JERZY CEPIK
(Robert D. Bart,TOM 1)
DWIE CZASZKI
1985
„KB”
ROZDZIAŁ I
Moje studia nad Kodeksem Watykańskim wlokły się bardzo długo. Obrastały
przypisami i aneksami w sposób niepokojący. Czułem się zakurzony jak książki w
bibliotece starego profesora Giulia Orlani. To mnie także niepokoiło. Jestem wprawdzie
archeologiem z wyboru, ale spostrzeżenie młodziutkiej Claudii Orlani, córki profesora, iż
jestem zupełnie, ale to zupełnie oderwany od życia, trochę mnie jednak zdenerwowało.
Przyszedłem już do siebie po kryzysie, o którym nie chciałem myśleć (choć wiedziałem,
że od pewnych myśli uwolnić się niepodobna) i mała, jasnowłosa Claudia podobała mi
się nadzwyczajnie. Tego wieczoru dużo się śmiała, była rozbawiona. Z rosnącym
rozdrażnieniem wsłuchiwałem się w tłumione ścianami starego domu odgłosy rozmów.
Ten młody idiota, Paoli, przyszedł oczywiście punktualnie, jak zapowiedział.
Wymuskany fircyk uniwersytecki. Oczywistej że Claudia woli jego niż mnie. „On ma
dwadzieścia pięć, a ty czterdzieści pięć, capito?” Wszystko jasne. Chciałem sobie dodać
animuszu, wpatrując się w przysłany mi przez ciotkę Augustę egzemplarz mojej książki o
sztuce Azteków, wydanej w oficynie „Johnson & Johnson”, lecz nastrój mój się nie
poprawił. Na kolację tedy powlokłem się w wymiętej koszuli i starych dżinsach. Claudia
spojrzała na mnie oczami bez wyrazu, ale zaraz potem te oczy zamgliły się, gdy Paoli
powiedział coś przeraźliwie banalnego. Wątróbka, której właśnie skosztowałem, stanęła
mi w gardle. „Jesteś beznadziejny, Robercie”, pomyślałem. Znacznie później, w jakże
innych okolicznościach miało się okazać, że jest wprost przeciwnie. Ale skąd teraz
mogłem o tym wiedzieć?
Skąd mogłem wiedzieć, że pod koniec tego gorącego, parnego wieczoru w
Rzymie otrzymam list, który wplącze mnie w najdziwniejszą ze spraw, z jakimi dotąd
miałem do czynienia.
List datowany był w Londynie. Charakter pisma mówił wszystko. Adres rzucony
byl na kopertę jakby cięciami tępej szpady. Oczywiście, ciotka Augusta. Taka łagodna, a
zawsze chce uchodzić za gorszą. Rozkładając w świetle lampy różowy arkusik, już
czułem jego zgryźliwą treść. W Londynie, a przynajmniej w pobliżu Muzeum Księcia
Alberta, mamy teraz pewnie mgłę i musi padać deszcz. Zła pogoda zawsze źle wpływa na
moją ciotkę!
Drogi Robertku... - zaczynał się ten list. „Robertku”! Dobre sobie. Czterdzieści
pięć lat, sześć stóp i dwa cale wzrostu, sto osiemdziesiąt funtów wagi, jeśli na wikcie
Orlanich nie przytyłem. Ciotka przesadza w swoich instynktach macierzyńskich!
Od otwartego okna powiało chłodem. Chyba nie zwróciłem uwagi na to, jak
długo siedziałem przy biurku. Za oknem padał rzęsisty deszcz. Wyszedłem na balkon,
powoli nabiłem moją starą fajkę, potarłem zapałkę, puściłem kłąb dymu. Rzym z okna
willi Orlanich wyglądał tajemniczo, rozmazany, niby na starej rycinie. Deszcz padał
coraz mocniej. W salonie wyła jakaś kwadrofoniczna piosenkarka. Claudia i Paoli
pewnie tańczą, przytuleni jak dwie gumy do żucia... Już o tym nie myślałem, gdyż ciotka
Augusta donosiła mi, że stary James Garrick zaprasza mnie do Johannesburga. Sławny
antropolog i archeolog Garrick... Cóż, popełniłem kiedyś nierozważnie kilka artykułów
na temat kopalnych istot południowoafrykańskich. Grzech młodości. Profesor Garrick
nawet o tym nie wie, na szczęście. Wróciłem do pokoju, jeszcze raz przeczytałem
ostatnie zdanie:...Podobno Garrickowi zaginęła jakaś skorupa, bezcenna czaszka czy coś
takiego... - pisała ciotka. Rozczulająca staruszka. „Skorupy” profesora Garricka są z całą
pewnością bezcenne.
Postanowiłem, że z rana zadzwonię do biura „Alitalii”. Nie cierpię samolotów i
moje ograniczone zaufanie budzi jedynie wynalazek Stephensona, jeśli chodzi o
przenoszenie się z miejsca na miejsce bez używania samochodu. Ale list ciotki Augusty
zaintrygował mnie.
Siedziałem w starym, wolterowskim fotelu, paliłem fajkę, zdawało mi się, że
słyszę głos ciotki: „Za dużo palisz, Robertku”, deszcz padający za oknem usypiał mnie.
Ale nie zasnąłem. Weszła Claudia, było już chyba bardzo późno. Pocałowała mnie w
policzek. Nigdy dotąd tego nie robiła. Ale nawet nie zdziwiłem się. Myślami byłem już
daleko.
Następnego dnia zawiozłem Claudię moim starym, rozklekotanym fordem na Via
del Oca, do eleganckiej restauracji „La Lampara”. Claudia była urocza, zamyślona i
ciągle mi się przypatrywała. Tego też dotąd nie robiła. Powiedziałem jej, że muszę
opuścić Rzym. Jej oczy zrobiły się okrągłe. Dotknęła mojej ręki.
•
Jest mi przykro, Robercie - szepnęła tak jakoś dziwnie. Mnie było przykro
wczoraj.
•
Zostanie twój Paoli.
•
Ten kretyn! - mruknęła.
Uśmiechnąłem się lekko. Czułem się coraz lepiej.
Stan mojego samopoczucia miał poprawić się jeszcze bardziej, gdyż już w
Londynie ujrzałem nową sublokatorkę ciotki. Ale to także było jeszcze przede mną.
Teraz, kiedy siedzę przy moim wysłużonym remingtonie i piszę te słowa, wiem” że Joy
Galson, dziewczyna o zielonych oczach, jest moim przeznaczeniem. Tylko jedno pytanie,
Robercie: czy ty jesteś tym samym dla Joy? Do diabła, oto jest pytanie.
Ale muszę wrócić do mojego opowiadania.
Obiad zjadłem jeszcze u profesora Orlaniego. Orlani był zgryźliwy jak zawsze,
małomówny jak zawsze. W pewnej chwili, popijając swoje chianti, powiedział:
- Byłeś tu bardzo pracowity, mój chłopcze. Brak ci jednak systematyczności.
Rzucać
naukę
dla
jakiejś
tam
kryminalnej
afery.
Też coś! Rasowy naukowiec...
Ciągnął dalej zrzędliwie. Słuchałem, nie słuchając. Ach, ci Włosi są tak przemiłe
niedyskretni. Orlani na pewno nie odmówił sobie przyjemności przeczytania mojego
listu.
Godzina zeszła mi na pakowaniu, bagażu i porządkowaniu rękopisów.
Następnego dnia powitałem już mglisty wieczór londyński, kopcąc zawzięcie fajkę w
moim gabinecie i czytając ostatnią książkę Jamesa Garricka dotyczącą jego badań
antropologicznych w Afryce. O Kodeksie Watykańskim już nie myślałem. Staruszek
Orlani ma rację. Chyba nie będę rasowym naukowcem. Stanowczo brak mi
systematyczności.
Ciotka Augusta także czytała coś w saloniku. Mówię „coś”, ponieważ
podejrzewam, że Augusta najchętniej oddaje się wspomnieniom o panu Marchu.
Popiersie tego dżentelmena stoi na kominku w saloniku. Pan March kochał ciotkę. Atoli
zanim się pobrali, wyjechał z ważną misją do Indii. Tam, jak każdy dżentelmen, oddawał
się polowaniom. Oczywiście po godzinach trudnej służby dla korony brytyjskiej.
Pewnego razu zachciało mu się polować na tygrysa i ciotka Augusta dostała potem list,
że po panu Marchu znaleziono w kilka dni później tylko fajkę. „Ta fajka - powiedział
wtedy mój ojciec, były pilot polski w British Air Force, potem niezły lekarz z dyplomem
edynburskim i znawca ludzi-ta fajka była najlepszą częścią pana Marcha!” Nie znałem
pana Marcha, ale ojcu uwierzyłem na słowo. Ciotka mawiała od tamtego czasu, że ojciec
mój jest potworem, a jego pacjenci to wampiry.
Nie wiem, jak długo siedziałem nad dziełem profesora Garricka. Zegar w
saloniku zdawał się tykać coraz głośniej. Byłem zmęczony. Poszedłem do kuchni, aby
zaparzyć sobie kawę. Ktoś tam był. Ta dziewczyna, której ciotka wynajęła pokój.
- Robert Bart - burknąłem.-Dobry wieczór... czy już może dzień dobry?
- Joy Galson. Dobry wieczór - powiedziała spokojnie dziwnym głosem. Podniosła
oczy i przez sekundę patrzała na mnie. Były to
najpiękniejsze oczy, jakie widziałem w moim dosyć długim życiu. Miałem zdać
sobie z tego sprawę trochę później, zajęty czaszkami Garricka i zagadkowymi
morderstwami w Makapansgat i Sterkfontein.
ROZDZIAŁ II
Nie byłem potem pewien, czy ja pytałem, a ona mówiła, czy też było odwrotnie.
Zdaje się jednak, że to ja mówiłem, a ona słuchała, przyjaźnie, ale z dystansem. O sobie
mówiła z poczuciem humoru, ale było w niej coś nieokreślonego, co sprawiało, że
czułem, iż muszę traktować ją poważnie. To nie była tylko urocza gąska jak Claudia
Orlani. Zanim udaliśmy się do naszych pokoi, Joy podała mi rękę. Nasze dłonie spotkały
się przez chwilę, a ja już wiedziałem, że jest to nasze spotkanie pierwsze, ale nie ostatnie.
Joy Galson, studentka Uniwersytetu Londyńskiego, duża inteligencja, swobodnie
formułuje myśli, ma wyobraźnię, dużo czyta i zdaje się, że pisze wiersze, choć przyznała
się tylko do tego, że smaży krótkie reportaże do „Women’s Week’
;
. Uwaga: umie myśleć
logicznie. Jeszcze jedna uwaga: jest urocza. Chyba tak...
Z tymi myślami zasnąłem.
Około dziesiątej rano dnia następnego zadźwięczał ostro dzwonek u drzwi
wejściowych. Zanim odłożyłem maszynkę do golenia i wyszedłem z mojej małej
łazienki, usłyszałem kroki Joy. Porusza się lekko, szybko i cicho. Na dole szczęknął
zamek. Raz, drugi, potem Joy wbiegła po skrzypiących schodach na górę. Zapukała do
moich drzwi. Spieszyła się. Zauważyłem tylko, że jasne, falujące włosy miała
przewiązane zieloną wstążką że jej oczy są jeszcze bardziej zielone w świetle dnia i że jej
mała, smukła dłoń podaje mi niebieską depeszę.
- Afryka puka do drzwi! - rzuciła wesoło, przyjaźnie i podała mi blankiet. - Ktoś
uszkodził przesyłkę...
Istotnie, depesza była otwarta. Spojrzałem na podpis. Depeszował James Garrick.
„Staruszek musi się mocno denerwować”, pomyślałem. Joy spytała:
•
Wyjazd?
•
Chyba tak.
•
Zabiera pan z sobą fajkę?
Nie zrozumiałem. Musiałem zrobić niemądrą minę. - Bo ten biedny pan March w
Indiach... - rzuciła i już jej niebyło. Roześmiałem się. Ten dzień dobrze się zaczyna.
Był 13 sierpnia. Wychodząc z domu pośliznąłem się na froterowanej
posadzce i omal nie kopnąłem Sir Francisa Drakę. Sir Francis, dystyngowany
czarny kot ciotki Augusty, odwrócił się ode mnie z niesmakiem, a odchodząc, otarł się o
zieloną spódnicę Joy. Sir Francis toleruje ciotkę Augustę, mnie lekceważy całkowicie, a
ja odpłacam mu tym samym. Teraz zauważyłem, że Joy wpadła mu w oko. Ładując się
do sportowego morrisa Joy, pomyślałem, że nawet mogę go polubić. Kota, nie morrisa.
Joy prowadziła trochę za szybko, ale pewnie. Przez całą drogę milczeliśmy. Czułem, że
polubię tę dziewczynę. Była spokojna i naturalna, bez cienia kokieterii. Przed bankiem
wypełzłem z morrisa jak z ciasnej konserwy, Joy machnęła mi ręką, dodała gazu,
czerwony bąk pomknął ulicą, a ja wkroczyłem niechętnie do świątyni pieniądza, wiedząc,
że mam na koncie ledwie dwieście pięćdziesiąt funtów. Garrick wspomniał w depeszy o
finansowej dyspozycji dla mnie. Ciekaw byłem, czy jest równie hojny jak sławny... W
ogóle ciekaw byłem, dlaczego starszy pan tak nagli mnie do przyjazdu. W pierwszej
depeszy, która nie zastała mnie w Londynie, sir Garrick zapraszał mnie do Afryki w celu
wyjaśnienia zaginięcia dwu czaszek z jego cennej kolekcji. Teraz powtarzał to i dodawał
zdecydowanie: Proszę się spieszyć, sprawy moje wymagają pańskiej uwagi, czekam,
Garrick.
Opuszczając mroczny, staroświecki hall podzielony boksami pamiętającymi
chyba czasy królowej Wiktorii, byłem bogatszy o tysiąc dwieście funtów zaliczki na
„koszta operacyjne”. Sprawa zapowiadała się ciekawie.
Po południu zadzwonił do mnie doktor Comelius Horn. Na zlecenie tego
człowieka prowadziłem kiedyś pierwszą moją sprawę jako prywatny detektyw. Doktor
Florn mieszkał kiedyś w południowej Afryce i dorobił się tam znacznego majątku. W
Londynie Horn zajmował elegancki dom w Albany i uchodził za doświadczonego
kolekcjonera. Wiedziałem też, że nie prowadzi już prywatnej praktyki lekarskiej.
•
Czy pan mnie sobie przypomina? - zabrzmiał w słuchawce jego wysoki głos.
•
Bardzo dobrze, doktorze Horn.
- Być może nie wie pan, że znałem kiedyś profesora Garricka...
Milczałem.
- ...Mój stary przyjaciel ma jakieś kłopoty. Poleciłem mu pana. Wskazałem mu
nawet, proszę wybaczyć, adres pańskiego banku...
•
Wybaczam-powiedziałem bez cienia nieszczerości, pomyślawszy o stanie
mojego konta. Więc w taki sposób Garrick odnalazł mój bank. Nie lubi działać
na ślepo. Ale przemilczałem to. Lubię słuchać, lubię, gdy inni mówią, to daje
dobre rezultaty, o czym przekonałem się już nieraz.
•
Więc pan się zgadza?! - wołał-do słuchawki doktor Horn. Był wyraźnie
zadowolony.
•
Tak - odparłem spokojnie.
•
Doskonale, panie Bart.-Wysoki głos Corneliusa Horna zamilkł na chwilę,
potem jego właściciel dorzucił lekko: - Wydaję dzisiaj małe przyjęcie dla
garstki przyjaciół... Wie pan, paru antykwa-riuszy, kolekcjonerów, kilka osób
ze świata artystycznego. Gdyby pan zechciał zaszczycić mój dom, byłbym
szczęśliwy. Przy okazji: czy gra pan w brydża? Oczywiście, z pewnością...
•
Nie cierpię gry w karty - odparłem chyba niegrzecznie, ale miałem swój
powód. Czułem, że rozpoczyna się jakaś gra.
•
Nic nie szkodzi! - Horn roześmiał się. Jego śmiech był afektowany, prawie
kobiecy, ale mnie nie zwiódł. Znałem Corneliusa Horna na tyle, że nie
lekceważyłem go. - Nic nie szkodzi. Utnie pan sobie miłą godzinkę albo dwie,
studiując moje nowe nabytki. Autentyczne tolteckie. Oczywiście, proszę nie
wyobrażać sobie, że wywiozłem je z Jukatanu.
•
Pańskie zaproszenie sprawia mi zaszczyt. Przyjdę.
Czyżby tak inteligentny człowiek jak Horn popełnił aż dwa błędy? Najpierw, że
pośredniczył między mną a Garrickiem, a teraz, że wabi mnie okazami swojej kolekcji?
Robercie Bart. Od tej chwili zalecisz sobie ostrożność.
Doktor Cornelius Horn mógł wywołać wrażenie człowieka zniewieściałego.
Otyły, okrągłych kształtów, wypielęgnowane, pulchne ręce, białe palce upstrzone
pierścionkami, różowe policzki pod błękitnymi, rozmarzonymi oczami, miękkie ruchy,
małe stopy w czerwonych sandałach, wysoki głos, długie włosy, na szyi złoty łańcuszek z
małą gemmą spoczywającą na tłustej piersi, wreszcie to fioletowe, perfumowane
kimono... Znałem go, a mimo to poczułem się trochę nieswojo, podając mu dłoń na
środku japońskiego salonu o brązowej, lakierowanej podłodze i białych ścianach,
obwieszonych drzeworytami. W mojej szarej, twedowej marynarce i spodniach z
wypchanymi kolanami poczułem się jeszcze gorzej, gdy w zaproponowany mi przez
gospodarza fotel zapadłem się tak, że z tego siedziska wystawała mi tylko głowa. A Horn
z promiennym uśmiechem podawał mi już drinka. Potem usiadł na ławie, nad którą stał
na półeczce posążek uśmiechniętego Buddy, i przyglądając mi się zamglonymi oczami
spytał nagle:
•
Czy zna się pań na diamentach, panie Bart?
•
Trochę. Niewiele. To nie moja specjalność.
•
Racja. Archeologia, sztuka... zdaje się, że i filozofia? Też ją uprawiam... No i
łamigłówki kryminalne. Czy pan dobrze na tym wszystkim zarabia?
•
Lubię stare plymouthy - odparłem wymijająco.
•
To rzeczywiście piękne wozy - pokiwał rozumiejąco głową. Potem powiedział
jakby do siebie: - A ja, wie pan, widziałem diament wart pewnie pięćset
tysięcy... Krótko mówiąc, pan nie jest bogaty.
•
Bez szlifu? - spytałem o diament, pomijając ostatnią uwagę.
•
Otóż to. Bez tego, co może nadać kamieniowi ręka dobrego artysty szlifierza
w Amsterdamie.
•
Pięćset tysięcy dolarów? - chciałem się upewnić.
•
Ależ nie - westchnął Horn, jakby mówiąc do dziecka. - Funtów.
•
Nieprawdopodobne, doktorze.
•
Ależ nie - zaprzeczył znowu łagodnie. Jego rozmarzone oczy rozbłysły nagle
ostro, tylko na chwilę, ale nie uszło to mojej uwadze. - Nie istnieją rzeczy,
sprawy... nieprawdopodobne. Chodzi tylko o to, żeby nie dziwić się zbyt
często. Myślę, że dobrze pana oceniłem, sądząc, że niewiele może pana
zadziwić. Wie pan - przysiadł się bliżej i całkiem utonął w piankowej kanapie,
z głębi dochodził do mnie tylko jego głos-wie pan, doszedłem kiedyś do
następującego wniosku i byłbym zachwycony, gdyby pan zechciał podzielić
mój pogląd. Otóż wyobrażam sobie, że na przykład lekarze to ludzie w
gruncie rzeczy bezradni, policjanci to ludzie w gruncie rzeczy cyniczni, a
naukowcy to ludzie w gruncie rzeczy dociekliwi i bezinteresowni. Śmieszny
pogląd. O co mi chodzi? O pańską dociekliwość i o zaspokojenie pańskiej
bezinteresowności.
•
Nie rozumiem.
•
Rozumie pan, doktorze Bart. Albo zrozumie...
Drzwi obciągnięte haftowanym płótnem rozsunęły się cicho. Do japońskiego
salonu weszła kobieta. Była bardzo młoda, dość ładna, ale ubrana tak, że od razu było
widać, iż najchętniej zagląda do salonu mody „Sally Mee”, szokującego nawet kobiety
wyemancypowane. Horn westchnął:
•
Cyntia, dziecię moje, teraz pragnę być w towarzystwie pana Barta.
•
Znikam koteczku, ale pamiętaj, że goście już się schodzą!
•
Ona jest miła, a ja jestem stary - powiedział gdy wyszła. Przemilczałem i to.
Ze szkatułki stojącej na stoliczku pokrytym laką wyciągnąłem pall maila,
zapaliłem. Horn podsunął mi kryształową karafkę. Przyciągnął stoliczek z
butelkami. Wybrałem johnnie Walkera. Czekałem. Kobieca dłoń Horna
sięgnęła po cygaro, wysupłała je z delikatnej bibułki, rozgrzewała je nad
płomieniem długiej zapałki, potem z głębi kanapy uniosło się kilka kół
błękitnego dymu i głos Corneliusa Horna:
•
Profesor Garrick nie wyobraża sobie, naturalnie, że istnieją ludzie dyskretni
bezinteresownie.
•
Podzielam jego pogląd w części dotyczącej innych ludzi.
•
Otóż to. Dlatego wybrałem pana! - roześmiał się Cornelius Horn.
•
Ma pan na myśli uczciwość zawodowca?
•
Wolałbym raczej słowo „solidność”, jeśli pan nie ma nic przeciw temu.
Uczciwość bywa wieloznaczna. Czy pan to zauważył?
•
Wielokrotnie. Ale bywają wyjątki, doktorze.
•
Nieopłacalne - powiedział Horn ukryty w głębi swojej kanapy. Jego głos nie
zabrzmiał już tak jowialnie. - Stary Garrick też liczył na wyjątek... taki
wyjątek. I rozczarował się. Czy uwierzy pan, że ja nigdy nie bywam
rozczarowany?
•
Szczęśliwy człowiek - powiedziałem.
•
Tylko spokojny. Umiarkowany hedonista, nic więcej. Ale kiedy wreszcie
zapyta pan, o co mi właściwie chodzi?
•
O co panu właściwie chodzi? - spytałem. Zdusiłem papierosa w kryształowej
popielnicy. Nie lubię papierosów, nie lubię kryształowych popielnic, a ta
wyglądała dosyć rażąco w tym japońskim salonie. Nabiłem moją fajkę i
wypuściłem w stronę kanapy kilka niebieskich kółek dymu. Prince Albert
także nie pasował do tego salonu, ale miałem to w nosie. Cornelius Horn
zakaszlał z wyrzutem, kompozycja perfumów i tytoniu raziła jego powonienie.
- Więc o co panu właściwie chodzi? - powtórzyłem pytanie.
•
Jest wiele możliwych odpowiedzi, mister Bart... Na przykład: oszustwo,
przywłaszczenie autorstwa, dwie kradzieże, pięćset tysięcy funtów, zagrożenie
życia.
•
To wszystko?
•
O, nie. Być może, a nawet bardzo prawdopodobne, że gdzieś już, mroki
ludzkiej myśli kryją zło i mord. I mord, doktorze...
Wyraził swoją myśl kwieciście, ale jasno zmierzał do celu.
- A jaki jest pański udział w tych... no, kłopotach?
Cornelius Horn znowu roześmiał się pogodnie. Przez chwilę milczał, potem
powiedział wymijająco:
•
Czy obserwował pan kiedyś lisa? Biegnie zawsze tam, dokąd chce i zawsze z
uniesionym ogonem, aby go nie zabrudzić. Ciekawe stworzenie, prawda?
•
Sprytne, przebiegłe i inteligentne - zgodziłem się.
•
I takie powinno być moje miejsce w tej sprawie - powiedział nagle twardym
głosem Horn. Wyskoczył z zadziwiającą lekkością z kanapy, podszedł do
mnie i ścisnął mi ramię z niewiarygodną siłą.
Nasza rozmowa, dotąd przypominająca grę w ping-ponga, skończyła się. Teraz
stary spryciarz przejdzie do ataku. Właśnie chciał coś powiedzieć, kiedy drzwi salonu
rozsunęły się znowu. Zapomniałem dodać, że było już dosyć późno; Horn w pewnym
momencie naszej rozmowy nacisnął guzik i złotawa zasłona zamknęła okno wychodzące
na ogród, a pomiędzy kanapą i fotelem zapłonęło słabe światło w przeźroczystej, różowej
muszli. Teraz pomyślałem, że to znowu Cyntia przyszła do swojego koteczka. Ale to była
Joy. Gdy teraz o tym myślę, pamiętam dobrze, że serce uderzyło mi mocniej. Dlaczego ta
dziewczyna tak mnie zainteresowała? Zdaje się, że nie uchodzę za kobieciarza, chociaż
znam wiele kobiet. Joy, a zauważyłem to już u ciotki Augusty, Joy miała styl. Czy
umiałbym to określić? Teraz już tak. Dokładnie. Wtedy wiedziałem, że wprowadza do
świata, w którym się pojawia, jakieś jaśniejsze światło, pastelowy ton. Jasne włosy
falujące wokół głowy, opanowane ruchy delikatnych rąk, spokojny urok twarzy o
leciutko rozstawionych kościach policzkowych, w głębi oczu iskierki, jakieś zmieniające
się światło... Obaj z Hornem milczeliśmy. Cornelius patrzył na Joy w milczeniu z głową
przechyloną na lewe ramię. Pomyślałem, że przygląda jej się jak dziełu sztuki. Do diabła,
byłaby piękna nawet w pokutnym worku. A miała teraz długą, jasną spódniczkę, białą
bluzkę zapiętą wysoko pod szyją, krótki, brązowy żakiecik i jasne buciki na wysokim
obcasie.
•
Klasa! - powiedział Cornelius Horn. Joy zaśmiała się lekko. Powiedziałbym -
a może już to powiedziałem? - że miała muzyczny śmiech. Tak, zdałem sobie
sprawę, ona jest bardzo piękna i... tak, jest czujna. Dlaczego? Czego się boi?
•
Idźcie - powiedział nagle Horn. - Ja - dodał - ja pojawię się później. To
„pojawię” rozśmieszyło Joy, widziałem, że kąciki jej ust drgnęły leciutko.
Kiedy zasunąłem drzwi japońskiego gabinetu, spytałem:
•
Skąd tu się wzięłaś?
•
Wiedziałam, że tu będziesz.
•
Skąd?
•
Może w to nie uwierzysz, ale miewam przeczucia - roześmiała się.
•
Znasz Horna? Tego typa?
•
Robiłam z nim kiedyś wywiad. A potem byłam jeszcze dwa razy, a może trzy.
•
Tutaj?!
Ton mego głosu musiał być śmieszny, bo odparła:
- Purytanin! - I znowu zaśmiała się cicho.-Robercie Bart, jesteś, wydaje mi się,
mężczyzną nie z tego świata.
- Nie wiem, kiedy mówisz poważnie, a kiedy żartujesz. - Powiedziałem to lekko,
aby nie wyczuła urazy w moim głosie.
- Chciałbyś mnie od razu zrozumieć. A po co?
I nie czekając mojej odpowiedzi, poszła przede mną jasno oświetlonym
korytarzem. Jej stopy sunęły lekko i szybko po puszystym, pomarańczowym dywanie.
Wypiłem tego wieczoru dużo. Nie lubię alkoholu, ale mam mocną głowę. Jeśli
doktor Horn, nalewający mi szczodrze, sądził, że uśpi moją uwagę, to myli! się. Poza tym
udawałem, że dobrze się bawię. W falach grzmiące; muzyki tańczyłem nawet z Cyntią,
która z każdą chwilą wydawała mi się coraz okropniejszą kocicą. Joy piła tylko
szampana, była w różowym nastroju i chyba bawiła się świetnie.
•
Ma powodzenie - mruknął Cornelius Horn, podchodząc do mnie i Cyntii.
•
Jest dosyć ładna - odparłem i przełknąłem łyk brandy.
•
No, ujdzie - syknęła Cyntia.
Joy posłała mi ponad głowami tańczących lekki uśmiech i kilka
spojrzeń. Poczułem się raźniej, mimo że adorował ją nieustannie jakiś młody, łysy
człowiek o mocno wywatowanych ramionach, okrągłej chłopięcej twarzy, ciemnych
oczach zdziwionego dziecka, ciągle poprawiający olbrzymią muszkę u szyi, godną raczej
taniego wodewilu czy jeszcze tańszego musicalu. Z aparatury stojącej w kącie pokoju lub
raczej sali rozległej niby nawa wiejskiego kościółka, wionął wiedeński walc. Łysy
młodzieniec przywarł zdecydowanie do Joy.
•
Cały czas dążył do zwarcia! - szepnęła blisko mojego ucha Cyntia. Musiała
mnie obserwować. Horn skinął na służącego w białym fraczku, ujął pulchnymi
paluchami dwa duże kieliszki złocistej brandy.
•
Proszę teraz za mną! - rzucił krótko.
Krętym korytarzem zaprowadził mnie do małego pokoju. Zanim tam wszedłem,
przystanąłem przed dwoma obrazami wiszącymi na białej ścianie. Cornelius Horn, idący
przede mną cicho, z kocim wdziękiem, mruknął z pozorowaną obojętnością, nie
odwracając głowy:
- Renoir i Cezanne. Wprawdzie akty nie interesują mnie, ale styl, kompozycja i
kolorystyka
są
dobre,
musi
pan
przyznać.
Idziemy.
Wszedłem za nim. Zamknął starannie drzwi obite czerwoną skórą. Krętymi
schodami poprowadził mnie na galerię, stanęliśmy przed drzwiami osłoniętymi solidną
kratą. Do otwarcia jej Horn użył trzech małych kluczy uruchamiających zamek
elektryczny. Zanim pchnął mahoniowe drzwi, powiedział:
- Lubię tu przychodzić, kiedy odczuwam potrzebę samotności albo gdy chcę
rozmawiać z kimś, kogo lubię. Proszę...
Wszedłem za nim. Nie od razu gotów jestem ufać ludziom, którzy mi mówią, że
mnie lubią. Przyjąłem podany mi kieliszek i rozejrzałem się.
•
Niewielu oglądało moją galerię meksykańską. Pan jest znawcą! - roześmiał się
przymilnie tym kokieteryjnym śmiechem, którego nie lubiłem. Zmienny jak
salamandra, pomyślałem. Ale tylko wtedy, kiedy tego chce.
•
Zanim pan obejrzy sobie te drobiazgi, przyniosę coś, ponieważ czuję, że pan
mi ciągle nie ufa, mister Bart - odezwał się Horn, jakby czytając w moich
myślach. Wyszedł i dość szybko wrócił z sąsiedniego pokoju. Podał mi dwa
arkusiki papieru. Na obu - dwa krótkie teksty. Jeden napisany okrągłym,
kobiecym pismem, a drugi męskim kanciastym. Przeczytałem oba.
•
Poznaje pan?
•
To, jeśli mnie pamięć nie myli, dokładna treść depesz jakie otrzymałem od
profesora Garricka.
•
Mój przyjaciel poinformował mnie nawet o tym, jak pan widzi. Możemy więc
pomówić swobodnie.
•
Możliwe, że panu ufam. Bardzo możliwe - powiedziałem.
•
Dobra odpowiedź! - Cornelius Horn skinął z zadowoleniem głową.
Ci, którzy znali zbiory doktora Horna, mówili o nich prawie z zawiścią. Nie
dziwię się teraz, kiedy i ja je znam. Takich ąbiorów mogłoby mu pozazdrościć nawet
meksykańskie Museo Nacional de Antropologia. Wiem, co mówię, gdyż pracowałem tam
kiedyś jako młody stypendysta i miałem okazję poznać kilkadziesiąt pięknych kolekcji...
Japońskie salony, perfumowane kimona, impresjoniści (zgromadził ich znacznie więcej,
niż widziałem po drodze), zniewieściały styl bycia, to mogły być kaprysy starego
bogacza, ale tu, w tym sanktuarium, chodził za moimi plecami Horn-ekspert i z
pewnością Horn-zimny drań, który musiał użyć wielu sposobów, aby mieć to, co miał.
Pięć jasno oświetlonych pokoi wypełnionych skarbami azteckiej sztuki i dziełami ich
poprzedników, oraz wspaniała biblioteczka z dziełami godnymi biblioteki British
Museum!
Opadłem na jeden z miękkich foteli. Mój mały zbiór rzeźb azteckich jakże
nędznie się prezentuje na tym tle. Horn siedział naprzeciwko mnie. Palił cygaro, w
pewnej chwili, gdy już uznał, że czas przerwać milczenie, strząsnął srebrny stożek
popiołu do wnętrza naczynia dźwiganego przez figurkę wyobrażającą chyba boga ognia.
•
Bóg Huehueteotl? - zapytałem. Horn pokiwał głową.
•
Kultura Teotihuacanu?
•
Och, tak.
•
Trzeci wiek naszej ery?
•
Brawo... Tak sądzę - poprawił się i westchnął. - Gdyby to był trzeci wiek,
mógłbym powiedzieć, że ofiara nie poszła na marne. - Powiedział to takim
tonem, że wzdrygnąłem się. Patrząc mi w oczy, prowokacyjnie postukał
końcem cygara w naczynie, znów strząsnął odrobinę narosłego popiołu.
Profanacja sztuki? Cóż, mógł sobie widać na to pozwolić. Wzruszyłem
ramionami i popiół mojego papierosa strząsnąłem do naczynia boga
Huehueteotla równie obojętnie jak Horn.
Grubas pokiwał głową.
•
Teraz wiem, że naprawdę możemy porozmawiać o Afryce! - powiedział cicho
i z naciskiem.-Pan wydaje mi się odpowiednim człowiekiem.
•
Do rzeczy więc. Straciliśmy już sporo czasu, doktorze.
•
Och, nie sądzę, nie sądzę. Poznaliśmy się bliżej, poznał pan moją kolekcję... I
może pan jeszcze wrócić do Joy Galson... Piękna dziewczyna, hę? Rasowa.
Cóż, ja mam tylko mojego koteczka, Cyntię. Nawet Cornelius Horn nie może
mieć wszystkiego. Ale znając się na ludziach, mógłbym powiedzieć, że może
ma pan pewne szanse u Joy. Mógłbym powiedzieć, gdyby mnie pan zapytał.
Pomyślałem sobie, że mógłbym go trzasnąć w szczękę.
- Spokojnie - rzekł Horn, patrząc mi w oczy. - Zresztą, pan jest zawsze spokojny.
To też mi odpowiada. Więc... do Afryki, mister Bart. Zresztą co to za Afryka! Świat
białych znienawidzony przez świat czarnych. „British Airways” zawiozą pana wygodnie
do Johannesburga. Na uniwersytecie Witwatersrand otrzyma pan adres profesora
Garricka. Potem zajmie się pan jego sprawami. Jakież to sprawy? Zaginięcie dwu
czaszek z jego kolekcji „brakujących ogniw”, to ostatnio. Zaginięcie rękopisu podobno
ważnej pracy. To rok temu. I problem otwarcia pewnego sejfu, z którego zginął mały
przedmiot wartości pięciuset tysięcy funtów. Co może się wydarzyć w czasie pańskiego
pobytu w Afryce Południowej, to pańska sprawa. Na tamtejszą policję bym nie liczył.
Zresztą stary Garrick nie lubi policji i unika rozgłosu. To dziwak, zobaczy pan. I na
emeryturze, więc sądzę, że jego dziwactwa pogłębiają się. Wszystko jasne?
•
Nie. Chciałbym wiedzieć, co w tej sprawie interesuje pana.
•
Koniecznie?
•
Jeśli pan skłamie, być może sam dojdę prawdy.
•
Słusznie. Dostrzegłem, że jest pan inteligentny. I chyba bardzo uparty? Tak
sądzę. A więc... Interesuje mnie przedmiot wart parę ładnych tysięcy funtów.
Kiedyś... Ale mniejsza o wspomnienia. I proszę czasem telefonować do mnie,
koszty nie grają roli.
•
Może to zrobię, ale nie przyrzekam, że będę zbyt rozmowny. Cena
przedmiotu, jaką pan wymienił, czyni mnie podejrzliwym.
•
Słusznie. Ma pan już jakiś pogląd?
•
Pogląd? Widzę tylko parę mglistych szczegółów, i to takich, które pan mi
przedstawił. Lubię patrzeć na sprawy własnymi oczami. Tak, pojadę..
•
Jeśli dziś zdecyduje się pan wyruszyć we czwartek, znajdzie pan jutro u siebie
bilet i kartę rezerwacyjną na lot numer 144. Mam nadzieję, że pański boeing
727 szczęśliwie wyląduje w Johannesburgu. Widzi pan, wiem nawet i to, że
nie lubi pan podróżować samolotami. Niech pan nie lekceważy Corneliusa
Horna, którego ciekawi tyle spraw.
•
Zapamiętam - odparłem.
•
Jeszcze drinka?
•
Z przyjemnością.
•
Z panem pije się doskonale. Nie cierpię ludzi mających słabe głowy. Są
ordynarni. No i prowokują kłopoty.
Wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem z Hornem. Mahoniowe drzwi były
otwarte, żelazna krata rozsunęła się przede mną cicho i znowu zamknęła.
ROZDZIAŁ III
W Gibraltarze przesiedziałem trzy dni. Tutejsi urzędnicy nie ufali mojemu
pozwoleniu na posiadanie broni i przekazali kilka pytań do Scotland Yardu w Londynie,
Wykorzystywałem ten czas dosyć śmiesznie, przyglądając się tutejszemu lotnisku,
którego długi pas
tutejszych plantatorów. Mówi, że czarny albo już jest winien, albo będzie winny. I
niech pan tak na mnie nie patrzy, Bart, mówię, jak jest. Żyjemy w Republice Południowej
Afryki. A mnie, jeśli chce pan wiedzieć, intetesują fakty. Jestem policjantem. Pan też, do
diabła, więc myślmy o faktach!
•
Dobra - skinąłem głową.
•
I... niech pan myśli ostrożnie, Bart. Przybył pan z Londynu.
•
Co z tego? - spytałem naiwnie, choć wiedziałem, co mi odpowie.
•
Anglicy zdradzili nas. Nie podoba im się apartheid!
•
Anglicy zawsze oddzielają sentymenty od polityki, Gregson.
•
Coś o tym wiem, bo sam jestem Anglikiem-mruknął pojednawczo Gregson. -
Ale niech pan będzie ostrożny.
Ostrzega mnie? Przed kim? Przed czym? I jaką wiadomość chciał ukryć w
ostatnich sekundach swego życia profesor?... Co oznaczały te cyferki czy liczby:
37732000, 526762000 2435, 77, 78, 79 po 1
Wyrzucam papierosa, nabijam fajkę, słucham Gregsona i zdaję sobie sprawę, że
jestem w posiadaniu ważnego klucza. Jakie otworzę nim drzwi, tego jeszcze nie
wiedziałem. Podejrzenia, parę faktów, domysły, tyle na razie... I zapewne rozmowa z
Emmą Garrick, która zadecyduje, czy sprawa mordu popełnionego w „Carolinie”
pozostanie w rękach tutejszej policji. Stop, Robercie, popełniłeś drugi błąd. Czekałeś na
wezwanie Garricka. Teraz powinieneś być uparty.
- Ładny wieczór - powiedział Fred Gregson, jakby nic się nie stało.
Rzeczywiście, musieliśmy chyba siedzieć dość długo na werandzie, bo odgłosy
policyjnej krzątaniny w bungalowie przycichły.
- Pan mnie chyba nie słuchał, Bart, i nie widział pan, że dwa razy odwołano mnie
stąd. Miał pan zamknięte oczy. Czyżby pan spał? Musi pan mieć mocne nerwy. Co do
mnie, chciałbym się już znaleźć w domu.
Nie chciałem mu powiedzieć, o czym myślałem. Ani o depeszy, którą chyba
wyślę do Londynu.
Wszedłem do bungalowu. Gregson poszedł za mną. Tomai także wstał. Usiadł na
krześle w hallu, gdy Gregson i ja weszliśmy do gabinetu. Wiedziałem, że chce być blisko
mnie. Miałem do niego zaufanie, „na zapas”, jak powiedziałaby pewnie ciotka Augusta. I
powiem, że nie straciłem tego zaufania potem, kiedy Tomai załamał się i wpakował mnie
w trudną sytuację. Lecz o tym napiszę później. Więc staliśmy w gabinecie Garricka.
Fotel przy biurku był już pusty. Ktoś starł już z blatu stróżkę krwi...
•
Profesor - powiedział Gregson - otrzymał cios w płuco, agonia trwała około 15
minut tak twierdzi lekarz...
•
Czy pobrano próbkę krwi z biurka, komisarzu?
•
Pomyśleliśmy o tym, Bart... Który z nas zadzwoni do „Wilmy”?
•
Pan tego jeszcze nie zrobił?
•
Nie, bo co?
•
Czy nikt inny nie zawiadomił Emmy Garrick, że jej mąż został zamordowany?
•
Nie wydałem takiego polecenia.
•
To dobrze... A kto poprowadzi dalsze śledztwo?
•
Gregson, chcę pana prosić, aby pan teraz nie dzwonił do „Wilmy”.
•
Zrobione, Bart. Ale o co panu chodzi?
•
Chciałbym patrzeć na Emmę Garrick, gdy pan powie jej o śmierci męża.
•
Czy pan zwariował, Bart?! Pan sądzi...
•
Ależ nie - podniosłem rękę gestem łagodnego protestu, gdyż wiedziałem, co
chce jeszcze powiedzieć. - Pan i ja po prostu zbieramy fakty, a ja chcę tylko
wiedzieć, czy Emma Garrick kochała swojego męża. Przecież nie mogę jej o
to zapytać wprost.
•
Psycholog! - prychnął lekceważąco Gregson. - No, dobrze, Bart.
•
I jeszcze jedno, komisarzu. Pan poprowadzi śledztwo, ja jestem outsiderem.
Ten, który mnie tu zaprosił, nie żyje, a nie wiem, czy wdowa wyrazi zgodę...
•
Rozumiem. Mówię po raz drugi: zgoda. Ułatwię panu życie, Bart. Ale będę
chciał wiedzieć, co pan robi, co pan zamierza i co pan już wie.
W taki sposób ten facet tylko utrudni mi życie, pomyślałem.
- Mówię: zgoda.
Miałem troszeczkę inne plany, bo właśnie zacząłem przypuszczać, że wyjdzie mi
to na zdrowie.
•
Czy wasz lekarz ustalił czas popełnienia zbrodni?
•
Około 10.30.
•
Czy ludzie tego 0’Hary nie zauważyli w tym czasie jakiegoś samochodu w
pobliżu farmy?
•
0’Hara twierdzi, że na drodze do farmy widziano w tym czasie zielonego jeepa
z płóciennym daszkiem. To wszystko. Pan i Tomai przyjechaliście tu takim
samym wozem, ale później - odparł Gregson, akcentując ostatnie słowo.
•
Nasz jeep jest więc poza podejrzeniem, słyszysz, Tomai? Zwłaszcza -
dodałem pogodnie - że pan komisarz był tu przed nami...
Gregson wyjął z kieszeni bluzy cygaro, odgryzł koniuszek. Podałem mu ogień.
Spojrzał na mnie.
- Myślę, Bart, że powinien pan być ze mną w dobrej przyjaźni, zwłaszcza że nie
mam poczucia humoru. I proszę cały czas pamiętać, że licencja prywatnego detektywa
wydana w Londynie może być u nas warta mniej niż papier, na którym ją wydrukowano!
•
Ależ Gregson, pan istotnie nie ma poczucia humoru!
•
Tak jest. Chłopcy - zwrócił się do policjantów stojących przed bungalowem -
zwijamy manatki. Zamknąć wszystkie drzwi, nałożyć pieczęcie.
Wracaliśmy do „Wilmy”. Zrobiłem w myśli krótkie podsumowanie: po pierwsze,
ktoś w tym kraju dobrze wie, po co przyjechałem i czego chcę. Po drugie, wciąż nie
wiem, dlaczego ukradziono mi broń, aby strzelać z niej do Johna Morse’a. Po trzecie, nie
wiem, kim jest Morse i czy jeszcze żyje. Po czwarte, z kim związany był Pieter Vries z
„Hiltona”. Po piąte, siedziałem sobie w „Wilmie”, zajmując się lekturami i pływaniem w
nowym basenie Garricków, gdy w „Carolinie” zamordowany został profesor. Do diabla.
Ktoś, kto za tym stoi, musi mieć duże możliwości.
W gęstej ciemności dojechaliśmy do rezydencji Garricków. Cały dom wydawał
się uśpiony. Tylko na piętrze w jednym z okien widać było światło żółtego abażuru. Było
to okno pokoju Emmy Garrick. Wysiedliśmy z wozów. Wokół słychać było tylko granie
cykad. Nad naszymi głowami w koronach drzew coś się poruszyło. Komisarz zadarł
głowę.
- To małpy, proszę pana - odezwał się Tomai. - Pan profesor każe... kazał mi do
nich strzelać, ale one wciąż tu przychodzą...
Popatrzyliśmy znowu w stronę okna sypialni pani Garrick. Gregson mruknął ni to
do mnie, ni do siebie:
- Nie cierpię takich rozmów. Zwłaszcza gdy muszę coś takiego powiedzieć
kobiecie. Chodźmy, Bart. Chciałbym to już mieć za sobą.
Jeśli Emma Garrick grała, to była w owej chwili dobrą aktorką. Przyjęła nas w
tym samym pokoju, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy. Gregson przez chwilę
milczał. Niezależnie od sytuacji, w jakiej się znalazł, patrzał na nią z podziwem. Mogłem
to zrozumieć, gdy później poznałem jego żonę. Gdy Gregson zaczął mówić, ja, stojąc
poza kręgiem światła lampy, obserwowałem ją. Dlaczego nie było mi jej żal? Była
piękna w sukni koloru starego złota, spiętej wąskim, srebrnym paskiem, smukłe białe
ręce spoczywają spokojnie na poręczach fotela, ciemne oczy patrzą z chłodną
grzecznością na Gregsona, głowa otoczona dwiema falami kasztanowych włosów
odchyla się do tyłu, komisarz mówi, nie słucham tego, patrzę na Emmę, oto teraz zrywa
się gwałtownie z fotela, jest blada jak płótno, jest wstrząśnięta, zamyka oczy i bez słowa
osuwa się na dywan. Gregson klęka nad nią, rzucając swój kapelusz z szerokim rondem,
ja wychodzę z cienia, naciskam dzwonek, wbiega Ukele, krzyczy, nadchodzi szybko
Tomai, słyszę jakiś ruch na tyłach domu, krzyk Ukele obudził służbę. Gregson trzyma w
ręku karafkę, spryskuje wodą twarz Emmy. Jest nią zajęty. Ja cicho wchodzę na schody,
nikt na mnie nie patrzy, odnajduję sypialnię Emmy, wchodzę, szybko przeszukuję biurko,
mały sekretarzyk. Nic.
Przy telefonie leży notatnik - chyba nic nie znaczące notatki. Dwie ostatnie kartki
z zapisanymi numerami i nazwiskami. Przepisuję te numery do mojego notatnika. Jest
numer doktora Holdena. Podnoszę słuchawkę, wykręcam ten numer, służący mówi, że
pan doktor bawi od rana na terenach klubu golfowego „Oaza”.
- Czy wolno wiedzieć, kto dzwoni? Mógłbym przekazać...
Odkładam, milcząc, słuchawkę na widełki. Wychodzę na korytarz, notatnik
Emmy położyłem dokładnie tak, jak leżał przedtem. Głośno trzasnąłem drzwiami mojego
pokoju, spokojnie schodzę na dół.
- Gdzie pan był, do diabła? - pyta Gregson. - Ona jest wciąż nieprzytomna...
- Zaniosłem do swojego pokoju sztucer, komisarzu.
Emma Garrick otwiera oczy. Teraz dopiero spojrzała na mnie, to trwało może
sekundę. Ale dojrzałem w jej oczach błysk, który mógł być błyskiem wrogości. A może
się mylę? Do diabła, ten Cornelius Horn wrobił mnie w prawdziwą kabałę! Masz przed
sobą, Robercie, mnóstwo rozbitych skorup. Spróbuj teraz coś z nimi zrobić, zanim ktoś
nie dostarczy ci następnej porcji.
Emma już siedzi w fotelu, jest roztrzęsiona. Mówi:
- Boże, czy to prawda?... Czuję się strasznie, panowie pojmują... Niewątpliwie
pan Bart znajdzie czas, aby przyjechać tu jutro. Są
sprawy, które muszę uregulować. Chciałabym teraz pozostać sama.
Bez wątpienia daje ci do zrozumienia, że możesz się wynosić, Rob, pomyślałem.
Spojrzałem na Gregsona. Pamiętał.
•
Proszę pani -
:
powiedział. - Wolałbym, aby pan Bart tu pozostał. Jest wiele
spraw do wyjaśnienia, które chciałbym omówić tu, na miejscu. Mam nadzieję,
że pani zgadza się ze mną.
•
To prośba urzędowa, prawda?
•
Tak - skłonił się Gregson.
•
Cóż, w takiej sytuacji nie mogę protestować - zakończyła sprawę
zrezygnowanym tonem. Wstała, wsparła się na ramieniu Ukele i opuściła nas.
Służba także się wyniosła. Zostaliśmy sami.
•
Jest pan zadowolony?
•
Tak, komisarzu. Dziękuję.
•
Niech pan pamięta o naszej umowie.
Skinął mi głową. Po chwili usłyszałem warkot zapuszczanego silnika. Zostałem
sam. Nie chciało mi się spać.
Na zewnątrz pogrążonego w ciszy domu przekrzykiwały się jakieś ptaki, coraz
głośniej grały cykady. Wyjrzałem przez okno. Niebo było teraz czyste, nad kępą
wysokich drzew wisiał pomarańczowy wielki księżyc jak fragment teatralnej dekoracji...
Ciekawe, co teraz zrobi Gregson. A ten plantator 0’Hara? Warto przyjrzeć mu się bliżej.
Być może jego informacja nie ma żadnej wartości. Stop. Jeszcze jedno: ta kartka z
numerami. Czy profesor chciał coś w ostatniej chwili ukryć?
A poza tym ten telegram od Joy. Wywiad z Garrickiem? „Women’s Week” ma
zdaje się niewiele czytelników, a w każdym razie robi bokami, więc wycieczka do.
Afryki na koszt redakcji nie wchodzi w rachubę.
Czy zrobiłem uwagę, że kiedy zostałem sam, wygasiłem w pokoju wszystkie
światła? A więc siedziałem w ciemności i kombinowałem sobie różne sprawy. Potem
poszedłem na chwilę do mojego pokoju po ślepą latarkę. Biblioteka, pracownia i sala
zbiorów Garricka mieściły się na parterze. Mnie na razie interesowała biblioteka.
Właśnie tam, jak się spodziewałem, znalazłem sejf-jedna z szaf bibliotecznych miała
ukryte w tylnej ściance wąskie drzwi do maleńkiego pokoiku, w którym stała stalowa
skrzynia. Był to solidny grat szwedzkiej roboty z czterema zamkami szyfrowymi, chyba
zbyt skomplikowanymi jak na moje umiejętności. Poza sejfem w pomieszczeniu tym
stało tylko zwykłe, drewniane krzesło.
Zobaczyć wszystkie gwiazdy, to wcale nie przesadne powiedzenie. Ja je ujrzałem.
Zastanawiałem się właśnie, stojąc przed sejfem, ilu ludzi może wiedzieć o tym sekrecie
Garricka... i czy wie o nim również Emma Garrick. Ona prawdopodobnie tak. Czy wie
także, co jej mąż przechowywał w sejfie? Sejf... Pomyślałem sobie, że gdzieś w
Johannesburgu czy Cape Town powinienem znaleźć tego faceta, który umie ze
zdumiewającą łatwością otwierać takie szafy. Poznałem go kiedyś w kiepskich dla niego
okolicznościach w Londynie. Potem mój przyjaciel z Yardu wspomniał mi, że człowiek
ten wyjechał na południe Afryki. Jeżeli Emma Garrick nie zna szyfru zamków, to właśnie
on, Harry Roberts, mógłby mi może oddać przysługę, ostatecznie jeszcze mi nie spłacił
pewnego długu wdzięczności... No więc właśnie to pomyślałem sobie, gdy nagle
purpurowe światło zalało mi oczy, potem wir ostrych, pulsujących błysków... i poczułem
ostry ból w głowie. Czułem jeszcze, że się osuwam na podłogę, że moja lewa ręka dotyka
czegoś miękkiego, to dywan, dobrze, nie zostawię śladów, bo na podłodze zawsze jest
tyle kurzu...
Straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, odruchowo sięgnąłem po broń, z
którą ostatnio nie rozstawałem się. Kabura pod lewą pachą była pusta. Czułem się jak
wypchany piaskiem worek, w głowie huczało, jakby obracały się tam młyńskie kamienie.
Kto mnie tak urządził?
Żółte światełko pojawiło się nade mną. Chciałem się podźwignąć, ale w tym
światełku dojrzałem rękę pochylającą broń z grubym cygarem tłumika. Światełko zniżyło
się, omiotło moją twarz. Usłyszałem westchnienie, ktoś klęknął przy mnie.
•
Bardzo mi przykro, panie Bart... naprawdę...
•
Kim pan jest, u diabła - szepnąłem z wysiłkiem. Ból pulsował mi wciąż pod
czaszką.
•
Ach, Boże. Morse. John Morse. Czy może pan wstać?
•
Pan żyje?
Mój chwilowy stan usprawiedliwiał naiwność pytania.
•
Jak najbardziej - upewnił mnie Morse. - Może pan wstać? - powtórzył swoje
pytanie.
•
Czy ja wiem... Będę się starał, jeśli pan pozwoli... Uderzył mnie pan dosyć
fachowo, Morse!
•
Dobrze, dobrze, jeszcze raz przepraszam.
Pochylił się, podniósł moją latarkę z podłogi, zgasił ją. Zgasił też swoją. Pomógł
mi wstać w ciemności. Zrobił dwa kroki w stronę drzwi, wrócił.
•
Zdawało mi się, że słyszałem jakiś szelest.
•
Co pan tu robi, Morse? - spytałem, rozcierając tył głowy.
•
To samo, co i pan! - zachichotał cicho. - Węszę.-I mogę powiedzieć, że wdał
się pan w grubszą awanturę. Ja też zresztą... Przeczuwam zagrożenie. To
wszystko nie skończy się na jednym morderstwie.
•
Myśli pan o profesorze Garricku?
•
Właśnie. Czy pan miewa przeczucia?
•
Ja nie. Miewa je moja ciotka.
•
Ach, czy mówi pan może o pewnej zacnej kobiecie, która kiedyś znała
niejakiego pana Marcha?
To zaczynało być interesujące. Nastawiłem uszu, jednak Morse nie rozwinął
swojego pytania. Dodał tylko:
- Czy panu naprawdę odpowiada klimat tego kraju?
- Bo co?
•
Jeszcze mógłby się pan wycofać ze sprawy, w której ja tkwię już od kilku lat.
Wyobrażam sobie poza tym, że pani Garrick uważa pana za intruza.
•
Jest pan dobrze poinformowany.
•
Lepiej, niż pan przypuszcza. I wiem też, że jest pan dosyć uparty. Mówiono
mi to.
•
Jakbyśmy mieli wspólnych znajomych - mruknąłem. Czułem jeszcze ból
łagodniejący pod czaszką.
•
Istotnie, panie Bart, mamy ich. Inspektor Dawson z Yardu opowiadał mi o
panu.
Nadinspektor Dawson był jedną z mniej znanych postaci Scotland Yardu. Jego
praca nie rzucała się w oczy, ale w Interpolu znano dobrze to nazwisko. Dawson był
moim przyjacielem. Rozmawiałem z Dawsonem, nim opuściłem Londyn. Nie wspomniał
słowem o panu Morse. Spokojne wyznanie małego „komiwojażera” sprawiło, że czułem,
iż mam teraz przed sobą nie łamigłówkę, ale szachownicę, której wszystkie pola ukryte
są w głębokim cieniu.
- Jak pan tu wszedł... do tego domu? - zapytałem.
Mały dżentelmen roześmiał się w ciemności, jakby oczekiwał tego pytania.
- Mogę to panu powiedzieć. Pomógł mi Tomai. Widzi pan, ja pomogłem mu
kiedyś w Transwalu. Mógł tam mieć poważne kłopoty,
gdybym nie dostarczył mu dobrego alibi. Był jednym z tych, którzy
demonstrowali w Pietersburgu przeciwko białym. Atmosfera była niedobra, po masakrze
w Soveto, rozumie pan...
•
Dobra. To jedna sprawa.
•
Jest jeszcze druga?
•
Po co przybył pan do Johannesburga? Morse milczał przez chwilę. Wreszcie
powiedział:
- Myślę, że mogę panu zaufać. Więc krótko mówiąc, jestem pracownikiem
wydziału zajmującego się w Yardzie walką z międzynarodowym przemytem.
Gwizdnąłem cicho. Był to wydział Dawsona. Sprawa była poważna. Ciekawe,
czy Morse’a interesuje taki Cornelius Horn? Czy wie coś o czymś, co jest warte pięćset
tysięcy funtów?
- Panie Bart - Morse przysunął się tak blisko, że czułem na twarzy jego oddech
- ...Myślę jeszcze, że nie powinien pan spuszczać z oka tego sejfu. Ma pan tu pewną
swobodę działania. Do zobaczenia!
Wyszedł cicho. Po chwili i ja opuściłem pokoik z sejfem, zamykając ruchomą
część szafy bibliotecznej. Przy schodach natknąłem się na Tomai. Posłyszałem jego
szept, podszedł do mnie.
•
Czy mister Morse powiedział coś o mnie, proszę pana? - spytał niepewnie.
•
Tak. Ale bądź spokojny. Mnie interesuje morderstwo w „Carolinie”.
Oczywiście, bardzo interesowało mnie również parę innych spraw. To jasne, że
śmierć profesora Garricka była tylko jednym elementem skomplikowanej sprawy, w
której poruszałem się dotąd po omacku. Przede wszystkim muszę wysłać telegram do
Londynu. Nie do doktora Horna, oczywiście. Potem ten sejf. A notatka znaleziona w
dłoni Garricka? I jeszcze parę innych spraw, jak na przykład wizyta na uniwersytecie w
Johannesburgu.
Od tamtych wydarzeń minął tydzień. Czy dobrze spożytkowałem ten czas?
