Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
H E L E N A Z A W I S T O W S K A
Tower Press, Gdaƒsk 1997
opowieÊç baÊniowa
Wydawca: Tower Press, Gdaƒsk 1997
Projekt ok∏adki i ilustracje: Jaros∏aw Wróbel
© Copyright for the text by Helena Zawistowska, Gdaƒsk 1997
© Copyright for the design by Jaros∏aw Wróbel, Gdaƒsk 1997
Redakcja i sk∏ad: Ludwika Topp
Redakcja techniczna i korekta: El˝bieta Smolarz
¸amanie: Dariusz Szmidt
ISBN: 83-87342-00-9
I. Âlubne dary
Gwarno i rojno by∏o na dworze króla Ewalda i królowej Idalii
w dniu poprzedzajàcym Êlub ich córki Blanki. Szykowano uczt´
weselnà, przyozdabiano komnaty, ogrodnicy strzygli trawniki,
Êcinali kwiaty i uk∏adali cudne bukiety, w szwalniach szwaczki
pakowa∏y w kufry sporzàdzonà wypraw´, a najzr´czniejsze przy-
straja∏y sukni´ Êlubnà - bia∏à i zwiewnà jak mg∏a, z welonem tak
d∏ugim, ˝e nieÊç go musia∏o ni mniej ni wi´cej tylko sto panien.
Delikatny muÊlin mia∏ skrywaç Êlicznà twarzyczk´ oblubienicy,
a wianek z b∏´kitnych kwiatów przyozdabiaç jej g∏ow´.
Blanka oczekiwa∏a z biciem serca swego wybranego – ksi´cia
Gwalberta, znakomitego rycerza pozostajàcego w s∏u˝bie króla,
który mia∏ zjechaç nast´pnego dnia, wraz ze swoimi rodzicami
i dru˝ynà, a tak˝e licznymi goÊçmi i przyjació∏mi. Lecz niespo-
dziewanie dla wszystkich ju˝ w przeddzieƒ zaÊlubin, w po∏udnie,
zadudni∏y kopyta koƒskie na moÊcie nad rzeczkà.
Nie by∏ to jednak orszak ksià˝´cy. Z pysznej karety zaprz´˝o-
nej w szeÊç bia∏ych koni, o farbowanych na czerwono grzywach
i ogonach, wysiad∏a wielce strojna pani, a choç by∏a ju˝ w kwie-
cie wieku, twarz mia∏a urodziwà i mi∏y uÊmiech na ustach.
– Jestem ksi´˝na Zelmira – powiedzia∏a sk∏oniwszy si´ przed
parà królewskà. – Nie by∏am dotàd na twym dworze, królu, co
z ∏aski swej musisz mi wybaczyç. Ale teraz, us∏yszawszy o bli-
3
skim weselu, przyjecha∏am, by ˝yczyç szcz´Êcia waszej Êlicznej
córze i dary Êlubne wr´czyç.
– Witamy ci´ z wdzi´cznoÊcià, ksi´˝no – odpar∏ król –
i prosimy na pokoje.
Z honorami podejmowano Zelmir´ – pierwszego weselnego
goÊcia, choç nikt jej nie zna∏, a nawet nie s∏ysza∏ przedtem jej
imienia. Lecz grzecznoÊç i goÊcinnoÊç kaza∏y daç wiar´ mo˝nej
pani.
Po wieczerzy ksi´˝na wr´czy∏a królewnie podarunki Êlubne:
zwierciade∏ko w srebro oprawne i z∏ote puzderko, w którym b∏y-
sn´∏y drogie klejnoty. Ale trzeci dar zadziwi∏ wszystkich, bowiem
nie wydawa∏ si´ odpowiedni dla panny m∏odej. Zelmira poda∏a
Blance uzd´ pi´knej roboty, z barwnym pióropuszem, czerwony-
mi fr´dzlami i z∏otymi guzami, po czym powiedzia∏a:
– Wiem, panienko, ˝e lubujesz si´ w konnych przeja˝d˝kach,
dlatego daruj´ ci uzd´, by zdobi∏a twego wierzchowca.
– Ach, jaka ∏adna! – klasn´∏a w r´ce Blanka. – Dzi´kuj´ ci, pa-
ni, to wspania∏y podarek. Ju˝ jutro rano ka˝´ przystroiç mojà Bu-
rz´ w t´ uêdzienic´, bo chc´ po˝egnaç si´ z rodzinnymi strona-
mi. Jest za lasem wynios∏e wzgórze, z którego cz´sto oglàdam
zachód s∏oƒca. W∏aÊnie tam pojad´ jutro rano.
Ksi´˝na Zelmira, która uj´∏a wszystkich mi∏ym usposobieniem,
dowcipem i wytwornoÊcià, nie mog∏a uczestniczyç w Êlubnych
uroczystoÊciach, gdy˝, jak powiedzia∏a, wzywa∏y jà pilne sprawy.
˚egnano ksi´˝n´ z ˝alem. Wnet zajecha∏a poszóstna kareta, a gdy
pani wsiad∏a, konie ruszy∏y z kopyta. Zadudni∏ pod nimi zwodzo-
ny most i z∏ocisty pojazd zniknà∏ w wieczornym mroku.
Nast´pnego ranka przyprowadzono Blance przystrojonà od-
Êwi´tnie klacz. Jednak Burza, zwykle tak uleg∏a, by∏a tego dnia
wyjàtkowo krnàbrna i niepos∏uszna, i w ˝aden sposób nie dawa∏a
si´ prowadziç. Wreszcie zakr´ci∏a si´ w kó∏ko i pomkn´∏a, ale nie
tam, gdzie kierowa∏a jà Blanka. Nie wiedzieç czemu porzuci∏a
ubità drog´ i pop´dzi∏a przez pola, przez bezdro˝a, po grudzie
i ugorach, przez chaszcze i zaroÊla, pokonujàc – jak prawdziwa
burza – wszelkie przeszkody.
4
Przera˝ona królewna z trudem utrzymywa∏a si´ w siodle, wiatr
Êwiszcza∏ jej w uszach, a kurz wciska∏ si´ pod powieki. By∏a ju˝
zupe∏nie wyczerpana, jeszcze troch´, a spad∏aby pod kopyta sza-
lonego konia. Wtem Burza zacz´∏a zwalniaç i zatrzyma∏a si´ na
pustkowiu z dala od wszelkich osad ludzkich. Blanka straci∏a
przytomnoÊç i niechybnie upad∏aby, ale czyjeÊ silne ramiona pod-
trzyma∏y jà i ostro˝nie zdj´∏y z siod∏a.
Tymczasem w zamku czyniono ostatnie goràczkowe przygoto-
wania do Êlubu królewny. Zebra∏y si´ ju˝ dru˝ki – sto dziewczàt
w bieli – by ubieraç pann´ m∏odà, lecz nigdzie nie mog∏y jej zna-
leêç. Âniadanie dawno min´∏o, królowa zacz´∏a si´ niepokoiç,
a oko∏o po∏udnia ju˝ i król by∏ pe∏en obaw.
Rozes∏a∏ wi´c s∏ugi i ˝o∏nierzy po ca∏ej okolicy na poszukiwa-
nie córki, lecz wszyscy wrócili z niczym. Wszczà∏ si´ pop∏och.
Królowa traci∏a zmys∏y, sto panien w bieli biega∏o bez∏adnie po
komnatach, dostojnicy i dworzanie zasumitowani wielce, nie wie-
dzieli, co czyniç. Tylko król nie straci∏ g∏owy i postanowi∏, i˝ sam
uda si´ na poszukiwanie. W∏aÊnie ˝egna∏ si´ z królowà, gdy wpad∏
stajenny, wo∏ajàc od progu:
– JaÊnie królu! Burza wróci∏a!
– Gdzie Blanka? – krzykn´∏a królowa.
– JaÊnie pani... – rzek∏ dr˝àcym g∏osem stajenny. – Klacz sa-
ma przyk∏usowa∏a, ale te˝ i bez owej pi´knej uêdzienicy, co to jà
panienka kaza∏a nam dzisiaj koniowi za∏o˝yç. A klacz zmarnowa-
na jest i zgoniona, niby z dalekiej drogi.
Wszyscy pobiegli zaraz do stajen, otoczyli Burz´ i dotykali jej
siod∏a, jakby nie wierzàc, ˝e nie ma na nim Blanki. A klacz zar˝a-
∏a tylko ˝a∏oÊnie i ∏eb spuÊci∏a.
W tej samej chwili zadudni∏y kopyta na moÊcie, da∏ si´ s∏y-
szeç gwar, Êpiewy i weso∏e okrzyki. To Gwalbert nadciàga∏ ze
swojà dru˝ynà i ca∏ym orszakiem. Niestety, wnet ten radosny na-
strój zamieni∏ si´ w smutek. Gwalbert, choç rozpacz targa∏a mu
serce, wys∏ucha∏ spokojnie ca∏ej opowieÊci o znikni´ciu Blanki.
Potem radzili wszyscy nad sprawà.
Mo˝e Burza przelàk∏szy si´ czegoÊ ponios∏a, królewna spad∏a
6
i le˝y gdzieÊ teraz bez ˝ycia? Mo˝e to za sprawà nowej uzdy klacz
si´ znarowi∏a? Kto i po co zdjà∏ podarowanà uêdzienic´? A mo˝e
ksi´˝na Zelmira uplanowa∏a to wszystko? Kim ona jest? ˚yczli-
woÊç mog∏a udawaç, by zdobyç zaufanie i by Blanka przyj´∏a jej
dar. Tak, ta obca dama wyda∏a si´ nagle wszystkim bardzo po-
dejrzana.
W koƒcu Gwalbert podjà∏ postanowienie:
– Moja dru˝yna do∏àczy do twojej, mi∏oÊciwy królu, i b´dzie
szukaç Blanki wzd∏u˝ i wszerz twych w∏oÊci, a ja pójd´, by od-
naleêç Zelmir´. Widz´, ˝e zale˝a∏o jej na tym, aby ksi´˝niczka
znikn´∏a. Lecz przysi´gam, ˝e nie spoczn´, póki nie odzyskam
mojej umi∏owanej.
I jeszcze tego wieczoru odjecha∏ ksià˝´ samopas ku kraƒcom
rozleg∏ego paƒstwa króla Ewalda. Na wszystkie strony rozjechali
si´ te˝ rycerze z jego dru˝yny. D∏ugo w´drowali, a choç ka˝dy
zjeêdzi∏ szmat Êwiata, nigdzie nie znaleêli ksi´˝niczki i nie na-
trafili na Êlad Zelmiry. Nikt nie umia∏ nic o niej powiedzieç, nikt
nie zna∏ jej imienia i nie wiedzia∏ skàd pochodzi. Gwalbert nabra∏
wi´c pewnoÊci, i˝ to tajemnicza Zelmira porwa∏a jego Blank´.
Kim naprawd´ by∏a i po co to uczyni∏a – nie wiedzia∏, lecz choç
inni ustali ju˝ w poszukiwaniach, on przysiàg∏ sobie, ˝e z tym
wi´kszà zawzi´toÊcià szukaç jej b´dzie dalej.
II. Garbus
Pewnego wieczoru zatrzyma∏ si´ Gwalbert w wiejskiej gospo-
dzie, by posiliç si´ i przenocowaç. Siedzia∏o tu ju˝ przy wieczerzy
kilkoro goÊci, zapewne podró˝nych jak i on. Rycerz siad∏ u koƒ-
ca sto∏u nad polewkà, a choç by∏ zafrasowany i zaj´ty swymi my-
Êlami, zaciekawi∏a go rozmowa wspó∏biesiadników. Pewien m∏o-
dzieniec ˝ywego usposobienia opowiada∏ jakàÊ histori´ ku ucie-
sze wszystkich obecnych. Gwalbert jà∏ si´ przys∏uchiwaç.
– Tak wi´c, panowie – mówi∏ m∏odzik – brat mój przekony-
wa∏, ˝e to nie bajka, bowiem znalaz∏ stare zapiski, w których wy-
czyta∏, i˝ naprawd´ ˝y∏ ongiÊ wielmo˝a wschodniego pochodzenia
imieniem Karakamba. Zatem, jak dowodzi∏, móg∏ mieç ów nad-
zwyczajny ∏uk. Jak niesie stare podanie, o czym wielu chyba s∏y-
sza∏o, strza∏a wypuszczona z tego ∏uku dobiega do osoby, której
imi´ si´ wymówi.
– Bajka! – krzyknà∏ któryÊ z goÊci.
– Poczekajcie! Mój brat uwierzy∏ w t´ gadk´ i szuka∏ ∏uku, a˝
znalaz∏!...
– Nie mo˝e byç!!
– Mów dalej!
– G∏upstwa opowiada! – wo∏ano z ró˝nych stron izby.
– Znalaz∏ go – ciàgnà∏ m∏odzik – pod dachem starej dzwonni-
cy. By∏a i strza∏a. Wtedy powiedzia∏ do mnie: „Patrz, niedowiar-
ku!” Wymówi∏ imi´ pewnej pi´knej damy i wypuÊci∏ strza∏´. By-
8
∏o to jakoÊ na podwieczerz i mg∏a sta∏a nad ziemià. Strza∏a wnet
znikn´∏a nam z oczu. MyÊl´ sobie: „Nie jest˝e to prawda”? I wie-
cie, co si´ sta∏o?
– Co? Co?? Mów˝e! – krzyczano.
– Min´∏a chwilka, mo˝e dwie, s∏ysz´ – coÊ Êwiszcze, patrz´ –
coÊ leci. A to strza∏a wyprysn´∏a nagle z mg∏y i leg∏a tu˝ przy mym
bucie. Ot i koniec bajki! – tu m∏odzik wybuchnà∏ Êmiechem, gdy˝
jako ˝ywo – choç m∏ody i weso∏y – nie przypomina∏ pi´knej da-
my. Za nim rozeÊmieli si´ inni, a˝ zahucza∏o w izbie. Nawet
Gwalbert si´ uÊmiechnà∏, choç nigdy nie s∏ysza∏ legendy o cu-
downym ∏uku. Wsta∏ i zbli˝y∏ si´ do weso∏ej kompanii.
– MoÊci panowie – powiedzia∏ – widz´, ˝eÊcie bywali w Êwie-
cie i ró˝ne dziwne historie znacie. Mo˝e ktoÊ z was spotka∏ kiedy
na swej drodze dam´ imieniem Zelmira? Jest wielce bogata, z∏otà
karocà zaprz´˝onà w szeÊç koni jeêdzi, ale nie wiem, gdzie prze-
bywa, wi´c rozpytuj´ ludzi.
Nie, nikt jej nie spotka∏, nikt imienia takiego nie s∏ysza∏. Gwal-
bert po˝egna∏ towarzystwo i wyszed∏ na dwór, by przejÊç si´ przed
snem. Noc by∏a bezksi´˝ycowa, tylko gwiazdy Êwieci∏y na ogrom-
nym niebie, ale nie przynosi∏y m∏odzieƒcowi pociechy. Smutne
by∏y jako i jego dusza st´skniona. Gwalbert poczu∏ si´ nagle bar-
dzo samotny, bezradny i zagubiony w wielkim Êwiecie mi´dzy
niebem a ziemià. Nagle dostrzeg∏, ˝e ktoÊ wysuwa si´ zza w´g∏a,
a jednoczeÊnie dobieg∏ go szept:
– Przyjdê o pó∏nocy nad staw. Wiem coÊ o Zelmirze... – postaç
si´ cofn´∏a.
– Zaczekaj, kim jesteÊ?! – zawo∏a∏ Gwalbert.
Ale nie by∏o ju˝ nikogo, tylko pies z kotem szarpa∏y si´ po
krzakach. Gwalbert rozglàda∏ si´, a serce ∏omota∏o mu ze wzru-
szenia i radoÊci. Poniesiony wyobraênià myÊla∏, ˝e mo˝e ju˝ za
dwa–trzy dni ujrzy Blank´, odzyska jà i razem wrócà do domu.
Nie spa∏ ani chwili czekajàc pó∏nocy. Zawczasu znalaz∏ staw
i zaszy∏ si´ w nadbrze˝nych zaroÊlach. Czeka∏ d∏ugo. Ju˝ ksi´˝yc
wyp∏ynà∏ zza dalekiego boru i jak czerwony balon zawis∏ nad ho-
ryzontem, a potem wspinajàc si´ po kopule niebieskiej skurczy∏
9
si´ i rozsrebrzy∏ swojà tarcz´. Gwalbert ciàgle czeka∏. Wtem da∏o
si´ s∏yszeç pohukiwanie puszczyka... Hu–u! Hu–u! A mo˝e to ja-
kiÊ cz∏ek tak si´ odzywa∏? M∏odzieniec odpowiedzia∏ podobnie.
Wtedy cicho zachrz´Êci∏ tatarak i nad brzegiem stawu pojawi∏
si´ pokraczny, chudy cz∏eczyna, zgi´ty wpó∏ pod brzemieniem
ci´˝aru, który dêwiga∏ na plecach. Dopiero gdy przysiad∏, Gwal-
bert zrozumia∏, ˝e to ogromny garb przyt∏acza tego mizernego
cz∏eka. Jego twarz równie˝ wykrzywia∏ grymas, a jedno oko stale
przykrywa∏a powieka.
– JesteÊ prawdziwym rycerzem – powiedzia∏ garbus g∏osem
niespodziewanie dêwi´cznym i m∏odym – a ja wielbi´ rycerzy.
Dlatego tobie jednemu wyjawi´ tajemnic´, o której nikt dotàd nie
s∏ysza∏. Musisz jednak przyrzec, ˝e mnie nie zdradzisz.
– Przyrzekam! – powiedzia∏ z powagà Gwalbert.
– Wierz´ ci, a wi´c s∏uchaj – tu garbus zni˝y∏ g∏os do szeptu.
– Zelmira to czarownica. Zgaduj´, ˝e znowu porwa∏a jakàÊ
pann´... Jak to si´ sta∏o?
– Tak, znikn´∏a moja narzeczona, ksi´˝niczka Blanka. –
Gwalbert opowiedzia∏ o wszystkich wydarzeniach i zakoƒczy∏: –
JeÊli wiesz, gdzie jest Zelmira, powiedz mi pr´dko, dobry
cz∏owieku, abym móg∏ zaraz ruszyç na ratunek. Stokrotnie ci si´
odwdzi´cz´.
– Nie chc´ nijakiej zap∏aty, jeno ˝al mi ciebie, rycerzu... Po-
s∏uchaj: Zelmira ma dziewi´ciu synów i co roku porywa jakàÊ
szlachetnà pann´ przeznaczajàc jà na ˝on´ dla któregoÊ z nich. Ju˝
oÊmiu po˝eni∏a, widaç twojà Blank´ ma zaÊlubiç dziewiàty. Ka˝-
dà pann´ trzyma przez dwanaÊcie miesi´cy w swym pa∏acu, ˝eby
zapomnia∏a o rodzinie, narzeczonym i ca∏ym dawnym Êwiecie. O,
ma ona swoje czarodziejskie sztuczki, które zabierajà biednym
dziewcz´tom ich pami´ç... Po roku nie pragnà ju˝ wolnoÊci i bez
sprzeciwu idà za tego, kogo im przeznaczy wiedêma.
Zadr˝a∏ rycerz na myÊl, ˝e Blanka mog∏aby o nim zapomnieç.
– Okropne rzeczy mówisz, przyjacielu – rzek∏. – Ale po∏o˝´
temu kres. Ja si´ czarów nie boj´, zniszcz´ wiedêm´ i odzyskam
mojà umi∏owanà.
