Szczepan Twardoch
Obłęd rotmistrza von Egern
Fabryka Słów
Lublin 2005
Copyright © by Szczepan Twardoch, Lublin 2005
Copyright © by Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2005
Wydanie I
ISBN 83-89011-23-9
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób
reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody
wydawcy.
Na próżno Zachód szuka dla siebie formy agonii,
godnej jego przeszłości.
Emile Michel Cioran
Obłęd rotmistrza von Egern
Pod ruiny podeszli jedyną drogą - od południa, konie i tak musieli zostawić niżej. Nie
mieli szans zdobyć zamku jednym szwadronem. Huzarzy byli dobrymi żołnierzami, ale tutaj
trzeba by samobójców, kawalerzyści zaś kochali swego dowódcę właśnie za to, że nie kazał
im umierać na próżno.
Dowodzący szwadronem rotmistrz zablokował tę jedyną drogę, wiedział, że
powstańcy są zbyt wyczerpani, aby robić jakieś wycieczki. Poza tym, nie mieli dokąd się
przebijać. Tak naprawdę to już nie była wojna, po bitwie pod Aigey powstanie skończyło się,
definitywnie i zupełnie. W bitwie wygranej karnymi szeregami grenadierów, lekka kawaleria,
w tym szwadron jego huzarów, nie odegrała żadnej roli - po wszystkim wysłano go w pościg,
dorzynać niedobitków. I tak to trwało, już kolejny miesiąc.
Joachim von Egern został oficerem kawalerii, aby w szalonym galopie rozbijać
szeregi bagnetów, a stał się gończym psem, szczutym na wydającego ostatnie tchnienie
zwierza. I tak nie było to najgorsze z zadań, jakie przyszło mu wypełnić; nie raz jego
szwadron ganiał po lesie żołnierzy spod własnych sztandarów. Łapał dezerterów i, zazwyczaj,
jego huzarzy jechali złowieszczo po bokach i z tyłu długich kolumn liniowej piechoty,
odbierając infanterii nadzieję na szczęśliwą ucieczkę. Nienawidzili ich za to, on odwdzięczał
się piechocie podobną nienawiścią. Huzarzy również nie przepadali za pracą gończych psów,
ale pełnili swoją służbę sumiennie. Kiedyś dziwił się tej sumienności. Sądził, że jego ludzie,
podobnie jak on, pragną wojny. Wojny jako próby charakterów, wojny jako symfonii męstwa
i odwagi. Jednak pierwsza bitwa, w której widzieli dywan trupów z regularnym wzorem
niebiesko-żółtych mundurów piechoty, upstrzonych czerwonymi kontrapunktami krwi,
przekonała ich, że gonienie po lasach dezerterów nie jest najgorszym, co mogło ich spotkać.
Większość żołnierzy Joachima siedziała w siodle, zanim jeszcze dobrze nauczyła się
chodzić. Jego szwadron w bitwie pod Maygaroszag przeszedł przez pułk kirasjerów,
zostawiając za sobą puste siodła i kaski, walające się po zrytym kopytami polu. To dzięki
swoim Madziarom do galowego munduru mógł założyć na szyję gwiazdę na czterokolorowej
wstążce, spoczywającą obecnie w kufrze. Lecz teraz znów byli gończymi psami i używali
raczej arkana, niż szabli.
Rotmistrz Joachim von Egern kochał wojnę, pokochał ją dzięki młodzieńczym
lekturom i opowiadaniom ojca. Kochał ją, obcując od dzieciństwa z heroiczną historią
swojego rodu, opowiedzianą w panopliach, wiszących na murach rodzinnego domu - starych,
przykurzonych i pordzewiałych szablach, pistoletach, pancerzach, broni zwycięzców i
zwyciężonych. Trofea, wiszące razem z orężem ich zdobywców. Nikt już nie wiedział, co
należało do pradziada, co do jego wroga. Joachim kochał tę wojnę. Nienawidził zaś tej, w
której przyszło mu brać udział. Nienawidził zadań, jakie musiał wykonywać. I powstańców,
za to, że mimo absolutnej klęski nie chcieli się poddać. Póki mogli, uchodzili przed nim z
desperacją, ale też szybko, zacierając wprawnie ślady, jakby mieli cel tej ucieczki, miejsce, w
którym zdołają się schronić - chociaż wiedzieli dokładnie, że te góry to matnia. Nienawidził
ich, bo wybrali tak dobre miejsce do obrony.
W ruinach schroniło się ich czterdziestu, zabiedzonych, rannych, z resztkami
amunicji, i około trzech setek cywilów, przede wszystkim kobiety i dzieci. Ich synowie,
mężowie i ojcowie spoczęli pod cienką warstwą ziemi, nieopodal Aigey, Negg, Maygaroszag,
i wielu innych jeszcze mieścin czy wiosek, których nazw nikt nie pomni. Joachim nienawidził
powstańców - widział, co zrobili z jego rodakami w stolicy, wiedział, czym stanie się jego
ojczyzna bez południowych portów - ale nie mógł odmówić im męstwa i determinacji, nie
mógł ich odmówić całemu temu narodowi.
Powstańcami dowodził młody, osiemnastoletni chłopak, książę, jak mówiono.
Joachim zaproponował mu przez posły, że wypuści kobiety i dzieci z ruin, niech idą wolni.
Ten dumnie odpowiedział, że nie jego wolą jest zatrzymywać te biedne niewiasty. Jeżeli chcą,
mogą odejść, ale żadna nie chce, bo twierdzą, że lepiej im zginąć tutaj, wiążąc swym mężom
bandaże, niż zdać się na łaskę psa. Rotmistrz dwa dni stał, nie wiedząc, co dalej czynić.
Droga do ruin była wąziutką ścieżką w skale, dawni budowniczowie fortecy wiedzieli,
co robią - dziesięciu strzelców mogło bronić się tutaj przed setkami, czy tysiącami,
oczywiście, przy dostatecznej ilości amunicji. Powstańcy nie mieli jej za dużo, ale na pewno
więcej, niż Joachim ludzi, a strzelali świetnie. Sprawę mogłaby rozwiązać artyleria, jego
szwadron prowadził dwa lekkie, górskie działka, jednak tej nie chciał użyć, nie zwykł
bowiem strzelać do kobiet. Nie mógł też po prostu wziąć ruin szturmem, bo woltyżerskie
zdolności jego huzarów były tutaj na nic. Gdyby pobiegli wszyscy, jak piechota, do ataku,
paru może dobiegłoby do murów, dosłownie kilku. Joachim znał matki swoich żołnierzy,
dlatego nie chciał, żeby umierali niepotrzebnie.
Po dwóch dniach siedzenia na kamieniu i tępego przyglądania się zarysowi murów i
zatkniętej na nich dumnie chorągwi - symbolowi uporu i wierności sprawie przegranej -
Joachim podjął decyzję. Włożył galowy mundur, kazał zawiązać białą flagę na drążku, zabrał
dwóch swoich ludzi i poszedł. Cały jego rozsądek krzyczał, że należy posłać z wiadomością
żołnierza, że przecież powstańcy, zabijając go, pozbawią oddział dowódcy. Jednak za nic
miał rozwagę, co sam uświadamiał sobie z niejakim zdziwieniem. Stanął pod dziurą w murze,
która kiedyś była bramą i wrzasnął, że chce rozmawiać z komendantem. Sądził, że jeżeli
usłyszy odgłos spalanej podsypki, poprzedzający wystrzał, zdąży uskoczyć. Wytężał więc
słuch, wyczekując tego dźwięku. Nic jednak takiego się nie stało.
Po kilku chwilach wyszedł ku niemu młody chłopak, wysoki, szczupły i piękny. Miał
kruczoczarne, długie włosy, jak większość mężczyzn tutaj, ale cerę jaśniejszą, rysy
szlachetniejsze od współbraci. Trzymał się prosto i dumnie, jego postawa wspaniale
harmonizowała ze strojem, który, pozbawiony orientalnego przepychu, był romantyczną
mieszanką mody tutejszej i munduru wojskowego. Lewą dłoń opierał na huzarskiej szabli,
takiej samej, jak szabla Joachima. Widząc spojrzenie rotmistrza, chłopiec przygładził ledwie
widoczne wąsy i powiedział:
- Jest u nas taki zwyczaj, że mężczyzna zatrzymuje na całe życie pierwszą broń, jaką
własnoręcznie zdobył na wrogu. Ten, któremu zabrałem tę szablę nosił taki sam mundur, jak
ty, panie. Skręciłem mu kark, kiedy miałem szesnaście lat. Po co tu przyszedłeś, ułanie,
dlaczego nie atakujesz? Nie możemy się układać. Poddać się nie zamierzamy, zaś nic innego
nie mam do zaoferowania.
- Jestem huzarem, nie ułanem. Nie atakuję, bo nie zwykłem palić z armat do kobiet i
dzieci. Przyszedłem powiedzieć ci, książę...
- Skąd wiesz, żem z książęcego rodu?
- Tak słyszałem, ale wcale nie jestem tego pewien. Przyszedłem powiedzieć, że tylko
tchórz albo dziecko chowa się za plecami kobiet. Dlatego nie jestem pewien, czy mam do
czynienia z księciem, czy z dzieckiem, czy tchórzem...
Młodzieniec chwycił rękojeść szabli, wyciągnął ją na parę cali z pochwy, lecz kiedy
spostrzegł, że Joachim trwa w niezmienionej pozycji, zatrzymał się, chwilę pozostał z klingą
na poły wysuniętą, patrząc przeciwnikowi w oczy. Kiedy ten wytrzymał spojrzenie, chłopiec
z trzaskiem schował ostrze, zacisnął usta i bez słów odwrócił się i zniknął za murem.
Następnego dnia, nad ranem, Joachima zbudził wartownik, meldując, że od zamku
przyszedł powstaniec z listem. Książę wyzwał rotmistrza na pojedynek. Następnego dnia,
rano, u podnóża góry, szable, konno. Joachima nie zdziwiło, że młodzik chciał walczyć w
siodle - taki był zwyczaj w tym kraju. Decyzja o pójściu samemu do ruin była szalona, lecz
rzeczywistość podołała temu szaleństwu.
Rotmistrz stawił się przed czasem, ćwierć mili od obozu. Pojechał samotrzeć, z Atillą
i Imre Orszaghami - braćmi, jedynymi w jego oddziale, których uważał za szlachtę. Nie mieli
państwowego patentu, ale pochodzili ze szlacheckiej, choć zubożałej rodziny, i to mu
wystarczało. Po chwili od ruin zjechał młody komendant z jednym towarzyszem, siwym
starcem. Joachim z podziwem przyglądał się, jak mistrzowsko książę prowadzi konia po
arcytrudnej ścieżce. Gdy stanął obok nich, rotmistrz rzekł:
- Zanim zaczniemy się bić, musimy ustalić pewne sprawy.
- Owszem.
- Nasz pojedynek nie będzie zwykłą sprawą honorową - będzie sądem bożym. Zamiast
szafować życiem naszych żołnierzy, którym nasze spory są obojętne, postawimy na szali
nasze żywoty, książę.
- Wiem, panie. Obraziłeś mnie zbyt nieudolnie, żebym mógł przypuszczać, że
uczyniłeś to z intencją ubliżenia. Nie żywię urazy, co najwyżej czuję rozbawienie. Mogłeś,
panie, powiedzieć od razu, o co chodzi, zamiast stosować śmieszne wybiegi.
- A zatem jeśli zwyciężysz, książę, dwaj moi obecni tutaj podoficerowie jeszcze dziś
zwiną obóz i odprowadzą stąd mój szwadron. Będziecie mogli odejść nie niepokojeni, dokąd
zechcecie.
- Dobrze. A jeżeli tobie los będzie sprzyjał, panie, jakie są twoje warunki?
- Tuszę, że obecny z tobą człowiek jest człowiekiem honoru?
- Owszem, to mój stryj, szlachetny Pavelić.
- A zatem, jeżeli ja zwyciężę, złożycie broń - a ja traktował was będę jak jeńców
wojennych, i swoim słowem ręczę, że przez innych tak potraktowani będziecie. Ponadto
zatroszczę się o los tych nieszczęsnych kobiet... Mam nadzieję, że rozumiesz brak proporcji
tutaj, mój książę.
- Naturalnie, to wynika z sytuacji, że tak powiem, taktycznej. Jestem w stanie go
zaakceptować. Mam jeszcze prośbę. Obiecaj mi, panie, że jeżeli mnie zabijesz, zajmiesz się
moją siostrą. Stryj Pavelić, jedyny jej, poza mną, opiekun pójdzie do niewoli, a ona nie
zniosłaby hańby, która niechybnie stanie się jej udziałem, jeżeli pozostanie bez męskiej
opieki. Możesz ją, jeśli ci się spodoba, poślubić, panie, lub wydać za jakiegoś zacnego
szlachcica. Kiedy wojna się skończy, wskaże ci miejsce, gdzie zakopany jest skarb, który
wystarczy na jej posag.
Joachim zaniemówił. Przyzwyczaił się już, że kobiety traktuje się tutaj inaczej niż w
Cesarstwie - ale swatanie go z siostrą człowieka, którego zamierzał zabić wykraczało poza
kategorie, w jakich zwykł rozumować. Książę, dostrzegając jego konfuzję, powiedział:
- Widzę, panie, że zdziwiła cię moja prośba. Wiem, że w waszym kraju panują
odmienne obyczaje, ale pozwól, że uzasadnię to w następujący sposób: dając sobie pola,
przyznajemy sobie nawzajem wartość, zgadzamy się, co do naszej równości i honoru.
Walcząc ze sobą, stajemy się braćmi. Oddaję ci moją siostrę, panie, bo z chwilą, w której
mnie zabijesz, zostaniesz jedynym godnym tego człowiekiem. A zatem, czy się zgadzasz?
Joachim milczał przez chwilę. To wszystko miało sens. Wreszcie skinął głową i
powiedział:
- Zgadzam się. Zatem, bijmy się.
- Jeszcze chwila, wydam jeno dyspozycję szlachetnemu Pavelićowi.
Książę przemówił do stryja w swoim języku, parę zdań zaledwie. Starzec długo
patrzył na chłopca, potem spojrzał na Joachima, pokręcił głową. Odmawiał. Dowódca
powstańców podjechał bliżej do niego, wyciągnął zza pasa buławę, podetknął ją stryjowi pod
nos i warknął coś z wściekłością. Stary z widomą niechęcią wygrzebał spod grubej koszuli
duży, złoty, wysadzany klejnotami krzyżyk, zawieszony na rzemieniu, chwycił go między
kciuk i palec wskazujący prawej ręki i głośno, uroczyście, wymówił słowa przysięgi,
niezrozumiałe dla Joachima. Schował krucyfiks, z pietyzmem zawiązał rzemyki koszuli i
oskarżycielskim gestem wskazał na rotmistrza, na co książę jeszcze bardziej kategorycznym
gestem wskazał na niebo i wyrzucił z siebie kilka ostrych słów. Stary pochylił głowę.
- Zrobi, co mu nakazałem - powiedział młody komendant.
- Nie wątpię - rzekł huzar, ściągając kurtkę.
Joachim pozostał w koszuli, książę obnażył tors - miał wiotką klatkę piersiową
nastolatka. Dosiedli koni. Huzar podjechał do swego przeciwnika, podali sobie prawice.
Rotmistrz dostrzegł w oczach młodzieńca coś, co mogło uchodzić za sympatię. Rozjechali się,
oddalili się od siebie na strzał z pistoletu. Koń powstańca, piękny hiszpański ogier, czuł chyba
nadchodzącą walkę, tańczył i parskał. Joachim podciągnął popręg, dobył szabli. Przełożył
nadgarstek przez temblak, wodze okręcił wokół lewej ręki, przeżegnał się rękojeścią, machnął
parę razy, niby ścinając głowę nieistniejącego piechocińca i zasalutował przeciwnikowi.
Widząc, że ten również jest gotowy, ścisnął łydkami wierzchowca. Książę uczynił podobnie.
Po paru krokach kłusa ruszyli ku sobie galopem.
Joachim rozkoszował się pędem. Odchylony, z prawą ręką swobodnie opuszczoną,
wyglądał, jakby zapomniał o celu tej galopady. W ostatniej chwili wzniósł szablę, ciął
pierwszy. Chłopiec odbił cios, po czym rozdzielił ich impet zderzenia. Zawrócili. Joachim, z
rozwianymi długimi włosami, z oczami półprzymkniętymi z rozkoszy, sprawiał wrażenie
szaleńca. Zwarli się ponownie. Konie poszły młyńcem, szable na przemian cięły i odbijały
cięcia. Po kilku minutach gwałtownej wymiany ciosów, książę już wiedział na pewno to, co
podejrzewał od samego początku - huzar był od niego o niebo lepszym szermierzem.
Być może Joachim nie miał tak dobrych nauczycieli - ale tuzin lat więcej na karku,
tuzin lat spędzonych w siodle z szablą w ręku dawało mu ogromną przewagę, którą sam
Joachim również dostrzegał. Gwałtownie osadził konia, pochylił się za łbem i ciął od dołu,
potężnie, długim, przeciągniętym, głębokim chlaśnięciem przez brzuch, pierś, aż po ramiona.
Chłopiec nawet nie próbował się zasłonić, nie widział cięcia, które rozpłatało gładką skórę
jego torsu szeroką bruzdą. Broń wypadła mu z ręki, spojrzał na Joachima i bez jednego jęku
czy okrzyku zwalił się na ziemię. Huzar zeskoczył z konia, wziął księcia w ramiona.
Młodzieniec spojrzał mu w oczy, z jasnym uśmiechem powiedział cicho:
- Taki szermierz wyśmienity...
Każdej sylabie towarzyszył strumyk krwi z ust, spływający po brodzie.
- Pamiętaj, siostra moja... Ach, cóż za świat, gdyby nie ta wojna, moglibyśmy... Taki
szlachetny... Boże!
Książę zamknął oczy i zwisł bezwładnie. Joachim położył jego ciało na ziemi, wstał,
cały we krwi. Dopiero teraz zauważył podchodzącego Paveliča. Za nim szli jego huzarzy,
dzierżąc w dłoniach pistolety. Rotmistrz powstrzymał ich ruchem ręki - stanęli, niechętnie.
Stary zbliżył się, prowadząc konia. Wyciągnął z olstra pistolet, spojrzał Joachimowi w oczy,
wyłamał kurek i rzucił mu pod nogi. Podszedł do leżących obok wielkich, omszałych głazów,
dobył szabli i złamał ją między kamieniami. Pieczołowicie pozbierał ułomki, włożył do
pochwy, odpiął pas, rzucił, po czym siadł obok trupa, i zaczął gładzić go po włosach.
Joachim ruchem głowy nakazał Orszaghom powrót do obozu. Odnalazł swoją
pochwę, założył kurtkę i dolman, nie przejmując się zakrwawioną koszulą i spodniami, zapiął
pas, przypiął szablę, pod pachę wsadził broń księcia, po czym podniósł go i ruszył w stronę
ruin. Stary wstał, poszedł za nim. Krew księcia barwiła srebrny szamerunek kurtki, hafty na
rękawach, zlepiała w kłaki futro, którym podbity był dolman. Łzy Joachima znaczyły
jaśniejsze plamy na piersi chłopca. Kiedy zbliżał się do fortecy, zauważył widzów. Obsiedli
każdy załom, każdą dziurę w rozwalonym murze. Patrzyli na niego w milczeniu. Wszedł na
dziedziniec. Wszędzie siedziały kobiety, baby, babiny, starcy i dzieci. Pomiędzy nimi stali
uzbrojeni powstańcy. Rozstępowali się przed rotmistrzem, schodząc mu z drogi.
Doszedł do środka niewielkiego placu, stanął, położył zwłoki na ziemi, zerwał z
ramienia dolman i przykrył głowę i pierś zabitego. Obok umieścił niesioną pod pachą szablę.
Podniósł się i odwrócił do starego. Nie zważając na to, czy stryj księcia rozumie jego język,
powiedział:
- Macie dwa dni, wyprawcie mu taki pogrzeb, jaki możecie, pochowajcie u stóp góry,
nie będziemy was niepokoić. Potem poddacie się.
Stary tylko skinął głową. Joachim odwrócił się i ruszył w drogę powrotną do obozu.
Nagle uniosło się łkanie i zawodzenie - jak na komendę wszystkie kobiety zaczęły
wykrzykiwać ku niebu swój żal. Ciskały w Joachima grudami ziemi, szarpały go za nogawki,
chwytały za szablę, drapały, kiedy je mijał. Nie dostrzegał ich.
Zszedł na dół, w namiocie zdarł z siebie zakrwawione ubranie, wytarł ręce, wdział
czyste spodnie i koszulę, wziął konia i pojechał w las.
Pędził na oślep, na przełaj. Zamykał oczy i dawał smagać się gałęziom, nie bacząc, że
sieką go aż do krwi. W końcu uderzył czołem o konar i spadł z siodła, tracąc przytomność.
Gdy się ocknął - nie wiedział po jak długim czasie - koń stał obok, skubiąc jakiś krzak, on zaś
czuł wszystkie żebra i potworny ból w skroniach. Wstał, oparł się o drzewo, po czym
zwymiotował. Obolały poszedł w kierunku, jak mu się wydawało, obozu, prowadząc za sobą
wierzchowca. Po chwili wyszedł na polanę, na której dwóch mężczyzn piekło na ognisku
kurę. Ich obecność tutaj powinna dziwić, jednak Joachimowi wydała się oczywista.
Jeden odziany jak szlachcic w podróży, piękny mężczyzna około trzydziestki, siedział
oparty o drzewo, wyraźnie rozmyślając. Gdy ujrzał Joachima, uśmiechnął się; co dziwne,
rotmistrz miał wrażenie, jakby spotykał właśnie kogoś znajomego. Kawaler skinął nań,
pokazując bukłak, który chlupotał zachęcająco. Drugi mężczyzna, w liberii wielkopańskiego
sługi, niski, krępy, z okrągłą pucołowatą twarzą postarzałego amorka, otoczoną kędziorami
płowej, rzadkiej czupryny, uwijał się wokół ognia. Joachim nazwał ich Nieznajomym i Sługą.
- Zapraszam, siadajcie, panie rotmistrzu, o, tutaj, będzie wam wygodnie na pewno,
zjecie z nami wieczerzę, kura już gotowa prawie. Dobrzem ją przyprawił, ziołami i
czosnkiem, cały czas ją piwem polewam, żeby nie była zbyt sucha. A dwa jeszcze bukłaczki
piwa tam leżą, żeby było się czego napić do obiadu - trajkotał krępy człowieczek, sadzając
Joachima przy ognisku.
Szlachcic podniósł się, przeciągnął i usiadł obok rotmistrza.
- Cóż cię tutaj sprowadza, chłopcze? - zapytał.
- Jechałem przez las, i...
- Wiem, wiem. Dlaczego jechałeś przez las? Przed czym uciekałeś?
- Zabiłem go.
- Czyżbyś żałował tego?
- Nie, chyba nie... Nie wiem, panie.
- Tak... Pomyśl nad tym chłopcze, spotkamy się jeszcze, wtedy porozmawiamy.
Poklepał Joachima po ramieniu, wstał, podszedł do leżących tobołków, położył się na
skórze, przykrył drugą i zamknął oczy. Krępy odprowadzał go wzrokiem, a gdy tamten legł, z
nadzieją w głosie zapytał:
- Nie będziesz jadł, panie?
W odpowiedzi otrzymał tylko pełne zniecierpliwienia machnięcie ręką. Kędzierzawy
człowieczek uśmiechnął się radośnie:
- No i będzie więcej dla nas! - ściszył głos. - Nie przejmujcie się, panie rotmistrzu, on
zawsze tak. Nic sensownego nie powie, tylko szarady jakieś, zagadki. Ja to mam prostą
mądrość - zjeść, pospać, i wiecie co...
Zrobił wulgarny gest ręką. Nie doczekawszy się uśmiechu, momentalnie obrócił
sprawę w dowcip.
- Ha ha ha, żartowałem, panie rotmistrzu, żartowałem... Jedzmy kurę.
Zajadali wyśmienite mięso w milczeniu, popijając piwem. Po ostatnim kęsie,
wycierając rękawem usta i, błyszczące od tłuszczu, policzki, Sługa powiedział:
- Pyszny ten ptak... Panie Joachimie, przecież się nie frasujcie, wy i tak za dobrzy
jesteście... Co, mieliście ich wolno puścić z tej kupy kamieni? To przecie wojna jest, panie
rotmistrzu. A na tego starucha uważajcie, nieszczery on chyba...
Joachim nic nie powiedział. Zastanawiał się, dlaczego absurdalność całej sytuacji nie
robi na nim większego wrażenia. Poczuł, że ma dosyć myślenia, dzień był zbyt ciężki.
Zaprzestał w końcu rozważań i poddał się zupełnie dyktatowi sytuacji. Jakże mała przecież
jest różnica między snem, szaleństwem a sprawami na jawie, których nie potrafimy wyjaśnić.
Joachim pragnął oszaleć, więc bez obaw uległ irracjonalnemu dialogowi. W końcu zasnął,
uśpiony monotonnym gadulstwem krępego.
Obudził się wieczorem. Pana i Sługi już nie było, z ogniska unosiła się jedynie
cieniutka strużka dymu. Obok kamienia, który służył mu za poduszkę, leżała wyrwana z
notesu kartka ze słowami skreślonymi niezdarnym charakterem pisma: Pamiętajcie, Panie
Rotmistrzu von Egern, byle w zgodzie z samym sobą... Nie było podpisu, ale pismo i tłuste
plamy świadczyły, iż wiadomość pochodziła od Sługi, nie od Pana.
Koń Joachima stał nieopodal, spoglądając z pretensją na kulbakę, którą bez powodu
tyle czasu nosi na grzbiecie, i munsztuk, który przeszkadza mu jeść. Joachim wstał, wskoczył
na siodło i dziwnie spokojny pojechał do obozu.
* * *
Noc była upalna, jak zazwyczaj tutaj na południu. Leżał na polowym łóżku z
obnażonym torsem i boso. Wpatrywał się w kilka gwiazd, widocznych przez zwisającą
tiulową moskitierę. Kiedy ciemna postać przesłoniła, jaśniejszy od otoczenia, prostokąt
wyjścia namiotu, prawa dłoń Joachima spoczęła na pistolecie leżącym obok. Bał się. Część
powstańców już złożyła broń, siedzieli teraz powiązani nieopodal koni - jednak w obozie
kręciło się pełno kobiet, dzieci i starców, z których każdy i każda szczerze go nienawidzili.
Wspomniał słowa pewnego generała, wypowiedziane w innym kraju i w innym czasie. Ów
generał twierdził mianowicie, że jedyny sposób, w jaki można spokojnego rolnika zamienić w
śmiertelnego wroga, walczącego na śmierć i życie, to spalić mu dom, obejście, zasypać
studnię i wybić bydło. Joachim pamiętał o tej maksymie i od początku wojny liczył spalone
domy, które widział na własne oczy, zaznaczając je kreseczkami na karcie notatnika.
Zrezygnował po kolejnej dużej, pasterskiej wiosce, w której doliczył się stu kilkudziesięciu
czarnych, osmalonych kominów. Kartki, na których było ponad tysiąc kresek, wysłał ojcu.
Powoli podniósł broń i zapytał:
- Czego?
Odpowiedział mu głos kobiety:
- Mój brat zginął od klingi twojej szabli, czy dla mnie przeznaczyłeś kulę, panie?
Mówiła z nieco staroświecką manierą i z niezdarnym akcentem. Widać uczyła się od
kiepskich nauczycieli i z dobrych książek. Nie wiedział, jak się zachować. Nie zapraszał jej
do środka, weszła sama, stanęła naprzeciwko. Skonstatował ze wstydem, że klnie w duchu na
myśl o wąskim polowym łóżku, a ona, jakby odgadując jego myśli, zapytała:
- Posiądziesz mnie, panie, jak barbarzyńca, rzuciwszy na ziemię, czy też, jak przystało
na człowieka szlachetnego, obcował ze mną będziesz na tym prostym łożu?
- Ależ pani, pani brat polecił mi, przecież... na Boga, ja nigdy...
Spojrzała na niego z drwiną. Zrezygnował z tłumaczeń. Nagle uświadomił sobie, że
ma do czynienia z damą. Nie z dziwką, pokrytą pudrem manier, której wystudiowane, drżące
„nie, nie, nie” nieodmiennie łączy się z szelestem zadzieranych halek, lecz z prawdziwą
damą, inteligentną, całkowicie świadomą swojego położenia i mimo to zdolną do ironii.
Zerwał się, z pośpiechem sięgnął po składane krzesło, rozłożył, wskazał na nie, mamrocząc
grzecznościowe formułki, zapalił jeszcze jedną świecę i usiadł na łóżku.
Była piękna - smagła, czarnooka. Jej książęcą krew było widać nawet mimo podłej,
chłopskiej sukienki i szarej chustki. Zauważył, że strój ma w nieładzie, dopinała jeszcze
ostatnie guziki.
- Ktoś cię napastował, pani? - zapytał.
- O nie, jedynie twój wierny strażnik raczył sprawdzić, czy nie wnoszę broni.
Wstał, wyszedł z namiotu bez słowa i ryknął w ciemność:
- Wachmistrz Orszagh, do mnie!
Po kilkunastu sekundach trzasnęły obcasy wyglansowanych butów.
- Melduję się, panie rotmistrzu!
- Kto sprawdzał kobietę, która do mnie przyszła?
- Jonas, panie rotmistrzu!
- Powiedzcie mu, że jego warta kończy się jutro o trzynastej. Od wschodu słońca
pełnić ją będzie na placu apelowym, w pełnym oporządzeniu, na baczność, z siodłem w
rękach. Potem ma się zameldować u mnie.
- Tak jest, panie rotmistrzu!
Wszedł do namiotu.
- To zbyteczne, panie - powiedziała.
Usłyszał w jej głosie szczerość. I wdzięczność. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że
ciągle jest półnagi. Zmieszał się i założył na gołe ciało mundurową kurtkę. Zaproponował
zwykłe udogodnienia, osobny namiot, ordynansa, nalał wina do kielicha, uprzejmie wszystko
przyjęła. Siadł, nie wiedział, co powiedzieć. Był oszołomiony sytuacją. Dawno nie przebywał
w towarzystwie takiej kobiety. Peszyła go jej uroda, a jeszcze bardziej jej inteligencja i duma.
Nie była zabiedzoną, obdartą i zdeklasowaną siostrą
i córką mężczyzn, którzy przegrali. Należała do tych nielicznych kobiet, które
wiedziały, że przegrani nie przestają być mężczyznami, jeżeli tylko spojrzeli klęsce prosto w
twarz, zaś samo zwycięstwo nie czyni jeszcze z małego łajdaka mężczyzny. Jakże inna była
od tych suk, które znał Joachim, a które, bez wnikania w to, kto jest naprawdę godzien,
gotowe paść były do nóg, albo raczej rozłożyć swoje, przed każdym, komu bydlęcym
obyczajem udało się bardziej zdławić, zniszczyć i upodlić bliźnich. Wiedział, że takie
kobiety, jak ona, potrafią z dumą wjeżdżać z mężczyzną w triumfalnym pochodzie do właśnie
zdobytego miasta, ale potrafią też odchodzić z pokonanym mężem na wygnanie. Pod
warunkiem, że człowiek, jakiego przeznaczył im los, będzie człowiekiem ich miary i
zwycięstwo przyjmie z nogami na ziemi, a porażkę z podniesionym czołem. Dubravka, jak
mu się przedstawiła, była dumna ze swego brata. Matki w tym kraju mówiły do swych synów:
„wolę po kres moich dni pielęgnować groby was wszystkich, niżbym miała żyć, wiedząc o
tym, że jeden z was okrył się hańbą tchórzostwa”.
Patrzyła na Joachima, gdy milczał. Wreszcie się odezwała:
- Czy wiesz, panie, że mój lud chce, abym została twoją Judytą, i byś ty skończył jak
Holofernes? Myślą, że taka była wola mojego brata...
- Na Boga, mylą się!
- Wiem, panie. Nie będę twoją Judytą. Powinieneś jednak surowiej ukarać swego
żołnierza. Zajmując się obmacywaniem moich piersi i pośladków, nie sprawdził, co przenoszę
we włosach...
Mówiąc to, sięgnęła do misternie splecionego warkocza, wyciągając z niego stalową
szpilkę - sztylet.
- Ta niewielka broń jest w środku wydrążona i wypełniona jadem wężowym. Nawet
całkiem małe zadrapanie wystarczyłoby, abyś sczezł w męce.
Rzuciła mu zatrutą broń pod nogi.
- Zabierz to panie, nie chcę tego oglądać. Moja mamka nauczyła mnie posługiwać się
tą bronią, kiedy miałam trzynaście lat. Dziś pouczyła mnie, abym wbiła ci ją w kark, w
chwili, kiedy będziesz mnie poznawał cieleśnie, najlepiej w chwili największego uniesienia,
lub w udo, jeżeli zażyczyłbyś sobie, abym poznała cię, jak zwykła to czynić Lilith.
Joachim milczał, wstrząśnięty. Nie miał pojęcia, czy kobieta, która doń mówi, jest
człowiekiem, czy też może aniołem lub sukkubem. Dubravka ciągnęła dalej:
- Mój ojciec i brat byli ostatnimi rycerzami pośród mojego ludu. Brat nigdy nie
pozwolił, aby kobieta brała udział w wojnie. Pośród innych oddziałów zdarzało się, że
kobiety chwytały za strzelbę, czy też szły do nieprzyjacielskiego obozu na przeszpiegi. Mój
brat rzucił w twarz dowódcom, którzy na to pozwalali - ten kto daje kobiecie oręż do ręki, jest
tchórzem. Kiedy próbowali go przekonać, w czasie oblężenie Koroleva, aby wydał kobietom
broń, bo inaczej przegramy, on odpowiedział, że zwycięstwo i porażka to tylko nieistotne
zakończenie. Przez okazaną podłość i małość zniszczy się bezpowrotnie szlachetność samej
walki, unieważniając radość zwycięstwa, czy dumną wzniosłość klęski. Tymczasem, mój lud
uważa, że kobieta mojej krwi ma jednego małżonka - naród. A ja wiem, panie, że
przeznaczeniem kobiety jest jej mężczyzna. Tak jak przeznaczony chłopu jest pług, a
rycerzowi szabla. To dla niego żyję, dla niego mogę umrzeć. Ja przecież nie potępiam Judyty,
panie. Ona jednak nie uczyniła tegoż dla swego ludu, lecz dla swego zmarłego męża,
Manassesa. Mój lud myśli, że to oni są moim Manassesem, lecz mylą się, bo to ty, panie, nim
jesteś. Mój brat przeznaczyłby mnie tylko komuś, kto jest mnie godzien. Wiedział, że zginie,
należał do tych, których nie da wziąć się do niewoli, dlatego wybrał śmierć z twojej ręki.
Pięknie żył, więc i pięknie chciał umrzeć. Nie musiał cię znać, panie. Dwa szlachetne lwy
rozpoznają się bez trudu pośród stada hien.
Wstał z łóżka, wyprostował się, zrobił dwa sztywne kroki w jej stronę. Ukląkł,
chwycił jej dłoń w ręce, spojrzał płonącymi oczyma, i wyszeptał:
- Pani, darzyć cię będę czcią najwyższą i, tak jakem twemu bratu przyrzekł, uczynię.
A kiedy wojna się skończy, a ty, pani, dalej będziesz mię chciała, to poproszę cię o rękę...
Nigdym nie spotkał takiej damy, jak ty, pani...
Skinęła głową. Poprosił, aby chwilę zaczekała, przeniósł swe najpotrzebniejsze rzeczy
do namiotu podoficerów i oddał swój do dyspozycji Dubravce. Ordynansowi kazał przynieść
obiad, wino, wszystko, czego mogła potrzebować. Przed namiotem postawił dwóch ludzi, z
nakazem, aby spełniali każde jej żądanie. W swojej nowej kwaterze rzucił się na posłanie ze
skór i zasnął, spał jak zabity.
Obudził go sygnał wygrywany na trąbce. Alarm! Zerwał się błyskawicznie, chwycił
szablę i pistolet, wybiegł na zewnątrz, nie wciągnąwszy nawet butów. Wokół panowało
straszne zamieszanie. Wszyscy jego ludzie byli na nogach. Wachmistrzowie próbowali
zaprowadzić porządek. Po obozie biegali powstańcy, część z nich miała broń. Chłopiec, może
piętnastolatek, biedząc się z podsypaniem zapału i odciągnięciem kurka, szykował się do
zastrzelenia Joachima ze starej, dłuższej od niego samego strzelby. Rotmistrz przyskoczył
doń, szarpnął za lufę, wyrywając mu strzelbę z rąk, po czym uderzył płazem szabli w głowę,
pozbawiając przytomności. Wypalił w powietrze z pistoletu, krzycząc na trębacza. Powoli
opanowywał sytuację w obozie - zbierało się wokół niego coraz więcej jego ludzi, którzy
zganiali zrewoltowany tłum w jedno miejsce i rozbrajali. Meldowali o stratach, w gruncie
rzeczy niewielkich, bo zginęło dwóch huzarów, a sześciu było rannych. Zabito kilku
powstańców, którzy nie wiadomo skąd wytrzasnęli broń. Zginęła również jedna kobieta, która
próbowała zabić huzara jego własną szablą.
Joachim, gdy tylko opanował sytuację, pognał do namiotu Dubravki. Dwóch
wartowników, których postawił przed namiotem, teraz tam nie było. Joachim wpadł do środka
i nie uwierzył własnym oczom. W namiocie zastał starca, którego książę wezwał do
sekundowania w ich pojedynku oraz jakąś starą kobietę. Oboje siedzieli na łóżku, patrząc na
niego bez strachu. Na ziemi leżała Dubravka. Ledwie widział w chybotliwym, wątłym świetle
świecy. Nie żyła, uduszona zapewne, bo nie dostrzegał śladów krwi. Jej głowa, teraz prawie
łysa, spoczywała na stercie ściętych czarnych włosów. Rozrzucone sprzęty świadczyły
wyraźnie, że w namiocie toczyła się walka. Joachim zaczerpnął powietrza, świat uciekł mu
prawie spod nóg. Jego wyobraźnia nagle złożyła wszystkie szczegóły w całość. Prawie
zobaczył, jak starzec siedzi Dubravce na plecach, przytrzymując, podczas gdy stara mamka
obcina wielkimi nożycami do strzyżenia owiec jej piękne, czarne włosy. Nożyce leżały obok,
zauważył również knebel.
- Zdradziła nas, przyszła do ciebie, jak suka. To spotyka u nas kobiety, które zadają się
z wrogiem - powiedziała mamka.
- Młody książę poświęcił swoje życie, abyś zginął z jej ręki, a ona nas zdradziła.
Możesz nas teraz zabić - dodał stryj.
Joachim patrzył na nich w obłędzie. Przystawił starcowi lufę pistoletu do czoła, ten
nawet nie zamknął oczu, lecz splunął, mamrocząc jakieś przekleństwo. Nie odrywając
pistoletu od głowy starca, rotmistrz kabłąkiem trzymanej w drugiej ręce szabli odwiódł kurek
i nacisnął spust. Kurek skrzesał iskry, lecz strzał nie padł. Von Egern dopiero po chwili
zrozumiał, że pistolet ma wystrzelony, nie pomyślał, aby go nabić ponownie. Cofnął się o
krok, jakby przygotowując się do zadania ciosu szablą. Starzec, patrząc mu w oczy,
wyciągnął zza koszuli duży krucyfiks, ten sam, na który przysięgał przed pojedynkiem.
Joachim podskoczył ku niemu i wyrwał mu krzyżyk z dłoni.
- Jak śmiesz, psie... Nie waż się dotykać krucyfiksu, bo bezcześcisz go, Judaszu.
Przysięgałeś na ten krzyż, zanim biłem się z księciem. Za nic masz honor, za nic jego pamięć?
Będziesz się smażył w piekle, zdrajco nad zdrajcami... - szeptał Joachim drżącym głosem,
chowając krzyż do kieszeni.
- Dobro mojego ludu moim najwyższym prawem. Podziwiam cię, bo wierzysz w
rzeczy przestarzałe, w które już nikt nie wierzy. Jednak, zmurszałe twoje ideały, jakkolwiek
godne podziwu by był, gdy napotykają na swej drodze rzeczywistość, muszą upaść w proch.
Trochę jesteś podobny do młodego księcia. On również sądził, że wojna to szlachetne
zmagania, w których nie idzie o zwycięstwo, lecz o sprawdzian męstwa. On, kiedy wam w
polu bitwy udał się jaki manewr zręczny, wiwatował na waszą cześć. Kochał wojnę, i dlatego
nie pozwalał nigdy zgładzić jeńców, nie lubił zasadzek. My kochamy pokój i nienawidzimy
wojny, więc dlatego musimy być okrutni i bezwzględni. Na szczęście, w ostatnich chwilach
życia zrozumiał, co jest naprawdę ważne.
Starzec mówił cicho, stanowczym głosem. Kobieta obok niego siedziała bez ruchu.
Joachim zrobił jeszcze krok do tyłu, podniósł szablę, ale cios nie nastąpił.
- Wachmistrz, do mnie! - wrzasnął von Egern.
Po paru chwilach podbiegł jeden z Orszaghów. Gdy zobaczył co się stało, cofnął się
ze strachem. Joachim chwycił go za ramię.
- Stój. Będziesz pilnował tych potworów. Odpowiesz głową, jeżeli uciekną, albo
zadadzą sobie sami śmierć. Gdzie są wartownicy?
- Dubravka kazała im odejść - powiedział cicho stryj.
- Zaufała wam... Orszagh, wezwij brata i zróbcie porządek w obozie. Za każdą próbę
oporu kula w łeb. Każdemu, czy to dziecko, kobieta, czy dziad. Odbierzcie tym bandytom
ciało księcia i trzymajcie przy nim wartę, z nabitą bronią. Zrozumiano?
- Tak jest, panie rotmistrzu!
- Ja wyjeżdżam. Każ mi siodłać konia.
Nie słuchając już wydawanych przez Orszagha komend, Joachim wziął na ręce
Dubravkę i szedł w kierunku koni. Ktoś podsunął mu buty, inny przyprowadził konia.
Rotmistrz, trzymając ciało dziewczyny na łęku przed sobą, jak porywaną narzeczoną, ruszył
w las.
Jechał długo, bez obranego kierunku. Wył, płakał i złorzeczył, tulił do siebie trupa,
milczał, śpiewał swoje piosenki z dzieciństwa. Zjechał z drogi w las, koń stąpał powoli,
Joachim go nie poganiał. Ostrzyżoną głowę martwej dziewczyny oparł sobie na ramieniu.
Wsłuchiwał się w jej ciało, jakby wiedziony nadzieją, że coś jeszcze usłyszy. Przynajmniej
jakieś echo wczorajszych słów, których było tak niewiele, ale które znaczyły więcej, niż
wszystko inne, co w życiu usłyszał, lecz czuł tylko chłód. Bór otwierał się przed nim, mimo
że Joachim oszalały z bólu nie widział nic, po prostu jechał, na jego drodze nie stanęło żadne
drzewo. Las zmieniał się powoli. Suche i rachityczne południowe pinie i wawrzyny o
mięsistych liściach, ustępowały olbrzymim, kolumnowym dębom i wiązom. Nikło podszycie,
drzewa niczym filary gotyckiej katedry, unosiły zielone sklepienie. Nawa główna drogi, jaka
się przed nim otwierała, przecinana czasem transeptem strumienia, prowadziła go do
prezbiterium - wielkiej, zielonej polany, oświetlonej niczym najbardziej jasna katedra,
światłem uwięzionym i kierowanym przez maswerki konarów i gałązek. Chłodny półmrok,
panujący w lesie, przechodził tutaj w feerię migoczącego światła. Poznawał już to miejsce.
Południowe, spalone słońcem piaski stały się ciężką i tłustą, żyzną ziemią jego ojczyzny. Na
tej polanie bawił się z braćmi jako mały chłopiec, w konarach wielkiego zwalonego dębu
urządzali sobie kryjówki.
Zsunął się z konia, nie wypuszczając Dubravki z ramion. Upadł na kolana i delikatnie
złożył ją na miękki dywan soczystej, zielonej trawy. Obok, najpierw szablą, potem rękami, jął
wygrzebywać jamę. Czarna ziemia ustępowała niechętnie. Kopał długo, aż do zmroku,
wreszcie złożył ciało dziewczyny w grobie. Płacząc, zasypywał mogiłę. Na skraju polany
znalazł duży głaz, który udało mu się przetoczyć, by uczynić z niego nagrobek. Sztychem
szabli wyskrobał na kamieniu krzyż, imię „Dubravka” oraz, już przy świetle księżyca, słowa
nigdy mi nie poślubiona, moja na wieki. Gdy skończył, ktoś trącił go w ramię.
- Synu?
Spodziewał się ich. Nieznajomy pan i Sługa. Sługa stał teraz z tyłu, niecierpliwie
patrząc po koronach drzew, pan zaś stał przy nim i trzymał rękę na jego ramieniu.
- Twój pistolet nie wypalił. Pomyśl o tym, chłopcze. Nie zniszcz tego. Dobrze? Wiesz
przecież, czym jest męstwo, prawda?
Wytworny człowiek uśmiechnął się, pogładził go po włosach, skinął na swojego
towarzysza i odszedł w las. Sługa, powoli zmierzając za swoim panem, przystanął jeszcze
przy Joachimie.
- A ten jak zwykle swoje duby smalone bredzi... Ech, człowieku, pokażże im, co
zrobili, zabierając ci ją... Niech nie ujdą karze. Masz przecież władzę ich pokarać, przecie to
zemsta nie będzie, jeno kara. Twoje szczęście zabrali, dajże im za to pocierpieć. Niech
wiedzą. Ech, człowieku... Do zobaczenia wkrótce, lada dzień.
Joachim wstał, wytarł dłonie o spodnie, rozcierając na nich ziemię. Z trudem wsiadł
na konia i powlókł się z powrotem.
Gdy przybył do obozu, umył się, przebrał w czysty mundur i zarządził pogrzeb
księcia. Wszyscy w pełnej gali, trąbka, trzy salwy, jak trzeba. Joachim, po namyśle, złamał
swoją szablę, wrzucił ją do grobu, zaś do swojej pochwy włożył szablę księcia - pasowała
idealnie. Zasypał mogiłę i poczekał, aż wszyscy się rozejdą. Wtedy udał się do uwięzionych
starców. Bez żadnych wstępów powiedział:
- Chciałem, abyście umierali tydzień. Chciałem was męczyć, drzeć z was pasy,
rozciągać końmi, zadać wam wszelkie męki, jakie tylko może przeżyć człowiek. Ale
zmieniłem zdanie. Jesteście mordercami, więc sprawiedliwie będzie was potraktować jak
morderców. Za kwadrans zawiśniecie oboje. Mówcie pacierz, może wam Bóg przebaczy, bo
ja wam nigdy nie przebaczę. Przeklinam was.
Dwa razy skrzypnął sznur i dwa ciała zawisły na gałęzi.
Po egzekucji rotmistrz wydał rozkaz do wymarszu. Z przodu, powiązani, szli jeńcy, za
nimi kobiety i dzieci, huzarzy Joachima jechali dokoła, strzegąc się, zgodnie z jego rozkazem.
Postanowił odprowadzić cywilów do zamieszkanych terenów, zaś jeńców do obozu
jenieckiego nieopodal kwatery macierzystego pułku, do którego formalnie należał jego
szwadron. Chciał wypełnić przyrzeczenie dane księciu. Przez dwa dni maszerowali w mozole
przez dzicz, aż trzeciego dnia zobaczyli w dolinie pierwszą wioskę. Rotmistrz zdecydował, że
zatrzymają się, aby uzupełnić zapasy. Kiedy po jakimś czasie mieli ruszyć w dalszą drogę,
cywile stawili raczej bierny, lecz zdecydowany opór. Joachim uznał, że nie wziął do niewoli
ani kobiet, ani dzieci, ani starców, którzy i tak ledwie trzymali się na nogach, dalej
poprowadzili więc tylko jeńców.
Jadąc, von Egern myślał o ostatnich wydarzeniach. Nie tak dawno jeszcze był pewien,
że popadł w obłęd. A jednak widział, że z dowodzeniem radzi sobie tak samo sprawnie jak
zawsze. Ludzie wypełniali jego rozkazy bez wahania, ze zwykłą wiarą w ich słuszność,
najwyraźniej nie dostrzegając w nim wariata. Powoli zaczynał myśleć o swoim, w jego
mniemaniu niewątpliwym, szaleństwie ostatnich dni jak o śnie, koszmarze, który minął.
Uznał że kiedy między jeńcami widzi uśmiechającą się do niego twarz Nieznajomego, ma po
prostu niegroźne przywidzenia. To ostatnie, coraz cichsze pomruki gasnącego wulkanu, jakim
było jego obłąkanie.
Droga wiodła między spalonymi na kamień i pył górami. Ubogie, suche, wpijające się
w popękaną skałę rośliny utrzymywały ledwie kilka biednych listków. Było gorąco. Joachim
pozwolił zdjąć bermyce, dolmany i rozpiąć kurtki. Pot lał się z kawalerzystów strumieniami,
chociaż trochę mniej się męczyli jadąc konno stępa.
Po dwóch dniach marszu przednia straż doniosła, że w dolinie widać kolumnę
dragonów, prawdopodobnie z IV pułku - można było dostrzec czerwone mundury z zielonymi
wyłogami. Z daleka nie dało się ich dokładnie policzyć, ale to szwadron, może nieco
wzmocniony. Joachima zdziwiło, że żołnierz zameldował mu w sposób, w jaki melduje się o
zauważonym oddziale wroga. Uznał to za zły omen, wierzył bowiem w żołnierski instynkt,
wierzył że jego podwładni w jakiś sposób czują, kiedy zanosi się na walkę, podobnie jak
konie. Dopiero, kiedy sam zobaczył kolumnę dragonów, zrozumiał, dlaczego otrzymał taki
meldunek. Nie o intuicję, czy instynkt tutaj szło - na czele kolumny jechał oficer na wielkim,
siwym ogierze. Joachim znał tego konia, a przede wszystkim znał jego właściciela -
pułkownika Ernsta Friedricha von Radetzky’ego.
Pułkownik był świetnym żołnierzem, jego brawura, zmysł taktyczny i bezwzględność
stały się słynne po paru błyskotliwych rajdach daleko w głąb terytorium powstańców. Był
również powszechnie znienawidzony przez żołnierzy, gdyż gardził ich życiem na równi ze
swoim. Ale to on jak dotąd miał szczęście, jego ludzie nie zawsze. Nienawidzili go też za
metody, jakimi dyscyplinował swoich podwładnych. Za najmniejsze uchybienia karał z całą
surowością, na jaką pozwalał mu regulamin, a prostym żołnierzom nigdy nie żałował razów
szpicrutą. Mówiło się, że powiesił już ośmiu - zawsze za tchórzostwo, ponoć
wyimaginowane.
Joachim, w przeciwieństwie do większości, potrafił odpowiedzieć na pytanie,
dlaczego tak się dzieje. Pułkownik von Radetzky stracił w tej wojnie dom i rodzinę. Jego
matka była z południa, on sam posługiwał się swobodnie tutejszym językiem, powstańcy
uznali go więc nie tylko za wroga, ale za zdrajcę. Kiedy zaczęło się powstanie, pałac
pułkownika spłonął, a w nim zginęła jego żona i dwóch synów. On sam przebywał wtedy w
garnizonie, w stolicy. Joachim był więcej niż pewien, że Radetzky nie szukał na wojnie
zwycięstwa. Szukał tylko śmierci i okazji do zabijania tych, których obarczał winą za śmierć
najbliższych. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie bierze jeńców, nie oszczędza cywilów.
Kiedy dragoni byli jeszcze daleko, Joachim nakazał swoim ludziom doprowadzić
mundury do porządku - nie szemrali, rozumieli sens rozkazu. Rotmistrz patrzył na kolumnę
jeńców, którzy nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa i nagle dostrzegł między nimi
Nieznajomego. Podjechał bliżej. Postanowił nie walczyć z obłędem, i tak, jak sądził, nie był
w stanie rozróżnić, co jest jego szaleństwem, co zaś rzeczywistością. Nieznajomy ruchem
głowy poprosił go, aby zbliżył się jeszcze bardziej. Joachim spełnił tę niemą prośbę i pochylił
się, bo miał wrażenie, że tamten chce mu coś powiedzieć. Nie mylił się, Nieznajomy
wyszeptał:
- Odpowiadasz za swoich jeńców, chłopcze. Dałeś po dwakroć słowo. Ale nie o twój
honor tu idzie, jeno o ich życie, które znajduje się w twoich rękach. Jesteś za nich
odpowiedzialny, Joachimie...
Więzy z rąk Nieznajomego zniknęły. Patrzył na niego jeszcze chwilę, potem spojrzał
w dal, sprawdzić, jak daleko jeszcze do spotkania z dragonami. Kiedy opuścił wzrok,
Nieznajomego już nie było.
Jeszcze z klasycznego gimnazjum, do którego uczęszczał, pamiętał wykłady o sporach
greckich filozofów. Dokładnie pamiętał niskiego, okrągłego nauczyciela, pana Kleissera,
który opowiadał im o areté, cnocie męstwa. Wtedy śmieszył go ten mały człowieczek, z
przylizanymi włosami i śmiesznym monoklem, odziany w za ciasny, wytarty surdut. Dopiero
po latach dotarło do Joachima, co miał na myśli stary Klajster, jak go nazywali. Co chciał im,
smarkaczom, przekazać, mówiąc, że areté to nie tylko męstwo w boju. Zrozumiał, że ten
człowiek, nadając formę intelektowi całych rzesz młodzieńców, spełniał właśnie swoją areté.
Dziś o męstwo Joachima von Egern dba Nieznajomy.
Pułkownik von Radetzky przyspieszył i wyjechał na spotkanie rotmistrza,
wyprzedzając mocno swój oddział. Joachim uczynił to samo.
- Dzień dobry, panie pułkowniku - zaczął.
- Dzień dobry, panie rotmistrzu von Egern. Jakże cieszę się, że pana tutaj spotykam!
Jak pan widzi, wyruszyłem z małym podjazdem, właśnie aby odszukać pana w tych górach.
Pewnie pan nie słyszał - dzięki finansowemu wsparciu od naszych śmierdzących sąsiadów,
powstańcy, prawie już na pył starci, odzyskują siły. Zajęli Hegr, naszą twierdzę na
wschodniej granicy, tam się koncentrują. Ruszamy jak najszybciej, aby zetrzeć ich zanim
wzrosną w siłę. Pod moją komendą jest teraz trzydziesty piąty pułk grenadierów gwardii, oraz
dwunasty pułk kawalerii, do którego zostaje chwilowo przydzielony pański szwadron, panie
rotmistrzu. Specjalnie zamarudziłem, bo bardzo mi zależy na tym oddziale. Słyszałem same
dobre rzeczy, bardzo pochlebne opinie, zarówno o panu, jak i o pańskich ludziach. Bardzo
szanuję pańskiego ojca, a widzę, że syn idzie w jego ślady, więc zaszczytem będzie dla mnie
mieć pana wraz z jego huzarami pod komendą.
- Bardzo dziękuję za te pochwały, panie pułkowniku. Z radością oddam się pod
pańską komendę.
- Świetnie. Widzę, że prowadzi pan pojmanych bandytów...
- Ma pan na myśli jeńców, panie pułkowniku?
Oczy Radetzky’ego zwęziły się, on sam pochylił się w stronę Joachima.
- Sądzę, że mamy na myśli tych samych ludzi, rotmistrzu. Dobrze, niech pozostaną
pod strażą pańskich huzarów, na pierwszym postoju zdecydujemy, co z nimi uczynić.
- Tak jest.
Joachim zastanawiał się, czy już teraz powinien powiedzieć Radetzky’emu o swej
obietnicy. Zrezygnował, nie chciał prowokować konfliktu. Liczył, że może pułkownik, przez
wzgląd na niego, nie zechce postąpić z jeńcami, jak to miał w zwyczaju.
Stanęli obozem w dolinie, nieopodal rzeki. Żołnierze rozbili namioty, zajęli się końmi.
Huzarzy przyjaźnie gawędzili z dragonami, spragnieni wieści o nowej wojnie, wymieniali
chleb i tytoń do fajek za gorzałkę, pławili konie, kąpali się. Kilkunastu z nich pilnowało
jeńców, zmieniając się często, aby wartownicy również mogli zażyć obozowych uciech. Nic
się nie stało i Joachim poszedł spać z nadzieją. Był dziwnie spokojny. Chociaż ani na chwilę
nie przestawał myśleć o Dubravce, jej śmierć wydawała mu się czymś przedziwnie
koniecznym i nieodwracalnym. Wyobrażał sobie, że to ból, jaki żywi starzec, kiedy spokojna
i wyczekana śmierć zabierze jego starą żonę, po wielu dziesięcioleciach szczęśliwego,
pełnego miłości małżeństwa. Ból spokojny, przewidziany, pełen nadziei na rychłe spotkanie
znowu. A w nocy śniło mu się, że balansuje na krawędzi muru ogromnej twierdzy, otoczonej
rozszalałym morzem. Wiedział, że upadek w każdą stronę - czy w rozbijające się o skały fale,
czy na twardy, brukowany wewnętrzny plac twierdzy - skończy się śmiercią. Mógł jedynie
wybrać jej rodzaj. Wiatr nieubłaganie spychał go na dziedziniec, skoczył więc w fale.
Zbudził go wachmistrz Orszagh.
- Panie rotmistrzu, ośmielam się sądzić, że chciałby pan być świadomym tego, co
właśnie dzieje się w obozie.
- A co się dzieje?
- Pułkownik Radetzky szykuje pluton egzekucyjny. Po połowie nas i dragonów...
Joachim zerwał się z łóżka. Spał w butach, naciągnął tylko kurtkę, Orszagh podał mu
pas z szablą, von Egern wziął z olster pistolety. Jeden włożył za pas, drugi trzymał w ręku.
- Zbieraj ludzi. Trzydziestu ma być na koniach, reszta niech zbierze się w pobliżu
jeńców. Każdy ma mieć załadowany karabinek. Pistolety niech zabiorą ze sobą.
- Tak jest.
- Orszagh...
- Tak, panie rotmistrzu?
- Kiedy rozkażę strzelać do dragonów, posłuchają?
- Panie rotmistrzu, na pana rozkaz niektórzy z nich strzeliliby do rodzonego brata, albo
spalili kościół, a każdy jeden, bez wyjątku, bez wahania wypaliłby do cesarza, jeżeli tylko pan
tak rozkaże.
- Dobrze. Gotuj się, zatem. Za pół pacierza mają być gotowi.
Podszedł do koni, wziął swojego, sam założył ogłowie, czaprak i siodło, słysząc
pieklącego się pułkownika, który nie umiał zebrać huzarów. Dosiadł wierzchowca i wolno
podjechał do biegającego i musztrującego swoich dragonów Radetzky ego.
- Co pan robi, panie pułkowniku? - zapytał z wysokości siodła.
Radetzky zauważył go dopiero teraz, zadarł głowę i odpowiedział.
- Nie zwykłem rozmawiać z kimś, kto mówi do mnie z wysokości końskiego grzbietu,
chyba że jest samym cesarzem, lub przynajmniej arcyksięciem.
- Co pan robi z moimi jeńcami? - Joachim podniósł głos.
Pułkownik podszedł do niego, spojrzał mu w oczy i nagle chwycił jedną ręką za rapcie
szabli Joachima, drugą za zwisający dolman i szarpnął potężnie, zrywając zaskoczonego
rotmistrza z konia. Nie pozwolił mu upaść, podtrzymując za szamerunek kurtki. Następnym
szarpnięciem przyciągnął jego twarz do swojej i wyszeptał przez zaciśnięte zęby:
- Powiedziałem, chłoptasiu, że nie zwykłem rozmawiać z kimś, kto mówi do mnie z
siodła.
Oczy miał wąskie jak szparki, ale mówił ze spokojem, oddech miał również spokojny.
- Z jeńcami postępuję zgodnie z twoją sugestią, synku. Bandytów powiesiłbym - ci
tutaj to są zdrajcy ojczyzny, ale żołnierze. Dlatego każę ich rozstrzelać. Zrozumiałeś?
Nie spodziewał się ciosu, który Joachim zadał głowicą kolby wyciągniętego zza pasa
pistoletu. Radetzky zachwiał się, ale nie upadł. Chwilę starał się ustać na nogach, wreszcie
otarł krew z rozbitej brwi i podniósł głowę.
- Każę cię rozstrzelać, synku...
- Żądam satysfakcji! - ryknął Joachim, celując z niego z pistoletu.
- Dobrze, a zatem po wojnie będę się z tobą strzelał i zastrzelę cię sam.
- Żądam satysfakcji teraz!
