LAURA MARTIN
Ogród
marzeń
Tytuł oryginału:
Garden of Desire
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Robyn odchyliła głowę. Przytknęła do ust butelkę szampa-
na i pociągnęła kilka łyków... Miała już dość.
To prawda, że po pierwszych kilku kieliszkach wpadła w
doskonały nastrój. Śmiała się, tryskała humorem. Teraz jed-
nak, kiedy impreza dobiegała końca, poczuła mdłości. Bała
się, że zwymiotuje. Oprócz tego czuła się bardzo zmęczona.
Spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Bezmiar przestrzeni
wydał jej się przerażający. Marzyła o tym, żeby wreszcie zna-
leźć się w domu, w ciepłym i bezpiecznym łóżku.
Ktoś ją zawołał. Był to Jeff. Trzymał w ramionach atrak-
cyjną blondynkę. Patrzył na Robyn i coś do niej krzyczał. Był
za daleko i nie mogła go usłyszeć. Chlupot wody zagłuszał
jego słowa. Automatycznie przywołała na twarz uwodzicielski
uśmiech. Pomachała mu butelką szampana.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że goście się roz-
chodzą. Przemknęło jej przez myśl, że może wszyscy już po-
szli. Czy było tak późno? Robyn odwróciła głowę i rozejrzała
się po ogrodzie. Rzeczywiście, została sama. Zupełnie sama.
Siedziała wysoko na szczycie fontanny. Oparła plecy o ba-
rokowego amora, piękną rzeźbę, którą zwieńczona była ko-
lumna. Godzinę temu wspinała się tutaj, wymachując butelką i
zaśmiewając się do łez. Teraz muzyka ucichła. Umilkły gwa-
ry. Patrzyła z góry na oddalające się światła samochodów.
Nie chciała stąd schodzić. Było jej zimno. Króciutka su
R
S
kiena z tafty jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Nie da się zejść z
kolumny bez uniknięcia ponownego kontaktu z wodą.
Robyn westchnęła. Ogarnął ją przeraźliwy smutek. Nie
mogła zrozumieć przyczyny. Tej nocy bawiła się doskonale.
Tańczyła, mówiła głupstwa, chichotała. Aż mięśnie twarzy
bolały ją od ciągłego śmiechu.
A teraz czuła, że łzy napływają jej do oczu. Uszczypnęła
się w rękę. Zabolało. To był dobry sposób, żeby nie płakać.
Koncentrowała się na bólu fizycznym i na chwilę zapominała
o tym, co dręczyło ją od kilku miesięcy.
Nauczyła się tego po pogrzebie Marka. Pamiętała, jak
trudno było jej wtedy mówić, a tym bardziej śmiać się. Musia-
ła nauczyć się tego od nowa. Udało się jej zmylić ludzi. Nadal
uważali ją za pogodną, beztroską dziewczynę. Nikt nie domy-
ślał się prawdy. Nikt, oprócz Anny.
Przyjaciółka, z którą wspólnie wynajmowały niewielki do-
mek, patrzyła na nią z' obawą i zatroskaniem. Biedna Anna.
Nie potrafiła jej zrozumieć, choć zawsze okazywała jej serce.
Anna nigdy nie poznała jej brata. Pewnie dlatego, że nie miała
poczucia humoru, nie umiała się dobrze bawić, a Mark był
duszą towarzystwa. Lubiano go i często zapraszano na impre-
zy.
Życie jej brata nie było usłane różami. Miał wiele kłopo-
tów, ale potrafił jednak nie ulegać złym nastrojom. Mark ją
kochał. Nie miała nikogo oprócz niego. Rodzice zginęli prze-
szło dziesięć lat temu w katastrofie lotniczej. Wkrótce odeszła
też jej ukochana babcia, która opowiadała przepiękne bajki i
znała się na kwiatach jak nikt inny. Przez całe dziesięć lat brat
był jedyną osobą, która naprawdę okazywała jej serce.
Robyn spojrzała teraz na bezkresne niebo. Gwiazdy wyda-
ły jej się przerażające. Było ich tak dużo... Poczuła się mało
ważna, zagubiona.
Zastanawiała się, czy Mark jest w niebie, czy może ją zo-
R
S
baczyć. Pomyślała, że musi być gdzieś blisko. Przecież nie
zostawiłby jej samej. Nikt nie przejmował się jej losem. Nie
obchodziła nikogo. Tylko brat ją kochał.
Mark, pomóż mi, błagała w myślach.
Nagle usłyszała czyjeś kroki. Ktoś wyłączył fontannę.
Ucichł chlupot wody. Spojrzała w dół. W płytom basenie jak
w lustrze odbijały się gwiazdy.
- Czy zamierzasz siedzieć tam całą noc? - zapytał jakiś
mężczyzna niskim, szorstkim głosem.
Drgnęła nerwowo i mocniej zacisnęła rękę na butelce
szampana. Ten człowiek złościł się na nią. Zamknęła oczy.
Nie miała pojęcia, o co ten mężczyzna ma do niej pretensję.
Chciała, żeby zostawił ją samą, żeby odszedł i dał jej spokój.
- Czy słyszysz, co mówię? Zejdź na dół, idiotko. Jest póź-
no, impreza się skończyła. Twoi przyjaciele pojechali już do
domu.
Otworzyła oczy, ale nie mogła dostrzec, kto wypowiada te
słowa. Panowały egipskie ciemności. Kolorowe lampki, któ-
rymi ozdobiono drzewa w ogrodzie, już dawno zostały zga-
szone. Głos dochodził z bliska. Ten człowiek musiał stać
gdzieś obok
fontanny.
Nie mogła mu odpowiedzieć. Usta miała skostniałe z zim-
na.
Och, zostaw mnie w spokoju - prosiła w duchu. Znowu po-
czuła mdłości. Przytuliła się do zimnej kolumny.
Ten człowiek wyraźnie jej nie lubił. Pewnie patrzył na nią
z coraz większą niechęcią, chociaż nie mogła dostrzec jego
twarzy.
Jakiś obrzydliwy ponurak, pomyślała. Mark był zupełnie
inny. Umiał dobrze się bawić. A poza tym kochał ją. Dawniej
nie chodziła sama na imprezy. Zawsze był z nią brat. Czuwał
nad nią, opiekował się.
- Jak chcesz, to siedź sobie tu do śmierci - zniecierpliwił
się mężczyzna. - Półnaga, urżnięta idiotka. Ale nie spodziewaj
R
S
się, że zadzwonię po pogotowie, jeśli nabawisz się zapalenia
płuc albo, spadając, połamiesz nogi. - Głos oddalał się.
Ohydny typ, zupełnie pozbawiony poczucia humoru, po-
myślała. Ale poznała po jego głosie, że był dość młody. Mógł
mieć około trzydziestki.. .Nagle Robyn zaczęła śpiewać. To
była smutna, przejmująca pieśń o miłości. Pomyliła melodię,
więc przerwała i zaśpiewała jeszcze raz.
Ogarnął ją przeraźliwy smutek. Po co ja to śpiewam? - po-
myślała. Ta pieśń brzmiała okropnie.
Poczuła się przygnieciona mrokiem i ciszą. Wygaszono
wszystkie światła. Umilkły głosy. Lekki szmer wiatru nie
dodawał otuchy.
Zostałam zupełnie sama, pomyślała Robyn i mocniej przy-
lgnęła do kolumny. Wiatr rozwiewał jej rude loki. Miała wy-
jątkowo piękne włosy. Pasowały do drobnej trójkątnej twarzy
i zielonych oczu. Bóg nie poskąpił jej urody. Wiedziała o tym.
Zazdrościły jej koleżanki, mężczyźni prawili komplementy.
To jednak nie miało znaczenia. Banały, prawione tak często
przez podnieconych panów, nie mogły zastąpić miłości.
Mark, wesołe towarzystwo, nocne bale - to kiedyś był jej
świat, pomyślała z żalem.
Próbowała sobie przypomnieć, jakim cudem znalazła się
w tak dziwnym miejscu, wysoko na kolumnie fontanny. Jak to
było? Chichotała, kiedy kilku mężczyzn podniosło ją w górę.
I pozostała tam wpatrzona w gwiazdy, a oni odeszli.
To byli dawni przyjaciele Marka. Czy możliwe, że wszy-
scy pojechali już do domu? Która mogła być godzina? Pierw-
sza w nocy? A może jeszcze później?
Znowu przytknęła butelkę do ust. Szampan miał cierpki
smak, nie było już w nim bąbelków.
- Chcę do domu -jęknęła cicho a łzy popłynęły jej po
policzkach.
R
S
Pragnęła uciec stąd. Być daleko od mężczyzny, który na
nią krzyczał. Ten człowiek na pewno patrzył na nią z obrzy-
dzeniem. Nikt jej teraz nie kochał, ale żeby jeszcze budziła
wstręt... Otrząsnęła się. Wstręt to już przesada, pomyślała.
Bolała ją głowa. Nagle przypomniała sobie, że gdzieś tam
w ciemnym pokoju przeznaczonym na szatnię została jej to-
rebka, w której mogła być aspiryna. Westchnęła. Powinna
wreszcie stąd zejść. Wiedziała o tym, ale bała się.
Jak to zrobić? - zaczęła się zastanawiać. Czuła się okrop-
nie. Nie była pewna, czy w tym stanie zdoła jakoś zeskoczyć.
Ostrożnie postawiła stopę na rurce doprowadzającej wodę.
Noga ześlizgnęła się i Robyn rozpaczliwie chwyciła się
skrzydła amora. Zaklęła półgłosem, bo zaczepiła o coś su-
kienką i usłyszała trzask prującej się tafty.
Taka droga kiecka, przemknęło jej przez myśl. Po tej im-
prezie będzie się nadawała tylko do wyrzucenia.
Resztką sił podciągnęła się i usiadła w tym miejscu, gdzie
poprzednio. Odetchnęła z ulgą, rozluźniła napięte mięśnie. I
nagle butelka szampana wypadła jej z ręki. Z hałasem wpadła
do wody. Rozległ się brzęk tłukącego się szkła.
Jak stąd zejść? - myślała z rozpaczą, a świat wirował jak
karuzela.
- Co ty, idiotko, wyprawiasz?
Aż jęknęła. Wrócił ten drań... Nikt jej nie kochał, nikt na
świecie, ale żeby okazywać jej aż taką pogardę i nienawiść?
Za co? Nie miała już siły walczyć z przeciwnościami losu.
- Ja... upuściłam butelkę - wymamrotała, jąkając się. - Po
prostu... wyślizgnęła mi się z rąk.
- Nie wysilaj się. To widać gołym okiem, że jesteś w sztok
pijana. - Jego głos był zimny i nieprzyjemny.
- A nawet jeśli jestem pijana, to co to cię obchodzi?! -
krzyknęła. - Nie twoja sprawa!
R
S
- Na pewno moja sprawa - zaprotestował. - Jestem gospo-
darzem tej imprezy. Luke... - przedstawił się.
Nie potrafiła zapamiętać nazwiska. Luke jakiś tam... Niech
mu będzie.
Pamiętała jednak, że gospodarzem imprezy miała być jakaś
kobieta. Tak mówili przyjaciele Marka. Albo może coś pomy-
liła. To Justin ją tu przywiózł. Opowiadał po drodze, że to
jakaś kobieta, z którą ostatnio flirtował. Jak on ją określił? -
próbowała sobie przypomnieć. Seksowna? Figlarna?... Pomy-
ślała teraz, że mężczyzna może być mężem tej kobiety i praw-
dopodobnie rzeczywiście jest gospodarzem imprezy.
- Nie mogę zejść - jęknęła.
Przez krótką chwilę miała nadzieję, że skoro on jest gospo-
darzem, to może znajdzie jakiś sposób, żeby dostała się na
ziemię.
- Musisz sobie jakoś poradzić. Przecież nie wejdę tam do
ciebie. I nie mam zamiaru dzwonić po straż pożarną. Nie chcę
sobie robić niepotrzebnej reklamy.
- Zaraz zejdę - oznajmiła niespodziewanie.
Usłyszała teraz krótki, ironiczny śmiech.
- Sama zejdziesz! Dobre sobie! Czy nie zdajesz sobie
sprawy, w jakim jesteś stanie? Wiele w życiu widziałem, więc
zachowanie twoje i twoich tak zwanych przyjaciół nie robi na
mnie wrażenia. Ale brzydzę się tym. Poza tym czeka mnie
jutro pracowity dzień i chciałbym już pójść spać.
- To przestań zrzędzić i idź sobie - burknęła.
- Chętnie pójdę. A ty spadniesz na dół jak ta butelka. Nie
mam ochoty dzwonić po pogotowie.
Robyn spojrzała w dół. Odczekała chwilę, aż minie zawrót
głowy, i powoli zaczęła się zsuwać. Ten okropny gbur najwy-
raźniej nie miał ochoty jej pomagać. Jeżeli chciała dostać się
do domu przed świtem, musiała jakoś sobie poradzić. W koń
R
S
cu fontanna nie była aż taka wysoka. Ot, może troszkę wyższa
niż zwykle bywają tego rodzaju fontanny.
Robyn zsuwała się powoli i kiedy poczuła już satysfakcję,
że całkiem dobrze sobie radzi, nagle okazało się, że jej koor-
dynacja ruchowa pozostawia wiele do życzenia. I runęła do
lodowatej wody. I tak dobrze, że nie spadła w miejsce, gdzie
leżała potłuczona butelka. Nie mogła się podnieść. Nie bardzo
wiedziała, co się dzieje, dlaczego nie może się ruszyć.
Usłyszała kroki.
- O Boże, czy jesteś ranna?
Poczuła, jak silne męskie ramiona chwytają ją i wynoszą
z wody. Przyciskając ją do siebie, mężczyzna zaniósł ją na
trawnik koło fontanny.
Trzęsła się cała i nie udawało jej się tego drżenia opano-
wać. Czuła się okropnie chora. Miała mdłości. Jeszcze tego
brakuje, żebym tu przy nim zwymiotowała, pomyślała z prze-
rażeniem.
- Chodź ze mną - zakomenderował nagle mężczyzna. -
Zamarzniesz tu na śmierć.
Podał jej rękę. Chciała krzyczeć, że jest chora, że nienawi-
dzi go, błagać, żeby dał jej spokój. Nie odezwała się jednak,
bo wydał jej się zbyt silny, za bardzo zdeterminowany.
Po chwili znalazła się w bardzo bogato urządzonym domu.
Eleganckie meble, wystrój wnętrza zaprojektowany w pastelo-
wych barwach - jasnoniebieski dywan, pomarańczowe ścia-
ny... Zaczęła się zastanawiać, dokąd on ją prowadzi. I nagle
poczuła lęk.
- Stój!- krzyknęła w panice.
Mężczyzna nie zareagował. Otworzył jakieś drzwi. Robyn
odetchnęła z ulgą, kiedy ujrzała wielką łazienkę.
- Nie mam torebki! - krzyknęła. - Muszę znaleźć to-
rebkę!
- Poczekaj - burknął i odszedł.
R
S
W torebce miała aspirynę, kosmetyki... i klucze do miesz-
kania. Musiała odzyskać swoje rzeczy.
Oparła się o ścianę. Walczyła ze zmęczeniem. Bała się, że
jeśli dłużej będzie musiała na niego czekać, to położy się na
podłodze i zaśnie.
Wreszcie usłyszała kroki. To wrócił Luke. Uspokoiła się.
Trzymał w ręku jej torebkę.
- Dałaś dobre przedstawienie - rzekł uszczypliwie. - Czy
bawi cię to, że robisz z siebie kretynkę?
- Idź do diabła! - krzyknęła. - Czuję się okropnie. Daj mi
spokój.
- Wyglądasz też okropnie - zauważył. - Weź prysznic
i spróbuj się rozgrzać. A potem zejdź na dół do kuchni. Napi-
jesz
się gorącej herbaty i pomyślimy, co dalej z tobą zrobić.
Rzucił torebkę na umywalkę. Wyszedł, gwałtownie zatrza-
skując drzwi.
Co za świnia! - pomyślała Robyn. Spojrzała w lustro i aż
jęknęła. Postanowiła sobie, że nigdy więcej nie dopuści do
czegoś takiego.
Doprowadzenie się do porządku zajęło jej całe wieki. Dłu-
go stała pod gorącym natryskiem. Suszyła włosy. W torebce
znalazła kosmetyczkę. Spróbowała zrobić makijaż, zatuszo-
wać zmęczenie, ale to nie dało żadnego rezultatu. Westchnęła
i jeszcze raz umyła twarz. Znalazła damski szlafrok i włożyła
go. Pewnie należał do tej kobiety, która była gospodynią im-
prezy, ale chyba ona gdzieś wyjechała.
Sukienka nie nadawała się do niczego. Można ją było od
razu wyrzucić.
Zeszła na dół. Już na schodach poczuła aromatyczny za-
pach herbaty. Weszła do kuchni, szczelnie opatulona szlafro-
kiem.
- Już myślałem, że całą noc spędzisz w łazience - burknął.
- Czy zawsze pijesz w ten sposób? Głupio i desperacko? Na
R
S
każdej imprezie obściskujesz się z mężczyznami? Ilekroć
zaglądałem do ogrodu, widziałem cię w ramionach innego
mężczyzny. O co ci chodzi? - zapytał zimno. - Jeden to dla
ciebie za mało?
- Jak śmiesz! - wrzasnęła. - Czy to jest gra w dwadzieścia
pytań? Traktujesz mnie jak... dziecko...
- Bo wyglądasz jak dziecko. Ile masz lat? Szesnaście?
Siedemnaście?
Robyn prowadziła własną firmę. Ale jej dziewczęcy wy-
gląd istotnie powodował sporo nieporozumień.
- W październiku skończę dwadzieścia dwa lata. Jestem
dorosła i wymagam, żeby traktowano mnie z szacunkiem.
- W tym domu takich, jak ty nie traktuje się z szacunkiem.
Nie mogę pozwolić, żeby wśród gości, z którymi łączą mnie
stosunki służbowe, pojawiało się tego rodzaju towarzystwo.
- Ja tylko tańczyłam.
Uśmiechnął się szyderczo.
- Wiele striptizerek mogłoby ci pozazdrościć zaintereso-
wania, jakie wzbudziłaś.
- Nie bądź śmieszny. Niczego nie zdejmowałam - zaprote-
stowała.
- Nie musiałaś się rozbierać. Prawdę powiedziawszy, ta
sukienka wiele nie zakrywała. Do tego należy dodać jeszcze
twój sposób poruszania się. Mężczyźni mają wyobraźnię.
Więcej im nie trzeba.
Z satysfakcją zauważył, że się zaczerwieniła.
- Cały czas tylko piłaś. Nic nie jadłaś. Były dobre sałatki,
chińskie dania... Niczego nie tknęłaś. Interesował cię tylko
alkohol.
Istotnie, jedzenie przygotowano wyśmienite, to mogła so-
bie przypomnieć. Miała ochotę spróbować tych chińskich
potraw. Ale ktoś poprosił ją do tańca, potem ktoś inny chciał
pokazać jej nową technikę całowania...
R
S
- Czy pamiętasz, jaki dałaś tu popis?
- Wszystko pamiętam - skłamała. - Przez cały czas dosko-
nale się bawiłam.
Podał jej kubek z herbatą. Wypiła kilka łyków.
- I co? Lepiej się czujesz?
- Trochę lepiej - mruknęła bez przekonania.
- Nadal jesteś zielona na twarzy.
- Ale już wszystko w porządku. Chcę iść do domu.
Zastanowił się przez chwilę.
- Oczywiście nikt cię nie zatrzymuje. Jesteś dużą dziew-
czynką. Telefon stoi w przedpokoju. Zadzwoń po kogoś i
szykuj się do wyjścia.
Robyn przygryzła wargę. Nie odpowiedziała.
- O co chodzi?
- Nie mogę. Nie mam po kogo zadzwonić.
Wyglądał na zdziwionego.
- Któryś z twoich przyjaciół na pewno chętnie przyjedzie
po ciebie.
Nie potrafiła mu tego wyjaśnić. To byli dawni przyjaciele
Marka. Któryś z nich - tym razem był to Justin - zadzwonił do
niej, podjechał pod jej dom i zabrał ją tutaj. To wszystko. Nie
znała tych ludzi. Żadnych nazwisk, adresów, ani tym bardziej
numerów telefonu. Nawet jeśli przedstawiając się, mówili coś
więcej niż tylko imię, nie kłopotała się, by zapamiętać. To byli
jedynie przypadkowi znajomi i nic jej z nimi nie łączyło. Choć
wzruszało ją, że od czasu do czasu przypominają sobie o niej,
mimo że była tylko siostrą ich zmarłego przyjaciela.
Nie miała rodziny. Nikogo, kogo mogłaby obudzić w środ-
ku nocy. Tylko Anna przejmowała się jej losem. Okazywała
jej serce, choć nie wszystko mogła zrozumieć. Niestety, Anna
wyjechała na weekend do rodziców.
Ten mężczyzna był ostatnim człowiekiem, któremu opo
R
S
wiedziałaby o swojej trudnej sytuacji. Nie liczyła, że podwie-
zie ją do domu.
- Wezmę taksówkę - powiedziała bez przekonania.
- Na wsi, o trzeciej w nocy? - zdziwił się. - Czy nie za-
uważyłaś, jak długo tu jechałaś? Stąd do najbliższego miasta
jest co najmniej dwadzieścia kilometrów. - Patrzył na nią ze
zniecierpliwieniem. - Musisz tu przenocować. Rano odwiozę
cię do domu. Nie ma innego wyjścia. Bądź grzeczną dziew-
czynką, idź spać i nie sprawiaj mi więcej kłopotów.
Robyn przestraszyła się, że ten drań zaraz zaprowadzi ją do
swojej sypialni.
- Co masz na myśli, mówiąc, żebym byłą grzeczną dziew-
czynką? - zapytała.
Ziewnął. Przejechał ręką po włosach. Robyn zauważyła, że
naprawdę jest zmęczony.
- O co ci chodzi? - zdziwił się.
Powtórzyła pytanie.
- Zastanów się, dziecinko - rzekł szorstko. - Nie jestem
pedofilem. Nie gwałcę pijanych nastolatek. Wolę kobiety
starsze i... bardziej zadbane.
Zrobiło jej się przykro. Choć właściwie powinna być zado-
wolona, że spokojnie spędzi noc.
- Nie będę spała w twojej sypialni? - upewniła się.
Żachnął się.
- Oczywiście, że nie. Przygotuję ci pokój gościnny.
Nagle przypomniała jej się kobieta, z którą flirtował Justin.
Seksowna i figlarna.
- A gdzie jest twoja żona? - zapytała.
- Moja żona? - zdziwił się. - O kim ty mówisz?
- Twoja żona - powtórzyła Robyn. - Ludzie, z którymi tu
przyjechałam, mówili mi, że tę imprezę organizuje jakaś ko-
bieta. Czy to twoja żona?
R
S
- Nie mam żony - odburknął. - To nie mój dom. Melissa
jest żoną mojego wspólnika, Paula. Niespodziewanie okazało
się, że muszą wyjechać na parę dni za granicę. Jej ojciec, któ-
ry mieszka na stałe we Francji, poważnie zachorował i oboje
nie wiedzieli, co zrobić. Imprezy nie dało się odwołać, więc
zaoferowałem im swoją pomoc. - Spojrzał na Robyn. - Nie
wiem, po co ci to mówię. To nie twoja sprawa - dodał zim-
nym, nieprzyjemnym głosem. - Chodź już, pokażę ci pokój
gościnny.
Robyn wstała i zaraz skierowała się w stronę drzwi.
- Zamknij się na noc na klucz - zakpił. - Nie będziesz mia-
ła powodu do obaw. Dobranoc.
Została sama w pustej, zimnej sypialni.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Robyn z trudem otworzyła oczy, ale zaraz je zamknęła.
Jęknęła i przykryła głowę kołdrą. Jasne promienie słońca
wpadały
przez nie zasłonięte okno. Pomyślała, że to niemożliwe, żeby
był już ranek. Wydawało jej się, że tylko na chwilę przyłożyła
głowę do poduszki...
Leżała jeszcze przez chwilę. Znowu otworzyła oczy, tknię-
ta nagłym przeczuciem. Nie była w swoim domu. Wszystko tu
wydawało jej się obce.
Chciała się podnieść, ale głowa okazała się tak ciężka, jak-
by ważyła przynajmniej tonę. Podparła się łokciem.
Boże... impreza... - zaczęła sobie przypominać. Z trudem
zmusiła umysł do pracy. Wiedziała już, co zdarzyło się tej
nocy. Urywki wspomnień zaczęły układać się w nieprzyjemny
obraz. Ze wstydu chciała się zapaść pod ziemię.
Z jękiem opadła na poduszkę. Czuła się okropnie.
- Boli cię głowa, prawda?
Ten głęboki, tubalny głos rozległ się od drzwi. Robyn od-
wróciła się szybko i znowu znieruchomiała. Przymknęła oczy,
czekając, aż przejdzie atak bólu. Pamiętała, że w torebce miała
aspirynę.
Luke wszedł do pokoju. Nawet nie poczekał, aż go zaprosi.
Usiadł, a właściwie rozwalił się na krześle przy drzwiach. W
ręku trzymał starannie złożone w kostkę ubranie. Nonszalanc-
ko wyciągnął nogi i kpiąco obserwował ją spod zmrużonych
oczu.
R
S
Robyn doskonale pamiętała, jak niechętnie nastawiony jest
do niej.
- Okropnie boli mnie głowa - szepnęła. - Nie śmiej się ze
mnie. Tu nie ma się z czego cieszyć.
- Mógłbym znaleźć kilka powodów do radości. Twoje złe
samopoczucie stanowi dowód, że istnieje na świecie sprawie-
dliwość. Za tego rodzaju okropne zachowanie należy ponieść
karę.
- Czuję się potwornie -jęknęła.
Zastanawiała się, jak teraz wygląda. Zapewne niewiele le-
piej, niż się czuła.
- Z mojego punktu widzenia nie wyglądasz najgorzej - za-
kpił, jakby czytając w jej myślach.
Widziała, jak penetruje wzrokiem każdy kawałek jej ciała.
Znała ten błysk oczu, mężczyźni często tak na nią patrzyli.
Ale przecież nie ten drań... Zastanowiła się przez chwilę. Coś
tu nie pasowało. Nagle krzyknęła i podciągnęła kołdrę pod
szyję.
Teraz już rozumiała, dlaczego tak jej się przygląda. Spod
luźnej koszulki, którą pożyczył jej do spania, wystawały nagie
piersi.
- Dziwią mnie te przejawy skromności po hulaszczej nocy.
- Podniósł się z krzesła. Podszedł do niej. - Możesz to wło-
żyć - powiedział. Podał jej ubrania. - Za pół godziny chciał-
bym już być w drodze. Musisz się pospieszyć.
Robyn spojrzała na stojący przy łóżku budzik.
- Przecież jest dopiero siódma rano! - krzyknęła zaskoczo-
na. - Skąd ten pośpiech?
- Włóż to i zejdź na dół. Być może masz zwyczaj wylegi-
wać się codziennie do południa. Na mnie czeka dziś dużo
ważnych spraw i nie chcę tracić czasu.
Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. W Robyn wstąpił
duch walki. Ciężko pracowała, żeby zarobić na swoje utrzy-
manie.
R
S
Ona także musiała wcześnie wstawać. Była zła, że uważał
ją za leniwą, niewiele wartą istotę. W dodatku za jakąś... na-
stolatkę.
Kwadrans później zeszła na dół. Zdążyła się ubrać i nawet
zrobić makijaż.
Czekał na nią w holu. Dopiero teraz była w stanie mu się
przyjrzeć. Wysoki, dobrze zbudowany. Szeroki w ramionach,
wąski w biodrach. Na pewno dobrze umięśniony, tego nawet
koszula nie mogła zasłonić. Pamiętała, jak wyniósł ją na rę-
kach z basenu otaczającego fontannę. Musiał być bardzo sil-
ny.
Patrzyła mu w oczy. Niebieskie i zimne, jak niebo w
mroźny poranek. Usta miał skore do uśmiechu. Tak to sobie
określiła w myśli. I zdziwiła się, bo to nie pasowało do tego
drania.
Mocno zarysowany podbródek, nos stosunkowo nieduży.
Gładka twarz bez śladu zarostu. Wyobraziła go sobie z ma-
szynką do golenia... Potem znów pomyślała o Marku. Jej brat
lubił śpiewać w łazience. Pokpiwała z tego, ilekroć byli ra-
zem...
Luke spojrzał na zegarek.
- Przyszłaś punktualnie - zdziwił się. - Czy już jesteś go-
towa?
- Nie. Jeszcze muszę wziąć swoje rzeczy, które zostawi-
łam wczoraj w łazience...
- Rzuciłaś ubranie na podłogę - przypomniał.
- Rano go tam nie było - powiedziała.
- Spakowałem do torby, żeby teraz nie tracić na to czasu.
Ale nie licz na to, że jeszcze kiedykolwiek będę sprzątał twoje
łaszki.
Jego niebieskie oczy były zimne jak lód.
- Powinnaś być mi wdzięczna, że znalazłem dla ciebie coś
na zmianę i że nie musisz wkładać tej podartej sukienki. – Lód
w jego oczach stopniał na chwilę. - Wyglądasz teraz dużo
lepiej - dodał.
Robyn nerwowo kręciła kosmyk włosów.
- Nadal czuję się okropnie - przyznała.
R
S
- Och, przyjmij ode mnie wyrazy współczucia - zakpił
zgryźliwie. - Może następnym razem, zanim tak się zacho-
wasz na imprezie, przedtem porządnie się zastanowisz. - Po-
dał jej torbę z tym, co zostawiła w łazience. - Napijesz się
kawy przed wyjściem? - zaproponował.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała. - Nie chcę zabierać ci
czasu. Mówiłeś, że jesteś bardzo zajęty - rzekła na przekór
sobie.
Marzyła o szklance wody. Chciała znaleźć w torebce aspi-
rynę, połknąć i popić. Czuła potworne pragnienie.
Luke znowu spojrzał na nią z niechęcią.
- Masz rację. Czeka mnie dzisiaj dużo obowiązków. To
jak? Jedziemy?
To był przepiękny poranek, słońce lśniło na bezchmurnym
niebie. Ptaki witały śpiewem budzący się dzień.
Robyn przysłoniła ręką oczy. Wciągnęła głęboko świeże
po-
wietrze do płuc. Pożałowała, nie po raz pierwszy, że za dużo
wypiła. Nigdy więcej alkoholu, postanowiła. Gdyby nie szam-
pan, nie znalazłaby się w tak upokarzającej sytuacji. Dostała
nauczkę.
Spojrzała na idącego koło niej Luke'a. Miał twardy, zacięty
wyraz twarzy.
- Co cię podkusiło, żeby tak się zachowywać? - zapytał.
- Jesteś już dość dorosła, by wiedzieć trochę o tym, jak wpły-
wa na człowieka alkohol. Byłaś zbyt pijana, żeby wrócić do
domu.
- Zamknij się! - krzyknęła Robyn. - Nie masz prawa robić
mi uwag.
- W takim razie zachowuj się jak osoba dorosła. Chcę ci
coś pokazać.
Wziął ją pod ramię. Czuła żelazny uścisk, z którego nie by-
ło ucieczki. Przestraszyła się. Nie prowadził jej na parking do
samochodu, tylko gdzieś do ogrodu, w zupełnie przeciwną
stronę.
Próbowała się wyrwać, ale mocno ją trzymał.
R
S
- Dlaczego mnie tu ciągniesz?! - krzyczała. - Nie chcę,
żebyś mnie odwoził! Zmieniłam zamiar. Zamówię taksówkę
albo... pójdę pieszo - zapewniała gniewnie.
- Przestań mówić głupstwa. Zachowujesz się jak przerażo-
ne zwierzątko. Nie ma potrzeby. Nie zrobię ci krzywdy. Po
prostu chciałem ci coś pokazać.
- A jeśli ja nie chcę tego oglądać?
- Nie masz wyboru.
Chciała go kopnąć, ale opanowała się, by znów nie zarzucił
jej, że zachowuje się jak zwierzę.
Serce w niej drgnęło, gdy zobaczyła, dokąd ją prowadzi.
Szli w stronę fontanny.
I za chwilę patrzyła ze zgrozą na zadbany, elegancko przy-
strzyżony trawnik. Wokół fontanny leżały porozrzucane pla-
stykowe kubeczki, niedopałki papierosów, serwetki... Wyglą-
dało tu jak na śmietniku.
- Niezbyt przyjemny widok, prawda? Trudno uwierzyć, że
przyczyniło się do tego zaledwie kilka osób. - Wyjął z kiesze-
ni duży worek na śmieci i wręczył go Robyn. - Ja poczekam, a
ty tutaj posprzątaj.
Machinalnie wzięła od niego worek. Spojrzała teraz na
fontannę.
To była piękna rzeźbiona kolumna zwieńczona miedzia-
nym barokowym amorem. Dostojna i zarazem elegancka.
Otoczona zielonym pierścieniem trawnika.
Robyn podeszła do brzegu fontanny. W wodzie lśniły ka-
wałki szkła, pozostałość po butelce szampana. Dowód jej nie-
rozważnego zachowania.
Zalała ją fala wstydu. Z niezwykłą wyrazistością przypo-
mniała sobie, co spotkało ją tej nocy, zaledwie parę godzin
wcześniej. Myślała wtedy o Marku. Czuła się przemarznięta
do szpiku kości i straszliwie samotna.
R
S
Zastanawiała się teraz, dlaczego jej życie musiało być tak
trudne. Wszyscy jej bliscy odeszli. A ona nadal nie potrafiła
pozbierać się po śmierci brata. Mark był wyjątkowym czło-
wiekiem...
Robyn otarła łzy, które napłynęły jej do oczu. Wiedziała,
że nie powinna teraz myśleć o smutnych sprawach. Nie teraz,
kiedy ten drań patrzył na nią wyczekująco.
Nie mogła też poddać się obezwładniającemu poczuciu
winy. I znowu uszczypnęła się w rękę. Nie płakała. Jeszcze
raz spojrzała na przepiękną fontannę.
- Ależ tu narobiliśmy bałaganu - jęknęła cicho. - Rozu-
miem jego złość. Powinnam go za to przeprosić.
