Brady Joan Teoria wojny Notatnik

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Joan Brady

Teoria wojny
Przekład Andrzej Chajewski

Tytuł oryginału THEORY OF WAR
Redakcja stylistyczna DOROTA KIELCZYK
Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA
Korekta GRAŻYNA NAWROCKA
Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość
zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright (c) 1 994 by Joan Brady. All rights reserved.

For the Polish edition
Copyright (c) 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-027-7

Alexandrowi Brady'emu i jego dzieciom oraz dzieciom jego dzieci

Niepełnosprawność jest alegorią życia w społeczeństwie.
Robert E. Murphy, The Body Silent

Oczywiście, to samo tyczy się niewolnictwa, ale sławo "niewolnictwo" funkcjonuje w
języku głównie jako metafora i nikt już nie zwraca uwagi na jego prawdziwe
znaczenie.
dr Nathaniel Carrick (z taśmy z nagraniem wywiadu)

Część I

Wtorek
Rekonesans
I
Młodzi są tacy głupi. Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, poszłam na Uniwersytet
Columbia; na filozofię. Pragnęłam szukać prawdy. Zatrudniłam pomoc; ktoś musiał
pchać wózek. Profesorowie mówili: "Prawda istnieje. Jest rzeczywista i absolutna.
Znaczenie ma jednak tylko w takich pytaniach jak: Czy jutro będzie deszcz?
Wystarczy poczekać do następnego dnia. I proszę bardzo; oto prawda". Tak; ale co ja
mam z tego? Żyję tutaj, przykuta do wózka inwalidzkiego. Chcę więcej.
Zacznę od Sweetbrier. Nie cierpię środkowego zachodu, a zwłaszcza Sweetbrier, które
zawsze było dziurą. Dzisiaj zostało tam kilka chat rozrzuconych przy drodze
biegnącej wzdłuż pola kukurydzy. Wszyscy omijają to miejsce. Farmerzy gdzie indziej
szukają sklepów i rozrywek. Na jednym z domów można się doczytać nazwiska
właściciela sklepu Benbowa Wikina, ale w środku półki świecą pustkami. Nieliczni
klienci są tak strupieszali jak staruch drzemiący za ladą.
Tutaj zaczyna się prawda.
Upadek Sweetbrier rozpoczął się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim,
kiedy kolej Midwest Pacific postanowiła zamknąć dworzec, na którym pociągi jadące z
Topeki do Jefferson City i tak zatrzymywały się tylko po wodę. Miejscowi tego nie
widzieli. Ludzie lubią się oszukiwać. Wiadomość opublikowano w "Strażniku Lądowym",
ale nikt nie dał jej wiary. Mieszkańcy miasta uwierzyli dopiero, kiedy senator
George Stoke - wielki blagier - powiedział im, że to prawda. Historycy nazywają
tego blagiera "niezłomnym liberałem".
9

Piszą o tym, że zreformował senat; że sprzeciwiał się I wojnie światowej; że
potępił traktat wersalski; zgłaszał projekty umocnienia władzy federalnej - jeden
tak słynny, że aż strach go wspominać; i jeszcze te programy pomocy farmerom. John
R Kennedy przedstawił tę postać w Sylwetkach odważnych. A ja i tak powtórzę, że
Stoke był blagierem. Więcej, nazwę go gnojem i powiem, że powinien skończyć gorzej,

Strona 1

background image

Brady Joan - Teoria wojny

dużo gorzej, niż skończył. Jeszcze do tego wrócę.
George Stoke stworzył komitety walki z koleją, zanim inni zrozumieli, co się
właściwie dzieje. Redakcja "Strażnika" wystąpiła z pomysłem pikniku na skwerze
przed willą senatora, czyli w miejscu, gdzie ten polityk u schyłku kariery wciąż
zajmował się swym polem uprawnym - władzą. Nawoził je solidnie pieniędzmi i
wieloletnim rozdawnictwem stanowisk. Siał wiosną, a zasiew rozkwitał latem, by
dojrzeć w listopadzie, kiedy nadchodziła pora żniw, wyborów, świąt, jabłkówki,
wozów z plonami, zbiorów i sukcesów, po których trzeba zaorać ziemię pod kolejne
lata upraw. Senator mieszkał tuż za miastem. "Damy to na całą stronę, panie
senatorze", mówił wysoki, chudy dziennikarz. "Ma się rozumieć". Brwi "niezłomnego
liberała" poruszyły się jak dżdżownice w puszce wędkarza.
Naturalnie chciałabym wiedzieć, co to jest prawda. Na uniwersytecie powiedzieli, że
nauczą nas świetnej techniki stopniowego dochodzenia do "przybliżeń prawdy". "To
coś jak rachunek różniczkowy", wyjaśnili. Tylko że rachunek różniczkowy daje nam
konkrety: styczne do krzywej i orbity planet. Zapytajcie filozofów, co oni nam
dają. Będą bełkotali o wczorajszej prognozie pogody i dzisiejszym deszczu.
Powtarzam, to nie wystarczy. Poza tym, idę o zakład, że prawda jest często
prawdziwsza, kiedy ją wymyślamy. Tak jak tę sobotę w czerwcu tysiąc dziewięćset
dwudziestego trzeciego roku i skwer przed willą senatora. Nie było mnie tam. Ale i
tak widzę żony miejscowych dygnitarzy, które nakrywają do stołów ustawionych na
trawniku. Widzę grecki portyk domu, wyglądający jak ktoś, kogo biegunka dopadła na
skraju pola golfowego. Obrusy powiewają na wietrze. Wiklinowe kosze pękają od
szynek, sałatek, ciast, lemoniad i lodów. Kobiety plotkują przy pracy. Kapelusiki
drżą. Suknie falują. Mój wujek. Atlas, znał większość tych pań. Opowiedział mi o
nich wiele lat temu; byłam wtedy młoda i guz w moim kręgosłupie jeszcze nie
10

rozsadził kości. Pamiętam imiona dam: Harfie, Maude, Gertrudę, Carrie, Hope.
O jedenastej trzydzieści zjeżdżają się goście z całego stanu Kansas. Panowie w
odświętnych garniturach dolewają z piersiówek dżin do lemoniady. Alkohol pochodził
prawdopodobnie z kontrabandy. W latach dwudziestych obowiązywała prohibicja. Co to
zresztą za różnica? Chłopcy w szortach, dziewczęta w sukniach z krynoliną. Psy
szczekają. Flaga z napisem RATUJCIE SWEETBRIER załamuje się na wietrze. Wiatru
mogło nie być. To bez znaczenia. O dwunastej zaczynają się tańce. O pierwszej gruby
senator tratuje trawę porastającą skwer, zmierzając na mównicę. "Najważniejsze,
żeby trafić we właściwą chwilę", głosił. "Pozwólcie mi ją wybrać, a przekabacę wam
publikę w try miga". Zatrzymuje się co jakiś czas i odbija uśmiech na rękawiczkach
wybranych dam. Wykonuje niebezpieczny skłon, by przyjąć lody od dziewczynki z
kręconymi włosami.
Fotografie sześćdziesięciodwuletniego polityka nie są zbyt udane. Po wielu
grubasach nie widać tuszy. U senatora była wyraźna. Tłuszcz się na nim przelewał.
Czcigodny Stoke miał obwisłe dolne powieki; przebarwione, ciągle załzawione, choć
gniewnie patrzące oczy wychodziły czarne na starych zdjęciach prasowych. Sadło
wylewające się znad sztywnego kołnierzyka wyglądało jak tłusta, nadpsuta
wieprzowina. Chodził z laską zwieńczoną rączką w kształcie głowy węża, z
prawdziwymi zębami i perłami zamiast oczu. Miał na sobie surdut, wyświecony na
łokciach i skrojony według mody sprzed trzydziestu lat. Ta część garderoby była dla
niego bardzo ważna. Ma również duże znaczenie dla mnie i dla tej opowieści.
Zniszczone okrycie towarzyszyło senatorowi w całej jego karierze. Wszyscy słyszeli
o surducie George'a Stoke'a i o niebywałej wulgarności senatora. Liberał ciężko
pracował na tę sławę. Zanosił się śmiechem, patrząc na wstrząśniętą jego słowami
damę lub zaszokowanego dżentelmena. "Widzisz ten papierek lakmusowy?", zapytał
kiedyś jednego z dostojników. "Włożę ci go do ust. O, w ten sposób. I klnę się..."
Tu kolej na moje ulubione, smakowicie obrzydliwe powiedzonko. Przez całe życie
usiłowałam go użyć i nigdy, przenigdy, nie trafiła się właściwa chwila. A może
tylko zabrakło mi odwagi, pewności siebie. "I klnę się na nie tkniętą piczuchnę
matki Jezusowej, że będę wiedział, komu wczoraj lizałeś dupę",
11

mówił George Stoke, demokrata ze stanu Kansas, od niepamiętnych czasów filar Senatu
Stanów Zjednoczonych.
Słowa to nie wszystko. Senator był kobrą wśród polityków. Wiedział, czego chce.
Doskonale znał potrzeby swojego elektoratu. I nikt ani nic nie mogło wpłynąć na
zmianę stanowiska Stoke'a. Dzielny George obłaskawiał wrogów, a potem wyciskał z

Strona 2

background image

Brady Joan - Teoria wojny

nich sok i odrzucał resztki. Przetrwał w polityce bardzo długo. Wybierano go raz za
razem i to zgodnie z prawem, które w każdym cywilizowanym kraju wykluczyłoby
takiego człowieka już na początku. Kłopot w tym, że nie istnieją cywilizowane
kraje. Prawda?
Mój dziadek dobrze znał George'a Stoke'a. Wychowali się razem, ale trudno sobie
wyobrazić ludzi bardziej niepodobnych do siebie. Przynajmniej na zewnątrz. George
był powolny. Dziadek zaś ognisty. Tak jak huty w Cardiff leżące wzdłuż głównej
drogi łączącej Walię z Anglią. Wiodę tam cudzoziemski żywot w równinnym pejzażu
odlewni, pieców, walcowni i kominów. Po zmierzchu cała okolica lśni na czerwono od
ukrytego ognia. To jest piekło na ziemi. Zasnuwa je całun dymu. Nieruchomego,
dyszącego, świetlistego miazmatu zatruwającego powietrze i wodę w Kanale
Bristolskim. Tak jak złość dziadka zatruwa moje życie, choć ten człowiek zmarł,
zanim się urodziłam. Był głodnym drapieżnikiem, jak mówił o sobie niekoronowany
król Arabii. To dlatego szukałam prawdy na Uniwersytecie Columbia. Chciałam
wiedzieć, jakie znaczenie miało życie mojego dziadka. Wolno mi pytać. Ciąży na mnie
jego klątwa.
Kiedy byłam dzieckiem, ojciec opowiadał mi o dziadku, zapamiętałam jednak tylko
historie Atlasa. Wczuwałam się w nie; przeżywałam je w latach dojrzewania. "Kiedy
mój ojciec po raz pierwszy zobaczył George'a Stoke'a..." Na te słowa wytężałam
wzrok, żeby dostrzec George'a, tak jak po raz pierwszy ujrzał go mój dziadek. Nie
zamierzałam tylko ocalić przeszłości od zapomnienia. Pożądałam wspomnień dziadka w
biblijnym sensie. Było to grzeszne, skrywane pragnienie. Chciałam zobaczyć,
zapamiętać i zatrzymać te ulot-
12

ne zbliżenia w mojej pamięci. Wykraść wszystkie i posiąść na własność. Atlas
powiedział kiedyś: "Jechał pierwszym pociągiem przez Góry Skaliste". Przez moją
głowę przemknęły słowa: "Czy ja to pamiętam? Pamiętam? Mam czelność pamiętać?"
Gdyby człowiek był wystarczająco szybki, mógłby sam pocałować się w usta. Czasem, w
samotności, próbuję nawet mi to wychodzi. No, prawie. Tak sądzę. Kręci mi się w
głowie od tych prób, ale kiedy znowu zaczynam jasno widzieć, jestem taka jak
przedtem. Nic się nie zmienia. Absurdalny pomysł. Nie mogę pamiętać życia mojego
dziadka, przecież nigdy nawet nie widziałam czcigodnego antenata.
Dziadek nazywał się Jonathan Carrick. Był mniej więcej lwa lata młodszy od
senatora. Wuj Atlas mówił, że nikt nie znał dokładnej różnicy wieku. Daty urodzin
dziadka nigdzie nie odnotowano. W dniu przyjęcia u senatora miał około
sześćdziesiątki. Mimo iż Jonathana i George'a pod względem wyglądu i zachowania
dzieliło bardzo wiele, to jednak coś ich także łączyło. Nie tylko wspólna
przeszłość. Coś znacznie głębszego. Bliskość wrogów; żołnierzy.
Nie ma znacznych różnic między wojną dwojga ludzi a wojną dwóch krajów. Zacznijmy
od tego, co widać. Wojska muszą nieć sztandary, proporce, mundury. Dziadek i
senator też je wsiadali. Jonathan Carrick chodził w surducie; senator również.
Okrycia obu mężczyzn były bardzo niemodne. Surdut jako godło? Dlaczego nie, skoro
godłem narodu są jakieś róże, kokardy czy pióra. Mój dziadek świetnie wyglądał w
surducie z aksamitnym kołnierzem. Prawdę mówiąc, ładnemu we wszystkim ładnie.
Jonathana zdecydowanie wyróżniała spośród zwykłych ludzi swoboda i pewność ruchów.
Dziadek wspaniale gestykulował. Czasami odpowiadał wyłącznie gestem rąk, ale nie
było wątpliwości, co miał na myśli. Atlas )powiadał mi o tym ujmującym darze,
nieoczekiwanym, zaskakującym u osoby tak bardzo nerwowej. Gracja, magiczna
elegancja i wielki urok - wszystko to wzbudzało w miejscowych kobietach
macierzyńskie uczucia wobec dziadka. Natomiast gorący temperament Jonathana
wywoływał w sercach iam wielkie emocje. Kiedy taki mężczyzna traci żonę, wiele się
o nim mówi.
Ludzie powtarzali, że za bardzo się przejął śmiercią żony. Nie powinien dalej żyć.
Ale jak tu żyć? Po co? Kiedy robiliśmy zakupy, zatrzymywał się w pół kroku na
ulicy. Na jego twarzy
13

było widać ból. "To serce", plotkowali ludzie. Ale mylili się. Chodziło o wojnę.
Robił taką minę, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że zostawił bez obrony jedną z
flanek. Nocą chodził po pustym ciemnym domu, zastanawiając się nad psychiką wroga.
"Czy to ma jakieś znaczenie?", pytał. "A może to w ogóle nie jest ważne? Jeśli
nie... Niemożliwe... Nie, do licha. Tego już za wiele. Słyszysz? Nie!"
Rozważmy dokładniej problematykę wojny. Przypomnijmy podstawową zasadę strategii

Strona 3

background image

Brady Joan - Teoria wojny

autorstwa wielkiego filozofa -militarysty Karla von Clausewitza: Przewagę ma ta
strona, która wyraźniej widzi swój cel. Jonathan sprawdzał wszystkie możliwości.
Może to? Tego chciał? Nie, do cholery. A może to? Nie! Istniało więc tylko jedno
wyjście: George Stoke. Mój dziadek znalazł informację o przyjęciu w ukazującym się
w Seattle "Wywiadowcy". Miał farmę pod miasteczkiem Hannaville. Na północy, wśród
bagien i sosnowych lasów stanu Waszyngton, pół kontynentu od Sweetbrier i balu u
senatora. Przeczytał o tym wydarzeniu towarzyskim tego samego dnia, w którym trafił
na wiadomość o dorocznym zjeździe metodystów przygotowywanym w Topece. Topeka była
zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od willi senatora. Clausewitz napisał, że wojna to
doskonała jedność trzech czynników: emocji, rozumu oraz przypadku. I oto mój
dziadek dzięki "Wywiadowcy", gazecie tak beznadziejnie nudnej jak "Strażnik Lądowy"
wychodzący w Sweetbrier, znalazł się po właściwej stronie "w grze
prawdopodobieństw", jak pisał Clausewitz, "dzięki którym wojna staje się swobodnym
działaniem ludzkiej duszy".
Dziadek nie doczytał wiadomości o przyjęciu na skwerze. Rzucił gazetę, wybiegł na
podwórze i zaczął przygotowywać swojego wysłużonego saxona do podróży. Tydzień
później ruszył polnymi drogami północnego zachodu, koleinowymi szlakami przez Góry
Skaliste i prostymi żwirowymi przecinkami biegnącymi przez pola kukurydzy stanów
Kolorado i Kansas.
Kiedy mój dziadek zatrzymał wóz przed ostrym zakrętem drogi dojazdowej na
posiadłość senatora, nie mógł widzieć George'a. Jestem pewna. Byłam w Sweetbrier i
obejrzałam
14

okolicę. Mógł dostrzec tłum, falujące kapelusiki i zwiewne sukienki. Usłyszał
George'a dopiero, kiedy znajdował się w połowie trawnika. Wszystkie gazety
przedrukowały przemówienie senatora. Nie powiedział nic nadzwyczajnego. Ze względu
jednak na to, co się stało później, prasa poświęciła mu więcej uwagi niż
jakiemukolwiek mężowi stanu, włącznie z tymi, którzy słono płacą dziennikarzom za
zainteresowanie.
Wyobrażam sobie, że pierwsze słowa przemówienia, które dotarty do Jonathana,
brzmiały: "... i co nam mówią ci eleganccy panowie w garniturkach? Co? Mamy
poświęcić nasze Sweetbrier dla dobra narodu? Zgadza się?"
Kiedy byłam mała, wraz ze swoimi dwiema siostrami spędziłam rok poza domem w
eleganckiej szkole z internatem. Moi rodzice okropnie się kłócili. Uznali więc, że
lepiej usunąć dzieci z linii ognia. Trzy małe dziewczynki w szkole. Przy skwerze
rosły rzędy rododendronów. Do dziś zapach tych roślin przypomina mi, jak bardzo
byłam nieszczęśliwa w tamtym czasie i miejscu. Tak samo pewnie czuł się Jonathan,
kiedy po czterdziestu latach usłyszał głos George'a.
"Chcą nas wyrolować? Midwest Pacific nas? Wiecie, co my na to, przyjaciele?"
Jonathan wziął oddech i zaczął przemawiać do generałów zebranych w obozie Topeka,
gdzie właśnie się zaczynał zjazd metodystów. "Uprzejmość sprzedawcy. Od tego zależy
wszystko; tak było i tak pozostanie. Teraz daje ona siłę. I pieniądze. Co dalej?
Coś dziwnego. Skąd te puste oczy? Z chciwości? Ze strachu?"
George został komiwojażerem, kiedy miał piętnaście lat, a jego rodzina bardzo
zbiedniała. Był bardzo duży na swój wiek. Dziesięć lat po wojnie secesyjnej ludzie
wciąż nazywali chłopców doboszami. George bębnił handlowe formułki, sprzedając
tytoń do żucia ze Sweetbrier w First Chance, Dixon, Nirvanie i wielu innych
miasteczkach, które ciągle trwają porozrzucane na środkowym zachodzie niczym tłuste
plamy na starym obrusie.
Jonathan nie widział się z George'em od blisko pięćdziesięciu lat, choć oglądał go,
coraz starszego i grubszego, na zdjęciach w prasie. Gazety często publikowały
fotografie wielkiego senatora. Stoke zrobił zawrotną karierę. Mimo to, kiedy
Jonathan myślał o George'u, przypominał mu się chłopak,
15

który ćwiczył komiwojażerskie odżywki: oparty łokciem o kontuar, z błyszczącymi
czarnymi oczami mówił: "Nalej nam coś, kolego. Dla mnie bourbon".
W młodości jesteśmy bezlitośni, dzicy. A na starość? Szkoda gadać. Przyjrzyjcie się
temu groteskowemu, staremu grubasowi na schodach. Gdzie się podział ten chłopak o
błyszczących oczach? Widzicie te tłuste uda? Stykają się, chociaż starzec stoi na
szeroko rozstawionych platfusowatych stopach. George kupił pierwszy surdut, kiedy
surduty były bardzo modne. Musiał mieć porządny przyodziewek do roboty. "Dobosz
powinien być dobrze ubrany, jeśli chce coś opchnąć tym frajerom". Kupił go w Sears.

Strona 4

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Surdut miał sztywną podszewkę i paciorkowe guziki. Na myśl o tym Jonathan aż się
zachwiał; a jego twarz odzwierciedlała to samo cierpienie, jakie przeżywał w
Hannaville, kiedy słabość ogarniała strudzony wojną umysł.
- Nic panu nie jest?
Spojrzał w dół na kobietę w falującej sukni, właścicielkę jednego z podskakujących
kapelusików.
- Nie najlepiej pan wygląda - powiedziała. Na butach miała kokardki. - Może
powinien pan pójść w cień? Nie jest pan stąd, prawda?
Dlaczego, u licha, ludzie wtrącają się w nie swoje sprawy? Jakim prawem? Nie zdawał
sobie sprawy, że w oczach zalśniły mu gniewne ogniki. Wiedział, iż w jego głosie
ten gniew na pewno by zabrzmiał. Pięknymi rękami wykonał więc tylko gest, z którego
wynikało, że wszystko w porządku, że nie chce jej robić kłopotu.
- Oj! - krzyknęła zachwycona, zaintrygowana, bo wszystkich intrygują ślady
tłumionych uczuć. - Pan nie potrzebuje słów, prawda? Gdzie pan się tego nauczył? -
Rozpędziła się na dobre. - Nie robi mi pan kłopotu. Naprawdę. Mieszkam tutaj.
Patrzył na kobietę z góry. Nie dowierzał. Znowu wykonał rękami gest, którego
znaczenie było tak oczywiste, że wniebowzięta dama głośno się roześmiała.
- Tak - odparła. - Ma pan rację. Senator jest moim ojcem. Pan pozwoli, pomogę panu.
Zaprowadziła Jonathana przez trawnik na tyły willi. Trawa cudownie skrzypiała pod
jego stopami, jakby skwer wciąż znajdował się w okowach zimowych mrozów, gdy reszta
świa-
16

ta przeżywała letni dzień. Weszli do domu. Wędrowali długim korytarzem. Najpierw
stąpali po czarno-białych marmurowych płytach, potem po dywanie, parkiecie i znowu
dywanie.
- Proszę tu usiąść - powiedziała kobieta. - Przyniosę panu szklankę wody.
Pod trzema ścianami stały wysokie regały z książkami. Czwartą zdobiły dwa
kandelabry, każdy z głową orła. Między nimi wisiał obraz przedstawiający jedną z
bitew czasów rewolucji. Powiewały flagi, konie stały dęba, błoto było wszędzie z
wyjątkiem miejsca, w którym leżał martwy żołnierz ubrany w nieskazitelnie białe
spodnie i atłasowy płaszcz. Na szyi miał śliczną plamkę krwi. Jonathan z odrazą
patrzył na poległego. Żywił purytański wstręt do fałszu. Umierający srają w białe
spodnie. Mają rozdziawione usta. Trzeba im podwiązać szczękę, tak jak zrobił to
Ichabod Crane, bo żuchwa po śmierci opada. Nie pamiętają o tym aktorzy. Każdego
wieczoru umierają na telewizyjnych ekranach i wyglądają identycznie jak postaci na
elegijnych obrazach w stylu malowidła należącego do George'a Stoke'a.
Córka senatora zjawiła się ze szklanką wody. Za plecami kobiety stało zdobione
biurko. Na blacie widział dagerotyp w srebrnej oprawce. Jonathan wiedział, co na
nim było; co musiało na nim być.
- Studiujesz? - zapytał wprost.
Z radością szybko usiadła koło niego.
- Jednak pan mówi. Myślałam, że jest pan niemową. Wellesley Studiuję na Wellesley.
Na wydziale romanistyki. Za tydzień jadę do Paryża. Paryż! Coś wspaniałego. Myśli
pan, że Francuzi znają angielski?
- Jedziesz z ojcem?
- Ależ proszę się nie martwić. - Uśmiechnęła się. Nie zrozumiała Jonathana. -
Senator Stoke nie opuściłby Sweetbrier w potrzebie. Wyjazd do Europy szkodziłby
jego wizerunkowi. - Znowu się roześmiała. - Wizerunek ojca to najważniejsza sprawa
dla Ameryki. Nie. Wyruszam z mamą. Zostawimy tatę samego na całe dwa miesiące.
Kiedy odchodziła, powiedziała Jonathanowi, że może odpoczywać tak długo, jak będzie
chciał. Zwykle szpiegowanie to powolna, żmudna praca, ale czasem sprzyja nam
szczęście. Majestatyczny Bóg niekiedy zrywa
2 Teoria wojny
17

z nudą i z uśmiechem wkracza do akcji. Coś takiego zdarzyło się Jonathanowi.
Wszystkie odpowiedzi spadły mu z nieba. W ogóle nie musiał się wysilać. Znał
rozkład domu. Wiedział, że George jest na miejscu. Podszedł do zdjęcia oprawionego
w srebrną ramkę. Siadając zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył, tak jak się
spodziewał, Alvaha Stoke'a.

Część II

Strona 5

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Środa rano
Rewolucja
I
Rewolucyjne malowidło było bardzo dobrze dobrane. Nie pasował tylko żołnierz w
nieskazitelnie białych spodniach na polu bitwy jak z bajki, ale pomińmy szczegóły;
są bez znaczenia. Liczy się fakt, że pierwsza wojna Jonathana Carricka, tak jak
pierwsza wojna naszego kraju, miała rewolucyjny charakter. Najpotężniejszą siłę
poprzedniego reżimu stanowił Alvah Stoke. Był jak piechota, jeśli nie Gwardia
Republikańska. Alvah należał do pierwszych osadników; chociaż palma pierwszeństwa
przypadła jednak Benbowowi Wikinowi, którego omszały sklep nadal stoi przy drodze.
Tuż przed rokiem tysiąc osiemset pięćdziesiątym w Sweetbrier istniał tylko jeden
przybytek - Sklep i Poczta Wikina. Moja opowieść zaczyna się piętnaście lat
później, kilka miesięcy po wojnie secesyjnej. W tym czasie osada była już
prawdziwym miastem z saloonem, zakładem pogrzebowym, kancelarią prawniczą,
fryzjerem i konkurencyjnym sklepem, w którym sprzedawano ser z Nowego Jorku. Zaczął
się ukazywać "Strażnik Lądowy", późniejszy pomysłodawca przyjęcia u senatora.
Każdego sobotniego ranka w Sweetbrier zjawiali się farmerzy wraz z żonami. Deptak
kipiał perkalowymi sukienkami, prosiętami, końmi, drobiem i Indianami, którym udało
się przeżyć masakry trwające w okolicy.
Pewnej wrześniowej soboty w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku Alvah Stoke
wszedł na zaplecze Sklepu i Poczty Wikina.
- Chcę kupić chłopaka - powiedział; i od tego się zaczęło.
- Po co? - zapytał Benbow.
21

- Do pracy.
Benbow, który handlował towarami, jakich tylko ludzie mogliby potrzebować,
przesunął jakieś pakunki leżące na kontuarze.
- Ale za wszystko trzeba zapłacić - wyjaśnił. Alvah milczał.
- Nie ma ustalonej ceny na chłopców - ciągnął Wikin. -Zacznij od niskiej sumy.
Alvah milczał.
- Trzeba to jakoś ogłosić - tłumaczył Wikin. - Pod tym względem możesz na mnie
liczyć.
"Strażnik Lądowy" już wtedy był małomiasteczkową gazetą, którą na zawsze pozostał.
Niewyraźny druk, kiepski papier, krzykliwe nagłówki o uchwałach kobiecych klubów i
anonse o ślubach miejscowych przygłupów: ona z ogromną żuchwą i tępym spojrzeniem,
on pryszczaty, z niskim czołem. Kiedy zabrakło plotek, a gazeta szukała tematu,
dopiero wtedy pisano o wojnach z Indianami lub o kolejach żelaznych; było to na
długo, zanim pociągi Midwest Pacific dojechały do Sweetbrier.
Ogłoszenie brzmiało następująco:
Potrzebny chłopiec, wiek: sześć do ośmiu lat. Dom do dwudziestego pierwszego roku
życia. Cena dwadzieścia dolarów, do uzgodnienia. Zainteresowani zgłoszą się w
sklepie B. Wikina w sobotę o piętnastej.
Czarny chłopak nie wchodził w grę. Wojna domowa się skończyła. Poza tym czarni byli
bardzo drodzy. Tysiąc dolarów za małego chłopca lub dziewczynkę. W każdej wojnie
ginie wielu mężczyzn, a zostają biedne wdowy i głodne dzieci. Wojna pozbawia też
pracy żołnierzy, którzy nie potrafią wykarmić swojego potomstwa i powstrzymać się
od płodzenia kolejnych maluchów. Plonem wojny secesyjnej były gromady
niepotrzebnych dzieci. Farmerzy mogli mieć je bardzo tanio i korzystali z tego.
Brali chłopców, tylko białych. Mnóstwo ludzi tak robiło. Nazywali to polowaniem.
Alvah nie wierzył, że znajdzie parobka za dwadzieścia dolarów. Liczył się z
wydatkiem trzydziestu dolarów i odprawą, kiedy (należałoby powiedzieć "jeśli")
pomocnik skończy dwadzieścia jeden lat.
- Zdarzają się okazje - mówił Benbow, zacierając ręce.
22

Leciałam z Londynu do stanu Waszyngton północnym korytarzem powietrznym. Nad
biegunem i tysiącami kilometrów białego, martwego pejzażu. Chciałam usłyszeć, co
wujek Atlas wie o Jonathanie, moim dziadku. Wszystko stało się pod wpływem wydarzeń
chwili. Czytając książkę o paradoksach, natknęłam się na wspomnienie o
Lichtenbergu: "Był zdumiony, że otwory w skórze kota są dokładnie tam, gdzie
znajdują się oczy zwierzęcia". Nie mogłam pojąć, dlaczego nie wpadłam na to, żeby
pogadać z wujem Atlasem. Nie powinnam dłużej czekać. Ze względu na wiek Atlasa.

Strona 6

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Gdybym się nie pospieszyła, mogłabym się nie dowiedzieć, gdzie są otwory w futerku
tego kota. A gdyby wuj umarł? Kto by mi został? Miałam bezprzewodowy telefon przy
wózku. Zamontował mi go ten sam człowiek z Cambridge, który skonstruował wózek
wielkiemu profesorowi Hawkingowi. Wystukałam numer wuja Atlasa. Byłam tak przejęta,
że zupełnie zapomniałam o różnicy czasu. Okazało się, że na zachodnim wybrzeżu
Ameryki - sześć tysięcy kilometrów od Devon - dochodziła pierwsza w nocy. U nas
budził się ranek, mleczarz, listonosz i roznosiciel gazet. Początkowo Atlas nie
okazał entuzjazmu. Z upływem czasu stawał się tak samo chętny do rozmowy o dziadku
Jonathanie jak ja; no, prawie tak samo.
- W piątek idę do szpitala - powiedział. - To nic poważnego - zaczął wyjaśniać. -
Nie będę jednak mógł się stąd ruszyć przez miesiąc. Ale potem z pewnością odzyskam
dobrą formę. Kiedy chciałaś przyjechać?
Nie zapytałam, co mu jest. Domyśliłam się, że idzie na jakąś operację. Bardzo się
przestraszyłam.
- Dzisiaj mamy wtorek - odrzekłam. - Przylecę do Waszyngtonu jutro wieczorem.
Wyjedziesz po mnie?
Po kilku godzinach znajdowałam się w samolocie nad zamarzniętym pustkowiem.
Przewoźnicy są cudowni dla inwalidów na wózkach, zwłaszcza jeśli wymyślić
historyjkę o cudownym leku. Szkoda, że Atlas go nie miał.
Zawsze się lubiliśmy z Atlasem, mimo że dzielił nas ocean i oboje nie znosiliśmy
pisać listów. Dawno temu mówił, że jestem bystrym dzieckiem. Ja czułam do niego
sympatię, bo był taki ciepły. Wyjechał po mnie jednym z tych wielkich,
23

amerykańskich wozów, które jeżdżą tak miękko, jakby je produkowano do przewozu
dżemu w słoikach. Zapadła już noc, kiedy przeszłam przez kontrolę paszportową.
Wyruszyliśmy do domu Adasa. Pokonywaliśmy kolejne kilometry drogi, w ciemnościach
przypominającej dwupasmową wstęgę w kropeczki: czerwone punkciki tylnych świateł z
jednej strony i białych przednich reflektorów ze strony drugiej. Śliczny widok.
Jeszcze w wozie postanowiliśmy, że następnego dnia zaczniemy nagrywać, a kolejny
spędzimy w Hannaville, miasteczku mojego dziadka; sto kilometrów na północ od domu
Atlasa.
Ambitny plan jak na prawie osiemdziesięciolatka, którego w dodatku za kilka dni
czekała operacja, ale nie mieliśmy wyjścia. Atlas miał gęste włosy. Był krzepki,
masywny i wystarczająco silny, żeby mnie wsadzić i wynieść z samochodu. Nadal
leczył. Przez całe życie sprawował rozmaite funkcje lekarskie. Często były dość
podejrzane. Choćby praca w charakterze dyrektora medycznego w nowojorskim
instytucie badań tytoniu. Na starość wkręcił się na posadę geriatry w jednym z
amerykańskich gett dla starców, gdzie trawniki są przerośnięte, domy przypominają
motele, a psy i dzieci nie mają wstępu. Stanowisko szefa tego osiedla piastował
osobnik, którego nazwisko brzmiało - cóż za bezczelność - Wigor. W moim pokoju na
nocnym stoliku - udogodnienia dla starców bardzo mi pomagały - leżał magazyn o
nazwie "Społeczność Starszych Ludzi". Na okładce pisma widniało zdjęcie
podstarzałej paniusi o grubych udach i ogromnym biuście zebranym w jednoczęściowym
kostiumie kąpielowym, niemodnym już od lat.
Nie znałam żony Atlasa. Okazała się kobietą do przesady praktyczną. Była młodsza od
Atlasa, choć nie tak bardzo. Poznałyśmy się, kiedy jadłam płatki.
- To jest Claire - oznajmił wuj.
- Przykro mi, że nie przywitałam się wczoraj - mówiła wyjmując mleko z lodówki.
Miała typowo amerykańską twarz. Bez względu na wiek, ani jej skóra, ani oczy i usta
nie zdradziłyby żadnych myśli i uczuć. Wyglądała tak higienicznie jak nowa rolka
papieru toaletowego. Ani śladu życia. Przypominała bezpieczny dom, a nie człowieka.
- Czeka mnie ciężki dzień. Powiedział ci?
- Nie - odparłam.
24

- Wydaję dzisiaj francuską kolację. W naszym klubie. Głupio to brzmi. Wiem. I
prowincjonalnie. Ale jest inaczej... wcale nie tak idiotycznie. Dziś moja kolej...
- Nie wiedziałam. Narobiłam wam kłopotów.
- Poradzę sobie - odrzekła trochę kwaśno. - Tylko na czym ja posadzę aż siedem
osób?
- W czym problem? - zapytał Atlas.
- Jest tylko sześć krzeseł...
- Claire, myślisz, że ta ofiara - pokazał na mnie - poprosiłaby o krzesło, nawet

Strona 7

background image

Brady Joan - Teoria wojny

gdybyśmy je mieli?
Niektórzy pełnosprawni ludzie, do których należał Atlas, mówią jeszcze gorsze
rzeczy i nie chcą nikogo urazić. Wręcz przeciwnie, dają do zrozumienia, że traktują
kalekę jak swojego.
- Ta kolacja to coś w sam raz dla ciebie, Nate - żachnęła się Claire. Tylko rodzina
nazywała wuja Atlas. Wizytówka na jego drzwiach głosiła eleganckimi literami:
Doktor Nathaniel Carrick. Claire nie lubiła słowa Atlas. Mówiła, że syczące
spółgłoski na końcu imienia są okropne. Według mnie, Nathaniel brzmi jeszcze
gorzej. Całą uwagę skupiła na mężu. Przypominała niegrzeczną dziewczynkę.
- Będzie pięć gatunków wina.
- Pięć? Dlaczego aż tyle?
- Jak we Francji.
- To we Francji mają pięć gatunków wina?
- Tak jest napisane w książce. Spójrz. Międzynarodowa książka kucharska Reader's
Digest. Pięć win.
- Claire, przecież te prostaki nie odróżnią wina od szczyn wieprza. A ty im chcesz
dać pięć gatunków?
- No właśnie.
Tuż po śniadaniu wyprosiła nas z kuchni do jego gabinetu. Piliśmy kawę i
nagrywaliśmy wspomnienia Atlasa o swoim ojcu.
Mój ojciec był bratem Atlasa, najstarszym synem Jonathana Carricka. W dzieciństwie
słyszałam jego opowieści o Jonathanie. Straszne historie. Bałam się swego przodka
tak jak inne dzieci boją się wilkołaka. Wiedziałam, jak wygląda. Teraz także widzę
go wyraźnie. Ubierałam dziadka - co też się może zrodzić w dziecinnej głowie - w
czarny strój. Miał czarny kapelusz, czarny płaszcz, ciągnęła się za nim czarna
chmura, która pochłaniała wszystko i wszystkich, co tylko znalazło się w pobliżu.
Połykała przedmioty i osoby Najdrobniejsza rzecz znikała w niej na zawsze. Nie
bałam się napadów złości Jona-25

thana. Usłyszałam o nich dopiero od Atlasa. Nie wiedziałam o ogniu, buzującym w
żyłach antenata. Nie kojarzył mi się z hutami pod Cardiff. Patrzyłam na dziadka
oczami mojego ojca, który w nim widział zimne niczym lód - jak różnie dwaj bracia
mogą postrzegać ojca? - uosobienie bezsensownej, ale nieuchronnej sprawiedliwości.
Jakikolwiek grzech popełniłeś, trzeba go wyplenić i ukarać z całą surowością;
nieważne, czy zgrzeszyłeś świadomie czy nie. Jestem ateistką z wychowania i
przekonania. Mój ateizm można nazwać ortodoksyjnym. Mimo to mam duszę religijnego
człowieka. Boję się własnych grzechów. Wszystkich. Tych, które popełniam świadomie,
i tych, których nie jestem świadoma. Ojciec mówił na Jonathana "stary". Kiedy
schody zatrzeszczały w ciemności, byłam pewna, że idzie po mnie "stary". Kiedy
budziłam się w środku nocy, to znaczyło, że on przyszedł. Kiedy coś uderzyło w
okno...
Opowieść o ognistej duszy mojego dziadka Atlas zaczął od wspomnień o Alvahu
Stoke'u.
Alvah miał osiem lat, kiedy zaczął pracować przy pieleniu plantacji tytoniowych na
farmie w New Hampshire. Jako dwudziestosześciolatek wyciągał dwa dolary dziennie za
ciężką harówkę od świtu do nocy na tej samej farmie. Robił, co mu kazali, i uważnie
słuchał Jasona Voxalla, wędrownego lekarza, ojca potężnej dziewczyny. Jason ożenił
się z bogatą wdową, która nie chciała widzieć w swoim domu potomstwa nowego męża.
- Nie myślałeś, żeby pojechać na zachód? - zapytał Alvaha.
- A po co?
- No wiesz, Alvah, moja Córa gotuje, przędzie i trzyma kury. Bardzo porządna
kobieta. Byłaby świetną żoną.
- Jak jej na imię?
- Powiedziałem: Córa.
- To nie jest imię - skrzywił się Alvah.
- A jak mam na nią mówić? Jak pójdzie za mąż, będę ją nazywał Żoncia. Zadowolony?
- Córa nie umie czytać.
Alvah nie miał żadnego wykształcenia, ale nawet on potrafił składać litery.
- A po co baba ma czytać, durniu? Matka zostawiła jej trzysta dolarów. Ożeń się, to
będą twoje.
Alvah i Jason pozowali na mocnych mężczyzn lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia.
Zapomnijmy o pięknym, wymu-
26

Strona 8

background image

Brady Joan - Teoria wojny

skanym bohaterze hollywoodzkich filmów. Prawdziwy mężczyzna tamtej epoki to
brutalny potwór z piekła rodem. Ponury, bezwzględny, otępiały cymbał, który nie
rozstawał się z psami, krowami, strzelbą i butelczyną marnej whiskey. Z dumą
oddawał się rozrywkom godnym zwierząt w ogrodzie zoologicznym. Jego twarz miała
tyle wyrazu, ile jego tyłek. Był niezrównanym tępakiem, jeśli chodzi o konwersację,
przyjaźń, zaloty, seks, życie rodzinne, sztukę, muzykę, pisanie i czytanie. Ogłada
- cecha niegodna mężczyzny - powinna jednak charakteryzować żonę. Kocmołuchowate
lenistwo Córy drażniło Alvaha. Jej twarz przypominała kleiste ciasto na chleb.
Kobieta paliła glinianą fajkę. Pieniądze miały znaczenie, ale żeby się urządzić na
zachodzie, należało mieć pięćset dolarów na pługi, narzędzia, zwierzęta. Skąd ktoś
taki jak Alvah wziąłby brakujące dwie setki?
- Córa, chodź tu - powiedział Jason. Córa podniosła fartuch i ukryła w nim twarz. -
Widzisz ten tyłek? Jak chłop ma kobietę z takim tyłkiem, nie potrzebuje konia.
Spójrz na te biodra. To są biodra matki ziemi. Pomyśl o dzieciach, które ci urodzi.
Kobiety często ciągnęły pług. Taki byt zwyczaj. Dzieciaki gracowały. Jeśli się
leniły, obrywały w dupę. Córa roześmiała się. Ona też pasowała do swoich czasów.
Tyle tylko, że nie umiała pisać ani czytać. Ułożyła usta w łuk Kupidyna. Fajka
zagrzechotała o jej zęby. Posypały się iskry i popiół. O tak, solidny tyłek. Alvah
nic nie powiedział, choć serce zabiło mu szybciej.
- Wiesz co? - odezwał się Jason. - Dorzucę worek nasion tytoniu.
- Jakiego?
- Najlepszego.
- Dwa worki.
Wesele odbyło się tydzień później. Alvah i Żona- albo Żoncia, jak nazwano Córę w
dniu ślubu - wędrowali po kraju, najmując się w ciepłe miesiące do pracy na różnych
farmach, a zimą do roboty na kolei. Kiedy dotarli do Sweetbrier - było to
następnego lata po ożenku - Benbow Wikin miał w sklepie niemal wszystkie niezbędne
artykuły. Prawda, że ludzie potrzebowali niewiele: soli, miodu, proszku do
pieczenia, octu i czasem dorsza (solonego i wędzonego), nad którym unosiła się
chmura much tak wygłodniałych, jak głodni ziemi są nowi osadnicy. Benbow był też
komisarzem
27

do spraw gruntów. Pomógł Alvahowi znaleźć działkę. Alvah z natury nie grzeszył
wyobraźnią. Pragnął kupić pod Nowym Orleanem pole tytoniu i sprzedawać plony po
dziewięć centów za fant. Marzył też, że kiedyś wybuduje drewniany dom. To wszystko.
Żoncia w ogóle nie snuła żadnych planów. Była zbyt zmęczona, żeby marzyć.
Sprzątała, gotowała, tkała, przędła, myła naczynia, karmiła kury, hodowała warzywa
w ogródku, rodziła dzieci... i ciągnęła pług.
Najpierw przyszedł na świat Alyoshus, dwa lata później Cathem, potem urodziło się
kilkoro martwych dzieci. Trzeci potomek, który przeżył, miał na imię George. Był to
przyszły senator George Stoke. Kiedy urodziła George'a, wspaniałe łono odmówiło jej
posłuszeństwa. Nie rezygnowała jednak. Alvah też. Krył ją od tyłu, aby szybciej
osiągnąć pożądany efekt. Poza tym geny, które spowodowały, że ich pierwszy syn na
starość stał się niezwykle wstrętny, w przypadku żony dały znać o sobie bardzo
wcześnie. Kolejnych dzieci jednak się nie doczekali. Ona płakała. Alvah milczał.
Jak na mężczyznę przystało. Ale sprawa nie dawała mu spokoju. Niespodziewana
jałowość oznaczała złamanie umowy, a takie rzeczy należy karać.
Kiedy dawał w "Strażniku" ogłoszenie, że chce kupić chłopca, szukał nie tylko
dodatkowej pary rąk do pracy, ale również sposobności do zemsty.
W dniu wymienionym w ogłoszeniu, czyli we wrześniową sobotę roku tysiąc osiemset
sześćdziesiątego piątego o godzinie piętnastej, u Wikina zjawiło się dwóch
chłopców. Kiedy przyszedł Alvah, sklepikarz wziął go na bok.
- Tego nie bierz - powiedział wskazując chudego, ospowatego chłopaka. Alvah pokiwał
głową ze zrozumieniem.
Drugi dzieciak miał długie czarne loki i niebieskie, ciekawe wszystkiego oczy. To
tylko mój domysł. Podobno ja tak wyglądałam w dzieciństwie. Chłopiec zagadał coś do
siebie, wijąc się w uścisku ręki brodatego mężczyzny.
- To jest parobek dla ciebie - oznajmił Benbow.
- Sklep Wikina to sklepina - klepało dziecko. - Mydło, szydło i powidło.
28

- Co on wygaduje? - Alvah spojrzał na Wikina.
- Nie wiem. Miele i miele tym ozorem. Chłopak podskakiwał wokół brodatego

Strona 9

background image

Brady Joan - Teoria wojny

mężczyzny, a ten kręcił się w kółko, żeby utrzymać dzieciaka.
- Tata, tata, daj ziemniaka.
Porwany mundur i zniszczone żołnierskie buty opiekuna chłopca powiedziały Alvahowi
wszystko. Uklęknął przy dziecku.
- Mama gotuje ratatuję. Mama gotuje...
- Spokój - rozkazał Alvah, przykładając ucho do piersi chłopaka. Dziecko
znieruchomiało. Alvah klepnął je w piersi, potem w plecy. - Trochę mały - ocenił.
Otworzył dziecku usta i obejrzał zęby. - On ma sześć lat? Najwyżej cztery.
Żołnierz milczał.
Alvah wyprostował się.
- Piętnaście dolarów - rzucił.
Wiarus spojrzał na dziecko, na Alvaha i znowu na dziecko. Kiwnął głową.
Benbow wyjął kartkę papieru spod parapetu i zabrał się do pisania. Żołnierz patrzył
bez ruchu. Chłopiec biegał po pomieszczeniu, zaglądał do worków, wciskał się między
beczki i trajlował.
Benbow skończył.
- Tu jest napisane: "Daniel Carrick, szeregowiec armii Stanów Zjednoczonych, za
piętnaście dolarów odstępuje Alvahowi Stoke'owi Jonathana Carricka do czasu
osiągnięcia przez chłopca wieku dwudziestu jeden lat". - Spojrzał na mężczyzn. -
"Kiedy Jonathan Carrick osiągnie ten wiek, otrzyma dwadzieścia pięć dolarów i
siodło. Podpisano, Alvah Stoke i Daniel Carrick". Załatwione?
Obaj pokiwali głowami.
- No to zawarliśmy umowę. Podpisz, Alvah. - Alvah nagryzmolił koślawe litery. - A
tutaj Daniel Carrick. - Żołnierz postawił krzyżyk.
Tak oto mojego dziadka sprzedano w niewolę, a ja, choć jestem zwykłą białą kobietą,
mam wspólne korzenie z większością czarnych Amerykanów. Takich jak ja jest więcej.
Handelek - dzisiaj wolimy o nim zapomnieć - w tamtych czasach był bardzo
rozpowszechniony. Chodzi o coś więcej niż o sam fakt oddania w niewolę. Otóż drzewo
genealogiczne mojej rodziny uschło, kiedy podpisano akt kupna. Nikt
29

więcej nie widział brodatego mężczyzny. Właściwie nie wiadomo, czy naprawdę nazywał
się Daniel Carrick.
Alvah umieścił swój nabytek na wozie. W drodze zaczęły go jednak nachodzić
wątpliwości. Dlaczego ten wojak był taki chętny? Im głębiej się nad tym
zastanawiał, tym silniejszą zyskiwał pewność, że ojciec dzieciaka wziąłby dziesięć
dolarów albo jeszcze mniej, a już na pewno nie zachodziła potrzeba obiecywania
żadnego siodła. Na koniec uznał, że padł ofiarą oszustwa.
Jonathan siedział z tyłu, układając i przekładając kilka źdźbeł siana.
- Szust, szust. Hop na wóz - zaśpiewał. - Szust, szust...
- Zamknij się - przerwał mu Alvah.
Jonathan umilkł, ale już po chwili cichutko zanucił.
- Wio, koniku. Nie przystawaj.
Dzieci Alvaha tak nie śpiewały. Ani Alyoshus, ani Cathem, ani George. Chłopak był
niedorozwinięty. Przygłup. Alvah czytał o dzieciakach, które podpalały siano i nie
chciały pracować.
- Stul pysk! - ryknął, puszczając lejce, żeby zdzielić chłopca. Zachwiał się i
uderzył mocniej, niż zamierzał. Jonathan pisnął. Z ust pociekła mu krew.
- Milcz! Dziecko umilkło.
IV
- Na strychu mam jego pamiętniki - wtrącił Atlas w czasie rozmowy na jakiś inny
temat. - Chcesz je zobaczyć?
- Pamiętniki? - zająknęłam się. - Twój ojciec pisał pamiętniki? To niemożliwe.
Nigdy o nich nie słyszałam. Jesteś pewien?
- Jasne. Trzymam te zapiski od wielu lat. Zostało po nim mnóstwo rzeczy. Nie
wiedziałem, co z nimi zrobić. Zaniosłem więc zeszyty na...
-Zachowały się wszystkie? Boże, pewnie, że chcę... Są tutaj? W tym domu?
Atlas wzruszył ramionami.
- Tak. Nie sądziłem, że będziesz zainteresowana. Najzabawniejsze, że szyfrował
każde słowo. Myślałem, że pewnego dnia odczytam wspomnienia ojca, ale jakoś się
zeszło...
30

- Szyfrował? Naprawdę? Dlaczego? Atlas znowu wzruszył ramionami. Dawniej na pewno

Strona 10

background image

Brady Joan - Teoria wojny

uchodził za przystojniaka.
- Byłem tak przystojny, że na myśl o tym ciarki mnie przechodzą - rzekł mi kiedyś
wuj.
Nawet teraz, kiedy dobiegał osiemdziesiątki i miał wole, a na nosie grube okulary,
wyglądał niczym sędziwy gwiazdor filmowy.
- Atlas, proszę, przynieś pamiętniki. Muszę je zobaczyć. Natychmiast.
Dźwignął się z fotela i zniknął. W gabinecie panował bałagan. Na krawędzi biurka
niebezpiecznie drżał stos papierów, na stoliku walała się zawartość kilku otwartych
teczek. Pedantyczna Claire dostawała szału na ten widok. Atlas bał się żony.
- Siwa kobieta i tyle - orzekła moja ciocia, Ruth, kiedy Atlas oznajmił, że chce
się związać z Claire. Ruth była wtedy jedyną żyjącą siostrą Atlasa. Jest już na
tamtym świecie, jak reszta. - Po cóż on się żeni ze starą, siwą kobietą?
Wrócił z naręczem papierów. Pięć tomów dzienników. Pięć! W Babilonie piątka
stanowiła tajemnicę wszechświata. Atlas miał pięć żon. Claire mówiła o pięciu
gatunkach wina, o których czytała w "Reader's Digest". Piątka to cyfra
waszyngtońskiego Pentagonu, cyfra wojny. Piątka to pentagram, a pentagram był
bronią przeciw diabłowi, którego szukałam. Pięć grubych tomów. Dobrze się
zachowały, choć nie pasowały do siebie. Na grzbiecie każdego tomu widniała data.
Pierwszy zbiór zapisków miał skórzaną oprawę. Trzy środkowe powlekało płótno.
Ostatni - największy skarb ze wszystkich - okazał się zwykłym zeszytem szkolnym.
Mój dziadek stawiał kanciaste, nierówne litery. Często ich nie kończył; jakby jego
myśli biegły zbyt szybko, żeby mógł nadążyć. Szyfr był jednak prosty. Od razu to
wiedziałam. Różnego rodzaju kody zawsze mnie interesowały. Lubię tajemnice. Po
powrocie do Anglii - tydzień po dniu nagrywania - kiedy siadłam przed komputerem,
potrzebowałam niespełna pół godziny, żeby znaleźć klucz, według którego należało
czytać pamiętniki. Pierwsze notatki, zapisane po wielu latach, dotyczyły popołudnia
w sklepie Wikina i pierwszego tygodnia u Stoke'ów. Nawet kiedy ze wszystkich sił
wytężał pamięć, Jonathan nie potrafił sobie przypomnieć
31

żadnych faktów sprzed pamiętnej wrześniowej soboty tysiąc osiemset sześćdziesiątego
piątego roku, kiedy został niewolnikiem. Ani jednej twarzy, żadnego głosu,
pomieszczenia; zupełnie nic. Chętnie jednak wsiadł do wozu. Cieszył się nawet na
przejażdżkę. Kiedy Alvah uderzył go za trajkotanie, był po prostu zdziwiony.
Dochodziła szósta wieczorem, gdy koń posłuszny lejcom w rękach Alvaha poszedł w
stronę tej części szopy, w której mieściła się stajnia.
- Mieszkasz w stajni? - zapytał Jonathan, schodząc z wozu. - Dlaczego...
- Milcz, chłopcze - rzekł Alvah, popychając go do drzwi z darni.
Wiele lat wcześniej, kiedy Alvah i Żona przybyli do Kansas, wszędzie, jak okiem
sięgnąć, rosła trawa. Nie było drzew, skał, gliny, żadnego budulca, a kilka jam w
ziemi zajął już ktoś inny. Musieli więc sami zbudować darniowy szałas. Żona
ciągnęła pług wyposażony w specjalne urządzenie. Alvah zerwał darń z akra ziemi,
żeby wybudować chatę. Ściany zrobił z błotnych bloków. Każda ważyła pięćdziesiąt,
może sto kilo i ustawił ją bez żadnych lewarów ani narzędzi. Dach był z topoli i
darni. Alvah, Żona, dzieci, świnia, myszy, robale, grzyb i chwasty wyrastające z
sufitu wszystko to żyło w tej szopie.
- Mieszkasz w domu z piachu, z małymi drzwiami? - zagadał ponownie Jonathan.
- Milcz!
Przez jedyne okienko wpadało tylko tyle światła, że w izbie panował półmrok, choć
na zewnątrz świeciło jeszcze słońce. Żoncia była ogromna. Okutana w jakieś
łachmany, pochylała się nad saganem wiszącym nad paleniskiem. Z garnka buchała
para. Kiedy kobieta się odwróciła, Jonathan ujrzał w świetle czerwonych płomieni
jej twarz jak bochen chleba.
- Ale duża kobieta! - pisnął Jonathan i zakrył dłonią usta;
kazano mu przecież milczeć.
- To ma być ten chłopak? - zapytała z irytacją w głosie Żoncia.
Z przodu wydawała się nawet większa niż z tyłu. Miała szerokie bary, ogromne piersi
i potężne dłonie. Poruszała wielkimi kończynami, jakby wciąż ciągnęła pług. Sama
rodziła dzieci. Sama wykopała groby dla tych, które przychodziły na świat martwe.
32

- Po co nam chłopak? - Ruchem ramion wyraziła swoją pretensję i znowu zajrzała do
gara. - Lepiej było kupić cielę... albo świnię. - Wpadła w kłótliwy ton. Jonathan
mocniej ścisnął rękę Alvaha.

Strona 11

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Puść! - powiedział Alvah.
Na środku izby stała drewniana skrzynia po jakimś towarze. Przewrócona do góry
nogami, służyła za stół. Alvah usiadł na małej skrzynce znajdującej się obok stołu.
Wziął gazetę, ustawił ją w stronę okna i zaczął czytać. Stare gazety, gnijące od
wilgoci, pokrywały wszystkie ściany. W pomieszczeniu panował kwaśny odór. Z kąta
izby wyszedł chłopak w wieku Jonathana.
- Jak się nazywa? - zapytał George Stoke, przyszły senator we własnej osobie. Z
błyskiem w oku oglądał Jonathana, który był wyraźnie pod wrażeniem. Na zdjęciach
George'a z dzieciństwa widać pulchnego, żywego chłopca z grubymi nogami i
okrągłymi, lśniącymi, czarnymi oczami.
- Jak się nazywa? - powtórzył.
- Jonathan Carrick - odpowiedział Alvah. George okrążył Jonathana, bez ruchu
czekającego na werdykt.
- Carrick, Darrick, Farrick! - rzekł w końcu George i uderzył Jonathana w nos.
Nawet w najbardziej anielskich maluchach rodzą się gwałtowne emocje. Tylko z powodu
braku sił i umiejętności dzieci nie postępują w zgodzie z tym, co im dyktują
uczucia. George nie należał do aniołków. Jego cios nie był zbyt silny, ale
Jonathan, dzięki zwierzęcemu instynktowi, dostrzegł w nim prawdę o duszy George'a.
Odwrócił się i ruszył biegiem w stronę drzwi.
Złapała go wyciągnięta ręka Alvaha.
- To nasz dom - wrzeszczał George. - Nie twój! Nasz!
- Jedzenie - oznajmiła Żoncia.
George wspiął się na jedną z małych skrzynek służących za taborety. Zza łóżka
wyszli Alyoshus i Cathern. Cathem miała rude warkocze; Alyoshus był bardzo gruby.
Żoncia rozłożyła gulasz na metalowe talerze, a rodzina natychmiast zjadła strawę.
Jonathan patrzył na to w milczeniu.
- Co się stało? - sarknęła kobieta. Ochłap strawy wypadł jej z ust i poszybował w
stronę Jonathana. - Nie smakuje mu?
- Jedz, chłopcze - odezwał się Alvah.
3 - Teoria wojny

33

W okamgnieniu Jonathan znowu stał przy drzwiach. Tym razem wrzeszczał i kopał,
kiedy go od nich odciągali. Żoncia chwyciła chłopaka jedną dłonią za oba
nadgarstki, drugą za kostki. Związała krnąbrnego malca linką. Kiedy nieśli swego
niewolnika, tak wierzgał, że obijali się o ściany ciasnego pokoju.
- George, daj bat - rozkazał Alvah.
Po pierwszym ciosie ofiara znieruchomiała i spojrzała na Alvaha. Jonathan miał
niedowierzanie w oczach, nawet kiedy mężczyzna zamachnął się po raz drugi. Po
trzecim bacie zaczął płakać.
Alvah pokiwał głową i odłożył bat.
Następnego dnia, gdy Alvah z dziećmi poszli w pole, Jonathan biegł do drzwi, kiedy
tylko Żoncia odwróciła wzrok. Walił pięściami w ściany. Zanim kobieta wyszła do
roboty, wbiła w klepisko pal i uwiązała chłopca liną, której wolałaby użyć do
palowania cielęcia. Jonathan był na uwięzi do końca tygodnia. Pił, ponieważ nie
umiał wypluwać płynów, które wlewano mu siłą do gardła, ale nic nie jadł.
Codziennie próbował zerwać powróz. Codziennie obrywał od Alvaha.
Pod koniec tygodnia - wszyscy pracowali wtedy w polu -Jonathan zdołał wyciągnąć pal
z klepiska. Ścieżka przed domem znikała w trawie. Chłopiec zaczął uciekać, wlokąc
za sobą pal na powrozie. Falująca na wietrze trawa przerastała Jonathana. Malec
zgubił ścieżkę. Kiedy ją znalazł, rzucił się pędem i wkrótce stanął przed chatą, z
której uciekł. Alvah czekał na niego z batem w ręku.
Następnego dnia zawiózł nieposłusznego parobka do sklepu Wikina.
- Opowiedz mu o jego matce - powiedział, sadzając związanego chłopca na kontuarze.
- Nie wiążcie chłopaka - oburzył się Benbow. Był niskim człowiekiem o wypukłej,
ptasiej klatce piersiowej. - To wbrew przepisom.
- Jest mój. Tak czy nie?
- No tak, ale...
- Gadaj o jego matce.
- Wyjdź na chwilę - poprosił Benbow, ale Alvah stał bez ruchu. - Jak nie wyjdziesz,
nic mu nie powiem.
- Chcę wrócić do domu - odezwał się chłopiec, kiedy Alvah zniknął.

