1
WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA ...............................................................2
Podziękowania........................................................................................................2
Gość honorowy .......................................................................................................4
Głosowanie..............................................................................................................9
Obuwie z naturalnej skóry.................................................................................13
Do biegu gotowa, start!........................................................................................16
Zaczynam działać .................................................................................................23
Bankiet....................................................................................................................28
Jak zaspokajać potrzeby bytowe .......................................................................32
Telefon bez drutu .................................................................................................38
Najmodniejszy kapelusz w outbacku...............................................................40
Biżuteria .................................................................................................................43
Sos do mięsa ..........................................................................................................44
Żywcem pogrzebana ............................................................................................49
Uzdrawianie ..........................................................................................................51
Totemy ....................................................................................................................57
Ptaki ........................................................................................................................59
Szycie ......................................................................................................................60
Muzykoterapia......................................................................................................62
Poławiaczka snów ................................................................................................64
Miła niespodzianka na kolację..........................................................................67
Mrówki na słodko ................................................................................................69
Wychodzę na prowadzenie.................................................................................73
Składam przysięgę ...............................................................................................78
Epoka snu bez tajemnic.......................................................................................82
Archiwum ..............................................................................................................87
Ostatnie namaszczenie ........................................................................................90
Powierniczka Sekretów.......................................................................................92
Oczyszczająca burza.............................................................................................93
Chrzest....................................................................................................................95
Pożegnanie.............................................................................................................97
Zakończenie, ale czy szczęśliwe? ......................................................................99
2
WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA
Pięćdziesięcioletnia Amerykanka, mająca mgliste wyobrażenia o kulturze
rdzennych mieszkańców Australii, początkowo nie zdaje sobie sprawy, że udając się
jako gość honorowy na zebranie aborygenów w głębi kontynentu wkracza w
odmienną, całkowicie obcą sobie rzeczywistość. Pozbawiona eleganckiego ubrania,
biżuterii i zegarka, tylko w płachcie służącej tubylcom za jedyny strój stawia
pierwszy krok na drodze ku pełni człowieczeństwa... Książka Marlo Morgan jest
zainspirowana australijskimi przeżyciami, ale – jak pisze autorka – opisane w niej
wypadki mogły się wydarzyć „wszędzie tam, gdzie wciąż jeszcze żywe jest
zrozumienie, czym naprawdę powinna być cywilizacja”.
Autorka tej książki, Marlo Morgan, uważa się za przeciętną Amerykankę. Miała
męża, później się rozwiodła, wychowała dzieci i przez cały czas pracując zawodowo.
zdobywała tytuły naukowe. Sądzi jednak, że najważniejszą, prawdziwą wiedzę
uzyskała nie w ciągu lat spędzonych na uniwersytetach i w klinikach, lecz podczas
czteromiesięcznej wędrówki z plemieniem australijskich aborygenów. Wniesione
doświadczenia, które całkowicie zmieniły jej poglądy: na człowieka i cywilizację,
zawarła w tej książce.
Podziękowania
Książka ta nigdy by nie powstała, gdyby nie pomoc dwóch bliskich mi osób,
które wzięły mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła i cierpliwie zachęcały, żebym
odważyła się „wzlecieć” i poszybowała wysoko. Szczególne podziękowania należą
się Jeannette Grimme, która udała się ze mną w tę literacką podróż i wytrwale
towarzyszyła mi do końca, oraz Carri Garrison, która zrozumiała moje wizje i
twórczo je zilustrowała.
Pragnę również podziękować: mojej ciotce Noli, dr. Edwardowi J. Stegmanowi,
Georgii Lewis, Peg Smith, Dorothei Wolcott, Jenny Decker, Janie Hawkins,
Sandfordowi Deanowi, Nancy i Normowi Iloflundom, Hanleyowi Thomasowi,
Dave'owi Aignerowi, pastorom Marilyn i Richardowi Reigerom, Waltowi
Bodine'owi z KCUR, Joann i Michaelowi Chafee z Whistlers Books w Kansas City,
Mo, Mary i Davidowi Dohrmanom
3
Do Czytelnika
Napisałam tę książkę na podstawie faktów, pod wpływem autentycznego
przeżycia. Nie robiłam jednak żadnych notatek, gdyż – jak sami zobaczycie – nie
miałam do tego warunków. Pozwoliłam sobie usunąć niektóre szczegóły, by
uszanować wolę przyjaciół, którzy nie chcą być rozpoznani, a także by uchronić
bohaterów tej książki – małe plemię aborygenów – przed jakimikolwiek sankcjami.
Zamieściłam tu niezbędne informacje historyczne, chcąc oszczędzić czytelnikom
trudu szukania ich po bibliotekach. Możecie też sobie darować podróż do Australii:
warunki, w jakich dziś żyją aborygeni, można równie dobrze zaobserwować w
każdym amerykańskim mieście. Dla ludzi o czarnej skórze są wydzielone dzielnice.
Ponad połowa z nich nie pracuje, utrzymuje się jedynie z zasiłku dla bezrobotnych.
Ci, którzy mają pracę, wykonują tylko podrzędne, służebne czynności. Odebrano im
też ich narodową kulturę.
Staram się oszczędzić Wam wiele wysiłku, ale nie tego, byście wysłuchali
mojego przestania.
W Ameryce, Afryce i Australii dąży się ostatnio do poprawienia stosunków
między ludźmi różnych ras. Ale gdzieś głęboko, w sercu outbacku
1
, żyje niewielka
grupa ludzi, których nie obchodzi rasizm, ważny jest tylko człowiek i jego
środowisko. Życie ich odmierza wciąż ten sam, odwieczny, powolny rytm.
Wsłuchajcie się w ten rytm! Pomoże Wam lepiej zrozumieć ludzi i człowieczeństwo.
Wydając tę książkę na własny koszt, miałam jak najlepsze intencje. Mimo to
wzbudziła ona pewne kontrowersje. Sąd Najwyższy, będący najbardziej
autorytatywną instytucją prawną w Australii, odrzucił pojęcie: „ziemi niczyjej”.
Zgodnie z nim fałszywie utrzymywano, że gdy brytyjscy koloniści przybyli na ten
kontynent w 1788 roku, nie było tam żadnej cywilizacji. To nieprawdziwe założenie
stanowiło podstawę prawną do wywłaszczenia aborygenów z ich ziemi. Choć akcję
tę uważa się obecnie za największą hańbę w historii Australii, dzisiejsza sytuacja
prawna aborygenów nie jest jeszcze do końca uporządkowana.
Przesłanie do odmieńców, które Wam przekazuję, ma swój własny rodowód:
nie pochodzi ode mnie, ja tylko pośredniczę w zapoznaniu Was z jego treścią. Siły,
które chciały zdławić i uciszyć ten apel, same nadały mu rozgłos.
Czytelnicy tej książki mogą dojść do różnych wniosków. Niektórzy być może,
odniosą wrażenie, że człowiek, którego nazywam tu „tłumaczem”, nie przestrzegał
obowiązujących w jego kraju norm prawnych i zarządzeń władz dotyczących
spisów ludności, płacenia podatków, użytkowania ziemi, eksploatacji górniczej itp.
Jest również możliwe, że pomagał swoim współplemieńcom, by i oni nie
podporządkowywali się tym wymogom.
Zwrócono się do mnie, żebym ujawniła, kim jest ten człowiek i zaprowadziła
pewnych ludzi na pustynię tym samym szlakiem, który wraz z plemieniem
przebyłam. Odmówiłam.
1
Australijski outback to jałowa, pustynna ziemia, dziki teren bez granic, pustkowie, na którym
spotyka się tylko nieliczne, pokryte kurzem osady i pastwiska.
4
Można by mi więc zarzucić, że sama jestem winna, bo pomagam tubylcom
obchodzić prawo lub przyjąć, że skoro nie ujawniłam nazwy owego plemienia, to
być może ono wcale nie istnieje. Sugerowano, że tego, co opisuję, nie należy odnosić
do wszystkich ludzi tradycyjnie uważanych za australijskich aborygenów, lecz tylko
do jednego plemienia.
Oto moja odpowiedź:
Są ludzie, którzy pragną być wyłącznie zabawiani. Więc jeśli Ty, Czytelniku, do
takich ludzi należysz, to proszę, przeczytaj tę historię, baw się dobrze, a potem
odejdź od niej, tak jak się wychodzi z teatru po zakończeniu dobrego
przedstawienia. Dla Ciebie będzie to jedynie czysta fikcja i mam nadzieję, że się nie
rozczarujesz i książka ta okaże się warta wydanych na nią pieniędzy.
Gdy jednak tak się zdarzy, że przesłanie dotrze do Ciebie i usłyszysz jego
donośny i mocny głos; wówczas to, o czym piszę, wzruszy Cię do głębi, poruszy
Twoje trzewia i duszę, przejmie Cię do szpiku kości. Przecież mogło się i tak
zdarzyć, że zamiast mnie – Ciebie powołano by do tej wędrówki... Wierz mi, że
nieraz żałowałam, iż tak nie jest.
Wszyscy mamy jakieś doświadczenia związane z outbackami we własnych
krajach. Mnie akurat zdarzyło się zdobyć je w autentycznej australijskiej scenerii.
Zrobiłam tylko to, co każdy zrobiłby na moim miejscu boso czy w bucikach...
Chciałabym, aby los ludzi, o których piszę, poruszył Wasze serca. Choć piszę po
angielsku, wierzę, że prawda zawarta w moich słowach jest uniwersalna.
Jeżeli rozsmakujecie się w tym przesłaniu, delektujcie się tym, co Wam
odpowiada, a resztę odrzućcie. Przecież takie jest prawo natury.
POSŁANKA PLEMIENIA LUDZI PRAWDZIWYCH
Ta książka jest literacką fikcją. Do jej napisania zainspirowały mnie przeżycia w
Australii, ale podobnych wrażeń mógłby mi też dostarczyć pobyt w Afryce czy w
Ameryce Południowej: wszędzie, tam, gdzie wciąż jeszcze żywe jest zrozumienie,
czym naprawdę powinna być cywilizacja. Bardzo bym chciała, by czytelnicy
wyciągnęli własne wnioski z mojej opowieści. – M.M.
Gość honorowy
Nie miałam żadnego przeczucia. Nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie
ostrzec. Ale sprawy już się toczyły... Daleko stąd pewni ludzie już na mnie czekali.
Bagaż, który rozpakowałam przed godziną, jutro oznakują „nie odebrany” i całe
miesiące pozostanie w przechowalni. A ja stanę się po prostu jeszcze jedną
Amerykanką, która zaginęła w obcym kraju.
Był upalny październikowy poranek. Stałam przed pięciogwiazdkowym
australijskim hotelem i patrząc w dół podjazdu, wypatrywałam przewodnika, który
miał mnie stąd zabrać.
Niczego złego nie przeczuwałam. Przeciwnie! Moje serce dosłownie śpiewało z
radości. Świetnie się czułam, byłam podniecona, zadowolona z sukcesu i
przygotowana na przeżycie czegoś wielkiego. To miał być mój dzień...
5
Otwarty jeep wjechał na półkolisty podjazd. Pamiętam, że usłyszałam syk opon
na rozgrzanym asfalcie, gdy cienki strumień wody przeleciał nad obrzeżem, jakie
tworzyły rabaty jaskrawoczerwonych kwiatów kuklika i wylądował na
rdzewiejącym metalu.
Samochód się zatrzymał, a jego kierowca, aborygen, wyglądający najwyżej na
trzydzieści lat, spojrzał w moją stronę.
– Proszę podejść! – zawołał i zrobił odpowiedni ruch ręką. Polecono mu, żeby
przywiózł jasnowłosą Amerykankę, ja zaś wiedziałam, że ma mnie zabrać na
plemienne zebranie aborygenów. Poczuliśmy jakąś duchową bliskość, zwłaszcza że
stojący przed hotelem australijski portier w liberii szacował nas krytycznym
wzrokiem, a w jego niebieskich oczach malowała się wyraźna dezaprobata.
Zanim stoczyłam ciężką batalię, chcąc dostać się do wnętrza terenowego
pojazdu w pantoflach na wysokich obcasach, już wiedziałam, że się nieodpowiednio
ubrałam. Niepotrzebnie siliłam się na elegancję...
Młody kierowca, siedzący – zgodnie z australijskim zwyczajem – z mojej prawej
strony, miał na sobie szorty, nieświeży podkoszulek i tenisówki na bosych nogach.
Myślałam, że organizatorzy zebrania postarają się o normalne auto, może nawet o
Holdena – dumę australijskiego przemysłu samochodowego. Nie przypuszczałam,
że to będzie otwarty na przestrzał jeep. Uważałam, że powinnam być raczej za
bardzo niż za mało elegancka na tym zebraniu. Przecież to miał być bankiet na moją
cześć i spodziewałam się, że otrzymam odznaczenie.
Przedstawiłam się kierowcy, ale on tylko skinął głową i zachowywał się tak,
jakby miał całkowitą pewność, że jestem właściwą osobą. Przejeżdżaliśmy ulicami
portowego miasta, mijaliśmy rzędy domów z werandami od frontu, bary mleczne,
bistra i parki z wyasfaltowanymi alejami.
Musiałam złapać się za klamkę u drzwi samochodu, gdy nasz jeep ostro wjechał
na rondo, z którego drogi rozchodziły się w sześciu kierunkach. Opuściliśmy miasto
i skierowaliśmy się w inną stronę, bo zauważyłam, że słońce mam teraz z tyłu.
Czułam, że robi mi się za gorąco w kostiumie. Był nowy, dopiero co go kupiłam.
Miał kolor dojrzałej brzoskwini i nosiłam do niego jedwabną bluzkę, doskonale
dopasowaną odcieniem.
Sądziłam, że budynek, w którym miało się odbyć zebranie, będzie usytuowany
gdzieś na peryferiach miasta, ale się myliłam. Wjechaliśmy na szosę biegnącą
równolegle do brzegu morza. Zrozumiałam, że spotkamy się poza miastem, dalej od
hotelu, niż myślałam. Zdjęłam żakiet. Wyrzucałam sobie w duchu, że byłam tak
głupia, iż nie wypytałam organizatorów o szczegóły zebrania. Dobrze chociaż, że
miałam w torebce szczotkę, by móc poprawić fryzurę, kunsztownie upiętą z długich
do ramion włosów, utlenionych na blond.
Samym zaproszeniem nie byłam zaskoczona. Niemniej od momentu, gdy
odebrałam pierwszy telefon w tej sprawie, nie mogłam się pozbyć ciekawości, jak to
się wszystko odbędzie.
Sukces pewnej, podjętej przeze mnie inicjatywy społecznej sprawił, że już
wcześniej otrzymałam wiele dowodów uznania od tutejszych obywateli. Od kilku
lat zajmowałam się w Australii dorosłymi półkrwi aborygenami, którzy mieszkali w
miastach, pogrążali się w apatię i wykazywali skłonności samobójcze. Dzięki
6
prowadzonej przeze mnie akcji udało mi się obudzić w nich chęć do życia, wskazać
im cel istnienia i doprowadzić do poprawy ich sytuacji materialnej. Dziwiłam się, że
zaprosiło mnie plemię żyjące na drugim końcu kontynentu, o jakieś trzy tysiące
kilometrów od Sydney. Niewiele wiedziałam wtedy o australijskich aborygenach.
Nie orientowałam się, czy są jednym, zwartym etnicznie narodem, czy też podobnie
jak rdzenni mieszkańcy Ameryki – Indianie – są zróżnicowani i mówią odmiennymi
językami.
Zastanawiałam się, jaki prezent dostanę od organizatorów. Czy jeszcze jedną
drewnianą, rzeźbioną plakietkę, którą trzeba będzie odesłać na przechowanie do
Kansas City, czy może tylko bukiet kwiatów. Nie! – pomyślałam. Któż by dawał
kwiaty, gdy na dworze panuje czterdziestostopniowy upał? Byłoby mi zresztą
nieporęcznie zabierać je ze sobą w drogę powrotną.
Kierowca przyjechał punktualnie o dwunastej w południe, tak jak było
umówione. Sądziłam więc, że zebranie będzie połączone z obiadem i byłam
ciekawa, co też rada tubylców przygotuje na tę ucztę. Miałam nadzieję, że nie będą
to tradycyjne australijskie dania, jakie serwuje się w restauracjach, ale raczej bufet
zastawiony kolorowymi półmiskami i salaterkami i że będę mogła po raz pierwszy
w życiu spróbować potraw aborygenów. Spodziewałam się, że to będzie cudowna i
jedyna w swoim rodzaju okazja, godny zapamiętania dzień.
W torebce, którą nabyłam specjalnie na dzisiejszą uroczystość, miałam kamerę
35 mm i magnetofon. Co prawda organizatorzy nie zapowiadali, że w sali będą
mikrofony czy reflektory, ani też nie wspominali, że miałabym wygłosić mowę, ale
przygotowałam ją sobie na wszelki wypadek. Uważam za swoją wielką zaletę, że
potrafię myśleć z wyprzedzeniem. No cóż, mając pięćdziesiąt lat przeżyłam
wystarczająco dużo niepowodzeń i rozczarowań, aby zrozumieć, że z każdej sytuacji
trzeba umieć znaleźć jakieś wyjście. Przyjaciele doceniali te moje umiejętności i
nieraz słyszałam, jak mówili: „Ona zawsze ma w zanadrzu jeszcze jedno wyjście”.
Minął nas, jadąc w przeciwnym kierunku, długi drogowy pociąg. Tak w
Australii nazywają konwój ciężarówek z przyczepami. Wjechał na środek szosy,
emitując potężne fale gorąca. Ocknęłam się z zadumy, gdy kierowca gwałtownie
szarpnął kierownicą i zjechał z szosy na wyboistą, pełną kurzu drogę. Wzniecił przy
tym chmurę czerwonego pyłu, która odtąd ciągnęła się za nami całymi kilometrami.
W pewnej chwili zorientowałam się, że dwie dobrze wyjeżdżone, głębokie koleiny,
które widziałam przed samochodem, gdzieś zniknęły i że nie jedziemy już drogą, ale
piaszczystą pustynią, posuwając się zygzakiem między krzakami i przeskakując
wyboje. Kilkakrotnie próbowałam nawiązać rozmowę z kierowcą, ale uniemożliwiał
to hałas silnika, chrzęst karoserii i nieustanne ocieranie się podwozia o nierówny
grunt. Poza tym przez cały czas rzucało mną to do góry, to w dół, tak że musiałam
dobrze zaciskać szczęki, aby zapobiec przygryzieniu języka. I najwyraźniej kierowca
też nie miał zamiaru otwierać ust.
Głowa kolebała mi się na wszystkie strony, jakbym była szmacianą lalką. Robiło
mi się coraz goręcej. Czułam, że rajstopy roztapiają się na nogach, ale nie
odważyłam się zdjąć bucików. Bałam się, że mogłyby mi wypaść z ręki i utonąć w
kurzu, pokrywającym tę szeroką równinę koloru miedzi, która otaczała nas dokoła,
jak sięgnąć wzrokiem. O tym, by kierowca zatrzymał się choć na chwilę, nie mogło
być mowy.
7
Za każdym razem, gdy moje przeciwsłoneczne okulary zachodziły mgłą,
wycierałam je rąbkiem halki. I ten niewielki ruch ramion powodował, że zalewała
mnie rzeka potu. Czułam, że makijaż się rozpuszcza, a róż nałożony na policzki
spływa czerwonymi strużkami po szyi. Będę stanowczo nalegała – pomyślałam –
żeby mi dali co najmniej dwadzieścia minut, abym mogła doprowadzić się do
porządku przed występem.
Po czterech godzinach jazdy zatrzymaliśmy się przed jakąś ruderą z falistej
blachy, przed którą paliło się małe, dymiące ognisko. Dwie kobiety, aborygenki,
wstały, gdyśmy się zbliżyli. Były w średnim wieku, niskie; skąpo ubrane; przywitały
mnie. ciepłym uśmiechem. Jedna z nich nosiła na głowie przepaskę, spod której
bezładnie wymykały się gęste, kręcone, czarne włosy. Obie robiły wrażenie
szczupłych, ale mocno zbudowanych. Miały okrągłe, pełne twarze i bystre brązowe
oczy. Gdy wysiadałam z jeepa, usłyszałam od kierowcy:
– Chcę pani powiedzieć, że jestem tu jedyną osobą mówiącą po angielsku. Będę
pani tłumaczem i proszę, by mnie pani uważała za swojego przyjaciela.
Ładna historia – pomyślałam. Wydałam siedemset dolarów na przelot
samolotem. Wykosztowałam się na pokój w hotelu i zakup nowych strojów, a teraz
okazuje się, że owi rdzenni Australijczycy, którym miałam być przedstawiona, nie
tylko nie mówią po angielsku, ale też na pewno nie znają się na tym, co modne.
Ha, trudno... – powiedziałam sobie. Skoro już tu jestem, muszę postarać się
jakoś do nich dopasować. W głębi duszy miałam jednak wątpliwości, czy mi się to
uda.
Aborygenki wydawały dziwne, nieartykułowane dźwięki, które w moim
pojęciu nie układały się w zdania, ale przypominały pojedyncze słowa. Mój tłumacz
przekazał mi, co powiedziały. Wyjaśnił, że aby otrzymać pozwolenie na wzięcie
udziału w zebraniu, muszę się najpierw oczyścić. Nie bardzo wiedziałam, co ma na
myśli. Co prawda miałam na sobie pokłady kurzu i byłam spocona po podróży, ale
chyba nie o to chodziło. Wręczył mi kawałek materiału. Gdy go rozwinęłam,
stwierdziłam, że jest to coś w rodzaju opończy. Powiedział mi, że muszę zdjąć
wszystko, co mam na sobie i owinąć się tą płachtą.
– Co? – spytałam, nie wierząc własnym uszom. Czy pan to mówi serio?
Poważnym głosem powtórzył instrukcje. Rozejrzałam się, czy jest tu jakieś
miejsce, w którym mogłabym się przebrać, ale niczego takiego nie zobaczyłam. Co
mogłam robić? Przebyłam taki kawał drogi i zniosłam takie niewygody, że nie było
sensu teraz rezygnować. Młody człowiek się oddalił.
O co mi właściwie chodzi? – spytałam samą siebie. Na pewno będzie mi w tym
chłodniej niż w kostiumie. A więc tak dyskretnie, jak tylko to było możliwe, zdjęłam
swoje nowe, choć pobrudzone rzeczy i złożyłam je porządnie w kostkę. Następnie
umieściłam je na dużym, stojącym obok kamieniu, na którym jeszcze przed chwilą
siedziały czekające na mnie kobiety. Włożyłam na siebie ofiarowaną mi tubylczą
płachtę o nieokreślonej barwie; muszę powiedzieć, że głupio się w niej poczułam. W
dodatku przez cały czas myślałam z żalem o tym, ile pieniędzy niepotrzebnie
zainwestowałam w nowe stroje, by zrobić dobre wrażenie.
8
Po chwili wrócił mój tłumacz. On też się przebrał. Stał przede mną prawie nagi,
przepasany tylko kawałkiem materiału, udrapowanym na biodrach na kształt
kąpielowych slipów. Podobnie jak aborygeńskie kobiety był bosy.
Wydał mi dalsze polecenia. Okazało się, że mam zdjąć z siebie wszystko: buciki,
rajstopy, bieliznę, całą biżuterię, nawet wsuwki przytrzymujące włosy. Ciekawość,
jaką do tej pory odczuwałam, ustąpiła miejsca coraz bardziej przejmującemu lękowi.
Mimo to postąpiłam, jak kazał.
Pamiętam, że wsunęłam biżuterię do noska jednego z bucików. Zrobiłam też
coś, co każda kobieta, choć nikt jej tego nie uczył, robi odruchowo: rozbierając się
włożyłam bieliznę głęboko w środek paczki z ubraniem.
Do ogniska dorzucono świeżych zielonych gałązek i ze słabo dymiących węgli
podniósł się słup gęstego, szarego dymu. Kobieta nosząca na głowie opaskę wzięła
do ręki coś, co przypominało skrzydło wielkiego czarnego jastrzębia, rozłożyła je jak
wachlarz i trzepała nim przede mną, wachlując mnie od stóp do głów. Dym wirował
i dusił mnie tak, że z trudem oddychałam. Potem aborygenka zrobiła kolisty ruch
wskazującym palcem. Zrozumiałam, że chce, abym się odwróciła. Wtedy ten sam
rytuał dymny powtórzyła od strony moich pleców.
Na tym ceremonię zakończono. Powiedziano mi, że zostałam już oczyszczona i
mam teraz prawo wejść do blaszanego baraku. Gdy tam szłam wraz ze swym
brązowym towarzyszem, zobaczyłam, że kobieta w opasce na włosach podniosła
stertę moich rzeczy i trzymała je nad ogniem. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się, a
kiedy nasze oczy się spotkały, wypuściła moje skarby z rąk. Wszystko, co
posiadałam, znalazło się w płomieniach.
Serce we mnie zamarło i na moment oniemiałam. Nie wiem, dlaczego nie
krzyczałam, nie protestowałam ani nie pobiegłam, żeby natychmiast wszystko
odebrać. Nie zrobiłam tego. Ucieszyłam się tylko, że bilet lotniczy został w hotelu i
że miałam tam jeszcze inne ubrania. W odpowiedniej chwili na pewno uda mi się
chyłkiem przemknąć w tym stroju przez hotelowy hol. Nic to – pomyślałam sobie.
Przecież umiem się łatwo adaptować. Nie będę się bez sensu zamartwiała z powodu
utraty ciuchów i biżuterii, bo gotowa jestem nabawić się wrzodów żołądka.
Zanotowałam sobie jednak w pamięci, żeby potem, gdy ogień wygaśnie, wygrzebać
z popiołu jeden z pierścionków. Byłam przekonana, że zdążę to zrobić, zanim
ruszymy w powrotną drogę do miasta.
Stało się jednak inaczej.
Dopiero później, gdy cofnęłam się myślą do tych wydarzeń, zrozumiałam, co
miało symbolizować zdjęcie z siebie cennej i – jak wówczas sądziłam – niezbędnie
mi potrzebnej biżuterii. Pojęłam też, że dla tych ludzi z antypodów czas nie miał nic
wspólnego z godzinami, jakie wskazywał złoty zegarek z brylantami, który oddałam
ziemi na zawsze. Sporo czasu upłynęło, zanim sobie uświadomiłam, że uwolnienie
się od przywiązania do przedmiotów i do pewnych wierzeń było tym nieodzownym
krokiem, który musiałam zrobić, by przybliżyć się do prawdziwego
człowieczeństwa.
9
Głosowanie
Weszliśmy do zadaszonego szałasu osłoniętego z trzech stron. Czwartej ściany
nie było, wobec czego drzwi i okna również na nic by się zdały. Nie wiem, czy
postawiono go, by chronił od słońca, czy też miał służyć jako zagroda dla owiec.
Pośrodku szałasu paliło się okolone kamieniami ognisko, na skutek czego
temperatura była tu znacznie wyższa niż na zewnątrz. Brakowało podłogi, a także
najpotrzebniejszych przedmiotów, takich jak krzesła, nie mówiąc już o wentylatorze,
bo elektryczności oczywiście nie było.
Ta sklecona z falistej blachy konstrukcja ledwo się trzymała – i tylko dzięki
temu, że podpierały ją zużyte i gnijące belki. Choć przez ostatnie cztery godziny
przebywałam w jasnym blasku słońca, moje oczy stosunkowo szybko przywykły do
panującego tu mroku i snującego się wokół dymu.
W szałasie przebywało sześćdziesięcioro dwoje dorosłych aborygenów. Jedni
stali, inni siedzieli na piasku. Mężczyźni nosili na głowach kolorowe, ozdobne
opaski. Na górnej części ramion oraz do kostek nóg mieli przymocowane pióra.
Biodra osłaniali przepaską, taką samą, jaką nosił mój tłumacz. On jeden nie był
umalowany; wszyscy pozostali mieli czerwone, żółte i białe wzory na twarzach oraz
wzdłuż ramion i nóg. Czasem były to tylko kropki i paski, ale zdarzały się bardziej
wyszukane rysunki. Niektóre wyobrażały jaszczurki i te z reguły ozdabiały ramiona,
natomiast węże, kangury i ptaki pojawiały się na nogach i plecach.
Kobiety wyglądały mniej uroczyście. Były mniej więcej mego wzrostu, ja zaś
mierzę metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów. Nie były młode, ale ich śmietankowo
czekoladowa skóra wydawała się gładka i zdrowa. Nie widziałam ani jednej z
długimi włosami. Ich czarne, kręcone włosy były przeważnie przycięte krótko, przy
skórze. Te zaś, które nosiły je nieco dłuższe, przytrzymywały fryzurę wąską opaską
dokoła głowy.
Zwróciłam uwagę na pewną bardzo już leciwą, siwowłosą kobietę, która stała
blisko wejścia. Na szyi i wokół kostek u nóg miała ręcznie malowane girlandy z
kwiatów, wykonane z niewątpliwym artyzmem. Takie szczegóły, jak płatki czy
pręciki, widoczne w środku każdego kwiatu, były oddane z ogromną precyzją.
Kobiety okrywały się albo dwoma kawałkami materiału, albo płachtą podobną
do mojej. Nie dostrzegłam niemowląt ani małych dzieci, tylko jednego
kilkunastoletniego chłopca. Najbardziej wyszukanie ubrany był mężczyzna o
czarnych, posrebrzonych siwizną włosach; nie mogłam od niego oderwać oczu.
Nosił przystrzyżoną brodę, która podkreślała siłę i godność, emanujące z twarzy. Na
głowie miał zadziwiająco bogate przybranie z niebieskich, żółtych i czerwonych
papuzich piór. Podobnie jak jego współplemieńcy ozdobił piórami ramiona i kostki
u nóg. Kilka przedmiotów przytroczył do pasa. Na piersi nosił okrągły medalion
wykonany jakimś przemyślnym sposobem z kamieni i ziaren. U niektórych kobiet
zauważyłam podobne naszyjniki, tyle że mniejsze. Obdarzył mnie uśmiechem i
wyciągnął w moją stronę obie ręce. Kiedy patrzyłam w jego czarne, aksamitne oczy,
owładnęło mną uczucie spokoju i bezpieczeństwa.
To była najbardziej łagodna twarz, jaką kiedykolwiek widziałam. Ogarnęły
mnie sprzeczne uczucia. Te malowane twarze, ci mężczyźni otaczający nas i
10
ściskający w ręku dzidy ostre jak brzytwy – wszystko to potęgowało we mnie
uczucie strachu.
A przecież każdy z tych groźnych wojowników miał przyjacielski wyraz
twarzy, a atmosfera spotkania tchnęła spokojem i serdecznością. W końcu udało mi
się opanować emocje i z pobłażliwością ocenić własną głupotę. Scena rozgrywająca
się przed moimi oczami nie miała bowiem w sobie nic z tego, czego się
spodziewałam, zanim tu przybyłam. Nigdy nie przypuszczałam, że znajdę się w
atmosferze grozy, wywołanej przez tak wiele niewątpliwie łagodnych ludzi. Co za
szkoda – pomyślałam z żalem, że mój aparat fotograficzny spłonął w ogniu przed
szałasem. Jakie wspaniałe fotografie mogłabym wkleić do albumu lub jakie
interesujące slajdy pokazywać zachwyconemu audytorium: rodzinie i przyjaciołom.
Widocznie trudno mi było odżałować stracone w ogniu rzeczy, bo myślami
wciąż do nich wracałam. Starałam się przypomnieć sobie dokładnie, co spłonęło... Z
drżeniem serca uzmysłowiłam sobie, że było tam międzynarodowe prawo jazdy,
pomarańczowe australijskie banknoty i studolarowy zaskórniak, który przez wiele
lat trzymałam w sekretnym przedziale portfela. Ten pamiątkowy banknot pochodził
z czasów mojej młodości, był jednym z pierwszych, jakie zarobiłam w telefonicznej
firmie, gdzie stawiałam początkowe samodzielne kroki. Przepadła także tubka mojej
ulubionej pomadki do ust w kremie, jakiej w Australii nie sposób kupić. Brylantowy
zegarek i pierścionek, który dostałam od cioci Noli na osiemnaste urodziny – też
stały się łupem ognia.
Od tych denerwujących rozważań oderwał mnie tłumacz, który formalnie
przedstawił mnie plemieniu. Przy tej okazji dowiedziałam się, że na imię ma Ooota.
Wymawiał je, przeciągając dźwięk Ooo, jakby tam były co najmniej trzy „o”, a
potem gwałtownie urywał, kończąc raptownym i krótkim „ta”.
Wkrótce się zorientowałam, że przyjaznego mi mężczyznę o niewiarygodnie
łagodnych oczach aborygeni uważali za najważniejszego członka plemiennej
starszyzny. Nie był najstarszym mężczyzną w grupie, ale według naszych pojęć jej
przywódcą.
Nieoczekiwanie któraś z kobiet zaczęła poruszać trzymanymi w ręku
drewienkami, uderzając jednym o drugie. Po chwili przyłączyły się do niej inne.
Mężczyźni dzierżący w rękach dzidy stukali wysokimi drzewcami o piasek, inni
klaskali w dłonie. Kilku mężczyzn siedziało w odległym kącie i bądź to otwartą
dłonią, bądź też palcami uderzali w coś, co przypominało prymitywne bębny
pokryte surową skórą.
Ruchem ręki poproszono mnie, bym usiadła na piasku. Rozpoczęła się
uroczysta ceremonia, zwana corroboree. Gdy jedna pieśń się kończyła, natychmiast
intonowano następną. Początkowo nie zauważyłam, że niektórzy z obecnych noszą
na kostkach bransolety z grubych strąków. Teraz, gdy zaczęli potrząsać nimi w
tańcu, zamknięte w nich suszone ziarna wspaniale grzechotały, stając się najbardziej
dominującym dźwiękowo akcentem uroczystości. Tancerki i tancerze występowali
solo i w grupach. Czasem tańczyli sami mężczyźni, innym razem przyłączały się do
nich kobiety. Taniec obrazował ich plemienną historię, z którą chcieli mnie w ten
sposób zapoznać.
Po jakimś czasie tempo muzyki osłabło, tancerze poruszali się coraz wolniej,
wreszcie przestali tańczyć. Słychać było jedynie regularne dźwięki bębnów, które
11
wydawały mi się zsynchronizowane z biciem mego serca. Cisi już i spokojni
aborygeni patrzyli w stronę przywódcy, on zaś wstał, skierował się w moją stronę i
uśmiechając się stanął przede mną. Owładnęło mną nieopisane poczucie wspólnoty.
Intuicyjnie czułam, że jesteśmy starymi przyjaciółmi, choć oczywiście fakty
świadczyły o czymś innym. Domyślałam się, że to obecności wodza zawdzięczam te
wszystkie miłe doznania. Miałam wrażenie, że to on sprawia, iż zostałam przez
plemię zaakceptowana. W pewnej chwili wódz zdjął przytroczony do pasa długi
pojemnik, zrobiony ze skóry dziobaka, potrząsnął nim i uniósł wysoko. Potem go
otworzył i zawartość wyrzucił na ziemię. Wszystko, co tam było – kamyki, kości,
zęby, pióra i skórzane krążki – leżało teraz rozrzucone wokół mnie. Kilkoro
członków plemienia zajęło się oznaczaniem na ziemi miejsc, gdzie poszczególne
przedmioty upadły. Posługiwali się przy tym palcami nóg z równą zręcznością co
palcami rąk. Potem skrzętnie pozbierali wszystkie przedmioty, włożyli je z
powrotem do pojemnika i oddali go wodzowi, ten zaś przekazał go mnie. Zanim to
uczynił, powiedział coś swoim współplemieńcom, co zapewne również do mnie się
odnosiło.
Od razu, przypomniało mi się kasyno w Las Vegas. Bez wahania podniosłam
pojemnik do góry, potrząsnęłam nim i powtórzyłam całą tę zabawę z wyrzucaniem
zawartości na ziemię: oczywiście nie ode mnie zależało, gdzie który przedmiot
wyląduje... Potem dwaj mężczyźni opuścili się na kolana i posuwając się na
czworakach mierzyli, jak daleko od zaznaczonych poprzednio miejsc padły
przedmioty, które rzuciłam. Stopami oznaczali odległości. Zauważyłam, że
aborygeni, którzy obserwowali tę scenę, wymieniali między sobą jakieś uwagi, ale
Ooota mi tego nie przetłumaczył. Tego popołudnia przeprowadzili ze mną jeszcze
kilka innych testów. Największe wrażenie zrobiła na mnie próba z obieraniem
owocu; był on jasnozielony, kształtem przypominał gruszkę, ale miał skórę grubą
jak banan. Kazano mi go potrzymać i pobłogosławić. Nie wiedziałam, co dokładnie
mieli na myśli, ale pomodliłam się w duchu, prosząc Boga o błogosławieństwo dla
tego pokarmu. Następnie zwróciłam owoc wodzowi, a on wziął do ręki nóż, odciął
czubek owocu i zaczął go obierać. Skórka nie opadła jak skórka banana, ale skręciła
się spiralnie dokoła owocu. Gdy to się stało, twarze obecnych zwróciły się w moją
stronę. Czułam się trochę nieswojo, mając przed sobą sto dwadzieścia czworo
czarnych, wpatrzonych we mnie oczu. Potem unisono, jakby to przedtem
przećwiczyli, wszyscy wykrzyknęli: Ach! I taki okrzyk się powtarzał za każdym
obrotem noża. Nie wiedziałam, czy to „ach!” jest dobrym, czy złym znakiem, ale
instynktownie wyczułam, że obierzyna skręciła się w jakiś nadzwyczajny, inny niż
zwykle sposób i że zdałam ten egzamin, choć nie rozumiałam, co próba miała
oznaczać.
Po chwili podeszła do mnie młoda kobieta trzymająca talerz pełen kamyków.
Był to pewnie kawałek tektury, a nie talerz, ale założono go kamykami tak wysoko,
że nie widziałam pojemnika. Ooota popatrzył na mnie z poważną miną i powiedział:
– Wybierz kamyk i wybierz go mądrze, bo będzie miał moc uratowania ci życia.
Od razu dostałam gęsiej skórki ze strachu, choć jednocześnie czułam, że ręce i
stopy mam gorące, spocone i wszystko się we mnie skręca ze zdenerwowania. No bo
co to mogło znaczyć, że kamyk ma moc uratowania mi życia?
12
Spojrzałam na kamyki: wydały mi się jednakowe, żaden nie wyróżniał się
niczym specjalnym. Były to po prostu szaro czerwone kamyki wielkości niewielkiej
monety. Wybrałam jeden z leżących na wierzchu i podniosłam do góry. Otaczające
mnie twarze rozjaśniły się uśmiechem, wyrażając aprobatę, a ja nie wiedziałam, co
mam z nim dalej robić. Nie miałam kieszeni, do której mogłabym go włożyć. Po
chwili namysłu umieściłam go w rowku między piersiami, pod okrywającą mnie
tkaniną. To było jedyne miejsce, gdzie mogłam kamyk ukryć. Szybko o nim
zapomniałam, a on bezpiecznie spoczywał w schowku stworzonym przez naturę.
Niedługo potem aborygeni zagasili ogień, rozmontowali bębny, zgarnęli swój
skromny dobytek i zaczęli szykować się do wyjścia na pustynię. Ich brązowe, prawie
nagie torsy błyszczały w słońcu, gdy ustawili się w szyku, gotowi do wymarszu. Nie
miałam wątpliwości, że zebranie już się skończyło; obiadu nie było i nie dostałam
żadnego odznaczenia. Ooota opuścił szopę ostatni; uszedł zaledwie parę metrów i
zawrócił.
– Proszę pójść z nami – powiedział do mnie. – My już stąd odchodzimy.
– Chętnie – odparłam – ale dokąd mam się z wami udać?
– Na wędrówkę w poprzek Australii.
– Wspaniale! A ile to nam zajmie czasu?
– Nie wiem dokładnie. Ale na pewno trzy pełne obroty księżyca.
– Chce pan powiedzieć, że będziemy ponad trzy miesiące w drodze?
– Tak, mniej więcej tyle.
Westchnęłam głęboko, a ponieważ Ooota stał dość daleko ode mnie, podeszłam
bliżej.
– Pańska propozycja brzmi bardzo zachęcająco zapewniłam. – To byłaby
wspaniała przygoda... Ale niestety nie mogę wam dzisiaj towarzyszyć. Tak się
składa, że ten termin zupełnie mi nie odpowiada. Mam różne zobowiązania: muszę
uregulować czynsz i opłacić świadczenia. W tej chwili nie jestem przygotowana na
tego rodzaju eskapadę. Potrzebuję czasu, by pozałatwiać swoje sprawy, zanim będę
mogła wybrać się na wycieczkę czy kemping. Pan tego może nie rozumie, ale ja nie
jestem Australijką. Jestem Amerykanką, a my nie możemy udać się do obcego kraju i
po prostu w nim zniknąć. Wasze władze imigracyjne byłyby tym mocno
zaniepokojone, a mój rząd wysłałby zapewne helikoptery, by mnie szukały. (Być
może skorzystam innym razem, gdy będę odpowiednio wcześniej powiadomiona...
Dziś nie mogę ot, tak sobie przyłączyć się do was, to nie jest odpowiedni dzień...
Ooota się uśmiechnął.
Wszystko jest w porządku. Kto ma się o tym dowiedzieć, ten się dowie.
Słyszeliśmy pani nieme wołanie o pomoc.... Jeśli byli wśród nas tacy, którzy
głosowali przeciw pani, to nie przyłączą się do naszej wędrówki. Myśmy panią
sprawdzili i zaakceptowali. Spotka też panią ogromny zaszczyt, którego nie mogę na
razie wyjawić. Proszę podjąć to wyzwanie. To będzie najważniejsze wydarzenie w
całym pani życiu. Urodziła się pani po to, by tego właśnie dokonać. Takie jest
zrządzenie Opatrzności i powinna się pani temu podporządkować. Na tym polega
pani duchowa misja. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Proszę, by pani poszła za mną
– powtórzył raz jeszcze, odwrócił się i odszedł.
13
Stałam wpatrzona w australijską pustynię. Wydawała mi się bezkresna,
bezludna, a jednak bardzo piękna i wiecznotrwała, jak samoładująca się bateria. Czy
mogłam wrócić do domu? Jeep jeszcze tu stał i kluczyk tkwił w stacyjce. Nie
wiedziałam jednak, z której strony przybyliśmy. Przez wiele godzin nie jechaliśmy
drogą, ale wciąż kluczyliśmy, skręcając i zawracając. Nie miałam bucików, wody ani
jedzenia, a w tej porze roku temperatura na pustyni sięga od czterdziestu do
pięćdziesięciu stopni Celsjusza.
Miło mi było usłyszeć, że plemię mnie zaakceptowało, dając temu wyraz w
głosowaniu. Ale co z moim głosem? Odniosłam dziwne wrażenie, że decyzja została
podjęta poza mną.
Nie chciałam iść z nimi. Ci ludzie żądali, abym oddała swój los w ich ręce, a
przecież dopiero co ich poznałam i nawet nie potrafiłam się z nimi porozumieć. A co
będzie, jeśli przez to stracę posadę? – pomyślałam. Moja sytuacja i tak nie była
najlepsza. Nie płaciłam na fundusz emerytalny, nie miałam żadnego zabezpieczenia
na przyszłość. Byłoby szaleństwem iść z nimi; nie mogę tego zrobić!
Patrzyłam, jak plemię odchodzi coraz dalej i dalej, staje się coraz mniej
widoczne. Nie miałam czasu, aby zastosować metodę zodiakalnej Wagi i położyć na
jednej szali korzyści, a na drugiej straty. Kiedy tak stałam myśląc, co mam robić,
ludzie maleli w oczach i coraz bardziej się oddalali. Powiedziałam wówczas:
„Dobrze, Panie Boże! Nie od dziś wiem, że masz dziwne poczucie humoru, ale tym
razem zupełnie Cię nie rozumiem!” Pamiętam, że tak właśnie powiedziałam... A
tymczasem moje uczucia oscylowały między lękiem i rozbawieniem, niewiarą i
zwykłym otępieniem, a myśli krążyły po głowie jak piłka pingpongowa: iść – nie
iść?
I w takim stanie ducha zaczęłam iść w ślad za oddalającym się plemieniem
aborygenów, którzy nazywają siebie Prawdziwymi Ludźmi. Nikt mnie nie związał
ani nie zakneblował, ale poczułam się ich branką, jakby mnie siłą przymusili do tego
marszu w nieznane.
Obuwie z naturalnej skóry
Uszłam niezbyt wielki kawałek drogi, a już poczułam kłujący ból w stopach.
Obejrzałam je i zobaczyłam, że jakieś drzazgi, kolce i bodiaki powbijały mi się w
podeszwy. Najbardziej wystające wyrwałam, ale z każdym krokiem wbijały mi się
nowe. Próbowałam posuwać się do przodu, skacząc na jednej nodze. Jednocześnie
usiłowałam wyjąć bolesne drzazgi z drugiej. Moim współtowarzyszom ten widok
musiał wydać się bardzo komiczny, bo ciągle oglądali się za siebie, patrzyli na mnie
i już się nie uśmiechali, ale śmiali całą gębą. Tylko jeden Ooota się zatrzymał,
poczekał na mnie i na jego twarzy zobaczyłam szczere współczucie.
Niech się pani stara zapomnieć o bólu – radził. Wyjmie pani kolce, gdy
rozłożymy obóz. Trzeba się nauczyć wytrzymywać ból, najlepiej zajmując uwagę
czymś innym. Potem pomożemy pani stopom, ale teraz nic się nie da zrobić.
Pewnie miał rację, choć łatwiej to powiedzieć niż wykonać. Mimo to
próbowałam. Po godzinie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i wtedy
zobaczyłam, że większość wystających kolców ułamała się, drzazgi usadowiły się
głęboko w skórze, a zranione miejsca krwawiły. Szliśmy po trawie, którą botanicy
14
nazywają Triodia Hirsuta. Taką trawę spotyka się na plażach i wydmach, ma ona
bowiem szczególne właściwości: tworzy rozłogi, które wiążą piasek i stabilizują
podłoże. Do wegetacji wystarcza jej tylko odrobina wody. Otwierają się wtedy jej
szydlaste liście, w czasie suszy stulone i ostre jak nóż. Słowo „trawa” jest bardzo
mylące; bo roślina w niczym nie przypomina trawy, jaką wszyscy znamy. Nie tylko
jej liście cięły. Były na nich jeszcze wyrostki, przypominające kolce kaktusa. Gdy raz
wbiły się w skórę, pozostawały w niej na dobre i kłuły, a dokoła nich tworzyły się
spuchnięte, czerwone i podrażnione brzegi. Miejscowi mówią o tej trawie spinifex.
Nie ośmieliłabym się na tej „murawie” usiąść, bo przypominała pole pokryte
kolczastym drutem. Dobrze, że nie zdawałam sobie wtedy sprawy, iż stanowiła
także schronienie dla węży i skorpionów.
Od najmłodszych lat lubiłam dużo przebywać na dworze i opalać się na niezbyt
silnym słońcu. Często też chodziłam po domu boso. Mimo to podeszwy moich stóp
nie były przygotowane na urazy, jakich teraz doznawały. Ból nie mijał. W dodatku
na powierzchni stóp coraz to pojawiała się krew. Przybierała różne odcienie od
jasnoczerwonej do ciemnobrązowej. Nic nie pomagało myślenie o czymś innym,
choć, jak mi radzono, usiłowałam skupić uwagę na różnych rzeczach. Ilekroć jednak
spojrzałam w dół na nogi, nie potrafiłam rozróżnić, gdzie kończył się zniszczony,
lecz wciąż jeszcze czerwony lakier na paznokciach, a gdzie zaczynała czerwona
plama krwi. Po jakimś czasie stopy całkiem mi zdrętwiały.
Szliśmy w zupełnej ciszy. Dziwne mi się wydawało, że nikt nic nie mówił.
Piasek był ciepły, ale nie powiedziałabym, że bardzo gorący. Słońce mocno paliło,
nie aż tak jednak, by to było nie do zniesienia. Od czasu do czasu powiało
chłodniejszym powietrzem, jakby Opatrzność, litując się nade mną, zsyłała wiatr.
Kiedy patrzyłam przed siebie, nie widziałam wyraźnej linii oddzielającej ziemię
od nieba. W jakimkolwiek kierunku spojrzałam, wszędzie powtarzał się taki sam, jak
malowany akwarelą, pejzaż: niebo niezauważenie przemieniało się w piasek. Nie
mogąc pogodzić się z tą jednostajnością, szukałam jakichś ciekawszych punktów
zaczepienia dla oka i odkryłam bardzo daleko na horyzoncie chmury, które skłębiły
się na kształt samotnego drzewa. To była ta kropka nad „i”, której wypatrywałam...
W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszałam tylko chrzęst piasku pod stopami,
jakby ktoś wciąż na nowo złączał i rozłączał sześćdziesiąt dwa kawałki rzepów.
Czasem monotonię przerywał gwałtowny szelest: to jakieś pustynne zwierzę
przemykało przez zarośla. Ogromny brązowy sokół zjawił się nie wiadomo skąd i
krążył nad nami, pikując nad moją głową. Miałam dziwne wrażenie, że sprawdza,
jak sobie radzę. Zniżył lot i znów pikował tylko nade mną. Do pozostałych osób się
nie zbliżał. Widać tak bardzo różniłam się wyglądem, że czuł potrzebę przyjrzenia
mi się z bliska. I ja to rozumiałam.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, nasza kolumna się zatrzymała, a gdy po chwili
ruszyła, zamiast iść naprzód skręciła w bok. Zdziwiłam się, gdyż nie słyszałam
żadnych słów nawołujących do zmiany kierunku. Każdy z tubylców to wyczuł, ale
ja nie. Myślałam, że może odnajdują jakieś ślady, wskazujące im właściwy kierunek,
ale szybko sobie uświadomiłam, że przecież idziemy pustynią i nie mogło tu być
żadnej ścieżki wiodącej przez piasek i spinifex.