Jeszcze nie wiedziałem. Jeśli chodzi o Emmę Garrick, to owego wieczoru była wręcz
czarującą gospodynią. Przyjęcie, jakie urządziła dla przyjaciół i znajomych domu, mogła
uważać za udane. Początkowo mówiono oczywiście tylko o znakomitym nieboszczyku, a
smutek malujący się na twarzy Emmy dodawał jej niewątpliwego uroku. Holden ciągle
był w jej pobliżu. Urodziwy truteń, tak go osądziłem, co nie znaczy, że lekceważyłem go.
Powoli usuwam cienie z mojej szachownicy i wszystko może teraz być bardzo ważne...
Muszę Poza tym przyznać, że odczułem dziwną radość, gdy Joy Galson zadzwoniła do
mnie z Johannesburga. Ona też była teraz w „Wilmie”, gdyż pani Garrick zgodziła się
pomówić z nią o pracach swojego męża.
W małym salonie, połączonym rozsuwanymi drzwiami z bawialnią, duszą
towarzystwa powoli rozgrzewającego się szkocką z lodem po uczczeniu pamięci
profesora Garricka, był ten facet z plantacji, 0’Hara. Siedząc z moją szklaneczką
szkockiej w kącie, mogłem przyjrzeć mu się bliżej i posłuchać, co mówi. Ciekawy typ. O
masakrze w Soveto mówił z takim ożywieniem, jakby chodziło o strzelanie do dzikich
kaczek na wrzosowiskach Sommerset. W pewnej chwili 0’Hara rzucił mi złe spojrzenie,
wypił już sporo, więcej, niż mogła to znieść jego głowa, i powiedział:
•
My tutaj, panowie, lubimy porządek i spokój. Śmierć profesora, to sprawa dla
naszej znakomitej policji, która już na pewno ustali, że sprawcą musiał być
jakiś kolorowy. Nie inaczej!
•
Nie jestem tego pewien - rzekłem spokojnie.
•
Do diabła z pańską pewnością! - warknął 0’Hara.
•
Pan Bart nie wierzy w nasze poczucie sprawiedliwości, panie 0’Hara. Jeszcze
jeden z tych, którzy nam nie ufają.
Popatrzyłem na tego faceta. Suchy, gładko wygolony, krótko ostrzyżony. W
zakończonych zgrubieniami palcach (ten drobiazg może oznaczać jakąś wadę serca, tak
sobie pomyślałem) trzymał ostrożnie wysoką szklankę, jego okulary jak dwa okrągłe
lusterka w złotych oprawach zamigotały raz i drugi. Wątłe, długie ciało leżało w
głębokim fotelu.
•
Storch. Joachim Storch z Grunau. Dyrektor Spółki Uranowej.
•
Miło mi - mruknąłem bez przekonania. Grunau? To na zachodzie Republiki,
gdzie obchodzi się jeszcze imieniny cesarza Wilhelma i urodziny fuhrera III
Rzeszy... Nowy znak zapytania na mojej szachownicy. Joachim Storch.
Spółka Uranowa. Sprawa top secret Republiki. Ten Joachim Storch mógł
sobie powiedzieć, że jest z Grunau. Jutro czy za tydzień mógłbym o nim
usłyszeć w Hamburgu, Rotterdamie, Paryżu czy Londynie. Profesor Garrick
miał interesujące znajomości. Doktor Cornelius Horn zbyt oględnie chyba
wyraził myśl, że profesor jest człowiekiem bogatym. Myślę sobie, że ktoś, kto
znał dyrektora Spółki Uranowej, musiał być człowiekiem bardzo bogatym.
Prywatne życie profesora Garricka zaczynało być coraz ciekawsze. No i ten
sejf, o którym, zdaje się, Emma Garrick nic nie wie.
Tak więc... tak więc będę musiał posłużyć się kluczem mojego przyjaciela,
Harry’ego Robertsa, zwanego też Spluwaczką. Nie mia-łem cienia wątpliwości, że Harry
znajdzie mi’ taki klucz. Ale jara sprowadzić tu tego goryla o rękach artysty?
Tymczasem przyjąłem wyzwanie Storcha i piłem z nim, rzec mogę, o wiele za
dużo. Facet był wątły, ale głowę miał pierwsza klasa. Pojawienie się Emmy Garrick
sprawiło, że mogłem wymknąć się na chwilę do ogrodu, aby zaczerpnąć tchu. Ale Storch
poszedł za mną.
•
Papierosa? - spytał, jakby cały czas pił wodę sodową.
•
Chętnie.
Zapaliliśmy. Nie zachęcałem go do rozmowy. Zaczął sam.
•
Nasza urocza, choć pogrążona w smutku gospodyni mówiła mi, że miał pan tu
spełnić pewną prywatną misję...
•
Istotnie. Ale teraz nie wiem, na co mógłbym się przydać. Zostałem tu na
życzenie policji.
•
Tak... Przykra sprawa. Gdyby pan chciał mnie odwiedzić na zachodnim
wybrzeżu, byłbym bardzo rad. A może zobaczymy się w Johannesburgu, jeśli
nie miałby pan nic przeciw temu? Często uciekam z Griinau. Za dużo
interesów, za dużo kłopotów, a i nasze rezerwaty łowieckie nie są tak piękne
jak te w Transwalu, Trochę interesuję się archeologią...
•
Doprawdy?
•
Tak. Pieniądze nie przesłoniły mi jeszcze świata. Więc, panie Bart?
Lekkie kroki za naszymi plecami. To była Joy. Ogarnęło mnie przedziwne
uczucie, gdy wsunęła poufale rękę pod moje ramię. W słabym świetle stylowych lamp
tarasu jej wielkie, zielone oczy błyszczały zagadkowo. Mocno zapragnąłem pocałować te
oczy, ale cóż, przedstawiłem jej tylko Storcha. Skinęła mu głową, nie puszczając mojego
ramienia.
- Telefon do ciebie, Rob - powiedziała. - Chodź. Przepraszamy pana - rzuciła
przez ramię Storchowi.
Przed drzwiami do dużego salonu zawahałem się.
•
Słuchaj. Chcę przyjąć ten telefon w gabinecie Garricka. Wejdź do salonu i
przełącz rozmowę. Lewy, czerwony taster, dobrze?
•
Jakiś mały flirt? - zaśmiała się. - Nie boisz się, że podsłucham?
•
Tak, jakiś mały flirt. I boję się... A poza tym tam są goście i z pewnością
będziesz dbała o pozory, młoda damo.
•
0’kay, będę dbała o pozory. Bądź spokojny.
W gabinecie nie było nikogo. Na biurku paliła się mała lampka. Podniosłem
słuchawkę.
Od razu rozpoznałem głos pana Morse’a.
- Bart, proszę słuchać i nic nie mówić, mam mało czasu... Wpadłem na niezły
trop. Myślę, że i panu rozjaśni się w głowie, gdy pogawędzimy. Chciałbym pogadać już
teraz, ale nie powinien pan urywać się z tego przyjęcia. Jutro w nocy spotka mnie pan na
farmie „Sonora”. Czterdzieści mil od „Wilmy”. Proszę spytać Tomai, on wie, może mu
pan ufać, kończę, już idą... Proszę nie chodzić bez broni,
nawet jeśli oni się mylą...
Suche stuknięcie, Morse już odłożył słuchawkę na widełki. Mały pan był
wyraźnie zdenerwowany. W co my właściwie gramy?
Jeszcze stałem przy telefonie, gdy ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się.
To była Joy. Była cudownie pociągająca. Stała tak blisko, że nagle objąłem ją i
pocałowałem.
•
Coś ważnego? - spytała cicho.
•
Tak. Ty - odpowiedziałem i pocałowałem ją znowu. Przez sekundę wahała się,
czułem to dobrze, ale oddała mi pocałunek. Jakże mało o niej wiem, jak mało.
Czy może powinienem jej nie ufać, tak jak nie ufam Corneliusowi Hornowi?
ROZDZIAŁ V
Tej nocy „Wilma” płonęła wszystkimi światłami. Stojąc w ogrodzie,
przyglądałem się rozległemu domostwu. Czułem się jak posiadacz dziecinnego
kalejdoskopu, który z rozrzuconych strzępów różnych faktów usiłuje ułożyć jakąś całość.
I gdzie teraz jest Morse, kto go śledzi czy kogo on śledzi? Ta mała foka z sumiastymi
wąsami z pewnością wie więcej niż ja... Joy pewnie musiała uciec od tej okropnej,
wścibskiej, szarej myszy, żony Freda Gregsona, bo znowu była przy mnie. Na ramionach
miała leciutki kaszmirowy szal. Widziałem, że drży z zimna. Objąłem ją. Nie opierała się
ani przez chwilę. Pomyślałem że jest rozczulająco ufna, ale gdy dotknęła dłonią mojej
lewej piersi, już najeżyłem się nieufnością jak stary kocur.
•
Co tam masz? - spytała, dotykając wypukłości na mojej marynarce.
•
Portfel - skłamałem.
Po chwili, skarżąc się, że jej zimno, wsunęła wąską dłoń pod marynarkę.
•
No - powiedziałem-dobrze. Chciałaś to wiedzieć, prawda? Webley kaliber
czterdzieści pięć. Zadowolona?
•
Krzywdzisz mnie, Rob... - szepnęła.
•
Może, Joy. Zdaje się jednak, że musimy porozmawiać.
•
O mnie? - zaśmiała się cichutko. - Już wtedy, w domu twojej ciotki
wiedziałam, że stanąłeś na mojej drodze. Po prostu wiedziałam. Jestem
czarownicą i wyczuwam różne rzeczy, wiesz?
•
O tobie. Porozmawiamy o tobie, ale trochę inaczej, niż sądzisz.
•
Jesteś niedobry.
•
Jestem.
•
Kto do ciebie telefonował?
•
Przyjaciel.
•
Nie ufasz mi?
•
Zadałem sobie to samo pytanie i jeszcze nie znam odpowiedzi.
•
Bardzo cię lubię, Rob... Wierz mi.
•
Ja ciebie też, Joy. Lecz to wcale nie wyjaśnia mi, co robisz na południu
Afryki... I kim jest dla ciebie doktor Cornelius Horn.
Ciepła dłoń Joy, spoczywająca w mojej, zesztywniała. Przez mgnienie chwili.
•
Na razie wystarczy - powiedziałem. - Zdaje mi się, że czasem bywasz małą
kłamczucha. O tym też pogadamy.
•
Teraz? - spytała, przechylając głowę i patrząc mi w oczy.
•
Teraz wrócimy do gości pani Garrick.
•
Urocza stypa! - powiedziała.
Wracając do wielkiego living roomu zastanawiałem się, w jaki sposób uda mi się
tej nocy opuścić „Wilmę”, nie zwracając niczyjej uwagi.
O północy miałem już nieźle w czubie, a przynajmniej dobrze udawałem, że tak
jest. Właśnie wtedy zaczepił mnie doktor Holden i oznajmił mi, że Emma Garrick chce
ze mną mówić.
•
Teraz? - zdziwiłem się. – Pojmuję - pokiwałem pijacko głową - pani Garrick
chce mi oznajmić, że mój weekend w Afryce ma się już ku końcowi...
•
Ależ wręcz przeciwnie - zaśmiał się.-Pani Garrick chce z panem omówić
wszystkie sprawy, a także...
•
Czy nie za późno? - wybełkotałem. - Tatuś już w grobie, a może mogłem mu
pomóc...
•
Jaki tatuś? - spojrzał na mnie z nie skrywanym niesmakiem.
•
Profesor - zatoczyłem ręką trzymającą kieliszek szeroki łuk, jakbym chciał
wziąć wszystkich na świadków, że to właśnie miałem na myśli. - Zdaje się,
panie... a! panie Holden, że tatuś był starszy od słodkiej Emmy?
•
Był. Ale pan jest pijany. Jutro pogadamy! - warknął i znikł między gośćmi.
Dziwię się niektórym Hindusom, usuwającym ze swej drogi troskliwie
najróżniejsze pluskwiaki, aby ich broń Boże nie zdeptać. Przyznaję, ja chętnie
nadepnąłbym na doktora Holdena, i nawet czułem, że wkrótce to uczynię.
Właśnie miałem wymanewrować paru gości i wymknąć się do mojej samotni na
pierwszym piętrze, gdy podeszła do mnie Joy. Przepadam za jej towarzystwem, ale teraz
chciałem być sam. A Joy już przedstawiała mi starą jejmość niezwykłej postury, odzianą
w suknię z czegoś, co mogło przywodzić na myśl starą kotarę zdartą z ponurych okien
gotyckiego zamczyska. Starsza pani przedstawiła się sama, zanim Joy zdołała otworzyć
usta.
•
Jasmina Willingbottom! - oznajmiła stanowczo i przyjrzała mi się bacznie,
jakby chciała wiedzieć, czy nie mam zamiaru się roześmiać. Ale zanim
zdążyłem pomyśleć, że nazwisko jej jest równie zabawne, jak ona sama,
oznajmiła głosem osoby doskonale znającej przyszłość:
•
Myślę, że zostaniemy przyjaciółmi, panie Bart! Znałam dobrze profesora
Garricka! W każdym razie lepiej niż Emma!
Jasmina Willingbottom powiedziała to wszystko w tonie wykrzyknikowym, jakby
czytała komunikat wojenny. Potem skinęła nam z godnością głową i odeszła. Antyczny
turban chwiał się na jej głowie jak różany palankin na maszerującym słoniu. Zostawiłem
zdziwioną Joy i odruchowo poszedłem za Jasminą. Ująłem ją delikatnie za ramię.
Odwróciła się.
•
Chciałbym z panią porozmawiać w moim pokoju.
•
Młody, bezwstydny człowieku!... - Tym razem jej szare oczy były wesołe i
przyjazne. Już byłem pewien, że pozwoli mi zrealizować mój mały pomysł.
•
Wspaniale! - wyszczerzyłem zęby. - Idziemy do mnie?
•
Prowadź, smarkaczu!
Kiedy znaleźliśmy się w moim pokoju, wskazałem jej jedyny fotel, sam usiadłem
na łóżku. Spojrzała na mnie z dezaprobatą, więc wstałem.
- Nie o to chodzi - rzekła. - Kto mnie tu poczęstuje szkocką z lodem i bez wody?!
Natychmiast spełniłem jej życzenie. Rozpogodziła się. Spytałem, sącząc trunek:
•
Jaki pani ma samochód, Jasmino?
•
Ford model 1949. Wiekowy jak ja! Pan jest archeologiem prawda?
•
Tak, ale...
•
Wiem! Zarabia pan na życie, wtrącając się w cudze sprawy! Wie pan? Mój
mąż, Filip, też był archeologiem. A może paleontologiem w Johannesburgu.
Mam przyjaciół na tamtejszym uniwersytecie! James Garrick był jednym z
nich i zależy mi na wyświetleniu zagadki jego śmierci! Chcę, żeby pan
porozmawiał z doktorem Edmundem Appje-tonem z wydziału antropologii!
•
Widzę, że pani interesuje się moją osobą. Dlaczego?
•
Śmierć Garricka, oto powód. Wiem, po co pan przybył tu z Londynu. Jestem
pewna, że czuje się pan niepewnie na tutejszym gruncie. Emma, ta słodka
samiczka, wypaplała mi to i owo. Więc ja, stara baba, zainteresowałam się
panem. Mam wpływy! Będzie panu potrzebna moja pomoc! Czuję to w
kościach, młodzieńcze! Jeszcze jedną szkocką! Czy ma pan broń? Doskonale,
ja też ją mam, automatyczny schmeisser 365, co pan na to?
•
Bije jak diabli, można go ukryć w dłoni, zdaje się.
•
Dobrze! - pochwaliła mnie i poprosiła o trzeciego scotcha. - A teraz: czego
pan ode mnie oczekuje?
•
Chciałbym się dzisiaj za godzinę ukryć w bagażniku pani forda.
•
Małe randez-vous?
•
Z mężczyzną, proszę pani.
•
Upadek obyczajów! Za moich czasów chodziło o kobietę! No, dobrze. Pan mi
ufa?
•
Nie ufam nikomu i dziwię się, że pani budzi moje zaufanie.
•
Z wzajemnością. Dobra. Właź pan do mojego bagażnika. Kiedy mam opuścić
stypę?
•
Za godzinę. Czy pani zna tutejsze okolice?
•
Jak własną puderniczkę i konto w banku.
•
A zatem, pani Willingbottom... - nachyliłem się do jej ucha i powiedziałem
jak najciszej, gdzie muszę spotkać się z panem Morse.
Oczywiście, jego nazwiska nie wymieniłem. Potem jeszcze spytałem ją, czy
często bywa gościem w „Wilmie”.
•
Tak. Teraz jednak, gdy pojawił się tu ten modny bawidamek, Holden, rzadziej.
Nie cierpię go!
•
Czy on ma jakieś osiągnięcia naukowe?
•
Skąd! Zdobędzie pewnie katedrę jako administrator służby medycznej. To
karierowicz. Nic z uczonego. Kobiety i awanse oto Holden! Ale myślę też, że
dobrze czułby się w Amazonce!
Zrobiłem zdumioną minę, bo Jasmina dodała;
•
Jako okaz piranii! Tak, tak...
•
Dobrze. A co pani myśli o Tomai?
Opowiedziałem jej scenkę z owej nocy, Tomai kroczący jak w transie z długim
nożem w rękach...
•
Ach, nonsens! Tomai wprawdzie ukończył misyjną szkołę, z wierzchu jest
chrześcijaninem, ale to szczery poganin z plemienia Soso. Doktor Appleton
opowie panu coś więcej o obyczajach tego ludu. Poza tym Tomai uwielbiał
Garricka! James był przyzwoitym człowiekiem!
•
To znaczy, proszę pani?...
•
Słuszne pytanie! - roześmiała się głośno. - Być przyzwoitym to w dzisiejszych
czasach pojęcie wieloznaczne... No więc, młodzieńcze, profesor Garrick nie
był rasistą i nie popierał idei tych facetów z Pretorii. Ale też nie mieszał się do
polityki! Co to to nie!
- Czy nie sądzi pani, droga Jasmino...
Położyła palec na ustach, przeszła cicho od fotela do drzwi, otworzyła je
zdecydowanym, szybkim ruchem ręki. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że będzie to
ktoś inny, ale była to Joy. Nie wydawała się bynajmniej zaskoczona. Jasmina
Willingbottom przyjrzała jej się krytycznie bez słowa.
•
Chciałam tylko zapytać, czy państwu czegoś nie potrzeba... - głos Joy był
absolutnie spokojny.
•
Dziękuję, nie - odparłem. Skinęła mi głową i odeszła swoim szybkim, lekkim
krokiem, jej pantofelki sunęły bezszelestnie po grubym dywanie. Jasmina
zamknęła drzwi.
•
Ładna jest ta mała! - O, tak-przyznałem.
•
I bardzo młoda!
•
Niestety - bąknąłem. Jasmina zaśmiała się. Podeszła do mnie i poklepała mnie
po ramieniu.
•
Niech pan uważa, mister Bart. Kobiety potrafią być bardzo zdecydowane,
kiedy już coś postanowią!
•
?...
•
Ona jeszcze pana nie kocha, ale myślę, że pan ją interesuje!
•
Jest pani jasnowidzem.
•
Tylko starą kobietą, która dużo rozumie, Bart. Jak jej na imię?
•
Joy. Joy Galson. Ale naprawdę...
•
W porządku, pana sprawa. Nawiasem mówiąc - dodała Jasmina - nie dziwię
się tej Joy. Pan budzi zaufanie, Bart. I niech pan nie oczekuje dalszych
komplementów. Proszę mi lepiej powiedzieć, jak pan się zmieści w kufrze
mojego forda?
•
Nie jestem wymagający. Proszę tylko włożyć tam jakiś koc. I niech pani po
drodze omija wszystkie dziury.
•
Jasne. Idę na dół. Pożegnam szczęśliwą wdowę. Coś mi mówi, że kiedy Emma
znajdzie się dziś sama w swoim pokoju, nie uroni już ani jednej łzy, panie
Bart. No, dobrze! Potem zajrzę do wozu, przełożę koc do tyłu i wrócę na
drinka. Pan w tym czasie będzie już w bagażniku, jasne?
- Pani jest aniołem, Jasmino.
•
A pan być może nadużywa mojego zaufania, glino!
•
Tylko prywatny glina - zastrzegłem się. - Głównie zajmuję się archeologią, a
moja ostatnia książka...
Jasmina podeszła do mnie i popatrzyła na mnie prawie karcąco. Żachnąłem się.
•
Och, niech pani tak na mnie nie patrzy. Przypomina mi to moją babkę: „Rob,
nie kłam. Rob, bądź poważny i trzymaj się prosto. Rob, zachowuj się, jak
należy”...
•
A pan oczywiście nie lubi zachowywać się, jak należy.-Położyła mi ręce na
ramionach. - Chcę wiedzieć, czy pan wyjaśni tę zbrodnię!
•
Albo to zrobię, albo wywiozą mnie z tego kraju w zalutowanej’ konserwie,
pani Willingbottom. Daję słowo.
•
No... wierzę ci, młody człowieku.
ROZDZIAŁ VI
Zwinięty w bagażniku forda, uchyliłem pokrywę. Widziałem, jak Jasmina żegna
Emmę Garrick. Emma pocałowała ją w policzek, Jasmina oddała ten pocałunek z miną
bardzo cierpliwego grzechotnika, było to widoczne nawet w świetle ogrodowych
lampionów. W porządku. Ja też nie lubię Emmy. Potem Jasmina mocowała się przez
chwilę z drzwiami wozu, nim zatrzasnęła je, klnąc w sposób zgoła nieprzyzwoity.
Weteran koncernu Forda ruszył z piskiem opon, a ja modliłem się, byśmy wyjechali
przynajmniej za bramę. Wyjechaliśmy. Trzęsłem się jak samotna sardynka w puszce,
albowiem sędziwa dama dusiła gaz z zawziętością rajdowca. Wypadliśmy na szosę,
czułem to, bo przestałem szczękać zębami. Z kabiny dobiegał mnie teraz śpiew Bessie
Smith, oczywiście z kasety, bo Jasmina, choć bardzo inteligentna, na pewno nie umie
naśladować Bessie; no a jeśli chodzi o radio, to w tym kraju nikt nie ośmieliłby się puścić
„czarnego głosu” w eter.
Ciekawe, co się stało, że Morse fatyguje mnie na nocne spotkanie. Facet z
pewnością nie histeryzuje... Cornelius Horn mówił mi w Londynie zbyt mgliście, tak...
Co mnie miało spotkać w Afryce? Oszustwo, przywłaszczenie autorstwa, dwie kradzieże,
sprawa pięciuset tysięcy funtów i zagrożenie życia. Każda z tych spraw starczyłaby na
jedną dobrą robótkę. A tymczasem: trupa już mam, zagrożenie życia też, o kradzieży
jeszcze nie rozmawiałem, o oszustwie i przywłaszczeniu nic jeszcze nie wiem, a ktoś,
kogo jeszcze nie znam, wie o mnie więcej, niż sam bym tego chciał. Leżę skulony w
kufrze forda, webley 45 uciska mi żebro, gdzieś czeka na mnie tajemniczy pan Morse, a
Jasmina pruje afrykańską ciemność ze zdecydowaniem czarownicy zdążającej na sabat.
Dobra, zobaczymy.
Nim zobaczyłem Morse’a, Jasmina musiała gwałtownie zahamować. Usłyszałem
serię z pistoletu maszynowego, potem wyraźnie napięte głosy. To lotny patrol wojskowy.
Albo partyzanci. Nie, ci nie zapuszczają się tak daleko od północnej granicy, to wojsko,
bez wątpienia. Jeśli każą Jaśminie otworzyć bagażnik i zobaczą mnie zwiniętego w
kłębek, wygarną do mnie ze wszystkich luf, zanim poproszą o bilet wizytowy.
Sekundy wlokły się jak godziny, zamilkł nagle głos Bessie Smith.
•
Dokumenty... Kto i dokąd!
•
Jasmina Willingbottom, wdowa po sir Filipie. Musieliście słyszeć, chłopcy, o
sir Filipie, co?
Musieli słyszeć, bo pytający odparł grzecznie, bardzo grzecznie:
•
Tak jest, madam... tak jest!
•
Nnno, chłopcy. Kogo szukacie?
•
Coloredów, madam Willingbottom. Paru z nich zwiało wczoraj z Elsies
River* po zamordowaniu białego policjanta...
•
U mnie ich przecież nie znajdziecie, chłopcy.
•
Oczywiście, madam, - tak jest, skądże znowu, madam.
•
No to niech pan usunie swoich goryli z drogi. Strzeliłam o jednego drinka za
dużo u Garricków i muszę się przewietrzyć. Jak nazwisko?
•
Gibs, madam.
•
Wprawdzie nie znam ministra obrony, ale pan Le Grange, minister policji,
bywa u mnie. Wspomnę o panu, Gibs!
•
Będę szczęśliwy, madam - głos złagodniał jak u faceta prowadzonego do
pudła. - Oczywiście, ma pani przy sobie broń, madam? Noce bywają u nas
niebezpieczne...
-Nie tylko noce, ale proszę nie martwić się, Gibs, jestem Afrykanerką i umiem
strzelać. Dobranoc!
Jasmina kopnęła gaz, silnik zawył, ruszyliśmy. Minęło może kilka, a może
kilkanaście minut, gdy zatrzymaliśmy się znowu. Pokrywa bagażnika uniosła się, ciemna
postać Jaśminy zakryła okrągły, wielki jak w operetkowej dekoracji księżyc.
•
Może pan wyprostować kości, chłopcze!
•
Z przyjemnością. Nieźle ich pani załatwiła.
•
Byłby kłopot, gdybym załatwiła ich źle, co?
•
Chyba tak.
•
Nnno. Myślę, że kieliszek sherry dobrze nam zrobi.
•
Wolałbym coś mocniejszego - wyznałem.
•
Wstrętny alkoholik - zaśmiała się nani Willingbottom i podała mi srebrny
podróżny kubeczek.
•
Czy pan jest rzeczywiście archeologiem, Bart?
- Studia w Anglii i Stanach, praktyka w Ameryce Południowej i Włoszech,
doktorat w Londynie, kilka książek na tematy nieważne w dzisiejszych czasach i
całkowity brak perspektyw na zrobienie kariery naukowej.
•
Dlaczego, Bart? Jestem ciekawa!
•
Proszę bardzo. Jestem leniwy. Dowiedziałem się również w Rzymie od
pewnego poważnego uczonego, że jestem niepoważny. Studiowałem tam
Kodeks Watykański, a wystarczyła jedna depesza mojej ciotki, abym znalazł
się tutaj, Bóg wie po co.
•
Kodeks Watykański to coś z papiestwem?
•
Nie. To coś z Aztekami. Jest pani ignorantką.
- A pan jest rzeczywiście niepoważny. No, jeszcze po jednym?
Wypiliśmy jeszcze po jednym. Gdzieś z głębin ciemności doleciał
nas okropny chichot. Jasmina przycisnęła do piersi rękę.
•
Wstrętna hiena!
•
Wszyscy jesteśmy myśliwymi. Ona też.
•
Jeszcze jedno pytanie, młody człowieku...
•
Bez ceregieli, proszę bardzo - skinąłem głową.
•
Pana studia, podróże... hm... Pan jest bogaty?
•
Gdzież tam. Ojciec mój był lekarzem.
•
Więc był zamożny?
•
Dokładnie to samo wyobrażała sobie moja matka, ale szybko dowiedziała się,
że poślubiła altruistę. Mimo to nie miałem zbyt trudnego dzieciństwa. Jeśli
prawdą jest, że trudności kształtują charakter, to mój jest chyba słabo
ukształtowany.
•
Czy pan zawsze kpi z ludzi, zarozumialcze?
•
Tylko wtedy, kiedy się bronię, madam.
•
No, dobrze, Bart, na razie wyczerpałam pytania ankietowe. Możemy jechać!
Aha, może pan usiąść obok mnie - dodała, widząc, że wchodzę bez słowa do
bagażnika. - To był chyba jedyny patrol na drodze do „Sonory”.
•
Na wszelki wypadek wybieram niewygody. Czy zna pani dobrze drogę do tej
farmy?
•
Tak.
•
Więc proszę uważnie posłuchać...
Resztę tych czterdziestu mil przejechaliśmy szybko. Gdy usłyszałem włączone
przez Jasminę radio, uniosłem pokrywę bagażnika, sprawdziłem webleya w pochwie.
Wóz zwolnił, Kiedy mijał ciemne zabudowania farmy, omiatając je przez sekundy
światłami, byłem gotów. Światła zgasły nagle, wyskoczyłem. Przekoziołkowałem kilka
razy w ciemności, przywarłem do ziemi. Jasmina dodała gazu. Leżałem do chwili, kiedy
warkot silnika zupełnie ucichł. Byłem sam. Czy na pewno? I czy Morse już jest w
„Sonorze”...
Popełzłem wzdłuż drucianego płotu, w stronę zabudowań. Kiedy znalazłem się
przy żelaznej furcie, przesunąłem palcami po zawiasach, nim podniosłem się z kolan. W
gąszczu podchodzącym ku werandzie zagwizdał jakiś ptak, odpowiedziało mu
skrzeczenie z lewej strony, potem usłyszałem trzepot skrzydeł. Podniosłem się z kolan,
ale zrobiłem tylko dwa kroki, bo otrzymałem cios w czoło. Już myślałem, że przyjdzie mi
stoczyć walkę godną Rudobrodego Kurosawy, i zaraz roześmiałem się, wyczuwszy pod
stopą... tak, stare grabie! Zaraz potem dojrzałem jarzący się w ciemnościach werandy
punkcik i sięgnąłem pod pachę. Morse, ta stara foka, lubi chyba kiepskie dreszczowce.
Jeśli to oczywiście on, a nie ktoś, kto chciał zapolować na mnie.
•
Dobry wieczór! - rzuciłem nonszalancko w ciemność, jednocześnie bacznie
obserwując jarzący się punkcik i wytężając słuch: tylko na kinowym ekranie
zawodowy killer strzela z kamiennym spokojem do ofiary. Tak naprawdę facet
zawsze musi uczynić jakiś ruch...
•
Dobry wieczór - usłyszałem głos Morse’a i odetchnąłem z ulgą. Wszedłem po
skrzypiących stopniach na werandę. - Czy nie przyszło panu do głowy, Bart,
że ktoś mógł mnie zmusić, abym tu pana zwabił?
•
Myślałem o tym, ale po pierwsze, chciałem pana zobaczyć, a po drugie,
zawiasy tej furty w płocie są dobrze naoliwione, a przecież facet, który
chciałby mnie tutaj kropnąć, nie zadawałby sobie takiego trudu. Logiczne?
•
Nie za bardzo, Bart. Musiałem mu przyznać, że ma rację.
•
O czymś pan jednak zapomniał, Morse.
•
O czym?
•
Że miałem tu być jutro.
•
Prawda... do diabła, lubi pan działać na własną rękę. Jeszcze nie wiem, czy to
będzie dobre dla nas obu. Czy Tomai wie, że pojechał pan do „Sonory”?
•
W ogóle go o to nie pytałem. Tomai jest na pewno zacnym
człowiekiem, ale nie potrafię wyobrazić sobie, by umiał okłamać takiego
inspektora Gregsona. A chyba nie chce pan, by Gregson powiedział panu dzień dobry?
•
Słusznie, raczej bym nie chciał teraz zetknąć się z Gregsonem. Nie mogę ufać
tutejszej policji... z pewnych względów...
•
Rozumiem. Zanim pan wyruszył do Afryki, powiedziano panu w centrali, że
będzie pan tu zdany na własne siły, dla dobra sprawy, oczywiście.
•
Nic się przed panem nie ukryje - mruknął zgryźliwie Morse. - Tak, mogę
kontaktować się z tutejszymi urzędnikami tylko w ostateczności. Ale
wspomniał pan, że Gregson interesuje się Tomai? To niedobrze!
•
Nie. Gregson jeszcze nie zajął się Tomai. Ale chyba się nim zajmie, więc
lepiej, że Tomai nie wie o naszych kontaktach.
•
Słusznie, nie pomyślałem o tym. Jak pan tu trafił?
•
W starym fordzie pani Jaśminy Willingbottom. Słyszał pan to nazwisko? -
spytałem, nie oczekując potwierdzającej odpowiedzi. Ale Morse był
najwyraźniej dobrze poinformowany.
•
Tak. To żona Filipa Willingbottoma, członka Towarzystwa Królewskiego w
Londynie. Doktor Willingbottom pojawił się w Johannesburgu zwabiony
odkryciami profesora Garricka. Obaj za prace w Makapansgat i Sterkfontein
otrzymali katedry na uniwersytecie Witwatersrand, a jako obywatele brytyjscy
szlachectwo. Ale niechże pan siada, Bart.
Usiadłem na trzcinowym fotelu. Morse znikł za drzwiami. Wrócił po chwili i
podał mi zimną jak lód butelkę coli. Musiał się tu czuć jak u siebie w domu. Zaśmiał się,
jakby czytał w moich myślach.
- Pewien mój przyjaciel, mieszkający w Durban, wynajmuje „Sonorę”, lecz bywa
tu bardzo rzadko. Jedynie w okresie polowań.
To ostatnie słowo Morse wymówił takim tonem, że teraz ja się zaśmiałem.
•
Takich polowań jak nasze, panie Morse?
•
Może takich, może innych. Różnych. Mówię to, mam głęboką nadzieję, do
bliskiego przyjaciela nadinspektora Dawsona z Yardu!
-> Rozumiem. A teraz do rzeczy. Pani Willingbottom będzie wracała tą samą
drogą za mniej więcej godzinę.
Zapaliłem fajkę. Morse mówił. Słuchałem uważnie.
W roku 1930, a więc pięćdziesiąt lat temu, kilka młodych, przedsiębiorczych
mężczyzn założyło w południowej Afryce, w Transwalu, spółkę górniczą. W tamtych
czasach było to jeszcze możliwe. Panowie March, 0’Hara, Garrick, Horn i jeszcze jeden
udziałowiec, którego nazwiska Morse nie zna, utopili w tej spółce wszystkie swoje
kapitały. W Johannesburgu uznano ich już za przegranych, a potem zaczęto mówić, że
uratował ich chyba jakiś cud. Bankruci, którzy już pakowali manatki, stali się z dnia na
dzień bogaczami. Spieszyli się na tym swoim złożu kimberlitowym, wiedząc, że bogate,
potężne spółki górnicze wkrótce wyciągną swoje macki. I nie mylili się. Nie próbowali
się nawet targować, kiedy zaproponowano im sprzedaż ich terenów górniczych, zresztą
za dobre pieniądze. Wie pan, ci faceci z wielkich, międzynarodowych spółek nie
przebierają w środkach. Więc spółka „Orion” rozleciała się, a jej niedawni właściciele
zaczęli kombinować w inwestycjach. Mieli już pieniądze. Zwłaszcza że podobno mieli
więcej, niż wiedzieli urzędnicy ministerstwa skarbu i podatków...
•
Diamenty?
•
Właśnie. A między nimi jeden ogromnej wartości, Bart. Gdybym powiedział,
na ile go szacowano między znawcami, pomyślałby pan, że jestem pijany.
•
No to ja panu powiem, chociaż jestem zupełnie trzeźwy. Pięćset tysięcy
funtów.
•
Coś koło tego - westchnął Morse. - Bez szlifu, oczywiście.
•
A ze szlifem?
Cygaro pana Morse wykonało gwałtowny ruch w powietrzu.
- W Amsterdamie mówiono, że być może dwa razy tyle. Pojmuje pan?
•
Dwa razy tyle w dolarach czy w funtach? Morse westchnął znowu.
•
W funtach, Bart, w funtach. Rzecz nie do wiary, a jednak.
•
Co się stało z właścicielami tego fantu?
•
Nie żyją, a fortuna przeszła na spadkobierców. Natomiast tamten diament
zaginął. Profesor Garrick mógłby nam wiele powiedzieć.
•
O czym?
Pan Morse zbliżył swoją twarz do mojej twarzy, jakby bał się, że podsłucha nas
noc:
•
O aktywach dawnej spółki i interesach nowej. O diamencie ogromnej
wartości... i o przemycie, międzynarodowym przemycie, proszę pana. To
dosyć skomplikowana siatka: Durban, Kapsztad, Johannesburg, Londyn i
Amsterdam. Przypuszczamy, że centralą siatki jest teraz Londyn...
•
A do niedawna była „Wilma”, nieprawdaż?
•
Więc pan już wie?! - zawołał stłumionym głosem pan Morse.
•
Domyślam się tylko paru rzeczy.
•
No to musi pan domyślać się czegoś jeszcze, Bart.
•
Tak jest - skinąłem głową. - Jestem znajomym doktora Corneliusa Horna.
•
To syn jednego z udziałowców „Oriona”. Jak pan go ocenia?
•
Jest bardzo inteligentny. I chyba niezbyt moralny, prawda?
•
Moralność!... - ogienek cygara pana Morse’a wykonał w ciemności
skomplikowane pas. - Cóż to w ogóle jest na tym świecie? Może pan wie?
•
Jeśli pan nie wie, to co pan tu robi, Morse?
•
Wykonuję moją robotę, Bart.
•
I dla tych kilkuset funtów podejmowanych co miesiąc w kasie Yardu
rezygnuje pan z bezpieczeństwa, ciepłych pantofli i spokoju rodziny
naturalnie.
•
No, dobrze, jeśli pan chce - zaśmiał się cicho Morse. - Urodziłem się po to, by
walczyć z wiatrakami. Zadowolony? Poza tym zarabiam tysiąc miesięcznie.
Jestem milionerem.
•
W każdym razie nie rewolwerowcem na służbie państwowej. Obaj wiemy, że
gdzieś ta sfatygowana moralność się ukrywa, dlatego robimy to, co robimy.
•
Może. Ale nie lubię deklaracji.
•
Ja też nie. A wracając do Horna?
•
Istotnie, jest pan bliski prawdy. Doktor Cornelius Horn nie jest zbytnio
moralny. Nie interesuje mnie w tym przypadku jego życie prywatne, ale to, co
pozwala mu tak żyć prywatnie. Jego majątek. Jego interesy. On nie ma
czystych rąk. Ale cóż, mamy podejrzenia, nie mamy dowodów. Pan jest
archeologiem, prawda? Widział pan jego kolekcję?
•
Widziałem.
•
Na ile pan ją ocenia?
•
Jako archeolog twierdzę, że jej wartość nie jest wymierna, nie da się określić
żadnym czekiem, jest olbrzymia. Natomiast na targowisku kolekcjonerów czy
w warunkach dobrze zorganizowanej aukcji, na przykład w Nowym Jorku,
cóż... to są grube miliony. Aha, czy wie pan, kiedy zlikwidowano interesy
„Oriona”?
•
Wiosną 1939 roku. Ale ostatnim z żyjących udziałowców był profesor
Garrick. Reszta nazwisk to spadkobiercy.
•
Emma Garrick?
•
Wkrótce będziemy to wiedzieć. Pan sądzi...
•
Nic nie sądzę. Chcę wiedzieć, czy Emma Garrick mogła zyskać na śmierci
męża, no i ile.
•
Postaram się zaspokoić pańską ciekawość. A na razie jeszcze kilka faktów, za
które, nie wątpię, postawi mi pan kiedyś> drinka. Po pierwsze, na ziemi
należącej do 0’Hary o pięć mil od plantacji w buszu ktoś znalazł skorupy...
•
Skorupy? Jakie skorupy?
•
Prawdopodobnie szczątki czaszek.
•
Ludzkich?
•
Bart! Nie chciałbym spotkać faceta, który by nosił na karku taką czaszkę
Wciągnąłem głęboko powietrze. Chwyciłem rękę Morse’a i ścisnąłem ją tak
mocno, że syknął z bólu. Jeśli by to były owe słynne „brakujące ogniwa” z kolekcji
profesora, to... do diabła, miałbym już coś istotnego w mojej kolekcji wydarzeń i, być
może, mógłbym zrozumieć, dlaczego Emma Garrick stanęła między mną, a mężem,
gdy znalazłem się w Johannesburgu. Bo ta kobieta bez wątpienia przeszkodziła
mi w spotkaniu z profesorem, miałem takie odczucie. I jeszcze jedno. Morse z -
pewnością wie dużo o doktorze Corneliusie Hornie, więc co wie o nim i o Joy? To
pytanie zostawię sobie na później.
•
Gdzie są teraz te skorupy? - spytałem cicho, choć przecież oprócz nas nikogo
tu nie było.
•
W tym domu. Pomyślałem też, że warto je trochę zadekować, tak na wszelki
wypadek, rozumie pan.
•
Bardzo dobrze.
•
Wprawdzie „Sonora” należy do kogoś bardzo wpływowego, ale tutejsza
policja jest dość często nieobliczalna.
•
Pan oczywiście wie, że komisarz Gregson jest wściekły, że jego ludzie jeszcze
nie natrafili na pański trop?
•
Poradzę sobie, jeśli już złoży mi tu wizytę. Choć wolałbym unikać policji jak
najdłużej. Z pewnych względów. Liczę, że pan nie pokaże mu drogi do
„Sonory”. Ale, ale... pokażę panu te skorupy!
Przez chwilę go nie było. Czekałem. Miałem jeszcze kilka pytań.
Gdy wrócił z dużym pudłem pod pachą, stał przez chwilę przy mnie milcząc.
Chyba nasłuchiwał. Potem powiedział, żebym poszedł za nim. Znaleźliśmy się w dużym,
wygodnie urządzonym pokoju myśliwskim. Pan Morse wskazał mi jeden z foteli przy
kominku, obok stolika z lampą rzucającą słabe światło. Okna były szczelnie zasłonięte.
Usiedliśmy, Postawiłem na podłodze przed sobą pudło podane mi przez Morse’a.
Wyjąłem z tego pudła wszystko co tam było, ułożyłem na stoliku. Były to rzeczywiście
szczątki dwu czaszek. Ale szczątki dwu gipsowych odlewów. Odlewów wykonanych
niewątpliwie przez mistrza.
•
Dziwne, prawda? - raczej stwierdził niż zapytał pan Morse. - Ktoś wykonał
gipsowe odlewy, ktoś porzucił je w buszu, ktoś je potrzaskał...
•
Może jedna i ta sama osoba. Czy słyszał pan o kolekcji czaszek starego
profesora?
•
Tak. I wiem, że pana zaproszono do „Wilmy” w związku z pewnymi
kłopotami. Garricka.
•
Dziwię się, że Dawsona trzymają jeszcze w Yardzie. To gaduła!
•
Mniejsza o to. Czy te skorupy mogły należeć do kolekcji Garricka?
•
Jestem prawie pewien... że dotyczą jego znalezisk. Dziwi mnie tylko, że
staruszek ściągnął mnie do Afryki w sprawie gipsowych odlewów... nie, to
niemożliwe. Będę chyba miał kilka pytań do specjalistów. No i do Emmy
Garnek. Panie Morse, kto znalazł te skorupy?
•
Powiedzmy, że nie ja. Ale należą do pana.
•
Dziękuję. Jeszcze jedno: skąd pan dzwonił do „Wilmy” i co
miały oznaczać słowa: „Oni już idą, niech pan nie chodzi bez broni”, czy coś
takiego? O kim pan mówił?
•
Powiem panu. Dzwoniłem z „Caroliny”. Wtedy zobaczyłem, jak ci dwaj
wysiadają z samochodu...
•
To znaczy kto?
•
Zastępca Gregsona, niejaki Frost... Nazwiska drugiego nie znam, ale właśnie
ten drugi strzelał do mnie w Johannesburgu!
•
To rzeczywiście ciekawe...
•
Jeszcze jak... - westchnął Morse.
•
A do mnie nikt dotąd nie strzelał. To także bardzo ciekawe. I to, że wymienił
pan nazwisko March. Czy to ma coś oznaczać?
•
Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale niech pan się ma na baczności. Jak pan wróci
do „Wilmy”?
Spojrzałem na zegarek. Jasmina powinna już wracać. Wyszliśmy na werandę.
Daleko w ciemności pojawiły się dwa punkciki, przez chwilę rosły i rosły, potem
zakaszlał silnik wozu, tak, to był ford pani Willingbottom. Wydawało mi się, że Morse’
mógłby mi powiedzieć znacznie więcej, ale już nie pytałem. Na jutro albo raczej na
dzisiaj, bo za dwie godziny słońce wyłoni się szybko zza czarnej linii ziemi, będę miał
dwie sprawy. Pierwsza, to porozmawiać z Emmą. Druga, to zadzwonić do Johannesburga
i umówić się z profesorem Edmundem Appletonem, antropologiem i przyjacielem
Jaśminy.
Ford Jaśminy zatrzymał się na drodze. Morse dotknął mojego ramienia.
•
Jest pan tu bezpieczny? - spytałem.
•
Na razie tak. Tutaj... tak - odparł z naciskiem, jakby chciał zaznaczyć, że nie
może powiedzieć więcej.
Jasmina zatrzymała forda o pół mili od małego parku otaczającego od zachodu
posiadłość Garricków. Wysiadłem z wozu i poszedłem wąską ścieżką prowadzącą do
domu wzdłuż pola golfowego, w cieniu wysokich krzewów magnoliowych. Moją
czujność uśpiło zapewne to, że myślałem, co powiedział mi Morse, a także o gipsowych
odlewach, które niosłem w pudle pod pachą.
Cichy, suchy trzask ostrzegł mnie. Odwróciłem się szybko. Cień krzewów
zgęstniał w jednym miejscu. Przypadłem do ziemi, gdy w tamtym miejscu zapalił się
mały ognik. Strzał był równie cichy jak dźwięk, który przed sekundą ostrzegł mnie.
Zgięty nad ziemią, rzuciłem się tam, nie puszczając - mojego pudła, dopiero w ostatniej
chwili, gdy zderzyłem się z tym człowiekiem, rzuciłem pudło, poderwałem się z ziemi,
celując lewą, potem prawą piętą nieco powyżej środka cienia. Wysokość oceniłem
dobrze, źle wymierzyłem odległość. Napastnik upadł, ale moje uderzenie nie było
dostatecznie mocne. Poderwał się i rzucił do ucieczki. Nie biegłem już za nim. Atakując,
chciałem tylko uprzedzić następny strzał, no i nie chciałem stracić cennego prezentu
Morse’a.
Gdzieś w pobliżu zaświstał przeciągle jakiś ptak, może ptak...
Przyklęknąłem, nasłuchując. Cisza. Czekałem. Widziałem skraj pola golfowego.
Tam właśnie przeskoczył ten człowiek. Był już daleko. Dopiero wtedy wyjąłem z
kieszeni ślepą latarkę i nacisnąłem guzik, w prawej trzymając webleya. W wysokiej
trawie coś zabłysło znanym oksydowanym połyskiem. Broń. Policyjny special 38, ale z
tłumikiem. Sprawdziłem magazynek. Był pełny. Więc jednak mój skok nożycowy trochę
się udał, wytrąciłem tamtemu to ładne, groźne narzędzie...
Lubię kierować się rozumem, logiką, instynkty i przeczucia pozostawiam
kobietom, ale ostatecznie nikt nie jest tak zupełnie wolny od przeczuć, które jak już
kiedyś zauważyłem, czasami poprzedzają roztropnie wykalkulowany wniosek. No więc
coś mówiło mi, że to zdarzenie miało w sobie coś teatralnego. Teatralnego, Rob? Co
masz na myśli, chłopcze? Poświeć latarką ostrożnie tuż przy ziemi, chociaż wydaje ci się,
że napastnik nie miał wspólnika. Zawodowiec mógłby się uśmiać czytając to, ale na
przykład archeolog mnie zrozumie. Kiedyś na Yukatanie odnalazłem mały ułamek
rzeźby, tak mały, że właściwie nie mówił nic, a mnie wydało się, że jeśli pogrzebię
jeszcze w ziemi, mogę znaleźć coś, co może być rzeźbą boga Czaka z czasów rozkwitu
kultury Puuc. I rzeczywiście tak było. Stary doktor Erskine, kierownik ekspedycji,
powiedział mi wtedy: „Ma pan więcej szczęścia niż rozumu, człowieku!” Ostatecznie
możliwe, specjalizowałem się przecież w kulturze Azteków, a nie Majów. No tak, Rob,
oto łuska pocisku do ręcznej armatki special 38, tak, ma wokół czerwony pasek. Ślepy
nabój. Więc nie chciano mnie zabić? Tylko postraszyć? Komu, u diabła, zależy na tym,
żeby mnie wciąż straszyć? Zaczynałem bvć zły, trochę zły, gdyż na ogół rzadko wpadam
w gniew. Ale wtedy, daję słowo, bywam już bardzo nieprzyjemny.
W „Wilmie” znalazłem się jak intruz, omijając, rzecz jasna, pole golfowe. Na
taras mojego pokoju wspiąłem się po starym bluszczu. W samą porę. Ledwie bowiem
zdołałem doprowadzić się do porządku, zastukała do drzwi Jasmina Willingbottom.
Mówię: „zastukała”, bo nie chcę mówić tu źle o manierach kobiety. Po prostu kropnęła
pięć razy pięścią w drzwi, wołając odrobinę za głośno:
- Bart! Chcę się z panem napić! Czuję się uroczo! Gdzie pan się podziewa, stary
pijaku!
Uzgodniliśmy, że zapuka do mnie, gdy zapalę papierosa na tarasie (po
opuszczeniu forda miała sobie „odpoczywać” w ogrodzie). No, uczyniła to z pewną
przesadą, ale niewątpliwie słyszano ją na dole, a o to mi chodziło. Odpowiedziałem coś
tam, chowając broń w komodzie i przekręcając w niej staroświecki, ogromny klucz,
godny kasy króla Attyli rzuconej podobno w nurty rzeki gdzieś w dalekiej Pannonii.
Ległem na łóżku. Nie chciało mi się palić fajki. Zaciągnąłem się papierosem. Przestałem
palić papierosy, odkąd ujrzałem Claudię w Rzymie. Przy niej wydawałem się sam sobie
starcem, więc rzuciłem nikotynę, która podobno postarza. No więc leżę i palę papierosa
(Claudia już o mnie pewnie zapomniała w towarzystwie tego przy-głupka, tego
uniwersyteckiego mydłka i osła z trudem żującego mądrości), słyszę, jak Jasmina
odchodzi. Potem znowu pukanie, energiczne, ale w sam raz. To Gregson.
- Hej, Rob, jest pan tam? Potrzebujemy faceta do brydża! Tylko niech mi pan nie
mówi, że ma pan migrenę, do licha! Słyszę to co drugi dzień od mojej żony!
Żona Gregsona. Dobry Boże! Gdybym miał taką żonę, zaciągnąłbym się do Legii
Cudzoziemskiej, nie, popełniłbym jakąś zbrodnię i krzesło uratowałoby mnie przed
prześladowaniami ze strony tej istoty płci żeńskiej, lecz nie mającej nic wspólnego z
kobietą..
•
Nie, nie mam migreny - warknąłem. - Wymieszałem za wiele różnych
drinków i muszę po prostu ochłonąć. Jasne?
•
Jasne, Rob! - zaśmiał się poufale Gregson. - Zejdź jednak na dół. Chyba
umiesz grać w brydża?
•
Jak zawodowy szuler. Ostrzegam cię.
•
Jesteśmy dżentelmenami, Rob - gruchał za ścianą Gregson. - Nie proponuję ci
pokera, stary...
Albo miał też w czubie, albo udawał.
•
Wolę pokera w ciemnym kąciku. Co na to policja?
•
Okay. Mam do przegrania dwie setki. A potem brydż, łotrze!
•
Okay, Fred, potem brydż.
Odszedł. Zdusiłem papierosa w popielniczce, gdy znowu zapukano do drzwi.
- Niech stracą wszelką nadzieję, którzy tu wchodzą - zacytowałem. - Dante, wers
pierwszy
z
Pieklą.
-
I
zaraz
pożałowałem,
ponieważ za drzwiami usłyszałem śmiech Joy.
Mimo to powiedziałem sobie: milcz, serce moje. Albowiem pomyślałem, że albo
Gregson, albo ona mają jakiś cel w tym, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jestem tutaj.
Każdy dobry szachista przyzna mi rację, jeśli wtrącę w tym miejscu, jak nieprzyjemne
jest, gdy potrafimy przewidzieć pięć, sześć ruchów przeciwnika, a nie znamy
następnego... albo kiedy zbyt długo musimy czekać na nasz ruch. A takim moim
następnym ruchem jest Joy. Wciąż nie wiem, co o niej myśleć. Ale dość. Wsuwam pudło
ze skorupami czaszek pod łóżko, wstaję i otwieram drzwi. Zielone ogniki oczu Joy są jak
dwa niezwykłe światełka, na które nabierze się każdy gamoń. Ja też mam ochotę nabrać
się na nie. Przyciskając do czoła mokry ręcznik, wpuściłem ją do pokoju, wyjaśniając:
•
Przedwczesny kac. Nigdy tego nie miewam. Wybacz. I przyjmij do
wiadomości, że uroczo wyglądasz. Wręcz zjawiskowo.
•
Przyjmuję. Czy dawno czytałeś Dantego?
•
Dawno. W czasach, gdy wyglądałem znacznie lepiej niż teraz.
•
Więc zapomniałeś, że dantejskie ostrzeżenie o utracie nadziei pochodzi z
pieśni trzeciej, wers dziewiąty.
•
A wers pierwszy pieśni pierwszej, erudytko?
•
„W połowie drogi żywota”... i tak dalej, i tak dalej. - Aluzja do staruszka, hę?
•
Skądże! Jesteś bohaterem moich dziewczęcych snów, panie Bart. Które z nich
zastanawiało się, gdzie mnie wywiało? Gregson, czy Joy? A może oboje?
Na dole towarzystwo znacznie się ożywiło, gdy pani domu, przeprosiwszy
wszystkich, udała się do siebie. W barze nikt z mężczyzn nie pilnował wysokich,
lśniących chromem stołków, może dlatego że były tu jedynym dysonansem na tle
mahoniowej boazerii, foteli pokrytych jasną tkaniną i szarego dywanu. Ściany nad
boazerią oświetlało dyskretne żółte światło, Joy wyglądała pięknie w białoczarnej
sukience z ażurową koronką rękawów ledwie skrywających jej złote ramiona. Zdążyłem
wypić w jej towarzystwie martini, gdy już porwał mnie Gregson, a moje miejsce u boku
Joy zajął Holden.
Następnego dnia albo raczej tego samego dnia o świcie byłem już na polu
golfowym. Odszukałem miejsce, gdzie widziałem przebiegającą w nocy postać, potem
miejsce, gdzie znalazłem special 38. Facet mający taką broń i strzelający z tak bliska nie
miał prawa nie trafić. Więc dlaczego żyję? Morse’a chciano zabić, wszystko na to
wskazuje. Mnie tylko ostrzegano. Tylko. Obaj zajmujemy się właściwie tym samym
problemem, jeżeli dobrze kojarzę to, co już wiem. Tymczasem ja otrzymuję tylko kolejne
ostrzeżenia. Ciekawe. Stop. Ciekawe jest również coś innego: nazwisko March i to, że
Morse niby mimowolnie połączył je z moją ciotką, ale ponieważ moja ciotka przyjmuje
każdy wystrzał gaźnika samochodowego na ulicy jako niewątpliwy sygnał
rozpoczynającej się rewolucji wszechświatowej przewidzianej przez utopistów, pozostaje
poza moją łamigłówką. Tylko ten „dodatkowy” March...
Poranek zapowiadał się rześko i wesoło. Usiadłem na trawie. Z tego miejsca
doskonale widziałem wschodnią stronę domu, taras i otwarte drzwi mojego pokoju na
piętrze. Zapaliłem papierosa i czekałem, nastawiwszy przedtem szkła mojej zeissowskiej
lornety. Dźwigającą się jakby z głębi ziemi kulę słońca miałem za sobą, na drzwiach
mojego pokoju wisi wąskie, kryształowe lustro w czarnej ramie, muszę dojrzeć choćby
drobny błysk, jeśli ktoś zechce te drzwi otworzyć. I tak było. Podniosłem szybko lornetę.
Niestety, nie rozpoznałem mojego gościa, wśliznął się bardzo szybko. Miałem nadzieję,
że rozpoznam go, gdy będzie wychodził, ale przeszkodzono mi w tym. Usłyszałem
mocny tętent - przez pole golfowe biegła energicznie Jasmina Willingbottom, miała na
sobie granatowo-pomarańczowy dress i wyglądała jak majestatyczny, stary struś. Biegła
wprost na mnie machając ręką.
•
Czy pani ćwiczy jogging? - spytałem, gdy stanęła przede mną.
•
Niech pan się nie wygłupia, Bart! - wydyszała stara dama. - To prawda,
miałam zamiar pobiegać, zawsze to robię rano, ale właśnie stało się coś w
domu...
•
Skleroza - powiedziałem do siebie, ale głośno.
•
Jak pan śmie! - oburzyła się nie na żarty pani Willingbottom.
•
Nie, nie, mówię o sobie, głośno myślę, proszę pani. W nocy w pobliżu tego
miejsca ktoś do mnie strzelał. Właśnie teraz zastanawiałem się, czemu nie
trafił, gdy przypomniałem sobie, że użył ślepych naboi. Mam sklerozę, jasne?
•
Jasne, proszę bardzo, jeśli pan chce.
•
A co się stało w domu? Czyżby pani Garrick umarła z żalu po zmarłym mężu?
Pardon, po zamordowanym...
•
Ona? Raczej ma się dobrze, chociaż udaje smutną. Tomai powiedział mi, że
panna Gaison zamknęła się w swoim pokoju i nie otwiera drzwi.
•
Zapewne ma powody. Co powiedziała?
•
Nie odzywa się w ogóle, proszę pana. Jestem pewna, że coś się stało.
•
Czy pani widziała się z nią dzisiaj?
•
O tak, nasze pokoje mają wspólny taras, rozmawiałam przez chwilę z panną
Gaison na tarasie. Mówiła, że chce popływać i pograć w tenisa. Nie
wspominała o wyjeździe. Raczej szykowała się do rozmowy z panią Garrick.
•
Czy samochód, którym jeździ panna Gaison, stoi przed domem?
•
Właśnie. Stoi!
•
To interesujące. Gotów byłbym się założyć, że Usiłowała już pani zajrzeć do
pokoju panny Gaison od strony tarasu, ale ponieważ tamte drzwi są zamknięte,
a tych od korytarza nie umie pani otworzyć, więc przybiegła pani do mnie.
•
Dokładnie tak. Czuję coś w powietrzu, panie Bart.
•
Morderstwo, gwałt czy porwanie? Zapewne czytuje pani do poduszki powieści
kryminalne?
•
Impertynent. No, chodźmy wreszcie...
Jasima odwróciła się i pobiegła w stronę domu. Nie powiem, że wyglądała jak
olimpijska gazela Wilma Roberts, ale z pewnością miała niezłą kondycję.