Strona 12

background image

Brady Joan - Teoria wojny

34

- To nie takie proste - rzekł Benbow, rozwiązując Jonathana. - Właściwie nie znam
twojej mamy. Przybyła do miasta sama na tydzień przed tym, jak ty poznałeś Alvaha.
Nikt jej tu wcześniej nie widział. Nie wiem nawet, jak tu dojechała. Nie miała
konia ani wozu. Zjawiła się znikąd.
- Gdzie się podziała?
Benbow schylił się, żeby rozwiązać chłopcu nogi.
- Spędziłeś u Alvaha już ponad tydzień, prawda? Chyba się nie orientowała, co cię
czeka. Nie wiem nawet... - Urwał i pogłaskał malca po głowie.
- Gdzie ona jest, proszę pana?
- Widzisz... nie mam nawet pewności, czy nazywała się Garnek. Nie wiem, czy ty się
tak nazywasz. Coś mi się wydaje, że wymyślili to nazwisko. Niebrzydkie; tak też cię
zapisałem, ale... - znowu przerwał.
- Gdzie on jest?
- Kto? Alvah?
- Nie. Ten człowiek - nalegał Jonathan.
- Twój ojciec? Jeśli był twoim ojcem. Nie wiem. Widziałem go tylko raz, kiedy cię
tu przyprowadził. Pewnie pojechał na zachód. Jak większość mężczyzn.
- Gdzie moja mama? Gdzie?
- No właśnie, chłopcze. Jak mogę znaleźć twoich bliskich, skoro nie wiesz, jak się
nazywasz.
- Jonathan. - W miejsce lęku w oczach chłopca nagle pojawił się gniew, który tak
często będzie decydował o życiu Jonathana. - Gdzie moja mama?
- Jonathan; a jak dalej? Powiesz mi?
- Jonathan! Jonathan!
- Więcej nie pamiętasz?
- Jonathan.
- Widzisz? Jesteś za mały, żeby zrozumieć pewne rzeczy. Pamiętasz, jak kaszlała?
Suchoty.
- Co to są suchoty?
- Taka... choroba.
- Mama jest chora?
- Nie; właściwie nie.
Jonathan wpatrywał się w popękane naczynia krwionośne na policzkach Benbowa.
Umarła? - Mógł się zdobyć tylko na szept. Obiecaj, że nie będziesz płakał. Bo ci
nie powiem.
35

Kiedy wrócił Alvah, Jonathan siedział na beczce. Zastygł w bezruchu jak wtedy, pod
badawczym spojrzeniem George'a. Alvah kiwnął głową w stronę drzwi. Jonathan poszedł
za nim. Wspiął się na wóz i siedział na nim nieruchomo.
Głodny drapieżnik musiał się nauczyć cierpliwości.
V
Całą zimę w garnku nad ogniem gotowała się lukrecja z przyprawami. Tytoń sechł na
stojakach. W wilgotnym półmroku Alvah uczył Jonathana obrywać liście, ugniatać je i
pakować w niebieski papier z napisem: "Tytoń do żucia Sweetbrier". Mały Carrick nie
mógł uciec; trawa była za wysoka. Zapamiętał lekcję. Każdej nocy, choć nie znał
żadnego boga, modlił się o dorosłość. Zajęty pracą, codziennie rozmyślał nad
taktyką ucieczki. Czasami podnosił wzrok na George'a, by spotkać wpatrzone w niego
okrągłe, lśniące oczy.
W kwietniu stopniały śniegi. Alvah siał, a George ochoczo przystąpił do wojny
zaczepnej z kupnym chłopcem. Wyskakiwał zza krzaków. Rozkładał wnyki na ścieżkach.
Drażnił go, szczypał, szydził, szturchał, bił, łaskotał, dokuczał. Jonathan zebrał
wszystkie swoje siły. Były bardzo skromne. Nie posiadał sojuszników. Nie miał
broni; poza inteligencją. Ten mały chłopiec szybko pojął, że w każdej bitwie
pokonany musi się przyznać do przegranej, żeby zwycięzca mógł triumfować. Tak się
zaczęły pierwsze nieśmiałe próby całkowitego panowania nad sobą, które w
przyszłości stało się życiową strategią Jonathana. Postanowił zdusić w sobie
szczebioczącego chłopca; chronić wrażliwe podbrzusze; unikać wybuchów złości,
ukrywać inteligencję, poczucie humoru i wesołość. Musiał panować nad wszystkim. Nie
mógł sobie pozwolić na żadną zbłąkaną myśl, na najmniejsze drgnienie powiek.
W maju Alvah pikował sadzonki. George wzmógł kampanię. Jonathan wzmocnił opór. W
czerwcu Alvah przygotował wzgórze na młode sadzonki tytoniu. Dzieci pieliły ziemię

Strona 13

background image

Brady Joan - Teoria wojny

gołymi rękami. Wieczorem miały tak poranione kolana, że nie mogły ich dotknąć. W
lipcu pojawiły się szkodniki. Na ich widok Jonathan pojął mroczną prawdę, że za
nacierającymi w pierwszej linii Stoke'ami idą niezliczone zastępy wroga.
36

Wieczorami, falujące na wietrze, urodzajne pola tytoniowe byty spokojne, ciche i
harmonijne. Pewnego dnia jednak, bez żadnego ostrzeżenia, zatarła się granica
między roślinami a zwierzętami. Niby wszystko wyglądało tak samo, ale słychać było
żucie, miarową pracę zębów, jakby rośliny wykształciły szczęki i obżerały się
własnymi wnętrznościami. Co się dzieje, kiedy wąż zaczyna zjadać swój ogon? Kto
jest górą, kiedy żarcie się kończy? Stary paradoks. Czy szczęki mogą zjeść szczęki?
Czy żołądek sam się strawi? Mały chłopiec niewiele z tego rozumiał, czuł tylko
czyste przerażenie.
Alvah uklęknął, zajrzał pod liście krzewu tytoniowego i skinął na dzieci.
- Zwisaki są większe niż zwykłe robale - rzekł Atlas do mojego mikrofonu. - Mniej
więcej takie - wyprostował palec wskazujący. -Jezu, co za obrzydlistwo. Zielone,
bezkształtne, ślepe istoty, które nic nie czują oprócz ciągłego głodu. To żrące
maszyny. Sprawne jak diabli. Szczęki z przodu. Bebechy w środku. Wydalają otworem z
tyłu. - Prostował i zginał palec wskazujący. -Przypominają moich pacjentów. Wiesz,
tych w szpitalach. Byłaś kiedy w szpitalu? Nie? W naszym domu starców są cztery
sale dla takich osób. W każdej trzy łóżka. Straszny smród. Nie sposób nawet
określić płci tych bydląt. Leżą jak embriony. Głowy odrzucone do tyłu. Mają otwarte
usta i szare twarze. Rurki doprowadzające i odprowadzające. Mózg w zaniku. Życie w
najprostszej formie. Robaki zbierają się u nasady liścia. Jedzą tam i srają. To
wszystko.
Alvah wziął jednego robaka i rozgniótł między palcami. Jonathan przełknął ślinę.
- Nie znali żadnych środków chemicznych -wyjaśnił Atlas. -Co robić? Zbierali je
ręcznie.
- Jak często? - zapytałam.
- Raz w tygodniu. W środy. Ojciec zawsze był nerwowy w środy. Całe życie. Tak już
mu zostało. W następną środę Alvah musiał go bić, żeby wyszedł w pole.
Tego samego dnia, po kolacji, w chacie, Jonathan udowodnił, że jest cennym
nabytkiem. Skórzanym paskiem połączył dwa klocki drewna. Na każdym znajdowało się
ucho na palec. Alvah patrzył na te dziwne kastaniety, ale nie przeszkadzał. Nie był
głupi. Wiedział, co dobre.
Jonathan zbierał i rozgniatał robaki szybciej niż inni.
- Zrób coś takiego dla każdego - powiedział Alvah.
37

- Po co? - zapytał George, mierząc wzrokiem Jonathana.
- Bo to działa - mówił Alvah, wręczając Jonathanowi materiały.
George przeniósł lśniące oczy na ojca i wypowiedział słowa, których sam do końca
nie rozumiał.
- Nie będzie kupny chłopak robił mi zgniatarki. Sam sobie poradzę.
- Nie - uciął Alvah, człowiek nie w ciemię bity. - Ty się do tego nie nadajesz.
W duszy George'a żyły wampiry. Kiedy nie polowały na pierwszych liniach, czaiły się
ociekając śliną. Wtedy George posyłał je na ludzi, których kochał, a one wysysały z
nich krew z taką żarłocznością, jakby to była krew wrogów. George kochał swego
ojca. Jonathan wiedział o tym. To dlatego wiele lat później, kiedy usiadł w
eleganckim senatorskim salonie, domyślił się, że dagerotyp na biurku przedstawia
Alvaha;
z wielką łysiną otoczoną paskiem włosów - rudych w rzeczywistości, czarnych na
fotografii, z pooraną zmarszczkami twarzą, która, choć wyniszczona, była tak
klasycznie amerykańska jak oblicze mojej cioci, Claire. Jej twarz też nie wyrażała
niczego; wieku, cierpienia, zła, dobra. W lepiance George patrzył z otwartymi
ustami na ukochanego tatę. Zadzwoniły łańcuchami wampiry, oszołomione, wygłodniałe,
zagubione. Jak bezgranicznie uwielbiany ojciec mógł powiedzieć, że on nie dorównuje
w czymś kupnemu chłopcu? On, George, jest gorszy? Wyrwał Jonathanowi kawałki drewna
i skóry; cisnął nimi w rodzica, a potem sam się na niego rzucił. Alvah zdążył się
obronić. Chłopiec runął na ziemię; stracił przytomność.
Przeleżał w łóżku kilka dni. Kiedy już na tyle wyzdrowiał, żeby pójść do pracy,
wciąż nie mógł zapomnieć o zdradzie ojca. Alvah zawsze działał szybko, stanowczo i
gospodarnie. Na tym polegał jego urok. George'owi, żywemu dziecku z lśniącymi,
czarnymi oczami, podobnie jak matce brakowało jednak wdzięku. Tak jak ona, był

Strona 14

background image

Brady Joan - Teoria wojny

gruby. Przed chorobą nie dostrzegał tych rzeczy. Co się stało? Nic nie rozumiał. Co
z nim będzie? Od czasu do czasu przerywał wyrywanie chwastów i obserwował zwinne
ruchy ojca pracującego daleko w polu. Potem powoli, z namysłem, unosząc brwi ze
zdziwienia, spojrzał na Jonathana. Na tego szczupłego, praktycznego chłopca, w
którego drobnym ciele tkwiło wiele uroku.
38

VI
Pewnego wieczoru pod koniec sierpnia, w drugim roku pobytu Jonathana u Alvaha, w
drzwiach lepianki stanęła nauczycielka. Nazywała się Emelina McClanahan. Była panną
i pochodziła z Cincinnati w Ohio. Na głowie miała wielki kapelusz, na nogach
wysokie buty. Przedstawiła się i poczekała na zaproszenie Żonci i Alvaha.
Nikt się nie odezwał. Dzieci wpatrywały się w kobietę.
- Otwieram szkołę dla chłopców i dziewcząt z okolic Sweetbrier - mówiła szybko. -
Chciałabym pomówić z państwem.
Rodzina milczała. Palce nauczycielki nerwowo przebiegły po guzikach stanika.
Nauczycielka, bardzo młoda kobieta, miała różowe policzki - takie same jak dojarki
z obrazków na porcelanowych naczyniach - drobne, czerwone usta i małe białe zęby.
Wielkie oczy nie wyrażały niczego więcej niż oczy pluszowego misia, ale -Jonathan
wyraźnie to widział, słyszał, czuł smak - jej dusza była czystsza niż dusza
któregokolwiek ze Stoke'ów. Wspaniale prezentował się stanik pani Emeliny.
Cokolwiek myślał o nim i o spódnicy Alvah, Jonathan patrzył w osłupieniu.
- Oświata jest podstawą rozwoju waszych dzieci... - zaczęła.
- Muszą pracować - powiedział Alvah ze wzrokiem utkwionym w stanik kobiety (jestem
tego pewna).
- Rozumiem - odparła. - Skończymy zajęcia, zanim się zacznie praca w polu...
- Pieniędzy chyba nie bierzecie?
- Cóż... ja...
- Nic nie płacimy - przerwała Żoncia.
- Zamknij się - rzekł Alvah, odwracając się w stronę olbrzymki. Żonci zupełnie
jednak odebrało rozum.
- Nie mamy nawet cielaka, Alvah - skamlała.
- Zamknij się - powtórzył. Często napawała go obrzydzeniem. Chciał się na niej
odegrać. Za mnóstwo rzeczy. To nic, że na większość ona nie miała wpływu. Zęby jej
dokuczyć, spojrzał na panią Emelinę, na imponujący stanik i czystą spódniczkę.
Żonka zaczęła szlochać, wielkie ramiona drżały. Wyglądała jak przeciążona pralka.
39

- Ile? - zapytał nauczycielkę Alvah.
- Cóż, za czwórkę dzieci...
- Za trójkę. Kupnemu chłopcu nie trzeba nauki. Kiedy doszliśmy do tego miejsca
historii Jonathana - zbliżała się wtedy dziewiąta trzydzieści - w drzwiach stanęła
jedyna tego dnia pacjentka Atlasa. Innych chorych odwołał z powodu mojego
przyjazdu. Z nią nie zdołał się skontaktować.
- Poznaj Malory Carrick, moją siostrzenicę - powiedział. -Przyjechała aż z Anglii.
Malory, to pani... - zaczął się drapać po głowie, próbując przypomnieć sobie
nazwisko kobiety. -Boże, tak mi przykro. Zapomniałem. Dopiero czytałem to
cholerstwo. Nazywa się pani na B? Prawda? Pani Blake? Mam rację?
- Pemberton, panie doktorze. - Była delikatna i bardzo szczupła. Na ręce miała
męski zegarek, który ześliznął się po kościstym nadgarstku, kiedy podała mi dłoń.
- Stary głupiec ze mnie - powiedział Atlas. - Przepraszam. Znamy się od tylu lat. -
Malory pozwól, że ci przedstawię panią Peeberton.
- Pemberton - poprawiła pacjentka. Wrócił bardzo szybko.
- Zapamiętasz kiedyś jej nazwisko? - zapytałam, kiedy po kilku minutach wróciliśmy
do jego gabinetu.
- Zawsze się tak zdarza - wyjaśnił. Milczałam, a on się roześmiał. - Ci ludzie są
tak starzy, że często nie pamiętają, kim ja jestem. Można powiedzieć, że coś nas
łączy.
Tu nie chodziło jednak o wiek. Nie tylko o to; nie w przypadku Atlasa. Już w
młodości nadużywał alkoholu. Kiedy udzielał mi całodniowego wywiadu, miał za sobą
pięćdziesiąt lat tęgiego picia.
Olbrzymie dziury w pamięci mogły pochłonąć wszystkie życiowe nieszczęścia, które mu
doskwierały. Nie zapomniał jednak o krzywdach ojca. Rozmowa o pani Emelinie bardzo
go poruszyła. Wyszedł z salonu. Sięgnął po niemal pustą butelkę i dolał whiskey do

Strona 15

background image

Brady Joan - Teoria wojny

kawy, która została ze śniadania. Zimna kawa utworzyła na ściankach filiżanki
czarny pierścień. Pił czy nie. Atlas zawsze miał drżący głos. Pamiętniki Jonathana
były niemal reportażowe. Zauważyłam, że w chwilach największego napięcia pisał
najprościej. Wystrzegał się przymiotników. Używał krótkich zdań. Określił sobie
ramy
40

rak ciasne - choć pisał JUŻ Jako dorosły mężczyzna - jak ciasny był gorset pani
Emeliny. Bardzo przeżył to, że nie pójdzie do szkoły.
W listopadzie, kiedy zaczęły się lekcje, wiódł ciche życie z Alvahem, Żoncią i
schnącym tytoniem. Wieczorami, po kolacji, kiedy pozostałe dzieci odrabiały lekcje
przy świecach, ugniatał tytoń i patrzył, jak radość czytania pozwała George'owi
zapomnieć o chorobie i zdradzie, której dopuścił się jego ojciec.
- "A" jak "anioł" - przeczytał w styczniu George z książki i oddał ją Cathern.
- "B" jak... - zaczęła Cathem. Pochyliła się nad obrazkiem. Jej rude warkocze
opadły na książkę. - "B" jak...
- Beczka. "B" jak "beczka", kretynko - wtrącił się zirytowany George.
Alyoshus wziął książkę i patrzył w nią, mrużąc oczy. - "C" jak "kubełek" -
oświadczył.
George znowu chwycił podręcznik.
- "C" jak "ceberek". "D" jak "drzewo". "E" jak...
W lutym czytał już całe fragmenty.
Jonathan poczuł chłodny powiew. Jest taka chwila, kiedy ocean zastyga między
przypływem a odpływem, a potem zmienia kierunek ruchu. Ogromny Cortez patrzy na
Pacyfik. Jest zdumiony, ale spokojny na okręcie stojącym w zatoce Darien. Jonathan
- on też miał mocny charakter - nie wiedział, co to ocean, ale również patrzył,
zdumiony, choć spokojny z pustej skrzynki. Nieistotne, czy tekst czytanki napisał
Chapman czy McGuffey; ważny był ten powiew słonego powietrza.
- Dorośnij tak szybko, jak to możliwe - radził mu Benbow. - Zamknij oczy i szybko
rośnij.
Kiedy nadeszła kolejka Cathern, Jonathan wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do książki
nad ramieniem dziewczynki.
- Zabierzcie stąd tego chłopaka - krzyknął George. Cathern ciągnęła książkę do
siebie, ale George jeszcze nie pojmował, "iż należy zbilansować korzyści płynące z
przedsięwzięcia z ryzykiem związanym z owym przedsięwzięciem" (jak mawiał mój
ojciec - profesor ekonomii - który lubił się bawić naukowym żargonem). George
dokuczał Cathern w szkole. Ciągnął siostrę za warkocze. Kiedy sikała za płotem,
szturchał ją kijem przez sztachety. Teraz zmierzyła
41

go wzrokiem, przekrzywiając głowę. Nastroszona, trzymała książkę w taki sposób,
żeby Jonathan mógł czytać. W kolejne wieczory młody Carrick śledził jej palec,
wędrujący wzdłuż szeregów liter.
Pracując przy tytoniu z Alvahem i Żoncią, odtwarzał w pamięci całe strony książki.
Przed końcem roku szeptał podpowiedzi do ucha Cathern. Szkołę zamykano na lato.
Czytanka McGuffeya, spełniwszy swe zadanie, została wyrzucona i przeszła w
posiadanie Jonathana.
- Nie rozumiesz - tłumaczył wuj Atlas, patrząc na mnie suchymi, zaczerwienionymi
oczami. Wypił już whiskey. - To była pierwsza rzecz, którą miał na własność. - Tak;
nie rozumiałam tego. Moi rodzice, intelektualiści, należeli do klasy średniej.
Rozpaczałam, kiedy dostałam mniej prezentów pod choinkę niż siostry.
- Nie miał własnego łóżka - mówił Atlas. - Spał na klepisku. Jak świnia. Nie miał
swoich ubrań. Nie miał matki i ojca. Nie miał sióstr ani braci. Nie miał nikogo.
Otwarte rany pokrywały jego stopy, bo nie miał butów. Nie był nawet pewien swego
nazwiska i imienia. I oto nagle stał się właścicielem Pierwszej czytanki McGuffeya.
Podręcznika do nauki czytania i pisania prostych słów jedno- i dwusylabowych. Czy
można winić małego drania za to, kim się później stał?
VII
Powtarzam: młodzi są strasznie głupi. Myślą, że mogą uciec. Gorzej, wiedzą, że
mogą. Uważają, że są nieśmiertelni i w zasadzie nietykalni. Nic, tylko płakać.
Pewnego wieczoru, w drugim roku pobytu Jonathana, Alvah wrócił ze Sweetbrier i
pokazał głową na zachód.
- Jest nowe miasto - oświadczył. Po zmierzchu wszyscy weszli na dach lepianki. Pod
gwiazdami migotała linia bladych świateł.

Strona 16

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Jak to daleko? - zapytał George.
- Ze dwadzieścia kilometrów.
Tej nocy mój Jonathan znowu uciekł. Był już na tyle duży, żeby widzieć nad trawą.
Łaskotała go w nos, kiedy w niej brodził. Nie widział jednak świateł miasta, musiał
więc, ni-
42

czym wędrowiec niosący dary dzieciątku Jezus, kierować się gwiazdami. Kiedy gwiazdy
zaczęły blednąc, usnął nad brzegiem strumienia. Rankiem, wszędzie wkoło dostrzegł
tylko trawę. Nie ujrzał ani śladu miasta. Cały dzień chlapał się w wodzie. Były to
magiczne chwile w życiu dziecka, które nigdy się nie bawiło. Nocą znowu poszedł za
gwiazdami. Potem nastał kolejny dzień zabawy. Trzeciej nocy usłyszał dźwięki
fortepianu. Ruszył dalej, kierując się słuchem. Zobaczył kilkanaście tancbud.
Stanął w wahadłowych drzwiach najbliższego saloonu. Wnętrze tonęło w świetle lamp
naftowych i chmurach dymu. Dziewczyny tańczyły z mężczyznami w cylindrach. Ktoś
bębnił na fortepianie. Śmiali się ludzie przy barze. Psy szczekały. Hazardziści
obstawiali. Jona-Aan zaniósł się płaczem. Miłości, którą dziwki okazały mu tamtej
nocy, nigdy nie zapomniał.
- Spójrzcie - krzyknęła jedna z panienek. - Mamy tu małego chłopczyka!
Właściwie nie można ich nazwać dziwkami. Większość uciekła z farm, gdzie po
czterdziestce stałyby się kocmołuchami, a po pięćdziesiątce poszłyby do piachu.
Wszystkie wielkością dorównywały Żonci i chodziły w brudnych perkalowych
spódnicach. Miały mocne grzbiety, szerokie bary i ogromne ręce. Tańcem nazywały
przytupywanie ciężkimi butami. Były jednak młode, a jak ktoś młody, to - choć głupi
- jest ładny. Dziewczyna, która pierwsza dojrzała Jonathana, miała malutkie oczy,
niczym cekiny błyszczące nad mięsistymi policzkami.
- Skąd się tu wziąłeś, chłopczyku?- zapytała. - Będziesz moim chłopczykiem, prawda?
- Tak - krzyknął Jonathan.
Posadziła go na ramionach, zebrała spódnicę, utknęła ją za pasem i zaczęła biegać
po pomieszczeniu. Głowa szczęśliwego Jonathana podskakiwała w rytm jej kroku. Nad
ranem wszyscy spali. Alvah znalazł swego kupnego chłopaka na fotelu; spał zwinięty
w kłębek jak kot.
Do końca zimy na noc Jonathanowi krępowano ręce na plecach i, jak przedtem,
przywiązywano za nogi do palika wbitego w klepisko. Kiedy nadeszła wiosna, znowu
uciekł. Alvah wyznaczył jednak dwa dolary nagrody za pojmanie jego kupnego chłopca.
Związanego Jonathana przygnano do lepianki. Następnego roku - był to rok wielkich
plonów Alvaha -
43

chłopak się uspokoił. W październiku Alvah wysłał ostatnią partię zbiorów do Kansas
City; stamtąd ładunek powędrował do St. Louis i dalej rzeką Missisipi do Nowego
Orleanu, gdzie płacono dziewięć centów za pół kilo tytoniu. Dziewięć centów!
Spełnił się amerykański sen! Na kamiennej na ogół twarzy Alvaha pojawił się ledwo
widoczny cień uśmiechu. Przygarbiona Żoncia trochę się wyprostowała. Zapłatę
przysłano w drewnianej skrzyneczce; było w niej sześćdziesiąt złotych monet. Alvah
kupił krowę, dwie świnie i łaciatą klacz, którą pewnego kwietniowego ranka zaprzągł
do wozu i zabrał Jonathana do Sweetbrier. Nadszedł czas budowy drewnianego domu -
wspaniałe zwieńczenie życiowych ambicji Stoke'a.
Jonathan miał jedenaście lat, drobne kości, delikatną twarz, szczupłą sylwetkę,
czarne włosy i niebieskie oczy. Zaprojektował nową stodołę i pracował nad
mechanizmem wentylacji, który można regulować w zależności od pogody. Dlatego
jechał do Sweetbrier. Musiał się przyjrzeć kilku domom. Alvah zgodził się na to,
choć widział nienawiść przepełniającą niebieskie oczy chłopca i czuł każdą komórką,
że nie powinien mu ufać.
- Który? - zapytał Jonathan.
Alvah pokazał piętrowy budynek z werandą. Drzwi otworzyła dwudziestopięcioletnia
kobieta w czystym, wyprasowanym fartuszku. Przewiesiła sobie przez ramię ścierkę do
wycierania naczyń.
- Skąd wzięłaś dachówki. Bessie? - zapytał Alvah.
- Finster je robi.
- To i ja sobie poradzę. Kto ci zrobił schody?
- Finster - odpowiedziała. Alvah pokiwał głową. - Chcesz wybudować taki dom? -
Stoke znowu kiwnął głową. - Zacznij od fundamentów. - Wyliczyła mu, ile cementu
zużył Finster, ile żwiru i ile wody.

Strona 17

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Jonathan zmierzył krokami ściany.
- Wiesz, co trzeba? - zapytał Alvah.
- Na razie, tak - odrzekł Jonathan. Alvah zarządził powrót do domu. W Sweetbrier
wiele się mówiło o Stoke'ach i ich kupnym parobku.
- Szkoda chłopaka - użalali się ludzie. - Biedny dzieciak. Bessie ujęła się pod
boki i oświadczyła:
- Albo pozwolisz mu zjeść ciastko, albo już nigdy nie obejrzysz mojego domu.
44

W kuchni siedział mężczyzna z bokobrodami.
- To pan konduktor Finster z Linii Pennsylwańskiej -przedstawiła go Bessie. - A to
Alvah Stoke.
- Witam - rzekł Finster, podnosząc się z krzesła. - Miło mi pana poznać.
- Jak pan robi te gonty? - zapytał Alvah.
Tego wieczoru, kiedy George, Cathern i Alyoshus zasiedli do nauki, Alvah zrobił
trochę miejsca na klepisku, a Jonathan zaczął rysować patykiem.
- Co to ma być? - zainteresował się George.
- Dom - wyjaśnił Alvah. - Fundamenty.
- Nasz dom? - dopytywał się George. - Ten chłopak ma projektować...
- Zamknij się.
- Jak ci nie wstyd, tato? Pozwalasz kupnemu...
Alvah gwałtownie uniósł rękę.
George wiedział już wtedy, że szkoła dała mu podstawy czegoś bardzo ważnego. Nie
potrafił tego nazwać, ale zdawał sobie sprawę, że to coś oznacza prawdziwą siłę.
Zrelacjonował to w swojej biografii. Wszyscy pamiętają wzruszającą szczerość
następującego zdania: "Biedny brudas, bosy chłopak widział przyszłość". O
Jonathanie pisze wymijająco. "Sierota. Moi rodzice, dobrzy ludzie, przygarnęli
nieszczęśnika". Większość osób nie pamięta tej uwagi. Dlaczego mieliby pamiętać?
Według George'a, nie było o czym mówić.
- Te, znajda - zwrócił się do Jonathana.
- Już ci mówiłem... - powiedział Alvah, odwracając się w stronę syna.
- Chciałem mu tylko coś przeczytać. Co w tym złego? "Żył sobie chłopiec imieniem
Johnny. Kiedy miał dziesięć łat, poszedł do pracy u pewnego kupca". - Taka historia
nie istniała ani w "Czytance dla klas trzecich", ani w żadnej innej. Jonathan
wiedział o tym. Umiał czytać nie gorzej niż George. Alyoshus zaczął chichotać. -
"Chłopiec bardzo ciężko pracował. Kiedy dorósł, chodził w surducie i..."
Alyoshus wił się ze śmiechu. George również. Alvah był wściekły. Jonathan drżał z
oburzenia. Nie rzekł jednak ani słowa. Nie dał po sobie nic poznać. Ani jedno
spojrzenie nie wyrwało się żelaznej woli. Starł stopą jedną z kresek i narysował
nową.
Następnego dnia George dopadł swoją ofiarę.
45

- Nie było żadnej czytanki o Johnnym. W żadnej książce nie ma ani słowa o Johnnym.
Ani słowa. Bo Johnnych nie ma. Ich trzeba wymyślać.
Jonathan czekał. Słyszał szczury kłębiące się w duszy George'a przypominającej
ciemny loch.
- Przeszkadzasz mi. Rozumiesz? - W głosie małego Stoke'a brzmiała wściekłość. -
Jesteś robakiem w moim tytoniu. A robaki się rozgniata. Nie wiem, jak długo to
potrwa i co będę musiał zrobić, ale jestem większy i lepszy od ciebie. Lepszy pod
każdym względem. Zniszczę cię. Kapujesz?
Praca przy budowie domu trwała. Wykarczowali działkę nad strumieniem. Wykopali
piwnicę, potem wylali fundamenty.
Położyli gonty i dachówkę. Wybudowali schody w środku. Na początku lata do starej
skrzyni, która była ich stołem, włożyli garnki, talerze, koce i materace wypchane
słomą, po czym pociągnęli ją do nowego domu i zaczęli się powoli urządzać.
Rzecz jasna, Jonathan nie wziął udziału w tej uroczystości. Niewolnik to niewolnik.
Kiedy szlachcic zostaje szlachcicem, posyła niewolnika do chaty dla niewolników.
Jonathan jadł kolacje w drewnianym domu. Pracował w nim przy ugniataniu tytoniu,
siedząc obok uczącej się Cathern. Kiedy jednak Stoke'owie szli spać, Jonathan
wracał sam do lepianki. Pocieszał się, że jest właścicielem domu, ale to nie
pomogło na długo; zwłaszcza że spał na klepisku razem ze zwierzętami, które
ryczały, żuły, pierdziały, srały i wylewały z siebie potoki moczu. Ułożył sobie
stertę siana na łóżko i zrobił skrzynkę na elementarz McGuffeya, żeby uchronić

Strona 18

background image

Brady Joan - Teoria wojny

książkę przed wszechobecnym brudem i, bez wątpienia, przed potęgą własnej
nienawiści. Sam był bardzo szczupły- Stoke'owie nie dawali mu jeść do syta - ale
jego nienawiść wybujała. Nie miał bogów, na których mógł liczyć, dlatego swoje
modlitwy przepełniał nienawiścią. Modlił się o szacunek; mroczny, złowrogi,
inkrustowany siłą potężnej wyobraźni, która nie miała ujścia. Każdej nocy, tak jak
Mojżesz w Egipcie, zanosił żarliwie modły o zarazę. Jonathan chciał nowej plagi,
ale robactwo mu nie wystarczyło. Chodziło mu o coś tak straszliwego, że na samą
myśl o tym wyskakują pęcherze na skórze; o plagę, która by wytrzebiła całą rodzinę,
ale oszczędziła jego, z radością wsłuchującego się w agonalne krzyki Stoke'ów.
46

VIII
Po co wymyślać zarazy? Życie jest najgorszą z nich; przez seks przenoszoną chorobą
o stuprocentowej śmiertelności, jak to ujął w telewizji R. D. Laing na krótko przed
własną śmiercią. Wystarczyłoby poczekać i Jonathan dostąpiłby radości widoku Alvaha
i Żonci, którzy cierpią jak potępieńcy, bo czym jest starość i schyłek życia? Tylko
skąd on miał wiedzieć o takich rzeczach? Co o nich w ogóle wiedzą młodzi ludzie?
Śmierć - jeśli o niej myślą - to kasowy dramat o wciągającej fabule i mrocznej
choreografii, którą podziwiają ludzie pochlipujący na widowniach całego świata. I
cóż dziwnego, że takim kultem otaczamy młodość? Jest tak cudownie ślepa. Podczas
porannych nagrań opowieści Atlasa jego telefon nieustannie dzwonił. Geriatra ma
więcej pacjentów niż inni lekarze. Jedną z rozmów wuja przypadkiem nagrałam.
- Jezu Chryste - mówił Atlas. - Biedna cholera. Wczoraj oczyściłem jej szyjkę
macicy z kału. Zaszyjmy tę kobietę. Po co jej macica? Wszystko wyłazi na łóżko.
- Nie umiem sobie tego wyobrazić - powiedziałam, kiedy odłożył słuchawkę.
- Kiedyś ta pani była damą. Miała kilka stajni. Jej konie wygrywały derby w
Kentucky.
Jest coś niepokojąco lodowatego w głosie lekarzy, kiedy rozprawiają o medycynie.
Równie zimne bywają słowa filozofów wyjaśniających swoje tezy. To oczywiście głos
profesjonalizmu, który amatorów»cholernie jednak gryzie w uszy, zwłaszcza jeśli
omawiane sprawy dotyczą ich osobiście, tak jak mnie.
- Pamiętam jej pierwszą wizytę - ciągnął Atlas. - Cztery, może pięć lat temu.
Podczas badania zapytałem: "Kiedy pani miała ostami stosunek płciowy?" A ona na to:
"Młody człowieku"- tak powiedziała, choć już dawno stuknęła mi siedemdziesiątka -
"dokładnie pamiętam ten dzień. Piąty października tysiąc dziewięćset trzydziestego
drugiego".
Jonathan modlił się jednak o niezwykłą zarazę. Po latach z zadowoleniem myślał, że
jemu też, tak jak Mojżeszowi, udało się wybłagać plagę. Jego zaraza zniszczyła
Stoke'ów. Mojżesz rzekł faraonowi: "Jeśli nie pozwolisz przejść memu ludowi,
ostrzegam, jutro ześlę szarańczę na twoją ziemię".
47

Pewnego wrześniowego dnia, w roku, w którym wybudowano drewniany dom - właśnie
zaczęły się zbiory - słońce nagle się zamgliło. Ustały fale na tytoniowym polu.
Stoke'owie i Jonathan rzucili narzędzia i patrzyli. Z daleka szarańcza wygląda jak
błyszcząca chmura. Szarańczaki nie są takie małe, jak mi się wydawało. Czasami
wielkością dorównują kolibrom. Kiedy się zbliżają, ich skrzydła szeleszczą. Stary
Testament podaje, że nadleciało trzydzieści tysięcy owadów, ale w jednym roju
szarańczy może być osiemdziesiąt miliardów sztuk. Mojżesz nie potrafił opisać
zarazy, którą ściągnął na Egipt. Jonathan również. Owady spadły z nieba jak wielkie
ziarna gradu.
Trafiały za kołnierze koszul i fartuchy, szły po nogawkach spodni i spódnicach,
czepiały się twarzy, włosów, palców i uszu. Wszyscy - cała szóstka - ruszyła do
ucieczki. W drewnianym domu wsłuchiwali się, jak owady ze stukiem spadają na dach.
Nie wytrzymali w środku. Wyszli na zewnątrz. Musieli. Zaprzęgli pokrytą owadami
klacz do oklejonego szarańczakami wozu, który załadowali sianem wymieszanym z
robactwem. Potem ułożyli siano w stosy na polu tytoniowym i podpalili. Przed
wieczorem pola pokrywała gruba na dziesięć centymetrów warstwa owadów. W roju jest
ich tyle, że jeśli są koloru różowego, cała okolica staje się różowa, jeśli mają
szarą barwę, wszystko wokół też przybiera szary kolor. Świat wygląda jak
sparaliżowany. Wstrząsają nim tylko nieustanne owadzie drgawki. Kłęby robactwa
zwisają z drzew. Ziemniaki, marchew, buraki, fasola, pola prosa i tymotki toną pod
ciężarem szarańczy. Kiedy wchodzisz na pole, owady organizują się w fale, które po
kolei wzbijają się w powietrze. Fala po fali podrywa się z hałasem z ziemi niczym

Strona 19

background image

Brady Joan - Teoria wojny

cała eskadra bombowców gotowych do ataku.
Kiedy nastała pora snu, pod obłokiem dymu nie ocalał ani jeden krzew tytoniu. Nie
zostało nic zielonego.
Całą noc trwały spazmy, słychać było szelest skrzydeł i pancerzy, chrzęst szczęk,
odgłosy nieproduktywnych czynności. Następnego ranka, zupełnie nieoczekiwanie,
zapanowała cisza. Owady usiadły na ziemi. Wszystkie jednocześnie. Tak działa zegar
genetyczny. Rytm wspólnego działania, o którym ludzie mogą tylko marzyć. W ten
sposób szarańczaki składają jaja. Potem giną. Nowe owady lęgną się dopiero wiosną,
co oznacza, że w następnym roku plon również przepadnie. Szko-
48

da nawet zasiewać pole. Alvah poszedł do wozu. Po powrocie rzucił na stół jakiś
papier.
- Co to? - zapytała Żonka. - Co tu jest napisane, George?
- Ten dokument stwierdza - zaczął czytać George - że Alvah Stoke i Benbow Wikin są
wspólnikami firmy Wikin's Sweetbrier "Żuj nasz tytoń". Wikin dostarczy trzy beczki
białego tytoniu w Ohio, Alvah Stoke zajmie się przerobem, George Stoke
rozprowadzaniem. Podpisano Alvah Stoke i Benbow Wikin.
George podniósł głowę.
- Co to znaczy "rozprowadzanie"? - zapytał.
- Żoncia ci wytłumaczy - odpowiedział Alvah. Biblia nie mówi, jaki wpływ miała
plaga szarańczy na życie Mojżesza i Żydów, którzy cierpieli z jej powodu na równi z
faraonem i Egipcjanami. Jeśli chodzi o Jonathana, przeżywał większe męki niż
reszta. Plaga oznaczała zakończenie formalnej edukacji przyszłego senatora Stoke'a.
Każdego wieczoru Żoncia uczyła George'a sztuczek, dzięki którym Bargehst Traveling
Medicine Show przyznał jej ojcu tytuł Najlepszego Komiwojażera w New Hampshire.
- Kiedy gdzieś wchodzisz, krocz pewnie - mówiła. - Bum! Bum! Idziesz prosto do
frajera. Patrz mu w oczy i nie odpuszczaj.
Uczyła go też, jak się śmiać z uniesionymi brwiami; jak oprzeć łokcie na kontuarze
sklepu i powiedzieć: "Jak się miewamy?" Wybrała ubranie z katalogu Sears Roebuck.
George miał dostać klacz i sprzedawać towar w miastach w promieniu osiemdziesięciu
kilometrów. Sprzedawca musiał nosić getry i melonik.
Do najważniejszych części garderoby sprzedawcy należał surdut.
- Postaraj się zrozumieć, czym dla tych ludzi był surdut -tłumaczył mi Atlas. Do
tej części historii dotarliśmy dobrze przed południem. Filiżankę Atlasa wypełniała
mieszanka dżinu i brandy, pół na pół. Whiskey się skończyła. Claire nie marudziła,
kiedy pił samą whiskey.
- Sądzi, iż w ten sposób zdoła monitorować, żeby użyć jej określenia, to co
przyjmuję.
Czwarta żona Atlasa, poprzedniczka Claire (czwórkę bardzo lubiłam), też myślała, że
kontroluje picie męża. Okłamywanie samej siebie jest w takich sytuacjach czymś
normal-

4-Teoria wojny
49

nym. Tak słyszałam. Trzecia żona piła z Atlasem. Byłam za mała, żeby pamiętać
jedynkę, a o dwójce wiem tylko tyle, że jej nie lubiłam. Matylda, tak miała na
imię, śmiała się z moich dowcipów, choć byłam dopiero sześcioletnim dzieckiem.
Głupia krowa. Już wtedy - zwłaszcza wtedy - widziałam, co to za idiotka.
- Surdut! Jezu, ci ludzie na ogół chodzili w tkanym w domu lnie. Pojmujesz? Baba go
hodowała. Zbierała, czesała, przędła, tkała, kroiła sukno i szyła. Panowała taka
bieda, kurwa, że spali w tych ubraniach. Nosili je dzień i noc, aż im spadły z
grzbietów.
Czasem dostrzegałam na twarzy wuja zalotną, bezczelną minę Clarka Gable'a; chwilę
później przypominał mi mojego ojca, opanowanego i surowego naukowca. Podczas takich
rozmów jak ta miał twarz prawdziwego Atlasa. Widziałam w nim wtedy człowieka,
którym mógł być.
- Facet pokroju Alvaha nawet nie marzył o surducie - ciągnął Atlas. - W surdutach
chodzili duchowni, lekarze. No wiesz, bogaci ludzie. Tacy, którzy przebierali się
na noc i mieli bieżącą wodę. Co za bezczelność. Surdut! Cholerna szarańcza! Taki
surdut mógł oznaczać wszystko.
Kiedy szarańczaki złożyły jaja i wyginęły, na polu nie wyrosło nic zielonego; nawet

Strona 20

background image

Brady Joan - Teoria wojny

chwasty. Ziemia zmieniła się w pustynię, w popękane błoto. Studnie wyschły. Wodę
czerpano ze strumienia. Brakowało jedzenia. Lniane ubrania wisiały na Stoke'ach, a
wielkie kości sterczące pod skórą Baby , wyglądały jak rusztowanie namiotu
cyrkowego. Całą energię skierowano na wspólną firmę. Późną zimą, kiedy
wyprodukowano już kilkaset kilogramów towaru, George otrzymał zamówiony surdut.
- Uszyty z serży, czarny i wyłożony atłasem - opowiadał wuj Atlas. - Dwurzędowy,
dwie linie perłowych guzików. Ojciec opisał mi każdy szczegół, łącznie z metką.
George rozpakował surdut, rozłożył go i obejrzał. Potem przymierzył z nonszalancją,
tak jak zrobiłby ojciec Baby, wspaniały sprzedawca. Jonathan nadal ugniatał tytoń,
ale nie mógł oderwać wzroku od George'a. Ten zaś podszedł do skrzynki, która wciąż
służyła jako stół. Pochylił się i oparł łokieć obok kupki tytoniu.
- Jak się miewamy, znajdo? Jonathan milczał.
50

George wyprostował się, patrząc na niego. Wygładził rękami poły surduta, zwiastuna
świetlanej przyszłości. Potem puścił oko.
IX
Armia z całą jej fizyczną siłą, nawykła do niewygód i męczących ćwiczeń niczym
sportowiec - żeby znowu przytoczyć słowa Clausewitza, wielkiego filozofa wojny -
taka armia może wygrywać bitwy mimo bardzo niesprzyjających okoliczności.
Przez niemal dziesięć lat od chwili, kiedy pierwszego dnia w lepiance George zaczął
wojnę, Jonathan utrzymywał równowagę sił dzięki swej nienawiści. Ćwiczył się
fizycznie, hartował umysł w niewygodach i zmęczeniu, utrzymywał ducha w stanie
gotowości bojowej. Kiedy jednak George puścił do niego oko, powstała zupełnie nowa
sytuacja. Zaskoczenie pozwala stronie działającej, powiada Clausewitz, "zyskać
przewagę nad przeciwnikiem, zająć korzystną pozycję, drogę, jakiś punkt w kraju".
Tej nocy Jonathan podjął trzecią próbę ucieczki do miasta leżącego pod Wenus.
Nie spotkał nikogo z dawnych mieszkańców. Nikogo. Zniknął nawet saloon, w którym
młody człowiek był poprzednio. Nikt nie wiedział, co się stało z właścicielem i
tancerkami.
- Pewnie wyjechały na zachód - mówiono.
Wszyscy pamiętali natomiast, że za kupnego parobka jest nagroda. Jak poprzednio,
barman złapał Jonathana i zawiózł do domu, gdzie chłopak oberwał za swoje. Alvah
stracił cierpliwość. Tym razem dał Jonathanowi tęgie lanie. Bił go batem. Potem
zakuł nieszczęśnika w łańcuchy i przez dwa tygodnie trzymał o chlebie i wodzie.
W dniach tej kary Jonathan mniej myślał o głodzie i bólu niż o zmianach na linii
frontu. George przyniósł mu jedzenie. George! Fasolę i boczek, które na pewno
ukradł ze spiżami. Jonathan byt zupełnie zdezorientowany. George wybłagał jego
uwolnienie na dzień przed upływem kary. Z głosu wroga zniknęła arogancja. Młody
Stoke zwracał się do Jonathana
51

po imieniu. Mój dziadek czekał w napięciu. Minął miesiąc. Nic się nie działo. Za
coś takiego słono się płaci.
W kwietniu, kiedy stopniały śniegi, prerie zaczęły kwitnąć. Pierwszego majowego
poranka wykluła się szarańcza. Początkowo owady są zielone. Nie mają skrzydeł i nie
można określić ich płci. Przypominają wodę w stawie, która marszczy się pod wpływem
nagłych powiewów wiatru. Rosną, zrzucają pancerze, znowu rosną, ponownie zrzucają
pancerze, i tak pięć razy. Po piątym cyklu dojrzewają im skrzydła i narządy
płciowe. I oto pewnego dnia, tak nieoczekiwanie jak to się stało z ich przodkami
rok wcześniej, owady ucichły, zastygły w kulminacji między przypływem a odpływem,
uformowała się armia - nie taka jak nędzne ludzkie armie- i wojska wyruszyły. Szły
ciasnym, zgodnym szykiem. Pokonały każdą przeszkodę na drodze: domy, płoty,
zwierzęta. Dotarły do strumienia, gdzie tonęły milionami, aż powstał most, którym
przeszły ocalałe osobniki.
W tamtych czasach wędrowało się na zachód. Ojciec Jonathana odszedł w tamtym
kierunku. "Pewnie do Kalifornii", jak powiedział Benbow. A dokąd mógłby pójść?
Dokąd w ogóle można było odejść? Tancerki i właściciel tancbudy? "Pewnie są na
zachodzie". Bo gdzież by indziej? Szarańcza zachowała się tak samo. Rój poderwał
się do ucieczki. Choć bezskrzydły, bezpłciowy i beznogi, maszerował po ziemi na
zachód, aż zginął na szlaku. Kiedy zniszczona ziemia wokół Sweetbrier znowu wyschła
i popękała, "Strażnik" zamieścił następujące ogłoszenie:
Uwaga, my też jedziemy na zachód! Tej zimy do Sweetbrier zawita przyszłość! Zaczyna
się praca przy budowie kolei! Pierwsze brygady firmy St. Jo. Hannibal & Denver w

Strona 21

background image

Brady Joan - Teoria wojny

listopadzie rozpoczynają budowę linii na zachód, która przejdzie przez nasze miasto
i połączy je z Kalifornią.
Mówiło się w bardzo poważnym tonie o przyszłych korzyściach, ale kiedy słowo
"zachód" pojawiło się w druku, nikt nie chciał tego słuchać. Nawet w drewnianym
domu Stoke'ów zapanował entuzjazm. Mój dziadek pomyślał o trawie, falującej wokół
niego podczas pierwszej próby ucieczki, kiedy był za mały, żeby coś ponad nią
widzieć. Teraz wiedział, że nic go nie powstrzyma.
52

W tym samym okolicznościowym numerze "Strażnika" znalazło się ogłoszenie, które
przykuło uwagę Emeliny McClanahan:
Uwaga! Fundacja Everett Elias Madison na rzecz pomocy
-wiejskim chłopcom z Kansas przydzieli jedno stypendium na rok tysiąc osiemset
siedemdziesiąty szósty, na Uniwersytecie Stanu Kansas, w Lawrence. Kandydaci
powinni być urodzeni i wychowani w Kansas. Muszą pochodzić z okolicznych farm i
uczyć się w okolicznych szkołach.
Emelina McClanahan nie miała wątpliwości, że stypendystą zostanie George. Podczas
pierwszego roku pracy w szkole nabrała pewności siebie i zyskała szacunek. Obfity
biust nauczycielki wydawał się jeszcze bardziej okazały; jej spódniczki były
bielsze i bardziej wykrochmalone. Podczas rozmowy z Alvahem głos pani Emeliny
brzmiał stanowczo. Uparła się, że kiedy George nie będzie handlował, ma przychodzić
na prywatne lekcje.
Pewnego gorącego wrześniowego wieczoru George odwiedził Jonathana w jego chacie.
- Widziałem światło - rzekł.
U Jonathana wcale się nie świeciło. Nie miał żadnego światła. Mimo upału, George
był w surducie. W ręku trzymał torbę, którą zabierał na objazdy.
- Pomyślałem, że wpadnę do ciebie.
Jonathan wykonał niezdecydowany gest i zrobił gościowi przejście. Niemal dotykali
głowami dachu lepianki. Z sufitu zwisały wysuszone chwasty, które wchodziły im w
oczy i łaskotały w uszy. Takich nocy bali się nawet mieszkańcy środkowego zachodu.
Zaduch był morderczy. Bez klimatyzacji pozostawało jedynie położyć się gdzieś w
przeciągu pod mokrym prześcieradłem. Okno w lepiance jednak się nie otwierało, a
Jonathan nie miał łóżka. Co do prześcieradła, chłopiec znał to słowo z książki,
ale, jak czytam w jego pamiętnikach, nie pojmował, do czego służył taki wielki
kwadratowy kawał sukna.
- Mam światło i coś do picia - powiedział George. Wyjął z kieszeni świeczkę.
Zapalił ją i postawił na klepisku. Potem w jego rękach pojawiła się butelka. - Może
byśmy wypili za lepsze czasy. - Napełnił dwa metalowe kubki i podał jeden
Jonathanowi. - Pij, śmiało. Twoje zdrowie - rzekł i połknął zawartość swojego
kubka.
53

Jonathan patrzył na ciecz, wąchał podejrzany płyn. Czasem kradł krowie mleko; na
ogół pił wodę.
- To nie trucizna - namawiał George. - Przyszedłem się pogodzić. Wypij.
- Dlaczego?
- Dlaczego co?
- Wcale nie chcesz zgody.
- Boisz się wypić?
George przyniósł pewnie sześćdziesięcioprocentowy bimber z dodatkiem terpentyny i
ługu. Taka mikstura rozpuszcza rdzę, a kot pod jej wpływem mógłby wyskoczyć ze
skóry. Jonathan miał jednak tylko czternaście lat, a młode samce są chyba
najgłupsze ze wszystkich młodych i głupich osobników; gotowe do rywalizacji, choć
nagroda jest bezwartościowa; dumne, mimo braku znaczenia wygranej. Jonathan wypił,
zatrzęsło nim, stęknął, zakrztusił się, a kiedy odzyskał oddech, w oczach pojawiły
się łzy, a w gardle buchały płomienie.
- Jeszcze jeden? - zapytał George, napełniając kubki. -Bywałem okropny. Nie
zaprzeczam. - George był gruby jak Żoncia. Otyłość młodego Stoke'a nie oznaczała
jednak zbytniej tężyzny, choć chłopak miał muskuły wiejskiego osiłka. Koszula
wysunęła mu się ze spodni, uwidaczniając wałek tłuszczu, biały i miękki. George
uśmiechał się mało. Z jego twarzy zniknął znany Jonathanowi grymas. Zmiana ta,
podobnie jak mrugnięcie okiem, była zupełnie nieoczekiwana. Cienie wokół okrągłych
oczu migały w drgającym płomieniu świecy, pulsowały na policzkach jak tętnice
tłoczące krew do mrocznego lochu ukrytego w głowie George'a.

Strona 22

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Ale jakoś to nadrobiłem. Masz jeszcze tę czytankę McGuffeya?
- Dlaczego pytasz?
- Pamiętam ją słowo po słowie. Ty pewnie też, co? W głowie Jonathana zaszumiał już
alkohol. Całkiem przyjemne uczucie. Carrick pociągnął kolejny łyk, zatrzymał płyn w
ustach, zanim go połknął, chroniąc gardło przed piekącym bólem.
- Tylko czego się można z tego nauczyć? Po co czytać o chłopcu idącym na łyżwy?
Albo dziewczynce grającej w hula-hoop? Po co to komu? Odpowiedz mi, Jonathan?
- Po co?
- Musisz ze mną porozmawiać. Poważnie. Pij.
54

- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Na pewno? Jesteśmy tacy sami. I inni od całej reszty. Tylko ty umiesz czytać
równie dobrze jak ja. Napij się ze mną. Tylko ty dorównujesz mi inteligencją.
- Czego chcesz, George?
Pot cieki Jonathanowi po plecach. George usiadł, nie zdejmując surduta. Jonathan
wiedział, że gdyby on miał taki surdut, też by go nie zdjął. Do diabła z upałem. Do
diabła ze wszystkim. Oderwał oczy od George'a i wbił je w wilgotną, gnijącą ścianę,
po której kroczyły mrówki w zwartym, wojskowym szyku, karnie spełniając swoje
życiowe cele. Jonathan pociągnął łyk z kubka.
- Chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi - rzekł George.
- Wcale nie chcesz.
- Wiem, że byłem draniem.
- Nie zaprzeczę.
- Więc o co chodzi?
- O nic.
George westchnął i dolał Jonathanowi alkoholu. Usiadł wygodniej i zaczął rozprawiać
o swoich handlowych podróżach po okolicy. Opisał ludzi, których spotykał. Był
dobrym gawędziarzem. Opowiedział dowcip.
Jonathan skrzywił się.
- Po co tu przyszedłeś, George?
Zaczęło go mdlić. Pewnie z powodu sześćdziesięcioprocentowego bimbru, ale on o tym
nie wiedział. Nagle zdał sobie sprawę, że wbrew swoim żelaznym postanowieniom,
wciąż patrzy na surdut. Zacisnął szczęki i odwrócił wzrok.
- Martwisz się, że nie chodzisz do szkoły?
- A co ci do tego?
- Spójrz na to w ten sposób: sam się potrafisz uczyć; po co ci szkoła? Poza tym
świetnie pracujesz. Nie musisz chodzić do szkoły. Co tak patrzysz na tę ścianę?
Patrz na mnie. Nie jestem taki straszny.
Jonathan podniósł się i spojrzał zimno na George'a, na cienie grające na jego
twarzy, na surdut.
- Wyjdź.
- Słuchaj; dlaczego nie możemy być przyjaciółmi? Powiedziałem sobie: "Zrób
grzeczność temu chłopakowi. On nic nie rozumie". Przyznaję, jestem twoim
dłużnikiem. Chcę załatwić tę sprawę. Musisz mnie wysłuchać.
55

- Wyjdź stąd.
- Posłuchaj mnie. Chcę ci tyle powiedzieć.
- Nie będę cię słuchał. Wynocha.
- Posłuchaj; daj mi szansę.
Po niespełna czterech latach daremnych poszukiwań prawdy na Uniwersytecie Columbia,
jeden z moich profesorów krzyknął na mnie: - Posłuchaj - do dziś nie wiem, co go
tak wkurzyło. - Posłuchaj mnie. To są podstawy. Materiał z pierwszego roku.
Słuchajże.
- Posłuchaj! - krzyczał George, tak bardzo pragnął ściągnąć uwagę Jonathana na
siebie i na surdut, że przewrócił świecę. Postawił ją, oblewając sobie ręce
woskiem, ale nawet nie zauważył oparzenia. Płomień przygasł, niemal zginął, ale już
po chwili odżył.
- Posłuchaj - powtórzył George. - Ciężko pracujesz. Prawda? Powiedz mi, co ci da ta
harówka? Co?
- Wynoś się stąd, do cholery. Wynocha!
George usłyszał kiedyś od starszych, znających się na rzeczy komiwojażerów - że:
"Przede wszystkim trzeba przyciągnąć uwagę frajera. Nieważne, jak to zrobisz. Upij

Strona 23

background image

Brady Joan - Teoria wojny

go. Zbajeruj. Nagadaj mu pochlebstw. Przekup faceta. Ale musisz zwrócić na siebie
uwagę. Kiedy to zrobisz, załatwiłeś interes".
Ta rozmowa nie była taka prosta. Żadna nie jest. W tej najważniejszej transakcji
nadszedł czas na wybadanie reakcji frajera, jak uczono George'a. Zdjął surdut i
odłożył na podłogę. Z uśmiechem patrzył na Jonathana, który instynktownie rzucił
się, by ratować cenne ubranie przed wybrudzeniem.
- Masz rację - stwierdził George. - Nie należy go brudzić. Świetny surdut, co?
- Jest twój. - Słowa wyrwały się Jonathanowi, zanim zdał sobie sprawę, jakie
uczucia zdradzają.
- Chciałbyś taki?
-Nie.
- Na pewno?
- Wynoś się, George. Mówię ci...
- Nudny jesteś z tym swoim "wynoś się". Niczego nie sprzedasz, jeśli będziesz
powtarzał w kółko to samo. To świetny surdut. Lubię w nim chodzić. Doskonale się w
nim czuję. -Obracał surdut w świetle świecy. - Nie powinniśmy się kłócić, Jonathan.
Nie my. Dość tego. Koniec kłótni. Zostańmy przyjaciółmi. Co ty na to?
56

George złapał Jonathana za rękę. Łagodnie, przyjacielsko. Jak daleko Jonathan
sięgał pamięcią, w ten sposób dotykała go tylko dziewczyna z tancbudy; Jedyna
osoba, które) wyciągnięta ręka nie napawała chłopca strachem przed uderzeniem.
Odwiedziłam mojego konającego szwagra. Umierał w mieście Atlasa. Wychowywał się
razem z Atlasem, odszedł z tego świata pół roku po naszych nagraniach. Długo
trzymałam szwagra za rękę. Po wszystkim pielęgniarka powiedziała: "To bardzo miłe
zobaczyć kogoś, kto się nie boi ich dotykać".
- Jakich "ich"? - zapytałam.
- Umierających.
To samo dotyczy kalek. Atlas był jednym z niewielu ludzi, którzy nie bali się mnie
dotknąć. Płeć nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o zwykłe ludzkie ciepło. To są
podstawy, "Materiał z pierwszego roku", jak to ujął mój profesor. Nie ma takie;
obrony, które; nie można złamać umiejętnym atakiem. A George umiał atakować.
Planował długo i starannie. "Dlaczego jestem taki słaby?" To pytanie często pada w
zaszyfrowanych pamiętnikach Jonathana. Coś mu ścisnęło piersi. Czuł miejsce, gdzie
spoczęła ręka George'a.
- Wypijmy jeszcze - usłyszał jego głos. - Koleś, chcesz dotknąć sukna? Znaczy się,
surduta? To serża. Śmiało. Dotknij. Surduty nie gryzą.
Po latach Jonathan napisał, że w tamte? chwili, choć pił alkohol, choć właściwie
był pijany, zachował trzeźwy umysł. Do bólu trzeźwy. Tak trzeźwy, ze wszystko
zapamiętał. Fałdy na połach surduta w wyciągniętych rękach George'a. Plamkę na
rękawie. Wydłużone cienie w świetle świecy. Te szczegóły nieoczekiwanie wywołały w
nim poczucie krzywdy, niepewności, niezdecydowania, pogłębiające się z każdym
słowem Stoke'a. Tracąc panowanie nad sobą, wyciągnął dłoń, która wydała mu się
kawałkiem obcego ciała. Ręka dotknęła sukna, ono zaś zetknęło się z palcami;
prawdziwe sukno, prawdziwego surduta.
- Świetny, co? - mówił George. - Spójrz na to. Widzisz? To jest podszewka. Ze
sztywnego płótna. Popatrz na ramiona. To są wkładki. Widzisz? A te dziurki na
guziki? Chcesz przymierzyć surdut? Śmiało. Pozwól, że ci pomogę. Daj prawą rękę.
Jak w transie, Jonathan poczuł, że surdut wślizguje mu się na prawą rękę, potem na
lewą, na plecy; serża i sztywne płótno,
57

cudowne guziki i misterne szwy. George, niczym krawiec lub żona, wygładził materiał
na plecach Jonathana i zrobił krok do tyłu, żeby ocenić efekt.
- Proszę, proszę - powiedział. - Coś takiego. Trochę za duży, prawda?
Surdut miał zapach George'a. Nawet w zaduchu lepianki Jonathan poczuł, że spod jego
własnych pach dochodzi woń potu George'a.
George uważnie patrzył na Jonathana. Potem rozpiął guziki koszuli i też ją zdjął.
- Spójrz na mnie - zachęcał. - Wyglądam jak dziewczyna, co? Chcesz dotknąć?
Podejdź. Daj mi rękę. Są delikatne, jak u dziewczyny. Chodź tu. Chodź...
Zanim Jonathan zrozumiał, co się dzieje, George wziął go za rękę i położył ją na
swoich piersiach. Dotyk przeraził Jonathana. Chłopak wyrwał się George'owi.
Oszołomił go przypływ nienawiści. Stracił orientację i poczucie rzeczywistości.
Zesztywniały mu policzki, skurczyła się skóra na głowie. Chciał nabrać powietrza w

Strona 24

background image

Brady Joan - Teoria wojny

płuca. Nie pomogło.
- Musisz zrozumieć, przyjacielu - usłyszał głos George'a. -Jeśli kogoś obchodzi
surdut dla ciebie, to jedynie mnie. Jestem twoją jedyną szansą. Tu i teraz. Masz
tylko mnie. A ja mam surdut. Zapomnij o dziewczynach. Zapomnij o ich cyckach. Masz
moje. Spójrz. - Słowo goniło słowo. - Mieszkasz w norze, w której srają zwierzęta.
Ludzie trzymają tu narzędzia i... no cóż... takich jak ty.
Jonathan spojrzał w czarne, błyszczące oczy wroga.
- Myślisz, że coś takiego może chodzić w surducie? - George odwrócił się i klepnął
krowi zadek. - Przecież ona tylko sra. Co powiesz? Spójrz na tego wołu. Noc z
dziewczyną? -Klepnął Jonathana, tak jak przedtem krowę. - Musisz mnie zrozumieć. Ty
mężczyzną? Nie jesteś człowiekiem. I nigdy nie będziesz. Twój ojciec cię sprzedał,
a mój kupił. Stanowisz część inwentarza. Jak krowa. Albo worek tytoniu.
Duch armii - jedność, którą najlepiej widać w szeregach maszerujących owadów - nie
wytrzymuje porównania z siłą artylerii. Ta prawda dotyczy w równym stopniu ludzkich
i owadzich pól bitwy. Nawet jeśli żołnierze są doświadczonymi wiarusami, artyleria
rozniesie ich na strzępy, a te strzępy, głowy, ręce, nogi, korpusy same stają się
pociskami, które wybuchają zabijając wszystko, co stanie na ich drodze. Często
58

w poszatkowanych i rozrzuconych szczątkach nie sposób dostrzec ludzkich kształtów.
Jonathan nie pamiętał, kiedy George wyszedł ani tego, kiedy zdjął z niego surdut.
Uświadomił sobie w pewnym momencie, że siedzi na klepisku, drży mimo upału, a po
twarzy ciekną mu strugi potu. W głębi duszy słyszał prawdę brzmiącą w każdym słowie
George'a. To były podstawy. Materiał z pierwszego roku.
Zamruczała krowa stojąca za Jonathanem.
Chłopak doskoczył do niej i zaczął okładać pięściami jej wielkie, porośnięte
sierścią cielsko. Potem rzucił się na kobyłę. Potem kopał świnie. Potem wziął kij i
ze łzami w oczach -płakał po raz pierwszy, odkąd został niewolnikiem, i po raz
ostatni w życiu, które miało trwać jeszcze pięćdziesiąt lat -zaczął okładać
zwierzęta kijem. Wierzgały, kopały i ryczały. Bił tak długo, aż wyczerpany padł na
ziemię.
Następnego ranka, jak zwykle w drzwiach stanęła Cathern. W rękach miała wiadro;
przyszła po mleko. Usiadła przy krowie i chwyciła ją za sutki. Zwierzę ryknęło.
Cathern powąchała kropelkę mleka. Skrzywiła się, pogładziła krowę po zadzie.
Spojrzała na Jonathana. Chwyciła wiadro i wybiegła. Po chwili przyszedł Alvah.
Rzucił okiem na zwierzęta, wziął kij, którym nocą posłużył się Jonathan, i podniósł
go na kupnego parobka. Skulony na ziemi, przerażony chłopak widział, jak następnie
Alvah chwyta bat. Kiedy gospodarz skończył, Jonathan leżał w kałuży krwi.
X
Dzień później, kiedy Alvah przyszedł sprawdzić, w jakim stanie jest Jonathan,
chłopak odwrócił się do ściany. Był to znak, że bicie przeprowadzono jak należy.
Nie spowodowało ono poważnych urazów. Wieczorem Alvah zaczął się jednak niepokoić.
Chłopak nie chciał pić. Zwierzęta zdychają bez wody. Następnego ranka nic się nie
zmieniło. Alvah próbował pojenia na siłę. Baba też. Nic z tego nie wyszło. W
południe, kiedy Alvah już miał wyjeżdżać do Sweetbrier po aptekarza, przed
drewnianym domem stanął wóz Lecznicy Objazdowej Peasieya. Lecznica zajmowała się
wszystkimi chorobami ciała i umysłu, ludzi i zwierząt, a nawet roślin. Dawała
59

przy tym gwarancję pełnego wyleczenia. Na ścianach ambulansu widniały
jaskrawoczerwone litery na żółtym tle. Wewnątrz stały butelki z ciężkimi szklanymi
korkami. Takie same były w wozie, którym jeździł ojciec Baby.
- Na co to wszystko? - mruknął Alvah, myśląc o chłopcu w lepiance.
- Jak to na co, panie Stoke? - Każdy inny mówił do Alvaha po imieniu. - Jak koniowi
coś się stanie w kopyto, posmarować tym i przejdzie. - Na etykiecie było napisane:
"Jodyna i przesublimowana nalewka". - Trzeba tylko dodać niewielką ilość tego
środka. - Mężczyzna dolał kropelkę z drugiej butelki, którą potem odstawił,
podnosząc wysoko pierwszą.
- No i co? - zapytał Alvah.
Nagle nad butelką zakwitła chmura gęstego, czerwonego dymu. Unosił się z butelki
jak za sprawą magicznej siły. Wątpię, czy był to środek na rany końskich kopyt, ale
z pewnością imponował ciemnym farmerom. Nawet takim jak Alvah, którego teść słynął
na wschodzie jako doskonały sprzedawca i szarlatan. Alvah zaprowadził przybysza do
Jonathana.

