background image

189

Moje spotkania z chasydami

Adam Bartosz

Moje spotkania z chasydami

background image

190

Adam Bartosz

Autor z chasydem Amichai BenNatanem

background image

191

Moje spotkania z chasydami

Opowiadano,  że  kiedy  Baal  Szem  Tow  chciał  odwiedzić  słynne  

z  kabalistycznej  nauki  miasto  Sefad,  szedł  tam  po  prostu.  Wchodził 

do pobliskiej pieczary i korytarzem we wnętrzu ziemi pielgrzymował 

na wylot, do Ziemi Świętej. Czasem ta wędrówka tam i z powrotem 

zajmowała mu kilka dni.

Ja do Sefad trafiłem za sprawą tarnowiaków z Izraela, którzy zaprosili

mnie do swego kraju w 1988 roku. Leciało się tam wtedy przez Bukareszt, 

jako że nasze oficjalne relacje dyplomatyczne były wówczas zawieszone

od  niesławnego  czasu  „wypadków  marcowych  1968”.  Choć  to  był 

początek  pierwszej  intifady,  kraj  był  bardzo  spokojny,  jeśli  porównać  

z  dniem  dzisiejszym.  Starsi  panowie  (roczniki  kolumbowe),  którzy 

swe  dzieciństwo  (a  niektórzy  również  młodość)  spędzili  w Tarnowie,   

oferowali mi swoje izraelskie domy, wolny czas, samochody, znajomości. 

Któregoś dnia wypadło na Ashera Weissberga. Lelek, jak od pierwszej 

chwili kazał się nazywać, był mężem słynnej u nas w latach 50. piosenkarki 

Nataszy Zylskiej, która wraz z Lelkiem gościła mnie w ich telawiwskim 

mieszkaniu. Lelek wychował się w Tarnowie jako Zygmunt; jego ojciec 

miał sklep na rogu ulic Wałowej i Rybnej. Starszawy już adwokat okazał 

się  mieć  duszę  młodzieńca,  dowcip  kabareciarza.  Spędziliśmy  piękny 

dzień wędrując brzegami Jeziora Galilejskiego. To właśnie tam, w Sefad, 

po raz pierwszy zetknąłem się z chasydami z bliska. Dotąd mijałem na 

ulicach Jerozolimy tych dziwacznych pejsatych mężczyzn z ciekawością, 

ale  i  ze  świadomością  ogromnego  dystansu,  bariery  obyczajowej,  jaka 

absolutnie  uniemożliwiała  mi  jakąkolwiek  próbę  przeniknięcia  czy 

bodaj zbliżenia się do tych pobożnych. Tak ich nazywali moi towarzysze 

— izraelscy znajomi, przy czym owo słowo pobożny wypowiadane było  

z wielką pogardą. Nasłuchałem się niemało opowieści o ich szkodliwej 

dla państwa roli, o wstecznictwie, zacofaniu, fundamentalizmie groźnym 

dla codziennego życia. Wygadywano na uciążliwości życia spowodowane 

wymuszaniem na władzach respektowania świąt, zakazów pracy w sobotę, 

panoszenia się ortodoksyjnych partii w parlamencie. W domach Żydów, 

u których bywałem, chasydzi byli traktowani jako zakała tego młodego, 

osaczonego przez wrogów państwa. Stosunek moich znajomych do nich 

odzwierciedlały napastliwe teksty, jakie miałem okazję czytać w tutejszej 

polskojęzycznej gazecie „Kurier. Nowiny”. Jednakże jako etnograf bardzo 

background image

192

Adam Bartosz

byłem zainteresowany poznaniem, bodaj z daleka, dzielnicy chasydów  

w Jerozolimie. Jakże więc się uradowałem, kiedy któregoś piątku profesor 

Zwi Ankori (Hesiek Wróbel z Tarnowa, syn kantora z synagogi Nowej, 

a teraz profesor historii na uniwersytetach Nowego Jorku i Jerozolimy) 

zapowiedział, że wieczorem pójdziemy do dzielnicy Mea Szarim. Mój 

przewodnik  tak  zaplanował  szabatową  marszrutę,  aby  mi  stopniować 

doznania:

— Pokażę panu, jak Żydzi z różnych stron świata chwalą imię Boga, 

zgodnie z Pismem, ale jednak różnie — zapowiedział profesor Ankori. 

Na  początek,  jeszcze  za  jasnego  dnia,  odwiedzamy  synagogę 

aszkenazyjskich  Żydów  niemieckich.  Potem  —  sefadyjską  synagogę 

Żydów  włoskich,  dalej  maleńką  synagogę  barwnie  odzianych  Żydów 

z  Buchary,  którzy  tu  przywędrowali  po  II  wojnie.  W  końcu  ciemną 

ulicą  koło  kościoła  etiopskiego  dochodzimy  do  ulicy  Mea  Szarim  — 

arterii dzielnicy chasydów.  Wchodzimy do dzielnicy, do której wjazd 

jest od południa zastawiony szlabanem. Tu obowiązuje inny czas, inna 

przestrzeń  duchowa. Tu  rządzi  sobota,  szabat,  dzień  święty.  W  ciągu 

kilku wieczornych godzin odwiedzamy kilka synagog, do innych, tych 

maleńkich sztiblów, zaglądamy przez rozjaśnione, nisko nad trotuarem 

usytuowane okna. Już po kilku krokach widzimy w oświetlonej suterenie 

mały  tłumek  stłoczonych  mężczyzn,  kiwających  się  w  modlitewnym 

skupieniu. To pierwszy obrazek chasydzkiej modlitwy. Oczu nie mogę 

oderwać od tego widoku. Profesor jednak pogania: 

— Jeśli chcemy zdążyć jeszcze do kilku synagog, pośpieszmy się.

Wchodzimy  do  synagogi  chasydów  bracławskich.  Cadyk 

Nachman  z  Bracławia  zmarł  na  początku  XIX  wieku,  do  dziś  jego 

wyznawcy  nie  wyznaczyli  następcy,  czekając  aż  wróci  reb  Nachman  

w nowym wcieleniu. Nazywają ich „martwymi chasydami”, bo nie mają 

żyjącego cadyka.

Bracławscy chasydzi są już po ponad godzinnej modlitwie, w pełnej 

ekstazie. Kantor, niewidoczny od drzwi, zawodzi głośno, co chwila jego 

lament  zagłuszany  jest  przez  okrzyki  pozostałych.  Mam  wrażenie, 

że  każdy  stara  się  być  głośniejszy  od  innych,  chwilami  krzyk  jest  nie 

do  zniesienia.  Twarze  skupione,  oczy  zamknięte,  modlą  się  kiwając, 

postękując, jęcząc, obracając się, klaszcząc. Niektórzy całkiem zawinięci 

tałesem, z niewidocznymi twarzami. Stoimy obaj w tym tłumie — widać, 

że obcy. Nikt jednak nie zwraca na nas uwagi.

— Sam nigdy bym tu nie wszedł, bałbym się — szepczę. 

Kiedy wychodzimy, profesor tłumaczy:  

— Nie ma obawy, byle się zachowywać właściwie. Nawet jeśli wiedzą, 

że nie jesteś Żydem, nikt nie zareaguje. Goj jest po prostu niczym, nie 

background image

193

Moje spotkania z chasydami

może uczynić żadnej szkody w sensie religijnym. Jest jak mucha, która 

przeleci, lecz nie może świętego miejsca zbezcześcić.

Podobna  atmosfera  panuje  w  synagodze,  gdzie  modlą  się  Żydzi  

z Satmar. Jest już późno, ale ci chasydzi mają zwyczaj przedłużać modły do 

późna, i choć zbliża się ich koniec, są pełni energii, klaszcząc i poruszając 

się we wszystkie strony, modlą się głośno, aż słychać na ulicę.

Ileż razy potem, już bez żadnych obaw, wchodziłem między modlących 

się chasydów w Krakowie, Londynie, Oxfordzie, Nowym Jorku, Buenos 

Aires.

Jakże pragnąłem, by to wszystko, co wtedy ujrzałem w jerozolimskich 

synagogach  —  sfotografować.  Oczywiście  było  to  niemożliwe. 

Zapowiedziałem swojemu przewodnikowi, że nazajutrz wrócę tu, aby  

w ciągu dnia zrobić kilka zdjęć wprost na ulicy. Odradzał. 

