w serii ukazały się:
Ewelina i Czarny Ptak
Grzegorz Gortat
Nie budź mnie jeszcze
Grzegorz Gortat
w przygotowaniu:
Miasteczko Ostatnich Westchnień
Grzegorz Gortat
Wiecej informacji na stronie www.ezop.com.pl
Grzegorz Gortat
Ewelina
i Czarny Ptak
EZOP Agencja Edytorska
Warszawa 2013
ilustracje
Marta Krzywicka
redakcja i korekta / Elżbieta Cichy
opracowanie graficzne / Agnieszka Cieślikowska
skład i łamanie / Mariola Cichy
tekst © copyright by Grzegorz Gortat
ilustracje © copyright by Marta Krzywicka
© copyright by Agencja Edytorska „Ezop”
01-829 Warszawa, Al. Zjednoczenia 1/226
tel. 22 834 17 56
e-mail: 2ezop@wp.pl
www.ezop.com.pl
ISBN 978-83-89133-91-5
Zapraszamy do naszego sklepu internetowego www.ezop.com.pl.
„(...) samotność nigdy nie jest bardziej samotna niż wtedy,
kiedy człowiek się budzi i uświadamia sobie, że ma cały dom
dla siebie. Że jedyne żywe stworzenia to ty i myszy w ścianach”.
Stephen King, Historia Lisey
„Jestem tutaj, nic więcej nie wiem, nic więcej nie mogę uczynić”.
Franz Kafka, Myśliwy Grakchus
Kiedy pogrzeb dobiegł końca, dyrektorka siero-
cińca nachyliła się nad Eweliną i zapowiedziała:
– Jak się będziesz tak mazać, to trafisz tam, gdzie
mama!
– Pani Bruber! – zaprotestował pastor Martin.
– Bo się martwię o to dziewczynisko! Coś mi się
zdaje, że jest chorowita jak matka.
Ewelina przez łzy widziała kościstą, szeroką twarz
pani Bruber, podobną do dziobatego kamienia. Ka-
mień spadnie i Ewelinę przygniecie.
Pastor Martin podszedł do Eweliny i położył jej
rękę na głowie.
– Teraz przynajmniej jest już w niebie... – Chciał
jeszcze coś powiedzieć, ale zaczerwienił się i zrezy -
gnował.
– ...chorowita i niejadek – narzekała Bruber. – Ktoś
by jeszcze mógł pomyśleć, że dzieci w sierocińcu źle
karmią.
7
1
Lodowa pokrywa
Słowo „sierociniec” przypomniało Ewelinie chłód
długiej sali z dwoma szeregami jednakowo posła-
nych, metalowych białych łóżek.
– Nie wrócę do sierocińca! – zaprotestowała.
– A to dlaczego? – Bruber się wyprostowała. Jej
długi cień padł na Ewelinę i grobowy kopczyk.
Ewelina zacisnęła powieki. Z całych sił spróbowała
sobie wyobrazić mamę, jak wychodzi spod ziemi i wę -
druje do nieba. Ale niebo było tak wysoko. A pas-
tor Martin nie wyjaśnił, jak człowiek może się tam
po śmierci dostać.
W ogóle to zrobiłaby wszystko, by móc mamę za-
trzymać. Właśnie to chciała pani Bruber wyjaśnić, ale
wiedziała, że nie potrafi.
– Zła, krnąbrna dziewczyna! – syknęła Bruber.
– Ciesz się, że masz dokąd pójść!
– Droga pani! – żachnął się pastor. – Dziecko ma
dopiero dziewięć lat!
Tymczasem adwokat Kramm wstał z cmentarnej
ławki i zbliżał się do nich, spoglądając znacząco na
zegarek.
– Właśnie dlatego nie można zostawić jej samopas
– skontrowała dyrektorka sierocińca. – Prawda, panie
Kramm?
Ewelina przestała płakać. Zupełnie jakby słowa
pani Bruber tworzyły lodową pokrywę, pod którą
nawet łzy zamarzają.