Strona 25

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- To zęby, proszę pana - orzekł mężczyzna. Miał długie, obwisłe wąsy, powiewające
na wietrze. - Widziałem już takie przypadki. Zakażenie zębów.
- Ciągle mam z nim kłopoty. I to od lat.
- Z takimi zębami chłopak nic nie poradzi. To nawet nie jego wina.
Dobry handlarz mógł dostać nawet dolara, choć interes nie szedł już tak dobrze jak
za czasów wojny secesyjnej. Wtedy wystarczyło mieć obcęgi, żeby w ciągu nocy
zarobić na wygodne życie. Należało tylko przyczaić się w okolicach pola bitwy.
Kiedy strzelby umilkły, a żywi wrócili do obozu, dopadało się szczęk tylu
poległych, ilu się dało. Panowała niesamowitą konkurencja. Czasem rywalizacja
oznaczała stratę kilku trzonowców; i nie zawsze chodziło o trzonowce poległych
nieszczęśników. Ale pomyślcie tylko! Jeden ząb kosztował nawet dwa dolary. Tak było
w Londynie, gdzie tłumy dam i dżentelmenów robiły, co w ich mocy, żeby żuć zębami
amerykańskich poległych żołnierzy. Felczer miał moralne oparcie w poważnych pismach
medycznych, które informowały, że chore zęby mogą być przyczyną raka, zapalenia
otrzewnej i choroby umysłowej. Czy zwykły felczer mógł podważać racje uczonych
medyków? Alvah zawołał Alyoshu-
60

sa i George'a. Potem we czterech złapali Jonathana i przewrócili na ziemię. Alvah
trzymał głowę chłopca, któremu uzbrojony w obcęgi felczer usunął wszystkie zęby. I
tak wyrwano zęby głodnemu, dzikiemu drapieżnikowi.
XI
- To mi wystarczy - powiedziałam do Atlasa, choć nie znałam jeszcze wszystkich
szczegółów. Postanowiłam przerwać, ponieważ Atlas też ich nie znał. Nie mógł ich
znać. Najważniejszym źródłem informacji są zaszyfrowane pamiętniki Jonathana. Kiedy
wróciłam do Anglii po dniu pobytu w getcie starości Atlasa w stanie Waszyngton,
wystukałam setki stron pamiętników na komputerze, a urządzenie zapisało za mnie,
litera po literze - w elektronicznej zieleni i przy akompaniamencie kosmicznych
dźwięków - życie, które było takim koszmarem, że na samą myśl robi mi się
niedobrze. Drukarka przenosiła rozszyfrowane dzieje na papier, podzielony na kartki
delikatną perforacją. Robiła to hałaśliwie i z taką obojętnością, jakby drukowała
zeznanie podatkowe. Dlaczego dziadek szyfrował pamiętniki? Co się za tym kryło?
Poznałam tę historię w zarysach już w dzieciństwie. Słyszałam tylko o handlu żywym
towarem i o plantacji tytoniu, choć w naszej rodzinie nienawiść Jonathana była tak
żywa, że mój ojciec uważał się za ofiarę tamtych wydarzeń. Według niego ta historia
zdarzyła się wyłącznie na jego zgubę. Jonathan należał jednak do bardzo rzeczowych
ludzi. Nie szyfrowałby pamiętników tylko dlatego, że opisywał w nich nieprzyjemne
rzeczy. To nie miało sensu.
- Musisz zrozumieć, że Alvah Stoke wiedział, co znaczy odpowiednie traktowanie
niewolnika - tłumaczył mi Atlas.
- Jak możesz tak mówić? Przecież to okropne...
- Uznawał tradycyjne niewolnictwo. To wszystko.
- ... co do George'a, dużo jest tam podobnych historii?
- Potem już nie tak wiele..
- Słowo? Roześmiał się.
- Ten facet... ten cały Alvah... nie byt okrutny, bo tak mu się podobało. Dbał o
zwierzęta, a kłopot w tym, że nie widział
61

różnicy między moim ojcem a kobyłą czy świniami. Może zresztą widział, bo z ojcem
miał znacznie więcej kłopotów. Na pewno zabiłby każde zwierzę, które krzywdziło
inne zwierzęta. Poza tym, według niego zabieg się udał, a to oznaczało, że każdy
autor poradnika dla właścicieli niewolników pochwaliłby postępowanie Alvaha.
Jonathan chorował przez wiele tygodni. Przenieśli go do drewnianego domu, gdzie
doglądali nieszczęśnika, jak to określił Atlas, niczym słabego cielaka zimą.
Zapewne ciężko było patrzeć na cierpienia chłopaka. Pił tylko wodę, ale
przynajmniej pił. Kiedy zaczął zdrowieć, Alvah wiedział, że parobek nie podejmie
kolejnych prób ucieczki. Przynajmniej nie od razu. Po przegranej bitwie, mówi
Clausewitz, dotkliwszy od załamania siły fizycznej armii jest upadek morale.
Zadowolony Alvah tłumaczył Wikinowi: "Kiedy kupujesz zwierzę, musisz je ujarzmić".
Zadowolenie trwało niewiele ponad rok.
W swojej autobiografii George wspomina, że w zimę klęski Jonathana sprzedawał tytoń
w Sullen Springs, Frying Pan, Whiskey, First Chance i Cow. Pani Emelina tak męczyła
Alvaha, że George w końcu wrócił do szkoły. Kazała młodemu Stoke'owi zacząć od

Strona 26

background image

Brady Joan - Teoria wojny

wypracowania na temat: "Kansas w oczach młodego sprzedawcy". Miała nadzieję, że
zapewni mu ono stypendium dla wiejskich chłopców, o którym informował "Strażnik"
obok informacji o linii kolejowej St. Joe, Hannibal & Denver Railord zbliżającej
się do Sweetbrier. George nie wspomina jednak, jak się wtedy czul psychicznie, ale
łatwo to sobie wyobrazić. Ile się wtedy nauczył! Grasz według reguł: przegrywasz.
Nie wychylasz się: przegrywasz. Rozważasz inne możliwości poza wygraną:
przegrywasz. Ale wystarczy, że zaczniesz kłamać, knuć, oszukiwać, złamiesz zasady,
których cię uczono, przekroczysz wszystkie granice, i co się dzieje? Wygrywasz! Na
tym polega tajemnica życia. Czy są ważniejsze sekrety? George'a ogarnął śmiech.
Jonathan zachowywał swój urok; tak jak Alvah. To podobieństwo na pewno niepokoiło
młodego Stoke'a. Kochał swego ojca bardziej niż kiedykolwiek. Darzył go niemal
zabójczą, pełną zazdrości miłością. W autobiografii pisze o ojcu w taki sposób, w
jaki osoby publiczne odnoszą się do kraju, któremu służą. Zapewne miał rację. Alvah
rzeczywiście ucieleśniał amerykańskiego ducha; niezależność, upór, bez-
62

względność. Było jednak coś w sposobie, w jaki Jonathan nosił głowę, co nie
pozwalało spać George'owi. Kiedy go widział, bardzo się starał, żeby okazywać mu
tyle zainteresowania, ile jakiejś kobyle.
Co do Jonathana, sprowadził swój świat do najprostszych form; tak prostych jak
kostki tytoniu Stoke'ów. Jego umysł byt wyschnięty i jałowy niczym pola po ataku
szarańczy. Przed kwietniowymi roztopami Alvah powierzał parobkowi cotygodniowe
wyjazdy do Sweetbrier, gdzie w sklepie Wikina chłopak wymieniał tytoń do żucia na
gwoździe. Jonathan nie miał zębów. Nie mógł mówić jak należy, więc się nie odzywał.
Kręcił głową, kiedy uznał cenę za zbyt wysoką. Ponieważ targi bywały skomplikowane,
wypracował serię niezwykłych gestów, których używał do końca życia. Zazwyczaj wobec
tego typu ludzi dzieci są bezlitosne (wiem to po sobie), Jonathanowi jednak nie
dokuczały. Może ze strachu. Nie wiem, jak wtedy wyglądał - nie mam żadnych
fotografii - ale zapewne na jego twarzy uwidaczniał się gniew. Tak czy owak, dzieci
z Sweetbrier zawsze szły za nim do Benbowa Wikina, jak za przewodnikiem stada.
Śmiały się radośnie, kiedy Jonathan musiał przekazać jakąś nieoczekiwaną myśl, a po
jego wyjeździe zbierały się na ulicy i próbowały rozmawiać na migi.
Jonathan nie zwracał uwagi na dzieciarnię. Była to pewnie część jego sposobu na
życie. Tak samo zignorował brygadę pracowników kolei, którzy zjawili się na
wschodnim horyzoncie, żeby wyrównać grunt i poprowadzić tory niedaleko domu
Stoke'ów w stronę Sweetbrier. Niemal nie zauważył ludzi harujących przez całą ostrą
zimę. Nie wiedział też, kiedy zniknęli za zachodnim horyzontem. Nastąpiło to w
maju; mniej więcej wtedy, kiedy przyszedł list z Uniwersytetu Stanu Kansas w
Lawrence. George otrzymał stypendium na rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty.
Pierwszy pociąg miał przybyć do Sweetbrier we wrześniu, w tydzień po wyjeździe
George'a na uczelnię. Zbiegła się cała okolica. Była bezksiężycowa noc. Gwiazdy
lśniły pełnym, kiczowatym blaskiem. Jonathan też stał przy torach, trochę za
Stoke'ami, ale razem z nimi. Dwadzieścia lat temu - a może to już trzydzieści -
oglądałam pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu i śmiertelnie się nudziłam.
Jesteśmy świadkami epoki cudów, ale ludzie w Sweetbrier żyli tak jak ich
63

ojcowie i ojcowie ojców. Nie wiedzieli, co to przemysł, elektryczność i bieżąca
woda. Pociągi nie miały syren wygrywających melodyjne sygnały, lecz zwykłe gwizdki
piszczące na jedną nutę. Taki właśnie przenikliwy, jednostajny gwizd dobiegł nagle
uszu zaskoczonych gapiów. Można im tylko zazdrościć. Cóż to za radość, ogłuchnąć od
zupełnie nowego dźwięku. Najpierw usłyszeli gwizdek, potem ujrzeli światła. One też
były czymś zupełnie nowym. Tak nieoczekiwanie wdarty się w ciemność. Potem uszu
ludzi doszły ciężkie westchnienia komina, a następnie postukiwania i zgrzyty
ciężkich kół. W końcu z ciemności wyłoniła się lokomotywa. Widok parowozu robi
wrażenie nawet dzisiaj; dla tamtych umorusanych wieśniaków potężna maszyna
stanowiła pierwszy cud będący ludzkim dziełem. Ten wielki, hałaśliwy, drżący i
sapiący potwór rodem z Apokalipsy nie miał jednak boskiej natury; stworzył go
człowiek. Ktoś taki jak oni.
Jeśli ludzie umieją robić pociągi, to znaczy, że są wszechmocni.
Tamtej nocy Jonathan nie mógł usnąć. Następnego dnia ukradł Babie trochę stopionego
wosku i kawałek drewna. Wszystko rozumiał. Olśnienie przyszło od Boga, tak jak
pociąg. Wybrał kawałek gliniastej ziemi, wziął ją do ust i zacisnął szczęki.
Wgłębienia w powstałej formie zalał roztopionym woskiem. Wystrugał z drewna zęby i

Strona 27

background image

Brady Joan - Teoria wojny

szczęki, które połączył skórzanymi paskami. Musiał podtrzymywać górną szczękę,
kiedy się odzywał, ale znowu go rozumiano.
Dzięki zębom ponownie stał się drapieżnikiem.
Pierwszej zimy po wyjeździe George'a na uczelnię Alvah zabronił Jonathanowi
podchodzić do skraju pola, wzdłuż którego biegły tory. Jonathan i tak tam chodził.
Z bijącym sercem obserwował przejeżdżające pociągi. Kiedy wracał, bez mrugnięcia
powiek patrzył Alvahowi w oczy, a nawet - jak myślał Alvah - spoglądał tak, jakby
jego oczy nie były oczami. Alvah wciąż zakazywał chłopakowi tego i owego, ale nie
chciał go bić; z jakichś powodów bał się uderzyć parobka. W każdą niedzielę,
dobiwszy z Wikinem targu o mąkę i boczek, Jonathan szedł na stację. Dawny konduktor
w Liniach Pennsylwańskich i budowniczy domu, na którym wzorował się Alvah, został
zawiadowcą. Gadatliwy i ciepły mężczyzna z całego serca zgadzał się z opinią
większości mieszkańców Sweetbrier na temat traktowania kupnego chłopca. Opowia-
64

dał Jonathanowi o kotłach parowych, o spinaczach i balansjerach. Nauczył go
sygnalizacji. Mówił o mostach biegnących nad przepaściami o głębokości setek metrów
i o pociągach, które zimą przejeżdżają rzekę Missisipi po torach ułożonych na
lodzie.
W święta kolej nie pracowała, ale pewnej niedzieli - Jonathan zaszedł akurat na
stację - do Sweetbrier wjechał pociąg. W pamiętniku Jonathan napisał, że była to
lokomotywa American Standard. Bestia z żelaza pospinanego pasami z brązu. Miała
wielki komin i sześcienne światła, trzydzieści centymetrów na trzydzieści. Ludzie
biegali w tę i z powrotem, psy szczekały, dzieci wrzeszczały, Finster ganiał z
bagażami i sprawdzał bilety. Maszynista wykrzykiwał polecenia. Lokomotywa
zadyszała, odezwał się gwizdek, poruszyły się ogromne koła.
Mimo całego piękna, były to prymitywne urządzenia. Nie miały nawet prawdziwych
hamulców. Kolejarze stali okrakiem na pędzących wagonach, przeskakiwali z jednego
do drugiego, żeby zaciągnąć hamulce, które uruchamiało się z zewnątrz. Cóż za
wspaniałe pokazy odwagi, głupoty i sprawności, która zdumiewała gapiów. Jonathan ze
szczególną przyjemnością obserwował jednego z kolejarzy. Całym sercem przeżywał
każdy jego skok. Towarzyszył mu również wtedy, kiedy mężczyzna się potknął i wpadł
między wagony. Finster pognał w stronę kolejki. Ciało podskoczyło pod kotami.
Wypadła spod nich odcięta ręka. Ciało znowu podskoczyło. Głowa ofiary upadła
dwadzieścia metrów dalej niż ręka. Jonathan przez moment w ogóle nie mógł się
poruszyć. Potem powlókł się w stronę wozu Alvaha. Usiadł na koźle, szarpnął lejce i
uderzył batem kobyłę, żeby ją zmusić do galopu.
Trzy kilometry za miastem ściągnął lejce, uczepił się rękami boku wozu i zatrzymał
oddech do chwili, kiedy ujrzał czarne punkciki przed oczami. Najpierw odczuwasz
bezwład, a następnie ruch, leciutkie drżenie duszy. To coś narasta zrazu powoli,
potem coraz szybciej i szybciej. Słyszysz bicie serca? Jest coraz głośniejsze,
posłuszne ukrytemu, wewnętrznemu rytmowi. W ciele człowieka jest niezbadany
detonator;
pozostajemy świadomi istnienia tego mechanizmu, choć stanowi on tajemnicę. Czasem
tylko jądra komórkowe przeżywają podobne ekstremalne stany. W takich chwilach
"trrrach" -powstaje masa krytyczna. "Jonathan jedzie na zachód", krzyk-

5-Teoria wojny
65

nął chłopiec w ciszę bezkresnych łąk, traw falujących na wietrze od wielu stuleci.
"Jonathan jedzie na zachód. Nie, nie Jonathan, tylko Johnny, kolejarz. Będę miał
surdut; surdut Johnny'ego. Będę jeździł pociągiem. Nigdy nie wysiądę. Będę jechał i
jechał".
Przez następne tygodnie wypełnione aromatyzowaniem, ugniataniem, metkowaniem i
pakowaniem tytoniu, Jonathan, skoncentrowany do granic możliwości, zaciskał
szczęki, żeby sprawdzić, czy dobrze pasują. Następne zęby zrobi sobie z prawdziwej
kości.
XII
Władzę zdobywa się i utrzymuje siłą. Tak robią i jednostki, i państwa. W obu
wypadkach władza rodzi się z przemocy, zostaje narzucona innym przemocą i umiera w
wyniku przemocy. To nie cynizm. Kto widział poród, nie zapomni rozdzieranego ciała
i krzyków. Stosunki z innymi ludźmi polegają na grze obyczajami i zasadami. Ale to

Strona 28

background image

Brady Joan - Teoria wojny

tylko gra; taka jaką uprawiają państwa. Pod niebezpiecznie cienką warstwą pozorów
kryje się coś zabójczego. Jeśli chodzi o śmierć, jest to najwyższa forma przemocy.
Przemoc stanowi jej istotę; bez względu na zewnętrzne przejawy. Ludzie
zaprzeczający tym prostym prawdom są albo głupi, albo niebezpieczni; albo zarówno
głupi, jak i niebezpieczni. Mimo to jedynie filozoficzne wojny mówią o tych
sprawach bez hipokryzji.
Zęby były gotowe przed przyjazdem George'a na wakacje. Alvah posłał Jonathana na
dworzec. Parobek czekał na peronie. Artylerię starannie ukrył na miejscu zasadzki.
Z odbudowanej twierdzy nienawiści patrzył, jak George wychodzi z pociągu.
George miał osiemnaście lat. Jego twarz nabrała uroku. Tydzień wcześniej poznał na
uniwersytecie Georginę Shockton i wiedział, że zrobił na niej wrażenie. Jej ojciec
był wielkim hodowcą bydła; bogaty jak król. Poprzednie wakacje Georgina spędziła we
Włoszech. Przewodnik z Anglii woził całą wycieczkę od jednego muzeum do drugiego.
Gdzieś w Toskanii, kiedy znudzona patrzyła na kolejne kamienne posągi, z których
większość nie miała rąk lub nóg, Georgina
66

ujrzała pomnik - "niezidentyfikowanego rzymskiego generała", jak wyjaśnił
przewodnik. O tym monumencie myślała każdego następnego wieczoru. W twarzy
George'a, kiedy się ustawił pod właściwym kątem i w odpowiednim świetle,
dostrzegała coś, co przypominało jej tamtego generała: siłę i brutalną zmysłowość.
Z kolei George, patrząc na Georginę siedzącą w drugim końcu czytelni, poczuł, że
już dojrzał do pewnych życiowych decyzji. Postanowił, że poślubi koleżankę z
uniwersytetu i zajmie się polityką. Jak mawiał po latach:
"Przyszłość rozłoży przed tobą nogi, jeśli chwycisz ją mocno za cycki".
Szedł w stronę wozu z wyciągniętą ręką. Miał na sobie koszulę i spodnie. Był upalny
dzień. Nad paskiem spodni George'a uwypuklił się wałek białego, tłustego ciała.
Jonathan wspomniał gorący wieczór, lepiankę i porażkę, którą wtedy poniósł.
- Cześć, Jonathan - przywitał się George. Mówił głębokim głosem pewnego siebie
człowieka. - To miłe, że po mnie wyjechałeś. Co słychać?
Jonathan spojrzał na tłusty brzuch. A potem - jak długo czekał na tę tantrę
zwycięstwa, jak wiele wieczorów planował ją i testował - puścił oko do George'a.
Zaskoczenie, jak mówi Clausewitz, jest możliwe tylko wtedy, kiedy pozwoli na nie
druga strona. Tak jak dwa lata wcześniej George wprawił w duże zakłopotanie
Jonathana, tak teraz Jonathan tą samą bronią zupełnie wytrącił George'a z
równowagi. Co to mogło znaczyć? George, przyszły mąż córki Shocktona i senator,
przez wiele dni był bardzo zaniepokojony. "Dlaczego tak na mnie patrzysz?", pytał
wiele razy, widząc niebezpieczeństwo zagrażające bezpośrednio jemu, George'owi,
wybrańcowi Georginy. Dostrzegał na twarzy Jonathana błyski przypominające migotanie
światła na wodzie. Jonathan zawsze odwracał się bez słowa.
Pewnego popołudnia Jonathan podszedł do George'a. Skinął głową w stronę torów
kolejowych biegnących wzdłuż posiadłości Stoke'ów.
- Co się stało, że chcesz ze mną porozmawiać? - zapytał George. - Coś mi pokażesz?
Tak? Jonathan kiwnął głową. George patrzył na niego przez chwilę.
- Dobrze. Dlaczego nie?
67

Kiedy doszli do strumienia przy topolowym lesie, Jonathan znowu spojrzał w stronę
torów i wszedł do wody. George ruszył w jego ślady.
- Co tam jest? - zapytał George, podchodząc do swojego przewodnika.
Jonathan szybko się odwrócił i z całej siły, oburącz uderzył młodego Stoke'a w
jądra.
Przed rewolucją francuską europejscy generałowie pracowali dla tego księcia, który
najlepiej im płacił. Podobnie jest z dzisiejszymi dyrektorami firm. Szkolenie
żołnierzy-najemników kosztowało dużo pieniędzy i trudno było ich zastąpić. Nie
angażowali się emocjonalnie w konflikt. Często nie wiedzieli, o co się biją. Wojny
wyglądały wtedy inaczej. Należało unikać ofiar. Bitwy przypominały partię szachów,
manewry. Prawdziwy patriotyzm, szczera nienawiść do wroga - "cnota wojenna", jak
chce Clausewitz - to zjawiska nieznane przed rewolucją francuską. Kiedy się
pojawiły, odkryto w nich jednak taką siłę, jaką nam daje rozszczepianie atomu. Pola
bitwy zmieniły się w rzeźnie. W sercu Jonathana, tak jak w sercu każdego
francuskiego rewolucjonisty, też kipiał gniew wywołany poniewieraniem praw
człowieka. Młody Carrick bił George'a nawet wtedy, kiedy ten upadł na ziemię.
Jonathan stał nad ciałem pokonanego. Był brudny od krwi, posiniaczony, zdyszany,

Strona 29

background image

Brady Joan - Teoria wojny

ale triumfujący. Wiedział, że powinien potwierdzić zwycięstwo i śmierć wroga.
Przyklęknął i wyciągnął rękę. Zamierzał sprawdzić puls na szyi George'a. Nie umiał
się jednak przełamać i dotknąć opasłego ciała. Okładanie obrzmiałego wieloryba to
jedno, dotknięcie go to coś zupełnie innego. Jonathan zdusił w sobie wstręt, drgnął
i ponownie wyciągnął rękę, ale znów nie zdobył się na dotyk. Wyglądało na to, że
George nie żyje. Jonathan widział martwe zwierzęta. Umiał rozpoznać śmierć.
Postanowił uwolnić się od obowiązku. Jeden jedyny raz, czego żałował przez całe
życie, wycofał się. Wymierzył George'owi ostatniego, niezbyt silnego kopniaka w
głowę. Nie dostrzegł ani śladu życia, nie usłyszał żadnego dźwięku, nie zauważył
ani kropli krwi.
- W książkach nie pisze się o Johnnych. - Tak rzekł George cztery lata wcześniej w
wędzarni, zanim zaczęła się budowa drewnianego domu. - Johnnych trzeba wymyślać.
Od tamtej rozmowy Jonathan wiedział, co powie, kiedy nadejdzie ta chwila:
68

- Teraz... - przemówił głosem, który nie zdradził słabości ogarniającej ciało -
teraz trzeba będzie wymyślać George'ów. -Z tymi słowy poszedł torami na stację w
Sweetbrier.
Finster dojrzał chłopaka z daleka.
- Chodź ze mną - zaproponował. - Jesteś cały we krwi. Żona mi nie wybaczy, jeśli
nie doprowadzę cię do porządku. W godzinę później na stację wjechał pociąg.
- Sprawdzę teren - szepnął Finster. Kiedy wrócił, poinformował Jonathana: - Trzeci
wagon za służbowym. Cudowna kobieta. Tylko zachowuj się kulturalnie.
Wziął dłoń Jonathana w obie ręce, potrząsnął, potem uścisnął chłopca, odwrócił się
i odszedł. Drzwi do wagonu byty otwarte. W środku stała kobieta, która gotowała coś
na kuchence. Mały chłopczyk uczepił się spódnicy matki. Cztery dziewczynki w różnym
wieku udawały, że szyją. W wagonie towarowym znajdowały się meble, deski na budowę
szopy, krowa, dwie świnie i koza.
Jonathan wziął głęboki oddech i zapytał:
- Czy mógłbym się zabrać z panią? Miała okrągłą, rumianą twarz i warkoczyki zebrane
w kok. Spojrzała na młodzieńca i zapytała:
- A jak zapłacisz, chłopcze?
XIII
Czy młody chłopiec mógł to zrozumieć? Nawet jeśli był tak bystry jak Jonathan? I
tak zdecydowany jak on? Dawny niewolnik, teraz zbuntowany Spartakus i morderca?
Nawet jeśli go złapią, George'a nie ożywią. Ale nikt go nie złapie. Niby jak?
Rozległ się cichy świst i pociąg ruszył. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Może to
tłoki lokomotywy? Może przekładnia? Spojrzał na kobietę siedzącą obok niego. W
jednej chwili zaprzepaścił lata ćwiczeń w panowaniu nad wyrazem swojej twarzy.
Wbrew jego woli malowały się na niej triumf, radość i strach.
Kobieta tuliła chłopczyka.
- Uciekasz, co? - zapytała z uśmiechem. - Ile masz lat? Jonathan pokazał, że
szesnaście.
- Pociąg zatrzyma się dopiero jutro po południu - oznajmiła. - Nazywam się Eliza
Gowdy. A to Nathan Gowdy Junior.
69

Wołamy na niego Netty. A tam - spojrzała na cztery córki -Cassa, Carma, Levada i
Lynn. - Dziewczynki opuściły główki. - Nudzą się. Nie mają zajęcia - mówiła Eliza.
Jonathan usiadł przy dzieciach, wziął kilka źdźbeł słomy, którą pościelono krowom,
i zaczął je splatać. Dziewczynki zerkały na niego znad kawałków płótna, które
trzymały w rękach.
- To lala - szepnęła najmniejsza z dziewcząt. Z gestów Jonathana wynikało, że gdyby
tylko umiał robić lalki, zrobiłby po jednej dla każdej dziewczynki. Zachichotały.
- Jak ci na imię? - znowu szepnęła najmłodsza. Na zewnątrz fale czerwonawych łąk
odpływały w dal. Jonathan przytrzymał górną szczękę.
-Johnny - odrzekł grzecznie. Czasami bywał bardzo uprzejmy. - Mam na imię Johnny.

Część III

Środa
Odprężenie
I
Linie kolejowe przez Kansas i Kolorado dochodziły do łańcucha Gór Skalistych pod

Strona 30

background image

Brady Joan - Teoria wojny

kątem prostym. Przez prawie trzysta kilometrów Jonathan oglądał z pociągu tylko
prerie. Takie same, jakie widział przez całe życie. I oto wjechał do Denver.
Staram się pamiętać, że wspomnienia George'a są wspomnieniami polityka; że mój
dziadek, Jonathan, pisał o sobie;
że kiedy nagrywałam relację Atlasa, alkohol już dawno wyżarł mu dziury w mózgu.
Wszyscy trzej potwierdzają jednak, że Jonathan zwabił George'a w okolice torów i
zostawił go tam -jak sądził - martwego. Pociąg zatrzymał się na dworcu w Denver.
Jonathan po raz pierwszy ujrzał Góry Skaliste. Nie było już w nim gniewu i
wściekłości - uczuć, dzięki którym w końcu pokonał George'a. Zniknęły dopiero na
granicy Kolorado. Byt wczesny poranek, a poranki w Górach Skalistych - tak
przynajmniej słyszałam - to studium czerwieni. Niebo jest czerwone, czerwone są
chmury, czerwone jest światło padające na granitowe szczyty. Jeśli rzeczywiście
istnieje tak nierealne miejsce, to wszystko w nim może się zdarzyć. Jonathan nie
zauważył, kiedy ruszył pociąg Elizy Gowdy. Gdy się obejrzał, widział tylko jego
ostatni wagon. Czuł za plecami góry i wiedział, że odnalazł swoje miejsce na ziemi.
Po czasach wojny przychodzi czas pokoju. Pokój to jednak wojna, tyle że prowadzona
innymi środkami (zmieniam maksymę Clausewitza, ale w dobrej wierze). Pokój to czas
chleba i igrzysk. Gladiatorzy roznoszą się na strzępy, dostarczając rozrywki
ludziom gnuśnym i znudzonym. Ameryka-
73

nie wiodą prym na tym polu. Igrzyska w Denver mogą być jednak trudne do zniesienia.
Miasto kwitło, ale było paskudne i prymitywne. Rządziła w nim przemoc, a ulicami
płynęły pieniądze i krew. Mama mówiła mi, że kto zobaczy spadającą gwiazdę i
szepnie "pieniądze, pieniądze, pieniądze", na pewno będzie bogaty. Dodawała też,
widząc moje szeroko otwarte oczy, że ktoś, kto na widok spadającej gwiazdy myśli o
pieniądzach, i tak stanie się bogaty. Po mieście chodzili traperzy w sarnich
skórach. Podobnych traperów - może nie aż tak brudnych - widzimy w filmach. Takie
same rozpustne kobiety w jedwabiach i identycznych hazardzistów, Indian w
pióropuszach, oszustów, rewolwerowców, złodziei i morderców. Wszyscy wyglądali jak
dzisiejsze hollywoodzkie postaci. Tylko że ówcześni ludzie już wtedy stanowili
część dziewiętnastowiecznego Disneylandu, założonego z myślą o europejskich
arystokratach, którzy przybywali zza oceanu, żeby zakosztować wyreżyserowanych
przygód w górach i przy karcianych stolikach. Zdumiewał międzynarodowy charakter
tego wybudowanego na odludziu miasta. Meksykanie, Niemcy, Francuzi, Chińczycy,
Anglicy, Węgrzy, Rosjanie, Polacy oraz wszelkie inne narodowości można było
zobaczyć na jednej ulicy i to w regionalnych strojach. Miejscowi znali po kilka
słów w każdym języku, tak jak dzisiaj Szwajcarzy; i podobnie jak dzisiejsza
Szwajcaria, Denver przyjmowało każdą walutę. Banki, kasyna, a nawet sklepy brały
marki, fanty i franki.
Jonathan przez wiele godzin chodził i patrzył. Chłopak z prerii zachwycał się
tłumem ludzi, wysokimi budynkami. Tylko co miał jeść w tym świecie baśni? Wziął
głęboki oddech, zanim spróbował szczęścia w sklepie, którego wejścia strzegł
Indianin z drewna. Na blacie leżały cygara; za ladą stał gruby mężczyzna.
- Słucham.
Jonatan zapytał o pracę. Język migowy zrozumiały w Sweetbrier, nie należał jednak
do języków, jakimi porozumiewano się w Denver.
- Nie przyjmuję niemot - żachnął się mężczyzna. Wyszedł zza lady i wygrażając
chłopcu pięścią, krzyczał: - Wynocha! Wynocha!
Z tym samym skutkiem Jonathan próbował znaleźć zajęcie w sklepie z warzywami.
Zaszedł też do hotelu, gdzie spotkał
74

tylko czarną kobietę mocno szorującą podłogę z niemalowanych desek.
- Trudno tu o pracę. - Podniosła oczy tylko na tyle, że widziała bose stopy
przybysza. - A )'uż na pewno dla takich jak ty. Gdybyś był dziewczyną... -
westchnęła.
Jonathan ruszył w stronę drzwi.
- Zaczekaj - krzyknęła kobieta. - Zdaje się, że szukają kogoś na kolei. Idź do
Hannibal & Denver. Podobno zawiadowca...
Puścił się pędem na dworzec i wbiegł do biura zawiadowcy, tak jak osiem lat
wcześniej wpadł do tancbudy w mieście pod gwiazdą północy.
Zawiadowca siedział z nogami na biurku. Nie miał jednej stopy. Spojrzał na
Jonathana, splunął do wypełnionej trocinami skrzyni stojącej po drugiej stronie

Strona 31

background image

Brady Joan - Teoria wojny

pomieszczenia. Brązowa od tytoniu do żucia ślina doszła celu.
- Nieźle, co? Czego chcesz?
- Pracy na kolei - odrzekł Jonathan, dociskając szczękę do podniebienia.
- Zjeżdżaj. Wróć, jak przestaniesz ssać palce. - Jonathan zmierzył go gniewnym
spojrzeniem. - Skąd wziąłeś te cholerne kły? Tym się w ogóle da jeść?
- Sam je zrobiłem.
- Poważnie? - Szczęki zawiadowcy znieruchomiały. - Posłuchaj, nie mogę dać ci
roboty. Za młody jesteś. Ile masz lat?
- Siedemnaście.
- Akurat. Najwyżej piętnaście. Boże. I ani jednego zęba. -Podniósł kończynę
pozbawioną stopy. - Noga brekowego. Tak to się nazywa. Ktoś cię bił? Marnie
wyglądasz. Myślisz, że masz dość twarde jaja, żeby wziąć tę robotę?
Jonathan chciał odpowiedzieć. Kiedy otworzył usta, górna szczęka zsunęła się i
uderzyła w dolną.
- Boże! - Zawiadowca zdjął nogi ze stołu. - Jak się nazywasz?
- Johnny Carrick.
- Carrick? Coś takiego. Twój tata był rebeliantem, prawda? Niech mnie diabli.
Pamiętam wszystkich Irlandczyków walczących w armii Unii. Twojego ojca także. Nie
żyje, prawda? Coś podobnego. Niech mnie licho - mówił żując i mlaskając. - Znasz
sygnały? Jonathan wykonał gest, z którego wynikało, że zna kilka.
75

- Łap! - Zawiadowca szybko chwycił kałamarz i rzucił nim w drzwi. Jonathan skoczył
z wyciągniętymi rękami. Poczuł atrament na twarzy, drzwi też były ochlapane, ale
złapał kałamarz.
- Masz refleks. - Mężczyzna znowu położył nogi na biurku. - A co mi tam? Przyjdź w
poniedziałek. Przyjmuję cię.
Niesamowita historia. Jasne, że tak. Żaden wieśniak, nawet irlandzki, nie dostałby
roboty na kolei. Zadaję sobie pytanie:
Czy mój dziadek kłamał? Czy zaszyfrował w pamiętnikach nieprawdę? Dla mnie? Mam
jednak jego zdjęcie, które wykonano nieco później. Takiej fotografii wcześniej nie
widziałam. Wyglądał na niej młodo - to prawda - ale z jego twarzy bił gniew;
naprawdę. Nawet po tylu latach jest widoczna płonąca wściekłość. Próżno wyglądać
uśmiechu. Choć oblicze Jonathana pewnie trochę się rozjaśniło, bo mężczyzna podczas
rozmowy z zawiadowcą też się uśmiechnął.
- Zaczekaj, synu! - Wyjął z kieszeni pół dolara i rzucił monetę chłopakowi. - Idź
do Matki O'Neill, na Piętnastą ulicę. Powiedz, że jesteś od Franka Fleminga.
Dostaniesz kąt do spania i coś do jedzenia.
Matka O'Neill mieszkała na drugim końcu miasta. Spojrzała krótkowzrocznymi oczami
na monetę w rękach Jonathana. Kobieta była niziutka i krępa, z malutkimi oczami,
okrągłymi ustami i takim też nosem. Włosy miała zebrane w koczek. Dobiegała
sześćdziesiątki. Jej tłuste policzki zatrzęsły się z oburzenia.
- Frank ci to dał? Cholerny dureń. Nie wiem, co ci nagadał, ale tyle to u mnie
kosztuje jedna noc, a ja na jedną noc nie przyjmuję.
- Mam pracę - zatkał Jonathan. W końcu był jeszcze dzieckiem. Przyjrzała mu się
bliżej.
- Na kolei? Jesteś tragarzem?
Ich nosy niemal się dotykały. Jonathan wytrzymał konfrontację.
- Irlandczyk? To co innego. Chodź. - Dała mu gotowanego ziemniaka. - Wysmaruję ci
głowę naftą. Nie chcę pcheł w kuchni. Zaprowadziła go na tyły budynku. - Rozbierz
się. To jest ciepła woda po praniu. Ile masz lat? Szesnaście? Powiedz Frankowi, że
osiemnaście. Wyjmij zęby. Wymyję je z naczyniami. Jak się nazywasz? Jesteś z
Carrick? Mam tam
76

rodzinę. Podobno. - Wyszorowała mu włosy naftą i dała kolejnego ziemniaka. - Nie
możesz chodzić w tych łachach. Spalę je, a ty weź te rzeczy. Są chłopaka, którego
wczoraj zmiażdżyło. Dostałeś jego robotę. Tu są buty. Miał w brzuchu dziurę jak
patelnia.
Claire, żona mojego wuja, Atlasa, zaczęła przygotowania do francuskiej kolacji z
wielodniowym wyprzedzeniem. Od początku pracowała w szaleńczym tempie - to słowa
Atlasa -i tak było do końca. Tuż przed przyjęciem okazało się, że zabrakło jej
środka do czyszczenia piekarników. Wysłała nas do sklepu. W garażu leżały
porozkładane na gazetach żółte wnętrzności pieca.

Strona 32

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Co tu się dzieje, Claire? - wrzasnął Atlas, kiedy mnie wepchnął do samochodu.
- Nie chcę, aby te kobiety pomyślały, że w moim domu jest brudno.
- Boże. Boisz się tego tępego babsztyla, żony Wigora? Dlaczego miałaby zaglądać do
piekarnika? Wzięłam dyktafon. Kiedy ruszyliśmy. Atlas zapytał:
- Powiedz, jak wytłumaczyć komuś takiemu jak Claire, co to znaczy dostać robotę na
kolei? Po raz pierwszy wykąpać się w balii, pozwolić, żeby stara wiedźma umyła ci
plecy? Jak opisać te wspaniałe i przerażające przeżycia? A potem jeszcze łóżko,
pościel, buty, ubrania...
- A czym ty się różnisz od Claire?
- Nie wkurzaj mnie. Ja nie pochodzę z dobrego domu, jak ty. Nie mam pojęcia, jak
ojciec spał przez tych kilka pierwszych nocy. Założę się, że nie mógł zasnąć.
Stoisko z alkoholem znajdowało się nieopodal regałów ze środkami czystości. Na
parkingu Atlas schował po dużej butelce whiskey do wewnętrznych kieszeni obszernego
płaszcza. Domyśliłam się, że zawsze tak robi. Zwróciłam też uwagę na jego
delikatność; nie prosił mnie, żebym to ja przeszmuglowała do domu alkohol.
- Do diabła, chyba masz rację - ciągnął. - Dzieje niewolnictwa były w naszym domu
bajeczką do snu. Nie można
77

zrozumieć takich rzeczy, jeśli się ich nie przeżyło. Pamiętam... - przerwał.
- Co takiego?
- Nic. To bez znaczenia.
- Powiedz, proszę.
- Pamiętam czarnego mężczyznę. Miałem wtedy sześć, może siedem lat. Nie wiem, jak
się znalazł w Hannaville. Roiło się tam od Szwedów i Norwegów, ale czarnych nie
było. Jeszcze nie. Nazywał się Nero i pewnego dnia zjawił się nie wiadomo skąd z
żoną i gromadką dzieci. Każdy się zastanawiał, co z nimi począć. Nie mieli oni
pieniędzy. Nie mieli nic. Pewne małżeństwo zatrudniło go do drobnych prac, ale
strasznie partaczył robotę. Był przy tym tak powolny, że potem nikt już nie dał mu
pracy. Powstało pytanie: co z nimi zrobić? Wygonić z miasta? Miejska śmietanka
zebrała się na naradę w tej sprawie. Ojciec wziął mnie ze sobą. Nie pamiętam
dlaczego. Bardzo gorąco się spierano. Nagle tata powiedział: "Ja go zatrudnię.
Gdzie on jest?" Boże jedyny, nas nie mógł utrzymać, a tu jeszcze sześć osób.
Wszyscy mu to tłumaczyli. Mówili: "Gość jest tak głupi, że trzeba go zamknąć w domu
wariatów. Zobaczysz, jaki ma tępy wzrok". Ojciec nie ustępował, więc przygonili
faceta. Wtedy tata zapytał tak uprzejmie, jakby rozmawiał z burmistrzem: "Chcesz u
mnie pracować, Nero?" Nero miał pewnie dziesięć, może piętnaście łat więcej niż mój
ojciec; stary, siwy mężczyzna. Jego żona była dużo młodsza. "Jasne, że tak, proszę
pana". Ojciec na to:
"Nie jestem żadnym panem. Mów mi Johnny". Potem wszyscy wsiedliśmy na naszą
bryczkę: Nero, jego żona, ich dzieciaki, mój ojciec i ja. Nero z otwartymi ustami
wpatrywał się w tatę, który w końcu go zapytał: "Pewnie chcesz wiedzieć, dlaczego
to zrobiłem?" "Tak, proszę pana; jeśli pan chce mi powiedzieć", odrzekł Nero
monotonnym, obojętnym głosem. "Ja i ty jesteśmy braćmi", wyjaśnił ojciec. Nero
wybałuszył oczy. "Dobrze, proszę pana". Przejechaliśmy dwa kilometry. Ojciec rzekł:
"Za mnie zapłacili piętnaście dolarów. Miałem cztery lata. Poszedłem na farmę
tytoniową. Uciekłem w wieku szesnastu lat. Za ciebie dali pewnie więcej". "Dlaczego
pan mi o tym mówi?" "Ja też byłem...", ojcu z trudem przychodziło to słowo
"...niewolnikiem. Tak jak ty. Niczym się nie różnimy". "O cholera", powiedział Nero
tym samym beznamiętnym tonem. "Do szkoły poszedłem później. Znacznie
78

później". Nero jakoś się tym nie przejął. Możliwe, że nie uwierzył ojcu. Odparł
tylko: "Tak, proszę pana". "Spałem w chlewie, ze zwierzętami". Te słowa chyba
trochę zdziwiły Nero, ale nie dał tego po sobie poznać. I oto ojciec nagle ściągnął
konia lejcami. Na oczach wszystkich zszedł z powozu. Zdjął surdut, złożył go i
umieścił na koźle. Potem ściągnął koszulę. Farmerzy często rozbierali się w upalne
dni. Ojciec nigdy tego nie robił. Zawsze chodził w koszuli i nie podwijał rękawów.
Nigdy wcześniej nie widziałem jego nagich pleców i rąk. Okazało się, że były
pokryte krzyżującymi się białymi bliznami. Nawet ja zrozumiałem, że ciężko go
pobito. I to wiele razy. Wtedy właśnie zacząłem się domyślać jego przeszłości. Bez
słowa włożył koszulę i surdut, a potem wszedł na powóz i pojechaliśmy. Czarny
mężczyzna nadal milczał. Ojciec odezwał się: "Nero to imię cesarza. Bardzo dumne
imię".

Strona 33

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Kilka kilometrów dalej Nero zaniósł się głośnym śmiechem: "W moich stronach Nero to
imię dla psa". Spojrzałem na niego zdziwiony. Jego głos nie brzmiał już monotonnie.
Stał się wyrazisty, melodyjny. I, Boże, nigdy tego nie zapomnę, widziałem nowego
człowieka. Gdzieś zniknęła tępota czarnego niewolnika. Zamknął usta. Nie wybałuszał
oczu. Miał inteligentne spojrzenie. "Nie, panie Johnny". Spojrzał na ojca. "Nikt za
mnie nie zapłacił. Urodziłem się w niewoli. Byłem za darmo".
Tata się roześmiał. Rozumiesz wagę tego wydarzenia? Mój ojciec się śmiał. Nie
wierzyłem własnym oczom. Nigdy przedtem się nie śmiał; potem też nie. Obaj zrywali
boki ze śmiechu. Myślałem, że zwariowali. Zbudowali dom dla Nero, jego żony i
dzieci. Mężczyzna pracował za darmo, kiedy ojciec nie miał pieniędzy, żeby mu
płacić. Zadowalał się byle czym, kiedy tacie szło nieco lepiej. Pracował szybko i
starannie. Wszyscy byli zaskoczeni, poza Jonathanem. Kiedy ojciec znikał, w oczach
Nero znowu pojawiała się tępota. Kiedy przebywali razem, tacie też poprawiał się
humor. Nie traktował nas tak surowo. Więcej wybaczał. Zachowywał się jak szczęśliwy
ojciec rodziny. Przedtem nigdy taki nie był. Kiedy Nero zmarł - nie pożył długo;
ktoś podpalił dom i cała rodzina zginęła w pożarze - dobry nastrój ojcu już nie
wrócił.
Wbrew temu, co mówił Atlas, z pamiętników wynika, że Jonathan nie miał kłopotów ze
snem w pierwsze noce w De-
79

nver. Nic mu się nie śniło, spał twardo jak pacjent pod narkozą. Czas się dla niego
nie liczył. Każdego poranka budził się w dziwnym bajkowym świecie, odczuwając
wrzącą, rozsadzającą piersi radość. Górskie powietrze różni się od równinnego. Na
środkowym zachodzie latem powietrze jest ciężkie i parne; u stóp Gór Skalistych
krystaliczne jak woda. Wdychanie go to prawdziwa przyjemność. Słońce daje
ostrzejsze światło, a wszystko w jasnych promieniach rysuje się bardzo wyraźnie;
mieszkańcy środkowego zachodu widzą taki świat tylko w najpogodniejsze zimowe dni.
No i te ogromne, wysmukłe skały z ich wspaniałym, przytłaczającym pięknem.
Przytłoczenie, radość, przytłoczenie, radość, masturbacja duszy, uniemożliwiająca
racjonalne działanie każdemu nowo przybyłemu; zwłaszcza komuś takiemu jak Jonathan,
który zaczął życie od początku w zupełnie nowym pejzażu. Niezbyt długo miał noce
bez snów. W środku czwartej zbudził się zdjęty trwogą. Nie znał przyczyny strachu.
Nie spał do świtu, przerażony, zlany potem.
Była to noc z niedzieli na poniedziałek. Rano zjawił się u Franka Fleminga. Potem
razem pojechali do St. Joe, stacji końcowej kolei Hannibal & Denver u stóp gór. To
tam, w świetle poranka, zaczęło się jego życie w pociągach, w buchających parą
stalowych cudach stworzonych przez człowieka, w ogromnych stękających lokomotywach,
w wagonach lśniących cynkiem i złotem, pełnych bydła i wypchanych bydlęcymi
skórami. Czuł wolność w gęstwinie szyn, które biegły do przodu, zakręcały,
krzyżowały się, miłośnie łączyły i gnały Bóg jeden wie dokąd, do cudów
przekraczających nasze wyobrażenia.
Frank przedstawił Jonathana jednemu z mężczyzn na stacji.
- To jest Docent - powiedział zawiadowca. - Zapytaj go o coś, a on cię zagada na
śmierć.
Frank miał rację. Oto jak Docent powitał mojego dziadka, Jonathana Carricka,
kupnego chłopca, którego Alvah całymi latami instruował mruknięciami i
szturchańcami:
- Dusza wagonu jest smutna i nieszczęśliwa - zaczął - tak jak dusza człowieka. Siła
pozostaje bezsilna, człowiek samotny, nie ma celu i sensu. I oto z ciemności -
słuchaj i bacz -wyłania się Bóg. A z nim cel, sens i moc.
Docent nie był urodziwy - miał płaski nos i ospowatą skórę - ale tylko on w całej
okolicy umiał znaleźć słowa wyraża-
80

jące urok kolei, któremu ulegali wszyscy. Jonathan patrzył na cud z krwi i kości
żyjący w cudownej bajce i był nim zachwycony bardziej niż całą resztą nowego
świata. Nie miał pojęcia, co oznaczały słowa Docenta - nie wiedział, czy w ogóle
coś znaczą - ale w ich brzmieniu słyszał głos przeznaczenia. Jeśli chodzi o
Docenta, to w cyrku, jakim było Denver, on wykonywał swój numer z radością klowna.
Tkwiła w tym mężczyźnie perwersyjna błazeńska próżność. Chciał, żeby jego
publiczność, składająca się z milczących, ponurych facetów, zrywała boki ze
śmiechu. Teraz zrozumiał, że przynajmniej jednego z nich przed zaśnięciem będzie
dręczyło coś, co się kryje za tym błaznowaniem; choć wszyscy wiemy, że tak naprawdę

Strona 34

background image

Brady Joan - Teoria wojny

to tylko sam klown zastanawia się nad znaczeniem swoich występów. Nikt inny.
Jeszcze chwilę wcześniej Docent z niedowierzaniem patrzył na chudego nowicjusza
idącego przez plac. "Taki młody, niedożywiony prostak", myślał. A teraz śmiał się
na głos z własnego zaskoczenia i z podziwu chłopca.
- Szpilka i otwór muszą do siebie pasować jak mąż i żona -ciągnął, unosząc się przy
każdym słowie, coraz wyżej, jakby się wspinał na rozpiętą wysoko linę. - Tutaj nie
ma miejsca na bezmyślne barłożenie. Jak zwykle, to bogowie - w tym wypadku ja i ty
- ponoszą odpowiedzialność.
Dwadzieścia lat później Jonathan zapisał tę mowę w swoich dziennikach, słowo po
słowie, które potem przetworzył mój komputer. Nie zapomniał ani jednego wyrazu.
Wyławiając z ich nadzwyczajnej gęstwiny słowa "szpilka" i "otwór", uformował dłonie
na podobieństwo szpilki i otworu. W ten sposób chciał zademonstrować fragment pracy
kolejarza doczepiającego jeden wagon do drugiego. Kiedyś Finster pokazał mu, jak to
się robi, a on ćwiczył w samotności zapamiętane gesty każdej nocy w ciemnościach
lepianki, marząc o tym dniu, choć nawet w najpiękniejszych snach nie mógł go sobie
wymarzyć w takiej wspaniałości.
Docent też nie wierzył we własne szczęście. Zdobył nie tylko widza, ale również
kolegę aktora. Roześmiał się i poklepał prostego rekruta po ramieniu.
- Świetny z ciebie facet - powiedział do Jonathana, dla którego był to pierwszy
komplement w życiu. - Zrobię wszystko, żeby cię nauczyć, czego trzeba. Wiedza to
bezpieczeństwo, bo pierwsza lekcja brzmi tak: To jest niebezpieczna
6 - Teoria wojny
81

praca. Kiedy pada deszcz, kiedy gęstnieje mgła, nie wchodź na górę. Jedno
poślizgnięcie i spadasz pod koła.
Stary system sczepiania wagonów był tak absurdalny jak koncepcja umieszczenia
hamulców na zewnątrz, a może jeszcze gorszy. Nieporęczny, niepewny, niebezpieczny -
to mało powiedziane, choć Docent bagatelizował ryzyko. Niedawny niewolnik miał
przed sobą niezwykle trudne równanie o zbyt wielu niewiadomych. Istniały
czterdzieści trzy typy spinaczy - typy, a nie warianty; wariantów było bez liku.
Szpilki zagięte, proste, ukośne. Różne pod względem wagi, grubości, długości i kąta
nachylenia. Zaczepy, dobierane zależnie od ładunku, rodzaju szyn, typu łączonych
wagonów - zawsze pochodziły z różnych fabryk, każdy z innej parafii. Wszystko
stanowiło skomplikowany problem matematyczny, który należało rozwiązać szybko,
posługując się jedynie doświadczeniem i intuicją.
Podobieństwo nowego życia i nowej pracy rysowało się tak ostro, że Jonathan często
pisze o tym w swoich pamiętnikach, częściowo zaintrygowany, na poły zdegustowany.
Wybierz szpilkę, wejdź między wagony, włóż szpilkę do zaczepu, zamknij i daj sygnał
maszyniście. Następuje chwila ciszy. Potem rozlega się świst pary i powoli, powoli
zaczynają się obracać ogromne koła. Wagony poruszą się i dotkną, drgną i szpilka
dopasuje się do złącza. Często coś nie pasowało. I to jak często. Wystarczyła
drobna pomyłka i człowiek musiał wbijać szpilkę młotkiem. Jeśli błąd był poważny -
a nierzadko tak się zdarzało - i zabrakło zwinności niezbędnej do ucieczki,
pracownik dostawał się między wagony, które go rozgniatały. Opracowano uniwersalne
zaczepy, ale zbyt dużo kosztowały. Poezja kolei (tak jak poezja wolności)
nierozerwalnie łączyła się ze śmiercią. Niejeden zginął, zauroczony jej pięknem. Ta
sama poezja, którą Docent tak dobrze recytował ku radości wielu kompanów,
sprawiała, że kolejarskie szeregi rozrastały się niezwykle szybko, a magnaci
kolejowi mogli swobodnie gdzie indziej inwestować swoje ogromne fortuny. Żony
kolejarzy natomiast zawsze miały w domu haftowane prześcieradło, czyste i
wyprasowane, gotowe na wypadek, gdyby trzeba było zawinąć do trumny pokiereszowane
szczątki męża.
O szóstej wieczorem dzień pracy dobiegł końca. Tak jak przed robotą Docent poklepał
Jonathana po bratersku, z ser-
82

decznością należną profesjonaliście wyłowionemu z tłumu amatorów. Zaproponował też
wspólny wypad po kolacji na drinka do saloonu. Jonathan, mój dziadek, pobiegł przez
plac dworcowy, radośnie przeskakując szyny.
III
Saloon nazwano "Bar Wolność" na cześć irlandzkiego ruchu republikańskiego
walczącego o wyzwolenie Irlandii. Był tak irlandzki jak wszystko, co się wiązało z

Strona 35

background image

Brady Joan - Teoria wojny

koleją. Przedziwny lokal. W środku zawsze panował mrok, nawet jeśli na zewnątrz
świeciło słońce. Dlaczego? Bo okna oklejano listami gończymi. Na ich widok
Jonathanowi zaczęto walić serce. Szyby pokrywała gruba warstwa obwieszczeń; od
najstarszych po zupełnie nowe. Dlaczego nie zmienił nazwiska na Kelly czy Brady?
Dlaczego został przy Carricku, nazwisku mordercy?
Pewien mężczyzna, przetrzymywany obecnie w Libanie, napisał, że wiedzie kalekie
życie. Zakładnik, tak jak każdy więzień, jest niewolnikiem. "Umysł formuje się i
deformuje pod wpływem naprzemiennych maniakalnych przypływów energii i
przyprawiającej o szaleństwo rozpaczy. Zakładnik to człowiek okaleczony umysłowo;
zepchnięty do własnego wnętrza tak głęboko, że doświadcza otępienia jak
spadochroniarz w rozrzedzonym powietrzu". I oto nagle zostajesz wypuszczony.
Wychodzisz na wolność. Ogarnia cię oszałamiający chaos. Kiedy w końcu burza
cichnie, gdy masz czas na głębszy oddech, widzisz, że zostałeś z tym, z czym
wszyscy ludzie, którzy szukali zbyt głęboko: z ładną, ale kruchą powierzchnią,
tanią, sztuczną, pozbawioną znaczenia. To, do czego kiedyś byłeś dopasowany - co
stanowiło twoje życie -nie pasuje i nie daje się dopasować. Normalność staje się
jeszcze jednym wyzwaniem.
Wspomnienia Jonathana są uderzająco podobne. Tylko że zakładnicy w Libanie byli
ludźmi z przeszłością. Kiedy wrócili, stare życie powitało ich z entuzjazmem, a
Jonathan... Oto człowiek bez przeszłości. Nareszcie wolny ujrzał zjawę ze snu
nihilisty; koszmar w skrajnej formie. Nie miał domu, rodziny, przyjaciół, nikt go
nie witał, nie miał rodzinnego miasta, przeszłości, wykształcenia ani własnego
dzieciństwa - nie
83

miał do czego wracać. Jak sam Bóg, musiał zbudować swój świat, zaczynając od zera.
Pisze w pamiętnikach, że w pierwszym tygodniu w Denver odczuwał stan podwyższonej
wrażliwości. Niespodziewane dźwięki powodowały przypływy lęku. Nagłe i wyraziste
wspomnienia odbierały mu oddech. Odnosił wrażenie, że jego ciało reaguje jak
maszyna. Było obce, uległe dźwigniom i korbom, którymi poruszał ktoś z bardzo
daleka. Głowa mu ciążyła, jakby żył w pęcherzu płodowym. Przesycił się wszystkimi
nowościami - jak karmiona siłą gęś na wątróbki - a życie wciąż podsuwało kolejne
dławiące kęsy. Zawahał się przed drzwiami do "Baru Wolność". Może lepiej uciec?
Pomyślał, że i tak nie ma dokąd odejść (poza tym nie upłynęło jeszcze dość czasu od
tamtego zdarzenia, żeby w Denver wydrukowano listy gończe), uspokoił się więc i
wszedł do środka; czuł się jak we śnie.
Ciężki dym, lampy naftowe, mosiądz, mahoń, lustra i butelki; wszystko jak w
Hollywood, gdyby nie klientela, bo ci bohaterowie kolei - prawdziwi herosi, skoro
bywali w miejscach tak niebezpiecznych - nie pasowaliby do Hollywood:
brudne, potargane bydlęta pijące tak dużo i szybko, że ich wąsy, brody, kamizelki,
brwi, tłuste włosy lub łyse łby lśniły od whiskey i piany piwa. Na kontuarze
wisiały ręczniki służące do wycierania tego, co biesiadnikom pociekło z nosa lub po
plecach. Sprawą honoru było skorzystać z najbliższego ręcznika, choćby
najbrudniejszego, a ręczników nikt nie prał. Wisiały na haczykach, aż zgniły i
spadały, by się wymieszać z plwocinami amatorów żucia tytoniu i psim gównem, które
na stałe wżerało się w podłogę. Pianista walił w klawisze ile sił. Psy szczekały.
Mężczyźni wrzeszczeli. Jeden chciał przekrzyczeć drugiego. Zanosili się rechotem i
kaszlem. Krztusili się zabójczą whiskey, oferowaną przez "Bar Wolność". Kopali
kontuar, bili w blat pięściami, brzęczeli ostrogami - jeśli je mieli - i atrybutami
swojego zawodu: kolejarskimi latarkami, młotkami, łopatami.
Przed opartym o kontuar Docentem stała butelka i szklanka.
- Nalej sobie, Johnny - wrzasnął. Rozmowa normalnym głosem nie wchodziła w grę.
Jonathan nigdy nie pił wysokoprocentowych trunków, jeśli nie liczyć tamtej okropnej
nocy, kiedy przymierzył surdut George'a. Wiedział, że to, co wtedy zrobił, uczynił
pod wpły-
84

wem alkoholu. Miał - a może tylko wyznawał - surowe zasady, które nie służyły mu na
wolności, choć przydawały się, kiedy był niewolnikiem. Ponadto czuł się osaczony,
zagrożony Pewnych zagrożeń nie umiał określić; wydawały się nieuchwytne jak cienie.
Inne widział bardzo wyraźnie; na przykład listy gończe mogły mu wydrzeć ten nowy
świat, w którym nawet powietrze było inne. Pokusa zjedzenia serca pokonanego wroga
okazała się jednak silniejsza, tak jak pokusa picia jego alkoholu. Jonathan
podniósł szklankę. Pamiętał, żeby na chwilę zatrzymać w ustach płyn, który był

Strona 36

background image

Brady Joan - Teoria wojny

jeszcze mocniejszy od bimbru George'a; pamiętał, żeby przed połknięciem zacisnąć
krtań. Dał dowody wyrobienia, zaskakując Docenta, który uważnie patrzył wzrokiem
zadowolonego z siebie eksperta i oczekiwał szczególnie przykrej dla delikwenta
inicjacji.
- Niech mnie diabli - rzekł. - Naprawdę świetny z ciebie facet. Gdzie taki dzikus
jak ty nauczył się tak pić?
Mężczyźni w barze porozumiewali się krzykiem. Podniesione głosy przebijały się
przez hałas i jeszcze go potęgowały. Jonathan bardzo chciał opowiedzieć o sobie
temu ciekawemu człowiekowi, z którym pracował cały dzień, od którego nie usłyszał
złego słowa, który przychylnie oceniał umiejętności chłopca i dopuszczał go do
tajemnic zawodowych. Jednak mimo to, że nowe zęby Jonathan wykonał z kości i według
nowego projektu, nie odniósł sukcesu. Nadal mówił z trudem, a krzyk w ogóle nie
wchodził w grę. Skończyło się na geście pełnym pokory.
Docent chciał powtórzyć ten ruch, ale zrezygnował i natychmiast zaczął mówić o
kolei, podczas gdy Jonathan zmagał się ze strachem, nadziejami i obawami oraz
hałasem, zamieszaniem, dymem i zapachami, z powodu których nie wszystko słyszał i
rozumiał.
- ...prostota wypełnia duszę radością - wrzeszczał Docent. -To tak proste jak ta
historia o gęsi albo o kurze. Dlaczego kura przeszła drogę? Rozumiesz? - pytał,
uważnie patrząc Jona-thanowi w twarz. - Na pewno słyszałeś ten stary dowcip. Nie?
Bogu niech będą dzięki za tę szansę. Pozwól, że cię oświecę:
Dlaczego kura przeszła drogę? Zgadnij. Nie wiesz? Bo chciała być na drugiej
stronie. - Docent głośno się roześmiał. - Nie rozumiesz? Kura przeszła przez drogę,
bo chciała być na drugiej stronie.
85

W głowie Jonathana rozbłysły nagle wspomnienia. O kurach mógł powiedzieć jedynie
tyle, że szczerze ich nienawidził. Stoke'owie mieli koguta, który krył wszystkie
kury dwa razy dziennie; nawet zdechłe. Żywe uciekały przed nim, ile sił w nogach.
- Powinieneś się śmiać - stwierdził urażony Docent. Nagle zdał sobie sprawę, że
jeszcze nie słyszał głosu chłopca. Jonathan milczał nawet wtedy, kiedy się poznali.
- Nigdy się nie śmiejesz? - Docent był zirytowany. - Słuchaj, Johnny, nie chcę ci
robić kłopotu - przestąpił z nogi na nogę - ale naprawdę chciałbym, żebyś coś z
siebie wydusił. Porozmawiaj ze mną o deszczu, zimie, o lecie na oceanie. Opowiedz
mi o swoich marzeniach. Zagadaj do mnie o czymkolwiek.
I cóż mógł zrobić Johnny? Odczuwał zmiany w otaczającej go atmosferze, ale czy miał
na nie wpływ? Spadał i spalał się. Zrozpaczony, postanowił wydobyć z siebie głos,
mówił jednak cicho, tak jak pozwalały mu na to zęby. Zagłuszyła go saloonowa
muzyka. Przyjaciel ujrzał tylko ruch ust chłopaka, nie usłyszał ani słowa.
- Cholera - zaklął. - Nie ma ideałów. Ja mówię. Wszyscy na kolei mówią, choć nikt
nie robi tego tak ładnie jak ja. Wszyscy, którzy umieją mówić, odzywają się
przynajmniej od czasu do czasu. Ty milczysz. Ergo, nie umiesz mówić. - Głos Docenta
zabrzmiał ostro. Jonathan próbował protestować, ale kiedy otworzył usta, górna
szczęka zsunęła się na dolną. Zanim zdołał ją wcisnąć na miejsce, Docent już
ciągnął dalej, przekonany, że Jonathan pogodził się z zarzutem. - Tego Frank mi nie
przekazał. Mówiąc inaczej. Frank trochę pod-retuszował prawdę. Ty też się nie
odezwałeś, ale co mogłeś powiedzieć? Słuchaj, kolego, wiem, że to słabość, ale nic
na nią nie poradzę. Bez urazy. Wybacz, ale nie mogę z tobą pracować.
Jonathana ogarnęła wściekłość; pełna i nagła. W saloonie na chwilę zapadła cisza,
jakby hałas nie wytrzymał napięcia powstałego w młodym kliencie przy barze.
Jonathan odstawił szklankę na kontuar i rzekł ważąc słowa:
- Nie mam czym zapłacić za drinka. - Odwrócił się w stronę drzwi. Cisza znowu
ustąpiła harmidrowi.
- Wszelki duch Pana Boga chwali - krzyknął Docent. -Zostań! Wracaj! Nie wściekaj
się! Jonathan przystanął, ale się nie odwrócił.
86

- Jesteś najbystrzejszym chłopakiem, jakiego spotkałem. Równy z ciebie facet. Chodź
tu, do cholery. Myślałem tylko... Rozmowa to dla mnie najważniejsza rzecz.
Dlaczego, u diabła, ty nie...
Urwane zdania w ustach Docenta brzmiały tak dziwnie, że Jonathan obejrzał się mimo
woli. Poczuł ciepło i dziecinną niepewność siebie. Był wzruszony, choć wciąż burzył
się w nim gniew, i choć do tej pory nie przeżył wielu wzruszeń.
- Nie mógłbym pracować z niemową. Chodzi o to, że... Przepraszam. Nie chciałem cię

Strona 37

background image

Brady Joan - Teoria wojny

urazić, ale... Napij się jeszcze. Może usiądziemy? Nie? Dlaczego nic nie mówisz?
Musisz mieć jakiś poważny powód. Jeśli umiesz mówić, czemu milczysz?
- Zmieniłeś zdanie? - Jonathan sprawdzał flanki, szukał forteli i pułapek.
Zachowywał się jak dzikie zwierzę, które weszło na nieznany teren. Wygrał potyczkę,
co prawda bardzo drobną, ale wszyscy widzieli jego zwycięstwo. To było coś nowego.
Coś niezwykle nowego.
- Poważnie. Jasne, że tak... Ja tylko...
- Na pewno?
- Na pewno. Chodzi o to... żebyś czasem mi odpowiedział. Boję się ciszy jak
cholera. Nie mogę... Dlaczego nie mówisz?
Po drugiej stronie baru jeden mężczyzna złapał drugiego za brodę. Szkło posypało
się na podłogę. Bryznęło piwo. Psy z piskiem szukały schronienia. Brodacz miał
wysoki, przenikliwy głos i klął z inwencją:
- Ty zgniły kutasie! Obszczymurze bez jaj!
- Zęby - wycedził Jonathan.
- Kacze gówno! Pedał! Dupcyngiel!
- Co? - krzyknął Docent. - Co mówisz?
- Kutasie obeszczany! - Broda została uwolniona.
- Zęby - powtórzył Jonathan. Gniew mu przeszedł. Ustąpił pola nieoczekiwanemu
wyczerpaniu. Jonathan drżał trzymając się kontuaru.
- Zęby? To wszystko? Kogo obchodzą twoje zęby? No, dajmy na to, że mnie obchodzą. I
ciebie, rzecz jasna. Chciałbyś mówić? Pewnie, że tak. Te twoje zęby są rzeczywiście
paskudne. Podobno sam je zrobiłeś. Coś niesamowitego. Jesteś bardzo zdolny. Nie
znam nikogo, kto by... Nie mówisz z tego powodu? Próbowałeś bez nich?
Jonathan pokazał, że bez zębów nie powie ani słowa.
87

- Dlaczego nie pójdziesz do dentysty? W Denver jest ich pełno. Bez zębów nie możesz
pracować na kolei. Naprawdę nie możesz.
Jonathan pokazał puste kieszenie.
Docent westchnął:
- No, tak. Musisz wyłożyć przynajmniej trzydzieści pięć dolarów. Pij. Ja płacę.
Poważnie. Moja babcia ma dwa sztuczne zęby, z muszli i złota. Świecą się w słońcu.
- Znowu westchnął. - Kup sobie skarbonkę. A skąd ty w ogóle jesteś?
Gest ręki: z daleka, ze wschodu.
Docent zmarszczył czoło.
- To twój pierwszy wyjazd z domu? - Z hałasem odstawił szklankę. - Do diabła, żyj
sobie w ciszy, ale ja nie mogę. Wiem, co mówię, i nie zmienię zdania. Boję się
ciszy jak... Już to mówiłem, prawda? Zawsze tak miałem. Tak ze mną było w
dzieciństwie i tak jest teraz. Nienawidzę ciszy i cholernie się jej boję. Widzę ją
w koszmarach. Połyka albo chce mnie połknąć. Dlaczego mnie straszy, jeśli ma dobre
intencje? -Poszperał w kieszeni i wyjął zwitek banknotów. - Pięćdziesiąt dolarów.
Weź. To wystarczy na przyzwoite zęby.
Jonathan pokręcił głową. Nierealność tej sytuacji tak go przytłoczyła, że sylwetka
Docenta rozpłynęła mu się przed oczami, a jego słów nie rozumiał.
- Posłuchaj; skąd mogę wiedzieć, czy mnie słyszysz, kiedy stoję do ciebie tyłem?
Możesz zginąć. Weź te pieniądze, bo powiem Frankowi, że nie chcę z tobą pracować.
Dentysta Jonathana miał wypomadowane wąsy przypominające kły słonia. Poruszał nimi,
kiedy mówił.
- Prawdziwe zęby? Są drogie i się psują. Kość słoniowa też się psuje, ale nie tak
szybko. Najlepsze są muszle, ale najdroższe. Ja mam zęby z muszli. - Dentysta
wypluł swoją szczękę na dłoń. - Sprężyny wyszły już z mody, ale nosił je ojciec
tego kraju. Co powiesz na zęby z kości słoniowej na podstawie ebonitowej? Ze
sprężynami. Ebonit to świetna rzecz. Wezmę czterdzieści pięć dolarów.
Jonathan natychmiast się zgodził.
- Boże, od razu widać, że jesteś ze wsi. Umówmy się na czterdzieści. Dwa tygodnie
później Jonathan miał protezy.
- Proszę- rzekł dentysta, dopasowując zęby, po czym odwrócił fotel w stronę lustra.
88

Kiedyś, wiele lat temu, złapałam swoje odbicie w lustrze i ujrzałam w nim kogoś,
kto nie był mną. Widziałam obcą osobę;
pięknego, uśmiechniętego człowieka nieświadomego ścieków, które wyparty krew z jego
żył. Od razu pokochałam tę dziwną postać. Tak samo było z Jonathanem. Jestem tego

Strona 38

background image

Brady Joan - Teoria wojny

pewna.
IV
W każdym młodym życiu jest krótki, epizodyczny rys -dzieciństwo należy do
przeszłości; dorosłość się jeszcze nie zaczęła - chwila, która posiada swój własny
urok. Jonathan jej nie doznał. On odczuwał strach i nienawiść. Nie miał dzieciństwa
ani rodziny. Wyrwano mu korzenie, tak jak później zęby; nie było takiego miejsca, w
którym mógłby się zakotwiczyć. Tylko gorycz i gniew nadawały sens jego zagubionej
młodości. Wstawienie zębów nie nastręczało problemów. Ze zdjęć Jonathana wynika, że
operacja świetnie się udała. Z korzeniami życia nie jest tak łatwo. Wbrew sobie
odczuwał głód bezkompromisowej dzikości i surowych emocji z czasów niewoli, a
znajdował jedynie dziwactwa, niepewność i przemijające kaprysy. Pracował w
zajezdniach w Denver. W ramach uczciwej zapłaty nadano mu opinię - przypominało to
pasowanie na rycerza - chłopca, który zapowiada się na dobrego kolejarza. Minęły
dwa lata, a list gończy z jego podobizną nie pojawił się ani w "Barze Wolność", ani
nigdzie w okolicy. Nie mógł się pojawić, ale o tym Jonathan nie wiedział. Skąd miał
wiedzieć?
Tłumaczył sobie, że George nigdy nie istniał. Że to on, Jonathan, wymyślił go
sobie. "Od tej pory to George'ów trzeba będzie wymyślać", wygłosił nad upodlonym
ciałem, przekonany, że George nie żyje. Może nie było żadnego upodlonego ciała?
Może nigdy nie było żadnej wojny? Może urodził się na kolei, a straszliwa
przeszłość to sen? A może właśnie teraz śni? Jeśli to prawda, nawet w niewielkim
stopniu, wtedy morderstwo i zwycięstwo, które sobie przypisywał, miało tyle sensu,
ile dowcip Docenta o kurze. A może to Finster jakoś wybronił swego podopiecznego?
Cóż, niewykluczone. Ludzie mogli też pomyśleć, że parobek nie żyje: zmarł w lesie,
a jego ciało zjadły zwierzęta.
89

Żle mu się spało w łóżku z pościelą. Rzadko zdarzały się noce bez koszmarów. Jeden
z nich szczególnie przerażał Jonathana. Kiedy doświadczył go po raz pierwszy,
poszedł spać z napisem 104 Consolidation przed oczami, który tego dnia zobaczył na
czterdziestotonowej diabelskiej lokomotywie na czterech parach kół. Podziwiał
lekkość, z jaką olbrzymia masa wtoczyła się na dworzec, zatrzymała się, a potem
wycofała na bocznicę, świszcząc parą. Lekkość potężnej siły wywołała w młodzieńcu
wszechogarniający spokój. Z tym uczuciem kładł się spać. Tak napisał w swoich
szyfrowanych pamiętnikach. To tajemnica. Jego i moja.
Cathern, jak zwykle, weszła do lepianki, żeby wydoić krowę. Sięgnął po swoją
śmiercionośną maszynkę, którą zrobił z dwóch klocków drewna i skóry, po czym, jak
co dzień, poszedł do pracy w polu. Uwielbiam stany przejściowe, kiedy jedno staje
się drugim. W jakiej chwili mojego życia stałam się kaleką? Kiedy guz zaczął
rosnąć? Kiedy po raz pierwszy usiadłam na wózku? Kiedy człowiek wolny staje się
niewolnikiem? Kiedy pieniądze przechodzą z rąk do rąk? Kiedy duch upada? Kiedy
prawda staje się fałszem? Te chwile mijają tak szybko, że nie sposób ich złapać. Są
ulotne, podatne na zakłamania, uwznioślenia, rozmycia. Dla Jonathana to najbardziej
roślinne z istnień, jakim było pole tytoniu, nagle i mimowolnie stało się
zwierzęciem pożerającym własne wnętrzności. Oto świat czystego strachu; świat
rozpaczliwej walki małą śmiercionośną maszynką o przywrócenie godności. Jak
dostrzec moment porażki? Albo zwycięstwa?
Po przebudzeniu Jonathan stwierdził, że metodycznie porusza palcami po kołdrze,
zbierając i rozgniatając robaki, jak w każdą letnią środę w czasach dzieciństwa.
- Idę na hamulcowego - oznajmił następnego dnia Docentowi pokonując hałas "Baru
Wolność" półkrzykiem, z którym radził sobie nie gorzej niż ze sczepianiem wagonów i
tak niezwykłymi sytuacjami jak zakup skarpetek czy pasty do butów.
- Co? - Docent wiedział, że linie Hannibal & St. Joe nie szukają hamulcowych.
- Rzucam tę robotę.
- Rozmawiałeś z Frankiem? Jonathan pokiwał głową. Był w "Barze Wolność" więcej
razy, niż mógł spamiętać. Po kilku miesiącach napięcia nawet
90

listy gończe wydawały mu się przyjazne. A nie tak długo po przyjeździe przeżył
wspaniały okres, kiedy życie nabrało sensu, gdy mu się wydawało, że mógłby spędzić
resztę życia w tym hałaśliwym, cuchnącym wnętrzu. Ale to minęło. Po dwóch latach
"Bar Wolność" stał się dla niego symbolem fałszu Denver. Chciał od tego uciec;
teraz, szybko, tak szybko, że nikt go nie doścignie. Byłaby to nareszcie prawdziwa
ucieczka.

