WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA


WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA

Pięćdziesięcioletnia Amerykanka, mająca mgliste wyobrażenia o kulturze rdzennych mieszkańców Australii, początkowo nie zdaje sobie sprawy, że udając się jako gość honorowy na zebranie aborygenów w głębi kontynentu wkracza w odmienną, całkowicie obcą sobie rzeczywistość. Pozbawiona eleganckiego ubrania, biżuterii i zegarka, tylko w płachcie służącej tubylcom za jedyny strój stawia pierwszy krok na drodze ku pełni człowieczeństwa... Książka Marlo Morgan jest zainspirowana australijskimi przeżyciami, ale - jak pisze autorka - opisane w niej wypadki mogły się wydarzyć „wszędzie tam, gdzie wciąż jeszcze żywe jest zrozumienie, czym naprawdę powinna być cywilizacja”.

Autorka tej książki, Marlo Morgan, uważa się za przeciętną Amerykankę. Miała męża, później się rozwiodła, wychowała dzieci i przez cały czas pracując zawodowo. zdobywała tytuły naukowe. Sądzi jednak, że najważniejszą, prawdziwą wiedzę uzyskała nie w ciągu lat spędzonych na uniwersytetach i w klinikach, lecz podczas czteromiesięcznej wędrówki z plemieniem australijskich aborygenów. Wniesione doświadczenia, które całkowicie zmieniły jej poglądy: na człowieka i cywilizację, zawarła w tej książce.

Podziękowania

Książka ta nigdy by nie powstała, gdyby nie pomoc dwóch bliskich mi osób, które wzięły mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła i cierpliwie zachęcały, żebym odważyła się „wzlecieć” i poszybowała wysoko. Szczególne podziękowania należą się Jeannette Grimme, która udała się ze mną w tę literacką podróż i wytrwale towarzyszyła mi do końca, oraz Carri Garrison, która zrozumiała moje wizje i twórczo je zilustrowała.

Pragnę również podziękować: mojej ciotce Noli, dr. Edwardowi J. Stegmanowi, Georgii Lewis, Peg Smith, Dorothei Wolcott, Jenny Decker, Janie Hawkins, Sandfordowi Deanowi, Nancy i Normowi Iloflundom, Hanleyowi Thomasowi, Dave'owi Aignerowi, pastorom Marilyn i Richardowi Reigerom, Waltowi Bodine'owi z KCUR, Joann i Michaelowi Chafee z Whistlers Books w Kansas City, Mo, Mary i Davidowi Dohrmanom

Do Czytelnika

Napisałam tę książkę na podstawie faktów, pod wpływem autentycznego przeżycia. Nie robiłam jednak żadnych notatek, gdyż - jak sami zobaczycie - nie miałam do tego warunków. Pozwoliłam sobie usunąć niektóre szczegóły, by uszanować wolę przyjaciół, którzy nie chcą być rozpoznani, a także by uchronić bohaterów tej książki - małe plemię aborygenów - przed jakimikolwiek sankcjami.

Zamieściłam tu niezbędne informacje historyczne, chcąc oszczędzić czytelnikom trudu szukania ich po bibliotekach. Możecie też sobie darować podróż do Australii: warunki, w jakich dziś żyją aborygeni, można równie dobrze zaobserwować w każdym amerykańskim mieście. Dla ludzi o czarnej skórze są wydzielone dzielnice. Ponad połowa z nich nie pracuje, utrzymuje się jedynie z zasiłku dla bezrobotnych. Ci, którzy mają pracę, wykonują tylko podrzędne, służebne czynności. Odebrano im też ich narodową kulturę.

Staram się oszczędzić Wam wiele wysiłku, ale nie tego, byście wysłuchali mojego przestania.

W Ameryce, Afryce i Australii dąży się ostatnio do poprawienia stosunków między ludźmi różnych ras. Ale gdzieś głęboko, w sercu outbacku, żyje niewielka grupa ludzi, których nie obchodzi rasizm, ważny jest tylko człowiek i jego środowisko. Życie ich odmierza wciąż ten sam, odwieczny, powolny rytm. Wsłuchajcie się w ten rytm! Pomoże Wam lepiej zrozumieć ludzi i człowieczeństwo.

Wydając tę książkę na własny koszt, miałam jak najlepsze intencje. Mimo to wzbudziła ona pewne kontrowersje. Sąd Najwyższy, będący najbardziej autorytatywną instytucją prawną w Australii, odrzucił pojęcie: „ziemi niczyjej”. Zgodnie z nim fałszywie utrzymywano, że gdy brytyjscy koloniści przybyli na ten kontynent w 1788 roku, nie było tam żadnej cywilizacji. To nieprawdziwe założenie stanowiło podstawę prawną do wywłaszczenia aborygenów z ich ziemi. Choć akcję tę uważa się obecnie za największą hańbę w historii Australii, dzisiejsza sytuacja prawna aborygenów nie jest jeszcze do końca uporządkowana.

Przesłanie do odmieńców, które Wam przekazuję, ma swój własny rodowód: nie pochodzi ode mnie, ja tylko pośredniczę w zapoznaniu Was z jego treścią. Siły, które chciały zdławić i uciszyć ten apel, same nadały mu rozgłos.

Czytelnicy tej książki mogą dojść do różnych wniosków. Niektórzy być może, odniosą wrażenie, że człowiek, którego nazywam tu „tłumaczem”, nie przestrzegał obowiązujących w jego kraju norm prawnych i zarządzeń władz dotyczących spisów ludności, płacenia podatków, użytkowania ziemi, eksploatacji górniczej itp. Jest również możliwe, że pomagał swoim współplemieńcom, by i oni nie podporządkowywali się tym wymogom.

Zwrócono się do mnie, żebym ujawniła, kim jest ten człowiek i zaprowadziła pewnych ludzi na pustynię tym samym szlakiem, który wraz z plemieniem przebyłam. Odmówiłam.

Można by mi więc zarzucić, że sama jestem winna, bo pomagam tubylcom obchodzić prawo lub przyjąć, że skoro nie ujawniłam nazwy owego plemienia, to być może ono wcale nie istnieje. Sugerowano, że tego, co opisuję, nie należy odnosić do wszystkich ludzi tradycyjnie uważanych za australijskich aborygenów, lecz tylko do jednego plemienia.

Oto moja odpowiedź:

Są ludzie, którzy pragną być wyłącznie zabawiani. Więc jeśli Ty, Czytelniku, do takich ludzi należysz, to proszę, przeczytaj tę historię, baw się dobrze, a potem odejdź od niej, tak jak się wychodzi z teatru po zakończeniu dobrego przedstawienia. Dla Ciebie będzie to jedynie czysta fikcja i mam nadzieję, że się nie rozczarujesz i książka ta okaże się warta wydanych na nią pieniędzy.

Gdy jednak tak się zdarzy, że przesłanie dotrze do Ciebie i usłyszysz jego donośny i mocny głos; wówczas to, o czym piszę, wzruszy Cię do głębi, poruszy Twoje trzewia i duszę, przejmie Cię do szpiku kości. Przecież mogło się i tak zdarzyć, że zamiast mnie - Ciebie powołano by do tej wędrówki... Wierz mi, że nieraz żałowałam, iż tak nie jest.

Wszyscy mamy jakieś doświadczenia związane z outbackami we własnych krajach. Mnie akurat zdarzyło się zdobyć je w autentycznej australijskiej scenerii. Zrobiłam tylko to, co każdy zrobiłby na moim miejscu boso czy w bucikach...

Chciałabym, aby los ludzi, o których piszę, poruszył Wasze serca. Choć piszę po angielsku, wierzę, że prawda zawarta w moich słowach jest uniwersalna.

Jeżeli rozsmakujecie się w tym przesłaniu, delektujcie się tym, co Wam odpowiada, a resztę odrzućcie. Przecież takie jest prawo natury.

POSŁANKA PLEMIENIA LUDZI PRAWDZIWYCH

Ta książka jest literacką fikcją. Do jej napisania zainspirowały mnie przeżycia w Australii, ale podobnych wrażeń mógłby mi też dostarczyć pobyt w Afryce czy w Ameryce Południowej: wszędzie, tam, gdzie wciąż jeszcze żywe jest zrozumienie, czym naprawdę powinna być cywilizacja. Bardzo bym chciała, by czytelnicy wyciągnęli własne wnioski z mojej opowieści. - M.M.

Gość honorowy

Nie miałam żadnego przeczucia. Nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie ostrzec. Ale sprawy już się toczyły... Daleko stąd pewni ludzie już na mnie czekali. Bagaż, który rozpakowałam przed godziną, jutro oznakują „nie odebrany” i całe miesiące pozostanie w przechowalni. A ja stanę się po prostu jeszcze jedną Amerykanką, która zaginęła w obcym kraju.

Był upalny październikowy poranek. Stałam przed pięciogwiazdkowym australijskim hotelem i patrząc w dół podjazdu, wypatrywałam przewodnika, który miał mnie stąd zabrać.

Niczego złego nie przeczuwałam. Przeciwnie! Moje serce dosłownie śpiewało z radości. Świetnie się czułam, byłam podniecona, zadowolona z sukcesu i przygotowana na przeżycie czegoś wielkiego. To miał być mój dzień...

Otwarty jeep wjechał na półkolisty podjazd. Pamiętam, że usłyszałam syk opon na rozgrzanym asfalcie, gdy cienki strumień wody przeleciał nad obrzeżem, jakie tworzyły rabaty jaskrawoczerwonych kwiatów kuklika i wylądował na rdzewiejącym metalu.

Samochód się zatrzymał, a jego kierowca, aborygen, wyglądający najwyżej na trzydzieści lat, spojrzał w moją stronę.

- Proszę podejść! - zawołał i zrobił odpowiedni ruch ręką. Polecono mu, żeby przywiózł jasnowłosą Amerykankę, ja zaś wiedziałam, że ma mnie zabrać na plemienne zebranie aborygenów. Poczuliśmy jakąś duchową bliskość, zwłaszcza że stojący przed hotelem australijski portier w liberii szacował nas krytycznym wzrokiem, a w jego niebieskich oczach malowała się wyraźna dezaprobata.

Zanim stoczyłam ciężką batalię, chcąc dostać się do wnętrza terenowego pojazdu w pantoflach na wysokich obcasach, już wiedziałam, że się nieodpowiednio ubrałam. Niepotrzebnie siliłam się na elegancję...

Młody kierowca, siedzący - zgodnie z australijskim zwyczajem - z mojej prawej strony, miał na sobie szorty, nieświeży podkoszulek i tenisówki na bosych nogach. Myślałam, że organizatorzy zebrania postarają się o normalne auto, może nawet o Holdena - dumę australijskiego przemysłu samochodowego. Nie przypuszczałam, że to będzie otwarty na przestrzał jeep. Uważałam, że powinnam być raczej za bardzo niż za mało elegancka na tym zebraniu. Przecież to miał być bankiet na moją cześć i spodziewałam się, że otrzymam odznaczenie.

Przedstawiłam się kierowcy, ale on tylko skinął głową i zachowywał się tak, jakby miał całkowitą pewność, że jestem właściwą osobą. Przejeżdżaliśmy ulicami portowego miasta, mijaliśmy rzędy domów z werandami od frontu, bary mleczne, bistra i parki z wyasfaltowanymi alejami.

Musiałam złapać się za klamkę u drzwi samochodu, gdy nasz jeep ostro wjechał na rondo, z którego drogi rozchodziły się w sześciu kierunkach. Opuściliśmy miasto i skierowaliśmy się w inną stronę, bo zauważyłam, że słońce mam teraz z tyłu. Czułam, że robi mi się za gorąco w kostiumie. Był nowy, dopiero co go kupiłam. Miał kolor dojrzałej brzoskwini i nosiłam do niego jedwabną bluzkę, doskonale dopasowaną odcieniem.

Sądziłam, że budynek, w którym miało się odbyć zebranie, będzie usytuowany gdzieś na peryferiach miasta, ale się myliłam. Wjechaliśmy na szosę biegnącą równolegle do brzegu morza. Zrozumiałam, że spotkamy się poza miastem, dalej od hotelu, niż myślałam. Zdjęłam żakiet. Wyrzucałam sobie w duchu, że byłam tak głupia, iż nie wypytałam organizatorów o szczegóły zebrania. Dobrze chociaż, że miałam w torebce szczotkę, by móc poprawić fryzurę, kunsztownie upiętą z długich do ramion włosów, utlenionych na blond.

Samym zaproszeniem nie byłam zaskoczona. Niemniej od momentu, gdy odebrałam pierwszy telefon w tej sprawie, nie mogłam się pozbyć ciekawości, jak to się wszystko odbędzie.

Sukces pewnej, podjętej przeze mnie inicjatywy społecznej sprawił, że już wcześniej otrzymałam wiele dowodów uznania od tutejszych obywateli. Od kilku lat zajmowałam się w Australii dorosłymi półkrwi aborygenami, którzy mieszkali w miastach, pogrążali się w apatię i wykazywali skłonności samobójcze. Dzięki prowadzonej przeze mnie akcji udało mi się obudzić w nich chęć do życia, wskazać im cel istnienia i doprowadzić do poprawy ich sytuacji materialnej. Dziwiłam się, że zaprosiło mnie plemię żyjące na drugim końcu kontynentu, o jakieś trzy tysiące kilometrów od Sydney. Niewiele wiedziałam wtedy o australijskich aborygenach. Nie orientowałam się, czy są jednym, zwartym etnicznie narodem, czy też podobnie jak rdzenni mieszkańcy Ameryki - Indianie - są zróżnicowani i mówią odmiennymi językami.

Zastanawiałam się, jaki prezent dostanę od organizatorów. Czy jeszcze jedną drewnianą, rzeźbioną plakietkę, którą trzeba będzie odesłać na przechowanie do Kansas City, czy może tylko bukiet kwiatów. Nie! - pomyślałam. Któż by dawał kwiaty, gdy na dworze panuje czterdziestostopniowy upał? Byłoby mi zresztą nieporęcznie zabierać je ze sobą w drogę powrotną.

Kierowca przyjechał punktualnie o dwunastej w południe, tak jak było umówione. Sądziłam więc, że zebranie będzie połączone z obiadem i byłam ciekawa, co też rada tubylców przygotuje na tę ucztę. Miałam nadzieję, że nie będą to tradycyjne australijskie dania, jakie serwuje się w restauracjach, ale raczej bufet zastawiony kolorowymi półmiskami i salaterkami i że będę mogła po raz pierwszy w życiu spróbować potraw aborygenów. Spodziewałam się, że to będzie cudowna i jedyna w swoim rodzaju okazja, godny zapamiętania dzień.

W torebce, którą nabyłam specjalnie na dzisiejszą uroczystość, miałam kamerę 35 mm i magnetofon. Co prawda organizatorzy nie zapowiadali, że w sali będą mikrofony czy reflektory, ani też nie wspominali, że miałabym wygłosić mowę, ale przygotowałam ją sobie na wszelki wypadek. Uważam za swoją wielką zaletę, że potrafię myśleć z wyprzedzeniem. No cóż, mając pięćdziesiąt lat przeżyłam wystarczająco dużo niepowodzeń i rozczarowań, aby zrozumieć, że z każdej sytuacji trzeba umieć znaleźć jakieś wyjście. Przyjaciele doceniali te moje umiejętności i nieraz słyszałam, jak mówili: „Ona zawsze ma w zanadrzu jeszcze jedno wyjście”.

Minął nas, jadąc w przeciwnym kierunku, długi drogowy pociąg. Tak w Australii nazywają konwój ciężarówek z przyczepami. Wjechał na środek szosy, emitując potężne fale gorąca. Ocknęłam się z zadumy, gdy kierowca gwałtownie szarpnął kierownicą i zjechał z szosy na wyboistą, pełną kurzu drogę. Wzniecił przy tym chmurę czerwonego pyłu, która odtąd ciągnęła się za nami całymi kilometrami. W pewnej chwili zorientowałam się, że dwie dobrze wyjeżdżone, głębokie koleiny, które widziałam przed samochodem, gdzieś zniknęły i że nie jedziemy już drogą, ale piaszczystą pustynią, posuwając się zygzakiem między krzakami i przeskakując wyboje. Kilkakrotnie próbowałam nawiązać rozmowę z kierowcą, ale uniemożliwiał to hałas silnika, chrzęst karoserii i nieustanne ocieranie się podwozia o nierówny grunt. Poza tym przez cały czas rzucało mną to do góry, to w dół, tak że musiałam dobrze zaciskać szczęki, aby zapobiec przygryzieniu języka. I najwyraźniej kierowca też nie miał zamiaru otwierać ust.

Głowa kolebała mi się na wszystkie strony, jakbym była szmacianą lalką. Robiło mi się coraz goręcej. Czułam, że rajstopy roztapiają się na nogach, ale nie odważyłam się zdjąć bucików. Bałam się, że mogłyby mi wypaść z ręki i utonąć w kurzu, pokrywającym tę szeroką równinę koloru miedzi, która otaczała nas dokoła, jak sięgnąć wzrokiem. O tym, by kierowca zatrzymał się choć na chwilę, nie mogło być mowy.

Za każdym razem, gdy moje przeciwsłoneczne okulary zachodziły mgłą, wycierałam je rąbkiem halki. I ten niewielki ruch ramion powodował, że zalewała mnie rzeka potu. Czułam, że makijaż się rozpuszcza, a róż nałożony na policzki spływa czerwonymi strużkami po szyi. Będę stanowczo nalegała - pomyślałam - żeby mi dali co najmniej dwadzieścia minut, abym mogła doprowadzić się do porządku przed występem.

Po czterech godzinach jazdy zatrzymaliśmy się przed jakąś ruderą z falistej blachy, przed którą paliło się małe, dymiące ognisko. Dwie kobiety, aborygenki, wstały, gdyśmy się zbliżyli. Były w średnim wieku, niskie; skąpo ubrane; przywitały mnie. ciepłym uśmiechem. Jedna z nich nosiła na głowie przepaskę, spod której bezładnie wymykały się gęste, kręcone, czarne włosy. Obie robiły wrażenie szczupłych, ale mocno zbudowanych. Miały okrągłe, pełne twarze i bystre brązowe oczy. Gdy wysiadałam z jeepa, usłyszałam od kierowcy:

- Chcę pani powiedzieć, że jestem tu jedyną osobą mówiącą po angielsku. Będę pani tłumaczem i proszę, by mnie pani uważała za swojego przyjaciela.

Ładna historia - pomyślałam. Wydałam siedemset dolarów na przelot samolotem. Wykosztowałam się na pokój w hotelu i zakup nowych strojów, a teraz okazuje się, że owi rdzenni Australijczycy, którym miałam być przedstawiona, nie tylko nie mówią po angielsku, ale też na pewno nie znają się na tym, co modne.

Ha, trudno... - powiedziałam sobie. Skoro już tu jestem, muszę postarać się jakoś do nich dopasować. W głębi duszy miałam jednak wątpliwości, czy mi się to uda.

Aborygenki wydawały dziwne, nieartykułowane dźwięki, które w moim pojęciu nie układały się w zdania, ale przypominały pojedyncze słowa. Mój tłumacz przekazał mi, co powiedziały. Wyjaśnił, że aby otrzymać pozwolenie na wzięcie udziału w zebraniu, muszę się najpierw oczyścić. Nie bardzo wiedziałam, co ma na myśli. Co prawda miałam na sobie pokłady kurzu i byłam spocona po podróży, ale chyba nie o to chodziło. Wręczył mi kawałek materiału. Gdy go rozwinęłam, stwierdziłam, że jest to coś w rodzaju opończy. Powiedział mi, że muszę zdjąć wszystko, co mam na sobie i owinąć się tą płachtą.

- Co? - spytałam, nie wierząc własnym uszom. Czy pan to mówi serio?

Poważnym głosem powtórzył instrukcje. Rozejrzałam się, czy jest tu jakieś miejsce, w którym mogłabym się przebrać, ale niczego takiego nie zobaczyłam. Co mogłam robić? Przebyłam taki kawał drogi i zniosłam takie niewygody, że nie było sensu teraz rezygnować. Młody człowiek się oddalił.

O co mi właściwie chodzi? - spytałam samą siebie. Na pewno będzie mi w tym chłodniej niż w kostiumie. A więc tak dyskretnie, jak tylko to było możliwe, zdjęłam swoje nowe, choć pobrudzone rzeczy i złożyłam je porządnie w kostkę. Następnie umieściłam je na dużym, stojącym obok kamieniu, na którym jeszcze przed chwilą siedziały czekające na mnie kobiety. Włożyłam na siebie ofiarowaną mi tubylczą płachtę o nieokreślonej barwie; muszę powiedzieć, że głupio się w niej poczułam. W dodatku przez cały czas myślałam z żalem o tym, ile pieniędzy niepotrzebnie zainwestowałam w nowe stroje, by zrobić dobre wrażenie.

Po chwili wrócił mój tłumacz. On też się przebrał. Stał przede mną prawie nagi, przepasany tylko kawałkiem materiału, udrapowanym na biodrach na kształt kąpielowych slipów. Podobnie jak aborygeńskie kobiety był bosy.

Wydał mi dalsze polecenia. Okazało się, że mam zdjąć z siebie wszystko: buciki, rajstopy, bieliznę, całą biżuterię, nawet wsuwki przytrzymujące włosy. Ciekawość, jaką do tej pory odczuwałam, ustąpiła miejsca coraz bardziej przejmującemu lękowi. Mimo to postąpiłam, jak kazał.

Pamiętam, że wsunęłam biżuterię do noska jednego z bucików. Zrobiłam też coś, co każda kobieta, choć nikt jej tego nie uczył, robi odruchowo: rozbierając się włożyłam bieliznę głęboko w środek paczki z ubraniem.

Do ogniska dorzucono świeżych zielonych gałązek i ze słabo dymiących węgli podniósł się słup gęstego, szarego dymu. Kobieta nosząca na głowie opaskę wzięła do ręki coś, co przypominało skrzydło wielkiego czarnego jastrzębia, rozłożyła je jak wachlarz i trzepała nim przede mną, wachlując mnie od stóp do głów. Dym wirował i dusił mnie tak, że z trudem oddychałam. Potem aborygenka zrobiła kolisty ruch wskazującym palcem. Zrozumiałam, że chce, abym się odwróciła. Wtedy ten sam rytuał dymny powtórzyła od strony moich pleców.

Na tym ceremonię zakończono. Powiedziano mi, że zostałam już oczyszczona i mam teraz prawo wejść do blaszanego baraku. Gdy tam szłam wraz ze swym brązowym towarzyszem, zobaczyłam, że kobieta w opasce na włosach podniosła stertę moich rzeczy i trzymała je nad ogniem. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się, a kiedy nasze oczy się spotkały, wypuściła moje skarby z rąk. Wszystko, co posiadałam, znalazło się w płomieniach.

Serce we mnie zamarło i na moment oniemiałam. Nie wiem, dlaczego nie krzyczałam, nie protestowałam ani nie pobiegłam, żeby natychmiast wszystko odebrać. Nie zrobiłam tego. Ucieszyłam się tylko, że bilet lotniczy został w hotelu i że miałam tam jeszcze inne ubrania. W odpowiedniej chwili na pewno uda mi się chyłkiem przemknąć w tym stroju przez hotelowy hol. Nic to - pomyślałam sobie. Przecież umiem się łatwo adaptować. Nie będę się bez sensu zamartwiała z powodu utraty ciuchów i biżuterii, bo gotowa jestem nabawić się wrzodów żołądka. Zanotowałam sobie jednak w pamięci, żeby potem, gdy ogień wygaśnie, wygrzebać z popiołu jeden z pierścionków. Byłam przekonana, że zdążę to zrobić, zanim ruszymy w powrotną drogę do miasta.

Stało się jednak inaczej.

Dopiero później, gdy cofnęłam się myślą do tych wydarzeń, zrozumiałam, co miało symbolizować zdjęcie z siebie cennej i - jak wówczas sądziłam - niezbędnie mi potrzebnej biżuterii. Pojęłam też, że dla tych ludzi z antypodów czas nie miał nic wspólnego z godzinami, jakie wskazywał złoty zegarek z brylantami, który oddałam ziemi na zawsze. Sporo czasu upłynęło, zanim sobie uświadomiłam, że uwolnienie się od przywiązania do przedmiotów i do pewnych wierzeń było tym nieodzownym krokiem, który musiałam zrobić, by przybliżyć się do prawdziwego człowieczeństwa.

Głosowanie

Weszliśmy do zadaszonego szałasu osłoniętego z trzech stron. Czwartej ściany nie było, wobec czego drzwi i okna również na nic by się zdały. Nie wiem, czy postawiono go, by chronił od słońca, czy też miał służyć jako zagroda dla owiec. Pośrodku szałasu paliło się okolone kamieniami ognisko, na skutek czego temperatura była tu znacznie wyższa niż na zewnątrz. Brakowało podłogi, a także najpotrzebniejszych przedmiotów, takich jak krzesła, nie mówiąc już o wentylatorze, bo elektryczności oczywiście nie było.

Ta sklecona z falistej blachy konstrukcja ledwo się trzymała - i tylko dzięki temu, że podpierały ją zużyte i gnijące belki. Choć przez ostatnie cztery godziny przebywałam w jasnym blasku słońca, moje oczy stosunkowo szybko przywykły do panującego tu mroku i snującego się wokół dymu.

W szałasie przebywało sześćdziesięcioro dwoje dorosłych aborygenów. Jedni stali, inni siedzieli na piasku. Mężczyźni nosili na głowach kolorowe, ozdobne opaski. Na górnej części ramion oraz do kostek nóg mieli przymocowane pióra. Biodra osłaniali przepaską, taką samą, jaką nosił mój tłumacz. On jeden nie był umalowany; wszyscy pozostali mieli czerwone, żółte i białe wzory na twarzach oraz wzdłuż ramion i nóg. Czasem były to tylko kropki i paski, ale zdarzały się bardziej wyszukane rysunki. Niektóre wyobrażały jaszczurki i te z reguły ozdabiały ramiona, natomiast węże, kangury i ptaki pojawiały się na nogach i plecach.

Kobiety wyglądały mniej uroczyście. Były mniej więcej mego wzrostu, ja zaś mierzę metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów. Nie były młode, ale ich śmietankowo czekoladowa skóra wydawała się gładka i zdrowa. Nie widziałam ani jednej z długimi włosami. Ich czarne, kręcone włosy były przeważnie przycięte krótko, przy skórze. Te zaś, które nosiły je nieco dłuższe, przytrzymywały fryzurę wąską opaską dokoła głowy.

Zwróciłam uwagę na pewną bardzo już leciwą, siwowłosą kobietę, która stała blisko wejścia. Na szyi i wokół kostek u nóg miała ręcznie malowane girlandy z kwiatów, wykonane z niewątpliwym artyzmem. Takie szczegóły, jak płatki czy pręciki, widoczne w środku każdego kwiatu, były oddane z ogromną precyzją.

Kobiety okrywały się albo dwoma kawałkami materiału, albo płachtą podobną do mojej. Nie dostrzegłam niemowląt ani małych dzieci, tylko jednego kilkunastoletniego chłopca. Najbardziej wyszukanie ubrany był mężczyzna o czarnych, posrebrzonych siwizną włosach; nie mogłam od niego oderwać oczu. Nosił przystrzyżoną brodę, która podkreślała siłę i godność, emanujące z twarzy. Na głowie miał zadziwiająco bogate przybranie z niebieskich, żółtych i czerwonych papuzich piór. Podobnie jak jego współplemieńcy ozdobił piórami ramiona i kostki u nóg. Kilka przedmiotów przytroczył do pasa. Na piersi nosił okrągły medalion wykonany jakimś przemyślnym sposobem z kamieni i ziaren. U niektórych kobiet zauważyłam podobne naszyjniki, tyle że mniejsze. Obdarzył mnie uśmiechem i wyciągnął w moją stronę obie ręce. Kiedy patrzyłam w jego czarne, aksamitne oczy, owładnęło mną uczucie spokoju i bezpieczeństwa.

To była najbardziej łagodna twarz, jaką kiedykolwiek widziałam. Ogarnęły mnie sprzeczne uczucia. Te malowane twarze, ci mężczyźni otaczający nas i ściskający w ręku dzidy ostre jak brzytwy - wszystko to potęgowało we mnie uczucie strachu.

A przecież każdy z tych groźnych wojowników miał przyjacielski wyraz twarzy, a atmosfera spotkania tchnęła spokojem i serdecznością. W końcu udało mi się opanować emocje i z pobłażliwością ocenić własną głupotę. Scena rozgrywająca się przed moimi oczami nie miała bowiem w sobie nic z tego, czego się spodziewałam, zanim tu przybyłam. Nigdy nie przypuszczałam, że znajdę się w atmosferze grozy, wywołanej przez tak wiele niewątpliwie łagodnych ludzi. Co za szkoda - pomyślałam z żalem, że mój aparat fotograficzny spłonął w ogniu przed szałasem. Jakie wspaniałe fotografie mogłabym wkleić do albumu lub jakie interesujące slajdy pokazywać zachwyconemu audytorium: rodzinie i przyjaciołom.

Widocznie trudno mi było odżałować stracone w ogniu rzeczy, bo myślami wciąż do nich wracałam. Starałam się przypomnieć sobie dokładnie, co spłonęło... Z drżeniem serca uzmysłowiłam sobie, że było tam międzynarodowe prawo jazdy, pomarańczowe australijskie banknoty i studolarowy zaskórniak, który przez wiele lat trzymałam w sekretnym przedziale portfela. Ten pamiątkowy banknot pochodził z czasów mojej młodości, był jednym z pierwszych, jakie zarobiłam w telefonicznej firmie, gdzie stawiałam początkowe samodzielne kroki. Przepadła także tubka mojej ulubionej pomadki do ust w kremie, jakiej w Australii nie sposób kupić. Brylantowy zegarek i pierścionek, który dostałam od cioci Noli na osiemnaste urodziny - też stały się łupem ognia.

Od tych denerwujących rozważań oderwał mnie tłumacz, który formalnie przedstawił mnie plemieniu. Przy tej okazji dowiedziałam się, że na imię ma Ooota. Wymawiał je, przeciągając dźwięk Ooo, jakby tam były co najmniej trzy „o”, a potem gwałtownie urywał, kończąc raptownym i krótkim „ta”.

Wkrótce się zorientowałam, że przyjaznego mi mężczyznę o niewiarygodnie łagodnych oczach aborygeni uważali za najważniejszego członka plemiennej starszyzny. Nie był najstarszym mężczyzną w grupie, ale według naszych pojęć jej przywódcą.

Nieoczekiwanie któraś z kobiet zaczęła poruszać trzymanymi w ręku drewienkami, uderzając jednym o drugie. Po chwili przyłączyły się do niej inne. Mężczyźni dzierżący w rękach dzidy stukali wysokimi drzewcami o piasek, inni klaskali w dłonie. Kilku mężczyzn siedziało w odległym kącie i bądź to otwartą dłonią, bądź też palcami uderzali w coś, co przypominało prymitywne bębny pokryte surową skórą.

Ruchem ręki poproszono mnie, bym usiadła na piasku. Rozpoczęła się uroczysta ceremonia, zwana corroboree. Gdy jedna pieśń się kończyła, natychmiast intonowano następną. Początkowo nie zauważyłam, że niektórzy z obecnych noszą na kostkach bransolety z grubych strąków. Teraz, gdy zaczęli potrząsać nimi w tańcu, zamknięte w nich suszone ziarna wspaniale grzechotały, stając się najbardziej dominującym dźwiękowo akcentem uroczystości. Tancerki i tancerze występowali solo i w grupach. Czasem tańczyli sami mężczyźni, innym razem przyłączały się do nich kobiety. Taniec obrazował ich plemienną historię, z którą chcieli mnie w ten sposób zapoznać.

Po jakimś czasie tempo muzyki osłabło, tancerze poruszali się coraz wolniej, wreszcie przestali tańczyć. Słychać było jedynie regularne dźwięki bębnów, które wydawały mi się zsynchronizowane z biciem mego serca. Cisi już i spokojni aborygeni patrzyli w stronę przywódcy, on zaś wstał, skierował się w moją stronę i uśmiechając się stanął przede mną. Owładnęło mną nieopisane poczucie wspólnoty. Intuicyjnie czułam, że jesteśmy starymi przyjaciółmi, choć oczywiście fakty świadczyły o czymś innym. Domyślałam się, że to obecności wodza zawdzięczam te wszystkie miłe doznania. Miałam wrażenie, że to on sprawia, iż zostałam przez plemię zaakceptowana. W pewnej chwili wódz zdjął przytroczony do pasa długi pojemnik, zrobiony ze skóry dziobaka, potrząsnął nim i uniósł wysoko. Potem go otworzył i zawartość wyrzucił na ziemię. Wszystko, co tam było - kamyki, kości, zęby, pióra i skórzane krążki - leżało teraz rozrzucone wokół mnie. Kilkoro członków plemienia zajęło się oznaczaniem na ziemi miejsc, gdzie poszczególne przedmioty upadły. Posługiwali się przy tym palcami nóg z równą zręcznością co palcami rąk. Potem skrzętnie pozbierali wszystkie przedmioty, włożyli je z powrotem do pojemnika i oddali go wodzowi, ten zaś przekazał go mnie. Zanim to uczynił, powiedział coś swoim współplemieńcom, co zapewne również do mnie się odnosiło.

Od razu, przypomniało mi się kasyno w Las Vegas. Bez wahania podniosłam pojemnik do góry, potrząsnęłam nim i powtórzyłam całą tę zabawę z wyrzucaniem zawartości na ziemię: oczywiście nie ode mnie zależało, gdzie który przedmiot wyląduje... Potem dwaj mężczyźni opuścili się na kolana i posuwając się na czworakach mierzyli, jak daleko od zaznaczonych poprzednio miejsc padły przedmioty, które rzuciłam. Stopami oznaczali odległości. Zauważyłam, że aborygeni, którzy obserwowali tę scenę, wymieniali między sobą jakieś uwagi, ale Ooota mi tego nie przetłumaczył. Tego popołudnia przeprowadzili ze mną jeszcze kilka innych testów. Największe wrażenie zrobiła na mnie próba z obieraniem owocu; był on jasnozielony, kształtem przypominał gruszkę, ale miał skórę grubą jak banan. Kazano mi go potrzymać i pobłogosławić. Nie wiedziałam, co dokładnie mieli na myśli, ale pomodliłam się w duchu, prosząc Boga o błogosławieństwo dla tego pokarmu. Następnie zwróciłam owoc wodzowi, a on wziął do ręki nóż, odciął czubek owocu i zaczął go obierać. Skórka nie opadła jak skórka banana, ale skręciła się spiralnie dokoła owocu. Gdy to się stało, twarze obecnych zwróciły się w moją stronę. Czułam się trochę nieswojo, mając przed sobą sto dwadzieścia czworo czarnych, wpatrzonych we mnie oczu. Potem unisono, jakby to przedtem przećwiczyli, wszyscy wykrzyknęli: Ach! I taki okrzyk się powtarzał za każdym obrotem noża. Nie wiedziałam, czy to „ach!” jest dobrym, czy złym znakiem, ale instynktownie wyczułam, że obierzyna skręciła się w jakiś nadzwyczajny, inny niż zwykle sposób i że zdałam ten egzamin, choć nie rozumiałam, co próba miała oznaczać.

Po chwili podeszła do mnie młoda kobieta trzymająca talerz pełen kamyków. Był to pewnie kawałek tektury, a nie talerz, ale założono go kamykami tak wysoko, że nie widziałam pojemnika. Ooota popatrzył na mnie z poważną miną i powiedział:

- Wybierz kamyk i wybierz go mądrze, bo będzie miał moc uratowania ci życia.

Od razu dostałam gęsiej skórki ze strachu, choć jednocześnie czułam, że ręce i stopy mam gorące, spocone i wszystko się we mnie skręca ze zdenerwowania. No bo co to mogło znaczyć, że kamyk ma moc uratowania mi życia?

Spojrzałam na kamyki: wydały mi się jednakowe, żaden nie wyróżniał się niczym specjalnym. Były to po prostu szaro czerwone kamyki wielkości niewielkiej monety. Wybrałam jeden z leżących na wierzchu i podniosłam do góry. Otaczające mnie twarze rozjaśniły się uśmiechem, wyrażając aprobatę, a ja nie wiedziałam, co mam z nim dalej robić. Nie miałam kieszeni, do której mogłabym go włożyć. Po chwili namysłu umieściłam go w rowku między piersiami, pod okrywającą mnie tkaniną. To było jedyne miejsce, gdzie mogłam kamyk ukryć. Szybko o nim zapomniałam, a on bezpiecznie spoczywał w schowku stworzonym przez naturę.

Niedługo potem aborygeni zagasili ogień, rozmontowali bębny, zgarnęli swój skromny dobytek i zaczęli szykować się do wyjścia na pustynię. Ich brązowe, prawie nagie torsy błyszczały w słońcu, gdy ustawili się w szyku, gotowi do wymarszu. Nie miałam wątpliwości, że zebranie już się skończyło; obiadu nie było i nie dostałam żadnego odznaczenia. Ooota opuścił szopę ostatni; uszedł zaledwie parę metrów i zawrócił.

- Proszę pójść z nami - powiedział do mnie. - My już stąd odchodzimy.

- Chętnie - odparłam - ale dokąd mam się z wami udać?

- Na wędrówkę w poprzek Australii.

- Wspaniale! A ile to nam zajmie czasu?

- Nie wiem dokładnie. Ale na pewno trzy pełne obroty księżyca.

- Chce pan powiedzieć, że będziemy ponad trzy miesiące w drodze?

- Tak, mniej więcej tyle.

Westchnęłam głęboko, a ponieważ Ooota stał dość daleko ode mnie, podeszłam bliżej.

- Pańska propozycja brzmi bardzo zachęcająco zapewniłam. - To byłaby wspaniała przygoda... Ale niestety nie mogę wam dzisiaj towarzyszyć. Tak się składa, że ten termin zupełnie mi nie odpowiada. Mam różne zobowiązania: muszę uregulować czynsz i opłacić świadczenia. W tej chwili nie jestem przygotowana na tego rodzaju eskapadę. Potrzebuję czasu, by pozałatwiać swoje sprawy, zanim będę mogła wybrać się na wycieczkę czy kemping. Pan tego może nie rozumie, ale ja nie jestem Australijką. Jestem Amerykanką, a my nie możemy udać się do obcego kraju i po prostu w nim zniknąć. Wasze władze imigracyjne byłyby tym mocno zaniepokojone, a mój rząd wysłałby zapewne helikoptery, by mnie szukały. (Być może skorzystam innym razem, gdy będę odpowiednio wcześniej powiadomiona... Dziś nie mogę ot, tak sobie przyłączyć się do was, to nie jest odpowiedni dzień...

Ooota się uśmiechnął.

Wszystko jest w porządku. Kto ma się o tym dowiedzieć, ten się dowie. Słyszeliśmy pani nieme wołanie o pomoc.... Jeśli byli wśród nas tacy, którzy głosowali przeciw pani, to nie przyłączą się do naszej wędrówki. Myśmy panią sprawdzili i zaakceptowali. Spotka też panią ogromny zaszczyt, którego nie mogę na razie wyjawić. Proszę podjąć to wyzwanie. To będzie najważniejsze wydarzenie w całym pani życiu. Urodziła się pani po to, by tego właśnie dokonać. Takie jest zrządzenie Opatrzności i powinna się pani temu podporządkować. Na tym polega pani duchowa misja. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Proszę, by pani poszła za mną - powtórzył raz jeszcze, odwrócił się i odszedł.

Stałam wpatrzona w australijską pustynię. Wydawała mi się bezkresna, bezludna, a jednak bardzo piękna i wiecznotrwała, jak samoładująca się bateria. Czy mogłam wrócić do domu? Jeep jeszcze tu stał i kluczyk tkwił w stacyjce. Nie wiedziałam jednak, z której strony przybyliśmy. Przez wiele godzin nie jechaliśmy drogą, ale wciąż kluczyliśmy, skręcając i zawracając. Nie miałam bucików, wody ani jedzenia, a w tej porze roku temperatura na pustyni sięga od czterdziestu do pięćdziesięciu stopni Celsjusza.

Miło mi było usłyszeć, że plemię mnie zaakceptowało, dając temu wyraz w głosowaniu. Ale co z moim głosem? Odniosłam dziwne wrażenie, że decyzja została podjęta poza mną.

Nie chciałam iść z nimi. Ci ludzie żądali, abym oddała swój los w ich ręce, a przecież dopiero co ich poznałam i nawet nie potrafiłam się z nimi porozumieć. A co będzie, jeśli przez to stracę posadę? - pomyślałam. Moja sytuacja i tak nie była najlepsza. Nie płaciłam na fundusz emerytalny, nie miałam żadnego zabezpieczenia na przyszłość. Byłoby szaleństwem iść z nimi; nie mogę tego zrobić!

Patrzyłam, jak plemię odchodzi coraz dalej i dalej, staje się coraz mniej widoczne. Nie miałam czasu, aby zastosować metodę zodiakalnej Wagi i położyć na jednej szali korzyści, a na drugiej straty. Kiedy tak stałam myśląc, co mam robić, ludzie maleli w oczach i coraz bardziej się oddalali. Powiedziałam wówczas: „Dobrze, Panie Boże! Nie od dziś wiem, że masz dziwne poczucie humoru, ale tym razem zupełnie Cię nie rozumiem!” Pamiętam, że tak właśnie powiedziałam... A tymczasem moje uczucia oscylowały między lękiem i rozbawieniem, niewiarą i zwykłym otępieniem, a myśli krążyły po głowie jak piłka pingpongowa: iść - nie iść?

I w takim stanie ducha zaczęłam iść w ślad za oddalającym się plemieniem aborygenów, którzy nazywają siebie Prawdziwymi Ludźmi. Nikt mnie nie związał ani nie zakneblował, ale poczułam się ich branką, jakby mnie siłą przymusili do tego marszu w nieznane.

Obuwie z naturalnej skóry

Uszłam niezbyt wielki kawałek drogi, a już poczułam kłujący ból w stopach. Obejrzałam je i zobaczyłam, że jakieś drzazgi, kolce i bodiaki powbijały mi się w podeszwy. Najbardziej wystające wyrwałam, ale z każdym krokiem wbijały mi się nowe. Próbowałam posuwać się do przodu, skacząc na jednej nodze. Jednocześnie usiłowałam wyjąć bolesne drzazgi z drugiej. Moim współtowarzyszom ten widok musiał wydać się bardzo komiczny, bo ciągle oglądali się za siebie, patrzyli na mnie i już się nie uśmiechali, ale śmiali całą gębą. Tylko jeden Ooota się zatrzymał, poczekał na mnie i na jego twarzy zobaczyłam szczere współczucie.

Niech się pani stara zapomnieć o bólu - radził. Wyjmie pani kolce, gdy rozłożymy obóz. Trzeba się nauczyć wytrzymywać ból, najlepiej zajmując uwagę czymś innym. Potem pomożemy pani stopom, ale teraz nic się nie da zrobić.

Pewnie miał rację, choć łatwiej to powiedzieć niż wykonać. Mimo to próbowałam. Po godzinie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i wtedy zobaczyłam, że większość wystających kolców ułamała się, drzazgi usadowiły się głęboko w skórze, a zranione miejsca krwawiły. Szliśmy po trawie, którą botanicy nazywają Triodia Hirsuta. Taką trawę spotyka się na plażach i wydmach, ma ona bowiem szczególne właściwości: tworzy rozłogi, które wiążą piasek i stabilizują podłoże. Do wegetacji wystarcza jej tylko odrobina wody. Otwierają się wtedy jej szydlaste liście, w czasie suszy stulone i ostre jak nóż. Słowo „trawa” jest bardzo mylące; bo roślina w niczym nie przypomina trawy, jaką wszyscy znamy. Nie tylko jej liście cięły. Były na nich jeszcze wyrostki, przypominające kolce kaktusa. Gdy raz wbiły się w skórę, pozostawały w niej na dobre i kłuły, a dokoła nich tworzyły się spuchnięte, czerwone i podrażnione brzegi. Miejscowi mówią o tej trawie spinifex.

Nie ośmieliłabym się na tej „murawie” usiąść, bo przypominała pole pokryte kolczastym drutem. Dobrze, że nie zdawałam sobie wtedy sprawy, iż stanowiła także schronienie dla węży i skorpionów.

Od najmłodszych lat lubiłam dużo przebywać na dworze i opalać się na niezbyt silnym słońcu. Często też chodziłam po domu boso. Mimo to podeszwy moich stóp nie były przygotowane na urazy, jakich teraz doznawały. Ból nie mijał. W dodatku na powierzchni stóp coraz to pojawiała się krew. Przybierała różne odcienie od jasnoczerwonej do ciemnobrązowej. Nic nie pomagało myślenie o czymś innym, choć, jak mi radzono, usiłowałam skupić uwagę na różnych rzeczach. Ilekroć jednak spojrzałam w dół na nogi, nie potrafiłam rozróżnić, gdzie kończył się zniszczony, lecz wciąż jeszcze czerwony lakier na paznokciach, a gdzie zaczynała czerwona plama krwi. Po jakimś czasie stopy całkiem mi zdrętwiały.

Szliśmy w zupełnej ciszy. Dziwne mi się wydawało, że nikt nic nie mówił. Piasek był ciepły, ale nie powiedziałabym, że bardzo gorący. Słońce mocno paliło, nie aż tak jednak, by to było nie do zniesienia. Od czasu do czasu powiało chłodniejszym powietrzem, jakby Opatrzność, litując się nade mną, zsyłała wiatr.

Kiedy patrzyłam przed siebie, nie widziałam wyraźnej linii oddzielającej ziemię od nieba. W jakimkolwiek kierunku spojrzałam, wszędzie powtarzał się taki sam, jak malowany akwarelą, pejzaż: niebo niezauważenie przemieniało się w piasek. Nie mogąc pogodzić się z tą jednostajnością, szukałam jakichś ciekawszych punktów zaczepienia dla oka i odkryłam bardzo daleko na horyzoncie chmury, które skłębiły się na kształt samotnego drzewa. To była ta kropka nad „i”, której wypatrywałam...

W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszałam tylko chrzęst piasku pod stopami, jakby ktoś wciąż na nowo złączał i rozłączał sześćdziesiąt dwa kawałki rzepów. Czasem monotonię przerywał gwałtowny szelest: to jakieś pustynne zwierzę przemykało przez zarośla. Ogromny brązowy sokół zjawił się nie wiadomo skąd i krążył nad nami, pikując nad moją głową. Miałam dziwne wrażenie, że sprawdza, jak sobie radzę. Zniżył lot i znów pikował tylko nade mną. Do pozostałych osób się nie zbliżał. Widać tak bardzo różniłam się wyglądem, że czuł potrzebę przyjrzenia mi się z bliska. I ja to rozumiałam.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, nasza kolumna się zatrzymała, a gdy po chwili ruszyła, zamiast iść naprzód skręciła w bok. Zdziwiłam się, gdyż nie słyszałam żadnych słów nawołujących do zmiany kierunku. Każdy z tubylców to wyczuł, ale ja nie. Myślałam, że może odnajdują jakieś ślady, wskazujące im właściwy kierunek, ale szybko sobie uświadomiłam, że przecież idziemy pustynią i nie mogło tu być żadnej ścieżki wiodącej przez piasek i spinifex.

Dokoła panowała cisza, a w mojej głowie kłębiły się niespokojne myśli, przeskakując z tematu na temat. Spróbowałam je prześledzić:

Czy to wszystko dzieje się naprawdę? - myślałam. Może tylko śnię? Powiedzieli mi, że udają się na wędrówkę w poprzek Australii. Przecież to niemożliwe. Jak można wędrować całymi miesiącami? To jest bez sensu. Mówią, że słyszeli moje wołanie o pomoc. Nie pojmuję, co to może znaczyć. Albo że ta wędrówka - to cel, dla którego przyszłam na świat. Czy to ma być żart? Nie było moją ambicją życiową, by za cenę takich cierpień badać outback. Martwiłam się o dzieci. Przecież moje zniknięcie na pewno ogromnie je zaniepokoi, szczególnie córkę... Myślałam o administratorce domu, w którym mieszkałam, wytwornej, starszej pani. Z pewnością pomoże mi dogadać się z właścicielami, gdy nie zapłacę w porę czynszu. Poza tym dopiero tydzień temu wypożyczyłam sobie aparat telewizyjny i odtwarzacz wideo. Jakie to będzie niebywałe uczucie, kiedy znowu wejdę w ich posiadanie...