— Oni nie chcą, nie życzą sobie, mogą być napastliwi, a nawet pobić 

pana — ostrzegał. 

Jednak poszedłem. Z duszą na ramieniu, starając się robić wrażenie 

przypadkowego  przechodnia,  zrobiłem  kilkanaście  zdjęć  gromadom 

chasydów stojących przed synagogą lub idących na modlitwy. Zdjęcia 

robiłem ukradkiem, fotografując ludzi od tyłu. I wtedy spotkało mnie 

pierwsze ostrzeżenie, że nie należy czynić czegoś, co jest tu zabronione. 

Po  powrocie  do  kraju  stwierdziłem  bowiem,  że  spośród  kilkunastu 

filmów, jakie zrobiłem wtedy w Izraelu, ten właśnie, z dzielnicy

chasydów, mi zginął. A były na nim nie tylko zdjęcia z Mea Szarim. Tę 

zgubę potraktowałem wtedy jako coś szczególnego, jak znak od Boga, 

do którego modlą się chasydzi, że przekroczyłem jakieś przykazanie, nie 

dotrzymałem jakiejś umowy. 

To  zagubienie  filmu z Mea Szarim było — jak później to sobie

próbowałem  ustalić  —  elementem  dłuższego  łańcucha  zdarzeń, 

zainicjowanego odwiedzinami w Safed. 

A w Safed, to było tak. Doznałem tam po dwakroć olśnienia. Jedno  

z nich nazwać by można olśnieniem duchowym, a było ono poprzedzone 

olśnieniem estetycznym, jeśli tak nazwać można to, co mi się wcześniej 

przydarzyło.  Wędrując  uliczkami  Safed  zgubiłem  na  chwilę  Lelka  

i wtedy wszedłem do małego sklepu z biżuterią. Na wprost drzwi, za ladą 

stała kobieta. Dziewczyna raczej. Była skończenie piękna. Ciemnoskóra, 

afrykańska Żydówka, Falasza

1

. Nigdy wcześniej, ani później nie doznałem 

uczucia takiego osłupienia na widok kobiety. Stałem olśniony, patrząc na 

stojący naprzeciw cud stworzenia ludzkiego. Choć trwało to zapewne 

nie więcej niż kilkadziesiąt sekund — zaraz stamtąd wyszedłem — do 

1

 Falasze – czarni Żydzi, emigranci z Etiopii.

background image

194

Adam Bartosz

dziś noszę w pamięci nie tyle jej widok, ile moc wrażenia jej piękności, 

jaka we mnie uderzyła. Co to ma wspólnego z chasydami? Nie wiem. Ale 

zdarzyło się to w Safed, w mieście mistyków, dokąd ściągają ze świata 

żądni wiedzy kabalistycznej uczeni wszelkich odcieni filozofii i religii.

Zdarzyło się o kilka ulic od niewielkiej jesziwy, w której zostałem 

Żydem. To z kolei było tak. Jeszcze pod wrażeniem falaskiej piękności 

zaglądnąłem przez otwarte okno do salki, gdzie kilkunastu młodzieńców 

kiwało się nad stołami zasłanymi książkami. Kusiło mnie, aby zrobić im 

zdjęcie. Jednak nie miałem śmiałości. I oto znad ksiąg uniosły się czyjeś 

młode oczy i pejsaty chłopiec uśmiechnął się do mnie. Odwzajemniłem 

pozdrowienie. Wtedy on wstał i szybkim krokiem wypadł na próg jesziwy, 

zagadując coś do mnie z radosnym uśmiechem. Zanim odpowiedziałem, 

że nie rozumiem co mówi, podbiegł do nas Lelek i już mi tłumaczył:

—  Pytał,  czy  jesteś  Żydem,  więc  powiedziałem  mu,  że  tak. 

Powiedziałem mu też, że ja jestem niewierzący. Więc on proponuje, abyś 

ty się z nim pomodlił. 

— Ale ja nie potrafię. Nie znam hebrajskiego, nie umiem się modlić

w tym języku — tłumaczę. 

— Nie szkodzi. Będziesz powtarzał za nim. Zgódź się, wiem, że jesteś 

ciekawy, może cię zaprosi do środka. 

Istotnie,  uśmiechnięty  chłopak  zaprosił  mnie  do  wnętrza, 

zaproponował nakrycie głowy; inni młodzieńcy obstąpili nas tłumnie, 

wypytując mnie o moje pochodzenie itd. Lelek tłumaczył, albo raczej 

mówił  na  mój  temat,  co  chciał,  robiąc  sobie  po  prostu  żart  ze  mnie. 

Był  znakomitym  kawalarzem.  Przez  cały  dzień  jazdy  wysłuchałem 

dziesiątków  kawałów  o  Żydach,  między  którymi  zmuszał  mnie  do 

wspólnego śpiewania innych dziesiątków polskich piosenek od Ułani, 

ułani aż po robotnicze pieśni lat pięćdziesiątych.

I  oto  ten  kawalarz  wrobił  mnie  w  sytuację,  w  której  czuję  się 

zażenowany.  Bo  mój  nowo  poznany  uczeń  jesziwy  traktuje  mnie  

z tak wielką atencją, że zupełnie nie wiem, jak się zachować. Chętnie 

bym  sprostował  Lelkowy  żart,  iż  jestem  Żydem.  Ale  nie  wiem,  jak 

to  powiedzieć,  tym  bardziej  że  czuję,  iż  uczyniłbym  chłopcu  wielką 

przykrość. Poddaję się więc, kiedy nakłada mi na czoło puszkę filakterii,

a drugą przypasuje mi do ramienia. 

— A teraz powtarzaj za mną słowa modlitwy. 

A więc powtarzam słowa, z których na długo utkwiły mi w pamięci: 

adonaj, baruch. W końcu jest amen. Lelek wywleka nas na próg jesziwy  

i robi zdjęcie, na którym stoję owinięty rzemieniami filakterii.

Żegnani  serdecznie  przez  studentów  jesziwy  oddalamy  się  

w dół brukowaną uliczką. Kiedy jesteśmy już na sąsiedniej ulicy, słyszę 

background image

195

Moje spotkania z chasydami

biegnącego  człowieka. To  biegnie  ów  młodzieniec  z  jesziwy.  Ogarnął 

mnie lęk i jeszcze większe niż w czasie modlitwy zawstydzenie. Zapewne 

domyślili  się  żartu  i  teraz  czekają  mnie  co  najmniej  obelgi  lub  coś  

w tym rodzaju. Ale nie. Chłopiec jest jeszcze bardziej radosny, obejmuje 

mnie, ściska, coś wykrzykuje, co Lelek tłumaczy poważnie:

—  On  mówi,  że  po  naszym  wyjściu  przyszedł  do  nich  rabin,  

a kiedy usłyszał, co się zdarzyło, powiedział, że to cud. To cud, że Żyd 

z Polski, który nigdy w życiu się nie modlił, dostąpił olśnienia w tym 

cudownym mieście i odmówił po raz pierwszy modlitwę. Ten cud trzeba 

opowiedzieć  rebemu-cadykowi.  Napiszą  o  tym  do  rebego  w  Nowym 

Jorku. Ten chłopak pyta, jak ma na imię twoja matka, bo chcą mu napisać 

imię twoje i twojej matki. 

— Tylko, na Boga, wymyśl jakieś niesłowiańskie imię! — wymruczał 

do mnie na koniec. 

— Maria, to znaczy Miriam — powiedziałem, czując jak zażenowanie 

wbija mnie w bruk ulicy. 

Chłopiec zapisał imię, uściskał mnie i pobiegł z powrotem. Byłem 

zawstydzony  i  wściekły  na  Lelka.  Czułem  się  upokorzony,  podły. 

Żartobliwie  wypowiedziane  kłamstwo  zaczęło  żyć  własnym  życiem, 

oblepiać mnie, jak coś obrzydliwego. A Lelek się śmiał. 

— To wariaci! Oni sobie za misję wzięli nawracanie do modlitwy. 

Zaczepiają  ludzi  w  autobusach,  na  ulicy.  Uważają,  że  jak  ktoś  się  da 

namówić na modlitwę, to mają wielką zasługę u Boga! I podobnie jak 

inni poznani przeze mnie tutejsi tarnowiacy, dodał:

—  To  pasożyty,  do  wojska  nie  idą,  podatków  nie  płacą,  my  ich 

utrzymujemy. Pobożni!