Odwróciła się i podeszła do Luke'a.
Patrzyła na mięśnie grające pod bawełnianą koszulą, roz-
piętą pod szyją. Na owłosioną klatkę piersiową. Na duże, silne
dłonie... Złoty kolor opalenizny...
Otrząsnęła się. Nie wolno ulegać wrażeniu, skarciła się
w myśli.
Musiała go przeprosić, ale wahała się. Trudno było przeła-
mać dumę. Walczyła ze słowami, które nie chciały przejść
przez gardło.
- Mam ci coś do powiedzenia - zaczęła niezręcznie. – Zda-
ję sobie sprawę, że...
Luke przymrużył oczy.
- Niepotrzebnie tracisz czas na to, żeby usprawiedliwiać
swoje nieodpowiedzialne zachowanie - przerwał jej cierpko.
- Po prostu weź się do roboty. Kazałem ci to posprzątać. Nie
będę czekał na ciebie do wieczora.
- Do licha! - zaklęła Robyn drżącym głosem. - Chciałam
cię przeprosić. Do licha z tobą! Nikt do mnie nie mówi w ten
sposób, ty arogancki draniu!
Odwróciła się, żeby uciec od niego. Jak najdalej stąd.
R
S
Zaczęła biec.
Luke okazał się nie tylko silny, ale i szybki. Już po paru
krokach złapał ją. Próbowała wyrwać się z żelaznego uścisku,
ale nie miała szans. Oddychała szybko i płytko.
- Puść mnie - powiedziała nerwowo. - Niedobrze mi się
robi od tego, jak mnie traktujesz. Czy wszystkich ludzi uwa-
żasz za gorszych od siebie? Czy może tylko mnie? Jakie masz
prawo tak postępować? Przyznaję, że tej nocy popełniłam
kilka błędów. Błądzić jest rzeczą ludzką. Nigdy nie mówiłam,
że uważam się za istotę doskonałą. Mam swoje słabe strony,
ale...
- Przestań wreszcie paplać i posłuchaj! - krzyknął.
- To pozwól mi stąd odejść! Puść mnie, ty draniu - szamo-
tała się.
Zawahał się.
- Dobrze, ale, na Boga, stój spokojnie. Musimy porozma-
wiać.
Jak tylko uwolnił jej rękę, odwróciła się i znowu zaczęła
biec na oślep, ale schwycił ją dość szybko. Tylko już teraz nie
trzymał za rękę, a objął ją ramieniem.
Robyn zacisnęła pięści ze złości. Czuła się upokorzona i
zarazem bezsilna wobec tego mężczyzny.
Zaciągnął ją na ławkę.
- Przepraszam cię - rzekł nieoczekiwanie.
Powiedział to spokojnie i tak łagodnie, że serce w niej
drgnęło. Nie podejrzewała, że potrafi być tak delikatny. Po-
chyliła głowę.
- Spójrz na mnie i posłuchaj mnie przez chwilę. Przepra-
szam cię - powtórzył.
Zamarła z wrażenia.
- Przepraszasz? Za co?
Luke skinął głową i Robyn czekała na wyjaśnienie. Z tru-
dem to wytrzymywała. Trzymał ją pod rękę i cały czas był za
blisko.
R
S
Jego dotyk parzył, przyprawiał o zawrót głowy. Niebieskie
oczy nabrały ciepła, teraz przypominały błękit nieba w upalne
letnie południe.
- Przepraszam. Nie powinienem był ci przerywać w pół
zdania.
Patrzyła teraz na jego usta. Czerwone pełne wargi... Nie
wytrzymywała tej bliskości. Próbowała odsunąć się od niego.
Nagle jednak jego usta przylgnęły zachłannie do jej warg,
twarde i płonące. Jedną ręką nadal obejmował ją, drugą przy-
trzymywał jej głowę.
Robyn nagle przestała się kontrolować. Odczuła gwałtow-
ną ulgę, pierzchły wszystkie niepokoje. Jakby znalazła się w
bajkowej krainie szczęścia. Podświadomie podjęła decyzję i
niespodziewanie dla siebie poddała się namiętnościom.
Nie powinnam czuć się tak wspaniale, myślała. Patrzyła
w niebieskie oczy i czuła się jak w raju. Jednocześnie resztką
świadomości winiła siebie za to, że czuje się tak cudownie,
wyzwolona ze złych myśli.
Zamknęła oczy.
Luke w pewnej chwili wydał z siebie krótki jęk. I nagle
uwolnił ją z uścisku.
Gwałtownie się odsunął.
- To nie powinno było się zdarzyć. Przepraszam.
Otworzyła oczy.
Czy on przepraszał ją teraz za chwilę szczęścia? Widocz-
nie nie odczuwał tego tak jak ona. Żałował tego, co zaszło
między nimi. Nie podobało jej się, że ją teraz przepraszał.
- Nie ma sprawy - mruknęła. Nie wiedziała, co powie-
dzieć.
- Naprawdę nic się nie stało.
Była zła na siebie. Nie chciała kłamać. Ale on nie mógł
dowiedzieć się, jak wfelłrie wywarł na niej wrażenie. Nie
wolno było dopuścić do tego, żeby się zorientował.
R
S
Unikała jego wzroku. Bała się wyczytać w jego oczach
niechęć czy pogardę.
Wstała z ławki i podeszła do fontanny. Znalazła worek,
który dał jej Luke. I niemal jak automat chodziła po trawie,
zbierała plastykowe talerzyki i kubeczki. Schylała się, prosto-
wała. Wielokrotnie powtarzała tę czynność.
Sprzątała z rozpaczliwą determinacją. To było najlepsze,
co mogła zrobić, żeby wyciszyć emocje, żeby zagłuszyć my-
śli.
Kiedy na trawniku było już posprzątane, Robyn podeszła
do płytkiego basenu przy fontannie. Okruchy szkła błyszczały
w słońcu. Uklękła na brzegu, pochyliła się w stronę wody.
Starannie wyzbierała to, co zostało z butelki po szampanie.
Tłumaczyła sobie, że jest przemęczona i niewyspana.
I że tylko dlatego tak mocno reaguje na wszystko, co się wy-
darza.
Czuła się taka szczęśliwa w czasie tego pocałunku. A kie-
dy on się od niej odsunął, to jakby zawalił się świat. I nie po-
trafiła ugasić ognia, który zapłonął w jej sercu.
Zajęta sprzątaniem, nie patrzyła na Luke'a. Dopiero gdy
skończyła swoje zadanie, podniosła wzrok.
Odszedł dość daleko od fontanny. Spacerował po trawniku,
z opuszczoną głową,, z rękami w kieszeniach. Nie miała żad-
nych wątpliwości. Żałował tego, co zrobił.
Wyprostowała się.
- Skończyłam - oznajmiła sucho.
Spojrzał na nią. Powiódł wzrokiem po czystym już teraz
trawniku.
- To dobrze, że skończyłaś. Możemy jechać.
Czy on wie, jak bardzo mnie zranił, zastanawiała się.
- Nie kłopocz się o odwiezienie mnie do domu - rzekła.
- Mogę zamówić taksówkę.
Widziała, jak zacisnął zęby.
R
S
- Nie ma potrzeby. Powiedziałem, że cię odwiozę i do-
trzymam słowa.
Podała mu worek ze śmieciami.
- Nie wiem, gdzie to wyrzucasz.
I dopiero teraz oboje spostrzegli, że Robyn ma zakrwawio-
ną rękę. Musiała się skaleczyć. Zajęta swoimi myślami nawet
tego nie zauważyła.
- Pozwól mi to obejrzeć - powiedział cicho.
- Nie, to tylko zadraśnięcie.
- Tego nie można tak zostawić.
- Ale ja mogę...
- Przestań się kłócić i pokaż mi to skaleczenie.
Podała mu rękę. Patrzyła z podziwem na silne, opalone
dłonie, na precyzyjne ruchy palców. Jej niewielka biała ręka
wyglądała na jeszcze słabszą, niż była w istocie.
- To nie wygląda ładnie. Trzeba zrobić opatrunek. Chodź
do domu, tam mam apteczkę.
- Nie ma potrzeby.
- Nie bądź głupia, dziewczyno. Muszę to zdezynfekować
i zatamować krwawienie. - Uśmiechnął się. - W przeciwnym
razie cały samochód będę miał we krwi.
Gdy poszli do kuchni, trudno jej było wytrzymać tę intym-
ną bliskość. Podała mu rękę, żeby mógł zrobić opatrunek.
Jego dotyk palił jak ogień. Skaleczenie było przy tym czymś
mało ważnym. I wcale nie bolało.
Ta bliskość Luke'a powodowała jakiś dziwny zawrót gło-
wy. Innego rodzaju niż ten, który odczuwała, siedząc na fon-
tannie. Podobała jej się dokładność, precyzja jego ruchów,
kiedy przemywał skaleczenie i przyklejał plaster. Zdumiała ją
jego troskliwość.
Robyn cały czas wyczuwała napięcie między nimi. To było
wprost niemożliwe do wytrzymania.
Wdychała zapach wody kolońskiej, której używał. Obser
R
S
wowała uważne spojrzenie jego oczu. Po raz pierwszy zauwa-
żyła, że ma bardzo gęste rzęsy.
Przestań, odejdź ode mnie, prosiła w myślach. Przecież
nienawidzisz wszystkiego, co mnie dotyczy. Nie musisz za-
kładać opatrunku. Nic mi się nie stanie. Odejdź, błagała, a
jednocześnie odczuwała przyjemność płynącą z tego, że on
jest przy niej. Chciała, żeby to trwało jak najdłużej. Zarzucała
sobie brak ambicji, ale to było silniejsze od niej.
Nie panowała nad emocjami.
- Skończone! - Wyprostował się i puścił jej rękę. - Zrobi-
łem to najlepiej, jak umiałem. Ale rozcięłaś sobie rękę w
okropnym miejscu. Następnym razem, gdy będziesz zbierać
stłuczone szkło, zachowaj więcej ostrożności.
- Następnym razem? - oburzyła się. - Ciągłe o mnie mó-
wisz, jakbym była nieodpowiedzialną idiotką. Już mdli mnie
od wysłuchiwania tych ciągłych morałów. Nawet słowa nie
powiedziałeś, jak ładnie posprzątałam.
Znowu zauważyła lodowaty błysk jego oczu.
- To był twój obowiązek. Musiałaś posprzątać, bo zrobili-
ście tam okropny bałagan.
- Och, pamiętam! - wybuchnęła Robyn. - Cały czas mi
o tym przypominasz. Chyba już masz obsesję na tym punkcie.
- Każdy, kto jest nieodpowiedzialny, wymaga, żeby mu
codziennie o tym przypominać.
- A ty znowu to samo! Bezmyślność, głupota i brak odpo-
wiedzialności. Powtarzasz te zarzuty jak stara, zdarta płyta.
Czy nie potrafisz dojrzeć we mnie jasnych stron?
Zauważyła błysk w jego oczach. Spojrzał tak, jak często
patrzyli na nią mężczyźni. Zdała sobie sprawę, że ułatwiła mu
zadanie. Ale nie mogła już cofnąć swoich słów.
Zobaczyła, jak Luke badawczo jej się przygląda. Nogi,
piersi, linia bioder...
R
S
- Od początku potrafiłem docenić twoje atuty - powie-
dział. - Piękne dziewczęta to coś, co potrafię zauważyć. –
Przyglądał jej się, jakby naigrawając się z jej zakłopotania. -
Zgrabne, długie nogi, buzia jak aniołek, piękne włosy. Oczy-
wiście nie muszę ci mówić, że całujesz z ogromną wprawą.
Doskonale opanowałaś tę sztukę.
Robyn chciała go uderzyć, ale tylko zacisnęła pięści.
Jednocześnie nie mogła zrozumieć swojej reakcji. Nigdy
dotąd nikomu nie udawało się tak łatwo rozniecać w niej
gniew. Pohamowała swój burzliwy temperament. Musi za-
chować spokój. Udać, że nic a nic ją to nie obchodzi.
- Oczywiście, że jestem w tym doskonała. Sam przecież
najlepiej wiesz, jak dużą mam praktykę - ironizowała.
To podziałało. Znikło rozbawione spojrzenie. I właśnie
wtedy przypomniała sobie, że uważa ją za kobietę lekkomyśl-
ną i płochą.
- Czas iść do samochodu - rzekł szorstko.
Czuła w sercu przeraźliwą pustkę.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Jechali w milczeniu. Tylko muzyka Mozarta łagodziła na-
piętą atmosferę. Robyn marzyła o tym, żeby jak najszybciej
znaleźć się w domu. Nie miała ochoty rozmawiać.
Nie chciała też patrzeć na Luke'a. Odwrócona do okna,
udawała, że podziwia zmieniający się krajobraz. Nawet gdyby
naprawdę zamierzała oglądać okolice, nie byłaby w stanie się
skoncentrować.
Czuła potworne zmęczenie, słuchała więc muzyki, która
mogła przynieść jej spokój. Chciała zapomnieć o wszystkim,
co dotyczyło siedzącego obok niej mężczyzny.
Wiedziała, że najdalej za godzinę nie będzie już o niej pa-
miętał. Co go obchodzi niemądra, lekkomyślna dziewczyna,
która narobiła tyle głupstw? Sam powiedział, że ma dzisiaj
wiele spraw do załatwienia. Nie będzie miał czasu o niej my-
śleć.
Zerknęła na jego nieodgadniona twarz. Jaki on jest napra-
wdę? - zastanawiała się. Ale szybko znów skarciła się. Nie
powinna zajmować się tym draniem. Za chwilę się rozstaną i
już nigdy w życiu nie zobaczą się, więc po co o nim myśli?
Dojechali na miejsce. Luke manewrował eleganckim jagu-
arem, aż wreszcie zatrzymał się przed jej domem.
Robyn zajęła się wyjmowaniem z torby leżącej na tylnym
siedzeniu swoich rzeczy, które jeszcze nie zdążyły całkiem
wyschnąć. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim
mieszkaniu. Wreszcie uwolnić się od tego człowieka .
Jednocześnie odniosła wrażenie, że wcale nie chce wysia-
R
S
dać z jaguara To, co przeżyła od ostatniego wieczora było
najbardziej upokarzającym doświadczeniem w jej życiu. A
teraz zakończenie tej krótkiej znajomości będzie jeszcze bar-
dziej przykre.
- Czy to tutaj? - Stali na parkingu przed domem, w którym
Robyn mieszkała i miała swoje biuro.
- Tak.
- Mieszkasz nad biurem? - Patrzył na szyld firmy. - To
dość niekonwencjonalne rozwiązanie.
- To właśnie moja firma - odpowiedziała.
Była dumna z tego szyldu. Potrafiła sama na siebie zarobić.
Na nikogo nie mogła liczyć, nie miała rodziny. I ten szyld sta-
nowił dowód, że radziła sobie doskonale. Poza tym Robyn
bardzo lubiła swoją pracę.
- Tutaj pracujesz?
- Nie - odparła, cedząc słowa. - To moja własna firma.
Zaczynałam praktycznie od zera.
Przeczytał głośno napis.
- Robyn Drew, projektowanie terenów zielonych. To ty?
Nie myliła się. Wyraźnie słyszała zdziwienie w jego głosie.
Znowu poczuła dumę. Po śmierci rodziców i babci stała się
samodzielna. Ta firma była jej największym sukcesem. Nawet
Mark niewiele jej w tym pomagał.
- Trudno uwierzyć, prawda? - zapytała.
Traktował ją jak dziecko. Zaskoczyło go, że okazała się
kobietą interesu, właścicielką firmy.
Pomyślała, że sama siebie nie może zrozumieć. Bo zamiast
się cieszyć, walczyła ze łzami. Nie wiedziała, dlaczego ten
człowiek wywoływał w niej takie dziwne reakcje.
- Robyn!
Pierwszy raz wypowiedział jej imię. Choć zabrzmiało do-
brze, i tak wiedziała, że nie ma to żadnego znaczenia. I tak już
się nie spotkają. Może to i lepiej, pomyślała. Nie miała ochoty
R
S
spotykać się z kimś, kto ciągle ma do niej pretensje. Niszczy-
łby ją i zatruwał jej życie. Całe szczęście, że już nigdy go nie
zobaczy.
Szukała kluczy w torebce. Nie patrzyła na niego. Dopiero
gdy jaguar odjeżdżał, rzuciła okiem na przystojną twarz kie-
rowcy. Widziała go ostatni raz w życiu. Na tę myśl zrobiło się
jej smutno.
W domu nikogo nie było. Najwidoczniej Anna nie wróciła
jeszcze od rodziców. Robyn odetchnęła z ulgą. Nie chciała
tłumaczyć się przed przyjaciółką. Musiała przedtem pozbierać
myśli, doprowadzić się do porządku.
Rozłożyła mokre rzeczy na podłodze. Zastanawiała się, co
z tego da się jeszcze uratować.
Wyjrzała przez okno na parking. Jeszcze przed chwilą stał
tam jaguar. Dlaczego ten mężczyzna tak mnie irytował? - za-
stanawiała się. Dlaczego tak dziwnie na niego reagowałam?
Zaparzyła herbatę. Wzięła tabletkę przeciwbólową i zmę-
czona opadła na krzesło.
Po pewnym czasie usłyszała, jak ktoś przekręca klucz w
zamku. To była Anna. Dopiero wtedy Robyn zdała sobie
sprawę, że musiała przysnąć na krześle. Czas minął niepo-
strzeżenie. Wiedziała, że nie uniknie wścibskich, choć jak
zwykle płynących z serca, pytań przyjaciółki.
Znowu przymknęła oczy. Czuła się zmęczona, niewyspana.
Jednak nie to było najważniejsze. W eleganckim dworku tak
wiele się wydarzyło. Targały nią emocje, których nie umiała
zrozumieć. Nie potrafiła uporządkować myśli. Rozkleiła się, a
przez te wszystkie miesiące, które upłynęły od śmierci Marka,
Robyn uważała, że potrafi panować nad sobą, trzymać się w
ryzach. Tymczasem ten przystojny mężczyzna, który tak nagle
pojawił się w jej życiu, zburzył świat, który z takim trudem
zbudowała po odejściu brata. Zniszczył poczucie bezpieczeń-
stwa.
R
S
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Jak mogła dopuścić
do tego, by tak nad nią zapanował?
Trzask zamykanych drzwi znowu przypomniał Robyn o
powrocie Anny. Podniosła głowę. Należało jak najszybciej
wrócić do rzeczywistości. Starała się nie myśleć o jego poca-
łunku, który smakował jak...
- Robyn!
Wstała z krzesła.
- Witaj, Anno. Jak było u rodziców?
Przyjaciółka patrzyła na nią ze zdumieniem. Dopiero teraz
Robyn pomyślała o rozrzuconych na podłodze ubraniach. Nie
zdążyła się przebrać i zdawała sobie sprawę, że w za dużych
spodniach i koszuli do kolan wygląda dziwacznie.
- Zaraz wrócę! - krzyknęła i pobiegła, by ukryć się w swo-
jej sypialni. Nie miała ochoty tłumaczyć się przed Anną. Nie
chciała mówić, co ją spotkało.
- Zaraz opowiem o rodzicach. Poczekaj chwilkę - powie-
działa Anna.
Machinalnie podniosła z podłogi ubranie. Złożyła w kostkę
i położyła na krześle. Potem wpadła za Robyn do sypialni.
- Co się stało? Wyglądasz jak strach na wróble. U rodzi-
ców w ogrodzie stoi coś takiego, w za dużej koszuli i
spodniach... Poza tym masz taką minę, jakbyś coś zbroiła.
- Nie zdarzyło się nic złego - mruknęła Robyn. Starała się
zyskać na czasie. - To ja pierwsza zapytałam, jak ci się udał
weekend?
- Och, fajnie. Rodzice znowu się kłócili. Ale oni już tacy
są. Kto się lubi, ten się czubi. Za to widziałam swojego dru-
giego bratanka. Shirley jest absolutnie cudowny. Malutki i
pomarszczony. .. Robyn, dlaczego jesteś tak dziwnie ubrana?
Naprawdę wyglądasz jak strach na wróble. I co robi na podło-
dze twoja sukienka? Czy wiesz, jaką masz teraz głupią minę?
- Tak, wiem.
R
S
- Czy to jakiś rodzaj transwestytyzmu? - zażartowała An-
na. - Czyżbym przypadkiem odkryła jedną z twoich nieszko-
dliwych dewiacji? Ubierasz się w męskie ciuchy i to cię pod-
nieca?
- Nie wygłupiaj się.
- A więc?
Robyn machnęła ręką.
- Właśnie zamierzałam posprzątać te rzeczy.
- Co ci się stało w rękę? - zapytała Anna, spoglądając na
opatrunek. - Gdzie się skaleczyłaś? Zobacz, krew przesiąkła
przez plaster. Musiałaś bardzo krwawić.
Spojrzała na rękę.
- To nic takiego. Po prostu malutkie skaleczenie.
Anna westchnęła.
Robyn dobrze znała swoją przyjaciółkę. Westchnienie
oznaczało, że skończyły się żarty.
- Powiedz mi wreszcie, co się dzieje? Wyjeżdżam raptem
na dwa dni do rodziców, wracam i zastaję cię w męskim ubra-
niu ze zranioną ręką i dziwną miną. Powiedz, na Boga, o co
chodzi. Wyobrażam sobie wszystko, co najgorsze.
Robyn podeszła do szafy i zaczęła przygotowywać sobie
ubranie.
- Nie przesadzaj. Wiesz doskonale, że jestem dość dorosła,
żebym mogła zadbać o siebie. Nic się nie stało.
Przyjaciółka nie dawała za wygraną.
- Czy ja mówiłam, że nie jesteś dorosła? Po prostu intere-
suje mnie, dlaczego tak wyglądasz. - Spojrzała na zegarek. - I
to o dziesiątej rano. Czyje to są rzeczy? Czy należą do kogoś,
kogo znam?
Wiedziała z doświadczenia, że Anna bywa uparta. Jak chce
się czegoś dowiedzieć, to nie ustąpi.
R
S
- Niepotrzebnie wietrzysz sensację. Pojechałam na impre-
zę za miasto z przyjaciółmi Marka. I tak się złożyło, że zmo-
czyłam, a potem podarłam sukienkę i musiałam pożyczyć
jakieś ubranie, bo nie miałam w czym wrócić do domu... To
proste jak drut, prawda?
- Rozumiem! - zawołała Anna, najwyraźniej zadowolona
z tych informacji. - Wynika z tego, że zostałaś tam na noc.
Kim jest ten człowiek?
Robyn zaczerwieniła się.
- Tak, zostałam tam na noc, ale zaczynasz wyciągać nie-
właściwe wnioski. Ja po prostu byłam trochę... zmęczona i
przenocowałam tam w pokoju gościnnym.
- I w ten sposób skaleczyłaś się w rękę? Nic mi tu nie pa-
suje.
- Tak.
- I zniszczyłaś sukienkę...
- Tak.
Anna znowu westchnęła.
- Nie mów ciągle „tak". To jest irytujące. Nie chcesz mi
. powiedzieć?
- Tak - mruknęła Robyn.
- Zatem nie powiesz, kto był na tym przyjęciu, czy dobrze
się bawiłaś, ani też, w jaki sposób zmoczyłaś sukienkę?
- Odczep się.
- Przepraszam, ale martwię się o ciebie.
- Zajmij się swoimi sprawami! - krzyknęła Robyn.
- Dobrze, jak sobie chcesz - rzekła Anna. - Powiedz mi
tylko, kogo spotkałaś? Czy to ktoś zupełnie wyjątkowy?
- Jesteś okropna! - wykrzyknęła Robyn. - Daj mi święty
spokój! Wygadujesz takie głupstwa, że aż głowa boli.
Anna umilkła. Było jej przykro.
Robyn zawstydziła się swojego wybuchu.
R
S
- Och, przepraszam. Po prostu jestem zmęczona. - Zmusiła
się do uśmiechu. - Impreza skończyła się późno, wstałam bar-
dzo wcześnie. Przepraszam cię.
Twarz Anny wyrażała zatroskanie.
- Robyn, proszę, nie zrozum mnie źle. Od śmierci Marka...
prowadzisz takie dziwaczne życie. Czepiasz się jego przyja-
ciół. .. imprezy, nocne kluby. To do ciebie zupełnie niepodob-
ne i dlatego tak się niepokoję. Myślę, że masz powody, żeby
tak postępować... - Czekała chwilę, aż Robyn odpowie, ale
ponieważ ona milczała, ciągnęła dalej: - Czy powiedziałabyś
mi, gdyby było ci źle? Chciałabym, żebyś wiedziała, że zaw-
sze możesz na mnie liczyć. Zawsze ci pomogę, gdyby coś
było niedobrze... - Głos jej zadrżał i umilkła.
Robyn odgarnęła z twarzy piękne rude loki i spróbowała
się uśmiechnąć. Ufała Annie. Ale przecież nie rozumiała sa-
mej
siebie, więc co mogłaby powiedzieć przyjaciółce?
- Wszystko jest w porządku. Sama widzisz, że nie płaczę,
nie wpadam w rozpacz. Wszystko jest dobrze - zapewniła ze
źle ukrytą irytacją w głosie.
- Czasami myślę, że powinnaś to wszystko wypłakać, za-
miast zasklepiać się w swoich zmartwieniach - zauważyła An-
na. - Wiem, że kochałaś Marka. Tylko on został ci z całej ro-
dziny...
- Dosyć! Wystarczy! - krzyknęła Robyn. Walczyła ze
łzami.
- Przepraszam, kochana. - Anna objęła ją serdecznie.
Siedziały obok siebie w milczeniu.
- Może napijesz się herbaty - zaproponowała po chwili.
- Dzięki, bardzo chętnie - ucieszyła się Robyn. -I obiecuję,
że wezmę sobie do serca to, co mówiłaś. Nie będziesz musiała
martwić się o mnie.
R
S
Przez następne trzy tygodnie Anna nie miała powodu do
niepokoju. Robyn prowadziła bardzo regularny tryb życia.
Wstawała o siódmej rano, brała prysznic, wykonywała nawet
kilka ćwiczeń gimnastycznych: skłony, przysiady. Śniadanie
jadła zawsze przed ósmą.
Spała dokładnie osiem godzin i cały czas przeznaczała na
pracę. Tak się złożyło, że miała w tym czasie dość dużo zamó-
wień. Dbała o to, żeby doskonalić się w swoim zawodzie.
Czytała czasopisma poświęcone kwiatom, oglądała na wideo
kasety, na których były zarejestrowane ogrody i parki milione-
rów z różnych stron świata. Chodziła do biblioteki. Pomogło
jej to odzyskać formę i zagłuszyć tęsknotę za nieżyjącym bra-
tem.
Jego dawni przyjaciele dzwonili do niej jeszcze kilka razy,
zapraszając ją na kolejne imprezy. Odmawiała, a oni nie za
bardzo nalegali. Po tamtej pamiętnej nocy żaden z nich nie
zaniepokoił się o nią. Odjechali i nawet nie zauważyli, że nie
ma jej z nimi. Nikt nie poruszył tego tematu. Albo byli wtedy
jeszcze bardziej pijani niż ona, albo myśleli, że ktoś inny za-
brał ją do domu.
Nie winiła ich za to. Była im wdzięczna, że pamiętają o
niej. Miała sentyment do ludzi, z którymi przyjaźnił się jej
brat. Nie chciała jednak chodzić z nimi na imprezy. Nie od-
powiadał jej taki tryb życia. Rozumiała już, ile zła może wy-
rządzić nadużywanie alkoholu.
Robyn przeciągnęła się. Długo siedziała przy komputerze,
starała się więc rozruszać mięśnie. Miała ostatnio dużo pracy.
Jak zwykle udzielała wielu drobnych porad ogrodniczych.
Pracowała też nad większymi projektami.
Kończyła właśnie wstępny plan terenów zieleni wokół du-
że-
go ośrodka dla emerytowanych kolejarzy. Zleceniodawca za-
akceptował niemal wszystko. Zmienił zaledwie kilka drobiaz-
gów. Przed chwilą wprowadziła poprawki do komputera.
Odetchnęła z ulgą. To była dobrze wykonana robota, spo-
R
S
dziewała się porządnego wynagrodzenia i aprobaty zlecenio-
dawcy.
Miała nadzieję, że jeszcze kiedyś ktoś zamówi u niej coś
podobnego. Marzyło jej się coś dużo piękniejszego, ciekaw-
szego. Obejrzawszy kasetę z ogrodami milionerów, wyobraża-
ła sobie, że projektuje wielki ogród i graniczący z nim park.
Robyn kochała przyrodę. Niszczenie lasów amazońskich,
masowe wymieranie dzikich zwierząt, dziura ozonowa - to
wszystko napawało ją przerażeniem.
Jej projekty pozostawały w doskonałej harmonii z naturą.
Na przykład w ośrodku dla emerytowanych kolejarzy latarnie
w ogrodzie miały być wykonane według nowoczesnych norm.
Światło pochłaniane przez ekologiczne chodniki. Miało to
uchronić niektóre gatunki drobnych leśnych zwierzątek, któ-
rym szkodziły palące się całą noc latarnie.
Jeszcze raz się przeciągnęła. Wyłączyła komputer i zaczęła
sprzątać na biurku. Zgasiła stojącą na biurku lampkę. W poko-
ju zapanował półmrok.
Podeszła do okna i zobaczyła reflektory samochodu. Ktoś
mimo późnej pory przyjechał do firmy. Zerknęła na zegarek.
Dochodziła ósma. Ze sportowego jaguara wysiadł przystojny,
dobrze zbudowany mężczyzna. Serce jej drgnęło.
Po chwili u niej w biurze pojawił się Luke. Prędzej mogła-
by się spodziewać samego diabła niż jego.
Wyglądał bardzo elegancko. W ciemnym garniturze i ja-
snej koszuli z krawatem nie przypominał Luke'a z przyjęcia.
Robyn zauważyła, że każdy szczegół ubioru był dobrej marki
i starannie dobrany.
- Czego chcesz? - wyjąkała przerażona.
Nonszalancko oparł się o futrynę i patrzył na nią kpiąco.
- To cała ty - powiedział. - Uprzejma jak zawsze. Cieszę
się, że tak miło mnie witasz. Czy mogę wejść?
R
S
Robyn zmarszczyła czoło.
- Czy wiesz, która jest godzina? - spytała zaczepnie.
Wszedł do środka, nie czekając na jej zgodę. Bezceremonial-
nie przeglądał leżące na biurku wydruki.
- Profesjonalna robota - rzekł z uznaniem. - Nie spodzie-
wałem się tego.
Poczuła, jak wzbiera w niej złość.
- Czy przychodzisz o tak późnej porze do mojego domu,
żeby prawić mi tego rodzaju wątpliwe komplementy? - zapy-
tała sucho.
- Jeśli sobie życzysz, mogę powiedzieć ci kilka miłych
komplementów. Pamiętasz, jak skaleczyłaś się przy fontan-
nie? Mówiłem ci wtedy o twoich zaletach...
- Daj spokój, Luke! Spójrz na zegarek!
- Wiele kobiet ucieszyłoby się, widząc mnie w drzwiach
o tej porze.
- Wierzę.
- Oczywiście nie przyszedłem tu w celach towarzyskich.
- Do licha, Luke...
- Zostawiłaś to w łazience w domu Paula i Melissy.
Podał jej kosmetyczkę. Szukała jej wszędzie. Nie myślała,
że zostawiła ją właśnie tam.
Nadal rozglądał się po biurze.
- Czy dobrze idą interesy?
- Doskonale, ale nie bez powodu. Ja tu ciężko pracuję.
- Naprawdę?
Zaczerwieniła się.
- Tak, zobacz. Zrobiłam niezły projekt ośrodka dla emery-
towanych kolejarzy.
- Moje uznanie, panienko.
Śmiał się. Nigdy przedtem nie zauważyła jasnych iskierek
w jego oczach.
R
S
Luke odwrócił się w stronę drzwi.
- Niestety, muszę już iść. Wpadłem tylko na chwilę. Dzię-
kuję za kawę, ale, niestety, nie będę mógł zostać dłużej.
- Za kawę? - zapytała bezmyślnie Robyn. - Przecież ja
wcale...
Nie zaproponowała mu nic do picia. Znowu robił sobie z
niej żarty.
- Dobranoc, Robyn - rzekł ze śmiechem. - Innym razem
wpadnę na kawę. Śpij słodko. Życzę ci kolorowych snów.
Stała w otwartych drzwiach i patrzyła przez okno, jak Luke
wsiada do swojego jaguara, jak odjeżdża.
Wzięła kosmetyczkę ze stołu. Paskudny drań, pomyślała.
W sobotę Robyn wstała bardzo wcześnie. Błękitne niebo
obiecywało piękny dzień. Załadowała swego jeepa. Do cięż-
kiego, wielkiego kufra, w którym miała wszystko, co mogło
się przydać, włożyła wstępne projekty ogrodu i parku.
To wspaniałe zlecenie. Ogród, park, kawałek lasu. Teren
niedawno nabyty przez nowych właścicieli. Bujna przyroda,
niemal nie tknięta ludzką ręką.
Robyn już od tygodnia pracowała nad wstępnym projek-
tem. Odbyła kilkanaście rozmów telefonicznych z panią Janet
Bamford, właścicielką tego kawałka ziemi.
Teraz jechała, by obejrzeć posiadłość i dopracować ostat-
nie szczegóły. Mknęła radośnie autostradą. Dawno już nie
czuła się tak lekko.
Projektowanie ogrodów wiązało się z pracą na świeżym
powietrzu. I kiedy już kończyła opracowanie wstępnych pro-
jektów na komputerze, niemal zawsze jechała w teren. To
dawało jej wiele satysfakcji. Kochała tę robotę. To babcia
zaszczepiła w niej miłość do kwiatów. Nikt jednak nie podej-
rzewał, że Robyn zajdzie tak wysoko. Tym razem miała za-
projektować coś tak wspaniałego jak ogród milionera... Po
R
S
myślała, że to zbyt cudowne, żeby mogło być prawdziwe.
Żałowała, że nikt z rodziny nie może jej teraz zobaczyć.