- Teraz jest wojna i nie będę się z tobą pojedynkował, smarkaczu. Spróbuj jeszcze raz
mi przeszkodzić w czymś i zrezygnuję z przyjemności osobistego rozwalenia ci łba i jednak
każę cię rozstrzelać.
- Nie zabijesz tych ludzi, panie.
- Zabiję, i bacz, abyś nie stanął razem z nimi.
- Nie zabijesz - powtórzył z naciskiem Joachim.
Dopiero teraz Radetzky zauważył że za Joachimem stoją huzarzy, z palcami na
cynglach karabinków. Rozejrzał się i wrzasnął na swoich dragonów, którzy oczekiwali
nieopodal na spełnienie roli plutonu egzekucyjnego:
- Formuj linię! Podsypać! Bagnet!
Dragoni wykonywali rozkazy, jakby każda wywrzeszczana komenda natychmiast
pojawiała się w ich mózgach. Joachim nie spieszył się, pozwolił dragonom sformować linię, a
swoich ludzi rozrzucił w tyralierę. Setka dragońskich karabinów przeciwko siedemdziesięciu
lufom jego huzarów, zbrojnych jeszcze w pistolety.
- Radetzky, za twoimi plecami stoi trzydziestu moich ludzi gotowych do szarży.
Chcesz rzezi?
Pułkownik zignorował Joachima, przemówił zaś do jego ludzi:
- Huzarzy! Wasz rotmistrz zbuntował się przeciwko swojemu dowódcy, a zatem teraz
jesteście pod moją komendą! Rozkazuję wam pojmać rotmistrza von Egern, a w razie oporu
zabić.
Nikt nie drgnął.
- Pułkowniku Radetzky, moi ludzie dadzą się za mnie posiekać na dzwona... Czy
może pan to powiedzieć o swoich dragonach?
- Cel!
- Niech pan się zastanowi, panie pułkowniku. Wy się zastanówcie, chłopcy. Chcecie
umierać z rąk swoich, tylko po to, aby uczynić zadość rzeźniczym skłonnościom waszego
dowódcy? Wiecie, co potrafią moi huzarzy. Wczoraj jedliście jeden chleb, dzisiaj chcecie
zginąć od naszych szabel?
- Ty zginiesz pierwszy - warknął Radetzky.
Joachim nie ruszył się z miejsca.
- Pal! - ryknął pułkownik.
Nic się nie stało. Dragoni stali z karabinami wycelowanymi w rotmistrza, ale żaden
palec nie zgiął się na spuście. Joachim widział, jak niewiele dzieli go od śmierci, ale żaden
cyngiel nie zwolnił sprężyny, żaden kurek nie opadł na krzesiwo. Wiedział, jak żołnierze
przeżywają tę chwilę, że czują już ostatni opór cyngla, trzymając jego życie na końcowym
oporze sprężyny... Zobaczył, jak stojący w pierwszym szeregu rosły brodacz powoli prostuje
wskazujący palec, równie powoli odejmuje kolbę od ramienia, spluwając trzymanymi w
ustach kulami, opiera karabin o ziemię i ściąga bagnet.
Radetzky patrzył na to z otwartymi ustami, nie rozumiejąc. Kolejny dragon oparł
karabin o ziemię. Za nim podobnie uczynili wszyscy. Dwóch podoficerów trzymało jeszcze
broń przy ramieniu, ale, widząc groźne miny stojących z boku żołnierzy, po chwili wahania
również opuścili broń do nogi. Pułkownik bez słowa przyskoczył do najbliższego dragona,
wyrwał mu karabin, uderzył kolbą w brzuch, po czym, gdy ten zgiął się wpół, powalił go na
ziemię ciosem w kark. Stojący obok nie zareagowali. Radeztky, rycząc, zbił z nóg
następnego, zatrzymał się i popatrzył na swoich żołnierzy.
Nagle podjął decyzję. Przystawił odebrany dragonowi karabin do ramienia i
wystrzelił, nie mierząc, w siedzących na ziemi jeńców. Ołowiana kula uderzyła w tył głowy
jednego z nich, przewiercając czaszkę na wylot. Krwawa struga pokruszonych kości i mózgu
obryzgała tych obok. Nie poruszyli się. Żaden nie starał się ukryć, nawet nie próbowali
zasłaniać się powiązanymi rękoma. Siedzieli, jakby to nie ich życie ważyło się tutaj na szali -
nie przyglądali się nawet. Radetzky rzucił wystrzeloną broń i wyszarpnął nabity karabin
kolejnemu dragonowi. Gdy podniósł go do ramienia, Joachim był już przy nim. Przystawił
mu do skroni lufę trzymanego w wyciągniętej ręce pistoletu.
- Odłóżcie karabin, pułkowniku.
Radetzky spojrzał na niego. Joachim nie dostrzegł w jego oczach nawet cienia strachu.
Nie opuścił broni, mówił cicho, patrząc Joachimowi w oczy.
- Czy myślisz, że ja boję się śmierci, smarkaczu? Zresztą, jeżeli dopuszczałbym
możliwość, że pociągniesz za spust, odłożyłbym karabin, bo chcę, żeby oni poumierali, a
martwy ich nie pozabijam. Ale ty nie pociągniesz za spust, bo jesteś miękki, smarkaczu.
- Będę musiał pana pułkownika rozczarować.
- Wiesz, co te świnie mi zrobiły? Gonisz ich od miesiąca, zobaczyłeś parę trupów, i
nagle wydaje ci się, że to biedni i romantyczni powstańcy. A tymczasem to dzikie bestie,
gorsze od wilków, które trzeba wybić, bo tylko tak można je pokonać. Byłem kiedyś dobrym
człowiekiem, ale moja dobroć umarła w spalonym pałacu. Widziałem czarne od ognia kości
mojej żony, przy oknie, którego nie mogła otworzyć, aby uciec z płomieni, bo te diabły zabiły
je od zewnątrz deskami. Obok leżały zwęglone ciała moich chłopców. Będę zabijał te bestie
do końca mojego życia, i będę starał się zabić ich jak najwięcej. Będę zabijał ich kobiety,
żeby ich nie rodziły i ich dzieci, żeby nie mogły dorosnąć, będę palił ich pola, wybijał ich
bydło i równał z ziemią ich domy.
- Nic mnie to nie obchodzi, panie pułkowniku. Może pan zabić ich wszystkich, nie
będę pana powstrzymywał. Ale moich jeńców nie, bo ja dałem słowo, że oni będą żyć.
- No to w takim razie nie podołałeś swojemu słowu, młokosie. Jeden z nich już nie
żyje, a zaraz umrze następny, bo ty jesteś za miękki.
Dwa palce nacisnęły na spusty w tej samej sekundzie. Dwa kawałki krzemienia,
ściśnięte w szczękach kurków uderzyły o żłobioną stal krzesiw, dwie iskry spadły na
podsypkę na odsłoniętych na ułamek sekundy panewkach. Dwie ołowiane kule ruszyły
pchane impetem gazów spalającego się prochu w stronę wylotów luf. Pierwsza pomknęła ku
siedzącym jeńcom i trafiła jednego z nich w kręgosłup, pozbawiając go życia. Druga uderzyła
w czaszkę Radetzky’ego, poniżej dragońskiego kasku, w samą skroń, rozsadzając mu głowę.
Pułkownik zwalił się na ziemię z głuchym odgłosem.
Podoficer dragonów, jeden z tych, którzy wcześniej wahali się chwilę przed
opuszczeniem broni, teraz zawył nagle i podrzucił broń do ramienia, celując w Joachima.
Strzelił - nie trafił, gdyż stojący obok żołnierz podbił lufę karabinu. Ale było już za późno. Na
odgłos strzału plunęły ogniem huzarskie karabinki - kule dosięgły dragonów, którzy nie
zdążyli nawet podnieść broni. Pierwsza salwa z siedemdziesięciu luf powaliła prawie cały
pierwszy szereg.
Ani jedna z kul nie trafiła rotmistrza, który stał dokładnie pomiędzy strzelającymi a
ich celem. Dopiero, gdy zauważył, że drugi szereg dragonów odciąga kurki, rzucił się na
ziemię. Równa salwa zabiła kilkunastu huzarów, lecz rozrzuceni w tyralierze byli
trudniejszym celem. Brzmiały pojedyncze wystrzały pistoletów, zaś pozostali przy życiu
dragoni, nagle na nowo zdyscyplinowani jak w czasie bitwy, ładowali broń, reagując na
komendy podoficera.
Spod lasu galopem ruszyły trzy dziesiątki kawalerzystów Joachima. Żołnierze
Radetzkyego wypalili jeszcze raz, znów zabijając kilkunastu. Założyli bagnety, ale nie zdążyli
już obrócić się czołem przeciwko szarżującej jeździe, przemieszali się. Triumfowała huzarska
szabla i pistolet. Po paru chwilach było po walce. Huzarzy nie brali jeńców, jakaś dzika
nienawiść do ludzi, z którymi jeszcze wczoraj wesoło gawędzili, odebrała im ludzkie
odruchy. Nawet ci, którzy prosili pardonu padali pod ciosami.
Joachim patrzył na tę rzeź oniemiały, nie rozumiał swoich ludzi, nie pojmował, bał się
ich. Spokojni pasterze, rolnicy, szewcy, a nagle zawrzała w nich krew dzikich stepowych
jeźdźców, a wraz z nią wspomnienie ogromnych przestrzeni przemierzonych w siodłach
małych koni, bitew, w których nie bierze się jeńców. Szable unosiły się i opadały bez litości,
bez wahania.
Kiedy skończyli, Joachim zrozumiał. Jego huzarzy kochali go. Miłość nie zna
kompromisów. Pierwszego, który do niego podszedł, trzasnął pięścią w twarz. Nie obruszyli
się - tacy są, jak zakochana w łajdaku dziewczyna. Przyjmują razy, obelgi, kary, by na jedno
skinienie skoczyć w ogień, by z uwagą śledzić każdy grymas na jego twarzy. Joachim wszedł
między trupy dragonów i zauważył, że kilku jeszcze żyje. Wachmistrz Orszagh właściwie
zrozumiał jego zachowanie - zaczęli ich opatrywać.
Joachim upadł na kolana na skrwawioną ziemię, targnął nim suchy szloch. Nie chciał
tego. Popełnili bratobójstwo. On popełnił bratobójstwo. I to dla kogo? Dla bandy zdradliwych
bydlaków, których cały naród nie był godzien takiego człowieka, jakim był książę. Ktoś
pociągnął go za cholewę. Gdy spojrzał, zobaczył leżącego na ziemi Nieznajomego, w
dragońskim mundurze, ze śmiertelną raną w piersi.
- Nie martw się Joachimie... Przecie to nie twoja wina... Nie ich...
Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, krew obficie płynęła z rany. Joachim wziął go
w ramiona, usiłował zatamować upływ krwi dłonią, jednak przeciekała przez palce.
Nieznajomy ręką chwycił go za głowę, przysuwając czoło do swojego.
- Pamiętaj, bądź spokojny, Joachimie. W takich czasach tylko spokój.
Skonał. Von Egern spojrzał w niebo. Cóż oznacza śmierć widziadła? Ktoś trącił go w
ramię.
- Zostaw umarłym grzebanie umarłych - usłyszał ironiczny głos.
Nad nim, w swoim zwykłym ubraniu, stał Sługa, uśmiechając się drwiąco. Joachim
delikatnie złożył na ziemi ciało dragona.
- Przecież on nie zginąłby w taki sposób... Po prostu lubi takie pretensjonalne gesty.
Joachim popatrzył na ciało. Trup miał obcą twarz, która niczym nie przypominała
rysów Nieznajomego.
- Rotmistrzu von Egern... Cenisz swój honor?
- Nad życie.
- Spójrz zatem tam. - Wskazał ręką na jeńców. - Ryzykujesz dla nich życiem, a cóż
oni robią?
Śmiali się. Z niego. Widział to wyraźnie. Rechotali, we właściwy ludziom tej rasy
skrzekliwy sposób, zaśmiewali się do utraty tchu. Sytuacja była dla nich tak zabawna, że
nawet dwa trupy ich ziomków nie pohamowały wesołości. Patrzyli na niego. Sługa
przykucnął obok Joachima i pokiwał głową.
- Dla nich człowiek, który się poddał, nie ma wartości. Oni są dla siebie ludźmi bez
wartości. Zaś ktoś taki jak ty, kto walczy o ich życie ze swoimi, ryzykuje swoje życie dla
nich, jest śmieszny. Śmieszny to za mało nawet, jest żałosny, godny pogardy, jest wariatem i
idiotą.
- Ale książę...
- Książę był inny. Był jednym z tych, którzy wznoszą się ponad tłum, ponad
rzeczywistość i teraźniejszość, zanurzony w przeszłości. Oczywiście rozumiał ją opacznie,
interpretując mity i legendy swojego narodu przez pryzmat kultury, w jakiej kształcono jego
ducha, a którą to kulturę dzielił z tobą, Joachimie. Cóż zrobisz teraz? Zostaniesz tutaj, słaby i
godny pogardy, przegrany i wystawiony na pośmiewisko?
Rotmistrz nie odpowiedział.
- Joachimie, pozwolisz, aby ludzie, którzy winni ci są wdzięczność obrzucali kpinami
i drwiną? Wiesz jak cię zwą między sobą? Śmierdzącą kozą. Boś dla nich miękki, wręcz
tchórzliwy, bo cackasz się z nimi. Mawiają, że jesteś jak głupia dziewczyna, która przytula się
do prowadzonego na rzeź jagniątka, nie pozwalając poderżnąć mu gardła.
Rotmistrz wstał i, nie patrząc na Sługę, szedł ku jeńcom, podpierając się szablą. Kiedy
stanął przed nimi, z błędnym wzrokiem, w pokrwawionym mundurze, śmiali się jeszcze
głośniej.
Joachim uzmysłowił sobie, że rzeczywiście jest żałosny, zaśmiał się razem z nimi,
podniósł szablę i ciął w łeb siedzącego na skraju hałaśliwego młodzieńca. Ten zastygł na
sekundę z grymasem uśmiechu na twarzy, krew zalała mu oczy, po czym przewrócił się do
tyłu, opierając się o towarzyszy, do których był przywiązany.
Śmiech umilkł. Joachim wszedł między jeńców. Patrzyli na niego w milczeniu.
Zauważył uśmieszek na twarzy jednego z dalej siedzących. Zaczął ciąć. Na oślep, dookoła,
czasem klinga świstała w powietrzu, ale siedziało ich tak wielu, że trafiał nawet wtedy, kiedy
ciosy zadawał z zamkniętymi oczami. Rąbał bez opamiętania, a oni padali bez krzyków,
wydając tylko zduszone jęki.
Potknął się. Gdy upadł, związane ręce przygniotły go do ziemi, wyrwały mu szablę,
nieudolnie poczęły dusić - lecz zaraz z pomocą przybyli mu obserwujący całe zdarzenie
huzarzy. Wjechali w krąg siedzących na trawie jeńców, tratując i tnąc szablami - po paru
minutach pod klingami i kopytami koni nie zostało już wielu żywych. Joachim, któremu
żołnierze pomogli się wydostać, podbiegł do ostatniego, jaki jeszcze siedział - na skraju kręgu
roztratowanych i porżniętych ciał, siedział bez słowa, wpatrując się w rzeź. Rotmistrz, cały
we krwi, stanął nad nim. Jeniec miał twarz Nieznajomego, ale nie mówił nic. Starał się
niezdarnie osłonić głowę związanymi rękami. Von Egern zawahał się. Za Nieznajomym
ujrzał Sługę, który powiedział, pogardliwie wydymając wargi:
- Nie da się być trochę w ciąży, Joachimie, nijak. Zdecydowałeś już wcześniej. On
tutaj to konsekwencja twojego wyboru. Mówiłem ci już, że ma skłonności do
pretensjonalnych i patetycznych gestów. Bądźże więc konsekwentny, bo na skrupuły już za
późno, mój rotmistrzu.
Joachim pchnął Nieznajomego w pierś. Szabla zaklinowała się między żebrami, oparł
nogę o trupa, zaparł się i wyszarpnął ostrze. Oddychał ciężko, świszcząco, przez nos.
Rozglądał się wokół, jakby szukając jeszcze kogoś. Ludzie nie zbliżali się do niego. Joachim
zszedł do rzeki i w mundurze wszedł w płytką wodę po kolana, po czym zanurzył się cały. Z
zapałem zmywał krew ze swoich rąk, z twarzy, nie zauważył, że prąd porwał jego bermycę.
Gdy wyszedł, wsadziwszy rękę do kieszeni natrafił na złoty krucyfiks, który zabrał stryjowi
księcia. Rzucił go na stertę trupów. Rozejrzał się dookoła, gestem ręki przywołał Orszagha.
- Zakopać ich. Macie na to trzy godziny. Potem zwinąć obóz, oporządzić się, siodłać
konie i w pełnym rynsztunku na apel, tutaj. Przynieś mi czysty mundur, oliwę i osełkę do
szabli.
- Ośmielam się przypomnieć, że to ostatni mundur pana rotmistrza.
- A zatem przynieś mi swój, a mój daj ordynansowi do wyczyszczenia.
- Tak jest. Czy pan rotmistrz pozwoli zapytać?
- Pytaj.
- Można im postawić krzyż na mogile?
- A postaw im chociażby samego diabła. Mnie to nie obchodzi. Wykonać.
- Tak jest.
Przebrał się, usiadł pod drzewem i zaczął szlifować i ostrzyć poszczerbioną głownię
szabli księcia, którą od pojedynku nosił przy boku. Kiedy był już zadowolony z efektu,
przetarł oliwą zaśniedziałą nieco klingę, naoliwiona szmatka odsłoniła napis In hoc signo
vinces, przedzielony maltańskim krzyżem. Wpatrywał się w napis przez chwilę, przerwało mu
szturchnięcie w ramię.
- I co teraz? - usłyszał głos Sługi.
- Nie wiem...
- Mój Joachimie, nie obawiaj się. Od teraz będę przy tobie. Wydrap ten krzyż z głowni
twojej szabli. Kiedy znakiem, pod którym będziesz zwyciężał, będzie nic, dopiero wtedy
walka będzie walką dla samej walki. Pamiętasz swego nauczyciela szermierki? Twój ojciec
zwolnił go, kiedy dowiedział się, że ten wątpi w Boga. Ale przecie nie był on jednym z tych
nowomodnych filozofów, co w Boga nie wierzą. Nie wierzyć w boskie istnienie - oto głupota.
O nie, ten stary fechtmistrz, który pokazywał ci, jak trzymać szpadę, wierzył w Boga, tylko
nie chciał mieć z nim do czynienia, bo, jak twierdził. Bóg nie jest dwornym kawalerem, jest
grubianinem, skoro mając moc zapobiegania temu, pozwala aby świat wyglądał tak, jak
wygląda. Jaki sens ma wojna toczona dla Boga, twojej ojczyzny, czegokolwiek?
- Nie wiem...
- Nie ma sensu, Joachimie. Nie ma. Jesteś człowiekiem honoru, czyż nie?
- Nie wiem.
- Nic nie wiesz! To nie pora na szlochy, Joachimie, ty już wybrałeś drogę, ja tylko
doradzam ci, czy masz iść pieszo, czy może wziąć powóz. Bądź lepszy od Boga, Joachimie.
Jesteś człowiekiem szlachetnym, odważnym, dzielnym, a tymczasem otaczający cię ludzie są
podli i tchórzliwi. Jesteś, jakby cię określił grecki filozof, słusznie dumnym. Miałeś więc
rację ku temu, aby ukarać te drwiące z ciebie bydlęta. Bądźże więc konsekwentny - skoro raz
zostałeś Nemezis, bądź nią dalej. Pokaż Stwórcy, żeś doskonalszy od niego. Nie masz takiej
jak on mocy, ale zrobisz co tylko możesz, aby wywyższyć godnych i poniżyć tych, co na to
zasługują. Wiesz już, co masz czynić?
- Wiem. Kim ty jesteś?
Sługa zaśmiał się, odrzucając głowę.
- Tylko sługą, Joachimie, tylko sługą. Służę teraz tobie, boś mnie na służbę przyjął.
Jak dobry sługa, nigdy nie służę temu, kto mnie nie chce i dobrze nie płaci.
- Myślałem, że służysz Nieznajomemu.
- Służę, służę mu cały czas. Jednak to mało wymagający pryncypał - daje mi wolną
rękę, i mogę sobie wybierać panów.
- A zatem, niech się stanie. Zostanę Nemezis. Zostanę Attylą...
- O nie, on był Biczem Bożym, a ty będziesz swoim własnym. Twój będzie sąd i
miecz!
Joachim rzucił się w obłęd jak pływak w wodę. Po kilku godzinach, zgodnie z jego
rozkazem, ludzie zebrali się na apel. Stało ich tam kilkudziesięciu, bo reszta zginęła w starciu
z dragonami. Nie widział w ich oczach wyrzutu czy złości. Przyzwyczaili się do absolutnej
wiary w swojego dowódcę. Von Egern przebrał się w wyczyszczony mundur, wsiadł na
konia, po czym przemówił do żołnierzy:
- Chłopcy! Dla mnie dzisiaj skończyła się wojna za nasz kraj. Nie znaczy to, że
skończyłem walczyć. Od dziś walczył będę za moją własną sprawę. Za to, co stało się dzisiaj,
ja ponoszę wyłączną odpowiedzialność, jednak ci z was, którzy zostaną ze mną, będą
dezerterami. Moje słowo, dane człowiekowi mojego pokroju, było dla mnie ważniejsze, niż
moja przysięga na wierność ojczyźnie czy cesarzowi. Cesarz ma mnie gdzieś. Ja już
wybrałem - teraz wy wybierajcie. Możecie ze mną zostać. Wtedy dochowacie przysięgi,
złożonej przez waszych przodków moim przodkom, ale złamiecie tę daną cesarzowi,
zostaniecie dezerterami, bandytami. Będą was ścigać. Z myśliwych staniecie się zwierzyną.
Cóż będziecie z tego mieć? Nic. Nic, poza świadomością, że dochowaliście mi wierności, i że
uczestniczyliście w czymś wielkim. Możecie też odejść. Doniesiecie, że wasz dowódca
zwariował i zdezerterował. Przydzielą was do innego szwadronu w naszym pułku i będziecie
walczyć dalej. To ostatni moment, w którym możecie odejść, później, za próbę ucieczki - kula
w łeb. Pamiętajcie, to co dzisiaj widzieliście, będzie niczym w porównaniu z tym, czego
dokonamy. Nasi przodkowie przybyli tutaj wieki temu, konno, z szablą w ręku, niosąc ogień i
zniszczenie. Potem jeden z naszych wodzów wybrał krzyż zamiast szabli. Nie potępiam jego
decyzji. Dzięki niemu z barbarzyńców staliśmy się ludźmi. Lecz czasy się zmieniły, i
cywilizacja, która uczyniła nas ludźmi, sama upadła w barbarię. Musimy więc wrócić do
starych metod i wypalić ją do cna, do popiołów. Szablą udowodnimy, że w nas, duchowych
potomkach Attyli, nie upadło męstwo, nie upadł honor, nie upadła odwaga. Udowodnimy to
umierając, bo idąc ze mną, musicie się pogodzić z tym, że zginiecie, prędzej czy później.
Staliśmy się częścią tej kultury, gdy pięła się w górę. Teraz, gdy spada w dół, czas pozostać
na szczycie, nie walić się w rynsztok razem z nią. Spalimy świat, chłopcy!
Nie rozumieli, o czym mówi, wiedział o tym. Ale w ich krwi, kiedy mówił, grało
wspomnienie z zamierzchłych czasów - łuk, koń i szabla, przed nimi wszystko, za nimi tylko
pożoga. Stali. Trzech ruszyło. Jeden z braci Orszaghów i dwóch młodych. Joachim spojrzał
na nich bez złości.
- Rozumiem i nie potępiam was. Ale jeżeli spotkam któregokolwiek, to zabiję. Bez
nienawiści - po prostu. Od tej chwili jesteście dla mnie żołnierzami wrogiej armii. Ruszajcie!
Orszagh skinieniem dłoni pożegnał brata i resztę oddziału, po czym bez słowa ruszyli.
* * *
Wjechali do miasteczka od południa. Mieszkańcy nie stawiali oporu, chociaż Joachim
wiedział, że stąd właśnie pochodziło wielu powstańców. Miasto, jak na wojenny czas,
wyglądało dostatnio i spokojnie. Bez większych zniszczeń, schludnie, z dwoma pięknymi,
starymi kościołami. Kobiety w długich, kolorowych spódnicach otulały ramiona wełnianymi
chustami, mężczyźni ubierali się skromnie, lecz porządnie. Kiedy żołnierze jechali przez
zupełnie wyludnione wąskie uliczki, kopyta dudniły głucho na bruku. Huzarzy ciekawie
rozglądali się po domach. Od dawna już nie byli w mieście.
Pod ratuszem przywitał ich już zgięty wpół burmistrz, czy może mer miasteczka.
Zapewniał o swojej lojalności, zapraszał do środka, cały w uśmiechach. Zamilkł, kiedy
Joachim trzasnął go w twarz, a kawalerzyści poprawili parę razy nahajkami.
Rotmistrz zasiadł w sali, gdzie obradować zwykli rajcowie miejscy, wydał
odpowiednie dyspozycje ludziom, zezwolił swoim podokazywać nieco na mieście, ale z
umiarem. Kobiet zabronił gwałcić, przykazał natomiast, aby postraszyć właścicielkę burdelu,
żeby nie próbowała zdzierać z żołnierzy. Sam poszedł spać w głównej sali ratusza.
Następnego dnia rano nakazał rozwiesić na mieście obwieszczenia, głoszące, że każda
kobieta do lat 35 ma być przyprowadzona dnia następnego w południe przez mężczyznę za
nią odpowiedzialnego na rynek miejski, celem przedstawienia się nowemu komendantowi
miasta. Tych, którzy nie dopełnią rzeczonego obowiązku, czeka pluton egzekucyjny. Ci zaś,
jak głosiło obwieszczenie, których kobiety Pan Komendant zaprosi na uroczysty wieczorny
bankiet, otrzymają nagrodę pieniężną. Kazał jeszcze Orszaghowi rozpowiedzieć po mieście o
co chodzi, tak żeby nikt nie miał wątpliwości.
Następnego dnia o dwunastej wyszedł na rynek. Stało ich sześciu. Tylko sześciu. Na
całe miasto. Przerażony, acz tonący w uśmiechach, burmistrz ze swoją brzydką żoną i trzema
wdzięczącymi się córkami, wszyscy w odświętnych strojach. Dwóch jakichś kupców w
surdutach, jeden ze śliczną wypindrzoną córunią, która, kiedy zobaczyła Joachima, spojrzała
mu w oczy, zmysłowo oblizała wargi i przesunęła rękami po biuście. Żona drugiego wyraźnie
się bała. Dwóch następnych stało nieco z boku, z żonami, które nie były zbyt szczęśliwe, ani
ładne. Na końcu szeregu stała ona. Piękna, podobna do Dubravki i cudownie wściekła.
Wielkimi, pełnymi furii oczami patrzyła z pogardą na swego męża, który uspokajał ją jak
mógł i uśmiechał się do Joachima przepraszająco.
Rotmistrz bez zbędnych ceregieli kazał powiesić mężczyzn, którzy przyszli na rynek,
wdzięczące się panny odprowadzić do burdelu, przestraszone zaś do domu. Wściekłą
piękność rozkazał zabrać w zarekwirowanym jej wiszącemu już mężowi powozie. Następnie
w kwadrans spakowali się szybko, sformowali na rynku kolumnę i, salutując szablami
wyglądającym przez okna mieszkańcom, opuścili miasto. Orszagh, zgodnie z rozkazem, z
kasy szwadronu pokrył w dwójnasób wszelkie wyrządzone szkody. Wyjeżdżając, minęli
sześciu powieszonych na drzewie obok cmentarza.
Jechali aż do wieczora, przez ziemię niczyją. Wojska powstańców i cesarstwa biły się
o wiele mil stąd, a rozmieszczone po miastach, małe i leniwe garnizony bały się
dowodzonych przez szaleńca huzarów, których liczba, niesiona z ust do ust, urosła do kilku
setek. Po paru potyczkach, w których zaprawieni w bojach weterani roznieśli ospałych
wojaków, pilnujących myta, czy stacjonujących przy jakimś ważnym moście, sam widok
huzarskiego munduru wystarczył, aby nieliczne posterunki w pośpiechu uchodziły, meldując
w garnizonach o przytłaczającej przewadze wroga. Nie raz zdarzyło im się przestraszyć dwie,
czy trzy kompanie. Widok kilkuset żołnierzy, w panice pierzchających na ich widok, dawał
huzarom poczucie siły, zaś Joachimowi wiernych wykonawców jego wyroków.
Zatrzymali się na postój w opuszczonej chłopskiej zagrodzie. Rotmistrz zajął izbę, zaś
jego ludzie rozlokowali się w stodole, w komorze i na poddaszu. Nakazał, aby
przyprowadzono mu porwaną z miasteczka kobietę. Dwóch huzarów przywiodło ją,
trzymając pod ramiona. Z obrzydzeniem odepchnęła ich ręce, sama przestąpiła próg,
wyglądała jak Dubravka, miała nawet podobne rysy, tę samą inteligencję i bezwzględność w
oczach, podobne ruchy.
- Pani... - zaczął Joachim.
Nie zareagowała. Stała, bezbronna, ale silna swą stanowczością, wpatrzona w ścianę
domu, nie zaciskała nawet ust. Dziwnie spokojna, jakby nie dostrzegała obecności kata
swojego męża.
- Pani, tyś przecież z tych kobiet, co widzą jaki mężczyzna jest ich godzien.
Odwróciła się raptownie.
- I niby tyś jest mnie godzien? Mój mąż był tchórzem, a tyś jest morderca i okrutnik,
przewrotny tyran.
- Pani, sprawiedliwa spotkała ich kara. Byli podłymi tchórzami i łajdakami, więc
trafili na szubienicę, tam gdzie ich miejsce, zaś te kobiety, które gotowe były kupczyć swoim
ciałem, też trafiły gdzie ich miejsce. Do burdelu.
- A kim tyś jest, aby sądzić? Chcesz wszystkich, co grzech jaki mają na sumieniu,
życia pozbawić? Jesteś szaleńcem! Powieś i mnie, bom jako dziecko matce mojej skłamała!
- Pani, ja nie karzę ludzi za ich grzechy, mnie grzech nie obchodzi. Karzę ich za ich
małość, za to, że są niegodni, aby chodzić po tej ziemi... Bez czci, bez honoru, bez odwagi...
- Parszywy łajdaku! Przecie to byli kupcy i szewcy! Ty od nich chcesz honoru? Tyś
jest szlachcic, tobie honor przystoi, aleś i przez urodzenie zobowiązan do opieki nad innymi
stanami! To ma być twój honor, głupcze? Szubienica dla kogoś, kto na jakże ciężką
wystawiony próbę złamie się?
- Przecież tylko sześciu było na całe miasto...
- Bo inni się ciebie nie bali, wiedzieli, że was tylko kilkudziesięciu, że wszyscy staną
w ich obronie, a mój mąż i reszta, których powiesiłeś, nie byli stąd, nienawidzono ich w
miasteczku, wiedzieli, że na niczyją pomoc nie mogą liczyć.
- Za nic to mam... Być może niektórzy umknęli kary, ale ci, których kazałem
powiesić, słusznie zginęli.
- Zabij, męcz, ale nie zmuszaj mnie, abym dłużej przebywała w twoim towarzystwie,
szaleńcze! Bóg cię skarze!
- Drwię sobie z Boga. To ja jestem sprawiedliwością, nie on. On za nic ma honor, a ja
jestem człowiekiem honoru. Gardzę Bogiem, nie chcę mieć z nim nic do czynienia.
- Bluźnierco, antychryście, precz ode mnie! Joachim podszedł do niej. Wspaniała była
w swoim gniewie. Jakby widział Dubravkę! Piękna, dumna i odważna. Była w jego mocy, a
jednak zwracała się doń bez lęku, śmiało rzucając mu w oczy oskarżenia. Nie rozumiał,
dlaczego nie potrafiła docenić tego, co dla niej uczynił. Chwycił ją za ręce.
- Pani, ja za nic mam kary po śmierci, mogę iść do piekła, do otchłani, drwię sobie z
tego. Ale zrozum, uczyniłem to dla ciebie, czynię to dla takich jak ty, chociaż nie ma ich
wielu. Wynoszę godnych, na zasłużone im miejsce, a miejsce kobiet twego pokroju, pani, jest
przy boku odważnego i honorowego mężczyzny, nie tchórzliwego kupczyka.
Wyrwała mu dłonie, wytarła je z obrzydzeniem o suknię.
- Precz ode mnie, diable!
Odskoczyła w najdalszy kąt izby. Joachim był zdziwiony i zakłopotany. Nagle
wyobraził sobie drwiącego zeń Sługę. Wiedział dokładnie, co ten może powiedzieć, i nie
chciał tego usłyszeć. Zdecydował.
- Jak masz na imię? - zapytał.
Nie odpowiedziała. Podszedł do niej, chwycił za ramiona i postawił na środku izby,
nieopodal prowizorycznego łoża.
- Skoro nie przyjmujesz moich tłumaczeń, ani wyznań, postąpię inaczej. Rozbieraj się!
- Będziesz mnie musiał wziąć siłą, bydlaku!
- Jak wolisz.
Uderzył ją w twarz otwartą dłonią. Upadła na posłanie. Broniła się zaciekle, ale
Joachim był silnym mężczyzną. Szarpał się chwilę z suknią i koszulą. Kiedy zdarł z niej
ubranie, ściągnął spodnie i usiłował posiąść, próbowała kopnąć go w krocze. Uderzył ją raz
jeszcze, mocniej, wtedy dopiero, oszołomiona, przestała stawiać opór. Jęczała tylko cicho.
Joachim nie był delikatny. Na jej twarzy krew z rozbitych warg mieszała się ze łzami bólu.
Gdy zawył jak zwierzę, w chwili największej rozkoszy, zauważył błysk, wiedział, że nie
zdąży już obronić się przed ciosem stalowej szpili, którą ukrywała we włosach - ale w tym
samym momencie jej nadgarstek chwyciła dłoń o krótkich, pulchnych palcach i brudnych
paznokciach.
- Pozbyłeś się już głupich skrupułów, to dobrze, ale powinieneś jeszcze być
ostrożniejszy - powiedział Sługa, ciągle trzymając rękę dziewczyny.
Joachim zszedł z posłania, dopiął spodnie, z obrzydzeniem patrząc na zmaltretowane,
a przecież piękne ciało omdlałej kobiety.
- Wachmistrz Orszagh, do mnie! - ryknął przez pozbawione szyb okno.
Żołnierz wbiegł po chwili, strzelił obcasami.
- Melduję się, panie rotmistrzu!
- Weźcie tę kobietę, niech cały szwadron, kto tylko ma ochotę, się z nią zabawi.
Zrozumiano?
Orszagh długo patrzył na Joachima. Wreszcie, ociągając się, odpowiedział:
- Tak jest. Panie rotmistrzu, wolno zapytać?
- Nie wolno! Wykonać i precz, precz ode mnie! Jutro budzić mnie o świcie, i ruszamy.
Rzucił się na pokrwawione posłanie, zasnął od razu. Nie spał długo, rychło zbudziły
go krzyki. Wybiegł przed chatę z pistoletem w dłoni, kilku huzarów trzymało kobietę, którą
im oddał, za ręce i nogi, obmacując jej pobite i posiniaczone ciało, jeden zaś gwałcił ją,
wydając przy tym bydlęce odgłosy. Nieopodal stał osiodłany koń Orszagha, skubiąc trawę,
zaś pod koniem leżał sam Orszagh. Martwy. Na widok dowódcy żołnierze zaprzestali
zabawy, na ledwie żywą dziewczynę narzucili dolman, zaś jeden podbiegł do niego.
- Melduję posłusznie, panie rotmistrzu, że wachmistrz powiedział, że pan zwariował
oddając nam tę dziewczynę, i że on na to nie pozwoli, i chciał razem z nią odjechać. Aleśmy
mu nie pozwolili, wtedy wyciągnął szablę i ciął Erszega w głowę, tośmy go zasiekli, panie
rotmistrzu.
Joachim spojrzał na żołnierza z odrazą, odwrócił się na pięcie i wrócił na posłanie.
Gdy pogrążał się w sen, wciąż słyszał rzężenia zaspokajających swoje żądze huzarów i coraz
cichsze jęki dziewczyny.
* * *
W wiosce nie przyjęto ich źle. Znajdowali się niedaleko dawnej granicy, ludzie tutaj
sympatyzowali raczej z cesarzem. Joachim bez żadnych wstępów ogłosił, że pełni rolę sądu
wojskowego i że należy zgłaszać mu wszelkie skargi i zażalenia na sąsiadów, zwłaszcza,
jeżeli dotyczą one współpracy z powstańcami. Zasiadł przed drzwiami drewnianego
kościółka, za wyniesionym z domu sołtysa stołem.
Było wielu chętnych. Zgięci w pokłonach stawali przed jego obliczem, tłumacząc
jakieś zawiłe sprawy. Joachim nie słuchał. Tych, którzy denuncjowali sąsiadów jako
kolaborantów, kazał swoim ludziom kierować do kościoła, gdzie mieli oczekiwać na wyrok,
zaś tych, co skarżyli się w błahych sprawach, sadzać w jednym miejscu, nieopodal wielkiej
lipy na środku wioski i pilnować.
Gdy przyszli już wszyscy, kazał wezwać tych, którzy siedzieli pod drzewem razem z
tymi, których oskarżali, wysłuchiwał obu stron, i rozsądzał. Jeżeli miał wątpliwości, karał
obie strony grzywną i batogami na gołe pośladki na środku wioski.
Następnie wezwał podejrzanych o współpracę z powstańcami. Cztery rodziny
powtarzały się we wszystkich donosach. Wyprowadził osiemnastu donosicieli, ustawił w
równym rzędzie i pytał, jaką karę powinien im wymierzyć. Gdy odmawiali odpowiedzi, kazał
wybatożyć niechętnych do współpracy ojców rodzin, donosicieli zaś zagonił do kościółka, po
czym zamknął i zatarasował wszystkie drzwi. Oskarżonym wręczył pochodnie i rozkazał
podpalić budynek. Nikt nawet nie drgnął. Joachim podszedł do pierwszego w szeregu, jeszcze
raz powtórzył rozkaz, a kiedy mężczyzna odmówił, zastrzelił go. Drugi również się sprzeciwił
i zginął, za trzeciego wystąpiła żona, z płaczem biorąc pochodnię, za nią zaś następnych kilka
kobiet. Joachim stał, póki krzyki z palącego się kościoła nie umilkły całkiem, po czym
odjechał.
Codziennie ubywało mu ludzi. Uciekali po dwóch, trzech, czasem większą grupą. Nie
próbował ich gonić, nie dbał o to. Po dwóch tygodniach szalonego rajdu przez południowe
prowincje cesarstwa został mu tuzin, ale wiedział, że ci już go nie opuszczą. Zasmakowali w
ogniu, krwi i gwałcie, tak jak on, lubili, gdy za nimi pozostawały zgliszcza, krew i lamenty
kobiet.
Sługa nie opuszczał Joachima ani na chwilę. Nie mówił już nic, nie musiał. Potakiwał
tylko, uśmiechał się i gratulował pomysłowości. Rotmistrz czuł, jak cudownie pogrąża się w
czystą demoniczność - wyszukiwał coraz to nowe sposoby na znajdowanie niegodnych, coraz
to nowe męki by ich, słusznie w swoim mniemaniu, ukarać, coraz przemyślniej angażował w
to ich bliskich. Czuł, że łamiąc każde przykazanie, depcząc każdy obyczaj, każdy szacunek,
wreszcie niszcząc życie, odkrywa prawdziwą, zepsutą istotę świata - coś, czego nie widać pod
zwykłym, ślizgającym się po powierzchni spojrzeniem, a co objawia się pod gorącem
płomieni, lub pod ostrzem szabli.
Joachim, w swoim przekonaniu, stał bardzo daleko. Nie czuł się już człowiekiem, był
ponad ludzkimi kategoriami dobra i zła, dlatego, jak mu się wydawało, doskonale rozumiał
istotę jednego i drugiego. Nie myślał już o księciu, o Dubravce. Ich wspomnienie było blade i
puste, wyprane z emocji. Nie czuł już smutku, żalu czy cierpienia. Był zimny, spokojny i
bezwzględny. I tylko Sługa z każdym dniem śmiał się coraz głośniej i coraz częściej klepał
Joachima po plecach.
Doszli ich w Wąwozie Prstvińskim - głębokiej bruździe, wyżłobionej w górskich
skałach, o prawie pionowych, wysokich ścianach, z rzadka porośniętych rachitycznymi
drzewkami. Szwadron szwoleżerów, szwadron ułanów oraz pospolite ruszenie - ze dwie
dziesiątki okolicznej szlachty z synami, uzbrojonej przeważnie w strzelby myśliwskie i szable
po dziadku. Huzarzy bili się zażarcie, lecz przeciwko dwudziestokrotnej przewadze nie mieli
szans.
Kiedy rotmistrz został sam, dostrzegł swoją szansę. Bardzo chcieli wziąć go żywcem,
zaś w grupie zmobilizowanej szlachty dostrzegł swojego brata na Artemonie - wspaniałym,
angielskim ogierze, którego znał jako najściglejszego konia w stadninie ojca, a pewnie i w
całej prowincji. Kiedy, po paru sekundach, Herman von Egern znalazł się nieopodal
Joachima, ten wystrzelił mu w twarz z pistoletu, zepchnął ciało na ziemię, wskoczył na
ojcowskiego konia, i, cudem unikając kul i ostrzy szabel, zdołał wydostać się z wąwozu. W
lesie zgubili jego trop. Nie wątpił, że prędzej czy później go dojdą, i chciał, aby to już
nastąpiło.
Jechał przez ciemny, oświetlony jedynie bladym światłem księżyca las, tą samą drogą,
którą wiózł trupa Dubravki. I dotarł do tej samej polany, gdzie pochował ukochaną, lecz w
miejscu nagrobnego kamienia, leżało sponiewierane ciało kobiety, której męża powiesił, którą
porwał, zgwałcił, po czym oddał swoim huzarom. Nie myślał już o tym, co widzi, w
kategoriach szaleństwa. Czekał na Sługę. Najpierw usłyszał jego śmiech, głośny, drwiący,
wulgarny. Potem go zauważył. Sługa szedł, zaśmiewając się do łez. Kiedy zobaczył
Joachima, ogarnęła go jeszcze większa wesołość, aż zatrzymał się, oparł o drzewo, nie miał
siły ustać na nogach. Pokazywał przy tym Joachima palcem, zupełnie jakby z kimś dzielił się
wyjątkowym dowcipem. Rotmistrz nie rozumiał. Martwa kobieta, leżąca u jego stóp, uniosła
się na łokciu, zaczęła głucho rechotać, jednocześnie lubieżnie rozchyliła zakrwawione uda,
trupia ręka dotknęła posiniaczonych piersi. Za Sługą pojawiła się Dubravka z ogoloną głową i
czarnym językiem wystającym z ust. Śmiała się. Wychodzili z lasu wszyscy martwi - książę z
rozciętą piersią, stryj i stara mamka z urwanymi sznurami na szyi, pułkownik von Radetzky z
rozbitą czaszką, powieszony burmistrz - i wszyscy śmiali się z niego. Wszyscy zanosili się
śmiechem. Joachim podniósł pistolet i wypalił w kierunku spazmatycznie chichoczącego
Sługi. Nagle na polanie byli już tylko oni dwaj. Sługa i Joachim. Sługa już był poważny.
Podszedł do rotmistrza i rzekł:
- Zwiesz mnie sługą, a przecież jestem twoim panem. Cały czas mi służyłeś, jak pies.
Lizałeś mi zabłocone buciory, nędzniku.
- Chcesz mnie teraz opuścić?
- A czy ja kiedykolwiek byłem z tobą, nędzne ścierwo? Jesteś niczym. Pustą, żałosną
wściekłością. Zdychaj więc, spotkamy się niedługo.
- Nie, Joachimie, nigdy nie jest za późno - usłyszał za sobą głos Nieznajomego.
Odwrócił się. Nieznajomy, odziany tak jak przy pierwszym spotkaniu, siedział pod
drzewem w pozie nieco niedbałej, jak młody arystokrata.
- Cóż więc mam uczynić?
- Zmień swoje życie, Joachimie.
- Przecież nie zmartwychwstaną ci, których zabiłem.
- Są czyny, których nie da się naprawić, ale da się naprawić siebie. Pokornie przyjmij
konsekwencje swoich czynów. Wystarczy, że zrozumiesz, co zrobiłeś, by nie przekreślać
swojej szansy.
- Wystarczy, że zrozumiem?
- Tak, Joachimie, wystarczy, że zrozumiesz, nazwiesz to po imieniu i ukorzysz się.
Nad polaną znów rozległ się rechot Sługi.
- A jakże, bądź śmieszny do samego końca. Żyłeś jako głupek, jako marionetka,
umrzyj jeszcze bez honoru, a z twojej śmierci śmiać się będą po kres świata.
- Oszukałeś mnie...
- Sam się oszukałeś, Joachimie. Wybieraj - powiedział Sługa.
- Owszem, Joachimie, wybieraj - powiedział Nieznajomy. - Pamiętaj jednak, do tej
pory pozbawiłeś życia wielu ludzi, jednak zabijając siebie, zabijesz cały świat, przekreślisz
swoją szansę ostatecznie i nieodwracalnie. Do tej pory napisałeś bardzo zły list, złożyłeś go i
odbiłeś swój pierścień w laku. Listu jednak można nie oddać umyślnemu, można go wrzucić
w ogień, nawet kiedy jest już napisany i zapieczętowany. Kiedy się zastrzelisz, wyślesz
posłańca na najściglejszym koniu, niechybnego posłańca i wtedy nie będzie już odwrotu.
Wrzuć swój list w ogień, Joachimie...
Sługa milczał. W lesie słychać już było pościg - nawoływania, konie, psy. Joachim
patrzył na Nieznajomego i Sługę, nie mówili już nic, spoglądając nań wyczekująco.
Joachim wyciągnął z pochwy szablę księcia. Zauważył wydrapany ślad po krzyżu
między słowami hoc i signo. Rzucił ją na ziemię, nabił pistolet, odwiódł kurek i przystawił
sobie do skroni. Czując na skórze chłód metalu, zapytał jeszcze Nieznajomego:
- Czy ja żyłem złudzeniem?
- Nie, Joachimie. Odrzuciłeś wszystko, poza jednym, i to jedno doprowadziłeś do
szatańskiego absurdu. Stawiając swój honor ponad swoje życie, wystawiałeś mu piękne
świadectwo. Kiedy postawiłeś swój honor ponad wszystko na świecie, zbrukałeś go. Jesteś
człowiekiem bez honoru. Ale ciągle jesteś jeszcze człowiekiem...
Sługa uśmiechnął się pod nosem i rzekł:
- Ty już dawno wybrałeś... Jesteś w końcu konsekwentny...
Joachim nacisnął spust.
Pilchowice, styczeń - luty 2002
Jeśli to ty hodujesz diabła,
w głębokim dole trzymaj go
Tom Waits
Otchłań
Dwie nitki piasku - koleiny pozostawione przez setki i tysiące wozów
przemierzających ten odwieczny trakt z południa na północ. Rozdzielone przez niewielki
garb, pokryty żółtą, suchą trawą upstrzoną końskim nawozem. Z dwóch stron pylistego traktu
rozpościerały się ścierniska, które kiedyś były bezkresną pusztą.
Monotonny, rolniczy krajobraz był ostatecznym dowodem triumfu człowieka nad tą
krainą. Oto poddała mu się puszta, ugięła się pod lemieszem i broną, jako niewolnica rodzi
teraz ziarno, zamiast przerażać ogromem swojej bezkresnej przestrzeni, tak jak przeraża
ocean.
Wciąż jeszcze nie wybrzmiały do końca odgłosy towarzyszące znojnej budowie
pierwszego traktu. Jęki zmęczenia i bólu, które bat ze skóry nosorożca wydobywał z kilkuset
spalonych słońcem ciał, stukot kilofów, skwierczenie dopalającego się nad ranem olejowego
kaganka w namiocie młodego centuriona, zatopionego w lekturze łacińskiego przekładu
Tukidydesa.
Oficer nie spał w nocy - gdy wstawał ze składanego fotela, aby dokonać porannego
przeglądu swoich żołnierzy i niewolników, przeciągnął się mocno, aż strzeliły kręgi i kostki
palców. Każdemu krokowi akompaniowało skrzypienie rzemieni zakurzonego pancerza,
którego nikt dawno nie czyścił i suche uderzenia sandałów o miałką ziemię, gdy szedł powoli
przed długim szeregiem niewolników. Słyszał dyskretne ziewnięcia wspierających się na
swych tarczach żołnierzy, którzy biesiadowali tej nocy, za jego pozwoleniem.
Kilkanaście stuleci później obok tego, nie wyróżniającego się już niczym miejsca, w
którym kiedyś stał regularny czworobok wałów, namiotów i latryn, snuła się długa kolumna
więźniów. Nikt nie pamiętał już o niewolnikach, którzy pracowicie układali tutaj kamienie
rzymskiej drogi. Nikt nie pamiętał o młodym centurionie, który na własną prośbę przyjechał
tutaj z Rzymu i którego kości, wraz z przeżartymi przez rdzę resztkami pancerza, leżały w tej
ziemi od czasu, kiedy szabla huńskiego wojownika roztrzaskała mu czaszkę. Więźniowie,
idący drogą, nie myśleli o tym, ilu im podobnych przeszło już ten szlak. Cierpienie milionów
jest zawsze niczym wobec naszych własnych, obtartych do krwawiącego mięsa stóp.
Wysuszone z pragnienia usta dolegają bardziej, niż świadomość, że byli tacy, co marli tutaj z
braku wody i jadła.
Kolumnę eskortowali jeźdźcy. Na czele pochodu jechał dragon, na chudym,
izabelowatym koniu. Wierzchowiec nie pochodził bynajmniej z wojskowej stajni - dobre
konie potrzebne były na polu bitwy, strażnicy musieli zadowolić się wiejskimi szkapami.
Jeździec dawno pozbył się z grzbietu mundurowego lejbika, dragoński kask kołysał się przy
łęku. Żołnierz obwiązał sobie głowę koszulą, niedawno zamoczoną w studni, gdzie poili
konie i jeńców. Resztka ciepłej wilgoci, ukryta w załomach płótna nie dawała już żadnej
ochłody. Dragon miał okrągły brzuch i pulchne ramiona - widać było, że pochodził z północy,
gdyż blada, piegowata skóra zdążyła już pokryć się różową opalenizną, zupełnie inną od
brązowej na szczupłym torsie drugiego strażnika, który jechał skrajem ścierniska z prawej
strony traktu. Po granatowych rajtuzach z lampasami i lancy, zaczepionej dwiema pętlami o
lewy łokieć i strzemię, znać było ułana. Z pewnością też pochodził stąd, gdyż wschodnim
obyczajem nie zsiadając z siodła, pozwalał swojej karej klaczy zjeść parę pozostawionych na
ściernisku kłosów, gdy tylko miała na to ochotę.
Dwaj pozostali strażnicy, również ułani, trzymali się z tyłu. Obaj weterani pilnowanie
jeńców zostawili młodszemu koledze i dragonowi. Sami raczyli się chłodnym winem z
bukłaka, okładanego mokrymi szmatami, i prowadzili niespieszną pogawędkę w
południowym języku, którym mówiła większość jeńców. Całą kolumną dowodził najstarszy
ze wszystkich jeźdźców, doświadczony wachmistrz Slobodan Draga.
Draga cieszył się absolutnym zaufaniem przełożonych - walczył przeciwko swoim
rodakom w czasie trzech kolejnych powstań. Był weteranem elitarnego Czwartego
Cesarskiego Pułku Ułanów Krestvińskich, który w całości składał się z południowych
Słowian i był jedną z najpewniejszych jednostek w całym cesarskim wojsku. Nieformalnie
zaliczano ich do gwardii - na paradach występowali zawsze przed wojskiem liniowym, razem
z pułkami gwardyjskimi. Krestvińcy co dwa lata składali cesarzowi przysięgę wierności, gdy
Jego Wysokość osobiście wizytował ich pułk. Rekrut, póki nie odsłużył sześciu miesięcy, nie
miał prawa ślubować cesarzowi. Zaś nie złożywszy przysięgi, nie miał prawa nazywać się
Krestvińcem, ani nosić emblematów prawdziwego ułana: kordonów i pióropusza przy czaku.
Tak jak kiedyś dobrze bił się na wojnach, tak teraz Draga starał się dobrze pełnić
swoją służbę. Chociaż bezwzględny, nie bywał okrutny. Wszelkie przewinienia karał chłostą,
albo kulą w łeb, lecz jeśli więźniowie byli pokorni i potulni, nie znęcał się bez potrzeby. Nie
narzucał też strasznego tempa marszu. Wiedział, że dzień czy dwa, które w ten sposób
zaoszczędzi, nic nie dadzą, gdy przyjdzie później ciągnąć chorych czy wycieńczonych.
Jeńcy wszyscy wyglądali podobnie - chudzi, bo państwo porządnie żywiło tylko
żołnierzy, obdarci ze wszystkich cenniejszych części garderoby, bez butów, kurtek, czapek,
wszyscy w jednako podartych koszulach i spodniach, czasem mających jeszcze ślad
mundurowego lampasa, czy szewronu. Wszyscy mieli ręce skrępowane z tyłu, i byli połączeni
ze sobą solidnym powrozem, do którego przymocowano pętle, luźno zwisające na ich
szyjach. Więźniów trzeba było dwa razy dziennie rozwiązywać przed posiłkami i dodatkowo
wiązać im nogi przed noclegiem. To właśnie zajmowało strażnikom najwięcej czasu. Dwóch
zakładało pęta, dwóch pilnowało, siedząc w siodłach. „Zrobienie”, jak to określali,
dwudziestu sześciu więźniów, zajmowało około pół godziny, co dawało półtorej godziny
każdego dnia.
* * *
Od kilku dni pejzaż przeobrażał się powoli. Wcześniej puszta stopniowo zamieniała
się w las, dziś ciągnące się po horyzont pola i pastwiska ustępowały niewielkim, zielonym
poletkom, zagajnikom, łąkom, przecinanym gęstą siecią dróg i strumieni. Krajobraz
nieomalże monochromatyczny, cały w żółciach i brązach, nabrał soczystych zieleni, mienił
się wielokolorowymi kwiatami w oknach białych domków o czerwonych dachach. Nawet
ludzie, wcześniej zszarzali, pokryci pyłem i kurzem, tutaj stawali się barwni: dziewczęta o
błyszczących, jasnych włosach, w kolorowych fartuszkach na ciemnych spódnicach, wiejscy
gospodarze, wychodzący z kościoła, dumnie noszący czarne, szmelcowane buty z cholewami.
Kręgosłup i siła cesarstwa, wolni chłopi, kmiecie. Mieli prawdo do noszenia broni, jednak nie
przy pasie, tylko w ręku - i u wielu widać było szable czy szpady. Na północy tacy ludzie
należeli do szlachty, jako jej najniższa warstwa, zaś wsie, takie jak ta, zwały się zaściankami -
ot, słowiańska skłonność do przesady. Tutaj wszystko było na swoim miejscu.
Mieszkańcy nie zwracali uwagi na więźniów. Widywali takie kolumny regularnie,
kilka w miesiącu. Nikt nie czuł tutaj do jeńców nienawiści. Czasem jakiś gospodarz dał im
bochen chleba, który podzielili między siebie, niekiedy dostali wody czy mleka. Tylko marsz
był trudniejszy - bose stopy krwawiły na brukowanych drogach.
* * *
Resztkami sił wlekli się przez miasto. Więzień, idący jako ostatni w kolumnie, był już
kiedyś w stolicy. O, jest i szynk „U szewca”, pili tu piwo z kolegami z pułku, a tam winiarnia,
gdzie dyskutował z baronem Szabo o literaturze i galeria szermiercza, tutaj właśnie ćwiczył
się w szpadzie. I pałac, w którym tak mile go podejmowano.
Jednak coś się zmieniło, coś wisiało w powietrzu. Kawiarniane stoliki, kiedyś
otoczone leniwą atmosferą sjesty, dziś kipiały od emocji. Ludzie spierali się, zamiast
rozmawiać. Cesarska policja, nie tak dawno jeszcze dumnie paradująca po chodnikach -
symbol siły i potęgi państwa, teraz przemykała pod ścianami. Zamiast szacunku, okazywano
jej jawną wrogość. Co jeszcze dziwniejsze, zniknęły gdzieś podziały między stanami. Widać
było szlachtę bratającą się z ludem, dyskutujące zawzięcie grupy przechodniów składały się z
ludzi wszystkich profesji.
Więzień spostrzegł, że mieszkańcy stolicy podzielili się na dwie grupy - jedni nosili na
głowach śmieszne, czerwone czapeczki, jakich nigdy tutaj nie zauważył, inni przypinali do
surdutów kokardy w cesarskich barwach, co zwyczajnie czyni się tylko w wojsku.
Tych w czerwonych czapkach było znacznie więcej. Chodzili uzbrojeni w piki,
karabiny, myśliwskie strzelby i pistolety. Widział prostych ludzi, którym spod kapoty zwisała
nieudolnie przypięta, lub przywiązana sznurkiem, ciężka szabla czy też kirasjerski pałasz.
Byli bardziej pewni siebie, hałaśliwi, często pijani. Wśród nich kręciło się i paru szlachciców
- więzień zauważył nawet znajomą twarz, kawalera von Aue, jednak wśród wystrojonych w
czapeczki przeważali piekarze, czeladnicy, sklepikarze.
Czerwoni, bo tak ich nazywano, okazywali jawną wrogość żołnierzom prowadzącym
więźniów. Co chwilę z drzwi kawiarni czy klubu w stronę strażników leciała butelka. Ci zaś
byli dziwnie potulni. Gdyby coś takiego zdarzyło się w innym mieście, śmiałek w najlepszym
razie dostałby nahajem przez plecy, w najgorszym kulę w łeb. Tutaj kawalerzyści powciskali
głowy w ramiona, pochylili się, wpatrując się w końskie karki. Jakaś siła wymusiła na nich
pokorę. Krzykliwi żołnierze, którym w oberżach łyczki bez słowa ustępowały miejsca przy
szynkwasie, tutaj znosili obelgi i drwiny, zapominając o honorze munduru, ścierali po cichu
plwocinę.
Tylko Draga jechał wyprostowany na czele kolumny, spoglądając przed siebie, z
wodzami w lewej ręce i pistoletem w prawej. W niego nikt nie rzucił butelką, nikt nie splunął.
Spojrzenie starego ułana pogardliwie ślizgało się po poruszonych przechodniach. Raz tylko
student odziany w krzykliwy fraczek wyskoczył zza rogu, zamachnął się, by cisnąć
kamieniem, ale zamarł pod ciężkim wzrokiem wachmistrza i nagle odwrócił się,
zawstydzony.
Noszących cesarskie kokardy było wyraźnie mniej. W obawie przed przeciwnikami,
nie chodzili w pojedynkę. Zaczepiani przez czerwonych, bronili się ślamazarnie, uciekali,
bądź zbierali baty. W ciągu długiego marszu przez ulice, kolumna parę razy minęła niewielkie
zbiegowiska. Czerwoni otaczali delikwentów wstążkami, a ci, gdy zagrożono im obiciem,
sami zrywali cesarskie barwy i zakładali czapki. Po chwili razem z resztą zmuszali do tego
swych dawnych towarzyszy, z daleko większym zapałem zdzierając kolejne kokardy, niż ich
jeszcze chwilę temu bronili.
Jeńców prowadzono do Schloss, głównego więzienia cesarstwa. Przy samych wrotach
do kolumny podeszła młoda dziewczyna, przekupka, jakich wiele w stolicy, nocami kupcząca
swoim ciałem. Na kasztanowe włosy nałożyła na bakier czerwoną czapkę. Splunąwszy pod
nogi żołnierzowi, podała pierwszemu z jeńców dzban z winem - zatrzymali się wszyscy.
Draga, rozsierdzony, zawrócił konia, i ryknął:
- Won, dziwko!
Dziewczyna nie zwracała na ułana uwagi. Wachmistrz spiął konia w kłus, w dwóch
taktach znalazł się przy pojącej kolejnego skazańca dziewce i zdzielił ją nahajem. Jęknęła i
podała dzban następnemu. Draga zatrzymał się, skonfundowany. Zauważył, że wokół nich
gromadzi się coraz więcej czerwonych i zatrwożył się, że może utracić jeńców tuż przy końcu
podróży. Wydał więc komendę i kolumna ruszyła, wchodząc powoli na dziedziniec
średniowiecznego barbakanu, który teraz służył za więzienie, podobnie jak paryska Bastylia i
londyńska Tower.