Ja jednak czułem coś zupełnie innego. Żarliwość tego chłopaka, jego 

radość ze spotkania ze mną niezwykle głęboko we mnie zapadły. Tym 

większe czułem zażenowanie. I winę. Kiedy więc wieczór stwierdziłem, 

że zostawiłem w jesziwie swój notatnik, wiedziałem, że był to rodzaj 

kary.  Były  tam  bowiem  wszystkie  moje  notatki.  Z  całego  miesiąca 

pobytu w Izraelu. A nazajutrz rano odlatywałem do kraju. Byłem rozbity 

tą  wiadomością.  Dodatkowo  jeszcze  pognębiła  mnie  świadomość,  że 

w notatniku był mój pełny adres, funkcja urzędowa i inne informacje 

o  mnie,  które  łatwo  odczytać  można  było  jako  dowód  na  kłamstwa, 

którymi  się  posłużyłem  wobec  studentów  jesziwy.  Już  widziałem  jak 

do Tarnowa, do muzeum gdzie pracuję, przyjeżdża jakiś Żyd z Sefad 

z wymówkami, a może wręcz z pogróżkami za zakpienie z jego wiary. 

I  jeszcze  wmieszałem  do  tego  wszystkiego  nieprawdziwe  imię  swojej 

Matki.  Miałem  przed  oczami  swój  notes  leżący  na  stole  jesziwy,  

w  którym  chasydzki  student  zapisywał  mi  swoje  nazwisko  i  adres: 

Amichai Ben-Natan P.O.Box 428 Safed Israel.

background image

196

Adam Bartosz

Zbyt prosta by to była historia, gdyby się na tym skończyła. W kilka 

dni po powrocie do Tarnowa dostałem przesyłkę. W kopercie był mój 

notatnik. I list, w którym nadawca jeszcze raz wyrażał swoją radość ze 

spotkania ze mną, oraz zapewnienie, iż cadyk Menachem Schneerson  

z Nowego Jorku obiecał się modlić za moją Matkę.

Teraz  obawa  przed  niespodziewaną  wizytą  wzrosła.  Co  ja  pocznę, 

kiedyś  pojawi  się  u  mnie  ten  chłopak?  Albo  ktoś  inny,  kto  myśli,  że 

jestem  Żydem  i  o  to  żydostwo  jakoś  się  upomni?  Co  powiem,  kiedy 

okaże się, żem tak paskudnie skłamał i zakpił z pobożności tych ludzi? 

Nie powiem, żebym od tego czasu żył w lęku. Jednak z całą pewnością 

nie czułem, bym miał czyste sumienie w tej sprawie.

Uspokoiłem się nieco, kiedy Jonathan Webber, poznany w kilka lat 

potem profesor z Oksfordu, opowiedział mi więcej o chasydach, którym 

przewodniczył  reb  Menachem  Mendel  Schneerson  z  Nowego  Jorku. 

Opowiedział mi między innymi, że ów cadyk uznał Polskę za ziemię 

przeklętą i żaden jego chasyd nie śmie dotykać tej ziemi swą stopą. To 

mnie uspokoiło na czas jakiś. 

Lubawicki  rebe  nie  żyje  już  i  pewnie  jego  zakaz  już  nie  jest  tak 

rygorystycznie  przestrzegany,  i  pewnie  kiedyś  spotkam  w  Polsce  bez 

obaw lubawickich chasydów. A może już się z nimi tu zetknąłem, bo 

przecież nie każdego spotkanego chasyda pytam, czyim on jest wyznawcą. 

Dziś, z oddali czasu, tamto wydarzenie postrzegam już bez tej otoczki 

lęku i wstydu, które to uczucia towarzyszyły mi długi czas. Pozostało 

wspomnienie  zdarzenia  nader  szczególnego,  duchowego.  Jednego  

z najbardziej intymnych w życiu, o którym dopiero teraz ośmieliłem się 

opowiedzieć publicznie.

*

Ale  to  nie  lubawiccy  chasydzi,  nie  chabadnicy  stali  się  moimi 

przewodnikami  po  świecie  chasydów.  Ten  świat  poznawać  zacząłem 

oczami  chasyda  bobowskiego.  A  to  za  przyczyną  Dawida,  chasyda  

z Boro Park na Brooklynie. W początku lat 90. Dawid Singer przyjechał 

do  Polski,  aby  odbyć  pielgrzymkę  śladami  swego  ojca,  reb  Józefa, 

który  urodził  się  i  wychował  w  Pilźnie,  jako  zwolennik  bobowskiego 

cadyka  Ben  Ziona,  a  który  w  Ameryce  wierny  pozostał  jego  synowi 

Salomonowi,  ocalałemu  z  Holokaustu.  Dawid  oczywiście  także  żył  

w kręgu świątobliwego Szlomo (Szlojme) Halbersztama, cieszącego się 

ogromnym uznaniem nie tylko wśród jego wyznawców. Był bowiem reb 

Szlojme, nazywany bobower rebe, ostatnim już żyjącym cadykiem, który 

background image

197

Moje spotkania z chasydami

jeszcze wychował się w dawnym świecie galicyjskich chasydów, który ów 

świat cudownie z Zagłady ocalony przeniósł za Ocean i tam wskrzesił na 

powrót bobower sztetl

2

galicjaner sztetl.

Otóż  Dawid,  wyrósłszy  pośród  ojcowskich  opowieści  o  Galicji,  

o Pilźnie, Tarnowie, Bobowej, Sączu — do tej krainy zapragnął wreszcie 

zajrzeć. I oto ujrzał w Bobowej zaniedbany cmentarz na wzgórzu nad 

miasteczkiem,  a  w  miasteczku  odarte  ze  świętości  wnętrze  synagogi  

z cudownie jednak zachowaną kolorową, kamienną obudową Arki, no  

i samą synagogą przecież, która ocalała jako jedna z nielicznych w Galicji. 

W Pilźnie nie znalazł jednak śladu synagogi, w której modlił się jego 

ojciec Józef, a na cmentarzu pilźnieńskim, a raczej na miejscu po nim, 

pasły się krowy mieszkającej obok rodziny Kaczków. Prowadził go po 

tych śladach reb Józef, ojciec, pełniący w Williamsburgu na Manhattanie 

funkcję  rabina  gminy  z  Brzeżan.  I  nakazał  reb  Józef,  aby  cmentarz  

w Pilźnie został ogrodzony, aby ta święta ziemia nie była deptana przez 

bydło, aby jej granice zamknąć przed bezczeszczeniem. Do tego jednak 

potrzebny był ktoś, kto na miejscu spraw dopilnuje.

To wtedy w moim domu po raz pierwszy odezwał się w telefonie głos 

Dawida. Powołując się na rabina Chaskela Bessera, z którym znaliśmy 

się  od  jakiegoś  czasu,  prosił  abym  się  zajął  pilźneńskim  cmentarzem. 

Właśnie wybierał się w kolejną pielgrzymkę po Galicji i prosił o spotkanie. 

Jego żona pochodzi z Węgier, toteż organizując pielgrzymki chasydów 

planuje tak, by wylądować w Budapeszcie, skąd bierze autobus, którym 

grupa  objeżdża  ważne  dla  członków  pielgrzymki  miejsca  w  Rumunii  

i na Węgrzech, a potem przez Koszyce (tu staje się na szabat) wjeżdżają 

do Galicji. Jeżdżąc dalej tropami swoich przodków docierają do Krakowa 

(tu też miejsce na szabat, jeśli tak z programu wypadnie), skąd można 

odlecieć do Ameryki.

Wtedy,  tego  pierwszego  razu,  Dawid  chcąc  się  ze  mną  spotkać 

jak najwcześniej, prosił bym czekał na niego w Dukli, tuż za granicą. 

Ujrzałem go wtedy po raz pierwszy: mój równolatek, z takąż niemal jak 

moja brodą, w takim samym niemal czarnym kapeluszu.

