Żelazny Roger 72 Oko kota

background image

ROGER ŻELAZNY

OKO KOTA

EYE OF CAT

Przełożył: Piotr W. Cholewa

Data wydania polskiego 1992

Data wydania oryginalnego 1982

background image

Joe Leaphornowi,

Jimmy’emu Chee

i Tony’emu Hillermanowi

background image

CZĘŚĆ I

background image

MODLITWA ODPĘDZAJĄCA ZŁO

U drzwi Domu Ciemności
leży para czerwonych kojotów z odwróconymi głowami.

Nayenezgani rozsuwa je swą czarną laską
i przybywa, by mnie odszukać.
Z błyskawicą za sobą,
z błyskawicą przed sobą,

przybywa, by mnie odszukać,
ze skalnym kryształem i gadającym ketahn.

Dalej, w kątach za drzwiami Domu Ciemności,
leżą dwie czerwone sójki z odwróconymi głowami.
Z błyskawicą za sobą,
z błyskawicą przed sobą,
rozdziela je swą czarną laską
i przybywa, by mnie odszukać.

Jeszcze dalej, u paleniska Domu Ciemności
leżą dwa czerwone puchacze z odwróconymi głowami.
Rozdziela je swoją laską
i przybywa, by mnie odszukać
ze skalnym kryształem i gadającym ketahn.

W samym środku Domu Ciemności,
gdzie dwa czerwone puszczyki leżą z odwróconymi głowami,
Nayenezgani odrzuca je na bok
przybywając, by mnie szukać,
z błyskawicą za sobą,
błyskawicą przed sobą.
Niosąc skalny kryształ i gadający ketahn
przybywa po mnie.
Przybywa ze środka ziemi.

Dalej...

background image

N

ocą, w pobliżu wschodniego krańca pochyłego terenu rezydencji otoczonej murem,

może ćwierć mili od samego domu, przy niewielkiej kępie drzew, pod bezksiężycowym
niebem, stoi w absolutnym milczeniu nasłuchując.

Ziemia pod jego butami jest wilgotna. Zimny wiatr mówi, że choć niechętnie, jednak w

Nowym Jorku zima ustępuje wiośnie. Człowiek wyciąga rękę i lekko dotyka czarnej linii
gałązki po prawej stronie. Czuje pączki świeżej, tegorocznej zieleni, pod jego szeroką, ciemną
dłonią śniące o lecie.

Ma na sobie niebieską, flanelową koszulę wypuszczoną na dżinsy. Szeroki pas muszli

przytrzymuje ją w talii. Ciężki naszyjnik z kwiatów dyni — bardzo stary — wisi mu na piersi.
Na szyi ma wąskie pasemko turkusowego heiche, na lewym nadgarstku srebrną bransoletę,
nabijaną nieoszlifowanymi odłamkami turkusu i koralu. Guziki koszuli są zrobione z
wytartych dziesięciocentówek z początków dwudziestego wieku. Czerwona opaska
podtrzymuje długie włosy.

Wysoki, z innych miejsc i innych czasów, nasłuchuje tego, co może, ale nie musi być

słyszalne: odgłosów niezwykłego starcia w ciemnym domu. Jakkolwiek potoczy się to
spotkanie, on — William Czarny Koń Pieśniarz — poniesie porażkę. Ale będzie to jego własna
klęska, zadana przez siły, które uwolnił bardzo dawno temu, przez chindi, od wielu lat
depczące mu po piętach.

Od strony domu słyszy hałas, a zaraz po nim głośny trzask. To jednak nie koniec. Hałas

trwa. Gdzieś za murami zaczyna wyć kojot.

Niemal wybucha śmiechem. Pies, z całą pewnością. Choć głosem bardziej przypomina

tego pierwszego, którego ostatnio poznał na nowo. Naturalnie, tutaj ich nie ma.

William Czarny Koń Pieśniarz. Ma też inne imiona, ale pamiętające maszyny znają go pod

tym właśnie. Tym imieniem go przywołały.

Hałas cichnie nagle, by po krótkiej chwili zabrzmieć na nowo. Według jego oceny, w tej

części świata zbliża się północ. Spogląda w niebo, ale krew Chrystusa nie sączy się na
firmament. Tylko Ini, ptak gromu wśród południowo-zachodnich gwiazd, z przygotowaną
błyskawicą, chmurami i deszczem, wyciąga swój pióropusz, by połaskotać nos Sasa,
niedźwiedzia; mówi mu, że pora nieść nowe życie na ziemię, tam, obok Mlecznej Drogi.

Cisza. Nagła, rozciągająca się na kolejne uderzenia pulsu. Czy to koniec? Naprawdę już

koniec?

Znowu krótkie szczeknięcie, a po nim wycie. Kiedyś znał wiele rzeczy, które powinien

robić; wciąż jeszcze pamiętał niektóre. Teraz wszystkie są dla niego zamknięte; prócz
czekania.

Nie. Jest jeszcze coś, czym może je wypełnić.
Z początku cicho, lecz coraz mocniejszym głosem rozpoczyna pieśń.

T

rudno powiedzieć, by Pierwszy Człowiek skakał z radości po całym mrocznym,

podziemnym świecie, gdzie został stworzony. Dzielił go z ósemką innych ludzi, mrówkami,
żukami, później także szarańczą, którą odkryli podczas wędrówek, i Kojotem — Pierwszym
Gniewnym, Tym-który-został-uformowany-w-wodzie, Wychudzonym Wędrowcem. Wszyscy
się rozmnażali; ważki, komary i lud nietoperzy dołączyli do nich później, podobnie jak
Mężczyzna i Kobieta-Pająk. Okolica stała się tłoczna i pełna robactwa. Wybuchła walka.

— Wynieśmy się stąd — zaproponowało kilku z nich.
Pierwszy Człowiek, który był mądry i potężny, zabrał swe skarby: Białą Muszlę, Turkus,

Abalon, Agat i Czerwono-Biały Kamień.

background image

Położył Białą Muszlę na wschodzie i tchnął w nią. Uniosła się biała wieża chmur. Umieścił

Turkus na południu i tchnął; uniosła się wieża błękitnych chmur. Na zachodzie umieścił
Abalon, a kiedy tchnął na niego, żółta wieża chmur strzeliła w górę. Na północy położył Agat,
który dotknięty jego tchnieniem wysłał czarną, chmurną wieżę. Biel i żółć rosły, spotkały się
w górze i zmieszały, tak samo jak błękit i czerń. I tak stały się Dniem i Nocą.

Potem umieścił w środku Czerwono-Biały Kamień i tchnął w niego. Wyrosła wielobarwna

wieża.

Wieżę na wschodzie nazwał Złożem Świtu, tę na południu Złożem Błękitnego Nieba; na

zachodzie Złożem Zmierzchu, a na północy Złożem Ciemności. Kojot odwiedzał je kolejno,
zmieniając barwę, by pasowała do ich kolorów. Z tego powodu, obok innych imion, znany
jest jako Dziecię Świtu, Dziecię Błękitnego Nieba, Dziecię Zmierzchu i Dziecię Ciemności. A w
każdym z miejsc rosła jego moc.

Podczas gdy wieże czterech punktów kardynalnych były święte i zrodziły rytuały modlitw,

w środkowej mieściły się wszelkie cierpienia, zło i choroby. I do tej właśnie wieży Pierwszy
Człowiek i Kojot powiedli Lud, prowadząc go do drugiego świata. A wraz z nim, naturalnie,
zło. Badali ten świat, spotykali innych, a Pierwszy Człowiek walczył z wieloma, pokonując
wszystkich i zabierając ich pieśni mocy. Był to jednak również świat cierpień i nieszczęść, co
odkrył Kojot, podróżując tam i z powrotem, w górę i w dół. I do Pierwszego Człowieka zwrócił
się z prośbą, by stąd odeszli.

Pierwszy Człowiek wypuścił biały dym, dmuchnął nim na wschód i wciągnął z powrotem

— i uczynił to samo we wszystkie strony. W ten sposób usunął ze świata całe zło i sprowadził
je znowu do Ludu, skąd przybyło. Potem wysłał Błyskawicę, prostą i zygzakowatą, na wschód,
a wraz z nią Tęczę i Promień Słońca, ale nic się nie wydarzyło. Przeniósł je na południe,
zachód i północ. Świat zadygotał, ale nie wydał mocy, która uniosłaby ich wyżej. Wtedy
uczynił laskę z Agatu, Turkusu, Abalonu i Białej Muszli. Na jej czubku umocował Czerwono-
Biały Kamień. Ten wzleciał i uniósł ich do następnego świata. Tutaj spotkali wiele węży, i
Mężczyznę i Kobietę Soli, i Boga Ognia. Nie wolno też zapomnieć o Pajęczej Mrówce. A
światło i ciemność wznosiły się z wież o czterech kolorach, tak jak w innych światach. Lecz
wtedy Pierwszy Człowiek umieścił na wschodzie po dwa pasma żółte oraz czerwone i żółte.
One powstrzymały ruch białego światła. Lud był przerażony. Człowiek Soli radził im, by szli na
wschód, lecz gdy podchodzili pasma cofały się. Wtedy usłyszeli głos wzywający ich na
południe. Spotkali tam starca Dontso, zwanego Muchą-Posłańcem, a ten im wyjaśnił, co
uczynił Pierwszy Człowiek. Żółte pasmo, powiedział, przedstawia zagrożenie Ludu; to drugie
roślinność i pyłki, z czerwoną częścią symbolizującą wszelkie choroby. Wówczas przybyli
Sowa i Lis, i Wilk, i Puma, a wraz z nimi Rogaty Grzechotnik, który ofiarował Pierwszemu
Człowiekowi muszlę, jaką niósł na głowie. A prócz niej obietnicę przyszłych ofiar Białej
Muszli, Turkusu, Abalonu i Agatu. Pierwszy Człowiek przyjął muszlę wraz z jej magią i usunął z
nieba pasma. Lud zrozumiał wtedy, że Pierwszy Człowiek jest zły. Kojot podsłuchiwał na ich
naradach i doniósł Pierwszemu Człowiekowi, że wiedzą, iż zatrzymał światło na wschodzie,
by zdobyć skarb.

Kiedy zarzucili mu to, Pierwszy Człowiek odpowiedział:
— Tak. To prawda, wnuki moje. Szczera prawda. Jestem zły. Lecz użyłem zła dla waszej

korzyści. Ponieważ te ofiary nam wszystkim przyniosą pożytek. I wiem, jak utrzymać zło z
dala od tych, którzy mnie otaczają.

I wykazał im prawdę swych słów budując pierwszy szamański hogan, gdzie dzielił się z

nimi wiedzą o rzeczach dobrych i złych.

background image

P

amiętał przyjęcie tamtej nocy, zanim znalazł kojota. Przeskoczył do willi w Arlington,

strojny w wypożyczony splendor lśniących, syntetycznych włókien genstiumu Pleat & Ruffle
w kwadraty i biało-czarne pasy. Dawni i obecni notable tłoczyli się w błyszczących, wysoko
sklepionych pokojach. On sam był już Przeszłością, ale zjawił się, by spotkać kilku starych
przyjaciół i raz jeszcze dotknąć innego życia.

Profesjonalnie uprzejma kobieta w średnim wieku powitała go, wyszła na spotkanie,

objęła i rozmawiała przez pół minuty entuzjastycznym głosem spikera. Kolejny gość, który
pojawił się za jego plecami, kładąc dłoń na jego ramieniu spowodował, że odsunął się
odruchowo. Zrobił to z ulgą, wziął z tacy drinka, spoglądał na twarze obecnych, niektórych
witał skinieniem głowy, przy innych zatrzymywał się, by zamienić kilka słów. Przesuwał się w
kierunku niewielkiego pokoiku, zapamiętanego z poprzednich wizyt.

Westchnął przestępując próg. Lubił drewno i żelazo, kamień i szorstki tynk, książki i

spokojne obrazy, pojedyncze okno z widokiem na rzekę, ogień płonący cicho w kominku.