W hallu pierwszego piętra czekała już Emma Garrick. Jasmina popędzała mnie
swoim pohukiwaniem, bym się spieszył, mimo to zdołałem zanotować w pamięci, że ten
kącik, do którego dotąd nie zaglądałem - jako że oryginalna myśl architekta umieściła go
w końcu korytarza - miał tapety koloru nieba jakie oglądałem kiedyś w prowansalskim
miasteczku Sisteron w Alpach, dywan był szarosrebrny, fotele i kanapa w kolorze
brzoskwiniowym, na kanapie zaś pani Garrick siedziała w szlafroczku koloru
brzoskwiniowego. Z boku na białym stoliku biały alabastrowy wazon z czerwonymi
różami. Najpierw pomyślałem, że pani Garrick lubi upodabniać się do swego otoczenia
jak zwierzątko przybierające ochronne barwy, a potem dodałem myśl, że jest w tej
kobiecie jakaś tajona, silna zmysłowość, skrywana i prowokująca zarazem. Mogę
zrozumieć doktora Holdena, tego trutnia, ale jak Emma Garrick złowiła starego Garricka
zajętego nieustannym
wymierzaniem czaszek należących podobno do naszego łańcucha ewolucyjnego?
•
Po raz pierwszy jest pan tam, gdzie trzeba! - powiedziała ostro. Paliła
papierosa w długiej bursztynowej cygarniczce i zaciągała się nerwowo.
•
Powiedzmy, że po raz drugi. Dziś bowiem byłem na przykład dokładnie tam,
gdzie ktoś do mnie strzelał, proszę pani.
Jej oczy patrzały na mnie szeroko, niewinnie. Jeśli przed chwilą była
zdenerwowana, teraz już odzyskała panowanie. Brawo!
•
Strzelano do pana na terenie mojej posiadłości?!
•
Tak, łaskawa pani, ale to drobiazg.
Odwróciłem się na pięcie, drzwi pokoju Joy były o kilka kroków dalej.
Zapukałem raz, drugi, trzeci. Cisza.
- Niech pan wyważy drzwi! - domagała się Jasmina.
- To bardzo ładny mahoń. Wolę wejść przez taras.
Przebiegłem przez pokój Jaśminy. Drzwi pokoju Joy wychodzące na
taras były zamknięte, firanki zasunięte. Zawsze noszę przy sobie skórzaną
sakiewkę, a w niej kilka drobiazgów ułatwiających mi wejście do zamkniętych
pomieszczeń. Wycięcie szyby i otwarcie drzwi nie było trudne. Poprosiłem Jasminę,
Emmę i Tomai, aby weszli tam ze mną. Pokój oczywiście był pusty, łóżko starannie
zasłane, przybory toaletowe na swoim miejscu, podobnie dwie walizki, maszyna do
pisania, w szafie trochę bielizny i odzieży. Wyglądało na to, że Joy po prostu gdzieś
wyszła.
- Żadnych śladów uprowadzenia - powiedziała Jasmina.
•
Pani Willingbottom ma bujną wyobraźnię. Wracam do siebie - oznajmiła
Emma.
•
Czy panna Galson rozmawiała już z panią...
•
Ma pan na myśli wywiad dotyczący mojego męża? Jeszcze nie. Gdy wróci,
sama poproszę ją o rozmowę, pragnę już spokoju, a ten dom nagle staje się... Z
panem też pragnę pomówić, panie Bart.
•
Liczyłem na to, proszę pani.
•
A więc za godzinę w moim pokoju. Odesłałem Tomai. Zostałem w pokoju Joy
z Jasmina.
•
Co dalej? - zapytała rzeczowo. - Jestem przekonana, że...
- Że coś się stało. Spokojnie. Tymczasem niech pani wraca do siebie. Chciałbym
się tu jeszcze rozejrzeć.
Kiedy zostałem sam, szybko przejrzałem notatnik Joy leżący obok maszyny. Nie
zawierał niczego, co mogłoby mnie interesować. Zabrałem natomiast kilka kalek z biurka
i wiklinowego kosza stojącego w kącie pokoju. Dochodząc do drzwi, spojrzałem na
podłogę. Padało na nią ukośnie słoneczne światło. Tak, zauważyłem lekki odcisk
męskiego buta, nieznaczny czerwony nalot. Tych śladów było kilka. Wyjąłem z kieszeni
małą lupę, przyjrzałem się czerwonym drobinom. Skąd mogły pochodzić? W pobliżu nie
było ani takiej ziemi - mówię o otoczeniu „Wilmy” - ani żadnej substancji o takim
zabarwieniu na terenie rezydencji Garncków, byłem tego pewien, ponieważ obejrzałem
sobie ten teren. Kort tenisowy? Miał jaśniejszą powierzchnię. I nie była to ziemia
naturalnie. Natomiast... tak, widziałem taką ziemię, zapewne żelazistą, w pobliżu
„Caroliny”. Kim był mężczyzna, który tu wszedł? Z pewnością był tu dzisiaj niezbyt
dawno, bo pokoje sprzątane są codziennie rano. Czy był to ten sam człowiek, który
wszedł również do mojego pokoju? Pochyliłem się, by zajrzeć pod łóżko, i zauważyłem
notesik w skórzanej oprawie. Powinienem był go tam zostawić, może powinienem. Na
wszelki wypadek zabrałem.
Jak się miało okazać, była to dobra decyzja.
W moim pokoju niczego nie ruszono. Skorupy w pudle były na swoim miejscu.
Special 38 leżał sobie spokojnie, a raczej wisiał za tylną ścianką szuflady komody, bo
tam go właśnie schowałem, licząc na odwiedziny. Czego szukał nieznany gość: broni, z
której do mnie strzelano? Skorup wręczonych mi przez Morse’a? Nie ruszył niczego.
Broni nie znalazł? Skorupy nie interesowały go? Powiedzmy, że został spłoszony.
Miałem jeszcze trzydzieści minut do rozmowy z Emmą. Zamknąłem drzwi,
położyłem się na łóżku i przejrzałem notesik Joy. Było tam kilka interesujących
szczegółów oraz kilka adresów londyńskich. Pierwszy z nich znałem dobrze, drugi dał mi
wiele do myślenia, a trzeci dotyczył pewnej damy z „Palladium”, to taki londyński
odpowiednik paryskiej „Olimpii”. Wreszcie zanim poszedłem do pani Garrick, zdjąłem
kilka odcisków palców z policyjnego speciala, schowałem w plastikowych okładkach. Na
wszelki wypadek.
Poszedłem do Emmy. Pudło ze skorupami miałem pod pachą. Pokój, w którym
zostałem przyjęty, utrzymany był w tonacji różowej. Emma też. Uroczy kameleon.
Pozwoliła mi usiąść. Usiadłem. Nie prosiła, bym zapalił. Zapaliłem. Nie poczęstowała
mnie drinkiem. Sam nalałem sobie pół szklaneczki brandy, bezceremonialnie
pogrzebałem ręką w kubełku z lodem. Z błogim westchnieniem opróżniłem szklaneczkę i
napełniłem ją w ten sam sposób powtórnie. Stary kawał. Dawno zauważyłem, że
zachowując się jak człowiek źle wychowany, często usypiam czujność moich
rozmówców.
To, co powiedziała Emma Garrick, było zaskoczeniem. Zesztywniałem. Nie, / to
nie miało nic wspólnego ze sprawą, która mnie sprowadziła do Johannesburga, chociaż
Emma zdawała się to sugerować w chwilę potem. No więc przypomniała mi nagle
sprawę o której chciałem zapomnieć.
- Znałam pańską żonę - oznajmiła mrużąc oczy. Gdzie i kiedy mogła poznać
Laurę? Wtedy gdy Laura mawiała już o mnie: „Mój mąż grzebie w starych skorupach, a
ja w starych butelkach”? U lorda Brocke w Ely, starego kolekcjonera i miłośnika
średniowiecznej architektury, gdzie ja podziwiałem katedrę i opactwo, a Laura piła
więcej, niż wypadało w towarzystwie żywych eksponatów starej arystokracji? Na
prywatny zjazd archeologów i antropologów w Ely przyjechała z Londynu porschem
pożyczonym od przyjaciółki, już wstawiona. Przywiozła pięć mandatów za przekroczenie
szybkości, walizkę z białymi sukniami i pudło z kapeluszami w kolorze liliowym, także
pożyczonymi, „bo mój mąż, proszę państwa, dożywotnio zapoznany geniusz nauki,
wylicza mi każdego pensa”. Dopiero wtedy przypomniała sobie o naszej córeczce Dianie,
skulonej w kącie wozu, patrzącej dziwnie nieruchomymi oczami na matkę. Na kolacji w
jadalni pamiętającej czasy Elżbiety I pojawiła się w żółtych spodniach i fioletowej
bluzce. Brooke dłużej niż zwykle szukał wtedy swego monokla, usiłując ukryć
zmieszanie. Gdy przybyliśmy do Doliny Meksyku, ja pochłonięty byłem myślą, że stary
Vaillant nie ma racji dowodząc, iż cywilizacja Ameryki Środkowej rozwijała się in situ,
bez impulsów zewnętrznych, że dowody dostarczone chociażby przez Ekholma
pozwalają przyjąć istnienie kontaktów poprzez Pacyfik. Był to problem wymagający
czasu i długich badań, na razie chciałem uzupełnić moją kolekcję rzeźb w stylu
olmeckim. Kopałem w Tres Zapotes, La Venta i San Lorenzo. W Tres Zapotes Laura z
godnością obnosiła swoją trzeźwość, w La Venta oznajmiła, że ma cholernie dosyć
klimatu i prohibicji, jaką jej narzuciłem. W San Lorenzo po ostrej wymianie zdań wzięła
mojego willisa i odjechała. Spotkaliśmy się dopiero w Acapulco, gdzie Laura była znowu
modelką jak w Londynie. I jak tam-otoczona playboyami. A potem ten wypadek
samochodowy. Laura wyszła z niego cało. Z wszystkich opresji wychodziła zawsze cało
jak dzika, zwinna kotka. Sparaliżowaną Dianę odwiozłem do Londynu. Potem napisałem
kilka bzdur dla wydawców i kilkadziesiąt artykułów, by móc umieścić Dianę w
szwajcarskiej klinice. Porzuciłem Laurę, nie zwracając uwagi na to, co mówiła o mnie, a
co dla każdego człowieka z mojego środowiska mogło być very shocking. Może to
spowodowało, że pewnego razu doktor Cornelius Horn namówił mnie na „maleńką
robótkę kryminalną”, jak nazywał propozycję rozwiązania pewnej afery, w którą sam nie
chciał się mieszać, a ja wiedziałem, dlaczego nie chce...
•
Bardzo możliwe, łaskawa pani - odparłem teraz lekko. - Moja żona była
modelką. Dosyć znaną. I była moją żoną.
•
Była? O ile wiem, jest jeszcze pańską żoną - rzekła Emma.
•
Proszę pani, jest pewna różnica pomiędzy kobietą i mężczyzną, kiedy oboje
mówią, że coś jest albo coś było. Tę sprawę kobiety traktują instytucjonalnie,
a mężczyźni, rzekłbym, faktograficznie. Z tego punktu widzenia Laura Bart
była moją żoną. A teraz słucham panią w sprawie, o której chciała pani ze mną
mówić.
Pierwszą rundę z Emmą wygrałem. Nie przeczę jednak, że jeśli chciała mnie
zdenerwować, to w znacznym stopniu udało jej się to.
- Mam dla pana kilka pytań - powiedziała Emma. Nie lubi mnie, to pewne.
Dlaczego? Że nie łaszę się do niej jak doktor Holden? Że
wbrew jej woli siedzę tu, a nie w Johannesburgu? Nie ufa mi, to zrozumiałe, jeśli
ma coś na sumieniu albo jeśli kobiecym instynktem przeczuwa, że nie jestem takim
barankiem, na jakiego chcę wyglądać. Uśmiechnęła się nagle i umiejętnie uśmiechem
smętnej wdowy i czarującej kobiety. - Policja nic dotąd nie wie albo nie chce mi
powiedzieć niczego o śledztwie. Pan też milczy, a mój mąż został zamordowany.
Pytałam Gregsona, cóż, to człowiek, który na pewno wie, jak zachowywać się w Elsies
River, ale wyjaśnienie przyczyn zamordowania Jamesa przerasta jego możliwości...
- Policja - przerwałem - ma swoje metody. Poza tym nie lekceważyłbym
Gregsona. Jest ambitny i uparty...
Tak, nie wolno lekceważyć Gregsona. Dlaczego pomyślałem o tym dopiero teraz?
Na stoliku przed Emmą leżała książka oprawna w żółtą skórę.
- Właśnie miałam ją podarować pannie Galson – powiedziała Emma. - To ostatnia
praca mojego męża. Zapewne zna ją pan? -
Nie o tym chciała mówić. Wziąłem książkę do ręki. The Missing Key, Brakujący
klucz. To mogło mieć związek z zaginionymi „skorupami” profesora.
•
Czy mógłbym otrzymać jeden egzemplarz? - spytałem.
•
Spełnię tylko życzenie męża. Chciał, aby pan przeczytał tę pracę.
•
Dlaczego?
•
Przywiązywał ogromne znaczenie do swojej kolekcji czaszek. Nie była to
mania kolekcjonera. Twierdził, że dokonał niezwykłego odkrycia.
•
Czy rozmawiał z panią o tym odkryciu?
•
Nie. Miał zamiar wygłosić przed sesją jesienną odczyt na uniwersytecie w
Johannesburgu. Powtarzał, że będzie to szok dla wielu jego kolegów
antropologów.
•
Rozumiem.
Pani Garrick rzuciła mi szybkie spojrzenie. Zapaliła papierosa, potem
powiedziała:
•
Mój mąż nie był lubiany przez kolegów uniwersyteckich...
•
Dlaczego?
•
Mówiono, że zbyt wiele czasu poświęca interesom...
•
Profesor Garrick?!
•
...był członkiem rady nadzorczej „De Beers”, panie Bart. I sądzę, że wiedział,
jak należy się tam zachować. Wielki człowiek interesu pozostawał w cieniu
wielkiego antropologa, lecz w końcu, rozumie pan, o takich sprawach zaczyna
się mówić.
Pokiwałem głową. „De Beers”. Wielka spółka diamentowa o światowym
znaczeniu, siedziba w Johannesburgu, centrala handlu diamentami w Londynie.
Staruszek Garrick umiał wydobywać z tego
ciasta, jakim jest życie, niezłe okruchy. A ja sądziłem, że wyciągnąłem od niego
czy raczej od Corneliusa Horna zbyt wysoką zaliczkę.
•
Proszę mi powiedzieć, czy profesor osobiście postanowił powierzyć mi
sprawę kradzieży czaszek ze swej kolekcji?
•
O ile wiem, przyjął sugestię doktora Horna. List Corneliusa dotyczący pana
przekonał męża, że powinien powierzyć tę sprawę panu.
•
Czy państwo znali bliżej doktora Horna?
•
Bywał u nas corocznie na polowaniach, panie Bart.
•
Pani znała go bliżej?
•
Co za pytanie!
•
Powiedziała pani: „list Corneliusa”.
•
Ach, tak. No, cóż, doktor Horn był w „Wilmie” więcej niż człowiekiem z
towarzystwa. Był przyjacielem domu.
•
Jak doktor Holden? - rzuciłem pytanie, otwierając książkę Garricka i nie
patrząc na Emmę, choć wiedziałem, że ona teraz mnie obserwuje. Wszedł
Tomai pchając przed sobą mały stoliczek. Przyrządził nam martini, wyszedł.
Nie ponowiłem tamtego pytania. Zadałem Emmie dwa inne:
•
Czy profesor związany był również ze Spółką Uranową? - Wciąż
przeglądałem The Missing Key, niekiedy głos mówi więcej niż wyraz twarzy.
•
Nie wiem.
•
I jeszcze jedno: dlaczego pani mąż nie przyjął mnie, gdy przyjechałem do
„Wilmy”?
•
Mówił, że musi przemyśleć pewne sprawy... Zawsze był bardzo zamknięty. -
Teraz podniosłem głowę. Emma patrzyła mi prosto w twarz z nieokreślonym
uśmiechem. Nagle dodała: - Nigdy nie byliśmy szczęśliwym małżeństwem,
choć miałam... prawie wszystko.
•
Młodość myśli inaczej niż starość. Dlatego zapewne przebywała pani często w
towarzystwie doktora Holdena?
•
Był współpracownikiem mojego męża - rzuciła Emma, zbyt pośpiesznie, jak
mi się zdawało.
•
Czy profesor i doktor Holden prowadzili wspólnie wykopaliska?
•
Tak. W Sterkfontein i w Makapansgat. - Emma patrzyła wciąż na mnie
uporczywie, jakby na coś czekając. Nie była spokojna, była napięta. Gregson
prychnąłby wzgardliwie, gdybym mu coś powiedział o intuicji. W jego fachu
liczą się fakty, a ja jestem w tym fachu tylko amatorem. No więc pozwoliłem
sobie zlekceważyć zasady fachu: zrobiło mi się nagle żal tej siedzącej przede
mną kobiety.
•
Panie Bart... - zająknęła się - nie zapytał pan jeszcze, o czym chciałam z
panem mówić albo co chciałam panu powiedzieć.
Umie nad sobą panować, ale żyje w ciągłym napięciu, pomyślałem.
- Słucham panią.
Zanim zapaliła papierosa, wyrzuciła z siebie jednym tchem:
•
Zanim poznałam Jamesa, mojego przyszłego męża... pracowałam w
„Palladium” w Londynie. Nie, nie byłam tylko tancerką i śpiewaczką bez
specjalnego talentu, byłam, jak to się mówi, dziewczyną do wszystkiego.
James o tym nie wiedział. - Zrobiła nieokreślony ruch ręką. - W tym kraju nikt
o tym nie wie. Jak pan sądzi, czy to, co powiedziałam w tej chwili, może mieć
jakieś znaczenie w tej sprawie?
•
Jeszcze nie wiem - odpowiedziałem, patrząc na nią. - Muszę to sobie
przemyśleć.
Dlaczego to powiedziała? To jasne: aby uprzedzić pytania, które i tak nastąpią. A
jeśli rzeczywiście nikt w tym kraju nie znał przeszłości pani Garrick? W takim razie co
naprawdę chciała mi przez to powiedzieć? Przemknęła mi przez głowę myśl, że Emma
jest szantażowana. Bogata młoda kobieta u boku starca. Zakochuje się w kimś, kto
poznaje jej niebezpieczny sekret? Inna możliwość: rozpoznaje ją ktoś, kto kiedyś bywał
w „Palladium”. Dawny klient? Czy ta urocza istota mogła mieć taką przeszłość?
Spokojnie, Bart, wszystko jest na tym świecie możliwe. Przede wszystkim pani
Willingbottom musi zapoznać mnie z kimś z uniwersytetu Witwatersrand, kto może mi
powiedzieć coś więcej nie tylko o Garricku, ale również o doktorze Holdenie.
•
Tomai powiedział mi - podjęła Emma, bardzo już opanowana, jej smukłe
palce spokojnie trzymały papierosa, ta krótka spowiedź dobrze jej zrobiła. -
Tomai powiedział mi, że strzelano dzisiaj do pana w „Wilmie”. Słyszałam
strzał, lecz sądziłam, że to któryś ze strażników...
•
Więc „Wilma” ma strażników?
•
Ależ tak. Wie pan, boję się dzikich zwierząt i koloredów. Ci ostatni są teraz
tacy nieopanowani. Bogu dzięki, że nie stało się panu nic złego. Wiem, jestem
egoistką. Kiedy pan przyjechał, myślałam, że pana nie polubię. Teraz myślę
inaczej i proszę, aby pan nie opuszczał „Wilmy”... przynajmniej do
zakończenia tej strasznej sprawy.
Wszedł znowu Tomai, sunąc cicho jak duch na swoich płaskich stopach, jak
wtedy gdy ujrzałem go w nocy z długim sztyletem w ręku. Podał mi telegram.
Poprosiłem Emmę, by pozwoliła mi go przeczytać. Depesza była milutka:
Jesteśmy z papą w drodze do Afryki na wycieczkowcu stop do zobaczenia w
Johannesburgu stop Claudia.
Orlani musiał trochę zapłacić za tę depeszę. Zanim opuściłem Londyn, dzwonił
do mnie z Rzymu i mówił, że chciałby mnie znowu widzieć ze względu na Claudię, którą
chciałby uchronić „przed tym anarchistą Paoli”, Odpowiedziałem mu wtedy, że Rzym
jest zbyt piękny, żeby o nim zapomnieć, a Claudia zbyt roztropna, aby zwrócić uwagę na
tego idiotę z Uniwersytetu Rzymskiego. Co prawda nie
bardzo wierzę w rozsądek młodych dziewczyn, ale co miałem powiedzieć
Orlaniemu? A teraz kiedy miałem zobaczyć Orlanich, smagła, smukła jak młodziutka
topola Claudia żywo stanęła mi przed oczami. Do diabła, Bart, pomyśl raczej o tym
całym galimatiasie tutaj i o zniknięciu Joy Galson!
Schowałem depeszę do kieszeni.
•
Pani Garrick - spytałem-czy pani ma broń?
•
W tym kraju mają ją wszyscy biali, proszę pana.
•
No tak, oczywiście.
•
I ja na pewno dzisiaj nie strzelałam, jeśli o to chodzi! Zdawało się, że jest
lekko wzburzona.
•
Czy panna Galson wspominała, że zamierza opuścić „Wilmę”?
•
Nie.
•
Pani jej dzisiaj nie widziała?
•
Nie.
Znowu nie patrzyłem na nią, czasami lepiej rozumiem tylko głos. Przyglądałem
się obrazowi na ścianie przede mną. Tajemnicze, głębokie, kobiece piękno, znałem to
dzieło. Nieznana kobieta z kolekcji Cuenoda w Szwajcarii namalowana przez Leonarda
da Vinci.
- Dobra kopia - powiedziałem.
- Późna, ale rzeczywiście dobra - przyznała Emma. – Kupiłam ją w Paryżu. Mój
mąż nie interesował się malarstwem.
Ciekawe, Bart, jak to inteligentne stworzenie trafiło kiedyś do „Palladium”.
•
Wracając do sprawy: pani nie chce, aby wyniósł się z „Wilmy”?
•
Nie, nie!
•
I nie chodzi o to, że Gregson chce, bym tu został?
•
Ależ nie.
•
Dlaczego?
•
Nie wiem. Boję się.
- Czego?
Odwróciła głowę. Zadzwoniła na Tomai. Podał nam jeszcze raz martini z lodem.
Podziękowałem Emmie za papierosa, zapaliłem moją starą” fajkę, wysłużonego
petersona. Sam Peterson już dawno nie żyje, ale świat zna jego fajki i hasło: „The
thinking man smokes peterson”. I ja dałem się na nie nabrać. No, dobrze. Teraz sprawa
tych „skorup”.
Postawiłem pudło na dywanie pomiędzy mną i Emmą. Wyjąłem rozłupane kaloty,
złożyłem je o tyle, o ile się dało. Emma westchnęła.
- To są te czaszki...?
•
Ma pani na myśli okazy z kolekcji profesora Garricka? Nie. Są to bardzo
dobre odlewy. O ile wiem, tak dobre odlewy wykonuje się tylko na
zamówienie jakiejś pracowni antropologicznej. Pani Emmo, jeśli mogę tak do
pani mówić...
•
Ależ proszę.
Cóż za zmiana w jej zachowaniu!
- Pani Emmo, czy sądzi pani, że czaszki z kolekcji profesora Garricka były
oryginałami?
- Nie znam się na tym. Zaryzykowałem:
- Ja bym się na tym poznał, ale pani utrudniła mi wtedy dostęp do męża.
Powiedziała pani przed chwilą, że profesor nie chciał mnie
przyjąć, bo chciał przemyśleć jakieś sprawy. To nieprawda! On nie wiedział, że ja
przyjechałem, że już jestem!
Powiedziałem to krótko i twardo. Poskutkowało.
•
Tak. Nie wiem, skąd pan to wie, ale tak było. Nie powiem, dlaczego.
•
Popełniła pani wielki błąd. Proszę spojrzeć na te dwa odlewy. Jeden z nich to
czaszka istoty kopalnej, a druga, łaskawa pani, była własnością człowieka
współczesnego i nawet ktoś kiedyś przedziurawił ją kulą.
•
Nie rozumiem. Czy może mi pan wyjaśnić...
•
Jeszcze nie, proszę pani. Jednakże, ponieważ pani zaufała mi, mówiąc o...
Londynie, proszę o coś.
•
Słucham?
•
Nie chciałbym, aby policja, no i Fred Gregson, dowiedzieli się o tych
skorupach, zanim ja będę wiedział coś więcej. Czy mogę prosić o dyskrecję?
•
Przyrzekam - skinęła głową.
Potem zadzwonił Gregson. Zawiadomił mnie, że przyśle ludzi, którzy zabiorą
Tomai do Johannesburga.
-„Tkwimy w martwym punkcie, Bart, a Tomai był ostatnim z tych, którzy
widzieli
Garricka
żywego.
Musimy
przycisnąć
tego
gówniarza.
Odparłem, że nie sądzę, aby Tomai mógł podnieść rękę na swego pana, to
porządny człowiek.
•
Po pierwsze, Bart, wcale nie powiedziałem, że podejrzewamy Tomai. Po
drugie, nie nazywaj w tym kraju Murzyna człowiekiem, bo jakiś biały facet
może się zdenerwować i umrzesz przedwcześnie. Nie grożę. My nie lubimy
czarnych, a czarni nie lubią nas, cholernie się nie lubimy, rozumiesz? I jeszcze
jedno, przyjacielu. Czy byłeś kiedyś w Afryce?
•
Tak - odparłem - byłem. W Kenii.
•
Co tam robiłeś, Bart, stary koniu?
•
Praktyki studenckie, wykopaliska, no wiesz, takie sprawy, dawne dzieje.
•
A jak ci się podobała Kenia, Bart?
•
Cóż, ładniej tam, niż tutaj.
•
Dobra, dobra. No, uważaj, żeby Tomai nie prysnął. To wszystko, cześć!
Tomai odjechał po południu w towarzystwie dwu facetów w koszulkach khaki
rozpieranych przez potężne bicepsy. Takie typki mogą się przestraszyć tylko
prawdziwego goryla wyłażącego z dżungli. Tomai siedział między nimi nieruchomo jak
hebanowy posąg.
Ukele uciekła w głąb palmowej alei, aby nie patrzeć, jak zabierają jej Tomai. Nie
widziałem jej aż do wieczora, gdy pojawiła się w domu, aby pełnić swe zwykłe
powinności. Ukele miała charakter: oblepiła dokładnie głowę i warkocze gęstą kredową
papką i paradowała z tą przedziwną piramidą na głowie, z twarzą równie nieprzeniknioną
jak jej Tomai. Ukele musiała pochodzić z Nigerii, może z plemienia Kikujusi. Widziałem
kobiety i mężczyzn z tego plemienia, używali kredy do ozdabiania ciał podczas ngomy
czyli uroczystości tanecznych. Używanie kredy w tym celu było surowo zabronione
przez władze w Johannesburgu, w Nigerii zresztą też. Ukele jakby mówiła: „Jestem
zbuntowana, nie podoba mi się to” Emma nie zwróciła na tę demonstrację uwagi. Ja
uśmiechnąłem się porozumiewawczo do dziewczyny. Odpowiedziała chmurnym, ale
wdzięcznym spojrzeniem.
Współczułem Ukele, gdyż wiedziałem, że ci z policji mają dość sposobów, aby
zmusić faceta do podpisania każdego zeznania.
Do wieczora zajęty byłem pomiarami czaszek i konstruowaniem najbardziej
zwariowanych hipotez. Jednego byłem pewien. Tomai jest niewinny. Nie miałem
dowodów, ale nie były mi one potrzebne. W tym przypadku. Nie miałem czasu, by
zainteresować się tym, czy w warsztacie - „Wilma” miała własny, dobrze wyposażony
warsztat - naprawiono już skrzynię biegów w moim wozie (były jakieś kłopoty z
nadbiegiem). Jasmina mówiła przy kolacji tylko o Joy. Stara dama powinna pisać
powieści kryminalne. Była zaskoczona, gdy Joy Galson zajechała z piskiem opon
1
przed
dom, cała i zdrowa. Usiadła do kolacji świeża jak poranek, tylko jej oczy bardziej jeszcze
błyszczały w ciemnych obwódkach zdradzających zmęczenie albo zdenerwowanie.
•
Co słychać w Johannesburgu? - spytałem.
•
Piękna pogoda. Proszę o sok pomidorowy i sucharki. Wyjechałam
samochodem ogrodnika.
•
Czy miałaś dzisiaj gości w „Wilmie”?
•
Nie-jej zdziwienie było szczere.
•
W takim razie ktoś przeszukiwał twój pokój. Ktoś, kto interesuje się również
„Carołiną’”. Może jednak trochę kurczęcia i wina?
Podziękowała, naraz zasępiona. Trąciłem Jasminę Willingbottom:
•
Będzie pani musiała zmienić pierwszy rozdział krwawej powieści o porwaniu
angielskiej dziewicy-szepnąłem.I
•
Szkoda, łotrze - rzuciła mi spojrzenie godne lady Makbet ostrzącej kuchenne
noże przed dokonaniem zbrodni.
W nocy, gdy „Wilma” pogrążyła się już we śnie i tylko z ogromnego parku
Garricków niósł się śpiew cykad, zająłem się tym, o czym przez cały czas myślałem. Nie
byłem pewien wyniku, więc ustanowiłem na stole mały, składany mikroskop (zawsze
wożę go z sobą). No tak, teraz
miałem o czym rozmyślać. Odciski palców na broni, z której do mnie strzelano, i
odciski na notatniku Joy były identyczne.
Te odciski należały do Joy Galson.
Przyznaję, że zmąciło mi to nieco rysującą się z wolna koncepcję różnych
zdarzeń.
ROZDZIAŁ VII
Chociaż wcale go o to nie pytałem, rozparty w fotelu Gregson oznajmił mi, że
Tomai jeszcze nie śpiewa. Milcząc pakowałem drobiazgi.
•
Wynosisz się, Rob?
•
Tak, ale niezbyt daleko.
•
Gdzie? - węszył.
•
Nie bój się, nie zwiewam - zażartowałem. - Jadę na zachodnie wybrzeże.
Właśnie otrzymałem zaproszenie od Storcha w imieniu Spółki Uranowej.
•
Do diabła-kiwnął głową z uznaniem Gregson - ma się te stosunki!
•
Nie jadę sam. Panna Galson jedzie ze mną. Gregson myślał o czymś przez
chwilę.
•
Oczywiście zawadzisz o Johannesburg?
•
Naturalnie, Greg.
•
Dobra. Więc wpadnij do mojego biura w kwaterze Policji.
•
Z panną Galson?
Gregson wyszczerzył zęby w uśmiechu, którego mógłby mu pozazdrościć
podstępny Jago.
Do Johannesburga ciągnąłem ostro moim wozem, który po naprawie spisywał się
znakomicie. Obowiązkowo, aby nie przyczepiała się policja, rzuciłem na tylne siedzenie
sztucer („w tym kraju, panie Bart...” i tak dalej, znałem już to na pamięć). Możliwe, że
dlatego nie położyłem go na przednim siedzeniu, bo chciałem mieć przy sobie Joy. Przez
całą drogę milczeliśmy. Joy paliła papierosa, potem czytała książkę Desmonda Morrisa,
ja zawzięcie ssałem starą fajkę.
•
Podobno rewelacja - mruknęła, gdy byliśmy w połowie drogi.
•
Ty? Zgadzam się-odmruknąłem. Błysnęła nagle drobnymi, mocnymi ząbkami.
•
Ależ nie, Morris! Poza tym dziękuję za komplement.
•
Uważam go za idiotę.
Było w tej książce kilka miejsc, pod którymi nie podpisałbym się nawet po
pijanemu.
W Johannesburgu Joy postanowiła w moim towarzystwie odwiedzić uniwersytet,
choć w „Wilmie” mówiła, że ma kilka pilnych spraw w mieście. Weszliśmy więc razem
do gabinetu przyjaciela Jaśminy, profesora Edmunda Appletona. „Jaki śliczny
Edmondo!” zakpiłaby na pewno Claudia Orlani. W rzeczy samej, Appleton pod pewnym
przynajmniej względem przypominał coś ze swoich okazów leżących na długich pólkach,
jego czaszka robiła wrażenie nagiej, a kalota była tak pięknie wysklepiona, że gdybym
nie miał czegoś innego na głowie, zaproponowałbym mu serię pomiarów i badań
porównawczych. Szepnąłem to Joy, która parsknęła śmiechem. Appleton zdawał się nie
zwracać na nią uwagi, w ogóle wydawał się tak stary, przezroczysty i zbutwiały, jakby
specjalnie dla nas opuścił rodzinny grobowiec. Ale jego nieduża figurka z taką
szybkością i zwinnością sunęła po drabinie przesuwającej się wzdłuż półek przy pomocy
silniczków elektrycznych, że stary banał, iż pozory mylą, nabrał w tym miejscu nowej,
soczystej treści. Kiedy wreszcie usiadł przed nami za wielkim biurkiem, odgrodzony
barierą wybranych czaszek, dostrzegłem, że ma młodzieńczo błyszczące oczy. Palił fajkę.
Łysy gnom z życzliwym uśmiechem. Przez chwilę przypatrywał się mojej towarzyszce z
widocznym upodobaniem. Dopiero potem spytał o cel naszej wizyty. Kiedy wymieniłem
nazwisko Jaśminy, Appleton rozpromienił się.
- Ona zawsze wtyka nos w dziwne sprawy! - zawołał. - O cóż więc chodzi?
Tak zwięźle, jak potrafiłem, przedstawiłem mu sprawę, która sprowadziła mnie
do Południowej Afryki. Appleton wiedział oczywiście o śmierci Garricka. Pisano o tym
w gazetach. Czy był z nim zaprzyjaźniony? Tak, do pewnego czasu widywali się często,
byli przyjaciółmi, potem Garrick stal się w swoich poglądach naukowych zbyt
apodyktyczny, zbyt pewny siebie...
•
Czy można rozumieć przez to, że mylił się w czymś? - przerwałem.
•
Raczej wysnuwał zbyt daleko idące wnioski. Ale miał osiągnięcia.
•
A czy miał również wrogów, profesorze?
•
Nawet Chrystus ich miał, młody człowieku.
•
Pani Willingbottom liczy na mnie, oczekuje, że znajdę przyczyny śmierci
profesora Garricka... Chcę powiedzieć, że może być dla mnie cenne wszystko,
co mógłby mi pan powiedzieć o profesorze.
•
Biedny James. Lubiłem go. Ostatnio nie chciał ze mną rozmawiać nawet przez
telefon. Zdziwaczał. Przyjmował niewiele gości i raczej nie ze świata nauki.
Jasmina należała do uprzywilejowanych. Był bogaty, ale nie wiem, czy pensja
uniwersytecka i honoraria z odczytów i publikacji przyczyniły się do jego
bogactwa. Mówiono, że ma również głowę do interesów.
•
A co pan sądzi o doktorze Holdenie?
•
Holden? To jego współpracownik. Młody, zarozumiały, zawistny. Zawistny,
powiadam!
•
Czy zna pan kolekcję czaszek Garricka, profesorze?
•
Oczywiście. - Appleton powoli przecierał szkła okularów, potem przyjrzał mi
się z dobrotliwym uśmiechem.
•
Wiesz - powiedziała potem Joy, kiedy zamknąłem ciężkie, zdobne w mosiężne
klamki drzwi gabinetu Appletona i szliśmy długim, cichym i chłodnym
korytarzem ku schodom - wiesz, tam sobie pomyślałam, że pan Appleton mógł
się nazywać na przykład Moriarty. Nie miałem pojęcia, że czytała Doyle’a.
Wziąłem ją za rękę, potem objąłem palcami jej szczupłe famie, nie
zaprotestowała, przeciwnie, lekko uniosła łokieć, przyjaźnie i ufnie, szedłem z
nią, a Joy z burzą jasnych włosów wokół głowy, zielonooka, ściągała
spojrzenia wszystkich mijających nas studentów, nawet dziewczyn.
Wsiedliśmy do samochodu, ostro nacisnąłem na pedał gazu, tak że tył wozu
zatańczył na ulicy... To było potem, na razie - gabinet Appletona. Joy siedząca
skromniutko z buzią w ciup, z dłońmi złożonymi na kolanach jak studentka
przed decydującym egzaminem, i ja, rozkładający na biurku skorupy
znalezione, a w każdym razie wręczone mi przez Morse’a. Nie było jednak
pomiędzy nimi czaszki, która nie należała do istoty kopalnej. Ten odlew
zostawiłem w „Wilmie” w prywatnym sejfie Emmy (która wydawała się
wdzięczna za okazane jej zaufanie). Profesor Appleton obrzucił wzrokiem
złożoną czaszkę, a ściślej jej gipsowy odlew. Na biurku zadzwonił telefon.
Uczony gnom pomknął po krótkiej wymianie zdań ku drzwiom,
przeprosiwszy nas na chwilę.
•
Uważaj - powiedziała Joy.
•
Na co? - zdziwiłem się.
•
Staruszek jest inteligentny. Obserwuje nas jak pająk siedzący w środku swojej
sieci. Popełnisz błąd i bęc! przepadniesz!
Appleton wrócił równie szybko, jak wybiegł. Zanim ‘się pojawił, powiedziałem
do Joy:>
- Czy wiesz, że gdy ty ulotniłaś się z „Wilmy”, strzelano tam do mnie?
Oczy Joy zrobiły się okrągłe. Była naprawdę przestraszona.
•
Powiedziała mi to pani Willingbottom, ale ona mówi czasami różne
zwariowane rzeczy, Rob. Więc to prawda?!
•
Tak. Ale strzelano ślepym nabojem. I sądzę, że z okna twojego pokoju, Joy -
zbujałem. - Czy potrafisz mi to wyjaśnić?
Potrząsnęła bezradnie głową.
- Powiedz mi przynajmniej, dlaczego bez słowa wyjechałaś do Johannesburga.
•
Pomyślałam... ale to zupełnie głupie... nie, nie powiem. Sięgnąłem do
kieszeni, podałem Joy jej notatnik.
•
Szukałam go! - zawołała. - Rob, jesteś paskudny.
- Ktoś inny też szukał. Znalazłem ja. Przypadkiem. Joy, powiedz, czy interesuje
cię przeszłość Emmy Garrick? Czy telegrafowałaś do Londynu, by ktoś tam sprawdził
parę nazwisk, adresów?
-Jakich nazwisk, o czym ty mówisz? - szepnęła, bo zamek u drzwi już lekko
zaskrzypiał.
- Nazwisk dziewcząt z „Palladium”- odszepnąłem.
Profesor Edmund Appleton siedział już za swoim olbrzymim biurkiem.
Joy siedziała sztywna, chyba zagniewana. Kobiety nie lubią, gdy mężczyźni
trochę orientują się w ich sprawach.
•
Co pan chce wiedzieć o tym odlewie, mister Bart? - spytał Appleton.
•
Kończyłem archeologię i trochę liznąłem antropologii...
•
Doktorek z ambicjami, hę? - orzekł mały gnom.-Ten odlew - powiedział,
jakby już zapomniał o swej szczypcie ironii-ten odlew został wykonany przez
fachowca, doktorze...
•
Zanim o tym pomówimy, mam kilka pytań, profesorze.
•
Słucham cierpliwie.
•
Czy profesor Garrick rozmawiał z panem o mnie?
•
Tak, Odwiedził mnie, nie pamiętam, kiedy to było. Prosił, bym panu
powiedział, że oczekuje pana w swej samotni, w „Carolinie”. Miał pan tam
pojechać bezpośrednio z Johannesburga.
A więc instrukcja Horna była dosyć dokładna. Dlaczego Emma wprowadziła
mnie w błąd depeszą, którą otrzymałem na pokładzie samolotu, a potem rozmową
telefoniczną, gdy przybyłem już do hotelu?
•
Czy książka Garricka, wie pan, The Missing Key, była ostatnią pracą
profesora?
•
Ach, nie. Obiecał, że zadziwi światek antropologów czymś zupełnie
sensacyjnym. Miał podobno gotowy rękopis.
•
Czy mówił również o zaginięciu tego rękopisu?
•
Nic o tym nie wiem, doktorze Bart.
Albo mi się wydawało, albo mały człowieczek skurczył się, spojrzał na mnie
baczniej. Jeśli tak, to trwało to ułamek sekundy.
- Mówiono mi również w Londynie, że Garrick kolekcjonuje drogie kamienie?
Horn dał mi to tylko do zrozumienia, lecz nie powiedział wprost. Appleton
uśmiechnął się.
- Jeśli zechcemy tak nazywać lokatę kapitału, to bardzo możliwe, że
kolekcjonował, ale ja nie należałem do tych, którym mógł pokazywać takie zbiory. -
Appleton podkreślił ostatnie słowo. - Może pani Garrick mogłaby powiedzieć coś więcej
na ten temat. – dobrotliwy uśmiech objął całą twarz gnoma siecią drobniutkich
zmarszczek. Wyglądał jak prehistoryczny lisek ostrożnie wysuwający mordkę z nory.
Śmieszne skojarzenie, nie wiem wcale, jak wyglądały prehistoryczne lisy. Wiem tylko,
że Emma miała swój cel, opóźniając moją wizytę u Garricka, moją rozmowę z nim.
Dlaczego to zrobiła? Czy gdybym zjawił się w „Carolinie”, profesor Garrick nie zostałby
zamordowany? I jeszcze jedno: ona ukrywała coś przed nim, a on nie miał do niej
zaufania...
•
Czy wie pan, jak układały się stosunki Garricka z Holdenem?
•
Wiem tylko, że Holdena nie wymieniono w The Missing Key i że
prawdopodobnie nie został współautorem ostatniej pracy Garricka.
•
Ale prowadzili wspólnie wykopaliska?
•
Tak. W Sterkfontein i Makapansgat. Tam gdzie Dart i inni pracowali na
najstarszych stanowiskach australopiteków.
•
Zastanawiam się, czy odlew tej czaszki mógł być wykonany przez któregoś z
tutejszych naukowców...
•
Nie sądzę - odparł Appleton oglądający skorupy. - Nie widzę tu znaczka ani
numeru żadnej z naszych pracowni. Poza tym Garrick sam doskonale radził
sobie z takimi rzeczami. I wreszcie proszę wziąć pod uwagę, że stary James -
słowa „stary James” powiedział Appleton takim tonem, jakby sam był
młodym doktorantem mającym w nosie wszystkie autorytety świata - z
pewnością nie oddałby swojego skarbu przed opublikowaniem zapowiadanej
rewelacji naukowej.
•
Skarbu? Ma pan na myśli tę czaszkę? - wskazałem na to, co przyniosłem.
•
Oczywiście. ‘
•
Pan zna ten odlew, profesorze.
•
Nie widziałem go nigdy w życiu, młody człowieku.
•
Ale powiedział pan, że zna kolekcję Jamesa Garricka!
•
Tego odlewu tam nie było. Ani oryginału... ale mówiliśmy, zdaje się, o
doktorze Holdenie? Ma swoje laboratorium w prawym skrzydle na czwartym
piętrze.
- Zanim go odwiedzę, proszę mi coś powiedzieć, o tym odlewie.
Joy powiedziała mi potem, że Appleton objął długimi palcami
czaszkę z taką miłością, jakby obejmował ukochaną istotę, urzeczywistniony sen.
- Jeżeli Garrick chciał zadziwić świat nauki zapowiedzią publikacji niezwykłego
odkrycia, to sądząc po tym, co pan mi przywiózł, mogę powiedzieć, że miał szansę. Jeśli
oryginał istnieje, chcę powiedzieć, jeżeli odlew nie jest próbą fałszerstwa, to, Boże
święty,
chodzi
o
rewelację, doktorze Bart!
Joy wyciągnęła ze skórzanej torby przewieszonej na ramię notatnik oprawny w
krokodylową skórę. Pstryknęła srebrnym długopisem.
•
Czy wolno mi notować, panie profesorze? - spytała, patrząc gnomowi w oczy.
Skinął łaskawie głową. Ze strony Joy był to stary trick: wyciągnęła z torby
notatnik, a jednocześnie włączyła ukryty w niej magnetofon. Już w „Wilmie”
przesłuchałem kilka razy tę taśmę, zanim wyruszyłem tam, gdzie Garrick miał
dokonać swojego odkrycia.
•
Oczywiście, może pani notować i publikować - w tym miejscu muszę dodać,
że Joy przedstawiła się Appletonowi jako dziennikarka z Londynu. -
Naturalnie, nie potrzebuje pani ubiegać się o autoryzację. Garrcik nie lubił
reklamy, ja ją popieram. Poza tym sądzę, że trzeba oddać publicznie hołd
dokonaniom mojego wielkiego kolegi... Szkoda tylko, że nie przywiózł pan
drugiej czaszki - spojrzał na mnie szybko, szkła jego okularów zabłysły ostro.
•
Znalazłem tylko ten odlew - skłamałem - i wcale nie wiem, czy chodzi o to, co
prasa nazwała już „tajemnicą dwóch czaszek”. Czy Garrick mówił panu coś o
drugiej czaszce?
•
Raczej półgębkiem o obu znaleziskach. Nawet nie prosił mnie o konsultację.
Może doktor Holden widział oryginały. Ale do rzeczy, bo czas jest abstrakcją
tylko w ujęciu filozoficznym. Czy był pan kiedyś w Sterkfontein czy
Makapansgat?
•
Nigdy.
Profesor Appleton rozparł się w fotelu, a raczej zsunął się tak z oparcia, że zza
wielkiego biurka wystawała tylko jego nienaturalnie duża czaszka obciągnięta żółtą
skórą, gładką jak powierzchnia kuli bilardowej. Znowu zadzwonił telefon, Appleton
podniósł słuchawkę, po czym wybiegł z gabinetu z szybkością pająka pędzącego po
zdobycz. Profil Joy rysował się wyraźnie na tle bocznego wysokiego okna. Był to
wyjątkowo ładny profil. Powiedziałem Joy, że chyba ją trochę kocham.
- Cholerny bigamista! - prychnęła.-Nie lubię facetów żonatych, dostawiających
się
do
dziewcząt
oczekujących
tylko
poważnych
propozycji.
Pająk już wrócił, bez zdobyczy. Wskoczył na fotel. Rozpoczął zwięzły wykład,
połączony z umiejętną demonstracją rekonstrukcji małpoludów wykonanych zapewne
przez Rosena i Heima; miałem w Londynie rekonstrukcje tych dostojnych głów i
popiersi, na których tle jedna ze skorup, ta którą przywiozłem z „Wilmy’, przypominała
czaszkę małej małpy. Tymczasem Appleton promieniał mając przed sobą coś, co
zdumiało go bez wątpienia, i” kogoś, kto coś niecoś rozumie’ w tym labiryncie wiedzy o
istocie studiów wewnątrzczaszkowych, zewnętrznych problemach kaloty i fragmentach^
skorup, na których gnom z zamkniętymi prawie oczami wskazywał miejsca sfery
słuchowej, czuciowej, ruchowej, sfery pamięci i sfery wzrokowej, bruzdy równoległej i
bruzdy półksiężycowatej.
- Ta czaszka nie należy ani do młodego szympansa, ani do goryla, doktorze Bart
Proszę
zwrócić
uwagę
na
jej
kulistość
i
stosunek
przodomózgowia do tyłomózgowia, na móżdżek To jest większa sensacja niż odkrycie w
Beczua
na
lądzie,
niż
czaszka
z
Hearts
Yalley... Tak, proszę, pana, mały wycinek naszej sawanny na północ, zachód i południe
od
Johannesburga
jest
więcej
wart
niż
cała
historia
Anglii! - zmierzył mnie takim wzrokiem, jakby wołał: „Spróbuj zaprotestować, idioto!”
- Czy ta czaszka, profesorze, jest starsza od znalezisk w Taungs, Makapansgat,
Sterkfontein czy Potgietersrust?
- Czy starsza? Ależ, człowieku, to jest starsze od wszystkiego, co nazywamy
australopitekami, istotami ludzkimi najstarszymi, jakie zna nauka, i to coś, doktorze Bart,
stoi pomiędzy odkryciem z Taungs i, być może, istotą nazwaną kiedyś Proconsul
africanus, jeśli ta istota rzeczywiście reprezentowała nas przed kilkudziesięcioma
milionami lat! Proszę spojrzeć na otwór potyliczny w podstawie czaszki, łączący mózg z
rdzeniem kręgowym... ten mały facet chodził już w postawie wyprostowanej na długo
przed istotą z Taungs...
Słuchałem i myślałem. Appleton twierdził, że nie widział tej czaszki w zbiorach
Garricka. Zatem nie znał warstwy archeologicznej, w której Garrick dokonał odkrycia.
Nie miał w ręku oryginału, nie dokonał pomiarów radioizotopowych... bez wątpienia jest
znakomitym anatomem i antropologiem, a jednak... A druga czaszka, ta, której ja nie
mam, jeśli oczywiście istniała w zbiorach Garricka, zamiast tej przestrzelonej? Jest -
była? - młodsza czy jeszcze starsza? Młodsza? To także byłaby rewelacja, nowy pomost
pomiędzy „nimi” i „nami”. Gipsowy odlew leżał na piersi Appletona długie palce sunęły
po nim.
- Proszę spojrzeć, ani śladu wału nadoczodołowego, twarz nie jest wysunięta jaku
antropoidów, a żuchwa? arcydzieło! Żadnych kłów, jak naiwnie wyrażał się Darwin, co
za osioł... Pediatra byłby tu rozczulony, ach! mieć oryginał! O umarłych nie mówi się źle,
ale stary Garrick był łotrem, jeśli nauce zostawił tylko ten gipsowy odlew...
Nie, nie zapytam go, skąd jest tak pewien, że odlew pochodzi z kolekcji Garricka.
•
Pan nigdy nie kopał z Jamesem Garrickiem, profesorze?
•
Niestety. Kiedy Garrick wkraczał na jakiś trop, lubił pracować sam.
•
Nawet doktor Holden nie wie w takim razie, gdzie Garrick mógł znaleźć to, o
czym teraz mówimy?
•
Prawdopodobnie - skinął wielką głową gnom.
•
W takim razie - westchnąłem - jestem chyba jedynym facetem na świecie,
który wie, w jakiej warstwie spoczywał przez miliony lat oryginał...
Właściwie dlaczego to powiedziałem? Joy popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
Natomiast reakcja Appletona była zupełnie inna. Skurczył się, jakby sprężył do skoku zza
ogromnego biurka. Pobladł. Teraz zauważyłem, że ma sine powieki i paznokcie. Choruje
na serce,
- Gdzie to jest, doktorze? - wyszeptał, przełykając ślinę.
- Najpierw sam się tam pofatyguję, panie profesorze.
Dobrodusznie patrzące oczy Appletona rozbłysły za okularami jak
blask stalowej klingi. Chwila. Już jest sobą. Krząta się, podaje mi drinka, Joy
prosi o sok pomarańczowy z odrobiną brandy, oryginalne upodobania, czemuż nie
odwrotnie? Kobiety robią wszystko na opak. Prawie leżąc w głębokim skórzanym fotelu,
słucham wykładu Appletona. Joy czasem coś notuje... Jestem prawie pewien, że w
kolekcji’ Garricka była i druga, bezcenna czaszka, nie ta, którą zostawiłem w „Wilmie”.
Mój przyjaciel z Yardu powiedziałby teraz: „intuicja, mój stary”. A taki Gregson?
Gregson postukałby się pewnie w okrągły łeb pokryty ryżą szczeciną i wrzuciłby do gęby
nową gumę do żucia.
I jeszcze pomyślałem, czy Ukele śledzi swoją panią tak pilnie, jak przyrzekła,
chodzi o te skorupy w sejfie. Emma była dobrą białą panią, ale gdy nie powiedziała nic,
kiedy policja zabierała Tomai, Emma jest złą białą lady, przeklętą Afrykanerką, białym
diabłem.
- Oczywiście - powiedział spokojnie profesor Appleton - oczywiście, najpierw
pan, doktorze, pofatyguje się tam.
O co mi chodzi, kiedy tak podniecam tego gnoma? Stanowczo, Bart, nie masz
metody, powiedziałby mi inny mój przyjaciel, komisarz Yilleforce z Paryża. Pracujesz na
ślepo, Masz psi węch.
•
Czy może mi pan wypożyczyć ten odlew? Powiedzmy na tydzień...
•
Niestety, sam chciałbym nad nim popracować, profesorze.
•
W „Wilmie”? - zagadnął.
•
Tak. Jeśli pani Garrick nie wymówi mi pokoju.
•
Mógłbym przysłać któregoś z moich asystentów, wie pan, chodzi o pomiary i
fotografie, chociaż to tylko odlew, a nie oryginał. Czy sądzi pan, że pani
Emma zechce przyjąć w tej sytuacji jeszcze jednego gościa?
- Sądzę że pani Willingbottom,załatwi to z całą pewnością.
- Ach, ta Jasmina! Poczciwe dziecko. Zadzwonię do niej dzisiaj.
Zdaje się, że byli w jednym wieku. Mniejsza oto. Appleton chwycił przynętę, i to
błyskawicznie, jak głodny szczupak. Chce mnie mieć na oku.
Staruszek Appleton ma oryginalny sposób prowadzenia wykładu, wprowadza
mnóstwo dygresji, w których czasem się gubi albo chce robić wrażenie zagubionego, bo
powraca z precyzją do punktu wyjścia. Kiedy skończyliśmy rozmowę, byłem porządnie
zmęczony, Joy chyba też. Pożegnaliśmy Appletona. Przedtem poprosiłem go o polecenie
mi jakiegoś etnografa, który mógłby mi objaśnić niektóre obyczaje ludów Afryki, tej
części Afryki, zwłaszcza Transwalu. Z Transwalu pochodzi Tomai i chciałem wiedzieć,
jakich obrzędów dokonywał owej nocy, skupiony jak czarny bóg, trzymając w rękach
straszliwe narzędzie zbrodni... o zbrodni i Tomai pomyślałem przez chwilę wtedy, gdy
ujrzałem martwego Garricka. Teraz skreśliłem Tomai z listy moich podejrzanych, ale
muszę wiedzieć wszystko o wszystkich, a wiem, że Tomai coś kryje. Ciekawe, jak
potraktują go podczas przesłuchań. Te słowa, które Tomai wymówił owej gwiaździstej
nocy przed rzeźbą upiornego ptaka, dziwne słowa, kogoś musiały przecież dotyczyć:
„Niech go zabije błyskawica, która spada jak orzeł, niech mu wywróży śmierć!” Gdybym
to powiedział Gregsonowi, miałby o czym myśleć.
Profesor Hopkins, który przyjął mnie z polecenia Appletona, wysłuchał bez
szczególnego zainteresowania tego, co mu powiedziałem. Oczywiście pominąłem to, że
moje pytania krążą wokół konkretnego człowieka, wokół Tomai. Odpowiedź Hopkinsa
była zwięzła i krótka, co mnie dosyć ucieszyło, bo Joy czekała tym razem na korytarzu.
•
Ptak, którego mi pan opisał, doktorze, przypomina mi rzeźbę, którą widziałem
ongiś w Cape Town, jedną z czterech rzeźb steatytowych, które stary Posselt
znalazł w roku 1888 ponad doliną Zimbabwe. W kilka lat później ekspedycja
Benta znalazła tam jeszcze sześć takich ptaków. Powstała wtedy teoria o
fenickim czy egipskim pochodzieniu pewnych kultów w tej części Afryki,
„teoria Astarte” i „teoria Amona”. Nie chcę się o tym wypowiadać szerzej...
•
Czy obecnie - przerwałem spiesznie - praktyki, o których panu
opowiedziałem, mogą mieć jakiś związek z planowaniem, na przykład,
zabójstwa człowieka?
•
Trzeba by postawić pytanie, czy kiedykolwiek miały taki związek. Wciąż
niewiele wiemy o pewnych sprawach. Na przykład ludy Bantu wierzą, że
można kierować błyskawicami rzeźbiąc ptaka, który u nich wyobraża właśnie
błyskawicę. Taką błyskawicę przy pomocy odpowiednich praktyk kultowych
można skierować w dowolne miejsce. Mielibyśmy więc do czynienia w tym
przypadku z wpływaniem na bieg wydarzeń za pomocą praktyk kultowych i
magicznych. Ale posługiwanie się nożem, o czym pan mówił, doktorze,
komplikuje sprawę.
•
Czy zdaniem pana profesora zabiegi magiczne wykonywane przed rzeźbą
ptaka-błyskawicy mogą poprzedzać akt zemsty?
•
Przelew krwi?... - spytał Hopkins, unosząc wysoko brwi.
•
Morderstwo - uściśliłem.
•
Znane mi fakty przeczą takiej możliwości, doktorze.
•
A życzenie, aby kogoś miało spotkać coś złego?
•
Hm... w zasadzie nie można tego wykluczyć.
•
Czy słyszał pan, profesorze Hopkins, o zamordowaniu profesora Jamesa
Garricka? - spytałem nabijając fajkę.
•
Ależ tak! Biedny James, przyjaźniliśmy się trochę w Anglii.
•
Na uniwersytecie czy...
•
Tak, w Oxfordzie. To dawne czasy, proszę pana.
•
Czy Garrick mógł mieć wrogów pośród swojej służby?
•
Wśród czarnych? Wykluczone. Był dla niech ojcem, a jego osobisty służący,
Tomai, wie pan - Hopkins ściszył głos - zawdzięcza mu życie czy wolność.
Garrick wspomniał mi kiedyś o tym w dyskrecji, kiedy jeszcze przyjeżdżał z
„Wilmy” i prowadził wykłady w Witwatersrand.
Chciałem jeszcze odwiedzić doktora Holdena. Appleton uprzedził go
telefonicznie o tym. Holden przyjmie mnie o dwunastej, mam trochę czasu, a Hopkins
gotów jest dać mi gruntowny wykład o hamerkopach czyli rzeźbach ptaków-błyskawic i
obyczajach plemienia Soso, ale to nie wyjaśni mi, komu Tomai życzył tamtej nocy
śmierci. Trochę gawędzimy o wykopaliskach w Oranje, Transwalu, kraju Suazi i Rodezji,
Hopkins zaprasza mnie do odwiedzienia stanowisk archeologicznych w rejonie
Zimbabwe, przyjmuję zaproszenie tym gorliwiej, że Joy już się na pewno denerwuje na
korytarzu. Ostatnie pytanie:
- Co pan sądzi, profesorze, o doktorze Holdenie?
Hopkins patrzy na mnie, jeszcze wyżej unosząc brwi. Nie lubi obcesowych pytań,
przez chwilę milczy.
•
Z naukowego punktu widzenia jego prace są niewątpliwie...
•
Nie o to mi chodzi. Doktor Holden interesuje mnie od strony prywatnej.
Hopkins jakby zesztywniał, jego uprzejmość niknie pod chłodną maską
dżentelmena z Oxfordu.
•
To jest pytanie godne policjanta, doktorze.