10
– Nie takie to proste, rycerzu! Nikt na Êwiecie nie wie, gdzie
jest pa∏ac wiedêmy Zelmiry, jeÊli nawet s∏ysza∏ o niej lub dozna∏
krzywdy z jej strony. Zapewne twojà pann´ te˝ ona porwa∏a. Uzda
by∏a z w´dzid∏em, a to w´dzid∏o jest zakl´te, przyciàga konia do
wiedêmy, gdziekolwiek by by∏a. Potem Zelmira zabiera pann´ do
swego domu... Zmienia te˝ imiona. KiedyÊ nazywa∏a si´ ˚anna,
potem Oda, teraz Zelmira, a b´dzie...
– Skàd wiesz o tym wszystkim? – przerwa∏ niecierpliwie
Gwalbert. – I kim w∏aÊciwie jesteÊ?
– Nazywam si´ Iwo, a wiem o wszystkim, bom by∏ na jej dwo-
rze s∏ugà wielce zaufanym – tu garbus wykrzywi∏ usta w uÊmie-
chu.
– Zatem wiesz, gdzie jest jej dom! – wykrzyknà∏ Gwalbert.
– Nie wiem.
– Jak to?! By∏eÊ tam i nie wiesz?
– Nie wiem nawet, jak si´ tam znalaz∏em. Zapomnia∏em, jako
i inni, którzy przebywajà w paƒstwie Zelmiry, o wszystkim, co by-
∏o przedtem. Widzia∏em, jak kolejni synowie poÊlubiajà dziewcz´-
ta przywiezione przez ich matk´. A˝ przyby∏a do nas Êliczna kasz-
11
12
telanka, delikatna jak pàczek ró˝y. Polubi∏em jà od razu, a ona
p∏aka∏a, ràczki sk∏ada∏a, prosi∏a mnie rankiem, prosi∏a wieczorem,
bym jà ratowa∏. Uroni∏em i ja ∏z´ na jej bia∏e d∏onie, obieca∏em,
˝e pomog´... Choç sam nie wiedzia∏em, co móg∏bym dla niej zro-
biç, czarownica i tak domyÊli∏a si´ wpr´dce mych zamiarów. Po-
chwyci∏ mnie jej ciemnolicy niewolnik, Czanta, i zawlók∏ na wy-
sokà ska∏´. Tam ju˝ czeka∏a na mnie Zelmira. Powiedzia∏a: „Nie-
szcz´sny! Nie wiesz, ˝e stàd nie mo˝na uciec? Otó˝ powiem ci:
paƒstwo moje nie nale˝y ani do ludzi, ani do duchów, a znajduje
si´ jedynie w moim w∏adaniu i w mojej mocy. Gdyby jednak ktoÊ
odnalaz∏ drog´ do Êwiata ludzi, prysn´∏aby moja moc. Ale to si´
nigdy nie stanie. Ciebie sama si´ pozb´d´. To mówiàc stràci∏a
mnie w przepaÊç i Êmia∏a si´ przy tym gromko. Âmiech ten d∏ugo
brzmia∏ mi w uszach, a˝ stopniowo zacich∏ i nie wiem, co si´ po-
tem ze mnà dzia∏o. Zapomnia∏em... Nie wiem, jakim sposobem
znalaz∏em si´ na ∏awce przy jakimÊ domu. Pracuj´ teraz to tu, to
tam, u bogaczy s∏u˝àc, a kasztelanka jest ju˝ na pewno ˝onà ósme-
go syna. Wi´c co ci mog´ doradziç? Chyba to, abyÊ w górach szu-
ka∏ tego zakl´tego kraju, bo ska∏y tam by∏y i przepaÊcie okrutne.
To jeno pami´tam.
– Wszystkie góry przetrzàsn´, a uratuj´ Blank´. Nie wierz´,
aby nie mo˝na by∏o znaleêç tego przedziwnego paƒstwa.
– A Êpiesz si´ mój rycerzu, Êpiesz, bo zapomni o tobie twoja
najmilsza – zaÊmia∏ si´ jakby drwiàco Iwo.
Nasta∏ ju˝ Êwit. Opary nad ∏´gami pobiela∏y, ptaki pocz´∏y si´
budziç, zaklekota∏ gdzieÊ bocian. Gwalbert uÊcisnà∏ w goràcej po-
dzi´ce r´k´ biednego garbusa, wróci∏ do gospody i kaza∏ siod∏aç
konia.
Wiedzia∏, ˝e góry rozciàgajà si´ we wschodniej cz´Êci kraju,
tam wi´c skierowa∏ rumaka witajàc budzàce si´ w∏aÊnie s∏oƒce.
III. W spalonym zamczysku
Gwalbert gna∏ bez wytchnienia dniem i nocà, nie dajàc wiele
odpoczynku rumakowi, a i sobie samemu tak˝e. Tote˝, gdy pew-
nego póênego wieczoru ujrza∏ za drzewami zarys jakiejÊ budowli,
postanowi∏ zatrzymaç si´ i odpoczàç. Prastara aleja lipowa za-
prowadzi∏a go na obszerny dziedziniec, a budynek okaza∏ si´ byç
starym zamczyskiem do po∏owy zrujnowanym, do po∏owy spa-
lonym. Pusto tam by∏o i g∏ucho, ruiny odstrasza∏y, ale Gwalbert
rozkulbaczy∏ konia, puÊci∏ go na traw´ i wszed∏ do Êrodka.
S∏oƒce ju˝ zasz∏o. W poÊwiacie wieczornego nieba, które wi-
doczne by∏o przez wybite okna, ujrza∏ ziejàce pustkà ponure kom-
naty o poczernia∏ych, osmalonych Êcianach, nierzadko pozbawio-
ne powa∏y i dachu. Wszystko pokrywa∏ kurz, a obwis∏e pasma
paj´czyn poruszone przewiewem mog∏y snadnie przestraszyç nie-
proszonego goÊcia. Ale to nie paj´czyny zatrwo˝y∏y rycerza, lecz
jakiÊ osobliwy dêwi´k dobiegajàcy z g∏´bi zamczyska – jakby ku-
cie ˝elaza, to znów przeciàg∏y zgrzyt.
Gwalbert ostro˝nie posuwa∏ si´ naprzód. Odg∏osy to nik∏y, to
nasila∏y si´. Wtem, minàwszy jakieÊ na wpó∏ spalone podwoje,
znalaz∏ si´ na wewn´trznym podworcu zamkni´tym z dwóch stron
wysokim, poszczerbionym murem.
Teraz dêwi´ki sta∏y si´ wyraêne i Gwalbert rozró˝ni∏ kroki. Ich
˝elazny ∏oskot wydawa∏ si´ przeraêliwy w ciszy i martwocie zam-
13
ku; narasta∏, zbli˝a∏ si´ nie wiadomo skàd, a towarzyszy∏ mu
szcz´k i chrz´st stali. M∏odzieniec wyciàgnà∏ miecz z pochwy
i gotów do obrony rozejrza∏ si´ dooko∏a, lecz nikogo nie ujrza∏,
tylko kroki s∏ysza∏ coraz g∏oÊniejsze, coraz bli˝sze... Spojrza∏ ku
górze i wtedy zobaczy∏ niesamowity widok: oto pomi´dzy blan-
kami obronnego muru kroczy∏a ogromna postaç zakuta w zbroj´,
ze spuszczonà przy∏bicà. W jednej r´ce dzier˝y∏a tarcz´, w dru-
giej miecz. Kroki dudni∏y, zbroja chrz´Êci∏a. Stal i ˝elazo martwo
po∏yskiwa∏y w Êwietle ksi´˝yca. Naraz chmura przes∏oni∏a tarcz´
zjawy, postaç znikn´∏a i zapanowa∏a cisza.
– Sen to czy jawa? – g∏oÊno zastanowi∏ si´ Gwalbert prze-
cierajàc oczy. „Jawa” – odpowiedzia∏o echo odbite od murów. Ry-
cerz poczu∏ si´ nieswojo i przeszed∏ mu po grzbiecie dreszcz l´-
ku. Zapragnà∏ co rychlej wróciç do swego wierzchowca, lecz za-
b∏àdzi∏ w labiryncie pustych sal. Wreszcie znalaz∏ si´ w kory-
tarzu, który przy koƒcu zakr´ca∏, i Gwalbertowi wyda∏o si´, ˝e
jest na dobrej drodze do wyjÊcia. Ale gdy minà∏ róg, stanà∏ onie-
mia∏y ze zdumienia.
Najpierw ujrza∏ smu˝k´ Êwiat∏a biegnàcà a˝ do jego stóp, a po-
tem, przez uchylone drzwi – pi´knie i bogato urzàdzonà komna-
t´: pod∏oga i Êciany by∏y wys∏ane kobiercami, dooko∏a sta∏y sofy
i szafy dêwigajàce ksi´gi, poÊrodku znajdowa∏ si´ stó∏, na nim
Êwieca rzucajàca ˝ó∏ty kràg Êwiat∏a. Przy stole siedzia∏ niem∏ody
ju˝ m´˝czyzna i czyta∏ grubà ksi´g´. Na innym tomie królowa∏
ogromny, szaro prà˝kowany kot, mruczàc i mru˝àc oczy. Gwal-
bert zbli˝y∏ si´ i stanà∏ w progu, nie wiedzàc, co czyniç dalej. To,
co zobaczy∏, by∏o tak nierzeczywiste wÊród ogólnego zniszczenia,
˝e wyda∏o mu si´ nowym przywidzeniem.
Nagle m´˝czyzna nie podnoszàc oczu znad pisma powiedzia∏:
– WczeÊnie dziÊ wróci∏eÊ, przyjacielu. Czy˝by noc by∏a
bezksi´˝ycowa? Lecz nie przeszkadzaj mi teraz, musz´ skoƒczyç
rozpocz´ty ust´p.
Gwalbert chcia∏ si´ cicho wycofaç, gdy wtem brz´kn´∏a ostro-
ga u jego buta. M´˝czyzna w fotelu podniós∏ g∏ow´, wi´c m∏o-
dzieniec powiedzia∏ skruszony:
14
– Wybacz, panie, i˝ niechcàcy naruszy∏em twój spokój.
Na dêwi´k obcego g∏osu m´˝czyzna zerwa∏ si´ z miejsca
i podszed∏ do drzwi, a ujrzawszy rycerza, wykrzyknà∏ wyciàgajàc
ku niemu ramiona:
– Ale˝ m∏odzieƒcze, niebo mi ciebie zes∏a∏o! Co za radoÊç
mieç goÊcia w tej samotni. Tu nigdy nikt nie zaglàda, jesteÊ pierw-
szym od wielu lat. Wejdê prosz´! Kim jesteÊ?
– Jestem ksià˝´ Gwalbert, rycerz w s∏u˝bie króla Ewalda...
– I ja by∏em rycerzem. Oho! Walczy∏em, zwyci´˝a∏em, król
mnie nagradza∏... Nazywam si´ Sambor. Gdy wojny si´ skoƒczy-
∏y, wróci∏em do domu, by objàç sched´ po ojcu. Lecz krewni
moi wszystko zabrali, zostawiajàc mi jedynie ten spalony zamek,
a ja nie mia∏em doÊç Êrodków, aby go podnieÊç z ruin. Osiad∏em
tu jednak wraz z poczciwym s∏u˝àcym Sewerem, który jest mi
te˝ jedynym przyjacielem, i razem prowadzimy pustelnicze ˝y-
cie. W∏aÊnie Sewer przywdzia∏ zbroj´ i wyszed∏ na blanki pe∏niç
stra˝ i broniç zamku przed wrogiem. Czyni to wtedy, gdy ksi´˝yc
oÊwietla mu drog´, inaczej móg∏by wpaÊç w jakàÊ dziur´, których
pe∏no jest w murze. Mo˝e go widzia∏eÊ?
– Tak, wzià∏em go za zjaw´. Ale po co...
– Przypomina sobie, poczciwiec, dawne lata, istotnie broni∏
bowiem niegdyÊ tego zamku, gdy zachodzi∏a potrzeba. Wydaje
mu si´, ˝e jest znowu m∏ody, gdy stoi tak na blankach i nie widzi
spustoszeƒ dooko∏a... Ale mów, m∏ody cz∏owieku, co sprowadzi-
∏o ci´ w ten zapomniany zakàtek i dokàd w∏aÊciwie zmierzasz?
– Ku górom, panie, które niedaleko stàd si´ rozciàgajà. Zgo-
ni∏em mego zacnego dzianeta i sam nie spa∏em dwie noce, a mnie-
majàc, i˝ nikt tu nie mieszka, zamierza∏em przenocowaç w jakimÊ
zakàtku tego zamku.
– Ale˝ Gwalbercie, ca∏a ta ruina jest do twojej dyspozycji –
zaÊmia∏ si´ stary rycerz – lecz najlepiej wypoczniesz tu, na wy-
godnym ∏o˝u.
Skrzypn´∏y drzwi, przez szpar´ spojrza∏o nieufne oko.
– Z kim rozmawiasz, panie? – zachrypia∏ starczy g∏os. – Czy
znowu z duchami?
16
– Nie! Tym razem z ˝ywym, m∏odym rycerzem, Gwalbertem,
naszym goÊciem. Wejdê Sewerze i poznaj go.
– Wielkie nieba! Co za szcz´Êcie! – zawo∏a∏ starzec i staro-
dawnym obyczajem podjà∏ goÊcia za kolana. – Zostaƒ, paniczu,
jak najd∏u˝ej, by pan Sambor mia∏ z kim rozmawiaç, a to ju˝ sam
do siebie gada, boç ja wielomówny nie jestem.
– Sewerze! Szykuj uczt´! Niech miód i wino si´ lejà, a ba-
˝anty, sarnina i zajàce na stole stanà!
– Zaraz widaç, ˝e dobry humor panu wróci∏, skoro na ˝artowa-
nie ma ch´tk´! – uÊmiechnà∏ si´ stary s∏uga i poda∏ skromnà wie-
czerz´.
– Powiedz mi, junaku – zagadnà∏ Sambor – co w tych dzi-
kich górach poczynaç zamierzasz?
– Ach, szlachetny panie – odpar∏ Gwalbert – wiodà mnie tam
troska i nieszcz´Êcie.
I opowiedzia∏ o znikni´ciu Blanki, sprawkach Zelmiry i jej ta-
jemniczym paƒstwie.
– Skàd wiesz o wiedêmie tak wiele? – zapyta∏ na koniec Sambor.
– Wybacz, panie, obieca∏em, ˝e nie zdradz´ imienia Êwiadka
jej poczynaƒ. On to w∏aÊnie zach´ca∏ mnie, bym w górach szu-
ka∏ siedziby wiedêmy, choç wspomina∏ te˝, ˝e nie wiadomo do-
brze, gdzie jest jej paƒstwo.
– Czy wiesz, przyjacielu – powiedzia∏ ze smutkiem stary ry-
cerz – ˝e i mnie pokrzywdzi∏a ta czarownica?
– Co mówisz, panie!? – wykrzyknà∏ zdumiony m∏odzian. –
Jak˝e to mo˝liwe?
– A tak, ˝e uprowadzi∏a mojego cudownego Venturiana, ko-
nia, który nie ma równego sobie na Êwiecie. Jest pi´kny: jab∏ko-
wity, o smuk∏ej p´cinie i wygi´tej szyi, a chód jego jak u panny
w taƒcu. Szybki jak strza∏a, wierny jak pies, lotny jak ptak, a do
tego ma w sobie coÊ tajemniczego: nie mo˝na go zabiç. Nieraz
widzia∏em, jak w bitwie wrogie miecze przez ∏eb go ci´∏y, a nie
zostawi∏y nawet zadraÊni´cia. Ale wiedêma okaza∏a si´ silniejsza.
By∏a tu, odwiedzi∏a mnie jako hrabina Oda, czu∏em si´ nawet
tym zaszczycony, a ona zapragn´∏a przejechaç si´ na moim wierz-
17
chowcu. Tak, tak, wiedzia∏a o zaletach Venturiana. Zgodzi∏em
si´, bo te˝ zawsze, choçby z kraƒca Êwiata do mnie wraca∏, jeÊli
wypadki nas rozdzieli∏y. Tym razem jednak nie wróci∏. Z pewno-
Êcià zniewoli∏a go w´dzid∏em, jak i klacz twojej Blanki. Po tygo-
dniu Sewer znalaz∏ w polu starà uzd´ Venturiana i pomyÊla∏em
wówczas, ˝e pad∏ gdzieÊ, a wilki porozw∏óczy∏y jego koÊci. Potem
przysz∏o mi do g∏owy, ˝e zosta∏ uprowadzony, ale dziwi∏em si´,
czemu nie wraca. Teraz wiem, to w´dzid∏o go trzyma. Przeszuka-
∏em moje ksi´gi i znalaz∏em zapiski o czarownicy, która porywa
ludzi i konie, ale pró˝no by szukaç jej siedziby – nie wiadomo,
gdzie si´ ona znajduje. I ja by∏em na tych szczytach, przetrzàsnà-
∏em ca∏e pasmo gór, wszystkie zakàtki najbardziej dzikie i nie-
dost´pne, i mog´ ci´ zapewniç, ˝e nie masz po co tam jeêdziç.
– Zatem co poczàç? – wykrzyknà∏ z rozpaczà m∏odzieniec.
– Przysz∏o mi coÊ do g∏owy – odpar∏ Sambor. – Wprawdzie
to pomys∏ szalony... ale mo˝e? S∏uchaj przyjacielu, musz´ rozwa-
˝yç i przemyÊleç w spokoju mój plan, zanim ci go przedstawi´.
A ty idê spaç, nabierz si∏, abyÊ jutro by∏ gotów do dzia∏ania.
Có˝, Gwalbert musia∏ pójÊç za tà màdrà radà, bo ju˝ g∏owa opa-
da∏a mu ze zm´czenia. Jednak o wschodzie s∏oƒca zerwa∏ si´ z po-
s∏ania przera˝ony, ˝e za du˝o czasu straci∏ na sen. Ze zdumieniem
ujrza∏ swego gospodarza wcià˝ siedzàcego przy stole, a raczej na
wpó∏ le˝àcego na roz∏o˝onych przed nim kartach. Wosk z wypa-
lonej Êwiecy zlepia∏ mu w∏osy. „Czy˝by umar∏?” – przelàk∏ si´ ry-
cerz. Ale w tej chwili Sambor podniós∏ g∏ow´, a widzàc, ˝e Gwal-
bert jest ju˝ na nogach, rzek∏:
– Sp´dzi∏em noc na szperaniu w wiekowych r´kopisach i po-
wiem ci, przyjacielu, ˝e nie na pró˝no. Znalaz∏em to, czego po-
trzebujemy. Czy znasz starà legend´ o ∏uku Karakamby?
– Nie – odpar∏ Gwalbert – ale imi´ to s∏ysza∏em. W pewnej go-
spodzie jakiÊ m∏odzik opowiada∏, ˝e jego brat znalaz∏ ∏uk Kara-
kamby.
– Nie mo˝e byç!!! – poderwa∏ si´ z miejsca stary rycerz. Lecz
gdy Gwalbert opowiedzia∏ zakoƒczenie tej historyjki, Sambor
uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏:
18
– A wi´c to nie by∏ prawdziwy ∏uk Karakamby. Patrz: oto bia-
∏y kruk – jedyny manuskrypt, jaki si´ przechowa∏ od tamtych za-
mierzch∏ych czasów. ¸uk Karakamby to nie legenda, to prawda.
Czytaj!
Gwalbert wzià∏ do r´ki po˝ó∏k∏e karty zapisane nierównym,
cz´sto trudnym do odczytania pismem. Oto treÊç tego starego
manuskryptu opatrzonego tytu∏em:
DZIEJE SZLACHETNEGO KEDRYFA
Siedzia∏ straszny wielmo˝a Karakamba na swym tronie, sro-
gim toczàc wokó∏ okiem, a s∏udzy i dworacy us∏ugiwali mu przy
stole. Oto niosà misy pe∏ne przeró˝nych potraw z mi´s sporzà-
dzonych, bowiem mo˝ny pan jada∏ tylko mi´so, g∏ównie w dzi-
czyênie gustujàc. Sam te˝ z ochotà wielkà wyprawia∏ si´ na
∏owy, zabijajàc mnogoÊç zwierzàt leÊnych i stepowych, i nie tyl-
ko dla po˝ytku, lecz przewa˝nie ku w∏asnej przyjemnoÊci i z w∏a-
Êciwego mu okrucieƒstwa.