8
Kramm z trzaskiem otworzył i zamknął czarną
skórzaną teczkę zapełnioną papierami.
– Jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu – po -
wiedział skrzekliwym głosem – proponuję udać się
do mojej kancelarii. Najwyższy czas odczytać testa-
ment.
W uszach Eweliny słowo „testament” zabrzmiało
jak marka perfum albo nazwa proszku do prania.
Pani Bruber ożywiła się, chwyciła Ewelinę za rękę
i pociągnęła ją ku wyjściu. Ewelina odwróciła głowę,
by ostatni raz spojrzeć na kopczyk, ale dochodzili już
do bramy i wysokie marmurowe nagrobki przesła-
niały jej widok.
Zbliżała się pora niedzielnego obiadu, wąskie za-
kurzone ulice miasteczka były wyludnione jak przed
burzą. Adwokat Kramm, wysoki i chudy niczym
ogrodowa tyczka, szedł pierwszy, Bruber, ciągnąc za
sobą Ewelinę, próbowała dotrzymać mu kroku. Pas-
tor został nieco w tyle.
Vincent Kramm zajmował piętrową kamienicę na
rynku, niemal równie okazałą jak dom doktora Sobla,
jedynego w miasteczku lekarza.
Sobel, od trzech lat łączący praktykę lekarską z pia -
s towaniem urzędu burmistrza, już na nich czekał
w kancelarii adwokackiej.
– Dziękuję, że mimo niedzieli pan burmistrz sta-
wił się na otwarcie testamentu – powitał go Kramm.
9
Burmistrz machnął łaskawie ręką, mówiąc:
– Szkoda każdego dnia. Skoro nawet pastor dla
przyspieszenia sprawy zgodził się przeprowadzić po-
chówek w niedzielę...
W gabinecie Kramma wokół okrągłego stolika stało
sześć bliźniaczych foteli dla interesantów, miejsce przy
oknie zajmowało ogromne biurko z czarnym skórza-
nym fotelem. Podobny fotel miał w swoim pokoju
tata Eweliny. Pozwalał jej siadać za biurkiem i uda-
wać, że pisze za niego pilną korespondencję do kon-
trahentów na całym świecie. Kontrahent, wyjaśnił
przy pierwszej sposobności, to partner, z którym się
prowadzi handlowe interesy. Ale nie wszystko, doda-
wał, można załatwić, pisząc listy. Czasem trzeba sa-
memu udać się w daleką podróż.
U Kramma nikt jej nie poprosił, by usiadła. Bur-
mistrz, pani Bruber i pastor rozsiedli się wokół sto-
lika, Ewelina stała oparta o ścianę obwieszoną
głowami dzików i jeleni. Starała się nie myśleć, że
pan Kramm sam je upolował.
Vincent Kramm z szuflady biurka wyjął klucz,
otworzył nim metalową szafkę w rogu pokoju i z gór -
nej przegródki wydobył dużą zamkniętą kopertę.
Doktor Sobel obejrzał pieczęcie i oddał kopertę
adwokatowi. Przed jej otwarciem Kramm wygłosił
krótką przemowę, w której kolejny raz padło hasło
testament, a zaraz potem równie obce dla Eweliny
10
słowa: depozytariusz, uwierzytelnienie, dyspozycja,
sygnatura.
Ewelina zrozumiała z tego tyle, że przed każdą da-
leką podróżą tata przekazywał adwokatowi pewną
sumę pieniędzy, by ten w razie potrzeby uczynił z nich
użytek zgodnie z treścią przechowywanego w koper-
cie listu. Kramm, wachlując się wciąż zamkniętą ko-
pertą, objaśniał to z miną dość znudzoną, błądząc
wzrokiem wśród jelenich poroży i głów dzików
ze szkiełkami w miejsce oczu.
Wkrótce jednak wydarzyło się coś, co sprawiło,
że Kramm jak sprężyna poderwał się zza biurka i tonem
bardzo ugrzecznionym poprosił Ewelinę, by zajęła
jeden z trzech wolnych foteli.
