewą buta miał dobrze ukryte sprawozdanie komendanta „Lorelei”. Po pułkowniku Campe,
redaktorze Svensonie, Marii Gierasimownie i jej mężu dokument znów miał zmienić właściciela...

DALSZE PERYPETIE PISMA

Teraz, gdy znalazł się już odpowiedni, jak się wydawało, człowiek do realizacji planu porwania

komendanta „Lorelei”, Piatkin przystąpił do systematycznego przygotowywania zamierzonej operacji. Szef

background image

II wydziału zawsze działał zgodnie z zasadą „podstawę sukcesu stanowi należyte rozpoznanie przeciwnika”.
Innymi słowy, trzeba było zacząć od zebrania maksimum wiadomości o ośrodku wywiadowczym w Pessaari.
I wtedy rozpoczęło się to, co Gieorgij Iwanowicz nazywał „wędrówkami po świecie”.

Tak więc któregoś dnia kapitan, niepozornie ubrany i zaopatrzony w przyzwoicie sfabrykowany

„ausweiss”, wybrał się w teren. Takie wojaże nie były dlań pierwszyzną. Poza stroną czysto „służbową” —
zbieraniem informacji wywiadowczych czy wydawaniem bieżących instrukcji licznym współpracownikom
we wsiach i miasteczkach — wędrówkom tym przyświecał jeszcze inny cel. Ludziom na okupowanych
obszarach potrzeba było stale przypominać, że wróg przebywa na tej ziemi tymczasowo, że ludzie radzieccy,
wbrew hitlerowskiej propagandzie, bynajmniej nie załamali się, ale prowadzą nadal walkę, przybliżając
nieuchronny dzień wyzwolenia.

Jako pierwszy etap swej drogi kapitan wybrał Psków. W mieście zamierzał porozmawiać bezpośrednio

z towarzyszem „Wiktorem”, przywódcą podziemia antyfaszystowskiego, utrzymującym stały kontakt z
działającą w pobliżu brygadą partyzancką. Oficer kontrwywiadu wiedział, kim był ten człowiek.
Wielokrotnie już przekazywali sobie różne informacje.

Od razu też skierował się na rojny i gwarny bazar. Nikomu z tłoczących się tu ludzi nie chciało się

pracować na hitlerowców, a przecież w jakiś sposób trzeba było zdobywać najskromniejsze środki do życia.

Mieszkańcy miasta wymieniali tu resztki odzieży i mienia domowego na nieco ziemniaków i warzyw,

dowożonych przez okolicznych rolników. Pełno tu było zwykłych gapiów. Pomiędzy straganiarzami kręcili
się sprzedawcy „bimbru”, ktoś głośno zachwalał budzik, inny pchał każdemu do ręki zardzewiały czajnik,
jakoś kobiecina rozłożyła przed sobą na wpół zjedzony przez mole kołnierz futrzany, buty filcowe i kilka
wypchanych ptaków. Wynędzniały, bezzębny staruszek obnosił metalowe łańcuszki, zachwalając swój towar
jako carską biżuterię. Nie brakowało w tym tłumie żołnierzy niemieckich, szukających czegoś, co można
byłoby przesłać jako pamiątkę z Rosji do rodzin w Rzeszy.

Piatkin podszedł do jednego ze straganów. Sprzedawano tu używane obuwie. Spokojnie odczekał aż

oddalą się klienci i w odpowiedniej chwili podał sprzedawcy za ladą całkiem niewinnie brzmiące hasło:

— Czy macie buty z cholewami numer czterdzieści dwa z mińskiej fabryki, ale z podwójną futrówką?
Właściciel straganu obrzucił pytającego badawczym spojrzeniem.
— Mamy takie buty, ale z Połocka — odpowiedział i obejrzawszy się dodał: — Wejdźcie za przegrodę,

do szefa. Tam przymierzycie.

Piatkin z aprobatą kiwnął głową. W uzgodnionym szyfrze znaczyło to, że towarzysz „Wiktor” gotów

jest przyjąć go.

Kapitan wszedł na zaplecze straganu, gdzie w ciasnej słabo oświetlonej komórce mieściła

pracownia szewska. Podchodząc do drobnego, siwowłosego mężczyzny w okularach, siedzącego na zydlu i
trzymającego między kolanami but na kopycie, Piatkin w półmroku potknął się o jakąś skrzynię. Działacz
partyjny, a obecnie szewc zaopatrzony w wydaną przez władze okupacyjne kartę rzemieślniczą, podniósł
głowę i z uśmiechem podszedł ku przybyszowi.

— Uważaj, Gieorgiju Iwanowiczu, nie łam nóg, muszą ci wystarczyć na dojście do Berlina!
— A ty, towarzyszu „Wiktorze” — odciął się Piatkin — nie ucz innych, a sam lepiej pracuj dla wielkiej

Rzeszy!

— Siadaj! — „Wiktor” podsunął stolik. — Opowiadaj, co w świecie słychać.
Kapitan zaczął mówić o ofensywie radzieckiej na kierunku smoleńskim, rozwoju walki partyzanckiej na

zapleczu wroga, o nieuchronnie zbliżającym się dniu zwycięstwa. Z kolei towarzysz „Wiktor” przekazał jak
zwykle cenne informacje wywiadowcze o zmianach w składzie garnizonu w Pskowie, wymienił jednostki,
które ostatnio przemaszerowały przez miasto w drodze na front lub po rozbiciu zostały wycofane z
przedniego skraju na tyły. Wiadomości te uzupełniał dokładnymi, rzeczowymi spostrzeżeniami,
świadczącymi o nastrojach przygnębienia wśród niemieckich żołnierzy i oficerów.

Z kolei szef II wydziału przeszedł do właściwego celu swej wyprawy do Pskowa. Jak gdyby

mimochodem zapytał, czy sekretarz ma jakieś dane na temat garnizonu we wsi Pessaari? Towarzysz
„Wiktor”, jak się okazało, uzyskał o tym garnizonie nieco informacji. Doniesiono mu mianowicie, że stoi
tam batalion wojsk SS, jakaś specjalna szkoła, której nie zdążył jeszcze należycie rozpoznać, oraz
przydzielona do niej kompania pomocnicza, używana do różnego rodzaju prac gospodarczych w tej
jednostce. Niektórzy ludzie wspomnianej kompanii, zwłaszcza wykazujący się szczególną gorliwością
łotewscy faszyści, a także ściągnięci z całej Europy białogwardziści, czasami wyznaczani są w tej szkole do
pełnienia różnych funkcji.

— A kto konkretnie melduje wam o wszystkim? — zapytał Piatkin.
— W Pessaari mamy pewnego starszego towarzysza łotewskiego, uczestnika Rewolucji

Październikowej. Po wkroczeniu Niemców przeniósł się tam na wieś do rodziny, aby zanadto nie wpadać w

background image

oko hitlerowcom i ich pomocnikom. Staruszek lubi sobie rozmawiać z rozmaitymi ludźmi, między innymi z
żołnierzami tej kompanii wartowniczej. Od czasu do czasu przychodzi tu do mnie do Pskowa i jak usłyszy
coś ciekawego, dzieli się tym ze mną.

— Jak nazywa się ten staruszek?
— Jan Karlis.
— Dajcie znać Karlisowi, że wkrótce zgłosi do niego pewien młody człowiek ode mnie. Wymieni

hasło: „Przyjeżdżam od ciotki Marty z Tuły”. Niech mu udzieli wszelkiej jak najdalej idącej pomocy.

Następnie uzgodniono sposób pilnego przekazywania wszystkich nawet pozornie błahych informacji

dotyczących garnizonu Pessaari. Gieorgij Iwanowicz nie uznał za stosowne choćby jednym słowem zdradzić
się, dlaczego tak bardzo interesuje go „Sonderschule — Lorelei”. Tego wymagała bezwzględnie panująca w
jego pracy zasada, że o pewnych sprawach powinien wiedzieć tylko ten, kto musiał wiedzieć. Nie chciał
ponadto mówić o swym planie operacji w Pessaari przed przygotowaniem wszystkich jego elementów, a
było ich przecież wiele.

Rozmowa obu mężczyzn zbliżała się już ku końcowi. Sekretarz, jak gdyby przypominając sobie o

czymś, rzekł jeszcze z zagadkowym uśmiechem:

— A tu mam coś dla was, gdyby wam dokuczała bezsenność, przeczytajcie to sobie w łóżku — podał

starannie złożone kartki maszynopisu, które dwa dni temu doręczono mu, twierdząc, że znalazła je staruszka
Maria Gierasimowna, sprzątaczka w niemieckim kabarecie oficerskim „Alhambra”.

Piatkin rozłożywszy kartki na kolanie przysunął bliżej lampę naftową. Słabo znając niemiecki, nie mógł

zrozumieć treści dokumentu. Ale tknął go podpis: major Krebs! Ponadto podłużna pieczątka w lewym rogu
pierwszej stronicy „Sonderschule IIC — Lorelei” oraz nadruk „Geheime Staatsache” miały dostatecznie
jasną wymowę. Kapitan od razu zorientował się, że pismo, które trzymał w ręku, mogło odegrać kapitalną
rolę w rozszyfrowaniu tajemnicy ,,Lorelei”...

Zaczynało już ściemniać się, gdy Piatkin po pracowicie spędzonym dniu mijał w drodze powrotnej

ostatnie zabudowania Pskowa. Do godziny policyjnej, po której gęsto snujące się niemieckie patrole strzelały
bez pardonu do każdego napotkanego na ulicy człowieka, pozostało akurat tyle czasu, by dotrzeć do
przecinającej szosę ścieżki, skąd całkiem bezpiecznie po całonocnym marszu można było dojść do
pierwszych partyzanckich posterunków. Przed nieoczekiwanymi przygodami chronił kapitana dobrze
schowany pistolet. Piatkin mimo woli dotknął kieszeni watowanej kurtki, gdzie na wysokości piersi tkwił
niezawodny, zdobyczny wałter. W tej samej chwili z ostatniego domu przy drodze wyszedł zataczając się,
widać mocno pijany, wysoki, opasły policjant.

Ujrzawszy idącego z przeciwka samotnego mężczyznę już z daleka krzyknął: „Halt!” Gdy Piatkin

posłusznie przystanął, policjant zaczął go wypytywać o nazwisko, imię, miejsce zamieszkania, skąd idzie, u
kogo i po co był w Pskowie, z czego się utrzymuje?...

Grubas po grzecznych, rzeczowych i zdecydowanych odpowiedziach kapitana przez chwilę zastanowił

się i w końcu wybełkotał:

— Dobra, pójdziemy na komisariat, a tam dokładniej zobaczymy, coś ty za ptaszek?
Piatkin uważnie rozejrzał się — droga była pusta.
— Panie władzo, mam ausweiss i legitymację pracownika tartaku, należącego do władz niemieckich.

Muszę zaraz iść do pracy, panowie oficerowie będą gniewać się, gdy przyjdę późno...

— No, pokaż ten ausweiss i legitymację! — zmiękł trochę policjant.
Kapitan rozpiął kurtkę, wydobył ausweiss i udał, że szuka legitymacji. Korzystając z chwili nieuwagi

policjanta, zdążył błyskawicznie wyszarpnąć odbezpieczony pistolet. Jeden strzał wybawił go z opresji.
Olbrzym z cichym jękiem zwalił się na ziemię. Piatkin odebrał swój ausweiss, schował pistolet i dokumenty
znalezione przy policjancie, wciągnął ciało do przydrożnego rowu. Jeszcze raz obejrzał się, skręcił w pole i
na przełaj dotarł do lasu.

O świcie, po nocnym forsownym marszu, dotarł do obozu brygady.

RODZI SIĘ KONKRETNY PLAN

Jak każdego dnia rano Wiera zameldowała się u swego szefa w ziemiance sztabowej w celu otrzymania

nowych zadań. Tym razem dziewczyna była czymś wyraźnie wzburzona: trzęsły się jej ręce, nerwowo
zaciągała się gryzącym dymem z grubego „skręta” ściśniętego między wargami.

Kapitan, który przespał się już kilka godzin po nocnej wyprawie, badawczo przyjrzał się swej

tłumaczce.