Strona 39

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Gdzie? - zapytał Docent.
- TransContinental.
-Żyjemy w dziwnych czasach. Spójrzmy prawdzie w oczy:
nie wiedziałbyś nawet, od czego zacząć.
- Może i tak - odrzekł Jonathan, który w zajezdni radził już sobie lepiej od
Docenta, przynajmniej w praktyce, i obaj o tym wiedzieli.
- Nie może, tylko na pewno...
- Jasne, że tak.
- ... ale początek to nie koniec. Jest mnóstwo spraw pomiędzy. Hamulcowy musi się
wykazać znajomością techniki i talentami.
- Nauczę się.
- Dajże spokój. Coś się tak dziś nadął? W całym Kolorado nie ma hamulcowego równie
odważnego, wprawnego i szybkiego jak ja. Pozwolisz, że ci pomogę? - Docent złożył
Jonathanowi dworski ukłon. - Prywatne lekcje w czasie pracy. Opłata umiarkowana.
Jest wiele górskich łańcuchów, nie tylko Góry Skaliste, które widzisz z Denver. Są
też Góry Mgliste...
- O co ci chodzi? - Jonathan był zmieszany.
- ...góry Tetons, Ozarks, Appalachy; ogromne łańcuchy ciągnące się z północy na
południe, a z ich stoków płyną rzeki na wschód i zachód... - Docent przerwał.
Zauważył, że dotychczas bystry słuchacz tym razem nic nie rozumie. - Czy w
dzieciństwie nigdy nie miałeś przyjaciela, Johnny?
Jonathan zamknął oczy.
Mimo całego ciepła. Atlas, podobnie jak jego ojciec, przyjaźnił się z niewieloma
osobami. W jego życiu było dużo małżeństw, krótkich romansów oraz związków o
pośrednim charakterze. Miał tyle kobiet, ze nie mógł ich spamiętać, ale zawarł
tylko parę przyjaźni. Żaden Carrick nie jest w tym dobry.
91

- Pracowałem jako ginekolog w marynarce wojennej - wyjaśnił Atlas.
- Jak się tam wkręciłeś?
- Bez przesady. Żołnierze mają przecież żony. Poza tym w marynarce służą także
kobiety.
- Było ci tam dobrze?
- Wtedy świetnie.
- To znaczy?
-Co?
- Co to znaczy "świetnie"?
- Ten zapach... - Atlas uśmiechnął się.
-Co?
Znowu się roześmiał.
- Bardzo lubię zapach kobiety. Najważniejsze jednak, że dorabiałem sobie przy
transwestytach. Robiłem im pochwy, ale one ciągle się zrastały. To tak jak z
przekłuwaniem uszu. Jeśli nie nosisz kolczyków, dziurki szybko zarastają. Podobnie
jest z pochwami transwestytów, dlatego ci goście noszą wkładki.
- Atlas, co ty chcesz mi powiedzieć?
- To zbyt wyszukane, co?
- Mówiąc krótko...
- Zaczekaj. Nienawiść, gniew, gorycz: właśnie dzięki nim ojciec przetrwał. Byty
jego ciałem i krwią, a nawet genami. I oto taki człowiek trafia do świata, w którym
istnieje zaufanie i przyjaźń. Nie mógł w nim funkcjonować. Postanowił więc wyciąć w
swoim zimnym ciele miejsce na ludzkie ciepło; przeprowadzić niełatwy, bardzo
bolesny zabieg. Poważną operację. I dokładnie o to chodziło w mojej eleganckiej
opowieści. Ojciec musiał siłą otworzyć się na innych, tak jak transwestyci
otwierają swoje ciało, jeśli chcą zyskać pochwę. Ta proteza nie zawsze się
sprawdzała (podobnie jak w przypadku transwestytów). Jonathan wiedział, że jest
inteligentny, bystry i przystojny. Ale przyjaźń? Nie miał o niej pojęcia. Przez te
dwa lata nie przyszło mu do głowy, że Docent może go polubić. Rozumiesz, o czym
mówię?
Kiedy więc Docent zapytał: "Czy w dzieciństwie nigdy nie miałeś przyjaciela?", mój
dziadek zdobył się tylko na krótkie:
"Daj mi spokój".
Ale i w tym także nie dopisało mu szczęście. Docent nie zamierzał tak łatwo
zrezygnować.
92

Strona 40

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Carrick, mój drogi, z przyjemnością będę ci towarzyszył. Może nie na zawsze, ale
na jakiś czas bardzo chętnie. Przystałbyś na to?
Jonathan zmarszczył czoło, otworzył usta, spojrzał na Docenta, znowu zmarszczył
czoło. Najostrożniej jak umiał, odstawił szklankę.
- Przepraszam - powiedział albo tylko chciał powiedzieć, bo słowa gdzieś się
zapodziały. Nauczył się niemal w pełni panować nad atakami strachu, którego
doświadczał od dnia odzyskania wolności: wystarczyło tylko w odpowiedniej chwili
wziąć głęboki oddech i zatrzymać powietrze. Innego sposobu nie znał. Wziął więc
głęboki oddech, wyszedł na ulicę, zatrzymał powietrze w płucach, a kiedy zaczęło mu
go brakować, wziął kolejny głęboki oddech. Po kilku minutach wrócił do baru i podał
Docentowi rękę, która prawie wcale nie drżała.
- Przybij piątkę - rzekł w końcu. Linia TransContinental skierowała nowych
hamulcowych na lokomotywę "Sułtan", jadącą na zachód.
V
Kiedyś, przed laty, spędzając święta w Alabamie, usłyszałam w radiu Cichą noc,
najwspanialszą kolędę. Kiedy przychodzi do tej szybującej nuty, zwłaszcza w
wykonaniu pełnego, czystego sopranu, zawsze dostaję gęsiej skórki. Właśnie w takich
rzadkich chwilach czuję tajemnicę i piękno idei głoszącej możliwość ocalenia
gatunku ludzkiego. Radio w Alabamie dziwnie modulowało tę nutę. Coś niesamowitego.
Linia melodyczna ocalała, ale ja nie wychwyciłam drżenia, niczego, co by mnie
poruszyło. Inne narody zostawiły swoim lokomotywom parowym surową siłę. Nie
Amerykanie, oni nawet kolędę potrafią okraść z duszy. Lokomotywa "Sułtan", do
której przydzielono Docenta i Jonathana, była przystrojona na te igrzyska czasów
pokoju jak niedźwiedź tańczący w spódniczce i wstążkach. "Sułtan" mienił się
czerwieniami, żółciami, brązami i zieleniami - każda część lokomotywy miała inny
kolor. Konduktor, odpowiednik tresera, przypominał swoje zwierzę: miał niedźwiedzie
bary, owłosienie i puste, szklane
93

oczy. Od dwudziestu lat prowadził "Sułtana", który już wtedy był przestarzałą,
choć, mimo pstrokatej powierzchowności, wciąż piękną maszyną. Nie mieściło mu się w
głowie, że mógłby służyć innej lokomotywie lub żeby inna lokomotywa miała służyć
jemu.
- Zaczekaj - powiedział Atlas i ruszył się gwałtownie, strącając z biurka
dyktafon.- Mam to gdzieś tutaj. Na pewno, cholera. - Urządzenie, w swojej
mechanicznej wytrwałości (wstrząśnięte, ale ocalałe z ataku) nagrywało Atlasa.
Wysypał zawartość jednego z kartonów przyniesionych ze strychu. Rozgarnął stertę
zdjęć, mruknął coś, przewrócił kubek z kawą, zaklął. W końcu w jego rękach zjawił
się stary rysunek na kartce wielkości połowy arkusza kancelaryjnego. Papier był w
dobrym stanie, jeśli nie liczyć plamy kawy. - A nie mówiłem? - Atlas triumfował.
Wytarł kartkę haftowaną chusteczką do nosa. Delikatny materiał po chwili także
pokrył się plamami. - Oto rysunek "Sułtana". Widzisz? - Nawet jeśli istotnie był to
"Sułtan", na podstawie ryciny trudno go opisać. Zobaczyłam tylko wagony podążające
między górskie szczyty za lokomotywą, a ta już zniknęła za skałą. Z jednej strony
torów wagony niemal dotykają skalnej ściany, po drugiej stronie znajduje się
głęboka przepaść. Na dachu jednego z wagonów stoi hamulcowy. Podparł się pod boki i
rozstawił nogi, balansując na pociągu, który się przechylił na niewyprofilowanym
zakręcie. - Nawet jeśli to nie "Sułtan", ten gość może być moim ojcem. - Atlas
patrzył na rysunek pod innym kątem. - Kto mi zaprzeczy?
"Na pewno nie ja", pomyślałam oglądając rycinę. "Na pewno nie ja".
W tej podróży "Sułtan" wiózł materiały na budowę stacji linii Great Northern. To
nie tylko złudzenie wolności, siły, władzy i przyjaźni, ale również iluzja seksu -
seksu alegorycznego, teatralnego. Jedna linia, jeden cud będący dziełem człowieka,
który właśnie tworzy kolejny cud przy akompaniamencie rytmicznych, ciężkich uderzeń
metalu o metal i niezłomnym parciu do przodu ku bliźniaczej iluzji przyszłości i
postępu. Przez półtora dnia tory wiły się i wkręcały w ścianę skał, biegły przez
urwiska i sosnowe lasy, obok kwiecistych nisz. Jonathan skakał z wagonu na wagon,
przygotowując pociąg do każdej zmiany nachylenia torów i różnicy wysokości. Wśród
szczytów gór tor się wyrównał. Sosnowe lasy przerze-
94

dziły się. Góry przeszły w skalistą równinę. W oddali lśniły jeziora. Otworzył się
horyzont.

Strona 41

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Po dwóch dniach dojechali do Kalifornii.
Kiedy pociąg zahamował, Jonathan pobiegł do portu. Wszędzie stały przycumowane
statki. Nie liczył na ich widok. Nie było wiatru; scenerię zdominował spokój.
Jonathan rozglądał się po okolicy, kiedy wysmukłe, pełne elegancji maszty
zakołysały się na falach, które spowodował frachtowiec kluczący portem do
nadbrzeża. Maszty odchylały się i krzyżowały łagodnie, a wymęczony podróżnik parł
przez port, całkowicie przykuwając uwagę młodego kolejarza.
- Co to za statek? - zapytał Jonathan jakiegoś staruszka stojącego obok.
- Szkuner-obojnak - odrzekł szybko sędziwy mężczyzna. -Widzisz ten takielunek?
Tylko jeden żagiel na fokmaszcie, cała reszta na dziobie i rufie. Zupełnie nie ta
sama łajba;
mówię ci. Skąd jesteś?
Jonathan wykonał gest, z którego wynikało, że właśnie pokonał góry.
- Co tam góry? - rzekł staruszek. - Morze... to dopiero coś. Odnowili starego
klipera i... - Wilk morski prychnął pogardliwie. - Teraz wystarczy tej łajbie
dwudziestu chłopa. Kiepsko wygląda. Biedny babsztyl. A kiedyś był taki piękny.
-Mężczyzna zadumał się. Podmuch wiatru wpadł w żagle. - Nie jest już szybka.
Patrzyli na łódź. W pokosie, który zostawiła na wodzie, Jonathan po raz pierwszy
ujrzał prawdziwy Pacyfik.
- Gdzie byś szukał jakiegoś człowieka? - zapytał staruszka.
- Nie szukałbym.
- A ja tak - odrzekł z wyższością Jonathan.
- Poważnie? A co taki chłopiec...
- Nie prosiłem o opinię.
- Ile ma lat ten ktoś? - spytał z westchnieniem rozmówca.
- Czterdzieści, czterdzieści pięć. - Jonathan pamiętał tylko, że mężczyzna, którego
uważał za ojca, miał brodę, zniszczone żołnierskie buty i zgrubiałą skórę na dłoni.
- Wyjechał na zachód. Tak sądzę. Benbow Wikin powiedział, że do Kalifornii.
- Pytaj w hotelach. W obozach przy kopalniach. W rejestrze farmerów. Tutaj wszyscy
są w ruchu.
- Był żołnierzem Unii, Irlandczykiem.
95

- Zajazdy. Burdele. Więzienia. Cmentarze.
Jonalhan starał się czegoś dowiedzieć na dwóch ulicach San Francisco. Zadając
pytania kolejnym napotkanym osobom, precyzował portret ojca. Czarna broda.
Oczywiście, że tak. Na jednym oku nie miał rzęs. Kulał. Chyba kulał?
Jedni mówili "nikogo takiego nie zauważyłem", a inni "widzę setki takich ludzi
każdego dnia".
To był początek poszukiwań. Jonathan podróżował po całym kraju, żeby znaleźć swego
ojca, mego prapradziadka. Pragnął gdzieś się zakotwiczyć, w czasie, w rodzinie, w
czymkolwiek. Szukał osoby, której istnienie położyłoby kres nijakości jego życia.
Nic z tego. Mojego prapradziadka nigdzie nie było. To od Jonathana wszystko się
zaczyna. To on, człowiek bez przeszłości, jest naszą przeszłością, pierwszym z nas,
fundamentem całej rodziny. Kiedy jednak pociąg odjeżdżał z San Francisco, Jonathan
stał na wagonach - otoczony obłokiem pary i lubieżnie miarowym dudnieniem kół - a
jego serce ogarniała całkowita pewność, że jeśli się dobrze postara, odtworzy obraz
ojca tak pełny, że bez kłopotu odnajdzie rodzica.
VI
Przez góry Kalifornii i rozległe równiny Jonathan wracał do pięknych, według niego,
Gór Skalistych. Mój własny ojciec, Rayner Carrick - najstarszy syn Jonathana i brat
mojego wuja, Atlasa - miewał napady szaleństwa. Siostra i ja chowałyśmy się w
naszym pokoju przed krzykami rodziców. Słyszałyśmy tłukące się szkło. Właśnie z tym
kojarzą mi się Góry Skaliste. Tam groza jest widoczna. Ziemia wrze, płomienie
tryskają, ale oto przekraczasz góry i... otacza cię spokój. Tak samo było z moim
ojcem. Krajobraz nagle się wygładza, a sen spowija równiny, na których lśnią
światełka miast.
Tacie gniew nigdy nie mijał całkowicie. Pod tym względem, bardziej niż pod
jakimkolwiek innym, przypominał swojego ojca, a mojego dziadka, Jonathana Carricka.
My, córki, doświadczałyśmy tego gniewu na własnej skórze. Trwał w rozproszeniu,
potem wzbierał; powoli, niepostrzeżenie, tak jak trawiaste równiny środkowego
zachodu niedostrzegalnie wylewają się na Indianę i Ohio. W powietrzu pojawia się
mgła
96

Strona 42

background image

Brady Joan - Teoria wojny

znad Appalachów i stają przed nami góry wschodniego wybrzeża. Czasami kłótnie
toczyły się nawet w rodzicielskim łożu. Prawdziwe lekcje życia dla małych
dziewczynek. Silą Appalachów jest soczysta. Góry Skaliste są monumentalne. Rano
śniadanie i znowu w drogę, do hałasu powszedniego dnia w Nowym Jorku. Ze stacji
towarowej Jonathan i Docent pojechali koleją na cudowny dworzec Pennsylwania.
Docent poprowadził mojego pradziadka Broadwayem wzdłuż ściany budynków między
pagórki i stawy Central Parku. Potem wrócili konnym tramwajem nad ocean. Na
ulicznym kramie kupili gorące kasztany i siedząc na ławce w parku Battery, patrzyli
na statki. Przyglądali się barkentynom i wysmukłym szkunerom, które woziły
poszukiwaczy złota do Kalifornii i Australii. Widzieli nawet statek wielorybniczy
wracający do New Bedford. Jonathan ciągle wstawał i siadał; kręcił się, żeby
widzieć ocean i przechodniów - może jeden z nich okaże się mężczyzną z czarną brodą
i bez rzęs na jednej powiece. W końcu w Ameryce nikt nie siedzi na miejscu.
Przekonany, że jest mordercą, Jonathan szukał w Nowym Jorku ojca - którego nie mógł
znaleźć - i oto nagle widzi George'a. W parku Battery. To on. Tęgi, ciemnowłosy, w
surducie. Jasne, że to George. Jonathan biegnie w jego stronę. Chwyta go za ramię,
odwraca...
To nie George.
Tej nocy Jonathanowi przyśnił się ten sam koszmar, po którym kiedyś wyjechał z
Denver. Zbudził się, zbierając z kołdry niewidzialne robaki. Trzy dni później
wielobarwny "Sułtan" wyjechał z Nowego Jorku, wywożąc wszystko, co jest potrzebne
do budowy miasta. Jak wszyscy dobrze wiedzą -a Jonathan zdawał sobie z tego sprawę
nawet lepiej niż inni - podróż pozwala zapomnieć o złych myślach; i snach.
Wywieźli, co się dało - do ostatniego gwoździa, kawałka drewna, puszki fasoli- i
kogo się dało: nauczyciela, pastora, właściciela saloonu, mężczyzn, kobiety i
dzieci. Według poufnych doniesień, gdzieś w Nevadzie odkryto antymonit, a z
antymonitu można produkować materiały wybuchowe. Ale trzeba się spieszyć. Kto
pierwszy, ten lepszy. Pierwsza była nowojorska firma Metale i Minerały.
Na miejscu, nowej osadzie nadano nazwę Sułtan - na cześć parowozu. W miesiąc po
tym, jak zrzucono ładunek wprost na pustynię, Jonathan i Docent znowu przejeżdżali
przez

7-Teoria wojny
97

osadę. Tym razem jechali na wschód z kalifornijskimi sekwojami, które wieźli
otwartymi wagonami do Chicago. Balansując na pniach, patrzyli z góry na mieszkańców
małej miejscowości Sułtan; na mężczyzn, kobiety i dzieci. Wszyscy piłowali, wbijali
gwoździe, coś nosili. Z wysokości wagonu wyglądali jak rój szarańczy widziany z
okien drewnianego domu na farmie. Hotel był już gotowy. Drewniany deptak też.
Działał saloon, choć na razie nie miał ścian. Jonathan dostrzegł nawet podpory nie
wybudowanego jeszcze kościoła, który miał stanąć obok budynku przyszłej stacji.
Wzdłuż deptaka ciągnął się szereg fundamentów kilkunastu domów.
Kiedyś Jonathan był miłym dzieckiem. Trajlował chłopięce głupstwa i biegał między
puszkami ciastek w sklepie Benbowa Wikina. Musiał porzucić tę radość, żeby
przetrwać. Musiał ją zniszczyć. I sądził, że tego dokonał, tak jak nie wątpił, iż
zabił George'a. Mylił się co do jednego i drugiego (większość ludzi błędnie określa
życiowe konieczności). Rzadko okazywał radość, ale czasem słychać ją w
pamiętnikach. Zawsze jest zaskakująca i przyjemna jak ulewny deszcz na skwerze w
upalny dzień. "Hej", krzyknął do Docenta, patrząc na początki miasta, które wkrótce
miało rozkwitnąć. "Hej! Pomogłem im w budowie". Co w tej osadzie będzie po dwóch
latach? Co po dziesięciu? Czy to się da przewidzieć?
W górach panowało przyjemne zimno. Dojechali do nich w dżdżysty dzień. "Sułtan"
odpoczywał całą noc przed zejściem na nizinę. Jonathan nie spał. Leżąc w wagonie
służbowym, próbował wyobrazić sobie kolor oczu ojca, ale myśli wciąż wracały do
osady, której nadano imię parowozu; jego parowozu. Zastanawiał się, jak będzie
wyglądała, gdy odwiedzi ją na przykład za dwa lata albo za dziesięć lat. On, Johnny
- kolejarz. Nagle zdał sobie sprawę, że ma dość pieniędzy, żeby kupić surdut.
U stóp góry leżało miasto Lenssen. "Jutro", przyrzekł sobie Jonathan, "kupię tam
surdut. Jutro. Zęby nie wiem co. Będzie z serży, z jedwabną podszewką. Co tam
sztywne płótno George'a - mój będzie miał perłowe guziki i sztruksowy kołnierz".
O świcie pociąg ruszył w dół zbocza. Sople lodu zwisały z kłód drewna i krępujących

Strona 43

background image

Brady Joan - Teoria wojny

je łańcuchów, a mroźny wiatr sklejał załzawione rzęsy. Kiedy lokomotywa stęknie
inaczej, stanowi to jedyny znak, że hamulcowy ma kłopoty. Słyszysz?
98

Jest ciszej? To ostrzeżenie. Ten odgłos wyznacza twoje miejsce. Jeśli jesteś
szybki, istnieje szansa zduszenia błędu w zarodku. Ale czy możesz działać
pospiesznie, kiedy stoisz na zlodowaciałych pniach sekwoi i na mroźnym wietrze?
Jonathan nie był dość szybki. Docent i Hecox, misiowaty konduktor, też nie.
Pociągiem wstrząsnęło. Kłody obróciły się w spinających je łańcuchach. Tylne wagony
oddzieliły się od pociągu, zwolniły, a potem runęły do przodu. Cóż, mówi się
trudno. Wszyscy kiedyś umrzemy. Spod kół trysnął ogień. Tak się naprawdę dzieje:
metal ścierający się z metalem rodzi ogień, od którego w płomieniach stają krzewy
po obu stronach torów, jakby pociąg stopniał, zamienił się w jęzor lawy zapalającej
wszystko, co znajduje się na drodze. Pnie wyzwoliły się z łańcuchów. Jonathan, mój
dziadek, ruszył w stronę parowozu, ze wszystkich sił zaciągając hamulce. Maszynista
-dziobaty Szkot o twarzy poobijanej w pijackich burdach -spojrzał w kąt kabiny. Był
tam misiowaty konduktor. Zastygł, wpatrzony w dal. Z brody zwisały mu skrzepy krwi.
Świst kół świadczy, że pociąg bezwładnie sunie w dół. Wtedy ani Bóg, ani człowiek
nic już nie mogą zrobić. Z przodu rozciągała się równina. Parowóz pędził na ceglany
budynek stacji Lenssen. Jonathan zapomniał o Szkocie. Rzucił się do okna i wyszedł
na dach kabiny.
Skoczył.
Ciocia Claire przyniosła kanapki z wędliną i mleko dla swojego już podpitego męża i
dla mnie, bratanicy Atlasa, która zjawiła się nieproszona na przyjęcie. Kanapki
zrobiła wiele dni wcześniej. Teraz tylko je rozmroziła, ponieważ wiedziała, że tego
dnia o tej porze - około dwunastej trzydzieści - będzie zajęta przygotowywaniem
aioli na francuską kolację. Claire nie cierpiała czosnku, przy aioli dogorywała.
- Dlaczego to robisz? - zapytałam ciotkę. - Ugotuj zupę.
- To kwestia dyscypliny wewnętrznej - odrzekła. Jedliśmy kanapki w gabinecie
Atlasa.
- Ojciec powinien wtedy zginąć - powiedział. - Właściwie nie miał po co żyć.
Dreszcze mnie przechodzą, kiedy o tym myślę. - Dolał whiskey do mleka. - Ale był
dziwnym facetem. Uważał, że jest w stanie, naprawdę tak myślał, panować nad
rzeczami, na które ludzie po prostu nie mają wpływu. I czasami mu się udawało,
pewnie dlatego, że bardzo, bardzo chciał. Boże, jak on pragnął tego surduta. Równie
mocno jak
99

kiedyś śmierci George'a. Nic nie mogło mu przeszkodzić. Nic. Dlatego przeżył. Po
prostu. Kłopot w tym, że nie mógł nawet uklęknąć. Sto metrów przed nim leżała góra
żelastwa i kłód drewna, która wrzała, parowała i cuchnęła jak stołówka przytułku w
niedzielę. Znowu spróbował się podnieść. Tym razem mu się udało, ale tylko dzięki
pomocy zawiadowcy stacji, który przybiegł go ratować.
- Zostaw mnie - powiedział mój dziadek.
Pieniądze trzymał w kieszeni. Ledwo szedł, ale jakoś dowlókł się deptakiem do
krawca. Nie było surduta z perłowymi guzikami, ale krawiec miał coś z jedwabną
podszewką. Za dwa dolary dołożył sztruksowy kołnierz. Jonathan wynajął pokój w
hotelu, wykąpał się, ogolił i włożył surdut.
Tak wyglądała jego wielka chwila.
VII
W barze był Docent. Stał oparty o kontuar. Dopiero teraz Jonathan przypomniał sobie
o istnieniu swego przyjaciela, którego katastrofa też odmieniła nie do poznania.
Zdruzgotany, wstrząśnięty tym, o czym zapomniał, i tym, co zapamiętał, mówił z
najwyższym trudem. George - martwy czy żywy - odniósł niezwykłe taktyczne
zwycięstwo. Oto bowiem dla Jonathana ważniejszy okazał się surdut niż przyjaciel.
Był przybity tą porażką. Mechanicznie uściskał się z Docentem. Wyrzucał sobie
przyziemne pobudki, ale też łatwość, z jaką uległ George'owi na tak osobistym polu.
- Zimny z ciebie drań. Pójdziesz do piekła - rzekł Docent. - Jak wyszedłeś z tej
kabały?
- Wyskoczyłem.
- Niemożliwe. Z kabiny? A Hecox?
Bar był ciasny, mroczny i dość nędzny, ale spokojny. Zjawiały się tutaj nawet
małżeństwa. Pewnie dlatego panowała w nim czystość i względna cisza. Przy barze
stali tylko Jonathan i Docent. Barman słuchał ich rozmowy w napięciu. Całe miasto

Strona 44

background image

Brady Joan - Teoria wojny

mówiło tylko o katastrofie.
- Hecox nie żyje.
- Szkot też? Jonathan skinął głową.
100

- Dlaczego ty przeżyłeś? Boże, cieszę się, że ocalałeś, ale jak d się to udało?
Naprawdę wyskoczyłeś? Jonathan przytaknął.
- Wiesz, że nie miałeś szans? Jonathan znowu przytaknął.
-Jak było z tobą? - zapytał. Wciąż paraliżowała go świadomość zwycięstwa George'a.
Dało się to słyszeć w jego głosie.
Docent wybuchnął szczęśliwym śmiechem. Cieszył się, że żyje, że Jonathan także
ocalał, i że ma tak uważnego słuchacza jak barman.
- Gdyby nie to cholerstwo... kiedy zaczep puścił ja, najdzielniejszy kolejarz...
- Na miłość boską, raz w życiu powiedz prawdę.
- Zawsze mówię prawdę.
- Zawsze wygadujesz to, co ci przychodzi do głowy.
-1 to jest zawsze prawda.
- To nigdy nie jest prawda.
-Nie czepiaj się, Johnny. Nalej sobie. Posłuchaj: jedną ręką złapałem koło
hamulca... - Barman jeszcze bardziej nastawił uszu. Docent opowiadał coraz
głośniej. - Jedną ręką! Przekręciłem koło. Wykonałem pełen obrót, a wtedy ono
odbiło i wyrzuciło mnie z pociągu. - Umilkł. Barman znieruchomiał. - Nie wierzysz,
co?
Jonathan westchnął.
-Ja, jedyny człowiek, który wie i widzi wszystko... - zaczął znów Docent.
- To dlaczego nic nie mówisz o moim surducie?
- O czym?
- O surducie, do cholery. Docent cofnął się o krok.
- Surdut? - zapytał zmieszany, próbując skoncentrować się na rzeczy, która jego
zdaniem nie miała najmniejszego znaczenia. Kiedy dojrzał wspomniany obiekt, skłonił
się, ale wciąż nie zrozumiał, dlaczego surdut jest tak ważny. - Drogi panie, nie
chcę, żeby pan pomyślał, że się panu narzucam, ale czy mogę poznać nazwisko
pańskiego krawca? Ta elegancja, ten artyzm, ten...
Irytacja Jonathana zmieniła się w gniew. Odwrócił się gwałtownie.
- Jest pan w błędzie - rzekł Docent, przyzwyczajony do porywczego temperamentu
swojego przyjaciela. Dziadek
101

wiedział, że gniew zagraża jemu samemu. Starał się go ukrywać przed wrogami; przed
przyjaciółmi nie robił z niego tajemnicy - osobliwy sposób okazywania ufności.
Rzeczywiście był w błędzie. Złożono mu swego rodzaju hołd. Nie od razu to
dostrzegł. Przede wszystkim widział, że stanowi tytko połowę publiczności. Docent
miał też barmana. Kodeks klowna nie dopuszczał ukłonu przed wściekłym widzem, kiedy
w pobliżu znajduje się inny obserwator. - Wiem o krawcach wszystko - ciągnął
Docent. - Są oni częścią przeszłości każdego dżentelmena, a ja, drogi panie, jestem
dżentelmenem. Pan pozwoli, że się przedstawię. Moje nazwisko, o które, zapewne
przez delikatność, pan jeszcze nie spytał, brzmi Rayner Hogg Melon. Należę do klasy
średniej. Do górnych sfer klasy średniej, mówiąc ściśle. Znam się na surdutach
lepiej niż taki prostak jak łaskawy pan. W wieku osiemnastu lat uciekłem z domu,
żeby zostać kolejarzem. Jonathan wzruszył ramionami.
- Mój ojciec miał na imię Sebastian - ciągnął Docent. -Sebastian Melon. Idealnie
pasował do nazwiska. Był wielki, okrągły i miękki. Urodził się w Devon, w Anglii.
Poszedł na studia w Cambridge, ponieważ matka chciała, żeby syn został angielskim
dżentelmenem. Jak ojciec. Jadłby kotlety z baraniny i wkładał melonik na spacery w
parku. Zachorował jednak na astmę i wyjechał do Ameryki.
Po dwóch latach Jonathan nawykł do bajań Docenta. Słuchając go, sam nauczył się
potoczystej wymowy. Teraz raczej wyczuwał niż słyszał nową nutę w tych osobistych
zwierzeniach. Pojął, że nastąpiła zmiana. Ozdobniki już tak nie lśniły. Barman się
nie liczył. Słowa miały trafić do Jonathana, tylko do niego. Dziadek zapomniał o
gniewie.
- Dlaczego uciekłeś? Co się stało? Docent pociągnął whiskey.
- Bacz i słuchaj! W pięknym mieście Boston tata Sebastian spotkał Helen Andrews
Hogg. Szesnaście lat, szczupła, wysmukła, wesoła - nadal taka jest. Znała grekę i
łacinę. Pisała wiersze w tych językach. Twórczość poetycka dała jej niezależność

Strona 45

background image

Brady Joan - Teoria wojny

finansową. Za tomiki brała dwa tysiące dolarów rocznie. Pomyśl: dwa tysiące!
Sebastian od razu się zakochał. Ona też. Małżeństwo było naturalną konsekwencją.
Szybko wzięli ślub. Zamierzali otworzyć gimnazjum. Chcieli być dla Bostonu tym,
czym Arystoteles dla Aten. Co tam, że nie możesz
102

zostać dżentelmenem w Anglii. Dżentelmen wychowa dżentelmena nawet w Bostonie. -
Docent dolewał sobie whiskey. aż alkohol zaczął się wylewać na kontuar. - Kłopoty,
kłopoty. Nie mogli się utrzymać w Bostonie. Dwa tysiące dolarów rocznie nie
wystarczyło na życie w tym mieście. Kupili kawałek ziemi w Maine, nad oceanem, pod
Ellsworth. Ładne miasteczko: bielone drewniane domki, ulice wysadzane wysmukłymi
wiązami, skwer i kościółek z wieżyczką. Ellsworth było śliczne. Właśnie tam
założyli...
- Zwiałeś z takiego miasta? Boże, uciekłeś stamtąd? Palce Docenta wystukały żwawy
rytm na kontuarze.
- ... szkołę Melona! Oświata dla wszystkich! Tam mnie spłodzili - Raynera Hogga,
syna dżentelmena - i podali do urzędu, kiedy miałem roczek. Jakim ja byłem dobrym
dzieckiem! Mama i tata słali moje wierszyki do rubryki "listy od czytelników" w
"Boston Globe". Szkoła rosła i dobrze prosperowała. Na moje osiemnaste urodziny
przyszło jej osiemnastu uczniów.
W barze było gorąco.
- Ale dlaczego uciekłeś? - dopytywał się Jonathan. - Powiedz, dlaczego.
Docent wlał w siebie resztę zawartości butelki, którą następnie rzucił na podłogę.
- Lepiej usiądźmy - wybełkotał. Jonathan zaprowadzi] przyjaciela do stolika. -
Kiedy byłem niegrzeczny, nie chcieli ze mną rozmawiać. Ta cisza. Przerażająca
cisza. Wiesz co:
Johnny? Powiem ci coś ważnego. Od ciebie czuć. Nie obrażaj się. Czuć od nas
wszystkich. Samo życie. Od kobiet też czuć, Prawda? Tak to już jest. Przynieś mi
whiskey.
Jonathan wrócił z drugą butelką.
- Ale nie w szkole Melona. Tam od nikogo nie było czuć Tam nikt nie srał. Nikt się
nie pocił. Nikt. Wiesz, kim byłem? - Spojrzał ponuro na Jonathana. - Małą wodną
lilią.
-Po prostu uciekłeś... po prostu... -Jonathan zająknął się. -Dlatego, że się z kimś
nie zgadzałeś...
- Czym jest prawda, Johnny?
- A bo... - przerwał. Po dwu latach fascynacji kwieciste wymową Docenta wiele się
nauczył. W zdaniach Jonathana brzmiała już melodia, ale choć nadawał wyrazom
właściwe formy gramatyczne, to słowa wciąż jakby zamieniały się w kamienie i
spadały na drewniany blat stolika. - Cóż takiego

złego robią rodzice, którzy traktują swoje dziecko jak kwiat lilii? Nie chcieli cię
skrzywdzić. Na to trzeba sięgnąć o wiele głębiej; dokopać się tam, gdzie naprawdę
boli. - Twarz Docenta zastygła w pijackim otępieniu. Nie trafiało do niego żadne
słowo. - Do cholery z tym - poddał się. - Może myślałeś o drugiej stronie. Docent
skrzywił się.
- No, już, mój ptysiu. - Tak do mnie mówiła mama. - Mój ptyś położy się po tej
stronie łóżka i zaśnie.
- Nie to miałem na myśli. - Głos Jonathana zabrzmiał łagodnie.
- Chciałem spać po drugiej stronie i na prawym boku. Po drugiej stronie panuje
cisza. Nienawidzę ciszy. Mówiłem ci o tym, prawda? Boże, myślałem, że jesteś
niemową. To byłoby... Nie mógłbym... Ona aż dźwięczy po tamtej stronie. Zimna,
szara, gęsta, czasem kołysze się na wietrze, ale jest zawsze po lewej stronie. -
Jonathan pokręcił głową. - No to o co ci chodziło?
- O kurę.
- Jaką kurę?
- Tę, która przekroczyła drogę...
- Mało zabawne. - Docent był urażony.
Jonathan zaprowadził kompana na górę, do pokoju, położył do łóżka, pomny, że Docent
woli spać na prawym boku, jak najdalej od ciszy, której kiedyś tak się przeraził i
która napawała go lękiem.
VIII
Po katastrofie wydarzenia składające się na życie Jonathana tworzyły jeszcze
większy chaos. Kolejne wypadki miały coraz mniejszy związek z poprzednimi i

Strona 46

background image

Brady Joan - Teoria wojny

następnymi. Nie było w tym żadnego porządku poza nocnym koszmarem -wiernym
towarzyszem Jonathana.
Jonathan i Docent spędzili pół roku na zachodzie. Pojechali koleją Atchison, Topeka
& Santa Fe do Nowego Meksyku. Kolejne dwa miesiące jeździli w Great Northern
Raiłroad. Potem przez osiem miesięcy pracowali w Pennsylvania Railroad i prawie pół
roku w New York Central. Zimą tysiąc
104

osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku wrócili do linii TransContinental,
którymi trzy lata wcześniej zawieźli na pustynię całe miasto. I znowu pojechali do
Sułtana.
Z perspektywy dachu wagonu dojrzałe miasto mogło urzekać czystością; jak na
wymagania tamtych czasów. Z bliska przypominało wielkie gówno. Przez lata wokół
słupów, do których wiązano konie, urosły takie góry łajna, że nie było zza nich
widać człowieka. Po całym mieście paradowały kury i obsrywały ulice. Gęsi w niczym
nie ustępowały. Świnie ryły w ziemi i dokładały swoje gówno. Nic nie cuchnie tak
okropnie jak łajno świni i to ono decydowało o zapachu miasta, spychając na drugi
plan smród ludzkich odchodów i gnijących odpadków. Na tym wszystkim - zrośnięta z
miastem jak skóra z ciałem, jak płatki kokosowe rozsypane na piece de resistance,
gateau au noix de coco, które moja ciocia kończyła, kiedy Atlas zaczął mówić o
Sułtanie - na tym wszystkim zalegała warstwa obierzyn, puszek po kukurydzy,
brzoskwiniach, ostrygach. Miasto rosło razem z Ameryką. Nie było w nim kanalizacji,
drzew, lamp ulicznych i bieżącej wody. Ludzkie skupisko koncentrowało się na
szybkiej produkcji wszelkich dóbr dla ciała i ducha. Na ścianach saloonu i kościoła
metodystów znajdowały się napisy zachęcające do kupna whiskey, mydła do golenia,
suszonej wołowiny i... do czczenia Boga oraz przestrzegania cnoty czystości. Nad
ulicą piętrzyły się frontony budynków tak tandetne, że groziły zawaleniem przy
każdym podmuchu wiatru. Na tyłach kłębiły się nędzne domki, niebezpieczne
prowizorki jak wszystko w promieniu wielu setek kilometrów.
Jonathan i Docent przyjechali do miasta wieczorem. Gospodarz hotelu, Louis Quartz,
właśnie ogłaszał gongiem kolację. Jak wynika z zapisków Jonathana, posiłek ten
żadną miarą nie zasługiwał na miano przodka gateau ciotki Claire przy pięknym
bukiecie chryzantem w kryształowym wazonie stojącym na szklanym stoliku, z którego
była tak dumna. Ciocia mówiła, że umiejętności w kwietnych kompozycjach zawdzięcza
japońskim mistrzom. Kolacja w Sułtanie kosztowała dwadzieścia pięć centów. Jonathan
i Docent zapłacili, po czym wywalczyli sobie miejsce przy długim stole. Chudy
młodzian natychmiast ruszył do kuchni i przyniósł talerze, na których było wszystko
naraz: kawał wieprzowiny, pieczywo, boczek i morze sosu. Goście atakowali dania
gołymi rę-
105

karni, widelcami i nożami myśliwskimi. Rozpychali się łokciami, żeby zdobyć
przestrzeń przy stole, a potem wkładali głowy w talerze pełne fasoli, ziemniaków i
chleba. Napychali sobie usta pożywieniem tak szybko, że cały posiłek - od zapłaty
do wyjścia z knajpy - zajmował im tylko piętnaście minut.
Po kolacji pogoda się zepsuła. Lunął deszcz. Ulicami popłynęły rzeki gnojówki.
Unoszące się nad nimi gryzące opary wyciskały łzy z oczu. Jonathan i Docent uciekli
do saloonu, gdzie siedli przy butelce bourbona.
- Ile masz lat? - zapytał niespodziewanie Docent. - Skończyłeś dwadzieścia jeden?
- Nie wiem. Może. Coś koło tego...
- Nie wiesz?
- Jestem ponad to - odrzekł Jonathan, który nauczył się od Docenta nie tylko
swobody wypowiedzi, ale również niedbałej elegancji.
- Każdy ma urodziny. Nie możesz...
- Każdy poza Johnem Carrickiem.
Docent zmarszczył czoło nad swoją szklanką.
- Zadziwiasz mnie.
- To dobrze. Czas najwyższy, żeby ktoś to zrobił.
- Nie ma jak człowiek z elastyczną przeszłością. - Docent dopił alkohol i, jakby
zaskoczony tą myślą, powiedział: - Nie wiem nic o twojej przeszłości. Zupełnie nic.
- Też dobrze.
- Wiem, że skądś uciekłeś. To było po tobie widać. Na pewno dałeś drapaka. Frank
Fleming... porządny facet. Prawda? Mówił, że...
- Szkoda gadać.

Strona 47

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- O tym też?
- Proszę cię.
- W porządku. Co byś powiedział - jeśli naprawdę mówisz to, co myślisz, a znam cię
na tyle dobrze, żeby stwierdzić, że mówisz to, co myślisz, w przeciwieństwie do
większości ludzi - co byś więc powiedział, gdybym ogłosił ten dzień dniem twoich
urodzin? Piętnasty grudnia. Masz coś przeciwko temu?
To jeden z tych niewiarygodnych zbiegów okoliczności, które mogą się wydawać
zmyślone, ale wciąż się zdarzają:
moje urodziny przypadają tego samego dnia. To nasz wspólny
106

dzień; mój i mojego dziadka. Cieszę się z tego, Jestem wręcz zachwycona. Co do
Jonathana, był zadowolony i zachwycony; tak )'ak )'a. W pamiętnikach napisał, że
wcześnie) nawet mu nie przyszło do głowy, iż mógłby kiedyś obchodzić własne
urodziny. Przez jego twarz na pewno przemknął uśmiech, bo Docent głośno się
roześmiał.
-Mówiłeś poważnie, prawda? Nie masz urodzin? No więc... -wybił palcami na kontuarze
głośny rytm - dzisiaj, piętnastego grudnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego
pierwszego roku, są dwudzieste pierwsze urodziny Jonathana Carricka. A )'a, Rayner
Hogg Melon, zamierzam uczcić twoją pełnoletność. - Stuknął się z Jonathanem. - Dam
ci prezent urodzinowy.
Męska duma to niezwykłe zjawisko; przyczyna rzeczy wielkich i małych. Hamulcowi
mieli czerwone latarki, a każda tak się różniła od innych, że stanowiła wizytówkę.
Dokądkolwiek szedł hamulcowy - zwłaszcza gdy się wybrał do burdelu - zostawiał
latarkę przed drzwiami, znacząc swoje terytorium: tu rżnie hamulcowy Flynn, tu dyma
Blake. To dlatego do domów rozpusty przylgnęło czerwone światło. Nie było innej
przyczyny. Jonathan i Docent zostawili swoje latarki pod szyldem "U Olympii
LeCleve", najsolidniej wyglądającego burdelu w mieście.
Drzwi otworzyła sama Olympia - wysoka kobieta w adamaszkowej sukni z rzędem
guziczków od szyi do pasa.
- Nazywam się Rayner Melon, pani LeCleve...
- Jestem panną - wyjaśniła uprzejmym, ale stanowczym głosem. - Panna LeCleve.
- Panno LeCleve - podjął niezmieszany Docent - mój przyjaciel Elder French namawiał
mnie, żebym zaszedł do pani, będąc w tym mieście.
- Znam Eldera - rzekła odsuwając się na bok. - Proszę wejść. Powtórz mi swoje
nazwisko i zdejmij ten okropny płaszcz. - Niedługo po tym jak Jonathan kupił
surdut, Docent nabył w Nowym Orleanie rybacką pelerynę; ciężką, grubą, lśniącą.
Chodził w niej, żeby sprowokować pogardliwe uwagi Jonathana. Udało mu się i bardzo
go to bawiło. Tak często nie doceniamy siły symboli. Docent chodził w płaszczu już
trzy łata; żart i peleryna straciły na świeżości. - Przedstaw mi także swojego
przyjaciela. Proszę dalej.
Długi i wąski salon był umeblowany jak wagon pociągu pasażerskiego. Fotele miały
trzcinowe siedzenia i oparcia,
107

z sufitu zwisało kilka lamp. Tak honorowano tych romantycznych gości, kolejarzy,
astronautów tamtych czasów, wielbionych bardziej niż bohaterowie wojenni, mężczyzn
z przyszłości, którzy chodzili tam, gdzie zwykłe istoty nie śmiały postawić stopy,
a każdego dnia stykali się z tajemnicami niepojętymi dla zwykłych ludzi. W kącie
stała zdezelowana pianola. Zdobił ją wazon z bukietem ciętych stokrotek. Jonathan i
Docent usiedli. Między nimi stała spluwaczka. Olympia usadowiła się naprzeciwko.
Miała jaskrawopomarańczowe włosy. Z jej uszu zwisały długie sięgające do ramion
kolczyki. Typowa dziwka, jakich wiele w hollywoodzkich filmach.
- Panowie życzą sobie drinka? - Nie czekając na odpowiedź, krzyknęła: - Fritzi! Dwa
razy whiskey!
Dziewczyna, która weszła z tacą, miała piętnaście, może szesnaście lat. Była
okrągła, rumiana i ładna. Biała sukienka z żabotem przypominała stroje, w których
córki farmerów chodziły do szkółek niedzielnych. Tutaj Hollywood nie ma nic do
rzeczy. Każdy bohater pragnie tego, czego on pragnął jako chłopiec, ale mógł sobie
tylko pomarzyć. Jonathan patrzył na Fritzi, a Olympia na niego.
- Jeszcze nigdy nie byłeś w takim miejscu, co? Jonathan pokręcił głową. Przez lata
ich wspólnej włóczęgi Docent co jakiś czas znikał. Nigdy nie mówił, czym się
zajmował podczas tej nieobecności. Jonathan domyślał się, że Docent chodzi na
dziwki, ten jednak, niczym starszy brat, uznał, że jego kompan jest zbyt młody na

Strona 48

background image

Brady Joan - Teoria wojny

takie rozrywki. Jonathan zdał się na opiekę Docenta, ponieważ na samą myśl o
fizycznej bliskości z drugim człowiekiem, o dotyku ciała, dziwki lub innej kobiety
- kogokolwiek - na samą myśl o tym ogarniało go przerażenie. Przypominały mu się
nie tylko dziewczęce piersi George'a - była w tym niezaprzeczalna seksualność - ale
również uczucie straszliwej słabości, którą poczuł, kiedy George go dotknął. W tym
dotyku nie było seksualności; ot, zwykły cielesny kontakt z drugim człowiekiem,
najzwyklejszy gest, droga do serca, której nikt nie zna, której każdy się boi i za
którą tęskni.
- Kończy dziś dwadzieścia jeden lat - powiedział Docent. -Ja w dwudzieste pierwsze
urodziny bardzo się upiłem. Co pani zrobiła, kiedy stuknęło pani dwadzieścia jeden
lat? -Olympia spojrzała na niego, unosząc brwi. - Na pewno była pani piękną
kobietą. Czerwona peonia. Paeonia lactiflora.
108

"Przyjaciółka róży". Moja mama miała je w ogrodzie. - Pochylił głowę. - Nie, nie
peonia. Widziała pani kwiaty mimozy wstydliwej? Na pewno była pani olśniewająca jak
cały zagajnik w czerwcu. - Na jego ospowatych policzkach i podbródku pojawiły się
dołeczki. - Mimozy są piękne również w lipcu. Spójrz, Johnny, jakie ona ma ramiona.
Była pani tancerką? Na twarzy Olympii pojawił się uśmiech.
- Byłam dziwką - odrzekła. Docent roześmiał się na to, ale Jonathan wpatrywał się w
drzwi, za którymi zniknęła Fritzi.
- Ładna jest moja Fritzi, prawda? - zapytała go Olympia. -Wiesz co? Opuszczę pięć
dolarów. Są przecież twoje urodziny. - Znowu się roześmiała. - Fritzi, chodź tu! -
Dziewczyna wróciła i przysiadła na poręczy fotela Jonathana. Wszystko to jest
opisane w jego pamiętnikach. Nie zmyślam. Wątpię, czy Atlas cokolwiek o tym
wiedział. Jonathan ukrywał przed dziećmi swój koszmar i miłość do dziwek. Fritzi
uśmiechała się. Miała szparkę między przednimi zębami. Jonathan usiłował
odpowiedzieć jej uśmiechem, ale trwało to tak długo, że uśmiech na twarzy
dziewczyny zgasł.
- A ty? - zwróciła się Olympia do Docenta. - Co powiesz na Lukrecję? Nikt tak nie
obsługuje pianoli, a to kapryśna maszyna.
Lukrecja miała czarne kręcone włosy. Ona też była w białej sukience dziewcząt ze
szkółki niedzielnej.
- Jak ci się podoba nasze miasto? - zapytała Docenta. - Ja go nie cierpię. Zagrać
ci coś? Umiesz śpiewać? Co byś zaśpiewał? - Wrzuciła do pianoli "Beztroską miłość"
i nadepnęła pedały. Cóż dziwka mogła zaproponować kolejarzowi? Bohaterowi tamtych
czasów? Docent podjął pierwszą zwrotkę piosenki. Oparł łokieć na ramieniu Lukrecji.
Na brzegu nasypu marzę
O miłości z kolejarzem.
Docent przerwał:
- Śpiewaj, Johnny.
Jonathan zarumienił i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Zrób coś, żeby zaśpiewał, Fritzi! Fritzi ześliznęła się z poręczy na kolana
Johnny'ego. Wzięła jego dłonie i położyła na swoim staniku. Jonathan zaczerp-
109

nął powietrza i zaśpiewał. Miał mocny, ładny i czysty głos. Potem zupełnie
bezwiednie dał się zaprowadzić schodami na górę.
Mój ojciec, Rayner - jak widzicie, otrzymał imię po Docencie - mawiał, że siła
seksu może unicestwić wszystko. Wyjaśnienia można szukać w wieku mojego ojca. Miał
dwadzieścia dwa lata, kiedy zaczynał. To spóźniony początek - rok później niż
Jonathan, który miał dwadzieścia jeden lat, a więc już sporo jak na pierwszy raz
(jeśli przyjąć, że Jonathan naprawdę miał dwadzieścia jeden lat). Ogier wchodzi na
klacz i pcha: ryp, ryp, ryp... Stoi, ocieka potem, ma tępe spojrzenie, prze całym
ciałem do przodu, jakby zmagał się z opornym kieratem. Byk wchodzi na krowę i pcha.
Pies dopada suki i pcha; tak samo koty, świnie, wieloryby, ludzie, nawet żółwie -
Jezus Maria, nawet one. Ta sama postawa, te same ruchy. Jedne zwierzęta mają
pancerze, drugie sierść, futro lub są nagie, ale możesz je dowolnie zamieniać i nie
zauważysz najmniejszej różnicy w rytmie: ryp, ryp, ryp. W burdelach wygląda to
jeszcze śmieszniej, zwłaszcza w burdelach z końca ubiegłego stulecia. Ludzie nie
mieli sposobu na trypra, który napawał strachem co rozsądniejszych klientów
burdeli. Oto więc wśród obaw o życie, człowieczeństwo, związki międzyludzkie, dotyk
ciała, o George'a, w pędzie do tej dziwnej przyjemności, która włada ludźmi tak
niepodzielnie jak psami i trzodą, dziewczyna sprawnie obciąga chłopcu kutasa,

Strona 49

background image

Brady Joan - Teoria wojny

ogląda z uwagą i myje środkiem dezynfekującym z pękniętej porcelanowej miski o
brudnym brzegu. Potem kładzie się na łóżku, rozkłada nogi, z których nie zdejmuje
butów ani pończoch, i podciąga halkę.
Są olśnienia i olśnienia. Ludzie, którzy szukają logiki w życiu, czasem mogą ją
znaleźć. Czy istnieje młody człowiek, który nie czuje stanu łaski, kiedy widzi, że
może jeździć po całym kontynencie i pieprzyć do woli? Fritzi wstała i zajęła się
sobą. Wyciągnęła spod łóżka miskę. Jonathan, który kochał dziwki na długo, zanim
zrozumiał, do czego służą, podparł głowę łokciem i patrzył, jak Fritzi kuca nad
miską i podciąga halkę, odsłaniając górną część pośladków. Był zauroczony sobą,
zauroczony nią, zauroczony wszystkimi dziwkami. Czy to dlatego zaszyfrował
pamiętniki? Dziadek pisze o Fritzi bez żadnych upiększeń. Możliwe, że stąd pomysł
szyfru. Były to bardzo pruderyjne czasy. Fritzi znowu sięgnę-
110

ła po miskę ze środkiem dezynfekującym i umyła ich oboje (ku dalszemu zadowoleniu
Jonathana), a potem zaczęła wkładać przez głowę biała sukienkę.
- Coś Jeszcze, Johnny? Spojrzał na nią.
- Jeszcze raz?
Pierwszego dnia w Denver Jonathan widział mężczyznę, który pochylił się, żeby
ucałować dłoń kobiety w czerwonej sukni, zastygł na chwilę, po czym wyprostował się
i spojrzał w oczy damie. Upłynęło pięć lat, a on wciąż często myślał o tamtej
scenie. Fritzi, jak to wiejska dziewczyna, miała silne dłonie o stwardniałej
skórze. Kiedy jednak po raz drugi zapytała: "Coś jeszcze?", Jonathan wziął jej
szorstką rękę i w milczeniu ucałował, jakby Fritzi była damą w czerwonej sukience.
Fritzi zachichotała radośnie, ujęła poły sukienki i powiedziała:
- To prawdziwa perkalowa suknia ze sklepu. - Mijał drugi miesiąc od jej ucieczki z
biednej wioszczyny i z jednoizbowej lepianki, w której mieszkała z matką i
dziesięciorgiem rodzeństwa odzianego w worki po ziemniakach. Spojrzała na fałdy
perkalowej sukienki i szepnęła z zachwytem: - Czasem w piątki chodzimy w atłasach.
- Johnny! - krzyknął Docent z dołu. - Pośpiesz się! Dzisiaj wyjeżdżamy!
IX
Deszcz przeszedł w mżawkę. Docent był w rybackiej pelerynie, która stanowiła symbol
w walce z symbolicznym surdutem Jonathana; kpiący gest człowieka z dobrego domu
wymierzony w ambicje przyjaciela, który dorastał w niewoli (o czym Docent nic nie
wiedział, czego nie mógł się nawet domyślać), a który to przyjaciel swój surdut
starannie złożył i zostawił w wagonie służbowym. Docent - ubrany w pelerynę-
przestawiał z Jonathanem złącza. Robili je na zmianę. Docent wziął pierwsze,
Jonathan drugie, kolejne było dla Docenta i tak dalej. Pierwszych sześć wagonów -
był w nich antymonit za konserwy i ryby przywiezione z Portland -
111

poszło bez żadnych problemów. Jonathan zajął się siódmym złączem. Nie mógł
dopasować szpilki. Pochylił się nad nią. Koszula mu przemokła, woda ciekła po
plecach. Usłyszał głos Docenta.
- Czy aby uniknąć przemoczenia, zechcesz się zniżyć do przywdziania tej oto
peleryny człowieka pracy, gdy wyżej wymieniony człowiek pracy zajmie się kolejnym
złączem? -Trzymał poły peleryny tak jak Fritzi sukienkę.
- Zamknij się - warknął Jonathan.
- Na pewno?
Jonathan wykonuje pełen irytacji gest, z którego wynika, że szpilka właściwie jest
już na miejscu, a potem odwraca się w stronę wagonu służbowego. Docent wchodzi
między dwa kolejne wagony. Odstęp wynosi może trzydzieści centymetrów. Docent
wybiera szpilkę, którą kolejarze nazywają "gęsią szyją", wkłada w otwór,
dopasowuje, zaciska i daje sygnał maszyniście. Pociąg rusza. Stykają się zderzaki.
Szpilka się wygina. Właśnie tak pisze Jonathan w swoich pamiętnikach. Krótkie
zdania w czasie teraźniejszym. Suche fakty, żadnych emocji. Otwory są zbyt daleko.
Docent daje kolejny sygnał maszyniście. Lokomotywa rusza do przodu. Docent
wślizguje się między wagony. Lampę brekowego (znacznik terytorium w burdelu)
powiesił na łokciu. W tym czasie Jonathan zmierza już na koniec pociągu. Nagle
pojmuje, że wagony powoli toczą się w stronę lokomotywy.
- Docent! Skład się toczy!
Docent próbuje odskoczyć.
Łopot rybackiej peleryny w świetle księżyca. Docent na chwilę nieruchomieje w
powietrzu. Peleryna jest zbyt obszerna, przypomina spadochron. Zaczepia się o coś.