Na dziedzińcu więźniów rozdzielono. Część z nich miała trafić do pracy w
manufakturach, reszta do posiadłości grafa von Trozt zu Bach. Wachmistrz Draga bez emocji
obserwował, jak jego jeńcy, po złożeniu obietnicy, że udadzą się prosto do włości arystokraty,
zostają rozwiązani i wolni wychodzą ze Schloss. W końcu pozostał tylko jeden - trzech
urzędników wyraźnie nie wiedziało co z nim zrobić, postanowili więc „na razie” osadzić go w
twierdzy.
Więzienie, jak przekonał się prowadzony po jego korytarzach jeniec, było prawie
puste. Z bełkotliwego monologu strażnika wynikało, że w całym Schloss siedzi tylko siedmiu
aresztantów. Dwóch wyjątkowo głupich fałszerzy, którym wydawało się, że mosiężne talary
mogą udawać złote, jeden chory na trypra szlachetka, którego wsadziła tutaj rodzina, mająca
znajomości wśród straży (tak, tak - kiedyś takie znajomości wykorzystywało się, aby kogoś
wyciągnąć!). I czterech szaleńców, których bano się zamknąć gdzie indziej. Owa obawa
szczególnie tyczyła się olbrzyma - idioty o umyśle dziecka i sile wołu, przykutego do ściany
twierdzy okrętowym łańcuchem.
Razem z nim w celi siedział przerażony aptekarz, który wszystkim swoim pacjentom
podawał leki na przeczyszczenie. Trafił tutaj, gdy jego driakwi, reklamowanej jako środek na
potencję, zażył jeden z książąt krwi, kuzyn samego cesarza. Książę planował spotkanie z
pewną damą, zaś lek tak dał mu się we znaki, że spotkanie skończyło się kompletnym
blamażem. Zaś dama, której nie zbywało na ciętości języka, ośmieszyła zalotnika przed całym
cesarskim dworem, a nawet i samym cesarzem. Książę nie ustał w staraniach i po paru
tygodniach odnalazł dowcipnego aptekarza. Ten okazał się zwykłym wariatem, mieszkającym
w domu z czterdziestoma zdechłymi i zasuszonymi kotami. Zbierał je po śmietnikach i wędził
w kominku, twierdząc, że odstraszają demony. Jednak skompromitowany szlachcic nie uznał
tego za okoliczność łagodzącą i dopilnował, by winny jego sromoty znalazł się w Schloss.
Trzeci pomyleniec tkwił już tutaj tak długo, że nikt nie pamiętał jego przybycia. Nigdy
nie odezwał się ani słowem, a od kilkudziesięciu lat pokrywał ściany swojej celi
skomplikowanym ornamentem, który rzeźbił przy pomocy ułomka łyżki. W zwoje arabeski
wplecione były litery i cyfry, jak szyfr. Swego czasu było o nim głośno. Celę odwiedził
nawet, przybyły specjalnie z Francji, Wolter i osobiście oglądał dzieło skazańca, aby
stwierdzić, że to pozbawiony sensu bełkot. Później w tym samym celu przyjechał Rousseau i
stwierdził, że szaleniec jest natchniony przez Boga, a ten, kto zrozumie szyfr, posiądzie
tajemnicę istnienia. Po powrocie do Genewy Rousseau napisał broszurę „O uwolnienie
boskiego proroka ze Schloss”, jednak przeszła ona bez echa. Stary wariat nic sobie nie robił
ze sławy. Zresztą po paru miesiącach zapomniano o nim, a po trzydziestu latach czytelnicy
książeczki Rousseau nie mieli pojęcia, że jej bohater dalej żyje w murach więzienia, pracując
nad swoim szyfrem. Większość z nich twierdziła, że boski prorok to figura retoryczna -
metafora udręczonego w szponach tyranii ludu. Jeńca umieszczono w celi z siódmym
więźniem.
* * *
Cela była bardziej komfortowa od innych w Schloss. Dwieście lat temu, trzydzieści
kolejnych zim spędził tu Hals von Reden - człowiek, który uwierzył, że cesarz jest
Antychrystem i próbował go zgładzić, dokładnie w chwili, gdy Ravaillac zasztyletował
dobrego króla Henryka. Reden uniknął zasłużonej kary dzięki hrabiemu de Saint-Germaine,
który w tym czasie gościł na dworze. Ów, jak mówią niektórzy, prorok i geniusz, a
hochsztapler według innych, miał wizję - śmierć von Redena miała spowodować upadek
dynastii. Pro publico bono zamiast Redena zamęczono ucharakteryzowanego żebraka, zaś
szalonego szlachcica zamknięto do końca życia w cesarskiej twierdzy. Reden był świetnym
rytownikiem - całą lewą ścianę celi pokrywały pejzaże i portrety wielkich tego świata.
Ciężkie drzwi, popchnięte grubym ramieniem strażnika, otworzyły się bezszelestnie -
widać zawiasy dobrze naoliwiono. Jeniec bezwolnie stał przed wejściem, a pchnięty lekko,
choć stanowczo, wkroczył do środka i usiadł na wolnej, prawej pryczy. Po przeciwnej stronie
siedział wysoki, szczupły mężczyzna. Wydawać by się mogło, że przyszedł tutaj w
odwiedziny. Miał na sobie nieskazitelny surdut, czysty halsztuk, wyprasowane spodnie,
zasznurowane trzewiki, a jego siwe, krótkie włosy były starannie przycięte i ułożone. Nowo
przybyły spojrzał na niego i bez słowa położył się na legowisku.
- Dzień dobry - powiedział więzień z lewej pryczy. - Nic nie dzieje się przez
przypadek, paniczu Joachimie.
Tamten drgnął na dźwięk imienia.
- Nie pamięta mnie panicz?
- Nie... - powiedział Joachim, siadając. - Ale przypomniałeś mi, jak się nazywałem.
- A skąd tutaj czas przeszły? Zmienił panicz imię? - zapytał spokojnie tamten.
- Nie... nie wiem. Nic nie zapomniałem, ale niczego nie pamiętam. Wszystko stało się
szare. Moje wspomnienia są tak nieważne, że nie umiem o nich myśleć. Jakby ich nie było.
Jak błaha historyjka, którą gdzieś zasłyszałem - bez znaczenia.
- O czym panicz mówi? Niechże się przedstawię, zatem, chociaż znałem cię od
niemowlęcia. Jestem don Jaime de Astarloa, twój nauczyciel szermierki. Jak panicz
niewątpliwie zauważył, chwilowo na państwowym wikcie.
Joachim długo patrzył na swojego rozmówcę.
- Don Jaime. Nie poznałbym was - powiedział wreszcie.
Poczuł się niezręcznie, wstał, w zakłopotaniu nie wiedząc, co uczynić.
- Dlaczego panicz się tutaj znalazł? - zapytał don Jaime.
- Poznałem go, potem uciekaliśmy, a ona umarła, to znaczy udusili ją, i potem właśnie
nas ścigali, i tam był Herman, i zastrzeliłem go, zabrałem konia, i uszedłem, a potem była
polana... polana... i na... na... nie.. nie wiem - bełkotał Joachim.
Zsunął się z pryczy, upadł na kolana i, szlochając, objął don Jaime za kolana.
- Wiem, don Jaime, ja jestem przeklęty, na wieki.
- Mów.
- Na tej polanie... Tam on był, i wszyscy, i Dubravka, i inni, ja już słyszałem pościg, a
on przekonywał mnie, żebym rzucił pistolet, ale honor... Honor, don Jaime! Sługa, on ze mnie
szydził, tak jak ci przeklęci bandyci wcześniej, powstańcy, i kiedy tak mi urągał, to aby
zachować twarz mogłem tylko palnąć sobie w łeb...
- Więc dlaczego panicz tu jest? Nie takie były moje nauki... - powiedział surowo don
Jaime. Nie rozumiał wiele z bełkotu Joachima, ale w sprawach honorowych był biegły i nie
wahał się wydawać opinii.
- Ale ja właśnie tak zrobiłem! Don byłby ze mnie zadowolony! Miałem pistolet dobrze
opatrzony, dobrze podsypany, skałkę świeżą! Przystawiłem sobie do skroni, pociągnąłem za
cyngiel, podsypka się zapaliła i pistolet wypalił. Widziałem siebie na pustej polanie, leżącego,
z góry, z roztrzaskaną czaszką...
* * *
Jorge hrabia von Zelewski wjechał na polanę jako pierwszy. Andaluzyjski ogier
świetnie radził sobie z nierówną ścieżką, lepiej niż konie reszty oddziału. Hrabia w prawej
ręce ściskał pałasz, lewą osadził konia, kiedy tylko zobaczył rotmistrza von Egern leżącego na
trawie, z głową w kałuży krwi. Pistoletowa kula wypchnęła lewe oko, zwisające teraz
makabrycznie na policzku. Zelewski puścił pałasz na temblak i sięgnął do krótkiego sztucera,
zwisającego na szaserskim bandolierze. Odwiódł kurek i strzelił w powietrze, wzywając
resztę pościgu. Wysunął stopy ze strzemion, schował klingę do pochwy i lekko przerzucił
prawą nogę nad siodłem, sprężyście lądując na ziemi. Gdy zabierał się do podciągnięcia
strzemion na puśliskach, oślepił go blask - wszystko zapłonęło jak magnezja. Drzewa, niebo,
koń, trawa, nawet jego prawa dłoń, którą dociągał rzemień, zniknęły w oślepiającym błysku.
* * *
- Joachimie.
- Panie.
- Nie posłuchałeś mnie.
- Nie, panie.
- Zdecydowałeś. Mogliśmy spotkać się tutaj za parę chwil, w innej sytuacji, wtedy
mógłbym ci wybaczyć. Jednak moja miłość nie sięga tak daleko. Potępiam cię, bo sam się
potępiłeś. Odejdź ode mnie, nie chcę cię widzieć. Precz. Więcej się nie zobaczymy.
- Panie...
- On już wybrał dla ciebie piekło. Wrócisz tam i będziesz żył, bez szansy na
odkupienie. Chciałeś stanąć ponad dobrem i złem - oto spełni się twoje pragnienie. Nie będzie
już dla ciebie dobra i zła. Cokolwiek uczynisz, jesteś już potępiony. Możesz być jak święty,
możesz jak sam diabeł - dla ciebie nie ma już grzechu, nie ma już łaski. Jesteś martwy,
chociaż będziesz żył jak inni. Twoja dusza jest już martwa. Dla ciebie to nie będzie życie, to
będzie twoje piekło. Nie przerwiesz go, nie zginiesz, chociaż lękał będziesz się śmierci, nie
umrzesz, chociaż będziesz się starzał, nie pozbawisz się życia sam, chociaż po wielekroć
spróbujesz. Nie będziesz wiedział na czym polega twoje piekło. Będziesz cierpiał na wieki.
Będziesz piekłem dla innych.
- Panie, ja...
- Precz. Nie spróbujesz mojej uczty.
* * *
Jorge hrabia von Zelewski wjechał na polanę jako pierwszy. Andaluzyjski ogier
świetnie radził sobie z nierówną ścieżką, lepiej niż konie reszty oddziału. Hrabia w prawej
ręce ściskał pałasz, lewą osadził konia, kiedy tylko zobaczył rotmistrza von Egern stojącego
na polanie z dziwaczną, otępiałą miną i pustymi, niewidzącymi oczami. Rotmistrz w jednej
ręce trzymał pistolet, lecz kurek był opuszczony na panewkę. Zelewski, zdziwiony, puścił
pałasz na temblak i sięgnął do krótkiego sztucera, zwisającego na bandolierze.
- Panie von Egern! - krzyknął, celując w Joachima.
Rotmistrz powoli obrócił głowę w stronę hrabiego. Strużka śliny z kącika
rozdziawionych ust pociekła na brudny szamerunek dolmanu. Zelewski ścisnął wierzchowca
łydkami i, nie odsuwając kolby od ramienia, podjechał stępem do rotmistrza.
- Panie von Egern! Rotmistrzu! - krzyknął ponownie.
Po chwili puścił karabinek i sztychem strącił Joachimowi bermycę. Gdy ten nie
zareagował, podjechał jeszcze krok bliżej i trzasnął huzara w łeb rękojeścią. Rotmistrz
Joachim von Egern bez czucia zwalił się na ziemię.
* * *
Joachim siedział na prawej pryczy, z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmując
golenie wychudłymi ramionami. Jaime de Astarloa przechadzał się po celi, dokładnie
odmierzając i licząc kroki. Wreszcie zatrzymał się i zapytał:
- Więc mówisz, Joachimie, że po tym, jak popełniłeś te wszystkie okropne zbrodnie,
strzeliłeś sobie w łeb na polanie, aby następnie odżyć? - stary fechtmistrz już nie tytułował
Joachima „paniczem”.
- Tak, mistrzu - von Egern skinął głową.
- Wiem, że nie kłamiesz. Sądzę, że zwariowałeś. Nie wiem, ile jest prawdy w twoich
słowach. Wierzę, że to, co opowiedziałeś mi o swoim szalonym, barbarzyńskim rajdzie przez
południowe prowincje nie jest kłamstwem. Czułbym do ciebie odrazę, gdyby nie to, że jesteś
moim uczniem. Wystawiłem ci najwyższą notę, bo na taką zasługiwałeś, a nie uczyłem cię
przecież tylko pchnięć i zasłon, lecz również honoru na prośbę twojego ojca, który zaszczycał
mnie swoją przyjaźnią. Tym samym odpowiadam za twoje czyny, tak jak mistrz murarski
odpowiada za to, jak kładzie cegły jego czeladnik. Ukształtowałem cię tak, jakbym
kształtował własnego syna i uznałem za swoje wielkie zwycięstwo. Dziś widzę, że byłeś moją
ogromną porażką.
- To nie wasza porażka, mistrzu. Wy byliście najlepszym nauczycielem. Uczyliście
złego przedmiotu. Mówicie, że jesteście za mnie odpowiedzialni, jak murarz za czeladnika.
Lecz czy murarz, który nauczył swego ucznia budowy domów z kamienia najlepiej jak się da,
może czuć się winien, gdy zawali się temu uczniowi dom z drewna? Uczyliście mnie
murarstwa, a tymczasem potrzebni byli cieśle. Próbowałem ciąć pnie drzew i układać jak
kamienie, ale tak nie da się zbudować domu.
- Kim jesteś najpierw: moim uczniem, czy szlachcicem, czy może czymś innym?
- Jestem diabłem. Ale jestem waszym uczniem, mistrzu.
- Dobrze więc.
Stary fechtmistrz wstał z pryczy, zrobił dwa kroki i wymierzył Joachimowi siarczysty
policzek. Klaśnięcie odbiło się od sklepienia zwielokrotnionym echem, wybrzmiało w
korytarzach.
- Potraktowałem cię jak ucznia, nie szlachcica. Pamiętaj zatem, smarkaczu,
postanowiłeś zostać antychrystem, dobrze, to nie moja rzecz. Nie jestem katechetą, jestem
szermierzem. Nie uczyłem cię etyki, lecz honoru. Chociaż jest to dosyć trudne, można być
człowiekiem złym, a na pewno niemoralnym, pozostając człowiekiem honoru. Nieco łatwiej
jest być przyzwoitym człowiekiem, honoru nie posiadając. Jednak ty przekroczyłeś granicę,
stałeś się podły, a podłość wyklucza honor. Dlatego jesteś moją porażką. Nie jestem Bogiem
ani strażnikiem moralności, Bóg nie jest gentlemanem. Nie osądzam cię za łamanie dziesięciu
przykazań. Przecież nauczyciel muzyki nie ocenia swego ucznia za to, czy strój nosi
gustowny, lecz za umiejętność gry na klawikordzie. I ja osądzam cię za sprzeniewierzenie się
temu, czego cię uczyłem. Podniosłeś rękę na kobietę. Prowokowałeś najniższe postępki, być
może twoja pycha się nasyciła, ale honor to zupełnie coś innego.
Joachim milczał, wpatrując się w swoje bose, brudne stopy. Don Jaime przemawiał
dalej:
- Posłuchaj, bo to moja ostatnia nauka dla ciebie. Honor jest jak dziewictwo - raz
utraconego nie odzyskasz. Można go również stracić bez swojego w tym udziału i bez winy -
tak jak zgwałcona dziewczyna nie jest już dziewicą, mimo że nie dopuściła się rozpusty.
Czasem literaci piszą o „odzyskaniu honoru”. Ktoś został obrażony, lecz odzyskał honor, bo
wyzwał obrażającego na pojedynek. Nie jest to prawdziwa honoru utrata, lecz jego
zawieszenie, poddanie próbie. Obrażony ma przed sobą dwie drogi: utrzymanie, czy jak
wolisz może, odwieszenie honoru, albo jego utratę. Raz zaniechasz pojedynku, gdy jest
potrzebny - honor utraciłeś, już go nie odzyskasz. Nawet gdyby wszyscy o tym zapomnieli,
wszyscy świadkowie umarli, nikt już o tym nie wiedział. Filozofowie mawiają, że honor to
sprawa społecznego konsensusu, wzajemnego uznania swojej godności przez ludzi godnych.
Pewien jestem, że nie znajdziesz wśród tych bakałarzy szlachcica! Honor jest w nas, ale jest
większy od nas. Raz go stracisz, a nawet gdyby największy poeta napisał na twoją cześć
poemat trzynastozgłoskowcem, gdyby sam cesarz prosił cię na sekundanta - honoru nie masz.
I tyle. Więcej o tym nie rozmawiamy. Nie chcę słuchać o twoich czynach, mam nadzieję, że
słusznie cię za nie ukarzą, albo, jeśliś obłąkany, uleczą. Zrozumiałeś?
- Tak, mistrzu.
- Nie tytułuj mnie więcej mistrzem. Nie zasługujesz, by być moim uczniem. A ja nie
zasługuję na to miano. Nie jestem lepszy od ciebie. Nie będziemy więcej rozmawiać na ten
temat.
Joachim milczał. Po kwadransie postanowił zapytać:
- Na inne tematy jednak możemy rozmawiać?
- Owszem. Przecież jesteś moim towarzyszem w celi, a mimo wszystko zapewne nie
przestałeś być inteligentnym chłopcem, więc milej upłynie mi czas na konwersacji, niż na
milczeniu - odpowiedział Astarloa.
- Dlaczego pan się tutaj znalazł?
- Dlaczego się tutaj znalazłem? Bo się pomyliłem.
- Jaka to pomyłka?
- Ach! Widziałeś, co dzieje się w mieście?
- Tak. Coś dziwnego, coś, czego nie rozumiem. Bunt?
- Nie, Joachimie. To rewolucja. Jej początek, albo raczej początek jej apogeum, bo tak
naprawdę to ona trwa tutaj od kilkudziesięciu lat.
Stary fechtmistrz podszedł do stołu i gestem przywołał Joachima do siebie.
- Dasz chyba radę się podciągnąć? - wskazał na niewielkie biforium pod krzyżowym,
gotyckim sklepieniem, podwójne okienko, wychodzące na dziedziniec Schloss.
- Tak. Chyba tak... Jestem trochę zmęczony po tym marszu.
Rotmistrz wszedł na przymocowany do ściany stół, wspiął się na palce, chwycił kraty
i podciągnął się bez trudu.
- Schudłem. Mogę tak wisieć chociażby godzinę - powiedział.
- Dobrze. Co tam widzisz? - zapytał don Jaime, siadając na pryczy. Mówiąc, nie
patrzył na Joachima, tylko z niezwykłym zainteresowaniem oglądał swoje paznokcie.
- Dziedziniec. Żołnierzy.
- Co robią?
- No... stoją, po prostu.
- Tak po prostu? Żołnierze? Przypomnij sobie, przecież jesteś oficerem! Co zazwyczaj
robi żołnierz, gdy nie ma co robić? - don Jaime pytał, jakby egzaminował ucznia z teorii
szermierki.
- Jedzą, śpią, albo grają w karty. Chyba, że to długi odpoczynek i są kobiety. Wtedy
biją się o baby, a potem je chędożą.
- Tak. A ci co robią?
- No... właśnie stoją.
- Jak stoją? Pojedynczo?
- Nie. Grupkami. Tak jakby... coś knuli.
- No właśnie. Widzisz, Joachimie, w tym rzecz. To są prości wojacy, synowie
chłopów i rzemieślników. Gdyby stali bliżej, usłyszałbyś o czym dyskutują. Zwykły żołnierz
może czasem szemrać przeciwko swemu dowódcy. Nawet wtedy skupia się jedynie na tym,
żeby nie chłostano, albo żeby było co żreć, albo co wychędożyć, bo od pół roku w żadnym
burdelu nie byli. Tymczasem, ci tam, chłopscy synowie, używają takich słów jak „wolność”,
„suwerenność ludu”, „tyrania”, „równość”, „egalitaryzm” i „demokracja”. Mój przyjaciel,
pisarz, powiedział mi kiedyś, że rewolucja wybuchnie, bo lud zaczął myśleć i działać jak
literaci.
- A co to ma wspólnego z pańskim pobytem w Schloss? - Joachim zeskoczył na
podłogę.
- Ach, to proste - fechmistrz uśmiechnął się wyrozumiale. - Jestem na tyle
spostrzegawczy, żeby zauważyć, że insurekcja wisi na włosku i wybuchnie lada chwila.
Wiem również, że takich momentów historii nie można zlekceważyć. Nie da się zachować
neutralności. Całym sercem jestem zwolennikiem starego porządku. Ale stary porządek już
nie istnieje - pozór to nie rzeczywistość. Przeciwko motłochowi stanie zblazowana i
zdegenerowana arystokracja, niegodna, by mieszkać w zamkach swoich rycerskich przodków.
Postanowiłem zatem przeczekać. Zabiłem w pojedynku jednego łotra, po czym
pomaszerowałem prosto do sądu. Przyznałem się do swojego czynu i pokazałem edykt
cesarza Maximilliana z 1542 roku, zakazujący pojedynków. Zażądałem zamknięcia mnie w
Schloss. Niestety, pomyliłem się. Łudziłem się, że armia nie ulegnie temu zrywowi. Pewnie
miałbym rację, gdyby chodziło o pułk, w którym ty służyłeś, albo w ogóle o wojsko, które
walczy na prowincji. Tymczasem żołnierze w stolicy to jedno z głównych ognisk buntu.
Chłopi w mundurach. Schloss będzie zdobyte. Z nas zrobią ofiary starego porządku i
bohaterów nowego. To może stać się dzisiaj, albo za rok, ale stanie się na pewno. Ja nie
zamierzam się przyłączać do motłochu. Do machania piką, czy osadzoną na sztorc kosą,
szermierka nie jest potrzebna. Dlatego pewnie mnie zabiją. Jestem szlachcicem, a szlachcic
dobry jest tylko wtedy, gdy stara się być bardziej rewolucyjny od rewolucjonistów. Tego zaś
uczynić nie zamierzam. Powiedziałem ci na samym początku - nie sądzę, abyś znalazł się
tutaj przez przypadek. Tak się składa, że znakomicie pasujesz do tych czasów, Joachimie. A
teraz połóż się, chcę mieć spokój.
Joachim posłusznie zaległ na pryczy, przykrywając się cienką derką. Don Jaime de
Astarloa stanął w przejściu między pryczami w pozycji szermierczej i rozpoczął ćwiczenia.
Joachim odwrócił się do ściany i wpatrywał w padający na kamienny mur cień tamtego -
wyraźny, chociaż rozedrgany w wątłym świetle świecy. Pozycja zasadnicza, salut
wyimaginowaną szpadą, prima. Słyszał monotonne pacnięcia pantofla o posadzkę - wypad,
powrót, wypad, powrót, wypad, powrót, tap-tap, tap-tap, tap-tap. Cień wyglądał jak ryciny w
starym hiszpańskim podręczniku szermierki. Obcisły strój podkreślał ułożenie ciała i
kończyn, zaś fechtmistrz zastygał na pół sekundy po każdym ruchu.
Powoli i metodycznie odtwarzał całą swoją wiedzę. Od podstaw: wypad z pchnięciem,
podstawowe zasłony - prima, sekonda, tercja, kwarta, przez kolejne pchnięcia, aż po coraz
bardziej skomplikowane finty, wolty, i kombinacje różnych technik. Wyprostowany palec
prawej dłoni wskazywał na pozycję ostrza wyimaginowanej szpady. Ruchy szlachcica były
niespieszne, spokojne i pewne - nie zachwiał się ani razu, nie potknął, nie wyciągnął dłoni o
cal za daleko ani o cal za blisko.
Don Jaime de Astarloa, najlepsza szpada cesarstwa, wkładał w te ćwiczenia całe
mistrzostwo swojego rzemiosła. Joachim zrozumiał. To była ostatnia lekcja, jakiej postanowił
udzielić mu stary szermierz. Pożegnanie z byłym uczniem. W końcu huzar usnął - świece
zgasły, a fechtmistrz dalej ćwiczył.
* * *
Pierwszy promień słońca, wpadający do celi przez okienko u powały, obudził
Joachima. Don Jaime z oczami zamglonymi ze zmęczenia, lecz bez śladu potu na czole,
ćwiczył skomplikowany układ. Nie stosowano tej techniki w pojedynkach, gdyż wymagała
użycia lewej ręki, czego kodeks honorowy zabraniał jednoznacznie. Była jednak bezwzględna
i skuteczna, świetnie więc nadawała się do obrony przed bandytami, zwłaszcza że można było
ją wykonać również bez broni, walcząc gołymi rękami.
Joachim uniósł się na pryczy i w tym samym momencie całym Schloss targnął
potężny wybuch. Tłum wysadził bramę przy użyciu dwóch beczek prochu zrabowanych z
koszar gwardii pałacowej.
* * *
Siedzieli w celi, przysłuchując się odgłosom rewolucji. W kilkadziesiąt sekund po
wtargnięciu do Schloss, motłoch zaczął mordować załogę. Joachim, podciągnięty na kratach,
obserwował jak tłum rozrywał na strzępy odzianych w cesarskie mundury żołnierzy i
oficerów. Ci sami, którzy jeszcze wczoraj spiskowali na dziedzińcu, teraz, pchani szaleńczym
strachem, łamali sobie paznokcie i palce, wspinając się na mury twierdzy. Te jednak
zbudowano z równo ciosanych kamieni. Tłum dopadał każdego, kilkadziesiąt rąk chwytało
nieszczęśnika, kłuło nożami, cięło, szarpało, aż człowiek zamieniał się w ochłapy. Nie dało
się wskazać momentu, w którym dosięgała ich śmierć. Po prostu przestawali być, tracąc
najpierw uszy, nosy, potem kończyny, aż wreszcie kończąc jako makabryczne naszyjniki z
jelit na szyjach odurzonych krwią i alkoholem kobiet.
Joachim zauważył wśród nich tę, która wczoraj częstowała więźniów winem. Śmiała
się głośno. W jednej dłoni trzymała odrąbaną głowę żołnierza, w drugiej zaś jego
przyrodzenie. Wzbudzała powszechną wesołość, wpychając członka w usta odciętej głowy.
W końcu nie było już kogo ścigać, więc tłum, gnany wewnętrznym ciśnieniem, jak
sprężane powietrze, zaczął wlewać się do podziemi Schloss. Kilku strażników nie miało
najmniejszej szansy stawić czoła rozpędzonej tłuszczy i nie dopuścić do otwarcia cel.
Siedzący w pierwszej fałszerze natychmiast przyłączyli się do motłochu - niesiono ich na
ramionach, wiwatowano na cześć męczenników. W następnej celi siedział szlachcic -
rozpustnik. Okrzyki „Niech żyje rewolucja” wznosił od samego początku, więc kiedy otwarto
drzwi, tłum entuzjastycznie przyjął kolejnego zwolennika nowego ładu, póki fałszerze nie
zaczęli wrzeszczeć:
- To szlachcic!
- Owszem, urodziłem się szlachcicem, lecz już jako dziecko zrozumiałem, żem taki
sam jak chłop i mieszczanin, że nic we mnie nie ma lepszego. Jestem waszym bratem,
nienawidzę cesarza i księży tak samo jak wy, dlatego mnie tutaj zamknięto - tłumaczył się
arystokrata pospiesznie.
- Szlachcic to szlachcic, zabić go! - ryknął jeden z niesionych na ramionach fałszerzy.
- Ale ten plwa na swoje szlachectwo, nie zabijajmy go! - zaoponował ktoś z tłumu.
- Niech dowiedzie, że kocha rewolucję! - krzyknął ktoś inny.
- Niech prosi o przebaczenie! Na kolana!
Siwowłosy baron posłusznie padł na kolana. Z tłumu wystąpiła rudowłosa
dziewczyna, ta sama, która bawiła się głową żołnierza. Podeszła do upokorzonego szlachcica,
zadarła spódnicę i wystawiając ku niemu swój srom, wrzasnęła:
- Tu niech całuje rewolucję, to może mu wybaczymy!
Gdy baron posłusznie spełnił rozkaz, nałożono mu na głowę czerwoną czapkę i wśród
kuksańców, splunięć i poklepywań, przepychano na dziedziniec. Choć kuksańce bynajmniej
nie były lekkie, baron znosił je bardzo szczęśliwy, stanowiły niewielką cenę za ocalenie.
Tłum zaś zaczął szturmować drzwi pozostałych cel.
Don Jaime stanął o dwa kroki od wejścia, luźno opuściwszy ręce. Joachimowi nakazał
wejść na stół pod oknem. Gdy pod naporem rąk drzwi wyskoczyły z zawiasów,
rewolucjoniści zatrzymali się skonfundowani. Nie wiedzieli, co czynić w obliczu człowieka,
który nie ucieka, nie próbuje się bronić, a po prostu stoi. Po chwili, krok do przodu wystąpił
postawny mężczyzna w rzeźniczym fartuchu o głowę wyższy od don Jaimego. W rękach
dzierżył zdobyty na żołnierzach karabin z bagnetem.
- Jesteś z nami, czy przeciw nam? - ryknął.
Astarloa stał, opierając ciężar ciała na prawej stopie skierowanej ku drzwiom. Kiedy
rewolucjonista pchnął bagnetem w pierś fechtmistrza, ten chwycił lufę karabinu prawdą
dłonią, jednocześnie wykonując półobrót. Ostrze bagnetu przebiło powietrze, zaś don Jaime
lewą stopą uderzył pod kolano napastnika i szarpnął broń, wytrącając wielkoluda z
równowagi i rozbrajając zarazem. Rzeźnik poleciał na twarz. Karabin wykonał w powietrzu
obrót jak na paradzie, i bagnet przebił plecy padającego olbrzyma. Ruchy szermierza były
spokojne i wystudiowane. Poruszał się tak samo, jak kilka godzin wcześniej, kiedy ćwiczył tę
technikę.
Ruszył do przodu. Kolbą uderzył w twarz stojącą w drzwiach rudą, ogłuszając ją i
pozbawiając kilku zębów. Bez trudu odbił siekierę, jaką chciał go zdzielić krępy brodacz i
przebił bagnetem kolejnego rebelianta. Na korytarzu podniósł się wrzask - po raz pierwszy
ktoś się bronił! Don Jaimego opadło kilku ludzi, tylu, ilu mogło zmieścić się w ograniczonej
przestrzeni. Fechtmistrz nie poruszał się już niespiesznymi ruchami z sali szermierczej.
Pochylił się i przemykając pod ramionami napastników, lewą dłonią wyszarpnął krótką,
żołnierską szablę zza pasa jednego z nich. Zaczął siec i rąbać, cały czas wymykając się
przeszkadzającym sobie nawzajem wrogom. Zabił trzech.
Ktoś chwycił go od tyłu. Dwóch innych rzuciło się, aby pomóc kompanowi - opadli
don Jaimego, przewrócili się wszyscy. Z kotłowaniny wypadł nagle jeden, z rozpłatanym
gardłem, zaraz po nim następny z zapaśników zerwał się z rykiem. Zamiast policzka miał
ogromną, krwawą dziurę, w której widać było zęby. Astarloa ugryzł go z całej siły,
wyrywając tkankę. Kiedy stłoczeni na korytarzu ludzie zobaczyli swojego odważnego
towarzysza ryczącego z bólu i strachu, ktoś wrzasnął - „uciekajmy”. Tłum jest równie łatwo
przestraszyć jak rozgniewać. Nagle wszyscy poddali się panice, biegnąc do wyjścia i tratując
się nawzajem.
Na podłodze celi fechtmistrz siłował się z trzecim rewolucjonistą. Odebrał potężnemu
chłopu rybacki nóż i tym krótkim, zakrzywionym ostrzem poderżnął mu gardło. Wreszcie
podniósł się z podłogi, strząsając z siebie trupa. Ubranie miał potargane i poplamione krwią.
Krew miał również na twarzy - ściekała mu z ust.
- Żegnaj - powiedział do Joachima.
Podniósł z ziemi krótką szablę i lekkim krokiem ruszył przed siebie. Po chwili z
korytarza słychać było wrzaski mordowanych.
Joachimem nikt się nie interesował, więc ten chwilę siedział w kucki na stole - jak
wielkie, przerażone ptaszysko. A kiedy przez parę minut nic się nie wydarzyło, nieśmiało
zszedł i zrobił parę kroków. On, Joachim von Egern, rotmistrz huzarów, kawaler Orderu św.
Stefana, szef pierwszego szwadronu w swoim pułku, dumny właściciel szesnastu węzłów na
kordonie przy bermycy - szesnaście razy szarżował ze swoim szwadronem w pierwszym
szeregu, z szablą w dłoni, cztery razy był ranny. Prawdziwy huzar, prawdziwy kawalerzysta,
prawdziwy żołnierz. On, Joachim von Egern, bał się jak mały chłopiec.
Kiedy Astarloa siłował się z trzema rewolucjonistami na podłodze - Joachim nie
zareagował. Patrzył nań tak, jak mały chłopiec patrzy na ojca, broniącego go przed
niebezpieczeństwami.
Von Egern podniósł leżący na ziemi karabin, którym walczył don Jaime, odwiódł
panewkę - broń ciągle była nabita. Odciągnął kurek i przestąpił próg celi. Korytarz cały
umazany był krwią. Obok ciał zmasakrowanych strażników, wzdłuż korytarza leżało kilka
trupów z ranami od szabli. Don Jaime był okrutny, o dwa kroki od Joachima czołgał się
młody chłopiec w czerwonej czapce. Cięcie rozpłatało mu brzuch. Młokos płakał głośno,
czołgając się na jednej ręce, drugą podtrzymując wylewające się jelita. Joachim znał takie
rany. Młodzieniec będzie długo umierał i zwariuje z bólu, jeżeli nikt go nie dobije.
Von Egern nie był jednak zdolny do zdecydowanego działania. Przekroczył
skowyczącego chłopca i ruszył w górę korytarza. Zaglądał do cel - były puste. Jedynie w
pomieszczeniu o ścianach pokrytych szyfrem w kącie siedział skulony starzec. Gdy zobaczył
Joachima, odezwał się po raz pierwszy od czterdziestu lat:
- Proszę... cię... panie. Zamknij... te drzwi - wyszeptał rwącym się głosem.
Rotmistrz podszedł do nieszczęśnika, przyklęknął przy nim, przyglądając się uważnie,
i zapytał:
- Kim jesteś?
- Jestem... jestem...
- Kto? - indagował Joachim.
- Zamknij... drzwi. Proszę... Cela nie może... nie może być otwarta...
- To koniec tego więzienia. Więzienia były wędzidłem dla ludu, aby utrzymać go na
trakcie państwa. Lud się znarowił i zerwał, więc nie potrzeba mu już wędzideł. Jesteś wolny -
powiedział cicho Joachim bez radości w głosie.
- Jesteś głupcem - wyszeptał tamten z wysiłkiem.
- Dlaczego?
- Więzienie... to wszystko... jest więzieniem. Więzienie... więzienia będą... zawsze.
Zamknij... drzwi... za sobą. Już godzina, jak... nie piszę... Zamknij drzwi.
Joachim wycofał się za próg, po czym spełnił prośbę szaleńca. Z celi dobiegł go głos
starca:
- Na klucz! W więzieniu... drzwi... muszą być zamknięte na klucz!
- Ależ umrzesz tutaj z głodu! Nie ma już strażników, nikt nie poda ci zupy!
- Głupcze... głupcze... na klucz! Strażnicy są zawsze! Więzienie jest wieczne.
Rotmistrz przekręcił klucz w zamku i ruszył schodami w górę. Stopnie zakręcały
ciasno jak w wieży kościelnej. Za kolejnym zakrętem znalazł dwa trupy. Jeden z rebeliantów
padł cięty w kark, drugi miał głęboką ranę między łopatkami.
Astarloa nie walczył, tylko mordował, pomyślał Joachim. Rąbał kmiotów szablą w
plecy!
Nie widząc możliwości wykorzystania długiej broni w wąskiej, spiralnej klatce
schodowej, zdjął bagnet z lufy i chwycił go mocno za jarzmo, aby w razie potrzeby użyć jak
sztyletu. W końcu wyszedł na dziedziniec.
Don Jaimego nie było. Po placu pętali się rewolucjoniści - kilku siedziało, pijąc wino
z butelek, pewnie zrabowanych z magazynu, pijany szewc wznosił wojownicze okrzyki, tak
bełkotliwie, że nie dało się zrozumieć poszczególnych słów. Joachim natknął się na kolejne
trupy, w większości strażników, wszystkie straszliwie zmasakrowane. Kilku rannych leżało
pod ścianami, nikt ich nie opatrzył, nikt też nie dobił. Pod ciągnącymi się na północnej ścianie
dziedzińca arkadami zauważył konia. Niewielki gniadosz, wałach, na grzbiecie miał jeszcze
wojskowy rząd z czwórką na mantelzaku.
Czwarty ułanów. Krestvińcy? Albo czwarty szwoleżerów. Dobrze byłoby mieć
wierzchowca i uciec stąd, pomyślał Joachim. Wiedziony nagłym przeczuciem podszedł do
zwierzęcia, a gdy zobaczył łeb i kark wałacha, stanął jak wryty. Ktoś porąbał go szablą. Ciosy
nie były silne, nie zabiły konia, pozbawiły go jednak uszu, wybiły oczy, rozpłatały pysk,
porozcinały skórę i mięso. Obok leżały bezgłowe zwłoki dawnego właściciela. Zabito go
chyba, gdy już siedział w siodle.
Dla kawalerzysty koń to świętość. Huzar nie użyje szabli przeciwko wierzchowcowi
wroga, nawet gdyby miało to uratować mu życie. Gdy lecą dwa ciosy - jeden na jeźdźca,
drugi na konia, huzar odbije ten skierowany przeciwko swemu rumakowi.
W bitwie pod Nogay huzarzy Joachima zabezpieczali flanki sześciorzędowej linii
grenadierów, wzmocnionej artylerią. Przeciwko tej ścianie luf jakiś głupiec nakazał
szarżować francuskim dragonom, którzy wspomagali powstanie. Linie dzieliło pół mili.
Dowódca dragonów zwinął oddział w dziesięć kolumn i ruszył kłusem, by po przebyciu
połowy dystansu dać sygnał do galopu. Dwie minuty, może mniej.
Działa strzeliły kartaczami dopiero, gdy jeźdźcy byli na dwieście kroków. Armaty
wycelowano tak, by raniły wierzchowce, nie jeźdźców. Pierwsza salwa skosiła z miejsca dwa
pierwsze szwadrony. Kiedy reszta znalazła się na osiemdziesięciu krokach, galopując po
swych rannych i martwych kolegach, pułkownik wrzasnął „Ognia”. Tysiąc kul z karabinów
piechoty starło dragonów na proch. Zawrócić zdołało kilkunastu.
Rekruci, których sporo było wśród grenadierów, patrzyli na to z rozdziawionymi
gębami, ale weterani, jak rotmistrz i jego huzarzy, przyglądali się wszystkiemu ze spokojem.
Ot, głupi rozkaz i jego konsekwencje. Kiedyś im przyjdzie tak pojechać pod lufy, jak bydło
na rzeź. Szwadron Joachima wysłano na przedpole z rozkazem pojmania jeńców.
I wtedy zobaczyli to, czego nie było widać z daleka - kilkaset rannych zwierząt.
Wszystkie z pogruchotanymi, lub pourywanymi nogami. Ryczały z bólu. Huzarzy słyszeli już
dzikie rżenie rannego konia, ale nigdy nie znaleźli się w środku takiego przerażającego chóru.
Joachim nie wytrzymał. Wydał rozkaz i kawalerzyści zaczęli dobijać ranne wierzchowce. Na
ludzi nie zwracali uwagi. Szwadron huzarów, setka twardych, bezwzględnych wiarusów -
wszyscy mieli łzy na policzkach, wielu szlochało, gryźli wąsy, klęli z gniewu i wrzeszczeli z
wściekłości. Kiedy wrócili na pozycję, Joachim dostał reprymendę od generała-majora,
bardziej pro forma jednak, niż rzeczywistą naganę.
Po bitwie natomiast podszedł do huzarów mały oficerek artylerii, o włoskim
nazwisku, i zaczął zawzięcie tłumaczyć, jak wielki błąd popełnił Joachim, wystawiając
oddział na takie ryzyko. Trzeba było poczekać, aż to samo zechce zrobić nieprzyjaciel i wtedy
uderzyć z flanki, a nie „ryzykować dla koni, okazując tym samym miękkość serca nie
przystojącą żołnierzowi”. Tylko dzięki interwencji trzech podoficerów, którzy byli wtedy w
namiocie, Joachim nie zarąbał artylerzysty na miejscu. Wachmistrzowie przygnietli swego
dowódcę do ziemi, a jeden wypchnął Włocha z namiotu. Po godzinie odszukał go sekundant
Joachima.
Pojedynek miał odbyć się według najcięższej reguły - najpierw szable, potem szpady,
na końcu zaś pistolety, z dystansem zmniejszanym o pięć kroków co dwa strzały, więc, jak to
mawiano, do skutku. Na nic się to jednak zdało. Joachim w pierwszym zwarciu odrąbał
oficerkowi rękę. Oczywiście artylerzysta zrezygnował z dokończenia pojedynku. A ponieważ
jego nazwisko z włoskiego tłumaczyło się jako „dobra część”, dworowano później z niego, że
jedyną swoją dobrą część pozostawił tam, na udeptanej ziemi. Pół roku później, gdy wrócił do
zdrowia, zapragnął strzelać się z Joachimem. Rotmistrz trafił go pierwszą kulą w pierś, a
umierającemu wyszeptał do ucha: za konie, łajdaku.
Stojąc na dziedzińcu Schloss, Joachim gapił się na rannego wałacha wstrząśnięty.
Bestialstwa, które oglądał przez okienko celi nie zrobiły na nim wrażenia - widział wiele
bitew i tysiące trupów. Dopiero, patrząc na porąbany koński łeb uświadomił sobie istotę tego
okrucieństwa. Było bezcelowe. Zabija się w bitwie, by osiągnąć jakiś cel - zdobyć teren czy
miasto, rozbić wrogą armię. Jeżeli przeciwnik podda tyły, to można zwyciężyć nawet bez
jednego wystrzału. Kiedy ojciec Joachima służył w wojsku, wiele bitew tak właśnie
rozstrzygano. Istota wojny sprowadzała się do udanego manewru. Życie wyszkolonego
żołnierza było wiele warte, więc dowódca, który znalazł się w niekorzystnej pozycji, wolał się
wycofać, niż tracić wojsko. Bitwy przypominały gigantyczne partie szachów, rozgrywane
tysiącami ludzi.
Kiedy Joachim zadawał śmierć, podczas swego rajdu przez południowe prowincje, był
jak sędzia i kat. Odbierał życie beznamiętnie, aby ukarać i dać przykład. Tutaj zaś zabijano z
żądzy krwi. Wałach służyłby dobrze każdemu jeźdźcowi, nie wnikając w poglądy polityczne
swego właściciela. Lecz w siodle siedział cesarski dragon, a na czapraku widniał cesarski
orzeł, wierzchowiec zatem również był winien. Rotmistrz nie mógł znieść tego widoku ani
chwili dłużej. Podniósł karabin do ramienia i strzelił zwierzęciu w łeb. Wierzchowiec klęknął
na przednie nogi, by wreszcie uderzyć głucho o kamienny bruk. Wyglądał tak, jak zawsze
wyglądają zabite konie - nieporadnie. Zastrzelony niedźwiedź czy wilk dalej zachowuje w
sobie siłę. Leży, jakby spał, szczerząc kły, niosąc w sobie wspomnienie dawnej potęgi.
Martwy koń wygląda tak, jakby nigdy nie był zdolny do galopu - pękaty, okrągły korpus, z
którego nieporadnie, poziomo w bok, sterczą patykowate nogi, nagle zbyt chude, aż trudno
uwierzyć, że te kruche badyle mogły unieść tak wielkie cielsko i jeźdźca na dodatek.
Nikt nie zareagował na huk wystrzału. Joachim rzucił karabin na ziemię i wyszedł ze
Schloss główną bramą. Wielu go widziało, nikt jednak nie zwrócił uwagi na szczupłego,
średniego wzrostu mężczyznę, z potarganymi huzarskimi warkoczykami, rzadkim zarostem,
bosego, odzianego w wojskowe rajtuzy i wymiętą koszulę. W tych czasach bose obdartusy w
resztkach wojskowych łachów były równie powszechne w mieście co i odgłosy strzelaniny.
Większość ze „zdobywców” Schloss tłoczyła się nieopodal, obok trzech przyzwoicie
odzianych mężczyzn, siedzących za stołami, pokrytymi zielonym, aksamitnym suknem. Przed
każdym z nich, z wyglądu prowincjonalnych adwokatów, leżał wielki arkusz czerpanego
papieru, z lakowymi pieczęciami Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego. Sam Komitet
powstał wprawdzie przed godziną zaledwie, lecz tłoki pieczętne były gotowe już dawno.
Adwokaci wpisywali na karty nazwiska, z krótkim komentarzem na temat roli, jaką taki a taki
odegrał w zdobyciu „symbolu cesarskiego ucisku i samowoli”. Rewolucjoniści podpisywali
się przy swoich nazwiskach najczęściej trzema krzyżykami - co ciekawe, nie przeszkadzało
im to dyskutować między sobą o Rousseau - i otrzymywali pisemne „zaświadczenie wzięcia
udziału w zdobyciu Schloss”. Anarchia jest zadziwiająco bliska biurokracji.
* * *
Dzień w ogarniętym rewolucją mieście jest gorszy niż bitwa. W bitwie najpierw się
długo czeka, stoi na deszczu lub w słońcu, potem każą maszerować dwie mile, potem znowu
się czeka, potem nagle widać wroga, więc każą nacierać, i sama walka, bezpośrednie
niebezpieczeństwo trwa tylko przez krótką chwilę. Oczywiście gorzej, kiedy dowódca jest
wariatem. Który chcąc ukarać swój pułk za rzekome tchórzostwo, czy choćby brudne
lederwerki u jakiegoś chłopca stajennego, pośle wojsko w szyku pod ogień artylerii i każe
stać jak na paradzie, podczas gdy kartacze zdziesiątkują mu ludzi. Tak czasem bywa. Godzina
pod ogniem gorsza jest od całego roku wojny. A cały dzień pod ogniem? To się nie zdarza,
chyba że właśnie w ogarniętym rewolucją mieście. Prawda, nikt nie bombarduje stolicy - ale
kilka tysięcy uzbrojonych budowniczych nowego ładu, którzy ciągną za sobą męty z całego
miasta, potrafi sparaliżować milionowe miasto skuteczniej, niż kartaczowy ogień wciska w
ziemię pułk jegrów.
Joachim nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie myślał o grożących mu
niebezpieczeństwach. Podarte huzarskie spodnie i złachmaniona koszula to niewiele, dość
jednak, by zabić człowieka, gdy załamuje się państwo i za gwałty nie grozi żadna kara. Trupy
na ulicach miasta są wtedy zawsze nagie.
Rotmistrz przeszedł powoli opustoszałą ulicą. Znalazł się nad Dunajem. Dziki
motłoch, odpłynął ku katedrze, znajdującej się w innej części miasta, jednak aż tutaj słychać
było wrzaski i wybuchy. Joachim, zmęczony, zszedł do samego brzegu rzeki, przeskoczywszy
murek, oddzielający nabrzeżną promenadę od stromych, porośniętych trawą zboczy. Po
chwili znalazł przytulne miejsce - jamę wymytą przez wodę. Osłonięty przed wzrokiem
innych, zwinął się w kłębek. Nie czuł radości z odzyskanej wolności. Nie wiedział, co robić.
Dopiero spotkanie z don Jaime przywróciło go do życia. Próbował myśleć o swoim
szaleńczym rajdzie na południu i nie potrafił wzbudzić w sobie żadnych emocji. Pamiętał
wszystko, wspomniał zbrodnie, jakie popełnił, jednak nie potrafił myśleć o sobie jak o
zbrodniarzu. Nie czuł się winien, nie czuł się odpowiedzialny - od dziecka miał się zawsze za
człowieka o dobrym sercu. Pamiętał widok swojego ramienia, przykładającego ponad
końskim łbem pochodnię do strzechy wiejskiej chaty - i tyle, nic więcej. Żadnego gniewu,
żadnego poczucia winy.
Kim jestem? Jestem potępieńcem? Upiorem? Żyję przecież, pytał sam siebie, nie
znajdując odpowiedzi.
W końcu zasnął. Gdy zamknął oczy, ze skarpy zszedł młody mężczyzna, o subtelnej
urodzie i szlachetnych dłoniach. Lud wyrzucił go z katedry. A on usiadł na kamieniu, u
wezgłowia joachimowego legowiska. Wsparł brodę na dłoniach, popatrzył na śpiącego
mężczyznę i zapłakał. Płakał z bezsilności. Chciał pogładzić zmierzwione włosy, lecz cofnął
rękę w ostatniej chwili. Jedynej rzeczy nie potrafi sprzeciwić się wszechmoc - ludzkiej woli.
Joachima obudziło brutalne poszturchiwanie.
- Wstawaj! Ktoś ty? - huknął niski i gruby mężczyzna. Przez pulchną pierś biegła
czerwona szarfa, oznaka sił porządkowych rewolucji. W ręku ściskał pikę, której dolnym,
okutym końcem szturchał śpiącego huzara.
- Rotmistrz Joachim von Egern, dziesiąty pułk huzarów, szef pierwszego szwadronu -
wyrecytował odruchowo Joachim.
- Aha! Widzieliście, kumie? Ma się ten nos, ha! Szlachcic, do tego żołnierz. I jeszcze
na dodatek Madziar, pewnie z cesarskiej gwardii uciekinier! Brać go! - ryknął grubas,
machnięciem ręki zachęcając swoich dwóch kompanów do działania.
Joachim odzyskał trzeźwość myśli. Coś się nagle zmieniło - oto był sobą. Oto
wrogowie, oto on - znów działał, znów podejmował decyzje. Jeszcze wczoraj potulnie
wstałby i usłuchał, teraz czuł się znów zdolny do walki.
Walka to stan umysłu. Przymioty ciała nie decydują o tym, czy się ją podejmuje, i nie
tylko one decydują o zwycięstwie. Czasem zwycięstwem jest już samo stawienie czoła
wyzwaniu.
Leżąc jeszcze na ziemi przewrócił grubasa potężnym kopnięciem. Zerwał się
błyskawicznie, odepchnął drugiego, uderzając go całym ciałem w pierś. Byłby uciekł, gdyby
trzeci strażnik porządku nie trzasnął go w plecy trzonkiem piki, wywracając na ziemię i
odbierając dech. Po chwili dwóch krępowało go sznurem, podczas gdy grubas przyciskał do
ziemi. Ale Joachim był szczęśliwy. Odzyskał siebie! Nie był już potulną owcą, jak cały czas
w drodze do Schloss. Niechże go potem zabiją - jest znowu Joachimiem von Egern! Dalej
walczy. Miotał się z całych sił, utrudniając strażnikom zadanie. Nie przyniosło mu to niczego
poza paroma sińcami od razów pałką, ale i tak rozpierała go radość. Oto znowu żyje! Cóż
było przyczyną tej nagłej przemiany? Czyżby fakt, że pierwszy raz od tylu tygodni spał jako
wolny człowiek? Czy to, że odpowiadał wreszcie za siebie, jako wolny człowiek? Rotmistrza
nie nurtowały te pytania. Kiedy związano mu ręce, tłuścioch zapytał:
- Pójdziesz już spokojnie? Nic ci nie zrobimy, zabieramy cię pod sąd.
Joachim w odpowiedzi skinął głową. Gdy grubas puścił jego stopy, rotmistrz wyprężył
się na plecach i kopnął go w twarz, łamiąc mu nos. Razy jakie tym razem otrzymał były dużo
silniejsze. Spętano go jak świnię, i przywiązano do piki. Nie był ciężki - więc nieśli go na
ramionach, zmieniając się co jakiś czas. Miał szczęście - strażnikom wyraźnie zakazano
zabijać arystokratów. Otrzymali rozkaz dostarczać ich do ujeżdżalni, gdzie stacjonował
Tymczasowy Komitet Rewolucyjny.
Joachim nie bał się, bo nie miał się czego bać. Śmierci nie obawiał się wcale, ból
potrafił znieść z podniesionym czołem. Pozycja, w jakiej się znalazł, wręcz go bawiła. Cóż to
za czasy, oto on, syn hrabiego von Egern, rotmistrz von Egern, oficer i szlachcic, niesiony
przez czterech chamów na tyczce. Jak w lektyce, tyle że do góry nogami, ha, ha, ha! Cały
świat staje na głowie, więc on, Joachim von Egern, jedzie w lektyce do góry nogami, ha, ha,
ha, ha, ha!
Strażnicy musieli brać go za szaleńca - niesiony na pewną śmierć, związany, śmieje
się do swoich myśli! Wariat! Ale cóż tam, kazali odprowadzić, więc odprowadzają. Nie
zwrócili uwagi na rudowłosą dziewczynę o opuchniętych wargach, która, gdy tylko
zauważyła dziwny bagaż, ruszyła za nimi dziarskim krokiem. Kiedy przystanęli, aby zmienić
się przy pice, i odsapnąć trochę, doskoczyła do nich.
- Dokąd go niesiecie?!
- Na sąd, dziwko - odpowiedział jeden ze strażników. - To zbiegły arystokrata...
- Zbiegły skąd, chamie? - zaśmiał się Joachim, nic sobie nie robiąc z upokarzającej
pozycji, w jakiej się znajdował.
- Nooo... z rąk rewolucyjnej sprawiedliwości.
- Przecież rewolucja ma dopiero dziesięć godzin. Cóż miałem robić?
- Zgłosić się do samoukarnia. Rewolucja może ma i dziesięć godzin, ale wszystko już
było przygotowane od kilku lat. Czekaliśmy na sygnał, jak balon czeka na szpilkę.
- Miałbym sam sobie nałożyć pętlę może i wykopać beczkę spod stóp? Dowcipniś...
Dziewczyna przysłuchiwała się ich rozmowie na pozór obojętnie. Jednak kiedy
strażnicy podnieśli pikę, dziewczyna zbliżyła się i pochyliwszy się ku Joachimowi,
wyszeptała:
- Nic się nie bój, widziałam cię w Schloss, będziesz jednym z zapisanych. Nic ci nie
zrobią.
Kiedy jeden ze strażników chciał przepędzić ją kopniakiem - dziewczyna zręcznie
uskoczyła, śmiejąc się i wykonując nieprzyzwoite gesty. Odczekała chwilę i ruszyła za
niosącymi Joachima rewolucjonistami, utrzymując bezpieczną odległość.
Rotmistrz podziwiał miasto z niezwykłej perspektywy, lecz nawet bez niej musiałby
przyznać, że bardzo się zmieniło! Na chodnikach, placach i skwerach trwała fiesta, tak
niecodzienna dla konkretnych i zasadniczych mieszkańców stolicy. Pijane tłumy przewalały
się po ulicach, palono ogniska, gdzieś pieczono wołu, gdzieś maltretowano schwytanych
uprzednio, rozebranych do naga kapłanów. Kiedy strażnicy mijali wesołą gromadkę, jednego
z księży właśnie zmuszono do kopulacji z pijaną w sztok prostytutką. Pierwszy odmówił i
wisiał już na latarni, wciągnięty tam z pętlą zawiązaną na szyi tak, by nie złamał karku. Dusił
się powoli, czepiając się dłońmi liny. Joachim już kiedyś widział coś takiego, klecha będzie
żył jeszcze kilka kwadransów, zależy, jak silne ma ręce. W końcu osłabnie. Sznur zaciśnie się
w końcu, zmiażdży tchawicę aż twarz stanie się sina. Nogi będą kopać powietrze, aby
wreszcie po chwili znieruchomieć...
O tak, rotmistrz doskonale znał ten scenariusz, a jednak za każdym razem intrygowało
go to, jak uporczywie skazańcy opierali się nieuniknionej śmierci Wiedzieli przecież, że
mdlejące ramiona nie utrzymają ich wiecznie, a jednak walczyli o te kilka łyków powietrza
więcej. Jeszcze sekunda, jeszcze dwie, jeszcze raz napełnić płuca. Bezsensowny wysiłek,
daremne próby, wiedzieli przecież, że umrą, mimo to walczyli, zamiast skrócić sobie męki.
Gdyby Joachim znał wszystkie szczegóły tej egzekucji, zapewne byłby zaintrygowany
jeszcze bardziej. Na latarni konał ksiądz, który nie prowadził czystego życia. Dotykał hostii
dłońmi, które wcześniej pieściły ciała sprzedajnych kobiet. Często wymykał się wieczorami i
zachodził do zamtuzów; uwodził mężatki i zakonnice, nie gardził młódkami. Mógł ocalić
życie, kopulując na oczach gawiedzi z pijaną dziwką. Akt niewątpliwie upokarzający, ale
czyż nie lepszy od liny zaciskającej się na grdyce? Mógł uznać to za boską karę za swoje
czyny, pokutę przez publiczne upokorzenie. Jednak wybrał śmierć. Czasem mierne charaktery
okazują wielkość w obliczu sytuacji ekstremalnych. Niektórzy swoje człowieczeństwo budują
mozolnie, powoli, poprzez małe wybory w małych sytuacjach. Inni, wcześniej plugawi,
dotykają absolutu i zdobywają dla siebie niebo jedną, bohaterską decyzją. Erupcje
okrucieństwa wyostrzają charaktery. Pozwalają dokonać wielkich podłości, to pewne, lecz i
aktów wielkiego heroizmu, które nie mieszczą się w codzienności. Tak oto rewolucjoniści,
pragnący zamordować księdza, zapewnili mu życie wieczne.
Trybunał rewolucyjny istniał dopiero dziesięć godzin, lecz zdążył już skazać na
śmierć kilkaset osób.
Już kilka lat temu dwóm inżynierom zlecono opracowanie efektywnego sposobu
wykonywania masowych egzekucji. Dziś nadszedł czas, by plany te zrealizować.
Stolica opierała jedną stronę o Dunaj, z drugiej strony dotykając podnóży niezbyt
wysokich, rozłożystych wzgórz. Ich południowe stoki pokrywały winnice, które rodziły
piękne, słoneczne wina, pachnące miodem z pasiek - jasne, słomiane ule jaśniały między
winnymi krzewami. Na północnych stokach wzgórz rósł stary las, w którym umierało i
rozpoczynało swój żywot wielu mieszkańców stolicy. Dyskretne parowy, wykroty i wąwozy,
skutecznie chroniące przed niechcianym towarzystwem, sprzyjały miłosnym schadzkom.
Jasne i rozległe polany były zaś ulubionym miejscem pojedynków. Nad tymi, którzy konali,
leżąc w trawie, pochylały się z tkliwością korony starożytnych buków, dębów i wiązów.
Zwycięzcom, którzy po pojedynku przerażeni uchodzili w pośpiechu, aby uniknąć przykrej
konfrontacji z prawem, las zapewniał kryjówkę. Ciągnął się wiele mil, zaś smolarze,
zamieszkujący zagubione polany z mielerzami, chętnie dawali schronienie miejskim
paniczom do czasu, aż tamci mogli bezpiecznie wrócić do miasta. Ileż wspaniałych książek
powstało po tych pojedynkach w ubogim szałasie, gdy dandysi, odcięci od życia
towarzyskiego, poszukiwali zajęcia na długie wieczory, spędzane w kompanii czarnego od
dymu smolarza i jego równie brudnej żony. Bywali też tacy, którzy, wziąwszy sobie leśną
dziewczynę, pozostawali w zielonej głuszy na zawsze.
Dwaj inżynierowie znali dobrze owe tereny. Wiedzieli, że sąsiedztwo ludzkich siedzib
nie służy zabijaniu. Na miejsce kaźni wybrali więc winnicę Derflingen, położoną na
łagodnym stoku, oddaloną od rogatek miasta o dziesięć minut drogi. Pochodził z niej
wyjątkowo dobry riesling o tej samej nazwie. Jeden z inżynierów był wielkim jego
miłośnikiem, nie przewidział jednak, że pieczołowicie tworzony plan obróci wniwecz winne
krzewy.