— Co ci się stało? — zapytał. — Ech, Wiera, Wiera, znowu dymisz jak komin fabryczny! Zobaczysz,

background image

któregoś dnia napiszę do rodziców, jak się sprawujesz!

Dziewczyna zdawała się nie zwracać uwagi na żartobliwy ton przełożonego.
— Poczekajcie na razie z tym pisaniem! Dobrze, że chociaż znaleźliście nas po powrocie żywymi.

Wczoraj było nam tu gorąco, wymacała karna ekspedycja. Chyba kompania esesmanów była już nie dalej
jak sto metrów stąd. Niewiele brakowało, żeby nas okrążyli...

— Wiem, słyszałem już o tym — przerwał kapitan. — I to cię tak zdenerwowało?
— Nie, nie tylko. Chciałam wam powiedzieć, że gdyby nie on...
— Co za on? — zapytał zaintrygowany oficer.
— No, Łazarew! Nie brał udziału w walce, bo nie daliście mu broni. Raptem gdzieś znikł. Potem

okazało się, że znalazł u jakiegoś zabitego Niemca kilka granatów, poszedł z nimi i przeczekał schowany w
zaroślach, aż przejdzie hitlerowska tyraliera. W pewnej chwili podczołgał się pod niemiecki karabin
maszynowy i wybił obsługę. Gdy esesowcy podchodzili już pod nasze ziemianki, zatrzymał ich kilkoma
seriami z tyłu. Hitlerowców z miejsca ogarnął popłoch. Przypuszczali widocznie, że wpadli w zasadzkę,
że mają do czynienia z większymi siłami. Zaczęli uciekać jak opętani, a wtedy nasi chłopcy ruszyli do
przodu i przepędzili Niemców z lasu.

Piatkin pokręcił głową z podziwem i uśmiechnął się.
— Zuch! To bardzo ładnie z jego strony!
Wiera nagle przestała panować nad sobą i bardzo nieregulaminowo tupnęła nogą.
— Ale bardzo nieładnie z waszej strony! Dlaczego nie oddajecie mu broni? Jeżeli nie macie do niego

zaufania, to go rozstrzelajcie. A tak, to po prostu nieludzkie. Dlaczego dręczycie dobrego, uczciwego
chłopca? On tak cierpi... — zakończyła wybuchając płaczem.

Masz babo placek! Wygląda na to, że nasza Wieroczka zadurzyła się w lejtenancie — pomyślał kapitan.
— Dość! — przerwał jej z udaną ostrością. — Szeregowiec Orłowa, nie zapominajcie, że jesteście

żołnierzem, że pracujecie w specjalnej służbie! Kto was nauczył w ten sposób zwracać się do swego
przełożonego?

Dziewczyna momentalnie stanęła na baczność i ściągnęła usta jak dziecko bliskie płaczu. Przez chwilę

panowało milczenie.

— Siadaj — dodał już miękko kapitan. — Słuchaj uważnie, co ci teraz jako pracownikowi

kontrwywiadu powiem. Jesteś pierwszą osobą, z którą rozmawiam na ten temat. Przede wszystkim, skąd
przyszło ci na myśl, że nie ufam temu twojemu Łazarewowi? Że nie oddałem mu pistoletu maszynowego? A
nie pomyślałaś sobie czasem, że to może świadczyć o tym, iż mam do niego więcej zaufania niż do każdego
innego człowieka z naszej brygady?

— Tak, tak — ciągnął dalej zauważywszy zdumienie w szeroko otwartych oczach Wiery — to brzmi

trochę dziwnie, prawda? Musisz pamiętać o jednym, wytypowałem tego „dobrego, uczciwego chłopca” do
wykonania pewnego specjalnego, bardzo ważnego zadania. O tym dowiesz we właściwym czasie. A ty masz
do mnie pretensje, że nie dałem mu broni, tak jakbyśmy za mało mieli ludzi w brygadzie gotowych do walki.
Jesteś oburzona, że nie pozwalam, aby tego bardzo cennego człowieka nie sprzątnęła w pierwszym lepszym
starciu faszystowska kula! A może ja właśnie chcę, aby lejtenant Aleksander Łazarew wrócił z tej wojny z
wielkim orderem? Ech, ty głuptasku — zakończył kapitan i po ojcowsku pogładził dziewczynę po jasnej
głowie. — Możesz zresztą dać do zrozumienia Łazarewowi, że w pełni mu ufam i wiele się po nim
spodziewam.

Wiera głęboko westchnęła i z przejęciem rzekła:
— Dziękuję wam, Gieorgiju Iwanowiczu, gorąco dziękuję!
Piatkin jeszcze chwilę nad czymś zastanawiał się, po czym wyciągnął z kieszeni kartki, które otrzymał

od towarzysza „Wiktora”.

— No, dosyć tego dobrego, czas zabrać się do roboty. Zobacz, co to jest.
Wiera rozłożywszy kartki referowała:
— Na tyle, na ile zrozumiałam, komendant jakiejś „Sonderschule IIC — Lorelei” omawia wyniki

działania swej jednostki w okresie ostatnich sześciu miesięcy. W rubrykach podaje liczbę, jak pisze, elewów,
przeciętne wyniki jakichś egzaminów. W dalszej rubryce pod tytułem „skierowani na tyły” znowu jakieś
cyfry. Mowa dalej o łączności radiowej, materiałach fotograficznych, metodach szyfrowania. Pełno cyfr,
kryptonimów. Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, o co chodzi...

Piatkin, jak zwykle gdy coś ważnego przychodziło mu do głowy, zaczął krążyć po ziemiance.
— Co jeszcze jest w tym piśmie? — zapytał.
— To sprawozdanie jest adresowane do Oddziału IIIB Abwehry w Berlinie. Zaopatrzone jest w

pieczątkę „Sprawy państwowej wagi”, to znaczy, że jest więcej niż ściśle tajne. Należą się wam gratulacje
kapitanie, za zdobycie tych papierów! Gdyby gestapo dowiedziało się, że ten dokument jest w waszym ręku,

background image

ktoś z tej „Sonderschule” na pewno musiałby drogo za to zapłacić...

Dziewczyna nie skończyła jeszcze, gdy oficer kontrwywiadu raptem przystanął w miejscu jak wryty.
— Poczekaj, coś powiedziała?
Orłowa nieco przestraszona zachowaniem się swego przełożonego, którego znała jako zawsze bardzo

opanowanego, powtórzyła:

— Ja nic, pomyślałam tylko, że Niemcy na pewno nie pogłaskaliby po głowie kogoś, kto oddał czy

zgubił taki dokument, i to z nadrukiem „Geheime Reichssache”...

Piatkin zaczął znów nerwowo krążyć po ziemiance. Dziewczyna, sama nie wiedząc o tym, podsunęła

mu pewien niezwykle interesujący pomysł. A gdyby tak — zastanawiał się kapitan — wykorzystać tę
sytuację, wyręczyć jakiegoś inspektora z Berlina i występując w jego charakterze pociągnąć do
odpowiedzialności komendanta „Lorelei” jako winnego wydostania się na zewnątrz dokumentu, który nosił
jego podpis? Czysta fantazja czy okazja, o jakiej można tylko marzyć?

Na samą myśl o tym kapitanowi zrobiło się gorąco. Usiadł na ławce, rozpiął kurtkę, wydobył woreczek

z tytoniem i drżącymi palcami usiłował zawinąć „skręta”. Wiera pośpiesznie podała mu ogień. Głęboko
zaciągnął się dymem, znów zerwał się z ławki i zaczął krążyć jak lampart po klatce. Sprawcę należało
gruntownie przemyśleć i zrodzony nagle pomysł szczegółowo, do najmniejszej drobnostki opracować. Do
tego potrzeba było przede wszystkim absolutnego spokoju.

Kapitan zwolnił swą pracownicę.
— Weź ten papier — powiedział kierując się do drzwi — i możliwie szybko przygotuj mi dokładne

tłumaczenie na piśmie. A ja przez ten czas przejdę się trochę po lesie...

Po około dwugodzinnym spacerze kapitan Piatkin powrócił do obozu uspokojony, uśmiechnięty. Miał

powód do zadowolenia — przyniósł ze sobą opracowany w ogólnych zarysach plan operacji, plan, nad
którym bezustannie myślał od dnia, gdy po raz pierwszy zetknął się z nazwą „Lorelei” w zeznaniach
niecodziennego zbiega z Wehrmachtu — antyfaszysty, gefreitra Klausa Wernera.

Plan zakładał, że do szkoły Abwehry w Pessaari uda się trzech — czterech specjalnie dobranych,

poinstruowanych i należycie wyekwipowanych ludzi w charakterze wysłanników centrali SD w celu
wyjaśnienia zagadki przeniknięcia poza mury „Sonderschule” ściśle tajnego dokumentu. Przedstawiając go
komendantowi ośrodka, funkcjonariusze SD wytłumaczą, że dokument został znaleziony przy jednym ze
zlikwidowanych ostatnio pracowników wywiadu radzieckiego. W toku wstępnego śledztwa, prowadzonego
w przyspieszonym tempie, wysłannicy z Berlina zażądają szczegółowych wyjaśnień, a następnie,
wykorzystując moment zaskoczenia, wyprowadzą majora Krebsa pod pretekstem na przykład wyjazdu do
placówki SD w Rydze w celu dalszego przesłuchania. Gdy komendant „Lorelei” znajdzie się poza obrębem
szkoły, o resztę zatroszczą się partyzanci...

Ta ryzykowna, nieprawdopodobnie zuchwała akcja musiała być przeprowadzona błyskawicznie, by nie

wywołać alarmu w szkole. Jej powodzenie uzależnione było przede wszystkim od swobodnego przedostania
się na ściśle strzeżony teren „Lorelei”. Oficerów SD powinien ktoś wprowadzić do szkoły. Piatkin, rzucając
wysoką stawkę na jedną kartę, doszedł do wniosku, że ma już takiego człowieka. Obserwował go od dawna i
teraz, ważąc na zimno szanse, postanowił zaryzykować...

Na pniu ściętej sosny siedział Łazarew i starannie czyścił zdobyty poprzedniego dnia, rozebrany na

części niemiecki pistolet maszynowy. Kapitan zbliżywszy się podniósł z rozpostartej na ziemi szmaty zamek
nie znanej mu dotychczas broni i uważnie oglądając go, zauważył:

— Ładna sztuka. To ostatnia zdobycz, co? Meldowano mi właśnie, że wczoraj bardzo ładnie

popisaliście się w walce! Postanowiłem formalnie wystąpić o przyznanie wam odznaczenia.

— Ku chwale ojczyzny! Mam nadzieję, towarzyszu kapitanie, że teraz już pozwolicie mi stale chodzić z

tym pistoletem, że już nabraliście do mnie dostatecznego zaufania? — odparł z goryczą lejtenant.

Kapitan dłuższą chwilę milczał, westchnął i zaproponował:
— Może wstąpimy do mnie! Chciałbym z wami spokojnie, rzeczowo porozmawiać.
W ziemiance Piatkin poczęstował rozmówcę wytrawnym niemieckim cygarem, przechowywanym na

wyjątkowo ważne okazje, po czym przystąpił do rzeczy.

— Słuchajcie lejtenancie — specjalnie podkreślił to ostatnie słowo, którego po raz pierwszy użył w

rozmowie z Łazarewem — postanowiłem niczego nie ukrywać i zagrać z wami w otwarte karty. Mam
nadzieję, że zdążyliście już chyba domyślić się, jakiego rodzaju obowiązki pełnię tu w brygadzie. Wiem od
kogoś, a od kogo to pozostanie na razie moją tajemnicą — kątem oka kapitan dostrzegł rumieńce na twarzy
młodego oficera — że czujecie się skrzywdzony, że macie do mnie żal za to, że nie powierzyłem wam
broni. Tłumaczycie to sobie tym, że nie mam do was zaufania. Nie mam co prawda obowiązku wyjaśniania
wam motywów swojego postępowania, ale ponieważ jesteście, jak słyszę, hm, nieco nerwowy i uczulony na
punkcie swojej osoby — kapitan w dalszym ciągu delikatnie kpił sobie z Łazarewa, który siedział jak na

background image

rozżarzonych węglach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić — uczynię w danym wypadku pewien wyjątek.
Zadam wam pewne pytanie: jakbyście postąpili wy, lejtenant Aleksander Łazarew, na moim miejscu, gdyby
pewnego pięknego dnia zgłosił się do was ktoś w mundurze niemieckiego oficera i z miejsca zaofiarował
swoje usługi?