Strona 50

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Ściąga Docenta w dół. Wagony zbliżają się do siebie. "Miał w piersi dziurę
wielkości patelni", jak powiedziała Matka O'Neill o brekowym, którego ubranie
włożył Jonathan pierwszego dnia w Denver. A teraz Docent. Lewa dłoń zwisała
bezwładnie nad jego głową. Szeroki rękaw peleryny zaczepił się o bolec nad złączem.
Istnieją ustalone okrzyki i sygnały przewidziane na typowe wypadki.
- Cofnij!
- Złącze nie puści.
- Dobrze, powoli.
112

Tysiące ton antymonitu drgnęły o centymetr. Jeszcze kilka sygnałów. Wagony
rozjeżdżają się. Docent osuwa się w ramiona Jonathana. W czerwonym świetle latarni
- błysk widma, które w innej sytuacji daje nam tęczę - buchająca krew wyglądała jak
czarna. Zanieśli go do wagonu służbowego. Drobny lekarz z "Sułtana" oglądał rannego
przez lorgnon.
- Morfina - wyjaśnił wbijając igłę pod skórę Docenta. ("Wiedziałaś, że już wtedy
człowiek znał morfinę?", zapytał mnie Atlas.) - Weź tę butelkę - powiedział lekarz
do Jonathana. -Jeśli zacznie go boleć, wylej parę kropel na chustkę i połóż mu ją
na ustach i nosie. - Oprawka lorgnon była z masy perłowej i złota. Konduktor dał
sygnał do odjazdu. Pociąg ruszył do Cheyenne.
Kołysał się i toczył piętnaście mil na godzinę. To też było ustalone postępowanie.
W wagonie służbowym, otulony w surdut Jonathana, leżał Docent. Ciężko dyszał. Wdech
i wydech, wdech i wydech. Krótka przerwa. Wdech i wydech, wdech i wydech. Jonathan
liczył w myślach: "Raz - i - dwa -i..." Nasłuchiwał w napięciu. Dwukrotnie w czasie
podróży Docent wybuchał głośnym, przenikliwym krzykiem. Jonathan nie miał pojęcia,
co może oznaczać ten nieludzki dźwięk. Szybko przyciskał do ust i nosa rannego
chustkę nasączoną morfiną. Przed Cheyenne Docent otworzył oczy, zakaszlał i wpił
się palcami w rękaw Jonathana.
- Johnny - jęknął. - To ty? Jonathan sięgnął po buteleczkę z jodyną.
- Nie, zostaw. Rozmawiaj ze mną. Nie zostawiaj mnie. Co się ze mną dzieje? Mów, na
Boga. Nienawidzę ciszy. Boję się jej jak... cholera. Mów do mnie. Jest za cicho,
Johnny.
- Wyjdziesz z tego. Nic ci nie będzie - zaczął Jonathan. Odczuwał przerażenie
nagłym brakiem bólu, który jeszcze przed chwilą go paraliżował. - Wszystko będzie
dobrze. Wieziemy cię do szpitala w Cheyenne. Czeka tam na ciebie lekarz i łóżko z
płócienną pościelą. Nie, nie z płócienną; z jedwabną. - Cierpiał słuchając tej
gadaniny, nonsensów rodzących się w jego ustach, choć wyuczonych od Docenta, jak
zwykle pozbawionych znaczenia, beznadziejnych, bezużytecznych, jałowych, ale kiedy
przerywał, Docent błagał go, żeby nie przestawał, więc mówił dalej.
Na dworcu w Cheyenne, kiedy pociąg się zatrzymał i podróż dobiegła końca, Docent
westchnął i poprosił:
8-Teoria wojny
113

- Potóż mnie na lewym boku, Johnny. Jonathan zawahał się.
- Chyba na prawym - powiedział łagodnym głosem. - Na lewym... jest cisza. Nie
chodziło ci...
- Na lewym boku, Johnny. Połóż mnie... Jonathan spełnił jego prośbę, nie przestając
mówić. Docent podkulił kolana do klatki piersiowej, splótł dłonie pod brodą.
- Bądźże cicho - powiedział i przestał oddychać.
X
Mój dziadek umiał trochę pisać. Żłobił litery w ścianach lepianki Alvaha, ale nigdy
wcześniej nie pisał na papierze. Była to jedna z tajemnic, którymi nie podzielił
się z Docentem. Wstydził się tego niedostatku jak każdy analfabeta. Ukrywał sekret
z takim samym sprytem i przebiegłością, z jaką wuj Atlas ukrywał przed Claire ilość
alkoholu, którą pochłaniał każdego dnia. Jonathan z najwyższą trudnością wypełnił
formularze, dzięki którym ciało Docenta mogło zostać przewiezione na wschód.
Przesłał również rzeczy, zwitek listów i prawie trzysta dolarów. Zatrzymał
rewolwer, smitha & wessona z perłową rękojeścią, nie tylko z powodów
sentymentalnych, broń nie pasowała do jego wyobrażeń o szkole Melona w Maine. Kiedy
pociąg z trumną odjechał z Cheyenne, Jonathan powlókł się do stojącego na obrzeżach
miasta saloonu o nazwie "Jack Scyzoryk".
- Fascynuje mnie obojętność wszechświata - rzekł Atlas do mikrofonu. - Chodzimy po

Strona 51

background image

Brady Joan - Teoria wojny

świecie przekonani, że jesteśmy ważni... Wiesz, co mam na myśli: bliżsi natury niż
cała reszta stworzenia. Psy pewnie czują to samo. Robactwo też. No i wirusy, jeśli
cokolwiek czują. Ty próbujesz zwalczyć wirusa... powiedzmy, że chodzi o wirusa
grypy albo czegoś jeszcze gorszego... a prawda jest taka, że natura ma gdzieś, kto
wygra. Ty czy wirus. Patrzy, ale nie faworyzuje żadnej ze stron. Jest całkowicie
bezstronna. Ludzi wkurza to jak cholera, zwłaszcza chorych.
114

- Wiem - potwierdziłam.
- Jasne, że wiesz. Kiedy ludzie umierają - kiedy umiera ktoś bliski - jest tak
samo.
- Daj mi butelkę whiskey - rzucił Jonathan do człowieka za kontuarem.
- Co słychać, kolejarzu? - zapytał barman.
- Dawaj butelkę.
- Marnie wyglądasz.
- Mam pójść gdzie indziej?
Barman wzruszył ramionami. W tamtych czasach wszyscy godzili się z bezczelnością
kolejarzy - nawet jej oczekiwali -tak jak dzisiaj akceptujemy bezczelność
hollywoodzkich gwiazd i brytyjskiej arystokracji. Jonathan poszedł z butelką do
stolika. Po półgodzinie ściany baru zaczęły falować. Usnął na krześle. Zbudził się
po kilku godzinach i kupił kolejną butelkę. O czwartej nad ranem barman zaniósł go
do łóżka. Kolejarze byli cennymi klientami; zwłaszcza tak rozrzutni kolejarze.
Jonathan zbudził się w południe. Miał sztywny język i skurczony żołądek. Nie
wiedział, gdzie jest, ale nawet gdyby był w piekle, nic by go to nie obchodziło.
Wąskimi, ciemnymi schodami zszedł do baru.
- Jak się czujemy? - zagadnął barman.
- Odczep się. Daj mi butelkę.
Wypił i usnął. Zbudził się, wypił i znowu usnął, a barman, tak jak poprzedniej
nocy, zaniósł go do łóżka.
Było już dobrze po południu, kiedy zwlókł się ciasnymi schodami, pokonując nudności
i pustkę w głowie. Zachowywał równowagę, opierając się o kontuar. Zauważył jakieś
przedmioty zwisające u pasa barmana. Starał się wyostrzyć wzrok.
- Co to jest? - zapytał w końcu.
- To? Prawdziwe indiańskie skalpy - odparł barman zadowolony, że tak ważny klient
okazał mu zainteresowanie. - Na przykład ten - rzekł odpinając pas i kładąc go na
kontuarze -zdjąłem z Czerwonego Orła. Spotkałem go...
- Ty jesteś Bowie Scyzoryk? Właściciel tej speluny?
-Tak. To ja. -Jego twarz wyglądała jak ściągnięta silną ręką i doczepiona do
haczykowatego nosa.
Jonathan zmrużył oczy i wpatrywał się w jego poorane policzki, tak jak przedtem w
skalpy.
115

- Nazywają cię tak z powodu tych skalpów?
- Tak. Zdjąłem je moim scyzorykiem.
- Jak to się robi?
- To znaczy?
- Jak się zdejmuje skalp?
- Nie chcesz posłuchać, jak się biłem?
-Nie.
- Ale wszyscy pytają...
-Nie.
- Dobra - rzekł Jack Scyzoryk, odzyskując entuzjazm. -Nacinasz skórę na karku,
rozumiesz?
- Dlaczego?
- Dlaczego co?
- Dlaczego nie na czole? - W głosie Jonathana była irytacja.
- No bo z przodu skóra za mocno się trzyma. Robisz tak samo jak przy skórowaniu
owiec, chodzi o to, żeby sierść...
- Daj mi butelkę.
- ... nie pobrudziła się krwią.
- Dawaj, do cholery.
Mój dziadek usiadł przy stoliku. Ręce tak mu się trzęsły, że nie mógł trafić do
szklanki. Pił z butelki. Pod wieczór bar się zapełnił. Siedział sam, w morzu

Strona 52

background image

Brady Joan - Teoria wojny

hałasu, wlewając w siebie alkohol tak szybko, jak to było możliwe. Miał jeden cel
-nieświadomość, ale przychodziło mu to trudniej niż w dwa poprzednie wieczory.
Kupił drugą butelkę i postawił na stole, zanim dokończył pierwszą. Był
skoncentrowany: jeszcze troszeczkę. Nie zauważył, kiedy do saloonu wszedł facet w
koloratce. Czy musiał zauważyć? Bar był oblężony przez tak wielu mężczyzn. Nie
zwracał na nich uwagi, chociaż poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, kiedy
usłyszał, jak Jack Scyzoryk wali pięścią w kontuar i krzyczy:
- To jest wielebny Spoonable. No to jak, panowie? Rozerwiemy się?
Kaznodzieja był w czarnym prochowcu i w czarnym kapeluszu. W jednej ręce miał
Biblię, w drugiej bat.
- Niech wielebny położy Biblię na kontuarze - rzekł Jack. -Uwaga, panowie - zwrócił
się do klientów - nie będę sprzedawał alkoholu podczas kazania. Kto kończy kolejkę,
niech korzysta z ostatniej szansy.
116

W barze zapanowało ogólne poruszenie. Wielebny też zamówił sobie szklaneczkę.
Jonathan chciał wstać, ale mu się nie udało. Upadł na krzesło i zapadł w półsen.
Kiedy z powrotem wyostrzył wzrok, Jack kończył właśnie nakrywać kontuar
prześcieradłem zdjętym z łóżka, w którym mój dziadek spędził dwie nieprzytomne
noce. Zaczęło się kazanie.
- Tutaj, w Cheyenne - w głosie wielebnego brzmiał rytm typowy dla wędrownych
kaznodziejów - ludzie nie mają nawet czasu szukać ustronia, żeby się wyszczać.
Wszystkim się bardzo śpieszy. Ciężko pracujecie, prawda? I oto nagle, w samym
środku wyścigu - przychodzi śmierć. - Przerwał, żeby łyknąć whiskey. - Powiedzmy,
że leżycie w grobie od miesiąca. Wasi koledzy znaleźli nowych kolesiów, a wy co?
Idziecie do piekła. I kogo to obchodzi? Nikogo. Prawda? Sępy w piekle będą was
dziobały w jaja po wsze czasy. I kto się wami zainteresuje?
- Jezu - jęknął Jonathan. Jeszcze raz spróbował wstać, ale znowu osunął się na
krzesło.
- Ten młodzieniec wie! - ryknął ksiądz. - Jezus się o was martwi. Powiem wam
jeszcze coś: ja też się o was martwię. Ja i Jezus. Dlatego będziemy o was walczyli,
chłopcy. Tutaj. Tu i teraz. Zwycięzca weźmie dusze was wszystkich. Nas wszystkich.
Wasze i moją, bracia. Powiedzmy, że ta księga jest o nas -poklepał Biblię. - A
teraz przedstawimy zawodników. W prawym narożniku prowincjonalny kaznodzieja,
podstarzały i suchy. - Podwinął rękaw, obnażając chudą rękę. Pociągnął ze
szklaneczki, wymierzył kilka ciosów niewidzialnemu przeciwnikowi i sięgnął po bat.
- Młodzieńcze, który nie wierzysz w Słowo Boże - rzekł do Jonathana - patrz na
mnie. - Jeden ruch ramienia wystarczył, żeby bat owinął się wokół stojącej na
stoliku niemal pustej butelki i roztrzaskał ją o ścianę.
- A teraz zmiana kostiumów. - Odwrócił się, zerwał prześcieradło z kontuaru i
zarzucił je na siebie. - W lewym narożniku - udrapował prześcieradło w kobiecą
suknię, rękę oparł na wysuniętym zalotnie biodrze, w barze rozległy się śmiechy -
Lucyper, chłopcy, Belzebub, Mefistofeles. Ojciec Kłamstwa i Suka Otchłani.
Jonathan widział Fritzi i George'a, mężczyznę i kobietę. Poczuł, że zbiera mu się
na wymioty. Z wysiłkiem przełknął ślinę. Mężczyźni przy barze zaczęli krzyczeć
ochrypłymi głosami: "Rozbieraj się! Rozbieraj się!"
117

- W swoim czasie, drodzy panowie - odpowiedział im kaznodzieja.
Zaczął się taniec.
Szatan porusza ogonem pod sukienką. Krąży wokół Biblii. Uśmiecha się zalotnie jak
dziewczyna. Kaznodzieja zrzuca prześcieradło - jest znowu sobą, bożym człowiekiem
czystego serca - i zaczyna czytać z Biblii. Znowu zarzuca prześcieradło. Szatan
zaleca się coraz śmielej. Wielebny- teraz bez prześcieradła - odwraca się
obojętnie. Diabeł w prześcieradle poczyna sobie coraz śmielej, kołysze biodrami,
porusza ramionami - nareszcie! Duchowny go zauważa. Odkłada księgę. Patrzy wbrew
własnej woli, najpierw ze wstydem, potem z ciekawością, chwilę później - lubieżnie.
Zmiany płci są coraz szybsze. Mój dziadek, uczepiony krzesła, patrzy zafascynowany.
Mężczyzna staje się kobietą, kobieta mężczyzną;
granice są niewidzialne; zwierzę zmienia się w roślinę. Czy wąż może zjeść własny
ogon? Czy szczęki mogą ugryźć same siebie? Czy żołądek może się sam strawić? Dziwka
w prześcieradle oplata kaznodzieję nogami. Ręce jak żmije wyciągają się po Biblię.
Wielebny jest przerażony, chce się uwolnić z objęć. Dziwka zrzuca okrycie,
odsłaniając diable kopyta i ogon.

Strona 53

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Zaczyna się prawdziwa walka.
- Niech wielebny da mu w ucho! - rozległ się czyjś głos.
- W jaja go! - krzyknął ktoś inny.
Wyczarowawszy szatana, wielebny zgarniał batem szkło ze stołów. Szatan uciekł
pokonany. Jonathan miał spocone dłonie. Mężczyźni w barze tupali i krzyczeli.
- Możecie zapytać, chłopcy - mówił kaznodzieja - dlaczego jakiś pastorzyna ze wsi
przychodzi w sobotę do saloonu i walczy z szatanem o wasze dusze. Zapytacie: co
mnie to, kurwa, obchodzi? No to wam powiem. Walczę o wasze dusze, ponieważ mój
przyjaciel, Jezus, zginął za nie. Kto walczył za Niego, kiedy potrzebował pomocy?
No? Powiem wam, chłopcy: nikt. Kto miał za niego walczyć? Nawet Piotr zasnął. Jak
myślicie, co czuł Jezus w noc przed ukrzyżowaniem? Wiedział, że wbiją mu gwoździe w
ręce i stopy, a potem zostawią, żeby wysechł jak skalpy u pasa Jacka Scyzoryka. No
to co mógł czuć? Miał cholernego pietra. Wy też byście mieli. Tak jak ja. A co robi
człowiek, kiedy się boi? Idzie do przyjaciela, prawda? Mówi do niego: "Piotrze, nie
chcę ci zawracać gło-
118

wy, ale jesteś moim kolegą i potrzebuję cię. Dotrzymaj mi dziś towarzystwa. Posiedź
ze mną". Na usprawiedliwienie Piotra można powiedzieć, że cały dzień łowił ryby i
ratował ludzkie dusze. Człowiek miał prawo się zmęczyć. Siada więc, żeby czuwać z
Jezusem i - choć dobrze mu życzył - uderza w kimono. Tylko że Jezus, o, Jezus był
człowiekiem, jak ja i wy, chłopcy. Miał umrzeć śmiercią człowieka. Ale był też
Bogiem. Co się więc stanie z wami - z wami, ze mną, z nami - jeśli nawet ziemscy
przyjaciele Boga śpią, kiedy On ich potrzebuje? - Wielebny odrzucił bat, rozłożył
szeroko ręce, zacisnął pięści; to on wisiał na krzyżu. - "Ty śpisz?", pyta Jezus
Piotra. "Czyż nie możesz wytrwać godziny jednej?"
Kaznodzieja otworzył dłonie. W każdej z nich miał otwartą ranę; z ran ciekła krew,
której krople spadały na prześcieradło okrywające ołtarz.
Jonathan dźwignął się na równe nogi i niemal po omacku wyszedł na zewnątrz. Niebo
było zachmurzone. Nie widział gwiazd i księżyca. Czuł taką słabość w kolanach, że
nie był w stanie iść. Myślał jednak trzeźwo. Miał umysł tak chłodny, jak chłodny
był sklejający rzęsy wiatr nad Lenssen, tuż przed awarią, zanim głos lokomotywy się
zmienił, by obwieścić katastrofę, czego nikt nie usłyszał. Stał przez chwilę w
świetle dobywającym się z saloonu, próbując złapać równowagę. Postanowił iść na
skraj miasta. Był pijany; granica miasta wydawała mu się odpowiednim miejscem.
Kiedy jednak dotarł do rozstaju dróg, nie mógł czekać dłużej. Wyjął rewolwer,
odbezpieczył, włożył lufę w usta i pociągnął za spust.
I nic.
Oczekiwany huk dudnił mu w głowie. Dopiero po chwili -wciąż mu dzwoniło w uszach -
był w stanie przeciągnąć ręką po karku. Potem sprawdził magazynek rewolweru. Dwie
komory były puste. Broni przydałoby się smarowanie. Rozwścieczony Jonathan kręcił
głową. Po co komu taki przyjaciel jak Docent? Nie ma go w chwili potrzeby. Nie jest
lepszy od Piotra; może nawet gorszy. On nie śpi; on po prostu nie żyje. Za duża
peleryna. Cholerna peleryna. Nawet rewolweru nie naładował jak trzeba. Jonathan
przekręcił magazynek, wymierzył i pociągnął za spust. Kula utkwiła w deptaku po
drugiej stronie ulicy.
- Czyż nie mogłeś wytrwać godziny jednej?- powiedział na głos. Nie do końca
rozumiał znaczenie tych słów, był jed-
119

nak pewien, że, wbrew sobie, nie mówi do Docenta, kaznodziei czy Chrystusa, lecz do
osoby o czarnych lśniących oczach i małych ustach, która nadal - żywa czy umarła -
trwała na granicy jego pamięci.
XI
Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat - byłam jeszcze jako tako sprawna (przynajmniej
na pozór) - załapałam się do sztuki Shawa, którą wystawiał podrzędny teatr
broadwayowski. Dali mi całkiem przyzwoitą drugoplanową rolę; typowa postać, która
wypowiada kilka zabawnych kwestii śmiesznym akcentem. Dobrze mi poszło. Wiem, co
mówię. Pamiętam jednak, że przed premierą nie mogłam zrobić nawet kilku kroków -
pierwszy złowieszczy znak tego, co się ze mną stało później. Nie byłam w stanie
poruszać nogami. Postanowiłam jednak zagrać. Do drugorzędnych ról nie przewidywano
zastępstw. No i zrobiłam furorę. Chwalili mnie za to, że zrobiłam z mojej bohaterki
kalekę. Mieli rację. Mój internista dał mi skierowanie do psychiatry, który okazał
się nie tak tępy jak większość jego kolegów po fachu.

Strona 54

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Jeszcze nigdy nie spotkałem się z obsesją tak silnie umotywowaną fizycznie -
ocenił mój stan i posłał mnie do neurologa. Zrobili mi wiele badań, widziałam
mnóstwo cudów techniki; wszystkie były skomplikowane, bolesne i, jak większość
osiągnięć nauki, nieskuteczne. Wyjątek stanowił Babiński;
bezbolesny, praktyczny Babiński. To on mnie skazał. Oto przykład prostoty geniuszu.
Lekarz przeciąga zwykłym długopisem lub zwykłym kluczem po stopie pacjenta. Jeśli
nic się nie dzieje, nie ma zaburzeń motorycznych; jeśli duży palec odgina się do
góry, są zaburzenia. Mój paluch się odgiął. To był pewnie ten moment, ten punkt
graniczny: odgięty paluch w gabinecie neurologa, oznaczający, że zdrowa osoba staje
się kaleką.
Od tamtej chwili jestem naznaczona. Nie chcę powiedzieć, że pełnosprawni nie mogą
się czuć naznaczeni; tego nie mówię. Każdego to spotka na koniec; niektórych przed
końcem. Nawet Claire. Po lunchu Atlasa wezwano do chorego. Nie miał czasu, żeby
zabrać kalekę na wózku. Zostałam w gabinecie. Dwie minuty później zjawiła się
Claire.
120

- Dobrze, że w końcu możemy porozmawiać. Bałam się... chcę cię o coś prosić.
Porozmawiaj z nim.
- Dobrze. O czym?
- O jego alkoholizmie.
- O czym jeszcze?
Poprawiłam się w wózku zakłopotana.
- No tak - zaczęłam i znowu poszukałam wygodniejszej pozycji. - Nie bardzo widzę...
- Tydzień temu zsikał się w teatrze. Poszliśmy na... to dość głupia sztuka: Boso w
parku... ale teatr to teatr. Mama inscenizacja lokalnego zespołu. W pewnym
momencie... poczułam to. Dlatego wiedziałam. Tak się wstydziłam!
- Boże, tak mi przykro...
- Nawet na mnie nie spojrzał. Nie wiedzieliśmy, co robić:
siedzieć, uciekać czy jak. - Roześmiała się o wiele za głośno. -Co nakazuje
etykieta, kiedy się zsikasz w spodnie na sztuce Boso w parku!
- Na pewno nikt tego nie zauważył. - Nic innego nie przyszło mi do głowy.
- Przecież nie o to chodzi.
Nie mam raka. Guz jest łagodny. Gdyby się ulokował w miękkiej tkance -w nogach,
narządach wewnętrznych -od razu by go wycięli. On jednak postanowił rosnąć w
twardych ścianach mojego rdzenia kręgowego. Wybrał pole bitwy, na którym nie może
nie zwyciężyć. Zwyciężając zaś, zabije nas oboje. Możecie powiedzieć, że pod tym
względem jestem podobna do mojego dziadka. Nie zmarł dlatego, że był niewolnikiem;
nie bezpośrednio. Ja nie umrę z powodu tego guza; nie bezpośrednio. Chodzi o moje
nerwy; ulegną zaduszeniu. Czasem takie przypadki można operować. Mój chirurg,
doktor Abbott, właściciel wielkiego brzucha i lśniącej łysiny, był za tym, żeby
spróbować. Poszłam do szpitala na własnych nogach. Zrobili mi operację. Trzy
miesiące później wywieźli mnie stamtąd na wózku, na którym jeżdżę do dzisiaj. Guz
ma się dobrze. Nadal rośnie, choć ostatnio nieco wolniej. Atlas nie lubił Abbotta.
Zarzucał mu brak wyczucia ciała. Miał rację, ale nic mi nie powiedział. Odezwał się
długo po operacji, kiedy szkód nie można już było usunąć.
- Pomówisz z nim? - powtórzyła Claire.
-Jest o trzydzieści lat starszy ode mnie - odrzekłam wymijająco. - Dlaczego miałby
mnie słuchać?
121

- Szale się przechylają.
- Wiem, ale...
- Ile masz lat? Czterdzieści pięć? Jesteś w kwiecie wieku. On to rozumie i szanuje.
Ja jestem dla niego starą torbą, którą obchodzą tylko gary i przyjęcia.
- Ale to nie jest moja...
- Spróbuj. O nic więcej nie proszę. Dlaczego nie spróbujesz? Jeśli zdarzy się
okazja... Co ci zależy?
- Claire, ja... Wstała rozgniewana.
- Martwisz się tylko o siebie. Mój mąż sam się zabija, a ty sobie tu spokojnie
siedzisz. Tak się nad sobą użalasz, że nawet nie próbujesz mu pomóc. - Wyszła
trzaskając drzwiami.
O czym tu mówić? Łagodne guzy nie są dziedziczne, w przeciwieństwie do tendencji
samobójczych. Jeśli Atlas wymyślił, że przez pięćdziesiąt lat będzie sobie odbierał

Strona 55

background image

Brady Joan - Teoria wojny

życie nadużywając alkoholu, nie zasłuży na uznanie rodziny Carricków. Istnieje
etykieta, żeby zacytować Claire, prób samobójczych. Na whiskey nikt się nie da
nabrać. Do dwóch zamachów na własne życie już podjętych przez Jonathana dojdzie
jeszcze półtorej próby. Połówka nie była zbyt imponująca - w przeciwieństwie do
pełnej próby - ale świadczy o tym, że Atlas jest godny dziedzictwa naszego narodu,
choć chluby nam nie przynosi. Mój ojciec, Rayner, był znacznie lepszy. Połknął
pięćset tabletek uspokajających. Zrobił tak, kiedy moja mama znalazła pod łóżkiem w
jego gabinecie obcą prezerwatywę - miała malinowy aromat - i jak zwykle zrobiła mu
dziką awanturę. Boże, zmiłuj się nad nami. Żeby umierać z powodu malinowego
kondoma! Tak naprawdę nie zmarł z powodu tych tabletek. Barbiturany uszkodziły mu
nerki i podniosły ciśnienie krwi. Zmarł na wylew. Życie nie ma celu, znaczenia i
sensu. Nie rządzi nim żadna logika ani boski plan. Taka jest prawda, ale zdrowi
wolą o niej nie wiedzieć. "Kłopot z ludźmi cierpiącymi na depresję - jak mawia
Atlas - polega na tym, że to oni mają rację".
Stawka jest tak wysoka, że w mgle powstałej po samobójczej próbie życie nagle
odsłania swoje proste oblicze, codzienny urok, pozbawioną prawidłowości
prawidłowość, której wcześniej nie dostrzegaliśmy. Tak było z moim dziadkiem,
Jonathanem. Nagle zaczął się cieszyć zwyczajną codziennością. Pojechał pociągiem do
Billings, w Montanie, i poszedł
122

na brekowego do Northem Pacific na trasie Billings-Duluth. Pierwszą wypłatę zaniósł
do banku First National w Duluth. Zapuszczone wąsy - czarne wiechcie, gęste i lekko
obwisłe -bardzo go postarzały. Dostał awans na bagażowego. Przez pół roku nie pił;
oszczędzał i brał tyle nadgodzin, na ile mu się udało naciągnąć szefa. Jeśli miał
trochę czasu, wykorzystywał go na to, czym w wolnych chwilach zajmował się od
tamtego dnia w San Francisco: szukał ojca, którego miał nigdy nie znaleźć. Kiedy
odłożył tysiąc dwieście dolarów, rzucił pracę i wybrał się na wschodnie wybrzeże.
Do Ellsworth w Maine przyjechał o czerwcowym świcie. Miasteczko było mniejsze, niż
oczekiwał, i bardzo czyste. Sklepy i domy stały ciasnym szeregiem. Maszerował nie
drewnianym deptakiem, ale brukowanym chodnikiem biegnącym obok brukowanej ulicy.
Nie czuł smrodu świńskiego i końskiego łajna. Rzędy wiązów rosnących przy ulicach
wyglądały tak, jak to sobie wyobrażał. Również biały, drewniany kościół na
kwiecistym skwerze był taki, jak się spodziewał. Spytał o drogę człowieka, który
wygaszał latarnie uliczne. Okazało się, że szkoła Melona jest dwadzieścia
kilometrów za miastem. Zostawił kufer w przechowalni i ruszył w drogę.
Droga z Ellsworth wiodła w cieniu klonów i pachnących sosen. Słyszał pianie
kogutów. Pomyślał o Docencie i przypomniał sobie jego dowcip o kurze. Spojrzał na
swoje samodziałowe spodnie. Był w surducie od najlepszego krawca w Chicago. W
torbie miał zmianę bielizny i szczotkę do włosów z perłowym uchwytem. Kura była na
pewno przerażona wchodząc na drogę, bez względu na to, ile razy już to robiła.
Szamotanina skrzydeł, pierze unoszące się w powietrzu, gdakanie. Kilka mil za
miastem droga wyszła z lasu. Na horyzoncie ocean lśnił różnymi odcieniami błękitu.
Kilkadziesiąt metrów niżej fale rozbijały się o skalisty brzeg. Wytarł dłonie o
spodnie. Kłopot w tym, pomyślał z irytacją, że po przejściu na drugą stronę robisz
z siebie durnia - dotyczy to i kury, i człowieka, ale co w tym śmiesznego?
Dochodziło południe, kiedy ujrzał zabudowania. Była to duża konstrukcja, którą
tworzyły trzy przypominające stodoły budynki dołączone do tyłów niewielkiego
piętrowego wiejskiego domku. Okrążył kompleks, zanim uznał jedno z wejść za główne.
Nikt mu nie otworzył. Nikt nie odpowie-
123

dział na pukanie do drzwi drugiej stodoły. Walczyły w nim uczucie ulgi i
rozczarowania, kiedy zapukał do trzecich i usłyszał czyjeś kroki. Drzwi się
otworzyły. Przyglądała mu się drobna, niska kobieta w spodniach. Na ramionach miała
kolorowy szal z frędzlami, które sięgały jej poniżej pasa. Miała ospowatą twarz;
tak jak Docent.
- Słucham - odezwała się. Jej palce pośpiesznie odgarnęły ze skroni kosmyk włosów,
który się nie zmieścił w gumce na karku. Było takich kosmyków więcej. Wyglądały jak
pióra.
- Nazywam się Carrick. Chciałem...
- Carrick? - wysunęła głowę. - Carrick? Czyżby Johnny Carrick?
- Tak. Chciałem...
- To ty jesteś Johnny? Kolega Raynera? - Odwróciła się gwałtownie i krzyknęła: -

Strona 56

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Seb! Seb! Chodź tu! Jest tu Johnny! Przyjechał w odwiedziny. - Odwróciła się do
Johnny'ego i wzięła go za rękę. - Tak się cieszę. Co tam...? - Nie skończyła
pytania, a już zadawała kolejne: - Przyjechałeś po...? -Trzecie zadała, zanim
skończyła drugie.- Jaką miałeś...? -Docent też nie kończył zdań, kiedy się
denerwował.
Pokój, do którego go zaprowadziła, zajmował całą dolną kondygnację jednej ze
stodół. W rogu była kuchnia. Dwie kobiety w fartuchach stały przy wysokim blacie
połączonym z piecem. Osiem osób siedziało przy stole, który zajmował prawie całą
środkową część pomieszczenia. Honorowe miejsce zajmował gruby mężczyzna. Usiłował
uwolnić się od krzesła, na którym siedział.
- Nie tak szybko, Helen - powiedział, odpychając mebel, który z hukiem runął na
podłogę. - Człowiek nie odpowie na tyle pytań naraz. Zwłaszcza że właściwie ich nie
zadałaś. Proszę, proszę. Johnny do nas przyjechał. Nareszcie. Ja jestem Sebastian.
Jonathan uścisnął wyciągniętą dłoń. Wpatrywał się w dużą głowę i rumianą twarz w
poszukiwaniu znajomych rysów. Nie znalazł ani dołeczków, ani przekornego uśmiechu.
Rozpoznał tylko koślawy chód płaskich stóp i siateczkę naczyń krwionośnych na
fioletowawym nosie.
- Witam, witam. Detta, daj nakrycie Johnny'emu. Posuń się, Mały - powiedział do
tyczkowatego chłopaka, skulonego na krześle obok. - Szybko. Dzisiaj będzie tu
siedział Jonathan. Detta, nóż i widelec. Talerz. - Spojrzał na Jonathana. -
124

Siadaj, siadaj. Chcesz wina? Mięsa? Ziemniaków? Helen, dlaczego nic nie jesz?
Jedna z kobiet w fartuchu przyniosła Jonathanowi pełen talerz jedzenia i dużą
szklankę czerwonego wina. Sebastian postawił krzesło na miejsce i usiadł.
- A teraz, Johnny - mówił z eleganckim angielskim akcentem, który Docent tak często
przedrzeźniał - jak długo możesz u nas zostać? Pozwól, że przedstawię ci domowników
-mówił z dobrotliwym uśmiechem. - To jest Mały. - Umilkł. Spojrzał na talerz Helen
i nabił sobie na widelec kawałek ziemniaka. - Helen, dlaczego znowu muszę jeść za
ciebie? -zapytał, gryząc ziemniak i wyciągając rękę po kolejny kawałek. - Naprawdę
powinnaś jeść sama.
Mały miał na sobie stary mundur z naszywkami sierżanta na rękawie. Przy stole
siedzieli dwaj staruszkowie; byli bliźniakami. Mówili unisono. Ich głosy
przyciągały uwagę, ale źle wpływały na i tak zdenerwowanego Jonathana. Ich sąsiadką
była kobieta w średnim wieku. Miała na sobie prostą koszulę w prążki i krawat. Obok
siedział czarnowłosy chłopak o gniewnych oczach, ciemnej skórze i kościach
policzkowych Indianina.
- To jest Josh - Sebastian wskazał chłopaka. - Gwiazda mojej szkoły. Powinien iść
na uniwersytet. Wspaniały umysł, prawda, Josh? Cudowne dziecko, ale żaden
uniwersytet nie przyjmie Indianina. Wiedziałeś o tym? Nie rozumiem, dlaczego. -
Josh przestał jeść i zmierzył Jonathana spojrzeniem od góry do dołu. Kiedyś ktoś
nadał na bagaż psa. Był to pudel o wściekłym spojrzeniu i białych kudłach. Psy
szczekają i gryzą, a bagażowy dostaje za nie tyle samo, co za przeniesienie siodła.
Jonathan przywiązał pudla niedaleko beczki z olejem do smarowania. W pewnym
momencie pociągiem zatrzęsło i pudel wpadł do beczki. Jonathan szorował go workiem
jutowym przez pięćdziesiąt mil, ale pies stawał się coraz czarniejszy, a jego oczy
lśniły coraz gniewniej. Josh był do niego zdumiewająco podobny.
- Josh skończy niedługo piętnaście lat - rzekł Seb pobłażliwym głosem. - To trudny
wiek. A teraz, Johnny, opowiedz nam coś o sobie.
- Pracuję na kolei.
- Oczywiście - Seb wybuchnął śmiechem. - Wszyscy o tym wiemy. Wszyscy tu słyszeli o
Johnnym Raya i o pociągach. Wszyscy.
125

- Seb - odezwała się Helen - skąd on ma wiedzieć, że my... Widzisz...
- Tak. Ray napisał do nas wiele listów - wyjaśnił Sebastian. - Często pisał. Bardzo
często. Pisał o kolejach, o górach, o oceanie i... o tobie.
- Nic mi nie mówił. Nie wiedziałem. Josh odsunął talerz od siebie.
- Pisał też o brudach i przemocy - powiedział. Jonathan spojrzał na niego.
Indianie, których wcześniej widywał, bardzo kaleczyli angielszczyznę. Josh miał
taki sam akcent jak Sebastian. - I o uprzedzeniach.
- Milcz, Indianinie - przyciął mu Mały z drugiego końca stołu.
Oczy Josha zalśniły; stały się wściekłe, jak oczy pudla utytłanego smarem, jak oczy
mojego dziadka.

Strona 57

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Rozkaz, panie poruczniku - powiedział. Sebastian walnął pięścią w stół i rzekł ze
śmiechem:
- Dlaczego tak długo na ciebie czekaliśmy, Johnny? Masz urlop? Pewnie cię tu
przysłali służbowo. A to się nam poszczęściło.
Jonathan rozejrzał się po twarzach ludzi siedzących przy stole.
- Nigdy nie chodziłem do szkoły - powiedział.
- Poważnie? A gdzie się wychowałeś? W Kansas? Nie mieli tam szkoły? Przyjechałeś,
żeby się uczyć? Tak?
- Jeśli mnie przyjmiecie.
- Jeśli? Jak możesz pytać? Przyjmiemy cię z zachwytem, chłopcze, z zachwytem.
Jesteśmy przecież prawie rodziną. Znamy cię od lat. Od lat. Johnny, czeka cię
prawdziwa uczta. Szekspir, Milton, Dante, Cervantes. Detta, jest jeszcze pudding?
Będziemy też uczyli się o Amerykanach. Niektórzy Amerykanie są świetni: "Tak dobrze
pamiętam, było to smutnym grudniem i każdy umierający węglik odciskał swojego ducha
na..."
Detta postawiła przed Sebastianem drugi talerz. Natychmiast przestał recytować.
- To nie to, Detta - mówił z pełnymi ustami i kręcąc głową. - Masło. Jeśli chcesz
zrobić dobry pudding, musisz użyć masła. Ale, Johnny... przecież w Kansas jest
mnóstwo szkół. Czy twoi rodzice należą do jakiejś sekty? Helen, wiesz, o co mi
chodzi? Są mormonami? Amiszami? A może byli solidarystami, co? Pewnie tak. Albo
emersonianami.
126

Nareszcie, pomyślał Jonathan, czując, że robi mu się ciepło, nie wiedział, czy
będzie w stanie gryźć i połykać jedzenie. Nareszcie dostrzegł podobieństwo między
ojcem a synem: tkwiło ono w gładkich, szybkich i najczęściej pozbawionych znaczenia
zdaniach. Wpatrywał się w resztki wina. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie pił. Był
wdzięczny za tę dodającą kurażu odrobinę alkoholu.
- Ależ, Seb - przerwała mu Helen - przecież on... Zabiorę Johnny'ego do... -
Podniosła się z krzesła, złapała Jonathana za rękę i wyprowadziła.
Poszli schodami na górę i korytarzem do jej gabinetu, małego, nieuporządkowanego,
zawalonego książkami pomieszczenia wciśniętego pod poddasze. Kiedy otworzyła drzwi,
od razu pomyślał, że to nie jest zwykły pokój, tak jak niezwykłe wydawało mu się
pomieszczenie, które właśnie opuścił. Nie był pewien, skąd się brało to wrażenie.
Może stąd, że tych ludzi zajmowały takie zwykłe sprawy. Rozglądał się czując, jak
ogarnia go tęsknota za pociągami. Nie dosłyszał pierwszych słów Helen.
- ...właśnie to, czego szukaliśmy - mówiła zdejmując z regału jakąś książkę.
Otworzyła ją i podała Jonathanowi. - Proszę. - Jonathan był przerażony. - Śmiało -
zachęcała go.
Przesunął ręką po kartce, zamknął powoli książkę i oddał ją Helen.
- Za trudne? - zapytała. Pokręcił głową przecząco.
- "A" jak anioł, "B" jak beczka. "Czy zagrasz ze mną w piłkę?"
Zaczęli od tego miejsca czytanki McGuffeya, do którego dzieci Stoke'ów doszły,
kiedy plaga szarańczy spadła na ich dom, a Benbow Wikin podpisał z Alvahem umowę na
produkcję tytoniu Wikin's Sweetbrier. "Alvah Stoke zajmie się produkcją, George
Stoke dystrybucją".
XII
Na pierwszej lekcji czytania Jonathana oblewał pot. Po zajęciach Helen zaprowadziła
go do pokoju na piętrze jednej ze stodół. Na drzwiach była tabliczka: "Sala do
nauki i sypial-
127

nią nr 7". Wewnątrz wszystko pachniało pastą do podłóg, czystą pościelą i sosnami
rosnącymi za oknem. Na łóżku leżała haftowana narzuta. Zajrzał do szuflad biurka -
znalazł torebkę lawendy. Powąchał ją i odłożył na miejsce. Otworzył szafę. Zdjął
surdut i powiesił go na drewnianym wieszaku. Zrobił krok do tyłu i popatrzył na
swoje okrycie. Najlepszy krawiec w Chicago. Odłożył na tył łóżka narzutę,
prześcieradło, potem koc i kolejne prześcieradło. Do tej pory takie sukno widział
tylko w strojach pasażerek. Zdjął surdut z wieszaka i włożył. Wziął do ręki
elementarz i odczytał jedno zdanie. W tej samej chwili złapał swoje spojrzenie w
lustrze. Oto on, w domu, w którym Docent wychował się i zdobywał wykształcenie,
dobre wykształcenie, staranne. Teraz widział siebie w lustrze w chwili, w której
sam zdobywa wiedzę.
Siadając do kolacji, z niepokojem patrzył na nakrycia składające się z dwóch

Strona 58

background image

Brady Joan - Teoria wojny

widelców i serwetki. Przy obiedzie nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Po posiłku
mężczyźni przeszli do biblioteki. Na wszystkich ścianach stały wysokie do sufitu
regały pełne książek. Sebastian nalewał portwajna z kryształowej karafki. Jonathan
poszedł do pomieszczenia, które Helen nazwała łazienką. Wewnątrz ujrzał fajansowy
sedes w róże i listki. Natychmiast wypróbował, ale jeszcze nigdy nie miał do
czynienia ze spłuczką. Kiedy chlusnęła woda, był przerażony. Ujrzał też wannę z
dwoma dużymi kranami. Puścił jednocześnie ciepłą i zimną wodę, a potem pochylił
się, żeby obejrzeć nogi wanny: miały kształt lwich łap.
O szóstej rano odezwał się gong na śniadanie. O ósmej Jonathan poszedł na lekcję do
biblioteki Helen. O czwartej miał następną. Po każdym spotkaniu dodawał dwadzieścia
karteczek z nowymi słowami. W pokoju zapisywał zeszyt literami tak długo, aż
obolałe palce nie były w stanie zacisnąć się na ołówku ani go wypuścić. Pracował po
nocach. W trzecim miesiącu w głowie mu szumiało, jakby był pijany. Miał kłopoty ze
snem, odkąd wywalczył sobie wolność siedem lat wcześniej, ale teraz zdarzało mu się
w ogóle nie spać. Unosił się w gęstej mgle słów, słów uporządkowanych, słów
chaotycznych, słów cudownie barwnych i słów pozbawionych formy. Kiedy udało mu się
zasnąć, koszmar robaków na polu tytoniowym dręczył go z taką siłą, że budził się
rozdzierając palcami delikatną pościel. Postanowił wiązać sobie ręce, co jeszcze
bardziej utrudniało sen. W czwartym miesiącu zaczę-
128

ty go boleć plecy. Takiego bólu nie doświadczył ani na kolei, ani nawet na farmie
Alvaha. Bolały go też oczy. Czasem siadał za biurkiem, brał czytankę, a po pięciu
minutach łapał się na tym, że patrzy w okno na pola, na jesienne, październikowe
liście, na kępę sosen i nabrzeże, które zgodnie z rytmem przypływów stawało się to
częścią oceanu, to błotnistym pasem jałowej ziemi.
Ostatniej listopadowej nocy śnieg przegrał z zimnym, marznącym deszczem. Jonathan
rozebrał się i zdmuchnął świecę. W ciemności ktoś go chwycił za rękę.
Wyszarpnął dłoń. Serce mu waliło, kiedy zapalał świeczkę, a potem wpatrywał się w
kąty pokoju. To był łagodny, miły dotyk; raczej pieszczota niż dotknięcie. Jonathan
wiedział, że naprawdę go poczuł. Wyszedł z łóżka i zajrzał pod i za biurko, potem
do szafy. Nigdzie nie było nawet najmniejszego zwierzęcia szukającego schronienia
przed zimą. Wyjrzał przez okno. Nie widział nikogo ani niczego. Wrócił do łóżka
dopiero, kiedy świeczka prawie się dopaliła. Resztę nocy przesiedział oparty o
ścianę. Wpatrywał się w ciemność aż do przypływu zimowej szarówki znad oceanu.
Kilka nocy później, kiedy leżał pod haftowaną narzutą, znowu poczuł ten dotyk. Tym
razem, gdy z szeroko otwartymi oczami rozglądał się po pokoju, sprawdzając biurko i
lustro, wiedział, że nic nie znajdzie. W napięciu czekał kilka kolejnych nocy.
Trzeci dotyk różnił się od poprzednich jeszcze większą delikatnością. Jonathan
wyczuwał w nim jakąś obecność- przysięga w pamiętnikach, choć przyznaje, że i jemu,
kiedy pisał, wydawało się to czystym szaleństwem - otóż w trzecim dotyku wyczuł
obecność istoty nieziemskiej. Istota- to jego słowo, nie moje - miała kształt,
formę, ciężar, cielesność, a mimo to nie można jej było dostrzec, i, poza pierwszym
razem, nie można było poczuć jej dotyku. Upłynął tydzień, kiedy coś - nie wiadomo
co - podpowiedziało mu, że istota znowu jest. Zbliżyła się do niego i zatrzymała o
krok od łóżka. W napięciu oczekiwał ataku. Istota jednak zniknęła.
Od tamtej pory była stałym gościem. Jonathan nigdy nie widział jej kształtu, nawet
cienia kształtu, nie poczuł jej dotyku. Nie dostrzegał nic z fizycznego istnienia,
którego był jednak pewien. Często myślał o szarańczy, która złożyła jaja, zanim
słońce wysuszyło ziemię na spękane brunatne grudy, a potem, gdy na tę ziemię spadł
deszcz, rankiem cały hory-
9-Teoria wojny
129

zont pokrył się zielonkawą mgiełką. Niemal czuł smak tej świeżości. Potem wykluła
się szarańcza. Nastąpiła katastrofa. Nastrój zmieniał mu się kilka razy dziennie,
nawet w ciągu godziny. Pamięć odmawiała mu posłuszeństwa. Pewnej nocy zrobiło mu
się niedobrze. Klęcząc przy pięknym klozecie poczuł, że wymiotuje słowami, które z
takim wysiłkiem wpychał sobie do głowy. Teraz te słowa wpadają do wody, gdzie
zostaną spłukane i zginą na zawsze.
XIII
Nie zgodziliśmy się. Atlas i ja, co do dalszych wypadków. Nie mówię o faktach.
Chodzi o sedno sprawy, o prawdę, jeśli tak to wolicie nazwać. Tylko kto by zaufał

Strona 59

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Atlasowi? Lekarz tak często udaje Boga, że jest marnym świadkiem, kiedy przychodzi
do pytań o sedno sprawy. Atlas zresztą nie był nawet dobrym lekarzem. Sam się
przyznał do tego, że zapłacił dziesięć tysięcy dolarów za pozwolenie na praktykę w
Waszyngtonie, bo stosownego egzaminu nie zdał.
- Jestem jak kura - powiedział po powrocie z pilnej wizyty. - Jeśli coś leży na
ziemi, wezmę. Jeśli nie, mam to gdzieś. Tacy ludzie jak mój ojciec, ludzie z taką
przeszłością, w której zaznali niewoli i wszelkiej przemocy, tacy ludzie są na ogół
tak brutalni, jak brutalną mieli przeszłość. Zwykle są ograniczeni, tępi i bardzo
powolni, jeśli nie liczyć pięści. Z ojcem było inaczej. Dlaczego ktoś tak
rozjuszony na świat uwierzył w Boga? Dlaczego uwierzył w jakąkolwiek abstrakcyjną
ideę?
Moje próby wyjaśnienia przyczyn nawrócenia Jonathana zdenerwowały Atlasa.
- Prawda? Przestań mi chrzanić. On nie chciał prawdy. Chciał sprawiedliwości,
zemsty. Tak jak ty. Z czego robiłaś magisterium? Strata czasu, jeśli chcesz znać
moje zdanie. Powinnaś pójść na prawo. Masz inkwizytorską mentalność...
- Wróćmy do Jonathana - przerwałam mu gniewnie.
- W porządku. Tak cię wzrusza jego nawrócenie? Dlaczego? Tak czy owak było
nieuchronne. Niewolnictwo niszczy duszę. To narkotyk. Rujnuje człowieka jak nałóg.
Zabija godność, subtelność, podstawowe...
- Wiem, wiem - wtrąciłam wciąż wściekła.
130

- Oto widzisz faceta, który nigdy nic nie miał. Nie miał domu, matki, sprzedał go
ojciec. Był jak gówno przy drodze. Nie miał nawet własnych skarpetek. Wyobraź
sobie, że ktoś taki nagle trafia do domu, w którym używa się serwetek, widelców do
ryby, a w łazience jest kibel w kwiatki. Boże jedyny, czy były niewolnik mógł
rozmawiać z takimi ludźmi jak równy z równym? Czy w ogóle miał prawo próbować? Co
za bezczelność! Co za arogancja! No właśnie. Coś wspaniałego. To bardzo ważne.
Ojciec chciał dokonać rzeczy niemożliwej. Co więcej, nie tylko chciał, ale
zamierzał jej dokonać. Rzecz jasna, wiedział, że sam tego nie zrobi. Postanowił
więc skorzystać z pomocy Boga. Przecież to takie proste.
Było tak:
Pewnej zimnej lutowej nocy Jonathan, mój dziadek, nagle się zbudził.
- Ty śpisz? - usłyszał głos. - Czyż nie możesz wytrwać godziny jednej?
Kiedy usłyszał te słowa dochodzące z ciemności, nie miał wątpliwości, że
wypowiedział je Jezus Chrystus.
XIV
Na koniec, kiedy kosmolodzy i komputery zginą, i tak pewnie się okaże, że nikt nie
może znaleźć początku otaczającego nas chaosu, początku wszechświata, który nie
chce nas słuchać, bo po prostu nie ma początku. Żyjemy zapewne w jakimś wężu, który
pożarł własny ogon, albo w robaku -szkodniku pól tytoniowych - jedzącym własne
wnętrzności, jak we śnie Jonathana. To nieprzyjemna perspektywa. Z Bogiem jest
inaczej. Bóg to pedant. U niego sprawy mają początek. Mają też koniec. Daje nam
spokój duszy, kładzie kres bezsensowi, blichtrowi i pozom. Nad takim życiem można
zapanować. W takim życiu jest sens. Wbrew słowom Atlasa, właśnie to kryje się za
zauroczeniem mojego dziadka boskością. Jestem tego pewna. Bogu zawdzięczał ucieczkę
z pełnych robactwa pól tytoniowych. Sam napisał, że jego koszmary ustały, kiedy się
nawrócił.
Ojciec? On miał niebiańskiego ojca. Nie musiał szukać rodzonego. George? To
pokonany wróg jego młodości. Był
131

martwy, należał do przeszłości. Już po roku Jonathan płynnie czytał. Po trzech
kolejnych latach zdał egzamin z filozofii, greki i matematyki. Został pomocnikiem
wielebnego Garsona Waltera Grayberga z Ellsworth w stanie Maine. Trafił fatalnie.
Wielebny Grayberg zupełnie nie pasował do cywilizowanego stylu wschodniego
wybrzeża. Był niskim, porywczym prostakiem. Chodził w koszuli poplamionej zupą i w
spodniach upaćkanych sosem. Wrzeszczał i szlochał podczas kazań. Tupał, walił
rękami w pulpit, wymachiwał zaciśniętymi pięściami. Grzmiał przeciw zdegenerowanej
elegancji, która go otaczała, a jednocześnie umiał składać jej ukłony. "Ja tam nie
jestem taki mundry jak ty - powiedział kiedyś do Jonathana. - Fachu to mnie
nauczyło życie. A życie miałem takie, że szkoda, kurwa, gadać". Jonathan modlił się
o chrześcijańską cierpliwość (cnotę, której Bóg mu poskąpił); jego serce śpiewało,
kiedy jako dwudziestoośmiolatek zdał egzaminy z Uwag wyjaśniających i czterdziestu

Strona 60

background image

Brady Joan - Teoria wojny

czterech kazań Wesleya i został przyjęty do Instytutu Biblii Moody'ego.
Ze współczesnych reklamówek instytutu patrzą na nas tępe oczy studentów i
profesorów. Bo co też się tam studiuje?! Hermeneutykę i sztukę kazania, techniki
ewangelizacyjne, apologetykę, historię Kościoła, Stary i Nowy Testament, zasady
naśladownictwa. Przeczytajcie tę listę, a i wasze oczy stępieją.
W czasach Jonathana Bóg był jednak wystarczająco młody, żeby narobić zamieszania. W
tych gorączkowych dniach Jonathan sam chwycił za pióro. Napisał kilka linijek.
Miał trzydzieści dwa lata, kiedy synod okręgowy pozwolił mu założyć kościół na
dziewiczym południowym brzegu rzeki Kolumbia, w pobliżu Cathlamet, w stanie
Waszyngton. To nawet miłe, że ja szukałam prawdy na Uniwersytecie Columbia, gdy mój
dziadek szukał jej nad rzeką Kolumbią. Rayner, mój ojciec, czasami podśpiewywał:
O, Kolumbio, o, radosna;
Dzieciak ojcu rękę osrał.
To połączenie dwóch Kolumbii musi coś znaczyć. Wraz z innymi nowicjuszami
(stolarzem, kamieniarzem, matematykiem i z kilkoma innymi) Jonathan zajął czterna-
132

stoakrową posiadłość. Sami wybudowali sobie dom. Sami wybudowali kościół. Modlili
się, studiowali, uprawiali ziemię, wymieniali przemyślenia. Dzielili między siebie
działalność duszpasterską na drugim brzegu rzeki, a po czterech latach otrzymali
ordynację w Portland. Wystarczyło zwykłe pasowanie ręką. Wrócili potem do Cathlamet
i nic się w ich życiu nie zmieniło poza tym, że wkładali koloratki, kiedy jechali
po zakupy za rzekę. Mój dziadek miał trzydzieści sześć lat, i był dwa miesiące po
ordynacji - nie przyjął sakramentów- gdy ten rozdział jego życia dobiegł końca. Do
końca nazywał go z rezygnacją "idyllą".
Było to podczas wyprawy na drugi brzeg Kolumbii; zwykły wyjazd, jeśli nie liczyć
faktu, że tym razem Jonathan pojechał sam. Kupił boczek. Sprzedawca w Cathlamet
zawsze pakował towar w stary papier. Tym razem użył gazety. W gazecie był artykuł i
stało się: pierwsza wiadomość o George'u od chwili, w której Jonathan zostawił go -
martwego, jak sądził - przy torach. Mój dziadek zauważył artykuł - właściwie zwykłą
notatkę - podczas lunchu, kiedy wkładał do ust ostatni kęs chleba. Była już późna
jesień. Zanim zrozumiał znaczenie słów, poczuł, że krew odpływa mu z głowy. Szczęki
mu znieruchomiały. Przeczytał jeszcze raz:
"Senator Stoke przemawia do farmerów. Pracownicy na wsi i w mieście usłyszeli słowa
otuchy od senatora George'a Stoke'a, demokraty ze stanu Kansas. We wczorajszym
przemówieniu do członków Związku Pracowników Rolnych, poruszając temat
przyszłorocznych wyborów prezydenckich i kampanii republikanów na rzecz parytetu
złota, senator powiedział: «Nawet bankier ze wschodniego wybrzeża nie naje się
złotem. Musi mieć chleb i pracę, tak jak wy. Dlatego potrzebuje pieniędzy, tak jak
wy. Dołącz do nas. Jeśli to zrobisz, wygramy. Przysięgam»".
Jonathan wypluł kęs chleba, żeby się nie udławić.
Oszołomiony wskoczył do łodzi. Z pustką w głowie wiosłował przez rzekę. Miał
szczęście, że był blisko brzegu, kiedy rzekę spowiła mgła. W jednej chwili widział
ścianę drzew, w następnej pochłonęła go bezkształtna szarość, która wciągnęła nawet
pióra wioseł. Łódka stała na wodzie, jakby rzeka zmieniła się w jezioro. Zniknęły
wszystkie punkty orientacyjne. Jakaś kłoda przepłynęła obok i szybko zniknęła w
ołowianej mgle. Dlaczego na pytanie Piłata: "Czym jest praw-
133

da?" Jezus nie odpowiedział? Czy dlatego, że nie znał odpowiedzi?
Jonathan z trudem zapanował nad emocjami, kiedy przeczytał te słowa w Biblii, kiedy
po raz pierwszy ujrzał je w druku, na długo po tym, jak to samo pytanie zadał mu
Docent tamtego wieczoru w Lenssen. Siedział wtedy przy biurku w miłym, pachnącym
sosnami pokoju w szkole Melona i czytał po cichu. Był człowiekiem pogodzonym ze
swoim Bogiem. I nagle było po wszystkim. Koniec nastąpił bez ostrzeżenia. Serce
zabiło mu gwałtownie, ręce zadrżały. Był tak rozczarowany milczeniem Jezusa, że
cisnął Biblią w kąt pokoju, gruchocząc grzbiet książki. Wpatrywał się w szarą,
mglistą rzeczywistość, szukając choćby śladu sprawiedliwości w życiu, sensu...
czegokolwiek...
Stoke nie jest rzadkim nazwiskiem. George był trupem, martwym chłopcem, leżał bez
życia przy torach. Nie wyglądał na... Dlaczego nie zdobył się na ten wysiłek?
Dlaczego nie potwierdził jego śmierci? Czy George mógł jednak przeżyć? Czy był to
zwykły brak rozwagi? Czy to dlatego nie rozesłano listów gończych? Obok przepłynęło
kilka gałązek; zjawiły się przy rufie, zniknęły koło dzioba. To znaczy, że łódka

Strona 61

background image

Brady Joan - Teoria wojny

się obróciła; kilka minut wcześniej kłoda dryfowała w drugą stronę. Niebo jest
dobre dla tych, którzy umierają młodo. Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, nie
chcesz o nim słyszeć. Muszę umrzeć, powiedział Jonathan. Postanowił zmówić
modlitwę. Uklęknął na dnie chyboczącej się łódki. Nie był w stanie się modlić. "Ty
draniu" - szepnął z gniewem do istoty, która odmówiła Piłatowi odpowiedzi na
pytanie o prawdę. Wbijał wzrok w otaczającą go szarość. Czuł mrówki na twarzy.
- Niech cię diabli - krzyknął w końcu. - Tym razem wygrałeś! Przyznaję! Słyszysz?
George!
- Halo! Halo! - odpowiedział czyjś głos z brzegu. Najzabawniejsza jest absurdalność
życia. Prowadzą cię na egzekucję, przewracasz się na skórce od banana i skręcasz
kark. Jonathan trząsł się ze śmiechu. On, który nigdy się nie śmiał.
- Halo! Halo! Odezwij się!
Co za różnica? - pomyślał, naciskając na wiosła. Słyszysz czyjś głos i płyniesz w
jego stronę. Czego tu jeszcze chcieć? A kimże ja jestem, żeby żądać odpowiedzi? Od
George'a, Boga...
134

Tej nocy jednak, po raz pierwszy od trzynastu lat, kiedy to nawrócenie nadało jego
wszechświatowi klarowne granice początku i końca oraz wyraźnie oddzieliło materię
od jej przeciwieństwa, otóż tej nocy znowu się zbudził zbierając na pościeli
niewidzialne robaki. Wiedział, co oznacza sen. Bóg był jeszcze raz martwy i
pochowany - idylla się skończyła -a on zapomniany. Tak opuszczony jak tej nocy
przed laty, kiedy próbował się zastrzelić przed barem Jacka Scyzoryka w Cheyenne,
tak zapomniany jak Jezus w ogrodzie oliwnym Getsemani.

Część IV

Środa - popołudnie i wieczór
Przezbrojenie
Szefowie firm pogrzebowych często goszczą u geriatrów, u Atlasa też się zjawili.
Właściwie nie wiem, po co przyszli. Atlas nie zabrał mnie na rozmowę z nimi.
Łapiduchy: absurdalne słowo. Zdołałam ich jednak poznać. Rozmawiałam z Atlasem,
kiedy Claire wprowadziła ich do gabinetu. Dwaj okrąglutcy, młodzi mężczyźni -
nieznośnie młodzi - promieniejący zdrowiem i zamożnością.
- Cześć - rzucili na powitanie.
- Nie są za młodzi na takie zajęcie? - zapytałam Atlasa, kiedy skończył poufną
rozmowę. Było późne popołudnie. Claire przyniosła nam herbatę. Uznała, że ponieważ
mieszkam w Anglii, bez herbaty nie doczekałabym kolacji. Tacę położyła z hałasem;
wolałam nie myśleć, jakie przykrości mogą mnie spotkać podczas francuskiej kolacji.
Jeszcze raz wspomniała, że bardzo trudno będzie jej posadzić siedem osób.
- Nie wiem - odrzekł Atlas. - Rzeczywiście są nieprzyzwoicie młodzi. Wyglądają,
jakby wysysali krew ze zmarłych. Nie widziałem starych łapiduchów. Może młodzi ich
zjadają.
- Czego chcieli?
- Mają interes - odrzekł i wrócił do rozmowy o religijnych uczuciach swojego ojca,
jakby związek między łapiduchami a epistolografią był jak najbardziej naturalny.
Takim ludziom nie można ufać. - Polityka, muzyka, narkotyki, matematyka, Boże, to
bez różnicy. Koniec jest zawsze ten sam. Ludzie myślą, że matematyka to nuda, bo
nie widzą w niej tego, co pociąga matematyków. Kiedy znajdujesz regułę, zgłębiasz
139

zasadę, przeżywasz orgazm. To samo czujesz wstrzykując sobie heroinę. To samo
przeżywał pewnie Mozart, kiedy nuty układały mu się we właściwym porządku.
Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Atlas nie miał pojęcia, że Jonathan utracił
wiarę. Nie wiedział tego również mój ojciec i żadne z rodzeństwa. Wszyscy myśleli,
że był człowiekiem głębokiej wiary, a to znaczy, że w ogóle go nie znali. Moje
wiadomości pochodzą wprost z dzienników i, jak się przekonacie, pasują do dalszych
wypadków, których nie pojmie nikt, kto nie zna wspomnień Jonathana. Opuszczając
Pordand, mój dziadek czuł gniew. Jakim prawem Bóg umarł i zostawił go samemu sobie?
I kim On w ogóle był? Bezpańskim psem, którego może przejechać pierwszy lepszy
pijany kierowca? Kari von Clausewitz, wielki filozof wojny, mówi, że armia czasów

Strona 62

background image

Brady Joan - Teoria wojny

pokoju - niedoświadczona w bitwie, istniejąca dzięki spoiwu regulaminu - może
wyglądać imponująco, ale, tak jak w przypadku zbyt szybko schłodzonego szkła, jedno
pęknięcie potrafi spowodować całkowity rozpad. Podobnie było z Bogiem mojego
dziadka. Jonathan wybrał się na południe linią California & Oregon, przez lasy
cedrowe, przez... co za różnica? Pojechał do Kalifornii. Za góry. Planujesz drogę,
starasz się przewidzieć każdą możliwość, najdrobniejszy szczegół... i wszystko na
nic: świat jest jaki był i cokolwiek zrobisz, nie ma to żadnego znaczenia. Jonathan
nic już nie chciał od tego świata. Nawet sobie nie wyobrażał, że mógłby czegoś
chcieć. W San Francisco kupił bilet do Salt Lake City; na tej trasie leżał Sułtan,
ale miasta o tej nazwie nie było już na liście przystanków. To znak, pomyślał
zniechęcony Jonathan, ale znakiem było wówczas wszystko. Pociąg parł przez
pustynię, aż spotkał skład towarowy, który jechał na zachód tym samym, pojedynczym
torem przecinającym kontynent. Lokomotywy stanęły zderzak w zderzak. Pociąg
Jonathana potoczył się do przodu; skład towarowy do tyłu. I tak oba dotarły do
Sułtana, gdzie znajdowała się stara mijanka.
Z okien przedziału Jonathan widział miasto, którego śmierć była równie nagła jak
narodziny. Upłynęło szesnaście lat, odkąd Docenta zmiażdżyły tysiące ton
antymonitu, a szesnaście lat to wieczność w przypominającej życie świetlika
historii starych miast-cudów. Nie ocalał żaden budynek. Zostały tylko szkielety,
podpory dachów, walące się ściany, wypłowiałe na słońcu deski. Tu i tam walały się
zardzewiałe puszki,
140

które uniknęły marnego końca na kupach śmieci widocznych między resztkami budynków.
W mieście panowała absolutna cisza. Wszystko przykryła warstwa matowego, szarego
piachu powstałego z antymonitu, kwarcu i sproszkowanych muszel stworzeń, które żyły
tu przed milionami lat, kiedy ta ziemia należała do morza. To musiały być wspaniałe
czasy, pomyślał Jonathan, rozglądając się po okolicy. Ciężkie, wilgotne powietrze
nie pasowało ani do tego miejsca, ani do zimowej pory roku.
Kiedy konduktor ogłosił postój, żeby maszynista mógł nabrać wody do zbiornika,
Jonathan zszedł na gnijący drewniany peron, a potem spacerował po ulicach miasta,
które pomógł przywieźć na tę pustynię. Dom Olympii LeCleve zniknął bez śladu. Nie
ocalały nawet resztki. Tyle wrzawy, budowania, sprzedawania, kupowania i wszystko
na nic. Zobaczył kilka nieruchawych komarów, które się wylęgły w ten dziwny mokry
dzień.
Pomyślał o samobójstwie - do trzech razy sztuka - ale odłożył ten pomysł:
ostrożnie, delikatnie, jak rodowe dziedzictwo, które mieliśmy przejąć w spadku.
Najpierw musiał sprawdzić, co z George'em. Nigdy nie miał wyrzutów sumienia, że go
zabił. Zdarzało mu się o tym myśleć w czasach idylli, ale dekalog dekalogiem, a
jemu tamte wydarzenia wydawały się częścią wojny, i to wojny zwycięskiej, wartej
parady z orkiestrą i konfetti, również dlatego, że tak niewiele wojen toczy się bez
Boga. Pod wpływem widoku opustoszałych ulic Sułtana, Jonathan poczuł się jednak
winny. Jego zwycięstwo nad George'em było takim samym fałszem jak triumf Sułtana
nad pustynią. Spartaczył fundamenty, na których budował całe dorosłe życie. Uznał,
że ma prawo do reparacji. I to jest wskazówka, dlaczego Jonathan postanowił
zaszyfrować pamiętniki. Napisał, że w długofalowym planowaniu "dobrym pomysłem jest
użycie prostego kodu". Najwyraźniej więc łajdaczenie się Jonathana i pruderyjność
epoki miały z tym niewiele wspólnego.
i Malaria była wtedy chorobą powszechną w Ameryce. Notowano ją nawet na północy,
nad Wielkimi Jeziorami. W sumie malaria, jak wynika z moich książek, przyczyni się
do zagłady połowy rasy ludzkiej. Zabicie komara, który go ukąsił, niewiele by
pomogło Jonathanowi. Kiedy zauważył owada, było już po wszystkim. Opędził się od
niego i wrócił do pociągu. Z po-
141

czątkiem listopada w górach zaczyna się zima. Z powodu śniegu pociąg stal tydzień w
Salt Lake City. Za górami Wasatch zatrzymali się w... Wszystko jedno. Kolejny
tydzień opóźnienia. W Denver przesiadł się do pociągu linii Midwest Pacific
jadącego do Kansas. Mimo dobrego ogrzewania Jonathan czuł chłód. Trząsł się z
zimna, choć gruby piec w przedziale był tak gorący, że mężczyźni zdjęli marynarki.
Jego ręce zaciśnięte na surducie, którym się opatulał, wydały mu się obce i
wstrętne. Nadzieja i modlitwa. Śmiechu warte. Kury przebiegające przez drogę wcale
nie są śmieszne, ale jak się słyszy o nadziei i modlitwie, można skonać ze śmiechu.
W godzinę po wyjeździe z Denver Jonathan poczuł dreszcze, posiniały mu usta i

Strona 63

background image

Brady Joan - Teoria wojny

paznokcie, szczękał zębami: takie są objawy pierwszego stadium malarii. Kiedy
upłynęła kolejna godzina, dostał gorączki. Resztę drogi przebył nie całkiem zdając
sobie sprawę z tego, co się dokoła dzieje. Kiedy pociąg zatrzymał się w Sweetbrier,
Jonathan ledwo dostrzegał kontury przedmiotów. Wlókł się krok za krokiem po
nieznanych ulicach, aż zobaczył sklep, przed którym stały nowe wiadra i szczotki.
Wszedł do środka.
Ktoś był za ladą. Jonathan skierował się w tę stronę.
- Kiepsko pan wygląda, pastorze - odezwał się mężczyzna. Pokazał w uśmiechu drobne,
ostre zęby i zatarł ręce tak jak dwadzieścia lat wcześniej robił to Benbow Wikin.
Jonathan zmrużył powieki. Czy to możliwe? Sylwetka mężczyzny falowała. Nogi były
nieco z lewej, wypukła klatka piersiowa z prawej, głowa znowu z lewej. Czy to
Benbow Wikin? Jonathan nie miał nawet ochoty pytać.
- Pan nowy w naszym mieście? - Mężczyzna pochylił głowę w prawo, zakłócając linię
fali. Jonathan też się zachwiał. -Kiepsko z panem, można to śmiało powiedzieć.
Lepiej niech się pan...
- Gdzie mieszka Finster?
- Zawiadowca? Jonathan przytaknął.
- Przy Wiązowej. Dwie ulice stąd. Ma wielki dom. Trzeba skręcić w lewo. Największy
dom w okolicy. Na pewno pan trafi...
Jonathan wyszedł.
Zapamiętał, że po jakimś czasie ujrzał bramę przed wielkim domem. Oparł się o nią,
a po chwili stanęła przed nim
142

Bessie. Poczuł zapach ciasta, widział ścierkę do naczyń na jej ramieniu. Stojąca za
Bessie dziewczyna tak się zarumieniła pod jego spojrzeniem, że poczuł ukłucie w
sercu. Zanim osunął się na ziemię, zobaczył jej zatroskaną twarz i wyciągniętą
rękę.