Od  kilkunastu  lat  trwa  nasza  znajomość,  którą  z  całą  pewnością 

nazwać  można  przyjaźnią.  Dawid  bywa  w  Polsce  kilka  razy  w  roku, 

niemal za każdym razem udaje się nam spotkać, czasem są to spotkania 

trwające kilkanaście minut, kiedy to wyznaczając sobie godzinę i miejsce, 

gdzieś na parkingu, pod synagogą, na jakimś cmentarzu, wymieniamy 

pozdrowienia,  przekazujemy  sobie  drobiazgi,  które  jemu  czy  mnie  są 

2

 Sztetl (jid.) — miasteczko; galicjaner sztetl – miasteczko galicyjskie; bobower sztetl 

— Bobowa k. Tarnowa.

background image

198

Adam Bartosz

przeznaczone.  Innym  razem  są  to  dłuższe  godziny  razem  spędzone  

w autobusie wiozącym kolejne grupy chasydów w pielgrzymkową podróż, 

czy  dni  całe  i  noce  w  podróży  i  hotelach.  Są  to  wieczory  szabatowe  

w gronie rodziny Dawida, z udziałem moim i mojej córki Magdy, która 

z czasem przylgnęła do tej chasydzkiej rodziny, a którą żona Dawida 

Naomi obdarza matczyną troską. 

Ale to nie tylko spotkania, i nie tylko na polskiej ziemi. To także 

przyjęcie  na  siebie  obowiązków,  których  Dawid  spełnić  osobiście 

nie  może.  Zaczęło  się  od  uporządkowania  i  ogrodzenia  cmentarza  

w Pilźnie. A potem odbyła się ceremonia jego poświęcenia. Wcześniej 

jednak  Dawid  przysłał  mi  tekst,  który  nakazał  umieścić  na  tablicach  

i wmurować je w gotowe już słupy bramne. Przysłał mi tekst hebrajski 

z angielskim tłumaczeniem i prosił, bym zamówił dwie tablice, jedną 

po hebrajsku i drugą — przetłumaczoną na polski. Kiedy wraz z ojcem 

i kilkunastu osobami z rodziny podeszli z uznaniem do nowej bramy 

cmentarza,  lśniła  na  słupie  mosiężna  tablica  z  hebrajskim  napisem,  

w  którym  reb  Józef  kazał  wyjaśnić  przechodniom  intencję  fundatora 

ogrodzenia. Drugiej tablicy jednak nie było. 

— Dlaczego? — zdziwił się stary rabin. 

Tłumaczyłem,  że  w  treści  napisu  uczynił  mnie  osobą  tak  wielce 

wyróżnioną,  że  w  poczuciu  zażenowania  nie  mogłem  tego  tekstu  na 

tablicy  umieścić.  W  angielskim  tekście  bowiem  David  przetłumaczył 

hebrajskie chasidej umot ba olam jako righteus among the nations, co na 

polski z kolei należało przełożyć: sprawiedliwy wśród narodów świata. 

Nijakim  prawem  nie  czułem  się  upoważniony  do  tak  zaszczytnego, 

symbolicznego tytułu.

Wtedy  reb  Józef  z  żarliwością  zaczął  mi  tłumaczyć.  Mówił  jak 

zwykle  szeptem  niemal,  gubiąc  i  mieszając  słowa  polskie,  żydowskie  

i angielskie:

— Tak ma być. Ja o tobie mówiłem z bobower rebe, to on cię tak 

nazwał. Zrób taką tablicę. 

Musiałem  więc  wtedy  obiecać,  ale  obietnicy  do  końca  jednak  nie 

dotrzymałem. Nie mogłem sam zlecić takiego napisu. Nie czułem się go 

godny. Na tablicy ostatecznie zostało więc napisane, iż cmentarz ten został 

ogrodzony „dzięki  Adamowi  Bartoszowi,  człowiekowi  szlachetnemu”.  

I to określenie wszakże uważam wielce na wyrost. Umieściłem je jednak 

dopiero po tym, jak sam odwiedziłem reb Szlomo Halbersztama w jego 

domu niedaleko synagogi bobowskiej (mieści się ona na rogu 15 Alei  

i 48 Ulicy), kiedy błogosławił mi, ku wielkiemu zdziwieniu otaczających 

go chasydów, którzy nic nie rozumiejąc z naszej rozmowy toczonej po 

polsku, wnet zaczęli o tym spotkaniu opowiadać legendy. To określenie 

background image

199

Moje spotkania z chasydami

dałem  wyryć  na  tablicy  wtedy,  gdy  w  kilka  tygodni  po  mojej  wizycie  

u bobower rebe wróciła też stamtąd Magda i w pierwszych zdaniach na 

Okęciu przypomniała: 

— Tato, byłam na weselu Rywki, córki Davida, był tam też cadyk,  

i rabin Józef i Dawid przykazali mi, abym ci przypomniała, że bobower 

bebe jeszcze raz nakazał, aby napis na bramie mówił, że cadyk nazywa cię 

chasidej umot ba olam.

Ja jednak nie mogłem się przemóc, by do końca spełnić wolę cadyka 

i do dziś nie wiem, czym nie wykazał się wobec niego nieuczciwością, 

odżegnując  się  od  tytułu  nadanego  mi  przez  tego  świątobliwego 

człowieka.

W czasie któregoś z naszych spotkań opowiedziałem też Dawidowi  

o moich rozterkach duchowych związanych z żartem-oszustwem, jakiego 

dopuściłem się kiedyś w Sefad. Że gnębi mnie myśl, iż cadyk Menachem 

Mendel modlił się za moją matkę, myśląc że jest Żydówką.

— Myślisz, że on, rebe z Lubawicz, nie wiedział o tym? Na pewno 

wiedział. A modlitwa cadyka za goja jest ważniejsza niż modlitwa za 

Żyda. 

Rebe  lubawicki  zmarł  w  roku  1994,  w  wieku  92  lat.  Mama  moja, 

Bronisława, skończyła już także 92 lata i ma się nieźle, jak na ten wiek, 

zważywszy, co w życiu przeszła. Czyżby pomagały jej nadal modlitwy 

nieżyjącego już reb Schneersona?

*

Dawid  stał  się  moim  nauczycielem,  przewodnikiem  po  świecie 

chasydów. Chce mi przekazać jak najwięcej, otworzyć ten świat, dla niego 

tak zrozumiały, a dla postronnych tajemny, zamknięty, o ortodoksyjnych, 

fanatycznych zasadach. W Nowym Jorku prowadzi mnie od synagogi 

do  synagogi,  pokazuje  bobowską  jesziwę,  zaprasza  do  chederu,  do 

koszernej  restauracji  (prowadzi  ją  Chińczyk!)  prowadzi  do  mykwy,  

w końcu aranżuje spotkanie z samym bobower rebe, cadykiem, i to u 

niego  w  domu.  Ileż  to  razy  potem  słyszę,  jak  przedstawiając  mnie 

kolejnym grupom chasydów czy osobom dodaje: 

—  To  jest  pan  Adam  Bartosz,  który  rozmawiał  z  bobower  rebe  

i  nikt  nie  wie  o  czym  rozmawiali,  bo  reb  Szlojme  powiedział,  że  to 

sekret. 

I wszyscy się dopytują, dziwią, kiwają głowami z szacunkiem. Bo ja 

rozmawiałem z bobower rebe! 

Dawid prowadza mnie i w takie miejsca, gdzie spotykają go z tego 

powodu  przykrości.  Kiedy  przed  Pesach  odwiedziliśmy  piekarnię 

wypiekającą  mace  (właścicielem  jest  Żyd  z  Sędziszowa)  pracujące 

background image

200

Adam Bartosz

Pod Ścianą Płaczu

background image

201

Moje spotkania z chasydami

W piekarni macy w Boro Park, fot. D. Singer

W oświęcimskiej synagodze. Z Magdą i Dawidem, fot. J. Webber

Salomon Halbersztam, trzeci bobower rebe, Boro Park

background image

202

Adam Bartosz

przy  tym  kobiety  bardzo  się  oburzyły.  Poczęły  na  Dawida  wymyślać, 

że przyprowadził goja. Do szczytu furii doprowadził je widok aparatu 

fotograficznego. Dawid coś tam tłumaczył rozwrzeszczanym kobietom,

które po chwili napadły na mnie po rosyjsku. Nic sobie z tego nie robiąc, 

Dawid skinął: 

— Możesz fotografować. 