Mark też kochał przyrodę. Nie pomagał jej w firmie, ale zaw-
sze podziwiał jej pracę. Szanował Robyn, opiekował się nią, a
jednocześnie traktował jak dorosłą... Mark... brązowe oczy
rozświetlone blaskiem i życzliwością...
Otrząsnęła się z przygnębiających myśli. Ten piękny dzień
oznaczał coś nowego. Bogaty klient wybrał ją spośród wielu
konkurencyjnych firm. Być może zdołała już wyrobić sobie
dobrą opinię. Ktoś docenił jej talent i zaangażowanie.
Przemiła kobieta, ta pani Bamford, myślała Robyn. Roz-
mawiała przez telefon nie tylko uprzejmie, ale z dużą znajo-
mością rzeczy.
Robyn sprawdziła raz jeszcze na mapie, czy dobrze jedzie
i skręciła z autostrady w boczną drogę.
Pogoda zaczęła się psuć. Niebo zaciągnęło się ciężkimi
czarnymi chmurami.
Godzinę później jeep nagle stracił moc. Tak jakby zabrakło
paliwa. Robyn zjechała na pobocze. Jadący za nią samochód
gwałtownie zahamował. Zaraz jednak jeep ruszył sprawnie do
przodu. Robyn włączyła radio. Nie miała tak dobrego sprzętu
jak Luke, ale też dało się słuchać. Uśmiechnęła się. Los jej
sprzyjał.
Zaczął kropić deszcz. A ona siedziała komfortowo pod da-
chem swojego jeepa i jechała zrealizować zamówienie.
Kiedy po jakimś czasie dojeżdżała wąską aleją do miejsca
przeznaczenia, samochód ponownie odmówił posłuszeństwa.
Przestraszyła się. W pobliżu nie było żadnej stacji benzyno-
wej, ani nawet budki telefonicznej. Na szczęście i tym razem
jeep po chwili odzyskał swą sprawność i nie musiała szukać
pomocy na tym pustkowiu.
Wąska aleja zwęziła się jeszcze bardziej. Po bokach rosły
R
S
stare, dorodne topole.
I nagle jeep zatrzymał się i już za nic nie dał się urucho-
mić.
- Do licha - klęła Robyn. - Już prawie dojechałam.
Rozpadało się na dobre. Duże krople deszczu bębniły o
szybę. Wycieraczki działały sprawnie. Pracowały na pełnych
obrotach, a i tak nie nadążały. Świat tonął w potokach desz-
czu.
Robyn siedziała w samochodzie, próbując przeróżnych me-
tod. Przekręcała kluczyk, dodawała gazu... wszystkie wypró-
bowane sposoby tym razem nie dały rezultatu.
Trzeba działać, westchnęła z rozpaczą. Bezczynne siedze-
nie nic mi nie pomoże.
Zajrzała do kufra. Znalazła tam wszystko, co kiedyś może
się przydać. Wszystko... oprócz parasolki. Płaszcz od deszczu
zostawiła parę tygodni temu u rodziców Anny. To pamiętała.
A parasolka musiała być w domu w przedpokoju. Gorączko-
wo myślała, co robić. Wreszcie naciągnęła na głowę pustą
reklamówkę, wzięła torebkę, zamknęła jeepa i ruszyła pieszo
przed siebie.
Szła bardzo długo. Żałowała, że nie wzięła z samochodu
mapy. Chciała teraz, mimo deszczu, usiąść pod jakimś drze-
wem i sprawdzić, czy nie pomyliła drogi. Zmokła tak, że na-
wet bielizna ociekała wodą. Obcierały ją sandały, więc je po
prostu zdjęła i dalej szła boso. Tak było znacznie lepiej. Po-
czuła się raźniej. Oczarowało ją piękno tych stron. Zaczęła
podśpiewywać melodię z musicalu „Cats".
Wreszcie na horyzoncie zamajaczyły jakieś zabudowania.
Teraz już prawie biegła. Przetarła oczy. To był piękny stary
dworek z wysokim kominem. Po ścianach piął się bluszcz. Ol-
brzymie korony wiekowych dębów chroniły dom przed de-
szczem.
Minęła rozłożysty krzak rododendronu, potem starannie
przystrzyżony żywopłot. Do drzwi prowadziła wąska alejka,
R
S
wysypana jasnym piaskiem.
Zdjęła z głowy torbę foliową. Na pewno wyglądała okrop-
nie. Starannie przygotowany eleganeki makijaż diabli wzięli.
Piękne zwykle rude loki wyglądały żałośnie. Lepiej jednak
było pokazać się z mokrymi włosami niż z foliową torbą na
głowie. Przekonywała samą siebie, że to nic takiego. Po pro-
stu wyjaśni, co jej się przytrafiło i nikt nie będzie się na nią
gniewał. A może... pomyślała z nadzieją, może ktoś w tym
domu, na przykład syn pani Bamford, ma zdolności technicz-
ne i naprawi jej jeepa.
Przywołała na twarz miły uśmiech i zapukała do drzwi.
Ktoś jej otworzył i nagle... Robyn stała jak oniemiała, jak
sparaliżowana. Myślała, że ma halucynacje. Podczas deszczu
zdarzają się różne rzeczy.
Przed nią stał Luke Denner.
- Cześć, spóźniłaś się - przywitał ją, jak gdyby nigdy nic.
W kącikach ust czaił się uśmiech. - I znowu cała mokra. Co
się stało tym razem? Czyżby bliski kontakt z fontanną? - kpił
z niej.
Robyn nie mogła wykrztusić słowa. Co, do licha, on tutaj
robi? - pytała w myślach. Nic z tego nie mogła zrozumieć.
Otworzył drzwi szerzej i gestem zaprosił ją do środka, jak-
by to było czymś najbardziej naturalnym na świecie.
- Ja... chciałam wyjaśnić... Byłam umówiona z panią Bam-
ford w sprawie projektu ogrodu... - wykrztusiła.
Uśmiechnął się.
- Wiem o tym, ale wejdź wreszcie do środka. Nie możemy
rozmawiać na ganku.
Zanim Robyn cokolwiek z tego zrozumiała, wziął ją pod
rękę i delikatnie, choć zdecydowanie, wprowadził do środka.
Spojrzała na jego roześmianą twarz i nie zdołała pohamo-
wać złości.
R
S
- Jak śmiesz naśmiewać się ze mnie! - wybuchnęła.
- Przepraszam, ale nie rozumiem, co tak cię ciągnie do
wody...
- Tu nie ma nic do śmiechu - denerwowała się. - Jeep mi
się zepsuł, a chodzenie po deszczu nie jest moim hobby. Ta
droga...
- Chyba nie winisz mnie za to, że zepsuł się twój jeep. Al-
bo za to, że pada deszcz - dopytywał się, patrząc na nią kpią-
co.
Robyn opuściła głowę. Zamówienie, na które tak liczyła,
było żartem tego okropnego mężczyzny, okrutnym żartem.
Wszystko już zaczynało się układać. A teraz nawet praca,
jej kochana praca, straciła sens.
Przypomniała jej się zatroskana twarz Anny. Nic już jej nie
zostało. Zupełnie nic.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Postaw wreszcie te sandały i chodź do pokoju. Zaraz ci
wszystko wyjaśnię. Nie możemy przecież rozmawiać
w drzwiach. Chodź za mną - ponaglił ją.
Robyn nie ruszyła się. Co za drań, pomyślała. W ten spo-
sób nic nie zdziała: Czyżby spodziewał się, że podrepczę za
nim jak dobrze wytresowany pies? Tak może traktować swoje
labradory, a ode mnie niech się odczepi.
Chwilę później Luke pojawił się znowu. Złożył ręce na
piersi.
Spojrzała z podziwem na jego muskuły.
- Czy masz zamiar stać tam przez całe popołudnie? - zapy-
tał. Patrzył na nią z irytacją i zniecierpliwieniem. - Zanim
weźmiesz się do roboty, musisz się przebrać. W przeciwnym
razie nabawisz się zapalenia płuc.
O jakiej robocie on mówi? - pomyślała Robyn. Zmusiła
się, by zachować spokój. Zamknęła oczy i powoli policzyła do
dziesięciu. Tak kiedyś nauczyła ją babcia. To czasem pomaga-
ło...
Znowu przypomniał jej się Mark. I jeszcze raz otrząsnęła się
z balastu przeszłości.
Z przesadną starannością postawiła sandały koło drzwi.
Wyprostowała plecy.
Niecierpliwił się.
- Po co ta pantomima? - zapytał zimno. - Pospiesz się,
moja droga.
- Znowu traktujesz mnie bez szacunku! - oburzyła się.
- Trudno się dziwić. Wystarczy, że sobie przypomnę, w
jakich okolicznościach się poznaliśmy... To nie wróży niczego
R
S
dobrego.
Czy celowo denerwował ją?
- Jestem kobietą interesu i mimo wszystko mam swoje
prawa - rzekła ostro. - Tracę czas na opracowanie projektu.
Przyjeżdżam tutaj i nagle okazuje się, że to tylko twój głupi
żart, bardzo głupi żart...
Machnął ręką.
- Posłuchaj, Robyn. Jeśli ci na tym tak zależy, możemy
rozmawiać w przedpokoju. Nie będę cię zmuszał, żebyś we-
szła do salonu. Słuchaj, to nie jest żart. Szanuję twoją pracę.
Naprawdę jesteś dobra w tym, co robisz. I rzeczywiście
chciałbym, żebyś dokończyła projekt. To piękny teren, ale
zaniedbany i na pewno trzeba coś z tym zrobić. Pani Bamford
to moja sekretarka. Pracuje dla mnie i wszystkie wasze umo-
wy są przeze mnie honorowane.
Słuchała, nie wierząc własnym uszom.
- Gdyby był jakiś problem... - mówił Luke.
- Problem! - krzyknęła. - Czy wyobrażasz sobie, że będę
mogła pracować dla ciebie?
- Tak. To dobra oferta.
- Zaraz, zaraz - mruknęła Robyn. Coś jej tu nie pasowało.
- Wydawało mi się, że tak nisko mnie cenisz, że nie zleciłbyś
mi żadnej pracy. A tym bardziej tak dużego odpowiedzialnego
zadania - rzekła.
- Zasięgnąłem opinii. Była jak najlepsza. A teraz, jak już
sobie to wyjaśniliśmy, idź się rozgrzać pod natrysk, a ja przy-
gotuję ci ubranie na zmianę. Twoje skłonności do wpadania
do wody... - Zawiesił głos.
Robyn starała się w miarę możliwości zignorować jego
kpiący wyraz twarzy.
- Nie bez przyczyny odnoszę sukcesy. Włożyłam w firmę
R
S
wiele serca, dużo czasu i energii. A teraz wcale nie wpadłam
do wody, tylko zmokłam na deszczu.
- Przestań wreszcie się kłócić. Idź do łazienki, zdejmij te
mokre rzeczy i rozgrzej się pod ciepłym prysznicem.
Ten mężczyzna był twardy jak kamień.
- Jeśli myślisz, że rozkazy i twój despotyzm spowodują, że
będę lepiej pracowała, to przekonasz się, jak bardzo jesteś
w błędzie. Być może inni ludzie dają się zastraszyć twoją
wyniosłą arogancją, ale nie wyobrażaj sobie, że i mnie możesz
zaliczyć do tej kategorii.
- Idź, wykąp się - powtórzył. - A potem pokażesz mi
wstępny projekt i udowodnisz, że znasz się na projektowaniu
ogrodów. Bo zaczynam podejrzewać, że nie odróżniasz tuli-
pana od orchidei.
Nie było sensu kłócić się z draniem. Zignorowała tę zło-
śliwą uwagę.
- Gdzie jest łazienka? - zapytała.
- Na górze, pierwsze drzwi na prawo.
Osuszyła się dużym, miękkim ręcznikiem.
Jak mogło mi się coś takiego przytrafić? - myślała ze zło-
ścią. Gdyby ktoś jej powiedział, że dwukrotnie znajdzie się w
podobnej sytuacji, nie uwierzyłaby. Roześmiałaby się mu w
nos. Co za potworny zbieg okoliczności, złościła się.
Przetarła zaparowaną taflę lustra. Spojrzała na swoje odbi-
cie.
- Robyn - powiedziała. - Nie zasłużyłaś na taki los.
Pełna nadziei, radosna i lekka wychodziła rano z domu.
A potem - takie rozczarowanie.
Odłożyła ręcznik. Sięgnęła po ubranie. Było zupełnie mo-
kre.
Zdjęła z wieszaka ciemnozielony szlafrok, uszyty z mięk-
kiego, przyjemnego w dotyku materiału. Przycisnęła do twa-
rzy delikatną tkaninę, Poczuła zapach wody kolońskiej. To
R
S
pobudziło w niej wszystkie zmysły. Wdychała głęboko, powo-
li, rozkoszując się tą wonią.
To był jego zapach. Oczywiście, pomyślała, to przecież je-
go szlafrok. Jego dom, jego łazienka i wszystko. Dziwnie się
czuła, gdy wkładała na nagie ciało coś, co tak bardzo pachnia-
ło tym mężczyzną, co należało do niego.
Stała rozmarzona przed lustrem, kiedy nagle zapukał do
drzwi.
- Czy już skończyłaś?
Robyn drgnęła na dźwięk jego głosu.
- Tak... Nie... - odkrzyknęła. - Już prawie jestem gotowa.
- To dobrze. Daj mi kluczyki do jeepa. Pójdę rzucić
okiem, co się tam stało.
Robyn szczelnie otuliła się szlafrokiem. Spojrzała w lustro
i przekręciła klucz w zamku. W ostatniej chwili przypomniała
sobie, by przybrać służbowy wyraz twarzy.
- Proszę. - Wyjęła kluczyki z kieszeni dżinsów i podała
mu je, próbując uniknąć dotyku jego dłoni.
- Czy przynieść ci coś z samochodu?
- Mam w kufrze wszystko, co dotyczy projektu. Stoi
gdzieś z tyłu...
- Dobrze. Czy coś jeszcze?
Robyn potrząsnęła głową.
- To wszystko. Chyba, że uda ci się go naprawić - dodała
z nadzieją w głosie. - Chodzi mi o to, że może to być coś ba-
nalnego.
- Nie zamierzam w nim grzebać. Chyba zauważyłaś, że
pada deszcz. I tak masz szczęście, że jestem gotów przynieść
z samochodu twoje rzeczy.
- Altruizm godny uznania - zauważyła ironicznie Robyn.
Uśmiechnął się.
- Być może byłbym w stanie ci pomóc, ale wiesz... po
R
S
prostu mi się nie chce. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okaza-
ło, że zabrakło ci benzyny.
- Nie bądź śmieszny - oburzyła się. - Kontrolka na pewno
nie świeciła się na czerwono.
- Chyba że kontrolka jest zepsuta.
- Nie jest zepsuta. To mój jeep i znam się na nim.
Uniósł brwi.
- To tylko przypuszczenie, Robyn. Naprawdę szkoda two-
ich nerwów.
- Dobrze, w takim razie było to wyjątkowo głupie przy-
puszczenie. Traktujesz mnie jak debilkę. Ale, wiesz, ja umiem
pisać i czytać, i robić jeszcze inne różne rzeczy.
- Oczywiście masz rację. Dlaczego miałbym wątpić w
twój prawidłowy rozwój ? Na pewno nie jesteś debilką. Może
napijesz się kawy? - zaproponował na zgodę.
- Kawy?! - wykrzyknęła Robyn z oburzeniem. - A co
z przyniesieniem moich rzeczy? Mówiłeś, że przyniesiesz.
Obiecanki cacanki...
Uśmiechnął się. Wzruszały ją złote iskierki w jego oczach.
Nawet jeżeli był draniem.
- Dobrze, w takim razie proponuję, żebyś ty zaparzyła ka-
wę dla nas obojga. Tu stoi ekspres, tu masz kawę, śmietankę...
Dla mnie czarna kawa, wsypiesz dwie łyżeczki cukru.
- Z arśzenikiem czy bez? - zapytała Robyn.
Po chwili usłyszała trzask drzwi.
Pięć minut później Luke był już z powrotem.
Robyn, ukryta w kuchni za kremową firanką, patrzyła,
jak sportowy jaguar podjeżdża pod dom. Krople deszczu pa-
dały tak gęsto, że zrobiło się ciemno, choć dopiero niedaw-
no minęła trzecia. Światła samochodu rozpływały się w de-
szczu.
R
S
Trzymała w ręku kubek z kawą. Cieszyła się, że już nie
musi moknąć.
Luke wysiadł z samochodu, targając jej wielki, ciężki ku-
fer. Miał na sobie długi płaszcz deszczowy, ale niewiele to
pomogło. Jego włosy, pociemniałe od wody, teraz prawie
czarne, żałośnie oblepiały głowę. Gładko ogolona, ogorzała
słońcem twarz błyszczała od wilgoci.
Obserwowała, jak męczy się z kufrem. Krople wody spły-
wały mu z włosów na szyję i płynęły pod koszulę.
Robyn odsunęła się od okna. Luke zdjął w przedpokoju
płaszcz ociekający wodą i wszedł do kuchni. Ocierał włosy
i twarz ręcznikiem. Patrzyła na niego, na jego mokrą koszu-
lę...
Uśmiechnęła się z satysfakcją. Tym razem on skąpał się
w deszczu. Pomyślała, że to być może dzisiaj jedyny powód
do uśmiechu. Przecież z tym draniem nic dobrego nie mogło
się wydarzyć.
- Twój kufer postawiłem w przedpokoju - powiedział,
zdejmując mokrą koszulę. - Waży prawie tonę. A co właści-
wie chciałaś wziąć z kufra?
- Moje plany i wszystko do pracy - odparła szybko. - Wi-
działam przez okno, jak się z nim męczyłeś. Trzeba było go
zostawić w twoim samochodzie. Sama bym wzięła.
Widziała, jak jego usta wygięły się w uśmiechu. Podszedł
do niej. Mięśnie tułowia i ramion wyglądały imponująco. Zna-
ła już jego siłę.
- Nie prowokuj mnie, Robyn - mruknął. Dotknął wskazu-
jącym palcem jej podbródka. - To może dać nieprzewidziane
efekty.
Cofnęła się pod siłą jego spojrzenia.
- Ja... nie sądzę, że zdążyłeś w tych warunkach spojrzeć na
jeepa, czy nie da się go naprawić - powiedziała cokolwiek,
byle tylko oderwać myśli od jego nagiego torsu.
R
S
- Nie da się - rzekł z satysfakcją. - Ten stary grat jest
w strasznym stanie.
Robyn wiele razy myślała to samo o swoim jeepie, ale sły-
sząc te słowa z jego ust, oburzyła się. Nie mogła na to pozwo-
lić, żeby obrażał jej samochód.
- Przykro mi, że nie spodobał ci się mój jeep. Właściciele
luksusowych jaguarów nie potrafią docenić normalnego samo-
chodu. Mogłam się tego spodziewać.
- Wcale nie...
Przerwała mu.
- Określenie stary grat jest tu zupełnie nie na miejscu. To
jedyny samochód, jaki posiadam, więc go potrzebuję. Musi
być szybko zreperowany. Czy możesz mi podać numer naj-
bliższego warsztatu samochodowego? - zapytała.
Wycierał teraz ramiona. Potrząsnął przecząco głową.
- To trzeba zrobić jak najszybciej, żebym mogła wrócić do
domu - dodała.
- Niestety, nie mogę ci pomóc - rzekł z sarkastycznym
uśmiechem. - Właściciele luksusowych aut nie znają numerów
warsztatów samochodowych.
Mogła to przewidzieć, ale i tak nic by to nie dało.
- Pozwolisz mi skorzystać z telefonu?
Skinął głową.
- O tej porze nigdzie się nie dodzwonisz, ale jeśli chcesz
marnować czas, to proszę bardzo.
- Nie bądź śmieszny. Jeep nie jest w aż tak złym stanie,
żeby nie dało się go naprawić. Wygląda na to, że nie masz
zielonego pojęcia o samochodach.
Zobaczyła błysk uśmiechu w jego oczach.
Wziął kubek z kawą, którą zaparzyła parę minut wcześ-
niej. Ale już nie patrzyła na niego. Rozpaczliwie przegląda-
ła książkę telefoniczną, szukając warsztatu samochodowego,
R
S
który znajdowałby się stosunkowo blisko tego przeklętego
miejsca.
W końcu zapisała na kartce kilka numerów. Podeszła do
telefonu i zaczęła dzwonić. Nikt jednak nie podnosił słuchaw-
ki. Podejrzewała, że to jakieś uszkodzenie na linii. Mogło się
coś zepsuć z powodu deszczu.
- Jak myślisz, o co tu chodzi? - zapytała gniewnie.
- Tracisz tylko czas - mruknął. - Żaden warsztat nie jest
teraz czynny.
- Przecież to dopiero czwarta po południu - zdziwiła się.
- Zapominasz, że znajdujemy się na głębokiej prowincji,
a nie na przedmieściu Londynu. Kiedy odradzałem ci szuka-
nie, nie miałem oczywiście na myśli tego, że twój jeep jest do
niczego. W sobotę po południu, a tym bardziej w niedzielę,
nie masz na co liczyć.
- A jakieś pogotowie drogowe? - zapytała z przerażeniem.
- Nie tutaj i nie do takich samochodów jak ten.
Robyn zaczęła gorączkowo zastanawiać się, co powinna
zrobić w tej sytuacji.
- Nie mogę siedzieć z założonymi rękami.
Zaśmiał się. Błysnęły białe zęby w opalonej twarzy.
- Niepotrzebnie się denerwujesz. Nic się nie martw. Grat
zostanie zreperowany. To będzie pierwsza sprawa, jaką zaj-
miemy się w poniedziałek. Zadzwonimy do warsztatu i ktoś
od nich tutaj przyjedzie.
- W poniedziałek? - jęknęła Robyn. - Nie mogę czekać tak
długo. To zupełnie niemożliwe. Co ja będę robić przez ten
czas?
- Jak to, co będziesz robić? - zdziwił się. - Będziesz pra-
cować, oczywiście. To był główny powód, dla którego tu
przyjechałaś. Pamiętasz? Chyba że chcesz się wycofać.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Nie wycofuję się, ale...
R
S
- Ale co? Nic się nie stanie, jak zostaniesz na weekend.
Robyn patrzyła na niego z przerażeniem.
- Zostanę na weekend? Tutaj? Z tobą?
- Nie powtarzaj wszystkiego, co mówię.
- To tylko dlatego, że nie mogę uwierzyć własnym uszom.
Czy ty naprawdę spodziewasz się, że zgodzę się na tę absur-
dalną propozycję?
- Wydaje mi się, że nie masz większego wyboru. Chyba że
zdecydujesz się wracać pieszo. Obawiam się jednak, że było-
by to równoznaczne z rozwiązaniem naszej umowy. Twoje
plany muszą być dostosowane do realiów i jeżeli nie obejrzysz
ogrodu, to nie mamy o czym rozmawiać. Jeżeli poważnie
traktujesz to zlecenie, jutro zaczniemy pracę. Notatki, pomia-
ry...
- Przestań mnie wreszcie pouczać, w jaki sposób mam
wykonywać moją pracę. Ja wiem, jak prowadzić własną firmę.
To ja się tym zajmuję, a nie ty.
- Dobrze, ale pamiętaj, że czas to pieniądz i że najważniej-
sza jest satysfakcja klienta. To, widzisz, dotyczy obu stron...
- Tak - przerwała. - Obie strony muszą mieć satysfakcję.
Ja także. Nie tylko ty.
- To postaraj się, żeby tak było.
W jej oczach błysnęła złość.
- Ciebie to bawi.
- Owszem - przyznał. - To dość zabawne obserwować, jak
tracisz nad sobą kontrolę. Czy nie podziękujesz mi, że zapro-
siłem cię na weekend do mojej posiadłości?
- Gdzie będę spała? - zapytała z niepokojem.
Zacisnęła mocniej pasek szlafroka.
- Mam na górze pokój gościnny - odpowiedział flegmaty-
cznie. - Możesz się nie obawiać. Twój honor i reputacja na
pewno na tym nie ucierpią..
- Co masz na myśli?
R
S
- To, co powiedziałem. Honor i reputacja.
Robyn pomyślała ze złością, że po tamtej pamiętnej balan-
dze nie ma o niej zbyt dobrego zdania. Nadal uważa ją za
kobietę łatwą.
- Jak już uporaliśmy się z problemem noclegu, to powiedz,
czy jesteś głodna.
Słyszała, jak burczy jej w brzuchu, bo od rana nic nie
jadła.
- Nie! - krzyknęła ze złością. - Nie mogłabym niczego
przełknąć. - I już za chwilę pożałowała swoich słów.
Luke sięgnął na półkę po duży, ciężki garnek. Wyjął z lo-
dówki miseczkę z pokrojonym mięsem, polanym jakimś pły^
nem. Przygotował włoski koper, czosnek i cebulę.
Robyn czuła, że ślina napływa jej do ust.
- Dlaczego ten garnek jest taki ciężki? - zapytała. - Nie
masz lżejszych?
Czuła, że za chwilę umrze z głodu.
- To prawdziwy wok - odparł Luke z dumą. - Też powin-
naś sobie taki kupić. Musi być odlewany z żelaza i dosyć
ciężki. Blaszane nie spełniają odpowiednich wymogów...
- I co będziesz gotował?
- Chińską potrawę. Czy mogłabyś pokroić czosnek?
Machinalnie sięgnęła po nóż.
- Używam oleju arachidowego - ciągnął. - Spala się w
najwyższej temperaturze.
- Skąd znasz się tak dobrze na gotowaniu? - zdziwiła się.
- Dużo jeździłem po świecie - wyjaśnił.
Przypomniało jej się, że na imprezie, na której się poznali,
też były jakieś chińskie dania. Wyglądały bardzo apetycznie.
Ale wtedy nawet ich nie spróbowała. Piła szampana i wspina-
ła się na fontannę.
Bała się, że i teraz obejdzie się smakiem. Zastanawiała się
R
S
gorączkowo, jak powiedzieć Luke'owi, że zmieniła zdanie i że
jest bardzo głodna.
- Do pomiaru temperatury w woku używa się grubo po-
krojonego czosnku - mówił. - Kiedy zrobi się brązowy, można
włożyć mięso i pokrojone warzywa. Nie można dopuścić do
tego, żeby stał się czarny... W kuchni chińskiej ważna jest
umiejętność, zwana sztuką krojenia: każde warzywo, mięso
czy rybę kroi się w specjalny sposób, inaczej do każdej potra-
wy...
Wspólne przygotowywanie jedzenia miało wiele uroku.
Nieoczekiwanie Robyn nabrała chęci, by ugotować obiad dla
Luke'a. Chciała zrobić dla niego makaron w sosie bolońskim.
Kiedyś nauczyła ją tego Anna.
Znowu poczuła, jak burczy jej w brzuchu. Czy on zechce
poczęstować ją tym chińskim daniem?
Smakowity zapach rozszedł się po kuchni.
- To teraz będzie się gotować dwadzieścia minut - powie-
dział.
I nie wspomniał o tym, czy pomyślał też o niej. Próbowała
ocenić, czy tej potrawy wystarczy na dwie osoby.
Wok był pełen po brzegi. Robyn spojrzała na Luke'a. Taki
wysoki, dobrze umięśniony człowiek na pewno dużo jada. To
mogła być tylko jedna porcja.
Nie wytrzymywała, ślina napływała jej do ust.
- Zadzwonię do koleżanki - powiedziała. - Zawiadomię ją,
że wracam dopiero w poniedziałek.
Poszła do salonu. Podobał jej się wystrój wnętrza. Skórza-
ne fotele, sofa, na ścianach obrazy w grubych rzeźbionych
ramach. Ale i tak nie miała ochoty być tu uwięziona przez
cały weekend.
Wyjrzała przez okno. Wiatr pędził po niebie czarne chmu-
ry. Westchnęła. Nawet nie mogła poprosić Luke'a, żeby ją
odwiózł do domu swoim jaguarem. Jeep zablokował drogę.
Na pewno można było jakoś go przepchnąć, ale to jeszcze
R
S
bardziej utrudniało sprawę. Jak to określił Luke, była tu uwię-
ziona na dobre i na złe.
Opowiem Annie, co mnie spotkało, postanowiła. Powinna
mnie wysłuchać.
Wykręciła numer. Przyjaciółka podniosła słuchawkę.
- Witaj, moja droga. Właśnie wychodziłam do sklepu.
Usłyszałam, że dzwoni telefon i wróciłam. Jeszcze chwila i
nie zastałabyś mnie - powiedziała. - Jak twoje wielkie zlece-
nie? Wszystko w porządku?
- Nie całkiem. Chciałam ci powiedzieć, że zepsuł mi się
samochód i będę musiała zostać tu aż do poniedziałku.
- To wspaniale się składa! - wykrzyknęła z entuzja-
zmem Anna. - Na jutro zapowiadają poprawę pogody. Po-
wiedz mi, czy to naprawdę taki piękny teren, jak mówiła pani
Bamford?
- Tak, jest tu bardzo ładnie - mruknęła Robyn.
- Baw się dobrze, szczęściaro! - zawołała Anna i odłożyła
słuchawkę.
Robyn nie mogła zrozumieć, dlaczego nie zwierzyła się
przyjaciółce. Może dlatego, że Anna spieszyła się do sklepu.
A może trudno było rozmawiać o kimś takim jak Luke.
Tym daniem chińskim zupełnie ją zaskoczył. Nie podejrze-
wała, że potrafi tak dobrze gotować.
Poprawiła szlafrok. Gdyby tylko Anna mogła ją zobaczyć
w tym stroju, od razu wiedziałaby, o co chodzi.
Nie chciała iść teraz do kuchni. Podeszła do półki z książ-
kami.
Czy on to wszystko przeczytał? - zaczęła się zastanawiać.
Księgozbiór wyglądał imponująco: Thackeray, Shaw, Sze-
kspir...
Przeszkadzał jej ten szlafrok. Pomyślała, że być może jej
R
S
ubranie zdążyło już wyschnąć. Rzuciła mokre rzeczy w ła-
zience na podłogę i zupełnie o nich zapomniała.
Jeśli trafi się okazja, żeby stąd wcześniej wyjechać, znowu
będzie musiała włożyć za duże ubranie Luke'a. I naprawdę
ktoś gotów wziąć ją za transwestytkę albo za obłąkaną.
Pomyślała, że teraz ma trochę czasu, żeby doprowadzić do
porządku ubranie. Weszła więc na górę i otworzyła drzwi do
łazienki.
Nie wzięła jednak pod uwagę, że może być zajęta. Zoba-
czyła Luke'a nie całkiem ubranego. Miał wprawdzie na sobie
slipki, ale nic oprócz tego. Stał koło szafy i wyjmował podko-
szulek.
Robyn nie mogła zapanować nad swoją reakcją. Nie wyco-
fała się od razu. Wzrok jej wędrował po jego muskularnym
ciele. Podziwiała proporcjonalną budowę, dobrze rozwinięte
mięśnie.
Luke odwrócił się i dopiero wtedy spostrzegł jej obecność.
Zaczerwieniła się.
- I jak ci się podobam? - zapytał, unosząc brwi. Zaśmiał
się. - Robyn, masz taką minę, jakbyś nigdy w życiu nie wi-
działa mężczyzny w slipach. - Dlaczego tak mi się przyglą-
dasz? - dodał. - Czy nie nauczono cię, że nie wypada tak się
na kogoś gapić?
- Nie. To znaczy tak... Nauczono mnie.
- Wyglądasz, jak kobieta wygłodniała widoku mężczyzny.
- Chciałam wziąć moje ubranie.
- Proszę. - Podał jej rzeczy.
Wybiegła, gwałtownie trzaskając drzwiami.
On na pewno nie wyglądał na wygłodniałego seksualnie.
Robyn włożyła na siebie mokre ubranie. Doszła do wnio-
sku, że w ten sposób szybciej wyschnie. Teraz jednak drżała z
zimna. Siedziała w salonie, czekając aż przyjdzie Luke. Ciągle
nie miała pewności, czy zechce ją poczęstować obiadem. Bała
się, że poważnie potraktował jej odmowę.
R
S
Zza sąsiednich drzwi dochodził jego głos. Domyśliła się,
że znajdowało się tam studio. W pewnym momencie usłysza-
ła, jak się zaśmiał. To był szczery śmiech. Zdziwiła się, bo dla
niej miał tylko sarkazm i kpinę.
Wzrok jej spoczął na kominku ze starym ceglanym oka-
pem i misternie rzeźbioną ramą. Obok leżało ułożone drewno
i podpałka. Robyn przyglądała się temu zamyślona. Czuj się
jak w domu, przypomniała sobie słowa Luke'a. Jeżeli miała
poważnie potraktować jego słowa, to na pewno wolno jej było
rozpalić ogień. Gdyby tylko mogła znaleźć zapałki. Mokre
ubranie wyschłoby znacznie szybciej.
Pobiegła do kuchni. Przeszukała wszystkie szafki, ale w
końcu znalazła zapalniczkę i jakieś stare gazety. Wróciła do
salonu i rozpaliła ogień. Usiadła na piętach i obserwowała
tańczące płomienie. Wyciągnęła ręce. Po chwili dłonie roz-
grzały się.
Przypomniała sobie szczęśliwe czasy dzieciństwa, kiedy
rywalizowała z Markiem, kto szybciej rozpali ogień w komin-
ku. Nie skończyła jeszcze dziesięciu lat, a już doskonale po-
trafiła to robić. Pomagała rodzicom, kiedy drewno było mokre
albo nie chciało się zapalić. Miała wspaniałe dzieciństwo.
Pełne radości i zabawy. Ona i Mark dorastali jak najlepsi
przyjaciele, nie tylko jak brat i siostra. A po śmierci rodziców
byli sobie jeszcze bardziej bliscy.
Otarła łzy i dorzuciła drewna. Nie wolno było teraz o nim
myśleć.
Odchrząknęła i spojrzała na ogień. Do licha, zaklęła w du-
chu. Coś jej tu nie pasowało. W kominie nie było ciągu. Dym
nie szedł do góry, lecz pełzał po podłodze. Cały salon powoli
wypełnił się szarym, gryzącym dymem.
Zerknęła z trwogą w stronę zamkniętych drzwi studia. Co-
raz silniej pachniało spalenizną. Coś trzeba z tym zrobić, my-
R
S
ślała.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz!