A mia∏ on trzech synów. Zwali si´: Fores, Egador i beniaminek
Kedryf. Dobrzy to byli m∏odzieniaszkowie. PowÊciàgali, jak
mogli, zap´dy ojca ku zabijaniu zwierzàt, a zdarza∏o si´, ˝e i lu-
dzi, kiedy któryÊ ze s∏ug mu nie wygodzi∏. Z∏y by∏ wielmo˝a Ka-
rakamba na synów za ich przestrogi i upomnienia, wadzi∏ si´
z nimi coraz to ostrzej, a˝ razu jednego przeklà∏ ojciec synów
i wygna∏ ich z domu swojego. Poszli w Êwiat m∏odzieƒcy, a ka˝-
dy w innych stronach szcz´Êcia szuka∏.
Przemin´∏o wiele lat. Oto ˝ona wielmo˝y ju˝ zmar∏a, jedni to-
warzysze uczt i ∏owów zakoƒczyli ˝ycie, drudzy si´ porozpraszali,
a i ∏owy nie te by∏y co ongiÊ, bowiem wyl´kniona zwierzyna usz∏a
z ca∏ej okolicy. Karakamba poczu∏ si´ samotnym i smutek nim
zaw∏adnà∏. Po˝a∏owa∏ swego uczynku sprzed lat, zapragnà∏ sy-
nów swych mieç przy sobie. Lecz jak˝e wezwaç ich do powrotu,
kiedy nie wiadomo, gdzie przebywajà? Min´∏o znowu czasu ma∏o
wiele, a˝ tu pewnego dnia pojawi∏ si´ na dworze w´drownik jakiÊ
nieznany, ˝ebrak pewnie, bo g∏odny by∏ i wyn´dznia∏y. AliÊci,
19
20
mimo pod∏ej kondycji upiera∏ si´, by dopuszczono go przed ob-
licze pana, ma bowiem rzecz jakowàÊ niezwyczajnà do okaza-
nia. Karakamba by∏ dnia tego w z∏ym usposobieniu, jednak czu-
jàc zaciekawienie, kaza∏ go wprowadziç. Wstrzàsnà∏ si´ z odra-
zà ujrzawszy cz∏eka obdartego i obmierz∏ego, aleç ∏askawie spy-
ta∏ go, z czym przybywa.
– Panie – powiedzia∏ przybysz – zas∏ysza∏em od pewnego kup-
ca, któren z towarem by∏ na twym dworze, i˝ chcesz synów
swych sprowadziç na powrót do domu, a nie wiesz, gdzie ich
szukaç. Jednakowo˝ jest na to rada. Mo˝esz uwiadomiç ich o
swym pragnieniu, gdziekolwiek by byli – tu zdjà∏ ∏uk jakiÊ ma∏y
z ramienia. – Dam ci ten ∏uk, panie, i trzy strza∏y. Ka˝da z nich
zaniesie wieÊç cz∏owiekowi, którego imi´ wymówisz wypuszcza-
jàc strza∏´, aliÊci raz jeden tylko mo˝e byç u˝yta do takiego celu.
W ten oto sposób wezwiesz do domu wszystkich swoich trzech
synów.
– Dobrze, daj! – rozkaza∏ wielmo˝a.
– Dam, aleç nie darmo – sprzeciwi∏ si´ biedak. – Oddasz mi
za niego wszystkie inne ∏uki, które sà na dworze.
– Jak to, chcesz mnie pozbawiç or´˝a?
– Twoja dru˝yna ma wszak miecze, oszczepy...
– Po co ci te ∏uki?
– Po to panie, byÊ nie móg∏ wi´cej zabijaç niewinnych zwie-
rzàt leÊnych, gdy masz na swym dworze pe∏no wieprzy.
– Co rzek∏eÊ, Êmia∏ku?! Na mym dworze sà jeno sami
dostojnicy.
– Panie, niech b´dzie, ˝e w chlewie. Ale co rzeczesz na mà
propozycj´?
– Jakà˝ mam pewnoÊç, ˝e ∏uk ten w istocie jest czarodziejski?
– Przekonasz si´, gdy powrócà synkowie. Azali masz jakiÊ
wybór?
– Nie mam – przyzna∏ niech´tnie wielmo˝a i nakaza∏ dru˝y-
nie oddaç ∏uki.
Wnet ca∏y stos tego or´˝a le˝a∏ u nóg w∏ócz´gi, ten zaÊ wr´czy∏
wielkiemu panu trzy strza∏y i ∏uk, który choç ma∏y, niezwyk∏y mia∏
wyglàd. Jego pr´t drzewny nosi∏ tajne znaki magiczne, a koƒce
nieco ku górze pokr´cone ozdabia∏y rzeêby przedziwne przedsta-
wiajàce g∏owy smoków i innych potworów. Zasi´ ci´ciwa mocna,
choç cienka, z trudem dawa∏a si´ napinaç. Strza∏ki lekkie
i smuk∏e z czarnego hebanu wyrzezane, groty mia∏y czerwono
barwione.
Ju˝ pisarz nadworny naszykowa∏ pergamin. Wielmo˝a napisa∏
na nim wezwanie do syna najstarszego, za czym przytwierdzo-
no owà kart´ do strza∏y, pan wymówi∏ imi´ „Fores” i pos∏a∏
strza∏´ ku niebu. Pomkn´∏a jako b∏yskawica i wnet wszyscy stra-
cili jà z oczu. Podobnie˝ i drugi list z imieniem Egadora polecia∏
w Êwiat daleki. Otó˝ i trzecià kart´ do Kedryfa pisanà poda∏
pisarz swemu panu. Có˝ to si´ jednak sta∏o, ˝e wielmo˝a, na-
gle znieruchomia∏y wpatrzy∏ si´ w dal i pergamin z r´ki wypu-
Êci∏? Oto poÊród krzewów, w niedalekiej odleg∏oÊci od pa∏acu,
pi´kny roczniak szczypa∏ traw´. Kopytkiem w ziemi grzeba∏,
ró˝ki nadstawia∏, a wtem podniós∏ wdzi´czny ∏ebek i spojrza∏
wprost na wielmo˝´. Ten nie wytrzyma∏ – chwyci∏ ∏uk czarodziej-
ski i zanim ktokolwiek si´ spostrzeg∏, pos∏a∏ strza∏´ ku zwierz´ciu.
– Co robisz, nieszcz´sny?! – wykrzyknà∏ w∏ócz´ga.
Ale by∏o ju˝ za póêno. Strza∏a utkwi∏a w szyi jelonka. Nie prze-
znaczona do zabijania, zrani∏a zaledwie zwierzàtko, które usko-
czy∏o i pomkn´∏o w las.
– Uszed∏!! – krzyknà∏ rozeêlony pan. – Na nic taki ∏uk!
Jak zawsze zapalczywy, w gniewie wielkim prze∏ama∏ ∏uk na pó∏
i rzuci∏ nim o ziemi´. Zamarli dworacy, nie wiedzàc co czyniç.
Wtem ktoÊ, zebrawszy si´ na odwag´, zapyta∏:
– Co zaÊ z Kedryfem b´dzie?
– A nic! – odpar∏ hardo wielmo˝a. – DoÊç mi dwóch synów,
trzeciego od˝a∏uj´, mo˝e nie wracaç! – i odszed∏ Êpiesznie do
swych komnat.
Gdyby˝ choç u˝ali∏ si´ nad swym beniaminkiem, gdyby˝ choç
zasmuci∏ si´, ˝e nie ujrzy go nigdy, mo˝e by odzyska∏ i tego naj-
m∏odszego syna...
Na ˝ebraka nikt ju˝ nawet nie patrza∏. On zaÊ podniós∏ ∏uk z∏a-
22
many i ukrywszy twarz w kapturze opoƒczy, cicho zap∏aka∏.
Czego innego si´ spodziewa∏. Dziesi´ç lat s∏u˝y∏ u króla Dale-
kiego Wschodu, dobywajàc w kopalniach marmury i drogocenne
kamienie. Za swe ci´˝kie trudy nie ˝àda∏ z∏otych dukatów, jeno
prosi∏ o ∏uk czarodziejski, który, jak zas∏ysza∏ od przyjaznego mu
dworaka, znajdowa∏ si´ w królewskim skarbcu. W∏adca da∏ mu to
cudo. Wtenczas jako biedny tu∏acz przyw´drowa∏ na dwór wiel-
mo˝y Karakamby. A w myÊlach swoich widzia∏, jak strza∏a pusz-
czona w niebo z imieniem Kedryfa legnie cicho u jego nóg, jak
wszyscy si´ zadziwià, a ojciec, tak niegdyÊ srogi i bez serca, po-
zna w nim syna swego i przyciÊnie do piersi... Inaczej si´ sta∏o.
Zraniony okrutnymi s∏owy ojca, nieszcz´sny Kedryf przez nikogo
nie zatrzymywany odszed∏ znów w Êwiat. A kiedy w w´drówce
swej przyby∏ do lasu, wzià∏ ˝ywic´ u sosny wynios∏ej i u brzozy
p∏aczàcej, i spoi∏ p´kni´ty ∏uk. A kiedy przyby∏ do dàbrowy, zna-
laz∏ dla niego schronienie i ukry∏ czarodziejski ∏uk przed okiem
ludzkim. A gdzie si´ cudowna strza∏a podzia∏a? Kozio∏ek bieg∏
lasem, a˝ pad∏ i niechybnie zakoƒczy∏by ˝ywot, aliÊci znalaz∏ go
cz∏ek jakiÊ litoÊciwy, wyjà∏ strza∏´ i wbi∏ jà w drzewo, a jelonka
z rany wyleczy∏. Mi´dzy drzewcem strza∏y, a ga∏´zià uwi∏ drozd
swe gniazdo i Êpiewa∏ w nim ów Êpiewak bo˝y, a po nim jego po-
tomstwo przez wiele lat jeszcze. Na koniec drzewo spróchnia∏o,
ptaszki odlecia∏y, gniazdo wicher porwa∏, a gdzie strza∏a czaro-
dziejska? Nikt tego nie wie.
Tymczasem bracia Fores i Egador dostali pos∏anie ojca, choç
ka˝dy w innej stronie Êwiata przebywa∏. Powrócili zacni synowie
uradowani odmianà serca wielmo˝y. A kiedy Kedryf d∏ugo nie
nadciàga∏, spytali o niego ojca. Ten ˝alem wielkim zdj´ty zap∏a-
ka∏ i opowiedzia∏, co i jak si´ zdarzy∏o. Potem pokut´ sam sobie
na∏o˝y∏, a to by mi´sa do koƒca ˝ywota swego nie jeÊç. I trzeba
rzec, i˝ s∏owa dotrzyma∏.
Na koniec powiedzieç nale˝y, i˝ Fores b´dàc kiedyÊ w podró-
˝y napotka∏ biednego w´drownika, który zapyta∏ go o wielmo˝´
Karakamb´ i jego synów. Pozna∏ Fores brata swego, uradowa∏
si´ nad wyraz i jà∏ go nak∏aniaç do powrotu w dom rodzicielski.
23
Jednakowo˝ Kedryf odmówi∏, wyjawiajàc dzieje czarodziejskie-
go ∏uku, jak i to, i˝ to on sam ofiarowa∏ go ojcu, gdy by∏ u niego
przebrany za tu∏acza. AliÊci zosta∏ boleÊnie zraniony w swym
sercu i powróciç mu niepodobna. A teraz zmierza do króla Dale-
kiego Wschodu, który by∏ dlaƒ ∏askawy. Fores zrozumia∏, ˝e tak
byç musi i zap∏aka∏ szczerze nad losem brata swego, po czym
uÊciskali si´ serdecznie i rozjechali.
Nikt ju˝ wi´cej nie us∏ysza∏ o biednym Kedryfie. A ∏uk cudow-
ny przezwano ∏ukiem Karakamby.
– Niezwyk∏a historia! – powiedzia∏ Gwalbert po przeczytaniu
manuskryptu – lecz nie rozumiem, panie, czemu ty si´ tym zajmu-
jesz. Nie wiadomo, gdzie jest ∏uk, nie ma strza∏y...
– Mylisz si´ – rzek∏ z powagà stary rycerz. – Oto karta nad
którà sp´dzi∏em ca∏à noc, wskazujàca miejsce ukrycia ∏uku. Patrz!
Istotnie, na zbutwia∏ej karcie widoczny by∏ mocno ju˝ zatarty
szkic.
24
– I co powiesz? – zawo∏a∏ z tryumfem Sambor.
– Nic nie rozumiem – odpar∏ m∏odzieniec.
– A wi´c s∏uchaj! Strza∏ki wskazujà strony Êwiata. Ryba ozna-
cza wod´, du˝a ryba – du˝à wod´ na pó∏nocy kraju, gdzie p∏ynie
rzeka graniczna. Nie zaprzeczysz, ˝e ˝o∏àdê roÊnie na d´bie, a nie-
toperz kryje si´ w ciemnych miejscach...
– Lecz có˝ ma wspólnego dàb... ach, mo˝e to, ˝e w d´bie jest
dziupla...
– Dobrze! W starym d´bie jest du˝a dziupla, w której miesz-
kajà nietoperze strzegàce ukrytego tam ∏uku, a dàb ten roÊnie nad
rzekà.
– A co oznacza ten zygzak przy paszczy ryby? Podobny jest
do robaka, czy˝by ryba chcia∏a go po˝reç?
– Nie wiem, nie potrafi´ si´ domyÊliç, co znaczy ten zygzak,
ale sàdz´, ˝e wa˝niejsze jest miejsce ukrycia strza∏y.
– Ach, tej nigdy nie znajdziemy, nie mamy wskazówek. Ale
mo˝e wiesz, panie, gdzie ona?
– Wiem! Jest tu!!! – zawo∏a∏ pan zamku triumfalnie i tupnà∏
nogà w pod∏og´, a˝ zatrz´s∏y si´ Êciany, a przera˝ony kot nastro-
szywszy sierÊç umknà∏ przez okno.
– Mój stary – zwróci∏ si´ pan do Sewera, który w∏aÊnie szed∏ –
daj no klucze do piwnic.
Zeszli we trzech do loszku. By∏ pusty, tylko poÊrodku sta∏a wiel-
ka skrzynia. A mimo i˝ ogieƒ i tu poczyni∏ wielkie spustoszenia,
próchniejàca skrzynia opar∏a si´ p∏omieniom. Opar∏a si´ te˝ chci-
woÊci krewnych, którzy wyjàwszy z niej co cenniejsze przedmio-
ty, zostawili jà jako dodatek do spalonego zamku.
Sambor podniós∏ wieko, oÊwietli∏ wn´trze p∏omieniem Êwiecy
i krzyknà∏:
– Myszy!!!
Rozleg∏ si´ przeraêliwy pisk i przynajmniej setka tych potworów
wyskoczy∏a ze swego legowiska.
– Nie wiedzia∏em, ˝e mieszka z nami tyle mi∏ych zwierzàtek –
powiedzia∏ z odrazà Sambor.
Ale pod stertà poci´tych przez myszy szmat, le˝a∏a nienaruszo-
25
26
na ma∏a strza∏ka, taka jakà ktoÊ nieznany opisa∏ w manuskrypcie:
czarna z czerwonym grotem.
Gdy potem w komnacie oglàdali jà z ciekawoÊcià, zauwa˝yli
wyrytà na brzeszczocie liter´ „K”.
– Zapewne to pisarz Karakamby wycià∏ literk´ przeznaczajàc
t´ strza∏´ dla Kedryfa – zauwa˝y∏ stary rycerz.
– Tak, nie ma wàtpliwoÊci!!! – zakrzyknà∏ Gwalbert nadzwy-
czaj przej´ty wspania∏ym znaleziskiem. – Jak˝e ona trafi∏a do twej
skrzyni, panie?
– Znalaz∏ jà tkwiàcà w próchnie drzewa któryÊ z moich przod-
ków – wyjaÊni∏ Sambor. – Mówi∏ o tym mój pradziadek, wspomi-
najàc, i˝ jest to cudowna strza∏a z ∏uku Karakamby, ale nie wie-
dzia∏em o nim wiele, a i potem ma∏o mnie obchodzi∏a ta historia.
Dopiero teraz, dzi´ki tobie... Czy domyÊlasz si´ jaki mam plan?
– JeÊli znajdziemy ∏uk, b´dzie mo˝na pos∏aç wiadomoÊç Blan-
ce.
– Jakà wiadomoÊç?
– ˚e jà kocham i Êpiesz´ na ratunek.
– G∏upstwo! Wszak nie wiesz, gdzie jest paƒstwo Zelmiry i ni-
gdy tam nie dotrzesz. Jest inny sposób. Venturian uwolniony od
w´dzid∏a przybiegnie do mnie, rozumiesz?
– Tak! – zawo∏a∏ Gwalbert. – I przyniesie na swym grzbiecie
Blank´!
– Nie inaczej. Teraz wiesz, jakà wiadomoÊç masz jej przes∏aç.
– Wiem, ale czy jesteÊ pewien, panie, ˝e koƒ twój zdo∏a wy-
rwaç si´ z tej zakl´tej krainy? Wszak podobno nie mo˝na stamtàd
uciec.
– O to jestem spokojny. Zapominasz, ˝e Venturian jest koniem
niezwyk∏ym, cudownym, a poza tym to... to jedyna nasza nadzie-
ja. Oby si´ tylko Blance uda∏o dosiàÊç mego rumaka! B´dzie mu-
sia∏a dzia∏aç bardzo rozwa˝nie. A teraz, mój m∏ody przyjacielu,
przygotuj list, abyÊ móg∏, gdy tylko znajdziesz ∏uk, natychmiast go
wys∏aç. Siadaj i pisz!
Po namyÊle Gwalbert u∏o˝y∏ taki oto list:
Najmilsza Blanko!
Jestem sercem przy Tobie, lecz ani ja, ani nikt inny nie potrafi
dotrzeç do krainy, w której przebywasz za sprawà Zelmiry. Jest
jednak rada. Znajdê wÊród koni Zelmiry cudownego Venturiana
– to siwy, jab∏kowity rumak. Trzyma go przy Zelmirze zaczaro-
wane w´dzid∏o. Dosiàdê go, odrzuç uzd´ wraz z w´dzid∏em, a koƒ
czujàc si´ wolnym, wyniesie Ci´ z tego zakl´tego kraju. Powróci
do swego pana, rycerza Sambora, do którego i ja b´d´ zmierza∏.
Tam si´ spotkamy. Bàdê ostro˝na, Blanko, strze˝ si´ wiedêmy Ze-
lmiry! Spal list i strza∏´. Czekam na Ciebie z ut´sknieniem. –
Twój Gwalbert.
Dobiega∏o ju˝ po∏udnie. M∏odzieniec szykowa∏ si´ do dalszej
drogi; strza∏´ z ∏uku Karakamby umocowa∏ w swym ko∏czanie,
a plan i list ukry∏ g∏´boko na piersi. Jeszcze na odjezdnym wys∏u-
cha∏ wielu rad, których nie poskàpi∏ mu stary rycerz, i po˝egnaw-
szy si´ z nim oraz Sewerem, odjecha∏.
