Helena Zawistowska Łuk Karakamby

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

H E L E N A Z A W I S T O W S K A

Tower Press, Gdaƒsk 1997

opowieÊç baÊniowa

background image

Wydawca: Tower Press, Gdaƒsk 1997

Projekt ok∏adki i ilustracje: Jaros∏aw Wróbel

© Copyright for the text by Helena Zawistowska, Gdaƒsk 1997
© Copyright for the design by Jaros∏aw Wróbel, Gdaƒsk 1997

Redakcja i sk∏ad: Ludwika Topp
Redakcja techniczna i korekta: El˝bieta Smolarz
¸amanie: Dariusz Szmidt

ISBN: 83-87342-00-9

background image

I. Âlubne dary

Gwarno i rojno by∏o na dworze króla Ewalda i królowej Idalii

w dniu poprzedzajàcym Êlub ich córki Blanki. Szykowano uczt´
weselnà, przyozdabiano komnaty, ogrodnicy strzygli trawniki,
Êcinali kwiaty i uk∏adali cudne bukiety, w szwalniach szwaczki
pakowa∏y w kufry sporzàdzonà wypraw´, a najzr´czniejsze przy-
straja∏y sukni´ Êlubnà - bia∏à i zwiewnà jak mg∏a, z welonem tak
d∏ugim, ˝e nieÊç go musia∏o ni mniej ni wi´cej tylko sto panien.
Delikatny muÊlin mia∏ skrywaç Êlicznà twarzyczk´ oblubienicy,
a wianek z b∏´kitnych kwiatów przyozdabiaç jej g∏ow´.

Blanka oczekiwa∏a z biciem serca swego wybranego – ksi´cia

Gwalberta, znakomitego rycerza pozostajàcego w s∏u˝bie króla,
który mia∏ zjechaç nast´pnego dnia, wraz ze swoimi rodzicami
i dru˝ynà, a tak˝e licznymi goÊçmi i przyjació∏mi. Lecz niespo-
dziewanie dla wszystkich ju˝ w przeddzieƒ zaÊlubin, w po∏udnie,
zadudni∏y kopyta koƒskie na moÊcie nad rzeczkà.

Nie by∏ to jednak orszak ksià˝´cy. Z pysznej karety zaprz´˝o-

nej w szeÊç bia∏ych koni, o farbowanych na czerwono grzywach
i ogonach, wysiad∏a wielce strojna pani, a choç by∏a ju˝ w kwie-
cie wieku, twarz mia∏a urodziwà i mi∏y uÊmiech na ustach.

– Jestem ksi´˝na Zelmira – powiedzia∏a sk∏oniwszy si´ przed

parà królewskà. – Nie by∏am dotàd na twym dworze, królu, co
z ∏aski swej musisz mi wybaczyç. Ale teraz, us∏yszawszy o bli-

3

background image

skim weselu, przyjecha∏am, by ˝yczyç szcz´Êcia waszej Êlicznej
córze i dary Êlubne wr´czyç.

– Witamy ci´ z wdzi´cznoÊcià, ksi´˝no – odpar∏ król –

i prosimy na pokoje.

Z honorami podejmowano Zelmir´ – pierwszego weselnego

goÊcia, choç nikt jej nie zna∏, a nawet nie s∏ysza∏ przedtem jej
imienia. Lecz grzecznoÊç i goÊcinnoÊç kaza∏y daç wiar´ mo˝nej
pani.

Po wieczerzy ksi´˝na wr´czy∏a królewnie podarunki Êlubne:

zwierciade∏ko w srebro oprawne i z∏ote puzderko, w którym b∏y-
sn´∏y drogie klejnoty. Ale trzeci dar zadziwi∏ wszystkich, bowiem
nie wydawa∏ si´ odpowiedni dla panny m∏odej. Zelmira poda∏a
Blance uzd´ pi´knej roboty, z barwnym pióropuszem, czerwony-
mi fr´dzlami i z∏otymi guzami, po czym powiedzia∏a:

– Wiem, panienko, ˝e lubujesz si´ w konnych przeja˝d˝kach,

dlatego daruj´ ci uzd´, by zdobi∏a twego wierzchowca.

– Ach, jaka ∏adna! – klasn´∏a w r´ce Blanka. – Dzi´kuj´ ci, pa-

ni, to wspania∏y podarek. Ju˝ jutro rano ka˝´ przystroiç mojà Bu-
rz´ w t´ uêdzienic´, bo chc´ po˝egnaç si´ z rodzinnymi strona-
mi. Jest za lasem wynios∏e wzgórze, z którego cz´sto oglàdam
zachód s∏oƒca. W∏aÊnie tam pojad´ jutro rano.

Ksi´˝na Zelmira, która uj´∏a wszystkich mi∏ym usposobieniem,

dowcipem i wytwornoÊcià, nie mog∏a uczestniczyç w Êlubnych
uroczystoÊciach, gdy˝, jak powiedzia∏a, wzywa∏y jà pilne sprawy.
˚egnano ksi´˝n´ z ˝alem. Wnet zajecha∏a poszóstna kareta, a gdy
pani wsiad∏a, konie ruszy∏y z kopyta. Zadudni∏ pod nimi zwodzo-
ny most i z∏ocisty pojazd zniknà∏ w wieczornym mroku.

Nast´pnego ranka przyprowadzono Blance przystrojonà od-

Êwi´tnie klacz. Jednak Burza, zwykle tak uleg∏a, by∏a tego dnia
wyjàtkowo krnàbrna i niepos∏uszna, i w ˝aden sposób nie dawa∏a
si´ prowadziç. Wreszcie zakr´ci∏a si´ w kó∏ko i pomkn´∏a, ale nie
tam, gdzie kierowa∏a jà Blanka. Nie wiedzieç czemu porzuci∏a
ubità drog´ i pop´dzi∏a przez pola, przez bezdro˝a, po grudzie
i ugorach, przez chaszcze i zaroÊla, pokonujàc – jak prawdziwa
burza – wszelkie przeszkody.

4

background image
background image

Przera˝ona królewna z trudem utrzymywa∏a si´ w siodle, wiatr

Êwiszcza∏ jej w uszach, a kurz wciska∏ si´ pod powieki. By∏a ju˝
zupe∏nie wyczerpana, jeszcze troch´, a spad∏aby pod kopyta sza-
lonego konia. Wtem Burza zacz´∏a zwalniaç i zatrzyma∏a si´ na
pustkowiu z dala od wszelkich osad ludzkich. Blanka straci∏a
przytomnoÊç i niechybnie upad∏aby, ale czyjeÊ silne ramiona pod-
trzyma∏y jà i ostro˝nie zdj´∏y z siod∏a.

Tymczasem w zamku czyniono ostatnie goràczkowe przygoto-

wania do Êlubu królewny. Zebra∏y si´ ju˝ dru˝ki – sto dziewczàt
w bieli – by ubieraç pann´ m∏odà, lecz nigdzie nie mog∏y jej zna-
leêç. Âniadanie dawno min´∏o, królowa zacz´∏a si´ niepokoiç,
a oko∏o po∏udnia ju˝ i król by∏ pe∏en obaw.

Rozes∏a∏ wi´c s∏ugi i ˝o∏nierzy po ca∏ej okolicy na poszukiwa-

nie córki, lecz wszyscy wrócili z niczym. Wszczà∏ si´ pop∏och.
Królowa traci∏a zmys∏y, sto panien w bieli biega∏o bez∏adnie po
komnatach, dostojnicy i dworzanie zasumitowani wielce, nie wie-
dzieli, co czyniç. Tylko król nie straci∏ g∏owy i postanowi∏, i˝ sam
uda si´ na poszukiwanie. W∏aÊnie ˝egna∏ si´ z królowà, gdy wpad∏
stajenny, wo∏ajàc od progu:

– JaÊnie królu! Burza wróci∏a!
– Gdzie Blanka? – krzykn´∏a królowa.
– JaÊnie pani... – rzek∏ dr˝àcym g∏osem stajenny. – Klacz sa-

ma przyk∏usowa∏a, ale te˝ i bez owej pi´knej uêdzienicy, co to jà
panienka kaza∏a nam dzisiaj koniowi za∏o˝yç. A klacz zmarnowa-
na jest i zgoniona, niby z dalekiej drogi.

Wszyscy pobiegli zaraz do stajen, otoczyli Burz´ i dotykali jej

siod∏a, jakby nie wierzàc, ˝e nie ma na nim Blanki. A klacz zar˝a-
∏a tylko ˝a∏oÊnie i ∏eb spuÊci∏a.

W tej samej chwili zadudni∏y kopyta na moÊcie, da∏ si´ s∏y-

szeç gwar, Êpiewy i weso∏e okrzyki. To Gwalbert nadciàga∏ ze
swojà dru˝ynà i ca∏ym orszakiem. Niestety, wnet ten radosny na-
strój zamieni∏ si´ w smutek. Gwalbert, choç rozpacz targa∏a mu
serce, wys∏ucha∏ spokojnie ca∏ej opowieÊci o znikni´ciu Blanki.
Potem radzili wszyscy nad sprawà.

Mo˝e Burza przelàk∏szy si´ czegoÊ ponios∏a, królewna spad∏a

6

background image

i le˝y gdzieÊ teraz bez ˝ycia? Mo˝e to za sprawà nowej uzdy klacz
si´ znarowi∏a? Kto i po co zdjà∏ podarowanà uêdzienic´? A mo˝e
ksi´˝na Zelmira uplanowa∏a to wszystko? Kim ona jest? ˚yczli-
woÊç mog∏a udawaç, by zdobyç zaufanie i by Blanka przyj´∏a jej
dar. Tak, ta obca dama wyda∏a si´ nagle wszystkim bardzo po-
dejrzana.

W koƒcu Gwalbert podjà∏ postanowienie:
– Moja dru˝yna do∏àczy do twojej, mi∏oÊciwy królu, i b´dzie

szukaç Blanki wzd∏u˝ i wszerz twych w∏oÊci, a ja pójd´, by od-
naleêç Zelmir´. Widz´, ˝e zale˝a∏o jej na tym, aby ksi´˝niczka
znikn´∏a. Lecz przysi´gam, ˝e nie spoczn´, póki nie odzyskam
mojej umi∏owanej.

I jeszcze tego wieczoru odjecha∏ ksià˝´ samopas ku kraƒcom

rozleg∏ego paƒstwa króla Ewalda. Na wszystkie strony rozjechali
si´ te˝ rycerze z jego dru˝yny. D∏ugo w´drowali, a choç ka˝dy
zjeêdzi∏ szmat Êwiata, nigdzie nie znaleêli ksi´˝niczki i nie na-
trafili na Êlad Zelmiry. Nikt nie umia∏ nic o niej powiedzieç, nikt
nie zna∏ jej imienia i nie wiedzia∏ skàd pochodzi. Gwalbert nabra∏
wi´c pewnoÊci, i˝ to tajemnicza Zelmira porwa∏a jego Blank´.
Kim naprawd´ by∏a i po co to uczyni∏a – nie wiedzia∏, lecz choç
inni ustali ju˝ w poszukiwaniach, on przysiàg∏ sobie, ˝e z tym
wi´kszà zawzi´toÊcià szukaç jej b´dzie dalej.

background image

II. Garbus

Pewnego wieczoru zatrzyma∏ si´ Gwalbert w wiejskiej gospo-

dzie, by posiliç si´ i przenocowaç. Siedzia∏o tu ju˝ przy wieczerzy
kilkoro goÊci, zapewne podró˝nych jak i on. Rycerz siad∏ u koƒ-
ca sto∏u nad polewkà, a choç by∏ zafrasowany i zaj´ty swymi my-
Êlami, zaciekawi∏a go rozmowa wspó∏biesiadników. Pewien m∏o-
dzieniec ˝ywego usposobienia opowiada∏ jakàÊ histori´ ku ucie-
sze wszystkich obecnych. Gwalbert jà∏ si´ przys∏uchiwaç.

– Tak wi´c, panowie – mówi∏ m∏odzik – brat mój przekony-

wa∏, ˝e to nie bajka, bowiem znalaz∏ stare zapiski, w których wy-
czyta∏, i˝ naprawd´ ˝y∏ ongiÊ wielmo˝a wschodniego pochodzenia
imieniem Karakamba. Zatem, jak dowodzi∏, móg∏ mieç ów nad-
zwyczajny ∏uk. Jak niesie stare podanie, o czym wielu chyba s∏y-
sza∏o, strza∏a wypuszczona z tego ∏uku dobiega do osoby, której
imi´ si´ wymówi.

– Bajka! – krzyknà∏ któryÊ z goÊci.
– Poczekajcie! Mój brat uwierzy∏ w t´ gadk´ i szuka∏ ∏uku, a˝

znalaz∏!...

– Nie mo˝e byç!!
– Mów dalej!
– G∏upstwa opowiada! – wo∏ano z ró˝nych stron izby.
– Znalaz∏ go – ciàgnà∏ m∏odzik – pod dachem starej dzwonni-

cy. By∏a i strza∏a. Wtedy powiedzia∏ do mnie: „Patrz, niedowiar-
ku!” Wymówi∏ imi´ pewnej pi´knej damy i wypuÊci∏ strza∏´. By-

8

background image

∏o to jakoÊ na podwieczerz i mg∏a sta∏a nad ziemià. Strza∏a wnet
znikn´∏a nam z oczu. MyÊl´ sobie: „Nie jest˝e to prawda”? I wie-
cie, co si´ sta∏o?

– Co? Co?? Mów˝e! – krzyczano.
– Min´∏a chwilka, mo˝e dwie, s∏ysz´ – coÊ Êwiszcze, patrz´ –

coÊ leci. A to strza∏a wyprysn´∏a nagle z mg∏y i leg∏a tu˝ przy mym
bucie. Ot i koniec bajki! – tu m∏odzik wybuchnà∏ Êmiechem, gdy˝
jako ˝ywo – choç m∏ody i weso∏y – nie przypomina∏ pi´knej da-
my. Za nim rozeÊmieli si´ inni, a˝ zahucza∏o w izbie. Nawet
Gwalbert si´ uÊmiechnà∏, choç nigdy nie s∏ysza∏ legendy o cu-
downym ∏uku. Wsta∏ i zbli˝y∏ si´ do weso∏ej kompanii.

– MoÊci panowie – powiedzia∏ – widz´, ˝eÊcie bywali w Êwie-

cie i ró˝ne dziwne historie znacie. Mo˝e ktoÊ z was spotka∏ kiedy
na swej drodze dam´ imieniem Zelmira? Jest wielce bogata, z∏otà
karocà zaprz´˝onà w szeÊç koni jeêdzi, ale nie wiem, gdzie prze-
bywa, wi´c rozpytuj´ ludzi.

Nie, nikt jej nie spotka∏, nikt imienia takiego nie s∏ysza∏. Gwal-

bert po˝egna∏ towarzystwo i wyszed∏ na dwór, by przejÊç si´ przed
snem. Noc by∏a bezksi´˝ycowa, tylko gwiazdy Êwieci∏y na ogrom-
nym niebie, ale nie przynosi∏y m∏odzieƒcowi pociechy. Smutne
by∏y jako i jego dusza st´skniona. Gwalbert poczu∏ si´ nagle bar-
dzo samotny, bezradny i zagubiony w wielkim Êwiecie mi´dzy
niebem a ziemià. Nagle dostrzeg∏, ˝e ktoÊ wysuwa si´ zza w´g∏a,
a jednoczeÊnie dobieg∏ go szept:

– Przyjdê o pó∏nocy nad staw. Wiem coÊ o Zelmirze... – postaç

si´ cofn´∏a.

– Zaczekaj, kim jesteÊ?! – zawo∏a∏ Gwalbert.
Ale nie by∏o ju˝ nikogo, tylko pies z kotem szarpa∏y si´ po

krzakach. Gwalbert rozglàda∏ si´, a serce ∏omota∏o mu ze wzru-
szenia i radoÊci. Poniesiony wyobraênià myÊla∏, ˝e mo˝e ju˝ za
dwa–trzy dni ujrzy Blank´, odzyska jà i razem wrócà do domu.

Nie spa∏ ani chwili czekajàc pó∏nocy. Zawczasu znalaz∏ staw

i zaszy∏ si´ w nadbrze˝nych zaroÊlach. Czeka∏ d∏ugo. Ju˝ ksi´˝yc
wyp∏ynà∏ zza dalekiego boru i jak czerwony balon zawis∏ nad ho-
ryzontem, a potem wspinajàc si´ po kopule niebieskiej skurczy∏

9

background image

si´ i rozsrebrzy∏ swojà tarcz´. Gwalbert ciàgle czeka∏. Wtem da∏o
si´ s∏yszeç pohukiwanie puszczyka... Hu–u! Hu–u! A mo˝e to ja-
kiÊ cz∏ek tak si´ odzywa∏? M∏odzieniec odpowiedzia∏ podobnie.

Wtedy cicho zachrz´Êci∏ tatarak i nad brzegiem stawu pojawi∏

si´ pokraczny, chudy cz∏eczyna, zgi´ty wpó∏ pod brzemieniem
ci´˝aru, który dêwiga∏ na plecach. Dopiero gdy przysiad∏, Gwal-
bert zrozumia∏, ˝e to ogromny garb przyt∏acza tego mizernego
cz∏eka. Jego twarz równie˝ wykrzywia∏ grymas, a jedno oko stale
przykrywa∏a powieka.

– JesteÊ prawdziwym rycerzem – powiedzia∏ garbus g∏osem

niespodziewanie dêwi´cznym i m∏odym – a ja wielbi´ rycerzy.
Dlatego tobie jednemu wyjawi´ tajemnic´, o której nikt dotàd nie
s∏ysza∏. Musisz jednak przyrzec, ˝e mnie nie zdradzisz.

– Przyrzekam! – powiedzia∏ z powagà Gwalbert.
– Wierz´ ci, a wi´c s∏uchaj – tu garbus zni˝y∏ g∏os do szeptu.

– Zelmira to czarownica. Zgaduj´, ˝e znowu porwa∏a jakàÊ
pann´... Jak to si´ sta∏o?

– Tak, znikn´∏a moja narzeczona, ksi´˝niczka Blanka. –

Gwalbert opowiedzia∏ o wszystkich wydarzeniach i zakoƒczy∏: –
JeÊli wiesz, gdzie jest Zelmira, powiedz mi pr´dko, dobry
cz∏owieku, abym móg∏ zaraz ruszyç na ratunek. Stokrotnie ci si´
odwdzi´cz´.

– Nie chc´ nijakiej zap∏aty, jeno ˝al mi ciebie, rycerzu... Po-

s∏uchaj: Zelmira ma dziewi´ciu synów i co roku porywa jakàÊ
szlachetnà pann´ przeznaczajàc jà na ˝on´ dla któregoÊ z nich. Ju˝
oÊmiu po˝eni∏a, widaç twojà Blank´ ma zaÊlubiç dziewiàty. Ka˝-
dà pann´ trzyma przez dwanaÊcie miesi´cy w swym pa∏acu, ˝eby
zapomnia∏a o rodzinie, narzeczonym i ca∏ym dawnym Êwiecie. O,
ma ona swoje czarodziejskie sztuczki, które zabierajà biednym
dziewcz´tom ich pami´ç... Po roku nie pragnà ju˝ wolnoÊci i bez
sprzeciwu idà za tego, kogo im przeznaczy wiedêma.

Zadr˝a∏ rycerz na myÊl, ˝e Blanka mog∏aby o nim zapomnieç.
– Okropne rzeczy mówisz, przyjacielu – rzek∏. – Ale po∏o˝´

temu kres. Ja si´ czarów nie boj´, zniszcz´ wiedêm´ i odzyskam
mojà umi∏owanà.

10

background image

– Nie takie to proste, rycerzu! Nikt na Êwiecie nie wie, gdzie

jest pa∏ac wiedêmy Zelmiry, jeÊli nawet s∏ysza∏ o niej lub dozna∏
krzywdy z jej strony. Zapewne twojà pann´ te˝ ona porwa∏a. Uzda
by∏a z w´dzid∏em, a to w´dzid∏o jest zakl´te, przyciàga konia do
wiedêmy, gdziekolwiek by by∏a. Potem Zelmira zabiera pann´ do
swego domu... Zmienia te˝ imiona. KiedyÊ nazywa∏a si´ ˚anna,
potem Oda, teraz Zelmira, a b´dzie...