— Wiedziałam, że mnie tu znajdziesz — odezwała się z fotela przy kominku.
Uśmiechnął się.
— Ja także... w jedynym pokoju, wybudowanym w okresie zaniku bezguścia.
Przysunął sobie krzesło i usiadł przy niej, przodem do ognia. Jej surowa, poorana

zmarszczkami twarz, jasne, błękitne oczy pod grzywą siwych włosów i niska, krępa sylwetka
nie zmieniły się ostatnio. W pewien sposób była starsza od niego, w inny nie. Z obojga czas
ironizował. Pomyślał o wiekowej Fontenelle i Mme Grimaud, prawie tak starej jak on. Tu
jednak przepaść miała całkiem inny charakter.

— Wyruszasz na nową wyprawę? — zapytała.
— Na razie mają wszystkie zwierzaki, jakich potrzebują. Jestem na emeryturze.
— Podoba ci się to?
— Jak wszystko.
Zmarszczyła brwi.
— Nigdy nie wiem, czy to twój wrodzony fatalizm, zmęczenie światem czy tylko poza.
— Ja też już nie wiem — odpowiedział.
— Może cierpisz na nadmiar wolnego czasu.
— To niezbyt wyróżniająca cecha. Jak deszcz. Istnieję w kulturze zamkniętej.
— Naprawdę? Nie może być aż tak źle — stwierdziła.
— Źle? Dobro i zło zawsze się mieszają. To gwarantuje porządek.
— Nic więcej?
— Łatwo jest kochać to, co obecne i pożądać tego, czego nie ma.
Wyciągnęła rękę i ścisnęła mu dłoń.
— Ty zwariowany Indianinie. Czy istniejesz, kiedy mnie tu nie ma?
— Nie jestem pewien — odparł. — Byłem uprzywilejowanym pasażerem. Może umarłem i

nikt nie ma serca, żeby mi o tym powiedzieć? Jak ci się wiodło, Margaret?

— Chyba wciąż żyję w wieku nieśmiałości — stwierdziła po chwili milczenia. — I idei.
Uniósł szklankę i wypił spory łyk wina.
— ...Zwietrzałych, zastałych i nie przynoszących zysku — dokończyła.
Podniósł szklankę wyżej, do światła.
Nie tak źle — zauważył. — Tym razem wermut mają jak należy.
Parsknęła.
— Filozofia nie zmienia ludzi, prawda? — zapytała.
— Nie sądzę.

background image

— Co masz zamiar robić?
— Pochodzę, pogadam trochę z innymi. Pewnie jeszcze trochę wypiję. Może potańczę.
— Nie pytałam o dzisiaj.
— Wiem. Chyba nic szczególnego. Nie muszę.
— Taki człowiek jak ty powinien coś robić.
— Co?
— Sam musisz to określić. Ktoś musi wybierać, gdy milczą bogowie.
— Bogowie milczą — stwierdził, spoglądając wreszcie w jej jasne, prastare oczy. — A ja

wykorzystałem już wszystkie wybory.

— To nieprawda.
Znowu odwrócił wzrok.
— Zostaw — poprosił. — Tak, jak przedtem.
— Przestań.
— Przepraszam.
Cofnęła dłoń. On dopił wino.
— Twój charakter jest twoim losem — oświadczyła w końcu. — Jesteś stworzeniem

przemian.

— Żyję według zasad strategii.
— Może za bardzo.
— Zostawmy to, pani. Ten problem nie trafił na listę moich zmartwień. Dość już się

zmieniałem. Jestem zmęczony.

— Czy przynajmniej to potrwa dłużej?
— To podchwytliwe pytanie. Miałaś swoją szansę. Jeśli umówiłem się z szaleństwem,

dotrzymam terminu. Nie próbuj leczyć moich ran, póki nie jesteś pewna, że istnieją.

— Jestem pewna. Musisz coś znaleźć.
— Nie spełniam życzeń.
— ...I mam nadzieję, że nastąpi to szybko.
— Muszę się trochę przejść — powiedział. — Wrócę.
Skinęła głową, a on wyszedł szybko. Ona też wyjdzie. Wkrótce.
Później, tego samego wieczoru, natrafił wzrokiem na czerwone pasemko w dywanie.

Podążył za nim i dotarł do platformy skokowej.

— Co do diabła... — mruknął.
Odszukał gospodynię, podziękował i wrócił do zestawu transportowego. Wystukał

współrzędne. Potknął się wchodząc.

Stopklatka padającego człowieka.

Niegdyś światło dnia było światłem nocy.
Czarny Bóg siedział mi na ramieniu.
Czas wirował moebiusem wokół mnie, gdy żeglowałem
na szczyt Góry Ciemności na niebie.
I bestie, wszystkie bestie, które łowiłem.
Gdy je zawołam, przyjdą do mnie
z Góry Ciemności.

P

oprzedniej nocy padał śnieg, suchy i sypki. Dzień jednak nastał wyjątkowo ciepły i

większa część stopniała. Niebo wciąż było czyste, gdy słońce kryło się za ciemnym, skalnym

background image

grzbietem i chłód powracał na ziemię na plecach wiatru szepczącego wśród sosen. Srebrzyste
pasemka światła znaczyły nierówności na zboczu płaskowzgórza z prawej strony; u jego stóp
wirowała już szarość pierwszych fal wieczoru. Przynajmniej w nocy nie będzie śniegu,
pomyślał. Zanim zamknie oczy, będzie mógł patrzeć w gwiazdy.

Gdy rozbijał obóz, przykuśtykał kojot. Wciąż miał owiniętą bandażem lewą przednią łapę.

Dzisiejszy wieczór był porą, by załatwić także tę sprawę.

Rozpalił ogień i przygotował posiłek; sosnowy dym drażnił nozdrza przyjemnym

aromatem. Zanim skończył, odszedł dzień; płaskowzgórze i grzbiet stały się zaledwie bryłami
głębszej ciemności na tle nocy.

— Ostatnia darmowa kolacja — oznajmił rzucając zwierzęciu jedzenie.
Jedząc wspominał inne ogniska i inne obozy, cały długi szlak sięgający ponad sto lat w

przeszłość. Ale tym razem na nic nie polował i w pewnym sensie był z tego zadowolony.

Pijąc kawę myślał o stu siedemdziesięciu latach swego istnienia: jak rozpoczęło się w tym

miejscu, przez jakie baśniowe kraje i jakie piekła je poprowadził i jak powrócił do... tutaj.
Określenie „do domu” byłoby, w danych okolicznościach, czymś więcej niż ironią. Sączył z
metalowego kubka gorący płyn i zaludniał noc demonami, z których większość zamieszkiwała
obecnie w San Diego. Później myśliwskim nożem usunął opatrunek z łapy zwierzęcia. Podczas
operacji pozostało absolutnie nieruchome. Patrzyło tylko. Rozcinając sztywny materiał
wspominał dzień, kilka tygodni temu, gdy znalazł je w sidłach ze złamaną nogą. Był czas, gdy
zachowałby się inaczej. Teraz uwolnił zwierzę, zabrał do domu, wyleczył. I nawet podjął tę
daleką podróż w Carrizos, by wypuścić je na wolność w odpowiedniej odległości od domu, z
całą nocą, kuszącą powrotem do własnego świata, porzuceniem nienaturalnej przyjaźni.

Klepnął zwierzę.
— Idź. Uciekaj.
Kojot wstał. Wciąż poruszał się sztywno trzymając łapę pod nienaturalnym kątem.

Opuszczał ją stopniowo spacerując wokół obozowiska. Co chwilę pojawiał się i znikał w kręgu
blasku ognia. Coraz dłużej pozostawał niewidoczny.

Gdy rozkładał śpiwór, usłyszał brzęczenie. Równocześnie na małym, plastikowym pudełku

u pasa zamigotało czerwone światełko. Wyłączył brzęczyk, ale lampka wciąż mrugała.
Wzruszył ramionami i położył aparat na ziemi. Sygnalizował wezwanie, jakie nadeszło do jego
odległego domu. Zwykle nosił urządzenie, gdy był w pobliżu; zapomniał je zdjąć. Nigdy nie
używał bardziej skomplikowanej wersji, więc nie mógł rozmawiać z tego miejsca. Minęło
kilka lat odkąd odebrał coś, co mógłby uznać za ważne wezwanie.

Mimo to, leżąc i patrząc w gwiazdy odczuwał niepokój. Już bardzo dawno nikt go nie

wzywał. Żałował teraz, że albo nie zabrał drugiego elementu urządzenia, albo że nie zostawił
całego w domu. Ale był na emeryturze; nikogo już nie interesował. To nie może być ważna
sprawa...

...Podążał przez pomarańczową równinę, pod żółtym niebem, na którym płonęło wielkie,

białe słońce. Zbliżał się do pomarańczowej, piramidalnej struktury, pokrytej pajęczyną
drobniutkich pęknięć. Podjechał i zatrzymał się; w pośpiechu ustawił projektor. Potem
rozpoczął czuwanie. Od czasu do czasu sprawdzał wskazania innej maszyny, bezustannie
informującej o poszerzaniu pęknięć. Czas niewiele dla niego znaczył. Słońce dryfowało
powoli. Nagle rozrosła się jedna z zygzakowatych linii i nastąpiło otwarcie struktury. Jakaś
sylwetka o szerokich barach, pokryta różową szczeciną, kołysząc się powstała z jej wnętrza.
Cielisty, obramowany włoskami otwór przed gruszkowatą naroślą na szczycie skierował się
ku niemu, spod oślepiająco czerwonego pasa lśniących wypukłości. Uruchomił projektor i na
stwora wystrzeliła błyszcząca sieć. Walczył, ale nie zdołał się uwolnić. Ofiara poruszała się w

background image

rytmie delikatnego tętnienia, które mogło być uderzeniami jego własnego serca. Cały świat
runął i zniknął, a on biegł, uciekał na wschód, młodsza wersja samego siebie, pod błękitnym
niebem, obok komosy i bylicy, kępek trawy i przytuliny; owce prawie go nie dostrzegały —
wszystkie, prócz jednej, która nagle uniosła się i kołysząc przybrała barwę świtu... A potem
wszystko odpłynęło z ciemnym prądem w miejsca, gdzie trwają sny, gdy nikt ich nie używa...

Ptasie nuty i przedświt: leżał wyrzucony na mieliznę snu, na świat, gdzie czas zawisał

wygięty na krawędzi światła. Nieruchomy. Wynurzająca się świadomość płynęła z wolna nad
przedwerbalnymi pejzażami myśli, które porzucił dawno temu. A może wczoraj?

Przebudził się wiedząc, że wezwanie było ważne. Zadbał o poranne zajęcia i zanim słońce

wstało na dobre, usunął wszelkie ślady obozowiska. Kojot gdzieś zniknął, a on szykował się
do drogi. Zbyt wiele upłynęło czasu, zbyt wiele minęło dla niego, by rozmyślał nad
znaczeniem wróżby. Uczucia jednak to całkiem inna sprawa. Przyglądał się im czasami, choć
rzadko badał dokładniej.

Maszerując przez ranek, myślał o swoim świecie. Znowu był mniejszy, taki jak na

początku, choć wielkość jest rzeczą względną, relatywną do wszystkich światów, które
poznał. Wrócił do stóp pasma Gór Carrizo w Dinetah, ziemi Navajo: ponad dwadzieścia pięć
tysięcy mil kwadratowych, z których większość wciąż pozostała pastwiskami; ponad półtora
miliona akrów dziczy, ograniczonej czterema świętymi górami: Debentsą na północy, Mount
Taylor na południu, San Francisco Peaks na zachodzie i Blanco Peak na wschodzie. Każda z
nich miała własne opowieści i własne, uświęcone znaczenia. W przeciwieństwie do wielu
rzeczy, jakie poznał, Dinetah zmieniała się wolno. W obecnym, dwudziestym drugim stuleciu,
wciąż rozpoznawał w niej to miejsce, którym była w czasach dzieciństwa. Powrót tutaj, po
tylu latach, był jak podróż w przeszłość.

Istniały jednak różnice pomiędzy tym i tamtym dniem. Przede wszystkim, jego klan nigdy

nie był zbyt liczny. Dzisiaj tylko on pozostał przy życiu. Człowiek rodzi się w klanie matki, a w
pewnym sensie rodzi się także dla klanu ojca; lecz jego ojciec był Taoseño i nie utrzymywali
zbyt bliskich kontaktów z pueblem. Ojciec: wysoki, żylasty mężczyzna, niezwykle
utalentowany tropiciel, ze sporą domieszką krwi Równin; zgodnie z obyczajem przybył do
Dinetah, by pilnować stad żony i zbierać jej kukurydzę. Aż do dnia, gdy opanował go jakiś
niepokój.