Nie wierzyłam, że będziemy w drodze dłużej niż kilka dni. Przecież nie wzięliśmy ze sobą nic do jedzenia ani do picia.

W pewnej chwili przypomniało mi się coś, co mnie do tego stopnia rozweseliło, że roześmiałam się w głos. Uprzytomniłam sobie mianowicie, jak to nieraz w domu mawiałam, że chciałabym wygrać jakąś egzotyczną wycieczkę, której wszystkie koszty pokrywaliby organizatorzy. I proszę, jak mi się to spełniło... Wszystko zostało dostarczone przez organizatorów; nie musiałam brać ze sobą nawet szczotki do zębów ani zmiany bielizny. Oczywiście nie o takiej wycieczce marzyłam... ale faktem jest, że wielokrotnie dawałam wyraz takiemu życzeniu.

Cięcia, obtarcia, skrzepy i opuchlizna na spodzie i po bokach stóp sprawiły, że w miarę upływu dnia moje nogi przedstawiały się coraz gorzej. Nie tylko wyglądały okropnie, ale drętwiały i stawały się coraz bardziej sztywne. Także plecy paliły mnie i bolały, a twarz i ramiona zrobiły się czerwone i szorstkie.

Tego dnia wędrowaliśmy już prawie trzy godziny, a granice mojej wytrzymałości wciąż się poszerzały. Czasami mi się wydawało, że jeżeli zaraz nie usiądę, to zemdleję. Ale potem zawsze coś odciągało moją uwagę. A to sokół przylatywał, unosił się nad moją głową i wydawał jakieś tajemnicze dźwięki. A to któryś ze współtowarzyszy podchodził do mnie i proponował, żebym napiła się wody. Trzymali wodę w dziwnych naczyniach, które nie miały nic wspólnego ze szkłem ani ceramiką. Te niezwykłe pojemniki nosili przytroczone do sznura w pasie albo na szyi. Każde takie urozmaicenie w jakiś cudowny sposób przywracało siły i werwę; dodawało mi skrzydeł. Wreszcie nastał czas, gdy trzeba było zatrzymać się na noc.

Od razu wszyscy zabrali się do szykowania noclegu. Rozniecili ogień. Zrobili to nie przy użyciu zapałek, ale metodą, którą pamiętałam z harcerskiego podręcznika. Był to instruktaż pouczający harcerki, jak się należy zachowywać na łonie natury. Chociaż nie próbowałam zalecanego tam sposobu, wiedziałam, że trzeba obracać kijkiem w dziurze wydrążonej w drewienku dopóty, dopóki nie wznieci się płomienia. Nasze harcerskie instruktorki nigdy nie umiały sprawić, aby to zadziałało. Udawało im się wprawdzie doprowadzić do tak wysokiej temperatury, że pojawiał sil malutki płomyczek, ale ilekroć usiłowały go rozdmuchać, płomyk gasł. Natomiast ci ludzie byli mistrzami...

Podczas gdy jedni pilnowali ognia, inni zbierali drwa, a jeszcze inni zioła i rośliny. Widziałam, jak dwaj mężczyźni przez całe popołudnie nosili jakieś ciężary. Posługiwali się przemyślnym workiem, który zrobili, przywiązawszy dwa końce tkaniny do długich dzid. Worek wybrzuszał się w trakcie marszu i wyglądał, jakby zawierał ogromne marmurowe kule. Gdy rozłożyliśmy się biwakiem, mężczyźni umieścili swój worek na ziemi i wyjęli z niego różne przedmioty, których przeznaczenia nie znałam.

Po chwili podeszła do mnie bardzo stara kobieta. Wyglądała jak moja babcia, gdy sięgała dziewięćdziesiątki. Miała włosy białe jak śnieg i twarz pokrytą siecią delikatnych zmarszczek. Mimo chudości jej ciało wydawało się silne i prężne, stopy zaś miała tak wyschnięte i twarde, że przypominały zwierzęce kopyta. Poznałam tę kobietę. Widziałam ją już podczas uroczystości corroborec; zwróciłam wtedy uwagę na jej kunsztownie wymalowany kwietny ornament na szyi i kostkach.

Teraz zdjęła mały, zrobiony ze skóry węża woreczek, który miała przytroczony do pasa i na środek dłoni wylała bezbarwną rzadką maść podobną do wazeliny. Dowiedziałam się, że są to olejki i wyciągi z różnych liści i roślin. Wskazała na moje stopy, a ja potaknęłam, że zgadzam się, by mi pomogła. Usiadła przede mną, uniosła moje nogi i położyła je sobie na podołku. Potem długo wcierała maść w poranione i opuchnięte stopy, przez cały czas śpiewając pieśń przypominającą kołysankę, jaką matka śpiewa swemu dziecku. Palący ból i pieczenie ustały, otwarte rany zaczęty się zasklepiać i poczułam ogromną ulgę.

Gdy tak siedziałam ze stopami na „babcinym” podołku, zaczęłam w duchu zastanawiać się nad realnością obecnych doświadczeń. Zadawałam sobie pytania: jak doszło do sytuacji, w której się teraz znalazłam; jaki był jej początek?

Do biegu gotowa, start!

Zaczęło się w Kansas City pewnego poranka, który na zawsze zapisał się w mojej pamięci. Pamiętam, że po kilku pochmurnych dniach pojawiło się słonce. Wyszłam do pracy bardzo wcześnie, aby rozplanować zajęcia z pacjentami wymagającymi specjalnej terapii. Wiedziałam, że mam jeszcze dwie godziny dla siebie, by móc się spokojnie przygotować do zajęć, zanim przyjdą recepcjonistki.

Właśnie przekręcałam klucz w zamku, by otworzyć drzwi do przychodni, gdy usłyszałam, że w moim pokoju dzwoni telefon. Czyżby zdarzył się jakiś nagły wypadek? Kto mógł dzwonić o tej porze, na długo przed rozpoczęciem godzin urzędowania? Wbiegłam do gabinetu, chwyciłam telefon jedną ręka a drugą zapaliłam światło.

W słuchawce usłyszałam podniecony męski głos. To australijski lekarz, którego poznałam niedawno na zjeździe lekarzy w Kalifornii, dzwonił do mnie z Sydney.

Dzień dobry, koleżanko! - zaczął. - Czy miałaby pani ochotę popracować kilka lat w Australii? Zaniemówiłam i z wrażenia omal nie upuściłam słuchawki.

- Halo! Jest pani tam jeszcze? - spytał rozmówca. - Tttak - zdołałam wyjąkać. - Proszę mi dokładniej wyjaśnić, o co chodzi - dodałam po chwili.

- Chodzi o referowany przez panią na zjeździe program uczenia pacjentów, by współdziałali z lekarzem w ochronie własnego zdrowia. Jest to niezwykle interesujący, wręcz unikatowy program. Zrobił na mnie duże wrażenie. Opowiedziałem o pani moim kolegom. Poprosili, żebym do pani zadzwonił z propozycją przyjazdu do Australii. Chcielibyśmy, żeby pani wystąpiła o wizę na pięć lat i przyjechała tutaj jak najprędzej. Byłoby cudownie, gdyby udało nam się wprowadzić w naszym kraju tę metodę. A już niezależnie od wszystkiego pobyt za granicą będzie chyba i dla pani jakąś atrakcją..

Zaszokowała mnie ta propozycja. Miałam opuścić dom, dobrą praktykę lekarską i pacjentów, którzy w ciągu lat pracy stali się moimi bliskimi przyjaciółmi? Czułam się jak gwóźdź, który ktoś wyrwał ze starej deski i wbija w nową nieznaną... Faktem jest, że od dawna interesował mnie problem uspołecznienia służby zdrowia. Wierzyłam, że gdy uspołecznienie wyeliminuje z lecznictwa zysk, wtedy dojdzie do zgodnej współpracy wszystkich dyscyplin wiedzy medycznej i zniknie głęboka przepaść dzieląca medycynę konwencjonalną od tak zwanej medycyny naturalnej. Byłam ciekawa, czy znajdę w Australii kolegów szczerze oddanych sprawie ochrony zdrowia i leczenia, stosujących bez uprzedzeń te metody, które są skuteczne, bez ich szufladkowania. Bałam się tylko, by mnie nie uwikłano w jakąś nową formę nieuczciwej manipulacji, cechującej lecznictwo w Ameryce.

Ale w gruncie rzeczy najbardziej mnie podniecała sama możliwość zobaczenia Australii. Jak daleko sięgałam pamięcią w lata dziecinne, zawsze pociągały mnie książki opisujące ten odległy kontynent leżący na antypodach. Niestety, niezbyt wiele książek o nim przeczytałam. Ilekroć odwiedzałam jakiś ogród zoologiczny, szukałam wybiegu z kangurami, starałam się też przyjrzeć koali. Tak, jako dziecko zawsze w głębi duszy marzyłam o Australii. Ale i potem, choć byłam silną, wykształconą i samodzielną kobietą, przez całe lata nosiłam w sobie jakąś irracjonalną tęsknotę za tym dalekim krajem na drugiej półkuli.

Proszę przemyśleć moją propozycję - sugerował mój australijski rozmówca. - Zadzwonię do pani za dwa tygodnie.

Zdarzyło się to na krótko przed ślubem mojej córki. Jej zamążpójście otwierało przede mną nowe możliwości. Mogłam teraz swobodnie wybierać, w jakim miejscu na ziemi chcę zamieszkać i jak sobie życie urządzić. Zarówno moja córka, jak i syn byli mi od lat prawdziwą podporą. Właściwie już od chwili mego rozwodu stali się dla mnie bardziej przyjaciółmi niż dziećmi. Odkąd dorośli i usamodzielnili się, nie było żadnej przeszkody, bym mogła urzeczywistniać swoje młodzieńcze marzenia.

W sześć tygodni po owym telefonie miałam już za sobą zarówno ślub córki, jak i niepokój o praktykę lekarską, udało mi się bowiem przekazać ją w inne, dobre ręce. I wreszcie znalazłam się na lotnisku, czekając na samolot do Australii. Odprowadzały mnie dwie bliskie osoby: moja córka i przyjaciółka. Czułam się nieco dziwnie, bo po raz pierwszy od lat nie miałam ani samochodu, ani domu, ani nawet kluczy, gdyż zamki w moich walizkach otwierały się na szyfr. Wyzbyłam się całego doczesnego majątku, z wyjątkiem kilku rzeczy, które oddałam na przechowanie. Rodzinna scheda też była bezpiecznie ulokowana pod opieką mojej siostry.

Gdy przyszła pora odlotu, moja przyjaciółka Jana podarowała mi na drogę książkę i serdecznie mnie pożegnała. Moja córka, Carri, zrobiła jeszcze ostatnie zdjęcie, a ja, stąpając po czerwonym dywanie, przeszłam barierę i ruszyłam na spotkanie przygód czekających mnie na antypodach. Nie przypuszczałam jednak, że będzie to jedna z trudniejszych lekcji, jakie dostałam od życia. Moja matka zwykła była mówić: „Mądrze wybieraj swe życzenia, bo mogą ci się spełnić”. Chociaż dawno umarła, dopiero dziś zrozumiałam, jak wiele prawdy zawierało często przez nią powtarzane ostrzeżenie.

Lot z Kansas City do Australii trwa ogromnie długo. Na szczęście dla podróżnych nawet wielkie samoloty odrzutowe muszą się co jakiś czas zatrzymywać dla nabrania paliwa. Pozwolono nam więc pooddychać świeżym powietrzem podczas uzupełniania zapasów benzyny na Hawajach i potem znowu w Fidżi. Nasz odrzutowiec, opatrzony na kadłubie napisem „Qantas”, był bardzo przestronny. Mieliśmy wszelkie wygody. Telewizja na pokładzie pokazywała nowe, dobre filmy, takie jakie cieszyły się najwyższą frekwencją w amerykańskich kinach. Mimo to podróż była męcząca i bardzo się dłużyła.

Czas australijski wyprzedza amerykański o siedemnaście godzin. W drodze do Sydney przeskoczyliśmy jeden dzień i wkroczyliśmy w jutro. Dawało to miłą pewność, że nic złego jutro nam nie grozi, bo na kontynencie, do którego zmierzaliśmy, już było jutro. Nie dziwię się, że w dawnych czasach marynarze tak hucznie celebrowali przekroczenie równika. Ta nie istniejąca linia, która dzieli Ziemię na dwie półkule i zrównuje dzień z nocą, dziś jeszcze działa pobudzająco na wyobraźnię.

Po wylądowaniu na ziemi australijskiej czekała nas przykra niespodzianka: samolot oraz wszystkich pasażerów opryskano jakimś środkiem odkażającym. Widać obawiano się, że możemy przywieźć na ten odizolowany kontynent jakąś infekcję. Miałam pretensję do biura podróży, że mnie o tym nie uprzedziło. „Operacja” odbyła się w ten sposób, że gdy samolot wylądował, kazano nam pozostać na swoich miejscach, a dwoje pracowników, rekrutujących się z naziemnego personelu, przeszło calutki samolot: od kabiny pilota po ogon, psikając aerozolem nad naszymi głowami. Nawet jeśli ich obawy były w jakimś stopniu uzasadnione, to i tak potraktowania nas, jakbyśmy byli szkodliwymi insektami, na pewno nie można uznać za stosowne. Ładne powitanie, nie ma co...

Poza samym lotniskiem Sydney przypominało nasze amerykańskie miasta. Właściwie mogłabym myśleć, że wciąż jestem w Stanach, gdyby nie to, że ruch kołowy jest tu lewostronny. Taksówkarz, który mnie wiózł do miasta, miał kierownicę z prawej strony samochodu. Zatrzymaliśmy się przed kantorem wymiany walut i kupiłam australijskie dolary. Okazały się tak duże, że nie mieściły się w amerykańskim portfelu. Muszę jednak przyznać, że są o wiele bardziej kolorowe i ozdobne niż nasze - „zielone”. Odkryłam też, że Australia ma piękne monety dwu- i dwudziestocentowe.

W ciągu kilku następnych dni pobytu w tym kraju przekonałam się, że można się do niego bardzo łatwo przyzwyczaić. Wszystkie większe miasta leżą na wybrzeżu lub w jego pobliżu. Bliskość morza sprawia, że Australijczycy uwielbiają plażowanie i sporty wodne.

Kraj ten ma powierzchnię równą powierzchni Stanów Zjednoczonych i jest podobnie ukształtowany, lecz ogromna część australijskiego interioru to prawdziwa pustynia. W Ameryce też mamy pustynie, na przykład Painted Desert i Death Valley i obie znam dobrze, ale - co Australijczykom nie mieści się w głowach - w naszym interiorze rodzi się pszenica i rosną wysokie rzędy kukurydzy.

U nich interior jest tak nieprzyjazny dla człowieka, że lotnicza służba zdrowia jest w stałym pogotowiu i bez przerwy przyjmuje wezwania do chorych. Pacjent może uzyskać szybką pomoc od latającego doktora na miejscu lub w razie potrzeby może być zawieziony samolotem sanitarnym do szpitala. Sieć szpitalna jest tu niesłychanie rzadka. Droga do najbliższego szpitala wynosi nieraz nawet tysiąc kilometrów. Pilotów wysyła się także na pomoc kierowcom, którzy utknęli gdzieś w terenie i czekają na przywiezienie im drogą lotniczą benzyny lub części zamiennych do samochodu.

Dla dzieci mieszkających w rejonach odległych od miast naukę szkolną prowadzi się przez radio. Szkoły w eterze obsługują ogromne obszary, a dzieci, dzięki specjalnym urządzeniom radiowym, mogą nawiązywać bezpośrednią łączność z nauczycielami, zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi.

Australijskie miasta są bardzo nowoczesne. Spotyka się tu liczne hotele o znanych na świecie nazwach, takich jak „Hilton”, „Holiday Inn” czy „Ramada” i wygodne centra handlowe. Widziałam też świetnie zaprojektowane ubiory. Komunikacja miejska jest szybka i sprawna. Trochę gorzej, a w każdym razie inaczej, przedstawia się australijska kuchnia. Wydaje mi się, że Australijczycy po prostu naśladują kuchnię amerykańską, ale ulubione dania Amerykanów nie wychodzą im tak dobrze jak nam. Co prawda zdarzyło mi się zjeść tutaj wspaniały pieróg z mięsem, który nazywa się shepherd's pie i smakuje równie dobrze jak pieróg, który pod tą samą nazwą serwują w Anglii. Zauważyłam, że rzadko podaje się do posiłków wodę, a już nigdy z lodem.

Muszę przyznać, że bardzo polubiłam tutejszych ludzi i ich śmieszny sposób mówienia:

Kurczę to u nich chook, a nie chicken.

Na frytki mówią chips, jak w Anglii, a nie french fries, jak my.

Cukierki nazywają lolly, a nie candy.

Deser - to sweefs, zamiast dessert.

Ciastko - biscuit, a nie cookie.

Serwetkę nazywają serviette, zamiast napkin. Albo te dziwne słowa pochodzenia tubylczego: Billabong - to jeziorko lub zbiornik gromadzący wodę, a niezwykle popularne fair dinkurn znaczy tyle co okay, czyli „dobrze, w porządku”.

Najbardziej bawiło mnie to, że Australijczycy mówią „dziękuję” tam, gdzie my powiedzielibyśmy „proszę”. „To kosztuje dolara, dziękuję” - mówi sprzedawca.

Wielką „świętością” narodową jest tu piwo. Nigdy nie przepadałam za tym trunkiem, a więc nawet nie próbowałam pić grzanego piwa, z którego oni są tacy dumni. Każdy stan w Australii ma swój browar, a lokalne patriotyzmy wyrażają się w przesadnej lojalności wobec „Foster Lager” czy „Four X”.

Australijczycy lubią nazywać po swojemu ludzi innych narodowości. Na przykład Amerykanie to dla nich często Jankesi, o obywatelach Nowej Zelandii mówią Kiwi, a Brytyjczyków nazywają Bloody Poms, co tutaj dwojako tłumaczą. Według pierwszej wersji Bloody Pom ma oznaczać pęk czerwonych piór, jakie angielscy żołnierze nosili u kapelusza. Zgodnie z drugą, bardziej popularną wersją Bloody Pom to tyle co przeklęty galernik, przy czym P.O.M. ma się wywodzić z początkowych liter napisu, jakim oznaczano drelichy angielskich więźniów zsyłanych przed dwustu laty do Australii, a napis ten znaczył: Więzień Jej (lub Jego) Królewskiej Mości.

Ze wszystkich miłych memu sercu cech Australijczyków najmilszy mi jest śpiewny akcent ich mowy. Oczywiście ich zdaniem to ja mówię z dziwnym akcentem, a nie oni. Ale i tak uważam Australijczyków za bardzo przyjacielskich ludzi. Pozwalają obcokrajowcowi czuć się jak u siebie w domu i serdecznie go goszczą.

Podczas pierwszych kilku dni pobytu w Sydney mieszkałam codziennie w innym hotelu. Za każdym razem, gdy się meldowałam, otrzymywałam w recepcji metalowy dzbanuszek z mlekiem. Nie byłam wyjątkiem, bo zauważyłam, że taki dzbanuszek otrzymuje każdy gość. W pokoju zastawałam elektryczny czajnik, torebki z herbatą „fix” i cukier. Australijczycy piją herbatę z mlekiem i słodką. Wkrótce się przekonałam, że próżno tu marzyć o kawie smakującej tak jak ta, którą pijemy w Ameryce.

Kiedy po raz pierwszy zajechałam do motelu, właściciel, starszy pan, spytał mnie, czy chcę zamówić na rano śniadanie i podał mi ręcznie napisany jadłospis. Powiedziałam, że tak, że proszę... Zapytał, na jaką porę i obiecał, że przyniosą mi je do pokoju. Gdy następnego dnia brałam kąpiel, usłyszałam kroki. Ktoś zbliżył się do mego pokoju, ale nie wszedł do środka. Czekałam, czy zapuka, ale nic takiego nie nastąpiło. Usłyszałam tylko dziwny dźwięk, jakby się zatrzasnęły jakieś drzwiczki. Kiedy się wycierałam, poczułam rozkoszny zapach jedzenia. Rozejrzałam się po pokoju, śniadania nie było, a jednak czułam, że pachnie... W końcu doszłam do wniosku, że pewnie zapach pochodzi z sąsiedniego pokoju.

Szykowałam się do wyjazdu i przepakowywałam walizkę, co trwało prawie godzinę. Gdy ją potem wstawiałam do wypożyczonego samochodu, jakiś młody człowiek wyszedł do mnie na podjazd i uśmiechając się spytał:

- Smakowało pani śniadanie?

- To chyba pomyłka. Nie dostałam śniadania.

- Ależ tak, sam je pani zaniosłem - zapewniał. Potem pociągnął gałkę, wystającą z zewnętrznej ściany pokoju i moim zdumionym oczom ukazała się mała skrytka, a w niej pięknie przybrany talerz z jajecznicą, teraz już zimną i niezbyt apetyczną. Następnie młody człowiek zaprowadził mnie z powrotem do pokoju i otworzył drzwiczki kredensu, aby mi jeszcze raz pokazać ową nieszczęsną jajecznicę. Oboje roześmieliśmy się. To był początek wielu niespodzianek, jakie Australia kryła w zanadrzu.

Australijczycy są uprzejmi. Pomogli mi znaleźć i wynająć dom. Znajdował się w dobrze utrzymanej, podmiejskiej okolicy. Wszystkie domki, w sąsiedztwie zostały wzniesione mniej więcej w tym samym czasie, wszystkie były jednopiętrowe, białe, każdy miał z przodu i z boków ganek lub werandę. W żadnym nie było zamka w drzwiach wejściowych. Co mnie jeszcze uderzyło? To, że osobno była mała ubikacja i w oddzielnym pomieszczeniu łazienka z wanną i umywalką. Nie było też pokoju służącego za garderobę do przechowywania odzieży, tylko staromodne, wolno stojące szafy.

Żaden z moich amerykańskich przyborów elektrycznych nie nadawał się do użycia, bo i napięcie było tu inne i wtyczki nie pasowały do tutejszych gniazdek. Musiałam kupić nową suszarkę do włosów i nową lokówkę.

W moim ogródku za domem rosły egzotyczne kwiaty i drzewa, a ponieważ jest tu zawsze ciepło, więc kwitną cały rok. W nocy odwiedzały ogród ropuchy, które przyciągał zapach bujnego listowia. Zauważyłam, że w ciągu kilku miesięcy ich liczba znacznie się powiększyła. Ktoś mi powiedział, że ropuchy są w Australii narodową plagą. Ich populacja wymknęła się spod kontroli i gwałtownie wzrasta. Sąsiedzi sami zabrali się do ich niszczenia i tłuką je, czym popadnie. Jedyną bezpieczną przystanią dla ropuch stał się wobec tego mój ogródek.

Nauczyłam się grać w kręgle na trawie. By uprawiać ten zdrowy sport na świeżym powietrzu, gracze ubierają się na biało. Kiedy przedtem przechodziłam obok sklepów, w których sprzedawano tylko białą odzież białe koszule, białe spodnie i spódnice, białe buciki i skarpety, nawet białe kapelusze - nie mogłam się nadziwić, dlaczego niektórzy tutejsi kupcy handlujący odzieżą ograniczają się tylko do jednego koloru. Teraz zrozumiałam, skąd to się bierze.

Zabrano mnie także na mecz piłki nożnej, rozgrywany według przepisów obowiązujących w Australii. Gra wydała mi się dość ostra, mimo to biorący w niej udział mieli na sobie krótkie spodenki, koszulki z krótkimi rękawami i żadnych ochraniaczy, nie tak jak futboliści w Stanach, którzy grają w kaskach i ubraniach ochronnych.

Na plaży zwróciłam uwagę na mężczyzn w jednakowych kostiumach kąpielowych i czapeczkach gumowych zawiązanych pod brodą. To ratownicy. Są tu także patrole ratownicze, mające chronić kąpiących się przed rekinami. Wprawdzie nieczęsto się zdarza, by rekin kogoś pożarł, widać jednak problem ten istnieje, skoro muszą się zabezpieczać przed takimi wypadkami.

Australia jest najbardziej płaskim i suchym kontynentem świata. Położenie gór w pobliżu wybrzeża powoduje, że największe opady deszczu zasilają rzeki, które spływają do morza, pozostawiając dziewięćdziesiąt procent kraju w stanie półpustynnym. Tam, - gdzie warunki klimatyczne nie sprzyjają człowiekowi, nie powstały żadne większe ośrodki. Można przelecieć samolotem około trzech tysięcy kilometrów na trasie Sydney-Perth i nie zobaczyć po drodze ani jednego miasta.

Wielkie i ważne miasta w tym kraju leżą nad oceanem lub w jego pobliżu. W czasie mego pobytu w Australii miałam okazję poznać je wszystkie. Jeździłam po tych ośrodkach, propagując nowy program ochrony zdrowia. Chodziło o przeniesienie na australijski grunt eksperymentu, w którym uczestniczyłam ostatnio w Stanach. Na czym on polegał?

Otóż posługujemy się specjalnym mikroskopem, połączonym z kamerą wideo i ekranem monitora, który pozwala widzowi oglądać obraz własnej krwi. Pacjent siedzi obok lekarza i razem z nim obserwuje na monitorze, w ogromnym powiększeniu i w ruchu, cząsteczki swojej świeżo pobranej krwi. Lekarz pokazuje mu poszczególne, pływające w osoczu substancje, a więc czerwone i białe ciałka krwi, płytki itp. Bierzemy na przykład próbkę krwi od palacza i pokazujemy mu, jak jego krew wygląda przed zapaleniem papierosa. Potem prosimy, by wyszedł na chwilę z sali i zapalił papierosa. Po krótkim czasie bierzemy ponownie próbkę jego krwi i pacjent może na własne oczy zobaczyć na monitorze, jakie zmiany ten jeden jedyny papieros wywołał w obrazie jego krwi.

Metoda ta dobrze służy edukacji. Sprzyja powstaniu u pacjenta silnej motywacji, by poczuł się odpowiedzialny za własne zdrowie. Można tej metody używać i w innych sytuacjach. Przedstawialiśmy na przykład pacjentowi poziom związków tłuszczowych w jego krwi, demonstrowaliśmy, jak przebiega jego reakcja odpornościowa itp. Potem z nim rozmawialiśmy tłumacząc, co może uczynić, by sobie pomóc.

Niestety, amerykańskie towarzystwa ubezpieczeniowe nie chcą pokrywać kosztów tych prewencyjnych działań i pacjent musi za nie płacić z własnej kieszeni. Miałam cichą nadzieję, że służba zdrowia w Australii okaże więcej zrozumienia..

Moja rola w propagowaniu tego programu polegała na tym, że miałam nauczyć Australijczyków techniki prowadzenia badań, ułatwić import potrzebnych urządzeń, zaopatrzyć je w odpowiednie instrukcje i przeprowadzić szeroką akcję szkoleniową. Uważałam ten program za niezwykle pożyteczny i jego realizowanie dawało mi wiele satysfakcji. To właśnie dzięki niemu cieszyłam się każdą chwilą pobytu w Australii.

Któregoś dnia, było to sobotnie popołudnie, poszłam zwiedzić Muzeum Nauki w Sydney. Przewodniczką po muzeum była wysoka, elegancko ubrana kobieta, która - jak się okazało - interesowała się Ameryką. Zaczęłyśmy rozmawiać, stwierdziłyśmy, że mamy sobie dużo do powiedzenia i wkrótce nawiązałyśmy przyjacielskie stosunki. Umówiłam się kiedyś z tą panią, że spotkamy się na pogaduszki w pewnej popularnej kawiarni w sercu miasta, znanej z tego, że można tam było przy kawie dać sobie powróżyć z ręki lub z kart.

Pamiętam, że siedziałam w lokalu i z niecierpliwością czekałam, kiedy pojawi się moja przyjaciółka. Zastanawiałam się przy tym, dlaczego, skoro zawsze jestem niezwykle punktualna, mam pecha natrafiać na ludzi, którzy nie szanują cudzego czasu. Co to może być? myślałam. Czyżbym miała w sobie jakąś magnetyczną siłę, która przyciąga do mnie i każe mi się zaprzyjaźniać z osobami ustawicznie się spóźniającymi? Czekałam czterdzieści pięć minut i pomyślałam, że wystarczy, moja przyjaciółka na pewno już nie przyjdzie. Sięgnęłam po torebkę i zamierzałam wyjść.

Wtedy podszedł do stolika jakiś młody człowiek. Był wysoki, szczupły, ciemnowłosy, o śniadej cerze, ubrany cały na biało, począwszy od białych sandałów na nogach aż po biały turban na głowie.

Mam teraz chwilę czasu i mogę przepowiedzieć pani przyszłość - zaproponował cichym głosem.

- Wie pan - zawahałam się - właściwie czekam tu na przyjaciółkę, ale nie przyszła, widać coś jej przeszkodziło...

To dobrze się składa - zauważył, po czym spod okrągłego stolika na dwie osoby wysunął stojące naprzeciw mnie krzesło, usiadł, wziął do ręki moją dłoń i zaczął mi wróżyć. Ale zamiast patrzyć na dłoń patrzył mi prosto w oczy.

Powód, dla jakiego pani tutaj przybyła - rozpoczął - mam na myśli kontynent, a nie tę kawiarnię, jest ściśle związany z pani przeznaczeniem. Jest ktoś, z kim ma się pani tutaj spotkać i będzie to spotkanie mające na celu wasze obopólne dobro. Postanowiono o tym dużo wcześniej, zanim oboje państwo przyszli na świat. A urodziliście się dokładnie w tym samym czasie, przy czym jedno na górnej półkuli globu, a drugie tu, na antypodach. W najwyższych duchowych regionach zdecydowano, że nie będziecie się szukać nawzajem, póki nie minie pięćdziesiąt lat od waszego urodzenia. Teraz nadeszła pora.. Gdy się spotkacie, wasze dusze natychmiast się rozpoznają. To wszystko, co mogę pani powiedzieć.

Wstał i wyszedł przez drzwi, które, jak mi się wydawało, prowadziły na kawiarniane zaplecze. Zaniemówiłam. To, co mi powiedział, nie miało żadnego sensu, ale mówił z takim przekonaniem, że, chcąc nie chcąc, musiałam słowa jego wziąć sobie do serca.

Moja przyjaciółka zadzwoniła wieczorem, by mnie przeprosić i wyjaśnić, dlaczego nie przyszła na umówione spotkanie. Gdy jej opowiedziałam o przygodzie, jaka mnie spotkała w kawiarni, bardzo się tym zainteresowała. Postanowiła, że nazajutrz z samego rana tam pobiegnie, odszuka chiromantę i poprosi, by jej także powróżył.

Z ciekawością oczekiwałam jej relacji, ale obie nas spotkał zawód. Moja przyjaciółka żaliła się potem, że była w kawiarni, szukała mego chiromanty, ale się okazało, że w tym lokalu w ogóle nie ma męskich przepowiadaczy losu. Owszem, codziennie występuje tam inna osoba wróżąca, ale są to same kobiety. W dniu, w którym ja tam byłam, wróżyła podobno pani Rose, ale ona nie czyta z ręki, tylko z kart.

Czy jesteś pewna, że byłaś we właściwym lokalu? spytała z niedowierzaniem.

Nie miałam żadnych wątpliwości... przecież nie zwariowałam. Nigdy nie dopatrywałam się w przepowiadaniu przyszłości niczego poza atrakcyjną rozrywką, niemniej byłam całkiem pewna, że ten młody człowiek z kawiarni nie był iluzją. No tak - pomyślałam - Australijczycy uważają chyba nas, Jankesów, za trochę pomylonych. W tym kraju niczego się poważnie nie traktuje, myśli się tylko o zabawie...

Zaczynam działać

Wszystko mi się w Australii podobało z jednym wyjątkiem, tym mianowicie, że rdzenni mieszkańcy tego kraju, ciemnoskórzy tubylcy, których nazywa się tu aborygenami, wciąż jeszcze są dyskryminowani. Biali Australijczycy odnoszą się do nich w taki sam sposób, w jaki my, Amerykanie, traktujemy Indian. Wyznaczyli im do zamieszkania albo tereny w outbacku, gdzie nie ma nic prócz piasku, albo obszar na północy, który z kolei pokrywają skały i skrub, czyli cierniste krzaki i ostry spinifex nie do przebycia. Jedyne terytorium wciąż jeszcze uważane za własność aborygenów i nadające się do życia zostało przeznaczone na park narodowy, a więc tubylcy, chcąc tam pozostać, muszą dzielić się ziemią z turystami.

Nie spotkałam w Australii aborygenów sprawujących jakiekolwiek funkcje społeczne. Nie widziałam, by spacerowali po ulicach z dziećmi w wieku szkolnym w mundurkach, jakie noszą dzieci białych. Nie widziałam ich także na niedzielnych nabożeństwach w kościele, chociaż odwiedziłam kościoły różnych wyznań. Nie zauważyłam ani jednego aborygena pracującego w sklepie spożywczym, na poczcie czy w domu towarowym. Bywałam w urzędach państwowych, ale w żadnym nie spotkałam urzędników aborygenów. Nie widziałam też, by pracowali na stacjach benzynowych ani by czekali na klientów w restauracjach szybkiej obsługi. W ogóle mało się ich widziało. Można się było czasem natknąć na nich w miastach, gdzie prezentowali turystom swój folklor. Ludzie spędzający wakacje na wsi mogli ich zobaczyć na farmach owiec i bydła, gdzie są robotnikami u białych ranczerów. Nazywają ich Jackaroos.

Nieraz się zdarza - powiedziano mi - że jakiemuś właścicielowi rancza wędrująca grupa aborygenów zabije owcę. Ranczer z reguły nie wnosi przeciw nim skargi, wie bowiem, że ci ludzie zabierają tylko to, co jest im niezbędnie potrzebne, by przeżyć. A poza tym biali boją się zadzierać z aborygenami, gdyż przypisują im różne, ponadnaturalne akty zemsty.

Pewnego wieczoru byłam świadkiem, jak grupa młodych półkrwi aborygenów narkotyzowała się benzyną. Chłopcy nie mieli więcej niż dwadzieścia - dwadzieścia parę lat. Napełnili pojemniki benzyną i idąc w stronę centrum miasta, wdychali po drodze jej opary. Benzyna jest mieszaniną węglowodorów i innych chemicznych związków szkodliwych dla człowieka. Niszczy kości, szpik, wątrobę, nerki i gruczoły nadnercza, a przede wszystkim ośrodkowy układ nerwowy. Wiedziałam o tym, ale ani ja, ani nikt inny ze sporej liczby osób będących świadkami tej sceny nie zrobił nic, by przeszkodzić złu. Nie powiedziałam słowa, nie podjęłam żadnej próby, aby przerwać tę głupią zabawę. Potem się dowiedziałam, że jeden z chłopców zmarł na skutek zatrucia ołowiem i porażenia ośrodka oddechowego. Odczułam tę stratę tak głęboko, jakbym pochowała starego przyjaciela. Poszłam do prosektorium i z bólem serca patrzyłam na jego tragiczne szczątki. Przecież spędziłam całe życie na walce z chorobami, wciąż próbuję im zapobiegać, a tu stałam bezradna wobec tej niepotrzebnej śmierci. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że ci młodzi ludzie dlatego uprawiali hazardową grę z własnym zdrowiem, bo utracili wszelkie więzy społeczne i kulturowe i nie mieli żadnego celu w życiu. Wciąż jednak nie mogłam pojąć, dlaczego ani ja, ani nikt inny nie kiwnęliśmy nawet palcem, aby tych chłopców powstrzymać.

Rozmawiałam o tym z moim australijskim przyjacielem, Geoffem, właścicielem dużej firmy pośredniczącej w kupnie i sprzedaży samochodów. Geoff jest w moim wieku, nieżonaty i bardzo przystojny: taki australijski Robert Redford.

Umawiałam się z nim dość często na spotkania i pewnego wieczoru, gdy jedliśmy kolację przy świecach i słuchali koncertu symfonicznego z płyt, spytałam go, gdy przebrzmiała muzyka, jak to się dzieje, że tutejsi obywatele nie usiłują pomóc tym nieszczęśliwym młodym aborygenom.

- Tak, to bardzo smutne - odpowiedział - ale nic nie da się w tej sprawie zrobić. Nie rozumiesz, jacy są aborygeni. To prymitywni, dzicy ludzie z buszu. Owszem, próbowaliśmy ich kształcić, misjonarze spędzili lata starając się ich nawrócić. Przecież ci ludzie byli w przeszłości kanibalami... Ale nawet i teraz nie chcą wyzbyć się swoich starych zwyczajów i wierzeń. Większość z nich z własnej woli wybiera życie w nędzy na pustyni. Outback jest co prawda niezwykle trudnym miejscem do życia, ale ci ludzie to najbardziej wytrzymały naród na świecie. Są tacy, którzy starają się jakoś połączyć obie kultury, ale rzadko z pozytywnym skutkiem. To prawda, że aborygeni są wymierającą rasą i że ich populacja się zmniejsza, ale dzieje się tak z ich własnej woli, nikt ich do tego nie zmusza. To są beznadziejni analfabeci, pozbawieni jakiejkolwiek ambicji, obce im jest dążenie do sukcesu. Po dwustu tatach wciąż nie umieją znaleźć sobie miejsca wśród nas. Co gorsza, nawet nie usiłują niczego zmienić. W interesach są nierzetelni, nie można na nich polegać. Pojęcie czasu w ogóle dla nich nie istnieje. Nie wierzę, by można cokolwiek uczynić, aby tych ludzi natchnąć wiarą w siebie.

Mój przyjaciel mnie nie przekonał. Wciąż wracałam myślą do nieszczęsnej doli owego młodego chłopca, który tak niepotrzebnie zginął.

Któregoś dnia poruszyłam ten temat w rozmowie z pewną kobietą, która, podobnie jak ja, pracowała w służbie zdrowia. Przedmiotem jej zainteresowań była wiedza aborygenów o ziołolecznictwie. Starsi wiekiem tubylcy mieli bowiem bardzo wiele wiadomości o rosnących dziko roślinach, ziołach i kwiatach, których użyteczność w zapobieganiu chorobom i ich leczeniu była nie tylko stwierdzona pragmatycznie, ale dawała się naukowo zbadać i uzasadnić. Ludzie mieszkający w buszu byli prawdziwymi autorytetami w tej dziedzinie. Moja znajoma na podstawie rozmów z nimi opracowywała dokumentację dla celów naukowych. Twierdziła, że fakt, iż tubylcy biją rekordy długowieczności i rzadko zapadają na choroby degeneracyjne, mówi już sam za siebie.

Problem nieprzystosowania młodych aborygenów, który mnie tak ostatnio pasjonował, też nie był jej obcy. Przyznawała, że tylko niewielki postęp uczyniono w procesie integracji ras, ale że nie należy rezygnować z działania w tym kierunku i że chętnie razem ze mną spróbuje coś w tej dziedzinie zrobić.

Zaczęłyśmy od tego, że zaprosiłyśmy grupę złożoną z dwudziestu dwóch młodych półkrwi aborygenów na spotkanie, na którym wygłosiłam pogadankę o rozwoju drobnej wytwórczości wśród nieprzystosowanej młodzieży miejskiej w Stanach Zjednoczonych. Powiedziałam im, że u nas rząd popiera wszelką oddolną inicjatywę młodych ludzi chcących zająć się prowadzeniem działalności gospodarczej na własny rachunek. Podkreślałam, że nie chodzi o pracę w cudzej fabryce, ale o mały własny biznes w utworzonych przez siebie firmach. Zapewniałam ich, że sukces w tej dziedzinie pozwoli im uniknąć bezrobocia, zapewni niezłą egzystencję i przede wszystkim da im jakiś cel w życiu.

Potem zastanawialiśmy się już razem, jakie produkty mogliby wytwarzać. Zobowiązałam się, że ich nauczę, jak nabyć surowce, wyprodukować towar, wprowadzić go na rynek i wejść stopniowo w środowisko biznesu i banków.

Zainteresowali się.

Na następnym zebraniu omawiałam z nimi różne projekty możliwe do zrealizowania. Przypomniałam sobie, że gdy byłam młoda, moi dziadkowie mieszkali w stanie Iowa, gdzie, podobnie jak tu, w Australii, panowały duże upały i były ogromne problemy z insektami. Pamiętałam, że babcia podnosiła do góry okno i w powstałe między framugami wolne miejsce dopasowywała ramkę z naciągniętą na nią siatką. Następnie ściągała szybę na dół i w ten sposób uzyskiwała w oknie około trzydziestocentymetrową przestrzeń chronioną siatką.

Mieszkanie, które obecnie zajmowałam w Sydney, było typowe dla większości starszych podmiejskich domów w Australii. Nie było w nich ani siatek w oknach, ani klimatyzacji. W prywatnych domach prawie jej się nie spotykało. W efekcie, gdy ja lub moi sąsiedzi otwieraliśmy okna, do pokoju wpadała niezliczona liczba najróżniejszych owadów. Nie były to co prawda moskity, ale staczaliśmy nieustanne bitwy z latającymi karaluchami. Kładłam się do łóżka sama, a budziłam, mając na poduszce „towarzystwo” kilku czarnych, pięciocentymetrowej długości owadów o twardych pancerzach. Założenie siatek stanowiłoby doskonałą ochronę przeciw robactwu.

Wszyscy obecni na zebraniu zgodzili się ze mną, że dobrze będzie zacząć biznes od produkowania siatek do okien.

Nawiązałam w tej sprawie kontakt ze znajomym małżeństwem, w którym mąż był projektantem w pewnej dużej korporacji, a jego żona plastyczką. Wiedziałam, że jeśli im w liście dobrze wytłumaczę, o co mi chodzi, potrafią wykonać odpowiedni projekt.

I rzeczywiście, po dwóch tygodniach przysłali gotowy rysunek techniczny. Moja kochana ciocia Nola, mieszkająca w Iowa, pożyczyła nam pieniędzy na zakup materiałów i rozruch przedsiębiorstwa. Potrzebowaliśmy jeszcze miejsca, gdzie można by rozpocząć produkcję. Do tego celu świetnie nadawałby się garaż, ale garaże należą tu do rzadkości, dużo jest natomiast wiat, pod którymi samochody parkują na otwartym powietrzu. I taką nabyliśmy.

Jeśli chodzi o podział pracy, to każdy z moich podopiecznych wybrał sobie w sposób naturalny zajęcie, które mu najbardziej odpowiadało. A wiec jeden zajął się księgowością, bo to właśnie umiał, inny został zaopatrzeniowcem i dostarczał nam surowiec, jeszcze inny był dumny z tego, że potrafi sporządzić spis inwentarza, wobec tego mianowaliśmy go magazynierem. W końcu okazało się, że mamy specjalistów w każdym dziale. Znalazło się nawet kilku utalentowanych sprzedawców i akwizytorów. Trzymałam się z boku i obserwowałam, jak tworzą się zręby przyszłego przedsiębiorstwa. Mój wkład pracy polegał na tym, że ich nauczyłam, jak to się robi; reszta należała już do nich samych. Zrozumieli, co bardzo u nich ceniłam, że ten, kto tylko sprząta wytwórnie lub jest jej dozorcą, wykonuje równie pożyteczną dla zespołu pracę, jak ten, kto sprzedaje końcowy produkt.

Rozpoczęliśmy promocję naszych wyrobów od tego, że pierwsze siatki rozdawaliśmy bezpłatnie na próbę, a gdy się okazało, że zdają egzamin, wtedy żądaliśmy zapłaty. Nabywca jednej siatki na próbę zwykle wkrótce przychodził po następne do pozostałych okien swojego mieszkania i wówczas płacił za wszystkie. Powiedziałam też naszym świeżo upieczonym producentom, że w Ameryce istnieje stary dobry zwyczaj, iż prosi się klientów o rekomendację. Okazało się, że nabywcy chętnie polecali nas innym.

Czas szybko mijał. Spędzałam go pracowicie: pisałam materiały szkoleniowe, podróżowałam, miałam wykłady. Wieczorami zaś chętnie przebywałam w sympatycznym towarzystwie czarnej młodzieży. Nasza firma okrzepła i rozwijała się. Jej konto w banku nieustannie rosło. Założyliśmy również fundusz ubezpieczeniowy i objęliśmy nim każdego z udziałowców.

Spotkawszy się w czasie któregoś weekendu z Geoffem, nie omieszkałam mu się pochwalić, jak skutecznie pomogłam młodym aborygenom, by stali się finansowo niezależni. Możliwe, że ci chłopcy nie mieliby ochoty pracować najemnie u innych, ale nie mieli najmniejszych zahamowań, by po zgromadzeniu odpowiednich kapitałów lokować je we własnym biznesie.

Zapewne zbyt mocno podkreślałam swój wkład w rodzące się poczucie własnej wartości aborygeńskiej młodzieży, bo mój przyjaciel powiedział tylko: „Życzę ci powodzenia, Jankesko!” - i na nasze następne spotkanie przyniósł mi różne historyczne książki, prosząc, bym się z nimi koniecznie zapoznała. Siedziałam u niego w lodżii, z której rozliczał się widok na najpiękniejszy port świata i cale sobotnie popołudnie spędziłam na czytaniu.

W jednej książce znalazłam wypowiedź pastora George'a Kinga, zamieszczoną 16 grudnia 1923 roku w australijskim piśmie „Sunday Times”. „Australijscy aborygeni - pisał pastor - zajmują bez wątpienia najniższy stopień w skali rozwoju ludzkości. Nie posiadają żadnej wiarygodnej historii, która mówiłaby o ich tradycji, czynach i pochodzeniu. Gdyby jakiś kataklizm zmył ich z powierzchni ziemi, nie pozostałoby po nich ani jedno dzieło sztuki, żaden widomy ślad ich egzystencji, choć wiadomo, że przemierzali bezkresne równiny tego kontynentu w najwcześniejszym okresie historii świata”.

W innej książce znalazłam bardziej współczesną wzmiankę, ilustrującą typowe nastawienie białego Australijczyka do aborygenów. Cytowano tam następującą wypowiedź Johna Burlessa: „Niejedno bym ci dał, ale nie masz niczego, co chciałbym dostać w zamian”.

Podczas XIV Kongresu Towarzystwa Popierania Nauki etnolodzy i antropolodzy z Australii i Nowej Zelandii, omawiając cechy aborygenów, stwierdzili co następuje: „Aborygeni mają niewykształcony zmysł powonienia, pamięć zaś rozwiniętą tylko w nieznacznym stopniu. Dzieci cechuje słaba wola, skłonność do mówienia nieprawdy i tchórzostwo. Nie odczuwają bólu tak silnie jak ludzie wyższych ras”.

Z innych książek dowiedziałam się, że gdy australijski aborygen z chłopca staje się mężczyzną, wówczas oprócz obrzezania przejść musi jeszcze subincisio, polegające na podcięciu członka od moszny do nasieniowodu. Zabieg wykonywany jest tępym kamiennym nożem bez znieczulenia i młodzieńcowi nie wolno przy tym okazać bólu. Odcięty napletek podaje się następnie na obiad męskim krewnym, natomiast chłopca wysyła się na pustynię samego, przerażonego i krwawiącego... Wszystko po to, by udowodnił swemu plemieniu, że da sobie radę i potrafi przeżyć.

Powszechnie stosowanym zwyczajem podczas inicjacji było także wybijanie chłopcu jednego lub kilku przednich zębów, dzięki czemu uzyskiwał przywilej dorosłości. Zęby wybijał mu trzymanym w ręku kamieniem jeden z przedstawicieli plemiennej starszyzny.

Przeczytałam i o tym, że aborygeni byli kanibalami, a ich kobiety zjadały nieraz własne dzieci, rozsmakowując się szczególnie w delikatnych częściach ich ciała.

A oto historyjka przytoczona w jednej z książek, dotycząca dwóch braci aborygenów: w kłótni o kobietę młodszy brat dźgnął nożem starszego, raniąc go w nogę. Okaleczony mężczyzna sam amputował sobie zgangrenowana kończynę, po czym z zemsty oślepił młodszego brata. I odtąd żyli razem długo i szczęśliwie: kulawy, opierając się, na protezie z nogi kangura, szedł i prowadził za sobą na długim kiju ślepca.

