LAURA MARTIN
Głupie serce
Tytuł oryginału:
A Foolish Heart
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jego głos był jak zwykle niski i zmysłowy. Czuła na
sobie jego dłonie - duże i silne. Obejmował ją. Przysunął
się tak blisko, że niemal miażdżył potężnym torsem jej
delikatne piersi.
Pragnęła sprawić mu rozkosz, zachwycić go, pokazać,
jak bardzo go kocha. Krew w jej tętnicach śpiewała pieśń
namiętności...
To było tak dawno... tak dawno...
Spojrzała mu w oczy. Miały kolor czekolady. Uśmie-
chnęła się. Trudno było oprzeć się pożądaniu...
Nagle poczuła niepokój. Rozejrzała się nerwowo. Nie
mogła znaleźć dziecka. Ogarnął ją przeraźliwy, zwierzę-
cy
strach.
- Katy! Katy! Gdzie jesteś?! - zaczęła krzyczeć.
Wyrwała się z uścisku...
Simone obudziła się spocona ze strachu. Łzy spływały
po policzkach, mocząc poduszkę z jasnej kory.
- Sen mara, Bóg wiara - wyszeptała słowa, które mia-
ły moc przepędzania nocnych koszmarów.
Wierzchem dłoni starła łzy. To był tylko sen. Wszyst-
ko należało do przeszłości.
Teraz znajdowała się w niewielkiej, gustownie urzą-
dzonej sypialni. Mieszkała tu dopiero niecały miesiąc,
R
S
ale od początku polubiła ten pokój. Jasne ściany, duże
okno, zasłonki w kolorze ochry zdobione frędzlami i
lambrekinem. Przy oknie dwa foteliki obite pluszem,
niewielki stoliczek. Naprzeciw okna szafa dwudrzwiowa
z wielkim lustrem.
Zamknęła oczy, starając się zapomnieć o wydarze-
niach z przeszłości. Odsunąć od siebie nocne koszmary.
Dlaczego to potworne wspomnienie tak często powra-
ca? - zastanawiała się. Teraz, kiedy wszystko zaczęło się
układać, powinna o tym zapomnieć. Od tamtych wyda-
rzeń minęło już pięć lat. Przez ten czas skończyła studia
pedagogiczne. Poświęciła się pracy. Dzięki temu mogła
być silna i niezależna.
Łzy nadal płynęły jej z oczu. Wytarła twarz brzegiem
kwiecistego prześcieradła. Usiadła na łóżku. Drżąc z
zimna, odrzuciła kołdrę.
Niepotrzebnie zostawiła uchylone okno. Westchnęła.
Kaloryfery grzały jak należy, wystarczyło pamiętać o
tym, żeby nie zostawiać na całą noc otwartego okna.
Postawiła stopy na kremowym puchatym dywanie. Je-
szcze nie do końca rozbudziła się po sennym koszmarze.
Skuliła ramiona.
Nowa praca. Nowy początek. Dostała dobrą pensję.
A mały Jake, choć różnie o nim mówiono, okazał się
uroczym urwisem.
Skąd więc te upiorne wspomnienia? Być może nie za-
sługiwała na szczęście. Nie mogła walczyć z przezna-
czeniem.
Zamknęła okno. Potem znowu usiadła na łóżku. Opar-
ła się o wilgotną poduszkę. Czuła się bardzo zmęczona.
Od sześciu czy siedmiu dni męczyła ją grypa. Katar, wy-
soka temperatura. Potrzebowała czasu, żeby
R
S
wrócić do dawnej formy.
Wiedziała, że powinna teraz wstać, umyć się, ubrać.
Nadal jednak siedziała bez ruchu. Nocny koszmar raz po
raz odżywał w pamięci.
Uległa temu mężczyźnie i drogo musiała za to zapła-
cić. Ale wszystko wydarzyło się pięć lat temu i odgrze-
bywanie dawnych spraw nie miało sensu.
Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Łzy płynęły nie-
przerwanym strumieniem. Dłonie zaciskały się w pięści.
Próbowała uspokoić oddech. Znów przetarła twarz
brzegiem prześcieradła. Spojrzała na zegarek. Niemożli-
we, żeby było aż tak późno, pomyślała. Dochodziło wpół
do dziesiątej.
Przez cały czas choroby budziła się o siódmej rano.
Jakim cudem zaspała właśnie teraz? Czyż pani White nie
powtarzała jej wielokrotnie, że dzisiaj będzie wielki
dzień? Pan i władca wracał z zagranicznej podróży.
Wszystko zostało wysprzątane na wysoki połysk. Przy-
gotowano najsmaczniejsze potrawy. Simone nie miała
jeszcze okazji poznać swojego pracodawcy.
Teraz rozpaczliwie usiłowała sobie przypomnieć, na
którą godzinę Travis Steele planował powrót. Chciał się
z nią widzieć natychmiast, najszybciej, jak tylko można.
Zależało mu na tym, by skontrolować, czy w dobre ręce
oddał swojego siostrzeńca, małego Jake'a. Edukacja
chłopca była dla niego sprawą szczególnej wagi.
Simone dotknęła dłonią rozpalonego czoła. Zaraz...
zaraz... Na którą godzinę mogła być umówiona? Chyba
właśnie na dziewiątą trzydzieści.
Zerwała się z łóżka. Szeroko otworzyła szafę. Wyjęła
R
S
dżinsy i flanelową kraciastą koszulę. To na pewno nie
był najlepszy strój na pierwszą rozmowę z pracodawcą,
ale nie miała czasu na szukanie czegoś innego.
Usłyszała nadjeżdżający samochód. Z zaciekawie-
niem podeszła do okna. Ze srebrzystego jaguara wysiadł
kierowca. ..
Nagle ktoś energicznie zapukał do jej pokoju. Drzwi
otworzyły się, zanim zdążyła powiedzieć „proszę". Uj-
rzała siwą głowę pani White.
- Panno Walker! - usłyszała zdumiony głos gospody-
ni. - Jeszcze pani nie gotowa? Przecież informowałam
wczoraj, że pan Steele będzie chciał się z panią widzieć.
A pan nade wszystko ceni sobie punktualność.
Simone zatrzęsła się z oburzenia. Jak ta kobieta mogła
wedrzeć się do jej pokoju?
Już wcześniej zauważyła, że jej nowy pracodawca
wzbudzał w mieszkańcach domu coś pomiędzy panicz-
nym lękiem a bałwochwalczym podziwem. A jego imię
wypowiadano tutaj z wielkim szacunkiem.
Trzeba przyznać, że Simone była zaintrygowana. Na-
słuchała się o nim wielu historii, jak szybko potrafi zwal-
niać swoich pracowników, jak dużo wymaga od służby.
Wiele osób przewinęło się przez ten dom i nikomu nie
udało się zadowolić wymagającego pracodawcy. Tylko
pani White i stary poczciwy ogrodnik, mieszkający na
skraju posiadłości w małym domku, wydawali się być od
wieków z panem Travisem.
Pani White, upomniawszy Simone, poszła do siebie.
A dziewczyna znowu podeszła do okna. Zdążyła zoba-
czyć, jak wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu znika
R
S
w drzwiach.
Szybko opuściła swoje miejsce przy oknie. Zgodnie
z tym, co mówiła gospodyni, należało się pospieszyć.
Weszła do łazienki.
Ona, zawsze tak bardzo dbająca o higienę, pomyślała
tym razem, że wystarczy, jak tylko umyje zęby. Kąpała
się wieczorem, teraz już nie było na to czasu.
Przyczesała włosy. Były długie, sięgały do ramion.
Jasne z natury. Toner, którego ostatnio używała, nadawał
im złoty odcień. Nie miała już czasu na układanie fryzu-
ry. Związała włosy w koński ogon.
Pozostało jeszcze zrobienie makijażu. Sięgnęła po
szminkę, kiedy znowu rozległo się pukanie.
- Proszę się pospieszyć, panienko - wołała gospodyni.
- Pan bardzo się denerwuje.
Simone przejrzała się w lustrze. Z makijażem czy bez,
to nie miało znaczenia. Nowy szef nigdy przedtem jej nie
widział, więc nie zrobi mu to różnicy.
Nie wątpiła, że pan Travis będzie niezadowolony z te-
go, że się spóźniła, a przecież tak bardzo zależało jej na
tej pracy i na pieniądzach. Nie miała gdzie się podziać.
Rodzice kochali ją, mieli jednak swoje kłopoty, swoje
sprawy. Nie mogła mieszkać u żadnego z nich. Rozwie-
dli się mniej więcej dziesięć lat temu. Mieszkali osobno.
A jej przyjaciółka, Jenny, na którą dawniej zawsze mogła
liczyć, założyła rodzinę.
Od pięciu lat Simone zdana była wyłącznie na własne
siły. I mogła przyjąć tylko taką pracę, która gwarantowa-
ła jej mieszkanie.
R
S
Kiedy teraz, w dżinsach i kraciastej koszuli, wreszcie
zeszła na dół, wyraz twarzy pani White był wielce wy-
mowny.
- Pan czeka w gabinecie. Nie chciałabym być na pani
miejscu.
- Czy punktualność jest aż tak bardzo ważna? -
mruknęła Simone.
Tego dnia nie poznawała siebie. Wstąpił w nią duch
przekory. Do tej pory była zawsze nie tylko sumienna,
ale i pokorna. Znajdując w pracy ukojenie, nie sprzeci-
wiała się pracodawcom. Cieszyła się, gdy potrafiła speł-
nić nawet najtrudniejsze oczekiwania.
- Kilkanaście minut nie powinno robić różnicy - brnę-
ła dalej.
Pani White spojrzała na ścienny zegar.
- Dwie minuty po dziesiątej. Ponad pół godziny
spóźnienia. Proszę się pospieszyć.
Simone z trudem powstrzymała się od dalszej dysku-
sji. To nie miałoby sensu, gdyby teraz traciła czas na
sprzeczanie się z gospodynią. Mimo wszystko pan Steele
był najważniejszy.
Zapukała do drzwi gabinetu. Nikt nie odpowiedział.
Wślizgnęła się do środka. Przy rzeźbionym antycznym
biurku siedział mężczyzna. Widziała go już przez okno.
Teraz miała zobaczyć go z bliska. Elegancka marynarka.
Ciemne włosy. Fryzura w modnym stylu. Obrócił się-na
fotelu w jej stronę. Brązowe oczy, wąskie usta, nadające
twarzy wyraz stanowczości, nieduży, kształtny nos...
I nagle stanęła jak wryta. To był on. Człowiek, który
wracał do niej w snach. Ktoś, kto odmienił jej los. To on
zabrał jej prawo do szczęścia.
R
S
Wiedziała, że nigdy go nie zapomni. Nigdy, dopóki
jej życia starczy.
Ciemne, choć nie czarne włosy, jak wtedy piękne, je-
dwabiste. Oczy, które, jeżeli nie było w nich złości, mo-
gły mieć kolor czekolady.
Czuła, że jej serce wali jak oszalałe.
- Panno Walker, dlaczego stoi pani jak słup soli? Pro-
szę wejść.
Wskazał krzesło.
- Proszę usiąść.
Jego słowa nie docierały do niej. Tych oczu, myślała,
nie sposób zapomnieć.
- Pppprzepraszam... - wydukała.
Pamiętała, jak całują te zmysłowe usta.
- Proszę usiąść - powtórzył. - Panno Walker, czy ma
pani jakiś problem?
Na dźwięk swojego nazwiska Simone drgnęła ner-
wowo.
- Przepraszam... Zamyśliłam się... - Próbowała zapa-
nować nad emocjami. - A o co pan pytał?
- Jest pani bardzo blada, panno Walker. Może pani
źle się czuje - zastanowił się Travis. - Jak mi wiadomo,
przechodziła pani grypę.
- Tak, to prawda, chorowałam - przyznała Simone.
- To prawdziwy pech złapać grypę zaraz w pierw-
szych dniach nowej pracy - rzekł z ironią.
- Nie miałam na to wpływu - oburzyła się.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Wiem też, że edukacja
Jake'a na tym nie ucierpiała.
- Jake mimo mojej choroby nie stracił ani jednej lek-
cji - zauważyła podniesionym głosem. – Przygotowywa-
R
S
łam dla niego zadania na każdy dzień. Pani White dopil-
nowała, żeby wykonywał je starannie.
Pochyliła głowę. Nie mogła patrzeć mu w oczy. Nie
poznał jej. Wtedy, pięć lat temu, tak niewiele dla niego
znaczyła...
Gospodyni opowiadała kilkakrotnie, jak kobiety sza-
leją za panem Travisem. Tak, istotnie. To był pies na
kobiety...
Simone przygryzła drżące wargi. Nigdy sobie nie wy-
baczyła, że pięć lat temu uległa temu mężczyźnie. Jemu
też nie potrafiła darować, że tak drastycznie odmienił jej
życie. Do tej pory nie znała jego imienia. Gdyby wcze-
śniej
wiedziała, że on nazywa się Travis Steele, z pewnością
nie podjęłaby tej pracy.
Przemknęło jej przez głowę, że może dobrze się stało,
że jej nie poznał. To dawało czas do namysłu.
Trzeba wziąć się w garść, pomyślała. Obronić się
przed falą napływających wspomnień.
- Pracuje pani tutaj ponad trzy tygodnie. Czy chłopiec
uczynił przez ten czas postępy w nauce?
Dopiero po chwili dotarło do niej, że on coś do niej
mówił.
- Przepraszam, ja... - Delikatnie potrząsnęła głową,
co miało oznaczać, że nie słuchała albo nie zrozumiała.
Travis westchnął i zamilkł na moment. Widziała, że
tracił cierpliwość.
- Jak się pani wydaje, co udało się pani osiągnąć z
Jakiem? - zapytał głośniej.
- Co osiągnęłam? - Skrzywiła się. Zupełnie nie potra-
fiła się skoncentrować.
R
S
O Boże, co mu powiedzieć, zastanawiała się rozpacz-
liwie.
- Ja... mnie się wydaje, że osiągnęłam pewien postęp
- mruknęła po długim namyśle.
- Została pani wybrana spośród kilkunastu kandyda-
tek - zauważył sucho mężczyzna. - Ma pani odpowied-
nie wykształcenie i ponoć pewien staż i doświadczenie
zawodowe. O wyborze decydowała Kara, moja asystent-
ka, którą darzę pełnym zaufaniem. Oczekiwałem profe-
sjonalnej odpowiedzi.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wbiegł Jake i od ra-
zu... wskoczył Travisowi na kolana.
- Wujku, nareszcie wróciłeś!
Obserwowała ze zdziwieniem, jak dziecko tuliło się
do tego łotra, człowieka pozbawionego wszelkich skru-
pułów.
Travis uściskał chłopca. Uniósł go w górę na powita-
nie. Potem jednak zdecydowanym ruchem opuścił Jake'a
na podłogę.
- Na razie wystarczy - stwierdził kategorycznym to-
nem. - Przyjdę do ciebie za pięć minut. Muszę teraz po-
rozmawiać z panną Walker.
- Panna Walker obiecała mi, że pójdziemy na spacer
do lasu - powiedział mały ze wzruszającym podekscyto-
waniem. - Będziemy szukać śladów zwierząt. Tych
wszystkich, o których się uczyłem. I będziemy też roz-
poznawać ptaki.
Posłał Simone serdeczny uśmiech.
Skinęła głową. Żałowała, że nie może okazać więk-
szej radości. To dziecko, nieufne w pierwszych dniach i
tak bardzo zamknięte w sobie, teraz sprawiało wrażenie
szczęśliwego.
R
S
- Tak, Jake, pójdziemy na spacer - obiecała.
- Idź, przygotuj się do wyjścia - dodał Travis. - Ja
i panna Walker za chwilkę będziemy gotowi.
- Sprawy nie wyglądają aż tak źle, jak się obawiałem
- zauważył po wyjściu chłopca. - Odniosłem wrażenie,
że Jake bardzo panią polubił. Przyznam, że trudno mi w
to uwierzyć. On ma problem z akceptacją nowych ludzi.
Ale to zostało pani powiedziane na samym początku.
- Otrzymałam opinię psychologa. Nie ma w niej jed-
nak wszystkich niezbędnych informacji. A mnie bardzo
zależy, żeby pomóc dziecku.
- Dostarczyłem tylko te dane, które uznałem za ko-
nieczne. Przypominam, że jest pani odpowiedzialna za
edukację dziecka. Pozostałe rzeczy nie należą do pani
obowiązków. Wszystkim innym zajmą się odpowiednie
osoby.
Odpowiednie, pomyślała ze zgrozą. Ten bezduszny
drań uważa, że potrafi dbać o dziecko. Biedny Jake, ska-
zany na łaskę i niełaskę tego despoty.
Travis podszedł do drzwi, dając do zrozumienia, że
kończy rozmowę.
- Nie wywarła pani na mnie dobrego wrażenia – rzekł
chłodno. - Od moich pracowników wymagam znacznie
więcej. Proszę o tym nie zapominać.
Przez resztę dnia Simone chodziła jak nieprzytomna.
Resztką sił próbowała odgrywać rolę nauczycielki. Stara-
ła się w miarę możliwości ignorować Travisa, koncentru-
jąc się całkowicie na chłopcu. Zasypywała Jake'a pyta-
niami, zarzucała pomysłami nowych zabaw. Zmusiła
swój umysł do najwyższego wysiłku.
R
S
Kiedy nadszedł wieczór, czuła potworny ból głowy
i zmęczenie. Nie chciała jednak spać ani tym bardziej
siedzieć sama w pokoju. Udała się do sali, w której uczy-
ła
Jake'a. Przygotowywała tam świąteczną dekorację.
Wielki, na całą ścianę, papierowy las był przyszpilony
do słomianej maty. Na tle drzew rysunki chłopca i estety-
cznie wyklejona szopka. Bałwanek zrobiony z kawałecz-
ków bibułki zwiniętych w drobne kuleczki. Gwiazdki
śniegu ze sreberka od czekolady...
Przypięła do maty Świętego Mikołaja, namalowanego
jaskrawą czerwoną farbą.
Odsunęła się, podziwiając efekt. Potem znowu otarła
łzy. Od rana walczyła z płaczem.
Dekoracja prezentowała się nieźle. Simone pomyślała,
że Jake ucieszy się, jak przyjdzie tu rano.
Przesunęła palcami po swoich jasnych, długich wło-
sach. Już dawno zdjęła z nich frotkę. Znacznie lepiej się
czuła, gdy luźno opadały na ramiona.
Po obiedzie, kiedy Jake był zmęczony lekcjami,
Travis zdecydował, że weźmie go do znajomych. Poin-
formował Simone, że resztę dnia może sobie spędzić tak,
jak ma na to ochotę. Oczekiwał, że dziewczyna wsiądzie
do swojego mini i pojedzie do miasta. Albo że pójdzie do
swego pokoju poczytać jakąś książkę. Miał dużą biblio-
tekę i pozwolił nauczycielce korzystać z niej do woli.
Simone, zamiast tego, zajęła się dekoracją świąteczną.
Być może uciekłaby z tego domu. Ale nie miała dokąd,
więc musiała tu pozostać.
Przykleiła Mikołajowi brodę z waty... Nagle usłysza-
ła, że ktoś wchodzi do sali.
R
S
- Jestem pod wrażeniem. Czy często pracuje pani do
późna?
Głęboki bas, który rozpoznała od razu, zaskoczył Si-
mone tak bardzo, że nerwowo przycisnęła rękę do serca.
Travis stał w drzwiach. Wyglądało na to, że obserwo-
wał ją od dłuższego czasu. Stał nonszalancko oparty o
framugę, pełen dziwnego magnetyzmu.
Simone przygryzła wargi, świadoma, że oblewa ją na-
gły rumieniec i serce bije na alarm.
- Zaskoczył mnie pan - wymamrotała.
- Zauważyłem. Proszę przyjąć moje przeprosiny.
Wszedł do sali. Popatrzył na zaśnieżony las i Mikołaja
w jaskrawym czerwonym palcie.
- Wygląda dobrze - ocenił. - Tylko... czy troszkę nie
za wcześnie? Dopiero początek grudnia.
- Zdaję sobie z tego sprawę - odparła, rzucając okiem
na rysunki Jake'a.
Nie mogła pozwolić na to, żeby jego krytyka wypro-
wadziła ją z równowagi.
- Stopniowo będę dodawać do tej dekoracji następne
elementy. W tym tygodniu planujemy namalować na kar-
tonie i wyciąć sanie i renifery. Potem, jak skończymy z
Jakiem omawiać ptaki, narysujemy sikorki i jemiołusz-
ki... Proszę mi uwierzyć, że to zajmuje sporo czasu. A ja
jestem perfekcjonistką i lubię, jak wszystko zrobione jest
właściwie, bez pośpiechu i bałaganu. I chce, żeby na
święta Jake był dumny ze swojego dzieła.
- Na pewno tak będzie - potwierdził Travis. - Nie są-
dziłem, że chłopak ma zdolności artystyczne.
Znowu przyglądał sie zimowej dekoracji.
- Czy często pracuje pani do późna? - powtórzył py-
R
S
tanie. Tym razem głos miał ciepły, serdeczny. Zignoro-
wała to. Nie wolno jej poddawać się urokowi tego czło-
wieka.
Nie powinna powtarzać błędów. Za to, co wydarzyło się
pięć lat temu, zapłaciła zbyt wysoką cenę.
- Jak już wspomniałam, dobrze wykonuję swoją pra-
cę - rzekła z lodowatą uprzejmością.
Po czym schyliła się, by podnieść z podłogi skrawki
papieru.
- Chciałbym właśnie porozmawiać o Jake'u - rzekł.
- Stwierdzenie, że chłopiec zrobił duży postęp, wydaje
mi się nazbyt ogólnikowe. Czy możemy teraz porozma-
wiać o nim bardziej szczegółowo?
- To uroczy chłopiec - powiedziała.
Przymrużył brązowe oczy.
- Nie było z nim żadnych problemów? - zdziwił się.
Simone zawahała się. Dopiero teraz przypomniała so-
bie o kilku szczególnie trudnych dniach, kiedy była bli-
ska załamania.
- Może na początku, zanim zdążyliśmy się zaprzy-
jaźnić...
- Chcę znać prawdę - zażądał Travis. - Zależy mi na
szczerej odpowiedzi.
- Nie mam zwyczaju okłamywać moich pracodaw-
ców - oburzyła się.
- Jego zachowanie uznała pani za wzorowe - zakpił.
- A co pani powie o tym incydencie, jak wyrzucił z
drugiego piętra krzesło? Pani White twierdzi, że mało
brakowało, a krzesło trafiłoby w głowę naszego starego
ogrodnika.
- To było na samym początku. Drugiego dnia, jak tu
R
S
przyjechałam. Teraz, gdy już się zaprzyjaźniliśmy, na
pewno nie zrobiłby czegoś takiego.
- A co pani powie o tym, jak pobrudził pani pokój
brązową farbą?
Zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. Zadrżała.
- To był przypadek - wyjaśniła. - Farba stała na stole.
Robiliśmy karmnik dla ptaków i mieliśmy zamiar poma-
lować go na jasny brąz, żeby pasował kolorystycznie do
framugi. Jake troszeczkę za szybko wbiegł do mnie do
pokoju i przewrócił stół. Muszę dodać, że dzielnie po-
magał mi w usuwaniu ze ściany śladów farby.
Spojrzała na zegarek.
- Odłóżmy tę rozmowę na jutro. Jestem bardzo zmę-
czona - poprosiła.
- Panno Walker, zależy mi na tym, żeby dziś jeszcze
dokończyć tę rozmowę. Jutro mam ważną konferencję,
która być może zajmie mi cały dzień.
Spojrzał na zegarek.
- Dochodzi siódma. Czy jadła już pani kolację?
- Nie. Gospodyni obiecała przygotować i zostawić
mi kolację na tacy. Podgrzeję sobie w kuchence mikro-
falowej.
- Proponuję podziękować pani White. Zjemy wspól-
nie coś na mieście. Zapraszam panią do restauracji.
- Nie! - krzyknęła i podskoczyła jak oparzona.
- Dlaczego nie? - zdziwił się.
Tak na nią patrzył, jakby nigdy w życiu żadna kobieta
niczego mu nie odmówiła.
Pochyliła głowę i zaczęła sprzątać ścinki papieru.
R
S
Niejedna kobieta podskoczyłaby z radości, gdyby do-
stała zaproszenie na kolację od kogoś takiego jak Travis
Steele. „Trzydziestoletni milioner", jak mówiła o nim
pani White. I dodawała tonem pełnym uniżonego sza-
cunku, że to jeden z najbardziej atrakcyjnych kawalerów
w całej Anglii.
Och, tak. Niejedna kobieta, ale na pewno nie ona. Si-
mone Walker nie mogła pozwolić sobie na jakieś absur-
dalne złudzenia.
- Nie mogę. Jestem bardzo zmęczona. Boli mnie gło-
wa - dodała.
- W takim razie czekam na panią za półtorej godziny
w swoim gabinecie. Powtarzam: ósma trzydzieści. I tym
razem proszę przyjść punktualnie. Proszki od bólu głowy
znajdzie pani w apteczce w przedpokoju. Pani White
z pewnością poinformowała panią, gdzie znajdują się
środki pierwszej pomocy, więc chyba niepotrzebnie o
tym mówię. A zatem do zobaczenia. — Mówił tonem nie
dopuszczającym sprzeciwu.
- Do zobaczenia - mruknęła.
Nie miała siły na kłótnie.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Simone przetarła oczy. W pokoju było ciemno. Spo-
jrzała na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazywa-
ły dziesięć po ósmej. Pora spotkania zbliżała się nie-
uchronnie.
Była tak bardzo zmęczona, że gdy tylko na chwilę
przyłożyła głowę do poduszki, od razu zapadła w sen.
Dobrze się stało, że obudziła się w porę. Niewiele brako-
wało, a jej pracodawca miałby kolejny powód do gnie-
wu.
Wyjrzała na ogród. W poświacie księżyca majaczyły
ciemne kontury drzew. Na niebie lśniły gwiazdy.
Może ten potworny dzień był tylko jednym z nocnych
majaków, pomyślała. Przecież coś tak strasznego, a zara-
zem nieprawdopodobnego, nie mogło się wydarzyć na-
prawdę.
Westchnęła. Travis jej nie poznał. Pięć lat to dużo.
Nie zdziwiła się. Wyglądała wtedy zupełnie inaczej.
Tamten dzień przed laty zapamiętała w każdym naj-
drobniejszym szczególe. Jeden błąd całkowicie odmienił
jej życie. Pozbawił ją szczęścia.
Znowu myślała o swojej pierwszej randce z Colinem.
Z perspektywy czasu nie mogła zrozumieć, dlaczego tak
bardzo wzięła sobie do serca słowa tego półgłówka. Już
na pierwszym spotkaniu żądał, by poszła z nim do łóżka.
R
S
Odmówiła i to wydawało jej się zupełnie oczywiste.
Ale po miesiącu, kiedy nadal pozostawała nieczuła na
jego względy, chłopak postanowił się zemścić. Zaczął
opowiadać o niej na prawo i lewo jako o osobie oziębłej i
co najmniej dziwacznej. Określenie „zimna ryba" należa-
ło do najłagodniejszych.
Wówczas Jenny, zaradna, wesoła dziewczyna, posta-
nowiła pomóc nieśmiałej Simone. Wyciągnęła przyja-
ciółkę do ekskluzywnego nocnego klubu.
- Odprężysz się, zabawisz. Dobrze ci to zrobi - powie-
działa. - Pokażemy wszystkim, że jesteś szałową, sek-
sowną dziewczyną.
Simone potraktowała to jak wyzwanie. Ufarbowała
włosy na czarno. Z natury były jasne, miały nawet dość
ładny odcień, ale „takie jakieś bez połysku", jak to okre-
śliła Jenny. Pożyczyła od kogoś krótką sukienkę, która
znakomicie podkreślała jej kształty. Włożyła pantofle na
wysokim obcasie. Przyjaciółka zrobiła jej ładny, choć
trochę wyzywający makijaż. I nagle szara, dość przecięt-
na dziewczyna, wyglądała, jakby wyszła z najnowszego
żurnala mody.
Aby podkreślić znaczenie tego wieczoru, Simone
przybrała egzotyczne imię Chantelle.
Travis Steele pojawił się w klubie dość późno. To pa-
miętała. Nie znała wtedy jego nazwiska. Kiedy przedsta-
wiał się, muzycy grali coś hałaśliwego. Nie dosłyszała,
jak ma na imię, a potem krępowała się zapytać.
Od razu przyćmił innych mężczyzn obecnych w klu-
bie. Miał prezencję i urok osobisty. Simone nawet po
latach nie mogła temu zaprzeczyć.
R
S
Wpatrywała się w niego, niezdolna oderwać wzroku.
Usiadł przy barze. Zamówił coś do picia. Spokojnie,
od niechcenia, rozglądał się po sali. Spojrzał na nią i za-
miast od razu odwrócić wzrok, uśmiechnął się do niej.
Odwzajemniła uśmiech - skoro ten wieczór miał być
bajkowy, mogła sobie na to pozwolić.
Uległa czarowi tego mężczyzny. I z trudem uwierzyła,
że ona, niepozorna dziewczyna, rozmawia z nim lekko
i swobodnie. Bawili się doskonale.
Jenny i koleżanki z uczelni zaprosiły go do stolika,
pomogły w nawiązaniu rozmowy.
Simone wypiła trzy szklaneczki koktajlu. To jeszcze
dodało jej śmiałości.
- Może pójdziemy gdzieś, gdzie jest trochę spokojniej
- zaproponował mężczyzna. Tańczyli jakiś wolny taniec.
On trzymał ją w ramionach...
Zawiózł ją do eleganckiego mieszkania. Nie było tam
służby ani w ogóle nikogo.
Rozmawiali niewiele. Travis Steele zaczął zdejmować
z niej ubranie niemal od razu, jak tylko weszli do sypial-
ni.
Nawet teraz, z perspektywy czasu, Simone nie wszy-
stko mogła zrozumieć. Czuła niezwykłe pożądanie, przy-
pływ jakiejś szalonej namiętności. Cała jej oziębłość
pierzchła jak bańka mydlana. Odwzajemniała jego piesz-
czoty, błagała o więcej.
Pokrywał drobnymi pocałunkami jej szyję, a potem li-
nię kości policzkowych. Jednocześnie zdejmował z niej
pożyczoną sukienkę. Zachowywał się jak doświadczony
kochanek. Wiedział, co najbardziej lubią kobiety.
R
S
Pościel była elegancka, cudownie chłodna. Zaniósł Si-
mone na łóżko, delikatnie ułożył na plecach.
Rozebrał się i wtedy po raz pierwszy naprawdę prze-
straszyła się. Ale zaraz potem znowu płonęła z rozkoszy,
zaufała mu całkowicie. Wplótł palce w jej włosy, targał
je, głaskał. Potem napiął mięśnie...
Krzyknęła. Ból ustał. Frunęła wysoko, ponad gwiaz-
dami.
- Ty byłaś dziewicą! - powiedział. Słyszała w jego
głosie zdziwienie.
Zamknęła oczy. Czuła, jak z nie wyjaśnionych powo-
dów po policzkach płyną jej łzy.
Nie odsunął się od niej. Odgarnął włosy z jej twarzy.