– Skàd wiesz o tym wszystkim? – przerwa∏ niecierpliwie

Gwalbert. – I kim w∏aÊciwie jesteÊ?

– Nazywam si´ Iwo, a wiem o wszystkim, bom by∏ na jej dwo-

rze s∏ugà wielce zaufanym – tu garbus wykrzywi∏ usta w uÊmie-
chu.

– Zatem wiesz, gdzie jest jej dom! – wykrzyknà∏ Gwalbert.
– Nie wiem.
– Jak to?! By∏eÊ tam i nie wiesz?
– Nie wiem nawet, jak si´ tam znalaz∏em. Zapomnia∏em, jako

i inni, którzy przebywajà w paƒstwie Zelmiry, o wszystkim, co by-
∏o przedtem. Widzia∏em, jak kolejni synowie poÊlubiajà dziewcz´-
ta przywiezione przez ich matk´. A˝ przyby∏a do nas Êliczna kasz-

11

background image

12

telanka, delikatna jak pàczek ró˝y. Polubi∏em jà od razu, a ona
p∏aka∏a, ràczki sk∏ada∏a, prosi∏a mnie rankiem, prosi∏a wieczorem,
bym jà ratowa∏. Uroni∏em i ja ∏z´ na jej bia∏e d∏onie, obieca∏em,
˝e pomog´... Choç sam nie wiedzia∏em, co móg∏bym dla niej zro-
biç, czarownica i tak domyÊli∏a si´ wpr´dce mych zamiarów. Po-
chwyci∏ mnie jej ciemnolicy niewolnik, Czanta, i zawlók∏ na wy-
sokà ska∏´. Tam ju˝ czeka∏a na mnie Zelmira. Powiedzia∏a: „Nie-
szcz´sny! Nie wiesz, ˝e stàd nie mo˝na uciec? Otó˝ powiem ci:
paƒstwo moje nie nale˝y ani do ludzi, ani do duchów, a znajduje
si´ jedynie w moim w∏adaniu i w mojej mocy. Gdyby jednak ktoÊ
odnalaz∏ drog´ do Êwiata ludzi, prysn´∏aby moja moc. Ale to si´
nigdy nie stanie. Ciebie sama si´ pozb´d´. To mówiàc stràci∏a
mnie w przepaÊç i Êmia∏a si´ przy tym gromko. Âmiech ten d∏ugo
brzmia∏ mi w uszach, a˝ stopniowo zacich∏ i nie wiem, co si´ po-
tem ze mnà dzia∏o. Zapomnia∏em... Nie wiem, jakim sposobem
znalaz∏em si´ na ∏awce przy jakimÊ domu. Pracuj´ teraz to tu, to
tam, u bogaczy s∏u˝àc, a kasztelanka jest ju˝ na pewno ˝onà ósme-
go syna. Wi´c co ci mog´ doradziç? Chyba to, abyÊ w górach szu-
ka∏ tego zakl´tego kraju, bo ska∏y tam by∏y i przepaÊcie okrutne.
To jeno pami´tam.

– Wszystkie góry przetrzàsn´, a uratuj´ Blank´. Nie wierz´,

aby nie mo˝na by∏o znaleêç tego przedziwnego paƒstwa.

– A Êpiesz si´ mój rycerzu, Êpiesz, bo zapomni o tobie twoja

najmilsza – zaÊmia∏ si´ jakby drwiàco Iwo.

Nasta∏ ju˝ Êwit. Opary nad ∏´gami pobiela∏y, ptaki pocz´∏y si´

budziç, zaklekota∏ gdzieÊ bocian. Gwalbert uÊcisnà∏ w goràcej po-
dzi´ce r´k´ biednego garbusa, wróci∏ do gospody i kaza∏ siod∏aç
konia.

Wiedzia∏, ˝e góry rozciàgajà si´ we wschodniej cz´Êci kraju,

tam wi´c skierowa∏ rumaka witajàc budzàce si´ w∏aÊnie s∏oƒce.

background image

III. W spalonym zamczysku

Gwalbert gna∏ bez wytchnienia dniem i nocà, nie dajàc wiele

odpoczynku rumakowi, a i sobie samemu tak˝e. Tote˝, gdy pew-
nego póênego wieczoru ujrza∏ za drzewami zarys jakiejÊ budowli,
postanowi∏ zatrzymaç si´ i odpoczàç. Prastara aleja lipowa za-
prowadzi∏a go na obszerny dziedziniec, a budynek okaza∏ si´ byç
starym zamczyskiem do po∏owy zrujnowanym, do po∏owy spa-
lonym. Pusto tam by∏o i g∏ucho, ruiny odstrasza∏y, ale Gwalbert
rozkulbaczy∏ konia, puÊci∏ go na traw´ i wszed∏ do Êrodka.

S∏oƒce ju˝ zasz∏o. W poÊwiacie wieczornego nieba, które wi-

doczne by∏o przez wybite okna, ujrza∏ ziejàce pustkà ponure kom-
naty o poczernia∏ych, osmalonych Êcianach, nierzadko pozbawio-
ne powa∏y i dachu. Wszystko pokrywa∏ kurz, a obwis∏e pasma
paj´czyn poruszone przewiewem mog∏y snadnie przestraszyç nie-
proszonego goÊcia. Ale to nie paj´czyny zatrwo˝y∏y rycerza, lecz
jakiÊ osobliwy dêwi´k dobiegajàcy z g∏´bi zamczyska – jakby ku-
cie ˝elaza, to znów przeciàg∏y zgrzyt.

Gwalbert ostro˝nie posuwa∏ si´ naprzód. Odg∏osy to nik∏y, to

nasila∏y si´. Wtem, minàwszy jakieÊ na wpó∏ spalone podwoje,
znalaz∏ si´ na wewn´trznym podworcu zamkni´tym z dwóch stron
wysokim, poszczerbionym murem.

Teraz dêwi´ki sta∏y si´ wyraêne i Gwalbert rozró˝ni∏ kroki. Ich

˝elazny ∏oskot wydawa∏ si´ przeraêliwy w ciszy i martwocie zam-

13

background image

ku; narasta∏, zbli˝a∏ si´ nie wiadomo skàd, a towarzyszy∏ mu
szcz´k i chrz´st stali. M∏odzieniec wyciàgnà∏ miecz z pochwy
i gotów do obrony rozejrza∏ si´ dooko∏a, lecz nikogo nie ujrza∏,
tylko kroki s∏ysza∏ coraz g∏oÊniejsze, coraz bli˝sze... Spojrza∏ ku
górze i wtedy zobaczy∏ niesamowity widok: oto pomi´dzy blan-
kami obronnego muru kroczy∏a ogromna postaç zakuta w zbroj´,
ze spuszczonà przy∏bicà. W jednej r´ce dzier˝y∏a tarcz´, w dru-
giej miecz. Kroki dudni∏y, zbroja chrz´Êci∏a. Stal i ˝elazo martwo
po∏yskiwa∏y w Êwietle ksi´˝yca. Naraz chmura przes∏oni∏a tarcz´
zjawy, postaç znikn´∏a i zapanowa∏a cisza.

– Sen to czy jawa? – g∏oÊno zastanowi∏ si´ Gwalbert prze-

cierajàc oczy. „Jawa” – odpowiedzia∏o echo odbite od murów. Ry-
cerz poczu∏ si´ nieswojo i przeszed∏ mu po grzbiecie dreszcz l´-
ku. Zapragnà∏ co rychlej wróciç do swego wierzchowca, lecz za-
b∏àdzi∏ w labiryncie pustych sal. Wreszcie znalaz∏ si´ w kory-
tarzu, który przy koƒcu zakr´ca∏, i Gwalbertowi wyda∏o si´, ˝e
jest na dobrej drodze do wyjÊcia. Ale gdy minà∏ róg, stanà∏ onie-
mia∏y ze zdumienia.

Najpierw ujrza∏ smu˝k´ Êwiat∏a biegnàcà a˝ do jego stóp, a po-

tem, przez uchylone drzwi – pi´knie i bogato urzàdzonà komna-
t´: pod∏oga i Êciany by∏y wys∏ane kobiercami, dooko∏a sta∏y sofy
i szafy dêwigajàce ksi´gi, poÊrodku znajdowa∏ si´ stó∏, na nim
Êwieca rzucajàca ˝ó∏ty kràg Êwiat∏a. Przy stole siedzia∏ niem∏ody
ju˝ m´˝czyzna i czyta∏ grubà ksi´g´. Na innym tomie królowa∏
ogromny, szaro prà˝kowany kot, mruczàc i mru˝àc oczy. Gwal-
bert zbli˝y∏ si´ i stanà∏ w progu, nie wiedzàc, co czyniç dalej. To,
co zobaczy∏, by∏o tak nierzeczywiste wÊród ogólnego zniszczenia,
˝e wyda∏o mu si´ nowym przywidzeniem.

Nagle m´˝czyzna nie podnoszàc oczu znad pisma powiedzia∏:
– WczeÊnie dziÊ wróci∏eÊ, przyjacielu. Czy˝by noc by∏a

bezksi´˝ycowa? Lecz nie przeszkadzaj mi teraz, musz´ skoƒczyç
rozpocz´ty ust´p.

Gwalbert chcia∏ si´ cicho wycofaç, gdy wtem brz´kn´∏a ostro-

ga u jego buta. M´˝czyzna w fotelu podniós∏ g∏ow´, wi´c m∏o-
dzieniec powiedzia∏ skruszony:

14

background image
background image

– Wybacz, panie, i˝ niechcàcy naruszy∏em twój spokój.
Na dêwi´k obcego g∏osu m´˝czyzna zerwa∏ si´ z miejsca

i podszed∏ do drzwi, a ujrzawszy rycerza, wykrzyknà∏ wyciàgajàc
ku niemu ramiona:

– Ale˝ m∏odzieƒcze, niebo mi ciebie zes∏a∏o! Co za radoÊç

mieç goÊcia w tej samotni. Tu nigdy nikt nie zaglàda, jesteÊ pierw-
szym od wielu lat. Wejdê prosz´! Kim jesteÊ?

– Jestem ksià˝´ Gwalbert, rycerz w s∏u˝bie króla Ewalda...
– I ja by∏em rycerzem. Oho! Walczy∏em, zwyci´˝a∏em, król

mnie nagradza∏... Nazywam si´ Sambor. Gdy wojny si´ skoƒczy-
∏y, wróci∏em do domu, by objàç sched´ po ojcu. Lecz krewni
moi wszystko zabrali, zostawiajàc mi jedynie ten spalony zamek,
a ja nie mia∏em doÊç Êrodków, aby go podnieÊç z ruin. Osiad∏em
tu jednak wraz z poczciwym s∏u˝àcym Sewerem, który jest mi
te˝ jedynym przyjacielem, i razem prowadzimy pustelnicze ˝y-
cie. W∏aÊnie Sewer przywdzia∏ zbroj´ i wyszed∏ na blanki pe∏niç
stra˝ i broniç zamku przed wrogiem. Czyni to wtedy, gdy ksi´˝yc
oÊwietla mu drog´, inaczej móg∏by wpaÊç w jakàÊ dziur´, których
pe∏no jest w murze. Mo˝e go widzia∏eÊ?

– Tak, wzià∏em go za zjaw´. Ale po co...
– Przypomina sobie, poczciwiec, dawne lata, istotnie broni∏

bowiem niegdyÊ tego zamku, gdy zachodzi∏a potrzeba. Wydaje
mu si´, ˝e jest znowu m∏ody, gdy stoi tak na blankach i nie widzi
spustoszeƒ dooko∏a... Ale mów, m∏ody cz∏owieku, co sprowadzi-
∏o ci´ w ten zapomniany zakàtek i dokàd w∏aÊciwie zmierzasz?

– Ku górom, panie, które niedaleko stàd si´ rozciàgajà. Zgo-

ni∏em mego zacnego dzianeta i sam nie spa∏em dwie noce, a mnie-
majàc, i˝ nikt tu nie mieszka, zamierza∏em przenocowaç w jakimÊ
zakàtku tego zamku.

– Ale˝ Gwalbercie, ca∏a ta ruina jest do twojej dyspozycji –

zaÊmia∏ si´ stary rycerz – lecz najlepiej wypoczniesz tu, na wy-
godnym ∏o˝u.

Skrzypn´∏y drzwi, przez szpar´ spojrza∏o nieufne oko.

– Z kim rozmawiasz, panie? – zachrypia∏ starczy g∏os. – Czy

znowu z duchami?

16

background image

– Nie! Tym razem z ˝ywym, m∏odym rycerzem, Gwalbertem,

naszym goÊciem. Wejdê Sewerze i poznaj go.

– Wielkie nieba! Co za szcz´Êcie! – zawo∏a∏ starzec i staro-

dawnym obyczajem podjà∏ goÊcia za kolana. – Zostaƒ, paniczu,
jak najd∏u˝ej, by pan Sambor mia∏ z kim rozmawiaç, a to ju˝ sam
do siebie gada, boç ja wielomówny nie jestem.

– Sewerze! Szykuj uczt´! Niech miód i wino si´ lejà, a ba-

˝anty, sarnina i zajàce na stole stanà!

– Zaraz widaç, ˝e dobry humor panu wróci∏, skoro na ˝artowa-

nie ma ch´tk´! – uÊmiechnà∏ si´ stary s∏uga i poda∏ skromnà wie-
czerz´.

– Powiedz mi, junaku – zagadnà∏ Sambor – co w tych dzi-

kich górach poczynaç zamierzasz?

– Ach, szlachetny panie – odpar∏ Gwalbert – wiodà mnie tam

troska i nieszcz´Êcie.

I opowiedzia∏ o znikni´ciu Blanki, sprawkach Zelmiry i jej ta-

jemniczym paƒstwie.

– Skàd wiesz o wiedêmie tak wiele? – zapyta∏ na koniec Sambor.
– Wybacz, panie, obieca∏em, ˝e nie zdradz´ imienia Êwiadka

jej poczynaƒ. On to w∏aÊnie zach´ca∏ mnie, bym w górach szu-
ka∏ siedziby wiedêmy, choç wspomina∏ te˝, ˝e nie wiadomo do-
brze, gdzie jest jej paƒstwo.

– Czy wiesz, przyjacielu – powiedzia∏ ze smutkiem stary ry-

cerz – ˝e i mnie pokrzywdzi∏a ta czarownica?

– Co mówisz, panie!? – wykrzyknà∏ zdumiony m∏odzian. –

Jak˝e to mo˝liwe?

– A tak, ˝e uprowadzi∏a mojego cudownego Venturiana, ko-

nia, który nie ma równego sobie na Êwiecie. Jest pi´kny: jab∏ko-
wity, o smuk∏ej p´cinie i wygi´tej szyi, a chód jego jak u panny
w taƒcu. Szybki jak strza∏a, wierny jak pies, lotny jak ptak, a do
tego ma w sobie coÊ tajemniczego: nie mo˝na go zabiç. Nieraz
widzia∏em, jak w bitwie wrogie miecze przez ∏eb go ci´∏y, a nie
zostawi∏y nawet zadraÊni´cia. Ale wiedêma okaza∏a si´ silniejsza.
By∏a tu, odwiedzi∏a mnie jako hrabina Oda, czu∏em si´ nawet
tym zaszczycony, a ona zapragn´∏a przejechaç si´ na moim wierz-

17

background image

chowcu. Tak, tak, wiedzia∏a o zaletach Venturiana. Zgodzi∏em
si´, bo te˝ zawsze, choçby z kraƒca Êwiata do mnie wraca∏, jeÊli
wypadki nas rozdzieli∏y. Tym razem jednak nie wróci∏. Z pewno-
Êcià zniewoli∏a go w´dzid∏em, jak i klacz twojej Blanki. Po tygo-
dniu Sewer znalaz∏ w polu starà uzd´ Venturiana i pomyÊla∏em
wówczas, ˝e pad∏ gdzieÊ, a wilki porozw∏óczy∏y jego koÊci. Potem
przysz∏o mi do g∏owy, ˝e zosta∏ uprowadzony, ale dziwi∏em si´,
czemu nie wraca. Teraz wiem, to w´dzid∏o go trzyma. Przeszuka-
∏em moje ksi´gi i znalaz∏em zapiski o czarownicy, która porywa
ludzi i konie, ale pró˝no by szukaç jej siedziby – nie wiadomo,
gdzie si´ ona znajduje. I ja by∏em na tych szczytach, przetrzàsnà-
∏em ca∏e pasmo gór, wszystkie zakàtki najbardziej dzikie i nie-
dost´pne, i mog´ ci´ zapewniç, ˝e nie masz po co tam jeêdziç.

– Zatem co poczàç? – wykrzyknà∏ z rozpaczà m∏odzieniec.
– Przysz∏o mi coÊ do g∏owy – odpar∏ Sambor. – Wprawdzie

to pomys∏ szalony... ale mo˝e? S∏uchaj przyjacielu, musz´ rozwa-
˝yç i przemyÊleç w spokoju mój plan, zanim ci go przedstawi´.
A ty idê spaç, nabierz si∏, abyÊ jutro by∏ gotów do dzia∏ania.

Có˝, Gwalbert musia∏ pójÊç za tà màdrà radà, bo ju˝ g∏owa opa-

da∏a mu ze zm´czenia. Jednak o wschodzie s∏oƒca zerwa∏ si´ z po-
s∏ania przera˝ony, ˝e za du˝o czasu straci∏ na sen. Ze zdumieniem
ujrza∏ swego gospodarza wcià˝ siedzàcego przy stole, a raczej na
wpó∏ le˝àcego na roz∏o˝onych przed nim kartach. Wosk z wypa-
lonej Êwiecy zlepia∏ mu w∏osy. „Czy˝by umar∏?” – przelàk∏ si´ ry-
cerz. Ale w tej chwili Sambor podniós∏ g∏ow´, a widzàc, ˝e Gwal-
bert jest ju˝ na nogach, rzek∏:

– Sp´dzi∏em noc na szperaniu w wiekowych r´kopisach i po-

wiem ci, przyjacielu, ˝e nie na pró˝no. Znalaz∏em to, czego po-
trzebujemy. Czy znasz starà legend´ o ∏uku Karakamby?

– Nie – odpar∏ Gwalbert – ale imi´ to s∏ysza∏em. W pewnej go-

spodzie jakiÊ m∏odzik opowiada∏, ˝e jego brat znalaz∏ ∏uk Kara-
kamby.

– Nie mo˝e byç!!! – poderwa∏ si´ z miejsca stary rycerz. Lecz

gdy Gwalbert opowiedzia∏ zakoƒczenie tej historyjki, Sambor
uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏:

18

background image

– A wi´c to nie by∏ prawdziwy ∏uk Karakamby. Patrz: oto bia-

∏y kruk – jedyny manuskrypt, jaki si´ przechowa∏ od tamtych za-
mierzch∏ych czasów. ¸uk Karakamby to nie legenda, to prawda.
Czytaj!

Gwalbert wzià∏ do r´ki po˝ó∏k∏e karty zapisane nierównym,

cz´sto trudnym do odczytania pismem. Oto treÊç tego starego
manuskryptu opatrzonego tytu∏em:

DZIEJE SZLACHETNEGO KEDRYFA

Siedzia∏ straszny wielmo˝a Karakamba na swym tronie, sro-

gim toczàc wokó∏ okiem, a s∏udzy i dworacy us∏ugiwali mu przy
stole. Oto niosà misy pe∏ne przeró˝nych potraw z mi´s sporzà-
dzonych, bowiem mo˝ny pan jada∏ tylko mi´so, g∏ównie w dzi-
czyênie gustujàc. Sam te˝ z ochotà wielkà wyprawia∏ si´ na
∏owy, zabijajàc mnogoÊç zwierzàt leÊnych i stepowych, i nie tyl-
ko dla po˝ytku, lecz przewa˝nie ku w∏asnej przyjemnoÊci i z w∏a-
Êciwego mu okrucieƒstwa.