Lejtenant przerwał zrywając się z miejsca:
— Ale ja chyba dosyć długo starałem się wytłumaczyć wam mój szczególny przypadek!
— Tak, pamiętam, pamiętam, ale na czole nie mieliście napisane, że można wam całkowicie, absolutnie

wierzyć, że nie jesteście kimś specjalnie nasłanym przez Abwehrę! A w służbie, jaką tu reprezentuję, nie ma
miejsca na sentymenty, na jakieś osobiste sympatie czy antypatie. Tu trzeba być bezwzględnie pewnym, że
ma się do czynienia z człowiekiem w pełni i bez zastrzeżeń zasługującym na zaufanie, który nigdy nie
zawiedzie.

— A czy wczoraj nie wypróbowaliście mnie dostatecznie?
— Nie! — odparł, wyraźnie żartując kapitan. — Chcę was jeszcze raz wypróbować i po to was tu

wezwałem! — tu zmieniając ton i wyraz twarzy, zapytał przechodząc na „ty”:

— Jak z twoim zdrowiem?
— Jak? Normalnie.
— Możesz wykonać pewne nie bardzo łatwe i nie bardzo bezpieczne zadanie?
Lejtenanta z radości zamurowało. Kapitan, nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej:
— Uważnie słuchaj i dokładnie naucz się na pamięć tego, co ci teraz powiem! Otrzymasz legitymację

podoficera okupacyjnej rosyjskiej policji z miasta Dno i pójdziesz do Pskowa, gdzie władzom przedstawisz
się jako uciekinier przed Armią Czerwoną, która tydzień temu zajęła tę miejscowość. Następnie, po
rejestracji, udasz się z Pskowa w rejon wsi Pessaari. Tam na miejscu nawiążesz kontakt z niejakim Janem
Karlisem. Hasło: „Przynoszę pozdrowienia od ciotki Marty z Tuły”. Tenże Karlis z początku urządzi cię u
któregoś z rolników koło Pessaari. Tam uzyskasz u miejscowego starosty dobrą opinię jako lojalny wobec
hitlerowców. Rozumiesz chyba, że im gorszym łotrem okażesz się, tym lepiej... Następnie wstąpisz jako były
policjant do kompanii roboczej, przydzielonej do rozlokowanej w Pessaari jednostki pod nazwą
„Sonderschule — Lorelei”. Jak to uda ci się zrobić, twoja rzecz. Niemiecki zdaje się dobrze znasz, prawda?
No, to nie zaszkodzi, jak się pochwalisz, że po matce jesteś pół krwi Niemcem, a mamusię odpowiednio ci
spreparujemy. W „Lorelei” stopniowo zdobędziesz zaufanie przełożonych, tu znów pozostawiam pole dla
twojej inicjatywy. Chodzi o to, ażebyś w końcu otrzymał jakąś funkcję w tej jednostce. Nie będzie to na
pewno łatwe, ale spróbować można. I teraz najważniejszy element twojego zadania: co będziesz robił wśród
Niemców? Przede wszystkim staraj się wzorowo wykonywać rozkazy nowych przełożonych, bądź
zdyscyplinowany i koleżeński, a przy okazji... Sam się chyba domyślasz, prawda? Otwórz szeroko oczy,
patrz i słuchaj. Po pewnym czasie, gdy przyzwyczaisz się do swej roli, wykonaj plan całego obiektu. Chodzi
o każdy szczegół: położenie mieszkań dla kadry, rozstawienie posterunków, system sygnalizacji i haseł,
łączność wewnętrzna... Krótko mówiąc, wszystko jest ważne. O swych spostrzeżeniach będziesz mi
meldował. — Kapitan Piatkin przerwał na chwilę i po namyśle dodał: — To byłoby na razie wszystko.
Ostrzegam: żadnych notatek, polegaj wyłącznie na swojej pamięci. A teraz powtórz dokładnie to, co ci
powiedziałem.

Łazarew streścił otrzymane instrukcje, nie popełniając żadnego błędu. Piatkin z uznaniem skinął głową,

zadowolony z pierwszej próby, i uśmiechając się powiedział cichym głosem:

— Kontaktować się będziemy poprzez naszą łączniczkę Lizę. Będzie przychodzić do Jana Karlisa jako

handlarka. Z nią właśnie uzgodnisz bardziej konkretny sposób przekazywania mi wiadomości. Będę cię
zawiadamiał o dalszych poleceniach. Masz — podał kartkę — do wieczora postaraj się wykuć na pamięć ten
szyfr.

— Rozkaz!
— Wyruszysz jutro o świcie. Do 31 grudnia musisz wykonać zadanie. Dasz sobie radę do tego czasu?
— Postaram się — szepnął zmienionym głosem Łazarew. — Może nawet wcześniej...
— Nie trzeba ani wcześniej, ani później, tylko w ściśle wyznaczonym czasie. O dokładnym terminie

wykonania zadania, o twoich bardziej szczegółowych, konkretnych obowiązkach zostaniesz powiadomiony
na jakiś tydzień przed akcją.

Spoglądając na promieniejącego lejtenanta, dla którego nareszcie skończyło się nieznośne poczucie, że

jest traktowany z podejrzliwością godzącą w jego imię, Piatkin ciągnął dalej:

— Nauczyłeś już naszego radzistę posługiwania się swoim nadajnikiem, zapoznałeś go z szyfrem? Tak?

Więc powiesz Wieresajewowi, że rozkazuję mu, aby jutro rano udał się z radiostacją do lasu o jakieś 25
kilometrów stąd, ale w przeciwległym kierunku niż ostatnim razem! Tam niech nada niby twój taki oto
meldunek, słuchaj: Petakon odleciał na krótko do Moskwy, wezwany po instrukcje. O jego powrocie

background image

natychmiast zamelduję. Kowalow.

Łazarew powtórzył jak echo tekst.
— Teraz pamiętaj, o tym, cośmy tu rozmawiali, nikt nie może wiedzieć ani słowa! Nikt! No, na razie to

byłoby wszystko — zakończył oficer sztabu. — Idź, przygotuj się. Wymarsz do Pskowa jutro o godzinie
siódmej. A ja dzisiaj jeszcze coś niecoś przygotuję ci z papierków i ubrania.

Lejtenant mimo zwolnienia go stał w miejscu ze spuszczonymi oczyma, przestępując z nogi na nogę,

jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znajdował odpowiednich słów. Wreszcie przemógł się i nienaturalnie
cicho poprosił:

— Towarzyszu kapitanie, skoro nie wolno mi nic mówić, to nie chciałbym, aby ktokolwiek pomyślał, że

to moje zniknięcie jutro oznacza, że zdradziłem i wróciłem do hitlerowców, od których przyszedłem...

Oficerowi kontrwywiadu nietrudno było rozszyfrować, kogo ma na myśli młody mężczyzna. Musiałby

być naprawdę ślepy i głuchy, aby nie zauważyć, że pomiędzy lejtenantem a urodziwą tłumaczką sztabową
wywiązało się szczere, nieukrywane uczucie...

— Dobra, rozumiemy się! Ten ktoś będzie wiedział, że poszedłeś z trudnym i zaszczytnym zadaniem!

Masz na to moje słowo!

Łazarew zarumienił się i prawie wybiegł z ziemianki.
Gieorgija Iwanowicza czekała teraz delikatna, misterna praca — trzeba było odpowiednio wyposażyć w

drogę człowieka, udającego się do jaskini lwa. Podążył do swego „laboratorium”. Był to podręczny składzik,
gdzie Piatkin z gorliwością chomika gromadził najrozmaitsze przedmioty, które partyzanci zdobywali w
akcjach na nieprzyjacielu. Leżały tu systematycznie posegregowane części umundurowania, obuwie,
bielizna, odzież, wszelkiego rodzaju dokumenty, portmonetki, zapalniczki, papierośnice, pióra wieczne...

Kapitan przede wszystkim poszukał zaopatrzonego już we właściwe pieczątki i podpisy blankietu

legitymacji służbowej członka policji zorganizowanej przez hitlerowców na okupowanych obszarach ZSRR.
Stale mając na uwadze, że najmniejszy błąd może udaremnić całą akcję i kosztować niejedno życie ludzkie,
Piatkin bardzo starannie wpisał specjalnie dobranym atramentem dane personalne Aleksandra Łazarewa,
zmieniając mu tylko imię i nazwisko panieńskie matki. Była nią teraz Emma z domu Müller. Niemka
nadwołżańska, urodzona w mieście Engels. Następnie dobrał bryczesy, buty z cholewami, kurtkę
mundurową, czapkę. Nie zapomniał także o pewnej sumie rubli i marek.

Pracę tę wyczerpany Piatkin skończył późno w nocy. Spojrzał na zegarek. Za pięć godzin wyruszy

lejtenant Łazarew. Za pięć godzin rozpocznie się wielka, najeżona niebezpieczeństwami gra!

ŁAZAREW DOSTAJE SIĘ DO „SONDERSCHULE”

Pierwsze wiadomości, jakie oficer kontrwywiadu otrzymał, dotarły doń pośrednią drogą, poprzez

towarzysza „Wiktora”. Świadczyły one o tym, planowana akcja rozwija się pomyślnie, ściśle według
założenia. Lejtenant na drugi dzień po wymarszu z miejsca postoju brygady bez trudności dotarł do Pskowa.
Przy rogatce miejskiej posterunek niemiecki, skrupulatnie legitymujący przechodzące osoby, nie wyraził
żadnych zastrzeżeń co do dokumentów, jakie okazał policjant z miasta Dno, który nadal chciał służyć
sprawie Wielkich Niemiec. W Pskowie, po zarejestrowaniu się w komendzie garnizonu, Łazarew wyraził
chęć osiedlenia się niedaleko od miasta, we wsi Pessaari. Wkrótce potem, przy pomocy Jana Karlisa,
„policjant” otrzymał tam posadę nadzorcy w oddalonym o kilka kilometrów od wsi gospodarstwie rolnym,
zarządzanym przez intendenturę miejscowego garnizonu.

Przez bite cztery tygodnie nie było o Łazarewie żadnej wiadomiości. Kapitan, rzadko kiedy tracący

zimną krew, bliski już był przyznania się do błędu — chwilami nawet zaczął zadawać sobie pytanie, czy nie
dał się nabrać, czy młody człowiek, którego wysłał z tak odpowiedzialnym zadaniem, po prostu nie zakpił
sobie z niego... To samo pytanie trapiło też Wierę. Dziewczyna pobladła, schudła, a podkrążone od
bezsenności oczy mówiły, jaki ból sprawia jej niepewność, czy ukochany mężczyzna okazał się godny jej
uczucia...

Aż wreszcie rankiem 5 listopada do ziemianki II wydziału przybyła łączniczka Liza. Ledwo trzymając

się na nogach po nocnym, forsownym miarszu poprzez ośnieżone pola i wertepy przyniosła sensacyjną,
wręcz niewiarygodną wiadomość: Aleksander Łazarew został dowódcą plutonu kompanii wartowniczej w
„Sonderschule — Lorelei”! Karteczka wyjęta z dziupli drzewa, służącej za skrzynkę pocztową, po
rozszyfrowaniu zawierała lakoniczny, ale bogaty w treść meldunek: Służę w Lorelei. Za 10—15 dni dalszy
meldunek.

Cóż bowiem działo się z Łazarewem w ciągu tych długich czterech tygodni, w których nie dawał o

sobie znaku życia? Lejtenant dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przede wszystkim musi zdobyć zaufanie

background image

wroga, że musi wykorzystać każdą sposobność do wykazania, jak wiernie służy hitlerowcom, jak zaciekle
nienawidzi ludzi radzieckich.

Młody nadzorca szybko zasłynął ze swej gorliwości wobec nowych chlebodawców. Powszechnie znany

był z tego, że wystarczyło tylko, aby w pobliżu pojawił się ktoś w szarozielonym mundurze, a natychmiast
rozlegały się jego krzyki, którymi zagrzewał do bardziej intensywnego wysiłku spędzonych tu do
niewolniczej pracy rosyjskich i łotewskich chłopów.