Historyjka ta brzmiała dosyć makabrycznie. A już całkiem nie do przyjęcia wydała mi się oficjalna, rządowa broszura poświecona prymitywnej chirurgii stosowanej przez tubylców. Opatrzono ja następującym komentarzem: „Na szczęście u aborygenów obserwuje się wyższy niż u ludzi próg wytrzymałości na ból”.

Moi młodzi aborygeńscy podopieczni na pewno nie byli dzikusami. Najwyżej można ich było porównać do amerykańskiej młodzieży nieprzystosowanej. Żyli w społecznej izolacji. Ponad połowa rodzin utrzymywała się jedynie z zasiłku dla bezrobotnych. Poziom życia młodych ludzi był bardzo niski. Sprowadzał się do noszenia używanych dżinsów Levisa i picia nie schłodzonego piwa z puszek. Co parę lat się zdarzało, że jeden z nich miał szansę dojścia do czegoś lepszego.

Gdy ostatnio odwiedziłam naszą wytwórnię siatek do okien i przyjrzałam się jej pracownikom, doszłam do wniosku, że: mamy do czynienia z autentyczną samopomocą. Młodzi ludzie pomagają sobie wzajemnie, a łączce ich stosunki nie mają w sobie nic z nieodzownej w naszym świecie biznesu walki konkurencyjnej. To jest pocieszające.

Rozmawiając z tymi młodymi ludźmi, rozpytywałam ich o stosunek do dziedzictwa przodków. Powiedzieli, że tak bardzo ważne dawniej sprawy plemienne poszły obecnie w zapomnienie. Tylko nieliczni pamiętali, co im mówili dziadkowie o życiu w czasach, gdy aborygeni byli jedynymi mieszkańcami tego kontynentu. Niektórzy z nich wiedzieli, do jakiego należą plemienia i że ich totem to „Słona Woda”, albo też „Emu”, ale tak naprawdę wcale nie chcieli, by im przypominać, że są ciemnoskórzy i że to odróżnia ich od innych ludzi. Każdy z nich miał nadzieję, że uda mu się poślubić kogoś o jaśniejszej skórze i że ich dzieci z czasem, zmieszają się z białą ludnością.

Sukces, jaki osiągnęła nasza firma, był tak duży, że nie zdziwiło mnie wcale, gdy pewnego dnia otrzymałam zaproszenie do odwiedzenia plemienia aborygenów mieszkającego na drugim końcu kontynentu. Ktoś telefonujący do mnie w ich imieniu podkreślił, że nie będzie to zwykle spotkanie, ale zebranie urządzone specjalnie na moją cześć i zakończył mówiąc: „Bardzo prosimy, żeby pani postarała się do nas przyjechać”.

Długo się nie namyślałam. Nabyłam nowe stroje, kupiłam bilet na samolot i zarezerwowałam pokój w hotelu. Zawiadamiając ludzi, z którymi pracowałam, że na krótki czas wyjeżdżam, nie omieszkałam się pochwalić, jaka to niezwykła okazja mi się trafiła. Podzieliłam się też tą ekscytującą nowiną z Geoffem i moją gospodynią i oczywiście napisałam do córki. Uważałam za zaszczyt, że ludzie mieszkający tak daleko słyszeli o zainicjowanym przeze mnie społecznym eksperymencie i że chcą mi wyrazić swoje uznanie.

Powiedziano mi, że będę miała zapewniony transport z hotelu na miejsce zebrania, że w południe ktoś po mnie przyjedzie samochodem. Wyglądało na to, że ma być obiad na moją cześć. Zastanawiałam się, czym mnie ugoszczą.

Ooota rzeczywiście zjawił się po mnie punktualnie o dwunastej, ale wciąż nie wiedziałam, z jakimi daniami aborygeni wystąpią na tym proszonym obiedzie.

Bankiet

To niewiarygodne, ale lecznicza maść, będąca kompozycją różnych roślinnych olejków i wyciągów z liści, naprawdę działała. Czułam, że moje stopy wypoczęły i zagoiły się i że mogę się odważyć znowu stanąć na nogi. Z zaciekawieniem obserwowałam grupę kobiet, które stały w pewnej odległości na prawo ode mnie i pracowały systemem taśmowym przy bardzo szczególnej linii produkcyjnej. Najpierw nagromadziły dużo liści o dość sporych rozmiarach, a potem jedna z nich, długim kijem, służącym do kopania, gmerała w zaroślach i stukała w martwe pnie drzew. Druga wydobywała coś, czego dokładnie nie widziałam i kładła na liściu. Potem przykrywała to drugim liściem i zawijała oba, a powstałą w ten sposób paczuszkę przekazywała następnej kobiecie, która biegła do ogniska i zakopywała ją w żarzących się węglach. Zaciekawiło mnie, co też one szykują. Wiedziałam, że niedługo odbędzie się nasz pierwszy wspólny posiłek, a już od tygodni zastanawiałam się, jaki on będzie. Kulejąc podeszłam bliżej, żeby dokładniej zobaczyć, co się dzieje i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W dłoni jednej z kobiet dostrzegłam duże, białe, pełzające robaki.

Rzuciłam jeszcze jedno spojrzenie w tę stronę. Trudno zliczyć, ile razy dzisiaj traciłam mowę z wrażenia. Nigdy nie będę tak głodna, by jeść robaki - pomyślałam. Ale tego dnia przekonałam się, jak trafne jest powiedzenie: „Nigdy nie mów: nigdy” i na zawsze wykluczyłam ten wyraz z mego słownika. Życie mnie nauczyło, że jedne rzeczy się woli, innych unika, ale słowo „nigdy” nie zostawia nam w nieprzewidzianych wypadkach żadnego pola do manewru i w dodatku rozciąga się w czasie aż po nieskończoność.

Wieczory spędzane z aborygenami były prawdziwą przyjemnością. Opowiadali ciekawe historie, śpiewali, tańczyli, grali w różne gry, prowadzili serdeczne i szczere rozmowy. Nie przesadzę mówiąc, że dzielili się wszystkim, co posiadali. Cały czas coś się działo. Nie siedzieli bezczynnie nawet wtedy, gdy czekali na przyrządzenie potraw. Masowali sobie wzajemnie plecy, rozcierali ramiona, krzyż, nawet skórę na głowie. Widziałam, jak ćwiczą mięśnie szyi i kręgosłupa. Wymienialiśmy ze sobą techniki masażu. Nauczyłam ich amerykańskiej metody usprawniającej mięśnie i stawy krzyża i innych części ciała, a oni pokazali mi swoje sposoby.

Oczekując pierwszego posiłku, dziwiłam się, że nie widać żadnych filiżanek, talerzy ani naczyń. Zastanawiałam się, jak podadzą jedzenie, skoro niczego nie rozpakowali. Tymczasem okazało się, że miało to być „przyjęcie nieformalne” i wszystkie potrawy jadło się w stylu piknikowym. Wkrótce się przekonałam, że paczuszki z liści wyjęte z żaru, w którym się piekły, świetnie zastępowały kokilki. Z moją paczuszką obchodzili się tak delikatnie jak pielęgniarka wynajęta do obsługi jednego pacjenta. Widziałam, że każdy rozwijał swoją paczuszkę i jadł jej zawartość palcami. Czułam w ręku ciepło mojej, a że nic się w niej nie ruszało, odważyłam sil zajrzeć do środka. Białe larwy zniknęły. To, co tam zobaczyłam, niczym nie przypominało robaków, lecz raczej pieczone fistaszki lub skwarki. Mogę je zjeść pomyślałam. Zjadłam i bardzo mi smakowały.

Tego wieczoru dowiedziałam się dokładniej, dlaczego zaproszono mnie tutaj. Okazało się, że to swoją pracą wśród młodych aborygenów, zamieszkałych w mieście, zwróciłam uwagę starszyzny tego plemienia. I chociaż ci, z którymi pracowałam, nie byli czystej krwi aborygenami ani członkami tego plemienia, tutejsi ludzie zrozumieli, że los aborygenów jest bliski memu sercu. Zaprosili mnie także dlatego, że im się wydawało, iż wołam o pomoc i jej potrzebuję. Przekonali się, że mam dobre intencje, choć jeszcze nie rozumiem kultury aborygenów i nic nie wiem o zasadach, jakie wyznają. Ceremonie, które odbyły się tego dnia, były badaniami testowymi. Po tym sprawdzianie doszli do wniosku, że mogą mnie zaakceptować. Uznali, że zasługuję na to, by się od nich nauczyć, jaki powinien być prawdziwy stosunek ludzi do świata realnego, w którym żyjemy i do świata nadprzyrodzonego, z któregośmy przybyli i do którego wszyscy powrócimy. A przede wszystkim miałam się nauczyć rozumieć samą siebie, poznać swoje wewnętrzne „ja”.

Moje stopy były już prawie wygojone, ale wciąż jeszcze okładałam je cennymi liśćmi, jakie moim towarzyszom wędrówki udało się dla mnie zdobyć. Siedziałam więc ze stopami w liściach, a Ooota przysiadł obok i tłumaczył, jak niesłychanie trudną decyzję podjęło tych sześćdziesięcioro dwoje aborygenów, gdy postanowili zabrać mnie ze sobą na wędrówkę i dzielić ze mną swoje życie. Nigdy przedtem nie mieli do czynienia z białymi, w ogóle nie brali pod uwagę możliwości nawiązania z nimi kontaktu, unikali ich. Inne plemiona aborygeńskie w Australii już od dawna podporządkowały się rządowi białych; to plemię było jedynym, które tego nie uczyniło.

Ooota powiedział im, co powinni teraz zrobić i każdy po kolei mi się przedstawił. Aborygeńskie imiona wydały mi się niezmiernie trudne do zapamiętania, ale na szczęście oprócz imienia każdy ma jeszcze przydomek, który określa pełnioną przez niego funkcję. Zamiast więc imienia własnego, jak u nas Debbie czy Cody, na co dzień używają nazwy tego, co robią. Ucieszyłam się, bo o wiele łatwiej mi będzie skojarzyć człowieka z tym co robi. Każde dziecko, gdy przychodzi na świat, dostaje jakieś imię ale ich zdaniem, w miarę jak rośnie, wyrasta także ze swego imienia i jako osoba dorosła samo wybiera sobie imię bardziej do siebie pasujące. I zmienia się ono z upływem lat człowieka jeszcze kilkakrotnie: gdy nabiera mądrości, rozwijają się talenty twórcze i jasny staje się cel, do którego dąży. W naszej grupie mieliśmy wiec Opowiadacza Anegdot, Narzędziowca, Powierniczkę Sekretów, Mistrzynię Szycia, Naczelnego Muzyka i wiele innych.

W końcu Ooota, wskazawszy na mnie, przemówił do każdego z nich oddzielnie, powtarzając wciąż to samo słowo. Myślałam, że uczy ich wymawiać moje imię albo nazwisko. Ale nie... Imię, które mi nadali tej nocy i które nosiłam przez cały czas wędrówki, brzmiało Odmieniec. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Ooota, który był tłumaczem i jakby rzecznikiem obu języków, zgodził się, by nadano mi takie dziwne imię. Może uważają mnie rzeczywiście za „odmieńca” - pomyślałam. Ale tak naprawdę nie miało to dla mnie znaczenia, jak mnie nazywają, w sytuacji gdy całe moje życie zmieniło bieg i weszło na nowe tory.

Gdy się już dobrze ściemniło, spytałam, gdzie się można wypróżnić. Żałowałam potem, że będąc w domu, nie przyjrzałam się dokładniej zachowaniu Zukego, kota mojej córki, gdy zakopywał swoją kupkę w ogrodzie. Tutejsze bowiem „toaletowe wygody” polegały na tym, że należało odejść dalej w pustynię, wykopać sobie dziurę w piasku, przykucnąć, a potem to, co się zrobiło, przykryć większą ilością piasku. Przestrzegano mnie przy tym, żebym uważała na węże. Stają się one najbardziej ruchliwe, gdy mija najgorętsza pora dnia, a jeszcze nie nastał chłód nocy. Przywidywały mi się złe oczy, trujące zęby i rozdwojone języki gadów, które mogłam swoim zachowaniem pobudzić do ataku. Przypomniałam sobie, że podróżując po Europie nieraz narzekałam na okropny papier toaletowy, jakiego tam używają. Wybierając się do Ameryki Południowej, zabrałam ze sobą własny zapas, a tutaj? Tu brak papieru był moim najmniejszym zmartwieniem.

Gdy po mojej „pustynnej eskapadzie” wróciłam do obozu, odbywała się właśnie ceremonia wspólnego picia aborygeńskiej herbaty na kamieniach. Parzy się ją, wkładając gorące kamienie do naczynia z wodą. Woda jest tu zawsze czymś bezcennym; naczynie było przedtem pęcherzem jakiegoś zwierzęcia. Gdy woda nagrzała się do wrzenia, wrzucono do niej dziko rosnące zioła i pozostawiono, by dobrze naciągnęły. Potem naczynie wędrowało z rąk do rąk i każdy po kolei mógł pociągnąć parę łyków. Herbata smakowała wspaniałe.

Plemienną herbatę na kamieniach podawano tylko wtedy, gdy była po temu jakaś szczególna okazja, taka na przykład jak uczczenie mojego „nowicjatu”, to jest pierwszego dnia wędrówki z plemieniem. Moi towarzysze dobrze rozumieli trudności, jakie musiałam pokonać, wędrując bez bucików i w palącym słońcu bez osłony. Zioła, z których zaparzono herbatę, nie miały urozmaicać posiłku; nie były też pomyślane jako lekarstwo czy używka. Były istotnym elementem uroczystości mającej wyrazić uznanie grupy dla mego wysiłku. Zaimponowało im to, że się nie poddałam, nie żądałam, by mnie z powrotem odwieziono do miasta, ani nie płakałam. Ich zdaniem wstąpił we mnie niepokorny, iście aborygeński duch walki z przeciwnościami.

Po kolacji i wypiciu herbaty przyszła pora na ułożenie się do snu. Wszyscy dokoła mnie zaczęli wygładzać piasek na miejscu, które przeznaczyli na nocleg. Każdy wyjął ze wspólnego worka na bagaż skórę lub futro do spania.

Przez cały wieczór czułam na sobie wzrok starszej kobiety. Nie rozumiałam, dlaczego na mnie patrzy w taki dziwny sposób i w końcu spytałam Oootę.

- Zastanawia się, dlaczego już nie pachniesz kwiatami i podejrzewa, że przybyłaś tutaj z innego świata... Uśmiechnęłam się do niej, a wtedy otrzymałam z jej rąk zrolowaną skórę zwierzęcia, która miała mi służyć za posłanie. Dowiedziałam się, że ta kobieta to Mistrzyni Szycia.

Gdy rozłożyłam skórę, podszedł do mnie Ooota i dał mi parę rad.

- To skóra z psa dingo - powiedział.

Wiedziałam, że dingo to australijski dziki pies, podobny do naszego kojota albo wilka.

- Skóra z dingo jest wszechstronnie użyteczna - wyjaśnił Ooota. - Możesz ją położyć na ziemi jako posłanie, możesz się nią przykryć, a możesz też złożyć w kostkę i oprzeć na niej wygodnie głowę.

Wolałam położyć ją pod siebie, by się odgrodzić od wszelkich pełzających gadów. Od lat już nie spałam na ziemi. Przypomniałam sobie, że jako dziecko spędzałam kiedyś wakacje na pustyni Mojave w Kalifornii. Mieszkaliśmy w Barstow, którego główną atrakcją było wielkie skalne rumowisko o nazwie „Wzgórze B”. Upodobałam tam sobie płaski głaz, który stał się moim ulubionym miejscem zabaw. Brałam ze sobą butelkę napoju pomarańczowego „Neiki” i kanapkę z masłem orzechowym i godzinami biwakowałam wśród skał. Siadałam na głazie, by spożyć śniadanie czy obiad, a potem kładłam się na nim na wznak i wpatrywałam się w chmury, odnajdując w nich podobieństwo do zwierząt i przedmiotów.

Dzieciństwo było już bardzo daleko ode mnie, ale niebo, gdy teraz na nie patrzyłam, było takie samo jak wówczas. W ciągu minionych lat nieczęsto miałam okazję wpatrywać się w gwiazdy, ale tej nocy podziwiałam usianą srebrem kobaltową makatę nieba i potrafiłam odnaleźć na niej gwiazdozbiór zwany Krzyżem Południa, który zdobi australijską flagę.

Leżałam patrząc w niebo i myślałam o mojej niezwykłej przygodzie. Czy kiedykolwiek potrafię opisać to, co mi się przydarzyło? Otworzyły się przede mną nieznane drzwi i weszłam w świat, o którym nawet nie wiedziałam, że istnieje. Pozwolono mi przekroczyć jego próg. Życie, którego teraz zakosztowałam, na pewno nie było luksusem. W minionych latach mieszkałam w różnych miejscowościach, odwiedziłam wiele krajów, podróżowałam wszystkimi możliwymi środkami komunikacji, ale nigdzie nie doświadczyłam tego, co tu. Wierzyłam, że moja obecna przygoda będzie miała szczęśliwe zakończenie.

Jutro wytłumaczę moim towarzyszom - postanowiłam - że jeden dzień spędzony z nimi zupełnie mi wystarczy, by zapoznać się z ich kulturą. Na pewno dobrze zniosę podróż powrotną, jeśli pojadę jeepem. Poproszę tylko, by mi pozwolili zabrać ze sobą trochę tej ich wspaniałej maści na nogi, bo okazała się naprawdę skuteczna. Próbka ich stylu życia daje mi dostateczne o nim pojęcie. I powiem im jeszcze, że dzisiejszy dzień wcale nie był zły, wyjąwszy oczywiście moje zmaltretowane stopy.

Byłam im szczerze wdzięczna za to, że dali mi możność poznania, jak żyją inni ludzie. Teraz zaczęłam dostrzegać, że przez ludzkie serce przepływa coś więcej niż tylko krew. Zamknęłam oczy i zwracając się ku Temu, co na Górze, powiedziałam po cichu : „Dziękuję!”

I usłyszałam gdzieś daleko ode mnie odzew: ktoś głośno wymówił jakieś słowa, powtórzyła je najpierw jedna osoba, a potem druga. Przekazywane z ust do ust, doszły po kolei do wszystkich obecnych. Gdy dotarły do Oooty, który zajmował miejsce tuż obok mnie, przetłumaczył mi je, mówiąc:

- Dobrze nam z tobą. To był pożyteczny dzień. Nieco zaskoczona ich reakcją na słowa, których przecież nie wymówiłam na głos, odpowiedziałam z mocą, tak by każdy z nich wyraźnie usłyszał: „Dziękuję! Dobrze mi z wami”.

Jak zaspokajać potrzeby bytowe

Zbudziłam się bardzo wcześnie, zanim jeszcze wzeszło słońce. To nie jego promienie mnie obudziły, ale hałasujący ludzie, którzy porządkowali miejsce naszego postoju. Zbierali rzeczy używane poprzedniego wieczoru, porozrzucane dokoła.

W ciągu dnia temperatura gwałtownie rośnie - wyjaśnili mi - i dlatego musimy wyruszyć w drogę wczesnym rankiem, kiedy jest chłodniej. W godzinach największego upału będziemy odpoczywali, a potem wędrowali do późnych godzin popołudniowych. Zrolowałam więc psie futro i wręczyłam je człowiekowi, który pakował wszystkie nasze rzeczy. Skóry i futra pozostawił na wierzchu, by łatwo można było je wyjąć, gdy się zatrzymamy na odpoczynek. Zaplanowano bowiem, że albo postawimy sobie wittja - prowizoryczny szałas z gałęzi, albo wykorzystamy futra i skóry, na których spaliśmy, do budowy wiat i w ten sposób uzyskamy schronienie przed słońcem podczas najgorętszych godzin dnia.

Większość zwierząt unika przebywania na słońcu, gdy jest w zenicie. Jedynie jaszczurki, pająki i piaskowe muszki ożywiają się w temperaturze przewyższającej czterdzieści stopni Celsjusza. Przy bardzo silnym upale nawet węże muszą się zagrzebywać w ziemi, inaczej grozi im odwodnienie i śmierć. Gdy ktoś nadchodzi, wystawiają głowy z piaszczystej ziemi, aby zobaczyć, co spowodowało odczuwaną przez nie wibrację. Niełatwo jednak człowiekowi zaobserwować taką scenę. Dziękuję Bogu, że nie zdawałam sobie wówczas sprawy, iż w Australii jest dwieście różnych gatunków węży, w tym siedemdziesiąt jadowitych.

Podczas wędrówki z aborygenami przez pustynię miałam okazję się przekonać, jaki szczególny stosunek łączy ich z przyrodą.

Zanim rozpoczęliśmy wymarsz, usiedliśmy ciasno obok siebie, tworząc półkole. Wszyscy patrzyliśmy w stronę wschodu. Przywódca plemienia zajął miejsce pośrodku i zaintonował poranną pieśń. Poddał takt, który natychmiast wszyscy podchwycili, klaskając w dłonie, tupiąc nogami lub klepiąc się po udach. To trwało jakieś piętnaście minut. Rutynowe, codzienne ranne muzykowanie stanowiło bardzo ważną, wręcz nieodzowną, część naszego życia. Nazwijcie to, jak chcecie: poranną modlitwą, zbiórką czy ustalaniem programu dnia, ale to należało do naszego stałego rytuału.

Aborygeni wierzą, że wszystko, co się dzieje na naszej planecie, ma jakiś określony cel. Nic się nie dzieje dla kaprysu, przez pomyłkę czy przypadkowo. Niektórych rzeczy albo jeszcze po prostu nie rozumiemy, albo są one tajemnicą, której dotąd zwykłym śmiertelnikom nie wyjawiono.

Rośliny żyją - ich zdaniem - po to, by zapewnić pokarm zwierzętom i ludziom, by wiązać ziarna gleby, by szerzyć piękno, wzbogacać tlenem powietrze i utrzymywać równowagę w przyrodzie. Taki jest cel ich egzystencji.

Zwierzęta zaś wcale nie żyją po to, by stać się pożywieniem dla ludzi. Ale gdy zachodzi taka potrzeba, godzą się na tę rolę. Istotnym celem istnienia zwierząt jest to, by towarzyszyły człowiekowi, by człowiek się uczył, biorąc z nich przykład i by mu czasem pomagały w pracy.

Codziennie rano plemię wysyła do roślin i zwierząt, które mogą znaleźć się na jego drodze, przekaz myślowy, rodzaj przesłania, mówiąc im: „Tu jesteśmy. Jest nas sześćdziesięcioro troje, idziemy w waszą stronę, chcemy uhonorować cel, dla którego istniejecie”. Decyzja, które z nich zostaną wybrane, należy już do roślin i zwierząt: muszą same między sobą to ustalić.

Plemię Prawdziwych Ludzi, gdyż tak się określa plemię, z którym przebywałam, nigdy nie cierpi na brak jedzenia. Przyroda zawsze odpowiada na ich wygłoszony w myśli apel. Ludzie Prawdziwi wierzą, że świat jest pełen wszelakich dóbr. Podobnie jak ty czy ja zbieramy się, by posłuchać czyjejś gry na pianinie i dajemy w ten sposób wyraz naszego szacunku dla talentu i aspiracji artysty, tak oni postępują wobec wszystkiego, co jest w przyrodzie. Gdy na naszej drodze zjawił się wąż, nikt nie miał wątpliwości, że znalazł się tam po to, by stać się głównym daniem na kolację. Wspólna kolacja była ważnym elementem wieczornego ceremoniału. Dowiedziałam się przy okazji, że pojawienia się na naszej drodze pożywienia nie należy traktować jako czegoś oczywistego. Najpierw trzeba o nie prosić i spodziewać się, że się zjawi. Gdy rzeczywiście się zjawiało, przyjmowano je ze szczerą wdzięcznością

Próbowałam przekonać Oootę, że już czas, by mnie zaprowadził z powrotem do jeepa, którym mnie tu przywiózł. Nie zwracał jednak uwagi na to, co mówiłam i odchodził. W końcu sama musiałam przyznać, że z pewnością potrafię znieść jeszcze jeden dzień dłużej.

Ludzie Prawdziwi nie mieli żadnych zapasów, niczego nie siali ani nie zbierali. Wędrowali przez rozżarzony australijski outback wiedząc, że przyroda hojnie ich każdego dnia obdaruje. I nigdy się nie rozczarowali.

Pierwszego dnia zdziwiłam się, że nie jemy śniadania. Okazało się, że taki mają plan i przywykli do tego. Na ogół jadano wieczorem, chyba że jakieś pożywienie pojawiało się na drodze, jadło się wówczas, nie zważając na porę dnia.

Nieśliśmy ze sobą kilka napełnionych wodą pojemników, które - jak mi powiedziano - zostały zrobione z pęcherzy dużych zwierząt. Wiem, że ciało człowieka składa się mniej więcej w siedemdziesięciu procentach z wody i że w idealnych warunkach powinno się pić co najmniej trzy litry płynu dziennie. Obserwując aborygenów stwierdziłam jednak, że oni wcale nie potrzebowali tak dużej ilości płynu, pili mniej niż ja i raczej rzadko wodę z pojemników. Wystarczyła im ta, która była zawarta w pożywieniu. Twierdzili, że odmieńcy mają wiele nałogów, a picie wody jest jednym z nich.

Natomiast w czasie posiłku moczyli w wodzie różne zwiędłe i wysuszone zielska. Kładli do niej brązowe, martwe i wyschnięte badyle, a potem - wiele razy to obserwowałam - wyjmowali je cudownie odmienione, wyglądające jak świeże łodygi selera.

Aborygeni potrafili znajdować wodę tam, gdzie na pozór nie było ani śladu wilgoci. Czasem kładli się na piasku i nasłuchiwali albo trzymali ręce przed sobą, zwrócone wnętrzem dłoni do ziemi i poszukiwali wody podobnie jak różdżkarze. Nieraz wbijali w ziemię długie, wydrążone tykwy i ssali z drugiego końca, aż wytryskała mała fontanna. Ta woda, choć zwykle zapiaszczona i ciemna, smakowała jak czysta i była bardzo odświeżająca. Obecność wody rozpoznawali także z daleka, obserwując opary unoszące się nad rozgrzaną ziemią, potrafili nawet poznać ją po zapachu i wyczuć w powiewie wiatru. Teraz zrozumiałam, dlaczego tak szybko ginęli przybysze z innych krajów, którzy próbowali zbadać australijski interior. Do tego, żeby tam przeżyć, trzeba mieć doświadczenie tubylców.

Gdyśmy czerpali wodę ze skalnych szczelin, by się jej napić, Ludzie Prawdziwi nauczyli mnie, jak mam podchodzić do wodopoju, by nie przesycić go ludzkim zapachem i nie wystraszyć zwierząt. Przecież ta woda tłumaczyli - należy także do nich. Zwierzęta mają do niej takie samo prawo jak ludzie. Nigdy też nie wybierali wszystkiej wody, nawet wówczas, gdy mieliśmy małe zapasy. Do napotykanej wody podchodzili zawsze z jednej i tej samej strony. Wszystkie gatunki zwierząt postępowały podobnie. Tylko ptaki nie zwracały żadnej uwagi na miejsce, z którego piją. Czyniły to w sposób nieskrępowany, w dodatku rozpryskiwały wodę dookoła i wypróżniały się, gdzie popadło.

Członkowie plemienia umieli, obserwując teren, rozpoznać po śladach, jakie zwierzęta tędy przechodziły. Uczą się tego od dziecka i dlatego wystarczy im jedno spojrzenie, by stwierdzić, czy ślad na piasku pozostawiło zwierzę chodzące, skaczące czy pełzające. A ślady stóp swoich współplemieńców znali tak doskonale, że patrząc na nie, poznawali po długości i zamaszystości kroku, czy ten, kto je pozostawił, czuje się dobrze, czy jest chory i dlatego szedł powoli. Najdrobniejsza zmiana w ustawieniu stopy, widoczna w odbiciu na piasku, zdradzała im, w którą stronę przypuszczalnie skierował się przechodzący tędy człowiek.

Aborygeni mają o wiele silniej rozwinięty zmysł spostrzegania niż ludzie żyjący w innych kulturach. Także ich zmysły słuchu, wzroku i powonienia wydają się znacznie przekraczać normalny poziom. W śladach stóp dopatrują się wibracji, która więcej im mówi niż odbicie na ziemi.

Opowiadano mi, że tropiciele przemytników, będący z pochodzenia aborygenami, znani są z tego, że umieją rozpoznać po śladach opon szybkość i typ pojazdu, datę i czas przejazdu, a nawet - ilu wiózł pasażerów.

W ciągu następnych dni wędrówki natrafiliśmy na jarzyny, z których zjada się głównie podziemne pędy, a więc dziką cebulę, bulwy, ziemniaki, ignam. Zaciekawiło mnie, że moi towarzysze umieli wskazać roślinę dojrzałą do konsumpcji, zanim wyciągnęli ją z ziemi: przesuwali dłonią nad roślinami i już wiedzieli, która jest dojrzała, a która jeszcze się nie nadaje do spożycia. Dla mnie wszystkie pędy tych roślin wyglądały tak samo. Parę razy zdarzyło mi się wyrwać jakąś roślinę z ziemi, by potem z przykrością stwierdzić, że ktoś natychmiast wsadził ją z powrotem. Zrozumiałam, że najlepiej poczekać, aż mi wskażą, którą mam wyrwać. Wytłumaczyli mi, że każdy człowiek ma wrodzone zdolności radiestezyjne i że oni wykorzystują je do badania rozwoju roślin.

W naszym społeczeństwie nigdy nie zachęcano do wsłuchiwania się w to, co nam podpowiada intuicja; przeciwnie, krzywo na to patrzono, bo skoro coś jest nadprzyrodzone, kto wie, czy nie diabelskie... Musiałam więc zacząć ćwiczyć swoją intuicję i z trudem uczyć się tego, co powinno w sposób naturalny przychodzić samo z siebie. No i nauczyłam się... Pytałam roślin, czy są już gotowe do spełnienia zaszczytnego celu, dla jakiego zostały stworzone, a potem, zwracając się najpierw do Opatrzności o pozwolenie, badałam je, przesuwając nad ich pędami dłonie. Czasem, gdy ręka zatrzymała się nad dojrzałą już rośliną, wyczuwałam ciepło; niekiedy moje palce nagle, w nie kontrolowany sposób drgały. Gdy się tego nauczyłam, zauważyłam, że moja popularność wśród członków plemienia znacznie wzrosła. Miałam wrażenie, że nie tylko cieszę się ich większym uznaniem, ale że widzą już we mnie mniej z odmieńca, a więcej z Człowieka Prawdziwego.

Aborygeni ogromnie dbają o to, by nigdy nie wyrwać z ziemi całego korzenia rośliny. Zawsze zostawiają tyle, by pozwolić jej odrosnąć. Zauważyłam, że są zadziwiająco świadomi tego, co nazywają „pieśnią ziemi”, a co jest chyba jakimś bezgłośnym apelem przyrody do człowieka, by jej nie niszczył. Wyczuwali najmniejsze skażenie środowiska i natychmiast podejmowali działanie, by je usunąć, zupełnie jakby mieli w sobie jakiś malutki, niebiański odbiornik, który wyłapuje meldunki przyrody.

Kiedyś szliśmy suchym dnem jakiegoś jeziora. Całe było poryte szerokimi, nieregularnymi szczelinami o strzępiastych brzegach. Kilka kobiet wybierało z rozpadlin białą glinkę. Potem zostanie pokruszona na miałki proszek, który będzie służył za farbę. Inna grupa kobiet, uzbrojona w długie kije do kopania, uderzała nimi w twardą powierzchnię gliny. Gdy dokopały się do głębszej warstwy, natrafiły na ziemię nasiąkniętą wodą i wyciągnęły małe okrągłe bryłki błota. Ku mojemu zdziwieniu kulki te po wytarciu okazały się żabami. Żaby zakopują się w ziemi, by w czasie suszy uniknąć odwodnienia. Nieraz można je znaleźć nawet kilkadziesiąt centymetrów pod powierzchnią. Jeszcze po upieczeniu zachowały soczystość i przypominały smakiem pierś kurczęcia.

W ciągu następnych miesięcy pojawiały się przed nami najprzeróżniejsze zwierzęta, dając nam sposobność uhonorowania ich celu istnienia w uroczystych biesiadach. Jedliśmy kangury, dzikie konie, jaszczurki, węże, insekty, larwy różnego rodzaju i koloru, mrówki, termity, mrówkojady, ptaki, ryby. Trafił się nam nawet krokodyl. Poza tym spożywaliśmy rozmaite nasiona, orzechy, owoce i rośliny - było ich za dużo, by wszystkie wymieniać.

Na samym początku wędrówki, pierwszego dnia rano, podeszła do mnie jedna z kobiet, uniosła moje długie, opadające na kark włosy i sczesawszy je wysoko do góry, przewiązała brudną, plecioną opaską, którą zdjęła ze swojej głowy. Miała przydomek, który określał ją jako Duchową Opiekunkę. Zastanawiałam się, z kim może być duchowo spokrewniona. Potem, kiedy zostałyśmy dobrymi przyjaciółkami, stwierdziłam, że ze mną.

Nie wiedziałam, jaki mamy dzień, jaki tydzień. Straciłam rachubę czasu. Przestałam też wypytywać Oootę, kiedy wrócimy do jeepa, bo to się okazało zupełnie bezcelowe. Przyszło mi natomiast na myśl, że może członkowie plemienia mają w stosunku do mnie jakieś plany. I chociaż nic nie wskazywało, żeby chcieli je zdradzić, o coś musiało im chodzić, bo wciąż mnie na różne sposoby testowali. Sprawdzali moje siły, moje reakcje i moją wiarę. Nie wiedziałam, po co to robią, ale doszłam do wniosku, że widać ludzie nie umiejący czytać ani pisać tak właśnie przeprowadzają sprawdzian wiedzy swoich uczniów.

W miarę upływu czasu stawałam się coraz bardziej wytrzymała fizycznie i mogłam zadziwiająco dużo znieść. Potrafiłam obywać się bez śniadania i obiadu i karmić się wyłącznie widokami. Obserwowałam wyścigi gadów, owady popychające przed sobą ziarenka. W kształtach kamieni i spróchniałego drewna odnajdywałam podobieństwo do ludzkich twarzy.

Ludzie Prawdziwi pokazali mi swoje święte miejsca na pustyni. Wszystko było u nich święte: rumowiska skalne, wzgórza, wąwozy, nawet gładkie, wyschnięte dna jezior. Umieli także wskazać, gdzie przebiegają niewidzialne linie odgradzające dawne ojczyste ziemie poszczególnych plemion.

Nauczyli mnie odmierzać odległości śpiewem. Specjalne pieśni, w których regularnie powtarzały się pewne fragmenty i rytmy, służyły im do odmierzania czasu marszu. Niektóre miały po sto zwrotek. Każde słowo i każda pauza były dokładnie wyliczone. Nie wolno było niczego dodawać ani niczego opuszczać. Pieśnią mierzyli kolejne odcinki drogi. Przypomniałam sobie, że podobną metodą posługiwał się pewien mój niewidomy przyjaciel.

Dzień po dniu niebo pozostawało bezchmurne i pastelowo niebieskie, zmieniały się jedynie odcienie błękitu. Jaskrawe światło odbijało się w południe od lśniącego piasku i męczyło, a jednocześnie wzmacniało moje oczy; otwierałam je szeroko, napawając się wciąż nowymi widokami.

Zaczęłam doceniać pewne zjawiska, które dotąd uważałam za coś, co mi się po prostu należy. Nauczyłam się być wdzięczna za każdą przespaną noc, która pozwalała mi zregenerować siły i za kilka łyków wody, które potrafiły ugasić pragnienie i za poznanie nowych smaków - od słodkich do całkiem gorzkich.

Całe dotychczasowe życie spędziłam w ciągłej trosce o zapewnienie sobie pracy, o zabezpieczenie się przed skutkami inflacji. Kupowałam place i domy i oszczędzałam, by mieć więcej pieniędzy, gdy przejdę na emeryturę. Tymczasem w outbacku jedyną rzeczą pewną był nigdy nie zawodzący cykl rodzącego się świtem dnia i zapadającej po zachodzie słońca nocy. Czy to nie dziwne - myślałam - że ci ludzie, którzy według standardów, do jakich przywykłam, byli najgorzej zabezpieczeni na świecie, nie wiedzieli, co to są wrzody żołądka, nie cierpieli na nadciśnienie i nie mieli choroby wieńcowej?

Nawet w odrażających widokach zaczęłam dostrzegać piękno i niepowtarzalność wszelkich przejawów życia. Kłębowisko węży, których było może ze dwieście, każdy grubości mego kciuka, nieustannie się ze sobą przeplatających, przypomniało mi deseń - tyle że ruchomy - biegnący wzdłuż ściany ozdobnej wazy, jaką widziałam kiedyś w muzeum. Nienawidziłam węży, ale wiedziałam, że stanowią ważny element zachowania równowagi w naturze i że dzięki nim tacy jak my, wędrowcy na pustyni, mają szansę przeżycia. Ludzie uważali węże za trudne do polubienia; może dlatego tak często występują one w sztuce i religii jako symbol i przedmiot kultu. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę kiedyś marzyć o tym, by zjeść mięso uwędzonego węża. I oto właśnie nadszedł taki dzień.

W czasie naszej kilkumiesięcznej wędrówki przeżywaliśmy krańcowo różne pogody. Pierwszej nocy przydzielonego mi futra psa dingo użyłam jako materaca, a kiedy nastały zimne noce, okrywałam się nim jak kocem. Większość ludzi leżała na gołej ziemi, obejmując się ramionami i tuląc do siebie. Bardziej mogli liczyć na ciepło bliskiego ciała niż dochodzące z niedalekiego ogniska. W najzimniejsze noce zapalano wiele ognisk. W przeszłości aborygeni wędrowali ze swymi udomowionymi psami dingo, które pomagały im w polowaniu, ochraniały ich w drodze i grzały w zimne noce. „Noc trzech psów” - to była w żargonie buszu bardzo zimna noc. Kilka nocy spędziliśmy, układając się na ziemi z nogami skierowanymi do środka i głowami wyznaczającymi linię koła. W ten sposób lepiej wykorzystywaliśmy okrywające nas skóry i wydajniej przekazywaliśmy sobie ciepło naszych ciał. Kopaliśmy doły w piasku, na spód kładliśmy gorące węgle, a na wierzch jeszcze dodatkową warstwę piasku. Połowę skór dawaliśmy na spód, a drugą połową przykrywaliśmy się. Każdy taki dół dzieliły dwie osoby.

Pamiętam, że złożyłam ręce, oparłam o nie brodę i patrzyłam w górę na bezkres Nieba nade mną. Zaczynałam rozumieć zasady, jakie wyznawali ci cudowni, czyści, niewinni i kochający ludzie, którzy mnie otaczali. Jakiż to byłby cudowny widok - pomyślałam gdyby obserwować z kosmosu tę świetlistą aureolę z ludzi ułożonych w kształt margerytki, z małymi ogniskami pomiędzy każdą grupą dwóch ciał!

Z każdym dniem poznawałam ich lepiej i nabierałam przekonania, że w sposobie odczuwania są bardzo bliscy temu, co można by określić jako sumienie ludzkości. Coraz lepiej też rozumiałam, dlaczego oni widzą we mnie odmieńca. Byłam im bardzo zobowiązana, gdyż dzięki nim przebudziłam się i inaczej spojrzałam na świat.

Telefon bez drutu

Ten dzień zaczął się podobnie jak wszystkie poprzednie. I jak zwykle nie wiedziałam, co chowa dla mnie w zanadrzu. Osobliwe było to, że jedliśmy dziś śniadanie. Poprzedniego dnia napotkaliśmy na naszej ścieżce kamień świetnie nadający się na żarna. Był wielki, bardzo ciężki, owalny. Ponieważ okazał się za ciężki, by go wziąć ze sobą, zostawiliśmy go na miejscu dla innego wędrowca. Być może przyda się komuś, do kogo uśmiechnie się szczęście i zdobędzie gdzieś jakieś nasiona lub ziarna. Kobiety zmełły łodygi roślin na miałką mąkę i po zmieszaniu jej ze słoną trawą i wodą upiekły płaskie placki. Przypominały małe naleśniki.

Zwróciliśmy się w stronę wschodu i w porannej modlitwie podziękowaliśmy Opatrzności za wszystkie otrzymane błogosławieństwa. Wysłaliśmy też codzienne przesłanie do królestwa zwierząt i roślin, od których zależał nasz byt.

Dziś centralne miejsce w naszym półkolu zajął jeden z młodszych mężczyzn i poprosił, żeby jemu właśnie powierzyć wykonanie szczególnie ważnego zadania, jakie plemię miało tego dnia do spełnienia.

Wcześnie opuścił obóz i znacznie nas wyprzedził. Byliśmy już kilka godzin w drodze, gdy przywódca nagle się zatrzymał i upadł na kolana. Wszyscy zgromadziliśmy się dokoła niego, a on pozostał w pozycji klęczącej; ramiona wyciągnął do przodu i lekko poruszał dłońmi. Spytałam Oootę, co się dzieje. Dał mi znak gestem, żebym zachowała ciszę. Nikt nic nie mówił, wszyscy stali bez ruchu w dużym skupieniu. Po jakimś czasie Ooota mi wyjaśnił, że młody zwiadowca, który nas przed paru godzinami opuścił, przesłał nam teraz drogą telepatyczną wiadomość. Prosi w niej o pozwolenie, by mógł odciąć ogon kangurowi, którego przed chwilą zabił.

Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego zawsze zachowywaliśmy w marszu ciszę. Skoro ci ludzie chcieli się ze sobą porozumiewać drogą telepatii, musieli trwać w skupieniu. Byłam tego świadkiem i wiem, że nie było słychać żadnego dźwięku. Ich telepatyczne przekazy docierały na odległość nawet trzydziestu kilometrów.

- Dlaczego ten chłopak chce odciąć kangurowi ogon? - spytałam.

- Dlatego, że ogon jest najcięższą częścią ciała kangura, a chłopak jest zbyt słaby, by mógł go nieść. Z ogonem zwierzę byłoby wyższe od niego. Doniósł nam jeszcze, iż napił się po drodze nieświeżej wody i czuje, że zaczyna gorączkować. Krople potu spływają mu po twarzy.

Odpowiedź wyrażającą zgodę nadano również drogą telepatyczną. Ooota powiedział, że zatrzymamy się w tym miejscu na cały dzień. Ludzie zabrali się już do kopania dołu mogącego pomieścić dużą ilość mięsa. Inni szykowali ziołowy lek dla chorego chłopca, kierując się przy tym instrukcjami naszego Medyka i opinią Uzdrowicielki.

Po kilku godzinach młody zwiadowca wmaszerował do obozu, niosąc ogromnego kangura, wypatroszonego już i pozbawionego ogona. Otwór zamknął, spinając go naostrzonymi patyczkami. Jelit zaś użył jako sznura do powiązania zwierzęciu nóg. Niósł pięćdziesiąt kilogramów mięsa na głowie i ramionach. Spocił się przy tym i widać było, że jest chory. Członkowie plemienia najpierw zajęli się leczeniem chłopca, a dopiero potem zabrali się do gotowania posiłku.

Zaczęli od opalania kangura nad płomieniem ogniska; zapach palącego się futra wisiał w powietrzu jak smog nad Los Angeles. Następnie odcięli kangurowi głowę i wyłamali nogi, by można było usunąć ścięgna. Potem spuszczono ciało zwierzęcia do dołu pełnego żarzących się węgli i obłożono je nimi ze wszystkich stron. W jednym rogu dołu umieszczono mały pojemnik z wodą, z którego sterczała wydrążona, długa tykwa. Na mięso narzucono gałęzie i przez następnych kilka godzin szef kuchni pochylał się od czasu do czasu nad paleniskiem i dmuchał w tykwę. W ten sposób wyciskał wodę na powierzchnię, tak by spryskiwała pieczeń. Pojawiała się para.

Gdy jednak przyszła pora na podanie mięsa, okazało się, że upiekła się tylko zewnętrzna warstwa, najwyżej do głębokości dziesięciu centymetrów, cała zaś reszta opływała krwią. Widząc to, zapytałam, czy mogę swoją porcję umieścić na patyku, jak hot doga i piec dalej. Moi towarzysze nie widzieli przeszkód. Od razu spreparowali odpowiedni widelec.

Tymczasem chorego chłopca otoczono troskliwą opieką. Najpierw dostał ziołowy napój, potem obłożono mu stopy zimnym piaskiem, wydobytym ze świeżo wykopanego dołu. Wytłumaczono mi, że robią to po to, by ściągnąć gorączkę i wyrównać temperaturę w całym ciele. Zabieg wydał mi się trochę dziwny, ale przekonałam się, że rzeczywiście obniżył temperaturę. Także zioła okazały się skuteczne, zapobiegły bowiem bólom żołądka i biegunce, której się obawiałam, wiedząc, że pił skażoną wodę.

To, co dziś widziałam, zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Przyznaję, że gdybym nie była naocznym świadkiem, trudno by mi było we wszystko uwierzyć; zadziwiający był zwłaszcza sposób nawiązywania łączności telepatycznej.

Gdy się podzieliłam swoimi wątpliwościami z Oootą, uśmiechnął się i powiedział, że rozumie moją reakcję.

- Wiesz już teraz, jak się muszą czuć ci z nas, którzy po raz pierwszy zjawiają się w mieście i widzą, jak ktoś wrzuca do automatu pieniądz, nakręca numer i rozmawia przez telefon z mieszkającym daleko krewnym. Im też to wydaje się niewiarygodne.

- Tak - zgodziłam się. - Oba sposoby są dobre, ale wasz na pewno lepiej działa tam, gdzie nie ma telefonów.

Obawiałam się, że w aborygeńską telepatię ludzie u nas w kraju nie uwierzą. Bo chociaż bez zastrzeżeń przyjmują do wiadomości, że mieszkańcy naszego globu są dla siebie okrutni, to z trudem mogliby pojąć, że jest na tej ziemi sześćdziesięcioro dwoje ludzi, którym obcy jest rasizm, którzy żyją w dużej harmonii we wspólnocie i wzajemnie się popierają. Jeszcze trudniej byłoby im uwierzyć, że ci ludzie odkryli u siebie tę szczególną zdolność, jaką jest komunikowanie się za pomocą telepatii i odnoszą się do niej z takim samym szacunkiem jak do wszystkich innych zjawisk.

Ooota uważa, iż jego współplemieńcy mogą z powodzeniem stosować telepatię przede wszystkim dlatego, że nigdy nie kłamią. Ludzie Prawdziwi nie zmyślają małych kłamstewek, nie mówią tak zwanej częściowej prawdy i nie głoszą fałszywych teorii. Nie mają niczego do ukrycia. Są ludźmi o otwartych umysłach: chłoną wiedzę i gorliwie zbierają wszelkie informacje. Są także chętni udzielać ich innym.

Ooota wyjaśnił mi, na czym polega ich system wychowawczy i jak działa w praktyce: jeśli na przykład dwuletnie dziecko zobaczy inne, które bawi się jakąś zabawką - powiedzmy, że ciągnie na sznurku kamień i podejdzie do niego, by mu tę zabawkę zabrać, natychmiast poczuje na sobie patrzące z dezaprobatą oczy wszystkich dorosłych. Zrozumie wtedy, że o jego chęci zabrania drugiemu dziecku zabawki bez pozwolenia wiedzą już wszyscy i tego nie akceptują.

Także dla drugiego dziecka to zdarzenie będzie pouczającą lekcją. Nauczy je, że trzeba się dzielić z innymi i że nie należy się przywiązywać do rzeczy. To dziecko już się swoją zabawką nacieszyło i zachowa w pamięci przeżytą z tej okazji radość. Zrozumie więc, że ważne jest to, by przeżyć chwilę szczęścia, nie zaś to, by mieć jakiś przedmiot na własność.

Telepatia, czyli przekazywanie i odbieranie myśli na odległość, powinna być dla ludzi czymś naturalnym, jest bowiem naszą cechą wrodzoną. Gdybyśmy mogli porozumiewać się przesyłając myśli bezpośrednio, „z głowy do głowy”, bez posługiwania się mową czy pismem, wtedy ani różnice językowe, ani odmienne alfabety w niczym by nam nie przeszkadzały.