28
IV. Na rozstajnych drogach
Dzianet Gwalberta niós∏ wytrwale swego pana ju˝ wiele dni
w stron´ wielkiej wody. M∏odzieniec ogarni´ty pragnieniem zdo-
bycia ∏uku niewiele dawa∏ wytchnienia swemu rumakowi, a o sie-
bie nie dba∏ wcale. Jednak zm´czony wielce stanà∏ w pewnym za-
jeêdzie, gdzie te˝ wymieniano podró˝nym konie. W jadalnej izbie
gwarno by∏o i weso∏o, ale Gwalbert przej´ty swoimi troskami nie
przy∏àcza∏ si´ do nikogo. Gdy jednak podniós∏ oczy, wyda∏o mu
si´, ˝e twarz jednego z hulaków nie jest mu obca. Cz∏owiek ten
przypomina∏ mu kogoÊ, lecz kogo? Widzia∏ go chyba, ale gdzie
i kiedy? M∏ody ten m´˝czyzna siedzia∏ w towarzystwie czterech
czarniawych kompanów o b∏yszczàcych oczach i bia∏ych z´bach.
Nieznajomy te˝ spostrzeg∏ Gwalberta, a przyjrzawszy mu si´
pierwszy zagada∏:
– Có˝ to, rycerzu, zmyli∏eÊ szlak? Do gór wszak nie t´dy dro-
ga!
Gwalbert milcza∏ szukajàc w pami´ci, a przecie˝ i g∏os wyda∏
mu si´ znajomy. Wreszcie pomyÊla∏, ˝e mo˝e to byç Iwo. Tak!
Iwo, ale jak˝e inny!!! Gdzie˝ si´ podzia∏ nieÊmia∏y, kaleki i brzyd-
ki m∏odzieniec, wielbiciel rycerzy!? Teraz mia∏ g∏adkie lico, but-
nà min´, za to ani Êladu garbu. Gwalbert by∏ zbity z tropu; nie do-
wierzajàc swym zmys∏om spyta∏:
– Gdzie˝ jest twój garb, Iwo?
Czarniawi wybuchn´li Êmiechem.
– Tutaj – odpar∏ Iwo unoszàc w gór´ sakw´. – Gdy jest po-
29
trzebny – siedzi mi na karku, a jeÊli nie – idzie do worka. A wi´c,
dokàd jedziesz, junaku?
– Na pó∏noc – odpar∏ niech´tnie rycerz.
– MyÊla∏em, ˝e zwiedzasz góry. Czy ju˝ nie szukasz swojej
dziewczyny?
– Zmyli∏eÊ mnie – rzek∏ z urazà Gwalbert. – W górach nic nie
ma. Mam inny sposób, by jà odzyskaç.
– Jaki?
– Na to nie odpowiem, gdy˝ nie ufam tobie – odpar∏ m∏ody ry-
cerz. – Dlaczego udawa∏eÊ biedaka? Po co wprowadzi∏eÊ mnie
w b∏àd? Mo˝e wszystko, co wtedy gada∏eÊ, jest nieprawdà? Kim-
˝e ty w∏aÊciwie jesteÊ?
– No jak to? Jestem twoim przyjacielem i wszystko co ci opo-
wiada∏em o Zelmirze to prawda, poza tym, ˝e to nie mnie wyrzu-
ci∏a, a pacho∏ka o imieniu Iwo. Ja zaÊ nazywam si´ Dorkan, a to sà
moi towarzysze – tu wskaza∏ na czarniawych. – Razem w´druje-
my, razem si´ weselimy. A garb? Nie przejmuj si´, lubi´ sobie
czasem po˝artowaç, prawda, przyjaciele?
Czarniawi znów wybuchn´li Êmiechem.
– A jednak nie powiem ci, dokàd jad´ – rzek∏ Gwalbert.
– Móg∏bym zgadywaç – Dorkan nie dawa∏ za wygranà. –
O dzieƒ drogi stàd jest wielka rzeka, nad nià dàbrowa, za nià gra-
nica. Tam si´ zatrzymasz.
– Có˝ z tego?
– Ech, rycerzu, dobrze ci radz´, nie szukaj ∏uku Karakamby!
– Dlaczego nie mia∏bym go szukaç? – spyta∏ Gwalbert i zaraz
po˝a∏owa∏ swych s∏ów.
– Widzicie? Zgad∏em!!! – wykrzyknà∏ Dorkan, a czarniawi po
raz trzeci rozeÊmieli si´. – A wi´c chcesz pos∏u˝yç si´ ∏ukiem.
Przykro mi, przyjacielu, lecz ja te˝ go potrzebuj´, a nie ma tak
chy˝ych koni jak moje. W drog´, chwaty!
To mówiàc wcisnà∏ na g∏ow´ z∏oty he∏m, który le˝a∏ przed nim
na stole. Czarniawi zerwali si´ z ∏awy i wyskoczyli na dwór.
Gwalbert rzuci∏ si´ za nimi. Niestety, Dorkan mia∏ s∏usznoÊç: ich
spasione i wypocz´te konie a˝ rwa∏y si´ do biegu, zaÊ dzianet
30
Gwalberta do cna wyczerpany spa∏ na stojàco. Rycerz machnà∏
tylko r´kà. Musia∏ kupiç nowego konia, lecz zanim wybra∏ najlep-
szego biegusa, zanim go osiod∏ano, po Dorkanie i jego dru˝ynie
ju˝ dawno kurz opad∏ na drodze. Lecz m∏odzieniec nie zra˝a∏ si´
– pomknà∏ w Êlad za nimi, a jego koƒ rwa∏ jak strza∏a. Po kilku go-
dzinach musia∏ jednak zwolniç, a nawet jechaç st´pa, gdy˝ zbli˝y∏
si´ do du˝ej wsi, gdzie tego dnia odbywa∏ si´ jarmark i pe∏no by-
∏o na drodze wozów, jeêdêców i pieszych. A na wiejskim placu
trwa∏ targ oraz rozmaite zabawy. Gwalbert jecha∏ Êpiesznie ciàgle
wo∏ajàc: „Z drogi! Z drogi!”. Nagle wstrzyma∏ konia. Czy mu si´
tylko wydawa∏o? Nie, istotnie, nad t∏umem b∏ysnà∏ z∏oty he∏m Do-
rkana. „Teraz ju˝ czas, abym ich wyprzedzi∏” – pomyÊla∏ Gwal-
bert. Przecisnàwszy si´ przez ci˝b´ znalaz∏ si´ po drugiej stronie
placu, a z∏oty he∏m zniknà∏ mu z oczu. „Dobrze jest” – odetchnà∏.
W tej samej chwili us∏ysza∏ g∏os przekupnia, który stojàc na becz-
ce zachwala∏ swój towar, jako to or´˝ ró˝nego rodzaju i zbroj´ ry-
cerskà wielkiej ceny. Ale najbardziej cenny mia∏ byç ∏uk, który
w∏aÊnie trzyma∏ w r´ce i wymachiwa∏ nim nad g∏owami gapiów.
Gwalbert spojrza∏ i wstrzyma∏ konia. Przecie˝ to ∏uk Karakamby!
Dobrze zna∏ go z ryciny widniejàcej w manuskrypcie. Pr´t by∏ po-
malowany w ró˝ne wzory i zakoƒczony z obu stron rzeêbami.
Gwalbert nawet si´ nie zdziwi∏, wszak jakiÊ spryciarz móg∏ ju˝
przedtem dobraç si´ do dziupli, znaleêç ∏uk i sprzedaç go.
– Kupuj´ ten ∏uk! – wykrzyknà∏ m∏odzieniec. – P∏ac´ z∏otem!
Wspià∏ konia, poskoczy∏, ju˝ by∏ blisko, ju˝ wyciàga∏ r´k´, gdy
nagle... Och, spóêni∏ si´ o jednà chwilk´! Oto nadjecha∏ galopem
cz∏owiek w z∏otym he∏mie, wychwyci∏ z r´ki przekupnia ∏uk, rzu-
ci∏ garÊç dukatów i pomknà∏ przez wieÊ nie baczàc na tratowanych
przez siebie ludzi. Wraz do∏àczyli do niego czterej m´˝czyêni
i wszyscy znikn´li w tumanie kurzu.
Gwalbert puÊci∏ si´ w skok za uciekajàcymi. P´dzi∏ teraz kr´tà
drogà przez las, wi´c nie widzia∏ swych przeciwników. Jak˝e by∏
z∏y na siebie! Czemu nie spostrzeg∏ w czas niebezpieczeƒstwa!
„I po co mu ∏uk Karakamby? – myÊla∏. – Przecie˝ nie ma strza∏y.
A mo˝e wypatrzy∏ jà w mym ko∏czanie i teraz zechce mi jà ode-
31
braç?” Tak myÊlàc pilnie rozglàda∏ si´ po przydro˝nych chasz-
czach oczekujàc zasadzki. Powiedzia∏ sobie, ˝e tym razem nie da
si´ wyprowadziç w pole. Ale zasadzki nie by∏o i nic si´ nie sta∏o.
Po jakimÊ czasie Gwalbert wypad∏ z lasu na otwartà przestrzeƒ;
zbli˝a∏ si´ teraz do rozdro˝a. Widzia∏ z daleka pi´ç bia∏ych dróg,
które zbiega∏y si´ w jednym miejscu i krzy˝owa∏y ze sobà. I na
tym rozstaju dostrzeg∏ grupk´ jeêdêców, a gdy si´ zbli˝y∏, pozna∏,
˝e by∏ to Dorkan wraz ze swà dru˝ynà. Siedzia∏ wyprostowany na
koniu i najwyraêniej czeka∏ na ksi´cia.
– Honor kaza∏ mi czekaç na ciebie, i choç móg∏bym rozkazaç
moim zuchom, by ci´ zabili – nie zrobi´ tego.
– Wyzywam ci´ na walk´! – zawo∏a∏ Gwalbert i wyciàgnà∏
miecz. – JeÊli zwyci´˝´, ∏uk b´dzie mój. JeÊli mnie zabijesz, zosta-
nie przy tobie.
Skrzy˝owa∏y si´ miecze w zaci´tym boju; obaj wojownicy do-
skonale w∏adali bronià, przeto ˝aden z nich nie móg∏ zdobyç prze-
wagi. S∏oƒce ju˝ chyli∏o si´ ku zachodowi, gdy nagle jego ukoÊne
promienie zaÊwieci∏y prosto w oczy Gwalberta. Rycerz zmru˝y∏
powieki. Czy˝by to by∏o przyczynà tego, co si´ sta∏o? A mo˝e ra-
czej jakaÊ tajemna, a z∏owroga si∏a sprawi∏a, ˝e klinga jego mie-
cza rozprys∏a si´ w kawa∏ki pod ciosem or´˝a wroga. Gwalbert
b∏yskawicznie wydoby∏ sztylet, ale i ta stal p´k∏a za dotkni´ciem
miecza Dorkana.
– Poddaj si´, gdy˝ nie chc´ ci´ zabijaç! – zawo∏a∏ zwyci´zca.
– Nie poddam si´! – odkrzyknà∏ rycerz. – B´d´ ci´ Êciga∏
i walczy∏ z tobà, dopóki ˝yj´.
To mówiàc Êciàgnà∏ z ramienia ∏uk i ju˝ napina∏ ci´ciw´, gdy
Dorkan cià∏ go mieczem przez skroƒ. Gwalbert zachwia∏ si´, krew
pociek∏a stru˝kà po jego twarzy, ∏uk wypad∏ z r´ki.
– Czemu mnie przeÊladujesz? – spyta∏. – Po co ci ten ∏uk?
– Wiem dobrze, jak i ty, ˝e nosi on w sobie pewne zakl´cie,
przez co mo˝e byç bardzo u˝yteczny. A poza tym... teraz ju˝ ni-
gdy nie odzyskasz Blanki! – zawo∏a∏ weso∏o Dorkan.
– Có˝ ci ona zawini∏a?...
– Jeszcze si´ nie domyÊlasz? Jestem dziewiàtym synem
32
Zelmiry!!! – zakrzyknà∏ cz∏owiek w z∏otym he∏mie. – Âliczna
Blanka b´dzie moja! Moja! Rozumiesz?! Lubi∏em ci´, rycerzyku,
ale teraz koniec! Zuchy, czas na nas!
Czarniawi rozbiegli si´, ka˝dy innà drogà. Pi´ciu m´˝czyzn po-
cwa∏owa∏o w pi´ç ró˝nych stron, a nie wiadomo by∏o, który z nich
uwozi cenny ∏uk. Lecz Gwalbert i tak nie móg∏by ich goniç. Krew
zalewa∏a mu oczy, s∏ab∏, zsunà∏ si´ z konia i pad∏ w proch znaczàc
czerwienià ziemi´ na rozstaju pi´ciu bia∏ych dróg. Mo˝e omdla∏,
a mo˝e ju˝ chcia∏ opuÊciç Êwiat ˝ywych?
Jakkolwiek by∏o, nie s∏ysza∏, ˝e ktoÊ zbli˝y∏ si´ i przykl´knà∏
obok niego, nie czu∏, ˝e ktoÊ go dotknà∏, a potem potrzàsnà∏ jego
ramieniem. Ocknà∏ si´ dopiero po d∏ugim czasie. Gdy otworzy∏
oczy, zdziwi∏ si´ niepomiernie, bowiem nie le˝a∏ ju˝ w kurzu dro-
gi, lecz na zielonej ∏àce. By∏ wczesny, Êwie˝y poranek. G∏ow´ je-
go wsparto na siodle, czo∏o spowija∏y lniane szarpie, a ca∏e cia∏o
przykrywa∏a opoƒcza. Opodal pas∏y si´ dwa konie, a na kamieniu
siedzia∏ m´˝czyzna bogato odziany, m∏ody jeszcze, choç starszy
od Gwalberta. Patrza∏ zatroskanym okiem na rannego, ale gdy ten
da∏ znak ˝ycia, nieznajomy powiedzia∏ z ulgà:
– ˚yjesz! Martwi∏em si´, gdy˝ bardzo d∏ugo by∏eÊ bez przy-
tomnoÊci. Lecz rana twoja nie jest zbyt groêna, szybko wrócisz do
zdrowia i odzyskasz si∏y.
– Nie chc´ ˝yç! – szepnà∏ Gwalbert. – JesteÊ, panie, bardzo do-
bry i dzi´ki ci za to, ale ja zosta∏em pokonany i upokorzony. Nie
chc´ ˝yç, gdy˝ z mojej winy moja ukochana Blanka skazana jest
na... ach, nie ka˝ mi panie koƒczyç tej opowieÊci, gdy˝ jest ona
zbyt bolesna.
– M∏odzieƒcze, nie rozpaczaj. Mo˝e nie wszystko stracone,
a ja chc´ ci pomóc. Jak si´ nazywasz?
– Jestem ksià˝´ Gwalbert.
– A ja jestem Jan. By∏em wczoraj na jarmarku i widzia∏em
wszystko. Pojecha∏em za wami zaciekawiony tym, i˝ jakiÊ marny
∏uk ma dla was tak du˝e znaczenie.
– Nie jest on marny, ale cudowny i by∏ ca∏à mojà nadziejà –
rzek∏ ze smutkiem Gwalbert.
34
– A wi´c objaÊnij mnie dok∏adnie i opowiedz o swym nieszcz´-
Êciu. S∏ysza∏em z ust twojego przeciwnika imi´ Zelmiry. Czy˝by
skrzywdzi∏a ci´ ta czarownica?
– Zatem wiesz coÊ o niej, panie? Dobrze, opowiem ci wszyst-
ko, jeÊli taka jest twoja wola.
I zrozpaczony m∏odzieniec opowiedzia∏ ca∏à swojà histori´ od
poczàtku do koƒca, niczego nie ukrywajàc i oskar˝ajàc si´ o zbyt-
nià ∏atwowiernoÊç i powolnoÊç.
Jan s∏ucha∏ pilnie, nie przerywajàc.
– Widzisz wi´c, panie, ˝e nie mam po co ˝yç d∏u˝ej – rzek∏ na
koniec Gwalbert i ∏zy zakr´ci∏y mu si´ w oczach.
– Przeciwnie, mój ch∏opcze, musisz ˝yç, by wyratowaç Blank´.
– Ale˝ nie ma sposobu! Nie rób mi z∏udnych nadziei, panie!
– Jest coÊ, o czym nie wiesz, a co nie jest ˝adnà z∏udà.
Gwalbert milcza∏ pos´pnie, wi´c Jan mówi∏ dalej:
– ¸uk, o który walczyliÊcie nie jest ∏ukiem Karakamby.
S∏owa te poderwa∏y m∏odzieƒca.
– Skàd wiesz?
– Wiem, bom widzia∏ prawdziwy ∏uk Karakamby i Êpiesz´ ci
powiedzieç, ˝e ró˝nià si´ znacznie. KtoÊ, kto zrobi∏ ∏uk na sprze-
da˝, naÊladowa∏ tylko tamten. Mo˝e widzia∏ rysunek, nie wiem.
Gwalbert zerwa∏ si´ na równe nogi, ale zaraz opad∏ z powrotem, bo
mu si´ ciemno w oczach zrobi∏o ze s∏aboÊci. Dr˝a∏ i be∏kota∏:
– Czy jesteÊ pewien, panie, czy jesteÊ pewien? Widzia∏eÊ go?!
Gdzie? Wi´c mo˝e wiesz, czy znajduje si´ na swoim miejscu?
– Wiem – odpar∏ spokojnie Jan. – Ale najpierw odpocznij i po-
sil si´, Gwalbercie, doÊç wzruszeƒ na jeden raz. A potem pojedzie-
my. Ch´tnie b´d´ ci towarzyszy∏, bowiem nie mam ˝adnych obo-
wiàzków.
– Nie! Teraz jedêmy, zaraz! Znów si´ spóêni´! – goràczkowa∏
si´ Gwalbert.
– Ale˝ przyjacielu, jesteÊ ranny i os∏abiony. Spadniesz z konia
i có˝ nam z tego przyjdzie? Trzeba te˝ mieç prócz zapa∏u i rozsà-
dek. Pos∏uchaj: Zelmira pewnie pozna i˝ syn przywióz∏ jej ∏uk fa∏-
szywy, ale b´dzie przekonana, i˝ ty o tym nie wiesz. Rzeczywi-
35
Êcie, nigdy byÊ si´ prawdy nie dowiedzia∏, gdybyÊ mnie nie spo-
tka∏.
– Panie, wybacz moje pytanie, ale szarpià mnà wàtpliwoÊci.
Skàd wiesz tak du˝o o tych tajemniczych sprawach? – spyta∏ m∏o-
dzieniec.
– Rozumiem, ju˝ raz ci´ oszukano. MyÊl´, ˝e gdy przekonasz
si´ o mych szczerych intencjach, zostaniemy przyjació∏mi. A wi´c
wiedz, ˝e nie nazywam si´ Jan... Jestem Kedryf.
– Co?! – wykrzyknà∏ Gwalbert – A wi´c jesteÊ mo˝e krewnym
i dalekim potomkiem owego zacnego, a tak nieszcz´Êliwego Ke-
dryfa z legendy?
– Nie – odpar∏ Jan i zamyÊli∏ si´, a po d∏u˝szej chwili podjà∏:
– Jestem nim samym, jestem synem Karakamby, który przyniós∏
mu cudowny ∏uk trzysta lat temu.
Gwalbertowi zakr´ci∏o si´ w g∏owie. Czarownica Zelmira wraz
z jej zakl´ciami, czarodziejski ∏uk, niezwyk∏y koƒ Venturian –
wszystko to zadziwia∏o, lecz nie wzbudza∏o l´ku. Teraz dopiero
m∏odzieniec odczu∏ groz´ i strach. Zacisnà∏ powieki odganiajàc
myÊl o ob∏´dzie Jana i o tym, ˝e ma on urojenia, a to co mówi jest
zmyÊleniem, a wi´c p∏onne nadzieje, wszystko na nic...