Narobiłem  trochę  zdjęć,  choć  kobiety  odwracały  twarze.  Tyle,  że  

w tej chasydzkiej opowieści jest znowu kolej na znak. Moja nachalność 

we wchodzeniu w świat chasydów zdaje się poszła tu znowu nieco za 

daleko.  Znak  tego  polegał  na  tym,  że  nie  mam  tych  zdjęć.  Robiłem 

reportaż  pustym  aparatem.  Jak  się  to  stało?  Nie  rozumiem.  Byłem 

pewnie tak zaabsorbowany, zaś aparat nowy, iż nie miałem świadomości, 

że  we  wnętrzu  nie  mam  w  tym  momencie  filmu! A więc ostrożniej 

z wpychaniem się tam, gdzie to budzi protesty.

W czasie pielgrzymek do Galicji Dawid naucza. Naucza pielgrzy-

mujących chasydów, zwłaszcza młodych, i mnie przy okazji. Opowiada 

anegdoty  o  cadykach,  opowiada  zdarzenia  z  historii  Polski.  Jest  przy 

tym wspaniałym nauczycielem i gawędziarzem. Jest też niestrudzonym 

pielgrzymem. Podobnie zresztą jak i pozostali. Oto tuż po północy na 

lotnisku w Rzeszowie ląduje samolot z Londynu. Do Londynu lecieli  

z Nowego Jorku całą noc. Na lotnisku ruch ogromny. Dyrektor lotniska 

cały szczęśliwy. Opowiada: 

—  W  ciągu  doby  ląduje  tu  dziewiętnaście  samolotów,  to  interes, 

jakiego nie zrobiłbym w ciągu całego roku.  

Bo  lądują  chasydzi  z  całego  świata,  którzy  każdej  wiosny 

pielgrzymują do Leżajska na grób cadyka Elimelecha. Od kilku lat na 

tę jedną dobę otoczenie cmentarza żydowskiego w Leżajsku przybiera 

oblicze  żydowskiego  miasteczka  biwakowego.  Namioty  do  modłów, 

sala posiłków, toalety, mykwa, napisy informacyjne w jidysz, są nawet 

żydowscy żebracy. Dojeżdżamy nocą z lotniska, by zagłębić się w ten 

rozmodlony tłum, gdzie spotkać można znajomków z każdego zakątka 

rozproszonego chasydzkiego świata. A kiedy wszyscy nasycą się modlitwą 

na grobie tego wielkiego świątobliwego, pielgrzymka rusza świtem dalej. 

Jedziemy do Łańcuta, Rymanowa, Pilzna. Wszędzie krótki przystanek, 

modlitwa,  obmycie  rąk  po  wyjściu  z  cmentarza  i  dalej,  drzemiąc  

w autobusie, posilając się krakersami, modląc się o określonych zwyczajo-

wo porach. Wszędzie trzeba znaleźć osobę z kluczem od bramy cmentarza  

i ohelu. Mamy zapisane numery telefonów do tych ludzi. Strażnicy kluczy 

przywykli do tych pór odwiedzin. Nie czynią tego zresztą za darmo. 

Ważnym  celem  na  trasie  pielgrzymki  jest  Bobowa.  To  centrum,  

z którego wyrosło środowisko bobowskich chasydów. Tu leży pochowany 

background image

203

Moje spotkania z chasydami

na  cmentarzu  pierwszy  cadyk  bobowski  Szlomo  Halbersztam,  ojciec 

jeszcze słynniejszego Ben Ziona. Tu w końcu stoi synagoga, w której 

obaj się modlili. Kiedy odwiedzamy ją w czasie pierwszych Dawidowych 

pielgrzymek,  jest  tam  jeszcze  warsztat  szkoły  tkackiej.  W  początku 

lat  90.  szkoła  się  wyprowadziła,  rozpoczął  się  długotrwały  remont. 

Chasydom — wydaje się — nie przeszkadzają gruzy, smród stęchlizny, 

ziąb.  W  środku  nocy,  zapalając  kilka  płaskich  świeczek,  nakładają  na 

głowy  tałesy,  wiążą  na  sobie  filakterie i modlą się. Śpiew rozlega się 

w ciemnej, wilgotnej, pustej synagodze. I tak było przez kilka lat naszych 

wspólnych pielgrzymek. 

Aż  nadszedł  lipiec  roku  2003.  Bohaterem  dnia  jest  bobowski 

chasyd  z  Nowego  Jorku  —  Ascher  Scharf.  To  on  doprowadził  do 

odbudowy,  remontu  i  uroczystości  rekonsekracji  bobowskiej  synagogi.  

W towarzystwie miejscowych notabli i dyplomatów z Krakowa, modlili 

się chasydzi, po raz pierwszy od 60 lat wyjmując z Arki przywieziony 

na tę okazję zwój Tory. Tę niewielką Torę przywiózł Dawid, któremu 

wręczył ją ojciec, Józef. Tora została wywieziona przed laty z Jasła, i dziś 

służy na Manhattanie Żydom z gminy brzeżańskiej. Sam reb Józef tym 

razem nie mógł przyjechać. 

Kiedy  jednak  wtedy,  przed  remontem  synagogi,  jadąc  z  Leżajska 

przez Łańcut, Rymanów docieramy do Bobowej, jest późne popołudnie. 

Modlitwa w wilgotnym, ponurym wnętrzu jest krótka, bo grupa chce 

jeszcze modlić się na grobie założyciela sądecko-bobowskiego łańcucha 

cadyków  —  w  ohelu  Chaima  Halbersztama  na  sądeckim  cmentarzu. 

A kiedy wyjeżdżamy z Nowego Sącza, jest już noc. O północy startuje 

samolot z Balic do Londynu. Pielgrzymi spędzili niecałą dobę na ziemi 

galicyjskiej i drugie tyle w podróży, w samolocie. To dzięki nowoczesnym 

możliwościom  komunikacji  jest  możliwa  taka  pielgrzymka-maraton. 

Podziwiam Dawida, który cały czas troszczy się o wszystko i wszystkich. 

Podziwiam starego reb Józefa, jego ojca.

Reb  Józef  zwykle  towarzyszy  synowi  w  pielgrzymkach  do  Galicji. 

Co  roku  starszy,  wygląda  jakby  zatrzymał  się  na  wieku  trudnym  do 

określenia. Wygląda  jak  świątobliwy  cadyk,  i  tak  jest  przez  otoczenie 

traktowany. Wydawać by się mogło, że jest ciężarem dla śpieszących się 

ciągle pielgrzymów, bowiem czasem kieruje nim starcza nieustępliwość. 

Ale  jego  słowa  traktowane  są  jak  święte.  Właśnie  ładujemy  się  

w  Tarnowie  do  autobusu,  mamy  jechać  do  Bobowej.  Nagle  Dawid 

nachyla się nad ojcem, przywołany ruchem ręki. O czymś go przekonuje, 

po czym wstając mówi: 

— Tate powiedział, że jedziemy do Krakowa. On chce się pomodlić 

w Remuh

background image

204

Adam Bartosz

Zamiast zgodnie z planem do Bobowej, jedziemy do Krakowa.

Reb  Józef  jest  stary,  schorowany,  niewielki.  Ale  zawsze  pogodny, 

uśmiechnięty.  Szepczący  niezrozumiale.  Najlepiej  rozumie  go  Dawid. 

Doskonale  dogaduje się z nim  Magda. Jego córki traktują go z najwyższą 

troską, czasem jednak jak kapryśne dziecko. Kiedy w zamieci śnieżnej 

niesiemy nocą reb Józefa ścieżką prowadzącą wśród zasp na bobowski 

cmentarz, opędza się śmiejąc, gdy Rywka obwija mu głowę szalem:

— Ja chcę kapelusz! 

Niosącym wyrywa się:

— Sam pójdę! 

Ale sprzeciwy otoczenia znosi jak dobrą zabawę. Patrzę, jak godzinami 

drzemie w autobusie, zawsze gotów do wysiadania, modlitwy, posiłku.  

W drodze je się niewiele, wszystko — przywiezione z Ameryki. Całe 

pudła  koszernych  ciasteczek,  jogurty,  woda.  Jeśli  nocleg  wypadnie  

w hotelu, gdzie nie ma koszernej kuchni, również i kolacja jest skromna.