Zrozumiałam jednak, że tej metody nie można by stosować w świecie, w którym ludzie okradają firmy, gdzie pracują, oszukują na podatkach, dopuszczają się skandalicznych nadużyć i korupcji. W moim kraju ludzie nigdy by się nie zdobyli na całkowitą szczerość. Jest wśród nas zbyt wiele oszustw, za bardzo się wzajemnie ranimy, za dużo się nagromadziło goryczy i zbyt wiele mamy do ukrycia.

A jeśli chodzi o mnie? - spytałam samą siebie. Czy mogłabym przebaczyć komuś, kto - jak sądzę - wyrządził mi krzywdę? Czy mogłabym sama sobie wybaczyć krzywdy, jakie wyrządziłam innym? W czasie naszej dalszej wędrówki aborygeni pracowali nade mną, by rozwinąć we mnie umiejętność nawiązywania telepatycznej łączności. Dowiedziałam się wtedy, że telepatia dopóty nie będzie u mnie działała, dopóki mam w sercu, duszy, głowie coś, co pragnę ukryć. Musiałabym wpierw dojść do zgody ze wszystkimi i wszystkim dokoła, odsłonić swoją duszę i pokazać ją wszem wobec odkrytą jak na dłoni, tak jak to czynią Prawdziwi Ludzie. Musiałabym też być obecna przy tym, kiedy inni będą ujawniać i analizować motywy, którymi się kierowałam.

Najmodniejszy kapelusz w outbacku

Plagą australijskiego buszu są muchy. Wraz z pierwszymi promieniami słońca zjawiają się ich całe roje. Zasnuwają niebo, pędząc czarnymi chmarami liczącymi chyba miliony osobników.

Jadłam muchy i oddychałam nimi i nic nie mogłam na to poradzić. Właziły do uszu i nosa, oblepiały oczy, a nawet udawało im się nieraz prześliznąć przez zaporę zębów i dostać do krtani. Miały obrzydliwy, słodkawy smak. Dobrze go poznałam, bo wiele razy dławiłam się nimi i krztusiłam. Pokrywały mnie tak dokładnie, że gdy patrzyłam w dół na swoje ciało, widziałam jakby czarną, ruszającą się zbroję. Nie gryzły, ale nie zauważyłabym nawet, gdyby to robiły, tak mocno bolałam z ich powodu. Były wielkie i szybkie i było ich tak dużo, że stawały się nie do zniesienia. Najbardziej ucierpiały od nich moje oczy.

Tubylcy wyczuwają, gdzie i kiedy pojawią się muchy. Wierzą, że i te owady mają swoje miejsce w porządku natury, sądzą bowiem, iż z jaj tych much wylęgają się larwy, które uważają za przysmak.

Nauczyłam się od członków plemienia, żeby we wszystkim, co nas spotyka, dopatrywać się jakichś pozytywów. Muchy stałyby się jednak moją niechybną klęską, gdyby mnie nie uratowali aborygeńscy towarzysze wędrówki. Prawdę mówiąc, przejścia z muchami zaliczam do najgorszych cierpień, jakie mnie kiedykolwiek dotknęły. Znosiłam je jednak bez paniki i histerii. Człowiek pokryty milionami ruszających się owadzich nóg może zwariować. Poczytuję sobie za wielkie szczęście, że mnie to ominęło.

Któregoś ranka przyszła do mnie delegacja złożona z trzech kobiet, które poprosiły o pasemko moich włosów. Pozwoliłam, by same wyskubały je z mojej głowy. Tlenię włosy od trzydziestu lat. Gdy rozpoczęłam wędrówkę, były koloru jasnobeżowego i długie. Nosiłam je zawsze upięte do góry. Po tygodniach przebywania na pustyni, ani razu nie myte, nie szczotkowane, a nawet nie czesane, musiały wyglądać okropnie. Ponieważ jednak nie natknęliśmy się dotąd na wodę na tyle czystą i szeroko rozlaną, bym mogła się w niej przejrzeć, nie wiedziałam, w jakim są stanie. Mogłam sobie tylko wyobrazić, że to, co mam na głowie - to po prostu matowy, zmierzwiony i brudny kołtun. Na szczęście mogłam trzymać go z daleka od oczu dzięki przepasce, którą ofiarowała mi nasza Duchowa Opiekunka.

Kobiety odstąpiły od swego zamiaru w momencie, gdy pod moimi blond włosami odkryły ciemne odrosty. Natychmiast pobiegły i doniosły o tym przywódcy.

Był to człowiek w średnim wieku, o spokojnym usposobieniu i silnej, niemal atletycznej budowie. Choć niezbyt długo razem wędrowaliśmy, zdołałam zaobserwować, jaki ma wspaniały stosunek do ludzi. Jego rozmowy z członkami naszej grupy były zawsze szczere; nigdy nie omieszkał podziękować temu, kto służył społeczności jakąś pomocą. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego jemu właśnie powierzono stanowisko przywódcy.

Przypominał mi kogoś, kogo poznałam wiele lat temu. Otóż stałam kiedyś w hali dworcowej w St. Louis, należącej do Towarzystwa Southwestern Bell. Było około siódmej rano. Dozorca, który pieczołowicie czyścił marmurową podłogę w hali, pozwolił mi wejść do środka, żebym czekała na pociąg pod dachem, a nie na deszczu. W pewnej chwili długa, czarna limuzyna zatrzymała się przed drzwiami i do środka wszedł prezes firmy Texas Bell. Kiwnął mi głową na powitanie i głośnym „dzień dobry!” pozdrowił człowieka, który czyścił podłogę. Potem podszedł do niego i podziękował mu za sumienną pracę.

- Jestem przekonany - powiedział - że nie powstydziłbym się tego budynku, gdyby nawet nie wiedzieć kto tu wszedł, choćby najwyżsi przedstawiciele naszego rządu... Mogę być spokojny, bowiem, że dzięki takiemu pracownikowi jak pan wszystko tu będzie zawsze lśniło czystością.

Niczego nie udawał, to się czuło. Mówił najpoważniej w świecie. Byłam tylko przypadkowym świadkiem, ale nie mogłam nie zauważyć, że twarz dozorcy promieniała szczęściem i rozpierała go duma. Nauczyłam się wtedy, że w prawdziwych przywódcach jest coś, co ich wyróżnia, bez względu na to, gdzie i komu przewodzą. Mój ojciec zwykł był mawiać: „Nie pracuje się dla firmy, ale dla ludzi”. W postępowaniu tego plemiennego przywódcy w outbacku dojrzałam cechy, jakimi odznaczają się wielcy szefowie koncernów.

Nasz przywódca przybył, by obejrzeć cud natury: jasnowłosego odmieńca, któremu od korzeni rosną ciemnobrązowe włosy. Pozwolił także innym członkom plemienia przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku. Im zaś oczy błyszczały radością i każdy się uśmiechał. Myśleli - wyjaśnił mi to potem Ooota - że zaczynam się do nich upodabniać, że staję się aborygenką.

Gdy się to widowisko skończyło, trzy wydelegowane do mnie kobiety wróciły do swego pierwotnego planu i z pasm moich włosów zrobiły wspaniałą opaskę. Wplotły w nią nasiona, drobne kosteczki, strąki, trawę i ścięgna kangura, a gdy skończyły, włożyły mi ją na głowę. Była to najpiękniejsza, najbardziej wypracowana opaska, jaką kiedykolwiek widziałam. Dokoła niej zwisały aż po szyję długie pasma i w nie również wplecione były różne cacka. Kobiety mi wyjaśniły, że australijskie kapelusze dla rybaków z korkowymi pływakami, tak chętnie noszone przez sportowców, są wzorowane na tym bardzo starym pomyśle tubylców, mającym na celu ochronę przed muchami.

Jeszcze tego samego dnia otoczył nas rój much, ale mając przybranie głowy, na którym pełno było nasion, już się ich nie bałam. Opaska okazała się prawdziwym wybawieniem.

Innego dnia, gdy dokuczała nam z kolei chmara latających i gryzących insektów, nasmarowano mnie olejkiem z węża, potem obsypano popiołem z naszego obozowego ogniska, a na końcu kazano wytarzać się w piasku. Te połączone środki skutecznie odstraszyły owady. To nic, że wyglądałam jak cyrkowy błazen. Warto było...

Przez całe tygodnie nie widziałam się w lustrze i to w jakiś sposób wpłynęło na moją świadomość. Miałam uczucie, jakbym chodziła w worku z wyciętymi otworami na oczy. Przedtem lubiłam rozglądać się dokoła, obserwować ludzi i sprawdzać, jak reagują na to, co robię lub mówię. Moje obecne życie wydawało mi się uczciwsze. Nie nosiłam eleganckich strojów, jak dawniej, gdy obracałam się w świecie biznesu. Nie miałam na twarzy makijażu. Mój nos złuszczył się chyba ze dwanaście razy. Stałam się bezpretensjonalna. Moje ego wcale nie domagało się, by ktokolwiek zwracał na mnie uwagę w naszej aborygeńskiej grupie nikt nie plotkował ani nie usiłował nikim manipulować.

Nie mając lustra, które by mnie przywróciło do rzeczywistości i zaczęło wpędzać w kompleksy, mogłam sobie wmawiać, że jestem piękna. Oczywiście nie byłam, ale czułam się piękna. Aborygeni z naszej grupy przyjmowali mnie taką, jaką jestem. Dawali mi poczucie, że do nich należę, że jestem jedyna w swoim rodzaju i cudowna. Przekonałam się, jakie to wspaniałe uczucie, gdy się jest akceptowanym bez zastrzeżeń.

Położyłam się spać na materacu z piasku, a w mojej głowie dobrzmiewał echem dwuwiersz z bajki o królewnie Śnieżce, głęboko zakodowany w pamięci:

„Lustereczko, powiedz przecie:

Kto jest najpiękniejszy w świecie?”

Biżuteria

Im dalej się posuwaliśmy, tym goręcej się robiło. Im zaś było goręcej - tym rzadziej spotykaliśmy na naszej drodze jakiekolwiek ślady życia. Szliśmy przez teren pokryty głównie piaskiem i nielicznymi kępami wysokiej, suchej i martwej trawy. Niczego nie widać było na horyzoncie: ani gór, ani drzew, niczego... To był dzień piasku, piasku i wyschniętych zielsk porastających piasek.

Od tego dnia zaczęliśmy nosić ze sobą tlejącą szczapkę z ogniem. Drewno żarzyło się dzięki temu, że było stale delikatnie obracane. Na pustyni ceni się każdy, najmniejszy nawet ślad wegetacji i używa każdego sposobu, by móc przetrwać. Tlącej się szczapki używaliśmy do rozpalania ognia na noc tam, gdzie trudno było nawet o suchą trawę. Zbieraliśmy także odchody, jakie pozostawiły żyjące na pustyni zwierzęta. Aborygeni szczególnie cenili sobie te, które pochodziły od psów dingo, stanowiły bowiem dobre i bezwonne paliwo.

Tego dnia widziałam, jak ładna, młoda dziewczyna weszła między kępy zielsk, a gdy po chwili stamtąd wyszła, trzymała w ręku żółty kwiat na długiej łodydze. Okręciła sobie łodygę dookoła szyi, a kwiat wisiał z przodu, jak klejnot w kolii. Cała nasza grupa zebrała się wokół niej i wszyscy ją chwalili, że ślicznie wygląda, że miała świetny pomysł z tym kwiatem... Przez cały dzień obdarzano ją komplementami, a ona promieniała i widać było, że czuła się naprawdę piękna.

Gdy tak na nią patrzyłam, przypomniałam sobie pewne zdarzenie, jakie miało miejsce tuż przed moim wyjazdem ze Stanów. Odwiedziła mnie pacjentka, która cierpiała na poważny syndrom stresu. Gdy spytałam, czym się martwi, powiedziała, że towarzystwo ubezpieczeniowe podniosło stawkę za ubezpieczenie jej brylantowego naszyjnika o dodatkowe osiemset dolarów. Spotkała jednak w Nowym Jorku kogoś, kto się podjął zrobienia ze sztucznych brylantów dokładnej kopii naszyjnika. Zamierzała więc polecieć do Nowego Jorku i pozostać tam dopóty, dopóki jubiler nie wykona kopii, a potem, zaraz po powrocie do domu, włożyć swoje prawdziwe brylanty do sejfu w banku. Co prawda i tak będzie je musiała ubezpieczyć, bo nawet najlepszy sejf nie daje stuprocentowej gwarancji. Stawka jednak będzie znacznie niższa.

No tak - pomyślałam - ma się kobieta czym stresować... Byłam ciekawa, czy w tym naszyjniku wystąpi w resursie obywatelskiej na dorocznym balu, który miał się wkrótce odbyć. Dowiedziałam się, że właśnie wtedy będzie już gotowa imitacja, więc ją włoży na tę okazję.

Pod koniec dnia młoda aborygeńska dziewczyna zdjęła kwiat z szyi i położyła na piasku, by go w ten sposób zwrócić matce ziemi. Dla niej kwiat odegrał już swoją rolę: na zawsze zachowa we wdzięcznej pamięci dzień, w którym dzięki niemu podobała się i zbierała komplementy. Miło jej było stwierdzić, że swoją urodą zwraca uwagę, nie czuła jednak przywiązania do rzeczy, która się do tego przyczyniła. Kwiat zwiędnie, stanie się nawozem i użyźni ziemię. Wróci do obiegu w przyrodzie.

Porównywałam w myśli swoją pacjentkę w Stanach z młodą aborygenką, dla której biżuteria miała wyłącznie emocjonalne znaczenie. My w Stanach widzimy w niej jedynie wartość materialną.

Niektórzy mieszkańcy tego świata cierpią chyba na pomieszanie pojęć, jeśli chodzi o system wartości. Ale nie ci prymitywni ludzie, którzy zamieszkują krainę „Nigdy-Nigdy” w Australii, nie oni...

Sos do mięsa

Powietrze było nieruchome i spokój taki, że nieomal czułam, jak rosną mi włosy, a odciski na podeszwie stóp wnikają coraz głębiej w wyschnięte warstwy naskórka.

Wędrowaliśmy dalej, aż doszliśmy do miejsca, gdzie dwa skrzyżowane paliki znaczyły kiedyś grób. Nasza grupa nagle się tu zatrzymała. Krzyż już nie stał, bo przegniło skórzane wiązanie i dwie spróchniałe gałązki: jedna dłuższa, druga krótsza, leżały na ziemi.

Narzędziowiec podniósł te dwa kawałki drewna, wyjął cienki pasek skóry z torby przytroczonej do pasa, owinął nim gałązki i fachowo naprawił krzyż. Kilkoro ludzi podniosło wielkie kamienie, rozrzucone w pobliżu i ułożyło je na piasku w formie owalu. W tak oznaczony grób wbili krzyż i umocowali go w ziemi.

- Czy to jest grób aborygena? - spytałam Oootę. - Nie! - odpowiedział. - W tej mogile spoczywa odmieniec. Leży już wiele, wiele lat. Wasi ludzie dawno o nim zapomnieli i zapewne ten, który przeżył i postawił ten krzyż, także.

- Dlaczego go naprawiliście?

Bo tak trzeba. Nie rozumiemy waszego sposobu życia, nie zgadzamy się z nim i go nie akceptujemy, ale was nie osądzamy. Szanujemy wasze stanowisko. Jesteście tu, bo tu was kiedyś rzucił los, a teraz sami, z własnej woli, zdecydowaliście się pozostać. Miejsce to jest dla nas tak samo święte jak inne, które czcimy. Uważaliśmy, że należało się zatrzymać, zastanowić nad związkiem, jaki nas łączy ze Stwórcą i wszechświatem i raz jeszcze ten związek przypieczętować. Nic tu już nie zostało, jak widziałaś. Nie ma nawet kości. Mój naród chciał jednak okazać w ten sposób szacunek twemu narodowi. Opuszczając to miejsce, błogosławimy je. Wierzymy, że staliśmy się lepsi idąc drogą, która nas do niego przywiodła.

Tego dnia dużo o sobie myślałam i robiąc rachunek sumienia, rozliczałam się ze starych grzechów. To była bolesna operacja, zatrważająca, a nawet niebezpieczna. Kiedyś zażarcie broniłam wielu dawnych zwyczajów i wierzeń, uważając, że mam do tego nienaruszalne prawo. Czy ja bym się zatrzymała - pytałam samą siebie - by naprawić napotkany po drodze żydowski lub buddyjski grób? Pamiętam, jak się pewnego razu zdenerwowałam, gdy większa grupa ludzi wychodziła z jakiejś świątyni i wskutek tego powstał korek w ruchu ulicznym... Czy dziś byłabym bardziej wyrozumiała? Czy stałam się bardziej obiektywna i już bym nie osądzała, lecz pozwoliła innym iść, dokąd sami chcą i dała im jeszcze swoje błogosławieństwo na drogę? Automatycznie dajemy każdemu napotkanemu coś z siebie, ale dokładnie wybieramy, co chcemy mu dać. Słowami i czynami musimy świadomie budować dla swego życia scenę, na której chcemy je rozegrać.

Nagle zerwał się gwałtowny wiatr. Pęd powietrza smagał moje ciało i poczułam drapanie, jakby kot szorstkim językiem lizał moją poranioną skórę. To trwało tylko kilka sekund, ale w tym krótkim czasie pojęłam, że okazywanie szacunku dla tradycji i wartości, których nie rozumiem i z którymi się nie zgadzam, nie jest łatwe, ale na pewno wyjdzie mi na dobre.

Tej nocy na niebie panowała pełnia Księżyca. Zebraliśmy się dokoła ogniska. Blask ognia malował nasze twarze na pomarańczowo, a my rozprawialiśmy żywo, opowiadając sobie różne historie związane z jedzeniem. Rozmowa była szczera i swobodna; starałam się odpowiedzieć na wszystkie ich pytania tak wyczerpująco, jak tylko potrafiłam. Z zapartym tchem słuchali każdego mojego słowa. Opowiadałam im o jabłkach, o tym, jak krzyżujemy różne gatunki jabłoni, tworząc wielorakie odmiany, jak się robi sok jabłeczny i wspaniałą szarlotkę. Obiecali zdobyć dla mnie dzikie jabłka, żebym spróbowała; jak smakują.

Dowiedziałam się, że Prawdziwi Ludzie są zasadniczo wegetarianami. Przez całe stulecia żywili się tylko tym, co uzbierali w przyrodzie. Jedli więc dzikie owoce, tropikalne bulwy ignam, jagody, orzechy i nasiona. Od czasu do czasu urozmaicali swoje menu rybami lub jajami żółwi i ptaków. Gdy trafiły im się odpowiednie ziarna, mełli je na mąkę, z której piekli podpłomyki.

Tylko z konieczności, gdy biali wyparli ich z terenów nadmorskich i zmusili do życia w outbacku, zaczęli jeść mięso.

Opisywałam im, jak wygląda restauracja; mówiłam, że kelnerzy podają jedzenie na ozdobnych talerzach. Wspomniałam też o sosie do mięsa. Ten pomysł wydał im się absurdalny. Po cóż przykrywać mięso sosem? Postanowiłam, że zrobię im mięso z sosem. Do tej pory jedli je tylko pokrojone w kawałki, nie większe niż na jeden kęs. Zwykle zawijali je w liście i kładli na rozżarzone węgle lub prażyli w popiele. Niekiedy nadziewali mięso na szpikulec, oparty na wysokich palach i piekli nad ogniem. Od czasu do czasu przygotowywali mięso duszone, coś w rodzaju potrawki, do której dodawali jarzyny, zioła i bardzo cenną wodę. Głowiłam się, jak tu zrobić sos, skoro nie ma patelni. Rozglądając się za czymś, co mogłoby ją zastąpić, znalazłam kawałek oczyszczonej z sierści skóry. Przy pomocy Mistrzyni Szycia udało mi się wygiąć brzegi skóry do góry i pospinać boki, tak że powstało coś, co przypominało patelnię. Nasza Mistrzyni zawsze nosiła zawieszony na szyi skórzany woreczek, w którym miała igły zrobione z ości i ścięgna zastępujące nici. W skórze udającej patelnię stopiłam zwierzęcy tłuszcz, a kiedy już był płynny, dodałam mąki z ziaren, które wcześniej zmełli na żarnach, słonej trawy, pokruszonych nasion ostrej papryki i na koniec wody. Gdy się sos zagęścił, polałam nim kawałki mięsa wielkości jednego kęsa. Było to mięso bardzo dziwnego stworzenia, a mianowicie jaszczurki.

Patrzyłam, jakie robią miny, jedząc mięso z moim sosem i wysłuchiwałam ich uwag. Wyrażali je w bardzo taktowny sposób. I właśnie wtedy przypomniało mi się coś również związanego z sosem, co miało miejsce piętnaście lat temu.

Wzięłam wtedy udział w konkursie na „Mrs Kansas”, czyli „Najlepszą Panią Domu w Kansas”. Jednym z zadań było opracowanie nowego oryginalnego przepisu na potrawkę. Przez dwa tygodnie dzień w dzień coraz inaczej ją przyrządzałam na kolację, próbując różnych sosów i przypraw. Przez czternaście kolejnych wieczorów ja i moi domownicy mieliśmy obowiązek najpierw zjeść danie, a potem ocenić jego smak, wygląd i konsystencję. Ta potrawka, którą ja i moje dzieci uznalibyśmy za najlepszą, miała być zgłoszona do konkursu. Nie muszę dodawać, iż wszyscy się spodziewaliśmy, że właśnie mnie przypadnie nagroda. Moje dzieci nigdy nie odmawiały wykonania pierwszej części zadania - zawsze zjadały potrawkę, ale gdy przychodziło do oceny, stawały się mistrzami dyplomacji, usiłując jak najdelikatniej i jak najoględniej dać mi do zrozumienia, co o niej myślą. Były jednak niesłychanie cierpliwe, gdy prosiłam je o próbowanie najróżniejszych niekonwencjonalnych smaków, bo bardzo im zależało, żeby ich mama wygrała. A kiedy rzeczywiście zdobyłam palmę pierwszeństwa, dzieci nie posiadały się z radości, że zostałam „Mrs Kansas”. Taką samą dyplomatyczną minę widziałam teraz na twarzach moich aborygeńskich przyjaciół. A że wszystko, co razem robiliśmy, sprawiało nam radość, więc i teraz śmiechom nie było końca.

Aborygeni zawsze pamiętają o duchowym aspekcie tego, co robią. Nie zdziwiłam się więc wcale, gdy ktoś z nich skomentował polewanie mięsa sosem jako akt symbolizujący system wartości odmieńców. Zamiast żyć czystą prawdą wolą ją ukryć za zasłoną wygodnictwa, materializmu i niewiary.

Muszę jednak przyznać, że swoje uwagi wypowiadali w taki sposób, iż nigdy nie czułam się nimi dotknięta, skrytykowana czy osądzona. Nie twierdzili kategorycznie, że to mój naród się myli, a ich ma zawsze rację. Zachowywali się raczej jak kochający dorosły, który z pobłażaniem patrzy na dziecko usiłujące włożyć lewy bucik na prawą nogę. Nikt nie mówi, że nie można chodzić w tak włożonych butach. Oczywiście, że można, ba, można nawet przejść wiele kilometrów w ten sposób. A że się na skutek tego porobią pęcherze i odciski? To nic! To tylko cenna lekcja, z której trzeba wyciągnąć wnioski na przyszłość. Inna rzecz, że nam taka lekcja wydaje się jedynie niepotrzebnym zadawaniem cierpienia.

Rozmawialiśmy także o istniejącym u nas zwyczaju pieczenia tortów urodzinowych i przybierania ich smakowitymi lukrami. Tym razem aborygeni zakwestionowali czynność lukrowania. Uznali ją za symbolizującą fakt, że odmieńcy większość życia spędzają na powierzchownych, nietrwałych i upiększających zabiegach, niewiele zaś uwagi poświęcają temu, by odkryć, kim naprawdę jest człowiek i czym jest życie wieczne.

Zwyczaj urządzania przyjęć urodzinowych wydał im się wręcz humorystyczny. Jeśli biali ludzie tak wielką wagę przywiązują do tego, że się starzeją i bardzo się tym przejmują, to o ile byliby szczęśliwsi, gdyby istnieli jako góra czy wiatr... Te są bowiem wieczne i nie przemijają.

Nie mogłam się nadziwić, ile dziko rosnących, ale jadalnych i pożywnych roślin znajdowaliśmy na naszej drodze, ilekroć potrzebowaliśmy jedzenia. Suche regiony, chociaż wydają się nie sprzyjać wegetacji, też mają okresy ożywionego rozwoju. Póki nasiona spoczywają w jałowej ziemi, chroni je od wyschnięcia mocna łupinka. Ale gdy przychodzi deszcz, nasiona szybko kiełkują, rośliny się ukorzeniają, zazieleniają i zakwitają. Cały krajobraz w mgnieniu oka się zmienia. Życie pustyni trwa jednak krótko. Już po kilku dniach kwiaty tworzą nasiona i przemijają. Nasiona rozrzuca wiatr, a kraina znowu popada w surową martwotę.

Pewien rodzaj grochu, który rośnie tu i ówdzie na pustyni, ale szczególnie na terenach położonych bliżej wybrzeża oraz na północnych, bardziej tropikalnych obszarach, przyczynił się do tego, że nasze posiłki stały się solidniejsze. Mieliśmy też szczęście natrafić na owoce i cudowny miód, którym słodziliśmy herbatę z sassafrasowej, aromatycznej kory. Największe zastosowanie miała cienka, papierowa kora, której używaliśmy do przykrywania się, zawijania jedzenia, a także do żucia. Ma bowiem substancje zapobiegające katarom, usuwające flegmę i ból głowy.

Stwierdziłam, że liście wielu tutejszych krzewów zawierają olejki eteryczne o działaniu antybakteryjnym. Mają również właściwości ściągające, dzięki czemu są bardzo pomocne w zwalczaniu infekcji jelit oraz jako środek przeciwko pasożytom. W łodygach niektórych tutejszych roślin znalazłam mleczko lateksowe, które świetnie usuwa brodawki, nagniotki i zrogowacenia skóry. Rośnie tu nawet drzewo chinowe, w którego korze znajdują się różne alkaloidy, między innymi chinina.

Aborygeni te aromatyczne olejkodajne rośliny zazwyczaj wyciskają, moczą w wodzie, aż płyn zmieni kolor, a potem wcierają go w piersi, plecy lub w krzyż. Czasem go podgrzewają i robią inhalacje. Z tego, co zaobserwowałam, lek w ten sposób otrzymany wydawał się czyścić krew, stymulować pracę gruczołów limfatycznych i wspomagać system odpornościowy organizmu.

Z kolei z kory małego drzewa przypominającego wierzbę aborygeni produkowali lek o właściwościach aspiryny i stosowali go przy różnych wewnętrznych zaburzeniach oraz jako środek przeciwbólowy. Zauważyłam, że przynosił ulgę w niewielkich bólach mięśni i stawów i przyspieszał gojenie ran. Kory innego drzewa używali do leczenia biegunek, a jego żywicę rozpuszczali w wodzie i robili z niej syrop na kaszel.

Obserwując moich współtowarzyszy wędrówki, stwierdziłam, że to plemię jest niezwykle zdrowe. Kiedyś udało mi się rozpoznać i odszukać w naturze kwiaty, których płatki zjadali. Odkryłam, że był to aktywnie działający lek przeciwtyfusowy. Przypuszczalnie wiele z tych naturalnych środków, które zażywali, działało podobnie jak nasze szczepionki, pobudzając i wzmacniając system odpornościowy.

Pokazano mi pewną australijską purchawkę, która zawiera przeciwrakową substancję znaną jako calvacin. W tej chwili przeprowadza się badania jej skuteczności. W korze jeszcze innego drzewa stwierdzono obecność przeciwnowotworowego leku, który nazwana akronizyną.

Dziwne właściwości odkryli aborygeni w znanym od wielu wieków dzikim jabłku kangurzym. Nowoczesna medycyna wykorzystuje je do uzyskiwania steroidów, solasodiny i doustnych środków antykoncepcyjnych.

A jeśli już mowa o antykoncepcji, to przywódca plemienia wyjaśnił mi, że jego ludzie uważają za oczywiste, iż należy dawać życie dzieciom tylko wtedy, gdy będą chciane, kochane i zaplanowane. Świadoma prokreacja istniała u nich od zarania dziejów. Zgodnie z ich wierzeniami urodzenie dziecka oznacza, że jego rodzice dostarczyli ziemskiego ciała dla błąkającej się duszy jakiejś bliskiej im, zmarłej osoby, która teraz będzie miała gdzie zamieszkać.

Inaczej niż u nas - dla nich nie jest istotne, czy dziecko ma jakieś fizyczne wady. Nie o ciało im bowiem chodzi, ale o ten niewidzialny klejnot, który jest w nim ukryty, o duszę. To ona ma być bez skazy i na zasadzie wzajemności ma wspomagać ciało, by wspólnymi siłami wychować nowego człowieka na osobę wartościową.

Jestem przekonana, że gdyby aborygeni modlili się tak jak my - prosząc - prosiliby, aby nie było dzieci niekochanych, a nie martwiliby się o dzieci nienarodzone. Chociaż bowiem zdają sobie sprawę, że wiele dusz czeka, by zamieszkać w ciele jakiegoś nowo narodzonego dziecka, to jednocześnie wierzą, że każda dusza tego dostąpi: jeśli nie u tych rodziców, to u innych, jeśli nie w takich warunkach, to w odmiennych, jeśli nie teraz, to później...

Przywódca zwierzył mi się, że w niektórych aborygeńskich plemionach zdarzało się tu i ówdzie, że podejmowano współżycie seksualne, nie troszcząc się o to, czy jego rezultatem może być przyjście na świat dziecka. Tego rodzaju postępowanie świadczy - jego zdaniem - o zacofaniu i jest jednym z czynników hamujących rozwój ludzkości.

Prawdziwi Ludzie znaleźli swego czasu plantację dzikiego tytoniu i odtąd używali go przy szczególnych okazjach, paląc fajki. Jest to jednak dla nich wciąż rarytas, bo niewiele go tam rośnie, a przy tym wiedzą, że tytoń może wywołać uczucie euforii i uzależnić od siebie palacza. Używają go więc raczej symbolicznie, gdy witają gości albo by uświetnić otwarcie zebrania. Zauważyłam tu pewne podobieństwo między ich poszanowaniem dla tytoniu a tradycjami amerykańskich Indian.

Aborygeńscy przyjaciele często zwracali mi uwagę, że ziemia, po której stąpamy, kryje prochy ich przodków. Twierdzili, że ciała nie giną, umierając, tylko ulegają przemianie. Wracają do gleby, by ją użyźniać dla roślin. Te z kolei produkują tlen, którym oddychamy i bez którego nie możemy żyć. Byli znacznie bardziej świadomi tego, jak bardzo cenny jest tlen dla wszystkiego, co żyje w przyrodzie, niż ogromna większość moich amerykańskich znajomych.

Ludzie Prawdziwi mają niezwykle dobry wzrok. Rutyna, jaką zawierają niektóre rosnące tu rośliny, jest ogólnie przyjętym środkiem używanym w lekach oftalmologicznych do leczenia kruchych włośniczek i naczyń krwionośnych oka. Przez tysiące lat, gdy aborygeni sami zamieszkiwali Australię i mieli ten kontynent tylko dla siebie, nauczyli się rozróżniać, które substancje zawarte w roślinach mają korzystne działanie na organizm człowieka.

Wśród dziko rosnących roślin, krzewów i drzew owocowych są i takie, które zawierają substancje szkodliwe i trujące. Aborygeni umieją je odróżnić i doskonale wiedzą, których roślin należy unikać, bo są trujące, a które można spożywać po pewnych specjalnych zabiegach, jak odrzucenie cząstek szkodliwych albo płukanie czy pieczenie. Kiedy o tym rozmawialiśmy, wyznali ze smutkiem, że wśród plemion aborygeńskich były i takie - na szczęście niezbyt liczne - które zachowywały się agresywnie i, jak wieść niesie, używały trucizny do zabijania wrogów.

Mam nadzieję, że wystarczająco długo przebywałam z aborygenami, by nabrali do mnie całkowitego zaufania i nie wątpili, że pytania, jakie im zadaję, nie wypływają z niezdrowej ciekawości, ale z chęci zrozumienia ich życia. Zapytałam ich więc któregoś dnia, czy wiedzą, że byli posądzani o kanibalizm. Powiedziałam im szczerze, że czytałam wzmianki o tym w książkach historycznych. Dodałam, że moi australijscy przyjaciele opowiadali dowcipy, z których wynikało, że aborygeni jedli ludzi, a nawet swoje własne dzieci. Czy to prawda? - spytałam.

- Tak! - odpowiedzieli. - To prawda!!! Od początku dziejów ludzie eksperymentowali w różnych dziedzinach. Podobnie działo się i na tym kontynencie. Były plemiona aborygeńskie, które miały swoich królów; były takie, którymi rządziły kobiety; niektóre porywały ludzi z innych szczepów, a jeszcze inne jadły ludzkie mięso... Odmieńcy też zabijali ludzi na polu bitwy, a potem odchodzili, zostawiając ich ciała, by uległy rozkładowi. Kanibale zabijali swoich przeciwników, a potem jedli ich zwłoki. Robili to dla podtrzymania własnego życia. I ludzi zabijano i nadal ich się zabija dla różnych celów. Nie należy ich dzielić na lepsze i gorsze. Bez względu na to, czy zabijamy w obronie, z zemsty, dla wygody czy dla zdobycia pożywienia - zabijanie pozostaje zabijaniem. Dla nas - Ludzi Prawdziwych przykazanie: „Nie zabijaj!” jest święte. I to nas różni od odmieńców.

Tej nocy, gdy leżałam na cienkiej skórze odgradzającej mnie od podłoża i chroniącej usta i oczy od kontaktu z piaskiem - myślałam o tym, jak wielki krok naprzód ludzkość poczyniła w wielu dziedzinach, a jak bardzo zboczyła z kursu w innych.

Żywcem pogrzebana

Niełatwe było porozumienie się z towarzyszami wędrówki. Wymawianie słów w ich języku wydawało mi się niezwykle skomplikowane i sprawiało ogromną trudność. Ich słowa były niewiarygodnie długie. Słyszałam, jak wymieniali nazwę jakiegoś plemienia, która brzmiała „Pitjantjatjara”. Z kolei inny szczep nazywał się „Yankuntjatjara”. Z początku odnosiłam wrażenie, że używają tych samych słów na określenie różnych przedmiotów. Dopiero z biegiem czasu nauczyłam się dostrzegać subtelne różnice. Zrozumiałam też, dlaczego obcokrajowcy nie mogą dojść do porozumienia, jak należy wymawiać aborygeńskie spółgłoski. Niektórzy stosują twardą wymowy i mówią: B, DJ, D i G, a inni te same spółgłoski wymawiają miękko: P, TJ, T i K. Ponieważ aborygenom nieznany jest alfabet, nie wiadomo, którzy z zagranicznych interpretatorów mają rację. Sprawa jest trudna do rozstrzygnięcia i chyba szkoda na ten temat dyskutować.

Najwięcej kłopotów sprawiała mi wymowa nosowych dźwięków. Aby właściwie wymówić dźwięk „n', trzeba przytknąć język do tylnej części podniebienia. Jeśli chcecie wiedzieć, co mam na myśli, spróbujcie, trzymając w ten sposób język, wymówić słowo „Indianin”. Jeszcze inny dźwięk powstawał, gdy unosili język do góry i potem szybko go cofali. Zauważałam też, że gdy aborygeni śpiewają, wydają miękkie i melodyjne dźwięki, ale kończąc pieśń zawsze gwałtownie je nasilają.

Byłam zaskoczona, gdy się dowiedziałam, że zamiast użyć jednego słowa „piasek” posługują się dwudziestoma różnymi wyrazami, które opisują jego konsystencję, rodzaj i wygląd. Ale niektóre słowa wydały mi się całkiem łatwe: na przykład woda nazywa się w języku tego plemienia: „kupi”. Ciekawe, że im uczenie się ode mnie słów angielskich sprawiało przyjemność i szło znacznie lepiej niż mnie nauka ich języka.

W książkach, które traktują o historii Australii, a które kiedyś dostałam od Geoffa, przeczytałam, że gdy Brytyjczycy opanowali ten kontynent i zrobili go swoją kolonią, doliczono się tam wówczas około dwustu aborygeńskich języków i sześciuset dialektów. Oczywiście nie było w tych książkach mowy ani o telepatii, ani o języku migowym. A właśnie na migi najlepiej mi się z nimi rozmawiało i najczęściej w ten sposób się porozumiewałam. Mimo że mój język migowy był bardzo prymitywny, wolałam nim się posługiwać niż głośnym mówieniem rozpraszać ich, gdy w skupieniu przekazywali sobie wiadomości drogą telepatyczną. Nie tylko wiadomości zresztą. Podobno opowiadali sobie za pomocą telepatii różne ciekawe historyjki.

Aby więc nie przerywać im telepatycznego kontaktu, pokazywałam dłonią, o co mi chodzi. Chcąc kogoś przywołać, kiwa się u nich palcem wskazującym do siebie, tak samo jak u nas. Identyczny z naszym jest też sposób przekazywania znaku „stop”. Po prostu podnosiło się dłoń do góry wewnętrzną stroną w kierunku adresata. Aby nakazać milczenie, przytykaliśmy palce do warg. W pierwszych tygodniach wędrówki aborygeni często mnie w ten sposób uciszali, gdy zadawałam im zbyt wiele pytań. Z czasem nauczyłam się mniej pytać i spokojnie czekać, aż sami mi wyjaśnią, o co chodzi.

Pewnego dnia jeden mój nieopatrzny ruch wywołał burze śmiechu. A wszystko zaczęło się od tego, że podczas marszu ugryzł mnie jakiś owad. Podrapałam się w to miejsce, a wtedy wszyscy wybuchnęli śmiechem i długo jeszcze stroili pocieszne miny, naśladując mój ruch. Okazało się, iż ten gest w ich języku migowym oznacza, że zobaczyłam krokodyla.

Nie dziwię się, że ich rozśmieszyłam, skoro byliśmy oddaleni co najmniej o trzysta kilometrów od najbliższego miejsca, w którym mogłyby przebywać krokodyle.

Nasza wspólna wędrówka trwała już kilka tygodni, gdy nagle sobie uświadomiłam, że ilekroć oddalam się od grupy, otaczają mnie jakieś dziwne, gorejące oczy. Im ciemniejsza była noc, tym większe wydawały mi się ślepia. Miałam wrażenie, że mnie śledzą. W końcu rozszyfrowałam zagadkę: po dokładnym przyjrzeniu się stwierdziłam, że na naszym tropie znajduje się horda dzikich i rozeźlonych psów dingo.

Bardzo przerażona, biegiem wróciłam do obozowiska i o swoim odkryciu powiadomiłam Oootę. A on natychmiast poinformował o tym przywódcę. Wszyscy członkowie plemienia, a zwłaszcza bliżej nas stojący, zainteresowali się wiadomością; niektórzy do nas podeszli, by się dowiedzieć, co się dzieje. Starszyzna nie podjęła jeszcze żadnej decyzji. Czekałam cierpliwie, bo wiedziałam, że ci ludzie nie działają pochopnie i zanim coś postanowią, dokładnie przeanalizują sytuację. Mogłam spokojnie policzyć do dziesięciu. Dopiero po dłuższej chwili Ooota przekazał mi opinię przywódcy. Wyjaśnił, że psy rozdrażnia ostry zapach, a ściślej mówiąc odór, jaki ja wydzielam. To była prawda. Sama czułam, że śmierdzę, ale dopiero po minach innych ludzi mogłam ocenić, jak bardzo... Nie umiałam sobie z tym radzić; sytuacja wydawała mi się bez wyjścia. Przy tak ograniczonej ilości wody nie mogło być mowy o tym, by ją marnować na kąpiel. A o wannie nie można było nawet marzyć... Moi czarni towarzysze nie wydzielali takiego obrzydliwego, zgniłego zapachu. Myślę, że brał się on częściowo stąd, iż będąc nieustannie w ruchu, zużywałam dużo więcej energii niż zwykle. To powodowało zmniejszanie się objętości mięśni i topienie pokładów toksycznego tłuszczu. Widać było zresztą, że chudnę. Oczywiście fakt, że nie miałam dezodorantów ani papieru toaletowego, też się do tego przyczyniał. I było coś jeszcze: zauważyłam, że aborygeni natychmiast po jedzeniu udawali się na pustynię, by załatwić naturalną potrzebę. Ich stolec nie wydawał tak przykrego zapachu jak nasze wydaliny. Na pewno sposób odżywiania się również odgrywał niepoślednią rolę. Po pięćdziesięciu latach jedzenia potraw typowych dla naszej cywilizacji nie mogłam tak od razu pozbyć się toksyn. Odtruwanie organizmu jest długotrwałym procesem. By był skuteczny, musiałabym wiele czasu spędzić w outbacku.

Nigdy nie zapomnę, w jaki delikatny sposób przywódca wyjaśnił mi, co chcą zrobić, żeby ten problem rozwiązać. Nie chodziło im o siebie, nie mieli też pretensji do mnie; wszak przyjęli mnie na dobre i na złe. Nie martwili się wcale o nasze wspólne bezpieczeństwo, któremu psy dingo mogłyby zagrozić. Litowali się jedynie nad biednymi zwierzętami, które mój zapach rozdrażniał. Jak powiedział Ooota, psy dingo dlatego za nami ciągnęły, że zwietrzyły zepsute mięso.

Musiałam się roześmiać, gdyż w rzeczy samej śmierdziałam jak zepsuty kawał mięsa zostawiony na słońcu. Zapewniłam, że będę im ogromnie wdzięczna za każdą pomoc. I oto już następnego dnia, w godzinie największego upału, wykopali rów, którego ściany nachylone były pod kątem czterdziestu pięciu stopni i kazali mi się w nim położyć, następnie dokładnie zasypali mnie ziemią, pozostawiając jedynie twarz odkrytą, po czym, zapewniwszy mi cień, odeszli na jakieś dwie godziny. To było niesamowite uczucie... Leżałam żywcem zakopana w ziemi, bezsilna i niezdolna do żadnego ruchu. Gdyby ci ludzie stąd odeszli i mnie tak zostawili, w niedługim czasie pozostałby ze mnie tylko szkielet. Bałam się, żeby jakaś ciekawska jaszczurka, wąż czy pustynny szczur nie przebiegły mi po twarzy. Gdy usiłowałam poruszyć ramieniem czy nogi a one ani drgnęły, zrozumiałam, jak czują się ludzie, których dotknął paraliż.

Czas zaczął jednak szybciej mijać, gdy się zrelaksowałam, zamknęłam oczy i myślałam tylko o tym, by wyzbyć się wszystkich toksyn ze swego ciała. Skoncentrowałam się na wchłanianiu wspaniałych, chłodnych, odświeżających i oczyszczających darów ziemi.

Wkrótce doceniłam mądrość starego przysłowia: „Potrzeba jest matką wynalazków”. Eksperyment się powiódł; ziemia wyciągnęła ze mnie wszystkie złe zapachy.

Uzdrawianie

Zbliżał się sezon deszczowy. Zwiastowała go chmura, która na krótko pojawiła się na niebie, ciesząc nas swoim widokiem. Moi aborygeńscy przyjaciele z dziecięcą radością wybiegali na słońce, usiłując wyprzedzić wielki cień chmury wiszący nad naszymi głowami. Potem, śmiejąc się, szydzili z chmury, że ich nogi są szybsze niż wiatr, który ją gna, a za chwilę znowu kryli się w jej cieniu.

- Jaki cudowny dar otrzymaliśmy od Boga... - mówili. - Opatrzność zesłała nam orzeźwiający powiew chłodnego powietrza...

Po tym pogodnym dniu, pełnym radości i zabaw, późnym popołudniem spotkało nas nieszczęście. Może przesadzam, ale początkowo wypadek, jakiemu jeden z nas uległ, wydawał mi się bardzo groźny.

Otóż był wśród nas młody, trzydziestokilkuletni człowiek, którego plemienne imię brzmiało: Wielki Łowca Kamieni, miał bowiem szczególny talent do wynajdywania cennych kruszców. Przydomek Wielki nadano mu dopiero niedawno, gdyż właśnie w ostatnim okresie szczególnie rozwinął swoje zdolności. Udało mu się znaleźć piękne, duże opale, a nawet spore bryłki złota na terenie porzuconych kopalń. Kopalnie te stanowiły własność komercyjnych spółek, które po wyeksploatowaniu złóż zaniechały dalszego wydobycia.

Prawdziwi Ludzie początkowo sądzili, że metale czy kamienie nie są im do niczego potrzebne. Do jedzenia się nie nadawały, a w kraju, w którym nie istniał rynek, nie miały nawet wartości wymiennej, bo nie można było za nie nic kupić. W złocie i kamieniach cenili jedynie ich urodę.

Z czasem jednak ze zdumieniem odkryli, że dla białego człowieka te kruszce przedstawiają wielką wartość. Nie mogli tego zrozumieć, podobnie jak nie mieściło im się w głowie, że biały człowiek ośmiela się uważać ziemię za swoją własność i czyni ją przedmiotem handlu. Aborygeni wierzyli, że to oni należą do ziemi, a nie odwrotnie.

Zorientowawszy się jednak, że dla białych kamienie i złoto są czymś bardzo cennym, zaczęli je sprzedawać. Za uzyskane środki wysyłali swoich zwiadowców do miast. Po jakimś czasie i dokładnym rekonesansie wysłannicy wracali do buszu i zdawali przywódcy sprawę z tego, co się u białych dzieje.

Wielki Łowca Kamieni nie penetrował kopalń, które wciąż jeszcze były eksploatowane przez białych. Pamiętał bowiem przerażające historie związane z przymusowym zatrudnieniem w kopalniach ludzi należących do jego plemienia. Była to katorga: schodzili do kopalń w poniedziałek i do końca tygodnia nie opuszczali ich ani na chwilę. Na pięciu robotników czterech umierało z wyczerpania. By zmusić aborygenów do pracy w kopalniach, biali zarzucali im zwykle jakieś sfingowane przestępstwa kryminalne i pod tym pretekstem skazywali ich na przymusowe roboty. Dzienna norma wydobycia była tak wysoka, że aby jej sprostać, wraz z więźniem były zmuszone często pracować w kopalni także jego żona i dzieci. Co najmniej trzy osoby musiały się trudzić, by wykonać normę przewidzianą na jednego człowieka.

Biali właściciele z łatwością wynajdywali powody, by dowolnie przedłużać więźniom wyroki. Nie było ucieczki ani ratunku. Ten proceder, poniżający godność człowieka i wyniszczający jego ciało, odbywał się zupełnie legalnie.

Ale wracając do owego szczególnego dnia naszej wędrówki - chcę opowiedzieć o nieszczęśliwym wypadku, jakiemu uległ Wielki Łowca Kamieni.

Szedł właśnie brzegiem wysokiej skarpy, gdy nagle ziemia usunęła mu się spod stóp i spadł jakieś siedem metrów w dół na ostre kamienie. Teren, który obecnie przemierzaliśmy, pokrywały wielkie płyty granitu o powierzchni tak wygładzonej przez siły natury, że wyglądały jak polerowane. Znajdowały się tam także głazy o porwanych, ostrych krawędziach i całe pola usiane skalnym żwirem.

W tym czasie znowu cierpiałam na ból stóp. Utworzyły się na nich zrogowacenia, przypominające kopyta. Takie stopy zauważyłam też u jednej z naszych kobiet. Ale nawet najgrubsza warstwa martwej tkanki nie zapobiegała dotkliwym cierpieniom, gdy stąpałam po nierównym kamiennym podłożu. Moje myśli bezustannie krążyły więc wokół bolących stóp. Wspominałam z żalem szafkę pozostawioną w domu, daleko stąd, pełną różnego rodzaju bucików, w tym wygodnych trampek i tenisówek.

Nagle usłyszałam krzyk Wielkiego Łowcy Kamieni i zobaczyłam, że spada ze skarpy, koziołkując w powietrzu. Wszyscy ruszyliśmy na krawędź urwiska i spojrzeliśmy w dół: leżał jak kłoda, a wokół niego utworzyła się dobrze stąd widoczna ciemna kałuża krwi.

Kilku mężczyzn szybko zbiegło na dno wąwozu i metodą „podaj dalej” wywindowało rannego na górę szybciej, niż gdyby wciągano go na linie. Ich sprawne ręce przesuwały się pod nim jak taśmowy przenośnik.