Mimo wszystko to nie zanik przynależności klanowej odmienił jego życie. Navajo ma wiele

możliwości nawiązywania osobistych kontaktów poprzez sieć relacji międzyplemiennych.
Chociaż wszyscy, których znał kiedyś, już nie żyli, chętnie przyjętoby go gdzie indziej. Jednak
powrócił z żoną Anglo i nie zrobił nic. Wspomnienie wywołało chwilowy ból, choć już ponad
trzy lata minęły od śmierci Dory.

Chodziło o coś więcej. Podobno samotny Navajo, z dala od Ludu, nie jest już Navajo. I czuł,

że w pewien sposób jest to prawdą, mimo że kości jego matki i babki leżały pogrzebane w
pobliżu miejsca, gdzie teraz mieszkał. Wiedział, że się zmienił; przez te lata zmienił się bardzo
poważnie, ale Lud także. Ziemia była prawie taka sama, jednak współplemieńcy utracili wiele
cech, które zapamiętał: drobiazgów łączących się w coś większego. Paradoksalnie zatem, z
jednej strony pochodził z ery wcześniejszej od swoich współczesnych, a z drugiej... Wędrował
pod obcymi słońcami. Tropił niezwykłe bestie, godne samego Zabójcy Potworów. Poznał styl
życia bellicanos i nie czuł się wśród nich obco. Przed imieniem mógł wpisać liczne stopnie
naukowe; niektóre z nich zdobył. W głowie miał bibliotekę, pewnie przechowywaną w
wyćwiczonej pamięci kogoś, kto studiował pieśni yataalii. Stał się bardziej tradycyjny, a
jednocześnie bardziej obcy. Kimkolwiek był, chciał zostać sam.

Ruszył lekkim truchtem tłumacząc sobie, że to w celu odpędzenia chłodu. Mijał urwiska,

background image

występy z granitu i piaskowca, zbocza porośnięte sosną i jałowcem. Martwe juki o liściach
muśniętych lodem leżały jak wypalone gwiazdy przybite wzdłuż jego ścieżki. Śnieg połyskiwał
na dalekich szczytach pod absolutnie czystym niebem. Nawet kiedy się rozgrzał, utrzymywał
tempo, czerpiąc z wysiłku ukojenie.

Dzień trwał, on jednak nie zwalniał kroku. Zatrzymał się dopiero przed południem, by na

wzgórzu zjeść lekki posiłek. Ze zbocza widział wąski kanion, gdzie owce skubały suchą trawę.
W dali, ze stożkowego, uszczelnianego gliną hoganu, unosił się dym. Zakryty Pendletonem
otwór wejściowy spoglądał na wschód, ku niemu.

Stary człowiek z laską wynurzył się zza stosu głazów, gdzie pewnie odpoczywał, pilnując

owiec. Utykając ruszył krętą ścieżką, która w końcu doprowadziła go w pobliże.

Yá’át’ééh — powiedział starzec patrząc ponad jego głową.
Yá’át’ééh.
Poprosił, by przybysz zechciał dzielić jego strawę. Przez pewien czas jedli w milczeniu.
Po chwili zapytał starca o jego klan — pytanie o imię byłoby niegrzeczne — i dowiedział

się, że pochodzi z Ludu Królika Czerwonej Wody. Zawsze łatwiej mu się rozmawiało ze
starymi, niż z młodzieżą; z tymi, co żyli na pustkowiach niż z tymi, co mieszkali w pobliżu
miast.

Wreszcie starzec spytał o jego klan. Powiedział, a tamten umilkł. Nie warto rozmawiać z

umarłymi.

— Jestem ostatnim — wyjaśnił w końcu. Chciał, by starzec zrozumiał. — Nie było mnie

bardzo długo.

— Wiem. Znam opowieść o Gwiezdnym Tropicielu — nagły poryw wiatru sprawił, że

mocniej wcisnął na głowę czarny kapelusz z szerokim rondem. Obejrzał się, spoglądając na
północny szlak.

— Coś cię ściga.
Wciąż rozbawiony sposobem, w jaki starzec nazwał go nie wymieniając imienia, odwrócił

głowę i popatrzył w tym samym kierunku. Wielka kula zeschłego zielska podskakując
przetoczyła się u stóp wzgórza.

— Rosyjski oset — stwierdził.
— Nie — odparł tamten. — Coś groźniejszego.
Mimo przeżytych lat, ze wspomnień młodości powrócił lęk przed chindi. Zadrżał lekko od

dotknięcia wiatru.

— Nie widzę niczego innego.
— Nie było cię przez wiele lat. Czy wykorzystałeś Drogę Nieprzyjaciół?
— Nie.
— Może powinieneś.
— Może to zrobię. Znasz dobrego pieśniarza Drogi Nieprzyjaciół?
— Ja jestem pieśniarzem.
— Więc może wkrótce zgłoszę się do ciebie w tej sprawie.
— Słyszałem, że Gwiezdny Tropiciel sam był pieśniarzem. Bardzo dawno temu.
— Tak.
— Kiedy wrócisz, porozmawiamy o tych sprawach.
— Tak.
Starzec raz jeszcze spojrzał na szlak.
— Tymczasem podążaj krętą ścieżką.
— Tak uczynię.
Później, gdy szedł po znaczonych niebieskimi pasmami łupkach i skamieniałej czerwonej

background image

glinie wyschniętego koryta, a suche topole stały po bokach jak pęknięcia w zimnym błękicie
nieba, myślał o słowach starca i o wszystkim, co mu przypomniały: o stworzeniach nieba i
wody, o istotach z chmur, mgły, deszczu, kwiatowego pyłku i kukurydzy, które tak wielką
odgrywały rolę w dziecięcej wyobraźni. Wspominał je tutaj, w porze, gdy węże i pioruny
jeszcze spały.

Już dawno nie rozważał swych problemów w tradycyjnych terminach. Chindi... Prawdziwy,

czy będący tworem umysłu — co za różnica? Jakaś groźba za plecami. Tak, inny sposób
patrzenia na rzeczy...

Dzień przesunął się do południa i dalej, nim w polu widzenia wyrósł szczyt w pobliżu jego

domu: wysoka rzeźba wiatru, przypomnienie czegoś, co widział kiedyś w pokrytej
wodorostami dolinie pod wodami obcego oceanu. Zatrzymał się znowu i zjadł resztę
prowiantu. Nastroje natury na Południowym Wschodzie trwają długo, pomyślał, patrząc w
tym kierunku. Wprawdzie ziemia pozostała prawie taka sama, lecz dostrzegał pewne różnice
pomiędzy dawnym a obecnym. Widział kępy srebrzystych świerków niedaleko podstawy
monolitu. Półtora stulecia temu nie spotykał w okolicy tych drzew. Ale klimat też zmienił się
nieco przez te lata: zimy były teraz łagodniejsze, nadchodziły później, kończyły się odrobinę
wcześniej niż kiedyś.

Nabił i zapalił fajkę. Cienie jak mnogość palców wyciągały się wolno od zachodu. Biec całą

drogę, a potem siąść i odpoczywać, gdy cel był już blisko — wydawało się to właściwym
postępowaniem. Czy się boi? Zastanowił się. Boi się tego przeklętego wezwania? Możliwe. A
może chce po raz ostatni spojrzeć na tę część swego życia, zanim wydarzy się coś, co je
odmieni? Była taka pieśń... Nie mógł sobie przypomnieć.

Gdy poczuł, że nadszedł odpowiedni moment, wstał i ruszył poprzez chłód i cienie w

stronę wielkiego, dalekiego, sześciobocznego domu z drzwiami wychodzącymi na wschód. To
jego hogan, który nie był dokładnie hoganem.



Niebo pociemniało nim dotarł w pobliże swej siedziby, a drzewa dodatkowo przesłaniały

światło, rozciągając bezgwiezdny jeszcze wieczór ponad budowlą z drewnianych bali. Przez
kilka minut chodził wokół niej, zanim podszedł od wschodu i stanął na surowych deskach,
którymi otoczył swój dom. Potem wszedł i zapalił światło. Miał własne źródło energii, na
dachu i pod ziemią.

W centralnym fogon ułożył drwa i rozpalił ogień. Rozebrał się, rzucając na stos odzieży

lewisy i czerwono-białą, flanelową koszulę. Wszedł do wąskiej, wysokiej kabiny i nastawił
zegar na trzyminutowy prysznic UHF. W tym regionie człowiek nie marnował nierozważnie
wody. Gdy się wynurzył, wciągnął zamszową koszulę, spodnie khaki i parę miękkich
mokasynów.

Uruchomił przekaźnik informacyjny i ekran wyświetlacza nastawiając je na kilka

interesujących go tematów. Potem przygotował kolację w niewielkiej, otwartej wnęce
kuchennej, między zwisającymi ristras cebuli i papryki.

Jadł siedząc na niskim, okrytym skórami stołku. Na ścianach wisiały kilimy Dwóch Szarych

Wzgórz, rozdzielane fotografiami obcych pejzaży. Wśród nich tkwił stojak na broń; obok
metalowa platforma metr na metr, okolona błyszczącymi, pionowymi prętami różnej
wysokości; po prawej stronie duża konsola z ekranem. Światełko wciąż mrugało.

Skończył jeść i przez chwilę bawił się aparatem u paska. Potem odłożył go, przeszedł do

kuchni i nalał sobie piwa.

background image

DYSK I

CHILIJSKIE TRZĘSIENIA ZIEMI WSTRZYMANE

TAKSTONICI ARESZTOWANI


a trzech demonstrantów zatrzymano po otrzymaniu meldunku, że podłożyli ogień pod

samochód należący do urzędnika, odpowiedzialnego za decyzję

PETROCEL ODPIERA ZARZUTY NARUSZENIA

PRAW PATENTOWYCH

„WYHODOWALIŚMY WŁASNE”

TWIERDZI DYREKTOR DZIAŁU BADAŃ

SZYMPANS OSKARŻA O KRADZIEŻ DZIEŁA SZTUKI


Informacja o zatrutym narkotykiem bananie była kluczową w niezwykłym zeznaniu

złożonym dzisiaj w obecności detektywów z Los Angeles

ZABIŁA ICH „BO TAM BYLI”

WYJAŚNIA MATKA TROJGA DZIECI

Tak dawno mnie porzuciłaś
I nie wiem, co teraz zrobię.
Patrzę w górę na niebo i myślę...
W świetle Ziemi zawsze myślę o tobie.


SKOK ORBITALNY STUDENTA COLUMBII

PRÓBĄ USTANOWIENIA NOWEGO REKORDU

„Naturalnie, uniwersytet jest dumny” stwierdził dziekan Schlobin, ale


SPOTKANIE AMBASADORA STRAGE Z SEKRETARZEM GENERALNYM

Strageański ambasador, Daltmar Stango i konsul, Orar Bogarthy, rozpoczęli drugi dzień

rozmów z sekretarzem generalnym Walfordem. Mówi się o sporych szansach na przełamanie
impasu w negocjowaniu umowy handlowej. Jak dotąd prasa


DELFINY ZACHODNIEGO WYBRZEŻA

ŻĄDAJĄ ODSZKODOWAŃ

OSIEDLE A-l GOTOWE DO MONTAŻU


background image

BAKIN M’BAWA ZNOWU PRZEPOWIADA KONIEC ŚWIATA

Patrzę, jak statki nadlatują,
Sączę piwo i na muzykę mam chęć.
Spakowałaś walizki i zniknęłaś,
A ja czuję się jak P-I-E-K-Ł-O 5.