Dokoła panowała cisza, a w mojej głowie kłębiły się niespokojne myśli,
przeskakując z tematu na temat. Spróbowałam je prześledzić:
15
Czy to wszystko dzieje się naprawdę? – myślałam. Może tylko śnię? Powiedzieli
mi, że udają się na wędrówkę w poprzek Australii. Przecież to niemożliwe. Jak
można wędrować całymi miesiącami? To jest bez sensu. Mówią, że słyszeli moje
wołanie o pomoc. Nie pojmuję, co to może znaczyć. Albo że ta wędrówka – to cel,
dla którego przyszłam na świat. Czy to ma być żart? Nie było moją ambicją życiową,
by za cenę takich cierpień badać outback. Martwiłam się o dzieci. Przecież moje
zniknięcie na pewno ogromnie je zaniepokoi, szczególnie córkę... Myślałam o
administratorce domu, w którym mieszkałam, wytwornej, starszej pani. Z
pewnością pomoże mi dogadać się z właścicielami, gdy nie zapłacę w porę czynszu.
Poza tym dopiero tydzień temu wypożyczyłam sobie aparat telewizyjny i
odtwarzacz wideo. Jakie to będzie niebywałe uczucie, kiedy znowu wejdę w ich
posiadanie...
Nie wierzyłam, że będziemy w drodze dłużej niż kilka dni. Przecież nie
wzięliśmy ze sobą nic do jedzenia ani do picia.
W pewnej chwili przypomniało mi się coś, co mnie do tego stopnia rozweseliło,
że roześmiałam się w głos. Uprzytomniłam sobie mianowicie, jak to nieraz w domu
mawiałam, że chciałabym wygrać jakąś egzotyczną wycieczkę, której wszystkie
koszty pokrywaliby organizatorzy. I proszę, jak mi się to spełniło... Wszystko zostało
dostarczone przez organizatorów; nie musiałam brać ze sobą nawet szczotki do
zębów ani zmiany bielizny. Oczywiście nie o takiej wycieczce marzyłam... ale faktem
jest, że wielokrotnie dawałam wyraz takiemu życzeniu.
Cięcia, obtarcia, skrzepy i opuchlizna na spodzie i po bokach stóp sprawiły, że
w miarę upływu dnia moje nogi przedstawiały się coraz gorzej. Nie tylko wyglądały
okropnie, ale drętwiały i stawały się coraz bardziej sztywne. Także plecy paliły mnie
i bolały, a twarz i ramiona zrobiły się czerwone i szorstkie.
Tego dnia wędrowaliśmy już prawie trzy godziny, a granice mojej
wytrzymałości wciąż się poszerzały. Czasami mi się wydawało, że jeżeli zaraz nie
usiądę, to zemdleję. Ale potem zawsze coś odciągało moją uwagę. A to sokół
przylatywał, unosił się nad moją głową i wydawał jakieś tajemnicze dźwięki. A to
któryś ze współtowarzyszy podchodził do mnie i proponował, żebym napiła się
wody. Trzymali wodę w dziwnych naczyniach, które nie miały nic wspólnego ze
szkłem ani ceramiką. Te niezwykłe pojemniki nosili przytroczone do sznura w pasie
albo na szyi. Każde takie urozmaicenie w jakiś cudowny sposób przywracało siły i
werwę; dodawało mi skrzydeł. Wreszcie nastał czas, gdy trzeba było zatrzymać się
na noc.
Od razu wszyscy zabrali się do szykowania noclegu. Rozniecili ogień. Zrobili to
nie przy użyciu zapałek, ale metodą, którą pamiętałam z harcerskiego podręcznika.
Był to instruktaż pouczający harcerki, jak się należy zachowywać na łonie natury.
Chociaż nie próbowałam zalecanego tam sposobu, wiedziałam, że trzeba obracać
kijkiem w dziurze wydrążonej w drewienku dopóty, dopóki nie wznieci się
płomienia. Nasze harcerskie instruktorki nigdy nie umiały sprawić, aby to
zadziałało. Udawało im się wprawdzie doprowadzić do tak wysokiej temperatury,
że pojawiał sil malutki płomyczek, ale ilekroć usiłowały go rozdmuchać, płomyk
gasł. Natomiast ci ludzie byli mistrzami...
Podczas gdy jedni pilnowali ognia, inni zbierali drwa, a jeszcze inni zioła i
rośliny. Widziałam, jak dwaj mężczyźni przez całe popołudnie nosili jakieś ciężary.
16
Posługiwali się przemyślnym workiem, który zrobili, przywiązawszy dwa końce
tkaniny do długich dzid. Worek wybrzuszał się w trakcie marszu i wyglądał, jakby
zawierał ogromne marmurowe kule. Gdy rozłożyliśmy się biwakiem, mężczyźni
umieścili swój worek na ziemi i wyjęli z niego różne przedmioty, których
przeznaczenia nie znałam.
Po chwili podeszła do mnie bardzo stara kobieta. Wyglądała jak moja babcia,
gdy sięgała dziewięćdziesiątki. Miała włosy białe jak śnieg i twarz pokrytą siecią
delikatnych zmarszczek. Mimo chudości jej ciało wydawało się silne i prężne, stopy
zaś miała tak wyschnięte i twarde, że przypominały zwierzęce kopyta. Poznałam tę
kobietę. Widziałam ją już podczas uroczystości corroborec; zwróciłam wtedy uwagę
na jej kunsztownie wymalowany kwietny ornament na szyi i kostkach.
Teraz zdjęła mały, zrobiony ze skóry węża woreczek, który miała przytroczony
do pasa i na środek dłoni wylała bezbarwną rzadką maść podobną do wazeliny.
Dowiedziałam się, że są to olejki i wyciągi z różnych liści i roślin. Wskazała na moje
stopy, a ja potaknęłam, że zgadzam się, by mi pomogła. Usiadła przede mną, uniosła
moje nogi i położyła je sobie na podołku. Potem długo wcierała maść w poranione i
opuchnięte stopy, przez cały czas śpiewając pieśń przypominającą kołysankę, jaką
matka śpiewa swemu dziecku. Palący ból i pieczenie ustały, otwarte rany zaczęty się
zasklepiać i poczułam ogromną ulgę.
Gdy tak siedziałam ze stopami na „babcinym” podołku, zaczęłam w duchu
zastanawiać się nad realnością obecnych doświadczeń. Zadawałam sobie pytania:
jak doszło do sytuacji, w której się teraz znalazłam; jaki był jej początek?
Do biegu gotowa, start!
Zaczęło się w Kansas City pewnego poranka, który na zawsze zapisał się w
mojej pamięci. Pamiętam, że po kilku pochmurnych dniach pojawiło się słonce.
Wyszłam do pracy bardzo wcześnie, aby rozplanować zajęcia z pacjentami
wymagającymi specjalnej terapii. Wiedziałam, że mam jeszcze dwie godziny dla
siebie, by móc się spokojnie przygotować do zajęć, zanim przyjdą recepcjonistki.
Właśnie przekręcałam klucz w zamku, by otworzyć drzwi do przychodni, gdy
usłyszałam, że w moim pokoju dzwoni telefon. Czyżby zdarzył się jakiś nagły
wypadek? Kto mógł dzwonić o tej porze, na długo przed rozpoczęciem godzin
urzędowania? Wbiegłam do gabinetu, chwyciłam telefon jedną ręka a drugą
zapaliłam światło.
W słuchawce usłyszałam podniecony męski głos. To australijski lekarz, którego
poznałam niedawno na zjeździe lekarzy w Kalifornii, dzwonił do mnie z Sydney.
Dzień dobry, koleżanko! – zaczął. – Czy miałaby pani ochotę popracować kilka
lat w Australii? Zaniemówiłam i z wrażenia omal nie upuściłam słuchawki.
– Halo! Jest pani tam jeszcze? – spytał rozmówca. – Tttak – zdołałam wyjąkać. –
Proszę mi dokładniej wyjaśnić, o co chodzi – dodałam po chwili.
– Chodzi o referowany przez panią na zjeździe program uczenia pacjentów, by
współdziałali z lekarzem w ochronie własnego zdrowia. Jest to niezwykle
interesujący, wręcz unikatowy program. Zrobił na mnie duże wrażenie.
Opowiedziałem o pani moim kolegom. Poprosili, żebym do pani zadzwonił z
17
propozycją przyjazdu do Australii. Chcielibyśmy, żeby pani wystąpiła o wizę na
pięć lat i przyjechała tutaj jak najprędzej. Byłoby cudownie, gdyby udało nam się
wprowadzić w naszym kraju tę metodę. A już niezależnie od wszystkiego pobyt za
granicą będzie chyba i dla pani jakąś atrakcją..
Zaszokowała mnie ta propozycja. Miałam opuścić dom, dobrą praktykę lekarską
i pacjentów, którzy w ciągu lat pracy stali się moimi bliskimi przyjaciółmi? Czułam
się jak gwóźdź, który ktoś wyrwał ze starej deski i wbija w nową nieznaną... Faktem
jest, że od dawna interesował mnie problem uspołecznienia służby zdrowia.
Wierzyłam, że gdy uspołecznienie wyeliminuje z lecznictwa zysk, wtedy dojdzie do
zgodnej współpracy wszystkich dyscyplin wiedzy medycznej i zniknie głęboka
przepaść dzieląca medycynę konwencjonalną od tak zwanej medycyny naturalnej.
Byłam ciekawa, czy znajdę w Australii kolegów szczerze oddanych sprawie ochrony
zdrowia i leczenia, stosujących bez uprzedzeń te metody, które są skuteczne, bez ich
szufladkowania. Bałam się tylko, by mnie nie uwikłano w jakąś nową formę
nieuczciwej manipulacji, cechującej lecznictwo w Ameryce.
Ale w gruncie rzeczy najbardziej mnie podniecała sama możliwość zobaczenia
Australii. Jak daleko sięgałam pamięcią w lata dziecinne, zawsze pociągały mnie
książki opisujące ten odległy kontynent leżący na antypodach. Niestety, niezbyt
wiele książek o nim przeczytałam. Ilekroć odwiedzałam jakiś ogród zoologiczny,
szukałam wybiegu z kangurami, starałam się też przyjrzeć koali. Tak, jako dziecko
zawsze w głębi duszy marzyłam o Australii. Ale i potem, choć byłam silną,
wykształconą i samodzielną kobietą, przez całe lata nosiłam w sobie jakąś
irracjonalną tęsknotę za tym dalekim krajem na drugiej półkuli.
Proszę przemyśleć moją propozycję – sugerował mój australijski rozmówca. –
Zadzwonię do pani za dwa tygodnie.
Zdarzyło się to na krótko przed ślubem mojej córki. Jej zamążpójście otwierało
przede mną nowe możliwości. Mogłam teraz swobodnie wybierać, w jakim miejscu
na ziemi chcę zamieszkać i jak sobie życie urządzić. Zarówno moja córka, jak i syn
byli mi od lat prawdziwą podporą. Właściwie już od chwili mego rozwodu stali się
dla mnie bardziej przyjaciółmi niż dziećmi. Odkąd dorośli i usamodzielnili się, nie
było żadnej przeszkody, bym mogła urzeczywistniać swoje młodzieńcze marzenia.
W sześć tygodni po owym telefonie miałam już za sobą zarówno ślub córki, jak i
niepokój o praktykę lekarską, udało mi się bowiem przekazać ją w inne, dobre ręce. I
wreszcie znalazłam się na lotnisku, czekając na samolot do Australii. Odprowadzały
mnie dwie bliskie osoby: moja córka i przyjaciółka. Czułam się nieco dziwnie, bo po
raz pierwszy od lat nie miałam ani samochodu, ani domu, ani nawet kluczy, gdyż
zamki w moich walizkach otwierały się na szyfr. Wyzbyłam się całego doczesnego
majątku, z wyjątkiem kilku rzeczy, które oddałam na przechowanie. Rodzinna
scheda też była bezpiecznie ulokowana pod opieką mojej siostry.
Gdy przyszła pora odlotu, moja przyjaciółka Jana podarowała mi na drogę
książkę i serdecznie mnie pożegnała. Moja córka, Carri, zrobiła jeszcze ostatnie
zdjęcie, a ja, stąpając po czerwonym dywanie, przeszłam barierę i ruszyłam na
spotkanie przygód czekających mnie na antypodach. Nie przypuszczałam jednak, że
będzie to jedna z trudniejszych lekcji, jakie dostałam od życia. Moja matka zwykła
była mówić: „Mądrze wybieraj swe życzenia, bo mogą ci się spełnić”. Chociaż
18
dawno umarła, dopiero dziś zrozumiałam, jak wiele prawdy zawierało często przez
nią powtarzane ostrzeżenie.
Lot z Kansas City do Australii trwa ogromnie długo. Na szczęście dla
podróżnych nawet wielkie samoloty odrzutowe muszą się co jakiś czas
zatrzymywać dla nabrania paliwa. Pozwolono nam więc pooddychać świeżym
powietrzem podczas uzupełniania zapasów benzyny na Hawajach i potem znowu w
Fidżi. Nasz odrzutowiec, opatrzony na kadłubie napisem „Qantas”, był bardzo
przestronny. Mieliśmy wszelkie wygody. Telewizja na pokładzie pokazywała nowe,
dobre filmy, takie jakie cieszyły się najwyższą frekwencją w amerykańskich kinach.
Mimo to podróż była męcząca i bardzo się dłużyła.
Czas australijski wyprzedza amerykański o siedemnaście godzin. W drodze do
Sydney przeskoczyliśmy jeden dzień i wkroczyliśmy w jutro. Dawało to miłą
pewność, że nic złego jutro nam nie grozi, bo na kontynencie, do którego
zmierzaliśmy, już było jutro. Nie dziwię się, że w dawnych czasach marynarze tak
hucznie celebrowali przekroczenie równika. Ta nie istniejąca linia, która dzieli
Ziemię na dwie półkule i zrównuje dzień z nocą, dziś jeszcze działa pobudzająco na
wyobraźnię.
Po wylądowaniu na ziemi australijskiej czekała nas przykra niespodzianka:
samolot oraz wszystkich pasażerów opryskano jakimś środkiem odkażającym.
Widać obawiano się, że możemy przywieźć na ten odizolowany kontynent jakąś
infekcję. Miałam pretensję do biura podróży, że mnie o tym nie uprzedziło.
„Operacja” odbyła się w ten sposób, że gdy samolot wylądował, kazano nam
pozostać na swoich miejscach, a dwoje pracowników, rekrutujących się z
naziemnego personelu, przeszło calutki samolot: od kabiny pilota po ogon, psikając
aerozolem nad naszymi głowami. Nawet jeśli ich obawy były w jakimś stopniu
uzasadnione, to i tak potraktowania nas, jakbyśmy byli szkodliwymi insektami, na
pewno nie można uznać za stosowne. Ładne powitanie, nie ma co...
Poza samym lotniskiem Sydney przypominało nasze amerykańskie miasta.
Właściwie mogłabym myśleć, że wciąż jestem w Stanach, gdyby nie to, że ruch
kołowy jest tu lewostronny. Taksówkarz, który mnie wiózł do miasta, miał
kierownicę z prawej strony samochodu. Zatrzymaliśmy się przed kantorem
wymiany walut i kupiłam australijskie dolary. Okazały się tak duże, że nie mieściły
się w amerykańskim portfelu. Muszę jednak przyznać, że są o wiele bardziej
kolorowe i ozdobne niż nasze – „zielone”. Odkryłam też, że Australia ma piękne
monety dwu– i dwudziestocentowe.
W ciągu kilku następnych dni pobytu w tym kraju przekonałam się, że można
się do niego bardzo łatwo przyzwyczaić. Wszystkie większe miasta leżą na
wybrzeżu lub w jego pobliżu. Bliskość morza sprawia, że Australijczycy uwielbiają
plażowanie i sporty wodne.
Kraj ten ma powierzchnię równą powierzchni Stanów Zjednoczonych i jest
podobnie ukształtowany, lecz ogromna część australijskiego interioru to prawdziwa
pustynia. W Ameryce też mamy pustynie, na przykład Painted Desert i Death Valley
i obie znam dobrze, ale – co Australijczykom nie mieści się w głowach – w naszym
interiorze rodzi się pszenica i rosną wysokie rzędy kukurydzy.
U nich interior jest tak nieprzyjazny dla człowieka, że lotnicza służba zdrowia
jest w stałym pogotowiu i bez przerwy przyjmuje wezwania do chorych. Pacjent
19
może uzyskać szybką pomoc od latającego doktora na miejscu lub w razie potrzeby
może być zawieziony samolotem sanitarnym do szpitala. Sieć szpitalna jest tu
niesłychanie rzadka. Droga do najbliższego szpitala wynosi nieraz nawet tysiąc
kilometrów. Pilotów wysyła się także na pomoc kierowcom, którzy utknęli gdzieś w
terenie i czekają na przywiezienie im drogą lotniczą benzyny lub części zamiennych
do samochodu.
Dla dzieci mieszkających w rejonach odległych od miast naukę szkolną
prowadzi się przez radio. Szkoły w eterze obsługują ogromne obszary, a dzieci,
dzięki specjalnym urządzeniom radiowym, mogą nawiązywać bezpośrednią
łączność z nauczycielami, zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi.
Australijskie miasta są bardzo nowoczesne. Spotyka się tu liczne hotele o
znanych na świecie nazwach, takich jak „Hilton”, „Holiday Inn” czy „Ramada” i
wygodne centra handlowe. Widziałam też świetnie zaprojektowane ubiory.
Komunikacja miejska jest szybka i sprawna. Trochę gorzej, a w każdym razie inaczej,
przedstawia się australijska kuchnia. Wydaje mi się, że Australijczycy po prostu
naśladują kuchnię amerykańską, ale ulubione dania Amerykanów nie wychodzą im
tak dobrze jak nam. Co prawda zdarzyło mi się zjeść tutaj wspaniały pieróg z
mięsem, który nazywa się shepherd's pie i smakuje równie dobrze jak pieróg, który
pod tą samą nazwą serwują w Anglii. Zauważyłam, że rzadko podaje się do
posiłków wodę, a już nigdy z lodem.
Muszę przyznać, że bardzo polubiłam tutejszych ludzi i ich śmieszny sposób
mówienia:
Kurczę to u nich chook, a nie chicken.
Na frytki mówią chips, jak w Anglii, a nie french fries, jak my.
Cukierki nazywają lolly, a nie candy.
Deser – to sweefs, zamiast dessert.
Ciastko – biscuit, a nie cookie.
Serwetkę nazywają serviette, zamiast napkin. Albo te dziwne słowa pochodzenia
tubylczego: Billabong – to jeziorko lub zbiornik gromadzący wodę, a niezwykle
popularne fair dinkurn znaczy tyle co okay, czyli „dobrze, w porządku”.
Najbardziej bawiło mnie to, że Australijczycy mówią „dziękuję” tam, gdzie my
powiedzielibyśmy „proszę”. „To kosztuje dolara, dziękuję” – mówi sprzedawca.
Wielką „świętością” narodową jest tu piwo. Nigdy nie przepadałam za tym
trunkiem, a więc nawet nie próbowałam pić grzanego piwa, z którego oni są tacy
dumni. Każdy stan w Australii ma swój browar, a lokalne patriotyzmy wyrażają się
w przesadnej lojalności wobec „Foster Lager” czy „Four X”.
Australijczycy lubią nazywać po swojemu ludzi innych narodowości. Na
przykład Amerykanie to dla nich często Jankesi, o obywatelach Nowej Zelandii
mówią Kiwi, a Brytyjczyków nazywają Bloody Poms, co tutaj dwojako tłumaczą.
Według pierwszej wersji Bloody Pom ma oznaczać pęk czerwonych piór, jakie
angielscy żołnierze nosili u kapelusza. Zgodnie z drugą, bardziej popularną wersją
Bloody Pom to tyle co przeklęty galernik, przy czym P.O.M. ma się wywodzić z
początkowych liter napisu, jakim oznaczano drelichy angielskich więźniów
zsyłanych przed dwustu laty do Australii, a napis ten znaczył: Więzień Jej (lub Jego)
Królewskiej Mości.
20
Ze wszystkich miłych memu sercu cech Australijczyków najmilszy mi jest
śpiewny akcent ich mowy. Oczywiście ich zdaniem to ja mówię z dziwnym
akcentem, a nie oni. Ale i tak uważam Australijczyków za bardzo przyjacielskich
ludzi. Pozwalają obcokrajowcowi czuć się jak u siebie w domu i serdecznie go
goszczą.
Podczas pierwszych kilku dni pobytu w Sydney mieszkałam codziennie w
innym hotelu. Za każdym razem, gdy się meldowałam, otrzymywałam w recepcji
metalowy dzbanuszek z mlekiem. Nie byłam wyjątkiem, bo zauważyłam, że taki
dzbanuszek otrzymuje każdy gość. W pokoju zastawałam elektryczny czajnik,
torebki z herbatą „fix” i cukier. Australijczycy piją herbatę z mlekiem i słodką.
Wkrótce się przekonałam, że próżno tu marzyć o kawie smakującej tak jak ta, którą
pijemy w Ameryce.
Kiedy po raz pierwszy zajechałam do motelu, właściciel, starszy pan, spytał
mnie, czy chcę zamówić na rano śniadanie i podał mi ręcznie napisany jadłospis.
Powiedziałam, że tak, że proszę... Zapytał, na jaką porę i obiecał, że przyniosą mi je
do pokoju. Gdy następnego dnia brałam kąpiel, usłyszałam kroki. Ktoś zbliżył się do
mego pokoju, ale nie wszedł do środka. Czekałam, czy zapuka, ale nic takiego nie
nastąpiło. Usłyszałam tylko dziwny dźwięk, jakby się zatrzasnęły jakieś drzwiczki.
Kiedy się wycierałam, poczułam rozkoszny zapach jedzenia. Rozejrzałam się po
pokoju, śniadania nie było, a jednak czułam, że pachnie... W końcu doszłam do
wniosku, że pewnie zapach pochodzi z sąsiedniego pokoju.
Szykowałam się do wyjazdu i przepakowywałam walizkę, co trwało prawie
godzinę. Gdy ją potem wstawiałam do wypożyczonego samochodu, jakiś młody
człowiek wyszedł do mnie na podjazd i uśmiechając się spytał:
– Smakowało pani śniadanie?
– To chyba pomyłka. Nie dostałam śniadania.
– Ależ tak, sam je pani zaniosłem – zapewniał. Potem pociągnął gałkę, wystającą
z zewnętrznej ściany pokoju i moim zdumionym oczom ukazała się mała skrytka, a
w niej pięknie przybrany talerz z jajecznicą, teraz już zimną i niezbyt apetyczną.
Następnie młody człowiek zaprowadził mnie z powrotem do pokoju i otworzył
drzwiczki kredensu, aby mi jeszcze raz pokazać ową nieszczęsną jajecznicę. Oboje
roześmieliśmy się. To był początek wielu niespodzianek, jakie Australia kryła w
zanadrzu.
Australijczycy są uprzejmi. Pomogli mi znaleźć i wynająć dom. Znajdował się w
dobrze utrzymanej, podmiejskiej okolicy. Wszystkie domki, w sąsiedztwie zostały
wzniesione mniej więcej w tym samym czasie, wszystkie były jednopiętrowe, białe,
każdy miał z przodu i z boków ganek lub werandę. W żadnym nie było zamka w
drzwiach wejściowych. Co mnie jeszcze uderzyło? To, że osobno była mała ubikacja
i w oddzielnym pomieszczeniu łazienka z wanną i umywalką. Nie było też pokoju
służącego za garderobę do przechowywania odzieży, tylko staromodne, wolno
stojące szafy.
Żaden z moich amerykańskich przyborów elektrycznych nie nadawał się do
użycia, bo i napięcie było tu inne i wtyczki nie pasowały do tutejszych gniazdek.
Musiałam kupić nową suszarkę do włosów i nową lokówkę.
21
W moim ogródku za domem rosły egzotyczne kwiaty i drzewa, a ponieważ jest
tu zawsze ciepło, więc kwitną cały rok. W nocy odwiedzały ogród ropuchy, które
przyciągał zapach bujnego listowia. Zauważyłam, że w ciągu kilku miesięcy ich
liczba znacznie się powiększyła. Ktoś mi powiedział, że ropuchy są w Australii
narodową plagą. Ich populacja wymknęła się spod kontroli i gwałtownie wzrasta.
Sąsiedzi sami zabrali się do ich niszczenia i tłuką je, czym popadnie. Jedyną
bezpieczną przystanią dla ropuch stał się wobec tego mój ogródek.
Nauczyłam się grać w kręgle na trawie. By uprawiać ten zdrowy sport na
świeżym powietrzu, gracze ubierają się na biało. Kiedy przedtem przechodziłam
obok sklepów, w których sprzedawano tylko białą odzież białe koszule, białe
spodnie i spódnice, białe buciki i skarpety, nawet białe kapelusze – nie mogłam się
nadziwić, dlaczego niektórzy tutejsi kupcy handlujący odzieżą ograniczają się tylko
do jednego koloru. Teraz zrozumiałam, skąd to się bierze.
Zabrano mnie także na mecz piłki nożnej, rozgrywany według przepisów
obowiązujących w Australii. Gra wydała mi się dość ostra, mimo to biorący w niej
udział mieli na sobie krótkie spodenki, koszulki z krótkimi rękawami i żadnych
ochraniaczy, nie tak jak futboliści w Stanach, którzy grają w kaskach i ubraniach
ochronnych.
Na plaży zwróciłam uwagę na mężczyzn w jednakowych kostiumach
kąpielowych i czapeczkach gumowych zawiązanych pod brodą. To ratownicy. Są tu
także patrole ratownicze, mające chronić kąpiących się przed rekinami. Wprawdzie
nieczęsto się zdarza, by rekin kogoś pożarł, widać jednak problem ten istnieje, skoro
muszą się zabezpieczać przed takimi wypadkami.
Australia jest najbardziej płaskim i suchym kontynentem świata. Położenie gór
w pobliżu wybrzeża powoduje, że największe opady deszczu zasilają rzeki, które
spływają do morza, pozostawiając dziewięćdziesiąt procent kraju w stanie
półpustynnym. Tam, – gdzie warunki klimatyczne nie sprzyjają człowiekowi, nie
powstały żadne większe ośrodki. Można przelecieć samolotem około trzech tysięcy
kilometrów na trasie Sydney-Perth i nie zobaczyć po drodze ani jednego miasta.
Wielkie i ważne miasta w tym kraju leżą nad oceanem lub w jego pobliżu. W
czasie mego pobytu w Australii miałam okazję poznać je wszystkie. Jeździłam po
tych ośrodkach, propagując nowy program ochrony zdrowia. Chodziło o
przeniesienie na australijski grunt eksperymentu, w którym uczestniczyłam ostatnio
w Stanach. Na czym on polegał?
Otóż posługujemy się specjalnym mikroskopem, połączonym z kamerą wideo i
ekranem monitora, który pozwala widzowi oglądać obraz własnej krwi. Pacjent
siedzi obok lekarza i razem z nim obserwuje na monitorze, w ogromnym
powiększeniu i w ruchu, cząsteczki swojej świeżo pobranej krwi. Lekarz pokazuje
mu poszczególne, pływające w osoczu substancje, a więc czerwone i białe ciałka
krwi, płytki itp. Bierzemy na przykład próbkę krwi od palacza i pokazujemy mu, jak
jego krew wygląda przed zapaleniem papierosa. Potem prosimy, by wyszedł na
chwilę z sali i zapalił papierosa. Po krótkim czasie bierzemy ponownie próbkę jego
krwi i pacjent może na własne oczy zobaczyć na monitorze, jakie zmiany ten jeden
jedyny papieros wywołał w obrazie jego krwi.
Metoda ta dobrze służy edukacji. Sprzyja powstaniu u pacjenta silnej motywacji,
by poczuł się odpowiedzialny za własne zdrowie. Można tej metody używać i w
22
innych sytuacjach. Przedstawialiśmy na przykład pacjentowi poziom związków
tłuszczowych w jego krwi, demonstrowaliśmy, jak przebiega jego reakcja
odpornościowa itp. Potem z nim rozmawialiśmy tłumacząc, co może uczynić, by
sobie pomóc.
Niestety, amerykańskie towarzystwa ubezpieczeniowe nie chcą pokrywać
kosztów tych prewencyjnych działań i pacjent musi za nie płacić z własnej kieszeni.
Miałam cichą nadzieję, że służba zdrowia w Australii okaże więcej zrozumienia..
Moja rola w propagowaniu tego programu polegała na tym, że miałam nauczyć
Australijczyków techniki prowadzenia badań, ułatwić import potrzebnych
urządzeń, zaopatrzyć je w odpowiednie instrukcje i przeprowadzić szeroką akcję
szkoleniową. Uważałam ten program za niezwykle pożyteczny i jego realizowanie
dawało mi wiele satysfakcji. To właśnie dzięki niemu cieszyłam się każdą chwilą
pobytu w Australii.
Któregoś dnia, było to sobotnie popołudnie, poszłam zwiedzić Muzeum Nauki
w Sydney. Przewodniczką po muzeum była wysoka, elegancko ubrana kobieta,
która – jak się okazało – interesowała się Ameryką. Zaczęłyśmy rozmawiać,
stwierdziłyśmy, że mamy sobie dużo do powiedzenia i wkrótce nawiązałyśmy
przyjacielskie stosunki. Umówiłam się kiedyś z tą panią, że spotkamy się na
pogaduszki w pewnej popularnej kawiarni w sercu miasta, znanej z tego, że można
tam było przy kawie dać sobie powróżyć z ręki lub z kart.
Pamiętam, że siedziałam w lokalu i z niecierpliwością czekałam, kiedy pojawi
się moja przyjaciółka. Zastanawiałam się przy tym, dlaczego, skoro zawsze jestem
niezwykle punktualna, mam pecha natrafiać na ludzi, którzy nie szanują cudzego
czasu. Co to może być? myślałam. Czyżbym miała w sobie jakąś magnetyczną siłę,
która przyciąga do mnie i każe mi się zaprzyjaźniać z osobami ustawicznie się
spóźniającymi? Czekałam czterdzieści pięć minut i pomyślałam, że wystarczy, moja
przyjaciółka na pewno już nie przyjdzie. Sięgnęłam po torebkę i zamierzałam wyjść.
Wtedy podszedł do stolika jakiś młody człowiek. Był wysoki, szczupły,
ciemnowłosy, o śniadej cerze, ubrany cały na biało, począwszy od białych sandałów
na nogach aż po biały turban na głowie.
Mam teraz chwilę czasu i mogę przepowiedzieć pani przyszłość –
zaproponował cichym głosem.
– Wie pan – zawahałam się – właściwie czekam tu na przyjaciółkę, ale nie
przyszła, widać coś jej przeszkodziło...
To dobrze się składa – zauważył, po czym spod okrągłego stolika na dwie osoby
wysunął stojące naprzeciw mnie krzesło, usiadł, wziął do ręki moją dłoń i zaczął mi
wróżyć. Ale zamiast patrzyć na dłoń patrzył mi prosto w oczy.
Powód, dla jakiego pani tutaj przybyła – rozpoczął – mam na myśli kontynent, a
nie tę kawiarnię, jest ściśle związany z pani przeznaczeniem. Jest ktoś, z kim ma się
pani tutaj spotkać i będzie to spotkanie mające na celu wasze obopólne dobro.
Postanowiono o tym dużo wcześniej, zanim oboje państwo przyszli na świat. A
urodziliście się dokładnie w tym samym czasie, przy czym jedno na górnej półkuli
globu, a drugie tu, na antypodach. W najwyższych duchowych regionach
zdecydowano, że nie będziecie się szukać nawzajem, póki nie minie pięćdziesiąt lat
23
od waszego urodzenia. Teraz nadeszła pora.. Gdy się spotkacie, wasze dusze
natychmiast się rozpoznają. To wszystko, co mogę pani powiedzieć.
Wstał i wyszedł przez drzwi, które, jak mi się wydawało, prowadziły na
kawiarniane zaplecze. Zaniemówiłam. To, co mi powiedział, nie miało żadnego
sensu, ale mówił z takim przekonaniem, że, chcąc nie chcąc, musiałam słowa jego
wziąć sobie do serca.
Moja przyjaciółka zadzwoniła wieczorem, by mnie przeprosić i wyjaśnić,
dlaczego nie przyszła na umówione spotkanie. Gdy jej opowiedziałam o przygodzie,
jaka mnie spotkała w kawiarni, bardzo się tym zainteresowała. Postanowiła, że
nazajutrz z samego rana tam pobiegnie, odszuka chiromantę i poprosi, by jej także
powróżył.
Z ciekawością oczekiwałam jej relacji, ale obie nas spotkał zawód. Moja
przyjaciółka żaliła się potem, że była w kawiarni, szukała mego chiromanty, ale się
okazało, że w tym lokalu w ogóle nie ma męskich przepowiadaczy losu. Owszem,
codziennie występuje tam inna osoba wróżąca, ale są to same kobiety. W dniu, w
którym ja tam byłam, wróżyła podobno pani Rose, ale ona nie czyta z ręki, tylko z
kart.
Czy jesteś pewna, że byłaś we właściwym lokalu? spytała z niedowierzaniem.
Nie miałam żadnych wątpliwości... przecież nie zwariowałam. Nigdy nie
dopatrywałam się w przepowiadaniu przyszłości niczego poza atrakcyjną rozrywką,
niemniej byłam całkiem pewna, że ten młody człowiek z kawiarni nie był iluzją. No
tak – pomyślałam – Australijczycy uważają chyba nas, Jankesów, za trochę
pomylonych. W tym kraju niczego się poważnie nie traktuje, myśli się tylko o
zabawie...
Zaczynam działać
Wszystko mi się w Australii podobało z jednym wyjątkiem, tym mianowicie, że
rdzenni mieszkańcy tego kraju, ciemnoskórzy tubylcy, których nazywa się tu
aborygenami, wciąż jeszcze są dyskryminowani. Biali Australijczycy odnoszą się do
nich w taki sam sposób, w jaki my, Amerykanie, traktujemy Indian. Wyznaczyli im
do zamieszkania albo tereny w outbacku, gdzie nie ma nic prócz piasku, albo obszar
na północy, który z kolei pokrywają skały i skrub, czyli cierniste krzaki i ostry
spinifex nie do przebycia. Jedyne terytorium wciąż jeszcze uważane za własność
aborygenów i nadające się do życia zostało przeznaczone na park narodowy, a więc
tubylcy, chcąc tam pozostać, muszą dzielić się ziemią z turystami.
Nie spotkałam w Australii aborygenów sprawujących jakiekolwiek funkcje
społeczne. Nie widziałam, by spacerowali po ulicach z dziećmi w wieku szkolnym
w mundurkach, jakie noszą dzieci białych. Nie widziałam ich także na niedzielnych
nabożeństwach w kościele, chociaż odwiedziłam kościoły różnych wyznań. Nie
zauważyłam ani jednego aborygena pracującego w sklepie spożywczym, na poczcie
czy w domu towarowym. Bywałam w urzędach państwowych, ale w żadnym nie
spotkałam urzędników aborygenów. Nie widziałam też, by pracowali na stacjach
benzynowych ani by czekali na klientów w restauracjach szybkiej obsługi. W ogóle
mało się ich widziało. Można się było czasem natknąć na nich w miastach, gdzie
prezentowali turystom swój folklor. Ludzie spędzający wakacje na wsi mogli ich
24
zobaczyć na farmach owiec i bydła, gdzie są robotnikami u białych ranczerów.
Nazywają ich Jackaroos.
Nieraz się zdarza – powiedziano mi – że jakiemuś właścicielowi rancza
wędrująca grupa aborygenów zabije owcę. Ranczer z reguły nie wnosi przeciw nim
skargi, wie bowiem, że ci ludzie zabierają tylko to, co jest im niezbędnie potrzebne,
by przeżyć. A poza tym biali boją się zadzierać z aborygenami, gdyż przypisują im
różne, ponadnaturalne akty zemsty.
Pewnego wieczoru byłam świadkiem, jak grupa młodych półkrwi aborygenów
narkotyzowała się benzyną. Chłopcy nie mieli więcej niż dwadzieścia – dwadzieścia
parę lat. Napełnili pojemniki benzyną i idąc w stronę centrum miasta, wdychali po
drodze jej opary. Benzyna jest mieszaniną węglowodorów i innych chemicznych
związków szkodliwych dla człowieka. Niszczy kości, szpik, wątrobę, nerki i
gruczoły nadnercza, a przede wszystkim ośrodkowy układ nerwowy. Wiedziałam o
tym, ale ani ja, ani nikt inny ze sporej liczby osób będących świadkami tej sceny nie
zrobił nic, by przeszkodzić złu. Nie powiedziałam słowa, nie podjęłam żadnej próby,
aby przerwać tę głupią zabawę. Potem się dowiedziałam, że jeden z chłopców zmarł
na skutek zatrucia ołowiem i porażenia ośrodka oddechowego. Odczułam tę stratę
tak głęboko, jakbym pochowała starego przyjaciela. Poszłam do prosektorium i z
bólem serca patrzyłam na jego tragiczne szczątki. Przecież spędziłam całe życie na
walce z chorobami, wciąż próbuję im zapobiegać, a tu stałam bezradna wobec tej
niepotrzebnej śmierci. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że ci młodzi ludzie
dlatego uprawiali hazardową grę z własnym zdrowiem, bo utracili wszelkie więzy
społeczne i kulturowe i nie mieli żadnego celu w życiu. Wciąż jednak nie mogłam
pojąć, dlaczego ani ja, ani nikt inny nie kiwnęliśmy nawet palcem, aby tych
chłopców powstrzymać.
Rozmawiałam o tym z moim australijskim przyjacielem, Geoffem, właścicielem
dużej firmy pośredniczącej w kupnie i sprzedaży samochodów. Geoff jest w moim
wieku, nieżonaty i bardzo przystojny: taki australijski Robert Redford.
Umawiałam się z nim dość często na spotkania i pewnego wieczoru, gdy
jedliśmy kolację przy świecach i słuchali koncertu symfonicznego z płyt, spytałam
go, gdy przebrzmiała muzyka, jak to się dzieje, że tutejsi obywatele nie usiłują
pomóc tym nieszczęśliwym młodym aborygenom.
– Tak, to bardzo smutne – odpowiedział – ale nic nie da się w tej sprawie zrobić.
Nie rozumiesz, jacy są aborygeni. To prymitywni, dzicy ludzie z buszu. Owszem,
próbowaliśmy ich kształcić, misjonarze spędzili lata starając się ich nawrócić.
Przecież ci ludzie byli w przeszłości kanibalami... Ale nawet i teraz nie chcą wyzbyć
się swoich starych zwyczajów i wierzeń. Większość z nich z własnej woli wybiera
życie w nędzy na pustyni. Outback jest co prawda niezwykle trudnym miejscem do
życia, ale ci ludzie to najbardziej wytrzymały naród na świecie. Są tacy, którzy
starają się jakoś połączyć obie kultury, ale rzadko z pozytywnym skutkiem. To
prawda, że aborygeni są wymierającą rasą i że ich populacja się zmniejsza, ale dzieje
się tak z ich własnej woli, nikt ich do tego nie zmusza. To są beznadziejni analfabeci,
pozbawieni jakiejkolwiek ambicji, obce im jest dążenie do sukcesu. Po dwustu tatach
wciąż nie umieją znaleźć sobie miejsca wśród nas. Co gorsza, nawet nie usiłują
niczego zmienić. W interesach są nierzetelni, nie można na nich polegać. Pojęcie
25
czasu w ogóle dla nich nie istnieje. Nie wierzę, by można cokolwiek uczynić, aby
tych ludzi natchnąć wiarą w siebie.
Mój przyjaciel mnie nie przekonał. Wciąż wracałam myślą do nieszczęsnej doli
owego młodego chłopca, który tak niepotrzebnie zginął.
Któregoś dnia poruszyłam ten temat w rozmowie z pewną kobietą, która,
podobnie jak ja, pracowała w służbie zdrowia. Przedmiotem jej zainteresowań była
wiedza aborygenów o ziołolecznictwie. Starsi wiekiem tubylcy mieli bowiem bardzo
wiele wiadomości o rosnących dziko roślinach, ziołach i kwiatach, których
użyteczność w zapobieganiu chorobom i ich leczeniu była nie tylko stwierdzona
pragmatycznie, ale dawała się naukowo zbadać i uzasadnić. Ludzie mieszkający w
buszu byli prawdziwymi autorytetami w tej dziedzinie. Moja znajoma na podstawie
rozmów z nimi opracowywała dokumentację dla celów naukowych. Twierdziła, że
fakt, iż tubylcy biją rekordy długowieczności i rzadko zapadają na choroby
degeneracyjne, mówi już sam za siebie.
Problem nieprzystosowania młodych aborygenów, który mnie tak ostatnio
pasjonował, też nie był jej obcy. Przyznawała, że tylko niewielki postęp uczyniono w
procesie integracji ras, ale że nie należy rezygnować z działania w tym kierunku i że
chętnie razem ze mną spróbuje coś w tej dziedzinie zrobić.
Zaczęłyśmy od tego, że zaprosiłyśmy grupę złożoną z dwudziestu dwóch
młodych półkrwi aborygenów na spotkanie, na którym wygłosiłam pogadankę o
rozwoju drobnej wytwórczości wśród nieprzystosowanej młodzieży miejskiej w
Stanach Zjednoczonych. Powiedziałam im, że u nas rząd popiera wszelką oddolną
inicjatywę młodych ludzi chcących zająć się prowadzeniem działalności
gospodarczej na własny rachunek. Podkreślałam, że nie chodzi o pracę w cudzej
fabryce, ale o mały własny biznes w utworzonych przez siebie firmach.
Zapewniałam ich, że sukces w tej dziedzinie pozwoli im uniknąć bezrobocia,
zapewni niezłą egzystencję i przede wszystkim da im jakiś cel w życiu.
Potem zastanawialiśmy się już razem, jakie produkty mogliby wytwarzać.
Zobowiązałam się, że ich nauczę, jak nabyć surowce, wyprodukować towar,
wprowadzić go na rynek i wejść stopniowo w środowisko biznesu i banków.
Zainteresowali się.
Na następnym zebraniu omawiałam z nimi różne projekty możliwe do
zrealizowania. Przypomniałam sobie, że gdy byłam młoda, moi dziadkowie
mieszkali w stanie Iowa, gdzie, podobnie jak tu, w Australii, panowały duże upały i
były ogromne problemy z insektami. Pamiętałam, że babcia podnosiła do góry okno
i w powstałe między framugami wolne miejsce dopasowywała ramkę z naciągniętą
na nią siatką. Następnie ściągała szybę na dół i w ten sposób uzyskiwała w oknie
około trzydziestocentymetrową przestrzeń chronioną siatką.
Mieszkanie, które obecnie zajmowałam w Sydney, było typowe dla większości
starszych podmiejskich domów w Australii. Nie było w nich ani siatek w oknach,
ani klimatyzacji. W prywatnych domach prawie jej się nie spotykało. W efekcie, gdy
ja lub moi sąsiedzi otwieraliśmy okna, do pokoju wpadała niezliczona liczba
najróżniejszych owadów. Nie były to co prawda moskity, ale staczaliśmy nieustanne
bitwy z latającymi karaluchami. Kładłam się do łóżka sama, a budziłam, mając na
poduszce „towarzystwo” kilku czarnych, pięciocentymetrowej długości owadów o
26
twardych pancerzach. Założenie siatek stanowiłoby doskonałą ochronę przeciw
robactwu.
Wszyscy obecni na zebraniu zgodzili się ze mną, że dobrze będzie zacząć biznes
od produkowania siatek do okien.
Nawiązałam w tej sprawie kontakt ze znajomym małżeństwem, w którym mąż
był projektantem w pewnej dużej korporacji, a jego żona plastyczką. Wiedziałam, że
jeśli im w liście dobrze wytłumaczę, o co mi chodzi, potrafią wykonać odpowiedni
projekt.
I rzeczywiście, po dwóch tygodniach przysłali gotowy rysunek techniczny. Moja
kochana ciocia Nola, mieszkająca w Iowa, pożyczyła nam pieniędzy na zakup
materiałów i rozruch przedsiębiorstwa. Potrzebowaliśmy jeszcze miejsca, gdzie
można by rozpocząć produkcję. Do tego celu świetnie nadawałby się garaż, ale
garaże należą tu do rzadkości, dużo jest natomiast wiat, pod którymi samochody
parkują na otwartym powietrzu. I taką nabyliśmy.
Jeśli chodzi o podział pracy, to każdy z moich podopiecznych wybrał sobie w
sposób naturalny zajęcie, które mu najbardziej odpowiadało. A wiec jeden zajął się
księgowością, bo to właśnie umiał, inny został zaopatrzeniowcem i dostarczał nam
surowiec, jeszcze inny był dumny z tego, że potrafi sporządzić spis inwentarza,
wobec tego mianowaliśmy go magazynierem. W końcu okazało się, że mamy
specjalistów w każdym dziale. Znalazło się nawet kilku utalentowanych
sprzedawców i akwizytorów. Trzymałam się z boku i obserwowałam, jak tworzą się
zręby przyszłego przedsiębiorstwa. Mój wkład pracy polegał na tym, że ich
nauczyłam, jak to się robi; reszta należała już do nich samych. Zrozumieli, co bardzo
u nich ceniłam, że ten, kto tylko sprząta wytwórnie lub jest jej dozorcą, wykonuje
równie pożyteczną dla zespołu pracę, jak ten, kto sprzedaje końcowy produkt.
Rozpoczęliśmy promocję naszych wyrobów od tego, że pierwsze siatki
rozdawaliśmy bezpłatnie na próbę, a gdy się okazało, że zdają egzamin, wtedy
żądaliśmy zapłaty. Nabywca jednej siatki na próbę zwykle wkrótce przychodził po
następne do pozostałych okien swojego mieszkania i wówczas płacił za wszystkie.
Powiedziałam też naszym świeżo upieczonym producentom, że w Ameryce istnieje
stary dobry zwyczaj, iż prosi się klientów o rekomendację. Okazało się, że nabywcy
chętnie polecali nas innym.
Czas szybko mijał. Spędzałam go pracowicie: pisałam materiały szkoleniowe,
podróżowałam, miałam wykłady. Wieczorami zaś chętnie przebywałam w
sympatycznym towarzystwie czarnej
młodzieży. Nasza firma okrzepła i rozwijała
się. Jej konto w banku nieustannie rosło. Założyliśmy również fundusz
ubezpieczeniowy
i objęliśmy nim każdego z udziałowców.
Spotkawszy się w czasie któregoś weekendu z Geoffem, nie omieszkałam mu się
pochwalić, jak skutecznie pomogłam młodym aborygenom, by stali się finansowo
niezależni. Możliwe, że ci chłopcy nie mieliby ochoty pracować najemnie u innych,
ale nie mieli najmniejszych zahamowań, by po zgromadzeniu odpowiednich
kapitałów lokować je we własnym biznesie.
Zapewne zbyt mocno podkreślałam swój wkład w rodzące się poczucie własnej
wartości aborygeńskiej młodzieży, bo mój przyjaciel powiedział tylko: „Życzę ci
powodzenia, Jankesko!” – i na nasze następne spotkanie przyniósł mi różne
27
historyczne książki, prosząc, bym się z nimi koniecznie zapoznała. Siedziałam u
niego w lodżii, z której rozliczał się widok na najpiękniejszy port świata i cale
sobotnie popołudnie spędziłam na czytaniu.
W jednej książce znalazłam wypowiedź pastora George'a Kinga, zamieszczoną
16 grudnia 1923 roku w australijskim piśmie „Sunday Times”. „Australijscy
aborygeni – pisał pastor – zajmują bez wątpienia najniższy stopień w skali rozwoju
ludzkości. Nie posiadają żadnej wiarygodnej historii, która mówiłaby o ich tradycji,
czynach i pochodzeniu. Gdyby jakiś kataklizm zmył ich z powierzchni ziemi, nie
pozostałoby po nich ani jedno dzieło sztuki, żaden widomy ślad ich egzystencji, choć
wiadomo, że przemierzali bezkresne równiny tego kontynentu w najwcześniejszym
okresie historii świata”.
W innej książce znalazłam bardziej współczesną wzmiankę, ilustrującą typowe
nastawienie białego Australijczyka do aborygenów. Cytowano tam następującą
wypowiedź Johna Burlessa: „Niejedno bym ci dał, ale nie masz niczego, co
chciałbym dostać w zamian”.
Podczas XIV Kongresu Towarzystwa Popierania Nauki etnolodzy i
antropolodzy z Australii i Nowej Zelandii, omawiając cechy aborygenów, stwierdzili
co następuje: „Aborygeni mają niewykształcony zmysł powonienia, pamięć zaś
rozwiniętą tylko w nieznacznym stopniu. Dzieci cechuje słaba wola, skłonność do
mówienia nieprawdy i tchórzostwo. Nie odczuwają bólu tak silnie jak ludzie
wyższych ras”.