Z szarej mgły wyłoniła się wykrzywiona złością twarz Lu-
ke'a. Podbiegł do niej.
- Gorzej niż z małym dzieckiem! - krzyczał. - Na pięć mi-
nut nie można spuścić cię z oka!
- To nie moja wina - odpowiedziała, krztusząc się dymem.
- Skąd mogłam wiedzieć, że masz zatkany komin. Powinieneś
to naprawić. Poza tym sam mi mówiłeś, żebym czuła się jak u
siebie w domu.
- Nie chodziło mi o to, żebyś zaczęła wszystko niszczyć.
Spójrz, jak tu wygląda!
Wyszedł na chwilę i wrócił z blaszanym wiadrem i łopatą.
Robyn obserwowała, jak wrzuca do kubełka płonące szczapy.
- Pootwieraj okna - rozkazał. - Trzeba wpuścić jak najwię-
cej świeżego powietrza. Co za smród - dodał.
Wyszedł wystawić wiadro. Jak wrócił, Robyn nadal moco-
wała się z ciężkim, masywnym oknem.
- Zostaw - mruknął zniecierpliwiony. - Po prostu daj temu
spokój. Nic nie rób, bo za co się weźmiesz, to psujesz. Idź do
kuchni i poczekaj tam na mnie. I zamknij za sobą drzwi, bo
wszystko przesiąknie dymem.
Wyszła upokorzona. Towarzyszyły jej te same emocje, ja-
kich zawsze doświadczała w jego obecności.
Luke wszedł do kuchni zaraz za nią.
Odwróciła się i odsunęła od niego. Chciała stąd uciec.
Walczyła ze łzami. Myślała, że zaraz się rozpłacze albo za-
cznie rozpaczliwie łkać jak dziecko, któremu wyrządzono
krzywdę.
Podszedł do zlewozmywaka i zaczął myć ręce.
- Wszystko w porządku - mówił. - Tylko na początku wy-
glądało to tak groźnie. Otworzyłem okna. Dym się ulotnił i za
chwilę będzie można tam wejść. Na szczęście wszystkie drzwi
na górze były pozamykane i smród tam nie dotarł.
R
S
Nie odpowiedziała. Nie patrzyła na niego. Słyszała szum
wody.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że jest ci zimno? Po co
wkładałaś na siebie mokre rzeczy? Gdybym wiedział, po-
mógłbym ci rozpalić ogień. Dałbym ci ciepły sweter...
Robiła, co mogła, by wziąć się w garść, nie dać po sobie
poznać, co czuje. Przymknęła oczy. Walczyła ze łzami. Bała
się, że Luke to zobaczy.
Ustał szum wody. Domyśliła się, że zakręcił kran.
- No dobrze, udało nam się przetrwać jeszcze jeden kata-
klizm - mówił. - Myślę, że po obiedzie moglibyśmy obejrzeć
twoje projekty. Mam kilka pomysłów, które powinniśmy prze-
dyskutować...
Milczała.
- Robyn?
Podziwiała jego aktywność, energię. Ależ to twardy czło-
wiek, pomyślała ze złością.
Zakryła twarz włosami. Mocno zacisnęła powieki. Z całej
siły uszczypnęła się w rękę. Udało jej się powstrzymać łzy.
Miała jednak tak zaciśnięte gardło, że nie zdołała wykrztusić
słowa
- Chyba niczym cię nie uraziłem? Dlaczego się nie odzy-
wasz?
Słyszała, jak gwałtownie oddziera z rolki papierowy ręcz-
nik. To niewątpliwie świadczyło o tym, że był zirytowany.
Nie wolno mi płakać, powtarzała sobie. On nie może wi-
dzieć moich łez. Ani on, ani nikt inny, bo to zbyt upokarzają-
ce. Nie zniosłabym tego.
Z trudem zmusiła się, żeby coś odpowiedzieć. Coś, co by
udowodniło, że jego wybuch gniewu nie wywarł na niej żad-
nego wrażenia.
- Zostaw mnie! - krzyknęła. - Po prostu daj mi święty
spokój. Niedobrze mi się robi od tych twoich rozkazów i mo-
R
S
rałów. I twojego cholernego temperamentu... Mam już tego
wszystkiego dosyć. - Chwyciła głęboki wdech. - Nie potrze-
buję, żebyś mnie pouczał, jak mam się zachować. Po prostu
chcę być sama.
- Jak sobie życzysz - mruknął.
I wyszedł bez słowa. Słyszała, jak zamyka drzwi.
Dopiero wtedy odważyła się podnieść głowę. Miała, co
chciała. Została sama.
Ponownie chwyciła głęboki wdech. Zauważyła, że trzę-
sie się jak galareta. Co się ze mną dzieje? - myślała z prze-
rażeniem. Dlaczego tak łatwo daję się wyprowadzić z równo-
wagi?
Łzy napłynęły jej do oczu. Stoczyły się po policzkach. To
jego obecność wywierała na niej tak silne wrażenie. Napięcie,
które panowało między nimi, wydawało się nie do wytrzyma-
nia. Jego męskość, seksowność powodowały w niej wyczer-
panie nie tylko psychiczne, ale i fizyczne.
To upokarzające przyznać, że wywierał na niej tak wielkie
wrażenie, że czuła się podekscytowana jego obecnością. Już
to, że przebywali razem w jednym pomieszczeniu, powodo-
wało, że dreszcz przechodził jej po kręgosłupie, coś, czego
nigdy przedtem nie doświadczyła.
Ja nie nazwę tego, nigdy tego nie wypowiem, postanowiła
twardo. Wiedziała, co czuje, ale za nic nie przyznałaby się do
tego nawet przed sobą.
Usłyszała kroki i szybko podbiegła do drzwi. Przycisnęła
je swoim ciałem i krzyknęła:
- Nie! Nie wchodź teraz, bo ja się akurat przebieram.
- Robyn, czy z tobą wszystko w porządku?
Słyszała zdziwienie w jego głosie, podejrzliwość. Stał za
drzwiami, dzieliło ich od siebie zaledwie kilkanaście centyme-
R
S
trów.
Oddychaj głęboko, mówiła do siebie. Musisz być w for-
mie. On tu zaraz wejdzie.
- Tak, oczywiście, że wszystko w porządku. Po prostu
chcę się spokojnie przebrać. Czy za dużo od ciebie wyma-
gam?
- Proszę bardzo, przebierz się. Poczekam chwilę - rzekł
chłodno. - Kiedy już skończysz, zjemy wreszcie obiad. Nie
mogę tak długo czekać. Nawet jeśli tobie nie chce się jeść, to
ja umieram z głodu.
Odszedł od drzwi.
Robyn odetchnęła z ulgą. Podeszła do zlewozmywaka i
spłukała twarz zimną wodą. Kilkakrotnie powtórzyła tę czyn-
ność. To pomogło.
Ubranie już zupełnie wyschło.
Muszę zachowywać chłodną uprzejmość, postanowiła.
Najważniejsze, żebym umiała powstrzymać te, moje wybuchy
złości. On jest moim klientem. To wszystko. Jeżeli chcę za-
chować tę pracę, powinnam być dla niego miła i niczym nie
dać się wyprowadzić z równowagi.
Ładnie urządzona kuchnia działała na nią uspokajająco.
Przygotowane w woku jedzenie było ciepłe i miało cudow-
ny zapach. Spróbowała odrobinę i szybko odeszła od garn-
ka. To smakowało tak wspaniale, że mogłaby zjeść całą
porcję. Czy on ją tym poczęstuje? Z głodu kręciło jej się
w głowie.
Machinalnie otworzyła lodówkę. Znalazła tam czerwone
wino i... dwa kubki przepysznego budyniu czekoladowego z
bitą śmietaną. Jej ulubiony deser.
Szybko zamknęła lodówkę. Ciekawa była, czy on to wino
zamierza podać do posiłku. Znowu zastanawiała się, czy ją
poczęstuje obiadem.
Luke zapukał, szybko otworzył drzwi i wszedł do środka.
Jego nagłe pojawienie się spowodowało, że serce zabiło jej
R
S
gwałtownie. Próbowała nie poddawać się tym emocjom. Nie
powinna odczuwać tego w ten sposób. Tym bardziej że nie
miał o niej dobrego zdania.
Skuliła się, kiedy na niej zatrzymał wzrok. Wyglądał na
rozgniewanego. To jej nie dziwiło, bo zawsze przy niej był
taki. Potem skierował wzrok na jedzenie.
- Wolałbym jeść w pokoju - powiedział. - Odetkałem ko-
min, więc teraz będzie dobrze ciągnąć.
Zaczął nakładać na talerz.
- Może weźmiesz wino i szklaneczki - poprosił.
Przyglądała się temu z przerażeniem. Miał w ręku tylko je-
den talerz. Czyżby nie zamierzał poczęstować jej tą pachnącą
chińską potrawą? Na pewno uraziła jego ambicję, odmawiając
dwie godziny temu...
Nałożył ogromną porcję i postawił talerz na blacie ku-
chennym.
- Dlaczego się nie odzywasz? - zapytał. - Czy tyle ci wy-
starczy? Może chcesz więcej?
- To dla mnie? Myślałam... że sam będziesz chciał jeść...
-wykrztusiła.
- Co takiego? - zdziwił się. - Może nie jestem bardzo miły,
ale do chamstwa to mi jeszcze daleko.
Robyn spojrzała na niego podejrzliwie, czy znowu nie żar-
tuje.
To było wspaniałe. Siedzieli razem przy ogniu, na podło-
dze, a raczej na miękkim puchatym dywanie. Stopniowo cie-
pło i wyśmienite jedzenie wywierało na nią dobroczynny wpły
w. Poczuła, jak wracają jej siły.
Znowu uległa magnetyzującemu spojrzeniu niebieskich
oczu.
- Przepraszam za pożar i za to wszystko wcześniej - sze-
R
S
pnęła.
- Daj spokój. Straciłem panowanie nad sobą, kiedy zoba-
czyłem dym. Poniosły mnie nerwy. To ja powinienem cię
przeprosić.
- Nie, to moja wina - zapewniała. - Ale wiesz, ogień był
bardzo mały, tylko tego dymu zrobiło się nagle strasznie dużo.
- Wiesz co, zapomnij o tym. Po prostu cieszmy się dobrym
jedzeniem.
Nalał wina do kieliszków.
Robyn poczuła się zrelaksowana, nawet zadowolona. Jesz-
cze parę minut temu uznałaby to za niemożliwe.
Jedli, rozmawiali, śmiali się. Wygodnie wyciągnęła nogi,
wsłuchana w magnetyzujący tembr jego głosu.
Wreszcie odsunęła pusty talerz.
- Mówiłaś, że nie jesteś głodna - żartował z niej. - Dawno
nie widziałem nikogo, kto jadłby z takim apetytem.
Robyn zaczerwieniła się.
- Uważasz, że jestem żarłokiem? Przepraszam.
- Nie masz za co przepraszać. Cieszę się, że smakowała ci
moja potrawa.
- To było naprawdę pyszne - przyznała. - Muszę nauczyć
się robić coś takiego.
- Większość kobiet z taką przesadą dba o linię, że nie lubię
jadać w ich towarzystwie.
- Ja nie przestrzegam diety - rzekła, wyobrażając sobie ta-
buny kobiet, które przewinęły się przez jego sypialnię. - Za
bardzo lubię jeść.
Patrzył na nią badawczo, na jej piersi, biodra, potem na
nogi.
Bała się, że nie wytrzyma tego spojrzenia, kiedy on nagle
zmienił temat.
R
S
- A teraz pora na deser. Mam w lodówce pyszny budyń ze
śmietaną.
To jej ulubiony deser, który niedawno widziała w lodówce.
- Nie, nie, dziękuję. Wyszłabym na strasznego żarłoka.
- Dobrze, jak chcesz. Poczekaj tutaj. Przyniosę kawę. Je-
steś moim gościem.
Rozmarzona wpatrywała się w ogień. Płomienie mia-
ły hipnotyzujące działanie, podobnie jak głos Luke?a i jego
oczy.
Położyła się wygodnie na miękkim dywanie. Wyobrażała
sobie, że nie jest tu służbowo, że zaprosił ją jako honorowego
gościa, że ma dla niej ten cudowny uśmiech, oczy jaśniejące
miłością i pożądaniem.
Nagle kawałek płonącego drewna z sykiem rozpadł się na
pół. To wyrwało ją z marzeń. Usiadła i gwałtownie się wypro-
stowała.
Potrząsnęła głową. Co się ze mną dzieje? - pytała się
w myśli. Oszalałam, czy może jestem pijana? Przecież on
mnie nie lubi. Nawet nie współczuł mi, jak miałam proble-
my. Patrzył na mnie z coraz większą niechęcią. Jak mogłam
do tego dopuścić? A może on teraz stosuje stary, dobrze znany
chwyt i próbuje mnie upić? - zastanawiała się. Nie pozwolę
mu na to!
Kiedy wszedł, przybrała obojętny wyraz twarzy.
Luke trzymał w ręku tacę, na której stała kawa i dwie sala-
terki budyniu.
- Mówiłam, że nie chcę - mruknęła.
- Pamiętam. Ale pomyślałem sobie, że jak zobaczysz, to
może dasz się skusić.
Coś się zmieniło. Chciała znowu czuć się przy nim swo-
bodnie, wesoła, zrelaksowana. Śmiać się z nim, rozmawiać.
Ale to było już niemożliwe.
Sięgnęła po salaterkę.
R
S
- Masz rację. Wygląda apetycznie. Dzięki.
- Przywożą mi zakupy ze sklepu. Jak jestem tutaj, zawsze
mogę liczyć na świeżą dostawę. Nie muszę robić zapasów. To
bardzo wygodne.
- Nie mieszkasz tu na stałe? - zainteresowała się.
- Mam mieszkanie w Londynie - wyjaśnił. - Tam jednak
jest za duży gwar. Bardzo się cieszę, że udało mi się nabyć tę
posiadłość. Tu mieszka się znacznie wygodniej niż w wielkim
mieście.
Robyn zastanowiła się teraz, gdzie on pracuje. Bo jeśli mu-
siałby dojeżdżać stąd do pracy, byłoby to kłopotliwe...
- Masz własne przedsiębiorstwo? - zapytała. - Nie musisz
nigdzie dojeżdżać?
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział wymijająco. - To wy-
maga ode mnie dużo czasu i wysiłku, ale daje i satysfakcję.
Chyba to rozumiesz.
Przypomniała sobie długie godziny spędzane nad proje-
ktami.
- Tak. Czasami jest trudno - przyznała.
- Ale rzecz warta wysiłku.
- Tak, oczywiście. - Z zapałem skinęła głową.
- Kochasz swoją pracę?
- Tak, oczywiście, to pozwoliło mi przetrwać... Gdyby nie
to, nie wiem, jak bym wytrzymała...
Przerwała przerażona, że znowu uległa wzruszeniu. Mało
brakowało, a opowiedziałaby mu ze swojego życia to, o czym
bardzo nie lubiła mówić.
- Jestem zmęczona - rzekła nagle.
Wstała i zaczęła sprzątać talerze i puste salaterki po budy-
niu.
- Pójdę się już położyć. Obiecuję, że wstanę bardzo wcze-
śnie rano i wezmę się do pracy.
Zdumiał się nagłą zmianą jej nastroju. Widziała to.
R
S
Ale tak musiało być. Nie mogła pozwolić mu na to, by
zgłębił jej duszę. Nie potrafiła wytrzymywać tak silnych emo-
cji.
Musiała zachowywać się profesjonalnie. Nie mogła o tym za-
pominać.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Poranny śpiew ptaków obudził Robyn. Wyskoczyła z łóż-
ka, wzięła prysznic. Szybko się ubrała i zbiegła na dół. Nie
zauważona przemknęła koło drzwi prowadzących do jego
pokoju i za chwilę była na świeżym powietrzu. Z radością
witała budzący się dzień. Poczuła się wyzwolona z lęków i
frustracji. Nawet jeśli tylko na chwilę, to i tak potrafiła to
docenić.
Stąpała po mokrej trawie. Patrzyła w błękitne niebo.
Kiedyś był tu piękny angielski ogród. Trawniki przez kil-
kadziesiąt lat były starannie strzyżone, barwne dywany kwia-
tów, alejki. Robyn postanowiła, że przywróci temu miejscu
dawną świetność.
Na trawie stały jakieś stare posągi. One także wymagały
konserwacji.
Włosy ściągnęła gumką, włożyła ręce do kieszeni dżinsów
i szła w stronę lasu. Zachwycała się pięknem przyrody. Cie-
kawa była, czy Luke też kocha tę ziemię.
Nagle spod jej nóg wyskoczył dziki królik. Przebiegł przez
ścieżkę i zniknął w zagajniku. Czy Luke zdaje sobie sprawę,
jak bardzo jest szczęśliwy? - pomyślała.
Jeszcze cztery tygodnie temu posądzała go, że jest zimny
jak skała, bez odrobiny wrażliwości. Teraz trochę zmieniła
zdanie o nim. Już wczoraj wieczorem wydał się jej inny. Bar-
dziej ludzki, przystępny.
- Wcześnie wstałaś - usłyszała nagle za plecami.
To był on. Patrzyła, jak idzie przez łąkę. Poczuła znajomy
R
S
zawrót głowy. Nadal nie potrafiła zrozumieć swoich reakcji.
Luke miał na sobie stare, sprane dżinsy, wyblakły podko-
szulek i jakieś sportowe buty.
- Czy dobrze spałaś? - zapytał.
Robyn skinęła głową i ruszyła do przodu, świadoma, że
otarł się o nią ramieniem.
- Lepiej, niż mogłam się tego spodziewać.
- W danych okolicznościach?
- Tak - powtórzyła. - W danych okolicznościach.
Nie rozmawiali ze sobą. Spacerowali w ciszy. Słuchali szu-
mu drzew, śpiewu ptaków. Cieszyli się spokojem tego miej-
sca. Robyn nie odzywała się, nie chciała zakłócać tej wspania-
łej ciszy.
Doszli do lasu i dalej szli bez słowa. Patrzyła na gęste fi-
ranki
liści, przez które z trudem przedzierało się słońce. Podziwiała
niepowtarzalny kontrast światłocieni.
- Musisz tu być szczęśliwy - powiedziała w końcu. - Bo tu
jest naprawdę pięknie.
Rozejrzał się z dumą.
- Długo czekałem na to, żeby móc kupić tę posiadłość.
Widziała radość w jego oczach. Musiał bardzo kochać swój
las i ogród.
- To musiało dużo kosztować - zauważyła. - W tych oko-
licach ziemia osiąga bardzo wysoką cenę. Masz za sąsiadów
milionerów. Dobrze, że udało ci się osiągnąć taką stabilizację
finansową - powiedziała.
Ledwie te słowa wyszły z jej ust, już wiedziała, że nie po-
winna była tego mówić. Przecież chodziło o ich wspólną mi-
łość do tego kawałka ziemi, a nie o żadne pieniądze. Nie o
wartość gruntu, tylko o uczucia. Kiedy jednak on był przy
niej, to tak ją rozpraszał, że zachowywała się dziwnie. Prze-
stawała być sobą.
Posłał jej krótkie, ostre spojrzenie, które już tak dobrze
znała.
R
S
- Tu nie chodzi o lokatę kapitału - rzekł szorstko. - Wybra-
łem ten teren ze względu na jego piękno.
- Nie złość się, ja tylko prowadzę konwersację- zapewniła
go Robyn. - Zawsze wypada coś takiego powiedzieć.
- Nie byłbym tego taki pewien, czy wypada. Poza tym mu-
sisz wiedzieć, że rzeczywiście jestem dobrze sytuowany.
Ciężko pracowałem na to wszystko, co osiągnąłem. I nie po-
winnaś swoimi cierpkimi komentarzami psuć mi piękna tego
miejsca.
- Trudno, żebym o tej porze mówiła mądre rzeczy - obu-
rzyła się. - A poza tym pieniądze zupełnie mnie nie interesują.
- Nie? - zdziwił się.
- Nie - odparła szczerze Robyn. - Jestem całkiem szczę-
śliwa ze swoim wysłużonym jeepem. I lubię moją pracę. -
Roześmiała się. - Z głodu nie umieram, a nie mam ambicji
zdobycia wielkich pieniędzy.
- Czy teraz próbujesz wziąć mnie na litość, że cierpisz
głód? - zapytał.
- Czy wyglądam na głupią? - rzuciła lekko. - Po prostu
opowiadam ci, jak wygląda moje życie projektantki ogrodów,
która dopiero od niedawna jest właścicielką firmy i uczy się,
jak być kobietą interesu.
- Wczoraj mówiłaś o swojej pracy trochę inaczej - przy-
pomniał jej. - Przedstawiłaś się jako kobieta sukcesu.
- I ty w to uwierzyłeś? - zapytała ze zdumieniem.
- To naprawdę nierozważne z mojej strony - odpowiedział.
- Ale nasłuchałem się w życiu tylu żałosnych historii...
- Tak? I co z tego wynika?
- Wydaje mi się jednak, że miałaś w życiu nielekko – rzekł
z powagą. - Moje współczucie, Robyn.
Pochylił się i wyszukał w trawie delikatną, polną stokrotkę,
biało-różową.
- To tylko zwykły polny kwiatek, ale wiele w nim piękna.
Proszę, to dla ciebie.
R
S
Wzięła drżącymi palcami. Czuła ciepło jego dłoni.
- Prześliczna - szepnęła. - Dziękuję.
Zapadła cisza, ale nie taka jak przedtem. On musiał odczu-
wać coś podobnego. Magnetyzm, wzruszenie... Mogła wyczy-
tać to w jego twarzy.
Smak jego ust już poznała. Zatrzymała w pamięci ten po-
całunek przy fontannie, który palił ją...
Stał za blisko. Pod jego spojrzeniem wstrzymała oddech.
Każdy centymetr jego ciała emanował seksualnością. Jeżeli
pocałuje mnie znowu, jestem stracona, pomyślała Robyn.
Bojąc się swojej reakcji, odwróciła wzrok i świadomie prze-
rwała tę intymną chwilę.
- Myślę, że powinniśmy już wracać - rzekła nie swoim
głosem. - Na czczo zupełnie nie potrafię myśleć o pracy, a je-
szcze nic dzisiaj nie jadłam.
Na jego ustach pojawił się znany jej kpiarski uśmiech,
w oczach błysnęło rozbawienie i Robyn poczuła, że znowu
wbrew jej woli rośnie w niej irytacja.
- Oczywiście, jeśli tego chcesz - rzekł z angielską flegmą.
- Myślę, że powinniśmy porozmawiać o urządzeniu ogro-
du. O tym, jak ty to widzisz - zaproponowała.
Rozejrzał się.
- Przede wszystkim chciałbym, żeby panował tu porządek
i elegancja. Kwiaty w równych rzędach i odpowiednich odle-
głościach - powiedział. - Poza tym las daje za dużo cienia.
Każę wyciąć te duże drzewa, żeby nie zasłaniały słońca. Na
przykład ta choinka jest tu zupełnie zbyteczna.
Robyn spojrzała z przerażeniem na piękny stary modrzew.
- Ale to przecież zabytek przyrody! - krzyknęła. - Czy ty
nie zdajesz sobie sprawy, że potrzeba setek lat, żeby taki las
odrósł. Nie możesz tego ściąć tylko dlatego, że uważasz, że to
powinno być bardziej uporządkowane.
R
S
Luke nie słuchał. Wskazał ręką na las.
- Życzę sobie, żeby znalazła się tu fontanna i japoński ka-
mienny ogródek.
Robyn czuła, że zaraz oszaleje. Nie mogła się nadziwić, że
aż tak się pomyliła co do tego mężczyzny. On nie miał ani
odrobiny wrażliwości, nie rozumiał przyrody... O Boże, my-
ślała gorączkowo, trzeba coś zrobić, żeby zapobiec zniszcze-
niu tego pięknego zakątka.
- Wytnie się jeszcze kilka drzew - mówił. - Wykarczujemy
te stare dęby. Położy się w tym miejscu asfalt, żeby można
było dojechać samochodem do japońskiego ogrodu.
Robyn wyobraziła sobie to miejsce po tych wszystkich
zmianach. Postanowiła raczej umrzeć, niż pozwolić mu na
taką dewastację.
- Nie możesz tego zrobić! - krzyknęła. - Ja ci na to nie
pozwolę.
- O co chodzi, Robyn? Wyglądasz na zdenerwowaną.
- Dobrze wiesz, o co chodzi. Nie udawaj Greka. Te twoje
pomysły są zupełnie absurdalne.
- Absurdalne? - zdziwił się. - Wydaje mi się, że są dobre.
Jestem przygotowany na duży wydatek, jeżeli właśnie to cię
niepokoi.
- Pieniądze?! - wykrzyknęła Robyn ze zgrozą; - Ja nie
mówię o żadnych cholernych pieniądzach. Mnie chodzi o ten
teren, o niszczenie natury. Pomysł z fontanną jest głupi. Czy
tego nie widzisz?
- Rzeczywiście uprzejmie traktujesz klientów - rzekł su-
cho. - Spodziewam się, że szybko wprowadzisz moje popraw-
ki do projektu.
- Nie zgadzam się na żadne poprawki - oznajmiła.
- Nie zgadzasz się? - był zdziwiony. - Wydaje mi się, że
R
S
zapomniałaś o najważniejszym. To mój teren i mogę zrobić tu
wszystko, co mi się podoba. Poza tym... -Znowu spojrzał na
nią z kpiącym uśmiechem. - Zawsze sądziłem, że lubisz fon-
tanny.
- Nie zrobisz tego! Po moim trupie! - krzyknęła Robyn.
Przyglądał jej się z zainteresowaniem. Robyn Drew wyglą-
dała pięknie z płonącymi oczami.
- W takim razie, mała złośnico, powiedz mi, o co chodzi,
bo zupełnie cię nie rozumiem.
Robyn chwyciła głęboki wdech. Obrzydliwy męski szo-
winista, ohydny drań, pomyślała. Jak ona mogła się tak po-
mylić?
Zdecydowała, że się nie podda. Może uda się go przeko-
nać.
- Te drzewa zostaną - rzekła zdecydowanie, wiedząc, że
prawdopodobnie oznacza to zerwanie umowy. - A jeśli któreś
trzeba będzie wyciąć, natychmiast posadzi się na to miejsce
nowe. Poza tym teren otaczający las będzie zaprojektowany
w tym samym stylu ze względu na podstawowe zasady zacho-
wania harmonii. A twoje absurdalne pomysły oznaczałyby de-
wastację środowiska, na co nie mogę pozwolić. To piękny las
- ciągnęła. - Stare dęby, modrzewie, cieniste świerki... W lesie
położy się drewniane kładki, żeby nie zniszczyć bluszczu.
Żadne, do licha, asfaltowe alejki. Trzeba zachować harmonię
pomiędzy lasem a ogrodem. Na obrzeżu najlepsza będzie po-
lana porośnięta wrzosem. Mogę polecić dobrego ogrodnika.
Tu grube wysokie kępy, a tu niskie pędy. Kolory od szarości
do jasnej zieleni, a jak wrzosy zaczną kwitnąć, to biały, różo-
wy i fiolet. Prześliczna gama barw - zapalała się w miarę
przedstawiania swojego projektu. - Dalej ogród. Dużo kwia-
tów. Jak jedne zwiędną, to zakwitną drugie. Wilgotność po-
wietrza i gleba są tu jak wymarzone. Będą ostróżki i floksy.
Mój ogrodnik nie przycina ostróżek. Uważa, że jak kwiaty
umrą naturalnie, będą silniejsze następnego roku. I może
R
S
ukształtować floksy, żeby były szersze i grubsze... - Przerwała
zdziwiona, bo zauważyła dziwny błysk w jego oczach.
- I spodziewasz się, że zgodzę się na coś takiego? - zapytał.
- Tak - rzekła niepewnie.
- To w takim razie zgoda. Oczywiście szczegóły trzeba bę-
dzie jeszcze dopracować, ale ten wstępny projekt akceptuję
w całości.
- Co takiego? - zapytała Robyn z oczami szeroko otwarty-
mi ze zdumienia.
- Projekt jest doskonały - powtórzył. - Wyobrażałem sobie
to właśnie w ten sposób.
- Ale ty mówiłeś... - Przerwała. - Żartowałeś? - Do-
myśliła się wreszcie, że zakpił z niej ten wstrętny męski szo-
winista. - Jak mogłeś potraktować mnie w ten sposób?! -
krzyknęła.
- Wybacz mi, Robyn. To był impuls. Taki test.
- U ciebie wszystko jest grą - mruknęła.
- Robyn, przecież masz poczucie humoru, prawda?
Zatrzymali się nad wodą. Strumyk wymagał uregulowania,
pomyślała. Pachniał nieprzyjemnie i coś z tym należało
zrobić.
- Błoto przy brzegu zostanie zlikwidowane. Użyję do tego
folii - mówiła. - Tego nie będzie widać, a bagno i komary
znikną bezpowrotnie. Proponuję też bogaty układ wodny.
Wydłużone jeziorko i sieć kanałów, po których będzie można
pływać łódką...
Miejsce, przy którym stali, było dość głębokie. I nagle
wpadł jej do głowy znakomity pomysł. Luke tak interesująco
wyglądał, kiedy w czasie deszczu pojechał po jej kufer. Mokre
włosy, twarz lśniąca od wilgoci... Postanowiła zmoczyć go
jeszcze raz. Pchnęła go z całej siły, ale on okazał się szybszy.
Chwycił ją za rękę i nagle Robyn znalazła się w cuchnącym
bajorze.
R
S
Szok od kontaktu z zimną wody i upokorzenie odebrały jej
mowę. Spojrzała na swoje mokre i ubłocone ubranie. Wyglą-
dała śmiesznie i żałośnie zarazem. Jak on mógł jej to zrobić? -
pomyślała rozzłoszczona.
Podeszła do brzegu i spróbowała wyjść. Było jednak tak
ślisko, że znowu osunęła się do wody.
Luke wyciągnął rękę. Chciał jej pomóc.
- Wynoś się, wstrętny draniu! - krzyknęła.
- Z przyjemnością odejdę - odparł rozbawiony. - Nie mam
najmniejszego zamiaru podawać ci ręki. Nie chcę się ubru-
dzić... Tylko nie siedź tu za długo, bo woda jest zimna.
Próbowała go ochlapać, on jednak przezornie odsunął się
od brzegu. Przytrzymała się rosnącej nad wodą wikliny i zdo-
łała się wydostać.
Prawie przez godzinę włóczyła się po ogrodzie, zanim
gniew jej przeminął.
Luke siedział w kuchni. Przy nim stał... jej kufer. Otworzył
go, nawet nie pytając jej o zgodę. Wyjął stamtąd projekty.
Rozłożył na stole i bacznie się im przyglądał.
- Co robisz?! - krzyknęła. - Zostaw moje rzeczy!
Podniósł wzrok, zaskoczony jej ostrym tonem.
Sięgnął po kubek z kawą, pociągnął kilka łyków i wrócił
do przeglądania papierów.
- Dokładnie tak to sobie wyobrażałem.
Zawahała się. Ten jego spokój działał jej na nerwy. Zimny,
wyrachowany drań! Rozpalił jej ciało, rozbudził marzenia. A
teraz, jakby nigdy nic, przeglądał jej projekty. Czy on wy-
obraża sobie, że będzie rozmawiał z nią o ogrodzie?
- Nie chcę tego oglądać! - syknęła. - Zaraz stąd wyjeż-
dżam, jak tylko dostanę coś do jedzenia... Chyba mogę pod-
R
S
smażyć sobie ten boczek z jajkiem? - zapytała.
Nie odpowiedział.
Zaczęła kroić boczek, energicznie wymachując nożem.
- Spokojnie, Robyn.
Odwróciła się gwałtownie z nożem w ręku.
- Ja mam się uspokoić? A tobie wolno robić takie szcze-
niackie kawały?
- Szczeniackie? - Uniósł brwi ze zdumieniem. - Dziwny
sposób zwracania się do swego pracodawcy.
- Nie przesadzaj. - Spojrzała na niego ze złością. - We-
pchnąłeś mnie do wody. Zobacz, jak wyglądam. Wszystko
przez ciebie.
- Zasłużyłaś na to. Musisz trzymać w ryzach swój ognisty
temperament.
- Rozzłościłeś mnie, wygadując te wszystkie bzdury. I
pomyśleć, że ja ci uwierzyłam, że naprawdę chcesz mieć za-
miast lasu asfaltowe alejki.
- Większość kobiet potraktowałaby to z humorem - odparł
ze spokojem.
- Ale ja nie jestem większością kobiet. I naprawdę uwie-
rzyłam w te wszystkie okropne rzeczy.
- Dziękuję. Widzę, że wysoko mnie cenisz.
- Pielęgnujesz w sobie narcystyczne uwielbienie - dogry-
zła mu. - Ty egoistyczny, zarozumiały...
Nagle spojrzała w stronę patelni.
- Moje śniadanie! - krzyknęła. - Przez ciebie przypali-
łam jajecznicę. - Energicznie odstawiła patelnię. - Wyjeż-
dżam stąd natychmiast! W tym domu zupełnie nie można wy-
trzymać! - Spojrzała groźnie na niego. - I nie waż się mnie
zatrzymywać.
Widziała, jak Luke zaciska zęby. Znikły z jego oczu weso-
R
S
łe iskierki.
- Nawet nie marzyłem o tym, że tak szybko się ciebie po-
zbędę. Musisz tylko wiedzieć, że nie ma tu żadnej stacji kole-
jowej ani przystanku autobusowego. Będziesz musiała iść
pieszo.
- Pojadę autostopem - rzuciła lekko. - Wystarczy, że dojdę
do szosy, to nie będzie już problemu.
- Do cholery! - zdenerwował się. - Czy nie wiesz, jakie to
niebezpieczne dla kobiety?
Robyn wcale nie miała zamiaru jechać autostopem. Nigdy
w życiu nie podróżowała w ten sposób. Lecz Luke o tym nie
wiedział.
- Przestań mi mówić, co mogę, a czego nie mogę! - krzyk-
nęła. - Jestem dorosła i sama decyduję o swoim życiu. I pójdę
na szosę, jak tylko będę tego chciała.