A mia∏ on trzech synów. Zwali si´: Fores, Egador i beniaminek

Kedryf. Dobrzy to byli m∏odzieniaszkowie. PowÊciàgali, jak
mogli, zap´dy ojca ku zabijaniu zwierzàt, a zdarza∏o si´, ˝e i lu-
dzi, kiedy któryÊ ze s∏ug mu nie wygodzi∏. Z∏y by∏ wielmo˝a Ka-
rakamba na synów za ich przestrogi i upomnienia, wadzi∏ si´
z nimi coraz to ostrzej, a˝ razu jednego przeklà∏ ojciec synów
i wygna∏ ich z domu swojego. Poszli w Êwiat m∏odzieƒcy, a ka˝-
dy w innych stronach szcz´Êcia szuka∏.

Przemin´∏o wiele lat. Oto ˝ona wielmo˝y ju˝ zmar∏a, jedni to-

warzysze uczt i ∏owów zakoƒczyli ˝ycie, drudzy si´ porozpraszali,
a i ∏owy nie te by∏y co ongiÊ, bowiem wyl´kniona zwierzyna usz∏a
z ca∏ej okolicy. Karakamba poczu∏ si´ samotnym i smutek nim
zaw∏adnà∏. Po˝a∏owa∏ swego uczynku sprzed lat, zapragnà∏ sy-
nów swych mieç przy sobie. Lecz jak˝e wezwaç ich do powrotu,
kiedy nie wiadomo, gdzie przebywajà? Min´∏o znowu czasu ma∏o
wiele, a˝ tu pewnego dnia pojawi∏ si´ na dworze w´drownik jakiÊ
nieznany, ˝ebrak pewnie, bo g∏odny by∏ i wyn´dznia∏y. AliÊci,

19

background image

20

mimo pod∏ej kondycji upiera∏ si´, by dopuszczono go przed ob-
licze pana, ma bowiem rzecz jakowàÊ niezwyczajnà do okaza-
nia. Karakamba by∏ dnia tego w z∏ym usposobieniu, jednak czu-
jàc zaciekawienie, kaza∏ go wprowadziç. Wstrzàsnà∏ si´ z odra-
zà ujrzawszy cz∏eka obdartego i obmierz∏ego, aleç ∏askawie spy-
ta∏ go, z czym przybywa.

– Panie – powiedzia∏ przybysz – zas∏ysza∏em od pewnego kup-

ca, któren z towarem by∏ na twym dworze, i˝ chcesz synów
swych sprowadziç na powrót do domu, a nie wiesz, gdzie ich
szukaç. Jednakowo˝ jest na to rada. Mo˝esz uwiadomiç ich o
swym pragnieniu, gdziekolwiek by byli – tu zdjà∏ ∏uk jakiÊ ma∏y
z ramienia. – Dam ci ten ∏uk, panie, i trzy strza∏y. Ka˝da z nich
zaniesie wieÊç cz∏owiekowi, którego imi´ wymówisz wypuszcza-
jàc strza∏´, aliÊci raz jeden tylko mo˝e byç u˝yta do takiego celu.
W ten oto sposób wezwiesz do domu wszystkich swoich trzech
synów.

– Dobrze, daj! – rozkaza∏ wielmo˝a.
– Dam, aleç nie darmo – sprzeciwi∏ si´ biedak. – Oddasz mi

za niego wszystkie inne ∏uki, które sà na dworze.

– Jak to, chcesz mnie pozbawiç or´˝a?
– Twoja dru˝yna ma wszak miecze, oszczepy...
– Po co ci te ∏uki?
– Po to panie, byÊ nie móg∏ wi´cej zabijaç niewinnych zwie-

rzàt leÊnych, gdy masz na swym dworze pe∏no wieprzy.

– Co rzek∏eÊ, Êmia∏ku?! Na mym dworze sà jeno sami

dostojnicy.

– Panie, niech b´dzie, ˝e w chlewie. Ale co rzeczesz na mà

propozycj´?

– Jakà˝ mam pewnoÊç, ˝e ∏uk ten w istocie jest czarodziejski?
– Przekonasz si´, gdy powrócà synkowie. Azali masz jakiÊ

wybór?

– Nie mam – przyzna∏ niech´tnie wielmo˝a i nakaza∏ dru˝y-

nie oddaç ∏uki.

Wnet ca∏y stos tego or´˝a le˝a∏ u nóg w∏ócz´gi, ten zaÊ wr´czy∏

wielkiemu panu trzy strza∏y i ∏uk, który choç ma∏y, niezwyk∏y mia∏

background image
background image

wyglàd. Jego pr´t drzewny nosi∏ tajne znaki magiczne, a koƒce
nieco ku górze pokr´cone ozdabia∏y rzeêby przedziwne przedsta-
wiajàce g∏owy smoków i innych potworów. Zasi´ ci´ciwa mocna,
choç cienka, z trudem dawa∏a si´ napinaç. Strza∏ki lekkie
i smuk∏e z czarnego hebanu wyrzezane, groty mia∏y czerwono
barwione.

Ju˝ pisarz nadworny naszykowa∏ pergamin. Wielmo˝a napisa∏

na nim wezwanie do syna najstarszego, za czym przytwierdzo-
no owà kart´ do strza∏y, pan wymówi∏ imi´ „Fores” i pos∏a∏
strza∏´ ku niebu. Pomkn´∏a jako b∏yskawica i wnet wszyscy stra-
cili jà z oczu. Podobnie˝ i drugi list z imieniem Egadora polecia∏
w Êwiat daleki. Otó˝ i trzecià kart´ do Kedryfa pisanà poda∏
pisarz swemu panu. Có˝ to si´ jednak sta∏o, ˝e wielmo˝a, na-
gle znieruchomia∏y wpatrzy∏ si´ w dal i pergamin z r´ki wypu-
Êci∏? Oto poÊród krzewów, w niedalekiej odleg∏oÊci od pa∏acu,
pi´kny roczniak szczypa∏ traw´. Kopytkiem w ziemi grzeba∏,
ró˝ki nadstawia∏, a wtem podniós∏ wdzi´czny ∏ebek i spojrza∏
wprost na wielmo˝´. Ten nie wytrzyma∏ – chwyci∏ ∏uk czarodziej-
ski i zanim ktokolwiek si´ spostrzeg∏, pos∏a∏ strza∏´ ku zwierz´ciu.

– Co robisz, nieszcz´sny?! – wykrzyknà∏ w∏ócz´ga.

Ale by∏o ju˝ za póêno. Strza∏a utkwi∏a w szyi jelonka. Nie prze-
znaczona do zabijania, zrani∏a zaledwie zwierzàtko, które usko-
czy∏o i pomkn´∏o w las.

– Uszed∏!! – krzyknà∏ rozeêlony pan. – Na nic taki ∏uk!

Jak zawsze zapalczywy, w gniewie wielkim prze∏ama∏ ∏uk na pó∏
i rzuci∏ nim o ziemi´. Zamarli dworacy, nie wiedzàc co czyniç.
Wtem ktoÊ, zebrawszy si´ na odwag´, zapyta∏:

– Co zaÊ z Kedryfem b´dzie?
– A nic! – odpar∏ hardo wielmo˝a. – DoÊç mi dwóch synów,

trzeciego od˝a∏uj´, mo˝e nie wracaç! – i odszed∏ Êpiesznie do
swych komnat.

Gdyby˝ choç u˝ali∏ si´ nad swym beniaminkiem, gdyby˝ choç

zasmuci∏ si´, ˝e nie ujrzy go nigdy, mo˝e by odzyska∏ i tego naj-
m∏odszego syna...
Na ˝ebraka nikt ju˝ nawet nie patrza∏. On zaÊ podniós∏ ∏uk z∏a-

22

background image

many i ukrywszy twarz w kapturze opoƒczy, cicho zap∏aka∏.
Czego innego si´ spodziewa∏. Dziesi´ç lat s∏u˝y∏ u króla Dale-
kiego Wschodu, dobywajàc w kopalniach marmury i drogocenne
kamienie. Za swe ci´˝kie trudy nie ˝àda∏ z∏otych dukatów, jeno
prosi∏ o ∏uk czarodziejski, który, jak zas∏ysza∏ od przyjaznego mu
dworaka, znajdowa∏ si´ w królewskim skarbcu. W∏adca da∏ mu to
cudo. Wtenczas jako biedny tu∏acz przyw´drowa∏ na dwór wiel-
mo˝y Karakamby. A w myÊlach swoich widzia∏, jak strza∏a pusz-
czona w niebo z imieniem Kedryfa legnie cicho u jego nóg, jak
wszyscy si´ zadziwià, a ojciec, tak niegdyÊ srogi i bez serca, po-
zna w nim syna swego i przyciÊnie do piersi... Inaczej si´ sta∏o.
Zraniony okrutnymi s∏owy ojca, nieszcz´sny Kedryf przez nikogo
nie zatrzymywany odszed∏ znów w Êwiat. A kiedy w w´drówce
swej przyby∏ do lasu, wzià∏ ˝ywic´ u sosny wynios∏ej i u brzozy
p∏aczàcej, i spoi∏ p´kni´ty ∏uk. A kiedy przyby∏ do dàbrowy, zna-
laz∏ dla niego schronienie i ukry∏ czarodziejski ∏uk przed okiem
ludzkim. A gdzie si´ cudowna strza∏a podzia∏a? Kozio∏ek bieg∏
lasem, a˝ pad∏ i niechybnie zakoƒczy∏by ˝ywot, aliÊci znalaz∏ go
cz∏ek jakiÊ litoÊciwy, wyjà∏ strza∏´ i wbi∏ jà w drzewo, a jelonka
z rany wyleczy∏. Mi´dzy drzewcem strza∏y, a ga∏´zià uwi∏ drozd
swe gniazdo i Êpiewa∏ w nim ów Êpiewak bo˝y, a po nim jego po-
tomstwo przez wiele lat jeszcze. Na koniec drzewo spróchnia∏o,
ptaszki odlecia∏y, gniazdo wicher porwa∏, a gdzie strza∏a czaro-
dziejska? Nikt tego nie wie.

Tymczasem bracia Fores i Egador dostali pos∏anie ojca, choç

ka˝dy w innej stronie Êwiata przebywa∏. Powrócili zacni synowie
uradowani odmianà serca wielmo˝y. A kiedy Kedryf d∏ugo nie
nadciàga∏, spytali o niego ojca. Ten ˝alem wielkim zdj´ty zap∏a-
ka∏ i opowiedzia∏, co i jak si´ zdarzy∏o. Potem pokut´ sam sobie
na∏o˝y∏, a to by mi´sa do koƒca ˝ywota swego nie jeÊç. I trzeba
rzec, i˝ s∏owa dotrzyma∏.

Na koniec powiedzieç nale˝y, i˝ Fores b´dàc kiedyÊ w podró-

˝y napotka∏ biednego w´drownika, który zapyta∏ go o wielmo˝´
Karakamb´ i jego synów. Pozna∏ Fores brata swego, uradowa∏
si´ nad wyraz i jà∏ go nak∏aniaç do powrotu w dom rodzicielski.

23

background image

Jednakowo˝ Kedryf odmówi∏, wyjawiajàc dzieje czarodziejskie-
go ∏uku, jak i to, i˝ to on sam ofiarowa∏ go ojcu, gdy by∏ u niego
przebrany za tu∏acza. AliÊci zosta∏ boleÊnie zraniony w swym
sercu i powróciç mu niepodobna. A teraz zmierza do króla Dale-
kiego Wschodu, który by∏ dlaƒ ∏askawy. Fores zrozumia∏, ˝e tak
byç musi i zap∏aka∏ szczerze nad losem brata swego, po czym
uÊciskali si´ serdecznie i rozjechali.

Nikt ju˝ wi´cej nie us∏ysza∏ o biednym Kedryfie. A ∏uk cudow-

ny przezwano ∏ukiem Karakamby.

– Niezwyk∏a historia! – powiedzia∏ Gwalbert po przeczytaniu

manuskryptu – lecz nie rozumiem, panie, czemu ty si´ tym zajmu-
jesz. Nie wiadomo, gdzie jest ∏uk, nie ma strza∏y...

– Mylisz si´ – rzek∏ z powagà stary rycerz. – Oto karta nad

którà sp´dzi∏em ca∏à noc, wskazujàca miejsce ukrycia ∏uku. Patrz!

Istotnie, na zbutwia∏ej karcie widoczny by∏ mocno ju˝ zatarty

szkic.

24

background image

– I co powiesz? – zawo∏a∏ z tryumfem Sambor.
– Nic nie rozumiem – odpar∏ m∏odzieniec.
– A wi´c s∏uchaj! Strza∏ki wskazujà strony Êwiata. Ryba ozna-

cza wod´, du˝a ryba – du˝à wod´ na pó∏nocy kraju, gdzie p∏ynie
rzeka graniczna. Nie zaprzeczysz, ˝e ˝o∏àdê roÊnie na d´bie, a nie-
toperz kryje si´ w ciemnych miejscach...

– Lecz có˝ ma wspólnego dàb... ach, mo˝e to, ˝e w d´bie jest

dziupla...

– Dobrze! W starym d´bie jest du˝a dziupla, w której miesz-

kajà nietoperze strzegàce ukrytego tam ∏uku, a dàb ten roÊnie nad
rzekà.

– A co oznacza ten zygzak przy paszczy ryby? Podobny jest

do robaka, czy˝by ryba chcia∏a go po˝reç?

– Nie wiem, nie potrafi´ si´ domyÊliç, co znaczy ten zygzak,

ale sàdz´, ˝e wa˝niejsze jest miejsce ukrycia strza∏y.

– Ach, tej nigdy nie znajdziemy, nie mamy wskazówek. Ale

mo˝e wiesz, panie, gdzie ona?

– Wiem! Jest tu!!! – zawo∏a∏ pan zamku triumfalnie i tupnà∏

nogà w pod∏og´, a˝ zatrz´s∏y si´ Êciany, a przera˝ony kot nastro-
szywszy sierÊç umknà∏ przez okno.

– Mój stary – zwróci∏ si´ pan do Sewera, który w∏aÊnie szed∏ –

daj no klucze do piwnic.

Zeszli we trzech do loszku. By∏ pusty, tylko poÊrodku sta∏a wiel-

ka skrzynia. A mimo i˝ ogieƒ i tu poczyni∏ wielkie spustoszenia,
próchniejàca skrzynia opar∏a si´ p∏omieniom. Opar∏a si´ te˝ chci-
woÊci krewnych, którzy wyjàwszy z niej co cenniejsze przedmio-
ty, zostawili jà jako dodatek do spalonego zamku.

Sambor podniós∏ wieko, oÊwietli∏ wn´trze p∏omieniem Êwiecy

i krzyknà∏:

– Myszy!!!

Rozleg∏ si´ przeraêliwy pisk i przynajmniej setka tych potworów

wyskoczy∏a ze swego legowiska.

– Nie wiedzia∏em, ˝e mieszka z nami tyle mi∏ych zwierzàtek –

powiedzia∏ z odrazà Sambor.

Ale pod stertà poci´tych przez myszy szmat, le˝a∏a nienaruszo-

25

background image

26

na ma∏a strza∏ka, taka jakà ktoÊ nieznany opisa∏ w manuskrypcie:
czarna z czerwonym grotem.

Gdy potem w komnacie oglàdali jà z ciekawoÊcià, zauwa˝yli

wyrytà na brzeszczocie liter´ „K”.

– Zapewne to pisarz Karakamby wycià∏ literk´ przeznaczajàc

t´ strza∏´ dla Kedryfa – zauwa˝y∏ stary rycerz.

– Tak, nie ma wàtpliwoÊci!!! – zakrzyknà∏ Gwalbert nadzwy-

czaj przej´ty wspania∏ym znaleziskiem. – Jak˝e ona trafi∏a do twej
skrzyni, panie?

– Znalaz∏ jà tkwiàcà w próchnie drzewa któryÊ z moich przod-

ków – wyjaÊni∏ Sambor. – Mówi∏ o tym mój pradziadek, wspomi-
najàc, i˝ jest to cudowna strza∏a z ∏uku Karakamby, ale nie wie-
dzia∏em o nim wiele, a i potem ma∏o mnie obchodzi∏a ta historia.
Dopiero teraz, dzi´ki tobie... Czy domyÊlasz si´ jaki mam plan?

– JeÊli znajdziemy ∏uk, b´dzie mo˝na pos∏aç wiadomoÊç Blan-

ce.

– Jakà wiadomoÊç?
– ˚e jà kocham i Êpiesz´ na ratunek.
– G∏upstwo! Wszak nie wiesz, gdzie jest paƒstwo Zelmiry i ni-

gdy tam nie dotrzesz. Jest inny sposób. Venturian uwolniony od
w´dzid∏a przybiegnie do mnie, rozumiesz?

– Tak! – zawo∏a∏ Gwalbert. – I przyniesie na swym grzbiecie

Blank´!

– Nie inaczej. Teraz wiesz, jakà wiadomoÊç masz jej przes∏aç.
– Wiem, ale czy jesteÊ pewien, panie, ˝e koƒ twój zdo∏a wy-

rwaç si´ z tej zakl´tej krainy? Wszak podobno nie mo˝na stamtàd
uciec.

– O to jestem spokojny. Zapominasz, ˝e Venturian jest koniem

niezwyk∏ym, cudownym, a poza tym to... to jedyna nasza nadzie-
ja. Oby si´ tylko Blance uda∏o dosiàÊç mego rumaka! B´dzie mu-
sia∏a dzia∏aç bardzo rozwa˝nie. A teraz, mój m∏ody przyjacielu,
przygotuj list, abyÊ móg∏, gdy tylko znajdziesz ∏uk, natychmiast go
wys∏aç. Siadaj i pisz!

Po namyÊle Gwalbert u∏o˝y∏ taki oto list:

background image
background image

Najmilsza Blanko!
Jestem sercem przy Tobie, lecz ani ja, ani nikt inny nie potrafi
dotrzeç do krainy, w której przebywasz za sprawà Zelmiry. Jest
jednak rada. Znajdê wÊród koni Zelmiry cudownego Venturiana
– to siwy, jab∏kowity rumak. Trzyma go przy Zelmirze zaczaro-
wane w´dzid∏o. Dosiàdê go, odrzuç uzd´ wraz z w´dzid∏em, a koƒ
czujàc si´ wolnym, wyniesie Ci´ z tego zakl´tego kraju. Powróci
do swego pana, rycerza Sambora, do którego i ja b´d´ zmierza∏.
Tam si´ spotkamy. Bàdê ostro˝na, Blanko, strze˝ si´ wiedêmy Ze-
lmiry! Spal list i strza∏´. Czekam na Ciebie z ut´sknieniem. –
Twój Gwalbert.

Dobiega∏o ju˝ po∏udnie. M∏odzieniec szykowa∏ si´ do dalszej

drogi; strza∏´ z ∏uku Karakamby umocowa∏ w swym ko∏czanie,
a plan i list ukry∏ g∏´boko na piersi. Jeszcze na odjezdnym wys∏u-
cha∏ wielu rad, których nie poskàpi∏ mu stary rycerz, i po˝egnaw-
szy si´ z nim oraz Sewerem, odjecha∏.

28

background image

IV. Na rozstajnych drogach

Dzianet Gwalberta niós∏ wytrwale swego pana ju˝ wiele dni

w stron´ wielkiej wody. M∏odzieniec ogarni´ty pragnieniem zdo-
bycia ∏uku niewiele dawa∏ wytchnienia swemu rumakowi, a o sie-
bie nie dba∏ wcale. Jednak zm´czony wielce stanà∏ w pewnym za-
jeêdzie, gdzie te˝ wymieniano podró˝nym konie. W jadalnej izbie
gwarno by∏o i weso∏o, ale Gwalbert przej´ty swoimi troskami nie
przy∏àcza∏ si´ do nikogo. Gdy jednak podniós∏ oczy, wyda∏o mu
si´, ˝e twarz jednego z hulaków nie jest mu obca. Cz∏owiek ten
przypomina∏ mu kogoÊ, lecz kogo? Widzia∏ go chyba, ale gdzie
i kiedy? M∏ody ten m´˝czyzna siedzia∏ w towarzystwie czterech
czarniawych kompanów o b∏yszczàcych oczach i bia∏ych z´bach.
Nieznajomy te˝ spostrzeg∏ Gwalberta, a przyjrzawszy mu si´
pierwszy zagada∏:

– Có˝ to, rycerzu, zmyli∏eÊ szlak? Do gór wszak nie t´dy dro-

ga!