Gładził gorącą dłonią jej mokrą twarz. Całował zamknię-
te powieki.
- Zadałem ci ból. Przykro mi - mówił głosem lekko
zachrypniętym ze wzruszenia.
Nie odpowiedziała. Nie wróciła jeszcze z podróży do
gwiazd. Emocji było zbyt wiele. Pozwoliła temu niezna-
jomemu mężczyźnie, żeby ją kochał.
Wiedziała, że powinna wyjść, ale nie miała siły my-
śleć o tym. Zapadła w sen.
Obudziła się i zobaczyła wzrok kochanka. Przytulił ją.
Trzymał tak blisko, że czuła, jak bije jego serce.
- Jesteś piękna - szepnął.
Wiedziała, że to nieprawda. Była zupełnie przeciętna,
niepozorna. Jego głęboki, cudowny głos, przepojony
wzruszeniem, oczarował ją. Zawładnął nią bez reszty.
Teraz Simone nie rozumiała, jak mogła być tak naiw-
na. Łatwo dała się nabrać na gładkie słówka, na pocałun-
ki.
Nie nocowała wtedy w domu. Tej pięknej nocy ko
R
S
chali się jeszcze trzy razy. Potem zasnęła mocnym, spo-
kojnym snem, otulona kolorowym obłokiem marzeń.
Kiedy obudziła się rano, mężczyzny nie było przy
niej. Chodziła po pustych pokojach, przeszukała całe
mieszkanie. Chciała znaleźć choćby jakiś liścik od niego,
kwiat, romantycznie rzucony na poduszkę... Jakiś znak,
że nie odszedł na zawsze.
Ale nic takiego nie było.
Musiała pogodzić się z faktami. To nie był film ani
sen, tylko rzeczywistość. Została wykorzystana i porzu-
cona.
Musiała odejść, zanim ktoś przyjdzie do tego domu,
zapytają, co tutaj robi. Co to za dom? Kto tutaj mieszka?
- zastanawiała się z rozpaczą. Może potraktują ją jak zło-
dziejkę albo włamywaczkę.
Musiała stąd uciec. Szybko, zanim upokorzenie stanie
się jeszcze gorsze. Zbierając pospiesznie swoje rzeczy,
wciąż jeszcze miała nadzieję, że ten cudowny mężczyzna
powróci.
Simone leżała pogrążona we wspomnieniach. Nagle
poczuła, że ktoś nieśmiało, delikatnie dotyka jej ręki.
Podskoczyła nerwowo. Otworzyła oczy. To Jake, w pa-
siastej piżamce, przyszedł do niej, ściskając pod pachą
pluszowego misia.
Odetchnęła z ulgą. Przytuliła chłopca. Szczera sympa-
tia dziecka i dotyk ciepłej rączki podziałały na nią koją-
co.
- Spójrz na gwiazdy - szepnęła, przyciskając go moc-
niej.-Czyż nie są piękne?
Jake był już bardzo śpiący. Odłożył misia. Oparł
główkę na kolanach guwernantki. Kciuk powędrował do
R
S
buzi. Siedzieli w milczeniu, w pokoju skąpanym księży-
cową poświatą.
Katy miałaby teraz prawie pięć lat, myślała Simone.
Jake jest kuzynem mojej córeczki.
Pogładziła chłopca po główce.
Nie, nie można teraz myśleć o Katy. Nie teraz, powta-
rzała sobie w duchu.
Nagle ciszę przerwał ostry, nieprzyjemny głos Travi-
sa.
- Co wy tu robicie?
- On... przyszedł powiedzieć mi dobranoc - mruk-
nęła.
- Czy często się zdarza coś takiego? - Travis był
wyraźnie zdenerwowany.
- Hm... czasami. Prawdę mówiąc, nie widzę w tym
nic złego.
- Nic złego! - wykrzyknął z oburzeniem. - Jest pani
jego nauczycielką, a nie nianią. Jake, chodź, proszę, ze
mną. Odprowadzę cię do łóżka.
- Nie! - Simone przywarła do ciepłego ciała chłopca.
- Jake, proszę ze mną - powtórzył Travis tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
Wziął na ręce rozespanego chłopca. Mały odwrócił
się i nieśmiało pomachał swojej guwernantce.
- Dobranoc, Jake. Miłych snów! - zawołała za nim.
Simone włożyła na spotkanie swoją ulubioną bluzkę
z dekoltem wykończonym falbaną i wieczorowy garnitu-
rek z ciemnobordowej tafty z czarnym połyskiem. W
tym kolorze nie było jej do twarzy. Niestety, przejrzała
zawartość szafy i doszła do wniosku, że wszystkie su-
R
S
kienki, które kiedyś tak bardzo lubiła, wyglądają tande-
tnie. Garniturek wydawał się najodpowiedniejszym stro-
jem na to spotkanie. Kupiła go okazyjnie za śmiesznie
niską cenę. Nie mogła narzekać. Marzyła jednak, że kie-
dyś, jak zarobi dużo pieniędzy, wybierze sobie coś w
kolorze błękitnym, coś, co pasowałoby do jej jasnych
włosów i niebieskich oczu.
Nie chciała chodzić przez cały czas w dżinsach i fla-
nelowej koszuli.
Tym razem zdążyła zrobić makijaż. Delikatna kreska
u nasady rzęs, na usta transparentny różowy błyszczyk.
Siedzieli w salonie. Ona w fotelu, on na sofie.
Skórzany fotel, z potężnym oparciem i poręczami,
chronił ją w jakiś sposób. Gdyby Travis chciał przysunąć
się do niej za blisko, musiałby chyba usiąść na poręczy
albo posadzić ją sobie na kolana.
Na razie jednak Travis ani myślał, żeby się do niej
zalecać. Był jej pracodawcą i musiał zwrócić jej uwagę
na pewne błędy, które popełniła. Stojąca na stoliku bu-
telka wina i dwa napełnione kieliszki w niczym nie
zmieniły tej sytuacji.
- Już kilkakrotnie zwracałem pani uwagę na to, że nie
powinna pani za bardzo przywiązywać do siebie tego
chłopca.
Simone pociągnęła łyk wina. Było zimne i w bardzo
dobrym gatunku. Nic jednak nie mogło stłumić jej gnie-
wu.
- Przepraszam, panie Steele. Taka już jestem i nic na
to nie poradzę.
- Słucham? - zapytał groźnie,
R
S
- Nie mogę zmienić swojej osobowości - wyjaśniła.
- Uczę tak, jak potrafię. A fakt, że Jake poczynił duże
postępy, dowodzi słuszności moich metod.
- A kiedy pani odejdzie, to co wtedy? Co pani zrobi
z przywiązaniem, z miłością tego chłopca? Przestaną już
być potrzebne do osiągnięcia celów dydaktycznych -
zakpił.
- Jak można podchodzić do tego z takim wyrachowa-
niem - oburzyła się. - To dziecko straciło rodziców...
- Orientuję się, w jakiej sytuacji znajduje się Jake -
przerwał Travis. - Jego matka była moją młodszą siostrą.
Jego ojciec moim partnerem w interesach. To ja musia-
łem identyfikować ich zmiażdżone w wypadku ciała.
Po tych słowach zapadło kłopotliwe milczenie. Simo-
ne pochyliła głowę i uważnie przyglądała się swoim dło-
niom.
- Przykro mi - mruknęła. Nie wiedziała, co po-
wiedzieć.
- Z powodu ich śmierci? Zachowaj swoje współczu-
cie dla siebie, młoda nauczycielko. Zdarzył się wypadek,
to wszystko. Życie toczy się dalej...
Musiał przerwać wypowiedź. Do salonu weszła pani
White, wnosząc na dużej tacy dzbanek z kawą, pieczy-
wo, wędlinę i ciepłe paszteciki.
- Kolacja, tak jak pan sobie życzył.
- Dziękuję. Proszę postawić na stole.
Gospodyni zwracała się do Travisa, w jakiś sposób ig-
norując obecność Simone. Dziewczynie przemknęło
przez myśl, że gdyby to pani White miała decydować o
jej zatrudnieniu, nie zaś asystentka Travisa, z pewnością
nie dostałaby tej pracy. Starsza kobieta nie darzyła jej
sympatią, to było pewne.
R
S
- Zjedzmy kolację, a potem spokojnie porozmawiamy
o edukacji Jake'a - zaproponował Travis po wyjściu go-
spodyni.
Pani White na pewno jednak była doskonałą kuchar-
ką.
Paszteciki okazały się przepyszne.
- Czytałem pani cv - powiedział Travis. - Ma pani
bardzo dobre kwalifikacje.
Simone skinęła głową. Asystentka pana Steele'a, która
przeprowadzała z kandydatkami rozmowę kwalifikacyj-
ną, również wyrażała się z uznaniem o jej przygotowaniu
zawodowym.
- Wygląda na to, że ciężko pani pracowała, zarówno
w czasie studiów, jak i później.
Simone zaczerwieniła się.
- Nie sądzi pan, że po prostu byłam bardzo zdolna?
Dlaczego od razu ciężka praca?
- Czy ja coś takiego mówiłem?
- Przepraszam, tak mi się zdawało.
Przyglądał jej się badawczo.
- Czy ma pani rodzinę?
- Tylko rodziców. Rozwiedli się mniej więcej dzie-
sięć lat temu. Matka mieszka na przedmieściu Londy-
nu, ojciec w Szkocji... Wydawało mi się, że mieliśmy
mówić o Jake'u?
- Tak, ale kiedy przyjmowano panią do tej pracy, by-
łem nieobecny i nie miałem możności z panią rozma-
wiać. Mam pełne zaufanie do Kary, mojej asystentki i
nie zamierzam podważać jej opinii. Chciałbym jednak
uzupełnić niektóre brakujące informacje.
Poczuła się jak zwierzątko w potrzasku.
R
S
- Moje życie to moja prywatna sprawa.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Nie zamierzam wtrącać się do pani prywatnego ży-
cia. Proszę się rozluźnić. Nie ma powodów do zdenerwo-
wania.
- I tak nic więcej nie powiem - powiedziała gwałtow-
nie. - To wygląda jak przesłuchanie, nie jak rozmowa. A
ja nic złego nie zrobiłam.
- Nie? - zapytał z ironią. - W takim razie dziwię się,
że zareagowała pani tak nerwowo na zwyczajną propo-
zycję rozmowy. Tak zachowują się ludzie, którzy mają
coś do ukrycia. Czy istnieje coś takiego, co chciałaby
pani przede mną zataić?
Nieświadomie zgniotła trzymaną w ręku papierową
serwetkę.
Nie potrafiła odpędzić wspomnień. Pamiętała, jak bar-
dzo się przestraszyła, kiedy okazało się, że jest w ciąży.
I jak potem gorąco marzyła o dziecku. Kupowała kafta-
niki, kocyk w różowe serduszka... Rodzice nie zrozumie-
li tej wielkiej tragedii. Zarówno jej rodzina, jak i przyja-
ciele. Tyle razy słyszała potem, że w sumie dobrze się
stało, że dziecko umarło...
Łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła dopuścić, by
zauważył, że płacze.
Podniosła się z fotela.
- Mam tego dość. Idę do swojego pokoju.
Wstał z sofy.
- Nigdzie nie pójdziesz.
Zagrodził jej drogę.
- Nie dotykaj mnie! - Ona też przeszła na „ty".
R
S
Skuliła się ze strachu, gdy gorące dłonie dotknęły jej
ramion.
- Pozwól mi przejść.
- Ty płaczesz? Dlaczego? Co się stało? - zapytał
ciepło.
Pogładził ją po policzku.
- Proszę, puść mnie!
Próbowała wyrwać się z uścisku. Uciec. Nie patrzeć
w brązowe oczy. Nie poddać się ich hipnotyzującemu
działaniu.
- Simone! Nie pozwolę ci wyjść z tego pokoju, jeżeli
mi nie powiesz.
Pierwszy raz użył jej prawdziwego imienia. Simone,
nie Chantelle, jak kiedyś. Zabrzmiało to cudownie.
- Na Boga, przecież nie masz żadnego powodu do
płaczu.
Zarejestrowała jakąś ledwie uchwytną zmianę w jego
głosie.
Delikatnie pogładził jej włosy. Znowu miał nad nią
moc.
Próbowała uspokoić oddech. Przymknęła oczy.
Przez pięć lat unikała kontaktu z mężczyznami. A te-
raz ten człowiek wywierał na niej tak silne wrażenie, że
nie mogła sprostać napływającym emocjom.
Odskoczyła gwałtownie.
- Nie mogę tu zostać! Pozwól mi wyjść!
- Simone! Wyjaśnij mi, o co chodzi. Siedzieliśmy
spokojnie, rozmawialiśmy i nagle zaczynasz płakać.
Masz jakiś problem? Może mogę ci w czymś pomóc?
Wybiegła na korytarz.
Przytrzymał ją. Nie dopuścił, by skryła się w sypialni.
R
S
- Pozwól mi przejść! - krzyknęła.
Nie mogła powiedzieć nic więcej, bo zamknął jej usta
pocałunkiem. Żaden mężczyzna nie był tak arogancki jak
on, ale też żaden nie całował z taką pasją. Ten pocałunek
rozpalił ogień w jej żyłach. Zagłuszył wszystkie inne
emocje.
Travis przycisnął ją do mocnego, muskularnego torsu.
Przez pięć lat nie myślała o żadnym innym mężczyź-
nie. Nie szukała szczęścia. Wyciszyła emocje, stłumiła
marzenia. I wydawałoby się, że już niczego nie oczeki-
wała od życia. Jakby zamrożono ją na pięć lat w herme-
tycznie zamkniętej kapsule.
Pocałunek sprawił, że ciało obudziło się, wróciło do
życia. I znowu ten człowiek mógł zrobić z nią wszystko.
Przez te koszmarne pięć lat nie zmądrzała ani trochę. To,
że zapłaciła za swój błąd tak wysoką cenę, niczego jej
nie nauczyło.
Płynęły minuty, a on nadal trzymał ją w ramionach.
Zastanawiała się ze zgrozą, jak mogła sprzeniewie-
rzyć się sobie tak dalece. Jak mogła do tego dopuścić.
- Wydaje ci się, że zacznę się zwierzać takiemu ło-
trowi jak ty! - zdenerwowała się. - Takiemu cynicznemu
draniowi!
Wyrwała się z uścisku. Odskoczyła jak oparzona.
- Ja odchodzę! Rezygnuję! Nie chcę tej pracy! - krzy-
czała. - Słyszysz? Rezygnuję!
- Nie przyjmuję tego do wiadomości - rzekł z pozor-
nym spokojem. - Nie ma powodu do takiej przesadnej
reakcji - dodał. - Uspokój się, przecież nic się nie stało.
- Idę spakować rzeczy.
R
S
- Czyżby coś tak błahego mogło aż tak wyprowadzić
cię z równowagi? Zachowujesz się jak histeryczka.
- Być może. Ale już dzisiaj wieczorem uwolnię cię
od tego kłopotu. Pakuję rzeczy i odchodzę - mówiła
gwałtownie. - Nawet jeśli będę musiała spać w samo-
chodzie. Nie zniosę ani sekundy dłużej w twoim towa-
rzystwie.
- Nie! Nie! Ja nie chcę, żeby pani odeszła!!!
Nawet przez sekundę nie pomyślała o tym, że kłócą się,
stojąc na korytarzu pod schodami. Awanturę słychać
było w całym domu.
Z góry schodów rozlegało się rozpaczliwe łkanie. Si-
mone podniosła wzrok i poczuła, że serce ma ciężkie jak
kamień. Jake stał na schodach, kurczowo ściskając swo-
jego misia. Nie wiedziała, jak długo tam był, ile dotarło
do jego uszu.
Chłopiec zbiegł do nich.
- Nie pozwól jej odejść, wujku - skamlał żałośnie.
- Panna Walker jest moją przyjaciółką. My mamy razem
tyle rzeczy do zrobienia... Ona nie może odejść... Nie
może...
- Jeżeli panna Walker chce, niewiele możemy na to
poradzić... - zaczął Travis.
Dalej sprawy potoczyły się tak szybko, że Simone nie
miała czasu na reakcję. Jake rzucił się na podłogę. Kopał
i tłukł pięściami stojący pod schodami fotel. Krzyczał hi-
sterycznie.
- Wujku! Nie pozwól jej odejść! Nie pozwól!... Ja ją
lubię. Ona jest moją przyjaciółką!
Travis próbował go podnieść z podłogi, wziąć na ręce,
przytulić. Mały jednak walczył jak szalony.
R
S
Simone patrzyła na to z przerażeniem. Nie wiedziała,
co robić.
- Jake, przestań! - błagała rozpaczliwie. – Nie zacho-
wuj się w ten sposób.
Przemknęło jej przez myśl, że jeśli nie uda im się opa-
nować sytuacji, będą zmuszeni wezwać pogotowie.
- Ja... nigdzie nie odejdę - zapewniała, unikając
wzroku Travisa. - Jake, proszę, przestań płakać. Ja zosta-
ję.
Jej błagania zdawały się nie docierać do chłopca. Nie
reagował na to, co mówiła.
- Jake! - krzyknął wreszcie Travis. - Nie słuchasz, co
się do ciebie mówi. Przestań się wygłupiać.
- Ale ja nie chcę, żeby panna Walker odeszła - płakał
mały.
- Uspokój się. Simone powiedziała, że nigdzie nie
odchodzi.
- Czy... wujku, jesteś pewien tego?... - zapytał drżą-
cym głosikiem.
Simone zauważyła, że Travis lekko skinął głową i po-
łożył rękę na jego ramieniu.
- Sam ją zapytaj - dodał.
Czuła, jak łzy pieką ją w gardle.
- Nigdzie nie odchodzę. Przygotowałam na święta
mnóstwo nowych gier i zabaw. Zobaczysz, jak będzie
ładnie.
- Chodź do kuchni - zwrócił się Travis do malca. -
Myślę, że kubek gorącej czekolady dobrze ci zrobi.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Dochodziła północ. Simone daremnie próbowała za-
snąć. Wierciła się z boku na bok, policzyła do stu. Sen
nie
nadchodził. W końcu zrezygnowana wstała z łóżka. Wło-
żyła szlafrok.
Męczyły ją ciężkie myśli. Chciała, choć na chwilkę,
zobaczyć Jake'a. Miała nadzieję, że widok śpiącego dzie-
cka pomoże jej w odzyskaniu spokoju.
Leciutko zapukała, po czym otworzyła drzwi.
Travis siedział na krześle przy łóżku. Marynarka wi-
siała na oparciu. Podwinął rękawy eleganckiej koszuli,
poluzował krawat.
Simone zatrzymała się w drzwiach, zaskoczona jego
obecnością.
- Ja... przyszłam... zobaczyć, jak się ma Jake...
- Przez jakiś czas męczyły go złe sny. Teraz już śpi
dobrze - wyjaśnił Travis. - Chcę przez jakiś czas posie-
dzieć przy nim.
Odetchnęła z ulgą, patrząc na spokojną twarz śpiące-
go chłopca.
- Nie mogłam zasnąć - powiedziała.
- Niepotrzebnie zdenerwowałaś go swoim zachowa-
niem... - zaczął, ale zaraz machnął ręką w geście pojed-
R
S
nania. - Nie powinienem był tego mówić. Przepraszam.
Przyleciałem rano z Nowego Jorku, mając nadzieję, że
odpocznę po podróży. Nie spodziewałem się, że będę
miał kłopot z...
- Z rozhisteryzowaną guwernantką - podsunęła.
- To ty powiedziałaś. - Spojrzał na nią swoimi cie-
mnymi oczami. Teraz znowu ich kolor przypominał jej
czekoladę.
- Długi czas pana nie było — przypomniała oficjal-
nie, ratując się przed napływającymi wspomnieniami. –
Jake bardzo tęsknił za panem.
- Czy myślisz, że ja o tym nie wiem - przerwał ostro.
- Niełatwo było rozmawiać z nim przez telefon.
Oparła się o framugę.
- Czy nie mógł pan skrócić podróży? - zapytała, pró-
bując zachować spokój. - Czy to było aż takie ważne?
- Kooperacja z nowojorską firmą może przynieść du-
że dochody - wyjaśnił. - To ważne, choćby po to, żeby
Jake'owi zabezpieczyć przyszłość. Przez te parę tygodni
naprawdę bardzo się natyrałem... I nie patrz na mnie w
ten sposób, jakbym zrobił coś złego. Rodzice Jake'a nie
żyją już od pół roku i przez ten czas robiłem dla niego,
co mogłem. Interesów trzeba pilnować. Czasami muszę
wyjechać i go zostawić...
Nerwowo przejechał palcami po włosach. Miał cienie
pod oczami. Widziała, jak bardzo jest wyczerpany.
- Zatem... panno Walker, jeżeli zamierza pani mnie
nadal krytykować, proponuję, żeby zrobiła to pani kiedy
indziej. To nie najlepszy moment. Jestem, do licha, za
bardzo zmęczony, żeby się z panią kłócić.
R
S
Już brała za klamkę, żeby wyjść, ale pomyślała sobie,
że to nieludzkie, że jednak powinna pomóc.
- Jeżeli jest pan zmęczony, to może... - zaczęła z wa-
haniem. - Ja mogłabym przy nim troszkę posiedzieć...
Chyba że pan woli sam posiedzieć przy Jake'u.
Przeszył ją wzrokiem. Speszyła się, że przyszła w
szlafroku.
- Wielkie dzięki.
Ku jej zdziwieniu, Travis wstał z krzesła i sięgnął po
marynarkę.
- Jeśli możesz, to posiedź, a ja w tym czasie wezmę
prysznic.
Simone skinęła głową.
- Jeśli to sprawi ci kłopot... Dobrze, nie mówmy już
o tym. Ja i tak zawsze czuję się winien, że muszę wyjeż-
dżać i zostawiać go na tak długo.
Oboje próbowali zaakceptować swoją obecność. Po-
dejrzewała, że zachowanie Jake'a, ten nagły wybuch hi-
sterii zaszokował Travisa prawie tak samo jak ją. Chło-
piec był śpiący, przemęczony. Doznał tego dnia wiele
wrażeń.
Na pewno jednak dużo było tu winy ich obojga...
Jej pracodawca wrócił po półgodzinie i wyglądał... do
licha... niesamowicie seksownie.
Nie mam siły, żeby przechodzić przez to od nowa,
pomyślała Simone, odwracając wzrok. To zaczyna być
nie do wytrzymania.
- I co słychać? Jake spał spokojnie?
Lampka nocna nie dawała silnego światła. Ale i tak
Simone widziała, że Travis włożył szlafrok na gołe ciało.
Chociaż być może miał na sobie slipki.
R
S
Spojrzała na klatkę piersiową, porośniętą czarnymi, kę-
dzierzawymi włosami. Jej serce przyspieszyło rytm. Od
razu wyobraziła sobie całą resztę jego ciała.
Zerwała się z krzesła i podbiegła do drzwi.
- Tak, Jake spał spokojnie. Nic mu się nie śniło. To ja
już sobie pójdę - wyrecytowała.
Oparła dłoń na klamce.
Travis jednak okazał się szybszy.
- Czy mogłabyś posiedzieć jeszcze chwilkę? Po-
szedłbym zaparzyć kawę. Czy nie masz nic przeciwko
temu?
Simone zawahała się. Potem kiwnęła głową.
- Oczywiście, proszę bardzo.
Odeszła od drzwi. Znowu usiadła na brzegu łóżka.
Wrócił jakiś czas później. Przyniósł na tacy kawę i
kanapki.
Simone siedziała, patrząc w przestrzeń, pogrążona w
myślach. Mimo wszystko Travis Steele budził w niej
jakieś ciepłe uczucia. Po śmierci siostry i szwagra przejął
całkowicie opiekę nad Jakiem. To świadczyło, że jest
człowiekiem odpowiedzialnym. Wiedziała jednak z do-
świadczenia, że jednocześnie jest zimny i twardy jak
granit. I z pewnością myślał tylko o sobie.
- Proszę, to dla ciebie.
Drgnęła nerwowo. Głos Travisa wyrwał ją z zamy-
ślenia.
- Nie musisz reagować tak gwałtownie, jak do ciebie
podchodzę - skomentował sucho.
Postawił tacę na stojącym przy łóżku małym stolicz-
ku. Simone przygryzła wargi. Nie mogła dać po sobie
poznać, jak bardzo czuje się rozbita.
R
S
- Tak, proszę? Mówił pan coś?
- Pocałowałem cię i teraz wyobrażasz sobie, że zrobię
wszystko, co zechcę - zażartował.
Mechanicznie przyjęła z jego rąk filiżankę z kawą.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ten temat też
warto omówić...
Nie wiedziała, o co mu chodzi.
- Bo ty przecież nie odejdziesz. Obiecałaś to Jake'
owi. Jeżeli...
- Chodziło mi o to, że nie mogłabym skrzywdzić
dziecka - zauważyła podniesionym głosem.
Jake poruszył się przez sen. To spowodowało, że Si-
mone dokończyła już znacznie ciszej.
- Nie stać mnie na takie okrucieństwo. I tak czuję się
bardzo nie w porządku przez to, że tak się przeze mnie
zdenerwował.
- To obciąża nas oboje - zauważył Travis. - Przepra-
szam - dodał. - Nie mam zwyczaju całować się z kobie-
tami, które u mnie pracują. Nie wiem, co mnie opętało.
Byłem zanadto impulsywny.
- Zatem zakończmy tę sprawę i zapomnijmy o tym -
zaproponowała.
Skrzywił się lekko.
- Zakończmy tę sprawę - powtórzył. - A co będzie,
jeśli coś takiego powtórzy się w przyszłości? - zażarto-
wał.
Simone wstała. Gwałtownie odstawiła filiżankę.
I pomyśleć, że miała przed chwilą jakieś ciepłe uczu-
cia dla tego drania! - zdenerwowała się. Jak mogła zno-
wu tak się pomylić!
- Nadal zachowuje się pan arogancko! - krzyknęła ze
R
S
złością. -I proszę przyjąć do wiadomości, że jeśli dotknie
mnie pan choćby palcem.
- Simone, przestań - powiedział Travis, z trudem ha-
mując śmiech. - Twoja złość i moja impulsywna natura
to naprawdę mieszanka wybuchowa. Kiedy pani się na-
uczy, panno Walker, spokojniej podchodzić do życia?
Simone z urażoną godnością wyszła z pokoju. Tego
już było za wiele.
Kiedy obudziła się następnego dnia, odniosła wraże-
nie, że coś dziwnego jest w powietrzu. Usiadła na łóżku i
spróbowała ustalić, o co chodzi.
Jake gwałtownie zapukał i wpadł do jej pokoju jak
bomba.
- Panno Walker, proszę zobaczyć! Śnieg! Śnieg pada!
Skakał do góry z radości.
- Czy wyjdziemy na spacer? Czy ulepimy razem bał-
wana? - dopytywał się. - Bo wujek obiecał, że mi po-
może.
- Wydawało mi się, że twój wujek wybierał się dzi-
siaj do miasta - powiedziała ostrożnie. Wyszła spod koł-
dry.
- Odwołałem wyjazd. Kto jechałby do miasta, mając
tyle uciechy koło domu - niespodziewanie rozległ się
jego głos.
I dopiero teraz spostrzegła stojącego w drzwiach Tra-
visa. Musiał obserwować ją od dłuższego czasu.
Cienka, niemal przezroczysta koszula, którą miała na
sobie, nie była odpowiednim strojem do przyjmowania
gości.
R
S
Zaczerwieniła się.
- Proszę wyjść i zamknąć drzwi! - zawołała i czym
prędzej zakryła się kołdrą. - Ja muszę się ubrać.
Travis parsknął śmiechem. Puścił oko do chłopca.
- Chodź, Jake - powiedział. - Panna Walker potrzebu-
je teraz chwili prywatności.
Śnieżna kula uderzyła ją w głowę. Odwróciła się
z gniewem, żeby powiedzieć Travisowi, co myśli o takim
traktowaniu. Tymczasem ujrzała roześmianą twarz Ja-
ke'a. Chłopiec podskakiwał z radości.
- Trafiłeś, Jake. Doskonale! Trafiłeś do celu! - krzy-
czał Travis.
- Dwóch przeciw mnie jednej? - oburzyła się.
Schowała się szybko za kępę brzózek. Pochyliła się.
Zgarnęła odpowiednią porcję śniegu, ulepiła kulę i z
zajadłością rzucała w drzewo, za którym skryli się Jake
i Travis.
Byli na dworze już prawie dwie godziny. Poczuła, że
ogarnia ją zmęczenie.
- Ja się poddaję! - zawołała.
Odpowiedziała jej cisza. Simone odczekała kilka mi-
nut, po czym ostrożnie wysunęła się zza brzózek.
- Ju-hu! - usłyszała indiański okrzyk bojowy.
Jake natychmiast znalazł się przy niej.
I nagle stała, mrugając bezradnie oczami. Twarz,
czapkę, włosy miała zasypane śniegiem.
Słyszała chichot Jake'a.
- Dosyć, Jake, wystarczy - rozległ się głos Travisa.
Szedł już w jej stronę.
R
S
- Musimy wracać - mówił do Jake'a. - Potrzebujesz
odpoczynku, a panna Walker też wygląda na bardzo
zmęczoną. Dokończ bałwana, a potem wszyscy pójdzie-
my napić się czegoś gorącego.
Chłopiec pobiegł do bałwana. Na chwilkę przystanął,
popędził do drzewa, za którym jeszcze niedawno ukry-
wali się obaj z Travisem. Nazbierał pełne kieszenie szy-
szek i mrucząc śnieżnemu panu coś do ucha, montował
mu oczy. Potem zrobił długi rząd szyszkowych guzików.
Bałwan powoli przemieniał się w szykownego pana w
długim płaszczu.
Travis zbliżył się do Simone.
- Masz dużo śniegu we włosach - zauważył. - Ta
wełniana czapka niedługo będzie całkiem mokra.
Ściągnął jej czapkę z głowy, zanim zdążyła zaprote-
stować. Potem strzepywał śnieg z jej palta, zza kołnierza.
Nie mogła tego wytrzymać. Jego ręce dotykały jej
włosów, potem karku. Pamiętała, jak potrafią pieścić te
cudowne, gorące dłonie.
Zaklinała się przecież, że już nigdy nie dopuści do te-
go, żeby on znalazł się blisko niej. Przymknęła oczy i
czekała, aż jego palce odsuną się od jej szyi.
Gdyby w porę nie przestał, gdyby próbował przytrzy-
mywać ją za włosy, uciekłaby.
- Już nie masz śniegu na włosach. Wytrzepałem
czapkę, możesz ją włożyć. Bombardowaliśmy cię bez
żadnej litości. Czy chcesz już wracać do domu?
Włożyła czapkę i zarazem odsunęła się od niego o
dwa kroki.
R
S
- Nie ma sensu tak szybko wracać. - Potrząsnęła
głową.
Czuła się bezpieczna, dopóki dzieliła ich jakaś
odległość, dopóki stały pomiędzy nimi krzaki i pnie
drzew.
- To żaden problem, czapka szybko wyschnie. Poza
tym Jake tak dobrze się bawi. Nie chcę psuć mu radości.
- Tak. On ma dzisiaj swój dzień - zgodził się z nią
Travis.