Łazarew, skierowany do Pessaari ze specjalnym zadaniem przez kapitana Piatkina, rozumiał jednak, że

demonstrowaną gorliwością i krzykiem nie otworzy sobie drogi do otoczonej rzędem kolczastych drutów
szkoły. Czas upływał, a jemu ani razu nie udało się zetknąć z kimkolwiek, kto służył w tajemniczej
jednostce. Widział tych ludzi tylko z daleka, parę razy udało mu się nawet dostrzec wyjeżdżające z bramy
samochody z jakimś sprzętem, ale te obserwacje w niczym nie mogły mu pomóc. Był po prostu bezradny i z
coraz większym niepokojem spoglądał na kalendarz.

Oficer urodził się jednak pod szczęśliwą gwiazdą. Wrota „Sonderschule” miało mu niebawem otworzyć

zetknięcie się w niecodziennych okolicznościach z kwatermistrzem ośrodka szkoleniowego Abwehry.

Pod koniec października przyjechał do majątku major von Seydlitz. Na miejscu zamierzał zorientować

się, czym można by urozmaicić z zebranych plonów stół oficerskiego kasyna. Na dostawy z Niemiec od
wielu miesięcy przestał już bowiem liczyć. Ograniczały się one zresztą zawsze do papierosów, trunków i
niektórych gatunków konserw. Przy okazji major chciał także wybrać dla siebie to i owo — trochę słoniny,
masła, szynki, dziczyzny — celem wysłania dla głodującej rodziny w Rzeszy.

Zarządca majątku Hoffman, sprowadzony z głębi Estonii Niemiec, nie omieszkał zaprosić gości do swej

willi na śniadanie. Po spożyciu sutego, obficie zakropionego wódką posiłku obaj panowie przeszli do
saloniku myśliwskiego na cygaro.

Usadowiwszy się w głębokim, wygodnym fotelu major zaczął z zainteresowaniem oglądać wiszący na

ścianie pod kolekcją jelenich rogów drogi, elegancki sztucer.

Hoffman przymilnie zauważył:
— Pan major zapewne jest namiętnym myśliwym?
— O tak, pochodzę z Prus Wschodnich, w mojej posiadłości rodowej za starych, dobrych czasów przed

wojną często urządzałem polowania. Ale teraz, w tym nudnym, szarym życiu garnizonowym, to senne
marzenie...

Hoffman ze zrozumieniem pokiwał głową i zaproponował:
— No, jeśli pan major życzy sobie, można byłoby coś niecoś zorganizować. Nawet dobrze się składa,

bo akurat wczoraj doniesiono mi, że koło naszego gospodarstwa pojawił się dzik, który nocami wychodzi na
pole i niszczy zasiewy. Tak czy inaczej musimy go koniecznie zastrzelić.

Major z miejsca ożywił się i spojrzał na zegarek:
— Co prawda, nie mam zbyt wiele czasu, ale gdyby można było takie polowanko szybko przygotować,

sprawiłby mi pan dużą przyjemność...

Zarządca zerwał się z fotela i stuknął obcasami.
— Pan major pozwoli, że zawołam ludzi do nagonki i polecę zabrać psy! To kwestia piętnastu minut...
Niedługo po tej rozmowie wjechały do lasu sanie z majorem i zarządcą majątku, za którymi biegło kilka

chartów. Po obu stronach leśnej przesieki posuwało się rzędem, tworząc nagonkę, kilkunastu robotników
rolnych z jadącym na czele konno Łazarewem. Po dojściu do stanowisk na skraju lasu, przed którym
rozpościerało się zaorane pole, psy z głośnym ujadaniem rzuciły się gdzieś w bok w zarośla. Po blisko
godzinnym oczekiwaniu na wolną przestrzeń wypadł wściekle chrząkający ciężki odyniec, opędzając się od
napastujących go chartów. Przystanąwszy na chwilę ruszył wprost na majora, trzymającego w pogotowiu
odbezpieczony sztucer.

Von Seydlitz odczekał, aż zwierzę zbliży się na dogodną odległość, po czym spokojnie celując strzelił.

Jednakże majora po kilku kieliszkach wódki widocznie zawiodła ręka. Pocisk zranił lekko dzika w grzbiet,
jeszcze bardziej go rozjuszając. Spuściwszy łeb ruszył w kierunku strzelającego doń człowieka. Sytuacja
stawała się krytyczna... Gdy od zwierzęcia dzieliło go już zaledwie kilka metrów, von Seydlitz objęty
strachem nie celując strzelił po raz drugi, oczywiście znów nie trafiając. Teraz Niemiec już całkowicie stracił
panowanie nad sobą. Rzuciwszy broń panicznie rzucił się do tyłu, grzęznąc w zaspach śnieżnych. Lada
sekunda odyniec rozszarpałby go swymi potężnymi kłami. I właśnie wtedy stało się coś niespodziewanego.
Stojący w pobliżu oficera Łazarew błyskawicznie podbiegł do leżącego w śniegu sztucera, zarepetował go i
krótko zmierzywszy się celnym strzałem zabił zwierzę.

Na odgłos wystrzału major zatrzymał się, obejrzał, blady jak kreda podszedł do opływającego posoką

martwego dzika. Spostrzegłszy, komu zawdzięczą wybawienie od niechybnej śmierci, kilkakrotnie mocno
uścisnął mu dłoń. Pięknego strzału pogratulował także swemu pracownikowi Hoffman.

background image

— Jak odwdzięczę ci się za uratowanie mi życia? — zapytał trzęsący się jeszcze ze strachu von

Seydlitz.

Łazarew stanął na baczność i najczystszą niemczyzną głośno, z dobrze udaną skromnością odparł:
— To naprawdę głupstwo! Rad jestem, że mogłem tą drobnostką przysłużyć się oficerowi dzielnego

niemieckiego Wehrmachtu! Gdyby pan major zechciał dać mi możliwość dalszego, bardziej skutecznego
służenia Rzeszy i jej wielkiemu führerowi, byłoby to dla mnie najwyższą nagrodą.

— Kim jesteś? Czym mogę ci konkretnie pomóc?
— Z pochodzenia jestem Niemcem, matka moja nazywała się Emma Müller. Do niedawna byłem

żołnierzem, służyłem w rosyjskiej policji w mieście Dno. Na skutek, hm, planowego wyrównywania linii
frontu znalazłem się przypadkowo tu, gdzie pracuję jako nadzorca, ale pragnę znów założyć mundur i
ponownie trzymać broń!

Oczywiście lejtenant Łazarew nie znał jeszcze przydziału służbowego majora, na którego cześć

zarządca folwarku urządził polowanie. Wiedział jednak, że sam fakt uratowania życia wyższemu oficerowi
niemieckiemu może stanowić całkiem dobrą rekomendację dla tych, którzy mieliby zadecydować o jego
dostaniu się do „Sonderschule”.

Von Seydlitz był nieco zaskoczony i odpowiedzią, i tym, że odważny młodzieniec biegle mówi po

niemiecku. Poszukawszy wzrokiem Hoffmana, kiwnął nań palcem i odszedł z nim na bok, wypytując go
zapewne, jakiego jest zdania o swoim pracowniku. Opinia widocznie wypadła pozytywnie, gdyż major
wróciwszy do Łazarewa poklepał go po ramieniu i powiedział:

— To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz służyć! Potrzebujemy takich ludzi! Zabierz swoje rzeczy i

zaraz pojedziesz ze mną do Pessaari. Tam cię przedstawię komuś i postaram się coś zrobić dla ciebie. A teraz
niech twoi ludzie załadują dzika na sanie! Tylko pośpiesz się, nie mam zbyt wiele czasu!

Zum Befehl, Herr Major! — ryknął rozpromieniony lejtenant odmeldowując się.
Wypadki, jak należało oczekiwać, potoczyły się teraz szybko. Kwatermistrz przedstawił młodego

człowieka dowódcy kompanii obsługi, wydając mu pochlebną opinię. Mimo tej rekomendacji Łazarew przez
trzy dni był przesłuchiwany przez oficera kontrwywiadu i tylko dzięki przytomności umysłu zdołał jakoś
przebrnąć przez tę próbę nerwów. Potem skierowano go do prac porządkowych pod „troskliwą opieką”
kilku żołnierzy bacznie obserwujących każdy jego krok. Wreszcie po dwóch tygodniach wezwał go do siebie
major Krebs, któremu znowu towarzyszył oficer Abwehry, na krótką, rozmowę. Tym razem wszystko
potoczyło się pomyślnie. Łazarew został tymczasowo wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu
wartowniczego, otrzymał też funkcyjny stopień feldwebla. Jego nazwisku w legitymacji służbowej nadano
czysto niemieckie brzmienie Lessner.

Zaskoczony takim obrotem sprawy, Łazarew podejrzewał, że jest to kolejny sprawdzian jego

umiejętności i prawdomówności. Niemcy nie spuszczali bowiem z niego czujnego wzroku. Już jednak po
kilku dniach zrozumiał, co kryło się za tą zmianą. Powody były aż nadto oczywiste: w ośrodku trwały
przygotowania do ewakuacji. Z tego względu uległ rozluźnieniu niezwykle ostry system wewnętrznej
dyscypliny. Co więcej, po odwołaniu na front kilkunastu żołnierzy i podoficerów kompania wartownicza
zaczęła odczuwać kłopoty kadrowe. Każdy zdolny do służby żołnierz przyjmowany był teraz z otwartymi
rękami. W plutonie Łazarewa było tylko dwóch Niemców, resztę stanowiła zbieranina Łotyszów, Litwinów i
Białorusinów.

Po pierwszym tygodniu wzorowo pełnionej służby Łazarew udał się na spacer do pobliskiego lasu. W

pewnej chwili zatrzymał się przed rozłożystą sosną. Była to „skrzynka pocztowa”, którą wyszukał wraz z
poznaną w domu Karlisa łączniczką „Lizą”. Korzystając z tego, że nikt go nie śledzi, Łazarew zdjął czapkę,
scyzorykiem rozpruł podszewkę, wyjął złożone dwie kartki i wsunął je do dziupli.

Treść zaszyfrowanego meldunku była lakoniczna: Przesyłam plan obiektu. Do budynków na terenie

ścisłym nie mam prawa wstępu. Oczekuję dalszych instrukcji. Ł.

W tym samym miejscu w blisko miesiąc później Łazarew miał znaleźć kartkę zapisaną kolumnami cyfr.

Po rozszyfrowaniu treści odczytał następującą instrukcję:

W związku z planowaną operacją, o której zostaniecie dodatkowo zawiadomieni, polecam:
1) Wyznaczonej nocy objąć służbą oficera dyżurnego.
2) Zastępcą waszym powinien być ktoś dobrze wam znany, co do którego istnieje pewność, że

podporządkuje sią waszym zaleceniom.

3) W chwili zbliżenia sią naszych ludzi do obiektu przebywać na wartowni. W ściśle określonym czasie

wyjechać saniami z terenu szkoły. Jeżeli wasz zastępca nie będzie spał, należy pod pierwszym lepszym
pretekstem wysłać go z wartowni i czymś zająć. Wykluczy to możliwość jakichkolwiek komplikacji.

4) W określonym miejscu koło obiektu spotkać się z trzema naszymi ludźmi, przebranymi za oficerów

SD, którzy podadzą umówione hasło. Wjechać z nimi na teren szkoły.

background image

5) Od tej chwili przejść pod ich rozkazy i ściśle wypełniać ich polecenia.
6) Po zakończeniu operacji opuścić wraz z naszymi ludźmi szkołę i udać sią na wyznaczone miejsce.
W kolejnym meldunku, noszącym datę 23 grudnia 1943 roku, kapitan Piatkin nie owijał rzeczy w

bawełnę. Nie ukrywając niczego, dokładnie przedstawił, na czym ma polegać zbliżająca się operacja
oznaczona kryptonimem „Dosiego Roku”. Podał też termin jej przeprowadzenia — noc z 31 grudnia na 1
stycznia 1944 roku — i hasło „312”, na podstawie którego Łazarew miał rozpoznać wysłanników Piatkina.