Gwalbert milcza∏ szukajàc w pami´ci, a przecie˝ i g∏os wyda∏

mu si´ znajomy. Wreszcie pomyÊla∏, ˝e mo˝e to byç Iwo. Tak!
Iwo, ale jak˝e inny!!! Gdzie˝ si´ podzia∏ nieÊmia∏y, kaleki i brzyd-
ki m∏odzieniec, wielbiciel rycerzy!? Teraz mia∏ g∏adkie lico, but-
nà min´, za to ani Êladu garbu. Gwalbert by∏ zbity z tropu; nie do-
wierzajàc swym zmys∏om spyta∏:

– Gdzie˝ jest twój garb, Iwo?
Czarniawi wybuchn´li Êmiechem.
– Tutaj – odpar∏ Iwo unoszàc w gór´ sakw´. – Gdy jest po-

29

background image

trzebny – siedzi mi na karku, a jeÊli nie – idzie do worka. A wi´c,
dokàd jedziesz, junaku?

– Na pó∏noc – odpar∏ niech´tnie rycerz.
– MyÊla∏em, ˝e zwiedzasz góry. Czy ju˝ nie szukasz swojej

dziewczyny?

– Zmyli∏eÊ mnie – rzek∏ z urazà Gwalbert. – W górach nic nie

ma. Mam inny sposób, by jà odzyskaç.

– Jaki?
– Na to nie odpowiem, gdy˝ nie ufam tobie – odpar∏ m∏ody ry-

cerz. – Dlaczego udawa∏eÊ biedaka? Po co wprowadzi∏eÊ mnie
w b∏àd? Mo˝e wszystko, co wtedy gada∏eÊ, jest nieprawdà? Kim-
˝e ty w∏aÊciwie jesteÊ?

– No jak to? Jestem twoim przyjacielem i wszystko co ci opo-

wiada∏em o Zelmirze to prawda, poza tym, ˝e to nie mnie wyrzu-
ci∏a, a pacho∏ka o imieniu Iwo. Ja zaÊ nazywam si´ Dorkan, a to sà
moi towarzysze – tu wskaza∏ na czarniawych. – Razem w´druje-
my, razem si´ weselimy. A garb? Nie przejmuj si´, lubi´ sobie
czasem po˝artowaç, prawda, przyjaciele?

Czarniawi znów wybuchn´li Êmiechem.
– A jednak nie powiem ci, dokàd jad´ – rzek∏ Gwalbert.
– Móg∏bym zgadywaç – Dorkan nie dawa∏ za wygranà. –

O dzieƒ drogi stàd jest wielka rzeka, nad nià dàbrowa, za nià gra-
nica. Tam si´ zatrzymasz.

– Có˝ z tego?
– Ech, rycerzu, dobrze ci radz´, nie szukaj ∏uku Karakamby!
– Dlaczego nie mia∏bym go szukaç? – spyta∏ Gwalbert i zaraz

po˝a∏owa∏ swych s∏ów.

– Widzicie? Zgad∏em!!! – wykrzyknà∏ Dorkan, a czarniawi po

raz trzeci rozeÊmieli si´. – A wi´c chcesz pos∏u˝yç si´ ∏ukiem.
Przykro mi, przyjacielu, lecz ja te˝ go potrzebuj´, a nie ma tak
chy˝ych koni jak moje. W drog´, chwaty!

To mówiàc wcisnà∏ na g∏ow´ z∏oty he∏m, który le˝a∏ przed nim

na stole. Czarniawi zerwali si´ z ∏awy i wyskoczyli na dwór.
Gwalbert rzuci∏ si´ za nimi. Niestety, Dorkan mia∏ s∏usznoÊç: ich
spasione i wypocz´te konie a˝ rwa∏y si´ do biegu, zaÊ dzianet

30

background image

Gwalberta do cna wyczerpany spa∏ na stojàco. Rycerz machnà∏
tylko r´kà. Musia∏ kupiç nowego konia, lecz zanim wybra∏ najlep-
szego biegusa, zanim go osiod∏ano, po Dorkanie i jego dru˝ynie
ju˝ dawno kurz opad∏ na drodze. Lecz m∏odzieniec nie zra˝a∏ si´
– pomknà∏ w Êlad za nimi, a jego koƒ rwa∏ jak strza∏a. Po kilku go-
dzinach musia∏ jednak zwolniç, a nawet jechaç st´pa, gdy˝ zbli˝y∏
si´ do du˝ej wsi, gdzie tego dnia odbywa∏ si´ jarmark i pe∏no by-
∏o na drodze wozów, jeêdêców i pieszych. A na wiejskim placu
trwa∏ targ oraz rozmaite zabawy. Gwalbert jecha∏ Êpiesznie ciàgle
wo∏ajàc: „Z drogi! Z drogi!”. Nagle wstrzyma∏ konia. Czy mu si´
tylko wydawa∏o? Nie, istotnie, nad t∏umem b∏ysnà∏ z∏oty he∏m Do-
rkana. „Teraz ju˝ czas, abym ich wyprzedzi∏” – pomyÊla∏ Gwal-
bert. Przecisnàwszy si´ przez ci˝b´ znalaz∏ si´ po drugiej stronie
placu, a z∏oty he∏m zniknà∏ mu z oczu. „Dobrze jest” – odetchnà∏.
W tej samej chwili us∏ysza∏ g∏os przekupnia, który stojàc na becz-
ce zachwala∏ swój towar, jako to or´˝ ró˝nego rodzaju i zbroj´ ry-
cerskà wielkiej ceny. Ale najbardziej cenny mia∏ byç ∏uk, który
w∏aÊnie trzyma∏ w r´ce i wymachiwa∏ nim nad g∏owami gapiów.
Gwalbert spojrza∏ i wstrzyma∏ konia. Przecie˝ to ∏uk Karakamby!
Dobrze zna∏ go z ryciny widniejàcej w manuskrypcie. Pr´t by∏ po-
malowany w ró˝ne wzory i zakoƒczony z obu stron rzeêbami.
Gwalbert nawet si´ nie zdziwi∏, wszak jakiÊ spryciarz móg∏ ju˝
przedtem dobraç si´ do dziupli, znaleêç ∏uk i sprzedaç go.

– Kupuj´ ten ∏uk! – wykrzyknà∏ m∏odzieniec. – P∏ac´ z∏otem!
Wspià∏ konia, poskoczy∏, ju˝ by∏ blisko, ju˝ wyciàga∏ r´k´, gdy

nagle... Och, spóêni∏ si´ o jednà chwilk´! Oto nadjecha∏ galopem
cz∏owiek w z∏otym he∏mie, wychwyci∏ z r´ki przekupnia ∏uk, rzu-
ci∏ garÊç dukatów i pomknà∏ przez wieÊ nie baczàc na tratowanych
przez siebie ludzi. Wraz do∏àczyli do niego czterej m´˝czyêni
i wszyscy znikn´li w tumanie kurzu.

Gwalbert puÊci∏ si´ w skok za uciekajàcymi. P´dzi∏ teraz kr´tà

drogà przez las, wi´c nie widzia∏ swych przeciwników. Jak˝e by∏
z∏y na siebie! Czemu nie spostrzeg∏ w czas niebezpieczeƒstwa!
„I po co mu ∏uk Karakamby? – myÊla∏. – Przecie˝ nie ma strza∏y.
A mo˝e wypatrzy∏ jà w mym ko∏czanie i teraz zechce mi jà ode-

31

background image

braç?” Tak myÊlàc pilnie rozglàda∏ si´ po przydro˝nych chasz-
czach oczekujàc zasadzki. Powiedzia∏ sobie, ˝e tym razem nie da
si´ wyprowadziç w pole. Ale zasadzki nie by∏o i nic si´ nie sta∏o.
Po jakimÊ czasie Gwalbert wypad∏ z lasu na otwartà przestrzeƒ;
zbli˝a∏ si´ teraz do rozdro˝a. Widzia∏ z daleka pi´ç bia∏ych dróg,
które zbiega∏y si´ w jednym miejscu i krzy˝owa∏y ze sobà. I na
tym rozstaju dostrzeg∏ grupk´ jeêdêców, a gdy si´ zbli˝y∏, pozna∏,
˝e by∏ to Dorkan wraz ze swà dru˝ynà. Siedzia∏ wyprostowany na
koniu i najwyraêniej czeka∏ na ksi´cia.

– Honor kaza∏ mi czekaç na ciebie, i choç móg∏bym rozkazaç

moim zuchom, by ci´ zabili – nie zrobi´ tego.

– Wyzywam ci´ na walk´! – zawo∏a∏ Gwalbert i wyciàgnà∏

miecz. – JeÊli zwyci´˝´, ∏uk b´dzie mój. JeÊli mnie zabijesz, zosta-
nie przy tobie.

Skrzy˝owa∏y si´ miecze w zaci´tym boju; obaj wojownicy do-

skonale w∏adali bronià, przeto ˝aden z nich nie móg∏ zdobyç prze-
wagi. S∏oƒce ju˝ chyli∏o si´ ku zachodowi, gdy nagle jego ukoÊne
promienie zaÊwieci∏y prosto w oczy Gwalberta. Rycerz zmru˝y∏
powieki. Czy˝by to by∏o przyczynà tego, co si´ sta∏o? A mo˝e ra-
czej jakaÊ tajemna, a z∏owroga si∏a sprawi∏a, ˝e klinga jego mie-
cza rozprys∏a si´ w kawa∏ki pod ciosem or´˝a wroga. Gwalbert
b∏yskawicznie wydoby∏ sztylet, ale i ta stal p´k∏a za dotkni´ciem
miecza Dorkana.

– Poddaj si´, gdy˝ nie chc´ ci´ zabijaç! – zawo∏a∏ zwyci´zca.
– Nie poddam si´! – odkrzyknà∏ rycerz. – B´d´ ci´ Êciga∏

i walczy∏ z tobà, dopóki ˝yj´.

To mówiàc Êciàgnà∏ z ramienia ∏uk i ju˝ napina∏ ci´ciw´, gdy

Dorkan cià∏ go mieczem przez skroƒ. Gwalbert zachwia∏ si´, krew
pociek∏a stru˝kà po jego twarzy, ∏uk wypad∏ z r´ki.

– Czemu mnie przeÊladujesz? – spyta∏. – Po co ci ten ∏uk?
– Wiem dobrze, jak i ty, ˝e nosi on w sobie pewne zakl´cie,

przez co mo˝e byç bardzo u˝yteczny. A poza tym... teraz ju˝ ni-
gdy nie odzyskasz Blanki! – zawo∏a∏ weso∏o Dorkan.

– Có˝ ci ona zawini∏a?...
– Jeszcze si´ nie domyÊlasz? Jestem dziewiàtym synem

32

background image
background image

Zelmiry!!! – zakrzyknà∏ cz∏owiek w z∏otym he∏mie. – Âliczna
Blanka b´dzie moja! Moja! Rozumiesz?! Lubi∏em ci´, rycerzyku,
ale teraz koniec! Zuchy, czas na nas!

Czarniawi rozbiegli si´, ka˝dy innà drogà. Pi´ciu m´˝czyzn po-

cwa∏owa∏o w pi´ç ró˝nych stron, a nie wiadomo by∏o, który z nich
uwozi cenny ∏uk. Lecz Gwalbert i tak nie móg∏by ich goniç. Krew
zalewa∏a mu oczy, s∏ab∏, zsunà∏ si´ z konia i pad∏ w proch znaczàc
czerwienià ziemi´ na rozstaju pi´ciu bia∏ych dróg. Mo˝e omdla∏,
a mo˝e ju˝ chcia∏ opuÊciç Êwiat ˝ywych?

Jakkolwiek by∏o, nie s∏ysza∏, ˝e ktoÊ zbli˝y∏ si´ i przykl´knà∏

obok niego, nie czu∏, ˝e ktoÊ go dotknà∏, a potem potrzàsnà∏ jego
ramieniem. Ocknà∏ si´ dopiero po d∏ugim czasie. Gdy otworzy∏
oczy, zdziwi∏ si´ niepomiernie, bowiem nie le˝a∏ ju˝ w kurzu dro-
gi, lecz na zielonej ∏àce. By∏ wczesny, Êwie˝y poranek. G∏ow´ je-
go wsparto na siodle, czo∏o spowija∏y lniane szarpie, a ca∏e cia∏o
przykrywa∏a opoƒcza. Opodal pas∏y si´ dwa konie, a na kamieniu
siedzia∏ m´˝czyzna bogato odziany, m∏ody jeszcze, choç starszy
od Gwalberta. Patrza∏ zatroskanym okiem na rannego, ale gdy ten
da∏ znak ˝ycia, nieznajomy powiedzia∏ z ulgà:

– ˚yjesz! Martwi∏em si´, gdy˝ bardzo d∏ugo by∏eÊ bez przy-

tomnoÊci. Lecz rana twoja nie jest zbyt groêna, szybko wrócisz do
zdrowia i odzyskasz si∏y.

– Nie chc´ ˝yç! – szepnà∏ Gwalbert. – JesteÊ, panie, bardzo do-

bry i dzi´ki ci za to, ale ja zosta∏em pokonany i upokorzony. Nie
chc´ ˝yç, gdy˝ z mojej winy moja ukochana Blanka skazana jest
na... ach, nie ka˝ mi panie koƒczyç tej opowieÊci, gdy˝ jest ona
zbyt bolesna.

– M∏odzieƒcze, nie rozpaczaj. Mo˝e nie wszystko stracone,

a ja chc´ ci pomóc. Jak si´ nazywasz?

– Jestem ksià˝´ Gwalbert.
– A ja jestem Jan. By∏em wczoraj na jarmarku i widzia∏em

wszystko. Pojecha∏em za wami zaciekawiony tym, i˝ jakiÊ marny
∏uk ma dla was tak du˝e znaczenie.

– Nie jest on marny, ale cudowny i by∏ ca∏à mojà nadziejà –

rzek∏ ze smutkiem Gwalbert.

34

background image

– A wi´c objaÊnij mnie dok∏adnie i opowiedz o swym nieszcz´-

Êciu. S∏ysza∏em z ust twojego przeciwnika imi´ Zelmiry. Czy˝by
skrzywdzi∏a ci´ ta czarownica?

– Zatem wiesz coÊ o niej, panie? Dobrze, opowiem ci wszyst-

ko, jeÊli taka jest twoja wola.

I zrozpaczony m∏odzieniec opowiedzia∏ ca∏à swojà histori´ od

poczàtku do koƒca, niczego nie ukrywajàc i oskar˝ajàc si´ o zbyt-
nià ∏atwowiernoÊç i powolnoÊç.

Jan s∏ucha∏ pilnie, nie przerywajàc.
– Widzisz wi´c, panie, ˝e nie mam po co ˝yç d∏u˝ej – rzek∏ na

koniec Gwalbert i ∏zy zakr´ci∏y mu si´ w oczach.

– Przeciwnie, mój ch∏opcze, musisz ˝yç, by wyratowaç Blank´.
– Ale˝ nie ma sposobu! Nie rób mi z∏udnych nadziei, panie!
– Jest coÊ, o czym nie wiesz, a co nie jest ˝adnà z∏udà.

Gwalbert milcza∏ pos´pnie, wi´c Jan mówi∏ dalej:

– ¸uk, o który walczyliÊcie nie jest ∏ukiem Karakamby.

S∏owa te poderwa∏y m∏odzieƒca.

– Skàd wiesz?
– Wiem, bom widzia∏ prawdziwy ∏uk Karakamby i Êpiesz´ ci

powiedzieç, ˝e ró˝nià si´ znacznie. KtoÊ, kto zrobi∏ ∏uk na sprze-
da˝, naÊladowa∏ tylko tamten. Mo˝e widzia∏ rysunek, nie wiem.
Gwalbert zerwa∏ si´ na równe nogi, ale zaraz opad∏ z powrotem, bo
mu si´ ciemno w oczach zrobi∏o ze s∏aboÊci. Dr˝a∏ i be∏kota∏:

– Czy jesteÊ pewien, panie, czy jesteÊ pewien? Widzia∏eÊ go?!

Gdzie? Wi´c mo˝e wiesz, czy znajduje si´ na swoim miejscu?

– Wiem – odpar∏ spokojnie Jan. – Ale najpierw odpocznij i po-

sil si´, Gwalbercie, doÊç wzruszeƒ na jeden raz. A potem pojedzie-
my. Ch´tnie b´d´ ci towarzyszy∏, bowiem nie mam ˝adnych obo-
wiàzków.

– Nie! Teraz jedêmy, zaraz! Znów si´ spóêni´! – goràczkowa∏

si´ Gwalbert.

– Ale˝ przyjacielu, jesteÊ ranny i os∏abiony. Spadniesz z konia

i có˝ nam z tego przyjdzie? Trzeba te˝ mieç prócz zapa∏u i rozsà-
dek. Pos∏uchaj: Zelmira pewnie pozna i˝ syn przywióz∏ jej ∏uk fa∏-
szywy, ale b´dzie przekonana, i˝ ty o tym nie wiesz. Rzeczywi-

35

background image

Êcie, nigdy byÊ si´ prawdy nie dowiedzia∏, gdybyÊ mnie nie spo-
tka∏.

– Panie, wybacz moje pytanie, ale szarpià mnà wàtpliwoÊci.

Skàd wiesz tak du˝o o tych tajemniczych sprawach? – spyta∏ m∏o-
dzieniec.

– Rozumiem, ju˝ raz ci´ oszukano. MyÊl´, ˝e gdy przekonasz

si´ o mych szczerych intencjach, zostaniemy przyjació∏mi. A wi´c
wiedz, ˝e nie nazywam si´ Jan... Jestem Kedryf.

– Co?! – wykrzyknà∏ Gwalbert – A wi´c jesteÊ mo˝e krewnym

i dalekim potomkiem owego zacnego, a tak nieszcz´Êliwego Ke-
dryfa z legendy?

– Nie – odpar∏ Jan i zamyÊli∏ si´, a po d∏u˝szej chwili podjà∏:

– Jestem nim samym, jestem synem Karakamby, który przyniós∏
mu cudowny ∏uk trzysta lat temu.

Gwalbertowi zakr´ci∏o si´ w g∏owie. Czarownica Zelmira wraz

z jej zakl´ciami, czarodziejski ∏uk, niezwyk∏y koƒ Venturian –
wszystko to zadziwia∏o, lecz nie wzbudza∏o l´ku. Teraz dopiero
m∏odzieniec odczu∏ groz´ i strach. Zacisnà∏ powieki odganiajàc
myÊl o ob∏´dzie Jana i o tym, ˝e ma on urojenia, a to co mówi jest
zmyÊleniem, a wi´c p∏onne nadzieje, wszystko na nic...