Z innych książek dowiedziałam się, że gdy australijski aborygen z chłopca staje
się mężczyzną, wówczas oprócz obrzezania przejść musi jeszcze subincisio,
polegające na podcięciu członka od moszny do nasieniowodu. Zabieg wykonywany
jest tępym kamiennym nożem bez znieczulenia i młodzieńcowi nie wolno przy tym
okazać bólu. Odcięty napletek podaje się następnie na obiad męskim krewnym,
natomiast chłopca wysyła się na pustynię samego, przerażonego i krwawiącego...
Wszystko po to, by udowodnił swemu plemieniu, że da sobie radę i potrafi przeżyć.
Powszechnie stosowanym zwyczajem podczas inicjacji było także wybijanie
chłopcu jednego lub kilku przednich zębów, dzięki czemu uzyskiwał przywilej
dorosłości. Zęby wybijał mu trzymanym w ręku kamieniem jeden z przedstawicieli
plemiennej starszyzny.
Przeczytałam i o tym, że aborygeni byli kanibalami, a ich kobiety zjadały nieraz
własne dzieci, rozsmakowując się szczególnie w delikatnych częściach ich ciała.
A oto historyjka przytoczona w jednej z książek, dotycząca dwóch braci
aborygenów: w kłótni o kobietę młodszy brat dźgnął nożem starszego, raniąc go w
nogę. Okaleczony mężczyzna sam amputował sobie zgangrenowana kończynę, po
czym z zemsty oślepił młodszego brata. I odtąd żyli razem długo i szczęśliwie:
kulawy, opierając się, na protezie z nogi kangura, szedł i prowadził za sobą na
długim kiju ślepca.
Historyjka ta brzmiała dosyć makabrycznie. A już całkiem nie do przyjęcia
wydała mi się oficjalna, rządowa broszura poświecona prymitywnej chirurgii
stosowanej przez tubylców. Opatrzono ja następującym komentarzem: „Na
szczęście u aborygenów obserwuje się wyższy niż u ludzi próg wytrzymałości na
ból”.
28
Moi młodzi aborygeńscy podopieczni na pewno nie byli dzikusami. Najwyżej
można ich było porównać do amerykańskiej młodzieży nieprzystosowanej. Żyli w
społecznej izolacji. Ponad połowa rodzin utrzymywała się jedynie z zasiłku dla
bezrobotnych. Poziom życia młodych ludzi był bardzo niski. Sprowadzał się do
noszenia używanych dżinsów Levisa i picia nie schłodzonego piwa z puszek. Co
parę lat się zdarzało, że jeden z nich miał szansę dojścia do czegoś lepszego.
Gdy ostatnio odwiedziłam naszą wytwórnię siatek do okien i przyjrzałam się jej
pracownikom, doszłam do wniosku, że: mamy do czynienia z autentyczną
samopomocą. Młodzi ludzie pomagają sobie wzajemnie, a łączce ich stosunki nie
mają w sobie nic z nieodzownej w naszym świecie biznesu walki konkurencyjnej. To
jest pocieszające.
Rozmawiając z tymi młodymi ludźmi, rozpytywałam ich o stosunek do
dziedzictwa przodków. Powiedzieli, że tak bardzo ważne dawniej sprawy
plemienne poszły obecnie w zapomnienie. Tylko nieliczni pamiętali, co im mówili
dziadkowie o życiu w czasach, gdy aborygeni byli jedynymi mieszkańcami tego
kontynentu. Niektórzy z nich wiedzieli, do jakiego należą plemienia i że ich totem to
„Słona Woda”, albo też „Emu”, ale tak naprawdę wcale nie chcieli, by im
przypominać, że są ciemnoskórzy i że to odróżnia ich od innych ludzi. Każdy z nich
miał nadzieję, że uda mu się poślubić kogoś o jaśniejszej skórze i że ich dzieci z
czasem, zmieszają się z białą ludnością.
Sukces, jaki osiągnęła nasza firma, był tak duży, że nie zdziwiło mnie wcale, gdy
pewnego dnia otrzymałam zaproszenie do odwiedzenia plemienia aborygenów
mieszkającego na drugim końcu kontynentu. Ktoś telefonujący do mnie w ich
imieniu podkreślił, że nie będzie to zwykle spotkanie, ale zebranie urządzone
specjalnie na moją cześć i zakończył mówiąc: „Bardzo prosimy, żeby pani postarała
się do nas przyjechać”.
Długo się nie namyślałam. Nabyłam nowe stroje, kupiłam bilet na samolot i
zarezerwowałam pokój w hotelu. Zawiadamiając ludzi, z którymi pracowałam, że
na krótki czas wyjeżdżam, nie omieszkałam się pochwalić, jaka to niezwykła okazja
mi się trafiła. Podzieliłam się też tą ekscytującą nowiną z Geoffem i moją gospodynią
i oczywiście napisałam do córki. Uważałam za zaszczyt, że ludzie mieszkający tak
daleko słyszeli o zainicjowanym przeze mnie społecznym eksperymencie i że chcą
mi wyrazić swoje uznanie.
Powiedziano mi, że będę miała zapewniony transport z hotelu na miejsce
zebrania, że w południe ktoś po mnie przyjedzie samochodem. Wyglądało na to, że
ma być obiad na moją cześć. Zastanawiałam się, czym mnie ugoszczą.
Ooota rzeczywiście zjawił się po mnie punktualnie o dwunastej, ale wciąż nie
wiedziałam, z jakimi daniami aborygeni wystąpią na tym proszonym obiedzie.
Bankiet
To niewiarygodne, ale lecznicza maść, będąca kompozycją różnych roślinnych
olejków i wyciągów z liści, naprawdę działała. Czułam, że moje stopy wypoczęły i
zagoiły się i że mogę się odważyć znowu stanąć na nogi. Z zaciekawieniem
obserwowałam grupę kobiet, które stały w pewnej odległości na prawo ode mnie i
pracowały systemem taśmowym przy bardzo szczególnej linii produkcyjnej.
29
Najpierw nagromadziły dużo liści o dość sporych rozmiarach, a potem jedna z nich,
długim kijem, służącym do kopania, gmerała w zaroślach i stukała w martwe pnie
drzew. Druga wydobywała coś, czego dokładnie nie widziałam i kładła na liściu.
Potem przykrywała to drugim liściem i zawijała oba, a powstałą w ten sposób
paczuszkę przekazywała następnej kobiecie, która biegła do ogniska i zakopywała ją
w żarzących się węglach. Zaciekawiło mnie, co też one szykują. Wiedziałam, że
niedługo odbędzie się nasz pierwszy wspólny posiłek, a już od tygodni
zastanawiałam się, jaki on będzie. Kulejąc podeszłam bliżej, żeby dokładniej
zobaczyć, co się dzieje i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W dłoni jednej z
kobiet dostrzegłam duże, białe, pełzające robaki.
Rzuciłam jeszcze jedno spojrzenie w tę stronę. Trudno zliczyć, ile razy dzisiaj
traciłam mowę z wrażenia. Nigdy nie będę tak głodna, by jeść robaki – pomyślałam.
Ale tego dnia przekonałam się, jak trafne jest powiedzenie: „Nigdy nie mów: nigdy”
i na zawsze wykluczyłam ten wyraz z mego słownika. Życie mnie nauczyło, że jedne
rzeczy się woli, innych unika, ale słowo „nigdy” nie zostawia nam w
nieprzewidzianych wypadkach żadnego pola do manewru i w dodatku rozciąga się
w czasie aż po nieskończoność.
Wieczory spędzane z aborygenami były prawdziwą przyjemnością. Opowiadali
ciekawe historie, śpiewali, tańczyli, grali w różne gry, prowadzili serdeczne i szczere
rozmowy. Nie przesadzę mówiąc, że dzielili się wszystkim, co posiadali. Cały czas
coś się działo. Nie siedzieli bezczynnie nawet wtedy, gdy czekali na przyrządzenie
potraw. Masowali sobie wzajemnie plecy, rozcierali ramiona, krzyż, nawet skórę na
głowie. Widziałam, jak ćwiczą mięśnie szyi i kręgosłupa. Wymienialiśmy ze sobą
techniki masażu. Nauczyłam ich amerykańskiej metody usprawniającej mięśnie i
stawy krzyża i innych części ciała, a oni pokazali mi swoje sposoby.
Oczekując pierwszego posiłku, dziwiłam się, że nie widać żadnych filiżanek,
talerzy ani naczyń. Zastanawiałam się, jak podadzą jedzenie, skoro niczego nie
rozpakowali. Tymczasem okazało się, że miało to być „przyjęcie nieformalne” i
wszystkie potrawy jadło się w stylu piknikowym. Wkrótce się przekonałam, że
paczuszki z liści wyjęte z żaru, w którym się piekły, świetnie zastępowały kokilki. Z
moją paczuszką obchodzili się tak delikatnie jak pielęgniarka wynajęta do obsługi
jednego pacjenta. Widziałam, że każdy rozwijał swoją paczuszkę i jadł jej zawartość
palcami. Czułam w ręku ciepło mojej, a że nic się w niej nie ruszało, odważyłam sil
zajrzeć do środka. Białe larwy zniknęły. To, co tam zobaczyłam, niczym nie
przypominało robaków, lecz raczej pieczone fistaszki lub skwarki. Mogę je zjeść
pomyślałam. Zjadłam i bardzo mi smakowały.
Tego wieczoru dowiedziałam się dokładniej, dlaczego zaproszono mnie tutaj.
Okazało się, że to swoją pracą wśród młodych aborygenów, zamieszkałych w
mieście, zwróciłam uwagę starszyzny tego plemienia. I chociaż ci, z którymi
pracowałam, nie byli czystej krwi aborygenami ani członkami tego plemienia, tutejsi
ludzie zrozumieli, że los aborygenów jest bliski memu sercu. Zaprosili mnie także
dlatego, że im się wydawało, iż wołam o pomoc i jej potrzebuję. Przekonali się, że
mam dobre intencje, choć jeszcze nie rozumiem kultury aborygenów i nic nie wiem
o zasadach, jakie wyznają. Ceremonie, które odbyły się tego dnia, były badaniami
testowymi. Po tym sprawdzianie doszli do wniosku, że mogą mnie zaakceptować.
Uznali, że zasługuję na to, by się od nich nauczyć, jaki powinien być prawdziwy
30
stosunek ludzi do świata realnego, w którym żyjemy i do świata nadprzyrodzonego,
z któregośmy przybyli i do którego wszyscy powrócimy. A przede wszystkim
miałam się nauczyć rozumieć samą siebie, poznać swoje wewnętrzne „ja”.
Moje stopy były już prawie wygojone, ale wciąż jeszcze okładałam je cennymi
liśćmi, jakie moim towarzyszom wędrówki udało się dla mnie zdobyć. Siedziałam
więc ze stopami w liściach, a Ooota przysiadł obok i tłumaczył, jak niesłychanie
trudną decyzję podjęło tych sześćdziesięcioro dwoje aborygenów, gdy postanowili
zabrać mnie ze sobą na wędrówkę i dzielić ze mną swoje życie. Nigdy przedtem nie
mieli do czynienia z białymi, w ogóle nie brali pod uwagę możliwości nawiązania z
nimi kontaktu, unikali ich. Inne plemiona aborygeńskie w Australii już od dawna
podporządkowały się rządowi białych; to plemię było jedynym, które tego nie
uczyniło.
Ooota powiedział im, co powinni teraz zrobić i każdy po kolei mi się
przedstawił. Aborygeńskie imiona wydały mi się niezmiernie trudne do
zapamiętania, ale na szczęście oprócz imienia każdy ma jeszcze przydomek, który
określa pełnioną przez niego funkcję. Zamiast więc imienia własnego, jak u nas
Debbie czy Cody, na co dzień używają nazwy tego, co robią. Ucieszyłam się, bo o
wiele łatwiej mi będzie skojarzyć człowieka z tym co robi. Każde dziecko, gdy
przychodzi na świat, dostaje jakieś imię ale ich zdaniem, w miarę jak rośnie, wyrasta
także ze swego imienia i jako osoba dorosła samo wybiera sobie imię bardziej do
siebie pasujące. I zmienia się ono z upływem lat człowieka jeszcze kilkakrotnie: gdy
nabiera mądrości, rozwijają się talenty twórcze i jasny staje się cel, do którego dąży.
W naszej grupie mieliśmy wiec Opowiadacza Anegdot, Narzędziowca,
Powierniczkę Sekretów, Mistrzynię Szycia, Naczelnego Muzyka i wiele innych.
W końcu Ooota, wskazawszy na mnie, przemówił do każdego z nich oddzielnie,
powtarzając wciąż to samo słowo. Myślałam, że uczy ich wymawiać moje imię albo
nazwisko. Ale nie... Imię, które mi nadali tej nocy i które nosiłam przez cały czas
wędrówki, brzmiało Odmieniec. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Ooota, który był
tłumaczem i jakby rzecznikiem obu języków, zgodził się, by nadano mi takie dziwne
imię. Może uważają mnie rzeczywiście za „odmieńca” – pomyślałam. Ale tak
naprawdę nie miało to dla mnie znaczenia, jak mnie nazywają, w sytuacji gdy całe
moje życie zmieniło bieg i weszło na nowe tory.
Gdy się już dobrze ściemniło, spytałam, gdzie się można wypróżnić. Żałowałam
potem, że będąc w domu, nie przyjrzałam się dokładniej zachowaniu Zukego, kota
mojej córki, gdy zakopywał swoją kupkę w ogrodzie. Tutejsze bowiem „toaletowe
wygody” polegały na tym, że należało odejść dalej w pustynię, wykopać sobie
dziurę w piasku, przykucnąć, a potem to, co się zrobiło, przykryć większą ilością
piasku. Przestrzegano mnie przy tym, żebym uważała na węże. Stają się one
najbardziej ruchliwe, gdy mija najgorętsza pora dnia, a jeszcze nie nastał chłód nocy.
Przywidywały mi się złe oczy, trujące zęby i rozdwojone języki gadów, które
mogłam swoim zachowaniem pobudzić do ataku. Przypomniałam sobie, że
podróżując po Europie nieraz narzekałam na okropny papier toaletowy, jakiego tam
używają. Wybierając się do Ameryki Południowej, zabrałam ze sobą własny zapas, a
tutaj? Tu brak papieru był moim najmniejszym zmartwieniem.
Gdy po mojej „pustynnej eskapadzie” wróciłam do obozu, odbywała się właśnie
ceremonia wspólnego picia aborygeńskiej herbaty na kamieniach. Parzy się ją,
31
wkładając gorące kamienie do naczynia z wodą. Woda jest tu zawsze czymś
bezcennym; naczynie było przedtem pęcherzem jakiegoś zwierzęcia. Gdy woda
nagrzała się do wrzenia, wrzucono do niej dziko rosnące zioła i pozostawiono, by
dobrze naciągnęły. Potem naczynie wędrowało z rąk do rąk i każdy po kolei mógł
pociągnąć parę łyków. Herbata smakowała wspaniałe.
Plemienną herbatę na kamieniach podawano tylko wtedy, gdy była po temu
jakaś szczególna okazja, taka na przykład jak uczczenie mojego „nowicjatu”, to jest
pierwszego dnia wędrówki z plemieniem. Moi towarzysze dobrze rozumieli
trudności, jakie musiałam pokonać, wędrując bez bucików i w palącym słońcu bez
osłony. Zioła, z których zaparzono herbatę, nie miały urozmaicać posiłku; nie były
też pomyślane jako lekarstwo czy używka. Były istotnym elementem uroczystości
mającej wyrazić uznanie grupy dla mego wysiłku. Zaimponowało im to, że się nie
poddałam, nie żądałam, by mnie z powrotem odwieziono do miasta, ani nie
płakałam. Ich zdaniem wstąpił we mnie niepokorny, iście aborygeński duch walki z
przeciwnościami.
Po kolacji i wypiciu herbaty przyszła pora na ułożenie się do snu. Wszyscy
dokoła mnie zaczęli wygładzać piasek na miejscu, które przeznaczyli na nocleg.
Każdy wyjął ze wspólnego worka na bagaż skórę lub futro do spania.
Przez cały wieczór czułam na sobie wzrok starszej kobiety. Nie rozumiałam,
dlaczego na mnie patrzy w taki dziwny sposób i w końcu spytałam Oootę.
– Zastanawia się, dlaczego już nie pachniesz kwiatami i podejrzewa, że
przybyłaś tutaj z innego świata... Uśmiechnęłam się do niej, a wtedy otrzymałam z
jej rąk zrolowaną skórę zwierzęcia, która miała mi służyć za posłanie. Dowiedziałam
się, że ta kobieta to Mistrzyni Szycia.
Gdy rozłożyłam skórę, podszedł do mnie Ooota i dał mi parę rad.
– To skóra z psa dingo – powiedział.
Wiedziałam, że dingo to australijski dziki pies, podobny do naszego kojota albo
wilka.
– Skóra z dingo jest wszechstronnie użyteczna – wyjaśnił Ooota. – Możesz ją
położyć na ziemi jako posłanie, możesz się nią przykryć, a możesz też złożyć w
kostkę i oprzeć na niej wygodnie głowę.
Wolałam położyć ją pod siebie, by się odgrodzić od wszelkich pełzających
gadów. Od lat już nie spałam na ziemi. Przypomniałam sobie, że jako dziecko
spędzałam kiedyś wakacje na pustyni Mojave w Kalifornii. Mieszkaliśmy w
Barstow, którego główną atrakcją było wielkie skalne rumowisko o nazwie
„Wzgórze B”. Upodobałam tam sobie płaski głaz, który stał się moim ulubionym
miejscem zabaw. Brałam ze sobą butelkę napoju pomarańczowego „Neiki” i
kanapkę z masłem orzechowym i godzinami biwakowałam wśród skał. Siadałam na
głazie, by spożyć śniadanie czy obiad, a potem kładłam się na nim na wznak i
wpatrywałam się w chmury, odnajdując w nich podobieństwo do zwierząt i
przedmiotów.
Dzieciństwo było już bardzo daleko ode mnie, ale niebo, gdy teraz na nie
patrzyłam, było takie samo jak wówczas. W ciągu minionych lat nieczęsto miałam
okazję wpatrywać się w gwiazdy, ale tej nocy podziwiałam usianą srebrem
32
kobaltową makatę nieba i potrafiłam odnaleźć na niej gwiazdozbiór zwany Krzyżem
Południa, który zdobi australijską flagę.
Leżałam patrząc w niebo i myślałam o mojej niezwykłej przygodzie. Czy
kiedykolwiek potrafię opisać to, co mi się przydarzyło? Otworzyły się przede mną
nieznane drzwi i weszłam w świat, o którym nawet nie wiedziałam, że istnieje.
Pozwolono mi przekroczyć jego próg. Życie, którego teraz zakosztowałam, na
pewno nie było luksusem. W minionych latach mieszkałam w różnych
miejscowościach, odwiedziłam wiele krajów, podróżowałam wszystkimi możliwymi
środkami komunikacji, ale nigdzie nie doświadczyłam tego, co tu. Wierzyłam, że
moja obecna przygoda będzie miała szczęśliwe zakończenie.
Jutro wytłumaczę moim towarzyszom – postanowiłam – że jeden dzień
spędzony z nimi zupełnie mi wystarczy, by zapoznać się z ich kulturą. Na pewno
dobrze zniosę podróż powrotną, jeśli pojadę jeepem. Poproszę tylko, by mi
pozwolili zabrać ze sobą trochę tej ich wspaniałej maści na nogi, bo okazała się
naprawdę skuteczna. Próbka ich stylu życia daje mi dostateczne o nim pojęcie. I
powiem im jeszcze, że dzisiejszy dzień wcale nie był zły, wyjąwszy oczywiście moje
zmaltretowane stopy.
Byłam im szczerze wdzięczna za to, że dali mi możność poznania, jak żyją inni
ludzie. Teraz zaczęłam dostrzegać, że przez ludzkie serce przepływa coś więcej niż
tylko krew. Zamknęłam oczy i zwracając się ku Temu, co na Górze, powiedziałam
po cichu : „Dziękuję!”
I usłyszałam gdzieś daleko ode mnie odzew: ktoś głośno wymówił jakieś słowa,
powtórzyła je najpierw jedna osoba, a potem druga. Przekazywane z ust do ust,
doszły po kolei do wszystkich obecnych. Gdy dotarły do Oooty, który zajmował
miejsce tuż obok mnie, przetłumaczył mi je, mówiąc:
– Dobrze nam z tobą. To był pożyteczny dzień. Nieco zaskoczona ich reakcją na
słowa, których przecież nie wymówiłam na głos, odpowiedziałam z mocą, tak by
każdy z nich wyraźnie usłyszał: „Dziękuję! Dobrze mi z wami”.
Jak zaspokajać potrzeby bytowe
Zbudziłam się bardzo wcześnie, zanim jeszcze wzeszło słońce. To nie jego
promienie mnie obudziły, ale hałasujący ludzie, którzy porządkowali miejsce
naszego postoju. Zbierali rzeczy używane poprzedniego wieczoru, porozrzucane
dokoła.
W ciągu dnia temperatura gwałtownie rośnie – wyjaśnili mi – i dlatego musimy
wyruszyć w drogę wczesnym rankiem, kiedy jest chłodniej. W godzinach
największego upału będziemy odpoczywali, a potem wędrowali do późnych godzin
popołudniowych. Zrolowałam więc psie futro i wręczyłam je człowiekowi, który
pakował wszystkie nasze rzeczy. Skóry i futra pozostawił na wierzchu, by łatwo
można było je wyjąć, gdy się zatrzymamy na odpoczynek. Zaplanowano bowiem, że
albo postawimy sobie wittja – prowizoryczny szałas z gałęzi, albo wykorzystamy
futra i skóry, na których spaliśmy, do budowy wiat i w ten sposób uzyskamy
schronienie przed słońcem podczas najgorętszych godzin dnia.
33
Większość zwierząt unika przebywania na słońcu, gdy jest w zenicie. Jedynie
jaszczurki, pająki i piaskowe muszki ożywiają się w temperaturze przewyższającej
czterdzieści stopni Celsjusza. Przy bardzo silnym upale nawet węże muszą się
zagrzebywać w ziemi, inaczej grozi im odwodnienie i śmierć. Gdy ktoś nadchodzi,
wystawiają głowy z piaszczystej ziemi, aby zobaczyć, co spowodowało odczuwaną
przez nie wibrację. Niełatwo jednak człowiekowi zaobserwować taką scenę.
Dziękuję Bogu, że nie zdawałam sobie wówczas sprawy, iż w Australii jest dwieście
różnych gatunków węży, w tym siedemdziesiąt jadowitych.
Podczas wędrówki z aborygenami przez pustynię miałam okazję się przekonać,
jaki szczególny stosunek łączy ich z przyrodą.
Zanim rozpoczęliśmy wymarsz, usiedliśmy ciasno obok siebie, tworząc półkole.
Wszyscy patrzyliśmy w stronę wschodu. Przywódca plemienia zajął miejsce
pośrodku i zaintonował poranną pieśń. Poddał takt, który natychmiast wszyscy
podchwycili, klaskając w dłonie, tupiąc nogami lub klepiąc się po udach. To trwało
jakieś piętnaście minut. Rutynowe, codzienne ranne muzykowanie stanowiło bardzo
ważną, wręcz nieodzowną, część naszego życia. Nazwijcie to, jak chcecie: poranną
modlitwą, zbiórką czy ustalaniem programu dnia, ale to należało do naszego stałego
rytuału.
Aborygeni wierzą, że wszystko, co się dzieje na naszej planecie, ma jakiś
określony cel. Nic się nie dzieje dla kaprysu, przez pomyłkę czy przypadkowo.
Niektórych rzeczy albo jeszcze po prostu nie rozumiemy, albo są one tajemnicą,
której dotąd zwykłym śmiertelnikom nie wyjawiono.
Rośliny żyją – ich zdaniem – po to, by zapewnić pokarm zwierzętom i ludziom,
by wiązać ziarna gleby, by szerzyć piękno, wzbogacać tlenem powietrze i
utrzymywać równowagę w przyrodzie. Taki jest cel ich egzystencji.
Zwierzęta zaś wcale nie żyją po to, by stać się pożywieniem dla ludzi. Ale gdy
zachodzi taka potrzeba, godzą się na tę rolę. Istotnym celem istnienia zwierząt jest
to, by towarzyszyły człowiekowi, by człowiek się uczył, biorąc z nich przykład i by
mu czasem pomagały w pracy.
Codziennie rano plemię wysyła do roślin i zwierząt, które mogą znaleźć się na
jego drodze, przekaz myślowy, rodzaj przesłania, mówiąc im: „Tu jesteśmy. Jest nas
sześćdziesięcioro troje, idziemy w waszą stronę, chcemy uhonorować cel, dla
którego istniejecie”. Decyzja, które z nich zostaną wybrane, należy już do roślin i
zwierząt: muszą same między sobą to ustalić.
Plemię Prawdziwych Ludzi, gdyż tak się określa plemię, z którym
przebywałam, nigdy nie cierpi na brak jedzenia. Przyroda zawsze odpowiada na ich
wygłoszony w myśli apel. Ludzie Prawdziwi wierzą, że świat jest pełen wszelakich
dóbr. Podobnie jak ty czy ja zbieramy się, by posłuchać czyjejś gry na pianinie i
dajemy w ten sposób wyraz naszego szacunku dla talentu i aspiracji artysty, tak oni
postępują wobec wszystkiego, co jest w przyrodzie. Gdy na naszej drodze zjawił się
wąż, nikt nie miał wątpliwości, że znalazł się tam po to, by stać się głównym daniem
na kolację. Wspólna kolacja była ważnym elementem wieczornego ceremoniału.
Dowiedziałam się przy okazji, że pojawienia się na naszej drodze pożywienia nie
należy traktować jako czegoś oczywistego. Najpierw trzeba o nie prosić i
spodziewać się, że się zjawi. Gdy rzeczywiście się zjawiało, przyjmowano je ze
szczerą wdzięcznością
34
Próbowałam przekonać Oootę, że już czas, by mnie zaprowadził z powrotem do
jeepa, którym mnie tu przywiózł. Nie zwracał jednak uwagi na to, co mówiłam i
odchodził. W końcu sama musiałam przyznać, że z pewnością potrafię znieść jeszcze
jeden dzień dłużej.
Ludzie Prawdziwi nie mieli żadnych zapasów, niczego nie siali ani nie zbierali.
Wędrowali przez rozżarzony australijski outback wiedząc, że przyroda hojnie ich
każdego dnia obdaruje. I nigdy się nie rozczarowali.
Pierwszego dnia zdziwiłam się, że nie jemy śniadania. Okazało się, że taki mają
plan i przywykli do tego. Na ogół jadano wieczorem, chyba że jakieś pożywienie
pojawiało się na drodze, jadło się wówczas, nie zważając na porę dnia.
Nieśliśmy ze sobą kilka napełnionych wodą pojemników, które – jak mi
powiedziano – zostały zrobione z pęcherzy dużych zwierząt. Wiem, że ciało
człowieka składa się mniej więcej w siedemdziesięciu procentach z wody i że w
idealnych warunkach powinno się pić co najmniej trzy litry płynu dziennie.
Obserwując aborygenów stwierdziłam jednak, że oni wcale nie potrzebowali tak
dużej ilości płynu, pili mniej niż ja i raczej rzadko wodę z pojemników. Wystarczyła
im ta, która była zawarta w pożywieniu. Twierdzili, że odmieńcy mają wiele
nałogów, a picie wody jest jednym z nich.
Natomiast w czasie posiłku moczyli w wodzie różne zwiędłe i wysuszone
zielska. Kładli do niej brązowe, martwe i wyschnięte badyle, a potem – wiele razy to
obserwowałam – wyjmowali je cudownie odmienione, wyglądające jak świeże
łodygi selera.
Aborygeni potrafili znajdować wodę tam, gdzie na pozór nie było ani śladu
wilgoci. Czasem kładli się na piasku i nasłuchiwali albo trzymali ręce przed sobą,
zwrócone wnętrzem dłoni do ziemi i poszukiwali wody podobnie jak różdżkarze.
Nieraz wbijali w ziemię długie, wydrążone tykwy i ssali z drugiego końca, aż
wytryskała mała fontanna. Ta woda, choć zwykle zapiaszczona i ciemna, smakowała
jak czysta i była bardzo odświeżająca. Obecność wody rozpoznawali także z daleka,
obserwując opary unoszące się nad rozgrzaną ziemią, potrafili nawet poznać ją po
zapachu i wyczuć w powiewie wiatru. Teraz zrozumiałam, dlaczego tak szybko
ginęli przybysze z innych krajów, którzy próbowali zbadać australijski interior. Do
tego, żeby tam przeżyć, trzeba mieć doświadczenie tubylców.
Gdyśmy czerpali wodę ze skalnych szczelin, by się jej napić, Ludzie Prawdziwi
nauczyli mnie, jak mam podchodzić do wodopoju, by nie przesycić go ludzkim
zapachem i nie wystraszyć zwierząt. Przecież ta woda tłumaczyli – należy także do
nich. Zwierzęta mają do niej takie samo prawo jak ludzie. Nigdy też nie wybierali
wszystkiej wody, nawet wówczas, gdy mieliśmy małe zapasy. Do napotykanej
wody podchodzili zawsze z jednej i tej samej strony. Wszystkie gatunki zwierząt
postępowały podobnie. Tylko ptaki nie zwracały żadnej uwagi na miejsce, z którego
piją. Czyniły to w sposób nieskrępowany, w dodatku rozpryskiwały wodę dookoła i
wypróżniały się, gdzie popadło.
Członkowie plemienia umieli, obserwując teren, rozpoznać po śladach, jakie
zwierzęta tędy przechodziły. Uczą się tego od dziecka i dlatego wystarczy im jedno
spojrzenie, by stwierdzić, czy ślad na piasku pozostawiło zwierzę chodzące,
skaczące czy pełzające. A ślady stóp swoich współplemieńców znali tak doskonale,
że patrząc na nie, poznawali po długości i zamaszystości kroku, czy ten, kto je
35
pozostawił, czuje się dobrze, czy jest chory i dlatego szedł powoli. Najdrobniejsza
zmiana w ustawieniu stopy, widoczna w odbiciu na piasku, zdradzała im, w którą
stronę przypuszczalnie skierował się przechodzący tędy człowiek.
Aborygeni mają o wiele silniej rozwinięty zmysł spostrzegania niż ludzie żyjący
w innych kulturach. Także ich zmysły słuchu, wzroku i powonienia wydają się
znacznie przekraczać normalny poziom. W śladach stóp dopatrują się wibracji, która
więcej im mówi niż odbicie na ziemi.
Opowiadano mi, że tropiciele przemytników, będący z pochodzenia
aborygenami, znani są z tego, że umieją rozpoznać po śladach opon szybkość i typ
pojazdu, datę i czas przejazdu, a nawet – ilu wiózł pasażerów.
W ciągu następnych dni wędrówki natrafiliśmy na jarzyny, z których zjada się
głównie podziemne pędy, a więc dziką cebulę, bulwy, ziemniaki, ignam.
Zaciekawiło mnie, że moi towarzysze umieli wskazać roślinę dojrzałą do
konsumpcji, zanim wyciągnęli ją z ziemi: przesuwali dłonią nad roślinami i już
wiedzieli, która jest dojrzała, a która jeszcze się nie nadaje do spożycia. Dla mnie
wszystkie pędy tych roślin wyglądały tak samo. Parę razy zdarzyło mi się wyrwać
jakąś roślinę z ziemi, by potem z przykrością stwierdzić, że ktoś natychmiast
wsadził ją z powrotem. Zrozumiałam, że najlepiej poczekać, aż mi wskażą, którą
mam wyrwać. Wytłumaczyli mi, że każdy człowiek ma wrodzone zdolności
radiestezyjne i że oni wykorzystują je do badania rozwoju roślin.
W naszym społeczeństwie nigdy nie zachęcano do wsłuchiwania się w to, co
nam podpowiada intuicja; przeciwnie, krzywo na to patrzono, bo skoro coś jest
nadprzyrodzone, kto wie, czy nie diabelskie... Musiałam więc zacząć ćwiczyć swoją
intuicję i z trudem uczyć się tego, co powinno w sposób naturalny przychodzić samo
z siebie. No i nauczyłam się... Pytałam roślin, czy są już gotowe do spełnienia
zaszczytnego celu, dla jakiego zostały stworzone, a potem, zwracając się najpierw do
Opatrzności o pozwolenie, badałam je, przesuwając nad ich pędami dłonie. Czasem,
gdy ręka zatrzymała się nad dojrzałą już rośliną, wyczuwałam ciepło; niekiedy moje
palce nagle, w nie kontrolowany sposób drgały. Gdy się tego nauczyłam,
zauważyłam, że moja popularność wśród członków plemienia znacznie wzrosła.
Miałam wrażenie, że nie tylko cieszę się ich większym uznaniem, ale że widzą już
we mnie mniej z odmieńca, a więcej z Człowieka Prawdziwego.
Aborygeni ogromnie dbają o to, by nigdy nie wyrwać z ziemi całego korzenia
rośliny. Zawsze zostawiają tyle, by pozwolić jej odrosnąć. Zauważyłam, że są
zadziwiająco świadomi tego, co nazywają „pieśnią ziemi”, a co jest chyba jakimś
bezgłośnym apelem przyrody do człowieka, by jej nie niszczył. Wyczuwali
najmniejsze skażenie środowiska i natychmiast podejmowali działanie, by je usunąć,
zupełnie jakby mieli w sobie jakiś malutki, niebiański odbiornik, który wyłapuje
meldunki przyrody.
Kiedyś szliśmy suchym dnem jakiegoś jeziora. Całe było poryte szerokimi,
nieregularnymi szczelinami o strzępiastych brzegach. Kilka kobiet wybierało z
rozpadlin białą glinkę. Potem zostanie pokruszona na miałki proszek, który będzie
służył za farbę. Inna grupa kobiet, uzbrojona w długie kije do kopania, uderzała
nimi w twardą powierzchnię gliny. Gdy dokopały się do głębszej warstwy, natrafiły
na ziemię nasiąkniętą wodą i wyciągnęły małe okrągłe bryłki błota. Ku mojemu
zdziwieniu kulki te po wytarciu okazały się żabami. Żaby zakopują się w ziemi, by
36
w czasie suszy uniknąć odwodnienia. Nieraz można je znaleźć nawet kilkadziesiąt
centymetrów pod powierzchnią. Jeszcze po upieczeniu zachowały soczystość i
przypominały smakiem pierś kurczęcia.
W ciągu następnych miesięcy pojawiały się przed nami najprzeróżniejsze
zwierzęta, dając nam sposobność uhonorowania ich celu istnienia w uroczystych
biesiadach. Jedliśmy kangury, dzikie konie, jaszczurki, węże, insekty, larwy różnego
rodzaju i koloru, mrówki, termity, mrówkojady, ptaki, ryby. Trafił się nam nawet
krokodyl. Poza tym spożywaliśmy rozmaite nasiona, orzechy, owoce i rośliny – było
ich za dużo, by wszystkie wymieniać.
Na samym początku wędrówki, pierwszego dnia rano, podeszła do mnie jedna
z kobiet, uniosła moje długie, opadające na kark włosy i sczesawszy je wysoko do
góry, przewiązała brudną, plecioną opaską, którą zdjęła ze swojej głowy. Miała
przydomek, który określał ją jako Duchową Opiekunkę. Zastanawiałam się, z kim
może być duchowo spokrewniona. Potem, kiedy zostałyśmy dobrymi
przyjaciółkami, stwierdziłam, że ze mną.
Nie wiedziałam, jaki mamy dzień, jaki tydzień. Straciłam rachubę czasu.
Przestałam też wypytywać Oootę, kiedy wrócimy do jeepa, bo to się okazało
zupełnie bezcelowe. Przyszło mi natomiast na myśl, że może członkowie plemienia
mają w stosunku do mnie jakieś plany. I chociaż nic nie wskazywało, żeby chcieli je
zdradzić, o coś musiało im chodzić, bo wciąż mnie na różne sposoby testowali.
Sprawdzali moje siły, moje reakcje i moją wiarę. Nie wiedziałam, po co to robią, ale
doszłam do wniosku, że widać ludzie nie umiejący czytać ani pisać tak właśnie
przeprowadzają sprawdzian wiedzy swoich uczniów.
W miarę upływu czasu stawałam się coraz bardziej wytrzymała fizycznie i
mogłam zadziwiająco dużo znieść. Potrafiłam obywać się bez śniadania i obiadu i
karmić się wyłącznie widokami. Obserwowałam wyścigi gadów, owady
popychające przed sobą ziarenka. W kształtach kamieni i spróchniałego drewna
odnajdywałam podobieństwo do ludzkich twarzy.
Ludzie Prawdziwi pokazali mi swoje święte miejsca na pustyni. Wszystko było
u nich święte: rumowiska skalne, wzgórza, wąwozy, nawet gładkie, wyschnięte dna
jezior. Umieli także wskazać, gdzie przebiegają niewidzialne linie odgradzające
dawne ojczyste ziemie poszczególnych plemion.
Nauczyli mnie odmierzać odległości śpiewem. Specjalne pieśni, w których
regularnie powtarzały się pewne fragmenty i rytmy, służyły im do odmierzania
czasu marszu. Niektóre miały po sto zwrotek. Każde słowo i każda pauza były
dokładnie wyliczone. Nie wolno było niczego dodawać ani niczego opuszczać.
Pieśnią mierzyli kolejne odcinki drogi. Przypomniałam sobie, że podobną metodą
posługiwał się pewien mój niewidomy przyjaciel.
Dzień po dniu niebo pozostawało bezchmurne i pastelowo niebieskie, zmieniały
się jedynie odcienie błękitu. Jaskrawe światło odbijało się w południe od lśniącego
piasku i męczyło, a jednocześnie wzmacniało moje oczy; otwierałam je szeroko,
napawając się wciąż nowymi widokami.
Zaczęłam doceniać pewne zjawiska, które dotąd uważałam za coś, co mi się po
prostu należy. Nauczyłam się być wdzięczna za każdą przespaną noc, która
37
pozwalała mi zregenerować siły i za kilka łyków wody, które potrafiły ugasić
pragnienie i za poznanie nowych smaków – od słodkich do całkiem gorzkich.
Całe dotychczasowe życie spędziłam w ciągłej trosce o zapewnienie sobie pracy,
o zabezpieczenie się przed skutkami inflacji. Kupowałam place i domy i
oszczędzałam, by mieć więcej pieniędzy, gdy przejdę na emeryturę. Tymczasem w
outbacku jedyną rzeczą pewną był nigdy nie zawodzący cykl rodzącego się świtem
dnia i zapadającej po zachodzie słońca nocy. Czy to nie dziwne – myślałam – że ci
ludzie, którzy według standardów, do jakich przywykłam, byli najgorzej
zabezpieczeni na świecie, nie wiedzieli, co to są wrzody żołądka, nie cierpieli na
nadciśnienie i nie mieli choroby wieńcowej?
Nawet w odrażających widokach zaczęłam dostrzegać piękno i
niepowtarzalność wszelkich przejawów życia. Kłębowisko węży, których było może
ze dwieście, każdy grubości mego kciuka, nieustannie się ze sobą przeplatających,
przypomniało mi deseń – tyle że ruchomy – biegnący wzdłuż ściany ozdobnej wazy,
jaką widziałam kiedyś w muzeum. Nienawidziłam węży, ale wiedziałam, że
stanowią ważny element zachowania równowagi w naturze i że dzięki nim tacy jak
my, wędrowcy na pustyni, mają szansę przeżycia. Ludzie uważali węże za trudne
do polubienia; może dlatego tak często występują one w sztuce i religii jako symbol i
przedmiot kultu. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę kiedyś marzyć o tym, by
zjeść mięso uwędzonego węża. I oto właśnie nadszedł taki dzień.
W czasie naszej kilkumiesięcznej wędrówki przeżywaliśmy krańcowo różne
pogody. Pierwszej nocy przydzielonego mi futra psa dingo użyłam jako materaca, a
kiedy nastały zimne noce, okrywałam się nim jak kocem. Większość ludzi leżała na
gołej ziemi, obejmując się ramionami i tuląc do siebie. Bardziej mogli liczyć na ciepło
bliskiego ciała niż dochodzące z niedalekiego ogniska. W najzimniejsze noce
zapalano wiele ognisk. W przeszłości aborygeni wędrowali ze swymi
udomowionymi psami dingo, które pomagały im w polowaniu, ochraniały ich w
drodze i grzały w zimne noce. „Noc trzech psów” – to była w żargonie buszu bardzo
zimna noc. Kilka nocy spędziliśmy, układając się na ziemi z nogami skierowanymi
do środka i głowami wyznaczającymi linię koła. W ten sposób lepiej
wykorzystywaliśmy okrywające nas skóry i wydajniej przekazywaliśmy sobie ciepło
naszych ciał. Kopaliśmy doły w piasku, na spód kładliśmy gorące węgle, a na
wierzch jeszcze dodatkową warstwę piasku. Połowę skór dawaliśmy na spód, a
drugą połową przykrywaliśmy się. Każdy taki dół dzieliły dwie osoby.
Pamiętam, że złożyłam ręce, oparłam o nie brodę i patrzyłam w górę na bezkres
Nieba nade mną. Zaczynałam rozumieć zasady, jakie wyznawali ci cudowni, czyści,
niewinni i kochający ludzie, którzy mnie otaczali. Jakiż to byłby cudowny widok –
pomyślałam gdyby obserwować z kosmosu tę świetlistą aureolę z ludzi ułożonych
w kształt margerytki, z małymi ogniskami pomiędzy każdą grupą dwóch ciał!
Z każdym dniem poznawałam ich lepiej i nabierałam przekonania, że w
sposobie odczuwania są bardzo bliscy temu, co można by określić jako sumienie
ludzkości. Coraz lepiej też rozumiałam, dlaczego oni widzą we mnie odmieńca.
Byłam im bardzo zobowiązana, gdyż dzięki nim przebudziłam się i inaczej
spojrzałam na świat.
38
Telefon bez drutu
Ten dzień zaczął się podobnie jak wszystkie poprzednie. I jak zwykle nie
wiedziałam, co chowa dla mnie w zanadrzu. Osobliwe było to, że jedliśmy dziś
śniadanie. Poprzedniego dnia napotkaliśmy na naszej ścieżce kamień świetnie
nadający się na żarna. Był wielki, bardzo ciężki, owalny. Ponieważ okazał się za
ciężki, by go wziąć ze sobą, zostawiliśmy go na miejscu dla innego wędrowca. Być
może przyda się komuś, do kogo uśmiechnie się szczęście i zdobędzie gdzieś jakieś
nasiona lub ziarna. Kobiety zmełły łodygi roślin na miałką mąkę i po zmieszaniu jej
ze słoną trawą i wodą upiekły płaskie placki. Przypominały małe naleśniki.
Zwróciliśmy się w stronę wschodu i w porannej modlitwie podziękowaliśmy
Opatrzności za wszystkie otrzymane błogosławieństwa. Wysłaliśmy też codzienne
przesłanie do królestwa zwierząt i roślin, od których zależał nasz byt.
Dziś centralne miejsce w naszym półkolu zajął jeden z młodszych mężczyzn i
poprosił, żeby jemu właśnie powierzyć wykonanie szczególnie ważnego zadania,
jakie plemię miało tego dnia do spełnienia.
Wcześnie opuścił obóz i znacznie nas wyprzedził. Byliśmy już kilka godzin w
drodze, gdy przywódca nagle się zatrzymał i upadł na kolana. Wszyscy
zgromadziliśmy się dokoła niego, a on pozostał w pozycji klęczącej; ramiona
wyciągnął do przodu i lekko poruszał dłońmi. Spytałam Oootę, co się dzieje. Dał mi
znak gestem, żebym zachowała ciszę. Nikt nic nie mówił, wszyscy stali bez ruchu w
dużym skupieniu. Po jakimś czasie Ooota mi wyjaśnił, że młody zwiadowca, który
nas przed paru godzinami opuścił, przesłał nam teraz drogą telepatyczną
wiadomość. Prosi w niej o pozwolenie, by mógł odciąć ogon kangurowi, którego
przed chwilą zabił.
Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego zawsze zachowywaliśmy w marszu ciszę.
Skoro ci ludzie chcieli się ze sobą porozumiewać drogą telepatii, musieli trwać w
skupieniu. Byłam tego świadkiem i wiem, że nie było słychać żadnego dźwięku. Ich
telepatyczne przekazy docierały na odległość nawet trzydziestu kilometrów.
– Dlaczego ten chłopak chce odciąć kangurowi ogon? – spytałam.
– Dlatego, że ogon jest najcięższą częścią ciała kangura, a chłopak jest zbyt słaby,
by mógł go nieść. Z ogonem zwierzę byłoby wyższe od niego. Doniósł nam jeszcze,
iż napił się po drodze nieświeżej wody i czuje, że zaczyna gorączkować. Krople potu
spływają mu po twarzy.
Odpowiedź wyrażającą zgodę nadano również drogą telepatyczną. Ooota
powiedział, że zatrzymamy się w tym miejscu na cały dzień. Ludzie zabrali się już
do kopania dołu mogącego pomieścić dużą ilość mięsa. Inni szykowali ziołowy lek
dla chorego chłopca, kierując się przy tym instrukcjami naszego Medyka i opinią
Uzdrowicielki.
Po kilku godzinach młody zwiadowca wmaszerował do obozu, niosąc
ogromnego kangura, wypatroszonego już i pozbawionego ogona. Otwór zamknął,
spinając go naostrzonymi patyczkami. Jelit zaś użył jako sznura do powiązania
zwierzęciu nóg. Niósł pięćdziesiąt kilogramów mięsa na głowie i ramionach. Spocił
się przy tym i widać było, że jest chory. Członkowie plemienia najpierw zajęli się
leczeniem chłopca, a dopiero potem zabrali się do gotowania posiłku.
39
Zaczęli od opalania kangura nad płomieniem ogniska; zapach palącego się futra
wisiał w powietrzu jak smog nad Los Angeles. Następnie odcięli kangurowi głowę i
wyłamali nogi, by można było usunąć ścięgna. Potem spuszczono ciało zwierzęcia
do dołu pełnego żarzących się węgli i obłożono je nimi ze wszystkich stron. W
jednym rogu dołu umieszczono mały pojemnik z wodą, z którego sterczała
wydrążona, długa tykwa. Na mięso narzucono gałęzie i przez następnych kilka
godzin szef kuchni pochylał się od czasu do czasu nad paleniskiem i dmuchał w
tykwę. W ten sposób wyciskał wodę na powierzchnię, tak by spryskiwała pieczeń.
Pojawiała się para.
Gdy jednak przyszła pora na podanie mięsa, okazało się, że upiekła się tylko
zewnętrzna warstwa, najwyżej do głębokości dziesięciu centymetrów, cała zaś reszta
opływała krwią. Widząc to, zapytałam, czy mogę swoją porcję umieścić na patyku,
jak hot doga i piec dalej. Moi towarzysze nie widzieli przeszkód. Od razu
spreparowali odpowiedni widelec.
Tymczasem chorego chłopca otoczono troskliwą opieką. Najpierw dostał
ziołowy napój, potem obłożono mu stopy zimnym piaskiem, wydobytym ze świeżo
wykopanego dołu. Wytłumaczono mi, że robią to po to, by ściągnąć gorączkę i
wyrównać temperaturę w całym ciele. Zabieg wydał mi się trochę dziwny, ale
przekonałam się, że rzeczywiście obniżył temperaturę. Także zioła okazały się
skuteczne, zapobiegły bowiem bólom żołądka i biegunce, której się obawiałam,
wiedząc, że pił skażoną wodę.
To, co dziś widziałam, zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Przyznaję, że gdybym
nie była naocznym świadkiem, trudno by mi było we wszystko uwierzyć;
zadziwiający był zwłaszcza sposób nawiązywania łączności telepatycznej.
Gdy się podzieliłam swoimi wątpliwościami z Oootą, uśmiechnął się i
powiedział, że rozumie moją reakcję.
– Wiesz już teraz, jak się muszą czuć ci z nas, którzy po raz pierwszy zjawiają się
w mieście i widzą, jak ktoś wrzuca do automatu pieniądz, nakręca numer i
rozmawia przez telefon z mieszkającym daleko krewnym. Im też to wydaje się
niewiarygodne.
– Tak – zgodziłam się. – Oba sposoby są dobre, ale wasz na pewno lepiej działa
tam, gdzie nie ma telefonów.
Obawiałam się, że w aborygeńską telepatię ludzie u nas w kraju nie uwierzą. Bo
chociaż bez zastrzeżeń przyjmują do wiadomości, że mieszkańcy naszego globu są
dla siebie okrutni, to z trudem mogliby pojąć, że jest na tej ziemi sześćdziesięcioro
dwoje ludzi, którym obcy jest rasizm, którzy żyją w dużej harmonii we wspólnocie i
wzajemnie się popierają. Jeszcze trudniej byłoby im uwierzyć, że ci ludzie odkryli u
siebie tę szczególną zdolność, jaką jest komunikowanie się za pomocą telepatii i
odnoszą się do niej z takim samym szacunkiem jak do wszystkich innych zjawisk.
Ooota uważa, iż jego współplemieńcy mogą z powodzeniem stosować telepatię
przede wszystkim dlatego, że nigdy nie kłamią. Ludzie Prawdziwi nie zmyślają
małych kłamstewek, nie mówią tak zwanej częściowej prawdy i nie głoszą
fałszywych teorii. Nie mają niczego do ukrycia. Są ludźmi o otwartych umysłach:
chłoną wiedzę i gorliwie zbierają wszelkie informacje. Są także chętni udzielać ich
innym.