Po wybuchu rewolucji w kilka godzin utwardzono drogi na tyle, by do winnicy dało
się wciągnąć armaty, niewielkie ćwierćfuntówki artylerii konnej. Pierwsza, próbna salwa
wykarczowała krzewy, dzięki czemu można było dokładnie wyznaczyć pola, w których raziły
armatnie kartacze. Tam wykopali doły skazańcy z pierwszego rzutu.
Osiem armat strzelało jednocześnie, zabijając naraz sześćdziesiąt osób. Łącznie z
czasem potrzebnym na nabicie dział, dobicie rannych (czym nie zajmowano się zbyt
skrupulatnie, rąbiąc szablami jedynie tych, którzy przejawiali zbytnią aktywność) i posypanie
trupów wapnem, dało się, przy sprawnej organizacji, i wytężonej pracy artylerzystów i
strażników, osiągnąć wydajność rzędu trzystu straconych na godzinę. W dziesiątej godzinie
rewolucji, liczba straconych dochodziła już do tysiąca.
Sześciu wozów, z dziesięcioma skazanymi na każdym, pilnowało dwóch strażników.
Jeden uzbrojony był w pikę, drugi w starą flintę. Więźniowie mogliby pokonać ich bez
żadnych strat. Jednak nikt nie próbował. Rewolucja paraliżuje, działa jak drapieżny pająk. Nie
pożera zwyczajnie swych ofiar, lecz, pochwyciwszy je, wstrzykuje im swe trawienne soki, aż
rozpuszczą ich ciała, dopiero wtedy wysysa tkanki.
Joachim miał właśnie stać się jednym ze statystów tego wielkiego przedstawienia i
użyźnić swym ciałem brunatną, tłustą ziemię winnicy. Przechodził drogę, którą przeszło już
przed nim tysiąc jemu podobnych. Zaprowadzono go przed oblicze trybunału, który zasiadał
w starej ujeżdżalni, przy zestawionych stołach, umieszczonych na prowizorycznie ubitym
piasku. Skład orzekający stanowiło pięciu śmiertelnie zmęczonych urzędników, którzy w
ciągu ostatnich godzin wypisali tysiąc wyroków.
Bardzo szybko ustalono rutynę. Wchodzi dziesięciu, jeden z sędziów odczytuje akt
oskarżenia i nazwiska oskarżonych - minuta. Następnie każdy z oskarżonych może
wypowiedzieć zdanie na swoją obronę, piętnaście sekund każdy, razem dwie i pół minuty.
Teraz wydanie wyroku - pół minuty. Spisanie wyroków, po dwóch na sędziego - dwie minuty.
Trzech skrybów zajmie się załączeniem wyroków do akt i wpisaniem nazwisk do wielkiej
księgi skazanych. Łącznie - sześć minut i dziesięć wyroków. Stu skazanych na godzinę.
Trybunał wciąż był wąskim gardłem maszyny rewolucyjnej sprawiedliwości - kaci są
sprawniejsi od sędziów. Zaradzono temu szybko, wprowadzając dwa dodatkowe trybunały,
teraz w ujeżdżalni toczyło się jednocześnie trzydzieści spraw, co dawało trzystu skazanych na
godzinę, dzięki temu machina osiągnęła sprawność.
Wraz z Joachimem przed sądem stanęły trzy przerażone kobiety, w tym jedna
arystokratka, co zdradzała strojna, chociaż teraz brudna i potargana, suknia, pięciu mężczyzn,
odartych z odzieży, która mogłaby ujawnić ich stan. I jedno dziecko, dziesięcioletni chłopiec,
nie rozumiejący, w jakich opałach się znajduje.
Sędzia odczytał akt oskarżenia, dano teraz skazańcom czas na obronę. Kobiety,
stojące przed Joachimem, próbowały coś wydukać, jednak po piętnastu sekundach ich
nieudolne przemowy przerywało uderzenie pałki strażnika. Gdy doszło do Joachima, ten
splunął, daleko, aż na stół, przy którym zasiadali prawnicy. Cios pod kolano ściął rotmistrza z
nóg. Szybko wysłuchano przemów pozostałych oskarżonych. Prawnik, wyczerpany swą
pracą, powstał, aby ogłosić wyrok. Mimo młodego wieku nosił już binokle - wynik sześciu lat
pracy na stanowisku kancelisty. Poprawił okulary, chociaż tekst z kartki znał na pamięć,
spojrzał na zegar, pomyślał z tkliwością o ciepłym i miękkim ciele swej młodej żony, które
będzie pieścił już za pół godziny, kiedy to skończy się jego zmiana.
Nie mógł wiedzieć, że nie będzie mu dane. Gdy zaczerpnął powietrza i otworzył usta,
by wygłosić formułkę, drzwi ujeżdżalni otwarły się z hukiem i do sali sądowej wkroczyła
rudowłosa dziewczyna na czele sporej gromady zbrojnej w pistolety, piki, strzelby i kosy.
Dziewczyna odziana była w czerwoną, wyblakłą spódnicę i rozchełstaną koszulę, która
odsłaniała duże, kołyszące się piersi. Na jej głowie, na rudych włosach, tkwiła czerwona
czapka. W prawej dłoni trzymała karabin, w lewej zaś sztandar, czerwoną szmatę,
przywiązaną do ułomka piki. Śmiała się głośno, odsłaniając bezzębne szczęki.
- Widzę tutaj krecią, kontrrewolucyjną robotę!
Jej ludzie rozbiegli się po ujeżdżalni. Kilku podbiegło do sędziów, przystawiając im
do gardeł noże. Strażnik, który próbował interweniować, zginął w mgnieniu oka, cięty przez
pierś postawioną na sztorc kosą. W parę sekund dziewczyna opanowała salę.
Nikt nie zwracał uwagi na chłopca, który obserwował wydarzenia schowany za
porzuconymi w rogu skrzyniami. Młody Ewald von dem Kreuz, syn biskupa, który właśnie w
tej chwili zrzuca i depcze nogami biskupią infułę na wiecu przed katedrą. Chłopiec za
kilkanaście lat zostanie znanym malarzem. Do końca życia będzie pamiętał tę scenę, której
właśnie był świadkiem i kiedyś uczyni rudowłosą, upiększywszy ją nieco, główną bohaterką
swojego obrazu, dzięki któremu jeszcze za życia stanie się klasykiem.
- No i cóż, panowie sędziowie? Chcecie zdławić rewolucję? - zapytała wesoło
dziewczyna, podchodząc do przerażonych urzędników.
Zaczęli się tłumaczyć.
- Skąd to przypuszczenie?
Ruda wbiła w piasek swój sztandar, podeszła bliżej. Przytknęła lufę do czoła stojącego
ciągle sędziego, który miał odczytać wyrok, kciukiem odwiodła kurek i zapytała:
- A czemuż więc, psi synu, chcesz skazać na śmierć dobrego rewolucjonistę?
- To niemożliwe! - odpowiedział adwokat. - Skazujemy tutaj tylko wrogów rewolucji!
- Ja jestem rewolucją - wyszeptała dziewczyna. - Zgadzasz się?
- Jak to? Rewolucja należy do nas wszystkich, porządnych ludzi, którzy chcą
poprawić byt mas, jak to możliwe, że zwykła kurwa mianuje się rewolucją...
- Kurwa? Co, aż tak ci się podobam? - Odrzuciła karabin, chwyciła sędziego za
halsztuk i przyciągnęła jego twarz do swoich obnażonych piersi tak, że ustami prawie dotykał
wydatnych, ciemnych sutków. - Co, chciałbyś spróbować tego specjału?
Pocałowała go w usta. Jej piersi robiły na młodym urzędniku spore wrażenie, mimo
niezbyt intymnej sytuacji. Ale był człowiekiem idei, pracował dla zwycięstwa rewolucji.
- Nie zbałamucisz mnie, dziwko! Rewolucja to nie anarchia!
Odepchnęła go gwałtownie, pochwyciła karabin i ponownie wycelowała w czoło
urzędnika.
- A czymże jest rewolucja, skrybo?
- Rewolucja to dziejowa sprawiedli...
Nie skończył zdania. Rudowłosa nacisnęła spust. Nie patrząc, władczym gestem
oddała wystrzelony karabin do tyłu, ktoś usłużnie go odebrał, ktoś natychmiast podał jej
nowy, załadowany. Oparła kolbę o biodro i zapytała, patrząc na przerażonych sędziów:
- Kto jeszcze z was, adwokacików, ma wątpliwości co do tego, że rewolucja zawsze
ma rację?
Nie mieli wątpliwości. Znali potęgę motłochu, wiedzieli, że to właśnie jest
rewolucyjna władza - uzbrojeni proletariusze i zdecydowany przywódca.
- Niech towarzyszka wskaże, co do kogo się pomyliliśmy. Natychmiast zmienimy
nasz wyrok. Jesteśmy ludowym trybunałem i głos ludu, który towarzyszka reprezentuje, jest
dla nas najwyższą władzą.
- Oho ho, nie tak łatwo!
Podeszła do Joachima, rzuciła karabin na ziemię i pogładziła go po włosach.
- Ten idzie ze mną! Oto prawdziwy rewolucjonista! Zdobywał z nami Schloss, a teraz
wy, pierdzistołki, chcecie go zabić! Nic z tego! Wystawicie mu tutaj natychmiast dokument,
potwierdzający, że ten oto towarzysz był jednym z Trzystu! Był tym, który zdobywał Schloss
i dożywotnio będzie czerpał z tego powodu splendory i zaszczyty Obrońcy Rewolucji!
Rzucili się do papierów byleby tylko jak najszybciej spełnić jej żądania. Wiedzieli, że
tylko to pozwala się utrzymać na powierzchni. Kiedy skończyli, rudowłosa rzuciła okiem na
dokument.
- Ładny... Chociaż i tak nie umiem go przeczytać! Ha, ha, ha, ha! - zaniosła się
perlistym, radosnym śmiechem. Jej ludzie zawtórowali. Po krótkiej chwili niepewności nawet
sędziowie i zdezorientowani skazani zaczęli się śmiać. Śmiech był zaraźliwy, zaśmiał się
również Joachim. Jedna z kobiet rzuciła się rudej do stóp, i zaczęła całować rąbek jej brudnej
spódnicy:
- Dzięki ci, pani, w imieniu moich synów, cóż by oni zrobili bez matki, pani uratowała
mi życie, dzięki ci, dzięki!
Ruda spoglądała przez chwilę z rozbawieniem, by po chwili odwrócić się i zadrzeć
spódnicę, obnażając pośladki.
- A tutaj nie chcesz mnie pocałować? Jeden już mnie w dupę całował, i żyje, nawet go
komisarzem zrobili! Ha, ha, ha, ha!
Znów wszyscy jej zawtórowali. Sędziowie zaczęli już spoglądać po sobie
porozumiewawczo - dobra nasza! Ruda nagle spoważniała, odwróciła się do kobiety i kopnęła
ją bosą stopą.
- Chyba nie myślisz, że jestem tu, by pomagać wrogom rewolucji? Wracaj, suko, do
szeregu! A wy, urzędasy, tłumaczcie szybko moim chłopcom, jak ten wasz sąd działa -
zwróciła się do sędziów.
Zasada nie była skomplikowana, więc wyłożyli ją jasno i sprawnie w dziesięć minut.
Ruda zapytała teraz swoich ludzi:
- Dobra, który z was, junaków, umie jako tako czytać i pisać?
Kilku się zgłosiło. Szklarz, szewc, były kleryk, wyrzucony po pierwszym roku z
seminarium, zecer, alfons, który nauczył się czytać w szkółce kościelnej.
- A więc mianuję was sędziami. Panowie byli sędziowie, ściągać kabaty i oddawać
panom sędziom!
Rozkaz wypełniono bez szemrania.
- No i dobrze! A teraz panowie sędziowie sądzą byłych panów sędziów. Raz na wozie,
raz pod wozem. Teraz to na wozie chyba gorzej, ha, ha, ha! - śmiała się.
Nauczeni dobrym przykładem nowi sędziowie sprawnie wydali wyroki. Radzili sobie
równie celująco co ich poprzednicy. Byli bardzo dumni ze swoich w tym zakresie dokonań,
bo nie zrozumieli jeszcze, jak działa rewolucja. Nie wiedzieli, że prędzej czy później znajdą
się po drugiej stronie. Żaden z nich nie był geniuszem, nie miał tego artystycznego zmysłu,
pozwalającego przewidzieć, w którą stronę przechyli się jutro wahadło rewolucji. Nie o
zwykły konformizm tutaj szło bowiem, każdy potrafi być chorągiewką na wietrze. Sztuką jest
być chorągiewką, która zmienia kierunek, zanim odwróci się sam wiatr.
Joachim stał ciągle na piasku ujeżdżalni, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Rudowłosa
podeszła, chwyciła go za rękę i zmienionym, miękkim głosem powiedziała:
- Chodź, musisz być zmęczony.
W pierwszej chwili chciał zaprotestować, ale uświadomił sobie, że nie ma wyjścia.
Ruszył razem z dziewczyną. Odruchowo - był w końcu gentlemanem - podał jej ramię, które
zręcznie przyjęła. Wyszli z ujeżdżalni.
- Dokąd idziemy? - zapytał.
- Najpierw do łaźni i balwierza, potem do krawca. Wyglądasz jak przystało na
rewolucjonistę, owszem, ale już dość tego zadawania szyku podartymi rajtuzami i śmierdzącą
koszulą.
- Dlaczego mi pomagasz? - rotmistrz wahał się, czy zwrócić się do niej „pani”, czy też
„towarzyszko”. Jednak na pierwszą formę nie zasługiwała, a druga nie chciała mu przejść
przez gardło.
- Bo jesteś przystojny, to raz. Bo jesteś żołnierzem, a ja lubię żołnierzy. Bo masz w
sobie jakieś doświadczenie, które czyni cię bliskim...
- Kim jesteś? Czasem mówisz jak, no... - zmieszał się Joachim.
- Ha, ha, ha! Biedny chłopiec, skromny i niewinny! Jak dziwka mówię! Pewnie, że jak
dziwka, przecież jestem dziwką.
- Ale czasem jak dama. Więcej, jak dama nie pozbawiona inteligencji i obycia.
- Jestem taka, jaką chcesz mnie widzieć, mój drogi...
- Więc nie pochodzisz z gminu? Przecież w burdelu nikt manier nie uczy.
- Och, mój drogi, zerżnęło mnie tylu hrabiów, baronów i książąt, że chyba jakaś część
szlachectwa przedostała się do mojej krwi. Chyba od nich mam te maniery. Ale oto i
balwierz. Dość tych zwierzeń, do dzieła.
Jednym z pierwszych dekretów rewolucyjnego rządu było ustanowienie zasady
nieodpłatności w łaźniach. Nie wymyślono jeszcze, w jaki sposób łaźnie będą finansowane,
ale ponieważ dekret obowiązywał dopiero od kilku godzin, na razie nie było z tym kłopotu.
Żaden łaziebny nie kwapił się do obsługiwania Joachima, który wyglądał jak najgorszy z
żebraków, rudowłosa przejęła więc ich obowiązki. Rozebrała go do naga, żartując i śmiejąc
się, po czym pomagała mu w toalecie. Rotmistrz nie pamiętał, kiedy ostatni raz się mył. Z
rozkoszą po raz czwarty mydlił twarz, włosy, ciało, nakazując podawać kolejne dzbany
gorącej wody. Ruda, jak najlepsza służka, odgadywała jego pragnienia - gdy wyciągnął dłoń,
wkładała mu do niej to mydło, to ręcznik, nie zapominała o dopełnianiu balii gorącą wodą, by
nie zziębł. Gdy w końcu wyszedł z kąpieli, zawołano balwierza.
- Jak ostrzyc? - zapytał stary fryzjer.
- Po huzarsku - odruchowo odpowiedział Joachim.
- A skąd! - zaprotestowała dziewczyna. - Kto się teraz tak nosi?! Chcesz wyglądać jak
stare dziady z domu weterana, co z ostatnich sześciu włosów zaplatają warkoczyki, w
szczerbatą gębę wsadzają glinianą, obślinioną fajkę i, sepleniąc, wspominają, jak to się
służyło w pułku hrabiego jakiegoś tam?
- Ale... ja jestem huzarem...
- No i co? Towarzyszu fryzjerze, tnijcie a la Cezar! Będziesz dalej huzarem, tyle, że
rewolucyjnym!
Joachim spojrzał w lustro i nagle postanowił, że ma dość dwóch kołtunów
zwisających koło uszu. I wąsów też ma dość...
- Dobrze, balwierzu. Tnij na krótko. I wąsy zgól, i cały zarost. Będzie nowocześnie,
niech tam.
Fryzjer sprawnie wziął się do pracy. Rotmistrz obserwował, jak w lustrze pojawia się
nowy, inny człowiek.
Potem, gdy na polecenie rudowłosej przyniesiono nowe ubranie, ze zdziwieniem
włożył białą, jedwabną koszulę, czarne spodnie, ciemne pończochy, czarną kamizelkę i
fraczek, a na szyi zawiązał czarny halsztuk. Na końcu wsunął stopy w lakierowane pantofle.
Wyglądał elegancko, lecz była to plebejska elegancja. Przyzwyczaił się do widoku szlachty w
mundurach, zawsze kolorowych, lub w cywilnych ubraniach, lecz nigdy całych czarnych!
Noszono jasne fraki, białe pończochy (zawsze, na Boga, zawsze), haftowane kamizelki...
Teraz wyglądał jak elegancko odziany sekretarz czy rządca. Może adwokat. Krótkie włosy,
nagle odmieniona twarz... Kiedyś warkoczyki i wąsy dawały mu groźny, męski wygląd, teraz
wydawał się subtelny, chłopięcy.
- No pięknie! Mógłbyś być komisarzem za sam strój, mój oficerku! - zawołała ruda.
W przeciwieństwie do Joachima nie zmieniła ubrania. Wciąż miała na sobie tę samą spódnicę,
rozchełstaną koszulę i czerwoną czapkę, zawadiacko zsuniętą na ucho.
- Przywykłem do munduru...
- Dobrze, dobrze. Przyjdzie czas, znajdzie się i mundur...
- I co teraz, moja droga? - zapytał Joachim, odzyskując powoli rezon.
- Teraz pójdziemy na bal, na rewolucyjny bal. Co ty na to?
- Czemu nie...
* * *
Bal odbywał się w pałacu kanclerza. Piękny, stuletni budynek otoczony był rozległym
parkiem, zadziwiające, że wystarczyło zaledwie kilka godzin, aby zdewastować tak duże
założenie. Pałac był jednym z pierwszych celów, przeciw którym skierował się gniew ludu.
Kanclerza powieszono żywego, z rozprutym brzuchem, skonał więc po trzech kwadransach,
jednak jego żona, zwisająca głową w dół, umierała przez kilka godzin. Następnie, już w mniej
wymyślny sposób, wymordowano służbę.
Kiedy nie było już kogo zabijać, zaczął się rabunek. Tłum niszczył wszystko, czego
nie dało się ukraść. Zapłonęło prawe skrzydło pałacu, jednak ogień nie przeniósł się na resztę
budynku. Potem tłuszcza rzuciła się na park, obalając antyczne rzeźby, które kanclerz
sprowadził sobie z odkopanego w Italii rzymskiego miasteczka. Rewolucjoniści z zapałem
niszczyli drzewa, pięknie przycięte krzewy, rozbijali fontanny, sikali do stawu ze złotymi
karasiami.
Kiedy Joachim ze swoją towarzyszką przybyli na miejsce, ciała ciągle wisiały nad
schodami. Joachim zapytał, patrząc na obraz zniszczeń:
- Jak to możliwe? Nie jesteś ciemna i tępa, jak ten... ten... - Joachim szukał
właściwego słowa.
- Ten motłoch? - podpowiedziała.
- Tak. Ten motłoch - zgodził się po chwili milczenia. - Więc, jak to możliwe, że
trzymasz z nimi? Przecież widzisz, że to pusta żądza zniszczenia. Im przecież nie chodzi o
wolność.
Położyła Joachimowi palec na wargach, delikatnie pieszcząc jego usta.
- Ciiiii... Wiesz, co mogłoby się stać z tobą za takie słowa? Zaraz wszystko
zrozumiesz...
Weszli do środka. Bal, jeżeli tak można to nazwać, odbywał się w głównym hallu. Na
schodach stała orkiestra - dwóch pijanych w sztok gitarzystów, kobieta z tamburynem i
skrzypek. Fałszując niemiłosiernie, wygrywali cygańskie melodie. Warci siebie wojownicy i
bardowie, pomyślał Joachim. Kobieta, stara i pomarszczona Cyganka, zawodziła, potrząsając
tamburynem. Jednak owa muzyka z trudem przebijała się przez gwar. Ogromna i słynąca
kiedyś na cały kraj piwnica kanclerza była już w trzech czwartych opróżniona.
Rewolucjoniści pili duszkiem stuletnie wina wprost z butelek. Wielu leżało już na stołach lub
splamionych dywanach. Wśród nich kręciły się równie pijane kobiety. W prawie każdym
zakamarku ogromnego hallu kopulowały pozbawione wstydu pary.
Przy kominku kilku ledwie przytomnych mężczyzn zabawiało się na wyniesionej z
buduaru sofie z nagą dziewczyną, wyjątkowo dumną ze swej roli. Pochodnie, które pokryły
już sufit czarną sadzą, oświetlały spocone ciała drżącym, pomarańczowym światłem. Joachim
pochwycił spojrzenie dziewczyny znad odzianych w brudną koszulę pleców sapiącego
zalotnika. Miała zupełnie trzeźwe oczy i otwarte lekko usta. Kładąc dłoń na plecach swego
kochanka, lubieżnie oblizała wargi. Joachim, zawstydzony, odwrócił wzrok. Ruda
uśmiechnęła się ze zrozumieniem, odsłaniając szczerbę po wybitych zębach.
- Oj, zgrywasz niewiniątko? Powiedzmy sobie otwarcie - wiem, że jesteś tym, który
urządził sobie krwawy rajd na południu. Wiem, że kierowały tobą inne motywy, ale dotknąłeś
tej samej otchłani, w którą spogląda ta parząca się suka. Wszyscy tutaj w nią patrzą. To
jednak prostacy. Ty jesteś szlachcicem, ale otchłań jest ta sama. Wstąp w nią razem ze mną.
- Bredzisz, moja droga. Ja byłem biczem na zło i zepsucie... To tutaj, to zło wcielone.
Szatan zszedł na ziemię, i zamieszkał w stolicy.
- A pamiętasz tę dziewczynę z miasteczka? Tę, której męża zabiłeś? Pamiętasz, jak
umarła?
Joachim otworzył usta, ale nie wydobył z siebie głosu.
- No i cóż, mój drogi? Zaniemówiłeś? No już, ja cię nie potępiam... ha, ha, ha! Nie
oszukuj się, Joachimie, tkwisz już w otchłani, mój diable... Patrz, co się stanie.
Rudowłosa nagle odstąpiła krok od Joachima, zdarła z siebie brudną koszulę, zerwała
spódnicę i halki. Stanęła całkiem nago, posłała rotmistrzowi całusa i ruszyła ku stołowi. Z
każdym jej krokiem gwar w sali cichł, by po chwili przerodzić się w absolutną ciszę. Pijacy
odstawili kielichy, opiumiści odsunęli ustniki nargili, kochankowie zatrzymali się w miłości,
by patrzeć na rudowłosą. Lekko wskoczyła na stół.
- Witajcie, dzieci! - zawołała.
Odpowiedział jej ryk z kilkudziesięciu gardeł. Podniosła ręce, jej piersi zafalowały,
wrzaski ucichły.
- Nie dbacie o mnie... Potrzeba mi pieszczot... Kto się o to zatroszczy?
Znów ryk. Zaczęli się przepychać, lecz nikt nie odważył się zbliżyć bardziej, niż na
kilka kroków. Dziewczyna uciszyła tłum ruchem ręki. Palcem wskazała na kilku urodziwych
mężczyzn i parę kobiet, po czym, rozrzuciwszy nogą zastawę, położyła się na stole.
- Oto nasz ołtarz, oto moje ciało! Bierzcie mnie!
Wybrańcy, zrzucając ubrania, podbiegli. Po
chwili nagie ciała kotłowały się nad nią, każdy z wybranych starał się dotknąć chociaż
kawałka jej skóry, włosów, ona poddawała się tym chaotycznym pieszczotom. Wreszcie
roztrąciła ich żartobliwymi klapsami. Stanęli dookoła stołu, kobiety przykucnęły na blacie,
obok niej, wszyscy podnieceni, zziajani, z wypiekami na twarzy. A ona uniosła się na łokciu,
spojrzała na Joachima i wskazała go palcem.
- Nadeszła twoja kolej, mój miły. Chodź.
Kim była ta dziewczyna? Wiedział, że gdy ulegnie jej teraz, będzie należał do niej
ciałem i duszą. Myślał o swojej duszy - gdzie ona teraz jest? Jest gdziekolwiek? Cóż więcej
go powstrzymuje...
Więc nie honor, lecz otchłań!
Ruszył powoli. Poczuł, że panuje na motłochem jak rudowłosa. Uniósł ramiona -
jakieś usłużne ręce zdjęły mu frak, szedł wolno, zaś rewolucjoniści utworzyli szpaler. Gdy
doszedł do stołu, był już nagi.
Był piękny. Krótkie włosy pięknie podkreślały kształtną czaszkę, miał szczupłe,
umięśnione ramiona, płaski brzuch, śniadą, spaloną słońcem skórę, błyszczącą od olejku,
którym namaściła go jakaś dziewczyna. Stanowił syntezę urody chłopca i mężczyzny,
wdzięku i gibkości, razem z właściwą dojrzałemu mężczyźnie siłą, drzemiącą w mięśniach
wyrzeźbionych wojną. Oczy rudowłosej płonęły, pod dotknięciem jej dłoni zadrżał. Musnął
jej usta, a ona objęła jego biodra nogami. Kilkadziesiąt przepitych głosów zaczęło śpiewać
„Pieśń bojową armii Dunaju” - piosenkę, która powoli awansowała do rangi nieoficjalnego
hymnu rewolucji.
Na pół zdarta tapiseria zajęła się od pochodni, salę ogarniał ogień. Joachim, pijany
żądzą, niczego jeszcze nie zauważył, lecz biesiadnicy poczęli wybiegać z hallu na
dziedziniec.
Wreszcie i on poczuł, że leżą pośród płomieni. Jednak ramiona rudowłosej, na pozór
kobieco słabe, okazały się stalowe. Nie mógł rozerwać uścisku nóg, które oplatały go w talii,
nie mógł uciekać.
- Jeszcze nie skończyłeś... - wyjęczała.
Ogień poczynał trawić już stół, na którym leżeli. Straszny ból nie zdusił podniecenia,
zdawał się je nawet podsycać. Joachim wyprężył się w spazmie, skóra na plecach pękała od
żaru, włosy jego kochanki płonęły. Krzyknęła krótko. I wtedy ogromna belka ze stropu
oderwała się i runęła w dół.
* * *
Stali przed płonącym budynkiem, otuleni w koce. Kiedy przygniotła ich płonąca
belka, ruda odrzuciła ją bez wysiłku, pocałowała Joachima, wzięła go za rękę i poprowadziła
do wyjścia, przez płomienie. Teraz stał i patrzył na swoje dłonie, osmolone, czarne prawie od
dymu i sadzy, ale całe, bez najmniejszego poparzenia. Czuł przecież, jak płonęły mu stopy -
były brudne, ale zupełnie zdrowe.
Przyniesiono mu jego nowe ubranie, również nietknięte. Rudowłosa kontemplowała
płonący pałac.
- Oto rewolucja. To ja właśnie - wskazała pożar.
- Już rozumiem. Jestem z tobą - odpowiedział.
- Jesteś we mnie. Teraz zaczniesz działać.
- Jak?
- Dla rewolucji. Jak będziesz chciał. Pójdziemy tam, gdzie rządzą rewolucją.
- Wydawało mi się, że to ty nią rządzisz.
- Ależ skąd, Joachimie! Ja jestem tylko zwykłą dziwką.
Joachim zatrzymał powóz, zgrabnego fiakra. Powożący nim, elegancko ubrany
mężczyzna bez słowa wyszedł z powozu i, uchyliwszy kapelusza, poszedł swoją drogą na
piechotę, gdy tylko zauważył, że zatrzymuje go człowiek odziany jak adwokat w
towarzystwie dziwki.
Dziewczyna chwyciła lejce, Joachim wskoczył na siedzenie. Ruszyli.
- Będę potrzebował broni.
- Jakiej?
- Hm... - zamyślił się huzar. - Dobrej szabli, pary pistoletów, nadałby się też jaki
karabinek...
- No i po cóż ci to tutaj? - dziewczyna uniosła brwi. - To nie szarża kawalerii, mój
drogi. Ale dostaniesz swoją broń, nie martw się. Z najlepszego źródła.
Dojechali. Rewolucyjny sąd mieścił się w ujeżdżalni, zaś rewolucyjny rząd w starej
rzeźni. Wprawdzie zwycięzcy przemyśliwali przez jakiś czas nad przeniesieniem siedziby do
któregoś z zarekwirowanych pałaców, ale wtedy Maximillian Kleiderpeter, który z
prowincjonalnego radcy prawnego wyrastał powoli na przywódcę, wygłosił piękną mowę.
Zgromadzeni w ubojni komisarze słuchali w milczeniu, kiedy Kleiderpeter stał
spokojnie za prowizoryczną mównicą. Jedynie jego dłonie o pobielałych kostkach zdradzały
napięcie. Zaciskał je na deskach, gdy z pasją perorował, by rewolucja pozostała tu, gdzie się
narodziła. I choć komisarze mieli dość rzeźni, w której gromadzili się od kilku lat, udając
konspirację, to w słowach radcy słyszeli wyraźne skrzypienie wozów jadących do Derflingen
i świst kartaczy z rozgrzanych ćwierćfuntówek. Gdy skończył, wszyscy wiwatowali, i zostało
postanowione, iż rząd zostaje tam, gdzie się narodził. Nie było tu wprawdzie wygodnych
foteli, pięknych łazienek, buduarków, w których można by się zaszyć na parę kwadransów z
jakąś zaangażowaną działaczką, ale nikt nie chciał przejechać się najbardziej ostatnio
uczęszczaną linią ujeżdżalnia - Derflingen.
Wysiedli z powozu. Ruda dobrze wiedziała, dokąd iść. W małym kantorku, w którym
kiedyś urzędował nadzorca masarzy, teraz zasiadał Kleiderpeter. Gdy dziewczyna otworzyła
drzwi, radca uniósł głowę znad papierów.
- To ty znowu...? Kiedy dasz mi wreszcie spokój, utrapiona dziwko?
Zaśmiała się szeroko.
- Mój drogi Maksiu! Chybaś głupszy, niż myślałam... Aż do śmierci nie zaznasz ode
mnie spokoju!
Kleiderpeter, zniecierpliwiony, machnął ręką.
- Kogoś mi tu przyprowadziła?
- Joachim Egern. Kawalerzysta były, więzień cesarstwa, kryształowy rewolucjonista.
- Egern? Pewnie jeszcze przedwczoraj „von Egern”, prawda?
- Prawda. A wiesz co, mój drogi Kleiderpeter? Nie dalej jak kilka dni temu wpadła mi
w ręce książka, rżnął mnie jakiś prawnik, pod tytułem „Prawo do życia w pokoju a wojny
zaborcze”, którą napisał Maximillian Albert von Kleiderpeter. Czy to aby nie jakiś twój
krewny?
Radca poczerwieniał.
- Nie zaperzaj się tak - zakpiła rudowłosa. - Możesz kazać spalić cały nakład,
światowa literatura pewnie zbytnio na tym nie ucierpi, ha, ha, ha! Dobrze, do rzeczy. Potrzeba
temu towarzyszowi ludzi, broni i zadania, by mógł udowodnić swoją przydatność naszej
sprawie.
Kleiderpeter, nie spuszczając wzroku z przybyszów, sięgnął do czerwonej teczki i
wyjął rozpieczętowany list.
- No, niech będzie. Zobaczymy, jak się towarzysz nadaje. Proszę... - podał
Joachimowi papier.
Do Towarzysza Generalnego Komisarza Maxa Kleiderpetera. Towarzyszu, tutaj, na
Nowym Mieście organizuje się powoli silna grupa elementów rojalistycznych. Trudno nam
znaleźć poparcie wśród burżujów, bo pozamykali się w domach i strzelają bez pytania, gdy
wchodzimy chociażby na podwórze. Do cesarskich zresztą tak samo. Z nimi policzymy się
później, oni są bierni, ograniczają się jedynie do obrony, więc nie stanowią zagrożenia.
Jednak grupa rojalistów, którą zarządza kilku byłych arystokratów i żołnierz, jest prężna i
dobrze wyposażona. Na razie działają w konspiracji; należy ich rozbić, zanim wyjdą na ulicę.
Prosimy o wsparcie.
Komisarz Plume
Joachim, przeczytawszy, skinął głową.
- Potrzebuję broni.
- I wstęgi komisarskiej - dodała dziewczyna.
- Już. Wypisuję upoważnienie do magazynu i pozwolenie na broń.
- Słucham? - zdziwił się Joachim - Co? Pozwolenie na broń? A cóż to takiego?
- No, towarzyszu Egern, jak to? Zezwalam wam na noszenie broni...
Joachim nie wierzył własnym uszom.
- Panie... towarzyszu Kleiderpeter... przecież tam, na ulicy, wszyscy noszą broń.
- Owszem, ale zamierzamy to ukrócić. Gdy tylko pozbędziemy się rojalistycznej
kontrrewolucji, obywatele nie będą potrzebować broni.
- Jak to nie? Jak to możliwe, by broń nie była potrzebna?
- No, zwyczajnie. Nie trzeba polować, to brutalna i krwawa rozrywka arystokratów,
zaś bronić obywateli będzie państwowa milicja. Zakażemy również zamków w drzwiach, krat
w oknach i tym podobnych. Zdradzałyby one brak zaufania do organów państwa. I co
towarzysz na to?
- Nic, póki ja będę po drugiej stronie.
- To znaczy po której?
- Póki to ja będę sprawdzał, czy ktoś nie ma zamka w drzwiach.
- Nie jest to postawa zbyt idealistyczna, ale, pod względem praktycznym,
wystarczająca. Dobrze, oto pozwolenie i upoważnienie do magazynu. Niech żyje rewolucja!
- Niech żyję ja! - odpowiedział huzar. Kleiderpeter popatrzył zamyślony znad
okrągłych binokli. Rudowłosa podeszła do niego, objęła za głowę i, zbliżając swoje usta do
komisarskiego ucha, wyszeptała:
- On zajdzie dalej niż ty, mój drogi Kleiderpeter. Teraz on mnie rżnie. Twój czas się
kończy, jeszcze możesz mnie popieścić, ale nóg już przed tobą nie rozłożę.
- Precz, kurwo! - wrzasnął komisarz.
Huzar i dziwka wyszli. Przy wejściu do magazynu pokazali odpowiedni dokument,
lekko odurzony opium strażnik wpuścił ich do środka. Joachim otrzymał szkarłatną szarfę,
którą przewiązał się w pasie, na głowę nałożył czerwoną czapkę, taką jak rewolucjoniści, lecz
z czarnym otokiem i czarnym frędzlem, oznaczającym rangę komisarza. Wybrał sobie
również buty do konnej jazdy.
- Teraz broń - powiedział.
Rudowłosa podała mu sztylet o długim i wąskim ostrzu, w pochwie z miękkiej skóry.
- Schowaj go do prawej cholewy, idealnie tam pasuje - powiedziała.
Ze skrzyni wyjęła niewielkie, mahoniowe puzderko. W nim, w odpowiednich,
wykładanych czerwonym aksamitem wgłębieniach leżały dwa maleńkie, dwulufowe
pistolety. Nie miały kabłąka, spust był schowany w rękojeści, wystawał dopiero po
odciągnięciu kurka. Każdy miał tylko jeden kurek, mimo dwóch luf - sprytny mechanizm po
pierwszym strzale przestawiał skałkę nad drugą panewkę.
- Proszę. Oba są załadowane. Masz ze sobą cztery lufy i ostrze, które łatwo przebije
nawet pancerną koszulkę. Pistolety schowaj do kieszeni w kamizelce. Będą pasować.
Joachim wziął pistolety i przyjrzał im się dokładnie.
- Mały kaliber, krótka lufa... Z tego człowieka można trafić na pięć kroków, nie
dalej...
- Pięć kroków to aż nadto. Będziesz strzelał, przyłożywszy wrogowi lufę do czoła. Nic
więcej ci nie potrzeba.
Joachim schował pistolety do kieszeni i wsunął sztylet do buta.
- No dobrze, ale dajcie mi jeszcze jakąś szpadę, albo coś, żeby było widać, żem
uzbrojony.
Dziwka wzięła się pod boki.
- I to mówi taktyk? Od kogoś ty się wojaczki uczył? Od Rolanda? Roland oberwał w
łeb i głupio skończył. Jedną z najważniejszych zasad taktyki jest ukrywanie przed wrogiem
zarówno swoich atutów jak i słabych stron, prawda?
- Owszem, ale raczej nie ukrywa się faktu, że jest się wrogim żołnierzem.
- Czas przeszły, mój drogi, czas przeszły. Teraz to właśnie należy do najlepiej
strzeżonych sekretów. Pamiętaj o tym, a dasz sobie radę. Gdy wjedziesz do Nowego Miasta,
ściągnij szkarłatną wstęgę, za rekomendację wystarczą ci twoje maniery. Do dzieła,
Joachimie. Weź pięciu ludzi, niech każdy ma karabin. I jeszcze to...
Rudowłosa podała mu zgrabny zestaw - skrzynkę zawierającą kałamarz, inkaust, pióra
ze stalówkami, papier, pieczęć, lak i inne pisarskie utensylia.
- Oto twoja prawdziwa broń. Pistoletem możesz się obronić. Zwyciężysz pieczęcią na
papierze.
* * *
Podkute obcasy wysokich butów stukały po bruku. Rotmistrz nie wziął powozu.
Chciał przespacerować się po mieście. Właśnie schodził z mostu, był już na Nowym Mieście.
Swoim ludziom nakazał rozejść się po cichu po zaułkach i czekać w ustalonych miejscach na
sygnał.
Nie nosił już szkarłatnej wstęgi. Ulice opustoszały, jedynie zza szczelnie
pozamykanych okiennic mieszczańskich, solidnych kamienic wyzierało słabe światło świec.
Czasem tylko w bramie stał uzbrojony burżuj, butny i bezczelny, z dubeltówką w rękach, ze
zbrojnymi w widły parobkami za sobą.
Joachim wiedział, że choć teraz nie czuli strachu, to przyjdzie i na nich pora. Będą ich
wyciągać po kolei z domów, za łby, gwałcić kobiety, rabować i zabijać mężczyzn. Tam, gdzie
ktoś stawi opór, zginą wszyscy.
Owszem, mogliby uniknąć swego losu, gdyby nie zamykali się w domach, tylko
wyszli na ulicę... Stolica nie była biednym miastem, średniozamożnej burżuazji było więcej
niż biedoty, która stanowiła gwardię rewolucji. Z jednej strony wygłodzone lumpy, zbrojne w
kosy i piki, z drugiej dobrze uzbrojeni, bo trzymający sporo strzelb po domach, dobrze
odżywieni, silni burżuje razem ze swymi pachołkami. Zdołaliby obronić cesarza, obronić
państwo.
Ale nie mogli jednak zrobić tego zza okiennic. Bronili swych domów, zbyt ciasna
perspektywa nie pozwalała im zrozumieć prostego paradoksu: aby obronić swe domy, muszą
je porzucić. Potrzebowali wodza, przywódcy. Kogoś lepszego od nich, czyją wyższość
czuliby instynktownie, kto przejąłby na siebie ciężar decyzji. Nie byli tchórzami, nie bali się -
potrzebowali jedynie dowódcy. Kogoś takiego jak on, Joachim von Egern, szlachcic i oficer.
Lecz on szedł przygotowywać im inną przyszłość. Za niecałe trzy tygodnie będzie stał
tutaj, w mundurze komisarza Gwardii Obywatelskiej - bo i stopnie oficerskie również
powrócą, ale nieco później, trochę czasu musi minąć, nim okaże się, że bez oficerów nie da
się wygrać żadnej bitwy. Z wysokości grzbietu angielskiego wałacha z cesarskiej stajni
patrzył będzie na oblężenie jednej z kamienic. Nie wezwie dział, z podziwu dla bohaterstwa
starego mistrza cechu krawców, broniącego się tutaj wraz z trzema synami, pięcioma
czeladnikami i kilkunastoma kobietami.
Będzie chciał, żeby walka była sportowa - stary krawiec i tak nie ma szans. Oblężenie
potrwa dziesięć godzin, zginie w nim trzydziestu czterech rewolucjonistów, co wywoła
oczywiście wściekłość pozostałych. A podziw Joachima dla heroizmu obrońców nie będzie
się wiązał z sympatią. Komisarz Gwardii nie zrobi niczego, aby powstrzymać piekło, jakie w
domu starego krawca rozpęta motłoch. Kiedy tylnymi drzwiami wymknie się czternastoletnia
dziewczyna, niezauważona przez oprawców, Joachim będzie się tylko z zaciekawieniem
przyglądał tej ucieczce. Gdyby było z kim, chętnie założyłby się, czy uda się dziewczynce
uciec. Nie zaalarmuje swoich ludzi, lecz i nie pomoże, a kiedy dziewczyna uwiesi się u jego
strzemienia, prosząc o łaskę, Joachim pomyśli jedynie: oto otchłań, i odepchnie ją
kopniakiem.
Mała wbiegnie w pierwszą przecznicę, uda jej się uciec do rodziny na prowincji,
opowie o wszystkim, co widziała. Gdy mężczyźni, których błagać będzie na kolanach, aby
poszli walczyć z diabłem, będą po kolei tchórzyć, przeprosi Najświętszą Panienkę i obieca
swoje młode ciało temu, który weźmie broń i pójdzie walczyć. Większość będzie miała na
tyle przyzwoitości, by z płonącymi ze wstydu policzkami uciec do swoich sypialni. Jeden
skorzysta - bezwzględny cynik, którego mała pokocha. Kiedy już pozbawi ją cnoty,
bezwzględnie i zimno powie, że nie wybiera się na żadną wojnę. Dziewczyna, w akcie
rozpaczy, wbije mu w brzuch sztylet i wsiądzie do pierwszego dyliżansu do stolicy. Tutaj,
podając się za prostytutkę, zbliży się do jednego z najważniejszych komisarzy, Hansa Plume,
i zabije go w kąpieli. Przed sądem w ujeżdżalni powie, że zrobiła to, co zrobiłby każdy
mężczyzna, gdyby jakiś jeszcze był w tym kraju. Lecz ostatnim był jej ojciec, który, przybity
piką do ściany, zdołał jeszcze zastrzelić jednego wroga. Nikt z sędziów nawet nie zauważy, że
dziewczyna nie próbuje się tłumaczyć. Tego samego dnia odłamek kartacza, wielkości
męskiej dłoni, uderzy w jej brzuch, masakrując wnętrzności. Będzie żyła jeszcze, gdy
czternastoletni chłopiec, który wychowywał się w suterenie kamienicy stojącej o czterdzieści
kroków od jej rodzinnego domu, pchnie ją piką w pierś. Kilka dni wcześniej w Derflingen
zostanie otwarta szkoła, w której tacy właśnie młodzieńcy uczyć się będą rewolucyjnej
bezwzględności i zapału.
Martwe już ciało zepchnie do dołu grupa skazańców. Dusza dziewczyny wejdzie do
nieba osobną bramą dla wojowników - w tej bramie patrzy się na inne cnoty niż w bramie dla
zwykłych ludzi. Wiele mogą wybaczyć, lecz jeszcze więcej wymagają. Nie wprowadzają dusz
przez tę bramę anioły, lecz walkirie.
Tymczasem jednak dziewczyna siedzi w swoim pokoju z niańką, niby przestraszona,
lecz bardziej rozbawiona całą sytuacją. Jakież to zabawne, wszyscy siedzą razem w domu, nie
trzeba nic wielkiego robić, to prawie tak zabawne jak podróż na wieś w lecie! Tylko tata i
bracia tacy poważni, z bronią. I Hoss, uczeń taty, taki śliczny, tak dorosły i taki męski,
chociaż ma dopiero szesnaście lat, tak cudnie wygląda przy oknie, jak żołnierz na warcie,
spoglądając przez lekko rozsuniętą okiennicę, gdy ściska w dłoniach pistolet. Tak, taka
rewolucja to bardzo zabawna i romantyczna rzecz.
Joachim postanowił skierować się do oberży, tego węzła komunikacyjnego
niespokojnych czasów. Wybrał karczmę „Pod huzarem” - nie przez sentyment, lecz dlatego,
że przed drzwiami stało dwóch uzbrojonych młodzieńców nie noszących czerwonych czapek.
To zwiastowało, że goście nie darzą rewolucji zbytnią atencją. Gdy podszedł do strażników,
skłonił się uprzejmie.
- Panie... - zagaił.
- Von Rakotsch. To mój sługa, Helmut.
- Rotmistrz Joachim von Egern. Chwilowo incognito, lecz przed ziomkiem i
przyzwoitym szlachcicem mogę zdradzić tożsamość. Pan, jak rozumiem, również Madziar?
- Owszem, lecz wychowany w stolicy. Czego pan tu szuka, panie rotmistrzu von
Egern?
- Nie sądzę, bym mógł rozmawiać o tym na ulicy... - odparł Joachim tajemniczo i
znacząco spoglądając w ścianę za swoim rozmówcą. - W dzisiejszych czasach ludzie
przyzwoici muszą mieć się na baczności.
- Ach tak... A zatem, kawalerze, jesteśmy tutaj nieprzyjaciółmi cesarza, co pan na to?
Joachim nie mógł aż uwierzyć w tak nieskalaną naiwność. Uniósł się więc udawanym
gniewem.
- Nieprzyjaciółmi cesarza? Ach, panie, zatem nie chcę mieć z tobą ani z twymi
towarzyszami nic wspólnego! Ciesz się, że to ja zacząłem rozmowę - w przeciwnym razie
zastrzeliłbym cię! Odchodzę, gdy spotkamy się znowu, będę zmuszony bić się z panem.
Kocham cesarza i nienawidzę rewolucji! - wykrzyknął.
- Ciszej, mój panie. Widzę, żeś zacny człek. Wybacz, że musiałem uciec się do
podstępu, ale nie można teraz nikomu ufać. Wrogów cesarza tutaj nie znajdziesz, sama zacna
szlachta i dobrzy żołnierze, co chcą bić się za swojego władcę - wyszeptał konfidencjonalnie
młody szlachcic.
- Ach, tak... Rozumiem. Wybacz zatem, panie, me ostre słowa.
- To nic takiego. Ale ciągnijmy to przedstawienie. Za twoim pozwoleniem, panie,
przegnam cię stąd, jako rojalistę, ty zaś wejdziesz do oberży tylnymi drzwiami, podając hasło
„Niech Bóg chroni cesarza”. Dzięki temu nie zdekonspirujemy naszego obozu - tak, obozu, to
zaiste jest obóz wojskowy - przed szpiegami Kleiderpetera.
- Rozumiem, panie. Czyń zatem, co trzeba.
Młodzieniec uniósł strzelbę do ramienia.
- Precz, wraży rojalisto! Tutaj są sami dobrzy rewolucjoniści! - wykrzyknął teatralnie.
Joachim nie mógł uwierzyć, że było to aż tak proste. Odszedł kawałek, po czym
ominął oberżę i udał się do kuchennego wejścia, podając owo niezwykle trudne do
odgadnięcia hasło. Otwarto mu drzwi. W środku zasiadało czcigodne gremium. Kilku
żołnierzy - podoficerów, kilku szlachciców. W sali powitał go von Rakotsch:
- Panowie, oto pan Joachim von Egern. Zechce się pan przedstawić, powiedzieć o
sobie parę słów?
Joachim rozejrzał się. Nie widział znajomych twarzy.
- Jestem rotmistrz Joachim von Egern, jeszcze niedawno szef szwadronu w szóstym
pułku huzarów - skłamał Joachim. - Pochodzę z Egernów z Mindsztenz. Chcę walczyć, a
jeżeli będzie trzeba, to zginąć za cesarza.
Rozległy się brawa i wiwaty. Von Rakotsch uciszył zebranych, i powiedział:
- Panowie, takich ludzi nam trzeba! Oficerów, żołnierzy, ludzi chcących walczyć, nie
tylko gadać i martwić się! Wiwat pan rotmistrz! Niech żyje cesarz!
Znów brawa i wiwaty. Joachim wystąpił:
- Rację ma kawaler von Rakotsch. Nie lubię gadać, chcę walczyć. Dlatego nie zabawię
tutaj zbyt długo. Zamierzam zorganizować regularny oddział do walki z buntownikami, pod
nazwą Legionu Cesarskiego. Będzie to jednostka kadrowa, jak wiemy, nasza armia poszła w
rozsypkę. Po jej odtworzeniu dzisiejsi żołnierze Legionu Cesarskiego zostaną wysokimi
oficerami. O tak, panowie, za dwa lata wszyscy będą wam zazdrościć szansy, która dziś jest
przed wami - oto, stając dziś jako prości żołnierze, by własną piersią bronić naszego cesarza,
zapewniacie sobie wieczną chwałę. Ci, którzy zginą - nie oszukujmy się, będą ofiary - złotymi
zgłoskami wypiszą swe nazwisko na pomniku bohaterów. Ci którzy przeżyją, staną się
odnowioną, rycerską kadrą nowej cesarskiej armii.
Świeciły im się oczy. Jak łatwo wierzy się w takie wizje, pomyślał rotmistrz.
Wystarczy obiecać, że staną się lepsi, że zostaną wywyższeni. Nic więcej nie trzeba. Dobrze
im tak...
- Nie będę teraz wiele mówił. Wszystkiego dowiecie się na zbiórce. Bądźcie gotowi
jutro, o siedemnastej. Niech każdy z was weźmie ze sobą tylu zaufanych ludzi, ilu będzie
mógł do jutra zebrać. Przyślę wtedy tutaj mojego łącznika, który będzie rozmawiał tylko z
panem von Rakotsch. Poda on miejsce i czas spotkania. Tam wszystko się wyjaśni. Na dzisiaj
to tyle.
Ukłonił się i ruszył ku drzwiom, nie zważając na pytania i okrzyki, jakimi zasypywali
go zgromadzeni. Tacy głupi. Cóż, widać nie zasłużyli na lepszy los - myślał.
Udał do mieszkania, jakie na Nowym Mieście otrzymał od Kleiderpetera. Rozłożył
swoje przybory pisarskie, napisał krótki i zwięzły raport, w którym zażądał na jutro
pięćdziesięciu muszkietów. Na ludzi zapotrzebowania nie zgłaszał, wiedząc, że będzie dobrze
przyjęte w centrali, gdy poradzi sobie z tym, co oddano mu do dyspozycji. Następnie wezwał
gońców, którym wręczył szczegółowe instrukcje dla swoich podkomendnych - wybrał tylko
piśmiennych. W krótkich rozkazach polecał każdemu z nich sprowadzić dziesięciu oddanych
rewolucji ludzi jutro, na szesnastą, do parku Griinewald. Polecał obiecać im, że złapią
kilkudziesięciu arystokratów i będą mogli podzielić się łupem.
Nazajutrz nad ranem przybył wóz ze strzelbami. Joachim osobiście dopilnował
dostarczenia ich na miejsce zbiórki, do lasu. O siedemnastej wszystko było już gotowe. W
lesie ukrytych było pięćdziesięciu zbrojnych, pod wodzą pięciu rewolucjonistów Joachima.
Tytułował ich „swoimi porucznikami”, co nie było zgodne z przyjętą praktyką rewolucyjną,
za to wspaniale łechtało próżność nieudanych czeladników. W dwa dni z lumpów i
popychadeł przeobrazili się w panów... tfu, towarzyszy oficerów. Wspaniale. Do oberży „Pod
huzarem” wysłał gońca, polecając przyszłym żołnierzom Legionu Cesarskiego zebrać się w
parku, o osiemnastej, pod wielkim dębem, na polanie otoczonej gęstymi krzakami, w których
łatwo mogli się ukryć jego ludzie.
Przybyli gromadnie, było ich ponad osiemdziesięciu. Oczywiście, żaden z nich nie
sprawdził, czy to nie zasadzka, nikt nie poszedł na zwiad, nikt nawet nie przyjrzał się uważnie
zaroślom. Wszyscy rozprawiali ze swadą o stopniach, orderach i bohaterstwie. Joachim stał
na łące, z piątką ludzi pod bronią. Nakazał wszystkim ustawić się w czterorzędowej linii, a
oni spełnili ten rozkaz z radością i bez szemrania - oto zaczęła się musztra, już jesteśmy
żołnierzami! Kiedy na znak Joachima, z krzaków wyszło pięćdziesięciu strzelców, ze
zdziwienia nawet nie zareagowali. Wielu z dzielnych kontrrewolucjonistów było
uzbrojonych, lecz gdy Joachim nakazał im rzucić broń, zrobili to bez protestów. Zanim
dobrze zrozumieli, co się stało, byli już skrępowani zawczasu przygotowanymi sznurami.
Następnie skrzętnie odebrano im wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, bo też nic lepiej
nie przywiązuje do dowódcy niż łupy. W specjalnym piśmie do Kleiderpetera Joachim
zapewnił swoim jeńcom pierwszeństwo do egzekucji. Jeszcze tego samego dnia wszyscy
zostali skazani i posiekani kartaczami w winnicy Derflingen.
Joachim wrócił do swego mieszkania. Nie dobył tego dnia broni innej niż pióro, papier
i pieczęć. Szybko się uczył. Spać położył się wcześnie, po zjedzeniu lekkiej kolacji. Jednak
jego sen tej nocy zakłócono aż dwukrotnie.
* * *
Za pierwszym razem obudził go jeden z jego ludzi.
- Towarzyszu komisarzu, przyjechał tutaj pod dom jakiś żołnierz, awanturował się i
chciał towarzysza wyzwać na pojedynek. Chcieliśmy go pojmać żywcem, lecz wygląda na
tęgiego zabijakę. Gdy próbowaliśmy go schwytać, posiekł Martina i Hansa szablą. Możemy
go zastrzelić, jednak zakazałem strzelać bez pozwolenia towarzysza - zameldował.
- A co teraz robi? - zapytał Joachim, zupełnie już rozbudzony.
- Stoi przed domem z pistoletem gotowym do strzału i czeka.
- Idę zatem do niego. Pod żadnym pozorem nie wolno wam do niego strzelać,
zrozumiano?
- Tak jest.
Joachim wyjrzał przez okno. Na ulicy, na kiepskiej szkapie siedział wachmistrz
Slobodan Draga. Nie krył się. Był w pysznym, galowym mundurze wachmistrza ułanów
krestvińskich, w prawej dłoni dzierżył pistolet, zaś z nadgarstka zwieszała się na temblaku
szabla. Joachim ubrał się pospiesznie i zszedł na dół. Nakazał otworzyć drzwi i wyszedł do
ułana.
- Czego chcesz ode mnie? - zapytał.
- Bić się z panem - odpowiedział Draga.
- Dlaczego?
- Boś zamordował moich przyjaciół. - odpowiedział Draga i spojrzał w twarz
Joachima, rozpoznając go. - Tyś jest mój więzień... Jam cię tutaj przyprowadził... - powiedział
zdumiony. - Kim jesteś?
- Jestem rotmistrz huzarów Joachim von Egern.
Draga siedział w siodle, milczał przez chwilę, jakby nazwisko Joachima obudziło w
nim wspomnienia.
- Słyszałem o was, panie rotmistrzu.
- Coście słyszeli, wachmistrzu Draga?
- Wiele... Wcześniej, głośno było o was, żeście świetny oficer, odważny i dobry
dowódca. Paru ludzi z mojego pułku dostało nawet pozwolenie na przeniesienie się do
waszego szwadronu...
- Kto taki?
- Zoltan Peskovic, Radko Bilic i jeszcze paru, których nie pomnę...
- Ha, ja ich pamiętam - odparł huzar.
Przez chwilę poczuł się, jakby ze starym znajomym wspominał dobre czasy. Draga
również, lecz zmitygował się szybko.
- Doszły mnie też wieści o tym, jak żeście, panie rotmistrzu, zwariowali i jęli
mordować ludzi w południowych prowincjach. Mówiono, że was pojmali. Nie wiedziałem
jednak, że to was prowadzę do stolicy...
- Dobrze. Czego więc chcesz ode mnie, Draga? Dalej chcesz się bić?
- Jak najbardziej, panie rotmistrzu. Jesteście łajdak i szaleniec, na dodatek teraz
przystaliście do buntowników. Godzi się was zabić.
- Dlaczego więc nie strzelasz? Stoję przed tobą bez broni, a ty masz w ręku pistolet.
Zakazałem moim ludziom strzelać. Co prawda, gdy mnie zabijesz, zginiesz na pewno, ale nie
wierzę, żeby krestviński ułan bał się śmierci.
Draga patrzył długo na Joachima. Ręka z pistoletem nie drgnęła. Von Egern miał w
kieszeni swój dwustrzałowy pistolecik, ale nawet nie próbował po niego sięgnąć.
- Nie boję się śmierci. Nie strzelam, bo to przecież nie godzi się palić do
nieuzbrojonego.
- A skąd pomysł, że będę się z tobą bił? Jestem szlachcicem i oficerem, ty zaś prostym
chłopem i ledwie wachmistrzem.
- Po pierwsze, żaden z was oficer i szlachcic, bo was zdegradowano i schłopiono. Ale
szczał na to pies. Jesteście żołnierz i kawalerzysta, jak ja. Tak samo nadstawialiśmy karku w
szarżach. Jeżeli odmówicie pojedynku, toście tchórz - powiedział butnie Draga.
- Macie rację, wachmistrzu Draga. Nie odmówię. Kto wybiera broń?
- Wy, panie rotmistrzu.
- Dobrze. Szpady, a potem pistolety.
Draga skrzywił się. Nie władał dobrze szpadą, nigdy nie uczył się fechtunku.
Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że z szablą w dłoni, jeden na jednego, pewnie też von
Egernowi nie da rady - prawdziwy fechtmistrz to więcej niż znudzony sierżant w pułku, który
pokazał, więcej niż ćwierć wieku temu, młodemu Dradze trzy cięcia pieszo i dwa konno -
jedno z primy, drugie z tercji. Oczywiście, trzydzieści lat w siodle dały wachmistrzowi sporo
doświadczenia, bez kłopotu zasiekłby każdego młodego adepta szermierki. Głowa pełna teorii
tylko przeszkadza w walce. Jednak u von Egerna teoria zweryfikowała się przez praktykę,
były huzar zapomniał o tym, co niepotrzebne czy głupie. No cóż, raz kozie śmierć.
- Dobrze. Szpady, a potem pistolety.
- Kiedy?
- Zaraz. Powiedzmy za kwadrans, na moście. Jest oświetlony, a teraz i tak nikt nie
chodzi po nocy, bojąc się takich jak pan, panie rotmistrzu.
- Dobrze. Dostarczysz broń? W takim razie za pół godziny. Rozumiem, że obejdziemy
się bez sekundantów?
- Owszem. Za pół godziny na moście.
Draga zawrócił konia i odjechał. Kilkadziesiąt kroków dalej ścisnął swoją chabetę
łydkami i pokłusował, niemiłosiernie hałasując w uśpionym i przyczajonym mieście.
Wojskowe podkowy pięknie brzmiały na stołecznym bruku.
Wachmistrz odwiedził zaprzyjaźnionego miecznika, który swojego czasu sprzedał mu
świetną, chociaż starą głownię do szabli, dorobiwszy do niej regulaminową pochwę z
mosiężnymi okuciami i podoficerską rękojeść. Draga wiedział, że można do tego
rzemieślnika zajść o dowolnej porze, podobnie, jak do doktora, lecz w zgoła odwrotnym celu.
Po chwili wyszedł z futerałem zawierającym dwie piękne, pojedynkowe szpady o długich,
hiszpańskich głowniach. Pod drugą pachą trzymał puzdro z parą angielskich pistoletów.
Joachim był na moście na czas, Draga również. Na szerokiej na pięć stóp kamiennej
balustradzie stary ułan rozłożył pudła z bronią. Chabeta, rozkulbaczona, stała na ulicy u
wyjścia z mostu. Kulbaka, cały rząd i ułańskie oporządzenie, w nienagannym porządku,
leżało na balustradzie.
- Panie rotmistrzu, z racji braku sekundantów, muszę się do pana zwrócić z dwiema
prośbami.