Naraz dobieg∏ go spokojny, a nawet weso∏y g∏os:
– Wiem, co myÊlisz i czujesz, m∏odzieƒcze. Nie, nie jestem

szalony. Przyszed∏ czas, bym ujawni∏ przed tobà pewnà tajemnic´,
s∏uchaj wi´c i nie przerywaj. Znasz wydarzenia tamtych lat a˝ do
chwili, gdy rozsta∏em si´ z mym bratem Foresem. Otó˝ istotnie
wróci∏em do kopalni drogich kamieni, a choç praca tam by∏a ci´˝-
ka, lubi∏em wydobywaç z szarych ska∏ barwne, drogocenne ka-
mienie i wyobra˝aç sobie, ˝e i w moim smutnym ˝yciu zdarzy si´
coÊ równie pi´knego. Tak min´∏o kilka kolejnych lat, gdy pewne-
go dnia natknà∏em si´ w mym wykopie na ogromny g∏az, który za-
grodzi∏ mi drog´. Z najwy˝szym trudem podwa˝y∏em go dràgiem,
a kamieƒ poruszy∏ si´, przechyli∏ na bok i ods∏oni∏ g∏´boki dó∏.
Gdy tak mocowa∏em si´ z g∏azem chcàc go odwaliç, ziemia pod
mymi stopami obsun´∏a si´ i nie mogàc utrzymaç równowagi
wpad∏em w czarnà czeluÊç, a kamieƒ powróci∏ na dawne miejsce

36

background image

i odcià∏ mi drog´ odwrotu. Lecia∏em chwil´ w ciemnoÊciach, a˝
spad∏em na zbocze, po którym dalej potoczy∏em si´ w g∏àb pod-
ziemia. Ca∏y pot∏uczony i obola∏y le˝a∏em potem w jakiejÊ ka∏u˝y,
nie wiem jak d∏ugo. Wreszcie wsta∏em i utykajàc, po omacku szu-
ka∏em drogi. Wtedy przypomnia∏em sobie, ˝e mam pod kubra-
kiem p´k ∏uczyw, których czasem u˝ywa∏em do oÊwietlania
ciemnych wykopów. Skrzesa∏em ognia i zapali∏em jedno. Zoba-
czy∏em ponurà pieczar´, potem znalaz∏em odchodzàce od niej tu-
nele, ale jedne koƒczy∏y si´ Êlepo, inne tworzy∏y labirynt, w któ-
rym b∏àka∏em si´ d∏ugo, bardzo d∏ugo, a˝ straci∏em rachub´ dni
i nocy. ¸uczywa zapala∏em tylko co jakiÊ czas, bojàc si´, ˝e gdy
ich zabraknie, zostan´ w ciemnoÊciach jak w piekle.

Zaczà∏em ju˝ s∏abnàç z g∏odu i pragnienia, a˝ upad∏em i le˝a-

∏em czekajàc Êmierci. Nagle us∏ysza∏em szmer, a potem jak gdyby
trzepot, czy ∏opot, które to odg∏osy wyraênie si´ ku mnie zbli˝a∏y.
Czym pr´dzej zapali∏em ∏uczywo, a wtedy mignà∏ mi przed ocza-
mi skrzydlaty cieƒ. Pozna∏em nietoperza! A wi´c jest wyjÊcie
z tych lochów! Nowe si∏y wstàpi∏y we mnie, wsta∏em. I wtedy zo-
baczy∏em coÊ dziwnego: oto m´tne Êwiat∏o ∏uczywa wydoby∏o ze
Êciany pieczary jakiÊ czerwony, tajemniczy poblask. Chwyci∏em
ostry kamieƒ i zaczà∏em ryç w tym miejscu. Niebawem otworzy-
∏a si´ przede mnà komora, a w niej spoczywa∏ ogromnych rozmia-
rów rubin i zadziwiajàco Êwieci∏ w∏asnym, krwawym Êwiat∏em.
Nigdy jeszcze takiego nie widzia∏em, ale wtedy nie zastanawia∏em
si´ nad jego niezwyk∏oÊcià. Âpieszno mi by∏o. W∏o˝y∏em kamieƒ
do sakwy i ruszy∏em na poszukiwanie wyjÊcia.

Dzi´ki nietoperzom, za których lotem si´ kierowa∏em, znala-

z∏em szczelin´ wÊród zwa∏u ska∏ i kamieni. Mi´dzy nimi ros∏y kol-
czaste krzewy, a ich korzenie, twarde i pokr´cone, wnika∏y a˝ do
lochu. Z zewnàtrz nikt by nie odkry∏ tego wejÊcia do podziemi. Ze-
bra∏em wszystkie swe si∏y by utorowaç sobie drog´ poÊród skalne-
go rumowiska. A gdy tego dokona∏em, by∏em wolny!

Teraz najwa˝niejsze by∏o znalezienie drogi powrotnej, chcia∏em

bowiem oddaç znaleziony nadzwyczajny klejnot memu królowi.
Jednak wkrótce zrozumia∏em, ˝e znalaz∏em si´ w obcym, odleg∏ym

37

background image

kraju. Spotka∏y mnie tam ró˝ne dziwne przygody, o których tylko
pokrótce ci opowiem. Pierwsi ludzie jakich napotka∏em b∏àdzàc po
nie znanych mi miejscach, okazali si´ stra˝nikami uzbrojonymi
w halabardy i w∏ócznie. Wraz poznali, ˝e jestem obcym przyby-
szem, tak po mym ubiorze, jak i mowie, a poniewa˝ byli dobrymi
stró˝ami ca∏oÊci swego paƒstwa, pochwycili mnie i zawiedli do
miasta, a jako niebezpiecznego cudzoziemca osadzili w zamko-
wym lochu. Po czym zapomnieli o swym wi´êniu. Jedynie
odêwierny bram zamku zaglàda∏ do ciemnicy. To dzi´ki niemu nie
umar∏em z g∏odu, gdy˝ staruszek ofiarnie dzieli∏ si´ ze mnà swà
skromnà strawà. W lochu by∏o mi okropnie: zimno i g∏odno, cho-
rowa∏em i cierpia∏em, lecz – o dziwo! – nie martwi∏em si´, prze-
ciwnie, nastrój mia∏em doskona∏y. Âmia∏em si´ ze szczurów obgry-
zajàcych moje odzienie, ˝artowa∏em z potwornych nietoperzy
mieszkajàcych wraz ze mnà, a nawet podÊpiewywa∏em sobie we-
so∏o ku bezmiernemu zdziwieniu odêwiernego, któremu oÊwiad-
czy∏em kiedyÊ, ˝e b´d´ królem. Tego mu by∏o za wiele. Przera˝o-
ny poczciwiec sàdzàc, ˝e jestem chory na umyÊle, doniós∏ o tym
królowi, a ten zaraz wezwa∏ mnie do siebie. Spodoba∏em si´ w∏ad-
cy, który by∏ na tyle rozumny, ˝e nie zaliczy∏ mnie ani do ob∏àka-
nych, ani do wrogów paƒstwa, a doceniajàc mój dowcip i pogodne
usposobienie, zatrzyma∏ mnie na swym dworze. Odtàd p∏awi∏em
si´ w dostatkach, a jedyne, co doskwiera∏o mi i màci∏o moje szcz´-
Êcie, to nurtujàca mnie myÊl o nie oddanym klejnocie. Nie potrafi-
∏em jednak rozstaç si´ z beztroskim ˝yciem, jakie wiod∏em na kró-
lewskim dworze, tym bardziej, ˝e polubi∏a mnie pi´kna córa króla.
Ju˝ zaczyna∏em snuç fantastyczne marzenia, gdy pewnego dnia
sta∏a si´ rzecz straszna: zniknà∏ mój rubin. Skradziono go. Wtedy
opami´ta∏em si´. Porzuci∏em myÊl o ma∏˝eƒstwie i nie podajàc
przyczyny po˝egna∏em królewn´ roniàcà ∏zy, oraz króla, który ze
zdziwienia i oburzenia odwróci∏ si´ ode mnie nie wyrzek∏szy s∏o-
wa. Przebola∏em to, choç czu∏em si´ bardzo podle.

Nie b´d´ ci opisywa∏ wszystkich zdarzeƒ i przygód, w jakie si´

uwik∏a∏em poszukujàc mej zguby. DoÊç, ˝e odnalaz∏em jà u pew-
nego handlarza drogimi kamieniami i wykupi∏em za z∏oto, którym

38

background image

obdarowa∏ mnie swego czasu niedosz∏y mój teÊç (tak w myÊli
i w marzeniach nazywa∏em króla, ojca mi∏ej panienki). Odzy-
skawszy kamieƒ poczu∏em, ˝e wróci∏ mi dobry nastrój i energia,
wi´c czym pr´dzej opuÊci∏em obcy kraj, który goÊci∏ mnie tak d∏u-
go. Po d∏ugiej w´drówce przyby∏em do mego dobrego króla, któ-
ry przyjà∏ mnie z radoÊcià, bowiem myÊla∏, ˝e ju˝ nie ˝yj´. A gdy
wyjà∏em rubin z sakwy, król powsta∏ z tronu, wzniós∏ oba ramio-
na do góry i zakrzyknà∏:

– Skàd to masz?!
Opowiedzia∏em wszystko dok∏adnie, nie pomijajàc mego poby-

tu i przygód w oÊciennym królestwie. Król s∏ucha∏ chciwie, po-
trzàsa∏ rudà brodà, drepta∏ wokó∏ mnie, wreszcie gdy skoƒczy∏em,
rzek∏:

– Wiedzia∏em, ˝e jest gdzieÊ na Êwiecie ten kamieƒ cudowny,

szuka∏y go trzy pokolenia moich przodków. A wiesz dlaczego?
Spójrz, jak klejnot ten Êwieci, promieniuje z niego moc niezwyk∏a,
która sprawia, ˝e cz∏owiek, który go posiada czuje si´ silny i ma
wiar´ w przysz∏oÊç, choçby nie wiem w jakich by∏ opa∏ach. Dlate-
go Êpiewa∏eÊ w ciemnicy. Wed∏ug mnie – ciàgnà∏ król – poczucie
spokojnej szcz´ÊliwoÊci i bezpieczeƒstwa jest wi´cej warte ni˝
najd∏u˝sze ˝ycie. Ten klejnot zdobyty przez ciebie by∏ w posiada-
niu mego pradziada, ale zniknà∏ bez Êladu wraz ze Êmiercià owe-
go w∏adcy. Szeptano wówczas, ˝e ukry∏ go chytrze królewski b∏a-
zen, a chcàc zadrwiç z nast´pcy tronu, powiedzia∏, ˝e kamieƒ wró-
ci∏ tam, skàd przyby∏. Ale nikt nie wiedzia∏, skàd si´ wzià∏, wi´c
szukano na oÊlep. A ty znalaz∏eÊ go w lochach, o których nawet
nie wiedzia∏em! Kedryfie, wynagrodz´ ci´ hojnie. ˚àdaj czego
chcesz!

– Panie, wszak obowiàzek nakazywa∏ mi oddaç tobie twojà

w∏asnoÊç. Nie chc´ niczego – powiedzia∏em po prostu.

Wtedy król zaprowadzi∏ mnie do swego skarbca. Poszpera∏

wÊród skrzyƒ i wyciàgnà∏ z kàta ma∏y, niepozorny, niewielkiej
wartoÊci zielony szmaragd.

– Weê go – powiedzia∏ – i noÊ zawsze przy sobie. Pami´taj!

A teraz ˝egnaj, drogi Kedryfie. Musisz stàd odejÊç tak, jak b´-

39

background image

40

dziesz ciàgle odchodzi∏ z ró˝nych miejsc. Jednak... – tu szarpnà∏
swà rudà brod´ – to za ma∏o za tak wielkà uczciwoÊç i za tak wiel-
kà przys∏ug´.

Si´gnà∏ do skrzyni i wsypa∏ do mojej kieszeni garÊç z∏ota i klej-

notów. By∏em zdumiony i zaskoczony: dlaczego mam odejÊç?

Spe∏ni∏em jednak zalecenia króla, a tajemnic´ zielonego kamie-

nia wkrótce sam odkry∏em, gdy odczu∏em wielki nap∏yw si∏ ˝y-
wotnych, energii i ochoty do ˝ycia, w stopniu dotàd mi nie zna-
nym. Spostrzeg∏em te˝, ˝e odm∏odnia∏em! A z latami mia∏em od-
kryç, ˝e kamieƒ ten uczyni∏ mnie d∏ugowiecznym – tu Kedryf
znów si´ zamyÊli∏. – Jednego tylko nie potrafi´ zrozumieç: rado-
Êci mego króla z odzyskanego rubinu, skoro szmaragd mia∏ te sa-
me co i on w∏aÊciwoÊci... A mo˝e kamienie te majà cudowne w∏a-
ÊciwoÊci tylko w r´kach niektórych ludzi? – Kedryf rozpià∏ kaftan
i koszul´, si´gajàc do ∏aƒcuszka, który mia∏ na szyi, a na nim wo-
reczek z bia∏ego p∏ótna.

W woreczku znajdowa∏ si´ ma∏y, kanciasty kamyk o przedziw-

nej szarozielonob∏´kitnej barwie, matowy i lÊniàcy zarazem, któ-
ry to wystrzela∏ zielenià, to za chwil´ mrocznia∏. CzegoÊ podobne-
go Gwalbert nigdy nie widzia∏.

– Starzej´ si´, ale nadzwyczaj powoli – ciàgnà∏ Kedryf. – Tak

jak zapowiedzia∏ mój dobry król, nie mog´ nigdzie zatrzymaç si´
na d∏u˝ej, czasem zmieniam imiona, aby utrzymaç mojà tajemni-
c´ i tak oto ˝ycie up∏ywa mi na w´drowaniu.

– Nadzwyczajne rzeczy opowiadasz! – wykrzyknà∏ Gwalbert.

– Âwiat pe∏en jest tajemnic i ró˝nych niespodzianek, a ja dotàd tak
niewiele o nim wiedzia∏em!

– BoÊ bardzo m∏ody. Czeka ci´ jeszcze wiele niespodzianek,

a najbli˝sza za chwil´.

– Jak to?
– A, tak. Ty i Sambor êle odczytaliÊcie rysunek. ¸uku nie ma

tam, gdzie spodziewaliÊcie si´ go znaleêç.

– Jak to? – powtórzy∏ m∏odzieniec. – Oto jest ten rysunek.

Przyznasz, ˝e dàb nad wielkà wodà...

background image

Kedryf przyjrza∏ si´ i przerwa∏:
– Ale wyraênie zaznaczono, ˝e ryba p∏ynie. Dokàd? Na za-

chód. A jak daleko? I co jest tu, przed jej pyskiem?

– Chyba robak, którego chce po∏knàç.
Kedryf rozeÊmia∏ si´.
– Ten, kto nakreÊli∏ ten rysunek, zagmatwa∏ go, aby utrudniç

zadanie poszukiwaczom. Ja odgad∏em, co oznaczajà znaki, bo
przecie˝ wiem, gdzie schowa∏em ∏uk. Owszem, ryba po∏yka, ale
nie robaka, a dni. Ten zygzak jest jak gdyby przewróconà cyfrà
trzy

A wi´c dàb, w którego dziupli znajduje si´ ∏uk Karakamby, ro-

Ênie o trzy dni drogi na zachód od wielkiej wody. Tam te˝ jutro
wyruszymy.

41

background image

V. Chytry starzec Sylweriusz

Nazajutrz, gdy tylko zorza poranna rozjaÊni∏a Êwiat, Kedryf za-

czà∏ siod∏aç konie i szykowaç si´ do drogi. Gwalbert czu∏ si´ ju˝ le-
piej, a odzyskana nadzieja postawi∏a go na nogi i ponagli∏a do dzia-
∏ania. Dosiedli koni i pojechali jednà z bia∏ych dróg rozstaja, kieru-
jàc si´ ku zachodowi.

Podró˝ przebiega∏a spokojnie i po dwóch dniach porzucili bia∏y

trakt. Teraz Kedryf wiód∏ Gwalberta polnymi drogami i leÊnymi
przesiekami w sobie tylko wiadomym kierunku. A choç przez mi-
nione lata pola i lasy zmieni∏y si´ znacznie, Kedryf mniema∏, i˝
mocarny dàb strzegàcy ∏uku przetrwa∏ pokonujàc stulecia.

By∏ póêny wieczór, gdy wychynàwszy z lasu ujrzeli ∏aƒcuch

wzgórz, mi´dzy którymi rozciàga∏a si´ zielona kotlinka ze êród∏em
wytryskujàcym spod nawis∏ej, brodatej obfitoÊcià roÊlin darni.
W wysokich trawach rechota∏y ˝aby wiodàc swój odwieczny, wie-
czorny chór, lecz umilk∏y uskakujàc przed kopytami koƒskimi.

– Tak samo jak przed laty... – szepnà∏ Kedryf. – Te same przy

êródle omsza∏e kamienie i zdawa∏oby si´ te same ˝aby, choç to ju˝
tysiàczne pewnie ich pokolenie. Przenocujemy tu, a jutro...

– Po co czekaç? – niecierpliwie wykrzyknà∏ Gwalbert. – Jedê-

my, skoro to blisko...

– Nie – odpar∏ Gwalbert. – Po ciemku nie trafi´, wszak trzysta

lat min´∏o!

Có˝ by∏o robiç, zostali, ale Gwalbert nie spa∏ czekajàc z niepo-

kojem dnia nast´pnego. Ju˝ przed Êwitem by∏ na nogach, a wscho-

42

background image

dzàce s∏oƒce ujrza∏o obu rycerzy przedzierajàcych si´ przez janow-
ce i tarniny g´sto porastajàce stoki wzgórz. By∏o ju˝ wysoko, gdy
spuszczali si´ stromiznami po drugiej stronie gór, a zajrza∏o im
w twarz po∏udniowym blaskiem w chwili, gdy Kedryf os∏oniwszy
d∏onià oczy ujrza∏ w oddali piaszczyste urwisko.

– Tam... Na szczycie tej skarpy – powiedzia∏.
– Ach, Kedryfie! – wykrzyknà∏ Gwalbert. – Ja sam nigdy,

przenigdy, nie trafi∏bym tutaj, nie wiedzia∏bym nawet, gdzie trzeba
szukaç tego d´bu. A byliÊmy tak dumni z Samborem, ˝e poznali-
Êmy ukryty sens rysunku. Jak˝e daleko byliÊmy od prawdy!

PuÊcili w skok konie, choç trudno by∏o galopowaç po pagórkach,

uskokach i plàtaninie krzewów. A potem wjechali w las, którego
dawniej tu nie by∏o. Po nied∏ugim czasie Êciana lasu nagle si´
urwa∏a i jadàcy przodem Kedryf pierwszy stanà∏ na brzegu polany.
Jadàcy za nim Gwalbert nie widzia∏, jak zmieni∏ si´ raptownie na
twarzy i w poszumie starych sosen nie s∏ysza∏ jego rozpaczliwego
okrzyku. Ale po chwili i on ujrza∏ ten straszny widok: oto przed ni-
mi le˝a∏ strzaskany kolos, na wpó∏ zw´glony, na wpó∏ spróchnia∏y.
Jego suche, sczernia∏e konary w niemych i jakby rozpaczliwych
skr´tach wyciàga∏y si´ ku niebu, lecz na pró˝no! S∏oƒce nie mog∏o
ju˝ wlaç ˝ycia w ich martwe drewno.

Kedryf rozgarniajàc próchno i drzazgi d´bu natrafi∏ wÊród

szczàtków pnia na dziupl´. Zamieszkiwa∏y jà teraz w´˝e i pajàki,
lecz ∏uku tam nie by∏o. Przeszukali pi´dê po pi´dzi ca∏à polan´
i okoliczne zaroÊla – na pró˝no. Gwalbert by∏ zrozpaczony.

– Kedryfie, czy jesteÊ pewien, ˝e to ten w∏aÊnie dàb? Po tylu la-

tach mog∏eÊ si´ pomyliç. Poszukajmy innych d´bów.

– Nie, przyjacielu, nie myl´ si´. Ale dziwi mnie jedno: przy-

puszczam, ˝e to piorun powali∏ mego mocarza i wznieci∏ ogieƒ,
lecz ∏uk powinien by∏ ocaleç, a przynajmniej powinny by∏y zacho-
waç si´ jego szczàtki. Widzisz? Górna cz´Êç dziupli jest nienaru-
szona.

– Przypuszczasz, ˝e ktoÊ go znalaz∏ i zabra∏?
– Tak.
Gwalbert stropi∏ si´, gdy˝ nieufnoÊç i l´k wkrad∏y si´ do jego

43

background image

serca. PomyÊla∏, ˝e ∏uk móg∏ si´ dostaç na targ, gdzie wystawiono
go na sprzeda˝, a Kedryf pomyli∏ si´ lub...