40
Ooota wyjaśnił mi, na czym polega ich system wychowawczy i jak działa w
praktyce: jeśli na przykład dwuletnie dziecko zobaczy inne, które bawi się jakąś
zabawką – powiedzmy, że ciągnie na sznurku kamień i podejdzie do niego, by mu tę
zabawkę zabrać, natychmiast poczuje na sobie patrzące z dezaprobatą oczy
wszystkich dorosłych. Zrozumie wtedy, że o jego chęci zabrania drugiemu dziecku
zabawki bez pozwolenia wiedzą już wszyscy i tego nie akceptują.
Także dla drugiego dziecka to zdarzenie będzie pouczającą lekcją. Nauczy je, że
trzeba się dzielić z innymi i że nie należy się przywiązywać do rzeczy. To dziecko
już się swoją zabawką nacieszyło i zachowa w pamięci przeżytą z tej okazji radość.
Zrozumie więc, że ważne jest to, by przeżyć chwilę szczęścia, nie zaś to, by mieć
jakiś przedmiot na własność.
Telepatia, czyli przekazywanie i odbieranie myśli na odległość, powinna być dla
ludzi czymś naturalnym, jest bowiem naszą cechą wrodzoną. Gdybyśmy mogli
porozumiewać się przesyłając myśli bezpośrednio, „z głowy do głowy”, bez
posługiwania się mową czy pismem, wtedy ani różnice językowe, ani odmienne
alfabety w niczym by nam nie przeszkadzały.
Zrozumiałam jednak, że tej metody nie można by stosować w świecie, w którym
ludzie okradają firmy, gdzie pracują, oszukują na podatkach, dopuszczają się
skandalicznych nadużyć i korupcji. W moim kraju ludzie nigdy by się nie zdobyli na
całkowitą szczerość. Jest wśród nas zbyt wiele oszustw, za bardzo się wzajemnie
ranimy, za dużo się nagromadziło goryczy i zbyt wiele mamy do ukrycia.
A jeśli chodzi o mnie? – spytałam samą siebie. Czy mogłabym przebaczyć
komuś, kto – jak sądzę – wyrządził mi krzywdę? Czy mogłabym sama sobie
wybaczyć krzywdy, jakie wyrządziłam innym? W czasie naszej dalszej wędrówki
aborygeni pracowali nade mną, by rozwinąć we mnie umiejętność nawiązywania
telepatycznej łączności. Dowiedziałam się wtedy, że telepatia dopóty nie będzie u
mnie działała, dopóki mam w sercu, duszy, głowie coś, co pragnę ukryć.
Musiałabym wpierw dojść do zgody ze wszystkimi i wszystkim dokoła, odsłonić
swoją duszę i pokazać ją wszem wobec odkrytą jak na dłoni, tak jak to czynią
Prawdziwi Ludzie. Musiałabym też być obecna przy tym, kiedy inni będą ujawniać i
analizować motywy, którymi się kierowałam.
Najmodniejszy kapelusz w outbacku
Plagą australijskiego buszu są muchy. Wraz z pierwszymi promieniami słońca
zjawiają się ich całe roje. Zasnuwają niebo, pędząc czarnymi chmarami liczącymi
chyba miliony osobników.
Jadłam muchy i oddychałam nimi i nic nie mogłam na to poradzić. Właziły do
uszu i nosa, oblepiały oczy, a nawet udawało im się nieraz prześliznąć przez zaporę
zębów i dostać do krtani. Miały obrzydliwy, słodkawy smak. Dobrze go poznałam,
bo wiele razy dławiłam się nimi i krztusiłam. Pokrywały mnie tak dokładnie, że gdy
patrzyłam w dół na swoje ciało, widziałam jakby czarną, ruszającą się zbroję. Nie
gryzły, ale nie zauważyłabym nawet, gdyby to robiły, tak mocno bolałam z ich
powodu. Były wielkie i szybkie i było ich tak dużo, że stawały się nie do zniesienia.
Najbardziej ucierpiały od nich moje oczy.
41
Tubylcy wyczuwają, gdzie i kiedy pojawią się muchy. Wierzą, że i te owady
mają swoje miejsce w porządku natury, sądzą bowiem, iż z jaj tych much wylęgają
się larwy, które uważają za przysmak.
Nauczyłam się od członków plemienia, żeby we wszystkim, co nas spotyka,
dopatrywać się jakichś pozytywów. Muchy stałyby się jednak moją niechybną
klęską, gdyby mnie nie uratowali aborygeńscy towarzysze wędrówki. Prawdę
mówiąc, przejścia z muchami zaliczam do najgorszych cierpień, jakie mnie
kiedykolwiek dotknęły. Znosiłam je jednak bez paniki i histerii. Człowiek pokryty
milionami ruszających się owadzich nóg może zwariować. Poczytuję sobie za
wielkie szczęście, że mnie to ominęło.
Któregoś ranka przyszła do mnie delegacja złożona z trzech kobiet, które
poprosiły o pasemko moich włosów. Pozwoliłam, by same wyskubały je z mojej
głowy. Tlenię włosy od trzydziestu lat. Gdy rozpoczęłam wędrówkę, były koloru
jasnobeżowego i długie. Nosiłam je zawsze upięte do góry. Po tygodniach
przebywania na pustyni, ani razu nie myte, nie szczotkowane, a nawet nie czesane,
musiały wyglądać okropnie. Ponieważ jednak nie natknęliśmy się dotąd na wodę na
tyle czystą i szeroko rozlaną, bym mogła się w niej przejrzeć, nie wiedziałam, w
jakim są stanie. Mogłam sobie tylko wyobrazić, że to, co mam na głowie – to po
prostu matowy, zmierzwiony i brudny kołtun. Na szczęście mogłam trzymać go z
daleka od oczu dzięki przepasce, którą ofiarowała mi nasza Duchowa Opiekunka.
Kobiety odstąpiły od swego zamiaru w momencie, gdy pod moimi blond
włosami odkryły ciemne odrosty. Natychmiast pobiegły i doniosły o tym
przywódcy.
Był to człowiek w średnim wieku, o spokojnym usposobieniu i silnej, niemal
atletycznej budowie. Choć niezbyt długo razem wędrowaliśmy, zdołałam
zaobserwować, jaki ma wspaniały stosunek do ludzi. Jego rozmowy z członkami
naszej grupy były zawsze szczere; nigdy nie omieszkał podziękować temu, kto
służył społeczności jakąś pomocą. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego jemu właśnie
powierzono stanowisko przywódcy.
Przypominał mi kogoś, kogo poznałam wiele lat temu. Otóż stałam kiedyś w
hali dworcowej w St. Louis, należącej do Towarzystwa Southwestern Bell. Było
około siódmej rano. Dozorca, który pieczołowicie czyścił marmurową podłogę w
hali, pozwolił mi wejść do środka, żebym czekała na pociąg pod dachem, a nie na
deszczu. W pewnej chwili długa, czarna limuzyna zatrzymała się przed drzwiami i
do środka wszedł prezes firmy Texas Bell. Kiwnął mi głową na powitanie i głośnym
„dzień dobry!” pozdrowił człowieka, który czyścił podłogę. Potem podszedł do
niego i podziękował mu za sumienną pracę.
– Jestem przekonany – powiedział – że nie powstydziłbym się tego budynku,
gdyby nawet nie wiedzieć kto tu wszedł, choćby najwyżsi przedstawiciele naszego
rządu... Mogę być spokojny, bowiem, że dzięki takiemu pracownikowi jak pan
wszystko tu będzie zawsze lśniło czystością.
Niczego nie udawał, to się czuło. Mówił najpoważniej w świecie. Byłam tylko
przypadkowym świadkiem, ale nie mogłam nie zauważyć, że twarz dozorcy
promieniała szczęściem i rozpierała go duma. Nauczyłam się wtedy, że w
prawdziwych przywódcach jest coś, co ich wyróżnia, bez względu na to, gdzie i
komu przewodzą. Mój ojciec zwykł był mawiać: „Nie pracuje się dla firmy, ale dla
42
ludzi”. W postępowaniu tego plemiennego przywódcy w outbacku dojrzałam cechy,
jakimi odznaczają się wielcy szefowie koncernów.
Nasz przywódca przybył, by obejrzeć cud natury: jasnowłosego odmieńca,
któremu od korzeni rosną ciemnobrązowe włosy. Pozwolił także innym członkom
plemienia przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku. Im zaś oczy błyszczały radością i
każdy się uśmiechał. Myśleli – wyjaśnił mi to potem Ooota – że zaczynam się do
nich upodabniać, że staję się aborygenką.
Gdy się to widowisko skończyło, trzy wydelegowane do mnie kobiety wróciły
do swego pierwotnego planu i z pasm moich włosów zrobiły wspaniałą opaskę.
Wplotły w nią nasiona, drobne kosteczki, strąki, trawę i ścięgna kangura, a gdy
skończyły, włożyły mi ją na głowę. Była to najpiękniejsza, najbardziej wypracowana
opaska, jaką kiedykolwiek widziałam. Dokoła niej zwisały aż po szyję długie pasma
i w nie również wplecione były różne cacka. Kobiety mi wyjaśniły, że australijskie
kapelusze dla rybaków z korkowymi pływakami, tak chętnie noszone przez
sportowców, są wzorowane na tym bardzo starym pomyśle tubylców, mającym na
celu ochronę przed muchami.
Jeszcze tego samego dnia otoczył nas rój much, ale mając przybranie głowy, na
którym pełno było nasion, już się ich nie bałam. Opaska okazała się prawdziwym
wybawieniem.
Innego dnia, gdy dokuczała nam z kolei chmara latających i gryzących
insektów, nasmarowano mnie olejkiem z węża, potem obsypano popiołem z naszego
obozowego ogniska, a na końcu kazano wytarzać się w piasku. Te połączone środki
skutecznie odstraszyły owady. To nic, że wyglądałam jak cyrkowy błazen. Warto
było...
Przez całe tygodnie nie widziałam się w lustrze i to w jakiś sposób wpłynęło na
moją świadomość. Miałam uczucie, jakbym chodziła w worku z wyciętymi
otworami na oczy. Przedtem lubiłam rozglądać się dokoła, obserwować ludzi i
sprawdzać, jak reagują na to, co robię lub mówię. Moje obecne życie wydawało mi
się uczciwsze. Nie nosiłam eleganckich strojów, jak dawniej, gdy obracałam się w
świecie biznesu. Nie miałam na twarzy makijażu. Mój nos złuszczył się chyba ze
dwanaście razy. Stałam się bezpretensjonalna. Moje ego wcale nie domagało się, by
ktokolwiek zwracał na mnie uwagę w naszej aborygeńskiej grupie nikt nie
plotkował ani nie usiłował nikim manipulować.
Nie mając lustra, które by mnie przywróciło do rzeczywistości i zaczęło
wpędzać w kompleksy, mogłam sobie wmawiać, że jestem piękna. Oczywiście nie
byłam, ale czułam się piękna. Aborygeni z naszej grupy przyjmowali mnie taką, jaką
jestem. Dawali mi poczucie, że do nich należę, że jestem jedyna w swoim rodzaju i
cudowna. Przekonałam się, jakie to wspaniałe uczucie, gdy się jest akceptowanym
bez zastrzeżeń.
Położyłam się spać na materacu z piasku, a w mojej głowie dobrzmiewał echem
dwuwiersz z bajki o królewnie Śnieżce, głęboko zakodowany w pamięci:
„Lustereczko, powiedz przecie:
Kto jest najpiękniejszy w świecie?”
43
Biżuteria
Im dalej się posuwaliśmy, tym goręcej się robiło. Im zaś było goręcej – tym
rzadziej spotykaliśmy na naszej drodze jakiekolwiek ślady życia. Szliśmy przez
teren pokryty głównie piaskiem i nielicznymi kępami wysokiej, suchej i martwej
trawy. Niczego nie widać było na horyzoncie: ani gór, ani drzew, niczego... To był
dzień piasku, piasku i wyschniętych zielsk porastających piasek.
Od tego dnia zaczęliśmy nosić ze sobą tlejącą szczapkę z ogniem. Drewno
żarzyło się dzięki temu, że było stale delikatnie obracane. Na pustyni ceni się każdy,
najmniejszy nawet ślad wegetacji i używa każdego sposobu, by móc przetrwać.
Tlącej się szczapki używaliśmy do rozpalania ognia na noc tam, gdzie trudno było
nawet o suchą trawę. Zbieraliśmy także odchody, jakie pozostawiły żyjące na
pustyni zwierzęta. Aborygeni szczególnie cenili sobie te, które pochodziły od psów
dingo, stanowiły bowiem dobre i bezwonne paliwo.
Tego dnia widziałam, jak ładna, młoda dziewczyna weszła między kępy zielsk,
a gdy po chwili stamtąd wyszła, trzymała w ręku żółty kwiat na długiej łodydze.
Okręciła sobie łodygę dookoła szyi, a kwiat wisiał z przodu, jak klejnot w kolii. Cała
nasza grupa zebrała się wokół niej i wszyscy ją chwalili, że ślicznie wygląda, że
miała świetny pomysł z tym kwiatem... Przez cały dzień obdarzano ją
komplementami, a ona promieniała i widać było, że czuła się naprawdę piękna.
Gdy tak na nią patrzyłam, przypomniałam sobie pewne zdarzenie, jakie miało
miejsce tuż przed moim wyjazdem ze Stanów. Odwiedziła mnie pacjentka, która
cierpiała na poważny syndrom stresu. Gdy spytałam, czym się martwi, powiedziała,
że towarzystwo ubezpieczeniowe podniosło stawkę za ubezpieczenie jej
brylantowego naszyjnika o dodatkowe osiemset dolarów. Spotkała jednak w
Nowym Jorku kogoś, kto się podjął zrobienia ze sztucznych brylantów dokładnej
kopii naszyjnika. Zamierzała więc polecieć do Nowego Jorku i pozostać tam dopóty,
dopóki jubiler nie wykona kopii, a potem, zaraz po powrocie do domu, włożyć
swoje prawdziwe brylanty do sejfu w banku. Co prawda i tak będzie je musiała
ubezpieczyć, bo nawet najlepszy sejf nie daje stuprocentowej gwarancji. Stawka
jednak będzie znacznie niższa.
No tak – pomyślałam – ma się kobieta czym stresować... Byłam ciekawa, czy w
tym naszyjniku wystąpi w resursie obywatelskiej na dorocznym balu, który miał się
wkrótce odbyć. Dowiedziałam się, że właśnie wtedy będzie już gotowa imitacja,
więc ją włoży na tę okazję.
Pod koniec dnia młoda aborygeńska dziewczyna zdjęła kwiat z szyi i położyła
na piasku, by go w ten sposób zwrócić matce ziemi. Dla niej kwiat odegrał już swoją
rolę: na zawsze zachowa we wdzięcznej pamięci dzień, w którym dzięki niemu
podobała się i zbierała komplementy. Miło jej było stwierdzić, że swoją urodą
zwraca uwagę, nie czuła jednak przywiązania do rzeczy, która się do tego
przyczyniła. Kwiat zwiędnie, stanie się nawozem i użyźni ziemię. Wróci do obiegu
w przyrodzie.
Porównywałam w myśli swoją pacjentkę w Stanach z młodą aborygenką, dla
której biżuteria miała wyłącznie emocjonalne znaczenie. My w Stanach widzimy w
niej jedynie wartość materialną.
44
Niektórzy mieszkańcy tego świata cierpią chyba na pomieszanie pojęć, jeśli
chodzi o system wartości. Ale nie ci prymitywni ludzie, którzy zamieszkują krainę
„Nigdy-Nigdy” w Australii, nie oni...
Sos do mięsa
Powietrze było nieruchome i spokój taki, że nieomal czułam, jak rosną mi włosy,
a odciski na podeszwie stóp wnikają coraz głębiej w wyschnięte warstwy naskórka.
Wędrowaliśmy dalej, aż doszliśmy do miejsca, gdzie dwa skrzyżowane paliki
znaczyły kiedyś grób. Nasza grupa nagle się tu zatrzymała. Krzyż już nie stał, bo
przegniło skórzane wiązanie i dwie spróchniałe gałązki: jedna dłuższa, druga
krótsza, leżały na ziemi.
Narzędziowiec podniósł te dwa kawałki drewna, wyjął cienki pasek skóry z
torby przytroczonej do pasa, owinął nim gałązki i fachowo naprawił krzyż. Kilkoro
ludzi podniosło wielkie kamienie, rozrzucone w pobliżu i ułożyło je na piasku w
formie owalu. W tak oznaczony grób wbili krzyż i umocowali go w ziemi.
– Czy to jest grób aborygena? – spytałam Oootę. – Nie! – odpowiedział. – W tej
mogile spoczywa odmieniec. Leży już wiele, wiele lat. Wasi ludzie dawno o nim
zapomnieli i zapewne ten, który przeżył i postawił ten krzyż, także.
– Dlaczego go naprawiliście?
Bo tak trzeba. Nie rozumiemy waszego sposobu życia, nie zgadzamy się z nim i
go nie akceptujemy, ale was nie osądzamy. Szanujemy wasze stanowisko. Jesteście
tu, bo tu was kiedyś rzucił los, a teraz sami, z własnej woli, zdecydowaliście się
pozostać. Miejsce to jest dla nas tak samo święte jak inne, które czcimy. Uważaliśmy,
że należało się zatrzymać, zastanowić nad związkiem, jaki nas łączy ze Stwórcą i
wszechświatem i raz jeszcze ten związek przypieczętować. Nic tu już nie zostało, jak
widziałaś. Nie ma nawet kości. Mój naród chciał jednak okazać w ten sposób
szacunek twemu narodowi. Opuszczając to miejsce, błogosławimy je. Wierzymy, że
staliśmy się lepsi idąc drogą, która nas do niego przywiodła.
Tego dnia dużo o sobie myślałam i robiąc rachunek sumienia, rozliczałam się ze
starych grzechów. To była bolesna operacja, zatrważająca, a nawet niebezpieczna.
Kiedyś zażarcie broniłam wielu dawnych zwyczajów i wierzeń, uważając, że mam
do tego nienaruszalne prawo. Czy ja bym się zatrzymała – pytałam samą siebie – by
naprawić napotkany po drodze żydowski lub buddyjski grób? Pamiętam, jak się
pewnego razu zdenerwowałam, gdy większa grupa ludzi wychodziła z jakiejś
świątyni i wskutek tego powstał korek w ruchu ulicznym... Czy dziś byłabym
bardziej wyrozumiała? Czy stałam się bardziej obiektywna i już bym nie osądzała,
lecz pozwoliła innym iść, dokąd sami chcą i dała im jeszcze swoje błogosławieństwo
na drogę? Automatycznie dajemy każdemu napotkanemu coś z siebie, ale dokładnie
wybieramy, co chcemy mu dać. Słowami i czynami musimy świadomie budować
dla swego życia scenę, na której chcemy je rozegrać.
Nagle zerwał się gwałtowny wiatr. Pęd powietrza smagał moje ciało i poczułam
drapanie, jakby kot szorstkim językiem lizał moją poranioną skórę. To trwało tylko
kilka sekund, ale w tym krótkim czasie pojęłam, że okazywanie szacunku dla
45
tradycji i wartości, których nie rozumiem i z którymi się nie zgadzam, nie jest łatwe,
ale na pewno wyjdzie mi na dobre.
Tej nocy na niebie panowała pełnia Księżyca. Zebraliśmy się dokoła ogniska.
Blask ognia malował nasze twarze na pomarańczowo, a my rozprawialiśmy żywo,
opowiadając sobie różne historie związane z jedzeniem. Rozmowa była szczera i
swobodna; starałam się odpowiedzieć na wszystkie ich pytania tak wyczerpująco,
jak tylko potrafiłam. Z zapartym tchem słuchali każdego mojego słowa.
Opowiadałam im o jabłkach, o tym, jak krzyżujemy różne gatunki jabłoni, tworząc
wielorakie odmiany, jak się robi sok jabłeczny i wspaniałą szarlotkę. Obiecali zdobyć
dla mnie dzikie jabłka, żebym spróbowała; jak smakują.
Dowiedziałam się, że Prawdziwi Ludzie są zasadniczo wegetarianami. Przez
całe stulecia żywili się tylko tym, co uzbierali w przyrodzie. Jedli więc dzikie owoce,
tropikalne bulwy ignam, jagody, orzechy i nasiona. Od czasu do czasu urozmaicali
swoje menu rybami lub jajami żółwi i ptaków. Gdy trafiły im się odpowiednie
ziarna, mełli je na mąkę, z której piekli podpłomyki.
Tylko z konieczności, gdy biali wyparli ich z terenów nadmorskich i zmusili do
życia w outbacku, zaczęli jeść mięso.
Opisywałam im, jak wygląda restauracja; mówiłam, że kelnerzy podają jedzenie
na ozdobnych talerzach. Wspomniałam też o sosie do mięsa. Ten pomysł wydał im
się absurdalny. Po cóż przykrywać mięso sosem? Postanowiłam, że zrobię im mięso
z sosem. Do tej pory jedli je tylko pokrojone w kawałki, nie większe niż na jeden kęs.
Zwykle zawijali je w liście i kładli na rozżarzone węgle lub prażyli w popiele.
Niekiedy nadziewali mięso na szpikulec, oparty na wysokich palach i piekli nad
ogniem. Od czasu do czasu przygotowywali mięso duszone, coś w rodzaju
potrawki, do której dodawali jarzyny, zioła i bardzo cenną wodę. Głowiłam się, jak
tu zrobić sos, skoro nie ma patelni. Rozglądając się za czymś, co mogłoby ją zastąpić,
znalazłam kawałek oczyszczonej z sierści skóry. Przy pomocy Mistrzyni Szycia
udało mi się wygiąć brzegi skóry do góry i pospinać boki, tak że powstało coś, co
przypominało patelnię. Nasza Mistrzyni zawsze nosiła zawieszony na szyi skórzany
woreczek, w którym miała igły zrobione z ości i ścięgna zastępujące nici. W skórze
udającej patelnię stopiłam zwierzęcy tłuszcz, a kiedy już był płynny, dodałam mąki
z ziaren, które wcześniej zmełli na żarnach, słonej trawy, pokruszonych nasion ostrej
papryki i na koniec wody. Gdy się sos zagęścił, polałam nim kawałki mięsa
wielkości jednego kęsa. Było to mięso bardzo dziwnego stworzenia, a mianowicie
jaszczurki.
Patrzyłam, jakie robią miny, jedząc mięso z moim sosem i wysłuchiwałam ich
uwag. Wyrażali je w bardzo taktowny sposób. I właśnie wtedy przypomniało mi się
coś również związanego z sosem, co miało miejsce piętnaście lat temu.
Wzięłam wtedy udział w konkursie na „Mrs Kansas”, czyli „Najlepszą Panią
Domu w Kansas”. Jednym z zadań było opracowanie nowego oryginalnego
przepisu na potrawkę. Przez dwa tygodnie dzień w dzień coraz inaczej ją
przyrządzałam na kolację, próbując różnych sosów i przypraw. Przez czternaście
kolejnych wieczorów ja i moi domownicy mieliśmy obowiązek najpierw zjeść danie,
a potem ocenić jego smak, wygląd i konsystencję. Ta potrawka, którą ja i moje dzieci
uznalibyśmy za najlepszą, miała być zgłoszona do konkursu. Nie muszę dodawać, iż
wszyscy się spodziewaliśmy, że właśnie mnie przypadnie nagroda. Moje dzieci
46
nigdy nie odmawiały wykonania pierwszej części zadania – zawsze zjadały
potrawkę, ale gdy przychodziło do oceny, stawały się mistrzami dyplomacji, usiłując
jak najdelikatniej i jak najoględniej dać mi do zrozumienia, co o niej myślą. Były
jednak niesłychanie cierpliwe, gdy prosiłam je o próbowanie najróżniejszych
niekonwencjonalnych smaków, bo bardzo im zależało, żeby ich mama wygrała. A
kiedy rzeczywiście zdobyłam palmę pierwszeństwa, dzieci nie posiadały się z
radości, że zostałam „Mrs Kansas”. Taką samą dyplomatyczną minę widziałam teraz
na twarzach moich aborygeńskich przyjaciół. A że wszystko, co razem robiliśmy,
sprawiało nam radość, więc i teraz śmiechom nie było końca.
Aborygeni zawsze pamiętają o duchowym aspekcie tego, co robią. Nie
zdziwiłam się więc wcale, gdy ktoś z nich skomentował polewanie mięsa sosem jako
akt symbolizujący system wartości odmieńców. Zamiast żyć czystą prawdą wolą ją
ukryć za zasłoną wygodnictwa, materializmu i niewiary.
Muszę jednak przyznać, że swoje uwagi wypowiadali w taki sposób, iż nigdy
nie czułam się nimi dotknięta, skrytykowana czy osądzona. Nie twierdzili
kategorycznie, że to mój naród się myli, a ich ma zawsze rację. Zachowywali się
raczej jak kochający dorosły, który z pobłażaniem patrzy na dziecko usiłujące
włożyć lewy bucik na prawą nogę. Nikt nie mówi, że nie można chodzić w tak
włożonych butach. Oczywiście, że można, ba, można nawet przejść wiele
kilometrów w ten sposób. A że się na skutek tego porobią pęcherze i odciski? To nic!
To tylko cenna lekcja, z której trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość. Inna rzecz,
że nam taka lekcja wydaje się jedynie niepotrzebnym zadawaniem cierpienia.
Rozmawialiśmy także o istniejącym u nas zwyczaju pieczenia tortów
urodzinowych i przybierania ich smakowitymi lukrami. Tym razem aborygeni
zakwestionowali czynność lukrowania. Uznali ją za symbolizującą fakt, że odmieńcy
większość życia spędzają na powierzchownych, nietrwałych i upiększających
zabiegach, niewiele zaś uwagi poświęcają temu, by odkryć, kim naprawdę jest
człowiek i czym jest życie wieczne.
Zwyczaj urządzania przyjęć urodzinowych wydał im się wręcz humorystyczny.
Jeśli biali ludzie tak wielką wagę przywiązują do tego, że się starzeją i bardzo się
tym przejmują, to o ile byliby szczęśliwsi, gdyby istnieli jako góra czy wiatr... Te są
bowiem wieczne i nie przemijają.
Nie mogłam się nadziwić, ile dziko rosnących, ale jadalnych i pożywnych roślin
znajdowaliśmy na naszej drodze, ilekroć potrzebowaliśmy jedzenia. Suche regiony,
chociaż wydają się nie sprzyjać wegetacji, też mają okresy ożywionego rozwoju. Póki
nasiona spoczywają w jałowej ziemi, chroni je od wyschnięcia mocna łupinka. Ale
gdy przychodzi deszcz, nasiona szybko kiełkują, rośliny się ukorzeniają, zazieleniają
i zakwitają. Cały krajobraz w mgnieniu oka się zmienia. Życie pustyni trwa jednak
krótko. Już po kilku dniach kwiaty tworzą nasiona i przemijają. Nasiona rozrzuca
wiatr, a kraina znowu popada w surową martwotę.
Pewien rodzaj grochu, który rośnie tu i ówdzie na pustyni, ale szczególnie na
terenach położonych bliżej wybrzeża oraz na północnych, bardziej tropikalnych
obszarach, przyczynił się do tego, że nasze posiłki stały się solidniejsze. Mieliśmy też
szczęście natrafić na owoce i cudowny miód, którym słodziliśmy herbatę z
sassafrasowej, aromatycznej kory. Największe zastosowanie miała cienka,
papierowa kora, której używaliśmy do przykrywania się, zawijania jedzenia, a także
47
do żucia. Ma bowiem substancje zapobiegające katarom, usuwające flegmę i ból
głowy.
Stwierdziłam, że liście wielu tutejszych krzewów zawierają olejki eteryczne o
działaniu antybakteryjnym. Mają również właściwości ściągające, dzięki czemu są
bardzo pomocne w zwalczaniu infekcji jelit oraz jako środek przeciwko pasożytom.
W łodygach niektórych tutejszych roślin znalazłam mleczko lateksowe, które
świetnie usuwa brodawki, nagniotki i zrogowacenia skóry. Rośnie tu nawet drzewo
chinowe, w którego korze znajdują się różne alkaloidy, między innymi chinina.
Aborygeni te aromatyczne olejkodajne rośliny zazwyczaj wyciskają, moczą w
wodzie, aż płyn zmieni kolor, a potem wcierają go w piersi, plecy lub w krzyż.
Czasem go podgrzewają i robią inhalacje. Z tego, co zaobserwowałam, lek w ten
sposób otrzymany wydawał się czyścić krew, stymulować pracę gruczołów
limfatycznych i wspomagać system odpornościowy organizmu.
Z kolei z kory małego drzewa przypominającego wierzbę aborygeni
produkowali lek o właściwościach aspiryny i stosowali go przy różnych
wewnętrznych zaburzeniach oraz jako środek przeciwbólowy. Zauważyłam, że
przynosił ulgę w niewielkich bólach mięśni i stawów i przyspieszał gojenie ran.
Kory innego drzewa używali do leczenia biegunek, a jego żywicę rozpuszczali w
wodzie i robili z niej syrop na kaszel.
Obserwując moich współtowarzyszy wędrówki, stwierdziłam, że to plemię jest
niezwykle zdrowe. Kiedyś udało mi się rozpoznać i odszukać w naturze kwiaty,
których płatki zjadali. Odkryłam, że był to aktywnie działający lek przeciwtyfusowy.
Przypuszczalnie wiele z tych naturalnych środków, które zażywali, działało
podobnie jak nasze szczepionki, pobudzając i wzmacniając system odpornościowy.
Pokazano mi pewną australijską purchawkę, która zawiera przeciwrakową
substancję znaną jako calvacin. W tej chwili przeprowadza się badania jej
skuteczności. W korze jeszcze innego drzewa stwierdzono obecność
przeciwnowotworowego leku, który nazwana akronizyną.
Dziwne właściwości odkryli aborygeni w znanym od wielu wieków dzikim
jabłku kangurzym. Nowoczesna medycyna wykorzystuje je do uzyskiwania
steroidów, solasodiny i doustnych środków antykoncepcyjnych.
A jeśli już mowa o antykoncepcji, to przywódca plemienia wyjaśnił mi, że jego
ludzie uważają za oczywiste, iż należy dawać życie dzieciom tylko wtedy, gdy będą
chciane, kochane i zaplanowane. Świadoma prokreacja istniała u nich od zarania
dziejów. Zgodnie z ich wierzeniami urodzenie dziecka oznacza, że jego rodzice
dostarczyli ziemskiego ciała dla błąkającej się duszy jakiejś bliskiej im, zmarłej
osoby, która teraz będzie miała gdzie zamieszkać.
Inaczej niż u nas – dla nich nie jest istotne, czy dziecko ma jakieś fizyczne wady.
Nie o ciało im bowiem chodzi, ale o ten niewidzialny klejnot, który jest w nim
ukryty, o duszę. To ona ma być bez skazy i na zasadzie wzajemności ma wspomagać
ciało, by wspólnymi siłami wychować nowego człowieka na osobę wartościową.
Jestem przekonana, że gdyby aborygeni modlili się tak jak my – prosząc –
prosiliby, aby nie było dzieci niekochanych, a nie martwiliby się o dzieci
nienarodzone. Chociaż bowiem zdają sobie sprawę, że wiele dusz czeka, by
zamieszkać w ciele jakiegoś nowo narodzonego dziecka, to jednocześnie wierzą, że
48
każda dusza tego dostąpi: jeśli nie u tych rodziców, to u innych, jeśli nie w takich
warunkach, to w odmiennych, jeśli nie teraz, to później...
Przywódca zwierzył mi się, że w niektórych aborygeńskich plemionach
zdarzało się tu i ówdzie, że podejmowano współżycie seksualne, nie troszcząc się o
to, czy jego rezultatem może być przyjście na świat dziecka. Tego rodzaju
postępowanie świadczy – jego zdaniem – o zacofaniu i jest jednym z czynników
hamujących rozwój ludzkości.
Prawdziwi Ludzie znaleźli swego czasu plantację dzikiego tytoniu i odtąd
używali go przy szczególnych okazjach, paląc fajki. Jest to jednak dla nich wciąż
rarytas, bo niewiele go tam rośnie, a przy tym wiedzą, że tytoń może wywołać
uczucie euforii i uzależnić od siebie palacza. Używają go więc raczej symbolicznie,
gdy witają gości albo by uświetnić otwarcie zebrania. Zauważyłam tu pewne
podobieństwo między ich poszanowaniem dla tytoniu a tradycjami amerykańskich
Indian.
Aborygeńscy przyjaciele często zwracali mi uwagę, że ziemia, po której
stąpamy, kryje prochy ich przodków. Twierdzili, że ciała nie giną, umierając, tylko
ulegają przemianie. Wracają do gleby, by ją użyźniać dla roślin. Te z kolei produkują
tlen, którym oddychamy i bez którego nie możemy żyć. Byli znacznie bardziej
świadomi tego, jak bardzo cenny jest tlen dla wszystkiego, co żyje w przyrodzie, niż
ogromna większość moich amerykańskich znajomych.
Ludzie Prawdziwi mają niezwykle dobry wzrok. Rutyna, jaką zawierają
niektóre rosnące tu rośliny, jest ogólnie przyjętym środkiem używanym w lekach
oftalmologicznych do leczenia kruchych włośniczek i naczyń krwionośnych oka.
Przez tysiące lat, gdy aborygeni sami zamieszkiwali Australię i mieli ten kontynent
tylko dla siebie, nauczyli się rozróżniać, które substancje zawarte w roślinach mają
korzystne działanie na organizm człowieka.
Wśród dziko rosnących roślin, krzewów i drzew owocowych są i takie, które
zawierają substancje szkodliwe i trujące. Aborygeni umieją je odróżnić i doskonale
wiedzą, których roślin należy unikać, bo są trujące, a które można spożywać po
pewnych specjalnych zabiegach, jak odrzucenie cząstek szkodliwych albo płukanie
czy pieczenie. Kiedy o tym rozmawialiśmy, wyznali ze smutkiem, że wśród plemion
aborygeńskich były i takie – na szczęście niezbyt liczne – które zachowywały się
agresywnie i, jak wieść niesie, używały trucizny do zabijania wrogów.
Mam nadzieję, że wystarczająco długo przebywałam z aborygenami, by nabrali
do mnie całkowitego zaufania i nie wątpili, że pytania, jakie im zadaję, nie
wypływają z niezdrowej ciekawości, ale z chęci zrozumienia ich życia. Zapytałam
ich więc któregoś dnia, czy wiedzą, że byli posądzani o kanibalizm. Powiedziałam
im szczerze, że czytałam wzmianki o tym w książkach historycznych. Dodałam, że
moi australijscy przyjaciele opowiadali dowcipy, z których wynikało, że aborygeni
jedli ludzi, a nawet swoje własne dzieci. Czy to prawda? – spytałam.
– Tak! – odpowiedzieli. – To prawda!!! Od początku dziejów ludzie
eksperymentowali w różnych dziedzinach. Podobnie działo się i na tym
kontynencie. Były plemiona aborygeńskie, które miały swoich królów; były takie,
którymi rządziły kobiety; niektóre porywały ludzi z innych szczepów, a jeszcze inne
jadły ludzkie mięso... Odmieńcy też zabijali ludzi na polu bitwy, a potem odchodzili,
zostawiając ich ciała, by uległy rozkładowi. Kanibale zabijali swoich przeciwników,
49
a potem jedli ich zwłoki. Robili to dla podtrzymania własnego życia. I ludzi zabijano
i nadal ich się zabija dla różnych celów. Nie należy ich dzielić na lepsze i gorsze. Bez
względu na to, czy zabijamy w obronie, z zemsty, dla wygody czy dla zdobycia
pożywienia – zabijanie pozostaje zabijaniem. Dla nas – Ludzi Prawdziwych
przykazanie: „Nie zabijaj!” jest święte. I to nas różni od odmieńców.
Tej nocy, gdy leżałam na cienkiej skórze odgradzającej mnie od podłoża i
chroniącej usta i oczy od kontaktu z piaskiem – myślałam o tym, jak wielki krok
naprzód ludzkość poczyniła w wielu dziedzinach, a jak bardzo zboczyła z kursu w
innych.
Żywcem pogrzebana
Niełatwe było porozumienie się z towarzyszami wędrówki. Wymawianie słów
w ich języku wydawało mi się niezwykle skomplikowane i sprawiało ogromną
trudność. Ich słowa były niewiarygodnie długie. Słyszałam, jak wymieniali nazwę
jakiegoś plemienia, która brzmiała „Pitjantjatjara”. Z kolei inny szczep nazywał się
„Yankuntjatjara”. Z początku odnosiłam wrażenie, że używają tych samych słów na
określenie różnych przedmiotów. Dopiero z biegiem czasu nauczyłam się
dostrzegać subtelne różnice. Zrozumiałam też, dlaczego obcokrajowcy nie mogą
dojść do porozumienia, jak należy wymawiać aborygeńskie spółgłoski. Niektórzy
stosują twardą wymowy i mówią: B, DJ, D i G, a inni te same spółgłoski wymawiają
miękko: P, TJ, T i K. Ponieważ aborygenom nieznany jest alfabet, nie wiadomo,
którzy z zagranicznych interpretatorów mają rację. Sprawa jest trudna do
rozstrzygnięcia i chyba szkoda na ten temat dyskutować.
Najwięcej kłopotów sprawiała mi wymowa nosowych dźwięków. Aby
właściwie wymówić dźwięk „n', trzeba przytknąć język do tylnej części
podniebienia. Jeśli chcecie wiedzieć, co mam na myśli, spróbujcie, trzymając w ten
sposób język, wymówić słowo „Indianin”. Jeszcze inny dźwięk powstawał, gdy
unosili język do góry i potem szybko go cofali. Zauważałam też, że gdy aborygeni
śpiewają, wydają miękkie i melodyjne dźwięki, ale kończąc pieśń zawsze
gwałtownie je nasilają.
Byłam zaskoczona, gdy się dowiedziałam, że zamiast użyć jednego słowa
„piasek” posługują się dwudziestoma różnymi wyrazami, które opisują jego
konsystencję, rodzaj i wygląd. Ale niektóre słowa wydały mi się całkiem łatwe: na
przykład woda nazywa się w języku tego plemienia: „kupi”. Ciekawe, że im uczenie
się ode mnie słów angielskich sprawiało przyjemność i szło znacznie lepiej niż mnie
nauka ich języka.
W książkach, które traktują o historii Australii, a które kiedyś dostałam od
Geoffa, przeczytałam, że gdy Brytyjczycy opanowali ten kontynent i zrobili go swoją
kolonią, doliczono się tam wówczas około dwustu aborygeńskich języków i
sześciuset dialektów. Oczywiście nie było w tych książkach mowy ani o telepatii, ani
o języku migowym. A właśnie na migi najlepiej mi się z nimi rozmawiało i
najczęściej w ten sposób się porozumiewałam. Mimo że mój język migowy był
bardzo prymitywny, wolałam nim się posługiwać niż głośnym mówieniem
rozpraszać ich, gdy w skupieniu przekazywali sobie wiadomości drogą
50
telepatyczną. Nie tylko wiadomości zresztą. Podobno opowiadali sobie za pomocą
telepatii różne ciekawe historyjki.
Aby więc nie przerywać im telepatycznego kontaktu, pokazywałam dłonią, o co
mi chodzi. Chcąc kogoś przywołać, kiwa się u nich palcem wskazującym do siebie,
tak samo jak u nas. Identyczny z naszym jest też sposób przekazywania znaku
„stop”. Po prostu podnosiło się dłoń do góry wewnętrzną stroną w kierunku
adresata. Aby nakazać milczenie, przytykaliśmy palce do warg. W pierwszych
tygodniach wędrówki aborygeni często mnie w ten sposób uciszali, gdy zadawałam
im zbyt wiele pytań. Z czasem nauczyłam się mniej pytać i spokojnie czekać, aż sami
mi wyjaśnią, o co chodzi.
Pewnego dnia jeden mój nieopatrzny ruch wywołał burze śmiechu. A wszystko
zaczęło się od tego, że podczas marszu ugryzł mnie jakiś owad. Podrapałam się w to
miejsce, a wtedy wszyscy wybuchnęli śmiechem i długo jeszcze stroili pocieszne
miny, naśladując mój ruch. Okazało się, iż ten gest w ich języku migowym oznacza,
że zobaczyłam krokodyla.
Nie dziwię się, że ich rozśmieszyłam, skoro byliśmy oddaleni co najmniej o
trzysta kilometrów od najbliższego miejsca, w którym mogłyby przebywać
krokodyle.
Nasza wspólna wędrówka trwała już kilka tygodni, gdy nagle sobie
uświadomiłam, że ilekroć oddalam się od grupy, otaczają mnie jakieś dziwne,
gorejące oczy. Im ciemniejsza była noc, tym większe wydawały mi się ślepia. Miałam
wrażenie, że mnie śledzą. W końcu rozszyfrowałam zagadkę: po dokładnym
przyjrzeniu się stwierdziłam, że na naszym tropie znajduje się horda dzikich i
rozeźlonych psów dingo.
Bardzo przerażona, biegiem wróciłam do obozowiska i o swoim odkryciu
powiadomiłam Oootę. A on natychmiast poinformował o tym przywódcę. Wszyscy
członkowie plemienia, a zwłaszcza bliżej nas stojący, zainteresowali się
wiadomością; niektórzy do nas podeszli, by się dowiedzieć, co się dzieje. Starszyzna
nie podjęła jeszcze żadnej decyzji. Czekałam cierpliwie, bo wiedziałam, że ci ludzie
nie działają pochopnie i zanim coś postanowią, dokładnie przeanalizują sytuację.
Mogłam spokojnie policzyć do dziesięciu. Dopiero po dłuższej chwili Ooota
przekazał mi opinię przywódcy. Wyjaśnił, że psy rozdrażnia ostry zapach, a ściślej
mówiąc odór, jaki ja wydzielam. To była prawda. Sama czułam, że śmierdzę, ale
dopiero po minach innych ludzi mogłam ocenić, jak bardzo... Nie umiałam sobie z
tym radzić; sytuacja wydawała mi się bez wyjścia. Przy tak ograniczonej ilości wody
nie mogło być mowy o tym, by ją marnować na kąpiel. A o wannie nie można było
nawet marzyć... Moi czarni towarzysze nie wydzielali takiego obrzydliwego,
zgniłego zapachu. Myślę, że brał się on częściowo stąd, iż będąc nieustannie w
ruchu, zużywałam dużo więcej energii niż zwykle. To powodowało zmniejszanie się
objętości mięśni i topienie pokładów toksycznego tłuszczu. Widać było zresztą, że
chudnę. Oczywiście fakt, że nie miałam dezodorantów ani papieru toaletowego, też
się do tego przyczyniał. I było coś jeszcze: zauważyłam, że aborygeni natychmiast
po jedzeniu udawali się na pustynię, by załatwić naturalną potrzebę. Ich stolec nie
wydawał tak przykrego zapachu jak nasze wydaliny. Na pewno sposób odżywiania
się również odgrywał niepoślednią rolę. Po pięćdziesięciu latach jedzenia potraw
typowych dla naszej cywilizacji nie mogłam tak od razu pozbyć się toksyn.
51
Odtruwanie organizmu jest długotrwałym procesem. By był skuteczny, musiałabym
wiele czasu spędzić w outbacku.
Nigdy nie zapomnę, w jaki delikatny sposób przywódca wyjaśnił mi, co chcą
zrobić, żeby ten problem rozwiązać. Nie chodziło im o siebie, nie mieli też pretensji
do mnie; wszak przyjęli mnie na dobre i na złe. Nie martwili się wcale o nasze
wspólne bezpieczeństwo, któremu psy dingo mogłyby zagrozić. Litowali się jedynie
nad biednymi zwierzętami, które mój zapach rozdrażniał. Jak powiedział Ooota, psy
dingo dlatego za nami ciągnęły, że zwietrzyły zepsute mięso.
Musiałam się roześmiać, gdyż w rzeczy samej śmierdziałam jak zepsuty kawał
mięsa zostawiony na słońcu. Zapewniłam, że będę im ogromnie wdzięczna za każdą
pomoc. I oto już następnego dnia, w godzinie największego upału, wykopali rów,
którego ściany nachylone były pod kątem czterdziestu pięciu stopni i kazali mi się w
nim położyć, następnie dokładnie zasypali mnie ziemią, pozostawiając jedynie twarz
odkrytą, po czym, zapewniwszy mi cień, odeszli na jakieś dwie godziny. To było
niesamowite uczucie... Leżałam żywcem zakopana w ziemi, bezsilna i niezdolna do
żadnego ruchu. Gdyby ci ludzie stąd odeszli i mnie tak zostawili, w niedługim
czasie pozostałby ze mnie tylko szkielet. Bałam się, żeby jakaś ciekawska jaszczurka,
wąż czy pustynny szczur nie przebiegły mi po twarzy. Gdy usiłowałam poruszyć
ramieniem czy nogi a one ani drgnęły, zrozumiałam, jak czują się ludzie, których
dotknął paraliż.
Czas zaczął jednak szybciej mijać, gdy się zrelaksowałam, zamknęłam oczy i
myślałam tylko o tym, by wyzbyć się wszystkich toksyn ze swego ciała.
Skoncentrowałam się na wchłanianiu wspaniałych, chłodnych, odświeżających i
oczyszczających darów ziemi.
Wkrótce doceniłam mądrość starego przysłowia: „Potrzeba jest matką
wynalazków”. Eksperyment się powiódł; ziemia wyciągnęła ze mnie wszystkie złe
zapachy.
Uzdrawianie
Zbliżał się sezon deszczowy. Zwiastowała go chmura, która na krótko pojawiła
się na niebie, ciesząc nas swoim widokiem. Moi aborygeńscy przyjaciele z dziecięcą
radością wybiegali na słońce, usiłując wyprzedzić wielki cień chmury wiszący nad
naszymi głowami. Potem, śmiejąc się, szydzili z chmury, że ich nogi są szybsze niż
wiatr, który ją gna, a za chwilę znowu kryli się w jej cieniu.
– Jaki cudowny dar otrzymaliśmy od Boga... – mówili. – Opatrzność zesłała nam
orzeźwiający powiew chłodnego powietrza...
Po tym pogodnym dniu, pełnym radości i zabaw, późnym popołudniem
spotkało nas nieszczęście. Może przesadzam, ale początkowo wypadek, jakiemu
jeden z nas uległ, wydawał mi się bardzo groźny.
Otóż był wśród nas młody, trzydziestokilkuletni człowiek, którego plemienne
imię brzmiało: Wielki Łowca Kamieni, miał bowiem szczególny talent do
wynajdywania cennych kruszców. Przydomek Wielki nadano mu dopiero
niedawno, gdyż właśnie w ostatnim okresie szczególnie rozwinął swoje zdolności.
Udało mu się znaleźć piękne, duże opale, a nawet spore bryłki złota na terenie
52
porzuconych kopalń. Kopalnie te stanowiły własność komercyjnych spółek, które po
wyeksploatowaniu złóż zaniechały dalszego wydobycia.
Prawdziwi Ludzie początkowo sądzili, że metale czy kamienie nie są im do
niczego potrzebne. Do jedzenia się nie nadawały, a w kraju, w którym nie istniał
rynek, nie miały nawet wartości wymiennej, bo nie można było za nie nic kupić. W
złocie i kamieniach cenili jedynie ich urodę.
Z czasem jednak ze zdumieniem odkryli, że dla białego człowieka te kruszce
przedstawiają wielką wartość. Nie mogli tego zrozumieć, podobnie jak nie mieściło
im się w głowie, że biały człowiek ośmiela się uważać ziemię za swoją własność i
czyni ją przedmiotem handlu. Aborygeni wierzyli, że to oni należą do ziemi, a nie
odwrotnie.
Zorientowawszy się jednak, że dla białych kamienie i złoto są czymś bardzo
cennym, zaczęli je sprzedawać. Za uzyskane środki wysyłali swoich zwiadowców
do miast. Po jakimś czasie i dokładnym rekonesansie wysłannicy wracali do buszu i
zdawali przywódcy sprawę z tego, co się u białych dzieje.
Wielki Łowca Kamieni nie penetrował kopalń, które wciąż jeszcze były
eksploatowane przez białych. Pamiętał bowiem przerażające historie związane z
przymusowym zatrudnieniem w kopalniach ludzi należących do jego plemienia.
Była to katorga: schodzili do kopalń w poniedziałek i do końca tygodnia nie
opuszczali ich ani na chwilę. Na pięciu robotników czterech umierało z
wyczerpania. By zmusić aborygenów do pracy w kopalniach, biali zarzucali im
zwykle jakieś sfingowane przestępstwa kryminalne i pod tym pretekstem skazywali
ich na przymusowe roboty. Dzienna norma wydobycia była tak wysoka, że aby jej
sprostać, wraz z więźniem były zmuszone często pracować w kopalni także jego
żona i dzieci. Co najmniej trzy osoby musiały się trudzić, by wykonać normę
przewidzianą na jednego człowieka.
Biali właściciele z łatwością wynajdywali powody, by dowolnie przedłużać
więźniom wyroki. Nie było ucieczki ani ratunku. Ten proceder, poniżający godność
człowieka i wyniszczający jego ciało, odbywał się zupełnie legalnie.
Ale wracając do owego szczególnego dnia naszej wędrówki – chcę opowiedzieć
o nieszczęśliwym wypadku, jakiemu uległ Wielki Łowca Kamieni.
Szedł właśnie brzegiem wysokiej skarpy, gdy nagle ziemia usunęła mu się spod
stóp i spadł jakieś siedem metrów w dół na ostre kamienie. Teren, który obecnie
przemierzaliśmy, pokrywały wielkie płyty granitu o powierzchni tak wygładzonej
przez siły natury, że wyglądały jak polerowane. Znajdowały się tam także głazy o
porwanych, ostrych krawędziach i całe pola usiane skalnym żwirem.