RADYKALNA SEKTA KOŚCIOŁA

NATURALNEGO ŻYCIA

PODEJRZANA O PODŁOŻENIE BOMBY

W BANKU SPERMOVA

PROCES O PRZYWRÓCENIE UPRZEDNIEJ OSOBOWOŚCI


W oparciu o wyrok sądu okręgowego, przedstawiciele Menningera dokonali

KOMPUTER BANKU NOWEJ SZKOCJI OSKARŻONY

O DEFRAUDACJĘ W AFERZE OBLIGACYJNEJ

Więc siedzę tutaj i cierpię.
A wkrótce wirując runę.
Jeżeli chcesz porozmawiać
To P-I-E-K-Ł-O 5 wykręć numer.


nienawidzę on wciąż gdzieś istnieje i nie ma takiej siły która uchroni go przede mną długo

trwało zanim poznałem sposób ale wkrótce będę gotów jestem gotów osiem dni i gdybym
wtedy wiedział to co teraz już by go nie było mnie by nie było spalony? spalony mówią?
nigdy więcej wśród żużlostosów, by ścigać pełzające rury i miażdżyć je dla ich soczystości? ale
i tym powietrzem oddycham i tylko zębate i proste błyskawice trzymają mnie tutaj znam już
drogę poza nie i drzewa za murem wizje miast wznoszonych przez niższe istoty znam drogi i
znam postacie czekać splątane myśli niższych istot mówią mi to czego potrzebuję ktoś
przyjdzie któregoś dnia kto będzie wiedział o kimś który nie jest jak inni którzy wciąż istnieją
odejdę w to miejsce gdzie istnieje osiem dni umarłem trochę on umrze całkiem nic nie
uchroni go przede mną na zawsze najpierw będę mówił teraz kiedy wiem o tym słowa jak
pełzające stwory zgnieść je i smakować soczystość uderzyć teraz i patrzeć jak cofają się niższe
istoty teraz kiedy je znam użyję ich słów żeby mu powiedzieć dlaczego będę kulą i potoczę
się ha! niższe istoty! nienawiść będę o niej mówił kiedy powiem o niej wtedy osiem dni
płonąc nienawiścią

D

awno temu, gdy Nayenezgani i jego brat wciąż zabijali potwory, na jakie Lud natrafił w

nowym świecie, istniały takie — jak na przykład Nieskończony Wąż — które, z różnych
powodów, oszczędzili. Jednak nawet one były do pewnego stopnia ujarzmione i uznane za
nieuniknione zło. Świat stawał się z wolna bezpieczniejszym miejscem, choć wiele ich jeszcze
pozostało.

Była, na przykład, Tse’Naga’Hai, Wędrowna Skała, która toczyła się za swymi ofiarami,

background image

miażdżyła je i pożerała. Nayenezgani szukał jej na tęczy i zakrzywionej błyskawicy. Brat
poradził mu, by wziął magiczne noże, więc miał ze sobą wszystkie osiem.

Gdy przybył do miejsca zwanego Betchil gai, wyjął dwa czarne noże, skrzyżował je i wbił w

ziemię. Dalej wbił dwa błękitne noże, na krzyż. Jeszcze dalej skrzyżował dwa żółte noże i wbił
w ziemię. W końcu wbił dwa noże z zębatymi ostrzami, także na krzyż.

Potem stanął w polu widzenia ogromnej skały.
— Na co czekasz, Tse’Naga’Hai? — zapytał ją. — Czy nie ścigasz mojego rodzaju?
Nie porośnięty mchem głaz, do którego się zwracał, zadrżał trzeszcząc i zgrzytając. Ruszył

wolno w jego stronę. Po krótkiej chwili nabrał rozpędu. Niemal zaskoczył go szybkością, z
jaką się zbliżał. Nayenezgani odskoczył jednak i ruszył biegiem. Skała pędziła tuż za nim, była
coraz bliżej.

Gdy dotarł do miejsca, gdzie wbił zębate noże, Nayenezgani przeskoczył nad nimi. Skała

przetoczyła się po nich i spory jej kawał odpadł.

Nayenezgani uciekał dalej, przeskakując nad żółtymi nożami. Tse’Naga’Hai przetoczyła się

i po nich; pojawiło się kolejne pęknięcie; odprysnęło więcej kawałków. Skała zataczała się z
boku na bok i podążała nieregularnym torem. A kiedy Nayenezgani przeskoczył nad
niebieskimi nożami, a skała uderzyła w nie i przeturlała się nad nimi, odpadły nowe kawałki.
Była już wyraźnie mniejsza, choć jej szybkość wzrosła. Nayenezgani skoczył ponad czarnymi
nożami. Kiedy usłyszał, jak skała zgrzyta o nie i trzaska, odwrócił się. To, co pozostało, było
stosunkowo niedużym kamieniem. Zatrzymał się więc i ruszył ku niemu. Kamień skręcił
natychmiast, zmieniając kierunek, by uniknąć spotkania. Nayenezgani ścigał go ku
zachodowi, za rzekę San Juan. Tam wreszcie pochwycił; zdawało się, że z kamienia uszła
wielka część życia i sprytu.

— A teraz, Tse’Naga’Hai — powiedział — utraciłaś moc szkodzenia mi. Lecz masz pewne

zalety, które zauważyłem już wcześniej. W przyszłości posłużysz do rozpalania ogni Dineh.

Uniósł to, co pozostało ze skały i zabrał ze sobą, by pokazać Pierwszej Kobiecie, która

inaczej nigdy by nie uwierzyła w jego wyczyn.

W

końcu wstał z westchnieniem. Podszedł do konsoli umocowanej obok platformy

otoczonej lśniącymi prętami. Wcisnął klawisz „Wiadomości”. Ekran monitora ożył.

TELEFONOWAŁ EDWIN TEDDERS przeczytał, a dalej wczorajszą datę i godzinę — czas, gdy

jego aparat przekazał sygnał do obozowiska w dziczy. Poniżej system wypisał kolejne sześć
prób Edwina Teddersa, ostatnią zaledwie kilka godzin temu. Dalej wschodni kod i numer, a
potem prośba o jak najszybszy kontakt, poprzedzona słowem PILNE.

Próbował sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś Edwina Teddersa. Uznał jednak, że nie.
Wybrał numer i czekał.
Sygnał brzęczyka ucichł, ale ekran pozostał ciemny.
— Słucham? — odezwał się dźwięczny, męski głos.
— Tu William Czarny Koń Pieśniarz — przedstawił się. — Edwin Tedders prosił o kontakt.
— Jedną chwileczkę — głos zabrzmiał wyżej i głośniej. — Zawołam go.
Dotknął turkusowego kolczyka i spokojnie patrzył na pusty ekran. Minuta zmieniła numer

na zegarze. Potem następna...

Ekran zajaśniał nagle, ukazując pooraną zmarszczkami twarz mężczyzny o ciemnych

włosach i jasnych oczach. Uśmiech sugerował raczej ulgę, niż radość.

— Jestem Edwin Tedders — powiedział. — Cieszę się, że wreszcie udało nam się pana

złapać. Może pan przeskoczyć tutaj? Natychmiast?

background image

— Może — spojrzał na błyszczącą klatkę po lewej stronie. — Ale o co chodzi?
— Mogę wyjaśnić tylko osobiście. Niech pan przerzuci sterowanie. To ważne.
— Dobrze. Już idę.
Przeszedł do platformy skokowej i uruchomił proces aktywacji. Urządzenie zaszumiało. Po

prętach przesuwały się w górę strefy barw.

— Gotów — oznajmił stając na płycie.
Spojrzawszy w dół widział, jak rozpływają się jego stopy.
Na moment świat pogrążył się w chaosie, potem myśli wróciły na miejsce. Stał w

urządzeniu podobnym do swojego. Gdy podniósł głowę, zobaczył duży pokój urządzony w
dawnym stylu: ciemna boazeria, ciężkie fotele obite skórą, chiński dywan, półki pełne
oprawnych w skórę ksiąg, draperie, kominek, na którym płonęło prawdziwe drewno. Przy
platformie stali dwaj ludzie: Tedders i niewysoki, jasnowłosy mężczyzna. Po głosie poznał, że
to ten sam, z którym rozmawiał na początku.

— Mój sekretarz, Mark Brandes — przedstawił go Tedders, gdy tylko zszedł do nich z

platformy.

Odruchowo przycisnął raczej niż uścisnął mu dłoń, według dawnego obyczaju Ludu.

Brandes chyba się zdziwił, ale Tedders już wskazywał fotele.

— Niech pan siądzie, panie Pieśniarz.
— Proszę mi mówić: Billy.
— Jak chcesz, Billy. Napijesz się czegoś?
— Chętnie.
— Mam tu doskonałą brandy.
— Świetnie.
Tedders spojrzał na Brandesa, który podszedł do barku i nalał dwa kieliszki.
— Wczesna wiosna — zauważył Tedders.
Billy skinął głową i odebrał swój kieliszek.
— Miałeś fascynującą karierę. Efekty hibernacji i dylatacji czasowej utrzymywały cię przy

życiu, aż mogłeś skorzystać z postępów medycyny. Prawdziwy relikt historii, chociaż na to nie
wyglądasz.

Billy łyknął brandy.
— Świetny trunek — stwierdził.
— Tak. Z dobrego rocznika. Ilu tropicieli można jeszcze spotkać w naszych czasach?
Billy zachichotał.
— Kogo pan szuka? — spytał.
Tedders także parsknął śmiechem.
— Najlepszego — odparł.
— Co trzeba wytropić?
— Niezupełnie o to chodzi.
— Więc co?
— Nie bardzo wiem, od czego zacząć...
Billy spojrzał przez okno na zalany księżycowym blaskiem trawnik. Wysoki mur przesłaniał

horyzont.

— Jestem asystentem sekretarza generalnego, Walforda — oznajmił wreszcie Tedders. —

Jest tutaj, na górze. Są też ambasador i konsul Strage, Stango i Bogarthy. Co wiesz o
Strageanach?

— Spotkałem kilku tu i ówdzie.
— Co o nich sądzisz?

background image

Wzruszył ramionami.
— Wysocy, silni, inteligentni... O co chodzi?
— Czy chciałbyś, by jeden z nich został twoim przeciwnikiem?
— Nie.
— Dlaczego nie?
— Mogą być bardzo groźni.
— W jaki sposób?
— Trudno ich powstrzymać. Są zmiennokształtni. Dysponują czymś w rodzaju świadomej

kontroli nad własnym ciałem. Potrafią przemieszczać organy. Potrafią...

— Przenikać ściany?
Billy pokręcił głową.
— Nic o tym nie wiem. Owszem, słyszałem, ale nigdy...
— To prawda. Mają system szkolenia, który wyzwala u niektórych tę umiejętność.

Półreligijny, bardzo ciężki, trwa lata, nie zawsze skutkuje. Ale czasem udaje im się wyszkolić
niezwykłych adeptów.

— Wie pan więcej ode mnie.
— Tak.
— Więc po co pan mnie pyta?
— Ktoś z nich tutaj leci. Jest płci żeńskiej.
Billy wzruszył ramionami.
— Żyje ich tu parę tysięcy. Siedzą na Ziemi od lat.
Tedders łyknął alkoholu.
— Wszyscy są normalni. Mówię o kimś ze specjalnym przeszkoleniem.
— I co?
— Przybywa, by zabić sekretarza generalnego.
Billy powąchał swoją brandy.
— Dobrze, że jesteście uprzedzeni — stwierdził po chwili. — I możecie przygotować ludzi z

ochrony.

— To nie wystarczy.
Przez całą konwersację Tedders usiłował spojrzeć rozmówcy w oczy. A teraz Billy

popatrzył wprost na niego. Ucieszony drobnym zwycięstwem nie pojmował, że gość wątpi w
prawdę jego słów.

— Dlaczego nie?
— Nie są przeszkoleni do walki ze strageańskimi adeptami — wyjaśnił. — Zadanie może

przekroczyć ich możliwości.

Billy potrząsnął głową.
— Nie rozumiem, czemu mi pan o tym opowiada.
— Komputer podał twoje nazwisko.
— W odpowiedzi na co?
— Szukaliśmy kogoś, kto mógłby ją zatrzymać.
Billy dopił brandy i odstawił kieliszek.
— W takim razie potrzebny wam jest nowy programista albo ktoś taki. Z pewnością jest

masa ludzi, którzy więcej ode mnie wiedzą o strageańskich adeptach.

— Jesteś ekspertem w tropieniu i chwytaniu egzotycznych form życia. Robiłeś to prawie

od urodzenia. Praktycznie biorąc, w pojedynkę zaopatrzyłeś cały Instytut Życia Kosmicznego.
Ponadto...