– Tracisz do mnie zaufanie? – Kerdyf wyczu∏ rozterk´ przyja-

ciela. – Przecie˝ to naturalne, ˝e stare drzewo umar∏o. Nie wszyst-
kie d´by ˝yjà tysiàc lat.

– Nie, nie, Kedryfie! – Gwalbert otrzàsnà∏ si´ z niedobrych

myÊli. – Wierz´ ci! Musimy si´ zastanowiç... Ale co to? S∏yszysz?

Poprzez dostojnà cisz´ przerywanà tylko szumem odwiecznych

drzew, Êpiewem ptaków i brz´czeniem krà˝àcych w nagrzanym
powietrzu owadów, dobieg∏ ich odg∏os ci´˝kich kroków, trzask ∏a-
manych ga∏àzek i szelest roztràcanych zaroÊli. Niebawem wy-
szed∏ na polan´ m´˝czyzna ogromnego wzrostu, koÊcisty i s´katy.
Mia∏ ciemnà, zmierzwionà brod´, patrza∏ spode ∏ba i groênie
marszczy∏ krzaczaste brwi. W r´ku trzyma∏ topór

– Kto wy? – zapyta∏ ochryp∏ym g∏osem.
– JesteÊmy podró˝nikami – odpar∏ Kedryf. – Chyba nie chcesz

zaràbaç nas tym toporem?

– Mo˝e i zaràbi´, jak mi si´ nie spodobasz, a ˝e przep∏osz´ –

to pewne.

– Kim jesteÊ, dobry cz∏owieku? – spyta∏ Kedryf, jakby nie s∏y-

sza∏ z∏owró˝bnych s∏ów olbrzyma.

– Jestem drwalem, b´dzie ju˝ ze dwadzieÊcia roków. Czego tu

chcecie?

– Odpoczywamy.
– Odpoczywacie! A jak˝e! W´szycie za ∏ukiem Karakamby! –

tu drwal wybuchnà∏ Êmiechem i podsunà∏ topór pod brod´ Kedry-
fa. – Nie dostaniecie ∏uku nigdy! Rozumiesz, panku?! Ju˝ nigdy!
– powtarza∏ w jakimÊ wÊciek∏ym zapami´taniu.

Gwalbert poskoczy∏ chcàc odepchnàç napastnika, lecz Kedryf

powstrzyma∏ go ruchem r´ki. Choç z ostrzem na gardle nie czu∏
si´ najlepiej, powiedzia∏ ostro˝nie:

– Nie wiem, o czym mówisz, drwalu. Ale dlaczego tak ci´

wzburza sprawa jakiegoÊ ∏uku? Dlaczego nie mo˝na go znaleêç?

I znów zupe∏nie nieoczekiwanie olbrzym runà∏ na ziemi´, za-

kry∏ twarz d∏oƒmi i za∏ka∏.

44

background image

– Bo go nie ma! – wykrzyknà∏. – Wykradli! Oszukali! Na ∏o-

wy niby to szli! Taki wielki pan, a ∏˝e jak pies! – be∏kota∏.

– Kto taki? Nic nie rozumiem, ale mo˝e coÊ poradzimy, gdy

opowiesz wszystko po porzàdku. To by∏ twój ∏uk?

Drwal czas jakiÊ tylko mrucza∏ i st´ka∏. Wreszcie otar∏ twarz r´-

kawem wystrz´pionej kapoty i powiedzia∏:

– Nie mój on, aleç schowany w d´bie od niepami´tnych cza-

sów, a strze˝ony przez moich dziadów i pradziadów, a˝ na mnie
przyszed∏ czas s∏u˝by. Kto jà ustanowi∏? Podobnie˝ syn owego
Karakamby o imieniu Fores. Z∏otem zap∏aci∏ i s∏owem zwiàza∏
mego pradziada, by piecz´ mia∏ nad tym jakimÊ niezwyczajnym
∏ukiem. Ot i ja s∏owa honorowo dotrzymuj´ i nawet chowam
w chacie z∏otego dukata z tych wtenczas zap∏aconych. A b´dzie ze
dwa roki jak piorun drzewo obali∏. Przyszed∏em, patrz´, ∏uk nie
zmieniony, tylko na wpó∏ spod pnia wystaje. Szuka∏em w∏aÊnie
dla niego nowego przytu∏ku, a˝ tu Êwita z psami przez las wali i do
mnie: „Na ∏owy wiedziemy wielmo˝nego pana Sylweriusza – po-
wiadajà. – Wi´c usuƒ si´, Olech, abyÊ czasem nie zosta∏ postrze-
lony. A my rogacza podchodziç b´dziemy”. Na to ja w chacie si´
zawar∏em, ale dziwnym mi si´ zda∏o, ˝e coÊ ma∏o polowali i zaraz
z lasu uszli, a i ogarów s∏ychaç nie by∏o. Id´, patrz´ – nie ma ∏u-
ku! Ot i ca∏a sprawa.

– A czy wiesz, gdzie wielmo˝ny Sylweriusz ma swojà siedzi-

b´?

– Tak, panie, ale pró˝ne z nim gadanie. Powiada, ˝e nie wie

nic o ˝adnym ∏uku. Psami mnie poszczu∏, a i dru˝yna wielka we
dworze stoi. Co mog∏em poczàç?

– Zaprowadê nas do Sylweriusza, Olechu. Z pewnoÊcià odzy-

skamy ∏uk Karakamby i b´dziesz móg∏ dalej nad nim czuwaç – po-
prosi∏ drwala Kedryf.

– Dobrze, panie, ale czemu robisz mi t´ ∏ask´, chocia˝em

chcia∏ ci´ zabiç?

Kedryf nie odpowiedzia∏. Ju˝ poÊpiesznie wraz z Gwalbertem

kie∏zna∏ konie, zaraz te˝ ruszyli. Olech prowadzi∏ ich leÊnymi
Êcie˝kami i po nied∏ugim czasie wyjechali z boru. Przed nimi roz-

45

background image

postar∏o si´ szerokie pole, a niedaleko, wÊród k´py drzew ukaza∏
si´ czerwony dach wielkiego dworzyszcza.

– B´d´ tu czeka∏, panie, choçby i wiele dni – rzek∏ Olech.
– Powiem ci teraz, dzielny Olechu – rzek∏ w odpowiedzi Ke-

dryf – ˝e prawda to, i˝ ∏uk jest czarodziejski, jak i to, ˝e my go po-
szukujemy, gdy˝ jest nam potrzebny. Ale potem skryj go dobrze
przed okiem Sylweriusza. A tu oto masz mieszek dukatów za na-
st´pne sto lat pilnowania.

Olech pad∏ na kolana, chcia∏ dzi´kowaç, lecz rycerze spi´li ko-

nie i ju˝ ich nie by∏o.

Stan´li u bram dworu, gdy s∏oƒce chowa∏o swà tarcz´ w ciem-

nym borze, a jego ostatnie promienie biega∏y czerwonymi b∏yska-
mi po oknach domostwa. Zako∏atali do wrót, a gdy im otworzono,
wjechali na obszerny majdan, gdzie kr´ci∏o si´ wielu wojaków
i s∏u˝by mo˝nego pana. Zaraz te˝ powiadomiony o goÊciach wy-
szed∏ na próg sam Sylweriusz. By∏ to rzeÊki starzec o czerstwej,
zawadiackiej twarzy i dumnym spojrzeniu.

– Nie znam was – rzek∏ – ale poznam, jeÊli zechcecie przedsta-

wiç mi swe osoby. Bo kim jestem ja, na pewno wiecie.

– Jam jest ksià˝´ Gwalbert, rycerz w s∏u˝bie króla jegomoÊci.
– A ja zw´ si´ Jan. Ze szlacheckiej pochodz´ rodziny – rzek∏

Kedryf ukrywajàc przezornie swe imi´ nadane przez ojca.

background image

– Zatem witam was i prosz´ na wieczerz´.
Przy stole zgromadzi∏a si´ ca∏a dru˝yna. Wojacy ha∏asowali,

sypali ˝artami i kpinkami, ich pan Êmia∏ si´ do rozpuku i zmusza∏
goÊci do jedzenia i picia. Nie by∏o sposobnoÊci, by rozmawiaç
o ∏uku. Uczta trwa∏a do rana, a potem Sylweriusz spa∏ ca∏y dzieƒ
prawie. Pod wieczór wsta∏ kwaÊny i opryskliwy, a zobaczywszy
na ganku Gwalberta i Kedryfa zdawa∏ si´ byç niemile zdziwiony.

– Jeszcze goÊcicie u mnie? – spyta∏ niezbyt grzecznie. – Uczty

dziÊ nie b´dzie.

– Panie Sylweriuszu – rzek∏ na to Kedryf, który jako bardziej

doÊwiadczony od Gwalberta mia∏ prowadziç uk∏ady – nie chcemy
ucztowaç. PrzybyliÊmy do ciebie w wa˝nej sprawie i odjedziemy
zaraz, jak tylko jà za∏atwimy. Wiemy dobrze, ˝e niedaleko od twe-
go domu by∏ ukryty ∏uk Karakamby. Jednak dziupla, w której si´
znajdowa∏, jest pusta. Panie, czy masz u siebie ów ∏uk?

– Dziupla pusta! – prychnà∏ wielki pan. – Piorun spali∏ dàb,

a chcesz, aby si´ tam jakiÊ ∏uk uchowa∏. Pewnie poszed∏ z dymem.

– A wi´c wiesz, panie, ˝e by∏ on w powalonym d´bie ukryty.

Panie, p∏ac´ z∏otem za ten ∏uk – oto sakiewka dobrze wypchana.

Sylweriusz ∏ypnà∏ okiem na mieszek, zdawa∏o si´, ˝e ulegnie

pokusie. Lecz nie, podpar∏ si´ w boki i rzek∏ dumnie:

– Có˝ to, mopanku, myÊlisz ˝em kupczyk jakiÊ? Tak, mam ∏uk

Karakamby, ale nawet go nie powàchasz. A b´dziecie nastawaç, to
chocia˝ goÊçmi jesteÊcie, s∏u˝ba za bram´ grzecznie was wyprosi.

Okr´ci∏ si´ na pi´cie i odszed∏ do swych komnat. Nie by∏o co

i gadaç. Naradzali si´ jak teraz postàpiç.

– Gdyby da∏ nam ∏uk choç na chwil´ – rozmarzy∏ si´ Gwalbert

– wypuÊci∏bym strza∏´ z listem, a potem niech go sobie zabiera.

– Gdy dowie si´, ˝e masz strza∏´, odbierze ci jà si∏à. Wszak ma

ca∏à dru˝yn´ przeciw nam.

Wtedy Gwalbert postanowi∏ odkryç Sylweriuszowi swojà

smutnà histori´ i tym wzruszyç starca. Ufa∏, ˝e ten twardy, zadu-
fany w sobie cz∏ek, zmi´knie i odda lub sprzeda im ∏uk. Kedryf
uzna∏, ˝e pomys∏ jest dobry i mo˝na spróbowaç.

Poprosili wielmo˝´ o pos∏uchanie i przedstawili ca∏à spraw´.

47

background image

Sylweriusz owszem wys∏ucha∏, ale potem zaÊmia∏ si´ i rzek∏:
– Wszak potrzebna jeszcze strza∏a! A mo˝e jà macie, co?
– Nie mamy – poÊpieszy∏ z odpowiedzià Kedryf. – Ale wiemy,

gdzie jest i dostaniemy, byle ∏uk mieç...

– Ech, chyba i ja wiem, gdzie jest ta strza∏a i mam ochot´ do-

∏àczyç jà do mego ∏uku – powiedzia∏ na to starzec. – A dziewczy-
na przywyknie do dziewiàtego syna bogatej wiedêmy i b´dzie jej
dobrze.

– Chytry, stary lis – powiedzia∏ Kedryf, gdy zostali sami. –

DomyÊla si´, ˝e strza∏a jest w twoim ko∏czanie.

Zamilkli obaj rozwa˝ajàc sytuacj´, Kedryf zaduma∏ si´ g∏´bo-

ko, a potem uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏:

– Chyba mam na niego sposób, ale na razie nie powiem ci ja-

ki... Idê spaç, przyjacielu, a nie zapomnij wyjàç strza∏y z ko∏czana
i strze˝ jej dobrze. Nie opuszczaj swej izby do rana, a reszt´ zo-
staw mnie. Czy obiecujesz dostosowaç si´ do mych próÊb?

– Jak˝e to, Kedryfie? Nie mog´ zrobiç tego, o co mnie prosisz.

DomyÊlam si´, ˝e chcesz wykraÊç ∏uk, ale to niebezpieczne,
wi´c pozwól, ˝e b´d´ ci´ chocia˝ os∏ania∏.

– Nie, Gwalbercie, zostaw domys∏y. Naprawd´ musz´ byç

sam i jestem pewien, ˝e mi si´ uda. Jutro dowiesz si´ wszystkie-
go.

– Przecie˝ to moja sprawa, a ty masz si´ nara˝aç? – upiera∏ si´

Gwalbert.

– Wszak jesteÊ moim przyjacielem, jedynym jakiego mam od

bardzo wielu lat, wi´c sprawa ta jest nasza, wspólna.

– Dobrze Kedryfie, skoro tak nalegasz, obiecuj´.
– Dzi´kuj´ ci i przyrzekam, ˝e nie b´d´ si´ nara˝a∏ na pró˝no.

˚egnaj, przyjacielu! – powiedzia∏ Kedryf i Êpiesznie wyszed∏.

Gwalbert przej´ty i niespokojny nie spa∏ wcale czekajàc dnia.

Godziny nocne wlok∏y mu si´ nieskoƒczenie. M∏odzieniec nas∏u-
chiwa∏ w napi´ciu, ale wsz´dzie panowa∏a g∏ucha cisza. Do uszu
jego dobiega∏o tylko dalekie pohukiwanie puszczyków, szczeka-
nie psów i niekiedy brz´czenie kluczy nocnego stró˝a. Wreszcie
znu˝ony czekaniem nie wiedzieç kiedy zasnà∏.

48

background image

Zbudzi∏o go s∏oƒce, które ju˝ od d∏u˝szego czasu zaglàda∏o

przez okno i taƒczy∏o weso∏o na jego twarzy. Zerwa∏ si´ na równe
nogi i wybieg∏ z komnaty. Ale co to? Mimo, i˝ by∏ jasny dzieƒ,
niezmierna cisza panowa∏a w ca∏ym dworzyszczu. Gdzie si´ po-
dziali domownicy i dru˝yna, która do niedawna wype∏nia∏a gwa-
rem ka˝dy kàt? Gwalbert przebieg∏ wiele pokoi – wsz´dzie pust-
ka. Co si´ sta∏o? Gdzie jest Kedryf? Wypad∏ na ganek. Tu na sto-
pieƒku siedzia∏ stró˝ i wyplata∏ koszyk z ∏oziny.

– Powiedz, gdzie pan Sylweriusz, gdzie jego dru˝yna?
– Pooooszli! Pojechaaaali! – zawo∏a∏ radoÊnie staruszek. – Le-

dwie szaroÊç dnia nasta∏a, ju˝ ich ponios∏o...

– A czy by∏ z nimi mój druh?
– Co nie mia∏ byç, pewnie by∏ – odpar∏ stary i zanuci∏ pod no-

sem jakàÊ piosenk´.

Pod Gwalbertem ugi´∏y si´ nogi: „A wi´c opuÊci∏ mnie, przy-

sta∏ do Sylweriusza” – pomyÊla∏. Pyta∏ jeszcze, choç nie mia∏ wiel-
kiej nadziei:

– Ale czy pami´tasz go? To ten, który ze mnà przyjecha∏, wro-

ta nam otwiera∏eÊ.

– Co nie mam pami´taç, toç wiem, twój, paniczu, kompan.
– I odjecha∏ razem z Sylweriuszem?
– Ohoho! Pan mój weso∏y i ˝wawy by∏ jak nigdy! Kaza∏ mi

chudoby pilnowaç, potem zgarnà∏ wszystkie dusze, jakie by∏y we
dworze, skoczy∏ na konia i hej! Polecieli.

– Mówi∏eÊ, ˝e ciemno jeszcze by∏o, jak˝eÊ móg∏ obaczyç

wÊród innych mojego przyjaciela?

– Po koniach, po koniach!
– Co po koniach?!
– Oj, paniczku, paniczku! To˝ wiadomo – jest koƒ, jest i pan

jego. Nie ma konia, nie ma pana. Po tym poznasz.

– Prawda! – Gwalbert uderzy∏ si´ d∏onià w czo∏o i pogna∏ do

stajen. „Stary niby g∏upi, a màdrzejszy ode mnie” – pomyÊla∏.

Stajnia by∏a ogromna i niemal pusta. M∏odzieniec bieg∏ jej

Êrodkiem, ju˝ z daleka poznajàc swego konia, a za przegródkà do-
strzegajàc konia Kedryfa. Wierzchowce sta∏y tam, gdzie je zosta-

49

background image

wili. „Wi´c gdzie jest Kedryf? – myÊla∏. – Mo˝e Êpi zmorzony
nocnà wyprawà?”. Wróci∏ do domu i wbieg∏ na pi´tro, które
wczeÊniej pominà∏. I tam pusto. Wpad∏ do komnaty Sylweriusza.
Panowa∏ tu pó∏mrok, okna przys∏oni´te kotarami, wsz´dzie poroz-
rzucane rzeczy. Jak widaç, gospodarz odjecha∏ w wielkim poÊpie-
chu nie dbajàc o nie∏ad jaki zostawia.

Gwalbert ods∏oni∏ okna. Rozejrza∏ si´ po pokoju... i nagle

krzyknà∏ strasznie. Zakry∏ d∏oƒmi twarz, a nie mogàc uwierzyç
swym oczom znów spojrza∏ na t´ okropnoÊç: oto w mrocznym kà-
cie siedzia∏ na fotelu stary, stareƒki, skurczony, zda si´ wysuszo-
ny cz∏owieczek. ¸ysa g∏owa wspiera∏a si´ na zag∏ówku fotela, po-
marszczona, ˝ó∏ta skóra powleka∏a jego wychud∏à twarz i r´ce.
Nie ˝y∏. Ale nie to by∏o najstraszniejsze, lecz to, ˝e biedak ten mia∏
na sobie odzienie Kedryfa! Skàd?! Dlaczego?! Gwalbert sta∏ i pa-
trza∏ oniemia∏y. Potem przyskoczy∏ i rozchyli∏ koszul´ na piersi
zmar∏ego. Na jego szyi wisia∏ urwany ∏aƒcuszek. A wi´c to tak!
Sylweriusz odebra∏ Kedryfowi cudowny szmaragd, a odzyskane
si∏y i animusz pogna∏y go w Êwiat.

– Zbój! Zbrodniarz! Nikczemnik!! – krzycza∏ w g∏os Gwal-

bert. – Zdrajca!! Och, Kedryfie, Kedryfie! Czemu nie chcia∏eÊ
bym ci towarzyszy∏?! Obroni∏bym ciebie, a teraz nie ˝yjesz!

Za∏ka∏, odwróci∏ si´ gwa∏townie, potràci∏ stolik. CoÊ spad∏o na

pod∏og´, frun´∏a kartka papieru. Gwalbert rzuci∏ naƒ okiem i znie-
ruchomia∏. Podniós∏ rzecz, którà stràci∏, a oczy rozszerzy∏y mu si´
ze zdumienia: oto trzyma∏ w d∏oniach prawdziwy ∏uk Karakamby.
Cudowny, prastary, legendarny ∏uk.

– A wi´c to tak... – szepnà∏. – Sylweriusz nie skrad∏ kamienia, to

Kedryf mu go sprzeda∏, ˝yciem p∏acàc za ∏uk. To by∏ ten jego spo-
sób!