•
Sądzę, że dobrze pan to określił. Moja obecność w Republice Południowej
Afryki nie ma charakteru naukowego. Interesują mnie okoliczności śmierci
profesora Garricka. Miałem wykonać dla niego pewną misję, niestety, zanim
zdołałem spotkać się z nim, został zamordowany, jak pan wie.
•
Zatem bawi pan u nas nie jako archeolog? Pańskie prace na temat kultur
Mezoameryki...
•
Zostawmy je - atakuję. - Siedzi przed panem prywatny detektyw Robert D.
Bart. Może to potwierdzić pani Emma Garrick, a także tutejsza policja. Oto
moja licencja.
Hopkins przygląda się przez chwilę mojej karcie licencyjnej.
•
...Mógłbym odpowiedzieć tylko prywatnie - zastrzega się.
•
O to właśnie mi chodzi.
•
No więc... Cóż, nie jest tajemnicą, że doktor Holden bardziej przyjaźnił się z
żoną Garricka niż z nim samym, chodziły takie słuchy, mnie to zresztą nie
obchodziło... Holden, no, krótko mówiąc, jest hazardzistą, trochę także w
nauce, bo buduje pośpiesznie teorie...
•
Żądny sukcesu?
•
O tak, właśnie - przytaknął Hopkins. - Poza tym pasjonują go kobiety, karty i
wyścigi konne. <
•
To kosztowne rozrywki-zauważyłem.
•
Tak. Niewątpliwie.
Było jasne, że Hopkins nic więcej mi już nie powie. Podał mi rękę tak ostrożnie,
jakby obawiał się, że zaraz wyciągnę z kieszeni kajdanki.
W sekretariacie starsza pani z fryzurą godną buszu wręczyła mi karteczkę od Joy:
Jestem głodna, znajdziesz mnie w tutejszym snack-barze.
Drzwi gabinetu Ryszarda Roberta Holdena były obite brązową skórą, on sam
siedział za niedużym biurkiem na tle okna przysłoniętego białymi żaluzjami. W kącie
pokoju na szafie z rocznikami londyńskiego „Lancet” szumiał różowy wentylator. Drzwi
w przeciwległej ścianie były otwarte, prowadziły do laboratorium. Dzień był wyjątkowo
upalny jak na tutejszy klimat. Osunąłem się w skórzany fotel, wszystkie fotele w tym
pokoju oraz kanapa obciągnięte były skórą. Przede mną siedział facet z pewnością
zadowolony z siebie. Gładko ogolona twarz z cieniami sinawego zarostu, okulary w
cienkiej złotej oprawie, na prawej ręce cienka złota bransoleta, pewnie z grupą krwi, na
lewej ręce ciężki złoty zegarek. Tylko zęby nie były złote, a gdy Ryszard Robert Holden
wyciągnął do mnie rękę na powitanie, bez wątpienia była to ręka silnego,
wysportowanego mężczyzny. Przyjrzałem mu się z podziwem. Był świeży, jakby
wyskoczył z kąpieli. Ja w przepoconej koszuli i wymiętej wiatrówce czułem się tu prawie
jak intruz, zwłaszcza gdy z przyległego laboratorium wyszła smukła czarna gazela.
Dziewczyna miała długie nogi i krótki biały fartuszek troszkę rozpięty w miejscu
dzielącym wysokie piersi. Rzuciła Holdenowi długie spojrzenie, na mnie nie zwróciła
najmniejszej uwagi, włożyła coś do metalowej szafy z kartotekami i odpłynęła do białego
laboratorium jak czarny sen.
•
To moja pomocnica, robi doktoratów Londynie, a tu przebywa na praktyce -
objaśnił mnie Holden swobodnie, zapalając wonnego lorda.
•
Czarny naukowiec na uniwersytecie Witwatersrand? - upewniłem się.
•
Tak, rozumiem pańskie zdziwienie. Było z nią trochę kłopotu, to zupełnie
wyjątkowa historia. Pragniemy utrzymywać dobre stosunki z Uniwersytetem
Londyńskim, więc rada Wydziału Antropologii dała pannie Simpson
dyspensę, zresztą unieważnioną ku naszemu żalowi przez tutejsze
ministerstwo. Panna Simpson wyjeżdża w przyszłym miesiącu do Anglii...
Ale, ale, czym mogę panu służyć, panie doktorze?
•
Kilka drobnych pytań, mam nadzieję, że pójdzie nam szybko.
•
W jakiej sprawie?
•
W sprawie morderstwa popełnionego na profesorze Garricku.
•
O tym nie nam nic do powiedzenia, poza tym co powiedziałem już panu
Gregsonowi.
•
Pozwoli pan jednak, że postawię pytania.
•
Proszę.
•
Pan jest lekarzem czy antropologiem?
•
Lekarzem internistą. Na uniwersytecie prowadzę badania teoretyczne. W
mieście mam prywatną praktykę. Antropologią zaraził mnie profesor Garrick.
•
Czy pamięta pan dzień, w którym profesor został zamordowany?
•
Tak. Otrzymałem telefon pani Garrick, będąc w klubie golfowym „Oaza”.
•
Czy przebywał pan tam przez cały dzień?
•
Chyba do wieczora. Emma... pani Garrick nie chciała, bym przyjechał do
„Wilmy”, była wstrząśnięta tym strasznym wydarzeniem, rozumie pan...
•
Doskonale rozumiem. Czy pani Garrick dzwoniła do pana w dniu popełnienia
morderstwa?
•
Tak.
•
O której godzinie?
•
Chyba po południu. Tak, siedziałem wtedy z kolegami w barze.
•
To dziwne.
•
Dlaczego?
•
Ponieważ panią Garrick zawiadomiono o śmierci męża późno w nocyi panie
doktorze.
Lewa strona męskiej ogorzałej twarzy Holdena zadrgała przez sekundę,
•
Och - powiedział spokojnie - widocznie coś pomyliłem. Tak. Byłem w klubie
„Oaza” przez cały dzień, ale telefon otrzymałem następnego dnia. Tak, z
wszelką pewnością!
•
Oczywiście ma pan alibi, jeśli chodzi o dzień spędzony w „Oazie”?
•
Z pewnością. Czy to ważne?
•
Możliwe.
Odpowiadał swobodnie, ja nie naciskałem. Nie, nie widział odlewu czaszki, który
wzbudził takie zainteresowanie Appletona. Tak, przed mniej więcej dwoma miesiącami
dowiedział się o zniknięciu dwu czaszek z kolekcji Garricka. Najpierw wspomniał o tym
sam Garrick, potem pani Emma mówiła, że jej mąż jest czymś, zapewne kradzieżą,
bardzo wzburzony. Nie, nie pomagał profesorowi w przygotowaniu jego ostatniej pracy,
nie widział nawet fragmentów rękopisu. Ostatni raz pracował z profesorem w Kromdraai,
znaleźli tam różne ciekawe szczątki, ale nie przekraczające odkryć Darta, wszystkie
miały około miliona lat, tak, przywykliśmy tu już do takich sensacji. Tak, prowadził
zajęcia ze studentami w zastępstwie Garricka. Profesor rzadko pojawiał się już na
katedrze. Czy teraz liczy na tę katedrę? Możliwe, ale nie gorączkuje się, ma pewne
propozyje z Uniwersytetu Londyńskiego, ma już dość tego cholernego kraju, w którym
każdy biały, jadąc na partię golfa do sąsiadów, musi przedtem uzbroić się po zęby. Poza
tym oczywiście jest to bardzo piękny kraj, biali dokonali tu wielkich rzeczy. Nie, nie jest
członkiem rządowej Partii Nacjonalistycznej, ale gdyby otrzymał katedrę Garricka albo
stypendium potrzebne do kontynuacji prac, musiałby rozważyć ten problem. Czy dawno
zna panią Garrick...
•
Poznałem ją na przyjęciu u znajomych w Johannesburgu, potem oczywiście
widywałem ją Często w „Wilmie”, gdy pracowałem z profesorem.
•
Pan bywa w Londynie?
•
Raz do roku. Wyścigi w Ascot. Wie pan, lubię konie.
•
Czy tam również widywał pan panią Garrick?
- Do diabła! - Holden zdenerwował się po raz pierwszy. - Zadaje pan niewłaściwe
pytania, panie Bart!
•
Więc zadam jeszcze jedno: czy pan lubi panią Garrick?
•
Odmawiam odpowiedzi! I skończmy już tę rozmowę, mam dużo pracy.
Nacisnął guzik na biurku. Czarne bóstwo wpłynęło do gabinetu.
•
Proszę mi przynieść ostatnie odlewy i pomiary kości z Jaskini Palenisk, panno
Simpson.
•
Te, które wykonałam dla Union Archaeological Survey?
•
Tak!... Żegnam, panie Bart.
•
Tylko do widzenia. - Dla pamięci: ilu ludzi w Johannesburgu potrafi
wykonywać takie odlewy? musisz się o tym dowiedzieć, ciekawe też, czy pani
Garrick wie o istnieniu tej czarnej gazeli, panny Simpson?
•
Nie pojmuję - prychnął z wyższością - nie pojmuje, jak człowiek nauki może
wykonywać prace, no, niezbyt czyste, doktorze.
•
Ma pan na myśli moją praktykę prywatnego gliny? Cóż, denerwuje mnie, gdy
czasami stajnie są brudne.
•
Herakles za szylinga.
•
Pan lubi wydawać więcej? - Spojrzałem mu w oczy. Pobladł ze złości, mimo
to uśmiechnął się i podał mi rękę. Jest bardziej twardy, niż przypuszczałem.
Już w drzwiach:
•
Zupełnie ostatnie pytanie dzisiaj. Czy w Ascot bywa pan tylko widzem?
•
Co pan ma na myśli, u diabła?!
•
To, że pewne pasje są niezwykle kosztowne. Zawsze ciekawi mnie, skąd
ludzie biorą na to forsę.
Cicho zamknąłem drzwi.
W snack-barze znalazłem Joy. Piła kawę. Zamówiłem hamburgera i piwo
imbirowe.
•
Przystojny facet ten Holden - powiedziałem przy stoliku.
•
Możliwe. Poza tym jest na lodzie. Słyszałem, że odmówiono mu pomocy w
fundacji Wenner-Gren**. Na Witwatersrand miejsca zbyt długo nie zagrzeje,
więc pozostaje tylko Londyn. Poza tym to przystojny playboy.
•
Skąd wiesz o tej fundacji? - zainteresowałem się.
Zadałem to pytanie, gdy już spełniłem obietnicę i siedzieliśmy w małej
kawiarence w pobliżu uniwersytetu, a Joy w skupieniu smakowała poziomkowe lody.
Nad górną wargą Joy błyszczały drobniutkie kropelki potu, jej zielone oczy
przypatrywały mi się przyjaźnie. Ile jeszcze muszę się o niej dowiedzieć?
•
Skąd wiesz o tej fundacji?
•
Powiedziała mi panna Simpson, gdy umawiała mnie z doktorem Holdenem.
Reportaż wyraźnie rozszerza się, czyżby już chodziło o powieść? - pomyślałem.
•
Ta czarująca czarna gazela?
•
Ładna, prawda? I niegłupia. Nie tak głupia jak Emma Garrick!
•
Tak?... Czy wiesz, że doktor Holden ma twarz asymetryczną?
•
Nie. A co to znaczy?
•
To, że jedna strona twarzy wygląda inaczej niż druga.
•
Jakie to może mieć znaczenie?
•
Jeszcze nie wiem.
•
...Rob, powiedz, czy ty traktujesz mnie poważnie?
•
Śmiertelnie poważnie.
Jej oczy zawisły nieruchomo w powietrzu jak dwa zielone motyle. Śmieszne
porównanie, za chwilę zacznę pisać wiersze.
•
Od dawna kłamiesz, Rob?
•
Od dziecka. Tak twierdzi moja ciotka, zacna stara Augusta. Zanim
pojechaliśmy do głównego urzędu pocztowego, zauważyłem
Gregsona. Siedział za kierownicą odkrytego policyjnego landrovera. Pokiwał mi
rękę, zezując na Joy. Na szybie mojego wozu znalazłem nieprzemakalną żółtą kartkę,
mandat za nie opłacone parkowanie. Gregson popatrzył na mnie tak, jakby mi chciał
powiedzieć: To nie moja sprawa, nie mój resort! Mruknąłem do Joy:
•
Co za rozrzutność i automatyzm cywilizacji. To, co dobre w Londynie czy
Waszyngtonie, jest idiotyczne w kraju, w którym prawie nie pada deszcz. Co o
tym sądzisz?
•
Nic, jestem zmęczona.
Na poczcie nadałem depeszę do Londynu, zawiadamiając ciotkę Augustę i jej
kota, że czuję się znakomicie. Przyrzekłem rychły powrót, choć wcale nie byłem tego
pewien. Potem zamówiłem rozmowę z moim przyjacielem Dawsonem z Yardu. Miałem
dla niego trochę roboty. Poza tym zapytałem go, co sądzi o panu Morse. Nigdy nie
zaszkodzi sprawdzić faceta, nawet gdy budzi takie zaufanie jak ta mała wąsata foka.
Dawson od razu wiedział, o kogo chodzi. Przynajmniej z tej strony nic mi nie grozi, bo
to, co powiedział mi o sobie Morse, było prawdą.
Wracaliśmy do „Wilmy”, gdy noc otwierała nad miastem swoje przepaście
obsiane gwiazdami. Wydawało mi się, że przez jakiś czas jechał za nami jakiś landrover.
Rzuciłem okiem na tylne siedzenie, leżał tam przepisowo sztucer pożyczony mi przez
Emmę.
•
Stajesz się nerwowy, Rob? - spytała Joy z głową na moim ramieniu. Była
śpiąca.
•
Możliwe, że wieczorem i w nocy bywam tu nerwowy, bo chodzi tu nie tylko o
jednego trupa, ale o dużą forsę i Bóg wie o co jeszcze.
•
Czy duża forsa to mała rzecz, Rob?
•
Czasami, moja panno, ważniejsze bywają ambicje. Kto szuka piekła, moja
miła, ten niech szuka ambicji.
Joy zadrżała. Ale była to może sprawa wieczornego chłodu.
Tej nocy nie mogłem spać. Zszedłem do biblioteki Garricka, z puszką zroszonej
chłodną mgiełką coca-coli chodziłem wzdłuż szaf z książkami. Nie wiedziałem, czego
szukam, o co mi chodzi. Wziąłem jakąś książkę Le Gros Clarca i znalazłem w niej
stronicę starego atlasu
antropologicznego z roku 1900. Zabytek. Ale na marginesie widniała notatka:
Nie ma wątpliwości, to jest starsze od australopiteka, a mimo to ogólne cechy
morfologiczne korzystniejsze niż u poprzednika, są dowody, że posługiwał się ogniem,
kopać w Kalkbank...
Usiadłem, drżącymi palcami nabiłem fajkę. „To” mogło być ogniwem pomiędzy
australopitekiem i proconsulem! Ale Kalkbank? Miejsce raczej odległe od doliny
Makapansgat... Wziąłem z półki atlas Goodalla-Darby’ego. Tak, około 110 kilometrów
od doliny...
To dobrze, że Jasmina nocowała dziś w „Wilmie”. Poszedłem do jej pokoju.
Jasmina otworzyła mi drzwi, pomrukując coś, były to zapewne bardzo brzydkie słowa.
Na głowie miała olbrzymią wieżę papilotów. Z kieszeni pikowanego szlafroka wystawała
perłowa kolba małego colta. Na stoliku pod nocną lampką leżała książka Biggersa.
Krótko mówiąc, zapytałem Jasminę, czy zna charakter pisma Jamesa Garricka.
Oczywiście mogłem się przyjrzeć jego rękopisom rano, ale teraz, teraz byłem
niecierpliwy.
Jasmina skinęła głową. Spojrzała na notatkę, która mnie tak zafrapowała.
- Tak-powiedziała. - To pismo Jamesa. O co chodzi?
- Droga przyjaciółko, na razie o nic, tylko o milczenie. Nikomu ani słowa.
•
Zbliżamy się do celu? - spytała starsza pani, oblizując wargi.
•
Powolutku - odpowiedziałem. - Powolutku.
Kładłem się spać z pewną wątpliwością. W Kalkbank, o ile dobrze pamiętałem,
odkryto stanowiska sprzed zaledwie 15 czy 20 tysięcy lat. Stanowiska paleolitycznych
myśliwych...
Następnego dnia rano w jadalni przy śniadaniu:
- Joy, jak myślisz, czy panna Simpson pracuje już długo w tutejszym
uniwersytecie?
- Pół roku. Zdaje się, że chce zrobić doktorat z antropologii.
Wychodzę. Telefonuję do Appletona. Pytam go, czy jeszcze pamięta skorupy,
które mu pokazałem. Oczywiście wiem, że pamięta. Zadaję drugie pytanie: czy odlew
czaszki tego antropoida jest stary, czy też może...
- Sądzę - odpowiada Appleton - sądzę, że to świeża robota. Dziękuję profesorowi
za informację, odkładam słuchawkę. Wracam
do stołu. Ukele podaje mi śniadanie, jak sobie życzyłem, bekon na jajkach, a nie
odwrotnie, do tego grzanki, masło i mocną kawę. Potem dzwoni do mnie Gregson. Mówi,
że w biurze notarialnym „Van Stessen” policja zajęła się na polecenie sędziego
testamentem profesora Garricka.
•
Wszystko dziedziczy Emma Garrick! - zakończył krótką relację Gregson.
•
Dużo tego?
•
Cholernie dużo, Bart. Nie przypuszczałem, że ci naukowcy potrafią robić taką
forsę. Zanieś nowinę pięknej wdowie, Bart!
•
Zaniosę. A co z Tomai?
•
Siedzi sobie - Gregson roześmiał się tak gromko, że odsunąłem od ucha
słuchawkę. - Kiedy już zmięknie w celi, przyciśniemy go na przesłuchaniu.
Nie mam żadnych szczególnych podejrzeń, po prostu węszę, przyjacielu. Aha,
i powiedz pani Garrick, że ją odwiedzę, by zadać kilka pytań.
Emma przyjęła wiadomość z opanowaniem. Naturalnie, mówiła, to. nie jest dla
niej zaskoczenie, w pewnym sensie, oczywiście, bo James wspominał o tym testamencie.
Nie wiedziała natomiast, że jej mąż posiadał duży majątek. A czego chce od niej
Gregson?
•
Wkrótce otrzyma pani poważny spadek, a więc... no więc pojawią się zapewne
atrakcyjne dla policji przesłanki, nim zostaną sprawdzone wszystkie możliwe i
niemożliwe - kluczyłem, ale Emma od razu pojęła o co chodzi.
•
Chodzi o to, że pojawia się motyw zbrodni, prawda?
•
Nie jedyny w tej sprawie, proszę się nie przejmować.
Potem Ukele powiedziała mi, że jej pani dzwoniła do Johannesburga. Dwa razy.
Chciała koniecznie rozmawiać z doktorem Holdenem. Powiedziała mi też, że jej pani ńie
interesowała się swoim sejfem znajdującym się w małym pokoju przylegającym do
sypialni (od owej chwili, kiedy ktoś strzelał do mnie, Emma zażądała, by Ukele była
zawsze w pobliżu).
Wieczorern, siedząc sam w małym saloniku na dole, słuchałem muzyki.
Wybrałem sobie z płytoteki Pasję św. Jana Bacha. Dziwne, lecz nie wywarła na mnie
żadnego wrażenia. Czyżby nasza wrażliwość i nasz smak zmieniały się wraz z
szerokością geograficzną? Zastanawiałem się nad tym, gdy przyszła Joy. Ona także nie
mogła spać. Noc była parna, powietrze omalże dotykalne. W pewnej chwili usłyszeliśmy
szelest, który bardzo szybko przemienił się w ulewę. Ciężką, gęstą, prawie lepką. Joy
pociągnęła mnie za rękę, wybiegliśmy do ogrodu, a ta zwariowana dziewczyna zaczęła
tańczyć w deszczu, który sprawił, że w swej lekkiej sukience była prawie naga, kiedy na
chwilę przywarła do mnie. Zrzuciła pantofle, bosa i półnaga oddalała się i przybliżała w
strugach deszczu. Wreszcie oparła się na moim ramieniu. Powiedziałem, że chyba z
powodu zbliżającej się ulewy byłem taki rozkojarzony i nie mogłem słuchać Bacha. Joy
wybuchnęła śmiechem.
- Bart, jesteś staroświecki i śmieszny. Jesteś w Afryce! Kup sobie bęben! Tańcz!
Boże, lubię żyć... żyć za wszelką cenę!
Nie pisałem o pogrzebie sir Jamesa Garricka, który odbył się, kiedy Główna
Kwatera Policji wydała zwłoki wdowie. Na tym pogrzebie był ktoś, kto wtedy stał za
mną... tak, ten człowiek też użył wtedy słów: „za ^szelką cenę”... Do kogo wtedy mówił i
czy w ogóle ważne jest, że to Powiedział? Miewamy przeczucia, Bart, to źle. Albo się
starzejemy,
albo powinniśmy zostać szamanem, tak jest. I kupić wielki bęben. Ta dziewczyna
ma rację.
- Żyć za wszelką cenę - powtarzałem leżąc potem na łóżku. Nagle, gdy zdawało
się, że już zasypiam, szeroko otworzyłem oczy. - Nie...-wyszeptałem - nie... to przecież
niemożliwe!
Bowiem to, co mi przyszło do głowy, było zbyt absurdalne, zbyt nieludzkie!
Fred Gregson zaprosił mnie do Głównej Kwatery Policji. Jestem obecny przy
którymś przesłuchaniu Tomai./Murzyn siedzi wyprostowany, szeroka pierś podnosi się
szybko, ręce na które patrzę, nieznacznie drżą. Jeden z przesłuchujących zdejmuje mu
kajdanki.
•
Papierosa, Tomai?
•
Dziękuję, sir - mówi Tomai ostrożnie.-Czy mogę prosić o wodę?
•
Szklankę wody? Biedakowi chce się pić. Dajcie mu wody!
•
Ile masz lat, Tomai? - to Gregson.
•
Urodziłem się w roku 1925, proszę pana...
•
Gdzie?
•
W Inhambane, proszę pana.
•
Długo służyłeś u profesora Garricka?
•
Dziesięć lat... albo i więcej, proszę pana. Mój pan pozwolił mi ukończyć
szkołę misyjną.
•
Widziano cię w Pietersburgu, w Soweto też, czarnuchu. Wrzeszczałeś: „precz
z białymi”. Nienawidzisz białych?
•
Nie, nie, proszę pana! - broni się Tomai. - Nigdy nie byłem w Pietersburgu i
nie brałem udziału w tym, co się działo w Soweto.
•
A działo się coś? - jeden z detektywów podsuwa mu pod nos krótką i grubą
palkę. Tomai patrzy na mnie rozpaczliwie, ja wiem, że tam był. Milczę. Tomai
dziękuje mi wzrokiem.
•
Nie wiem, ja nic nie wiem, proszę pana!
•
Znasz Pietera Vriesa?
•
Nie, proszę pana.
•
To biały. Jedni mówią, że popełnił samobójstwo, a inni, że został
zamordowany. Kierownik Działu Depozytów w hotelu „Hilton”. Twoja pani
bywała w tym hotelu, a ty widywałeś Vriesa!
•
Nie znam pana Vriesa, przysięgam. Do Działu Depozytów zanosiłem
kosztowności mojej pani, proszę pana.
Teraz znowu Gregson:
•
Tomai, dziecko moje, powiedz: znasz białego człowieka, Anglika nazwiskiem
Morse?
•
Nie, nie, nie znam nikogo takiego. - Znowu spojrzenie w moją stronę. Milczę.
•
Nie widziałeś go nigdy w Transwalu? Ani w Johannesburgu? Zastanów się,
Tomai... Pan Vries został zastrzelony. Do pana Morse strzelano z pistoletu
pana Barta. Sir Garrick został zamordowany. Vries strzelał z pistoletu
wykradzionego z hotelowego sejfu. Co wiesz o panu Vriesie, Tomai?
•
Naprawdę nic, proszę pana, jestem czarny i nie wolno mi przyjaźnić się z
białymi.
•
Vries ukradł pistolet... a może ty ściągnąłeś ten długi nóż z kolekcji twego
pana, no wiesz, ten, którym twój pan został zamordowany?
•
To bez sensu! - wtrąciłem z mojego kąta przy oknie osłoniętym kremowymi
żaluzjami, wpatrując się w wirujące pomarańczowe kolo wentylatora. - Fred,
czy mogę cię prosić o chwilę rozmowy?
•
O co chodzi? - spytał Gregson, gdy znaleźliśmy się na korytarzu.
•
Powiedz, czy twój zastępca nazywa się Frost?
•
Zgadza się. Bo co?
•
Zapytaj go, w czyim towarzystwie śledził Morse’a. Kim był ten drugi facet.
•
Co chcesz przez to powiedzieć?
•
Że ten drugi gość, kumpel Frosta, strzelał do Morse’a w Johannesburgu.
•
Do diabła... bzdury! Hej, Bart, skąd wiesz coś takiego?
•
Śniło mi się. Fred. Naprawdę. Czasami miewam sny. Tak czy owak Tomai nie
ma nic wspólnego z przygodą pana Morse.
Gregson pchnął drzwi do pokoju, pocierając w zamyśleniu szeroką szczękę.
Poszedł do sąsiedniego pokoju, oddzielonego szklaną ścianą. Powiedział coś do
intercomu, po czym wrócił.
- Tomai-powiedział powoli.-Jesteś ostatnim facetem, który widział profesora
Garricka.
Nie
pamiętasz
niczego,
co
mogłoby
pomóc
policji?
Prawdopodobnie ostatni, pomyślałem. W złą godzinę.
- Ostatnim?...-wykrztusił nagle, ku mojemu zdumieniu, Tomai, opuszczając
głowę.
-
Ostatnim
człowiekiem,
panie,
był
pan
Bart...
Gregson otworzył usta, dolna szczęka opadła mu,-jakby żuł ołów, a nie gumę do
żucia. Ja musiałem wyglądać nie lepiej. Wciągnąłem oddech tak głęboko, jakby
Johannesburg leżał nie na wysokości 1700 metrów, ale przynajmniej na wysokości Mont
Blanc.
•
Co powiesz na to, Bart? - mruknął wreszcie Gregson, bawiąc się
automatycznym ołówkiem. Ja myślałem w tej chwili o czymś innym. O tym,
że kiedy poprzedniej nocy nie mogłem zasnąć, przyszła mi do głowy pewna
absurdalna myśl, sprowokowana słowami Joy. Spojrzałem na Tomai. Unikał
mojego wzroku.
•
Powiedz no, Tomai - powiedziałem spokojnie - powiedz, czy profesor Garrick
wiedział, że czekam w „Wilmie” na jego wezwanie?
•
Tak, panie - szepnął Tomai, wciąż nie patrząc na mnie.
•
Tomai! Sądzę, że sir Garrick nie wiedział nawet o moim przybyciu do
Johannesburga!
Tomai poszarzał na twarzy, ale trzymał się mocno. A ja nie miałem jeszcze
żadnych dowodów. Spojrzałem na Gregsona.
•
Możesz mnie wsadzić do ciupy, Fred. Proszę bardzo. Twierdzi się tu, że
byłem ostatnim...
•
Zawsze mogę cię wsadzić do ciupy, przyjacielu. Mamy tu dużo miejsca.
•
A o co byłbym oskarżony?,
•
W każdym razie nie o zabójstwo Garricka. I dlatego pozwalam ci jeszcze
włóczyć się po naszym pięknym kraju. Ale utrudnianie śledztwa policji może
cię drogo kosztować, ostrzegam. Wyprowadźcie Murzyna! - warknął do
dwóch agentów stojących za krzesłem Tomai.
•
Mamy go odpowiednio potraktować? - spytał jeden z nich, uśmiechając się. -
Co, szefie?
•
Nie, na razie nie.
Kiedy zostaliśmy sami, Gregson rzucił pytanie, patrząc w okno:
•
Jak myślisz: czy ten Tomai jest więcej wart na wolności, czy w celi?
•
Do przynęty w żelaznej klatce zwierzyna nie podchodzi, prawda?
•
Tak właśnie myślę, przyjacielu. Tomai pozostawiony przez nas w spokoju był
może komuś na razie obojętny. Tomai aresztowany i przesłuchiwany, potem
zwolniony, może kogoś zainteresować. Gdyby nie to, że chciał zwrócić uwagę
na ciebie, nie pomyślałbym o takiej małej grze. Kazałem go tu przywieźć z
powodu śmierci Vriesa, no i w ogóle, żeby wydusić cokolwiek. Stoimy w
miejscu. Przyjaciele pani Garrick domagają się zamknięcia sprawy, jeśli dalej
będziemy tacy ślamazarni. Oczywiście na razie nie mówią o tym poważnie,
przecież morderstwo to morderstwo. Ale nie życzą sobie, bym niepokoił
wdowę, a ja właśnie chcę jej złożyć wizytę. Chcesz być przy tym?
Prawdopodobnie proponował mi to, bo chciał mieć świadka, nie jakiegoś glinę,
ale właśnie mnie, gościa „Wilmy”. Gregson wie więcej, niż chce mi powiedzieć, tak
sobie pomyślałem. Nie mam mu tego za złe, ja też nie jestem szczery i zasadniczo ufam...
cholera, komu ja tu właściwie ufam? ‘
Wentylator szumiał cicho. Powoli sączyliśmy piwo z puszek.
•
Powiedziałeś, że lady Garrick-nazwałem ją tak po raz pierwszy, jakby
przedtem nie należało jej się to - powiedziałeś, że ona ma możnych przyjaciół?
•
Jeszcze jakich! Jednego z nich poznałeś. To Joachim Storch.
- Przyjemny facet. Garson roześmiał się.
•
Fred... Czy w „Carolinie” policja nie znalazła żadnych odcisków palców?
•
Absolutnie żadnych. Ktoś tam musiał pracować bardzo fachowo.
•
Powiedzmy ktoś, kto przywykł pracować w rękawiczkach.
•
Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał leniwie Gregson. Było gorąco.
•
Tak sobie myślę. Nic. Głupstwo.
Rzeczywiście, wtedy jeszcze nie wiedziałem, o co mi chodzi. Nabijając fajkę,
zadałem Gregsonowi jeszcze jedno pytanie:
•
Powiedziałeś mi, że lady Garrick dziedziczy znaczną fortunę. Czy to duże
pieniądze?
•
Fortuna, mój drogi.
•
Ile?
- Oficjalne odczytanie testamentu odbędzie się w biurze van Stessena. Chodzi o
dwie farmy, ziemię, różne udziały, kolekcję drogich kamieni zdeponowaną w tutejszym
banku i gotówkę. Dowiesz się, jeśli chcesz być obecny przy odczytaniu ostatniej woli
profesora.
•
Ale tak między nami, ile?
•
Wartość niektórych części spadku wzrosła od czasu, gdy Garrick pisał swój
testament. Tak mniej więcej, myślę, że ponad dwa miliony. Szepnął mi to
stary van Stessan.
•
Randów? - chciałem się upewnić.
•
Nie. W funtach i dolarach. Gwizdnąłem cichą.
•
Czy to jedyny testament profesora?
Spojrzał na mnie leniwie spod opuszczonych powiek.
•
A znasz inny?
•
Naturalnie, że nie. Kiedy Garrick spisał ten dokument?
•
Cztery lata temu.
Pomyślałem sobie, że jeśli Cornelius Horn nie bujał mnie w Londynie, trzeba by
tu doliczyć jeszcze pięćset tysięcy funtów za pewien diament...
W pokoju obok zacharczał intercom. Gregson poszedł tam. Wrócił po chwili.
•
Ten facet, nasz agent, który rzekomo strzelał do Morse’a, jest na urlopie u
rodziny w okolicach Durban. Ściągniemy go i pogadamy z nim.
•
Nie wierzysz w to, co ci powiedziałem?
•
Uwierzę, jak powtórzy to sam Morse. Ale gość nas unika. Nie wiesz, gdzie
mógłbym złożyć mu wizytę?
Odparłem, że nie mam pojęcia. Rzeczywiście, kończył się sierpień, a ja wciąż
niewiele wiedziałem. Teraz w biurze Gregsona wypiłem cudownie zimne piwo i
zbierałem się do wyjścia, ocierając pot z czoła.
- Wpadnij do nas tak pomiędzy październikiem i majem, miewamy wtedy więcej
deszczu. Wracasz do „Wilmy”?
•
Przedtem chciałbym się umówić z asystentką doktora Holdena.
•
Któż to? - spytał Gregson, wachlując się gazetą.
•
Panna Geraldine Simpson, piękna czarna gazela.
- Słyszałem, że ten typek ma szczęście do kobiet. Cześć. Umówiłem się z panną
Simpson telefonicznie w jej mieszkaniu.
Geraldine mieszkała w pobliżu Elsies River w małym domku otoczonym
wysuszonym trawnikiem i paroma drzewami. W tej dzielnicy nie było czarnych,
mieszkali tu chyba sami Hindusi. Tyle Geraldine powiedziała mi przez telefon.
Umówiliśmy się na piątą, bowiem panna Simpson musiała ukończyć jakąś pracę w
laboratorium. Kiedy zatrzymałem wóz przed domkiem, zobaczyłem tam już żółtego
forda. Drzwi otworzyła mi młodziutka mulatka o nogach Josephine Baker.
•
Dzień dobry - powiedziałem.-Jestem umówiony z panną Simpson...
•
Nie ma jej w domu, proszę pana.
•
Nie wróciła z uniwersytetu?
•
Ależ tak, wróciła. Powiedziała mi, że oczekuje kogoś o piątej. Potem
zadzwonił telefon, moja przyjaciółka rozmawiała z kimś. Była trochę
rozdrażniona, gdyż zawezwano ją do jakiejś pilnej pracy w Sterkfontein.
•
O której rozmawiała przez telefon?
•
Chyba około trzeciej...
•
Czy to jej samochód stoi przed domem?
•
O tak, ale przyjechano po nią innym wozem. Geraldine kazała pana przeprosić
i wyszła. Mówiła jeszcze, że wróci za dwa, trzy dni.
•
Jakim wozem odjechała?
•
Zieloną simką... Nie, twarzy kierowcy nie widziałam.
•
Czy rzeczywiście powiedziała, że wróci za dwa, trzy dni?
•
Trochę długo, prawda? Sama byłam zdziwiona, ale Geraldine powiedziała, że
wróci zapewne małą awionetką amerykańskiej misji archeologicznej.
Zadzwoniłem z mieszkania Geraldine do profesora Appletona. Nie, zaprzeczył, w
tym roku misja amerykańska nie prowadzi badań w Sterkfontein, nie, ani w
Makapansgat. Dziwne, panna Simpson musiałaby coś o tym wiedzieć. Połączyłem się z
laboratorium doktora Holdena. Nie było go. Wyjechał do Pretorii, na wykłady na
tamtejszym uniwersytecie. Wróci za tydzień.
To był poniedziałek. W środę zatelefonował do mnie Gregsón. Zawiadomił mnie,
że strażnik rezerwatu narodowego Makapansgat znalazł na jednej z hałd, przy drodze do
Spanje, zwłoki czarnej dziewczyny. Nie ma wątpliwości, że chodzi o Geraldine Simpson.
Została zabita strzałem w tył głowy. Siadów gwałtu nie stwierdzono, rabunek też
wykluczony. Lekarz twierdzi, że Geraldine Simpson nie żyła już, gdy ktoś porzucił ją na
hałdzie.
•
Skąd dzwonisz, Fred? - spytałem cicho.
•
Ze stacji studenckiej, jest
v
tu telefon. Przypominam sobie, że chciałeś
rozmawiać z tą Simpson. Spóźniłeś się.
•
Kiedy dokonano zabójstwa?
•
Lekarz twierdzi, że musiało to się stać we wtorek rano.- Teraz badamy teren.
- Mogę przyjechać?
- Jasne, Bart.
Potem zwłoki Geraldine. Geraldine skulona, jakby spala, z tyłu głowy mała
plamka krwi. Przybrudzona biała spódniczka i błękitna bluzka, obok biała torba z
paskiem do przewieszenia przez ramię, białe pantofle i biała chustka na głowę, w
błękitne grochy.
- Tak ją znalazła policja? - pytam.
•
Nie, badaliśmy ciało - odpowiedź lekarza. Spokojne, rutynowe ruchy nad
narzędziami.
•
Zastrzelono ją z browninga kaliber 7,65 z niewielkiej odległości, strzelano z
tyłu - mówi Gregson.
Opowiadam mu o tym, co słyszałem od przyjaciółki panny Simpson. Fred jest
wyraźnie zainteresowany, notuje coś. Dobra, mówi trzeba szukać zielonej simki, chociaż
ktoś, kto przyjechał po Geraldine, mógł wypożyczyć wóz.
Czwartek. Jest zielona sinica. To własność pastora Edmondsona. Ukradziono ją
sprzed plebanii. Porzucono na drodze do Swartkrans. Żadnych odcisków palców.
Piątek. Jadę do Pretorii. Tak na wszelki wypadek. Doktor Holden chyba miał coś
z panną Simpson. Do diabła, ktoś, kto zastrzelił z zimną krwią taką dziewczynę, musi być
niezłym sukinsynem. Nie, Holden ma bardzo piękne alibi. Regularne wykłady na
uniwersytecie, nie mógłby wyrwać się do Johannesburga ani do Makapansgat. Zbyt wiele
świadków. Jednego można kupić, dwóch może się mylić, ale tyle studentów? Nie,
Holden był cały czas w Pretorii.
.Sobota. Wracam do Johannesburga. Dzwonię do drzwi domku panny Simpson.
Otwiera
mi
znowu
dziewczyna
z
nogami
Josephine
Baker. Wchodzę. Pytam, gdzie mieszkanie Geraldine. Nie spieszę się. Przeszukuję
wszystko. Policja, która już była przede mną, zrobiła to niedbale, nawet nie założyli
pieczęci. Dla nich śmierć czarnej dziewczyny, zabójstwo czarnej dziewczyny nie jest
niczym
ważnym. Ba, gdyby chodziło o morderstwo dokonane na białej dziewczynie...
•
Pani jest przyjaciółką Geraldine?
•
Od dwóch lat, proszę pana.-patrzy na mnie z lękiem. Oni wszyscy mówią do
nas białych „proszę pana”. Niech to diabli, co za kraj...
•
A nie od pół roku?
•
Dlaczego od pół roku? - zdziwienie na twarzy dziewczyny.
•
Panna Simpson pracowała na tutejszym uniwersytecie pół roku, zanim
przyjechała z Londynu...
Musiałem sobie źle dopowiedzieć informację Joy. Honey, przyjaciółka Geraldine
mówi, że przyjechały tu obie z uniwersytetu w Durban.
- Profesor Garrick, sir Garrick-poprawia – zarekomendował tu Geraldine, widząc
jej prace przy odlewach w Durban...
Niedziela. Zajeżdżam wieczorem na farmę Jaśminy. Nie jestem sam. Panna
Honey Urubu leżała przez całą drogę z Johannesburga na podłodze wozu, do którego
wsiadła, wybiegłszy bocznym, wyjściem z uniwersytetu, prowadzącym do starego
gmachu Wydziału Medycznego pamiętającego jeszcze czasy pierwszych wielkich odkryć
antropologicznych w tej części Afryki. Miałem pewność, że nikt tego nie widział. Jeśli
ktoś ją śledził, to stracił ją z oczu na uniwersytecie. Panna Honey patrzała na mnie z
niedowierzaniem, gdy powiedziałem jej, że ktoś, kto przyjechał w poniedziałek po
Geraldine, teraz może przyjechać po nią, jeśli zostanie w mieście.
•
Dlaczego? - spytała, robiąc wielkie oczy.
•
Ależ dlatego, że pani widziała Geraldine po raz ostatni w domu, pani widziała
zieloną simkę i tego człowieka za kierownicą...
•
Ależ ja nie widziałam twarzy, proszę pana!
•
Ale on o tym nie wie, więc na wszelki wypadek kaliber 7,65 może znowu
przemówić, rozumiesz, dziewczyno?
Lady Jasmina Willingbottom rozumiała to doskonale.
- Panna Honey Urubu - rzekła - może u mnie pozostać, jak długo tego będziesz
chciał,
synu.
Mam
dobre
okulary,
ostre
psy
i
nabite karabiny. U mnie nikt obcy nie może się włóczyć, nikogo nie toleruję na moim
gruncie.
Panna
Urubu
zostanie
moją
pokojówką.
I przysięgam, że nie wypuszczę jej z domu.
Honey Urubu chciała zaprotestować, ale kilka słów o śmierci Geraldine
przywróciło jej przytomność umysłu.
Wiadomość, jaką otrzymałem z Johannesburga, zaskoczyła mnie. Gregson
informował mnie, że Tomai stanie przed sądem pod zarzutem zamordowania swojego
pana, sir Jamesa Garricka.
•
Tomai ma przecież alibi! - zawołałem do słuchawki.
•
Masz na myśli zeznanie 0’Hary? Zmienił je. Tomai był ostatnim, który widział
profesora, 0’Hara przypomniał to sobie dokładnie.
Nie zapytałem już, dlaczego Tomai zeznał w kwaterze policji, że to ja miałem być
tym ostatnim człowiekiem. Gregson też o tym nie wspomniał. Komuś widać zależało na
tym, by ukręcić łeb całej sprawie. 0’Hara? To jeszcze jeden orzech do zgryzienia.
Gdy opuszczałem posiadłość Jaśminy, panna Honey coś sobie przypomniała.
Pobiegła do wyznaczonego jej przez lady Willingbottom pokoju i wróciła stamtąd
trzymając w dłoni mały kluczyk.
•
Co to jest, Honey?
•
Kluczyk, naturalnie.
•
Do czego, głuptasku?
- Gdy Geraldine wyjeżdżała w poniedziałek, dała mi ten kluczyk i powtórzyła
kilka razy, że „on pasuje do sejfu numer 40 na dworcu lotniczym”. Tak powiedziała,
proszę pana.
- Dziękuję ci, Honey. Nikomu o tym ani słowa, jeśli chcesz żyć, dziewczyno.
Skinęła poważnie głową. Była przestraszona.
Pojechałem do Johannesburga na dworzec lotniczy. W sejfie, numer 40 znalazłem
mały notatnik oprawny w czerwoną skórę.
ROZDZIAŁ VIII
Pani Garrick wzruszyła ociężale ramionami, kiedy Gregson powiedział jej, że
Tomai stanie przed sądem, oskarżony o zamordowanie jej męża. Kąciki jej ust na
chwilkę opadły w dół w uśmiechu, który powinien powiedzieć komisarzowi, że policja
nie jest tu dobrze oceniana.
•
To nonsens, panie komisarzu - powiedziała cicho.
•
Tomai przyznał się, łaskawa pani.
•
Wyobrażam sobie, że nie mogło być inaczej... Co mu grozi?
•
Niezależnie od tego, czy prokurator udowodni zbrodnię w afekcie, czy też
inne motywy czynu, wyrok może być tylko jeden. Kara śmierci.
Pani Garrick zadrżała. Widziałem to.
•
Czy pani widziała męża, zanim do „Caroliny” pojechał doktor Bart?.
•
Nie. Telefonował, że jest bardzo zajęty.
•
Czy profesor wiedział o przybyciu doktora Barta do „Wilmy”?
•
Tak.
Byłem pewien, że kłamie. Milczałem. Gregson też nie rozwijał tej kwestii.
•
Jeszcze jedno pytanie, łaskawa pani...
•
Proszę. - Zaciągnęła się tak łapczywie dymem z papierosa, że i ja miałem
ochotę zapalić, ale wolałem ją obserwować.
•
Czy profesor spisał tylko jeden testament?
•
Nigdy nie słyszałam o innym.
•
Może sporządził coś takiego w Londynie? Państwo bywali w Londynie?
•
W ostatnim czasie mąż nie opuszczał kraju. Ja wyjeżdżałam co roku, ale
najczęściej przebywałam na południu Francji, gdzie mamy... mieliśmy małą
willę.-Rzuciła mi krótkie spojrzenie spod rzęs. Wiedziałem, co ją niepokoi.-
Czy mogę zapytać,’ kiedy nastąpi odczytanie testamentu mojego męża?
•
Wkrótce zawiadomimy panią. To wszystko. - Gregson pożegnał Emmę,
zginając swój gruby kark. Wyszedł do wozu. Zostaliśmy sami. Wtedy znowu
spojrzała na mnie.
•
Pan nie mówił komisarzowi o... o tym, co... co panu powiedziałam, prawda?’
•
O „Palladium”? Nie - odparłem zgodnie z prawdą.
•
Dziękuję panu.
- Nie trzeba. To przecież pani osobista sprawa.
Uśmiechnęła się do mnie. Do diabła, urocza kobieta. Zbyt urocza jak na żonę
starszego pana zajmującego się antropologią.
- Co pani sądzi o sytuacji Tomai? - spytałem.
- To oskarżenie wydaje mi się nonsensowne. Ale oni mają chyba jakieś
argumenty, prawda?
Harry Roberts, czyli mój stary znajomy Harry Spluwaczka, mieszkał w Durban, a
nie w Cape Town. Zawiadomił mnie o tym telegraficznie jego wspólnik. Harry był
zdziwiony, kiedy do niego zadzwoniłem. Nie mogłem mu oczywiście powiedzieć, że
szukając go, skorzystałem z informacji przysłanych mi z Londynu przez Dawsona.
Postanowiłem polecieć do Durban samolotem z Johannesburga. Przy okazji chciałem się
tam czegoś dowiedzieć o Geraldine Simpson. Akurat Joy pokazała mi z triumfem
opublikowany w Johannesburgu w „The Star” artykuł o profesorze Garricku ze zdjęciem
sir Jamesa pośrodku kolumny. W prawym górnym rogu, w małym kwadraciku widniała
fotografia autorki.
•
Co sądzisz o moim wywiadzie z Emmą Garrick?- spytała.
•
Jesteś fotogeniczna. A poza tym miałaś to chyba napisać dla „Women’s
Week”?
•
Tu zapłacili mi więcej.
•
Szczera dziewczyna, lubię takie-powiedziałem bez przekonania. Znałem kilka
kobiet, które też lubiły pieniądze i zawsze w końcu mówiliśmy sobie „cześć”.-
Twój pobyt w Afryce dobiega zatem końca?
•
Zobaczymy - odparła wymijająco Joy.
Lecąc do Durban, zadawałem sobie kilka pytań: czy Emma Garrick wie o
istnieniu ukrytego sejfu Garricka, czy biedny Tomai powiedział coś o tym policji, a także
czy dobrze robię, pozostawiając tu Honey Urubu... Nie wiedziałem, co robi Morse i gdzie
teraz jest facet, który do niego strzelał, ów kumpel agenta Frosta. A Frost też byt dla
mnie problemem. Zanim zamówiłem miejsce w samolocie do Durban, zadzwoniłem do
Gregsona w sprawie tego człowieka.
•
Wyobraź sobie, Bart - powiedział Gregson posępnym głosem - wyobraź sobie,
że ten Frost też gdzieś przepadł. Wydano rozkazy odszukania obu agentów.
•
Czy Frost miał polecenie śledzenia Morse’a?
- Oczywiście, Bart. Ktoś dzwonił do nas anonimowo, że Morse nie ma czystej
kartoteki. Tego, co się potem stało, nie rozumiem.
•
Ani ja. Cześć.
•
Cześć, przyjacielu.
Aha, muszę się przyznać, że Joy chciała polecieć ze mną do Durban. „W celach
dziennikarskich”. Wymówiłem.się brakiem gotówki. Czeki bankowe się kończą, ruch w
interesie jest, ale nie ma dopływu gotówki.
- A takiej dziewczynie jak ty byłoby wstyd zafundować piwo. Była najwidoczniej
złego
mniemania
o
mnie,
więc
dodałem
pocie
szająco, że wycieczki nad ocean nie będzie.
- A swoją drogą robisz karierę, Joy. O „Women’s Week” jakoś nie słychać poza
ulicą, na której redakcja osiadła niby na mieliźnie. A w „The Star” publikowano kiedyś
po raz pierwszy zdjęcia i teksty o odkryciu australopiteków. Najpierw tamto, potem
rewelacje
Garricka,
które rzekomo zaginęły, teraz twój artykuł i nawet twoje zdjęcie” mała dziewczynko z
Taungs!
Widzę
w
tym
przyczynowość,
rzekłby
tu
pewien Kandyd lub inny Panglos. Do zobaczenia.
Uciekłem z pokoju, ścigany ciskanymi z pasją poduszkami.
Kto leciał nad południem Afryki i coś niecoś wie o przeszłości tego obszaru,
zdaje sobie sprawę, że wpompowano tu ogromne pieniądze, by biali mogli się jako tako
urządzić tam, gdzie jak powiedział ktoś z przesadą, wszystko składa się z veldu**, a cała
reszta to fatamorgana. Biali wczepili się w tę krainę, na północy mało gościnną,
wyżynną, suchą, a im dalej na południe, tym gościnniejszą swoim klimatem
podzwrotnikowym, wreszcie morskim. Wielkim Urwiskiem, ciągnącym się od
uprzemysłowionego Transwalu ku Oranje, maszyna spływała ponad zielonymi lasami
parkowymi, żółtymi sawannami, plantacjami i pastwiskami ku Natalowi, ziemia
przeklinana przez czarnych i błogosławiona przez białych, ziemia prawa i bezprawia,
twardej pracy i niezmierzonych bogactw ukrytych pod ziemią, dobywanych w
kopalniach, wytwarzanych w wielkich zespołach fabryk, na ogromnych plantacjach
pszenicy i trzciny cukrowej, tytoniu i kukurydzy, na pastwiskach pełnych owiec i bydła...
Ziemia - bezcenny klejnot dla białych, raj utracony dla Murzynów i koloredów. Ile krwi
popłynęło i jeszcze popłynie, aby biały człowiek utrzymał w swoich rękach tę krainę
mlekiem i miodem płynącą? Historia nigdy nie oddaje pełnej sprawiedliwości
ograbionym. A ograbionymi byli tu pradawni mieszkańcy Afryki leżącej pod
zwrotnikiem Koziorożca - Buszmeni, teraz zepchnięci ku pustyni Kalahari. Najpierw
wybijani, tępieni przez napływowe ludy murzyńskie, teraz oglądani w rezerwatach jak w
ogrodach zoologicznych.
Myślałem o tym wszystkim, ale nie tylko - nie przybyłem do tego kraju jako
misjonarz czy filantrop, jestem archeologiem, który kiedyś zajął się też przestępstwami, i
stoję (na razie oczywiście siedzę w samolocie lecącym do Durban) przed faktem, że
zamordowano już dwie osoby, że morderca prawdopodobnie nie poprzestanie na tym, a
ja czuję się jak ktoś, komu zabrano okulary i wpuszczono do nieznanego domu, gdzie
panują zupełne ciemności...
Samolot kładąc się na lewe skrzydło zatoczył wielki łuk nad ziemią i oceanem.
Ziemia wydawała się nieskończona na zachodzie i północy, ocean był nieskończony,
ciemnoniebieski, cicha potęga rozciągająca się pod olśniewającym słońcem. Kiedy
wysiadłem ze stojącej na pasie maszyny, sam w tłumie podróżnych, uznałem, że klimat w
Durban jest zupełnie europejski. Oddychałem tu swobodnie jak dziecko jeszcze nie
zmęczone długim biegiem przez życie.
W nocy śniła mi się Afryka, południe, stałem przed gromadą ludzi bez twarzy i
mówiłem, że systemy nawadniania są tu lepsze, niż je mieli starożytni Inkowie. Potem
pojawił się przede mną profesor Garrick i objaśniał mi, że jego czaszki są tak
rewelacyjne, ponieważ sulcus lunatus i sulcus paralellus są rozdzielone substancją
mózgową w stopniu wyższym niż u australopiteka! Wołając, że to jest niemożliwe,
obudziłem się. Nade mną cichutko szumiał wielki wentylator.
Zapaliłem nocną lampkę na stoliku przy łóżku. Otworzyłem notatnik Garaldine
Simpson. Tam też pomiędzy cennymi dla mnie zapiskami było tych kilka słów:
interesujące sulcus lunatus i paralellus, bruzda półksiężyccrwata Oddzielona od
równoległej bardzo znacznie, prawie niewidoczna, J. G. powiedział, że nie widział tego u
żadnej małpy człekokształtnej ani u australopiteka, to fantystyczne.
Tak... ja też zauważyłem to na odlewie wręczonym mi przez Morse’a, przecież
odkrycie Graftona Elliota Smitha o bruzdach półksiężycowatej i równoległej w mózgu
ludzkim wbijano mi do głowy na uniwersytecie w Londynie... Potem uwaga panny
Simpson: J. G.boi się. J. G. James Garrick? Czego boi się J. Garrick i co wiedziała piękna
czarna gazela?
Zasnąłem wreszcie, zapadałem w miękkie otchłanie snu, kołysany cichym
pomrukiem dochodzącym przez okno, które otworzyłem chwilę przedtem. To mruczał
ocean. Niektórzy architekci mają niezłe pomysły, lokując hotele w pobliżu morskiego
brzegu.
Gdy otworzyłem oczy, długi prostokąt okna jaśniał światłem dnia, a nad
ażurowym tarasem kołysały się pierzaste wachlarze palm, do sułtańskiego przebudzenia
brakowało mi tylko smagłej niewolnicy, ale zamiast niej na wprost łóżka siedziała
wyniosła, ciężka bryła mięsa, antropoid ze złego snu czy ucieleśnione odkrycie Jamesa
Garricka?...
Oprzytomniałem w jednej chwili. Machinalnie sięgnąłem pod poduszkę.
Antropoid roześmiał się chrapliwie i rzucił w moim kierunku coś, co było moim
specialem.
•
Spokojnie, Bart, bez kawałów. W Londynie byliśmy kumplami.
•
Roberts?!...
•
Czyli Harry Spluwaczka - przytaknął olbrzym.-Zapomniałeś o swoim
telegramie?
- Ale jak tu wszedłeś? - spytałem głupio.
- No wiesz, co za pytanie!
Zjechaliśmy windą do hotelowego ogrodu. Usiedliśmy na ławce w pobliżu
małego basenu kąpielowego. Harry strzyknął śliną, błysnąwszy złotą plombą.
- Mała sprzeczka, Harry?
•
Co? Aha! - zorientował się. - Tak, jakiś facet wybił mi kiedyś jedynkę, gdy
gadaliśmy o interesach.
•
Drogo zapłacił?
•
Mowa! - Potężne muskuły Harrego napięły białą koszulkę.
•
Więc jesteś teraz przedsiębiorcą, Harry - zacząłem.
•
Sprzedaję galanterię damską i męską, wszystko legalnie, tu inaczej nie można,
policja jest cholernie wszystkiego ciekawa. Mam kilka sklepów w tym kraju.
Bardzo porządne sklepy.
•
Ale w Londynie było lepiej?
•
Inaczej, panie Bart.
•
I naprawdę jesteś porządnym obywatelem? ‘- No chyba.
•
Nie powiem, że się marnujesz. Uczciwy dochód to dobra rzecz.
•
O tak - przyznał bez przekonania.
•
O kasach, sejfach i zamkach już zapomniałeś?
•
Całkowicie-przyjrzał mi się trochę baczniej.
•
Znam jedną... Nie do zdobycia. Błysnął oczami, jakbyśmy mówili o kobiecie.
•
Bujasz pan.
- Wcale nie, Harry. Ale wiem, że tutejsza policja ma fioła na punkcie drobnych
wykroczeń.
Przyznał mi rację. W barze zamówiłem coś do picia. Wypiliśmy, zapłaciłem.
•
Było mi miło. Cześć.
•
Cześć, panie Bart.
Poszedłem wolno do samochodu. Wkładałem kluczyk do stacyjki, gdy Harry
Spluwaczka władował się na przednie siedzenie. Co za kolos! Mógłby trzymać Gregsona
przy piersi jak oseska.
•
Nie ma takiej, która by nie było moja - powiedział, czekając, aż zaprotestuję,
co też uczyniłem. Teraz go już miałem.
•
Co to za dom, panie Bart?
•
Bogaty, Harry.
•
Jak tam wejdę?
•
Coś wymyślę... A jak sobie wyobrażasz nagrodę?
•
Zbieram tylko dolary amerykańskie. Powiedzmy, pięćset?... Błyskawicznie
przeliczyłem moje zasoby’.
•
Powiedzmy, 150, Harry.
•
W porządku. Dla pana niech będzie tyle. A utrzymanie?
•
Od tej chwili jesteś na moim wikcie.
•
Ale w Durban pan jest moim gościem.
Jechaliśmy w stronę uniwersytetu dla koloredów. Na jasnym niebie krążyły
groźne, wielkie ważki, hucząc skrzydłami. Było ich dużo. Spytałem Harrego o przyczynę
tego zamieszania w powietrzu. Objaśnił mnie, że kolorowi studenci od dwóch dni
strajkują. I są jakieś nowe niepokoje w dzielnicy slumsów. Policja patroluje miasto
również z helikopterów. Istotnie, uniwersytecki campus otoczony był przez policjantów i
wozy z ryczącymi megafonami, wyloty armatek wodnych skierowane były na główną
bramę, zapach gazów łzawiących jeszcze wisiał w powietrzu. Pałki, rewolwery i pistolety
maszynowe w rękach strażników ładu, czujne wilczury na napiętych smyczach, a za
ogrodzeniem śpiewające’ i krzyczące gromady młodzieży zepchniętej na teren uczelni.
Karetki pogotowia odjeżdżały z rannymi, wycie syren przybliżało się i oddalało. Profesor
van Dirxen, siedział spokojny w swoim gabinecie (policja wpuściła mnie tam za jego
zgodą i po otrzymaniu mojego zapewnienia, że biorę na siebie odpowiedzialność za to,
co może mnie czekać na terenie „kolorowej uczelni”, Harry pozostał w wozie, paląc
długie cygaro w złotej opasce).
•
Doprawdy - mówił - uniwersytet w Durban jest jedną z kilku najlepszych
uczelni w Afryce, czego ci młodzi koloredzi jeszcze chcą? Praw? Jeszcze do
tych praw nie dorośli! Poza tym powiadam panu, że południe Afryki
pozostanie białe na zawsze! Co pan o tym sądzi, doktorze?
•
Trochę się znam na przeszłości...
•
Ma pan rację. Wszystko jest w rękach Opatrzności, która wymierzy
sprawiedliwość tym, co zbudowali bogactwa tego kraju.
Wprawdzie nie to miałem na myśli, ale nie podjąłem kwestii. Interesowała mnie
biedna Geraldine Simpson. Zanim wyjechała do Johannesburga, studiowała etnografię i
medycynę. Jakiś czas pracowała u Dirxena w wydziale preparatów.
•
Widzi pan, doktorze Bart, bardzo niechętnie mówię o tym, ale teraz, gdy sir
Garrick nie żyje i kiedy policja poszukuje sprawców czy sprawcy morderstwa,
nie mam prawa milczeć.