11
Zaledwie chwilę wcześniej, obracając w dłoniach
wciąż zapieczętowaną kopertę, Kramm oderwał
wzrok od myśliwskich trofeów, omiótł niewidzącym
spojrzeniem Ewelinę i oznajmił:
– Jak zawsze, kiedy wybierał się w podróż, tak i przed
ostatnim wyjazdem do Brazylii, mój klient zdepono-
wał u mnie pewną sumę pieniędzy. Złożył też dys-
pozycję co do ich użycia na wypadek, gdyby w czasie
jego nieobecności zaszła taka pilna potrzeba. – Po-
mijając Ewelinę, omiótł wzrokiem zebranych. – Zgo-
dzą się państwo, że śmierć pani Milicz w pełni
wyczerpuje znamiona takiej potrzeby...
Do Eweliny dopiero po chwili dotarło, że słowa
„pani Milicz” odnoszą się do mamy. Zrozumiała, że
pana Kramma nigdy nie polubi. Podobnie jak doktora
Sobla po tym, jak diagnozę „pacjentka z ostrą niewy-
dolnością krążenia” ogłosił z miną badacza, który
właśnie odkrył nieznaną wcześniej nauce roślinę.
12
Testament
2
– Jak państwu wiadomo – mówił dalej adwokat
urzędowym tonem – mimo wielokrotnych prób nie
udało się nam po dziś dzień z inżynierem Miliczem
skontaktować. Zachodzi obawa, że...
– Panie Kramm! – przerwał mu burmistrz. – Do
rzeczy!
Kramm nożem do otwierania listów otworzył ko-
pertę, wyjął złożoną na pół kartkę i rozprostował ją
na biurku.
– To bardzo krótki tekst – obwieścił, nie kryjąc
zdziwienia. Założył okulary i mrużąc oczy, odczytał:
Na czas mojej nieobecności małżonkę moją ustanawiam
jedynym dysponentem rodzinnego majątku i aktywów firmy.
W przypadku zaś jej śmierci postanawiam, by zdeponowana
w kancelarii pana Kramma suma przeszła na wyłączną włas-
ność mojej córki. W związku z tym, że Ewelina nie osiągnęła
jeszcze pełnoletniości, kierując się dobrem córki i wy mogami
prawa, zarządzam, by jej prawnym opiekunem ustanowić...
W tym miejscu Kramm przerwał i nerwowym ru-
chem poprawił okulary. Bruber uniosła się w fotelu,
jakby chciała zajrzeć mu w kartkę.
– Więc kogóż to, panie Kramm? Czekamy! – przy-
naglił doktor Sobel.
Kramm, pochylony nad biurkiem, dokończył nie-
chętnie:
14
...zarządzam, by jej prawnym opiekunem ustanowić osobę,
którą Ewelina sama wskaże w terminie siedmiu dni, licząc
od dnia odczytania niniejszego pisma. Którego autentyczność
własnoręcznym podpisem potwierdzam...
Zaległa cisza. Kramm krzywił się raz po raz, nie
podnosząc wzroku znad kartki.
– Niesłychane! – wysapała pani Bruber.
– Tak, to zmienia postać rzeczy. – Doktor Sobel
zmarszczył nos i przyjrzał się Ewelinie, jakby widział
ją pierwszy raz.
Kramm tymczasem wyskoczył zza biurka i podsu-
nął Ewelinie jeden z trzech wolnych foteli:
– Panienka czemu nie siada?
– Naturalnie. – Sobel pokręcił głową z dezapro-
batą. – Kazać gościowi stać? Doprawdy, dziwne po-
rządki panują w pana kancelarii.
Ewelina czuła, jak spojrzenia obecnych kierują się
na nią. Wybrała wolny fotel stojący najdalej od
biurka.
Sobel uśmiechnął się do niej:
– W takim stanie rzeczy jest sprawą najwyższej
wagi, by panna Ewelina dokonała właściwego wy-
boru.