Nietrudno było domyślić się, dlaczego oficer kontrwywiadu wybrał akurat noc sylwestrówą. Za tą datą

przemawiało kilka istotnych względów. Nie ulegało wątpliwości, że tego dnia Łazarew łatwiej będzie mógł
otrzymać służbę oficera dyżurnego. Po wtóre, co też było oczywiste, sylwestrowy wieczór skłoni wielu
oficerów do odwiedzenia nieźle zaopatrzonego bufetu. Alkohol nie sprzyja zachowaniu przytomności
umysłu. W takiej sytuacji zapewne nikt nie zorientuje się w porę, co się stało. Gdyby nawet ktoś próbował
zorganizować opór lub pościg, to w warunkach ogólnego zaskoczenia nie powinien on sprawić zbyt dużego
kłopotu.

Na pierwszy rzut oka ta drobiazgowo i przemyślnie opracowana operacja rokowała, mimo ogromnego

ryzyka, całkowite powodzenie. W ciągu siedmiu dni, które pozostały do Nowego Roku, pewne zupełnie
nieprzewidziane wydarzenie spowodowało jednak, że plan trzeba było w ostatniej chwili uzupełnić nową,
dodatkową akcją.

KOŃCOWE PRZYGOTOWANIA

15 grudnia kapitan Piatkin miał już skompletowaną całą trójkę „oficerów SD”, którzy w noc

sylwestrową mieli zjawić się w ośrodku w Pessaari celem wyciągnięcia ostrych konsekwencji wobec
komendanta szkoły „podejrzanego o współpracę z wywiadem radzieckim”. Dwaj z nich byli Łotyszami,
walczącymi w jednym z samodzielnych pododdziałów brygady. Szefowi II wydziału, od pewnego czasu
starannie poszukującemu kandydatów do przeprowadzenia operacji „Dosiego Roku”, od razu rzucili się w
oczy ci dwaj w średnim wieku, dosyć ładnie spisujący się w walkach, wysocy, szczupli mężczyźni o
wąskich, długich czaszkach, włosach koloru słomy i wodnistoniebieskich oczach. Niestety, obu Łotyszów —
posługujących się w brygadzie pseudonimami „Rudi” i „Karl” — cechował pewien istotny brak: słabo znali
niemiecki, ale z braku czegoś lepszego...

Na tych dwóch partyzantach skończyły się możliwości kadrowe kapitana Piatkina. Brakowało wciąż

tego trzeciego, kto miałby i odpowiednią powierzchowność, i biegle mówiłby po niemiecku, i co
najważniejsze, którego walory osobiste gwarantowałyby pomyślne wykonanie niebezpiecznego zadania. Nie
pozostawało zatem nic innego, jak zwrócić się do towarzysza „Wiktora” w Pskowie o udzielenie pomocy, o
„wypożyczenie” potrzebnego człowieka.

Tymczasowo „odkomenderowanym” okazał się wkrótce inżynier Dymitr Szmygin, pracownik

elektrowni miejskiej. Mówił doskonale po niemiecku, znał ten język jeszcze z okresu I wojny światowej,
kiedy jako żołnierz armii carskiej dostał się do niewoli i przez kilka lat przebywał w obozie jenieckim.
Inżynier, mimo pozornej flegmy i ociężałości, odznaczał się niepospolitą odwagą i opanowaniem. Pod
nosem okupanta udało mu się na przykład założyć w warsztatach elektrowni montownię radiostacji dla
działających w obwodzie oddziałów partyzanckich.

Wyłoniła się jednak poważna trudność ze sprowadzeniem Szmygina. Zniknięcie jego z Pskowa

niechybnie pociągnęłoby za sobą represje Niemców wobec żony i dzieci. Ale i na to, dzięki pomysłowi
Gieorgija Iwanowicza, znalazła się rada — ustalono, że Dymitr Szmygin zostanie „przypadkowo
rozstrzelany” przez Niemców...

Inżynier przed wyjściem z mieszkania, ze specjalnie przysłanym po niego „leśnym chłopcem”, przebrał

się, pozostawiając w domu ubranie, w jakim codziennie udawał się do pracy, oraz swą kennkartę. Tej samej
nocy w podmiejskich gliniankach, gdzie okupant zazwyczaj dokonywał masowych egzekucji ludności, stała
się dziwna rzecz. Jeden ze szczególnie zmasakrowanych trupów w tajemniczy sposób zmienił ubranie, przy
czym w marynarce jego znalazły się dokumenty świadczące o tym, że Niemcy wśród wielu innych osób
rozstrzelali jednego z pracowników okupacyjnego zarządu miejskiego, inżyniera pskowskiej elektrowni
Szmygina...

W pierwszym rzędzie należało teraz wytypowanym ludziom poprawić kondycję. Na pierwszy rzut oka

bowiem obaj partyzanci po niełatwym, pełnym walk i wyrzeczeń życiu leśnym, a Szmygin po przeszło
dwuletniej, głodowej wegetacji pod okupacją hitlerowską, bardziej przypominali kandydatów do sanatorium
niż pełnych krzepy, rumianych, korzystających ze wszystkich dóbr doczesnych oficerów SD. Na rozkaz
dowódcy brygady kucharz obozowy miał obowiązek karmienia całej trójki wszystkim, co było najlepszego

background image

w skromnym składzie żywnościowym: zdobytymi na Niemcach konserwami mięsnymi i rybnymi,
tłuszczem, czekoladą. W okolicznych wsiach kupiono wołowinę, prosiaka i kilka kurczaków. Uznano nawet
za konieczne ulokować ich razem w specjalnie odgrodzonym miejscu w ziemiance sztabowej i wprowadzić
tam bezwzględnie obowiązujący porządek dzienny, przypominający warunki sanatoryjne: pobudka o
godzinie 8, po 14 godzinny odpoczynek poobiedni, capstrzyk o godzinie 22.

W tym porządku dziennym mieściły się też godziny tak zwanego wyszkolenia bojowego, prowadzone

pod ścisłym nadzorem kapitana Piatkina. Składały się na nie kierowane przez Szmygina ćwiczenia nad
przyswojeniem sobie właściwego akcentu, „wkuwanie” na pamięć najczęściej używanych zwrotów w
potocznej niemczyźine, nauka obowiązujących w Rzeszy zwyczajów towarzyskich. Stale aż do znudzenia
powtarzano szczegóły operacji, a także rozwiązywano wiele praktycznych problemów, na przykład takich,
jak zachowanie się w razie zatrzymania grupy przez patrol garnizonowy jeszcze przed wejściem do szkoły
czy postępowanie w przypadku zetknięcia się jej na terenie z prawdziwymi oficerami SS.

W czasie tych praktycznych zajęć Piatkin i Szmygin zwracali szczególnie dużą uwagę na takie,

zdawałoby się, drobiazgi, jak odpowiedni wyraz twarzy, postawa, sposób chodzenia czy siedzenia przy stole,
częstowania papierosami, podawania ognia itp.

Pozostawało jeszcze jedno niesłychanie ważnej zadanie: umundurowanie i wyekwipowanie grupy. W

tym kapitan nie pozwolił się przez nikogo zastąpić. Znów zamknąwszy się w swym „laboratorium” i surowo
zabroniwszy niepokojenia siebie pod jakimkolwiek pozorem, Gieorgij Iwanowicz wybrał wśród swych
„skarbów” mundury, bieliznę, obuwie, czapki, pasy, niezbędne dystynkcje i odznaki, torby polowe i na
dodatek pejcze. Pamiętał też o takich drobiazgach, jak notesy, pióra wieczne, chustki do nosa, wygrzebał
skądś dwie paczki papierosów francuskich „Gitanes”, a nawet butelkę berlińskiej wody kolońskiej. Mundury
trzeba było dopasować, dokładnie oczyścić, to i owo zacerować, przeszyć.

Najmniej kłopotów miał kapitan z przygotowaniem dokumentów. Zrzucił je po prostu w specjalnym

zasobniku samolot z Wielkiej Ziemi. Centrala w Moskwie, poinformowana drogą radiową, wyraziła zgodę
na przeprowadzenie operacji i przesłała czyste blankiety potrzebnych dokumentów. Należało tylko wpisać
dane personalne i wkleić zdjęcia. Szmygin został hauptsturmführerem Eberhardem, Rudi i Karl —
untersturmführerami Zellerem i Waechterem.

Po którymś z rzędu drobiazgowym sprawdzeniu, czy w ostatniej chwili nie pominięto czegoś w

wyekwipowaniu trójki, po generalnej repetycji mającej wskazać, czy grupa ściśle przyswoiła sobie założenia
instrukcji, wszyscy byli już gotowi do wyjazdu. We wsi Welten, o 35 kilometrów od Pessaari, Piatkin obrał
mieszkanie pewnego znanego sobie towarzysza na „podstawę wyjściową do natarcia” na ośrodek
szkoleniowy Abwehry. Jednak tuż przed wyruszeniem, rankiem 26 grudnia, zjawiła się niespodziewanie w
obozie goniąca resztkami sił i zatrwożona, czy nie przychodzi za późno, łączniczka Liza. Przyniosła ze sobą
nadzwyczajne, pilne doniesienie od Łazarewa. Treść jego meldunku wprowadzała pewne ważne zmiany do
opracowanej już akcji. Niemców trzeba było zawiadomić o pewnym rzekomo zaistniałym wydarzeniu, gdyż
w innym wypadku cały plan skazany byłby z góry na niechybne fiasko...

NIEPRZEWIDZIANE KOMPLIKACJE

Wigilia Bożego Narodzenia w kasynie oficerskim „Sonderschule”. Na sali rojno, gwarnie, świątecznie.

Zapalona choinka, chóralnie śpiewane kolędy, wspólna, obficie zakrapiana kolacja zorganizowana przez
komendę dla wykładowców, instruktorów oraz oficerów i podoficerów kadry. Beztroski nastrój jeszcze
bardziej wzmaga alkohol na stołach. Wszystko w ten wieczór pozwalało choćby na krótko nie myśleć o
coraz bardziej dotkliwym laniu, jakie niezwyciężonemu dotąd na wszystkich frontach Wehrmachtowi
sprawiała idąca niepowstrzymanie naprzód Armia Czerwona. Pozwalało zapomnieć, że zaledwie w ciągu
dwóch lat zdobywcy prawie całej Europy wyparci zostali do pogranicznych rejonów ZSRR, prawie tam,
skąd wyruszyli. I mimo wszystko pragnęło się wierzyć, że karta jeszcze odwróci się...

Lessner-Łazarew podszedł do bufetu, przy którym zauważył kilku kolegów ze swej kompanii.

Pamiętając o tym, po co znalazł się w Pessaari, feldwebel musiał dążyć do nawiązania jak najszerszych
znajomości, do zyskania sobie popularności. Zbliżając się do kontuaru z uszanowaniem usunął się na bok
przepuszczając zastępcę komendanta, leutnanta Bruno Petersena, z którym nie miał dotąd sposobności
służbowego zetknięcia się. Leutnant usiadł przed bufetem na wysokim krzesełku barowym, wyciągnął
papierośnicę i zaczął szukać zapałek w kieszeni, gdy obserwujący go feldwebel szybko pobiegł i usłużnie
pstryknął mu przed nosem zapalniczką. Petersen przypalił, wymamrotał coś w podziękowaniu, spojrzał na
nie znanego młodego podoficera o ładnej inteligentnej twarzy. Tłumiąc czkawkę gestem ręki zaprosił go, by
zajął wolne miejsce.

background image

— A jak to się stało, że cię dotąd nie widziałem? Chyba nowicjusz, co? — zapytał.
Lessner-Łazarew przepisowo wymienił swe nazwisko i funkcję. Petersen zmrużył oczy, jak gdyby

kojarząc sobie coś z tym nazwiskiem, i bardziej uważnie spojrzał na Łazarewa.

— Ach, to ty? Prawda, coś niecoś słyszałem ostatnio ciekawego o tobie... — przerwał, z trudem usiłując

sobie coś przypomnieć.

Wypiwszy podany mu przez barmana arak Petersen nagle zbladł, na czoło wystąpiły mu grube krople

potu, głowa ciężko spadła mu na piersi. Zdążył jednak jeszcze ocknąć się, kilka razy mocno zaciągnąć się
papierosem i zapłacić. Wreszcie niezdarnie zszedł z wysokiego krzesełka i skierował się ku wyjściu z
kasyna.