- Cieszę się, że Jake jest dzisiaj taki szczęśliwy - po-
wiedziała spontanicznie. - Wróciłeś wreszcie. Tak długo
na ciebie czekał. I jeszcze ten śnieg. - Nawet nie zauwa-
żyła, że przeszła ponownie na „ty".
Nagle przypomniało jej się, że obiecała sobie, iż nie
będzie dla Travisa miła. Szczególnie wówczas, kiedy Ja-
ke'a nie ma w pobliżu. Nie chciała, żeby Travis uważał,
że wybaczyła mu jego wczorajsze zachowanie.
- Na szczęście dzieci łatwo zapominają o tych strasz-
nych rzeczach, jakie przynosi im życie - zauważył. -I je-
śli na przykład nie zaznali od rodziców dużo miłości, to
zdarza się, że na dobre im to wychodzi.
- Nie rozumiem - mruknęła.
Patrzył jej w oczy. To było dla niej krępujące. Od-
wróciła się. Obserwowała chłopca, który właśnie wkładał
bałwanowi na szyję swój własny szalik. Chyba nie prze-
ziębi się, pomyślała. Kurtkę ma szczelnie zapiętą pod
szyją.
- Czasami trudno ocenić, co dobre, a co złe - powie-
dział ze smutkiem w głosie. - Może i lepiej, że moja sio-
stra nigdy nie miała czasu dla własnego dziecka. Chociaż
R
S
dawniej przerażało mnie to. Wielokrotnie zwracałem jej
na to uwagę.
- Co takiego? - zdziwiła się Simone.
- Chodzi mi o to, że ona nie miała wrodzonego in-
stynktu macierzyńskiego. Los obdarzył ją licznymi zale-
tami. Piękna, inteligentna, życzliwa dla ludzi. Zawsze
można było liczyć na jej lojalność. Była wspaniałą ko-
bietą, tylko tak jakoś nie przepadała za dziećmi.
- Nawet za swoim własnym?
- Tak. Wiem, że trudno ci uwierzyć. Wydaje ci się, że
każda matka od razu kocha swoje dziecko całym sercem,
że zaraz po urodzeniu dziecka wyzwala się w niej in-
stynkt macierzyński.
Simone pomyślała, że jej nic się nie wydaje. Wiedzia-
ła, że tak jest. Kiedy urodziła się Katy, gdy tylko położo-
no
dziewczynkę na jej brzuchu... Jak tylko spojrzała na ma-
lusieńką twarzyczkę, drobniutkie rączki...
Pochyliła głowę, wpatrując się w połyskujące krysz-
tałki świeżego śniegu. Życie obfitowało w ciężkie do-
świadczenia. Westchnęła. Jak to się stało, że właśnie z
tym mężczyzną rozmawia na temat macierzyństwa?
- Moja siostra nie interesowała się dzieckiem - mówił
Travis. - Na pewno kochała chłopca, ale... tak jakoś po
swojemu. Nie za bardzo to okazywała.
- To potworne - przyznała Simone, patrząc znowu na
chłopca, który teraz modelował bałwanowi ręce. ^ Czy
ona nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była szczęśli-
wa? - zapytała. - Jake to takie słodkie dziecko. To praw-
dziwe szczęście być jego matką.
- Może dobrze się stało, że moja siostra była właśnie
R
S
taka - zauważył z namysłem. - Gdyby darzyła syna wiel-
ką miłością, teraz bardzo by za nią tęsknił. Nie można
tęsknić za tym, czego się nigdy nie miało.
- To raczej perwersyjny sposób patrzenia na życie.
W brązowych oczach błysnęły wesołe iskierki.
- Tak sądzisz? Może ja w ogóle jestem trochę per-
wersyjny? - zażartował.
Nie zareagowała na tę zmianę tematu.
- To znaczy, że sporo czasu spędzałeś z chłopcem,
jeszcze zanim zginęli jego rodzice? - upewniła się.
- Mam jakieś dziwne wrażenie, że nie wierzysz mi.
Wyobraź sobie, że Jake i ja zawsze byliśmy w dobrych
stosunkach. Chód przyznam, że i dla mnie było to zasko-
czeniem - dodał po chwili. - Ogólnie lubię dzieci, ale nie
podejrzewałem, że mogę aż tak bardzo zaprzyjaźnić się
z młodziutkim chłopaczkiem.
Simone przymknęła oczy. Boże drogi, jeśli on lubił
dzieci... Znów napłynęły wspomnienia.
- Ty oczywiście lubisz swój zawód - kontynuował
Travis. - Obserwowałem cię, jak pracujesz z Jakiem. Je-
steś pierwszą nauczycielką, którą zaakceptował. Żebyś
wiedziała, co wygadywał na tamte...
Nie odpowiedziała.
Lekko rzucił w nią śnieżką.
- Jesteś tam jeszcze?
Podniosła wzrok.
- Słucham?
- Byłaś głęboko pogrążona w myślach. Królestwo za
twoje myśli - zaśmiał się.
Simone zaczerwieniła się. -Przecież te wspomnienia
R
S
nie miały sensu. Malutkiej dziewczynce nic już nie mo-
gło przywrócić życia.
Nie chciała dać po sobie poznać, ile te myśli sprawia-
ją jej bólu.
- Tak sobie właśnie pomyślałam, że nie wyobrażam
sobie ciebie z dziećmi - rzuciła lekko. - Chodzi mi oczy-
wiście o twoje własne dzieci.
- Moje własne? - zdziwił się. - To zupełnie inna
sprawa.
Patrzył przez chwilę na bawiącego się chłopca.
- Nie myślałem jeszcze o dzieciach - przyznał. - Mo-
że kiedyś, za kilka lat... Poza tym dochodzi do tego spra-
wa wyboru kobiety, związanie się z kimś na stałe. Jak na
razie nie mam tego w planach.
- Czy za dużo czasu pochłaniają ci interesy? - zapy-
tała z ironią.
Spojrzała wymownie w stronę domu. Pora wracać.
Robiło się coraz zimniej. Była zła na siebie, że wdała się
w tę rozmowę. Za dużo kosztowało to nerwów i prowa-
dziło donikąd.
- Coś mi mówi, że inne wartości cenisz wyżej niż
pieniądze - zauważył Travis. - Jake! - zawołał. - Wra-
camy!
Weszli na ganek, otupując buty ze śniegu.
Simone patrzyła z rozmarzeniem na majaczący na ho-
ryzoncie las.
- Tam dopiero musi być pięknie - powiedziała.
Lepiej było myśleć o pięknym zimowym lesie niż
o tym, co wydarzyło się pięć lat temu.
Travis ochoczo podchwycił temat.
R
S
- To może wybierzemy się tam po południu? - zapro-
ponował.
Po obiedzie Simone znowu poszła do sali, w której
odbywały się lekcje. W myślach nazywała ten pokój kla-
są. Musiała jeszcze przypiąć do maty kilka nowych ry-
sunków Jake'a.
- Dekoracja wygląda doskonale - rozległ się nagle
przy niej głęboki bas Travisa.
Nie odpowiedziała. Jego obecność nadal wywierała na
niej zbyt silne wrażenie.
- Widzę, że było to warte twojego wysiłku - dodał.
Starała się nie zwracać na niego uwagi. Przypięła do
gałęzi drzewa jemiołuszkę z czerwonym brzuszkiem.
- Więc jak? Idziemy? - zapytał.
Przyjrzała się krytycznie jemiołuszce.
- A dokąd mamy pójść? - zdziwiła się.
- Do lasu. Pamiętasz, jak mówiłaś, że chciałabyś
tam pójść? Tam rzeczywiście jest bardzo pięknie, ale
musimy iść tam natychmiast, bo niedługo zrobi się
ciemno.
- Zaraz włożę palto - machinalnie wyraziła zgodę.
- Pospiesz się, czekam przed domem - zakomende-
rował.
- Czy Jake jest już gotowy? - zapytała, ale Travis
chyba nie usłyszał pytania, bo wyszedł z klasy energicz-
nym krokiem.
Jak się potem okazało, Jake wcale nie był gotowy.
Gdy tylko Simone wyszła naganek, zorientowała się, że
Travis Steele znowu sobie z niej zakpił.
R
S
- Masz jakąś dziwną minę - żartował. - W czym pro-
blem, młoda nauczycielko?
- Gdzie jest Jake? Myślałam, że on idzie z nami.
Travis lekko wzruszył ramionami.
- On nie chciał iść. Pani White obiecała nim się zająć,
jak tylko chłopiec się obudzi. Ona robi dzisiaj te swoje
paszteciki, którym nie sposób się oprzeć...
Jestem szalona, pomyślała. Co ja robię?
Jej serce biło tak głośno, że bała się, iż Travis to sły-
szy.
Wziął ją za ramię, ale po chwili chwycił jej dłoń i po-
prowadził w stronę lasu.
Spojrzała na jego potężną postać i wysunęła dłoń z je-
go ręki. Jeżeli on myśli, że będziemy tak grzecznie iść,
trzymając się za rączki, to się myli, pomyślała.
Spontanicznie westchnęła z zachwytem, gdy weszli
pomiędzy zaśnieżone drzewa. Miała wrażenie, jakby
znalazła się w zimowej krainie czarów.
Śnieg błyszczał w lodowym powietrzu i chrzęścił pod
nogami. Simone zwolniła kroku. Szła, rozglądając się,
jakby chciała ten czarowny krajobraz na zawsze zapisać
w pamięci.
Trwało to jakiś czas, zanim zdała sobie sprawę, że
Travis ją obserwuje. Wskazał palcem na gałązkę sosny
uginającą się pod ciężarem śniegu.
- Wyjątkowo piękne, nieprawdaż?
Simone skinęła nerwowo, boleśnie świadoma inten-
sywności jego spojrzenia.
- To jest jeszcze piękniejsze, niż kiedykolwiek sobie
wyobrażałam.
Zaśmiał się.
R
S
- Mniej więcej to samo pomyślałem o tobie, gdy we-
szłaś po raz pierwszy do mojego gabinetu.
- Przestań! - krzyknęła.
- Nie lubisz komplementów?
- Nie od ciebie.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie jestem
w twoim guście? - droczył się z nią.
- Daj spokój!
Tego już było za wiele. Simone ruszyła przed siebie
energicznym krokiem. Patrzyła z zachwytem na srebrno-
biały śnieg zdobiący ciemne gałęzie świerków.
Tutaj naprawdę jest pięknie, pomyślała. Aż śmieszne,
że jemu się wydaje, iż przyszłam tutaj wyłącznie dla jego
towarzystwa. Okropny zarozumialec.
- Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego mnie nie lubisz?
- drażnił się z nią.
Szedł cały czas koło niej. Nie tak łatwo było przed
nim uciec.
Odwróciła się. Przez krótki czas patrzyła mu w oczy.
Chciało jej się śmiać. Travis z ciemnymi włosami i w
ciemnym płaszczu zabawnie kontrastował z białym śnie-
giem. Jak zło z dobrem.
Nie powinnam była tutaj z nim przychodzić, pomyśla-
ła. Chyba jestem szalona.
Wchodzili coraz głębiej w las. Policzki miała czerwo-
ne od mrozu.
- Tak trudno ci przyjąć do wiadomości, że mi się nie
podobasz? - złościła się.
- Ciekawe, jak szybko zmienisz zdanie - drwił sobie
z jej złości.
R
S
I nadal szedł przy niej. Nic nie mogło go zrazić.
Simone zatrzymała się i odwróciła gwałtownie.
- Przepraszam, ale twoje towarzystwo nie jest mi
potrzebne do szczęścia. Wybacz, wolałabym dalej iść
sama.
Travis lekko potrząsnął ośnieżoną gałęzią, pod którą
właśnie przechodziła Simone. Lawina świeżego śniegu
runęła dziewczynie na głowę.
Śmiał się z niej, jakby nie mógł przestać, dopóki nie
zdołała strzepać śniegu z czapki i z włosów. Nawet na
rzęsach leżały srebrne gwiazdki.
Początkowo czuła, że cała płonie z gniewu. Aż nagle,
niespodziewanie dla samej siebie, zachichotała. Rzeczy-
wiście musiała zabawnie wyglądać, biała, pokryta śnie-
giem.
Rozpięła palto i zaczęła wytrzepywać śnieg, który do-
stał jej się za kołnierz.
Travis zbliżył się do niej. Jedną ręką przytrzymywał
długie, jasne włosy, a drugą otrząsał śnieg.
- Szkoda, że Jake'a nie ma z nami - śmiał się. - Nie
masz pojęcia, jak zabawnie wyglądasz.
- Ty też spójrz na siebie - parsknęła śmiechem.
Przyglądała się Travisowi. Wyglądał na wypoczętego,
zrelaksowanego i szczęśliwego. Podobały jej się jasne
iskierki, tańczące wesoło w jego oczach. Usta uchylone
w uśmiechu. Gdzieś znikła surowość rysów, jakieś we-
wnętrzne napięcie.
W głębi serca na pewno cierpiał z powodu śmierci
siostry. To nie był ten Travis Steele, którego nienawidzi-
ła. Wydawało jej się teraz, że to zupełnie inny mężczy-
R
S
zna. Czuła, że jej ciało płonie z tęsknoty... Za kim?
Za nim?
- Nie patrz na mnie w ten sposób, Simone.
Jego głos stał się nagle lekko zachrypnięty. Hipnoty-
zujące oczy koloru czekolady wpatrywały się w nią z
taką przenikliwością, że aż traciła dech. Nie myślała już
o czymś takim, jak bolesne wspomnienia czy instynkt
samozachowawczy.
Travis nadal dotykał jej włosów. Ich oczy spotkały
się.
- Muszę ci udowodnić, że szalejesz na moim punkcie
- mówił ze śmiechem. - Jak myślisz, kiedy przyznasz mi
rację?
Nagle jego rozgrzane wargi zbliżyły się do jej policz-
ka. Wywołało to u niej dreszcz w całym ciele. Niespo-
dziewanie jej wargi odpowiedziały na pieszczotę. To
było pragnienie, jakiego nie odczuła już dawno. Podda-
wała się tej grze. Chciała nie tylko brać, ale i dawać.
Pragnienie rosło z każdą chwilą.
Travis wydał z siebie coś w rodzaju jęku.
Jeszcze, jeszcze, błagała w myślach. Czuła się bez-
bronna, gdy jego dłonie zawędrowały pod miękką welu-
rową bluzkę. Gdy dotarły do sutków, nabrzmiałych z
pragnienia, przycisnął ją do siebie. Oparł ją plecami o
szeroki pień pobliskiego drzewa.
Teraz jego ręce odpinały niewielkie guziczki, oble-
czone welurem. Biodra zaczęły się poruszać w upojnym
rytmie...
I nagle zza drzewa wyleciała wielka wrona.
- Krrra - zaskrzeczała.
Ten nagły krzyk wytrącił ją z ekstazy. Co ja tu robię?
- pomyślała z przerażeniem.
R
S
Odskoczyła, szybko uwalniając się z jego rąk. Patrzy-
ła na odlatującego ptaka jak na wysłannika niebios. Za-
pięła welurowe guziczki. Potem palto. Włożyła czapkę
na głowę.
Travis patrzył na nią z wyrzutem w oczach. Nie wie-
działa, co powiedzieć. Nie istniały żadne słowa, które
mogłyby oddać to, co czuła.
- Nie patrz tak na mnie - zdenerwował się. - Ty pra-
gnęłaś mnie tak samo, jak ja ciebie. Nie zrobiłem nicze-
go, co byłoby wbrew twojej woli.
Odwróciła się i ociężałym krokiem szła po własnych
śladach w stronę domu. Gdzieś w oddali słychać było
krakanie wron.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Za późno. Simone spojrzała na zegarek.
Travisa jeszcze nie było, a Jake za chwilę wejdzie na
scenę. Będzie śpiewał kolędę. Tak bardzo chciał się po-
pisać przed ukochanym wujkiem.
Chłopiec cieszył się, że weźmie udział w przygotowy-
wanych przez kościół jasełkach. Simone przez wiele dni
ćwiczyła razem z nim. Uszyła mu specjalnie na ten wy-
stęp granatową pelerynę, na którą nakleiła srebrne
gwiazdki. Tak się cieszyli oboje. A teraz wszystko na
nic.
Pochyliła się nad programem. Nie chciała patrzeć, jak
chłopcu drżą usteczka. Jak oczy zachodzą łzami.
Za późno.
Travis wiedział o tym ważnym wydarzeniu już od
dawna. Jake przypominał mu sto razy, jeśli nie jeszcze
więcej. Wyszli z domu w ostatniej chwili. Nie mogli
dłużej czekać. Simone zostawiła kartkę na biurku. Nie
miał żadnej wymówki.
Czuła, że z gniewu zbiera jej się na płacz.
Przedstawienie dobiegało końca. Jeszcze tylko jedna
kolęda. Potem wszyscy zostaną zaproszeni na słodki po-
częstunek.
Do licha z nim! Jak on mógł tak postąpić z tym chło-
pcem. Jak mógł okazać się tak niewrażliwy. Na nic się
R
S
zdały te wszystkie tygodnie pracy. Zmarnowały się te
wszystkie miłe dni, kiedy Jake przyjeżdżał do kościoła
na próby, kiedy bawił się z dziećmi w swoim wieku.
Chłopiec tak bardzo potrzebował aprobaty wujka. Cała
jej praca pedagogiczna poszła na marne.
Innym dzieciom towarzyszyły rodziny. Dumni ojco-
wie, elegancko ubrane mamy, babcie, dziadkowie, przy-
jaciele domu. Tylko Jake był sam. Temu chłopcu wyrzą-
dzono potworną krzywdę.
Kiedy już przebrzmiała ostatnia kolęda, drzwi otwo-
rzyły się i pojawił się Travis.
No ładnie, pomyślała ze złością. Przychodzi sobie,
kiedy chce. Nie zdążył na najważniejszą część. Nic go
nie obchodziło, że Jake czekał na niego.
Dzieci wyszły na scenę. Kłaniały się publiczności.
Brawom nie było końca.
Patrzyła na stojącego przy drzwiach Travisa. Rozma-
wiał z dwiema kobietami - prawdopodobnie matkami
dzieciaków, które występowały razem z Jakiem. „Pies na
kobiety", określiła go pani White. Jak widać, nie myli-
ła się.
Dzieci poszły do szatni przebrać się i zaraz miały iść
do sąsiedniej sali, gdzie przygotowano dla nich słodki
poczęstunek.
Jeszcze raz przeszyła wzrokiem swojego pracodawcę,
otoczonego wianuszkiem eleganckich bogatych kobiet.
Nie miała najmniejszej ochoty brać udziału w słodkim
poczęstunku. Oczywiście, byłaby to dla niej okazja po-
znania bliżej ludzi mieszkających w tym małym osiedlu.
Nie czułaby się wówczas taka samotna. Ale teraz na
R
S
pewno nie miała głowy do nawiązywania nowych zna-
jomości. Zdjęła z wieszaka palto. Wyszła na dziedziniec.
Śnieg utrzymał się tylko przez dwa dni. Teraz, tydzień
później, nie zostało po nim ani śladu. Bałwan, którego
lepili z taką pieczołowitością, stopniał i popłynął do mo-
rza i dalej, aż do królowej zimy. Tak przynajmniej po-
wiedziała Jake'owi.
Zatrzymała się. Wciągnęła głęboko do płuc mroźne
powietrze. Musiała zachować spokój. Na pewno w tej
chwili Jake jej potrzebował. Ale żeby mogła dać chłopcu
oparcie, powinna przedtem uporządkować własne emo-
cje.
Zapięła pod szyją wełniane palto. Temperatura na
dworze musiała być troszkę poniżej zera. Pomyślała, że
gdyby teraz spadł śnieg, nie stopniałby tak szybko. Szła
przez kościelne podwórze. Na atramentowym niebie wi-
siała srebrzysta kula księżyca. Czarne gałęzie bezlistnych
drzew układały się w bajkowe kształty.
Nie miała wątpliwości, że Travis teraz pił drinki, jadł
ciasto i zabawiał te piękne, wystrojone kobiety.
Czuła niechęć do tych ludzi. Wiedziała, że w niczym
nie zawinili, a jednak nie potrafiła opanować negatyw-
nych emocji. Odrzucając tutejsze towarzystwo, z góry
skazywała się na samotność.
Teraz jednak nie chciała mieć z nimi nic wspólnego.
Zachowanie Travisa ubodło ją. To jego wina. Zlekcewa-
żył nie tylko tego biednego chłopca, ale także ją.
Słyszała dochodzący z holu przytłumiony gwar roz-
mów.
Nagle zatrzymała się. Gwałtownie zawróciła. Jake
musiał przecież iść do, domu. Był zrozpaczony, rozżalo-
ny.
R
S
Z pewnością w tym stanie nie miał ochoty bawić się
z dziećmi.
Gdy tylko odwróciła się, ujrzała idącego w jej stronę
wysokiego mężczyznę w ciemnym płaszczu.
Od razu przystąpiła do ataku, zanim jeszcze zdążył do
niej podejść.
- I co? Jesteś z siebie zadowolony? - syknęła ze zło-
ścią. - Udało ci się dokładnie wszystko zepsuć. Efekt
mojej przeszło miesięcznej pracy. Wszystko, co chłopiec
osiągnął, teraz diabli wzięli. Żałosne są te twoje sposoby
odnoszenia sukcesów. Po trupach do celu - szydziła. -
Wiesz chyba, jak bardzo Jake czekał na ciebie.
Zbliżył się do niej. Ciemne oczy patrzyły na nią groź-
nie. Na pewno w tej chwili nie przypominały swoim ko-
lorem czekolady.
- On prawdopodobnie teraz płacze. Próbuje być
dzielny. Taka cicha żałość, nie żaden wybuch histerii...
- Czy już skończyłaś? - zapytał ostro.
Westchnęła. Stał stanowczo zbyt blisko. Znowu nie mo-
gła skoncentrować się na tym, co chciała mu powiedzieć.
Przez cały tydzień, od pamiętnego spaceru do zimowego
lasu, unikali siebie jak ognia. Starali sienie wchodzić
sobie w drogę, prawie nie rozmawiali. Travis najczęściej
przekazywał polecenia dla niej przez panią White.
- Tak. Skończyłam - odpowiedziała.
- To dobrze - warknął. - Do cholery z tą twoją histe-
ryczną tyradą. Stek nonsensów i bezpodstawnych oskar-
żeń. Kim jesteś, do licha, że masz czelność tak do mnie
mówić?
- Jestem guwernantką Jake'a i troszczę się o niego.
R
S
Dzisiejszego wieczoru bardzo go zraniłeś. Płakał
przez ciebie. Widziałam.
- Przeze mnie? - zapytał groźnie.
Wiedziała, że zagalopowała się w tych oskarżeniach.
Odżył w niej gniew, udręka samotnych nocy. Nie mogła
się powstrzymać od dalszych uwag, choć zdawała sobie
sprawę, jak bardzo może jej to zaszkodzić. Znała moc
tego człowieka.
- Oczywiście, że przez ciebie - kontynuowała atak.
- Zaniedbałeś swój obowiązek. I dobrze o tym wiesz.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie mogłeś przyjść
wcześniej. Tak bardzo byłeś tutaj potrzebny. Cóż to ta-
kiego przeszkodziło ci w dopełnieniu obowiązku? Nie
mogłeś oderwać się od swoich interesów i od swoich
kobiet? Czy to było aż takie trudne?
- Jeszcze jedno słowo i... .
Nie musiał kończyć. Słyszała ostrzeżenie w jego gło-
sie.
Zamilkła. Cofnęła się o krok.
Postąpił w jej stronę. Nie pozwolił jej uciec. Gałęzie
drzew rysowały cienie na jego twarzy.
- Czy myślisz, że ja nie wiem, co on czuje? - zapytał.
- Wiem dobrze, jak wielka stała się krzywda przez to, że
nie mogłem przyjechać wcześniej. Traktujesz mnie jak
głupka - mówił. - Czy też może uważasz mnie za nieczu-
łego drania... Naprawdę chciałem być wcześniej, uwierz
mi. Ale w życiu często zdarzają się takie sytuacje, na
które człowiek nie ma żadnego wpływu. Zbieg okolicz-
ności. I dziwię się, że tego nie możesz zrozumieć. Jake
potrafił przyjąć do wiadomości to, co mu powiedziałem.
R
S
- I myślisz, że naprawdę ci to wybaczył? Naprawdę
tak sądzisz?
- Tak właśnie sądzę. I postawmy sprawę jasno. Ja też
czasem popełniam błędy i ostatnia rzecz, na jaką mam
ochotę, to wysłuchiwanie złośliwych uwag od guwer-
nantki Jake'a. Na przyszłość proszę zachować swoje
uwagi dla siebie.
Stali pod drzwiami kościoła.
- Czy zrozumiałaś, czego żądam, czy może powinie-
nem powtórzyć? - zapytał. Napierał na nią. Nie miała
gdzie się cofnąć.
- Odejdź ode mnie! - krzyknęła.
- Nie odejdę, dopóki nie będę wiedział, że przyjęłaś
do wiadomości wszystko, co powiedziałem.
- Ty draniu! - zdenerwowała się. - Nie masz prawa...
I jeszcze, zanim skończyła mówić, wiedziała, że prze-
holowała.
- Draniu? - powtórzył takim głosem, że zadrżała. A
on nagle zamknął jej usta pocałunkiem i po chwili
wszedł spokojnie do kościoła.
A ona stała jak skamieniała, przykładając dłoń do pło-
nących warg.
Simone nie wróciła do domu od razu. Nie śmiała spoj-
rzeć mu w oczy. Miała wątpliwości, czy kiedykolwiek
potrafi wrócić tam do pracy. Do świąt brakowało trzech
dni. Nie mogła zrezygnować. Nie miała dokąd odejść.
Wsiadła do swojego mini. Odjechała z parkingu. Jesz-
cze tego brakowało, żeby ktoś zaczął się dopytywać,
dlaczego siedzi w samochodzie, zamiast bawić się ze
wszystkimi.
Zatrzymała się na wzgórzu. Miała stąd dobry widok
R
S
na kościelne podwórze i na parking. Widziała, jak ludzie
wychodzą. Odjeżdżały kolejne samochody. Już chyba
wszyscy wyszli, pomyślała.
Włączyła radio. Znalazła w szufladce tabliczkę czeko-
lady i chipsy. Były dla Jake'a. Miał dostać to od niej
w nagrodę za piękny występ. Teraz jednak nie mogła mu
tego dać. Odczytałby to jako kpinę.
Zastanawiała się, czy szukają jej. Czy choć trochę nie-
pokoją się o nią.
Powinna już wracać, ale niestety, nie było innej drogi.
Musiałaby znowu przejechać koło kościoła i domu para-
fialnego. Zdecydowała się poczekać, aż wszyscy wyjdą.
Nie miała ochoty odpowiadać na jakieś niemądre pyta-
nia, dotyczące tego, gdzie była.
Kiedy w kościele wygaszono wszystkie światła, Si-
mone przekręciła kluczyk w stacyjce.
Usłyszała spokojny, miarowy dźwięk pracującego sil-
nika. I dopiero wtedy dotarło do niej, jak bardzo zmarzła.
Prawie dwie godziny siedziała w samochodzie, nie po-
myślawszy o tym, by włączyć ogrzewanie. Zgrabiałe
ręce z trudem utrzymywały kierownicę.
Jechała powoli. Mijały ją samochody. Niektórzy trąbi-
li na nią. Dawali jakieś znaki. Nie potrzebowała tych
ostrzeżeń. I bez tego wiedziała, że nie jest dobrym kie-
rowcą. Musiała uważać. Jezdnia stała się nagle bardzo
śliska. Raz po raz zarzucało samochodem.
Próbowała rozmasować dłonie. Trzęsła się z zimna.
Już blisko, musisz wytrzymać, powtarzała sobie.
Wreszcie po bardzo długim czasie dojechała na teren
posiadłości.
R
S
- Już jesteś w domu - mówiła półgłosem, by dodać
sobie otuchy.
Naraz ujrzała przed sobą światła. Jakiś samochód pę-
dził wprost na nią. W ostatniej chwili skręciła gwałtow-
nie na pobocze. Zamknęła oczy i mocno nacisnęła na
hamulec. Samochodem zarzuciło, jeszcze dwa razy tar-
gnęło nim na boki, aż wreszcie zatrzymał się. Siedziała
dygocząc. Dopiero po paru minutach udało jej się otwo-
rzyć oczy. Ujrzała ze zgrozą, że zaledwie centymetry
dzieliły ją od ogromnego pnia starego dębu.
Potem zobaczyła mocującego się z drzwiami Travisa.
- Simone! - wołał. - Czy nic ci się nie stało?
Dotknął jej dłoni.
- Zimne jak lód - skomentował. - Chodź szybko,
przesiądziesz się do mojego samochodu. Ogrzejesz się.
Przemknęło jej przez myśl, że to on musiał być w ja-
dącym naprzeciw samochodzie.
- Dlaczego jechałeś wprost na mnie? - jęknęła. - Mo-
głeś mnie zabić.
- Dlaczego nie patrzysz na znaki, Simone? - pytał ze
zgrozą. - To przecież jednokierunkowa uliczka. Jechałaś
pod prąd.
- Tak? - zdziwiła się. - Nie... nie patrzyłam na znaki.
Pociągnął ją za rękę.
- Wysiadaj, bo na śmierć zamarzniesz! Szybko!
Wreszcie dała się zaprowadzić do srebrzystego jaguara.
- Jesteśmy kilka kroków od domu, ale wsiadaj, tak
będzie wygodniej. - Otworzył drzwi od strony pasażera.
-I jeszcze jedna sprawa, Simone - powiedział z powagą.
- Nie możesz jeździć po nocy bez świateł.
R
S
- Jechałam bez włączonych świateł? - wymamrotała
zdumiona.
Już wiedziała, dlaczego mijający ją kierowcy usilnie
próbowali zwrócić jej na coś uwagę.
- Dziwię się, że nie zostałaś zatrzymana przez policję
- mówił, kiedy wchodzili na schody.
Przez chwilę żałowała, że nie zatrzymała jej policja.
Przynajmniej miałaby gdzie przenocować.
- To ja... już pójdę do siebie. - Próbowała mówić
normalnym głosem.
- Nie mogę cię tak zostawić - rzekł stanowczo. - Je-
steś blada jak trup i drżysz jak liść.
- Bo ja... siedziałam w samochodzie za długo - przy-
znała. -I nie... nie włączyłam ogrzewania.
Podtrzymując ją pod ramię, prowadził do sypialni.
- Ja nie jestem chora - broniła się. - Nic mi nie jest.
- Przemarzłaś do szpiku kości. Zobacz, jak bardzo się
trzęsiesz.
Oparła się o poręcz. Czuła, że nogi odmawiają jej po-
słuszeństwa.
Teraz już nie cackał się z podtrzymywaniem jej pod
ramię. Wziął ją na ręce i przeniósł przez próg sypialni.
Jak pannę młodą, przemknęło jej przez myśl. Zamknęła
oczy, wtuliła się w jego palto.
O Boże, co ja robię, myślała. Czy to moje ciało za-
marzło, czy może mózg? Dlaczego mu pozwalam na coś
takiego?
Czuła się słaba i bezbronna jak dziecko. Trzymał ją
blisko, a zarazem niezwykle delikatnie. Pomyślała, jak
dobrze by było mieć takiego mężczyznę, który by o nią
dbał.