– To zrozumiałe – przytaknął pastor. – Od tej
chwili wszyscy odpowiadamy przed jej ojcem...
Kramm przerwał mu:
15
– Wszyscy? Zwracam uwagę, że zapis o wyborze
prawnego opiekuna dziewczynki mówi o jednej oso-
bie. – Odchrząknął. – Nie trzeba dodawać, że zna-
jomość prawa byłaby ważkim atutem u takiego
kandydata.
– Wolnego, mój panie! – zastopowała go Bruber.
– Głodnemu chleb na myśli – zawtórował jej
Sobel. Poprawił się w fotelu. – Skoro to już nie żadna
tajemnica, niech i ja zerknę...
Zanim Kramm zdążył zareagować, burmistrz ze-
rwał się na nogi i zgarnął leżący na biurku list.
Bruber pogroziła obu palcem:
– Wstyd! – Zbliżyła głowę do twarzy Eweliny
i uśmiech nęła się jak ktoś, kogo rozbolały wszystkie
zęby. – Mądra dziewczynka sama wie, co dla niej naj-
lepsze. Prawda, moja droga?
Ewelina wcisnęła się głębiej w fotel.
– Nie wrócę do domu dziecka!
– Oczywiście, że nie! Wprowadzisz się do mnie.
Mieszkam samiuteńka, miejsca mam pod dostatkiem.
– Hola, hola, pani Bruber! – Sobel pomachał pis-
mem. – Dziewczynka ma sama zdecydować.
Bruber zbyła go ruchem ręki.
– Oddam ci salonik. Albo pokój z pieskami. Sama
wybierzesz.
Ewelina się ożywiła.
– Ma pani pieski?
16
Bruber pogładziła ją po policzku.
– Z włóczki. Sama zrobiłam. Dekorują sofę w go-
ścinnym pokoju, ale tobie pozwolę się nimi bawić.
Kramm zrobił się czerwony na twarzy. Otworzył
okno i poluzował krawat.
– Niby dlaczego miałaby wybrać właśnie panią?
– A kto od trzydziestu lat opiekuje się z urzędu sie-
rotami?
– Nie jestem sierotą! – zaprotestowała Ewelina. –
Mam tatę!
– Właśnie – podchwycił Kramm. – Osoba, którą
dziś wybierzesz, będzie się tobą opiekować tylko do
jego powrotu.
– W tym liście tatuś napisał, że mam siedem dni
do namysłu. A siedem dni to cały tydzień.
– Im prędzej wybierzesz, tym szybciej będziemy
mogli ci pomóc – wsparł Kramma doktor Sobel.
– I będziesz mogła korzystać ze zdeponowanych
przez tatę pieniędzy – dorzucił zachęcająco Kramm.
– Skoro o tym mowa... – Bruber na moment stra-
ciła głos. Odchrząknęła i dokończyła: – A właściwie
to o jaką sumę chodzi?
– Tajemnica. Wyjawię ją tylko i wyłącznie prawnemu
opiekunowi Eweliny – zastrzegł stanowczo Kramm.
– Biedne dziecko! – Bruber skrzywiła usta. – Mu-
simy ją wyrwać jak najszybciej z rąk tego człowieka!
Pastor czemu milczy?
17
– Nic tu po mnie. Nie mam zielonego pojęcia o wy -
chowywaniu dzieci. Może kiedy sam założę rodzinę...
– Do opieki nad dzieckiem potrzeba osoby z wie-
dzą i doświadczeniem! – zawyrokował doktor Sobel.
– Mam troje własnych, to i dla czwartego miejsce się
znajdzie. A Kramm? Czterdziestka na karku, a jesz-
cze się nie ustatkował. Kobiety zmienia jak ręka-
wiczki.
– Krętacz, nie adwokat! – przemówiła oskarżyciel-
sko Bruber. – Nawet teraz, wobec sieroty, stosuje
swoje prawnicze sztuczki! Po co te tajemnice?
Adwokat gestem przywołał Ewelinę.