Odprowadziwszy swego przełożonego do drzwi Łazarew zastanawiał się nad tym, co ostatnio mógł

słyszeć zastępca komendanta o niedawno służącym tu dowódcy plutonu wartowniczego, jednym z kilkunastu
podoficerów'w szkole. Raptem zauważył na podłodze upuszczony przez Petersena kalendarzyk. Podniósł go
i szybko wybiegł na dwór, by zwrócić zgubę właścicielowi. Nie znalazłszy Petersena na słabo oświetlonym
dziedzińcu, podążył w kierunku jego mieszkania. Tuż przed wejściem do domku leutnant leżał na ścieżce i
mrucząc coś pod nosem, z trudem usiłował wstać. Łazarew wziął go pod ramię, oczyścił ze śniegu i
wprowadził do pustego mieszkania.

— Dobry chłopiec z ciebie — powiedział Petersen, chowając oddany kalendarzyk. — Tak zawsze

trzeba postępować z przełożonym. Porządek musi być. Wiesz co, napijemy się na to konto — zaproponował
nieoczekiwanie, podchodząc do oszklonej szafy, gdzie stała pękata butelka hiszpańskiego rumu.

— Czy nie za dużo dla pana, Herr Leutnant? — zapytał bez większego przekonania Łazarew.
— Jesteś po prostu głupi! — Petersen machnął ręką. — Dzisiaj robię wyjątek, a w ogóle, jak śmiesz

zwracać uwagę oficerowi? Mam ochotę na rum, cóż w tym dziwnego. Rum, rozumiesz, świetny trunek! Piję
wcale nie ze słodkiego życia, ale co ty możesz wiedzieć...

Łazarew napełnił kieliszek oficera i sam skosztował płynu jednym łykiem.
— Ty wiesz swoje i ja wiem swoje — ciągnął bez sensu Petersen. — Dwa dni temu przyjechał tu

pułkownik Campe z Berlina, taki nadęty ważniak. I mnie, mnie oficerowi „Ajzsargów”, mnie od lat
zwalczającemu komunizm, robił różne wymówki. Jesteś dobry chłopak, to ci powiem: on mi nie wierzy!
Stale coś wynajduje, kręci nosem, podejrzewa, że ja... Ale ty nic nie wiesz, za młody jesteś. Ja jednak
udowodnię, że to właśnie on ma nieczyste sumienie. — Petersen przerwał zastanawiając się, czy nie za dużo
powiedział.

Łazarew współczująco uśmiechnął się i prowokował rozmówcę do dalszych zwierzeń:
— No cóż, trzeba powiedzieć trudno, bo co pan może zrobić inspektorowi aż z Berlina?
— Nie, nie masz racji — usłyszał w odpowiedzi. — Mogę coś zrobić, i to wiele. Spisałem sobie numery

teczek, jakie pan oberst przeglądał i z których sobie coś długo notował. No, niech teraz tylko ktoś o tym
wszystkim dowie się z RSHA, to wtedy z tym Campem potańcują!...

Łazarew, który nie pił dużo, ale za to nieubłaganie dolewał oficerowi, teraz grzecznie wtrącił:
— Tak, ma pan niewątpliwie rację twierdząc, że niekiedy w Wehrmachcie nie docenia się należycie

Niemców spoza Rzeszy, jak pana na przykład pana z Łotwy czy mnie z Rosji. O, choćby ja! Od dawna nie
zważając na niebezpieczeństwo, pracowałem dla sprawy Wielkich Niemiec. I w rezultacie co? Dosłużyłem
się wysokiego stopnia podoficera... To ma być wdzięczność, docenianie ludzi?...

Petersen, zdawający się już zasypiać nad którymś tam z rzędu kieliszkiem rumu, niespodziewanie

ożywił się:

— Słusznie rozumujesz chłopcze. Powiem ci coś jeszcze, bo podobasz mi się. Akurat wczoraj byłem w

gabinecie Krebsa, tego karierowicza i pupilka inspektora z Berlina. Właśnie wtedy zameldował się
podoficer... zaraz, jak mu tam, chyba Lutze, tak na pewno Lutze. Przychodzi więc i powiada, że ty wcale nie
jesteś Lessner czy Łazarew. On ciebie podobno pamięta z ROA, już nie wiem, z którego batalionu. W
każdym razie ten Lutze służył krótko w tym batalionie przed skierowaniem do nas, ale nie to jest ważne. On
mówi, że ty się wówczas inaczej nazywałeś... To dopiero byłby dobry kawał! — roześmiał się niezbyt
przytomnie Petersen. — Dowódca plutonu wartowniczego Lessner nie jest tym, za którego się podaje.
Wyobrażasz sobie?...

Lejtenantowi Łazarewowi naraz przebiegły po plecach ciarki! Tylko tego brakowało, żeby go teraz

rozpoznano. Opanowawszy się i z najbardziej zimną krwią rzekł:

— Przecież to bzdura! Pan major Krebs na pewno nie uwierzył...
— Nie, nie! — przerwał szybko Petersen. — Krebs nie uwierzył, ale... Jesteś porządny chłopiec,

powiem ci otwarcie. U nas nie ma wyjątków. Na razie niczego się nie bój, rób dalej swoje. Będą tylko ciebie
obserwować i jeśli coś stwierdzą, to... No, nie chciałbym być wówczas w twojej skórze. Ale nie martw się,
ten Lutze znany jest z takich kawałów. Na pewno wymyślił sobie całą historię, żeby zarobić na urlop. Nie

background image

wyglądasz na bolszewickiego prowokatora. Krebs — leutnant machnął ręką lekceważącym gestem — ma
inne sprawy na głowie. Za miesiąc wyjeżdżamy stąd, a on do tego czasu chce jeszcze dostać order i awans.
Campe mu powiedział, że gdzieś w tych stronach działa jakiś as rosyjskiego wywiadu. Za jego schwytanie
Berlin obiecuje złote góry. Krebs zapalił się do tej roboty i wierzy, że właśnie jemu przypadnie nagroda!

Łazarew zaczął intensywnie myśleć. Za siedem dni ma odbyć się operacja. W żadnym przypadku nie

może tu być Krebsa, w przeciwnym razie nie ma co marzyć o służbie w noc sylwestrową. Z Lutzem na razie
pół biedy. Zanim zdążą sprawdzić jego oświadczenie, uzyskać nowe informacje i świadków, upłynie na
pewno trochę czasu.

Leutnant dostrzegł zasępioną twarz Łazarewa. Klepnął go po ramieniu i pocieszająco powiedział:
— A ty się jednak martwisz, ambitny jesteś. To ładnie z twojej strony. Jak jutro spotkasz tego

donosiciela, jak mu tam, Lutze, to powiedz mu parę słów. Ja go i bez tego wyślę na urlop, niech jedzie do
swojej Trudy. Co ci jeszcze chciałem powiedzieć — Petersen zastanowił się. — Aha, nalej ostatni kieliszek i
uciekaj stąd!

Po chwili oficer z trudem podniósł się z krzesła, chwiejnym krokiem dobrnął do tapczanu i runął nań jak

długi. Łazarew zgasił światło i bezszelestnie opuścił pokój. Na dworze uderzył go w twarz mroźny powiew
rześkiego powietrza. Z kasyna dolatywał głos śpiewających Niemców.

Nazajutrz, w pierwszy dzień świąt, Łazarew wyszedł na spacer do wsi. Korzystając z okazji wstąpił do

domu Karlisa i zakomunikował mu, że jak najszybciej musi zobaczyć się z Lizą. Stary nie miał zwyczaju
zadawania zbędnych pytań. Zrozumiał, że człowiek, którego zarekomendował towarzysz „Wiktor”, ma
widocznie coś bardzo ważnego do przekazania. Tego samego dnia w Pessaari zjawiła się wezwana w trybie
alarmowym Liza.

Przed zapadnięciem zmroku łączniczka wyjęła z dziupli sosny kartkę z następującym meldunkiem do

kapitana Piatkina: Zaczyna być gorąco. Krebs jest na moim tropie. Rozpoznał mnie podoficer Lutze, jestem
obserwowany. Powierzenie mi służby oficera dyżurnego 31 grudnia stoi pod znakiem zapytania. Krebsa
należy na tę noc koniecznie wyciągnąć z „Lorelei”. Ustaliłem, że jest on osobiście zainteresowany w ujęciu
Petakona. Wykorzystajcie radiostację Kowalowa. Operacja uda się, jeśli będzie w szkole Petersen. Wie dużo
jako zastępca Krebsa. Ł.

Po rozszyfrowaniu meldunku szef II wydziału brygady wezwał radzistę Wieresajewa i polecił mu nadać

w imieniu Kowalowa następującą depeszę: Bardzo pilne! 31 grudnia w godzinach 21— 24.00 przylatuje z
Moskwy Petakon. Rejon zrzutu — polana leśna w pobliżu wsi Waagala. Jeśli zawczasu rejon ten otoczycie
odpowiednimi silami, będzie okazja ujęcia rosyjskiego pułkownika. Działajcie szybko! Kowalow.

Dopiero teraz można było wyruszyć do Welten. O świcie 27 grudnia załadowano na zaprzężone w

trójkę rączych koni sanie ciężki kufer, zawierający cały ekwipunek „oficerów SD”. Na kufrze usiadł mający
powozić Gieorgij Iwanowicz. Z jego lewej strony zajęła miejsce blada, wychudła, nieruchomo spoglądająca
w śnieżną dal Wiera. Z tyłu rozsiedli się Szmygin, Rudi i Karl. Obok każdego z nich leżały gotowe do
strzału pistolety maszynowe, a w sianie pod nogami znajdowała się ponadto skrzynka granatów. W
odległości kilometra przed saniami miała posuwać się silna grupa ubezpieczająca, złożona z najbardziej
doświadczonych partyzantów.

Stojący przed ziemianką sztabową w otoczeniu oficerów i zwiadowców dowódca brygady, pułkownik

Aleksiejew, pożegnał kawalkadę podniesieniem ręki.

— Szczęśliwej drogi, towarzysze! — powiedział ciepło. — Wracajcie zdrowi!
Piatkin szarpnął lejcami. Wypoczęte konie ostro ruszyły do przodu. Na drodze sanie mknęły jak

huragan.

Rozpoczęła się operacja „Dosiego Roku”.

SYLWESTROWI GOŚCIE

Sieg heil! Sieg heil! Sieg heil!...
W głośniku radiowym na wartowni słychać było transmisję wiecu noworocznego w hali berlińskiego

Pałacu Sportowego. Po ogłuszających rykach tłumu i rnarszach wojskowych włączył się ze studia spiker,
uroczyście zapowiadając, że za piętnaście minut doktor Goebbels wygłosi przemówienie do narodu
niemieckiego i żołnierzy Wehrmachtu wykonujących zadania bojowe na wszystkich frontach Europy.

Pełniący służbę oficera dyżurnego w „Sonderschule” feldwebel Lessner-Łazarew spojrzał na zegarek i

zbudził drzemiącego na kanapie swego pomocnika, obergefreitra Dutschke.

— Pójdziecie do kasyna, znajdziecie na sali leutnanta Petersena i zameldujecie, że za kwadrans ma w

radio przemawiać pan minister Goebbels. Chcę wiedzieć, czy w związku z tym pan komendant nie będzie

background image

miał dla mnie jakichś specjalnych poleceń? Odpowiedź niezwłocznie przetelefonujcie mi, będę czekał. Przy
okazji zajrzyjcie też do kuchni i powiedzcie szefowi, aby przyniesiono nam na czas kolację. Wszystko jasne?

— Tak jest!
Po wyjściu obergefreitra Łazarew otworzył drzwi do sąsiedniej izby i zaprosił do siebie dowódcę warty,

unterfeldwebla Mitthofa, w celu wspólnego wysłuchania tego, co miał niebawem powiedzieć minister
propagandy Rzeszy.

Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy na stoliku Łazarewa rozległ się ostry dzwonek telefonu. Mówił

z kasyna obergefreiter Dutschke:

Herr Feldwebel, melduję, że leutnant Petersen jest, jakby to powiedzieć, bardzo rozbawiony po

kolacji. O przemówieniu radiowym już wie i nie ma dla nas żadnych poleceń. Poza tym rozkazał mi wynieść
się do wszystkich diabłów! Chciałbym teraz pójść na kolację.