•
Panna Simpson też została zamordowana.
•
Ach, mój Boże! No więc... Sir James Garrick przez dwa lata chętnie
odwiedzał naszą uczelnię, wie pan...
•
Nie wiem. Słucham, profesorze?
•
Krótko mówiąc, odkąd poznał pannę Simpson. Musiał pan słyszeć o naszym
ustawodawstwie. Jest bardzo nietolerancyjne wobec łączenia się ludzi białych
i kolorowych i...
•
Chce pan powiedzieć, że profesor Garrick i panna Simpson...?
•
Spotykali się u mnie w domu. Testem starym kawalerem i człowiekiem
dyskretnym, ale to nie mogło trwać długo. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o
tym, nie pomogłaby nawet pozycja sir Jamesa. Więc panna Geraldine musiała
opuścić Durban. James załatwił jej pracę na uniwersytecie Witwatersrand, w
pracowni doktora Holdena.
To, co powiedział mi Dirxen, wyjaśniało pewne uwagi w notatniku Geraldine.
•
Czy prócz, pana, profesorze, ktoś inny wiedział o tym, o tej przyjaźni?
•
W Durban nikt. A czy w Johannesburgu, nie wiem, doprawdy.
•
Była między nimi nie tylko różnica koloru skóry, ale poważna różnica wieku -
zauważyłem.
•
O tak. On, starszy pan, a ona młodziutka studentka.
•
Miłość, sądzi pan?
•
Może z jego strony jakieś zaślepienie, ucieczka w przeszłość, poszukiwanie
młodości albo raczej oszukiwanie samego siebie. Z jej strony chyba chęć
zrobienia kariery. Geraldine Simpson miała głowę na karku. Ale proszę wziąć
pod uwagę, że jest to opinia starego kawalera.
- Czy sądzi pan, profesorze, że lady Emma Garrick wiedziała o tym stosunku?
•
Stanowczo nie. James mówił mi, że jego żona nic o tym nie wie i nie powinna
wiedzieć.
•
Zależało mu na żonie?
Van Dirxen popatrzył na mnie ponad opuszczonymi na czubek nosa okularami.
•
Chyba bardziej chodziło mu o spokój Geraldine Simpson. I swój, naturalnie.
Lady Garrick jest kobietą impulsywną.
•
I piękną.
•
Niewątpliwie. Ale gdy stary mężczyzna spotyka młodziutką dziewczynę,
gotów jest chyba na wiele, doktorze Bart. Tak myślę.
•
Panie profesorze, czy sir James Garrick miałby jakieś kłopoty, gdyby tak
zwana opinia publiczna dowiedziała się o stosunku łączącym go z panną
Simpson?
•
Jesteśmy w Południowej Afryce! To powinno panu wystarczyć za odpowiedź.
Poza tym na pewno mój przyjaciel nie mógłby już w naszym kraju wykładać.
Jego życie osobiste i towarzyskie, hm... sądzę, że mimo swojej pozycji
musiałby opuścić kraj. Wie pan, chociaż kocham ten kraj, który uważam za
swoją ojczyznę, i choć, przyznam, jestem za pewnymi formami segregacji, to
nie potępiam Garricka. Nie potrafiłem mu tylko wbić do głowy, że komplikuje
sobie życie.
•
Czyż nie chodziło tylko o przygodę?
•
Możliwe i nawet pewne, że była to przygoda dla Geraldine
Simpson. Dla Jamesa, mój Boże, była to może ostatnia miłość? Nie wiem. Czy
policja znalazła sprawców śmierci panny Simpson?
•
Jeszcze nie. Wie pan, życie Murzyna nie jest tu w cenie.
•
Prawo pod tym względem jest jedno - zaprzeczył van Dirxen. - A gdzie
dokonano zbrodni?
•
W Makapansgat. To znaczy porzucono tam ciało.
•
Właśnie tam, dobry Boże...
•
Tak. Właśnie tam, gdzie wciąż znajdujemy kopalne szczątki naszych
prehistorycznych przodków. Czy nie sądzi pan, profesorze, że pod pewnymi
względami nie różnimy się niczym od tamtych naszych krewnych? Upłynęło
tyle tysięcy lat, milion lat, więcej niż milion lat, a my wciąż jeszcze bywamy
mordercami. Zadajemy sobie ból, gwałt i śmierć. I wcale nie jestem pewien,
czy znalibyśmy wartość dobra i zła, gdyby nie tamte nasze umiejętności.
•
Czyżby chciał pan powiedzieć, doktorze, że my, ludzie, jesteśmy przykrą
pomyłką natury? - spytał profesor van Dirxen, ściskając moją dłoń. Nie
odpowiedziałem już na to pytanie.
Po przylocie do Johannesburga odebrałem mój wóz z garażu i zawiozłem Harrego
do Heidelbergu, a raczej w jego okolice, gdzie pani Willingbottom miała swoją
posiadłość. Jakieś pięćdziesiąt mil dobrej drogi. Na gościnności Jaśminy nie zawiodłem
się, zostawiłem więc tam mojego przyjaciela i trochę niespokojny ruszyłem do „Wilmy”,
żeby przygotować jak dobry impresario wejście antropoida z Durban. Jechałem zaś
niespokojny, ponieważ Jasmina oznajmiła mi, że już kilka razy od chwili przybycia
panny Honey Urubu widziała przejeżdżający w pobliżu farmy szary samochód. Było też
kilka pomyłkowych telefonów.
•
Bart, jeszcze trochę, a zacznę sypiać z karabinem pod głową!
•
Wojna burska wciąż trwa, co? - zażartowałem, aby ją uspokoić. Ale pani
Willingbottom nie dała się na to nabrać. Miała dobry węch. Przyrzekłem jej,
że jak tylko załatwię jedną sprawę w „Wilmie”, natychmiast wrócę i
zastanowimy się, co zrobić z panną Honey. Do tej chwili nikt obcy nie może
widzieć panny Urubu. - Nikt, lady Willingbottom.
Skinęła energiczne głową. Gdy się żegnałem, wyszła na chwilę z salonu i wróciła,
trzymając w palcach małą kartkę, nie, to była koperta, zaklejona koperta. Jasmina podała
mi ją tak, jakby to była głodną pirania. Niemniej oczy mojej przyjaciółki płonęły kobiecą
ciekawością. Był to list do mnie. Krótki:
Dzień dobry, doktorze Bart. Wkrótce się zobaczymy, mam nadzieję.
Dowiedziałem się, że w Sterkfontein znaleziono zwłoki mężczyzny. Zastrzelono go z tyłu z
broni kaliber 7,65. Zapewne zainteresuje pana fakt, że jest to niejaki George Lang, ten
sam typ, który strzelał do mnie w Johannesburgu. Czy pan coś z tego rozumie? Jeśli
będzie pan rozmawiał z komisarzem Gregsonem, proszę mu nie wspominać, że jesteśmy
w kontakcie. Sam się ujawnię. John Morse.
Sterkfontein leżało na południe od Makapansgat, gdzie znaleziono ciało Geraldine
Simpson.
Obejrzałem kopertę. Miała stempel poczty w Johannesburgu. Do licha, ten Morse
trzyma mnie cały czas na muszce. Mógł wysłać list do „Wilmy”, tymczasem odkrył, że
przyjaźnię się z Jasminą Willingbottom.
•
Coś ważnego, młodzieńcze? - dopytywała się Jasmina.
•
W każdym razie bardzo interesującego. Czy pani kiedykolwiek przyjaźniła się
z małą wąsatą foką udającą mężczyznę?
•
No wie pan! Nigdy w życiu!
•
I bardzo słusznie. Pochwalam. Wkrótce zobaczy mnie pani znowu.
Szczerze mówiąc, cały czas byłem na siebie wściekły. To znaczy, od chwili
zakończenia rozmowy z Dirxenem. Geraldine Simpson mogła mi powiedzieć bardzo
wiele, z pewnością, a ja zaledwie spojrzałem na nią w gabinecie doktora Holdena. Byłem
skończonym głupcem. A teraz nowa przeszkoda w mojej szaradzie: jakiś George Lang.
Czy to się trzyma kupy? Czy wciąż myślę o jednej sprawie, jednej?
•
Droga przyjaciółko - powiedziałem, siedząc już w wozie - droga przyjaciółko,
musi pani dopilnować, aby goryl, którego przywiozłem z Durban, też nie
wychodził z domu. To bardzo ważne.
•
Co mu grozi?
- Policja mogłaby go zamknąć w ogrodzie zoologicznym.
- Jasne, młodzieńcze!
W „Wilmie” wziąłem kąpiel, zjadłem kolację, wypiłem dwa głębsze szkockiej i
kombinując, jak sprowadzić Harrego Spluwaczkę, obejrzałem w towarzystwie Joy
londyńską transmisję muzyki nowej. Nowość miała polegać na tym, że jakiś typek
wrzucał piłeczki pingpongowe do fortepianu, starając się trafić w struny, potem z wyciem
rzucił się na klawisze i powyrywał je z nadspodziewaną zręcznością obłąkanego
dentysty.
- Cóż - bąknąłem do Joy, czyszcząc fajkę.
- Hm - odparła, ziewając dyskretnie.
Wysilając inteligencję dorzuciłem:
•
Ale nie mogę zgodzić się z tezą komentatora muzycznego z Pretorii, że nasza
biała rasa podleje nawet w sztuce. Wariaci dosiadali pegazów w każdej epoce.
Poza tym pieniądze nigdy nie śmierdzą. No, prawie nigdy.
•
Rzekłeś, Wespazjanie. A jednak szkoda tego fortepianu. Jak myślisz, czy to
był pleyel?
•
Gdzie tam! Facet nie odróżnia fortepianu od bębna. Wybrali mu Srata z
saloonu licytowanego w Teksasie.
•
Uspokoiłeś mnie co do przyszłych losów białej rasy - powiedziała z powagą
Joy. - Wyłączę telewizor. Mam ochotę na spacer. Co ty właściwie robiłeś w
Durban?
Chciałem odpowiedzieć pytaniem: Dlaczego, Joy, odciski palców na twoim
notatniku i na broni special 38, porzuconej wtedy, kiedy do mnie strzelano przy kortach,
są identyczne z twoimi odciskami, z którymi zapoznałem się troszkę wcześniej? Ale nie
spytałem o to. Stary błaźnie! Dopiero teraz przypominasz sobie to, co zauważyłeś,
oglądając tamtą porzuconą broń: special 38 miał pełny magazynek, więc strzelano do
ciebie z innej broni, a special 38 został podrzucony! Po co? Kto chce zwrócić moje
podejrzenie na Joy, zapomniawszy o magazynku, i dlaczego pomyślałeś o tym teraz?
Bart, idioto, jesteś przepracowany albo skończony pod każdym względem, najlepiej załóż
farmę drobiu. Ale i tu okaże się zapewne, że brak ci talentu i zawodowej rutyny, bo jaja
będziesz sprzedawał zielone, a kury granatowe. A przecież ktoś inny także musi już być
przepracowany, bo gdyby miał świeży umysł, to podrzucając speciala nie zapomniałby o
usunięciu dwu naboi, no i zadbałby o to, by porzucone łuski pochodziły z tej samej
broni... zaraz... no, niekoniecznie z tymi łuskami, to stało się wtedy szybko, a poza tym,
może nie szukałem zbyt dokładnie? Teraz jest już za późno. Ktoś inny przeszukał w tym
miejscu za mnie trawę.
•
Joy - zapytałem - Joy, czy umiesz strzelać?
•
Trochę-odpowiedziała, smarując grzankę dżemem malinowym.
•
Jaki kaliber odpowiada ci najbardziej?
•
7,65, panie doktorze - odparła z grzeczną miną zawsze przygotowanej
uczennicy.
•
Interesujące. Z takiej broni zabito pannę Simpson.
•
Ale mnie przy tym nie było, więc bliższych szczegółów się nie dowiesz.
•
Jasne. Joy, czy widziałaś kiedyś taki policyjny rewolwer, special 38?
•
Możliwe.
•
W jakich okolicznościach?
•
Nie pamiętam, Robercie. Czy to ważne?
Nie odpowiedziałem. Ktoś, kto podrzucił special, jest może mordercą Garricka,
Możliwe, że wie, dlaczego zginęła Geraldine Simpson Możliwe, że poluje teraz na pannę
Honey Urubu. Możliwe, że wie już o sierżancie Langu porzuconym w Sterkfontein.
Możliwe, możliwe.. Czy postępuję uczciwie i roztropnie, pozwalając, aby tygrys krążący
coraz wścieklej znów sprężył się do skoku?
Nie, tego się nie da opisać. Uczty, w której uczestniczyłem! oglądając przy pracy
prawdziwego natchnionego artystę. Harry, jesteś! wirtuozem! Jeszcze teraz widzę twój
trochę przerośnięty profil przybliżający się do szwedzkiej kasy pancernej i twoje dłonie
dotykające jej czule niby strun harfy. W wąskim strumieniu światła wywołanym przez
moją elektryczną latarkę, w małym pokoiku ukrytym za biblioteką sir Jamesa Garricka,
wyszlachetniałeś, przyjacielu, i już nie miałem sumienia sądzić, że jesteś chodzącym, tak
jest! żywym okazem istot, które wyginęły milion lat temu... Obaj byliśmy napięci, Harry
i ja. Ja tylko jako widz, on jako artysta. Ja oglądałem kształt zewnętrzny zjawiska, Harry
słyszał wszystko, muskając palcami albo raczej magnetyzując swoim kasiarskim
geniuszem tarcze i pokrętła, numery i otaczającą je metalową, nieprzeniknioną strukturę.
Wsłuchiwał się w to, co było ukryte przede mną, widział to, czego ja nie widziałem, niby
muzyk, który ma czytać prima vista tabulaturę nie z tego świata, jak poliglota
odczytujący pismo przysłane z gwiazdozbioru Strzelca. Wielki Harry Spluwaczka przy
pracy. To było coś! Doskonałe połączenie się człowieka z ukrytym przed jego oczami
skomplikowanym mechanizmem, wzbudzanym umiejętnie do życia, analizowanym
ruchami właściwymi i niewłaściwymi, palce wzbudziły lekki szmer, coś jak strojenie
instrumentów, ciche, dalekie granie muzyki, którą rozumiał tylko Harry, w jego mózgu
jak na kartach perforacyjnych wprowadzanych do urządzeń komputerowych musiały
pojawiać się setki, setki kombinacji mechanizmów i ich kompozycji technicznych,
właściwie ten eksperyment nie powinien był się udać, człowiek i mechanizmy
odgrodzeni byli stalową płytą grubości pięciu centymetrów, ochrona zamków i szyfrów
była jeszcze grubsza. Mówi się, że nie ma szyfru, który nie dałby się złamać. Tak, ale
przedtem trzeba ten szyfr zobaczyć. I Harry już go widział, jego palce poruszały się
delikatnie i pewnie, coraz pewniej, pieściły i czarowały to szwedzkie monstrum, które
wreszcie szczęknęło z rezygnacją, zawirowało koło ryglowe przypominające ster starego
żaglowca, ciężkie drzwi poddały się. Harry pociągnął je lekko, potem odszedł na bok.
Wyciągnął paczkę lordów, chciał zapalić.
•
Nie pal - poprosiłem go. - Sądzę, że policja też tu trafi. Poza tym, Harry, jesteś
wielki.
•
Och...-zaprotestował słabo i nieszczerze.-Nie zajrzysz do środka? Pełno tu
papierów. O! widzę nawet dwie paczki banknotów. Szalenie by pasowały do
mojej małej kolekcji. Pozwolisz, przyjacielu?
•
Nie. Niczego nie ruszaj.
Zanim zająłem się zawartością sejfu Garricka, podałem Harremu kawałek
papieru, ten sam, który wyjąłem z dłoni Jamesa Garricka w Carolinie”.
•
Czy to był ten szyfr, Harry?
•
Myślisz o sejfie? - rzucił okiem na kartkę. - ...Nie, to nie to, z Pewnością nie
to, przyjacielu.
Schowałem kartkę do pugilaresu i przystąpiłem do roboty. Najpierw gruby
notatnik. Ten będzie mój. Teki z manuskryptami. To notatki do The Missing Key, tak, z
całą pewnością, potem trzy grube bruliony innej pracy. Spojrzałem na datę
rozpoczynającą pierwszy brulion.
Garrick zaczął go pisać w maju zeszłego roku. Ostatni zeszyt pijany był w
kwietniu tego roku. To także postanowiłem zabrać i przestudiować w swoim pokoju.
Potem pakiecik listów przewiązanych sentymentalną wstążką. Tak. To listy od panny
Geraldine. Z pewnością będą rzeczowe. Tak, były i kopie wierszy sir Jamesa. Boże
miłosierny, czy my, mężczyźni, pozostajemy dziećmi nawet wtedy, gdy zbliżamy się do
granicy życia? Jeśli tak, to mój śmieszny sentyment do Claudii Orlani jest zupełnie
wytłumaczony.
•
Co to? - zapytał Harry Spluwaczka. Trzymałem właśnie w ręku wąski skrawek
papieru. Były na nim zapisane te same cyfry co na skrawku papieru z
„Caroliny”. Ta wskazówka musi być zatem ważniejsza, niż sądziłem. I jeszcze
coś leżało w kącie sejfu. Biała, duża koperta. Była zaklejona. Otworzyłem ją
bez wahania i wyjąłem ze środka skrawek papieru z odręczną notatką:
Johannesburg Bank of South Africa 29 05115.
•
Co to może oznaczać, Harry? - spytałem mojego przyjaciela.
•
Oczywiście numer skrytki bankowej, to dwie pierwsze cyfry. Następne to
numeracja szyfru zamka.
•
Dzięki, Harry. Marnujesz się w handlu krawatami. A teraz zamknij ten sejf i
spróbujmy z niego usunąć ślady naszych palców.
•
Przewidujesz, że zajmą się nim gliny?
•
Chyba tak.
Harry wziął swoje honorarium w dolarach, jak ustaliliśmy. Aha, może drobiazg,
ale wyjaśniam, że do „Wilmy” ściągnąłem go z posiadłości Jaśminy Willingbottom w
Heidelbergu, a służbie lady Emmy Garrick przedstawiłem go jako hydraulika, gdyż udało
mi się przedtem zepsuć hydrofor i pomoc takiego fachowca była niezbędna. W dwa dni
później Harry Spluwaczka był już zapewne w Durban. A komisarz Fred Gregson w
„Wilmie”. Emma Garrick nic nie wiedziała o sejfie męża, ale wiedział o nim Tomai.
Tomai musiał dużo mówić w Johannesburgu, policja wie, jak rozmawiać z czarnymi...
Gregson z dużą pewnością siebie wskazał fachowcom drogę do sejfu profesora. Pocięli
oni szwedzki antyk palnikami i nic w nim nie znaleźli. Fred odjechał wściekły do miasta,
a z nim jego sfora. O mały włos, a byłby mnie ubiegł. Stanowczo pracuję zbyt powoli.
„Słabo kojarzysz, chłopcze”, powiedziałby mój ojciec, jak mawiał zawsze, kiedy chciał
mnie sprowokować do pracy, znając moje lenistwo.
Jeszcze tej nocy, kiedy Harry uporał się z sejfem, czytałem bruliony i notatki
Garricka. Mimo wszystko przyjemnie jest żyć w czasach, gdy nauka nie błądzi już w
zupełnych ciemnościach, nosząc przed sobą triumfalnie ogarek światła. Coś niecoś
dowiedzieliśmy się od czasu W. Okena, który wyobrażał sobie, że wszystko powstało z
jakiegoś praśluzu. Cuvier twierdził, że małpa jest zredukowanym człowiekiem. Goethe
chyba do końca życia wierzył, że wszystkie rośliny powstały z jednej prarośliny, a
wszystkie szkielety kręgowców z jednego archetypu. Lamarckowi już coś innego świtało
w głowie, gdy odchodził od
modnej Naturphilosophie. Ale tak między nami mówiąc, cóż to zmienia? Odkąd
Tomasz Malthus ogłosił w roku 1798 swoje dzieło Essay on Population, jego teoria stała
się podstawą darwinowskiej teorii walki o byt. Można się naturalnie sprzeczać czy dajmy
na to, postęp geometryczny 2, 4, 8, 16 w populacji ma jakiś związek z postępem
arytmetycznym 2, 4, 6, 8 w przyroście żywności, ale fakt pozostanie faktem, że tamtej
populacji zabrakło kilku jednostek żywieniowych, a to jest jakże naturalne w świecie
natury. A w świecie stosunków społecznych? Otóż właśnie z tej przyczyny ja, Robert
Bart, siedzę teraz na południu Afryki i zastanawiam się nad zagadkami zbrodni
popełnionych przez ludzi na ludziach. Tutaj czytelnik może powiedzieć, że w takim razie
można na to machnąć ręką i wrócić do Londynu do zagadek archeologicznych
rozwiązywanych w zaciszu gabinetu pełnego książek, starych rycin, map, kilku marin i
kolekcji mezoamerykańskich rzeźb, bo już wiemy - i zawsze wiemy - że ktoś zabija po
to, by zabrać coś, czego na ogół jest mniej niż ludzi, którzy chcieliby to mieć. Tak. A
jednak pozostanę, jest bowiem interesujące skonfrontować wizerunki obserwowanych
ludzi i to, co o nich wiemy, z tym, czego o nich nie wiemy i co oni za wszelką cenę
pragną ukryć, co jest ukryte jak jadowity wąż w ciemnej norze ludzkiej psychiki.
Bruliony Garricka, choć nie były kompletne, pozwoliły mi wyrobić sobie pogląd
o doniosłości jego odkrycia. Ale nadal nie wiedziałem wielu rzeczy, a przede wszystkim
nie miałem jeszcze pewności co do tego, kto jest mordercą. Dalej: gdzie kończyła się dla
Garricka nauka, a zaczynał biznes i gdzie znakomity sir James ukrył owe dwie czaszki.
Oryginały odkrytych. Wreszcie - co miał oznaczać odlew czaszki współczesnego
mężczyzny z dziurą po kuli. Do właściciela tej czaszki oryginalnej) strzelono z tyłu...
Tak samo zginęła Geraldine Simpson. Tak samo zginął jakiś Lang, który w
Johannesburgu polował na pana Morse. Czy te fakty mają jakiś związek? Oczywiście, to
tylko niektóre fakty i pytania pojawiające się w mojej szaradzie w zależności od tego, co
nagle wydało mi się jasne czy logiczne, a co znowu musiałem usuwać na bok, mając do
czynienia z nowym elementem w grze. Inaczej byłoby trudno wyjaśnić, dlaczego bez
powiedzenia słowa Emmie Garrick czy Joy wsiadłem do wozu i pojechałem do
Heidelbergu. Zależało mi na rozmowie z Honey Urubu, dlatego nie zważałem na to, że
na liczniku mam siedemdziesiąt >pięć mil. Była akurat sobota, wymijałem z
niefrasobliwością pijaka karawany wlokących się gdzieś samochodów. Weekend,
szczęście, że nie napotkałem policji i szczęście, że ten kraj posiada wspaniałe drogi.
Naturalnie nie byłem ani trochę wstawiony. Po prostu Honey Urubu musi mi coś
powiedzieć.
Domostwo Jaśminy Willingbottom, solidnie wiktoriańskie, postawione zostało
zapewne przez jakiegoś Anglika związanego z południem Afryki interesami, a z Anglią
sentymentem do mgły, przeziębień i katarów właściwych tej nieforemnej tratwie
przycumowanej do wybrzeży zachodnich Europy. Oczywiście miało kamienną
podmurówkę i brakowało mi tylko \v owej chwili, gdy z lekkim chrzęstem opon
zajeżdżałem przed ciężkie dębowe drzwi po drodze wysypanej żółtym żwirem,
brakowało mi, mówię, jakichś wrzosowisk w pobliżu (nie widziałem ich również po
drodze) i eleganckiego towarzystwa wracającego właśnie z polowania na lisa. „Ci
Anglicy są niepoprawni, cały świat chcieliby urządzić po swojemu” - wyznała mi kiedyś
przed parunastoma dniami Jasmina tonem komunikatów wojennych. Zapewne miała na
myśli swój dom, ona, która już czuła się Afrykanerką. Wyłączyłem radio, sprawdziłem
zatrzaski drzwi jak ktoś, kto mając w pamięci lektury dzieciństwa, wyobraża sobie
Afrykę pełną włóczących się lwów, gepardów i lampartów, podczas gdy ten kraj jest tak
naprawdę pełen włóczących się czarnych i białych ludzi, którym dzikie zwierzęta na ogół
schodzą z drogi. Wysiadłem, zamknąłem powoli drzwi z prawej strony wozu, czekając na
pojawienie się służby, ale ponieważ nikt nie wyszedł mi na spotkanie, pomaszerowałem
po chrzęszczącym żwirze w stronę wejścia. Podniosłem rękę do dzwonka, kiedy
zauważyłem, że dębowe drzwi są lekko uchylone. Trochę mnie to zdziwiło, wiedziałem,
że starsza pani jest osobą ostrożną... Spojrzałem przez ramię za siebie. Dom Jaśminy
Willingbottom stał na wzgórzu otoczonym drzewami. Poza tym zielonym pierścieniem
widziałem z mojego miejsca daleką szosę i sunące po niej w stronę Yereeniging
kolorowe pudełka samochodów wyglądające jak zabawki. Gdzieś na początku drogi,
którą przyjechałem, wlókł się zielony samochodzik, unosząc za sobą czerwony pył.
Ująłem lekko mosiężną gałkę, pchnąłem dębowe drzwi i wszedłem do chłodnego,
obszernego hallu. Od drzwi prowadził ku schodom puszysty, czerwony dywan.
Bawialnią z prawej i biblioteka z lewej strony hallu były puste, mogłem to widzieć, nie
ruszając się z miejsca, drzwi do tych pomieszczeń też były otwarte. Białe drzwi do
kuchni za schodami były zamknięte. W korytarzach z lewej i prawej strony panowała
cisza. Wszedłem na schody. Głos, którego nie znałem, zatrzymał mnie w pół drogi.
•
Witamy w Heidelbergu, panie Bart... nie, nie, proszę nie podnosić prawej ręki
tak zdecydowanie, pod lewą pachą ma pan z pewnością broń. O tak, teraz
lepiej, obie ręce powoli i spokojnie w górę, dłonie na kark... dobrze Co prawda
nie oczekiwałem pana tutaj, ale gdy dostrzegłem przez lornetkę pański
samochód, pomyślałem, że niepotrzebnie włóczy się pan po Afryce, nie będąc
Afrykaninem. Proszę na górę. I bez kawałów!
•
Kim pan jest, u licha? - rzuciłem pytanie, nadając mojemu głosowi spokojne
brzmienie.
•
Mogę to panu powiedzieć, bo sądzę, że wszystko się tu dla pana skończy.
Nazywam się Frost. Mówi to coś panu?
•
Nic - skłamałem. Frost i Lang. Lang został zastrzelony, znaleziono jego ciało.
Frost żyje. Obaj polowali na pana Morse. Do
1
diabła!
Na zakręcie schodów rzuciłem krótkie spojrzenie do tyłu. Frost miał pistolet z
tłumikiem. Przy drzwiach gabinetu Jaśminy stanęliśmy na chwilę przed sobą. Frost
popatrzył mi zimno w oczy. Zimno i obojętnie. Przyjemny facet. Średniego wzrostu,
szczupły, kwadratowe ramiona, długa szczęka, rude włosy z długimi bokobrodami. Nie
mogłem niczego ryzykować, czując wciskającą się w mój brzuch długą, oksydowaną
lufę. Frost uśmiechnął się, pokazując dwa szeregi równych, białych zębów.
- Jest pan rozsądny, doktorze - powiedział leniwym, łagodnym głosem. Otworzył
lewą
ręką
drzwi.
Pchnął
mnie
do
gabinetu.
W
niewielkim pokoju umeblowanym starymi mahoniami o czerwono-brunatnym połysku
znajdowały
się
już,
jak
przypuszczałem,
obie
panie. Lady Willingbottom i Honey Urubu. Jasmina siedziała na kanapie, miała przed
sobą koszyk z wełną, a w dłoniach druty poruszające się szybko jak dwa wyostrzone
rapiery. Wydawała się pochłonięta pracą. Honey Urubu stała przy oknie, popielata ze
strachu. Niebieskie, trochę wodniste oczy Frosta spojrzały na tę scenę.
- Co dalej? - zapytałem.
Frost wzruszył ramionami.
- Miałem się właśnie zdecydować, gdy pan przyjechał. Źle pan zrobił.
Świadkowie są zawsze niewygodni. To określa moją odpowiedź.
Przysunął się do mnie i wyłuskał mi spod pachy mojego webleya.
•
Ja nic nie wiem! - wrzasnęła Honey Urubu.
•
Cicho, głupia! - warknęła Jasmina Willingbottom. Druty w jej rękach
zamigotały jeszcze szybciej.
•
Nie wiem, nie wiem... - powtarzała Honey i zaczęła płakać. - Niczego nie
widziałam, proszę pana.
•
Honey - powiedziałem - Honey, przestań płakać. Teraz możesz powiedzieć.
Przecież pan Frost zacznie strzelać. Czy to on właśnie przyjechał po Geraldine
Simpson? No, Honey, powiedz, zanim pomaszerujemy do nieba. Czy ten pan
zabrał pannę Simpson do Sterkfontein?
- Niech pan się zamknie, doktorze, szkoda fatygi... ale zaspokoję pana ciekawość,
zanim nacisnę spust. Tak, to ja zabrałem Geraldine. I jeśli chce pan wiedzieć, to ja ją
zastrzeliłem. Za dużo wiedziała, doktorze.
•
O czym? - spytałem.
•
Długa sprawa.
Frost miał wciąż leniwą, obojętną twarz zawodowca wykonującego swoją robotę
bez najmniejszej emocji. Kiedy podnosił lufę broni ku Honey Urubu, rzuciłem pytanie,
które, jak mi się zdało, mogło mi pomóc.
•
Czy wie pan, Frost, że pański kumpel, Lang, został znaleziony w Sterkfontein?
•
Znaleziony? - Frost spojrzał na mnie zimno, ale w jego oczach dostrzegłem
błysk zainteresowania. - Co pan przez to rozumie?
•
Znaleziony z przestrzeloną czaszką. Kaliber 7,65. Ale to już jest bez
znaczenia, prawda?
•
A więc wie pan coś o Langu, jak przypuszczano. Ale kłamiesz, doktorku.
Lang żyje!
•
Nie kłamię. I widzę, że interesuje pana to, co powiedziałem. Czy wie pan,
poza tym, że jest pan poszukiwany?
•
Bzdura. Kto mnie szuka?
•
Policja! - roześmiałem się. - Policja, która chce wyjaśnić usiłowanie zabójstwa
niejakiego Johna Morse. Ale czemu się denerwujesz, Frost?
Przełożył broń do lewej ręki, prawą zapalił papierosa. Honey wpatrywała się jak
sparaliżowana w wylot lufy. Już się zdecydowałem. Zresztą nie miałem innego wyjścia.
- Zanim zaczniesz strzelać, Frost, zechciej zaspokoić ciekawość skazańca. Coś w
rodzaju
ostatniej
prośby.
Dlaczego
uprowadziłeś
Geraldine Simpson? Na czyje polecenie?
Ostatnio za dużo piłem. Programowo, aby ktoś, kto mnie śledzi, bo wciąż miałem
wrażenie, że jestem śledzony, oceniał mnie niżej, niż na to zasługuję. Zapytałem Frosta,
czy mogę usiąść. Skinął głową mówiąc, że nie nabiję sobie guza padając, kiedy on strzeli.
Schylając się, sprężyłem mięśnie, poderwałem się, pewnie o sekundę za późno, czułem
się ociężały, ale moje nogi frunęły w powietrze, stopy uderzyły tam, gdzie chciałem, w
tętnice szyjne Frosta. Kiedy padał do tyłu, zaryzykowałem salto i trzasnąłem go potężnie
w klatkę piersiową. Żle. Miałem uderzyć w miejsce pomiędzy żołądkiem i mostkiem
ciosem porażającym pionowo i promieniście. Mimo to mój przeciwnik zwalił się na
podłogę. Nie czekałem na jego reakcję, byłem przy nim, prawą piętą uderzyłem go w
nerkę, podniosłem się w pionie i ulokowałem lewą stopę w jego brzuchu. W ułamek
sekundy wcześniej dostrzegłem jego broń zakreślającą łuk w powietrzu. Żelastwo spadło
pomiędzy Jasminę i Honey. Ale Jasmina siedziała z otwartymi ustami, podtrzymując
dłońmi opadły podbródek, jakby bała się zgubić sztuczną szczękę, jeśli ją miała. Honey
śmiała się głupkowato, jej śmiech przypominał coś jakby połączone z głośną czkawką
gdakanie kury. Była w szoku. Podniosłem się z klęczek. Odwróciłem się od Frosta. Ach,
te kobiety! Żadna z nich nie podniosła leżącej spluwy z tłumikiem. No tak, przemknęło
mi przez głowę, gdy padałem z nagle podciętymi nogami, Frost wziął mnie chwytem
nożycowym. Odporny typ albo ja się starzeję. Nie, Bart, to niemożliwe, nie starzejesz się
jeszcze: albo archeologia, albo kryminalne robótki. Po prostu zaniedbałeś pożytecznych
ćwiczeń!... Leżąc na łokciu, zdołałem kopnąć Frosta w kolano. Ryknął z bólu.
Poprawiłem w drugie. Zawył, ale nie puścił broni.
- Ty gnojku! - wystękał, celując w moją głowę.-Ty zasrany gnojku!
•
Jeszcze chwilę, Frost... - wystękałem. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Na czyje polecenie porwałeś Geraldine Simpson?
•
Usłyszysz, nim skonasz, gnojku. Kazał mi to zrobić...
Jeszcze teraz pamiętam zdumiony wyraz jego twarzy. Oczy wpatrujące się w
przestrzeń za moimi plecami. Rozrzucone ramiona i ciało padające do tyłu jak podcięte
niewidzialną kosą. Potem uświadomiłem sobie potężny łoskot wystrzału. Frost wciąż
skłaniał się do tyłu jak na zwolnionym filmie, z jego szyi trysnęła krew na morelowy
dywan.
•
Patrzcie państwo! - usłyszałem głos. Był to głos Freda Gregsona.
•
Przybyłem w samą porę, na szczęście! -: Rzeczywiście, Fred.
•
Co to wszystko ma znaczyć? - powiedziała wreszcie Jasmina.
•
Sam chciałbym wiedzieć - odparłem, dźwigając się z podłogi.
•
I ja, lady Willingbottom - powiedział Gregson, chowając broń. Spojrzałem na
Jasminę.
•
Bała się pani - mruknąłem. Przy oknie Honey Urubu osuwała się na podłogę.
Fred był już przy niej. Druty pani Wollingbottom znowu zamigotały wściekłe.
•
Smarkaczu! Słyszałam kroki na dole, gdy ten... ten pies chciał nas
wymordować. Modliłam się, aby nie były to kroki drugiego mordercy! Ale
Opatrzność czuwała nad nami, chłopcze!
•
A jej wysłannikiem był nasz drogi komisarz Gregson.
•
Tak właśnie musiało być! - wielki kok na czubku jej głowy zatrząsł się
energicznie. Panna Urubu przychodziła już do siebie na kanapce pod oknem.
Wyjąłem ze zmiętego pudelka papierosa i zapaliłem.
•
Czy mogę dostać drinka? - spytałem.
- Wszyscy się chętnie napijemy - zawyrokowała Jasmina. Gregson wyszedł.
Wrócił po chwili, niosąc przed sobą tacę z butelką
sherry i kieliszkami, a pod pachą butelkę szkockiej. Jasmina, mówiąc że przez
całe życie nie lubiła słodyczy, napiła się szkockiej. Honey sączyła sherry, wyglądała jak
przestraszona kotka, ale już czuła się lepiej, siedząc z założonymi nogami.
Poczęstowałem ją papierosem, zaciągnęła się głęboko, Jasmina zdradziła nam swoje
powołanie do zdecydowanego życia, prosząc o podanie cygara z kasetki na kominku.
Podsuwając jej pod nos zapalniczkę, spytałem:
•
Jasmino, czy możemy przystąpić do wyjaśnień?
•
To oczywiste, chłopcze! - skinęła głową. - Zaczynaj.
•
Dobrze. Dlaczego została pani dzisiaj sama w domu, pani i Honey?
•
Wysłałam służbę do mojej sąsiadki, pani Janssen mieszkającej o dwie mile
stąd.
•
Dlaczego?
•
Pani Janssen wydaje dzisiaj przyjęcie, a jej czarna służba nie jest tak
wyszkolona jak moja.
•
Rozmawiałyście panie?
•
Dzwonił jej zarządca, Monk.
•
Pani go zna?
•
Skądże!
•
Monk leży w szpitalu w Johannesburgu - wtrącił Gregson. - Musiała pani
rozmawiać z kimś innym.
•
Skąd wiesz, Fred, że Monk, zarządca farmy pani Janssen, jest w szpitalu?
Znasz go?
•
Wstąpiłem po drodze do pani Janssen na filiżankę kawy. Powiedziała mi, że
bez Mońka, który choruje, nie może sobie poradzić ze służbą.
To, co powiedział Fred, było logiczne. W ogóle, wszystko, co mówi Fred, trzyma
się kupy.
•
Oczywiście nie możesz mi powiedzieć, w jakim celu złożyłeś wizytę pani
Willingbottom?
•
Oczywiście mogę. Szukaliśmy Honey Urubu. Przepadła po zamordowaniu
Geraldine Simpson. Mogła coś wiedzieć...
•
Na przykład: widziała mordercę?
•
To nie jest wykluczone, Bart.
•
Pani Willingbottom - zignorowałem Freda, zwracając się do Jaśminy, choć nie
miałem prawa zadawać jej oficjalnych pytań. - Po co przybył tu ten Frost? Co
mówił?
•
Wie pan, po co przybył. Co mówił? Chodziło mu o pannę Urubu. Powiedział,
że widziała go z pewnością, gdy przyjechał po pannę Simpson, więc musi ją
zabić. A mnie zabije, ponieważ nie toleruje świadków w swoim fachu. Potem
pan przyjechał.
•
Zatem Frost powiedział: „nie toleruję świadków”. Ciekawe.
•
Ukrywał się zręcznie - wtrącił Gregson - ale byliśmy na jego tropie. Za dzień,
dwa byłby nasz...
•
Ale dzisiaj przedsiębiorca pogrzebowy w Heidelbergu musiałby przygotować
trzy trumny. No, przybyłeś w samą porę, choć przypadkowo. Powiedz mi, czy
wiesz już, kto zamordował Langa?,
•
Zapewne Frost...
•
I ja tak sądzę. A dlaczego? Jakie miał motywy?
•
Obaj zamieszani byli w przemyt... A przemyt to nie sprawa mojego wydziału.
•
Powiedz mi coś jeszcze, Fred.
•
O co chodzi? - spytał.
•
Czy Geraldine Simpson została zgwałcona przed śmiercią?
•
Nie. Lekarz policyjny wykluczył taką możliwość. Lang i Frost byli
zawodowcami.»
•
Rozumiem. Nigdy nie robili tego, co nie było potrzebne?
•
Otóż to, doktorze... Gdzie pani ma telefon, lady Willingbottom? Muszę
wezwać ekipę policyjną z centrali.
Gregson wyszedł z pokoju, kołysząc potężnymi barami. Jego koszula
była pod łopatkami zupełnie przepocona. Kiedy wrócił, powiedziałem,
napełniając sobie kieliszek:
•
Fred, poprzyj moje podanie o wizę do Kenii. Mam już dość tej cholernej
sprawy. Chyba zabiorę się do archeologii. Podobno w Kenii odkopano
jakiegoś jegomościa, który liczy sobie kilka milionów lat. Wprawdzie
zachował się we fragmentach, ale to mnie interesuje.
•
Strasznie krwawił - usłyszeliśmy nagle głos Jaśminy. - Przypatrywała się
leżącemu na dywanie Frostowi.
•
Strzał w aortę zawsze wywołuje taki efekt, proszę pani - powiedział Fred.
•
Ach tak? No tak - skinęła głową Jasmina. Diabelnie opanowana kobieta.
Interesujące.
Zanim ci z głównej Kwatery Policji zabrali ciało Frosta, obskoczyli strwożoną
Honey. Zadali jej mnóstwo pytań w sprawie panny Sim-pson. Honey patrzyła na nich
okrągłymi oczami, mówiąc wciąż, że nic nie wie, że nigdy nie widziała Frosta, że nie
widziała twarzy człowieka, który przyjechał po jej przyjaciółkę, że z Geraldine łączyła ją
przede wszystkim praca, że panna Simpson nigdy nie mówiła jej nic o swoich sprawach
osobistych, to znaczy takich, które mogłyby nie podobać się policji, panna Simpson była
porządną dziewczyną i Honey Urubu też jest porządną dziewczyną. Nie, panna Simpson
nigdy nie wydawała dużo pieniędzy, czasami wyjeżdżała do Durban, do rodziny, tak
mówiła, potem przestała wyjeżdżać. Tak, doktor Holden bywał u panny Simpson, ale
zawsze wychodził po kolacji... Mówiła, mówiła, Gregson świdrował ją oczami, ale nic
więcej nie mógł z niej wydobyć, nawet gdy powiedział, że przesłuchają ją jeszcze raz w
Johannesburgu.
•
Co o niej sądzisz, Rob? - spytał Gregson, gdy wyszliśmy przed dom.
•
Honey Urubu? Głupiutka. Panna Simpson przewyższała ją o kilka klas.
Tracicie czas. Ona nic więcej nie wie poza tym, że „przyjaźniła się z panną
Simpson”.
- Chyba masz rację.
Jednego nie byłem pewien. Że teraz, gdy Lang i Frost nie żyją, Honey Urubu nic
nie grozi. Po odjeździe policji Honey usiadła przy mnie, wykorzystując chwilę, gdy lady
Willingbottom wyszła. Przyznała się, że „wtedy” widziała Frosta za kierownicą wozu.
•
Dlaczego nie powiedziałaś o tym policji?
•
Czarni boją się białej policji.
•
A czemu nie powiedziałaś im, że Geraldine spotykała się z profesorem
Garrickiem? - spytałem wprost.
Wargi Honey zacisnęły się stanowczo, ale oczy spojrzały na mnie błagalnie.
Wciąż się bała. Czego?
- Czy pani znała Frosta? - zwróciłem się do Jaśminy.
- Ależ skąd!
Wstała, podeszła do szafki pod oknem, wyjęła stamtąd srebrną tackę z
kieliszkami i butelką chartreuse. Fred Gregson, który wrócił na chwilę, przełknął to
jednym łykiem, jakby miał do czynienia z tanim rumem. Lady Willingbottom popatrzyła
na niego ze zgorszeniem. Honey smakowała trunek powoli i łakomie jednocześnie, jak
mała dziewczynka lubiąca przedłużać działanie rzeczy przyjemnych. Przymrużonymi
oczami patrzyła przed siebie, smakowała każdą kropelkę. Milczeliśmy. Ciekaw byłem,
czy Gregson zada jeszcze Honey jakieś pytania, ale on milczał nawet wtedy, gdy Jasmina
zaczęła znowu, mówić o Froście, Gdy wreszcie wstał, popatrzył na nas przeciągle,
obciągnął na biodrach pas z rewolwerem, powiedział do mnie, czy tak sobie, przed
siebie:
- Sam nie wiem, czy to dobrze, kiedy musimy komuś zawdzięczać życie.
Po chwili usłyszeliśmy warkot zapuszczanego silnika.
Siedziałem w domu Jaśminy do wieczora, gdy z farmy pani Janssen wróciła
czarna służba. Honey chciała jechać ze mną do „Wilmy” i uznałem, że będzie to teraz
dobre rozwiązanie, chociaż wcale nie miałem pewności, czy jest już poza
niebezpieczeństwem, jeśli wie coś, czego nie chciała mi powiedzieć. Bo Honey Urubu
nie chciała mi odpowiedzieć na jedno pytanie, z którym przybyłem do Heidelbergu.
Chciałem tylko wiedzieć, czy profesor Garrick i doktor Holden wiedzieli, że
Geraldine Simpson zwodzi ich obu. Albo inaczej: czy śliczna czarna gazela była
przyjaciółką Holdena, tylko Holdena.
- Nie wiem, proszę pana, naprawdę nie wiem, przysięgam!
•
Przecież mieszkałyście razem! - warczałem nad kierownicą. - Musiałaś coś
widzieć, słyszeć! Nie było żadnych zwierzeń?
•
Żadnych!
Byłem na Honey wściekły:
•
Ty czarny kłamczuchu!
•
Biali też kłamią - syknęła.
•
Ty mała żmijko - mimowolnie roześmiałem się. Honey błysnęła olśniewająco
białymi zębami.-A więc jednak kłamiesz, Honey!
Emma. Potrafi być cudownie łagodną kobietą. Włóczę się po jej domu, robię co
dzień porządek w barku, wydaję polecenia Ukele (sprawa Tomai przeciąga się w
Johannesburgu, jeszcze nie stanął przed sędziami, a Fred nic mi nie chce o nim
powiedzieć), flirtuję z Joy Galson, która także siedzi w „Wilmie” i smaży jakiś nowy
artykuł dla afrykańskiej „Star”, i ulokowałem na poddaszu moją Josephine Baker. Staję
się bezczelny, czując się prawie domownikiem. Tak naprawdę to czuję się jak
spuszczony ze smyczy pies, który biegnie po tropie i zawyje dopiero wtedy, gdy
dopadnie ofiary.
- Twój artykuł dla „Star” będzie nędzny-mówię do Joy, nie przejmując się, że
tracę u niej szansę. Myślę teraz o czymś innym.
- Dlaczego tak mówisz, Rob? Jesteś obrzydliwie zarozumiały, z góry wiesz
wszystko, wszystko rozumiesz! Typowy męski zarozumialec! Kiedy wreszcie
zrozumiesz, że wcale nie jesteś taki mądry? Nudzisz mnie, chłopcze. Cześć! - Joy trzaska
drzwiami, wychodząc.
Co tydzień przyjeżdża Jasmina. Od kilku lat. Chodziły razem z Emmą do
pobliskiego kościoła. Teraz Jasmina chodzi z Joy, dostojna jak średniowieczny donżon, a
Joy przy niej jak mała zaczepna Joanna d’Arc. Pobożna Joy. Jakoś nie mogę uwierzyć w
jej irracjonalizm. Ale wszystko jest możliwe. Jak to, że w tydzień po smutnym przypadku
Frosta Jasmina powiedziała, że bywała z Garrickiem w Kalkbank.
•
Czyżby tam wykopała pani swojego męża? - pytam.
•
Jesteś cynicznym łotrem, Robercie Bart! - uderzyła mnie białą rękawiczką. -
Mówiłam ci już, że mój mąż i sir Garrick przyjaźnili się i czasami razem
pracowali.
•
Czy pani mąż miewał duże osiągnięcia naukowe?
•
Sam pan wie, że nie! Przecież zna pan te ich książki, komunikaty i tak dalej.
Garrick miał zawsze dużo szczęścia... Cholernie dużo! Ale, ale, przywiozłam
panu butelkę chartreuse, młody pijaku.
•
Dlaczego sądzisz, że mój artykuł będzie zły? - pyta Joy.
•
Bo innego nie wydrukują tu, jeśli chodzi o stosunki społeczne na południu
Afryki. W zeszłym tygodniu byłem w sprawie Tomai w Johannesburgu. Źle,
mówię ci, Joy. 21e, gdy policja szczuje ludzi psami, bije ich twardymi
pałkami, masakruje, obrzuca gazami łzawiącymi. Zajrzyj do historii. Nikt
nigdy nie porozumiał się z nikim, używając przemocy i rezerwując sobie
prawo do jedynej słuszności i jedynej prawdy.
•
Biali tu mówią, że Murzyni lepiej czuliby się na drzewach.
•
A co na to Pan Bóg, ty mała rasistko?
•
Przepraszam cię, ale jestem za prawami dla wszystkich ludzi! - oburzyła się
Joy.
•
Jesteś zatem taką samą utopistką, jak ja, kochanie.
Znowu przyjeżdża Holden. Widzę, że Emma nie jest szczęśliwa. Rzekłbym, że
Holden nie działa na nią tak jak wtedy, gdy widziałem ich po raz pierwszy. Ukele patrzy
z podziwem na doktora. Mówi, że „on musi być bardzo bogaty”.
•
Dlaczego tak sądzisz? - pytam.
•
Pan Holden jeździ takimi eleganckimi samochodami, proszę pana.
•
Czyżby często je zmieniał, Ukele?
•
Nie wiem, proszę pana. Ale poprzednio pan Holden miał długi zielony wóz, a
teraz ma taki sam, tylko żółty.
•
Pewnie lubi jeździć wozami tej samej marki.
•
Pewnie tak, proszę pana. Musi być taka sama marka i taki sam numer na
tabliczkach, prawda?
Ukele patrzy mi w oczy tak niewinnie, że mógłbym ją obedrzeć ze skóry i
wrzucić do kopca z termitami.
Odwiedził „Wilmę” Joachim Storch ze Spółki Uranowej. Poznałem go trochę
wcześniej (chyba już o tym wspomniałem?) i teraz wydał mi się tak samo
niesympatyczny jak poprzednio. Storch ponowił swoje zaproszenie, bym odwiedził
wreszcie zachodnie wybrzeże, zwłaszcza okolice Cape Town i zatokę Table Bay, gdzie
moglibyśmy trochę pożeglować.
- Czyż to nie jest przyjemne, panie doktorze, bawić się żaglami na szlaku, gdzie
kiedyś płynęli Diego Cao, Bartolomeu Diaz i Vasco da Gama? Zmagania tych żeglarzy z
„nieznanym” dawno już przestały służyć Portugalii. Teraz, doktorze Bart, służą takim jak
my.
Musi
pan
mnie odwiedzić nad zatoką Table, koniecznie!
Chciałem mu powiedzieć, że nie wszystko na tym świecie służy „takim jak my” i
że ostatecznie ani on nie jest taki jak ja, ani odwrotnie, gdy zainteresowało mnie coś, co
rzucił mimochodem, jakby się tym specjalnie nie interesując:
•
Spotka pan u mnie kogoś, kto pana niewątpliwie zainteresuje.
•
A któż to taki?
•
Przybysz ze starej Anglii! - zaśmiał się Storch. - Oryginał i kolekcjoner. Nie
potrzebuję dodawać, że bogaty.
•
Widziałem wielu bogatych ludzi, na ogół bywają albo nudni, albo zabawni.
•
Mój gość pasjonuje się archeologią amerykańską, ale zdaje się, że ostatnimi
czasy interesuje go również sztuka Afryki. Doktor Cornelius Horn to
nieprzeciętny człowiek.
Bardzo długo zapalałem moją fajkę, zanim zapytałem:
•
Czy doktor Hocn odwiedzi również Johannesburg?
•
Ach nie. Sprowadzają go do mnie interesy. Poza tym - Storch nachylił się do
mnie konfidencjonalnie - poza tym interesuje go jachting i... no...
dziewczynki. Bez przesady, rzecz prosta.
•
Oczywiście.
W Johannesburgu, po odwiedzinach u Appletona na uniwersytecie, zamówiłem
rozmowę z Londynem. Dawson naturalnie trwał na swoim posterunku w Yardzie.
Następnego dnia otrzymałem od niego depeszę, że doktor Cornelius Horn wyjechał z
Anglii. Ściśle mówiąc odleciał do Pretorii samolotem. Czyżby chciał mi osobiście
przypomnieć, że miałem do niego telefonować? Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się
pewna mała mysz londyńska, która zdecydowała się wejść do klatki z zatrzaskiem,
ścigana przez kota, którym był dystyngowany sir Francis Drakę, pupil ciotki...
Storch, zanim opuścił „Wilmę”, zadał mi jedno pytanie. Dwa pytania.
•
Czy wciąż upiera się pan, doktorze, przy wyjaśnieniu sprawy Garricka?
•
Tak. Wziąłem za to pieniądze, a nie lubię ich brać za darmo. Chociaż
przyznam, że moje honorarium topnieje, a sprawa stoi w miejscu.
•
Spółka Uranowa mogłaby, powiedzmy, wynagrodzić pańskie trudy. Widzi
pan, sir Garrick był naszym udziałowcem i zamknięcie tej sprawy, tego
morderstwa, byłoby dobrze widziane. Rozumiemy się?
•
Niestety. Nie rozumiem.
- Szkoda. Mimo to lubię pana. Taki gość jak pan byłby przydatny Spółce. Proszę
o tym pamiętać!
Potem ja zadałem pytanie Emmie Garrick:
•
Po co przyjechał pan Storch? Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
•
Czy sądzi pan, że ma pan prawo o to pytać?
•
Byłoby lepiej dla pani, gdybym usłyszał odpowiedź.
•
Dobrze. Podpisałam pewne papiery. Pan Storch przywiózł mi je w związku z
tym, że sąd w Pretorii zezwolił mi już na dysponowanie udziałami mego
zmarłego męża. Jestem jedyną spadkobierczynią i dysponentką majątku sir
Jamesa Garricka. Właśnie przejęłam jego udziały w Spółce Uranowej.
•
Pani Emmo...
•
Wkrótce wyjadę na kilka dni, aby spotkać się z prawnikami Spółki, no i z
moim adwokatem w Johannesburgu.
- Szczęśliwe zakończenie. Gratuluję. I powtórzę jeszcze raz jedno pytanie: czy
jest pani pewna, że nie istnieje inny testament sir Garricka?
•
O tak! - powiedziała Emma stanowczo.
•
I jeszcze jedno - strzelam na chybił trafił. - Czy pani poznała pannę Joy
Galson dopiero w „Wilmie”?
Zdziwienie Emmy było tak szczere, że pomyślałem sobie: pudło...
Johannesburg w dzień później. Zabieram się z Emmą i Joy. Lady Emma udaje się
na spotkanie z prawnikami, Joy ma jakieś sprawy w redakcji „Star”. Ja mam interes do
Appletona. Chodzi mi o pewne eksponaty Garricka zdeponowane na Wydziale
Medycznym uniwersytetu i kilka innych, znajdujących się, jak wynika z jego notatnika,
w Muzeum Południowoafrykańskim w Kapsztadzie. Interesowały mnie też pewne jego
artykuły opublikowane w „Naturę” i w „British Medical Journal”. Emma prowadziła
znakomicie swojego forda, niewiele operowała biegami, pewnie wkrótce zajeździ tego
mustanga, ale może sobie na to pozwolić, ma kupę pieniędzy, a w każdym razie wkrótce
będzie je ostatecznie miała. Joy, która sama świetnie prowadzi, zapięła pas, ja uważnie
wpatrywałem się w drogę znikającą błyskawicznie pod srebrnym bolidem Emmy,
zastanawiając się, w jaki sposób wydobędę się z tej masy żelastwa, jeśli już stanie się
najgorsze. Ale Emma dowiozła nas do Johannesburga. Elegancka, spokojna. Tak, bardzo
opanowana. Kiedy jest prawdziwa w swoich nastrojach? Emma słaba, Emma przerażona,
Emma zalękniona i osamotniona, Emma zimna jak sopelek lodu? Do diabła!
W Johannesburgu poprosiłem, aby Emma zawiozła mnie w pobliże
Wydziału Medycznego. Wysiadłem, umawiając się, że będę na nią czeka! przy
wieżowcu, w którym mieściły się biura firmy „Yan Stessen”. O piątej. Joy powiedziała,
że do tej godziny także załatwi swoje sprawy. Odjechała z Emmą. W istocie rzeczy nie
chciałem się widzieć z Appletonem i nie interesowały mnie opisy jego eksponatów
zdeponowanych w Kapsztadzie. Gdy samochód Emmy znikł za zakrętem alei,
wskoczyłem do stojącej na postoju taksówki i kazałem kierowcy jechać w pewnej
odległości za wozem lady Garrick. Widziałem, jak Joy wysiada przed biurami redakcji
„Star”, potem czekałem na Emmę w pewnej odległości od lśniącego niklem i szkłem
wejścia z rzucającą się w oczy, z prawej strony, tablicą z napisem „Van Stessen.
Prawnicy”. Emma nie zabawiła tam długo. Ruszyła ostro swoim bolidem, ja za nią.
Zatrzymała wóz przed kawiarnią „Van Loo”. Wszedłem tam w chwilę potem. Emma nie
zauważyła mnie. Chciałem sprawdzić moje przypuszczenie. Nie myliłem się i nie byłem
zdziwiony, ujrzawszy wchodzącą Joy Galson. Siedziałem za marmurowym filarem,
osłonięty pierzastą kurtyną palmy. Emma nie była zaskoczona widokiem Joy, przeciwnie,
wskazała palcem na zegarek. Więc były umówione. Obie wolały rozmawiać tutaj, a nie w
„Wilmie”, Rozmawiały chyba dosyć ostro, gdyż Emma wydawała się wzburzona i paliła
papierosa za papierosem. Twarzy Joy nie widziałem.
ROZDZIAŁ IX
Heidelberg jest uroczą mieściną w stylu kolonialnym, zamieszkałą w dużej części
przez ludzi pamiętających pielgrzymki do pomnika Cecila Rhodesa, wkompowanego w
skaliste zbocze, ozdobionego kolumnadą i strzeżonego przez dwa rzędy lwów na
poboczu schodów. Nigdy nie byłem w Rodezji i nie szedłem po owych schodach ku
kolumnadzie, więc tylko na podstawie ilustracji podejrzewałem, że owa kolumnada u
góry schodów przypominać miała potomnym ołtarz Zeusa w Pergamonie (bez fryzu,
oczywiście, i z poprawką, że arcydzieło to można obejrzeć nie w Azji, ale w Berlinie)...
Nigdy też nie byłem tak pijany, by nie wiedzieć, co czynię, a mimo to w uroczym
Heidelbergu kilku gości wmówiło mi, że jestem pijany, chociaż piłem tylko piwo szibuku
produkowane dla czarnych przez białych, no i dostałem wycisk. Był wieczór, okna w
domu Jaśminy Willingbottom świeciły do mnie przyjaźnie.
Zatrzymałem wóz, aby zapalić papierosa i pomyśleć o paru sprawach, gdy ktoś
otworzył drzwi, czyjeś ręce wyciągnęły mnie na drogę, ktoś warknął, że to z pewnością
ten gówniarz, który najpierw pił w barze, potem zaczepiał dziewczyny przed kościołem,
stara świnia,
potem włóczył się z Murzynkami, kawał gnojka! Ciężkie łapska waliły we mnie
jak w bęben. Mój żołądek i splot słoneczny są wytrzymałe, ale bez przesady, zwłaszcza
gdy doliczyć sierpowe poparte całym ciężarem ciała. Póki trzymałem się na nogach,
zredukowałem napastników o najbliższą dwójkę i bez wątpienia przyczyniłem się do
złamania jednej ręki, wybicia jednej szczęki, o czym mógł świadczyć charakterystyczny
dźwięk, i zgniecenia jednego kolana, o czym mogło świadczyć wycie wijącego się na
ziemi mężczyzny. Potem ktoś trzasnął mnie w tył głowy, wykręcono mi ręce, rzucono na
maskę wozu, na ziemię, i straciłem przytomność pod kopniakami. Gdy świadomość
odpływała ode mnie, usłyszałem jeszcze głos:
- Laat die donker vrek!