R
S
Łzy napłynęły jej do oczu, gdy ostrożnie ułożył ją na
łóżku. Pospiesznie odwróciła głowę. Nie wolno płakać.
Nie wolno, szeptała w duchu.
Travis ściągnął z niej palto. Nie broniła się, nie miała
na to siły.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Wszystko w porządku - mruknęła.
Zamknęła oczy. Zbierało jej się na płacz.
- Nogi... -jęknęła. - Są przemarznięte. Ja... nie czuję
czubków palców... co robisz? - zapytała, kiedy Travis
zaczął rozsznurowywać jej skórzane buty.
Uśmiechnął się.
- Trzeba pobudzić krążenie. Twoje palce są jak lód.
Masował jej stopy, dopóki Simone nie poczuła, że fun-
kcjonują jak zawsze.
- Już w porządku, dziękuję. Czuję się dużo lepiej -
zapewniła.
- To teraz rozbieraj się - rozkazał. -I szybko właź pod
kołdrę. Przyniosę ci coś gorącego, co od razu pomoże.
Jeszcze tego brakowało, żebyś dostała zapalenia płuc.
Kładź się do łóżka, a ja zaraz przyjdę.
Kiedy wrócił, Simone mocowała się z sukienką. Su-
wak zaciął się i zmarzniętymi rękoma zupełnie nie mogła
sobie z nim poradzić.
Travis postawił na stole dymiący kubek.
Wreszcie suwak puścił.
- Wkładaj nocną koszulę i wskakuj pod kołdrę - po-
wtórzył.
- Nie będę rozbierać się przy tobie - oburzyła się.
- Słowo harcerza, że nie będę patrzył - obiecał. - Ale
R
S
pospiesz się, bo przyniosłem lekarstwo. Jak ostygnie, to
przestanie działać.
I rzeczywiście nie spojrzał na nią ani razu, dopóki nie
przykryła się kołdrą.
- Już możesz się odwrócić - powiedziała.
Podał jej do rąk gorący kubek.
- Musisz to wypić, zanim ostygnie. Koniecznie, na-
wet jeśli nie będzie smaczne - powiedział.
- Dobrze - szepnęła.
Czuła, jak szybko rozgrzewa się jej ciało.
- Mleko, miód? I co jeszcze do tego dodałeś? - za-
pytała.
- Najpierw wypij do końca. Musisz ciągle mieszać
i pić takie gorące, jak tylko da się przełknąć. Ważne,
żebyś to przeziębienie dobiła skutecznie, bo jak się z nim
za delikatnie obejdziesz, to bezustannie będzie wracać
- Powiedz, co w tym jest - poprosiła raz jeszcze.
- Dobrze, mogę podać ci przepis - zaśmiał się. - Do
dużego kubka wrzucasz surowe żółtko. Dodajesz dwie
łyżki miodu, jedną łyżkę masła i trzy drobno starte ząbki
czosnku. To wszystko, ale jest jeszcze jeden warunek.
Zaraz po spożyciu lekarstwa musisz pójść do łóżka i nie
wolno wstawać za wcześnie.
- Dziękuję - szepnęła.
- Jutro rano nie wolno ci wychodzić z łóżka - przy-
pomniał.
- A Jake? - zapytała.
- Przyjdzie do ciebie dopiero po obiedzie. Rano ja się
nim zajmę - zapewnił ciepło.
Jake? Drgnęła nerwowo.
R
S
Chyba naprawdę muszę być chora, skoro rozmawiam
z tym draniem i pozwalam mu poić się jakimś pasku-
dztwem, pomyślała. Po tym, co zrobił Jake'owi? I ten łotr
miałby być z dzieckiem cały ranek?
- Czy myślisz, że po tym, jak go potraktowałeś dziś
wieczorem, on będzie miał ochotę być z tobą? - syknęła
z nie skrywaną złością.
Brązowe oczy gwałtownie pociemniały.
- Wyjaśniłem Jake'owi, co się zdarzyło. I zrozumiał.
Jeżeli nie potrafisz przyjąć tego do wiadomości, to już
twój problem, Simone.
- On ma dopiero sześć lat. I jakimś cudem udało ci
się owinąć go wokół palca. A jeśli myślisz, że i ze mną
tak łatwo ci pójdzie, to muszę ci powiedzieć, że grubo się
mylisz.
- Przestań wreszcie, bo stracę cierpliwość - powie-
dział podniesionym głosem.
Oparła głowę o poduszkę. Czuła napływające do oczu
łzy. Chyba naprawdę jestem chora, pomyślała.
Marzyła, by mieć kogoś, kto będzie ją kochał, trosz-
czył się o nią, jak o nikogo innego. Kto w trudnych chwi-
lach potrafi powiedzieć jej coś miłego, kto pocieszy ją
pocałunkiem.
- Jestem bardzo zmęczona - mruknęła. - Musi być
bardzo późno.
Skryła twarz w poduszkę, by nie zobaczył łez.
Travis podniósł się. Zgasił stojącą przy łóżku lampkę.
- Masz rację, Simone. Jest już bardzo późno. Dobra-
noc.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
R
S
- Czy pani czuje się lepiej, panno Walker?
- Dziękuję, Jake. Wczoraj rzeczywiście bardzo zma-
rzłam. Ale dostałam od twojego wujka lekarstwo. Po-
działało znakomicie. Nawet nie mam kataru.
Było już po lunchu. Simone czytała Jake'owi o ryce-
rzach króla Artura. Siedzieli na białym puchatym dywa-
niku, rozłożonym na złocistym parkiecie z dużych kle-
pek. Niemal od samego początku upodobali sobie to
miejsce.
Obok, w marmurowym kominku, płonął ogień. Od
kilku dni naprzeciw okien stała choinka, wysoka prawie
do sufitu, bogato ustrojona. Od srebrnej gwiazdy na sa-
mej górze, serpentynami w dół, ciągnął się łańcuch, zro-
biony przez Jake'a z kolorowego papieru.
Wszystko to stwarzało obraz typowej sielanki rodzin-
nej. Simone westchnęła. Piękne, jaka szkoda, że niereal-
ne.
I nagle przestraszyła się. Co się z nią dzieje? Zamiast
złościć się na Travisa, znowu powędrowała w krainę
marzeń.
- Czy podobało się pani, jak wczoraj śpiewałem? -
zapytał Jake.
- Tak - uśmiechnęła się. - Byłam z ciebie naprawdę
dumna.
- Niepotrzebnie pani gniewała się na wujka, że nie
przyszedł - poinformował ją z powagą dorosłego. -
W Londynie podłożyli bombę pod jego samolot i nikomu
nie wolno było się ruszyć. Musiał czekać i nic nie mógł
na to poradzić.
- Bombę? - zapytała Simone zmienionym głosem. -
O czym ty mówisz?
- To nie wybuchło - zapewnił ją.
R
S
- Nie wybuchło - powtórzyła, bardzo wolno wypo-
wiadając każdą sylabę.
- Nie, saperzy rozbroili. Oni dobrze się znają na ta-
kich rzeczach. Wujek powiedział, że potem były straszne
korki na drodze i dlatego nie mógł dotrzeć na czas. I jak
pani widzi, to wcale nie była jego wina, że się spóźnił.
On chciał przyjść. I martwił się, że nie zdążył. I ja mu
rano zaśpiewałem tę samą kolędę jeszcze raz, specjalnie
dla niego.
Bomba? Simone przygryzła wargi. Travis się spóźnił
z powodu bomby. To musiało być potworne, gdy tak sie-
dzieli uwięzieni w samolocie i nie wiedzieli, czy wy-
buch-
nie. Przymknęła oczy, przypominając sobie wszystko, co
mu wygarnęła. Nie uczynił tego rozmyślnie, to nie była
jego wina.
- Jake, czy mógłbyś tu chwilkę się pobawić i pocze-
kać na mnie? - zapytała. - Chciałabym coś powiedzieć
twojemu wujkowi.
Jake uśmiechnął się domyślnie.
- Oczywiście, panno Walker.
- Chciałam cię przeprosić - szepnęła Simone, nie-
śmiało otwierając drzwi jego gabinetu.
Travis siedział przy swoim biurku, zajęty pracą. Pa-
trzył uważnie w ekran swojego komputera.
- Jake powiedział mi o bombie... - Zawahała się, pa-
trząc na jego przystojny profil. - Nie zdawałam sobie
sprawy...
- Przepraszam, ale byłem już na pokładzie samolotu.
Przykro mi, że denerwowaliście się i że musieliście na
R
S
mnie czekać. Nic nie mogłem na to poradzić. Ja też się
przestraszyłem, widząc potem Jake'a w takim stanie...
Zawiesił głos. Simone z drżącym sercem czekała, co
dalej powie.
Travis znowu patrzył w ekran komputera. Zamknął
program. Potem kliknął na jakąś kolorową ikonkę.
- Więc jak? Przyjmujesz moje przeprosiny, czy nie?
- zapytała z nagłą irytacją. - Nie mogę nic więcej zrobić,
niż powiedzieć: przepraszam.
- Rozważałaś możliwość spędzenia świąt w hotelu -
powiedział niby to obojętnie, patrząc na ekran. - Porzuć
ten pomysł i spędź święta z nami, to wtedy będziesz
wszystko miała wybaczone.
- Ty... podsłuchujesz moje rozmowy! - krzyknęła
oskarży cielsko. - Jak śmiałeś...
- Po prostu podniosłem słuchawkę w nieodpowied-
nim momencie - przerwał jej. - Chyba nie podejrzewasz
mnie, że cały czas siedzę przy telefonie, specjalnie po to,
by podsłuchiwać rozmowy wszystkich domowników.
Więc jak będzie? Zgadzasz się na moją propozycję? Czy
może mam powiedzieć Jake'owi, że wolisz spędzić świę-
ta w hotelu niż w jego towarzystwie?
- Czy zawsze tak efektywnie manipulujesz ludźmi?
- zapytała.
- Oczywiście, że tak. Zatem, jak brzmi twoja odpo-
wiedź?
Skinęła głową.
- Zgadzam się - powiedziała z rezygnacją. - Jak wi-
dzę, nie mam innego wyjścia.
Zamierzała już wyjść z gabinetu, kiedy zapytał:
R
S
- Jak się czujesz?
- A czy w ogóle coś cię to obchodzi? - burknęła.
- Nie strzępię języka po próżnicy. Jeśli mnie coś nie
obchodzi, po cóż bym miał pytać.
- W takim razie miło mi, że się o mnie troszczysz
- powiedziała z ironią.
Skrzywił się.
- Nie kłóćmy się, Simone. Jutro jest wigilia Bożego
Narodzenia. Pomyśl lepiej, co zrobić, żeby Jake miło
spędził ten dzień. Warto, żebyś się poświęciła dla niego.
- I dla ciebie - podsunęła.
- No i oczywiście dla mnie. Zrób to dla mnie. Napra-
wdę jestem już zmęczony tą atmosferą. Na Boga, czy nie
możesz zapomnieć tego, co się wydarzyło? Czy zamie-
rzasz wykorzystywać to przeciwko mnie przez całą wie-
czność?
Simone zamarła ze strachu. Gdyby on naprawdę wie-
dział, czego ona nie może zapomnieć. Chyba miał rację.
Nie chciała mu tego wybaczyć, choćby musiała gniewać
się na niego przez całą wieczność. Przecież to on odmie-
nił jej życie. Odebrał jej prawo do szczęścia.
- To, co zdarzyło się w lesie - mówił - trudno... stało
się i się nie odstanie. Za to nie będę przepraszał. Nie wi-
dzę w tym nic złego. To było przyjemne. Jesteś bardzo
atrakcyjną kobietą i nie ma powodu, żeby temu zaprze-
czać.
- Oj, dobrze. Wszystko, co robisz, zawsze jest w po-
rządku - rzekła z sarkazmem. - Spodziewasz się, że do-
cenię, iż spotkał mnie ten zaszczyt, że ty, Travis Steele,
milioner i przystojniak... uważasz mnie, zwykłą dziew-
czynę, za atrakcyjną. Ty, rasowy uwodziciel.
R
S
- Uwodziciel? O czym ty, do licha, mówisz?
- Sam dobrze wiesz! - krzyknęła. - Ohydny babiarz,
tego rodzaju mężczyzna zmienia kobiety jak rękawiczki.
Co tydzień inna.
- Nie przesadzaj. Od kilku lat żadnej kobiety nie tra-
ktowałem w ten sposób.
Simone parsknęła śmiechem.
- I łudzisz się, że uwierzę w tę bajeczkę?
- Teraz nie mam nikogo - rzekł cicho.
Oburzyła się.
- Zawsze taki będziesz! Ludzie się nie zmieniają.
- Głupstwa opowiadasz. Ludzie bardzo się zmieniają.
Pomyśl o sobie. Jaka byłaś dziesięć... no, powiedzmy,
pięć lat temu? Dokładnie taka jak teraz? Myślę, że nie.
Simone poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Pięć
lat temu urodziła Katy. Dała nowe życie i przyjęła
śmierć. Dlaczego on zadał jej to pytanie? Och, Boże...
Przypomniała sobie te straszne godziny. Była bardzo
młoda, nie wiedziała, co robić. Musiała przejść przez to
samotnie. Odrzucona przez wszystkich, nawet przez ro-
dziców. Młodziutka, śmiertelnie przestraszona. Może
gdyby rodzice chcieli jej wysłuchać, gdyby zrozumieli,
że zależało jej na dziecku. Tymczasem oni, podobnie jak
Jenny, powiedzieli jej wręcz, że lepiej się stało, iż dziew-
czynka umarła... Simone spojrzała na dół na swoje ręce.
Ściskała je tak mocno, aż zrobiły się białe. Dopiero teraz
to zauważyła.
- O czym myślisz?
Tępo podniosła na niego wzrok. Przestraszyła się. On
musiał dostrzec jej zdenerwowanie. Z trudem uwolniła
splecione palce. Nerwowo obciągnęła bluzkę.
R
S
- O tym, co było pięć lat temu? - zapytał.
Skinęła głową, nie patrząc na niego.
- Nie było wtedy łatwo?
Starała się nie patrzeć w jego hipnotyzujące oczy.
- Nieszczególnie.
Głos jej drżał od powstrzymywanych emocji.
- Co się stało?
- Chyba nie myślisz, że zaraz ci wszystko opowiem
- zdenerwowała się.
- Nie, Simone - rzekł cicho. - Wiem, że nic nie po-
wiesz. Nie lubisz opowiadać mi o sobie.
Odwrócił się do komputera, co mogło wskazywać
kompletny brak zainteresowania jej osobą.
- To jak będzie? Spędzisz z nami święta? - zapytał,
nie odwracając się od monitora. - Czy zgadzasz się na
ten warunek?
- Tak, zgadzam się - szepnęła.
Jak bardzo go nienawidzę, myślała, wychodząc z ga-
binetu. Nienawidzę go, nienawidzę.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Już się bałem, że on nigdy nie zaśnie.
Travis minął Simone na schodach.
- Czy masz ochotę zejść do salonu na filiżankę kawy?
Simone zawahała się. Planowała iść do swojego poko-
ju, wziąć kąpiel i szykować się do spania. Była to
wprawdzie wigilia Bożego Narodzenia, ale daleko jej
było do świątecznego nastroju.
- Czy grasz w szachy?
Zaskoczył ją tym pytaniem.
-Tak.
- Czy jesteś w tym dobra? - zainteresował się.
- Chyba tak - mruknęła z lekką irytacją.
- Może więc partyjka szachów przy filiżance kawy?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Och, do licha, niena-
widziła tego wszystkiego, co się z nią działo, kiedy on
znajdował się w pobliżu. Gdzieś w głębi duszy była we-
sołą, pogodną dziewczyną. Chciała się śmiać i cieszyć
życiem. Nie miała ochoty leżeć samotnie w pokoju w wi-
gilię Bożego Narodzenia.
- Jeśli chcesz przegrać, to bardzo proszę - rzekła.
Od dawna nie grała w szachy. W pierwszej partii po-
konał ją bez trudu. W drugiej już nie poszło mu tak ła-
two, a w trzeciej stoczyli ostrą walkę zakończoną remi-
sem.
Travis schował rzeźbione figurki.
R
S
Spojrzała na zegarek. Gra w szachy zajęła im prawie
dwie godziny.
- Jesteś w tym bardzo dobra - zauważył. - Kto cię
nauczył tak dobrze grać?
Simone pociągnęła łyk martini.
- Sama się nauczyłam. Przyglądałam się, jak inni gra-
ją, a potem wypożyczyłam sobie podręcznik. Tam znala-
złam nie tylko podstawy, ale i wiele ciekawych strategii.
Zmarszczył czoło.
- Rodzice nie mogli ci pomóc? - zapytał.
Uśmiechnęła się.
- Oni nie mieli takich zainteresowań - wyjaśniła.
- To znaczy? - zaciekawił się.
Lekko wzruszyła ramionami.
- Zawsze woleli siedzieć przed telewizorem albo
pójść do pubu. Nie splamili się zainteresowaniami intele-
ktualnymi.
- Skąd ta uszczypliwość?
- Nic złego nie miałam na myśli. Po prostu tak się
złożyło, że chodziłam do bardzo dobrej szkoły. Nie czu-
łam się tam najlepiej. Moi rodzice nie mieli dobrego sa-
mochodu ani tego rodzaju domu, co potrzeba. Nie
mieszkaliśmy też w odpowiednio dobrej dzielnicy. - Ro-
zejrzała się po salonie i zamilkła.
Zauważył jej spojrzenie.
- Tak się złożyło, że miałem szczęście od urodzenia
żyć w dostatku - powiedział. - Ale los nie oszczędził mi
wielu innych kłopotów. Chodziłem do dobrej szkoły, ale
za to mieszkałem w internacie. Rodziców i siostrę nie
zbyt często widywałem. Miałem szesnaście lat, jak umar-
R
S
ła matka, a ojciec wyjechał do Kanady. Miał okazję po-
mnożenia kapitału i nie przejmował się, że zostawił w
kraju córkę i syna.
Chciała go spytać o wiele innych rzeczy. Chciała wie-
dzieć wszystko, co dotyczyło Travisa Steele'a. Nie wypa-
dało jednak okazywać nadmiernego zainteresowania.
- Czy winisz swoich rodziców za to, że nie potrafili
sprostać twoim potrzebom? - zapytał.
Odstawiła szklankę.
- Nie, oni robili dla mnie wszystko, co mogli. A to, że
różne sprawy źle się ułożyły, to już nie ich wina.
- Ale żałujesz, że oni nie byli inni?
Simone lekko wzruszyła ramionami.
- To już przeszłość.
- Gdzie ja słyszałem to zdanie? - uśmiechnął się Tra-
vis. - Ach, tak, pamiętam. Dyskutowaliśmy o mojej repu-
tacji. Mówiłaś też, że ludzie się nie zmieniają.
- To prawda - zaperzyła się Simone. - Czasami ktoś
zmienia wygląd, ale zawsze w głębi duszy pozostaje tym
samym człowiekiem.
- Czyli nadal uważasz mnie za podrywacza?
- To nie jest ogólnie przyjęte, że zatrudnia się kogoś
jako nauczycielkę do dziecka, a potem całuje się ją
w lesie.
Simone przymknęła oczy. Jak mogła siedzieć tutaj
i wygadywać takie rzeczy.
W brązowych oczach zamigotały wesołe iskierki.
- Odniosłem wrażenie, że my oboje wzajemnie się
uwodziliśmy - skomentował to z absolutnym spokojem.
- Nie wiem, dlaczego teraz tego żałujesz. Wydawało
mi się, że dla ciebie też było to przyjemne.
R
S
Nie odpowiedziała.
Spojrzał na nią z namysłem.
- O co chodzi, Simone? Chcesz być w porządku wo-
bec narzeczonego? Jakiś rodzaj poczucia winy?
Zezłościła się. Narzeczony! Co za bzdura!
- Nie mam żadnego narzeczonego! - krzyknęła.
- A czy kiedyś miałaś narzeczonego? - zapytał nie-
spodziewanie.
Patrzyła na niego z przerażeniem. I nagle zerwała
się z sofy i pobiegła do drzwi. Jak on śmie pytać o coś
takiego!
- Dobranoc, panie Steele, wesołych świąt!
Podniósł się także. Szybciej niż ona dopadł drzwi. Po-
tężna postać zagrodziła jej drogę.
- Przepraszam, chciałam przejść - mruknęła.
- Simone! - krzyknął. - Nigdzie nie pójdziesz. Nie
dokończyłaś drinka i nie skończyliśmy naszej rozmowy.
- Znęcasz się nade mną. Kpisz sobie ze mnie. I ty to
nazywasz rozmową?
- Przepraszam.
I znowu popełniła ten błąd, że spojrzała mu w oczy.
Wiedziała przecież, że potrafi zahipnotyzować ją
wzrokiem.
Brązowe oczy patrzyły na nią badawczo. Miał ładne
ciemne rzęsy. Zauważyła też cieniutkie, delikatne
zmarszczki. Czy bardzo się zmienił przez te pięć lat? -
zastanawiała się.
- Chodź, siadaj - zaproponował miękko. - Jest wigi
lia Bożego Narodzenia. Nie chciałbym, żebyśmy dzisiaj
się kłócili.
R
S
Ujął jej dłoń i Simone czuła, jak dreszcz przeszedł po
jej ciele. Pozwoliła mu zaprowadzić się do sofy. Usiadł
przy niej, cały czas trzymając ją za rękę. Jej serce znów
biło zbyt szybko.
- Czy możesz puścić moją rękę? -poprosiła.
- Czy muszę?
- Tak... musisz - mruknęła.
Musnął wargami jej dłoń.
- Puść, proszę - szepnęła.
Dopóki jej nie dotykał, dopóki dzieliła ich jakaś odle-
głość, mogła wytrzymać jego obecność.
- Zrelaksuj się. Nie ma powodu do paniki.
Przyglądał się jej dłoni.
- Długa linia życia. Mocno zarysowana linia szczę-
ścia - żartował.
- Przestań! - Wyrwała mu rękę.
- Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego tak bardzo prze-
szkadza ci to, że cię dotykam?
Odsunęła się od niego na brzeg sofy.
- Przeszkadza, bo... bo tego nie lubię! - krzyknęła.
- Nie chcę, żebyś mnie dotykał, bo... nie podobasz mi się.
- Przecież wiem, że uważasz mnie za atrakcyjnego
mężczyznę.
- Wiesz lepiej ode mnie, co ja myślę? - Starała się
powiedzieć to z miażdżącą ironią.
- Oboje nie jesteśmy głupi i wiemy, że w pewnych
rzeczach nie da się oszukać.
Czekoladowe oczy miały nad nią moc.
- I wiesz również, jak bardzo mi się podobasz.
Odżyły w niej wspomnienia.
R
S
Pięć lat temu młodziutka niewinna Chantelle leżała
w ciemnym pokoju, przytulona do śpiącego mężczyzny.
Wierzyła w swojej naiwności, że to, co się zdarzyło, jest
dla niego ważne, skoro tak wiele znaczyło dla niej.
Była zachwycona i tak bardzo szczęśliwa. Nie uważa-
ła, że zrobiła coś złego, nie czuła się zbrukana, ani nic
takiego... Dopiero później... Och, jak cierpiała, nazywa-
jąc rzeczy po imieniu... To był koszmar.
Przemknęło jej przez myśl, że może on wszystko o
niej wiedział, i nagle oblała się rumieńcem. Mimo
wszystko to był człowiek, który miał „dojścia", jak by to
określiła Jenny. Mógł bardzo dobrze znać jej prywatne
życie. Może ta praca to była jakaś zemsta, makabryczny
żart? Zatrudnił ją, wiedząc doskonale, że była matką jego
dziecka. Zrodziło się w niej straszliwe podejrzenie, że
tak właśnie mogło być.
Trzeba uciekać, pomyślała z przerażeniem.
- Simone, o co chodzi? - Jego głos nagle stał się
ostry.
- Ja... nie czuję się dobrze. Muszę wyjść.
- Simone!
- Pozwól mi przejść!
Wyrwała mu się z objęcia i nagle nogi odmówiły jej
posłuszeństwa. Potknęła się i runęła w płomienie komin-
ka. Na szczęście zdążył ją złapać, chroniąc przed języ-
kami ognia. Jego refleks ją uratował.
Natychmiast jednak wykorzystał sytuację.
Gdyby nie złapał mnie tak szybko... Ze strachem
uzmysłowiła sobie, co by się z nią stało.
Znowu trzymał ją w objęciach. I nagle poczuła, że łzy
R
S
płyną jej po twarzy. Płakała jak dziecko. Nienawidziła
Travisa. To on zrujnował jej życie.
- Nie dotykaj mnie! - krzyknęła.
Patrzył na nią z niepokojem, a zarazem z niedowie-
rzaniem.
- Co, do licha, się dzieje? Simone, czy możesz mi
wyjaśnić, o co ci chodzi? Masz jakiś problem?
- To ty masz problem, że nie lecę na ciebie - rzekła
buńczucznie.
Ze złością przyciągnął ją ku sobie.
- Tak sądzisz? - zapytał groźnie.
Potrząsnął ją za ramiona i nagle przywarł do jej warg.
Wsunął dłoń za dekolt. Jej ciało odpowiedziało niemal
natychmiast. Palce zaczęły przemierzać jego ciemne
włosy...
I właśnie w tym momencie Travis uwolnił ją z uści-
sku. Widziała satysfakcję w jego oczach i upokorzenie
stało się jeszcze silniejsze.
- Dowiodłem, że ci się podobam - powiedział. - A te-
raz możesz iść. Dobranoc, wesołych świąt.
Źle się złożyło, że był to akurat pierwszy dzień
świąt. Nie miała chęci wychodzić z łóżka. Wręcz prze-
ciwnie, wolała schować się pod kołdrę i o wszystkim za-
pomnieć.
Jake wpadł jak burza do jej pokoju zaraz po siódmej,
żeby pokazać, co dostał.
Potem wszyscy pojechali do kościoła.
Zjedli wczesny lunch, przygotowany przez panią
R
S
White, a zaraz potem Travis zawiózł gospodynię do jej
rodziny, mieszkającej niedaleko na wsi.
Szofer i młodziutka Minnie również dostali wychod-
ne. Bez służby zrobiło się dziwnie pusto i cicho.
Simone żałowała, że nie może spędzić Bożego Naro-
dzenia z rodziną. Miłe, pogodne święta były dla niej je-
dynie wspomnieniem z wczesnego dzieciństwa. Już od
wielu lat nie dostawała prezentów. W tym dniu czuła się
zwykle jeszcze bardziej samotna niż zawsze.
Pomyślała o Jake'u, który z pewnością dobrze pamię-
tał ostatnie święta spędzone z rodzicami. Nawet najuko-
chańszy wujek nie znaczył tyle co matka. Tego była
pewna. Choćby chodziło o matkę nie aż tak bardzo wy-
lewnie wyrażającą swoje uczucia. Simone robiła, co mo-
gła, żeby Jake miał naprawdę szczęśliwe święta. Wymy-
ślała coraz to nowe zabawy. Opowiadała bajki. Śpiewali
razem kolędy.
Kiedy późnym popołudniem siedziała z chłopcem
w salonie na miękkim długowłosym dywanie i układali
puzzle, przyłączył się do nich Travis.
Usiadł na sofie i przyglądał im się.
Dokończyli układankę. Jake wstał z podłogi i odtań-
czył taniec radości.
Travis przejechał palcami po włosach.
- Czy dzieci zawsze mają tyle energii? - zapytał.
Simone uśmiechnęła się i czym prędzej odwróciła się od
niego. Zdecydowanie unikała kontaktu wzrokowego.
- Czy możemy porozmawiać?
- Czy koniecznie teraz? - gwałtownie zaprotestowała.
- Nie dąsaj się. Złość piękności szkodzi, a buzia z fa-
R
S
sonu wychodzi - przypomniał stare przysłowie.
Spojrzał na nią i parsknął śmiechem.
- Dąsam się? - powtórzyła z oburzeniem. - Dlaczego
mnie o to posądzasz?
Jake szybko przykucnął między nimi.
- Nie kłóćcie się znowu, dobrze? Wiecie przecież, że
Bóg nie byłby szczęśliwy, gdybyście mieli kłócić się
akurat dzisiaj. W święta każdy powinien być szczególnie
miły dla bliźnich.
Simone pochyliła głowę.
- My wcale się nie kłócimy - powiedział Travis. - Ja
i panna Walker bardzo się lubimy. Nieprawdaż, Simone?
Skinęła głową. Nie mogła przecież sprawiać przykro-
ści temu kochanemu urwisowi. On skończył dopiero
sześć lat, a ona musiała przyznać, że sama nie rozumiała
tego, co się z nią działo.
Jake podskoczył z radości i pobiegł wyciągnąć za-
bawki.
- Dzięki ci przynajmniej za to - rzekł cicho Travis.
- Nie miałam wyboru - odparła.
- Dużo znaczysz dla chłopca.
Machinalnie podniósł jego zabawkę - malutkiego
rolls-royce'a. Zauważyła, że w każdym szczególe była to
znakomita miniaturka prawdziwego samochodu.
- Masz na niego bardzo dobry wpływ - zauważył. -
Choć muszę przyznać, że jak każdy człowiek, posiadasz
także wady.
- Masz dziwny sposób mówienia o niektórych spra-
wach.
- Byłem zdenerwowany - mruknął niepewnie. - Jeśli
obraziłem cię, to bardzo przepraszam. Powinnaś jednak
R
S
wiedzieć, że pewnych zachowań nie mogę tolerować.
- Rozumiem. - Parsknęła śmiechem.
W końcu i ona jakoś uległa świątecznemu nastrojowi.
Travis podszedł do ognia. Dorzucił dwa kawałki węgla.
- Czy myślisz, że od nowego semestru będzie już
można posłać Jake'a do szkoły? Wydaje się bardzo do-
brze przygotowany.
- Nie wiedziałam, że masz takie plany... - Głos jej
zadrżał.
To był szok, choć nie bardzo rozumiała przyczynę
własnej reakcji. Przecież od początku wiedziała, że ta
posada nie jest na zawsze. Poza tym powinna czuć ulgę,
jak więzień, który liczy dni dzielące go od wolności.
- Poprzednio dyrektor szkoły zadecydował, że wska-
zane było odroczenie obowiązku nauki - mówił Travis.
- Zachowanie Jake'a pozostawiało wówczas tak wiele do
życzenia.
Travis usiadł na sofie, wygodnie wyciągając nogi.
- Prawdę mówiąc, myślałem, że on zawsze będzie
wymagał nauki w domu - kontynuował. - Przed tobą miał
już trzy nauczycielki. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
Skinęła głową.
- Jake coś mi o tym wspominał.
- Domyślam się, że chciał się koniecznie tym po-
chwalić. On był z tego dumny, że każdemu daje zdrowo
popalić... Od dziesiątego stycznia zaczyna się nowy se-
mestr. Chyba to dobry termin, żeby podjąć próbę? Co o
tym myślisz?
Nie mogła zaprzeczyć.
- Oczywiście, bardzo brakuje mu kontaktu z rówieś-
nikami - mruknęła. - A jego rozwój nie pozostawia nic
R
S
do życzenia.