II
Dziewczyna wiele razy zjawiała się w delirycznym świecie Jonathana, ale nie mógł
zapamiętać jej twarzy. Kiedy był dzieckiem, wycinał haczyki i rzemyki, z których
Alvah robił końską uprzęż. Sam wyciął sobie zęby z kości. Później, kiedy mieszkał
nad rzeką Kolumbia, rzeźbił dla przyjemności. Wycinał miski i talerze, a czasem
nawet podobizny swoich towarzyszy. Kiedy więc okazało się, że nie może sobie
przypomnieć twarzy dziewczyny, sam zaczął rzeźbić dla niej nos i usta, cienkie
uniesione ze zdziwienia brwi, długie rzęsy, piegi na policzkach i zadartym nosie.
Ciął, żłobił i ścierał to, co wyrzeźbił. Pochylał się nad wizerunkiem bliżej, kiedy
George zjawiał się w jego pamięci, na jej obrzeżach, za którymi panował chaos i
niepewność.
George często się stamtąd wyłaniał. Myśl tylko o dziewczynie, krzyczał wtedy w
myślach Jonathan. Jakie ma włosy? Blond? Nie, to zbyt banalne. Jej włosy są koloru
dojrzewającej truskawki - gęste, miękkie - zebrane do tyłu odsłaniają czoło.
Cudowne czoło! Trudził się i trudził, a kiedy zadowolony ze swojej pracy spojrzał w
końcu w twarz tej cudownej istoty, był tak poruszony malującą się na niej troską,
że stracił przytomność. W chwili przebłysku świadomości wyciągnął do dziewczyny
rękę. Wzięła ją i pogłaskała. Myślała, że Jonathan jest w malignie; wiedział o tym
i dlatego milczał.
- Jonathanie, słyszysz mnie? - zapytała Bessie. Lekko poruszył głową.
- Tak się bałam, że umrzesz. Dasz radę przełknąć trochę rosołu? Jonathan uniósł
głowę.
- Kto to... - zaczął mówić. Bessie uśmiechnęła się.
- Moja Sara. Bardzo się o ciebie troszczyła.
143

Kiedy Jonathan był na tyle silny, żeby wstać z łóżka, Bessie uczciła to piekąc
szynkę na niedzielny obiad. Natarła mięso sokiem z owoców i posypała cukrem, który
zmieszany z wytapiającym się tłuszczem zamienił się w piecu w czarną skorupę.
Podczas posiłku Finster opowiadał Jonathanowi o nowym spinaczu.
- Wspaniały dowód ludzkiego geniuszu - mówił Finster. Był taki jak dawniej: okrągły
i uśmiechnięty, tylko jego bokobrody się przerzedziły, a ręce drżały. -
Wykorzystano tu mechanizm, który umożliwia człowiekowi zginanie palców.
-a Jak to działa? - Jonathan starał się skupić na rozmowie, ale oczy uciekały mu w
stronę Sary. Patrzył na jej twarz, na dłonie, w których trzymała nóż i widelec.

Strona 64

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Wracał pamięcią do swojego pierwszego dnia pracy na kolei w Denver, kiedy Docent
opisywał części złącz, porównując je do kochającego się małżeństwa. Jonathan zdjął
ze swojego kawałka szynki czarną skorupę. Dlaczego krew Docenta była czarna?
Dlaczego tak wiele zależy od koloru światła? Jego uwagę znowu przyciągnęły dłonie
Sary. Nie zginała palców. Ona je... układała? Czy istnieje słowo wystarczająco
wzniosłe?
Kiedy zjedli, Finster wyszedł, żeby przyjąć pociąg. Jonathan poszedł do saloniku w
towarzystwie Bessie i Sary, która usiadła w fotelu stojącym w kącie i zajęła się
robótką.
- Od razu cię poznałam - powiedziała Bessie. - Wyjrzałam przez okno i krzyknęłam do
Sary: "Ten pastor wygląda jak Jonathan". A jak próbowałeś otworzyć bramę...
Kiedy Bessie milkła choćby na chwilę, Jonathan starał się usłyszeć oddech Sary.
- ... tylko że trudno mi było w to uwierzyć - ciągnęła Bessie. - Nie do wiary, na
jakiego przystojnego mężczyznę wyrosłeś. - Patrzyła na niego z uwagą. - Ale wciąż
się nie uśmiechasz. Jak zostałeś kaznodzieją? Strasznie się o ciebie martwiliśmy
przez te lata.
- A ja myślałem, że wszyscy o mnie zapomnieli.
- O tobie? Nigdy. Byłeś takim smutnym dzieckiem... i takim wrażliwym. Kto by cię
zapomniał? - Wyciągnęła rękę i klepnęła go w kolano. - Idę umyć naczynia. Nie,
Saro, ty zostań. Dotrzymaj towarzystwa naszemu gościowi. Zagraj mu coś. Jest równie
muzykalna jak ładna.
Jonathan patrzył, jak Sara układa wokół siebie sukienkę na stołku fortepianowym.
Widział jej ciężki warkocz, który podą-
144

żył za pochyloną nad klawiaturą głową; widział delikatną wełnę stanika napiętą na
wygiętym kręgosłupie.
- Saro... - powiedział - zechciałabyś... Odwróciła się do niego.
- Zechciałabyś... ? - powtórzył. Jego język zagubił się wśród zawstydzonych myśli,
Jonathan wykonał więc gest, jak niegdyś: czy poszłaby z nim na spacer.
Było bardzo zimno. Zbliżało się Boże Narodzenie. Kiedy szedł ścieżką, miał
wrażenie, że wszystko jest tu nowe. Kro w Sweetbrier słyszał przed łaty o
brukowanych ulicach? Urosły drzewa. Nie pamiętał z dzieciństwa żadnych drzew, a
teraz przed domem Finsterów stały buki, za którymi mógłby się ukryć dorosły
człowiek. Mają przynajmniej piętnaście łat, pomyślał i poczuł się nieswojo. Wyszli
na ulicę.
- Chciałby pan pewnie zapytać o wiele spraw, prawda? -odezwała się Sara. Nie
wiedział, o co jej chodzi. - Ale najtrudniej zacząć...
- Zacznij od początku.
- Ale ja... - zaczęła marszcząc brwi.
- No to powiedz mi, co się dzieje teraz. Wciągnęła powietrze.
- Teraz wszyscy Stoke'owie wyjechali do Waszyngtonu -powiedziała, a Jonathan miał
wrażenie, że serce podchodzi mu do gardła. - Stary Shockton... ten bogaty pan...
miał wylew. Zostaną u niego aż do...
- Nie mam ochoty tego słuchać - przerwał jej gniewnie. -Nie mam z tym nic
wspólnego. Jej przestraszone oczy zaskoczyły go tak jak ją jego gniew.
- Naprawdę? A ja myślałam, że pan...
- Dlaczego mówisz do mnie "pan"? Czy różnica wieku między nami jest tak straszna?
- To dlatego, że... A jak mam się do pana zwracać? Będę mówiła, jak pan chce.
Zatrzymali się, nie wiedząc, co robić dalej. Odwrócił się od niej, westchnął z
irytacją i znowu na nią spojrzał.
- Wybacz mi. Powiedziałem zbyt wiele.
- Tak się dzieje z ludźmi, kiedy mają gorączkę. Mówiłeś o wielu rzeczach, które
pewnie od dawna nie dają ci spokoju. Najczęściej o George'u Stoke'u.
- Nie pamiętam - przerwał jej. Gniew znowu wyrwał się spod kontroli. Wyciągnęła do
niego rękę, mimowolnie - tak
l0-Teoria wojny
145

mu się przynajmniej wydawało - dotknęła jego ramienia i szybko cofnęła dłoń.
Jonathan wpatrywał się w jej policzki, różowe od zimnego powietrza. Co mógłby
powiedzieć, żeby go zrozumiała, żeby on zrozumiał siebie? Ale wyraz jej twarzy,
troska w oczach i łagodne, opiekuńcze gesty świadczyły, że być może nie rozum jest

Strona 65

background image

Brady Joan - Teoria wojny

potrzebny w tej sytuacji. Zdał sobie sprawę, że ona daje mu to, czego on szuka.
Zerwał się wiatr. Na jej włosach zatrzymało się kilka płatków śniegu. Było jednak
tak zimno, że kolejny podmuch porwał je, zanim się roztopiły. Dlaczego kura
pobiegła na drugą stronę drogi? Znowu to niespodziewane pytanie. Chciała się
bronić? Zaatakować?
- Straciłem wiarę - powiedział.
Przechyliła głowę nad futrzanym kołnierzem.
- Wszyscy mamy chwile zwątpienia. Nawet duchowni.
- O tym też majaczyłem?
- To nieważne. Ważne jest to, że nie będziesz w stanie pomóc nikomu, jeśli jesteś
zbyt pewny...
- I tak nikomu nie pomogę. Przez chwilę szli w milczeniu.
- Dlaczego nie? Chcesz ślepej wiary? Chcesz wierzyć jak wół?
- Bochny chleba, ryby, ciała znikające z jaskiń. Jak ktokolwiek może uwierzyć w
takie głupoty? Jakim cudem ja dałem się złapać? Ja. Właśnie ja. I to na tyle lat.
Przecież nigdy nikomu nie wierzyłem. Jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy, musi być
wołem.
- Ja wierzę.
- Gratuluję. Ile masz lat?
- W styczniu skończę dwadzieścia. Ja też wątpię... i to w takie rzeczy, w które nie
powinnam wątpić.
- Wyrośniesz z tego. - Nie wiedziała, czy miał na myśli wiarę, czy wątpliwości. -
Nie wyglądasz na dwadzieścia lat. Piękny wiek. To były czasy. - Szli przez starą
część miasta, do którego kiedyś ograniczało się całe Sweetbrier. Zatrzymał się
nagle i wyciągnął rękę w stronę domku otoczonego drewnianym płotem. Poczuł przypływ
dziecinnej radości, która czasem go nachodziła. Jego uśmiech zaskoczył Sarę tak
samo jak niedawny napad gniewu. - Spójrz, Saro, to dom starego Sooka Farisa.
- Wciąż tu mieszkają.
146

- Naprawdę? A to dom Nannie Gender? Miałem cię o coś zapytać: Benbow Wikin nadal ma
sklep, prawda? To jego widziałem? To byt on?
- Oczywiście, że tak - roześmiała się Sara. - Wiele rzeczy zostało po staremu. A ty
aż tak się zmieniłeś?
- Nigdy się nie zmieniam. - Chciał się jej przypodobać. Zauważyła to i poczuła w
sercu ukłucie tak bolesne, że w pierwszej chwili nie była w stanie odpowiedzieć. -
Wszystko się zmienia - ciągnął Jonathan - tylko ja pozostaję niezmienny.
Śnieg i ciemności gęstniały. Zawrócili w stronę domu. Kiedy ujrzeli jego
rozświetlone okna, było już tak ciemno, że nie widzieli siebie; nie widzieli nawet
ścieżki pod stopami.
- Ładnie ci w tej kokardzie.
- Przecież mnie nie widzisz - uśmiechnęła się. - Nic nie widać.
- Nie masz racji - rozległ się jego głos z ciemności. - W tym kapeluszu też ci do
twarzy. Dobrze cię widzę.
Znowu się roześmiała. Tym razem głośniej i z radością, której wcześniej w jej
śmiechu nie słyszał.
- W takim razie mój kapelusz jest dowodem twojej wiary, wielebny. Sam się
przekonałeś, że niezupełnie cię opuściła. Odnajdziesz ją, jeśli będziesz szukał. W
kapeluszach, we wszystkim; w rzeczach małych i wielkich.
III
Ślub odbył się w połowie lutego w kościele metodystów. Sara była w starej
koronkowej sukni ślubnej Bessie. Finster płakał, prowadząc córkę do ołtarza.
Jonathan prawie nie pamiętał ceremonii. Słyszał tylko szum w uszach i serce
dudniące o żebra. Benbow Wikin przygotował przyjęcie weselne. W nocy, którą para
młoda spędziła w połamanym podwójnym łóżku w najlepszym pokoju jedynego hotelu w
mieście, Jonathan tak się obawiał, że skrzywdzi Sarę, a ona tak się bała
nieznanego, że nawet się nie dotknęli. Następnego ranka wyjechali z miasta i tak
się zaczął pierwszy etap ich podróży poślubnej na północny zachód, gdzie on miał
otrzymać misję od metodystów, a jego kłamstwo sankcję.
147

Poszło o seks i pieniądze. Jak zwykle. Finsterowie wysłuchali Jonathana z uwagą,
ale praktyczna Bessie podsumowała sprawę krótko:
- Jak utrzymasz żonę, jeśli odejdziesz z kościoła? Potrzebujesz pieniędzy na farmę.

Strona 66

background image

Brady Joan - Teoria wojny

-Jedziemy na zachód - zdecydowała Sara. - Możesz zacząć od nowa. Na pewno odzyskasz
wiarę. Musisz tylko poczekać. Pomyśl o moim kapeluszu.
Jego przekonało jednak wspomnienie wygiętego kręgosłupa i włosów zebranych w ciężki
warkocz. Jeśli droga do nich wiodła przez kościół, w takim razie wróci do kościoła.
Przed ślubem pożyczył konia i wybrał się przez zimowy pejzaż do starego domu
Stoke'ów. Farma zniknęła tak, jak zniknęło miasto Sułtan, ale dom Stoke'ów zniknął
jeszcze bardziej bezpowrotnie. Jonathan oglądał pola kukurydzy. Widział czarne
place zaoranej ziemi, z której sterczały suche łodygi, tam gdzie śnieg stopniał lub
poddał się wiatrowi. Pola ciągnęły się jak okiem sięgnąć. W płaskim pejzażu nie
było żadnego urozmaicenia: świadectwa tego, że niegdyś wrzały tu takie emocje.
Przegadał wiele godzin z Wikinem. To u niego kupił oprawny w końską skórę brulion,
właściwie wielką księgę, która miała się stać pierwszym tomem pamiętników leżących
w tej chwili na moim biurku. Na poczekaniu wymyślił szyfr (prosta zamiana liter) i
tuż po rozmowie z Benbowem Wikinem napisał pierwsze zdania o Stoke'ach i o sobie
samym. "Baba i Alvah dostali malarii", powiedział mu Benbow. "Zmarli w tym samym
tygodniu. Alyoshus sprzedał farmę i wyjechał na zachód. Cathern wyszła za Garleya
Ashtona. Pamiętasz go? Taki szczupły chłopak. Był księgowym. Oni też wyjechali na
zachód. Do Kalifornii..."
- Miała rude kucyki?
- Jak zwykle - odparł Benbow.
Podczas podróży poślubnej do Waszyngtonu Jonathan i Sara prawie ze sobą nie
rozmawiali. Ona ciągle wyglądała przez okno pociągu, jakby się bała spojrzenia
męża. Nocami spała na jednym brzegu łóżka, gdy on leżał bez ruchu po przeciwnej
stronie. Jak w starej baśni o człowieku, który zaznał prawdziwego strachu dopiero w
miłości, choć wcześniej doświadczył przerażających przeżyć, Jonathan obawiał się
strachu Sary, a jeszcze bardziej siły swoich uczuć. Przeżył przyjaźń i przetrwał
zdradę, której przyjaźń dopuściła się przeciw nie-
148

mu ze śmiercią. Przeżył śmierć George'a i jego powrót do życia. Przetrzymał Boga,
naukę i malarię. Ale coś takiego? Od razu - i to przez nią - zdecydował się żyć jak
obłudnik, a to oznaczało, że już odrzucił - znowu przez nią - niemal wszystko, do
czego doszedł poszukując, równie emocjonalnie jak ja, istoty sprawy; prawdy, sensu,
praprzyczyny, wszystko jedno, jak to nazwiemy. Od razu - choć jeszcze o tym nie
wiedział, jeszcze nic nie podejrzewał - jakąś cząstką siebie nienawidził jej za tę
stratę i za to, że odsłoniła cielesną słabość jednej z jego flank. Kiedy dotarli do
Seattle, byli wyczerpani.
W hotelu "Gwiazda Zachodu" wynajęli dwuosobowy pokój z widokiem na ocean. Byli tak
zmęczeni, że natychmiast usnęli. Jonathan zbudził się około północy; jego palce
znowu szukały czegoś na pościeli. Natychmiast usiadł, a Sara przytuliła się do
niego.
- Już dobrze, Johnny. Już się zbudziłeś. Wszystko w porządku. - Oparł głowę na jej
ramieniu i ciężko westchnął. -Opowiesz mi o tym? - zapytała. Nie chciał mówić. -
Często masz ten koszmar, prawda? Chcę, żebyś mi o tym powiedział. Proszę.
Co było dalej? Z jajka powstaje jajko. Bezwzględny, komiczny do szaleństwa akt,
dzięki któremu nasze geny produkują kolejne geny. Człowiek to tylko łańcuch DNA
produkujący kolejne łańcuchy DNA. Nasze zachowania są zaprogramowane jak
instynktowne wędrówki szarańczy albo przepoczwarzanie się larwy, a śmieszności
przydaje im fakt, że stwarzamy sobie iluzję panowania nad tym procesem dzięki
czemuś tak idiotycznemu jak krycie. Czym się różni krycie w łożu małżeńskim od
krycia w burdelu? Co ja tam zresztą wiem? Kalece nie przystoi interesować się
seksem. Wiem jednak, że Jonathan nie opowiedział Sarze o swoim śnie. Czytam
pamiętnik i jestem pewna, że koszmar jest tajemnicą tylko dwóch osób: moją i
Jonathana. Wiem też, że kobieta spełni wszelkie zachcianki mężczyzny o takim
wyglądzie i zapomni o zahamowaniach. Nawet kiedy był w malignie, na jego twarzy
migotał gniew jak błędne ogniki nad bagnami. Patrzyła na niego zauroczona, a
legenda mówi, że kto goni za błędnym ognikiem, traci duszę. Jonathan pisze w
pamiętniku, w jednej z rzadkich chwil dobrego humoru - na poty kostycznego, na poły
czarującego, podkreślającego to, co bierzemy za uwięzioną ciemną stronę jego
charakteru - otóż w jednej z takich
149

chwil Jonathan przytoczył fragment swojej rozmowy z Sarą, której przypomniał
ceremonię ślubną. Poważnym głosem i z surową miną rzekł, że mąż powinien połączyć

Strona 67

background image

Brady Joan - Teoria wojny

się z żoną, a oboje muszą być jednym ciałem.
Sara - jak pisze Jonathan - zmarszczyła brwi, próbując go zrozumieć.
- To połączenie... uczyłeś się o nim - zapytała jak najpoważniej - podczas
przygotowań do pracy w kościele? Bał się odpowiedzieć.
- Zgoda? - zapytał.
Kiwnęła głową. Patrzyła mu w oczy, kiedy rozpinał guziki jej sukni.
- Na coś takiego chyba się nie zgodziłam. Nikt mi nie powiedział...
Przerwała, żeby się przyjrzeć jego rękom. Kiedy się zbudził nad ranem, ujrzał nad
sobą wpatrzone w niego jej oczy. Widział ją w księżycowym świetle wpadającym do
pokoju przez okno, ale nie umiał określić wyrazu jej twarzy.
- Johnny - powiedziała, przysiadając obok niego na kolanach - chodzi o to
połączenie; nie wiem, czy wszystko zrozumiałam. Mógłbyś mi to wytłumaczyć jeszcze
raz, dopóki jest ciemno?
Odsłoniła w nim drugą flankę, a nie trzeba studiować taktyki wojskowej, żeby
wiedzieć, że armię z odsłoniętymi flankami czeka ciężki żywot na polu bitwy.
Dwa tygodnie później, choć była to połowa chłodnego marca, pojechali otwartym
powozem do Hannaville, gdzie metodyści dali Jonathanowi tymczasowe lokum; pokój,
jak oczekiwał, w domu kobiety o nazwisku Chawder. Do celu dotarli po trzech
godzinach. Sara mówiła przez całą drogę, a on wsłuchiwał się w jej głos, słyszał,
jak przerywa i podejmuje zdania, jak wpada w niespodziewaną radość; słuchał i na
próżno starał się przezbroić do walki przeciw niej.
- Johnny, zadbam, żeby dom, w którym wkrótce zamieszkamy, był najpiękniejszy.
Będziemy mieli firanki. Sama je uszyję. Wiem, jakie: niebieskie, haftowane, na
sznurkach. No i lambrekiny.
- Co to są lambrekiny? - zapytał, ale widział tylko jej wygiętą szyję i oczy koloru
nakrapianych orzechów laskowych.
- To taki pas sukna... Nigdy nie miałeś firanek, Johnny? Jasne, że nie... Wszystko
ci opowiem. Musimy mieć firanki
150

i lambrekiny. Będą też dywany, tapety, fortepian... i kaktus w doniczce.
Kiedy dojechali do Hannaville, cedry otaczające miasto uginały się pod ciężarem
śniegu i szronu. Mieniły się w promieniach zimowego słońca.
- Mmm - zamruczała Sara, rozglądając się wokół - idealne miejsce na niebieskie
firanki i lambrekiny.
IV
Pani Chawder miała twarz żółtą jak papier. Jej głowa podrygiwała na cienkiej szyi
sterczącej wprost z tułowia. Kok, w który zebrała włosy, przekrzywił się i sięgał
niemal do ucha. Westchnęła, zadrżała z zimna, choć była w ciężkim futrze i
trzymając się klamki wbiła oczy w Jonathana i Sarę.
- Pan jest ten kaznodzieja?
- Tak, a to moja...
- Co się z panem działo? Już dwa tygodnie czekamy z weselem. Kiedy to załatwimy?
Jutro da radę?
- Jakie wesele? Proszę pani, jest bardzo zimno...
- Ludzie pobierają się i latem, i zimą.
- Moglibyśmy pomówić o tym wewnątrz?
Kobieta wprowadziła ich do środka, żeby po chwili szarpnąć swoim ciałem z siłą i
stanowczością lokomotywy hamującej przed stacją.
- Nie możemy tracić czasu, wielebny.
Stali w małym pomieszczeniu, które zajmowało cały parter domu i stanowiło
połączenie salonu z kuchnią. Żelazny brzuchaty piec był jedynym i niewystarczającym
źródłem ciepła.
- Możemy usiąść, proszę pani? Jak rozumiem...
- Nic pan nie rozumie. Możemy to zrobić jutro? Ma pan papiery jak trzeba? Wie pan,
co się robi na ślubie?
- Jeszcze nigdy nie dawałem ślubu...
- Jezus! - Kobieta oparła się przedramieniem o ścianę i skryła twarz w zgięciu
łokcia. - Boże drogi, i co ja teraz zrobię?
- Kim jest panna młoda? - zapytała Sara. - To pani córka? - Kobieta pokiwała głową.
- Jak jej na imię?
- Carma.
151

Strona 68

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Carma? - zdziwił się Jonathan. - Znałem kiedyś kogoś o tym imieniu.
- Dobry Boże, kogo obchodzą pańskie znajome? - powiedziała kobieta, wciąż nie
podnosząc na niego wzroku.
- Mnie - wtrąciła szybko Sara. - Johnny, nigdy mi nie mówiłeś o żadnej Carmie.
- To była bardzo mała dziewczynka. Jedna z czterech sióstr. Wszystkie miały
wspaniałe imiona: Cassa, Carma, Levada i Lynn...
- Skąd pan zna moje córki? - kobieta spojrzała w końcu na niego. Jonathan podniósł
się w fotelu.
- Pamięta pani zbiega, który nazywał się Johnny? Jechałem do Denver w wagonie Elizy
Gowdy. Miała cztery córki i małego synka. To było wiele lat temu.
Pani Chawder zmrużyła oczy.
- Oddałam ci przysługę, co?
- To pani jest Eliza Gowdy? To już tyle lat...
- Jesteś moim dłużnikiem, zgadza się?
- Tak, to prawda. Mam u pani dług.
- W takim razie da im pan ten ślub. Jutro. Zanim... Niech pan to po prostu zrobi.
Mamy mało czasu. - Usiadła na krześle. - Muszę zadbać o Carmę, zanim... Jestem
bardzo chora, wielebny. Nie pożyję długo. Zrobi pan to? Jutro?
Jonathan patrzył na nią przez chwilę.
- Rozumiem - zaczął najdelikatniej, jak umiał - że narzeczony o niczym nie wie.
- Oczywiście, że wie. Nie można wydać dziewczyny za mężczyznę bez jego wiedzy. Co
pan ma w głowie, wielebny?
- Chodzi mi o to, proszę pani - Jonathan zapomniał o delikatności, choć starał się
zachować cierpliwość - że narzeczony zapewne nie wie o stanie pani córki.
- Jaki znowy stan?
- Który to miesiąc?
Eliza popatrzyła na niego, a potem wybuchnęła śmiechem. Był to wysoki dźwięk, który
urwał się, kiedy położyła rękę na ustach.
- Nic z tych rzeczy. Moja Carma to dobra dziewczyna. Carma! Chodź do nas!
Przyjechał wielebny. Jutro wesele. Carma!
Carma miała włosy po matce, po Elizie Gowdy, którą Jonathan zapamiętał z pociągu
linii Midwest Pacific jadącego
152

z Kansas do Denver. Zebrała je w wielki węzeł tuż nad karkiem. Były wspaniałe,
grube, gęste, białe i stanowiły jedyny przyciągający oko szczegół jej urody. Poza
tym miała wielkie dłonie, ciężkie kości i grube rysy twarzy.
- Usiądź z nami, Carmo - powiedziała Sara. Carma pokręciła głową i nadal stała.
Cisza stawała się dokuczliwa.
- Carmo, chcesz jutro wyjść za mąż? - zapytał Jonathan. Odpowiedziała milczeniem.
- Musi mówić we własnym imieniu - Jonathan nie dopuścił do głosu pani Chawder.
- Dlaczego? I co to w ogóle za pytanie? Od razu widać, że nie ma pan pojęcia o
ślubach. Jest brzydka i tyle. Tylko raz widziała tego mężczyznę.
- No to jak ona może...
- Posłuchaj mnie, chłopcze. Nie jesteśmy bogaci. Albo ona wyjdzie za mąż, albo
pójdzie na dziwkę. To wszystko. Odpowiedziała na ogłoszenie w gazecie i to
wystarczy. Stary ma farmę na zachód stąd i potrzebuje kobiety, a Carma potrzebuje
męża. Jutro będzie go miała. Znaczy się, będzie miała, jeśli ty przypomnisz sobie
do jutra, jak się daje ślub.
Jonathan rozłożył ręce i pokręcił głową.
- Nie masz prawa nas osądzać.
- Carmo - spojrzał na dziewczynę - muszę wiedzieć, czego ty sobie życzysz. Nie
będzie ślubu, jeśli ty tego nie chcesz. Carma nagle padła przed nim na kolana.
- Chcę, chcę. - Łzy płynęły po jej policzkach. - Muszę. To znaczy... bo wszystkie
inne wyszły za mąż. Cassa, Levada i Lynn. Zostałam tylko ja. Jeśli coś się
stanie... Nie mamy pieniędzy. W ogóle. Chcę. Chcę.
Jonathan tłumaczył jej, że powinna poznać przyszłego męża, że to nie jest jej
ostatnia szansa. Carma chwyciła go jednak za ręce; poczuł na dłoniach jej łzy. Ślub
ustalono na szesnastą następnego dnia.
. W Hannaville mieszkało osiem rodzin. Wszystkie pomogły przy uroczystości. Eliza
zrobiła kawę z suszonej karwi. Jonathan wykorzystał prześcieradło z łóżka, w którym
poprzedniej nocy spał z Sarą. Pod kierunkiem Elizy rozwiesił je w kącie
pomieszczenia na parterze i ustawił ławę, przy której para młoda miała czekać na
swój moment. Piętnaście minut przed szesnastą poszedł się przebrać. Kiedy wrócił,

Strona 69

background image

Brady Joan - Teoria wojny

członko-
153

wie ośmiu rodzin i koszyki pełne jedzenia zapełniały prowizoryczne nawy. Mężczyźni,
kobiety, dzieci i koszyki; wszystko na jednej kupie: na kolanach dziecko, na
dziecku koszyk. Stopy Carmy oraz stopy i kolana Eliasa Johansena, pana młodego,
dotykały prześcieradła. Zebrani zaśpiewali: "Nadchodzi panna młoda", a wtedy Carma
nieśmiało uchyliła prześcieradło. Okazało się, że Elias ma siedemdziesiąt lat. Był
przygarbionym i siwym, ale czerstwym staruszkiem. Jonathan wbrew sobie trochę
wzruszony po raz pierwszy poprowadził ceremonię, która mu się wydawała - sam wziął
ślub trzy tygodnie wcześniej - najbardziej uroczystą i najbardziej przerażającą ze
wszystkich ceremonii.
Kiedy wyrzekł ostatnie słowa, nowożeńcy udali się do powozu. Okazało się jednak, że
koń zgubił jedną z podków. Wyjazd trzeba było odłożyć do rana. Nie zważając na
protesty Elizy, Jonathan i Sara oddali młodej parze swój pokój. Na kolację podano
pieczoną wieprzowinę w śliwkach. Uczta trwała do późnego wieczoru. O dwudziestej
drugiej para młoda poszła na górę. Jonathan i Sara przygotowali sobie posłanie na
parterze na podłodze. Kiedy już leżeli objęci koło pieca, z góry dobiegł ich wrzask
Eliasa.
- Cholera. Ty potworze... Jezu Chryste! Wielebny!... Podnieś dupsko i dawaj tu!
Odejdź, ty zdziro potworna! Ty suko! Wielebny!
Jonathan wyskoczył z legowiska. Elias stał w drzwiach ciasnego pokoiku. Był w
czerwonym flanelowym szlafroku, który sięgał mu do chudych łydek. W świetle lampy
naftowej Jonathan widział purpurową twarz starca. Carma leżała wciśnięta między
łóżko a ścianę. Piękne długie włosy kładły się na jej koszuli nocnej.
- Daliście mi takie gówno? - wrzasnął Elias. - Macie mnie za durnia? Myślicie, że
dam się nabrać na taki numer? O, nie. Nie ma mowy. Do cholery...
Jonathan przecisnął się obok niego do pokoju. Przyklęknął obok cicho szlochającej
dziewczyny.
- Nic ci nie jest? Co się stało?
Carma zakołysała się w jedną, potem w drugą stronę, ale nic nie mówiła, nawet na
niego nie spojrzała.
- Tylko nie udawaj, że nic nie wiesz, draniu! - wrzeszczał Elias. - Cała ta
cholerna dziura... Jonathan odwrócił się do niego.
154

- Stul pysk i siadaj! Nie wiem, o co chodzi, ale chcę się dowiedzieć.
Elias patrzył na niego przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem.
-Jesteś tu chyba nowy. No, tak. Zapomniałem. Mówili mi o tym. - Znowu się
roześmiał. - Ciebie też naciągnęli, tak? Zaraz coś zobaczysz. Stań tutaj, przy
drzwiach. Tylko na chwilę. - Jonathan wstał zaniepokojony. Carma wcisnęła się w
kąt. - Nic nikomu nie zrobię - mówił Elias. - Coś ci tylko pokażę. Spokojnie,
kaznodziejo. Ja też mogę chyba coś powiedzieć?
Zmieszany Jonathan z trudem przeciskał się na wskazane miejsce. Nie odzyskał
jeszcze równowagi, kiedy Elias podniósł Carmę z podłogi i cisnął ją na łóżko.
Jonathan na oślep wyciągnął rękę w jego stronę. Chwycił go za rękaw szlafroka.
- Puszczaj, wielebny! Nic ci nie pokażę, jeśli mnie nie puścisz.
Carma leżała na brzuchu, twarzą do Jonathana. Poruszyła ustami, ale nie usłyszał
żadnego dźwięku. Przysunął się bliżej.
- Zawsze wiedziałam... - przerwała i zacisnęła powieki.
- Widzisz? Nawet ona wie; przeklęta bestia. Tylko ty nic nie wiedziałeś. Odsuń się
o krok. Odsuń się. - Jonathan zrobił krok do tyłu. - Połóż się na plecach,
dziewczyno. - Posłuchała. Elias zadarł jej koszulę nocną do bioder. Jonathan ujrzał
grube nogi i wąskie biodra. Elias siłą rozwarł jej uda. -Spójrz no tu, wielebny! -
wrzasnął Elias. - Można się porzygać, co nie?
Między jej nogami ujrzał wystającego z pochwy małego penisa w stanie półerekcji.
- Ma też cipę - powiedział Elias ze wstrętem w głosie - ale jest tak ciasna, że
palca nie zmieścisz. Ma nawet dwa małe jajca - obrzucił Jonathana wściekłym
spojrzeniem. - Jezu Chryste, jedyne, co tu jest jak trzeba, to dziura w dupie.
Jonathan zakrył Carmę koszulą.
- Chwileczkę, jedną chwileczkę - rzekł. - Trzeba to przemyśleć.
- Oszukali mnie. Wykołowali. Wcisnęli mi takie gówno zamiast baby. Nikt mnie nie
będzie...
Zanim Jonathan w pełni uświadomił sobie, co robi, doskoczył do Eliasa i spojrzał mu

Strona 70

background image

Brady Joan - Teoria wojny

w twarz.
155

- Zajrzyjmy pod twój szlafrok, staruszku. - Jak zwykle, kiedy był wściekły, mówił
bardzo spokojnym, lodowatym głosem. - Sprawdźmy, co tam masz, że czujesz się tak
oszukany. - Zadarł szlafrok Eliasa, odsłaniając zwiędłe genitalia zwisające między
koślawymi udami. - Czy to się jeszcze do czegoś nadaje? Do czego poza szczaniem?
Marnie to wygląda. Pokaż mi, że możesz z tego zrobić użytek. Czekam.
- Nie staje mi, jak należy - przyznał Elias, patrząc na swoje nagie ciało.
- W takim razie, co chciałeś robić z tą młodą kobietą? Słucham. Jakie przyjemności
miałeś dla niej? Elias znowu spuścił oczy.
- Zimno mi - powiedział.
Jonathan puścił połę szlafroka. Usiadł na łóżku przy Carmie. Sprężyny skrzypiały
pod nią, kiedy się kołysała z boku na bok.
- Zastanów się, Elias - zaczął Jonathan, biorąc głęboki wdech - jesteś farmerem, a
czego farmer potrzebuje najbardziej? Kobiety do dojenia krów. Zgadza się?
- Ale ona nie jest kobietą
- Carma, umiesz doić? Carma, odpowiedz mi. - Zamiast potwierdzenia, jęknęła. - No
widzisz, Elias? Carma umie doić. Umiesz hodować kury? Umiesz? Tak? Elias, chcesz,
żeby Carma zajmowała się kurami? Ona się na tym zna. Umiesz gotować? Tak? Widzisz?
Gotować też umie. Ma sprzątać w domu i pleć pole? Ona to wszystko umie.
- Nie! Nie! Ja chcę mieć kobitę. Oszukali mnie. Wyrolowali...
- Ani słowa o oszustwie, stary kanciarzu. - W oczach Jonathana pojawił się błysk.
Miał tak opanowany głos, że nawet Carma przestała się kołysać i słuchała. - Nikt
cię nie oszukał, bo nic nie straciłeś. Rusz głową, człowieku. Carma szuka domu, a
ty kobiety do pomocy...
- Będę pośmiewiskiem. Taki wstyd...
- Na miłość boską, Elias, zastanów się. Mieszkasz sto sześćdziesiąt kilometrów
stąd. Kto tam o niej słyszał? Nikt. W nocy ogrzeje ci łóżko. Nie będzie z ciebie
drwiła, że nie możesz dać jej dziecka. No i masz pewność, że nie będzie się
puszczała. Jeśli nie zażądasz od niej tego, czego nie może ci dać... a ona tego,
czego ty nie możesz dać jej... będziesz miał to, po co tu przyjechałeś. Czego
jeszcze chcesz?
156

Elias pokręcił głową.
- Nabrali mnie.
- A ty ich.
Zerwał się wiatr. Zadrżały witrażowe okna. W pokoju było tak zimno, że szyby od
wewnątrz pokryły się szronem. Elias przez chwilę wpatrywał się w ciemności. Potem
spojrzał na Jonathana i z ciężkim westchnieniem usiadł na łóżku.
- Ma ładne włosy - rzekł, wyciągając rękę w stronę dziewczyny. Odsunęła się od
niego. Opuścił ramiona. - Co się na tym świecie dzieje, wielebny?
Następnego ranka wyjechali z Hannaville. Elias trzymał ją za łokieć, kiedy wsiadała
do powozu i widzieli to wszyscy mieszkańcy osady. W nocy słyszeli jakieś krzyki, a
wieczorem znali każde słowo, które padło w ciasnym pokoju. Nie minął rok - Sara
była wtedy w ostatnich dniach ciąży - a o Jonathanie mówiła cała okolica w
promieniu wielu kilometrów. Z nim da się pogadać, powtarzali ludzie. Może dać w
gębę, ale przynajmniej nie rzuca Biblią, a do tego tak pięknie mówi i ma taki miły
głos. To jasne, co do tego nikt nie miał wątpliwości, że jest jednym z niewielu
prawdziwych wysłanników Boga.
V
Jonathan nie miał doświadczenia, jeśli chodzi o seks; to znaczy nie miał tego, co
potocznie uważa się za doświadczenie. Była Fritzi i kilka innych dziwek w czasach,
kiedy pracował na kolei, ale zaliczyłby ich z pewnością więcej, gdyby nie śmierć
Docenta. Lata idylli - było ich trzynaście - przeżył jednak w celibacie. Skończył
trzydzieści sześć lat, kiedy poznał Sarę. Dla większości ludzi w tym wieku
uniesienia pierwszej miłości to odległa historia. Takie rzeczy zdarzają się, kiedy
mamy szesnaście, siedemnaście lat lub jeszcze mniej. Uczucia, których wtedy
doświadczamy, są tak silne, że niszczą wszystko inne. Ale już wtedy, wśród tych
wrzących emocji, pojmujemy, że jeśli je przetrwamy, niczego podobnego nie
przeżyjemy do końca naszych dni. Dorastamy. Nasze uczucia tracą na ostrości. Uczymy
się żyć z godnością, przystając tym samym na pośledni towar. Pod tym względem
157

Strona 71

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Jonathan był zupełnie niewinny. Jego uczucia nie mogły się oswobodzić przez tyle
lat i nagle korek wyskoczył z szyjki, uderzył w sufit, a uwolnione emocje wylały
się na wszystko, na stopy, na podłogę i meble. Rozległ się dziki śmiech i brzęk
szklanek, a wino popłynęło szerokim strumieniem. Jonathan należał jednak do ludzi,
którzy najwyżej cenią opanowanie. Każdy wybuch kończył się kacem żółci i nienawiści
do samego siebie. Patrzył Sarze w oczy i, jak wszyscy zakochani, nie wiedział, co
się z nim dzieje. Nie czuł jednak radości, lecz strach, że ogarnia go szaleństwo.
Ciągle myślał o wilku, którego członek nabrzmiewa po kopulacji i łączy samca z suką
tak jak tego chce dbała o czystość genów dzika natura. Oba zwierzęta skowyczą
bezbronne wobec żywiołów i wrogów.
Ponieważ taki był jego zawód, ponieważ nie umiał inaczej odpłacić się za kobietę,
która obudziła w nim takie uczucia (ale również dlatego, że dawało mu to jeszcze
jedną z przyjemności, którymi tak pogardzał), prowadził spotkania modlitewne w
domach i szkołach. Jeździł konno przez stare cedrowe lasy północnego zachodu z
osady do osady. Dawał śluby, chrzcił, nauczał, chował zmarłych i wracał do Sary,
brał ją w łóżku w ramiona i bronił się przed samym sobą, przed kłamstwami, które
wypowiadał w każdym słowie.
Ale nie to było najważniejsze. Nikt nie zdołałby przezwyciężyć takiej przeszłości,
jaką miał Jonathan. Ponad wszystkim, wokół wszystkiego i we wszystkim - nawet w
gorącym oddanym ciele Sary - rozciągało się symboliczne pole bitwy z przywróconym
do życia George'em. Przemierzał w myślach stare ścieżki, zataczał się od fetoru, na
wspomnienie ran, których nic nie zabliźni, i krzywd, których nie sposób naprawić.
Toczył potyczki na przyczółkach, choć nikt, nawet on sam, nie wiedział, po co te
fortele, pokazy siły, pół- i ćwierć-sztychy, wszystko tak nieefektywne, pozbawione
sensu. Bitwa, powiada Clausewitz, przypomina powolne zaburzanie równowagi, które
zaczyna się niepostrzeżenie, by z każdą następną chwilą unaoczniać się coraz
silniej i wyraźniej. Tak właśnie wyglądało życie Jonathana po okresie idylli. Znowu
ujrzał siebie jako Chrystusa w Ogrójcu: sam, bez przyjaciół, czekał na
ukrzyżowanie. Pewnej nocy popatrzył na Sarę (jej twarz była zwrócona w drugą
stronę, w świetle księżyca widział tylko jej policzek na tle poduszki) i powiedział
łagodnie:
158

- Ty śpisz? Czyż nie możesz wytrwać godziny jednej? Natychmiast otworzyła oczy.
- Oczywiście, że nie śpię - rzekła patrząc na niego. Wyciągnęła rękę i pogładziła
go po karku. - Nigdy nie zasypiam przed tobą. Jakoś nie mogę.
Wciąż mieszkali w pokoiku na górze u Elizy. Nie mieli pieniędzy na budowę domu,
poza tym Jonathan i tak nie mógłby zostawić ciężarnej Sary zdanej na samą siebie.
Eliza, wbrew własnej przepowiedni, nie zapadła na zdrowiu i nie zmarła. Przeciwnie,
kiedy zapewniła przyszłość Carmie, przybyło jej parę kilogramów i odzyskała cząstkę
wigoru, który Jonathan zapamiętał sprzed lat.
- Mów do mnie "mama" - powiedziała kiedyś.
- To marny pomysł.
- Nie wiedziałbyś, co to dobry pomysł, nawet gdyby stanął przed tobą i dał ci w
gębę. Rób, jak ci każę, wielebny.
- Co się stało z tym twoim chłopczykiem? Jak on miał na | imię? Netty? Co się z nim
dzieje?
- Pojechał na zachód.
- Stąd nie da się wyjechać na zachód. Zachód jest tutaj.
- Też mu tak powiedziałam, a on swoje: "Jadę na zachód", i tyle go widziałam. Mów
do mnie "mama".
Jonathan chciał być w Hannaville w dniu narodzin dziecka. Umówił się z doktorem
Mundtem z Walia Walia, który za pięć dolarów - tyle brał za wizytę - zgodził się
odebrać poród. Eliza protestowała. A po co mężczyzna przy porodzie? Słowo Jonathana
było jednak prawem. Poza tym, lubił Burgessa Mundta: szczupłego, przygarbionego
młodzieńca, jedynego wykształconego człowieka w okolicy. Burgess, zanim wybrał się
na medycynę, skończył filozofię; studiował ją w czasach, kiedy filozofowie szukali
odpowiedzi na podstawowe pytania: o Boga, wolną wolę i sens życia.
- Człowiek potrzebuje nauki o prawdzie - rzekł Burgess podczas niedzielnej kolacji
u Elizy. Eliza dodawała do pieczeni przedziwnych ziół, które sama hodowała w
doniczkach. -Musimy wypracować sposób dzielenia zjawisk, żeby je zrozumieć. Musimy
odrzucić zasłony, które dzielą nas od sedna rzeczy Musimy poddać je analizie.
Ciągle się różnimy. Dlaczego nie stać nas na zgodę? W medycynie panuje zgoda.

Strona 72

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Dlaczego nie ma jej wśród filozofów? - Burgess miał szerokie usta i mały, okrągły
nos. Przyjechał na zachód dla morskiego
159

powietrza, ale i tak ciągle kaszlał. Zdarzały się też dni, kiedy zamykał się w domu
i kładł do łóżka z okładami na piersiach.
- Zgadzasz się ze wszystkimi lekarzami? - zapytał Jonathan z sarkazmem tak gęstym
jak śliwkowe powidła Elizy.
- Oczywiście, że nie. Niektórzy z nich to wariaci. Weźmy te ich szczepienia. Cóż za
absurdalny pomysł.
- Chcesz analizować Boga? Albo prawdę?
- Cóż, tego nie...
- W takim razie zostają nam tylko słowa. Burgess milczał przez chwilę.
- Z faktu, że nie wiem, jak to zrobić, nie wynika, iż nie warto próbować. Inaczej
to nie ma sensu.
- Co nie ma sensu?
- Życie.
- A powinno mieć?
Burgess byłby zainteresowany odpadkami gramatyki opisowej, które wtłoczono mi do
głowy na Columbii i opatrzono nazwą "filozofia". To oczywiste, że wyprzedzał swoje
czasy. Tak jak Jonathan, który sam i bez wysiłku doszedł do istoty dociekań
Uniwersytetu Columbia. Z jego opisu rozmowy wynika, że podzielałby mój stosunek do
filozofii języka. Byłam w tym beznadziejna. Nie oznacza to, że miałam kiepskie
stopnie. O, nie. Każdy semestr zaliczałam z wyróżnieniem.
- Widziałem pani nazwisko na liście - powiedział kiedyś jeden z moich profesorów.
Był młody. Interesowała go filozofia nauki zapewniająca prawdziwe atrakcje, w
przeciwieństwie do nauki filozofii próbującej zadusić wszystkie pytania, z którymi
nie może sobie poradzić, z taką bezwzględnością, z jaką żony farmerów duszą
niepotrzebne kocięta. Był bardzo zabawnym człowiekiem. Studenci uwielbiali go za
to, jak parodiuje zajęcia filozofów z Columbii. W końcu wyrzucili go.
- Nie - poprawił się. - Tego nie mogę powiedzieć. Właściwie nie widziałem na liście
pani nazwiska, tylko składające się na nie litery.
- Musi być coś stałego w tym przemijaniu - przekonywał Burgess. - Coś, czego się
można trzymać.
- Jak możesz pleść takie bzdury? Świat nie ma sensu, bo sens nie jest częścią jego
planu.
- Na pewno jest coś, do czego warto dążyć, co można zdobyć...
- Skąd wiesz?
160

- Czuję to. Ty też to czujesz.
- Nic nie czuję.
Rok wcześniej, senator George Stoke z Kansas, znany jako wojujący liberał, zaczął
kampanię skierowaną przeciw zjawisku, które nazwał "brakiem poczucia amerykańskiej
jedności". Każdy dzień przynosił mu wzrost poparcia w społeczeństwie. Krytykował
wszystko, od dziurawych i nieoświetlonych dróg po nadużycia i korupcję w senacie,
choć sam posuwał się do nadużyć i korzystał ze swoich wpływów (były zresztą
znaczne), żeby przepchnąć przez senat potrzebne mu ustawy. Kiedy Jonathan czytał o
nim w gazetach, drżały mu ręce. Wiedział, że George walczy o słuszne sprawy. Miał
podobne przekonania. Mówił o nich w czasie kazań. Był gotów walczyć o nie na
szerszej scenie, gdyby miał władzę - gdyby był na miejscu George'a. Jak to możliwe?
Rozgorzała w nim rewolucja, wojna domowa przeciw własnej duszy. Upadało morale i
tak wątłych sił, które zebrał przeciw George'owi. Jak wiadomo, to właśnie wojny
domowe są najbardziej krwawe i okrutne, zwycięstwo nigdy nie jest pełne; trwają, aż
wszystko legnie w gruzach.
- Daj spokój, Johnny. Co masz do stracenia? - mówił Burgess. - Co złego w usuwaniu
skorup, jeśli szukamy czegoś, co można poddać analizie? Może natkniemy się na ślad
sensu rzeczy. Dlaczego nie?
- Wstydzę się wszechświata. Nie przyjmuję do wiadomości ani jego, ani jego znaczeń.
Bóle zaczęły się w połowie ósmego miesiąca ciąży. Burgess był akurat w osadzie;
przyjechał obejrzeć źle zrastającą się nogę kowala. Sara obierała ziemniaki. Po
pierwszym ataku krzyknęła i wypuściła z rąk miskę. Jonathan wbiegł do kuchni. Sara
klęczała na podłodze usłanej potłuczonym szkłem i warzywami. Widział białka jej
oczu z orzechowymi nakrapianami tęczówkami i przerażone, otwarte usta. Eliza

Strona 73

background image

Brady Joan - Teoria wojny

klęczała obok niej. Gładziła Sarę po plecach i próbowała uspokoić łagodnym głosem.
- Zanieś ją na górę - rozkazała Jonathanowi. Niósł ją po schodach, szepcząc słowa
pocieszenia, ale bez wiary, tak jak kiedyś nie wierzył w zapewnienia, którymi
chciał pomóc umierającemu Docentowi. Drugi atak nastąpił, kiedy stanęli na szczycie
schodów. Sara znowu krzyknęła i wczepiła się w niego rękami z taką siłą, że oboje
niemal się
Teoria wojny
161

stoczyli schodami w dół. Trzeci raz krzyknęła, kiedy kładł ją na łóżku.
- Musimy wezwać Cheebę, Johnny - przekonywała Eliza. -Wiem, co mówię. To nie jest
zajęcie dla mężczyzny.
Jonathan ruszył jednak po Burgessa, który przybiegł błotnistą ulicą na palcach,
żeby nie pobrudzić sobie lakierek. Natychmiast zrzucił płaszcz, podwinął rękawy i
zniknął na schodach.
Jonathan często oglądał narodziny zwierząt. Pomagał Alva-howi: wkładali ręce po
łokcie do wnętrza krowy i unurzani we krwi ciągnęli za kończyny cielę, które
przychodziło na świat tylnymi nóżkami, podczas gdy znudzona tym wszystkim matka
przeżuwała w zadumie. Teraz było inaczej. Cały dzień i noc w domu rozlegały się
krzyki Sary wzmacniane kaszlem Burgessa. Eliza gotowała na żelaznej kuchni wodę
przynoszoną z pompy na ulicy. Wciąż zjawiała się z nowymi ręcznikami, po które
biegała od sąsiadki do sąsiadki. Jonathan patrzył, jak nosi wszystko na górę i
schodzi na dół z miskami pełnymi splątanych, pociętych prześcieradeł
jaskrawo-czerwonych od krwi. Jemu zakazała wchodzić na górę.
- Jest tam już jeden chłop, co tylko przeszkadza. Drugiego mi nie trzeba.
Tak naprawdę wcale nie chciał tego wszystkiego widzieć. Miotał się w małym
pomieszczeniu na dole, chodził w tę i z powrotem, miał spocone dłonie i suche usta.
Wyżywał się na krzesłach, które stanęły mu na drodze, na bibelotach z półki nad
piecem, na oknach brzęczących w rytm jego gniewnych kroków. Złorzeczył seksowi,
Sarze winnej jego mękom i Bogu, w którego już nie wierzył.
Nad ranem na dole pojawił się Burgess. Usiadł naprzeciwko Jonathana.
- Przykro mi, Johnny - powiedział. - Naprawdę. Postaram się uratować dziecko -
pokręcił głową - ale nie jestem pewien, czy...
- Do diabła z dzieckiem. Ratuj moją żonę.
- Możemy się tylko modlić.
Jonathan odwrócił się i spojrzał w okno na zamarznięty świat.
- Religijny bełkot. Gdzie się podziała nauka, na którą wciąż się powołujesz? Uratuj
moją żonę, do cholery... Czego tu szukasz, matko? - Zwrócił się w stronę Elizy,
która pojawiła się
162

na schodach. - Chcesz popatrzyć, jak mąż reaguje na smutne wieści? Eliza zmierzyła
go wzrokiem od stóp do głów.
- Jesteś głupcem, chłopcze. Już ci to mówiłam i to samo powtórzę temu całemu
doktorowi: wezwijcie Cheebę. Burgess potrząsnął głową.
-Niech umrze w chrześcijańskich rękach, proszę pani. Nic się już nie da zrobić.
Eliza nawet na niego nie spojrzała.
- Zanieś jej trochę ziemniaków. Na pewno przyjdzie. Idź, Johnny.
Misji Jonathana podlegał również rezerwat Indian położony osiem kilometrów na
południe od osady. Wygłosił tam tylko jedno kazanie w domu obrzędu potlatch. Już po
pierwszym słowie zauważył, że stojący przed swoimi chatami, ukrywający się za
totemami ludzie słuchają go z szeroko otwartymi oczami, ponieważ przywiózł
jedzenie. Odwiedził wioskę jeszcze wiele razy, ale już nie wygłaszał kazań.
Przywoził jedzenie, ostrzył narzędzia, pomagał w naprawach wszystkiego, co wymagało
reperacji. Miał smykałkę. Indianie nie widzieli w nim jednak przyjaciela.
Wziął dziesięciokilogramowy worek ziemniaków ze spiżarni i poszedł.
W drodze powrotnej Cheeba trzymała go za płaszcz. Cuchnęła tłuszczem i kwaśnym
potem. Nawet na świeżym powietrzu robiło mu się niedobrze od tego smrodu, a kiedy
szli ciemnym lasem, dotyk jej szorstkich palców o połamanych paznokciach napawał go
strachem. Po niespełna godzinie, gdy dotarli do domu, nie usłyszeli krzyków Sary.
Wbiegł na górę za Cheeba. Indianka padła na kolana obok łóżka i przyłożyła głowę o
tłustych, cuchnących włosach do piersi Sary, której twarz bardzo poszarzała. Eliza

Strona 74

background image

Brady Joan - Teoria wojny

stała przy oknie, zasłaniając światło. Miała w rękach coś, co Jonathan wziął za
tłumok prześcieradeł do prania.
- Długo to już trwa? Nadal krwawi? - zapytała Cheeba, nie podnosząc wzroku.
-Już nie krwawi, ale od początku było z nią źle - odrzekła Eliza, kołysząc
zawiniątko, z którego nagle rozległ się płacz. Jonathan spojrzał na dziecko, czując
przypływ gwałtownej miłości. Był tak zdezorientowany, że samo uczucie wydało mu się
śmiertelnym narzędziem; czymś, czego należało się
163

bać tak jak małżeństwa, z którego zrodziło się to piekło na wieczny strach; jak
straszną rzeczą okazały się szybkie westchnienia, mokra ekstaza, która uczyniła z
ciała Sary narzędzie tortury i samozniszczenia. Skąd miał o tym wiedzieć? Jak miał
to zrozumieć? Ignorancję można jednak wybaczyć. Co zrobić z dzieckiem? Wyrzekł się
go wobec Burgessa, tak jak Piotr wyrzekł się Jezusa wobec służącej kapłana.
- Będzie żyło? - zapytał szeptem Elizę.
-Tak.
Sara rzucała głową na poduszce.
- Niech wielebny nie patrzy - powiedziała Cheeba. Chwyciła pierś Sary i ścisnęła z
całą siłą muskularnych dłoni i grubych palców. Sara krzyknęła i aż usiadła w łóżku;
miała szeroko otwarte oczy. Jonathan zachwiał się; przytrzymał go Burgess. Cheeba
powtórzyła zabieg. Tym razem krzyk był głośniejszy, pełniejszy.
- Boże! - szepnął Burgess. Indianka usiadła na zadku i patrzyła.
- Chce wody? - zapytała. - Niech przyniesie wody - poleciła Jonathanowi. - Dużo
wody. Dodać trochę soli i cukru. Jonathan zbiegł na dół. Napełnił dzbanek i wrócił
na górę. Sarze wracały już kolory. Indianka wlała trochę wody w swoją dłoń i
przyłożyła ją do ust Sary. Policzki chorej były coraz czerwieńsze. Sara leżała
spokojnie, jej oddech się wyrównał. Jonathan wpatrywał się w barbarzyńską postać
jej ocalicielki, w jej pstrokate ubranie, zmierzwione włosy, zniszczone ręce i
połamane paznokcie, na korale z kamieni i niedźwiedzich zębów. Bijący od niej odór
wypełnił cały pokój, a rumieńce rozlały się na policzkach Sary.
- Dzięki Bogu - szepnął, nie całkiem uświadamiając sobie, co mówi, i zupełnie nie
zdając sobie sprawy z absurdalności tych słów.
VI
- Ma się rozumieć, to nie były żadne czary - powiedział Atlas. Whiskey, którą kupił
w supermarkecie, dolał do fusów po herbacie, tak jak wcześniej do porannej kawy
dolewał dżin i brandy. Kiedy mówił zwrócony w moją stronę, czułam
164

kwaśny, alkoholowy wyziew z jego ust. Czasami zapominał, że niewielkie urządzenie,
które przed nim ustawiłam, to mikrofon. Najwyraźniej lubił go dotykać. Kilka razy
odsuwałam mikrofon, ale już po chwili Atlas znowu się nim bawił. Po powrocie do
domu, do Anglii, kiedy przesłuchiwałam taśmy, jego słowa często nie przebijały się
przez szumy, które ^powodował tą zabawą. - Bolesny ucisk na piersi działa jak
zastrzyk adrenaliny. To zwykła reakcja organizmu na ból;
wydziela się adrenalina. Dzisiaj leczy się nią ludzi we wstrząsie. Wtedy medycyna
nie znała adrenaliny, a nawet gdyby znała, to skąd ta kobieta miałaby o tym
wiedzieć? Nie mam też pojęcia, skąd wiedziała, że do wody trzeba dodać soli i
cukru, ale mój ojciec przysięgał, że tak było.
- Wierzyłeś mu?
- Dlaczego nie? Można o nim powiedzieć wszystko, ale był do bólu prawdomówny. Nie
dał mi powodów, żebym mu nie wierzył. W tej sprawie też mu ufam.
Wszystko, co mamy, napawa nas strachem; strachem przed utratą. Sara była o tyle
młodsza od Jonathana. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłaby umrzeć przed nim.
W ten sposób odkryta kolejną flankę w jego strudzonej bojami duszy. Klęska była tak
blisko, że niemal czuł jej zapach. Nadszedł czas, by znowu zewrzeć szeregi. Zabrał
się do pracy z oddaniem, wytężając wszystkie siły. Na moim biurku obok pamiętników
Jonathana leży jego Biblia. Otworzyłam ją na Księdze Eklezjastesa. Podkreślił w
niej następujący fragment: "I przekonałem t się, że bardziej gorzką niż śmierć jest
kobieta, bo ona jest siecią, serce jej sidłem, a ręce jej więzami". Wypełnił tymi
słowami fosę swoich nowych fortyfikacji. Powtarzał sobie, że Sara jest kiepską
kucharką, a plamy na jej ramionach nie są tak ładne jak piegi na nosie. Przyrzekł
sobie celibat. Żył już kiedyś w celibacie, mógł do niego wrócić. Nie było to jednak
takie proste.
Sara zamartwiała się z powodu jego oziębłości. Traktowała to jako karę za jej

Strona 75

background image

Brady Joan - Teoria wojny

niedostatki, z których część już odkrył, a o reszcie jeszcze się dowie. Okazywanie
uczuć dziecku przychodziło mu równie trudno, myślała więc, że Jonathan nie chce też
jego i wini ją za to, że wydała synka na świat. Nie miała jednak pojęcia, jak
naprawić ich wspólne życie, dlatego sama zaczęła dostrzegać słabości męża.
W porównaniu z pieniędzmi seks nie ma większego znaczenia, a im więcej wysiłku
wkładał Jonathan w pracę, którą
165

tak się brzydził - brzydził się przyjemnością, którą dawała mu jego profesja, i
oszustwem, do którego go zmuszała - tym gorzej im się żyło. Ludzie płacili za
kazania kurami i warzywami, a rodzina Jonathana miała się coraz gorzej. Kiedy
pewien gruby elegancki pastor reprezentujący konferencję stanową przybył na
wizytację, Jonathan postanowił popracować nad gramatyką swoich wystąpień. Po
wyjeździe wizytatora Sara powiedziała: "To nie było mądre. Ci ludzie nie powinni
wiedzieć, jaki jesteś bystry. Oni takich nie lubią". Miała rację. Tego też nie mógł
jej wybaczyć.
"Drogi Johnny", tak zaczynał się list nadany w Ellsworth, w Maine, "z przykrością
muszę cię poinformować, że na moim biurku znalazł się raport w twojej sprawie,
który otrzymałem z Waszyngtońskiego Synodu Okręgowego". Jonathan kupił bilet do
Ellsworth.
W gabinecie Grayberga unosił się, jak zwykle, zapach przypalonej owsianki. Wszystko
pokrywała gruba warstwa kurzu, a na krześle, które podano Jonathanowi, kłębiła się,
jak dawniej, sierść psa. Sam Grayberg też się nie zmienił: okrąglutki nerwus, który
zupełnie nie pasował do wizerunku dostojnego pastora. Uwielbiał jeść, do
przestrzegania zasad higieny miał mniejszy zapał. Tego ranka jego górnej wargi
uczepiła się wyschnięta resztka żółtka, które drżało z każdym słowem.
- Otrzymywaliśmy w miarę dobre raporty - mówił, biorąc do ręki plik papierów, które
składały się na teczkę Jonathana. - To się zmieniło osiem, może dziesięć miesięcy
temu. - Grayberg wziął szybki, głęboki oddech. Kawałek jajka zastygł w bezruchu. -
Wyniki kontroli - dobre. Kazania na piśmie - dobre. Prezentacja - dobra. Życie
osobiste - ocena pozytywna. - Jonathan przesunął się w fotelu. - Ale to. To, młody
przyjacielu...
Grayberg wybrał z pliku trzy kartki i pomachał nimi przed nosem Jonathana, który
wyciągnął po nie rękę.
- O nie, drogi panie - rzekł Grayberg, odchylając się do tyłu. - Tego nie wolno
panu czytać.
- Dlaczego, do diabła? - Jonathan był zirytowany.
- Proszę, proszę... coś takiego. No i mamy potwierdzenie pierwszego zarzutu. -
Grayberg pokręcił głową, kawałek jajka zadrżał. - Bluźnierstwo, drogi panie.
Myślałem, że to będzie trudniejsze. Mógłbyś powiedzieć, że to plotki, pogłoski, co?
Kilka słów na podwórzu to w końcu nic takiego, ale jeśli nawet tutaj tak
przeklinasz...
166

- A pozostałe zarzuty? - przerwał mu Jonathan. - Macie chyba coś więcej niż jedno
czy dwa niewłaściwe słowa w niewłaściwym momencie.
- Będziesz mnie słuchał czy...
- Czy "zarzuty" to w ogóle właściwe słowo? Jestem oskarżony?
Grayberg zamknął usta z głośnym mlaśnięciem. Kawałek jajka spadł na blat biurka.
- Proszę, jaki delikatny. - Przez chwilę bawił się resztką śniadania. - Tak -
rzekł. - Dostałem list z okręgu. Piszą: to twój człowiek, zadaj mu kilka pytań.
Podobno już nie napominasz grzeszników. Tu jest napisane, że mówisz o... - spojrzał
na leżącą przed nim kartkę - o Bogu powszechnym. Co to za historia?
- Nie mam zielonego pojęcia.
Grayberg rozsiadł się wygodnie w fotelu i spojrzał w sufit.
- Życie to nuda - rzekł. - Na wschodzie i zachodzie, wszędzie. Ludzie chcą, żeby
ich trochę postraszyć, chcą sobie popłakać, poczuć, że serce czasem zabije im
trochę szybciej. Ty i ten baptysta jesteście ich jedyną rozrywką. Jak się nie
poprawisz, zabiorę ci ten twój zbór. Rozumiesz?
VII
Przed wizytą u Grayberga Jonathan zamówił konia w stajni w Ellsworth. Kiedy się po
niego zjawił, kazano mu czekać. Zły po rozmowie z Graybergiem, Jonathan wyładowywał
swój gniew na stajni, koniach i ich właścicielu, Lemonie Pinnocku, który skakał
wokół wściekłego klienta i zarzucał go chaotycznymi przeprosinami.

Strona 76

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Tak mi p-przykro, wielebny. Chłopak nie p-przyszedł d-do roboty. Niech się
wielebny uspokoi, b-bo sobie wielebny co zrobi.
Po jakimś czasie przyprowadził Jonathanowi gniadą klacz o imieniu Jenny.
- Ona g-gryzie, wielebny. Bez u-urazy. Gryzie wszystkich, tylko nie Indiańca, co
wyrzuca gnój. Niech wielebny uważa na ręce.
Na ziemi leżał śnieg. Ze stukotem podków Jenny przekraczała kolejne strumienie,
parskając i pierdząc - jak to koń -
167

jej kopyta ślizgały się na mokrych głazach, a ona biła ogonem na prawo i lewo.
Zimne powietrze pachniało oceanem. Jonathan zmusił klacz do galopu, ciągle
złorzecząc Graybergowi, Indianinowi wyrzucającemu gnój ze stajni Lemona Pinnocka i
wszystkiemu, co mu przyszło do głowy. Nie widział Helen i Sebastiana od wyjazdu do
Chicago i Instytutu Moody'ego, czyli od prawie dwunastu lat. Regularnie jednak do
nich pisał i otrzymywał odpowiedzi. Kiedy przybył do szkoły Melona, było już
ciemno. Nie widział nawet konturów chaotycznej budowli.
Na jego pukanie ktoś uchylił drzwi, a w wąskiej szczelinie pojawiła się głowa
starego człowieka.
- Kto...?- zaczął mężczyzna. Skóra zwisała z kości jego twarzy jak namoknięta gaza.
- Johnny? To naprawdę...? Helen! Helen! Johnny przyjechał. - Sebastian otworzył
szerzej drzwi i wziął Jonathana za rękę. - Johnny, jak to cudownie... Helen! - Nic
nie zostało z dawnego Sebastiana. Nowy Sebastian przypominał rozsypujący się,
przygięty do ziemi szkielet. Urywał zdania jeszcze bardziej niż kiedyś jego żona.
Wewnątrz jedynym źródłem światła był ogień na kominku. Przy stole siedziały dwie
osoby. Jedna ukrywała się w półmroku, druga - tęga kobieta - męczyła się wstając z
krzesła, żeby Jonathana powitać. Przypomniał sobie, jaką walkę toczył przed laty ze
swoim krzesłem otyły wówczas Sebastian. Kiedy w małżeństwie zmienia się układ sił -
jak mawia wuj Atlas (a człowiek, który się żenił tyle razy, na pewno wie, co mówi)
- następuje też przekazanie oznak władzy, nawet tych najdziwniejszych.
- Witaj, Johnny, witaj - powiedziała Helen głosem tak silnym i stanowczym, jakim
niegdyś przemawiał Sebastian. -Wejdź. Usiądź. - Jej ogromny brzuch wylał się na
blat stołu. Jedynie w twarzy i w szczupłych rękach kobiety rozpoznawał dawną Helen.
- Josh, przynieś Johnny'emu krzesło.
- Niech sam sobie przyniesie - odrzekł Josh, wychodząc z półmroku. W świetle ognia
jego oczy błyszczały jeszcze gniewniej niż kiedyś. Jonathan wyciągnął do niego
rękę. Josh spojrzał na nią, wstał od stołu i wyszedł bez słowa.
- Johnny... - zaczął Sebastian - tak mi... on nie chciał...
- Daj spokój, Seb - wtrąciła się Helen. - Pocałuj mnie, Johnny. Zostaniesz dłużej?
- Jonathan schylił się, żeby pocałować ją w czoło. - Nadal wyglądasz jak
niebieskooki szatań-
168

ski brat bliźniak Josha. - Wcale się nie zmieniłeś w małżeństwie. Opowiedz nam o
Sarze. Jak tam...
- Helen...
- Nie chcę słyszeć o tobie. Opowiedz nam o dziecku.
- Dziecko to dziecko. Mały bezradny człowieczek z brzydką, dziwaczną twarzą.
Wymachuje rączkami na prawo i lewo. Na imię daliśmy mu Rayner. Może być? Docentowi
byłoby pewnie bardzo przyjemnie. - Przerwał na chwilę. Po zapadłych policzkach
Sebastiana płynęły łzy. W jaki sposób plantacja tytoniu porośnięta tylko roślinami
może się zmienić w coś zwierzęcego o ustach, które żywią się własnymi
wnętrznościami? Dlaczego jedna rzecz zmienia się w inną? Człowiek w innego
człowieka? Helen w Sebastiana? Sebastian w Helen? Co się stanie na końcu, kiedy wąż
zje własny ogon?
- Co się tu dzieje? - Jonathan poczuł, że gardło mu wysycha, a po głos musi sięgać
aż w głąb piersi. - Gdzie wasi uczniowie? Kiepsko wyglądasz. Nie miałem pojęcia.
Wasze listy były takie ogólnikowe.
- Gdyby nie Josh.... - zaczął Sebastian.
- Jest tu ze względu na pieniądze, Seb. Nie bądź głupi. Ja mam puchlinę, Johnny.
Seb dostał gruźlicy albo jeszcze czegoś innego. Zapisaliśmy wszystko na Josha w
zamian za opiekę. To dobry chłopak, ale nas nie cierpi. Powiedz, co Sara...
- Helen, mów, o co tu chodzi.
- Nie ma o czym mówić.
- Przecież widzę, że coś się tu dzieje.