- Nie pójdziesz - rzekł zdecydowanie. - Jak będzie trzeba,
powstrzymam cię siłą. Jestem twoim pracodawcą. Przyjęłaś
pracę i musisz się z niej wywiązać.
- Zmieniłam zamiar. Nie chcę dla ciebie pracować.
- Nie? Czyżby to okazało się dla ciebie za trudne?
- Za trudne? Też pomysł! - oburzyła się. - Po prostu nie
mam zamiaru pracować dla takiego łotra.
- Czy myślisz, że uwierzę w tę wymówkę?
- Oczywiście, że tak. Doskonale radzę sobie z tą pracą.
- Zasięgnąłem opinii o tobie - rzekł z powagą. - Do tej po-
ry nie robiłaś tak dużych projektów. Park miejski, ogródki
działkowe, ośrodek dla emerytowanych kolejarzy... Angielski
ogród z zachowaniem najlepszych tradycji, a jednocześnie las,
który powinien wyglądać, jak nie tknięty ludzką ręką. To za
trudne dla ciebie - powtórzył.
- Nieprawda - syknęła z furią.
- Czyżby? Zastanów się. Powiedz mi szczerze, czy pro-
R
S
jektowałaś kiedyś tak duży ogród? I teraz dopiero podejmij
decyzję. Czy jesteś gotowa podjąć to ryzyko, czy się wyco-
fujesz?
Poczuła, że cały jej świat rozpada się na kawałki. Leciała
w przepaść.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wycofać się? - oburzyła się Robyn. Pozwolić mu wygrać?
Uniosła głowę i posłała mu lodowate spojrzenie.
- Zostaję - zdecydowała.
Naigrawał się z jej uczuć, to prawda. Starał się ośmieszyć
ją i zdominować. Jednocześnie zaś był taki seksowny, że nie
mogła go zostawić. Poza tym wiedziała, że dostanie za tę pra-
cę mnóstwo pieniędzy. To także miało znaczenie.
Nie mogła rezygnować z dobrego zarobku tylko dlatego, że
jej klient okazał się draniem.
- Wycofywanie się nie jest w moim stylu.
- To oznacza, że musisz trzymać w ryzach swój tempera-
ment - powiedział, rzucając jej aroganckie spojrzenie. - Chcę
wiedzieć, że mam do czynienia z profesjonalistką.
Milczała.
- Czy dostanę odpowiedź?
Tysiące odpowiedzi cisnęło się jej na usta, ale żadna z nich
nie nadawała się do tego, by wypowiedzieć ją głośno.
Drżącą ręką poprawiła włosy. Zmusiła się, by spojrzeć mu
w oczy.
- Mówię takie głupstwa tylko dlatego, że mnie sprowoko-
wałeś. Zostaw mnie samą, a doskonale sobie ze wszystkim po-
radzę.
Zaśmiał się. Jego gniew stopniał w okamgnieniu.
- Dobrze. Ja też mam swoją pracę. Spotkamy się po połu-
dniu przy obiedzie - zaproponował.
Na dworze zrobiło się bardzo gorąco. Wczesnym popołud-
R
S
niem Robyn wróciła do domu zmęczona i głodna, a przede
wszystkim spragniona. Robiła pomiary, pobrała próbki ziemi,
zrobiła masę zdjęć. Miała na sobie obszerną koszulkę, która
wyglądała jak krótka, luźna sukienka. Nie przeszkadzało jej to
w pracy.
Umyła zimną wodą twarz i ręce i weszła do kuchni. I tu
spotkała ją miła niespodzianka. Na stole stał pojemnik z cien-
ko pokrojonymi, apetycznie wyglądającymi kanapkami i bu-
telka z zimnym napojem. Talerzyki, szklaneczki. Przy tym
wszystkim kartka: Od Luke'a na zgodę.
Poczuła wzruszenie. Miał dużo pracy, a przecież chciało
mu się zrobić to dla niej.
Zdecydowała, że teraz jej kolej. Znalazła w kuchni wszyst-
kie niezbędne składniki. Zaproponowała rano, że dzisiaj ona
zrobi coś na obiad. Luke zgodził się na makaron z sosem bo-
lońskim. Denerwowała się, bo bardzo chciała dobrze wypaść.
Przygotować wspaniały obiad, jeszcze lepszy niż chińskie
danie, którym poczęstował ją poprzedniego dnia.
Luke zastał ją w kuchni i zaoferował swoją pomoc. Poda-
wał przyprawy. Pomagał kroić warzywa na surówkę.
W pewnym momencie zadzwonił telefon. Luke odebrał,
ale nie rozmawiał długo.
- Przygotuj tyle jedzenia, żeby starczyło na czworo - po-
wiedział po skończeniu rozmowy.
- Czy czujesz się aż tak głodny? - zażartowała.
Skrzywił się.
- Nie, to mój wspólnik, Paul i jego żona Melissa przyjeż-
dżają do nas w odwiedziny.
- Zaprosiłeś ich? - zdziwiła się.
- Nie, skądże. - Potrząsnął głową. - Ale byli gdzieś w oko-
licy i zdecydowali się wpaść. Będę musiał pojechać po nich.
Zaśmiał się.
- Twój jeep zablokował drogę i nie mogą się dostać.
R
S
Robyn dodała warzyw. Westchnęła.
- Czy oni będą chcieli to jeść? - zaniepokoiła się.
- Nie denerwuj się, Robyn. My ich nie zapraszaliśmy na
obiad. Nie powinni grymasić.
Poszedł przygotować samochód. Zaczęła się zastanawiać,
co pomyśli wspólnik Luke'a, gdy ją tu zobaczy.
Robyn od razu zauważyła ich ciekawe spojrzenia. Może
powinnam była wziąć prysznic, pomyślała. Czułabym się sto
razy lepiej.
Melissie było nie w smak, że Luke ma towarzystwo. Ro-
byn bezbłędnie wyczuła jej nieprzychylne wibracje.
Paul wydawał się znacznie sympatyczniejszy. Jego
uśmiech nie był złośliwy. Świadczył raczej o męskim uznaniu
dla jej urody.
Luke nalał wszystkim drinka. Robyn przyjęła to z wdzięcz-
nością. Potrzebowała czegoś, żeby się zrelaksować.
To było upokarzające przebywać pod jednym dachem z
kobietą, która wyglądała i pachniała tak wspaniale i w dodat-
ku była tak dobrze ubrana. Robyn znowu pomyślała z rozpa-
czą, że nawet nie zdążyła pójść pod prysznic. Nie miała jed-
nak wyboru. Musiała dokończyć obiad.
Tamci plotkowali jak najęci. Dodała ostatnie składniki do
sosu.
- Od dawna się znacie? - zapytała Melissa, eksponując
swoje zgrabne nogi.
Robyn uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Nie, dopiero od niedawna.
Melissa koniecznie chciała się czegoś dowiedzieć.
- Och, widzę, że to tylko przelotna znajomość - mruknęła.
I dodała cicho, tak, żeby tylko Robyn mogła słyszeć: - Lu-
R
S
ke od czasu do czasu zawiera tego rodzaju znajomości. Ma
słabość do takich przygód.
Robyn dodała sosu do makaronu. Zastanawiała się, co od-
powiedzieć.
- Robyn nie jest żadną moją przelotną znajomością, Melis-
so - rzekł Luke dość ostro. - Ona jest tutaj służbowo.
To niefortunne zdanie, wypowiedziane przez Luke'a, mo-
gło tylko pogorszyć sytuację. Spojrzała na niego podejrzliwie.
Czyżby świadomie chciał doprowadzić do tego, żeby czuła się
jeszcze bardziej upokorzona?
- Jestem projektantką terenów zieleni - powiedziała spo-
kojnie, patrząc na patelnię.
- Rzeczywiście? Czy ten jeep, który blokuje drogę, to
twój?
- Tak - rzekła słodko Robyn. - Jak trafnie to zauważyłaś,
zepsuł się.
- Nie dziwi mnie to. Jest w okropnym stanie. - Melissa
zwróciła się do męża: - Myśleliśmy, że to stary grat, który
ktoś po prostu porzucił. Nieprawdaż, kochanie? Muszą
być ciężkie czasy dla projektantów ogrodów - dodała zgryź-
liwie. - Jeżeli jeep jest w takim stanie, to znaczy, że trudno
o pracę.
- Nie jest tak źle - zapewniła Robyn.
Melissa patrzyła na nią ze zdumieniem.
- Pozwól, że zapytam. Czy nie jesteś ubrana niepraktycz-
nie jak na pracę w ogrodzie?
- Nie, ani trochę - mruknęła Robyn, zgrzytając zębami. –
Ja nie kopię w ziemi, tylko projektuję.
Zmusiła się do uśmiechu.
- Zawsze chodzisz w takich... ekscentrycznych sukien-
kach? - dopytywała się Melissa.
- Robyn zmoczyła swoje ubranie - wyjaśnił Lukę i uśmie-
R
S
chnął się do projektantki ogrodów. - Ona bardzo lubi wodę.
Szczególnie upodobała sobie fontannę w waszym parku.
- Byłaś u nas na balu? - zaciekawił się Paul.
Przynajmniej on był w porządku, pomyślała Robyn. Zasta-
nawiała się, z kim najpierw będzie problem. Z Lukiem czy
z Melissą?
- Och, rozumiem - rzekła Melissa z udanym zachwytem.
- To tam Luke odkrył twój talent.
Robyn posłała jej lodowate spojrzenie.
- To było trochę inaczej. Po prostu wypiłam tego wieczoru
trochę za dużo i wpadłam do fontanny. I Luke szarmancko
mnie wyłowił. On jest bardzo silny, nieprawdaż? Widziałaś
chyba, jakie ma mięśnie? Wspaniałe, prawda? Jestem pewna,
że też to zauważyłaś.
Melissa już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale Robyn
nie pozwoliła jej na to.
- Oczywiście było już wtedy bardzo późno - opowiadała
dalej z niewinnym wyrazem twarzy. - Musiałam zostać na
noc. - Zwróciła się do Luke'a. - O której mnie wtedy obudzi-
łeś? Było tak wcześnie. O siódmej?
- Dochodziła siódma, jak sądzę - rzekł sucho Luke. -
Uważaj, Robyn, żeby sos się nie przypalił.
Podeszła do kuchenki i pomieszała potrawę.
- To jeszcze musi przez pewien czas pogotować się na
wolnym ogniu - oznajmiła. - Jeśli to kogoś interesuje, obiad
będzie gotowy za pół godziny. Teraz na chwilę was przepro-
szę. Pójdę na górę się przebrać.
Makaron w sosie bolońskim dało się zjeść. Nawet Paul kil-
ka razy pochwalił potrawę. Robyn starała się jak najlepiej i nie
poniosła klęski. Ale ogarniała ją złość. Od pierwszej chwili
nie lubiła Melissy. Miała nadzieję, że goście wyjdą jeszcze
przed deserem, ale nie chciała się łudzić.
Głośny chichot Melissy świdrował w uszach. Do mnie
zgryźliwe uwagi, a do Luke'a słodkie uśmiechy, myślała ze
złością Robyn. Co za wredne babsko. Na wymioty mi się
R
S
zbiera, gdy na nią patrzę.
Po pewnym czasie zauważyła, że Luke ani na nią, ani na
Melissę nie zwraca większej uwagi.
Słuchała rozmowy i piła coraz więcej wina. Wiedziała, że
pije za dużo. Ale chciała zdenerwować Luke'a. Konwersacja
dotyczyła teraz interesów.
- Zatem udało ci się podpisać tę umowę z Filipem - mó-
wił Paul. - Kręcenie filmu możemy zacząć zgodnie z planem.
Dzięki Bogu! Już się balem, że nic nie wyjdzie z naszych
planów.
- Czy obsadziłeś już wszystkie role? - Melissa zwróciła się
do Luke'a. - Czy znalazłeś kogo chciałeś?
Luke skinął głową.
- Tak. Wczoraj wieczorem otrzymałem potwierdzenie.
Możemy zacząć już w tym miesiącu.
- Film? - zapytała nagle Robyn, gwałtownie stawiając kie-
liszek. - Te twoje interesy są związane z filmem?
Wszyscy troje odwrócili się w jej stronę. Powiedziała to
dość ostrym tonem.
- Tak - odparł Luke. - Czy ty też jesteś zainteresowana
produkcją filmu?
Robyn poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
- Nie wiedziałam - mruknęła. - Dlaczego mi nie powie-
działeś?
Luke nonszalancko wzruszył ramionami.
- Jakoś nigdy nie wypłynął ten temat w rozmowie. Tak mi
się wydaje. Nie było okazji.
- Nie, oczywiście, że nie - powtarzała nerwowo.
Wlepiła wzrok w talerz. Nie mogła zrozumieć, jakim cudem,
Jeszcze tak niedawno, makaron jej smakował. Myliła się,
R
S
nie był dobry. Tej potrawy nie dało się przełknąć.
- Poświęciłem pół życia branży filmowej - mówił Luke.
- Podobnie Paul i Melissa. Melissa jest aktorką - dodał.
- Och, na pewno słyszałaś o Luke'u - wtrąciła słodkim gło-
sem Melissa. - Musiałaś o nim słyszeć. On jest znany w świe-
cie filmu.
Wymieniła kilka nazwisk sławnych reżyserów. Wydawała
się zgorszona ignorancją rywalki.
Robyn potrząsnęła głową.
- Nie chodzę do kina. Nie mam na to czasu.
- Czy wszystko w porządku? - zwrócił się do niej Luke.
- Tak nagle zbladłaś. Czy dobrze się czujesz?
- Nie... To znaczy, tak. Doskonale się czuję.
Luke wstał od stołu.
- Pora na deser. Robyn, myślę, że mogłabyś mi pomóc po-
zbierać talerze ze stołu.
Robyn patrzyła w przestrzeń, jakby nie słyszała jego słów.
Potem wstała. Wzięła swój talerz i sięgnęła po talerz Melissy.
nawet nie zauważyła, jak resztka sosu spłynęła z talerza.
- Uważaj! - wrzasnęła Melissa. - Ta suknia kosztowała
fortunę!
- Bądź wdzięczna, że nie wylałam ci tego na głowę -
mruknęła Robyn pod nosem. A głośno powiedziała: - Pozwól,
że ci pomogę usunąć tę plamę.
- Nie! Nie! - krzyknęła ze złością Melissa. - Jak to zrobisz,
to będzie jeszcze gorzej. Pójdę do łazienki. Sama sobie z tym
poradzę.
Luke podążył za Robyn do kuchni.
- Uważaj, co robisz - ostrzegł, kiedy razem wstawiali na-
czynia do zmywarki. - Wypiłaś dzisiaj za dużo. Jak ty się za-
chowujesz? Wstyd mi za ciebie. Odstaw ten kieliszek i zacho-
wuj się po ludzku. Żadne z nas cię nie zje. Nie masz się czego
obawiać.
R
S
- Mogłabym umrzeć z nudów, gdybym miała jej słuchać
jeszcze przez godzinę. Ona jest... jest...
- Wiem doskonale, jaka ona jest - przerwał Luke. - Nie
musisz mi tego mówić. Ale Paul jest moim wspólnikiem i
zarazem dobrym przyjacielem. I chciałbym, żeby tak zostało.
Pamiętaj, co powiedziałem, Robyn. Wypraszam sobie tego
rodzaju zachowanie.
Kiedy zasiedli do deseru, rozmowa znowu zeszła na tematy
zawodowe. Dawne filmy, projekty na przyszłość, anegdoty o
ludziach, o których nigdy przedtem nie słyszała. Kontrakty i
wiele rzeczy, których nie rozumiała.
Robyn słuchała, nie włączała się jednak do rozmowy. Brat
nie o wszystkim jej opowiadał. Za mało się na tym znała, żeby
wypowiadać swoje opinie.
Znowu myślała o Marku. On kochał ten świat i jemu po-
święcił swoje krótkie życie. Nagle usłyszała, jak ktoś powie-
dział: ten aktor, który zginął w wypadku we Francji... wielka
strata.
Potem znowu mówili o czymś innym. Melissa wspomniała
szkołę aktorską.
- Mój brat był aktorem - przerwała jej Robyn.
Szybko pożałowała swych słów, ale nie mogła już ich
cofnąć.
Wszyscy troje spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
- Naprawdę? - zdziwił się Luke. - Jakie grał role?
Robyn zaczerwieniła się. Po co, do Ucha, wyskoczyła z tym?
- Och, bardzo różne - mruknęła.
Wlepiła wzrok w talerz.
- Ale teraz nie gra w żadnym filmie? - upewniła się Me-
lissa.
R
S
- Nie. Ale był dobry, bardzo dobry.
- Każdemu wydaje się, że jest dobry. A tak naprawdę, to
mało kto ma talent.
- Do licha! - krzyknęła Robyn. - To, co ty nazywasz suk-
cesem, dla mnie jest niczym.
- Co masz na myśli?
Robyn wytarła usta serwetką. Wstała od stołu.
- To ty grasz w tej telenoweli, która ciągnie się już dwa la-
ta i nie może się skończyć? Akcja toczy się w szpitalu...
Melissa dumnie skinęła głową.
- I to nazywasz sukcesem! - prychnęła ironicznie Robyn.
- Knucie drobnych intryg w mydlanej operze. Szczerze ci
współczuję.
Zwróciła się do Luke'a.
- Dzięki za towarzystwo. Jestem już zmęczona i pójdę się
położyć.
Oparła łokcie na parapecie i obserwowała, jak Luke wy-
chodzi odprowadzić gości. Było już po jedenastej.
Nie miała wątpliwości, że musiał być na nią wściekły.
Znowu nie umiała zapanować nad sobą.
Ktoś zapukał do drzwi. Zdrętwiała ze strachu.
- Czy mogę wejść?
Nie odpowiedziała.
- Robyn, odezwij się. Wiem, że nie śpisz.
A skąd on może to wiedzieć? - pomyślała ze złością. Zo-
staw mnie, błagała go w duchu. Odejdź, daj mi spokój.
Poczekał dwie sekundy, potem gwałtownie otworzył
drzwi.
- I po co był ten popis? - zapytał ostro.
- Ja się nie pcham w wasze towarzystwo. Mdli mnie, jak
patrzę na tę uroczą Melissę.
- Byłaś dla niej bardzo uprzejma - zauważył ironicznie.
- To ona zaczęła docinki, te swoje uszczypliwe uwagi.
R
S
Dlaczego muszę znosić kogoś takiego jak ona?
Wyjrzała przez okno. Księżyc osrebrzył liście dębu. Wy-
glądały nierealnie, jak zaczarowane.
- To ty od początku postanowiłaś wszystko zepsuć. Ona
jest nieprzyjemna, ale ty zrobiłaś wszystko, żeby było znacz-
nie gorzej.
- Ja? - oburzyła się Robyn. - Łatwo ci mówić.
- Tak samo jak tobie łatwo było obrażać Melissę.
- Do licha, ona zasłużyła na to. Mój brat był dobrym akto-
rem. Nie pozwolę jej... ani nikomu innemu mówić o nim źle.
- Ja nie powiedziałem o nim ani słowa. Odczep się ode
mnie.
- Nie, ale niewątpliwie myślałeś tak samo.
Drżała z gniewu. Serce biło jej jak szalone. Złościła się na
Melissę, na siebie, na niego...
Przyglądał jej się podejrzliwie.
- O co tu chodzi? - zapytał. - Czy jest jeszcze coś innego,
co ci nie daje spokoju? Czy masz jeszcze jakiś powód do
zdenerwowania? Jakoś nie mogę uwierzyć, że taka płytka
osóbka jak Melissa mogła aż tak bardzo wyprowadzić cię z
równowagi.
Zawahała się. Pomyślała o Marku. Czy tu chodziło o nie-
go? O to, że stracił życie? Czy może o coś innego?
Spojrzała na Luke'a. Na mężczyznę, którego tak bardzo lu-
biła i nienawidziła zarazem. Co ja wyprawiam? - zastanawiała
się. Co się ze mną dzieje?
- Powiedz coś, Robyn. Dlaczego milczysz? Wyjaśnij to,
proszę.
Jakie to dziwne, pomyślała. Wyglądało na to, że Luke,
choć rozwścieczony, za wszelką cenę próbował zachować
cierpliwość. Starał się być dla niej miły. A tego zupełnie się
nie spodziewała.
R
S
- Oni po prostu mi się nie spodobali - mruknęła. - Ci twoi
protegowani.
To była prawda, ale na pewno nie odpowiedź na jego pyta-
nie.
- Rano przeprosisz mnie za to! - warknął i wyszedł, za-
trzaskując za sobą drzwi.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Luke wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Robyn próbowała opanować drżenie.
- Nie będę płakać - powtarzała z uporem. - Nie będę.
Siedziała tak prawie godzinę, aż zmarzły jej nogi. Umysł
miała odrętwiały ze zmęczenia i smutku. Wreszcie wstała i
poszła do łóżka. Wślizgnęła się do zimnej pościeli. Zwinęła
się w kłębek, naciągnęła kołdrę na głowę.
Zrobiło się jej cieplej. Ale sen, którego potrzebowała tak
rozpaczliwie, nie chciał nadejść. Robyn przekręciła się na
drugi bok, później położyła się na plecach. Leżała z zamknię-
tymi oczami, potwornie zmęczona.
Wspomnienia napływały falami. Walczyła z koszmarami.
Nie mogła się poddać.
Muszę się zrelaksować, myślała. Muszę coś zrobić, żeby
odpędzić złe myśli.
Odrzuciła kołdrę i wstała. Poszła do łazienki. Kiedy prze-
chodziła koło pokoju Luke'a, starała się stąpać jak najciszej.
Umyła twarz zimną wodą.
Może wezmę jakąś książkę, zastanawiała się. To mogło
pomóc. Zerknęła na zegarek. Dochodziła pierwsza. Zaskoczy-
ło ją to. Nie sądziła, że aż tak długo trwały jej męczarnie.
Zeszła na dół do salonu. Szła po schodach po ciemku.
Światło zapaliła dopiero na dole. Nie chciała obudzić Luke'a.
Stanęła przed regałem i zaczęła przeglądać książki. Chciała
znaleźć coś lekkiego, coś, co łatwo się czyta. Musiała czymś
się zająć, zabić złe myśli.
Wybór okazał się trudny. Kryminały przypominały o
R
S
śmierci brata, romanse przywodziły na myśl Luke'a.
Wyjęła z półki reportaże Kate Jones i zaczęła je przeglą-
dać. Nagle usłyszała kroki. Drgnęła nerwowo. Serce skoczyło
jej do gardła.
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął.
Słyszała troskę w jego głosie. Nie wyglądał na zaspanego,
choć wiedziała, że wyrwała go z głębokiego snu.
Miał potargane włosy i niestarannie zawiązany szlafrok,
niezbyt dokładnie zakrywający opalony tors. Rozpaczliwie
pragnęła, żeby nie było między nimi nienawiści.
- Czy po tym wszystkim nie jesteś zmęczona? - spytał
szorstkim głosem.
- Ja... jestem zmęczona... Nie mogę zasnąć - powiedziała.
Bała się, że za chwilę się rozpłacze. Nie wolno było do tego
dopuścić.
Patrzył na nią badawczo.
- O co tu chodzi? Powiedz, Robyn, co cię aż tak niepokoi?
Wyglądasz okropnie.
- Nie przejmuj się mną. Naprawdę wszystko w porządku
- zapewniła.
- Nie wydaje mi się, żeby było w porządku.
Odgarnął włosy z jej czoła.
- Czy ty się dobrze czujesz? Powiedz mi, o co tu chodzi.
Chwyciła głęboki wdech.
- Naprawdę wszystko w porządku - powtórzyła, jakby
chciała zapewnić o tym nie tylko jego, ale i siebie. Odwróciła
wzrok. - Muszę sobie poukładać niektóre rzeczy — wyjaśniła.
- Zatem istnieje coś, co cię niepokoi - rzekł z namysłem.
- Czy chodzi o ogród? Aż tak przejmujesz się tą pracą?
Robyn parsknęła śmiechem.
- Ogród - powiedziała ze zniecierpliwieniem. - Czy
R
S
myślisz, że coś tak banalnego jak ogród mogłoby mnie nie-
pokoić?
- Dobrze, dobrze - zirytował się. - Ale coś takiego istnieje,
nieprawdaż?
- Poradzę sobie.
- Może potrzebujesz pomocy?
Słyszała ciepło w jego głosie. Poczuła chęć, by opowie-
dzieć mu o swoim życiu, o tęsknocie za Markiem. Te słowa
miała na końcu języka.
- Czy jesteś w ciąży, Robyn? - zapytał niespodziewanie.
- Czy właśnie to cię niepokoi?
Przyjęła to jak policzek. Patrzyła na niego ze zdumieniem,
niezdolna uwierzyć własnym uszom.
- W ciąży? - powtórzyła ostrożnie. Ciekawa była, jak to
będzie brzmiało w jej ustach.
Dobry żart, pomyślała. Gdyby to powiedział ktoś inny, nie
Luke, parsknęłaby śmiechem. Wyglądało na to, że on jest
o tym święcie przekonany. Skąd mu przyszła do głowy po-
dobna bzdura?
- Dlaczego tak sądzisz? - zapytała.
- Tak mi jakoś przyszło do głowy - mruknął. - Twoje
zmienne nastroje, złe samopoczucie. To typowe zachowanie
dla kobiet w ciąży.
Robyn musiała przyznać mu rację. Miała ciężarną kole-
żankę, która zachowywała się w ten sposób. Zmieniała nastrój
jak kapelusze... Czy to zdarzy się ze mną - pomyślała - kiedy
będę miała swoje dziecko? Instynktownie oparła rękę na brzu-
chu. Próbowała sobie wyobrazić, jak to jest nosić w sobie
nowe życie. To takie piękne - mieć dziecko, o które można się
troszczyć, patrzeć, jak rośnie, marzyła.
Miałaby znowu rodzinę. Zamrugała powiekami. Teraz,
kiedy
R
S
Mark nie żył... Łzy cisnęły jej się do oczu.
- Czy twój chłopak wie o tym?
Zacisnęła usta i spojrzała na Luke'a. O, rety, pomyślała. On
naprawdę w to uwierzył.
- Nie mam żadnego chłopaka - mruknęła.
- Rozumiem - odparł cierpko.
- Nic nie rozumiesz! - krzyknęła. - Masz mnie za dziew-
czynę lekkich obyczajów. Już na tej imprezie coś sobie wy-
myśliłeś...
- Uspokój się, Robyn, nie wpadaj w histerię. To w niczym
ci nie pomoże.
- W moim stanie to szczególnie niedobre - mruknęła złośli-
wie. - Masz wyjątkowo bujną wyobraźnię.
- Nic takiego nie mówiłem. Jeśli zaprzeczysz, powiesz, że
nie jesteś w ciąży, uwierzę ci.
- Och, jak to wspaniałomyślnie z twojej strony.
- Dlaczego o tej porze wdaję się z tobą w konwersację - zi-
rytował się znowu.
- To zostaw mnie w spokoju.
Odwrócił się i odszedł. Słyszała, jak wchodzi po schodach,
jak zamyka za sobą drzwi.
- Jestem dziewicą - jęknęła. Ale on już tego nie usłyszał.
Odłożyła na półkę reportaże Kate Jones. Zgasiła światło.
Wróciła do swego pokoju, znowu naciągnęła kołdrę na
głowę i próbowała zasnąć.
Robyn leżała na plecach, patrząc w bezchmurne niebo.
Szumiały drzewa, świeciło słonce. Potem znalazła się w bu-
dynku, w wielkiej sali. balowej. Grał kwartet smyczkowy...
Ale gdzie był Mark? Robyn przepychała się przez tłum, świa-
doma narastającej paniki. Istniało jakieś niebezpieczeń-
stwo. Musiała z nim porozmawiać. Musiała go ostrzec. Nie
pamiętała, o co chodziło.
R
S
Nagle spojrzała w górę. Mark zniknął.
Weszła do jakiegoś bardzo wysokiego pokoju. Potem szła
przez długi korytarz. Otworzyła drzwi. Wiedziała, że tam
znajdzie Marka.
Pokój zniknął i widziała teraz, leżące na skałach, jego roz-
trzaskane ciało.
Nie! Nie! Przecież on żył. Nie mogła tego wytrzymać.
Krzyczała, wołała go.
Poczuła, że ktoś ją podnosi. Ktoś do niej mówi... Nie
chciała umierać. Nie w ten sposób, co Mark.
- Robyn, Robyn, przestań! To tylko sen. Obudź się.
Ktoś krzyczał na nią, rozkazywał jej. Nie lubiła tego głosu.
Ktoś się z nią szamotał. Chciał ją porwać, gdzieś zanieść...
Walczyła jak lwica. Nie poddawała się.
Znowu słyszała ten głos, znowu ktoś wypowiadał jej imię.
Wreszcie stopniowo zaczęła odróżniać jawę od snu. Ten głos
pochodził z rzeczywistości. Otworzyła oczy, wpatrując się
w ciemność.
Westchnęła głęboko, wyczerpana męczącym snem i sza-
motaniną z Lukiem.
- Czy już w porządku? - Jego głos brzmiał teraz ciepło,
dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Czuła na szyi jego gorący
oddech.
Była zła na siebie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak do-
brze czuje się w jego obecności.
- Robyn?
Nie odpowiedziała. Czuła łzy napływające do oczu.
- Hej, nie bój się. To tylko sen - mruczał łagodnie. - Już
wszystko dobrze. Jesteś bezpieczna.
Obejmował ją, przytulał. W jego ramionach czuła się do-
brze i bezpiecznie. Odeszły wszystkie koszmary. Pragnęła,
żeby nigdy od niej nie odszedł.
R
S
Wreszcie rozluźnił uścisk.
- Czy już lepiej? - zapytał z troską w głosie.
Łzy płynęły jej po policzkach.
- Czy możesz dać mi chusteczkę? - szepnęła.
Zwolnił uścisk. Podszedł do szafki i wyjął paczkę chuste-
czek higienicznych.
- Proszę.
Delikatnie otarł jej łzy, jakby to była najnaturalniejsza
czynność na świecie. Robyn zaczęła podejrzewać, że może
zapomniał, że się kłócą.
- Zapalę światło - zaproponował. - Tb ci pomoże nie my-
śleć o złych snach.
Włączył nocną lampkę. Pokój wypełnił się delikatnym bla-
skiem.
Siedział przy niej na łóżku. Ubrany w szlafrok, jak poprze-
dnio. Opalony i silny emanował męskością.
- Czy często dręczą cię takie koszmary? -zapytał.
Przymknęła oczy. Łzy nadal płynęły jej po policzkach.
- Przepraszam - mruknął. - Niepotrzebnie zapytałem.
O nocnych koszmarach najlepiej nie mówić. Sen, którego się
nikomu nie opowie, szybciej odchodzi w zapomnienie.
Płakała rozpaczliwie, nie mogła się uspokoić.
- Robyn, przestań płakać. Uśmiechnij się - rozkazał.
Czuła przy nim spokój. Wzruszyło ją, gdy odgarnął jej włosy
z twarzy. Ale kiedy podniosła głowę, zobaczyła, że on odcho-
dzi.
- Gdzie idziesz?
- Nie bój się, zaraz wrócę.
Zamknęła oczy. Nie przypuszczała, że potrafi być taki mi-
ły. Potem ogarnęły ją wątpliwości. A może tylko jej się to
przyśniło. Czy ten wstrętny drań może być taki czuły i opie-
kuńczy?
Przyłożyła rozpaloną twarz do zimnej poduszki. Pokój wy-
R
S
dawał się bez niego pusty i nieprzyjazny. Luke pocieszył ją.
Otarł jej łzy. Nie kpił z niej i nie dokuczał.
Spróbowała wziąć się w garść. Chciała być w lepszej for-
mie, gdy on wróci.
Luke przyniósł na tacy szklankę mleka i ciasteczka na tale-
rzyku.
- Napij się. Od razu poczujesz się lepiej,
Znowu usiadł obok niej na łóżku.
Spojrzała na niego z wdzięcznością. Wzięła szklankę,
przytknęła do ust. Zimne mleko smakowało wybornie. Przy-
pomniały jej się dni, które bardzo dawno minęły. Kiedy to
matka przynosiła jej śniadanie do łóżka.
Powoli sączyła mleko. Później poczuła, że naprawdę jest
głodna i sięgnęła po ciasteczka.
Spodziewała się, że Luke teraz ją zostawi i pójdzie do sie-
bie. Ale on siedział obok niej i obserwował ją w milczeniu.
Zaczęła ziewać. Czuła się bardzo zmęczona. Koszmary
wyrwały ją z głębokiego snu.
- Jesteś śpiąca. - Podniósł się, jakby chciał wstać i o-
dejść.
Szarpnęła go za szlafrok.
- Czy mógłbyś posiedzieć przy mnie... aż zasnę?
Zawahał się. Wyczuła w nim zmianę. Coś się stało, ale nie
mogła tego zrozumieć.
- Nie jestem pewien, czy to byłoby dobre...
- Proszę, Luke - przerwała mu Robyn. Niepomna niczego
innego jak tylko ogarniającej ją niezrozumiałej potrzeby, żeby
on nie odchodził.
- W porządku - uśmiechnął się ciepło. - Zostanę trochę dłu-
żej. Połóż się i spróbuj zasnąć.
Wyciągnął wygodnie nogi. Oparł się na łokciu.
Robyn położyła się... I nagle okazało się, że nie potrafi
R
S
zasnąć. Niewinna potrzeba komfortu, poczucia bezpieczeń-
stwa, zmieniła się w coś zupełnie innego.
Ciało miała gorące, rozpalone. Napięty każdy mięsień. Nie
mogła myśleć o nikim innym, tylko o nim. Pożądanie zawład-
nęło nią bez reszty. Pragnęła go. Tak bardzo jak niczego inne-
go na świecie.
Mówiła do siebie po cichu:
- Zamknij oczy. Oddychaj spokojnie. Nie ruszaj się.
Z każdą chwilą stawała się coraz bardziej świadoma jego
bliskości.
Otworzyła oczy: Patrzyła na jego profil. Myślała, że śpi.
- Robyn - mruknął nagle zachrypniętym, nieswoim gło-
sem. - Rozumiesz teraz, dlaczego powinienem już pójść?