Gdy poszkodowanego położyli na gładkiej granitowej tafli, zobaczyliśmy jego ranę: było to skomplikowane, otwarte złamanie kości piszczelowej. Rana obnażała złamaną kość, wystającą na jakieś pięć centymetrów na zewnątrz. Przypominała duży, brzydki kieł, wyraźnie odcinający się od brązowej skóry o odcieniu mlecznej czekolady. Natychmiast ktoś zdjął z głowy opaskę i ścisnął nogi powyżej kolana. Nasz obozowy Medyk i Uzdrowicielka stanęli po obu stronach rannego, podczas gdy wszyscy inni członkowie plemienia zajęli się przygotowywaniem noclegu.

Posuwałam się powoli naprzód, aż znalazłam się tuż obok chorego.

- Czy mogę popatrzyć? - spytałam.

Medyk przesuwał obie dłonie nad zranioną nogą Łowcy, trzymając je jakieś trzy centymetry nad nią. Delikatnym, lekko kołującym ruchem prowadził je w górę, to znowu w dół chorej łydki. Początkowo obie dłonie przesuwał jednocześnie w tym samym kierunku, a potem jedną od góry do dołu, a drugą odwrotnie.

Uzdrowicielka uśmiechnęła się do mnie i przekazała przez Oootę wiadomość, że teraz będę mogła poznać ich metody leczenia.

- Słyszeliśmy - dodała - że u siebie w kraju wykonujesz zawód uzdrowicielki.

- Tak - odpowiedziałam trochę niepewnie, bo nigdy nie mogłam tak do końca zgodzić się z poglądem, że to lekarz uzdrawia pacjenta. Przekonałam się już przed laty, gdy chorowałam na polio, że wyzdrowienie ma tylko jedno źródło... Owszem, doktor może pomóc pacjentowi, usuwając obce ciała z jego organizmu, wstrzykując mu różne, doraźnie działające środki farmakologiczne czy nastawiając kość po złamaniu lub zwichnięciu, ale to nie jest równoznaczne z wyleczeniem. Jestem pewna, że nigdzie na świecie, w żadnym kraju i w żadnym okresie historii, nie ma i nie było lekarza, który by kogokolwiek uzdrowił. Uzdrowiciela ma każdy z nas w sobie. Lekarz jest w najlepszym wypadku człowiekiem, który odkrył w sobie powołanie do tego zawodu, wyuczył się go i służy społeczeństwu tym, co najlepiej umie i lubi robić.

Ale teraz nie było czasu na prowadzenie długiej dyskusji. Zgodziłam się więc z tym, co powiedział Ooota i przyznałam, że w moim kraju jestem uważana za uzdrowicielkę. Na wstępie Medyk i Uzdrowicielka poinformowali mnie, że przesuwanie dłońmi w gorę i w dół nad chorym miejscem bez jego dotykania ma na celu przywrócenie do pierwotnego stanu układu naczyń krwionośnych, ścięgien i nerwów, naruszonego na skutek wypadku. Zapobiega to także powstaniu ewentualnych obrzęków.

Ruchy, jakie wykonywał Medyk, miały również pobudzić „pamięć” kości. Chodziło o to, by ułatwić jej powrót do położenia zajmowanego wtedy, gdy była zdrowa. Z drugiej zaś strony Medyk usiłował wyprowadzić ją z szoku, jakim niewątpliwie był dla niej moment, gdy pękła na pól i została wyrwana z miejsca, w którym funkcjonowała przez ponad trzydzieści lat. „Mówienie” do kości, które stosował zarówno Medyk jak i Uzdrowicielka, było na pewno istotnym elementem terapii.

Po jakimś czasie główni bohaterowie tego dramatu: Medyk, stojący w nogach chorego, Uzdrowicielka, klęcząca u jego boku i sam pacjent, leżący na wznak na ziemi, zaczęli odmawiać coś, co przypominało modlitwę. W pewnej chwili Medyk otoczył kostkę chorego obiema dłońmi. Nie widać było jednak, by dotykał stopy lub za nią ciągnął. Uzdrowicielka zachowała się podobnie, majstrując przy kolanie pacjenta. Każde z nich nuciło przy tej czynności jakąś melodię. Raptem oboje unieśli głowy i krzyknęli coś unisono. Musieli chyba przy tym zastosować jakąś formę wyciągania, ale nie zauważyłam żadnego gwałtownego ruchu. Po prostu nagle kość samoistnie wsunęła się w ranę, z której przedtem wystawała. Medyk ściągnął palcami brzegi porwanej w tym miejscu skóry i przytrzymał je w tej pozycji, po czym dał znak Uzdrowicielce. Ta z kolei zaczęli rozwiązywać długi pojemnik w kształcie tuby, który zawsze nosili ze sobą.

Przypomniało mi się, że parę tygodni wcześniej pytałam ją, jak sobie aborygeńskie kobiety radzą podczas menstruacji. Pokazała mi wtedy podpaski zrobione z trzciny, trawy i delikatnego ptasiego puchu. Sama zaobserwowałam, że od czasu do czasu któraś z kobiet opuszcza obóz i udaje się na pustynię. Tam zakopywała splamioną krwią podpaskę, podobnie jak my wszyscy zakopywaliśmy codziennie nasze ekskrementy, naśladując koty. Czysto zdarzało się jednak, że kobieta wracająca z pustyni niosła coś w zamkniętej dłoni, co oddawała Uzdrowicielce. Ta z kolei wkładała ów tajemniczy przedmiot do swojej tuby, w której przechowywała liście różnych roślin, olejki i maści lecznicze. Jedną z takich maści leczyła moje chore stopy, gdy zrobiły się na nich pęcherze. Stosowała je także przy oparzeniach skóry od słońca. Parę razy zdarzyło mi się być blisko niej akurat wtedy, gdy sięgała do tuby i zawsze dochodził mnie stamtąd straszliwy, wręcz odrzucający fetor. W końcu odkryłam, że to, co ona sekretnie chowa w pojemniku, to były duże skrzepy menstruacyjnej krwi naszych kobiet.

Gdy jednak tym razem sięgnęła do swojej tuby, otworzyła ją z odwrotnej strony. Nie poczułam żadnego zapachu. Pociskając koniec tuby, wycisnęła na dłoni gęsta czarną, błyszczącą maść i nałożyła ją na porwane brzegi rany Wielkiego Łowcy Kamieni, jakby chciała je scementować. Potem rozsmarowała maść na całej powierzchni rany. Nie użyli żadnych opatrunków ani bandaży. Nie było potrzeby niczego przewiązywać ani unieruchamiać nogi na szynie; niczego nie szyto, nie było mowy o chodzeniu o kuli.

Wkrótce zapomnieliśmy o wypadku i zajęliśmy się kolacją. W ciągu wieczora ludzie na zmianę siadali przy chorym i kładli sobie jego głowę na kolana, tak by miał lepszy widok na to, co, się dzieje w obozie. Gdy przyszła kolej na mnie, usiadłam przy nim i przy okazji dotknęłam jego czoła, by stwierdzić, czy ma gorączkę. Nie miał. Chciałam okazać mu wdzięczność, że pozwolił, by na jego osobie zademonstrowano mi aborygeńskie metody leczenia. Gdy trzymałam jego głowę na kolanach, spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.

Następnego dnia rano Wielki Łowca Kamieni wstał jakby nigdy nic i szedł razem z nami. Ani trochę nie utykał. Zabiegi, którym go poddano, miały na celu zmniejszenie nacisku na kość i zapobieżenie obrzękom i doskonale spełniły swoje zadanie. Przez kilka dni przyglądałam się z bliska jego nodze. Czarna maść, którą położono na ranę, zaschła, a potem zaczęła odpadać. Po pięciu dniach nie było już po niej śladu, a w miejscu, gdzie kość przebiła skórę, widać było tylko cieniutkie linie blizny. Wielki Łowca ważył ponad siedemdziesiąt kilogramów. Jak to się stało, że niczym się nie podpierając, mógł stać na złamanej kości i że nie doszło do ponownego uszkodzenia w tym samym miejscu? Dla mnie graniczyło to z cudem.

Zdawałam sobie sprawę, że członkowie tego plemienia są z natury wyjątkowo zdrowymi ludźmi, ale teraz się przekonałam, że gdy ich zdrowie jest zagrożone, potrafią także bardzo skutecznie interweniować. Umieli leczyć choroby i zapobiegać im, choć nigdy nie studiowali biochemii ani patologii. Zawsze jednak działali w dobrej wierze i byli szczerze oddani ratowaniu ludzkiego zdrowia.

Dowiedziałam się potem od Oooty, że chociaż nie wyzywali losu i wypadek, jaki się zdarzył, nie był przez nikogo zawiniony - jego ludzie uznali, iż widać było wolą Opatrzności, żebym stała się jego naocznym świadkiem i mogła nauczyć się od nich sztuki uzdrawiania. Nie zastanawiali się, czy nad kimś z ich grona ciąży jakieś fatum. Byli radzi, że dzięki temu zdarzeniu miałam możliwość nauczenia się czegoś, a oni mogli podzielić się z odmieńcem, który przybył do nich z daleka, swoimi wiadomościami i doświadczeniem.

Ja ze swojej strony byłam im niezmiernie wdzięczna, że zechcieli odkryć przede mną tajemny skarbiec swojej wiedzy, o którą by tych rzekomo niecywilizowanych ludzi nikt nie podejrzewał.

Chciałam oczywiście poznać więcej stosowanych przez nich technik uzdrowicielskich, ale nie śmiałam żądać, by wzięli na siebie jeszcze dodatkowe obowiązki. Mieli i bez tego dość własnych problemów. Walka o przeżycie stanowiła w outbacku wystarczające wyzwanie.

Zapomniałam jednak, że oni czytają w moich myślach i wiedzieli, czego pragnę, zanim jeszcze to powiedziałam.

Tego wieczoru zastanawialiśmy się nad związkiem między ciałem a duszą. Przy tej okazji wypłynęła nowa sprawa, której dotąd nie poruszaliśmy, a mianowicie wpływ, jaki nasze uczucia i emocje mają na zdrowie i dobre samopoczucie.

Aborygeni wierzą, że najważniejsze jest to, co człowiek czuje, jaki jest jego emocjonalny stosunek do rzeczy, ludzi i zdarzeń. Ich zdaniem tylko to się liczy. Nasze stany emocjonalne rejestruje każda komórka ciała. Pozostawiają one trwały ślad w naszej osobowości, w naszym umyśle i duszy.

Podczas gdy inne religie nauczają, że należy nakarmić głodnych i podać wodę spragnionym, to plemię głosi, że nieważne jest dawanie jadła czy napoju i nieistotne, komu się je daje. Liczy się tylko to, co ty czujesz dając.

Jeśli podlejesz ginącą roślinę, dasz wody chcącemu pić zwierzęciu lub dodasz komuś odwagi, to czyny te w takim samym stopniu zbliżają cię do istoty życia i do Boga co napojenie spragnionych i nakarmienie głodnych.

Opuszczając ziemski padół, zabierzemy ze sobą „świadectwo ze sprawowania”, na którym będzie odnotowane, jak w każdym momencie życia rządziliśmy się naszymi uczuciami. To one właśnie, te niewidzialne uczucia, kryjące się w głębi naszej duszy, świadczyć będą o tym, kto z nas był dobry, a kto zły. Czyny zaś to jedynie tuba, przez którą uzewnętrzniamy nasze uczucia i intencje.

Myślałam o dwojgu aborygeńskich lekarzach, którzy tamtego dnia nastawiali nogę Wielkiemu Łowcy Kamieni. Oboje w czasie zabiegu apelowali w myśli do złamanej kości pacjenta, prosząc ją, by wróciła do swej pierwotnej formy. Angażowali w leczenie nie tylko ręce, lecz także głowę i serce.

Zaczęłam się zastanawiać nad sytuacją, jaką mamy w Stanach Zjednoczonych. Czy to, że cierpimy, chorujemy i padamy ofiarą przemocy, nie wynika z niewłaściwego zaprogramowania naszych uczuć? Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ponieważ to się odbywa poza naszą świadomością. Jak by to było dobrze, gdyby amerykańscy lekarze równie silnie wierzyli w samoregulację i ozdrowieńczą moc ludzkiego organizmu, jak wierzą w leki, które mogą albo nie mogą wyleczyć! Przywiązuję teraz znacznie większe znaczenie do związku, jaki łączy lekarza z pacjentem. Jestem przekonana, że jeśli lekarz sam nie wierzy w wyzdrowienie pacjenta, jego leczenie nie odniesie żadnego skutku. Wiem z doświadczenia, że gdy lekarz mówi pacjentowi, iż nie ma dla niego lekarstwa, w rzeczywistości oznacza to, że nie wie, jak ma ten przypadek leczyć, że nie dysponuje wiedzą potrzebną do wyleczenia. Nie jest prawdą, że nie ma na chorobę lekarstwa i nie można twierdzić, że nie jest uleczalna, jeśli kiedykolwiek ktoś potrafił tę chorobę przezwyciężyć.

Długo rozmawiałam z Medykiem i Uzdrowicielką i wyrobiłam sobie nowy pogląd na procesy związane ze zdrowieniem i zachorowaniem.

- Powrotu do zdrowia - powiedzieli mi - nie mierzy się czasem. Zarówno wyzdrowienie, jak i zachorowanie następuje w jednej sekundzie.

Rozumiem to w taki sposób: nasz organizm jest wtedy zdrowy, gdy wszystkie jego komórki działają właściwie. Choroba zaczyna się w momencie, gdy nagle pojawia się jakaś dezorganizacja, jakaś anomalia - która dotyka komórkę lub tylko jej część. Zanim ukażą się kolejne symptomy choroby i zostanie postawiona diagnoza, mijają nieraz miesiące, a nawet lata. Zdrowienie zaś jest podobnym procesem, tyle że w odwrotnym kierunku. Tracimy siły, podupadamy na zdrowiu, chorujemy... I oto w pewnej chwili otrzymujemy pomoc medyczną. Jaką? To już zależy od tego, w jakim społeczeństwie żyjemy. Zaczynają nas leczyć. Od razu zatrzymuje się spadek sił i robimy pierwszy krok w kierunku poprawy.

Plemię Ludzi Prawdziwych uważa, że nie jesteśmy przypadkowymi ofiarami choroby, ale że to, co spotyka nasze ciało, jest sygnałem przekazywanym naszej świadomości przez Opatrzność. Choroba, spowalniając aktywność naszego organizmu, pozwala nam się rozejrzeć dookoła i spokojnie przemyśleć, gdzie leży zło, które należy naprawić. Mamy więc szansę przyjrzeć się niezdrowym stosunkom społecznym, jakie u nas panują i zobaczyć wzajemne urazy, brak zaufania, niepewność i strach, słabnącą wiarę w Boga, zatwardziałość naszych serc i niezdolność do przebaczania...

Pomyślałam o tych amerykańskich lekarzach, którzy ostatnio próbują leczyć chorych na raka za pomocą „pozytywnego myślenia”. Większość z nich bynajmniej nie cieszy się popularnością wśród swoich kolegów. To, co robią, wydaje się zbyt nowatorskie. Tymczasem właśnie tutaj, w outbacku, zobaczyłam, że aborygeni, będący najstarszym ludem świata, używają tej znanej od wieków metody, której skuteczność została wielokrotnie stwierdzona. My zaś, tak zwani ludzie cywilizowani, nie stosujemy „pozytywnego myślenia” tylko dlatego, że boimy się ośmieszenia. Boimy się, że metoda ta mogłaby się okazać jedynie przejściową modą... Wolimy zachować ostrożność i jeszcze trochę poczekać, zobaczyć, jak działa w pewnych wyselekcjonowanych przypadkach.

Gdy ciężko chory odmieniec przeszedł już wszystkie zalecone przez lekarzy kuracje i znajduje się na krawędzi śmierci, wówczas lekarz mówi jego rodzinie, że zrobił, co było w jego mocy. I to jest prawda. Wiele razy przecież słyszałam: „Przykro mi, ale już nic więcej nie możemy uczynić. Teraz wszystko jest w ręku Boga”. Nie wiem dlaczego, ale mnie się to wydaje niesłychanie wsteczne...

Nie sądzę, by moi aborygeńscy przyjaciele byli jakimiś „nadludźmi” i nie dopatruję się magii w ich podejściu do leczenia chorób i skaleczeń. Szczerze wierzę, że wszystko, co robią, można naukowo wyjaśnić. Chodzi po prostu o to, że my wierzymy, iż konieczna jest znajomość wyższej techniki, by móc skutecznie leczyć, tymczasem przykład Prawdziwych Ludzi wskazuje, że można to robić inaczej i wszelka technika jest zbędna.

Ludzkość wciąż błądzi, szukając wyjścia z impasu; na samym tylko kontynencie australijskim mamy dwa, diametralnie różne wzorce. Jeden - to najbardziej nowoczesna i wymyślna technika medyczna. Drugi - to pradawne praktyki, za pomocą których od niepamiętnych czasów ratowano ludzkie życie i zdrowie. Może zwolennicy obu metod któregoś dnia się połączą. A gdy ten ogromny krąg wiedzy się zamknie, jakaż to będzie wspaniała okazja do świętowania na całym świecie!

Totemy

W ciągu dnia wiatr zmienił kierunek, nabrał mocy i bezlitośnie miotał w nas piaskiem. Nasze ślady znikały z powierzchni ziemi w momencie, gdy się pojawiały. Kiedy usiłowałam przebić się wzrokiem przez mgły czerwonego kurzu, miałam wrażenie, że patrzę przez zalane krwią soczewki. W końcu udało nam się znaleźć schronienie za skalną ścianą. Usiedliśmy tam ciasno, jeden obok drugiego i opatuliliśmy się skórami. A ja, zwróciwszy się do siedzących naprzeciw, spytałam:

- Jaki jest właściwie wasz stosunek do zwierząt? Czy są one tylko waszymi totemami, symbolami łączącymi was z przeszłością?

- Nie! - usłyszałam w odpowiedzi. - Stanowimy jedność. Jesteśmy silni ich słabością.

Powiedzieli, że brązowy sokół, który wciąż nam towarzyszył, krążąc nad głowami, przypomina ludziom, iż nie należy wierzyć jedynie w to, co się widzi tuż przed sobą. Wystarczy się unieść i poszybować wyżej, a otworzą się przed nami znacznie szersze horyzonty.

Dowiedziałam się też, że odmieńcy, którzy umierają na pustyni z pragnienia, tak się denerwują i martwią, że nigdzie nie widzą wody, iż tak naprawdę umierają bardziej z irytacji niż z niedostatku płynów.

Plemię Ludzi Prawdziwych jest zdania, że ludzkość nie rozumie ewolucji, nie pojmuje, że wszystko, co żyje na świecie, jest jedną wielką rodziną, a wszechświat wciąż się rozwija. I jest to niekończący się proces. Ludzie za bardzo są pochłonięci codziennymi sprawami, by móc ogarnąć cały byt.

Opowiadali o kangurach - cichych i na ogół łagodnych stworzeniach, mających od sześćdziesięciu centymetrów do ponad dwóch metrów wysokości i sierść koloru ziemi w odcieniach od srebrzystoszarych do miedzianoczerwonych. Małe kangurzątko rodzi się nie większe od ziarna bobu i tyleż waży, ale gdy jest z gatunku czerwonych, dorasta, jak powiedziałam, do ponad dwumetrowej wysokości. Nie chcę się nad tym rozwodzić, bo moi aborygeńscy przyjaciele uważają, że my, odmieńcy, przykładamy za wiele wagi do koloru skóry i kształtów ciała.

Kangur służy ludziom jako przykład stworzenia, które nigdy się nie cofa. To jest dla tego zwierzęcia niemożliwe. Zawsze idzie do przodu, nawet gdy zatacza koła. Ma ogon długi, gruby i mocny jak pień drzewa i może się na nim oprzeć, gdyż doskonale wytrzymuje on ciężar ciała. Wielu tubylców wybiera sobie kangura za totem. Czują się z nim duchowo spokrewnieni, pragną się na nim wzorować i uczyć od niego wewnętrznej równowagi.

Podobała mi się rada moich przyjaciół, żebym spojrzała wstecz na swoje życie i zastanowiła się nad popełnionymi błędami. No cóż, stwierdziłam, nie zawsze dokonywałam właściwych wyborów, ale zważywszy, w jakim okresie życia to się działo, doszłam do wniosku, że nic lepszego nie mogłam wtedy zrobić. Na dłuższą metę moje postępowanie okazało się słuszne. Czas pokazał, że miałam rację.

Wąż często bywa totemem. Daje nam dobry przykład choćby dlatego, że często zrzuca z siebie skórę. Niewiele osiągnęlibyśmy w życiu, gdyby to, w co wierzyliśmy będąc dziećmi, pozostawało naszym ideałem w wieku dojrzałym. Trzeba pozbywać się starych idei, przyzwyczajeń, opinii, a czasem nawet bliskich osób. Niełatwo jest pozwolić komuś odejść. Podjęcie takiej decyzji bywa nieraz bardzo trudne, choć nieodzowne. Wąż nie staje się ani lepszy, ani gorszy na skutek tego, że zrzuca starą powłokę: czyni to po prostu z konieczności. Musi zrobić miejsce nowej. Pozbycie się starego bagażu sprawia, że od razu czuje się i wygląda młodziej, choć oczywiście nie staje się młodszy. Moi przyjaciele mówili o tym ze śmiechem, bo im się wydaje śmieszne i bezsensowne, że my ciągle liczymy swoje lata. Wąż jest mistrzem, jeśli chodzi o wdzięk i siłę. Dobrze jest mieć obie te cechy, choć w nadmiarze bywają nieraz destruktywne. W przyrodzie jest wiele jadowitych węży. Ich jad zabija ludzi i bardzo dobrze się do tego nadaje. Ale może też być pożyteczny jako lekarstwo i środek wspomagający, gdy ktoś nadepnie na mrowisko lub opadną go pszczoły albo osy. Wąż jest samotnikiem. Ludzie Prawdziwi szanują jego potrzebę samotności, gdyż sami także ją nieraz odczuwają.

Emu to duży, silny ptak, który nie lata. Żywi się głównie owocami. Przemieszczając się po buszu czy pustyni, wydala ich pestki, przyczyniając się do zwiększonego samosiewu krzewów i drzew owocowych. W rezultacie wzbogaca pokarm roślinny mieszkańców buszu. Emu znosi wielkie zielonoczarne jaja; symbolizuje płodność.

Delfin jest bardzo drogi sercu Ludzi Prawdziwych, mimo że nie mają już teraz zbyt wielkiego dostępu do morza. Był pierwszym stworzeniem, z którym mogli się porozumieć drogą telepatyczną. Uosabiał szczęśliwe i swobodne życie. Od tego mistrza zabaw uczyli się, że zbędne jest współzawodnictwo, niepotrzebni są przegrani i zwycięzcy, a wspólna zabawa ma być przyjemnością dla wszystkich jej uczestników.

Od pająka też możemy się wiele nauczyć. Pająk ostrzega, że nie należy być chciwym. Pokazuje, że rzecz użyteczna może być jednocześnie piękna, stanowić dzieło sztuki. Upomina, by zbyt łatwo nie popadać w zachwyt nad samym sobą.

Rozmawialiśmy także o mrówkach, królikach, jaszczurkach, a nawet o dzikim australijskim koniu brumbie. Gdy wspomniałam o pewnych gatunkach zwierząt, które wyginęły, dziwili się, że odmieńcy nie rozumieją kryjącego się w tym niebezpieczeństwa. Przecież ilekroć ginie jakiś gatunek zwierząt, przybliżamy się do wyginięcia ludzkiego rodzaju.

W końcu burza piaskowa ustała i wyszliśmy z ukrycia. Po jakimś czasie powiedzieli mi, że zastanawiali się nad tym, z jakim zwierzęciem ja jestem najbliżej spokrewniona. Ale choć wiedzą, jak to zwierzę wygląda, nie umieją go nazwać. Na moje podobieństwo do tego zwierzęcia wpadli, obserwując cień, jaki rzucam, mój sposób bycia i kroki, jakie stawiam. Od czasu gdy zaczęły mi puchnąć opuszki palców, mój chód się zmienił. Postanowili narysować to zwierzę na piasku. Słońce jasno świeciło, więc zabrali się żwawo do pracy, używając do tego palców rąk i nóg. Najpierw ukazał się zarys głowy; ktoś dodał jeszcze dwoje małych okrągłych uszu. Popatrzyli na mój nos i przenieśli jego kształt na piasek. Nasza Duchowa Opiekunka narysowała oczy, mówiąc, że to zwierzę ma taki sam kolor oczu jak mój. Potem dodali cętki, co mnie bardzo rozśmieszyło.

- Przecież moich piegów już prawie nie widać... żartowałam.

Gdy rysunek był gotowy, jego twórcy przyznali się, że nie znają tego zwierzęcia, bo ono nie żyje w Australii. Mimo to potrafili dużo o nim powiedzieć. Domyślali się - choć nie byli pewni - że może to być jakiś mityczny stwór; mówili, że samica tego gatunku zwierząt sama poluje. To ona szybko się przemieszcza, pokonując samotnie wielkie przestrzenie. Spędza w ten sposób większość czasu i lubi to. Dobro swoich dzieci stawia wyżej niż własne życie i życie swego partnera. Ooota uśmiechając się dodał:

- To zwierzę jest łagodne, gdy jego potrzeby są zaspokojone, ale nie od parady ma takie ostre zęby... Spojrzałam na skończony obraz i zobaczyłam geparda. - Tak! - powiedziałam. - Znam to zwierzę. Z tego, co wiem, ten wielki kot dokładnie odzwierciedla moje cechy...

Noc, która wkrótce zapadła, była niezwykle spokojna. Pomyślałam, że nawet brązowy sokół dziś pewnie odpoczywa, bo się wcale nie zjawił. Na bezchmurnym niebie jasno świecił rożek księżyca. Tego dnia, zamiast chodzić, cały czas rozmawialiśmy Czy to nie dziwne? - zastanawiałam się.

Ptaki

Siostra Ptaków weszła między nas, gdy siedzieliśmy kołem na porannej modlitwie i zaproponowała, że na nasze usługi odda wszystkie swoje umiejętności.

- Jeśliby to miało służyć najlepiej pojętemu dobru ogółu, to Opatrzność ześle nam ptaki - zapewniła. Nie widzieliśmy już ptaków od dwóch czy trzech tygodni. Tylko mój wierny przyjaciel, brązowy sokół z ciemnymi, aksamitnymi skrzydłami, zjawiał się nad maszerującą grupą i zawsze pikował w pobliżu mojej głowy.

Ludzie bardzo się przejęli zapowiedzią Siostry Ptaków. Ja też uwierzyłam, że ptaki pojawią się nagle i znikąd, jeśli taki był boski zamysł.

Słońce chowało się już za odległymi wzgórzami i tylko połowa jego gorejącej, pomarańczowej tarczy wciąż błyszczała na niebie, gdy ujrzeliśmy, jak nadlatują. Nad naszymi głowami pojawiło się stado bardzo kolorowych ptaków. Były większe od papug, które trzymałam w klatce w domu, ale bardzo je przypominały swoim pstrym ubarwieniem. Pojawiły się w takiej masie, że trzepoczącymi skrzydłami przesłoniły niebo.

Nagle usłyszeliśmy syczący dźwięk bumerangów, który połączył się ze świergotliwym językiem ptactwa. „Mnie! mnie! mnie!” - zdawały się wołać, jakby się domagały ciosów. Spadały z nieba po dwa lub trzy, lecz żaden nie cierpiał, leżąc na ziemi, wszystkie ginęły w jednej sekundzie.

Tego wieczoru mieliśmy wspaniały posiłek i zostaliśmy ponadto obdarowani pstrymi piórami. Nasi ludzie zrobili z nich opaski na głowie i medaliony do noszenia na piersi; z puchu powstały poduszeczki, których kobiety będą używały podczas menstruacji. Jedliśmy tylko mięso. Mózgi usunięto i trzymano oddzielnie. Po wysuszeniu wykorzysta się je w dwojaki sposób: niektóre zostaną zmieszane z ziołowymi lekami, inne, połączone z wodą i olejem, posłużą do garbowania. Resztki rzucono dzikim psom dingo, które co jakiś czas szły za nami.

Nic się nie zmarnowało. Wszystko wróciło do natury i gleby. Po naszym pikniku nie został żaden śmieć ani ślad biwakowania. Nie sposób by było stwierdzić, żeśmy tu kiedykolwiek obozowali i ucztowali. To samo zresztą można by powiedzieć o każdym miejscu naszego postoju. Aborygeni umieją po mistrzowsku włączać się w przyrodę, korzystać z jej zasobów, a gdy odchodzą - pozostawiać ją nietkniętą i nieuszkodzoną.

Szycie

Właśnie zakończyliśmy nasz ostatni dzisiejszy posiłek. W ognisku słabo żarzyły się węgle, a od czasu do czasu pojedyncze iskry ulatywały do góry ku bezkresnemu niebu, które nas zewsząd otaczało. Kilkoro z nas siedziało kołem, spoglądając na migoczące płomyki. Prawdziwi Ludzie, podobnie jak wielu amerykańskich Indian, wierzą, że uważnie obserwując osobę siedzącą naprzeciwko można poznać siebie samego. Osoba ta bowiem jest twoim duchowym odbiciem. Cechy, jakie w niej dostrzegasz i podziwiasz, to te, które sam posiadasz i chciałbyś, aby dominowały w twoim charakterze. Natomiast postępki, wygląd i zachowanie, jakie ci się u twego vis-a-vis nie podobają, to cechy, których u siebie także nie lubisz i które chciałbyś zmienić.

Nie potrafisz ocenić, co jest dobre, a co złe u innych, jeśli sam w jakimś okresie życia podobnych zalet czy wad nie stwierdziłeś u siebie. Z tym zastrzeżeniem, oczywiście, że mogły one występować w różnym stopniu nasilenia.

Aborygeni wierzą, że wystarczy chcieć się zmienić, by móc tego dokonać i to bez żadnych ograniczeń. Każdy z nas może zmienić w sobie absolutnie wszystko, co tylko zechce. Możesz pozbyć się każdej wady i zyskać każdą zaletę.

Uważają też, że tylko wtedy możesz mieć dodatni wpływ na drugiego człowieka, jeśli twoje życie może być mu przykładem, jeśli sam zachowujesz się bez zarzutu i czynisz dobro. Dzięki tej wierze członkowie szczepu nieustannie pracują nad sobą, by stać się lepsi.

Siedziałam naprzeciw Mistrzyni Szycia. Była skupiona i z pochyloną głową przyglądała się rzemykowi, który miała naprawić. Prosił ją o pomoc Wielki Łowca Kamieni, któremu urwał się przytroczony do pasa pojemnik na wodę. Na szczęście ów napełniony wodą, a więc niezwykle cennym dla nas ładunkiem - pęcherz kangura nie pękł, upadając na ziemię. Urwała się jedynie skórzana linka, na której wisiał i ją właśnie miała zreperować nasza Mistrzyni Szycia.

Widziałam, jak zębami przecięła nić z włókna roślinnego. Jej zęby były już mocno starte, została tylko połowa ich dawnej długości. Mistrzyni podniosła głowę znad roboty i spytała:

- Ciekawe, co odmieńcy robią, gdy się starzeją? Czy tracą pracę, gdy już z nią sobie nie radzą, gdy ich przydatność jest ograniczona?

- Nigdy nie jest się za starym, by się przydawać innym - wtrącił ktoś z boku.

- Wydaje mi się - mówiła dalej Mistrzyni Szycia - że dla odmieńców biznes stał się ostatnio tym, co ich bez reszty pochłania. A przecież zaczęli robić go po to, by ludzie mogli wspólnym wysiłkiem pracować lepiej niż w pojedynkę. To miała być metoda dająca ludziom szansę wykazania się swoimi zdolnościami i talentem; na tym miał się oprzeć system finansowy państwa... I co? Teraz jedynym celem biznesu jest utrzymać się w nim za wszelką cenę. Nam to się wydaje bardzo dziwne. Dla nas istotny jest produkt i ważni są ludzie, a sam biznes, jako taki, nie ma żadnej realnej wartości, to tylko pewne umowne pojęcie, nic więcej. Dlatego tak trudno jest nam was zrozumieć...

Opowiedziałam im wtedy o prywatnej inicjatywie, jaką propaguje nasz rząd, o prywatnej własności, o korporacjach, akcjach i udziałach, o zasiłkach dla bezrobotnych, ubezpieczeniach społecznych i związkach zawodowych. Podzieliłam się również tym, co wiedziałam o formie rządów w Rosji i czym się różni ekonomia chińska od japońskiej. Swego czasu miałam wykłady w kilku krajach europejskich, między innymi w Danii. Wykładałam także w Brazylii i Sri Lance, opowiedziałam im więc o życiu w tych krajach.

Mówiliśmy też o przemyśle i produkcji. Wszyscy się zgodzili, że samochód jest wygodnym środkiem transportu. Nie podobało im się jednak, że można popaść w niewolę spłacania rat i że jazda nim grozi wypadkiem. Gdy zaś staniemy się uczestnikami takiego wypadku, wówczas dochodzi albo do porozumienia z drugą stroną, albo do przykrej konfrontacji, w rezultacie której robimy sobie z kogoś wroga. Najwięcej zastrzeżeń budziła w rozmówcach konieczność dzielenia się z pojazdem swoimi, jakże ograniczonymi, zapasami wody. W końcu stwierdzili, że gra nie jest warta świeczki i że przecież nigdzie im się nie śpieszy...

Spojrzałam raz jeszcze na siedzącą naprzeciw mnie Mistrzynię Szycia. Miała wiele pozytywnych cech, które podziwiałam. Doskonale się orientowała w historii, a także w tym, co się obecnie dzieje na świecie, a przecież nie umiała ani czytać, ani pisać. Była człowiekiem twórczym i aktywnym. Co więcej, zauważyłam, że zaproponowała Wielkiemu Łowcy Kamieni swoją pomoc w reperowaniu rzemyka, zanim ją jeszcze o to poprosił. Ta kobieta miała cel w życiu i dzielnie go realizowała. A więc to jednak prawda - pomyślałam - że można się wiele nauczyć obserwując osobę, która siedzi naprzeciw nas w kole.

Zastanawiałam się, co też ona myśli o mnie. Kiedy tworzyliśmy koło, ktoś zawsze musiał siedzieć naprzeciw mnie. Nie widziałam jednak, żeby się za bardzo ubiegali o zajęcie tego miejsca. Wiem, że moją wielką wadą jest zadawanie wielu pytań. Powinnam zawsze pamiętać o tym, że ci ludzie są szczerzy, otwarci i gdy nadejdzie właściwy moment, sami mnie o wszystkim poinformują. W ich oczach zachowywałam się jak niesforny dzieciak...

Udaliśmy się na nocny spoczynek, a mnie wciąż się przypominały jakże trafne spostrzeżenia naszej Mistrzyni Szycia. Biznes - mówiła - nie jest niczym realnym, lecz tylko umową stron. Jednak celem biznesu jest utrzymanie się w nim bez względu na to, jak to się odbije na ludziach, produkcji czy usługach. To była niezwykle wnikliwa obserwacja jak na kogoś, kto nigdy nie przeczytał gazety, nie widział telewizji ani nie słuchał radia. Szkoda, że świat nie może posłuchać tej pani...

Może zamiast nazywać to miejsce outbackiem powinni byśmy rozważyć nazwę: Centrum Troski o Człowieka.

Muzykoterapia

Kilka osób w naszej grupie umiało leczyć muzyką. Tak, leczyć! Takiego właśnie słowa użył Ooota tłumacząc, że nie chodzi o stosowanie lekarstw czy leczenie w sensie fizycznym, ale o to, by używać swego talentu do pomagania innym i dla dobra ogółu.

- Każdy talent jest równie dobry i cenny - mówił. Jeśli ktoś umie dobrze nastawiać złamane kości, to jego zdolności nie są ani lepsze, ani gorsze od tych, które przejawia ktoś inny, mający na przykład upodobanie w wybieraniu ptasich czy żółwich jaj. Jedne i drugie są potrzebne.

Przyznałam mu rację i z ciekawością czekałam na potrawy z jaj, które nam kiedyś zaserwują.

Na dzisiejszy dzień zapowiedziano wielki koncert. Nie mieliśmy w naszych skromnych zasobach żadnych instrumentów muzycznych, ale już dawno przestałam się zastanawiać, w jaki sposób i skąd pojawiają się u nas nagle różne dziwne rzeczy.

Tego popołudnia czułam, że wszystkich ogarnia coraz większe podniecenie, które rosło w miarę, jak posuwaliśmy się wzdłuż wąwozu. Był wąski, nie miał więcej niż cztery metry szerokości, a jego ściany pięły się w górę do wysokości sześciu metrów. Tu zatrzymaliśmy się na noc i w czasie, gdy przygotowywano na kolację danie z jarzyn i owadów, muzycy zajęli się urządzaniem estrady.

Napotkaliśmy tu okrągłe beczkowate owoce, przypominające olbrzymie dynie. Ktoś odciął górę i wydostał ze środka wilgotny, żółty miąższ, z którego wysysaliśmy sok. Duże nasiona, znajdujące się w miąższu, odłożyliśmy na bok, a na wydrążone beczułki naciągnęliśmy płaty skóry oczyszczone z sierści. Były to te same skóry, które nosiliśmy ze sobą, używając ich zamiast prześcieradeł. Skóry po naciągnięciu dokładnie umocowaliśmy i powstały w ten sposób wspaniałe bębny.

Niedaleko leżało martwe drzewo, na którego konarach żerowały termity. Odłamaliśmy kilka prostych i długich konarów i oczyściliśmy je z owadów. Okazało się, że miękki środek gałęzi został doszczętnie wyżarty przez termity. Zostało w nich tylko trochę trocin. Grubym kijem wypchaliśmy je na zewnątrz, resztki wydmuchaliśmy i wkrótce grube gałęzie przemieniły się w długie, puste w środku rury. Poczułam się, jakbym była świadkiem powstawania trąby archanioła Gabriela. Potem się dowiedziałam, że tubylcy nazywają ten instrument didjeridu. Gdy weń dmuchali, wydawał niskie, basowe dźwięki.

Jeden z muzyków uderzał dwoma twardymi drewienkami jednym o drugie, inny walił kamieniem w kamień i wybijał rytm. Kilku uwiesiło na sznurkach muszle; poruszając nimi wydobywali dźwięki przypominające brzęk dzwoneczków i zegarowych kurantów. Któryś z mężczyzn zrobił instrument zwany czuringą. Był to płaski kawałek drewna, przymocowany do trzymanego w dłoni rzemienia. Gdy wprawił go w ruch wirowy, powstawał głośny dźwięk, którego natężenie i wysokość tonu ze znawstwem regulował. Akustyka wąwozu potęgowała wibrację i wywoływała fantastyczne echo. Tego muzykowania nie można by trafniej określić jak jedynym słowem: koncert.

Moi aborygeńscy przyjaciele chętnie i dużo śpiewali. Czasem solo, nieraz w chórze; okazało się nawet, że znają zasady harmonii... Powiedzieli mi, że ich pieśni sięgają swoim początkiem najodleglejszych, najbardziej zamierzchłych czasów, że śpiewają i nucą melodie, które powstały tutaj na pustyni, zanim świat poznał kalendarz. Ale mają także nowe kompozycje. Słyszałam utwory muzyczne, które skomponowali w ostatnich tygodniach, już wtedy, gdy razem z nimi wędrowałam.

Aborygeni wierzą, że tak jak kompozytor szuka wyrazu dla muzyki, którą w sobie słyszy, tak samo muzyka, znajdująca się we wszechświecie, czeka, by ktoś ją wyraził śpiewem czy za pomocą instrumentu.

Najbardziej mnie zastanawiało, że ci ludzie żyją pełnią życia, nie czując żadnego przywiązania do rzeczy materialnych.

Po zakończeniu koncertu instrumenty odłożono w te same miejsca, z których je wzięto. Nasiona, które wyjęliśmy z owoców dyni, zasadzono, by rośliny mogły się odrodzić. Na skale wymalowano znaki informujące tych, którzy po nas przyjdą, gdzie są instrumenty, sugerując możliwość ponownego ich użycia.

Muzycy rozstali się co prawda z kijami, gałęźmi i kamieniami, na których grali, ale radość, jaką im dało komponowanie i twórczy talent, pozostaną z nimi. To z nich czerpać będą satysfakcję i szacunek dla siebie samych. Muzyk nosi muzykę w sobie. Nie potrzebuje wymyślnych instrumentów. On sam jest muzyką.

Tego dnia nauczyłam się także, że wiele można w życiu zdziałać metodą swoistej samoobsługi. Sami możemy wzbogacać nasze życie, sami się obdarowywać i być na tyle twórczy i szczęśliwi, na ile sami sobie pozwolimy. Kompozytor i inni muzycy odeszli dzisiaj z podniesioną głową. Słyszałam, jak któryś z muzyków zauważył:

- To był wielki koncert...

- Tak! Jeden z najlepszych - dodał drugi.

- Chyba już wkrótce zmienię sobie imię z Kompozytora na Wielkiego Kompozytora - powiedział znany nam już twórca. I to nie był żaden pyszałkowaty egocentryzm. Ci ludzie po prostu zdają sobie sprawę, że są utalentowani. Rozumieją, jak ważne jest dzielenie się swoimi zdolnościami z innymi i czują się odpowiedzialni za rozwój cudownych właściwości, jakimi zostali obdarzeni. Celebrowanie nowego imienia, które się samemu nadaje, pozostaje więc w ścisłym związku z uświadomieniem sobie swojej własnej wartości.

Aborygeni twierdzą, że byli tutaj od zawsze. Naukowcy wiedzą, że zamieszkują oni Australię co najmniej od pięćdziesięciu tysięcy lat. To doprawdy zdumiewające, że przez pięćdziesiąt tysięcy lat nie zniszczyli lasów, nie zanieczyścili wody, nie zagrozili żadnym gatunkom zwierząt, nie spowodowali najmniejszego nawet skażenia. Przez cały ten czas potrafili zapewnić sobie obfite zaopatrzenie w żywność i schronienie. Dużo się śmiali i bardzo mało płakali. Żyją długo, produktywnie i zdrowo, a odchodzą ufni duchem.

Poławiaczka snów

Tego dnia od rana czuliśmy dziwne podniecenie. Jak zwykle usiedliśmy półkolem, zwróceni w stronę wschodu. Lekko rozjaśnione niebo wskazywało, że świt jest już blisko.

Nasza Duchowa Opiekunka stanęła pośrodku, zajmując miejsce przywódcy plemienia, który zakończył swoje poranne modły.

Duchowa Opiekunka pod wieloma względami była podobna do mnie, zwłaszcza fizycznie. W naszej grupie była jedyną aborygenką, która ważyła ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ja wciąż miałam nadzieję, że stracę na wadze. Przecież całymi godzinami maszerowałam w wielkim upale i jadłam tylko jeden posiłek dziennie. Miałam sporą nadwyżkę tkanki tłuszczowej, rozłożoną dość równomiernie na całym ciele i, prawdę mówiąc, cieszyła mnie perspektywa jej utraty. Wyobrażałam sobie nawet, jak tłuszcz będzie ze mnie skapywał, znacząc tłustą obwódką ślady stóp na piasku.

Opiekunka Duchowa stanęła pośrodku półkola i uniosła ręce do góry, trzymając je wysoko nad głową. W takiej postawie zwróciła się do niewidzialnego audytorium w niebie i oddając Bogu w opiekę swój talent, prosiła Stwórcę, aby pozwolił jej stać się w tym dniu pośredniczką w przekazywaniu ludziom Jego woli. Pragnęła dzielić tę rolę ze mną, przybranym odmieńcem, który towarzyszył grupie w wędrówce. Gdy skończyła swą ni to modlitwę, ni to prośbę, głośno i wylewnie dziękowała. Dołączyli do niej wszyscy pozostali członkowie grupy, manifestując okrzykami swoją wdzięczność za dary, które dopiero później mieli otrzymać.

Prośby tego rodzaju przekazywali Bogu zwykle w ciszy, korzystając ze swojej, doprowadzonej do perfekcji, telepatii, ale że ja wciąż tu byłam nowa i nie miałam wprawy w nadawaniu i przyjmowaniu myślowych przekazów, a ponadto byłam gościem, więc nadali tej ceremonii bardziej otwarty charakter.

Tego dnia maszerowaliśmy do późnych godzin popołudniowych. Po drodze prawie nie widziało się roślinności. Muszę się przyznać, że byłam z tego nawet zadowolona, bo przynajmniej nie raniły mnie liście spinifexu, których kolce boleśnie wbijały mi się przedtem w stopy.

Szliśmy w ciszy, którą przerwano dopiero w momencie, gdy ktoś zauważył lasek dziwnych, karłowatych drzew. Miały pnie wyglądające jak zwykłe pnie drzew, ale u góry rozgałęziały się bujnie niczym ogromne krzewy. To o te drzewa prosiła w swojej modlitwie nasza Duchowa Opiekunka i ich oczekiwała od niebios.

Poprzedniej nocy, gdy siedzieliśmy przy ognisku, ona z trzema kobietami sporządziły z gładkiej skóry jakby tamburyny, rozpinając skórę na solidnych ramach. Dziś od rana nosiły je ze sobą, ale nie pytałam, do czego mają służyć, bo wiedziałam, że się i tak w odpowiednim czasie dowiem.

Opiekunka Duchowa wzięła mnie za rękę, poprowadziła do karłowatych drzewek i coś mi na nich pokazywała. Przebiegłam po nich wzrokiem, ale niczego nie zauważyłam. Dopiero gdy widząc jej podniecenie popatrzyłam uważniej, spostrzegłam ogromną pajęczynę rozpostartą na krzewiastej części drzewek. Była gruba, błyszcząca, a jej skomplikowany deseń składał się z setek misternie przeplecionych nitek. Podobne pajęczyny znajdowały się na kilku sąsiednich drzewkach. Na jej prośbę Ooota wytłumaczył mi, że mam jedną taką pajęczynę wybrać. Nie wiedziałam, czym się w tym wyborze kierować, ale już się nauczyłam, że intuicja była tu najbardziej ceniona. Wskazałam jedną.

Moja przewodniczka wyjęła z woreczka, przytroczonego do pasa, pojemniczek z olejem i wysmarowała nim całą powierzchnię skóry rozpiętej na ramie. Potem odciągnęła na boki liście wokół upatrzonej pajęczyny i jednym szybkim ruchem zgarnęła ją na swój tamburyn. Gdy z powrotem znalazła się obok mnie, podziwiałam, jak doskonale udało jej się przenieść pajęczynę na skórę, która teraz przypominała piękny obrazek oprawiony w ramkę. Obserwowałam inne kobiety: kolejno podchodziły do drzewek, wybierały pajęczyny i powtarzały ten sam ruch co poprzedniczka, przenosząc pajęczyny na ujęte w ramki kawałki skóry.

Podczas gdy my zabawiałyśmy się zdejmowaniem pajęczyn, pozostali członkowie grupy przygotowywali ognisko i zbierali pokarm na wieczorny posiłek. Menu składało się z dużych pająków, zdjętych z karłowatych drzewek, różnych korzonków oraz nowej bulwy, jakiej dotąd nie jadłam; podobna była do rzepy.

Po posiłku, jak każdego wieczoru, zebraliśmy się wszyscy przy ognisku. Duchowa Opiekunka zwróciła się do mnie i wyjaśniła mi, na czym polegają jej niezwykłe zdolności. Zaczęła od tego, że każdy z nas jest niepowtarzalną indywidualnością, kimś jedynym w swoim rodzaju. Każdy ma też pewne charakterystyczne cechy, które, gdy występuje ze szczególną siłą, mogą się z czasem okazać wybitnym talentem. Jej talent, którym ofiarnie służyła swojej plemiennej społeczności, polegał na tym, że umiała „poławiać sny”.

- Wszyscy śnimy - kontynuowała. - Ale nie każdy stara się sen zapamiętać. Nie każdy też wie, co on oznacza i o czym świadczy; sny są odbiciem rzeczywistości. To, co się dzieje w naszym życiu, ma swój odpowiednik w świecie snów. Tam są wszystkie odpowiedzi... Okazało się, że zebrane pajęczyny przydadzą się nam, gdy będziemy pytać Opatrzność o wykładnię naszych snów. Miało się to odbyć podczas uroczystej ceremonii z towarzyszeniem śpiewów i tańców. Tym, których niepokoi treść snów, Duchowa Opiekunka pomoże zrozumieć ich znaczenie.