Strona 77

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Jest to, co widzisz. Nic się nie dzieje - ucięła Helen.
- Helen... - zaczął niepewnie Sebastian - przecież to prawie nasz...
- Nie, Seb. Nie możemy.
- Zamieszkajcie z nami - przerwał im Jonathan. - Nigdy nie byliście nad Pacyfikiem.
Ze wzgórz pod Hannaville widać ocean. Hannaville to śliczna osada. Wybuduję wam
dom. Nie jestem cieślą z zawodu, ale mam smykałkę. Kupimy farmę.
Jonathan nienawidził wsi, bo to był świat Stoke'ów, ale nie cierpiał również pracy
na roli. Bał się szkodników, zależności od pogody, sił rynkowych, kaprysów
konsumenta, machlojek władzy. Znał się jednak na tej robocie i nagle zdał sobie
sprawę, że pomysł dojrzewa w nim od jakiegoś czasu; rozumiał, że choć nie cierpi
wsi, to kościół drażni go jeszcze bardziej.
169

Był szczerym purytaninem, a purytanie są nieufni wobec przyjemności. Nie nauczył
się przeżywać przyjemności, nie rozumiał ich, wiedział natomiast, że osłabiają jego
dyscyplinę, odkrywają słabości tam, gdzie wcześniej ich nie było. Kazania sprawiały
mu przyjemność. Z przyjemnością myślał o swojej pozycji społecznej, o wpływie, jaki
wywiera na wiernych, o swoim darze wymowy. Tak więc (jako szczery purytanin) zaczął
gardzić nawet barwą swojego głosu, który brzmiał tak mocno i grzesznie, bo przecież
wszystko, co mówił, było kłamstwem.
Poza tym - mówił o tym ten stary głupiec Grayberg - kaznodzieja jest w najlepszym
razie komediantem, aktorem, naganiaczem, który zaprasza do świata cieni, nawet
jeśli żyją w nim ludzie szczerej wiary. Dla Jonathana - urodzonego sceptyka -
wyglądali jak cienie cieni. Pieniędzy też w tym świecie nie było.. Natomiast
ziemia, cokolwiek o niej powiemy, jest realna. Żeby rozkręcić farmę, trzeba mieć -
jak tłumaczył mój dziadek Sebastianowi i Helen (ogień w kominku dogasał, a w pokoju
robiło się coraz chłodniej) - pieniądze, siły i doświadczenie. Oni mieli pieniądze.
On siłę i doświadczenie. Sytuacja wydawała się bardzo prosta. W pewnej chwili
Jonathan zdał sobie sprawę, że opowiada o pięknie północnego zachodu i
możliwościach, które ich tam czekają, z entuzjazmem, jakiego już dawno nie
doświadczał.
- Moglibyśmy spróbować nowych upraw. Moglibyśmy hodować krzewy i drzewa owocowe.
Nikt tam tego nie robi, a ziemia jest świetna, torfowa.
Noc spędził w ciasnym pokoju na strychu. Nie był w stanie zrozumieć stosunków
między Melonami a Joshem, choć pod koniec rozmowy Sebastian wyrażał się o Joshu z
taką samą niechęcią jak Helen. Oboje z radością mówili o zerwaniu umowy i o
wyjeździe, o Pacyfiku, farmie, o życiu z Jonathanem i Sarą. Chcieli zrobić coś
nowego, coś, czego jeszcze nigdy nie robili. Jonathan napatrzył się na choroby, na
śmierć i od razu wiedział, że Helen i Sebastian są poważnie chorzy. Może niedługo
umrą. Na pewno umrą. Nie widział jednak powodów, żeby dożywali swoich dni, cierpiąc
w tak beznadziejnym smutku. Dali mu adres notariusza z Ellsworth, u którego spisali
umowę z Joshem. Jonathan był pewien, że znajdzie jakieś rozsądne wyjście z tej
sytuacji i zrealizuje swój plan. Oni też głęboko w to wierzyli.
170

Wstał wcześnie rano. Chciał jechać do Ellsworth i zobaczyć na miejscu, co się da
zrobić. Budynki doklejone do domu stały jak dawniej, ale w sypialniach nie było
łóżek, biurek, lśniących świeczników, w kuchni nie widział garnków, z biblioteki
zniknęły książki. Wnętrze sedesu w kwiaty róży pokrywała warstwa brudu. Jedna z
nóżek w kształcie lwiej łapy odpadła od wanny. Zauważył pleśń na ścianach. Stan
sufitów świadczył o tym, że dachem też nikt się nie zajmował.
Poszedł do stajni. Bacznie obserwując nagie zęby Jenny, zakładał jej na głowę worek
z owsem, kiedy obok niego stanął Josh.
- Kradniesz w moim domu, biały człowieku.
- Nie wiesz, jak się zająć domem - Jonathan poczuł, że ogarnia go wściekłość. -
Jeśli nie wiesz, jak dbać o dom, nie jesteś godny, żeby go zatrzymać. - Sięgnął do
torby po zgrzebło i gniewnymi ruchami zaczął czyścić zad Jenny. Klacz patrzyła na
niego podejrzliwie znad worka.
- Seb bierze laudanum - powiedział Josh. - Ma od tego niedrożne jelita. Robiłeś
kiedyś komuś lewatywę?
- Uważasz się za świętego?
- Opiekuję się tymi ludźmi od sześciu lat. Oni umierają. Oboje.
- Widzę.
- Nie dożyją lata...

Strona 78

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Zasłaniasz mi światło. Rusz się.
- ... a ty przyjeżdżasz sobie, żeby zebrać śmietankę? Jonathan zmierzył wzrokiem
jego kamienną twarz o wysokich kościach policzkowych.
- Byłoby lepiej - powiedział - gdybyś poczekał, aż umrą, zanim ty zaczniesz zbierać
tę swoją śmietankę.
- A jakież to czyste intencje ciebie tu sprowadzają, dobry klecho? Dlaczego tak
długo ukrywałeś się ze swoimi szlachetnymi pobudkami?
Jeszcze tydzień wcześniej historie, które Jonathan czytał oGeorge'u Stoke'u, były
zwykłymi artykułami. W Chicago, gdzie zajechał w drodze na wschód do Maine, na
rozmowę z Graybergiem, kupił "Tribune". Na drugiej stronie gazety, w lewym dolnym
rogu, znalazł zdjęcie George'a, czarno-białą ziarnistą fotografię przedstawiającą
senatora palącego cygaro. Jonathan od razu go rozpoznał. Był przy tuszy, choć
jeszcze nie otyły, nie tak groteskowo gruby, jaki miał się stać w przy-
171

szłości. W lśniących oczach i pełnych ustach wciąż można było dostrzec George'a z
chłopięcych lat. Możesz sobie wyobrażać, co chcesz, dopóki nie zobaczysz
fotografii. Patrząc na zdjęcie, Jonathan poczuł, że robi mu się niedobrze. Z
ledwością dotarł do swojego przedziału. George, "wojujący liberał", senator
uwielbiany przez ludzi dobrej woli w całym kraju, prowadził kampanię w
Waszyngtonie. Nawoływał do budowy zapór na rzece Tennessee i jej dopływach, żeby
uregulować wody w całym dorzeczu Doliny Tennessee. Ten plan miał w przyszłości
zaowocować powołaniem Urzędu Wód Tennessee. Świetny plan, Jonathan musiał to
przyznać, choć cierpiał niemiłosiernie, tak jak cierpiał, kiedy słyszał o
wszystkich ideach, którym George się poświęcał. Dlaczego w każdej sprawie zajmował
takie stanowisko jak Jonathan? Dlaczego nie dbał o dobro bogatych? Dlaczego nie
poparł parytetu złota, dlaczego nie trzymał z bankierami ze wschodu, z magnatami
kolejowymi i wszystkimi tymi, którymi gardził Jonathan? Patrzył na cygaro w małych
ustach senatora. Korona, ustalił w końcu. Dobry gatunek. Bardzo drogi.
- Dlaczego nie naprawiłeś stajni? - zapytał Josha z gniewem. - Taki z ciebie
gospodarz? Rujnujesz własny majątek. -Schylił się, żeby wyszczotkować przednie nogi
klaczy.
- Proszę, proszę. Ułatwię ci sprawę, wielebny. Jesteś gotowy? - Josh śledził ruchy
zgrzebła w ręku Jonathana. - Stare dranie. Niemal do perfekcji opanowali sztukę
życia z dnia na dzień w tym krótkim czasie, który im jeszcze pozostał. Jeden dzień,
potem drugi, potem trzeci. Nie patrzą przed siebie. Nie oglądają się do tyłu. I
nagle zjawia się klecha i zaczyna pleść o nadziei i przyszłości. Nie mają...
- Zajmujesz się medycyną? I psychologią?
- ... żadnej przyszłości.
- Czy poświęcasz się wyłącznie zagadnieniom finansowym?
- Oni i wyjazd. Miejże litość, f
- Na Boga, dlaczego nie naprawisz dachu? Przynajmniej tyle byś zrobił.
Klacz bez ostrzeżenia rzuciła łbem, żeby ugryźć Jonathana. Josh złapał ją za uzdę.
Klacz gniewnie parsknęła i przestąpiła z nogi na nogę.
- Spokojnie, Jenny - powiedział śpiewnie Josh i pogłaskał ją po nozdrzach. Klacz,
jak kotka, wystawiła pysk do pieszczot.
172

Jonathan poczuł, że traci kontakt z rzeczywistością.
- To ty pracujesz u Lemona Pinnocka. Dlaczego? Ty jesteś Btym Indianinem, który
sprząta jego stajnie. Josh wypuścił uzdę.
- Przestań im gadać o tym wyjeździe, bo cię zabiję. Słyszysz?
- Nie umiałbyś - powiedział Jonathan pogardliwie. Josh parsknął, odwrócił się do
Jenny, żeby ją pogładzić po
pysku, a potem, tak jak ona chwilę wcześniej, rzucił głową
w stronę Jonathana.
- Młotek to marteau - krzyknął. - Gwóźdź to clou. Dach toil. Kanut Wielki urodził
się w dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku. Hume powiedział: "Patrzę w głąb
swojej duszy i znajduję doświadczenia Davida Hume'a, ale nie znajduję Davida
Hume'a". - Na jego twarzy i szyi uwidoczniły się ścięgna. - Masz rację, skurwysynu.
Nie umiałbym cię zabić. Nie umiem naprawić dachu. A gdzie miałem się tego nauczyć?
Tutaj? Hic, haec, hoc, huius, huius, huius... Nadaję się tylko do wywożenia gnoju.
- Przerwał, pokręcił głową i ukrył twarz w dłoniach. - Nie mają ani jednego dolara.
Ani centa. Ani sou, ani centyma...

Strona 79

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Nie kłam. Mieli mnóstwo pieniędzy. I obaj o tym wiemy. Na co je wywaliłeś? Na
konie? Kobiety? Karty? Josh wybuchnął śmiechem.
- Bardzo bym chciał, eminencjo. Dlaczego na to nie wpadłem? Kłopot w tym, że nie
miałem okazji.
Jonathan złapał go za koszulę i szarpnął tak mocno, że ich nosy niemal się
dotknęły.
- Jeśli nie ty, to kto?
- Co za brutalny klecha...
-Mów!
Josh zawisł na rękach Jonathana.
- Znasz tych wrażliwych ludzi równie dobrze jak ja, drogi pastorze. Usłyszą jakąś
płaczliwą bajeczkę, serca im miękną, a pieniądze same wylatują z kieszeni.
Jonathan nagle go puścił. Potem szybko podszedł do Jenny, osiodłał ją i gwałtownym
ruchem zacisnął popręg. Nie był dobry dla zwierząt. Często mówił, że nigdy nie
robią tego, co się im każe.
- Na co się dali naciągnąć? Na obligacje w Utopii w Idaho? Udziały w chińskim
sierocińcu? Ciężarne kotki? Bezdomne psy?
173

- Na to i na kilkadziesiąt innych numerów. Wiesz, ile sępów się tu zlatywało? Nie
było gdzie stanąć.
- Pokraczny nędzny liberalizm - syknął Jonathan i jeszcze mocniej zacisnął popręg.
Jenny znowu rzuciła łbem w jego stronę. Rozeźlony z łatwością uniknął ataku. -
Obrzydliwy sentymentalizm... zgniły, zaraźliwy. Gdzie ty byłeś, kiedy to wszystko
się działo?
Josh wzruszył ramionami.
- Ja? Udomowiony dzikus? Kto by mnie słuchał? Co się działo z tobą, biały
człowieku?
Mój dziadek dosiadł konia i odjechał bez słowa, zmuszając Jenny do galopu w stronę
Hannaville. Zawrócił jednak, ujechawszy zaledwie ćwierć mili. Josh wciąż stał przed
stajnią.
- Oni myślą, że ich okradłeś.
- Oni w ogóle nie myślą - odrzekł Josh. - Nigdy ich to nie obchodziło. Pomarzą
sobie, tu trochę ujmą, tam dodadzą, aż wyjdzie im to, co chcą, żeby wyszło... jak
wszyscy szlachetni ludzie.
- A żyją z twoich zarobków u Pinnocka?
- Dlaczego nie?
-Jasne. Dlaczego nie? -Jonathan wyjął z portfela dwadzieścia dolarów i dał banknot
Joshowi, który wziął go bez słowa. - Co jeszcze mogę zrobić przed wyjazdem?
- Napraw dach - odrzekł Josh i odszedł.
VIII
Przez miesiąc naprawiał dach i obserwował przerażający spektakl upadku Melonów.
Sebastian zmarł w tygodniu, na który Jonathan zaplanował powrót do domu. Został,
zorganizował i odprawił pogrzeb. Przysiągł sobie, że to jego ostatnie kazanie.
Tydzień później, kiedy zmarła Helen, nabożeństwo pogrzebowe odprawił Grayberg.
Jonathan zastanawiał się, dlaczego Sara nie pisze. Spędził u Melonów dwa miesiące.
Niemal codziennie wysyłał list do domu. Nie otrzymał ani jednej odpowiedzi.
- Nie umiem pisać listów - tak zareagowała na jego pretensje, nie przerywając
zabawy z małym Raynerem, który miał już półtora roku i szczebiotał, próbując
powtarzać ich słowa
174

"pisać listów, lisać pistów", tak jak Jonathan, kiedy był małym chłopcem i zanim
sprzedano go Alvahowi. Rozmawiali w pierwszy wieczór po powrocie Jonathana. -
Uprzedzałam cię przed wyjazdem. Pamiętasz? A teraz powiedz, jaką decyzję podjąłeś?
- Kupię farmę.
- Co takiego? - zapytała Sara ze śmiechem. - Nie żartuj. Ty i farma? Dziecko śmiało
się z nią:
- Farma palma.
- To nie są żarty.
- Daj spokój, Johnny... - przerwała, ale on milczał. - To śmieszne. Chyba nie
mówisz tego poważnie. Tylko mi nie mów...
- Matka nie cierpiała ziemi tak jak ja - krzyknął do mnie Atlas z łazienki. Państwo
Wigor i Murphy mieli przyjść na kolację Claire o osiemnastej. Była siedemnasta i

Strona 80

background image

Brady Joan - Teoria wojny

czułam, że powinnam się pośpieszyć. Domyślałam się, że godzina nie wystarczy na
dokończenie tej historii, a nie miałam pewności, czy po przyjęciu Atlas będzie w
stanie opowiadać dalej. Wtoczył mój wózek do łazienki i rozmawialiśmy, kiedy mył
się i ubierał. - Nienawiść do ziemi łączyła ich na początku małżeństwa. On nie mógł
zapomnieć Stoke'ów, George'a i tej niesamowitej nędzy. Dlaczego porzucił to, w co
wierzył, dla życia, którego nienawidził? Nie mogę tego pojąć. Może dla pieniędzy?
Atlas nie miał pojęcia o ateizmie mojego dziadka. Nie czytał pamiętników. Nie
wiedział też, jakim purytaninem był jego ojciec. Jak bardzo bał się wszystkiego, co
zagrażało jego światu. Nie mógł liczyć na pieniądze Melonów, ale to nie było w
stanie powstrzymać Jonathana. Musiał istnieć jakiś sposób. W tamtym okresie w
Stanach Zjednoczonych nie było jeszcze ruchu spółdzielczego. W tego rodzaju
dziedzinach świat nas wyprzedzał. Jonathan czytał jednak trochę o Robercie Owenie i
słyszał o tkaczach z Lancashire, którzy w połowie dziewiętnastego stulecia założyli
pierwszą angielską spółdzielnię. Spółdzielnia dobrze prosperowała. Jonathan
pomyślał, że skoro im się udało, jemu też się powiedzie.
- Nie żartuję, Saro - powiedział. - Naprawdę chcę uprawiać ziemię. Zajrzała mu w
twarz, potem odwróciła wzrok.
175

- A więc skończy się na czterdziestu akrach i mule? A tyle było gadania. Tak
obniżyłeś loty?
Jonathan spojrzał na swoje dłonie. Najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Nie
wiedział, dlaczego wykonał ten gest.
- Nie znasz mnie - rzekł cicho. - Mogę upaść jeszcze niżej. Zacznę od dwudziestu
akrów. To dzika ziemia. Wymaga dużo pracy.
- Pobudka o czwartej, na śniadanie owsianka z sorgiem -mówiła przenikliwym głosem.
Rayner przestał szczebiotać. Usta zaczęły mu drżeć. - Potem trzeba wydoić krowy i
wygonić je na pastwisko, potem gracowanie, orka, sadzenie, żęcie. Jesteś
kaznodzieją. Na miłość boską, nauczaj ludzi. Chcesz, żebym całe dnie gotowała,
prała, kopała, rąbała drewno i biegała do studni? Tego chcesz? Ode mnie. Od
dziecka?
- Lauczaj nudzi - pisnęło dziecko, przenosząc przestraszone oczy z Sary na
Jonathana.
- Nikt nie powiedział, że życie jest proste - rzekł Johnny.
- Albo susza, albo powódź. Jeśli nie będzie dobrej pogody, plony nie obrodzą, a
pogoda nigdy nie jest dobra.
- Przesadzasz.
Po śmierci Helen Jonathan wybrał się do Ellsworth na spotkanie z podejrzanym
prawnikiem, u którego leżała umowa między Joshem a Melonami. Josh miał rację. Nie
zostawili ani dolara. Cały majątek przejął bank First National z Maine. Jonathan
namówił Josha na wspólny wyjazd do Waszyngtonu. Przejechali w milczeniu ponad dwa
tysiące kilometrów. Na jednej ze stacyjek w sercu pustyni stanu Utah pociąg
zatrzymał się, żeby nabrać wody. Josh poszedł na spacer i już nie wrócił.
- Wiewiórki, szczury, ptaki - krzyczała Sara - ślepaki, gzy, mrówki, mszyce. -
Rayner płakał wtulony w spódnicę matki. - Okrada cię bank, przewoźnik, kupiec.
Hurtownik w Chicago, broker w Bostonie i sprzedawca w Nowym Jorku...
- Nie wiedziałem, że jesteś tak dobrze zorientowana - przerwał jej Jonathan.
- Johnny, proszę, nie rób mi tego.
- Nie strasz dziecka.
Rayner przylgnął do niej jak miś koala do pnia drzewa. Sara spojrzała na
nieprzejednaną twarz Jonathana, na twarz, której nigdy nie opuszczał gniew.
Zrezygnowana, opuściła ramiona. Z jej oczu popłynęły łzy.
176

- Tutaj nie musi być tak jak w Kansas - chciał ją uspokoić.
- Nie widzę różnicy.
- Saro...
- Ziemia to ziemia.
- Jesteś dziecinna.
- Mogłam wyjść za jednego z farmerów z okolic Sweetbrier - szlochała Sara. - Ale
nie wyszłam. Wybrałam duchownego.
- ...który stracił powołanie. Wiedziałaś o tym.
- Ale powiedziałeś...
-Co?

Strona 81

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Przed ślubem mówiłeś... - znowu przerwała, starała się powstrzymać płacz, wytarta
nos wierzchem dłoni. Dziecko wstrzymało oddech.
- O co ci chodzi?
- Mówiłeś, że nie mamy pieniędzy. Pamiętasz? - Przechyliła głowę (dziecko poszło w
jej ślady). - Pamiętasz?
- Co z tego?
- Skąd weźmiesz je teraz? Na to trzeba mnóstwo pieniędzy. Nie bój się, Raynerku.
Grzeczny chłopczyk. Skąd weźmiesz pieniądze?
- Zdobędę je.
- Nikt ci nie pożyczy takiej sumy. - W jej głosie zabrzmiała radość tak wielka, że
dziecko znowu zaczęło śpiewać.
- Zdobędę pieniądze.
- Na pewno nie. Boże, co za ulga. Możemy być najbiedniejsi, obyśmy tylko nie mieli
farmy. Ale mnie przestraszyłeś. -ostała szybko z krzesła, pocałowała go w policzek
i pogłaskała po ramieniu.
Odepchnął jej rękę.
- Dlaczego jesteś taki niemiły? Poczytaj mi. Przeczytaj mi list od mojego ojca.
Proszę. Jest na stole. Leży od tygodnia.
Kiedy była w ciąży, Jonathan zaczął jej czytać do poduszki. czytał poezję, powieści
Hawthorne'a i Dickensa, a czasem listy od rodziców Sary. Mówiła, że lubi go
słuchać, że ją od czytania bolą oczy. Wyjął list z koperty, szybko go przejrzał,
potem uważnie przeczytał. Drżał przejęty radością z niespodziewanego zwycięstwa.
Spojrzał na Sarę, potem znowu na list.
-Jak ty tak możesz? - spytał. Z mojego dziadka był świetny iktyk.

-Teoria wojny
177

- O co ci chodzi? Co się stało?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że nie umiesz czytać? -W jego głosie ciekawość
mieszała się z pogardą.
- Ależ umiem czytać. Chodziło mi o to...
- Nie kłam.
- Spójrz na to! - Wyrwała mu kartkę z ręki. Potrząsnęła Raynerem, który cicho
pisnął. - Jak mam to przeczytać? Mój ojciec tak gryzmoli. Chodzi tylko o to. Jak
śmiesz...
- Saro, twoja mama nie żyje.
Zastygła z otwartymi ustami, a potem potrząsnęła głową i szepnęła:
-Tak jest napisane w tym liście? -Wzięła głęboki oddech. -Jakoś tak nie umiałam
złożyć słów jak należy. - Nie mogła się przebić przez krzyki dziecka. Szukała
wzroku Jonathana. -Próbowałam, ale litery ciągle mi się myliły. Nie miej do mnie
pretensji. Naprawdę się starałam. Kiedy ona....?- Jonathan rozłożył ręce. -
Napisali tylko, że zmarła? Nic więcej?
- Piszą o pieniądzach. Mamy pieniądze!
- Pieniądze? Pokiwał głową.
-Ile?
- Sześćset dolarów. Wstrzymała oddech.
- Wystarczy? - zapytała po chwili.
- Tak. Chyba tak.
List stał się zrządzeniem losu. Kiedy Sara wróciła z kasetką, zawierającą
trzydzieści złotych dwudziestodolarówek, Jonathan już sobie upatrzył dwadzieścia
dwa akry gliniastej ziemi, która dochodziła do linii kolejowej, tak jak pola
Stoke'ów. Była tak samo położona względem słońca i kosztowała dokładnie dwa razy
więcej niż ziemia Alvaha. Jonathan wziął swoją ładną żonę o truskawkowych włosach,
która, choć była śliczna, nie umiała czytać lepiej niż Baba, żona Alvaha, wziął
więc Jonathan Sarę, za której pieniądze kupił ziemię - Alvah nabył pole za posag
Baby - i pokazał jej ich posiadłość - tak jak pół wieku wcześniej Alvah oprowadził
Babę po ich ziemi. Sara niosła Raynera. Szli kilka kilometrów przez cedrowe lasy,
które wciąż otaczały Hannaville.
Jest coś pierwotnego w przyjemności, jaką daje posiadanie ziemi. Jonathan poczuł to
podczas rozmowy z Melonami. Mimo wszystkich podobieństw z sytuacją Stoke'ów -
opisał
178

Strona 82

background image

Brady Joan - Teoria wojny

je dokładnie w pamiętnikach - Jonathan przeżywał chwile prawdziwego uniesienia.
Radość, która czasem pobrzmiewa na kartach jego wspomnień, stanowi główny ton
zapisków z tamtych dni. Wybiegł przed Sarę, przeskakując leżące na ziemi konary,
tak jak skakał po podkładach na bocznicy w Denver pierwszego dnia w kraju cudów.
Uderzył dłonią w wielkie drzewo, którego pień miał z pięć metrów obwodu. Krzyknął
do Sary, że to czerwony zachodni cedr, długowieczne drzewo.
- To jest drzewo życia, Saro - powiedział. - Spójrz na ten stromy pień. - Ułożył
dłonie w trójkąt. - Jak wiąz przewrócony do góry korzeniami. Wiązy rosną w
Ellsworth. Mówiłem ci? - Ułamał gałązkę z wielkimi liśćmi, powąchał je i podbiegł
do Sary. - Powąchaj. Są cudowne, prawda? Powąchaj, Rayner.
Dziecko zaczęło jeść liście.
Ziemia nie była jeszcze wykarczowana. Drwale balansowali parami na wąskich
rusztowaniach umieszczonych na wysokości prawie czterech metrów, piłując ogromne
pnie i zadając im ciosy siekierami. Były to ogromne chłopy z Norwegii i Szwecji.
Wyglądali jak mamuty, mieli mamucie bary i mamucie biodra. Do ciężkich pni, które
trzeba było wywlec po porośniętej młodymi pędami ziemi, nie zaprzęgali wołów czy
koni, lecz świnie: rude, ogromne zwierzęta, które przy zwykłych świniach
prezentowały się tak mamucio, jak mamucie wyglądali drwale przy zwykłych ludziach.
Od wschodu rósł las. Od zachodu było szczere pole, na którym stały pojedyncze
wysokie tysiącletnie drzewa.
- Tam będzie dom, Saro - powiedział Jonathan. - Tu posadzimy truskawki, a tam
gruszki. -Jego entuzjazm bawił i niepokoił Sarę. - Nikt tu nie hoduje owoców. Nie
będziemy mieli konkurencji. Nikt jeszcze nie wpadł na ten pomysł. Zmonopolizujemy
rynek. To się musi udać. Tu posadzimy maliny.
Drwale skończyli w połowie lata. Zanim odeszli, Jonathan wysadził dynamitem
wystarczającą liczbę pniaków, żeby zrobić miejsce na dom. Zniwelował grunt, a potem
wylał fundamenty pod własny drewniany dom, tak jak nauczyła go Bessie, gdy miał
dwanaście lat i budował dom Stoke'ów. Kiedy szkielet budynku już stał, Jonathan
pokazał Sarze swoje dzieło. Rayner został z Elizą, a oni wybrali się sami przez
las. Usiedli pod wielkim cedrem. Ona rozścieliła koc, wyjęła ja-
179

kies smakołyki, a potem zakończyła dwuletni okres celibatu. Połaskotała go słodko
pachnącym listkiem cedru, tak jak on łaskotał Raynera, kiedy byli tu we trójkę
pierwszy raz, żeby obejrzeć ziemię. Wybuchnęła śmiechem, gdy się od niej odsunął.
Rozpuściła truskawkowe jasne włosy i rozpięła małe powlekane guziki swojej bluzki.
Na dachu postawił domek dla parki jaskółek: śliczną kopułkę na kilku żłobionych
słupkach. Wycinał je wieczorami, gdy na zewnątrz było zbyt ciemno, żeby pracować.
Domek stał na dachu dopiero od tygodnia, kiedy Jonathan przyprowadził Sarę. Ptaki
patrzyły na nich z góry w ten letni dzień.
- Widziałaś gody jaskółek? - zapytał mnie wuj Atlas. - Lecą wysoko w górę, jedna
przy drugiej, furkocząc skrzydłami, a potem, splecione ze sobą, pikują i kołują. To
najpiękniejszy akt: ten miłosny pocałunek jaskółek.
Kiedy Jonathan skończył budowę domu, Sara po raz drugi była w ciąży.
IX
Właściwie żyję dzięki mojemu ojcu, Raynerowi, i jego impulsywnemu usposobieniu. Na
szczęście dla mnie, ojciec zmarł. Zmarł również na swoje szczęście. Gdyby on żył,
ja nie miałabym środków do życia. Utrzymanie kaleki to poważny wydatek. Jego próba
samobójcza stała się wielkim wydarzeniem. Była policja, syreny, koguty, relacje w
prasie, jego przypadek przeszedł do historii kalifornijskiej medycyny. "Z żołądka
pacjenta wypompowano sześćdziesiąt dwie uncje tabletek", a on przeżył. Kilka
miesięcy później miał wylew, który powinien go zabić - tak jak powinna go zabić
taka ilość barbituranów - ale ojciec był silny, pożył jeszcze kilka miesięcy, choć
wegetował jak warzywo: nic nie rozumiał, nic nie mówił. W końcu umarł śmiercią
naturalną po kolejnym wylewie. Na szczęście miał jedną z polis ubezpieczeniowych,
które gwarantują wysokie odszkodowanie w razie śmierci w młodym wieku i z przyczyn
naturalnych. Zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat. Kilka tygodni później
skończyłby pięćdziesiąt pięć lat i matka nie mogłaby odebrać odszkodowania. Rok
później straciłam też matkę, a mnie przypadła
180

część spadku wynoszącego dwa miliony dolarów. Było to dwadzieścia pięć lat temu. Od
tamtej pory kapitał się podwoił.

Strona 83

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Co by pomyślał Jonathan, gdyby ktoś mu powiedział, że jego syn, Rayner, zostawi dwa
miliony dolarów swoim dzieciom? Komukolwiek? Właśnie on, Rayner! Jonathan w dzień
musiał pracować na kolei, żeby zarobić pieniądze na ziarno, a potem połowę nocy
spędzał w polu. Orał ziemię, siał i sadził przy świetle płonącego cedrowego drewna,
które wydzierał ziemi i, konar po konarze, układał w ośmiometrowe stosy i podpalał.
Kiedy Sara urodziła mu córkę, Gwendolyn, obsiał już dwa akry pola. Robactwo
zniszczyło plon w pierwszym roku, zgodnie z przepowiednią Sary. Jonathan musiał
więc zapomnieć o fortepianie dla żony, o lambrekinach (cokolwiek to było) i o
firankach.
Następny rok okazał się bardzo urodzajny, ale poprzedni był tak fatalny, że cały
zysk poszedł w farmę. I znowu ani fortepianu, ani lambrekinów. Nie kupili nawet
kaktusa. W tysiąc dziewięćset piątym roku, kiedy na świat przyszedł ich drugi syn,
Jonathan pracował na odległej o sto pięćdziesiąt kilometrów farmie i nie miał
pieniędzy na podróż. Do domu wrócił dopiero wiosną. Był brudny i nieogolony. Na
powitanie wybiegła mu Gwendolyn: krągła, silna dziewczynka o pucołowatych różowych
policzkach i władczym charakterze. Zapytał ją o imię chłopczyka.
Odsunęła się od niego.
- Wstydź się, tato - ofuknęła go. - Dziecko ma na imię Nahham.
Kiedy wszedł do domu, pogłaskał Raynera po główce, ucałował Sarę i zapytał, gdzie
jest Naham. Sara odepchnęła go i uciekła na górę. Jonathan patrzył w osłupieniu na
schody.
- Aleś ty głupi - powiedział Rayner, który miał zostać moim ojcem, wykładowcą
ekonomii wojennej uniwersytetu w Berkeley i zostawić swoim dzieciom aż dwa miliony
dolarów.
- No to jak mu na imię? - zapytał Jonathan. Rayner uniósł jedną brew w grymasie,
który będzie wywoływał radość i przerażenie u jego przyszłych studentów.
- Nie powiem.
- Dlaczego nie?
Rayner zmierzył ojca wzrokiem od stóp do głów.
- Bo jesteś głupi.
181

- Ty też - powiedział Jonathan ze złością. - Będę go nazywał Atlas. Bóg jeden wie,
ile trzeba mieć sił, żeby wytrzymać w tym domu.
I tak mój wuj Nathaniel, lekarz, zyskał przydomek Atlas, po człowieku, który - jak
mówił Heine - dźwiga na swoich barkach ciężar tego smutnego świata.
Mój przyszły ojciec pobiegł na górę za matką.
-Jesteś głupi! - krzyknął jeszcze raz ukryty w połach spódnicy Sary.
- Dlaczego on mnie tak nie lubi? - zapytał ją Jonathan pewnego wieczoru. Było to
rok później, kiedy Rayner miał sześć lub siedem lat. Przy całej gorącej miłości,
jaką mój dziadek darzył swoje potomstwo (pamiętniki dobitnie o niej świadczą), nie
miał zielonego pojęcia o potrzebach i pragnieniach normalnego dziecka, czyli
takiego, które nie wychowało się w niewoli. Jego dzieci też ciężko pracowały na
farmie, choć nie tak ciężko jak on w przeszłości. Zbudował im huśtawki przed domem.
Czasem patrzył, jak się na nich bawią. Serce podchodziło mu wtedy do gardła i
pisał, że najwidoczniej nie harowały tak ciężko, skoro miały jeszcze siły na
zabawę.
- Nie rozumiał - tłumaczył mi Atlas - że dla dzieci zabawa jest koniecznością.
- W szkole śmieją się z Raynera - powiedziała Sara Jonathanowi.
Wybudował szkołę w Hannaville własnymi rękami, i to za darmo, żeby tylko jego
dzieci - inaczej niż on - mogły się uczyć.
- Co takiego?
- Ma połatane ubrania. - Sara znowu była w ciąży. Opuściła ręce na kolana gniewnym,
pełnym rezygnacji gestem, który do niej zupełnie nie pasował, i przymknęła oczy. -
Jestem taka zmęczona...
- Zbyt ciężko pracujesz. Powinnaś odpocząć.
- ... i tym razem się boję. Bardzo mnie boli.
- Co cię boli? Gdzie? Pokaż mi.
- Nie wiem. Wszędzie.
- Gdzieś musi boleć bardziej.
- Dlaczego?
- Skoro cię boli, wezwijmy Burgessa...
- Zawsze żądasz prostych odpowiedzi.
182

Strona 84

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- O czym będziemy z nim rozmawiali, skoro nie wiemy, o ci dolega?
- Nie chcę już rodzić dzieci! - Sara wybuchnęła płaczem. - Daj mi spokój. - Ale
nawet mówiąc to, chwyciła jego dłoni i zaczęła je całować. - Johnny, dziś dałam
radę przekopać tylko dwie grządki. Chyba nigdy nie posadzę tej rzepy... Dla czego
już ze mną nie rozmawiasz? - szlochała. - Krzyczysz na dzieci. Bijesz Raynera...
- Opluł mnie - powiedział z gniewem. Rayner rzeczywiście go opluł tego popołudnia.
Kiedy ja byłam dzieckiem, co wieczór kładłam się spać przy akompaniamencie właśnie
takich kłótni. Rolę inicjatora przejął po Jonathanie, swoim ojcu, mój ojciec,
Rayner. Początkowo zachowywał chłód i opanowanie. Profesorskiej manierze
zawdzięczał niezwykłą elegancję. Ostatnią kłótnię z moją mamą - to po niej połknął
całą butelkę tabletek - przerwał mu nasz nowy sąsiad. Zaniepokojony krzykami
postanowił do nas zapukać i sprawdzić, co się dzieje. Otworzył mu ojciec. Miał na
sobie czerwony, wzorzysty szlafrok, tak długi, że wyglądał jak sutanna kardynała.
- Jak pan widzi, drogi przyjacielu - poinformował sąsiada - ta kobieta to
historyczka.
Sara odepchnęła Jonathana z taką samą siłą, z jaką prze chwilą go tuliła.
- Po co ci wrażliwy chłopiec? Ty potrzebujesz parobków d pracy w polu. - Klepnęła
się po brzuchu. - Dlaczego ni kupisz cielaka?
- Zastanów się, co mówisz.
- Z cielaka miałbyś taki sam pożytek. Prawda? Odezwij się Dlaczego milczysz?
- Bo mówisz głupstwa.
- Mieliśmy zmonopolizować rynek owoców.
-1 tak będzie.
- Ty i monopol! Pięć lat harówki i nie mamy nawet wołów do pługa. Nie kupiłeś ich,
bo dzieci są tańsze.
Kłótnie moich rodziców były formą wstępnej gry miłosnej. Prowadziły do werbalnej
kulminacji, która przechodziła w fizyczną konfrontację z ciągiem dalszym w postaci
gwałtownych zmagań w małżeńskiej sypialni. Inicjacyjne akty przemocy fizycznej
utrzymywali w konwencji tłuczenia talerz Pewnego razu mój ojciec cisnął pojemnikiem
na lód. Wciąż

pamiętam odgłos lodu i szkła rozpryskującego się na podłodze. Kiedy indziej -
wściekły jak wszyscy diabli i silny jak najsilniejszy wiejski osiłek - przedarł
książkę telefoniczną na pół. Jonathan był inny. Jego gniew miał odstraszać - jak
czołgi i artyleria podczas parady - ale zawsze nad nim panował.
- Myślę, że na tym skończymy - uciął kłótnię. - Mówisz rzeczy, których będziesz
żałowała. Za rok wszystko pójdzie lepiej.
- Za rok! A co będzie w tym roku? Nagie ściany. Nagie okna. W tym domu jest
okropnie. Pamiętasz o lambrekinach? Pamiętasz? A o fortepianie? Chcę mieć
fortepian...
- A ja chcę, żebyś oprzytomniała.
- Chcę mieć firanki. Chcę...
- Dość tego!
- Chcę mieć tapety. A kaktus w doniczce? Pamiętasz o kaktusie? Nawet w domach
nędzarzy są jakieś ładne drobiazgi...
- Co ci się tu nie podoba? - Jego głos brzmiał o ton chłodniej. - Zbudowałem go
własnymi rękami.
- To twój dom. Nie jest mój. Nie mam z nim nic wspólnego. Tu jest okropnie.
- To jest twój dom. Gdzie jeszcze mogłabyś mieszkać?
- Zbudowałeś go za moje pieniądze, ale nie jest mój.
- A więc chodzi o pieniądze?
- Pokaż mi tu coś ładnego - zażądała Sara. Zarzucała go słowami, zdecydowana
znaleźć w nim jakiś słaby punkt, znaleźć cokolwiek. - Co ja mam za moje pieniądze?
Powiedz mi, co tu jest moje? Nic. Pokaż mi w takim razie coś, co nie jest
obrzydliwe. Chcę mieć coś, na co mogłabym popatrzeć. Kup mi firanki. Kup mi dywan..
Chcę... Co ja mam? Co kupiłeś z myślą o mnie?
- Zdaje się, że jesteś nastawiona przeciw mnie...
- Co to ma do rzeczy?
- ... cokolwiek powiem lub zrobię.
- "Przeciw" czy "za". Jakie to ma znaczenie? Zawsze będzie tak samo. Spójrz na
siebie. Sam się niszczysz.
- Saro!
- Pożerasz samego siebie żywcem. Ja to widzę. Czechów mawiał - a jemu trudno

Strona 85

background image

Brady Joan - Teoria wojny

zarzucić skłonność do egzaltacji - że codziennie próbuje wycisnąć ze swojej krwi
ostatnie krople zniewolenia. Tylko że Czechów tak naprawdę nie był niewolnikiem.
Był nim mój dziadek, ale on zniewole-
184

nia nie mógłby wymierzyć w kroplach. Czerwone i gęste jak hemoglobina, toczyło się
strumieniem w jego żyłach. Każdego dnia mózg i serce mojego dziadka musiały się
zmagać z substancją, która je karmiła. Każdej nocy odarty z iluzji świat niewolnika
władał nim tak, jak władał pacjentami Atlasa pogrążającymi się w paraliżu umysłowym
i fizycznym: zawodzi pęcherz moczowy i odbyt, a mózg przechodzi ze stanu snu w stan
przerażenia. Czym jest starość, jeśli nie koszmarem Jonathana doprowadzonym do
logicznej konkluzji? Czym jest jego koszmar, jeśli nie ostateczną tajemnicą,
esencją życia?
- Nie odzywaj się do mnie - powiedział do Sary drżącym głosem, w którym nie było
już słychać lodowatego tonu. Dlatego wiedziała, że stało się coś ważnego.
Kłótnie moich rodziców zawsze osiągały punkt zawieszenia. Ojciec dręczył mamę w
sposób niegodny profesora, tak jak Jonathan - choć on zrobił to nieświadomie -
zadręczał Sarę chłodem swoich słów. Moja mama podnosiła głos, potem albo się tylko
trochę wyciszała, albo zupełnie spuszczała z tonu (tak samo było z Sarą), żeby
znaleźć poziom, na którym został tata, i znowu wciągała go w utarczkę, na nowe
terytoria, gdzie już nie mógł unikać bitwy, której sam zresztą gorąco pragnął.
Słynny malinowy kondom stał się bronią zaczepną w jednej z potyczek. Moje siostry i
ja kuliłyśmy się na górze, każda w swoim pokoju, każda z uchem przy drzwiach,
wsłuchane w dochodzące z dołu preludium koncertu wściekłości. Nie słyszałam słów,
ale kiedy na scenie pojawił się ten idiotyczny rekwizyt, wiedziałam, że nastąpił
przełom; nauczyłam się rozpoznawać te chwile. Można to porównać do opisanej przez
Jonathana katastrofy pociągu. Nagle para bucha trochę innym dźwiękiem. Tylko tyle.
Ale potem wszystko się zmienia. Sara przypadkiem naruszyła krainę koszmaru
Jonathana, który czuł się bardzo zażenowany tym, co tam zobaczyła, tak jakby jej
świadectwo urealniało jego poniżenie. Mogła uwolnić chaos, który go otaczał.
- Chcesz, żebym patrzyła, jak sam się zżerasz?!
- Nie krzycz na mnie.
- To ty krzyczysz. - Wiedziała, że w tych słowach nie ma prawdy. Zdobyła jednak
siły pozwalające jej wejrzeć w strach, w którym żył jej mąż. - Ale to jeszcze nic,
bo ty chcesz, żebym i ja zjadała się dla ciebie. Dlaczego? Bo za rok, możliwe,
że... ale to tylko możliwość, słaba nadzieja, nawet nie słaba...
185

- Zamknij się - powiedział. Chwycił jej dłonie i mocno ścisnął.
- Nie dotykaj mnie! Puszczaj! Ścisnął jeszcze mocniej.
- To boli! Nie drgnął. Nie śmiał drgnąć.
- Nie jesteśmy ludźmi - krzyczała tak uparcie, jak George krzyczał przed laty w
lepiance Stoke'ów. - Puść mnie! Jesteśmy kalekimi formami człowieka; owadami, które
mają tylko pyski, żołądki i odbyty. Puszczaj! - Miotała się w jego uścisku. -
Robimy dzieci i umieramy. Jesteśmy jak robaki, liszki, ślimaki. Okropne, wijące
się, brudne od gówna... Powiedz mi, Johnny, czy można upaść jeszcze niżej? Czy może
być gorzej? Jesteś zadowolony? Puść mnie!
Utracie panowania nad sobą towarzyszy przedziwne uczucie. W głowie powstaje pustka,
w piersiach próżnia. Jonathan usłyszał odgłos ciosu, zanim zrozumiał, że uderzył
Sarę. Spojrzał na nią dzikimi oczami i wybiegł z pokoju. Nim zatrzasnął drzwi,
ujrzał drobną sylwetkę Raynera klęczącego obok płaczącej Sary, która leżała na
podłodze. Kiedy byłam dzieckiem, a Jonathan już dawno nie żył i wszystko zostało
wybaczone lub zapomniane, mój tata powiedział: "Stary ją uderzył. Nas ciągle bił i
nie było w tym nic dziwnego, wtedy większość rodziców biła swoje dzieci. Ale jej
nie powinien był uderzyć. Nigdy mu tego nie wybaczę".
A jednak mój ojciec też uderzył mamę. Tylko raz, tak jak Jonathan Sarę. Stało się
to, kiedy odgłosy z pola bitwy świadczyły, że konfrontacja osiąga stadium ostatnie,
śmiertelne. Tym razem miało być inaczej. Wiedziałam. Zwykle kłótnia przechodziła w
dzikie spółkowanie, jęki i westchnienia dochodzące z małżeńskiego łoża. Tamtego
wieczoru w domu zapanowała cisza. Potem rozległ się krzyk. Moje siostry i ja
otworzyłyśmy drzwi naszych sypialni i zajrzałyśmy do pokoju rodziców. Mama -
kobieta w średnim wieku, z grudkami tłuszczu pod skórą ud - stała naga i zagradzała
ojcu drogę do łazienki. Widziałyśmy, jak uderzył ją; bardzo mocno. Widziałyśmy, jak
na jej bladym, starzejącym się ciele wykwita czerwony ślad. Odepchnął ją z drogi,

Strona 86

background image

Brady Joan - Teoria wojny

wszedł do łazienki, otworzył szafkę, wyjął dużą fiolkę i pełnymi garściami zaczął
sobie wpychać do ust tabletki na sen. Połykał je najszybciej, jak umiał. Nabierając
kolejne garście, rozsypywał tabletki po
186

podłodze. Kiedy butelka była pusta, stanął przed lustrem i patrzył na swoje
odbicie. Mama wezwała policję. Przyjechał radiowóz na sygnale. A on jak stał, tak
stał. Mój ojciec, najstarszy syn Jonathana, ubrany w czerwony wzorzysty szlafrok
wyglądał jak kardynał wpatrzony w lustro. To wtedy rozwalił sobie nerki, zachorował
na nadciśnienie, w konsekwencji dostał wylewu. W ten sposób wyposażył mnie w
środki, które zapewniają wygody potrzebne komuś takiemu jak ja.
X
Jonathan nie wracał do domu przez dwa dni. Pierwszego dnia pił, drugiego zmagał się
z kacem w hotelu w Seattle. Trzeciego dnia wrócił, zdecydowany pracować jeszcze
wytrwałej. Zawsze będzie w stanie zdobyć się na dodatkową godzinę wysiłku dziennie.
Za rok posadzi truskawki. Nie wolno tracić nadziei. Sara musi mieć fortepian.
Dostanie firanki, dywan, tapety, nawet te cholerne lambrekiny. Na znak, że zaczyna
się nowy rozdział w ich życiu, kupił kaktusa w doniczce.
Kiedy wrócił, dom był jednak pusty. Wbiegł na górę, otwierał i zamykał z hukiem
kolejne drzwi, a potem zbiegł na dół, do pustej kuchni. Umyte talerze leżały
poukładane na półkach obok słoików z zaprawami, noże wisiały na ścianie. Dostrzegł
kartkę na stole. Rozpoznał ładny, zdecydowany charakter pisma Raynera. "Drogi
ojcze, jedziemy do dziadka, do Sweetbrier. Mama chce zdać egzamin na nauczycielkę.
Możliwe, że zamieszkamy w Sweetbrier. Mógłbyś nas odwiedzić. Twój kochający syn,
Rayner". Jonathan cisnął kaktusem w ścianę. Doniczka rozbiła się na kawałki
przypominające łupiny miski, wśród których klęczała przerażona bólem Sara, gdy
zaczynała rodzić Raynera.
Kiedy Wigorowie przybyli na francuską kolację Claire, Atlas był już wykąpany, miał
na sobie czystą koszulę i fular na szyi. Nie pachniał alkoholem, lecz talkiem. To
chyba nic dziwnego, że człowiek, który kieruje gettem dla starców i używa nazwiska
Wigor - nie wierzę, żeby ktoś mógł się tak naprawdę nazywać - również wystąpił w
fularze, a na dodatek miał wybrylantynowane włosy. Dziwne - i denerwujące -
187

było jednak to, że nie budził we mnie niechęci. Również jego żona wcale nie była
taką idiotką, jak ją przedstawiał Atlas. Z podziwem patrzyła na niego - czyli na
Atlasa - jak przygotowuje drinki: dla gości mało alkoholu i dużo wody; sobie nalał
dżin z whiskey. Claire na szczęście była w kuchni. Wigorowie powiedzieli, że nie
znają państwa Murphych, kiedy jednak ci ostatni się zjawili, pani Wigor
oświadczyła:
- Myślę, że się pomyliłam. Chyba jednak pana znam. Pamiętam pański głos.
- Ale nie twarz, prawda? - odrzekł doktor Murphy. Prawie wszyscy znajomi Atlasa
byli lekarzami. Murphy powłóczył nogami, ale miał bardzo miły uśmiech. - Nie można
mieć do pani pretensji - ciągnął. - Kilka dni temu chodziłem sobie po centrum
handlowym i nagle widzę jakiegoś starego pokrakę. Lezie taki i mówi do siebie.
Wyobrażacie sobie? Ktoś taki snuje się po sklepach. Pomyślałem sobie: "Popatrz na
tego mamroczącego niedołęgę. Facet powinien umrzeć". I wiecie co? To bytem ja; moje
odbicie w lustrzanych oknach. - W drzwiach jadalni pojawiła się Claire. Murphy
ukłonił się. - A więc to jest to francuskie danie? Nie znam się na zagranicznej
kuchni. Mam nadzieję, że cię nie rozczaruję.
- Cel tej kolacji - rzekła Claire głosem nazbyt uroczystym -jest czysto edukacyjny.
- Do edukacji nadają się ci, których można jeszcze czegoś nauczyć. Będę próbował,
Claire, ale niczego nie obiecuję.
Sara, moja babcia, nie miała ogłady. Czekały ją nieuchronne upokorzenia. Jakim
cudem analfabetce mogło przyjść do głowy, żeby zostać nauczycielką? Żyła przecież w
starych, normalnych czasach. Doktor Murphy zapewne miał jeszcze chłonny umysł, choć
nie tak chłonny, jak by to mogło wynikać z jego rozbrajającego oświadczenia. Z Sarą
było inaczej. Zupełnie inaczej. Dzisiaj miałaby większe szansę. Ktoś by
zdiagnozował dysleksję i pomógł. Wszyscy jesteśmy dyslektykami: trzecie pokolenie
Carricków, dzieci jej dzieci.
Przez kolejne miesiące Jonathan oszczędzał na jedzeniu i nie ogrzewał domu.
Pracował osiemnaście godzin na dobę. Przed Bożym Narodzeniem sprzedał zbiory.
Dostał bardzo dobrą cenę. Posadził dwieście jabłoni, dwa akry truskawek
-najcenniejszej uprawy, od której zależała cała jego przyszłość -i zostało mu

Strona 87

background image

Brady Joan - Teoria wojny

jeszcze trochę pieniędzy. Wpłacił zaliczkę na fortepian. Co tydzień wysyłał list do
Sweetbrier i zawsze przy-
188

chodziła odpowiedź. Wiedział, że Sara pilnie się uczy, że urodziła dziewczynkę,
Ruth, że wkrótce będzie miała egzaminy. Po tym liście na długo zapanowała cisza.
W końcu Jonathan otrzymał list, na który cały czas czekał. Natychmiast odpisał,
wkładając do koperty pieniądze na bilet powrotny dla całej rodziny.
XI
Jonathan, który wyszedł po nich na stację, nie był już tym samym człowiekiem,
którego Sara zostawiła, kobieta czytająca jeszcze gorzej niż niepiśmienna Baba,
żona Alvaha Stoke'a, kobieta, która złamała jego obronę - Sara, jego Sara, opuściła
go, odebrała mu dzieci. Zbuntowała się. Zdradziła go. Człowiek czekający na nią na
stacji nie był już mężczyzną, którego mistyczny gniew i koszmary tak ją kiedyś
poruszały. Wtedy stał się jednak osobą, która napawała strachem mnie, kiedy byłam
dzieckiem, choć on już dawno nie żył. Bałam się zimnego, surowego sędziego; miał
nieludzkie oczekiwania, żądał absolutnego posłuszeństwa i wymierzał najcięższą karę
za każde uchybienie. Innymi słowy, ognisty człowiek, który przerażał Atlasa, stał
się człowiekiem z lodu, którego tak bardzo bał się mój ojciec; i to nawet wtedy,
kiedy jako dorosły mężczyzna wykładał ekonomię na uniwersytecie.
Gdyby chodziło tylko o zdradę, której dopuściła się Sara. Niedługo po jej wyjeździe
zmarł pastor w Hannaville. Jonathan napisał gorący list do konferencji okręgowej. I
tak, z braku lepszego kandydata, to on został następcą zmarłego duchownego.
Zdecydował się na ten krok dla niewielkich pieniędzy związanych z tą funkcją.
Zrobił to z myślą o fortepianie i lambrekinach. Zrobił to dla Sary, ponieważ kochał
ją i chciał jej zrobić przyjemność, choć go zdradziła. W gruncie rzeczy do jej
zdrady dodał zdradę, której sam się dopuścił wobec siebie.
Każdego dnia jego pochmurne oblicze jeszcze bardziej się chmurzyło, coraz częściej
też tracił panowanie nad sobą. Kaznodzieja, który jest ateistą i żyje z datków
wiernych, musi wciągnąć w oszustwo również swoje dzieci. W domu zaczęto odmawiać
modlitwę przed jedzeniem. Przedtem zdarzało się
189

to sporadycznie, kiedy Sara się bardzo upierała. Każde dziecko musiało się nauczyć
jednego wersu z Biblii dziennie, a potem wyrecytować go w pokoju ojca. Za pomyłkę
dostawało lanie. Niedziele były okropne: kościół, potem szkółka niedzielna, żadnych
zabaw, tylko obowiązki i rozmyślania o Bogu. Kto się sprzeciwił, obrywał.
Atlas przyjął, że jego ojciec naprawdę wierzył. Mój tata też nie podważał jego
wiary. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że w domu zbudowanym na fundamencie religii
odbywała się właściwie nieustanna próba przed występem. Nie wiedział nawet o
istnieniu pamiętników. Miał czternaście lat, kiedy poszedł za stodołę, żeby się
zbuntować przeciw Bogu i ojcu za jednym zamachem. Spodziewał się, że za taki czyn
przyjdzie mu zapłacić życiem. Powiedział: "Boże, wyzywam cię" i czekał na grom z
jasnego nieba. Nic się nie stało, pomyślał więc, że Bóg pewnie go nie dosłyszał.
Ponownie więc Go wyzwał. I znowu nic. Od tej chwili również on został ateistą. Ten
bunt wypełnił go ogromną radością, która przez całe życie była źródłem jego siły.
Kłopot jednak w tym, że to przełomowe wydarzenie nie zasługuje na miano buntu. W
gruncie rzeczy Rayner stanął w jednym szeregu z ojcem i robił to, co Jonathanowi
sprawiłoby największą radość.
Gdyby mój dziadek Jonathan był bardziej stanowczy, po powrocie Sary na pewno by ją
zmiękczył. W ciągu następnych pięciu lat urodziła mu jeszcze troje dzieci: same
dziewczynki. Najmłodszej dała na imię Hope, ponieważ wtedy już wiedziała, że nie ma
żadnej nadziei - w każdym razie nie dla niej. Była zbyt zmęczona, żeby grać na
fortepianie, na którego zakup Jonathan musiał się zapożyczyć. Nie miała sił, żeby
uszyć firanki i lambrekiny. Kiedy się okazało, że przylegający do ich posiadłości
dwudziestosześcioakrowy kawałek ziemi jest na sprzedaż - było to w tysiąc
dziewięćset czternastym roku, w Europie właśnie wybuchła wojna i wkrótce miały
nastąpić tłuste lata dla amerykańskich farmerów - kiedy więc nadarzyła się okazja,
to Sara zaproponowała, żeby z niej skorzystać. Wzięli kredyt pod zastaw farmy i
kupili ziemię.
W tysiąc dziewięćset piętnastym roku kupili byka.
Tę część historii Atlas opowiedział z miejsca u szczytu stołu podczas francuskiej
kolacji Claire. Przyjęcie rozwijało się w najlepsze, choć atmosfera była dość
sztywna. Claire zachowywała się jak na polu bitwy. Bardzo przypominała mojego

Strona 88

background image

Brady Joan - Teoria wojny

190

dziadka i jego wojnę z życiem. Na stole znalazły się trzy dania i trzy gatunki
wina: talerz atoli z surowymi warzywami, zupa i ryba (filets de sole gratines a la
Parisienne). Siedmioro gości (bardzo niewygodna liczba) siedziało wokół stołu o
szklanym blacie i żelaznym, zdobionym postumencie. Na końcu stołu Claire ustawiła
wazon z japońską kompozycją chryzantem, na środku kryształową misę i mnóstwo
najrozmaitszych kieliszków. W takiej oto scenerii pijany Atlas (wpadł właśnie w
jedną z dziur, które alkohol wyżarł w jego głowie, i zapomniał, że zawiesiliśmy
naszą rozmowę na czas trwania uczty) zaczął opowieść o byku.
- Paskudny drań - rzekł ni z gruszki, ni z pietruszki. - Narwany, stary.. bliski
końca kariery... ślepy na jedno oko, ale tani. To dlatego ojciec go wziął.
- Słucham? - zapytałam. Ani ja, ani Claire, ani państwo Murphy i Wigor nie
wiedzieliśmy, o co mu chodzi. - To jakieś zwierzę?
- Byk, na miłość boską.
- Twój ojciec kupił byka?
- Jasne, że tak. Farmerzy korzystali z jednego byka. Wystarczył jeden, żeby pokryć
wszystkie krowy w okolicy. -Rozległ się chichot pani Murphy. Śmiała się z tego, że
słowo "byk" padło przy stole ozdobionym japońską kompozycją chryzantem, a nie z
powodu wyczynów zwierzęcia z krowami. Tak mi się wydawało. - W nozdrzach miał
żelazne kółko, od którego odchodził sześciometrowy łańcuch.
Czerwiec pierwszego roku byka na farmie był fatalny. Owady nie dawały mu spokoju.
Gzy składają jajeczka pod skórą zwierząt. Atlas wyjaśniał te szczegóły, kiedy
Claire zjawiła się w jadalni z boeufen croute. Zanim zaczął kroić mięso chwiejąc
się na nogach (dlaczego Claire pozwoliła temu niezdarze porcjować danie?), wbił
nóż, jakby to był skalpel, w ciasto otaczające pieczeń, żeby zademonstrować, gdzie
można znaleźć larwę gza. Para buchnęła z rany, którą zadał pieczeni. Siedząca po
drugiej stronie stołu Claire była tak wściekła, że zapomniała nalać nam burgunda i
do wołowiny piliśmy białe wino przeznaczone do ryby. Następny ranek musiał
przynieść przerażające skutki.
Nabrzmiewające wrzody są bardzo bolesne. Podczas gdy Jonathan oglądał zad
zwierzęcia, Rayner stał z boku. W rękach dzierżył widły; wyglądał jak żołnierz
idący na bagnety.
191

Na skórze byka było kilkanaście wrzodów. Jonathan posmarował jeden z nich
kreozotem. Zwierzę stanęło na tylnych nogach. To jest dopiero widok, kiedy tona
wkurzonej wołowiny staje na tylnych nogach i napina łańcuch przyczepiony do pyska.
Nozdrza nie wytrzymują: skóra się rozrywa, uwolniony pierścień bije w ścianę obory,
a byk wybiega przez otwarte wrota. Jonathan odbiera widły Raynerowi i biegnie za
zwierzęciem. Dogania je dopiero pod płotem, na skraju posiadłości.
Goście siedzący przy stole znieruchomieli z widelcami uniesionymi do ust. Boeufen
coute stygł, gdy Atlas usiłował trzymać fason, którego pozbawiły go mocne drinki, i
ciągnął swoją historię. Opowiadał wspaniale, wracając do czasów, kiedy był małym
chłopcem, zbyt małym, żeby cokolwiek zrobić, żeby nawet pobiec po pomoc. Stał więc
bez ruchu i patrzył na byka. Zwierzę też znieruchomiało. Zwróciło głowę w stronę
otwartej przestrzeni, racząc Jonathana widokiem masywnego zadu, ogona bijącego
powietrze, ogromnych jąder kołyszących się między wielkimi udami i gigantycznych
mięśni uniesionego karku.
- Ojciec fatalnie się obchodził ze zwierzętami - ciągnął Atlas. - Powtarzał bez
końca: "Te bydlaki nigdy nie robią tego, co się im każe". Nie ma gorszej broni na
byka niż widły. Zaczął dźgać zwierzę w zad... dźgał i dźgał, a byk szedł tyłem na
niego... kołysał się i szedł. Nagle jednym szybkim skokiem wytrącił ojcu widły. -
Pod wpływem emocji Atlas dźgnął nożem plaster pieczeni na swoim talerzu. Kawałek
panierki poszybował wysokim łukiem i spadł na chryzantemową kompozycję Claire. W
ciszy, która zapadła, słyszałam, w jakim napięciu wszyscy goście czekają na dalszy
ciąg opowieści Atlasa.
- Jak na niego mówili? - zaskrzeczał Wigor. - Dali bykowi jakieś imię?
- Tak. Na tym polega dowcip. Nazwali go Sir George. W swoich pamiętnikach Jonathan
opisuje tamtą chwilę jako błysk nagiej prawdy. Chwila minęła jednak tak szybko, że
zanim zdołał się nad nią zastanowić, już leżał na ziemi pod rogami byka. Zwierzę
toczyło go jak kłodę drewna po trawie, która biła Jonathana po twarzy jak przed
laty w Kansas. Udało mu się podnieść na kolana, ale byk znowu go przewrócił,
błyskawicznie doskoczył z drugiej strony i poturlał z powro-

Strona 89

background image

Brady Joan - Teoria wojny

192

tem, jakieś czterdzieści metrów, pod ogrodzenie. Tam zaczął się nim bawić. Rzucał
go na płot, cofał się, brał na rogi i znowu rzucał, bryzgając krwią z rozdartych
nozdrzy na trawę i na swoją ofiarę.
Claire zorientowała się, że zapomniała o burgundzie, kiedy zbierała talerze po
wołowinie, żeby podać sałatę z oliwą z orzecha włoskiego. Za późno, o wiele za
późno. Właściwie nie było już możliwości ratunku.
- Co było dalej? - zapytała pani Wigor. Z łokciami opartymi na stole wpatrywała się
w Atlasa. - Umarł? Zginął?
- Nie. Ale było z nim bardzo źle. Stracił przytomność. Rayner wziął widły i zaszedł
byka od tyłu. Boże, co by się stało, gdyby ich nie wbił w kark tego bydlaka. Byk
ryknął i cofnął się z widłami wbitymi w grzbiet jak na korridzie. Jonathan
wykorzystał okazję i wyciągnął tatę spod płotu. Nie wiem, ile ojciec z tego
rozumiał. Mundt powiedział, że zwierzę połamało tacie wszystkie żebra. Wiecie, jak
bolą połamane żebra? Poród czy rak to nic w porównaniu z tym.
Mijał pierwszy rok wojny w Europie. Gazety poświęcały tyle samo uwagi sytuacji na
froncie, co przeciwnikom działań wojennych. George Stoke z całą mocą grzmiał
przeciw wojnie, a jego słowa, jak zwykle, słyszał cały kraj. Nie wierzył ani trochę
- tak mówił - że dzięki wojnie, tej lub jakiejkolwiek, uda się zaprowadzić
demokrację na świecie. Razem z grupą prominentnych liberałów wyrażał nadzieję, że
wojna ożywi przynajmniej ruch pacyfistyczny. Tymczasem jednak front się zatrzymał w
okopach Francji, a Jonathan zległ w łóżku:
śmierć była raz bliżej, raz dalej; bliżej, dalej, jak byk, który brał go na rogi i
ciskał na ogrodzenie. Cierpiał i myślał o George'u. Zgadzał się z każdym jego
słowem - znowu się z nim zgadzał! - i sprawiało mu to taki ból, że- jak pisał w
swoich pamiętnikach - odnosił wrażenie, jakby to ściany głośno płakały całymi
nocami, łkały zrozpaczonym dziecinnym szlochem. Skąd mógł wiedzieć, że nie był to
krzyk jego cierpienia, lecz bólu najmłodszej córki, bólu Hope? Córki, która swoje
imię zawdzięczała Sarze przekonanej, że dla niej nadziei już nie ma.
- Czyż nie umiesz wytrwać godziny jednej?- wyszeptał Jonathan do Burgessa Mundta
dziesięć dni po wypadku.
- Odpoczywaj, człowieku - żachnął się Burgess.
- Zawołaj chłopca.
13-Teoria wojny
193

Rayner patrzył na niego z góry. Miał nieruchomą twarz, jeśli nie liczyć drżenia
jednej brwi, nad którym nie umiał zapanować.
- Co zrobiliście z bykiem? - zapytał Jonathan, patrząc na tę drżącą brew. Chciał
podziękować synowi, bardzo chciał, ale nie umiał znaleźć słów. Gdyby mógł ruszyć
rękami, może wykonałby odpowiedni gest, ale... Dlaczego ten cholerny chłopak zawsze
patrzy z taką pogardą?
- Wezwałem Wade'a. Jak kazałeś.
- Chce go pan? - zapytał Jonathan masarza, który sprzedawał mięso mieszkańcom
okolic Hannaville. - Zapłaci pan za niego?
- Zależy. Zobaczymy.
Byk całe popołudnie łaził po polach; z jego grzbietu sterczały widły.
- Pod wieczór Rayner poszedł do obory i wyprowadził z niej młodą śliczną jałówkę -
ciągnął swoją opowieść Atlas. Francuska kolacja, ku zadowoleniu uczestników, weszła
w bezpieczną fazę roqueforta i razowego pieczywa z San Francisco. - Założył jej
powróz na szyję i zaprowadził na pole, żeby zwabić byka. Co za ironia wobec naszego
biednego staruszka! Ileż to razy powtarzał nam: "I przekonałem się, że bardziej
gorzką niż śmierć jest kobieta, bo ona jest siecią, serce jej sidłem, a ręce jej
więzami". Rayner zamknął zwierzęta w oborze. Rano, kiedy przyjechał Wadę, wewnątrz
panował spokój. Wadę zastrzelił byka, zapłacił dwadzieścia pięć dolarów, mięso
zmielił i sprzedał okolicznym gospodyniom na hamburgery.
Atlas bawił się bezmyślnie kawałkiem roqueforta.
- W zadzie byka znalazł śrut - rzekł wpatrując się w błękitne tętnice sera. -
Wcześniej ktoś już skrzywdził zwierzę.
Jonathan nie zauważył, kiedy Rayner zniknął. Chłopiec po prostu odszedł, a on nie
umiał mu podziękować.
XII

Strona 90

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Goście z udawaną swobodą powitali Claire, która zaanonsowała piece de resistance,
wspaniałe gateau au noix de coco, czyli, jak się okazało, ciastko z czekoladą i
wiórkami kokosowymi.
194

Do deseru nalała nam wspaniałego schłodzonego Chateau Yquem. Podała je w
kieliszkach, które otrzymała od matki w prezencie ślubnym, kiedy wychodziła za mąż
po raz pierwszy, a nie za Atlasa. Kieliszki miały pozłacane brzegi. Atlas umilkł i
grzebał w ciastku z taką samą bezmyślnością, z jaką wcześniej podnosił do ust i
opuszczał ten sam kawałek sera nabity na widelec. Zauważyłam, że rozmowa staje się
nudna i chaotyczna. Siedzący na lewo od Atlasa doktor Wigor tak nisko osunął się w
krześle, że znad stołu widziałam tylko jego głowę. Jedną nogę wyciągał przed
siebie, szukając czegoś pod szklanym blatem.
Byłam tylko bezsilnym, niewinnym świadkiem tych wydarzeń: ja nie mogę nawet
poruszyć nogami. Na podłodze leżał biały dywan, a na nim, tuż obok stopy Atlasa,
ciemny kawałek gateau au noix de coco. Gdyby noga doktora dosięgnęła ciastka, zanim
Atlas poruszy stopą i rozgniecie je na podłodze, sytuacja nie byłaby beznadziejna.
Doktorowi, a raczej jego nodze, niewiele brakowało do sukcesu. Niestety, w
ostatniej chwili Atlas wstał i powiedział: "Muszę się odlać". Zrobił chwiejny krok
do tyłu, gdzie leżał kawałek gateau, i rozległo się mlaśnięcie rozgniatanej
resztki.
Pewnego ranka na początku sierpnia, dwa miesiące po wypadku z bykiem, Jonathan
zwlókł się na dół. Sara i starsze dzieci były w polu. Usiadł w salonie, gdzie
trzyletnia Hope bawiła się jakąś ścierką. Była ładną dziewczynką o truskawkowych
włosach jak jej matka.
- Powiedz mi coś, Hope.
Zerwała się na równe nogi, chwyciła rączkami brzegi sukienki, wykonała obrót i
znowu usiadła na podłodze. Patrzył na nią przez chwilę.
- Nic mi nie powiesz?
Uderzyła rączką w ścierkę, ale nic nie powiedziała. Często patrzymy na kogoś i od
razu myślimy "coś z nim nie w porządku", ale nie wiemy co. Jonathan wyciągnął rękę
w stronę dziewczynki. Chciał jej dotknąć, pocieszyć. Tak szybkich ruchów nie
powinni wykonywać ludzie, którzy leczą połamane żebra. Zwinął się z bólu i cofnął
rękę. Dziewczynka zauważyła gwałtowny ruch - tak sądził Jonathan - ale nie
rozumiała powodów. Małymi piąstkami zaczęła okładać ścierkę leżącą na podłodze.
Walcząc z bólem w piersiach, zdał sobie sprawę, że leżąc na górze i nasłuchując
głosów bawią-
195

cych się dzieci, od jakiegoś czasu nie słyszał jej głosu. Teraz też nie powiedziała
ani słowa. Nie wydała z siebie nawet krzyku czy jęku. Wpadła w szał: szarpała
zębami sukno. Patrzył na nią bezsilnie. Kiedy Sara wróciła do domu, dziewczynka
biła ścierką w kant stołu z taką wściekłością, że mebel chwiał się w przód i w tył,
a ona cała się trzęsła.
Sara uklękła przy niej. Splunęła w dłonie i wcierała ślinę w skórę dziecka, tak jak
stajenni wcierają maść w stawy konia zmęczonego gonitwą.
- Rozpłakała się pewnej nocy - powiedziała Sara, wciąż masując skórę dziewczynki. -
Niedługo potem jak ty... dwa dni po zabiciu byka. Płakała i płakała. Całą noc.
Pewnie nie słyszałeś. Jasne, że nie. Nic wtedy nie słyszałeś.
- Co na to Burgess? Co mówi? Przejdzie jej?
- Nie wie. Może to malaria. Albo jakieś zakażenie. Nie wiadomo.
Jonathan powlókł się do kuchni na lunch. Sara przypaliła ziemniaki. Zdarzało jej
się to równie często jak Babie, żonie Alvaha. Nie było mięsa. Nikt się nie odzywał.
Hope rzuciła się na ziemniaki z taką samą zawziętością, z jaką wcześniej gryzła
ścierkę. Wpychała je sobie do ust pełnymi garściami, zerkając na prawo i lewo,
jakby się obawiała ataku drapieżników. Brudna kuchnia z brudną płytą pieca i
garnkiem owsianki ze śniadania wyglądała jak kuchnia w domu Stoke'ów. Sara z trudem
dźwignęła się z krzesła. Nie była jeszcze tak gruba jak Alvahowa Baba, ale niewiele
jej brakowało.
Jonathan też się namęczył, wstając od stołu. Kiedy wychodził z kuchni, usłyszał, że
jego krzesło przewraca się na podłogę.
Francuskie przyjęcie ciotki Claire nie zakończyło się skandalem tylko dlatego, że
goście odważyli się skorzystać z pierwszej sposobności powrotu do domu. Claire
natychmiast znalazła się pod stołem ze szczotką i środkiem do czyszczenia dywanów.