W tym czasie znowu cierpiałam na ból stóp. Utworzyły się na nich
zrogowacenia, przypominające kopyta. Takie stopy zauważyłam też u jednej z
naszych kobiet. Ale nawet najgrubsza warstwa martwej tkanki nie zapobiegała
dotkliwym cierpieniom, gdy stąpałam po nierównym kamiennym podłożu. Moje
myśli bezustannie krążyły więc wokół bolących stóp. Wspominałam z żalem szafkę
pozostawioną w domu, daleko stąd, pełną różnego rodzaju bucików, w tym
wygodnych trampek i tenisówek.
Nagle usłyszałam krzyk Wielkiego Łowcy Kamieni i zobaczyłam, że spada ze
skarpy, koziołkując w powietrzu. Wszyscy ruszyliśmy na krawędź urwiska i
53
spojrzeliśmy w dół: leżał jak kłoda, a wokół niego utworzyła się dobrze stąd
widoczna ciemna kałuża krwi.
Kilku mężczyzn szybko zbiegło na dno wąwozu i metodą „podaj dalej”
wywindowało rannego na górę szybciej, niż gdyby wciągano go na linie. Ich
sprawne ręce przesuwały się pod nim jak taśmowy przenośnik.
Gdy poszkodowanego położyli na gładkiej granitowej tafli, zobaczyliśmy jego
ranę: było to skomplikowane, otwarte złamanie kości piszczelowej. Rana obnażała
złamaną kość, wystającą na jakieś pięć centymetrów na zewnątrz. Przypominała
duży, brzydki kieł, wyraźnie odcinający się od brązowej skóry o odcieniu mlecznej
czekolady. Natychmiast ktoś zdjął z głowy opaskę i ścisnął nogi powyżej kolana.
Nasz obozowy Medyk i Uzdrowicielka stanęli po obu stronach rannego, podczas
gdy wszyscy inni członkowie plemienia zajęli się przygotowywaniem noclegu.
Posuwałam się powoli naprzód, aż znalazłam się tuż obok chorego.
– Czy mogę popatrzyć? – spytałam.
Medyk przesuwał obie dłonie nad zranioną nogą Łowcy, trzymając je jakieś trzy
centymetry nad nią. Delikatnym, lekko kołującym ruchem prowadził je w górę, to
znowu w dół chorej łydki. Początkowo obie dłonie przesuwał jednocześnie w tym
samym kierunku, a potem jedną od góry do dołu, a drugą odwrotnie.
Uzdrowicielka uśmiechnęła się do mnie i przekazała przez Oootę wiadomość,
że teraz będę mogła poznać ich metody leczenia.
– Słyszeliśmy – dodała – że u siebie w kraju wykonujesz zawód uzdrowicielki.
– Tak – odpowiedziałam trochę niepewnie, bo nigdy nie mogłam tak do końca
zgodzić się z poglądem, że to lekarz uzdrawia pacjenta. Przekonałam się już przed
laty, gdy chorowałam na polio, że wyzdrowienie ma tylko jedno źródło... Owszem,
doktor może pomóc pacjentowi, usuwając obce ciała z jego organizmu, wstrzykując
mu różne, doraźnie działające środki farmakologiczne czy nastawiając kość po
złamaniu lub zwichnięciu, ale to nie jest równoznaczne z wyleczeniem. Jestem
pewna, że nigdzie na świecie, w żadnym kraju i w żadnym okresie historii, nie ma i
nie było lekarza, który by kogokolwiek uzdrowił. Uzdrowiciela ma każdy z nas w
sobie. Lekarz jest w najlepszym wypadku człowiekiem, który odkrył w sobie
powołanie do tego zawodu, wyuczył się go i służy społeczeństwu tym, co najlepiej
umie i lubi robić.
Ale teraz nie było czasu na prowadzenie długiej dyskusji. Zgodziłam się więc z
tym, co powiedział Ooota i przyznałam, że w moim kraju jestem uważana za
uzdrowicielkę. Na wstępie Medyk i Uzdrowicielka poinformowali mnie, że
przesuwanie dłońmi w gorę i w dół nad chorym miejscem bez jego dotykania ma na
celu przywrócenie do pierwotnego stanu układu naczyń krwionośnych, ścięgien i
nerwów, naruszonego na skutek wypadku. Zapobiega to także powstaniu
ewentualnych obrzęków.
Ruchy, jakie wykonywał Medyk, miały również pobudzić „pamięć” kości.
Chodziło o to, by ułatwić jej powrót do położenia zajmowanego wtedy, gdy była
zdrowa. Z drugiej zaś strony Medyk usiłował wyprowadzić ją z szoku, jakim
niewątpliwie był dla niej moment, gdy pękła na pól i została wyrwana z miejsca, w
którym funkcjonowała przez ponad trzydzieści lat. „Mówienie” do kości, które
54
stosował zarówno Medyk jak i Uzdrowicielka, było na pewno istotnym elementem
terapii.
Po jakimś czasie główni bohaterowie tego dramatu: Medyk, stojący w nogach
chorego, Uzdrowicielka, klęcząca u jego boku i sam pacjent, leżący na wznak na
ziemi, zaczęli odmawiać coś, co przypominało modlitwę. W pewnej chwili Medyk
otoczył kostkę chorego obiema dłońmi. Nie widać było jednak, by dotykał stopy lub
za nią ciągnął. Uzdrowicielka zachowała się podobnie, majstrując przy kolanie
pacjenta. Każde z nich nuciło przy tej czynności jakąś melodię. Raptem oboje unieśli
głowy i krzyknęli coś unisono. Musieli chyba przy tym zastosować jakąś formę
wyciągania, ale nie zauważyłam żadnego gwałtownego ruchu. Po prostu nagle kość
samoistnie wsunęła się w ranę, z której przedtem wystawała. Medyk ściągnął
palcami brzegi porwanej w tym miejscu skóry i przytrzymał je w tej pozycji, po
czym dał znak Uzdrowicielce. Ta z kolei zaczęli rozwiązywać długi pojemnik w
kształcie tuby, który zawsze nosili ze sobą.
Przypomniało mi się, że parę tygodni wcześniej pytałam ją, jak sobie
aborygeńskie kobiety radzą podczas menstruacji. Pokazała mi wtedy podpaski
zrobione z trzciny, trawy i delikatnego ptasiego puchu. Sama zaobserwowałam, że
od czasu do czasu któraś z kobiet opuszcza obóz i udaje się na pustynię. Tam
zakopywała splamioną krwią podpaskę, podobnie jak my wszyscy zakopywaliśmy
codziennie nasze ekskrementy, naśladując koty. Czysto zdarzało się jednak, że
kobieta wracająca z pustyni niosła coś w zamkniętej dłoni, co oddawała
Uzdrowicielce. Ta z kolei wkładała ów tajemniczy przedmiot do swojej tuby, w
której przechowywała liście różnych roślin, olejki i maści lecznicze. Jedną z takich
maści leczyła moje chore stopy, gdy zrobiły się na nich pęcherze. Stosowała je także
przy oparzeniach skóry od słońca. Parę razy zdarzyło mi się być blisko niej akurat
wtedy, gdy sięgała do tuby i zawsze dochodził mnie stamtąd straszliwy, wręcz
odrzucający fetor. W końcu odkryłam, że to, co ona sekretnie chowa w pojemniku, to
były duże skrzepy menstruacyjnej krwi naszych kobiet.
Gdy jednak tym razem sięgnęła do swojej tuby, otworzyła ją z odwrotnej strony.
Nie poczułam żadnego zapachu. Pociskając koniec tuby, wycisnęła na dłoni gęsta
czarną, błyszczącą maść i nałożyła ją na porwane brzegi rany Wielkiego Łowcy
Kamieni, jakby chciała je scementować. Potem rozsmarowała maść na całej
powierzchni rany. Nie użyli żadnych opatrunków ani bandaży. Nie było potrzeby
niczego przewiązywać ani unieruchamiać nogi na szynie; niczego nie szyto, nie było
mowy o chodzeniu o kuli.
Wkrótce zapomnieliśmy o wypadku i zajęliśmy się kolacją. W ciągu wieczora
ludzie na zmianę siadali przy chorym i kładli sobie jego głowę na kolana, tak by
miał lepszy widok na to, co, się dzieje w obozie. Gdy przyszła kolej na mnie,
usiadłam przy nim i przy okazji dotknęłam jego czoła, by stwierdzić, czy ma
gorączkę. Nie miał. Chciałam okazać mu wdzięczność, że pozwolił, by na jego
osobie zademonstrowano mi aborygeńskie metody leczenia. Gdy trzymałam jego
głowę na kolanach, spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.
Następnego dnia rano Wielki Łowca Kamieni wstał jakby nigdy nic i szedł
razem z nami. Ani trochę nie utykał. Zabiegi, którym go poddano, miały na celu
zmniejszenie nacisku na kość i zapobieżenie obrzękom i doskonale spełniły swoje
zadanie. Przez kilka dni przyglądałam się z bliska jego nodze. Czarna maść, którą
55
położono na ranę, zaschła, a potem zaczęła odpadać. Po pięciu dniach nie było już
po niej śladu, a w miejscu, gdzie kość przebiła skórę, widać było tylko cieniutkie
linie blizny. Wielki Łowca ważył ponad siedemdziesiąt kilogramów. Jak to się stało,
że niczym się nie podpierając, mógł stać na złamanej kości i że nie doszło do
ponownego uszkodzenia w tym samym miejscu? Dla mnie graniczyło to z cudem.
Zdawałam sobie sprawę, że członkowie tego plemienia są z natury wyjątkowo
zdrowymi ludźmi, ale teraz się przekonałam, że gdy ich zdrowie jest zagrożone,
potrafią także bardzo skutecznie interweniować. Umieli leczyć choroby i zapobiegać
im, choć nigdy nie studiowali biochemii ani patologii. Zawsze jednak działali w
dobrej wierze i byli szczerze oddani ratowaniu ludzkiego zdrowia.
Dowiedziałam się potem od Oooty, że chociaż nie wyzywali losu i wypadek,
jaki się zdarzył, nie był przez nikogo zawiniony – jego ludzie uznali, iż widać było
wolą Opatrzności, żebym stała się jego naocznym świadkiem i mogła nauczyć się od
nich sztuki uzdrawiania. Nie zastanawiali się, czy nad kimś z ich grona ciąży jakieś
fatum. Byli radzi, że dzięki temu zdarzeniu miałam możliwość nauczenia się czegoś,
a oni mogli podzielić się z odmieńcem, który przybył do nich z daleka, swoimi
wiadomościami i doświadczeniem.
Ja ze swojej strony byłam im niezmiernie wdzięczna, że zechcieli odkryć przede
mną tajemny skarbiec swojej wiedzy, o którą by tych rzekomo niecywilizowanych
ludzi nikt nie podejrzewał.
Chciałam oczywiście poznać więcej stosowanych przez nich technik
uzdrowicielskich, ale nie śmiałam żądać, by wzięli na siebie jeszcze dodatkowe
obowiązki. Mieli i bez tego dość własnych problemów. Walka o przeżycie stanowiła
w outbacku wystarczające wyzwanie.
Zapomniałam jednak, że oni czytają w moich myślach i wiedzieli, czego pragnę,
zanim jeszcze to powiedziałam.
Tego wieczoru zastanawialiśmy się nad związkiem między ciałem a duszą. Przy
tej okazji wypłynęła nowa sprawa, której dotąd nie poruszaliśmy, a mianowicie
wpływ, jaki nasze uczucia i emocje mają na zdrowie i dobre samopoczucie.
Aborygeni wierzą, że najważniejsze jest to, co człowiek czuje, jaki jest jego
emocjonalny stosunek do rzeczy, ludzi i zdarzeń. Ich zdaniem tylko to się liczy.
Nasze stany emocjonalne rejestruje każda komórka ciała. Pozostawiają one trwały
ślad w naszej osobowości, w naszym umyśle i duszy.
Podczas gdy inne religie nauczają, że należy nakarmić głodnych i podać wodę
spragnionym, to plemię głosi, że nieważne jest dawanie jadła czy napoju i nieistotne,
komu się je daje. Liczy się tylko to, co ty czujesz dając.
Jeśli podlejesz ginącą roślinę, dasz wody chcącemu pić zwierzęciu lub dodasz
komuś odwagi, to czyny te w takim samym stopniu zbliżają cię do istoty życia i do
Boga co napojenie spragnionych i nakarmienie głodnych.
Opuszczając ziemski padół, zabierzemy ze sobą „świadectwo ze sprawowania”,
na którym będzie odnotowane, jak w każdym momencie życia rządziliśmy się
naszymi uczuciami. To one właśnie, te niewidzialne uczucia, kryjące się w głębi
naszej duszy, świadczyć będą o tym, kto z nas był dobry, a kto zły. Czyny zaś to
jedynie tuba, przez którą uzewnętrzniamy nasze uczucia i intencje.
56
Myślałam o dwojgu aborygeńskich lekarzach, którzy tamtego dnia nastawiali
nogę Wielkiemu Łowcy Kamieni. Oboje w czasie zabiegu apelowali w myśli do
złamanej kości pacjenta, prosząc ją, by wróciła do swej pierwotnej formy.
Angażowali w leczenie nie tylko ręce, lecz także głowę i serce.
Zaczęłam się zastanawiać nad sytuacją, jaką mamy w Stanach Zjednoczonych.
Czy to, że cierpimy, chorujemy i padamy ofiarą przemocy, nie wynika z
niewłaściwego zaprogramowania naszych uczuć? Nie zdajemy sobie z tego sprawy,
ponieważ to się odbywa poza naszą świadomością. Jak by to było dobrze, gdyby
amerykańscy lekarze równie silnie wierzyli w samoregulację i ozdrowieńczą moc
ludzkiego organizmu, jak wierzą w leki, które mogą albo nie mogą wyleczyć!
Przywiązuję teraz znacznie większe znaczenie do związku, jaki łączy lekarza z
pacjentem. Jestem przekonana, że jeśli lekarz sam nie wierzy w wyzdrowienie
pacjenta, jego leczenie nie odniesie żadnego skutku. Wiem z doświadczenia, że gdy
lekarz mówi pacjentowi, iż nie ma dla niego lekarstwa, w rzeczywistości oznacza to,
że nie wie, jak ma ten przypadek leczyć, że nie dysponuje wiedzą potrzebną do
wyleczenia. Nie jest prawdą, że nie ma na chorobę lekarstwa i nie można twierdzić,
że nie jest uleczalna, jeśli kiedykolwiek ktoś potrafił tę chorobę przezwyciężyć.
Długo rozmawiałam z Medykiem i Uzdrowicielką i wyrobiłam sobie nowy
pogląd na procesy związane ze zdrowieniem i zachorowaniem.
– Powrotu do zdrowia – powiedzieli mi – nie mierzy się czasem. Zarówno
wyzdrowienie, jak i zachorowanie następuje w jednej sekundzie.
Rozumiem to w taki sposób: nasz organizm jest wtedy zdrowy, gdy wszystkie
jego komórki działają właściwie. Choroba zaczyna się w momencie, gdy nagle
pojawia się jakaś dezorganizacja, jakaś anomalia – która dotyka komórkę lub tylko
jej część. Zanim ukażą się kolejne symptomy choroby i zostanie postawiona
diagnoza, mijają nieraz miesiące, a nawet lata. Zdrowienie zaś jest podobnym
procesem, tyle że w odwrotnym kierunku. Tracimy siły, podupadamy na zdrowiu,
chorujemy... I oto w pewnej chwili otrzymujemy pomoc medyczną. Jaką? To już
zależy od tego, w jakim społeczeństwie żyjemy. Zaczynają nas leczyć. Od razu
zatrzymuje się spadek sił i robimy pierwszy krok w kierunku poprawy.
Plemię Ludzi Prawdziwych uważa, że nie jesteśmy przypadkowymi ofiarami
choroby, ale że to, co spotyka nasze ciało, jest sygnałem przekazywanym naszej
świadomości przez Opatrzność. Choroba, spowalniając aktywność naszego
organizmu, pozwala nam się rozejrzeć dookoła i spokojnie przemyśleć, gdzie leży
zło, które należy naprawić. Mamy więc szansę przyjrzeć się niezdrowym stosunkom
społecznym, jakie u nas panują i zobaczyć wzajemne urazy, brak zaufania,
niepewność i strach, słabnącą wiarę w Boga, zatwardziałość naszych serc i
niezdolność do przebaczania...
Pomyślałam o tych amerykańskich lekarzach, którzy ostatnio próbują leczyć
chorych na raka za pomocą „pozytywnego myślenia”. Większość z nich bynajmniej
nie cieszy się popularnością wśród swoich kolegów. To, co robią, wydaje się zbyt
nowatorskie. Tymczasem właśnie tutaj, w outbacku, zobaczyłam, że aborygeni,
będący najstarszym ludem świata, używają tej znanej od wieków metody, której
skuteczność została wielokrotnie stwierdzona. My zaś, tak zwani ludzie
cywilizowani, nie stosujemy „pozytywnego myślenia” tylko dlatego, że boimy się
ośmieszenia. Boimy się, że metoda ta mogłaby się okazać jedynie przejściową
57
modą... Wolimy zachować ostrożność i jeszcze trochę poczekać, zobaczyć, jak działa
w pewnych wyselekcjonowanych przypadkach.
Gdy ciężko chory odmieniec przeszedł już wszystkie zalecone przez lekarzy
kuracje i znajduje się na krawędzi śmierci, wówczas lekarz mówi jego rodzinie, że
zrobił, co było w jego mocy. I to jest prawda. Wiele razy przecież słyszałam:
„Przykro mi, ale już nic więcej nie możemy uczynić. Teraz wszystko jest w ręku
Boga”. Nie wiem dlaczego, ale mnie się to wydaje niesłychanie wsteczne...
Nie sądzę, by moi aborygeńscy przyjaciele byli jakimiś „nadludźmi” i nie
dopatruję się magii w ich podejściu do leczenia chorób i skaleczeń. Szczerze wierzę,
że wszystko, co robią, można naukowo wyjaśnić. Chodzi po prostu o to, że my
wierzymy, iż konieczna jest znajomość wyższej techniki, by móc skutecznie leczyć,
tymczasem przykład Prawdziwych Ludzi wskazuje, że można to robić inaczej i
wszelka technika jest zbędna.
Ludzkość wciąż błądzi, szukając wyjścia z impasu; na samym tylko kontynencie
australijskim mamy dwa, diametralnie różne wzorce. Jeden – to najbardziej
nowoczesna i wymyślna technika medyczna. Drugi – to pradawne praktyki, za
pomocą których od niepamiętnych czasów ratowano ludzkie życie i zdrowie. Może
zwolennicy obu metod któregoś dnia się połączą. A gdy ten ogromny krąg wiedzy
się zamknie, jakaż to będzie wspaniała okazja do świętowania na całym świecie!
Totemy
W ciągu dnia wiatr zmienił kierunek, nabrał mocy i bezlitośnie miotał w nas
piaskiem. Nasze ślady znikały z powierzchni ziemi w momencie, gdy się pojawiały.
Kiedy usiłowałam przebić się wzrokiem przez mgły czerwonego kurzu, miałam
wrażenie, że patrzę przez zalane krwią soczewki. W końcu udało nam się znaleźć
schronienie za skalną ścianą. Usiedliśmy tam ciasno, jeden obok drugiego i
opatuliliśmy się skórami. A ja, zwróciwszy się do siedzących naprzeciw, spytałam:
– Jaki jest właściwie wasz stosunek do zwierząt? Czy są one tylko waszymi
totemami, symbolami łączącymi was z przeszłością?
– Nie! – usłyszałam w odpowiedzi. – Stanowimy jedność. Jesteśmy silni ich
słabością.
Powiedzieli, że brązowy sokół, który wciąż nam towarzyszył, krążąc nad
głowami, przypomina ludziom, iż nie należy wierzyć jedynie w to, co się widzi tuż
przed sobą. Wystarczy się unieść i poszybować wyżej, a otworzą się przed nami
znacznie szersze horyzonty.
Dowiedziałam się też, że odmieńcy, którzy umierają na pustyni z pragnienia,
tak się denerwują i martwią, że nigdzie nie widzą wody, iż tak naprawdę umierają
bardziej z irytacji niż z niedostatku płynów.
Plemię Ludzi Prawdziwych jest zdania, że ludzkość nie rozumie ewolucji, nie
pojmuje, że wszystko, co żyje na świecie, jest jedną wielką rodziną, a wszechświat
wciąż się rozwija. I jest to niekończący się proces. Ludzie za bardzo są pochłonięci
codziennymi sprawami, by móc ogarnąć cały byt.
Opowiadali o kangurach – cichych i na ogół łagodnych stworzeniach, mających
od sześćdziesięciu centymetrów do ponad dwóch metrów wysokości i sierść koloru
58
ziemi w odcieniach od srebrzystoszarych do miedzianoczerwonych. Małe
kangurzątko rodzi się nie większe od ziarna bobu i tyleż waży, ale gdy jest z
gatunku czerwonych, dorasta, jak powiedziałam, do ponad dwumetrowej
wysokości. Nie chcę się nad tym rozwodzić, bo moi aborygeńscy przyjaciele
uważają, że my, odmieńcy, przykładamy za wiele wagi do koloru skóry i kształtów
ciała.
Kangur służy ludziom jako przykład stworzenia, które nigdy się nie cofa. To jest
dla tego zwierzęcia niemożliwe. Zawsze idzie do przodu, nawet gdy zatacza koła.
Ma ogon długi, gruby i mocny jak pień drzewa i może się na nim oprzeć, gdyż
doskonale wytrzymuje on ciężar ciała. Wielu tubylców wybiera sobie kangura za
totem. Czują się z nim duchowo spokrewnieni, pragną się na nim wzorować i uczyć
od niego wewnętrznej równowagi.
Podobała mi się rada moich przyjaciół, żebym spojrzała wstecz na swoje życie i
zastanowiła się nad popełnionymi błędami. No cóż, stwierdziłam, nie zawsze
dokonywałam właściwych wyborów, ale zważywszy, w jakim okresie życia to się
działo, doszłam do wniosku, że nic lepszego nie mogłam wtedy zrobić. Na dłuższą
metę moje postępowanie okazało się słuszne. Czas pokazał, że miałam rację.
Wąż często bywa totemem. Daje nam dobry przykład choćby dlatego, że często
zrzuca z siebie skórę. Niewiele osiągnęlibyśmy w życiu, gdyby to, w co wierzyliśmy
będąc dziećmi, pozostawało naszym ideałem w wieku dojrzałym. Trzeba pozbywać
się starych idei, przyzwyczajeń, opinii, a czasem nawet bliskich osób. Niełatwo jest
pozwolić komuś odejść. Podjęcie takiej decyzji bywa nieraz bardzo trudne, choć
nieodzowne. Wąż nie staje się ani lepszy, ani gorszy na skutek tego, że zrzuca starą
powłokę: czyni to po prostu z konieczności. Musi zrobić miejsce nowej. Pozbycie się
starego bagażu sprawia, że od razu czuje się i wygląda młodziej, choć oczywiście nie
staje się młodszy. Moi przyjaciele mówili o tym ze śmiechem, bo im się wydaje
śmieszne i bezsensowne, że my ciągle liczymy swoje lata. Wąż jest mistrzem, jeśli
chodzi o wdzięk i siłę. Dobrze jest mieć obie te cechy, choć w nadmiarze bywają
nieraz destruktywne. W przyrodzie jest wiele jadowitych węży. Ich jad zabija ludzi i
bardzo dobrze się do tego nadaje. Ale może też być pożyteczny jako lekarstwo i
środek wspomagający, gdy ktoś nadepnie na mrowisko lub opadną go pszczoły albo
osy. Wąż jest samotnikiem. Ludzie Prawdziwi szanują jego potrzebę samotności,
gdyż sami także ją nieraz odczuwają.
Emu to duży, silny ptak, który nie lata. Żywi się głównie owocami.
Przemieszczając się po buszu czy pustyni, wydala ich pestki, przyczyniając się do
zwiększonego samosiewu krzewów i drzew owocowych. W rezultacie wzbogaca
pokarm roślinny mieszkańców buszu. Emu znosi wielkie zielonoczarne jaja;
symbolizuje płodność.
Delfin jest bardzo drogi sercu Ludzi Prawdziwych, mimo że nie mają już teraz
zbyt wielkiego dostępu do morza. Był pierwszym stworzeniem, z którym mogli się
porozumieć drogą telepatyczną. Uosabiał szczęśliwe i swobodne życie. Od tego
mistrza zabaw uczyli się, że zbędne jest współzawodnictwo, niepotrzebni są
przegrani i zwycięzcy, a wspólna zabawa ma być przyjemnością dla wszystkich jej
uczestników.
59
Od pająka też możemy się wiele nauczyć. Pająk ostrzega, że nie należy być
chciwym. Pokazuje, że rzecz użyteczna może być jednocześnie piękna, stanowić
dzieło sztuki. Upomina, by zbyt łatwo nie popadać w zachwyt nad samym sobą.
Rozmawialiśmy także o mrówkach, królikach, jaszczurkach, a nawet o dzikim
australijskim koniu brumbie. Gdy wspomniałam o pewnych gatunkach zwierząt,
które wyginęły, dziwili się, że odmieńcy nie rozumieją kryjącego się w tym
niebezpieczeństwa. Przecież ilekroć ginie jakiś gatunek zwierząt, przybliżamy się do
wyginięcia ludzkiego rodzaju.
W końcu burza piaskowa ustała i wyszliśmy z ukrycia. Po jakimś czasie
powiedzieli mi, że zastanawiali się nad tym, z jakim zwierzęciem ja jestem najbliżej
spokrewniona. Ale choć wiedzą, jak to zwierzę wygląda, nie umieją go nazwać. Na
moje podobieństwo do tego zwierzęcia wpadli, obserwując cień, jaki rzucam, mój
sposób bycia i kroki, jakie stawiam. Od czasu gdy zaczęły mi puchnąć opuszki
palców, mój chód się zmienił. Postanowili narysować to zwierzę na piasku. Słońce
jasno świeciło, więc zabrali się żwawo do pracy, używając do tego palców rąk i nóg.
Najpierw ukazał się zarys głowy; ktoś dodał jeszcze dwoje małych okrągłych uszu.
Popatrzyli na mój nos i przenieśli jego kształt na piasek. Nasza Duchowa Opiekunka
narysowała oczy, mówiąc, że to zwierzę ma taki sam kolor oczu jak mój. Potem
dodali cętki, co mnie bardzo rozśmieszyło.
– Przecież moich piegów już prawie nie widać... żartowałam.
Gdy rysunek był gotowy, jego twórcy przyznali się, że nie znają tego zwierzęcia,
bo ono nie żyje w Australii. Mimo to potrafili dużo o nim powiedzieć. Domyślali się
– choć nie byli pewni – że może to być jakiś mityczny stwór; mówili, że samica tego
gatunku zwierząt sama poluje. To ona szybko się przemieszcza, pokonując samotnie
wielkie przestrzenie. Spędza w ten sposób większość czasu i lubi to. Dobro swoich
dzieci stawia wyżej niż własne życie i życie swego partnera. Ooota uśmiechając się
dodał:
– To zwierzę jest łagodne, gdy jego potrzeby są zaspokojone, ale nie od parady
ma takie ostre zęby... Spojrzałam na skończony obraz i zobaczyłam geparda. – Tak! –
powiedziałam. – Znam to zwierzę. Z tego, co wiem, ten wielki kot dokładnie
odzwierciedla moje cechy...
Noc, która wkrótce zapadła, była niezwykle spokojna. Pomyślałam, że nawet
brązowy sokół dziś pewnie odpoczywa, bo się wcale nie zjawił. Na bezchmurnym
niebie jasno świecił rożek księżyca. Tego dnia, zamiast chodzić, cały czas
rozmawialiśmy Czy to nie dziwne? – zastanawiałam się.
Ptaki
Siostra Ptaków weszła między nas, gdy siedzieliśmy kołem na porannej
modlitwie i zaproponowała, że na nasze usługi odda wszystkie swoje umiejętności.
– Jeśliby to miało służyć najlepiej pojętemu dobru ogółu, to Opatrzność ześle
nam ptaki – zapewniła. Nie widzieliśmy już ptaków od dwóch czy trzech tygodni.
Tylko mój wierny przyjaciel, brązowy sokół z ciemnymi, aksamitnymi skrzydłami,
zjawiał się nad maszerującą grupą i zawsze pikował w pobliżu mojej głowy.
60
Ludzie bardzo się przejęli zapowiedzią Siostry Ptaków. Ja też uwierzyłam, że
ptaki pojawią się nagle i znikąd, jeśli taki był boski zamysł.
Słońce chowało się już za odległymi wzgórzami i tylko połowa jego gorejącej,
pomarańczowej tarczy wciąż błyszczała na niebie, gdy ujrzeliśmy, jak nadlatują.
Nad naszymi głowami pojawiło się stado bardzo kolorowych ptaków. Były większe
od papug, które trzymałam w klatce w domu, ale bardzo je przypominały swoim
pstrym ubarwieniem. Pojawiły się w takiej masie, że trzepoczącymi skrzydłami
przesłoniły niebo.
Nagle usłyszeliśmy syczący dźwięk bumerangów, który połączył się ze
świergotliwym językiem ptactwa. „Mnie! mnie! mnie!” – zdawały się wołać, jakby
się domagały ciosów. Spadały z nieba po dwa lub trzy, lecz żaden nie cierpiał, leżąc
na ziemi, wszystkie ginęły w jednej sekundzie.
Tego wieczoru mieliśmy wspaniały posiłek i zostaliśmy ponadto obdarowani
pstrymi piórami. Nasi ludzie zrobili z nich opaski na głowie i medaliony do
noszenia na piersi; z puchu powstały poduszeczki, których kobiety będą używały
podczas menstruacji. Jedliśmy tylko mięso. Mózgi usunięto i trzymano oddzielnie.
Po wysuszeniu wykorzysta się je w dwojaki sposób: niektóre zostaną zmieszane z
ziołowymi lekami, inne, połączone z wodą i olejem, posłużą do garbowania. Resztki
rzucono dzikim psom dingo, które co jakiś czas szły za nami.
Nic się nie zmarnowało. Wszystko wróciło do natury i gleby. Po naszym
pikniku nie został żaden śmieć ani ślad biwakowania. Nie sposób by było
stwierdzić, żeśmy tu kiedykolwiek obozowali i ucztowali. To samo zresztą można
by powiedzieć o każdym miejscu naszego postoju. Aborygeni umieją po
mistrzowsku włączać się w przyrodę, korzystać z jej zasobów, a gdy odchodzą –
pozostawiać ją nietkniętą i nieuszkodzoną.
Szycie
Właśnie zakończyliśmy nasz ostatni dzisiejszy posiłek. W ognisku słabo żarzyły
się węgle, a od czasu do czasu pojedyncze iskry ulatywały do góry ku bezkresnemu
niebu, które nas zewsząd otaczało. Kilkoro z nas siedziało kołem, spoglądając na
migoczące płomyki. Prawdziwi Ludzie, podobnie jak wielu amerykańskich Indian,
wierzą, że uważnie obserwując osobę siedzącą naprzeciwko można poznać siebie
samego. Osoba ta bowiem jest twoim duchowym odbiciem. Cechy, jakie w niej
dostrzegasz i podziwiasz, to te, które sam posiadasz i chciałbyś, aby dominowały w
twoim charakterze. Natomiast postępki, wygląd i zachowanie, jakie ci się u twego
vis-a-vis nie podobają, to cechy, których u siebie także nie lubisz i które chciałbyś
zmienić.
Nie potrafisz ocenić, co jest dobre, a co złe u innych, jeśli sam w jakimś okresie
życia podobnych zalet czy wad nie stwierdziłeś u siebie. Z tym zastrzeżeniem,
oczywiście, że mogły one występować w różnym stopniu nasilenia.
Aborygeni wierzą, że wystarczy chcieć się zmienić, by móc tego dokonać i to
bez żadnych ograniczeń. Każdy z nas może zmienić w sobie absolutnie wszystko, co
tylko zechce. Możesz pozbyć się każdej wady i zyskać każdą zaletę.
61
Uważają też, że tylko wtedy możesz mieć dodatni wpływ na drugiego
człowieka, jeśli twoje życie może być mu przykładem, jeśli sam zachowujesz się bez
zarzutu i czynisz dobro. Dzięki tej wierze członkowie szczepu nieustannie pracują
nad sobą, by stać się lepsi.
Siedziałam naprzeciw Mistrzyni Szycia. Była skupiona i z pochyloną głową
przyglądała się rzemykowi, który miała naprawić. Prosił ją o pomoc Wielki Łowca
Kamieni, któremu urwał się przytroczony do pasa pojemnik na wodę. Na szczęście
ów napełniony wodą, a więc niezwykle cennym dla nas ładunkiem – pęcherz
kangura nie pękł, upadając na ziemię. Urwała się jedynie skórzana linka, na której
wisiał i ją właśnie miała zreperować nasza Mistrzyni Szycia.
Widziałam, jak zębami przecięła nić z włókna roślinnego. Jej zęby były już
mocno starte, została tylko połowa ich dawnej długości. Mistrzyni podniosła głowę
znad roboty i spytała:
– Ciekawe, co odmieńcy robią, gdy się starzeją? Czy tracą pracę, gdy już z nią
sobie nie radzą, gdy ich przydatność jest ograniczona?
– Nigdy nie jest się za starym, by się przydawać innym – wtrącił ktoś z boku.
– Wydaje mi się – mówiła dalej Mistrzyni Szycia – że dla odmieńców biznes stał
się ostatnio tym, co ich bez reszty pochłania. A przecież zaczęli robić go po to, by
ludzie mogli wspólnym wysiłkiem pracować lepiej niż w pojedynkę. To miała być
metoda dająca ludziom szansę wykazania się swoimi zdolnościami i talentem; na
tym miał się oprzeć system finansowy państwa... I co? Teraz jedynym celem biznesu
jest utrzymać się w nim za wszelką cenę. Nam to się wydaje bardzo dziwne. Dla nas
istotny jest produkt i ważni są ludzie, a sam biznes, jako taki, nie ma żadnej realnej
wartości, to tylko pewne umowne pojęcie, nic więcej. Dlatego tak trudno jest nam
was zrozumieć...
Opowiedziałam im wtedy o prywatnej inicjatywie, jaką propaguje nasz rząd, o
prywatnej własności, o korporacjach, akcjach i udziałach, o zasiłkach dla
bezrobotnych, ubezpieczeniach społecznych i związkach zawodowych. Podzieliłam
się również tym, co wiedziałam o formie rządów w Rosji i czym się różni ekonomia
chińska od japońskiej. Swego czasu miałam wykłady w kilku krajach europejskich,
między innymi w Danii. Wykładałam także w Brazylii i Sri Lance, opowiedziałam
im więc o życiu w tych krajach.
Mówiliśmy też o przemyśle i produkcji. Wszyscy się zgodzili, że samochód jest
wygodnym środkiem transportu. Nie podobało im się jednak, że można popaść w
niewolę spłacania rat i że jazda nim grozi wypadkiem. Gdy zaś staniemy się
uczestnikami takiego wypadku, wówczas dochodzi albo do porozumienia z drugą
stroną, albo do przykrej konfrontacji, w rezultacie której robimy sobie z kogoś
wroga. Najwięcej zastrzeżeń budziła w rozmówcach konieczność dzielenia się z
pojazdem swoimi, jakże ograniczonymi, zapasami wody. W końcu stwierdzili, że
gra nie jest warta świeczki i że przecież nigdzie im się nie śpieszy...
Spojrzałam raz jeszcze na siedzącą naprzeciw mnie Mistrzynię Szycia. Miała
wiele pozytywnych cech, które podziwiałam. Doskonale się orientowała w historii, a
także w tym, co się obecnie dzieje na świecie, a przecież nie umiała ani czytać, ani
pisać. Była człowiekiem twórczym i aktywnym. Co więcej, zauważyłam, że
zaproponowała Wielkiemu Łowcy Kamieni swoją pomoc w reperowaniu rzemyka,
62
zanim ją jeszcze o to poprosił. Ta kobieta miała cel w życiu i dzielnie go realizowała.
A więc to jednak prawda – pomyślałam – że można się wiele nauczyć obserwując
osobę, która siedzi naprzeciw nas w kole.
Zastanawiałam się, co też ona myśli o mnie. Kiedy tworzyliśmy koło, ktoś
zawsze musiał siedzieć naprzeciw mnie. Nie widziałam jednak, żeby się za bardzo
ubiegali o zajęcie tego miejsca. Wiem, że moją wielką wadą jest zadawanie wielu
pytań. Powinnam zawsze pamiętać o tym, że ci ludzie są szczerzy, otwarci i gdy
nadejdzie właściwy moment, sami mnie o wszystkim poinformują. W ich oczach
zachowywałam się jak niesforny dzieciak...
Udaliśmy się na nocny spoczynek, a mnie wciąż się przypominały jakże trafne
spostrzeżenia naszej Mistrzyni Szycia. Biznes – mówiła – nie jest niczym realnym,
lecz tylko umową stron. Jednak celem biznesu jest utrzymanie się w nim bez
względu na to, jak to się odbije na ludziach, produkcji czy usługach. To była
niezwykle wnikliwa obserwacja jak na kogoś, kto nigdy nie przeczytał gazety, nie
widział telewizji ani nie słuchał radia. Szkoda, że świat nie może posłuchać tej pani...
Może zamiast nazywać to miejsce outbackiem powinni byśmy rozważyć nazwę:
Centrum Troski o Człowieka.
Muzykoterapia
Kilka osób w naszej grupie umiało leczyć muzyką. Tak, leczyć! Takiego właśnie
słowa użył Ooota tłumacząc, że nie chodzi o stosowanie lekarstw czy leczenie w
sensie fizycznym, ale o to, by używać swego talentu do pomagania innym i dla
dobra ogółu.
– Każdy talent jest równie dobry i cenny – mówił. Jeśli ktoś umie dobrze
nastawiać złamane kości, to jego zdolności nie są ani lepsze, ani gorsze od tych,
które przejawia ktoś inny, mający na przykład upodobanie w wybieraniu ptasich
czy żółwich jaj. Jedne i drugie są potrzebne.
Przyznałam mu rację i z ciekawością czekałam na potrawy z jaj, które nam
kiedyś zaserwują.
Na dzisiejszy dzień zapowiedziano wielki koncert. Nie mieliśmy w naszych
skromnych zasobach żadnych instrumentów muzycznych, ale już dawno przestałam
się zastanawiać, w jaki sposób i skąd pojawiają się u nas nagle różne dziwne rzeczy.
Tego popołudnia czułam, że wszystkich ogarnia coraz większe podniecenie,
które rosło w miarę, jak posuwaliśmy się wzdłuż wąwozu. Był wąski, nie miał
więcej niż cztery metry szerokości, a jego ściany pięły się w górę do wysokości
sześciu metrów. Tu zatrzymaliśmy się na noc i w czasie, gdy przygotowywano na
kolację danie z jarzyn i owadów, muzycy zajęli się urządzaniem estrady.
Napotkaliśmy tu okrągłe beczkowate owoce, przypominające olbrzymie dynie.
Ktoś odciął górę i wydostał ze środka wilgotny, żółty miąższ, z którego wysysaliśmy
sok. Duże nasiona, znajdujące się w miąższu, odłożyliśmy na bok, a na wydrążone
beczułki naciągnęliśmy płaty skóry oczyszczone z sierści. Były to te same skóry,
które nosiliśmy ze sobą, używając ich zamiast prześcieradeł. Skóry po naciągnięciu
dokładnie umocowaliśmy i powstały w ten sposób wspaniałe bębny.
63
Niedaleko leżało martwe drzewo, na którego konarach żerowały termity.
Odłamaliśmy kilka prostych i długich konarów i oczyściliśmy je z owadów. Okazało
się, że miękki środek gałęzi został doszczętnie wyżarty przez termity. Zostało w nich
tylko trochę trocin. Grubym kijem wypchaliśmy je na zewnątrz, resztki
wydmuchaliśmy i wkrótce grube gałęzie przemieniły się w długie, puste w środku
rury. Poczułam się, jakbym była świadkiem powstawania trąby archanioła Gabriela.
Potem się dowiedziałam, że tubylcy nazywają ten instrument didjeridu. Gdy weń
dmuchali, wydawał niskie, basowe dźwięki.
Jeden z muzyków uderzał dwoma twardymi drewienkami jednym o drugie,
inny walił kamieniem w kamień i wybijał rytm. Kilku uwiesiło na sznurkach muszle;
poruszając nimi wydobywali dźwięki przypominające brzęk dzwoneczków i
zegarowych kurantów. Któryś z mężczyzn zrobił instrument zwany czuringą. Był to
płaski kawałek drewna, przymocowany do trzymanego w dłoni rzemienia. Gdy
wprawił go w ruch wirowy, powstawał głośny dźwięk, którego natężenie i
wysokość tonu ze znawstwem regulował. Akustyka wąwozu potęgowała wibrację i
wywoływała fantastyczne echo. Tego muzykowania nie można by trafniej określić
jak jedynym słowem: koncert.
Moi aborygeńscy przyjaciele chętnie i dużo śpiewali. Czasem solo, nieraz w
chórze; okazało się nawet, że znają zasady harmonii... Powiedzieli mi, że ich pieśni
sięgają swoim początkiem najodleglejszych, najbardziej zamierzchłych czasów, że
śpiewają i nucą melodie, które powstały tutaj na pustyni, zanim świat poznał
kalendarz. Ale mają także nowe kompozycje. Słyszałam utwory muzyczne, które
skomponowali w ostatnich tygodniach, już wtedy, gdy razem z nimi wędrowałam.
Aborygeni wierzą, że tak jak kompozytor szuka wyrazu dla muzyki, którą w
sobie słyszy, tak samo muzyka, znajdująca się we wszechświecie, czeka, by ktoś ją
wyraził śpiewem czy za pomocą instrumentu.
Najbardziej mnie zastanawiało, że ci ludzie żyją pełnią życia, nie czując żadnego
przywiązania do rzeczy materialnych.
Po zakończeniu koncertu instrumenty odłożono w te same miejsca, z których je
wzięto. Nasiona, które wyjęliśmy z owoców dyni, zasadzono, by rośliny mogły się
odrodzić. Na skale wymalowano znaki informujące tych, którzy po nas przyjdą,
gdzie są instrumenty, sugerując możliwość ponownego ich użycia.
Muzycy rozstali się co prawda z kijami, gałęźmi i kamieniami, na których grali,
ale radość, jaką im dało komponowanie i twórczy talent, pozostaną z nimi. To z nich
czerpać będą satysfakcję i szacunek dla siebie samych. Muzyk nosi muzykę w sobie.
Nie potrzebuje wymyślnych instrumentów. On sam jest muzyką.
Tego dnia nauczyłam się także, że wiele można w życiu zdziałać metodą
swoistej samoobsługi. Sami możemy wzbogacać nasze życie, sami się obdarowywać
i być na tyle twórczy i szczęśliwi, na ile sami sobie pozwolimy. Kompozytor i inni
muzycy odeszli dzisiaj z podniesioną głową. Słyszałam, jak któryś z muzyków
zauważył:
– To był wielki koncert...
– Tak! Jeden z najlepszych – dodał drugi.
– Chyba już wkrótce zmienię sobie imię z Kompozytora na Wielkiego
Kompozytora – powiedział znany nam już twórca. I to nie był żaden pyszałkowaty
64
egocentryzm. Ci ludzie po prostu zdają sobie sprawę, że są utalentowani.
Rozumieją, jak ważne jest dzielenie się swoimi zdolnościami z innymi i czują się
odpowiedzialni za rozwój cudownych właściwości, jakimi zostali obdarzeni.
Celebrowanie nowego imienia, które się samemu nadaje, pozostaje więc w ścisłym
związku z uświadomieniem sobie swojej własnej wartości.
Aborygeni twierdzą, że byli tutaj od zawsze. Naukowcy wiedzą, że zamieszkują
oni Australię co najmniej od pięćdziesięciu tysięcy lat. To doprawdy zdumiewające,
że przez pięćdziesiąt tysięcy lat nie zniszczyli lasów, nie zanieczyścili wody, nie
zagrozili żadnym gatunkom zwierząt, nie spowodowali najmniejszego nawet
skażenia. Przez cały ten czas potrafili zapewnić sobie obfite zaopatrzenie w żywność
i schronienie. Dużo się śmiali i bardzo mało płakali. Żyją długo, produktywnie i
zdrowo, a odchodzą ufni duchem.
Poławiaczka snów
Tego dnia od rana czuliśmy dziwne podniecenie. Jak zwykle usiedliśmy
półkolem, zwróceni w stronę wschodu. Lekko rozjaśnione niebo wskazywało, że
świt jest już blisko.
Nasza Duchowa Opiekunka stanęła pośrodku, zajmując miejsce przywódcy
plemienia, który zakończył swoje poranne modły.
Duchowa Opiekunka pod wieloma względami była podobna do mnie,
zwłaszcza fizycznie. W naszej grupie była jedyną aborygenką, która ważyła ponad
sześćdziesiąt kilogramów. Ja wciąż miałam nadzieję, że stracę na wadze. Przecież
całymi godzinami maszerowałam w wielkim upale i jadłam tylko jeden posiłek
dziennie. Miałam sporą nadwyżkę tkanki tłuszczowej, rozłożoną dość równomiernie
na całym ciele i, prawdę mówiąc, cieszyła mnie perspektywa jej utraty.
Wyobrażałam sobie nawet, jak tłuszcz będzie ze mnie skapywał, znacząc tłustą
obwódką ślady stóp na piasku.
Opiekunka Duchowa stanęła pośrodku półkola i uniosła ręce do góry, trzymając
je wysoko nad głową. W takiej postawie zwróciła się do niewidzialnego audytorium
w niebie i oddając Bogu w opiekę swój talent, prosiła Stwórcę, aby pozwolił jej stać
się w tym dniu pośredniczką w przekazywaniu ludziom Jego woli. Pragnęła dzielić
tę rolę ze mną, przybranym odmieńcem, który towarzyszył grupie w wędrówce.
Gdy skończyła swą ni to modlitwę, ni to prośbę, głośno i wylewnie dziękowała.
Dołączyli do niej wszyscy pozostali członkowie grupy, manifestując okrzykami
swoją wdzięczność za dary, które dopiero później mieli otrzymać.
Prośby tego rodzaju przekazywali Bogu zwykle w ciszy, korzystając ze swojej,
doprowadzonej do perfekcji, telepatii, ale że ja wciąż tu byłam nowa i nie miałam
wprawy w nadawaniu i przyjmowaniu myślowych przekazów, a ponadto byłam
gościem, więc nadali tej ceremonii bardziej otwarty charakter.
Tego dnia maszerowaliśmy do późnych godzin popołudniowych. Po drodze
prawie nie widziało się roślinności. Muszę się przyznać, że byłam z tego nawet
zadowolona, bo przynajmniej nie raniły mnie liście spinifexu, których kolce boleśnie
wbijały mi się przedtem w stopy.
65
Szliśmy w ciszy, którą przerwano dopiero w momencie, gdy ktoś zauważył
lasek dziwnych, karłowatych drzew. Miały pnie wyglądające jak zwykłe pnie drzew,
ale u góry rozgałęziały się bujnie niczym ogromne krzewy. To o te drzewa prosiła w
swojej modlitwie nasza Duchowa Opiekunka i ich oczekiwała od niebios.
Poprzedniej nocy, gdy siedzieliśmy przy ognisku, ona z trzema kobietami
sporządziły z gładkiej skóry jakby tamburyny, rozpinając skórę na solidnych
ramach. Dziś od rana nosiły je ze sobą, ale nie pytałam, do czego mają służyć, bo
wiedziałam, że się i tak w odpowiednim czasie dowiem.
Opiekunka Duchowa wzięła mnie za rękę, poprowadziła do karłowatych
drzewek i coś mi na nich pokazywała. Przebiegłam po nich wzrokiem, ale niczego
nie zauważyłam. Dopiero gdy widząc jej podniecenie popatrzyłam uważniej,
spostrzegłam ogromną pajęczynę rozpostartą na krzewiastej części drzewek. Była
gruba, błyszcząca, a jej skomplikowany deseń składał się z setek misternie
przeplecionych nitek. Podobne pajęczyny znajdowały się na kilku sąsiednich
drzewkach. Na jej prośbę Ooota wytłumaczył mi, że mam jedną taką pajęczynę
wybrać. Nie wiedziałam, czym się w tym wyborze kierować, ale już się nauczyłam,
że intuicja była tu najbardziej ceniona. Wskazałam jedną.
Moja przewodniczka wyjęła z woreczka, przytroczonego do pasa, pojemniczek z
olejem i wysmarowała nim całą powierzchnię skóry rozpiętej na ramie. Potem
odciągnęła na boki liście wokół upatrzonej pajęczyny i jednym szybkim ruchem
zgarnęła ją na swój tamburyn. Gdy z powrotem znalazła się obok mnie,
podziwiałam, jak doskonale udało jej się przenieść pajęczynę na skórę, która teraz
przypominała piękny obrazek oprawiony w ramkę. Obserwowałam inne kobiety:
kolejno podchodziły do drzewek, wybierały pajęczyny i powtarzały ten sam ruch co
poprzedniczka, przenosząc pajęczyny na ujęte w ramki kawałki skóry.
Podczas gdy my zabawiałyśmy się zdejmowaniem pajęczyn, pozostali
członkowie grupy przygotowywali ognisko i zbierali pokarm na wieczorny posiłek.