- Słucham, wachmistrzu Draga.
- Gdybym zginął, proszę pana o nadanie tych listów pilną pocztą do Zagrzebia.
Wachmistrz podał Joachimowi dwa zapieczętowane listy, zaadresowane na poste
restante, na nazwiska Żivko Draga i Teresa Draga.
- Moje ciało, jak również zgromadzone tam oporządzenie, proszę wrzucić do Dunaju.
Druga prośba - proszę zaopiekować się moim koniem. Wiem, że to szkapa, ale, było nie było,
jestem kawalerzystą, a to mój wierzchowiec.
- Rozumiem, nie musisz mi tłumaczyć, wachmistrzu, jak traktuje się konie.
- Tak, oczywiście. Szpady i pistolety po pojedynku proszę odwieźć do miecznika
Rudolfa Messerschmidta, na Fürstenstrasse 12. Tutaj, proszę, jest dwadzieścia talarów.
Draga podał Joachimowi sakiewkę.
- Wystarczy na listy i obrok dla mojego konia, póki nie zdechnie ze starości. Jak coś
zostanie, proszę dać na mszę za moją duszę.
Joachim przyjął złoto.
- Zatem, do dzieła, wachmistrzu - powiedział.
Obaj zdjęli wierzchnie okrycia, pozostając tylko w koszulach. Ujęli szpady, wykonali
niedbałe ukłony szermiercze i stanęli w pozycjach.
- Zaczynamy bez komendy, panie rotmistrzu.
- Cztery złożenia.
- Dobrze.
Zaczęli. Draga przypomniał sobie wszystko, co pamiętał o szermierce szpadą. Joachim
nie musiał sobie niczego przypominać. Ruszył do przodu, po dwóch krokach wykonał botta
lunga - długi wypad, Astarloa, z uporem maniaka trwając przy klasycznej szkole, używał
włoskiej terminologii. Wachmistrz sparował pchnięcie nieudolną kwartą. Joachim dostawił
zakroczną stopę, ponowił natarcie z pierwszej linii, wykonał łatwą, podręcznikową fintę,
omijając jeszcze bardziej nieudolną zasłonę z secondy i przebił prawe ramię wachmistrza.
Odskoczyli od siebie.
- Pierwsze złożenie - powiedział Draga.
- Bez dyshonoru możemy zakończyć ten pojedynek. Nie jesteście zdolni do dalszej
walki, wachmistrzu Draga. Z szablą pewnie poszłoby wam lepiej.
- Pierwsze złożenie - z naciskiem powtórzył Draga.
- Dobrze, jak chcecie.
Znów stanęli w pozycji, tym razem Draga zaatakował. Joachim tylko się bronił, z
łatwością powstrzymując ataki i tak przez kolejne dwa złożenia.
- Czwarte złożenie. Pistolety. Każdy ładuje swój - powiedział wachmistrz.
Obaj uczynili to sprawnie.
- Dwadzieścia kroków, do skutku - zaproponował ułan.
- Zgoda. Twój jest pierwszy strzał.
Odmierzyli dwadzieścia kroków. Joachim stanął prawym bokiem, z prawą ręką zgiętą
i przyciśniętą do ciała, trzymając pistolet pionowo na wysokości twarzy. To klasyczna
postawa pojedynkowa, zgięty łokieć teoretycznie osłania płuca, broń głowę. Draga ujął
pistolet lewą dłonią, wycelował, strzelił. Kula minęła o dwa palce lufę broni Joachima, po
czym lekko otarła się o jego prawą skroń, rozrywając tylko skórę. Joachim nie zadrżał nawet.
Nie bał się śmierci.
Draga stanął tak samo jak huzar wcześniej, tylko odwracając się lewym bokiem.
Joachim otarł krew z twarzy, wycelował, nacisnął spust. Trafił Dragę w lewe ramię. Pocisk
przebił biceps ułana, przeszedł między żebrami i trafił w serce. Slobodan skonał w kilka
sekund.
Duszy żołnierza nie chcieli w bałkańskim niebie, przecież on zdrajca, sługus zaborcy!
Nie chcieli go również w tym przeznaczonym dla dobrych ludzi - oto brutal, okrutnik,
nadzorca więźniów. Zapukał więc do nieba dla żołnierzy, a tam powitano go manierką
mocnej rakiji i kotłem dymiącego jadła. Tylu tak dawno nie widzianych towarzyszy! Zasiadł
więc przy ognisku i, odgryzając co chwila wielkie kawały od pajdy świeżego chleba,
zanurzonej w sosie z gotującego się gulaszu, jął czyścić szuwaksem skórzane części
oporządzenia. Po chwili do ogniska podszedł Pan w mundurze porucznika ułanów. Spróbował
gulaszu, pochwalił kucharza, wziął łyka rakiji, jednak nie spoufalał się bardziej, niż to
przystoi porucznikowi względem podoficerów. Podszedł do Slobodana, który natychmiast
stanął na baczność. Porucznik położył mu rękę na ramieniu.
- Dobrze się spisaliście, wachmistrzu - powiedział.
Draga zasalutował i siadł przy ognisku, wielce zadowolony z pochwały. Łyknął wódki
i wrócił do czyszczenia swoich lederwerków.
Rotmistrz przez chwilę stał bez ruchu. Podszedł potem do ciała, podniósł je i przez
balustradę wrzucił w czarne wody Dunaju. Zepchnął również cały ekwipunek ułana. Szablę
zostawił na sam koniec. Wyciągnął najpierw głownię z pochwy, przejechał kciukiem po
ostrzu, wygiął parę razy, próbując hartu, machnął kilkakrotnie w powietrzu. Zacna szabla,
pomyślał i z żalem schował broń do pochwy zanim cisnął ją do rzeki. Spakował szpady i
pistolety do pudeł i odwiózł do miecznika. Zostawił mu również sakiewkę i konia
wachmistrza Dragi, z przykazaniem opiekowania się chabetą aż do końca jej dni. Wrócił do
swego mieszkania i opatrzywszy sobie ranę, położył się spać. Jednak jeszcze raz został
zbudzony tej nocy.
* * *
Obudził go głuchy hałas padającego za drzwiami ciała. Von Egern sięgnął po pistolet i
odwiódł kurek.
- Martin?! - zawołał jednego ze swoich ludzi.
Odpowiedziała mu cisza. Powoli uchylił drzwi. Otwarły się jedynie na kilkanaście cali
- zablokowało je ciało Martina. Miał poderżnięte gardło, leżał w kałuży krwi, drgając jeszcze.
Joachim nagle podjął decyzję - cofnął się o krok i barkiem uderzył w drzwi, przesuwając
trupa. Wypadł na korytarz i zanim się zorientował, ktoś, zaczajony za drzwiami, chwycił go
za uzbrojoną dłoń i gwałtownie wykręcił ją do tyłu. Cios, który rotmistrz zadał za siebie, trafił
w próżnię. Napastnik umiejętnie i szybko założył mu dźwignię na nadgarstek. Joachim
wypuścił broń. Kopnięcie pozbawiło go równowagi. Runął na ziemię. Gdy upadał, jego
przeciwnik zręcznie obrócił go na plecy przygniótł do podłogi, przykładając do czoła obie
lufy jego własnego pistoletu. Joachim sięgnął do prawej łydki, po sztylet, lecz nie było go
tam, był przecież bez butów.
- Spokojnie, chłopcze. Powiedzmy sobie szczerze, dałeś się podejść jak szczeniak, nie
graj więc teraz zaszczutego wilka - powiedział don Jaime de Astarloa.
Ubrany był cały na czarno, nawet twarz miał wysmarowaną węglem. Lewą ręką
schował do pochwy zakrwawiony sztylet, nie wycierając głowni. Puścił Joachima i wstał
lekko, jednak broń dalej trzymał wymierzoną w jego czoło.
- Wejdźmy do izby - powiedział.
Rotmistrz wstał, ciągle obolały i, kuśtykając wszedł do swojego mieszkania, po czym
usiadł na łóżku. Fechtmistrz wszedł za nim i starannie zamknął drzwi. Stanął na środku
pokoju, nie przestając celować do huzara.
- Pamiętasz, gdy miałeś siedemnaście lat, ćwiczyliśmy na dziedzińcu. Twój ojciec
przyglądał się z okna. To było kilka godzin po twojej pierwszej walce, z której byłeś bardzo
dumny...
* * *
Głuche uderzenia stóp i ciche zgrzytnięcia głowni.
Prima, terza, prima, prima, seconda, dobrze, opuść, pass, prima, dobrze!
Dobiegający z dziedzińca monotonny głos nauczyciela szermierki usypiał starego
hrabiego w jego komnacie.
Anzelm von Egern zepchnął wreszcie leżącą w nieładzie pościel - poduszki, kołdry,
kapy i koce, rozchylił kotary baldachimu i na oślep sięgnął po sznur dzwonka, po czym
szarpnął go gwałtownie, wzywając lokaja. Jeszcze dziesięć lat wcześniej sługa, który
przychodziłby do komnaty tak niespiesznie, jak wszedł do niej młody Imre, dostałby dziesięć
batów i kopniaka jako odprawę. Ale hrabia na starość miał miękkie serce, a służba o tym
wiedziała. Imre rozsunął zasłony w oknach, podał hrabiemu pantofle, szlafrok i kubek
grzanego wina.
- Okulary! - powiedział hrabia, zaś sługa powoli rozpoczął poszukiwanie.
Gdy wreszcie para grubych szkieł spoczęła na wydatnym nosie starego szlachcica,
hrabia zdecydował się wstać. Wychylił wino, nakazał podać sobie miednicę, brzytwę i
zwierciadło. Gdy ujął brzytwę dłonią, przypomniał sobie, że zbyt trzęsą mu się ręce, by
samemu się ogolić. Kazał więc postawić przed sobą lustro. W sczerniałej tafli obserwował,
jak zręczne dłonie chłopaka usuwają szarosiwy, kilkudniowy zarost z jego policzków,
pooranych bruzdami zmarszczek. Hrabia był kompletnie łysy, na jakby zbyt obszernej skórze
czaszki wyraźnie widać było ciemne plamy, twarz miał porowatą i gąbczastą, pod wielkim
nosem zaś siwy wiecheć, który niegdyś był wąsem.
Mam łeb starego sępa, jakie widuje się na stepie przy padłej krowie, pomyślał hrabia.
- Mam łeb starego sępa - powiedział do lokaja.
- Ależ skąd, wasza hrabiowska mość. Jest pan ciągle pięknym mężczyzną - zaprzeczył
Imre, chłopiec dwudziestoletni, o pięknej, smukłej sylwetce i ładnej buzi.
Hrabia był stary, ale nie był jeszcze głuchy. Dosłyszał ironię. Poczekał, aż Imre
skończy go golić, po czym sięgnął po szpicrutę i trzasnął sługę w twarz. Ten zasłonił się
łokciem i rzucił do ucieczki. Hrabia ryknął za nim:
- Zanim podwiniesz ogonek, psi synu, otwórz okiennice i ustaw mi fotel przed oknem
tak, bym widział mojego Joachimka, jak ćwiczy.
Stary hrabia patrzył na dziedziniec. Na śniegu stali najmłodszy syn starego
arystokraty, Joachim i jego nauczyciel szermierki, Jaime de Astarloa. Nie zważając na mróz,
obaj byli jedynie w pludrach i koszulach. Dyskutowali o czymś zawzięcie.
Joachimku mój, myślał stary von Egern. Tylem cię już przy sobie utrzymał. Czas na
ciebie. Nie wiesz o tym, lecz w szufladzie mojej czeka na ciebie oficerski patent... Pójdziesz
w huzary, jak twój ojciec... Tymczasem Joachim z zapałem relacjonował don Jaimemu walkę,
którą dziś odbył - na ostre. Fechtmistrz nie zdradzał nawet ułamka owego entuzjazmu, jaki
przejawiał młody szlachcic. Gdy Joachim skończył opowiadać całą sekwencję pchnięć i
zasłon, szermierz skrzywił się i z kwaśną miną powiedział:
- Widziałem ten pojedynek, miałem ze sobą na spacerze lunetę...
- I jak mistrz ocenia moje zwycięstwo? - indagował Joachim, zaskoczony.
- Jak najniżej - odparł zimno don Jaime.
- Dlaczegóż?! - zapytał wstrząśnięty chłopak. - Przecież pokonałem go!
- Kawalerze, dopuścił się kawaler najgorszego...
- Jak to?
- Przy trzecim złożeniu odpowiedział kawaler na proste pchnięcie w pierwszej linii
secondą, zamiast, jak należało, kwintą. Z tegoż powodu musiał się kawaler w żałosny sposób
uchylać całym ciałem od tego pchnięcia...
- No a cóż miałem zrobić? Dać się przebóść, bo mi się parada zmyliła?
- Mój drogi kawalerze, szermierka jest sztuką. To nie machanie cepem, czy dźganie
bagnetem. Należy ją czynić tak, jak przystoi kawalerowi waszego urodzenia, albo wcale, bo
takie wstrętne zachowania prowadzą wprost do degeneracji. Mało brakowało, by kawaler
chwycił drugiego duelanta lewą dłonią!
- Cóż pleciecie, mistrzu! Przecież właśnie ta kwinta dała mi przewagę, dzięki której
sekundę później zdołałem przebić mu udo... - powiedział coraz bardziej przerażony Joachim.
- Tym gorzej... Gdyby to ode mnie zależało, kalających szermierkę pozbawiałbym
zdolności honorowej. Zwyciężać - tak, ale tylko zgodnie ze sztuką, to, co kawaler wczoraj
uczynił, było, w moim odczuciu, wstrętne. Kawaler zwyciężył przez przypadek.
Stary hrabia przyglądał się całej scenie z rozbawieniem. Tymczasem Joachim zaperzał
się co raz bardziej.
- Jakże to być może, mistrzu de Astarloa! Jaki przypadek! Lepszy byłem!
- Za przeproszeniem kawalera. Stracił kawaler równowagę i stanął w secondzie.
Każdy, nawet tylko trochę lepszy szermierz, mógł zwykłym uderzeniem w forte wybić
kawalerowi szpadę z dłoni. W pojedynku zostałby kawaler upokorzony, w walce - martwy.
Sam nie wiem, co gorsze...
- Bzdura! - wrzasnął Joachim.
Ho, ho, ho, teraz, synku, przesadziłeś. Tak się do don Jaimego nie mówi. Da ci on
teraz szkołę, oj da, pomyślał sobie stary hrabia, obserwując swojego syna i fechtmistrza z
coraz to większą uciechą.
- Kawalerze von Egern, nie przywykłem, by uczniowie zwracali się do mnie w ten
sposób. Tuszę, że skoro ma kawaler czelność tak mówić, to jest kawaler lepszym
szermierzem ode mnie. To impertynencja, ale usłyszawszy taką uwagę od lepszego przyjdzie
mi ją znieść jakoś - powiedział Astarloa, idąc ku stojakowi, na którym wisiało kilka szpad i
szabel.
Wziął ze stojaka dwie ostre, włoskie klingi, bez punt. Podszedł do Joachima i podał
mu jedną.
- Zechce kawaler odłożyć maskę i floret.
- Ale... co... mistrzu! Mam się z mistrzem bić w ostre? - nie wierzył Joachim.
- Kawalerze, jako szlachcic nie powinien mieć kawaler nic przeciwko postawieniu za
własnym słowem swojej głowy. Skoro, to co mówię, to bzdura - proszę, oto moja szpada.
Hrabia von Egern aż zakrywał usta dłonią, aby nie parsknąć głośnym śmiechem.
Joachimku, tylko nie zrób z siebie baby i tchórza, i przypadkiem nie zacznij teraz przepraszać,
myślał. Syn nie zawiódł ojcowskich nadziei. Młody von Egern drżącą ręką odwiesił na stojak
maskę i floret, wrócił na wyrysowaną kredą na kamiennych płytach dziedzińca planszę,
zasalutował szpadą i stanął w pozycji. Don Jaime widział wyraźnie, jak chłopakowi drżały
ręce i kolana. Mimo odległości zauważył to nawet ojciec Joachima. Smarkacz chyba
naprawdę myśli, że Astarola chce go zabić, tu i teraz, na moim dziedzińcu. Dzielny z niego
chłopak, ale bystry nie jest, stwierdził.
- Zaatakuję kawalera w taki sam sposób, w jaki zaatakował ten chłopiec, któremu
kawaler przebił udo. Prostym pchnięciem w pierwszej linii. Kawalerowi pozostawiam wybór
właściwej obrony - powiedział fechtmistrz.
Rozluźnił mięśnie prawej ręki, zaatakował. Joachim uniósł się honorem i wykonał
nieco zbyt pospieszną secondę, przesuwając głownię szpady don Jaimego poza linię
pchnięcia. Zdążył nawet poczuć już cień satysfakcji i postanowił zaskoczyć mistrza innym
manewrem. Natychmiast po secondzie wykonał półobrót na stopie wykrocznej - demivolte,
jak nazywał to fechtmistrz. Chciał zrobić umbrocatta - pchnięcie szpadą trzymaną odwrotnie,
kostkami palców do góry, jednak don Jaime uprzedził go. Świetnie trafiając w odpowiedni
moment, silnie uderzył płazem swej głowni w szpadę Joachima, blisko sztychu. Broń
wyleciała pięknym łukiem, z brzękiem uderzając o płyty dziedzińca. Fechtmistrz zrobił dwa
kroki do tyłu, zasalutował i stanął w pozycji. Joachim, czerwony ze wstydu, podniósł swoją
broń.
- Jeszcze raz to samo, kawalerze - powiedział don Jaime i zaatakował.
Joachim, zacisnąwszy zęby, parował secondą. Don Jaime płynnie zmienił linię
pchnięcia i sztych jego szpady zatrzymał się na lewej piersi Joachima, zagłębiając się na pół
cala. Wyglądało to jak ukłucie, jednak spod przebitej skóry obficie popłynęła krew. Joachim
krzyknął i dotknął rany. Stary hrabia śmiał się głośno, nie przerażała go powiększająca się
plama krwi na koszuli syna.
* * *
- Pamiętam. Dał mi mistrz nauczkę wtedy - powiedział Joachim.
- Tak. Jednak, z przykrością muszę powiedzieć, że myliłem się.
- Dlaczego?
- Bo tutaj nie ma dobrej drogi. Weźmy naszą sytuację. Niedawno był u ciebie
wachmistrz Draga, dobry żołnierz. Radzili mu - weź sztucer, zaczaj się na dachu, poczekaj aż
wylezie, zabijesz go szastprast. A Draga obruszył się i powiedział, że jest żołnierzem, nie
ptasznikiem i zamierza walczyć jak żołnierz. No i skończył jak się spodziewałem, w rzece. W
końcu brałeś u mnie lekcje.
- Z pistoletu mnie mistrz strzelać nie uczył - zauważył Joachim.
- Ano nie. Ani uchylać się od kul, bo tego nie potrafię. Na drugą drogę wstąpiłem ja,
jeszcze w więzieniu. Uznałem, że to nie ludzie, to szczury, będę walczył jak ze szczurami.
Dlatego teraz tutaj jestem i celuję w ciebie z twojego pistoletu. Zabiłem wszystkich twoich
ludzi, tylko jeden widział moją twarz i wiedział, że umiera. Resztę zasztyletowałem w
ciemnościach, zachodząc od tyłu.
- Więc wygrałeś?
- Nie. Przegrałem. Stałem się taki jak ty. Nie jestem już szlachcicem, jestem mordercą.
Jak ty. Jestem lepszy od ciebie, bo to ja ciebie trzymam na muszce. Teraz cię zabiję, czego
zapewne sam się spodziewasz, ale to ona wygrała. Z nią nie można wygrać. W więzieniu
wybiłem jej zęby, ale one jej odrosną. Rewolucja demoralizuje nas, nie bacząc na nasze
zdanie. Porażka w walce jest zbrodnią. Draga nie pozostał bez winy, kładąc swoje życie na
ołtarzu honoru. Miał za zadanie walczyć i zwyciężyć. Nie ma chwały dla pokonanych. To nie
pojedynek. Ja walczyłem i zwyciężę - upodliwszy się.
Don Jaime wyciągnął rękę z pistoletem. Joachim zajrzał w dwa ciemne otwory luf.
Trzasnęły drzwi, wysadzone z zawiasów potężnym kopnięciem.
- Nikt tutaj nie umiera bez mojego pozwolenia! - Ryknęła rudowłosa. - Ja decyduję,
kto ma żyć, kto nie!
- Giń, suko - powiedział don Jaime i strzelił do dziewczyny z obu luf, dwukrotnie
pociągając za spust.
Obie kule trafiły ją w brzuch. Joachim bez chwili zastanowienia rzucił się na
fechtmistrza, uderzając go czołem w nos. Astarloa, oszołomiony bólem, upadł na plecy,
Joachim zaś znalazł się na nim, siadając okrakiem na szczupłej klatce piersiowej szermierza,
ten jednak odzyskał szybko panowanie nad sytuacją. Podrzucił biodra i nogami zahaczył o
szyję Joachima, ściągając huzara na podłogę.
Von Egern leżał teraz na plecach. Astarloa natychmiast złapał go za lewą stopę i,
brutalnie ją skręcając, zmusił do przewrócenia się na brzuch. Po czym podniósł się i
przyklęknąwszy na łopatkach swojego przeciwnika wparł się kolanami w kręgosłup. Don
Jaime szarpnął ku sobie nogę Joachima - aż huzar wygiął się w pałąk, pociągnął jeszcze
mocniej, aż usłyszał trzask pękającego kręgosłupa. Puścił zwiotczałe nagle ciało, rękawem
otarł krew, obficie cieknącą ze złamanego nosa.
Gdy odchylił głowę do tyłu, aby zatamować krwotok, ruda uderzyła go w twarz
dębowym siedziskiem trzymanego oburącz, ciężkiego taboretu.
Dusza don Jaimego de Astarloa z nadzieją powędrowała do prywatnego nieba rodu
Astarloa, lecz tam odtrącono ją z pogardą - oto ten, który piękne życie przekreślił w trzy dni,
powiedzieli zgodnie zasiadający na niebieskich ławach zarąbani przez Maurów rycerze,
zmarli od malarii konkwistadorzy, zatopieni razem z Wielką Armadą piękni grandowie.
Dusza była zbyt dumna, aby pukać gdzie indziej, poszła więc do diabła.
* * *
Rudowłosa położyła sobie głowę Joachima na kolanach.
- Wstań, mój diable - powiedziała.
Otworzył oczy.
* * *
Dziesiątego czerwca piątego roku Republiki dwudziestu huzarów z szóstego pułku
gwardyjskiego wlokło się powoli drogą, która prowadziła skłaniającymi się ku stolicy
zboczami wzgórz. Eskortowali wóz, w którym wieziono rannego generała Joachima von
Egern. Kiedy mijali winnicę Derflingen, prowadzący oddział porucznik von Schirach bez
słowa wyciągnął szablę i uniósł broń, oddając cześć zabitym. Kilku żołnierzy, weteranów
stołecznej rewolucji, skrzywiło się niechętne, ale prychnięcia kolegów uciszyły ich zaraz i
cały oddział zasalutował.
Generał von Egern. Jeszcze niedawno pułkownik von Egern. Order Legii
Republikańskiej z Mieczami, pierwszej klasy. Order za Odwagę, pierwszej klasy. Bohater
pierwszej wojny rosyjskiej. Bohater bitwy pod Prochorowką, największego starcia kawalerii
w historii.
Po stronie Republiki stanęło siedemdziesiąt pułków jazdy i czternaście artylerii
konnej, zaś po stronie Rosjan i sprzymierzeńców osiemdziesiąt dwa pułki jazdy, dziesięć
pułków artylerii konnej oraz siedem pułków gwardyjskiej piechoty. Von Egern, wtedy jeszcze
pułkownik, po śmierci generała Miltscha przejął dowodzenie całym prawym skrzydłem.
Wiedząc, że grozi mu za to albo awans, albo rozstrzelanie, wykonał śmiały manewr - cofnął
linię jazdy, pozorując oskrzydlenie. Gdy rosyjscy dragoni mozolnie pięli się w górę,
rozciągnięci nadmiernie, pułkownik Egern dowodzący kilkunastoma pułkami, zawrócił i
uderzył, jak mówiono później, najpiękniej poprowadzoną szarżą kawaleryjską w historii. Po
zmrożonym wczesną zimą stepie pogalopowało dwadzieścia szwadronów najcięższej jazdy -
kirasjerów. W pierwszej linii dwa doborowe pułki gwardyjskie.
Drugi klin von Egern sformował z siedmiu pułków średniej jazdy - dragonów i
szwoleżerów, uderzając... w pustkę. Dragoni wpadli w lukę między rosyjskimi oddziałami,
przygotowanymi do przyjęcia szarży, i oskrzydliwszy, wyrżnęli w pień konną artylerię, która
mogła zagrozić głównej szarży pułków kirasjerskich. Lekka jazda, huzarzy i szaserzy, poszła
na prawym skrzydle kirasjerów. Gdy sztabowcy, stojąc z otwartymi ustami obserwowali
poczynania von Egerna, ten, w letnim mundurze, w barwnej pelisie, nie dobywszy nawet
szabli, lecz dyrygując trzymaną w ręku długą fajką jak buławą, galopował na czele prawie
dwudziestu tysięcy kawalerzystów.
Kirasjerzy masą swych koni, pancerzy i długich, ciężkich pałaszy rozbili większość sił
rosyjskich i znaleźli się na tyłach centrum wroga. Dowodzący centrum wojsk Republiki
generał Schlimm zrobił jedyny możliwy, rozsądny ruch - wydał rozkaz do ataku i główne siły
rosyjskie wzięto w kleszcze. Bitwa się skończyła. Pułkownik von Egern został generałem,
przyjęto go do orderu Legii Republikańskiej.
Nic jednak nie było warte tych paru chwil, w których galopował na czele dwudziestu
tysięcy konnych. Władza, jaką daje papier, upaja do szaleństwa, jednak nie może się równać z
bezpośrednim doświadczeniem fizycznej potęgi. Dwadzieścia tysięcy wzniesionych szabel i
kirasjerskich pałaszy dzierżył on sam, lekko, dwoma palcami trzymając cybuch fajki.
Dwadzieścia tysięcy koni on podrywał do galopu, lekko dotykając ostrogami boków swego
wierzchowca. Dowodzenie, w sensie taktyki i narzucenia swej woli innym, zostało za nim.
Nie było już czasu na rozkazy, gdyby się zatrzymał, lawina, którą sam wywołał,
zmiażdżyłaby go bezlitośnie.
Wraca do stolicy w glorii bohatera; pięć lat rewolucji, pięć lat wojny z całą Europą.
Władza Kleiderpetera zaczynała się chwiać. Rudowłosa wezwała, więc jechał do niej. Nie był
sam w wozie. Leżał na skórach, obok zaś siedział stary, siwiuteńki ksiądz, rękami oplatając
przysunięte do podbródka kolana.
* * *
Puszczę na wschód od stolicy nazywano Schwarzwaldem. Może od chłodnego
półmroku, który nawet w słoneczny dzień spowijał podszycie lasu, pozbawione światła przez
rozłożyste korony niebosiężnych buków, dębów i wiązów. Może nazywany był Czarnym od
koloru urodzajnej ziemi, powstałej z liści opadających i gnijących w tym samym,
niezmiennym od tysiącleci cyklu. Rosłaby tutaj wspaniała pszenica, gdyby las wyrąbać i
wypalić pnie. Może nazwano go tak od barwy bukowych liści - ciemnozielonych, lecz w
wielkiej masie przysłaniających popołudniowe niebo czarnymi plamami.
Myślał o tym chłopiec, spoczywający na miękkim kobiercu z paproci, plecami oparty
o omszały pień wielkiego dębu. Pozwalał sobie na marzenia jako jedyny z oddziału, który
biwakował na przytulnej polance. Broń chłopca, myśliwska, skałkowa dwururka, załadowana
teraz nie śrutem na kaczki, lecz ołowianymi kulami na ludzi, spoczywała na kolanach,
wcześniej dokładnie oczyszczona. Również należąca do młodzika szabla była świeżo
naostrzona i pokryta oliwą.
W gruncie rzeczy, tylko zawadzała mu ta szabla, bo i pieszemu partyzantowi taka broń
na nic. Zaczynali swoje leśne życie zeszłej jesieni, jako konny, szlachecki oddział. Jednak
przez zimę zjedli konie, a szlachta rozjechała się do domów. Nowych koni nie było skąd
dostać, z okolicznych wsi wszystkie rekwirowało wojsko na potrzeby rozrastającej się w
szaleńczym tempie kawalerii - najprzydatniejszej do walki na wschodzie. Tym sposobem, ze
szlacheckiej jazdy stali się plebejską piechotą, jedynie on pozostał ze szlachty. Jak tłumaczył
sobie - z patriotyzmu i umiłowania cesarza. Tak naprawdę, nie miał dokąd wracać. Rodzice,
wujostwo, stryj z córkami, dziadowie i babcie, wszyscy skończyli przysypani cienką warstwą
wapna w winnicy Derflingen. Jego pałac zlicytowano, kupił go ich sekretarz, teraz nagle
wzbogacony.
Ciemnowłosy, smagły szesnastolatek o przedwcześnie dojrzałej twarzy i starych
oczach, bo tak jawiłby się postronnemu obserwatorowi młody marzyciel, pragnął zabijać
rewolucjonistów. Pragnął również pozostać szlachcicem. Nosił więc kawaleryjskie szablisko,
szaserską modą na długich rapciach, z rękojeścią na dwa cale wyżej kolan. Wbrew pozorom,
takie rapcie świetnie się sprawdzają, kiedy siedzi się w siodle. Rękojeść jest wtedy tam
dokładnie, gdzie powinna być, gdy sięga się po nią prawą dłonią. Jednak, gdy idzie się
piechotą, szabla ciągnie się po ziemi - o tak, można zadawać w taki sposób szyku na
balowych parkietach i pałacowych posadzkach. Stukające o marmury szablisko zdradza dobrą
partię - przecież to oficer! Jednak w lesie, plącząca się pod nogami, bezużyteczna szabla
jedynie zawadza.
Chociaż plebejscy współtowarzysze nie mieli czelności powiedzieć mu tego w twarz,
bo w końcu był szlachetnie urodzony, drwili za jego plecami. Sami zbrojni w strzelby,
pistolety, w walce wręcz używali siekier i noży. Czasem osadzonych na sztorc kos, strasznej
broni, która we wprawnych rękach mogła przerąbać człowieka jak szczapę drewna, od
obojczyka po pas. Używali, gdy jeszcze się bili. W najlepszym czasie oddział liczył sobie
ponad sześćdziesięciu ludzi, dziś pozostał ich zaledwie tuzin. Zostali tylko ci, którzy nie mieli
dokąd pójść. Razem trzymał ich wyłącznie autorytet księdza Gerarda.
Stary kapłan nie rozumiał dziejowej konieczności, jak powiedział mu biskup, który
bez zmrużenia oka przystąpił do Kościoła Narodowego. Jednak i historia miała poczucie
humoru, bo kapłani podzieli się na dwie grupy. Jedni usiłowali, jak wtedy mówiono,
„zmodernizować Kościół”, „przyjąć wyzwanie czasów”, „iść z duchem historii”, co łączyło
się najczęściej z potulnym oddawaniem dóbr i przysięganiu na wierność rewolucji, potem
zakładaniem schizmatyckiego Kościoła Narodowego. Różne były motywy tego
postępowania. Niektórzy pragnęli po prostu spokojnie żyć w swojej parafii, inni drżeli o
swoją skórę, jeszcze inni szczerze nienawidzili rzymskiego tworu, którego byli sługami. W
każdym razie - historia ma poczucie humoru. Po dwóch latach rewolucji to, co u jej zarania
było radykalne i postępowe, zmieniło się w kontrrewolucyjne przeżytki feudalizmu. Kościół
Narodowy okazał się być bastionem kontrrewolucyjnego teizmu. Oczywiście, część
narodowych kapłanów zareagowała z odpowiednim refleksem i ogłosiła założenie Klubu
Krzewicieli Ateizmu. Biskup, któremu wydawało się, że rozumiał dziejową konieczność, w
rzeczywistości nie wykazał się zrozumieniem, kiedy przyszli po niego noszący czerwone
czapki. Był bardzo zdziwiony, gdy z rękami związanymi na plecach przemierzał niedługi
dystans między stolicą, a winnicą Derflingen.
Ksiądz Gerard pochodził z ludu, jednak długie lata studiów, koniecznych, aby prosty
chłopak z małej słowackiej wioski został kanonikiem w stolicy, dały mu arystokratyczny
wstręt do kompromisów. Zwykł był mawiać: o, gdybyż mnie lepiej kuszono! Skromność nie
pozwalała mu uznać sprzeciwu wobec pieniącej się herezji za wyraz osobistego bohaterstwa.
Jako powód wskazywał nie cechy swojego charakteru, lecz wyjątkową nieudolność diabła. Bo
gdybyż mnie lepiej kuszono! A cóż, biskupi i książęta z najstarszych rodów imperium biją
pokłony bandzie rozwydrzonych złodziei, brudnych wszetecznic, pijanych przekupek. Kto to
widział?
Ze śmiechem opowiadał jeszcze taką historię z czasów, kiedy to siedział w Schloss,
razem z paroma księżmi z prowincji. Cała cela nie mówiła o niczym innym, jak o psie
pewnego strażnika. Strażnik nazywał się Kronsky i pochodził chyba z Polski. O psie
mówiono różne rzeczy - że to wielki alzacki owczarek, inni twierdzili, że sznaucer albo dog,
w każdym razie nazywał się Hegel. Już czwarty kapłan wracał do celi złamany, gdy podpisał
listę Kościoła Narodowego. Każdy z nich mówił, że Kronsky poszczuł Heglem i bestia ich
pokąsała, nie mieli wyjścia, zagryzłaby inaczej. Któregoś dnia przez kraty zobaczył ksiądz
Gerard tę osobliwą parę, Kronsky’ego z Heglem. Garbaty, kulawy pokurcz, ciągnący na
smyczy wrzaskliwego, wyliniałego, brzydkiego i brudnego pudla. Potworek z całej siły
zapierał się nóżkami, jakby wierzył z uporem, że uda mu się zignorować wolę jego pana. To
był właśnie pogromca moich kompanów spod celi, mówił kapłan.
Tamtego wieczoru, który dla młodego marzyciela miał się stać ostatnim wieczorem
życia (cóż czyniłby, gdyby wiedział? Wziął w ramiona dziewczynę, aby umierać ze świeżym
wspomnieniem jej białych piersi, czy padł na kolana, aby polecić się Bogu?) ksiądz Gerard
zrezygnował już z beznadziejnych prób powstrzymania swoich ludzi przed tym, co chcieli
uczynić. Nie mogąc ich uratować, postanowił uratować ich dusze. Siedział więc pod
drzewem, spowiadał, by potem odprawić mszę świętą, na której wszyscy przyjęli Najświętszy
Sakrament.
Chłopiec, chociaż najmłodszy, dowodził całym oddziałem. Kilku ludzi pochodziło z
dóbr, należących kiedyś do jego rodu. Nie mogliby rozkazywać potomkowi książąt, nie
znieśliby tego.
Po mszy usiedli w kole i każdy wyłożył swój zapas prochu. Wszyscy mieli nabite
strzelby - prochu, pieczołowicie zsypanego na płócienną chustę starczyło jeszcze na jakieś
trzydzieści ładunków. Każdy odmierzył dla siebie po dwie miarki, resztę podzielono na
podsypki. Pewnie myślą, że zdobędą proch na żołnierzach, pomyślał gorzko ksiądz Gerard.
Młody dowódca miał jeszcze złudzenia. Sądził, że jeżeli uderzą na spodziewany konwój z
dwóch stron traktu, skryci w lesie, to dadzą sobie rady.
* * *
- No i cóż, bandyto, teraz powiesz? - zapytał wachmistrz Geyra młodego rebelianta,
siedzącego na koniu ze stryczkiem na szyi.
Chłopiec nie powiedział ani słowa. O czym tu mówić? Miało to i swoje dobre strony -
znów w siodle. Nareszcie. Splunął po nogi huzara. Nie było go stać na bardziej doniosły gest,
tylko tego żałował. Lecz cóż wzniosłego można zrobić z rękami związanymi z tyłu?
Wachmistrz sieknął nahajem zad konia, mającego wypełnić rolę kata. Młody wałach
skoczył do przodu, chłopiec osunął się w tył. Krótkie szarpnięcie liny złamało mu kark.
- A co zrobić z klechą, panie poruczniku? - zapytał wachmistrz.
- Nie godzi się go powiesić. To przecież kapłan. Kula w łeb, zatem - odpowiedział ze
śmiechem porucznik.
- Nie - powiedział generał von Egern, uchylając plandeki wozu. - Dawać mi go tutaj.
Co z resztą?
- Jak się wasza ekscelencja zapewne domyśla, nie żyją - zameldował Geyra.
Starego księdza pochwyciło za ramiona dwóch rosłych huzarów i wepchnęło na wóz,
w którym spoczywał ranny generał. Von Egern odezwał się dopiero po kwadransie.
- Wiesz, księże, dlaczego żyjesz?
- Nie...
- Bo potrzebuję słuchacza.
* * *
- Dlaczego? - zapytał Joachim.
- Ponieważ jego czas się skończył - odpowiedziała rudowłosa.
* * *
Jak najprościej zatrzymać żaglowiec? Można łańcuchowymi kulami zwalić mu
maszty. Lub podpalić żagle czy staranować. Albo zatopić burtową salwą.
Można też wbić sternikowi sztylet w plecy, chwycić ster i ustawić okręt do wiatru. Ale
cóż na to załoga? Darujmy więc życie sternikowi, udajmy się lepiej do kapitańskiej kajuty i
zabijmy kapitana. A potem weźmy jego kapitański kapelusz, wyjdźmy na pokład i wydajmy
sternikowi rozkaz - siedem rumbów, ostrzyć, do linii wiatru. Wszystko zależy od siły naszych
słów. Wystarczy, że jeden bosman przyjmie i wykona rozkaz. Wtedy wygraliśmy i okręt jest
nasz.
Generał Joachim von Egern siedział w znajdującym się na tyłach stołecznej ujeżdżalni
małym gabinecie. Przed biurkiem, na podłodze, leżał trup Kleiderpetera.
Kwadrans wcześniej dyktator wstał, aby serdecznie powitać swego najlepszego
generała i zamiast serdecznego uścisku otrzymał pchnięcie sztyletem w serce. Skonał od razu.
Teraz głowa najpotężniejszego człowieka Republiki spoczywała na kolanach siedzącej na
dywanie rudowłosej. Dziewczyna głaskała gładko zaczesane włosy trupa i uśmiechała się do
Joachima, pokazując bezzębne dziąsła.
Ale to nie koniec historii Generalnego Sekretarza. Musi dokonać się sprawiedliwość.
Trup Kleiderpetera zostanie osądzony, skazany, wsadzony na wóz do Derflingen i tam
rozstrzelany kartaczami. Rigor mortis jeszcze nie ustąpi, więc wystarczy oprzeć
dyktatorskiego trupa o wbity w ziemię palik. Dwukrotnie zabite ciało zepchnięte zostanie do
dołu i przysypane wapnem.
Generał Joachim von Egern przyglądał się zawczasu przygotowanemu dokumentowi.
Och, jak pięknie brzmi! Rozkoszował się majestatycznym, królewskim brzmieniem słów -
„My, Joachim von Egern...”, „pierwszym konsulem Republiki”, „z woli Boga i ludu
Republiki”.
Mały, brudny Żydek, znany jako Marx Karczmarz z karczmy nad Dniestrem w
Mołdawii, był inteligentniejszy niż mogłoby się wydawać przygodnemu obserwatorowi,
zwracającemu uwagę na pozory, na postrzępiony chałat, skołtunioną brodę i czarne od brudu
paznokcie. Szedł Żyd za ich pułkiem, handlując gorzałką, patrzył jak świeżo nominowany
generał Joachim von Egern przyjmował defiladę zwycięskiego wojska, dosiadając pięknego,
siwego, pełnej krwi arabskiego ogiera, niespokojnie chrapiącego i tańczącego pod jeźdźcem.
Koń należał wcześniej do księcia Suworowa, pokonanego rosyjskiego wodza, który musiał
oddać swą szpadę pierwszemu żołnierzowi Republiki. Oto pełny obraz triumfu.
Wtedy stary Żyd, dosiadający swego muła, objuczonego baryłkami z wódką,
podjechał do pięknego generała. Adiutanci zagrodzili mu drogę lecz generał von Egern był
wielkoduszny, ruchem ręki pozwolił handlarzowi podjechać bliżej.
Od kiedy wojsko masz na swe skinienie, nic więcej w Republice nie stanie przeciwko
tobie. Lecz pamiętaj: historia nigdy nie stanowi sama o sobie. Historia zawsze wraca do
przeszłości, czy to w swoich formach czy w treści. Nic nie dzieje się po raz pierwszy. Więc
pamiętaj o Idach Marcowych, powie Żyd, zdradzając erudycję.
Joachim wygładził arkusz papieru z uchwałą, którą jeszcze tego dnia miał
przegłosować Senat. Z woli Boga i ludu Republiki Pierwszy Konsul Joachim von Egern. Dziś
rano rudowłosa dała mu sztylet i papiery. Sztyletu już użył, wystarczy podpisać jeszcze
papiery. Zanurzył więc pióro w kałamarzu, dłoń zawisła nad pergaminem. Jeden płynny ruch
i w ozdobnym zawijasie spłynie atrament, układając się w litery „Joachim von Egern”. Taki
podpis jest jak cięcie w galopie szablą w łeb przerażonego żołnierza piechoty, chowającego
się za swym bagnetem. Ręka, zgrana wspaniale z rytmem galopu, opada, bez wysiłku, lekko,
znacząc czerwony ślad na twarzy wroga.
My, Joachim von Egern. My, Joachim von Egern. My, Joachim von Egern.
Nie zrobię tego, pomyślał.
- Dlaczego? - wrzasnęła rudowłosa.
Joachim wstał i rzucił się do drzwi. Dziewczyna, gdy przebiegał obok niej, chwyciła
go za łydkę, obiema rękami. Zatrzymał się, kopnął ją w twarz. Gdy upadła, wyszarpnął z
pochwy szpadę i pchnął leżącą prosto w pierś. Świetne, toledańskie ostrze prześlizgnęło się
między żebrami, przebiło płuca, serce i wbiło się w deski parkietu. Joachim puścił rękojeść i
wybiegł. Ścigał go świszczący śmiech rudowłosej.
* * *
Wóz niespiesznie toczył się po dobrej, cesarskiej drodze. Obok człapały huzarskie
konie. Szable śniedziały w pochwach, rzadko się zdarzało, by huzarzy nie musieli dobyć
broni przez kilka dni. Koniom ładnie zaokrągliły się zady. Jeszcze niedawno wyglądały, jakby
kości miały przebić im skórę. Dobrze robi szwadronowi obrok dla generalskich koni.
Porucznik von Schirach zabawiał się czytaniem „Ducha religii” Shlossbriantta.
Wachmistrzowie opróżniali już drugi bukłak wódki.
Generał von Egern nie wystawiał nosa poza wóz. Nakazał żołnierzom trzymać się o
dwadzieścia kroków od zaprzęgu, aby nie przeszkadzali mu w rozmowie z księdzem.
Najpierw on opowiadał o wszystkim, przez dwa dni, a teraz, od kwadransa, słuchał kapłana.
Nadzieja - to jedyne, czego potrzebował. Może on, ten siwy klecha, może mu ją dać. Jeżeli
nie, to zastrzeli go, tak postanowił. Ksiądz nie wiedział, że może wygrać życie. Nie widział
generała wrogiej armii, rewolucjonisty, który zniszczył stary porządek - dostrzegał
przerażonego chłopca, który przychodzi skruszony do konfesjonału. „Proszę księdza, ja
dotykałem piersi jednej dziewczyny. Złapała nas jej bona, powiedziała, że jesteśmy
potępieni”.
Nie wiem, chłopcze, jaki szatan popchnął cię do takich czynów. Nie wiem, ile z tego,
o czym mówisz, narodziło się w twoim udręczonym umyśle. Nie wiem, czy Bóg mówił do
ciebie. Nie odezwał się nigdy do św. Augustyna, ani do Akwinaty - a do św. Bernarda
przemówił, ale po tym, jak ów pościł
i umartwiał się przez całe życie. Mówisz, że chciałeś się zabić. O tak, to straszny
grzech. Nie ma gorszego. Mówisz - już jestem potępiony. Chłopcze, nie nam decydować o
boskich wyrokach. Bóg przechodzi samego siebie, bo na tym polega jego wszechmoc. Bóg
jest miłością. Tyś synem marnotrawnym, takim, który nie tylko wziął swoją część majątku,
ale jeszcze skradł części przynależne jego braciom. Ale czy myślisz, że takiego syna nie
przyjąłby ojciec? Ukorz się, odrzuć zaszczyty, odrzuć władzę, jaką daje ci to państwo, odrzuć
pychę, odrzuć dumę. Idź do zniszczonej, zbezczeszczonej katedry, padnij na kolana, przyjmij
karę, jaką naznaczy ci Pan, choćby była najcięższa - a może przyjmie cię do siebie.
Joachim postanowił darować księdzu życie. Kazał dać mu cywilne ubranie, broń,
papiery, konia i pieniądze. Kapłan z wysokości siodła długo patrzył za odjeżdżającym
oddziałem.
* * *
Zaparł się całym ciałem o zamknięte drzwi katedry. Szczęknęło i otwarły się przed
nim, skrzypiąc. Z gwarnej ulicy, która zapomniała już o Derflingen i myślała o pieniądzach,
wkroczył w ciszę gotyckich murów.
Jakże zmieniło się to wnętrze! Freski na gotyckim, gwieździstym sklepieniu
zamazano. Nie było już ławek w nawach i transepcie, ani stalli w prezbiterium. Nie było
pięknego ołtarza, zwalony, zniszczony leżał na podłodze, w stosie połamanych, drewnianych
rzeźb. Dostojne filary do wysokości wyciągniętych ludzkich rąk pokryte były afiszami,
obwieszczeniami i plakatami. Podłogę zaścielała warstwa śmieci, jaką pozostawiają po sobie
wielkie ludzkie zgromadzenia: butelki, papiery, ogryzki, połamane krzesła. Zamiast zwalonej
ambony zbudowano prowizoryczne podwyższenie.
Katedra nie straciła jednak swego dostojeństwa. Strzeliste okna, w większości
pozbawione teraz witraży kierowały myśli ku niebu. Splecione żebra sklepienia nie straciły na
gracji. W prezbiterium, na najwyższej ścianie wisiał mały krucyfiks. Może zapomnieli, może
nie sięgali? Dali radę, budując rusztowania, zniszczyć przedstawiające świętych freski na
sklepieniu. Jednak mały, pozłacany krucyfiks tkwił w prezbiterium, jak chorągiew seniora na
donżonie zamku. Możecie zasypać fosę, rozbić bramy, zdobyć mury, wejść na dziedziniec -
póki powiewa moja chorągiew na najwyższej kondygnacji, jestem, bronię się. Możecie być
już w środku - będę bronił się na strychu. Pozłacany Chrystus, przybity do małego krzyża z
ciemnego dębu patrzył na zebrania Klubu Ateistów, patrzył na orgię, w czasie której tłum
deptał hostie, zwiezione ze wszystkich tabernakulów stolicy. Widział księży, którzy sutanny
zamienili na czerwone czapki i przed urzędnikami Republiki, w katedrze zaślubiali zakonnice.
Widział księży, którzy nie chcieli czerwonych czapek, bagnetami zmuszanych do
spółkowania z zakonnicami, które nie chciały mężów. Widział i zabrał do siebie nowicjuszkę-
klaryskę, która uważała na katechezie i wiedziała, że w takiej sytuacji Kościół nie uznaje
samobójstwa za grzech.
Joachim von Egern kroczył wzdłuż głównej nawy, z oczami utkwionymi w krzyż.
Stanął w miejscu, w którym podczas mszy stawał kapłan, zwrócony ku ołtarzowi. Padł na
kolana. Opuścił głowę i wsparł się na rękach, pochylił cały, dotknął czołem zimnej, wilgotnej
i brudnej posadzki. Szloch ścisnął mu gardło.
- Panie... - wycharczał. - Przyjmij mnie do siebie, bo cierpię.
- Joachimie, jesteś głupcem - powiedział Sługa.
Joachim zerwał się z klęczków, odwrócił gwałtownie. W centralnym punkcie katedry,
na skrzyżowaniu transeptu i głównej nawy stał Sługa. Zmienił strój. Odziany był teraz jak
zamożny mieszczanin, w czarny aksamit. W prawej dłoni trzymał łańcuch, na którego końcu
znajdowała się stalowa, nitowana obroża, opasująca szyję rudowłosej. Dziewczyna, odarta z
ubrań, broczyła krwią ze złamanego nosa. Na nagiej piersi nie było rany po szpadzie
Joachima. Klęczała u stóp Sługi, z pochyloną głową, jak niewolnica. Sługa odezwał się
ponownie:
- Joachimie, jesteś głupcem. Przecież On nie przyjdzie do ciebie. Sam ci to
powiedział.
- On jest miłością. Jego miłość jest większa niż Jego gniew. Przyjdzie.
- Głupcze. A nad to wszystko między nami i wami otchłań wielka postanowiona jest,
iż ci, którzy by stąd chcieli przejdź do was, nie mogą, ani stamtąd przejdź ówdzie. Czytałeś
Pismo? Nędzarz nie może zejść do cierpiącego w piekle bogacza, chociażby tylko po to, by
zwilżyć mu wargi, a do ciebie ma zejść sam Chrystus?
- Przyjdzie - powiedział z uporem Joachim.
- Nie, Joachimie. Nie przyjdzie, bo cię nawet nie słyszy. Zapomniał o tobie. Tylko ja o
tobie pamiętam. I oto daję ci Ją.
Sługa ruszył w kierunku Joachima. Rudowłosa została, więc szarpnął łańcuch,
pociągając dziewczynę za sobą. Upadła na twarz, podniosła się i szybko, pokornie podążyła
za Sługą, by znów przyklęknąć u jego stóp. Sługa podał Joachimowi łańcuch.
- Bierz ją. Jest twoja. Wcześniej ona władała tobą, teraz oddaję ją tobie. Jest twoją
niewolnicą, możesz z nią zrobić wszystko. Spełni twój każdy rozkaz, pokornie i ochoczo.
Joachim nie wyciągnął ręki.
- On przyjdzie.
- Głupcze. Nie przyjdzie. Proszę cię drugi raz, bo cię lubię. Nasz los podobny. Weź ją,
staniesz się panem swojego losu. Nie weźmiesz, to puszczę ją wolno, zdejmę okowy, a ona
cię pożre.
- On przyjdzie - powtórzył Joachim.
- Jak chcesz. Kiedyś zmądrzejesz, głupku - powiedział Sługa i wyszedł z katedry,
ciągnąc za sobą potykającą się rudowłosą.
Von Egern padł ponownie na kolana. Spojrzał na krzyż, całą swoją świadomość skupił
na Chrystusie i zamknął żarliwą modlitwę w dwa słowa:
- Panie, przyjdź!
Słowa wyrwały się z ust huzara, zwielokrotnione przez gotyckie mury dotarły do
pozłacanego Chrystusa na dębowym krzyżu. Pochylił głowę i czekał z nadzieją. Lecz
Zbawiciel pozostał głuchy. Bezustannie woła tak wielu potępionych, że krzyk Joachima nie
wyróżnił się nawet z chóru tych, którzy sami wepchnęli się do otchłani. Znajomy głos nie
zwrócił się do Joachima po imieniu, przyjazna dłoń nie spoczęła na jego ramieniu. Każda
sekundy ciszy przepełniała go rozpaczą, uczuciem równie intensywnym, jak miłość na chwilę
przed spełnieniem.
Z hukiem otwarły się odrzwia. Na czele tłumu rewolucjonistów w czerwonych
czapkach do katedry wpadła rudowłosa. Naga, zakrwawiona, szła ku Joachimowi z
rzeźnickim nożem w dłoniach, szaleńczy uśmiech odkrywał już nie bezzębne dziąsła, lecz
ostre, białe kły. Za nią stąpał motłoch. Mężczyźni z obłędem i żądzą w oczach, kobiety
obnażające piersi i zdzierające z siebie suknie. Rudowłosa chwyciła Joachima za halsztuk.
- Nie chciałeś mnie na łańcuchu? No to masz mnie bez łańcucha. Trza było go
posłuchać - powiedziała, całując huzara w usta i, raniąc mu wargi do krwi.
Wbiła rzeźnicki nóż w splot słoneczny generała von Egern i szarpnęła z ogromną siłą,
otwierając klatkę piersiową.
- Wiesz, dlaczego wcześniej nie mogłeś umrzeć? Bo ja nie chciałam twojej śmierci. A
teraz cię zabiję, i nie licz, że w śmierci znajdziesz ukojenie - wyszeptała mu do ucha.
Sięgnęła dłonią między rozszczepione żebra, między sinoczerwone płuca, palcami
objęła tętniące jeszcze serce, pieszcząc je miłosnym gestem, by nagłym ruchem wyrwać je z
piersi Joachima i zatopić w nim kły.
Motłoch rzucił się do przodu, począł rozrywać generała Joachima von Egern na
strzępy. Mury katedry zadrżały. Strzeliste filary, oddzielające nawę główną od bocznych,
złamały się wpół i z głuchym łoskotem uderzyły o posadzkę. Pozbawione oparcia gwieździste
sklepienie zapadło się i posypało w dół. Mury pochyliły się, ciągnąc za sobą zewnętrzne
przypory. Przez chwilę stały wsparte o siebie, jak gigantyczny domek z kart, by wreszcie
pęknąć i upaść na posadzkę deszczem ciemnoczerwonych cegieł i kamieni: murów,
maswerków, sterczyn, żeber. Jęk zapadających się ścian i huk uderzenia o ziemię tysięcy
cegieł słychać było w promieniu wielu mil.
Nawy, transept, wieża zawaliły się, grzebiąc pod sobą kilkuset ludzi. Nienaruszone
pozostało tylko prezbiterium. Dwa rzędy filarów, niższych niż w nawie, małe, krzyżowe
sklepienie, pięć okien, po dwa na każdej ścianie i jedno nad ołtarzem. Tyle zostało z katedry,
wyciosanego z kamienia i ułożonego z cegły teologicznego wykładu metafizyki światła.
Wzgórze szybko porosło trawą, na bezładnej stercie gruzu zadomowiły się brzozy i
mech. Kilka lat później osiemnastoletni Friedrich (zwany przez rówieśników Fryckiem)
Kazper przysiadł na jednym z kamieni i z zapartym tchem kreślił węglem na luźnych kartkach
szkice do obrazu. Na tle przykrytego ciężkimi chmurami nieba wznosiły się ruiny gotyckiej
katedry. Zniszczone, lecz żywe. Młody artysta trzy kartki poświęcił na dokładne studium
małego krucyfiksu, który na przekór wszystkiemu wisiał u samego sklepienia ruiny.
Pozłacany Chrystus błyszczał, mimo pochmurnego dnia.
* * *
Atilla wychylił się zza narożnika kamienicy. Ulica Thokolyego wyglądała jak pole
bitwy. Na środku stał spalony radziecki czołg T-34, któremu wybuch amunicji oderwał
wieżyczkę, tak że przekrzywiona armata opierała się o ziemię. Barykada na skrzyżowaniu z
Doyzsa Gyórgego, była już opanowana przez Sowietów. Atilla długo lustrował teren,
wreszcie pod kamienicą zauważył siedzącego doń tyłem sowieckiego żołnierza. Widać było
kawałek pleców i głowę. Taaak, z tej strony nie spodziewały się sowieckie małpy Madziara,
pomyślał chłopak. Schował się za róg, dając sobie chwilę na zastanowienie.
Trzeba przede wszystkim zameldować. Z drugiej strony, po coś mam ten pistolet,
rozważał, wtuliwszy się w róg klatki schodowej. Niejeden powstaniec chodzi tylko z butelką
z benzyną, albo z nożem czy bagnetem - mnie dali tetetkę. Trzeba strzelać. Ale czy meldunek
nie ważniejszy? Dobra, wyjrzę teraz. Jeżeli jeszcze tam siedzi, znaczy mam strzelać. Jeżeli
sobie poszedł - lecę z meldunkiem.
Wychylił się ponownie. Rosjanin siedział dalej w tym samym miejscu. Atilla powoli
wyjął z kieszeni radziecki TT. Chowając broń pod połą jesiennej kurtki, zarepetował, cały
czas trzymając zamek dłonią, tak żeby nie narobić hałasu. Przyklęknął, oparł pistolet o
wystającą cegłę i trzymając go w obu dłoniach, wycelował. Żołnierz był dobre sto metrów od
niego, nie tak łatwo trafić w niewielki cel z takiej odległości - a miał tylko jeden strzał, potem
musiał uciekać. Psiakrew, jakbym miał pepeszę, albo przynajmniej starego mauzera, jak
Zoltan, pomyślał. Wreszcie nacisnął spust. Szarpnęło, jak zwykle - mocno. Pustą i cichą ulicą
wstrząsnął zwielokrotniony przez ściany domów huk. Sowiecki żołnierz, trafiony w głowę,
upadł na ziemię. Atilla rzucił się do ucieczki, by po chwili zrozumieć, że powinni do niego
strzelać, a nic takiego się nie dzieje. Zatrzymał się, przeskoczył szybko na drugą stronę ulicy i
przyklejony do muru zaczął wracać. Gdy wyjrzał znowu wzdłuż ulicy Thokolyego, na
barykadzie nie było żadnego ruchu. A trup Rosjanina leżał sobie tam w najlepsze. O cholera!
O jasny gwint! Sam, jeden. Karabin, cztery magazynki, dokumenty, hełm, jasny gwint. Nie
można tego zostawić. A jak mnie przydybią? Ech, wystarczy, że mnie złapią gdziekolwiek -
pistoletu w dupę nie schowam, a jak znajdą, to zastrzelą na miejscu. Pies was jebał, Ruski.
Idę.
Rozejrzawszy się dookoła, ruszył. Zgięty wpół dobiegł do martwego żołnierza.
Szybko, szybko, szybko, gdzie karabin? Jest! Zarzucił zdobycznego kałasznikowa na plecy,
odwrócił trupa, by z torby przy pasie wyciągnąć magazynki. Trafił rosyjskiego żołnierza w tył
głowy. Był z tego dumny, dopóki nie zobaczył twarzy tamtego - zamiast czoła ziała krwawa
jama wielkości pięści, mózg leżał na barykadzie. Wstrząsnęły nim torsje, zwymiotował, ale
zaraz się opanował. Dobrze ci tak, Rusku. Nie trza było z Madziarami zaczynać, pomyślał,
rękawem wycierając usta. Przykrył okaleczoną twarz jakąś szmatą, przełożył magazynki do
kieszeni i, klnąc w duchu, obrócił trupa jeszcze raz, aby z kieszeni spodni wyciągnąć
dokumenty.
- Ręce do góry! - wrzasnął ktoś za Atillą po węgiersku.
Karabin na plecach, pewnie nie przeładowany, do niczego. Tetetka w kieszeni, z
nabojem w komorze, kurek napięty. Zdążę?
Sięgnął do kieszeni, przewracając się jednocześnie na prawy bok. Strzelił do postaci w
skórzanej kurtce, która wyrosła przed nim, lecz chybił. Szczupły mężczyzna dopadł go w pół
sekundy jednym skokiem, nawet nie sięgał do kabury. Atilla strzelił jeszcze raz, leżąc, lecz
gdy naciskał spust, mężczyzna rzucił się w lewo, unikając kuli. Był już przy nim - kopnął w
prawą dłoń, wytrącając pistolet, i uderzył Atillę w skroń, pozbawiając przytomności. Szybko
sprawdził mu kieszenie, szukając broni. Zabrał magazynki, karabin i ocucił chłopca paroma
mocnymi policzkami.
- Obudziłeś się, urwisie? To dobrze. Kapitan Egern, AHV. Obywatelu, jesteście
aresztowani za zamordowanie sowieckiego żołnierza, posiadanie broni, szabrownictwo,
przynależność do nielegalnej organizacji i co tam jeszcze będzie trzeba.
Atilla nie wierząc własnym oczom patrzył na agenta.
- Pan Egern? Pan?! Przecież pan... Z samym panem generałem Maleterem pana
widziałem... Pan zdrajcą? Pan, taki szlachetny, przecież pan nam opowiadał o honorze, o
powstaniu w 1848, o Petöfim, o Bemie, o froncie wschodnim, z pana taki dobry Węgier! -
bełkotał Atilla, bardziej wstrząśnięty nagłą demitologizacją jednego z jego bohaterów, niż
swoją sytuacją.