Zwracali się wiec do niej o poradę w każdej trudnej sytuacji życiowej. Jeśli nie mogli zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej układają im się osobiste stosunki; jeśli chorowali, a nie wiedzieli, co im jest; jeśli chcieli poznać cel lub przyczynę dziwnej przygody, która ich spotkała - wierzyli, że odpowiedź na te pytania znajdą we śnie. Odmieńcy mogą wejść do krainy snu tylko wtedy, gdy śpią. Natomiast Ludzie Prawdziwi mogą przeżywać marzenia senne również na jawie. Nie używają przy tym żadnych leków wpływających na czynność mózgu. Stosują jedynie specjalne techniki oddychania i koncentracji, dzięki którym mogą przebywać w świecie snów, zachowując pełną świadomość. Poradzono mi, żebym zatańczyła z Poławiaczką Snów.

Był to szczególny taniec, polegający na wykonywaniu szybkich obrotów. Wirowanie jest bowiem pomocne w uświadamianiu sobie pewnych prawd. Trzeba sobie zadać w myślach pytanie, na jakie chcemy otrzymać odpowiedź i kręcąc się w wirze tańca, ciągle je sobie powtarzać. Najbardziej skutecznym ruchem obrotowym jest - według aborygenów - ćwiczenie, które potęguje przepływ energii w głównych siedmiu punktach ciała. Wykonywałam je w ten sposób, że stojąc z ramionami wyciągniętymi do przodu, obracałam się ciągle w prawo.

Wkrótce zakręciło mi się w głowie, usiadłam i zaczęłam się zastanawiać nad ogromnymi zmianami, jakie zaszły w moim życiu. Oto znalazłam się w głuszy, gdzie na obszarze ponad trzykrotnie większym od Teksasu nawet jeden człowiek nie przypada na kilometr kwadratowy i tańczę tu taniec derwisza, rozkopując dokoła piasek i wprawiając otaczające mnie powietrze i moją partnerkę w nieustanne falowanie...

W końcu nadeszła pora snu. Wyrównałam piasek i położyłam się na nim, kładąc głowę na ramieniu jak na poduszce. Przedtem wręczono mi mały pojemnik z wodą i powiedziano, że mam połowę wypić zaraz, a resztę, gdy się obudzę. To miało mi pomóc w zapamiętaniu wszystkich szczegółów snu.

Zasypiając zadałam sobie pytanie, które najbardziej leżało mi na sercu: co zrobię potem, gdy podróż się skończy, z informacjami, jakie tu zdobyłam?

Nazajutrz rano Duchowa Opiekunka zapytała mnie przez Oootę, co zapamiętałam ze snu. Bałam się, że ona nie będzie w stanie pomóc mi w jego interpretacji, gdyż nie zawierał niczego, co miałoby jakikolwiek związek z Australią. Niemniej opowiedziałam jej dokładnie, co mi się śniło. Pytała mnie głównie o to, co czułam, jakie emocje towarzyszyły ukazującym mi się we śnie ludziom, przedmiotom i zjawiskom. To było doprawdy zadziwiające! Ta kobieta potrafiła wniknąć w sprawy, o których nic nie wiedziała. Akcja mego snu rozgrywała się bowiem w cywilizowanym świecie, który był jej zupełnie obcy.

Jeśli dobrze zrozumiałam jej słowa, czekała mnie jeszcze niejedna życiowa burza. Dowiedziałam się, że ludzie, którym poświęciłam kiedyś wiele czasu i energii, przestaną mnie teraz interesować. Podobny los spotka niektóre cenione przeze mnie dawniej rzeczy. Nie przejęłam się tym. Wiedziałam już, jak to wspaniale móc się skupić i zachować spokój. Wiedziałam też, że potrafię skorzystać z tej umiejętności, ilekroć zechcę.

Przekonałam się, że można przeżyć więcej niż jedno życie. Jedne drzwi już się za mną zamknęły. Nadszedł czas, by rozstać się z ludźmi, z którymi dotąd żyłam i odejść z miejsc, w których przedtem przebywałam.

Zmienił się mój stosunek do wartości i wierzeń, które uznawałam. Delikatnie zamknęłam za sobą drzwi i weszłam w nowe życie, tak jakbym się wspięła o jeden szczebel wyżej na drabinie prowadzącej do królestwa ducha. Zrozumiałam, że nie muszę podejmować żadnych kroków, by poszerzać wiedzę, którą tutaj zdobyłam. Wystarczy, że będę żyła według zasad, jakie uznaję za słuszne i będę się spotykała z ludźmi, których los postawi na mojej drodze. Wtedy otworzą się przede mną drzwi. Przecież tego, co mówię, nie mówię od siebie, przekazuję jedynie przesłanie: jestem heroldem, który je obwieszcza.

Byłam ciekawa, czy inni członkowie grupy, którzy tańczyli z Poławiaczką Snów, zechcą podzielić się z nami tym, co im powiedziała. Zanim jeszcze zadałam pytanie, Ooota wyczytał je z moich myśli:

- Tak! - rzekł. - Nasz Narzędziowiec pragnie przemówić.

Narzędziowiec był starszym mężczyzną, który nie tylko wyrabiał narzędzia: pędzle do malowania, naczynia do gotowania - lecz także wykonywał różne inne prace rzemieślnicze.

Jego pytanie miało związek z bólami stawów, na jakie się ostatnio uskarżał. We śnie ukazał mu się żółw, który wyszedłszy z sadzawki odkrył, że utracił nogi z jednej strony ciała. Stał się kulawy i utykał.

Duchowa Opiekunka przedyskutowała z nim sen, tak jak to zrobiła ze mną, a wtedy Narzędziowiec doszedł do wniosku, że już czas, by nauczył swych umiejętności kogoś młodszego. Dawniej z przyjemnością myślał o sobie jako o mistrzu rzemiosła, odpowiedzialnym za funkcjonowanie różnych urządzeń, ale teraz odczuwał stres zamiast przyjemności. Zrozumiał, że otrzymał we śnie sygnał, iż potrzebuje zmiany. Podobnie jak kulawy żółw, który mu się przyśnił, nie mógł znaleźć równowagi ani w pracy, ani w odpoczynku.

Nieraz go potem widziałam, jak uczył innych. A gdy spytałam o bóle, na jakie przedtem narzekał, odpowiedział z uśmiechem, który jego wychudłej twarzy dodał jeszcze więcej zmarszczek:

- Od kiedy zacząłem myśleć elastyczniej, moje stawy też stały się bardziej giętkie. Już nie cierpię. Nic mnie nie boli!

Miła niespodzianka na kolację

Podczas porannej modlitwy głos zabrał Brat Wielkich Zwierząt. Jego prośba o spotkanie się z nimi miała się wkrótce spełnić. Czekaliśmy na to, bo już od dłuższego czasu nie natrafiliśmy na żadne duże zwierzę. Co prawda w Australii nie ma ich zbyt wiele. Nie tak jak w Afryce, gdzie spotyka się słonie, lwy, żyrafy i zebry. Byłam ciekawa, jakie zwierzę Opatrzność ześle nam tym razem.

Maszerowaliśmy w szybkim tempie, gdyż upał był mniejszy i temperatura spadła o kilka stopni poniżej czterdziestu. Uzdrowicielka posmarowała mi twarz, nos, a przede wszystkim czubki uszu specjalną miksturą złożoną z gęstego oleju jaszczurczego i roślinnego. Nie liczyłam, ile warstw naskórka już mi się złuszczyło, ale na pewno kilka. Bałam się, że jeśli spiekota nie ustanie, to w końcu nic nie zostanie z moich uszu. Były bardzo wrażliwe na silne nasłonecznienie.

Na ratunek przyszła mi nasza Duchowa Opiekunka. Z jej inicjatywy zwołano specjalne zebranie, na którym miano się zastanowić, jak mi pomóc. Mimo że to była zupełnie nowa i raczej niespotykana u nich sytuacja, szybko znaleźli z niej wyjście. Skonstruowali coś w rodzaju nauszników, jakie dawniej noszono zimą na narty. Duchowa Opiekunka postarała się o ścięgna zwierzęce, związała je w kółka, a Mistrzyni Szycia przymocowała dookoła nich pióra. Gdy zawieszono mi te ochraniacze na uszach, już podgojonych dzięki kojącemu działaniu olejowej mikstury, poczułam cudowną ulgę.

Cały dzień spędziliśmy niezwykle przyjemnie. Po drodze bawiliśmy się w zgadywanki. Każdy na zmianę imitował różne zwierzęta, a pozostali zgadywali, o jakie zwierzę chodzi. Potem kilka osób odgrywało historyczne sceny z przeszłości plemienia, a reszta próbowała odgadnąć, jakich wydarzeń dotyczą. Wiele było przy tym śmiechu i radości.

Odbicia stóp moich towarzyszy wędrówki nie wydawały mi się już wszystkie jednakowe; nauczyłam się dostrzegać w nich subtelne różnice, charakterystyczne dla sposobu poruszania się poszczególnych osób.

Gdy nadszedł wieczór, wyruszyłam na rozciągającą się przed nami równinę, by zobaczyć, czy rosną tam jakieś jadalne rośliny. Zauważyłam, że zmienił się koloryt tutejszej gleby. Zamiast beżu więcej było zieleni w różnych odcieniach. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że rosną tu drzewa.

Pomyślicie pewnie, że wcale się nie zdziwiłam, gdyż powinnam była przywyknąć do różnych niespodzianek pojawiających się jakby znikąd. Widząc jednak prawdziwy entuzjazm, jaki na widok drzew ogarnął moich towarzyszy, całym sercem dzieliłam ich radość.

Nagle ukazały nam się wielkie zwierzęta, na które czekaliśmy i które miały dziś spełnić swoje zaszczytne posłannictwo. Były to cztery dzikie wielbłądy. Każdy z nich miał wysoki garb i żaden nie wyglądał tak schludnie jak te, które widziałam u nas w cyrku czy w zoo.

Wielbłądy nie należą do rodzimej australijskiej fauny. Przybyły tutaj z jakąś wyprawą, by służyć jej jako środek transportu. Widać niektóre z nich przeżyły, choć członkowie wyprawy zginęli.

Na widok wielbłądów nasza grupa się zatrzymała. Sześciu zwiadowców ruszyło do przodu: trzech podeszło do zwierząt od strony wschodu, a trzech od zachodu. Pochyleni, posuwali się milcząc naprzód. Każdy z nich miał w ręku bumerang, oszczep i oryginalny wynalazek aborygenów - miotacz oszczepów. Jest to drewniany przyrząd z uchwytem na dłoń w jednym końcu i gniazdem na oszczep w drugim. Dzięki miotaczowi siła wyrzutu oszczepu i precyzja, z jaką trafia w cel, wzrasta trzykrotnie.

Stado składało się z dwóch samców: dorosłego i młodego, oraz dwóch dorosłych samic. Bystre oczy myśliwych dokładnie zlustrowały stado. Powiedzieli mi potem, że się ze sobą telepatycznie porozumieli i ustalili, iż zapolują na starszą z dwu samic. Polując posługują się taką samą metodą jak psy dingo, a mianowicie wypatrują oznak sygnalizujących, które zwierzę jest najsłabsze. Takie zwierzę wydaje się samo wskazywać myśliwemu, że ono ma dziś spełnić zaszczytny cel swojej życiowej misji, zostawiając silniejszym szansę przeżycia i utrzymania gatunku. Bez jednego słowa, bez żadnego znaku, w ustalonym czasie myśliwi ruszyli do ataku. Jeden oszczep trafił wielbłądzice w głowę, drugi w tej samej chwili ugodził ją w pierś. Zginęła natychmiast, ani chwili się nie męczyła. Trzy pozostałe wielbłądy pogalopowały przed siebie i wkrótce stukot ich kopyt ucichł w oddali.

Przygotowaliśmy wspólnym wysiłkiem głęboką jamę, wyłożyliśmy jej dno i boki warstwami suchej trawy. Brat Wielkich Zwierząt rozciął nożem brzuch wielbłądzicy, takim ruchem, jakby otwierał zamek błyskawiczny. Gdy uszło z niej gorące powietrze, doszedł nas silny odór ciepłej krwi. Jeden po drugim usunięto wszystkie wewnętrzne organy, tylko serce i wątrobę odłożono na bok. Ceniono je w plemieniu. Wierzono bowiem, że to z nich zwierzę czerpie siły i wytrzymałość. Ja, patrząc na te organy okiem naukowca, widziałam w nich bogate źródło żelaza. Cieszyłam się, że zasili naszą dietę, tak niestałą i nieprzewidywalną, jeśli chodzi o wartości odżywcze.

Krew zlano do specjalnego pojemnika, który nosił na szyi młody pomocnik Uzdrowicielki. Odkładając na bok kopyta, zrobił dziwną uwagę, że bardzo się przydadzą do pewnych celów... Nie zdradził, do jakich, a ja w żaden sposób nie mogłam się tego domyślić

Nagle któryś z oprawiających wielbłądzicę zawołał do mnie ze śmiechem:

- Chyba specjalnie dla ciebie upolowaliśmy to zwierzę. Patrz!

Trzymał w ręku olbrzymi pęcherz moczowy. Wszyscy wiedzieli o mojej potrzebie picia wody i wciąż szukali dla mnie odpowiednio dużego pęcherza, który mogliby przerobić na bukłak. Teraz cieszyli się, że go nareszcie mają. Sądząc po obfitości odchodów zwierzęcych rozsianych po całym terenie, musiał on być ulubionym pastwiskiem tutejszych zwierząt. Może zabrzmi to jak ironia; ale bardzo teraz ceniłam odchody, które jeszcze parę miesięcy temu wzbudzały we mnie wstręt. Gorszyłam się nawet, mówiąc o nich. Teraz ochoczo je zbierałam, wdzięczna za napotkanie tak wspaniałego materiału opałowego.

Uwieńczeniem radosnego dnia były żarty i prześmieszki na mój temat: nie było końca domysłom, jak będę nosiła wielbłądzi pęcherz. Czy go uwiążę u pasa, na szyi, czy też założę jak tornister na plecy!

Następnego dnia maszerowaliśmy, mając nad głowami rozciągniętą jak baldachim skórę wielbłąda. Kilku osobom zapewniała cień, a przy tym mogła lepiej wyschnąć i zakonserwować się. Wcześniej usunęliśmy z niej każdy widoczny kawałek mięsa i nasączyliśmy garbnikiem zebranym z kory drzew. Wielbłąd dostarczył nam więcej mięsa, niż potrzebowaliśmy do bieżącego spożycia. To, co zostało, pocięliśmy w wąskie paski. Płaty mięsa, które nie upiekły się na ognisku, przywiązaliśmy do palików zrobionych z gałęzi i kilkoro z nas niosło je przez pustynię jak chorągwie. Mięso powiewało na wietrze, suszyło się i konserwowało w najbardziej naturalny sposób, a my maszerowaliśmy w najkomiczniejszej chyba paradzie, jaką można sobie wyobrazić...

Mrówki na słodko

Mrużyłam oczy, gdyż słońce świeciło tak palącym blaskiem, że nie sposób było mieć je otwarte. Pot, wydzielany wszystkimi porami skóry, spływał drobnymi strumyczkami w fałdkach piersi i przy każdym kroku zwilżał ocierające się o siebie uda. Pociły mi się nawet wierzchy stóp, co się przedtem nie zdarzało. Wszystko świadczyło o tym, że skończyła się przyjemna czterdziestostopniowa temperatura i zaczyna trudny do zniesienia upał.

Spody stóp nabrały dziwnie plastycznych kształtów. Już nie chodzi o to, że pęcherze pokrywały je od dużego palca do pięty i od boku do boku, ale o to, że to były nowe pęcherze, które wyrosły na starych, jeszcze nie do końca zabliźnionych. Moje stopy były martwe.

Podczas dzisiejszego marszu jedna z kobiet zniknęła na chwilę na pustyni i po paru minutach wróciła, niosąc w ręku ogromny jasnozielony liść. Miał prawie pół metra szerokości. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widziałam drzewa, z którego mógł pochodzić. Wyglądał zdrowo i świeżo, podczas gdy wszystko, co nas otaczało, było brązowe, wyschnięte i rozpadające się. Nikt nie pytał, gdzie go znalazła. Jej plemienne imię brzmiało Przynosząca Szczęście, a zajmowała się prowadzeniem gier towarzyskich. Na ten wieczór zapowiedziała grę nazwaną „Tworzenie”.

Przechodziliśmy obok wielkiego mrowiska, zamieszkanego przez duże, prawie trzycentymetrowe mrówki z dziwnie rozdętymi brzuszkami. Któraś z kobiet poinformowała nas, że dostaniemy je dziś na kolację i zwracając się do mnie, dodała:

- Polubisz je. Zobaczysz!

To była jedna z odmian mrówek miodowych. Ich brzuszki zawierały słodką substancję, której smak rzeczywiście przypominał miód. Nie były jednak ani tak duże, ani słodkie jak te, które zamieszkują okolice, gdzie wegetacja jest bujniejsza. Ich miód daleki był od gęstego musu o konsystencji kremu w złocistym kolorze, jaki nam się z miodem kojarzy. Nie mogło być inaczej, skoro karmiły się jedynie bezbarwnym upałem i wiatrem. Ale dla moich aborygeńskich przyjaciół smak tych mrówek był tak słodki jak dla nas cukierki. Niczego słodszego nie znali. Chwytali więc mrówki i pakowali je sobie do ust, a wyraz ich twarzy wskazywał jednoznacznie, że bardzo im smakowały.

Wiedziałam, że prędzej czy później dojdą do wniosku, iż czas najwyższy, abym i ja ich spróbowała. Zdobyłam się więc na odwagę. Mrówkę trzeba było zdusić w ustach, wyssać jej słodycz, ale jej nie połykać. Mnie się to nie udało. Nie mogłam sobie poradzić z jej wierzgającymi dokoła mego języka nóżkami ani znieść jej pełzania po dziąsłach. Wyplułam ją. Dopiero potem, gdyśmy rozpalili ognisko, zawinęli mrówki w liście i zagrzebali w węglach, by się upiekły - wylizywałam je ze środka opakowania, tak jak to kiedyś zrobiłam z czekoladowym batonikiem Hersheya, gdy się rozpuścił, zanim go wyjęłam z papierka. Dla tych, co nie znają smaku miodu z kwiatów pomarańczy, byłyby może wspaniałym poczęstunkiem, ale u nas, w Ameryce, nikt by ich pewnie nie kupował.

Tego wieczoru nasza „pani od gier” rozerwała przyniesiony wcześniej liść na sześćdziesiąt trzy kawałki i każdemu z nas dała jeden. Nie wiem, jak jej się to udało, bo nie widziałam, by je liczyła, musiała jednak mieć jakieś swoje sposoby. Podczas gdy ona dzieliła liść, wszyscy pozostali muzykowali i śpiewali. Potem zaczęła się gra.

Przy akompaniamencie cichego nucenia położyła pierwszy kawałek liścia na ziemię. Inni kładli następne dopóty, dopóki trwała muzyka. Z zainteresowaniem patrzyłam, jak z tych kawałków tworzy się zarys liścia.

Układanka była podobna do naszych „puzzli” z tą różnicą, że reguły gry pozwalały przesunąć cudzy kawałek i położyć swój, jeśli się uważało, że on w tym miejscu lepiej pasuje. Nie zachowywali żadnej kolejności. Gra była wspólna, grupowa i nie było mowy o żadnym współzawodnictwie.

Wkrótce górna połowa liścia została ułożona i wyraźnie widać było jego charakterystyczny kształt. Osiągnąwszy półmetek gry, wszyscy sobie wzajemnie gratulowali, podawali race, obejmowali się i okręcali wkoło. Najwyraźniej świetnie się bawili.

Gdy po chwili wrócili, by dokończyć układanie, skoncentrowali się i grali poważnie. W końcu i ja postanowiłam podejść do układanki i nie zastanawiając się długo, swoją część liścia położyłam, gdzie popadło. Kiedy podeszłam po raz drugi, by ją przenieść na inne pole, w żaden sposób nie mogłam mego kawałka rozpoznać. Trochę speszona, wróciłam na swoje miejsce i usiadłam. Ooota czytał widocznie w moich myślach, bo zareagował, nie czekając, aż go zapytam.

- W porządku! - rzekł. - Nie przejmuj się! To tylko nam się wydaje, że każdy kawałek jest inny, jak i my się sobie wydajemy- różni, ale w gruncie rzeczy stanowimy jedność.

Potem inni też się chcieli wypowiedzieć i prosili Oootę, żeby mi tłumaczył, co mówią:

- Stanowić jedność - twierdzili - to nie znaczy, że jesteśmy wszyscy tacy sami. Każde życie jest inne i niepowtarzalne. Nie ma dwóch takich samych. Tak jak musieliśmy odpowiednio dobrać kawałki, by móc do końca wypełnić liść, tak każdy z nas ma w życiu odpowiednie dla siebie miejsce, które powinien zająć. Ludzie nieraz usiłują manewrować, ale w końcu i tak każdy wróci na miejsce, które jest dla niego najodpowiedniejsze. Niektórzy szukają prostych dróg, inni wybierają kręte, choć są trudniejsze.

Zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, więc jeszcze raz podeszłam do układanki. Zobaczyłam, że jest na niej już tylko jedno niewypełnione pole, a brakująca część liścia leży tuż obok mnie. Położyłam ten ostatni kawałek na miejsce i w tej samej chwili usłyszałam gromki okrzyk radości, który rozszedł się szerokim echem po ogromnej otwartej przestrzeni otaczającej naszą małą ludzką gromadkę.

Czatujące w oddali stado dzikich psów dingo odpowiedziało głośnym wyciem. Psy uniosły do góry spiczaste łby i skierowały swój przeciągły głos w czarne aksamitne niebo upstrzone iskrzącymi się gwiazdami.

- Sposób, w jaki zakończyłaś grę, potwierdza twoje prawo do wędrówki z nami. Idziemy prostą drogą z powrotem do Stwórcy - powiedział Ooota. - Odmieńcy mają wiele religii. „Twoja droga jest inna niż moja mówią. - Twój Zbawiciel nie jest moim Zbawicielem. Twoja wieczność nie jest moją wiecznością”. Ale prawdą jest, że życie jest tylko jedno i tytko jedna gra toczy się na całym świecie. Jest tylko jedna ludzka rasa, choć ma różne odcienie. Odmieńcy kłócą się o imię Boga; o to, w jakim miejscu, którego dnia i w jakim obrządku przyszedł na świat. Sprzeczają się o to, co znaczą Jego przypowieści... Prawda jest jedna: jeśli kogoś zranisz, ranisz siebie. Jeśli komuś pomożesz, pomagasz sobie. Wszyscy jesteśmy z tej samej krwi i kości, tylko serca i intencje mamy różne. Odmieńcy zastanawiają się nad tym od stuleci, ale my, Ludzie Prawdziwi, znamy te problemy od początku świata.

Ktoś mnie spytał, czy to prawda, że niektórzy odmieńcy przeżywają całe życie nie wiedząc, jakie talenty otrzymali od Boga. Musiałam w duchu przyznać, że miałam pacjentów, którzy cierpieli na silną depresję i czuli się tak, jakby życie przechodziło obok nich, a oni nie brali w nim żadnego udziału.

- Tak - powiedziałam. - Wielu odmieńców nie wie, że ma jakieś wrodzone zdolności. I wcale się nie zastanawiają nad celem życia. Nieraz myślą o tym dopiero wtedy, gdy przychodzi śmierć.

Mojemu rozmówcy trudno było w to uwierzyć.

- Dlaczego odmieniec nie rozumie - zastanawiał się inny - że wystarczy, by jego pieśń uszczęśliwiła choć jednego człowieka, a już spełni dobry uczynek? Tak - powtórzył - wystarczy uszczęśliwić jednego człowieka, by spełnić dobry uczynek. Przecież i tak nie można pomóc więcej niż jednej osobie w tym samym czasie...

Spytałam, czy wiedzą, kim był Jezus.

- Tak - odpowiedzieli - wiemy o Nim. To jest Syn Boży. Jest naszym najstarszym bratem. Jezus jest Bogiem i Człowiekiem. Oddajemy Mu najwyższą cześć. Zstąpił na ziemię wiele lat temu, aby ukazać odmieńcom, że żyją niewłaściwie. Nauczał ich, że grzechem jest kłamać, oszukiwać, kraść, niewolić i mordować. Ale odmieńcy nie chcieli Go słuchać. Nawet teraz nie szanują Jego nauk i kłócą się o to, kto ma prawo je przekazywać.

Jezus nie przyszedł do plemienia Ludzi Prawdziwych, choć mógł, bo byli tu, w tym samym miejscu co teraz. Ale Jego nauki nie były dla nich. Nie były im potrzebne. Oni już wtedy żyli Jego prawdą. Co miałby im powiedzieć? „Robicie dobrą robotę, chłopaki, trzymajcie tak dalej”?

Ludzie Prawdziwi wierzą, że życie jest w ciągłym ruchu, postępuje naprzód i zmienia się. Mówią, że można żyć i nie być przebudzonym i to jest tak, jakby się nie żyło. Bo gdy człowiek jest zły, cierpi na depresję, roztkliwia się nad sobą i ogarnia go strach, wtedy nie żyje naprawdę. To, że ktoś oddycha, nie dowodzi jeszcze, że żyje. To tylko wskazówka dla innych, kogo trzeba pochować, a kogo jeszcze nie. Nie wszyscy ludzie, którzy oddychają, są przebudzeni, żyją...

Nie ma wielkiej szkody, jeśli ktoś chce na krótko wystawić na próbę swoje negatywne emocje i przekonać się, jak to jest. Ale pozostawanie w takim stanie dłużej na pewno nie jest mądre. Korzystajmy z życia! Przekonajmy się, czy lepiej być szczęśliwym, czy nieszczęśliwym, radosnym czy smutnym, odczuwać zazdrość czy wdzięczność... Ale to doświadczenie musi nas czegoś nauczyć, musimy wyciągnąć z niego wnioski i dobrze zapamiętać, co sprawia ból, a co daje szczęście.

Rozmawialiśmy też o grach i o sporcie. W pobliżu leżała wielka martwa kłoda drewna. Poprosiłam o pomoc i wspólnymi siłami położyliśmy konar na wysokim kamieniu: w ten sposób powstała huśtawka. To była świetna zabawa. Nawet najstarsi członkowie naszej grupy kolejno siadali na huśtawce i z radością podnosili się do góry, by za chwilę znaleźć się na dole. Swoim zwyczajem od razu sobie skojarzyli, że pewnych rzeczy człowiek nie może robić w pojedynkę i że właśnie huśtanie się było jedną z nich. Nawet osiemdziesięcioletni staruszkowie zachowywali się jak dzieci, znajdując radość w tym, że nie ma wygranych ani przegranych, a jedynym celem zabawy jest sprawianie sobie nawzajem przyjemności.

Nauczyłam ich także skakać przez skakankę, którą sporządziłam z długich, giętkich zwierzęcych jelit. Chciałam im jeszcze pokazać, jak się gra w klasy, ale zrobiło się za ciemno, by rysować na piasku i byliśmy już zbyt zmęczeni. Przesunęliśmy więc zabawę na następny dzień.

Tej nocy ułożyłam się wygodnie na plecach i patrzyłam w górę na niewiarygodnie roziskrzone niebo. Nawet wystawa brylantów, ułożonych na czarnym aksamicie w witrynie sklepu jubilera, nie zrobiłaby na mnie większego wrażenia. Moją uwagę jak magnes przyciągała najbardziej błyszcząca gwiazda; gdy na nią patrzyłam, wydawało mi się, że zaczynam lepiej rozumieć pewne zjawiska. Uzmysłowiłam sobie naraz, że moi aborygeńscy przyjaciele nie starzeją się tak jak my. To prawda, że ich ciała wyczerpują się z wiekiem, ale bardziej przypominają świeczkę, która powoli i równo się wypala. Tu się nie zdarza to, co w mojej ojczyźnie, gdzie bywa, że człowiek już w wieku dwudziestu lat ma uszkodzony jeden organ, a gdy dochodzi do czterdziestki, zaczyna niedomagać na drugi... A to, co w Stanach nazywamy stresem, tu jest nie do pomyślenia.

Nagle poczułam chłód. Ileż potu musiało ze mnie wyparować - pomyślałam - zanim przyswoiłam sobie tę potężną lekcję życia, którą mi zadano...

Czy potrafię podzielić się z moim społeczeństwem tym, czego się nauczyłam i czego byłam świadkiem? Muszę być przygotowana, że ludzie mi nie uwierzą, że trudno im będzie pojąć, iż taki styl życia w ogóle istnieje. Czułam jednak, że najważniejsze to przekazanie im, iż leczenie zdrowia fizycznego musi iść w parze z budzeniem w nich człowieczeństwa, z leczeniem okaleczonej, krwawiącej, chorej i zranionej duszy. Patrzyłam w niebo i pytałam samą siebie: Jak? Jak tego dokonać?

Wychodzę na prowadzenie

Ledwie słońce wstało, a już się zaczął upał. Tego ranka zmienił się nieco nasz codzienny rytuał. Gdy usiedliśmy w półkolu z twarzami skierowanymi na wschód, nieoczekiwanie mnie poproszono, żebym stanęła w środku. Ooota przekazał mi polecenie, że mam wyznać swoją wiarę w jednego Boga, tak jak tego wymaga moja religia, a potem pomodlić się, by ten dzień był dla nas dobry. Pod koniec ceremonii, kiedy już przygotowywaliśmy się do wymarszu, usłyszałam, że dziś na mnie przypada kolej, by przewodzić grupie. Miałam iść z przodu i prowadzić.

- Nie mogę się tego podjąć - tłumaczyłam. - Nie wiem, dokąd idziemy, nie potrafię znaleźć drogi. Dziękuję za uznanie, doceniam je, ale nie mogę was prowadzić.

- Musisz! - usłyszałam w odpowiedzi. - Nadszedł twój czas. Musisz prowadzić choćby po to, aby lepiej poznać ziemię, która jest naszym wspólnym domem i wszystkie przejawy życia. Prowadzenie pomoże ci też zrozumieć, jaki jest twój stosunek do tego, co widzialne i niewidzialne. Najwygodniej jest, oczywiście, iść na ostatku. Nieźle jest kryć się gdzieś pośrodku, ale każdy musi także przez jakiś czas przewodzić. Dopóki sama nie przejmiesz odpowiedzialności, nie będziesz w stanie pojąć, na czym polega rola przewodnika. Musisz nauczyć się pełnić przez jakiś czas wszystkie trzy role.

I nie ma tu żadnych wyjątków, prędzej czy później, jeśli nie za tego życia, to w innym wymiarze, ale musisz przez to przejść. Jedynym sposobem, aby zdać jakikolwiek egzamin, jest przystąpić do niego. U nas można zresztą powtarzać każdy egzamin dopóty, dopóki się nie zda.

Nie miałam wyjścia: ruszyliśmy w drogę pod moim przewodem. Dzień był niezwykle upalny. Temperatura znacznie przekroczyła już czterdzieści stopni. W południe zrobiliśmy sobie krótki postój i w tym czasie skóry, które przedtem służyły nam do spania, przystosowaliśmy tak, by spełniły funkcję baldachimów chroniących przed słońcem. Gdy minęły szczytowe godziny upału, znowu rozpoczęliśmy marsz. Trwał on tego dnia dłużej niż zwykle. Dawno już przeszła pora, kiedy rozbijaliśmy obóz, ale jak dotąd żadne rośliny ani zwierzęta nie pojawiły się na naszej drodze, nie natrafiliśmy też na wodę. Powietrze nadal było gorące, stało nieruchomo, bez odrobiny wiatru. Coraz lepiej zdawałam sobie sprawę, że nie daję rady i w końcu się poddałam: ogłosiłam koniec wędrówki.

Czułam, że muszę zwrócić się do moich przyjaciół o pomoc. Nie mieliśmy pożywienia ani wody. Najpierw zwróciłam się do Oooty, ale mnie zignorował. Potem prosiłam innych. Wiedziałam, że nie rozumieją mojej mowy, ale się łudziłam, że zrozumieją krzyk mego serca.

- Pomóżcie mi - prosiłam. - Pomóżcie nam wszystkim! - powtarzałam wciąż, ale nie było żadnego odzewu.

Zamiast odpowiedzieć rozmawiali o tym, że każdy człowiek w jakimś okresie swego życia zostaje w tyle. To mnie zastanowiło. Pomyślałam, że być może ludzie z marginesu i bezdomni w Stanach Zjednoczonych sami skazują się na taki los, są jakby predestynowani, by słać się ofiarami. Z kolei wygodne krycie się pośrodku jest pozycją, ku której skłania się większość Amerykanów. Ich dewiza to: nie być za bogatym, ale też nie za biednym, nie być śmiertelnie chorym, ale też nie całkiem zdrowym, nie być bez skazy, jeśli chodzi o moralność, ale nie angażować się w poważne przestępstwa. Obserwuje się ponadto odchodzenie od wiary ludzi w różnym okresie życia.

Zgodziłam się z opinią moich towarzyszy wędrówki, że trzeba prowadzić choćby przez jakiś czas, bo tylko w ten sposób możemy stać się bardziej odpowiedzialni za siebie samych.

Zasypiając, lizałam popękane wargi zdrętwiałym, suchym i spieczonym językiem i chyba majaczyłam, ale nie wiem, czy z głodu, pragnienia, gorąca czy wyczerpania.

Na drugi dzień znów ja cały czas prowadziłam. Upał był trudny do zniesienia. Doszło do tego, że krtań mi się zacisnęła i nie byłam w stanie przełknąć śliny. Język wysechł do tego stopnia, że stał się prawie sztywny. Zdawało mi się, że spuchł, wielokrotnie zwiększając swą objętość, jakbym trzymała suchą gąbkę między zębami. Z trudem oddychałam. Usiłując wciągnąć gorące powietrze do płuc, zrozumiałam, dlaczego aborygeni uważają za błogosławieństwo swoje szerokie nosy podobne do nosa misia koali. Ich obszerne przewody nosowe na pewno lepiej się nadają do zmagań z wysoką temperaturą powietrza niż moje.

Na horyzoncie widziało się jedynie jałową pustkę, jakby przyroda stawała się coraz bardziej wroga człowiekowi, jakby mu urągała i nie chciała dłużej służyć. W tym kraju życie oparło się postępowi. Nie było dróg. Nie leciał nad nami żaden samolot. Brak było jakichkolwiek śladów zwierzęcych.

Wiedziałam, że jeśli moi towarzysze wkrótce mi nie pomogą, to na pewno czeka nas śmierć. Poruszaliśmy się powoli, każdy krok był wymuszony, każdemu towarzyszył ból. Gdzieś bardzo daleko wisiała na niebie ciemna, nabrzmiała deszczem chmura. Przeżywaliśmy istne tortury widząc, że chmura jest tak bardzo od nas odległa, iż nawet najszybszy marsz nie pozwoli nam dojść do niej w porę, aby otrzymać ten hojny dar, jaki zawierała. Nie było też mowy, by dojść wystarczająco blisko, żeby można było skorzystać choćby z jej cienia. Pozostało nam tylko oglądanie jej z daleka i obserwowanie, jak życiodajna woda pędzi przed nami i kusi nas niczym marchewka, którą się potrząsa przed nosem osła.

W pewnym momencie zaczęłam krzyczeć. Może po to, by przekonać siebie, że jeszcze mogę krzyczeć, a może z desperacji. Mój krzyk nie odniósł żadnego skutku. Znikł niby w czeluściach gardła jakiegoś potwora.

Widziałam zbiorniki pełne chłodnej wody, ale były to jedynie złudne miraże, bo gdy przybywałam na miejsce, okazywało się, że to tylko piasek.

Już drugi dzień minął nam bez jedzenia i wody, bez żadnej pomocy. Tej nocy byłam tak wyczerpana, chora i obojętna na wszystko, że nie chciało mi się nawet położyć pod głowę poduszki ze skóry zwierzęcia. Myślę, że chyba zemdlałam, zamiast zasnąć.

Trzeciego dnia rano podchodziłam po kolei do każdego członka grupy, do wszystkich sześćdziesięciorga dwojga i na kolanach błagałam ich tak głośno, jak na to moje słabnące siły pozwalały:

- Proszę, pomóżcie mi! Proszę o ratunek dla nas Wszystkich!

Ale oni uśmiechali się i milczeli. Może myśleli, że są tak samo głodni i spragnieni jak ja i że chodzi przecież o to, żebym zdobyła doświadczenie w prowadzeniu. Może chcieli mi umożliwić nauczenie się czegoś, czego w żaden sposób nie można nauczyć się inaczej. Nie wiem, co myśleli, wiem tylko, że nikt mi nie ofiarował pomocy.

Szliśmy i szliśmy bez końca. Powietrze stało w miejscu. Świat był nam ciągle wrogi, jakby chciał walczyć przeciwko naszej, a może tylko mojej, ingerencji. Nie było znikąd pomocy. Nie było żadnego wyjścia... Moje ciało zesztywniało z upału i przestało reagować na bodźce. Umierałam. Obserwowałam u siebie objawy totalnego odwodnienia, a odwodnienie to śmierć.

W mojej głowie panował zupełny chaos. Myśli przeskakiwały z tematu na temat. Przypomniałam sobie nagle mego ojca, wróciłam do czasów dzieciństwa i młodości. Mój ojciec całe życie ciężko pracował. Był zatrudniony na kolei w Santa Fe. Pamiętam, że był bardzo przystojny i że przez całe życie stale przy mnie stał; zawsze mogłam liczyć na jego miłość i poparcie. A gdy trzeba było, dodawał mi otuchy... Mama była w domu i czekała na nas. Widzę ją, jak karmi włóczęgów, którzy w jakiś tajemniczy sposób wiedzieli, że ze wszystkich domów w tym mieście nasz był jedynym, gdzie nigdy nie odmówi się pomocy. Moją siostrę zachowałam w pamięci jako najlepszą studentkę na uczelni; była przy tym ładna i ogromnie popularna w swoim środowisku. Jako dziecko mogłam godzinami patrzeć, jak się ubierała na randkę. Gdy dorosłam, chciałam być taka sama jak ona. A mego młodszego braciszka pamiętam, jak się tulił do naszego psa i narzekał, że wszystkie dziewczynki w szkole chcą trzymać go za rękę. W dzieciństwie nasza trójka żyła w ogromnej przyjaźni. Bez względu na okoliczności zawsze się wzajemnie popieraliśmy. Ale lata oddaliły nas od siebie. Dziś na pewno żadne z nich nie wyczuwa, w jakiej teraz jestem rozpaczy...

Czytałam kiedyś, że gdy się umiera, całe życie przesuwa się jak film przed naszymi oczami. Obrazy, które przesuwały się przed moimi oczami, nie były jednak filmem, ale oderwanymi wspomnieniami z różnych okresów mego życia. Widziałam na przykład siebie, jak stoję w kuchni i wycieram naczynia, a jednocześnie powtarzam po cichu wymowę trudnych słów. Najtrudniejsze było dla mnie słowo „air-conditioning” - klimatyzacja. Długo się z nim zmagałam.

Wspominałam moją wielką miłość: zakochałam się w marynarzu. Przypomniał mi się nasz ślub w kościele, cud narodzin pierwszego dziecka - synka i drugiego - córki, a potem po kolei: moje studia, stopnie naukowe, posady i szkolenia. I nagle uzmysłowiłam sobie, że umieram tak daleko od domu, gdzieś na australijskiej pustyni. Dlaczego? Czy spełniłam w życiu to, do czego byłam powołana? Dobry Boże! - powiedziałam do siebie. Pomóż mi zrozumieć, co się ze mną dzieje!

Nie musiałam zbyt długo czekać na odpowiedź.

Odbyłam ogromną podróż. Przejechałam prawie trzydzieści tysięcy kilometrów, by opuściwszy rodzinne miasteczko w Ameryce, znaleźć się w Australii. Mimo to ani na jotę nie zmieniłam swojego sposobu myślenia.

Pochodzę ze świata, którym rządzi lewa półkula mózgu, wobec czego uczono mnie logiki, zdrowego rozsądku, czytania, pisania, matematyki oraz współzależności przyczyny i skutku. Teraz jednak znalazłam się w świecie, w którym używa się raczej prawej półkuli mózgu: żyję pośród ludzi, którzy nie uznają żadnego z naszych, rzekomo ważnych, wychowawczych i naukowych poglądów i nie mają żadnych cywilizowanych potrzeb. Ci ludzie, wykorzystując po mistrzowsku cechy typowe dla prawej półkuli mózgu, są twórczy i uduchowieni, mają bogatą wyobraźnię i wspaniałą intuicję i wierzą w magię. Nie uważają, że koniecznie trzeba posługiwać się mową, gdyż umieją porozumiewać się za pomocą myśli, modlitwy, medytacji, czy jak tam chcecie to nazwać... Tymczasem ja, prosząc ich o pomoc, zwracałam się do nich donośnym głosem. Jakąż ignorantką musiałam im się wydać? Każdy z Prawdziwych Ludzi prosiłby o to po cichu, mówiłby z duszy do duszy, sercem do serca, włączyłby swoje myśli do myśli, która rządzi wszechświatem. Ale chciałam być inna, różnić się od nich, nie być jedną z nich... Ciągle mi powtarzali, że stanowimy „jedność”. I oni rzeczywiście łączą się w jedność z naturą, stanowią z nią nierozerwalną wspólność. Ale ja nie... Do tej pory byłam tylko obserwatorem, trzymałam się od nich z daleka. Trzeba było zjednoczyć się z nimi i z przyrodą i porozumiewać się z nią tak, jak to czynią Prawdziwi Ludzie.

I tak zdecydowałam postąpić. Postanowiłam zacząć od tego, że będę się z nimi porozumiewała drogą telepatyczną.

Najpierw zwróciłam się do źródła tego objawienia i powiedziałam mu „dziękuję”, a potem użyłam całej swojej siły duchowej, by wykrzyczeć w myśli pod adresem moich aborygeńskich przyjaciół:

- Pomóżcie mi! Proszę, pomóżcie mi!

I od razu oświeciła mnie myśl: „Trzeba włożyć kamyk do ust”. Rozejrzałam się. Nie było żadnych kamyków. Szliśmy po piasku tak gładkim i sypkim jak ten, co przesuwa się w klepsydrze. Ale ta myśl ciągle we mnie tkwiła: „Trzeba włożyć kamyk do ust”. I nagle przypomniałam sobie kamyk, który swego czasu wybrałam spośród wielu innych i wciąż trzymałam w rowku między piersiami. Leżał tam kilka miesięcy. Zdążyłam o nim zapomnieć, ale teraz go wyjęłam, włożyłam do ust, przewracałam w ustach językiem. Poczułam, jak powstaje w nich cudowna wilgoć i wraca mi zdolność przełykania. W moje serce wstąpiła nadzieja. Może mimo wszystko nie jest mi pisane dzisiaj umrzeć...

„Dzięki, dzięki, dzięki” - powtarzałam w milczeniu. Może bym zapłakała, ale w moim ciele nie było dość płynu, bym mogła wycisnąć z oczu choćby jedną łzę. Nie ustawałam w przekazywaniu niemej prośby o pomoc.

- Mogę się uczyć, czego trzeba, zrobię wszystko, co należy, tylko pomóżcie mi znaleźć wodę! Nie wiem, co mam robić, nie wiem, czego mam wypatrywać, dokąd iść...

I nagle odczytałam w swoich myślach polecenie: „Stań się wodą! Bądź wodą! Jeśli potrafisz stać się wodą, znajdziesz ją!” Początkowo nie wiedziałam, co to ma znaczyć. Zdawało mi się, że to nie ma żadnego sensu. „Bądź wodą!”? To niemożliwe — myślałam. Ale skoncentrowałam się na tym, by zapomnieć, że jestem zaprogramowana przez lewomózgowe społeczeństwo. Odrzuciłam wszelką logikę. Zrezygnowałam z posługiwania się rozumem. Zdałam się na intuicję i zamknąwszy oczy... zaczęłam być wodą. Wciągnęłam w to wszystkie zmysły: czułam zapach wody, smakowałam ją, słyszałam i widziałam wodę. Byłam zimna, niebieska, przejrzysta, mętna, cicha, falująca; byłam lodem, topnieniem, mgłą, parą, deszczem, śniegiem, mokrością, byłam orzeźwiającą, bryzgającą, rozlewającą się, bezkresną wodą. Byłam każdym wyobrażeniem wody, jakie mi tylko przyszło na myśl.

Szliśmy przez gładką równinę, płaską jak okiem sięgnąć. Tylko jedno małe brązowe wzgórze sterczało na horyzoncie; wydma piaskowa, może dwumetrowej wysokości, a na jej szczycie znajdował się niezbyt duży płaski głaz, który dziwnie nie pasował do tego niegościnnego krajobrazu. Podeszłam bliżej, wspięłam się na szczyt wydmy i usiadłam na skale. Szłam jak w transie, oczy miałam na wpół przymknięte, bo raziło mnie jaskrawe światło słońca. Spojrzałam w dół, a tam stało sześćdziesięcioro dwoje przyjaciół, którzy mnie kochali i popierali, nie stawiając żadnych warunków. Zatrzymali się przed wydmą i patrzyli ku mnie w górę, a ich twarze wyrażały aprobatę i zadowolenie. Odpowiedziałam im nikłym uśmiechem. Ale gdy po chwili wyciągnęłam rękę, by się pewniej utrzymać na kamieniu, poczułam coś mokrego. Obejrzałam się, a tuż za mną, jakby na przedłużeniu kamienia, na którym siedziałam, było małe skalne jezioro, o średnicy nie większej niż trzy metry i półmetrowej głębokości. W jeziorku zaś lśniła wspaniała, krystalicznie czysta woda, pochodząca z wczorajszej deszczowej chmury, tej samej, co się z nami z daleka droczyła.

Nigdy nie czułam się tak blisko Boga jak w chwili, gdy wzięłam do ust pierwszy łyk tej letniej wody. Byłam bliżej Niego niż wtedy, kiedy przyjmowałam komunię świętą w kościele.

Nie miałam zegarka, nie mogę więc dokładnie określić, ile czasu upłynęło od chwili, gdy zaczęłam „stawać się wodą”, do momentu, gdy dla ochłody zanurzaliśmy w niej głowy i krzyczeliśmy z radości. Chyba trwało to nie dłużej niż trzydzieści minut.

Wciąż jeszcze celebrowaliśmy nasz sukces, gdy nagle zjawił się olbrzymi płaz. Wyglądał jak relikt z przedhistorycznych czasów i miał chyba ze dwa metry długości. Nie, to nie było złudzenie. To ogromne stworzenie, jakby żywcem wzięte z fantastyki naukowej, było realne. Nic lepszego nie mogło nam się trafić na kolację.. Widok potencjalnego mięsa wzbudził w nas euforię, podobną do tej, która ogarnia ludzi podczas podniosłych uroczystości.

Tego wieczoru po raz pierwszy zrozumiałam, że aborygeni mają do ziemi stosunek jak do istoty żywej i w różnych jej elementach: wzgórzach, skałach, drzewach, dopatrują się cech swoich zmarłych przodków. Dziś, patrząc na wielką skalną wypukłość, która wypiętrzyła się niespodzianie pośród płaskich pól, łatwo mogłam sobie wyobrazić, że to karmiąca pierś dawno zmarłej bliskiej mi osoby i że jej duch wcielił się w ten właśnie szczegół przyrody, aby uratować nam życie. Nawet po cichu ochrzciłam to wzgórze imieniem mojej matki - Georgia Catherine.

Spojrzałam na niezmierzoną przestrzeń, która nas zewsząd otaczała i składając dzięki Opatrzności pomyślałam, że nasz świat obfituje we wszelkie bogactwa że dużo jest na nim serdecznych, dobrych ludzi, którzy nie chcą niczego więcej, tylko tego, żebyśmy im pozwolili żyć obok siebie. Ziemia dla wszystkich zamieszkujących ją stworzeń ma wystarczające zasoby pożywienia i wody; trzeba je z otwartym sercem brać i z otwartym sercem dawać.