Naraz dobieg∏ go spokojny, a nawet weso∏y g∏os:
– Wiem, co myÊlisz i czujesz, m∏odzieƒcze. Nie, nie jestem
szalony. Przyszed∏ czas, bym ujawni∏ przed tobà pewnà tajemnic´,
s∏uchaj wi´c i nie przerywaj. Znasz wydarzenia tamtych lat a˝ do
chwili, gdy rozsta∏em si´ z mym bratem Foresem. Otó˝ istotnie
wróci∏em do kopalni drogich kamieni, a choç praca tam by∏a ci´˝-
ka, lubi∏em wydobywaç z szarych ska∏ barwne, drogocenne ka-
mienie i wyobra˝aç sobie, ˝e i w moim smutnym ˝yciu zdarzy si´
coÊ równie pi´knego. Tak min´∏o kilka kolejnych lat, gdy pewne-
go dnia natknà∏em si´ w mym wykopie na ogromny g∏az, który za-
grodzi∏ mi drog´. Z najwy˝szym trudem podwa˝y∏em go dràgiem,
a kamieƒ poruszy∏ si´, przechyli∏ na bok i ods∏oni∏ g∏´boki dó∏.
Gdy tak mocowa∏em si´ z g∏azem chcàc go odwaliç, ziemia pod
mymi stopami obsun´∏a si´ i nie mogàc utrzymaç równowagi
wpad∏em w czarnà czeluÊç, a kamieƒ powróci∏ na dawne miejsce
36
i odcià∏ mi drog´ odwrotu. Lecia∏em chwil´ w ciemnoÊciach, a˝
spad∏em na zbocze, po którym dalej potoczy∏em si´ w g∏àb pod-
ziemia. Ca∏y pot∏uczony i obola∏y le˝a∏em potem w jakiejÊ ka∏u˝y,
nie wiem jak d∏ugo. Wreszcie wsta∏em i utykajàc, po omacku szu-
ka∏em drogi. Wtedy przypomnia∏em sobie, ˝e mam pod kubra-
kiem p´k ∏uczyw, których czasem u˝ywa∏em do oÊwietlania
ciemnych wykopów. Skrzesa∏em ognia i zapali∏em jedno. Zoba-
czy∏em ponurà pieczar´, potem znalaz∏em odchodzàce od niej tu-
nele, ale jedne koƒczy∏y si´ Êlepo, inne tworzy∏y labirynt, w któ-
rym b∏àka∏em si´ d∏ugo, bardzo d∏ugo, a˝ straci∏em rachub´ dni
i nocy. ¸uczywa zapala∏em tylko co jakiÊ czas, bojàc si´, ˝e gdy
ich zabraknie, zostan´ w ciemnoÊciach jak w piekle.
Zaczà∏em ju˝ s∏abnàç z g∏odu i pragnienia, a˝ upad∏em i le˝a-
∏em czekajàc Êmierci. Nagle us∏ysza∏em szmer, a potem jak gdyby
trzepot, czy ∏opot, które to odg∏osy wyraênie si´ ku mnie zbli˝a∏y.
Czym pr´dzej zapali∏em ∏uczywo, a wtedy mignà∏ mi przed ocza-
mi skrzydlaty cieƒ. Pozna∏em nietoperza! A wi´c jest wyjÊcie
z tych lochów! Nowe si∏y wstàpi∏y we mnie, wsta∏em. I wtedy zo-
baczy∏em coÊ dziwnego: oto m´tne Êwiat∏o ∏uczywa wydoby∏o ze
Êciany pieczary jakiÊ czerwony, tajemniczy poblask. Chwyci∏em
ostry kamieƒ i zaczà∏em ryç w tym miejscu. Niebawem otworzy-
∏a si´ przede mnà komora, a w niej spoczywa∏ ogromnych rozmia-
rów rubin i zadziwiajàco Êwieci∏ w∏asnym, krwawym Êwiat∏em.
Nigdy jeszcze takiego nie widzia∏em, ale wtedy nie zastanawia∏em
si´ nad jego niezwyk∏oÊcià. Âpieszno mi by∏o. W∏o˝y∏em kamieƒ
do sakwy i ruszy∏em na poszukiwanie wyjÊcia.
Dzi´ki nietoperzom, za których lotem si´ kierowa∏em, znala-
z∏em szczelin´ wÊród zwa∏u ska∏ i kamieni. Mi´dzy nimi ros∏y kol-
czaste krzewy, a ich korzenie, twarde i pokr´cone, wnika∏y a˝ do
lochu. Z zewnàtrz nikt by nie odkry∏ tego wejÊcia do podziemi. Ze-
bra∏em wszystkie swe si∏y by utorowaç sobie drog´ poÊród skalne-
go rumowiska. A gdy tego dokona∏em, by∏em wolny!
Teraz najwa˝niejsze by∏o znalezienie drogi powrotnej, chcia∏em
bowiem oddaç znaleziony nadzwyczajny klejnot memu królowi.
Jednak wkrótce zrozumia∏em, ˝e znalaz∏em si´ w obcym, odleg∏ym
37
kraju. Spotka∏y mnie tam ró˝ne dziwne przygody, o których tylko
pokrótce ci opowiem. Pierwsi ludzie jakich napotka∏em b∏àdzàc po
nie znanych mi miejscach, okazali si´ stra˝nikami uzbrojonymi
w halabardy i w∏ócznie. Wraz poznali, ˝e jestem obcym przyby-
szem, tak po mym ubiorze, jak i mowie, a poniewa˝ byli dobrymi
stró˝ami ca∏oÊci swego paƒstwa, pochwycili mnie i zawiedli do
miasta, a jako niebezpiecznego cudzoziemca osadzili w zamko-
wym lochu. Po czym zapomnieli o swym wi´êniu. Jedynie
odêwierny bram zamku zaglàda∏ do ciemnicy. To dzi´ki niemu nie
umar∏em z g∏odu, gdy˝ staruszek ofiarnie dzieli∏ si´ ze mnà swà
skromnà strawà. W lochu by∏o mi okropnie: zimno i g∏odno, cho-
rowa∏em i cierpia∏em, lecz – o dziwo! – nie martwi∏em si´, prze-
ciwnie, nastrój mia∏em doskona∏y. Âmia∏em si´ ze szczurów obgry-
zajàcych moje odzienie, ˝artowa∏em z potwornych nietoperzy
mieszkajàcych wraz ze mnà, a nawet podÊpiewywa∏em sobie we-
so∏o ku bezmiernemu zdziwieniu odêwiernego, któremu oÊwiad-
czy∏em kiedyÊ, ˝e b´d´ królem. Tego mu by∏o za wiele. Przera˝o-
ny poczciwiec sàdzàc, ˝e jestem chory na umyÊle, doniós∏ o tym
królowi, a ten zaraz wezwa∏ mnie do siebie. Spodoba∏em si´ w∏ad-
cy, który by∏ na tyle rozumny, ˝e nie zaliczy∏ mnie ani do ob∏àka-
nych, ani do wrogów paƒstwa, a doceniajàc mój dowcip i pogodne
usposobienie, zatrzyma∏ mnie na swym dworze. Odtàd p∏awi∏em
si´ w dostatkach, a jedyne, co doskwiera∏o mi i màci∏o moje szcz´-
Êcie, to nurtujàca mnie myÊl o nie oddanym klejnocie. Nie potrafi-
∏em jednak rozstaç si´ z beztroskim ˝yciem, jakie wiod∏em na kró-
lewskim dworze, tym bardziej, ˝e polubi∏a mnie pi´kna córa króla.
Ju˝ zaczyna∏em snuç fantastyczne marzenia, gdy pewnego dnia
sta∏a si´ rzecz straszna: zniknà∏ mój rubin. Skradziono go. Wtedy
opami´ta∏em si´. Porzuci∏em myÊl o ma∏˝eƒstwie i nie podajàc
przyczyny po˝egna∏em królewn´ roniàcà ∏zy, oraz króla, który ze
zdziwienia i oburzenia odwróci∏ si´ ode mnie nie wyrzek∏szy s∏o-
wa. Przebola∏em to, choç czu∏em si´ bardzo podle.
Nie b´d´ ci opisywa∏ wszystkich zdarzeƒ i przygód, w jakie si´
uwik∏a∏em poszukujàc mej zguby. DoÊç, ˝e odnalaz∏em jà u pew-
nego handlarza drogimi kamieniami i wykupi∏em za z∏oto, którym
38
obdarowa∏ mnie swego czasu niedosz∏y mój teÊç (tak w myÊli
i w marzeniach nazywa∏em króla, ojca mi∏ej panienki). Odzy-
skawszy kamieƒ poczu∏em, ˝e wróci∏ mi dobry nastrój i energia,
wi´c czym pr´dzej opuÊci∏em obcy kraj, który goÊci∏ mnie tak d∏u-
go. Po d∏ugiej w´drówce przyby∏em do mego dobrego króla, któ-
ry przyjà∏ mnie z radoÊcià, bowiem myÊla∏, ˝e ju˝ nie ˝yj´. A gdy
wyjà∏em rubin z sakwy, król powsta∏ z tronu, wzniós∏ oba ramio-
na do góry i zakrzyknà∏:
– Skàd to masz?!
Opowiedzia∏em wszystko dok∏adnie, nie pomijajàc mego poby-
tu i przygód w oÊciennym królestwie. Król s∏ucha∏ chciwie, po-
trzàsa∏ rudà brodà, drepta∏ wokó∏ mnie, wreszcie gdy skoƒczy∏em,
rzek∏:
– Wiedzia∏em, ˝e jest gdzieÊ na Êwiecie ten kamieƒ cudowny,
szuka∏y go trzy pokolenia moich przodków. A wiesz dlaczego?
Spójrz, jak klejnot ten Êwieci, promieniuje z niego moc niezwyk∏a,
która sprawia, ˝e cz∏owiek, który go posiada czuje si´ silny i ma
wiar´ w przysz∏oÊç, choçby nie wiem w jakich by∏ opa∏ach. Dlate-
go Êpiewa∏eÊ w ciemnicy. Wed∏ug mnie – ciàgnà∏ król – poczucie
spokojnej szcz´ÊliwoÊci i bezpieczeƒstwa jest wi´cej warte ni˝
najd∏u˝sze ˝ycie. Ten klejnot zdobyty przez ciebie by∏ w posiada-
niu mego pradziada, ale zniknà∏ bez Êladu wraz ze Êmiercià owe-
go w∏adcy. Szeptano wówczas, ˝e ukry∏ go chytrze królewski b∏a-
zen, a chcàc zadrwiç z nast´pcy tronu, powiedzia∏, ˝e kamieƒ wró-
ci∏ tam, skàd przyby∏. Ale nikt nie wiedzia∏, skàd si´ wzià∏, wi´c
szukano na oÊlep. A ty znalaz∏eÊ go w lochach, o których nawet
nie wiedzia∏em! Kedryfie, wynagrodz´ ci´ hojnie. ˚àdaj czego
chcesz!
– Panie, wszak obowiàzek nakazywa∏ mi oddaç tobie twojà
w∏asnoÊç. Nie chc´ niczego – powiedzia∏em po prostu.
Wtedy król zaprowadzi∏ mnie do swego skarbca. Poszpera∏
wÊród skrzyƒ i wyciàgnà∏ z kàta ma∏y, niepozorny, niewielkiej
wartoÊci zielony szmaragd.
– Weê go – powiedzia∏ – i noÊ zawsze przy sobie. Pami´taj!
A teraz ˝egnaj, drogi Kedryfie. Musisz stàd odejÊç tak, jak b´-
39
40
dziesz ciàgle odchodzi∏ z ró˝nych miejsc. Jednak... – tu szarpnà∏
swà rudà brod´ – to za ma∏o za tak wielkà uczciwoÊç i za tak wiel-
kà przys∏ug´.
Si´gnà∏ do skrzyni i wsypa∏ do mojej kieszeni garÊç z∏ota i klej-
notów. By∏em zdumiony i zaskoczony: dlaczego mam odejÊç?
Spe∏ni∏em jednak zalecenia króla, a tajemnic´ zielonego kamie-
nia wkrótce sam odkry∏em, gdy odczu∏em wielki nap∏yw si∏ ˝y-
wotnych, energii i ochoty do ˝ycia, w stopniu dotàd mi nie zna-
nym. Spostrzeg∏em te˝, ˝e odm∏odnia∏em! A z latami mia∏em od-
kryç, ˝e kamieƒ ten uczyni∏ mnie d∏ugowiecznym – tu Kedryf
znów si´ zamyÊli∏. – Jednego tylko nie potrafi´ zrozumieç: rado-
Êci mego króla z odzyskanego rubinu, skoro szmaragd mia∏ te sa-
me co i on w∏aÊciwoÊci... A mo˝e kamienie te majà cudowne w∏a-
ÊciwoÊci tylko w r´kach niektórych ludzi? – Kedryf rozpià∏ kaftan
i koszul´, si´gajàc do ∏aƒcuszka, który mia∏ na szyi, a na nim wo-
reczek z bia∏ego p∏ótna.
W woreczku znajdowa∏ si´ ma∏y, kanciasty kamyk o przedziw-
nej szarozielonob∏´kitnej barwie, matowy i lÊniàcy zarazem, któ-
ry to wystrzela∏ zielenià, to za chwil´ mrocznia∏. CzegoÊ podobne-
go Gwalbert nigdy nie widzia∏.
– Starzej´ si´, ale nadzwyczaj powoli – ciàgnà∏ Kedryf. – Tak
jak zapowiedzia∏ mój dobry król, nie mog´ nigdzie zatrzymaç si´
na d∏u˝ej, czasem zmieniam imiona, aby utrzymaç mojà tajemni-
c´ i tak oto ˝ycie up∏ywa mi na w´drowaniu.
– Nadzwyczajne rzeczy opowiadasz! – wykrzyknà∏ Gwalbert.
– Âwiat pe∏en jest tajemnic i ró˝nych niespodzianek, a ja dotàd tak
niewiele o nim wiedzia∏em!
– BoÊ bardzo m∏ody. Czeka ci´ jeszcze wiele niespodzianek,
a najbli˝sza za chwil´.
– Jak to?
– A, tak. Ty i Sambor êle odczytaliÊcie rysunek. ¸uku nie ma
tam, gdzie spodziewaliÊcie si´ go znaleêç.
– Jak to? – powtórzy∏ m∏odzieniec. – Oto jest ten rysunek.
Przyznasz, ˝e dàb nad wielkà wodà...
Kedryf przyjrza∏ si´ i przerwa∏:
– Ale wyraênie zaznaczono, ˝e ryba p∏ynie. Dokàd? Na za-
chód. A jak daleko? I co jest tu, przed jej pyskiem?
– Chyba robak, którego chce po∏knàç.
Kedryf rozeÊmia∏ si´.
– Ten, kto nakreÊli∏ ten rysunek, zagmatwa∏ go, aby utrudniç
zadanie poszukiwaczom. Ja odgad∏em, co oznaczajà znaki, bo
przecie˝ wiem, gdzie schowa∏em ∏uk. Owszem, ryba po∏yka, ale
nie robaka, a dni. Ten zygzak jest jak gdyby przewróconà cyfrà
trzy
A wi´c dàb, w którego dziupli znajduje si´ ∏uk Karakamby, ro-
Ênie o trzy dni drogi na zachód od wielkiej wody. Tam te˝ jutro
wyruszymy.
41
V. Chytry starzec Sylweriusz
Nazajutrz, gdy tylko zorza poranna rozjaÊni∏a Êwiat, Kedryf za-
czà∏ siod∏aç konie i szykowaç si´ do drogi. Gwalbert czu∏ si´ ju˝ le-
piej, a odzyskana nadzieja postawi∏a go na nogi i ponagli∏a do dzia-
∏ania. Dosiedli koni i pojechali jednà z bia∏ych dróg rozstaja, kieru-
jàc si´ ku zachodowi.
Podró˝ przebiega∏a spokojnie i po dwóch dniach porzucili bia∏y
trakt. Teraz Kedryf wiód∏ Gwalberta polnymi drogami i leÊnymi
przesiekami w sobie tylko wiadomym kierunku. A choç przez mi-
nione lata pola i lasy zmieni∏y si´ znacznie, Kedryf mniema∏, i˝
mocarny dàb strzegàcy ∏uku przetrwa∏ pokonujàc stulecia.
By∏ póêny wieczór, gdy wychynàwszy z lasu ujrzeli ∏aƒcuch
wzgórz, mi´dzy którymi rozciàga∏a si´ zielona kotlinka ze êród∏em
wytryskujàcym spod nawis∏ej, brodatej obfitoÊcià roÊlin darni.
W wysokich trawach rechota∏y ˝aby wiodàc swój odwieczny, wie-
czorny chór, lecz umilk∏y uskakujàc przed kopytami koƒskimi.
– Tak samo jak przed laty... – szepnà∏ Kedryf. – Te same przy
êródle omsza∏e kamienie i zdawa∏oby si´ te same ˝aby, choç to ju˝
tysiàczne pewnie ich pokolenie. Przenocujemy tu, a jutro...
– Po co czekaç? – niecierpliwie wykrzyknà∏ Gwalbert. – Jedê-
my, skoro to blisko...
– Nie – odpar∏ Gwalbert. – Po ciemku nie trafi´, wszak trzysta
lat min´∏o!
Có˝ by∏o robiç, zostali, ale Gwalbert nie spa∏ czekajàc z niepo-
kojem dnia nast´pnego. Ju˝ przed Êwitem by∏ na nogach, a wscho-
42
dzàce s∏oƒce ujrza∏o obu rycerzy przedzierajàcych si´ przez janow-
ce i tarniny g´sto porastajàce stoki wzgórz. By∏o ju˝ wysoko, gdy
spuszczali si´ stromiznami po drugiej stronie gór, a zajrza∏o im
w twarz po∏udniowym blaskiem w chwili, gdy Kedryf os∏oniwszy
d∏onià oczy ujrza∏ w oddali piaszczyste urwisko.
– Tam... Na szczycie tej skarpy – powiedzia∏.
– Ach, Kedryfie! – wykrzyknà∏ Gwalbert. – Ja sam nigdy,
przenigdy, nie trafi∏bym tutaj, nie wiedzia∏bym nawet, gdzie trzeba
szukaç tego d´bu. A byliÊmy tak dumni z Samborem, ˝e poznali-
Êmy ukryty sens rysunku. Jak˝e daleko byliÊmy od prawdy!
PuÊcili w skok konie, choç trudno by∏o galopowaç po pagórkach,
uskokach i plàtaninie krzewów. A potem wjechali w las, którego
dawniej tu nie by∏o. Po nied∏ugim czasie Êciana lasu nagle si´
urwa∏a i jadàcy przodem Kedryf pierwszy stanà∏ na brzegu polany.
Jadàcy za nim Gwalbert nie widzia∏, jak zmieni∏ si´ raptownie na
twarzy i w poszumie starych sosen nie s∏ysza∏ jego rozpaczliwego
okrzyku. Ale po chwili i on ujrza∏ ten straszny widok: oto przed ni-
mi le˝a∏ strzaskany kolos, na wpó∏ zw´glony, na wpó∏ spróchnia∏y.
Jego suche, sczernia∏e konary w niemych i jakby rozpaczliwych
skr´tach wyciàga∏y si´ ku niebu, lecz na pró˝no! S∏oƒce nie mog∏o
ju˝ wlaç ˝ycia w ich martwe drewno.
Kedryf rozgarniajàc próchno i drzazgi d´bu natrafi∏ wÊród
szczàtków pnia na dziupl´. Zamieszkiwa∏y jà teraz w´˝e i pajàki,
lecz ∏uku tam nie by∏o. Przeszukali pi´dê po pi´dzi ca∏à polan´
i okoliczne zaroÊla – na pró˝no. Gwalbert by∏ zrozpaczony.
– Kedryfie, czy jesteÊ pewien, ˝e to ten w∏aÊnie dàb? Po tylu la-
tach mog∏eÊ si´ pomyliç. Poszukajmy innych d´bów.