Patrzyli sobie w oczy. Potem Luke przeniósł wzrok na jej
usta. Rozpaczliwie marzyła o jego pocałunku. Leżała nieru-
chomo, bojąc się spłoszyć tę cudowną chwilę.
Nie wytrzymała. Delikatnie uniosła głowę i wtedy on wy-
dał z siebie jęk i przylgnął do jej ust. Pieścił ją wargami, a
świat wirował wokół szybciej niż karuzela.
- Jesteś piękna, bardzo piękna... - szeptał, wsuwając rękę
pod jej koszulkę. On był tak bardzo męski. I pragnął jej.
A potem nagle coś się zmieniło. Oderwał usta od jej ciała,
a ręce jego zakończyły wędrówkę. Zesztywniał... Coś się zno-
wu popsuło między nimi.
Usiadł na łóżku.
- To nie powinno było się wydarzyć. Przepraszam.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego przepraszał, o co mu cho-
dziło. I nagle przypomniało jej się... przecież on myślał, że
ona jest w ciąży.
- Nic nie mów! -krzyknęła. -Nic takiego, czego byś potem
żałował. Po prostu idź już do siebie. Dobranoc.
Wtuliła się w poduszkę i czekała.
On jednak zatrzasnął za sobą drzwi. Wyszedł.
R
S
Kiedy znowu otworzyła oczy, słońce było wysoko na nie-
bie. Wiedziała, że musi być bardzo późno. Leżała na plecach z
oczami skierowanymi w sufit.
Myśli natychmiast wróciły do Luke'a i do ostatniej nocy.
Jak teraz spojrzy mu w oczy, zastanawiała się. Mocno za-
cisnęła powieki, próbując zatrzeć wspomnienia. Zachowywa-
ła się okropnie. Narzucała mu się. Nie miała za grosz am-
bicji. Równie dobrze mogła błagać go, żeby się z nią ko-
chał. Pragnęła go tak bardzo. Niedobrze, że dała to po sobie
poznać.
Odwróciła się na bok. Czuła upokorzenie. Pamiętała, jak
na nią patrzył.
Jego ciało pragnęło mnie, myślała. Ale tylko tyle. Chodziło
mu jedynie o seks. Nie umiała trafić do jego serca. On tylko
pożądał jej.
A potem przypomniał sobie, że Robyn jest w ciąży. Był
przekonany, że to prawda. Miał ją za dziewczynę lekkich oby-
czajów. Jej żart, że nie zna ojca dziecka, przyjął jako coś zu-
pełnie naturalnego.
Z rozpaczą spojrzała na zegarek. Spała bardzo długo. Do-
chodziła jedenastą. Musiała wstać, załatwić naprawę jeepa i
jak najszybciej wrócić do domu.
Ubrała się i zeszła na dół.
Luke był w kuchni. Wyjmował ze zmywarki czyste talerze.
Obserwowała go przez chwilę, zanim odważyła się otworzyć
szerzej drzwi i wejść.
Starała się wyglądać naturalnie, jakby nic między nimi nie
zaszło. Już miała nadzieję, że udało jej się opanować emocje,
ale na jego widok zaczerwieniła się i straciła pewność siebie.
Chciała zapaść się pod ziemię, tak trudno było wytrzymać
R
S
jego bliskość.
- Cześć.
Nie uśmiechnął się. Zresztą i tak na to nie liczyła. Wyglą-
dał wspaniale. Przystojny, niezwykle męski. To sprawiło, że
Robyn poczuła się jeszcze gorzej.
- Czy masz ochotę na tosty? - zapytał. - Napijesz się
kawy?
- Nie, nie - mruknęła niepewnie. - Nie jestem głodna. Czy
mogłabym najpierw zadzwonić do warsztatu? Trzeba napra-
wić jeepa.
- To już zrobione. Przyjechali tu trzy godziny temu i za-
brali samochód. Obiecali, że pospieszą się z naprawą.
Powinna być szczęśliwa. Tego przecież chciała. Poczuła
jednak gorycz. Jak szybko on to załatwił. Widocznie zależało
mu, żeby czym prędzej pozbyć się jej z domu.
- Och, to dobrze. Dziękuję. - Chciała, żeby zabrzmiało to
uprzejmie. - A kiedy odstawią go z powrotem?
- Zaraz po lunchu. Chyba wiedzą, co się popsuło. Sprawia-
li wrażenie kompetentnych i uczciwych.
- Rozumiem.
Zawahała się. Wspomnienia ostatniej nocy wróciły ze
wzmożoną siłą. Nie wiedziała, jak się powinna zachować.
Przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu, a nawet pod
jednym dachem, wydawało jej się nie do wytrzymania.
Pamiętała, jak całował ją, jak pieściły ją silne, opalone
dłonie...
- Pójdę się przejść - zdecydowała. - Rozejrzę się po okoli-
cy. Może coś jeszcze trzeba będzie zmienić w projektach...
Poza tym... świeże powietrze dobrze mi zrobi.
Nie odpowiedział, więc skierowała się do wyjścia. W
drzwiach jednak zatrzymało ją jego pytanie.
- Czy dobrze się czujesz, Robyn? Wyglądasz bardzo bla-
do.
Próbowała zignorować uporczywy ból głowy.
R
S
- Mam migrenę. To zdarza się kobietom w moim stanie.
Na pewno świetnie się orientujesz w tych sprawach.
- Tak, oczywiście - mruknął, udając obojętność.
Świeże powietrze może by i pomogło, ale zimny wiatr i
ostre słońce sprawiły, że migrena jeszcze się nasiliła.
Może trzeba było nie wychodzić do ogrodu, myślała Ro-
byn.
Poszła do lasu. Usiadła na wielkim pniu starego zwalonego
drzewa i pogrążyła się w marzeniach. Patrzyła na piękny wie-
kowy las, podziwiała bogate poszycie. Miękki mech, wysokie
paprocie.' Wrzos, rosnący na słonecznej polanie, jeszcze nie
kwitł. Doskonale jednak mogła sobie wyobrazić, jaki będzie
niedługo.
Siedziała tak może godzinę, kiedy usłyszała za sobą kroki.
Odwróciła się i zobaczyła Luke'a.
- Jak mnie tu znalazłeś? - zdziwiła się.
- Twój jeep już gotowy - powiedział.
- To dobrze. - Starała się kontrolować emocje. - Czy mó-
wili, co się zepsuło?
- Nie rozmawiałem z nimi na ten temat. Nie znam się na
silnikach samochodowych.
- Mam nadzieję, że zostawili rachunek. Ile to kosztowało?
Wzruszył ramionami.
- Zapomnij o tym. Potraktuj to jako zaliczkę.
Potrząsnęła głową. Próbowała opanować drżenie głosu.
- Daj spokój. Sama mogę zapłacić.
- Nie ma potrzeby - zdenerwował się. Widziała stalowy
błysk w jego oczach.
- To mój jeep. Przestań wreszcie wtrącać się w moje
sprawy.
- Proszę bardzo. Zaraz przyniosę ci ten rachunek.
Energicznie ruszył w stronę dworku.
Zerwała się, ale nagle potknęła się o korzeń i runęła jak
długa. Podniosła się od razu, jednak poczuła, że noga bardzo
R
S
ją boli. Za bardzo, żeby dojść do jeepa.
Luke szybko podszedł do niej. Wziął ją pod ramię.
- Pomogę ci iść. A w domu zaraz zadzwonię po doktora.
- To nic strasznego - zapewniła. - Nic mi się nie stało. To
zaraz przejdzie. Nie chcę lekarza.
- Choć raz w życiu nie kłóć się ze mną. Zadzwonię po
doktora, czy chcesz tego, czy nie.
Poddała się. Czuła okropny ból głowy i zupełnie nie miała
siły na kłótnie.
Lekarz przyszedł po godzinie. Starszy mężczyzna o nieska-
zitelnych manierach.
- Hm... proszę mi pokazać nogę.
Zdjął założony przez Luke'a opatrunek. Zbadał nogę.
- Muszę przyznać, że siniak jest imponujący. Na szczę-
ście, wydaje mi się, że nic poza tym. Proszę przez kilka dni
oszczędzać nogę. Powinno szybko się zagoić.
- Od początku wiedziałam, że nie ma powodu do paniki.
- O tym to już może ja będę decydował - rzekł stanowczo.
- Proszę mi teraz powiedzieć, który to tydzień ciąży.
O Boże! - pomyślała z przerażeniem. Co ten Luke wy-
myślił?
- Nie jestem w ciąży - szepnęła.
- Ale pani znajomy powiedział... - zaczął niepewnie
lekarz.
- On się pomylił.
- To skąd mu ten pomysł przyszedł do głowy? Czy jest
pani tego pewna?
- Z całą pewnością nie jestem w ciąży. Dokucza mi mi-
grena. Okropnie boli mnie głowa. Poza tym potknęłam się o
korzeń i upadłam. Nic więcej.
Lekarz przyglądał jej się zamyślony. Potem dotknął jej
czoła.
- Dam pani tabletki. To przyniesie ulgę.
Kiedy Luke wszedł do pokoju, Robyn kipiała ze złości.
- Nie miałeś prawa! - krzyknęła. - Po co nagadałeś leka-
rzowi, że jestem w ciąży? Co za bzdura!
- On musiał wiedzieć. Bałem się, że coś zaniedbasz...
- Zaniedbam! - krzyknęła. - Gdybym naprawdę była w
ciąży, nie myślałabym o niczym innym, tylko o dziecku.
- Gdybyś... Co masz na myśli?
- Nie jestem w ciąży.
- Od kiedy?
- Nigdy nie byłam w ciąży. Coś ci się ubzdurało.
Patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
- Zaraz jadę do domu. Daj mi rachunek. Zwrócę ci co do
grosza.
- Nigdzie się nie ruszysz. Lekarz kazał ci leżeć.
Nie chciała się kłócić. Tabletki już wzięła. Teraz czekała,
aż przejdzie ból głowy.
Usiadł koło niej.
- To po co była ta gra?
- Jaka znowu gra? Nie mówiłam, że jestem w ciąży. To ty
chciałeś w to wierzyć.
- I to wszystko? Jak mogłaś dopuścić, żebym uwierzył w tę
bzdurę? Troszczyłem się o dziecko, którego nie było.
Słyszała nie skrywaną złość w jego głosie. Ból głowy roz-
sadzał jej czaszkę.
- To raczej ja powinnam zapytać, jak mogłeś w to uwie-
rzyć! - krzyknęła z wściekłością. - Doskonale to pasowało do
tego, co o mnie myślisz. Ja miałabym nie wiedzieć, kto jest
ojcem mojego dziecka? Masz mnie za ladacznicę?
Luke przyglądał jej się badawczo.
Aż trzęsła się ze złości. Oczy jej błyszczały gniewem.
- Przepraszam - mruknął.
Był jednocześnie jak lód i jak ogień. Odczuwała jego bli-
skość tak intensywnie, jak nigdy dotąd.
R
S
Patrzył na nią. Potem pochylił się. Napięcie pomiędzy nimi
wzrosło tak bardzo, że z trudem to wytrzymywała.
Przylgnął ustami do jej warg. Jego ręce poznawały jej cia-
ło.
Zdjął jej bluzkę. Rpzpiął stanik.
Robyn jęknęła. Coś w sercu ścisnęło ją z rozkoszy.
Silne, opalone dłonie obejmowały jej piersi, głaszcząc je
i gniotąc.
- Robyn!
Jego głos był chropowaty, naglący. Przybliżył usta do bro-
dawki. Czuła na nagiej skórze piersi jego gorący oddech.
Jego usta pieściły ją, żądając odpowiedzi. Robyn położyła
ręce na jego klatce piersiowej. Przesunęła dłonią w dół, do
miejsca, gdzie zaczynały się dżinsy, potem niżej. Instynkt bez-
błędnie podpowiadał jej, co ma robić.
Luke położył ją na plecach, szepcząc jej imię. Całował te-
raz
każdy kawałek jej ciała.
Pożądanie jej rosło z każdą chwilą. Stawała się jednocze-
śnie
coraz słabsza i coraz silniejsza.
On, nagi, klęczał przy niej, pieszcząc jej ciało. Nigdy,
przenigdy nie wyobrażała sobie, że można czuć się tak wspa-
niale.
Potem ich biodra złączyły się. Poruszali się razem we
wspólnym rytmie rozkoszy i pożądania.
A gdy nadeszła ekstaza, wykrzyknęła jego imię, przywarła
do niego i chciała na zawsze pozostać w jego ramionach.
A potem żałowała, że poddała się emocjom. Przecież on jej
nie kochał. To było tylko fizyczne pożądanie.
Pakowała rzeczy, szykowała się do odjazdu. Zbyt dużo
czasu spędziła w tym domu. Chciała wracać do siebie. Odpo-
cząć.
- Robyn, o co chodzi? Spójrz na mnie! Dlaczego się od-
R
S
wracasz? - pytał zdziwiony.
Delikatnie odgarnął włosy z jej twarzy. Znów czuła na po-
liczku ciepło jego oddechu.
- Nie rozumiem cię. Chyba się na mnie nie gniewasz?
- Wiesz już teraz, że nie miałam w życiu żadnego mężczy-
zny - szepnęła. - Zauważyłeś, że byłam dziewicą?
- Tak, Robyn.
Teraz on z zakłopotaniem pochylił głowę.
- Nie odprowadzaj mnie. Samochód jest sprawny. Dosko-
nale poradzę sobie sama.
- Do widzenia, Robyn.
- Cześć, Luke.
W drzwiach odwróciła się i spojrzała na niego. Nie wie-
działa, czy jeszcze kiedyś się spotkają.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Przestań natychmiast! - krzyknęła Anna. - Od dwóch
tygodni wyładowujesz na mnie złość. Mam już dość twoich
zmiennych nastrojów. I tak wiem, że chodzi o tego mężczy-
znę, o Luke'a Dennera.
- Przepraszam - powiedziała cicho Robyn. - Przyznaję, że
chodzi o niego. Ale to nie ma żadnego znaczenia.
- Dla mnie ma. Ja już tego nie wytrzymuję.
Patrzyła na Annę ze zdziwieniem. Pierwszy raz w życiu
doświadczyła gniewu przyjaciółki.
- Tyle czasu siedziałaś nad tymi projektami. I co chcesz
teraz z tym zrobić? Wyrzucić do kosza?
- Tak - rzekła ponuro.
- Dobrze, rób sobie, co chcesz, ale przestań wyżywać się
na mnie. Zadzwoń wreszcie do niego, a zobaczysz, że potem
będziesz zachowywać się normalnie.
Przez cały czas nie myślała o niczym innym, tylko o tym,
żeby do niego zadzwonić. Nie pozwalała jej na to urażona
ambicja.
- Chyba wiesz, gdzie stoi telefon?
Robyn spojrzała z wahaniem na rozzłoszczoną przyjaciół-
kę. Jak zahipnotyzowana podeszła do stoliczka.
- Halo... tu Robyn... mam już gotowe plany...
Mówiła uprzejmym, oficjalnym tonem. Aż się sobie dziwiła,
tak dziwnie to brzmiało.
- Zajęło ci to aż dwa tygodnie - usłyszała głos Luke'a.
R
S
- Dlaczego trwało to tak długo?
- Miałam też innych klientów - odparła nieco urażona. -
Nie mogę rzucić wszystkiego dla ciebie.
- Jeśli sobie przypominasz, zależy mi na tym, żeby
wszystko było zrobione do końca lata. Czas mija...
- Trzeba było...
- Nie przerywaj, Robyn. Sama wiesz, jakie to niegrzeczne.
Muszę ci powiedzieć, że może się zdarzyć, że te plany będą
wymagały poprawek.
- Nie pozwolę niczego zmienić! - krzyknęła. - Straciłam
na to zbyt dużo czasu. A poza tym zrobiłam wszystko dokład-
nie tak, jak ma być.
- To, co mówisz, jest śmieszne i doskonale zdajesz sobie
z tego sprawę.
On, w przeciwieństwie do niej, mówił cicho. Ale był zły
tak samo jak ona. Mogła to wyczuć mimo dzielącej ich odle-
głości.
- Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale przekonasz się, że
to ja mam rację. W każdym razie, czy je zaakceptujesz, czy
odrzucisz, to twoja sprawa. Ale chciałam powiedzieć, że pro-
jekty są już przygotowane.
Co ja mówię? - myślała gorączkowo. Serce dudniło jej jak
oszalałe.
Zapadła cisza.
- W takim razie zaraz pójdę na pocztę i wyślę je do ciebie
- zaproponowała Robyn.
- Lepiej będzie, jak przywieziesz je jutro o trzeciej. Do
zobaczenia - powiedział ostrym tonem i odłożył słuchawkę.
- I jak poszło? - zapytała Anna. - Wydaje mi się, że
dobrze.
- Chyba tak...
R
S
- Zdaje mi się, że ten ostatni projekt to dla ciebie wielka
szansa, żebyś mogła pokazać swoje możliwości.
- Początkowo też tak myślałam.
- A teraz?
- Nie wiem... Nie potrafię ci odpowiedzieć.
- Ale co on mówił? Będzie chciał zobaczyć ten projekt?
- Tak. Prosił, żebym przyjechała do niego jutro o trzeciej.
Anna zmarszczyła czoło. W sobotę spodziewała się wizyty
rodziców. A ponieważ w przyszłym tygodniu wypadała ich
trzydziesta rocznica ślubu, razem z Robyn przygotowały dla
nich kilka miłych niespodzianek. Między innymi kupiły im
w prezencie drogi robot kuchenny.
- Szkoda, że wybrał akurat ten termin. Moi rodzice bardzo
cię lubią. Ale trudno. Jedź, oddaj projekt. Twoje szczęście jest
tu najważniejsze.
W piątek po południu Robyn siedziała u fryzjera i patrzyła
na swoje odbicie. Próbowała wyobrazić sobie, jak zareaguje
Luke, gdy ją zobaczy.
Muszę przez to jakoś przejść, postanowiła. Teraz wreszcie
wyglądam jak dorosła. Zresztą czuję się też znacznie starsza,
niż byłam parę miesięcy temu. Luke .zmienił to wszystko.
Jestem teraz dużo dojrzalsza.
Piękne rude loki leżały na podłodze. Nie żałowała ich. Mu-
siał zobaczyć w niej osobę dorosłą.
Kupiła jedwabną sukienkę, w której wyglądała zgrab-
nie, a jednocześnie bardzo poważnie. Nabyła też odpowied-
nie kosmetyki. Spędziła parę godzin w łazience, wypróbowu-
jąc je.
- Robyn! - krzyknęła Anna. - Co ty ze sobą zrobiłaś! Takie
piękne loki!
- Nie krzycz, tylko przyjrzyj mi się i powiedz, czy to moż-
R
S
na zaakceptować.
- Zaczynam się trochę przyzwyczajać - rzekła Anna po
chwili namysłu. - Ale wyglądasz dużo...
- ...starsza - dopowiedziała Robyn. - Proszę, powiedz to.
Chcę wreszcie wyglądać na swoje lata.
Przyjaciółka roześmiała się.
- Jesteś szalona. Wiesz o tym. Ale... wyglądasz rzeczywi-
ście bardzo elegancko. Czy jesteś zadowolona?
- Tak - odparła Robyn z powagą. - Ten pomysł chodził mi
po głowie przez ostatnie kilka dni.
- Czy myślisz, że mu się spodoba?
Robyn zamarła bez ruchu.
- Komu? - zapytała.
Anna zachichotała.
- Ty wiesz dobrze komu. Powiedz mi, ile lat ma pan Den-
ner i jak wygląda.
- Och... nie jestem pewna. Chyba trzydzieści jeden. Tak
mi się wydaje. - Podeszła do okna.
- Ciemny? Blondyn? Wysoki? - dopytywała się Anna,
a oczy jej błyszczały z ciekawości.
- Wysoki, ma ciemne włosy i niebieskie oczy.
- Czy bardzo przystojny?
- Chyba tak - odparła z wahaniem Robyn. - Podoba się
niektórym kobietom.
- Ale nie tobie?
Robyn westchnęła.
- Jak go ujrzałam po raz pierwszy, wydał mi się obrzydli-
wym draniem. Walczyliśmy ze sobą, kłóciliśmy się.
- Widzę, że zalazł ci za skórę.
- Życz mi szczęścia, Anno. Przeczucie mi mówi, że bardzo
będę tego potrzebowała.
Stary, zniszczony jeep nie bardzo pasował do jej nowego
R
S
wyglądu. Robyn uśmiechnęła się do tej myśli.
Jechała autostradą. Pogoda była piękna. Po błękitnym nie-
bie płynęły jasne, puchate kumulusy.
W połowie drogi postanowiła zrobić przerwę na lunch.
Zjechała na pobocze, wyjęła kanapki i karton z zimną herbatą.
I nagle zauważyła prezent, który razem z Anną wybierały dla
jej rodziców. Drogi wielofunkcyjny robot kuchenny leżał pod
tylnym siedzeniem.
Robyn aż jęknęła. Ale nie miała wyjścia. Rodzice Anny
musieli dostać prezent. Inaczej wszystkie ich starania poszły-
by na marne. Anna tak bardzo marzyła, żeby zrobić rodzicom
niespodziankę. Nie mogła jej tego zepsuć.
Zawróciła z drogi.
Rodzice Anny ucieszyli się, że wróciła. Błagali, żeby wy-
piła z nimi herbatę i zjadła ciasto. Raczyli ją nie kończącą się
konwersacją. Byli ogromnie sympatyczni, ale trwało to za
długo.
Nie chciała okazać się nieuprzejma i przez to opóźniła swój
wyjazd.
Przybyła do Luke'a dużo później, niż byli umówieni. Zmę-
czyły ją korki na autostradzie.
Na parkingu koło domu stało sporo samochodów.
Z dworku dobiegały dźwięki muzyki. Luke nie wspomi-
nał o tym, że będzie miał gości, ani też, że organizuje jakąś
imprezę.
Ale faktem jest, że umawiał się z nią na trzecią, a docho-
dziła już ósma.
Nie mogę wrócić, myślała. Nie mogę znowu przechodzić
przez to wszystko. Ustawiła jeepa na końcu porzuconych w
nieładzie drogich sportowych samochodów.
- Teraz albo nigdy - szepnęła. Mimo wszystko Luke spo-
dziewał się jej wizyty.
Robyn, klucząc pomiędzy samochodami, ruszyła w stronę
dworku. Podeszła do drzwi wejściowych. Czuła, jak żołądek
R
S
kurczy jej się ze strachu.
Nie bądź głupia, mówiła sobie. Zachowuj się swobodnie,
a zarazem profesjonalnie. Nie ma znaczenia, czy on będzie cię
traktował milo. To twój klient. Zachowuj się uprzejmie.
Zza drzwi docierały strzępy rozmów, muzyka. Wiedziała,
że tańczą.
Nie miała odwagi szukać Luke'a w tym tonie. Bała się
zobaczyć go w niezręcznej sytuacji, na przykład całującego
się z jakąś kobietą. Wolała zapukać i poczekać, aż zjawi się
ktoś, kto będzie mógł jej pomóc.
I doczekała się. Usłyszała, jak ktoś nadchodzi od strony
parkingu.
- Witaj, ślicznotko - zawołał do niej.
Robyn odwróciła się i ujrzała postawnego blondyna. Zbli-
żył się do niej z poufałym uśmiechem.
- Wydaje mi się, że nie ma sensu pukać - powiedział. -
W tym hałasie i tak nikt cię nie usłyszy. - Otworzył drzwi i
gestem zaprosił ją do środka. - Chodź, przyniosę ci drinka.
Robyn uśmiechnęła się nerwowo.
- Ja właściwie nie jestem tu gościem. Przyszłam służbowo.
Muszę zobaczyć się z panem Dennerem.
- Naprawdę? - Objął ją w talii. - Szczęściarz z tego Lu-
ke'a. Czy pozwolisz, że poszukam go dla ciebie? Nazywam się
Callum.
Spojrzała na niego z wdzięcznością. Podobało jej się, że
opiekuje się nią taki atrakcyjny mężczyzna.
- Ja jestem Robyn. Miło mi cię poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł szarmancko.
Odszedł na chwilkę i zaraz wrócił, niosąc szklankę z jakimś
napojem.
R
S
- Wypij drinka i poczekaj tu na mnie. Pójdę poszukać Lu-
ke'a.
Czuła się nieswojo z ogromną teczką, która zawierała jej
projekty.
Ujrzała go, jak przedziera się do niej przez tłum gości. Po-
machała mu ręką. Wydawał się jej jeszcze przystojniejszy, niż
go zapamiętała.
- Spóźniłaś się - rzekł z wyrzutem, zamiast ucieszyć się na
jej widok.
- Tak - odparła. - Wiem o tym.
- Bardzo się spóźniłaś.
- Tak, wiem. Nie potrzebujesz mi o tym przypominać.
- Cóż takiego spowodowało, że nie mogłaś zjawić się na
czas? Trzęsienie ziemi czy coś równie strasznego? Czy znowu
jeep się zepsuł albo wpadłaś do wody?
Robyn nie odpowiedziała. Podniosła szklankę do ust i wy-
piła pierwszy łyk. Policzyła do dziesięciu. Ale to okazało się
za mało. Wypiła jeszcze jeden łyk i policzyła do dwudziestu.
- Zaszczycisz mnie wyjaśnieniem, czy będziesz tak stała
całą noc z tym cholernym drinkiem? - zdenerwował się.
Podniosła wzrok. Zmusiła się do uśmiechu.
- Zawsze ceniłam twoją uprzejmość. Nie rozumiem, skąd
teraz ta zmiana.
- Skończ z tym sarkazmem, Robyn. Nie jestem w odpo-
wiednim nastroju.
Chwyciła głęboki wdech. Znowu policzyła do dziesięciu.
- Przepraszam cię za spóźnienie - powiedziała.
- Czy nie mogłaś zatelefonować?
- Owszem, myślałam o tym, ale... - urwała.
Nie mogła mu powiedzieć, że bała się, że z tego powodu
będzie chciał odwołać spotkanie. Mógł też być bardzo nie-
przyjemny. Nie miała siły tego znosić.
R
S
- Tak? Słucham cię? - Nie dawał za wygraną.
Postanowiła nie mówić mu o swoich wątpliwościach.
- Zobacz - zawołała ze śmiechem. - Już jestem. Lepiej
późno niż wcale. I przeprosiłam cię za spóźnienie.
- Wydaje ci się, że to powinno mi wystarczyć? - zapytał
zimno.
- Tak sądzę.
- Dla mnie to za mało. Poza tym od swoich pracowników
wymagam punktualności.
Pracowników? - pomyślała z oburzeniem. Co za arogancki
łotr. Pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć.
Podała mu teczkę z planami.
- Zobacz, czy ci to odpowiada. I w najbliższych dniach
dasz mi znać, czy życzysz sobie, żebym coś tu jeszcze popra-
wiła.
Odwróciła się, chcąc odejść.
Przytrzymał ją za ramię.
- Chcę, żebyś została.
- Po co?
- Przepraszam cię - powiedział znacznie łagodniej. - De-
nerwowałem się. O tej porze na autostradzie jest duży ruch. A
ty i ten jeep, to jak mieszanka wybuchowa.
Uśmiechnęła się lekko.
- Ten mechanik okazał się znakomity. Z samochodem
nie mam już żadnych problemów. Może tylko taki, że jeszcze
nie pokazałeś mi rachunku. Jak już mówiłam, zapłacę co do
grosza. I jeszcze raz przepraszam za spóźnienie. Tak się zło-
żyło, że...
- Nie musisz się tłumaczyć, Robyn. Wszystko w porządku,
naprawdę.
- Luke, widzę, że masz gości. Ale czy możemy razem
obejrzeć te plany, żeby to już mieć za sobą? Czy znajdziesz na
to trochę czasu?
R
S
Odwzajemnił uśmiech.
- Możemy zająć się tym już teraz. Z przyjemnością zoba-
czę, co przygotowałaś. Podobają mi się twoje pomysły. Poza
tym będzie to dla mnie doskonała wymówka.
- Wymówka? - zdziwiła się.
Lubiła go, kiedy miał taki ciepły i życzliwy wyraz twarzy.
Wydawało się jej jednak, że nie ma żadnego sposobu, żeby
mógł być dla niej taki miły dłużej niż pięć minut.
- Nie jestem zachwycony tą imprezą - mruknął. - A szcze-
gólnie tym, że odbywa się u mnie w domu. Najchętniej trzy-
małbym się z dala od tego.
- To po co zapraszałeś gości? - Nie mogła zrozumieć. –
Czy to jakiś rodzaj masochizmu?
- To nie była moja inicjatywa. Przyjaciele zgotowali mi
niespodziankę. Wiesz, dla mojego dobra. W ramach uszczęśli-
wiania mnie na siłę. Przyjechali bez zapowiedzi mniej więcej
godzinę temu, z kontenerami pełnymi jedzenia i zdumiewają-
co bogatym zestawem alkoholi.
- Nie oczekiwałeś żadnych gości? Nie wiedziałeś, że
przyjdą? - Nie mogła uwierzyć.
- Gdybym choć trochę się tego spodziewał, wymyśliłbym
jakiś pretekst, żeby to odwołać.
- Muszą sprawiać wiele kłopotu - domyśliła się.
- Tak i już im to mówiłem. Moja praca wymaga kontak-
tów z ludźmi. Czasami potrzebuję odrobiny spokoju. W moim
domu chciałbym czuć się naprawdę jak u siebie, nie jak w
publicznej dyskotece, czynnej całą dobę. Powiedziałem, że
daję im jeszcze godzinę, a potem mają sobie jechać do domu.
Roześmiała się.
- Przyniosę kanapki i coś do picia - oznajmił. - Usiądzie-
my na świeżym powietrzu.
Zniknął gdzieś w głębi domu. Czekała na niego.
R
S
Jaka ty jesteś głupia, pomyślała. Tyle poświęciłaś czasu,
żeby zmienić swój wygląd, a on nawet tego nie zauważył. Nie
skomentował ani słówkiem. Może mu się nie podobało i starał
się być taktowny? Trudno, żeby powiedział coś w rodzaju: jak
bardzo zbrzydłaś. Albo: w tej nowej fryzurze wyglądasz wy-
jątkowo paskudnie.
Przyniósł pojemnik piknikowy.
- Idziemy - zakomenderował.
Doszli na skraj lasu. Usiedli w cieniu starego dębu.
Rozłożył koc na trawie. Otworzył pojemnik z jedzeniem.
Podał jej szklankę i talerzyk.
Przyglądała mu się. Od początku fascynowały ją jego duże,
zręczne dłonie. Patrzyła, jak przytknął usta do szklanki. Ob-
serwowała, jak pił. Mimo woli wyobrażała sobie, że te wargi
ją całują.
Zaczerwieniła się. Jesteś głupia, powiedziała do siebie.
Mężczyzna tak atrakcyjny jak Luke Denner może mieć tysiące
pięknych kobiet. I na pewno od tej pory, kiedy spali razem,
zaprosił do swojej sypialni niejedną.
- Gotowa? - zapytał.
Otworzyła teczkę. Rozłożyła plany na trawie i uklękła przy
nich. Odchrząknęła nerwowo. I już miała zacząć opowiadać
o swoich projektach, kiedy niespodziewanie zapytał:
- Skąd ta przemiana?
Robyn zaczerwieniła się znowu, ale zaraz wzruszyła ra-
mionami.
- Piękna metamorfoza - zauważył.
Oparł się o gruby pień drzewa i przyglądał się jej uważnie.
- Raczej nagła zmiana, nieprawdaż?
- Myślę, że można to tak nazwać. - Próbowała mówić o
tym lekko i naturalnie. - W ciągu ostatnich tygodni bardzo
dojrzałam wewnętrznie. Chciałam poważniej wyglądać.
Parsknął śmiechem.
R
S
- Poważniej? Chyba żartujesz?
- Mówię o poważnym wyglądzie kobiety biznesu...
- Rzeczywiście wyglądasz dużo dojrzalej - stwierdził z
powagą.
Czuła satysfakcję.
- Naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem.
Uśmiechnął się i dopiero wtedy zrozumiała swój błąd. Nie-
potrzebnie się wygadała. Odkryła przed nim swoje myśli.
- Nie, skądże znowu. - Kpił z niej. - Wyglądasz teraz na
szesnaście lat. Choć muszę przyznać, że bardzo elegancko.
- Traktujesz mnie protekcjonalnie - oburzyła się. - A ja te-
go nie lubię. Nie wysilaj się. Dlaczego nie powiesz po prostu,
że wyglądam śmiesznie i że się wygłupiłam.
Machnął ręką, odganiając pszczołę, która z uporem krążyła
wokół jego głowy.
- Widzę, że czekasz na komplementy.
- Słuchaj - powiedziała. - Przyjechałam tutaj po to, żeby
pracować, a nie żeby rozmawiać o moim wyglądzie.
- To mi się podoba - zgodził się. - Nie będę nikogo po-
wstrzymywał, jeżeli ma chęć pracować. Nie mam zwyczaju
przeszkadzać w pracy. Cieszy mnie, że Robyn Drew jest pra-
cowita jak pszczółka - dodał sarkastycznie.
Przysunął się bliżej. Był teraz tak blisko, że ledwie mogła
się skoncentrować na tym, co miała mu do powiedzenia.
Odchrząknęła raz jeszcze. Starała się, żeby jej głos brzmiał
spokojnie.
- Zacznę od lasu - powiedziała, wskazując na plan. - Tu
zrobimy drewniane pomosty, pod którymi będą rosły kwiaty,
a w cieniu bluszcz...
Pozwolił jej mówić. Ani razu nie przerwał jej wypowiedzi.
To wydało się za dobre, żeby było prawdziwe. I kiedy Ro-
R
S
byn skończyła mówić, spojrzała na niego podejrzliwie.
- Co tak na mnie patrzysz? - zapytał. - Przecież nic nie
mówię.
- No właśnie, dlaczego się nie odzywasz? Większość mo-
ich klientów ma zawsze mnóstwo pytań.
Podniósł się z koca.
- Dobrze, ale ja nie jestem większością twoich klientów.
Chodź, pójdziemy coś wypić. Na pewno w ten upał chce ci się
pić.
Podał jej rękę. Nadal nie wiedziała, co naprawdę myśli o
jej projektach.