Podniós∏ papier na którym widnia∏y nast´pujàce s∏owa:

Gwalbercie, przyjacielu mój! Nie by∏o innej drogi. Ale nie smuç
si´. Od dawna mia∏em ju˝ doÊç mego tu∏aczego, pustego, pozba-
wionego uczuç i celu ˝ycia. Gdybym tobie, przyjacielu, odda∏
szmaragd, o czym myÊla∏em, musia∏byÊ kryç si´ jak ja i by∏byÊ za-
wsze samotny. A co sta∏oby si´ z Blankà? Jestem szcz´Êliwy, ˝e

50

background image
background image

mog´ wam pomóc. Daj´ ci w spadku mego konia wraz z rz´dem,
a terlica dla obojga. Âciskam ci´ – Kedryf

Od po∏owy listu pismo zaczyna∏o si´ wykrzywiaç, a pod koniec

by∏o ledwie czytelne. Ostatnich trzech s∏ów mo˝na si´ by∏o ju˝
tylko domyÊlaç. S∏owo „terlica” by∏o podkreÊlone nierównà kre-
skà.

– Mój szlachetny przyjacielu, mia∏eÊ wielkie serce! – wyszep-

ta∏ Gwalbert i zap∏aka∏. – A ja, niegodny, dwa razy zwàtpi∏em
w ciebie. Teraz prosz´, przebacz mi.

Zdjà∏ z ∏ó˝ka kap´, owinà∏ nià martwego Kedryfa, a nast´pnie

pogrzeba∏ druha swego serdecznego w pachnàcym ogrodzie,
wÊród bia∏ych kwiatów, pod czerwonà jarz´binà, skrapiajàc ∏zami
Êwie˝y grób.

A potem wzià∏ ∏uk i wyszed∏ na pobliskie wzgórze. Przy-

twierdzi∏ swój list do strza∏y i wymawiajàc imi´ Blanki wypuÊci∏
jà z cudownego ∏uku wprost w niebo nad swà g∏owà. Widzia∏ jak
strza∏a pomkn´∏a w gór´ i hen, bardzo wysoko zawirowa∏a. Zato-
czy∏a ko∏o raz i drugi, wzbi∏a si´ jeszcze wy˝ej i znikn´∏a z jego
oczu, by polecieç w niewiadomym kierunku. Wtedy Gwalbert
osiod∏a∏ konie, da∏ stró˝owi talara i odjecha∏.

Pod lasem spod krzaka wyskoczy∏ Olech p∏oszàc konie. „Praw-

da, trzeba mu oddaç ∏uk – przypomnia∏ sobie Gwalbert. – Tak
chcia∏ Kedryf”. Spojrza∏ po raz ostatni na ∏uk Karakamby, pog∏a-
dzi∏ jego drzewce i odda∏ w r´ce drwala.

– A gdzie drugi pan? – spyta∏ Olech.
– Umar∏ – odpar∏ Gwalbert. – Bywaj, drwalu, i strze˝ ∏uku.

A pan Sylweriusz odjecha∏, mo˝e nawet na zawsze...

Pop´dzi∏ rumaka i pok∏usowa∏ nie oglàdajàc si´ ju˝ za siebie.

Po trzech dniach dojecha∏ do rozstajnych dróg i dalej Êpieszy∏, by
jak najszybciej znaleêç si´ w spalonym zamku. Po drodze wymie-
ni∏ tylko kupionego konia na swego ulubionego dzianeta i p´dzi∏
dalej z nadziejà i zarazem trwogà w sercu. Wszak mog∏o si´ zda-
rzyç, ˝e wiedêma odkry∏a zamierzenia Blanki i udaremni∏a jej
ucieczk´, lub przechwyci∏a strza∏´ z listem, dziewczyna mog∏a te˝

52

background image

zachorowaç, a Venturian okuleç. Ach, tyle niebezpieczeƒstw,
tyle nieprzewidzianych trudnoÊci! A mo˝e Blanka jest ju˝ w zam-
ku i razem z Samborem czeka na niego?

Wi´c gna∏ bez tchu i któregoÊ wieczora dojrza∏ w dali czarnà

wie˝´ zamczyska. Jeszcze chwila i wpad∏ przez wrota na dziedzi-
niec, a ledwie zeskoczy∏ z konia, wybieg∏ mu naprzeciw Sambor.

– JesteÊ nareszcie!! – wykrzyknà∏. – CzegoÊ dokona∏, przyja-

cielu?

– Pytasz, a wi´c nie ma Blanki – powiedzia∏ Gwalbert i zwie-

si∏ g∏ow´.

background image

VI. Czanta

A w paƒstwie Zelmiry sprawy tyczàce si´ zaÊlubin jej synów

mia∏y si´ tak, jak przedstawi∏ je Gwalbertowi Dorkan. Lecz tak˝e
du˝o nieprawdy by∏o w jego opowieÊci: wcale nie litowa∏ si´ nad
biednà kasztelankà, nawet jej nie widzia∏, a wierny s∏uga Iwo ni-
gdy nie by∏ wydalony z kraju wiedêmy i nadal nale˝a∏ do jej or-
szaku.

Dorkan, dziewiàty syn Zelmiry, istotnie mia∏ ju˝ za kilka mie-

si´cy poÊlubiç Blank´. Ale dziewczyna dzielnie si´ trzyma∏a, nie
poddawa∏a si´ tak ∏atwo czarom, jak inne panny, które by∏y tu
przed nià. Zauwa˝y∏a, ˝e gdy Zelmira czesa∏a jej d∏ugie lÊniàce
w∏osy, wpada∏a w jakieÊ odr´twienie i w tym stanie coÊ ubywa∏o
z jej pami´ci. Có˝ wi´c uczyni∏a? To, czego nie zrobi∏a ˝adna
z oÊmiu poprzednich narzeczonych: obci´∏a swe z∏ote warkocze.
Zelmira by∏a bardzo z∏a. Za kar´ umieÊci∏a Blank´ w ma∏ej kom-
natce na poddaszu, pozbawiajàc jà strojnych ubiorów i klejnotów,
którymi jà przedtem obdarowa∏a. Blanka jednak wcale, a wcale
tym si´ nie zmartwi∏a, dbajàc jedynie o to, by odeprzeç czary.
I ciàgle nie traci∏a wiary, ˝e uda jej si´ wyzwoliç i ujÊç z tej zakl´-
tej i przekl´tej krainy. A by∏ przecie˝ jeszcze Gwalbert... Nie mia-
∏a wàtpliwoÊci, ˝e wyruszy∏ na jej ratunek. Skàd˝e mog∏a wie-
dzieç, i˝ nie sposób zwyk∏emu Êmiertelnikowi dotrzeç do kraju
Zelmiry, ˝e nikt na Êwiecie nie wie, gdzie on jest...

Tymczasem smutne jej ˝ycie umila∏a muzyka, gdy˝ by∏ na

dworze Zelmiry s∏uga i Êpiewak zarazem imieniem Czanta. Mia∏
ciemnà skór´ i ciemne jak w´gle oczy, zawsze smutne i zamyÊlo-

54

background image

ne. Nigdy te˝ uÊmiech nie rozjaÊnia∏ jego twarzy. Wspó∏czu∏ Blan-
ce, a majàc obowiàzek us∏ugiwania jej, stara∏ si´ we wszystkim
dogodziç dziewczynie. Siadywa∏ na progu jej komnaty, gra∏ na
lutni i Êpiewa∏ pi´kne, t´skne pieÊni.

– Czanto – prosi∏a Blanka – pomó˝ mi uciec. Umr´ tu z t´sk-

noty.

– Nie mog´, panienko – odpowiada∏. – Lubi´ ci´ bardziej, ni˝

tamte osiem, które by∏y przed tobà, ale nie mog´.

I opowiedzia∏ jej swojà histori´:
– Zelmira porwa∏a mnie gdy mia∏em pi´tnaÊcie lat i ju˝ drugie

tyle jej s∏u˝´. Widzàc jak bardzo cierpi´ i t´skni´, obieca∏a mi za
wiernoÊç i pos∏uszeƒstwo wolnoÊç i powrót do ojczyzny, czego
pragn´ wi´cej ni˝ chleba, wi´cej ni˝ czegokolwiek na Êwiecie.
Przysiàg∏em wiernoÊç, dlatego nie odebra∏a mi pami´ci i dlatego
ufa mi. A uciec stàd niepodobna, gdy˝ zakl´cie oddziela t´ krain´
od ca∏ego Êwiata i dlatego nie mo˝na jej przekroczyç.

Rzek∏szy to Czanta zanuci∏ tak smutnà i przejmujàcà pieʃ, ja-

kiej Blanka jeszcze nie s∏ysza∏a. Wtedy w∏aÊnie przypomnia∏a so-
bie, ˝e istotnie, kraj ten wyda∏ jej si´ z poczàtku jakby nierzeczy-
wisty. By∏ wspania∏y pa∏ac, ∏adna, górzysta i zielona okolica,
ogrody, ludzie i zwierz´ta, ale widzia∏a to wszystko jakby z odle-
g∏oÊci, niby przez szklanà tafl´. Wra˝enie to jednak trwa∏o krótko,
mo˝e minut´, mo˝e godzin´, potem ca∏e otoczenie sta∏o si´ zwy-
k∏e i naturalne, a Blanka zapomnia∏a o tym prze˝yciu. Teraz zro-
zumia∏a co ono oznacza∏o.

– Nie mo˝na przekroczyç granicy, nie mo˝na... – powtarza∏a

z rozpaczà.

Nasta∏y chmurne dni, dà∏ zimny wiatr, króry wdziera∏ si´ przez

szczeliny do komnatki na poddaszu. Wi´c Czanta codziennie roz-
pala∏ ogieƒ na kominku, aby Blance by∏o ciep∏o, i Êpiewa∏ pieÊni
pogodne, by rozproszyç jej smutek.

KtóregoÊ wieczora nadciàgn´∏a burza. Wicher ha∏asowa∏ na

strychu, trzaska∏ jakàÊ oderwanà deskà, du˝e krople deszczu b´b-
ni∏y o szyby. Czanta nie Êpiewa∏ tego dnia. Pok∏oni∏ si´ panience
˝yczàc dobrej nocy i odszed∏. A Blanka sama i zal´kniona siedzia-

55

background image

∏a przy kominku grzejàc d∏onie. Nie s∏ysza∏a wÊród huku burzy, ˝e
coÊ stukn´∏o w okno. Ale przerazi∏a si´ okropnie, gdy brzd´k∏a
rozbita szyba i do pokoju wdar∏ si´ wiatr niosàc porwane liÊcie,
które zaraz rozbieg∏y si´ na wszystkie strony. Lecz wraz z nimi
wlecia∏o jeszcze coÊ, co ze Êwistem przeszy∏o powietrze. Blanka
krzykn´∏a i zas∏oni∏a twarz r´kami. JednoczeÊnie uczu∏a, ˝e coÊ
dotkn´∏o jej kolan. Spojrza∏a... Na szalu okrywajàcym jej kolana
le˝a∏a niewielka, czarna strza∏a. „KtoÊ chcia∏ mnie zabiç” – prze-
mkn´∏o jej przez myÊl i w tej samej chwili dostrzeg∏a kart´ papie-
ru przytwierdzonà do grotu. Dr˝àcymi r´kami rozwin´∏a jà i prze-
czyta∏a. A gdy to zrobi∏a, ogarn´∏o jà szcz´Êcie trudne do opisania.
A wi´c Gwalbert szuka jej i mimo wszystko znalaz∏ sposób, by
przekazaç jej swe s∏owa.

Blance wróci∏a ca∏a energia i odwaga, bowiem wiedzia∏a ju˝ co

powinna robiç, a zadanie to nie wydawa∏o si´ jej zbyt trudne:
wszak dosiàÊç konia to dla niej fraszka. Postanowi∏a jednak byç
ostro˝nà i rozwa˝nà, by nikt nie pozna∏ jej zamiarów, nawet Czan-

56

background image

ta. Wi´c tak, jak kaza∏ Gwalbert, wrzuci∏a strza∏´ i list na ˝arzàce
si´ w´gle. Buchnà∏ jasny p∏omieƒ i po chwili ze strza∏y pozosta∏
tylko ˝elazny grot, który wyj´∏a z popio∏u na pamiàtk´.

Nie spa∏a tej nocy. Nad ranem burza ucich∏a, a niebo na wscho-

dzie rozjarzy∏o si´ porannà zorzà. A gdy przyszed∏ grajek z posi∏-
kiem, Blanka ledwie mog∏a ukryç swà radoÊç i wesele, ale rzek∏a
ca∏kiem spokojnie:

– Mój dobry Czanto, powiedz Zelmirze, ˝e si´ nudz´. Ona

wie, ˝e lubi´ jeêdziç konno. Niech sprowadzi mi mojà klacz Bu-
rz´, wszak to dla niej drobnostka.

– Dobrze, panienko – odpar∏ Êpiewak.
Wróci∏ jednak z odmownà odpowiedzià:
– Pani rzek∏a, ˝e Burzy nie sprowadzi, ale zezwoli∏a byÊ jeê-

dzi∏a na innym koniu. A ja mam ci towarzyszyç.

Od tego dnia Blanka co dzieƒ by∏a w stajniach. Jeêdzi∏a na wy-

branym przez Zelmir´ koniu, ale po kryjomu robi∏a przeglàd ca∏ej
stadniny. Jab∏kowitego siwka nie by∏o. Stwierdzi∏a to ponad
wszelkà wàtpliwoÊç. Co robiç? Min´∏o ju˝ wiele dni, a ona nicze-
go nie zdzia∏a∏a. Teraz dopiero zrozumia∏a, ˝e zadanie które mia-
∏a do spe∏nienia nie by∏o wcale takie ∏atwe. Pewnego dnia b´dàc
z Czantà na przeja˝d˝ce zebra∏a si´ wi´c na odwag´ i rzek∏a:

– Czanto, je˝d˝´ na koniu, który mi nie odpowiada, a chcia∏a-

bym choç raz dosiàÊç Venturiana.

Âpiewak zrobi∏ wielkie oczy i szepnà∏:
– Ciiicho... Skàd wiesz, ksi´˝niczko, ˝e jest tu Venturian?
– Wiem i ju˝ – odpar∏a niefrasobliwie. – Czy to taka tajemni-

ca?

– Tak, panienko, tajemnica. Zelmira trzyma go osobno, to jest

jej wierzchowiec. Nawet synom nie pozwala na nim jeêdziç. Tyl-
ko ja doglàdam tego êrebca i nikt wi´cej.

– Nie wiesz, Czanto, dlaczego tak go strze˝e? Có˝ to za nad-

zwyczajny koƒ? – pyta∏a nadal Blanka nie dajàc po sobie poznaç
wstrzàsu, którego dozna∏a na wieÊç o tym, i˝ to Czanta jest stra˝-
nikiem Venturiana.

– Oj, panienko, nadzwyczajny on jest prawdziwie i Zelmira

57

background image

boi si´ o niego jak o êrenic´ swego oka. Ale nie wolno mi o tym
mówiç, ju˝ i tak za wiele ci powiedzia∏em.

– Nie zdradz´ ci´, mój Êpiewaku, bàdê spokojny. Choç szko-

da, ˝e nie mo˝esz mi pomóc – westchn´∏a Blanka.

– Jutro b´d´ czyÊciç stajni´ Venturiana – powiedzia∏ Czanta

i zaÊpiewa∏ pieʃ o stepowych rumakach.

Ale Blanka s∏ucha∏a tylko jednym uchem, myÊlàc o czym in-

nym. A wi´c wystarczy Êledziç Czant´, by poznaç miejsce ukrycia
rumaka. „Tak zrobi´ – postanowi∏a – a potem zdecyduj´, co dalej”.

Jednak nast´pny dzieƒ przyniós∏ jej niemi∏à niespodziank´. Oto

Zelmira uzna∏a, ˝e doÊç ju˝ ukara∏a krnàbrnà królewn´ i wezwa∏a
jà do siebie od samego rana.

– Blanko – rzek∏a – nie uchodzi, aby narzeczona mojego syna

mieszka∏a na poddaszu. Zostaniesz w pa∏acu. Daruj´ ci twój post´-
pek, zapomnijmy o nim. Uca∏uj mnie i bàdêmy znów przyjació∏-
kami.

To mówiàc zbli˝y∏a swój policzek do twarzy dziewczyny. Ale

Blanka wyczu∏a niebezpieczeƒstwo. Mo˝e teraz poca∏unki b´dà
odbieraç jej pami´ç?

– Ach, pani, spad∏a ci chusta – powiedzia∏a i schyli∏a si´, by jà

podnieÊç.

– Chusta jest dla ciebie – rzek∏a Zelmira ze z∏oÊcià. – Upnij jà

sobie na g∏owie, aby nie widaç by∏o twych szkaradnych, obci´tych
w∏osów!

Ach, o ile˝ Blanka wola∏a swoje skromne poddasze, gdzie mia-

∏a wi´kszà swobod´ i by∏a sama. W pa∏acu bez ma∏a ca∏y dzieƒ
musia∏a towarzyszyç Zelmirze, która nie spuszcza∏a z niej oka.
A jednak wieczorem uda∏o si´ dziewczynie wyjÊç na przechadzk´.
Wtedy w∏aÊnie zobaczy∏a Czant´, jak z nar´czem s∏omy zmierza∏
w stron´ stojàcego na uboczu ˝ó∏tego budynku. Otworzy∏ kluczem
wrota, wniós∏ s∏om´, potem wygarnà∏ starà Êció∏k´.

– Tam, tam jest Venturian – szepn´∏a do siebie. – Wystarczy

wejÊç... Ale jak? Trzeba si´ zastanowiç.

Wieczorem po raz drugi Zelmira prosi∏a Blank´, by jà poca∏o-

wa∏a. I tym razem królewna zr´cznie unikn´∏a niebezpieczeƒstwa.

58

background image

Ale gdy zasn´∏a, czarownica postawi∏a przy jej ∏o˝u p´k dopiero co
rozkwit∏ych ró˝ o odurzajàcym zapachu. Blanka obudzi∏a si´ w no-
cy i d∏ugo nie mog∏a zrozumieç gdzie jest i co si´ z nià dzieje, czu-
∏a si´ zagubiona w niepami´ci snu. Nagle poczu∏a silnà woƒ. Ze-
rwa∏a si´ z pos∏ania i zobaczy∏a bia∏e Êwiat∏o ksi´˝yca k∏adàce si´
na pàkach rozkwit∏ych ró˝, których d∏ugie ∏odygi jak ˝ywe wycià-
ga∏y si´ w jej stron´. Chwyci∏a bukiet wraz z wazonem i wyrzuci-
∏a przez okno. Brz´k t∏uczonego szk∏a do reszty jà otrzeêwi∏. Naraz
wszystko sobie przypomnia∏a. „Och, trzeba stàd uciekaç jak naj-
pr´dzej, zanim strac´ pami´ç” – pomyÊla∏a.

Snujàc plany ucieczki nie spa∏a ju˝ do rana. Postanowi∏a wy-

kraÊç Zelmirze klucz do stajni Venturiana. Jak – jeszcze nie wie-
dzia∏a, ale wydawa∏o si´ jej, ˝e to jedyna droga.

WczeÊnie rano przyszed∏ do komnaty Czanta.
– Wyrzuci∏aÊ ró˝e – powiedzia∏ – ale nie bój si´, Zelmira nie

dowie si´ o tym. Pozbiera∏em je z ziemi wraz ze skorupami flako-
nu, w którym sta∏y.

Blanka spojrza∏a na niego z wdzi´cznoÊcià.
– A czy wiesz, ksi´˝niczko, co si´ sta∏o? – ciàgnà∏ grajek.
– Skàd˝e mog´ wiedzieç?
– Zelmira zgubi∏a klucz do stajni swego ulubionego wierz-

chowca. Nosi∏a go na ∏aƒcuszku uczepionym do bransolety, a teraz
wszyscy szukamy owego klucza, zaÊ ona trzyma Venturiana na ta-
rasie i nie odst´puje od niego na krok – wzruszy∏ ramionami i wy-
szed∏ pozostawiajàc Blank´ w wielkiej rozterce. Jak ukraÊç coÊ,
czego nie ma? Co robiç?