- Tak to bywa, chłopcze. Wstawaj, idziemy - odpowiedział Egern, zakuwając Atillę w
kajdanki.
Osobiście odprowadził chłopca do tymczasowej siedziby AHV. Tam spisał akta,
następnie przeprowadził przesłuchanie, wybijając Atilli sześć zębów, łamiąc palce u rąk i
masakrując mięśnie pośladków (po setce razów gumową pałką na gołe ciało). Chłopak nie
zdradził niczego, odpowiadając hardo, póki mógł jeszcze mówić. Wreszcie Egern, znudzony,
wyprowadził Atillę na podwórze dwie ulicy dalej, gdzie w pospiesznie wykopanym dole
leżało już kilkanaście ciał. Pilnujący placyku sowiecki sierżant podszedł do kapitana Egerna,
pogawędzili chwilę przyjaźnie, zapalili. Wreszcie Joachim zaprowadził chłopca nad dół, kazał
stanąć twarzą w kierunku grobu, aby widział trupy. Z kabury przy pasie wyciągnął
parabellum, przystawił chłopcu do potylicy, potrzymał chwilę, aż nagle przesunął lufę
dwadzieścia centymetrów w prawo i strzelił w mur. Chłopak zwinął się od huku, a Egern
warknął:
- Spierdalaj. Wynoś się jak najszybciej z Węgier. Już.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia z placu. Wartownikowi wsunął
paczkę amerykańskich cameli do kieszeni szynela.
- Nic nie widziałeś, Lońka, prawda? - powiedział po rosyjsku.
- Jakże bym miał nie widzieć, towarzyszu kapitanie? Wszystko widziałem, a
sowieckiemu człowiekowi i czerwonoarmiście kłamać nie przystoi. Wykonaliście wyrok
śmierci na tym młodym, a już zepsutym kontrrewolucjoniście i agencie amerykańskiego
wywiadu. Odstrzeliliście mu pół łba, a trup wpadł do dołu.
- Dobrze, Lońka. Przyjdź jutro, pogadam z twoim lejtnantem o urlopie. Pojedziesz
sobie nad Balaton.
Atilla stał jeszcze chwilę, nie rozumiejąc co się dzieje. Usłyszał za sobą rosyjskie:
- Paszoł won, durak! Bystro!
Ruszył więc biegiem.
* * *
Na trzy dni zaszył się w starej kamienicy, w której mieszkała jego babka. Ukrył się na
strychu, babcia doglądała go, żywiła i leczyła. W Budapeszcie upadało powstanie, miażdżone
rosyjskimi czołgami, Atilla Szabo nie chciał już walczyć - był na to zbyt chory, obite pośladki
zaczęły się paprać. Poza tym pamiętał słowa Egerna. 8 listopada, już po upadku miasta, udało
mu się wydostać z Węgier wraz z grupą zmierzającą do Austrii.
W Budapeszcie zostawił rodziców, siostrę, babcię i dziewczynę. Na szczęście w
Wiedniu miał starą ciotkę, ożenioną z Austriakiem jeszcze za cesarstwa. Mili ludzie
przygarnęli go, po dwóch latach udało się ściągnąć rodziców i rodzeństwo. Skończył filologię
niemiecką na wiedeńskim uniwersytecie, zrobił doktorat, został profesorem - otworzył
również mały antykwariat przy Rotenturmstrasse, specjalizując się w niemieckich i
węgierskich starodrukach. W roku 2001 był dość zamożnym, szanowanym obywatelem
austriackim w sile wieku, ze sporymi dokonaniami naukowymi, pięknym domem na
przedmieściu, dobrą żoną - Węgierką i dwiema dorosłymi córkami.
Któregoś kwietniowego popołudnia do antykwariatu wszedł znany wiedeński
adwokat, Alexander von Hohenlohe (podpisywał się z „von”, nic nie robiąc sobie z
austriackiego prawa, które tego wyraźnie zabraniało) i zaproponował mu zakup unikatowej
księgi z przełomu XVIII i XIX wieku - spisanego ręcznie, częściowo po niemiecku,
częściowo po węgiersku, pamiętnika-rękopisu. Piękny tom, z ponad dwustoma kartami
czerpanego papieru, oprawiony w okutą srebrem skórę. Atilla, nie wahając się, kupił. Cena
nie była wysoka, a rzecz pasjonująca. Postanowił przejrzeć dziełko następnego dnia, jednak
wychodząc, otworzył księgę na pierwszej stronie i nie oderwał się od niej przez następne dwie
godziny. Potem przeniósł ją do małego laboratorium, by po paru kwadransach ze złością
skonstatować, że rzecz jest falsyfikatem. Wspaniałym, świetnym w pewnym sensie (ta
kaligrafia!), napisanym na starym papierze, lecz stosunkowo świeżym atramentem.
Następnego dnia wściekły zadzwonił do adwokata, ten przeprosił i obiecał stawić się
za parę minut z pieniędzmi. Upłynął kwadrans zaledwie, kiedy do antykwariatu wszedł
szczupły, młody mężczyzna w drogim, szarym garniturze. Atilla mruknął coś na powitanie,
nie przestając wertować książki.
- Widzę, że czyta pan mój pamiętnik, panie Szabo.
Atilla usłyszał głos, którego nie zapomniał i miał nie zapomnieć nigdy, chociaż po raz
ostatni słyszał go pół wieku temu. Gdy zobaczył przed sobą twarz kapitana Egerna, dokładnie
taką jaką zapamiętał, otworzył usta ze zdziwienia graniczącego z szokiem i zamarł. Dwie
godziny później siedział z Egernem przy stoliku w „Brauhaus Nussdorf” i ciągle z
niedowierzaniem oglądał zdjęcia, wklejone do pięknego, oprawnego w safian albumu - Egern
w mundurze rotmistrza huzarów z lat sześćdziesiątych XIX wieku, major huzarów z końca
XIX wieku, znowu rotmistrz, tym razem w dragonach, rok 1916, Egern znowu w XIX wieku,
w surducie, potem w mundurze austro-węgierskiej marynarki wojennej, Egern w mundurze
czołgisty Waffen SS. Rozmawiali ściszonymi głosami, po węgiersku, i Atilla powoli zaczynał
wierzyć w całą historię.
- Dlaczego tak się stało, panie von Egern? - zapytał w końcu.
- Jest pan wierzący, panie Szabo? - odpowiedział pytaniem na pytanie Joachim.
- Tak, jestem katolikiem.
- „I rzekł Bóg: Cóżeś uczynił? Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi. Teraz
tedy przeklętym będziesz na ziemi, która otworzyła usta swe, aby przyjęła krew brata twego z
ręki twojej. Gdy będziesz sprawował ziemię, nie wyda więcej mocy swej tobie; tułaczem, i
biegunem będziesz na ziemi. Tedy rzekł Kain do Pana: Większa jest nieprawość moja, niżby
mi ją odpuścić miano. Oto mię dziś wyganiasz z oblicza tej ziemi, a przed twarzą twoją skryję
się, i będę tułaczem, i biegunem na ziemi; i stanie się, że ktokolwiek mię znajdzie, zabije mię.
I rzekł mu Pan: Zaiste, ktobykolwiek zabił Kaina, siedmioraką odniesie pomstę. I włożył Pan
na Kaina piętno, aby go nie zabijał, ktobykolwiek znalazł”. Księga Rodzaju, 10, 16 -
wyszeptał Joachim.
- Ale dlaczego stałeś się jak Kain? - zapytał Atilla.
Rotmistrz zamilkł na chwilę. Sięgnął po kieliszek z winem, wychylił go jednym
haustem - wypił już dwie butelki tokaju, a nie był ani trochę pijany.
- Nie jestem jak Kain. Jestem jak Lamech.
- Lamech? - nie zrozumiał Atilla.
- Prawnuk Kaina. „Tedy rzekł Lamech żonom swym, Adzie i Selli: Słuchajcie głosu
mego, żony Lamechowe, posłuchajcie słów moich; zabiłbym ja męża za zranienie moje, i
młodzieńca za siność moję. Jeźlić siedmiokroć mścić się będą za Kaina, tedyć za Lamecha
siedemdziesiąt i siedem kroć”. Zabijałem młodzieńców za siniak, zabijałem nawet za obelgę,
dlatego ponoszę karę siedemdziesiąt i siedem razy.
- Zakładając, że mówi pan prawdę, panie von Egern, to po tych trzystu latach historia
się panu zaciera. Przeczytałem wczoraj cały pański pamiętnik - i mieszają się panu miasta,
okresy, ludzie, wszystko! Przecież Austro-Węgry nigdy nie toczyły wielkich wojen na
Bałkanach! W Wiedniu nie było rewolucji. Katedra św. Stefana nadal stoi, wcale jej nie
zburzono - Atilla wyliczał podniecony.
Joachim von Egern uśmiechnął się.
- Dlaczego się pan śmieje, panie Egern! Mówię panu, że w Wiedniu nie było
rewolucji, a pan twierdzi, że była!
Joachim, uśmiechając się pod nosem, podał Atilli zdjęcie - pozowało na nim dwóch
mężczyzn w mundurach czołgistów WarTen SS, siedząc na wieżyczce czołgu.
- Co pan o tym myśli, panie Szabo? - zapytał.
Atilla wziął w dłonie pożółkłe nieco zdjęcie. Znał się dobrze na militariach.
- To pan, w mundurze SS-Obersturmführera pierwszej dywizji pancernej
Leibstandarte SS Adolf Hitler, na wieżyczce tygrysa.
- Świetnie! A ten obok?
- Hmmm... wygląda jak... ten znany niemiecki pancerniak. Jak on się nazywał? A,
Michael Wittmann. To on, prawda?
- Tak. SS-Hauptsturmführer Michael Wittmann, 101 Panzer Abteilung, 1 Panzer
Division Leibstandarte SS Adolf Hitler. Proszę teraz przyjrzeć się, gdzie stoi nasz tygrys.
Szabo jeszcze raz dokładnie przyjrzał się starej fotografii. Antykwarycznym
zwyczajem, najpierw obejrzał dokładnie rewers. Ktoś umieścił na nim datę, piórem, pięknym
charakterem pisma - 6 stycznia, 1945 roku. Odwrócił zdjęcie. Gdy zrozumiał, fotografia
wypadła mu z dłoni. Dwóch oficerów Waffen SS, Joachim von Egern i Michael Wittmann,
siedziało na wieżyczce potężnego Kónigstigera w zimowym kamuflażu, uśmiechając się do
fotografa. Czołg stał na tle ruin Mauzoleum Lenina na Placu Czerwonym w Moskwie.
* * *
Joachim von Egern upił jeszcze jeden łyk wina.
- Już pan rozumie, panie Szabo?
- Niczego nie rozumiem, panie von Egern...
- Wrzucono mnie w Historię. Jestem bytem metahistorycznym. Historia w każdej
sekundzie dzieli się na gałęzie, rozdziela, rozwidla, jak fraktal. Ja żyłem w jednej gałęzi, tak
jak każdy człowiek, jak pan, jak wszyscy. To moje piekło - żyję zawsze w złych czasach,
przywiązany do tego kontynentu, zaplątany nie tylko we wszystkie wojny i rewolucje, jakie
się zdarzyły, ale we wszystkie jakie, tylko mogły się zdarzyć. Niosę ze sobą to brzemię. To
właśnie jest moje piekło.
Szabo milczał, rozmyślając nad słowami oficera. Nagle coś zrozumiał.
- Dlaczego jest pan tutaj, panie von Egern? Przecież to całkiem spokojne... -
powiedział, urywając w połowie.
Joachim von Egern uśmiechnął się ze zrozumieniem.
* * *
Bieda jechał bardzo powoli. Jego wałach kroczył stępa, skubiąc trawę. Hun puścił
wodze i kantar, które zwisały luźno, zaczepione o przedni łęk wysokiego siodła. Wpatrywał
się uważnie w miękką ziemię panońskiego stepu. Niedawno padał deszcz, więc ślady będą
widoczne jak na dłoni. Tutejszy step jest dużo lepszy niż w ojczyźnie. Owce, które tutaj się
pasą są tłustsze i większe.
Nareszcie! Wyraźny ślad podkutego, rzymskiego sandała. Bieda zwiesił się z siodła,
zgarniając dłonią garść błota. Powąchał, roztarł w dłoni. Świeży ślad, stwierdził. Jesteś blisko,
rzymski żołnierzyku. Widziałem, jak wyrąbałeś sobie drogę do bramy w obozie, by uciec w
noc. Nie goniłem cię wtedy, bo brałem łupy. Zostawiłem sobie ciebie na później.
Chwycił wodze i okręcił je wokół lewego nadgarstka. Wyjął arkan. Ruszył lekkim
kłusem - dosiadał konia w charakterystyczny, niesymetryczny sposób, opierając ciężar ciała
na lewym udzie.
Jest.
Rzymski oficer zerwał się zza głazu i rzucił do panicznej ucieczki. Hun cmoknięciem
przynaglił konia do galopu i sam uniósł się w strzemionach. Galopował bez pośpiechu,
zachodząc Rzymianina od swojej prawej strony. Rzucił arkan - pętla opadła na ramiona
uciekającego żołnierza i zacisnęła się na szyi. Szarpnął. Centurion znalazł się na ziemi.
Charczał, usiłując rękami rozluźnić zaciśnięty rzemień. Bieda powoli podjechał do swojego
jeńca i przyjrzał mu się uważnie. Zmiękczymy cię, pomyślał, i ruszył, pociągając za sobą
Rzymiania. Ten jednak odzyskał przytomność umysłu, wyrwał z pochwy sztylet i odciął
ciągnącą go linę. Z wysiłkiem wstał i dobył miecza, przygotowując się do obrony.
Bieda, zirytowany, zawrócił. Jak chcesz, wzruszył ramionami. Chwycił za szablę i
cwałem ruszył w kierunku przeciwnika. Wiatr zerwał mu z głowy futrzaną czapkę. Centurion
Marek Publiusz Pulcher ze zdziwieniem zauważył, że Hun ma jasne włosy i niebieskie oczy.
Krótkim ostrzem gladiusa nie zdołał odbić potężnego cięcia huńskiej szabli - uderzyła go w
głowę, rozrąbując czaszkę razem z hełmem.
Bieda obdarł trupa z cennych przedmiotów, wskoczył na siodło i ze zdziwieniem
stwierdził, że okolica wydaje mu się znajoma.
Postać fechtmistrza, don Jaime de Astarloa, pochodzi z powieści Artura Perez-Reverte
„Fechtmistrz”. Don Jaime u swego twórcy żyje w innym, konkretnym świecie - lecz jest
wspaniale zarysowaną figurą, właściwą każdym czasom, w których dochodzi do końca jakiejś
epoki.
Pilchowice, czerwiec - listopad 2003
Blackjack Davey come a - ridin’ on back,
A - whistlin’ loud and merry.
Made the woods around him ring,
And he charmed the heart of a lady,
Charmed the heart of a lady.
„How old are you, my pretty little miss,
How old are you, my honey?”
She answered to him with a lovin’ smile
„I’ll be sixteen come Sunday,
Be sixteen come Sunday.”
Anna
Jest wiosna, świeża, lecz obfita już zieleń pokrywa drzewa, tak niedawno jeszcze
patrzące nagimi konarami w zimowe niebo. Przez las biegnie niewielka ścieżka, kobiecymi
stopami wydeptana w rzadkim podszyciu.
Dróżką wolno idzie Anna. Bez wysiłku niesie wielki kosz bielizny. Nie martwi jej
pranie. Gdy słońce tak mocno grzeje to sama przyjemność, można się popluskać w rzece,
jakby się jeszcze było dzieckiem. To chyba najcieplejszy koniec maja, jaki miał miejsce w
ciągu jej krótkiego, szesnastoletniego życia! Pranie w styczniu to przykrość, lecz teraz, czym
się martwić? Anna cieszy się więc miękkim dywanem z trawy, który ścieli się pod jej bosymi
stopami. Z rozkoszą wyniosła na strych zimowe trzewiki, by znowu cieszyć się dotykiem
ciepłej ziemi. Rozluźnia gorset swojej codziennej, szarej sukienki i zsuwa czepek. Długie,
rude włosy w pysznych kędziorach opadają na ramiona, Anna potrząsa głową, rozrzucając
loki. Od kiedy wyszła za mąż, musi nosić czepek, a tak pięknie złocą się jej włosy w słońcu!
Anna ma szesnaście lat, jest już dorosłą kobietą. Nie jest wysoka, lecz ma piękne,
małe stópki, zgrabne nogi i szerokie biodra. Duże piersi swobodnie kołyszą się pod koszulą.
Delikatne piegi dodają uroku jej ślicznej buzi - nikt w całych Pilchowicach nie może oprzeć
się urokowi jej zielonych oczu, otoczonych długimi i gęstymi rzęsami. Zazdrosne dziewczęta
mówią o Annie: ta ryszawo heksa [* ta ruda wiedźma] - ale to dla jej ognistych włosów
przyjeżdżali konno kawalerowie nawet z Gliwic! Żaden nie spojrzał na inne dziewczyny w
Pilchowicach, te nieśmiałe, przestraszone, z szaropłowymi warkoczykami. Zresztą one bały
się mężczyzn, uciekały, płonęły rumieńcem, gdy tylko który się odezwał - a Anna mężczyzn
lubiła i zniewalała ich z łatwością. Inne dziewczęta uważały śmiałość za oznakę rozwiązłości,
jednak żaden kawaler nie uzyskał od niej niczego! Bardziej odważni próbowali skraść
buziaka i odchodzili potem zmieszani, a kpiący śmiech dziewczyny odbierał im ochotę na
dalsze amory.
Aż w końcu znalazł się jeden, który zamiast pustych słów przyniósł piękny
pierścionek, kupiony podobno aż w Krakowie, przyszedł do domu Anny, padł na kolana
przed jej matką i prosił o rękę dziewczyny. Cóż to było za szczęście dla starej kobiety! Jej
mąż odumarł je obie, kiedy Anna miała sześć lat i biedna wdowa z trudem gospodarowała na
marnych sześciu morgach kiepskiego pola, nie mając nikogo do pomocy. A teraz o rękę jej
jedynaczki poprosił sam Franz Pawlas z Bujakowa! Przystojny, bywały w świecie
czterdziestolatek, za młodu służył w grenadierach cesarskich, ale przecież nie dlatego
stanowił tak dobrą partię. Był najbogatszym gospodarzem w Bujakowie, do tego freibauerem!
Miał osiem łanów żyznej ziemi, kilkunastu parobków, sam się ledwie czasem pługa i kosy
chwycił. Prawie pan, nie zwykły bauer! Prosić o rękę dziewczyny zajechał z fasonem, na
pięknym, karym ogierze, odziany w surdut z drogiej wełny, którego żaden gliwicki
mieszczanin by się nie powstydził. Matka od razu oddała mu córkę, bez chwili wahania.
Zacny ten człowiek na dodatek zdecydował, że po ślubie zamieszkają w Pilchowicach, aby
starej wdowy nie pozbawić towarzystwa. I tak się stało. Franz kilka razy w tygodniu jechał
konno do Bujakowa, doglądać obejścia, zaś resztę czasu spędzał w domu swej teściowej.
Anna urodziła mężowi syna, który ma już pół roku i teraz został w domu pod opieką
mamki. Franz nie lubi, gdy służąca pierze jego ubrania, więc Anna musi robić to sama, ale nie
uważa tego za wyjątkowo przykry obowiązek.
Nad rzeką, pod wielkim dębem, jest dobre miejsce. Anna szybko zrzuca wełnianą
suknię, żeby jej nie zamoczyć, i zostaje w samej bieliźnie. Mężczyźni o tej porze po lesie nie
chodzą, a koszula prawie po kolana, więc gdyby nawet jakaś baba Annę zobaczyła, to wstydu
nie będzie. Dziewczyna wyjęła z kosza pierwsze ubrania, siadła na brzegu rzeki, z nogami w
wodzie i zaczęła pranie, trąc o trzymany między kolanami waszbret. Woda omywała jej łydki.
Zaiste, jest szczęśliwą dziewczyną! Dobry, bogaty mąż, zdrowe dziecko - czegóż więcej
chcieć?
Niepotrzebnie stawia sobie to pytanie! Zna przecież odpowiedź na to głupie „czegóż
chcieć więcej?”. Matka miała racje - po co prostej dziewczynie czytanie i książki?
Kiedy Anna miała dziesięć lat, koleżanka, córka wiejskiego organisty i nauczyciela
nauczyła ją składać litery. Stefka była dla niej jak starsza siostra, do pewnego popołudnia,
kiedy to siedziały razem w stodole organisty, zatopione w niemieckim romansie. Anna nie
znała dobrze języka, więc czytały razem, a Stefka tłumaczyła niektóre słowa. Leżały
przytulone do siebie. Na dłoń, którą Stefka położyła na jej pośladkach, nie zwróciła uwagi.
Lecz gdy ręka zawędrowała pod spódnicę, dziewczyna zerwała się jak oparzona. Stefa jakoś
udobruchała wzburzoną przyjaciółkę i wróciły do lektury. Za chwilę jednak spróbowała
pocałunku. Nie napotkała chętnych ust! Anna, bez namysłu, palnęła koleżankę pięścią w
twarz. Gdy ze złamanego nosa chlusnęła krew, Stefce odechciało się amorów. Był to niezbyt
piękny koniec przyjaźni.
Annie najbardziej żal było książek, których skądinąd mieć nie mogła i parę lat nie
czytała wiele, ale po weselu poprosiła swojego majętnego męża o książki. Ten nic nie
odpowiedział, zaś z następnej podróży przywiózł młodej, ciężarnej wtedy, żonie kilka
tomików z wrocławskich oficyn. I czytała, pochłaniała je jak szalona, głodna lektury.
Niemieckie tłumaczenie „Don Quijote”, zabawna historyjka, dramaty Szekspira, tak piękne,
sonety różnych autorów, romanse... I z książek dowiedziała się właśnie „czegóż więcej
chcieć”.
Jednak nie była głupia. Kiedyś przeczytała o czekoladzie. Czegóż autor nie pisał?
Porównanie do ambrozji było jednym z bardziej umiarkowanych! Opis zajął prawie dwa
akapity. Anna zapytała wtedy Franza, czy próbował czekolady. Potwierdził. Jednak gdy
pytała go o jej smak, powiedział jedynie, że jest słodko-gorzka. Nie mogła zrozumieć, jak coś
może być słodkie i gorzkie zarazem, wymieszała więc odrobinę miodu z naparem z piołunu -
wyszło obrzydlistwo. Zatem to nie to. Franz z kolejnej swojej podróży do Wrocławia
przywiózł Annie odrobinę czekolady. Spróbowała i przestała wierzyć książkom. Smakołyk
był dobry, owszem, ale gdzież tu miejsce na takie zachwyty, po których można by się
spodziewać, że zemrze się z rozkoszy?
Po tym przykrym doświadczeniu nie przestała czerpać przyjemności z czytania,
jednak zrozumiała, że rzeczywistość nie dorasta do książek. Taki las - ot, drzewa, liście,
krzaki, zwierzęta. A w książce - poetyckie cuda, zachwyty! Albo miłość... Franz był pełen
wigoru, ona sama miała duży temperament, więc obowiązku małżeńskiego dopełniali często i
z obopólną satysfakcją. Anna nie podzielała zdania tych kobiet ze wsi, które twierdziły, że nie
ma na świecie nic obrzydliwszego niźli spółkowanie. Jednak te kilka chwil uścisków, piersi
tarmoszone rękami rozpalonego męża, pocałunki i potem, wiadomo... Było miło. Ale gdzież
te uniesienia sugerowane przez pisarzy? Czy drżała ziemia? Czy unosili się w chmurach?
Gdzież serca splatające się w jednym rytmie? Jeśli coś się splatało, to na pewno nie serca.
Znała więc odpowiedź na pytanie „czegóż chcieć więcej?”. Jednak wiedziała, że poza
zadrukowanymi kartami na pewno tego nie znajdzie. Dlatego wyrzuciła swoje wątpliwości
precz.
Koszula już czysta. Anna ściska waszbret kolanami i zabiera się do prania spodni.
Wtedy słyszy stłumione i niespieszne uderzenia kopyt o miękką ziemię. Odwraca się
natychmiast i widzi końskie pęciny. Na wyciągnięcie ręki stoi wielki, kary rumak. Siedząc w
wodzie, dojrzeć może zaledwie nogi, szeroką pierś i pysk konia. Jeźdźca nie widać - tylko
jego wysokie, brązowe buty. Zresztą - nie byle jakie buty! Takich nie ma jej mąż, na pewno!
Cholewy botfortów kończą się za kolanami, brązowa skóra lśni, obcasy wysokie na dwa cale,
zaś ostrogi, niechybnie pozłacane, skrzą się w słońcu. Anna w milczeniu przygląda się tym
cudnym, jeździeckim butom. Po chwili oba lekko wysuwają się ze strzemion. Jeździec unosi
się w siodle, sprężyście przerzuca prawą nogę nad końskim grzbietem i miękko ląduje na
ziemi. Anna stwierdza, że reszta jest nie mniej imponująca niż buty. Jasne spodnie z łosiowej
skóry, warte chyba więcej niż wszystkie stroje jej i jej męża, opinają zgrabne nogi. Wąską,
kobiecą prawie, talię otacza szeroki pas, przy którym zwiesza się pałasz w pysznej oprawie.
Wyżej - tylko haftowana, kremowa kamizelka na jedwabnej koszuli. Może to sam książę,
cesarski syn? Któż inny tutaj mógłby nosić takie stroje? Patrzy z nabożeństwem...
- Ile lat masz, panienko? - pyta nieznajomy książę piękną polszczyzną.
A więc nie cesarski syn, pewnie jakiś polski magnat, myśli Anna.
- Szesnoście, prosza Najjaśniejszego Pana. Alech już niewiesta, niy panienka, prosza
Najjaśniejszego Pana - odpowiada jak umie najlepiej.
- Jaki ze mnie Najjaśniejszy Pan? Maurycy Czarnecki jestem, herbu Kornic, infamis,
banita i wywołaniec, do usług pięknej damy.
Spodobała mu się od razu. Nagie uda pięknie zarysowane, blade i pulchne jak u
szlachcianki, zamiast po chłopsku żylaste i opalone. Obfite, duże piersi, tak pięknie kołyszące
się pod mokrą koszulą. I burza rudych włosów, tak nieprzyzwoicie rozpuszczonych! Zaiste,
spodobała mu się ta śląska nimfa! Wyobraził sobie zaraz jak mogłyby się te piersi kołysać
przy zajęciu zgoła milszym każdej pannie niźli pranie i postanowił nie zmarnować okazji.
Przecież jemu, Maurycemu de Czarnecki, się nie odmawia! Nie na darmo wykosztował się
tak bardzo na strój godzien księcia. Nawet hrabianki mdlały na jego widok, a cóż dopiero
jakaś śląska, chamska dziewka. Miał najlepszych nauczycieli. Kawaler de Seingalt zwykł był
mawiać, że tylko mężczyźni mogą być arystokratami; kobiety wszystkie są takie same.
* * *
Prezent od ojca - toledańska szpada. Wisiała tam ciągle, w pochwie z koźlej skóry, ze
złoconymi okuciami, na dwóch powrozach zaczepionych o krzywy gwóźdź, wbity w
sczerniałe drewno krokwi. Jan nie patrzył na nią. Siedział w starym fotelu, jedynym meblu na
całym strychu i wpatrywał się w okienko lukarny. Tylko przez te brudne, oprawne w ołów
szybki na poddasze wpadała odrobina światła. Poza fotelem w środku nie było wiele - barłóg
ze starego materaca i kilku koców, skrzynia, szpada na kołku. Myślał o wiszącej za jego
plecami broni - każdy jej szczegół miał wyryty w głowie, jakby wisiała mu przed oczami.
Piękna głownia, w stylu colichemarde, z szerokim forte, raptownie zwężającym się do
wąskiego i smukłego sztychu. Przez całą długość pociągnięte żebro. I wytrawiony na głowni
kartusz z herbem i jednym słowem, Meinetwegen - „z mojego powodu”. To już czterdzieści
lat, gdy dostał tę szpadę, na osiemnaste urodziny. Ojciec był bogaty, nie żałował pieniędzy -
głownia była z toledańskiej stali, oprawa wiedeńska, jelce i głowica pozłacane, rękojeść
pokryta szagrynem i złotym drutem. Całość warta była co najmniej trzydzieści talarów.
Gdyby znalazł się kupiec, oczywiście. Ale i w lombardzie u Szmula dostanie za nią z
dziesięć. Dziesięć talarów! Kiedy ostatnio widział tyle pieniędzy naraz... Kupi sobie od razu
kilka butelek węgrzyna, dwa bochenki chleba, mięso, ser, dobrą oliwę. Ciasta kupi u Sachera.
A może reńskie będzie lepsze?
Nie, nie, nie mógł się pozbyć tej szpady. Nic więcej nie łączyło go już ze światem,
którego był częścią. Tylko ta broń, choć nie przypinana do pasa od dekady, przypominała mu
ciągle, kim jest.
Jan był głodny. A szpada, przypominając, kłamała. Nie był już tym, kto powinien ją
nosić.
Nagle zdecydował. Wstał z fotela, ściągnął broń z gwoździa, owinął szmatą i z takim
zawiniątkiem pod pachą wyszedł ze swego poddasza. Zszedł cztery piętra po schodach -
kamienica była wysoka, wyjrzał najpierw na ulicę przez okno, czy aby gdzieś nie czai się
jakiś wierzyciel. Nikogo nie było, nasunął więc na oczy swój podniszczony tricorn i
pomaszerował do lombardu. Po dziesięciu minutach był na miejscu. Drzwi bez szyldu były
zamknięte, Jan pociągnął sznurek dzwonka. Odsunęła się klapka judasza i w otworze
pojawiło się oko i krzaczasta brew. Jan uchylił kapelusza, ukłonił się i uśmiechnął niepewnie.
Uchyla kapelusza przed Żydem. Po co więc mu szpada? Szczęknęła zasuwa, drzwi otworzyły
się i wszedł.
- Co was sprowadza, łaskawy panie von Ratschek? - zapytał Samuel, zwany też
Szmulem.
Nosił się na czarno, skromnie. Miał brodę, pejsy, pełne policzki i perkaty,
nieżydowski nos. Jan nie powiedział ani słowa, położył tylko na ladzie swoje zawiniątko. Żyd
spojrzał pytająco i rozwinął okrywające broń gałgany. Zastygł, spoglądając na szpadę - nie
dotknął jej nawet końcem palca.
- Ja tego przyjąć nie mogę, panie von Ratschek. Ja znam ta szpada. Wyście ją od ojca
dostali. I ja was znam, panie von Ratschek, wy nie będziecie mieli nic pieniędzy, żeby ta
szpada ode mnie wykupić. A ja nie miałbym serca odebrać rycerzowi broni, panie von
Ratschek.
Jan skulił się w sobie i mimowolnie przybrał żałosny wyraz twarzy.
- Weźże, Żydzie, szpadę, bom głodny. Daj mi 10 talarów, o więcej nie proszę -
powiedział błagalnie.
Szmul zasępił się i jął zakręcać pejsa na palcu. Po chwili sięgnął do ukrytej pod ladą
szkatuły i wyjął jedną złotą monetę.
- Panie von Ratschek, ja wam pożyczę jeden talar bez zabezpieczenia, możecie mi
oddać za dwadzieścia lat, ale szpady nie wezmę. Wyście są szlachcic. Godziło by mi się od
was broń w zastaw brać?
Wyciągnął rękę z talarem.
Jan już-już miał sięgnąć po monetę. Już ręka w kieszeni zadrżała, aby odebrać
podarunek, mruknąć słowo podziękowań, wyjść i przez jakiś czas żyć jak człowiek. Nawet
przez tydzień, gdyby nie pił za dużo. Odsunąć wszystkie kłopoty o te następne kilka dni,
podarować sobie czas, jak przebywający na letnisku na wsi człowiek czasem darowuje sobie
dodatkowy tydzień spokoju, zanim wróci do niecierpiących zwłoki spraw. Nabrałby sił, po
drodze do mieszkania wstąpił na targ, kupił jedzenia, przygotowałby sobie w domu piękne
śniadanie. Poweselał na krótko. Ile razy już Szmul podawał mu taką monetę, żądając zwrotu
za dwadzieścia lat? Obaj doskonale wiedzieli, że Jan siedemdziesiątki nie dożyje... W
zasadzie ten żydowski lichwiarz był jego jedynym przyjacielem. Nikomu też innemu Żyd nie
dawał bezzwrotnych pożyczek, tylko Janowi. A on dawno już pozbył się skrupułów i
przyjmował te zapomogi nie myśląc o honorze.
Już miał sięgnąć po monetę. Samuel uśmiechnął się zachęcająco. I wtedy Jan
wybuchnął.
- Nie jestem żebrakiem, parchu jeden! Przyszedłem sprzedać ci zacną szpadę za jedną
trzecią jej wartości, nie wciskaj mi więc jałmużny, sukinsynu! Bierzesz szpadę czy nie? -
ryknął.
Szmul nawet nie drgnął, chociaż po raz pierwszy widział wybuch gniewu u pana von
Ratschek. Schował dłoń z talarem i zamyślił się. Jan zacisnął pięści, aż zbielały kostki.
Po chwili Żyd położył na ladzie czysty arkusz papieru, otworzył szkatułę, odliczył
trzydzieści cztery talary, ułożył je jeden za drugim na kartce i zwinął całość w zgrabny rulon.
- Jeżeli to ma być sprzedaż, a nie pożyczka pod zastaw, to płacę tyle, ile jest warta -
powiedział, zawinął szpadę w szmaty i położył pod ladą.
Jan włożył rulon z talarami do kieszeni surduta, mruknął jakieś podziękowanie,
odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Gdy dotknął dłonią klamki, usłyszał głos Szmula:
- Panie von Ratschek...
Spojrzał przez ramię na Żyda.
- Ja nikomu nie sprzedam. Gdybyście chcieli ta szpada odkupić, to ona będzie tutaj
leżała. A gdyby ona potrzebna była, to możecie przyjść i pożyczyć.
Szlachcic milczał przez chwilę. Żyd nie był idiotą, był lichwiarzem, chyba tylko jego
traktował w taki sposób. Wreszcie wykrztusił z siebie:
- Dziękuję, Samuelu. Zacny z ciebie człowiek.
Żyd machnął ręką, jakby przepraszająco. Ratschek otworzył drzwi. Gdy przestąpił
przez próg, rzucony silną ręką kamień trafił go w czoło i Jan upadł bez przytomności na
ziemię.
* * *
Kary rumak, którego Maurycy zwał Rosinantem, idzie zganaszowany, zebranym
galopem. Rytm końskich kroków przyjemnie kołysze - Anna siedzi na przednim łęku siodła,
zatopiona w ramionach młodzieńca. Twarz przytula do jego kamizelki, wdychając woń
męskich perfum, przyjemnie zmieszaną z zapachem końskiego potu i świeżo zżętego siana.
Teraz rozumie, jak pachnie opisywana w książkach przygoda.
Kiedy tam, nad Bierawką, podał jej dłoń, po prostu wstała i poszła z nim. Chciała
założyć suknię - „kupię piękniejszą”, powiedział. Więc zostawiła wszystko i dała się posadzić
w siodle tak, jak stała, w samej koszuli. Wiedziała, że romanse kończą się źle - co tam, niech
kończą się jakkolwiek, za to jak pięknie trwają! Za nią został mąż, matka, dziecko, pranie,
sukienka, i prawie mila drogi od Pilchowitz.
W rozkołysanym galopie minęli Smolnicę, Ostropę, Wójtową Wieś z akweduktem,
doprowadzającym wodę do miasta, i wjechali do Gliwic. Kiedy jechali ulicą od Bramy
Raciborskiej do rynku, towarzyszyły im zaintrygowane spojrzenia mieszczan. Maurycy nie
zwracał na łyczków uwagi, zaś dla Anny nie istniało nic poza nim. Kiedy kobieta zostawia za
sobą dobrego męża, dziecko i matkę, nie musi już przejmować się reputacją.
W pewnym momencie przez szepty i śmiechy przebiło się grube słowo. Kawaler
zawrócił zgrabną woltą. Koń skrzesał na bruku skry podkowami, po czym stanął w pełnej
paradzie. Maurycy delikatnie postawił Annę, po czym lekko zeskoczył z siodła. Podszedł do
wielkiego, rosłego łyka w rzeźniczym fartuchu, który rzucił obelgę. Rzeźnik spodziewał się
bury. Chciał zakpić sobie z paniczyka - przeprosić drwiącym tonem. Stał, ledwie tłumił
śmiech i łypał na młodzika, który nie sięgał mu nawet obfitego podbródka, czekał aż ten
zażąda przeprosin. Ale Maurycy nie powiedział ani słowa. Zamiast tego, ciągle z miłym
uśmiechem na ustach, uderzył mieszczanina kantem dłoni w gardło. Rzeźnik padł na kolana i
na próżno próbował zaczerpnąć tchu, a Maurycy, odstąpiwszy na krok, z rozmachem kopnął
żartownisia w twarz, samym czubkiem buta. Łyk zwalił się na ziemię, zalany krwią z
rozkwaszonego nosa. Zaś kawaler wrócił do swej wybranki.
A ona stoi tam i mogłaby wyglądać żałośnie: w samej koszuli, brudnej i zakurzonej od
drogi, z rozpuszczonymi włosami, bosa, trzymając w dłoni końskie wodze. A jednak wygląda
pięknie, bo wypełnia ją miłość i duma; oto jej mężczyzna zamknął im gęby i zrobił to dla
niej!
I zabrał ją do krawca, Żyda, i wybrał jej piękną suknię, którą Żydowin pospiesznie
dopasowywał do jej figury. I wyszła stamtąd umyta, w sukni piękniejszej niż jakakolwiek,
której dane jej było chociażby dotykać, w jedwabnych pończoszkach i trzewiczkach z
hiszpańskiej skóry. I wziął ją pod rękę, jak damę, i poszli „Pod Złotą Gęś”, gdzie Maurycy
wynajął pokój. I położył ją delikatnie w śnieżnobiałej pościeli. I Anna rozumie już, że to nie
książki kłamią, lecz życie.
* * *
Noc jest duszna i gorąca. Przez otwarte okno dobiegają ciche, stłumione odgłosy
miasta. Maurycy śpi, z twarzą wtuloną w poduszkę, nagi. Anna leży obok, na plecach,
wsłuchując się w oddech kochanka i gładząc go po szczupłych plecach i twardych, wąskich
pośladkach. Upaja się własnym szczęściem, chociaż wie, że będzie trwało krótko, a potem jej
życie zamieni się w pasmo cierpień. Może już rano obudzi się sama? Czy wróci do męża?
Wytłumaczy się jakoś? Franz przyjmie te tłumaczenia, ale potem dowie się i tak - zbyt wielu
ich widziało. Lecz ona powie, że Maurycy... nie, nie Maurycy, że „ten łajdak” ją porwał.
Franz uwierzy, bo będzie chciał wierzyć i wystarczy mu najmarniejsze usprawiedliwienie, na
którym na nowo zbuduje swoją miłość do niej. Na początku będzie wątpił, by po jakimś
czasie zapomnieć o wątpliwościach, płonąć tylko słusznym gniewem. Powie, że mu nie uległa
- w to Franz również uwierzy.
Ale ona nie zapomni. A na to Franz nie zasłużył.
Wstała więc z łóżka i w bagażach kochanka odnalazła papier i inkaust. Och, dzięki Ci,
Boże, żeś pozwolił Annie nauczyć się pisać i czytać! Zapaliła świecę i napisała list do męża.
O tym, że umarła. O tym, że powinien ją pogrzebać i zapomnieć. O tym, że nie powinien jej
szukać, bo już jej nie odnajdzie. Ta, którą znaleźć może, gdyby poruszył niebo i ziemię, nie
jest już jego Anną. Napisała również, że Franz był dobrym mężem, a wszystkiemu winne są
słowa i niech znajdzie sobie żonę, która nie umie czytać. Niech ich syn do końca życia sądzi,
że jego matka umarła, bo ona nie jest już godna, by brać go na ręce.
Pewien człowiek powiedział, że najlepsze listy miłosne kobieta pisze, gdy zdradza.
Zapewne, Czytelniku, chciałbyś więc przeczytać ten list - bo był to list miłości, która zginęła.
Jednak, takie listy czytać może jedynie adresat. Nawet, jeśli nigdy nie zostały napisane, bo
istnieją tylko tak, jak istnieli najwięksi z kochanków, którzy nie zeszli nigdy z kart książek.
W jukach był również lak, zapieczętowała więc list, włożywszy doń swoją ślubną
obrączkę. Trzeba go jeszcze wysłać, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że został
napisany. Wróciła do łoża i wtuliła się w swego kochanka, spodziewając się, że rano zostanie
sama.
I tak zapewne by się stało, gdyby Maurycy nie obudził się przed świtem. Ujrzał na
stole zapieczętowany list i z właściwą sobie bezpretensjonalnością otworzył go i przeczytał.
Niektórych zmienia zupełnie jedno wydarzenie. Przypadek czasem wywraca do góry
nogami hierarchię wartości. Bezbożnik staje się bigotem, bo widział autentyczne uwielbienie
dla Boga w oczach umierającej matki lub żony. Człowiek pobożny bluźni Bogu, gdy ten
odebrał mu ukochaną osobę. Sknera stawia cały swój majątek na jedno rozdanie, aby
doświadczyć przez chwilę uczucia zawieszenia nad przepaścią; uczucie okazuje się
fascynujące i skąpiec zostaje hazardzistą. Hulaka zostaje mnichem, bo ujrzał Chrystusa.
Mnich zostawia klasztorne mury, przypina szpadę i wdziewa perukę, bo przeczytał
rewolucyjną książkę. Tak, niektórych ludzi zmienić może jedno wydarzenie.
Maurycy bez wątpienia nie był takim człowiekiem. W jego przypadku trudno mówić o
hierarchii wartości, gdyż do tego musi istnieć kilka, różnych od siebie, uporządkowanych
elementów. Tymczasem w życiu Maurycego de Czarnecki istniała jedna wartość: on sam.
W swojej wierze niezłomny był jak krzyżowiec. W obronie samego siebie i swojego
powodzenia bez chwili wahania wdarłby się na mury Jerozolimy, jak Gotfrid de Bouillon.
Teraz mógł swoją religię wyznawać swobodnie: miał trzos pełen złota - dość i na rok
wystawnego życia. Miał modne i eleganckie stroje. Zjadł wczoraj dobrą kolację i spędził noc
z zaskakująco atrakcyjną i miłośnie wdzięczną kobietą, o pełnych piersiach i ognistym
temperamencie. Tak, w takiej sytuacji Maurycego de Czarnecki stać na wielkoduszność. Nie
odjedzie więc, jak zamierzał. Nie zostawi tutaj tej piśmiennej wieśniaczki. No, dobrze,
wstając z łóżka przez chwilę z żalem pomyślał, że nie zanurzy już dłoni w tych miedzianych
włosach, nie pocałuje tych karminowych warg. Odgonił jednak szybko to uczucie, jako
niedojrzałe i sentymentalne; religia, którą Maurycy wyznawał była bezwzględna jak purytanie
z „Mayflowera”, nie dopuszczała sentymentów. W końcu idzie tu o pryncypia!
Mimo niezłomności, Maurycy nie lubił faryzeizmu; w końcu duch ważny jest, nie
litera. Czyniąc pozorne odstępstwo od doktryny miłości własnej, i pozostając na dłużej z tą
dziewczyną, przestrzegał w końcu kardynalnej zasady swojego wyznania - jak mawiają
Anglicy, be good to yourself.
W Wiedniu wrze. Tam dzieje się historia, więc Maurycy powinien w tym
uczestniczyć; nie daj Bóg, stałoby się tam coś o epokowym znaczeniu, gdy on bawiłby na
prowincji. Trzeba więc pojechać do stolicy - a taka towarzyszka znacznie całą wyprawę umili,
nocami przyjemnie rozgrzewając ciało i kości, umęczone niedogodnościami kilkugodzinnej
podróży. Ponadto, intrygującym jest fakt, iż wieśniaczka ta zdaje się posiadać smak literacki.
Nie przez lektury, lecz w sposób szlachetniejszy. Owe śląskie dziewczę, zapewne
mimowolnie, zdaje się dostrzegać literaturę w życiu. Oto, co czyni dandysa - umiejętność
dostrzeżenia i rozegrania dramaturgii chwili. Dandys przez całe życie jest w teatrze, gdzie
każde zachowanie, każdy gest mają swoje znaczenie. I ta Ślązaczka napisała do swojego męża
list. Nie jak żona czy gospodyni, napisała list niczym postać z antycznej tragedii lub z
szekspirowskiego dramatu. Czyżby znalazł nieoszlifowany diament?
Oczywiście, rola Pigmaliona niezbyt go pociągała, gdyż jedyną osobą, jakiej
poświęcał tyle uwagi, co mitologiczny król swojemu posągowi, był on sam, a nie można być
Pigmalionem dla samego siebie. Wiedz jednak, Czytelniku, że w czasach, w jakich przyszło
żyć Maurycemu, nie znano jeszcze krzyżówek - najlepszego antidotum na towarzyszącą
wojażom nudę. Zaś monotonię czeskich krajobrazów, przez jakie przyjdzie im jechać,
intelektualna zabawa ze śląską chłopką może urozmaicić, tym samym czyniąc podróż
przyjemniejszą.
Anna otworzyła oczy i natychmiast przepełniła ją głupia nadzieja: nie odjechał! Siedzi
tutaj, na łóżku, i czeka, aż ona się obudzi! Jednak zaledwie kochanek odwrócił się do niej,
zrozumiała, że to tylko odroczenie nieuchronnego; gdyż w jego oczach dostrzegła sympatię,
ale nie zobaczyła miłości. Wszelako Anna potrafiła cieszyć się tym, co ma, zapadła się więc
w jego szczupłych ramionach.
* * *
Jak długo leżał bez przytomności? Otworzył oczy i przede wszystkim ze zdziwieniem
stwierdził, że go nie obrabowano. Rulon z pieniędzmi tkwił w kieszeni surduta. Nigdzie
natomiast nie było jego kapelusza. Będzie musiał kupić nowy, a tamten tricorn służył mu już
tak długo! Pewnie spadł, strącony kamieniem. No tak, kamień! Cóż, do diabła, się stało?
Uniósł się na łokciach i rozejrzał wokoło. Ulica była dziwnie pusta - o tej porze
powinno na niej być jeszcze wielu przechodniów, tymczasem nie widać było żywej duszy. Co
jeszcze dziwniejsze, pustce i ciszy na tej ulicy towarzyszył dobiegający z daleka hałas, jaki
czyni wielki i niespokojny tłum ludzi. Spojrzał na wejście do lombardu - nienaruszone.
Żydowin nie dawał sobie w kaszę dmuchać - gdy poleciały kamienie, pewnie zaryglował
potężne, dębowe, stalą okute drzwi, odchylił judasza i dał ognia, co przekonało motłoch, by
poszukał sobie łatwiejszej zdobyczy. Przyjaźń Szmula była szczera, jednak nie na tyle
głęboka, by ten wyskoczył na ulicę i w imię pomocy ryzykował życie swoje i dziatek.
Szlachcic podniósł się z ziemi i zaczął otrzepywać ubranie z błota i kurzu, w tej samej
chwili uchyliły się drzwi, ciągle zabezpieczone łańcuchem.
- Panie von Ratschek! - zakrzyknął Żyd. - Pozwólcie tutaj!
Jan podszedł bliżej.
- Cieszę się bardzo, żeście żywi. Wybaczcie, żem po was nie wyszedł. Bóg mi
świadkiem, ja nie mogłem ku wam wyjść. Gdybym tylko drzwi otworzył, weszliby tutaj,
zamordowali mnie i ograbili, nie mówiąc o tym, co by zapewne uczynili moim młodym i
pięknym córkom.
Są różni przyjaciele i różnych przyjaźni się od nich oczekuje. Szmul mógł pożyczyć
mu pieniądze, albo pielęgnować jego rany - ale przecież Jan nie oczekiwał, że lichwiarz
będzie się bił w obronie szlachcica. Dlatego zdziwił się nawet przeprosinami Żyda. Machnął
ręką na pożegnanie i poszedł do siebie. Postanowił dokładnie przemyśleć kwestię tych
trzydziestu talarów, za które sprzedał ojcowską szpadę. Cztery przeznaczył na bieżące
potrzeby. Po paru kwadransach na jego strychu stał stół, kupiony od sąsiadów z dołu, a na
stole parowała potrawka z kurczęcia, pachniała zachęcająco połowa pieczonej kaczki, było też
kilka pęt kiełbasy, chleb i ser. I trzy butelki reńskiego.
Po raz pierwszy od kilku tygodni Jan położył się tego wieczora spać najedzony. Był
również nieco pijany. Chłodny od dawna blaszany piecyk dziś rozpalony był prawie do
czerwoności - a obok piętrzył się jeszcze wesoły stosik pięknych, brzozowych polan. Jan
położył się w barłogu, z satysfakcją przyjmując fakt, że jest mu za gorąco i zdjąć musi surdut
i buty. Po kilku minutach chrapał już. Śnił mu się ojciec, co było przykre.
Rano, po śniadaniu, ułożył plan dnia. Teraz spacer i rozmyślania nad sensownym
wykorzystaniem trzydziestu talarów. Późnym popołudniem obiad w restauracji, potem
godzina sjesty, a wieczorem do burdelu.
Pełen optymizmu wyszedł więc pospacerować. Pogrążony w rozmyślaniach, trafił na
zapomnianą uliczkę niedaleko katedry. Piekarz, szewc, zecer - mała drukarenka, zajmująca
się akcydensami. Na witrynce przyczepiona kartka „na sprzedaż”.
Wrócił nazajutrz ze złotem w kieszeni. Po trzech godzinach negocjacji był już
właścicielem zakładu. Stary zecer oddawał drukarnię za bezcen, uczciwie przyznając, że od
wybuchu rewolucji zakład nie przynosi żadnych zysków. Ludzie już nie drukują obwieszczeń
o pogrzebach i weselach, zaś posiadanie biletów wizytowych jest najlepszym dowodem na
przynależność do klasy, której miejsce jest na łagodnych stokach winnicy Derflingen, przed
lufami załadowanych kartaczami armat.
Jan miał wielu znajomych z dawnych lat. Nie spotykał się z nimi często, gdyż byli w
większości bogatymi ludźmi. Nigdy nie prosił ich o pomoc, ale wiedział, że czują
zakłopotanie na myśl o sytuacji, w jakiej się znajdował. Liczył więc na życzliwość jednego z
nich, zwłaszcza że teraz nie chciał jałmużny, lecz proponował swoje usługi. Napisał więc list,
zaadresowany „Kancelaria Republiki, Starszy Sekretarz ds. Administracji Obywatel Hoimar
Botzen”. Zwięźle wyrażał gotowość współpracy w zakresie dostarczania Sekretariatowi ds.
Administracji wszelkiego rodzaju obwieszczeń, ogłoszeń i druków urzędowych. Podpisał się
„Johann Ratschek”, opuszczając „von” czym deklarował lojalność wobec Obywatela
Sekretarza, który jeszcze rok temu był przecież Hoimarem von Botzen zu Dreibaum. Dawał
tym samym kolejny powód, by jego prośbę rozpatrzyć przychylnie, poza ewentualną chęcią
udzielenia pomocy kompanowi z dawnych lat.
I rzeczywiście. Zaczął od przeróżnych druków administracyjnych, formularzy,
wzorów. A zamówienia były niemałe i płatne z góry.
Ratschek zatrudnił starego właściciela drukarni i kilku pomocników. W kilka tygodni
dorobił się pieniędzy, które pozwoliły mu funkcjonować bez trosk o to, co będzie jadł
następnego dnia. Potem Sekretariat zamówił u Ratschka druk obligacji zabezpieczonych na
skonfiskowanym majątku Kościoła, które stały się głównym środkiem płatniczym Republiki.
Gdy finanse Republiki się załamały, druk nowych obligacji, tylko teoretycznie mających
pokrycie, stał się kwestią „być albo nie być” rewolucji. Drukarnia Ratschka się rozrastała.
Ochraniała ją bez przerwy kompania grenadierów - cały pułk dragonów zaś był
odpowiedzialny za ochronę codziennych transportów farby drukarskiej.
Im więcej obligacji drukowali, tym mniej były warte - jednak Jan płatność przyjmował
tylko w gotowiźnie i nieruchomościach. Zwijał się jak w ukropie, nie licząc nawet złota i
aktów własności pokościelnych dóbr w całym kraju. W lutym schodząca kra zerwała mosty
na kilku czeskich rzekach i transport farby nie dotarł. W nocy ze środy na czwartek Republika
stała się niewypłacalna. Jednak wtedy Ratschek poprosił Sekretarza o kompanię wojska i
obiecał, że za cztery godziny wznowi druk. Przez pół nocy jeździł konno po Wiedniu na czele
dragonów, konfiskując, odbierając, kradnąc i wydzierając. Rano drukarnia już działała.
Obligacje wydrukowane tego dnia były podłej jakości - ale były.
Od Generalnego Komisarza Republiki Maximilliana Kleiderpetera Jan otrzymał
pamiątkowy medal „Za Zasługi dla Rewolucji”, który z pogardą wrzucił do szafy. Ale swojej
szpady od Żyda nie odkupił. Przecież nie był już szlachcicem, był rzemieślnikiem. Po co mu
szpada? Czasy były niebezpieczne, nosił więc obrotowy, wielostrzałowy pistolet, z
butelkowym angielskim zamkiem, ostatni krzyk techniki. Kule są lepsze i pewniejsze niż
ostra stal.
Czasem tylko odwiedzał Samuela i patrzył na szpadę, którą dostał od Ojca.
Meinetwegen.
* * *
Jakże pięknie trwa ten romans! Oczywiście, zmierza ku nieuchronnemu tragicznemu
zakończeniu. Anna wie, że życie pisze dramaty, tragedie, komedie, romanse, nawet wiersze
czasem, ale sielanek - nigdy. Teraz Anna czuje, że ciągle jeszcze znajduje się na tych stronach
romansu, które uważna czytelniczka pochłania z zapartym tchem, w miłym zadowoleniu,
jakie daje jej utożsamianie się z przeżywającą miłosną przygodę heroiną. Potem to
zadowolenie ustąpi perwersyjnie przyjemniejszemu, empatycznemu pogrążaniu się w
tragedii. Ale jeszcze nie teraz! Przez granicę przekradli się nocą. Teraz jadą przez Morawy, w
wygodnym powozie. Tylko oni, i cichy stangret na koźle. Maurycy wynajął powóz wraz z
woźnicą w Cieszynie. W oczach wąsatego, starego Czecha, który ich wiezie, Anna widzi
potępienie i zgorszenie, tłumione tylko złotem jej kochanka; ale teraz dla niej liczą się tylko
oczy jednego mężczyzny, tylko to, co może dostrzec w spojrzeniu Maurycego jest dla niej
ważne.
A Maurycy patrzy na nią różnie. Czasem z rozbawieniem, czasem z
zainteresowaniem, kiedy rozmawiają o książkach. Czasem nawet udaje się jej go zdziwić.
Często spojrzenie Maurycego jest pełne pożądania, podobnie jak ona sama. Nocami, w
zajazdach i hotelach, zaspokajają to uczucie. Ich namiętność ciągle jest jak rozbitek na morzu
- im więcej słonej wody pije, tym większe odczuwa pragnienie. Anna wie, że od takiej
miłości się umiera, ich romans to tylko zachwycająca agonia. Ale czy można cudniej umierać
niż w uścisku męskich ramion, przy wiecznie spragnionych pocałunków ustach? Anna nie
pyta więc o cel podróży, wie, że u kresu tego romansu skończy się też jej życie. Pewnie nadal
będzie oddychać i poruszać się - ale nie będzie już żyła, bo jej życie skończy się wraz z
ostatnim pocałunkiem Maurycego. Później czeka ją tylko jakaś nędzna egzystencja, aż do
cielesnej agonii, po której zapadnie się w śmierć wieczną, w potępienie. W piekle spotka
pewnie Maurycego. Anna jest naiwna; perspektywa wiecznego potępienia wydaje jej się
znośniejsza, gdy myśli, że on będzie tam z nią.
Maurycy nie myśli o potępieniu. Nie będziesz miał żadnych bogów nad sobą, to jego
przykazanie. Dziewczyna zdaje się rozumieć swoje położenie. Nie skarży się, nie zaklina, nie
chce obietnic i przyrzeczeń. Po prostu syci się jego obecnością. Zdaje mu się, że Anna nie
sypia - tak jakby każda chwila z nim wymagała ze strony dziewczyny świadomego
uczestnictwa, jakby była zbyt droga, by pozwolić sobie na sen. Zawsze gdy otwiera oczy,
napotyka wzrok kochanki. Czuwa, wpatrzona w niego. I patrzy mu w oczy, głęboko i
badawczo, jakby chciała w jego twarzy, w jego wzroku odszukać coś, co wykracza poza
cielesne pożądanie. Cieszy ją jego łakome spojrzenie, uwielbia dłonie, które błądzą po jej
ciele. Nigdy nie odmawia mu siebie i zawsze po spełnieniu szuka jego spojrzenia. Wie o
beznadziejności tych prób, lecz ciągle ma nadzieję, że znajdzie w nim to, czego sama ma w
takiej obfitości.
Lecz oboje wiedzą, że w Maurycym uczucia do innego człowieka być nie może, gdyż
bez reszty wypełnia go miłość własna.
A za oknem powozu przewija się morawski krajobraz - wioski, pola, zagajniki i sady.
Anna nigdy nie była tak daleko od domu. Jednak nie jest zainteresowana podróżą, bo
interesuje ją tylko Maurycy. On zaś nie wygląda przez okno, bo i tak zna te nudne widoki na
pamięć. Och, gdyby tak pojechać do Italii!
Ale jadą do Wiednia. W Italii jest pięknie i słonecznie, człowiek może sycić się
krajobrazem i historią, która go wypełnia. Chłonąć przez skórę słońce, zapach wina i oliwy,
flirtować z Włoszkami i włóczyć się po ulicach Rzymu i Neapolu. Jednak w ponurym
Wiedniu dzieje się historia! A to jest właśnie najbardziej pasjonujące.
Maurycy nie poświęca całego czasu swojej kochance, oczywiście. Nie można
przesadzać z rozrywkami. Ma ze sobą książki, które przygotują go do roli, jaką chce - ba, jaką
musi spełnić. Czyta „Umowę społeczną” Russa, przerywając ją co chwila paroma
smakowitymi fragmentami z Woltera. Swoją wiarę w jedyne bóstwo, w siebie, podpiera
czasem baronem d’Holbach. Gdy chce powściągnąć zapał, czyta Locke’a. Czasem nawet
odczytuje pewne fragmenty swojej towarzyszce - a ta zdaje się je rozumieć.
Lecz im bliżej są Wiednia, tym mniej myśli o Annie, więcej zaś o polityce. Gdy
nocują w Briinn, Maurycy, pochłonięty lekturą pamfletów Hansa Plume, po raz pierwszy
przedkłada książkę nad ciało swej kochanki i nie przychodzi do Anny w nocy. Owszem,
następnego wieczora oddaje z nawiązką to, czego zaniedbał. Ale Anna już widzi, że Maurycy
coraz mniej poświęca jej uwagi, wybiegając raczej myślami w przyszłość.
A potem docierają do Wiednia i Anna wie, że niewiele stron pozostało już do tego
momentu, w którym w romansach zazwyczaj umieszcza się rycinę, ilustrującą tragiczną scenę
porzucenia. Ona, w potarganej sukni, lub, gdy książka jest francuska, w samej nocnej koszuli,
siedzi pod antyczną kolumną, zastygła w tragicznej pozie, dotykając czołem marmuru, a z
bezsilnie rozchylonej dłoni wypada kwiat. Albo list od niewiernego kochanka. I może na
drugim planie widać oddalającego się jeźdźca.
Pierwszą noc spędzają w hotelu. Maurycy powraca do początków swojego
zauroczenia. Jest szarmancki, ujmujący, hojny... I Anna wie, że ogląda go po raz ostatni. Nie
płacze, do końca syci się jego obecnością.
Budzi się rano w zmiętej pościeli, pachnącej miłością i jego ciałem. Ale Maurycego
już nie ma. Na nocnym stoliku leży sakiewka. Jeżeli w środku jest złoto, wystarczy na
miesiąc, czy dwa. Jeżeli srebro - na tydzień. Anna odwiązuje rzemień - w środku błyszczą
złote talary. Dziewczyna uśmiecha się. Chciałaby zostawić tu wszystko, co dostała od niego,
ale nie może przecież wyjść na ulicę naga. Zakłada więc najskromniejszą z sukien i
wychodzi. Idzie przed siebie. Nie wie, co będzie dalej. Nie interesuje się już swoim życiem.