- Powiedz mi, co o tym myślisz - poprosiła.
- Już zdecydowałem. Wydawało mi się, że to oczywiste.
- Nie dla mnie. - Miała nadzieję, że pogodny nastrój Lu-
ke'a może mieć coś wspólnego z faktem, że jest zadowolony z
jej pracy.
Uśmiechnął się do niej.
- Bardzo dobrze. Zrobiłaś lepszy projekt, niż mogłem to
sobie wyobrazić.
Poczuła satysfakcję.
- Dowiodłaś, że się myliłem - mruknął cicho.
Poczuła, że brak jej tchu.
Przesunął palcami po jej szyi.
- Masz delikatną skórę. Jak porcelana. Ostatnim razem,
za- nim odjechałaś...
- Halo! Luke! - Ostry głos przeszył powietrze. - Szukam
cię od godziny - wołała Melissa.
- Czego ona chce, do diabła! - mruknął pod nosem Luke.
Melissa podeszła do nich.
- Luke, kochanie - objęła go poufale - wszyscy cię szuka-
my. Czekamy, aż zdmuchniesz świeczki. Dopóki tego nie zro-
bisz, nie możemy jeść tortu.
Rzuciła Robyn lodowate spojrzenie.
R
S
- Nie przejmuj się, Robyn. - Luke czule uścisnął ją za rę-
kę. - Chodź ze mną.
Z dworku dochodziły już dźwięki „Happy Birthday". Do-
myśliła się z jakiego powodu zorganizowano to przyjęcie. To
były urodziny Luke'a.
- Czy dobrze się bawisz? - zapytał, kiedy jedli już tort i pi-
li szampana.
- Cudownie! - zawołała z radością.
Luke przez cały czas nie odstępował jej na krok.
Chciał spędzić ze mną ten czas, myślała uszczęśliwiona.
Wolał być ze mną niż z tymi wszystkimi znakomitymi gość-
mi. Przedtem irytowałam go, byłam dla niego kimś przypad-
kowym. Teraz to się zmieniło. On naprawdę cieszył się, że
jest ze mną.
- O czym myślisz? - zapytał i przyglądał jej się uważnie
przez chwilę.
- O niczym takim - mruknęła.
Odgarnęła włosy z czoła.
- Zobacz, jakie to miłe. Przez ostatnie pół godziny ani razu
się nie pokłóciliśmy.
- Zapisz to do księgi rekordów - zaproponował. - Jak my-
ślisz, jak długo to będzie trwało?
Zaśmiała się.
- Kto wie, może jeszcze pięć minut.
- W takim razie powinniśmy wykorzystać ten czas jak naj-
lepiej - zauważył.
Pociągnął ją za rękę.
- Chodź!
- Co będziemy robić?
- Tańczyć. Chodź szybko, zanim skończy się ta melodia.
W wielkim salonie, zmienionym teraz na salę balową, uda-
R
S
ło im się znaleźć miejsce wśród tańczących par. To był wspa-
niały, szybki taniec. Szaleli na parkiecie. Luke Denner nie
złościł się. Był rozluźniony, pogodny. I do tego okazało się, że
doskonale tańczy. Czuła się radosna i zakochana. Zastanawia-
ła się, czy nie ma halucynacji, czy nie śni. Takie szczęście nie
mogło być prawdziwe.
Luke wziął ją w ramiona i prowadził przez całą salę. Jak to
się stało, że nie walczymy ze sobą, tylko cieszymy się tym, że
jesteśmy razem, zastanawiała się.
Melodia się skończyła.
- Czy nadal chcesz, żeby goście za godzinę poszli do do-
mu? - zapytała, starając się przekrzyczeć hałas.
Skinął głową. Potem dodał:
- Jestem za stary, żeby tak skakać po parkiecie. Wolałbym
jakiś wolny, spokojny taniec.
Ledwie to powiedział, zabrzmiała piękna, romantyczna
melodia. Robyn czuła ciepło jego ciała, gdy obejmował ją w
tańcu. Teraz trzymał ją blisko, jedną ręką w pasie, drugą wy-
żej. Oparła twarz na jego piersi. Słyszała, jak głośno bije jego
serce. Wdychała zapach jego ciała, przemieszany z wonią
dobrej wody kolońskiej.
Chciała zapamiętać te cudowne chwile, żeby potem je od-
twarzać, kiedy tylko zechce. Coś tak cudownego, niezwykłe-
go, nie mogło trwać wiecznie.
- Ile masz lat? - zapytała w tańcu.
Podniosła głowę. Odsunęła się lekko, żeby spojrzeć mu
w oczy.
- Trzydzieści jeden. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
- Chyba tak - mruknęła bez przekonania.
- Na pewno jest między nami mniejsza różnica wieku niż
między Melissą a Paulem.
- Czy dawno ją znasz? - zapytała, starając się, żeby za-
R
S
brzmiało to lekko.
Luke uśmiechnął się.
- Wydaje mi się, że całe wieki, chociaż tak naprawdę do-
piero cztery lata. I nadal nie rozumiem, co Paul w niej widzi.
Ale on twierdzi, że pomaga mu zachować młodość.
- A jak duża jest między nimi różnica wieku? - zapytała
Robyn.
Znowu przywarła do niego.
- Piętnaście lat czy coś takiego - odparł. - W każdym razie
to dość dużo.
- Tak sądzisz? - zapytała z nagłym niepokojem. Luke był
od niej starszy prawie dziesięć lat.
- Nie wiem, czy o to chodzi. Nie chcę tego mówić, żeby
nie zapeszyć, ale nie daję temu małżeństwu żadnej szansy.
- Z powodu różnicy wieku? - zdziwiła się. - Trud-
no mi w to uwierzyć. Prawdziwa miłość nie boi się takich
granic.
- Ach, tak... Czyżby Robyn Drew wierzyła w prawdziwą
miłość?
- Oczywiście! - rzuciła lekko. - Zawsze szukałam tego,
który jest dla mnie przeznaczony.
- Ja też - zapewnił ją z uśmiechem.
Wirowali po sali, a Robyn czuła, że coraz bardziej jest
w nim zakochana. Widziała w jego oczach namiętność, błysk
pożądania. Czuła jego magnetyzm. Jej ciało odpowiadało tym
samym.
- Może masz ochotę na drinka? - zapytał, gdy ucichła mu-
zyka. - A może chcesz coś zjeść?
Robyn uśmiechnęła się.
- Napiłabym się czegoś zimnego, żeby ochłonąć po tańcu.
Przysunęła się bliżej. Wabił ją nieodparty urok jego ciała.
- Zaraz przyniosę ci coś do picia. Z pewnością wiesz, że
R
S
chciałbym przedtem cię pocałować.
- Pocałować...-powtórzyła.
I już nic więcej nie mogła powiedzieć, bo zamknął jej usta
pocałunkiem. Jego wargi były gorące, namiętne i bardzo wy-
głodniałe. Przytrzymał ręką jej głowę i patrzył w jej oczy roz-
jaśnione szczęściem.
Wreszcie odsunęli się od siebie, nadal nie nasyceni roz-
koszą.
- A teraz pójdę po coś do picia - powiedział. - Chociaż
myślę, że może miałabyś ochotę na coś zupełnie innego.
- Możliwe, że miałabym ochotę na coś innego - powtórzy-
ła z niewinną miną. - Na przykład na jeszcze jeden pocałunek.
I co wtedy?
- Czy masz apetyt właśnie na to?
- Umieram z głodu - wyszeptała. - Ale boję się, że nie
przełknę ani kęsa przy tym tłumie gości.
Pocałował ją w szyję. Czuła, jak pieści skórę językiem.
- Oni już niedługo pójdą. Przyjęcie kończy się za godzi-
nę. Czy poczekasz, żebyśmy potem mogli cieszyć się dobrą
kolacją? Zapraszam cię do restauracji - powiedział z uśmie-
chem.
Wzruszenie było zbyt silne. Nie umiała nad tym zapano-
wać. To działo się za szybko. Potrzebowała czasu. Choćby
kilku minut, żeby ochłonąć.
- Może będzie lepiej, jeśli teraz... ja pójdę po... moją to-
rebkę. Zostawiłam ją w samochodzie.
Jeszcze raz pocałował ją w usta.
- Idź - powiedział. - Ale wracaj jak najprędzej. Musisz
być...
Spojrzał na zegarek.
R
S
- Daję ci dwadzieścia siedem minut.
Robyn szła do samochodu, promieniejąc szczęściem. Bę-
dziemy się kochać, myślała. Jestem tego pewna. Nie mogę się
już doczekać. Będziemy razem. Chciałabym zostać przy nim
na zawsze.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Robyn wspięła się do jeepa i zabrała torebkę. Dwadzieścia
siedem minut, przemknęło jej przez myśl.
Przypomniało jej się, jak wiele niepotrzebnych rzeczy mia-
ła w torebce. Mogę przez ten czas zrobić w niej trochę po-
rządku, postanowiła.
Wysypała na siedzenie zawartość torebki. Zaczęła szukać
kosmetyków. To było najważniejsze. Jeżeli mieli się kochać
albo wspólnie wybrać się na kolację do restauracji, musiała
ładnie wyglądać. Znalazła nową szminkę i perfumy, które
dostała od Anny. Na dnie torebki leżało mnóstwo starych,
pogniecionych ulotek reklamowych. Wyjmowała je ze
skrzynki i nie zawsze miała czas przeczytać. I tak od śmierci
Marka nikt do niej nie pisał. Poczta przynosiła foldery i ra-
chunki. Nie lubiła tego rodzaju korespondencji. Wolała
upchnąć to gdzieś i zapomnieć.
Zaczęła przeglądać papiery. Były jakieś stare rachunki
sprzed kilku miesięcy. Z pewnością zdążyła uregulować te
płatności. Można było wszystko wyrzucić do śmieci.
Zatrzymała się chwilę nad dość grubą niebieską kopertą.
To był list. Zastanawiała się, czy otwierać go teraz.
Nie powinnam tracić na to czasu, pomyślała. Nie mogę zo-
stawiać Luke'a na długo. Czyha na niego wiele kobiet. Melissa
nadal mogła być groźna.
Co prawda Luke wreszcie zauważył, że Robyn jest atrak-
cyjną kobietą. Jej wysiłki nie poszły na marne. Nowa fryzura,
inny
sposób ubierania się. Intuicja jej nie zawiodła. Teraz traktował
R
S
ją jak dorosłą.
Na odwrocie koperty przeczytała nazwisko nadawcy:
Charles Austin. Nie mogła sobie przypomnieć nikogo o tym
nazwisku. Otworzyła list. Przeczytawszy kilka pierwszych
słów, już wiedziała, kto to jest.
Charles był przyjacielem Marka i aktorem, podobnie jak jej
brat. Pracował z nim w tym samym filmie. W środku, oprócz
krótkiego listu od Charlesa, znalazła dragą, trochę mniejszą
kopertę.
Czytała:
Przepraszam, że przysyłam to z tak dużym opóźnieniem.
Mark dał mi ten list z prośbą, żebym wrzucił go na poczcie do
skrzynki. I zaraz potem miał ten wypadek. Nie myślałem wtedy
o liście. To było szokiem dla nas wszystkich...
Robyn drżącymi palcami rozdarła kopertę.
Jak to się stało, że brat napisał do niej list, zastanawiała się.
Z Marka wszyscy się śmieli, że nie lubi pisać. Często dzwonił
do niej, odwiedzał kiedy tylko mógł. Zawsze pamiętał o jej
urodzinach, wysyłał telegram z życzeniami, zamawiał prezen-
ty. Nie miał jednak smykałki do pisania. Wysyłał od czasu do
czasu kartki pocztowe z nagryzmolonym jednym zdaniem.
Tak, to był list od Marka. Poznała jego styl, podobny do
sposobu mówienia.
Cześć, Robyn kochana! Pewnie zaskoczy cię, że pisze, do
Ciebie. Jak się masz, moja prześliczna siostrzyczko?
Robyn zamknęła oczy. Chwyciła głęboki oddech i czytała
dalej.
R
S
Zmęczył mnie ten cholerny film. To miało być moim wiel-
kim sukcesem, pamiętasz? Niestety, to nie jest dla mnie dobre.
Do cholery, ta rola to nieporozumienie. Reżyser jest twardym
draniem. Krytykuje wszystko, co robię. W żaden sposób nie
mogę go zadowolić. Znasz mnie, jestem w gorącej wodzie
kąpany, jeśli chodzi o niektóre sprawy. Nie chcę zanudzać cię
szczegółami. Ale nie wytrzymuję już z tym łobuzem. Czuję, że
dni moje są policzone. Spadam. Spadam z wysoka. Za chwilę
uderzę o ziemię. To nieuchronne. I potwornie męczące. Luke
Denner daje mi taki wycisk...
Robyn przycisnęła rękę do ust. Przeczytała te słowa pięć
razy, zanim dotarła do niej ich treść. Nazwisko było napisane
tak starannie, że nie mogła się mylić.
Patrzyła w przestrzeń niewidzącymi oczami. To nie mogła
być prawda. Czy Luke był reżyserem tego filmu? Nie, z pew-
nością nie. To niemożliwe. Potrząsnęła głową.
Luke miałby być reżyserem tego filmu? Nie, na pewno nie.
Zbieg okoliczności nie mógłby być tak przerażający. Robyn
oparła głowę na kierownicy. Myślała intensywnie.
Znowu spojrzała na list. Ale dlaczego to miałoby być
kłamstwem? Przecież Luke był reżyserem filmowym. Sam jej
o tym powiedział. A Mark był aktorem.
Rósł żal. Mark napisał ten list w dniu śmierci. Został przez
Luke'a doprowadzony do ostateczności, do rozpaczy i załama-
nia. Pojechał w góry. Na zakręcie runął w przepaść. Do tej
pory tylko tyle wiedziała o wypadku. Mark jechał za szybko.
Tak stwierdziła policja.
To mogła zrozumieć. Czuł się nieszczęśliwy. Nie panował
nad sytuacją. I do tego przyczynił się właśnie Luke. To była
jego wina...
Zamrugała oczami.
R
S
Jeszcze raz powtórzyła sobie, co napisał o nim jej brat. Lu-
ke zniszczył mu życie. Przyczynił się do tragedii.
Walczyła ze łzami.
- Tak mi przykro, Mark, tak mi przykro - szeptała.
Zaczęła się zastanawiać, co powinna teraz zrobić. Pier-
wszą myślą było uciec stąd jak najdalej. Najlepiej pojechać
do domu i schować się pod ciepłą kołdrę, jak to robiła w dzie-
ciństwie. Może to nie było dorosłe zachowanie, ale pomagało
ukryć się przed światem. Chciała zwinąć się w kulkę i zapo-
mnieć, że popełniła tak straszny błąd i zakochała się w tym
draniu. Wreszcie potrafiła się do tego przyznać przed sobą.
Kochała go.
Nie, to nie może być prawdziwe uczucie, ja wcale go nie
kocham, przekonywała samą siebie. To nieprawda... On prze-
cież zabił Marka...
Oddychała ciężko. Czuła się wyczerpana nie tylko psy-
chicznie, ale i fizycznie. Czy potrafi teraz spojrzeć Luke'owi
w oczy?
Skonfrontować fakty. Powiedzieć mu, co myśli o nieludzkim
traktowaniu jej brata.
Chciało jej się płakać. Mało powiedziane: chciało jej się
łkać rozpaczliwie. Z bezsilności walić głową o kierownicę.
Nie mogła uciec. Przedtem należało załatwić tę sprawę.
Nie miała innego wyjścia. Nawet nie mogła się zabić. Jeśli
istniało życie pozagrobowe, nie mogła teraz spotkać się z bra-
tem. Powiedzieć, że go zdradziła i nie potrafiła doprowadzić
sprawy do końca? Że uciekła jak tchórz?
Wreszcie podjęła decyzję. Musi powiedzieć Luke'owi, co
o nim myśli. To było jej obowiązkiem wobec brata.
Zwalczyła w sobie chęć ucieczki. Szła w stronę dworku.
Dokładniej mówiąc, wlokła się noga za nogą, starając się od-
wlec konfrontację.
R
S
Nagle zagrodziła jej drogę Melissa. Stanęła z założonymi
rękami. Jej oczy miotały pioruny.
- Czy coś cię zdenerwowało? - zapytała Robyn.
- Nikt cię tu nie zapraszał - rzekła groźnie Melissa. - To ja
zorganizowałam tę imprezę. To miała być taka mała niespo-
dzianka dla Luke'a. Tylko dla najbliższych przyjaciół. I zjeż-
dżaj stąd, dobrze ci radzę.
- Luke prosił, żebym została - powiedziała Robyn i próbo-
wała ją wyminąć.
- Nigdzie cię nie puszczę! Uczepiłaś się Luke'a jak rzep
i szukasz wymówek, żeby zostawać u niego na weekendy. On
stara się być uprzejmy i nie potrafi powiedzieć, żebyś wresz-
cie dała mu spokój. On już ma dość takich jak ty.
- Takich jak ja? - zdziwiła się Robyn. Myśli miała zaprząt-
nięte czym innym.
- Dziewczynek, które polują na bogatych panów.
Robyn po raz pierwszy zauważyła, że Melissa jest pijana.
Nie wyglądała dobrze z nadmiernie błyszczącymi oczami.
Mówiła nieprzyjemne rzeczy, a mowa jej była nieskładna i
bełkotliwa.
- O co ci chodzi? Zazdrościsz, że Luke nie zatańczył z tobą
ani razu? Dlaczego czepiasz się akurat mnie? To nie moja
wina, że on nie zauważa cię jako kobiety.
W oczach Melissy błysnęły mordercze błyski. Robyn oba-
wiała się, że za chwilę ją uderzy.
Nagle Melissa przestała się złościć. Uśmiechnęła się słod-
ko.
Zbliżał się Luke.
Robyn zmusiła się, żeby przybrać obojętny wyraz twarzy.
- Miło mi widzieć, że się zaprzyjaźniłyście. Widzę, że
ucięłyście sobie pogawędkę.
Stanął teraz przed Melissą i uśmiechnął się do niej. A ona
wpatrywała się w niego jak klasyczna uwodzicielka.
- Właśnie się dowiedziałam, że nie zostałam zaproszona na
R
S
tę imprezę - powiedziała Robyn.
- Ona musiała mnie źle zrozumieć - szybko wyjaśniła Me-
lissa. - Nie mówiłam nic takiego.
Tym razem nie potrafiła ukryć zdenerwowania.
- Paul czeka na ciebie - rzekł Luke, przerywając jej mę-
czarnię. - Obiecałem, że cię poszukam. Zrób mu przyjemność
i idź do niego. - Mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Melissa zaczerwieniła się, rzuciła Luke'owi uwodzicielskie
spojrzenie i odeszła.
- Nie chciałem jej przypominać, że jest mężatką - powie-
dział, kiedy się oddaliła.
- Ty wiesz, że ona kłamała? - zapytała chłodno Robyn.
- Oczywiście, że tak. Jej zdolności aktorskie polegają
głównie na małych ohydnych kłamstewkach. Twoja uwaga
podczas kolacji o graniu w mydlanych operach była wyjątko-
wo trafna. Nie okazałaś jej podziwu i poczuła się zraniona.
Przywykła do tego, że wszyscy okazują jej swoje uwielbienie.
Nie odpowiedziała.
- Coś się stało? - Przyglądał jej się badawczo.
Robyn spojrzała teraz na swoje pantofle.
- Och, nic takiego. Melissa nazwała mnie dziewczynką,
która poluje na bogatych panów. Ale akurat to nie robi na
mnie wrażenia. Zawsze była głupia.
- Do licha! - zdenerwował się. - Niech ona tylko wpadnie
w moje ręce! Jeśli znowu spróbuje sprawić ci przykrość, przy-
chodź od razu z tym do mnie.
Lekceważąco wzruszyła ramionami.
- Nie ma potrzeby. Sama sobie z nią poradzę. Nie potrze-
buję twojej pomocy.
- Hej, nie odgrywaj się na mnie, dziewczyno. To Melissa
cię uraziła. Ja to rozumiem, ale nie czuję się winny. Nie zwa-
laj wszystkiego na mnie.
R
S
- Och, nie przesadzaj - prychnęła pogardliwie. - Nie uwa-
żaj mnie za aż taką naiwną. Ona była okropnie sfrustrowana,
że ją zaniedbujesz. O co chodzi? Dawno nie zapraszałeś jej do
łóżka?
Niebieskie oczy zrobiły się zimne jak lód.
- Przyjmij do wiadomości, że nigdy w życiu nie poszedłem
do łóżka z Melissą. Chociaż to nie twoja sprawa.
- Nie? - Robyn uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
- Szukasz zwady, panienko? - zdenerwował się. - Tak się
złożyło, że Paul to mój dobry przyjaciel. Zawsze staram się
zachowywać wobec niego lojalnie.
Nagle pochylił się i serdecznie objął ją ramieniem. Dużo
silniej, niż mogła tego sobie życzyć, odczuła teraz jego mę-
skość. Zawładnął nią magnetyzm jego ciała. Zadrżała. Próbo-
wała wyrwać się z uścisku.
Zmusiła się do lekceważącego uśmiechu.
- Wydaje mi się, że w świecie filmu takie pojęcia jak lojal-
ność czy moralność nie mają większego znaczenia. Każdy
robi, co chce i nie dba o konsekwencje.
- To nieprawda - oburzył się Luke. - Dlaczego miałoby tak
być? To taki sam zawód jak każdy inny. Większość z nas po-
święca temu całe życie. Gdyby nie można było liczyć na lojal-
ność, praca nad filmem stałaby się nie do wytrzymania. Mo-
żesz mi wierzyć lub nie, ale dla nas to też bardzo ważne spra-
wy.
Robyn pomyślała o Marku. O ostatnich dniach jego życia.
- A co, jeżeli współpraca źle się układa? Co wtedy?
Lekko wzruszył ramionami.
- Takie sytuacje są bardzo męczące. Mają zły wpływ na
produkcję... Ale najczęściej tak bywa, że w końcu wszystko
zaczyna się układać.
A jak było z Markiem?! - chciała krzyczeć. Czy on był dla
R
S
was niewygodny?
Odwróciła się od Luke'a, niezdolna zapanować nad emo-
cjami. Brakowało jej sił, by przez to przejść.
- Wydaje mi się, że pewna sytuacja w zeszłym roku we
Francji okazała się właśnie taka męcząca - wyrwało się jej. –
To musiało bardzo cię irytować.
- Czy masz na myśli tego aktora, który zginął w wypad-
ku? - zapytał Luke po chwili namysłu. - Kto ci o tym po- wie-
dział?
Robyn zamknęła oczy. Wbiła paznokcie w dłoń i uszczyp-
nęła się z całej siły. Potem policzyła do dziesięciu.
- Och, nie wiem. Chyba Melissa coś o tym wspominała. Ty
byłeś tam... reżyserem?
Pomyślała, że to jej ostatnia deska ratunku. Wciąż żywiła
nadzieję, że Mark coś pomylił albo wyraził się nieprecyzyjnie.
- Owszem, reżyserowałem ten film - potwierdził.
Gdyby tylko znalazła w sobie teraz odwagę, by odwrócić się
i spojrzeć na niego. Może mogłaby coś więcej odczytać z jego
twarzy.
Powiedz mi zatem, błagała w myślach. Powiedz mi o Mar-
ku. Pomóż mi to wszystko zrozumieć.
Lecz on nie spieszył się z odpowiedzią na jej nieme pyta-
nie.
Zapanowało kłopotliwe milczenie.
Kiedy w końcu odważyła się odwrócić, zobaczyła, że Luke
odchodzi w stronę kuchni.
To nie poszło tak, jak sobie wyobrażała. Oczywiście nie
robiła żadnych szczegółowych planów. Myślała jednak, że po-
trafi zimno i spokojnie wypytać go o wszystko. Udowodnić
mu jakoś, że przyczynił się do śmierci Marka. I na koniec
rzucić mu w twarz, co o nim myśli.
Pospieszyła za nim. Chciała uciec, a jednocześnie coś ka-
zało jej drążyć ten temat. Brakowało jej tchu, częściowo z
R
S
wyczerpania, a trochę z powodu ogromnego napięcia.
Przepychała się przez tłum rozbawionych gości. Nikt nie
zwracał na nią uwagi. Dopadła Luke'a w kuchni.
- On zginął w wypadku samochodowym, nieprawdaż?
- Dlaczego tak cię to interesuje? - zapytał.
Nalał sobie kieliszek whisky.
- Ja... ja po prostu...
Próbowała znaleźć jakieś wiarygodne wyjaśnienie, odwlec
chwilę konfrontacji.
- Po prostu ciekawi mnie to.
- On jechał za szybko, przekroczył bezpieczną prędkość.
Drogi górskie są kręte i niebezpieczne. - Głos Luke'a wydawał
się niemal bez wyrazu, obojętny, może nawet znudzony.
- Czy on był... dobrym aktorem?
Niemal bezwiednie zadała to pytanie. To okazało się bole-
sne, ale z jakiegoś powodu bardzo chciała znać odpowiedź.
- Kiedy go zatrudniałem, byłem o tym święcie przekonany
- odparł, patrząc na nią oczami zimnymi jak lód. - Niestety,
z różnych powodów nie zdołał wykorzystać swoich możliwo-
ści. W rezultacie wywierał niekorzystny wpływ na całą ekipę.
- W takim razie jego śmierć okazała się dla was błogosła-
wieństwem i zrządzeniem opatrzności - zauważyła cierpko.
Przyglądał jej się z niedowierzaniem.
- Co ty wygadujesz? Do czego zmierzasz? Czy myślisz, że
przyjmuję ze spokojem fakt, że umiera człowiek... ?
- Kto umarł? - zapytał Callum, wtaczając się chwiejnym
krokiem do kuchni. Z pewnością zdawał sobie sprawę z tego,
że się kłócą.
Podszedł z talerzem do baru i zaczął nakładać sobie olbrzy-
mie porcje jedzenia.
- Wynoś się stąd! - zdenerwował się Luke.
Callum zaśmiał się nerwowo. Puścił oko do Robyn.
R
S
- Czy nie słyszałeś, co powiedziałem? — zapytał podnie-
sionym głosem Luke.
Callum zgarniał teraz na swój talerz sałatkę z krabów.
- Wydawało mi się, że żartowałeś - odburknął.
- Wiesz dobrze, że mówię poważnie. I wyjdź stąd wresz-
cie, bo stracę cierpliwość.
- Przepraszam, że żyję - mruknął Callum, kierując się do
drzwi.
- Poczekaj na mnie! - zawołała za nim Robyn. - Obiecałam
ci jeden taniec. Może teraz pójdziemy na parkiet.
Nie obiecywała mu żadnego tańca. Wymyśliła to, żeby
uciec od Luke'a.
Callum przez chwilę wyglądał na zdziwionego. Potem po-
słał Luke'owi tryumfalne spojrzenie. Zarechotał i pociągnął ją
za rękę do ciemnej sali balowej.
Na parkiecie za mocno przyciskał ją do siebie. Cuchnął pi-
wem. Irytował ją lubieżny dotyk jego rąk.
Co ja robię, zastanawiała się. Dlaczego po prostu nie mo-
głam powiedzieć wszystkiego Luke'owi i poprosić o wyjaśnie-
nie? Ja... rozpaczliwie odsuwam od siebie chwilę konfrontacji.
Powinnam mieć odwagę powiedzieć mu w oczy, jaki z niego
drań.
- Wspaniale tańczysz, Robyn - pochwalił ją Callum. - Czy
można panią prosić do następnego tańca?
Robyn odskoczyła od niego.
- Och, nie. Teraz muszę czegoś się napić.
Nie zamierzała więcej z nim tańczyć. Miała dość jego lu-
bieżnych rąk, obmacujących jej ciało.
Spostrzegła Luke'a. Wirował teraz po sali z jakąś blondyn-
ką.
Nie wiedziała, co robić.
- Może przynieść ci drinka? - zaproponował Callum.
R
S
Z wdzięcznością skinęła głową.
- Poproszę coś zimnego. Tylko bez alkoholu. Już niedługo
muszę wracać do domu.
Odszedł i wrócił po chwili z ogromną szklanką napoju po-
marańczowego.
- Co cię łączy z Lukiem? - zapytał.
Starała się wyglądać na zdziwioną.
- Oczywiście, że nic nas nie łączy - odparła trochę za
szybko.
- Na pewno?
Zarechotał i poufale objął ją w talii.
- Luke jest po prostu jednym z moich klientów - zapew-
niła.
- Może jeszcze jeden taniec? - nalegał.
- Nie, nie. Muszę teraz na chwilę odejść...
Odwróciła się na pięcie i szybko, zanim zdążył się zorien-
tować, zniknęła pomiędzy tańczącymi parami.
Weszła do tej sypialni, w której kiedyś spędziła noc. Schy-
liła się do nocnej szafki. Tam leżała aspiryna.
To na pewno pomoże, pomyślała. Jeśli wezmę teraz aspi-
rynę, lepiej się będę czuła w drodze do domu.
Usiadła na łóżku. Położyła na dłoni dwie tabletki. Walczy-
ła ze zmęczeniem. Miała ochotę oprzeć głowę o zimną po-
duszkę i spać do rana. Nie docierały do niej rytmiczne dźwięki
muzyki.
Wspominała Marka.
Naraz usłyszała trzaśniecie drzwi. Znowu coś ścisnęło ją
w żołądku. Tak bardzo pragnęła, żeby Luke znalazł jakieś wy-
jaśnienie, żeby przywrócił sens jej życiu.
Odwróciła się, pełna nadziei. To jednak nie był Luke, tylko
Callum.
Robyn westchnęła. Odłożyła aspirynę na szafkę.
R
S
On usiadł przy niej na łóżku.
- Wszędzie cię szukam.
Uśmiechnęła się z przymusem.
- Bardzo źle się czuję, przyszłam tutaj, żeby...
Położył rękę na jej udzie.
Otrząsnęła się z obrzydzeniem.
Przejechał dłonią po jedwabnej sukience.
- Przestań! - krzyknęła.
Próbowała zepchnąć z siebie jego dłoń. Zdała sobie spra-
wę, jak bardzo jest pijany.
- Przyszłam tutaj po tabletki od bólu głowy - wyjaśniła.
- Połknę je i zaraz jadę do domu.
- Nie wygłupiaj się, Robyn. Nie psuj zabawy. Impreza koń-
czy się, ale w tym zacisznym pokoiku nikt nas nie znajdzie.
Zrelaksuj się.
- Już ci mówiłam, że źle się czuję. Rozrywka to ostatnia
rzecz, na jaką mam teraz ochotę.
- Źle znosisz wódkę? - zapytał Callum.
Robyn nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi.
- Wódkę? - powtórzyła. - Co masz na myśli?
Uniósł brwi i rzekł z tryumfem.
- Wódka i sok pomarańczowy. To, o co prosiłaś. Tylko
podałem ci trochę większą porcję.
Rozwścieczona przygryzła wargę.
- To wcale nie jest śmieszne - rzekła z gniewem. - Mówi-
łam, że nie chcę alkoholu.
Napierał na nią i musiała użyć siły, żeby nie dopuścić go
do siebie.
- Pozwól mi wyjść, Callum.
Wydawał się nie słyszeć.
- Przestań, Callum - błagała. - Daj mi wstać.
- Och, Robyn, nie przynudzaj.
R
S
Przygniótł ją całym ciężarem ciała.
Zacisnęła pięści. Był od niej dużo silniejszy. Nie widziała
żadnego sposobu, żeby się uwolnić.
Nie żartował. Wypił za dużo i zachowywał się zupełnie
nieodpowiedzialnie. A jednocześnie był obrzydliwy, budził
w niej odrazę. Ogarnęła ją panika.
Przyciskał ją do kanapy. Trudno jej było oddychać.
- Przestań się wyrywać. I tak nic nie wskórasz - mówił,
chuchając jej w twarz alkoholem. - Masz wspaniałe ciało
i grzechem byłoby marnować taki dar.
Jego ręce były dosłownie wszędzie. Próbował odpiąć jej
stanik. Składał lepkie, mokre pocałunki na jej szyi.
- Będę krzyczeć - ostrzegła drżącym głosem. - Przysięgam,
że będę krzyczeć.
- Krzycz sobie, krzycz. Wątpię, czy ktoś cię usłyszy. Mu-
zyka daje dość ostro.
Krzyknęła. To był krótki krzyk, bo Callum zaraz zakrył jej
usta grubą, ciężką dłonią.
- Nie wygłupiaj się, Robyn.
Nagle poczuła, że przygniatający ją ciężar zelżał. I usłysza-
ła głos Luke'a. Potem głuchy odgłos uderzenia. To Luke cisnął
Callumem o ścianę.
Usiadła i przyglądała się temu przerażona.
- Nie rób tego - poprosiła cicho. - On nie jest tego wart.
Luke zawahał się. Przewiesił Calluma przez ramię, by jesz-
cze raz rzucić nim o ścianę.
- On zasłużył na to - powiedział ze złością.
- Zostaw go, Luke. Spójrz na jego twarz.
Obserwowała, jak Denner walczy z gniewem. W końcu po-
stawił Calluma na ziemię.
- Wynocha stąd! - huknął.
Callum zatoczył się. Podparł się o ścianę. I schwyciwszy
R
S
Się za krwawiący nos, skierował się w stronę wyjścia. Lu-
ke pomógł mu, energicznie wypychając go za drzwi.
W tym momencie Robyn spojrzała na drzwi i ogarnęło ją
przerażenie. Ujrzała klucz, tkwiący przez cały czas w zamku.
Gdyby Callumowi przyszło do głowy, żeby ją zamknąć, ta
przygoda skończyłaby się dużo gorzej. Luke nie mógłby
przyjść jej z pomocą.
- Czy on cię skrzywdził? - zapytał.
- Nie... Tylko... pocałował mnie i wsadzał swoją ohydną
łapę pod stanik...
Zatrzęsła się z obrzydzenia.
Luke patrzył na nią ze złością.
- Jak mogłaś zapraszać go do pokoju? Przecież wiedziałaś,
co o nim myślę! Ostrzegałem cię. Sama wskakujesz mu do
łóżka.
- Co takiego? - zdziwiła się.