Menu składało się z dużych pająków, zdjętych z karłowatych drzewek, różnych
korzonków oraz nowej bulwy, jakiej dotąd nie jadłam; podobna była do rzepy.
Po posiłku, jak każdego wieczoru, zebraliśmy się wszyscy przy ognisku.
Duchowa Opiekunka zwróciła się do mnie i wyjaśniła mi, na czym polegają jej
niezwykłe zdolności. Zaczęła od tego, że każdy z nas jest niepowtarzalną
indywidualnością, kimś jedynym w swoim rodzaju. Każdy ma też pewne
charakterystyczne cechy, które, gdy występuje ze szczególną siłą, mogą się z czasem
okazać wybitnym talentem. Jej talent, którym ofiarnie służyła swojej plemiennej
społeczności, polegał na tym, że umiała „poławiać sny”.
– Wszyscy śnimy – kontynuowała. – Ale nie każdy stara się sen zapamiętać. Nie
każdy też wie, co on oznacza i o czym świadczy; sny są odbiciem rzeczywistości. To,
co się dzieje w naszym życiu, ma swój odpowiednik w świecie snów. Tam są
wszystkie odpowiedzi... Okazało się, że zebrane pajęczyny przydadzą się nam, gdy
będziemy pytać Opatrzność o wykładnię naszych snów. Miało się to odbyć podczas
uroczystej ceremonii z towarzyszeniem śpiewów i tańców. Tym, których niepokoi
treść snów, Duchowa Opiekunka pomoże zrozumieć ich znaczenie.
Zwracali się wiec do niej o poradę w każdej trudnej sytuacji życiowej. Jeśli nie
mogli zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej układają im się osobiste stosunki; jeśli
chorowali, a nie wiedzieli, co im jest; jeśli chcieli poznać cel lub przyczynę dziwnej
66
przygody, która ich spotkała – wierzyli, że odpowiedź na te pytania znajdą we śnie.
Odmieńcy mogą wejść do krainy snu tylko wtedy, gdy śpią. Natomiast Ludzie
Prawdziwi mogą przeżywać marzenia senne również na jawie. Nie używają przy
tym żadnych leków wpływających na czynność mózgu. Stosują jedynie specjalne
techniki oddychania i koncentracji, dzięki którym mogą przebywać w świecie snów,
zachowując pełną świadomość. Poradzono mi, żebym zatańczyła z Poławiaczką
Snów.
Był to szczególny taniec, polegający na wykonywaniu szybkich obrotów.
Wirowanie jest bowiem pomocne w uświadamianiu sobie pewnych prawd. Trzeba
sobie zadać w myślach pytanie, na jakie chcemy otrzymać odpowiedź i kręcąc się w
wirze tańca, ciągle je sobie powtarzać. Najbardziej skutecznym ruchem obrotowym
jest – według aborygenów – ćwiczenie, które potęguje przepływ energii w głównych
siedmiu punktach ciała. Wykonywałam je w ten sposób, że stojąc z ramionami
wyciągniętymi do przodu, obracałam się ciągle w prawo.
Wkrótce zakręciło mi się w głowie, usiadłam i zaczęłam się zastanawiać nad
ogromnymi zmianami, jakie zaszły w moim życiu. Oto znalazłam się w głuszy,
gdzie na obszarze ponad trzykrotnie większym od Teksasu nawet jeden człowiek
nie przypada na kilometr kwadratowy i tańczę tu taniec derwisza, rozkopując
dokoła piasek i wprawiając otaczające mnie powietrze i moją partnerkę w
nieustanne falowanie...
W końcu nadeszła pora snu. Wyrównałam piasek i położyłam się na nim, kładąc
głowę na ramieniu jak na poduszce. Przedtem wręczono mi mały pojemnik z wodą i
powiedziano, że mam połowę wypić zaraz, a resztę, gdy się obudzę. To miało mi
pomóc w zapamiętaniu wszystkich szczegółów snu.
Zasypiając zadałam sobie pytanie, które najbardziej leżało mi na sercu: co zrobię
potem, gdy podróż się skończy, z informacjami, jakie tu zdobyłam?
Nazajutrz rano Duchowa Opiekunka zapytała mnie przez Oootę, co
zapamiętałam ze snu. Bałam się, że ona nie będzie w stanie pomóc mi w jego
interpretacji, gdyż nie zawierał niczego, co miałoby jakikolwiek związek z Australią.
Niemniej opowiedziałam jej dokładnie, co mi się śniło. Pytała mnie głównie o to, co
czułam, jakie emocje towarzyszyły ukazującym mi się we śnie ludziom,
przedmiotom i zjawiskom. To było doprawdy zadziwiające! Ta kobieta potrafiła
wniknąć w sprawy, o których nic nie wiedziała. Akcja mego snu rozgrywała się
bowiem w cywilizowanym świecie, który był jej zupełnie obcy.
Jeśli dobrze zrozumiałam jej słowa, czekała mnie jeszcze niejedna życiowa
burza. Dowiedziałam się, że ludzie, którym poświęciłam kiedyś wiele czasu i
energii, przestaną mnie teraz interesować. Podobny los spotka niektóre cenione
przeze mnie dawniej rzeczy. Nie przejęłam się tym. Wiedziałam już, jak to
wspaniale móc się skupić i zachować spokój. Wiedziałam też, że potrafię skorzystać
z tej umiejętności, ilekroć zechcę.
Przekonałam się, że można przeżyć więcej niż jedno życie. Jedne drzwi już się
za mną zamknęły. Nadszedł czas, by rozstać się z ludźmi, z którymi dotąd żyłam i
odejść z miejsc, w których przedtem przebywałam.
Zmienił się mój stosunek do wartości i wierzeń, które uznawałam. Delikatnie
zamknęłam za sobą drzwi i weszłam w nowe życie, tak jakbym się wspięła o jeden
67
szczebel wyżej na drabinie prowadzącej do królestwa ducha. Zrozumiałam, że nie
muszę podejmować żadnych kroków, by poszerzać wiedzę, którą tutaj zdobyłam.
Wystarczy, że będę żyła według zasad, jakie uznaję za słuszne i będę się spotykała z
ludźmi, których los postawi na mojej drodze. Wtedy otworzą się przede mną drzwi.
Przecież tego, co mówię, nie mówię od siebie, przekazuję jedynie przesłanie: jestem
heroldem, który je obwieszcza.
Byłam ciekawa, czy inni członkowie grupy, którzy tańczyli z Poławiaczką Snów,
zechcą podzielić się z nami tym, co im powiedziała. Zanim jeszcze zadałam pytanie,
Ooota wyczytał je z moich myśli:
– Tak! – rzekł. – Nasz Narzędziowiec pragnie przemówić.
Narzędziowiec był starszym mężczyzną, który nie tylko wyrabiał narzędzia:
pędzle do malowania, naczynia do gotowania – lecz także wykonywał różne inne
prace rzemieślnicze.
Jego pytanie miało związek z bólami stawów, na jakie się ostatnio uskarżał. We
śnie ukazał mu się żółw, który wyszedłszy z sadzawki odkrył, że utracił nogi z
jednej strony ciała. Stał się kulawy i utykał.
Duchowa Opiekunka przedyskutowała z nim sen, tak jak to zrobiła ze mną, a
wtedy Narzędziowiec doszedł do wniosku, że już czas, by nauczył swych
umiejętności kogoś młodszego. Dawniej z przyjemnością myślał o sobie jako o
mistrzu rzemiosła, odpowiedzialnym za funkcjonowanie różnych urządzeń, ale
teraz odczuwał stres zamiast przyjemności. Zrozumiał, że otrzymał we śnie sygnał,
iż potrzebuje zmiany. Podobnie jak kulawy żółw, który mu się przyśnił, nie mógł
znaleźć równowagi ani w pracy, ani w odpoczynku.
Nieraz go potem widziałam, jak uczył innych. A gdy spytałam o bóle, na jakie
przedtem narzekał, odpowiedział z uśmiechem, który jego wychudłej twarzy dodał
jeszcze więcej zmarszczek:
– Od kiedy zacząłem myśleć elastyczniej, moje stawy też stały się bardziej
giętkie. Już nie cierpię. Nic mnie nie boli!
Miła niespodzianka na kolację
Podczas porannej modlitwy głos zabrał Brat Wielkich Zwierząt. Jego prośba o
spotkanie się z nimi miała się wkrótce spełnić. Czekaliśmy na to, bo już od
dłuższego czasu nie natrafiliśmy na żadne duże zwierzę. Co prawda w Australii nie
ma ich zbyt wiele. Nie tak jak w Afryce, gdzie spotyka się słonie, lwy, żyrafy i zebry.
Byłam ciekawa, jakie zwierzę Opatrzność ześle nam tym razem.
Maszerowaliśmy w szybkim tempie, gdyż upał był mniejszy i temperatura
spadła o kilka stopni poniżej czterdziestu. Uzdrowicielka posmarowała mi twarz,
nos, a przede wszystkim czubki uszu specjalną miksturą złożoną z gęstego oleju
jaszczurczego i roślinnego. Nie liczyłam, ile warstw naskórka już mi się złuszczyło,
ale na pewno kilka. Bałam się, że jeśli spiekota nie ustanie, to w końcu nic nie
zostanie z moich uszu. Były bardzo wrażliwe na silne nasłonecznienie.
Na ratunek przyszła mi nasza Duchowa Opiekunka. Z jej inicjatywy zwołano
specjalne zebranie, na którym miano się zastanowić, jak mi pomóc. Mimo że to była
zupełnie nowa i raczej niespotykana u nich sytuacja, szybko znaleźli z niej wyjście.
68
Skonstruowali coś w rodzaju nauszników, jakie dawniej noszono zimą na narty.
Duchowa Opiekunka postarała się o ścięgna zwierzęce, związała je w kółka, a
Mistrzyni Szycia przymocowała dookoła nich pióra. Gdy zawieszono mi te
ochraniacze na uszach, już podgojonych dzięki kojącemu działaniu olejowej
mikstury, poczułam cudowną ulgę.
Cały dzień spędziliśmy niezwykle przyjemnie. Po drodze bawiliśmy się w
zgadywanki. Każdy na zmianę imitował różne zwierzęta, a pozostali zgadywali, o
jakie zwierzę chodzi. Potem kilka osób odgrywało historyczne sceny z przeszłości
plemienia, a reszta próbowała odgadnąć, jakich wydarzeń dotyczą. Wiele było przy
tym śmiechu i radości.
Odbicia stóp moich towarzyszy wędrówki nie wydawały mi się już wszystkie
jednakowe; nauczyłam się dostrzegać w nich subtelne różnice, charakterystyczne dla
sposobu poruszania się poszczególnych osób.
Gdy nadszedł wieczór, wyruszyłam na rozciągającą się przed nami równinę, by
zobaczyć, czy rosną tam jakieś jadalne rośliny. Zauważyłam, że zmienił się koloryt
tutejszej gleby. Zamiast beżu więcej było zieleni w różnych odcieniach. Kiedy
podeszłam bliżej, zobaczyłam, że rosną tu drzewa.
Pomyślicie pewnie, że wcale się nie zdziwiłam, gdyż powinnam była
przywyknąć do różnych niespodzianek pojawiających się jakby znikąd. Widząc
jednak prawdziwy entuzjazm, jaki na widok drzew ogarnął moich towarzyszy,
całym sercem dzieliłam ich radość.
Nagle ukazały nam się wielkie zwierzęta, na które czekaliśmy i które miały dziś
spełnić swoje zaszczytne posłannictwo. Były to cztery dzikie wielbłądy. Każdy z
nich miał wysoki garb i żaden nie wyglądał tak schludnie jak te, które widziałam u
nas w cyrku czy w zoo.
Wielbłądy nie należą do rodzimej australijskiej fauny. Przybyły tutaj z jakąś
wyprawą, by służyć jej jako środek transportu. Widać niektóre z nich przeżyły, choć
członkowie wyprawy zginęli.
Na widok wielbłądów nasza grupa się zatrzymała. Sześciu zwiadowców
ruszyło do przodu: trzech podeszło do zwierząt od strony wschodu, a trzech od
zachodu. Pochyleni, posuwali się milcząc naprzód. Każdy z nich miał w ręku
bumerang, oszczep i oryginalny wynalazek aborygenów – miotacz oszczepów. Jest
to drewniany przyrząd z uchwytem na dłoń w jednym końcu i gniazdem na oszczep
w drugim. Dzięki miotaczowi siła wyrzutu oszczepu i precyzja, z jaką trafia w cel,
wzrasta trzykrotnie.
Stado składało się z dwóch samców: dorosłego i młodego, oraz dwóch
dorosłych samic. Bystre oczy myśliwych dokładnie zlustrowały stado. Powiedzieli
mi potem, że się ze sobą telepatycznie porozumieli i ustalili, iż zapolują na starszą z
dwu samic. Polując posługują się taką samą metodą jak psy dingo, a mianowicie
wypatrują oznak sygnalizujących, które zwierzę jest najsłabsze. Takie zwierzę
wydaje się samo wskazywać myśliwemu, że ono ma dziś spełnić zaszczytny cel
swojej życiowej misji, zostawiając silniejszym szansę przeżycia i utrzymania
gatunku. Bez jednego słowa, bez żadnego znaku, w ustalonym czasie myśliwi
ruszyli do ataku. Jeden oszczep trafił wielbłądzice w głowę, drugi w tej samej chwili
69
ugodził ją w pierś. Zginęła natychmiast, ani chwili się nie męczyła. Trzy pozostałe
wielbłądy pogalopowały przed siebie i wkrótce stukot ich kopyt ucichł w oddali.
Przygotowaliśmy wspólnym wysiłkiem głęboką jamę, wyłożyliśmy jej dno i
boki warstwami suchej trawy. Brat Wielkich Zwierząt rozciął nożem brzuch
wielbłądzicy, takim ruchem, jakby otwierał zamek błyskawiczny. Gdy uszło z niej
gorące powietrze, doszedł nas silny odór ciepłej krwi. Jeden po drugim usunięto
wszystkie wewnętrzne organy, tylko serce i wątrobę odłożono na bok. Ceniono je w
plemieniu. Wierzono bowiem, że to z nich zwierzę czerpie siły i wytrzymałość. Ja,
patrząc na te organy okiem naukowca, widziałam w nich bogate źródło żelaza.
Cieszyłam się, że zasili naszą dietę, tak niestałą i nieprzewidywalną, jeśli chodzi o
wartości odżywcze.
Krew zlano do specjalnego pojemnika, który nosił na szyi młody pomocnik
Uzdrowicielki. Odkładając na bok kopyta, zrobił dziwną uwagę, że bardzo się
przydadzą do pewnych celów... Nie zdradził, do jakich, a ja w żaden sposób nie
mogłam się tego domyślić
Nagle któryś z oprawiających wielbłądzicę zawołał do mnie ze śmiechem:
– Chyba specjalnie dla ciebie upolowaliśmy to zwierzę. Patrz!
Trzymał w ręku olbrzymi pęcherz moczowy. Wszyscy wiedzieli o mojej
potrzebie picia wody i wciąż szukali dla mnie odpowiednio dużego pęcherza, który
mogliby przerobić na bukłak. Teraz cieszyli się, że go nareszcie mają. Sądząc po
obfitości odchodów zwierzęcych rozsianych po całym terenie, musiał on być
ulubionym pastwiskiem tutejszych zwierząt. Może zabrzmi to jak ironia; ale bardzo
teraz ceniłam odchody, które jeszcze parę miesięcy temu wzbudzały we mnie wstręt.
Gorszyłam się nawet, mówiąc o nich. Teraz ochoczo je zbierałam, wdzięczna za
napotkanie tak wspaniałego materiału opałowego.
Uwieńczeniem radosnego dnia były żarty i prześmieszki na mój temat: nie było
końca domysłom, jak będę nosiła wielbłądzi pęcherz. Czy go uwiążę u pasa, na szyi,
czy też założę jak tornister na plecy!
Następnego dnia maszerowaliśmy, mając nad głowami rozciągniętą jak
baldachim skórę wielbłąda. Kilku osobom zapewniała cień, a przy tym mogła lepiej
wyschnąć i zakonserwować się. Wcześniej usunęliśmy z niej każdy widoczny
kawałek mięsa i nasączyliśmy garbnikiem zebranym z kory drzew. Wielbłąd
dostarczył nam więcej mięsa, niż potrzebowaliśmy do bieżącego spożycia. To, co
zostało, pocięliśmy w wąskie paski. Płaty mięsa, które nie upiekły się na ognisku,
przywiązaliśmy do palików zrobionych z gałęzi i kilkoro z nas niosło je przez
pustynię jak chorągwie. Mięso powiewało na wietrze, suszyło się i konserwowało w
najbardziej naturalny sposób, a my maszerowaliśmy w najkomiczniejszej chyba
paradzie, jaką można sobie wyobrazić...
Mrówki na słodko
Mrużyłam oczy, gdyż słońce świeciło tak palącym blaskiem, że nie sposób było
mieć je otwarte. Pot, wydzielany wszystkimi porami skóry, spływał drobnymi
strumyczkami w fałdkach piersi i przy każdym kroku zwilżał ocierające się o siebie
uda. Pociły mi się nawet wierzchy stóp, co się przedtem nie zdarzało. Wszystko
70
świadczyło o tym, że skończyła się przyjemna czterdziestostopniowa temperatura i
zaczyna trudny do zniesienia upał.
Spody stóp nabrały dziwnie plastycznych kształtów. Już nie chodzi o to, że
pęcherze pokrywały je od dużego palca do pięty i od boku do boku, ale o to, że to
były nowe pęcherze, które wyrosły na starych, jeszcze nie do końca zabliźnionych.
Moje stopy były martwe.
Podczas dzisiejszego marszu jedna z kobiet zniknęła na chwilę na pustyni i po
paru minutach wróciła, niosąc w ręku ogromny jasnozielony liść. Miał prawie pół
metra szerokości. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widziałam drzewa, z którego mógł
pochodzić. Wyglądał zdrowo i świeżo, podczas gdy wszystko, co nas otaczało, było
brązowe, wyschnięte i rozpadające się. Nikt nie pytał, gdzie go znalazła. Jej
plemienne imię brzmiało Przynosząca Szczęście, a zajmowała się prowadzeniem
gier towarzyskich. Na ten wieczór zapowiedziała grę nazwaną „Tworzenie”.
Przechodziliśmy obok wielkiego mrowiska, zamieszkanego przez duże, prawie
trzycentymetrowe mrówki z dziwnie rozdętymi brzuszkami. Któraś z kobiet
poinformowała nas, że dostaniemy je dziś na kolację i zwracając się do mnie, dodała:
– Polubisz je. Zobaczysz!
To była jedna z odmian mrówek miodowych. Ich brzuszki zawierały słodką
substancję, której smak rzeczywiście przypominał miód. Nie były jednak ani tak
duże, ani słodkie jak te, które zamieszkują okolice, gdzie wegetacja jest bujniejsza.
Ich miód daleki był od gęstego musu o konsystencji kremu w złocistym kolorze, jaki
nam się z miodem kojarzy. Nie mogło być inaczej, skoro karmiły się jedynie
bezbarwnym upałem i wiatrem. Ale dla moich aborygeńskich przyjaciół smak tych
mrówek był tak słodki jak dla nas cukierki. Niczego słodszego nie znali. Chwytali
więc mrówki i pakowali je sobie do ust, a wyraz ich twarzy wskazywał
jednoznacznie, że bardzo im smakowały.
Wiedziałam, że prędzej czy później dojdą do wniosku, iż czas najwyższy, abym
i ja ich spróbowała. Zdobyłam się więc na odwagę. Mrówkę trzeba było zdusić w
ustach, wyssać jej słodycz, ale jej nie połykać. Mnie się to nie udało. Nie mogłam
sobie poradzić z jej wierzgającymi dokoła mego języka nóżkami ani znieść jej
pełzania po dziąsłach. Wyplułam ją. Dopiero potem, gdyśmy rozpalili ognisko,
zawinęli mrówki w liście i zagrzebali w węglach, by się upiekły – wylizywałam je ze
środka opakowania, tak jak to kiedyś zrobiłam z czekoladowym batonikiem
Hersheya, gdy się rozpuścił, zanim go wyjęłam z papierka. Dla tych, co nie znają
smaku miodu z kwiatów pomarańczy, byłyby może wspaniałym poczęstunkiem, ale
u nas, w Ameryce, nikt by ich pewnie nie kupował.
Tego wieczoru nasza „pani od gier” rozerwała przyniesiony wcześniej liść na
sześćdziesiąt trzy kawałki i każdemu z nas dała jeden. Nie wiem, jak jej się to udało,
bo nie widziałam, by je liczyła, musiała jednak mieć jakieś swoje sposoby. Podczas
gdy ona dzieliła liść, wszyscy pozostali muzykowali i śpiewali. Potem zaczęła się
gra.
Przy akompaniamencie cichego nucenia położyła pierwszy kawałek liścia na
ziemię. Inni kładli następne dopóty, dopóki trwała muzyka. Z zainteresowaniem
patrzyłam, jak z tych kawałków tworzy się zarys liścia.
71
Układanka była podobna do naszych „puzzli” z tą różnicą, że reguły gry
pozwalały przesunąć cudzy kawałek i położyć swój, jeśli się uważało, że on w tym
miejscu lepiej pasuje. Nie zachowywali żadnej kolejności. Gra była wspólna,
grupowa i nie było mowy o żadnym współzawodnictwie.
Wkrótce górna połowa liścia została ułożona i wyraźnie widać było jego
charakterystyczny kształt. Osiągnąwszy półmetek gry, wszyscy sobie wzajemnie
gratulowali, podawali race, obejmowali się i okręcali wkoło. Najwyraźniej świetnie
się bawili.
Gdy po chwili wrócili, by dokończyć układanie, skoncentrowali się i grali
poważnie. W końcu i ja postanowiłam podejść do układanki i nie zastanawiając się
długo, swoją część liścia położyłam, gdzie popadło. Kiedy podeszłam po raz drugi,
by ją przenieść na inne pole, w żaden sposób nie mogłam mego kawałka rozpoznać.
Trochę speszona, wróciłam na swoje miejsce i usiadłam. Ooota czytał widocznie w
moich myślach, bo zareagował, nie czekając, aż go zapytam.
– W porządku! – rzekł. – Nie przejmuj się! To tylko nam się wydaje, że każdy
kawałek jest inny, jak i my się sobie wydajemy– różni, ale w gruncie rzeczy
stanowimy jedność.
Potem inni też się chcieli wypowiedzieć i prosili Oootę, żeby mi tłumaczył, co
mówią:
– Stanowić jedność – twierdzili – to nie znaczy, że jesteśmy wszyscy tacy sami.
Każde życie jest inne i niepowtarzalne. Nie ma dwóch takich samych. Tak jak
musieliśmy odpowiednio dobrać kawałki, by móc do końca wypełnić liść, tak każdy
z nas ma w życiu odpowiednie dla siebie miejsce, które powinien zająć. Ludzie
nieraz usiłują manewrować, ale w końcu i tak każdy wróci na miejsce, które jest dla
niego najodpowiedniejsze. Niektórzy szukają prostych dróg, inni wybierają kręte,
choć są trudniejsze.
Zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, więc jeszcze raz podeszłam do
układanki. Zobaczyłam, że jest na niej już tylko jedno niewypełnione pole, a
brakująca część liścia leży tuż obok mnie. Położyłam ten ostatni kawałek na miejsce i
w tej samej chwili usłyszałam gromki okrzyk radości, który rozszedł się szerokim
echem po ogromnej otwartej przestrzeni otaczającej naszą małą ludzką gromadkę.
Czatujące w oddali stado dzikich psów dingo odpowiedziało głośnym wyciem.
Psy uniosły do góry spiczaste łby i skierowały swój przeciągły głos w czarne
aksamitne niebo upstrzone iskrzącymi się gwiazdami.
– Sposób, w jaki zakończyłaś grę, potwierdza twoje prawo do wędrówki z nami.
Idziemy prostą drogą z powrotem do Stwórcy – powiedział Ooota. – Odmieńcy mają
wiele religii. „Twoja droga jest inna niż moja mówią. – Twój Zbawiciel nie jest moim
Zbawicielem. Twoja wieczność nie jest moją wiecznością”. Ale prawdą jest, że życie
jest tylko jedno i tytko jedna gra toczy się na całym świecie. Jest tylko jedna ludzka
rasa, choć ma różne odcienie. Odmieńcy kłócą się o imię Boga; o to, w jakim miejscu,
którego dnia i w jakim obrządku przyszedł na świat. Sprzeczają się o to, co znaczą
Jego przypowieści... Prawda jest jedna: jeśli kogoś zranisz, ranisz siebie. Jeśli komuś
pomożesz, pomagasz sobie. Wszyscy jesteśmy z tej samej krwi i kości, tylko serca i
intencje mamy różne. Odmieńcy zastanawiają się nad tym od stuleci, ale my, Ludzie
Prawdziwi, znamy te problemy od początku świata.
72
Ktoś mnie spytał, czy to prawda, że niektórzy odmieńcy przeżywają całe życie
nie wiedząc, jakie talenty otrzymali od Boga. Musiałam w duchu przyznać, że
miałam pacjentów, którzy cierpieli na silną depresję i czuli się tak, jakby życie
przechodziło obok nich, a oni nie brali w nim żadnego udziału.
– Tak – powiedziałam. – Wielu odmieńców nie wie, że ma jakieś wrodzone
zdolności. I wcale się nie zastanawiają nad celem życia. Nieraz myślą o tym dopiero
wtedy, gdy przychodzi śmierć.
Mojemu rozmówcy trudno było w to uwierzyć.
– Dlaczego odmieniec nie rozumie – zastanawiał się inny – że wystarczy, by jego
pieśń uszczęśliwiła choć jednego człowieka, a już spełni dobry uczynek? Tak –
powtórzył – wystarczy uszczęśliwić jednego człowieka, by spełnić dobry uczynek.
Przecież i tak nie można pomóc więcej niż jednej osobie w tym samym czasie...
Spytałam, czy wiedzą, kim był Jezus.
– Tak – odpowiedzieli – wiemy o Nim. To jest Syn Boży. Jest naszym
najstarszym bratem. Jezus jest Bogiem i Człowiekiem. Oddajemy Mu najwyższą
cześć. Zstąpił na ziemię wiele lat temu, aby ukazać odmieńcom, że żyją
niewłaściwie. Nauczał ich, że grzechem jest kłamać, oszukiwać, kraść, niewolić i
mordować. Ale odmieńcy nie chcieli Go słuchać. Nawet teraz nie szanują Jego nauk i
kłócą się o to, kto ma prawo je przekazywać.
Jezus nie przyszedł do plemienia Ludzi Prawdziwych, choć mógł, bo byli tu, w
tym samym miejscu co teraz. Ale Jego nauki nie były dla nich. Nie były im
potrzebne. Oni już wtedy żyli Jego prawdą. Co miałby im powiedzieć? „Robicie
dobrą robotę, chłopaki, trzymajcie tak dalej”?
Ludzie Prawdziwi wierzą, że życie jest w ciągłym ruchu, postępuje naprzód i
zmienia się. Mówią, że można żyć i nie być przebudzonym i to jest tak, jakby się nie
żyło. Bo gdy człowiek jest zły, cierpi na depresję, roztkliwia się nad sobą i ogarnia go
strach, wtedy nie żyje naprawdę. To, że ktoś oddycha, nie dowodzi jeszcze, że żyje.
To tylko wskazówka dla innych, kogo trzeba pochować, a kogo jeszcze nie. Nie
wszyscy ludzie, którzy oddychają, są przebudzeni, żyją...
Nie ma wielkiej szkody, jeśli ktoś chce na krótko wystawić na próbę swoje
negatywne emocje i przekonać się, jak to jest. Ale pozostawanie w takim stanie
dłużej na pewno nie jest mądre. Korzystajmy z życia! Przekonajmy się, czy lepiej być
szczęśliwym, czy nieszczęśliwym, radosnym czy smutnym, odczuwać zazdrość czy
wdzięczność... Ale to doświadczenie musi nas czegoś nauczyć, musimy wyciągnąć z
niego wnioski i dobrze zapamiętać, co sprawia ból, a co daje szczęście.
Rozmawialiśmy też o grach i o sporcie. W pobliżu leżała wielka martwa kłoda
drewna. Poprosiłam o pomoc i wspólnymi siłami położyliśmy konar na wysokim
kamieniu: w ten sposób powstała huśtawka. To była świetna zabawa. Nawet
najstarsi członkowie naszej grupy kolejno siadali na huśtawce i z radością podnosili
się do góry, by za chwilę znaleźć się na dole. Swoim zwyczajem od razu sobie
skojarzyli, że pewnych rzeczy człowiek nie może robić w pojedynkę i że właśnie
huśtanie się było jedną z nich. Nawet osiemdziesięcioletni staruszkowie
zachowywali się jak dzieci, znajdując radość w tym, że nie ma wygranych ani
przegranych, a jedynym celem zabawy jest sprawianie sobie nawzajem
przyjemności.
73
Nauczyłam ich także skakać przez skakankę, którą sporządziłam z długich,
giętkich zwierzęcych jelit. Chciałam im jeszcze pokazać, jak się gra w klasy, ale
zrobiło się za ciemno, by rysować na piasku i byliśmy już zbyt zmęczeni.
Przesunęliśmy więc zabawę na następny dzień.
Tej nocy ułożyłam się wygodnie na plecach i patrzyłam w górę na
niewiarygodnie roziskrzone niebo. Nawet wystawa brylantów, ułożonych na
czarnym aksamicie w witrynie sklepu jubilera, nie zrobiłaby na mnie większego
wrażenia. Moją uwagę jak magnes przyciągała najbardziej błyszcząca gwiazda; gdy
na nią patrzyłam, wydawało mi się, że zaczynam lepiej rozumieć pewne zjawiska.
Uzmysłowiłam sobie naraz, że moi aborygeńscy przyjaciele nie starzeją się tak jak
my. To prawda, że ich ciała wyczerpują się z wiekiem, ale bardziej przypominają
świeczkę, która powoli i równo się wypala. Tu się nie zdarza to, co w mojej
ojczyźnie, gdzie bywa, że człowiek już w wieku dwudziestu lat ma uszkodzony
jeden organ, a gdy dochodzi do czterdziestki, zaczyna niedomagać na drugi... A to,
co w Stanach nazywamy stresem, tu jest nie do pomyślenia.
Nagle poczułam chłód. Ileż potu musiało ze mnie wyparować – pomyślałam –
zanim przyswoiłam sobie tę potężną lekcję życia, którą mi zadano...
Czy potrafię podzielić się z moim społeczeństwem tym, czego się nauczyłam i
czego byłam świadkiem? Muszę być przygotowana, że ludzie mi nie uwierzą, że
trudno im będzie pojąć, iż taki styl życia w ogóle istnieje. Czułam jednak, że
najważniejsze to przekazanie im, iż leczenie zdrowia fizycznego musi iść w parze z
budzeniem w nich człowieczeństwa, z leczeniem okaleczonej, krwawiącej, chorej i
zranionej duszy. Patrzyłam w niebo i pytałam samą siebie: Jak? Jak tego dokonać?
Wychodzę na prowadzenie
Ledwie słońce wstało, a już się zaczął upał. Tego ranka zmienił się nieco nasz
codzienny rytuał. Gdy usiedliśmy w półkolu z twarzami skierowanymi na wschód,
nieoczekiwanie mnie poproszono, żebym stanęła w środku. Ooota przekazał mi
polecenie, że mam wyznać swoją wiarę w jednego Boga, tak jak tego wymaga moja
religia, a potem pomodlić się, by ten dzień był dla nas dobry. Pod koniec ceremonii,
kiedy już przygotowywaliśmy się do wymarszu, usłyszałam, że dziś na mnie
przypada kolej, by przewodzić grupie. Miałam iść z przodu i prowadzić.
– Nie mogę się tego podjąć – tłumaczyłam. – Nie wiem, dokąd idziemy, nie
potrafię znaleźć drogi. Dziękuję za uznanie, doceniam je, ale nie mogę was
prowadzić.
– Musisz! – usłyszałam w odpowiedzi. – Nadszedł twój czas. Musisz prowadzić
choćby po to, aby lepiej poznać ziemię, która jest naszym wspólnym domem i
wszystkie przejawy życia. Prowadzenie pomoże ci też zrozumieć, jaki jest twój
stosunek do tego, co widzialne i niewidzialne. Najwygodniej jest, oczywiście, iść na
ostatku. Nieźle jest kryć się gdzieś pośrodku, ale każdy musi także przez jakiś czas
przewodzić. Dopóki sama nie przejmiesz odpowiedzialności, nie będziesz w stanie
pojąć, na czym polega rola przewodnika. Musisz nauczyć się pełnić przez jakiś czas
wszystkie trzy role.
I nie ma tu żadnych wyjątków, prędzej czy później, jeśli nie za tego życia, to w
innym wymiarze, ale musisz przez to przejść. Jedynym sposobem, aby zdać
74
jakikolwiek egzamin, jest przystąpić do niego. U nas można zresztą powtarzać
każdy egzamin dopóty, dopóki się nie zda.
Nie miałam wyjścia: ruszyliśmy w drogę pod moim przewodem. Dzień był
niezwykle upalny. Temperatura znacznie przekroczyła już czterdzieści stopni. W
południe zrobiliśmy sobie krótki postój i w tym czasie skóry, które przedtem służyły
nam do spania, przystosowaliśmy tak, by spełniły funkcję baldachimów chroniących
przed słońcem. Gdy minęły szczytowe godziny upału, znowu rozpoczęliśmy marsz.
Trwał on tego dnia dłużej niż zwykle. Dawno już przeszła pora, kiedy rozbijaliśmy
obóz, ale jak dotąd żadne rośliny ani zwierzęta nie pojawiły się na naszej drodze, nie
natrafiliśmy też na wodę. Powietrze nadal było gorące, stało nieruchomo, bez
odrobiny wiatru. Coraz lepiej zdawałam sobie sprawę, że nie daję rady i w końcu się
poddałam: ogłosiłam koniec wędrówki.
Czułam, że muszę zwrócić się do moich przyjaciół o pomoc. Nie mieliśmy
pożywienia ani wody. Najpierw zwróciłam się do Oooty, ale mnie zignorował.
Potem prosiłam innych. Wiedziałam, że nie rozumieją mojej mowy, ale się łudziłam,
że zrozumieją krzyk mego serca.
– Pomóżcie mi – prosiłam. – Pomóżcie nam wszystkim! – powtarzałam wciąż,
ale nie było żadnego odzewu.
Zamiast odpowiedzieć rozmawiali o tym, że każdy człowiek w jakimś okresie
swego życia zostaje w tyle. To mnie zastanowiło. Pomyślałam, że być może ludzie z
marginesu i bezdomni w Stanach Zjednoczonych sami skazują się na taki los, są
jakby predestynowani, by słać się ofiarami. Z kolei wygodne krycie się pośrodku jest
pozycją, ku której skłania się większość Amerykanów. Ich dewiza to: nie być za
bogatym, ale też nie za biednym, nie być śmiertelnie chorym, ale też nie całkiem
zdrowym, nie być bez skazy, jeśli chodzi o moralność, ale nie angażować się w
poważne przestępstwa. Obserwuje się ponadto odchodzenie od wiary ludzi w
różnym okresie życia.
Zgodziłam się z opinią moich towarzyszy wędrówki, że trzeba prowadzić
choćby przez jakiś czas, bo tylko w ten sposób możemy stać się bardziej
odpowiedzialni za siebie samych.
Zasypiając, lizałam popękane wargi zdrętwiałym, suchym i spieczonym
językiem i chyba majaczyłam, ale nie wiem, czy z głodu, pragnienia, gorąca czy
wyczerpania.
Na drugi dzień znów ja cały czas prowadziłam. Upał był trudny do zniesienia.
Doszło do tego, że krtań mi się zacisnęła i nie byłam w stanie przełknąć śliny. Język
wysechł do tego stopnia, że stał się prawie sztywny. Zdawało mi się, że spuchł,
wielokrotnie zwiększając swą objętość, jakbym trzymała suchą gąbkę między
zębami. Z trudem oddychałam. Usiłując wciągnąć gorące powietrze do płuc,
zrozumiałam, dlaczego aborygeni uważają za błogosławieństwo swoje szerokie nosy
podobne do nosa misia koali. Ich obszerne przewody nosowe na pewno lepiej się
nadają do zmagań z wysoką temperaturą powietrza niż moje.
Na horyzoncie widziało się jedynie jałową pustkę, jakby przyroda stawała się
coraz bardziej wroga człowiekowi, jakby mu urągała i nie chciała dłużej służyć. W
tym kraju życie oparło się postępowi. Nie było dróg. Nie leciał nad nami żaden
samolot. Brak było jakichkolwiek śladów zwierzęcych.
75
Wiedziałam, że jeśli moi towarzysze wkrótce mi nie pomogą, to na pewno czeka
nas śmierć. Poruszaliśmy się powoli, każdy krok był wymuszony, każdemu
towarzyszył ból. Gdzieś bardzo daleko wisiała na niebie ciemna, nabrzmiała
deszczem chmura. Przeżywaliśmy istne tortury widząc, że chmura jest tak bardzo
od nas odległa, iż nawet najszybszy marsz nie pozwoli nam dojść do niej w porę,
aby otrzymać ten hojny dar, jaki zawierała. Nie było też mowy, by dojść
wystarczająco blisko, żeby można było skorzystać choćby z jej cienia. Pozostało nam
tylko oglądanie jej z daleka i obserwowanie, jak życiodajna woda pędzi przed nami i
kusi nas niczym marchewka, którą się potrząsa przed nosem osła.
W pewnym momencie zaczęłam krzyczeć. Może po to, by przekonać siebie, że
jeszcze mogę krzyczeć, a może z desperacji. Mój krzyk nie odniósł żadnego skutku.
Znikł niby w czeluściach gardła jakiegoś potwora.
Widziałam zbiorniki pełne chłodnej wody, ale były to jedynie złudne miraże, bo
gdy przybywałam na miejsce, okazywało się, że to tylko piasek.
Już drugi dzień minął nam bez jedzenia i wody, bez żadnej pomocy. Tej nocy
byłam tak wyczerpana, chora i obojętna na wszystko, że nie chciało mi się nawet
położyć pod głowę poduszki ze skóry zwierzęcia. Myślę, że chyba zemdlałam,
zamiast zasnąć.
Trzeciego dnia rano podchodziłam po kolei do każdego członka grupy, do
wszystkich sześćdziesięciorga dwojga i na kolanach błagałam ich tak głośno, jak na
to moje słabnące siły pozwalały:
– Proszę, pomóżcie mi! Proszę o ratunek dla nas Wszystkich!
Ale oni uśmiechali się i milczeli. Może myśleli, że są tak samo głodni i
spragnieni jak ja i że chodzi przecież o to, żebym zdobyła doświadczenie w
prowadzeniu. Może chcieli mi umożliwić nauczenie się czegoś, czego w żaden
sposób nie można nauczyć się inaczej. Nie wiem, co myśleli, wiem tylko, że nikt mi
nie ofiarował pomocy.
Szliśmy i szliśmy bez końca. Powietrze stało w miejscu. Świat był nam ciągle
wrogi, jakby chciał walczyć przeciwko naszej, a może tylko mojej, ingerencji. Nie
było znikąd pomocy. Nie było żadnego wyjścia... Moje ciało zesztywniało z upału i
przestało reagować na bodźce. Umierałam. Obserwowałam u siebie objawy
totalnego odwodnienia, a odwodnienie to śmierć.
W mojej głowie panował zupełny chaos. Myśli przeskakiwały z tematu na
temat. Przypomniałam sobie nagle mego ojca, wróciłam do czasów dzieciństwa i
młodości. Mój ojciec całe życie ciężko pracował. Był zatrudniony na kolei w Santa
Fe. Pamiętam, że był bardzo przystojny i że przez całe życie stale przy mnie stał;
zawsze mogłam liczyć na jego miłość i poparcie. A gdy trzeba było, dodawał mi
otuchy... Mama była w domu i czekała na nas. Widzę ją, jak karmi włóczęgów,
którzy w jakiś tajemniczy sposób wiedzieli, że ze wszystkich domów w tym mieście
nasz był jedynym, gdzie nigdy nie odmówi się pomocy. Moją siostrę zachowałam w
pamięci jako najlepszą studentkę na uczelni; była przy tym ładna i ogromnie
popularna w swoim środowisku. Jako dziecko mogłam godzinami patrzeć, jak się
ubierała na randkę. Gdy dorosłam, chciałam być taka sama jak ona. A mego
młodszego braciszka pamiętam, jak się tulił do naszego psa i narzekał, że wszystkie
dziewczynki w szkole chcą trzymać go za rękę. W dzieciństwie nasza trójka żyła w
76
ogromnej przyjaźni. Bez względu na okoliczności zawsze się wzajemnie
popieraliśmy. Ale lata oddaliły nas od siebie. Dziś na pewno żadne z nich nie
wyczuwa, w jakiej teraz jestem rozpaczy...
Czytałam kiedyś, że gdy się umiera, całe życie przesuwa się jak film przed
naszymi oczami. Obrazy, które przesuwały się przed moimi oczami, nie były jednak
filmem, ale oderwanymi wspomnieniami z różnych okresów mego życia. Widziałam
na przykład siebie, jak stoję w kuchni i wycieram naczynia, a jednocześnie
powtarzam po cichu wymowę trudnych słów. Najtrudniejsze było dla mnie słowo
„air-conditioning” – klimatyzacja. Długo się z nim zmagałam.
Wspominałam moją wielką miłość: zakochałam się w marynarzu. Przypomniał
mi się nasz ślub w kościele, cud narodzin pierwszego dziecka – synka i drugiego –
córki, a potem po kolei: moje studia, stopnie naukowe, posady i szkolenia. I nagle
uzmysłowiłam sobie, że umieram tak daleko od domu, gdzieś na australijskiej
pustyni. Dlaczego? Czy spełniłam w życiu to, do czego byłam powołana? Dobry
Boże! – powiedziałam do siebie. Pomóż mi zrozumieć, co się ze mną dzieje!
Nie musiałam zbyt długo czekać na odpowiedź.
Odbyłam ogromną podróż. Przejechałam prawie trzydzieści tysięcy kilometrów,
by opuściwszy rodzinne miasteczko w Ameryce, znaleźć się w Australii. Mimo to
ani na jotę nie zmieniłam swojego sposobu myślenia.
Pochodzę ze świata, którym rządzi lewa półkula mózgu, wobec czego uczono
mnie logiki, zdrowego rozsądku, czytania, pisania, matematyki oraz
współzależności przyczyny i skutku. Teraz jednak znalazłam się w świecie, w
którym używa się raczej prawej półkuli mózgu: żyję pośród ludzi, którzy nie uznają
żadnego z naszych, rzekomo ważnych, wychowawczych i naukowych poglądów i
nie mają żadnych cywilizowanych potrzeb. Ci ludzie, wykorzystując po
mistrzowsku cechy typowe dla prawej półkuli mózgu, są twórczy i uduchowieni,
mają bogatą wyobraźnię i wspaniałą intuicję i wierzą w magię. Nie uważają, że
koniecznie trzeba posługiwać się mową, gdyż umieją porozumiewać się za pomocą
myśli, modlitwy, medytacji, czy jak tam chcecie to nazwać... Tymczasem ja, prosząc
ich o pomoc, zwracałam się do nich donośnym głosem. Jakąż ignorantką musiałam
im się wydać? Każdy z Prawdziwych Ludzi prosiłby o to po cichu, mówiłby z duszy
do duszy, sercem do serca, włączyłby swoje myśli do myśli, która rządzi
wszechświatem. Ale chciałam być inna, różnić się od nich, nie być jedną z nich...
Ciągle mi powtarzali, że stanowimy „jedność”. I oni rzeczywiście łączą się w jedność
z naturą, stanowią z nią nierozerwalną wspólność. Ale ja nie... Do tej pory byłam
tylko obserwatorem, trzymałam się od nich z daleka. Trzeba było zjednoczyć się z
nimi i z przyrodą i porozumiewać się z nią tak, jak to czynią Prawdziwi Ludzie.
I tak zdecydowałam postąpić. Postanowiłam zacząć od tego, że będę się z nimi
porozumiewała drogą telepatyczną.
Najpierw zwróciłam się do źródła tego objawienia i powiedziałam mu
„dziękuję”, a potem użyłam całej swojej siły duchowej, by wykrzyczeć w myśli pod
adresem moich aborygeńskich przyjaciół:
– Pomóżcie mi! Proszę, pomóżcie mi!
I od razu oświeciła mnie myśl: „Trzeba włożyć kamyk do ust”. Rozejrzałam się.
Nie było żadnych kamyków. Szliśmy po piasku tak gładkim i sypkim jak ten, co
77
przesuwa się w klepsydrze. Ale ta myśl ciągle we mnie tkwiła: „Trzeba włożyć
kamyk do ust”. I nagle przypomniałam sobie kamyk, który swego czasu wybrałam
spośród wielu innych i wciąż trzymałam w rowku między piersiami. Leżał tam kilka
miesięcy. Zdążyłam o nim zapomnieć, ale teraz go wyjęłam, włożyłam do ust,
przewracałam w ustach językiem. Poczułam, jak powstaje w nich cudowna wilgoć i
wraca mi zdolność przełykania. W moje serce wstąpiła nadzieja. Może mimo
wszystko nie jest mi pisane dzisiaj umrzeć...
„Dzięki, dzięki, dzięki” – powtarzałam w milczeniu. Może bym zapłakała, ale w
moim ciele nie było dość płynu, bym mogła wycisnąć z oczu choćby jedną łzę. Nie
ustawałam w przekazywaniu niemej prośby o pomoc.
– Mogę się uczyć, czego trzeba, zrobię wszystko, co należy, tylko pomóżcie mi
znaleźć wodę! Nie wiem, co mam robić, nie wiem, czego mam wypatrywać, dokąd
iść...
I nagle odczytałam w swoich myślach polecenie: „Stań się wodą! Bądź wodą!
Jeśli potrafisz stać się wodą, znajdziesz ją!” Początkowo nie wiedziałam, co to ma
znaczyć. Zdawało mi się, że to nie ma żadnego sensu. „Bądź wodą!”? To niemożliwe
— myślałam. Ale skoncentrowałam się na tym, by zapomnieć, że jestem
zaprogramowana przez lewomózgowe społeczeństwo. Odrzuciłam wszelką logikę.
Zrezygnowałam z posługiwania się rozumem. Zdałam się na intuicję i zamknąwszy
oczy... zaczęłam być wodą. Wciągnęłam w to wszystkie zmysły: czułam zapach
wody, smakowałam ją, słyszałam i widziałam wodę. Byłam zimna, niebieska,
przejrzysta, mętna, cicha, falująca; byłam lodem, topnieniem, mgłą, parą, deszczem,
śniegiem, mokrością, byłam orzeźwiającą, bryzgającą, rozlewającą się, bezkresną
wodą. Byłam każdym wyobrażeniem wody, jakie mi tylko przyszło na myśl.
Szliśmy przez gładką równinę, płaską jak okiem sięgnąć. Tylko jedno małe
brązowe wzgórze sterczało na horyzoncie; wydma piaskowa, może dwumetrowej
wysokości, a na jej szczycie znajdował się niezbyt duży płaski głaz, który dziwnie
nie pasował do tego niegościnnego krajobrazu. Podeszłam bliżej, wspięłam się na
szczyt wydmy i usiadłam na skale. Szłam jak w transie, oczy miałam na wpół
przymknięte, bo raziło mnie jaskrawe światło słońca. Spojrzałam w dół, a tam stało
sześćdziesięcioro dwoje przyjaciół, którzy mnie kochali i popierali, nie stawiając
żadnych warunków. Zatrzymali się przed wydmą i patrzyli ku mnie w górę, a ich
twarze wyrażały aprobatę i zadowolenie. Odpowiedziałam im nikłym uśmiechem.
Ale gdy po chwili wyciągnęłam rękę, by się pewniej utrzymać na kamieniu,
poczułam coś mokrego. Obejrzałam się, a tuż za mną, jakby na przedłużeniu
kamienia, na którym siedziałam, było małe skalne jezioro, o średnicy nie większej
niż trzy metry i półmetrowej głębokości. W jeziorku zaś lśniła wspaniała,
krystalicznie czysta woda, pochodząca z wczorajszej deszczowej chmury, tej samej,
co się z nami z daleka droczyła.
Nigdy nie czułam się tak blisko Boga jak w chwili, gdy wzięłam do ust pierwszy
łyk tej letniej wody. Byłam bliżej Niego niż wtedy, kiedy przyjmowałam komunię
świętą w kościele.
Nie miałam zegarka, nie mogę więc dokładnie określić, ile czasu upłynęło od
chwili, gdy zaczęłam „stawać się wodą”, do momentu, gdy dla ochłody
zanurzaliśmy w niej głowy i krzyczeliśmy z radości. Chyba trwało to nie dłużej niż
trzydzieści minut.
78
Wciąż jeszcze celebrowaliśmy nasz sukces, gdy nagle zjawił się olbrzymi płaz.
Wyglądał jak relikt z przedhistorycznych czasów i miał chyba ze dwa metry
długości. Nie, to nie było złudzenie. To ogromne stworzenie, jakby żywcem wzięte z
fantastyki naukowej, było realne. Nic lepszego nie mogło nam się trafić na kolację..
Widok potencjalnego mięsa wzbudził w nas euforię, podobną do tej, która ogarnia
ludzi podczas podniosłych uroczystości.