Billy machnął ręką.

background image

— Wystarczy — oznajmił. — Obca, o której pan mówił, jest istotą inteligentną. Sporą

część życia poświęciłem na tropienie zwierząt; z całą pewnością egzotycznych, czasem
bardzo sprytnych i z niezwykłymi formami zachowań, ale jednak zwierząt, a nie stworzeń
zdolnych do świadomego planowania.

Kot...
— ...Dlatego nie sądzę, by moje doświadczenia były przydatne w danej sytuacji —

zakończył.

Tedders pokiwał głową.
— Może tak, a może i nie — stwierdził w końcu. — Ale w takich sprawach powinniśmy

mieć pewność. Czy zechcesz porozmawiać z przedstawicielami Strage, którzy przebywają
tutaj? Lepiej ode mnie potrafią wszystko wytłumaczyć.

— Pewnie. Porozmawiać mogę z każdym.
Tedders wychylił swój kieliszek i wstał.
— Wypijesz jeszcze jedną brandy?
— Chętnie.
Nalał.
— Wrócę za kilka minut — powiedział, przeszedł na prawo i opuścił pokój.
Billy odstawił naczynie i wstał. Przespacerował się po pokoju, przejrzał tytuły książek

stojących na półkach, dotknął ich grzbietów, wciągnął nosem powietrze. Zmieszany z
zapachem starej skóry lekki, odrobinę cierpki aromat, którego wcześniej nie umiał
zidentyfikować, ponownie uderzył go w nozdrza. Czuł taki zapach, gdy spotykał Stragean,
dawniej, w innych miejscach. Muszą przebywać w budynku już przez dłuższy czas, uznał, albo
całkiem niedawno odwiedzili ten pokój, znacząc go swą obecnością. Pamiętał ich jako
humanoidów ponad dwumetrowego wzrostu, ciemnoskórych, z wyjątkiem srebrzystych
twarzy, szyi i piersi; płaskogłowe istoty o wąskich klatkach piersiowych i szerokich
ramionach, z przypominającymi kołnierze naroślami, służącymi za czujniki dźwięku o
niewielkich, płonących dziko oczach — wąskich, na ogół żółtych, choć czasem barwy
cynamonu lub bursztynu. Bezwłosi, pełni owadziej gracji, poruszali się cicho i mówili
językiem, kojarzącym mu się odlegle z greckim, którego także nie rozumiał.

To język, uznał, odróżnia istoty myślące od zwierząt. Przede wszystkim język.
Kot...?
Podszedł do okna i spojrzał na trawnik. Trudno tu dotrzeć unikając wykrycia, pomyślał.

Wystarczą najprostsze zabezpieczenia. A w takim miejscu jest ich mnóstwo. Ale ona może
przybrać niemal dowolną postać, może tu wejść w jakiejś nie budzącej podejrzeń formie...

A właściwie po co ma się przekradać? Przecież tego właśnie będą oczekiwać. Gdy obrońcy

skoncentrują się na czymś wymyślnym, można porwać jakiś wóz pancerny, przetoczyć się
przez trawnik, rozbić ścianę, wyskoczyć i strzelać do wszystkiego, co się rusza.

Otrząsnął się i odwrócił. To nie jego problem. Musi być mnóstwo ludzi, którzy lepiej od

niego potrafią rozszyfrować plany obcej. Niezależnie od opinii komputera.

Wrócił na fotel i podniósł kieliszek. Czyjeś kroki zbliżały się z kierunku, w którym odszedł

Tedders. Kroki i ciche głosy, którym towarzyszyło lekkie dzwonienie w uszach. Mowa
Stragean sięgała ultradźwięków ludzkiej skali i choć przy kontaktach z Ziemianami zwężali
zakres, zawsze jednak zostawały jakieś pogłosy. Zbyt długa konwersacja ze Strageanami
powodowała zwykle ból głowy. Wypił łyk brandy i odstawił kieliszek, gdy wyłonili się zza
rogu.

Dwaj Strageanie nosili ciemnoniebieskie kilty i pasy skrzyżowane na piersiach jak

bandoliery. Do pasów mieli umocowane ozdobne szpilki, może oznaki pełnionego urzędu.

background image

Między Teddersem a obcymi szedł drugi człowiek, niski i krępy, z pasmem ciemnych włosów
wokół łysiny; oczy pod gęstymi brwiami lśniły jak nefryt; miał na sobie zielony szlafrok i
pantofle. Billy rozpoznał sekretarza generalnego ONZ, Miltona Walforda.

Tedder przedstawił go Daltmarowi Stango i Orarowi Bogarthy’emu, potem Walfordowi.

Wszyscy usiedli.

— Powiedzą ci więcej o tej sprawie — oznajmił Tedders.
Billy skinął głową.
Strageanin znany jako Daltmar Stango wyrecytował, wpatrując się w pustkę przed sobą:
— Sprawa ma związek z przylotem waszych ludzi do naszego świata, by na nim

zamieszkać. Istnieje już spora enklawa Ziemian, podobnie jak nasza na waszej planecie. Ani
tu, ani tam nie spowodowało to większych problemów. Teraz jednak, gdy moją misją jest
negocjowanie warunków umów politycznych i handlowych, owe osiedla zmienią się
prawdopodobnie w stałe placówki dyplomatyczne.

Przerwał na chwilę, jakby chciał ponownie zebrać myśli.
— Na Strage działa niewielka sekta religijna — kontynuował — której członkowie wierzą,

że jeśli Ziemianin tam umrze, jego esencja życiowa zanieczyści miejsce życia po życiu.
Istnienie stałych placówek spowoduje, że będzie się to zdarzać coraz częściej. Zatem, są
przeciwko jakimkolwiek układom z waszym światem i chcą, by ludzie wynieśli się z naszej
planety.

— Jak są liczni? — przerwał Billy.
— To niewielka grupa. Najwyżej pięćdziesiąt do stu tysięcy członków. Ale nie ich

liczebność jest ważna. Sekta przestrzega bardzo ostrych reguł i wielu z nich podejmuje
surowy kurs szkolenia, który u poszczególnych osobników daje czasami niezwykłe efekty.

— Tak słyszałem.
— Jeden z takich osobników zdecydował się wkroczyć do akcji. Ma kosmolot i trzyma kurs

na Ziemię. Uważa, że morderstwo dokonane na tak wysokim szczeblu utrudni rozmowy w
dostatecznym stopniu, by nie doszło do zawarcia umowy... a to z kolei doprowadzi do
usunięcia Ziemian z naszej planety.

— Jak bliska jest prawdy?
— W takich sprawach trudno przewidywać, ale zajście z pewnością opóźniłoby negocjacje.
— I ma przybyć za parę dni?
— Tak. Informację przekazali nam inni członkowie sekty, ale nie potrafili dokładniej

określić terminu. Dowiedzieli się o wszystkich szczegółach dopiero po jej odlocie.
Zawiadomili władze. Koniecznie chcieli udowodnić, że działa z własnej inicjatywy, a nie na
rozkaz.

— Kto to wie... — uśmiechnął się Billy.
— Tak. W każdym razie, ponieważ informacja podróżuje szybciej niż statek, przesłano

ostrzeżenie.

— Musicie najlepiej wiedzieć, jak powstrzymać kogoś z waszego ludu.
— Rzadko wynika taki problem — odparł Daltmar. — Ale typową metodą jest wysłanie za

złoczyńcą zespołu podobnie uzdolnionych adeptów. Niestety...

— Rozumiem.
— Musimy radzić sobie z tym, co mamy do dyspozycji — mówił dalej obcy. — Wasi ludzie

spróbują przechwycić ją w przestrzeni. Jednak symulacje dają im zaledwie dwadzieścia
siedem procent szansy na sukces. Czy masz jakieś pomysły?

Kot?
— Nie — stwierdził Billy. — Gdyby chodziło o niebezpieczne zwierzę, próbowałbym

background image

przestudiować je w jego własnym środowisku.

— Nie ma na to sposobu ani czasu.
— W takim razie nie wiem, co odpowiedzieć.
Walford wyjął z kieszeni szlafroka niewielki pakunek.
— To jest chip. Zabierz go ze sobą i odtwórz w swojej maszynie — wyjaśnił. — Powie ci

wszystko, co wiemy o tym osobniku i o innych, podobnych. To rzecz najbliższa studium
warunków życiowych, jaką możemy ci dać.

Billy wstał i wziął paczkę.
— Dobrze. Zabiorę to do domu i przejrzę. Może coś przyjdzie mi do głowy.
Walford i pozostali wstali z foteli. Billy podszedł do transportera, gdy odezwał się

Strageanin zwany Orarem Bogarthym.

— Pochodzisz z jednego z rdzennych ludów tego kontynentu? — zapytał.
— Tak — Billy stanął, lecz nie obejrzał się.
— Czy klejnoty w twoich małżowinach usznych mają szczególne znaczenie? Może

religijne?

Billy roześmiał się.
— Lubię je. To wszystko.
— A ten w twoich włosach?
Billy dotknął kamienia, odwracając się powoli.
— Ten? No cóż... wierzono, że chroni noszącego przed uderzeniem błyskawicy.
— Działa?
— Ten działa. Jak dotąd.
— To ciekawe. Trafienie przez błyskawicę nie zdarza się chyba zbyt często. Dlaczego go

nosisz?

— Dla nas, Navajo, błyskawice mają specjalne znaczenie. Niszczą tabu. Deformują

rzeczywistość. Nie są rzeczą, którą można lekceważyć.

Odwrócił się, postąpił o krok, wystukał ciąg liczb i wszedł do urządzenia. Gdy przeminął

czynnik opóźnienia i jego ciało zaczęło się rozpływać, podniósł głowę, by spojrzeć na
pozbawione wyrazu twarze ludzi i obcych.

Idąc od wzgórza do wzgórza,
przechodząc z miejsca na miejsce jak przechodzi wiatr,
bez tropów. Powinna istnieć pieśń o tym,
ale nigdy nie poznałem słów.
Więc śpiewam tę, którą sam stworzyłem:
Jestem jak tęcza, która zaczyna się tam
i kończy tutaj. Nie pozostawiam śladu
na ziemi, gdy łukiem podążam
stamtąd tutaj. Obym odszedł w pięknie.
Niech trwa przede mną, z tyłu, z góry i w dole,
na prawo i na lewo ode mnie.
Bez drgnienia przekraczam bramy nieba.

N

azywamy to Drogą Nieprzyjaciół, powiedział starzec, ale kiedy przyszli biali ludzie,

nazwali to tańcem squaw... pewnie dlatego, że widzieli, jak tańczą go kobiety. Jeśli to o tobie
mają śpiewać, otrzymujesz specjalne imię: imię wojownika. To święte imię, którego

background image

powinieneś używać tylko w czasie ceremonii; nie takie, które możesz wszystkim wyjawiać czy
pozwolić, by cię nim wołano.

Wszystko zaczęło się, mówił, jeszcze wtedy, gdy Nayenezgani ochraniał Lud. Zabił całe

stado potworów, które sprawiały nam kłopoty. Były tam Rogaty Potwór, Wielki Bóg,
Potworny Skalny Orzeł, Wędrowna Skała i wiele innych. Właśnie dlatego zaczęto go nazywać
Zabójcą Potworów. Jego czwartym potworem był Tropiący Niedźwiedź. Wyglądał raczej na
lwa rozmiarów poduszkowca, niż na niedźwiedzia. Kiedy raz trafił na twój ślad, podążał nim i
nie ustawał, dopóki cię nie znalazł i od razu nie zjadł na obiad.

Nayenezgani wyruszył za nim, wytropił tropiciela i pozwolił, by tamten wytropił jego. Ale

kiedy niedźwiedź go znalazł, był gotów. Nie na darmo nazywali go Zabójcą Potworów. Gdy
walka się skończyła, świat był o wiele bezpieczniejszy.