– Nie, przyjacielu, nie myl´ si´. Ale dziwi mnie jedno: przy-
puszczam, ˝e to piorun powali∏ mego mocarza i wznieci∏ ogieƒ,
lecz ∏uk powinien by∏ ocaleç, a przynajmniej powinny by∏y zacho-
waç si´ jego szczàtki. Widzisz? Górna cz´Êç dziupli jest nienaru-
szona.
– Przypuszczasz, ˝e ktoÊ go znalaz∏ i zabra∏?
– Tak.
Gwalbert stropi∏ si´, gdy˝ nieufnoÊç i l´k wkrad∏y si´ do jego
43
serca. PomyÊla∏, ˝e ∏uk móg∏ si´ dostaç na targ, gdzie wystawiono
go na sprzeda˝, a Kedryf pomyli∏ si´ lub...
– Tracisz do mnie zaufanie? – Kerdyf wyczu∏ rozterk´ przyja-
ciela. – Przecie˝ to naturalne, ˝e stare drzewo umar∏o. Nie wszyst-
kie d´by ˝yjà tysiàc lat.
– Nie, nie, Kedryfie! – Gwalbert otrzàsnà∏ si´ z niedobrych
myÊli. – Wierz´ ci! Musimy si´ zastanowiç... Ale co to? S∏yszysz?
Poprzez dostojnà cisz´ przerywanà tylko szumem odwiecznych
drzew, Êpiewem ptaków i brz´czeniem krà˝àcych w nagrzanym
powietrzu owadów, dobieg∏ ich odg∏os ci´˝kich kroków, trzask ∏a-
manych ga∏àzek i szelest roztràcanych zaroÊli. Niebawem wy-
szed∏ na polan´ m´˝czyzna ogromnego wzrostu, koÊcisty i s´katy.
Mia∏ ciemnà, zmierzwionà brod´, patrza∏ spode ∏ba i groênie
marszczy∏ krzaczaste brwi. W r´ku trzyma∏ topór
– Kto wy? – zapyta∏ ochryp∏ym g∏osem.
– JesteÊmy podró˝nikami – odpar∏ Kedryf. – Chyba nie chcesz
zaràbaç nas tym toporem?
– Mo˝e i zaràbi´, jak mi si´ nie spodobasz, a ˝e przep∏osz´ –
to pewne.
– Kim jesteÊ, dobry cz∏owieku? – spyta∏ Kedryf, jakby nie s∏y-
sza∏ z∏owró˝bnych s∏ów olbrzyma.
– Jestem drwalem, b´dzie ju˝ ze dwadzieÊcia roków. Czego tu
chcecie?
– Odpoczywamy.
– Odpoczywacie! A jak˝e! W´szycie za ∏ukiem Karakamby! –
tu drwal wybuchnà∏ Êmiechem i podsunà∏ topór pod brod´ Kedry-
fa. – Nie dostaniecie ∏uku nigdy! Rozumiesz, panku?! Ju˝ nigdy!
– powtarza∏ w jakimÊ wÊciek∏ym zapami´taniu.
Gwalbert poskoczy∏ chcàc odepchnàç napastnika, lecz Kedryf
powstrzyma∏ go ruchem r´ki. Choç z ostrzem na gardle nie czu∏
si´ najlepiej, powiedzia∏ ostro˝nie:
– Nie wiem, o czym mówisz, drwalu. Ale dlaczego tak ci´
wzburza sprawa jakiegoÊ ∏uku? Dlaczego nie mo˝na go znaleêç?
I znów zupe∏nie nieoczekiwanie olbrzym runà∏ na ziemi´, za-
kry∏ twarz d∏oƒmi i za∏ka∏.
44
– Bo go nie ma! – wykrzyknà∏. – Wykradli! Oszukali! Na ∏o-
wy niby to szli! Taki wielki pan, a ∏˝e jak pies! – be∏kota∏.
– Kto taki? Nic nie rozumiem, ale mo˝e coÊ poradzimy, gdy
opowiesz wszystko po porzàdku. To by∏ twój ∏uk?
Drwal czas jakiÊ tylko mrucza∏ i st´ka∏. Wreszcie otar∏ twarz r´-
kawem wystrz´pionej kapoty i powiedzia∏:
– Nie mój on, aleç schowany w d´bie od niepami´tnych cza-
sów, a strze˝ony przez moich dziadów i pradziadów, a˝ na mnie
przyszed∏ czas s∏u˝by. Kto jà ustanowi∏? Podobnie˝ syn owego
Karakamby o imieniu Fores. Z∏otem zap∏aci∏ i s∏owem zwiàza∏
mego pradziada, by piecz´ mia∏ nad tym jakimÊ niezwyczajnym
∏ukiem. Ot i ja s∏owa honorowo dotrzymuj´ i nawet chowam
w chacie z∏otego dukata z tych wtenczas zap∏aconych. A b´dzie ze
dwa roki jak piorun drzewo obali∏. Przyszed∏em, patrz´, ∏uk nie
zmieniony, tylko na wpó∏ spod pnia wystaje. Szuka∏em w∏aÊnie
dla niego nowego przytu∏ku, a˝ tu Êwita z psami przez las wali i do
mnie: „Na ∏owy wiedziemy wielmo˝nego pana Sylweriusza – po-
wiadajà. – Wi´c usuƒ si´, Olech, abyÊ czasem nie zosta∏ postrze-
lony. A my rogacza podchodziç b´dziemy”. Na to ja w chacie si´
zawar∏em, ale dziwnym mi si´ zda∏o, ˝e coÊ ma∏o polowali i zaraz
z lasu uszli, a i ogarów s∏ychaç nie by∏o. Id´, patrz´ – nie ma ∏u-
ku! Ot i ca∏a sprawa.
– A czy wiesz, gdzie wielmo˝ny Sylweriusz ma swojà siedzi-
b´?
– Tak, panie, ale pró˝ne z nim gadanie. Powiada, ˝e nie wie
nic o ˝adnym ∏uku. Psami mnie poszczu∏, a i dru˝yna wielka we
dworze stoi. Co mog∏em poczàç?
– Zaprowadê nas do Sylweriusza, Olechu. Z pewnoÊcià odzy-
skamy ∏uk Karakamby i b´dziesz móg∏ dalej nad nim czuwaç – po-
prosi∏ drwala Kedryf.
– Dobrze, panie, ale czemu robisz mi t´ ∏ask´, chocia˝em
chcia∏ ci´ zabiç?
Kedryf nie odpowiedzia∏. Ju˝ poÊpiesznie wraz z Gwalbertem
kie∏zna∏ konie, zaraz te˝ ruszyli. Olech prowadzi∏ ich leÊnymi
Êcie˝kami i po nied∏ugim czasie wyjechali z boru. Przed nimi roz-
45
postar∏o si´ szerokie pole, a niedaleko, wÊród k´py drzew ukaza∏
si´ czerwony dach wielkiego dworzyszcza.
– B´d´ tu czeka∏, panie, choçby i wiele dni – rzek∏ Olech.
– Powiem ci teraz, dzielny Olechu – rzek∏ w odpowiedzi Ke-
dryf – ˝e prawda to, i˝ ∏uk jest czarodziejski, jak i to, ˝e my go po-
szukujemy, gdy˝ jest nam potrzebny. Ale potem skryj go dobrze
przed okiem Sylweriusza. A tu oto masz mieszek dukatów za na-
st´pne sto lat pilnowania.
Olech pad∏ na kolana, chcia∏ dzi´kowaç, lecz rycerze spi´li ko-
nie i ju˝ ich nie by∏o.
Stan´li u bram dworu, gdy s∏oƒce chowa∏o swà tarcz´ w ciem-
nym borze, a jego ostatnie promienie biega∏y czerwonymi b∏yska-
mi po oknach domostwa. Zako∏atali do wrót, a gdy im otworzono,
wjechali na obszerny majdan, gdzie kr´ci∏o si´ wielu wojaków
i s∏u˝by mo˝nego pana. Zaraz te˝ powiadomiony o goÊciach wy-
szed∏ na próg sam Sylweriusz. By∏ to rzeÊki starzec o czerstwej,
zawadiackiej twarzy i dumnym spojrzeniu.
– Nie znam was – rzek∏ – ale poznam, jeÊli zechcecie przedsta-
wiç mi swe osoby. Bo kim jestem ja, na pewno wiecie.
– Jam jest ksià˝´ Gwalbert, rycerz w s∏u˝bie króla jegomoÊci.
– A ja zw´ si´ Jan. Ze szlacheckiej pochodz´ rodziny – rzek∏
Kedryf ukrywajàc przezornie swe imi´ nadane przez ojca.
– Zatem witam was i prosz´ na wieczerz´.
Przy stole zgromadzi∏a si´ ca∏a dru˝yna. Wojacy ha∏asowali,
sypali ˝artami i kpinkami, ich pan Êmia∏ si´ do rozpuku i zmusza∏
goÊci do jedzenia i picia. Nie by∏o sposobnoÊci, by rozmawiaç
o ∏uku. Uczta trwa∏a do rana, a potem Sylweriusz spa∏ ca∏y dzieƒ
prawie. Pod wieczór wsta∏ kwaÊny i opryskliwy, a zobaczywszy
na ganku Gwalberta i Kedryfa zdawa∏ si´ byç niemile zdziwiony.
– Jeszcze goÊcicie u mnie? – spyta∏ niezbyt grzecznie. – Uczty
dziÊ nie b´dzie.
– Panie Sylweriuszu – rzek∏ na to Kedryf, który jako bardziej
doÊwiadczony od Gwalberta mia∏ prowadziç uk∏ady – nie chcemy
ucztowaç. PrzybyliÊmy do ciebie w wa˝nej sprawie i odjedziemy
zaraz, jak tylko jà za∏atwimy. Wiemy dobrze, ˝e niedaleko od twe-
go domu by∏ ukryty ∏uk Karakamby. Jednak dziupla, w której si´
znajdowa∏, jest pusta. Panie, czy masz u siebie ów ∏uk?
– Dziupla pusta! – prychnà∏ wielki pan. – Piorun spali∏ dàb,
a chcesz, aby si´ tam jakiÊ ∏uk uchowa∏. Pewnie poszed∏ z dymem.
– A wi´c wiesz, panie, ˝e by∏ on w powalonym d´bie ukryty.
Panie, p∏ac´ z∏otem za ten ∏uk – oto sakiewka dobrze wypchana.
Sylweriusz ∏ypnà∏ okiem na mieszek, zdawa∏o si´, ˝e ulegnie
pokusie. Lecz nie, podpar∏ si´ w boki i rzek∏ dumnie:
– Có˝ to, mopanku, myÊlisz ˝em kupczyk jakiÊ? Tak, mam ∏uk
Karakamby, ale nawet go nie powàchasz. A b´dziecie nastawaç, to
chocia˝ goÊçmi jesteÊcie, s∏u˝ba za bram´ grzecznie was wyprosi.
Okr´ci∏ si´ na pi´cie i odszed∏ do swych komnat. Nie by∏o co
i gadaç. Naradzali si´ jak teraz postàpiç.
– Gdyby da∏ nam ∏uk choç na chwil´ – rozmarzy∏ si´ Gwalbert
– wypuÊci∏bym strza∏´ z listem, a potem niech go sobie zabiera.
– Gdy dowie si´, ˝e masz strza∏´, odbierze ci jà si∏à. Wszak ma
ca∏à dru˝yn´ przeciw nam.
Wtedy Gwalbert postanowi∏ odkryç Sylweriuszowi swojà
smutnà histori´ i tym wzruszyç starca. Ufa∏, ˝e ten twardy, zadu-
fany w sobie cz∏ek, zmi´knie i odda lub sprzeda im ∏uk. Kedryf
uzna∏, ˝e pomys∏ jest dobry i mo˝na spróbowaç.
Poprosili wielmo˝´ o pos∏uchanie i przedstawili ca∏à spraw´.
47
Sylweriusz owszem wys∏ucha∏, ale potem zaÊmia∏ si´ i rzek∏:
– Wszak potrzebna jeszcze strza∏a! A mo˝e jà macie, co?
– Nie mamy – poÊpieszy∏ z odpowiedzià Kedryf. – Ale wiemy,
gdzie jest i dostaniemy, byle ∏uk mieç...
– Ech, chyba i ja wiem, gdzie jest ta strza∏a i mam ochot´ do-
∏àczyç jà do mego ∏uku – powiedzia∏ na to starzec. – A dziewczy-
na przywyknie do dziewiàtego syna bogatej wiedêmy i b´dzie jej
dobrze.
– Chytry, stary lis – powiedzia∏ Kedryf, gdy zostali sami. –
DomyÊla si´, ˝e strza∏a jest w twoim ko∏czanie.
Zamilkli obaj rozwa˝ajàc sytuacj´, Kedryf zaduma∏ si´ g∏´bo-
ko, a potem uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏:
– Chyba mam na niego sposób, ale na razie nie powiem ci ja-
ki... Idê spaç, przyjacielu, a nie zapomnij wyjàç strza∏y z ko∏czana
i strze˝ jej dobrze. Nie opuszczaj swej izby do rana, a reszt´ zo-
staw mnie. Czy obiecujesz dostosowaç si´ do mych próÊb?
– Jak˝e to, Kedryfie? Nie mog´ zrobiç tego, o co mnie prosisz.
DomyÊlam si´, ˝e chcesz wykraÊç ∏uk, ale to niebezpieczne,
wi´c pozwól, ˝e b´d´ ci´ chocia˝ os∏ania∏.
– Nie, Gwalbercie, zostaw domys∏y. Naprawd´ musz´ byç
sam i jestem pewien, ˝e mi si´ uda. Jutro dowiesz si´ wszystkie-
go.
– Przecie˝ to moja sprawa, a ty masz si´ nara˝aç? – upiera∏ si´
Gwalbert.
– Wszak jesteÊ moim przyjacielem, jedynym jakiego mam od
bardzo wielu lat, wi´c sprawa ta jest nasza, wspólna.
– Dobrze Kedryfie, skoro tak nalegasz, obiecuj´.
– Dzi´kuj´ ci i przyrzekam, ˝e nie b´d´ si´ nara˝a∏ na pró˝no.
˚egnaj, przyjacielu! – powiedzia∏ Kedryf i Êpiesznie wyszed∏.
Gwalbert przej´ty i niespokojny nie spa∏ wcale czekajàc dnia.
Godziny nocne wlok∏y mu si´ nieskoƒczenie. M∏odzieniec nas∏u-
chiwa∏ w napi´ciu, ale wsz´dzie panowa∏a g∏ucha cisza. Do uszu
jego dobiega∏o tylko dalekie pohukiwanie puszczyków, szczeka-
nie psów i niekiedy brz´czenie kluczy nocnego stró˝a. Wreszcie
znu˝ony czekaniem nie wiedzieç kiedy zasnà∏.
48
Zbudzi∏o go s∏oƒce, które ju˝ od d∏u˝szego czasu zaglàda∏o
przez okno i taƒczy∏o weso∏o na jego twarzy. Zerwa∏ si´ na równe
nogi i wybieg∏ z komnaty. Ale co to? Mimo, i˝ by∏ jasny dzieƒ,
niezmierna cisza panowa∏a w ca∏ym dworzyszczu. Gdzie si´ po-
dziali domownicy i dru˝yna, która do niedawna wype∏nia∏a gwa-
rem ka˝dy kàt? Gwalbert przebieg∏ wiele pokoi – wsz´dzie pust-
ka. Co si´ sta∏o? Gdzie jest Kedryf? Wypad∏ na ganek. Tu na sto-
pieƒku siedzia∏ stró˝ i wyplata∏ koszyk z ∏oziny.
– Powiedz, gdzie pan Sylweriusz, gdzie jego dru˝yna?
– Pooooszli! Pojechaaaali! – zawo∏a∏ radoÊnie staruszek. – Le-
dwie szaroÊç dnia nasta∏a, ju˝ ich ponios∏o...
– A czy by∏ z nimi mój druh?
– Co nie mia∏ byç, pewnie by∏ – odpar∏ stary i zanuci∏ pod no-
sem jakàÊ piosenk´.
Pod Gwalbertem ugi´∏y si´ nogi: „A wi´c opuÊci∏ mnie, przy-
sta∏ do Sylweriusza” – pomyÊla∏. Pyta∏ jeszcze, choç nie mia∏ wiel-
kiej nadziei:
– Ale czy pami´tasz go? To ten, który ze mnà przyjecha∏, wro-
ta nam otwiera∏eÊ.
– Co nie mam pami´taç, toç wiem, twój, paniczu, kompan.
– I odjecha∏ razem z Sylweriuszem?
– Ohoho! Pan mój weso∏y i ˝wawy by∏ jak nigdy! Kaza∏ mi
chudoby pilnowaç, potem zgarnà∏ wszystkie dusze, jakie by∏y we
dworze, skoczy∏ na konia i hej! Polecieli.
– Mówi∏eÊ, ˝e ciemno jeszcze by∏o, jak˝eÊ móg∏ obaczyç
wÊród innych mojego przyjaciela?
– Po koniach, po koniach!
– Co po koniach?!
– Oj, paniczku, paniczku! To˝ wiadomo – jest koƒ, jest i pan
jego. Nie ma konia, nie ma pana. Po tym poznasz.
– Prawda! – Gwalbert uderzy∏ si´ d∏onià w czo∏o i pogna∏ do
stajen. „Stary niby g∏upi, a màdrzejszy ode mnie” – pomyÊla∏.
Stajnia by∏a ogromna i niemal pusta. M∏odzieniec bieg∏ jej
Êrodkiem, ju˝ z daleka poznajàc swego konia, a za przegródkà do-
strzegajàc konia Kedryfa. Wierzchowce sta∏y tam, gdzie je zosta-
49
wili. „Wi´c gdzie jest Kedryf? – myÊla∏. – Mo˝e Êpi zmorzony
nocnà wyprawà?”. Wróci∏ do domu i wbieg∏ na pi´tro, które
wczeÊniej pominà∏. I tam pusto. Wpad∏ do komnaty Sylweriusza.
Panowa∏ tu pó∏mrok, okna przys∏oni´te kotarami, wsz´dzie poroz-
rzucane rzeczy. Jak widaç, gospodarz odjecha∏ w wielkim poÊpie-
chu nie dbajàc o nie∏ad jaki zostawia.
Gwalbert ods∏oni∏ okna. Rozejrza∏ si´ po pokoju... i nagle
krzyknà∏ strasznie. Zakry∏ d∏oƒmi twarz, a nie mogàc uwierzyç
swym oczom znów spojrza∏ na t´ okropnoÊç: oto w mrocznym kà-
cie siedzia∏ na fotelu stary, stareƒki, skurczony, zda si´ wysuszo-
ny cz∏owieczek. ¸ysa g∏owa wspiera∏a si´ na zag∏ówku fotela, po-
marszczona, ˝ó∏ta skóra powleka∏a jego wychud∏à twarz i r´ce.
Nie ˝y∏. Ale nie to by∏o najstraszniejsze, lecz to, ˝e biedak ten mia∏
na sobie odzienie Kedryfa! Skàd?! Dlaczego?! Gwalbert sta∏ i pa-
trza∏ oniemia∏y. Potem przyskoczy∏ i rozchyli∏ koszul´ na piersi
zmar∏ego. Na jego szyi wisia∏ urwany ∏aƒcuszek. A wi´c to tak!
Sylweriusz odebra∏ Kedryfowi cudowny szmaragd, a odzyskane
si∏y i animusz pogna∏y go w Êwiat.
– Zbój! Zbrodniarz! Nikczemnik!! – krzycza∏ w g∏os Gwal-
bert. – Zdrajca!! Och, Kedryfie, Kedryfie! Czemu nie chcia∏eÊ
bym ci towarzyszy∏?! Obroni∏bym ciebie, a teraz nie ˝yjesz!