Łazarew, chociaż usłyszał głos tylko swego pomocnika, zerwał się na równe nogi i ze słuchawką przy

uchu stanął na baczność, przybierając poważny wyraz twarzy. Obserwujący go dowódca warty nie mógł
powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.

— Zrozumiałem! — krzyknął Łazarew do słuchawki, gdy Dutschke wyłączył się. Mimo że nikt mu już

nie odpowiadał, mówił dalej stanowczym głosem: — Tak jest, zrozumiałem. Rozkaz! Powtarzam:
natychmiast wyjechać saniami. Tak, rozumiem, saniami ze względu na zaspy na drodze. Wyjechać do
batalionu SS we wsi po trzech panów oficerów. Natychmiast idę po sanie i wyjeżdżam! Po powrocie zaraz
zamelduję!

Na nieme pytanie kolegi Łazarew wyjaśnił:
— Dzwonił Petersen. Kazał mi wyjechać saniami do wsi po jakichś ważnych oficerów. Przyjechali

dzisiaj z Rygi na inspekcję. Chcą spędzić noc u nas, a nie w batalionie. Ponieważ nie znają hasła, trzeba po
nich wyjechać. Tak mi się nie chce wyruszać w tę lodowatą noc — westchnął.

— Trudno, nic nie poradzisz, służba — zauważył ze współczuciem Mitthof. — A oni też nie mieli kiedy

przyjechać...

— Diabli nadali — odparł zirytowany Łazarew, wkładając płaszcz. — Zamiast człowieku bawić się,

trzeba tłuc się gdzieś po tych przeklętych wertepach. Jak wróci mój pomocnik, proszę mu powiedzieć, gdzie
pojechałem. Niech nie opuszcza dyżurki. Przypuszczam, że za jakąś godzinę będę z powrotem. Część!

— Weź na wszelki wypadek pistolet maszynowy — podpowiedział Mitthof. — Nigdy nic nie wiadomo.
— Masz rację — zgodził się Łazarew.
Była dokładnie godzina 23.00, gdy przed domkiem Petersena zatrzymały się sanie. Wysiadło z nich

trzech wysokich, szczupłych mężczyzn w mundurach oficerów SD. Towarzyszący im Łazarew wybiegł na
ganek i nacisnął guzik dzwonka.

Po chwili w lekko uchylonych drzwiach ukazała się głowa ordynansa, szeregowca Vogtmanna,

estońskiego Niemca. Zasadnicze jego zadanie polegało na dokładnym obserwowaniu i donoszeniu o
wszystkim, co wydawało się podejrzane w postępowaniu Petersena. Tego rodzaju nieomal jawne śledzenie
nie należało w wywiadzie Wehrmachtu do spraw niezwykłych.

Zirytowany tym, że blisko północy zerwano go ze snu, Vogtmann na widok nie znanego podoficera

niezbyt grzecznie warknął:

— Pana leutnanta nie ma w domu. Nie wrócił jeszcze z kasyna. Nie mamy o czym rozmawiać...
Chciał zatrzasnąć drzwi, ale Łazarew zdążył wepchnąć koniec buta za próg i odsunąć ordynansa pod

ścianę. Momentalnie cała czwórka znalazła się w pokoju zastępcy komendanta.

— Co bydlaku, nie widzisz, kogo masz przed sobą?! — krzyknął ostro Szmygin, przeistaczając się w

jednej sekundzie w hauptsturmführera Eberharda. — Co to za porządki?

Ordynans struchlał na widok trzech oficerów służby bezpieczeństwa Rzeszy. Stuknął obcasami,

pokornie stając na baczność.

— Zaprowadź do gabinetu! — polecił feldwebel. — Tam panowie zaczekają, dopóki nie sprowadzę

leutnanta.

Oho, zaczyna się ciekawie — pomyślał z ulgą ordynans. — Centrala nareszcie przysyła kogoś z góry,

żeby zrobić porządek z tym Petersenem. Widocznie musiał poskutkować mój ostatni raport...

— Chciałbym wyjaśnić — zaczął niepewnie Vogtmann — że ja...
— Co ty? — przerwał mu Szmygin. — Dyscypliny nie znasz. O tym chciałeś powiedzieć? Już my

ciebie nauczymy szacunku. Na front pójdziesz, szczeniaku! Tam jest twoje miejsce, a nie tutaj!

— Hauptsturmführer, pozwolę sobie zameldować...
— Milczeć! Ani słowa! Wynoś się natychmiast do swojej izby i nie przeszkadzaj! — Szmygin wskazał

mu pejczem drzwi.

Ordynans wycofał się niezwłocznie zupełnie zdruzgotany kategorycznym tonem oficera. Nie

background image

spodziewał się, że on — konfident, szczerze oddany inspektorowi Abwehry, któremu przesyłał tajne raporty
— zostanie tak potraktowany przez przedstawicieli SD. Zagryzł z wściekłości wargi i zamknął się w swoim
maleńkim pokoju. Nic mnie więcej nie obchodzi — pomyślał, tłumiąc w sobie gniew. — Niech się teraz sam
Petersen gimnastykuje, ale na front nie pójdę...

Korzystając z nieobecności ordynansa Rudi i Karl poprzecinali przewody telefoniczne i ukryli leżący na

tapczanie pistolet.

Po upływie kilkunastu minut w otwartych drzwiach stanął wyprężony Łazarew, a obok niego wynurzył

się z cienia wyraźnie zakłopotany leutnant Petersen. Na widok czarnych mundurów i obcych twarzy oficer
zbladł i wyciągnął ramię.

— Heil Hitler!
— Heil! — odpowiedział niedbale Szmygin, zachęcając ruchem ręki leutnanta, by zajął miejsce przed

biurkiem. Petersen, zamroczony nieco alkoholem, poruszał się jak automat.

— Gdzie jest komendant? — zapytał hauptsturmführer.
— Wyjechał trzy godziny temu na akcję do wsi Waagala...
— Chodzi o Petakona?
Leutnant potwierdził ruchem głowy. Jeszcze był zaskoczony i nie wiedział, co ma oznaczać ta wizyta w

środku sylwestrowej nocy.

— A pan, jego zastępca, co w tym czasie robi? — Szmygin spojrzał na Petersena surowym wzrokiem.

— Bal sobie urządza, pije, demoralizuje podwładnych złym przykładem... Teraz już rozumiem, dlaczego u
was zdarzają się takie skandaliczne wypadki!

— Przepraszam, nie wiem, o co chodzi — zdobył się na odwagę leutnant. — Jestem zastępcą

komendanta i mam prawo wiedzieć, skąd panowie przyjechali. Jak dotąd, podlegamy centrali Abwehry.

Szmygin podniósł się z krzesła i zapytał:
— Czy otrzymaliście szyfrówkę z Rygi?
— Tak jest! — wtrącił zręcznie Łazarew. — Przed chwilą odebrał ją mój pomocnik, obergefreiter

Dutschke. Czy mam przynieść?

— Nie, nie potrzeba. Mam inny dokument, który najlepiej rozwieje wątpliwości leutnanta — powiedział

chłodnym tonem Szmygin. — Zna pan to pismo? — podał Petersenowi sprawozdanie statystyczne podpisane
przez majora Krebsa, które dwa miesiące temu wręczył on inspektorowi centrali Abwehry w Berlinie.

Leutnant spojrzał na dokument i niepewnym głosem odparł:
— Chwileczkę, no tak, to oryginalny raport Campe, gdy był u nas na inspekcji. Teraz już rozumiem —

uspokoił się. — Ale jak to pismo dotarło do was?

— Pytania ja mam prawo zadawać! — Szmygin podniósł głos i uderzył dłonią w biurko. — Dokument

znaleźliśmy przy zatrzymanym agencie wywiadu rosyjskiego. Co prawda figuruje na nim podpis majora
Krebsa, ale pan, jako jego zastępca, ponosi w tym przypadku odpowiedzialność na równi z nim. Nie muszę
chyba specjalnie tłumaczyć, czym to pachnie? Z upoważnienia szefa wydziału czwartego zarządu
Sicherheitdienst w stolicy mam przeprowadzić śledztwo w tej dosyć zagadkowej sprawie. Dowód jest
niezbity. Albo pociągniemy pana do odpowiedzialności za zdradę tajemnicy państwowej, albo... — Szmygin
przerwał, spoglądając badawczo na przybitego leutnanta.

— Albo co? — wykrztusił przestraszony Petersen. — Zawsze służyłem ze wszystkich sił führerowi i

Niemcom. Nie ponoszę żadnej winy, to jakieś nieporozumienie!

— Może pana uratować tylko całkowita szczerość. Bardzo nas interesuje, jaką drogą i za czyim

pośrednictwem tajemnice Abwehry przenikają do wroga? Już najwyższy czas, żeby raz na zawsze skończyć
z takimi skandalami. Reichsführer Himmler na ostatniej odprawie w RSHA w jak najbardziej kategoryczny
sposób potępił karygodny bałagan w organach Abwehry. Wyciągnęliśmy z tej odprawy odpowiednie
wnioski. Wobec zdrajców będziemy bezlitośni!

— Jeszcze raz oświadczam, że za zagubienie dokumentu nie ponoszę żadnej odpowiedzialności! —

wykrzyknął pobladły Petersen. — Nie miałem z tym pismem nic wspólnego. Wszystkiemi winien jest
Campe. Nie wiem, czy mogę mówić o pewnych sprawach w obecności feldwebla Lessnera...

Szmygin uśmiechnął się znacząco.
— Szkoda, że nie zna pan dobrze swoich podwładnych. On jest nie tylko poza kręgiem jakichkolwiek

podejrzeń, ale także bez obaw można przy nim mówić o sprawach, które pana zdaniem są znane tylko
nielicznej grupie personelu szkoły. Więc co z tym pułkownikiem? Na jakiej podstawie pan go podejrzewa?
Ważne są tylko dowody, a nie przypuszczenia. Słucham.

— Campe był tutaj tydzień temu i kazał sobie podać charakterystyki naszych wychowanków w

„Russland-Mitte”...

— Co znowu za charakterystyki? — zainteresował się z obojętnym wyrazem twarzy Szmygin.

background image

Petersen poruszył się niecierpliwie. Skwapliwie zapalił podanego mu papierosa i wyrzucił jednym

tchem:

— Nie wiem, czy może być coś bardziej cennego niż te charakterystyki. Chodzi o naszych najlepszych

absolwentów, skierowanych po przeszkoleniu do oddziału rozpoznawczego „Russland-Mitte”...

— No i co? — nalegał hauptsturmführer. Cóż w tym dziwnego? Miał chyba prawo to zrobić?
— Owszem, miał. Ja jednak uważam, że ten Campe to podejrzana sztuka. Jest w jego zachowaniu coś,

co rzuca się w oczy. Na wszelki wypadek zapisałem sobie pseudonimy tych absolwentów. Jeśli w
najbliższym czasie któryś z nich zostanie ujęty przez kontrwywiad rosyjski, będzie to dla mnie oczywistym
sygnałem, że Campe działa na rzecz wroga, że przekazuje informacje, które udostępniamy mu tutaj. Tak
mogło być, ze sprawozdaniem statystycznym...

— A gdzie jest ten spis? Niech pan pokaże, może rzeczywiście posądzamy pana niesłusznie. Może przy

pańskiej pomocy uda nam się zdemaskować bolszewickiego agenta? Gdyby tak się stało, czeka pana awans i
służba na bardziej odpowiedzialnym stanowisku.

Uspokojony Petersen wyciągnął z portfela gęsto zapisaną kartkę. Szmygin wziął ją do ręki, pobieżnie

przeczytał i włożył do swojej torby polowej.

— To wszystko jest niewątpliwie ciekawe — zauważył hauptsturmführer — ale jaką mogę mieć

gwarancję, że nie wymyślił pan historii z tymi charakterystykami? Wykaz samych pseudonimów jeszcze o
niczym nie mówi. Chciałbym sam zobaczyć te charakterystyki, porównać pseudonimy, potwierdzić pańskie
uwagi na marginesie spisu. W przeciwnym razie zmuszony będę uznać, że w ten dosyć zręczny sposób
chciał pan nas wprowadzić w błąd i odwrócić uwagę od spraw zasadniczych. Zależy nam na zeznaniach
prawdziwych, uprzedzałem pana na wstępie.