*

Dawid poprzez swoje liczne podróże do Polski staje się postacią coraz 

bardziej znaną, publiczną. Jego publiczna obecność zainicjowana została 

przez  pierwszy  reportaż  telewizyjny,  jaki  wspólnie  zrealizowaliśmy 

z  krakowską  ekipą  TV  pod  kierunkiem  Katarzyny  Kotuli.  Kamera 

towarzyszyła pielgrzymom przez cały dzień i powstał wówczas bardzo 

interesujący film. W ciągu kolejnych lat Kotula i jej koledzy nakręcili

kilka filmów z udziałem członków kolejnych pielgrzymek, a także moim

i  Magdy.  Powstała  w  ten  sposób  chyba  najpełniejsza  dokumentacja 

chasydzkich  pielgrzymek  do  Galicji  i  zestaw  filmów najbliżej przed-

stawiający samych chasydów. 

A Dawid stał się specjalistą od komentarzy, wyjaśnień — i gwiazdą 

telewizji polskiej. Dzięki niemu ekipa bez przeszkód mogła filmować

w każdej sytuacji, włącznie z wnętrzem ohelu w Leżajsku, gdzie wręcz 

trudno  się  wcisnąć  jednej  osobie.  Kiedy  któryś  z  modlących  się  tam 

chasydów próbował protestować, mówiłem: 

— To reb Dawid robi reportaż. 

Działało.  Dawid  ma  ogromne  zrozumienie  dla  potrzeb  telewizji. 

Trudno  się  zgodzić  na  filmowanie w szabas. Zwłaszcza chasydów

przy  posiłku.  Kiedy  siedzieliśmy  w  Klezmer  Hois

3

  w  Krakowie  przy 

wieczerzy szabatowej, ekipa TVN robiła reportaż o Kazimierzu. Scena 

przy szabasowym stole to  dla nich wielka gratka. Prosili mnie, abym 

im jakoś to ułatwił. Powiedziałem o tym Dawidowi, bez nadziei, że się 

3

 Restauracja przy ul. Szerokiej na krakowskim Kazimierzu.

background image

205

Moje spotkania z chasydami

może zgodzić. Dawid przemyślał i powiedział: 

— Powiedz im, że jeden z kamerą może wejść. Niech włączy kamerę 

przed wejściem i wyłączy jak wyjdzie. Może filmować krótko i niech się

w ogóle nie odzywa i na nikogo nie patrzy. 

Po czym wstał i powiedział do rodziny: 

— Wejdzie tu goj z kamerą. Udawajcie, że tu nikogo obcego nie ma. 

I tak dochowane zostały reguły szabasu, w czasie którego nie powinno 

się m.in. włączać żadnych urządzeń. 

Kiedy innym razem chasyd z Satmar protestował przeciw obecności 

kamery przy ohelu w Leżajsku, Dawid powiedział: 

— To jest rządowa telewizja, a ten dżentelmen — wskazał na mnie 

— rozmawiał z bobower rebe. 

„Rządowa  telewizja”    —  to  bardzo  mocno  przekonuje.  Zadziwia 

mnie wręcz ten szacunek dla oficjalnej władzy. Kiedy zorganizowałem

przed laty spotkanie Dawida i jego rodziny z wiceprezydentem Tarnowa, 

widziałem,  że  był  dumny,  jakby  to  było  spotkanie  na  najwyższym, 

dyplomatycznym  szczeblu. Władza  i  prawo  —  to  dla  Dawida  ważne 

fundamenty.  Niedawno  reb  Aron  Halbersztam,  syn  grybower  rebego 

—  cadyka  grybowskiego  —  oburzał  się,  że  na  miejscu  masowych 

straceń w Zbylitowskiej Górze koło Tarnowa, gdzie pochowano tysiące 

pomordowanych Żydów, są też postawione krzyże.

— Lepiej żeby nie było ani gwiazdy, ani krzyża. Bo nie wiadomo 

przecież gdzie leżą pogrzebani Żydzi, a gdzie chrześcijanie. Nie chcę, 

żeby na grobie mojego dziadka stał krzyż — perswadował. 

Dzwonił potem do mnie zmartwiony Dawid. Wyjaśniał: 

—  On  jest  bardzo  ortodoksyjny,  nie  zna  Polski,  Polaków. Tłuma-

czyłem mu, że tam są pomordowani także Polacy, że to polskie prawo, 

polska ziemia i z polskim prawem musi się zgodzić. 

Ogromnym  przeżyciem  dla  Dawida  była  wizyta  w  Pałacu 

Namiestnikowskim  w  Warszawie.  Znaleźliśmy  się  tam  za  przyczyną 

profesora  Jonathana  Webbera.  Ten  uczony  hebraista,  znawca  Galicji, 

antropolog  z  Oxfordu  poznał  Dawida  za  moim  pośrednictwem.  Co 

najbardziej zadziwiające w tym trójkącie, to to, że dla Jonathana, który 

jest bardzo pobożnym Żydem, zbliżenie się do chasydów jest niełatwe. 

Oni bowiem często dystansują się od jemu podobnych. Toteż poznanie 

Dawida pozwoliło Jonathanowi na bliższe zetknięcie się z chasydami  

i znalezienie się w kręgu ich przyjaźni. Dla Dawida z kolei znajomość 

ze  słynnym  profesorem  jest  również  sprawą  prestiżową.  Za  zasługi 

dla  Polski  (Jonathan  jest  m.in.  członkiem  Międzynarodowej  Rady 

przy Muzeum w Auschwitz) został on odznaczony Krzyżem Zasługi  

i zaproszony na dekorację do Warszawy. Zaprosił więc grono przyjaciół, 

background image

206

Adam Bartosz

wśród których znaleźliśmy się i my z Dawidem i jego rodziną. To było 

wielkie zdarzenie — wizyta u Aleksandra Kwaśniewskiego — prezydenta 

Rzeczpospolitej. 

Nie  mogło  też  zabraknąć  Dawida  na  uroczystości  odsłonięcia 

pomnika w Bełżcu w lecie 2004 roku. To tam spoczywają prochy jego 

pilźnieńskich przodków. Bowiem to do Bełżca właśnie wywozili Niemcy 

Żydów z Tarnowa i okolic, począwszy od czerwca roku 1942, a kończąc 

to straszliwe dzieło zagłady we wrześniu roku następnego. Siedzieliśmy 

w czasie uroczystości obok siebie w pierwszym rzędzie gości, a potem 

obeszliśmy  wokół  olbrzymi  plac–pomnik,  odczytując  umieszczone  na 

betonie  nazwy  miast  i  daty  transportów  śmierci.  Szukaliśmy  miejsc 

znajomych. A potem, wracając już do autobusu, Naomi pochyliła się nad 

kamienistą ścieżką i podniosła z ziemi zardzewiały klucz. Klucz, jakich 

widzieliśmy wiele w nowo otwartej sali tutejszego muzeum. Klucz, jaki 

każda rodzina opuszczająca swój dom, wygoniona z tego domu, zabierała 

w ostatnią drogę z jakąś nierzeczywistą nadzieją na ponowne jego użycie. 

Z jakąś nieprawdopodobną wiarą, że jeszcze kiedyś staną przed drzwiami 

swego domu. I jakże tak, bez klucza? Nie da się opisać tego wzruszenia. 

Widoku osłupiałej Naomi z kluczem na dłoni, z żywym świadectwem 

śmierci anonimowego właściciela klucza. A może był to klucz od któregoś 

pilźnieńskiego mieszkania? Kogoś z rodziny Dawida?

*

W  rok  po  rekonsekracji  bobowskiej  synagogi  odbyła  się  w  innym 

miejscu Galicji kolejna wzruszająca ceremonia. Na wojennym cmentarzu 

w Warzycach koło Jasła, a właściwie miejscu straceń, odsłonięta została 

symboliczna  macewa.  Upamiętnia  ona  śmierć  cadyka  z  Kołaczyc,  reb 

Chune Halbersztama. Cadyk ten został zamordowany we wrześniu 1942 

r. wraz z innymi Żydami z okolicy. Nie wiadomo było, gdzie jest jego 

grób. Jakimś sposobem chasydzi dowiedzieli się w końcu, że rozstrzelano 

go  tu  właśnie,  w  warzyckim  lesie.  Tak  otrzymałem  kolejne  zlecenie 

od  Dawida.  Załatwić  formalności  związane  z  ustawieniem  macewy- 

- pomnika i zamówienie samej macewy. Tekst po hebrajsku i po polsku — 

jak każe polskie prawo — został ustalony. Zleciłem wykonanie macewy  

i posłałem Dawidowi zdjęcie gotowej płyty. Po jakimś czasie zaalarmował 

mnie, że trzeba polski napis skuć, bo na macewie rabina mogą być tylko 

hebrajskie litery. 