U wejÊcia na taras pa∏acowy sta∏ na stra˝y Iwo z pa∏aszem

w garÊci. Venturian zaÊ by∏ przywiàzany do fotela na którym sie-
dzia∏a Zelmira. Wiedêma pi∏a herbat´, a konia karmi∏a cukrem,
czule g∏aszczàc jego ∏eb i szyj´. Istotnie, wspania∏y i cudny to by∏
rumak: zgrabny, z wygi´tà szyjà, jasnosiwy, o czarnej, wspania∏ej
grzywie. Rozdyma∏ chrapy, sk∏ada∏ uszy i kr´ci∏ si´ niespokojnie,
jakby nie w smak mu by∏y pieszczoty czarownicy. Tak, koƒ by∏
pi´kny i niezwyczajny, lecz jak go zdobyç? Blance nie pozostawa-
∏o nic innego, jak czekaç na dalsze wydarzenia.

59

background image

Wieczorem Czanta znów przyszed∏ do jej komnaty. Gra∏ na swej

lirze i Êpiewa∏ do jej wtóru, a gdy przerwa∏ swe muzykowanie,
Blanka zapyta∏a silàc si´ na spokój:

– Mój Czanto, skoro doglàdasz Venturiana, chyba te˝ masz

klucz do jego stajni?

– A mam, bo by∏y dwa – odpar∏ Êpiewak. – DziÊ Zelmira kaza-

∏a kowalowi wykuç nowy zamek, ale b´dzie gotowy dopiero jutro.
Zelmira obawia si´, by znalazca klucza nie wykrad∏ konia, ale mi-
mo to Venturian nocowaç b´dzie w swojej stajni. Jest pod dobrà
stra˝à, bo Zelmira postawi∏a pod drzwiami trzech uzbrojonych po
z´by pacho∏ków.

I jakby nie widzàc rozpaczy malujàcej si´ na twarzy dziewczy-

ny brz´knà∏ weso∏à nutà w struny. A potem zaÊpiewa∏ pieʃ
o trzech rycerzach strzegàcych nocami powierzonego im skarbu,
którzy jednak o Êwicie zasypiajà. A gdy skoƒczy∏ pieʃ, powie-
dzia∏:

– ˚egnaj, pi´kna ksi´˝niczko, obyÊ zawsze by∏a szcz´Êliwa.

A wiesz – doda∏ bez zwiàzku – lipy ju˝ zakwit∏y. – I cicho wyszed∏
pozostawiajàc Blank´ samà.

Wi´c Venturian jest w swej stajni, ale co dalej? Czanta nie móg∏

daç jej swego klucza, bo przysiàg∏ wiernoÊç Zelmirze, a drugi
klucz si´ zagubi∏. A mo˝e Czanta s∏owami swojej pieÊni chcia∏ jà
na coÊ naprowadziç? Chyba nie... A mo˝e? Trzej pacho∏kowie,
trzej rycerze... A klucz? I po co Czanta wspomina∏ lipy, czy to ta-
kie wa˝ne, ˝e zakwit∏y? Czy to mo˝liwe by wiedzia∏, gdzie Zelmira
zgubi∏a klucz? A mo˝e nie zgubi∏a? Co to wszystko znaczy?

Blanka spojrza∏a w okno – s∏oƒce ju˝ zachodzi∏o pogrà˝ajàc

powoli park i ogród w mroku. Narzuci∏a szal i wybieg∏a z pa∏acu.
Opanowujàc niecierpliwoÊç sz∏a spokojnie lipowà alejà rozglà-
dajàc si´ uwa˝nie dooko∏a, a gdy dotar∏a do jej koƒca, usiad∏a na
∏aweczce. Lipy, stare i roz∏o˝yste, istotnie kwit∏y i pachnia∏y s∏od-
ko. Jeszcze brz´cza∏y ostatnie spóênione pszczo∏y, gdzieÊ zakrzy-
cza∏ ptak, lecz klucza nie by∏o. Blanka westchn´∏a – s∏owa pieÊni
Czanty nie mia∏y ˝adnego specjalnego znaczenia. Po prostu Êpie-
wa∏, nic wi´cej...

60

background image

61

A jednak nadziejà zabi∏o jej serce, kiedy ujrza∏a w jasnej pla-

mie, jakà po∏o˝y∏y na trawie ostatnie promienie s∏oƒca, coÊ b∏ysz-
czàcego. Podbieg∏a, schyli∏a si´ i podnios∏a.... To by∏ klucz nani-
zany na ∏aƒcuszek! RozeÊmia∏a si´ z radoÊci, ukry∏a klucz na pier-
si i wróci∏a do swej komnaty. Po∏o˝y∏a si´ do ∏ó˝ka, ale sen odle-
cia∏ od niej daleko. Marzy∏a... Oko∏o pó∏nocy uchyli∏y si´ ostro˝-
nie drzwi, ktoÊ wszed∏ i stàpajàc cicho zbli˝y∏ si´ do ∏o˝a Blanki.
Dziewczyna zamar∏a, ale po chwili uczu∏a znajomà woƒ niezwy-
k∏ych ró˝. To Iwo przyniós∏ nowy ich p´k i postawi∏ tu˝ przy wez-
g∏owiu, a potem tak samo cicho opuÊci∏ sypialni´. Blanka ode-
tchn´∏a z ulgà i ledwie s∏u˝àcy wyszed∏, zerwa∏a si´ i tak jak po-
przednio wyrzuci∏a te pi´kne a niebezpieczne ró˝e za okno.
„Zelmira myÊli, ˝e juro b´d´ ju˝ ca∏kiem do niej nale˝a∏a, ˝e
o wszystkim zapomn´” – zaÊmia∏a si´ w duchu. Có˝, nie mia∏a
pewnoÊci, ˝e si´ jej powiedzie, ale by∏a przygotowana na wszyst-
ko.

Przed Êwitem w∏o˝y∏a strój do konnej jazdy, wzi´∏a przygoto-

wany sztylet oraz klucz, okry∏a si´ p∏aszczem i cicho opuÊci∏a pa-
∏ac.

W mg∏awej poÊwiacie przedÊwitu przemyka∏a jak duch, kieru-

jàc si´ w stron´ ˝ó∏tego budynku. Ju˝ z daleka zobaczy∏a trzy nie-
ruchomo siedzàce u wrót postaci. Ka˝dy ze stra˝ników trzyma∏
halabard´, za pasem mia∏ sztylet i ∏uk na plecach. Jednak ˝aden
z nich nie zatrzyma∏ Blanki ani wtedy, gdy podesz∏a blisko, ani
gdy szcz´knà∏ klucz w zamku, ani gdy parsknà∏ koƒ. Wi´c mo˝e
rzeczywiÊcie zasn´li o Êwicie, jak rycerze w pieÊni?

A Venturian sta∏ gotowy do drogi! Któ˝ go osiod∏a∏?! Blanka

dosiad∏a rumaka, w mig przeci´∏a rzemienie uzdy i odrzuci∏a precz
w´dzid∏o. Koƒ zar˝a∏. Wtedy dopiero pacho∏kowie skoczyli na
równe nogi, ale by∏o za póêno. Ju˝ Venturian Êmignà∏ za próg staj-
ni i roztràciwszy swych stra˝ników pomknà∏ jak b∏yskawica.
Gdzie? Dokàd? Dziewczyna nie docieka∏a, zdajàc si´ ca∏kowicie
na swego bachmata. A ten, raz obrawszy kierunek, p´dzi∏ i cwa∏o-
wa∏ w stron´ gór, które nagle wy∏oni∏y si´ przed nimi z szaroÊci
rodzàcego si´ dnia. I wtedy dziewczyna zobaczy∏a gdzieÊ w górze,

background image

jakby wtopiony w mg∏´, kszta∏t cz∏owieka. Gdy si´ przybli˝y∏a,
pozna∏a: to Czanta sta∏ na szczycie ska∏y patrzàc na nià, a na jego
ustach b∏àka∏ si´ uÊmiech, pierwszy, odkàd pozna∏a smutnego
Êpiewaka.

– Czanto! – krzykn´∏a – jesteÊ...
Ale g∏os jej porwa∏ wicher, a postaç na skale rozp∏yn´∏a si´

w oddali.

Dziewczyna jecha∏a dalej jak we Ênie, a gdy po jakimÊ czasie

otrzàsn´∏a si´ i spojrza∏a wstecz, kraina którà opuszcza∏a wyda∏a
si´ jej nagle niezmiernie daleka i nieuchwytna. „Mo˝e w∏aÊnie te-
raz przekraczam granic´?” – zastanowi∏a si´. Kto wie, mo˝e tak
w∏aÊnie by∏o?

A mg∏a, zamiast si´ podnosiç, opad∏a, zg´stnia∏a, i Blanka nic

ju˝ nie widzia∏a. B∏ogos∏awiona mg∏a, bowiem zakry∏a przed jej
oczyma przera˝ajàcy widok na dzikà górzystà okolic´, przez któ-
rà w∏aÊnie jechali. Lecz Venturian, rumak ognisty, potrafi∏ poko-
naç najwi´ksze niebezpieczeƒstwa: odwa˝nie wspina∏ si´ na nie-
botyczne szczyty, lekko przeskakiwa∏ granie, bez wahania i l´ku
mknà∏ brzegiem przepaÊci, przelatywa∏ nad parowami i otch∏ania-
mi.

Blanka straci∏a poczucie czasu; s∏ysza∏a tylko Êwist wiatru i t´-

tent kopyt swego bachmata.

Wreszcie opuÊcili te niegoÊcinne strony. Mg∏a si´ rozproszy∏a

i pojawi∏o si´ s∏oƒce, a Blanka rozeÊmia∏a si´ ze szcz´Êcia, gdy˝
Êwiat, który teraz zobaczy∏a, by∏ znajomy, swojski i prawdziwy.
Nie czu∏a te˝ zm´czenia, bowiem wierzchowiec by∏ doskona∏y
i niós∏ jà ∏agodnie, bez wstrzàsów. Bieg∏ coraz dalej i dalej bez
wytchnienia, z rozwianà grzywà, rozd´tymi chrapami i ogniem
w oczach. Zdà˝a∏ do swego pana.

A w zamczysku trzej m´˝czyêni dniem i nocà wypatrywali

Venturiana. Gwalbert w sercu nosi∏ niepokój i l´k o swà umi∏owa-
nà, ale w duszy chowa∏ wiar´ w jej odzyskanie. Sambor zaÊ co-
dziennie przyk∏ada∏ ucho do ziemi, ale ziemia milcza∏a. A˝ pew-
nego dnia stary rycerz zakrzyknà∏:

62

background image
background image

– S∏ysz´!!
Gwalbert dr˝àc z przej´cia te˝ przy∏o˝y∏ ucho do ziemi i us∏y-

sza∏ jakiÊ daleki, daleki, niby ze Êrodka ziemi idàcy g∏uchy odg∏os,
jak t´tno w∏asnej krwi w skroniach. Jednak gdy odjà∏ ucho, nicze-
go nie by∏o s∏ychaç. Czekali w napi´ciu dzieƒ ca∏y. I oto nareszcie

nie trzeba ju˝ by∏o pytaç ziemi. Do uszu ich dobieg∏ t´tent cwa∏u-
jàcego konia, poczàtkowo ledwie s∏yszalny, potem coraz g∏oÊniej-
szy, coraz bli˝szy, na koniec rozpoznali stukot kopyt konia na ka-
mienistej drodze. Zaszumia∏o w starym borze, a wraz z wichrem
i tumanem py∏u wpad∏ na dziedziniec zamkowy rumak pokryty
pianà, buchajàcy parà z nozdrzy. Zary∏ si´ kopytami przed swym
panem i zar˝a∏, a w tej samej chwili z grzbietu jego wprost w ra-
miona Gwalberta zeskoczy∏a Blanka.

Tymczasem Sewer uszykowa∏ dla wszystkich uczt´ co si´ zo-

wie. Jedzàc i pijàc weselili si´ wi´c i radowali a˝ do póênych go-

64

background image

dzin rannych. M∏odzi zaprosili Sambora i Sewera na swój Êlub
i wesele. Sambor wzbrania∏ si´ czas jakiÊ, w koƒcu jednak uleg∏
proÊbom, ku wielkiej uciesze Sewera, który nadzwyczaj by∏ cie-
kaw królewskiego wesela.

65

background image

VII. Jeszcze jeden Êlubny dar

Rodzice Blanki czekali cierpliwie i ufnie na powrót córki, wie-

rzàc ˝e Gwalbert jà odzyska. Sàdzili s∏usznie, ˝e dopóki nie wra-
ca on sam, jest nadzieja na powrót ich obojga. Tak te˝ si´ i sta∏o.
A gdy si´ sta∏o, radoÊç i szcz´Êcie zapanowa∏y na dworze królew-
skim, nie by∏o koƒca opowieÊciom i wspomnieniom. Zaraz te˝
zjecha∏a rodzina Gwalberta, jego dru˝yna, sàsiedzi i wielu innych
goÊci. Wkrótce odby∏ si´ uroczysty Êlub, a po nim wesele. Wtedy
w∏aÊnie zdarzy∏a si´ jeszcze jedna rzecz nadzwyczajna i niespo-
dziewana. Oto Sewer przecisnàwszy si´ przez t∏um otaczajàcy
m∏odà par´, przysunà∏ si´ cicho do Gwalberta, poda∏ m∏odzieƒco-
wi jakieÊ zawiniàtko obszyte skórà i z wielce tajemniczà minà
wyszepta∏ mu do ucha:

– Przez d∏ugà drog´ widaç obluzowa∏o si´ i gdy oporzàdza∏em

konia, ten worek wypad∏ z terlicy. Weê go, m∏ody panie.

– To nie moje! – powiedzia∏ Gwalbert ze zdziwieniem. – Nie

wiem co to jest.

– Jak˝e to? – zdziwi∏ si´ z kolei Sewer. – Toç przy twoim, pa-

nie, luzaku by∏o.

Przy luzaku! A wi´c ukryte w siodle Kedryfa! Dopiero teraz

przypomnia∏ sobie m∏odzieniec s∏owa jego listu po˝egnalnego:
„...a terlica dla obojga”.

– Sewerze, to Êlubny dar od Kedryfa!! Ale wcale o nim nie

wiedzia∏em!

66

background image

– O, to los dla mnie ∏askawy, bo to ja znalaz∏em t´ rzecz! – za-

wo∏a∏ poczciwiec.

Szybko rozpruli skór´, z której uczyniony by∏ woreczek, a w je-

go wn´trzu znaleêli dwa mniejsze. Jeden zawiera∏ grudki z∏ota,
a z drugiego wysypa∏y si´ na stó∏ szlachetne kamienie wielkiej ce-
ny i klejnoty, jakich dotàd nikt z obecnych nie widzia∏.

– To skarby króla Dalekiego Wschodu – szepnà∏ Gwalbert. –

Och, Kedryfie, nie wiedzia∏eÊ przed laty, ˝e z pracy twej b´dzie
korzystaç kto inny. Ale nie zmarnuj´ twego z∏ota.

Po weselu, gdy wszyscy si´ rozje˝d˝ali, Gwalbert poprosi∏

Sambora o rozmow´. Mia∏ pewien pomys∏ i podzieli∏ si´ nim ze
starym rycerzem. Ten jednak nie chcia∏ si´ do pomys∏u Gwalber-
ta przekonaç. Dopiero po d∏ugich namowach i proÊbach, do któ-
rych nawet król si´ przy∏àczy∏, Sambor zgodzi∏ si´, by z maj´tno-
Êci Gwalberta i Blanki odbudowaç jego spalony zamek.

I wyrós∏ tam, wÊród borów, najwspanialszy zamek w kraju, ku

radoÊci Sambora, a zazdroÊci jego niecnych krewnych. By∏ to za-
razem bastion obronny stojàcy niedaleko granicy z obcym paƒ-
stwem.

Stary rycerz nie by∏ ju˝ sam. Teraz, gdy przypomniano sobie

o s∏awnym wojaku, Êciàgali do niego dawni towarzysze, a nierzad-
ko i m∏odsze rycerstwo. A ka˝dy, kto przyby∏, od razu bieg∏ do
stajni, by obejrzeç Venturiana, najs∏awniejszego konia w króle-
stwie. A on, choç cudownym by∏ rumakiem, nieco si´ ju˝ zestarza∏
– Blanka ze smutkiem dojrza∏a w jego Êwietnej grzywie kilka si-
wych w∏osów. Tym niemniej nosi∏ jà lekko i ∏agodnie na swym
grzbiecie, jak dawniej... I widaç kocha∏ jà, bo r˝a∏ radoÊnie, gdy
si´ zbli˝a∏a, zaÊ pieszczoty Gwalberta przyjmowa∏ z powagà
i godnoÊcià.

O Zelmirze nikt ju˝ wi´cej nie s∏ysza∏. Byç mo˝e odkàd Ventu-

rian przekroczy∏ granic´ i uciek∏ wraz z Blankà, wiedêma straci∏a
moc szkodzenia ludziom. A co si´ sta∏o z jej paƒstwem? Czy na-
dal istnieje? Mo˝e, ale tego nikt nie wie na pewno. To tajemnica,
jedna z tych, których wiele kryje Êwiat. A jednak dotar∏a do Blan-
ki nadzwyczajna wiadomoÊç, która jà niezmiernie uradowa∏a: oto

67

background image

pewien podró˝nik przyby∏y z obcych krajów zapewnia∏, i˝ spotka∏
ciemnolicego cz∏owieka imieniem Czanta. Wydawa∏ si´ byç
szcz´Êliwym, lecz w jaki sposób powróci∏ do swej ut´sknionej oj-
czyzny, podró˝nik nie wiedzia∏.

A znów innego dnia przyw´drowa∏ na dwór królewski jakiÊ

cz∏ek, który chcàc zaciàgnàç si´ do s∏u˝by wojskowej pyta∏
o Gwalberta. M∏ody rycerz pozna∏ w nim ze zdumieniem wojaka
z dru˝yny Sylweriusza. Wojak ów opowiedzia∏ Gwalbertowi jak
to zabawiali si´ i hulali, gdy pan ich odm∏odnia∏. A ˝e ma∏o by∏o
Sylweriuszowi hulanek na miejscu, zapragnà∏ wyprawiç si´ za
morze. Wsiedli wi´c na statek i tam, podczas burzy miotajàcej
statkiem i ludêmi, Sylweriusz zgubi∏ swój tak niecnie zdobyty
szmaragd. Wojak widzia∏ jak kamieƒ potoczy∏ si´ po pok∏adzie
i sp∏ukany falà wpad∏ do morza. A wtedy Sylweriusz znów sta∏ si´
starym cz∏owiekiem, odprawi∏ wi´c swà dru˝yn´, powróci∏ do do-
mu, gdzie trawiony ˝alem, a mo˝e i wyrzutami sumienia, ˝yje do
dziÊ w samotnoÊci.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Helena Zawistowska Łuk karakamby
luk karakamby zawistowska P65AEI7KRRODA2NAPF76TT73PW6WJ2JOP6UN3GA
Luk karakamby Zawistowska
Helena Zawistowska O zaginionych eglarzach i lataj cej sz
Helena Zawistowska O zaginionych żeglarzach i latającej sz
Helena Zawistowska Astrolog Bum i dobry diabeł Tot
Helena Zawistowska O zaginionych żeglarzach i latającej sz
Helena Zawistowska W państwie podziemnego gnoma
105 Łuk swobodnie podparty obciążony prostopadle do swojej płaszczyzny
łuk kołowy
Łuk kołowy
Łuk odruchowy, Biologia
Finanse wykład IV, Rok 1, Semestr 2, Finanse (dr Helena Ogrodnik), Różne (od poprzednich roczników),
Łuk Konstantyna Wielkiego
28 Test „bolesny łuk”, test Lift off, test Yergasona, test “pustej puszki” – wykonanie i
Test luk
Kae Sa Luk, czyli o jedzeniu oczami
101 Łuk trójprzegubowy
łuk wypukly

więcej podobnych podstron