Leutnant nie zdradził niepokoju, odzyskał już pewność siebie. Szmygin grał rolę bezbłędnie, nic nie

można mu było zarzucić. Przypuszczalnie tak właśnie rozmawiałby z oficerem Abwehry autentyczny
wysłannik centrali SD. Inicjatywa była ciągle w jego rękach, wykorzystywał ją w każdym pytaniu.

— Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, to będę mógł przedstawić wyciągi z tych charakterystyk do wglądu

— oświadczył śmiało Petersen. — Krebs zostawił mi klucz do swego mieszkania. Wiem, że tam jest ukryta
szafa pancerna. Major przechowuje w niej broń i niektóre podręczne dokumenty, potrzebne na wypadek
pilnej pracy w domu. Budynek jest zresztą strzeżony — dodał leutnant. — Nie wykluczam, że znajdziemy
tam interesujące pana dokumenty. Proszę bardzo, możemy tam zaraz pójść...

— A kiedy przypuszczalnie wróci Krebs? — zapytał Szmygin.
— Trudno mi powiedzieć, chyba za dwie godziny. Czy woli pan poczekać?
Hauptsturmführer spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta czwarta. Czy warto ryzykować?

Szmygin zamienił z feldweblem kilka słów, rozmawiali szeptem, ale Petersen od razu zorientował się, że
oficer SD wyraźnie uzależnia swą decyzję od stanowiska Lessnera. A więc to tak wygląda — pomyślał
zdumiony leutnant. — Ten niby nadwołżański Niemiec, rzekomo podoficer policji okupacyjnej, na pewno
nie jest tym, za kogo się podaje. Nie ulega teraz wątpliwości, że od początku grał podwójną rolę. Jakże
śmieszne były podejrzenia podoficera Lutze! Lessner to członek centrali SD, specjalnie skierowany do
„Sonderschule”. Przybył na pewno po to, by obserwować kadrę szkoły, by rozpoznać kanały przeciekania
informacji... To odkrycie zupełnia zdetonowało Petersena.

— Uważam, że możemy iść! — powiedział feldwebel. — Szkoda czasu.
Na widok Petersena i oficerów SD wartownik przed domem Krebsa wyprężył się i stuknął obcasami. Po

chwili wszyscy byli już w przytulnym mieszkaniu komendanta „Lorelei”. Leutnant odsunął kotarę i po
krótkiej manipulacji otworzył pancerną szafę. Na półkach leżały różne dokumenty: teczki personalne,
skoroszyty wypełnione meldunkami, sprawozdania, bruliony z tajnymi notatkami...

Szmygin jednym rzutem oka ocenił wartość tego bogactwa.
— Czy nie sądzicie, że przechowywanie tylu ważnych dokumentów w mieszkaniu jest wyraźnym

naruszeniem obowiązujących przepisów? — zwrócił się do towarzyszących mu oficerów.

— Na pewno, hauptsturmführer! — przyznał lakonicznie untersturmführer Zeller. — To jest

niedopuszczalne!

— Ja też tak uważam — dodał Petersen — proszę, oto są charakterystyki, o które panu chodziło —

podał Szmyginowi plik starannie złożonych papierów. — Możs pan porównać pseudonimy z moim
wykazem. Jestem przekonany, że nie znajdzie pan żadnego błędu.

— Dobrze, sprawdzę, ale nie tutaj — oświadczył z namysłem hauptsturmführer. — Sprawa nabiera

innego charakteru. Teraz już nie mam żadnych wątpliwości, że nie ponosi pan żadnej winy za zagubienie
dokumentu, który dziwną drogą trafił do rosyjskiego wywiadu...

— No więc — ucieszył się Petersen. — Od razu przecież mówiłem. Ma pan w ręku klucz do całej

zagadki: Krebs i Campe, dobrana para! Przeczuwałem, że jest coś nienormalnego w tych inspekcjach i nie

background image

pomyliłem się.

— Gratuluję! — pochwalił go hauptsturmführer. — Pozostaje nam tylko jeszcze jedna formalność. Na

powrót Krebsa w tym stanie rzeczy nie mam zamiaru czekać. Widzę celowość innego rozwiązania.

Oficerowie SD z uwagą spojrzeli na swego szefa.
— Na podstawie udzielonych mi pełnomocnictw — oświadczył urzędowym tonem Szmygin —

deponuję w waszej obecności, jako pełnoprawnych świadków, wszystkie dokumenty przechowywane wbrew
ustalonym przepisom w mieszkaniu majora Krebsa! Co innego podręczne notatki i wyciągi, a co innego
prywatna tajna kancelaria. To jest karygodne!

— Hauptsturmführer, czy jednak nie warto zaczekać na powrót komendanta? — zapytał nieśmiało

leutnant. — Chodzi przecież o wypadek nadzwyczajny...

— Nie, Krebs do nas przyjedzie! — odparł Szmygin. — Proszę przygotować jakąś walizkę, zabieramy

wszystko! Pan jako świadek i zastępca komendanta pojedzie także z nami!

Petersen zawahał się na moment.
— Teraz, w nocy? Po co? Nie mogę opuszczać szkoły...
— Powiedziałem, że chodzi o formalność — przerwał mu zniecierpliwionym głosem Szmygin. —

Pojedziemy do dowódcy batalionu SS w Pessaari. Oddam tam dokumenty na przechowanie do rana. Mimo
wszystko mam większe zaufanie do naszych żołnierzy z SS-Waffen niż do tej zbieraniny w waszej szkole. To
chyba jasne, prawda? A pana przesłucham w charakterze świadka i natychmiast zwolnię. Rano pod ścisłą
eskortą SS udamy się do Rygi z całym bagażem. Proszę być przygotowanym na kolejne wezwanie razem z
majorem Krebsem.

— Jeśli tak, to wolałbym przyjechać osobno — stwierdził uspokojony Petersen. — Domyślam się

bowiem, że po tym, co tutaj panowie ustalili, kariera Krebsa zakończy się raczej niezbyt przyjemnie...

— Nie tylko Krebsa — wtrącił Lessner. — Pan inspektor Campe, jego przyjaciel, także to i owo będzie

musiał powiedzieć.

Pakowanie dokumentów do dwóch walizek nie trwało długo. Przed opuszczeniem mieszkania

komendanta „Lorelei” Szmygin polecił feldweblowi:

— Proszę zadzwonić do dowódcy batalionu, sturmbannführera Hartmanna, i uprzedzić go o naszym

przyjeździe. Niech przygotuje osobny pokój i skrzynię pancerną. Najdalej za pół godziny będziemy u
niego...

Łazarew wszedł do sąsiedniego pokoju i po wykręceniu kilku zer, nie słysząc w ogóle odbioru,

powtórzył głośno polecenie. Potem oddał słuchawkę Szmyginowi, który dokończył rozmowę:

— Tak, za pół godziny — mówił, robiąc pauzy. — Nie, będzie także twój dobry znajomy. Znacie się na

pewno. Co? Tak, jakiś ciepły pokój. Oczywiście, przenocujemy. Na miejscu powiem ci resztę. Heil Hitler!

Była godzina 1.20, gdy sanie zatrzymały się przed bramą „Sonderschule”. Z wartowni wyszedł

obergefreiter Dutschke i zaciekawionym wzrokiem obejrzał pasażerów.

— Zaraz wracam — poinformował go Łazarew. — Odwiozę tylko panów oficerów. Później ty

pojedziesz po leutnanta Petersena do batalionu, ja będę musiał skontrolować posterunki. Otwórz bramę!

Wartownik sprezentował broń, gdy sanie opuszczały teren szkoły. Przez kilka minut panowało

milczenie. Szmygin poczęstował Petersena papierosem, a potem zwrócił się do Łazarewa:

— Znacie może krótszą drogę?
— Owszem. Trzeba dojechać do skrzyżowania przed lasem i dalej na przełaj przez pola. Pokażę ci —

trącił w ramię milczącego żołnierza, który trzymał lejce.

Po kwadransie dotarli do skraju lasu. Konie rwały galopem po wypolerowanej skorupie śniegu.
— Teraz w lewo — podpowiedział leutnant, bacznie obserwując drogę i mijane zagajniki.
— Pan się myli — poprawił go Szmygin. — W prawo i ani słowa więcej!
Petersen odwrócił się gwałtownie i dostrzegł lufę pistoletu wymierzoną prosto w pierś. Z drugiej strony

trzymał go w szachu untersturmführer Zeller. Zrozumiał. Na czoło wystąpiły mu krople potu, pod czaszką
przebiegła przeraźliwie jasna myśl...

*

Zebrali się w komplecie przed ziemianką szefa II wydziału. Partyzanci z zainteresowaniem oglądali

oficerów w czarnych mundurach i roztrzęsionego leutnanta, który z niedowierzaniem wpatrywał się w obce
twarze.

Piatkin podszedł do Łazarewa i długo ściskał jego dłoń.
— W imieniu służby wyrażam wam podziękowanie za wzorowe wykonanie zadania bojowego —

powiedział wzruszonym głosem. — Ojczyzna może być z was dumna! Jeszcze Wiera chce wam osobiście

background image

podziękować...

Dziewczyna nie mogła jednak wymówić słowa. Szeroko otwartymi oczyma spoglądała na swego

chłopca w niemieckim mundurze z dystynkcjami feldwebla.

Partyzanci odeszli, pozostawiając w spokoju młodą parę. Czekała ich ważna praca: nazajutrz miał

wylądować samolot z Wielkiej Ziemi...

background image

KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM

POZIOMO: 1) pseudonim konspiracyjny sekretarza miejskiego komitetu partii, działającego w

podziemiu podczas okupacji hitlerowskiej w Pskowie, 4) starszy towarzysz łotewski współpracujący z
partyzantami radzieckimi w rozszyfrowywaniu działalności hitlerowskiej „Sonderschule” w Pessaari, 7)
odznaczenie, 9) imię tytułowego bohatera polskich komedii filmowych, 10) pancerz, szyszak, tarcza itp., 11)
pewna suma pieniędzy, 12) tłumaczka kapitana Piatkina, do wojny przewodniczka wycieczek turystów
zagranicznych zwiedzających ZSRR, 15) prowizoryczny mostek, 18) miasto w pow. chojnickim, 21)
przyrząd do łączenia dwóch elementów, 24) wydawnictwo o charakterze ilustracyjnym, 26) radiotelegrafista
z „Sonderschule II C - Lorelei”, który przeszedł na stronę partyzantów radzieckich, 27) potwarz, 28) miasto
w RFSRR, wielokrotnie wspominane na stronicach tomiku, 29) machorka, 30) wieczysta dzierżawa.

PIONOWO: 1) posag, 2) objaw życia, puls, 3) krążek lub wałeczek z otworem, 4) roślina drzewiasta, 5)

rodzaj ciastka z kremem, 6) podziałka mapy, 8) miejscowość kilkakrotnie wspominana w tomiku (albo spód,
część naczynia), 13) cios, uderzenie, 14) organ czepny grochu, 16) bywa, że kręci się w oku, 17) ptak
śpiewający, 18) świadome, zaplanowane posunięcie, 19) część walki bokserskiej, 20) pniak z korzeniami,
karcz, 21) porozumienie spiskowców, 22) pułkownik hitlerowski, inspektor Abwehry z Berlina, 23)
pokrywa na zawiasach, 25) ptak albo owad.

„Zwan”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tadeusz Ratkowski Hasło 312
(1886 1981) Tadeusz Kotarbiński Hasło Bądź sobą
12 HASŁO WOJSKA POLSKIEGO 4 tr
wykład 12 pamięć
Figures for chapter 12
Mechanika techniczna(12)
Socjologia wyklad 12 Organizacja i zarzadzanie
CALC1 L 11 12 Differenial Equations
zaaw wyk ad5a 11 12
budzet ue 11 12
zapotrzebowanie ustroju na skladniki odzywcze 12 01 2009 kurs dla pielegniarek (2)
Stomatologia czesc wykl 12
Etyka 12
RI 12 2010 wspolczesne koncepcje

więcej podobnych podstron