Otworzyłem oczy w bibliotece jaśminy Willingbottom. Zacna dama wlewała mi
w usta jakiś płyn, w którym rozpoznałem brandy. Pod czaszką waliły mi tysiące młotów,
a książki na półkach pływały jak ryby w akwarium. Usłyszałem:
•
Zawezwę lekarza! Zaraz!
•
Dziękuję pani. Z przestępcami miałem już dzisiaj do czynienia. Jasmina
poklepała mnie po ramieniu i uśmiechnęła się pokrzepiająco skautowskim
uśmiechem.
- Ma pani piękną protezę, dobra robota...-wykrztusiłem i znowu straciłem
przytomność. Zapadając znów w ciemną głębię, usłyszałem tamten głos, mówiący: „Laat
die donker vrek”... zdaje sie, że już kiedyś słyszałem podobny głos... gdzie?
Obudziłem się z głową na ramieniu Joy Galson. Prowadziła wóz, ostro jak zawsze
i lepiej niż lady Emma. Spytałem, dokąd jedziemy.
•
Do „Wilmy”. Przyjechałam, gdy starsza pani opowiedziała mi przez telefon,
co się wydarzyło. Nieźle narozrabiałeś, Rob.
•
Nieźle - zgodziłem się ulegle.-Nie - zaprotestowałem po chwili-nie, przecież
zostałem napadnięty. Proszę o papierosa.
Joy zapaliła papierosa, wsunęła go w moje opuchnięte wargi.
•
Szybko jechałaś?
•
Dlaczego? Szybko.
•
Stanowczo czuję, że przepadasz za mną.
•
Jesteś głupi i masz gorączkę.-Joy mimowolnie roześmiała się. - Robercie Bart,
jesteś zupełnie niemożliwy.
•
Zgadza się.
•
... Powiedz, czy ta awantura w Heidelbergu to przypadek? Policja szukała tych
łobuzów, ale bez skutku.
•
Myślę, że to nie był przypadek. Bo piwem szibiku nie można upić nawet
myszy. Poza tym nie uwodzę czarnych piękności. Mój typ to szczupła
blondynka. Taka jak ty.
•
Po co pojechałeś do pani Willingbottom?
•
Na kawę z koniakiem. Poza tym ona pali cygara, wiesz, kiedy nikt nie widzi.
Przede mną nie ma tajemnic, więc chciałem wypalić z nią jedno cygarko. I
chciałem zapytać, czy jej mąż starł się kiedyś z Garrickiem. No, wiesz, na
gruncie zawodowym, przy łopacie i jakiejś rewelacyjnej kości z czasów, gdy
nasi antenaci łazili jeszcze na czworakach.
•
Tylko tyle? - Joy nie spojrzała na mnie, biorąc ostro zakręt, nawet dodała gazu
wcześniej, niż to konieczne. Moja ciężka jeszcze głowa poleciała w prawo, ale
zaraz grzecznie wróciła na ramię Joy. W oczach dziewczyny pojawiły się
złotawe iskierki, gdy rzuciła mi krótkie spojrzenie.
•
Jesteś już dostatecznie przytomny, żeby siedzieć prosto!
•
Przeciwnie, Joy. Czuję się coraz gorzej.
•
Pani Willingbottom ma rację. Jesteś sympatyczny, ale bezczelny.
•
Zgadza się. Lubisz Emmę Garrick?
•
O co ci chodzi?
•
Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, drogie dziecko.
•
Jest dla mnie miła jako pani domu.
•
Tylko w „Wilmie”?
•
Poza „Wilmą” nie widuję jej. Z wyjątkiem naszej krótkiej podróży do
Johannesburga. Nie była jednak zbyt rozmowna w samochodzie, pamiętasz?
Kłamiesz, Joy. Dlaczego?
- Tak. Oczywiście.
Telefon od Appletona. Profesor wysyła swojego asystenta do „Wilmy”,
obiecałem przecież, że udostępnię mu jeden z odlewów kolekcji Garricka do opisania i
sfotografowania. Appleton uparcie wypytuje o drugą kopię, a „jeśli znajdą się oryginały,
to, na miłość boską, natychmiast powiadomić uniwersytet”. Dzwonił też profesor van
Dirxen z Durban. „Wybieram się do Johannesburga, wie pan, pewne sprawy na
uniwersytecie. Moglibyśmy się spotkać, porozmawiać. Znam pewną niemiecką
restauracyjkę^ gdzie podają niezłe mozelskie wino”... Odpowiadam, że może być
mozelskie, byle nie takie jak to, które podano mi w szwajcarskiej restauracji przy 56
ulicy w Nowym Jorku. Dobrze, poczekam na następny telefon. Sądzę, że van Dirxen
chciał mi powiedzieć coś innego, zawahał się w ostatniej chwili. Czy prawdopodobne, by
dzwonił z Durban do „Wilmy”, tylko po to, by zaprosić mnie na szklaneczkę
mozelskiego w Johannesburgu (lubię mozelskie w szklaneczce z cienkiego szkła, na
małym kacu)...? Nie nalegałem, by powiedział mi, o co chodzi, wiem: mając przed sobą
tylko słuchawkę telefonu, tak łatwo powiedzieć „nie”...
Z moich notatek z tego czasu:
Odezwał się Morse, mamy się spotkać tam, gdzie wręczył mi odlewy, wskazana
ostroż ność; mimo ż e Lang i Frost nie żyją, żyje ktoś, kto groź nie wpływa na rozwój
sytuacji. Sprawa diamentu profesora Garricka, co Morse o nim wie? List od niego
przyniósł Monk, zarządca farmy pani Jannsen, milczący gość, powiedział tylko tyle,że
miał do załatwienia jakąś sprawę w Rustenburgu, rodzintia, wstąpił po drodze. Trochę to
z drogi. Ciekawe. Nowe pytanie, psiakrew, nowe nazwisko. Morse musi mieć zaufatiie do
Mońka. Poza tym wiadomość od Freda Gregsona. Tomaijest w fatalnej sytuacji. Mogą
go skazać na podstawie poszlak, to im wystarczy.
Wszystko dzieje się z dnia na dzień, a wydaje mi się, że tkwię już w tym od lat.
Boże święty, chyba polubię spokojny tryb życia, już chciałbym się znaleźć w Meksyku,
choćby w cichych ruinach Teoti-huakanu, i pogadać o rzeczach abstrakcyjnych i
wariacko niepotrzebnych, na przykład, czy Totonakowie z Veracruz zbudowali Teoti-
huakan przed wzniesieniem Tajin, czy po? Pokłócić się z moim dawnym profesorem,
Gilbertem, czy Milion, Drewitt i Spratling „mieli zasadniczo rację” w sprawie
chronologii miasta, czy nie mieli.
Gregson był znowu w „Wilmie”. Prawda, że jestem zbyt ruchliwy i mogę stać się
dla policji persona non grata.
Z biblioteki Garricka wyciągnąłem trochę książek o kopalinach
południowoafrykańskich. Ściśle jednak mówiąc, interesują mnie diamenty. A jeszcze
ściślej-ich cena. Przyznaję, że byłem w tych sprawach zielony, nie dowierzając
Corneliusowi Hornowi. 500 000 funtów to nie jest tak dużo, jeśli idzie o piękny diament.
Widzę za dużo różnych problemów w jednej sprawie. Jak w kiepskiej powieści
kryminalnej... Czy możliwe, by komuś zależało na tym, aby woda była wciąż mętna?
Aby wszystko było tak niejasne i nic nie rzucało się szczególnie w oczy, nic i nikt? Same
drobiazgi, jak ten z notatnika Garricka: Jasmina nie chce pieniędzy. Co to znaczy? Albo
Monk, nowa postać. Kto to jest? Morse musi wiedzieć. Albo Cornelius Horn. Jeszcze
trzymam słuchawkę i myślę o nim. Jest w Pretorii. Zadzwonił do mnie do „Wilmy”.
•
Dzień dobry w Afryce, doktorze Bart! Wkrótce się zobaczymy.
•
Nie wątpię doktorze Horn.
•
Poznał pan mój głos?
Suchy daleki trzask rozłączonej rozmowy. Corrida. Goście zajmują trybuny, facet
z muletą wyjdzie za chwilę na arenę. Ole! Ole! Czy ja mam być tą ofiarą, która przyjmie
cios szpady? Zobaczymy. Szkocka z lodem bez wody i fajka. Trzeba pomyśleć. Czuję, że
ostateczne rozwiązanie jest blisko, chociaż nie znam jeszcze szczegółów scenariusza.
Jeszcze jeden telefon:
- Więc jak, doktorze, kiedy wpadnie pan do Cape Town na mój jacht? Zdaje się,
że wcześniej obiecałem polowanie, ale w Cape Town mają piękną pogodę, telegrafował
mój kapitan. Przyjedzie pan? Znakomicie!
Pojadę. Przedtem muszę pogadać z Morsem. I przestudiować książki o
diamentach.
Czuję, że mam mało czasu. Powietrze jest ciężkie jak przed burzą. W czytaniu
przeszkodziła mi Jasmina. Przywlokła się swoim rozklekotanym fordem, śliczna
maszyna, prosto z muzeum, za chwilę wyskoczą z niej Charlie Chaplin i Edna Purviance,
szczęśliwi kochankowie. Lady Willingbottom i lady Emma rozmawiają w salonie na
parterze o johannesburskiej policji i sir Garricku. Jasmina ma kiepskie mniemanie o
Gregsonie „i tych jego kumplach” z Głównej Kwatery.
•
Gregson?! To jednokomórkowiec! W jego głowie pływa jedynie
protoplazma’. - woła Jasmina, jakby właśnie odeszła od mikroskopu i
preparatu o nazwie „gregson”.
•
Och, lady Willingbottom...-mówi łagodnie Emma. Leży na kozetce w pozie
rannej łabędzicy śpiewającej ostatnią pieśń. Jest uroczo blada i roztargniona.
- Doktor Bart to także kawał idioty - wyrokuje Jasmina.
Wyobrażam sobie, że kieruje wzrok na drzwi, jakby wiedziała, że ktoś za nimi
stoi i podsłuchuje. Na mnie, siedzącego w kącie, nie zwraca uwagi.
Ciekawe, zastanawiam się, ciekawe, ile może kosztować Emma Garrick, to
znaczy, jak bogaty musiałby być mężczyzna, by uczynić ją szczęśliwą. Sir James dał jej
wszystko prócz szczęścia, a ona nie dała mu nawet tego, jeśli jeździł do Durban do panny
Simpson, a potem nawet sprowadził ją do Johannesburga.
•
Co pani zrobi z tą Honey Urubu? - pyta Jasmina. - Chyba nie zostanie tu jako
panna do towarzystwa?
•
Och, wyobrażam sobie miny naszych przyjaciół, gdyby to się stało, lady
Jasmino! Nie, panna Urubu jest tu czymś w rodzaju pokojówki do czasu, aż ci
wspaniali mężczyźni rozwikłają to, co zagmatwane.
Wyjechałem na spacer rowerem, ale zostawiłem go w kępie krzewów na krańcu
parku, starą ścieżką, potem przez łachy zżółkłej trawy i zdziczałych nagietek dobiegłem
do drogi. Do „Sonory” przyjechałem autostopem. Morse już na mnie czekał. Zaraz
spytał, czy mam przy sobie broń. Potwierdziłem.
•
To dobrze. Chyba zbliżamy się do końca sprawy. To znaczy ja z pewnością.
Czy jest pan pewien, że nie śledzono pana?
•
Tak. Czy wciąż coś nam tu grozi, panie Morse?
•
Jest ktoś, poza naturalnie tymi, których poznałem w Johannes-burgu i którzy
już nie żyją. Tak, mam na myśli Frosta i Langa. Komisarz Gregson otrzymał
publiczną pochwałę za uratowanie życia pani Willingbottom i panu. Przy
okazji wspomnieli o „pewnej czarnej dziewczynie, której komisarz także
ocalił życie”.
•
Jakieś uczulenie tych od apartheidu?
•
Nie, nie sądzę. Ze względu na panią Garrick policja nie chce, aby dziennikarze
trafili do Honey Urubu, a przez nią do delikatnej sprawy „Garrick - Geraldine
Simpson”.
•
Nie sądziłem, że wie pan o tym, panie Morse.
•
O romansie starego Garricka? Tak. Wiedziałem.
•
Mógł mi pan zaoszczędzić podróży do Durban!
•
Nigdy nie wiadomo, co jest dla nas dobre, a co nie - zaśmiał się Morse.
•
Wspominał pan o kimś, kto jest dla nas wciąż groźny. Któż to jest, do licha?
•
Tego jeszcze nie wiem. A pan?
•
Wciąż siedzę nad szaradą. Możliwe, że widzę już jakiś trop. Ale, ale, kimże
jest Monk poza tym, że jest administratorem u pani Janssen w Heidelbergu?
•
Mogę panu powiedzieć. To Anglik. Agent Scotland Yardu. Jest nam
potrzebny. Potrzebny tam, gdzie jest.
•
Hm... ciekawe. Dobrze. Pomówmy teraz o diamentach. Co pan wie o
diamencie Garricka?
•
To mnie właśnie interesuje... ale jeszcze moje pytanie: niech mi pan powie,
czy pośród pana znajomych był ktoś, kto zdziwił się, widząc pana w dobrym
zdrowiu po przygodzie w Heidelbergu? Mam na myśli pobicie.
•
Więc i to pan wie.-
•
Monk jest niezłym obserwatorem i słuchaczem. Więc?
•
Przyznaję, że nie zwróciłem uwagi... to ciekawe... pomyślę o tym,
przyrzekam.
Nie bardzo wiedziałem, czy to żołądek czy raczej serce podchodzi mi do gardłu.
Z twarzą przylepioną do iluminatora wpatrywałem się w cień samolotu szybko sunący
nad ziemią; wyglądał jak ptak szukający miejsca spoczynku. Cóż to za wynalazek!
Jeszcze mam w oczach wyżyny Transwalu, a już myślę o kolacji, patrząc na żyzne ziemie
Kraju Przylądkowego. Zielone wybrzeże nagle tonie w nieogarnionej przestrzeni
Atlantyku. Kołowanie. Gasnący szybko świst silników, szary mercedes Storcha przed
dworcem lotniczym. Autostrada i boczna droga ocieniona podwójnymi rzędami palm
wiodąca do willowej dzielnicy Milnerton i yacht-clubu. Chcę myśleć o tym, jaki jest
powód mojej podróży, czego chce Storch, i wciąż myślę o rozmowie z Johnem Morse w
„So-norze”.
- Tak, proszę pana. Kimberley, Johannesburg i potem w niezrozumiały sposób
„Wilma”. Jak oni to robią? Nie wiem... A potem Rue Pelican w Antwerpii albo Nieuye
Achter Gracht w Amsterdamie
i tajne giełdy klubów diamentowych w „Vereenigung” czy „Beurs voor
Diamenten-Handeł”...
•
W Amsterdamie - rzekłem.
•
Nie - pokręcił głową Morse. - W Antwerpii. Z pominięciem spółki
południowoafrykańskiej „De Beers” w Londynie.
•
Ale, do licha, kogo pan podejrzewa!
•
...Kilka osób - uśmiechnął się ostrożnie Morse. - Ta branża... no, mogę tak
powiedzieć, choć należą do niej ludzie różnej klasy... a więc ta branża,
doktorze, jest dyskretna. Nie zna żadnych pokwitowań piśmiennych, żadnej
korespondencji, obowiązuje tylko słowo. I nic więcej. A zatem żadnych
śladów. Do czasu, oczywiście, bo ktoś kiedyś musi przecież popełnić błąd.
•
Chce mi pan wmówić, że w milionowych interesach wystarczy słowo? Nigdy
żadnego oszustwa?
<- Prawie nigdy. W branży obowiązuje kodeks postępowania. Znowu nie na
piśmie. Kto się wyłamie, zostaje ukarany. Kara jest zawsze bezwzględna, może mi pan
wierzyć.
•
Czy branża omija Londyn?
•
Tylko spółkę diamentową „De Beers” w Londynie.
•
Interesuje mnie, jaką rolę mógłby mieć w tym interesie doktor Cornelius
Horn...
•
Myśli pan o nim często?
•
Bo co?
•
Och, nic takiego - odparł w zadumie Morse i ostrożnie obciął koniuszek
długiego cygara. - Nic właściwie. Poza tym...^
•
Poza tym, że przyleciał do Pretorii, a odleci do Cape Town.
•
Właśnie - pan Morse skinął głową tak spokojnie, jakby to, co powiedziałem,
było dla niego oczywiste. Pomyślałem sobie, że mała foka także nie próżnuje.
Szary mercedes zarzucił ciężko na skrzyżowaniu, tuż - przed jego maską
przemknęła jakaś furgonetka, kierownica zawirowała w rękach faceta w szarym
mundurze, zaklął, szara czapka sfrunęła z jego głowy na moje kolana, ciężki wóz wtoczył
się z piskiem opon w stromo opadającą uliczkę, po obu jej stronach stały dwa rzędy
żółtych domków otoczonych zielonymi żywopłotami, w dole uliczki zamigotała woda,
pędziliśmy z coraz większą szybkością, wątpię, czy mercedes popłynie jak jacht, jeśli
wpadniemy do zatoki.
- Zatoka, psiakrew, hamulce - warczy człowiek przy kierownicy, zapinam pas,
żółte domy przemieniły się w dwie długie linie, ludzie rozbiegają się przed nami jak
nakręcone zabawki, kilka samochodów wtoczyło się na chodniki, kierowca przechyla się
przez moje ramię, osuwa się na podłogę. Stacyjka, wyciągnąć kluczyk; uwolniony z pasa,
jestem już przy kierownicy, oba hamulce rzeczywiście nie działają, dwa ostre zakręty,
przy drugim wóz uderza tyłem o mur jakiegoś ogrodu, staje. Zapalam papierosa,
zgniatam go, wciągam kierowcę na siedzenie, szukam pulsu na jego ręce, potem na
tętnicy szyjnej. Z oddali nadciąga jęk policyjnych syren, potem nadjeżdża karetka
pogotowia. Głos lekarza, mówiący, że kierowca nie żyje. Zawał.
Zawał? Zgoda. Jednocześnie przypadek z hamulcami.
Tego wieczoru jestem na małym przyjęciu w bungalowie Storcha na terenie
yacht-clubu. Nudne rozmowy, trochę picia. Siadam do brydża, ale wciąż myślę o tym, co
się zdarzyło. Po północy zostaję sam z Joachimem Storchem. Rozmawiamy o jutrzejszej
wyprawie jachtem, mała wyprawa z Milnerton do Tygerbergu. Życząc mi dobrej nocy,
mój gospodarz informuje mnie:
•
Mój szofer dostał zawału serca, telefonowano do mnie ze szpitala w tej
sprawie.
•
Ach tak...
•
Tak. Mam też wiadomość z policji. Ktoś celowo uszkodził hamulce w moim
wozie. Co pan na to, doktorze Bart?
Patrzymy sobie w oczy. W spojrzeniu Storcha nie ma nic, co mógłbym uznać za
wrogość.
- Ostatecznie - mówię-ostatecznie, jeśli ktoś chce koniecznie ze mną skończyć, to
dlaczego chciał to zrobić w Cape Town?! Mógł to zrobić w Johannesburgu czy w
„Wilmie”, prawda?
•
Może - odpowiada powoli Storch - może ów ktoś nie wiedział wcześniej o
tym, co znajduje się w moim posiadaniu. A teraz skojarzył sobie to, co mam, z
tym, że zaprosiłem tutaj pana.
•
Mogę zapytać, jaki skarb pan posiada?
•
Pogadamy o tym jutro. Ale, ale, czy wie pan, że w tym mieście znajduje się
również pański londyński przyjaciel?
•
To znaczy? - spytałem nieufnie.
•
Doktor Cornelius Horn. Przyleciał samolotem z Pretorii. Wczoraj.
•
Panie Storch - nalałem sobie szkockiej, wrzuciłem do szklanki kilka kostek
lodu - czy nie moglibyśmy pogadać teraz?
•
Rozumiem, że nie ma pan do mnie zaufania, cóż, prawie się nie znamy... ale
mamy wspólnych znajomych, nie, nie, nie Hor-na, myślę o Johnie Morse... I
myślę o farmie „Sonora”. Wie pan, ta chałupa należy do mnie. - Storch
uśmiechnął się, pokazując duże żółte zęby. - Cóż pan na to? Proszę i mnie
nalać szkockiej.
Wypiliśmy w milczeniu.
•
O ile dobrze zrozumiałem, Morse korzysta z pańskiej opieki?
•
Powiedzmy, że z opieki moich przyjaciół, gdyż interesy trzymają mnie na
zachodnim wybrzeżu - odparł Storch, powoli cedząc słowa. - Do jutra,
doktórze. Spotkamy się przy śniadaniu o dziewiątej. A teraz mój służący
wskaże panu sypialnię. Czuję, że pan mi nie ufa, więc powiem coś jeszcze...
•
Słucham?
- Otóż jutro porozmawiamy o drugim testamencie profesora Jamesa Garricka. No,
idę. Jestem zmęczony! Dobranoc.
Będę miał o czym rozmyślać tej nocy.
•
Do licha, wciąż nasuwają mi się jakieś pytania! - powiedziałem ze śmiechem.
- Czy pamięta pan, kiedy profesor Garrick spisał testament znany lady
Emmie?
•
Nie byłem, jak pan wie, obecny przy odczytaniu tego dokumentu w biurze
„Van Stessen”. Ale przywiozłem potem różne papiery pani Emmie. To też pan
wie. Była między nimi kopia testamentu. James Garrick spisał go w roku
1976.
•
Tak. A teraz mamy rok 1980. Czy ten drugi dokument...
•
O ile wiem, nosił datę 1978.
•
Pan go nie ma?!
•
Garrick zabrał go, było to chyba w maju... tak, jakoś wiosną. Dobranoc.
•
Dobranoc, panie Storch.
W dokumencie z roku 1976 James Garrick zapisał wszystko swojej młodej żonie
Emmie. W roku 1978 musiał zmienić testament, bo po cóż pisałby inny, gdyby nie chciał
zmienić ostatniej woli? Tak. Na czyją rzecz zmienił tę wolę? Znowu czegoś nie wiem. A
„tak jakoś wiosną” tego roku, 1980, zabrał ów drugi dokument od Storcha. Dlaczego?
Może dlatego, że stracił głowę dla Geraldine Simpson? Ba. Jeśli sporządził trzeci
testament, to chyba rzucę tę robótkę, kupię mały ogródek i zacznę sadzić kapustę, to w
sam raz na moje możliwości intelektualne. Ciotka ma rację, mówiąc mi pobłażliwie:
„Robertku”... Stop, myślę jeszcze, kiedy zasypiam. Stop, jest jeszcze ktoś, komu James
Garrick mógł był oddać przysługę, zmieniając testament z roku 1976. Oto prawdziwa
pułapka, w jaką wpadają często ludzie skądinąd mądrzy i zdawać by się mogło, nawet
rozsądni, miraż bogactwa, pieniędzy dających niezależność, władzę nad innymi,
przyziemna chciwość spadająca na ludzi jak zakaźna choroba, rozszerzająca się jak
dżuma, pochłaniająca nowe i nowe ofiary, winnych i niewinnych, a teraz dodaj do tego
zranione ambicje, nazywamy to miłością własną, zawiść rodzącą się powoli w
ciemnościach duszy... Do licha.
Budzę się rano ze świadomością, że w nocy zasnąłem o jedną chwilę za wcześnie,
zanim doszedłem do wniosków zupełnie jasnych.
A poranek nad Table Bay jest świeży i niewinny jak uśmiech dziecka. Świecie,
jesteś piękny! Czy ludzie nie zasługują na tyle piękna? Stanowczo zasługują! Cokolwiek
powiedzieć i cokolwiek się dzieje, w taki poranek obojętnie pod jaką szerokością i
długością geograficzną - bywam optymistą. Można mnie wtedy łatwo nabrać.
Storch jednak nie jest rano optymistą, bo kiedy otrzymuje telefon od Corneliusa
Horna oznajmiającego: -7- Siedzę już w Cape Town i wpraszam się na śniadanie -
odpowiada, że właśnie wypływa w morze i zaprasza dopiero na kolację. Widać, chce ze
mną porozmawiać bez świadków.
Wyszliśmy z basenu yacht-clubu na silniku volvo-penta, morze było gładkie, od
zachodu nadlatywał leciutki wiatr,- zbyt słaby, by warto było stawiać żagle. Dzień
zapowiadał się pogodnie, szczyt Góry Stołowej rysował się wyraźnie na czystym niebie,
na którym nie wisiała ani jedna chmurka. Przepłynęliśmy zatokę do Milnerton na silniku,
potem do Tygerbergu na żaglach, a nocą, przy wciąż pięknej pogodzie do wysepki
Robben, gdzie Storch miał jedną ze swych małych posiadłości. Tam zrzuciliśmy żagle.
Przyrządziliśmy posiłek z zapasów zapewne skrupulatnie uzupełnianych w białej willi z
szerokim tarasem ocienionym wieńcem palm.
Następnego dnia w Robben, po śniadaniu i kąpieli w małej zatoczce, Storch
spokojnie przy drinku zaatakował temat. Pogoda zmieniła się, było słonecznie, ale ocean
wzdymał się gniewnie, radio w Cape Town nadawało komunikaty. W Zatoce Walkera
wysoka fala, szkwały idą z południa. Potem muzyka. Dla sentymentalnych Anglosasów
melodie Youmansa i piosenki Binga Crosby, dla Holendrów i Niemców ludowe
orkiestry. - Kiedy opuszcza pan Afrykę, doktorze?
•
Kończę już niedużą robótkę - odparłem żartem.
•
Może byłoby lepiej, gdyby pan nie kończył. Zresztą... sam nie wiem.
Mówiłem panu wczoraj o testamencie profesora Garricka, tym z 1978 roku...
•
Zna pan jego treść, panie Storch?
•
Oczywiście. Do pewnego czasu James Garrick nie miał przede mną żadnych
tajemnic. - Storch wlepił we mnie swoje bezbarwne oczy. - Pewnie chce pan
wiedzieć, kogo Garrick ustanowił ostatecznie spadkobiercą?
•
To jasne.
•
Dobrze. Powiem panu, choć nie wiem, czy kiedykolwiek znajdzie pan ten
drugi testament. Ale proponuję interes.
•
Jaki?
•
James Garrick był właścicielem jednego z najpiękniejszych diamentów, jakie
widziałem w życiu. Horn pewnie mówił panu o tym... - Storch spojrzał na
mnie, a ponieważ milczałem, ciągnął dalej: - Kiedyś robiliśmy wspólne
interesy, wie pan, sir Garrick miewał nie tylko naukowe pasje, w ostatnim
czasie interesowały go pieniądze, miał udziały w Spółce Uranowej, w
towarzystwie „De Beers”...
•
To diamenty? - przerwałem.
•
Tak. Powiedziałem, że Garrick był właścicielem wspaniałego diamentu, ale to
półprawda. Sir Garrick szantażował Spółkę Uranowa, dowiedziawszy się o
dostawach plutonu dla Pretorii. W owym czasie mieliśmy trudności polityczne
w świecie, rząd w pewnych sprawach nie szukał rozgłosu, chodziło o
„zbrojenia specjalne”, nic więcej o tym nie mogę powiedzieć. James Garrick
otrzymał zapłatę, jakiej żądał. Diament wartości pół miliona funtów bez
szlifowania.
Diament zginął. Chcę wiedzieć, w jaki sposób. John Morse, który śledzi drogi
przerzutu diamentów z Afryki do Europy, zajmuje się tą sprawą. Jeżeli pan coś wie o
niej, spółka „De Beers” miałaby dla pana czek... czek na piękną sumę, doktorze Bart. „De
Beers” chce mieć ten diament. To jedna strona transakcji, jaką ja panu w imieniu „De
Beers” proponuję.
•
A druga strona? - zapytałem, nie okazując zainteresowania.
•
Chodzi o skrawek papieru, doktorze, o kawałek papieru zapisany cyframi.
•
Jaką wartość ma ten kawałek papieru i dla kogo?
•
Dla Spółki Uranowej. Pewne dokumenty, które James Garrick zdobył i które
były cholernie obciążające dla rządu w Pretorii, jeszcze spoczywają w
ukryciu. Ten kawałek papieru to numery kluczy sejfowych w dwóch wielkich
bankach. Wiemy już, w jakich, i musimy mieć ukryte tam papiery, musimy je
mieć w sposób cichy, dyskretny i zresztą jedynie możliwy, gdyż naruszanie
tajemnicy sejfów oficjalnie w ogóle nie wchodzi w grę.
•
Skąd pan wie, że James Garrick zapisał numery sejfowe na skrawku papieru?
•
Pokazał mi go na przyjęciu w „Wilmie” z daleka i zaraz wrzucił do ognia na
kominku. Wiem, wiem, powie pan, że Garrick blufował. Nie. Wiem, że nie,
ponieważ jestem pewien, że wszedł w posiadanie tajnych dokumentów,
których nie mógł trzymać u siebie!
•
Panie Storch... Czy popełnię duży błąd, jeśli powiem, że sir James Garrick
ściągnął owe dokumenty z pańskiego gabinetu?
•
Do diabła, niech pan nie zadaje niebezpiecznych pytań!
•
Miał pan powód, aby zabić Garricka.
•
Ale go nie zabiłem, nie było mnie w pobliżu. Poza tym, niczego bym nie
osiągnął, zabijając Garricka. Ten człowiek stał się dla nas niebezpieczny
podwójnie dopiero po śmierci, gdyż nie wiemy, w czyje ręce wpadną pewne
papiery. Pojmuje pan?!
•
Oczywiście...
•
Więc?
•
Nie jestem tak głupi, jak pan może przypuszczać, panie Storch. Jeśli znajdę te
dokumenty, to nawet na nie nie spojrzę. Jeszcze mi życie miłe!
•
Znakomicie! - wykrzyknął Joachim Storch. W jego spłowiałych oczach
pojawił się jakiś przyjazny błysk.
•
O diamencie jeszcze nic nie wiem, coś przypuszczam... Ale notatkę z
numerami, o których pan mówił, chyba widziałem.
•
Człowieku! Co pan z nią zrobił?
•
Przedtem usłyszę, kto jest spadkobiercą Jamesa Garricka,
•
Naturalnie - powiedział niecierpliwie Storch - jego córka z pierwszego
małżeństwa, Joy Galson.
•
Do diabła! - teraz ja wykrzyknąłem. Storch popatrzył na mnie.
•
Nie wiedział pan, że Garrick miał córkę?
•
Mniejsza o to. Będzie pan miał swój kawałek papieru!
•
Teraz tym bardziej - powiedział Storch, wpatrując się we mnie.
- Nie rozumiem...
•
...Wnioskuję, doktorze, iż pan wie, gdzie jest ten świstek papieru, i daję słowo,
że nie opuści pan tego kraju, jeśli nie zobaczę tego, na czym zależy wielu
ludziom. Gdzie to jest?
•
Powiedzmy... w „Wilmie”.
•
Dobrze. Zobaczy mnie pan w „Wilmie”. Wierzy pan w Boga?
•
Czasami tak, a czasami nie.
•
Więc niech pan wierzy i niech pan się modli, żeby ta kartka nie zginęła.
•
Zrobię to. - Nalałem sobie soku pomarańczowego, wpatrując się w morze
biegnące z oddali koronkami fal ku plaży. Poprzednio nie widziałem tego
jachtu z czerwonymi żaglami. Płynął w stronę przystani. Storch też zwrócił na
niego uwagę. Poszedł po lornetkę. Wrócił po chwili, przyłożył szkła do oczu.
•
Zapomniałem, że zgodziłem się zjeść kolację z Hornem. On nie zapomniał.
Będziemy go tu mieli.
- Panie Storch. Czy nie męczy tu pana samotność? - spytałem.
Zrozumiał od razu, o co mi chodzi. Roześmiał się.
- Nie, ani trochę. O milę stąd mieszka moja służba... no i paru przyjaciół. A tam -
wskazał
w
kierunku
otwartego
morza
-
widzi
pan
ten stary szkuner z pochyłymi masztami? - Podał mi lornetkę. – To nie zabytek
muzealny, lubię stare graty i pływam na nich czasami, a ten
jest nawet moją własnością. Szybkość ponad 9 węzłów i 500 metrów żagla, kapitan i
kilku ludzi załogi. Wychodzą zawsze w morze, kiedy ja siedzę tutaj.
Poszedłem na przystań, aby przyjąć cumy. Żylasty, rudy facet stał przy sterze,
gapiąc się na mnie jednym okiem; Cornelius Horn szybko zwijał kliwer, kecz uderzył
łagodnie burtą o nabrzeże. Horn dał susa z pokładu, góra cielska śmignęła w powietrzu,
pulchna łapa pochwyciła moją dłoń w stalowy uścisk. Od strony willi zbliżał się do nas
Storch, szedł cicho w swych białych tenisówkach, Horn ruszył mu na spotkanie. Miał
wygląd tłustego, drapieżnego kota. Przy obiedzie mówił tylko o rzeźbach, które jego
agenci zakupili dla niego w Nigerii i Kenii, cudowne dziewczynki, wszystkie z hebanu,
godne najlepszych muzeów. Więc o takich „dziewczynkach” mówił Storch? Potem do
mnie:
- Jak zdrowie, doktorze?
•
Znakomicie. Już pan wie o wypadku?
•
Jestem z natury ciekawy, a ludzie są z natury gadatliwi, zwłaszcza w Afryce.
Miał pan podobno szczęście?
•
Trochę. Jak pan widzi.
•
A sprawa Jamesa Garricka? Nie posuwamy się naprzód, co?
•
Wkrótce ją skończę - strzeliłem.
Ręka Corneliusa Horna, niosąca do ust szklankę, na chwilę zawisła nieruchomo w
powietrzu.
- Znakomicie! - powiedział. - Cieszę się, że nie zawiodłem przynajmniej lady
Garrick, zlecając panu kłopoty profesora... W Londynie, proszę panów, słyszałem w
moim klubie parę głupstw na temat sir Jamesa. Czyżby naprawdę ktokolwiek posądzał
wielkiego
uczonego o sprawy niegodne dżentelmena? Naprawdę?
- Możliwe - rzekłem - że opinia klubowa nie myli się zbytnio. Ale James Garrick
nie popełnił ich sam.
•
Powiedział pan to z dużą pewnością siebie. Zna pan może wspólników
profesora? - powiedział z łagodnym uśmiechem Horn, gapiąc się w
rozsłonecznione niebo.
•
Daję panu słowo, że pogadam sobie z nimi.
Cornelius Horn spojrzał na mnie w zamyśleniu. Joachim Storch patrzył na
Corneliusa Horna: Ja gapiłem się w niebo.
•
Daleko pan już zaszedł, panie Bart? - spytał Horn.
•
Niezbyt. Ale drobiazgi mam już za sobą. Na przykład sprawa spółki „Orion”...
Powiedziałem to, mając
nadzieję, że John Morse wie o tym więcej, niż mi
powiedział... Spojrzałem na Horna. Jest pewien skuteczny cios, można go zadać z każdej
pozycji stojącej zaciśniętą pięścią albo dwoma zgiętymi palcami (ta druga możliwość
wymaga jednak wielu ćwiczeń ręki), celując w splot słoneczny. Horn był przez sekundę
blady jak po paraliżującym ciosie poniżej mostka, ale zaraz złapał oddech. Doskonały
przeciwnik, muszę przyznać. Prowokuję. Jakiś węzeł w tej poplątanej sieci musi trzasnąć.
Tylko czy tym węzłem jest na przykład Cornelius Horn?
- Pańska córka - Horn nagle zmienia temat - bawi, jak słyszałem, w szpitalu; jakiś
wypadek samochodowy, doktorze?
Kiedy chodzi o moją córkę, staję się czujny jak nie wiem co...
•
Nie ma jej w Anglii. W porę usunąłem ją ze sceny.
•
Touche! - syczy przez żółte zęby Storch, jakbyśmy skrzyżowali szpady.
Zanim opuściłem Robben, zacisze Storcha, i Cape Town: Miałem za sobą
trzydniowy sztorm na pokładzie jachtu Storcha. Do licha! Horn, który był wtedy z nami,
mógł mnie z łatwością wylać za burtę, gdy wplątałem się w linki zerwanego przez wicher
foka. Ale Cornelius Horn rzucił się na mnie, przydusił do pokładu, kiedy fala z grzmotem
przechodziła ponad nami. Po chwili, przylepieni do fokmasztu, spojrzeliśmy sobie w
oczy. Bardziej odczytałem z jego ust, niż słyszałem słowa rwane przez wichurę: - Trzeba
uważać, Bart! Ktoś w „Wilmie” mógłby po panu płakać!
Tak, mógł mnie wylać. Storch, przywiązany do steru, byłby tylko wdzięcznym
świadkiem przed każdym sądem. Potem w Cape Town obejrzałem sobie „dziewczynki”
Horna. Bardzo piękne rzeźby, w Europie będą warte kupę forsy. Otrzymałem
przyrzeczenie Strocha, że wyjaśni mi jedną sprawę: dlaczego właściwie zapraszał mnie z
„Wilmy” na zachodnie wybrzeże? Przecież to, co mi powiedział, mógłby wydusić z
siebie, bawiąc u Emmy! - Pogadamy o tym w „Wilmie” - Dobrze. Pogadamy. Poznałem
też jeszcze jedną twarz Corneliusa Horna. Ten człowiek uwielbiał przeszłość, tę samą,
tak jest, którą wielbiło tylu jeszcze ludzi w tym kraju, ludzi wspominających radosne
chwile snów o potędze III Rzeszy, tu, w tym kraju, gdzie wiele miasteczek przypomina
atmosferą mieściny nadreńskie, a wielkie rocznice „tamtych” dni wpisane są do wielu
kalendarzy. Cornelius Horn uparł się, że musi mieć w swoim archiwum kopię Der Wille
zur Macht.
•
To był film! Zrobiony przez kobietę! Widział pan ten majstersztyk, doktorze
Bart?
•
Nie, ale słyszałem o reżyserze. Nazywała się Leni Riefenstahl, prawda?
•
Będzie pan miał ten film, panie Horn - przyrzekł mu Storch. - Osobiście
przywiozę go do „Wilmy”.
Der Wille zur Macht. Wola mocy. To pasowało do Corneliusa Horna. Jestem
pewny, że do poduszki często czyta Nietzschego.
- Czyta Nietzschego i gardzi landrynkami! - powie o nim Joy. Kobiety miewają
zwariowane, ale zaskakująco trafne skojarzenia.
Moja krótka dziwaczna misja w Cape Town była skończona. Dobrze, że odbyłem
ją na koszt Storcha czy kogoś, kto stał za nim. Wracałem bogatszy o kilka nowych
problemów, które wydłużały listę ludzi, jakich podejrzewałem. Czułem się teraz tak,
jakbym siedział na stosie potłuczonej porcelany: z tego śmietnika muszę wybrać tylko
kilka skorupek i skleić z nich jedyną filiżankę, z której ktoś wypije swoją cykutę.
Drobiazg. Aby się odprężyć, odwiedziłem sławne Muzeum Oceanograficzne,
reklamowane w prospektach turystycznych.
Wpadłem na lepszy pomysł, gdy w porcie ujrzałem tego samego pasażera, który
wychodził w morze z Gibraltaru, „Achille Lauro”. Przyglądałem mu się wtedy w
towarzystwie pana Morse, a teraz odwiedziłem Claudię Orlani i jej ojca na pokładzie
„Achille”. Stary Orlani był trochę niezdrów, wycieczka do Durban i Johannesburga nie
doszła do skutku. Kaszlący Orlani nudził mnie serdecznie, zwłaszcza że nie zapomniał
powtarzać, iż nie jestem typem rasowego naukowca.
Porwałem Claudię wypożyczonym samochodem, dziewczyna uwielbiała
wariacką jazdę stromymi ulicami. Stary koniu, przyznaj, jej kasztanowe włosy, brązowe
oczy, śliczna karnacja i figura, no i ten czar młodości, uroda życia, której na imię
Claudia... Przez owe chwile w Cape Town byłem jej przyjacielem, powiernikiem, kolegą,
ale brązowe oczy Claudii patrzały na mnie teraz inaczej niż podczas pożegnania w
Rzymie. Jak na mężczyznę. Cudownie zgodziła się ze mną, że Paoli jest skończonym
kretynem i w ogóle typem niebezpiecznym, czyta manifesty Marinettiego, Gabriela
d’Annunzio i powiada, że Czerwone Brygady zwyciężą: nowe życie odrodzi się z
powszechnej anarchii i udręk, o jakich nie miał pojęcia naiwny Dante! Claudia trzymała
mnie za rękę, mała dziewczynka i śliczna kobieta, mówiła, że nie pojedzie do Durban,
zatrzyma ojca w Cape Town, muszę powrócić z nimi na pokładzie „Achille Lauro” do
Europy. - Musisz, Robercie... - Oto głos syreny, przywiąż się do masztu, biedny
Odyseuszu! Za dwa tygodnie „Achille” odpływa do Europy. Mam dwa tygodnie.
Kiedy to piszę, myślę, że spotkanie z Claudią i parę innych rzeczy, jak choćby
rozmowa ze Storchem na zachodnim wybrzeżu czy przyjazd Corneliusa Horna, może się
wydawać nieprawdopodobne. Mówię: „może się wydawać”, gdyż tak nie jest. Życie
dyktuje scenariusze jakże często bez naszego udziału, gra toczy się przed widownią w
umownych sytuacjach, a często poza sceną, za niewidzialną kotarą, wedle reguł
znoszących wszelkie jedności czasu i miejsca. Zresztą z mojej pamięci i notatek dobędę
te momenty, które wskażą, iż „nieprawdopodobne” też należy do logiki wydarzeń.
Zupełnie natomiast nieprawdopodobna była odpowiedź Claudii na moje pytanie:’
•
Kto właściwie jest odpowiedzialny za waszą podróż wycieczkowcem do
południowej Afryki? Twój ojciec, czy ty?
•
Ty - odpowiedziała, wpatrując się uważnie w coś ponad Górą Stołową.
•
Ja, Claudio?
Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała powiedzieć: dlaczego wy, mężczyźni,
jesteście czasem tacy tępi? Lecz może wydawało mi się tylko.
•
Telefonowałam do twojej ciotki do Londynu. Gdy powiedziała mi, że nie wie,
kiedy przyjedziesz, i że być może zrobisz tu jakąś karierę jako plantator
orzeszków ziemnych, wybrałam się i już. Dopuścisz mnie do interesu?
•
Smarkula.
Pokazała mi język. Roześmialiśmy się prawie jednocześnie.
Do Johannesburga wróciłem samolotem w towarzystwie Horna. W czasie
podróży mówił tylko o swoich „dziewczynkach” i paru innych nabytkach afrykańskich.
Ostatnio, mówił, Afryka interesuje go przede wszystkim jako kolekcjonera. Osobliwy
typ: brakowało mu wieńca, liry i togi bramowanej purpurą, gdy powiedział mi na
lotnisku, że ostatnio nie jest dobrym rozmówcą, drobne kłopoty, „czuję się jak Neron,
któremu nikt nie chce oznajmić, że Rzym już płonie!” A to, co usłyszałem od Storcha,
podczas pożegnania w Cape Town, znów wprowadziło nowy element do łamigłówki:
- Mała wiadomość, doktorze Bart... Cornelius Horn pytał mnie o testament
profesora Garricka. O drugi testament!
•
Czy Horn mówił tak, jakby wiedział o istnieniu drugiego testamentu?
•
Nie. Jest zawsze czujny. Tylko przypuszczenia, przyjacielska ciekawość. Nic
więcej.
W Johannesburgu byłem senny, a mój mózg spragniony był odrobiny kofeiny,
choć wypiłem dwie kawy na pokładzie DC. Mimo to nie chciałem pozostać ani godziny
w mieście. Horn znowu miał jakąś sprawę do załatwienia, może dlatego że wyczuł
niechęć w moim głosie, gdy zaproponowałem mu, że zabiorę go moim wozem
czekającym na parkingu.
•
Jestem, przyjacielu, jak aktor, któremu spieszno do następnej sceny -
powiedział zagadkowo, uśmiechając się jak tybetański posążek Buddy.
•
Hamlet twierdził, że każdy aktor jeździ na ośle.
•
Czy dodał, że także wtedy gdy jedzie do kobiety? - spytał Horn łagodnym,
kobiecym głosem.
Asystent Appletona był młodzieńcem gadatliwym, no, był gadułą, jakich nie
cierpię. Ale kopał kiedyś w Kalkbank. Więc zaprosiłem go na małą podróż do Kalkbank.
Nie potrzebowałem mówić. Gdyby ogłoszono gdzieś konkurs tandetnej retoryki, chłopak
wziąłby główną nagrodę: hamburgera, puszkę piwa imbirowego i puszkę syropu
klonowego. Spytałem potem Joy, czy widziała katedrę w Tarragonie. Tak, to jest w
Katalonii. Byłem tam jako student, a w drodze powrotnej musiałem sprzedać nowe
dżinsy i aparat fotograficzny, aby nie zginąć z głodu. Więc - ta katedra: jej twórcy byli
genialni, portal i fryz są klasycznym przykładem jedności formy i skali. Cudo. U stóp
schodów, a jest dokładnie siedemnaście stopni...
•
Liczyłeś? - pytała Joy.
•
Jasne. Siedzą tam zawsze dziewczynki, no, wiesz...
•
Łobuz - śmiała się Joy.
Więc opowiadałem, że u stóp schodów jest kamienna studnia z dwiema głowami
nad lustrem wody, a w każdej głowie mosiężną rączka ze szpimtem, kurek do wody, choć
wolałbym do wina. Ten chłopak od Appłetona miał chyba wodę w głowie, wystarczyło
odkręcić kurek, ale wiedział, gdzie Appleton i Garrick, oraz ich przyjaciel Willingbottom
kopali w Kalkbank, a ja musiałem sprawdzić notatkę z atlasu Garricka, nie mającą
pewnie żadnego znaczenia. Trzeba się tam rozejrzeć na wszelki wypadek, chociaż...
dlaczego w notatnikach, które znalazłem w dwu sejfach profesora, powtarzało się słowo
„Kalkbank”? I dlaczego asystent Appłetona dwa razy telefonował do uniwersytetu, zanim
wyruszyliśmy w drogę moim wozem?
Jak już pisałem wcześniej, stanowisko archeologiczne Kalkbank leży około 110
kilometrów na północny zachód od doliny Makapansgat. Badacze nie odkryli tu
stanowisk starszych niż stanowiska myśliwych ze środkowego paleolitu. 10 000 lat
wobec odkrycia Garricka to tylko drobny żart. Na stanowiskach w Kalkbank studenci z
Witwatersrand wciąż wykopują kości zwierząt upolowanych przed 15 000 lat.
Najistotniejszą cechą stanowisk ze środkowego paleolitu odkrytych w roku 1950 było to,
że przekonano się tam, iż myśliwi papeolitu i australo-piteki polowały tymi samymi
metodami na podobne zwierzęta i używały podobnych narzędzi wykonanych z kości
zwierząt, a przecież chodziło o różnicę 1 miliona lat!
W Kalkbank uciąłem sobie pogawędkę z niejakim doktorem Thomasem,
kierownikiem obozu studenckiego, który (doktor Thomas) powiedział mi, że
wykopaliska z Kalkbank nie zostały jeszcze w pełni opracowane, jako że w tym kraju
znalezisko sprzed 15 000 lat mało się liczy. Tak samo, przyznałem Thomasowi,
egiptolodzy zajmujący się Starym Państwem gardzą znaleziskami z epoki Ptolemeuszy,
jasna rzecz.
TT
- Oczywiście te kości z Kalkbank spoczywają jeszcze w skrzyniach. Poza 4000
fragmentów inne czekają na zmiłowanie, grubo pokryte gliną. Nawet nie mamy czasu ich
oczyścić. Mam na myśli nowe nabytki.
•
Czy nie widzi pan możliwości odkrycia tu starszych stanowisk?
•
Ma pan na myśli Austrałopithecinae? Nie. Najstarsze pokłady poniżej
stanowisk ludzkich są puste.
A zatem, pomyślałem sobie, a zatem, panie Bart, słowa „kopać w Kalkbank”
mogą oznaczać tylko jedno. Coś w tej sprawie zaczęło mi świtać w głowie. Oczywiście
asystent profesora Appletona nie był przy mojej rozmowie z Thomasem. W odległości
dwudziestu kroków zachwycał się jakimiś kośćmi. Co chwila wydawał entuzjastyczne
okrzyki. Spojrzałem pytająco na Thomasa. Powiedział:
- Och, nie ma tam nic ważnego. Same rupiecie postkranialne, mamy tu tego
mnóstwo, panie doktorze.
Nie wiem, jak zwiódł mnie asystent Appletona. Nie mógł przecież słyszeć mojej
rozmowy z Thomasem. Następnego dnia rano wyniósł się z „Wilmy”, kłaniając się
niezręcznie jak sztubak. Musiałem nie docenić jego zmysłu obserwacji i sprawności
mózgu małego gnoma z Witwatersrand.
Na farmie pojawił się Gregson, pani Emma przyjęła nas po raz pierwszy w
różowym saloniku z tarasem wychodzącym na ogród. Komisarz oznajmił, że
dochodzenie przeciwko Tomai jest zakończone, jeśli zostanie wyznaczony proces,
rozprawa potrwa krótko. Wyrok? Może być tylko jeden.
Po wyjeździe Gregsona Joy powiedziała mi, że komisarz przyjechał
„uperfumowany”.
•
Co to znaczy?
•
No, był „nagrzany”.
- Do licha, dziewczyno, powinnaś dostać klapsa za brzydkie słowa.
Miałem coś innego do roboty niż zastanawiać się, dlaczego Fred Gregson po raz
pierwszy pojawił się podchmielony.
Pomknąłem moim gratem do Johannesburga. Z Appletonem widziałem się tylko
na uniwersyteckim korytarzu. Powiedziałem mu, że mam jakąś etnograficzną historyjkę
do profesora Hopkinsa. Mruknął mi coś i pomknął przed siebie jak pająk spieszący do
swojej zdobyczy. Potem z okna gabinetu Hopkinsa widziałem, jak wsiadał do swego
samochodu. Z Hopkinsem uciąłem nudnawą rozmowę o obyczajach ludzi w Kalkbank. -
O ile można to zrekonstruować - zastrzegał się mój rozmówca.
Pożegnałem go, korytarz był pusty. Kiedy chcę, jestem dość wprawnym
włamywaczem. Nie spieszyłem się zresztą. Była sobota, późne popołudnie. Nie wiem
dlaczego, dość, że puste gmaszyska uniwersyteckie robią na mnie zawsze wrażenie
dostojnych domów pogrzebowych. Tylko dwa stare, cierpliwe kleszcze naukowe jak
Hopkins i Appleton mogły tu jeszcze siedzieć, ale Appleton poszedł już sobie, a Hopkins
szedł właśnie korytarzem, uginając się pod brzemieniem manuskryptów i pogwizdując
cichutko Tipperary. Oto, co powinno cię trzymać przy życiu, Bart. Nauka i jeszcze raz
nauka, albo jak powiada w chwilach zwątpienia we mnie ciotka Augusta: „umrzesz
gdzieś pod płotem”. Przyglądałem się Hopkinsowi przez szparę w drzwiach magazynu
zbiorów antropologicznych. Potem siedziałem bez ruchu. Nie paliłem. Gdzieś na dole
trzasnęły drzwi, zawarczał silnik samochodu.
Byłem zupełnie sam w długiej, wysokiej sali. Jej ściany obudowane były półkami
o znacznej głębokości. W połowie wysokości tego przybytku biegła wąska galeryjka, u
sufitu zaś wisiał wózek elektryczny z dwoma krzesełkami poniżej i powyżej galeryjki.
Pośrodku sali stało kilka stołów i krzeseł, ekran i aparat do wyświetlania przeźroczy.
Jedna z dłuższych ścian sali miała kilka załomów. Ściemniało się szybko. Zasłoniłem
szczelnie okna i zapaliłem małą lampkę stołową. Usiadłem na dolnym krześle wózka i
nacisnąłem guzik. Zapalił się mały reflektorek przy poręczy, przesunąłem dźwignię na
pozycję „naprzód” i zacząłem sunąć wzdłuż półek. Za szybko. Musiałem poszukać
dźwigni redukcyjnej. Minęło kilkanaście minut, zanim zdołałem zorientować się, gdzie
złożono zbiory z roku 1975. W notatkach profesora Garricka ta data powtarzała się
najczęściej, lecz dotyczyła wykopalisk w Sterkfontein i Makapansgat, a ja szukałem
skrzynek z materiałem odkrytym w Kalkbank.
Sunąłem w półmroku wzdłuż ścian, a przed moimi oczami sunęły skrzynki
opatrzone zawiłą numeracją, która mnie nie obchodziła, odczytywałem tylko fiszki,
czasem zaglądałem do karty informacyjnej w skrzynce, czasem porównywałem numery i
fiszki z księgami inwentarzowymi, które rozłożyłem na stole. Z ciekawości zajrzałem do
najstarszych znalezisk, już opracowanych, z czasów Standera i Ma-
sona, jak poinformowały mnie fiszki. Były to kości antylop i dzików, oraz
wspaniałe kawały kości żyraf porąbane kamienną siekierą. Siekierę załączono
skrupulatnie do kości, było to kamienne, imponujące narzędzie mordu i pracy. Do licha,
jak subtelna granica dzieliła (dzieli?) mord i pracę i jak niewiele istota ludzka, sądząc z
tych setek i setek dowodów zostawionych przez łowców paleolitu, zmieniła się w ciągu
miliona lat pod względem bytowania, jepi nie intelektu. Czego w gruncie rzeczy było
potrzeba tak naprawdę, aby dziko ryczący jegomość z hordy australopiteków przemienił
się w subtelnego artystę z czasów kultury magdaleńskiej w Europie i twórcę najstarszych
kamiennych ksiąg saharyjskich... Skrzynki z kośćmi lwów, hien, lampartów, koni, jeleni,
wspaniałe kości łokciowe używane pewnie ongiś jako sztylety, kości kończyn tylnych
jako całkiem niezłe maczugi, narzędzia zbadane przez Libby’ego metodą izotopową,
narzędzia z Kalkbank porównywalne z narzędziami z Makapansgat, identyczne mimo
różnicy miliona lat. Gdyby mój bzik naukowy rozwinięty był w stopniu silniejszym, niż
był, prawdopodobnie zapomniałbym pośród tych skarbów o celu mojej wizyty w
magazynie, lepiej uporządkowanym niż niejeden cmentarzyk Homo sapiens w wieku XX
naszej ery.
Znaleziska Trevora Jonesa, katalogi zdjęć porównawczych z Czou-koutien,
przemysłów mezolitycznych w Magos, opisanych w portugalskim „Geological Services”,
okazy sfotografowane w British Museum, okazy opracowane przez miss de Vet i Jamesa
Kitchinga, zbadane przez Brooma i Oakleya. Thomas kpił ze.mnie. Wydawało mi się, że
zgromadzone w magazynie kości mogłyby posłużyć do wzniesienia jeszcze jednej
piramidy egipskiej. W pierwszym załomie ściany zatrzymałem wózek, potem
pomknąłem dalej, ale zaraz wróciłem, zatrzymałem go, podniosłem krzesełko,
wzmocniłem strumień światła. W głębi półki stały trzy skrzynki, a na trzech fiszkach
napis: Kalkbank 1975, materiał powtarzalny, nie opracowany, częściowo w brekcji.
Istotnie, w dwu skrzynkach ułamki kości przemieszane były z gliną i kwarcytem,
częściowo oblepione jeszcze gliną twardą jak kamień. Te nie interesowały mnie.
Otworzyłem trzecią skrzynkę i powoli, żeby upewnić się, co zawiera, zdjąłem wierzchnią
warstwę kości, sam drobiazg, pod tym była aluminiowa blacha, którą podniosłem,
uchwyciwszy za dwa pierścienie. Na spodzie spoczywały trzy czaszki. Pierwsze
spojrzenie na układ szczęk, uzębienie, linię wału nadoczodolowego i luk zębodołowy
upewniło mnie, że mam do czynienia z dwoma egzemplarzami, które zginęły z kolekcji
sir Jamesa Garricka. Tc było cholernie stare, znacznie starsze od egzemplarzy
znajdowanych w Makapansgat i Sterkfontein!...
Obok leżała trzecia czaszka. Bez wątpienia należała do jegomościa, który jeszcze
niedawno mógł przemawiać przeciwko gabinetowi Jej Królewskiej Mości, podwyżkom
cen na szynkę i jaja albo za powszechnym pokojem i rozbrojeniem. To nie był gość
kopalny. Chyba że
przyjąć, iż wykopano go z grobu poświęconego przez pastora. Tak. W części
potylicznej był ten sam otwór po kuli, co w odlewie darowanym mi przez Johna Morse.
Miałem zatem oryginały!
- Mam je! Mam was^ moje drogie dziatki. Wujaszek Robert ma nosa!
Zjechałem na dół. Aha. W skrzynce była również mała kartka, kawałek bristolu.
Nie wiem, czemu od razu schowałem ją do kieszeni marynarki. Odruchowo. Jak
kleptoman.
Usiadłem na podłodze. Ułożyłem przed sobą trzy czaszki. Wyjąłem z kieszeni
mały termos. Nalałem do kubka kawy. Wypiłem ją z przyjemnością. Czy powiedziałem,
że z drugiej kieszeni wyciągnąłem piersiówkę i nalałem czegoś do kawy? Nie? Ktoś
powiedział, że każdy kandydat na pijaka jest wstydliwy niby dziewica orleańska. Nie
jestem ani kandydatem, ani habilitowanym pijakiem, po prostu czasem jak każdy
dżentelmen...
- Mam was, moje piękne-powtórzyłem z lubością.
Za sobą usłyszałem cichy śmiech. Odwróciłem się powolutku. Ujrzałem profesora
Appletona. Trzymał przed sobą bardzo duże śmiercionośne żelazo pamiętające pewnie
czasy wojny burskiej. Jego oczy były cokolwiek obłąkane. Podniosłem się powoli z
podłogi. Appleton cofnął się o krok.
•
Jak pan tu wszedł? - spytałem spokojnie.
•
Czuł się pan zbyt pewnie i zapomniał zamknąć drzwi. Proste.
•
Czego pan ode mnie chce?
Appleton popatrzył na czaszki. Wskazał je wysuniętą szczęką.