Za∏ka∏, odwróci∏ si´ gwa∏townie, potràci∏ stolik. CoÊ spad∏o na
pod∏og´, frun´∏a kartka papieru. Gwalbert rzuci∏ naƒ okiem i znie-
ruchomia∏. Podniós∏ rzecz, którà stràci∏, a oczy rozszerzy∏y mu si´
ze zdumienia: oto trzyma∏ w d∏oniach prawdziwy ∏uk Karakamby.
Cudowny, prastary, legendarny ∏uk.
– A wi´c to tak... – szepnà∏. – Sylweriusz nie skrad∏ kamienia, to
Kedryf mu go sprzeda∏, ˝yciem p∏acàc za ∏uk. To by∏ ten jego spo-
sób!
Podniós∏ papier na którym widnia∏y nast´pujàce s∏owa:
Gwalbercie, przyjacielu mój! Nie by∏o innej drogi. Ale nie smuç
si´. Od dawna mia∏em ju˝ doÊç mego tu∏aczego, pustego, pozba-
wionego uczuç i celu ˝ycia. Gdybym tobie, przyjacielu, odda∏
szmaragd, o czym myÊla∏em, musia∏byÊ kryç si´ jak ja i by∏byÊ za-
wsze samotny. A co sta∏oby si´ z Blankà? Jestem szcz´Êliwy, ˝e
50
mog´ wam pomóc. Daj´ ci w spadku mego konia wraz z rz´dem,
a terlica dla obojga. Âciskam ci´ – Kedryf
Od po∏owy listu pismo zaczyna∏o si´ wykrzywiaç, a pod koniec
by∏o ledwie czytelne. Ostatnich trzech s∏ów mo˝na si´ by∏o ju˝
tylko domyÊlaç. S∏owo „terlica” by∏o podkreÊlone nierównà kre-
skà.
– Mój szlachetny przyjacielu, mia∏eÊ wielkie serce! – wyszep-
ta∏ Gwalbert i zap∏aka∏. – A ja, niegodny, dwa razy zwàtpi∏em
w ciebie. Teraz prosz´, przebacz mi.
Zdjà∏ z ∏ó˝ka kap´, owinà∏ nià martwego Kedryfa, a nast´pnie
pogrzeba∏ druha swego serdecznego w pachnàcym ogrodzie,
wÊród bia∏ych kwiatów, pod czerwonà jarz´binà, skrapiajàc ∏zami
Êwie˝y grób.
A potem wzià∏ ∏uk i wyszed∏ na pobliskie wzgórze. Przy-
twierdzi∏ swój list do strza∏y i wymawiajàc imi´ Blanki wypuÊci∏
jà z cudownego ∏uku wprost w niebo nad swà g∏owà. Widzia∏ jak
strza∏a pomkn´∏a w gór´ i hen, bardzo wysoko zawirowa∏a. Zato-
czy∏a ko∏o raz i drugi, wzbi∏a si´ jeszcze wy˝ej i znikn´∏a z jego
oczu, by polecieç w niewiadomym kierunku. Wtedy Gwalbert
osiod∏a∏ konie, da∏ stró˝owi talara i odjecha∏.
Pod lasem spod krzaka wyskoczy∏ Olech p∏oszàc konie. „Praw-
da, trzeba mu oddaç ∏uk – przypomnia∏ sobie Gwalbert. – Tak
chcia∏ Kedryf”. Spojrza∏ po raz ostatni na ∏uk Karakamby, pog∏a-
dzi∏ jego drzewce i odda∏ w r´ce drwala.
– A gdzie drugi pan? – spyta∏ Olech.
– Umar∏ – odpar∏ Gwalbert. – Bywaj, drwalu, i strze˝ ∏uku.
A pan Sylweriusz odjecha∏, mo˝e nawet na zawsze...
Pop´dzi∏ rumaka i pok∏usowa∏ nie oglàdajàc si´ ju˝ za siebie.
Po trzech dniach dojecha∏ do rozstajnych dróg i dalej Êpieszy∏, by
jak najszybciej znaleêç si´ w spalonym zamku. Po drodze wymie-
ni∏ tylko kupionego konia na swego ulubionego dzianeta i p´dzi∏
dalej z nadziejà i zarazem trwogà w sercu. Wszak mog∏o si´ zda-
rzyç, ˝e wiedêma odkry∏a zamierzenia Blanki i udaremni∏a jej
ucieczk´, lub przechwyci∏a strza∏´ z listem, dziewczyna mog∏a te˝
52
zachorowaç, a Venturian okuleç. Ach, tyle niebezpieczeƒstw,
tyle nieprzewidzianych trudnoÊci! A mo˝e Blanka jest ju˝ w zam-
ku i razem z Samborem czeka na niego?
Wi´c gna∏ bez tchu i któregoÊ wieczora dojrza∏ w dali czarnà
wie˝´ zamczyska. Jeszcze chwila i wpad∏ przez wrota na dziedzi-
niec, a ledwie zeskoczy∏ z konia, wybieg∏ mu naprzeciw Sambor.
– JesteÊ nareszcie!! – wykrzyknà∏. – CzegoÊ dokona∏, przyja-
cielu?
– Pytasz, a wi´c nie ma Blanki – powiedzia∏ Gwalbert i zwie-
si∏ g∏ow´.
VI. Czanta
A w paƒstwie Zelmiry sprawy tyczàce si´ zaÊlubin jej synów
mia∏y si´ tak, jak przedstawi∏ je Gwalbertowi Dorkan. Lecz tak˝e
du˝o nieprawdy by∏o w jego opowieÊci: wcale nie litowa∏ si´ nad
biednà kasztelankà, nawet jej nie widzia∏, a wierny s∏uga Iwo ni-
gdy nie by∏ wydalony z kraju wiedêmy i nadal nale˝a∏ do jej or-
szaku.
Dorkan, dziewiàty syn Zelmiry, istotnie mia∏ ju˝ za kilka mie-
si´cy poÊlubiç Blank´. Ale dziewczyna dzielnie si´ trzyma∏a, nie
poddawa∏a si´ tak ∏atwo czarom, jak inne panny, które by∏y tu
przed nià. Zauwa˝y∏a, ˝e gdy Zelmira czesa∏a jej d∏ugie lÊniàce
w∏osy, wpada∏a w jakieÊ odr´twienie i w tym stanie coÊ ubywa∏o
z jej pami´ci. Có˝ wi´c uczyni∏a? To, czego nie zrobi∏a ˝adna
z oÊmiu poprzednich narzeczonych: obci´∏a swe z∏ote warkocze.
Zelmira by∏a bardzo z∏a. Za kar´ umieÊci∏a Blank´ w ma∏ej kom-
natce na poddaszu, pozbawiajàc jà strojnych ubiorów i klejnotów,
którymi jà przedtem obdarowa∏a. Blanka jednak wcale, a wcale
tym si´ nie zmartwi∏a, dbajàc jedynie o to, by odeprzeç czary.
I ciàgle nie traci∏a wiary, ˝e uda jej si´ wyzwoliç i ujÊç z tej zakl´-
tej i przekl´tej krainy. A by∏ przecie˝ jeszcze Gwalbert... Nie mia-
∏a wàtpliwoÊci, ˝e wyruszy∏ na jej ratunek. Skàd˝e mog∏a wie-
dzieç, i˝ nie sposób zwyk∏emu Êmiertelnikowi dotrzeç do kraju
Zelmiry, ˝e nikt na Êwiecie nie wie, gdzie on jest...
Tymczasem smutne jej ˝ycie umila∏a muzyka, gdy˝ by∏ na
dworze Zelmiry s∏uga i Êpiewak zarazem imieniem Czanta. Mia∏
ciemnà skór´ i ciemne jak w´gle oczy, zawsze smutne i zamyÊlo-
54
ne. Nigdy te˝ uÊmiech nie rozjaÊnia∏ jego twarzy. Wspó∏czu∏ Blan-
ce, a majàc obowiàzek us∏ugiwania jej, stara∏ si´ we wszystkim
dogodziç dziewczynie. Siadywa∏ na progu jej komnaty, gra∏ na
lutni i Êpiewa∏ pi´kne, t´skne pieÊni.
– Czanto – prosi∏a Blanka – pomó˝ mi uciec. Umr´ tu z t´sk-
noty.
– Nie mog´, panienko – odpowiada∏. – Lubi´ ci´ bardziej, ni˝
tamte osiem, które by∏y przed tobà, ale nie mog´.
I opowiedzia∏ jej swojà histori´:
– Zelmira porwa∏a mnie gdy mia∏em pi´tnaÊcie lat i ju˝ drugie
tyle jej s∏u˝´. Widzàc jak bardzo cierpi´ i t´skni´, obieca∏a mi za
wiernoÊç i pos∏uszeƒstwo wolnoÊç i powrót do ojczyzny, czego
pragn´ wi´cej ni˝ chleba, wi´cej ni˝ czegokolwiek na Êwiecie.
Przysiàg∏em wiernoÊç, dlatego nie odebra∏a mi pami´ci i dlatego
ufa mi. A uciec stàd niepodobna, gdy˝ zakl´cie oddziela t´ krain´
od ca∏ego Êwiata i dlatego nie mo˝na jej przekroczyç.
Rzek∏szy to Czanta zanuci∏ tak smutnà i przejmujàcà pieʃ, ja-
kiej Blanka jeszcze nie s∏ysza∏a. Wtedy w∏aÊnie przypomnia∏a so-
bie, ˝e istotnie, kraj ten wyda∏ jej si´ z poczàtku jakby nierzeczy-
wisty. By∏ wspania∏y pa∏ac, ∏adna, górzysta i zielona okolica,
ogrody, ludzie i zwierz´ta, ale widzia∏a to wszystko jakby z odle-
g∏oÊci, niby przez szklanà tafl´. Wra˝enie to jednak trwa∏o krótko,
mo˝e minut´, mo˝e godzin´, potem ca∏e otoczenie sta∏o si´ zwy-
k∏e i naturalne, a Blanka zapomnia∏a o tym prze˝yciu. Teraz zro-
zumia∏a co ono oznacza∏o.
– Nie mo˝na przekroczyç granicy, nie mo˝na... – powtarza∏a
z rozpaczà.
Nasta∏y chmurne dni, dà∏ zimny wiatr, króry wdziera∏ si´ przez
szczeliny do komnatki na poddaszu. Wi´c Czanta codziennie roz-
pala∏ ogieƒ na kominku, aby Blance by∏o ciep∏o, i Êpiewa∏ pieÊni
pogodne, by rozproszyç jej smutek.
KtóregoÊ wieczora nadciàgn´∏a burza. Wicher ha∏asowa∏ na
strychu, trzaska∏ jakàÊ oderwanà deskà, du˝e krople deszczu b´b-
ni∏y o szyby. Czanta nie Êpiewa∏ tego dnia. Pok∏oni∏ si´ panience
˝yczàc dobrej nocy i odszed∏. A Blanka sama i zal´kniona siedzia-
55
∏a przy kominku grzejàc d∏onie. Nie s∏ysza∏a wÊród huku burzy, ˝e
coÊ stukn´∏o w okno. Ale przerazi∏a si´ okropnie, gdy brzd´k∏a
rozbita szyba i do pokoju wdar∏ si´ wiatr niosàc porwane liÊcie,
które zaraz rozbieg∏y si´ na wszystkie strony. Lecz wraz z nimi
wlecia∏o jeszcze coÊ, co ze Êwistem przeszy∏o powietrze. Blanka
krzykn´∏a i zas∏oni∏a twarz r´kami. JednoczeÊnie uczu∏a, ˝e coÊ
dotkn´∏o jej kolan. Spojrza∏a... Na szalu okrywajàcym jej kolana
le˝a∏a niewielka, czarna strza∏a. „KtoÊ chcia∏ mnie zabiç” – prze-
mkn´∏o jej przez myÊl i w tej samej chwili dostrzeg∏a kart´ papie-
ru przytwierdzonà do grotu. Dr˝àcymi r´kami rozwin´∏a jà i prze-
czyta∏a. A gdy to zrobi∏a, ogarn´∏o jà szcz´Êcie trudne do opisania.
A wi´c Gwalbert szuka jej i mimo wszystko znalaz∏ sposób, by
przekazaç jej swe s∏owa.
Blance wróci∏a ca∏a energia i odwaga, bowiem wiedzia∏a ju˝ co
powinna robiç, a zadanie to nie wydawa∏o si´ jej zbyt trudne:
wszak dosiàÊç konia to dla niej fraszka. Postanowi∏a jednak byç
ostro˝nà i rozwa˝nà, by nikt nie pozna∏ jej zamiarów, nawet Czan-
56
ta. Wi´c tak, jak kaza∏ Gwalbert, wrzuci∏a strza∏´ i list na ˝arzàce
si´ w´gle. Buchnà∏ jasny p∏omieƒ i po chwili ze strza∏y pozosta∏
tylko ˝elazny grot, który wyj´∏a z popio∏u na pamiàtk´.
Nie spa∏a tej nocy. Nad ranem burza ucich∏a, a niebo na wscho-
dzie rozjarzy∏o si´ porannà zorzà. A gdy przyszed∏ grajek z posi∏-
kiem, Blanka ledwie mog∏a ukryç swà radoÊç i wesele, ale rzek∏a
ca∏kiem spokojnie:
– Mój dobry Czanto, powiedz Zelmirze, ˝e si´ nudz´. Ona
wie, ˝e lubi´ jeêdziç konno. Niech sprowadzi mi mojà klacz Bu-
rz´, wszak to dla niej drobnostka.
– Dobrze, panienko – odpar∏ Êpiewak.
Wróci∏ jednak z odmownà odpowiedzià:
– Pani rzek∏a, ˝e Burzy nie sprowadzi, ale zezwoli∏a byÊ jeê-
dzi∏a na innym koniu. A ja mam ci towarzyszyç.
Od tego dnia Blanka co dzieƒ by∏a w stajniach. Jeêdzi∏a na wy-
branym przez Zelmir´ koniu, ale po kryjomu robi∏a przeglàd ca∏ej
stadniny. Jab∏kowitego siwka nie by∏o. Stwierdzi∏a to ponad
wszelkà wàtpliwoÊç. Co robiç? Min´∏o ju˝ wiele dni, a ona nicze-
go nie zdzia∏a∏a. Teraz dopiero zrozumia∏a, ˝e zadanie które mia-
∏a do spe∏nienia nie by∏o wcale takie ∏atwe. Pewnego dnia b´dàc
z Czantà na przeja˝d˝ce zebra∏a si´ wi´c na odwag´ i rzek∏a:
– Czanto, je˝d˝´ na koniu, który mi nie odpowiada, a chcia∏a-
bym choç raz dosiàÊç Venturiana.
Âpiewak zrobi∏ wielkie oczy i szepnà∏:
– Ciiicho... Skàd wiesz, ksi´˝niczko, ˝e jest tu Venturian?
– Wiem i ju˝ – odpar∏a niefrasobliwie. – Czy to taka tajemni-
ca?
– Tak, panienko, tajemnica. Zelmira trzyma go osobno, to jest
jej wierzchowiec. Nawet synom nie pozwala na nim jeêdziç. Tyl-
ko ja doglàdam tego êrebca i nikt wi´cej.
– Nie wiesz, Czanto, dlaczego tak go strze˝e? Có˝ to za nad-
zwyczajny koƒ? – pyta∏a nadal Blanka nie dajàc po sobie poznaç
wstrzàsu, którego dozna∏a na wieÊç o tym, i˝ to Czanta jest stra˝-
nikiem Venturiana.
– Oj, panienko, nadzwyczajny on jest prawdziwie i Zelmira
57
boi si´ o niego jak o êrenic´ swego oka. Ale nie wolno mi o tym
mówiç, ju˝ i tak za wiele ci powiedzia∏em.
– Nie zdradz´ ci´, mój Êpiewaku, bàdê spokojny. Choç szko-
da, ˝e nie mo˝esz mi pomóc – westchn´∏a Blanka.
– Jutro b´d´ czyÊciç stajni´ Venturiana – powiedzia∏ Czanta
i zaÊpiewa∏ pieʃ o stepowych rumakach.
Ale Blanka s∏ucha∏a tylko jednym uchem, myÊlàc o czym in-
nym. A wi´c wystarczy Êledziç Czant´, by poznaç miejsce ukrycia
rumaka. „Tak zrobi´ – postanowi∏a – a potem zdecyduj´, co dalej”.
Jednak nast´pny dzieƒ przyniós∏ jej niemi∏à niespodziank´. Oto
Zelmira uzna∏a, ˝e doÊç ju˝ ukara∏a krnàbrnà królewn´ i wezwa∏a
jà do siebie od samego rana.
– Blanko – rzek∏a – nie uchodzi, aby narzeczona mojego syna
mieszka∏a na poddaszu. Zostaniesz w pa∏acu. Daruj´ ci twój post´-
pek, zapomnijmy o nim. Uca∏uj mnie i bàdêmy znów przyjació∏-
kami.
To mówiàc zbli˝y∏a swój policzek do twarzy dziewczyny. Ale
Blanka wyczu∏a niebezpieczeƒstwo. Mo˝e teraz poca∏unki b´dà
odbieraç jej pami´ç?
– Ach, pani, spad∏a ci chusta – powiedzia∏a i schyli∏a si´, by jà
podnieÊç.
– Chusta jest dla ciebie – rzek∏a Zelmira ze z∏oÊcià. – Upnij jà
sobie na g∏owie, aby nie widaç by∏o twych szkaradnych, obci´tych
w∏osów!
Ach, o ile˝ Blanka wola∏a swoje skromne poddasze, gdzie mia-
∏a wi´kszà swobod´ i by∏a sama. W pa∏acu bez ma∏a ca∏y dzieƒ
musia∏a towarzyszyç Zelmirze, która nie spuszcza∏a z niej oka.
A jednak wieczorem uda∏o si´ dziewczynie wyjÊç na przechadzk´.
Wtedy w∏aÊnie zobaczy∏a Czant´, jak z nar´czem s∏omy zmierza∏
w stron´ stojàcego na uboczu ˝ó∏tego budynku. Otworzy∏ kluczem
wrota, wniós∏ s∏om´, potem wygarnà∏ starà Êció∏k´.
– Tam, tam jest Venturian – szepn´∏a do siebie. – Wystarczy
wejÊç... Ale jak? Trzeba si´ zastanowiç.
Wieczorem po raz drugi Zelmira prosi∏a Blank´, by jà poca∏o-
wa∏a. I tym razem królewna zr´cznie unikn´∏a niebezpieczeƒstwa.
58
Ale gdy zasn´∏a, czarownica postawi∏a przy jej ∏o˝u p´k dopiero co
rozkwit∏ych ró˝ o odurzajàcym zapachu. Blanka obudzi∏a si´ w no-
cy i d∏ugo nie mog∏a zrozumieç gdzie jest i co si´ z nià dzieje, czu-
∏a si´ zagubiona w niepami´ci snu. Nagle poczu∏a silnà woƒ. Ze-
rwa∏a si´ z pos∏ania i zobaczy∏a bia∏e Êwiat∏o ksi´˝yca k∏adàce si´
na pàkach rozkwit∏ych ró˝, których d∏ugie ∏odygi jak ˝ywe wycià-
ga∏y si´ w jej stron´. Chwyci∏a bukiet wraz z wazonem i wyrzuci-
∏a przez okno. Brz´k t∏uczonego szk∏a do reszty jà otrzeêwi∏. Naraz
wszystko sobie przypomnia∏a. „Och, trzeba stàd uciekaç jak naj-
pr´dzej, zanim strac´ pami´ç” – pomyÊla∏a.
Snujàc plany ucieczki nie spa∏a ju˝ do rana. Postanowi∏a wy-
kraÊç Zelmirze klucz do stajni Venturiana. Jak – jeszcze nie wie-
dzia∏a, ale wydawa∏o si´ jej, ˝e to jedyna droga.