Tego wieczoru po raz pierwszy zrozumiałam, że aborygeni mają do ziemi
stosunek jak do istoty żywej i w różnych jej elementach: wzgórzach, skałach,
drzewach, dopatrują się cech swoich zmarłych przodków. Dziś, patrząc na wielką
skalną wypukłość, która wypiętrzyła się niespodzianie pośród płaskich pól, łatwo
mogłam sobie wyobrazić, że to karmiąca pierś dawno zmarłej bliskiej mi osoby i że
jej duch wcielił się w ten właśnie szczegół przyrody, aby uratować nam życie. Nawet
po cichu ochrzciłam to wzgórze imieniem mojej matki – Georgia Catherine.
Spojrzałam na niezmierzoną przestrzeń, która nas zewsząd otaczała i składając
dzięki Opatrzności pomyślałam, że nasz świat obfituje we wszelkie bogactwa że
dużo jest na nim serdecznych, dobrych ludzi, którzy nie chcą niczego więcej, tylko
tego, żebyśmy im pozwolili żyć obok siebie. Ziemia dla wszystkich zamieszkujących
ją stworzeń ma wystarczające zasoby pożywienia i wody; trzeba je z otwartym
sercem brać i z otwartym sercem dawać.
Uświadomiłam sobie także, że ktoś czuwa nad moją duszą i czuwał nad nią
przez cały czas. I wtedy, gdy przeżywałam ciężki stres, gdy niemal otarłam się o
śmierć i wtedy, gdy już prawie umierałam. Pomoc była cały czas w zasięgu ręki, ale
ja zrozumiałam to dopiero wówczas, gdy przestałam „robić rzeczy po swojemu”...
Składam przysięgę
Straciłam rachubę czasu. Nie wiedziałam, jaki jest dzień tygodnia ani jaki
miesiąc. W życiu plemienia, z którym wędrowałam przez pustynie Australii, czas
nie miał żadnego znaczenia. Pewnego dnia coś mnie dziwnie tknęło, że właśnie
teraz jest Boże Narodzenie. Skąd się to przeczucie wzięło, nie wiem. Nic tu nie
przypominało o świętach. Nie było ani śladu nieodłącznych świątecznych
atrybutów, takich jak pięknie ubrana choinka czy kryształowa karafka napełniona
grzanym piwem z jajkiem. Niemniej miałam przeczucie, że dziś jest 25 grudnia.
W związku z tą datą przypomniało mi się pewne wydarzenie sprzed kilku lat.
W poczekalni mego gabinetu siedzieli dwaj chrześcijańscy duchowni i prowadzili
ożywioną rozmowę na tematy religijne. Atmosfera zrobiła się prawdziwie gorąca,
gdy okazało się, że kapłani różnią się co do tego, czy zgodnie z Biblią Dzień Pański
to sobota, czy niedziela. Tu, w outbacku, ten epizod wydał mi się doprawdy
śmieszny. Przecież wtedy, gdy na przykład w Nowej Zelandii jest już drugi dzień
świąt Bożego Narodzenia, w Ameryce mamy dopiero Wigilię.
Kiedyś, oglądając mapę świata, zauważyłam krętą czerwoną linię, która
przecinała morza i oceany; zgodnie z tym, co głosił umieszczony obok niej napis,
była to granica zmiany daty o jeden dzień.
Potem przypomniałam sobie, że dawno temu, gdy byłam uczennicą liceum
Świętej Agnieszki, siedziałam z koleżanką w restauracji motelu Allena, a przed nami
na talerzu leżał podwójny hamburger. Ponieważ to się działo w piątek wieczór, nie
79
tknęłyśmy kanapki; czekałyśmy, aż zegar wybije północ. Dla katolików bowiem
nawet jeden kęs mięsa zjedzony w piątek był śmiertelnym grzechem i groził
wiecznym potępieniem. Po latach ten zakaz został złagodzony, ale nikt mi nigdy nie
odpowiedział na pytanie, co się stało z tymi nieszczęsnymi duszami, które już
wcześniej zostały potępione. Patrząc na to z obecnej perspektywy, pomyślałam, że
cały ten problem jest nieważny.
Aborygeni nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia, ale całym swoim trybem
życia oddają hołd istocie tego święta; nie obchodzą zresztą żadnych stałych świąt.
Także urodziny nie wydają im się okazją godną celebrowania. Każdy jednak członek
plemienia mógł liczyć na to, że mu kiedyś w ciągu roku urządzą indywidualne
święto, by uczcić jego zdolności i postępy w pracy nad sobą. Ich zdaniem w
człowieku powinno się szanować to, że staje się lepszy, rozwija się duchowo, a nie
to, że się starzeje.
Jedna z kobiet powiedziała mi, że jej plemienne imię brzmi Strażniczka Czasu.
To imię określało zarówno jej zainteresowania, jak i zdolności. Aborygeni uważają,
że każdy człowiek jest wszechstronnie utalentowany, ale powinien bezustannie
rozwijać swoje zdolności. Strażniczka Czasu miała pomocnicę, której zadanie
polegało na „zapamiętywaniu szczegółów”. Gdy poprosiłam ją o bliższe
wyjaśnienie, powiedziała, że członkowie plemienia nie są jeszcze zdecydowani, czy
mogą mi już zdradzić swoje tajemnice.
Trzy dni czekałam na ich decyzję ale wciąż nie byli gotowi. Nie tłumaczyli mi
treści swoich rozmów, ale wiedziałam, że bez przerwy dyskutują nad tym, czy mają
mnie wtajemniczyć w swoje sekrety i udostępnić niektóre szczególne wiadomości.
Nie chodziło tu tylko o mnie. W ich pojęciu reprezentowałam wszystkich
odmieńców na świecie. Miałam wrażenie, że przywódca popiera moją sprawę,
natomiast Ooota jest przeciwnego zdania. Rozumiałam, że mają opory: wszak
chodziło o sprawy, z jakimi nikt spoza ich plemienia nigdy przedtem się nie zetknął.
Być może prosiłam o zbyt wiele, chcąc poznać tajemnice Strażniczki Czasu.
Przez cały czas wędrowaliśmy przez pustynię. Na terenach, które teraz
przemierzaliśmy, nie było niczego poza skałami, piaskiem i skąpą roślinnością.
Dlatego ucieszył mnie widok pagórków. Nie była to już płaska równina, jak
większość terenów, przez jakie dotąd przechodziliśmy.
Wiele generacji aborygenów musiało iść przed nami tym szlakiem. Ziemia była
tu tak mocno wydeptana, że utworzyło się wyraźne wgłębienie. W pewnym
momencie grupa się zatrzymała i dwóch mężczyzn wysunęło się do przodu.
Rozgarnęli rękami krzaki zarastające przestrzeń między dwoma drzewami, odsunęli
na bok leżące tam głazy i ukazał się ukryty za nimi wlot tunelu prowadzącego w
głąb niewysokiego wzgórza. Drzwi były zasypane piaskiem, zabrali się więc do jego
usuwania. Ooota zwrócił się do mnie:
– Pozwolimy ci teraz zobaczyć nasze Muzeum Czasu. Gdy je ujrzysz,
zrozumiesz, jaką przeżywaliśmy rozterkę, zanim zapadła decyzja, by ci je pokazać.
Nie możesz wejść do tego świętego przybytku, dopóki nie złożysz przysięgi, że
nigdy i nikomu nie zdradzisz miejsca, gdzie się ta jaskinia znajduje.
Zostałam sama przed wejściem, a sześćdziesięcioro dwoje pozostałych powoli
znikało w grocie. Poczułam zapach dymu i zobaczyłam jego nikłą smugę unoszącą
się spod skały, która przykrywała wierzchołek wzgórza. Przed wejściem kolejno
80
podchodzili do mnie. Najpierw najmłodszy. Wziął mnie za ręce, spojrzał mi w oczy i
mówił coś po swojemu, czego nie mogłam zrozumieć. Domyśliłam się, że niepokoi
go, jaki użytek zrobię z wiadomości, które mieli mi teraz przekazać. Jego niepokój
był zrozumiały, zważywszy, że ważne tajemnice jego narodu miały być po raz
pierwszy wyjawione odmieńcowi.
Potem podeszła do mnie kobieta, którą znałam jako Bajarkę. Ona też trzymała
mnie za obie ręce i patrzyła mi prosto w oczy, a Ooota tłumaczył wszystko, co
mówiła. W jasnym słońcu jej twarz wydawała mi się czarniejsza niż zwykle. Wąskie
brwi miały czarnoniebieski odcień, przypominający kolory pawia, a białka oczu
przywodziły na myśl czystą biel kredy.
– Przybyłaś na ten kontynent – mówiła – bo takie jest twoje przeznaczenie.
Zanim przyszłaś na świat, postanowiono, że spotkasz człowieka, z którym będziesz
pracowała dla dobra twego i jego narodu. Zgodnie z tym postanowieniem mieliście
się spotkać dopiero wówczas, gdy minie pięćdziesiąt lat. Właśnie przyszedł ten czas.
Poznasz tego człowieka, bo oboje urodziliście się w tym samym momencie. Wasze
dusze się rozpoznają.
To była podniecająca wiadomość. Od razu sobie przypomniałam, że podobną
informację otrzymałam zaraz po przybyciu do Australii. Udzielił mi jej dziwny
młody chiromanta w kawiarni w Sydney. Zastanawiające, że starzejąca się kobieta w
buszu potwierdziła teraz tę przepowiednię.
W pewnej chwili włożyła mi do ręki garść piasku, na wzięła drugą
. Otworzyła
dłoń i pozwoliła by ziarnka piasku przesączyły się między palcami. Pokazała mi na
migi, żebym uczyniła to samo. Powtarzałyśmy to cztery razy, by uczcić cztery
żywioły: wodę, ogień, powietrze i ziemię. Trochę piasku przylgnęło do moich
palców.
Następnie członkowie grupy zaczęli pojedynczo wychodzić na zewnątrz i każdy
z nich mówił coś do mnie, trzymając mnie za ręce. Ooota nie tłumaczył ich słów. Po
krótkiej chwili wracali do pieczary, a wychodzili z niej następni. Strażniczka Czasu
nie przyszła sama: była z nią Ta, Która Pamięta Szczegóły. Utworzyłyśmy trójkąt i
krążyłyśmy wkoło, trzymając się za ręce. Potem wciąż połączonymi dłońmi
dotknęłyśmy ziemi, a później, już wyprostowane, wyciągnęłyśmy ramiona ku niebu.
Powtórzyłyśmy ten gest siedem razy – na cześć siedmiu kierunków: północy,
południa, wschodu, zachodu, góry, dołu i środka.
Pod koniec nadszedł Medyk, a po nim przywódca plemienia w towarzystwie
Oooty. Dowiedziałam się od nich, że święte miejsca aborygenów, w tym i te, które
kiedyś należały do plemienia Ludzi Prawdziwych, już od dawna nie są ich
własnością. Najważniejszym przybytkiem, wspólnym dla wszystkich plemion, była
samotna góra Uluru, którą biali nazwali Ayers Rock. Jest to gigantyczny, największy
na świecie, czerwony monolit skalny, wznoszący się 350 metrów nad powierzchnią
pustyni. Władze udostępniły święte miejsce aborygenów turystom. Ci zaś łażą po
nim jak mrówki, a potem wracają do wycieczkowych autokarów, które zawożą ich
do pobliskich moteli, gdzie resztę dnia spędzają na pływaniu w chlorowanych,
antyseptycznych basenach.
Chociaż rząd uznał górę Uluru za wspólną własność brytyjskich lojalistów i
tubylców, nie może już ona służyć jako święte miejsce, gdyż niewiele ma teraz
wspólnego ze świętością.
81
Prawie sto siedemdziesiąt lat temu odmieńcy zbudowali na Ayers Rock stację
telegraficzną. Tubylcy musieli sobie wtedy znaleźć inne święte miejsce. Z dawnej
świątyni usunięto należące do aborygenów dzieła sztuki, historyczne rzeźby,
malowidła i zabytkowe przedmioty, po czym większość z nich wywieziono z kraju.
Groby aborygeńskich przodków obrabowano, a ołtarze ogołocono.
Odmieńcy sądzili, że gdy pozbawią aborygenów świętych miejsc, ich wiara
przestanie istnieć. Nie spodziewali się, że miejsca kultu zostaną przeniesione gdzie
indziej, a tak się w wielu wypadkach stało. Białym jednak udało się zadać
druzgocący cios tubylczej społeczności: pozbawili ją możliwości organizowania
wieloplemiennych zebrań, a z czasem doprowadzili do całkowitego jej rozbicia.
Wiele plemion zrezygnowało z szukania nowych miejsc kultu. Niektórzy
usiłowali walczyć z przemocą i ginęli w nierównej walce, z góry skazanej na
przegranie. Większość rozpłynęła się w społeczeństwie białych, licząc na obiecane
dobra, zwłaszcza na rzekomo nieograniczone zaopatrzenie w żywność. Tymczasem
marli w nędzy, w zalegalizowanej formie niewolnictwa.
Pierwszymi białymi mieszkańcami Australii byli więźniowie, których
przywożono skutych łańcuchami na statkach. Chodziło o rozładowanie
przepełnionych brytyjskich więzień. Nawet wojskowi, przysłani do pilnowania
przestępców, też byli specjalnie dobranym elementem, ludźmi, których brytyjskie
sądy królewskie uznały za zbędnych u siebie w kraju. Gdy więzień skończył
odsiadywać wyrok, wypuszczano go na wolność bez grosza, nie przywracając mu
pełnych praw. Nic więc dziwnego, że stawał się bezwzględnym zwierzchnikiem, z
lubością wyżywającym się na swoich podwładnych. Niżej od niego stali tylko
tubylcy i to oni byli jego ofiarami.
Ooota z dumą podkreślił, że jego plemię powróciło na swoje dawne święte
miejsce i że zdarzyło się to już dawno, dwanaście pokoleń temu.
– To święte miejsce pozwoliło naszym ludziom przetrwać. Byliśmy tutaj jeszcze
wtedy, gdy na tej ziemi rosło wiele drzew, a także wówczas, gdy przyszła wielka
powódź i zalała wszystko. Nasi ludzie byli tu bezpieczni. Nikt nie potrafił ich
wyśledzić ani odkryć tego miejsca. Nie dojrzały go nawet wasze samoloty, a nikomu
z białych nie udało się przeżyć na pustyni tak długo, by mogli je odnaleźć. Bardzo
mało ludzi wie, że to miejsce w ogóle istnieje, a jeszcze mniej – gdzie się ono
znajduje. Artystyczne dzieła, wykonane dawno temu przez naszych przodków,
zostały przez waszych ludzi zrabowane. Nie mamy już niczego poza tym, co udało
nam się ukryć tutaj, pod powierzchnią ziemi. Żadne inne plemię aborygeńskie nie
posiada już dóbr materialnych związanych ze swoją historią. Zrabowali je odmieńcy.
Za chwilę pokażemy ci to, co nam zostało z dorobku naszego narodu, całej naszej
rasy. Jedyna pamiątka po Prawdziwych Ludziach Boga, jedynych prawdziwych
istotach ludzkich, jakie pozostały na tej planecie.
Już po raz drugi dzisiaj podeszła do mnie Uzdrowicielka. Miała w ręce
pojemnik z czerwoną farbą. Aborygeni używają tylko czterech kolorów: białego,
żółtego, czerwonego i czarnego. Mają one symbolizować kości, nerwy, krew i skórę.
Posługując się językiem migowym i telepatią poinstruowała mnie, żebym pokryła
twarz czerwoną farbą. Zrobiłam to. Wówczas podeszli do mnie pozostali członkowie
grupy, a ja patrzyłam każdemu prosto w oczy i składałam przysięgę, powtarzając jej
słowa sześćdziesiąt dwa razy, że nigdy nikomu nie zdradzę tego świętego miejsca.
82
Wtedy wprowadzono mnie do środka.
Epoka snu bez tajemnic
Weszłam do ogromnej sali z litej skały; rozchodziły się z niej tunele w kilku
kierunkach. Ściany ozdabiały kolorowe chorągwie i rzeźbione figury ustawione na
naturalnych, skalnych stopniach. Nie wierzyłam własnym oczom, gdy zobaczyłam
to, co znajdowało się w jednym rogu sali. Tam był ogród!!! Skały na szczycie
wzgórza ułożono w taki sposób, by do wnętrza pieczary docierały promienie słońca.
I najwyraźniej słyszałam szmer płynącej wody. Była to woda z podziemnego
źródełka; wyżłobiła sobie koryto i cienkim strumykiem przebijała się przez skały. Jej
szum słyszeliśmy przez cały czas, jaki spędziliśmy pod ziemią. Panowała tam
atmosfera pokoju i prostoty.
W pieczarze po raz pierwszy zobaczyłam, że moi aborygeńscy przyjaciele
przyznają się do posiadania jakiejś osobistej własności. W grocie trzymali swoje
ceremonialne stroje, filiżanki, talerze, sztućce. Były tam sterty skór, z których można
ułożyć miękkie i wygodne posłania. Widziałam precyzyjne nożyki i inne przyrządy
zrobione z kopyt wielbłądów.
Jedno pomieszczenie nazwałam muzeum. Były w nim stosy gromadzonych
latami rzeczy, jakie zwieźli z różnych stron wysłani do miast zwiadowcy. Widziałam
zdjęcia z ilustrowanych magazynów, ukazujące telewizory, komputery, samochody,
czołgi, wyrzutnie rakiet, automaty wrzutowe, ilustracje przedstawiające słynne
budynki, fotografie przedstawicieli różnych ludzkich ras, a nawet reprodukcje z
książek kucharskich prezentujące w naturalnych kolorach wykwintne potrawy dla
smakoszy. Wśród eksponatów znajdowały się także takie przedmioty, jak: lornetki,
maszynki do golenia, skórzany pas, zamek błyskawiczny, agrafki, szczypce,
termometr, baterie, kilka ołówków i piór, parę książek.
Jeden dział, w którym zauważyłam urządzenie przypominające warsztat tkacki,
wypełniały tkaniny wykonane przez aborygenów. Okazało się, że handlowali wełną
i innymi włóknami z sąsiednimi plemionami. Produkowali też odzież z kory
drzewnej. Wyrabiali także liny i powrozy. Sama widziałam, jak pewien mężczyzna,
siedząc na ziemi, trzymał w ręce kilka włókien i zwijał je na udzie. Potem, wciąż je
skręcając, dokładał nowe pasma, aż uzyskał długą, pojedynczą nić. Tę z kolei splatał
z innymi i w ten sposób robił sznury dowolnej grubości.
Ten dzień był pełen dziwów. Zwiedzaliśmy coraz to nowe pomieszczenia, a
Ooota wyjaśniał mi ich znaczenie. W głębiej położonych grotach potrzebne były
łuczywa, ale w głównej części na parterze sufity były ułożone z głazów, które z
zewnątrz można było dowolnie przestawiać, regulując w ten sposób siłę światła – od
mroku do zupełnej jasności.
Podziemne komnaty służyły nie tylko do uprawiania kultu, samo życie Ludzi
Prawdziwych wydawało się nieustającym aktem kultu. Ich najświętsze miejsce
odgrywało również jeszcze inną ważną rolę. Tu zgromadzono i zabezpieczono
wiedzę o dziejach plemienia. Stąd także głoszono narodowi PRAWDĘ. Całe
pokolenia aborygenów uczyły się w tym miejscu pietyzmu dla wartości moralnych
odziedziczonych po przodkach; tu je też ostrzegano przed penetracją ideologii
białych, często zgubnej dla tubylców.
83
Gdy wróciliśmy do głównej sali, Ooota pokazał mi z bliska figury rzeźbione w
drewnie i kamieniu. Przybranie głowy tych postaci – wyjaśniał — znamionuje cechy
ich osobowości i jest zarazem studium charakterologicznym członków plemienia.
Rzeźby z krótkimi fryzurami przedstawiały ludzi, których domeną była sfera
intelektu i pamięci, umiejętność podejmowania decyzji, panowanie nad takimi
doznaniami jak przyjemność i ból i wszystkim, co odnosi się do świadomości i
podświadomości.
Wysokie przybranie głowy oznaczało twórczy umysł. Takich ludzi interesuje
wiedza, wynalazczość, tworzenie nowego, a także głębokie przeżywanie zjawisk
realnych i nierealnych. Uczą się, obserwując i naśladując zwierzęta. Czerpią również
inspirację z wiedzy zdobytej w ciągu pokoleń przez wszystkich mieszkańców naszej
ziemi.
– Starając się odkryć tajniki wiedzy – mówił Ooota – nie zdajemy sobie często
sprawy, że wiedza sama dąży do tego, by zostać odkryta.
Wysokie przybranie głowy symbolizowało także nasze lepsze „ja”, ten element
osobowości, do którego możemy się odwołać, gdy chcemy się dowiedzieć, czy
zamierzone przez nas działanie posłuży naszemu dobru. Tym elementem jest
nieśmiertelna dusza.
Wreszcie trzecie przybranie głowy, które okalało twarz wyrzeźbionej figury i
upięte z tyłu spływało kaskadami aż do ziemi, znamionowało połączenie wszystkich
fizycznych, emocjonalnych i duchowych cech człowieka.
Większość rzeźb wykonano z niewiarygodną wprost dokładnością. Zdziwiło
mnie więc, że jedna z nich wydawała się nie wykończona. Oczy tej postaci nie miały
źrenic. Wyglądała jak niewidoma, jakby symbolizowała ślepotę.
– Wy wierzycie – tłumaczył mi Ooota – że Bóg patrzy na ludzi i ich osądza.
Nasza zaś wiara uczy, że dla Boga ważne są tylko uczucia i intencje. Nie interesują
Go czyny, ale powody, dla których tak lub inaczej postępujemy.
Ta noc – ze wszystkich przeżytych w czasie wędrówki – miała dla mnie
największe znaczenie. Dowiedziałam się bowiem, dlaczego się tu znalazłam i czego
ode mnie oczekują.
Odbyła się uroczysta ceremonia, w czasie której miałam okazję zobaczyć, jak
artyści przygotowują farbę z białej glinki, dwóch odcieni czerwonej ochry i jednej
cytrynowożółtej. Narzędziowiec zrobił pędzle do malowania z krótkich, około
piętnastocentymetrowych patyczków, których końce wystrzępił i przyciął zębami.
Artyści wymalowali swoich ludzi w zawiłe desenie i podobizny zwierząt, a mnie
ubrali w kostium z niebieskich i białych piór, dodając nieco delikatnych piór emu w
kolorze wanilii. W sztuce wystawionej dla uświetnienia dzisiejszej ceremonii miałam
imitować ptaka kookaburrę, który uosabiał posłańca lecącego do najdalszych
krańców ziemi. Kookaburra jest pięknym ptakiem, choć wydaje hałaśliwe dźwięki,
często porównywane do ryku osła. Ten duży ptak odznacza się silnym instynktem
przeżycia. Wydało mi się słuszne, że właśnie jego miałam naśladować.
Po zakończeniu tańców i śpiewów uformowaliśmy małe koło. Było nas
dziewięcioro: przywódca, Ooota, Medyk, Uzdrowicielka, Strażniczka Czasu, Ta,
Która Pamięta Szczegóły, Czyniący Pokój, Siostra Ptaków i ja.
84
Przywódca siedział naprzeciw mnie, z nogami podwiniętymi pod siebie, co mu
zastępowało poduszkę. Pochylił się do przodu i patrzył mi prosto w oczy. Ktoś
spoza naszego grona podał mu kamienną czarę z jakimś napojem. Łyknął z niej, a
potem spojrzał na mnie przenikliwie, jakby chciał zajrzeć w głąb mego serca i nie
spuszczając ze mnie wzroku, przekazał czarę sąsiadowi z prawej strony, po czym
przemówił:
– My, plemię Ludzi Prawdziwych, ludzi stworzonych przez Jedynego Boga,
opuszczamy tę planetę. Zanim to nastąpi, postanawiamy do końca naszego bytu
ziemskiego żyć w stanie uduchowienia i zachowywać celibat. Nie będziemy już
mieli dzieci. Gdy najmłodszy z nas umrze, wraz z nim odejdzie ostatni
przedstawiciel naszej rasy.
– Jesteśmy nieśmiertelni – mówił dalej. – Nasze dusze i te, które pójdą w nasze
ślady, zawsze znajdą we wszechświecie, gdzie tyle jest miejsca, odpowiednie ciała,
by móc w nich zamieszkać.
Jesteśmy potomkami pierwszych mieszkańców Ziemi, a udało nam się
przetrwać na niej od samego początku, od momentu, w którym nastał czas, dlatego
że żyliśmy w poszanowaniu prawdziwych wartości i konsekwentnie
przestrzegaliśmy praw. Dzięki temu potrafiliśmy skonsolidować naszą grupową
świadomość i zachować życie na ziemi. Zdaliśmy egzamin ze sztuki przeżycia...
Teraz otrzymaliśmy pozwolenie na odejście stąd. Obecni mieszkańcy globu
zaprzepaścili ducha tej ziemi. Wierzymy, że odnajdziemy go tam, dokąd się
udajemy – w niebie.
Wybraliśmy ciebie, żebyś jako odmieniec została naszym posłem i powiedziała
ludziom swego gatunku, że odchodzimy. Opuszczamy matkę ziemię i zostawiamy
ją wam. Modlimy się o to, żebyście przejrzeli i zobaczyli, jak bardzo szkodzicie
swoim trybem życia wodzie, zwierzętom, powietrzu, a także sobie samym.
Modlimy się, żebyście się nauczyli rozwiązywać swoje problemy, nie niszcząc
przy tym świata. Są jednak wśród odmieńców i tacy, którzy odnaleźli w sobie ducha
Ludzi Prawdziwych i z takim oddaniem pracują dla sprawy, że potrafią
powstrzymać zagładę grożącą tej planecie. Jest na to jeszcze czas. Lecz my nie
możemy wam dłużej pomagać. Nasze przebywanie na Ziemi musi się skończyć.
Zmieniła się charakterystyka opadów, wzmagają się upały, obserwujemy okresy
zmniejszonej reprodukcji roślin i zwierząt. Wkrótce nie będzie już na pustyni dość
wody i pożywienia dla ludzi. Gdzież więc znajdą dusze ciała, w których by mogły
zamieszkać?
Starałam się uporządkować swoje myśli. Czułam, że teraz wszystko nabiera
sensu. Ludzie tego plemienia długo nie otwierali się przed obcymi. Teraz to uczynili
i weszli w bliski kontakt ze mną dlatego, że potrzebowali posłańca. Ale dlaczego
wybrali właśnie mnie?
Czara z napojem doszła do mnie. Upiłam łyczek. Miał smak octu zmieszanego z
whisky. Podałam czarę dalej, na prawo.
– Idź już spać, siostro! – powiedział przywódca. – Nadeszła pora, by pozwolić
ciału i myślom odpocząć. Jutro znowu będziemy rozmawiać.
Ogień się wypalił. Tylko czerwone węgle jarzyły się jeszcze w popiele. Upał
jakby się wzmógł, nagrzane powietrze uchodziło z pieczary szerokimi otworami
85
między głazami w suficie. Nie mogłam zasnąć. Spytałam Czyniącego Pokój, czy nie
miałby ochoty ze mną porozmawiać. Powiedział, że chętnie, a Ooota zgodził się być
naszym tłumaczem. Tak więc we trójkę rozpoczęliśmy poważną i wielowątkową
rozmowę.
Czyniący Pokój był starszym mężczyzną o zniszczonej twarzy, noszącej ślady
wieloletnich wędrówek. Zaczął od tego, że na początku, gdy panowała Epoka Snu,
wszechświat stanowił jedną, spowitą w ciemność, całość. Bóg stworzył światło i
promienie wstającego słońca rozproszyły ciemności. Potem Bóg pozawieszał w
próżni otaczającej świat płaskie tarcze, które zaczęły krążyć po niebie. Jedną z nich
była nasza planeta – Ziemia. Miała wówczas gładką, niczym nie okrytą, nagą
powierzchnię. Wszędzie panowała cisza. Nie pochylały się rozkołysane wiatrem
kwiaty, bo nie było najmniejszego nawet powiewu. Żaden dźwięk, żaden świergot
ptaków nie zakłócał spokoju panującego w tej pustce. Potem Stwórca tchnął ducha
w planety i powstała woda, powietrze, lądy i wszystkie znane nam formy życia.
Duch Stwórcy jest we wszystkim: żyje w skałach, roślinach, zwierzętach i
ludziach. Ciało to tylko dom, w którym mieszka nieśmiertelna dusza każdego z nas.
Cały wszechświat, żywa i martwa przyroda, jest zamieszkany przez dusze różnych
stworzeń. Aborygeni wierzą, że Stwórca najpierw powołał do życia kobietę i dopiero
potem „wyśpiewał” świat do istnienia. Zgodnie z ich wiarą Stwórca nie jest Osobą,
lecz istotą nadprzyrodzoną, najwyższą, pozytywną i pełną miłości siłą, która
wyzwalając energię, stworzyła Ziemię i ciała niebieskie.
Wierzą, że ludzie zostali stworzeni na podobieństwo Boże, ale ponieważ Bóg nie
ma ciała, nie chodzi tu o podobieństwo fizyczne, lecz duchowe. To nasze dusze
zostały stworzone na podobieństwo Boga, co oznacza, że odczuwają potrzebę czystej
miłości, pragną pokoju, są twórcze i zdolne do sprawowania opieki nad innymi.
Obdarzono nas wolną wolą i dano nam tę planetę, by stała się placem ćwiczeń, na
którym mamy się uczyć poskramiania swoich emocji.
Epoka Snu była czasem eksperymentowania dla pierwszych ludzi, którzy
zjawili się na Ziemi. Robiąc doświadczenia, wypróbowując, do jakich uczuć i
czynów są zdolni, doszli do wniosku, że śmiało mogą dawać upust swojej złości,
ilekroć mają na to ochotę. Wyszukiwali sobie nawet powody do nienawiści i sami
stwarzali sytuacje, które ich wprawiały w złość. A przecież chciwość, żądza,
kłamstwo i przemoc na pewno nie są uczuciami, jakie człowiek powinien w sobie
rozwijać. Przeto Bóg zamienił ich w skały, wodospady, urwiska i inne elementy
martwej przyrody, które do dziś nas otaczają i powinny nas skłaniać do refleksji...
Rozum nam podpowiada wniosek, jaki stąd wypływa: to świadomość tworzy byt, a
nie odwrotnie...
Dlatego aborygeni uważają, że posiadanie ziemi na własność nie jest zgodne z
boskimi intencjami. Ziemia należy do przyrody. Ludzie powinni się porozumieć i
zgodnie nią dzielić. Tylko takie postępowanie jest właściwe. Chcąc zaspokoić swoją
żądzę posiadania, ludzie posuwają się do takich skrajności jak pozbawianie innych
ich praw do własności. Zanim tu przyszli Brytyjczycy, nikt w Australii nie cierpiał z
powodu braku ziemi...
Jeśli chodzi o historię tego kontynentu, to aborygeni są przekonani, że pierwsi
mieszkańcy zjawili się w Australii w okresie, gdy wszystkie lądy na naszym globie
były ze sobą połączone.
86
Uczeni zgadzają się, że około dwustu milionów lat temu istniał jeden wielki
prakontynent (nazwali go Pangea), który następnie rozpadł się na dwie części:
północną, czyli Laurazję i południową – Gondwanę, obejmującą Australię,
Antarktydę, Indie, Afrykę i Amerykę Południową. Potem oderwały się Indie i
Afryka, które opuściły Gondwanę jakieś sześćdziesiąt pięć milionów lat temu, a
Antarktyda została na dole między Australią i Ameryką Południową.
Zdaniem aborygenów już w najwcześniejszym okresie historii ludzie zaczęli się
interesować otaczającym ich światem i wyruszyli na wędrówki, które prowadziły
wciąż dalej i dalej, na nieznane tereny. Po drodze napotykali nowe sytuacje i inne
warunki. W rezultacie, zamiast wytrwać przy swoich kardynalnych zasadach,
przyswajali sobie agresywne zachowanie i uciekali się do przemocy, aby móc
przeżyć. Im dalej się posuwali, tym bardziej wypaczały się ich wierzenia i osłabiało
przywiązanie do wartości moralnych. Ostatecznie także ich wygląd zewnętrzny
zaczął ewoluować. Na północy, gdzie klimat byt chłodniejszy, zaczęła im jaśnieć
skóra. Kolor skóry nie jest w pojęciu aborygenów czynnikiem dyskryminującym,
niemniej uważają, że na początku wszyscy ludzie mieli taki sam kolor.
Białych uważają za odmieńców o dziwnych i bardzo specyficznych cechach. Po
pierwsze – zauważyli, że odmieńcy nie wytrzymują długiego przebywania na
otwartej przestrzeni. Większość z nich nigdy nie poznała uczucia, jakie daje stanie
nago na deszczu. Spędzają życie w sztucznie ogrzewanych lub chłodzonych
budynkach i w normalnych temperaturach zdarza im się doznać słonecznego
porażenia.
Po drugie – układ trawienny odmieńców nie dorównuje temu, jaki mają Ludzie
Prawdziwi. Odmieńcy muszą proszkować, emulgować, przetwarzać i konserwować
pokarmy. Spożywają więcej produktów sztucznych niż naturalnych. Doszło nawet
do tego, że podstawowe artykuły spożywcze, a także naturalne pyłki roślinne,
znajdujące się w powietrzu, wywołują u nich alergie. Co więcej, zdarza się, że ich
dzieci nie tolerują mleka własnych matek.
Traktując czas według własnych reguł, odmieńcy nie zauważają wielu istotnych
zjawisk: ponieważ znają tylko pojęcie „dzisiaj”, niszczą bez skrupułów „jutro”.
Duża różnica między ludźmi dzisiejszymi i dawnymi polega też na tym, że
odmieńcy żyją z nieustannym lękiem w sercu. Ludzie Prawdziwi nie wiedzą, co to
strach, a odmieńcy straszą nawet własne dzieci. Wymuszają siłą przestrzeganie
praw i nie mogą obejść się bez więzień. Ich rządy opierają bezpieczeństwo państw
na grożeniu bronią innym krajom.
Zdaniem aborygenów lęk jest uczuciem naturalnym w świecie zwierząt. Tam
odgrywa ważną rolę w walce o przeżycie. Skoro jednak ludzie wierzą w istnienie
Boga i w to, że wszechświat nie jest dziełem przypadku, ale świadomym boskim
zamysłem, którego cel znają, to nie powinni się bać. Nie można wierzyć i
jednocześnie się bać. Wiara wyklucza lęk. Natomiast czynnikiem, który strach
potęguje, jest: posiadanie i przywiązywanie się do rzeczy. Im więcej ich masz, tym
bardziej się boisz. W końcu żyjesz już tylko dla nich.
Ludziom Prawdziwym wydaje się absurdalne naleganie misjonarzy, by uczyli
dzieci składać przed jedzeniem ręce i przez dwie minuty modlić się o
błogosławieństwo dla darów, które mają spożyć. Nasi ludzie budzą się już pełni
wdzięczności za dary, jakie mają otrzymać i niczego nie przyjmują jako rzeczy sobie
należnej. Jeśli misjonarze mają uczyć dzieci wdzięczności, a więc czegoś, co jest
87
naturalnie wrodzone każdej ludzkiej istocie, to chyba powinni uważniej przyjrzeć się
własnemu społeczeństwu, bo może ono bardziej potrzebuje ich pomocy.
Aborygeni nie rozumieją, dlaczego misjonarze zabraniają im okazywać
wdzięczność ziemi. Wiadomo, że im mniej z niej bierzesz, tym mniej winien jej jesteś
dać w zamian. Ludzie Prawdziwi nie widzą niczego zdrożnego w tym, że spłacają
swój dług wobec ziemi, zraszając ją własną krwią.
Uważają też, że należy uszanować pragnienie osoby, która chce zakończyć
swoje życie: przestaje przyjmować pokarmy, siada gdzieś na piasku i czeka na
śmierć.
Twierdzą, że skoro nie od nas zależy początek życia, to nie powinniśmy
powodować jego końca. A jeśli dusza jest nieśmiertelna, to i tak nie można jej zabić.
Oni wierzą w wolną wolę. Dusza z własnego wyboru przychodzi, by zamieszkać w
naszym ciele, nie mamy więc prawa zabraniać jej odejścia tam, skąd przyszła. Nie
wolno – ich zdaniem – podchodzić do takiej decyzji jak do postanowienia w ludzkim
wymiarze. To jest decyzja, którą podjął Ten, Co Wie Wszystko i jej wymiar jest
ponadludzki.
Trzeba było już kończyć naszą rozmowę. Zrobiło się bardzo późno i wszyscy
byliśmy zmęczeni. Pomyślałam, że jeszcze wczoraj ta pieczara była pusta, a dziś
tętni życiem. Mój mózg był zaprogramowany latami edukacji, a teraz chłonie inną,
znacznie ważniejszą wiedzę. Byłam wdzięczna, gdy przyszedł sen i pogrążył moje
myśli w spokojnej nieświadomości.
Archiwum
Następnego dnia pozwolono mi zwiedzić podziemną komorę, którą moi
aborygeńscy przyjaciele nazywają Strażnicą Czasu, a która w moim pojęciu jest
odpowiednikiem archiwum. Jest tam wyciosane z kamienia urządzenie
przypominające zegar słoneczny. Wpadające z góry promienie słońca oświetlają
komorę, ale tylko jeden raz w roku padają bezpośrednio na pewien konkretny
punkt. Plemię, obserwując ten punkt, wie, że właśnie mija cały rok od ostatniego
razu, gdy notowali takie samo zjawisko. Z tej okazji odbywa się zawsze wielka
uroczystość na cześć Strażniczki Czasu i jej współpracownicy, czyli Tej, Która
Pamięta Szczegóły. Obie uświetniają ten moment szczególnym rytuałem. Wykonują
na ścianie malowidło, jakby rodzaj fresku, obrazujące wszystkie ważne wydarzenia
z minionego okresu. Odnotowują w ten sposób urodziny i śmierci, jakie się zdarzyły
w tym czasie, oznaczając zarówno dzień, w którym ten fakt miał miejsce, jak i porę,
określoną według położenia Słońca lub Księżyca. W podobny sposób notują inne
ważne wydarzenia. Naliczyłam ponad sto sześćdziesiąt rzeźb i obrazów
składających się na ten swoisty kalendarz. Udało mi się przy tym ustalić, że
najmłodszy członek plemienia ma trzynaście lat i że jest w ich gronie również
czworo dziewięćdziesięciolatków.
Nie miałabym pojęcia, że rząd autralijski uczestniczył w dokonywaniu
próbnych wybuchów jądrowych, gdybym nie zobaczyła zapisu tego faktu na ścianie
pieczary. Domyśliłam się, że najprawdopodobniej władze nie zdawały sobie sprawy,
iż jacyś ludzie znajdują się tak blisko miejsca wybuchu. Odczytałam też na fresku
dzień, w którym Japończycy zbombardowali miasto Darwin w Australii. Nie
88
posługując się ołówkiem ani papierem, Ta, Która Pamięta Szczegóły, znała każde
ważne wydarzenie i wiedziała, w jakiej kolejności je odnotować.
Gdy Strażniczka Czasu mówiła o tym, jak bardzo ona i jej współpracownica
czują się odpowiedzialne za rzeźby i obrazy składające się na fresk, na jej twarzy
malował się taki wyraz radości, że miałam wrażenie, iż patrzę w oczy dziecka
cieszącego się wspaniałym prezentem.
Obie te panie są już w podeszłym wieku. Czy to nie dziwne – pomyślałam – że
w naszym świecie tyle jest starszych ludzi, którzy z wiekiem tracą pamięć, stają się
rozkojarzeni, nieodpowiedzialni, a w końcu całkiem otępiali, podczas gdy tu, w tej
dziczy, ludzie, w miarę jak się starzeją, stają się coraz mądrzejsi, są cenieni za swój
twórczy udział w dyskusjach, stanowią podporę swojej społeczności i służą
przykładem młodszym
Szukając uważnie, dojrzałam na ścianie oznaczenie, które odpowiadało dacie
mego urodzenia. Urodziłam się 29 września we wczesnych godzinach rannych, a
rzeźba którą znalazłam, upamiętniała urodzenie się dziecka tego samego dnia i o tej
samej porze. Spytałam, kim jest ten człowiek, który się wtedy urodził. Powiedzieli,
że to Królewski Czarny Łabędź, znany nam wszystkim jako przywódca plemienia.
To było zdumiewające. Na ogół nie ma się szansy spotkania kogoś, kto urodził
się tego samego roku, tego samego dnia, o tej samej godzinie i... na drugim krańcu
ziemi. W dodatku wiadomość o nim została mi dwukrotnie przekazana we wróżbie.
Powiedziałam Ooocie, że chciałabym porozmawiać w cztery oczy z Królewskim
Czarnym Łabędziem i prosiłam, żeby mi pomógł zorganizować to spotkanie. Zrobił
to. Czarny Łabędź mi wyznał, że przed wielu laty przepowiedziano mu, iż jego
duchowy odpowiednik zamieszkał w ciele dziewczynki urodzonej na drugiej
półkuli w społeczeństwie odmieńców. Gdy był młodym chłopcem, miał wielką
ochotę odnaleźć tę osobę, ale się dowiedział, że jeszcze przed jego urodzeniem
zawarto porozumienie, które dawało każdemu z partnerów co najmniej pięćdziesiąt
lat, by mogli się rozwinąć i udoskonalić swoje zdolności, zanim się spotkają.
Porównaliśmy okoliczności, w jakich każde z nas przyszło na świat. Życie
Czarnego Łabędzia zaczęło się w momencie, gdy jego matka po samotnej wędrówce
przez wiele dni doszła do pewnego szczególnego miejsca i przykucnęła nad dziurą
w piasku, którą sama przedtem wygrzebała, a następnie wyłożyła ją miękkim
futrem rzadkiego białego koali-albinosa. Moje zaczęło się w sterylnie białym szpitalu
w mieście Iowa. Moja matka też samotnie podróżowała, przebyła długą trasę z
Chicago do tego szczególnego miejsca, które sama wybrała. Jego ojciec był wtedy w
drodze, a szlak jego wędrówki przebiegał w odległości setek kilometrów od miejsca
narodzin syna. Podobnie było z moim ojcem. Czarny Łabędź miał trzy imiona,
dwukrotnie zmieniając to, które mu nadano po urodzeniu. Opowiedział mi, jakie
były okoliczności każdej zmiany. Rzadko spotykany biały koala zjawił się na ścieżce
jego matki, co zapowiadało, że dziecko, które nosiła, będzie przywódcą. On sam zaś
czuł się duchowo spokrewniony z australijskim czarnym łabędziem, przyjął więc
jego imię, a potem dodał mu większego blasku, umieszczając przed nim przydomek,
który znaczył tyle co „królewski”. Ja z kolei opisałam mu okoliczności, w jakich
sama zmieniałam dwukrotnie nazwisko.
89
Nie zastanawiałam się nad tym, czy nasz związek był natury mitycznej, czy też
należało go traktować zupełnie realnie. Faktem jest, że od razu zawarliśmy przyjaźń
i odbyliśmy wiele rozmów w cztery oczy.
Większość z tego, o czym mówiliśmy, uważam za sprawę osobistą i nie wydaje
mi się właściwe, żebym się w książce dzieliła z czytelnikami treścią naszych
rozmów. Były poufne.
Czasem filozofował, ale były to myśli tak głębokie i trudne, że nie potrafię ich
powtórzyć. Niektórych jego dociekań sama nie mogłam pojąć. Śmiejąc się
powiedziałam mu, że choć jestem dość stara, potrzebowałabym jeszcze następnych
pięćdziesięciu lat, by móc wszystko, co mówił, zrozumieć.
Przeżyłam wzruszającą historię, gdy ponownie odwiedziłam Muzeum Czasu.
Miałam okazję się przekonać, że to aborygeni wynaleźli malowanie techniką sprayu.
Ponieważ nigdy nie przestają troszczyć się o środowisko, nie używają, broń Boże,
żadnych toksycznych chemikaliów. Stosują sposób, który nie zmienił się od tysiąca
lat. Pokazali mi, jak się to robi.
Najpierw wymalowali na płaskiej powierzchni skały ciemnoczerwoną plamę.
Do malowania używali palców i pędzla ze zwierzęcej sierści. Parę godzin później,
gdy farba wyschła, pouczyli mnie, jak zmieszać białą farbę z glinki kredowej z wodą
i jaszczurczym olejem. Do zmieszania użyłam płaskiego kawałka kory. Mieszałam
tak długo, aż się wszystkie składniki połączyły. Gdy się okazało, że farba jest już
wystarczająco gęsta, zwinęli korę w lejek i wlali mi ją do ust. Trochę się dziwnie
poczułam, gdy oblepiła mi język, ale nie miała jakiegoś specyficznego smaku.
Następnie polecono mi położyć dłoń na czerwonej plamie, wymalowanej na ścianie i
dmuchając rozpylić białą farbę dookoła palców. Gdy odjęłam popryskaną dłoń, na
świętej ścianie Muzeum pozostało jej odbicie. Czy to nie pięknie z ich strony, że
chcieli mieć w takim miejscu odbicie dłoni odmieńca? Gdyby wmurowano moją
podobiznę w sufit Kaplicy Sykstyńskiej, nie czułabym się bardziej uhonorowana.
Przez cały dzień studiowałam daty i wydarzenia uwidocznione na ścianie w
Muzeum Czasu. Były tam zaznaczone: data koronacji angielskiego króla, dzień, w
którym wprowadzono nowe pieniądze, data ukazania się pierwszego samochodu,
odkrycie samolotu, a potem pierwszy lot odrzutowca i satelity okrążającego
Australię, zaćmienia Słońca i Księżyca. Był nawet namalowany latający spodek; jego
pasażerowie wydali mi się jeszcze większymi odmieńcami niż ja sama.
Niektóre wzmianki sporządzono na podstawie zeznań naocznych świadków;
wnieśli je poprzedni Strażnicy Czasu i Ci, Którzy Pamiętają Szczegóły. Inne
pochodziły z relacji, jakie zdawali specjalni obserwatorzy wysłani przez plemię na
zwiady do cywilizowanego świata.
Początkowo wysyłali młodych zwiadowców, ale się okazało, że młodzież nie
umiała się oprzeć pokusie pozostania w mieście. Podniecała ich perspektywa
posiadania na własność samochodu wywrotki oraz możność jedzenia codziennie
lodów; wabił dostęp do wszystkich cudów uprzemysłowionego świata. Starsi ludzie
okazali się bardziej odporni na pokusy cywilizacji, chociaż przyznawali, że nasz
świat ciągnął ich niczym magnes. Plemienna rodzina żadnego z nich nie zmuszała
do powrotu, jeśli dokonał innego wyboru. Mimo to co jakiś czas, wydawałoby się,
już dawno stracony członek grupy powracał na jej łono. Ooota przebywał w mieście
szesnaście lat, a jednak w końcu wrócił do swoich korzeni.
90
Wszyscyśmy się śmiali, gdy nam Ooota z humorem opowiadał, jak to
australijski rząd przydzielał aborygenom mieszkania. Obdarowani ludzie spali na
podwórzu, a z mieszkań zrobili składy.
To opowiadanie skłoniło słuchaczy do próby zdefiniowania, czym jest prezent.
Ich zdaniem o prezencie można mówić tylko wtedy, gdy daje się komuś coś, czego
on pragnie. Natomiast nie jest nim rzecz, którą według ciebie osoba ta chciałaby
mieć. Prezent musi być ofiarowany bez stawiania warunków. Obdarowany ma
prawo zrobić z nim, co chce: używać go, zniszczyć, oddać – wszystko jedno, co. Jego
dawca nie może też oczekiwać niczego w zamian. Jeśli prezent nie odpowiada tym
kryteriom, należy go sklasyfikować jako coś innego.
Musiałam przyznać, że dary, jakie dostajemy od rządu, i, niestety, większość
darów, które nasze społeczeństwo za takie uważa, byłyby przez tutejszych ludzi
inaczej ocenione.
Ale nie zawsze tak bywa... Stanęli mi przed oczami ci moi przyjaciele w Stanach,
którzy bez przerwy obdarowują innych i nawet o tym nie wiedzą. Dają ludziom
słowa zachęty, dzielą z nimi radosne wydarzenia, podają pomocną dłoń, gdy komuś
potrzebne jest wsparcie – po prostu są niezawodnymi przyjaciółmi... Nie mogłam się
nadziwić mądrości tutejszych ludzi. Gdyby to oni byli przywódcami świata –
pomyślałam – o ile lepiej układałyby się stosunki między narodami!
Ostatnie namaszczenie
Następnego dnia pozwolili mi wejść do najbardziej strzeżonej podziemnej
komory, którą otaczano największą czcią. Okazało się, że poprzednie wątpliwości i
spory dotyczyły głównie tego, czy powinnam otrzymać prawo wejścia do tego
przybytku.
Wkroczyliśmy tam z pochodniami w ręku, by oświetlić ściany całe wyłożone
przepięknie szlifowanymi opalami. Wszystko, co nas otaczało: ściany, podłoga i sufit
mieniło się bajecznymi barwami tęczy. Nigdy nie widziałam czegoś równie
pięknego. Czułam się tak, jakbym stała wewnątrz kryształu i wszędzie – pode mną,
nade mną i ze wszystkich stron – tańczyły kolory.
W tej lśniącej opalami komnacie ludzie mogli bezpośrednio komunikować się z
Bogiem, oddając się pobożnej medytacji, a w każdym razie temu, co my
nazwalibyśmy medytacją. Tu się też dowiedziałam, jaka jest różnica między
modlitwą odmieńców a sposobem, jaki modlą się Ludzie Prawdziwi. My modlimy
się przemawiając do Boga, natomiast ich modlitwa polega na czymś przeciwnym:
oni słuchają. Oczyszczają umysł wszelkiej myśli i nastawiają się na odbiór.