— Tak kazał bobower rebe. Zamów osobną tablicę, umieści się ją na 

ogrodzeniu otaczającym macewę  — napisał. 

Kazałem  więc  majstrowi  skuć  gotowy  już  napis.  W  przeddzień 

odsłonięcia  tablicy,  zaplanowanego  z  udziałem  wójta  gminy  Jasło, 

background image

207

Moje spotkania z chasydami

którego  na  ceremonię  zaprosiliśmy,  kiedy  cała  ceremonia  została  już 

omówiona, okazało się, że napis polski jednak być musi. W zezwoleniu 

odpowiednich  władz  otrzymałem  bowiem  decyzję  na  ściśle  określony 

tekst  i  miejsce  jego  umieszczenia.  Prawo  nakazuje,  by  na  pomnikach,  

a symboliczna macewa jest pomnikiem, napis był obco- i polskojęzyczny. 

Wójt groził skandalem, zbojkotowaniem, a nawet zakazem uroczystości. 

Nie mając czasu na kontakt z Dawidem, który był już w drodze do nas, 

kazałem czym prędzej wykonać na powrót polski napis na osobnej płycie 

i dokleić do pomnika. Tak też się stało, o czym powiedziałem Dawidowi 

tuż przed bramą cmentarza, gdzie na niego czekaliśmy. Strapił się wielce, 

obawiając się z kolei wymówek ze strony chasydów, którzy za macewę 

zapłacili. Tłumaczenie sytuacji obowiązującymi przepisami jakoś jednak 

udobruchało obecnych. Potem jednak ustaliliśmy, że postaramy się uzyskać 

formalną zgodę na przeniesienie polskiego napisu na furtkę ogrodzenia. 

Nie udało się. Decyzja urzędowa powiada: „napis na pomniku ma być 

dwujęzyczny. Nie może tekst polski występować osobno”. Zostało więc 

na razie tak jak jest, ale niektórzy rabini nie są zadowoleni, iż polskie 

litery zdobią nagrobek poświęcony cadykowi z Kołaczyc. 

Ceremonię odsłonięcia pomnika w Warzycach poprzedziły modlitwy 

w  bobowskiej  synagodze.  Na  tę  okazję  Dawid  przywiózł  z  Ameryki 

Torę, którą przed wojną Żydzi z Frysztaka wywieźli za Ocean, dzięki 

czemu  ocalała. Tora  ta  należała  do  ojca  zamęczonego  cadyka  Chune 

Halbersztama, który był rabinem we Frysztaku. Przybyli na uroczystość 

chasydzi byli przekonani, że również i sam reb Chune musiał się z niej 

modlić — stąd jej powrót do Galicji na ten jeden dzień, na tę jedną 

uroczystość.

Ceremonia odsłonięcia pomnika skupiła spore grono mieszkańców 

parafii, których tutejszy ksiądz zaprosił w niedzielnym kazaniu

na  uroczystość.  Był  to  bardzo  interesujący  widok:  z  jednej  strony 

kilkudziesięciu  chasydów,  z  drugiej  grupa  mieszkańców  z  okolicy.  

I  z  każdą  chwilą  obie  grupy  zmniejszały  dystans  między  sobą.  

A kiedy po skończeniu mów i modlitw wyciągnęliśmy butelkę żubrówki  

i rozdzieliliśmy mikroskopijne kieliszeczki — zapanowało powszechne 

bratanie się, mimo problemów językowych. Parafianom bardzo spodobało

się picie wódki za pamięć duszy.  

*

Pielgrzymi,  odwiedzający  groby  cadyków,    zostawiają  na  nich 

pisemne  prośby,  które  za  pośrednictwem  cadyka  zanoszone  są  do 

Boga.  Te  karteczki  —  kwitlech,  pisane  ręcznie,  zawierają  prośby  o 

wstawiennictwo  w  ważnych  dla  chasydów  sprawach  codziennych. 

background image

208

Adam Bartosz

Prosi się w nich o roztoczenie opieki nad domem, pomocy w chorobie, 

interesach, sprawach rodzinnych. W ohelach słynnych cadyków rosną 

ich sterty, na tych grobach, które nie są osłonięte ohelem, czas szybciej 

pochłania litery i same kartki, które płowieją i rozpadają się w pył. Po nich 

przybędą następne, by dokumentować pamięć o rabinie i jego wielkości, 

jako pośredniku między nami a Bogiem. I choć taki kwitlech to rzecz 

bardzo osobista, nie mogący osobiście złożyć prośby na grobie cadyka 

przekazuje je za pośrednictwem pielgrzymów, którzy do tego grobu się 

wybierają. Pełnią oni rolę dodatkowego pośrednika między cadykiem, 

pośrednikiem  najważniejszym.  I  ja  znalazłem  się  w  tym  łańcuchu 

pośredników, bo kiedy Dawid powierzonych mu karteczek nie zdołał 

kiedyś dowieźć do Sącza i Gorlic, to mnie prosił, abym przy najbliższej 

sposobności prośby mu przekazane dostarczył na groby adresatów. Co 

uczyniłem najprędzej, jak tylko to było możliwe.

Nasze  spotkania  niekiedy  obfitują w nieoczekiwane, dramatyczne

zdarzenia. Któregoś razu pożegnałem grupę Dawidowych pielgrzymów, 

którzy zostawiwszy mnie po drodze w Tarnowie pośpieszyli do Krakowa 

na wieczorne modły z okazji nowiu księżyca. Za parę godzin dzwoni do 

mnie Dawid, wielce zatroskany i zbulwersowany. Synagoga Remuh jest 

zamknięta. Prezes Gminy Jakubowicz wyjechał do Warszawy, zabierając 

klucz z sobą. 

—  A  my  się  musimy  dziś  pomodlić  z  Tory    —  rozpaczał  przez 

telefon. 

— Cóż ja mogę uczynić? — pytam zgnębiony.  

— Dzwoniłem do naszego rebego w Nowego Jorku z pytaniem, co 

robić? On kazał, by o radę spytać tutejszego rabina. Czy znasz rabina  

w Warszawie? 

— Znam. Ale jest już północ! Nie mam do niego telefonu! 

Po kwadransie Dawid oddzwania. Ma już numer telefonu do rabina 

Joskowicza

— Zadzwoń. Spytaj, co mamy robić? 

— Jest już przecież po północy! Dlaczego ty nie zadzwonisz? 

— Bo on mnie nie zna — odpowiada strapiony Dawid. 

I dalej nalega. I wtedy przychodzi mi do głowy zbawcza myśl. 

— A o co chodzi? Co ci potrzeba? — pytam. 

— Tora! Musi być Tora! 

Właśnie w muzeum tarnowskim urządzona jest wystawa o Żydach 

tarnowskich. Jest pięknie zaaranżowane wnętrze synagogi, z Arką, bimą 

i Torą rozwiniętą na pulpicie. Opowiadam o tym Dawidowi. Słyszę przez 

telefon rozmowę, naradzania się. 

background image

209

Moje spotkania z chasydami

— Dobrze, jedziemy do Tarnowa — decyduje Dawid. — Ale czy ta 

Tora jest koszerna? 

Tego  nie  wiem.  Padam  zresztą  ze  zmęczenia.  Dochodzi  pierwsza 

godzina. A było to jeszcze wtedy, kiedy nie nosiliśmy przy sobie mobile 

phone.  Dawid  dzwonił  z  recepcji  hotelu  w  Krakowie,  ja  zasypiałem 

wisząc u słuchawki w domu w Tarnowie. Wreszcie Dawid decyduje, po 

kolejnym telefonie do Ameryki: 

— Będziemy u ciebie rano. 

Spali wtedy chyba 2-3 godziny. Bo już o 6 rano otwierałem muzeum, 

a gromada chasydów rozpełzała się po muzealnych salach. Salka, która 

„jest  bóżnicą”,  robi  wrażenie.  Urządzona  jest  bowiem  we  wnętrzu  

z  resztkami  XVIII-wiecznych  malowideł  ściennych,  wygląda  jak 

prawdziwy galicyjski sztibl. Podejrzewam, że niektórzy z gości nawet nie 

mają świadomości, że to tylko muzeum. Dawid z ojcem oglądają muzealny 

zwój Tory, kiwają głowami, nie są przekonani co do jej koszerności, ale 

w końcu odnajdują odpowiedni ustęp i zaczynają się głośne modlitwy. 