Uświadomiłam sobie także, że ktoś czuwa nad moją duszą i czuwał nad nią przez cały czas. I wtedy, gdy przeżywałam ciężki stres, gdy niemal otarłam się o śmierć i wtedy, gdy już prawie umierałam. Pomoc była cały czas w zasięgu ręki, ale ja zrozumiałam to dopiero wówczas, gdy przestałam „robić rzeczy po swojemu”...

Składam przysięgę

Straciłam rachubę czasu. Nie wiedziałam, jaki jest dzień tygodnia ani jaki miesiąc. W życiu plemienia, z którym wędrowałam przez pustynie Australii, czas nie miał żadnego znaczenia. Pewnego dnia coś mnie dziwnie tknęło, że właśnie teraz jest Boże Narodzenie. Skąd się to przeczucie wzięło, nie wiem. Nic tu nie przypominało o świętach. Nie było ani śladu nieodłącznych świątecznych atrybutów, takich jak pięknie ubrana choinka czy kryształowa karafka napełniona grzanym piwem z jajkiem. Niemniej miałam przeczucie, że dziś jest 25 grudnia.

W związku z tą datą przypomniało mi się pewne wydarzenie sprzed kilku lat. W poczekalni mego gabinetu siedzieli dwaj chrześcijańscy duchowni i prowadzili ożywioną rozmowę na tematy religijne. Atmosfera zrobiła się prawdziwie gorąca, gdy okazało się, że kapłani różnią się co do tego, czy zgodnie z Biblią Dzień Pański to sobota, czy niedziela. Tu, w outbacku, ten epizod wydał mi się doprawdy śmieszny. Przecież wtedy, gdy na przykład w Nowej Zelandii jest już drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, w Ameryce mamy dopiero Wigilię.

Kiedyś, oglądając mapę świata, zauważyłam krętą czerwoną linię, która przecinała morza i oceany; zgodnie z tym, co głosił umieszczony obok niej napis, była to granica zmiany daty o jeden dzień.

Potem przypomniałam sobie, że dawno temu, gdy byłam uczennicą liceum Świętej Agnieszki, siedziałam z koleżanką w restauracji motelu Allena, a przed nami na talerzu leżał podwójny hamburger. Ponieważ to się działo w piątek wieczór, nie tknęłyśmy kanapki; czekałyśmy, aż zegar wybije północ. Dla katolików bowiem nawet jeden kęs mięsa zjedzony w piątek był śmiertelnym grzechem i groził wiecznym potępieniem. Po latach ten zakaz został złagodzony, ale nikt mi nigdy nie odpowiedział na pytanie, co się stało z tymi nieszczęsnymi duszami, które już wcześniej zostały potępione. Patrząc na to z obecnej perspektywy, pomyślałam, że cały ten problem jest nieważny.

Aborygeni nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia, ale całym swoim trybem życia oddają hołd istocie tego święta; nie obchodzą zresztą żadnych stałych świąt. Także urodziny nie wydają im się okazją godną celebrowania. Każdy jednak członek plemienia mógł liczyć na to, że mu kiedyś w ciągu roku urządzą indywidualne święto, by uczcić jego zdolności i postępy w pracy nad sobą. Ich zdaniem w człowieku powinno się szanować to, że staje się lepszy, rozwija się duchowo, a nie to, że się starzeje.

Jedna z kobiet powiedziała mi, że jej plemienne imię brzmi Strażniczka Czasu. To imię określało zarówno jej zainteresowania, jak i zdolności. Aborygeni uważają, że każdy człowiek jest wszechstronnie utalentowany, ale powinien bezustannie rozwijać swoje zdolności. Strażniczka Czasu miała pomocnicę, której zadanie polegało na „zapamiętywaniu szczegółów”. Gdy poprosiłam ją o bliższe wyjaśnienie, powiedziała, że członkowie plemienia nie są jeszcze zdecydowani, czy mogą mi już zdradzić swoje tajemnice.

Trzy dni czekałam na ich decyzję ale wciąż nie byli gotowi. Nie tłumaczyli mi treści swoich rozmów, ale wiedziałam, że bez przerwy dyskutują nad tym, czy mają mnie wtajemniczyć w swoje sekrety i udostępnić niektóre szczególne wiadomości. Nie chodziło tu tylko o mnie. W ich pojęciu reprezentowałam wszystkich odmieńców na świecie. Miałam wrażenie, że przywódca popiera moją sprawę, natomiast Ooota jest przeciwnego zdania. Rozumiałam, że mają opory: wszak chodziło o sprawy, z jakimi nikt spoza ich plemienia nigdy przedtem się nie zetknął. Być może prosiłam o zbyt wiele, chcąc poznać tajemnice Strażniczki Czasu.

Przez cały czas wędrowaliśmy przez pustynię. Na terenach, które teraz przemierzaliśmy, nie było niczego poza skałami, piaskiem i skąpą roślinnością. Dlatego ucieszył mnie widok pagórków. Nie była to już płaska równina, jak większość terenów, przez jakie dotąd przechodziliśmy.

Wiele generacji aborygenów musiało iść przed nami tym szlakiem. Ziemia była tu tak mocno wydeptana, że utworzyło się wyraźne wgłębienie. W pewnym momencie grupa się zatrzymała i dwóch mężczyzn wysunęło się do przodu. Rozgarnęli rękami krzaki zarastające przestrzeń między dwoma drzewami, odsunęli na bok leżące tam głazy i ukazał się ukryty za nimi wlot tunelu prowadzącego w głąb niewysokiego wzgórza. Drzwi były zasypane piaskiem, zabrali się więc do jego usuwania. Ooota zwrócił się do mnie:

- Pozwolimy ci teraz zobaczyć nasze Muzeum Czasu. Gdy je ujrzysz, zrozumiesz, jaką przeżywaliśmy rozterkę, zanim zapadła decyzja, by ci je pokazać. Nie możesz wejść do tego świętego przybytku, dopóki nie złożysz przysięgi, że nigdy i nikomu nie zdradzisz miejsca, gdzie się ta jaskinia znajduje.

Zostałam sama przed wejściem, a sześćdziesięcioro dwoje pozostałych powoli znikało w grocie. Poczułam zapach dymu i zobaczyłam jego nikłą smugę unoszącą się spod skały, która przykrywała wierzchołek wzgórza. Przed wejściem kolejno podchodzili do mnie. Najpierw najmłodszy. Wziął mnie za ręce, spojrzał mi w oczy i mówił coś po swojemu, czego nie mogłam zrozumieć. Domyśliłam się, że niepokoi go, jaki użytek zrobię z wiadomości, które mieli mi teraz przekazać. Jego niepokój był zrozumiały, zważywszy, że ważne tajemnice jego narodu miały być po raz pierwszy wyjawione odmieńcowi.

Potem podeszła do mnie kobieta, którą znałam jako Bajarkę. Ona też trzymała mnie za obie ręce i patrzyła mi prosto w oczy, a Ooota tłumaczył wszystko, co mówiła. W jasnym słońcu jej twarz wydawała mi się czarniejsza niż zwykle. Wąskie brwi miały czarnoniebieski odcień, przypominający kolory pawia, a białka oczu przywodziły na myśl czystą biel kredy.

- Przybyłaś na ten kontynent - mówiła - bo takie jest twoje przeznaczenie. Zanim przyszłaś na świat, postanowiono, że spotkasz człowieka, z którym będziesz pracowała dla dobra twego i jego narodu. Zgodnie z tym postanowieniem mieliście się spotkać dopiero wówczas, gdy minie pięćdziesiąt lat. Właśnie przyszedł ten czas. Poznasz tego człowieka, bo oboje urodziliście się w tym samym momencie. Wasze dusze się rozpoznają.

To była podniecająca wiadomość. Od razu sobie przypomniałam, że podobną informację otrzymałam zaraz po przybyciu do Australii. Udzielił mi jej dziwny młody chiromanta w kawiarni w Sydney. Zastanawiające, że starzejąca się kobieta w buszu potwierdziła teraz tę przepowiednię.

W pewnej chwili włożyła mi do ręki garść piasku, na wzięła drugą. Otworzyła dłoń i pozwoliła by ziarnka piasku przesączyły się między palcami. Pokazała mi na migi, żebym uczyniła to samo. Powtarzałyśmy to cztery razy, by uczcić cztery żywioły: wodę, ogień, powietrze i ziemię. Trochę piasku przylgnęło do moich palców.

Następnie członkowie grupy zaczęli pojedynczo wychodzić na zewnątrz i każdy z nich mówił coś do mnie, trzymając mnie za ręce. Ooota nie tłumaczył ich słów. Po krótkiej chwili wracali do pieczary, a wychodzili z niej następni. Strażniczka Czasu nie przyszła sama: była z nią Ta, Która Pamięta Szczegóły. Utworzyłyśmy trójkąt i krążyłyśmy wkoło, trzymając się za ręce. Potem wciąż połączonymi dłońmi dotknęłyśmy ziemi, a później, już wyprostowane, wyciągnęłyśmy ramiona ku niebu. Powtórzyłyśmy ten gest siedem razy - na cześć siedmiu kierunków: północy, południa, wschodu, zachodu, góry, dołu i środka.

Pod koniec nadszedł Medyk, a po nim przywódca plemienia w towarzystwie Oooty. Dowiedziałam się od nich, że święte miejsca aborygenów, w tym i te, które kiedyś należały do plemienia Ludzi Prawdziwych, już od dawna nie są ich własnością. Najważniejszym przybytkiem, wspólnym dla wszystkich plemion, była samotna góra Uluru, którą biali nazwali Ayers Rock. Jest to gigantyczny, największy na świecie, czerwony monolit skalny, wznoszący się 350 metrów nad powierzchnią pustyni. Władze udostępniły święte miejsce aborygenów turystom. Ci zaś łażą po nim jak mrówki, a potem wracają do wycieczkowych autokarów, które zawożą ich do pobliskich moteli, gdzie resztę dnia spędzają na pływaniu w chlorowanych, antyseptycznych basenach.

Chociaż rząd uznał górę Uluru za wspólną własność brytyjskich lojalistów i tubylców, nie może już ona służyć jako święte miejsce, gdyż niewiele ma teraz wspólnego ze świętością.

Prawie sto siedemdziesiąt lat temu odmieńcy zbudowali na Ayers Rock stację telegraficzną. Tubylcy musieli sobie wtedy znaleźć inne święte miejsce. Z dawnej świątyni usunięto należące do aborygenów dzieła sztuki, historyczne rzeźby, malowidła i zabytkowe przedmioty, po czym większość z nich wywieziono z kraju. Groby aborygeńskich przodków obrabowano, a ołtarze ogołocono.

Odmieńcy sądzili, że gdy pozbawią aborygenów świętych miejsc, ich wiara przestanie istnieć. Nie spodziewali się, że miejsca kultu zostaną przeniesione gdzie indziej, a tak się w wielu wypadkach stało. Białym jednak udało się zadać druzgocący cios tubylczej społeczności: pozbawili ją możliwości organizowania wieloplemiennych zebrań, a z czasem doprowadzili do całkowitego jej rozbicia.

Wiele plemion zrezygnowało z szukania nowych miejsc kultu. Niektórzy usiłowali walczyć z przemocą i ginęli w nierównej walce, z góry skazanej na przegranie. Większość rozpłynęła się w społeczeństwie białych, licząc na obiecane dobra, zwłaszcza na rzekomo nieograniczone zaopatrzenie w żywność. Tymczasem marli w nędzy, w zalegalizowanej formie niewolnictwa.

Pierwszymi białymi mieszkańcami Australii byli więźniowie, których przywożono skutych łańcuchami na statkach. Chodziło o rozładowanie przepełnionych brytyjskich więzień. Nawet wojskowi, przysłani do pilnowania przestępców, też byli specjalnie dobranym elementem, ludźmi, których brytyjskie sądy królewskie uznały za zbędnych u siebie w kraju. Gdy więzień skończył odsiadywać wyrok, wypuszczano go na wolność bez grosza, nie przywracając mu pełnych praw. Nic więc dziwnego, że stawał się bezwzględnym zwierzchnikiem, z lubością wyżywającym się na swoich podwładnych. Niżej od niego stali tylko tubylcy i to oni byli jego ofiarami.

Ooota z dumą podkreślił, że jego plemię powróciło na swoje dawne święte miejsce i że zdarzyło się to już dawno, dwanaście pokoleń temu.

- To święte miejsce pozwoliło naszym ludziom przetrwać. Byliśmy tutaj jeszcze wtedy, gdy na tej ziemi rosło wiele drzew, a także wówczas, gdy przyszła wielka powódź i zalała wszystko. Nasi ludzie byli tu bezpieczni. Nikt nie potrafił ich wyśledzić ani odkryć tego miejsca. Nie dojrzały go nawet wasze samoloty, a nikomu z białych nie udało się przeżyć na pustyni tak długo, by mogli je odnaleźć. Bardzo mało ludzi wie, że to miejsce w ogóle istnieje, a jeszcze mniej - gdzie się ono znajduje. Artystyczne dzieła, wykonane dawno temu przez naszych przodków, zostały przez waszych ludzi zrabowane. Nie mamy już niczego poza tym, co udało nam się ukryć tutaj, pod powierzchnią ziemi. Żadne inne plemię aborygeńskie nie posiada już dóbr materialnych związanych ze swoją historią. Zrabowali je odmieńcy. Za chwilę pokażemy ci to, co nam zostało z dorobku naszego narodu, całej naszej rasy. Jedyna pamiątka po Prawdziwych Ludziach Boga, jedynych prawdziwych istotach ludzkich, jakie pozostały na tej planecie.

Już po raz drugi dzisiaj podeszła do mnie Uzdrowicielka. Miała w ręce pojemnik z czerwoną farbą. Aborygeni używają tylko czterech kolorów: białego, żółtego, czerwonego i czarnego. Mają one symbolizować kości, nerwy, krew i skórę. Posługując się językiem migowym i telepatią poinstruowała mnie, żebym pokryła twarz czerwoną farbą. Zrobiłam to. Wówczas podeszli do mnie pozostali członkowie grupy, a ja patrzyłam każdemu prosto w oczy i składałam przysięgę, powtarzając jej słowa sześćdziesiąt dwa razy, że nigdy nikomu nie zdradzę tego świętego miejsca.

Wtedy wprowadzono mnie do środka.

Epoka snu bez tajemnic

Weszłam do ogromnej sali z litej skały; rozchodziły się z niej tunele w kilku kierunkach. Ściany ozdabiały kolorowe chorągwie i rzeźbione figury ustawione na naturalnych, skalnych stopniach. Nie wierzyłam własnym oczom, gdy zobaczyłam to, co znajdowało się w jednym rogu sali. Tam był ogród!!! Skały na szczycie wzgórza ułożono w taki sposób, by do wnętrza pieczary docierały promienie słońca. I najwyraźniej słyszałam szmer płynącej wody. Była to woda z podziemnego źródełka; wyżłobiła sobie koryto i cienkim strumykiem przebijała się przez skały. Jej szum słyszeliśmy przez cały czas, jaki spędziliśmy pod ziemią. Panowała tam atmosfera pokoju i prostoty.

W pieczarze po raz pierwszy zobaczyłam, że moi aborygeńscy przyjaciele przyznają się do posiadania jakiejś osobistej własności. W grocie trzymali swoje ceremonialne stroje, filiżanki, talerze, sztućce. Były tam sterty skór, z których można ułożyć miękkie i wygodne posłania. Widziałam precyzyjne nożyki i inne przyrządy zrobione z kopyt wielbłądów.

Jedno pomieszczenie nazwałam muzeum. Były w nim stosy gromadzonych latami rzeczy, jakie zwieźli z różnych stron wysłani do miast zwiadowcy. Widziałam zdjęcia z ilustrowanych magazynów, ukazujące telewizory, komputery, samochody, czołgi, wyrzutnie rakiet, automaty wrzutowe, ilustracje przedstawiające słynne budynki, fotografie przedstawicieli różnych ludzkich ras, a nawet reprodukcje z książek kucharskich prezentujące w naturalnych kolorach wykwintne potrawy dla smakoszy. Wśród eksponatów znajdowały się także takie przedmioty, jak: lornetki, maszynki do golenia, skórzany pas, zamek błyskawiczny, agrafki, szczypce, termometr, baterie, kilka ołówków i piór, parę książek.

Jeden dział, w którym zauważyłam urządzenie przypominające warsztat tkacki, wypełniały tkaniny wykonane przez aborygenów. Okazało się, że handlowali wełną i innymi włóknami z sąsiednimi plemionami. Produkowali też odzież z kory drzewnej. Wyrabiali także liny i powrozy. Sama widziałam, jak pewien mężczyzna, siedząc na ziemi, trzymał w ręce kilka włókien i zwijał je na udzie. Potem, wciąż je skręcając, dokładał nowe pasma, aż uzyskał długą, pojedynczą nić. Tę z kolei splatał z innymi i w ten sposób robił sznury dowolnej grubości.

Ten dzień był pełen dziwów. Zwiedzaliśmy coraz to nowe pomieszczenia, a Ooota wyjaśniał mi ich znaczenie. W głębiej położonych grotach potrzebne były łuczywa, ale w głównej części na parterze sufity były ułożone z głazów, które z zewnątrz można było dowolnie przestawiać, regulując w ten sposób siłę światła - od mroku do zupełnej jasności.

Podziemne komnaty służyły nie tylko do uprawiania kultu, samo życie Ludzi Prawdziwych wydawało się nieustającym aktem kultu. Ich najświętsze miejsce odgrywało również jeszcze inną ważną rolę. Tu zgromadzono i zabezpieczono wiedzę o dziejach plemienia. Stąd także głoszono narodowi PRAWDĘ. Całe pokolenia aborygenów uczyły się w tym miejscu pietyzmu dla wartości moralnych odziedziczonych po przodkach; tu je też ostrzegano przed penetracją ideologii białych, często zgubnej dla tubylców.

Gdy wróciliśmy do głównej sali, Ooota pokazał mi z bliska figury rzeźbione w drewnie i kamieniu. Przybranie głowy tych postaci - wyjaśniał — znamionuje cechy ich osobowości i jest zarazem studium charakterologicznym członków plemienia. Rzeźby z krótkimi fryzurami przedstawiały ludzi, których domeną była sfera intelektu i pamięci, umiejętność podejmowania decyzji, panowanie nad takimi doznaniami jak przyjemność i ból i wszystkim, co odnosi się do świadomości i podświadomości.

Wysokie przybranie głowy oznaczało twórczy umysł. Takich ludzi interesuje wiedza, wynalazczość, tworzenie nowego, a także głębokie przeżywanie zjawisk realnych i nierealnych. Uczą się, obserwując i naśladując zwierzęta. Czerpią również inspirację z wiedzy zdobytej w ciągu pokoleń przez wszystkich mieszkańców naszej ziemi.

- Starając się odkryć tajniki wiedzy - mówił Ooota - nie zdajemy sobie często sprawy, że wiedza sama dąży do tego, by zostać odkryta.

Wysokie przybranie głowy symbolizowało także nasze lepsze „ja”, ten element osobowości, do którego możemy się odwołać, gdy chcemy się dowiedzieć, czy zamierzone przez nas działanie posłuży naszemu dobru. Tym elementem jest nieśmiertelna dusza.

Wreszcie trzecie przybranie głowy, które okalało twarz wyrzeźbionej figury i upięte z tyłu spływało kaskadami aż do ziemi, znamionowało połączenie wszystkich fizycznych, emocjonalnych i duchowych cech człowieka.

Większość rzeźb wykonano z niewiarygodną wprost dokładnością. Zdziwiło mnie więc, że jedna z nich wydawała się nie wykończona. Oczy tej postaci nie miały źrenic. Wyglądała jak niewidoma, jakby symbolizowała ślepotę.

- Wy wierzycie - tłumaczył mi Ooota - że Bóg patrzy na ludzi i ich osądza. Nasza zaś wiara uczy, że dla Boga ważne są tylko uczucia i intencje. Nie interesują Go czyny, ale powody, dla których tak lub inaczej postępujemy.

Ta noc - ze wszystkich przeżytych w czasie wędrówki - miała dla mnie największe znaczenie. Dowiedziałam się bowiem, dlaczego się tu znalazłam i czego ode mnie oczekują.

Odbyła się uroczysta ceremonia, w czasie której miałam okazję zobaczyć, jak artyści przygotowują farbę z białej glinki, dwóch odcieni czerwonej ochry i jednej cytrynowożółtej. Narzędziowiec zrobił pędzle do malowania z krótkich, około piętnastocentymetrowych patyczków, których końce wystrzępił i przyciął zębami. Artyści wymalowali swoich ludzi w zawiłe desenie i podobizny zwierząt, a mnie ubrali w kostium z niebieskich i białych piór, dodając nieco delikatnych piór emu w kolorze wanilii. W sztuce wystawionej dla uświetnienia dzisiejszej ceremonii miałam imitować ptaka kookaburrę, który uosabiał posłańca lecącego do najdalszych krańców ziemi. Kookaburra jest pięknym ptakiem, choć wydaje hałaśliwe dźwięki, często porównywane do ryku osła. Ten duży ptak odznacza się silnym instynktem przeżycia. Wydało mi się słuszne, że właśnie jego miałam naśladować.

Po zakończeniu tańców i śpiewów uformowaliśmy małe koło. Było nas dziewięcioro: przywódca, Ooota, Medyk, Uzdrowicielka, Strażniczka Czasu, Ta, Która Pamięta Szczegóły, Czyniący Pokój, Siostra Ptaków i ja.

Przywódca siedział naprzeciw mnie, z nogami podwiniętymi pod siebie, co mu zastępowało poduszkę. Pochylił się do przodu i patrzył mi prosto w oczy. Ktoś spoza naszego grona podał mu kamienną czarę z jakimś napojem. Łyknął z niej, a potem spojrzał na mnie przenikliwie, jakby chciał zajrzeć w głąb mego serca i nie spuszczając ze mnie wzroku, przekazał czarę sąsiadowi z prawej strony, po czym przemówił:

- My, plemię Ludzi Prawdziwych, ludzi stworzonych przez Jedynego Boga, opuszczamy tę planetę. Zanim to nastąpi, postanawiamy do końca naszego bytu ziemskiego żyć w stanie uduchowienia i zachowywać celibat. Nie będziemy już mieli dzieci. Gdy najmłodszy z nas umrze, wraz z nim odejdzie ostatni przedstawiciel naszej rasy.

- Jesteśmy nieśmiertelni - mówił dalej. - Nasze dusze i te, które pójdą w nasze ślady, zawsze znajdą we wszechświecie, gdzie tyle jest miejsca, odpowiednie ciała, by móc w nich zamieszkać.

Jesteśmy potomkami pierwszych mieszkańców Ziemi, a udało nam się przetrwać na niej od samego początku, od momentu, w którym nastał czas, dlatego że żyliśmy w poszanowaniu prawdziwych wartości i konsekwentnie przestrzegaliśmy praw. Dzięki temu potrafiliśmy skonsolidować naszą grupową świadomość i zachować życie na ziemi. Zdaliśmy egzamin ze sztuki przeżycia... Teraz otrzymaliśmy pozwolenie na odejście stąd. Obecni mieszkańcy globu zaprzepaścili ducha tej ziemi. Wierzymy, że odnajdziemy go tam, dokąd się udajemy - w niebie.

Wybraliśmy ciebie, żebyś jako odmieniec została naszym posłem i powiedziała ludziom swego gatunku, że odchodzimy. Opuszczamy matkę ziemię i zostawiamy ją wam. Modlimy się o to, żebyście przejrzeli i zobaczyli, jak bardzo szkodzicie swoim trybem życia wodzie, zwierzętom, powietrzu, a także sobie samym.

Modlimy się, żebyście się nauczyli rozwiązywać swoje problemy, nie niszcząc przy tym świata. Są jednak wśród odmieńców i tacy, którzy odnaleźli w sobie ducha Ludzi Prawdziwych i z takim oddaniem pracują dla sprawy, że potrafią powstrzymać zagładę grożącą tej planecie. Jest na to jeszcze czas. Lecz my nie możemy wam dłużej pomagać. Nasze przebywanie na Ziemi musi się skończyć. Zmieniła się charakterystyka opadów, wzmagają się upały, obserwujemy okresy zmniejszonej reprodukcji roślin i zwierząt. Wkrótce nie będzie już na pustyni dość wody i pożywienia dla ludzi. Gdzież więc znajdą dusze ciała, w których by mogły zamieszkać?

Starałam się uporządkować swoje myśli. Czułam, że teraz wszystko nabiera sensu. Ludzie tego plemienia długo nie otwierali się przed obcymi. Teraz to uczynili i weszli w bliski kontakt ze mną dlatego, że potrzebowali posłańca. Ale dlaczego wybrali właśnie mnie?

Czara z napojem doszła do mnie. Upiłam łyczek. Miał smak octu zmieszanego z whisky. Podałam czarę dalej, na prawo.

- Idź już spać, siostro! - powiedział przywódca. - Nadeszła pora, by pozwolić ciału i myślom odpocząć. Jutro znowu będziemy rozmawiać.

Ogień się wypalił. Tylko czerwone węgle jarzyły się jeszcze w popiele. Upał jakby się wzmógł, nagrzane powietrze uchodziło z pieczary szerokimi otworami między głazami w suficie. Nie mogłam zasnąć. Spytałam Czyniącego Pokój, czy nie miałby ochoty ze mną porozmawiać. Powiedział, że chętnie, a Ooota zgodził się być naszym tłumaczem. Tak więc we trójkę rozpoczęliśmy poważną i wielowątkową rozmowę.

Czyniący Pokój był starszym mężczyzną o zniszczonej twarzy, noszącej ślady wieloletnich wędrówek. Zaczął od tego, że na początku, gdy panowała Epoka Snu, wszechświat stanowił jedną, spowitą w ciemność, całość. Bóg stworzył światło i promienie wstającego słońca rozproszyły ciemności. Potem Bóg pozawieszał w próżni otaczającej świat płaskie tarcze, które zaczęły krążyć po niebie. Jedną z nich była nasza planeta - Ziemia. Miała wówczas gładką, niczym nie okrytą, nagą powierzchnię. Wszędzie panowała cisza. Nie pochylały się rozkołysane wiatrem kwiaty, bo nie było najmniejszego nawet powiewu. Żaden dźwięk, żaden świergot ptaków nie zakłócał spokoju panującego w tej pustce. Potem Stwórca tchnął ducha w planety i powstała woda, powietrze, lądy i wszystkie znane nam formy życia.

Duch Stwórcy jest we wszystkim: żyje w skałach, roślinach, zwierzętach i ludziach. Ciało to tylko dom, w którym mieszka nieśmiertelna dusza każdego z nas. Cały wszechświat, żywa i martwa przyroda, jest zamieszkany przez dusze różnych stworzeń. Aborygeni wierzą, że Stwórca najpierw powołał do życia kobietę i dopiero potem „wyśpiewał” świat do istnienia. Zgodnie z ich wiarą Stwórca nie jest Osobą, lecz istotą nadprzyrodzoną, najwyższą, pozytywną i pełną miłości siłą, która wyzwalając energię, stworzyła Ziemię i ciała niebieskie.

Wierzą, że ludzie zostali stworzeni na podobieństwo Boże, ale ponieważ Bóg nie ma ciała, nie chodzi tu o podobieństwo fizyczne, lecz duchowe. To nasze dusze zostały stworzone na podobieństwo Boga, co oznacza, że odczuwają potrzebę czystej miłości, pragną pokoju, są twórcze i zdolne do sprawowania opieki nad innymi. Obdarzono nas wolną wolą i dano nam tę planetę, by stała się placem ćwiczeń, na którym mamy się uczyć poskramiania swoich emocji.

Epoka Snu była czasem eksperymentowania dla pierwszych ludzi, którzy zjawili się na Ziemi. Robiąc doświadczenia, wypróbowując, do jakich uczuć i czynów są zdolni, doszli do wniosku, że śmiało mogą dawać upust swojej złości, ilekroć mają na to ochotę. Wyszukiwali sobie nawet powody do nienawiści i sami stwarzali sytuacje, które ich wprawiały w złość. A przecież chciwość, żądza, kłamstwo i przemoc na pewno nie są uczuciami, jakie człowiek powinien w sobie rozwijać. Przeto Bóg zamienił ich w skały, wodospady, urwiska i inne elementy martwej przyrody, które do dziś nas otaczają i powinny nas skłaniać do refleksji... Rozum nam podpowiada wniosek, jaki stąd wypływa: to świadomość tworzy byt, a nie odwrotnie...

Dlatego aborygeni uważają, że posiadanie ziemi na własność nie jest zgodne z boskimi intencjami. Ziemia należy do przyrody. Ludzie powinni się porozumieć i zgodnie nią dzielić. Tylko takie postępowanie jest właściwe. Chcąc zaspokoić swoją żądzę posiadania, ludzie posuwają się do takich skrajności jak pozbawianie innych ich praw do własności. Zanim tu przyszli Brytyjczycy, nikt w Australii nie cierpiał z powodu braku ziemi...

Jeśli chodzi o historię tego kontynentu, to aborygeni są przekonani, że pierwsi mieszkańcy zjawili się w Australii w okresie, gdy wszystkie lądy na naszym globie były ze sobą połączone.

Uczeni zgadzają się, że około dwustu milionów lat temu istniał jeden wielki prakontynent (nazwali go Pangea), który następnie rozpadł się na dwie części: północną, czyli Laurazję i południową - Gondwanę, obejmującą Australię, Antarktydę, Indie, Afrykę i Amerykę Południową. Potem oderwały się Indie i Afryka, które opuściły Gondwanę jakieś sześćdziesiąt pięć milionów lat temu, a Antarktyda została na dole między Australią i Ameryką Południową.

Zdaniem aborygenów już w najwcześniejszym okresie historii ludzie zaczęli się interesować otaczającym ich światem i wyruszyli na wędrówki, które prowadziły wciąż dalej i dalej, na nieznane tereny. Po drodze napotykali nowe sytuacje i inne warunki. W rezultacie, zamiast wytrwać przy swoich kardynalnych zasadach, przyswajali sobie agresywne zachowanie i uciekali się do przemocy, aby móc przeżyć. Im dalej się posuwali, tym bardziej wypaczały się ich wierzenia i osłabiało przywiązanie do wartości moralnych. Ostatecznie także ich wygląd zewnętrzny zaczął ewoluować. Na północy, gdzie klimat byt chłodniejszy, zaczęła im jaśnieć skóra. Kolor skóry nie jest w pojęciu aborygenów czynnikiem dyskryminującym, niemniej uważają, że na początku wszyscy ludzie mieli taki sam kolor.

Białych uważają za odmieńców o dziwnych i bardzo specyficznych cechach. Po pierwsze - zauważyli, że odmieńcy nie wytrzymują długiego przebywania na otwartej przestrzeni. Większość z nich nigdy nie poznała uczucia, jakie daje stanie nago na deszczu. Spędzają życie w sztucznie ogrzewanych lub chłodzonych budynkach i w normalnych temperaturach zdarza im się doznać słonecznego porażenia.

Po drugie - układ trawienny odmieńców nie dorównuje temu, jaki mają Ludzie Prawdziwi. Odmieńcy muszą proszkować, emulgować, przetwarzać i konserwować pokarmy. Spożywają więcej produktów sztucznych niż naturalnych. Doszło nawet do tego, że podstawowe artykuły spożywcze, a także naturalne pyłki roślinne, znajdujące się w powietrzu, wywołują u nich alergie. Co więcej, zdarza się, że ich dzieci nie tolerują mleka własnych matek.

Traktując czas według własnych reguł, odmieńcy nie zauważają wielu istotnych zjawisk: ponieważ znają tylko pojęcie „dzisiaj”, niszczą bez skrupułów „jutro”.

Duża różnica między ludźmi dzisiejszymi i dawnymi polega też na tym, że odmieńcy żyją z nieustannym lękiem w sercu. Ludzie Prawdziwi nie wiedzą, co to strach, a odmieńcy straszą nawet własne dzieci. Wymuszają siłą przestrzeganie praw i nie mogą obejść się bez więzień. Ich rządy opierają bezpieczeństwo państw na grożeniu bronią innym krajom.

Zdaniem aborygenów lęk jest uczuciem naturalnym w świecie zwierząt. Tam odgrywa ważną rolę w walce o przeżycie. Skoro jednak ludzie wierzą w istnienie Boga i w to, że wszechświat nie jest dziełem przypadku, ale świadomym boskim zamysłem, którego cel znają, to nie powinni się bać. Nie można wierzyć i jednocześnie się bać. Wiara wyklucza lęk. Natomiast czynnikiem, który strach potęguje, jest: posiadanie i przywiązywanie się do rzeczy. Im więcej ich masz, tym bardziej się boisz. W końcu żyjesz już tylko dla nich.

Ludziom Prawdziwym wydaje się absurdalne naleganie misjonarzy, by uczyli dzieci składać przed jedzeniem ręce i przez dwie minuty modlić się o błogosławieństwo dla darów, które mają spożyć. Nasi ludzie budzą się już pełni wdzięczności za dary, jakie mają otrzymać i niczego nie przyjmują jako rzeczy sobie należnej. Jeśli misjonarze mają uczyć dzieci wdzięczności, a więc czegoś, co jest naturalnie wrodzone każdej ludzkiej istocie, to chyba powinni uważniej przyjrzeć się własnemu społeczeństwu, bo może ono bardziej potrzebuje ich pomocy.

Aborygeni nie rozumieją, dlaczego misjonarze zabraniają im okazywać wdzięczność ziemi. Wiadomo, że im mniej z niej bierzesz, tym mniej winien jej jesteś dać w zamian. Ludzie Prawdziwi nie widzą niczego zdrożnego w tym, że spłacają swój dług wobec ziemi, zraszając ją własną krwią.

Uważają też, że należy uszanować pragnienie osoby, która chce zakończyć swoje życie: przestaje przyjmować pokarmy, siada gdzieś na piasku i czeka na śmierć.

Twierdzą, że skoro nie od nas zależy początek życia, to nie powinniśmy powodować jego końca. A jeśli dusza jest nieśmiertelna, to i tak nie można jej zabić. Oni wierzą w wolną wolę. Dusza z własnego wyboru przychodzi, by zamieszkać w naszym ciele, nie mamy więc prawa zabraniać jej odejścia tam, skąd przyszła. Nie wolno - ich zdaniem - podchodzić do takiej decyzji jak do postanowienia w ludzkim wymiarze. To jest decyzja, którą podjął Ten, Co Wie Wszystko i jej wymiar jest ponadludzki.

Trzeba było już kończyć naszą rozmowę. Zrobiło się bardzo późno i wszyscy byliśmy zmęczeni. Pomyślałam, że jeszcze wczoraj ta pieczara była pusta, a dziś tętni życiem. Mój mózg był zaprogramowany latami edukacji, a teraz chłonie inną, znacznie ważniejszą wiedzę. Byłam wdzięczna, gdy przyszedł sen i pogrążył moje myśli w spokojnej nieświadomości.

Archiwum

Następnego dnia pozwolono mi zwiedzić podziemną komorę, którą moi aborygeńscy przyjaciele nazywają Strażnicą Czasu, a która w moim pojęciu jest odpowiednikiem archiwum. Jest tam wyciosane z kamienia urządzenie przypominające zegar słoneczny. Wpadające z góry promienie słońca oświetlają komorę, ale tylko jeden raz w roku padają bezpośrednio na pewien konkretny punkt. Plemię, obserwując ten punkt, wie, że właśnie mija cały rok od ostatniego razu, gdy notowali takie samo zjawisko. Z tej okazji odbywa się zawsze wielka uroczystość na cześć Strażniczki Czasu i jej współpracownicy, czyli Tej, Która Pamięta Szczegóły. Obie uświetniają ten moment szczególnym rytuałem. Wykonują na ścianie malowidło, jakby rodzaj fresku, obrazujące wszystkie ważne wydarzenia z minionego okresu. Odnotowują w ten sposób urodziny i śmierci, jakie się zdarzyły w tym czasie, oznaczając zarówno dzień, w którym ten fakt miał miejsce, jak i porę, określoną według położenia Słońca lub Księżyca. W podobny sposób notują inne ważne wydarzenia. Naliczyłam ponad sto sześćdziesiąt rzeźb i obrazów składających się na ten swoisty kalendarz. Udało mi się przy tym ustalić, że najmłodszy członek plemienia ma trzynaście lat i że jest w ich gronie również czworo dziewięćdziesięciolatków.

Nie miałabym pojęcia, że rząd autralijski uczestniczył w dokonywaniu próbnych wybuchów jądrowych, gdybym nie zobaczyła zapisu tego faktu na ścianie pieczary. Domyśliłam się, że najprawdopodobniej władze nie zdawały sobie sprawy, iż jacyś ludzie znajdują się tak blisko miejsca wybuchu. Odczytałam też na fresku dzień, w którym Japończycy zbombardowali miasto Darwin w Australii. Nie posługując się ołówkiem ani papierem, Ta, Która Pamięta Szczegóły, znała każde ważne wydarzenie i wiedziała, w jakiej kolejności je odnotować.

Gdy Strażniczka Czasu mówiła o tym, jak bardzo ona i jej współpracownica czują się odpowiedzialne za rzeźby i obrazy składające się na fresk, na jej twarzy malował się taki wyraz radości, że miałam wrażenie, iż patrzę w oczy dziecka cieszącego się wspaniałym prezentem.

Obie te panie są już w podeszłym wieku. Czy to nie dziwne - pomyślałam - że w naszym świecie tyle jest starszych ludzi, którzy z wiekiem tracą pamięć, stają się rozkojarzeni, nieodpowiedzialni, a w końcu całkiem otępiali, podczas gdy tu, w tej dziczy, ludzie, w miarę jak się starzeją, stają się coraz mądrzejsi, są cenieni za swój twórczy udział w dyskusjach, stanowią podporę swojej społeczności i służą przykładem młodszym

Szukając uważnie, dojrzałam na ścianie oznaczenie, które odpowiadało dacie mego urodzenia. Urodziłam się 29 września we wczesnych godzinach rannych, a rzeźba którą znalazłam, upamiętniała urodzenie się dziecka tego samego dnia i o tej samej porze. Spytałam, kim jest ten człowiek, który się wtedy urodził. Powiedzieli, że to Królewski Czarny Łabędź, znany nam wszystkim jako przywódca plemienia.

To było zdumiewające. Na ogół nie ma się szansy spotkania kogoś, kto urodził się tego samego roku, tego samego dnia, o tej samej godzinie i... na drugim krańcu ziemi. W dodatku wiadomość o nim została mi dwukrotnie przekazana we wróżbie. Powiedziałam Ooocie, że chciałabym porozmawiać w cztery oczy z Królewskim Czarnym Łabędziem i prosiłam, żeby mi pomógł zorganizować to spotkanie. Zrobił to. Czarny Łabędź mi wyznał, że przed wielu laty przepowiedziano mu, iż jego duchowy odpowiednik zamieszkał w ciele dziewczynki urodzonej na drugiej półkuli w społeczeństwie odmieńców. Gdy był młodym chłopcem, miał wielką ochotę odnaleźć tę osobę, ale się dowiedział, że jeszcze przed jego urodzeniem zawarto porozumienie, które dawało każdemu z partnerów co najmniej pięćdziesiąt lat, by mogli się rozwinąć i udoskonalić swoje zdolności, zanim się spotkają.

Porównaliśmy okoliczności, w jakich każde z nas przyszło na świat. Życie Czarnego Łabędzia zaczęło się w momencie, gdy jego matka po samotnej wędrówce przez wiele dni doszła do pewnego szczególnego miejsca i przykucnęła nad dziurą w piasku, którą sama przedtem wygrzebała, a następnie wyłożyła ją miękkim futrem rzadkiego białego koali-albinosa. Moje zaczęło się w sterylnie białym szpitalu w mieście Iowa. Moja matka też samotnie podróżowała, przebyła długą trasę z Chicago do tego szczególnego miejsca, które sama wybrała. Jego ojciec był wtedy w drodze, a szlak jego wędrówki przebiegał w odległości setek kilometrów od miejsca narodzin syna. Podobnie było z moim ojcem. Czarny Łabędź miał trzy imiona, dwukrotnie zmieniając to, które mu nadano po urodzeniu. Opowiedział mi, jakie były okoliczności każdej zmiany. Rzadko spotykany biały koala zjawił się na ścieżce jego matki, co zapowiadało, że dziecko, które nosiła, będzie przywódcą. On sam zaś czuł się duchowo spokrewniony z australijskim czarnym łabędziem, przyjął więc jego imię, a potem dodał mu większego blasku, umieszczając przed nim przydomek, który znaczył tyle co „królewski”. Ja z kolei opisałam mu okoliczności, w jakich sama zmieniałam dwukrotnie nazwisko.

Nie zastanawiałam się nad tym, czy nasz związek był natury mitycznej, czy też należało go traktować zupełnie realnie. Faktem jest, że od razu zawarliśmy przyjaźń i odbyliśmy wiele rozmów w cztery oczy.

Większość z tego, o czym mówiliśmy, uważam za sprawę osobistą i nie wydaje mi się właściwe, żebym się w książce dzieliła z czytelnikami treścią naszych rozmów. Były poufne.

Czasem filozofował, ale były to myśli tak głębokie i trudne, że nie potrafię ich powtórzyć. Niektórych jego dociekań sama nie mogłam pojąć. Śmiejąc się powiedziałam mu, że choć jestem dość stara, potrzebowałabym jeszcze następnych pięćdziesięciu lat, by móc wszystko, co mówił, zrozumieć.

Przeżyłam wzruszającą historię, gdy ponownie odwiedziłam Muzeum Czasu. Miałam okazję się przekonać, że to aborygeni wynaleźli malowanie techniką sprayu. Ponieważ nigdy nie przestają troszczyć się o środowisko, nie używają, broń Boże, żadnych toksycznych chemikaliów. Stosują sposób, który nie zmienił się od tysiąca lat. Pokazali mi, jak się to robi.

Najpierw wymalowali na płaskiej powierzchni skały ciemnoczerwoną plamę. Do malowania używali palców i pędzla ze zwierzęcej sierści. Parę godzin później, gdy farba wyschła, pouczyli mnie, jak zmieszać białą farbę z glinki kredowej z wodą i jaszczurczym olejem. Do zmieszania użyłam płaskiego kawałka kory. Mieszałam tak długo, aż się wszystkie składniki połączyły. Gdy się okazało, że farba jest już wystarczająco gęsta, zwinęli korę w lejek i wlali mi ją do ust. Trochę się dziwnie poczułam, gdy oblepiła mi język, ale nie miała jakiegoś specyficznego smaku. Następnie polecono mi położyć dłoń na czerwonej plamie, wymalowanej na ścianie i dmuchając rozpylić białą farbę dookoła palców. Gdy odjęłam popryskaną dłoń, na świętej ścianie Muzeum pozostało jej odbicie. Czy to nie pięknie z ich strony, że chcieli mieć w takim miejscu odbicie dłoni odmieńca? Gdyby wmurowano moją podobiznę w sufit Kaplicy Sykstyńskiej, nie czułabym się bardziej uhonorowana.

Przez cały dzień studiowałam daty i wydarzenia uwidocznione na ścianie w Muzeum Czasu. Były tam zaznaczone: data koronacji angielskiego króla, dzień, w którym wprowadzono nowe pieniądze, data ukazania się pierwszego samochodu, odkrycie samolotu, a potem pierwszy lot odrzutowca i satelity okrążającego Australię, zaćmienia Słońca i Księżyca. Był nawet namalowany latający spodek; jego pasażerowie wydali mi się jeszcze większymi odmieńcami niż ja sama.

Niektóre wzmianki sporządzono na podstawie zeznań naocznych świadków; wnieśli je poprzedni Strażnicy Czasu i Ci, Którzy Pamiętają Szczegóły. Inne pochodziły z relacji, jakie zdawali specjalni obserwatorzy wysłani przez plemię na zwiady do cywilizowanego świata.

Początkowo wysyłali młodych zwiadowców, ale się okazało, że młodzież nie umiała się oprzeć pokusie pozostania w mieście. Podniecała ich perspektywa posiadania na własność samochodu wywrotki oraz możność jedzenia codziennie lodów; wabił dostęp do wszystkich cudów uprzemysłowionego świata. Starsi ludzie okazali się bardziej odporni na pokusy cywilizacji, chociaż przyznawali, że nasz świat ciągnął ich niczym magnes. Plemienna rodzina żadnego z nich nie zmuszała do powrotu, jeśli dokonał innego wyboru. Mimo to co jakiś czas, wydawałoby się, już dawno stracony członek grupy powracał na jej łono. Ooota przebywał w mieście szesnaście lat, a jednak w końcu wrócił do swoich korzeni.

Wszyscyśmy się śmiali, gdy nam Ooota z humorem opowiadał, jak to australijski rząd przydzielał aborygenom mieszkania. Obdarowani ludzie spali na podwórzu, a z mieszkań zrobili składy.

To opowiadanie skłoniło słuchaczy do próby zdefiniowania, czym jest prezent. Ich zdaniem o prezencie można mówić tylko wtedy, gdy daje się komuś coś, czego on pragnie. Natomiast nie jest nim rzecz, którą według ciebie osoba ta chciałaby mieć. Prezent musi być ofiarowany bez stawiania warunków. Obdarowany ma prawo zrobić z nim, co chce: używać go, zniszczyć, oddać - wszystko jedno, co. Jego dawca nie może też oczekiwać niczego w zamian. Jeśli prezent nie odpowiada tym kryteriom, należy go sklasyfikować jako coś innego.

Musiałam przyznać, że dary, jakie dostajemy od rządu, i, niestety, większość darów, które nasze społeczeństwo za takie uważa, byłyby przez tutejszych ludzi inaczej ocenione.

Ale nie zawsze tak bywa... Stanęli mi przed oczami ci moi przyjaciele w Stanach, którzy bez przerwy obdarowują innych i nawet o tym nie wiedzą. Dają ludziom słowa zachęty, dzielą z nimi radosne wydarzenia, podają pomocną dłoń, gdy komuś potrzebne jest wsparcie - po prostu są niezawodnymi przyjaciółmi... Nie mogłam się nadziwić mądrości tutejszych ludzi. Gdyby to oni byli przywódcami świata - pomyślałam - o ile lepiej układałyby się stosunki między narodami!

Ostatnie namaszczenie

Następnego dnia pozwolili mi wejść do najbardziej strzeżonej podziemnej komory, którą otaczano największą czcią. Okazało się, że poprzednie wątpliwości i spory dotyczyły głównie tego, czy powinnam otrzymać prawo wejścia do tego przybytku.

Wkroczyliśmy tam z pochodniami w ręku, by oświetlić ściany całe wyłożone przepięknie szlifowanymi opalami. Wszystko, co nas otaczało: ściany, podłoga i sufit mieniło się bajecznymi barwami tęczy. Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. Czułam się tak, jakbym stała wewnątrz kryształu i wszędzie - pode mną, nade mną i ze wszystkich stron - tańczyły kolory.

W tej lśniącej opalami komnacie ludzie mogli bezpośrednio komunikować się z Bogiem, oddając się pobożnej medytacji, a w każdym razie temu, co my nazwalibyśmy medytacją. Tu się też dowiedziałam, jaka jest różnica między modlitwą odmieńców a sposobem, jaki modlą się Ludzie Prawdziwi. My modlimy się przemawiając do Boga, natomiast ich modlitwa polega na czymś przeciwnym: oni słuchają. Oczyszczają umysł wszelkiej myśli i nastawiają się na odbiór. Rozumują tak - nie usłyszysz głosu Boga, jeśli jesteś zajęty mówieniem.

W tej pięknej sali odbywały się liczne ceremonie ślubne w niej także oficjalnie zmieniano sobie imiona. Często odwiedzają to miejsce ludzie starsi, gdy czują, że zbliża się śmierć.

W przeszłości, kiedy aborygeni byli jedynymi mieszkańcami tego kontynentu, poszczególne plemiona stosowały różne sposoby pochówku. Niektórzy chowali swoich zmarłych, owiniętych w bandaże jak mumie, w grobowcach wykutych w górskich stokach. Kiedyś święta góra Uluru mieściła wiele grobów, ale nie ma ich już dzisiaj w skale Ayersa. W gruncie rzeczy aborygeni nie przywiązują większego znaczenia do ciał zmarłych. Często grzebią je nawet w płytkich dołach w piasku. Zależy im przede wszystkim na tym, żeby ciała wróciły do ziemi i by zostały wykorzystane w zamkniętym obiegu, podobnie jak to się dzieje z innymi naturalnymi składnikami przyrody. A są i tacy, którzy się domagają, by ich ciała pozostawić odkryte na pustyni. Chcą, by posłużyły za pokarm zwierzętom, które ich za życia z takim oddaniem zaopatrywały w pożywienie.