- Jak to, co takiego? Przecież on jest pijany jak świnia. Czy
nie masz dość wyobraźni, żeby wiedzieć, jak to się mogło
skończyć, gdybym nie zjawił się w porę?
- Wcale go nie zapraszałam. Nie wiedziałam, że wejdzie tu
za mną. Przyszłam wziąć aspirynę. Zostawiłam ją w szafce
przy łóżku...
Skrzywił się.
- Kolejny ból głowy?
- Jak ty mnie traktujesz?! - krzyknęła oburzona. - Na po-
czątku nie mogłam uwierzyć. Teraz już wiem, że to prawda.
Wiem już, przez co musiał przejść Mark, zanim zginął w wy-
padku. Zadręczyłeś go. Sprawiłeś, że jego życie stało się kosz-
marem.
- Mark? - powtórzył Luke ze zdziwieniem. - Czy masz na
myśli Marka Daltona?
Wpatrywał się w nią uporczywie. Zdawała sobie sprawę,
że jej twarz wyraża ból i gniew.
R
S
- Tak - odparła, starając się zachować spokój. - Nie patrz
tak na mnie. Nie jestem pijana ani szalona. Przypomnij sobie
dobrze, jak kręciliście ten film we Francji.
- O co ci chodzi? - zapytał ostro.
- Mark Dalton był moim bratem. Występował w filmach
pod pseudonimem. Naprawdę nazywał się Mark Drew... -
Przygryzła wargi. Wreszcie udało jej się powiedzieć to, co
chciała. - To ty doprowadziłeś do tego, że on się zabił. Przy-
czyniłeś się do jego śmierci.
R
S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Zapadła przerażająca cisza. Luke nic nie powiedział,
nie uczynił żadnego gestu. Patrzył tylko na nią z niedowie-
rzaniem.
Robyn nigdy nie czuła się tak okropnie. Powiedzenie mu
tego nie sprawiło jej satysfakcji. Nie dało uczucia słodkiej
zemsty. Po tych słowach czuła pustkę. I miała świadomość, że
zniszczyła coś bardzo pięknego.
Odwróciła się gwałtownie i zaczęła uciekać. Nie obchodzi-
ło jej zupełnie, że ci wszyscy sławni, bogaci ludzie gapią się
na nią. Biegła w stronę jeepa. Jej samochód stał daleko, na
samym końcu parkingu. Przyjechała przecież ostatnia, później
niż goście Luke'a.
Nerwowo przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik od razu
zaskoczył. Pracował równo, bez zakłóceń.
Widziała, jak Luke biegnie za nią. Mogła dostrzec twardy,
zdeterminowany wyraz jego twarzy.
Cofnęła samochód parę metrów. Przez chwilę wydawało
się, że Denner ją dogoni. Szybko zmieniła bieg. Ruszyła do
przodu. Jechała drogą obsadzoną bukami. Potem topolową
aleją. Pędziła jak najszybciej, resztką sił starając się, by nie
utracić panowania nad kierownicą.
Poczuła ulgę. Luke nie mógł pojechać za nią. Nie od razu.
Jego jaguar stał gdzieś na środku, a może na początku wiel-
kiego parkingu, zastawiony kilkunastoma innymi samocho
R
S
dami. Musiałby poprosić gości, by przestawili swoje auta,
żeby zrobili miejsce. Nawet gdyby wpadł na taki pomysł,
zajęłoby mu to sporo czasu. Poza tym nie łudziła się. Luke-
'owi aż tak bardzo nie zależało na tym, żeby ją dogonić.
To graniczyło z cudem, że Robyn dotarła do domu cała.
Na szczęście o tej porze szosy były prawie puste, jeep spisy-
wał się doskonale. Światła mijających ją nielicznych samo-
chodów rozmazywały się we łzach. Nie pamiętała dobrze
drogi. W każdym razie nic jej się nie stało. Może czuwał nad
nią jej anioł stróż?
Zaparkowała samochód przed domem.
Nie myślała o sobie, nie robiła żadnych planów na przy-
szłość. Uciekała od mężczyzny, którego kochała.
Przymknęła oczy. Nie mogła w to uwierzyć. Po co, na Bo-
ga, otworzyła ten list? Jakże łatwiej byłoby po prostu o ni-
czym nie wiedzieć. Chociaż, z drugiej strony, życie w kłam-
stwie stanowiło coś o wiele gorszego.
Gdyby została, gdyby nie przyszło jej do głowy zaglądać
do torebki... Wiedziała, co by było. Kochaliby się znowu. Nie
miała co do tego żadnych wątpliwości. Czuła jego magne-
tyzm, seksowność. To było wzajemne, nie myliła się.
Dobrze, że znalazła ten list wcześniej, zanim mu się oddała
po raz drugi. Zanim ponownie wpadła w ramiona mężczyzny,
który okazał się zimnym draniem.
Anna siedziała przed telewizorem. Piła kawę i oglądała
nocny film. Aż podskoczyła, kiedy zobaczyła Robyn. Szybko
odstawiła kubek i chwyciła przyjaciółkę w ramiona.
- Robyn, powiedz mi, co się stało? Czy miałaś wypadek?
Ktoś cię skrzywdził?
Pytania pozostały bez odpowiedzi. Robyn nie potrafiła
znaleźć słów, by sformułować konkretną odpowiedź. Czuła
R
S
się straszliwie wyczerpana. Ulga, jakiej doznała po dotarciu
do domu, sprawiła, że puściły jej nerwy. Zaniosła się rozpacz-
liwym łkaniem.
- Robyn, kochana, przestań. Powiedz mi o wszystkim.
Może razem coś poradzimy. Wypij moją kawę. Zobaczysz, od
razu ci pomoże.
Z wdzięcznością przyjęła od Anny kubek z gorącą kawą.
Zmusiła się do wypicia kilku łyków.
Jestem w szoku, pomyślała. Spojrzała na przerażoną twarz
przyjaciółki i spróbowała wziąć się w garść.
- Robyn, powiedz, co się stało - błagała Anna. - On prze-
cież nie.... Bo ty byłaś z nim, z Lukiem Dennerem... On nie...
zranił cię, prawda?
Robyn gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie, nie. Przynajmniej nie tak, jak myślisz.
Chwyciła głęboki oddech i na chwilę przestała płakać.
- Ale to chodzi o Luke'a - nalegała Anna. - To on do-
prowadził cię do takiego stanu. Och, Robyn, wyglądasz po-
twornie.
Podała jej pudełko z chusteczkami higienicznymi.
- Weź, wytrzyj oczy.
Robyn przetarła twarz chusteczką. Oddychała ciężko, ner-
wowo.
- A teraz powiedz mi, co się wydarzyło - zakomenderowała
Anna.
- Ja... dostałam list od Marka... - Starała się opanować
drżenie głosu. - On napisał go tego dnia, kiedy umarł. Dał
koledze, żeby wrzucił na poczcie... - Przetarła oczy. Wytarła
głośno nos. - To Luke doprowadził Marka do śmierci. Spra-
wił, że jego życie stało się koszmarem. To takie obrzydliwe,
takie żałosne...
Spojrzała bezradnie na przyjaciółkę.
R
S
- Och, Anno. Co ja teraz zrobię? To za dużo, żebym mogła
wytrzymać.
- Robyn, ja... ja nic z tego nie rozumiem - jęknęła Anna.
- Uspokój się i opowiedz wszystko po kolei. Luke Denner?
Mark? Naprawdę nic z tego nie rozumiem.
Ostry dźwięk telefonu rozdarł ciszę. Obie podskoczyły ner-
wowo. Patrzyły na siebie przerażone, a telefon dzwonił i
dzwonił...
- To on - łkała Robyn. - Nie odbieraj, proszę cię.
- Robyn, uspokój się, bardzo cię proszę. Nie wpadaj w hi-
sterię. Jeżeli to Luke, mogę po prostu powiedzieć mu, że cię
tu nie ma.
- Nie, nie... - powtarzała bezradnie Robyn.
Anna wzruszyła ramionami i podeszła do telefonu.
- Oczywiście to wcale nie musi być on - mruknęła i pod-
niosła słuchawkę.
To był on.
- Dobry wieczór. Moje nazwisko Luke Denner. Koniecz-
nie muszę się skontaktować z Robyn Drew. Czy ona jest już
w domu?
- Dobry wieczór - powiedziała Anna, patrząc na poszarza-
łą twarz przyjaciółki. - Robyn? Nie, nie ma jej. Myślałam, że
jest z panem. Czy mogę wiedzieć, o co chodzi?
- Do licha... - Zawahał się. - Ona była ze mną. Nie mogę
w tej chwili tego wyjaśnić, ale jestem pewien, że Robyn za
chwilę pojawi się w domu. Ja już do niej jadę. I mam do pani
ogromną prośbę. Jak się pojawi, bardzo zależy mi na tym,
żeby pani zatrzymała ją w domu. Muszę koniecznie z nią po-
rozmawiać. To bardzo ważna sprawa.
Anna odłożyła słuchawkę i opowiedziała przyjaciółce
przebieg rozmowy.
- Wywnioskowałam, że jest bardzo zdenerwowany – do-
R
S
dała. -I ma miły głos, taki jakiś szczery... Przepraszam, ale
takie odniosłam wrażenie.
Słuchała w milczeniu, nerwowo krążąc po pokoju.
- Powiedz mi, Robyn, jakim cudem Luke Denner może
mieć cokolwiek wspólnego ze śmiercią Marka? To takie…
melodramatyczne.
Robyn usiadła na krześle. Znowu z jej oczu płynęły łzy.
- Nie mogę tu zostać - płakała. - On tu przyjedzie. Ja nie
chcę go widzieć. Nie wytrzymam tego.
- Uspokój się! - krzyknęła Anna. - Powiedz wreszcie, o co
tu chodzi.
Zamknęła oczy. Potem powiedziała z widocznym wysił-
kiem.
- Luke jest reżyserem filmowym. Nie pamiętam, czy kie-
dyś ci o tym wspominałam...
Znowu głośno wytarła nos.
- Mark starał się nie obarczać mnie swoimi kłopotami.
O wielu sprawach nie miałam najmniejszego pojęcia... - Za-
śmiała się histerycznie i ciągnęła dalej. - Na pewno pamiętasz,
jak Mark nienawidził pisania listów. Przysyłał kartki poczto-
we z nagryzmolonym jednym zdaniem. Zawsze żartowałyśmy
z tego...
- Pamiętam - mruknęła Anna. - Robyn, błagam cię.
Przejdź do rzeczy.
- Napisał o tym, co się wydarzyło. Musiał być w strasz-
nym stanie, skoro napisał do mnie taki długi list. Jak nie on...
Ta rola okazała się bardzo trudna. A Mark zawsze stawiał
pracę na pierwszym miejscu. Denerwował się... Wyobrażam
sobie, jak musiał się czuć... Napisał o wszystkim, co się wyda-
rzyło.
- Mów dalej - poprosiła cicho Anna.
- To była ostra kłótnia pomiędzy nimi. Mark miał jakiś
problem. Taki czy inny... I Denner... powiedział mu coś takie-
R
S
go... Tak uprzykrzył mu życie, że mój brat... On napisał w tym
liście, że wie o tym, że jego dni są policzone. Tak to określił.
Luke nie dał mu żadnej szansy.
Zaszlochała głośno, ale po chwili opanowała się.
- Potrafię sobie wyobrazić, jak go potraktował - dodała
ostro. - Wiem, jaki potrafi być Luke, jak wpadnie we wście-
kłość.
Przycisnęła chustkę do oczu.
- Mark potrzebował pomocy. Dlaczego Luke wyrzucił go
z filmu, zamiast go ratować? Czy rozumiesz? - szepnęła z roz-
paczą. - Zdradziłam mojego brata.
Przyjaciółka patrzyła na nią ze współczuciem. Nie znała jej
brata. Ale mieszkały razem już długo. Widziała, jak Robyn
ciężko przeżyła jego śmierć.
- Och, kochana, to musiał być okropny szok. Czy Luke od
początku wszystko wiedział? To znaczy... czy on wie... że
Mark jest twoim bratem? Czy mu powiedziałaś?
Robyn speszyła się.
- Chyba nie... Może się domyślał, lecz... wydaje mi się, że
nie... - Potrząsnęła głową. - Na pewno nie. Przecież Mark nig-
dy nie występował pod swoim prawdziwym nazwiskiem...
Dopiero dzisiaj mu o tym powiedziałam. Czuję się taka nie-
szczęśliwa.
Anna milczała przez chwilę. Następnie powiedziała z na-
mysłem:
- Denner nie jest po prostu tylko klientem. Coś się zrodzi-
ło między wami. I dlatego to dla ciebie jest takie okropne?
Czyż nie mam racji?
- Tak! Nie! - krzyknęła Robyn.
Znowu nerwowo chodziła po pokoju.
- Och, nie wiem. Cały czas się kłóciliśmy. On nie ma do
mnie zaufania. Nie ceni mnie, nie szanuje... - Westchnęła. -
R
S
Ale jest coś innego. Takie dziwne uczucie jak... elektrycz-
ność. Och, oczywiście to tylko pociąg fizyczny. Nie więcej.
Nie myślę, żeby on się mną naprawdę interesował... - Potrzą-
snęła głową. - Nigdy w życiu nie czułam się tak... uzale-
żniona, tak pochłonięta drugą osobą. W jakiś sposób za-
lazł mi za skórę... Nie wiem... Doprowadza mnie do sza-
leństwa.
Przerwała na chwilę, uważnie popatrzyła na przyjaciółkę.
Jej głos przeszedł w szept.
- My się kochaliśmy... Wiem, że to było głupie z mojej
strony. Jestem naiwna i... dziecinna. Zawsze tak o mnie mówił
i miał rację. To szczeniackie marzyć, łudzić się, że dla kogoś
takiego jak on mogłabym znaczyć coś więcej.
- Ty go kochasz? - łagodnie zapytała Anna.
- Nie, na pewno nie. Nie mogłabym go kochać po tym, co
zrobił Markowi.
- Ale czy ty na pewno wiesz dokładnie, jak to się stało?
- Co masz na myśli?
- Czytałaś list Marka. Poznałaś tę sprawę z jednej strony.
Rozumiem cię, lecz powinnaś także dać szansę Luke'owi. Wy-
słuchać, jak to wyglądało z jego punktu widzenia.
- Nie, nie, proszę, nie rób mi tego! - krzyknęła Robyn.
- Mój brat na pewno miał swoje wady, ale nigdy nie kłamał.
Nie mógłby mnie oszukać.
- Och, nie to miałam na myśli. Wiesz o tym. Mark czuł się
nieszczęśliwy, subiektywnie przedstawiał swój punkt widze-
nia. Wysłuchaj tego, co Luke ma na swoje usprawiedliwienie.
Oskarżony ma prawo do obrony.
Robyn spojrzała na zegarek.
- Nie! Nie! Nienawidzę Luke'a za to, co zrobił Markowi.
Nie chcę go tu widzieć. Muszę uciekać.
Anna ujęła jej dłoń.
R
S
- Spokojnie, Robyn. Niepotrzebnie się denerwujesz. Prze-
cież nie musimy mu otwierać. Chyba nie wedrze się siłą. Nie
uciekaj z domu. Tu jesteś bezpieczna.
- Ty go nie znasz. Jak on będzie chciał tu wejść, to niczym
nie będzie się przejmował. Ma na to swoje sposoby.
Spojrzała sceptycznie na roztrzęsioną przyjaciółkę.
- Czy ty aby nie przesadzasz?
- Nie. On taki jest. Szczególnie, jak mu na czymś zależy.
- Zawsze możemy zawiadomić policję.
- Oj, przestań!
- To co zrobisz?
- Przenocuję w jakimś hotelu. Może pojadę do innego
miasta. Gdzieś, gdzie nie przyjdzie mu do głowy mnie szukać.
Wstała i szybkim krokiem przeszła do swojego pokoju. Za-
częła wyrzucać rzeczy z szary. Pakowała się.
- Robyn, jest już po północy. W hotelu mogą nie mieć
miejsca. Nie chcę, żebyś włóczyła się po ciemku, szukając
noclegu.
- To pojadę daleko. Będę jechać tak długo, aż zrobi się
widno.
- Widzę, że mówisz poważnie. I może rzeczywiście nie
powinnaś się teraz z nim spotykać. Niekiedy lepiej poczekać
z podjęciem decyzji. Czas to najlepsze lekarstwo, jak mówi
moja mama... - Anna zawahała się. - Mam taki pomysł...
Spojrzała na nią z nadzieją.
- W Walii w górach mamy malusieńką działkę i domek. To
należy do mnie. Dostałam w spadku po moim chrzestnym...
Rodzice często tam jeżdżą, bo mają bliżej niż ja. Ale teraz na
pewno ich tam nie będzie. Domek jest pusty. Mogę ci dać
klucze.
To tylko pięć godzin jazdy.
Robyn przez chwilę stała nieruchomo, nie wierząc wła-
snym uszom. Nagle rzuciła się Annie na szyję. Ucałowała ją
w oba policzki.
R
S
- Dziękuję, moja droga...
Potem jeszcze zapytała niepewnie:
- Nie wydasz mnie? Przysięgasz?
- Przysięgam, jeżeli to ci w czymś pomoże. Przysięgam.
Nie będę się wtrącać. Ty sama musisz uporządkować swoje
sprawy. To musi być twoja decyzja.
Parę minut później Anna machała do niej z okna.
Droga rzeczywiście zajęła Robyn prawie pięć godzin. Na
szczęście o tej porze szosa była pusta.
Jesteś szalona, mówiła do siebie.
Nie chciała więcej o tym myśleć, nie zamierzała teraz ni-
czego oceniać. Anna mogła mieć rację. Powinna była wysłu-
chać Luke'a. Lecz brakowało jej sił, by spojrzeć mu w oczy.
Za nic na świecie nie chciała teraz go widzieć.
Działka, malowniczo położona w wysokich walijskich gó-
rach, od razu przypadła jej do gustu. Chatka umeblowana była
surowo. Panował w niej nieskazitelny porządek. W szafkach
kuchennych znajdowało się wszystko, co mogło się przydać
w gospodarstwie.
Robyn wniosła torbę podróżną i swój kufer. Usiadła na
drewnianym łóżku, na pięknie pachnącym słomianym sienni-
ku.
Wyjęła z torby śpiwór i okryła się nim jak kołdrą. Ode-
tchnęła z prawdziwą ulgą. Dokonała tego. Uciekła od Luke'a.
Tutaj nigdy jej nie znajdzie.
Wiedziała, że Anna jej nie wyda. Przysięga znaczyła dla
niej wiele. Znały się dobrze, Robyn mogła więc mieć pew-
ność. Nawet jeśli w pewien sposób przyjaciółka sprzyjała
Luke'owi. I niezależnie od tego, jaką on zamierzał przyjąć ta-
ktykę.
Anna jeszcze raz udowodniła, że można na nią liczyć. Oka-
zała się prawdziwą przyjaciółką.
R
S
Robyn poczuła, że wreszcie jest bezpieczna. Zamknęła
oczy. Wyciągnęła się na sienniku. Od razu zapadła w głęboki
sen. Nie dręczyły jej żadne koszmary.
Kiedy się obudziła, słońce stało już wysoko na niebie. Do-
kuczał jej głód, ale czuła się dużo lepiej, niż mogła się tego
spodziewać.
Do najbliższego miasteczka było kilka kilometrów. Robyn
podjechała do sklepu. Wrzucała do koszyka wszystko, co
przy-
szło jej do głowy, niezdolna skoncentrować się na zakupach.
Machinalnie podała kasjerce banknot. Przyjęła resztę.
Podeszła do znajdującej się przy sklepie budki telefonicz-
nej. Drżącym palcem wykręciła numer.
Anna odezwała się od razu, jakby czekała na jej telefon.
- To ja. Melduję, że dojechałam.
- Och, Robyn! - krzyknęła przyjaciółka. - Czy wszystko
w porządku? Umieramy z niepokoju. Nie mogłaś wcześniej
zadzwonić?
- Przepraszam, że dzwonię dopiero teraz. Dojechałam, nic
złego się nie dzieje.
Zaraz potem usłyszała inny głos.
- Robyn, to ja. Nie odkładaj słuchawki, wysłuchaj mnie.
Musimy porozmawiać.
Miała wrażenie, że tępe noże wbijają się w jej serce.
- Nie mamy o czym rozmawiać. Nie chcę cię więcej wi-
dzieć! - krzyknęła.
- Robyn, błagam cię! Pozwól mi wszystko wyjaśnić. Wy-
słuchaj mnie.
- Nie mogę! Mark nie żyje. To ty doprowadziłeś do jego
śmierci. Jak po czymś takim mogłabym z tobą rozmawiać?
- Ty mi naprawdę nie ufasz.
- Jak mogłabym ci wierzyć? Nie dałeś mu żadnej szansy.
Nie pomogłeś mu, jak miał kłopoty.
R
S
- Robyn, to nieprawda. Powiedz mi, gdzie jesteś. Powiedz,
proszę.
- Czy nie rozumiesz? - płakała. - Czy nie słyszałeś, co po-
wiedziałam? Nie chcę cię więcej znać. Nie mogę.
Łzy płynęły jej po twarzy. Odłożyła słuchawkę. Pobiegła
do jeepa, roztrącając dwie kobiety, które czekały w kolejce do
telefonu.
Mijały minuty, godziny... Aż wreszcie dzień dobiegł koń-
ca. Przerażała ją perspektywa samotnej nocy.
Położyła się, lecz nie mogła zasnąć. Całe popołudnie spę-
dziła, spacerując po okolicy, czuła więc zmęczenie, ale sen
jednak nie nadchodził.
Wierciła się z boku na bok. Za wszelką cenę starała się
myśleć o czymś innym. Zapomnieć o tym, jak bardzo Luke ją
zranił, jak zniszczył jej życie.
Oczy miała suche, jakby zabrakło już łez.
Nie chciała się z nim spotkać. Nie wytrzymałaby tego.
Zdecydowała jednak, że powinna Luke'owi wszystko wyja-
śnić. Ma prawo znać prawdę.
Wyjęła z kufra papier i długopis. Zaczęła pisać list. Kiedy
zobaczyła czarno na białym wyrażone swoje myśli, powoli za-
częła się uspokajać.
Może potem łatwiej przyjmie do wiadomości to, co się wy-
darzyło. Może potem będzie jakoś mogła z tym żyć. Wróci do
domu, do pracy...
Jestem to winna Markowi. Doprowadziłeś do jego śmierci
i tego nie mogę ci wybaczyć. On troszczył się o mnie. Kochał
mnie. Tak samo jak ja jego. Kiedy umarł, myślałam, że już nic
straszniejszego nie może się wydarzyć.
Teraz nie jestem tego pewna.
R
S
Kochałam cię, Luke. Sama nie wiem, jak to się stało i dla-
czego. Cały czas walczyliśmy ze sobą, oprócz tych kilku pięk-
nych chwil.
Zawsze miałam świadomość, ze uważasz mnie za naiwną
i dziecinną.
Zostaw mnie samą, Luke. Nie próbuj mnie odnaleźć, bo to
nie ma sensu. Kochałam cię i nie wstydzę się tego.
Ale nie chcę już wracać do tego tematu.
Mój projekt ogrodu możesz wykorzystać albo... wyrzucić
do kosza -jak chcesz. Sam mówiłeś, że wielu jest na świecie
projektantów terenów zielonych, znacznie bardziej do-
świadcznych ode mnie...
Po napisaniu listu położyła się. Tym razem spała krótko,
niespokojnie. Wcześnie rano pojechała na pocztę wysłać list.
I to ją trochę uspokoiło. Wmówiła sobie, że zrobiła to, co na-
leżało.
Dzień przeminął. Potem następny.
Robyn dużo chodziła na spacery. Zawsze była wrażliwa na
urok przyrody. I teraz pomogło jej to przetrwać te trudne dni.
Pomyślała, że Luke już powinien otrzymać list. I zaczęła
poważnie się zastanawiać nad powrotem do domu.
Wreszcie nawymyślała sobie od głuptasów. Przecież nigdy
nie była dla niego nikim ważnym. Na pewno zdążył już o niej
zapomnieć. On ma pracę, która pochłania mu wiele czasu i
energii i nie może sobie pozwolić na zajmowanie się kimś tak
mało ważnym jak ona. Przestań się wygłupiać, powiedziała do
siebie. Wracaj do domu.
Piątego dnia rano odkryła na spacerze uroczy górski po-
tok. Wróciła do chatki dopiero po południu. I poczuła wilczy
apetyt.
Zrobione pierwszego dnia zapasy jedzenia znacznie się
R
S
zmniejszyły. Robyn wzięła kluczyki, wsiadła do jeepa i poje-
chała po zakupy.
I tam go spotkała.
Zamarła z wrażenia, kiedy go zobaczyła. Stała jak sparali-
żowana. Wydawało się jej, że nawet serce zatrzymało się na
moment.
On stał tak blisko. Znalazł ją. Ale jakim cudem? Nie potra-
fiła tego zrozumieć, przecież Anna nie wydała jej... Dla niej
przysięga zawsze była świętością.
Odwrócił się nagle i wtedy ją zobaczył. Przeszył ją wzro-
kiem. Nadal nie mogła się ruszyć, owładnięta siłą jego osobo-
wości...
Już się domyśliła, jak ją znalazł. Na kopercie był stempel
pocztowy.
Luke podszedł do niej.
- Przecież napisałam ci w liście... - Przystąpiła do ataku.
- Do cholery z tym listem... Ja tego nie przyjąłem do wia-
domości.
- Dlaczego przyjechałeś? - denerwowała się. - Prosiłam
cię, żebyś zostawił mnie w spokoju.
- Do licha z tym - warknął. - Czy spodziewałaś się, że bę-
dę spokojnie siedział w domu? Wydaje ci się, że twoje oskar-
żenia nic dla mnie nie znaczą? Uważasz mnie za mordercę?
Jak długo mam to znosić?
Robyn nie odpowiedziała.
- Słucham - ponaglił ją.
Spojrzała mu w oczy.
- Jak możesz! - krzyknęła. Głos jej drżał, a po policzkach
płynęły łzy. - Czy nie rozumiesz, że ja cię nienawidzę?
- Robyn, o Boże - mruknął pod nosem i zwrócił się do
niej: - Nie chcę z tobą walczyć. Przepraszam cię. Wybacz mi,
bardzo cię proszę.
R
S
Oparł dłoń na jej ramieniu, ale ona wyrwała się. Delikatnie
przytrzymał ją, zmusił, by patrzyła na niego.
- Nie odwracaj się ode mnie, bardzo cię proszę. Nie chcia-
łem być nieprzyjemny. Ale myślenie o tobie doprowadza mnie
do szaleństwa. I tak potwornie niepokoiłem się o ciebie. Nie
gniewaj się na mnie. Proszę, najdroższa...
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nic z tego nie mogła
zrozumieć. Czy on powiedział do niej najdroższa, czy tylko jej
się zdawało?
- Ostatnie dni były dla mnie piekłem. - Mówił teraz gło-
sem lekko zachrypniętym ze wzruszenia. - Gdybym tylko
mógł wiedzieć... Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem...
– Objął ją i spojrzał głęboko w oczy. - Może nie potrafiłem
tego okazać, ale tak wiele dla mnie znaczysz...
- Przecież nigdy ci się nie podobałam. Ciągle tylko cię iry-
towałam.
- Kto tak powiedział? - zdziwił się Luke.
- Ty przez cały czas tak mówiłeś... - zaczęła i zaraz umil-
kła. Nie mogła zapomnieć o Markii.
- Kocham cię. - Głos Luke'a był głęboki, magnetyzował.
Robyn poczuła nagle jakiś błogosławiony spokój i zarazem
silne wzruszenie.
- Nieprawda - szepnęła.
- Kocham cię - powtórzył. - Nigdy nikogo nie kochałem
tak bardzo.
Serce jej drgnęło.
- Ale Mark? Ty nie rozumiesz... To niemożliwe.
- Przestań, Robyn. To nie może nas rozdzielić. Porozma-
wiajmy, wszystko sobie wyjaśnimy.
- Ale czy nie rozumiesz, że to jest dla mnie zbyt bolesne?
Cały czas próbuję o tym zapomnieć. Kiedy znalazłam list
Marka i dowiedziałam się... - Głos jej się załamał.
R
S
- Nie uciekniesz od tego, Robyn. Jeżeli teraz wszystkiego
sobie nie wyjaśnimy, zawsze to będzie ci ciążyć. Rozmawia-
łem z Anną. Opowiedziała mi, jak bardzo przeżyłaś jego
śmierć. Jakie potem miałaś problemy...
- Nie, to nieprawda! - krzyknęła. - Ty nic nie rozumiesz.
- To, że przeżyłaś szok, jest dla mnie oczywiste. Nie
rozumiem natomiast, dlaczego nie pozwalasz mi się bro-
nić. Każdy oskarżony zasługuje na to, żeby go wysłuchać.
Nawet taki arogancki drań jak Luke Denner - dodał z uśmie-
chem.
- Dobrze, mów - szepnęła. - Będę słuchać.
- I uwierzysz mi?
Skinęła głową.
- Usiądźmy, będzie nam wygodniej rozmawiać - zapropo-
nował.
Delikatnie poprowadził ją do jaguara. Otworzył drzwi i ge-
stem zaprosił ją do środka.
- Robyn, musisz mnie zrozumieć. Ten film od początku
był pechowy. Mieliśmy dużo kłopotów technicznych. Pano-
wała nerwowa atmosfera. I być może to rzeczywiście moja
wina, że nie potrafiłem nad tym zapanować. Zatrudniłem bar-
dzo dobrych aktorów, znanych, ale byli to ludzie o silnej oso-
bowości, trudnym charakterze. Rola, którą powierzyłem Mar-
kowi, należała do wyjątkowo skomplikowanych. Niejeden
weteran miałby z nią problemy. A Mark, niestety, nie ułatwiał
mi zadania. Denerwował się, ulegał zmiennym nastrojom. Raz
był agresywny, innym razem wpadał w apatię.
- Nie mogłeś mu pomóc?
- On nie przyjmował pomocy. Uwierz mi, próbowałem.
Potrząsnęła głową.
- Odnoszę wrażenie, że mówimy o dwóch różnych oso-
bach. Mark nie był taki.
R
S
- Na początku, jak się poznaliśmy, rzeczywiście wydawał
mi się pogodny, towarzyski. Ta rola okazała się dla niego za
trudna. Nie wytrzymał presji.
- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
- Robyn, twój brat pił.
- Nie!
- Nie okłamałbym cię w takiej sprawie. Możesz mi wie-
rzyć.
Robyn splotła dłonie.
- Ale on był zawsze taki silny, wesoły, pełen chęci do ży-
cia. Lubił wypić, przyznaję. Ale potrafił się kontrolować.
Luke westchnął.
- Tak mogło być przedtem. Pił dla relaksu, żeby uspokoić
nerwy. Potem było już z tym coraz gorzej... On miał wielki
talent... Dla mnie ten wypadek też był szokiem.
- Nie mogłeś mu jakoś pomóc? - zapytała znowu.
- Czy myślisz, że nie próbowałem? Od początku, kie-
dy zorientowałem się, o co tu chodzi, załatwiłem mu do-
brego terapeutę. Wysłałem go do kliniki. Tam mogli mu po-
móc...
Wyciągnął z kieszeni jakieś papiery.
- Tu mam pismo z kliniki.
Robyn machinalnie wzięła od niego dokument.
- Co się wydarzyło? - zapytała.
- Wypisał się z kliniki na własną odpowiedzialność. Zde-
cydowanie odmówił współpracy.
Biedny Mark, pomyślała. To musiało być tak, jak Luke po-
wiedział. Znała dobrze swojego brata. Wiedziała o nim prawie
wszystko. Na ogół Mark był wesoły, pełen optymizmu. Cza-
sami jednak, bardzo rzadko, zachowywał się zupełnie inaczej,
jakoś dziwnie...
- I tak było? - upewniła się.
- Masz na to moje słowo.
R
S
Jego słowo... Coś, co jeszcze niedawno zupełnie nic dla
niej nie znaczyło.
Zamyślona patrzyła w przestrzeń. Ufała Luke'owi. Wie-
działa jednak, że wrócą na pewno do tej rozmowy. Wielu
spraw jeszcze nie potrafiła zrozumieć. Ale teraz dla niej naj-
ważniejsze było, że mogła uwierzyć Luke'owi.
- I co? Wracamy? - zapytał po pewnym czasie.
- Wiesz co? - Zmiana tematu sprawiła jej ulgę. - Pokażę ci
prześliczną chatkę, w której się ukrywałam.
Siedzieli obok siebie na drewnianym łóżku, na sienniku.
- Mówiłeś, że mnie kochasz?
- Od pierwszego wejrzenia. Pokochałem cię, jak wpadłaś
do fontanny, jak musiałem cię wyciągać z wody. Albo jeszcze
wcześniej, jak usłyszałem twój głos. Wydał mi się naładowa-
ny elektrycznością, pełen magnetyzmu. Nie chciałem się do
tego przyznać. Zawsze wydawało mi się, że mnie to nie doty-
czy. Mnie, dojrzałego, światowego człowieka.
- Ale... przecież byłeś taki...
- ...grubiański - podpowiedział. - Broniłem się przed tym,
jak mogłem. Nie chciałem się poddać.
- Myślałeś, że jestem w ciąży - przypomniała.
- To Melissa wpadła na ten szatański pomysł. Tak bardzo
mnie to zdenerwowało, że nie potrafiłem spokojnie cię o to
zapytać.
Oboje uśmiechnęli się na wspomnienie Melissy. Nie mogła
im już w niczym zaszkodzić.
Robyn spojrzała w pogodne, niebieskie oczy. Teraz im
wierzyła.
- Kocham cię - szepnęła.
- Ja też. I chciałbym ci to udowodnić.
Musnął ustami jej waigi. Poczuła siłę jego ramion.
R
S
Rozbierał ją powoli, całując każdy kawałek jej ciała. Gład-
ką skórę, która wyłaniała się spod ubrania.
- Kocham cię - mówił. - Pragnę cię mieć na zawsze. Na
dobre i na złe. Najwspanialszą kobietę z moich marzeń... A
ten twój projekt ogrodu to też spełnienie moich marzeń...
R
S