- Nie wyglądasz na uszczęśliwioną moim pomysłem
- zauważył. - Czy coś cię dręczy?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Ja... ja będę za nim tęsknić.
To była prawda, choć może niecała. W tej chwili nie
chciała myśleć o innych przyczynach, dla których poczu-
ła, że ogarnia ją rozpacz.
- Mówiłem ci, żebyś się za bardzo nie przywiązywała
do ucznia - przypomniał Travis.
- Wiem o tym. Nie musisz mi tego powtarzać.
- Oczywiście możesz zostać, zanim znajdziesz nastę-
pną pracę. I oczywiście nie muszę ci mówić, że dosta-
niesz doskonałe referencje.
Jego głos nie wyrażał żadnych emocji.
- Referencje nie będą konieczne. Mam dobre przygo-
towanie zawodowe i nie powinnam mieć trudności ze
znalezieniem nowej pracy. Choć oczywiście w połowie
roku szkolnego jest dużo trudniej. A teraz, jeśli mogła-
bym przeprosić cię...
To oznaczało wymówienie. Chciał się jej pozbyć. Ni-
by grzecznie, spokojnie, niby, że taki z niej zadowolo-
ny... Na pewno nie miała ochoty dłużej siedzieć tutaj z
nim.
- Nie idź teraz, Simone, jeszcze nie teraz - poprosił,
kładąc rękę na jej ramieniu.
Podszedł do ustrojonej, kolorowej choinki, wysokiej
aż do sufitu. Spod drzewka wyciągnął wielkie pudło
owinięte w złoty papier. Stało ono tam chyba od rana, ale
Simone nie
zaglądała pod choinkę. Już tak dawno nikt nie dawał jej
prezentu.
R
S
- To dla ciebie, moja droga, z życzeniami wesołych
świąt - powiedział, podając jej pudło.
Speszyła się.
- Ja... na pewno oczekiwałeś prezentu ode mnie, ale
kupiłam Jake'owi...
- I wydałaś na to wszystkie pieniądze - dokończył.
- Jake bardzo się ucieszył z prezentu od ciebie.
- Chyba nie mogę tego przyjąć.
- Nie możesz odmówić - zaśmiał się. - Musisz to
przyjąć. Nie masz wyjścia.
Wiedziała, że powinna położyć paczkę na sofie i po
prostu wyjść. Tak właśnie zrobiłaby, gdyby jakiś inny
mężczyzna w podobnych okolicznościach ofiarował jej
prezent. Tu jednak dobrze wiedziała, jak może się skoń-
czyć próba odmowy.
Westchnęła. To miało oznaczać, że przyjmuje ten pre-
zent. Poza tym była bardzo ciekawa, co zawiera to wiel-
kie pudło.
- Dobrze by było, żebyś wreszcie otworzyła pudełko.
Po chwili wahania ostrożnie odwiązała kokardę, odwi-
nęła złocony papier i oczom jej ukazał się prezent.
Patrzyła z niedowierzaniem na piękny błękitny je-
dwab.
Delikatnie wyjęła z pudła, podniosła do góry. Była to
wspaniale skrojona, długa, elegancka suknia.
- Nie rozumiem. - Spojrzała na niego pytająco.
- Tam w pudełku jest jeszcze kartka, która powinna ci
wszystko wyjaśnić - rzekł spokojnie Travis.
Simone powiesiła suknię na oparciu skórzanego fote-
la.
Zaczęła przekładać leżące na dnie pudła papiery. Zna-
lazła elegancko wydrukowane zaproszenie na przyjęcie
R
S
wieczorne, na drugi dzień świąt.
- Zaproszenie na bal? - zapytała z bezmiernym zdu-
mieniem.
- Na to wygląda - zaśmiał się Travis.
- I ty mnie zapraszasz? Dlaczego? - Nie mogła zro-
zumieć.
- W ramach integracji środowiska.
- Co takiego?
Patrzyła z zachwytem na fałdy błękitnego jedwabiu,
cudowny, modny fason sukni.
- To znaczy, że ja mam się w to ubrać na... ten twój
bal? - wydukała.
- Przyjdą raczej bogaci ludzie. Chciałem, żebyś do-
brze się czuła na tej imprezie.
Musiała przyznać mu rację. Nie miała niczego odpo-
wiedniego na taką okazję.
Nie wiedziała, czy potrafi cieszyć się tym prezentem.
To miłe z jego strony, że zapraszał ją na bal, na który
służba nie miała wstępu, przynajmniej nie jako goście.
A ją potraktował jako gościa i jednocześnie dał jej tę
suknię tak zupełnie zwyczajnie. I pofatygował się, by
wybrać odpowiedni fason i kolor, w którym najbardziej
było jej do twarzy. Ale skąd znał tak dobrze jej wymia-
ry? Już na pierwszy rzut oka widziała, że suknia nie jest
ani za mała, ani za duża. Wyglądała, jakby była szyta na
miarę.
- Twoja asystentka ma doskonały gust - mruknęła.
Przypomniała sobie niezwykle wytworną młodą kobie-
tę, która przeprowadzała z nią rozmowę kwalifikacyjną.
- Chyba jednak nie mogę przyjąć takiego drogiego
prezentu.
- Musisz to przyjąć. To podziękowanie za trudną, do-
R
S
brze wykonaną robotę. A poza tym, kto mówi coś o mo-
jej asystentce? Kara wyjechała w Alpy na narty, na całe
dwa tygodnie. Ja sam wybrałem sukienkę, teraz niedaw-
no, jak wyjechałem do Londynu.
- Och, rozumiem - powiedziała szybko Simone. -
W takim razie dziękuję. Idę schować sukienkę do szafy.
Tak rzadko dostawała prezenty, że czuła się bardzo
speszona tą sytuacją. Nie wiedziała, jak się powinna za-
chować.
Resztę dnia Simone poświęciła Jake'owi. Chłopiec po-
winien mieć naprawdę miłe święta. Nadszedł wieczór.
Jake wykąpał się. Simone przeczytała mu bajkę na do-
branoc.
A potem nie bardzo wiedziała, co robić. Plątała się
pomiędzy sypialnią a salonem. Raz po raz przykładała do
twarzy piękny błękitny jedwab. Patrzyła w lustro.
Kontrast pomiędzy tą suknią, a tym, w co ubierała się
na co dzień, był ogromny. Dziewczyna, która patrzyła na
nią z lustra, to trochę jakby nie ona. Była też w zupełnie
innym stylu niż dawna Chantelle. W jakiś sposób jednak
czuła się podobnie jak wtedy, pięć lat temu. Ubrana za
pięknie, za bogato. Obawiała się takich przebieranek. Za
bardzo przywodziły na myśl pamiętne wyjście z przyja-
ciółką do nocnego klubu.
Simone zamknęła szafę. Bała się chodzić w takiej su-
kience, paradować w pokoju pełnym obcych ludzi.
Pozmywała naczynia. Posprzątała w kuchni. W pralni,
niewielkim, przylegającym do kuchni pomieszczeniu,
R
S
naszykowała rzeczy do prasowania. Włączyła żelazko.
Znacznie wygodniej było prasować w pralni, która na co
dzień stanowiła część królestwa pani White, niż wnosić
żelazko na górę i prasować na stojącym pod oknem ma-
lutkim stoliczku.
Travis zajrzał do kuchni.
- A co ty tutaj robisz? - zapytał.
- Sprzątam. Nie chcę, żeby pani White wróciła tu ra-
no i zobaczyła bałagan...
- Pani White przyjdzie tu jutro nie sama, ale z całą
armią pomocników - poinformował ją.
Patrzył ze zdziwieniem na mokrą, świeżo umytą pod-
łogę. Spojrzał na naszykowane do prasowania rzeczy.
- Chcesz to robić teraz? - zapytał.
- Lubię mieć coś do roboty i to dla mnie żaden prob-
lem - zaśmiała się. - Moje bluzki i kilka rzeczy Jake'a to
naprawdę nie tak dużo.
Przyglądał jej się badawczo.
- Umiesz gotować? - zapytał.
Westchnęła. Dawniej, kiedy jej rodzice jeszcze się ko-
chali, lubiła patrzeć na matkę, jak krząta się po kuchni.
Zawsze miała wrażenie, że te ciepłe potrawy są częścią
szczęśliwego domu.
- Tak - przyznała.
- A co potrafisz zrobić? - dopytywał się.
- Pierogi, naleśniki, pieczone mięso... Moja mama
najlepiej robiła proste dania. I to chyba umiem najlepiej.
- Wiesz co? Jak się nieco ociepli, damy pani White
trochę urlopu i zobaczymy, co sami potrafimy ugotować
- powiedział.
R
S
- A ty potrafisz gotować? - odważyła się zapytać.
Taki bogaty człowiek chyba nie potrzebuje gotować, po-
myślała. Od zarania dziejów wyręczał się służbą.
- Mam kolegę, który dużo pływa po morzach i zbiera
egzotyczne przepisy - powiedział Travis. - Nauczył mnie
przyrządzać wiele ciekawych potraw. Jak już wyślemy
panią White na urlop, to zaraz pierwszego dnia zrobię
kurczaka w soli. To bardzo ciekawy chiński przepis. Bie-
rze się wielki garnek, wsypuje do środka dziesięć kilo
soli...
Musiał zapomnieć, że planował ją zwolnić już na po-
czątku stycznia. Patrzyła na niego ze zdziwieniem.
- .. .wstawia się do piecyka - mówił. - Trzeba uważać,
żeby się sól nie przypaliła. Jak zrobi się brązowa, to już
niedobrze. Ważne jednak, żeby sól rozgrzała się do wy-
sokiej temperatury. Wtedy wykopuje się w niej łyżką
głęboki dół. Tylko trzeba robić to szybko, żeby sól nie
ostygła. Kurczaka nadziewa się warzywami i zaszywa. I
wkłada się go do tej gorącej soli.
- I nie będzie troszkę za słony? - zachichotała, cho-
ciaż miała pewność, że Travis wcale nie żartuje, opowia-
dając
o tej egzotycznej potrawie.
- Nie będzie za słony. Trzeba tylko spełnić jeden wa-
runek: kurczak musi być całkowicie suchy. Kiedyś wło-
żyłem kurczaka, który był troszkę wilgotny i wszyscy się
krzywili, taki był słony. Kiedy kurczak jest suchy, to go-
rąca sól powoduje zamykanie się porów i nie przenika do
środka. Muszę ci kiedyś upiec takiego kurczaka.
Simone rozmarzyła się. Oczywiście pani White była
niezrównaną kucharką, ale jak byłoby przyjemnie mieć
dom i mężczyznę, dla którego mogłaby wymyślać coraz
R
S
to nowe niezwykłe potrawy.
Speszona odwróciła się od niego. Znowu marzenia za
bardzo oddaliły ją od rzeczywistości.
Travis przyglądał się jej uważnie.
- Na razie, jako że mamy pełną lodówkę potraw, któ-
re pani White przygotowała na jutrzejsze przyjęcie, mam
inną propozycję. Wypożyczyłem kilka kaset wideo. Mo-
że obejrzymy razem jakiś film?
Skinęła głową. Już od kilku lat nie była w kinie.
- Którą kasetę wybierasz? - zapytał.
Bała się bliskości jego ciała i tych brązowych oczu,
które miały nad nią tak wielką moc. Oglądanie filmu
mogło odwrócić uwagę od tych wszystkich niebezpiecz-
nych rzeczy. To był naprawdę doskonały pomysł.
Wybrała horror. W każdym razie nie powinno to być
nic takiego, co mówiłoby o miłości.
Na początku nie mogła się skupić. Trudno było uważ-
nie śledzić akcję, gdy on siedział w pobliżu.
W pewnej chwili jednak film wciągnął ją bez re-
szty. Już dawno nie była w kinie, rzadko oglądała tele-
wizję. Żywo reagowała na wszystko, co działo się na
ekranie.
Naprawdę się bała, gdy w kuchni czaił się szaleniec
z wielkim kuchennym nożem. Starsza kobieta, nieświa-
doma niebezpieczeństwa, szła do kuchni, żeby zaparzyć
sobie herbaty. Nagle zadzwonił telefon, który w ostatniej
chwili uratował staruszkę przed napaścią....
W kolejnej scenie szaleniec czyścił z krwi ogromną
straszliwą siekierę, a potem ostrzył narzędzie zbrodni...
Film skończył się późno w nocy.
R
S
Simone oparła się o sofę i odetchnęła z głęboką ulgą.
- Obserwacja twojej przestraszonej twarzy była co
najmniej równie ciekawa jak ten film - żartował Travis. –
Jak widzę, wybrałem doskonałą kasetę.
- Oj, cieszę się, że miałeś trochę rozrywki. - Odwza-
jemniła uśmiech.
- Dobranoc, Simone.
- Dobranoc.
Niechętnie podniosła się z sofy. Nadal jej myśli błą-
dziły wokół zamordowanej staruszki.
- Gdyby szaleniec z siekierą ośmielił się wtargnąć do
twojego pokoju, pędź szybko do mnie po ratunek - śmiał
się Travis. - Pamiętaj, że jestem po drugiej strome kory-
tarza.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Simone nie była pewna, co ją obudziło tej nocy. Może
pohukiwanie sowy, a może wiatr.
Leżała na plecach i liczyła owce. Nic to jednak nie da-
ło. Zamknęła mocno powieki i odwróciła się na bok,
szczelnie zakrywając się kołdrą.
- Zaśnij wreszcie - mówiła do siebie. - Dopiero trze-
cia w nocy.
Leżała tak już kilkanaście minut, kiedy nagle zrodziło
się w niej straszliwe podejrzenie, że zostawiła nie wyłą-
czone żelazko. Nie była tego pewna. Próbowała odtwo-
rzyć wydarzenia ostatniego wieczoru. Tak lub nie. Tak
lub nie - nie mogła sobie przypomnieć.
Wreszcie postanowiła zejść na dół i sprawdzić. Wes-
tchnęła z rozpaczą. Nie miała najmniejszej ochoty wy-
chodzić spod ciepłej kołdry.
Wsunęła na nogi kapcie.
Kiedy otworzyła drzwi, zaskoczyła ją panująca na ko-
rytarzu ciemność. Zwykle w pokoju Jake'a lampka pali-
ła się przez całą noc. Tym razem Simone nie dostrzegła
pod drzwiami sypialni chłopca charakterystycznej jasnej
smugi.
Zeszła po schodach, pilnie bacząc, by nie przewrócić
się w panujących ciemnościach.
Szła w stronę kuchni. Ostrożnie stawiała kroki.
R
S
Wiedziała, że drzwi wejściowe są dobrze zamknięte.
Nie był to dom podobny do tego z filmu i żaden morder-
ca z nożem w ręku nie czyhał w kuchni na swoją ofiarę.
Ale jej wyobraźnia zaczęła pracować.
Simone poczuła lęk. Niemal od początku miała ochotę
zawrócić na pięcie i popędzić do swojego małego bezpie-
cznego pokoiku.
Uspokój się, mówiła sobie w duchu. To zaczyna być
absurdalne.
Rosła w niej panika. Desperacko, gwałtownym ru-
chem otworzyła drzwi do kuchni. Nacisnęła kontakt.
Światło nie zapaliło się.
Wybiegła na korytarz. Wyglądało na to, że nastąpiła
jakaś awaria. Wyobraźnia jednak podsunęła jej scenę,
w której bandyta w masce przecina przewody elektrycz-
ne i... o kablach telefonicznych na razie nie chciała my-
śleć.
Wróciła do kuchni. Zasłonki w oknach były rozsunię-
te. Poprzez ciemne gałęzie drzew prześwitywał srebrzy-
sty księżyc.
Simone potrzebowała dużo odwagi, by przejść przez
całą kuchnię i dojść do pralni.
Podbiegła do żelazka. Rzeczywiście zostawiła je nie
wyłączone. Termostat jednak działał sprawnie i nic nie
pachniało spalenizną. W tej chwili było już zupełnie wy-
studzone, co mogło świadczyć o tym, że przerwa w do-
pływie energii elektrycznej nastąpiła dość dawno.
Szybko wyciągnęła wtyczkę z gniazdka. Dobrze się
stało, że zeszła na dół. Pożaru co prawda nie było, ale nie
chciała, by pani White przyłapała ją na niedbalstwie.
Z pralni oszklone drzwi prowadziły do ogrodu. Za-
R
S
mknięte były tylko na jedną zasuwkę. Pomyślała, że
gdyby ktoś chciał włamać się do domu, tą drogą dostałby
się bez żadnego problemu. Wycie wiatru słychać było tu
jeszcze wyraźniej niż w kuchni.
Właśnie wtedy usłyszała ten dźwięk. Znieruchomiała
ze strachu.
Jakby ktoś zapukał do drzwi.
Potem zapadła cisza i zaraz potem rozległ się dziwny
dźwięk przypominający skrobanie... pazurów po szkle.
Ktoś był w ogrodzie. Ktoś próbował dostać się do
środka.
Wyobraźnia dopowiedziała jej resztę. Travis należał
do najbogatszych ludzi w Anglii, a samo wyposażenie
domu warte było majątek. Każda rzecz miała tu swoją
wartość.
Stała nasłuchując. Może nie włamywacz. Może ktoś
przyjechał z wizytą, próbowała się pocieszyć.
Ale równie dobrze mógł to być psychopata, szaleniec
z wielkim kuchennym nożem. Jak na tym filmie.
Pod oknem przemknął jakiś cień. Znowu rozległo się
głośne pukanie.
Tego było już za wiele. Simone pędem wybiegła z ku-
chni, oszalała ze strachu. Jeżeli to psychopata, nie miała
żadnych szans.
Skręciła w kierunku ciemnych schodów, gdy nagle
nie- spodziewanie wpadła na jakiegoś człowieka. Odsko-
czyła z przerażeniem.
- Simone! Co ty do licha wyprawiasz?!
To był Travis. Oczywiście, że to on. Dzięki Bogu.
Podbiegła do niego. Przywarła do puchatego szlafroka
frotte.
- Ktoś jest na zewnątrz - mówiła zadyszana. - Próbuje
dostać się do środka. Słyszałam hałas i widziałam, jak
przemknął jakiś cień. Trzeba szybko zawiadomić policję.
R
S
- Simone, uspokój się. -Jego głos był ciepły, dodający
otuchy.
Trzymał ją w objęciach, dając jej tym poczucie bez-
pieczeństwa.
- Opowiedz mi wszystko spokojnie i po kolei - po-
prosił. - Ja też zszedłem na dół, dlatego że usłyszałem
hałas. Musiałem zobaczyć, co się dzieje. Już widziałem
oczami wyobraźni, jak goni cię zboczeniec, z siekierą
broczącą krwią...
Skuliła ramiona.
- Nie strasz mnie - szepnęła.
- To miał być żart.
- To nie czas na żarty! - krzyknęła. - Przypomniałam
sobie, że nie wyłączyłam żelazka i zeszłam na dół upew-
nić się. Było ciemno. Ktoś odciął nam energię elektrycz-
ną. I wtedy usłyszałam coś i zobaczyłam... - Głos jej za-
drżał.
- A dokładnie, co widziałaś?
Simone trochę się już uspokoiła. Obecność Travisa na
pewno dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Chociaż nie
miała pojęcia, jak on mógłby poradzić sobie ze zboczeń-
cem z naostrzoną siekierą.
- Ja... nie jestem pewna. Widziałam tylko cień.
- A czy nie myślisz, że to wszystko tylko ci się zda-
wało? - zapytał Travis z oczywistym sceptycyzmem. -
Czasami ze strachu ludzie widzą bardzo 'dziwne rzeczy.
- A jak wyjaśnisz, że zgasły wszystkie światła? - zde-
nerwowała się. - Same zgasły, tak po prostu?
- Podejrzewam, że wiatr ma coś z tym wspólnego.
Przewody elektryczne nie są tutaj w najlepszym sta-
nie. Zgłaszałem do elektrowni, żeby zrobili z tym porzą-
dek. Ale nigdy nie miałem czasu dopilnować i jakoś się
R
S
odwlekło. Już niestety bywały z tym problemy. Będę
musiał sprawdzić - dodał po chwili.
Weszli razem do pralni. Żółtawe cienie pełzały po
ścianach. Dreszcz przeszedł ją po plecach.
- Moim zdaniem wszystko jest w porządku-mruknął.
- Poczekaj tutaj na mnie. Zobaczę, jak jest na zewnątrz.
- Ale czy to rozsądne? - niepokoiła się Simone. - Bo
jeśli ktoś jest w ogrodzie.
Machnął ręką i podszedł do oszklonych drzwi.
- Simone, ja naprawdę myślę, że nie ma powodu do
obaw. To, co słyszałaś, to wiatr. Prawdopodobnie gałąz-
ka stukała o szybę.
Żałowała, że oglądała ten film.
Travis otworzył drzwi i za chwilę zniknął w ciemno-
ściach. Nie była pewna, kto teraz narażał się na większe
niebezpieczeństwo, ona czy jej pracodawca. Drzwi do
ogrodu były otwarte. Teraz każdy mógł tu wejść. Szale-
niec
z naostrzoną siekierą, psychopata... Każdy.
Drzwi bujały się na wietrze.
Naraz rozległ się potworny hałas, brzdęk tłuczonej
szyby. Simone myślała, że umrze ze strachu. Oszklone
drzwi rozprysły się na tysiące kawałków.
Ujrzała, jak biegnie do niej Travis.
- Simone, na Boga, nie ruszaj się. Wszędzie pełno
szkła. Możesz się pokaleczyć.
- Czy... nic ci się nie stało? - zapytała drżącym
głosem.
- Wszystko w porządku, nie bój się. To tylko prze-
ciąg.
- Łatwo ci mówić.
R
S
Do praini i do kuchni dostało się mroźne powietrze
z dworu. Wiatr rozwiewał okruchy szkła. Simone trzęsła
się z zimna.
- Travis, proszę, bądź ostrożny. Uważaj na szkło.
Słyszała jego gniewne pomrukiwania. Pomyślała, że on
i tak musiał się skaleczyć.
- W szafce w korytarzu jest woda utleniona i plaster
z opatrunkiem. Czy możesz mi to podać? I jak sobie
przypominam, powinna tam być latarka.
Simone od razu poczuła się lepiej, gdy zapaliła latar-
kę. Skierowała strumień światła na podłogę. Travis zgar-
niał szkło na szufelkę.
Widocznie nagle zaniepokoił się o siostrzeńca, bo po-
wiedział:
- Wiesz co, idź z latarką na górę i zobacz, czy z Ja-
kiem wszystko w porządku. Jeśli obudzi się w absolutnej
ciemności, może się przestraszyć. Ja zaraz poszukam
drugiej latarki, gdzieś tu powinna być.
Być może Simone nie grzeszyła odwagą, ale łatwo
mogła wyobrazić sobie, co może czuć Jake, sam na górze
w ciemnym pokoju:
- Czy myślisz, że szybko naprawią światło? - za-
pytała.
Starała się, żeby nie usłyszał w jej głosie strachu.
- To tylko wiatr - zapewnił ją. - Nic się nie bój. Nie
ma za oknem żadnego szaleńca.
Simone odwróciła się i szybko poszła na górę. Upew-
niła się, że Jake śpi smacznie zdrowym snem.
Posiedziała przy nim przez chwilę. Potem zajrzał do
R
S
niej Travis.
- Jake śpi spokojnie - powiedziała. - Co zrobiłeś ze
stłuczonymi drzwiami?
- Nic. Zamknąłem pralnię i kuchnię i tak musi pozo-
stać do rana.
Skierowała na niego strumień światła i z przerażeniem
ujrzała, że w puchaty szlafrok frotte, który Travis miał na
sobie, wczepiły się okruchy szkła.
Przyjrzała się uważnie. Za dużo tego było, żeby robić
z tym teraz porządek. Przestraszyła się jednak, że Travis
usiądzie albo nawet położy się, nie zdejmując szlafroka.
W takiej sytuacji mógłby się bardzo pokaleczyć.
Nasłuchała się w dzieciństwie przeróżnych opowieści
o igłach i okruchach szkła, które z łatwością wbijają się
w skórę, przenikają do krwi i krążą po tętnicach i żyłach,
aż w końcu docierają do serca, powodując śmierć.
Simone co prawda nie bardzo wierzyła, że coś takiego
może się zdarzyć, ale uznała, że powinna go ostrzec.
- Na twoim szlafroku jest pełno okruchów szkła -
powiedziała ze zgrozą. - Musisz natychmiast wyjść na
korytarz, żeby nie wnosić tego do pokoju Jake'a.
Travis posłusznie wyszedł na korytarz. Oparł się o
framugę drzwi.
- Nie opieraj się o nic! - krzyknęła. - W materiale jest
mnóstwo szkła, które może wbić się w skórę. Zdejmij
szybko ten szlafrok.
- Przesadzasz, moja panno - zaśmiał się, widząc jej
poważną minę.
- Zdejmij szlafrok! - krzyknęła.
Travis zastanowił się. A potem energicznym ruchem
zrzucił z siebie szlafrok.
R
S
W tym samym momencie w elektrowni uporano się
z awarią w dopływie prądu. W korytarzu rozbłysły
światła.
Simone znowu krzyknęła. Travis stał przed nią nagi,
jak go pan Bóg stworzył.
- Przecież ty nic na sobie nie masz - wyszeptała.
- Przepraszam, jakie nic. Mam klapki na nogach -
droczył się z nią.
Ani trochę nie czuł się skrępowany tą sytuacją.
- Pamiętaj, że to ty kazałaś mi zdjąć szlafrok - przy-
pomniał.
Postąpił dwa kroki w jej stronę.
- Nie dotykaj mnie! - krzyknęła, czerwona ze wstydu.
- Ja wcale nie miałam na myśli...
- Nie? To po co te gry i tania kokieteria? - zapytał.
- Jaka kokieteria?
Podniosła na niego zdumione niebieskie oczy. Potrzą-
snęła głową. Otworzyła drżące usta, jakby chciała coś
powiedzieć, ale nie znalazła właściwych słów. Nie umia-
ła mu wyjaśnić, co czuje.
- Bawisz się tym, że mężczyźni padają przed tobą na
kolana - zagrzmiał. - Podniecasz ich, kokietujesz. I po-
tem nagle udajesz zimną, by za chwilę rozpocząć grę od
nowa?
Podszedł w jej stronę, ale na szczęście nie chodziło
mu o nią. Sięgnął ręką do przełącznika i zgasił światło w
korytarzu. Teraz, przy cienkiej smudze lampy z dołu, nie
była już tak skrępowana jego nagością. Mimo wszystko
nie mogła mu kazać włożyć szlafroka, w którym tkwiły
ostre kawałki szkła.
- Przejrzałem tę twoją grę - mówił. - Nie wiem, co
R
S
prawda, co chcesz przez to osiągnąć, ale nie lubię kobiet,
które zachowują się w ten sposób.
- Ja nie... jestem żadną kokietką - denerwowała się.
- Jak śmiesz nazywać mnie w ten sposób? I to po tym
wszystkim, co zrobiłam, żeby sobie jakoś poradzić... Po
tym, co przeszłam...
Travis patrzył na nią jak na obłąkaną. Wzruszył ra-
mionami.
- O czym, do licha, mówisz z takim patosem? Przez
co przeszłaś? To niby ja sprawiłem ci tyle cierpień? O
tym, co było piękne między nami, wyrażasz się tak, jak-
by to była tortura najgorszego rodzaju. Może rzeczywi-
ście nie byłem całkiem w porządku. Miałem jednak wra-
żenie, że też się cieszysz, że umiesz docenić przyjem-
ność, potrafisz bawić się... Ty też tego pragnęłaś.
- To... nieprawda.
Za nic na świecie nie mogła się przyznać, nawet przed
sobą, że on ma rację, że pragnęła go...
Dotknęła dłonią swoich drżących ust. Życie niczego
jej nie nauczyło. Pozostała niepoprawną marzycielką.
Mimo tego wszystkiego, co przeszła. A przecież nic się
nie zmieniło. Od razu, od samego początku, wiedziała, że
Travisowi chodzi wyłącznie o zaspokojenie potrzeb sek-
sualnych. O nic więcej. Od razu powinna była dostrzec,
że nic się nie zmieniło. Jak to się stało, że nie wyciągnęła
żadnych wniosków z tego, co ją spotkało? Nie zapobie-
gła kolejnym upokorzeniom.
- Sama tego chciałaś - upierał się Travis.
- Nie chciałam.
R
S
- Dałaś mi na to przyzwolenie. Przynajmniej tak to
wyglądało z mojego punktu widzenia.
- Nieprawda!
Zaśmiał się nieprzyjemnie. Przez cały czas stał przed
nią nagi. Nie mogła nakazać mu, żeby włożył szlafrok.
To prawda. Ale i tak nie musiała na niego patrzeć. Pro-
wadzenie dalszej dyskusji nie miało żadnego sensu.
Odwróciła się na pięcie. Błyskawicznie wpadła do
swojej sypialni. Zamknęła za sobą drzwi.
- Dobranoc, Simone - zawołał za nią Travis.
Łzy bezsilnej rozpaczy płynęły jej po policzkach. Nie
chciała myśleć, nie chciała czuć. Pragnęła go, namiętnie,
gorąco. Pragnęła go każdym nerwem, każdą komórką
ciała.
Zawstydzona, upokorzona do granic wytrzymałości,
poszła do łazienki i długo myła twarz zimną wodą.
Niczego się nie nauczyła. To nie miało znaczenia:
pięć lat, pięć tygodni czy pięć dni. Nic zupełnie się nie
zmieniło. Simone nie potrafiła oprzeć się jego władzy
nad nią i on o tym wiedział.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Simone siedziała przy oknie. Łokcie oparła o parapet.
Obserwowała nadjeżdżające luksusowe samochody. Pa-
trzyła z zazdrością na wystrojonych, rozweselonych go-
ści.
Przez cały dzień nie opuszczała swojego pokoju. Na-
wet na lunch wyszła dopiero wtedy, kiedy ujrzała przez
okno, że Travis z małym Jakiem idą na spacer.
Osaczyły ją złe myśli, nieprzyjemne wspomnienia.
Tymczasem w domu aż kipiało. Pani White już od
kilku dni szykowała tacki z jedzeniem. Upychała głębo-
ko do zamrażarki kolejne potrawy. Ustawiała rzędem
butelki szampana.
Teraz zaś gospodyni wraz ze swoją młodą pomocnicą
biegały zaaferowane po kuchni, pilnie troszcząc się, by
niczego nie zabrakło.
Minnie tak bardzo ekscytowała się przyjęciem, jakby
co najmniej sama miała być gościem.
- Jakie masz szczęście, że pan cię zaprosił - zawołała
do Simone. - Marzę o tym, że kiedyś i ja będę się bawić
razem z gośćmi.
Simone nie powiedziała jej, co o tym sądzi. Ani też
tego, że nie zamierzała iść na ten bal. Zdecydowała, że
nawet jeśli ktoś przyjdzie po nią, wymówi się bólem
głowy.
Jestem strasznym tchórzem, myślała. Jeśli ani tej ma-
łej, ani pani White nie potrafię powiedzieć, że nie wezmę
udziału w przyjęciu, jak odmówię Travisowi?
On jednak sam powinien się domyślić, że Simone nie
R
S
przyjdzie. Po tym, co zdarzyło się ostatniej nocy, nie
spodziewał się chyba, że włoży błękitną suknię i zejdzie
do gości jakby nigdy nic.