•
Szukałem ich. - Przysunął sobie nogą krzesło. - Bez rezultatu. Kiedy pojawił
się pan i gdy ujrzałem ten gipsowy odlew, postanowiłem po prostu siedzieć
cicho i czekać. Wie pan. Czekać jak pająk. Byłem pewien, że pan zaprowadzi
mnie do tych skorup. My, uczeni, miewamy intuicję. Nie miałem tylko
pojęcia, że Garrick schowa swoją zdobycz tuż pod moim nosem. Przyzna pan,
że to było genialne. Tu, pośród rzeczy w gruncie rzeczy bezwartościowych już
dla antropologa.
•
Nie bierze pan pod uwagę przypadku, ktoś mógł zajrzeć głębiej, niż trzeba.
•
Toteż myślę, że Garrick ukrył tu swój skarb tymczasowo. Jak pan sądzi? Czy
ja zabiłem Jamesa Garricka?
•
Nie, profesorze Appleton. Panu zależało na tych drobiazgach, a martwy
Garrick nie mógłby pana do nich zaprowadzić.
•
Ma pan słuszność. Szalałem, kiedy dowiedziałem się o jego śmierci.
•
Jasne. Czy mógłby pan odłożyć broń?
•
Ani na chwilkę, doktorze. Zechce pan cofnąć się o kilka kroków.
•
A jeśli tego nie zrobię?
•
W całym gmachu jesteśmy tylko ma dwaj, Bart.
•
Jednak - uczyniłem lekki ruch ręką - jednak to żelastwo robi z Pewnością
ogromny hałas... I co by powiedziała na pańskie zachowanie lady Jasmina
Willingbottom, pańska przyjaciółka, żona sir Willingbottoma...
•
Dosyć. Niech mu ziemia lekką będzie, do Willingbottoma nic nie miałem poza
tym, że był głupi i poślubił tę starożytną wieżę Jasminę, zdradzając męską
przyjaźń. Czy pan uwierzy, że ten, hm, kobieton nazwał mnie kiedyś
zredukowanym człowiekiem?!
•
Dziwna obelga, prawda? - przysunąłem się o krok do Apple-tona.
•
Takie tam powiedzenie Buffona o małpach...
•
A co pan jej odpowiedział? - spytałem łagodnie, tak łagodnie, jakbym miał do
czynienia z dzieckiem siedzącym na górze dynamitu i bawiącym się
zapałkami.
•
Ja? Nazwałem ją starą małpą. Teraz jesteśmy przyjaciółmi, ale Appleton nigdy
niczego nie zapomina. Jamais de la vie!
•
Bień ententu.
Appleton na chwilę opuścił lufę. Byłem gotów. I w całkiem niezłej formie, bo
przeleciałem w powietrzu odległość dzielącą mnie od małego gnoma i jednym
uderzeniem stopy wytrąciłem mu broń z ręki. Ale on zaimponował mi, w każdym razie
zrobił to, czego nie zrobiłoby wielu młodych i sprawnych mężczyzn. Nie wpadł w
panikę, nie rzucił się po rewolwer, nie uciekał, nie zesztywniał, zaskoczony atakiem.
Błyskawicznie ocenił sytuację, szanse moje i jego, dał nurka pode mną, dopadł czaszek,
porwał je zwinnie z podłogi, owinął szczelnie ramieniem i skoczył na drabinkę wózka,
przesuwając reduktor na pełną szybkość. Uczepiłem się wózka, podciągnąłem nogi,
Appleton kopnął mnie w twarz, wczepiłem się palcami w szczeble drabinki. Appleton
piszczał, nie wiem, czy ze strachu, czy z wściekłości, jego chudziutkie odnóża wirowały
nad moją głową, deptały po moich palcach, spychał mnie, ukryłem głowę pod fotelem,
wózek coraz szybciej sunął wzdłuż ściany, pisk starucha wibrował w moich uszach,
wózek przesunął się na wygiętej łukowato szynie, uderzyłem prawym barkiem o ścianę,
twarde kanty półek odrzuciły mnie na zewnątrz, wózek wpadł w drugi wiraż, Appleton
wrzeszczał, darł się niesamowicie, gdy zdołałem unieść się na rękach, ujrzałem jego
twarz papierowo bladą, wykrzywioną spazmem furii, do diabła, ten mały horror przestał
być śmieszny, waliłem całym ciałem w pokryte półkami ściany, słabłem, jeszcze jeden
celny kopniak wymierzony w moją głowę rzucił mnie na podłogę. Straciłem
przytomność.
Gdy się ocknąłem, w magazynie panowała grobowa cisza, przerywana
miarowymi uderzeniami. Wózek z fotelem wisiał przy jednym z zasłoniętych okien.
Profesor Appleton siedział na podłodze, powoli, rytmicznie, podnosił rękę uzbrojoną w
młotek i... walił w leżące między kolanami skorupy czaszek, mrucząc:
-Na proch! na proch! na proch
Podźwignąłem się. Podszedłem do niego, odebrałem mu młotek. Nie bronił się.
Zaczął nagle płakać. Siadłem obok niego. Jedna z czaszek była jeszcze nie tknięta, ta z
otworem po kuli. Zapaliłem papierosa. Przyjął go ode mnie, zaciągnął się łapczywie.
•
Dlaczego pan to zrobił? - spytałem. - Czy te czaszki można zrekonstruować?
•
Zrobiłem to - odparł, nie patrząc na mnie - zrobiłem to, bo te czaszki należały
do mnie. Nie do Garricka. Willingbottom też był tego samego zdania. Pyta
pan, czy można je zrekonstruować? Ależ człowieku! Rozbiłem je fachowo,
rozumiesz? Fachowo!
•
W skrzynce była także dokumentacja, jak sądzę.
•
Może była. Gdzie jest teraz, zapewne nigdy się nie dowiemy. A jeśli idzie o
kartę, którą pan schował do kieszeni, to spaliłem ją. Widzi pan tę kupkę
popiołu w popielniczce na stole?
•
Dlaczego pan to zrobił, profesorze?
•
Powiem to panu. Jeżeli idzie o kartkę bristolu, to było na niej napisane coś, co
dotyczyło trzeciej czaszki. Tę czaszkę panu zostawiłem. Może pan teraz
pomyśleć o niej cokolwiek. Hamlet znał grabarza, grabarz znał Yoricka i
wiedział, jak umarł komediant. Pan nie wie nic. Cha cha cha!
ROZDZIAŁ X
- Kiedy to znaleźliśmy - opowiedział mi następnego dnia Apple-ton - były to dwie
masy wapnia i czerwonego piaskowca, brekcja, krótko mówiąc, nie obiecywaliśmy sobie
niczego. Garrick, Willingbottom i ja. Oniemieliśmy dopiero wtedy, gdy udało nam się
oddzielić kości od brekcji. Zresztą, powiem panu, że Garrick wcale nie palił się do tej
roboty. Zawiódł go instynkt, tak jest! Ja i Willingbottom zabraliśmy się do tego.
Mieliśmy już dosyć materiału szkieletowego, aby ocenić odkrycie. Naturalnie, wie pan,
są kłopoty z chronologią, ale nie w takich przypadkach; mieliśmy porównawcze
znaleziska ze złóż wapiennych Buxton w Taungs, w Sterkfontein, Makapansgat i
Kromdraai. Te dwie czaszki należały do osobnika męskiego i żeńskiego, fenomenalny
przypadek. Położenie wielkiego otworu potylicznego, poprzez który, jak pan wie, mózg
łączy się z rdzeniem kręgowym, było identyczne jak u australopiteków, a więc
właściciele tych czaszek chodzili ongiś w pozycji wyprostowanej! Ale byli od
australopiteków starsi. Czaszki, uzębienie, potem kości kończyn, bo te znaleźliśmy także,
wszystko, rozumie pan, wszystko wskazywało na to, że odkryte przez nas istoty należały
do człowiekowatych...
•
Wykluczyliście możliwość przynależności do kręgu pongidów całkowicie?
•
Małpy człekokształtne? Wykluczone. Działaliśmy jak we śnie, ale nie
zaniedbaliśmy zbadać warstwowo złoża. Wie pan pewnie, o co chodzi: kiedy
Roy Chapman Andrews kopał w Mongolii, nie znalazł tam istot ludzkich
spoza środkowego paleolitu, czyli kultury mustierskiej, znalazł za to jaja
dinozaurów sprzed 150 milionów lat! Prace Weidenreicha w Czoukoutien to
dziecinna zabawa! Niech pan przestanie myśleć o tym, co panu powiedziałem,
gdy ujrzałem odlewy. Teraz panu powiem. Istoty ludzkie, które znaleźliśmy...
•
Gdzie?
•
...które znaleźliśmy, miały bez wątpienia 5 milionów lat. Gdzie kopaliśmy? O
nie, młody człowieku. Ja tam jeszcze powrócę...
•
Więc wpadliście w euforię?
•
Jeszcze jaką! A ten łotr, Garrick, zdążył zrobić dokładny raport, opracowania,
zdjęcia i odlewy, zanim ja i Willingbottom połapaliśmy się, o co chodzi.
Prawie w tym samym czasie Garrick zwołał konferencję dziennikarską w
hotelu „Carlton”, w tym samym hotelu, w którym ja teraz panu to wszystko
opowiadam. W tym samym hotelu, w którym w roku 1925 książę Walii
oglądał pierwsze sensacyjne znaleziska archeologiczne zdające się
potwierdzać, że istota ludzka, jak wyobrażał to sobie Darwin, wywędrowała w
świat z Afryki. Dzisiaj nie jesteśmy już tak pewni tej afrykańskiej kolebki, ale
jak dotąd w antropologii wszystko w nauce zaczyna się u nas!... Widzi pan -
ciągnął Appleton - nazwiska tamtych odkrywców z roku 1925 stały się sławne
na całym świecie, obiegły kulę ziemską. Ja i Willingbottom zostaliśmy
okradzeni. Willingbottom załamał się, chorował przez cały rok czy dłużej,
potem umarł. Ja myślałem, że oszaleję i chyba od tamtego czasu jestem jak
pan zauważył, trochę nerwowy. Nic jednak nie mogłem zrobić...
•
Przecież Appleton i Willingbottom, dwaj pokrzywdzeni przyjaciele, mogli
zaskarżyć Garricka. Co stało na przeszkodzie, panie profesorze?
•
Wszystko. Najpierw pierwszeństwo ogłoszenia odkrycia bez wymieniania
nazwisk współodkrywców. To się liczy. Garrick miał też mocniejszą pozycję
w Johannesburgu. Świat jest również światem różnych interesów, niech pan o
tym pamięta, jeśli chce pan robić karierę...
•
Chyba nie zechcę.
•
I nie będzie to głupia decyzja, człowieku!... Po trzecie: Garrick miał nas w
ręku. To znaczy mnie, ale Willingbottom musiał też milczeć.
•
Dlaczego?
•
W tym samym sławetnym anno 1975 polowaliśmy w Transwalu.
Przypadkowo zabiłem człowieka. Powiadam panu, to był przypadek. Gdy
policja przybyła na miejsce, nie znalazła już zwłok.
Sądzono, że z trupem uporały się dzikie zwierzęta. O tak, jedno zwierzę. James
Garrick! Tylko on wiedział, gdzie ukryte są zwłoki. On spreparował czaszkę, oryginał
dołączył do dwu egzemplarzy kopalnych, a pośród swoich zbiorów umieścił dwa odlewy,
aby nam, mnie i Willingbottomowi wciąż przypominały tamto zdarzenie.
•
Ale jeśli to był przypadek?
•
Strzał w tył głowy, kaliber 7,65, popularny, ale nie na polowaniu. Wie pan, to
było o zmierzchu, słońce zachodzi tu w Afryce szybko, jakieś draby zbliżyły
się do naszego obozu z północy. Kiedy posłyszałem pierwsze strzały,
zerwałem się z polowego łóżka, wypadłem z namiotu, ktoś, wydawało mi się,
ucieka ścieżką. Strzeliłem. I zabiłem. Był to jeden z uczestników naszego
polowania. Złodzieje, którzy nas chcieli podejść, uciekli w popłochu. Garrick
wykorzystał sytuację. Tym bardziej, że...
•
Że co, profesorze?
•
Że moje stosunki z tamtym człowiekiem były dosyć napięte.
•
Dobrze. Proszę teraz opowiedzieć mi coś o Jaśminie Willingbottom.
•
Po co? Ona nie ma z tym nic wspólnego. Nie cierpię jej i lubię ją, może pan to
sobie wyobrazić? Ona mnie też lubi, ta niezatapialna galeria... wie pan,
Wenecjanie budowali galery o podwójnych komorach - dodał bez związku i
zaśmiał się nagle. - Pochowała Willingbottoma i dobiera się do mnie. Czy
potrafi pan sobie wyobrazić nasze małżeńskie łoże? Ukryłaby mnie chyba w
swoich papilotach. Ale kto wie, może powiem „tak”.
•
Czy Jasmina Willingbottom wiedziała o... o wszystkim?
•
Tak. Ze względu na mnie, ze względu na fakty, no i ze względu na to, że
Garrick, prócz czaszki i szkieletu tamtego człowieka miał jeszcze zeznania
jednego z przewodników.
•
Ten przewodnik żyje?
•
I ma się dobrze. Garrick zadbał o to. Facet nazywa się 0’Hara.
•
Do diabła! I pan nie chce ruszyć tej sprawy?
- Nie. Powiedziano by tylko, że kieruje mną zawiść zawodowa, jakże obrzydliwa
po śmierci sir Jamesa Garricka.
•
Niech mi pan powie jeszcze jedno.
•
Słucham.
•
Dlaczego lady Willingbottom nazywała Garricka swoim przyjacielem?
•
Tak mówiła? No, cóż, przyjaźnili się. A potem bywała w „Wilmie” już tylko
po to, by zdobyć jakieś dowody mojej niewinności czy winy Garricka. Kiedy
Garrick został zamordowany, Jasmina była tam... przypadek... Ukradła
odlewy, ale porzuciła je, kiedy zorientowała się, że nie są to oryginały.
Biedaczka nie wiedziała, co czyni.
•
W każdym razie umie kłamać. Niech pan uważa, gdy wyzna panu miłość.
Appleton podszedł do mnie. Siedziałem nieruchomo w fotelu.
•
Co pan teraz zrobi? - zapytał.
•
W jednej sprawie nie będę milczał.
•
Ma pan na myśli człowieka, którego przypadkowo zabiłem?
•
Nie. Opowie pan historię dwu czaszek w miejscu i dniu, jakie panu wyznaczę.
Będzie to co prawda tylko pośredni dowód prawdy, ale to mi wystarczy.
•
Ależ tak! - krzyknął Appleton, ściskając moją rękę. - To mogę zrobić...
•
A czy może pan również powiedzieć, dlaczego nie zniszczył pan czaszki
człowieka zabitego w buszu?
•
Jestem niewinny, mówiłem.
•
Pozornie to się zgadza. Garrick wyprowadził pana w pole, nienawiść rosła,
nastąpił niekontrolowany wybuch nerwów. Tak. Ale dlaczego w takim razie
spalił pan kartkę bristolu, której ja nie zdołałem przeczytać? Powiem panu,
profesorze. Było tam napisane coś, co pana kompromitowało i co rzeczywiście
pozwoliło Garrickowi trzymać pana w szachu. Pan zabił tego człowieka
umyślnie, nie, nie Garricka, tego osobnika, którego nie znam. To sprawa
pańskiego sumienia.
Cicho zamknąłem za sobą drzwi hotelowego apartamentu i pomaszerowałem
korytarzem wyłożonym grubym, szarym dywanem, po którym kroczył może kiedyś sam
książę Walii, „Carlton” to przecież konserwatywna firma. Zostawiłem Appletona w
zupełnym bezruchu, jego dłonie zaciskały się kurczowo na poręczach fotela, na który
opadł, gdy miałem wyjść. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że nie myliłem się.
Trzecia czaszka została w tamtym apartamencie, na stoliku, ale to rzeczywiście nie była
już moja sprawa. Czułem niesmak, ale nie po papierosach czy fajce. Czasami czujemy
taki niesmak, gdy musimy zbliżyć się do jakiegoś człowieka.
Jasmina przyjęła mnie w Heidelbergu ze zdecydowaniem osoby, która rzuciła
kości i przekroczyła Rubikon. Tym razem wyglądała jak gotycka twierdza, na której
szczycie oszalały architekt-fryzjer zdecydował się ułożyć fryzurę w kształcie małej,
rokokowej katedry. Imponujące zjawisko złego smaku albo wyzywającego stosunku do
życia. Od razu zaatakowałem ją od czoła i z flanki. Nie miała czasu ochłonąć.
Appleton nie kłamał. Ta kobieta nie cierpiała Garricka. Przyznała się do tego, gdy
zagrałem bezczelnie, mówiąc, że mam w ręku dowody na temat „przyjaźni” Appletona,
Garricka i Willingbottoma, oraz gdy powiedziałem zwięźle, co z tej przyjaźni w końcu
wynikło. Jasmina rzuciła głową jak stary koń zaprawiony w szarżach.
•
W porządku. Skłamałam! Czy pójdę za to do ciupy?
•
Ach, cóż za słowo w ustach damy - odparłem. - U pani wszakże nie razi.
Dodaje pani młodzieńczości. A do ciupy pani nie pójdzie. Ostatecznie chodzi
tu tylko o odlewy czaszek i o wyprowadzenie w pole prywatnego gliny. Poza
tym chroni panią metryka urodzenia.
•
Gbur!
•
Czy pani wiedziała, w jaki sposób Garrick szantażował dawnych przyjaciół?
•
Tak. I milczałam. Czy za to coś mi grozi?
•
Ta sprawa nie interesuje mnie. Niech pani to sobie wyjaśni w cichej a szczerej
rozmowie ze Stwórcą. Appleton i tak dopadnie Garricka, obojętnie, gdzie to
będzie: w niebie, w czyśćcu czy w piekle. O innych sprawach jeszcze
porozmawiamy. Poza tym jedno pytanie, lady Jasmino, jeśli pani pozwoli...
Czy pani widywała kosztowności należące do lady Emmy Garrick?
•
Klejnoty i tak dalej?... - burknęła pani Willingbottom.
•
No, właśnie, klejnoty i tak dalej.
•
Kilka razy.
•
Zauważyła pani coś ciekawego?
•
Ha? Pan ma na myśli ten legendarny diament Garricka? Jeśli go miał, to tylko
on wie, gdzie go szukać. Nie, tego ja nigdy nie widziałam.
Gregson nie odzywał się. Miałem od niego tylko jeden telefon: - Leżę w łóżku,
nic ważnego, korzonki, psiakrew! - Więc z zachowaniem ostrożności pojechałem do
„Sonory”. John Morse siedział tam z paroma facetami, którzy na mój widok wynieśli się
od razu. Nie pytałem, co to za jedni, Morse nie mówił. Ja opowiedziałem mu o rozmowie
ze Storchem. I nie doszliśmy do porozumienia w jednej sprawie: czy Storch kłamał,
opowiadając mi historyjkę o diamencie, czy też kamień ten należał do udziałowców
„Oriona”.
•
Wie pan-powiedział w zamyśleniu Morse-wie pan, gdy spotykam się czasem z
niektórymi ludźmi, to chciałbym potem myć ręce do siódmej skóry.
•
Rozumiem. Czasami odczuwam to samo. I niech pan sobie przemyśli to, co
powiedziałem.
•
O diamencie, Storchu i „Orionie”? Przemyślę.
•
No to cześć.
•
Cześć. Spieszy się pan?
•
Jasne. Znudziła mnie Afryka.
- Wie pan - dodał Morse - wie pan, jeśli chodzi o te przerzuty diamentów, to z
trasy, o której kiedyś mówiłem, musimy wykreślić Durban.
•
Jasne - zgodziłem się. Morse popatrzył na mnie zdziwiony.
•
A cóż pan może o tym wiedzieć, do licha?
•
Intuicja, panie Morse. Byłem tam i widziałem człowieka, którego pan z
pewnością podejrzewał.
•
No, kogo?
•
Profesora Dirxena, oczywiście. /
•
A dlaczego wykluczył pan tę figurę, hę?
•
Tak sobie, bez asa ukrytego w rękawie. Dirxen to typowa uniwersytecka
fujara. Nie pasuje do talii, którą ktoś puścił w ruch, prawda?
•
W rzeczy samej! - Morse zaśmiał się i szturchnął mnie przyjaźnie łokciem w
bok. - Dirxen po prostu nie pasuje do gry.
•
Do tej gry - poprawiłem.
•
Jest jeszcze inna? - zainteresował się Morse i skubnął wąsa.
•
Sam nie wiem, znów tylko intuicja.
Gdy wróciłem do „Wilmy”, przez chwilę nie myślałem o tych wszystkich
sprawach. Leżąc na łóżku w moim pokoju, przyglądałem się depeszy od ciotki Augusty.
Ciotka zawiadamiała mnie, że firma „Johnsonie Johnson”, która wydała moją
książkę o sztuce Azteków, przysłała wreszcie czek na okrągłą sumę i zapowiada
możliwość publikacji przez „Larousse’a” w Paryżu. Wyobrażam sobie radość ciotki
Augusty, myśląc teraz o moich sukcesach zapewne zapomni nakarmić Sir Francisa Drakę
i gdy wkroczę w domowe progi, potknę się o jego czarne, dystyngowane zwłoki.
Zacna Augusta, bardzo ją lubiłem. Nie pamiętała mi nigdy, że moja matka, którą
zmarła w Anglii, była Polką, i że ona sama jest spokrewniona ze mną tylko poprzez
drugą żonę mojego ojca. Niepotrzebnie przyjąłem propozycję Corneliusa
Horna.Stanowczo czas powrócić do Anglii, ujrzeć znowu przecudny poranek otulony
gnijącą mgłą, wsunąć trochę owsianki i połknąć znaną od lat porcję jaj na bekonie, a
potem pomknąć do księgarni MacMillana i szperać w stosach książek, i kupić coś, czego
potem nigdy nie będę czytać.
Bart, twoja dusza jest rozdarta, masz w sobie wszystko, aby być równie dobrym
odludkiem, mężem czy starym kawalerem, żeby nie liczyć małżeństwa z Angielką pijącą
pierwszego drinka pod porannym prysznicem. Tak czy owak ,,Johnson Cs: Johnson” to
dwa anioły, będę mógł spokojnie pojechać do Szwajcarii, aby odwiedzić córkę w
sanatorium. A potem jeszcze raz zakochać się w górach. Usiadłem gwałtownie na łóżku.
Tak. To pewne. Rozmowę z panem Morse rozegrałem ku mojemu zadowoleniu..
Dirxena możemy skreślić z naszej gromadki. Przygoda z Appleto-nem też
wyjaśniała wiele. Geraldine Simpson zapisała sobie, że J. G. boi się. James Garrick.
Kogo się bał? Nie panny Simpson, gdyż był w niej zakochany, załóżmy, że nie jej się
obawiał. Więc kto zaczął szantażować Garricka? Panna Simpson została zamordowana,
gdy jej przyjaciel już nie żył. Więc? Przynajmniej jeszcze dwaj ludzie mogli źle życzyć
sir Garrickowi.
Rzeczywistość znów sprowadziła mnie na ziemię w kłębowisko spraw jakby
wypełzłych z puszki Pandory.
Zanim wróciłem do „Wilmy”, raz jeszcze spytałem Morse’a, dlaczego powiedział
mi kiedyś, że „Sonorę” wynajmuje ktoś z Durban.
- Chciałem pana trzymać z daleka od Storcha, Granau i Spółki Uranowej. Storch
to groźny gość, ale już wiem, że porozumiał się z panem w Kapsztadzie.
W porządku. Lubię wyjaśniać drobiazgi. Zanim buduję system, potrzebne mi są
głupstwa.
- Dla świętego spokoju, panie Morse - powiedziałem mu jeszcze - sprawdźmy coś
obaj na własną rękę, dobrze?
- Gdzie?
•
W Londynie. W Centrali Yardu. Kim był, mógł być, jakiś, powiedzmy,
Galson. Wszystko, co o nim wiedzą, dobrze?
•
W porządku. Lecz jeśli fantazja nasza nie da się owładnąć?*
•
A jeśli oczom da świadectwo?
Zaczynam się spieszyć. Zaczynam się dusić w „Wilmie”. Skończyć z tą sprawą, z
tymi ludźmi. Pojechać do Szwajcarii... Tak, czułem się kiepsko, pewnie dlatego że
miałem telefon z Londynu:
•
Dzwonię z mieszkania ciotki Augusty, Rob.
•
Dzień dobry.
To była Laura, moja żona.
•
Kiedy wracasz? Czy wciąż grzebiesz w starych skorupach?
•
A ty wciąż interesujesz się butelkami?
•
Już nie. Wcale nie piję. Rob, wracaj, pojedziemy razem do naszej Diany.
Rob!... - Milczę. - Robercie, czekam na ciebie!
•
Mam tu jeszcze jedną sprawę, Lauro, poza tym do Szwajcarii chciałbym
pojechać sam. Daruj.
•
Rozumiem. - Łagodny głos napina się jak cięciwa łuku. - Ta kobieta w
Johannesburgu... jest ode mnie młodsza o dwadzieścia lat! Och, nie pytaj,
mam faceta, który ci się przygląda, wiem wszystko. Jeśli nie wrócisz...
•
Czyżbyś nie otrzymała jeszcze zawiadomienia? Chcę mieć rozwód,
postanowiłem.
Kilka niezrozumiałych słów, chrypliwie wyrzucone przekleństwo, potem płacz.
Jestem trochę bezradny wobec płaczącej kobiety, więc nie odkładam słuchawki. Szept,
napięty, wibrujący:
- Zniszczę ciebie i tę dziwkę Galson. Powiedz, jest dobra... Położyłem słuchawkę.
Laura zadzwoniła jeszcze raz, chciała, byśmy ostali przy separacji. Nie. Choćby
adwokaci Laury mieli mnie wykończyć finansowo, będę miał ten rozwód. I to bez
względu na to, czy jakaś inna kobieta mnie zechce.
Mam nadzieję, że Diana przyjmie moją decyzję spokojnie.
Mój telefon do szefa firmy prawniczej „Van Stessen”:
- Dzień dobry. Dzwonię z polecenia pana Joachima Storcha ze Spółki Uranowej,
tak. Moje nazwisko Bart. Pan Storch chciałby się z panem widzieć w ważnej sprawie za
tydzień na farmie „Wilma”, tak, nie myli się pan, to posiadłość Garricków, przepraszam,
teraz należy do lady Emmy Garrick. Czy może pan przyjechać? Tak, to będzie 5
września. Zadzwonię jeszcze 4 września. Do widzenia.
Mam nadzieję, że van Stessen nie zadzwoni do Storcha. Bo chodzi o bardzo
prostą pułapkę na grubego zwierza.
Emma. Przyjmuje mnie w małym gabinecie. Nie znałem jeszcze tego pokoju.
Białe żaluzje, białe tiulowe firany, białe niskie meble ze złotymi okuciami, na ścianie
srebrne lustro, na podłodze puszysty dywan w odcieniu czerwieni. Raczej ładna
garsoniera niż gabinet, godna kogoś, kto kiedyś bywał zbyt często w „Palladium”.
Dziwne wrażenie. Czyżbym miał dowiedzieć się jeszcze czegoś nowego? Przyszedłem
nie w porę chyba. Oczy Emmy były dziwnie wilgotne, przed nią siedziała Joy, a ręce
Emmy zaciskały się mocno, dłonie Emmy zaciskały się mocno na dłoniach Joy. Bardziej
czule niż mocno. Joy podniosła się szybko, nie patrząc na mnie wyszła. Emma
powiedziała niskim głosem:
•
Przed chwilą przyniesiono mi telegram od pana Joachima Storcha. Będzie tu
w „Wilmie” 5 września w ważnej sprawie. Dodaje jeszcze, aby pan załatwił
resztę. Czy pan coś z tego rozumie?
•
Tak, proszę pani. Rozmawiałem z panem Storchem telefonicznie.
Istotnie, zamówiłem rozmowę ze Storchem w tym samym dniu, w którym
gadałem ze Stessenem. Niech przyjeżdża 5 września, mam bowiem zamiar kończyć
sprawę. Nie, nie mam bezpośrednich dowodów, ale może ktoś zdradzi się, taka sztuka, w
której może ktoś zdradzi się w tym małym afrykańskim Elsynorze...
Emma kazała mi usiąść przy sobie. O czym rozmawialiśmy? Nie pamiętam.
Pamiętam, że była kusząca, zbyt kusząca. Ale cały czas czułem, że jest zimna, jak
kobieta, która odpycha ręce mężczyzny, bo po prostu boi się mężczyzn. A może ich nie
cierpi? Przez resztę nocy zadawałem sobie to pytanie.
4 września pan Morse i ja otrzymaliśmy z Londynu wiadomości. To było ważne.
Wiadomość o człowieku nazwiskiem Galson. Tylko że to wcale nia pasowało do tego, co
powiedział mi Storch w Cape Town.
Pierwszy zjawił się neroniczny Cornelius Horn. Z biblioteki Jame’a Garricka
wygrzebał wszystkie prace Wagnera, Nietzschego, Hustona, Chamberlaina i
Schopenhauera. Tak, ten człowiek dowodził swoim istnieniem, że woła jest
podstawowym pierwiastkiem rzeczywistości. Wieczorem buszował w płytotece, a rano
już z jego pokoju grzmiał głos Zygfryda, cwałowały Walkirie, muzyka opowiadała
ciężkim wirem nieuchwytnej materii o złocie Renu i Nibelungach.
- Gdyby można cofać zegary nie o minuty czy godziny, a o stulecia - wyznał przy
obiedzie
-
wtedy
życie
miałoby
sens.
Prawo
służące wszystkim jest straszne dla wybitnych jednostek.
Emma sygnowała wszystkie zaproszenia, jakie wysłałem. Chodziło przecież o
zakończenie „sprawy Jamesa Garricka”.
Appleton zjawił się w, starym czarnym surducie zapiętym po samą szyję. Dźwigał
potężny parasol, również czarny, zapewne wielce modny w czasach króla Edwarda VII.
Wysiadł z samochodu prowadzonego przez asystenta.
W godzinę po nim pojawił się Joachim Storch. Wysunął swoje długie ciało z
ogromnego, klimatyzowanego lincolna, podszedł do mnie i powiedział:
•
Przyjechałem prosto z lotniska. Nie wziąłem kąpieli i ominął mnie lunch. Czy
pamięta pan swoje słowa? Ten świstek papieru zapisany liczbami znajduje się
w „Wilmie”, czy tak? Jeśli to prawda, wyjadę stąd jako pański przyjaciel. Jeśli
to nieprawda, pan nie opuści Afryki.
•
Myślę, że dostanie pan to, czego pan chce, panie Storch. Ten kawałek papieru.
Nie wiem tylko, w jaki sposób ja zdobędę drugi testament Garricka.
•
To jest mi najzupełniej obojętne, człowieku!
Piękny dzień. Miałem ich wszystkich w „Wilmie”. Storcha, Apple-tona, nawet
Hopkinsa. Emmę, Jasminę Willingbottom, Joy, Honey Urubu, Corneliusa Horna, doktora
Holdena, van Stessena. Po obiedzie zjawił się Fred Gregson. Nie przybył tylko profesor
Dirxen z Durban, ale przysłał depeszę, że zjawi się 6 września. Nie przybył również John
Morse, ale miałem nadzieję, że nie sprawi mi zawodu.
Joachim Storch dotrzymał przyrzeczenia. Zdobył gdzieś kopie filmów, których
Horn nie miał w swej prywatnej kolekcji. Jakoś po herbacie podanej w dużym salonie
położonym we wschodniej części domu służba zaciemniła okna, ktoś ustawił aparat
projekcyjny. Taśmy nie były nawet zdarte, były to dobre kopie. Różni ludzie lubią to
sobie czasem oglądać-powiedział mi Storch. Zgaszono rozetowe pająki wiszące u sufitu.
Silnik projektora szumiał cicho, z głośnych fanfar poprzedzających stare kroniki filmowe
wyłaniały się twarde słowa, a gdy znikał wizerunek dumnego orła, jak z cmentarzysk
powstawała znów świetność i potęga III Rzeszy. Doktor Cornelius Horn palił papierosa
za papierosem, pomrukując coś do siebie. Gdy operator założył na aparat taśmę, na której
kiedyś utrwalono gigantyczne demonstracje na polach Tempelhofu z okazji robotniczego
święta 1 Maja, zorganizowane przez Goebbelsa i zatwierdzone przez Reich-stag, ja też
musiałem przyznać, że propaganda zła może fascynować. Czy zresztą czegoś takiego nie
zapisał gdzieś Tomasz Mann? Całe Niemcy ogarnięte jedną ideą, obrazy przedstawiające
ideę jedności dziesiątków milionów, delegacje berlińskie w sile półtora miliona ludzi,
dzieci, robotnicy, żołnierze, róże dla starego prezydenta Hindenburga i zachwyt dla
kanclerza Hitlera, potężny ryk pieśni Horst-Wessel-Lied i mowa kanclerza, którego
inteligentni kamerzyści sfilmowali na tle wyłaniającego się zza chmur słońca, niby
człowieka-boga, niby nowe przeznaczenie świata. Potem kronika z 10 maja, gdy na Franz
Josephplatz zapłonął wielki stos wywleczonych z bibliotek książek, nocny sabat
czarownic, tańczący wokół stosu młodzi ludzie wyjący: - Palę Henryka Heinego! - Palę
Zygmunta Freuda! - Palę Stefana Zweiga!... - Palę... palę... - I filmy wybitnej reżyserki
umarłego reżimu, Leni Riefenstahl, a na koniec to, czego oczekiwał doktor Cornelius
Horn szczególnie: film Leni zatytułowany Der Wille zur Macht, tytuł Zaczerpnęła
oczywiście z Nietzschego, ale to nic, owe taśmy zmontowane z kronik wielkiego zjazdu
w Norymberdze w roku 1934, a potem sławna Olimpiada z 1936 roku, pełne uwielbienia
dla Wodza, wirtuozeria zdjęć, dźwięku i montażu, zaprawdę doskonałe efekty kunsztu
wyzyskanego w niewłaściwym celu sprawiły, że kiedy znów zapłonęły rozetowe pająki u
sufitu, siedzieliśmy przez długą chwilę w milczeniu. I przyznam, że nie chciałbym wcale
wiedzieć, o czym każda z obecnych osób myślała.
Tylko doktor Cornelius Horn nie krył swego zachwytu. Przechadzał się między
nami ze zręcznością starej baletnicy wciąż dbającej o dobrą formę i wybuchał gejzerami
zachwytu. Joachim Storch przyglądał mu się, poruszając tylko głową jak czujna kobra.
Emma szeptała coś do Joy, Profesor Appleton siedział z twarzą napiętą, profesor Hopkins
wydawał się niewzruszony. Hołden zakrzątnął się przy drinkach, a Gregson odsłonił okna
i otworzył je. Powolutku zaczęły się rozmowy. Było jeszcze sporo czasu do kolacji.
Pojawiła się Ukele i szepnęła coś do ucha Honey Urubu siedzącej skromnie w kącie,
jakby przestraszonej, że siedzi sama pośród białych. Honey dała mi znak. Podszedłem do
niej.
- Jacyś panowie czekają na pana w hallu - powiedziała.
Wróciłem po kilkunastu minutach. Właśnie ocknął się stary van Stessen i zapytał,
o czym właściwie chce z nim rozmawiać pan Storch. Storch popatrzył na niego ze
zdumieniem. Oznajmiłem więc, że nikt z obecnych nie musiał przybyć na zaproszenie
lady Garrick, było ono wszak nieformalne, ale jest doskonałą okazją do zamknięcia
sprawy, która sprowadziła mnie do Afryki. Spojrzałem na Gregsona. Podniósł okrągłą,
krótko ostrzyżoną głowę, spojrzał na mnie.
•
Jeśli idzie o zamordowanie profesora Garricka - rzekł spokojnie - to szkoda
było fatygi. Sędziowie w Johannesburgu uznali wczoraj winnym tej zbrodni
tutejszego służącego, Tomai. Tomai otrzymał karę śmierci.
•
Ale wyrok - odparłem-nie będzie wykonany. Gdyż, drogi przyjacielu,
aresztowany został pan 0’Hara.
- Cóż to za bzdura? Wychodzę! Wracam do Johannesburga!
Jeden z tych facetów, których przed chwilą widziałem, stanął w drzwiach. Boże
drogi, jakież oni potrafią mieć kamienne twarze, gdy mówią:
- „Wilma” jest otoczona i nikomu nie radzę jej opuszczać.
Przeczekałem szmer podnoszących się głosów i po chwili mogłem zacząć moją
opowieść, nie, krótkie wprowadzenie, które miało doprowadzić do zakończenia sprawy.
- Teraz - zacząłem - teraz, gdy obejrzeliśmy już sobie coś, co wydarzyło się w
przeszłości i niezależnie od nas, a mam na myśli filmy
budzące taki zachwyt doktora Horna, proponuję przyjrzeć się wydarzeniom, w których
wielu
z
państwa
miało
swój
udział,
jedni
jako
aktorzy, inni jako mniej czy bardziej czynni statyści... W roku 1970, a więc na 5 lat przed
dokonaniem
decydujących
odkryć
w
Południowej
Afryce, za które profesor James Garrick otrzymał tytuł baroneta, poznał on w Londynie,
w
okolicznościach,
które
można
pominąć,
pannę Emmę Winter, dwudziestoletnią dziewczynę, w której zakochał się i którą wkrótce
poślubił.
James
Garrick
miał
wtedy
sześćdziesiąt
lat. Różnica wieku była kolosalna, ale profesor Garrick był bogatym człowiekiem i to
oczarowało Emmę Winter...
- Niedopuszczalna insynuacją - zareagował karcąco Gregson.
- Nie zwracam na to uwagi, panie komisarzu - powiedziała lady Emma.
A więc pierwszy akt miałem jakby gotowy, bo aktorzy zaczęli mówić swoje
kwestie. Zaczęło się.
- ...Bogactwo nie mogło przesłonić faktu, że sir Garrick nie był odpowiednim
partnerem dla młodziutkiej dziewczyny...
- Byli wspaniałym małżeństwem! - przerwał mi doktor Cornelius Horn.
•
Ha, nie powiem! - zawołała lady Willingbottom, która miała tego dnia na
głowie skomplikowaną budowlę ze strusich piór.
•
Jestem ponad wszelkie insynuacje - odezwała się cicho Emma. Bardzo
opanowana. - Pani Willingbottom, nie wypieram się, że lubiłam bywać w
towarzystwie.
•
Dajmy spokój naszej pięknej gospodyni - podniósł się głos Horna. - Daję
panu, doktorze-Bart, pytanie za sto, albo nie, za tysiąc funtów: po co ja
właściwie przyleciałem do Afryki? - Horn śmiał się.
•
Ponieważ Londyn wydał się panu zbyt ciasny. Wyjaśnimy to później. Także i
to, że objawił pan nagle dosyć różne od dotychczasowych zainteresowania.
Czy mogę zatem prosić, aby pan mi nie przerywał? Doskonale, dziękuję.
Kontynuuję. James Garrick kochał swoją żonę do czasu. A może się mylę?
Może kochał ją do ostatniej chwili swego życia, ale była to zapewne gorzka
miłość oszukiwanego starca. Bo James Garrick wiedział, że na widowni
pojawił się młody, przystojny mężczyzna. Jest nim naukowiec z
Johannesburga, doktor Ryszard Robert Holden. I on nie może oprzeć się
wdziękom Emmy Winter-Garrick.
•
To kłamstwo! - tym razem reakcja lady Emmy była ostra.
•
Czy mam przypomnieć, to, co mi pani sama wyznała? Milczenie. Lady Emma
Garrick siedziała w fotelu na tle ściany, na której wisiał piękny pejzaż
Sisley’a. Piękne kobiety lubią piękne przedmioty i czasami upodabniają się z
pięknem, jakimś przedziwnym prawem mimikry. Lady Emma jednak gorąco
pragnęła, bym pominął tamtą rozmowę, na chwilę zapomniała o grze. Bardzo
chciałbym to uczynić, lecz nie z pobudek etycznych. Kobiety znają wiele
sposobów zarzucenia pętli na szyję mężczyzny, a mężczyźni tak łatwo wierzą,
że to gest pieszczoty; mimo woli spojrzałem na Joy Galson i ciągnąłem dalej:
•
Holdenowi zależy na karierze, jest zdolny, lecz nie lubi pracować, a mając
poparcie Emmy u profesora Garricka, może szybciej otrzymać katedrę.
Holden, pewny siebie, jeden z tych mężczyzn, za którymi kobiety wodzą
oczami, dobrze zna swoje ofiary. Tak mu się zdaje. W postępowaniu kobiet
jest wiele irracjonalności. Potrafią one przejść obojętnie obok mężczyzny,
nawet gdyby umierał, ale potrafią też sprzedać dla niego ostatnią koszulę. Jeśli
zechcą, potrafią zniszczyć mężczyznę. Doktor Holden, zaślepiony
dotychczasowym powodzeniem i nie przewidując najmniejszych komplikacji,
doszedł do wniosku, że jest kochany bezgranicznie. I może początkowo ze
strony lady Garrick było to jakieś uczucie...
•
Jest pan podły, Bart! Jak pan może tak mnie poniżać! - powiedziała Emma.
Była wzruszająco bezbronna.
•
Mógłbym pana teraz zabić. Niestety epoka pojedynków należy do przeszłości.
A szkoda, był to dla dżentelmena jedyny sposób wymierzania
sprawiedliwości! - krzyknął napiętym głosem doktor Holden. Pokiwałem
głową:
•
Przyjmuję wyzwanie, doktorze, niech pan słucha dalej... Uczucie lady Garrick
musiało być okupione ofiarami. Pan Holden lubił kobiety. Lubił je w
Johannesburgu, na uniwersytecie, w Londynie, w Ascot, w Prowansji też,
gdzie zaglądał, gdy pani Garrick bawiła tam na wakacjach. Poza tym wysoko
grał w karty, stawiał na konie i stawiał na kobiety. Wysoko przegrywał i
zaciągał coraz to nowe długi, które płaciła lady Garrick...
Mój instynkt i znajomość ludzi pozwalały mi szarżować, ale nie całkiem,
poruszałem się częściowo w ciemności. Informacje inspektora Dawsona, mojego
przyjaciela, pomagały mi w prowadzeniu tej gry. I coś jeszcze...
•
Wszystko, co pan dotąd powiedział, jest kłamstwem - powiedziała spokojnie
Emma. - To jest po prostu prowokacja. Nie ma pan żadnych dowodów, panie
Bart.
•
Mam.
•
Jakie?
•
Informacje z bardzo pewnego źródła. A poza tym notatnik pani męża, złożony
w sejfie Bank of South Africa, numer sejfu 29, klucz szyfrowy 5115.
Czerwony notatnik Geraldine Simpson ukryty w sejfie na dworcu lotniczym,
sejf numer 40. Myślę, że obecna tu miss Honey Urubu miała zostać
zamordowana przez niejakiego Frosta nie tylko dlatego, że rozpoznała go, gdy
przyjechał po Geraldine, ale przede wszystkim dlatego, że Frost i ktoś jeszcze
nie wiedzieli, czy panna Simpson powierzyła coś pannie Urubu, na przykład
ten kluczyk albo jakieś notatki. To uwaga na marginesie. Honey i ja żyjemy
dzięki komisarzowi Gregsonowi...
•
Mam u ciebie kolację ze szkocką, Bart! - odezwał się Gragson i zobaczyłem
przyjazny gest jego ręki. No, mogłem jechać dalej.
•
Pani Emma płaciła wydatki Ryszarda Roberta Holdena, ale profesor Garrick
dowiedział się o tym. Zazdrosny i bogaty mąż ma wiele sposobów
dowiedzenia się prawdy. Jeżeli tylko chce, a profesor Garrick bardzo chciał.
Najpierw milczał, bo kochał żonę. Płacił. Dawał jej coraz więcej pieniędzy, bo
nie chciał jej stracić. Potem... bo pragnął uniknąć skandalu. Jego pierwsze
małżeństwo też nie było udane. Pisał o tym wszystkim zwięźle w swoich
notatkach i zwierzał się miss Geraldine Simpson, którą poznał na
uniwersytecie w Durban. Możliwe, że mimo wszystko chciał jeszcze ufać
żonie...
Przyglądałem się ludziom, których zaprosiłem do „Wilmy”. Zdaje się, że o ile
przedtem byli zmieszani tym, co mówię, teraz zaczynali słuchać coraz uważniej.
Podjąłem znowu:
•
...Możliwe, że jeszcze kochał i chciał ufać. Możliwe, że chciał wybaczyć.
Milczeć. Zauważył jednak, że jego żona zaczyna prowadzić podwójną grę, że
zwróciła uwagę na innego mężczyznę. I oto sytuacja komplikuje się.
Holdenowi zależy na Emmie: ona jest piękna i bogata, on jest próżny jak
każdy kobieciarz i ubogi. Łaknie kariery, wciąż potrzebuje pieniędzy. Czy i on
zauważył zainteresowanie Emrny innym mężczyzną? Nie sądzę. Emma
Garrick była wspaniałą aktorką, sam to widziałem podczas pierwszych chwil
mojego pobytu w „Wiłmie”. Holden mógł wierzyć, że jest kochany.
Przyjmijmy teraz, że podczas czułego sam na sam dowiedział się od Emmy, że
Garrick poznał inną kobietę. Młodą dziewczynę. Czarną dziewczynę. Jeździ
do Durban, spotyka się z nią. O, kobiety też potrafią dowiedzieć się tego,
czego chcą. Jeśli stary, sławny sir James Garrick traci głowę dla Geraldine
Simpson, to może zdarzyć się, że Emma Garrick straci pieniądze, a doktor
Holden straci kochankę i konto. Wprawdzie Garrick nie może przepisać
testamentu na czarną dziewczynę, ale może wycofać kapitały i oddać je w ręce
panny Simpson. Emma Garrick, która oczekiwała, że otrzyma po mężu
wszystko, w krótkim czasie może stać się kobietą ubogą...
•
Moja pozycja społeczna, panie Bart... - zaczęła Emma wyniośle i nagle
urwała. Patrzeliśmy sobie w oczy. Ona i ja pamiętaliśmy, co powiedziała mi o
„Palladium” (a wiedziała jeszcze o „Palladium” Joy Galson). Przyrzekłem
wtedy, że będę milczał, i pamiętam niedawny wieczór, gdy Emma była dla
mnie tak czarującą kobietą, ale nie jestem ani Holdenem, ani Garrickiem, ani...
- Krótko mówiąc - powiedziałem twardo - profesor James Garrick powinien
umrzeć. Ponieważ zaś nie zanosiło się na to, że umrze
śmiercią naturalną, powinien zostać zamordowany!
W dużym salonie zapanowała zupełna cisza. Fred Gregson wstał i zamknął okno.
Natychmiast włączyły się urządzenia klimatyzacyjne, bo po chwili w salonie panował już
przyjemny chłód.
•
Pan majaczy - powiedziała drżącym głosem Emma. - Ja nie zamordowałam
męża!
•
Naturalnie, proszę pani.
•
Jestem niewinny - odezwał się niespodzianie wysokim głosem nerwowo
doktor Holden. - Mam niezbite alibi. Gdy otrzymałem wiadomość o
zamordowaniu profesora, przebywałem na terenie klubu golfowego „Oaza”. I
byłem tam przez cały dzień, panie Bart! - Holden wstał. Jego przystojna twarz
była trochę blada. Popatrzyłem na niego z udanym zdziwieniem.
•
Przecież o nic pana nie oskarżam, niechże pan siada... A poza tym
rzeczywiście ma pan alibi. Potwierdził to nie tylko pański służący.
Powiedziano mi to również w klubie, dokąd zatelefonowałem. I byłbym
uwierzył - teraz poszedłem za uderzeniem, Holden mi to ułatwił, potrafi
panować nad sobą słabiej niż na to wygląda. - Byłbym uwierzył, gdyby nie
nasza rozmowa na uniwersytecie. Czy pamięta pan, o co pana wówczas
zapytałem? Nie? Przypomnę panu. Zapytałem, gdzie pan był w dniu
zamordowania Garricka. Odpowiedział pan: „w klubie „Oaza”,. Spytałem, czy
pani Garrick zawiadomiła pana o zamordowaniu jej męża w tym samym dniu.
Odparł pan: „tak, po południu”. Zauważyłem, że to dziwne, ponieważ o
zamordowaniu sir Garricka zawiadomiono lady Emmę wieczorem, zrobiliśmy
to my, komisarz Fred Gregson i ja. Wtedy przypomniał pan sobie, że pani
Emma zadzwoniła do pana dopiero następnego dnia. Ale w to już nie
uwierzyłem. A dzisiaj, teraz, przed chwilą, powiedział pan, że wiadomość o
morderstwie otrzymał pan w „Oazie”...
Przypuszczałem, że Holden się załamie, ale ciekaw byłem reakcji kogoś innego.
•
Jestem niewinny! - krzyknął Holden. Patrzał bezradnie na mnie, na Emmę, na
wszystkich. Emma zapaliła papierosa, powiedziała powoli:
•
Nie przypuszczałam, że możesz być do tego zdolny, Ryszardzie. Bo
rzeczywiście, skąd wiedziałeś o zamordowaniu mojego męża, jeśli ja
dowiedziałam się o tym dopiero wieczorem?
Holden stał nieruchomo jakby zamieniony w biblijny słup soli. Mógł teraz coś
powiedzieć. Jeszcze milczał. Kobiety mają nad nami, mężczyznami, wielką władzę mimo
wszystko. Włączyłem się znowu do gry:
- Zdaje się, że rozumiem, co pani chciała powiedzieć. Ale pani wniosek jest zbyt
daleko
posunięty.
Doktor
Holden
nie
dokonał
tego
morderstwa!
Twarz Emmy dziwnie poszarzała. Kąciki ust opadły, wykrzywiły się w jakimś
kapryśnym grymasie dziecka, któremu zepsuto grę. Jaką grę?
•
Więc jestem niewinny... - powiedział Holden, jakby do tej chwili nie był tego
pewien. Opadł na fotel równie szybko, jak się poderwał. Nie był to już piękny,
męski, wysportowany Holden.
•
Tego bym też nie powiedział, panie Holden-uderzyłem. Czasem trzeba
powtórzyć cios, by osiągnąć to, czego się chce.
•
Bart - odezwał się Gregson - Bart, rób swoje albo wyjedź, jeśli nie masz nic
więcej do powiedzenia. Holden jest winien czy nie? Zamordował czy nie?
Wiedział o morderstwie, zanim dowiedziała się o tym lady Garrick, czy nie?
No więc? Albo winny, albo wspólnik. Idę do telefonu...
•
Po co, Fred?
•
Aby wydać odpowiednie dyspozycje, Bart.
•
Jeszcze zostań. Oto dalsze przypuszczenia: Holden nie zabił profesora. Jednak
powiedziano mi w „Oazie”, że choć rano pojawił się na polu golfowym, to
przez kilka godzin nie widziano go potem. Wiem, wiem, jego znajomi z
uniwersytetu zeznali najpierw coś innego, potem jednak, gdy ich przyciśnięto,
tak, poza twoimi plecami, Fred, zmienili swoje zeznania.
•
A przed kim, u diabła, zeznawali ci ludzie?
•
...Przede mną, proszę pana.-Małego wzrostu, szczupły inspektor Dawson
wcale nie wyglądał na wygę ze Scotland Yardu współpracującego na co dzień
z Interpolem. Przypominał raczej skromnego księgowego, którego z powodu
oszczędności budżetowych zapowiadanych co miesiąc przez rząd Jej
Królewskiej Mości właśnie wywalono z pracy. Ci, którzy uwierzyli w ten
wygląd, żałowali tego przez długie lata.-Przede mną, proszę pana. Jestem
Dawson z Yardu. Tutejsza policja poprosiła nas o współpracę. - Dawson
usiadł skromnie w kącie obok Honey Urubu. Ze stoliczka obok wziął szklankę
i nalał sobie wody sodowej, pił powoli. Gregson rozparł się leniwie w fotelu,
zaznaczając w ten sposób, że przyjął do wiadomości to, co usłyszał, i że się
nudzi. Powiedziałem:
•
Doktor Holden był w dniu morderstwa w „Carolinie”.
•
Nie, nie! - wrzasnął Holden, zdesperowany.-Bzdura, gdzie dowody? Byłem u
panny Simpson!
Lady Emma Garrick popatrzyła na Holdena jakby z pewnym uznaniem.
- No tak - rzekłem.-Ale tego nie można już udowodnić, bo panna Simpson nie
żyje.
Z
pewnością
wie
pan,
że
została
również
zamordowana.
•
Do diabła, człowieku... - Holden zakrztusił się gniewem - czy chce mi pan
wmówić, że zamordowałem Geraldine?!
•
Ależ nie. Ale był pan W „Carolinie”. Na sztylecie, którym zamordowano
Garricka, znalazłem odciski pańskich palców.
Nie była to prawda, ale każdy metoda jest dobra, gdy prowadzi do celu. Holden
już odzyskał przytomność umysłu. Roześmiał się.
- Rozumiem - powiedział, zapalając papierosa i zaciągając się głęboko. - Chce
mnie pan wrobić. Ale nic z tego. W „Carolinie” na sztylecie czy czymś tam nie było
moich odcisków palców. Bo mnie tam nie było, panie Bart.
Dałem znak agentowi policji przy drzwiach salonu. Wyszedł. Wrócił po chwili, a
z nim dwoje ludzi, 0’Hara, sąsiad Garricka, i Ukele.
•
Chodź tu, Ukele - powiedziałem. Podeszła, cała drżąca.
•
Niech pan podejdzie, panie 0’Hara - skinąłem na niego... Gregson zapalił
cygaro i pogrążył się w kontemplacji aromatycznego dymu. Cornelius Horn
wychylił się do przodu, był wyraźnie zainteresowany, nie, raczej
zaciekawiony. Emma i Joy przyglądały mi się bacznie. Lady Willingbottom
bawiła się swoim lorgnon w złotej oprawie. Stary Stessen kiwnął mi ręką.
•
Do rzeczy, młody człowieku, mój czas jest cenny, bardzo cenny!
•
Tak jest... Panie 0’Hara, czy pamięta pan swoje zeznania złożone w dniu
zamordowania profesora Garricka?
•
Tak, proszę pana.
•
O godzinie 9 rano tego dnia widział pan w pobliżu „Caroliny” zielonego jeepa
z płóciennym daszkiem? Tak pan zeznał!
•
Mówiłem nieprawdę... Był to duży, sportowy wóz należący do doktora
Holdena.
•
Dlaczego złożył pan fałszywe zeznanie?
•
Przypomniałem sobie, że to nie był jeep. To był wóz pana Holdena.
0’Hara krył kogoś, lecz to, co powiedział, na razie wystarczyło.
•
Czy widział pan doktora Holdena wchodzącego do „Caroliny”?
•
Widzieli go moi ludzie, widziałem i ja. Pan Holden zostawił wóz przy drodze
parkowej i poszedł w stronę „Caroliny”.
•
To było po godzinie 9?
•
Tak. Komisarz Gregson przyjechał około 11. Brązowym fordem.
•
O to nie pytałem. Ale ciekawe, jak doktor Holden opuścił „Carolinę”. Widział
go pan wychodzącego?
•
Tak. Przed przyjazdem komisarza Gregsona. Przed godziną 11.
•
Czy służący Garricka, Tomai, był tego ranka w „Carolinie”?
•
Nie. Pomyliłem się, zeznając, że był. Był dnia poprzedniego, a w dniu
popełnienia morderstwa nikt go nie widział.
Wiedziałem, że 0’Hara nie powie więcej. Holden raz jeszcze zerwał się z fotela.
- Niczego mi pan nie udowodni, nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Garricka.
Ten 0’Hara kłamie! Kłamie, mówię panu!
Skinąłem na Ukele i poprosiłem, aby powiedziała, czy pan Holden miał zielony
wóz w dniu śmierci jej pana.
•
O tak, jeszcze następnego dnia miał taki wóz, a potem jego wóz był już żółty,
proszę pana.
•
Ten sam, Ukele, ten sam wóz?
•
O tak, proszę pana, nawet numery wozu były te same, te na tablicach.
•
Panie Holden-zwróciłem się do niego - proszę mi powiedzieć, dlaczego kazał
pan przemalować swój wóz wkrótce po śmierci profesora, a zrobiono to w
pewnej stacji przy drodze do Thabazimbi? Nie pytam już, dlaczego
zdecydował się pan na wybieg tak naiwny.
Holden ukrył twarz w. dłoniach.
•
Byłem tam - powiedział zduszonym głosem. - Byłem w „Carolinie”. Około
9.30, albo trochę wcześniej. Garrick już nie żył, gdy wszedłem do jego
gabinetu. Klucz do drzwi wejściowych dała mi Emma... pani Garrick.
•
Rozumiem. Mógł pan wejść, nie zapowiadając wizyty, i nie przeszkodził w
tym panu również specjalnie tresowany pies sir Garricka. To zwierzę znało
pana. Zatem przeszukał pan gabinet i...
•
Nie, nie, tylko półki i biurko, nie wiem, po co zresztą...
•
A ja domyślam się, doktorze Holden. Potem wyszedł pan z domu?
•
Wybiegłem!
•
A morderca był jeszcze wewnątrz. Mógł pana zabić, ale pańska wizyta była
mu na rękę. Myślał szybko i doszedł do wniosku, że będzie mógł pana
szantażować.
•
Czym?
•
To proste. Pan, załóżmy, dowiedział się o pewnych wydarzeniach z życia
pewnej londyńskiej damy. Kiedy przestała ulegać pańskiemu wpływowi, a z
jej strony był to kaprys, który ustąpił wyrafinowanemu, zimnemu planowi,
sam chciał pan ją szantażować. Usłyszał pan jednak, że profesor wie więcej,
niż się panu zdawało. Poza tym jest pan człowiekiem, który potrzebuje
pomocy tej damy. I oto uświadamia pan sobie na miejscu zbrodni, że jest pan
w pułapce, że musi pan już milczeć, bo sądził pan przecież, że jest ostatnim,
który widział profesora. Nie wie pan, kiedy Garricka zamordowano, mógłby
pan to może określić jako lekarz, ale wpada pan w panikę. Może uświadamia
pan sobie, że ktoś jest od pana lepszym graczem. Musi pan milczeć, cokolwiek
pan wie, gdyż od tego milczenia zależy pańska przyszłość. Czy chce pan
mówić dalej? Milczenie może panu tylko zaszkodzić - dodałem, widząc jego
wahanie.
•
Cokolwiek pan teraz zechce powiedzieć, może to być użyte przeciwko panu,
doktorze Holden,- odezwał się łagodnie Dawson.
Holden skinął głową. Już nie chciał kluczyć.