Pierwsi pracownicy muzeum przychodzący rano do pracy przepychają 

się  między  owiniętymi  tałesami  chasydami,  którzy  przechadzają  się 

mrucząc modlitwy, jak po swoim. I wtedy zauważam, że wszyscy modlący 

się są odwróceni twarzą do szafy zasłoniętej pięknym parochetem, tyle 

że  ów  aron  ha-kodesz  (prawdziwy,  zabrany  do  muzeum  z  ostatniego 

tarnowskiego sztiblu istniejącego przy ul. Goldhammera do 1993 roku) 

stoi skierowany na południe, a nie na wschód, jak nakazuje Prawo. Takie 

mamy bowiem usytuowanie sali, zwanej przez nas polichromowaną. Sala 

jest bez okien, nie widać więc stąd kierunków świata, nikt się zresztą nad 

tym nie zastanawia, sceneria jest tak sugestywna, że wschód wydaje się 

być tam, gdzie na to wskazuje rozmieszczenie elementów wyposażenia 

bóżniczki. Praw dziwa chasydzka synagoga!  Odtąd już każdemu mówię, 

że nasza muzealna Tora jest koszer

*

Bobowscy  chasydzi  przetrwali  szczęśliwie  Zagładę.  To  znaczy 

Zagładę przeżyli nie wszyscy, ale ocalał cadyk. Dokładniej zaś syn cadyka 

Ben Ziona — Szlomo. Reb Szlomo, bobower rebe przeprowadził resztki 

ocalałych za Ocean. Przewiózł całą Bobowę na Boro Park na Brooklynie. 

I był im ojcem przez wiele lat. Pomarli wszyscy cadycy, którzy jeszcze  

w Galicji byli porodzeni, a on trwał. Otoczony ogromnym szacunkiem  

i  uwielbieniem.  Ale  zanim  zamknął  oczy,  już  jego  chasydzi  patrzyli  

z obawą na sukcesję. Stary rabin miał syna Naftalego Zwi, urodzonego 

jeszcze  w  Bobowej,  a  także  drugiego  —  Ben  Ziona,  urodzonego  

w  Ameryce  z  drugiej  żony  (pierwszą  —  matkę  Naftalego  —  zabili 

Niemcy we Lwowie).

background image

210

Adam Bartosz

Naftali Zwi nie wyróżniał się niczym specjalnym, co zwłaszcza na tle 

sławnego ojca byłoby niełatwe. Ubolewali nad tym chasydzi, a Dawid 

powiadał: 

— Jakie czasy, tacy chasydzi, taki też cadyk. 

Ponieważ na dodatek Naftali miał tylko córki, więc ciągłość sukcesji 

tym bardziej zapowiadała się niepewnie. 

Trzeci  bobower  rebe,  reb  Szlojme,  zmarł  w  wieku  92  lat  piątego 

dnia miesiąca Av 5760 roku, czyli 2 sierpnia 2000 roku. Jego następca, 

syn Naftali, żył tylko niecałe pięć lat dłużej. Zmarł w środę 23 marca, 

w  wigilię  Święta  Purim,  o  godzinie  6  wieczór  czasu  nowojorskiego,  

w roku 2005 (5765). Miał 74 lata. Zanim zmarł, a chorował cały ten czas, 

od śmierci ojca, chasydzi typowali już jego następcę. Jedni upatrywali 

kontynuatora bobowskiego łańcucha cadyków w żeńskiej linii, widząc 

w roli następcy Naftalego, reb Joszuę Rubina, jego zięcia, męża starszej 

córki Racheli. Obecny na poświeceniu synagogi bobowskiej w lecie 2003 

roku  reb  Rubin  występował  publicznie  robiąc  wrażenie,  jakby  już  był 

cadykiem. A Dawid potwierdzał, że większość chasydów w nim widzi 

następcę Naftalego.

Ale  rzeczywistość  okazała  się  o  wiele  bardziej  skomplikowana. 

Zaledwie  Naftali  Zwi  zamknął  oczy,  rozpoczęły  się  swary  o  schedę,  

a tuż po jego pogrzebie, który nastąpił nazajutrz po śmierci, rozgorzała 

gorsząca  walka.  Tym  bardziej  przykra,  że  rozgrywająca  się  w  czasie 

radosnego święta Purim. Tym bardziej gorsząca, że z udziałem mediów, 

opisujących na bieżąco sytuację. „The New York Times” pisał o tym, jak 

to  pięknie  wyglądał  pogrzeb  reb  Naftalego,  wspominając  go  jako  the 

grand rabbi, syn niedawno zmarłego, jeszcze większego rabina Salomona 

z miasteczka Bobowa w Polsce południowo-wschodniej.

Na  drugi  dzień  pisano  już  o  awanturach  jakie  się  w  Boro  Park 

rozgrywały. Okazało się otóż, że jest dwóch pretendentów do funkcji 

cadyka,  popieranych  przez  różne  grupy  chasydów  bobowskich.  Jedni 

opowiedzieli się za młodszym synem Salomona Ben Zionem, przyrodnim 

bratem świeżo zmarłego Naftalego, o którym wcześniej nie wspomniał 

Dawid, inni poparli zięcia Naftalego, tyle że nie Rubina, ale Mordechaja 

Dawida Ungera, męża młodszej córki Naftalego. Typowany wcześniej 

Joszua Rubin okazał się ostatecznie postacią nie liczącą się w tej grze.

Zwolennicy Ben Ziona zamknęli się w synagodze głosząc, że to oni 

— będąc wewnątrz — dają świadectwo prawdzie i dowodzą słuszności 

wyboru. Postali na zewnątrz dowodzili pytającym dziennikarzom:

— To reb Unger jest prawowitym cadykiem, a tamten — to zwykły 

rabin. 

background image

211

Moje spotkania z chasydami

Kiedy Ben Zion prowadził modły purimowe w czwartek, zdawało się, 

że to on właśnie daje dowód swego przywództwa. Później jednak to reb 

Mordechaj Unger częstował wiernych ciastkami purimowymi, która to 

czynność przynależy do cadyka właśnie. Raz po raz wybuchała wrzawa, 

bo to jedni, to drudzy wznosili okrzyki na cześć swych wybrańców. 

Wśród bobowskich chasydów zapanowało przygnębienie i rozłam. 

Kilka  miesięcy  później  spotkałem  się  z  reb  Aronem  Halbersztamem, 

synem cadyka z Grybowa. Opowiadał on z bólem o konflikcie w bo-

bowskiej wspólnocie. Podzielili się ludzie, podzieliły się rodziny. Zięcio-

wie Dawida podzielili się także, sam Dawid jest w kłopocie. Opowiedział 

się za Ben Zionem, ale cierpi z powodu rozłamu w rodzinie. Pisał do 

mnie: „Około 200 młodzieńców w wieku 17-20 lat oraz sporo młodych, 

żonatych    wieku  20-25  lat  opuściło  naszą  Bobowę  i  udali  się  za  reb 

Ungerem”.

Dziś z Bobowej nad Białą do Bobowej na Brooklynie nie jest daleko. 

Internet i telefon pozwalają na bieżąco informować się nawzajem o tym 

wszystkim, o czym wiedzieć się chce. Ale ostatnie doniesienia z Boro Park 

są skąpe. Dawid wstrzemięźliwie opisuje to co się dzieje wśród pobożnych 

chasydów  bobowskich.  Jego  serce  przepełnione  jest  smutkiem,  który 

nie  przystoi  chasydowi.  Czekamy,  co  uczyni  Bóg.  Czy  wskaże,  który  

z nich, Ben Zion czy Mordechaj Dawid, to prawdziwy cadyk? A może to 

początek rozłamu i powstaną dwie nowe linie cadyków? To by nie było 

czymś nowym. Wszak ruch chasydzki istnieje zaledwie niewiele ponad 

dwa  wieki,  a  rozpadał  się  na  wiele  jakże  odmiennych  gałęzi,  których 

zwolennicy na różny sposób wyrażają swą miłość do Boga, modląc się 

wszakże tymi samymi słowami zapisanymi przed tysiącami lat w Torze.

(lipiec 2006)

background image

212

Adam Bartosz