A teraz, przytłoczona ciężkimi myślami, patrzyła
przez okno na gości, którzy podjeżdżali pod dom
porsche'ami, jaguarami i ferrari. Bogaci i olśniewający.
Próbowała policzyć przybyłych. Dziesięć, może dwa-
naście par. Piękne, dobrze ubrane kobiety. Eleganccy pa-
nowie.
Simone od początku zdawała sobie sprawę, że świat
Travisa znacznie różni się od jej świata. Posiadał kilka
domów, nie tylko w Anglii, był współwłaścicielem du-
żych firm handlowych branży elektronicznej.
Dla jego gości mogła jedynie stanowić przedmiot żar-
tów. Niewiele pieniędzy wydawała na stroje. Tanie tka-
niny, przestarzałe fasony sukienek - to od razu rzucało
się w oczy. Jej samochód, stojący na podjeździe, zupeł-
nie nie pasował do tych drogich aut.
Przypomniała sobie nocny klub. Znaczyła teraz tak
samo niewiele jak przed pięciu laty.
Przygryzła wargi. Zastanawiała się, czy to możliwe,
by czuć się jeszcze bardziej zrozpaczoną, upokorzoną.
Travis zamówił orkiestrę. Przygotował na ten wieczór
pudła z prezentami...
Simone przylgnęła rozgrzanym policzkiem do chłod-
nej szyby. Słuchała, dobiegających z dołu, pięknych me-
lodii.
Pukanie do drzwi przestraszyło ją. Może to Travis
chce zapytać, dlaczego nie zeszła na dół, pomyślała.
Narzuciła szlafrok. Drżącymi rękoma otworzyła
drzwi. To był Jake. Odetchnęła z głęboką ulgą.
R
S
- Czy wszystko w porządku, panno Walker? Nie wi-
działem pani przez cały dzień... - paplał mały. - Wujek
mówił, że mogę przyjść do gości i poznać jego przyja-
ciół. Ale oni chyba są bardzo nudni. Wolę posłuchać
bajki.
Spojrzał na nią przymilnie. Sprawił, że Simone poczu-
ła się dużo lepiej. Wzięła chłopca za rękę i poszli razem
do dziecięcego pokoju.
Spędziła spokojne, błogosławione pół godziny, wę-
drując z Jakiem przez krainę bajek. Potem powiedziała
chłopcu dobranoc, otuliła kołderką i wyszła, cicho za-
mykając za sobą drzwi.
Zatrzymała się na schodach i zamyślona przyglądała
się z góry sali balowej.
Travis stał w drzwiach, witając ostatnich, spóźnio-
nych gości. Mówił coś zabawnego do wysokiej wytwor-
nej brunetki. Kobieta wybuchnęła perlistym śmiechem.
Travis objął ją w pasie i zaprowadził na salę.
Simone daremnie próbowała stłumić uczucie zazdro-
ści. Oparła się o ścianę. Źle się stało, że byłam świad-
kiem tej sceny, pomyślała. Na przyszłość muszę unikać
podobnych sytuacji.
- Co tutaj robisz?
Podskoczyła że strachu, usłyszawszy niespodziewanie
jego głos.
Rozejrzała się. Dopiero teraz go spostrzegła. Stał non-
szalancko oparty o poręcz schodów.
- Widziałem cię z dołu - powiedział kpiącym tonem.
- Szpiegujesz ludzi. To pasuje do ciebie.
Podszedł do niej.
- Nie możesz stać tu w szlafroku. Ktoś z gości mógł-
R
S
by cię zobaczyć.
Zastanawiała się, jak może traktować ją tak lekko i
tak chłodno zarazem. Jakby nie rozumiał wszystkiego, co
mu powiedziała.
- Przebierz się i chodź na dół - rozkazał.
- Ja... nie pójdę na bal. Czy to nie jest oczywiste?
Westchnął zniecierpliwiony.
- Jak sądzę, z powodu tego, co zdarzyło się wczoraj-
szego wieczoru?
Simone podniosła wzrok.
- Oczywiście, że z tego powodu - powiedziała gwał-
townie. - Po tym wszystkim, co mi nagadałeś, na pewno
nie mam ochoty iść na ten bal.
Zauważyła, że się uśmiechnął. Jakby kpił sobie z tego,
że ona jest obrażona.
- Daj spokój! - Machnął ręką. - Wiedziałaś, co robisz.
Nie jesteś dzieckiem.
- Nazwałeś mnie kokietką! - wykrzyknęła z oburze-
niem.
Za wszelką cenę musiała zapanować nad nerwami.
Tym bardziej że Travis rozmawiał z nią spokojnie, a na-
wet z lekkim rozbawieniem.
- Byłem zdenerwowany - wyjaśnił.
- Zdenerwowany! - prychnęła. - Dobre sobie! Sza-
nowny pan Steele zdenerwował się. Nieważne, co powie
i kogo zrani. Zawsze ma dobrą wymówkę.
Zacisnął zęby. Widziała, jak pociemniały jego oczy.
- Łatwo ci krytykować - powiedział. - Pamię-
tasz tylko to, co jest ci wygodne. Przypomnij sobie do-
brze, jak było. Wtedy w lesie oboje zdawaliśmy so-
bie sprawę, czym może to się skończyć. Masowałem
R
S
ci plecy i wiedziałem, czego pragnę. Pozwoliłaś na to,
żebym cię pocałował. Odpowiedziałaś na moją piesz-
czotę...
- Wystarczy! - krzyknęła Simone, zasłaniając uszy
rękoma. - Nie chcę więcej tego słuchać.
- Nie chcesz słuchać, ponieważ nie chcesz o tym pa-
miętać. Za łatwo pomijasz w tym swój udział. Też miałaś
wpływ na to, co się zdarzyło pomiędzy nami. Nie rozu-
miem, dlaczego nie chcesz przyjąć do wiadomości, że ja
ci się podobam. To twój problem, a nie mój. I przestań
wreszcie, Simone, zachowywać się jak przestraszona
dziewica - mówił ostrym tonem.
Nagle zamilkł, jakby tknięty jakąś nową myślą. Przy-
glądał jej się przez dłuższą chwilę.
- A może jesteś dziewicą? - zapytał cicho. - Czy tak
się sprawy mają?
Simone patrzyła na niego zszokowana. Dziewica! -
pomyślała z oburzeniem. O Boże, tylko nie to.
Travis patrzył na nią badawczo.
- Więc jak? - ponaglił ją.
Przełknęła łzy. Zamknęła oczy. Wreszcie ośmieliła się
spojrzeć na mężczyznę, który zabrał jej cnotę. Pięć lat
temu spał z nią i nie miał pojęcia, że to była ona.
- Jak... śmiesz pytać mnie o coś takiego? - Głos jej
się załamał.
- Więc tak czy nie? - domagał się odpowiedzi.
Simone patrzyła na niego z wyzwaniem.
- Nie jestem dziewicą - powiedziała. - Straciłam cno-
tę ze wspaniałym człowiekiem, z wielkim mistrzem se-
R
S
ksu. .. - dodała z ironią.
Travis milczał.
- Dlaczego patrzysz na mnie z takim rozczarowa-
niem? - zapytała. - Miałeś nadzieję, że jestem dziewicą?
Tak, wiem, że mężczyźni uważają dziewice za szczegól-
nie łakomy kąsek.
- Zamknij się! - krzyknął.
Widziała, że z trudem panuje nad sobą.
- Nigdy nie mów do mnie w ten sposób, Simone. Bar-
dzo cię proszę.
Odwrócił się gwałtownie, jakby dopiero teraz sobie
przypomniał, że przyszedł tu, aby skłonić ją do pójścia
na bal.
- Daję ci dziesięć minut. I ani sekundy więcej.
Zaczął schodzić po schodach.
- Jeśli nie będziesz gotowa, siłą zaprowadzę cię do
gości. W takim stroju, w jakim będziesz - dodał.
Odszedł, a ona z trudem, na drżących nogach, poszła
do swojego pokoju. Usiadła na łóżku. Ukryła twarz w
dłoniach. Wiedziała, że jego groźby to nie przelewki. To
był koszmar. Nie miała pojęcia, co robić. Ten mężczyzna
był zdolny do wszystkiego.
Uciec, zwolnić się... odejść, myślała rozpaczliwie.
Złożenie wymówienia przekraczało jej siły. Tu nie tylko
chodziło o to, że ten mężczyzna, mimo że znęcał się nad
nią, przyciągał ją jak magnes. Nie miała dokąd odejść.
Wiedziała, że o tej porze roku niełatwo będzie znaleźć
dobrą pracę. Zwrócenie się z prośbą do rodziców, by
mogła zamieszkać u któregoś z nich, nie wchodziło w
rachubę. Wolałaby już spać w samochodzie. Ale o tej
R
S
porze roku zamarzłaby na śmierć.
Nie chciała porzucać Jake'a. Kochała tego chłopca.
I wiedziała, że nie wolno sprawić mu przykrości. Już nie
mówiąc o tym, że Jake był kuzynem jej córeczki.
Nie chcę stąd odchodzić, myślała, zaciskając powieki.
Potem znowu mówiła sobie, że nie powinna słuchać ser-
ca, że trzeba odejść.
Travisowi nie zależało na niej. Rozumiała to. Bawił
się nią. Chciał ją wykorzystać i porzucić.
Wiedziała, że jeśli teraz zgodzi się na to, potem nie
zdoła podnieść się z dna rozpaczy. Tak naprawdę nić go
nie obchodziła. To było oczywiste, że zostawi ją, jak
tylko mu się znudzi.
Nadal miała swoją godność. Musiała być silna.
Ale co teraz robić, zastanawiała się gorączkowo.
Travis nie żartował. Spodziewał się, że ona zejdzie na
dół do tych jego snobistycznych gości.
Wstała z łóżka i zaczęła nerwowo spacerować po
swoim niewielkim pokoiku. Czy on naprawdę ośmieli się
przyciągnąć ją tam siłą? - pytała się w myślach.
Tego człowieka stać było na wszystko. Nie śmiała te-
raz okazać nieposłuszeństwa.
Otworzyła szafę. Na wieszaku wisiała piękna błękitna
suknia. Gwiazdkowy prezent od Travisa.
Przez cały czas nie potrafiła pozbyć się nadziei, że ten
mężczyzna pokocha ją. Nawet sama przed sobą nie
Chciała się do tego przyznać. Te marzenia nie miały
żadnych szans na to, by się ziścić.
Dziesięć minut później Simone kończyła makijaż.
R
S
Kreskę na górnej powiece roztarta pędzelkiem. Udało jej
się tak dobrać cienie, że doskonale podkreślały błękit
oczu.
Ostatni raz rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze.
Okręciła się na pięcie. Suknia leżała doskonale, jakby
szyta na miarę. Jeżeli miała zejść na dół do gości, musia-
ła ładnie wyglądać. Widziała, jak byli ubrani ci, którzy
wysiadali z drogich, eleganckich samochodów. Dobrze
zapamiętała wytworną kremową suknię wysokiej brunet-
ki.
Serce dudniło jej ze strachu, gdy schodziła na dół.
Minęło wpół do dziewiątej. Słyszała dochodzący z salo-
nu stłumiony gwar rozmów i muzykę.
Zatrzymała się w drzwiach, niepewna, co powinna te-
raz zrobić. Patrzyła na Travisa. Stał przy kominku. Roz-
mawiał z jakąś starszą parą.
Kocham go, pomyślała. Kocham tak bardzo...
Nagły żal przeszył jej serce.
- Moja droga - szepnęła do siebie. - Nie bądź maso-
chistką. Zobacz, jak szaro i niepozornie wyglądasz przy
tych milionerach. Nie masz żadnych szans.
Travis odwrócił się w stronę drzwi i wtedy ją do-
strzegł. Teraz będzie kpił ze mnie jeszcze bardziej, po-
myślała. On jednak z czarującym uśmiechem przeprosił
swoich gości i podszedł do niej.
- Minęło piętnaście minut - powiedział. - Mało bra-
kowało, a poszedłbym po ciebie.
Otoczył ją ramieniem i wprowadził na salę.
- Ale ja przyszłam, więc chyba nie masz powodu do
gniewu.
- Zrób dla mnie jeszcze jedną rzecz - poprosił.
- Tak?
- Puść w niepamięć wszystko, co było i baw się do-
R
S
brze.
Podał jej kieliszek szampana.
- Ślicznie ci w tej sukience - powiedział.
Jego oczy znowu przypominały gorącą czekoladę.
- Nie patrz tak na mnie - mruknęła. - Jesteśmy na
cenzurowanym.
Uśmiechnął się.
- Chodź, przedstawię cię moim gościom.
Po dokonaniu prezentacji, z uśmiechem powiedziała:
- W głowie mi się kręci od tylu nowych nazwisk.
Wypiła drugi kieliszek szampana i być może już teraz
mogłaby naprawdę dobrze siębawic, gdyby nie to, że
właśnie w tym momencie zaproszono wszystkich do ja-
dalni, gdzie stał ogromny stół suto zastawiony naj wy-
kwintniejszymi potrawami.
I znowu poczuła się skrępowana, onieśmielona. Do-
stała miejsce daleko od Travisa. Po jego prawej ręce sie-
działa piękna brunetka w kremowej sukni, ta sama, która
przybyła ostatnia. Simone zauważyła, że oboje byli po-
grążeni w konwersacji. Brunetka chichotała, kilka razy
poufale dotknęła jego dłoni.
Jedzenie było znakomite. Pani White rzeczywiście
spisała się na medal.
Kolacja wydała się trwać całe wieki. Simone siedziała
obok wąsatego mężczyzny koło czterdziestki, który
przez cały czas prawie nic nie mówił, oprócz kilku krót-
kich komentarzy na temat sytuacji gospodarczej kraju.
Po drugiej stronie miała siwowłosą kobietę, która, wręcz
przeciwnie, trajkotała prawie cały czas.
R
S
Po trzecim kieliszku szampana wszystko stało się ła-
twiejsze. Simone zamieniła kilka zdań z siedzącym na-
przeciw mężczyzną, który okazał się uprzejmy i sympa-
tyczny.
Po kolacji wszyscy wrócili do salonu. Podano kawę
i zimne napoje.
I nagle Simone znalazła się obok brunetki. Tej samej,
która jeszcze przed chwilą siedziała obok Travisa przy
stole. Miała na imię Anna. Była współwłaścicielką jed-
nego z bardziej znanych magazynów mody.
- Travis powiedział mi, że pracujesz u niego od nie-
dawna.
Simone odstawiła na tackę pustą filiżankę po kawie.
Widziała niepokój w oczach brunetki. Wyglądało na to,
że tej kobiecie nie chodzi jedynie o banalną wymianę
uprzejmości. Zdawała się mieć jakiś cel w nawiązywaniu
rozmowy z nią.
- Około miesiąca - odpowiedziała Simone.
- Travis mówił mi, że masz dobre podejście do dzie-
ci. Dla małego Jake'a jesteś ponoć zupełnie niezrównana.
Travis chce od nowego semestru posłać chłopca do szko-
ły. Będziesz szukać nowej pracy, prawda?
Simone spojrzała na Annę i wiedziała... Mało powie-
dziane, była zupełnie pewna, że to kochanka Travisa.
A przynajmniej jeszcze jedna zakochana w nim kobieta.
Biedaczka, pomyślała ze współczuciem. Obie miały-
śmy pecha, że pokochałyśmy kogoś takiego jak Travis
Steele.
- Już wkrótce zacznę się rozglądać za czymś nowym
- powiedziała cicho.
Anna odetchnęła z ulgą. Spojrzała na Simone znacz-
nie cieplej, serdeczniej.
- Wiesz co, porozmawiam z Sally. To ta w zielonym
kostiumie.
Wskazała na stojącą przy kominku kobietę.
- Ona szuka kogoś do malutkiego dziecka. Chodź,
przedstawię cię. Najlepiej będzie, jak pogadamy razem.
Simone nie miała wyjścia. Musiała iść posłusznie za
Anną. Złożyło się tak niefortunnie, że do Sally podeszło
właśnie kilka osób. W tym również Travis.
- Sally! - zawołała Anna. - Mówiłaś, że po świętach
będziesz szukała niani!
- Nie jestem nianią - zaczęła nieśmiało Simone. Ale
nikt jej nie słuchał.
- Ta dziewczyna będzie niedługo szukać jakiejś pracy
- powiedziała Anna, patrząc na Simone. - Przygotowała
Jake'a tak doskonale, że od nowego semestru pójdzie już
do szkoły.
Brunetka przesłała Travisowi porozumiewawczy
uśmiech.
- Nie wiedziałem, że działa tu agencja pośrednictwa
pracy - zażartował. - Anno, jak to miło z twojej strony,
że troszczysz się o przyszłość Simone.
Wszyscy roześmieli się. Wszyscy, oprócz Anny i Si-
mone. Dla nich nie było w tym nic zabawnego.
- Po prostu próbuję pomoc - wyjaśniła Anna. - Simo-
ne mówiła, że rozgląda się za nową pracą. I od razu po-
myślałam o Sally.
Zamilkła, spojrzawszy na Travisa. Zaczerwieniła się
z zażenowania.
Ciekawe, jak wiele tu jest podobnych kobiet, zastana-
R
S
wiała się Simone. Tych, które oczarował swoją osobą.
Tych, które żywią bezsensowną nadzieję, że kiedyś po-
traktuje je poważnie.
- Dobrze, Simone, jeśli naprawdę rozglądasz się za
nową pracą, to posłuchaj - zwróciła się do niej Sally.
Dopiero teraz Simone dostrzegła, że warstwy zielone-
go jedwabiu maskują dość duży brzuch.
- To moje czwarte dziecko - mówiła z nie skrywaną
dumą Sally. - Przyjdzie na świat w połowie stycznia. Do
tego czasu muszę znaleźć kogoś, kto będzie się nim zaj-
mował. Kiedy Katy urodzi się, chciałabym, aby wszystko
było już gotowe.
Katy! Simone zdrętwiała, usłyszawszy to imię.
- Czy jesteś pewna, że to dziewczynka? - wymamro-
tała.
- Och, tak - odparła pogodnie Sally. - Z trojgiem star-
szych dzieci też wiedzieliśmy. Zawsze robimy badania.
Teraz też lekarz nie miał wątpliwości...
To głupie reagować w ten sposób, myślała Simone,
słuchając tej paplaniny. Przecież ona nie mówi o mojej
Katy...
Simone zwilżyła językiem wyschnięte wargi. Próbo-
wała zachować uprzejmy uśmiech. Muszę wytrzymać,
powtarzała sobie. Najważniejsze to nie dać niczego po
sobie poznać.
Sally opowiadała wesoło tym, jak czuła się w pierw-
szych miesiącach ciąży. O pierwszych ruchach dziecka.
O tym, że mąż lubi kłaść rękę na jej brzuchu.
Niełatwo było tego słuchać. Tym bardziej że Travis
stał nieopodal i cały czas dziwnie na nią patrzył. Nie
rozumiała tego spojrzenia. Starała się zachować spokój.
Och, jakie to niesprawiedliwe, myślała. Tak bardzo pra-
R
S
gnęła mieć swoje dziecko, swoją kochaną Katy...
Sally opowiadała teraz o dziecięcym pokoiku, który
przygotowali z mężem dla malutkiej dziewczynki.
O drewnianym łóżeczku, malutkim materacyku...
- Simone, co się stało? - Travis nagle znalazł się przy
niej. - Dobrze się czujesz?
Podtrzymał ją pod ramię, jakby zaraz miała się prze-
wrócić.
Nie, nie dotykaj mnie, błagała w myślach. Zostaw
mnie w spokoju. Walczyła z napływającymi do oczu
łzami. To było nie do zniesienia.
Nagle, wydukawszy jakieś słowa przeprosin, odwróci-
ła się i wybiegła z sali, odtrącając pomocną dłoń Travisa.
Łzy płynęły jej ciurkiem po twarzy.
Wpadła do swojego pokoju. Kiedy jednak miała prze-
kręcić klucz w zamku, Travis gwałtownie pchnął drzwi
i wszedł za nią do środka.
- Czy możesz mi powiedzieć, co się stało? - zapytał.
- Wyjdź stąd! - krzyknęła. - Zostaw mnie w spokoju.
Położyła się, wtulając twarz w poduszkę.
- Pognieciesz swoją piękną suknię - rzekł lekko, jak-
by nie gniewał się na nią za to, że zepsuła mu wieczór.
- Nie dbam o to! - wymamrotała zduszonym głosem.
- A o co dbasz?
Usiadł na brzegu łóżka. Wyjął z kieszeni czystą, sta-
rannie uprasowaną chustkę do nosa. Podał jej.
- Powiedz, co się stało - poprosił.
Simone podniosła głowę. Przetarła oczy. Gorączkowo
szukała jakiegoś wyjaśnienia.
- Ja... ja chyba za dużo wypiłam - skłamała.
- I myślisz, że ja w to uwierzę?
R
S
- Nie obchodzi mnie, w co uwierzysz - płakała. - Idź
na dół i daj mi święty spokój.
- Nie wyjdę z tego pokoju, dopóki mi nie powiesz,
czym tak się zdenerwowałaś.
Przytulił ją, dając jej oparcie i poczucie bezpieczeń-
stwa.
- Powiedz, Simone, bardzo cię proszę.
- Czy naprawdę łudzisz się, że cokolwiek ci powiem?
Zaczęła się podnosić. Chciała się wyrwać, ale on
znowu okazał się szybszy. Chwycił ją za ramiona i trzy-
mał teraz w żelaznym uścisku.
- To ma coś wspólnego z Sally? - spytał po namyśle.
- Czy powiedziała coś takiego, co sprawiło ci ból?
Próbowała przynajmniej oswobodzić rękę. Niestety,
Travis był silniejszy. Chyba we wszystkim miał nad nią
przewagę. Nie mogła się wyrwać.
- Ona... nic takiego nie powiedziała. Przestań! Puść
mnie, bo będę miała siniaki - prosiła.
Znowu łzy płynęły jej po twarzy. Jeszcze intensyw-
niej niż przedtem. Opuściły ją siły. Szamotanie się z tym
mężczyzną z góry skazywało ją na niepowodzenie.
Wreszcie zmęczona poddała się. Przytulona do jego ele-
ganckiej marynarki płakała rozpaczliwie.
- Ranisz moje serce, Simone. Dość już łez. Nie płacz.
Wziął od niej chusteczkę. Ocierał jej łzy.
Chciała uwierzyć, że choć trochę go obchodzi. Może
naprawdę martwił się tym, że ona płacze.
- Simone, wydaje mi się, że powinniśmy poroz-
mawiać.
Wahała się. Nie miała siły kłamać. Mogła milczeć al-
bo też opowiedzieć mu całą prawdę. Katy... Katy, powta-
rzała w myślach.
Pociągnęła nosem. A on delikatnie scałowywał jej łzy
z policzków. Czuła smak jego ust. Widziała oczy gorące
R
S
jak czekolada.
- Ja... ja miałam dziecko - wykrztusiła.
Zapadło milczenie.
- Miałaś? - zapytał po chwili.
Skinęła głową, odwracając od niego zapłakaną twarz.
- Co się stało?
Gładził jej włosy. Czuła ciepło jego dłoni.
- Ona umarła. Proszę... nie mówmy o tym - szepnęła.
Obnażanie duszy sprawiało jej ból nie do zniesienia.
Chyba zrozumiał. Pocałował ją serdecznie.
- Dobrze, porozmawiamy później.
Wydawało się, że niechętnie wraca do gości.
- Powiem im, że jesteś osłabiona po grypie - powie-
dział w drzwiach. - Dobranoc, Simone.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Czy już wszyscy wyszli? - zapytała Simone.
Travis podszedł do niej.
R
S
- Nie wszyscy. Została jedna piękna dziewczyna.
- Och? - zdziwiła się.
Wprawnym ruchem ściągnął błękitną suknię z jej
drżących ramion. Rzucił na krzesło.
- Tak. To tajemnicza istota. Urocza, inteligentna, na-
miętna. ..
Ujął jej dłoń. Podniósł do ust. Całował opuszki pal-
ców.
Potem zmysłowymi, wilgotnymi wargami musnął nad-
garstek. Jego usta powędrowały wyżej, do łokci.
- To wspaniała dziewczyna - szepnął. - Bardzo po-
trzebuje miłości i ciepła. Pragnie mnie, ale jednocześnie
boi się tego. Walczy ze mną jak lwica. Próbuje być zim-
na jak lód. I coraz bardziej mi się podoba.
Nastąpiły kolejne pocałunki. Delikatnie pieścił jej
szyję. Czuła, jak po jej ciele rozpływają się coraz silniej-
sze fale pożądania.
- Pragnę cię jak nikogo na świecie - mruczał, całując
ją namiętnie. - Nigdy więcej walki, Simone. Żadnych
przykrych słów.
Drżała z pożądania, tak samo rozpalona jak on. Zarzu-
ciła mu ręce na szyję.
Kocham cię. Kocham cię, powtarzała bezgłośnie.
W jednej słodkiej chwili wziął ją w ramiona i uniósł
leciutko. Z wielką pieczołowitością ułożył na łóżku.
Przylgnęła do niego. Nie broniła się. Oddała się rozko-
szy.
Gładził nagą skórę jej brzucha. Jego ręce dotarły do
stanika. Pieszczota na chwilę ustała, aż Travis uporał się
z haftką, na którą zapięty był stanik. Bielizna Simone
R
S
wylądowała bezpiecznie na krześle. Zakrył dłońmi jej
nabrzmiałe brodawki.
Wspólnie rozpinali guziki jego koszuli.
- Jesteś piękna... bardzo piękna... - szeptał.
Gładził jej płonącą, napiętą do bólu skórę. Ustami
przywarł do twardych, nabrzmiałych brodawek, goto-
wych do przyjęcia pieszczoty. Nie mogła powstrzymać
głośnego jęku. Pieścił i całował tak długo, jak sobie wy-
marzyła. Smakował każdy kawałek jej ciała, całował,
gryzł, ssał, aż wykrzyknęła jego imię, co podnieciło go
jeszcze bardziej.
Przedłużał pieszczoty.
Pięć lat celibatu... Pięć lat czekania na mężczyznę.
Teraz puściły tamy. Pragnęła go, rozpaczliwie wygłod-
niała.
Travis patrzył na jej ciało błyszczące w świetle lamp-
ki nocnej. Podniecenie doszło do szczytu.
Przylgnęła do niego. Wtuliła się w jego ramię. Trzy-
mała go kurczowo, jakby czuła, że już nigdy nie pozwoli
mu odejść.
Wiedziała, że bez niego ponownie zawali się jej świat.
Jeśli on znowu odejdzie, nic jej już nie zostanie. Straciła
Katy. Nie chciała stracić Travisa.
Płakała bezgłośnie.
Kocham cię. Kocham cię, obsesyjnie powtarzała w
myślach. Nie mogła uwolnić się od tych słów.
Pragnęła wypowiedzieć je głośno. Patrzeć mu w oczy
i mówić, co czuje.
Oczywiście nie wolno było mu tego powiedzieć. Nie
mogła popełnić tego błędu. Wiedziała, że nadejdzie pora-
nek, a wraz z nim powrót do rzeczywistości.
Travis pocałował jej kark, a potem wysunął się z jej
R
S
uścisku i położył się na plecach.
Wyglądał cudownie. To było zrozumiałe, że nie mo-
gła mu się oprzeć. Opalone ciało kontrastowało z jasnym
prześcieradłem, zdobionym wielkimi pastelowymi kwia-
tami. Patrzyła na ciemne włosy, porastające ładnie umię-
śniony brzuch, na jasny pasek nie opalonego ciała, w
miejscu, gdzie powinny znajdować się slipki. Ekscytował
ją ten widok.
Wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku.
- Od pierwszej chwili wiedziałem, jak bardzo możesz
na mnie działać - mruknął.
Pragnął jej znowu. Ona też czuła, że głód nie został
zaspokojony.
Znowu wydała z siebie głośny okrzyk, gdy pieścił ją
dłonią. Jej biodra zaczęły poruszać się rytmicznie. Wiła
się w jego ramionach, aż eksplozja targnęła jej ciałem.
Leżeli przytuleni do siebie, spleceni rękoma i nogami.
Aż oboje zapadli w głęboki sen.
Kiedy Simone obudziła się, wokół panowała jeszcze
ciemność. Musiało być bardzo wcześnie. Travis spał
jeszcze. Słuchała miarowego oddechu, czuła, jak ryt-
micznie unosi się jego klatka piersiowa.
Zamknęła oczy i próbowała nie myśleć. To jednak by-
ło niemożliwe.
Po tych cudownych chwilach szczęścia, teraz znów
znajdowała się na dnie rozpaczy. Dlaczego uległa? Prze-
cież od początku wiedziała, że to nie prowadziło do ni-
czego dobrego. Jak mogła po raz drugi popełnić ten sam
błąd?
Travis poruszył się, przekręcił się na bok. Zaczął po-
woli się budzić.
R
S
Odruchowo zakryła kołdrą swoje nagie piersi.
- Czy długo spałem? - zapytał. - Która godzina?
Simone spojrzała na leżący przy łóżku zegarek.
- Dochodzi siódma - szepnęła.
- Mmm... dużo za wcześnie, żeby wstawać. Śpij, Si-
mone.
Pocałował jej rękę.
Kpiny sobie robi, pomyślała. Jak mogłabym teraz
spać? To ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę.
Przesunęła się na brzeg łóżka, nadal szczelnie opatu-
lona kołdrą.
- Dokąd się wybierasz?
Silne ramiona przytrzymały ją. Patrzyła mu w oczy
i przez to wszystko stało się jeszcze trudniejsze. Znów
nie miała siły przeciwstawić się ich hipnotyzującemu
działaniu.
- Ja... ja już muszę wstawać.
- Nie, jeszcze nie wstawaj - mruknął. - Jeszcze mamy
tu coś do zrobienia.
Zsunął kołdrę, odkrywając jej nagie piersi... Przerwał
na chwilę pieszczoty, żeby zapalić lampkę, stojącą na
małym stoliczku przy łóżku.
- To była wspaniała noc. Masz cudowne ciało.
Jego usta znowu odnalazły ciemne nabrzmiałe broda-
wki. Czuła ból.
- Dziękuję - powiedział.
Piekły ją łzy. Dziękował, jakby... jakby to ona zrobiła
mu uprzejmość. Jakby ta jedna noc była jej... usługą dla
pracodawcy. Tknęło ją nagłe przeczucie. A co, jeżeli on
widział to właśnie w ten sposób? Nie! Na pewno nie!
R
S
- broniła się przed tą myślą.
Drzwi otworzyły się powoli. Simone kątem oka za-
uważyła powiększającą się smugę światła. Szybko wsu-
nęła się pod kołdrę, widząc zaglądającego Jake'a.
Drzwi otworzyły się szerzej i chłopiec wślizgnął się
do pokoju. Simone z przerażeniem patrzyła na Travisa.
On jednak nie speszył się tą sytuacją. Nawet nie drgnęła
mu powieka, gdy Jake zbliżył się do łóżka.
- Co tutaj robisz, wujku? - Mały, ze zwykłą dziecięcą
szczerością, domagał się odpowiedzi.
Simone chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu.
Travis poprawił poduszkę. Usiadł wygodnie. Przygar-
nął chłopca.