Ale mniej więcej w tym czasie wszystko to zaczęło go dręczyć. Cierpiał z powodu

wszystkich zgładzonych nieprzyjaciół, a niedźwiedź był tylko kolejnym. Ich duchy ścigały go
wszędzie i czyniły bardzo nieszczęśliwym. Stąd właśnie pochodzi słowo Anaa’ji, czyli Droga
Nieprzyjaciół. Naayéé oznacza nieprzyjaciela albo coś naprawdę paskudnego, co cię
prześladuje. Natomiast neezghani znaczy „pozbył się tego”. Zatem Anaa’ji jest chyba
najlepszym określeniem. To ceremonia pozbycia się naprawdę poważnych kłopotów.

K

rążył po pokoju. Ekran wciąż świecił — nie wyłączył zestawu, kiedy skończył

przeglądanie chipu. Miał wrażenie, że ściany pochylają się ku niemu, że próbują go zgnieść.
Wiatr śpiewał zmienną pieśń, którą niemal pojmował. Zatrzymywał się co chwilę, by obejrzeć
pradawny, wyłupany z kamienia grot włóczni, stary kosz, fotografię dzikiej krainy pod niebem
barwy indygo. Pogładził lufę wysokoenergetycznej strzelby, wziął broń w ręce, sprawdził i
odwiesił na haki. W końcu odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz, w noc.

Stał na pomoście otaczającym hogan. Patrzył w mrok. Spojrzał na niebo.
— Nie mam słów... — zaczął, a część jego umysłu drwiła z drugiej części. Zawsze,

uświadamiał sobie ten podział. Nie pamiętał już, kiedy nastąpiło to po raz pierwszy.

— ...A ty wymagasz odpowiedzi.
Nie był nawet pewien, do kogo się zwraca. W języku Navajo nie istniało słowo oznaczające

„religię”. Nie był też pewien, że jego uczucia mieszczą się w tej właśnie kategorii. Kategorii?
To słowo nie istniało, ponieważ za dawnych dni takie sprawy były nierozdzielnie związane z
życiem człowieka. Nie wyróżniano szczególnej kategorii takich odczuć. Większość tych,
których jeszcze znał, nawet dzisiaj uznawała to za normalne. Mimo to zmienili się. On
również, choć wiedział, że jego przemiany były całkiem innego rzędu. „Zachowuje się, jakby
nie miał krewnych” — to najgorsze, co jeden Navajo mógł powiedzieć o drugim. Wiedział, że
do niego pasuje to określenie. Przepaść była głębsza, niż tylko długa nieobecność,
małżeństwo, wszystko, co w życiu zrobił. Inni także wyjeżdżali, żenili się poza klanem, a
jednak zawsze powracali. Dla niego jednak ten element życiowych doświadczeń był prawdą
zarówno w sensie dosłownym, jak i duchowym. Nie miał krewnych. Część umysłu pragnęła
takiej sytuacji. Inna część...

— Popełniłem może wielkie zło — mówił dalej. — Jeśli zabrałem go z jego krainy, jak Lud

został zabrany do Fort Sumner. Jeśli wyrwałem spośród jemu podobnych, których już nie ma.
Jeśli pozostawiłem samego w obcym miejscu, niby jeńca wśród Utów. Wtedy popełniłem zło.
Ale tylko przy założeniu jest on prawdziwą osobą.

Zbadał wzrokiem niebiosa.
— Oby nią nie był — powiedział. — Oby wszystko to było tylko snem możliwości,

background image

nicością... która dręczyła mnie przez lata.

Okrążył hogan, spoglądając między drzewa.
— Myślałem, że najlepiej nie wiedzieć... co może uczynić mnie tchórzem. A jednak

podążałbym tą drogą do końca swych dni. Teraz...

Obok przeleciała sowa, pohukując cicho.
Zły omen, uznała część jego umysłu, gdyż sowa jest ptakiem śmierci i wrogich nam rzeczy.
Sowa, przyznała inna część. Sowy polują w nocy. Nic więcej z tego nie wynika.
— Usłyszeliśmy się nawzajem — krzyknął za ptakiem. — Dowiem się, co uczyniłem i

przekonam, co muszę zrobić.

Wrócił do środka i sięgnął między pajęczyny, gdzie trzymał klucz. Wziął go do ręki i

przetarł. Przesunął końcem palca po piórze, jakby był to obiekt równie niezwykły, co grot
włóczni. Potem, nagle, wrzucił do kieszeni. Przeszedł przez pokój i wyłączył monitor.

Odwrócił się, stanął między błyszczącymi prętami platformy skokowej, uruchomił układ

sterujący i wystukał kod. Patrzył, jak różowieje i znika czerwony dywan Ganado.


Ciemność pomiędzy maleńkimi, ulicznymi latarniami i głosy świerszczy wokół platformy...
Wyszedł spod osłony i wciągnął w płuca wilgotne powietrze. Ogromne, pocięte cieniem

drzewa; niezwykle obfita trawa porastająca wzgórza; ciężkie, niskie, monolityczne budynki,
ciemne teraz, jeśli nie liczyć świateł przy wejściach, tworzących niewielkie groty,
podkreślające tylko mrok nocy; ani jednego człowieka w polu widzenia. Przeszedł kawałek
chodnikiem, przekroczył ulicę, wspiął się na zbocze. Byli tu strażnicy, ale unikał ich bez trudu.
W Parku Balboa panowała cisza; jego atrakcje zamknięto dla publiczności aż do rana. Z
wyższych punktów dostrzegał światła San Diego i reflektory pojazdów na trasach, lecz
wydawały się odległe, jakby były elementem innego świata. Bezgłośnie przemykał od cienia
do cienia. Wybrał publiczną platformę, której kiedyś chętnie używał przybywając w zwykłych,
dziennych sprawach, gdy wolał spacer niż przeskok wprost do miejsca, z którym wiązały go
interesy. Teraz to miejsce było, naturalnie, zamknięte, a platforma skokowa wyłączona na
noc.

Szedł przez piętnaście minut, wspinał się na wzgórza i schodził w dół, coraz bliżej

ogromnego, rozległego kompleksu budynków, będącego Instytutem Życia Kosmicznego. W
miarę możliwości unikał ścieżek, parkingów i dróg. Zabłąkane podmuchy wiatru niosły
mieszaninę zwierzęcych zapachów z zoo w San Diego. Czuł też duszny i ciężki aromat jakichś
egzotycznych roślin. Wszystko to budziło wspomnienia innych niezwykłych stworzeń, innych
miejsc. Pamiętał, jak w stożku ultradźwięków schwytał wullabree o drucianym futrze, twilpa
w lodowej przepaści, cztery outany w wirze odorów...

Dostrzegł kompleks budynków IŻK i zatrzymał się. Przez długą chwilę stał nieruchomo, po

prostu obserwując. Potem wolno okrążył teren instytutu, przystając co chwilę, by popatrzeć
znowu.

Wreszcie dotarł do budynku obok niewielkiego parkingu, gdzie stał tylko jeden samochód.

Przeszedł przez pusty plac i otworzył swym kluczem wejście dla pracowników. Wewnątrz
poruszał się pewnie, bez światła. Kroczył korytarzami, potem wszedł na kilka stopni. Dotarł
do kontrolki dyżurnego, którą pamiętał. Otworzył szyfrowy zamek i ukrył się w schowku ze
sprzętem naprawczym. Czekał dwadzieścia minut, aż umundurowany staruszek przyczłapał,
wsunął swój klucz w urządzenie alarmowe i poszedł dalej.

Wkrótce potem wyszedł z kryjówki i wkroczył do pierwszej hali. Niesamowity blask

niektórych systemów życiowych klatek symulował naturalne cykle dzienne w ojczyznach ich
mieszkańców; barwiły go dziwne składniki atmosfery lub odbicie meteorologicznych

background image

osobliwości, koniecznych dla życia niezwykłych stworzeń. Mijał dryfujące balony gazu,
pełzające gałęzie koralu, oślizłe krzyże maltańskie, pulsujące kłody koloru wątroby,
grzebieniaste falowęże, simoplex Belgarda burczący w swojej wikło-dziurze, pasiastego
mertza, parę divectów, zwiniętego tendrona w kałuży amoniaku. Szypułkowe oczy wormsy
marakye podążały za nim, jak owego dnia na wietrznym pustkowiu, kiedy niemal go
pochwyciła. Nie zatrzymał się, by odpowiedzieć jej spojrzeniem, ani by popatrzeć na
którekolwiek z innych, tak dobrze znanych stworzeń.

Przeszedł całą halę, opuścił ją, wkroczył do następnej. Bez przerwy towarzyszył mu cichy

szum generatorów. Mimo całkowitej hermetyczności systemów życiowych, wyczuwał gdzieś
niezwykłe zapachy. Nie zwracał uwagi na tabliczki; wiedział, co mówią. Okazy w drugiej hali
były większe, groźniej wyglądające od tych, które minął w pierwszej. Tutaj patrzył na
niektóre z uczuciem bliskim sentymentu. Mruczał coś w mowie Ludu. Wchodząc do trzeciej
hali zaczął cicho nucić.

Zwolnił po kilku zaledwie krokach.
Głazy na powierzchni stopionych silikatów... Żadnej widzialnej bariery między tym

sektorem a pozostałą częścią hali, jak w kilku innych, które mijał. Atmosfera równoważna...

Szedł coraz wolniej. Stanął.
Słaby, rozproszony blask oświetlał platformę. Zdawało mu się, że słyszy westchnienie.
Nucenie ucichło. Poczuł, jak zasycha mu w gardle.
— Przybyłem — szepnął, po czym zbliżył się do okazu, podpisanego METAMORF

TORGLINDU.

Piasek i skały. Żółć, szklisty połysk i pomarańcz. Żadnego ruchu.
— Kocie...? — powiedział.
Podszedł bliżej i patrzył. Bez skutku. Nawet jego wzrok nie potrafił niczego zauważyć. Nie

tylko z powodu oświetlenia.

— Kocie?
Próbował sobie przypomnieć, w jaki sposób oryginalnie urządzono ten sektor. Tak. Ten

głaz po lewej stronie...

Głaz drgnął w chwili, gdy Billy przypomniał sobie układ elementów środowiska. Przetoczył

się na środek. Zmienił kształt, zaokrąglił się pokonując jakieś zagłębienie.

— Jest coś, co muszę powiedzieć, czego muszę spróbować...
Wydłużył się, rozwinął parę kończyn, wsparł się na nich.
— Zastanawiałem się... myślałem, czy naprawdę mógłbyś mnie zrozumieć, gdybym się

starał... dostatecznie mocno.

Wypuścił jeszcze dwie kończyny w tylnej części, uformował masywną głowę i gruby,

trójkątny ogon.

— Jeśli poznajesz kogokolwiek, poznajesz mnie. To ja cię tu sprowadziłem. Usunięto z

mego ciała blizny naszego starcia, ale z nikim nie stoczyłem takiej walki, jak z tobą.

Kontury głazu zafalowały. Stał się lśniący i gładki: węzeł naprężonych mięśni pod szklistą

skórą. Pośrodku głowy otworzyło się pojedyncze, fasetowe oko.

— Przyszedłem do ciebie. Muszę wiedzieć, czy masz świadomość. Przez pewien czas

sądziłem, że to możliwe. Ale nigdy tego nie okazałeś. Teraz muszę wiedzieć. Czy w tej
zwierzęcej głowie tkwi rozum?

Stwór przeciągnął się i odwrócił do niego tyłem.
— Jeżeli potrafisz komunikować się z kimkolwiek, w dowolny sposób, niech to będę ja,

teraz. To bardzo ważne.

Zwierzę przeszło na jego prawą stronę.

background image

— To nie zwykła ciekawość mnie sprowadziła. Daj znak swej inteligencji, jeśli ją posiadasz.
Kot spojrzał na niego przez zimny, nie mrugający klejnot pośrodku głowy. Potem odwrócił

się znowu. Jego kolor ciemniał, aż osiągnął kres. Atramentowa, węglowa, absolutna czerń
wypełniła kontury.

Cień przemknął w głąb sektora i zniknął.
— W pewnym sensie jestem zadowolony — stwierdził wtedy. — Żegnaj, wspaniały

przeciwniku.

Odwrócił się i ruszył z powrotem.
Billy Czarny Koń Pieśniarz. Człowiek z Ludu. Ostatni wojownik swojej rasy. Nie spieszyłeś

się z wizytą.