Jeśli dobrze rozumiem, ich stosunek do śmierci bierze się stąd, że wiedzą, dokąd pójdą, gdy wydadzą ostatnie tchnienie. Większość odmieńców natomiast tego nie wie. Ci, co wiedzą, umierają w pokoju i z ufnością, a ci, którzy nie wiedzą, oczywiście bronią się i walczą. Opalowa komnata bywa także szkolną klasą, w której odbywają się specjalne wykłady. Uczy się tu sztuki znikania. Aborygeni od dawna znani są z tego, że gdy napotykają niebezpieczeństwo, potrafią zniknąć, rozpływając się w powietrzu. Co prawda wielu tubylców mieszkających w miastach twierdzi, że to zawsze była tylko magiczna, oszukańcza sztuczka i że ich naród nigdy nie uciekał się do wykorzystywania sił nadprzyrodzonych. Ale się mylą. Sztuka iluzji osiągnęła na pustyni prawdziwie mistrzowski poziom. Aborygeni umieją także wywoływać iluzję zwielokrotniania, dzięki której zamiast jednej osoby widzimy ich dziesięć albo nawet pięćdziesiąt. Tej sztuczki używają zamiast broni w groźnych sytuacjach, gdy chodzi o przeżycie. Po prostu pokonują przeciwników, wzbudzając w nich strach. Nie muszą razić ich oszczepami ani zabijać, wystarczy, jak ich omamią złudzeniem, że stoi przed nimi ogromna masa ludzi. Przerażeni wrogowie uciekają z krzykiem, a potem opowiadają niestworzone historie o diabłach i diabelskich sztuczkach.

Przebywaliśmy w świętym miejscu tylko kilka dni, ale zanim je opuściliśmy, odbyła się w „najświętszym przybytku” uroczysta ceremonia poświęcona mojej osobie. Plemię mianowało mnie swoją rzeczniczką i poddało specjalnemu rytuałowi, który miał mi zapewnić ich duchową opiekę i bronić od zła.

Ceremonia zaczęła się od namaszczenia mojej głowy i nałożenia na nią rzeźbionej srebrnej obręczy. Następnie diadem ten przybrano szarym futerkiem koali i w samym środku nad czołem przyklejono żywicą pięknie szlifowany opal. Potem oklejono piórami całe moje ciało i twarz. Każdy z moich aborygeńskich przyjaciół też miał na sobie kostium przybrany piórami. W czasie tej wspaniałej ceremonii grali na dzwonkach, które wprawiali w ruch poruszając wachlarzami z piór i trzciny. Dźwięk tego instrumentu był niezwykle piękny, przywodził mi na myśl głos organów, których słuchałam w najwspanialszych katedrach świata. Grali także na glinianych piszczałkach i krótkim drewnianym instrumencie, który brzmieniem przypominał nasz flet. Teraz zrozumiałam, że zostałam przez to plemię całkowicie zaakceptowana. Przeszłam wszystkie testy, którym mnie poddali, chociaż mi wcześniej nie mówili, że mnie badają; nie wiedziałam też, jaki cel ma egzamin. Stałam pośrodku koła, a oni śpiewali. Słuchałam starodawnych, czystych dźwięków ich muzyki i byłam bardzo, ale to bardzo wzruszona. Nastepnego ranka tylko część grupy, z którą przybyłam, opuściła święte miejsce, aby mi towarzyszyć w dalszej wędrówce. Dokąd nas wiodła droga - nie wiedziałam.

Powierniczka Sekretów

Dwukrotnie podczas wędrówki uczestniczyłam w uroczystościach zorganizowanych na cześć jakiejś utalentowanej osoby w podzięce za jej czynny udział w życiu plemiennej społeczności. Z takiej okazji urządza się przyjęcie, które przypomina nasze urodzinowe, ale nie ma nic wspólnego z datą urodzin. W tym wypadku chodzi tylko o wyrażenie uznania dla czyichś wybitnych zdolności i pracy na rzecz grupy. Jeden z takich obchodów był poświęcony kobiecie, której talent polegał na tym, że umiała cierpliwie słuchać. Jej plemienne imię brzmiało Powierniczka Sekretów.

Dla każdego, kto chciał o czymś mówić, coś wyrzucić z serca, z czegoś się wyspowiadać lub czemuś dać upust - ona zawsze była do dyspozycji. Traktowała te rozmowy jako ściśle poufne, nie dawała żadnych rad ani nikogo nie osądzała. Osobę, która jej się zwierzała, trzymała za rękę albo kładła jej głowę na swoich kolanach i słuchała. Nic więcej. Miała podobno jakieś swoje sposoby, którymi po wysłuchaniu zwierzeń umiała zachęcić do szukania własnych rozwiązań i wsłuchania się w głos swego serca, ale niczego nie sugerowała. Pomyślałam o moich rodakach w Stanach Zjednoczonych. Iluż jest u nas młodych ludzi, którzy nie widzą przed sobą celu i nie wiedzą, dokąd mają zmierzać! Wielu jest bezdomnych, którzy czują się nikomu niepotrzebni! Ilu ludzi uzależnionych, którzy nie potrafią się znaleźć w obecnej rzeczywistości i szukają jakiejś innej! Szkoda, że nie mogę ich wszystkich tutaj przyprowadzić, żeby się przekonali, jak niewiele trzeba, by być pożytecznym i jakim cudownym doznaniem jest poczucie własnej wartości.

Powierniczka Sekretów dobrze wiedziała, co jest jej mocną stroną; wszyscy inni też to wiedzieli i doceniali. Podczas przyjęcia zajęła miejsce na podwyższeniu i wyraziła życzenie, by Opatrzność nagrodziła ją z okazji jej święta czymś smacznym do jedzenia. Nie musiała długo czekać, bo przechodziliśmy tego dnia przez tereny, na których rosły krzewy pełne jagód i winogron.

Kilka dni wcześniej zauważyliśmy w czasie wędrówki, że gdzieś daleko przed nami pada deszcz. Gdy doszliśmy do tego miejsca, zastaliśmy jeszcze kałuże, w których roiło się od kijanek. Kiedy upieczono je na gorących kamieniach, w niczym nie przypominały swego pierwotnego wyglądu. Nigdy bym nie przypuszczała, że jest możliwa taka metamorfoza. W menu naszego przyjęcia znalazły się także niezbyt atrakcyjnie wyglądające, małe, spiczastonose zwierzątka podobne do szczurów.

Oczywiście przyjęcie nie mogło się obyć bez muzyki i tańców. Moich aborygeńskich przyjaciół nauczyłam teksaskiego tańca ludowego. Jest to taniec „szeregowy”, który nieco zmodyfikowałam, przystosowując nasze kroki do rytmu wybijanego przez bębny. Świetnieśmy się przy tym bawili i śmiali do łez. Potem pokazałam im, jak się tańczy parami i zaprosiłam Królewskiego Czarnego Łabędzia, żeby zatańczył ze mną walca. Muszę przyznać, że kroków nauczył się bardzo szybko. Ale miałam kłopot z bębnami, bo nie poddawały właściwego rytmu. Sama więc zaczęłam nucić melodię i zachęciłam pozostałych, by się przyłączyli. W krótkim czasie cała grupa z entuzjazmem nuciła i tańczyła walca pod gołym australijskim niebem. Nauczyłam ich także tańca w cztery pary, a Ooota wyśmienicie się spisał jako wodzirej.

Tej nocy moi przyjaciele doszli do wniosku, że widać tak dobrze opanowałam sztukę uzdrawiania, iż mogę już zająć się inną dziedziną, a mianowicie muzyką... Przy okazji stwierdzili też, że nadszedł moment, abym otrzymała nowe aborygeńskie imię. Ponieważ mam więcej niż jeden talent i potrafiłam pokochać ich i ich sposób patrzenia na świat, pozostając lojalna wobec własnego świata - nadali mi imię Dwa Serca.

Pod koniec przyjęcia ludzie po kolei podchodzili do Powierniczki Sekretów i mówili jej, jak dobrze mieć ją w swoim gronie i jaka cenna jest jej praca dla każdego z nich. Ona, słysząc tyle komplementów, promieniała radością i przyjmowała pochwały w sposób dystyngowany, niczym królowa.

Ten wieczór był jednym z najmilszych, jakie spędziłam na pustyni. Gdy zapadałam w sen, podziękowałam Opatrzności za miłe przeżycia. Gdybym miała wybierać - pomyślałam - nigdy bym się nie zgodziła na wspólną wędrówkę z aborygenami i nigdy bym nie zamówiła dania z kijanek, nawet gdyby znajdowało się w menu. A jednak, gdy sobie uprzytomniłam, jak bezsensownie spędzałam nieraz wakacje - chwile tu przeżyte wydały mi się wręcz cudowne.

Oczyszczająca burza

Leżący przed nami teren był mocno nadszarpnięty erozją. Rozpadliny i wąwozy, dochodzące do trzech metrów głębokości, przecinały nam drogę i nie pozwalały iść prosto. Nagle niebo się ściemniło. Ciężkie ołowiane chmury burzowe skłębiły się i skotłowały. Widzieliśmy, jak błyskawica przeleciała tuż obok nas i zaraz potem nastąpił ogłuszający huk grzmotu. Niebo raz po raz rozjaśniało się od błysków. Rozbiegliśmy się w różnych kierunkach, szukając schronienia, ale nikomu nie udało się znaleźć bezpiecznego miejsca. Szliśmy teraz przez ziemie mniej jałowe niż dotąd. Rosły tu gęste skrubowe zarośla; widziało się też kilka małych drzew, borykających się teraz z wiatrem i trochę niskiej, marnej trawy.

W pewnej chwili nastąpiło oberwanie chmury i gwałtowny deszcz lunął na ziemię. Usłyszałam dudnienie, jakby nadjeżdżał pociąg i ziemia zadrżała pod stopami. Błyskawica rozdarła niebo, a trzask pioruna był wystarczająco głośny, by wzburzyć moje nerwy i wprawić je w stan alarmowy. Odruchowo sięgnęłam do pasa, do którego miałam przytroczone naczynie na wodę i wyplataną torbę z warana, napełnioną przez Uzdrowicielkę mnóstwem leczniczych traw, olejków i proszków. Choć mi dokładnie wytłumaczyła, co jest co i do czego służy, dobrze wiedziałam, że opanowanie sztuki leczenia zajęłoby co najmniej tyle czasu, ile trwa amerykański program szkolenia dla lekarzy uprawiających medycynę niekonwencjonalną, czyli bitych sześć lat. Dopiero potem otrzymuje się tytuł doktora medycyny. Na wszelki wypadek sprawdziłam dłonią, czy węzełek przy torbie jest dobrze zawiązany.

Nagle, mimo ogromnego hałasu, doszedł mnie jakiś inny, nowy i silny dźwięk, który wydał mi się dość agresywny. To Ooota przeraźliwie krzyczał w moim kierunku:

- Złap się drzewa! Przytul się mocno do drzewa!

Spojrzałam do góry i zobaczyłam, że jakaś wysoka czarna ściana toczy się przez pustynię. Miała chyba z dziesięć metrów szerokości i poruszała się bardzo szybko. Znalazła się przede mną, zanim zdążyłam się zastanowić, co to jest. Zalał mnie potop wirującej, spienionej, błotnistej wody. Cała się skręciłam pod naporem tej lawiny. Walczyłam o oddech. Rękami gorączkowo usiłowałam uchwycić się czegoś, wszystko jedno, czego. Straciłam orientację, nie wiedziałam, gdzie góra, a gdzie dół. Ciężkie błoto wypełniło mi uszy. Upadłam i parę razy przekoziołkowałam, aż zatrzymałam się na czymś twardym, co uderzyło mnie w bok. To był krzak. Wbiłam się w jego gałęzie i otoczyłam go całym ciałem. Wyciągając głowę i szyję tak daleko, jak tylko mogłam, walczyłam o oddech. Brakło mi powietrza. Moje płuca krzyczały o tlen. Ogarnął mnie strach nie do opisania. Czułam, że ulegam siłom, których w ogóle nie pojmowałam. Byłam gotowa utonąć, byle choć raz wziąć oddech. Zrobiłam głęboki wdech i... wciągnęłam powietrze: widocznie woda zaczęła już ustępować. Nie mogłam otworzyć oczu, gdyż wielki ciężar błota leżał na twarzy. Czułam, że krzak nadal wbija mi się w bok, ale pod naporem opadającej wody pochylałam się coraz niżej. Fala przetoczyła się równie szybko, jak się zjawiła.

Wszystko minęło. Z nieba spokojnie spadały duże krople deszczu. Odwróciłam twarz do góry i pozwoliłam, by deszcz zmył błoto z oczu. Próbowałam się wyprostować, ale poczułam, że upadam. Otworzyłam oczy, rozejrzałam się dokoła i zobaczyłam, że znajduję się w połowie ściany wąwozu, a moje nogi kiwają się półtora metra nad ziemią. Usłyszałam głosy, więc wywnioskowałam, że za chwilę zjawią się moi towarzysze. Nie dałam rady wywindować się wyżej, zdecydowałam się więc spaść na dno wąwozu. Całym swoim ciężarem wylądowałam na kolanach. Po chwili wstałam i chwiejnym krokiem ruszyłam naprzód.

Wkrótce byliśmy znów wszyscy razem. Nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, ale straciliśmy sporo rzeczy. Woda uniosła cały nasz zapas skór do spania; taki sam los spotkał mój pas i jego cenną zawartość.

Staliśmy w deszczu i patrzyliśmy, jak błoto, które oblepiło nasze ciała, wraca do matki ziemi. Zdejmowaliśmy z siebie przepaski i płachty, którymi byliśmy owinięci i staliśmy nago, pozwalając deszczowi zmyć z nas wszelki brud.

W czasie tego podwodnego baletu zgubiłam gdzieś opaskę na włosy i teraz palcami przeczesywałam zmatowiały kołtun. Wyobrażam sobie, jak komicznie musiałam przy tym wyglądać. Za chwilę kilka osób podeszło do mnie, chcąc mi pomóc. Parę naszych płacht leżało na ziemi i mokło w wodzie. Poradzili mi, żebym na którejś z nich usiadła, a kiedy to zrobiłam, polali mi wodą włosy i pomagali rozczesywać je palcami.

Gdy deszcz ustał, z powrotem włożyliśmy okrycia. Na dworze ciągle panował duży upał, więc szybko wyschły, a potem łatwo już było strząsnąć z nich piasek. Wkrótce słońce wyssało z nas wszelką wilgoć. Czułam, że moja skóra zrobiła się sucha i napięta jak płótno na blejtramie.

Zdziwiłam się widząc, jak krótko trwał stres spowodowany tym przykrym epizodem. Niebawem przeszliśmy nad tym do porządku dziennego i znowu wszyscyśmy się śmiali i radowali życiem. Musiałam przyznać, że sama też lepiej się czułam - i przypuszczalnie wyglądałam - dzięki temu, że całe ciało było wyszorowane burzą jak gąbką. To przeżycie jeszcze bardziej mi uświadomiło piękno otaczającego świata i rozbudziło pasję życia. Dzięki otarciu się o śmierć zrozumiałam też, jak niewiele znaczą rzeczy, które posiadamy i że to nie one są źródłem naszej radości lub rozpaczy. Woda zabrała mi wszystko z wyjątkiem szmaty, w którą byłam owinięta. Najbardziej żal mi było małych podarunków, jakie otrzymałam od aborygeńskich przyjaciół. Chciałam je zabrać ze sobą do Ameryki i dać moim wnukom. No cóż, miałam do wyboru: albo lamentować, albo przyjąć stratę spokojnie i pogodzić się z nią. Zastanawiałam się jednak, czy to jest sprawiedliwe, że za cenę moich jedynych materialnych dóbr otrzymałam w zamian tylko nauczkę, by nie przywiązywać się do rzeczy. Moi przyjaciele uznali, że to sprawiedliwe.

- Może Bóg pozwoliłby ci zatrzymać te upominki - powiedzieli - gdyby nie to, że byłaś do nich za bardzo przywiązana i za dużą przykładałaś do nich wagę.

Kiedy ja się nauczę cenić życiowe doświadczenie bardziej niż martwe przedmioty?

Tego wieczoru wykopaliśmy dołek, rozpaliliśmy w nim ogień i włożyli do niego kilka kamieni, żeby się mocno nagrzały. Gdy ogień się wypalił i zostały z tylko kamienie, dodaliśmy jeszcze parę wilgotnych gałązek, a potem grube korzenie różnych jarzyn. Na końcu dołożyliśmy jeszcze trochę suchej trawy. Otwór zasypano piaskiem. Czekaliśmy na rezultat naszych starań tak jak się czeka na wyjęcie przysmaków z piekarnika. Mniej więcej po godzinie rozkopaliśmy ziemny piekarnik i z radością spożyliśmy wspaniały jarski posiłek.

Tego wieczoru ułożyłam się do snu bez wygód. Przepadło mi w burzy miękkie futro psa dingo. I wtedy przypomniałam sobie modlitwę:

„Boże, daj mi odwagę, bym zmieniła to, co zmienić mogę.

Użycz pogody ducha, żebym pogodziła się z tym, czego zmienić nie mogę.

I daj mi mądrość, żebym potrafiła odróżnić jedno od drugiego”.

Chrzest

Po straszliwej ulewie nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się kwiaty. Pełno ich było wszędzie. Z jałowej nicości pejzaż przemienił się w barwny dywan. Chodziliśmy po kwiatach jedliśmy je, nosiliśmy na sobie uplecione z kwiatów girlandy. Było naprawdę cudownie!

Pozostawiliśmy za sobą pustynię i zbliżaliśmy się do wybrzeża. Codziennie napotykaliśmy coraz więcej zieleni. Dużo też było drzew, znacznie większych i dorodniejszych niż poprzednio spotykane. Mieliśmy także bardziej urozmaicone jedzenie. Znajdowaliśmy nowe odmiany ziaren i kiełków, pojawiły się orzechy i dzikie owoce. Któryś z mężczyzn zrobił niewielkie nacięcie na drzewie, a my podstawiliśmy pod nie nowo zdobyte naczynia na wodę. Patrzyłam z zachwytem, jak sok tryska prosto do pojemników. Po raz pierwszy mieliśmy również okazję łowić ryby. Wciąż jeszcze czuję niezapomniany zapach i smak tutejszych wędzonych ryb. Coraz częściej trafiały się jaja węży, żółwi i ptaków - zjadaliśmy je w dużych ilościach.

Któregoś dnia doszliśmy do wspaniałego jeziora. Już przedtem moi towarzysze zapowiadali, że czeka mnie bardzo miła niespodzianka. I rzeczywiście - dawno nic mnie tak nie ucieszyło. Woda była zimna i głęboka. Do jeziora wpadał malowniczy skalny potok, a jego brzegi porastała tak gęsta roślinność, że krajobraz ten przypominał dżunglę. Podniecała mnie perspektywa kąpieli w jeziorze i tak jak się moi przyjaciele spodziewali, byłam tym bardzo przejęta. Zdawało mi się, że będę mogła pływać w nim do woli, gdy jednak spytałam, czy mogę, powiedziano, żebym się uzbroiła w cierpliwość, bo jeszcze nie wiadomo, co dostanę od gospodarzy tego jeziora: pozwolenie czy odmowę.

Cała nasza grupa zasiadła według stałego rytuału do modlitwy, by śpiewając i nucąc prosić Opatrzność o pozwolenie na współużytkowanie jeziora. Nagle powierzchnia wody zmarszczyła się i od środka jeziora aż po przeciwległy brzeg zaczęły przebiegać po nim drobne fale. Po dłuższej chwili wynurzyła się długa, płaska głowa dwumetrowego krokodyla o bardzo groźnym wyglądzie. No, tak! Nie pamiętałam, że tu mogą być krokodyle... Po chwili wynurzył się drugi, po czym oba wyszły z wody i ukryły się w zieleni otaczającej jezioro.

- Teraz już możesz popływać - powiedziano mi. Ale mój entuzjazm trochę przygasł.

- Czy jesteście pewni, że wszystkie krokodyle już wyszły? - spytałam. No bo skąd mogli wiedzieć, że w wodzie były tylko dwa...? Sami chcieli się upewnić. Ucięli z drzewa długą gałąź i poruszali nią wodę. Nic się z głębi nie odezwało. Postawiliśmy więc wartę, by uważała, czy krokodyle nie wracają i poszliśmy popływać. Pluskałam się i unosiłam na wodzie. To było nie tylko wspaniale orzeźwiające, ale i zbawienne dla mego kręgosłupa, który mógł się po raz pierwszy od bardzo dawna całkowicie odprężyć.

Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale zanurzenie się bez obawy w jeziorze, w którym mieszkały krokodyle, wydało mi się jakby jakimś symbolicznym, drugim w życiu, chrztem. Choć nie przyjęłam nowej religii, niewątpliwie znalazłam w sobie nową wiarę...

Nie rozbiliśmy obozu w pobliżu jeziora, ale szliśmy dalej. Po jakimś czasie znowu natrafiliśmy na krokodyla. Tym razem był to znacznie mniejszy okaz. Pojawiając się na naszej drodze, złożył nam - co umiałam już teraz bez trudu rozpoznać - dobrowolną ofertę na to, żebyśmy go zjedli na kolację.

Prawdziwi Ludzie jednak niechętnie jedzą mięso krokodyla. Wiedząc o agresywnej i chytrej naturze tego gada, dopatrują się w jego mięsie złych wibracji i boją się, by te złe cechy nie wpłynęły na charakter jedzącej je osoby. Mogłyby spowodować, że miałaby trudności z zachowaniem spokoju i nie umiała zrezygnować z przemocy.

Upiekliśmy krokodyle jaja, ale - jak na mój gust - miały okropny smak. Trudno - powiedziałam sobie - jeśli się prosi Opatrzność o pomoc w zdobyciu jedzenia, to nie można potem na nie wybrzydzać. Patrzyłam, co robią inni i połykałam jaja wielkimi kęsami. I nie prosiłam o repetę.

Kiedy wędrowaliśmy wzdłuż szlaków wodnych, znaleźliśmy wiele węży. Nie zabijaliśmy ich na miejscu chcąc, by zachowały świeżość do kolacji. Potem gdy już rozbiliśmy obóz, widziałam, jak je zabijano. Mężczyzna, którego obserwowałam, chwycił węża mocno w obie ręce, jego głowę włożył sobie do ust i przycisnął zębami, po czym jednym gwałtownym ruchem skręcił ciało węża, zadając mu natychmiastową i bezbolesną śmierć

Aborygeni wierzą, że Bóg nie pragnie cierpienia żadnego stworzenia, chyba że to stworzenie samo się na nie godzi. Ta zasada odnosiła się zarówno do ludzi, jak i zwierząt. Węże się wędziły, a ja wróciłam myślami do mego starego przyjaciela, doktora Carla Clevelanda. Pamiętam, że ucząc studentów nastawiania stawów, zawsze podkreślał, jak ważna jest precyzja ruchów. Pomyślałam sobie, że gdy się któregoś dnia z nim spotkam, opowiem mu, co tu widziałam.

Nasza Duchowa Opiekunka tłumaczyła mi kiedyś, że ludzka dusza, szukając mającego się urodzić dziecka, by w jego ciele zamieszkać, czasem świadomie wybiera ułomne i niedoskonałe ciało. Podobnie - mówiła - postąpili pewni członkowie naszego plemienia, którzy świadomie zgodzili się, by po ciekawym i dobrym życiu przyjąć śmierć z rąk mordercy. Była to ich własna, dobrowolna decyzja. Chcieli w ten sposób wystawić swego przyszłego mordercę na próbę charakteru. Skoro popełnił ten czyn, widać nie sprostał wyzwaniu i w przyszłości będzie poddany innej próbie.

Wszelkie choroby i zaburzenia organizmu - twierdziła - mają źródło w naszej duszy. Służą za punkt wyjścia do tego, by zacząć słuchać swego ciała i sprawdzać, co się w nim dzieje.

Tej nocy zrozumiałam, że udało mi się w końcu przemóc strach. Mimo iż początkowo byłam niechętna wyprawie, teraz uważałam, że słusznie zrobiłam, decydując się na przeżycie niezwykłych chwil w outbacku. Nie ma tu nic poza ziemią, niebem i życiem takim jak przed wiekami. Wciąż zagrażają człowiekowi prehistoryczne stwory, ale tutejsi, nie znający strachu ludzie potrafili je opanować.

Spokojnie oceniam teraz życie, które z własnej woli wybrałam.

Pożegnanie

Cały czas szliśmy pod górę i w końcu rozbiliśmy obóz na wysoko położonym, dominującym nad okolicą, terenie. Powietrze było świeże i rześkie i czułam, że ocean jest blisko, choć nie mogłam go dojrzeć gołym okiem.

Było wcześnie. Słońce jeszcze nie wstało, ale wielu naszych ludzi już się uwijało przygotowując ognisko, co im się rano rzadko zdarzało. Spojrzałam w górę i zobaczyłam sokoła, który usiadł na drzewie tuż nade mną.

Odbyliśmy nasz zwykły poranny rytuał, a potem Królewski Czarny Łabędź wziął mnie za rękę i przyprowadził bliżej ognia. Ooota zapowiedział, że przywódca chce mi udzielić specjalnego błogosławieństwa. Całe plemię zgromadziło się wokół mnie. Stałam otoczona kołem wysuniętych do przodu ramion. Wszyscy mieli oczy zamknięte i twarze zwrócone w niebo. Czarny Łabędź przemówił, kierując swoje słowa do Opatrzności. Ooota tłumaczył:

„Stoimy przed Tobą, Stwórco, a z nami jest odmieniec, z którym wspólnie odbyliśmy wędrówkę. Wiemy, że ta kobieta ma w sobie zaledwie małą iskierkę Twojej boskiej doskonałości. Staraliśmy się na nią oddziaływać i udało nam się trochę ją odmienić, choć całkowicie przeistoczyć odmieńca jest niezmiernie trudno.

Spójrz na nią! Jej dziwaczna blada skóra zbrązowiała i przybrała naturalniejszy wygląd. Brzydkie białe włosy na głowie oddaliły się od skóry, a na ich miejscu pojawiły się już piękne ciemne włosy, które się zakorzeniły i rosną. Nie mogliśmy, niestety, nic poradzić na dziwny kolor jej oczu.

Nauczyliśmy odmieńca wielu rzeczy i sporo się też od niej nauczyliśmy. Dowiedzieliśmy się, że odmieńcy używają czegoś, co się u nich nazywa sos do mięsa. Świadczy to o tym, że choć znają PRAWDĘ, usiłują ją przykryć gęstym sosem wygodnictwa i materializmu, przyprawić niepewnością i lękiem. Stosują także coś, co się nazywa lukier. A to znów znaczy, że spędzają wszystkie niemal godziny swego życia na tworzeniu powierzchownych i sztucznych rzeczy, mających tylko chwilowo przyjemny smak i ładny wygląd. Natomiast bardzo niewiele czasu poświęcają na swój duchowy rozwój i troskę o życie wieczne.

Wybraliśmy tego odmieńca i był z nami. Teraz wypuszczamy ją tak, jak się wypuszcza ptaka, stawiając go na krawędzi gniazda: niech odleci, niech leci daleko i wysoko i niech skrzeczy jak kookaburra, obwieszczając wszystkim, którzy jej będą słuchali, że my stąd odchodzimy.

Nie osądzamy odmieńców. Modlimy się za nich i odpuszczamy im, tak jak modlimy się za nas samych i o odpuszczenie naszych win. Modlimy się, by odmieńcy przyjrzeli się z bliska swoim czynom i wartościom, jakie wyznają i nauczyli się, dopóki nie będzie za późno, że życie jest tylko jedno. Modlimy się, by przestali niszczyć ziemię i siebie wzajemnie.

Modlimy się, by świat odmieńców przyjął naszą posłankę i wysłuchał tego, co powie w naszym imieniu”.

Kiedy skończył Duchowa Opiekunka zabrała mnie na długą przechadzkę. Gdy słońce zaczęło się przebijać przez ciemność nocy i nastał świt - wskazała mi ręką miasto, które rozpościerało się przed nami. Przyszedł czas, żebym wróciła do cywilizacji. Jej zmarszczona brązowa twarz i przeszywający wzrok czarnych oczu wciąż były skierowane w stronę dalekiego miasta. Nie przestała na nie wskazywać, mówiąc coś do mnie w swoim ojczystym języku. Zrozumiałam, że zbliża się czas rozstania. Mam opuścić tych, którzy byli moimi nauczycielami, a oni pozwolą mi odejść. Czy dobrze przyswoiłam sobie nauki, jakich mi udzielili? Jedynie przyszłość może dać na to odpowiedź. Czy zapamiętam wszystko, czego się dowiedziałam? To śmieszne, ale bardziej przejmowałam się przekazaniem ich posłania niż powrotem do australijskiego społeczeństwa.

Razem z Duchową Opiekunką powróciłam do obozu i pożegnałam się ze wszystkimi po kolei członkami plemienia. Obejmowaliśmy się i wymieniali uściski, tak jak się wszędzie na świecie żegnają prawdziwi przyjaciele.

- Nie mogliśmy dać ci niczego, czego byś już przedtem nie miała - rzekł, zwracając się do mnie, Ooota - ale pogodziłaś się z tym, nauczyłaś się brać od nas to, co mamy do zaofiarowania i to jest nasz prezent.

Królewski Czarny Łabędź trzymał mnie za obie ręce. Zdawało mi się, że ma łzy w oczach. Wiem na pewno, że ja je miałam.

Chciałbym, moja przyjaciółko - powiedział - żebyś nigdy nie zatraciła swoich dwóch serc. Przyszłaś do nas z dwoma otwartymi sercami. Teraz pełne są zrozumienia i uczucia dla obu światów: naszego i twojego. Dałaś także i mnie drugie serce. Dzięki tobie zdobyłem wiedzę i pojąłem rzeczy, których zrozumienie przekraczało moją wyobraźnię. Bardzo sobie cenię naszą przyjaźń. Idź w pokoju! Nasze myśli będą cię chroniły. I patrząc na mnie gorejącymi oczami, dodał:

- Spotkamy się znowu, ale już bez kłopotliwych ludzkich ciał.

Zakończenie, ale czy szczęśliwe?

Wiedziałam, odchodząc z buszu, że nigdy już nie będę żyła życiem tak prostym, a jednocześnie tak wiele znaczącym, jak przez ostatnie miesiące i że jakaś moja cząstka zawsze będzie pragnęła tam powrócić.

Niemal cały dzień zajęło mi dojście do miasta. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem i jak się mam stąd dostać do domu, który wynajmowałam w Sydney.

Co prawda widziałam niedaleko szosę, ale wydawało mi się, że niedobrze jest iść drogą, więc nadal szłam buszem. W pewnym miejscu odwróciłam się, aby spojrzeć za siebie i w tym momencie powiew wiatru zasypał ślady moich stóp na piasku, tak jakby ktoś wymazał je wielką gumką. Nie wiem, skąd nagle wziął się ten wiatr, ale odniosłam wrażenie, że komuś zależało na tym, by mój pobyt w outbacku pogrążyć w niepamięci.

Brązowy sokół, który od czasu do czasu krążył nade mną, jakby mnie pilnował czy śledził, po raz ostatni przeleciał w chwili, gdy wkroczyłam w granice miasta.

Z daleka zobaczyłam idącego ulicą starszego pana. Miał na sobie niebieskie dżinsy, sportową koszulę włożoną do spodni i ściśniętą grubym pasem, a na głowie stary, znoszony, zielony wojskowy kapelusz. Nie uśmiechnął się, gdy podeszłam, tylko zrobił wielkie oczy i patrzył na mnie z niedowierzaniem.

Wczoraj miałam wszystko, czego potrzebowałam do życia: jedzenie, ubranie, schronienie, a w razie potrzeby pomoc medyczną, towarzystwo, muzykę, rozrywkę, oparcie, rodzinę i dużo beztroskiego śmiechu. I wszystko za darmo... Ale ten świat był już poza mną.

Dziś, jeśli nie uda mi się wyżebrać paru groszy, nie będę mogła nic zrobić: wszystko, co jest niezbędne do życia, trzeba kupić. Nie miałam wyboru. Byłam teraz tylko brudną żebraczką w łachmanach, w dodatku bez dziadowskiej torby... Oczywiście nikt nie wiedział, kto się kryje pod tym nędznym i niechlujnym wyglądem... Tylko ja wiedziałam i od tej chwili mój stosunek do wszystkich bezdomnych na świecie uległ radykalnej zmianie.

Podeszłam do starszego Australijczyka i spytałam:

- Czy może mi pan pożyczyć dwadzieścia pięć centów? Właśnie wyszłam z buszu, muszę zatelefonować, a nie mam pieniędzy. Jeśli mi pan poda swoje nazwisko i adres, odeślę panu tę kwotę.

Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie z podniesionymi ze zdziwienia brwiami. Potem sięgnął prawą ręką do kieszeni i wyjął monetę, a lewą cały czas ściskał nos. Wiedziałam, że znowu cuchnę i to w okropny sposób. Już dwa tygodnie minęły od kąpieli w jeziorku z krokodylami, a i wtedy przecież myłam się bez mydła. Starszy pan kiwnął głową, dając mi do zrozumienia, że nie jest zainteresowany zwrotem pieniędzy i szybko odszedł.

Przeszłam jeszcze kilka ulic i natknęłam się na grupkę dzieci. Czekały na szkolny autobus, mający rozwieźć je do domów. Robiły wrażenie niesłychanie schludnych i do czysta wyszorowanych. I to jest typowy wygląd australijskich dzieci w szkolnych mundurkach. Wszystkie mają identyczne ubrania, z wyjątkiem bucików; tylko one są różne i świadczą o gustach ich właścicieli. Dzieci z zainteresowaniem patrzyły na moje bose stopy, które bardziej przypominały kopyta niż ludzkie nogi.

Wiedziałam, że się okropnie prezentuję, miałam tylko nadzieję, że mój wygląd nie budzi przerażenia. Bałam się, żeby się dzieci nie wystraszyły.

Miałam na sobie strzępy odzieży i włosy nieczesane przez sto dwadzieścia dni. Skóra na twarzy, plecach i ramionach tak często się łuszczyła, że cała byłam w krostach i plamach. Ponadto, mówiąc brutalnie, śmierdziałam, co mi już raz dano do zrozumienia.

- Przepraszam - powiedziałam. - Właśnie wyszłam z buszu. Czy możecie mi powiedzieć, gdzie znajdę telefon? A może któreś z was wie, gdzie tu jest najbliższy urząd pocztowy?

Sądząc po ich reakcji, nie było powodu do niepokoju. Nie bały się mnie, tylko się śmiały i chichotały. Mój amerykański akcent musiał je jeszcze mocniej utwierdzić w przekonaniu, że „Amerykanie mają nie po kolei w głowie”... Większość Australijczyków ma taką o nas opinię. Dowiedziałam się od dzieci, ze budka telefoniczna jest o dwa bloki dalej.

Zadzwoniłam do swego biura w Sydney i poprosiłam, żeby mi telegraficznie przysłali pieniądze. Od nich zaś dostałam adres najbliższej poczty, gdzie będę mogła je odebrać. Poszłam tam i z wyrazu twarzy urzędniczek domyśliłam się, że już im zapowiedziano, by się spodziewały kogoś o dzikim wyglądzie. W okienku wydano mi pieniądze, nawet nie prosząc o potwierdzenie. Gdy wzięłam z lady plik banknotów, urzędniczka natychmiast spryskała zarówno ladę, jak i mnie płynem przypominającym lizol.

Mając pieniądze zawołałam taksówkę i kazałam się zawieźć do wielkiego domu towarowego, gdzie nabyłam spodnie, koszulę i gumowe klapki, szampon, szczotkę i wsuwki do włosów, pastę i szczoteczkę do zębów. Potem poprosiłam kierowcę, by zatrzymał się przy jakimś otwartym targowisku. Tu załadowałam dużą plastykową torbę świeżymi owocami i kupiłam pół tuzina różnych soków w jednorazowych opakowaniach.

Następnie taksówkarz zawiózł mnie do motelu i czekał przed nim, póki się nie upewnił, że mnie przyjmą. Oboje mieliśmy wątpliwości, czy zechcą mnie wpuścić. Ale okazało się, że pieniądze bez trudu przełamały opory, jakie budził mój podejrzany wygląd.

Odkręciłam kran i z wdzięcznością spojrzałam na wannę. Zanim się napełniła wodą, zdążyłam zadzwonić do linii lotniczych i zamówić miejsce w samolocie do Sydney na najbliższy dzień. Kolejne trzy godziny spędziłam w wannie. Mocząc się rozmyślałam nad swoim życiem i szczegółowo roztrząsałam wydarzenia z ubiegłych lat, zwłaszcza zaś przeżycia, jakie mi przyniosły ostatnie miesiące.

Gdy następnego dnia wsiadałam do samolotu, miałam dokładnie wyszorowaną twarz, włosy brzydkie, lecz czyste, a na nogach klapki. Mimo że musiałam je rozciąć, niezbyt dobrze pasowały na moje „kopyta” i trochę kusztykałam. Za to cudownie pachniałam... Kupując nowy ubiór, nie pomyślałam, że potrzebne mi będą kieszenie. Poradziłam sobie, wkładając pieniądze za pazuchę.

Gospodyni bardzo się ucieszyła na mój widok. Okazało się, że - tak jak przypuszczałam - bez trudu załatwiła sprawę z właścicielami nieruchomości. Byłam jej winna tylko za zaległy czynsz. Także właściciel firmy, w której tuż przed wyjazdem wypożyczyłam telewizor i sprzęt wideo, odniósł się do mnie bardzo życzliwie. Nawet nie posłał upomnienia ani nie usiłował odebrać wypożyczonych rzeczy. I on się ucieszył z mojego powrotu. Był przekonany - zapewniał - że nie odjadę, nie zwróciwszy mu sprzętu i nie uregulowawszy rachunku.

Program kształcenia pacjentów, by współdziałali ze służbami medycznymi w ochronie własnego zdrowia, zainicjowany przeze mnie zaraz po przyjeździe do Australii, rokował duże nadzieje. Koledzy z niecierpliwością czekali na mój powrót i włączenie się do akcji. Podobno początkowo martwili się o mnie, a potem żartowali, że pewnie pojechałam kopać opale i zapomniałam wrócić do pracy.

Dowiedziałam się, że właściciel jeepa umówił się z Oootą, że, jeśli zaraz nie wrócimy, uda się na pustynię i zabierze swój wehikuł, a po powrocie powiadomi moich pracodawców, co się ze mną stało. Postąpił zgodnie z umową i poinformował moich szefów, że udałam się na wędrówkę z aborygenami, co jest równoznaczne z podróżą w nieznane i na nieokreślony czas. Ponieważ tylko ja mogłam doprowadzić do końca rozpoczęty program medyczny, nie pozostało im nic innego, jak tylko zaakceptować moją decyzję i cierpliwie czekać na mój powrót.

Zadzwoniłam do córki do Stanów. Odetchnęła z ulgą i z zainteresowaniem wysłuchała, co mi się przydarzyło. Powiedziała mi, że ani przez chwilę nie przejmowała się moim zniknięciem. Była pewna, że gdybym się znalazła w poważnym kłopocie, wyczułaby to.

Nagromadziło się mnóstwo listów. Gdy je otworzyłam, dowiedziałam się, że rodzinka wykluczyła mnie ze swojej puli podarków świątecznych. Nie mogli mi wybaczyć, że nie przysłałam na czas prezentów.

Sporo czasu zabrało mi moczenie stóp, szorowanie ich pumeksem i wcieranie specjalnych płynów. Musiałam się nawet uciec do użycia elektrycznego noża, by usunąć część martwej tkanki i doprowadzić stopy do normalnego stanu. Najprostsze przedmioty codziennego użytku były dla nie nieustającym źródłem wzruszeń. Entuzjazmowałam się maszynką do golenia, dzięki której mogłam pozbyć się włosów pod pachami, materacem, wystarczająco wysokim, by nie dopuścić do mnie robactwa, każdą rolką papieru toaletowego...

Gdy wróciłam do formy, niezwłocznie podjęłam wysiłek, by przekazać innym całą swoją wiedzę o Ludziach Prawdziwych; wciąż miałam dla nich duży sentyment. Opowiadałam o tym, jaki tryb życia plemię prowadzi, jaki jest jego system wartości. Zawsze podkreślałam ogromną wagę, jaką aborygeńscy przyjaciele przykładali do przyszłości naszej planety. Ilekroć czytałam w prasie o nowych poważnych szkodach, jakich doznało naturalne środowisko, lub gdy słuchałam ostrzeżeń o degradacji, a nawet całkowitym zniszczeniu, zagrażającym jeszcze w tej chwili bujnej roślinności - przyznawałam w duchu rację plemieniu Ludzi Prawdziwych i coraz lepiej rozumiałam powody, dla których czuli się zmuszeni odejść. Przecież nawet przy tej ilości pożywienia, jaką obecnie mogli zdobyć, tylko z trudem udawało im się przeżyć, jak by więc sobie poradzili z efektami wzmożonej radiacji w przyszłości? Mieli absolutną rację, gdy przypominali, że człowiek nie potrafi wytwarzać tlenu, że tylko drzewa i zielone rośliny są do tego zdolne. Słusznie więc nam zarzucali, że „niszczymy duszę ziemi”. Grabieżcza technicyzacja, świadcząca o naszej głębokiej niewiedzy, stanowi poważne zagrożenie dla życia. Skutki tej ignorancji może dałyby się jeszcze odwrócić, gdybyśmy nauczyli się szanować przyrodę.

Plemię Ludzi Prawdziwych opuści wkrótce naszą przeludnioną planetę, na której już teraz trudno im żyć. Nie mogłam myśleć o tym bez żalu, wiedząc, że ten najstarszy naród na ziemi pozostał do dziś prawdomówny, uczciwy i miłujący pokój. I nigdy nie zwątpił w potrzebę najściślejszego związku z przyrodą.

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nikt z Australijczyków, z którymi na ten temat rozmawiałam, nie był zainteresowany wartościami, jakie przedstawiali Ludzie Prawdziwi. Miałam wrażenie, że boją się zagłębiać w to, czego nie znają i co wydaje im się inne. Próbowałam im wyjaśniać, że wartości moralne, jakie prezentuje poznane przeze mnie plemię, poszerzą naszą świadomość, pozwolą rozwiązać wiele naszych problemów socjalnych i kto wie, czy nie będą nawet jakimś remedium na groźne ostatnio choroby. Moje słowa padały jednak w próżnię. Australijczycy bronili się przed moimi argumentami. Geoff, który w pewnym okresie okazywał mi wiele sympatii i nawet napomykał o tym, że chciałby się ze mną ożenić, teraz odrzucał każdy mój argument.

- To niemożliwe - twierdził - aby jakiekolwiek mądre idee mogły się zrodzić w buszu...

Cieszyło go, że udało mi się przeżyć taką wspaniałą przygodę, ale teraz miał nadzieję, że spocznę na laurach i zechcę - jak tego oczekiwał - wziąć na siebie rolę kobiety jego życia.

W rezultacie, gdy program medyczny, który realizowałam, zaczął być wprowadzany w życie, postanowiłam wyjechać z Australii. Nie mogłam pogodzić się z kompletnym brakiem odzewu na to, co starałam się przekazać w sprawie aborygenów.

Czułam, że jakaś nadprzyrodzona siła każe mi opuścić to miejsce i że decyzja o powrocie do Stanów została powzięta gdzieś wyżej, poza moją Wolą.

W odrzutowcu, którym wracałam do domu, siedział obok mnie jakiś zażywny biznesmen w średnim wieku. Po jakimś czasie nawiązał ze mną rozmowę. Mówiliśmy na różne tematy; opowiedziałam mu też o australijskich aborygenach i o moich przygodach w outbacku. Słuchał uważnie, a w końcu powiedział coś, co w jakiś sposób podsumowywało wszystkie opinie, jakie do tej pory słyszałam.

- No cóż - stwierdził, przekonany o swojej racji. - Nikt nigdy nie słyszał o tych ludziach i nawet nie wiedział, że oni istnieją, więc co kogo obchodzi, że teraz odchodzą? Nie sądzę, by się ktokolwiek tym przejął. A szczerze mówiąc, dziwię się, że pani przeciwstawia ich poglądy naszym. Przecież całe społeczeństwo nie może się mylić...

Przez kilka następnych tygodni nie dzieliłam się z nikim swoimi przemyśleniami dotyczącymi Ludzi Prawdziwych. Zamknęłam je na dziesięć spustów, jak jakiś starannie opakowany prezent i hołubiłam w swoim sercu; ci ludzie wywarli na mnie zbyt duży wpływ, abym, przewidując negatywne opinie, miała dalej rzucać perły przed wieprze.

Po jakimś czasie zaczęłam jednak poruszać te tematy z moimi starymi przyjaciółmi. Okazało się, że wiele ludzi szczerze się interesuje sprawą aborygenów, czystością środowiska i przyszłością naszej planety. Zaproponowano mi nawet, żebym wygłaszała odczyty i pogadanki, dzieliła się z szerszym audytorium przeżyciami w australijskim buszu. Moje prelekcje spotkały się z ogromnym odzewem. Za każdym razem ludzie siedzieli jak zaczarowani i słuchali z zapartym tchem.

Oczywiście publiczność rozumiała, że co się stało, już się nie odstanie, ale wyrażano przekonanie, że wiele da się jeszcze naprawić i zmienić na lepsze. Może lepiej się będzie zapowiadać nasza przyszłość - mówili niektórzy - jeśli zamiast odkrywać ciągle coś nowego skoncentrujemy się na dokładnym poznaniu tego, co odkryto w przeszłości. Inni podkreślali, że istnieje ogromna przepaść między tym, co teoretycznie wiemy o życiu i przyrodzie, a tym, jak na co dzień z nimi postępujemy.

Ostatnio jeden z przyjaciół zainteresował się treścią moich wykładów i z myślą o nakręceniu filmu na ten temat postanowił skontaktować mnie z kimś z Hollywoodu. Spotkałam się z nim i zainteresowanymi osobami w restauracji w Missouri. Był mroźny, śnieżny wieczór, siedzieliśmy przy kolacji, ja cały czas mówiłam, a moi znajomi jedli i pili kawę. Następnego ranka mój przyjaciel wpadł do mnie do domu, by zreasumować wrażenia z poprzedniego wieczoru.

- Gdzie się podziałaś zeszłej nocy? - spytał. - Zapłaciliśmy rachunek, odebraliśmy płaszcze z garderoby i już zaczęliśmy się żegnać, gdy nagle ktoś zwrócił uwagę, że ciebie nie ma. Szukaliśmy cię na zewnątrz, ale zniknęłaś, nie było nawet śladu twoich stóp na śniegu.

- Tak! - odpowiedziałam z takim przekonaniem, jakbym miała od dawna przygotowaną odpowiedź. - Postanowiłam wykorzystać wszystko, czego się nauczyłam w outbacku. Wszystko, do białej magii włącznie...

Australijski outback to jałowa, pustynna ziemia, dziki teren bez granic, pustkowie, na którym spotyka się tylko nieliczne, pokryte kurzem osady i pastwiska.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolanie z konca Swiata
Wyznaczyłem już?tę i godzinę Końca Świata Bóg Ojciec Żywy Płomień V6 568
Proroctwo dotyczące końca świata
SCENNP z konca swiata przyjaciel
SKARBIEC NA WYPADEK KOŃCA ŚWIATA, NAUKA, WIEDZA
Końca świata nie będzie
Końca świata nie będzie pełny tekst
O IDEI KOŃCA ŚWIATA
Został jeszcze rok do końca świata, Kalendarz i rok 2012
Znany amerykański pastor wyznaczył nową datę końca świata, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZ
Majowie nie przewidzieli końca świata, Kalendarz i rok 2012
Czy Edukacja Seksualna to zwiastun Konca Swiata 2nkcVNtATCF
Znaki końca świata według proroków
02 PROROCTWO KOŃCA ŚWIATA BADACZY PISMA ŚWIĘTEGO NA LATA 1980 1987

więcej podobnych podstron