- Panna Walker i ja chcieliśmy się trochę przytulić -
wyjaśnił spokojnie.
- To znaczy, że wy się bardzo lubicie?- zapytał Jake
z nadzieją.
Usiadł na brzegu łóżka.
Simone głębiej wsunęła się pod kołdrę. Z rozpaczy i
zażenowania przymknęła oczy.
- Tak - odparł Travis. - To prawda. To oznacza, że
my się bardzo lubimy.
- Ale panna Walker nie może, wujku, być twoją
dziewczyną. Musi być moją guwernantką. Ja jej bardzo
potrzebuję. Chcę, żeby nauczyła mnie różnych rzeczy –
mówił drżącym głosem.
- Simone nadal będzie cię uczyć, Jake. Nie masz po-
wodu do niepokoju. A poza tym, wydaje mi się, że panna
Walker nie chciałaby, żeby traktować ją jak moją dziew-
czynę.
R
S
- Naprawdę, wujku? - zapytał chłopiec z niedowie-
rzaniem.
- Naprawdę. A może teraz pójdziesz do pani White
i zapytasz, czy nie pomóc jej w przygotowaniu śniada-
nia? Jestem okropnie głodny.
- Czy poprosić ją, żeby przyniosła wam śniadanie do
łóżka?
- Nie, chyba już wstaniemy - rzekł Travis. - Powiedz
pani White, że za chwilkę zejdziemy na śniadanie.
Kiedy mały wyszedł, Travis zwrócił się do Simone:
- Nie patrz na mnie w ten sposób. Przecież nic się nie
stało.
Simone usiadła. Szukała wzrokiem szlafroka.
- To było okropne - powiedziała. - Myślałam, że
umrę ze wstydu. Co ty nagadałeś temu biednemu dziec-
ku? Co Jake sobie pomyśli?
Sięgnęła po szlafrok.
- Pomyśli dokładnie to, co mu powiedziałem. To naj-
prostsze wyjaśnienie. Chłopca w tym wieku nie trzeba
oszukiwać. Seks jest najbardziej naturalną rzeczą na
świecie. A to, co robiliśmy tej nocy, było naprawdę
wspaniałe. Chyba zgodzisz się ze mną, nieprawdaż?
-Hm... tak.
- Zatem skąd ten niepokój na twarzy? Nic się nie
zmieniło. Twój status guwernantki jest niepodważalny,
jeśli się o to obawiasz - zapewnił ze zniewalającym
uśmiechem.
Położył się na plecach. Przeciągnął się.
Simone odwróciła się do okna.
Nie chciała się kłócić. Ale palił ją wstyd i pragnęła jak
R
S
najszybciej zakończyć tę kłopotliwą sytuację. Zbyt wiele
spraw należało przemyśleć. Przeszkadzała obawa przed
upokorzeniem.
- Pójdę do łazienki wziąć prysznic i zaraz zejdę na
dół - powiedziała.
Kiedy weszła do kuchni, Jake, niezwykle czymś pod-
ekscytowany, żywo rozmawiał z Travisem.
Usiadła przy nich. Bała się rozmowy z panią White.
Unikała kontaktu wzrokowego. Chyba w ogóle czuła się
dziwnie uwrażliwiona, przestraszona. Nawet wcześniej,
u siebie w pokoju, niepewnie przemknęła koło lustra.
- Idziemy do teatru! - zawołał do niej Jake.
Oczy błyszczały mu ze szczęścia.
- Idziemy? - zdziwiła się Simone.
- Właśnie przed chwilą dostałem bilety — wyjaśnił
Travis. - Myślę, że to dobrze, że Jake lubi chodzić do
teatru.
Simone zawahała się, ale zaraz potem skinęła głową.
Pomyślała, że spektakl w teatrze wypełni kilka godzin.
Doskonały pomysł dla zabicia czasu. Nie będzie musiała
zastanawiać się, co zrobić ze swoim zmarnowanym ży-
ciem.
- Z przyjemnością pójdę z wami.
Uśmiechnęła się do Jake'a. A potem zmusiła się do
zjedzenia jajecznicy na bekonie.
Pójście do teatru rzeczywiście było doskonałym po-
mysłem.
Nie tylko pozwoliło zabić czas, ale także odwrócić
myśli od tego, co się wydarzyło pomiędzy nią a Travi-
sem.
R
S
Spektakl okazał się znakomity.
Teatr urządzony był bogato i zarazem gustownie, całe
wnętrze tonęło w złocie i purpurze. Jake od samego po-
czątku patrzył na wszystko z zachwytem.
Szybko znaleźli swoje miejsca, w loży niedaleko sce-
ny. Jake'owi, dopóki nie rozpoczął się spektakl, buzia się
nie zamykała. O wszystko musiał zapytać, koniecznie
chciał opowiedzieć, jak bardzo podoba mu się w teatrze.
Reżyser spektaklu wykazał się kunsztem i dobrym
wyczuciem artystycznym. Krasnoludki wyglądały tak
realistycznie, że Simone niemal uwierzyła w ich istnie-
nie. Królewna Śnieżka była prześliczna i mówiła słodkim
głosem, który od razu chwytał za serce.
Kiedy zgaszono światła, Travis wziął Jake'a za rękę.
Ludzie ciepło na nich patrzyli. Simone wiedziała, że wy-
glądają razem jak szczęśliwa rodzina. I chciała wierzyć,
że tak właśnie jest.
A wieczorem Jake długo i dużo opowiadał, raz jesz-
cze przeżywając wyprawę do teatru. Simone musiała mu
na dobranoc przeczytać bajkę o królewnie Śnieżce i
siedmiu krasnoludkach.
Wreszcie Jake zasnął i Travis, choć zrobiło się już
bardzo późno, zaprosił ją do salonu na lampkę wina.
- Opowiedz mi o sobie - poprosił.
Simone zesztywniała. Odstawiła kieliszek.
- To okropnie nudne rzeczy - rzuciła lekko. - Nie ma
tu zupełnie nic do opowiadania.
Travis pocałował małżowinę jej ucha.
- Pozwól, żebym ja to osądził. Chcę wiedzieć abso-
lutnie wszystko. Pragnę znać wszystkie myśli tej pięknej
głowy.
- Ja... jestem zwykłą prostą dziewczyną.
R
S
Próbowała obrócić w żart to pytanie. Stanowczo wolała
mówić o teatrze albo nawet o pogodzie.
Niestety, nie udało jej się wykręcić. Travis okazał się
nieugięty i dociekliwy.
- Opowiedz mi o dziecku.
Simone przymknęła oczy i tak trwała nieruchomo
w niemej rozpaczy. Znowu wyrzucała sobie, że nie przy-
gotowała się do tej rozmowy. Przecież łatwo mogła prze-
widzieć, że on ją o to zapyta.
Już wtedy, kiedy uciekła z balu, widziała w jego
oczach zainteresowanie. Nie należał do mężczyzn, którzy
dają się zwieść byle czym. Prawdę mówiąc, już od daw-
na chciała mu o wszystkim opowiedzieć.
Czuła jednak, że znowu zacierają jej się granice po-
między marzeniami a rzeczywistością. Niepotrzebnie
uległa złudzeniom. Travis nie kochał jej. Tego była pew-
na. Potrzebował jej tylko w tym celu, żeby zaspokoić
swoje pożądanie. Pod względem seksu dobrali się dosko-
nale.
Dawał jej także siłę, poczucie bezpieczeństwa. Potra-
fił ją zrozumieć...
Zrozumieć? Znowu ulegała złudzeniom. Świat fanta-
zji brała za rzeczywistość.
Pomyślała o swojej małej córeczce. O dziewczynce,
która żyła tak krótko. On nie mógł tego zrozumieć.
- Travis, ja nie bardzo chciałabym o tym mówić. Lata
minęły. To już stara historia. To była dziewczynka i żyła
tylko kilka godzin. I na tym koniec.
Simone głęboko westchnęła.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego z taką ostrością
R
S
przypomniałam to sobie tamtego wieczoru. Naprawdę
już od dawna wcale o tym nie myślałam.
- Kto był ojcem?
Kropelka wina spłynęła z kieliszka na serwetkę. Si-
mone pospiesznie zaczęła ją ścierać.
- Och, ja...
Przełknęła ślinę i próbowała się zastanowić.
- Ja... nie wiem, kto był ojcem...
Głos jej zamarł. Nie miała pojęcia, co mu odpowie-
dzieć.
- Nie wiesz, kto był ojcem dziecka? - upewnił się.
- Nie.
- Rozumiem.
Dopiero z jego głosu wyczuła, że coś tu jest nie w po-
rządku. I nagle zdała sobie sprawę, że to, co powiedziała,
sugerowało, że spała z wieloma mężczyznami i dlatego
nie wiedziała, który z nich jest ojcem dziecka.
I zaraz padło następne pytanie.
- Czy jesteś zabezpieczona, Simone? Bierzesz piguł-
ki?
I znów serce skoczyło jej do gardła. Nigdy nie miała
powodu, by się zabezpieczać. Nie brała żadnych pigułek.
W jej życiu istniał tylko ten jeden niezapomniany
mężczyzna. Po śmierci Katy nie szukała nikogo. Straciła
chęć do życia. Tylko jak mu o tym powiedzieć?
- Tak. Biorę pigułki - skłamała.
Nie chciała, żeby wiedział, że nie zabezpieczyła się
w żaden sposób. Bo jeżeli zaszła w ciążę... Ta myśl po-
raziła ją. Że też wcześniej nie przyszło jej to do głowy.
Czy mogłaby jeszcze raz nosić w sobie jego dziecko?
R
S
Zacząć wszystko od nowa?
Travis nie kochał jej. Straciła swoją Katy. Ale teraz...
Instynktownie oparła rękę na brzuchu.
- O czym myślisz?
- O... niczym.
- Simone, co się z tobą dzieje? W jednej chwili jesteś
miła, a potem tak bardzo oddalasz się ode mnie. Dlacze-
go tak jest?
Czuła, jak drżą jej mięśnie. Wstała i szybko podeszła
do drzwi.
- Co robisz?
- Ja... potrzebuję świeżego powietrza. Muszę iść na
dwór. Na spacer.
- Teraz? Chyba nie zamierzasz wychodzić teraz
z domu?
- A dlaczego nie? - zapytała. - Dlaczego nie miała-
bym teraz wyjść?
Zdjęła z wieszaka płaszcz.
- Choćby dlatego, że jest mróz. I w dodatku środek
nocy... Dziewczyno, czyś ty oszalała?
- Czy dlatego nie chcesz mnie puścić, że znowu masz
ochotę na seks?
Patrzył na nią bez słowa.
Może nawet nie gniewał się. Widziała w jego oczach
zdumienie, a może nawet ból. Kiedy jednak przemówił,
głos jego był twardy i zimny jak lód.
- Wydaje mi się, że masz jakiś problem. Czy mógł-
bym wiedzieć, o co chodzi?
Włożyła płaszcz. Oparła dłoń na klamce.
- Popełniłam błąd - powiedziała z wyraźnym wysił-
R
S
kiem. Brzmiało to, jakby oskarżała nie jego, tylko siebie.
- Nigdy nie powinnam była pozwolić, żeby to się zdarzy-
ło.
- Tak bardzo żałujesz, że byłaś ze mną w łóżku? - za-
pytał ostrym tonem.
Skinęła głową. Nie miała odwagi, by spojrzeć mu
w oczy.
- Masz czelność stać tutaj i mówić do mnie w ten
sposób! - huknął. - Na Boga, odwróć się w moją stronę!
Zacisnęła palce na klamce tak mocno, aż zbielały jej
kostki. Spojrzała na niego. W głębi serca miała nadzieję
zobaczyć smutek na jego twarzy. Albo chociażby gniew.
Tymczasem on wyglądał tak, jakby zupełnie nic się nie
stało. Chłodny, opanowany.
To było oczywiste, że uraziła jego dumę. Żaden męż-
czyzna, a w szczególności ktoś taki jak Travis Steele, nie
lubi, gdy kobieta wyznaje, że pójście z nim do łóżka było
tylko nieporozumieniem. Tym bardziej jeśli ten seks
Wzbudził w nim tak wiele emocji.
- Chyba lepiej będzie, jeśli poszukam sobie innej pra-
cy - powiedziała drżącym głosem. - Ja swoje obowiązki
zawsze traktowałam poważnie i nie rozumiem, jak mo-
głam sobie pozwolić na coś takiego.
- Do licha - warknął Travis. - Nie dałbym funta kła-
ków za twój profesjonalizm.
Poczuła, że ogarnia ją złość.
- Och, wiem, że nie szanujesz mojej pracy. Tak długo
jesteś dobry, aż twój apetyt seksualny nie zostanie za-
spokojony. Dziękuję za towarzystwo, było mi bardzo
miło - mówiła z ironią. - A teraz, wybacz, ale nie będę
dla ciebie tracić czasu. Kilka ciężkich lat zajęło mi odbu-
dowanie mojego życia i nie pozwolę, żebyś zepsuł to
R
S
znowu.
Wargi jej drżały. Z trudem kontrolowała oddech.
- Bóg jeden wie, jak straszną dostałam nauczkę. Chy-
ba jestem potwornie głupia, że nie potrafiłam wyciągnąć
z tego wniosków. Znowu ten dam błąd... Ja bardzo wol-
no się uczę.
Patrzył na nią bez słowa.
- Podjęłam decyzję - oznajmiła. - Pod koniec tygo-
dnia zamierzam odejść z tego domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Czy ty myślisz, że pozwolę ci odejść?
Nie zdążyła uciec. Travis okazał się szybszy. Stanął
R
S
w drzwiach, zastępując jej drogę.
- Ja... myślę, że nie masz tu nic do powiedzenia - po-
wiedziała łamiącym się głosem. - Jeżeli zechcę odejść, to
odejdę i już.
- Jakie masz dalsze plany? Czy będziesz szukała na-
stępnej pracy? Nowy pracodawca zwróci się do mnie
o referencje - drażnił się z nią.
- Nie zrobisz tego! - krzyknęła.
- Och, Simone, nie doceniasz mnie. Cel uświęca
środki. Nie pozwolę ci odejść. Chcę, żebyśmy byli ra-
zem.
Patrzyła na niego z bezsensowną nadzieją, że on wy-
zna jej miłość.
- Kiedy kochaliśmy się, odczułem coś niezwykłego.
Coś, czego nigdy dotąd nie doznałem.
Skrzywił się.
- Po prostu porozmawiajmy przez chwilę - zapropo-
nował.
Nie wspomniał o miłości. Nic, ani słowa. Nawet nie
powinna oczekiwać czegoś takiego. Szybko przypomnia-
ła sobie, że nigdy nie okazywał, że ona coś dla niego
znaczy.
Chodziło mu tylko o łatwe kontakty seksualne. Było
im dobrze w łóżku. Sam to przyznał.
Chciała się skryć w ciemnym kącie i głośno łkać. Wy-
płakać swoją rozpacz, bezsensowne nadzieje.
- Nie chcę, żebyś odeszła.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią oczami ko-
loru czekolady, a usta mu drżały. Potem chwycił ją w ob-
jęcia i mocno przycisnął. Poczuła jego gorące wargi na
R
S
swoich. Kręciło jej się w głowie. Próbowała krzyczeć,
wyrwać się. Ale nie mogła się ruszyć. Była przerażona
i oszołomiona zarazem.
Travis znał swoją moc. Wiedział, że może zrobić z
nią, co zechce.
- Nie walcz ze mną, Simone - szepnął. - Wróć do
łóżka. Pozwól mi przypomnieć ci, jak dobrze nam ze
sobą.
Niewiele brakowało, a uległaby pokusie.
- Nie! - krzyknęła.
Próbowała się wyrwać. Odpychała go dłońmi, szamo-
tała się, wreszcie krzyknęła ze złością:
- Nie! Nie chcę być twoją kochanką! Musisz to w
końcu zrozumieć!
- Jak mogę zrozumieć, kiedy nie chcesz mi powie-
dzieć, o co ci chodzi - irytował się.
- Nie chcę i już.
Dopiero teraz udało jej się wyzwolić z uścisku Travi-
sa.
- Chciałem cię lepiej poznać, wiedzieć, co czujesz.
Dlatego właśnie próbowałem wypytać cię o wszystko.
Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
Cofnęła się. Znowu patrzyła na drzwi. Chciała uciec.
- Czy chcesz zepsuć to wszystko, co tak pięknie się
zaczęło? -pytał.
Zaczęła poprawiać sukienkę.
- Czy dlatego tak reagujesz, że nie potrafisz podołać
szczęściu? Emocje są tak silne, że nie wytrzymujesz te-
go? - zastanawiał się.
- Mówisz o szczęściu? - Parsknęła śmiechem. - Wy-
daje ci się, że mogłabym być szczęśliwa, żyjąc w ten
R
S
sposób, będąc wykorzystywana przez ciebie? Po prostu
dlatego, że dobrze nam razem w łóżku?
Potrząsnęła głową. Ośmieliła się spojrzeć mu w oczy
i natychmiast tego pożałowała. Widziała gniew na jego
twarzy, a może nawet niechęć.
- Czy widzisz to w ten sposób? - Głos jego był jak
stal.
- Oczywiście, że tak to widzę. Bo tak właśnie jest... .
Traktujesz mnie jak głupią. A ja już nie jestem taka na-
iwna jak kiedyś. Wtedy, jak ci uwierzyłam...
Nogi miała tak słabe, że bała się, że zaraz upadnie.
Oparła się o drzwi.
- Co ty wygadujesz, dziewczyno? Czego chcesz ode
mnie? - zapytał ostro.
Niewiele brakowało, a uderzyłaby go z całej siły.
- Niczego nie chcę od ciebie! Jak śmiesz tak do mnie
mówić?
Nie cofnął się ani na krok.
- Przepraszam. Nie powinienem był...
- Oczywiście, że nie. Po prostu nie mogłeś sobie z
tym poradzić. Nie potrafiłeś zapanować nad swoim po-
żądaniem.
Uśmiechnął się pod nosem, ale szybko przybrał po-
ważny wyraz twarzy.
- Simone, ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Co
przez to chcesz osiągnąć?
- Nie powinnam była spać z tobą - powtórzyła z upo-
rem. - Proszę, żebyś zaakceptował ten fakt i pozwolił mi
odejść.
Dopiero teraz cofnął się.
- Jeżeli odejdziesz przed końcem tygodnia, to obiecu-
R
S
ję, że nie zobaczysz ani grosza ze swojej pensji. I nie licz
na referencje.
Zacisnął zęby.
- Pamiętaj, cel uświęca środki - dodał. - Nie chcę,
żebyś odeszła tak szybko. Daję ci czas do namysłu. Czte-
ry dni.
- Panno Walker, chciałbym zamienić z panią słowo
w moim gabinecie. Pani White, proszę zająć się chłop-
cem. Jest zdenerwowany.
Travis wyszedł z kuchni, głośno zatrzaskując za sobą
drzwi.
Pani White i Minnie przerwały rozmowę. Przygląda-
ły jej się ze zgorszeniem, jakby od dawna orientowały się
w sytuacji. Obie wiedziały, że teraz już nie muszą się z
nią liczyć. Simone pamiętała, jak pani White powiedziała
jej zaraz na samym początku, że w tym domu nikogo
nie zatrudnia się na czas dłuższy. Ludzie nie potrafią
sprostać twardym wymaganiom, stawianym przez pana
Steele'a. Simone też się nie udało. Już przeznaczono ją
na odstrzał.
Cztery dni minęły od ostatniej kłótni. Jakoś inaczej to
sobie wyobrażała. Sądziła, że wszystko pójdzie łatwiej.
Travis odsunął się od niej. Nie rozmawiali ze sobą.
Bardzo źle znosiła ten brak kontaktu. Marzyła, żeby zno-
wu ją pieścił, dotykał. Choćby tylko odgarnął włosy z
policzka, wymienił uścisk dłoni.
Jak szalona poszukiwała nowej pracy. Przeglądała
ogłoszenia. Zgłosiła się do kilku agencji. Wszędzie mó-
wiono jej, że o tej porze roku niełatwo będzie cokolwiek
R
S
znaleźć. Kończył się tydzień, a ona nie miała ani jednej
oferty.
Wpadła w rozpacz. Zastanawiała się nawet, czy nie
zadzwonić do Sally. Gdyby jednak przyjęła tę pracę, mu-
siałaby się z tym liczyć, że co jakiś czas będzie spotykać
Travisa. Należał przecież do jej przyjaciół. Poza tym
dziewczynka będzie miała na imię Katy... Nie, tego nie
wytrzymałaby...
Trzeba odejść stąd. Odejść jak najdalej, myślała zde-
sperowana. To było jedyne rozwiązanie.
Sprzątnęła ze stołu. Wzięła talerzyk i kubek po mleku.
Podeszła, żeby wstawić do zmywarki.
- Proszę bardzo, ja to wezmę - powiedziała stanowczo
pani White. - Proszę już iść do szefa. Wydaje się być
z czegoś bardzo niezadowolony.
Irytowało Simone, że gospodyni traktuje ją w ten spo-
sób, że zwraca się do niej takim tonem. Miała tego dość.
Nienawidziła spojrzeń wyrażających dezaprobatę.
One uważają, że to moja wina, myślała. Przecież ten
ich wspaniały pracodawca nie mógłby zrobić nic złego.
On nigdy nie popełniał błędów.
- Dlaczego Jake jest taki zdenerwowany? - zapytała,
wchodząc do gabinetu. - Widziałam go rano i nic nie
wskazywało na to, że ma jakiś problem..,
Zamknęła za sobą drzwi i dopiero wtedy spostrzegła,
że Travis rozmawia przez telefon.
Spojrzała na niego pytająco, ale kiwnął dłonią, żeby
została.
- Tak, Phil, ona jest tutaj - powiedział do słuchawki.
R
S
Potem zwrócił się do niej.
- Dzwoni mój kolega ze studiów, Phil Carter - wyja-
śnił półgłosem. - Ma troje dzieci. Dwoje starszych chodzi
do szkoły, ale on szuka kogoś, kto zająłby się młodszym
dzieckiem. Mieszka w Yorkshire, więc dostatecznie da-
leko, żebyśmy nie musieli za często się widywać. Phil
chciałby z tobą porozmawiać.
Podał jej słuchawkę.
- Naprawdę nie ma powodu, Simone, żebyś patrzyła
na mnie w ten sposób - dodał.
Z niemiłym zdziwieniem sięgnęła po słuchawkę. Nie
myślała, że będzie chciał tak szybko jej się pozbyć. Czu-
ła się nieprzyjemnie zaskoczona.
Po paru minutach zauważyła ze zdziwieniem, że pro-
wadzi miłą, uprzejmą rozmowę z nieznajomym, dobrze
wychowanym mężczyzną. I szybko umówiła się, że już
następnego dnia przyjedzie na rozmowę i być może od
razu zostanie u tych państwa.
Nie ucieszyła się. Nie była pewna, czy właśnie tego
pragnie. To wszystko działo się za szybko.
- Spodobasz im się - powiedział Travis. - Będzie ci
u nich dobrze.
Próbowała uporządkować myśli. Trudno było podjąć
decyzję, ale wiedziała, że czas nagli.
Obserwowała Travisa, jak podpisywał jakieś doku-
menty. Przełknęła ślinę.
- Komu się spodobam?
- Rodzinie Carterów - rzekł chłodno, nie podnosząc
wzroku. - Phil to solidny, odpowiedzialny człowiek. Jego
żona jest pogodna, pełna radości i zawsze bardzo życzli-
R
S
wa. Wydaje mi się, że powinnaś być zadowolona.
Czy on to robił świadomie? - zastanawiała się, kuląc
ramiona. Przedtem był taki zdecydowany zatrzymać
mnie u siebie. A teraz tak się zachowuje, jakbym już go
nic nie obchodziła.
- Na kiedy się umówiłaś?
Simone starała się, żeby jej głos nie brzmiał żałośnie.
- Na jutro.
- Skąd więc ta posępna mina? Przecież właśnie tego
chciałaś.
Wpatrywała się w niego, pragnąc na zawsze zapamię-
tać każdy rys jego twarzy. Serce jej tłukło się jak szalo-
ne. Ubrany był jak zwykle w domu w dżinsy, koszulę i
sweter. Podwinięte rękawy. Kołnierz koszuli wyłożony
na wierzch. Obserwowała jego palce, trzymające teraz
wieczne pióro. Pamiętała, z jaką cudowną delikatnością
dotykały ją te ręce.
- Myślałam, że nie chcesz, żebym odchodziła - sze-
pnęła bardzo cicho.
- Słucham?
Podniósł głowę. Zaczerwieniła się.
- Ja... zastanawiałam się, dlaczego fatygujesz się, by
szukać dla mnie pracy - mruknęła zakłopotana.
- Poinformowałem dziś rano Jake'a, że wyjeżdżasz.
Otworzyła szeroko oczy.
- Jak mogłeś mu to zrobić?! - krzyknęła.
- Jestem zdania, że znacznie lepiej, żeby dowiedział
się za wcześnie niż za późno. Zdawałem sobie sprawę, że
o tej porze roku niełatwo będzie ci szybko znaleźć nową
pracę - mówił Travis. - Wiedziałem, że Phil Carter od
dłuższego czasu szuka kogoś do swojego dziecka...
R
S
- Ale... ale ty nie miałeś prawa mówić Jake'owi, że
odchodzę - denerwowała się. - Zamierzałam przygoto-
wać go do tego łagodnie.
Łzy piekły ją pod powiekami. Odwróciła się do okna.
Nie mogła okazać słabości.
- Dlaczego mu to powiedziałeś? Potrafię sobie wy-
obrazić, jak to zrobiłeś. Twardo i bezwzględnie.
- Po prostu udzieliłem mu rzetelnej informacji. Miał
do tego prawo.
- No właśnie - wybuchnęła Simone. - Zupełnie nie
liczyłeś się z jego uczuciami.
- A kiedy, twoim zdaniem, powinienem był go poin-
formować? Jutro rano, czy dopiero wtedy, jak już bę-
dziesz siedziała w samochodzie? Miałaś cztery dni na to,
żeby mu powiedzieć. Nie wykorzystałaś okazji. Czy
wiesz, o co on mnie zapytał dzisiaj rano?
Znowu słyszała gniew w jego głosie.
- Chyba powiedziałabym mu dzisiaj o swoich pla-
nach - rzekła załamanym głosem.
- Czy wiesz, o co on mnie zapytał? - powtórzył
Travis.
- O co?
- O to, kiedy zamierzam się z tobą ożenić. Chciał
wiedzieć, czy będziemy mieli dziecko. W szczególności
prosił o braciszka. Posunął się do tego, że zasugerował
kilka imion, które mu się podobają... Zatem... pomyśla-
łem, że lepiej przedstawić mu sprawy we właściwym
świetle.
Pochyliła głowę.
- Ja... nie chciałam... żeby to... tak wyszło - wy-
R
S
jąkała.
Pomyślała, że wcale nie chce stąd odchodzić.
To wszystko stało się zbyt nagle.
Jechała do państwa Carterów. Travis wystawił jej do-
skonałą opinię. Wyglądało na to, że jak najszybciej chce
się jej pozbyć.
Jechała powoli. Potrzebowała czasu, żeby uspokoić
stargane nerwy. Nie mogła przyjechać na miejsce zapła-
kana, z czerwonymi oczami i rozmazanym makijażem.
Wiedziała, że nigdy nie zdoła uciec od wspomnień.
Nigdy nie zazna szczęścia.
Straciła Travisa. Nie, pomyślała, to nieprawda. Nie
mogła stracić Travisa, bo go nigdy nie miała. On nie był
jej własnością. Nie kochał jej.
Przejechała już kawał drogi autostradą. Zawsze oba-
wiała się szybkiego ruchu. Odetchnęła z ulgą, gdy znala-
zła zjazd na spokojną wiejską drogę. Już niedaleko, po-
myślała.
Zatrzymała się na skrzyżowaniu. Czekała na zielone
światło. Bębniła palcem w kierownicę w takt muzyki...
I nagle zobaczyła w lusterku, jak na tylnym siedzeniu
ktoś poruszył malutką rączką.
Zamarła ze zdumienia.
A kiedy odwróciła się do tyłu, ujrzała, jak spod koca
wyłania się Jake.
- Dziecko, na Boga, co ty tutaj robisz? - jęknęła ze
zgrozą.
Światło zmieniło się na zielone chyba już jakiś czas
temu, bo stojące za nią samochody zaczęły trąbić. Simo-
ne odjechała kawałek za skrzyżowanie i zaraz potem
R
S
zjechała na pobocze. Nie miała pojęcia, co może ozna-
czać obecność dziecka.
- Chciałem pojechać z panią. Ale zasnąłem i nie
powiedziałem, że tu się schowałem. Gdzie my jesteśmy,
panno Walker? Nie jadłem śniadania i jestem okropnie
głodny.
- Jake! - jęknęła. - Nie powinieneś był tego robić.
Wujek będzie się o ciebie niepokoił.
Spojrzała na zegarek. Już przeszło cztery godziny by-
ła w drodze. Doskonale mogła sobie wyobrazić, że
Travis nie tylko się niepokoi, ale wręcz szaleje z rozpa-
czy.
- Wszystko w porządku, panno Walker - zapewnił
Jake z powagą. - Nie zapomniałem zostawić informacji.
Kartkę schowałem do pudełka z zabawkami. Do naszej
tajemnej skrytki.
- Ale, Jake, Travis nie zna tego miejsca. Kiedy robili-
śmy tę skrytkę, wujek był w Ameryce. I chyba zapo-
mnieliśmy mu o tym powiedzieć.
Starała się mówić spokojnie, cały czas rozglądając się
za budką telefoniczną. Musi jak najszybciej zawiadomić
Travisa, że nie ma powodu do niepokoju.
Chłopcu wcześniej nie przyszło do głowy, że nikt w
domu nie znajdzie pozostawionej przez niego karteczki.
Zadrżał, jego usteczka wygięły się w podkówkę.
Simone przesiadła się do niego na tylne siedzenie.
Wzięła Jake'a w ramiona.
- Wszystko w porządku, mój malutki. Znajdziemy te-
lefon i zaraz zadzwonimy do twojego wujka, żeby nie
martwił się o ciebie.
- Wujek będzie się gniewał - płakał Jake.
R
S
- Nie będzie się gniewał, jak dowie się, że jesteś bez-
pieczny.
Kiedy mały już troszkę się uspokoił, poszli do malut-
kiej restauracji. Zamówiła dla Jake'a wielkiego hambur-
gera z warzywami i zaraz pobiegła do telefonu.
Dzwoniła wielokrotnie. Cały czas linia była zajęta.
Wyglądało na to, że ktoś niestarannie odłożył słuchawkę.
Simone rozłożyła mapę. Do państwa Carterów została
jej niecała godzina drogi. Zastanawiała się, co robić. Za-
wrócić, czy też jechać z chłopcem do tych nowych pań-
stwa, u których miała podjąć pracę.
Po wypiciu dwóch filiżanek herbaty zdecydowała się
zawrócić. Nie mogła sprawiać Jake'owi przykrości, po-
kazując mu inne dziecko, dla którego go zostawiła. Nie
mogła teraz jechać do państwa Carterów. Należało
przedtem odwieźć Jake'a.