Zaś Maurycy w Ujeżdżalni, w której teraz mieści się Trybunał Rewolucyjny, spotyka
kilku swoich przyjaciół. Wielu jednak nie ma już w Wiedniu, och, jakże się podzielili koledzy
z jednego gimnazjum! O nieobecnych ci w Ujeżdżalni mówią „wrogowie”. Uciekli z
cesarzem, walczą w partyzantce. Głupcy. Nie wiedzą, gdzie jest jądro życia, gdzie dzieje się
świat. Maurycy historię i życie uważa za wiatr, który wypełniać ma jego żagle; dobry żeglarz
może żeglować z wiatrem, lub ostro na wiatr, ale przecież pod wiatr płynąć nie można!
Rewolucja jawi mu się jako siła, prąca w jednym kierunku, której trzeba się poddać.
Bardziej doświadczeni polityczni gracze wiedzą, że rewolucja jest chaosem, jest zbiorem
szalonych trąb powietrznych i sztuka przetrwania jest sztuką lawirowania. Konieczny
konformizm trzeba okiełznać myśleniem o przyszłości i przyszłych, równie koniecznych
konformizmach. Nigdy nie należy mówić rzeczy, których potem nie będzie można odwołać.
Tego właśnie nie wie Maurycy i już pierwszego dnia wygłasza przemówienie jednoznacznie i
trwale określające jego przynależność - akt, na jaki nie pozwoli sobie żaden doświadczony
gracz, ceniący swoją cielesną powłokę.
Armaty w Derflingen ryczą przecież codziennie, a między zwykłymi ludźmi,
mielonymi przez żarna rewolucji, trafiają się tam również pechowcy, którzy nie potrafili
wystarczająco wcześnie odgadnąć, która z walczących na ulicy stron zwycięży. Ale tego
Maurycy nie wie, a pierwsze dni jego rewolucyjnej aktywności naznaczone są pasem
sukcesów. Wszyscy go fetują i oklaskują, bo jest radykalny. Tak właśnie postępują ci bogatsi
w doświadczenie i umiejętności. Sami powstrzymują się od radykalnych wystąpień, swoją
lojalność wobec sprawy potwierdzając oklaskami dla radykałów.
W tym samym czasie Anna chce rzucić się do rzeki, lecz nie znajduje w sobie dość
odwagi. Siedzi więc na balustradzie mostu, i pozwala dalszej swojej egzystencji, której nie
uznaje już za życie, toczyć się bezwolnie. W jej romansie obcy czytelnik przeczytał wypisane
kapitalikami słowo
KONIEC
i zamknął książkę.
Czytelnik dużo gorszej literatury otwiera nową książkę.
Człowiek biegły w wyszukiwaniu kobiet, które można uczynić dochodowymi,
zauważa Annę i niechybnie przyporządkowuje ją do kategorii tych, którym jest wszystko
jedno. Zabiera ją więc ze sobą, a Anna idzie bez protestów. Kiedy karmi ją i poi winem,
dziewczyna nie czuje wdzięczności. Wreszcie zdziera z niej suknię, rzuca na łóżko i
pospiesznie gwałci, ale Anna się nie broni. Wie przecież, że Maurycy już nie położy jej w
białej pościeli.
Jeszcze tego samego dnia przychodzi do niej pryszczaty student z kilkoma uciułanymi
groszami. Szanuje damę, którą wielbi, nie może wymagać od niej takich postępków, jednak
jest już mężczyzną i potrzebuje kobiety, idzie więc do burdelu, aby zażyć relaksu z dziwką.
Jest nieporadny i delikatny, wychodzi bardzo zadowolony.
Anna jest bezwolna. Jest pusta. Uśmiecha się do ściany, bo ściana ma ten sam kolor,
co tapeta w którymś z hoteli na Morawach. Przychodzą do niej codziennie, miesiąc po
miesiącu, przez sto lat. Student, robotnik, gawrosz, urzędnik, mąż, starzec, młodzieniec,
wdowiec, ojciec, bandyta, rojalista, rewolucjonista, szewc, szklarz. Anna daje im to, czego
szukają, wciąż nieświadoma. Bo Anna myśli tylko o Maurycym, w dłoniach mężczyzn,
którzy kupują ją sobie na godzinę, szukając wspomnienia jego dłoni.
Sutener zabiera jej wszystkie pieniądze, bo wie, że Anna nie zaprotestuje, więc czemu
oddawać miałby zarobek przygłupiej kurwie? Czasem chciałby tylko, żeby Anna bardziej się
przykładała do profesjonalnego wabienia frajerów. Jednak dziewczyna nie rozumie, o co
chodzi. Zirytowany alfons bije ją laską i gwałci, licząc, że lekcja przyniesie skutek. I
rzeczywiście, Anna nie chce sprawiać kłopotów i stara się bardziej. Opanowuje szybko cały
profesjonalny rynsztunek. Pończoszki, trzewiczki, gorsety, uśmiechy, szminka, kok, wilgotne
spojrzenie. Szept, muśnięcie dłonią. Sutener jest zadowolony, kupuje Annie suknie. Anna
prawie go kocha, bo Maurycy również kupował jej suknie. Polubili ją poeci ze stołecznej
awangardy. Zabierają często do garsoniery, w której piją czeski likier i palą sprowadzane z
Chin opium. Anna również pali.
A którejś nocy sutener ostatkiem sił dowleka się do drzwi pokoju Anny i wali w nie
pięścią. Anna odpycha studenta i otwiera, a alfons wtacza się i umiera obok łóżka z wbitym w
plecy nożem.
Rewolucja wkracza w swoją przaśną fazę: Kleiderpeter jest adwokatem z saskiej
purytańskiej rodziny. Cenzura obyczajowa z czasów cesarstwa ograniczała się do fasad, rząd
Republiki chce zaś zlikwidować prostytucję jako objaw społecznej nierówności. Dlatego
żaden inny alfons nie zajmuje się Anną. Suknie, które kupił jej martwy teraz opiekun, szybko
się niszczą. Anna żebrze na ulicach. Jeśli uda się jej zdobyć pieniądze, kupuje za nie opium,
od poetów. Czasem po starej znajomości dają jej zapalić za to tylko, że oddaje im się zawsze,
gdy tylko jej zapragną. A pragną coraz rzadziej, bo Anna wygląda coraz gorzej.
Dostaje gorączki i zaczyna kaszleć. Wtedy poeci wyrzucają ją z garsoniery i
zabraniają wracać, póki nie wyzdrowieje. Wszyscy boją się epidemii.
Anna włóczy się po zimowych ulicach, kaszląc. W końcu traci przytomność i upada,
w bramie na uliczce niedaleko katedry, prawie pod nogami strzegących drukarnię
grenadierów.
* * *
Jan wstał od biurka, aby odpocząć od tasiemcowego raportu dotyczącego produkcji z
zeszłego miesiąca. Przebijał się przez zapisane równym pismem tabele od trzech godzin i
należał mu się odpoczynek. Podszedł do okna, by spojrzeć na ulice pokryte cienką warstewką
śniegu. I wtedy zauważył, jak jeden z żołnierzy szarpie brutalnie leżącą na pawimencie
dziewczynę. Wybiegł, wzburzony. Wymyślając od bydlaków, trzasnął żołdaka w twarz i
rozkazał przenieść dziewczynę do izby.
Była wyczerpana, brudna i mizerna. Kiedyś niewątpliwie była piękna, zaś łachmany,
w jakie była odziana, kiedyś były prawdziwą suknią. Ratschek wezwał dwie kobiety,
zajmujące się w drukarni mieszaniem farb. Polecił im zabrać dziewczynę do domu, napoić,
nakarmić, umyć, wyleczyć. Patrzyły zdziwione, ale gdy wręczył każdej po talarze,
zadowolone wezwały dorożkę, by odwieźć chorą do mieszkania. Kazał się informować o
stanie chorej i wrócił do swojego raportu. Dziewczyna pewnie umrze, ale przynajmniej w
ciepłym łóżku, nie zdechnie na ulicy jak pies.
A jednak nie umarła. Po trzech tygodniach przyszła do drukarni. Oczywiście,
grenadierzy zagrodzili jej drogę i kazali uciekać. Wtedy stanęła przed nimi i powiedziała, że
będzie tu stała, póki nie pozwolą jej widzieć się z jaśnie panem Ratschkiem. Żołnierz odparł,
że jaśnie panów już nie ma, a obywatel Ratschek ma pilniejsze sprawy na głowie niż
odwiedziny młodych dziewek. Jednak, gdy stała tam godzinę, jeden z wartowników zlitował
się i poszedł do Ratschka zapytać, co zrobić z dziewczęciem. Jan wyjrzał przez okno i poznał
tę, którą uratował. Kazał prosić.
Weszła do gabinetu i od drzwi rzuciła mu się do nóg. Objęła pod kolana, jak obejmuje
się ojca i jęła dziękować kiepską niemczyzną. Ratschek poznał śląski akcent, więc odezwał
się w swojej muttersprache:
- Dyć dej se pokój, dziołszko, i stowej...
Na dźwięk śląskiego dziewczyna zamarła. Język, którym mówiła jej matka; język,
którym mówił jej mąż... Jej dobroczyńca, mówiąc do niej po śląsku, stał się kimś bliskim,
chociaż niepomiernie wyższym... Jak ksiądz spowiednik. Wiedziała, że musi wyznać mu
ogrom swojej zbrodni, i wiedziała, że on jej udzieli przebaczenia. Tymczasem musi być tylko
blisko niego...
- Panoczku, weźcie mie do sia, na służónco... Poradza warzić i prać, byda wóm
wszysko robiyła, bydziecie mieli w chałpie zawżdy posprzóntane, zol pośmiaton i umyja kożdy
dziyń, tepichy byda klupać, bifyje i szranki wyrichtuja, wszysko poschróniom, śniodanie,
łobiod, swaczyna i wieczerzo uwarza, szaty wypiera, fuzekle kożdy dziyń, i wybigluja
wszysko...
Słuchał bezładnej wyliczanki jak zaklęty. Słowa, które znał z dzieciństwa, brzmiały
ciepłem kuchennego wejścia do pałacu. Tak mówiły kucharki i służące w rodzinnym dworze,
i tak rozmawiała z nimi matka, która przy ojcu mówiła tylko po niemiecku. Kiedy uciekał
spod ojcowskiego spojrzenia, biegł do kuchni. Grube kucharki, proste wieśniaczki nie
zwracały się doń „Freiherr von Ratschek”, mówiły po prostu pódź sam, bajtel, dom ci sznita z
masłym i kyjzóm. Kobiece słowa, które budowały brzmienie kuchni, tak różne od brzmienia
salonu, gdzie ojciec dobitnie wymawiał wzniośle brzmiące słowa, Gott, Ehre, Vaterland.
Wspomnienia o ojcu zostawił w lombardzie, razem ze szpadą, tym milsze wydały mu się te
bifyje, tepichy, swaczyny i biglowanie. Dziewczyna zaczarowała go, przywołując na chwilę
brzmienie najcieplejszego kąta rodzinnego gniazda. Owszem, potrzebował gosposi, pewnie
któraś z kobiet pracujących w drukarni powiedziała o tym tej dziewczynie, ale nie dlatego
zdecydował się ją zatrudnić. Anna stała się dla niego nagle odnalezioną pamiątką z
dzieciństwa. Była jedną z tych ciepłych, śląskich kobiet, których miłość uczyniła jego
dzieciństwo okresem nieomalże arkadyjskim. Chciał ją mieć przy sobie, tak jak nosi się
czasem miniaturę matki w medalionie, lub wiesza na ścianie w salonie pejzaż z rodzinnym
pałacem. Anna miała siedemnaście, może osiemnaście lat, ale miała w sobie odwieczne, ciche
i pokorne ciepło śląskiej kobiety, ucieleśniające się w idealnie wyprasowanych,
śnieżnobiałych koszulach, wymiecionych codziennie kątach, mytych co tydzień oknach... To
samo ciepło, które nosiły w sobie kobiety jego dzieciństwa.
Dał jej adres i klucze, polecił przygotować mieszkanie na jego przyjście, wysprzątać
wszystko i czekać z kolacją. Gdy późnym wieczorem wrócił do domu, nie zawiódł się. Kilka
godzin i kobieca ręka sprawiły, że zimne mury nagle nabrały cech miejsca, o którym mógłby
powiedzieć jes żech doma. Zjadł ze smakiem kolację, pochwalił swoją nową gosposię.
Gdy położył się spać, przyszła do niego. Jak płatna dziewka sprawnie zrzuciła
przyodziewek, stając przed nim naga. Przez chwilę patrzył na jej ciało, które na dobrym
wikcie odzyskało ponętne kształty. Gdy wślizgnęła się pod pościel, nie miał już wątpliwości -
dziewczyna pracowała jako dziwka. Powstrzymał jej umiejętne dłonie, pozwolił jednak zostać
przy nim w łóżku. Przylgnęła doń całym ciałem, czuł jej młodzieńcze ciepło.
- Opowiadaj... - powiedział po niemiecku.
A ona opowiedziała mu całą swoją historię, po czym zasnęła. I spali tak do rana,
przytuleni. Ratschek cieszył się bliskością, ciepłem, dotykiem jej delikatnie szorstkiej,
matowej skóry, lecz nie pożądał jej. Była piękna, ale była czymś z domu. Jan nie był
spragniony kobiet - chadzał czasem do burdelu, poza tym lata zrobiły już swoje. Nie chciał jej
dla jej ciała, był przecież bogaty, zaś rewolucja wypchnęła na ulice zastępy piękniejszych od
Anny dziewcząt. Nie chodzi nawet o zwykłe dziwki, lecz o młode kobiety, które w
normalnych czasach wychodziłyby szybko za mąż i rodziły dzieci. Chłopcy poszli walczyć w
Prusach i w Rosji, i ginęli tam całymi tysiącami, a ci, którzy pozostali w Wiedniu, myśleli
tylko o tym, jak przeżyć, a nie o zakładaniu rodziny. Więc sprzedawały się bogaczom w
niewolę - ci zapewniali im mieszkanie, wikt i opierunek, czasem stroje, a one w zamian były
zawsze gotowe, zawsze chętne. Nawet, jeśli bogacz przyprowadzał przyjaciół, aby spróbowali
specjału, jaki trzyma w garsonierze.
Były od niej piękniejsze, delikatniejsze, bardziej niewinne. Zatrudnił ją nie dlatego, że
szukał kobiety, zatrudnił ją, bo szukał domu. Gdy zbudził się o zwykłej porze, o piątej rano, a
ona ciągle leżała, naga i wtulona w jego ramiona, delikatnie potrząsnął ją za ramię.
- Stowej, dziołszka, śniodanie trza narychtować.
Następnego dnia znowu przyszła do łóżka i położyła się przy nim naga, i znowu
zasnęła, a on gładził ją po włosach. Lecz rankiem, gdy otworzył oczy, jej nie było już przy
nim. Usłyszał za to odgłosy kobiecej krzątaniny, poczuł zapach gorącej kawy, świeżego
chleba i jajecznicy, stwierdził, że jest w domu.
Gdy siadł do stołu, Anna przerwała krzątaninę i bez pytania przysiadała obok.
Ratschek pomyślał, że to chyba nie uchodzi, by gosposia siedziała ze swym panem przy
jednym stole. Lecz przecież sypia z nim, naga, w jednym łóżku... Uśmiechnął się więc do
niej. Anna upiła łyk swojej kawy i zabrała się za zmywanie.
* * *
Anna została kochanką Jana Ratschka. Po tym jak opowiedziała mu wszystko, ich
relacja stała się ściśle intymna, czy tego chciał, czy nie. Nagość cielesna jest niczym wobec
odsłonięcia prawdziwych tajemnic. Kobiecość Anny była teraz tak dosłowna, że Ratschek
czułby się niezręcznie, próbując jej nie dostrzegać. Była dalej jego gosposią, nocami
wypełniając obowiązki utrzymanki. Płacił jej pensję gosposi, nic więcej, a ona nie prosiła go
o prezenty czy pieniądze. Nie kochał jej, cenił po prostu ciepło, które mu dawała i uwielbiał
jej ciało.
Anna kochała tylko jednego mężczyznę. Nie miała od niego żadnych wieści i była
pewna, że we wspomnieniach Maurycego zlała się w jedno z całą rzeszą kobiet, które
posiadał. Czasem nazwisko Schwarz, jakie przyjął, zgodnie z rewolucyjną koncepcją jedności
narodowej, widniało na obwieszczeniach, drukowanych w drukarni Jana.
Myślała o mężu i synu. Republika wypowiedziała wojnę królowi Prus i jej wojska
wkraczały właśnie na Śląsk, po czterdziestu latach pruskich rządów przywracając go znowu
Austrii, chociaż już nie cesarskiej. Franz zapewne został wcielony do pruskiego wojska, do
„bośniackiej” kawalerii. Czy jej szukał? A co z chłopcem? Jakaż matka porzuca swoje
dziecko? Kim była - potworem? Dlaczego to zrobiła? Nic nie przerażało jej bardziej niż to, że
jedynym człowiekiem na świecie, za którym tęskniła, o którego się bała i na którym jej
zależało, był Maurycy. Gdyby ktoś zapytał teraz, czy woli spędzić jeszcze jedną noc z
Czarneckim, czy raczej wrócić do szczęśliwego życia z mężem i synem, bez żadnych
konsekwencji, jakby wszystko było tylko snem, nie wahałaby się ani chwili. Było jej żal
Franza i chłopca, ale o swoim postępku nie potrafiła myśleć inaczej, niż jak o powodzi, o
żywiole, który niszczy wszystko na swojej drodze, niepokonany, nieposkromiony.
Ratschek, myśląc o Annie, modlił się.
Jakże wielki jesteś, Panie, dając nam namiętności tak potężne, że poddani im, pozbyć
się możemy człowieczeństwa! Skręcając duszę ludzką supłem pożądań i pragnień, uczyniłeś
nas prawdziwie wolnymi, gdyż wolność nasza realizuje się w wyborze między boskością a
diabelstwem. Wybieramy między niewolą Twoich przykazań, a niewolą instynktów,
tkwiących w naszych lędźwiach, zawsze sięgając ku wzniosłości. Wielkość jednego świętego
warta jest hańby wszystkich grzeszników, a pełni człowieczeństwa doświadczają ci,
wywyższeni pomiędzy Trony i Panowania i ci, zepchnięci w najgłębsze otchłanie. Ta
dziewczyna, którą do złego popchnęły czytane książki, Anna, która kocha sowizdrzała
niewartego uczucia, i kocha go tylko dla dotyku jego rąk, dla smaku jego ust, dla uniesień,
które jej dawał, sama zmierza ku potępieniu. Jednak dosięga tutaj wielkości, którą Ty nam
dałeś. Smucisz się, gdy ona cię odpycha, wybierając dla siebie wieczne męki. A jednak, to
przecież dzieło Twoje - i w tym również objawiasz swą wielkość, dając swemu stworzeniu
moc tak wielką, by odepchnęło Ciebie, swego Stwórcę. Oto największy z Twych cudów -
wolność, która prowadzi do zguby. Wolność, która może pokonać nawet Twą nieskończoną
miłość do człowieka i wbrew Tobie skazać się na wieczne męki.
Medytując nad swoją modlitwą, którą zapisał na kartce z notesu, siedział przy stole,
wsparłszy czoło na dłoniach. Mijał właśnie szósty miesiąc, od kiedy Anna wprowadziła się do
tego mieszkania. Usłyszał, jak zbiega po schodach. Wpadła do jego gabinetu, bez pukania.
Podbiegła do biurka i rzuciła na blat świeżo wydrukowane obwieszczenie.
- Ratuj go - wyszeptała.
Spojrzał na papier. Moritz von Tscharneztky vel Moritz Schwarz, wyrokiem
Najwyższego Sądu Republiki, skazany na rozstrzelanie, wyrok wykonany zostanie dnia 23
lipca III roku Rewolucji w winnicy Derflingen. Jutro.
Wyrok wydany na piasku Ujeżdżalni, jak wszystkie, i tak jak wszystkie szybko
wykonany. Zostanie w pantalonach i koszuli, zwiążą mu z tyłu ręce, postawią na wozie i
zawiozą do winnicy, wymierzą armaty i rąbną kartaczami. A potem młodzi gwardziści pójdą
dobić rannych bagnetami. I cóż on, Johann Ratschek, drukarz, może zrobić? Jego przyjaciel
ciągle jest Sekretarzem, ale balansuje na skraju przepaści, tak jak wszyscy tutaj. Widmo
Derflingen wisi nad każdym, kto ma chociaż skrawek władzy. Nikt nie zaryzykuje posady i
głowy, dla ratowania kogoś, kto stał się martwy mocą podpisu Kleiderpetera. Kto ratuje
trupy?
Każdy, czyje nazwisko znalazło się na wydrukowanym w drukarni Ratschka
formularzu, na którym drżąca ręka Obywatela Naczelnika złożyła rozedrgany podpis, był
martwy. Owszem, chodził jeszcze, mówił, oddychał, nie wiedział, co go czeka - ale był
martwy, jak gęś, która biegnie, mimo że rzeźnik właśnie odrąbał jej głowę. I on, Ratschek,
niezaangażowany politycznie, lecz zarabiający na rewolucji fortunę, więc podwójnie
podejrzany, on, Jan Ratschek, tak sprawnie balansujący, on, którego życie odmienił rozsądek i
spryt, on miałby nadstawiać głowy za jakiegoś polskiego szlachciurę, któremu zachciało się
rewolucji? Za tego bawidamka, tylko dlatego, że dziewczyna, która grzeje mu łoże,
zakochana jest w tym durniu bez pamięci, mimo że ten nawet jej zapewne nie pamięta?
- Ratuj go, panie... - poprosiła jeszcze raz.
- Dobrze - odpowiedział Ratschek i zrozumiał, że kocha Annę, kocha ją jak szalony i
zrobi wszystko, o co ona poprosi.
Nie przyszła tego wieczoru do łóżka. A Jan pragnął jej tego dnia naprawdę, pożądał
jej po raz pierwszy. Wstał i znalazł ją na prowizorycznym posłaniu w kuchni. Położył się
obok niej, ale odepchnęła go, delikatnie, lecz stanowczo. Zrozumiał, że teraz znów należała
tylko do tamtego. Odszedł i nie spał tej nocy. Siedział w nocnej koszuli przy biurku i myślał
nad tym, co może zrobić.
Na dwie godziny przed świtem wyciągnął z biurka sakiewkę ze złotem. Wrzucił do
kieszeni czterdzieści talarów. Resztę podręcznych pieniędzy, ponad sześćdziesiąt talarów w
złocie, zawiązał w mieszku i rzucił na posłanie Anny. O czwartej nad ranem poszedł do
drukarni. Nie zajrzał nawet do głównego pomieszczenia, gdzie na nowych maszynach
drukowano obligacje. Wszedł do starej drukarni, gdzie dalej odbijano akcydensy. Odesłał do
domu obydwu zecerów, założył fartuch i w szpaltach własnoręcznie ułożył formularz
upoważnienia, po czym odbił go we dwóch egzemplarzach. W gabinecie miał dwa sejfy,
własny oraz państwowy, otwierany dwoma kluczami. Jan miał jeden klucz, drugi zaś był w
posiadaniu sekretarza. W skrytce leżały pieczęcie - często nie było czasu na wysyłanie
wydrukowanych wyroków do urzędu, czy do ujeżdżalni, więc odpowiedni człowiek
stemplował i podbijał papiery w gabinecie Ratschka.
Jan zerwał lakową pieczęć z drzwiczek i przyniesionym z warsztatu ręcznym świdrem
zaczął rozwiercać zamek. Po godzinie z okładem sejf stał otworem. Jan podbił papiery i
podrobił podpis samego Kleiderpetera. Wiedział, że według rewolucyjnej hierarchii wartości
popełnia teraz najgorsze bluźnierstwo. Kleiderpeter był jak bóg, zaś papier z jego podpisem
był relikwią, przedmiotem kultu, był jak grom w rękach Zeusa. Nie można było w Republice
popełnić większej, bardziej wywrotowej, bardziej bluźnierczej zbrodni, niż podnieść rękę na
autorytet Naczelnika ujęty w jego podpisie. Ze świadomością wagi swojego postępku Jan
schował papiery do pugilaresu i ruszył do lombardu. Szmula nie było, za ladą stał jego syn,
który bez słowa przyjął pieniądze i wydał Ratschkowi jego broń.
Johann von Ratschek przypasał toledańską szpadę, którą otrzymał od swojego ojca na
osiemnaste urodziny i poszedł do aresztu przy ujeżdżalni, uratować Moritza Schwarza,
nędznika, któremu przydarzyło się być kochanym. Odpowiedni papier otwiera każde drzwi.
Trzy kwadranse później oszołomionego, zmarnowanego Maurycego strażnicy wyprowadzili
przed więzienie. Ratschek wręczył mu paszport i przepustkę. Maurycy był zdziwiony, ale w
zasadzie spodziewał się tego - przecież nie jest byle kim, nie może położyć głupio łba w
Derfiingen! Nie wnikał w motywy tego dziwaka, który przyniósł mu wolność, postanowił za
to oddalić się ze stolicy natychmiast. Ratschek chwycił go za ramię i warknął:
- Domstrasse, kamienica pod Orłem, mieszkanie Ratschka. Ona tam czeka na ciebie,
gnido. Tylko jej zawdzięczasz życie. To mogłoby cię nie przekonać, ale ona ma również
pieniądze, jedź tam, zabierz ją i uciekajcie za granicę, do Prus albo do Rosji.
Maurycy wzruszył ramionami i odszedł. Po kilku krokach stwierdził, że w istocie
dysponuje w tej chwili tylko dwoma miedziakami, których rewidującym go strażnikom nie
chciało się wyciągać z kieszeni pantalonów. Udał się więc pod wskazany adres.
Jan ściągnął kapelusz i z odkrytą głową niespiesznie szedł w kierunku drukarni.
Zatrzymał się w kawiarence. Zjadł kawałek tortu i popił mocną kawą, przeczytał gazetę. Po
zastanowieniu stwierdził, że to miejsce jest tak samo dobre jak każde inne, zamówił więc
następną kawę i apfelstrudel. Miał ze sobą tomik francuskich wierszy Racine’a. Piękne,
kieszonkowe wydanie. Czytał jeden wiersz po drugim, powoli i dokładnie, mamrocząc
francuskie słowa pod nosem. Jak sądził, miał kilka godzin. Niechże Maurycy i Anna będą już
daleko.
Nie mylił się, znaleźli go w południe. Do kawiarni weszło sześciu gwardzistów, tupiąc
podkutymi buciorami. Nałożyli bagnety na karabiny, zaś najstarszy zapytał Jana:
- Obywatel Ratschek?
Ratschek skinął głową i szybko wyszarpnął szpadę z pochwy. Lewą ręką sięgnął za
pazuchę, wyciągnął pistolet i zastrzelił jednego z gwardzistów. Pozostali przyskoczyli, drugi
padł, gdy Jan wbił mu w gardło klingę szpady. W tym momencie trzy bagnety przebiły mu
brzuch. Zwalił się bez przytomności na ziemię. Odzyskał świadomość dopiero na wozie.
Klęczał, oparty o czyjeś plecy w białej koszuli. Broczył obficie z ran. Jechali do Derflingen i
nie zostało mu już wiele drogi do przebycia.
Nie był w stanie stać, więc pełniący służbę w krwawej winnicy młodzi gwardziści
nakazali dwóm innym skazanym go podtrzymać. Jan chciał pozostać przytomnym. W końcu
niewiele mu chwil tutaj zostało. Popatrzył w ciemny wylot armatniej lufy, na rękę kanoniera,
przykładającą do otworu zapałowego płonący lont.
Kartacze poszarpały ciało Jana von Ratschek, ale żył jeszcze, gdy wrzucono go do
dołu i przysypano wapnem i cienką warstwą ziemi. Nie czuł już nic, nie był w stanie nawet
myśleć. Jedno tylko imię cały czas rozbrzmiewało mu w głowie, aż skonał.
Maurycy zaś pobiegł co tchu pod wskazany adres. Drzwi nie były zamknięte, wszedł
więc. Przy okrągłym stole w salonie siedziała Anna, w podróżnej sukni, na krześle obok leżał
tobołek z kocem i kilkoma ubraniami. Podniosła wzrok i gdy zobaczyła, że to Maurycy, nie
Jan, zemdlała. Czarnecki ocucił kochankę kilkoma pocałunkami, wygłaszając przy tym parę
komunałów o swym uczuciu, które było tak gwałtowne, że kazało mu ją porzucić. Anna
poprosiła, żeby przestał, zaś Maurycy przypomniał sobie, że Ślązaczka była inteligentną
kobietą, więc zaniechał kłamstw. Przebrał się w skromny, urzędniczy surdut, który zawczasu
przygotowała. Wręczyła mu sakiewkę ze złotem, przeliczył i, nieco zawiedziony wysokością
kwoty, schował pieniądze do kieszeni. Wyruszyli po kwadransie.
Ratschek przygotował dobre papiery - opuścili Wiedeń bez żadnych kłopotów.
Ruszyli na północ, na Morawy i Śląsk. Musieli opuścić Republikę, Czarnecki sądził, że
najłatwiej będzie przekroczyć granicę pod Częstochową. Chciał udać się do Warszawy. Pokój
między Republiką a królem pruskim, chociaż chwilowy, powinien pozwolić na przejechanie
granicy i urządzenie się po drugiej stronie. Gdyby wybuchła nowa wojna, ruszy na północ,
uciekając przed grenadierami Kleiderpetera. Gdyby było trzeba, ujedzie do Danzig, a stamtąd
do Anglii... Anglia! Właśnie! Tam jest prawdziwie światowe życie...
Anna niewiele mówiła. Gdy jej pozwolił, przylgnęła doń całym ciałem, tuliła się i
całowała jego dłonie, powtarzając „dziękuję, dziękuję, dziękuję”. Wiedział, że to jej
zawdzięcza ocalenie. Każdej nocy okazywał więc wdzięczność, póki starczyło mu sił.
Był poważnie osłabiony i chory, ale cóż z tego, kiedy był żywy! Wynajęli powóz, nie
chciał jechać dyliżansem publicznym, więc podróż nie była tak uciążliwa. Jednak z każdym
tygodniem słabł. Gdy dotarli do Olmiitz, trawiła go taka gorączka, że bredził w malignie.
Anna postanowiła zatrzymać się w hotelu, póki Maurycy nie wyzdrowieje. Wezwany lekarz
stwierdził tyfus, zakazał zbliżać się do chorego komukolwiek poza Anną i stwierdził, że za
trzy dni będzie po wszystkim. Anna, która już raz wyrwała Maurcego śmierci, postanowiła się
nie poddawać. Pielęgnowała go jak mogła najlepiej, zgodnie z zaleceniami, które wydobyła
od lekarza z niemałym trudem (droga pani, to na nic, to beznadziejne), puszczała
Czarneckiemu krew, nacierała maściami, kładła gorczycę na piersi chorego. Jednak doktor
miał rację i Maurycy umarł trzeciego dnia. Anna nie mogła patrzeć na trupa swojego
kochanka. Ciało, które dało jej tyle rozkoszy, pozbawione siły, która pchała w żyłach krew,
teraz zimne i bezwładne, było czymś obcym, jak straszny manekin.
Wyjechała w godzinę po jego śmierci, pozostawiając w hotelu pięć talarów na
urządzenie pogrzebu. Za pięć talarów ołomuniecki proboszcz sprawił Maurycemu de
Czarnecki (takie nazwisko zapisała na kartce Anna) chrześcijański pogrzeb, godzien
szlachcica i postawił na grobie skromny, kamienny pomnik, z wyrytym nazwiskiem i datą
śmierci.
Anna kontynuowała podróż. Gdy po paru dniach wyszła z powozu pod nowym,
pilchowickim kościołem, mimowolnie ruszyła w stronę swego rodzinnego domu. Ludzie nie
poznali jej, skandal, jakim była ucieczka młodej żony Pawlasa, wydarzył się dawno temu, nikt
już o nim nie pamiętał (wyjąwszy samego Franza, zapewne), zaś odziana „po pańsku” dama,
idąca drogą, nie przypominała rudego dziewczęcia w kolorowej kiecce i zapasce. Anna doszła
wreszcie do rodzinnej zagrody, ścigana ciekawskimi spojrzeniami. Na laubie siedział Franz,
paląc fajkę, nieopodal bawił się w piasku jej syn... Jakże urósł!
Franz poznał ją natychmiast. Oto stała tam, przy furtce, ta, którą najpierw
beznadziejnie ścigał przez tyle czasu, ta, o której bezustannie myślał, będąc w wojsku, ta,
która porzuciła swego męża i dziecko... Ta, która zniknęła jak kamień w wodzie, której
rudych włosów wypatrywał tak długo, teraz stoi przy furtce. Sama, w pięknej sukni, z
bagażem.
Wstał, bez słowa zabrał syna i wszedł do domu. Anna nie zrobiła nawet kroku, pewna,
że Franz jeszcze się pojawi. I rzeczywiście, wyszedł po chwili, niosąc w rękach zawiniątko.
Podszedł na kilkanaście kroków do furtki. Zmienił się, postarzał. Jednak był jeszcze
piękniejszym mężczyzną niż wtedy, szpakowate włosy dodawały mu powagi, zaś zmarszczki
podkreślały ostre rysy. Zmężniał, pewnie na wojnie, nie utył, miał piękną figurę, rozłożyste
bary i szeroką, silną pierś. Anna pomyślała z sympatią, że piękniejszy jest niż Maurycy,
chociaż inną zupełnie urodą.
Nie odezwał się ani słowem. Cisnął za płot pakunek, który trzymał w dłoniach,
odwrócił się i zniknął we wnętrzu domu. Anna podniosła związany paskiem pakiecik i
uchyliła płótno, w które spowite było zawiniątko. W środku były jej książki.
Powóz czekał pod kościołem. Wróciła doń i kazała zawieźć się do hotelu „Pod Złotą
Gęsią” w Gliwicach. Tam wynajęła pokój, przedstawiając się jako Anna de Czarnecki.
Wybrała ten sam, w którym spędziła swoja pierwszą noc z Maurycym. Nie rozpakowywała
bagaży, wyjęła tylko przybory do pisania i atrament. Napisała list, po czym zeszła na dół i
poprosiła służącą, by za czterdzieści pięć minut wezwała do jej pokoju lekarza. Wróciła do
pokoju i otworzyła pakunek z książkami. Trzymała w dłoniach swoje romanse, przeglądała je,
chociaż znała przecież każdą stronę na pamięć.
Bohaterki romansów czasem same zadają sobie śmierć. Zażywają truciznę, ukrytą w
pierścieniu i umierają w ramionach kochanka, lub przecinają sobie żyły, w kąpieli i zastygają,
alabastrowe, z mokrymi włosami, wpatrzone w przestrzeń.
Anna nie była romansową heroiną. Wyjęła więc z mufki pistolet Jana Ratschka, objęła
wylot lufy wargami i strzeliła.
Lekarz, wchodząc właśnie po schodach, usłyszał strzał i strwożony zbiegł na dół.
Wezwano żandarmów, ci bez wahania otworzyli drzwi. W liście, pozostawionym na stole
samobójczyni przedstawiała się jako Anna Pawlas, żona Franza Pawlasa, lat 18, ladacznica i
zdrajczyni. Prosiła o powiadomienie męża o swej śmierci, aby stał się wreszcie wolny.
Na pogrzebie Anny nie było księdza, pochowano ją pod płotem cmentarza przy starym
kościele pod wezwaniem św. Bartłomieja, znajdującym się daleko za murami miasta. Franz
nigdy nie przyszedł na jej grób, ożenił się ponownie i umarł dwadzieścia sześć lat później.
Kiedy młody student prawa, Wacław Pawlas, przyjechał z Breslau na pogrzeb
swojego ojca, rodzina przekazała mu spory kuferek z korespondencją i papierami ojca.
Wacław przejrzał całość bez większego zainteresowania - ot, interesy, wojsko, urzędowe
sprawy, o wszystkim wiedział już z opowiadań. Jednak dno kuferka był podwójne, co łatwo
wykrył. W skrytce znalazł przewiązany wstążką pakiet listów, oraz złożony na dwoje list od
swego ojca, zaadresowany „Wacław Pawlas, do odczytania po mojej śmierci”. Młody Pawlas
dowiedział się, że zmarła przed dwoma laty Eliza Pawlas nie była jego matką. Odwiedził
miejsce, w którym, jak twierdził ojcowski list, powinna leżeć jego prawdziwa rodzicielka,
jednak pod cmentarnym płotem nie było już żadnego śladu mogiły. W pakieciku znajdowało
się parę zachowanych listów jego matki, między innymi oba jej listy pożegnalne. Ojciec
zachował wszystkie pamiątki po swojej pierwszej żonie.
Wacław był romantykiem, zaczytywał się w Schillerze i Goethem, a styl matczynych
listów był tak wzruszający, że młody student postanowił odtworzyć tę dramatyczną historię.
Wyruszył do Wiednia, poświęcając na tę wyprawę część odziedziczonych pieniędzy.
W Olmiitz znalazł grób Maurycego de Czarnecki. Położył na nim różę, w myślach
poświęcając ją matce.
W Wiedniu odnalazł drukarnię, o której pisała matka w jednym ze swoich listów -
firma nazywała się teraz „Cesarska i Królewska Drukarnia Rządowa”. Od młodego zecera
zakupił kilka pamiątek po Janie von Ratschek, którego pamiętało jeszcze kilku starszych
pracowników. Skierowali oni ciekawskiego młodzieńca do starego Żyda, Samuela, który w
roku 1805 przyjął nazwisko Fitzelberg. Starzec, który znał dokładnie koleje losu Jana, Anny i
Maurycego, opowiedział młodzieńcowi całą historię. Wacław skrzętnie notował. Wyjechał z
Wiednia następnego dnia i wrócił do Wrocławia. Jednak zbyt był poruszony dziejami swojej
matki, by odłożyć tę historię do szuflady i po dziesięciu miesiącach miał gotowy rękopis
powieści, zatytułowanej „Anna”. W jednej z wrocławskich oficyn wydano mu, po starej
znajomości (syn drukarza studiował z Wacławem) pierwszą, próbną edycję.
Powieść przez kilka miesięcy leżała w księgarniach, by, po pozytywnej recenzji
znanego krytyka, stać się nagle najbardziej poczytną powieścią roku. Szybko wznowiono i w
ciągu czterech lat ukazały się trzy wydania. Przetłumaczono ją na francuski i uznanie znalazła
nawet w na dworze Ludwika XVII.
Po kilku latach wśród literackiej socjety minęło zainteresowanie „Anną”, zwłaszcza że
Vatzlav Pavlas nie napisał już nic więcej. Jednak powieść ciągle wznawiano, gdyż młode
dziewczęta, zarówno w Niemczech, Austrii i Francji zaczytywały się „Anną”, aż do
pierwszych lat dwudziestego wieku, często przedkładając ją nawet ponad „Jane Eyre”
Charlotty Brontë.
„Would you forsake your house and home, Would you forsake your baby? Would you
forsake your husband, too, To go with Blackjack Davey, Ride off with Blackjack Davey?”
„Well, I’ll forsake my house and home,
And I’ll forsake my baby.
I’ll forsake my husband, too,
For the love of Blackjack Davey,
Love my Blackjack Davey.”
„Blackjack Davey”,
tradycyjna ballada bluegrass
Pilchowice lato - jesień 2004
Cud domu brandenburskiego
Cztery wierzchowce galopowały polnym traktem. Bita droga prowadziła między
polami, oddzielona od nich dwoma rzędami włoskich topoli. Jeźdźcy, dosiadający pięknych
rumaków, odziani byli jak nakazywała ówczesna moda - nosili trójkątne kapelusze, surduty,
obcisłe spodnie do konnej jazdy z wysokimi botfortami i obszerne płaszcze. Przy boku każdy
miał szpadę, w olstrach tkwiły pistolety. Mimo że zapadał już wieczór, nie wstrzymywali
koni, ryzykując potknięcie, które mogło skończyć się źle zarówno dla rumaka, jak i dla
jeźdźca.
Droga dochodziła do sporego traktu, zaś po lewej stronie, w oddali, widać było most
na Renie.
Pierwszy z jeźdźców zatrzymał się na rozstajach, zdjął długie rękawice i zsunął
chustę, która zakrywała mu twarz, chroniąc przed pyłem. Na lewej dłoni nosił szlachecki
sygnet, z herbowym rakiem - Warnia, polski herb śląskiej szlachty.
- Graf von Raczek! Was denken Sie? Wohin gehen wir jetz? - zakrzyknął drugi,
osadzając konia.
Hrabia von Raczek zeskoczył z konia i z juków wyjął skórzaną tubę. Odkręcił
pokrywkę i delikatnie wyciągnął stary pergamin. Z pietyzmem rozłożył dokument na
kamieniu, zza pazuchy wyjął busolę i zorientował mapę według stron świata, po czym zaczął
ją studiować, porównując z krajobrazem.
- Graf von Raczek! Wir haben keine Zeit! Russische soldaten... - krzyknął ponownie
drugi jeździec.
- Wir müssen den Ring finden! - warknął hrabia von Raczek.
Po chwili znalazł na mapie to, czego szukał, chował ją równie ostrożnie wskoczył na
siodło i z miejsca spiął konia do galopu. Pojechali na przełaj, przecinając nadrzeczne łąki. W
jednym miejscu łagodny brzeg Renu przechodził w niewielką i krótką skarpę. Nad nią tkwiła
jasna, wapienna skała.
- Aus dem Pferd! - wydał komendę hrabia.
Wszyscy zeskoczyli z koni.
- Herzog von Soltz... - zaczął von Raczek.
Książę skinął głową. Z worka przy siodle wydobył kilof. Ostrze wykonano ze srebra.
Von Soltz zdjął płaszcz, surdut i kapelusz, pozostając tylko w koszuli i spodniach. Spojrzał po
swoich towarzyszach. Skinęli głowami. Raczek wyjął z olster pistolety, podsypał prochu na
panewki i odwiódł kurki, stając obok. Pozostali dwaj wyjęli z pochew swoje szpady i stanęli z
drugiej strony.
Von Soltz przeżegnał się, kiedy kończył kreślić znak krzyża, hrabia pokręcił głową.
Książę zamachnął się potężnie i uderzył srebrnym kilofem w białą skałę. Nic się nie
stało - jedynie ostrze się wygięło. Książe pytająco spojrzał na hrabiego. Von Raczek wzruszył
ramionami.
- Hanys! Rzykołeś [*modliłeś się] dzisiej? - zapytał swego sługę po śląsku, gdyż
innym językiem wierny Hanys nie władał.
- A kaj tam, Graf... Jo niy rzykom - odpowiedział tamten.
- A u spowiedzi żeś był?
- Ja, Graf, roz, za bajtla. Ale mie farorz po pysku sczaskali i już tam niy łaża.
- To do komunije tyż niy?
- Niy, Graf. A czamu pytajóm?
- Zawrzyj pysk i chytej tyn oskard! - krzyknął von Raczek.
Hanys wyrwał kilof z rąk zdziwionego księcia i uderzył w skałę. Ziemia zadrżała,
skała zaś rozszczepiła się na dwoje. Szczelina, najpierw wąska, zaczęła się powoli rozszerzać,
przy akompaniamencie przeraźliwego, jęczącego dźwięku. Nagle wszystko ucichło. Jaskinia
stała otworem.
Von Soltz podniósł uprzednio zapaloną pochodnię i odważnie zrobił krok naprzód, za
nim do groty wkroczył von Raczek. Płomienie oświetliły wnętrze. Skała kryła w sobie grotę
wielkości sporego kościoła. Na podłodze, w skrzyniach, na stołach, wszędzie leżało złoto.
Przeróżne monety, biżuteria, naczynia, wysadzane drogimi kamieniami korony, berła
królewskie. Ogromny skarb, przewyższający wszystkie bogactwa Europy. Obaj jednak nie
zwracali uwagi na kosztowności. Na środku stało łoże, z którego właśnie gramolił się karzeł,
imponująco brodaty i pokryty tysiącletnim kurzem. Spojrzał zdziwiony na intruzów, podniósł
rękę w powstrzymującym geście, wreszcie spróbował coś powiedzieć, jednak z zasuszonego
gardła wydobył się tylko charkot. Odchrząknął i sięgnął po beczułkę, stojącą u wezgłowia.
Nie zdążył jednak przepłukać gardła - Ślązak wycelował i strzelił dwukrotnie. Jedną kulą
trafił w czoło, drugą zaś w pierś. Von Soltz doskoczył i dla pewności przebił karła szpadą.
- Ganz einfach - powiedział Raczek.
- Très bien. Dépechons nous maintenant! Faisons vite ce qu’il y a à faire. Avant qu’il
soit trop tard! [* Dobrze. A teraz szybko, zróbmy to, zanim nie jest za późno.] -
odpowiedział jego towarzysz.
- C’est à vous de le faire. C’est vous, le prince! [* Pan jest księciem. Panu to bardziej
przystoi.] - odparł.
Książę ukląkł przy martwym karle i obejrzał jego dłonie. Na serdecznym palcu prawej
dłoni pokurcz nosił szeroki, złoty pierścień. Von Soltz usiłował zdjąć klejnot, jednak nie dało
się go przesunąć przez zgrubiałe stawy paluchów karła. Wreszcie szlachcic, zniecierpliwiony,
wyjął z kieszeni hiszpański nóż i oberżnął całą kończynę, wyłuskując pierścień ostrzem, po
czym nabożnie nałożył go na swój serdeczny palec.
- Est-ce que cest deja le moment de... [* Czy teraz powinienem...] - zawiesił głos.
- Oui. Allez-y vite! Peut etre il faudrait mieux le dire en allemand... S’il ne comprend
pas le français? [**Tak, teraz. Jak sam pan zauważył, musimy się spieszyć. Tylko niech pan
to powie po niemiecku, on może nie znać francuskiego.] - odpowiedział mu kompan.
Książę wzruszył ramionami i wyszedł. Wszyscy znają francuski. Rozejrzał się po
nadreńskich łąkach, wreszcie podniósł dłoń i zawołał:
- Pourvu que Jelizawieta meure! Que la Nouvelle Russie nous soit favorable! C’est
notre dernière chance... [*** Spraw, aby umarła caryca Elżbieta! Niech następny władca
Rosji będzie nam przychylny! To nasza jedyna nadzieja!]
W kwadrans później, kilka tysięcy kilometrów na północny wschód od nadreńskich
łąk, w Petersburgu, rozległo się bicie w dzwony. Powoli rozbrzmiewały spiżowe serca
wszystkich cerkwi miasta nad Newą. Na carskim dworze ktoś krzyknął.
- Jej Wieliczestwo umierło! - a wiele głosów powtarzało ten okrzyk wpierw po
rosyjsku, później po niemiecku i francusku.
Fryderyk II mógł odetchnąć z ulgą. W 1763 roku Prusy nie zostały starte z mapy.
* * *
3 lipca 1974 roku pod dom przy ulicy Engelsa w Pilchowicach na Górnym Śląsku,
zajechał nowiutki, srebrzysty Mercedes 450SL, sportowe coupe, na białych, niemieckich
tablicach rejestracyjnych. Na ulicach PRL-u nieczęsto widywano takie samochody. Nic
dziwnego, że auto wzbudziło niekłamany zachwyt grupy wyrostków, którzy jeszcze przed
chwilą rozmawiali o piłce nożnej. Zebrali się dookoła pojazdu, wpatrując się w srebrny lakier,
skórzaną tapicerkę i głośno przekrzykując się wiela mo na blacie.
Z samochodu wysiadł wysoki i szczupły mężczyzna. Gdy tylko otworzył drzwi,
chłopcy rozbiegli się, ale zachęceni przyjaznym gestem, zaraz wrócili do auta. Mężczyzna
miał około pięćdziesięciu lat, nosił zwykły, nieco wymięty, szary garnitur. Na głowę nałożył
kapelusz z niewielkim rondem. Okulary w grubych oprawkach z czarnego plastiku i spory
neseser dopełniały wizerunku zwyczajnego urzędnika. Nie wyróżniałby się niczym na ulicach
zarówno Hamburga, jak i Warszawy, czy Katowic. Za nic nie pasował do sportowego
samochodu.
Otworzył pomalowaną na zielono furtkę z kratki „emki”. Dziwnym trafem, każdy dom
przy tej ulicy miał cały płot z tej kraty, produkowanej na potrzeby kopalni i, podobno
absolutnie nie do kupienia na rynku. Od furtki do drzwi piętrowego domu, typowej kostki,
jakich pełno w okolicznych wsiach, prowadził schludny, dokładnie zamieciony chodnik,
flankowany niskimi rzędami bukszpanu. Drzwi murowanego domu schowane były w laubie -
przedsionku, o ażurowych ścianach, wycinanych z drewna. Na niewielkiej ławeczce na
pewno chętnie zasiadał jakiś staroszek pamiętający jeszcze czasy kaizera Wilusia. Teraz
jednak ławeczka była pusta, zaś w równym rządku ustawione przed drzwiami stały buty:
gumiaki do pracy w ogrodzie, męskie półbuty i damskie pantofelki. Mężczyzna nacisnął
okrągły przycisk dzwonka. W domu rozległo się natrętne brzęczenie.
- Jooooorg! - odezwał kobiecy głos.
- Cila, niy nerwuj mie! Kamrat u mie siedzi! - odpowiedział męski baryton.
- Ja, już ida...
Szczęknęło kilka zamków. Drzwi otworzyły się skrzypiąc. Za nimi wisiała niby-
zasłonka z plastikowych pasków, mających rzekomo stanowić zaporę dla much. Niska,
korpulentna kobieta odgarnęła paski i spojrzała na gościa. Kiedy zauważyła, że to nikt
znajomy, przybrała oficjalny wyraz twarzy i zapytała po polsku:
- Dzień dobry. Czym mogę panu pomóc?
- Dobry. Jorg doma? Musza snim godać...
Na dźwięk śląskiego dialektu gospodyni uśmiechnęła się lekko.
- Ja, siedzóm z Francikiym i na fusbal paczóm. Wlyźcie, sam sie sebujcie, tu mocie
lacze. Jorg mo tam bółnkawa i kołocz, to wóm do. Jo móm robota we fribecie, to se tam
dowejcie rady bezy mie - trajkotała, przepuszczając gościa i wychodząc na zewnątrz.
Mężczyzna zdjął buty i kapelusz, otworzył drzwi do sieni i wszedł do pokoju. Na
fotelu siedział Jorg, czyli Jerzy Szołtysek, mężczyzna pięćdziesięcioletni, o szpakowatych
włosach i spracowanych dłoniach. Naprzeciwko siedział drugi - pewnie Francik, mniejszy, o
szczurowatej twarzy. Obaj kłócili się o właśnie obejrzany mecz.
- Jorg, pieróna, czamu sie niy cieszysz?
- Bo my przegrali - odpowiedział Szołtysek.
- Pieróna, Jorg, jakby te gorole grały z jakimiś Rusami, abo Szwedami, abo tymi
Holyndrami, tobyś móg być za niymi, ale przeca łóni z Niymcami grali! - pieklił się Francik.
- No właśnie. My sóm przi Polsce, to my sóm za Polskóm. Czamu, Francik, jak cie na
grubie pytajóm, to żeś już tak za tymi Niymcami niy jest?- bronił się zwolennik polskiej piłki.
- Ty dobrze wiysz, czamu. Jorg, a jak do Rajchu pojedziesz to bydziesz za Niymcami?
- Niy pojada do Rajchu.
Francik machnął ręką i zaczął pożerać kołocz z makiem, popijając kawą. Kręcił przy
tym głową, ale dał spokój kłótni.
Gość wszedł do pokoju.
- Witej, Jorguś - powiedział.
Gospodarz odwrócił się jak rażony gromem. Talerzyk wypadł mu z dłoni. Popatrzył
chwilę na przybyłego i, nie odwracając od niego wzroku, powiedział do swojego kolegi:
- Francik, niy nerwuj sie, ale idź se terozki do dom, ja? Jutro se zaś pogodomy o
fusbalu.
Francik zrozumiał, że to jakaś ważna sprawa, przełknął pospiesznie ostatni kawałek -
Cila robiła najlepszy kołocz we wsi - i wyszedł bez słowa. Gość, nie czekając zaproszenia,
usiadł na drugim fotelu.
- Jedyn zero dlo Niymców. Gromy o trzecie z Brazylióm - powiedział Jorg.
- To terozkiś jest Polok, ja? - zapytał gość.
Jorg nie odpowiedział. Gość posiedział chwilę w milczeniu. Powoli, po cichu zaczął
pogwizdywać pod nosem jakąś melodię. Szołtysek zanucił razem z nim. W pokoju cicho
niosła się Horst Wessel Lied.
* * *
SS-Untersturmführer Friedrich Ratschek tkwił za krzakiem czeremchy, na skraju
rosyjskiego lasu. Plamisty kamuflaż peleryny i pokrowca na hełm pomagał dobrze się ukryć,
ale młody oficer nie polegał tylko na tym. Twarz umazał błotem, dzięki temu nie przyciągała
wzroku sowieckich obserwatorów jasną plamą. Do hełmu przymocował kilka wiechci trawy,
zaś pistolet maszynowy okręcił wąskimi paskami, pociętego jutowego worka, aby
zamaskować charakterystyczny kontur broni. Stary pruski feldfebel dostałby niewątpliwie
apopleksji, widząc takiego żołnierza, tutaj jednak nie groziła nikomu szpicruta speca od
musztry, lecz sowieckie kule. Podporucznik co jakiś czas sięgał powoli po lornetkę i lustrował
przedpole. Od lasu na wschód rozciągały się szerokie łąki. W miejscu, w którym miał swoją
kryjówkę, zwężały się do stumetrowego pasa rozdzielającego dwie ściany lasu. Oficer
spojrzał na swoich ludzi - Heini, z kaemem, Otto - wielki, jasnowłosy chłop ze Szwabii,
tulący policzek do rury panzerszreka. Dalej siedział cichy i skryty Timo Krispuu, strzelec
wyborowy. Świetnie się zamaskował i obserwował przedpole przez lunetę swojego mauzera.
Za nim drugi Estończyk, Jaan Harse, też z panzerszrekiem i Rudolf, z drugim kaemem.
- Laden und sichern! - dla pewności wydał komendę Ratschek.
Kiwnęli głowami - sam zakazał odpowiadać, po co komu tyle gadania. Będą mieli się
Sowieci z pyszna, nie ma co. Oto sześciu świetnych żołnierzy z dywizji pancernej SS
„Wiking” uzbroiło się po zęby, zrobiło zasadzkę i da bolszewikom popalić!
Czekali cierpliwie. W zeszłą sobotę wzięli do niewoli Kozaka, który sam przeszedł za
ich linie, z zamiarem wstąpienia do RONA. Był przesłuchiwany i od niego wiedzieli, że
konwój musi tędy jechać. Ich kompania była odpowiedzialna za utrzymanie swojego odcinka
i nie mogli sobie pozwolić na osłabienie linii, ale na kilkakrotnie ponawiane prośby
podporucznika SS-Sutrmbannführer Geno Reihmann zgodził się wydelegować z Ratschkiem
pięciu ludzi, których sam sobie wybierze, i dać im broń, jaką sami będą chcieli. Potem kręcił
nosem, kiedy zobaczył w rękach ludzi podporucznika dwie przeciwpancerne wyrzutnie i dwa
kaemy MG-42, „Pięciu ludzi, a pół siły ognia kompanii!” - ale słowa dotrzymał. Niech młody
Untersturmführer zarobi na swój Żelazny Krzyż!
Najpierw usłyszeli warkot czołgowych silników. Konwój otwierał jeden czołg T-34,
za nim podążały cztery amerykańskie ciężarówki Studebaker, z wymalowanymi czerwonymi
gwiazdami na burtach, zaś całą kolumnę zamykał lekki T-40.
W zasadzce każdy znał swoją rolę. Nie otwierali ognia, czekali, aż znajdą się
dokładnie na trawersie kolumny. Otto przygotował pancerzownicę do strzału i wycelował w
pierwszy czołg, Rudolf w ten zamykający kolumnę.
- Feuer frei! - wyszeptał młody oficer.
Dwie rakiety poleciały w stronę czołgów, zostawiając za sobą smugi dymu. W tej
samej sekundzie Krispuu nacisnął spust, trafiając w głowę kierowcę środkowej ciężarówki.
Pierwszy czołg płonął. Załoga pospiesznie wyskakiwała przez właz na wieży. W drugim
potężna eksplozja urwała wieżyczkę, zabijając załogę na miejscu. Rudolf zaczął pruć z
karabinu maszynowego, krótkimi seriami, po kabinach ciężarówek, Krispuu zabił drugiego
kierowcę, zaś podporucznik i Heine rzucili się przeładowywać panzerszreki.
- Verfluchte Scheisse! - krzyknął nagle Rudolf.
Podporucznik spojrzał na przedpole... Wprowadzono ich w błąd! Ciężarówki, które
miały być pełne części zamiennych, przewoziły żołnierzy! Z bud studebakerów wyskakiwali
radzieccy piechurzy, słychać było komendy, wykrzykiwane przez wymachującego naganem
oficera. Jednak Ratschek wybrał dobrych żołnierzy, zanim jeszcze wydał odpowiednie
rozkazy, każdy zaczął robić swoje. Strzelcy pancerzownic odłożyli rury, sięgnęli po peemy i
zaczęli strzelać krótkimi seriami. Rozszczekały się również obydwa karabiny maszynowe.
Estończyk zastrzelił radzieckiego oficera. SS-Untersturmführer raz za razem naciskał spust i
starał się ocenić sytuację.
Mieli chwilową przewagę i odnieśli już spory sukces - dwa zniszczone czołgi,
kilkunastu zabitych Rosjan, a podziurawione ciężarówki dalej nie pojadą. Sowieci
dysponowali jednak przewagą liczebną, było ich około sześćdziesięciu. Chwilowo ogień
przycisnął ich do ziemi, kryli się za samochodami i wrakami czołgów, ale gdy tylko ich
dowódca zorientuje się w sytuacji, natychmiast przejdzie do natarcia. Musieli mieć
przynajmniej sześć erkaemów - przygwożdżą Niemców ogniem zza ciężarówek, reszta ruszy
do ataku. Trzeba więc uciekać, i to szybko, bo w lesie stracą przewagę nad czerwonymi. Całe
szczęście, że do swoich pozycji niedaleko! Krótka komenda - ludzie będą wiedzieli co robić.
- Zuruck! Schnell!
Heini i Rudolf zaczęli strzelać, w tym czasie reszta żołnierzy odskoczyła na parę
kroków. Zza drzew posłali kilka serii z pistoletów maszynowych, Krispuu zastrzelił jakiegoś
Iwana, który zbyt mocno wychylił się zza burty ciężarówki. Pod osłoną kolegów wycofali się
obaj strzelcy kaemów, objuczeni taśmami z nabojami i ciężką bronią. Wszyscy ruszyli
biegiem przez las. Ratschek zastanawiał się, czy dadzą radę. Popełnił błąd - nie przewidział
konieczności szybkiego odskoku i za bardzo obciążył swoich ludzi. Za porzucenie w lesie
broni, i to tak cennej jak karabiny maszynowe i pancerzownice groziłby sąd polowy.
Żołnierze nieśli za dużo - normalnie obsługę zarówno kaemu jak i panzerszreka stanowi
dwóch ludzi - celowniczy i amunicyjny. Tutaj każdy niósł swoją amunicję, zaś niszczyciele
czołgów mieli jeszcze automaty. Wyraźnie słyszeli za sobą odgłosy pogoni, przyspieszyli.
Jednak rosyjscy piechurzy nie mieli tyle sprzętu - wszystko, co mogłoby przeszkadzać,
porzucili pewnie przy ciężarówkach (Ratschek sam by tak zrobił) i teraz biegli szybciej niż
Niemcy.
Podporucznik zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, co gorsze - zginąć z ręki Iwanów,
czy ryzykować wściekłość dowódcy kompanii i pewnie sąd polowy. O odznaczeniu może
zapomnieć, chociażby jutro własnoręcznie zniszczył całą ruską dywizję pancerną. Trudno, nie
był wariatem, pośmiertny Krzyż Rycerski nie pociągał go wcale. Życie ludzi, którzy pokładali
w nim swoją ufność, było mu droższe niż broń. Postanowił porzucić obciążenie - już chciał
wydać taki rozkaz, gdy kilkanaście metrów przed nimi uniósł się duży kawał darni, spod
którego wyjrzała umorusana twarz żołnierza.
- Kameraden! Kommen sie hier! - krzyknął.