Strona 91

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Możemy jeszcze porozmawiać? Nie jesteś zbyt zmęczony? - zapytałam Atlasa.
- Ja zmęczony? Nigdy. Pogadajmy.
- Tutaj?- Siliłam się na dyplomację. Nie wyobrażałam sobie, żeby w tym stanie mógł
się ruszyć.
- Nie. Idziemy do gabinetu. - Złapał równowagę, opierając się na moim wózku. Po
chwili udało nam się zamienić szorującą dywan Claire na mój magnetofon. Atlas
zamknął drzwi
196

i nalał sobie jeszcze jednego potajemnego drinka. Reszta whiskey zakupionej tego
ranka tym razem znalazła się w szklance do lekarstw.
- Bóg tylko wie, o co mu chodziło - mówił. - Wziął z salonu strzelbę,
jednostrzałową sto dziesiątkę na śrut: dobra, mała strzelba o niewielkim zasięgu, i
usiadł z nią przed stodołą. Stałem poza zasięgiem strzału. Wiedziałem, gdzie się
ustawić: miałem dziesięć lat. Trwało to ze trzy godziny. Siedział oparty o płot.
Farma ojca była najczystsza w okolicy, ogrodzenie najlepsze: zrobił je z równych
cedrowych bali. Kazał nam się wynosić, dać mu spokój, bo ma coś ważnego do
załatwienia. Jezu, ile było strachu! Wszystko się skończyło dzięki Raynerowi,
twojemu tacie. Było w nim prawdziwe ciepło, łagodność, której ojciec nie
dostrzegał. Poszedł do niego, pogadali i zjawili się razem pięć minut później. Nie
wiem, co tam się stało. Potem nikt już nie mówił o tej historii. Idę o zakład, że
jeśli nawet uda ci się rozszyfrować te pamiętniki, w nich też nie znajdziesz nic na
ten temat.

Atlas nie miał racji. Znalazłam. Jonathan był człowiekiem twardych zasad. Rayner
szedł prosto na niego, nie bacząc na strzelbę. Nie wahał się nawet przez chwilę
(samobójcza odwaga jest częścią naszego rodowego dziedzictwa). Podszedł do ojca i
powiedział: "Ty samolubny bydlaku. A co będzie z mamą? Co z Hope?" I Jonathan oddał
mu strzelbę. W ustach Raynera ta historia brzmiała inaczej; usłyszałam ją w
dzieciństwie. Opowiedział mi tylko, jak okrążyli ojca, ale słuchając jego słów,
miałam wrażenie, że staję na granicy krainy koszmaru, który żył w Jonathanie i
który dręczył mnie za jego pośrednictwem. Ale nigdy, nawet teraz, kiedy jestem
dorosła, kiedy mam jego pamiętniki, nie udało mi się określić, czego właściwie się
boję. A przecież wiem, że gdzieś tutaj trzeba szukać tajemniczej więzi łączącej
mnie z Jonathanem.
XIII
Przez następne sześć lat (głównie za sprawą rozkwitu gospodarki, który przychodzi
po wielkich wojnach, a nie heroicznych wysiłków mojego dziadka) truskawki z farmy
Car-
197

ricków trafiały dzięki kolejom Northern Pacific do najelegantszych lokali aż w
Chicago, gdzie bawili się i jadali tacy luminarze jak George Stoke. Pieniędzy z
truskawek wystarczyło na część opłat za naukę Raynera w Reed College i na prawie
całe czesne dla Gwendolyn, która poszła do szkoły pielęgniarskiej.
Trzy lata później te same truskawki pomogły Atlasowi zacząć studia medyczne na
Uniwersytecie Waszyngtońskim. W domu niewiele zostawało, ale nikt nie miał ochoty i
sił, żeby skąpe nadwyżki wydawać na przyjemności. To, co o George'u pisała prasa -
o jego wpływach, rodzinie, o jego działalności oraz o jego "słynnym zamiłowaniu do
truskawek", jak to ujęto w jednej z gazet - brzmiało w głowie Jonathana jak szepty
z piekła.
Pewnego sierpniowego poranka Sara zemdlała w polu.
- Niech Gwendolyn przyjedzie i zajmie się nią - doradził Burgess Jonathanowi. -
Sara będzie szybko potrzebowała pielęgniarki.
Gwendolyn wyrosła na kobietę o bardzo surowym obliczu. Chodziła w wysokich butach i
wykrochmalonym fartuchu. Pojechała do Seattle i kupiła tapetę, dywan i sukno na
firanki.
- Niech Rayner zapłaci czesne w przyszłym roku - powiedziała. Zamówiła kogoś do
tapet, uszyła i powiesiła firanki, rozłożyła dywan i kupiła łóżko z regulatorem
ustawienia materaca. Jonathan zaniósł Sarę na górę i położył ją na tym nowym
nabytku. Rozejrzała się po pokoju szeroko otwartymi oczami.
- Johnny, czy ja umieram? - zapytała. W jej głosie było słychać podniecenie,
radosne oczekiwanie, jakby właśnie zaproszono ją na przyjęcie. - A więc to tak
wygląda? Już po wszystkim? Naprawdę? Co za ulga. Co za... Ale gdzie lambrekiny?

Strona 92

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Chcę mieć lambrekiny. - Spojrzała na niego i cień dawnej troski przesunął się po
jej twarzy. - Nie bierz tego tak poważnie. Jestem taka zmęczona... - urwała,
zamknęła oczy i oparła się na poduszkach.
Jesienią straciła całą nadwagę. Wiosną zaczęła się kurczyć, jej skóra pożółkła. W
czerwcu chudziutka, wyczerpana i poszarzała, zmarła.
- Jak zareagował? - zapytałam Atlasa. - Dał coś po sobie poznać?
198

- Znalazłem go w stodole. Płakał. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby płakał.
Objąłem go i... - łzy płynęły z oczu Atlasa. Spojrzał na swoją szklaneczkę. Łzy
toczyły się coraz szybciej. Był bardzo, bardzo pijany.
- No i co?
- Złoił mi dupsko - odrzekł Atlas.

Część V

Czwartek
Wojna
Po francuskiej kolacji Atlas był w takim stanie, że wątpiłam, czy wytrzyma
zaplanowaną na następny dzień podróż do Hannaville na grób Jonathana. To Claire
położyła mnie do łóżka - Atlasa też. Rano to ona pomogła mi wstać, a o dziesiątej
wyciągnęła z łóżka również Atlasa. To ona przygotowała wszystko do podróży i to ona
usiadła za kierownicą, podczas gdy Atlas chrapał z otwartymi ustami, trochę się
śliniąc. Wyglądał już nie staro, lecz wręcz antycznie: przez grube trójogniskowe
kwadratowe okulary skóra jego powiek wyglądała jak papierowa, jego bezbronne ciało
zdane na naszą łaskę i niełaskę leżało rozciągnięte na tylnym siedzeniu samochodu.
Na pewno wziął valium lub jakieś środki uspokajające, bo nawet nie drgnął. Pod
koniec kolacji powiedział, że nie wie, co jego ojciec zrobił po śmierci Sary.
- Potem, ale było to dopiero mniej więcej rok później, coś się z nim stało. Nie
wiem... coś.
Większość szczegółów znalazłam w pamiętnikach Jonathana. Część informacji pochodzi
z gazet. Część to moje domysły. Ale czym byłaby prawda bez szczypty domysłów?
Po śmierci Sary jedyną czynnością, której Jonathan oddawał się całym sercem, było
czekanie. Nocą czekał na poranek. Rano czekał na południe. Wieczorem czekał na
godzinę ósmą, potem na dziewiątą, następnie na... Przeszkadzało mu nawet to, że
musiał podnieść do ust łyżkę owsianki. Atlas powiedział, że to czekanie trwało
mniej więcej rok; ja wiem, że rok i pięć miesięcy. Jakie to wszystko miało
znaczenie? Co w ogóle ma znaczenie? Dlaczego po prostu nie umrzeć? Odpowiedzi na te
203

pytania brzęczały w jego głowie jak niebieskie muchy w kiblu z serduszkiem.
Przelatywały przez nią w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, uderzały w ściany i
zawracały. Były to biblijne pytania, podstawowe, odrzucone przez wydziały filozofii
współczesnych uniwersytetów. Dawny koszmar nie dawał mu spokoju, dręczył go noc w
noc. Chwasty porastały pola. Niegdyś tak porządne ogrodzenie, wykonane z cedrowych
bali, najrów-niejsze w promieniu wielu kilometrów, pogięło się i powykrzywiało pod
ciężarem śniegu.
Pewnego dnia przeczytał o okręgowej konferencji metodystów. W tej samej chwili
postanowił wrócić do samych źródeł, do George'a, raz na zawsze załatwić sprawę,
która rządziła jego życiem i dręczyła duszę. Ta decyzja wszystko odmieniła,
zaprowadziła go nad spokojne wody, przywróciła mu równowagę, nadała jego życiu cel,
sens, znaczenie. Najważniejsze jednak, że pytania przestały bzyczeć, a koszmary się
skończyły, tak jak skończyły się za sprawą Boga z początkiem okresu idylli.
Zasada rządząca obecnie nowoczesną filozofią już od dawna obowiązuje w nauce
wojennej: jak mówi Clausewitz, wojna jest prosta. Jeżeli nie umiemy odpowiedzieć na
pytanie, należy je zignorować. Pytanie, które zostało postawione, jest pytaniem z
odpowiedzią - dokładnie tak jak w filozofii języka. Cóż za wspaniała koniunkcja
celów. W końcu nastąpiło małżeństwo filozofii i militaryzmu, jedność cudownie
skomponowanej myśli stanowiąca metafizykę bitwy. Jonathan był gotowy -gotowy od lat
- zaopatrzenie na miejscu, siły w stanie gotowości, strategia zaplanowana, taktyka
wypracowana. Podróż do Sweetbrier dostarczyła mu przyjemności, jakiej nie przeżył

Strona 93

background image

Brady Joan - Teoria wojny

od wielu lat. Jechał przez góry, pustynie i niziny, które niegdyś przemierzał
koleją; zmierzał prosto do Sweetbrier. Widok George'a na skwerze przed domem bardzo
go uradował. Rozmowa z córką senatora sprawiła mu radość, której doświadczają tylko
generałowie w przeddzień bitwy. Generałowie Jonathana zebrali się na dyskretną
naradę, wojska ustawiły się na granicy. Prowadził potajemne przygotowania podczas
dwutygodniowego pobytu na konferencji metodystycznej w Topece: chodził na wykłady i
spotkania, podczas których zdarzało mu się również słyszeć własny, profesjonalny
głos.
- Tak, tak, oczywiście.
- Nie, nie. To nic nie da.
204

- Proszę mi wybaczyć, ale w tej sprawie nie mam zdania. Zmagał się z dniami
stojącymi między nim a George'em, między nim a odpowiedzią, między nim a prawdą,
tak jak przed laty zmagał się z tygodniami dzielącymi go od chwili, w której
zostawił George'a na pewną śmierć i uciekł na zachód, do Denver, i zaczął spokojny
okres życia tam, gdzie powietrze było czyste, a góry olśniewające. Po powrocie do
Sweetbrier spał jednak, mimo wewnętrznego napięcia, snem anielskim, cichym,
niezakłóconym żadnymi wizjami, a jego koszmar był tak daleko, jak daleko są podobne
zgryzoty od ludzi, którzy czują, że postępują należycie, i jest im z tym dobrze.
Ostatniego dnia konferencji wymówił się od uroczystej kolacji. Powiedział, że czuje
się przeziębiony.
- Wezwę lekarza - zaproponował pastor Jeffcoat, organizator uroczystości.
- Nie ma potrzeby - odparł Jonathan.
- Ależ, drogi kolego, przecież widzę, że jesteś... Jonathan próbował zapanować nad
zniecierpliwieniem. Na próżno.
- Dajcie mi spokój - rzekł i odwrócił się plecami do swego prześladowcy, który
patrzył z podziwem jeśli nie dla manier, to na pewno dla determinacji rozmówcy.
Jonathan przykazał recepcjoniście w hotelu, żeby mu nie przeszkadzać. Pół godziny
później włożył surdut, który wyszedł z mody dwadzieścia lat wcześniej. Surdut
prezentował się absurdalnie, ale wszystkie rekwizyty wojny są absurdalne -
przyjrzyjmy się chłodnym okiem epoletom, dystynkcjom, rogatywkom, pióropuszom - a
przy tym tak wspaniałe. Człowiek w surducie to człowiek sukcesu. Oczywiście, że
tak. Kto by śmiał powiedzieć, że jest inaczej? Mój dziadek Jonathan zszedł po cichu
tylnymi schodami, odpalił swojego antycznego saxona i popyrkał drogą wiodącą do
willi George'a.
Podczas naszej współczesnej podróży do Hannaville, którą odbyliśmy przypominającym
wielkie łóżko wozem Atlasa, przez pierwszą godzinę prowadziła Claire.
- Jeździ jak mężczyzna - pochwalił ją Atlas. - W korku przeciska się równie dobrze
jak ja.
Białe tapirowane loki oraz różowe spodnie i marynarka nie pasowały do jej
zachowania za kierownicą: ani śladu wahania czy niepewności. Była szybka,
zdecydowana i opanowana. Droga, którą nas wiozła z getta starców doktora Wigora i
dalej
205

wzdłuż wybrzeża, była typową drogą, jakich wiek w całych Stanach Zjednoczonych, na
zachodzie i na wschodzie, na północy i południu, na środkowym zachodzie, wszędzie:
gładka nudna autostrada wiodąca znikąd donikąd, zatłoczona w obu kierunkach. Za to
dzień był bardzo piękny: słoneczny i chłodny, zupełnie inny niż okropny
środkowozachodni letni wieczór, o którym Jonathan pisał w swych pamiętnikach: "tak
parno, że można się udusić". Tych samych słów użył do opisu straszliwej nocy sprzed
pięćdziesięciu lat, kiedy w lepiance stanął George.
Jonathan zaparkował półtora kilometra od domu George'a. Resztę drogi przebył
pieszo. Dochodził do granicy senatorskiej posiadłości, kiedy poczuł potęgę sil,
które stanęły na jego wezwanie o pomoc: stare nienawiści i animozje były gotowe do
bitwy i niezłomne, jak niezłomny może być tylko ślepy instynkt. Maszerował przez
trawnik, wsłuchując się w nocną ciszę, z której wyławiał echa pikniku sprzed dwóch
tygodni: głos George'a wygłaszającego kolejny banał, chichotliwe szepty dzieci,
szelest sukienki ślicznej córki senatora, trawę pękającą pod stopami, kiedy szedł
skwerem w stronę wielkiego domu.

II
"Tutaj, w tym miejscu, o tej godzinie", pisze Clausewitz w wigilię bitwy,

Strona 94

background image

Brady Joan - Teoria wojny

"pokonanie wroga staje się celem, w którym splatają się wszystkie nici planu wojny,
spotykają się wszystkie odległe nadzieje, wszystkie blade światła przyszłości".
Swoją strategię Jonathan podporządkował starej jak świat zasadzie:
szukaj najprostszego rozwiązania. Taktykę ułożył misternie, ale klarownie,
klasycznie; przystąpił do rzeczy w taki sposób, żeby zobaczyć George'a, zanim
George ujrzy jego.
- Dobry wieczór, panie senatorze - powiedział miłym głosem. George stał w wielkim
portyku w świetle, które padało z wnętrza domu przez otwarte drzwi. Sylwetka
senatora była tak czarna i bezkształtna jak jego cień pełznący zygzakiem po
schodach. Drgnął na dźwięk słów Jonathana. Odrobinę, ale wyraźnie.
- Hej, co ja słyszę? Kto by pomyślał, że staniesz się takim eleganckim gościem?
Witaj, Jonathanie. Zapraszam. Uważaj na schodach. Pewnie niewiele stamtąd widać.
206

George odwrócił się w stronę drzwi. W świetle dochodzącym z wnętrza domu jego twarz
pokryła się cieniami, tak jak pięćdziesiąt lat wcześniej świeca płonąca w lepiance
rzucała na niego drżące refleksy, które wydłużały się i kurczyły, jakby lśniące,
okrągłe oczy były otworami tłoczącymi powietrze do głębin ukrytej za nimi duszy.
Jonathan powoli szedł schodami. W połowie drogi zauważył, że George ma wielkie
policzki, nie tyle pulchne, ile nabrzmiałe. Na szczycie schodów spojrzał w ukryte
za szkłami okularów okrągłe, tępe, bezrzęse oczy, które patrzyły na niego sponad
zwałów ociekającego potem nalanego ciała. Nie widział w nich dawnej pogardy;
teraz dostrzegł strach. W zmarszczkach wokół ust nie było widać uśmiechu, lecz
straszny ból. Jonathan dość się napatrzył na śmierć i choroby, żeby wiedzieć, że ma
przed sobą człowieka, który umiera, i to umiera w mękach. Jakim cudem nie zauważył
tego poprzednio, zaledwie dwa tygodnie wcześniej? Boże, pomyślał (oblał go pot,
poczuł ulgę i zapierające dech gorąco), jeszcze miesiąc i byłoby za późno.
Usłyszał śmiech George'a.
- Spójrzcie na tę twarz: nic się nie zmieniłeś. Co robisz w tej okolicy? Boże,
dobrze cię widzieć.
Jonathan usłyszał swój głos, ale nie rozróżniał słów odpowiedzi.
- Wejdź - zapraszał George. - W środku jest chłodniej. Niewiele, ale chłodniej.
Objął Jonathana i zaprowadził go korytarzem do gabinetu. Już w pierwszej fazie
bitwy rany są nieuniknione. Jonathan czul na ramieniu ciężką od wspomnień, złowrogą
rękę. Opanował mdłości, które wywołał w nim jej dotyk - cnota dobrze wyszkolonej
armii- kiedy jednak w drzwiach gabinetu George cofnął rękę, Jonathan poczuł taką
ulgę, że zakręciło mu się w głowie.
- Usiądź - George popchnął go w stronę sofy, na której Jonathan siedział dziesięć
dni wcześniej, rozmawiając ze śliczną córką senatora. - Siadaj! Chcesz drinka? A
może pan pastor jest abstynentem? Soku jabłkowego?
Jonathan odpowiedział coś, ale to było bez znaczenia.
- Długo jechałeś? - zapytał George, przygotowując dwa drinki. - Przyjechałeś
specjalnie, żeby mnie zobaczyć, co?
- Oczywiście. - George nie zareagował, więc Jonathan nie miał pewności, czy
naprawdę wydobył z siebie to słowo; może
207

tylko chciał je wypowiedzieć. Pokój raził przepychem: jaskrawymi kolorami, zbyt
ostrymi kształtami. Był paskudny, prostacki, ale robił wrażenie dzięki bogactwu,
solidności ścian zastawionych po sufit regałami pełnymi książek, marmurowego
kominka, kandelabrom z głowami orłów i epickiemu malowidłu z czasów amerykańskiej
rewolucji. Obraz nie był tak wielki, jak się Jonathanowi wydawało poprzednim razem.
Spojrzał na żołnierzy, na flagi łopoczące na wietrze, na martwego oficera, po
którego szyi, nad koronkowym kołnierzem, ciekła śliczna strużka krwi. Krople potu
lśniły na wolu zwisającym z podbródka George'a. Miał na sobie surdut, w którym
wystąpił na pikniku. Dlaczego go nie zdejmie, zastanawiał się Jonathan. Aksamitny
kołnierz. Dlaczego ja nie zdejmę swego surduta? Ale już wtedy, wiele lat wcześniej,
wiedział, że jeśli kiedyś będzie miał surdut, zachowa go właśnie na tę konfrontację
z George'em. Niespodziewanie przez głowę przemknął mu widok miasta leżącego pod
gwiazdą na zachodnim widnokręgu, w który wpatrywali się z dachu lepianki:
kilkanaście saloonów i nadzieja na przyszłość.
George podał Jonathanowi drinka i złożył swoje masywne członki na miękkim krześle.
- Jasne, że surdut nie wygląda tak komicznie na szanownym pastorze jak na starym
senatorze. No to... - uśmiechnął się, unosząc swoją szklankę.

Strona 95

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Jonathan podniósł swoją; odpowiedział uśmiechem na uśmiech George'a i pociągnął
łyczek. Co to było? Sok jabłkowy? Whiskey?
George klepnął się po tłustym udzie.
- Córka mówi do mnie, że zobaczyła jakiegoś bladego faceta, więc go zaprosiła do
środka i bardzo jej się spodobał. "Kaznodzieja". Tak powiedziała. Potem opisała mi
twoje gesty rąk. Myślałem, że trupem padnę. Tylko jeden facet gestykuluje w ten
sposób, pomyślałem. To musi być Jonathan Car-rick.
Jonathan przechylił głowę i wpatrywał się w niego zmrużonymi oczami.
:
- Mówię do niej - ciągnął George. - "Wiktorio", tak do niej mówię, "a nie miał ten
twój kaznodzieja takiego surduta jak ja?" A ona odpowiada: "Tato, jesteś genialny".
Śmiech George'a nagle się urwał. Jonathan usłyszał w nim ból. Pokiwał głową.
Wiedział, że jest blisko celu. Napięcie
208

panujące w jego gotowych do walki szykach ustąpiło chłodnej determinacji.
- Musisz wiedzieć, ile to dla mnie znaczy, Jonathanie... to, że mnie odwiedziłeś.
To odpowiedź na moje modlitwy... powiedzmy. Boże, kiedy pomyślę o tej norze...
- O której norze? O waszej czy o tej, którą ja... jak to nazwać?... zajmowałem?
- Co za różnica? Obie były beznadziejne.
- Ja widzę różnicę. George uśmiechnął się.
- Tak, masz rację. Oczywiście, masz rację. - Przesunął się na krześle. Ciężki ruch
wywołał na jego twarzy grymas bólu. -Cholera, tak wiele lat zeszło mi na unikach,
że robię to mimowolnie. Jak to się stało, że jesteś kaznodzieją? Zabawne zajęcie,
jak na takiego faceta jak ty. To byłaby ostatnia rzecz... Masz żonę? Dzieci?
Wiatrak zwisający z sufitu skrzypiał, ale nie był w stanie wprawić w ruch dusznego
powietrza.
- Starałem się nie robić nic złego - odrzekł Jonathan i tak się zdziwił swoimi
słowami i brzmiącym w nich gniewem, że prawie nie dosłyszał odpowiedzi George'a.
, - Tak. Co za szkoda.
8 Jeden z weekendów w pierwszym roku po przyjeździe do Denver Jonathan spędził z
Docentem w górach. Biwak rozbili około stu metrów od potoku szumiącego między
kamieniami. Rano, kiedy schodzili w dół, ujrzeli na swojej drodze świstaka. Nigdy
nie widziałam tego zwierzęcia, ale Jonathan napisał w pamiętnikach, że świstaki
żyją właśnie w górach. Mieszkają w norach i nawołują się ze skał przeciągłym
smutnym głosem. Jonathan niósł małą strzelbę Docenta. Wymierzył z niej do świstaka.
Tylko dla zabawy. Zauroczony pięknem gór, poczuciem wolności, nawet nie pomyślał,
że mógłby wystrzelić.
- I tak nie trafisz - powiedział Docent.
- Trafię, do cholery - odrzekł. Kula przeszyła głowę świstaka. Atlas był jedynym z
nas, Carricków, który wiedział, gdzie się znajduje grób Jonathana. Mój ojciec,
Rayner, twierdził, że nie chce wiedzieć. Podobnie zachowali się inni nieliczni
Carrickowie; poza mną, rzecz jasna. Po godzinie jazdy drogą do Hannaville Claire
zatrzymała się na kawę. Wyciągnęła mnie i wózek z samochodu. Atlas nadal chrapał na
tylnym siedzeniu. Claire i ja zamieniłyśmy od rana tylko kilka słów,
14-Teoria wojny
209

kiedy jednak wróciła z kawą, usiadła po drugiej stronie stolika i położyła rękę na
mojej dłoni.
- Przepraszam za wczorajsze. Zachowałam się okropnie -powiedziała. - Nie powinnam
cię prosić, żebyś porozmawiała z Nate'em. To i tak byłoby na nic.
- Wiem.
- Akurat. Nate nawet nie wie, jaki dziś dzień tygodnia. Poważnie. Może wtorek?
Lipiec? On już nic nie wie. Nie pamięta roku. Błądzi, kiedy wyjdzie z domu. W
drodze do szpitala trochę wypije i skręca w lewo, zamiast w prawo. Czasem nie
pamięta drogi do domu.
- Naprawdę? Wczoraj zachowywał się całkiem dobrze...
- Czyżby?
- Może nie przy stole - przyznałam ze smutkiem. - To było... A jak mu idzie w
pracy? Widzę, że jest mu trudno, ale... w sumie radzi sobie całkiem nieźle.
- Tym staruszkom i tak nie można już zaszkodzić. Dodaje im otuchy. Potrzebują tego.
On jest w tym świetny, a większość lekarzy czymś takim nie zawraca sobie głowy.

Strona 96

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Kiedy trafi mu się trudny przypadek, ma dość rozsądku, żeby skierować chorego do
innego lekarza. Tak jest najczęściej, choć nie zawsze. Popełnił kilka pomyłek.
Wigor boi się, że jedna z nich skończy się w sądzie. No i jeszcze ten rak...
-Rak?
- Jutro wszczepiają mu rad. To jest ta operacja. Nate ma raka prostaty. Nic ci nie
mówił? Potrząsnęłam głową.
- Jak działa ten rad?
- Wiem tylko, że uruchamia alarm w wykrywaczach metalu na lotnisku. Tak mówi
Nathan. To wszystko, co wiem o radzie. Może pozwala zyskać trochę czasu?
W urządzonym z przepychem salonie George'a wiele lat temu, kiedy w powietrze
wzbijali się tylko wynalazcy i śmiałkowie, i kiedy nie było jeszcze samolotów ani
wykrywaczy metalu, w kipiącym bogactwem salonie George'a niestrudzenie skrzypiał
wiszący wiatrak, tak nieskuteczny jak czujnik na lotnisku wykrywający jedynie rad.
Duszne powietrze niezmiennie wisiało w pokoju.
- Naprawdę się nie zmieniłeś - powiedział George. - Ani trochę. Mówisz bardzo
elegancko i masz inny chód, ale twarz... właściwie ta sama. To, co jest w środku,
też na pewno
210

się nie zmieniło. Czuję to. Niech to szlag trafi, nie mogę ci dać nic do jedzenia.
Żona wyjechała. Dzieci też. Wszyscy są w pieprzonej Europie. Zresztą i tak jest za
gorąco, żeby jeść. Dałem wolne służbie. W domu nie ma żywej duszy. Jonathan znowu
pokiwał głową.
- Wiedziałeś o tym, co? Chciałeś pogadać bez świadków? W porządku. Jesteśmy sami.
Tytko my, dwie ptaszyny. Chcesz cygaro? Proszę. - Jonathan pokręcił głową. - Nie
krępuj się. To Korona. Najlepsza marka. - Jonathan znowu pokręcił głową. O tym, że
George jednak żyje, dowiedział się, kiedy ujrzał jego zdjęcie w chicagowskiej
"Tribune". Jechał wtedy z Hannaville do Ellsworth, gdzie pochował Melonów. Na
zdjęciu George palił Koronę. Teraz też przypalił sobie cygaro tej marki i skrzywił
się wciągając dym. Jakim cudem on to wytrzymuje?, zastanawiał się Jonathan. Ból,
cokolwiek stanowiło jego źródło, z pewnością był nieznośny. Jeszcze ta tusza. Co on
bierze? Laudanum? Morfinę?
- Johnny - rzekł George. - Piękny Johnny. To ty zachęciłeś mnie do szturmu na
politykę. Wiedziałeś o tym? Jasne, że tak. Każdego dnia myślę sobie: psiakrew,
należę do najlepszych w te klocki - w każdym razie należałem - a jak się tego
nauczyłem? Na tobie. Starałem się jak cholera, żeby cię załatwić... A kim ty byłeś?
Bezbronnym małym chłopcem. I co się stało? Bezbronny chłopak zdołał się obronić.
Coś wspaniałego! Boże, nauczyłem się, że...
- George, byłeś szczęśliwy? - przerwał mu Jonathan. George pociągnął ze szklanki.
Skrzywił się, jak na smak dymu cygara.
- Ożeniłem się z tą głupią dziwką dla jej pieniędzy. Zgwałciłem ją kilkanaście
razy, bo chciałem wygrywać wybory, a do tego potrzebne mi były dzieci... Co ja bym
dał, żeby ta whi-skey smakowała jak dawniej. Co za pech. Na starość czujemy się
beznadziejnie, więc po co sięgamy? Po alkohol. No i co? Alkohol smakuje jak szczyny
knura. Cygara śmierdzą gównem. I to ma być sprawiedliwość? - Odstawił szklankę na
stół i westchnął. - Skurwiłem się, przyjacielu. Sprzedaję się temu, kto płaci
najwyższą cenę, a ostatnio ceny bardzo spadają...
- Nie chrzań. Byłeś świetnym senatorem.
- Tak. Tylko że polityk jest szczęśliwy wtedy, kiedy goni go wataha wilków głodnych
jego krwi, a mną nikt się już nie interesuje. - Włożył cygaro do ust, zawahał się i
wyjął je. - Ty
211

pierwszy chciałeś mnie zabić, ale po tobie było wielu innych. A teraz? Wszyscy mają
mnie w dupie. Wszyscy.
- Spokojnie - powiedział Jonathan i poczekał, aż na twarzy George'a pojawiło się
zdziwienie. - Przecież wiesz, że przyszedłem tu, żeby cię zabić. W samą porę,
prawda?

III
Claire posadziła mnie w samochodzie, a wózek złożyła i zamknęła w bagażniku. Atlas
otworzył oczy i zaczął się upierać, że teraz on poprowadzi. W porównaniu z Claire
był marnym kierowcą.
- Spójrz na tę okolicę - powiedział, wskazując niekończącą się autostradę. -

Strona 97

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Jesteśmy niedaleko Walia Walia. Ładnie tu, co? Pewnego lata - na początku studiów -
pracowałem tu na polu pszenicy. Kiedyś dali mi stary kombajn Haywarda. Wiecie, jak
to wygląda? Nie? Marzyłem, żeby poprowadzić coś takiego. Cudowna maszyna. Tarcza
ostrza miała siedem metrów. Kombajn kosił zboże, młócił ziarno i wydmuchiwał plewy.
Ciągnęły go trzydzieści trzy konie...
- Następny zjazd jest chyba nasz. Zgadza się, Nate? - odezwała się Claire. -
Zostało nam półtora kilometra.
- Trzydzieści trzy konie! - Samochód zatoczył się, kiedy Atlas zaczął przekrzykiwać
instrukcje Claire. - Zaprzęgało się je metodą nazywaną Shenandoah. Kiedy na nie
patrzyłem, na ich grzbiety, widziałem ogromną masę końskich ciał. Stały po sześć w
pięciu szeregach. Z przodu szła trójka przewodników. Lejce od ich wędzideł biegły
nad pozostałymi zwierzętami do woźnicy, do mnie...
- Zjedź następnym wylotem - przypomniała mu Claire.
- Myślisz tylko o zbożu... świat jest w twoich rękach... jak w tej piosence.
Zaczynasz ciągnąć lejce na długo przed zakrętem, żeby sygnał w porę dotarł do koni
idących w ostatnim szeregu, przed kołami...
- Zaraz będzie nasz zjazd - głos Claire brzmiał teraz ostro. -Zostało pięćset
metrów.
- Opuszczam tarczę i znowu kosimy. Jeśli wiesz, co robisz... jeśli w porę zaczniesz
manewr... zakręcisz pod kątem prostym. Pomyśl: trzydzieści trzy konie i zakręt pod
kątem prostym.
212

- Teraz, Nate! Teraz! - krzyczała Claire. Przemknęliśmy obok naszego wylotu.
Atlas nic nie wiedział. Nic. Nie wiedział o spotkaniu swego ojca z George'em, które
ja opisuję; nie wiedział o tym, jak Jonathan je planował, ani o tym, co z tych
planów wyszło. Również mój ojciec, Rayner, nie miał o tych sprawach pojęcia. Wiem o
nich tylko ja. George nie zdziwił się, kiedy Jonathan oświadczył, że przyszedł go
zabić. Sięgnął po szklankę i zajrzał do niej.
- Zawsze byłeś dziwny - powiedział do mojego dziadka. -Jak chcesz to zrobić?
Jonathan rozpiął surdut i pokazał mu mokry od potu rewolwer Smith & Wesson: broń
Docenta, który nie zabił świstaka; Docenta, którego przyszpiliła złączka wagonu
kolejowego; Docenta, który zmarł, leżąc twarzą do ciszy i ciemności.
- A niech mnie diabli. Tak powinien odejść zasłużony senator. Prawda? - Wetknął
pokryty nalotem język do szklanki z whiskey. - Samobójstwo nie wchodzi w grę. To
nie dla mnie. Jestem częścią władz federalnych, a władzy federalnej nie wolno...
Zamach to co innego... coś pięknego. - Odstawił szklankę i pochylił się w stronę
Jonathana. - Tylko dlaczego? Widzisz, jak już powiedziałem, ja nie mam...
- Jak to "dlaczego"?
- Motyw, stary przyjacielu. Opinia publiczna musi znać motyw zabójstwa swego
przedstawiciela. - Znowu się roześmiał. W jego oczach nagle błysnął cień pogardy. -
O, cholera, jak to miło znowu zobaczyć nienawiść na twojej twarzy. Żyć się chce,
kiedy ktoś cię nienawidzi... zwłaszcza ty.
- Zawsze czegoś ode mnie chciałeś, prawda, George? -Jonathan odstawił szklankę na
stół. - Rozumiem, czego chcesz teraz, ale chyba nie wyświadczę ci tej przysługi.
Ten sok jest sfermentowany.
- Poważnie?
- Tak. Czuję to. Nawet nie...
- Ja nie o soku. Cholera! Napij się whiskey. I zrób to. Boli mnie jak wszyscy
diabli, ale przeżyję jeszcze jednego drinka. - Spojrzał Jonathanowi w twarz. - Nie
żartuj, Johnny. Jestem zbyt chory na żarty...
- Czym jest prawda? - przerwał mu Jonathan. - Interesuje mnie prawda.
Pogarda zniknęła z twarzy George'a równie nagle, jak się na niej pojawiła.
213

- A skąd, do cholery, ja mam wiedzieć takie rzeczy? Jestem politykiem. Napij się
whiskey.
Kiedy rozwścieczyłam mojego profesora na Columbii odmową uznania prawdy za zjawisko
podobne do funkcji komputera, kiedy wrzasnął na mnie: "Słuchaj, to są podstawy.
Materiał z pierwszego roku!", powiedział mi zrezygnowany:
"Czego ty właściwie chcesz?" "Jakiegoś wyjaśnienia sensu", odparłam. Westchnął
pogardliwie. "W takim razie zapomnij o prawdzie. Spróbuj szukać nowych słów. To
jest coś, co poczujesz, co możesz przekazać i. Bóg mi świadkiem, dowiesz się, kim
jesteś".

Strona 98

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Dlaczego zadajesz mi takie pytania? - spytał George. Jonathan rozłożył ręce.
- Chcesz instrukcji? Odpowiedzi?
- Nie. Wystarczy teoria.
- Teorią nie zdobędziesz władzy. Ani nie wygrasz wyborów.
- Chcę poznać właśnie twoje zdanie... zwłaszcza na temat pewnej teorii. - W salonie
było tak duszno, że dym z cygara George'a zawisł jak uwięziony w parnym powietrzu.
- Zgodnie z tą teorią prawdy jako takiej nie można oderwać od osoby, która jej
poszukuje. Prowadzimy proces eliminacji: usuwamy kolejne warstwy otoczki, a to, co
zostanie, będzie prawdą. Pytanie brzmi:
czy można ją opisać nie dzięki temu, co nam zostaje, lecz na podstawie tego, co
odrzucamy w jej poszukiwaniu?
- Nic z tego nie rozumiem. "To, co odrzucamy?" To w ogóle coś znaczy?
Claire przejęła kierownicę. Musieliśmy nadłożyć wiele kilometrów, naprawiając
pomyłkę Atlasa, a i tak znaleźliśmy się na drodze, której żadne z nich nie znało.
- Po śmierci mamy - odezwał się Adas z tylnego siedzenia -moja siostra Hope
zniknęła. Sąsiedzi przeszukiwali okolicę, ale Hope znalazł ojciec: leżała skulona
pod jakimś krzakiem. Kiedy ją wyciągnął, rzuciła się na niego z wyszczerzonymi
zębami, tak jak klacz Jenny w stajni u Melonów. Wokół ust miała skrzepy krwi.
Odgryzła sobie ciało ze wszystkich palców. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie
widziałem. Odgryzła ciało do kości. Na strzępach skóry, które znaleziono na ziemi,
żerowały mrówki.
Siedzący w eleganckim pokoju George'a Jonathan odwrócił dłonie najpierw w jedną,
potem w drugą stronę, w geście, którego sam nie rozumiał, ale który jakoś do niego
przylgnął. Wpatrywał się w wysuszoną skórę swoich spracowanych rąk.
214

- Wracasz do początku i odrzucasz kolejne sprawy - wyjaśniał. - Sprawy uboczne,
sprawy zbyt bolesne, takie, na które nie było czasu, sprawy bez znaczenia, sprawy
ważne, a to, co ci zostaje, jest wyrokiem na ciebie. Pytanie brzmi: czy to jest
prawda? Jak myślisz?
- Nie wiem, cholera, co ty wygadujesz - powiedział zdenerwowany George. - Mnie
zostałeś tylko ty.
- Tak - rzekł Jonathan. - Właśnie o to chodzi. Dziękuję. A teraz powiedz mi, co z
tobą?
- Co ze mną?
- Co to za choroba?
George rozsunął wielkie uda. Jądra w lewej nogawce jego spodni wyglądały jak martwa
łasica, obrzmiała, wyciągnięta, sięgająca aż do kolan.
- Kiepsko to wygląda, co? - powiedział George, patrząc w dół. - Boże, co ja bym
dał, żeby się wysikać na stodołę z trzech kroków. Nie mam żadnych przyjemności. Nie
mogę jeść. Nie mogę spać. Nie mogę ruchać. Cały czas boli. "Dokuczliwość". Tak na
to mówią ci dranie. Też mi dokuczliwość, psiakrew, to jest agonia. Załatw to jak
najszybciej, dobrze, Johnny?
- Chyba powinienem już iść - rzekł Jonathan, podnosząc się z krzesła. -
Potrzebujesz odpoczynku.
George zerwał się na nogi tak gwałtownie, że przewrócił swoją szklankę i jęknął z
bólu.
- Musisz mnie zabić. Sam mówiłeś... trzeba załatwić stare porachunki. Dwie
pieczenie na jednym ogniu. To takie praktyczne. Zawsze byłeś praktyczny. Proszę,
zrób to. Nigdy nie czułem do ciebie nienawiści. Musisz mi uwierzyć. To ty mnie
nienawidziłeś. Ja ciebie nigdy... Na pewno czasem to zauważałeś.
-Nie.
- Chodziłem po tym cholernym drewnianym domu ubrany w surdut z katalogu i myślałem
tylko o jednym: Johnny mnie widzi. W myślach zawsze mówiłem na ciebie Johnny.
Wiedziałeś? Cholera, czułem na sobie twoje oceniające spojrzenie. Miałeś piękne
oczy. Nadal masz. Niebieskie oczy i czarne włosy. Spójrz na mnie: kawał miecha do
uboju... "Dzisiaj przyjdzie tu Johnny, pomyślałem sobie. Może whiskey znowu będzie
smakowała jak whiskey. Musisz wiedzieć, że naprawdę cię wtedy kochałem. Boże,
przecież to było takie oczywiste. Nie mogłem zrobić kroku bez ciebie. Kochałem
twoje plecy, twój brzuch i... Że też ty, do cholery, tego nie
215

widziałeś. - George nie spuszczał oczu z Jonathana. - Pamiętam... - zrobił pauzę -
... stare dobre czasy.

Strona 99

background image

Brady Joan - Teoria wojny

- Powinieneś odpocząć, George.
- Nie. Nie odchodź. - George próbował wstać; ale opadł z powrotem na krzesło. - Nie
możesz mnie zostawić na taką śmierć. Napij się ze mną. Nigdy nie piliśmy razem,
prawda?
- Nieprawda. Piliśmy. Raz. Pierwszy raz spróbowałem whiskey. Przyszedłeś do szopy.
- Jezu, rzeczywiście... nie chciałem wtedy...
- Nie? Pozwoliłeś mi przymierzyć surdut. Pamiętasz?
- To nie była nienawiść. To była miłość. Nie rozumiesz? To była miłość. Jonathan
milczał.
- To było świństwo - przyznał George przez łzy. Bolało go tak bardzo, że nie
panował nad głosem; nad niczym już nie panował. - Nie powinienem wtedy... zawsze
żałowałem...
- Za późno na przeprosiny, nie sądzisz?
- Teraz to nie ma nic do rzeczy. Wszystko się zmieniło. Musisz mi pomóc. Musisz.
Jesteś kaznodzieją.
- Już nie.
- Kto raz nim był, zawsze będzie. Waszym obowiązkiem, wy dranie, jest pomoc
umierającym.
- Ale nie dobijamy ich, żeby skrócić męki.
- To dlaczego tu przyszedłeś?
Jonathan, który tak bardzo rzadko się uśmiechał, teraz się uśmiechnął.
- Zęby usłyszeć, jak mnie błagasz.
Dobrze zapamiętał kolor spodni głównej postaci - poległego żołnierza - na
rewolucyjnym malowidle w salonie George^. Były kremowe. Mężczyzna miał zamknięte
oczy, twarz zastygłą w spokojnym śnie. To nie jest śmierć. To Disneyland.
Plastikowa, płaska inscenizacja jak w kreskówkach o Króliku Bugsie albo dmuchana
kukła przed objazdowym sklepem. George był prawdziwym człowiekiem. Miał serżowe
spodnie. Tłusty jak łasica półżywy worek mosznowy leżał ukryty w ich nogawce, na
której czerniła się plama moczu.
- Jeśli chcesz słyszeć moje błagania, będę cię błagał - załkał George. - Jeśli tego
ci trzeba...
Dźwignął swoje wielkie ciało na brzeg krzesła, a potem zsunął się na kolana, tak
ciężko, że zadrżał płyn w szklankach na stole. George zajęczał z bólu.
216

- Wstań, George - Jonathan zerwał się na nogi tak gwałtownie, że przewrócił
krzesło. - Wstawaj!
George szedł na kolanach - niezdarnie, ciężko - w stronę mojego dziadka, który się
cofnął, ale znalazł się w pułapce między klęczącym mężczyzną a leżącym na podłodze
krzesłem.
- Johnny, proszę cię. Proszę. Jesteś moją jedyną nadzieją, ostatnią nadzieją.
Widziałem facetów umierających na to... na to...
- Nic tu po mnie. Wstań.
-To nie jest uczciwa walka. Zawsze byłeś gnojem... Johnny, błagam cię. Nie widzisz,
że cię błagam? Jonathan patrzył na niego pogardliwie i triumfalnie.
- Nie puścisz do mnie oka, George? - szepnął. Wyciągnięta ręka George'a chwyciła go
za połę surduta. Surdut!
- Jak mogę puścić teraz do ciebie oko? Nie powiedziałeś ani jednego słowa, którego
można by się chwycić.
IV
Jonathan niemal nie zdawał sobie sprawy, że ściska w dłoni rewolwer. Głowa George'a
rozkwitła w wielką czerwoną plamę, która rozlewała się zgodnie ze swoimi prawami.
Mój dziadek przypomniał sobie wypełniony winogronami muślinowy worek, który Sara
wieszała na zlewem. Dżem był jaskrawoczerwony, a resztki, którymi posypywała
placek, miały barwę resztek skóry na twarzy George'a. Wiatrak pod sufitem kręcił
się i skrzypiał w beznadziejnej walce z duchotą, stary zegar umilkł. Dopiero kiedy
się rozpadało, a krople deszczu zaczęły dudnić w dach niczym szarańczaki spadające
na dachówki drewnianego domu Stoke'ów, Jonathan ocknął się z transu. Wyszedł z
willi, nie zamykając drzwi.
Zabójstwo senatora George'a Stoke'a to jedna z najgłośniejszych niewyjaśnionych
zbrodni stulecia. Wszyscy słyszeli o tej historii. Każdy miał swoją teorię na temat
zamachu. Aresztowano wiele osób. Jeden z podejrzanych zmarł w tajemniczych
okolicznościach i to jego obciążono winą. Wielu zadowoliło się tą wersją, ale nie
wszyscy. Pamiętam moją dłoń na

Strona 100

background image

Brady Joan - Teoria wojny

217

kartce papieru, kiedy kończyłam lekturę ostatniego akapitu przepuszczonych przez
komputer wspomnień Jonathana. To dlatego je zaszyfrował. Już w chwili, kiedy kupił
w sklepie Benbowa Wikina pierwszy oprawny w skórę wolumin - jeszcze w ubiegłym
stuleciu - już wtedy planował, że kiedyś zabije George'a, że zrobi to, co mu się
nie udało w dzieciństwie. Zabije go, żeby nadać swemu życiu sens, który zniknął,
gdy w jednym zabójczym ciosie los odebrał Jonathanowi Boga, a przywrócił George'a.
Byłam sześćdziesiąt lat i kilka tysięcy kilometrów od tego morderstwa. Widziałam,
jak mój dziadek, który w dzieciństwie napawał mnie strachem swoim surowym poczuciem
sprawiedliwości i niewzruszoną wiernością zasadom moralnym, stawał się
najsłynniejszym zabójcą swojej epoki.
Napisał, że nie zapamiętał chwili, w której przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojechał
do Tbpeki; pełnym gazem, od jednego brzegu szosy do drugiego w ścianie deszczu
spadającego na szybę wozu. Był w połowie drogi, kiedy nagle nadepnął pedał hamulca.
Zatrzymał się na środku szosy. Oślepiony ulewą zrozumiał, że zdarzyło mu się to
samo, co zdarza się każdemu. Przegrał. Przegrał wszystko. Tak jak my. Umiemy
wykorzystać energię słońca; budujemy reaktory jądrowe i co nam to dało? Dwadzieścia
osiem poziomów wojny. Dwadzieścia osiem! Wymyślił to Herman Kahn, geniusz,
współczesny Ciausewitz. Na dwudziestym ósmym poziomie i my, i nasi wrogowie
zginiemy w śmiertelnym spazmie wojny:
w totalnej wzajemnej destrukcji. Jonathan zmarł, zanim ja przyszłam na świat -
rozszczepienie jądra atomu było wówczas marzeniem, o reaktorach nikt nawet nie
marzył - jednak on, siedząc w swoim saxonie na środku szosy, tak wiele lat temu,
znalazł się właśnie na dwudziestym ósmym poziomie wojny i doskonale o tym wiedział.
"Jesteśmy sami", przypomniał sobie słowa George'a. "Tylko my, dwie ptaszyny".
Kura, powiedział do siebie Jonathan i pomyślał o dawnej rozmowie z Docentem.
Cholerna kura. I nagle, wbrew własnej woli, wybuchnął śmiechem. Dlaczego kura
przebiegła przez drogę? Zęby się dostać na drugą stronę. Po prostu. Dlaczego
wcześniej tego nie widziałem? To przecież oczywiste... Śmiał się, aż łzy pociekły
mu po policzkach i poczuł ból w piersiach. Chciała się dostać na drugą stronę. Nie
było
218

innych powodów. Wstrzymał oddech, żeby nad sobą zapanować. Nie udało się, znowu
wybuchnął śmiechem.
W Topece był o dziesiątej. Zdążył na poranne spotkanie, ostatnie na dorocznym
kongresie. Z wieczornej gazety krzyczał nagłówek: SENATOR STOKE ZAMORDOWANY! TRWAJĄ
POSZUKIWANIA SZALEŃCA! Pisano o alarmie na terenie całego stanu, o policyjnych
poszukiwaniach, o blokadach dróg, ale Jonathanowi nie chciało się czytać artykułu
do końca. Następnego ranka wyruszył do domu, na północny zachód.
Przed granicą stanu ujrzał policyjny wóz stojący w poprzek drogi i zwolnił.
- Kontrola. Dokąd pan jedzie? - zapytał policjant.
- Do Waszyngtonu.
- Po co?
- Mieszkam tam.
- Co pan robił w Kansas?
- Byłem na kongresie metodystów w Topece.
- Jest pan kaznodzieją? Jonathan pokiwał głową.
- Boże, wielebny wybaczy. Proszę jechać.
- Szukacie mordercy senatora?
- Tak. Złapiemy faceta. Proszę się nie przejmować.
- I nie sprawdzicie mnie?
- Cóż - policjant uśmiechnął się. - Jeśli chcemy jakoś przejść przez to życie,
musimy w coś wierzyć, prawda?
Za plecami Jonathana zostały pola kukurydzy stanu Kansas, przed sobą miał plantacje
kukurydzy w Kolorado. Granicę między stanami wyznaczał - i to tylko na jeden, może
dwa dni - policjant stojący samotnie ze swoją wiarą.
- Nie wiem - odparł Jonathan po chwili. - Wiara jest pewnie równie dobra jak
wszystko inne. Czy dalej droga jest wolna?
V
Cmentarz w Hannaville jest skromny, ale bardzo ładny i zadbany Grób Jonathana
znajduje się na jego skraju, pod cedrem. Jonathanowi to by się podobało. Tak myślę.
Nie od razu jednak znaleźliśmy jego nagrobek. Claire została w samocho-

Strona 101

background image

Brady Joan - Teoria wojny

219

dzie, a Atlas miał sporo kłopotów z przepchnięciem mojego wózka przez trawnik.
Pomnik na grobie Sary stał wytrwale i dumnie: granitowa płyta z nazwiskiem, datami
i ckliwym, nieco sentymentalnym epitafium.
- Gdzie jest grób Jonathana? - zapytałam.
- Dokładnie nie wiem - odparł Atlas, patrząc pod nogi. -Musi być gdzieś tutaj.
- Zagłodził się na śmierć, prawda?
- Tak. Stary irlandzki zwyczaj. Okropne.
Nie było drugiego pomnika. Przechyliłam się przez oparcie wózka i rozgarnęłam
trawę. Ujrzałam brzeg betonowej płyty, leżącej niemal na równi z gruntem.
Podniosłam oczy na Atlasa.
- Cóż, no widzisz - powiedział zażenowany. Oderwał kawałek kory z pnia cedru i
pochylił się, żeby oczyścić nagrobek. Skorupa ziemi zaczęta ustępować, odsłaniając
kolejne niewyraźne litery układające się w słowo JONATHAN.
- Nie pił nawet wody - mówił Atlas, czyszcząc nagrobek. -Co kilka dni szedłem do
niego z czterema, pięcioma litrami płynu fizjologicznego i gumową rurką. Boże, jak
on wyglądał. Coś strasznego. Mundtowi ręce opadły, a ja dopiero zaczynałem
studia... Ale najgorzej było, kiedy pod sam koniec ojciec zaczął skubać pościel.
Jakby zbierał z niej jakieś robaki. Zapytałem Mundta: "Co on robi?", a Mundt na to:
"Umiera". Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak skubał pościel... jakby zbierał
robaki. - Atlas westchnął. - Biedny, stary drań. Na szczęście przed śmiercią
wmusiliśmy w niego trochę wody.
Patrzyłam z wózka na rząd znaków, które kiedyś mogły się układać w słowo CARRICK.
Nie było epitafium, nie było dat.
- Boże drogi. Atlas... - zaczęłam.
I wtedy mój wuj, który tak cierpliwie rozmawiał ze mną cały poprzedni dzień, który
oddal mi tak cenne dla niego pamiętniki - a były dla niego cenne, choć nie umiał
ich odczytać - mój wuj, od którego nigdy nie słyszałam ostrego słowa, nagle się
zdenerwował.
- Myślisz, że wszystko rozumiesz, a o niczym nie masz pojęcia. Posłuchaj, ludzkie
ciało to cud. To, że ty siedzisz w wózku, nie ma żadnego znaczenia. Ja jestem
pijany, ale to też niczego nie zmienia. Życie zrasta się ze swoją formą. Spójrz w
lustro. Z dnia na dzień, z roku na rok nie widzisz żadnych zmian. To jesteś ty:
masz zmarszczki, siwe włosy, widzisz, że
220

to jesteś ty. Ja też to widzę. A przecież w każdej kości, w każdym mięśniu, w
każdym kawałku skóry, w każdym ścięgnie i naczyniu krwionośnym - w każdej cząstce
ciała - na twoich oczach trwa umieranie i odradzanie się komórek. Na powierzchni
pełen spokój, w głębi szaleńczy żywioł. Ojciec cierpiał, ale pomyśl, jak żył. Coś
niesamowitego. Kształt, forma, reguła są niezmienne, ale w tej chwili nie ma w
tobie ani jednej komórki z tych, które miałaś siedem lat temu. Czego oczekujesz?
Wiecznego trwania?
- Czegoś stałego. Znaczenia.
-Jezu, życie jest inne. To wir, potok. Wiem, że płynie w dół, a kiedy zabraknie
wody, potok wysycha. Rodzimy się i umieramy Jeśli to tragedia, całe życie jest
tragedią. Liczy się jednak istota ruchu. Gdzie twoja dociekliwość? Zasada jest
żywa. Nieskończenie złożona. Zbiega się w niej i splata wiele nici. Odradza się z
otaczającej wody, znowu, znowu i znowu. Zdejmujesz kolejne warstwy, zdzierasz
zasłonę, a w środku nie ma nic... nawet najmniejszej odrobiny. Dlaczego miałoby coś
być? Prawda to konwencja, moda: zmienia się każdego roku.
- Chcę wracać do samochodu.
- Posłuchaj, do cholery. Tak wytrwale dzielisz włos na czworo, że nie dostrzegasz
cudu.
W drodze powrotnej nie zamieniliśmy ani słowa. Kiedy wróciłam do domu w Anglii (w
Ameryce zawsze czułam się obco; życie za granicą umacnia to poczucie), napisałam do
dyrekcji cmentarza w Hannaville, dołączając pieniądze na pomnik Jonathana. Miał być
z tego samego granitu, z którego wykonano nagrobek Sary, ale poprosiłam o coś w
lepszym guście. Na własne oczy nigdy go nie zobaczę. Nie mam po co tam jechać.
Tydzień temu zmarł Atlas. Na białaczkę. To efekt uboczny działania radu. Rad to
niezbadany, kapryśny pierwiastek. Wszyty w ciało Atlasa powstrzymał raka, ale za
cenę stworzenia własnego nowotworu.
Jak powiedział Jonathan, wiara jest równie dobra jak wszystko inne.

Strona 102

background image

Brady Joan - Teoria wojny

Od autorki
Mój dziadek był niewolnikiem. Takie słowa nie dziwiłyby w ustach czarnego
Amerykanina. Ale ja nie jestem czarna. Jestem biała. Mój dziadek też był biały.
Sprzedano go w niewolę nie w jakimś barbarzyńskim kraju Trzeciego Świata, lecz w
Stanach Zjednoczonych. Miał cztery lata, kiedy kupił go za piętnaście dolarów
właściciel farmy ze Środkowego Zachodu. Dzisiaj niewiele się mówi o takich
transakcjach, ale po wojnie secesyjnej byty one na porządku dziennym. Niewola, z
której uciekł w wieku szesnastu lat, tak go przytłaczała, że wszyscy jego bliscy
odczuli jej skutki. Czworo z siedmiorga dzieci Jonathana popełniło samobójstwo.
Psychoterapeuta mojej siostry powiedział: "Ma pani reakcje typowe dla córki
alkoholika". Alkohol nie ma tu jednak nic do rzeczy. To emocjonalne skrzywienia i
mroczny gniew kładą się cieniem na każdym z nas, choć to już trzecie pokolenie po
moim dziadku-niewolniku. Teoria wojny jest próbą zrozumienia jego przeżyć i tego, z
czym my, jego potomkowie, musimy się borykać.

Podziękowania

Pracowałam nad tą książką tak długo, że nie umiałabym wymienić wszystkich źródeł,
wyszukanych przez pomysłowych i nieskończenie cierpliwych pracowników Tomes
Library. Przypominam sobie autobiografię Percy'ego Frencha zatytułowaną
Railroadman. Bez niej nie napisałabym tej książki. Nie poradziłabym też sobie bez
pomocy doktora Momsona Brady'ego i Esther Arnold. Na wszystkie pytania o ich ojca
udzielali mi obszernych odpowiedzi, których żaden autor nie śmiałby oczekiwać od
swoich rozmówców. Dziękuję również Ruth Matthewson, Michaelowi Woddowi i
Alexandrowi Mastersowi za lekturę wstępnej wersji powieści i za sugestie. Jeśli
chodzi o Jo i Ala Hartów, którzy tak bardzo dodawali mi otuchy, to proste
podziękowanie nie wyrówna mojego ogromnego długu wobec nich. Nigdy też nie
odwdzięczę się Jamesowi Hale'owi i Mary Siepman; gdyby nie ich hojne duchowe
wsparcie, ta książka wciąż byłaby na etapie rękopisu. Chcę też podziękować
Dexterowi Mastersowi, który powiedział mi tak wiele o pisaniu, dodawał otuchy,
dyskutował ze mną, podsuwał pomysły, redagował. Jego wpływ na zawartość tej i
innych moich książek jest ogromny. To on jest twórcą najlepszego, według mnie,
zdania w Teorii wojny.

Strona 103


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Teoria wojny manewrowej
Natura i teoria wojny wg Clausewitza
TEORIA WOJNY TEORIA POKOJU NA 08 02 2014
teoria bledow 2
sroda teoria organizacji i zarzadzania
W10b Teoria Ja tozsamosc
Teoria organizacji i kierowania w adm publ prezentacja czesc o konflikcie i zespolach dw1
wZ 2 Budowa wiedzy społecznej teoria schematów
TEORIA NUEROHORMONALNA EW

więcej podobnych podstron