Zatrzymał się. Stał w absolutnym bezruchu.
Tak. Słowa płyną wprost do twojej głowy. Potrafię wytwarzać dźwięki na podobieństwo

ludzkiej mowy i wydawać je, jeśli zechcę. Jednak możemy porozumiewać się w sposób
bardziej osobisty. Jesteśmy przecież bliżsi sobie niż przyjaciele, związani uczuciem głębszym
niż sympatia.

Kot?
Zgadza się. Po prostu myśl. Usłyszę. Kot jest odpowiednim dla mnie imieniem: zwinna,

niezależna istota, obca w swych uczuciach. Odczytuję tylko myśli, które zechcesz
wyartykułować; nie cały umysł. Musisz mi powiedzieć, co chcesz, bym wiedział. Po co
przyszedłeś?

By sprawdzić, czy jesteś tym, czym, jak teraz widzę, jesteś.
I to wszystko?
Martwiłem się, że może tak być. Dlaczego wcześniej nie nawiązałeś kontaktu?
Z początku nie potrafiłem. Moja rasa przekazuje jedynie obrazy — wizje polowania —

innym, podobnym do nas. Lecz moc narastała we mnie powoli, gdy obserwowałem myśli
tych, którzy przychodzili mnie oglądać w minionym półwieczu. Teraz wiem już więcej o twoim
świecie i twojej rasie. Ale ty... ty jesteś inny niż pozostali.

Pod jakim względem?
Jesteś jak ja: drapieżnikiem.
Kocie! Dlaczego nie powiedziałeś komuś, gdy już wiedziałeś jak, że jesteś świadomą,

inteligentną istotą?

Nauczyłem się wielu rzeczy. I czekałem.
Na co?
Poznałem nienawiść. I czekałem na szansę ucieczki, by tropić cię tak, jak ty mnie tropiłeś.

Żeby cię zniszczyć.

Nie musiało do tego dojść. Przepraszam za ból, jaki ci sprawiłem. Teraz, kiedy już wiemy,

kim jesteś, możemy ci go wynagrodzić.

Przez ten czas słonce mojego świata zmieniło się w Novą. Nie ma już planety ani nikogo z

mojej rasy. Dostrzegłem to w umysłach ludzi obsługi. Jak zdołasz mi to zwrócić?

Nie zdołam.
Nauczyłem się nienawidzić. Nie znałem nienawiści, póki nie trafiłem w to miejsce.

Drapieżnik nie czuje nienawiści do swej ofiary. Wilk na swój sposób kocha owcę. Ale ja
nienawidzę ciebie, Billy Czarny Koniu Pieśniarzu za to, co mi zrobiłeś. Za to, że zmieniłeś mnie
w rzecz. Takiego wyrafinowania nauczyłem się od twojej rasy. Od tego czasu żyłem tylko dla
chwili, gdy będę mógł ci to powiedzieć. I działać.

Przykro mi. Porozmawiam z ludźmi, którzy zarządzają tym miejscem.
Nie odpowiem im. Uznają twoje twierdzenia za objaw szaleństwa.

background image

Dlaczego?
Nie jest to moim życzeniem. Powiedziałem ci, czego chcę.
Zawrócił do miejsca, gdzie pola siłowe więziły czarne, większe od człowieka stworzenie,

siedzące teraz i obserwujące go spokojnie.

Nie wierzę, by twoje życzenie zostało spełnione, ale chętnie ci pomogę w każdy inny

sposób.

Widzę coś.
Nie rozumiem, o co ci chodzi.
Widzę, że chcesz czegoś ode mnie.
Teraz pojmuję, że nie jest to coś, co chciałbyś dla mnie zrobić.
Spróbuj.
Przybyłem, by się dowiedzieć, czy wyrządziłem ci krzywdę.
Wyrządziłeś.
Przekonać się, czy naprawdę jesteś inteligentny.
Jestem.
A w takim razie prosić o pomoc w powstrzymaniu politycznego zabójcy.
Nastąpiło coś w rodzaju śmiechu — głuchego, bez radości.
Opowiedz mi o tym.
Opisał całą sytuacje. Gdy skończył, nastąpiła długa chwila milczenia. Wreszcie:
Powiedzmy, że zlokalizuję tę istotę i uniemożliwię realizację planu. Co wtedy?
Oczywiście, odzyskasz wolność. Otrzymasz odszkodowanie, zapewne nagrodę, nowy dom.

Może uda się znaleźć jakiś równoważny świat...

Ciemny kształt uniósł się, zmienił raz jeszcze, stał podobny do niedźwiedzia, dwunogi.

Wysunął przednią łapę i dotknął nią pola siłowego. Snop iskier zasypał klatkę.

To, oznajmił Kot, jest wszystkim, co stoi między mną a tobą.
Tyle tylko masz mi do powiedzenia? Że kiedy możemy się komunikować, nie mamy o czym

rozmawiać?

Czy pamiętasz ten długi tydzień, gdy mnie tropiłeś?
Tak.
Tylko przypadkiem zdołałeś mnie schwytać.
Możliwe.
Możliwe? Wiesz, że to prawda. Na końcu prawie cię dostałem.
Byłeś bliski.
Cale pięćdziesiąt lat przeżywałem te łowy. Powinienem wtedy zwyciężyć.
Uderzył o barierę pola, a iskry oświetliły kontur jego sylwetki. Billy nie drgnął. Po chwili

Kot cofnął się i otrząsnął. Wydawał się teraz mniejszy, a jego ciało zwijało się opadając na
ziemię.

Ofiarowałeś mi już wolność bez żadnych warunków, powiedział wreszcie.
Tak.
Nagroda i odszkodowanie, o których wspomniałeś, nic dla mnie nie znaczą.
Rozumiem.
Nie, nie rozumiesz.
Rozumiem, że nie pomożesz nam w tej sprawie. Trudno. Dobranoc.
Odwrócił się znowu.
Nie twierdziłem, że nie pomogę.
Gdy spojrzał, Kot był kołyszącym się, zakapturzonym, rogatym stworem, który go

obserwował.

background image

A co takiego twierdzisz, Kocie?
Pomogę wam... za pewną cenę.
Jaka jest ta cena?
Twoje życie.
Absurd.
Tak długo na to czekałem. To jedyna rzecz, jakiej pragnę.
Szaleńcza propozycja.
Moja jedyna propozycja. Możesz ją przyjąć lub odrzucić, jak chcesz.
Naprawdę sądzisz, że zdołasz powstrzymać strageańską adeptkę?
Jeśli przegram i ona mnie zniszczy, ty będziesz wolny i w sytuacji nie gorszej, niż przedtem.

Ale ja nie przegram.

To nie do przyjęcia.
Znowu ten śmiech.
Billy Pieśniarz wyszedł z hali. Ścigał go śmiech. Miał zasięg w przybliżeniu ćwierć mili.

DYSK II

CIAŁO PRZYWÓDCY ZWIĄZKOWEGO

ODNALEZIONE NA ORBICIE

Spłonęłoby za kilka dni podczas wejścia w atmosferę

OSIEMNASTU OSKARŻONYCH W PROCESACH KSIĘŻYCOWYCH

HURAGAN W ZATOCE WSTRZYMANY

OFIARA EUTANAZJI WYZNAJE WSZYSTKO

WEZWANIE DLA OSÓB O ZDOLNOŚCIACH

PARANORMALNYCH


Dziś wczesnym rankiem biuro sekretarza generalnego ONZ poinformowało

...czuję się jak P-I-E-K-Ł-O 5!


KOŚCIÓŁ WZGLĘDNOŚCI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ BRONI SIĘ


Czujniki wytrzymały, gdy statek wchodził w łuk. Instrumenty poinformowały, że przebicie

systemu obrony nie będzie zbyt trudne. Przez pół minuty medytowała o ogniu i wodzie — ich
widocznie niestałe kształty symbolizowały płomień zmienności. Wizualizowała strumień ku
pradawnym formom


POWÓDŹ W TUNELU LOS ANGELES — PHOENIX

WODA NIOSŁA MĘŻCZYZNĘ PRZEZ DWIE MILE

background image

Twoje konie znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

Twoje owce znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.

— Wszystkie twoje przedmioty znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając

obok mnie.

— Twój kraj znowu należy do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.
— Twoje źródła i strumienie znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok

mnie.

— Twoje górskie pasma znowu należą do ciebie, wnuku mój — mówi, siadając obok mnie.



Błogosławionym znowu się stało, błogosławionym znowu się stało,
Błogosławionym znowu się stało, błogosławionym znowu się stało!

P

rzekroczył strugę zastygłej lawy. Za jego dni każdy wiedział, że to zakrzepła krew Yeitso,

potwora zabitego przez Nayenezgani. Potem szedł dalej w górę, po stokach Mount Taylor.
Dzisiaj kryła szczyt w szerokim, falującym morzu mgły. Gryzący wiatr setkami dłoni szarpał za
ubranie — czarny wiatr północy. Potrzebował świętego miejsca dla swoich myśli, jakie chciał
przeanalizować tego szarego dnia. Minął już prawie wiek od ostatniej wizyty na Mount
Taylor, lecz natura pozwoliła górze przetrwać te lata bez zmian.

Wyżej...
Kocie mój, chindi... Zawsze cię mam za plecami...
W górę; jego włosy lśniące od niedawnego mycia szamponem z korzeni juki...
...Wszystko, co przeminęło, teraz koncentruje się w tobie.
Wyżej, w mgłę. Wiatr kona nagle, kamienie ciemne i śliskie...
...Jak stanę przeciwko tobie?
...Góro utrzymywana przy ziemi wielkim, kamiennym nożem, przebijającym cię od szczytu

do samych stóp, kobieca góro, widziałaś już wszystko wśród Ludu. Ale czy znasz te
dziwniejsze gwiazdy, które ja oglądałem? Opowiem ci o nich...

Wspinaczka była powolna; mgła napierała na niego i zwilżała ubranie, aż lepiło się do

skóry. Śpiewał idąc; zatrzymywał się w kilku miejscach, gdyż był to dom Turkusowego
Chłopca i Żółtej Dziewczyny Kukurydzy, a w niektórych wersjach opowieści tu właśnie
narodziła się Zmienna Kobieta.

...Zagubiłem się wśród błyszczących gwiazd.
Wyminął grupę kamiennych postaci, które za welonem mgły zdawały się pochylać przed

nim głowy. Ulotna biel przywodziła pamięć owiec matki, które pasał jako mały chłopak. We
wspomnieniach, po wyczerpaniu zapasów podążał za nimi ze starego, zimowego hoganu do
wysoko położonego, letniego obozu, gdzie posiłki szykowano i zjadano pod gołym niebem, a
kobiety rozstawiały krosna między drzewami. Jego wuj, pieśniarz, zbierał zioła i suszył je w
słońcu. Starzec przechowywał amulety na Kobiecą Drogę Strzału, drogę pieśni trwającą pięć
nocy. Śpiewał też podczas pięciu nocy Drogi Błogosławieństwa i znał pomniejsze ceremonie
Drogi Strzału, podobnie jak pięć nocy Drogi Zła. I znał Drogę Odrodzenia każdego żywego
stworzenia.

Kiedy nadeszła wieść, że rządowi inspektorzy czekają przy zagrodach, duch radości zaczął

krążyć między obozami, niby garbaty flecista. Złożono obóz; brzęczały dzwonki, gdy

background image

zwierzęta pędzono w dół, z gór do zagród. Same zagrody cuchnęły siarką, a wszędzie, także z
butów, unosił się odór owczego łajna. To była brudna, powolna robota: owce wpędzano do
zagród, gdzie je liczono, ustawiano i sprawdzano, są wolne od pasożytów i chorób. Powietrze
pełne było kurzu wzbijanego przez nogi biegnących zwierząt. Wkrótce ich stada okrywały
zbocza wzgórz niby opadłe chmury, wśród których krążą szczekające psy.

W miarę, jak mijał dzień, świąteczna atmosfera wchłaniała odór i hałas. W powietrzu

unosił się zapach pieczonej baraniny, placków i kawy, zmieszany z aromatem sosnowego
dymu. Coraz częściej rozlegały się śmiechy. Zbierano zakłady. Słychać było piosenki. Tu czy
tam trwały wyścigi jeźdźców, walki kogutów...