- Sir James Garrick dowiedział się o moim związku z Emmą dosyć dawno. Gdy
Emma zaczęła wyciągać od niego coraz większe sumy, które wydawałem ja sam lub
które wydawaliśmy oboje podczas wakacji spędzonych w Europie, ograniczył wydatki
dla żony. Potem Emma dowiedziała się o związku męża z Geraldine Simpson. Emma
bała się o swoją przyszłość. Błagała mnie, bym zabił Garricka, obiecała mi pieniądze,
których potrzebowałem. Wahałem się. Nie wiedziałem, że prowadzi ze mną jakąś grę,
sądziłem, że mnie kocha. Potem... kiedy Garrick sprowadził z Durban pannę Simpson i
ulokował ją w mojej pracowni... no, cóż, zbliżyłem się do niej. Żyliśmy z sobą. Geraldine
bez skrupułów zdradzała swego „staruszka”, jak o nim mówiła. Ona też chciała mieć jego
pieniądze i potrzebne jej było poparcie jej pracy doktorskiej. Była ambitna, bardzo
ambitna. A mnie łączył już z Emmą tylko interes. Kiedy Garrick dowiedział się, że
Geraldine zdradza go ze mną, wpadł we wściekłość, zagroził jawnym skandalem. W
końcu mógł sobie na wiele pozwolić. Miał za sobą życie, miał sławę, dorobek naukowy,
fortunę. Ja miałem przed sobą życie i karierę. Tak, zdecydowałem się usunąć Garricka.
Ale powtarzam, nie ja go zabiłem. Kiedy przyjechałem do „Caroliny”, profesor już nie
żył.
•
Czy wie pan, kto był nowym kochankiem Emmy Garrick?
•
Nie, nie wiem.
•
Jestem niewinna! - usłyszeliśmy stanowczy, opanowany głos Emmy. - A
doktor Holden jest łajdakiem. Kłamcą i łajdakiem.
•
Bez wątpienia, proszę pani - powiedziałem poważnie.-Pan Holden nie jest
dżentelmenem... Panie van Stessen - zwróciłem się teraz do starego prawnika -
mam do pana pytanie.
•
Byle szybko, panie Bart, bo mój czas jest cenny.
Ten człowiek niewątpliwie dużo już widział i nie ma pewnie takich spraw, które
mogłyby go szczególnie dziwić.
•
Tak, naturalnie, panie Stessen. Czy rozmawiał pan z komisarzem Fredem
Gregsonem o treści testamentu profesora Garricka?
•
W jakim sensie, młodzieńcze, hę?
•
No, czy wymieniał pan jakieś szczegóły tyczące majątku, akcje, sumy
kapitałowe?
•
Nie-van Stessen pokręcił głową.-Nie. Policja dowiedziała się o tym przy
otwarciu testamentu.
•
Fred - zwróciłem się do Gregsona - powiedz mi: jeśli pan van Stessen nie
mówił ci o takich szczegółach, to skąd ty o nich wiedziałeś, rozmawiając o
testamencie ze mną?
Gregson strącił ostrożnie długi, srebrny stożek popiołu ze swego cygara do małej
popielniczki trzymanej w lewej ręce.
•
Oczywiście z rozmowy z panem Stessenem. Pamiętam doskonale.
•
Wypraszam sobie! - zawołał Stessen. - Moja solidność zawodowa, firma
znana w świecie... przenigdy... to jest potwarz!
•
Panie van Stessen - odezwał się do prawnika Fred dobrodusznie jak do
dziecka. - Mamy dzisiaj wyjątkowo gorący dzień, niech pan się nie unosi,
proszę bardzo.
Stessen, który wstał z fotela, siadł posłusznie, rozpiął kołnierzyk. Powoli
zapaliłem fajkę. Popatrzyłem na Corneliusa Horna, wiedziałem, że czeka na moje
uderzenie.
•
Panie doktorze Horn. Chciałbym teraz podziękować panu za zlecenie mi
sprawy, jakiej dotąd nie miałem.
•
Znam się na ludziach-odpowiedział cicho Horn, wykonując palcami dłoni taki
gest, jakby odpędzał natrętną muchę.
•
Czy zechce pan posłuchać krótkiej opowieści o diamentach?
•
Zaciekawia mnie pan, doktorze Bart.
•
Jestem pewien, że pańskie zaciekawienie bardzo wzrośnie.
•
Jako smakosz wiem dobrze, iż apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale, doktorze,
czy pragnie pan wmieszać mnie w morderstwo popełnione w „Carolinie”?
•
To morderstwo ma wielowarstwowe podłoże, także psychologiczne. Mordercą
jest jeden człowiek, chociaż sprawców mogłoby być wielu.
•
Miał pan tu trochę kłopotu. Nawet chciano pana pozbawić życia... Czy jestem
wśród podejrzanych? Jeśli bawimy się nadal, to chciałbym znać swoją rolę.
•
Pozna ją pan... Przez chwilę myślałem, że źle mi pan życzy. Była to długa
chwila, ale zacząłem się wahać, gdy na pokładzie jachtu pana Joachima
Storcha podczas tego małego sztormu uratował mi pan właściwie życie. Ale
do rzeczy. W Londynie, zlecając mi sprawę zaginionych czaszek kopalnych z
kolekcji Jamesa Garricka, wspomniał pan też o zaginionym diamencie
wielkiej wartości, czy tak?
•
Tak. - Doktor Cornelius Horn uśmiechnął się, przez sekundę przypominał
ostrożnego Azjatę zamykającego się w kryjówce uśmiechu.
•
Czy miał pan na myśli diament znaleziony ongiś na polach spółki „Orion”, czy
też inny kamień, należący niezbyt dawno jeszcze do spółki diamentowej „De
Beers”?
•
A był taki diament, panie Bart?
•
Zapewniam cię, Corneliusie, że był! - wtrącił się Joachim Storch.
•
Interesujące doprawdy. Proszę o szczegóły.
Obok nadinspektora Dawsona usiadła mała wąsata foka, John Morse.
- Szczegóły dotyczące nabycia przez,Garricka drugiego diamentu są dosyć
skomplikowane - powiedział Morse. - Nie można ich wyjaśnić bez zgody rządu w
Pretorii, a przynajmniej bez zgody pewnych agend rządowych. Dyrektor Spółki
Uranowej i udziałowiec spółki „De Beers”, pan Joachim Storch, mógłby może tylko
powiedzieć, że profesor James Garrick szantażował pewne instytucje rządowe. Czy
dyrektor Storch może to potwierdzić?
Spojrzałem na Storcha, on popatrzył mi prosto w oczy. Czekał. Pamiętał, że mam
coś, co on po prostu musi odzyskać. Jeśli prawdą jest to, co powiedział w Cape Town,
testament, drugi testament sir Garricka ma dla niego znaczenie drugorzędne, a może nie
ma go wcale. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjąłem portfel, a z niego
dwa kawałki papieru z sejfów Garricka. Oba z numeracją:
37732000,526762000 2435,77,78,79 po 1
Podszedłem do Storcha, podałem mu to, spojrzał szybko i równie szybko wstał,
podszedł do telefonu, powiedział cicho kilka słów, musiały to być ważne słowa, bo kiedy
kończyłem całe przedstawienie, w „Wilmie” pojawiło się kilku oficerów armii, którzy od
tej chwili towarzyszyli już Storchowi do końca. To rzeczywiście musiała być sprawa top
secret i nigdy nie dowiem się o niej więcej, niż powiedział mi Storch.
•
Jesteśmy przyjaciółmi, Bart, może pan na mnie od tej chwili zawsze liczyć -
powiedział Storch, wracając od telefonu. Opadł ciężko na fotel, jakby wykonał
przed chwilą pracę przekraczającą jego możliwości. Otarł czoło białą
chusteczką. Czekałem. Storch zrozumiał, o co mi chodzi. Powiedział powoli,
wyraźnie, głośno: - Potwierdzam słowa doktora Barta i inspektora Morse’a.
Sir James Garrick, którego bardzo wielu ludzi uważało za człowieka
nieposzlakowanego, był szantażystą. Miłośnikiem wiedzy, ale i sławy, i
pieniędzy. Dodam, że ja też byłem w kręgu osób podejrzanych przez pana
Barta o zamordowanie Garricka. Zależało mi bardzo, aby Garrick milczał.
Wielu ludziom zależało na tym, ale jego śmierć była im bardzo nie na rękę..
•
Istotnie, podejrzewałem pana, rozmawiałem nawet o tym z inspektorem Morse
i prosiłem nadinspektora Dawsona, by ludzie z Yardu i tutejszej Kwatery
Policji przyjrzeli się pańskiej działalności lub tylko działalności pańskich
urzędników w Transwalu, o ile by to było możliwe, naturalnie. Nawet to, że
opiekował się pan inspektorem Morse w „Sonorze”, nie przekonało mnie
jeszcze. Po powrocie z Cape Town i uzgodnieniu poglądów z przyjaciółmi
skreśliłem pana z listy podejrzanych, panie Storch.
Złote okulary Joachima Storcha błysnęły ku mnie przyjaźnie.
- Gotów jestem zostać nazwany człowiekiem skorumpowanym – powiedział - i
jeszcze
raz
proponuję:
niech
pan
przejdzie
do
nas
do Spółki Uranowej lub do „De Beers”, a nie pożałuje pan, doktorze.
- Oczekuję ataku! - powiedział głośno Horn.
- ...Najpierw krótka opowieść - przyjąłem wezwanie. - W bibliotece Garricka
znalazłem
dużo
materiałów
na
temat
kopalnictwa
diamentów, a w jego sejfie różne notatki w tej sprawie, wypisy z czasów działalności
prywatnej spółki diamentowej „Orion” w Południowej Afryce. Z notatek tych można
wyciągnąć wniosek, że Garrick był znawcą problemu i właścicielem niezłej kolekcji,
którą dysponować ma teraz lady Emma. Nie ma jednak w tej kolekcji pierwszego
wielkiego diamentu spółki „Orion”. Przepadł. I nie ma diamentu, który spółka „De
Beers” ofiarowała baronetowi, broniąc się przed szantażem. Tło tego szantażu nie będzie
zresztą wyjawione. Jaki był pierwszy sławny diament „Oriona”? Oczywiście nie mieścił
się pośród takich sław, jak Cullinan - 3024 karaty, Excelsior - 971 karatów, ani nawet
mniejsze jak Wielki Mogoł, Golkonda, Gwiazda Afryki Południowej, Gwiazda Południa,
Regent Orłów, Radża z Mattum, Jonkheer - 700 karatów, Jubileusz Reitzu - 633 karaty,
ale nie był też tak „nieduży” jak Hope mający tylko 44 karaty. Był większy: według
opisów, które znalazłem w sejfie Garricka, był większy od Gwiazdy Afryki Południowej,
którą pierwszy właściciel, pewien pastuch, sprzedał za 500 baranów, a potem lord
Dudley kupił za 300 000 florenów. Miał więcej niż 83,5 karata, doktorze Horn, i chyba
pomylił się pan in minus, oceniając go bez szlifu na 500 000 funtów szterlingów. Ale nie
dziwię się pańskiej pomyłce.
•
Dlaczego?
•
W zapiskach Garricka, znalezionych w jego sejfie w „Wilmie”... Przerwał mi
Fred Gregson:
•
Powiedz, Bart, jak otworzyłeś ten sejf?
•
Mała sztuczka, nic więcej, przyjacielu. Mogę dodać, że nie spuszczałem go z
oka. Pewien mój przyjaciel, teraz mogę zdradzić jego nazwisko, Harry
Roberts, zwany także Spluwaczką, popadł na krótko w tarapaty, gdy wrócił z
małej robótki do Durban, ale dzięki opiece inspektora Morse, o którą ja
prosiłem, udało mu się przeżyć... Przedtem byliśmy śledzeni, z Durban do
Johannesburga. Ktoś stracił nasz ślad w Heidelbergu i uprzedziliśmy kogoś w
„Wilmie”. Nadinspektor Dawson, który nie ma prawa wtrącać się do waszych
spraw w Głównej Kwaterze Policji, twierdzi, że panuje tam, w niektórych
wydziałach, duży bałagan. Ale to tylko prywatna uwaga, Fred.
•
Przyjmuję ją, Bart!
•
Więc-zwróciłem się znów do Horna-więc pomylił się pan w ocenie tego
diamentu, gdyż według tego, co zapisał Garrick, widział pan ten „drobiazg” z
odległości kilku kroków... Tak sobie pomyślałem. A potem wpadłem na inne
przypuszczenie.
•
Niech pan mówi, Bart, zaczyna mnie pan zaciekawiać.
•
Powiedział mi pan w Londynie, że diament Garricka zaginął, został
skradziony. Była to część prawdy. Założyłem sobie, że sir Garrick zaczyna się
czuć zagrożony w Afryce. Czym? Jeszcze nie wiedziałem. Zatem drogą
zapewne znaną panu przesyła odziedziczone po „Orionie” cudo, niebiesko-
biały diament nazwany przezeń Emmą, do Londynu do sejfu doktora
Corneliusa Horna. Jednocześnie oznajmia, że diament został skradziony, a pan
wynajmuje w Londynie prywatnego detektywa, jakiegoś, jak pan ocenił,
zdeklasowanego naukowca, do roboty w Afryce. Wszystko dla pozorów.
Godzi się pan na to, ponieważ pan i Garrick jesteście wspólnikami i Garrick
panu ufa, ponieważ wspólnie obracacie inwestycjami zaczętymi jeszcze przez
udziałowców „Oriona”. Diament Emma... tak, pan już to sobie postanawia, ten
diament nie wróci już w ręce Garricka, doktorze Horn...
•
Jest pan rzeczywiście marnym gliną, drogi doktorze Bart - powiedział z
szerokim uśmiechem Horn. - Ale jedźmy dalej, słucham.
•
Proszę. Jest jeszcze diament, nazwijmy go... „De Beers”, otrzymany drogą
szantażu od Joachima Storcha. Ten diament także wędruje do Londynu.
•
Myśli pan, doktorze Bart, że Garrick miałby do mnie tak olbrzymie zaufanie?
•
Nie, skądże, nie aż takie zaufanie. Dlatego postanawia czuwać szczególnie nad
tą częścią swego majątku.
•
W jaki sposób? O ile pańska opowieść brzmiała fantastycznie, o tyle
odpowiedź będzie znacznie gorsza!
•
W pańskiej rezydencji w Albany zamieszkuje panna Joy Galson, prawda?
•
Więc i to pan już wie.
•
Wiem. Dwa diamenty - jadę dalej według pańskiego życzenia - spoczywają
teraz w jednym sejfie, ale prawdopodobnie dwa klucze do dwu zamków tego
sejfu znalazły się w rękach pana i panny Gał son.
•
Dlaczego? Płonę z ciekawości. Pana opowieść to powieść!
•
Ponieważ - odpowiadam - ponieważ sobie nie ufacie i ponieważ panna Joy
Galson jest córką sir Jamesa Garricka z jego pierwszego małżeństwa.
Przyjrzałem się obecnym w salonie. Widziałem zdumienie na ich twarzach. Horn
spoglądał na mnie w milczeniu. Gregson odłożył nowe cygaro.
•
Fantazjuję dalej: pewnego razu pan i panna Galson doszliście do
porozumienia, gdy oznajmia jej pan, że Garrick zniszczył II testament i...
•
Panie Bart - posłyszałem głos Emmy - panie Bart, był tylko jeden testament i
ja, ja jestem spadkobierczynią majątku mojego zmarłego męża...
•
Zamordowanego, lady Emmo...
Dłonie Emmy spoczywające na poręczach fotela były tak białe, jakby odpłynęła z
nich wszystka krew.
- Poza tym, proszę pani, istnieje rzeczywiście drugi testament, w którym James
Garrick
zapisał
wszystko
swojej
córce,
Joy
Galson,
pozbawiając oczywiście wszystkiego panią. Myślę też, że panna Galson zdradziła pani tu
w „Wilmie”, a może w Johannesburgu, tę tajemnicę i że chciała pani dojść z nią do
porozumienia.
- Same kłamstwa! - uniosła się nagle Emma.-Najpierw pozwala pan, by oczerniał
mnie
doktor
Holden,
teraz
sam
pan
kłamie
o
innym testamencie i o... o tym, że panna Joy jest córką mego męża... Panie van Stessen -
mówiła dalej Emma wzburzonym głosem, wszystko co powiedziałem, było dla niej zbyt
niespodziewane, cała gra zaczynała się sypać.-Panie Stessen, przecież istnieje tylko jeden
testament?!
Była coraz bardziej blada. Czyżby rzeczywiście wierzyła w to, co mówi?
•
Istotnie, lady Emmo, znam tylko jeden testament! - powiedział van Stessen,
podnosząc się z godnością.-A jeśli ja mówię...
•
Słyszał pan? - Emma była znowu gotowa podjąć walkę. To wspaniała kobieta.
Zwróciłem się do Storcha:
•
Panie dyrektorze Storch, czy może pan stwierdzić, że widział pan drugi
testament baroneta Jamesa Garricka?
•
Tak jest, panie doktorze. Przez jakiś czas testament ten znajdował się nawet u
mnie, a ponieważ James i ja byliśmy udziałowcami w wielu przedsięwzięciach
i miałem przez czas jakiś jego zaufanie, odczytał mi swoją ostatnią wolę.
Niestety, potem zabrał ten dokument i nic więcej o tej sprawie nie jest mi
wiadome.
•
Widzi pan! - powiedziała Emma z błyszczącymi oczami. - Coś było, czegoś
nie ma. A do pana, dyrektorze Storch, mam pretensję, że nie powiedział pan
ani słowa o takim dokumencie, gdy mój mąż został zamordowany! Był pan
przyjacielem domu.
•
Gotów jestem ponieść konsekwencje za zatajenie znanych mi faktów, ale z
drugiej strony postępowałem zgodnie z wolą bardzo wysokich czynników
liczących na odzyskanie od sir Garricka pewnej informacji i dokumentów.
Pomógł mi w tym doktor Bart, więc mogłem już mówić, lady Emmo.
Przez chwilę Emma Garrick siedziała nieruchomo jak ktoś, kogo pokonano w
pierwszej bitwie. Nagle energicznie uniosła głowę.
•
Więc gdzie jest ten drugi testament, panie Bart?
•
Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą.
•
Wszystko, co pan mówi, to bluff. Kto panu za to płaci?! Jest pan łotrem,
któremu ktoś płaci srebrnikami za łotrostwo!
Obrażała mnie i mogła sobie na to pozwolić, choć wiedziałem o jej przeszłości w
„Palladium”. Pamiętała o naszym wieczorze w „Wilmie” niedawno, i wiedziała, że nie
jestem łobuzem.
- Jest pan łotrem.
I nagle rozpłakała się.
Joy Galson wpatrywała się we mnie uporczywie. Ona zapewne, - wierzy, że
jestem łotrem.
ROZDZIAŁ XI
Kandelabry płonęły w długiej jadalni, gdy siadaliśmy w milczeniu do kolacji.
Rozmawiano mało, panowie trochę za dużo pili, za mało jedli. Wszystkim ciążyło
oczekiwanie, napięcie. Obecność w „Wilmie” urzędników policji też nie mogła poprawić
atmosfery. Emma była w długiej czarnej sukni z umiarkowanym dekoltem, bez rękawów,
miała piękne ramiona i rasowe, drobne dłonie. Po zupie ala tortue kazała zgasić
kandelabry i postawić na bieli obrusu świeczniki. Teraz, w półtonach świateł, wyglądała
jeszcze piękniej. Wydawała się zupełnie spokojna. Zebrała pochwały za kompozycję
dziczyzny w sosie remoulade, podziękowała jak zadowolona z siebie gospodyni, dała
znak, by przyniesiono sery i owoce. Ja także mało jadłem, za to burgund utrzymany w
temperaturze pokojowej smakował mi nadzwyczajnie. Bart, jesteś rzeczywiście
łajdakiem, zakłócając spokój tej prześlicznej istoty, ale podejrzewasz, że może zdarzyć
się coś, co nie pozwoli jej zestarzeć się w więzieniu. Ręce Emmy, jej delikatne i
wysmukłe dłonie nie uczyniły nic złego, jeśli nie liczyć zła, które czynimy bez użycia
przemocy, jakby samym swoim istnieniem...
Cornelius Horn zaczął sprawę, wszyscy czekali, że ktoś zacznie, wszyscy z
wyjątkiem Emmy, takie robiła wrażenie.
- Więc co z drugim testamentem, doktorze Bart? I co ze mną, z panną Joy? -
rzucił pytanie.
Tak się znowu zaczęło.
•
Zajmijmy się-podjąłem sprawę - pierwszym testamentem. Dotyczy on lady
Emmy. Pan, znając sprawy Garricka, dowiaduje się o jego żałosnym romansie
z Geraldine Simpson...
•
Nic o tym nie wiedziałem!
•
Mam kopie jego listów do Geraldine. Pisze w nich, że jest pan jedynym, nie,
jeszcze jednym człowiekiem, który wie o jego spóźnionym uczuciu.
•
Przyjmuję cios. Co dalej? I kto był tym drugim człowiekiem?
•
W każdym razie nie lady Emma ani doktor Holden... Więc kiedy wysyła mnie
pan do Afryki, chodzi o odwrócenie uwagi od diamentów. Na oku ma pan
majątek Garricka. Sprawa zaginionych czaszek nie obchodzi pana. Potem
dowiaduje się pan, że Robert D. Bart nie jest idiotą i robi tu niejakie postępy,
staje się wścibski, ale to już relacjonuje panu panna Galson.
•
Po co wysłałem pannę Galson do Afryki?
•
Ja tego nie powiedziałem. Popełnił pan mały błąd w obronie.
•
Drań z pana. Przyjmuję uwagę.
•
Więc: panna Galson ma zbliżyć się do Emmy, do profesora, wpłynąć na niego
i jego ewentualne decyzje, gdyż przekonał ją pan, że wielki majątek Garricka
winien należeć do niej po odpowiednim zadość
uczynieniu dla pana. Dziewczyna’ zgadza się. Jest młodą, zdolną studentką w
Londynie, ale jej konto jest mizerne, dziewczyna nie liczy wydatków, a sumki płynące od
Garricka za pańskim pośrednictwem, nie są wysokie.
•
Dotąd nie popełniłem żadnej zbrodni, doskonale, słucham.
•
Joy Galson przybywa do Afryki. Trochę późno, gdyż jej ojciec został
zamordowany.
•
Panno Galson-zawołał ze śmiechem Horn.-Pan Bart jest zmartwiony, gdyż nie
może oskarżyć pani o dokonanie zbrodni!
Joy patrzyła na mnie dziwnie.
•
Panna Galson - ciągnąłem - nie przybywa do Afryki, aby popełnić
morderstwo. Ale myślę, że chciała wiedzieć, w jakich okolicznościach został
zastrzelony strzałem w tył głowy niejaki Roy Galson...
•
Jakaś nowa postać - odezwał się Fred Gregson. - I skąd wiesz, że facet został
zastrzelony strzałem w tył głowy? O kim mówisz, Bart?
•
Mam zapiski Garricka i zeznanie profesora Appletona. Tyle na razie. - Mimo
wszystko dobrze się stało, że po przygodzie z Apple-tonem wróciłem do
magazynu, o czym zdaje się nie wspominałem, i poprosiłem go o pisemne
zeznanie; był tak oszołomiony, że się zgodził.-Roy Galson był dawnym
udziałowcem „Oriona”. Ta sprawa też nie dawała mi spokoju. Zajmowało się
nią również paru ludzi w Johannesburgu i Londynie. Kiedy dyrektor Storch
powiedział mi, że Joy jest córką Garricka z pierwszego małżeństwa, jeden
kawałek szarady rozleciał mi się. Dopiero dowody znalezione w Londynie
przez panów Dawsona i Morse’a pozwoliły ustalić, że Joy jest istotnie córką
Jamesa Garricka, urodziła się w czasie trwania jego pierszego związku
małżeńskiego, lecz jej matką była inna kobieta, siostra Roya Galsona, Betty
Galson. Sir Garrick nie chciał dać córce swego nazwiska, robił karierę i
pieniądze. Skrupuły przyszły później, ale i one miały się rozwiać, gdy
czcigodny baronet poznał miss Geraldine Simpson. Krótko mówiąc, proszę
państwa, Joy poszukiwała tu śladów Roya Galsona, brata swojej matki. Myślę,
że profesor Appleton mógłby tu coś powiedzieć...
•
Nie wiem, o czym pan mówi - r - wykrztusił Appleton.
•
Obaj dobrze wiemy. Wrócę jeszcze do tego. Panie doktorze Horn!
•
Słucham?
•
Zdaje się, że pan już nie jest właścicielem obu diamentów Garricka.
•
Nigdy nie znajdowały się u mnie!
•
Niestety, były u pana.
Dawson ubrany w smoking wyglądał w tym towarzystwie jak przebrany kelner.
Ale to co powiedział, zrobiło wrażenie na Corheliusie Hornie.
•
Wykorzystaliśmy okazję. Jechał pan już na lotnisko Heathrow, gdy
rozejrzeliśmy się w pańskiej posiadłości w Albany. Znaleźliśmy te diamenty.
•
Wtargnęliście do mojego domu podczas mojej nieobecności?- zdumienie
Horna, to pomyślałem już sobie później, było doskonale zagrane.-Moje
wpływy sięgają znacznie wyżej, niż do parlamentu!
•
Znaliśmy pańskie wpływy i zdawaliśmy sobie sprawę, na co się narażamy. Ale
udało się. Mamy diamenty.
- No, dobrze... I co dalej? Garrick złożył je u mnie! Pierwszy diament wróci do
spadkobierczyni, a drugi do kolekcji spółki „De Beers”. - Nadinspektor Dawson usiadł
niezręcznie, zakłopotany jak aktor, któremu pozwolono zagrać rolę zastrzeżoną dla
pierwszego garnituru sceny. Cornelius Horn odprężył się w jednej chwili. Przyjął cygaro
od siedzącego obok Gregsona. Ale było to już później, gdy przeszliśmy do drugiego
pokoju, gdzie podano nam kawę i nieco mocniejsze trunki.
Z Appletonem nie walczyłem długo. Przyznał się że to on sprzątnął kopalne
ozdoby z kolekcji Garricka.
•
Ukradł je pan? Te czaszki?
•
Tak.
•
Dlaczego?
•
Nie powiem - odparł zuchwale mały gnom.
•
Kłamie pan. Zapewne chciał pan ukraść czaszki, dowód wspólnego sukcesu
naukowego Garricka, Appletona i Willingbottoma. Ale stary James był
chytrym lisem. Sam schował czaszki w magazynie uniwersytetu
Witwatersrand i ogłosił, że został okradziony. Pan mógł sobie myśleć
cokolwiek: że Garrick został okradziony lub nie, ale nie mógł go pan dłużej
szantażować, gdyż nie był pan pewien, czy słynne czaszki rzeczywiście
ukradziono. Garrick zaszachował pana w dziecinnie prosty sposób.
•
Ależ czym? I dlaczego ja miałem go szantażować?
•
Pan nienawidził go, podobnie jak sir Willingbottom, za to, że przywłaszczył
sobie wasze wspólne osiągnięcie. Nie mógł pan się pogodzić z tym, że
ominęła pana sława. Oczywiście czaszki, o których mówimy, mogły
interesować pana jedynie w minimalnym stopniu, bo światowy sukces należał
do sir Garricka...
•
Do czego pan zatem zmierza?
•
Pana, profesorze Appleton, interesowała tu trzecia czaszka, należąca przed
laty do współczesnego człowieka. Wtedy w Witwatersrand nie zniszczył jej
pan młotkiem. Czy wie pan, jaki wyciągnąłem z tego wniosek? Że śledztwo,
które przeprowadzono po wypadku na palowaniu, a do tego wypadku przyznał
się pan, ustaliło jeden fakt: śmierć tamtego przewodnika była rzeczywiście
następstwem nie-
szczęśliwego wypadku. Ale Garrick chciał mieć pana milczenie w sprawie
waszego wspólnego odkrycia naukowego. Lubił mieć pewność. Więc zachował czaszkę
zabitego. Możliwe, że ostatnimi czasy pan zaczął mu grozić skandalem naukowym,
poniosły pana nerwy... Wówczas stary James wstawił do swoich zbiorów odlewy czaszek
kopalnych i odlew czaszki człowieka, którego pan niechcący zabił. Odlewy mogła
wykonać panna Simpson, lecz to jest tylko moje przypuszczenie.
- Joy - zwróciłem się do dziewczyny-Joy, profesor Appleton rzeczywiście
zastrzelił kiedyś na polowaniu pewnego człowieka, a twój
ojciec rzeczywiście mógł go tym szantażować i zarazem bronił się przed jego szantażem.
Bowiem zabity zbłąkaną kulą przewodnik był jednym z dawnych udziałowców spółki
diamentowej „Orion” i nazywał się Galson. Roy Galson. W śledztwie nie uwzględniono
tego drobnego faktu, który, gdyby wyszedł na jaw, skomplikowałby sytuację profesora
Appletona. W każdym razie tak zapewne wydawało się Appletonowi i Garrickowi.
Appleton zdobył się na jeszcze jeden wysiłek:
•
Powiedział pan - zaczął wysokim, nerwowym głosem - powiedział pan, że
interesowały mnie wszystkie czaszki, a potem, że tylko ta trzecia. Kręci pan,
doktorze, niczego nie jest pan pewien!
•
Nie mogę panu tego udowodnić, ale jestem pewien, że chciał pan mieć
wszystkie czaszki... bowiem chciał pan, aby Garrick dopisał pana do swojej
nowej pracy naukowej.
•
Tak było-odezwała się lady Emma. - James wyznał mi kiedyś, że Appleton go
szantażuje, choć nie powiedział mi nic bliższego ani tego, że profesor
Appleton miał udział w odkryciu nieznanych istot kopalnych.
Appleton skurczył się w swoim fotelu. Doprawdy byłem rad, że moja rola
dobiegła już końca, prawie się kończy. Czułem się tak, jakby zamknięto mnie w
pomieszczeniu, w którym zaczyna brakować powietrza.
Wróciliśmy do jadalni. Było już dosyć późno. To dziwne, gdy o tym teraz myślę.
Graliśmy swoje role jak w teatrze - winni, obwinieni i obwiniam, podejrzani i słuchający.
Jakby nic się nie stało. Nawet doktor Holden wrócił do formy i siedział obok Joy. Nawet
Dawson i Morse udawali, że czują się jak goście, nawet snujący się wśród służby Monk,
który jest podwładnym Morse’a i do niedawna udawał administratora farmy pani Janssen
z Heidelbergu, teraz udaje gościa lady Emmy. Tylko świadomość, że nikt nie może
opuścić „Wilmy”, zmusza do pamiętania, że przedstawienie jest prawdziwe i że pośród
nas znajduje się morderca.
Gregson nie włączał się do sprawy, patrzył na mnie czasem spod
ciężkich powiek. Appleton w pewnej chwili, gdy służba roznosiła drinki,
przysiadł się do mnie.
•
Kiedy właściwie zauważył pan, że go okłamuję? - spytał z ciekawością.
•
Już w czasie naszej rozmowy na uniwersytecie. Była wtedy ze mną panna
Galson i ukradkiem nagrała naszą rozmowę na reporterskim magnetofonie.
Śmiałem się, przesłuchując taśmę. Zapytał mnie pan wtedy o drugą czaszkę
kopalną. Ja przyniosłem panu tylko jedną w odlewie, a pan wiedział o drugiej.
Powiedział pan, że znał pan antropologiczną kolekcję Garricka, ale w chwilę
potem usłyszałem, że nie widział pan nigdy zaginionych czaszek. Zaplątał się
pan w grze, profesorze.
Przyszła do mnie Joy.
- Jak na mnie teraz patrzysz? - spytała.
‘ - Jak na przewrotną małą szantażystkę, naturalnie.
•
Wiesz, że taka nie jestem.
•
Po co spotkałaś się w Johannesburgu w kawiarni „Van Loo” z lady Emmą?
Byłyście umówione.
•
Skąd wiesz?
•
Byłyście umówione. Ty się spóźniłaś, bo ona wskazała na zegarek. Czego
chciałaś od niej? Pieniędzy?
•
Nie wierzyłam Hornowi. Przez cały czas chciałam szczerej rozmowy z Emmą.
Ostatecznie on był moim ojcem, pomyśl!
•
Dostaniesz te swoje pieniądze, ja ci to mówię.
•
...Powiedz, że myślisz o mnie dobrze, Rob.
•
Myślę, myślę. Poza tym, kilka razy oddałaś mi pocałunek. Czułem, że
nieszczerze. Wracasz do Londynu po tym wszystkim? Ktoś czeka na ciebie?
•
Tak... nie... On jest żonaty.
•
Rozumiem. Jeśli będziesz miała ochotę kogoś szantażować, zadzwoń do mnie.
Ja też będę w Londynie.
Oczekiwałem, że profesor Dirxen pojawi się jeszcze tego dnia. Nie przyjechał.
Zaproszeni do „Wilmy” goście udali się wreszcie na spoczynek do wyznaczonych im
pokoi. Van Stessen marudził trochę, musiał jednak ustąpić wobec uprzejmego lecz
stanowczego oporu policji. Przez cały następny dzień trwały szczegółowe
przesłuchiwania Emmy, Holdena, Appletona, Horna, Honey Urubu, 0’Hary, Ukele.
Wszystkie rozmowy protokołowano na miejscu. Może ze względu na Joachima Storcha,
który pragnął nadać „sprawie Garricka” możliwie najmniejszy rozgłos. Wieczorem lady
Emma zadysponowała, by służba przygotowała mały bufet, trochę zimnych dań, kawioru,
owoców. Kiedy wniesiono poncz, pojawił się profesor Dirxen z Durban. Przyleciał
samolotem do Johannesburga, a stamtąd wynajętym samochodem do „Wilmy”.
Przedstawiłem go pani domu, niepotrzebnie, bo Emma znała przecież Dincena.
Gość z Durban, trochę zmieszany, powiedział ni to do niej, ni do mnie, ni do
siebie:
- James prosił mnie, bym nikomu nie wspominał o tym, ale ostatecznie teraz...
Położył przed Emmą dużą żółtą kopertę. Szybko podszedłem i pochwyciłem ją,
zanim ręka Emmy zdążyła dotknąć papieru.
•
Co to jest, profesorze Dirxen? - zapytałem głośno.
•
To... Ehm, no... to jest, doktorze, ostatnia wola Jamesa Garricka.
•
To jest drugi testament sir Jamesa Garricka! - powiedziałem i położyłem
kopertę przed van Stessenem. - Składam ten dokument oficjalnie w pańskie
ręce. Czy istnieją jakieś przyczyny prawne nie zezwalające na odczytanie go
teraz, panie Stessen?
Prawnik zaprzeczył. Otworzył kopertę, wyjął z niej jeden złożony arkusz papieru.
Gdy odczytał tekst i zwięzłe dyspozyje, było już jasne, że cały ruchomy i nieruchomy
majątek, z wyjątkiem pewnej sumy dla drugiej żony, Emmy z domu Winter, oraz legatów
dla przyjaciół-cóż, nawet tak bezwzględni ludzie jak baronet James Garrick nie mogą się
bez nich obejść-przypadł Joy Galson, jego córce.
•
Panna Joy Galson-powiedział van Stessen z powagą - nie pochodzi z
legalnego związku małżeńskiego baroneta Jamesa Garricka. Czy zatem pani,
lady Emmo, zechce poczynić kroki zmierzające do obalenia ostatniej woli
zamordowanego?
•
Zdaje się, że w mojej sytuacji to niecelowe? - spytała cicho.
•
Wydaje mi się, lady Emmo - odparł poważnie Stessen - że ujęła pani sprawę z
właściwego punktu widzenia.
Lady Emma przyjęła te słowa z lekkim uśmiechem. Tylko w jej oczach pojawił
się jakiś niepokojący błysk, którego nie mogłem pojąć. Obok mnie Appleton zachowywał
się tak, jakby wszystko było mu już zupełnie obojętne. Z łakomstwem starca połykał
małe grzanki posmarowane grubo masłem i kawiorem. Pojawił się jeszcze jeden gość,
jeden z tych, którzy dotąd trzymali się z daleka. Rozmawiał chwilę z Dawsonem, potem z
panem Morse i usiadł za plecami Freda Gregsona. Był to nadinspektor Knox z Pretorii.
•
Czy ma pan jeszcze, panie Bart, coś do powiedzenia? - zapytał.
•
Tak. Zmierzam do końca tej historii. Właściwie, proszę państwa, każda
sprawa wydaje się prosta wtedy, kiedy się kończy. Bo czy można zrozumieć
ocean, przyglądając się jednej fali, ocean ludzkich myśli, pragnień
urzeczywistnianych za wszelką cenę, wciągających ludzi głębiej i głębiej jak
wielki wir?.:. Przepraszam, będę trzymał się faktów. Sir James Garrick chciał,
abym otrzymał jego adres od Appletona na uniwersytecie. Czemu? Udawał że
ma do Appletona zaufanie. Lady Emma ubiegła i mnie i Appletona, i męża,
nadając depeszę na pokład samolotu, a potem telefonując do „Hiltona”... Kto
mógł spowodować podrzucenie do mojego pokoju hotelowego kartki, będącej
pierwszym ostrzeżeniem? Tylko ktoś, kto dowiedział się o decyzji Garricka w
sprawie wynajęcia prywatnego detektywa, i kto nie chciał lekceważyć
najmniejszego drobiazgu w długim ciągu o wiele ważniejszych spraw. Ten
ktoś miał duże możliwości i wiedział zawsze to, co chce wiedzieć. I musiał
mieć wpływ na Emmę. Przyznam, że długi czas zastanawiałem się, kto mógł
mieć na nią taki wpływ. Ten wpływ był dziwny z psychologicznego punktu
widzenia. Wszystko zdawało się dziwne. W Johannesburgu zasadzka na
Morse’a i jego zniknięcie. Ukrywanie się w „Sonorze”, skąd kierował swoją
robotą. Związek pomiędzy nim a Dawsonem z Yardu. Zachowanie się Tomai
przed rzeźbą dziwnego ptaka i jeszcze dziwniejsze słowa Murzyna.
Zamordowanie Garricka. Papierosy. Chester-fieldy. Palił je Morse, czasem
Garrick, jak ustaliłem, palił 0’Hara, palił Gregson, czasem doktor Holden.
Analiza niedopałków niewiele dała. Zapewnił mnie o tym Morse, który nie
pojawia się w moim opowiadaniu często, ale był bardzo czynny w całej
sprawie. Ostrzeżenie na korcie tenisowym, ten strzał, krótka bójka i
podrzucenie speciala kierującego podejrzenia na Joy Galson... Ktoś wykonał
niezręcznie czyjeś polecenie i podrzucił broń z odciskami palców Joy,
zapomniawszy o opróżnieniu komory. Było wiele niejasnych punktów, które
zostały już przeze mnie przedstawione, ujmuję więc jedynie sprawy
skupiające moją uwagę w jednym punkcie. Napad na mnie w Heidelbergu. I
kto wtedy powiedział jakby znajomym głosem: „Laat die donker vrek”?
Myślałem o tym. I o tym, że po napadzie tylko jeden człowiek był zdziwiony,
że trzymam się tak mocno na nogach. Musiał wiedzieć, że będę w
Heidelbergu. Skąd wiedział? Bo miał możność nieustannego śledzenia mnie.
Śmierć Langa. Śmierć Frosta, zanim decyduje, że zabije Honey Urubu i mnie.
Były to ważne wskazówki. A zamordowanie Geraldine Simpson? Mogło
oznaczać, że morderca usuwa z drogi wszystkich, których podejrzewa, iż
wiedzą cokolwiek i w jakikolwiek sposób mogą mu zaszkodzić. Mogło
oznaczać, że miss Simpson nie tylko rozkochała w sobie starego Jamesa
Garricka, polując na jego pieniądze, ale że pracowała także dla mordercy. To
już jednak wykaże śledztwo. Honey miała zginąć, bo rozpoznała Frosta. Ja
miałem zginąć, bo stanąłem na drodze wykonawcy wyroków śmierci...
•
Sądzi pan, że nie Lang i Frost byli głównymi podejrzanymi? - padło pytanie
Knoxa.
•
Oczywiście.
•
Wciąż tylko przypuszczenia - odezwał się Gregson leniwie.
•
Możliwe... A oto inne wątpliwości, na których budowałem przypuszczenia:
dlaczego lady Emma i służący Tomai składali sprzeczne zeznania w sprawie
obecności Garricka w „Wiłmie” czy „Carolinie”? Dlaczego tak długo
izolowano Garricka ode mnie? Bowiem ktoś przekonywał ich że powinni być
posłuszni. Sądzę też, że sir Garricka przekonywano o konieczności milczenia
w jeszcze jednej sprawie.
•
W jakiej sprawie? - prawie jednocześnie rzucili to pytanie Morse i
nadinspektor Knox.
•
W sprawie przemytu diamentów z południowej Afryki na rynek europejski. Tu
ma zapewne coś do powiedzenia inspektor Morse.
•
Tylko ogólnie, gdyż śledztwo trwa - odezwała się mała foka. - Z pominięciem
rynku oficjalnego w tym kraju i praw obowiązujących na rynku diamentowym
w Europie, co roku przemycano z Afryki do Londynu i dalej na kontynent
poza oficjalnymi giełdami co najmniej sto tysięcy karatów. To był wielki
interes. Przycisnęliśmy w tej sprawie w Londynie doktora Corneliusa Horna.
Nawet panu, doktorze Bart, nie mogłem o tym powiedzieć. Horn przyznał się,
że kierował sprawami przemytu w Londynie. Aby uśpić czujność głównego
szefa operacji diamentowych w Afryce, pozwoliliśmy Hornowi na przylot do
Afryki. Jeździł nawet do Cape Town, do Joachima Storcha, szukając jego
pomocy. Dyrektor Storch, który dowiedział się od nas o niektórych
szczegółach afery, odmówił Hornowi wszelkiej pomocy, niemniej doktor
Horn dobrze zagrał rolę, do której przyjęcia został zmuszony. Tyle na razie,
reszta przed sądem, jeśli pan pozwoli, Bart.V
•
Horn - usłyszeliśmy głos Freda Gregsona - Horn, czy to wszystko, co
powiedziała ta mała kreatura o tobie, jest prawdą?
•
Niestety, tak. Wyznaję, że lubię wygodne życie, a przyznanie się do winy daje
mi pewną, no, minimalną szansę. Wybacz Fred.
•
Świnia-powiedział spokojnie komisarz Gregson. Musiałem przyznać, że jest
niezwykle opanowany. To, co powiedział Horn, pozwoliło mi wreszcie
zwrócić się do Gregsona z tym, co chowałem jak asa w,rękawie.
•
Fred - rzekłem - Fred, przecież to ty kierowałeś tym wszystkim. Do diabła,
sprawa skończona, bardzo mi przykro.
•
Swoją drogą, Bart - powiedział Gregson - jesteś jednak głupi. Mylisz się, bo
jesteś głupi. Ostatnio oceniałem wyżej twoją inteligencję.
Lady Emma uniosła się z krzesła i zapytała, czy może na chwilę wyjść, aby się
odświeżyć, to wszystko zmęczyło ją tak bardzo... Oczywiście, ci faceci z policji zgodzili
się. Kto powiedział na cmentarzu podczas pogrzebu Garricka te słowa: „żyć za wszelką
cenę”? Teraz przypomniałem je sobie po raz drugi. Już wiedziałem. Tymczasem każda z
obecnych osób na coś czekała, nie wiedząc, że to już następuje. Jeszcze mogłem
zatrzymać lady Emmę, ale nie uczyniłem tego. Przerwałem milczenie:
- Fred, poza wszystkim będziesz oskarżony o zamordowanie Garricka - mówiąc
to
ujrzałem
olbrzymie
zdumienie
na
twarzy
Holdena i szybko oceniłem zaskoczenie pozostałych gości „Wilmy”, ale to nie było
istotne. - 0’Hara zeznał bowiem jeszcze, że byłeś w „Carolinie” już o godzinie 9 rano,
profesor nie mógł więc telefonować do ciebie w tym czasie. Często bywałeś u Garricka,
prawda? Ciekawy człowiek ten Garrick. Nie było interesu, w którym nie brałby udziału.
Pieniądze mącą rozum. Ale ostatnio sir Garrick bał się, zaczął się bać, gdy zakochał się w
pannie Simpson. Chciał się wycofać. Z kolei ty się bałeś...
- No, dobrze. Koniec zabawy - powiedział, wciąż spokojnie, Gregson. - Nie, nie
zabiję nikogo z obecnych - wyciągnął spod pachy broń-nikogo nie zabiję, tylko
pozwólcie mi iść do niej, do Emmy. Biedactwo, nie miała odwagi popełnić samobójstwa
przed tą farsą. Idę. Strzelam, jeśli ktokolwiek się ruszy.
Wstał wolno. Spojrzałem na Appletona, który wtulił się tak mocno w swój fotel,
że widziałem tylko jego spiczastą brodę. Fred szedł wyprostowany ku schodom w hallu.
Czekałem na reakcję Knoxa, przed chwilą był tak blisko Gregsona, ale i on wiedział to co
ja: Gregson strzeli, jeśli ktoś poruszy ręką.
Stanął w drzwiach.
- Wiesz, Bart - powiedział z namysłem - wiesz, nigdy nie spotkałem takiej
kobiety jak Emma. Widziałeś moją żonę? Ma ruchliwe, ptasie oczy i nic więcej.
Widziałeś inne kobiety? Kapryśne jak małe dzieci, kłótliwe, nie liczące się z nami i
kochające
tylko
siebie,
albo
przywiędłe samiczki. Emma była inna. Kiedy przybyłem pierwszy raz do „Wilmy”, aby
pogadać z Garrickiem, nasze oczy porozumiały się. Nie wiem, może mnie nawet kocha,
wiesz jak to jest, to czasami przychodzi albo od razu, albo wcale. To dziwna kobieta. Nie,
doktorze Bart, nie ja kierowałem tym interesem. Na początku tak, ale potem to ona. I
powiem ci, Bart, robiła to wspaniale. Cokolwiek o niej
pomyślą inni i co ja myślę, bardzo ją kocham i wiem, że jestem jej potrzebny. I ona wie,
że
ja
zawsze
jestem
na
miejscu.
Byłem
na
miejscu, kiedy Garrick chciał odejść, zabrać jej wszystko, wywołać skandal, zamieszkać
z
czarną
Simpson,
która
zresztą
informowała
mnie o wszystkim. Owszem, chciał też wycofać się z interesu, wielkiego interesu. Nawet
Horn
nie
powie,
jak
wielkiego,
bo
nie
wie...
Ale przede wszystkim Garrick groził skandalem, a to byłoby zbyt trudne dla mojej
Emmy...
W oczach Gregsona pojawił się taki sam dziwny błysk jak niedawno w oczach
Emmy.
•
...Wiesz - mówił wciąż spokojnie - kiedy czułem czasem, że jestem kochany,
nie chciałem niczego więcej. Zabiłem Garricka, żeby ona nie miała zmartwień.
Langa i Prosta usunąłem, to były po prostu pluskwy. Usunąłem Vriesa. Ta
Simpson też musiała odejść. Bo nic nie mogło zakłócić spokoju pani z
„Wilmy”
1
. Rozumiesz mnie?
•
Bardzo dobrze, Fred... Czy jesteś zdecydowany iść na górę?
•
Ależ tak, przyjacielu. Życie bez Emmy nie byłoby interesujące. Ach, słuchaj,
widziałem tę głupią starą babę, tę Willingbottom, jak pędziła przez pole
0’Hary z ukradzionymi skorupami, tak, mam na
myśli te czaszki. Poza tym jeszcze to powiem: Garrickowi zginęła część
rękopisów nowej pracy. Odbierzesz je od Holdena i Appletona. Masz swoje żniwo.
Małych złodziei-mruknął do siebie. - Trochę rękopisów zwędził obecny tutaj profesor
Hopkins, człowiek, jak zapewne sądziłeś, nieposzlakowany. Wiesz, Bart, czułem się
pewny w Afryce, ale ludzie są tylko ludźmi i popełniają błędy, tak jest, przyznaję.
Gdybym na przykład zabił Tomai, ten czarny osioł nie zawezwałby cię do „Caroliny”, a
ty nie zaskoczyłbyś mnie i nie widziałbyś 0’Hary. Gdybym zabił 0’Harę, dałoby się
sprawę przeciągnąć. Gdyby Cornelius Horn nie załamał się w Londynie... Ale w końcu
nie można wygrać z nieuchronnie idącym przed nami losem. Przekonałem się. I szkoda,
przyjacielu, że nie zabiłem ciebie. Miałem kilka okazji. W Cape Town był to już pomysł
moich ludzi, bo ja uznałem, że jest cokolwiek za późno na usunięcie cię z drogi... I nie
martw się nazwiskiem March, nie znałeś tego człowieka!
Na górze padł strzał.
- A jednak uczyniła to. Miała odwagę! - powiedział cicho Greg-son. - Ale nie
idźcie za mną, nie radzę.
Szaleństwo spada na ludzi nagle albo włada nimi od dawna. Sądzę, że Emma i
Fred Gregson mieli w sobie szaleństwo. Otwarci tylko dla siebie, lecz kosztem innych
ludzi. Myślałem o tym, gdy Fred tej nocy podpalił „Wilmę” i zginął w zgliszczach tego
domu razem z kobietą, którą kochał, nawet nie mając pewności, czy ona kocha
kogokolwiek poza sobą.
Z Claudią nie chciałem się widzieć. Rankiem, gdy obcy mi ludzie zajmowali się
tymi, którzy przed dwoma dniami przybyli na zaproszenie Emmy, i kiedy znaleziono
ciała Freda Gregsona i Emmy, poszedłem do ogrodu nad basen. Byłem brudny jak
Odyseusz, który wyspał się na śmietniku. A Joy... Jakby nie zwracając uwagi na świat -
czyżby też była szalona? - kąpała się nago w basenie. Kiedy stanęła na trawie,
pomyślałem sobie, że tak mogła wyglądać księżniczka Nauzykaja, mieszkanka pałacu
swego boskiego ojca na Krecie.
- Co sądzisz o tym wszystkim? - spytała.
•
O tobie nagiej? - już mi wróciła przytomność umysłu.
•
Podaj mi zaraz ręcznik! - krzyknęła Joy.
•
Proszę bardzo. A poza tym, wiesz... przyszła mi do głowy myśl, że właściwie
wszyscy moglibyśmy być mordercami w tym przedziwnym teatrze cieni
poruszanym przez potężne, witalne siły kosmosu. Wszyscy aktorzy w naszej
komedii, czy dramacie, jak wolisz, grali tak, aby doprowadzić zdarzenia do
finału. Sztuka składała się z kilku aktów, a myśmy grali w niej różne role,
moja miła. Tęsknisz za Londynem?
•
Może.
•
Kochasz tamtego typa?
•
Gdybym powiedziała, że jeszcze tak, byłaby to nieprawda, a gdybym
powiedziała, że już nie, to nie byłoby to ścisłe.
•
Cześć, Joy - powiedziałem. Mój wóz czekał na mnie, a w nim kilka walizek,
cały dobytek Roberta D. Barta.
W Londynie mój kumpel, Derek Simon, miał wystawę swoich obrazów w galerii
na Pall Mail. Zrezygnowałem z dżinsów, wbiłem się w jakieś porządne ubranie
oczyszczone z kurzu przez ciotkę Augustę i poszedłem. Przedtem zjadłem coś,
przewidując kilka kolejek szkockiej.
•
Jajka na bekonie? - spytała ciotka.
•
Bekon na jajkach! - zadysponowałem.
Wystawa udała się. Powiedziałem to szczerze Derkowi, bo lubię jego pejzaże, i
choć przybyły na wystawę tylko dwie osoby. Derek i ja. Potem piliśmy, potem
powiedziałem mu o Joy. Bogatej pannie Joy Galson, którą wziąłbym nawet w jednej
koszuli, co mówię, także bez koszuli. Wróciłem do domu zalany, Ciotka obrzuciła mnie
spojrzeniami ciężkiego kalibru, ale milczała. Złote serce. Byłem już u siebie, gdy
zadzwonił telefon w hallu. Ciotka zajrzała przez uchylone drzwi.
•
Ktoś do ciebie. Mruknąłem coś w odpowiedzi.
•
Robercie... Ona ma miły głos i mówi, że ma na imię Joy... Oprzytomniałem w
jednej chwili, ciotka dostrzegła to.
•
Ona jest ładna?
•
Ależ skąd, ciociu. „Mnich” nie spojrzałby na nią.
Ciotka lubi być straszona, zwłaszcza wieczorem, kiedy wszystkie angielskie
duchy snują się śród londyńskiej mgły. Zamyka się wtedy w swojej sypialni, zapala
świecę - koniecznie świecę! - i czyta sławetną powieść, gotycką powieść grozy, Mnicha
Lewisa.
Telefon w hallu dzwonił niecierpliwie. Zjechałem po poręczy, czując, że ubywa
mi wiele lat.
•
Halo!...-króciutko. To była ona. Moje szaleństwo.
•
Halo? - powiedziałem, udając zdziwienie.
Joachim Storch dotrzymał obietnicy. Moje konto w londyńskim banku
powiększyło się o piękną sumkę przekazaną przez Spółkę Uranową i „De Beers”.
Podpisałem umowę na francuskie wydanie mojej książki i otrzymałem wiadomość od
lorda Brooke z Ely. Kopiąc dla zdrowia w swym ogrodzie warzywnym, znalazł
starożytną podobno skorupę. Pomyślałem, że zacnemu lordowi Brooke mogła się
przydarzyć przygoda sir Eyansa: znalazł strusie jajo, które uznał za przepiękną egipską
wazę alabastrową! Ale zaproszenie było tak miłe, że postanowiłem pojechać.
Powiedziałem o tym Joy przez telefon.
•
Zabierz mnie tam-powiedziała po prostu.
•
Jeszcze nie mam rozwodu, Joy. A adwokaci Laury wytoczyli przeciwko mnie
zarzuty godne londyńskiej palestry z czasów Ryszarda III.
•
Nie zależy mi na tym. Zależy mi na tobie, Robercie Bart.
W drodze do Ely, do zamku lorda Brooke, Joy powiedziała mi coś jeszcze. Że
tamtego typa, czekającego na nią w Londynie, wcale nie kochała i nie chciała ani przez
chwilę.
Muszę powiedzieć, że lord Brooke był zaszokowany, kiedy przedstawiłem mu
Joy, lecz nie dlatego że panna Galson nie była moją żoną. Gdy przyglądał się Joy, wciąż
gubił złoty monokl. Zauważyłem też, że starszy pan zaczynał się jąkać, ilekroć patrzały
na niego zielone oczy Joy.
W jakiś czas potem odwiedził mnie John Morse. Jeden fakt z tamtej sprawy był
wciąż dla mnie niejasny. Dlaczego w dłoni martwego Garricka tkwił ten skrawek papieru
zapisany cyframi. Mała foka wyjaśniła mi to dzięki ciągnącym się przesłuchaniom
Corneliusa Horna. Horn i Gregson dobrze znali swego wspólnika i wiedzieli, czym
szantażował Joachima Storcha i niektóre instytucje rządowe. Gregson chciał mieć w
rękach to, co Garrick ukradł Storchowi. Posiadając to, Emma, Gregson i Horn czuliby się
bezpiecznie. Komisarz Gregson wyeliminował z góry niepewnego już wspólnika, ale nie
zdobył tego, czego szukał, a co było w jego zasięgu. To, że Garrick trzymał ten papier w
zaciśniętej dłoni, mogło świadczyć, że Gregson zaskoczył go swoją wizytą. Resztę
można już sobie wyobrazić.
Według opinii Corneliusa Horna Gregson nie docenił mnie, choć jak powiedział
John Morse, to właśnie na polecenie Freda Gregsona boy zatrudniony w hotelu „Hilton”
podrzucił mi przyjacielskie ostrzeżenie. Emma była lepsza. Najpierw nie ufała mi
instynktownie, a potem gdy w jej małym sejfie złożyłem odlewy czaszek, doszła do
wniosku, że wiem już dużo.i że powinienem zniknąć. Zrozumiała, że podsuwam przynętę
i Gregson popełnił błąd, zwlekając z załatwieniem tej sprawy.
•
To znaczy - z wykonaniem wyroku? - spytałem pana Morse.
•
Można by to tak ująć - odparł.
Wyjaśniał mi też, dlaczego Fred Gregson postanowił zaprowadzić Tomai pod
szubienicę. Chodziło mu nie tylko o to, aby znaleźć ofiarę i zakończyć sprawę Garricka.
Dowiedział się od jednej ze służących, opłacanych przez 0’Harę, że Tomai jest
przekonany, iż komisarz Gregson prześladuje jego pana, sir Jamesa Garricka. Magiczne
praktyki Tomai przed kultową rzeźbą ptaka mogły zwrócić czyjąś uwagę, denerwowały
Emmę, poza tym Tomai nie krył się, że nienawidzi Gregsona, bo przecież modlił się o
jego śmierć. Jeśli chodzi o moją podróż do Cape Town, wyjaśnił Morse-w zamęcie, jaki
powstał po pożarze „Wilmy”, Joachim Storch nie zdążył powiedzieć mi nic o tym
- to chodziło o to, że Storch chciał ze mną pogadać o Garricku i Spółce Uranowej na
swoim terenie, z dala od miejsca, gdzie mógłby nami interesować się Gregsbn.
Wprawdzie ludzie komisarza nie spuszczali mnie z oczu, ale nie mogli już dowiedzieć
się, że Storch rozmawiał ze mną o sprawie top secret. A poza tym chodziło też o to, aby
Gregson myślał do końca, że doktor Cornelius Horn przyjeżdża do Afryki tylko w
sprawach łączących go ze Storchem i ze mną. Ani przez chwilę Fred nie powinien
myśleć, że doktor Cornelius Horn mógł zacząć sypać w Londynie. Bo gdyby zaczął się
domyślać, może zdążyłby zatrzeć niektóre ślady swojej działalności. A działając
nerwowo, może jednak w ostatniej chwili zdecydowałby się zabić mnie.
Dzięki temu mogłem pojechać do Ely z Joy. A Joy mogła mi w czasie podróży
wyznać, że to ona otworzyła drugą depeszę wysłaną przez Jamesa Garricka do Londynu
na mój adres. Na polecenie Horna, oczywiście, który opowiedział jej o mnie jako o
pozbawionym wszelkich skrupułów glinie. - Jeszcze, naturalnie, nie wiedziałam wtedy,
że postanowię cię zdobyć, Robercie Bart - zakończyła tę sprawę
Joy-
I mogłem zauważyć, że John Morse i ciotka Augusta wydają się sobą oczarowani.
Mogłem też wkrótce potem podjąć sprawę nazwaną przez prasę „sprawą
etruskiego grobowca”. Jedną z najbardziej mrocznych i niesamowitych, jakie trafiły do
mojej kartoteki.
„KB”