– Nie widzę powodu, by Ewelinie nie podać wy-
sokości zdeponowanej sumy. Dyspozycja pana Mili-
cza nie zawiera takich zastrzeżeń.
Ewelina podeszła, a Kramm nachylił się i poszeptał
jej do ucha. Kiedy skończył, pokręciła głową.
– Umiem pisać i czytać, ale mam jeszcze kłopoty
z liczeniem. Może mi to pan pokazać na palcach?
Kramm, odwrócony plecami do pozostałych, speł-
nił jej życzenie. Podążając za ruchami jego dłoni, po-
ruszała bezgłośnie wargami.
– Powiedział pan „sześćdziesiąt”, a na palcach po-
kazał czterdzieści – powiedziała na głos.
– Hochsztapler! – zagrzmiała Bruber.
Ewelina nie znała tego słowa, ale musiało oznaczać
coś niezbyt miłego, bo Kramm się zmieszał.
18
– Każdy może się pomylić – wydukał.
Doktor Sobel wstał i uroczyście zastukał w stolik.
– W świetle powyższego zgodzimy się wszyscy, że
pan Kramm powinien się wycofać. Zostaje nas troje.
To ułatwi Ewelinie wybór.
– Zatem, drogie dziecko? – Pani Bruber kościstymi
palcami ścisnęła jej brodę. – U kogo zamieszkasz?
– Chcę wrócić do domu!
– Dziewczynka w twoim wieku nie może mieszkać
sama.
– Nie jestem sama. Tata niedługo wróci.
– Skąd ta pewność? – wyrwało się Soblowi.
– Panie burmistrzu! – Pastor Martin położył palec
na ustach.
Bruber poruszyła się niespokojnie w fotelu.
– Panie Kramm, niech pan coś zaradzi! Wy, adwo-
kaci, macie swoje sposoby.
Kramm wydął wargi. Przenosząc wzrok z Bruber
na burmistrza, wycedził z lisim uśmiechem:
– Obawiam się, że w tej sprawie nic więcej nie mogę
zrobić. Przynajmniej przez najbliższe siedem dni.
Wstał od biurka, z metalowej szafy wyjął pęk klu-
czy i bez słowa położył je przed Eweliną.
– Odwiozę cię – zaproponował pastor Martin.
Leciwy samochód pastora z jękiem resorów wlókł
się po gładkiej asfaltowej jezdni, jakby za chwilę miał
się rozkraczyć albo rozsypać. Kiedy minęli ostatnie
19
zabudowania miasteczka i za tablicą z miejskim god-
łem skręcili na wyboistą drogę prowadzącą nad za-
tokę, pastor zażartował:
– Trzęsie jak statkiem na morzu. Powinienem
sobie sprawić nowy wóz.
Wiatr przyniósł zapach morskich fal. Samochód
kasłał i prychał, wytrwale się wspinając stromym
zboczem. Zostawili za sobą Widmowy Las, pokonali
ostatni zakręt i zatrzymali się przed furtką. Wciąż
była szeroko otwarta, jak w dniu, kiedy przyjechał
doktor Sobel, a wkrótce potem czarny samochód
wywiózł mamę.
– Jutro z samego rana zajrzę do sklepu pana
Samsy – zapowiedział pastor. – Otworzę rachunek,
żebyś mogła robić zakupy. Dług uregulujemy, jak
tylko pan Kramm przekaże pieniądze.
– Dziękuję. Bardzo pan miły.
Pastor raptem dostał chrypki i zaczął trzeć oczy.
Ze schowka w samochodzie wyjął okulary przeciw-
słoneczne i szybko je założył.
– Gdybym ci był potrzebny, wiesz, gdzie mieszkam?
– Wiem.
Wyjrzawszy przez otwarte drzwi samochodu, z za -
dartą głową śledził nadciągające od morza chmury.
– Zanosi się na deszcz. Dziwne. O tej porze roku
rzadko pada. – Zgarbił się nad kierownicą. – Zarygluj
się i nikogo nie wpuszczaj.
20