WczeÊnie rano przyszed∏ do komnaty Czanta.
– Wyrzuci∏aÊ ró˝e – powiedzia∏ – ale nie bój si´, Zelmira nie
dowie si´ o tym. Pozbiera∏em je z ziemi wraz ze skorupami flako-
nu, w którym sta∏y.
Blanka spojrza∏a na niego z wdzi´cznoÊcià.
– A czy wiesz, ksi´˝niczko, co si´ sta∏o? – ciàgnà∏ grajek.
– Skàd˝e mog´ wiedzieç?
– Zelmira zgubi∏a klucz do stajni swego ulubionego wierz-
chowca. Nosi∏a go na ∏aƒcuszku uczepionym do bransolety, a teraz
wszyscy szukamy owego klucza, zaÊ ona trzyma Venturiana na ta-
rasie i nie odst´puje od niego na krok – wzruszy∏ ramionami i wy-
szed∏ pozostawiajàc Blank´ w wielkiej rozterce. Jak ukraÊç coÊ,
czego nie ma? Co robiç?
U wejÊcia na taras pa∏acowy sta∏ na stra˝y Iwo z pa∏aszem
w garÊci. Venturian zaÊ by∏ przywiàzany do fotela na którym sie-
dzia∏a Zelmira. Wiedêma pi∏a herbat´, a konia karmi∏a cukrem,
czule g∏aszczàc jego ∏eb i szyj´. Istotnie, wspania∏y i cudny to by∏
rumak: zgrabny, z wygi´tà szyjà, jasnosiwy, o czarnej, wspania∏ej
grzywie. Rozdyma∏ chrapy, sk∏ada∏ uszy i kr´ci∏ si´ niespokojnie,
jakby nie w smak mu by∏y pieszczoty czarownicy. Tak, koƒ by∏
pi´kny i niezwyczajny, lecz jak go zdobyç? Blance nie pozostawa-
∏o nic innego, jak czekaç na dalsze wydarzenia.
59
Wieczorem Czanta znów przyszed∏ do jej komnaty. Gra∏ na swej
lirze i Êpiewa∏ do jej wtóru, a gdy przerwa∏ swe muzykowanie,
Blanka zapyta∏a silàc si´ na spokój:
– Mój Czanto, skoro doglàdasz Venturiana, chyba te˝ masz
klucz do jego stajni?
– A mam, bo by∏y dwa – odpar∏ Êpiewak. – DziÊ Zelmira kaza-
∏a kowalowi wykuç nowy zamek, ale b´dzie gotowy dopiero jutro.
Zelmira obawia si´, by znalazca klucza nie wykrad∏ konia, ale mi-
mo to Venturian nocowaç b´dzie w swojej stajni. Jest pod dobrà
stra˝à, bo Zelmira postawi∏a pod drzwiami trzech uzbrojonych po
z´by pacho∏ków.
I jakby nie widzàc rozpaczy malujàcej si´ na twarzy dziewczy-
ny brz´knà∏ weso∏à nutà w struny. A potem zaÊpiewa∏ pieʃ
o trzech rycerzach strzegàcych nocami powierzonego im skarbu,
którzy jednak o Êwicie zasypiajà. A gdy skoƒczy∏ pieʃ, powie-
dzia∏:
– ˚egnaj, pi´kna ksi´˝niczko, obyÊ zawsze by∏a szcz´Êliwa.
A wiesz – doda∏ bez zwiàzku – lipy ju˝ zakwit∏y. – I cicho wyszed∏
pozostawiajàc Blank´ samà.
Wi´c Venturian jest w swej stajni, ale co dalej? Czanta nie móg∏
daç jej swego klucza, bo przysiàg∏ wiernoÊç Zelmirze, a drugi
klucz si´ zagubi∏. A mo˝e Czanta s∏owami swojej pieÊni chcia∏ jà
na coÊ naprowadziç? Chyba nie... A mo˝e? Trzej pacho∏kowie,
trzej rycerze... A klucz? I po co Czanta wspomina∏ lipy, czy to ta-
kie wa˝ne, ˝e zakwit∏y? Czy to mo˝liwe by wiedzia∏, gdzie Zelmira
zgubi∏a klucz? A mo˝e nie zgubi∏a? Co to wszystko znaczy?
Blanka spojrza∏a w okno – s∏oƒce ju˝ zachodzi∏o pogrà˝ajàc
powoli park i ogród w mroku. Narzuci∏a szal i wybieg∏a z pa∏acu.
Opanowujàc niecierpliwoÊç sz∏a spokojnie lipowà alejà rozglà-
dajàc si´ uwa˝nie dooko∏a, a gdy dotar∏a do jej koƒca, usiad∏a na
∏aweczce. Lipy, stare i roz∏o˝yste, istotnie kwit∏y i pachnia∏y s∏od-
ko. Jeszcze brz´cza∏y ostatnie spóênione pszczo∏y, gdzieÊ zakrzy-
cza∏ ptak, lecz klucza nie by∏o. Blanka westchn´∏a – s∏owa pieÊni
Czanty nie mia∏y ˝adnego specjalnego znaczenia. Po prostu Êpie-
wa∏, nic wi´cej...
60
61
A jednak nadziejà zabi∏o jej serce, kiedy ujrza∏a w jasnej pla-
mie, jakà po∏o˝y∏y na trawie ostatnie promienie s∏oƒca, coÊ b∏ysz-
czàcego. Podbieg∏a, schyli∏a si´ i podnios∏a.... To by∏ klucz nani-
zany na ∏aƒcuszek! RozeÊmia∏a si´ z radoÊci, ukry∏a klucz na pier-
si i wróci∏a do swej komnaty. Po∏o˝y∏a si´ do ∏ó˝ka, ale sen odle-
cia∏ od niej daleko. Marzy∏a... Oko∏o pó∏nocy uchyli∏y si´ ostro˝-
nie drzwi, ktoÊ wszed∏ i stàpajàc cicho zbli˝y∏ si´ do ∏o˝a Blanki.
Dziewczyna zamar∏a, ale po chwili uczu∏a znajomà woƒ niezwy-
k∏ych ró˝. To Iwo przyniós∏ nowy ich p´k i postawi∏ tu˝ przy wez-
g∏owiu, a potem tak samo cicho opuÊci∏ sypialni´. Blanka ode-
tchn´∏a z ulgà i ledwie s∏u˝àcy wyszed∏, zerwa∏a si´ i tak jak po-
przednio wyrzuci∏a te pi´kne a niebezpieczne ró˝e za okno.
„Zelmira myÊli, ˝e juro b´d´ ju˝ ca∏kiem do niej nale˝a∏a, ˝e
o wszystkim zapomn´” – zaÊmia∏a si´ w duchu. Có˝, nie mia∏a
pewnoÊci, ˝e si´ jej powiedzie, ale by∏a przygotowana na wszyst-
ko.
Przed Êwitem w∏o˝y∏a strój do konnej jazdy, wzi´∏a przygoto-
wany sztylet oraz klucz, okry∏a si´ p∏aszczem i cicho opuÊci∏a pa-
∏ac.
W mg∏awej poÊwiacie przedÊwitu przemyka∏a jak duch, kieru-
jàc si´ w stron´ ˝ó∏tego budynku. Ju˝ z daleka zobaczy∏a trzy nie-
ruchomo siedzàce u wrót postaci. Ka˝dy ze stra˝ników trzyma∏
halabard´, za pasem mia∏ sztylet i ∏uk na plecach. Jednak ˝aden
z nich nie zatrzyma∏ Blanki ani wtedy, gdy podesz∏a blisko, ani
gdy szcz´knà∏ klucz w zamku, ani gdy parsknà∏ koƒ. Wi´c mo˝e
rzeczywiÊcie zasn´li o Êwicie, jak rycerze w pieÊni?
A Venturian sta∏ gotowy do drogi! Któ˝ go osiod∏a∏?! Blanka
dosiad∏a rumaka, w mig przeci´∏a rzemienie uzdy i odrzuci∏a precz
w´dzid∏o. Koƒ zar˝a∏. Wtedy dopiero pacho∏kowie skoczyli na
równe nogi, ale by∏o za póêno. Ju˝ Venturian Êmignà∏ za próg staj-
ni i roztràciwszy swych stra˝ników pomknà∏ jak b∏yskawica.
Gdzie? Dokàd? Dziewczyna nie docieka∏a, zdajàc si´ ca∏kowicie
na swego bachmata. A ten, raz obrawszy kierunek, p´dzi∏ i cwa∏o-
wa∏ w stron´ gór, które nagle wy∏oni∏y si´ przed nimi z szaroÊci
rodzàcego si´ dnia. I wtedy dziewczyna zobaczy∏a gdzieÊ w górze,
jakby wtopiony w mg∏´, kszta∏t cz∏owieka. Gdy si´ przybli˝y∏a,
pozna∏a: to Czanta sta∏ na szczycie ska∏y patrzàc na nià, a na jego
ustach b∏àka∏ si´ uÊmiech, pierwszy, odkàd pozna∏a smutnego
Êpiewaka.
– Czanto! – krzykn´∏a – jesteÊ...
Ale g∏os jej porwa∏ wicher, a postaç na skale rozp∏yn´∏a si´
w oddali.
Dziewczyna jecha∏a dalej jak we Ênie, a gdy po jakimÊ czasie
otrzàsn´∏a si´ i spojrza∏a wstecz, kraina którà opuszcza∏a wyda∏a
si´ jej nagle niezmiernie daleka i nieuchwytna. „Mo˝e w∏aÊnie te-
raz przekraczam granic´?” – zastanowi∏a si´. Kto wie, mo˝e tak
w∏aÊnie by∏o?
A mg∏a, zamiast si´ podnosiç, opad∏a, zg´stnia∏a, i Blanka nic
ju˝ nie widzia∏a. B∏ogos∏awiona mg∏a, bowiem zakry∏a przed jej
oczyma przera˝ajàcy widok na dzikà górzystà okolic´, przez któ-
rà w∏aÊnie jechali. Lecz Venturian, rumak ognisty, potrafi∏ poko-
naç najwi´ksze niebezpieczeƒstwa: odwa˝nie wspina∏ si´ na nie-
botyczne szczyty, lekko przeskakiwa∏ granie, bez wahania i l´ku
mknà∏ brzegiem przepaÊci, przelatywa∏ nad parowami i otch∏ania-
mi.
Blanka straci∏a poczucie czasu; s∏ysza∏a tylko Êwist wiatru i t´-
tent kopyt swego bachmata.
Wreszcie opuÊcili te niegoÊcinne strony. Mg∏a si´ rozproszy∏a
i pojawi∏o si´ s∏oƒce, a Blanka rozeÊmia∏a si´ ze szcz´Êcia, gdy˝
Êwiat, który teraz zobaczy∏a, by∏ znajomy, swojski i prawdziwy.
Nie czu∏a te˝ zm´czenia, bowiem wierzchowiec by∏ doskona∏y
i niós∏ jà ∏agodnie, bez wstrzàsów. Bieg∏ coraz dalej i dalej bez
wytchnienia, z rozwianà grzywà, rozd´tymi chrapami i ogniem
w oczach. Zdà˝a∏ do swego pana.
A w zamczysku trzej m´˝czyêni dniem i nocà wypatrywali
Venturiana. Gwalbert w sercu nosi∏ niepokój i l´k o swà umi∏owa-
nà, ale w duszy chowa∏ wiar´ w jej odzyskanie. Sambor zaÊ co-
dziennie przyk∏ada∏ ucho do ziemi, ale ziemia milcza∏a. A˝ pew-
nego dnia stary rycerz zakrzyknà∏:
62
– S∏ysz´!!
Gwalbert dr˝àc z przej´cia te˝ przy∏o˝y∏ ucho do ziemi i us∏y-
sza∏ jakiÊ daleki, daleki, niby ze Êrodka ziemi idàcy g∏uchy odg∏os,
jak t´tno w∏asnej krwi w skroniach. Jednak gdy odjà∏ ucho, nicze-
go nie by∏o s∏ychaç. Czekali w napi´ciu dzieƒ ca∏y. I oto nareszcie
nie trzeba ju˝ by∏o pytaç ziemi. Do uszu ich dobieg∏ t´tent cwa∏u-
jàcego konia, poczàtkowo ledwie s∏yszalny, potem coraz g∏oÊniej-
szy, coraz bli˝szy, na koniec rozpoznali stukot kopyt konia na ka-
mienistej drodze. Zaszumia∏o w starym borze, a wraz z wichrem
i tumanem py∏u wpad∏ na dziedziniec zamkowy rumak pokryty
pianà, buchajàcy parà z nozdrzy. Zary∏ si´ kopytami przed swym
panem i zar˝a∏, a w tej samej chwili z grzbietu jego wprost w ra-
miona Gwalberta zeskoczy∏a Blanka.
Tymczasem Sewer uszykowa∏ dla wszystkich uczt´ co si´ zo-
wie. Jedzàc i pijàc weselili si´ wi´c i radowali a˝ do póênych go-
64
dzin rannych. M∏odzi zaprosili Sambora i Sewera na swój Êlub
i wesele. Sambor wzbrania∏ si´ czas jakiÊ, w koƒcu jednak uleg∏
proÊbom, ku wielkiej uciesze Sewera, który nadzwyczaj by∏ cie-
kaw królewskiego wesela.
65
VII. Jeszcze jeden Êlubny dar
Rodzice Blanki czekali cierpliwie i ufnie na powrót córki, wie-
rzàc ˝e Gwalbert jà odzyska. Sàdzili s∏usznie, ˝e dopóki nie wra-
ca on sam, jest nadzieja na powrót ich obojga. Tak te˝ si´ i sta∏o.
A gdy si´ sta∏o, radoÊç i szcz´Êcie zapanowa∏y na dworze królew-
skim, nie by∏o koƒca opowieÊciom i wspomnieniom. Zaraz te˝
zjecha∏a rodzina Gwalberta, jego dru˝yna, sàsiedzi i wielu innych
goÊci. Wkrótce odby∏ si´ uroczysty Êlub, a po nim wesele. Wtedy
w∏aÊnie zdarzy∏a si´ jeszcze jedna rzecz nadzwyczajna i niespo-
dziewana. Oto Sewer przecisnàwszy si´ przez t∏um otaczajàcy
m∏odà par´, przysunà∏ si´ cicho do Gwalberta, poda∏ m∏odzieƒco-
wi jakieÊ zawiniàtko obszyte skórà i z wielce tajemniczà minà
wyszepta∏ mu do ucha:
– Przez d∏ugà drog´ widaç obluzowa∏o si´ i gdy oporzàdza∏em
konia, ten worek wypad∏ z terlicy. Weê go, m∏ody panie.
– To nie moje! – powiedzia∏ Gwalbert ze zdziwieniem. – Nie
wiem co to jest.
– Jak˝e to? – zdziwi∏ si´ z kolei Sewer. – Toç przy twoim, pa-
nie, luzaku by∏o.
Przy luzaku! A wi´c ukryte w siodle Kedryfa! Dopiero teraz
przypomnia∏ sobie m∏odzieniec s∏owa jego listu po˝egnalnego:
„...a terlica dla obojga”.
– Sewerze, to Êlubny dar od Kedryfa!! Ale wcale o nim nie
wiedzia∏em!
66
– O, to los dla mnie ∏askawy, bo to ja znalaz∏em t´ rzecz! – za-
wo∏a∏ poczciwiec.
Szybko rozpruli skór´, z której uczyniony by∏ woreczek, a w je-
go wn´trzu znaleêli dwa mniejsze. Jeden zawiera∏ grudki z∏ota,
a z drugiego wysypa∏y si´ na stó∏ szlachetne kamienie wielkiej ce-
ny i klejnoty, jakich dotàd nikt z obecnych nie widzia∏.
– To skarby króla Dalekiego Wschodu – szepnà∏ Gwalbert. –
Och, Kedryfie, nie wiedzia∏eÊ przed laty, ˝e z pracy twej b´dzie
korzystaç kto inny. Ale nie zmarnuj´ twego z∏ota.
Po weselu, gdy wszyscy si´ rozje˝d˝ali, Gwalbert poprosi∏
Sambora o rozmow´. Mia∏ pewien pomys∏ i podzieli∏ si´ nim ze
starym rycerzem. Ten jednak nie chcia∏ si´ do pomys∏u Gwalber-
ta przekonaç. Dopiero po d∏ugich namowach i proÊbach, do któ-
rych nawet król si´ przy∏àczy∏, Sambor zgodzi∏ si´, by z maj´tno-
Êci Gwalberta i Blanki odbudowaç jego spalony zamek.
I wyrós∏ tam, wÊród borów, najwspanialszy zamek w kraju, ku
radoÊci Sambora, a zazdroÊci jego niecnych krewnych. By∏ to za-
razem bastion obronny stojàcy niedaleko granicy z obcym paƒ-
stwem.
Stary rycerz nie by∏ ju˝ sam. Teraz, gdy przypomniano sobie
o s∏awnym wojaku, Êciàgali do niego dawni towarzysze, a nierzad-
ko i m∏odsze rycerstwo. A ka˝dy, kto przyby∏, od razu bieg∏ do
stajni, by obejrzeç Venturiana, najs∏awniejszego konia w króle-
stwie. A on, choç cudownym by∏ rumakiem, nieco si´ ju˝ zestarza∏
– Blanka ze smutkiem dojrza∏a w jego Êwietnej grzywie kilka si-
wych w∏osów. Tym niemniej nosi∏ jà lekko i ∏agodnie na swym
grzbiecie, jak dawniej... I widaç kocha∏ jà, bo r˝a∏ radoÊnie, gdy
si´ zbli˝a∏a, zaÊ pieszczoty Gwalberta przyjmowa∏ z powagà
i godnoÊcià.
O Zelmirze nikt ju˝ wi´cej nie s∏ysza∏. Byç mo˝e odkàd Ventu-
rian przekroczy∏ granic´ i uciek∏ wraz z Blankà, wiedêma straci∏a
moc szkodzenia ludziom. A co si´ sta∏o z jej paƒstwem? Czy na-
dal istnieje? Mo˝e, ale tego nikt nie wie na pewno. To tajemnica,
jedna z tych, których wiele kryje Êwiat. A jednak dotar∏a do Blan-
ki nadzwyczajna wiadomoÊç, która jà niezmiernie uradowa∏a: oto
67
pewien podró˝nik przyby∏y z obcych krajów zapewnia∏, i˝ spotka∏
ciemnolicego cz∏owieka imieniem Czanta. Wydawa∏ si´ byç
szcz´Êliwym, lecz w jaki sposób powróci∏ do swej ut´sknionej oj-
czyzny, podró˝nik nie wiedzia∏.
A znów innego dnia przyw´drowa∏ na dwór królewski jakiÊ
cz∏ek, który chcàc zaciàgnàç si´ do s∏u˝by wojskowej pyta∏
o Gwalberta. M∏ody rycerz pozna∏ w nim ze zdumieniem wojaka
z dru˝yny Sylweriusza. Wojak ów opowiedzia∏ Gwalbertowi jak
to zabawiali si´ i hulali, gdy pan ich odm∏odnia∏. A ˝e ma∏o by∏o
Sylweriuszowi hulanek na miejscu, zapragnà∏ wyprawiç si´ za
morze. Wsiedli wi´c na statek i tam, podczas burzy miotajàcej
statkiem i ludêmi, Sylweriusz zgubi∏ swój tak niecnie zdobyty
szmaragd. Wojak widzia∏ jak kamieƒ potoczy∏ si´ po pok∏adzie
i sp∏ukany falà wpad∏ do morza. A wtedy Sylweriusz znów sta∏ si´
starym cz∏owiekiem, odprawi∏ wi´c swà dru˝yn´, powróci∏ do do-
mu, gdzie trawiony ˝alem, a mo˝e i wyrzutami sumienia, ˝yje do
dziÊ w samotnoÊci.