Kupiła chłopcu plastykową układankę, kolorową piłę-
czkęj kasetę z bajkami i chipsy.
Znowu podeszła do telefonu. Numer nadal był zajęty.
Nie miała czasu czekać. Musiała jak najszybciej odwieźć
chłopca.
- Wskakuj do samochodu - zakomenderowała.
Włączyła magnetofon.
- Chcesz posłuchać bajki?
Chłopiec skinął głową.
Pięć minut później, gdy już pędziła autostradą, pomy-
ślała, że powinna była zadzwonić również do państwa
Carterów.
- Do licha - mruknęła do siebie. - Zapomniałam
o najważniejszym.
R
S
Wiedziała, że Travis na pewno dzwoni do nich, że
wszyscy się denerwują. Było jednak za późno na napra-
wienie tego błędu. Nie miała czasu na to, by zjeżdżać
z autostrady i znowu szukać budki telefonicznej.
Pomyślała, że państwo Carterowie też będą się o nią
niepokoić. Obiecała im, że przyjedzie. Czekali na nią,
wiązali z jej przybyciem jakieś nadzieje. Burzyła ich pla-
ny. Wprowadzała chaos w ich życie. Dla niej też być
może byłaby to korzystna zmiana. Westchnęła.
Trudno było znaleźć dobrą pracę. Travis wykazał wie-
le życzliwości, pomagając jej w tym.
- Mam nadzieję, że jakoś się ułoży - szepnęła do sie-
bie.
Kiedy późnym popołudniem podjeżdżała pod dom,
zrozumiała, że spełniły się jej najczarniejsze obawy.
Travis stał na podjeździe, rozmawiając z policjantem.
Nigdy nie zapomni wyrazu jego twarzy, gdy zobaczył
samochód, a w środku ją i Jake'a, całych i zdrowych. Wi-
działa, jak odetchnął z ulgą, jak się uśmiechnął.
Simone patrzyła na niego przez okno, czując nie kon-
trolowany przypływ gorącego uczucia do Travisa. Wie-
działa, jak potwornie się denerwował. O nią również, nie
chodziło mu tylko o Jake' a.
Po chwili przybrał obojętny wyraz twarzy, jak India-
nin, który nie okazuje swoich uczuć. Teraz jednak nie
dała się temu zwieść.
Travis powiedział coś do policjanta, który uśmiechnął
się, zasalutował, wsiadł do swojego samochodu i odje-
chał.
Jake otworzył drzwi i pobiegł do wujka. Simone pa-
trzyła ze łzami w oczach, jak Travis unosi swojego sio-
strzeńca do góry, jak obaj ściskają się. Słyszała, jak mały
R
S
zaklina się, że nigdy więcej nic takiego nie zrobi.
- Wujku, bo ja zostawiłem kartkę, że jadę z panną
Walker. Tylko ja zapomniałem, że nie wiesz o mojej
tajemnej skrytce - mówił chłopiec.
- Dobrze, Jake. Biegnij teraz szybciutko do pani
White i zobacz, jakie pyszności przygotowała dla ciebie
w kuchni.
Jake wbiegł do domu.
Simone zamknęła drzwi samochodu. Głupia sprawa,
ale oczekiwała, że Travis ucieszy się na jej widok, że
zareaguje podobnie jak na chłopca.
Podszedł do niej energicznym krokiem.
- Co ty wyprawiasz? - zapytał ze złością. - Nawet
jeśli istotnie Jake sam wpadł na ten idiotyczny pomysł, to
chyba mogłaś mnie zawiadomić, że on jest z tobą.
- Nie krzycz na mnie! Nie widzisz, że jestem zmę-
czona? Odgarnęła włosy z czoła. Otworzyła bagażnik,
żeby wyjąć stamtąd torbę.
- To było zbyt męczące dla ciebie? Nie mów, że oni
tam na północy nie mają telefonów - rzekł z sarkazmem.
- Zbyt wielki kłopot, żeby podnieść słuchawkę i powie-
dzieć parę słów, że nic wam się nie stało.
Simone patrzyła mu w oczy. Jej serce waliło jak osza-
lałe.
Jak on może mi to robić? - myślała. Przecież wie, co
czuję.
- Linia była zajęta - poinformowała go, starając się
być uprzejma. - Próbowałam wiele razy. Zapytaj Jake'a,
jeśli nie wierzysz. Podejrzewam, że ktoś źle odłożył słu-
chawkę.
R
S
- Czy wiesz, co ja dzisiaj przeszedłem, kiedy Jake'a
nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Wyobrażałem sobie wszy-
stkie rodzaje wypadków, a nawet porwanie lub morder-
stwo. I potem, kiedy zadzwoniłem do Phila i dowiedzia-
łem się, że nie dojechałaś... Pomyślałem, że może Jake
jest z tobą. Ale od ciebie nie było żadnej wiadomości...
- Gniewnie potrząsnął głową. - Dlaczego, na Boga, zaję-
ło ci to tyle czasu? O co chodzi? Czy sprawiało ci satys-
fakcję, że z rozpaczy odchodzę od zmysłów?
Simone patrzyła na niego ze zdumieniem. Czyżby on
uważał, że mogła być aż taka okrutna? Potrząsnęła gło-
wą. Czy to możliwe, że kochała kogoś takiego? Kogoś,
kto aż tak bardzo jej nie szanuje, kto nie ma dla niej ani
odrobiny szacunku?
- Jak... jak możesz przypuszczać, że byłabym zdolna
do czegoś takiego?
Jej głos był cichy i nasycony rozpaczą.
- Jak możesz uważać mnie za tak marną... podłą
istotę?
- Simone... Przepraszam... bardzo przepraszam...
Nie miałem nic takiego na myśli... - powiedział ze zmie-
nionym wyrazem twarzy.
- Ale to powiedziałeś i już nie cofniesz tych słów.
- Simone, czy wiesz, co przeszedłem? - mówił stłu-
mionym głosem. - Straciłem siostrę i szwagra w wypad-
ku na autostradzie. A kiedy teraz zadzwoniłem do Phila i
dowiedziałem się, że nie dotarliście...
R
S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
R
S
Weszli do salonu. W kominku płonął ogień.
Nie powinnam ulegać tej atmosferze, myślała. Trzeba
umieć odchodzić z godnością.
- Pójdę do siebie - powtórzyła z uporem. - Odpocznę,
wyśpię się, a wczesnym rankiem pojadę do państwa Car-
terów.
- Nigdzie nie pójdziesz, zanim nie ustalimy pewnych
spraw. Zanim nie będę wiedział, że zrozumiałaś.
Przytrzymał ją za rękę. Lekko, ale zdecydowanie.
- Siadaj. - Wskazał na miękką, wygodną sofę. - Prze-
praszam. Jedyne, co mogę zrobić, to cię przeprosić. Sło-
wa zostały wypowiedziane i nic już tego nie zmieni. Pro-
szę cię, spróbuj mnie zrozumieć. Byłem chory z niepoko-
ju. Bałem się stracić was oboje.
Pociągnął ją na sofę. Usiadł przy niej. Była zbyt zmę-
czona, żeby stawiać opór.
- Nie chcę, żebyśmy się kłócili. Wiesz dobrze, jak
wiele dla mnie znaczy ten chłopak.
Cały czas miała bezsensowną nadzieję, że Travis po-
wie, jak wiele ona znaczy dla niego.
Przymknęła oczy.
- Wiem, ile on znaczy dla ciebie - szepnęła.
- Zatem rozumiesz, co czułem?
- Tak, a teraz pozwól mi odejść. - Głos jej drżał. - Ja
jestem... bardzo zmęczona.
- A co z Carterami? Czy zadzwonisz do nich, czy też
chciałabyś, żebym ja to zrobił?
Travis oparł rękę na jej ramieniu. Przez cały dzień
tęskniła, by znowu przytulić się do niego, usłyszeć jego
głos... Marzyła jednak, że Travis powie, że ona też coś
dla niego znaczy.
Milczała.
R
S
- Czy mam powiedzieć Philowi, że zmieniłaś zamiar?
- zapytał.
Nadal nie odpowiadała. Walczyła z natłokiem my-
śli. Próbowała wyczytać z jego słów, co on naprawdę
czuje.
- Chodź ze mną do sypialni - szepnął, muskając usta-
mi jej włosy. - Pozwól mi sprawić, żeby znowu było
dobrze między nami.
Jego ręka niepewnie gładziła jej udo. Była w grubych
dżinsach, ale i tak drgnęła, gdy ją dotknął.
- Pozwól mi trzymać cię w ramionach. Chcę pokazać,
jak bardzo cię pragnę.
Ranił jej serce. On pożądał, ale nie kochał. Intereso-
wało go jej ciało, jako środek do osiągnięcia satysfakcji
seksualnej. Natomiast ona marzyła o miłości.
Jak długo mogło trwać coś takiego? - zapytywała się
w myśli. Trzy dni, może cztery... Znudzi mu się, a ona
długo potem będzie leczyć rany.
- Proszę cię, Travis, przestań...
Jego cudowne, namiętne usta odnalazły jej wargi. Za-
mknęła oczy. Najważniejsze, to nie dać się zahipnotyzo-
wać. Nie ulec urokowi jego brązowych oczu. Musiała
znaleźć w sobie dość sił, by uciec.
- Wiesz, że nie mogę tutaj zostać, Travis! - krzyknęła.
– Nic nie zmieniło się między nami.
Podniosła się z sofy, świadoma tego, że drży jak osi-
ka. - Zadzwonię do pana Cartera i go przeproszę - doda-
ła stłumionym głosem. - Powinien zrozumieć.
- Jeżeli tego chcesz - rzekł ze smutkiem.
To nie tego chciała Simone. Aż jęknęła w duszy. Pra-
R
S
gnęła jego miłości.
Czy ty tego nie rozumiesz, jak bardzo chcę, żebyś
mnie kochał? - pytała w myśli.
Gdybym miała kogoś, kto mógłby mi pomóc - zasta-
nawiała się Simone następnego dnia rano.
Siedziała w wannie, wśród zielonych bąbelków piany
pachnących sosną. W gorącej wodzie rozluźniła się, zre-
laksowała. Jednak problemy nadal pozostały nie rozwią-
zane.
Jaka szkoda, że nie mogę zadzwonić do Jenny, myśla-
ła. Teraz potrafiłabym opowiedzieć jej o wszystkim. Ja-
kie to straszne nie mieć rodziny, nie mieć przyjaciół.
Wyszła z wanny. Wytarła się wielkim puchatym ręcz-
nikiem. Rozczesała włosy. Niedługo miała znowu spo-
tkać się z Jakiem. Obawiała się tego. Chłopca nie potrafi-
ły zadowolić żadne mętne wyjaśnienia. Żądał, by z nim
została. Niczego innego nie chciał słyszeć.
Zadzwoniła do Phila Cartera. Ustalili, że przyjedzie
do nich dopiero za kilka dni. Dokładny termin mieli
uzgodnić telefonicznie.
Pogoda była straszna tego dnia, co doskonale pasowa-
ło do jej nastroju. Typowy angielski zimowy dzień. Upo-
rczywe opady deszczu, ciężkie ciemne chmury i wicher,
który przenikał do szpiku kości.
Simone miała nadzieję, że się wypogodzi, bo plano-
wała pójść z Jakiem na spacer. Wyglądało jednak na to,
że deszcz nigdy nie przestanie padać.
Ubrała się. Wysuszyła włosy i zeszła do kuchni na
śniadanie.
Pani White spojrzała na nią z wyraźną niechęcią.
R
S
- Wszyscy już zjedli, a z panią to zawsze jakiś kłopot
- mruknęła.
A kiedy Simone smarowała masłem świeżutką bu-
łeczkę, gospodyni powiedziała:
- Mało brakowało, a nie miałaby pani gdzie nocować.
Zamierzałam zlecić przeprowadzenie remontu w tym
małym pokoiku. Chwała Bogu, tknęło mnie, żeby z tym
jeszcze jeden dzień poczekać.
Simone nie miała ochoty na dyskusję ze starszą kobie-
tą.
Szybko zjadła śniadanie i poszła do sali lekcyjnej,
przygotować się do zajęć z Jakiem. Musiała wymyślić
coś naprawdę ekscytującego. Musiała zająć czymś
chłopca, by nie zadawał zbyt wielu pytań, by uniknąć
drażliwych tematów.
Zaczęła gorączkowo przeszukiwać szafki z pomocami
naukowymi. Swojego czasu Travis kupił wszystko, co
mogło okazać się potrzebne. Były tam klocki, zabawki
ćwiczące sprawność, bryły geometryczne, rolki koloro-
wej bibułki, zestaw „mały majsterkowicz", wielki pod-
świetlony globus, kolorowe gałganki, kłębki włóczki....
I wtedy przyszedł jej do głowy pewien pomysł. To
mogło chłopca zainteresować.
- Co ty na to, żebyśmy zrobili dzisiaj kukiełki? - za-
pytała wesoło, kiedy pojawił się Jake. - Potem mogli-
byśmy bawić się w teatrzyk - dodała. - Pamiętasz, jak ci
się podobała bajka o Czerwonym Kapturku?
Jake od razu wydał okrzyk zachwytu.
- A może zrobimy smerfy? Z tych niebieskich
ścinków. Albo królewnę Śnieżkę? - podsuwała nowe po-
mysły.
R
S
I już siedzieli razem na podłodze, pogrążeni w pracy.
Simone przyniosła od siebie z pokoju stare kremowe
rękawiczki. Jedną z nich przybrali koronką i tiulem. Żół-
tą
wiskozową włóczkę Simone zaplotła w długie warkocze.
Z niebieskich guziczków zrobiła oczy, z czerwonego pa-
ciorka okrągłe usteczka.
- To będzie królewna Śnieżka - zdecydował Jake. -
Jeszcze ładniejsza niż prawdziwa... Spójrz na to! - zawo-
łał za chwilę. - Z tego to dopiero będzie peruka! Możemy
zrobić kukiełkę olbrzyma!
Chichocząc, wyciągnął z pudła motek pięknej czarnej
wełny.
Nagle skrzypnęły drzwi. Simone nie musiała się od-
wracać, żeby wiedzieć, kto wszedł do środka.
- Zobacz, wujku, jaką zrobiliśmy kukiełkę - chwalił
się chłopiec. - To królewna Śnieżka - dodał.
Travis przysiadł się do nich. Z zainteresowaniem
oglądał kukiełkę.
- Bo my, wujku, będziemy bawić się w teatr - objaś-
niał Jake.
- Doskonale! - Travis patrzył z uznaniem na Simone.
-I gdzie to wszystko znalazłaś?
- W szafie z pomocami naukowymi - zaśmiała się.
Jake, wesoły i rozbawiony, chwycił motek czarnej
wełny. Włożył go sobie na głowę i zaraz potem udeko-
rował nim swoją ukochaną nauczycielkę.
- To nasza gigantyczna kukiełka! - krzyknął z rado-
ścią. - Zobacz, wujku, jak śmiesznie wygląda panna Wal-
ker w czarnych włosach.
R
S
Simone śmiała się razem z chłopcem. Cieszyła się, że
Jake odzyskał dobry nastrój. W pewnym momencie spoj-
rzała na Travisa.
Co się stało, do licha, dlaczego on nagle patrzy na
mnie w ten sposób, przestraszyła się. Wpatrywał się w
nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
- Chantelle? - zapytał z niedowierzaniem.
Teraz już wiedział.
- Wujku, dlaczego nazwałeś pannę Walker Chantel-
le? Ona się tak nie nazywa.
Jake patrzył na nich ze zdumieniem. Nikt mu nie od-
powiedział. Kłopotliwe milczenie przedłużało się.
Simone drżała ze strachu. Wspomnienia odżyły ze
zdwojoną siłą.
Nazwał ją Chantelle prawie bez wahania. Ta czarna
włóczka sprawiła, że ją poznał. Wtedy miała włosy ufar-
bowane na czarno. Czyżby jednak ją pamiętał? Ledwie
mogła w to uwierzyć. Nigdy przedtem nie widziała go
takiego. Travis Steele umiał się kontrolować. W każdej
sytuacji potrafił zachować się zimno i spokojnie. Teraz
wydał się... speszony... zupełnie rozbity.
- Jake, czy możesz zejść na dół i zapytać panią Whi-
te, czy nie potrzebuje pomocy w przygotowaniu lunchu?
- powiedział Travis nieswoim głosem.
Jake skrzywił się z niechęcią.
- Ale...
- Po prostu idź już! - krzyknął Travis.
Zarówno Simone, jak i Jake nie słyszeli, żeby kiedyś
zwracał się do kogoś takim tonem. Oboje patrzyli na
niego ze zdumieniem.
Travis wciągnął głęboko powietrze do płuc. Pogładził
R
S
chłopca po policzku.
- Proszę, Jake - powiedział, tym razem już znacznie
łagodniej. - Muszę zamienić słowo z... panną Walker...
na osobności.
Chłopiec skulił ramiona. Wyszedł, cicho zamykając
za sobą drzwi.
- Zdejmij tę głupią włóczkę z głowy - zezłościł się
Travis. - Wyglądasz w tym cudacznie.
Drżącą ręką Simone zdjęła motek.
- Bądź tak dobra i powiedz mi, co ty tutaj knujesz?
- zapytał lodowatym tonem.
Simone przełknęła ślinę.
- Co tu, do cholery, się dzieje? - zapytał znowu.
Potrząsnęła głową.
- Ja nie...
- Odpowiedz mi, Simone. Czy może raczej powinie-
nem zwracać się do ciebie Chantelle? Czy Walker to
twoje prawdziwe nazwisko?
- Proszę! - jęknęła Simone. - Nie bądź taki. Ja...
- A czego, do licha, po mnie się spodziewasz? - za-
grzmiał Travis, podnosząc się nagle z podłogi. - Co za
głupi żart przyszedł ci do głowy?
- Żżżart? - wyjąkała Simone, ledwie zdolna uwierzyć
w to, co się działo.
- Nie udawaj niewiniątka!
Spacerował teraz po pokoju jak rozjuszony tygrys.
- Nie możesz naprawdę myśleć, że jestem tutaj z po-
wodu jakiegoś... żartu. Ty myślisz, że ja przeszłam przez
to okropne upokorzenie tylko dla... żartu?
- W takim razie powiedz mi dlaczego. Co chciałaś
R
S
zyskać, prowadząc tę podwójną grę? Inne nazwisko,
zmieniony wygląd. Po co ci to wszystko? Założyłaś się...
po jakim czasie cię rozpoznam?
- Ty myślisz... że ja to wszystko zaplanowałam z gó-
ry? Ty naprawdę myślisz... że miałam taki zamiar?
Jego oczy pociemniały. Teraz były prawie czarne.
- Do licha z tym, co ja myślę. To są fakty.
- Ja nie oszukiwałam cię... - Simone potrząsnęła gło-
wą. - Przynajmniej nie czyniłam tego rozmyślnie. Wte-
dy... pięć lat temu... Wiem, że wyglądałam zupełnie ina-
czej. To miał być tylko głupi figiel... wyzwanie. To było
głupie. Wyśmiał mnie chłopak, bo nie chciałam pójść
z nim do łóżka. Czułam się zraniona, upokorzona. Przy-
jaciółka doradziła mi, żebym dla poprawienia sobie na-
stroju ubrała się inaczej niż zwykle i poszła do nocnego
klubu. Pierwszy raz byłam w takim miejscu... Musisz mi
uwierzyć, Travis. To nie było zaplanowane. Ja nawet nie
wiedziałam. .. jak się nazywasz. Gdybym wiedziała, że
to ty, nigdy bym nie przyjęła tej pracy. Musisz mi uwie-
rzyć -powtórzyła.
Spojrzała na niego błagalnie.
Zapadła cisza. Po chwili Travis zapytał:
- Dlaczego nie powiedziałaś mi tego od razu przy
pierwszym spotkaniu? Na cóż były te oszustwa?
- Ja... nie wiem - bąknęła.
- Teraz rozumiem, dlaczego tak dziwnie zachowywa-
łaś się, gdy przyszłaś do mojego gabinetu. Rozpoznałaś
mnie od razu. Bawiło cię, że robisz ze mnie głupka.
Wiedziałaś, że spędziliśmy razem noc pięć lat temu. I nie
R
S
przyszło ci do głowy, żeby mnie o tym poinformować.
Jak mogłaś tak postąpić?
Simone pochyliła głowę. Zastanawiała się, jak mu po-
wiedzieć o tym, co czuła. Przez te wszystkie lata niena-
widziła go za to wszystko, przez co musiała przejść.
Niemal winiła go za śmierć Kary, za swoje cierpienia.
Zdała sobie teraz sprawę, że przecież on nie mógł o tym
wiedzieć. Nie był więc niczemu winien.
- Czy otrzymam wreszcie jakieś wyjaśnienie? Czy
zamierzasz tak siedzieć bez słowa? - denerwował się
Travis.
Podszedł do okna. Patrzył na deszcz bębniący o szy-
bę.
- Ja... powinnam była odejść już tego dnia, kiedy cię
rozpoznałam - mówiła Simone. - Ja... chciałam, ale był
przecież Jake. I... potrzebowałam pieniędzy... potrzebo-
wałam tej pracy... - Głos jej się łamał. - Nie miałam
dokąd pójść i kiedy Jake...
Przełknęła ślinę. Potem znowu mówiła.
- Obiecałam Jake'owi, że zostanę: To był dla mnie
szok. Ledwie mogłam w to uwierzyć...
Zamilkła. I tak jej nie rozumiał. Jak mogła mu wszyst-
ko opowiedzieć o sobie? Był taki zimny i zawzięty.
- Mów, Simone, proszę.
Głos miał dziwnie zachrypnięty, przytłumiony.
Znowu przełknęła ślinę.
- A co... dokładnie chcesz wiedzieć?
- Wszystko, co dotyczy tamtej nocy. Byłaś tak nie-
zwykłą dziewczyną. Młoda i niepewna, a jednocześnie
perfkcyjnie uwodzicielska. Nie potrafiłem cię rozszyfro-
wać.
Spojrzała na niego, ale jego twarz była nieprzeniknio-
R
S
na jak maska.
- Kiedy zwróciłeś na mnie uwagę, ledwie mogłam w
to uwierzyć - mówiła. - Źle się tam czułam. Myślałam
o tym, żeby zostawić koleżanki i iść do domu. Nie mia-
łam żadnego doświadczenia z mężczyznami i kiedy tak
na mnie patrzyłeś... - Przerwała zażenowana. - Posłuchaj,
to się zdarzyło pięć lat temu. Czy musimy do tego wra-
cać?
- Mów dalej - poprosił.
- To działo się tak szybko, że nie umiałam nad tym
zapanować. Ja tego nie planowałam...
- Czy chcesz powiedzieć, że to wszystko odbyło się
wbrew twojej woli?
- Nie. - Potrząsnęła przecząco głową. - Ale wstyd mi
było, że w ten sposób...
Przymrużył oczy.
- Wstydziłaś się swojego zachowania? Żałowałaś, że
to się wydarzyło?
- Wstydziłam się albo raczej... próbowałam zmusić
się do tego. Cały czas potem wydawało mi się, że po-
winnam czuć wstyd. Ale wtedy... było wspaniale... cu-
downie... - Jej głos był teraz cichszy od szeptu. - Nigdy
wcześniej nie przeżyłam nic tak pięknego. Oczywiście
wszystko było dobrze do momentu, kiedy obudziłam się
rano i... zobaczyłam, że mnie zostawiłeś. I wtedy to moje
głupie serce pękło...
Westchnęła.
- Poszedłem do sklepu całodobowego kupić coś dla
nas na śniadanie - wyjaśnił Travis ostrym, nieprzyjem-
nym głosem. - Niewiele czasu spędzam w moim londyń-
skim mieszkaniu. Nie zatrudniam tam służby. Raz w
tygodniu przychodzi ktoś do sprzątania. I to wszystko.
R
S
Nie miałem w domu nic do jedzenia. Może coś zostało w
zamrażalniku, lecz pomyślałem o świeżych bułeczkach,
o mleku. Spodobał mi się pomysł, że zjemy śniadanie w
łóżku. Wróciłem, a po tobie nie było już ani śladu.
Simone podniosła głowę i wpatrywała się w niego
ogromnymi błękitnymi oczami.
- To ty mnie nie porzuciłeś?
Spojrzał na nią z bezgranicznym zdumieniem.
- A więc ty tak myślałaś? Uznałaś, że cię zostawiłem
bez słowa wyjaśnienia?
Rozzłościła się.
- Nie wiedziałam, co myśleć. I nie patrz na mnie tak
oskarżycielsko. Nie wiedziałam, kim jesteś. Jak już mó-
wiłam, nie znałam nawet twojego imienia. Wydawało mi
się naturalne, że nie chcesz mnie więcej widzieć. Miałam
wtedy dość niskie poczucie własnej wartości. Byłam
szarą, dość niepozorną, młodziutką dziewczyną. A ty
byłeś dorosły, bardzo przystojny i bogaty. Tacy męż-
czyźni mają wiele podobnych doświadczeń. I te kobiety,
które biorą sobie na jedną noc, w sumie nic dla nich nie
znaczą.
Travis potrząsnął głową.
- Nic nie wiedziałaś. O niczym nie miałaś pojęcia -
mruknął gniewnie.
Spojrzała na niego. Był blady i z pewnością bardzo
zły na nią. Widziała zaciśniętą szczękę, przymrużone
oczy.
- To dziecko... Czy było moje? - zapytał Travis.
- Chcesz wiedzieć, jak wielu miałam mężczyzn? -
Zaśmiała się nerwowo. - Byłam dziewicą, czy już zapo-
mniałeś o tym drobnym szczególe? Wiem, że to było
R
S
dawno, ale....
- Mogłaś potem pójść do łóżka z kimś innym.
- Jak śmiesz tak do mnie mówić! - krzyknęła. - Za
kogo ty mnie uważasz?
Gwałtownie podbiegła do drzwi. Wyszła z pokoju.
Była zbyt zdenerwowana, rozgniewana, żeby kontrolo-
wać się, żeby nadal prowadzić tę rozmowę.
Zaczęła schodzić po schodach. Słyszała, jak Travis
wybiega za nią. Przyspieszyła kroku. Trzasnęła drzwiami
i pobiegła w stronę lasu. Nie zwracała uwagi na zimno,
na deszcz, na czarne, zachmurzone niebo, lodziła ile sił,
bez palta, w cienkiej jedwabnej bluzce. Jak najdalej od
tego domu, od oskarżycielskich brązowych oczu. Choćby
na koniec świata, aby tylko, choć na chwilę, być bez nie-
go.
- Zostaw mnie samą - wyszeptała, kiedy po kilku se-
kundach dogonił ją i przytrzymał w żelaznym uścisku.
Na białej koszuli krople deszczu znaczyły ciemne
ścieżki.
Jego włosy, nasiąknięte wodą, błyszczały w mroku.
Simone przyłożyła rękę do skroni.
- Czy nie rozumiesz, że chcę być sama?
- Nie uciekniesz ode mnie, Simone.
Mocno trzymał ją w ramionach.
- Chyba że naprawdę nie chcesz być ze mną. Powiedz
szczerze, Simone. Chcesz, żebym odszedł?
Pytał poważnie. Nie słyszała w jego głosie kpiny.
Choć wiedziała, że nadal gniewa się na nią, że jeszcze
nie potrafił uwierzyć w to, co mu powiedziała.
Nie, wcale nie chciała, żeby od niej odchodził. Zale-
żało jej tylko na tym, żeby... przez chwilkę być bez nie-
go. Ochłonąć po silnych przeżyciach, uporządkować
myśli.
- Dlaczego nie powiedziałaś od razu? Dlaczego tak
R
S
długo robiłaś ze mnie idiotę?
Denerwował się, nie mógł się wyzbyć podejrzeń.
Pomyślała, że nawet bardzo wspaniali ludzie też mają
swoje kompleksy, słabości. Pięć lat temu, gdy wrócił ze
sklepu z mlekiem i świeżymi bułeczkami, mógł sobie po-
myśleć, że to on okazał się nie dość dobry, nie dość atra-
kcyjny. Z jego punktu widzenia wyglądało to tak, jakby
ona go porzuciła, jakby to on zupełnie nic dla niej nie
znaczył.
Nie wiedziała, jak mu o tym powiedzieć. A on tym-
czasem rzucał jej w twarz coraz to nowe oskarżenia.
- Nawet nie pofatygowałaś się, żeby mnie zawiado-
mić, że jesteś w ciąży - mówił nieprzyjemnym głosem.
- Nie liczyłem się dla ciebie, nie byłem nikim ważnym.
W końcu spędziliśmy tylko jedną noc.
Nie, tego już nie mogła wytrzymać.
- Nie! Nie! Puść mnie, błagam!
Zaczęła szarpać się z nim, próbując wyzwolić się z
uścisku. Był jednak zbyt silny, rozgniewany. Nie miał
zamiaru jej puścić.
- Musisz mi uwierzyć. Gdy cię rozpoznałam, to by
ło... jakbym znowu runęła na dno przepaści. Wtedy za-
walił mi się cały świat. Pięć lat mi zajęło, żeby jakoś się
po tym pozbierać. Po tym jak... Katy umarła... Byłam
bardzo młoda, niedoświadczona. Winiłam za to siebie,
winiłam ciebie...
Oczy znowu wypełniły się łzami. Otarła je dłonią.
Przeszkadzały bardziej niż strugi deszczu płynące po
twarzy.
- Ja… nie wiedziałam, co robić.
R
S
- Och, Simone - szepnął. - Ledwie mogę uwierzyć
w to, co się stało. Wtedy, pięć lat temu, kiedy zniknęłaś
tak nagle, przeżyłem prawdziwy szok...
- Jak mam to rozumieć? - spytała, nie wierząc włas-
nym uszom.
Dotknął wskazującym palcem jej ust.
- Że cię kocham, Simone. Pokochałem cię już tej
pierwszej niezapomnianej nocy.
Krople deszczu rozbłysły nagle jak diamenty. Wydało
jej się, że cały świat śpiewa pieśń radości. Travis ją ko-
chał!
- To może brzmi niewiarygodnie, ale to prawda. Nie -
mogłem zapomnieć tamtej dziewczyny, chociaż spędzi-
łem z nią zaledwie jedną noc. Próbowałem zaznać szczę-
ścia z innymi. Ale żadna kobieta nie wywoływała we
mnie tego rodzaju emocji, co Chantelle. I kiedy cię ujrza-
łem... może to śmieszne, ale odczułem ulgę. Zrozumia-
łem, że nadal potrafię kochać.
- Czy ty naprawdę powiedziałeś, że mnie kochasz?
- Jeszcze raz musiała się upewnić.
- Kocham cię bardziej, niż myślisz. Czy chcesz zo-
stać moją żoną?
- Tak - szepnęła wzruszona. - Och, tak.
Travis uśmiechnął się. Scałowywał łzy z jej słonej,
mokrej twarzy.
- Nie płacz, kochanie. Chcę, żebyś była szczęśliwa.
Simone głośno łkała. To były łzy szczęścia. Jej głupie
serce wcale nie było takie głupie, jak myślała. Zawsze
gdzieś na jego dnie nosiła nadzieję, że Travis ją pokocha.
Uśmiechnęła się przez łzy i wyszeptała:
- Jestem szczęśliwa... Kochany... Och... jak bardzo
jestem szczęśliwa.
R
S