10.11.2012
Film „Leśne Doły” w reżyserii Sławomira Kulikowskiego (produkcja:
2011) - zaciekawił mnie swoim tematem – po przeczytaniu krótkiej recenzji
w sieci - i klimatem – po obejrzeniu zwiastuna filmu. Sporo było też zwykłej
ciekawości, jak to się naszym rodzimym kinematografom udał taki rzadko
tu spotykany gatunek, jak thriller (bo horrorem to jednak nie można tego
filmu nazwać). Bo przecież baza do wykorzystania w gatunku była wprost
idealna – oto pozostawiony w spadku dla młodego małżeństwa
zapuszczony dworek, usytuowany z daleka od przysłowiowej cywilizacji, w
maleńkiej wsi, liczącej sobie zaledwie kilkoro mieszkańców. No, i ta tajemnicza historia z przeszłości,
opowiedziana zresztą w pomysłowy i intrygujący sposób – bez jednego słowa, przy wtórze czarno-
białych scen. Tym bardziej, że człowiek ma świadomość nie tak odległej przecież historii, która w tak
bardzo odmienny sposób kształtowała naszą rzeczywistość przed wojną i potem w latach
powojennych. Gdzieś po głowie błąkały mi się obrazki z ziemiańskich dworków, podupadłych w
okresie zaborów; a równocześnie – z dworków znajdujących się onegdaj w posiadaniu właścicieli
niemieckich, które potem musiały poddać się naporowi czerwonoarmistów oraz dziesięcioleciom
komunistycznej władzy. Przebłyskiwały wizje rodowych tajemnic, mezaliansów, historii o ukrytych
skarbach oraz dokonanych zbrodniach. Jednym słowem – zwiastun filmu rozbudzał wyobraźnię i
nadzieję na wieczór bogaty we wrażenia (przynajmniej estetyczne).
Tyle zwiastun. Bo już sam film, niestety, rozczarował. Scenerie przepiękne, ujęcia wewnątrz
dworku – z trzeszczącą pod naporem stóp drewnianą podłogą, unoszącym się w promieniach słońca
kurzem – cieszyły oczy. Ale sam film budził mieszane uczucia. Gdy już wyszła na jaw historia
długowieczności mieszkańców, miało się wrażenie zbyt dużego niedopowiedzenia. Skąd się to wzięło,
dlaczego właśnie tam i właściwie – jakim w ogóle cudem? Osobiście nie znoszę, kiedy kluczowy wątek
jest w książce czy filmie tak bardzo marginalizowany, to zupełnie psuje ostateczny smak dzieła. Inną
sprawą jest zupełny brak napięcia. Tu niby ktoś zaginął, tu kogoś ścigają, komuś grozi
niebezpieczeństwo. Ale nie czuć tego, siedząc przed ekranem. Dobry film grozy to taki, gdy mimo iż
wiemy, że wszystko się skończy dobrze (zazwyczaj), to jednak i tak siedzimy w napięciu, czekając, co
przyniosą kolejne kadry filmu. Tu nie było w ogóle niczego takiego. Nawet gdy główni bohaterowie
barykadowali się w ucieczce przed „tymi złymi” – miało się wrażenie, jakby to wszystko było na niby,
tylko dla zasady. Bo przecież ci dwaj wioskowi policjanci nie mogli budzić w nikim lęku – już prędzej
niesmak i złość za swoją ignorancję i pyszałkowatość… Te same zarzuty powtarzają się w
komentarzach na internetowych forach: pomysł ok., ale: muzyka zabija – aktorstwo kiepskie – brak
napięcia; fabuła nie jest zła, nawet przeciwnie, problem w tym, że aktorzy wraz z reżyserem nie umieli
tego przenieść na kamerę, wciągnąć widza w dreszcz emocji…; Co do gry aktorów – nie będę się
wypowiadać, ponieważ nie jestem krytykiem. Nie była to jednak przysłowiowa gwiazdorska obsada,
więc nie można się nie wiadomo jakiego kunsztu spodziewać. Jednakże nazwanie tego filmu
niepokojącym kinem grozy („Rzeczpospolita”) jest z całą pewnością grubo przesadzone…
Ogólnie - zaprzepaszczono dobry pomysł na interesujący film, takie jest moje skromne
zdanie. Jako optymistka mam jednak nadzieję, ze może posłuży on chociaż przetarciu szlaków w
gatunku. Może ośmieli twórców – szczególnie tych młodych – do ucieczki od mdłych romansideł i
komedii, które nie śmieszą w stronę kina ambitniejszego, choć przecież też skierowanego do
masowego odbiorcy?