Rozumują tak – nie usłyszysz głosu Boga, jeśli jesteś zajęty mówieniem.
W tej pięknej sali odbywały się liczne ceremonie ślubne w niej także oficjalnie
zmieniano sobie imiona. Często odwiedzają to miejsce ludzie starsi, gdy czują, że
zbliża się śmierć.
W przeszłości, kiedy aborygeni byli jedynymi mieszkańcami tego kontynentu,
poszczególne plemiona stosowały różne sposoby pochówku. Niektórzy chowali
swoich zmarłych, owiniętych w bandaże jak mumie, w grobowcach wykutych w
górskich stokach. Kiedyś święta góra Uluru mieściła wiele grobów, ale nie ma ich już
91
dzisiaj w skale Ayersa. W gruncie rzeczy aborygeni nie przywiązują większego
znaczenia do ciał zmarłych. Często grzebią je nawet w płytkich dołach w piasku.
Zależy im przede wszystkim na tym, żeby ciała wróciły do ziemi i by zostały
wykorzystane w zamkniętym obiegu, podobnie jak to się dzieje z innymi
naturalnymi składnikami przyrody. A są i tacy, którzy się domagają, by ich ciała
pozostawić odkryte na pustyni. Chcą, by posłużyły za pokarm zwierzętom, które ich
za życia z takim oddaniem zaopatrywały w pożywienie.
Jeśli dobrze rozumiem, ich stosunek do śmierci bierze się stąd, że wiedzą, dokąd
pójdą, gdy wydadzą ostatnie tchnienie. Większość odmieńców natomiast tego nie
wie. Ci, co wiedzą, umierają w pokoju i z ufnością, a ci, którzy nie wiedzą,
oczywiście bronią się i walczą. Opalowa komnata bywa także szkolną klasą, w której
odbywają się specjalne wykłady. Uczy się tu sztuki znikania. Aborygeni od dawna
znani są z tego, że gdy napotykają niebezpieczeństwo, potrafią zniknąć, rozpływając
się w powietrzu. Co prawda wielu tubylców mieszkających w miastach twierdzi, że
to zawsze była tylko magiczna, oszukańcza sztuczka i że ich naród nigdy nie uciekał
się do wykorzystywania sił nadprzyrodzonych. Ale się mylą. Sztuka iluzji osiągnęła
na pustyni prawdziwie mistrzowski poziom. Aborygeni umieją także wywoływać
iluzję zwielokrotniania, dzięki której zamiast jednej osoby widzimy ich dziesięć albo
nawet pięćdziesiąt. Tej sztuczki używają zamiast broni w groźnych sytuacjach, gdy
chodzi o przeżycie. Po prostu pokonują przeciwników, wzbudzając w nich strach.
Nie muszą razić ich oszczepami ani zabijać, wystarczy, jak ich omamią złudzeniem,
że stoi przed nimi ogromna masa ludzi. Przerażeni wrogowie uciekają z krzykiem, a
potem opowiadają niestworzone historie o diabłach i diabelskich sztuczkach.
Przebywaliśmy w świętym miejscu tylko kilka dni, ale zanim je opuściliśmy,
odbyła się w „najświętszym przybytku” uroczysta ceremonia poświęcona mojej
osobie. Plemię mianowało mnie swoją rzeczniczką i poddało specjalnemu rytuałowi,
który miał mi zapewnić ich duchową opiekę i bronić od zła.
Ceremonia zaczęła się od namaszczenia mojej głowy i nałożenia na nią
rzeźbionej srebrnej obręczy. Następnie diadem ten przybrano szarym futerkiem
koali i w samym środku nad czołem przyklejono żywicą pięknie szlifowany opal.
Potem oklejono piórami całe moje ciało i twarz. Każdy z moich aborygeńskich
przyjaciół też miał na sobie kostium przybrany piórami. W czasie tej wspaniałej
ceremonii grali na dzwonkach, które wprawiali w ruch poruszając wachlarzami z
piór i trzciny. Dźwięk tego instrumentu był niezwykle piękny, przywodził mi na
myśl głos organów, których słuchałam w najwspanialszych katedrach świata. Grali
także na glinianych piszczałkach i krótkim drewnianym instrumencie, który
brzmieniem przypominał nasz flet. Teraz zrozumiałam, że zostałam przez to plemię
całkowicie zaakceptowana. Przeszłam wszystkie testy, którym mnie poddali,
chociaż mi wcześniej nie mówili, że mnie badają; nie wiedziałam też, jaki cel ma
egzamin. Stałam pośrodku koła, a oni śpiewali. Słuchałam starodawnych, czystych
dźwięków ich muzyki i byłam bardzo, ale to bardzo wzruszona. Nastepnego ranka
tylko część grupy, z którą przybyłam, opuściła święte miejsce, aby mi towarzyszyć
w dalszej wędrówce. Dokąd nas wiodła droga – nie wiedziałam.
92
Powierniczka Sekretów
Dwukrotnie podczas wędrówki uczestniczyłam w uroczystościach
zorganizowanych na cześć jakiejś utalentowanej osoby w podzięce za jej czynny
udział w życiu plemiennej społeczności. Z takiej okazji urządza się przyjęcie, które
przypomina nasze urodzinowe, ale nie ma nic wspólnego z datą urodzin. W tym
wypadku chodzi tylko o wyrażenie uznania dla czyichś wybitnych zdolności i pracy
na rzecz grupy. Jeden z takich obchodów był poświęcony kobiecie, której talent
polegał na tym, że umiała cierpliwie słuchać. Jej plemienne imię brzmiało
Powierniczka Sekretów.
Dla każdego, kto chciał o czymś mówić, coś wyrzucić z serca, z czegoś się
wyspowiadać lub czemuś dać upust – ona zawsze była do dyspozycji. Traktowała te
rozmowy jako ściśle poufne, nie dawała żadnych rad ani nikogo nie osądzała.
Osobę, która jej się zwierzała, trzymała za rękę albo kładła jej głowę na swoich
kolanach i słuchała. Nic więcej. Miała podobno jakieś swoje sposoby, którymi po
wysłuchaniu zwierzeń umiała zachęcić do szukania własnych rozwiązań i
wsłuchania się w głos swego serca, ale niczego nie sugerowała. Pomyślałam o moich
rodakach w Stanach Zjednoczonych. Iluż jest u nas młodych ludzi, którzy nie widzą
przed sobą celu i nie wiedzą, dokąd mają zmierzać! Wielu jest bezdomnych, którzy
czują się nikomu niepotrzebni! Ilu ludzi uzależnionych, którzy nie potrafią się
znaleźć w obecnej rzeczywistości i szukają jakiejś innej! Szkoda, że nie mogę ich
wszystkich tutaj przyprowadzić, żeby się przekonali, jak niewiele trzeba, by być
pożytecznym i jakim cudownym doznaniem jest poczucie własnej wartości.
Powierniczka Sekretów dobrze wiedziała, co jest jej mocną stroną; wszyscy inni
też to wiedzieli i doceniali. Podczas przyjęcia zajęła miejsce na podwyższeniu i
wyraziła życzenie, by Opatrzność nagrodziła ją z okazji jej święta czymś smacznym
do jedzenia. Nie musiała długo czekać, bo przechodziliśmy tego dnia przez tereny,
na których rosły krzewy pełne jagód i winogron.
Kilka dni wcześniej zauważyliśmy w czasie wędrówki, że gdzieś daleko przed
nami pada deszcz. Gdy doszliśmy do tego miejsca, zastaliśmy jeszcze kałuże, w
których roiło się od kijanek. Kiedy upieczono je na gorących kamieniach, w niczym
nie przypominały swego pierwotnego wyglądu. Nigdy bym nie przypuszczała, że
jest możliwa taka metamorfoza. W menu naszego przyjęcia znalazły się także
niezbyt atrakcyjnie wyglądające, małe, spiczastonose zwierzątka podobne do
szczurów.
Oczywiście przyjęcie nie mogło się obyć bez muzyki i tańców. Moich
aborygeńskich przyjaciół nauczyłam teksaskiego tańca ludowego. Jest to taniec
„szeregowy”, który nieco zmodyfikowałam, przystosowując nasze kroki do rytmu
wybijanego przez bębny. Świetnieśmy się przy tym bawili i śmiali do łez. Potem
pokazałam im, jak się tańczy parami i zaprosiłam Królewskiego Czarnego Łabędzia,
żeby zatańczył ze mną walca. Muszę przyznać, że kroków nauczył się bardzo
szybko. Ale miałam kłopot z bębnami, bo nie poddawały właściwego rytmu. Sama
więc zaczęłam nucić melodię i zachęciłam pozostałych, by się przyłączyli. W
krótkim czasie cała grupa z entuzjazmem nuciła i tańczyła walca pod gołym
australijskim niebem. Nauczyłam ich także tańca w cztery pary, a Ooota
wyśmienicie się spisał jako wodzirej.
93
Tej nocy moi przyjaciele doszli do wniosku, że widać tak dobrze opanowałam
sztukę uzdrawiania, iż mogę już zająć się inną dziedziną, a mianowicie muzyką...
Przy okazji stwierdzili też, że nadszedł moment, abym otrzymała nowe
aborygeńskie imię. Ponieważ mam więcej niż jeden talent i potrafiłam pokochać ich i
ich sposób patrzenia na świat, pozostając lojalna wobec własnego świata – nadali mi
imię Dwa Serca.
Pod koniec przyjęcia ludzie po kolei podchodzili do Powierniczki Sekretów i
mówili jej, jak dobrze mieć ją w swoim gronie i jaka cenna jest jej praca dla każdego
z nich. Ona, słysząc tyle komplementów, promieniała radością i przyjmowała
pochwały w sposób dystyngowany, niczym królowa.
Ten wieczór był jednym z najmilszych, jakie spędziłam na pustyni. Gdy
zapadałam w sen, podziękowałam Opatrzności za miłe przeżycia. Gdybym miała
wybierać – pomyślałam – nigdy bym się nie zgodziła na wspólną wędrówkę z
aborygenami i nigdy bym nie zamówiła dania z kijanek, nawet gdyby znajdowało
się w menu. A jednak, gdy sobie uprzytomniłam, jak bezsensownie spędzałam
nieraz wakacje – chwile tu przeżyte wydały mi się wręcz cudowne.
Oczyszczająca burza
Leżący przed nami teren był mocno nadszarpnięty erozją. Rozpadliny i
wąwozy, dochodzące do trzech metrów głębokości, przecinały nam drogę i nie
pozwalały iść prosto. Nagle niebo się ściemniło. Ciężkie ołowiane chmury burzowe
skłębiły się i skotłowały. Widzieliśmy, jak błyskawica przeleciała tuż obok nas i
zaraz potem nastąpił ogłuszający huk grzmotu. Niebo raz po raz rozjaśniało się od
błysków. Rozbiegliśmy się w różnych kierunkach, szukając schronienia, ale nikomu
nie udało się znaleźć bezpiecznego miejsca. Szliśmy teraz przez ziemie mniej jałowe
niż dotąd. Rosły tu gęste skrubowe zarośla; widziało się też kilka małych drzew,
borykających się teraz z wiatrem i trochę niskiej, marnej trawy.
W pewnej chwili nastąpiło oberwanie chmury i gwałtowny deszcz lunął na
ziemię. Usłyszałam dudnienie, jakby nadjeżdżał pociąg i ziemia zadrżała pod
stopami. Błyskawica rozdarła niebo, a trzask pioruna był wystarczająco głośny, by
wzburzyć moje nerwy i wprawić je w stan alarmowy. Odruchowo sięgnęłam do
pasa, do którego miałam przytroczone naczynie na wodę i wyplataną torbę z
warana, napełnioną przez Uzdrowicielkę mnóstwem leczniczych traw, olejków i
proszków. Choć mi dokładnie wytłumaczyła, co jest co i do czego służy, dobrze
wiedziałam, że opanowanie sztuki leczenia zajęłoby co najmniej tyle czasu, ile trwa
amerykański program szkolenia dla lekarzy uprawiających medycynę
niekonwencjonalną, czyli bitych sześć lat. Dopiero potem otrzymuje się tytuł doktora
medycyny. Na wszelki wypadek sprawdziłam dłonią, czy węzełek przy torbie jest
dobrze zawiązany.
Nagle, mimo ogromnego hałasu, doszedł mnie jakiś inny, nowy i silny dźwięk,
który wydał mi się dość agresywny. To Ooota przeraźliwie krzyczał w moim
kierunku:
– Złap się drzewa! Przytul się mocno do drzewa!
Spojrzałam do góry i zobaczyłam, że jakaś wysoka czarna ściana toczy się przez
pustynię. Miała chyba z dziesięć metrów szerokości i poruszała się bardzo szybko.
94
Znalazła się przede mną, zanim zdążyłam się zastanowić, co to jest. Zalał mnie
potop wirującej, spienionej, błotnistej wody. Cała się skręciłam pod naporem tej
lawiny. Walczyłam o oddech. Rękami gorączkowo usiłowałam uchwycić się czegoś,
wszystko jedno, czego. Straciłam orientację, nie wiedziałam, gdzie góra, a gdzie dół.
Ciężkie błoto wypełniło mi uszy. Upadłam i parę razy przekoziołkowałam, aż
zatrzymałam się na czymś twardym, co uderzyło mnie w bok. To był krzak. Wbiłam
się w jego gałęzie i otoczyłam go całym ciałem. Wyciągając głowę i szyję tak daleko,
jak tylko mogłam, walczyłam o oddech. Brakło mi powietrza. Moje płuca krzyczały
o tlen. Ogarnął mnie strach nie do opisania. Czułam, że ulegam siłom, których w
ogóle nie pojmowałam. Byłam gotowa utonąć, byle choć raz wziąć oddech. Zrobiłam
głęboki wdech i... wciągnęłam powietrze: widocznie woda zaczęła już ustępować.
Nie mogłam otworzyć oczu, gdyż wielki ciężar błota leżał na twarzy. Czułam, że
krzak nadal wbija mi się w bok, ale pod naporem opadającej wody pochylałam się
coraz niżej. Fala przetoczyła się równie szybko, jak się zjawiła.
Wszystko minęło. Z nieba spokojnie spadały duże krople deszczu. Odwróciłam
twarz do góry i pozwoliłam, by deszcz zmył błoto z oczu. Próbowałam się
wyprostować, ale poczułam, że upadam. Otworzyłam oczy, rozejrzałam się dokoła i
zobaczyłam, że znajduję się w połowie ściany wąwozu, a moje nogi kiwają się
półtora metra nad ziemią. Usłyszałam głosy, więc wywnioskowałam, że za chwilę
zjawią się moi towarzysze. Nie dałam rady wywindować się wyżej, zdecydowałam
się więc spaść na dno wąwozu. Całym swoim ciężarem wylądowałam na kolanach.
Po chwili wstałam i chwiejnym krokiem ruszyłam naprzód.
Wkrótce byliśmy znów wszyscy razem. Nikt nie odniósł poważniejszych
obrażeń, ale straciliśmy sporo rzeczy. Woda uniosła cały nasz zapas skór do spania;
taki sam los spotkał mój pas i jego cenną zawartość.
Staliśmy w deszczu i patrzyliśmy, jak błoto, które oblepiło nasze ciała, wraca do
matki ziemi. Zdejmowaliśmy z siebie przepaski i płachty, którymi byliśmy owinięci i
staliśmy nago, pozwalając deszczowi zmyć z nas wszelki brud.
W czasie tego podwodnego baletu zgubiłam gdzieś opaskę na włosy i teraz
palcami przeczesywałam zmatowiały kołtun. Wyobrażam sobie, jak komicznie
musiałam przy tym wyglądać. Za chwilę kilka osób podeszło do mnie, chcąc mi
pomóc. Parę naszych płacht leżało na ziemi i mokło w wodzie. Poradzili mi, żebym
na którejś z nich usiadła, a kiedy to zrobiłam, polali mi wodą włosy i pomagali
rozczesywać je palcami.
Gdy deszcz ustał, z powrotem włożyliśmy okrycia. Na dworze ciągle panował
duży upał, więc szybko wyschły, a potem łatwo już było strząsnąć z nich piasek.
Wkrótce słońce wyssało z nas wszelką wilgoć. Czułam, że moja skóra zrobiła się
sucha i napięta jak płótno na blejtramie.
Zdziwiłam się widząc, jak krótko trwał stres spowodowany tym przykrym
epizodem. Niebawem przeszliśmy nad tym do porządku dziennego i znowu
wszyscyśmy się śmiali i radowali życiem. Musiałam przyznać, że sama też lepiej się
czułam – i przypuszczalnie wyglądałam – dzięki temu, że całe ciało było
wyszorowane burzą jak gąbką. To przeżycie jeszcze bardziej mi uświadomiło piękno
otaczającego świata i rozbudziło pasję życia. Dzięki otarciu się o śmierć
zrozumiałam też, jak niewiele znaczą rzeczy, które posiadamy i że to nie one są
źródłem naszej radości lub rozpaczy. Woda zabrała mi wszystko z wyjątkiem
95
szmaty, w którą byłam owinięta. Najbardziej żal mi było małych podarunków, jakie
otrzymałam od aborygeńskich przyjaciół. Chciałam je zabrać ze sobą do Ameryki i
dać moim wnukom. No cóż, miałam do wyboru: albo lamentować, albo przyjąć
stratę spokojnie i pogodzić się z nią. Zastanawiałam się jednak, czy to jest
sprawiedliwe, że za cenę moich jedynych materialnych dóbr otrzymałam w zamian
tylko nauczkę, by nie przywiązywać się do rzeczy. Moi przyjaciele uznali, że to
sprawiedliwe.
– Może Bóg pozwoliłby ci zatrzymać te upominki – powiedzieli – gdyby nie to,
że byłaś do nich za bardzo przywiązana i za dużą przykładałaś do nich wagę.
Kiedy ja się nauczę cenić życiowe doświadczenie bardziej niż martwe
przedmioty?
Tego wieczoru wykopaliśmy dołek, rozpaliliśmy w nim ogień i włożyli do
niego kilka kamieni, żeby się mocno nagrzały. Gdy ogień się wypalił i zostały z tylko
kamienie, dodaliśmy jeszcze parę wilgotnych gałązek, a potem grube korzenie
różnych jarzyn. Na końcu dołożyliśmy jeszcze trochę suchej trawy. Otwór zasypano
piaskiem. Czekaliśmy na rezultat naszych starań tak jak się czeka na wyjęcie
przysmaków z piekarnika. Mniej więcej po godzinie rozkopaliśmy ziemny piekarnik
i z radością spożyliśmy wspaniały jarski posiłek.
Tego wieczoru ułożyłam się do snu bez wygód. Przepadło mi w burzy miękkie
futro psa dingo. I wtedy przypomniałam sobie modlitwę:
„Boże, daj mi odwagę, bym zmieniła to, co zmienić mogę.
Użycz pogody ducha, żebym pogodziła się z tym, czego zmienić nie mogę.
I daj mi mądrość, żebym potrafiła odróżnić jedno od drugiego”.
Chrzest
Po straszliwej ulewie nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się kwiaty. Pełno ich
było wszędzie. Z jałowej nicości pejzaż przemienił się w barwny dywan.
Chodziliśmy po kwiatach jedliśmy je, nosiliśmy na sobie uplecione z kwiatów
girlandy. Było naprawdę cudownie!
Pozostawiliśmy za sobą pustynię i zbliżaliśmy się do wybrzeża. Codziennie
napotykaliśmy coraz więcej zieleni. Dużo też było drzew, znacznie większych i
dorodniejszych niż poprzednio spotykane. Mieliśmy także bardziej urozmaicone
jedzenie. Znajdowaliśmy nowe odmiany ziaren i kiełków, pojawiły się orzechy i
dzikie owoce. Któryś z mężczyzn zrobił niewielkie nacięcie na drzewie, a my
podstawiliśmy pod nie nowo zdobyte naczynia na wodę. Patrzyłam z zachwytem,
jak sok tryska prosto do pojemników. Po raz pierwszy mieliśmy również okazję
łowić ryby. Wciąż jeszcze czuję niezapomniany zapach i smak tutejszych wędzonych
ryb. Coraz częściej trafiały się jaja węży, żółwi i ptaków – zjadaliśmy je w dużych
ilościach.
Któregoś dnia doszliśmy do wspaniałego jeziora. Już przedtem moi towarzysze
zapowiadali, że czeka mnie bardzo miła niespodzianka. I rzeczywiście – dawno nic
mnie tak nie ucieszyło. Woda była zimna i głęboka. Do jeziora wpadał malowniczy
skalny potok, a jego brzegi porastała tak gęsta roślinność, że krajobraz ten
przypominał dżunglę. Podniecała mnie perspektywa kąpieli w jeziorze i tak jak się
96
moi przyjaciele spodziewali, byłam tym bardzo przejęta. Zdawało mi się, że będę
mogła pływać w nim do woli, gdy jednak spytałam, czy mogę, powiedziano, żebym
się uzbroiła w cierpliwość, bo jeszcze nie wiadomo, co dostanę od gospodarzy tego
jeziora: pozwolenie czy odmowę.
Cała nasza grupa zasiadła według stałego rytuału do modlitwy, by śpiewając i
nucąc prosić Opatrzność o pozwolenie na współużytkowanie jeziora. Nagle
powierzchnia wody zmarszczyła się i od środka jeziora aż po przeciwległy brzeg
zaczęły przebiegać po nim drobne fale. Po dłuższej chwili wynurzyła się długa,
płaska głowa dwumetrowego krokodyla o bardzo groźnym wyglądzie. No, tak! Nie
pamiętałam, że tu mogą być krokodyle... Po chwili wynurzył się drugi, po czym oba
wyszły z wody i ukryły się w zieleni otaczającej jezioro.
– Teraz już możesz popływać – powiedziano mi. Ale mój entuzjazm trochę
przygasł.
– Czy jesteście pewni, że wszystkie krokodyle już wyszły? – spytałam. No bo
skąd mogli wiedzieć, że w wodzie były tylko dwa...? Sami chcieli się upewnić. Ucięli
z drzewa długą gałąź i poruszali nią wodę. Nic się z głębi nie odezwało.
Postawiliśmy więc wartę, by uważała, czy krokodyle nie wracają i poszliśmy
popływać. Pluskałam się i unosiłam na wodzie. To było nie tylko wspaniale
orzeźwiające, ale i zbawienne dla mego kręgosłupa, który mógł się po raz pierwszy
od bardzo dawna całkowicie odprężyć.
Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale zanurzenie się bez obawy w jeziorze, w
którym mieszkały krokodyle, wydało mi się jakby jakimś symbolicznym, drugim w
życiu, chrztem. Choć nie przyjęłam nowej religii, niewątpliwie znalazłam w sobie
nową wiarę...
Nie rozbiliśmy obozu w pobliżu jeziora, ale szliśmy dalej. Po jakimś czasie
znowu natrafiliśmy na krokodyla. Tym razem był to znacznie mniejszy okaz.
Pojawiając się na naszej drodze, złożył nam – co umiałam już teraz bez trudu
rozpoznać – dobrowolną ofertę na to, żebyśmy go zjedli na kolację.
Prawdziwi Ludzie jednak niechętnie jedzą mięso krokodyla. Wiedząc o
agresywnej i chytrej naturze tego gada, dopatrują się w jego mięsie złych wibracji i
boją się, by te złe cechy nie wpłynęły na charakter jedzącej je osoby. Mogłyby
spowodować, że miałaby trudności z zachowaniem spokoju i nie umiała
zrezygnować z przemocy.
Upiekliśmy krokodyle jaja, ale – jak na mój gust – miały okropny smak. Trudno
– powiedziałam sobie – jeśli się prosi Opatrzność o pomoc w zdobyciu jedzenia, to
nie można potem na nie wybrzydzać. Patrzyłam, co robią inni i połykałam jaja
wielkimi kęsami. I nie prosiłam o repetę.
Kiedy wędrowaliśmy wzdłuż szlaków wodnych, znaleźliśmy wiele węży. Nie
zabijaliśmy ich na miejscu chcąc, by zachowały świeżość do kolacji. Potem gdy już
rozbiliśmy obóz, widziałam, jak je zabijano. Mężczyzna, którego obserwowałam,
chwycił węża mocno w obie ręce, jego głowę włożył sobie do ust i przycisnął
zębami, po czym jednym gwałtownym ruchem skręcił ciało węża, zadając mu
natychmiastową i bezbolesną śmierć
Aborygeni wierzą, że Bóg nie pragnie cierpienia żadnego stworzenia, chyba że
to stworzenie samo się na nie godzi. Ta zasada odnosiła się zarówno do ludzi, jak i
97
zwierząt. Węże się wędziły, a ja wróciłam myślami do mego starego przyjaciela,
doktora Carla Clevelanda. Pamiętam, że ucząc studentów nastawiania stawów,
zawsze podkreślał, jak ważna jest precyzja ruchów. Pomyślałam sobie, że gdy się
któregoś dnia z nim spotkam, opowiem mu, co tu widziałam.
Nasza Duchowa Opiekunka tłumaczyła mi kiedyś, że ludzka dusza, szukając
mającego się urodzić dziecka, by w jego ciele zamieszkać, czasem świadomie
wybiera ułomne i niedoskonałe ciało. Podobnie – mówiła – postąpili pewni
członkowie naszego plemienia, którzy świadomie zgodzili się, by po ciekawym i
dobrym życiu przyjąć śmierć z rąk mordercy. Była to ich własna, dobrowolna
decyzja. Chcieli w ten sposób wystawić swego przyszłego mordercę na próbę
charakteru. Skoro popełnił ten czyn, widać nie sprostał wyzwaniu i w przyszłości
będzie poddany innej próbie.
Wszelkie choroby i zaburzenia organizmu – twierdziła – mają źródło w naszej
duszy. Służą za punkt wyjścia do tego, by zacząć słuchać swego ciała i sprawdzać,
co się w nim dzieje.
Tej nocy zrozumiałam, że udało mi się w końcu przemóc strach. Mimo iż
początkowo byłam niechętna wyprawie, teraz uważałam, że słusznie zrobiłam,
decydując się na przeżycie niezwykłych chwil w outbacku. Nie ma tu nic poza
ziemią, niebem i życiem takim jak przed wiekami. Wciąż zagrażają człowiekowi
prehistoryczne stwory, ale tutejsi, nie znający strachu ludzie potrafili je opanować.
Spokojnie oceniam teraz życie, które z własnej woli wybrałam.
Pożegnanie
Cały czas szliśmy pod górę i w końcu rozbiliśmy obóz na wysoko położonym,
dominującym nad okolicą, terenie. Powietrze było świeże i rześkie i czułam, że
ocean jest blisko, choć nie mogłam go dojrzeć gołym okiem.
Było wcześnie. Słońce jeszcze nie wstało, ale wielu naszych ludzi już się uwijało
przygotowując ognisko, co im się rano rzadko zdarzało. Spojrzałam w górę i
zobaczyłam sokoła, który usiadł na drzewie tuż nade mną.
Odbyliśmy nasz zwykły poranny rytuał, a potem Królewski Czarny Łabędź
wziął mnie za rękę i przyprowadził bliżej ognia. Ooota zapowiedział, że przywódca
chce mi udzielić specjalnego błogosławieństwa. Całe plemię zgromadziło się wokół
mnie. Stałam otoczona kołem wysuniętych do przodu ramion. Wszyscy mieli oczy
zamknięte i twarze zwrócone w niebo. Czarny Łabędź przemówił, kierując swoje
słowa do Opatrzności. Ooota tłumaczył:
„Stoimy przed Tobą, Stwórco, a z nami jest odmieniec, z którym wspólnie
odbyliśmy wędrówkę. Wiemy, że ta kobieta ma w sobie zaledwie małą iskierkę
Twojej boskiej doskonałości. Staraliśmy się na nią oddziaływać i udało nam się
trochę ją odmienić, choć całkowicie przeistoczyć odmieńca jest niezmiernie trudno.
Spójrz na nią! Jej dziwaczna blada skóra zbrązowiała i przybrała naturalniejszy
wygląd. Brzydkie białe włosy na głowie oddaliły się od skóry, a na ich miejscu
pojawiły się już piękne ciemne włosy, które się zakorzeniły i rosną. Nie mogliśmy,
niestety, nic poradzić na dziwny kolor jej oczu.
98
Nauczyliśmy odmieńca wielu rzeczy i sporo się też od niej nauczyliśmy.
Dowiedzieliśmy się, że odmieńcy używają czegoś, co się u nich nazywa sos do
mięsa. Świadczy to o tym, że choć znają PRAWDĘ, usiłują ją przykryć gęstym sosem
wygodnictwa i materializmu, przyprawić niepewnością i lękiem. Stosują także coś,
co się nazywa lukier. A to znów znaczy, że spędzają wszystkie niemal godziny
swego życia na tworzeniu powierzchownych i sztucznych rzeczy, mających tylko
chwilowo przyjemny smak i ładny wygląd. Natomiast bardzo niewiele czasu
poświęcają na swój duchowy rozwój i troskę o życie wieczne.
Wybraliśmy tego odmieńca i był z nami. Teraz wypuszczamy ją tak, jak się
wypuszcza ptaka, stawiając go na krawędzi gniazda: niech odleci, niech leci daleko i
wysoko i niech skrzeczy jak kookaburra, obwieszczając wszystkim, którzy jej będą
słuchali, że my stąd odchodzimy.
Nie osądzamy odmieńców. Modlimy się za nich i odpuszczamy im, tak jak
modlimy się za nas samych i o odpuszczenie naszych win. Modlimy się, by
odmieńcy przyjrzeli się z bliska swoim czynom i wartościom, jakie wyznają i
nauczyli się, dopóki nie będzie za późno, że życie jest tylko jedno. Modlimy się, by
przestali niszczyć ziemię i siebie wzajemnie.
Modlimy się, by świat odmieńców przyjął naszą posłankę i wysłuchał tego, co
powie w naszym imieniu”.
Kiedy skończył Duchowa Opiekunka zabrała mnie na długą przechadzkę. Gdy
słońce zaczęło się przebijać przez ciemność nocy i nastał świt – wskazała mi ręką
miasto, które rozpościerało się przed nami. Przyszedł czas, żebym wróciła do
cywilizacji. Jej zmarszczona brązowa twarz i przeszywający wzrok czarnych oczu
wciąż były skierowane w stronę dalekiego miasta. Nie przestała na nie wskazywać,
mówiąc coś do mnie w swoim ojczystym języku. Zrozumiałam, że zbliża się czas
rozstania. Mam opuścić tych, którzy byli moimi nauczycielami, a oni pozwolą mi
odejść. Czy dobrze przyswoiłam sobie nauki, jakich mi udzielili? Jedynie przyszłość
może dać na to odpowiedź. Czy zapamiętam wszystko, czego się dowiedziałam? To
śmieszne, ale bardziej przejmowałam się przekazaniem ich posłania niż powrotem
do australijskiego społeczeństwa.
Razem z Duchową Opiekunką powróciłam do obozu i pożegnałam się ze
wszystkimi po kolei członkami plemienia. Obejmowaliśmy się i wymieniali uściski,
tak jak się wszędzie na świecie żegnają prawdziwi przyjaciele.
– Nie mogliśmy dać ci niczego, czego byś już przedtem nie miała – rzekł,
zwracając się do mnie, Ooota – ale pogodziłaś się z tym, nauczyłaś się brać od nas to,
co mamy do zaofiarowania i to jest nasz prezent.
Królewski Czarny Łabędź trzymał mnie za obie ręce. Zdawało mi się, że ma łzy
w oczach. Wiem na pewno, że ja je miałam.
Chciałbym, moja przyjaciółko – powiedział – żebyś nigdy nie zatraciła swoich
dwóch serc. Przyszłaś do nas z dwoma otwartymi sercami. Teraz pełne są
zrozumienia i uczucia dla obu światów: naszego i twojego. Dałaś także i mnie drugie
serce. Dzięki tobie zdobyłem wiedzę i pojąłem rzeczy, których zrozumienie
przekraczało moją wyobraźnię. Bardzo sobie cenię naszą przyjaźń. Idź w pokoju!
Nasze myśli będą cię chroniły. I patrząc na mnie gorejącymi oczami, dodał:
– Spotkamy się znowu, ale już bez kłopotliwych ludzkich ciał.
99
Zakończenie, ale czy szczęśliwe?
Wiedziałam, odchodząc z buszu, że nigdy już nie będę żyła życiem tak prostym,
a jednocześnie tak wiele znaczącym, jak przez ostatnie miesiące i że jakaś moja
cząstka zawsze będzie pragnęła tam powrócić.
Niemal cały dzień zajęło mi dojście do miasta. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem i
jak się mam stąd dostać do domu, który wynajmowałam w Sydney.
Co prawda widziałam niedaleko szosę, ale wydawało mi się, że niedobrze jest
iść drogą, więc nadal szłam buszem. W pewnym miejscu odwróciłam się, aby
spojrzeć za siebie i w tym momencie powiew wiatru zasypał ślady moich stóp na
piasku, tak jakby ktoś wymazał je wielką gumką. Nie wiem, skąd nagle wziął się ten
wiatr, ale odniosłam wrażenie, że komuś zależało na tym, by mój pobyt w outbacku
pogrążyć w niepamięci.
Brązowy sokół, który od czasu do czasu krążył nade mną, jakby mnie pilnował
czy śledził, po raz ostatni przeleciał w chwili, gdy wkroczyłam w granice miasta.
Z daleka zobaczyłam idącego ulicą starszego pana. Miał na sobie niebieskie
dżinsy, sportową koszulę włożoną do spodni i ściśniętą grubym pasem, a na głowie
stary, znoszony, zielony wojskowy kapelusz. Nie uśmiechnął się, gdy podeszłam,
tylko zrobił wielkie oczy i patrzył na mnie z niedowierzaniem.
Wczoraj miałam wszystko, czego potrzebowałam do życia: jedzenie, ubranie,
schronienie, a w razie potrzeby pomoc medyczną, towarzystwo, muzykę, rozrywkę,
oparcie, rodzinę i dużo beztroskiego śmiechu. I wszystko za darmo... Ale ten świat
był już poza mną.
Dziś, jeśli nie uda mi się wyżebrać paru groszy, nie będę mogła nic zrobić:
wszystko, co jest niezbędne do życia, trzeba kupić. Nie miałam wyboru. Byłam teraz
tylko brudną żebraczką w łachmanach, w dodatku bez dziadowskiej torby...
Oczywiście nikt nie wiedział, kto się kryje pod tym nędznym i niechlujnym
wyglądem... Tylko ja wiedziałam i od tej chwili mój stosunek do wszystkich
bezdomnych na świecie uległ radykalnej zmianie.
Podeszłam do starszego Australijczyka i spytałam:
– Czy może mi pan pożyczyć dwadzieścia pięć centów? Właśnie wyszłam z
buszu, muszę zatelefonować, a nie mam pieniędzy. Jeśli mi pan poda swoje
nazwisko i adres, odeślę panu tę kwotę.
Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie z podniesionymi ze zdziwienia brwiami.
Potem sięgnął prawą ręką do kieszeni i wyjął monetę, a lewą cały czas ściskał nos.
Wiedziałam, że znowu cuchnę i to w okropny sposób. Już dwa tygodnie minęły od
kąpieli w jeziorku z krokodylami, a i wtedy przecież myłam się bez mydła. Starszy
pan kiwnął głową, dając mi do zrozumienia, że nie jest zainteresowany zwrotem
pieniędzy i szybko odszedł.
Przeszłam jeszcze kilka ulic i natknęłam się na grupkę dzieci. Czekały na
szkolny autobus, mający rozwieźć je do domów. Robiły wrażenie niesłychanie
schludnych i do czysta wyszorowanych. I to jest typowy wygląd australijskich dzieci
w szkolnych mundurkach. Wszystkie mają identyczne ubrania, z wyjątkiem
bucików; tylko one są różne i świadczą o gustach ich właścicieli. Dzieci z
100
zainteresowaniem patrzyły na moje bose stopy, które bardziej przypominały kopyta
niż ludzkie nogi.
Wiedziałam, że się okropnie prezentuję, miałam tylko nadzieję, że mój wygląd
nie budzi przerażenia. Bałam się, żeby się dzieci nie wystraszyły.
Miałam na sobie strzępy odzieży i włosy nieczesane przez sto dwadzieścia dni.
Skóra na twarzy, plecach i ramionach tak często się łuszczyła, że cała byłam w
krostach i plamach. Ponadto, mówiąc brutalnie, śmierdziałam, co mi już raz dano do
zrozumienia.
– Przepraszam – powiedziałam. – Właśnie wyszłam z buszu. Czy możecie mi
powiedzieć, gdzie znajdę telefon? A może któreś z was wie, gdzie tu jest najbliższy
urząd pocztowy?
Sądząc po ich reakcji, nie było powodu do niepokoju. Nie bały się mnie, tylko
się śmiały i chichotały. Mój amerykański akcent musiał je jeszcze mocniej utwierdzić
w przekonaniu, że „Amerykanie mają nie po kolei w głowie”... Większość
Australijczyków ma taką o nas opinię. Dowiedziałam się od dzieci, ze budka
telefoniczna jest o dwa bloki dalej.
Zadzwoniłam do swego biura w Sydney i poprosiłam, żeby mi telegraficznie
przysłali pieniądze. Od nich zaś dostałam adres najbliższej poczty, gdzie będę mogła
je odebrać. Poszłam tam i z wyrazu twarzy urzędniczek domyśliłam się, że już im
zapowiedziano, by się spodziewały kogoś o dzikim wyglądzie. W okienku wydano
mi pieniądze, nawet nie prosząc o potwierdzenie. Gdy wzięłam z lady plik
banknotów, urzędniczka natychmiast spryskała zarówno ladę, jak i mnie płynem
przypominającym lizol.
Mając pieniądze zawołałam taksówkę i kazałam się zawieźć do wielkiego domu
towarowego, gdzie nabyłam spodnie, koszulę i gumowe klapki, szampon, szczotkę i
wsuwki do włosów, pastę i szczoteczkę do zębów. Potem poprosiłam kierowcę, by
zatrzymał się przy jakimś otwartym targowisku. Tu załadowałam dużą plastykową
torbę świeżymi owocami i kupiłam pół tuzina różnych soków w jednorazowych
opakowaniach.
Następnie taksówkarz zawiózł mnie do motelu i czekał przed nim, póki się nie
upewnił, że mnie przyjmą. Oboje mieliśmy wątpliwości, czy zechcą mnie wpuścić.
Ale okazało się, że pieniądze bez trudu przełamały opory, jakie budził mój
podejrzany wygląd.
Odkręciłam kran i z wdzięcznością spojrzałam na wannę. Zanim się napełniła
wodą, zdążyłam zadzwonić do linii lotniczych i zamówić miejsce w samolocie do
Sydney na najbliższy dzień. Kolejne trzy godziny spędziłam w wannie. Mocząc się
rozmyślałam nad swoim życiem i szczegółowo roztrząsałam wydarzenia z
ubiegłych lat, zwłaszcza zaś przeżycia, jakie mi przyniosły ostatnie miesiące.
Gdy następnego dnia wsiadałam do samolotu, miałam dokładnie wyszorowaną
twarz, włosy brzydkie, lecz czyste, a na nogach klapki. Mimo że musiałam je rozciąć,
niezbyt dobrze pasowały na moje „kopyta” i trochę kusztykałam. Za to cudownie
pachniałam... Kupując nowy ubiór, nie pomyślałam, że potrzebne mi będą kieszenie.
Poradziłam sobie, wkładając pieniądze za pazuchę.
Gospodyni bardzo się ucieszyła na mój widok. Okazało się, że – tak jak
przypuszczałam – bez trudu załatwiła sprawę z właścicielami nieruchomości. Byłam
101
jej winna tylko za zaległy czynsz. Także właściciel firmy, w której tuż przed
wyjazdem wypożyczyłam telewizor i sprzęt wideo, odniósł się do mnie bardzo
życzliwie. Nawet nie posłał upomnienia ani nie usiłował odebrać wypożyczonych
rzeczy. I on się ucieszył z mojego powrotu. Był przekonany – zapewniał – że nie
odjadę, nie zwróciwszy mu sprzętu i nie uregulowawszy rachunku.
Program kształcenia pacjentów, by współdziałali ze służbami medycznymi w
ochronie własnego zdrowia, zainicjowany przeze mnie zaraz po przyjeździe do
Australii, rokował duże nadzieje. Koledzy z niecierpliwością czekali na mój powrót i
włączenie się do akcji. Podobno początkowo martwili się o mnie, a potem żartowali,
że pewnie pojechałam kopać opale i zapomniałam wrócić do pracy.
Dowiedziałam się, że właściciel jeepa umówił się z Oootą, że, jeśli zaraz nie
wrócimy, uda się na pustynię i zabierze swój wehikuł, a po powrocie powiadomi
moich pracodawców, co się ze mną stało. Postąpił zgodnie z umową i poinformował
moich szefów, że udałam się na wędrówkę z aborygenami, co jest równoznaczne z
podróżą w nieznane i na nieokreślony czas. Ponieważ tylko ja mogłam doprowadzić
do końca rozpoczęty program medyczny, nie pozostało im nic innego, jak tylko
zaakceptować moją decyzję i cierpliwie czekać na mój powrót.
Zadzwoniłam do córki do Stanów. Odetchnęła z ulgą i z zainteresowaniem
wysłuchała, co mi się przydarzyło. Powiedziała mi, że ani przez chwilę nie
przejmowała się moim zniknięciem. Była pewna, że gdybym się znalazła w
poważnym kłopocie, wyczułaby to.
Nagromadziło się mnóstwo listów. Gdy je otworzyłam, dowiedziałam się, że
rodzinka wykluczyła mnie ze swojej puli podarków świątecznych. Nie mogli mi
wybaczyć, że nie przysłałam na czas prezentów.
Sporo czasu zabrało mi moczenie stóp, szorowanie ich pumeksem i wcieranie
specjalnych płynów. Musiałam się nawet uciec do użycia elektrycznego noża, by
usunąć część martwej tkanki i doprowadzić stopy do normalnego stanu. Najprostsze
przedmioty codziennego użytku były dla nie nieustającym źródłem wzruszeń.
Entuzjazmowałam się maszynką do golenia, dzięki której mogłam pozbyć się
włosów pod pachami, materacem, wystarczająco wysokim, by nie dopuścić do mnie
robactwa, każdą rolką papieru toaletowego...
Gdy wróciłam do formy, niezwłocznie podjęłam wysiłek, by przekazać innym
całą swoją wiedzę o Ludziach Prawdziwych; wciąż miałam dla nich duży
sentyment. Opowiadałam o tym, jaki tryb życia plemię prowadzi, jaki jest jego
system wartości. Zawsze podkreślałam ogromną wagę, jaką aborygeńscy przyjaciele
przykładali do przyszłości naszej planety. Ilekroć czytałam w prasie o nowych
poważnych szkodach, jakich doznało naturalne środowisko, lub gdy słuchałam
ostrzeżeń o degradacji, a nawet całkowitym zniszczeniu, zagrażającym jeszcze w tej
chwili bujnej roślinności – przyznawałam w duchu rację plemieniu Ludzi
Prawdziwych i coraz lepiej rozumiałam powody, dla których czuli się zmuszeni
odejść. Przecież nawet przy tej ilości pożywienia, jaką obecnie mogli zdobyć, tylko z
trudem udawało im się przeżyć, jak by więc sobie poradzili z efektami wzmożonej
radiacji w przyszłości? Mieli absolutną rację, gdy przypominali, że człowiek nie
potrafi wytwarzać tlenu, że tylko drzewa i zielone rośliny są do tego zdolne.
Słusznie więc nam zarzucali, że „niszczymy duszę ziemi”. Grabieżcza technicyzacja,
świadcząca o naszej głębokiej niewiedzy, stanowi poważne zagrożenie dla życia.
102
Skutki tej ignorancji może dałyby się jeszcze odwrócić, gdybyśmy nauczyli się
szanować przyrodę.
Plemię Ludzi Prawdziwych opuści wkrótce naszą przeludnioną planetę, na
której już teraz trudno im żyć. Nie mogłam myśleć o tym bez żalu, wiedząc, że ten
najstarszy naród na ziemi pozostał do dziś prawdomówny, uczciwy i miłujący
pokój. I nigdy nie zwątpił w potrzebę najściślejszego związku z przyrodą.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nikt z Australijczyków, z którymi na ten temat
rozmawiałam, nie był zainteresowany wartościami, jakie przedstawiali Ludzie
Prawdziwi. Miałam wrażenie, że boją się zagłębiać w to, czego nie znają i co wydaje
im się inne. Próbowałam im wyjaśniać, że wartości moralne, jakie prezentuje
poznane przeze mnie plemię, poszerzą naszą świadomość, pozwolą rozwiązać wiele
naszych problemów socjalnych i kto wie, czy nie będą nawet jakimś remedium na
groźne ostatnio choroby. Moje słowa padały jednak w próżnię. Australijczycy bronili
się przed moimi argumentami. Geoff, który w pewnym okresie okazywał mi wiele
sympatii i nawet napomykał o tym, że chciałby się ze mną ożenić, teraz odrzucał
każdy mój argument.
– To niemożliwe – twierdził – aby jakiekolwiek mądre idee mogły się zrodzić w
buszu...
Cieszyło go, że udało mi się przeżyć taką wspaniałą przygodę, ale teraz miał
nadzieję, że spocznę na laurach i zechcę – jak tego oczekiwał – wziąć na siebie rolę
kobiety jego życia.
W rezultacie, gdy program medyczny, który realizowałam, zaczął być
wprowadzany w życie, postanowiłam wyjechać z Australii. Nie mogłam pogodzić
się z kompletnym brakiem odzewu na to, co starałam się przekazać w sprawie
aborygenów.
Czułam, że jakaś nadprzyrodzona siła każe mi opuścić to miejsce i że decyzja o
powrocie do Stanów została powzięta gdzieś wyżej, poza moją Wolą.
W odrzutowcu, którym wracałam do domu, siedział obok mnie jakiś zażywny
biznesmen w średnim wieku. Po jakimś czasie nawiązał ze mną rozmowę.
Mówiliśmy na różne tematy; opowiedziałam mu też o australijskich aborygenach i o
moich przygodach w outbacku. Słuchał uważnie, a w końcu powiedział coś, co w
jakiś sposób podsumowywało wszystkie opinie, jakie do tej pory słyszałam.
– No cóż – stwierdził, przekonany o swojej racji. – Nikt nigdy nie słyszał o tych
ludziach i nawet nie wiedział, że oni istnieją, więc co kogo obchodzi, że teraz
odchodzą? Nie sądzę, by się ktokolwiek tym przejął. A szczerze mówiąc, dziwię się,
że pani przeciwstawia ich poglądy naszym. Przecież całe społeczeństwo nie może
się mylić...
Przez kilka następnych tygodni nie dzieliłam się z nikim swoimi
przemyśleniami dotyczącymi Ludzi Prawdziwych. Zamknęłam je na dziesięć
spustów, jak jakiś starannie opakowany prezent i hołubiłam w swoim sercu; ci
ludzie wywarli na mnie zbyt duży wpływ, abym, przewidując negatywne opinie,
miała dalej rzucać perły przed wieprze.
Po jakimś czasie zaczęłam jednak poruszać te tematy z moimi starymi
przyjaciółmi. Okazało się, że wiele ludzi szczerze się interesuje sprawą aborygenów,
czystością środowiska i przyszłością naszej planety. Zaproponowano mi nawet,
103
żebym wygłaszała odczyty i pogadanki, dzieliła się z szerszym audytorium
przeżyciami w australijskim buszu. Moje prelekcje spotkały się z ogromnym
odzewem. Za każdym razem ludzie siedzieli jak zaczarowani i słuchali z zapartym
tchem.
Oczywiście publiczność rozumiała, że co się stało, już się nie odstanie, ale
wyrażano przekonanie, że wiele da się jeszcze naprawić i zmienić na lepsze. Może
lepiej się będzie zapowiadać nasza przyszłość – mówili niektórzy – jeśli zamiast
odkrywać ciągle coś nowego skoncentrujemy się na dokładnym poznaniu tego, co
odkryto w przeszłości. Inni podkreślali, że istnieje ogromna przepaść między tym,
co teoretycznie wiemy o życiu i przyrodzie, a tym, jak na co dzień z nimi
postępujemy.
Ostatnio jeden z przyjaciół zainteresował się treścią moich wykładów i z myślą o
nakręceniu filmu na ten temat postanowił skontaktować mnie z kimś z Hollywoodu.
Spotkałam się z nim i zainteresowanymi osobami w restauracji w Missouri. Był
mroźny, śnieżny wieczór, siedzieliśmy przy kolacji, ja cały czas mówiłam, a moi
znajomi jedli i pili kawę. Następnego ranka mój przyjaciel wpadł do mnie do domu,
by zreasumować wrażenia z poprzedniego wieczoru.
– Gdzie się podziałaś zeszłej nocy? – spytał. – Zapłaciliśmy rachunek,
odebraliśmy płaszcze z garderoby i już zaczęliśmy się żegnać, gdy nagle ktoś
zwrócił uwagę, że ciebie nie ma. Szukaliśmy cię na zewnątrz, ale zniknęłaś, nie było
nawet śladu twoich stóp na śniegu.
– Tak! – odpowiedziałam z takim przekonaniem, jakbym miała od dawna
przygotowaną odpowiedź. – Postanowiłam wykorzystać wszystko, czego się
nauczyłam w outbacku. Wszystko, do białej magii włącznie...