Ziemny, zamaskowany schron! Dzięki Bogu! Iwany tutaj ich nie znajdą, dojdą do
niemieckich linii, odbiją się i dadzą spokój, uznawszy, że udało się im uciec! Wskoczyli do
środka. Ziemianka przygotowana była bardzo porządnie, ściany oszalowano świeżymi pniami
sosen, tak samo podłogę, stały tam też zbite z desek prycze, był stół, lampa naftowa i,
najważniejsze, radio - sensem istnienia bunkra było zatrzymanie pierwszego ataku i
ostrzeżenie właściwych linii - od strony „radzieckiej” znajdowała się szczelina obserwacyjna,
zamaskowana krzakami i siatką. Strop przykrywała gruba darń, zapobiegliwi budowniczy
zasadzili na niej nawet małą brzózkę.
Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, żołnierz ze schronu zasunął właz. Załogę
placówki stanowiło dwóch ludzi - niski, ciemnowłosy SS-Sturmann i szeregowiec zajęty
czyszczeniem swojego karabinu.
- Zaś poszoł jakiś oficjyr, gupi gizd, i Rusy mu wojoków zabiyły... - mruknął pod
nosem żołnierz, nie spodziewając się, że ktoś jeszcze może tutaj rozumieć po śląsku.
Fritz Ratschek przyjrzał się mu badawczo.
- Od kiedy to do Waffyn SS Poloków bieróm, co? - zapytał żołnierza.
- O, pierucha... - wyrwało się Georgowi Sholtiskowi, spodziewającemu się kary za
lekceważenie oficera.
Nie został jednak ukarany.
Młody oficer mógł wreszcie wpiąć do munduru wstążkę swojego upragnionego
Żelaznego Krzyża II klasy. Zgłosił się do SS na ochotnika. Czuł się Niemcem, ale sprawy
ideologiczne nigdy go nie zaprzątały. Chciał być żołnierzem i, mimo że zabronił mu tego
ojciec, zabroniła matka, i nawet farorz zagroził ekskomuniką, młody Ratschek w październiku
1939 zdał maturę w gliwickim gimnazjum i zgłosił się na ochotnika do Waffen SS.
Koleżeńska atmosfera w tym nowym wojsku odpowiadała mu bardziej, niż arystokratyczny
Wehrmacht. Trafił do SS-Junkerschule w Bad Tölz, a potem do dywizji „Wiking”. Razem z
flamandzkimi, norweskimi, estońskimi i fińskimi ochotnikami przeszedł cały szlak bojowy -
Ukraina, południowa Rosja, Kaukaz, teraz znów Ukraina...
Natomiast Georg Sholtisek nie był bynajmniej ochotnikiem. Jako poborowy mógł
zostać powołany tylko do Wehrmachtu, jednak w 1943 roku na obwodowej komisji
wojskowej dano mu do podpisania jakiś dokument. Ktoś powiedział, że to tylko formalność.
Jorguś nie czytał za dobrze po niemiecku, podpisał więc, jak kazali - rodzice przyuczyli do
posłuszeństwa. Pięć tygodni później siedział na pryczy, w pociągu wesoło toczącym się przez
szerokie stepy Rosji. Po niemiecku nie umiał wiele więcej niż „Zu befehl”, „Jawohl”, i „SS-
Schutze Georg Sholtisek”. W pięć tygodni, ku rozpaczy ojca i matki, z syna śląskiego górnika
stał się rycerzem Tysiącletniej Rzeszy, walczącym na wschodzie z azjatyckimi hordami.
Fritz Ratschek polubił młodego Ślązaka. Zdołał załatwić mu przeniesienie do swojej
kompanii i zrobił z niego swojego „adiutanta”, jeżeli podporucznik może mieć adiutantów.
Miło było mieć z kim pogadać po swojemu. Jeszcze weselej było, gdy spotykali jakąś grupę
Ślązaków z Wehrmachtu.
* * *
Jorg Szołtysek bardzo rzadko pił alkohol. W niedzielę po obiedzie piwo, a gdy nie
mógł spać, nalewał sobie mały kieliszek gorzołki.
- Tyn mój to je porzóndny chop. Do szynku niy chodzi, doma tysz gorzoły niy piyje,
cygaretów niy kurzy, szporuje, na a geltag mo całkiym fajny - zwykła mawiać gadatliwa Cila
Szołtysek, dumna ze swego męża.
Lecz tego dnia Jorguś nie odmówił. Noc była ciepła, postanowili więc pójść do lasu.
Fritz schował samochód w garażu za domem Szołtyska i z bagażnika wyjął dwie butelki
whisky Ballantine’s, absolutny luksus. Jorg wziął z domu szklanki, dwa pęta swojskiego
wusztu do przegryzania, chleb i koc.
- Cila, niy czekej na nos z wieczerzóm i narychtuj dlo mie, i dlo mojigo kamrata
spanie na dole - powiedział do żony.
A ta, zazwyczaj gadatliwa i swarliwa, wyczuła jakoś powagę sytuacji.
- Yno mi dziołchów niy pobudźcie - poprosiła tylko.
Spakowali wszystko do plecaka, którego Jorg używał na wycieczkach w góry.
Przez Pilchowice płynie niewielka rzeczka, Bierawka, przecinając lasy okalające wieś.
Na jednej z leśnych polan, nad rzeką dwaj kamraci rozłożyli koc i usiedli, opierając się o pień
zwalonego drzewa. Niegdysiejszy SS-Hauptsturmführer, aktualnie dobrze prosperujący
biznesmen, członek zarządu wielkiej firmy budowlanej Deicher GmbH - Friedrich Ratschek,
otworzył pierwszą butelkę szkockiej. Nalał, wznieśli toast. Jorgowi niezbyt smakował
aromatyczny alkohol, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Gdy zaczęło się ściemniać,
zebrali nieco suchego drewna i rozpalili ognisko. I wspominali.
* * *
Obaj poddali się Amerykanom w marcu 1945 i trafili do obozu jenieckiego w
brytyjskiej strefie okupacyjnej.
Fritz poświadczył, że Szołtyska wcielono do Waffen SS przymusowo i Jorga
zwolniono, pozwalając mu wybrać, czy chce zostać w Niemczech Zachodnich, czy woli
wrócić do sowieckiej Polski. Jorg chciał po prostu wrócić do domu. Nie żałował swojej
decyzji, gdy czarnoskóry kierowca amerykańskiego jeepa zatrzymał się przed sowieckim
posterunkiem w Czechach. Szołtysek wrócił do domu, do Pilchowic. W swojej rodzinnej wsi
nie zastał wielu dawnych kolegów. Jedni zginęli w Rosji, innych wywieziono do Niemiec. Po
wojnie ukończył w trybie przyspieszonym górnicze technikum i już w 1946 roku pracował w
kopalni KWK Knurów. W 1948 ktoś doniósł „że Szołtysek Jerzy się nazywał Sholtisek Georg
i że jest on esesmanem, co zabijał komunistów z bratniego Związku Socjalistycznych
Republik Radzieckich”.
Aresztowało go UB, siedział w budynku urzędu przy ulicy Powstańców w
Katowicach, przesłuchiwali go, niezbyt zresztą brutalnie, bo „Szołtysek Jerzy” niczego nie
próbował ukrywać. Poświadczył za niego w końcu kuzyn ojca, który zaraz w 1945 zapisał się
do PPR-u i został „działaczem”. Wypuścili go i dali spokój. Był to jedyny kontakt Jorga
Szołtyska z polityką. Zbudował dom w Pilchowicach i te trzy dekady spędził na ciężkiej
pracy na kopalni. Ożenił się z Cecylią Bieniek, która urodziła mu dwie córki i syna. Za
domem miał gołębnik. Gołębie stanowiły hobby Jorgusia, i okazję do spotkań z kolegami -
gołymbiorzami. Niektórzy z tych kolegów byli też na wojnie, ale o tym nigdy nie rozmawiali.
Związek Hodowców Gołębi Pocztowych był jedyną organizacją do jakiej należał.
* * *
Fritz spędził w obozie jenieckim rok. Jego rodzice zginęli w marcu 1945, za drutami
dowiedział się o tym dopiero po dziesięciu miesiącach. Gdy wyszedł na wolność, nie miał i
nie znał nikogo. Jedyne, co potrafił, to być żołnierzem. W czerwcu 1946 roku zaciągnął się do
Legii Cudzoziemskiej. Znał nieźle francuski, w Legii ceniono niemieckich oficerów. Szybko
awansował do stopnia podporucznika. Walczył w Indochinach, aż do Dien Bien Phu, gdzie
został ciężko ranny. Nie podpisał kolejnego kontraktu. Wrócił do Niemiec. Zarobiona na
wojnie sumka pozwoliła mu podjąć wieczorowe studia budowlane, pracował jednocześnie
jako robotnik, potem majster. W 1956 ukończył studia i zauważył, że biznes podobny jest do
wojny. Od tego momentu jego kariera zaczęła się toczyć zadziwiająco dobrze. Został
prezesem wielkiej firmy, miał piękny dom z basenem, trzy samochody, wakacje spędzał na
Teneryfie... Żony ani dzieci nie miał. Zaczął spisywać swoje wspomnienia.
Tak rozmawiali do końca pierwszej butelki. Gdy Jorguś otworzył drugą, zaczęli
wspominać wspólne, wojenne przygody. Ciemna noc i płomienie ogniska przypomniały im
noce spędzone przy ogniu - w Rosji, na Kaukazie, na Ukrainie, w Polsce, na Węgrzech.
Wspominali towarzyszy, tych co zginęli, tych co przeżyli, sławnych ludzi, których spotkali.
Dziesięć lat temu Jorg próbował napisać do Estończyka, Jaana Harse, z którym
szczególnie się przyjaźnił. Wysłał list na adres matki Jaana, o której ten mawiał „Chociażby
świat się palił, moja matka zawsze będzie mieszkać w domku pod Haapsalu nad Bałtykiem”,
ale nie doczekał się odpowiedzi.
Pod koniec drugiej butelki Fritz zapytał:
- Jorg, a pamiyntosz jak nos Göring wysłoł nad Ren, szukać tyj jaskinie?
Szołtysek był już nieco pijany.
* * *
Pierwszego marca 1945 dróżką wzdłuż Renu, gdzieś pomiędzy Bonn a Koblencją,
dziarsko toczył się odkryty kubelwagen. W kanciastym samochodziku siedziało czterech
mężczyzn. Kierowca nosił mundur sierżanta Wehrmachtu; pozostali trzej mieli na sobie
maskujące panterki SS, bez dystynkcji. Światła, zgodnie z regulaminem, przykryli
przesłonami, w obawie przed alianckim lotnictwem. Pociechą dla pasażerów był mglisty
ranek - chmury wisiały nisko, nieciekawa pogoda dla lotników. Pociechą, przecież nikt nie
ściąga osłon z lamp, jak się na chwilę zachmurzy.
SS-Hauptsturmführer Fritz Ratschek obojętnie patrzył na rzekę, pogrążony w
rozmyślaniach. Gdzieś na drugim brzegu są już Amerykanie. Na wschodzie Sowieci, tak
blisko Berlina. Chyba w całej Rzeszy już tylko Fiihrer wierzył w zwycięstwo. Fritz słyszał,
jak w rozmowach o Hitlerze kilkakrotnie powoływano się na „cud domu brandenburskiego”.
O tym samym mówił sam marszałek Göring.
Byli w Bawarii dwa tygodnie temu. Göring, odurzony narkotykami, pozbawiony
praktycznej władzy, o czym wiedział nawet Ratschek, przez godzinę perorował w natchnieniu
o arystokratycznych przodkach Hauptsturmführera. Germańscy, śląscy rycerze! Ratschek
wiedział o swoich szlacheckich korzeniach, w Przyszowicach na Śląsku mieszkał nawet jego
daleki krewny, który ciągle posługiwał się tytułem Graf von Raczek. Jednak już pradziad
Fritza był zbyt ubogi, by dla swego syna wykupić patent. Marszałek wiedział i o tym -
bełkotał coś o „kupieckiej, żydowskiej mentalności, pieniędzmi zarzynającej prawdziwą
szlachtę”, tytułował młodego esesmana „Hauptsturmführer von Ratschek”. Powtarzał też bez
przerwy coś o „germańskim rycerstwie”, zaś Fritz nie śmiał napomknąć, że herb jego rodziny,
Warnia, należy do polskiej heraldyki.
Wreszcie Göring zaczął opowiadać o wojnie siedmioletniej. Wykład z historii był
długi i nudny, prowadził do prostej konkluzji - w roku 1763 Prusy stały na krawędzi zagłady,
wojska austriackie i rosyjskie maszerowały na Berlin, a jednak Opatrzność czuwała i kraj
przetrwał. Ratschek wiedział o tym doskonale ze szkoły, jednak teraz marszałek zaczął
podkreślać beznadziejność ówczesnej sytuacji. Oczywiście, analogia sama się nasuwała.
Tylko gdzie ta cesarzowa Elżbieta, która miałaby umrzeć?
Po czym Göring pokazał, o co naprawdę chodziło. Skinieniem dłoni przywołał
kamerdynera, który przyniósł hebanową skrzyneczkę. Marszałek otwarł pudełko z
namaszczeniem i podał Fritzowi pergamin. Ktoś pięknymi, podobnymi do szwabachy literami
wykaligrafował tekst po łacinie. Poniżej umieszczono miniaturę przedstawiającą brodatego
mężczyznę, który podnosił prawą dłoń z wielkim pierścieniem na serdecznym palcu. Göring
tymczasem perorował dalej. Twierdził, że posługując się tym dokumentem, w 1763 roku
Guido graf von Raczek odnalazł jaskinię, w której spał karzeł Alberyk. Posiadał on pierścień
Nibelunga, którego moc ratuje Germanów. A teraz Fritz, potomek hrabiego von Raczek,
pojedzie szukać pierścienia Nibelunga, i uratuje Niemcy. A on, Hermann Göring, zostanie
nowym Fuhrerem, który nie popełni błędów Hitlera.
W efekcie tamtej rozmowy Fritz siedział teraz w pędzącym po wybojach samochodzie
i zastanawiał się, co też ich czeka na końcu tej podróży. Jego rozważania przerwało nagłe
hamowanie. Zatrzymał ich żandarm w motocyklowym płaszczu. Samochód najwyraźniej
wydawał mu się podejrzany - żadnego oficera w środku, dużo broni, dziwny kierunek jazdy...
- Aussteigen! - rozkazał.
Siedzący obok Ratschka oficer Wehrmachtu, herr Oberst Heimo von Krantz,
zauważył żołnierza wcześniej. Wyciągnął z kabury pistolet jeszcze zanim samochód się
zatrzymał. Z przodu Sholtisek otworzył drzwiczki. A kiedy żandarm skierował w jego stronę
lufę peemu, Krantz wyciągnął rękę z pistoletem ponad burtę samochodu i dwukrotnie strzelił
tamtemu w pierś. Wysiadł z samochodu, zabrał postrzelonemu pistolet maszynowy, z
ładownic wyciągnął magazynki, następnie wycelował w czoło żandarma i pociągnął za spust.
Nogą zepchnął ciało do rowu i wsiadł do auta. Sholtysek stał, oszołomiony. Heimo von
Krantz, który już powrócił do przerwanej kilka minut wcześniej lektury, uniósł wzrok.
- Einsteigen, Sturmann Sholtisek. Fahren Sie, bitte - zwrócił się do kierowcy.
Przejechali jeszcze kilka kilometrów, kiedy Ratschek, tknięty jakimś przeczuciem,
wyciągnął kopię dokumentu Góringa. Nakazał zatrzymać samochód i z kompasem porównał
układ ruin dwóch nadreńskich zamków i starego, romańskiego kościoła.
- Das ist hier, glaube Ich... - powiedział.
Na piechotę ruszyli ku rzece. Na nadbrzeżnej łące tkwił szary głaz, miejsce zgadzało
się z mapą. Jorg wziął ze sobą kaem, kierowca miał pistolet maszynowy - zajęli stanowiska i
ubezpieczali oficerów. Pułkownik von Krantz dziarskim krokiem pomaszerował do
kubelwagena po kilof. Wyszarpnął go z przeznaczonych na to narzędzie haków i równie
szybkim krokiem jął wracać do skały. Nie doszedł.
Metr od nóg pułkownika eksplodował pocisk kalibru 7,5 cm, wystrzelony z odległego
o czterysta metrów niemieckiego czołgu „Panther”. Pocisk przeznaczony był dla samochodu,
zaparkowanego przy drodze, lecz chybił. Z von Krantza zostały jedynie buty. Fritz nagle
zrozumiał!
- Jorg, pódź tukej! Sam niy bydom szczylać! - krzyknął.
Jorg nie rozumiał, ale nie zadawał pytań. W kilku skokach znalazł się przy swoim
dowódcy. Pantera obróciła wieżę, ale w stronę skały nie padł strzał. Za czołgiem ukazały się
dwa transportery opancerzone, z których wysypywali się grenadierzy.
- Jorg, pier po nich, wiela wlezie! Wiela mosz patrółnów do maszingywyjra? - zapytał
Fritz.
- Trzista. Hauptsturmführer, przeca nos zabiyjom. I pojakimu nasi do nos szczylajóm?
Przeca widać, że my sóm nasi! - odpowiedział Jorg.
Fritz nie tracił czasu na wyjaśnienia teraz. Sam rozumiał doskonale. Marszałek Göring
chciał tego, co było w tej skale wyłącznie dla siebie. A ludzie Führera również szukali Groty
Nibelungów. Nie ośmielą się jednak strzelać do ostatniej nadziei Rzeszy z armaty. Fritz i Jorg
są więc w luksusowej sytuacji - mogą strzelać, nie będąc ostrzeliwanymi. Kierowca
kubelwagena tego nie zrozumiał i zginął, trafiony serią z czołgowego kaemu.
Ten, który dowodził zmechanizowanym oddziałem na wzgórzu, nie był głupi.
Grenadierzy szerokim łukiem omijali stanowisko zajmowane przez dwóch Ślązaków, aby
zajść ich od drugiej strony. Ratschek zastanawiał się, co może zrobić, aby zwiększyć swoje
szanse na przeżycie kolejnego kwadransa.
W tym momencie wieża pantery zwróciła się w stronę rzeki. Pierwszy strzał z
niemieckiego czołgu urwał wieżyczkę shermana, który ukazał się na wzgórzu na drugim
brzegu. Ale za pierwszym nadjechały cztery następne. Świetnie wyszkoleni niemieccy
czołgiści zdołali zniszczyć kolejnego. Jednak dobrze wymierzona salwa z trzech
amerykańskich armat rozbiła panterę. Za shermanami widać było piechotę i saperów na
ciężarówkach, wiozących elementy mostu pontonowego. Niemiecki dowódca usiłował
zorganizować jakąś obronę, jednakże żołnierze nie strzelali zbyt ochoczo. Kiedy pojawiła się
pierwsza biała flaga, krzyczał o zdradzie i groził pistoletem. Jego ludzie już nie chcieli
umierać. Ktoś nacisnął spust karabinu, i odważny dowódca, pragnący wypełnić rozkazy
Fiihrera i walczyć do ostatniego naboju, zginął od niemieckiej kuli. Grenadierzy uznali, że
nadarza im się niepowtarzalna okazja trafienia do niewoli amerykańskiej. A to było dużo
lepsze, niż perspektywa gnicia w sowieckim łagrze.
Jorg Sholtisek uznał, że warto dowódcę o coś zapytać.
- Hauptsturmführer, możno i dlo nos sam by sie ta wojna mogła skóńczyć?
Fritz Ratschek zgodził się z podwładnym. Wyszli zza głazu z rękami w górze. Dla
nich ta wojna się skończyła.
Tydzień później uprzejmy oficer amerykańskiego wywiadu wojskowego zapytał
Fritza:
- Who were you before your military service?
Zaś Fritz odpowiedział po angielsku, ze swoim fatalnym akcentem:
- I was nobody.
- Who are you going to be when the war is over? - zapytał znowu officer.
- I will be nobody - odparł Ratschek.
A amerykański oficer doskonale wiedział, że ten młody esesman wcale nie usiłuje
utrudniać mu rutynowego przesłuchania.
* * *
Srebrny, sportowy mercedes gnał po autostradzie z Monachium do Ulm. Potężny
silnik z basowym pomrukiem rozpędzał samochód do prędkości dwustu kilometrów na
godzinę. Fritz prowadził z wyraźną przyjemnością, droga była całkiem pusta. Jorg wpatrywał
się w przelatujące za szybą krajobrazy. W Niemczech nie był od 1945, za granicę, w ciągu
tych trzydziestu lat, wyjechał raz - na wczasy, na Węgry.
Podróż się dłużyła, ale jakoś nie rozmawiali zbyt wiele, więc miał dużo czasu na
rozmyślania.
Życie Jorga dzieliło się na trzy wyraźne okresy. Dzieciństwo, od kiedy pamięta, do
poranka, w którym przyszło wezwanie do wojska. Matka z łzami w oczach dała mu pięć
marek, żeby sobie coś kupił w mieście, a on, podekscytowany, spotkał się z kolegami pod
kościołem i na rowerach pojechali do Gliwic, na komisję wojskową. To były lata beztroski.
Rodzice nie byli bogaci, ale Jorg był jedynym synem, a ojciec, górnik strzałowy, był dobrze
opłacany, więc bieda nie zaglądała im do garnka.
Następny okres może nazwać młodością - to trzy lata w Waffen SS, na wojnie. Gdyby
miał opowiedzieć o tym swojemu szesnastoletniemu synowi (Jorg czekał aż smarkacz
dorośnie), powiedziałby, że wojna była straszna. Niech Bóg go od niej strzeże. Jednak, gdy
myślał o tym, we własnym sumieniu musiał przyznać, że ma wiele dobrych wspomnień z tego
czasu. Bracia. Niemcy, Estończycy, Finowie i Norweg. Bliżsi mu niż ktokolwiek inny, bliżsi
niż żona, matka, dzieci. Kameraden, z którymi łączyła go przyjaźń bardziej intymna, niż
jakakolwiek inna relacja między ludźmi, przyjaźń, jaką można zbudować na wspólnym
obcowaniu ze śmiercią. Towarzysze, którym ratowało się życie po stokroć i którzy odpłacali
tym samym. Opatrywali sobie nawzajem rany, dbali o siebie jak najlepsze rodzeństwo. Poza
starszym Jaanem Harse, Estończykiem, który trochę im matkował, wszyscy byli w wieku
Jorga. Razem upijali się po raz pierwszy, razem po raz pierwszy szli na dziewczyny, razem
znosili klęski, razem cieszyli się ze zwycięstw. Rozstali się bez żalu, nie szukali też nigdy ze
sobą kontaktu - a jednak nie było dnia, w którym Jorg nie myślałby o swoich kamratach, lub
we śnie nie widział ich twarzy.
Trzecia część jego życia zaczęła się wraz z końcem wojny. Był szczęśliwy. Miał dobrą
żonę i dzieci, porządnych kolegów w pracy. Nie lubił komunistów, chodził do kościoła, a w
politykę nigdy się nie angażował. Kiedyś obiecał to swojej żonie. Jej ojciec, stary Werner
Bieniek, miał czterech braci, trzech stracił przez politykę. Dwóch zabili w 1920 roku Polacy z
POW-u, trzeciego w 1921 Niemcy z Selbsschutzu. Sam Werner przyjął taktykę zbrojnej
neutralności - trzymał w domu pistolet, i gdy na jego plac właziły polskie abo niymieckie
chachary strzelał sprawiedliwie, do wszystkich. Dzięki temu i jedni i drudzy dali mu spokój.
Jorg nie protestował, kiedy jego dzieci uczono w szkole bzdur o odwiecznej polskości
Śląska, powrocie do piastowskiej macierzy. Dorosną, to przyjdzie czas im wytłumaczyć - a
teraz, po co paplaniem mają narobić sobie kłopotów w szkole.
I oto nagle, po trzydziestu latach, życie Jorga wywróciło się do góry nogami.
Wystarczyła jedna noc nad dwiema butelkami whisky - i oto on, Szołtysek Jerzy, który nigdy
nie przebumelował w życiu ani jednej godziny, bo tak go ojce nauczyli, poszedł do lekarza z
butelką, kawą i czekoladą z Rajchu i dostał zwolnienie lekarskie na miesiąc. Żonie powiedział
tylko:
- Cila, jada z Fritzym do Rajchu. Za miesiónc byda nazod. Przywieza dzieckóm
szekuladów.
Cila najpierw zaczęła trajkotać, a po co, a dlaczego, skąd paszport, czy dadzą, a kto za
to zapłaci, a czy mu się nic nie stanie. Jorg cierpliwie przeczekał potok słów. Gdy skończyła,
wyszeptał:
- Cila, dziołszko moja, jo musza tam pojechać.
Żona zrozumiała i nie zadała ani jednego pytania więcej. Zrozumiała też, gdy poprosił,
by nie mówiła nikomu, że pojechał do Rajchu - oficjalnie wybrał się do sanatorium w
Ciechocinku. Na szczęście, nie wiedziała, że Jorg wcale nie będzie sobie wyrabiał paszportu.
Któregoś dnia Fritz poprosił o zdjęcie i zamknął się na godzinę w pokoju, po czym wręczył
przyjacielowi paszport Bundesrepublik Deutschland wystawiony na Johana Kaufmana, ze
zdjęciem Jorga i peerelowską wizą w środku.
Kiedy zbierali się już do wyjazdu Jorg zszedł z Fritzem do piwnicy. Zamknął za sobą
dokładnie drzwi, i kazał Cili przypilnować, żeby żadne z dzieci nie polazło na dół.
Zaprowadził Fritza do swojego warsztatu, odsunął ciężką, stalową szafkę i wyjął ze ściany
dwie cegły. Za nimi znajdował się mały schowek - wysmołowany, aby chronić zawartość
przed wilgocią, zamykany na stalowe drzwiczki. Kluczyk leżał na framudze piwnicznego
okienka - mały, zardzewiały, jeden z wielu rupieci, poniewierających się po warsztaciku.
Lekko dał się przekręcić w naoliwionym zamku - i ze schowka Jorg wyjął blaszane pudełko
po ciastkach. Położył je na stole i otworzył. W środku leżało pięknie zakonserwowane
parabellum i szesnaście nabojów. Wytłumaczył Fritzowi, że pistolet znalazł już po powrocie
do domu, przy zwłokach oficera, który zginął w lesie pod Pilchowicami. Jorg jakoś głupio
czuł się bez broni, wziął więc pistolet, wsadził do skrzynki, zalał olejem i schował u rodziców
pod podłogą na strychu. Kiedy budował dom, sporządził ten schowek, w tajemnicy przed
wszystkimi. Raz do roku, w rocznicę swojego wstąpienia do wojska, wyciągał pistolet ze
skrytki, czyścił, konserwował i chował. Raz na rok, nigdy częściej. Ratschek kiwnął tylko
głową, i Jorg ukrył pistolet z powrotem w schowku.
Na szaloną propozycję Ratschka zgodził się z jednego powodu. Chciał jeszcze raz
poczuć to podniecenie, które gdzieś w połowie wojny zastąpiło odczucie strachu. Zamiast bać
się przed walką, opanowywało go wtedy właśnie to niepowtarzalne, wręcz radosne uczucie.
Wiedział, że może zginąć, ale w jakiś najdziwniejszy sposób przestał się wtedy bać śmierci.
Pamiętał swój ostatni szturm, jakby to było przedwczoraj. Opancerzony transporter
trząsł się niemiłosiernie na wyboistej drodze, siedzieli naprzeciwko siebie - ciemne, okopcone
twarze, hełmy w pokrowcach, nerwowe uśmiechy towarzyszy, jaśniejące oczy, brudne dłonie
kurczowo zaciśnięte na lufach pistoletów maszynowych.
Zaraz po wojnie zamienił czasem kilka zdań z kolegami ze szkoły, którzy trafili do
Wehrmachtu. Wszyscy mówili to samo - tam yno jedno było ważne - przeżić. Jorg wyczuł tę
delikatną różnicę w rozłożeniu akcentów, tę nieprzebijalną zasłonę między nim, a tamtymi.
Ochotniczy charakter dywizji sprawiał, że nawet ci wcieleni przymusowo, jak Jorg,
przejmowali coś z walecznego zapału młodych esesmanów. Wojna była straszna, miał
nadzieję, że jego dzieci nigdy żadnej nie doświadczą - ale nie mógł się tego wyprzeć: wtedy,
gdy siedzieli naprzeciwko siebie w jadącym po ulicach Budapesztu transporterze, nie myśleli
o śmierci, ani o okropnościach wojny. Myśleli z podnieceniem o nadchodzącej walce! Nie
tęsknił do tego uczucia - jednak, gdy Ratschek dał mu możliwość krótkiego powrotu do
czasów, kiedy życie smakowało inaczej, niż węglowy pył w kopalni i kluski z roladą na
niedzielny obiad, nie zastanawiał się długo.
Ratschek opowiedział mu wszystko. Gdy wrócił z Indochin i wystąpił z Legion
Etrangere, postanowił odnaleźć Pierścień Nibelungów. Otworzył nadreńską grotę, jednak
była pusta - nie znalazł w niej ani Alberyka, ani złota, ani pierścienia. Tylko dwa zetlałe,
ludzkie szkielety.
* * *
Książę von Soltz wykrzyczał swoje „życzenie” i zamilkł. Nic się nie stało - nadreńskie
łąki spowijał mrok.
- J’ai l’impression de me retrouver dans une légende [* Mam wrażenie, że
znajdujemy się w jakiejś legendzie...] - powiedział po chwili.
- Effectivement, jusqu’a maintenant, cela en a bien l’air... [* Bo też tak to, jak do tej
pory, wygląda.] - dodał von Raczek.
Książę uśmiechnął się.
- J’ai toujours pensé être rationel, mais dans cette situation précise, même la raison
me conduirais à en profiter. Dirigeons nous vers Berlin maintenant. Nous allons voir si nous
avons réussi à changer quelquechose. Et puis... il faut que l’on rende l’anneau au Seigneur
[* Uważam się za racjonalistę, ale w naszej sytuacji nawet rozum podpowiadał, aby
wykorzystać tę sytuację. Trzeba nam teraz jak najszybciej jechać do Berlina, sprawdzić, czy
nasze starania coś dały. A potem oddać ten klejnot Jego Wysokości.] - postanowił.
Von Soltz skinął na swego sługę i skierował się ku wierzchowcom. W tej samej chwili
Guido graf von Raczek wyciągnął zza pazuchy mały pistolet, przystawił księciu do potylicy i
strzelił. Na umówiony znak Hanys rzucił się na sługę hrabiego, obalił na ziemię i poderżnął
mu gardło.
- Leć terozki drapko na góra, i rozpol te dwie fojerki. Yno drap! - zakomenderował
hrabia.
- Jawohl, Graf!
Hanys pobiegł na górę i jął krzesać ogień, by rozpalić ogniska. W tym czasie hrabia
odwrócił trupa, ściągnął mu z palca pierścień i schował do kieszeni. Zaciągnął oba ciała do
groty. Ogniska już płonęły - a po drugiej stronie Renu zapaliły się niewielkie światełka. Po
kwadransie do brzegu przybiło pięć łodzi, każda z tuzinem ludzi na pokładzie. Hrabia wydał
komendy - i z łodzi wyniesiono skrzynie, do których sześćdziesięciu ludzi sprawnie
spakowało skarby z jaskini. Nikt nie ukradł nawet talara. Guido Höllische Graf von Raczek
wzbudzał strach większy nawet niż chciwość towarzyszy hrabiego - wyborowej bandy
rzezimieszków, przy których austriackich pandurów można by wziąć za bogobojnych
mieszczan.
Tydzień później kolumna zbójów przebranych za pruskich dragonów, eskortujących
„transport najwyższej wagi państwowej” przemierzała zniszczony wojną kraj, kierując się na
Śląsk.
* * *
Srebrny, sportowy mercedes zjeżdżał drogą, wijącą się wokół wzgórza Torreblanca
niedaleko andaluzyjskiego kurortu Fuengirola, dwadzieścia pięć kilometrów od Malagi.
Kwadrans wcześniej Fritz Ratschek i Jorg Szołtysek, po serdecznym pożegnaniu, opuścili
willę, w której mieszkał były SS-Standartenfiihrer, były dowódca walczących w Waffen SS
Walonów, aktualnie biznesmen z branży budowlanej, Leon Degrelle.
Fritz był dumny - Degrelle poznał go, pamiętał go jeszcze po tych wszystkich latach.
W czasie wojny spotkali się w kotle pod Czerkasami. Teraz długo rozmawiali, nieco
wspominali, potem godzina zeszła na załatwienie aktualnej sprawy. Jorg tylko przysłuchiwał
się tej rozmowie, ale, ponieważ toczyła się po francusku, niczego nie mógł zrozumieć.
Degrelle nie zrobił na Szołtysku dobrego wrażenia. W przeciwieństwie do Fritza, Jorg
znał szeregowych żołnierzy - Walonów - podwładnych Degrella. Nie mieli o nim najlepszego
zdania. W czasie wojny nigdy nie spotkał go osobiście, ale dzisiejsza wizyta odświeżyła tylko
wspomnienie epitetów, jakimi określali tego ulubieńca Führera jego żołnierze. „Karierowicz”,
„cwaniak”, „spryciarz”, „kanciarz” - aż po „oszusta” i „kłamcę”. Twarz Belga potwierdzała
słowa kolegów. Wtedy miał zadowoloną z siebie buźkę małego spryciarza, chytruska - dziś,
jego poorana zmarszczkami fizjonomia postarzałego lowelasa dopełniała tamtego obrazu. Na
zdjęciach, które Jorg widywał w gazetach podczas wojny nie było jednak tego błysku
szaleństwa w oczach, który pojawiał się kilkakrotnie podczas rozmowy z Fritzem.
Ratschek nie wyjawił, po co pojechali do Hiszpanii. Podróż zajęła im trzy dni - spali w
przydrożnych hotelikach. Dużo rozmawiali o planach Fritza. Przede wszystkim Ratschek
mówił. Jorg pojechał z nim, aby zakosztować innego życia, chociaż przez chwilę, bo nie
wierzył w żadne bajki o Nibelungach. Tym bardziej dziwił się niezachwianej pewności, jaką
okazywał jego towarzysz podróży. Fritz czuł to niedowierzanie i zasypywał go argumentami.
W ciągu ostatnich lat, każdą wolną chwilę spędzał w bibliotekach, badając dzieje swojego
wielkiego przodka i pieczołowicie zbierając wszelkie wzmianki o Nibelungach, Złocie Renu i
innych staroniemieckich legendach. Wiele opowiadał o mitach i historii, lecz jeszcze więcej
czasu poświęcał przyszłości. Przyszłości Europy, bo on, Friedrich Ratschek po wojnie nie
czuł się już Niemcem.
Chociaż to raczej Niemcy przestali się czuć podobnymi Frtizowi. Nie czuł się też
oczywiście Polakiem. Bycie mishlingiem, Ślązakiem, Wasserpolakiem nie było dość dobre dla
jego nazwiska i krwi. Dlatego czuł się Europejczykiem. Nie było to jednak nostalgiczne
nawiązanie do czasów kulturowej wspólnoty średniowiecza. On patrzył w przyszłość! Był
patriotą przyszłej Europy, nie zważającej na historię i przeszłość, nowej, jednej Europy! Cóż
tam - narody! Dziewiętnastowieczny przeżytek - zbyt młody, by mieć podporę w tradycji,
zbyt stary, by przystawać do wizji, jaką prezentował. W kwestii narodów akurat Jorg mógł się
zgodzić z Fritzem - pamiętał, swojego staroszka, pradziada, Wacława Szołtyska, który pytany
o narodowość przez zaangażowane politycznie wnuki, ze zniecierpliwieniem machał tylko
ręką, a indagowany natarczywie obił nawet laską dorosłego ujka Ywalda.
Ratschek był przekonany, że pierścień ukryty jest w piwnicach przyszowickiego
pałacu hrabiów von Raczek. Sądził również, że razem z pierścieniem ukryto kilka
tajemniczych skrzyń, o jakich wspominały archiwalia. Miały one zawierać ogromny skarb.
Po powrocie z Hiszpanii, jeździli po całej RFN, załatwiając różne, niezrozumiałe dla
Jorga sprawy. Fritz twierdził, że musi zorganizować przerzut owych skrzyń ze skarbem przez
Czechosłowację do RFN.
W domu Ratschka zmienili samochód na duże volvo kombi, oraz paszporty na
szwajcarskie. Oba miały wbite ważne wizy PRL. Samochód był zarejestrowany w Szwajcarii.
Po dwóch tygodniach wjechali ponownie do Polski. Jorg nie wrócił jednak do swojej
prawdziwej tożsamości. Przeciwnie, otrzymał sztuczną brodę i perukę, aby przez głupi zbieg
okoliczności nie zostać zdekonspirowanym. Uzgodnili, że rozmawiać będą wyłącznie po
niemiecku. Fritz wręczył Jorgowi listę dziesięciu nazwisk z adresami i atlas samochodowy.
Dnie spędzali w hotelach, w nocy odwiedzali kamratów z Waffen SS. Trzech udało się
przekonać. Od Koniecznego, z Opola, pojechali na Podhale. Jorg zastanawiał się, któż taki, z
im podobnych, mógłby tam mieszkać. Fritz go oświecił - nikt. Na Podhalu mieszkał Janek
Chalbeda, żołnierz „Ognia”, antykomunistycznego partyzanta. Chalbeda uniknął
dekonspiracji, jednak został sam, bez możliwości działania. Postanowił więc ukryć w dobrym
miejscu, zakonserwować i doglądać niemałego arsenału. Fritz i Jorg dotarli do niego późnym
wieczorem. Ratschek zabronił Jorgowi się odzywać, a kiedy przywitał się z góralem,
Szołtysek zrozumiał dlaczego.
- Witam. Szanowny panie, przybywam tutaj z Londynu, moja szwajcarska tożsamość
jest fałszywa. Jestem delegatem prezydenta Ostrowskiego na kraj - powiedział Ratschek
najczystszą polszczyzną, z arystokratycznym „ł”.
Oczywiście, góral nie był idiotą. Pokiwał głową, wyjął spod serdaka visa, wycelował
we Fritza, nakazał podnieść ręce do góry i uprzejmie zaprosił do chaty. Syn Chalbedy
schował volvo do stodoły. Góral był przekonany, że ma do czynienia z prowokatorem SB.
Fritz liczył się z takim rozwojem wypadków. Spokojnie siadł za stołem i zaczął mówić. Po
dwudziestu minutach opowieści góral schował pistolet, po pół godzinie przeprosił, po
godzinie otworzył tajny schowek pod podłogą. Góral utrzymywał luźny kontakt z
emigracyjnymi środowiskami w Londynie przez kuzyna, który przed wojną wyjechał do
USA. Ratschek powołał się na tę znajomość, by przedstawić dokładnie swoje miejsce w
emigracyjnej hierarchii i swoje zamiary. Chalbeda uwierzył bez zastrzeżeń.
Nieco później Fritz i Jorg wyjeżdżali z podhalańskiej Łopusznej. W bagażniku ich
samochodu, pod fałszywym dnem spoczywały trzy niemieckie pistolety maszynowe MP-40,
jedna radziecka pepesza, trzy pistolety (parabelka, walther z tłumikiem i polski,
przedwojenny vis) i spora skrzynka amunicji.
Nad ranem dojechali do Pilchowic. Broń zakonserwowali, zalali olejem i w szczelnej
skrzyni zakopali w lesie. Zanim we wsi ktokolwiek się obudził, byli w domu Jorga. Szwajcar
Heinrich Bóhm z powrotem stał się ob. Szołtyskiem Jerzym, zamieszkałym przy ulicy
Engelsa 8, Pilchowice, czterdzieści cztery sto czterdzieści pięć.
* * *
Do Towarzysza Majora Kopczyka Antoniego,
Szanowny Towarzyszu, ja, jako lojalny obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej
czuję się we własnym socjalistycznym sumieniu zobowiązany donieść, iż było u mnie, jako
byłego, przymusem wcielonego, żołnierza faszystowskich wojsk, dwóch osobników,
podających się za Szwajcarów, przybyłych też samochodem marki Volvo, ze szwajcarskimi
tablicami rejestracyjnymi Numeru nie zdołałem zanotować, za co Towarzysza przepraszam
bardzo. Osobnicy owi stwierdzili, iż są dwoma żołnierzami SS i do mnie, jako swojego
kompana, mają prośbę. Mówili przy tym po polsku. Miałem z niemi udać się na Śląsk, aby
tam dokonać wydobycia jakiegoś cennego przedmiotu, tudzież uczestniczyć w akcie sabotażu
przeciwko naszej Ludowej Ojczyźnie. Niniejszym deklaruję, jako lojalny obywatel Polskiej
Rzeczpospolitej Ludowej wszelką pomoc w ujęciu wyżej wymienionych bandytów, którzy
jednak się z imienia i nazwiska nie przedstawili.
Z poważaniem,
ob. Dracz Michał
Dracz wstał od stołu, złożył kartkę, wsunął do kieszeni marynarki, i ruszył doręczyć ją
na SB. Stanął na chwilę w drzwiach... Kartka paliła mu kieszeń, nie da się ukryć. Spojrzał na
swoje powykręcane palce i przypomniał sobie obóz w Jaworznie, w którym zmasakrowano
mu dłonie. I inne części ciała. Zdecydowanym krokiem ruszył na komendę milicji, w której
mieściła się siedziba SB. Lepiej być donosicielem, zdecydowanie lepiej.
* * *
Porucznik Miłczyk wyszedł z roboczego spotkania z towarzyszem majorem Ziemką.
Pobrał z magazynu broń i kluczyki do służbowego dużego fiata. Trasa z siedziby SB przy
ulicy Powstańców w Katowicach do Przyszowic zabrała mu czterdzieści minut. Zaparkował
pod kościołem i postanowił przespacerować się do pobliskiego zameczku.
* * *
- Słuchajcie, Miłczyk. Te ich, kurwa, paszporty są pewnie prawdziwe, więc musimy
ich chwycić na gorącym uczynku. I róbcie to, kurwa, po cichu, bo nam to mogą w każdej
chwili sprzątnąć. Więc nie spuszczać zamku z oka, byle po cichu i z daleka. To grubsza
sprawa, i jeżeli damy sobie radę bez Warszawy to cała zasługa nam przypadnie.
Zrozumieliście mnie dobrze, Miłczyk, kurwa?
- Tak jest, towarzyszu majorze - odpowiedział Miłczyk i w duchu dodał „kurwa”.
Odłożył słuchawkę i pomyślał, że zasługa to przypadnie Ziemce, a on musi odwalać
czarną robotę. No cóż, taki zawód. Może liczyć tylko na wsparcie rejonowej komendy MO.
* * *
Wszystko było umówione, zorganizowane i zapięte na ostatni guzik. Kostenko i
Lompa już czekali, ukryci w niewielkim parku, otaczającym eklektyczny pałacyk von
Raczków w Przyszowicach, służący teraz za przedszkole. Między drzewami zaparkowali
nyskę. Kilkanaście minut po północy na parking przy przyszowickim kościele, oddalonym od
pałacu o sto metrów, zajechało powoli volvo, ze zgaszonymi światłami. Jeszcze w
samochodzie Frizt wyciągnął krótkofalówkę. Użył przycisku do nadawania alfabetem
Morse’a i wysłał trzy krótkie sygnały.
- Alles ist vorbereitet! - odpowiedział mu ściszony głos Lompy.
- Aufsteigen - Ratschek wydał równie cichą komendę.
Wysiedli z samochodu. Broń i narzędzia niedbale ukryli pod marynarkami i
spokojnym krokiem pomaszerowali do pałacu. W innej sytuacji Jorg może zastanawiałby się -
po co im pistolety maszynowe? Ale jego umysł przestawił się ponownie na wykonywanie
komend. Od myślenia był oficer. On zaś miał analizować sytuację, meldować i wykonywać
rozkazy. Przeszli przez szosę, minęli pawilon handlowy i po dwóch minutach znaleźli się
naprzeciwko pałacu. Wieś była jak wymarła. Ratschek z kieszeni kurtki wyciągnął czarną
kominiarkę i naciągnął ją na twarz. Jorg uczynił to samo. Fritz spojrzał na krawędź dachu,
rysującą się na tle jasnego nieba. Nad wejściowymi drzwiami ciągle dumnie tkwił herb von
Raczków - Warnia, rak. Fritz urodził się i wychował w Gliwicach, ale bywał tutaj w
odwiedzinach u krewnych, którzy mieszkali w pałacu przed wojną. A teraz Polacy zrobili
tutaj przedszkole...
Dość refleksji, do dzieła!
Podeszli pod drzwi. Ratschek, ku zdziwieniu Jorga, wyciągnął wytrych i w ciągu
kilkunastu sekund otworzył drzwi. Weszli do środka. Fritz dwukrotnie nacisnął guzik
krótkofalówki - „OK”. Ratschek miał plany pałacu, ale w środku wnętrze zostało
przebudowane. Prawie na oślep, przyświecając sobie tylko słabą latareczką, ruszyli szukać
wejścia do piwnic. Po paru minutach znaleźli! Krótkofalówka - „OK”. Drzwi były zamknięte,
Fritz wyjął ponownie wytrych. Jorg wyciągnął pistolet z tłumikiem i przeładował, delikatnie
prowadząc zamek palcami, żeby nie szczęknął zbyt głośno. Wytrych zgrzytnął i kolejne drzwi
stanęły otworem. Zeszli po schodach.
Piwnica była zagracona - śmieci, szczątki starych mebli, okna, szyby, jakiś złom,
wszystko to wypełniało pomieszczenia, zostawiając niewiele miejsca do przejścia. Przecisnęli
się między rupieciami do klitki znajdującej się dokładnie pod południowo-wschodnim
narożnikiem pałacu. Krótkofalówka - dwa naciśnięcia, „OK”. Fritz dla pewności spojrzał na
busolę, przypiętą na przedramieniu. Wyjął z kieszeni stetoskop i geologiczny młotek i zaczął
opukiwać północną ścianę, przycisnąwszy do muru końcówkę stetoskopu. Jest! Zapalił mocną
latarkę i położył ją tak, by oświetlała ścianę. Oczyściwszy stary tynk szczotką, odnalazł
szczelinę. Wcisnął w nią grot śrubokrętu i podważył - ukryte drzwi ustąpiły lekko i otwarły
się z szelestem. Udało się!
Na środku niewielkiego pomieszczenia, na rokokowym fotelu o pięknych poręczach,
siedział starzec. Zgarbiony, z głową opuszczoną na pierś, spał. Długie siwe włosy spływając
na ramiona, łączyły się z brodą, szarą zasłoną przykrywając pierś. Dłonie opierał na szabli.
Fritz i Jorg stanęli, zdziwieni i skonfundowani. Starzec westchnął ciężko i z wysiłkiem
podniósł głowę.
- Was noch, Schweinebande!? Hier gibt es kein gold! - zapytał charczącym głosem.
Nie umieli wydobyć z siebie głosu. Starzec sapnął i sięgnął za pazuchę, wydobywając
staroświecki, skałkowy pistolet. Jorg zareagował odruchowo - wytłumiony walther psyknął
dwukrotnie, nie głośniej niż lufbiksa na wróble. Oba pociski trafiły w głowę - bezwładne ciało
zwisło na fotelu. Fritz wzruszył ramionami i ściągnął trupowi z palca pierścień Nibelungów.
Jorg był przekonany że śni. Zanim Rastchek zdążył zastanowić się, co ze skarbem, odezwał
się głośniczek krótkofalówki:
- Achtung!, Feindel Vier Wagen! - zameldował Lompa, jakby ciągle byli w Rosji, i
chodziło o sowieckie czołgi, nie zaś o cztery milicyjne radiowozy.
Dwaj włamywacze zamknęli za sobą tajne drzwi, rzucili się po schodach na górę i
przypadli do okien. Ratschek zajął pozycję przy głównym wejściu i ruchem głowy wskazał
Jorgowi drugą stronę pałacu. Ośmiu ludzi, w tym sześciu umundurowanych milicjantów.
Uzbrojeni tylko w pistolety. Fritz uśmiechnął się do siebie. Jednak zastrzeli jeszcze w życiu
kilku komunistów. Mimo wszystko - to miłe.
- Milicja! Wychodzić z rękami do góry albo będziemy strzelać! - krzyknął porucznik
Miłczyk i zginął od pierwszej kuli.
Milicjanci rzucili się za samochody, kuląc się ze strachu. Nigdy nikt do nich nie
strzelał. Lecz tam czekali już Lompa i Kostenko z automatami...
Z drugiej strony pałacu trzech funkcjonariuszy zajęło pozycje za wielkimi kubłami na
śmieci. Jeden z nich dramatycznie wrzeszczał do swoich kolegów na placu, nie wiedząc, że ci
są już martwi:
- Wezwijcie posiłki, kurwa, wezwijcie posiłki! Niech wojsko tu przyjedzie, kurwa!
Jorg przypomniał sobie etapy skrytego podchodzenia i likwidacji, które ćwiczyli
trzydzieści lat wcześniej, u Otto Skorzenego, następnie wprowadził je w życie. Przez boczne
okno wyślizgnął się z pałacu, przeczołgał kawałek, ukryty w cieniu, wpełzł między drzewa,
szerokim łukiem okrążył pozycję milicjantów. Ten od wzywania posiłków powtarzał jak
mantrę -”kurwa, kurwa, kurwa, kurwa...”. Pozostali dwaj usiłowali zerkać na pałac, w którym
Jorga dawno już nie było. Podczołgał się do miejsca za betonową latarnią, przyklęknął, oparł
lewy łokieć o kolano - i trzykrotnie strzelił. Trafił wszystkich, podniósł się szybko, podbiegł
kilka kroków i ponownie posłał milicjantom trzy kule. „Punkt szósty: sprawdzić broń,
przeładować, zająć pozycję defensywną, czekać na rozkazy”. Zmienił magazynek,
przyklęknął za śmietnikiem i szepnął do krótkofalówki.
- Klar.
- Klar - odpowiedział Lompa.
- Der „B” Plan - mruknął do radia Ratschek.
* * *
- Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa! - ryczał do słuchawki major Włodzimierz Ziemka. -
Co to jest, kurwa w dupę jebana mać, Ameryka? Trzecia, kurwa mać, wojna światowa? Co to
jest?
Właśnie złożono mu raport, na który, piekląc się, czekał od kwadransa. Ośmiu
funkcjonariuszy zabitych w Przyszowicach, broń automatyczna, kaliber 9 milimetrów.
Następnych czterech - w blokadzie na ulicy Pszczyńskiej w Gliwicach. Ziemka właśnie
wysłuchał zeznania jednego z milicjantów: „Jechali, towarzyszu, jak diabeł sam, no, Jezusie
Nazareński, towarzyszu, jechał na pełnym gazie, wytłukli, kurwa, przednią szybę, i ten drugi
walił seriami przez tę szybę wytłuczoną, jak przypierdolili w naszego fiata, to przeszli.
Myśmy strzelali, ale chyba nie trafiliśmy, bo szybko jechali. A jak uciekali, to ten chuj
otworzył tylne drzwi, i, kurwa, zastrzelił jeszcze Witka, towarzyszu!”.
Cały ślad po bandytach to dwa spalone samochody: volvo na szwajcarskich numerach
w Przyszowicach i nyska. Zaparkowana na ul. Zimnej Wody w Gliwicach, wrzucili do środka
granat, na ulicy wypadła połowa szyb.
- Co mnie, kurwa, obchodzą w dupę jebane szyby! - wrzeszczał major Ziemka.
* * *
Cila niczego nie podejrzewała. Jorgowi zdawało się, że gdyby wrócił zakrwawiony, na
bifyju położył karabin i głowę milicjanta, to Cili i tak do głowy nie przyszłoby, że jej Jorg
może mieć coś wspólnego ze strzelaniną. Minęły już cztery dni. W telewizji ani słowa, mała
notka w „Trybunie”, coś sąsiedzi gadali o napadzie w Przyszowicach. Nic wielkiego!
Piątego dnia wyznaczyli sobie spotkanie z Ratschkiem, nad Bierawką. Jorg był jeszcze
na chorobowym, siedział w domu i oglądał telewizję, ciągle myśląc o ostatnich wydarzeniach.
Wieczorem już w sypialni, usłyszał delikatne stuknięcia w szybę. Jego kamrat, Francik, w taki
sposób wyciągał go czasem na ogród, gdy chcieli posiedzieć razem w milczeniu, napić się
piwa, albo herbaty z termosu i cieszyć się letnią nocą. „Czemu nie” - pomyślał Jorg i,
włożywszy szlafrok, wyszedł na dwór. Francik stał tam, jak zwykle. Jednak...
- Suchej, bo yno roz powiym. Fritz Ratschek robi dlo komunistów. Niymieckich. Jest
agyntym Stasi. Tu mosz dowody. - Podał Jorgowi szarą kopertę.
Szołtyska zamurowało. Z jednej strony, to wiele tłumaczyło... Ale Francik!
- Skónd ty... - zdołał tylko z siebie wydusić Jorg.
- Gehlen Organization - opowiedział krótko przyjaciel.
Ha! Siatka niemieckich szpiegów, zorganizowana w krajach za żelazną kurtyną, zaraz
po zakończeniu wojny, przez niemieckich speców z Abwehry. Dla CIA, oczywiście... Fritz
nawet coś o nich wspominał, i Jorg podejrzewał, że dawny kolega może mieć z nimi coś
wspólnego. Oczy i uszy Amerykanów w Europie Wschodniej...
- Od Leona Degrelle prziszła pilno przesyłka do nos. Łón go odkrył, jak szukoł po
swoich papiórach. Łod niego sóm te fotografije. Łobejrz se. I drugo rzecz - nigdy wincyj w
życiu ni bydymy godać o tym. Rozumisz? O fusbalu, gołymbiach, babach, polityce, grubie - ja,
ale niy o tym. Rozumisz? - wyjaśnił zdziwionemu Szołtyskowi Francik.
- Ja.
- No to patrz tam jako. Pyrsk.
Francik odszedł, wsadziwszy ręce w kieszenie. A Jorg usiadł w kuchni, i obejrzał
zdjęcia.
* * *
- Deine name? Imię? Kak tiebia zawut? - zapytał beznamiętnym głosem SS-
Hauptsturmführer Ratschek przerażoną Rosjankę.
Nie odpowiedziała. Esesman podniósł pistolet i strzelił jej w środek czoła. Przeszedł
krok w prawo, do kolejnej w szeregu. Dalej stało jeszcze dwadzieścia kobiet.
- Kak tiebia zawut? - zapytał i uśmiechnął się do dziewczyny.
Nim zdążyła odpowiedzieć, strzelił jej w brzuch, gdy upadła, dobił.
Gefreiter Werner Grossman, z Wehrmacht Propagandenkompanie stał sparaliżowany
z przerażenia. Po chwili udało mu się przezwyciężyć strach, i zareagował jak przystało na
dziennikarza (ach, gdzież uleciały te wspaniałe czasy, w których fotografował piękne kobiety
dla ilustrowanych pism!). Uniósł do oczu leicę i zaczął fotografować, robiąc jedno zdjęcie za
drugim. „Jeszcze trzy, jeszcze dwa, czekaj, musisz mieć gębę tego drania” - myślał. Wreszcie,
po którymś z kolei odgłosie strzału i trzasku migawki esesman obrócił się do tyłu i gefreiter
zrobił mu zdjęcie.
- Halt, du Schweine! - ryknął Ratschek.
Lecz Grossman potrafił szybko biegać, to bardzo przydatne w zawodzie dziennikarza.
I uciekł, mimo że esesman strzelał do niego. I gefreiter Werner Grossman do końca życia,
patrząc na swoją gębę w lustrze, przekonywał się, że Bóg nie stworzył go żołnierzem, Bóg
uczynił go reporterem. Dlatego tylko zrobił zdjęcia.
* * *
Do zdjęć dołączony był krótki, odszyfrowany list Degrella. „Ten tchórz nie potrafił
wziąć na siebie odpowiedzialności za rozstrzelanie paru komunistek, gdy już obrósł w tłuszcz
i pieniądze. Stasi odnalazła zdjęcia w jakimś archiwum i zaszantażowali go ich ujawnieniem.
Bał się stracić swoją pozycję, dlatego zgodził się z nimi współpracować”.
Warci siebie obaj, psiakrew! Jorg Szołtysek wiedział już co ma zrobić. Broni, użytej w
akcji pozbyli się od razu, ale miał przecież w piwnicy parabelkę. Wziął pistolet ze sobą i
poszedł na spotkanie z Fritzem, do lasu.
Spotkali się na niewielkiej polance, nad Bierawką. Jorg przyszedł wcześniej i czekał
już na Ratschka. Kiedy ten przyszedł wreszcie, Szołtysek zaczął bez ogródek.
- Tyś jest ze Stasi, ty pierdnie - powiedział, celując w swojego byłego przyjaciela.
Fritz wiedział, że Jorg trafi go w czoło z dziesięciu kroków. Nie chybi, nigdy nie
pudłował w takich sytuacjach. Nie wykonał więc żadnego gwałtowanego ruchu. Czekał.
- Te Stasi mie nic niy obchodzi. Poszołbyś w pieróny. Ale pamiyntosz te ruskie
dziołchy, na wiosna, w czterdziestym czwortym? Te, coś mi pedzioł, że je bolszewiki
pozbijały? Tyś je, giździe jedyn, sóm zastrzelił.
A więc o to chodzi...
- Jorguś, opamiyntej sie. Przeca wiysz, że jak łune już roz były u nos, to Rusy by je i
tak pozbijali, zaroz jak by je chycili. Dyć wiedzioł żeś co łuni robiyli z naszymi jyńcami?
- Ja, wiedzioł żech. I ty se myślisz, pierdnie, że to styknie?
Fritz zamilkł.
- Meine Ehre heisst Treue - powiedział Jorg i strzelił.
Ciało Friedricha Ratschka obciążył kamieniami, i wrzucił do rzeki. Wcześniej zdjął
mu z palca pierścień Nibelungów. Przyjrzał mu się chwilę w świetle księżyca, by po chwili
cisnąć go z rozmachem do wody. Ratschek nie wypowiedział jeszcze żadnego żądania - to
zarezerwowali dla siebie jego preceptorzy.
W kilka miesięcy później Jorg wraz z rodziną zasiadł przy wigilijnym stole. Gdy po
konopiotce przyszła kolej na karpia i wszyscy w milczeniu pałaszowali rybę, Jorg nagle
zakrztusił się lekko i, wbrew tradycji, wstał od świątecznego stołu. Cila trochę się
zaniepokoiła, zwłaszcza że Jorg w tym roku nie był przed świętami u spowiedzi. Tak sądziła -
w rzeczywistości Jorg poszedł i uczciwie wyznał wszystko księdzu, który odmówił udzielenia
mu rozgrzeszenia. Jednak tajemnicę spowiedzi ksiądz traktował poważnie.
Jorg wyszedł do sieni i wypluł na dłoń niewielki, twardy przedmiot, który znajdował
się w mięsie jego karpia. Na dłoni Jorga spoczywał pierścień. Nie chcąc niepokoić rodziny,
schował go do kieszeni i wrócił do wieczerzy. Po pasterce zszedł do piwnicy i schował
pierścień Nibelungów w swojej skrytce, razem z parabelką.
* * *
Trzydzieści lat później, w wieku osiemdziesięciu lat Jorg Szołtysek zmarł. Rodzina
bardzo bolała nad tym, że na starość starzik Jorguś się z Pónbóczkiym powadzili. Nigdy
więcej nie poszedł do spowiedzi. Kiedy, na prośbę rodziny, do umierającego sprowadzono
księdza z ostatnimi sakramentami, Jorg odwrócił się do ściany. Pogrzeb był z tego powodu
niezwykle cichy.
Dzieci Jorga dawno wyprowadziły się do miasta, starka Cila nie żyła od sześciu lat,
nikt więc nie potrzebował domu przy ulicy Pojednania (dawniej Engelsa) 8. Kupił go
koncern, który zamierzał wybudować w Pilchowicach magazyn dla okolicznych
hipermarketów. Wyburzono dom Jorga i przygotowano beton do zalania fundamentów.
Którejś nocy Szołtysek odnalazł wreszcie drogę z przykościelnego cmentarza do ruin
swojego domu. Wślizgnął się do piwnicy, przeszedł do warsztatu, ze schowka wyciągnął
pierścień i pistolet. Załadował broń i usiadł na krześle.
Nazajutrz zalano stare piwnice betonem. Zbudowano wielki magazyn, po którym
bezustannie kursowało kilkadziesiąt wózków widłowych.
Zaś Jorg Szołtysek siedział na krześle z gotowym do strzału pistoletem w dłoni i
czekał.
Pilchowice, wiosna 2004
Podziękowania
Rodzicom, za wszystko;
Agacie, za wszystko i jeszcze więcej;
Dziadkowi, za historię.
Przyjaciołom:
Sylwii, Gosi, Markowi, Wojtkowi, za bycie co sobotę;
Basi za jazdę konną i aplauz;
Krzyśkowi i Maćkowi za szermierkę i konsultacje
z zakresu sztuk walki;
Mistrzowi i Przyjacielowi Krzysztofowi Ł.,
za formację intelektualną.