Postępowała praca i coraz lepiej prezentowały się stroje. Kobieta, która doglądając owiec

nosiła wełnianą opończę i słoneczną parasolkę, teraz miała na sobie potrójną spódnicę,
satynową koszulę, welwetową kurtkę ze srebrnymi rogami kołnierza i srebrnymi guzikami,
biegnącymi wzdłuż szwu od ramienia po nadgarstek, srebrne klamerki, ciężki, zdobiony
turkusami naszyjnik z kwiatów dyni. Mężczyźni występowali w aksamitnych koszulach ze
srebrnymi guzikami, ze srebrno-turkusowymi wstęgami na czarnych kapeluszach, w
zielonych i niebieskich bransoletach, pierścieniach, naszyjnikach — wszyscy mężczyźni, z Pilot
Mountain, Morinci, Kingman, Royston. Trwały tańce, powtarzano żarty, choć nie opowieści o
rzeczach nadprzyrodzonych, gdyż węże i błyskawica ciągle czuwały. Pamiętał swój pierwszy
taniec squaw, który odbył się przy takiej właśnie okazji. Nie miał niczego, czym mógłby
zapłacić, więc tańczył i tańczył przez większą część nocy, nasłuchując dziewczęcego śmiechu;
w końcu poruszał się jak śpiący, aż — może nieprzypadkowo — nadarzyła się okazja. Wtedy
uciekł.

A teraz...
Tego lata odwiedził nowoczesne zagrody. Spreparowane genetycznie zwierzęta były

niewrażliwe na większość dawnych schorzeń. Mimo to jakieś pasożyty mogły sprawiać
kłopoty. Owce przebiegały przez pospiesznie ustawiony, lekki tunel; komputer je liczył,
potem wbiegały za ogrodzenia fal ultrakrótkich, emitowanych przez maleńkie aparaty,
rzucone od niechcenia na ziemię. Posiłki przygotowywano na ogół w szybkich i efektywnych,
choć może nieco staromodnych, przenośnych kuchenkach mikrofalowych. Muzyka była
odtwarzana z chipów albo nadawana przez satelity. Nie rozpoznawał większości tańców.
Rzadko dostrzegał tradycyjne stroje czy ludzi, którzy robiliby coś we właściwy sposób.
Niewiele koni. A jakiś młodzik naprawdę podszedł do niego i zapytał o imię...

Góro przybita do ziemi ogromnym kamiennym nożem, przekłuta od szczytu do podstawy

ostrzem zdobionym turkusami barwy południa, kobieca góro, na twoim szczycie turkusowa
misa, a w niej dwa jaja drozda okryte świętą koźlą skórą; orle pióra na twej głowie. Widziałaś
już wszystko wśród Ludu. Jeśli jednak człowiek zobaczy zbyt wiele zmian, może to skrzywdzić
jego ducha. Ja widziałem wiele...

Wspinał się coraz jaśniejszą ścieżką, poprzez budowle ciemnych chmur, tęczy i kryształu.

Gdy wkroczył na wysokie zbocza, w jasność pod nieprzesłoniętym słońcem, było tak, jakby
stanął na wyspie pośród spienionego morza. We wszystkich kierunkach pierzasta biel
przesłaniała ziemię. Spojrzał kolejno ku każdemu z rogów świata i zaśpiewał, składając ofiary
z kukurydzianej mąki i pyłku. Potem usiadł, otworzył sakwę z nieuszkodzonej skóry jelenia i
wyjął pewne przedmioty. Przez długą chwilę myślał o sprawach, które na powrót odżyły w
pamięci...

Ta linia chmur... tak podobna do zagiętego, ziemnego ołtarza. Na jego szczycie kępa

grzybów. Noc. Zjadł gorzkie ziele i słuchał pieśni i bębnów. Przekazywano sobie grzechotkę i
wachlarz z piór. Przed oddaniem regaliów każdy z uczestników rytuału śpiewał cztery pieśni.

background image

Zanim przyszła jego kolej, odczuwał już straszliwe znużenie. John Rave powiedział kiedyś, że
to efekt peyotlu. Czuł suchość i ucisk w gardle. Nie wiedział, które z tych reakcji są duchowe,
a które fizjologiczne.

W jego życiu trwał właśnie wyjątkowo niezwykły okres. Wyjechał na studia. Dawne życie

nie wydawało się już właściwe, ale nowe także nie. Pojmował, czemu Kościół Rdzennej
Ameryki trafia do wielu, którzy żyją w poczuciu zawieszenia pomiędzy dwoma światami. Ale
uczęszczał także na wykłady z antropologii i czuł, jak wąskie ostrze obcości — niby klinga
noża — już teraz, po kilku zaledwie tygodniach Drogi Peyotlu, wsuwa się pomiędzy niego a
doświadczane zjawiska. Jaskrawe, kolorowe halucynacje bywały fascynujące, lecz on i jego
pragnienie stali z boku.

Ta noc jednak różniła się od innych.
Poczuł to, przekazując grzechotkę i wachlarz, a gdy podniósł głowę zobaczył, jak tworzy

się tęcza. Wydawała się tu całkiem właściwa. Obserwował ją z zaciekawieniem. Sprawiała
wrażenie równocześnie dalekiej i bardzo bliskiej. Dostrzegł, że coś się na niej poruszyło. Dwie
postaci — znał je — szły po łuku, niby przęsłem ogromnego mostu. Zatrzymały się i
popatrzyły na niego. To były Wojownicze Bliźnięta: Tobadzischini, Zrodzony-z-Wody, i
Nayenezgani, Zabójca Potworów. Przez długi czas tylko patrzyli, aż wreszcie pomyślał, że
może to jemu tak się przyglądają. Nagłe poruszenie uświadomiło mu, że na lewym ramieniu
siedzi wielki, czarny ptak: kruk. Pod tęczą przebiegł kojot. Nayenezgani założył na cięciwę
błyskawicę i uniósł łuk, lecz brat położył mu dłoń na ramieniu i zmusił do opuszczenia broni.

Kiedy znów spojrzał w lewo, kruk zniknął. Spojrzał przed siebie... tęcza malała, bladła...
Następnego dnia był słaby i dużo pił. Procesy myślowe wlokły się straszliwie wolno. Ale

wizja zachowała ważność. Im bardziej się nad nią zastanawiał, tym bardziej go zdumiewała.
Czy to w kruka mierzył Nayenezgani, czy w niego? Czy ptak osłaniał go przed Wojowniczymi
Bliźniętami? A może to bracia próbowali chronić go przed krukiem?

W świetle niedawnych wykładów z antropologii, cała sprawa była jeszcze bardziej złożona.

Kruk, jako postać demoniczna, pojawiał się w pewnych legendach Ludu, szczególnie w
okolicach Navajo Mountain, Mostu Tęczy i Kanioniu Piute. Ale przecież nie zawsze tak było,
choć nikt z żyjących nie sięgał pamięcią do dni, gdy wszystko wyglądało inaczej.

Kruk był ważnym bóstwem dla ludu Tlingit-Haida, na północno-zachodnim wybrzeżu

Pacyfiku, a plemię to używało języka z grupy athabaskańskiej. Navajo i ich krewniacy, Apacze,
także mówili językiem athabaskańskim, jako jedyni poza obszarem północno-zachodnim.
Bardzo dawno temu nastąpiła migracja, która doprowadziła Lud w kaniony i kotliny Arizony,
Utah, Colorado, Nowego Meksyku. Oddawali wtedy cześć myśliwskim bóstwom, takim jak
Kruk, Górski Lew i Wilk, towarzyszącym im w długiej wędrówce na południe. Lud jednak
osiedlił się i zmienił obyczaje. Navajo żyli w ścisłym związku z konkretnym terytorium. Uczyli
się rolnictwa od Zuni i Pueblo, tkactwa od Hopi, a później hodowli owiec od Hiszpanów. A
gdy obyczaje uległy przemianie, bogowie dawnych dni odeszli w mrok. Kruk — Czarny Bóg,
jak go nazywano — stoczył nawet nierozstrzygnięty pojedynek z Nayenezgani, pomiędzy San
Francisco Peaks a Navajo Mountain. Dlatego Kruk był postacią z odległej przeszłości, czczony
wtedy, gdy Navajo byli bardziej narodem łowców, niż pasterzy, farmerów, tkaczy i kowali.

Droga Peyotlu, jak wiedział, była jeszcze młodsza, poznana u Utów. A w pewien sposób

była nowa także dla tych, co zaginęli, choć mogła poruszać jakieś historyczne struny.
Wierzono, że krzyżujące się linie na ziemi za ołtarzem to odciski stóp Chrystusa. On sam
sądził raczej, że to ogromne ślady ptaka. Wiedział, że nigdy już nie wróci do hoganu Peyotlu,
gdyż ta droga nie była jego drogą, choć posłużyła, by przekazać ważną wiadomość. Na dobre
czy złe, został naznaczony łowcą.

background image

Ukończy szkołę i nauczy się pieśni, które zechce mu przekazać wuj. Nie wiadomo skąd, ale

czuł pewność, że jedno i drugie okaże się ważne w łowach, które kiedyś przeprowadzi.
Szanując stare obyczaje pozna nowe — najstarsze i najnowsze — i nie ma w tym
sprzeczności, ponieważ Navajo jest jednym z najlepiej adaptujących się stworzeń na Ziemi.
Hopi, żyjący niedaleko, tańczyli i modlili się o deszcz. Jego rodacy nie. Woleli trwać w
harmonii ze środowiskiem, niż je kontrolować. Pueblo, Zuni i Hopi mieszkali stłoczeni razem,
jak bellicanos w swoich blokach. Jego rodacy nie. Żyli z dala od siebie, a rodziny same dbały o
swoje potrzeby. Inne szczepy do własnych języków włączały słowa bellicano, będące
nazwami nowych rzeczy. Mowa Navajo nawet w dwudziestym wieku ewoluowała, by
opisywać zmieniające się czasy. Ponad dwieście nowych słów określało części silnika
spalinowego. Uczyli się od Anglików, Hiszpanów, Pueblo, Hopi i Zuni. Płynęli, adaptowali się,
a jednak pozostawali sobą. Nie bez powodu uważali się za potomków Zmiennej Kobiety.

Tak, pozna to, co stare i to, co nowe, powiedział sobie. A Czarny Bóg będzie mu

towarzyszył w łowach.

Tak się stało. Jednak nie liczył na tak wiele zmian wśród Ludu, w tym zdeformowanym

czasie swej nieobecności. Pozostali Ludem, różnym od wszystkich innych. Lecz dla nich
tempo przemian było inne, niż dla niego.

Rozumiał teraz, patrząc na świat ze szczytu Mount Taylor, że Czarny Bóg, który go wybrał,

dotrzymał obietnicy. Uczynił go największym łowcą tej ery. Lecz teraz wycofał się, a jego czas
minął. To zbyt wiele wysiłku dla pojedynczego człowieka, by dostosowywać się wciąż na
nowo. Lud jako całość był tworem organicznym i miał dość czasu na powolną adaptację.
Niech tak będzie. Jego schemat został już wykreślony. Może dobrze byłoby opuścić go teraz,
wśród piękna, i umrzeć jak legenda, którą się stał.

Rozpoczął górską pieśń tego miejsca. Staccato słów spłynęło na jego świat.
Dzień trwał, a chmury w dole stały się kolorowym dymem. Coś przeleciało nad głową,

wydając pojedynczy, chrapliwy dźwięk. Później znalazł w pobliżu czarne pióro. Dodając je do
swojego jish w sakwie z nieuszkodzonej skóry jelenia, rozmyślał nad wieloznacznością tego
znaku. Czerń, kolor północy. W tamtą stronę podążają dusze tych, którzy odeszli. Czarna
północ, skąd powraca chindi wraz ze wszelkim złem. Czerń to północ, to śmierć. Ale Kruk też
mógł rzucić czarne pióro, przesłać mu je. A co by to oznaczało?

Nieważne... Choć nie potrafił odczytać całej głębi znaczeń, dobrze widział to, co na

powierzchni. Palcem wskazującym nakreślił kręgi na ziemi, potem otrzepał ręce. Tak.
Wiedział.

Mimo to wciąż siedział na tej wyspie na niebie, a dzień płynął wolno w stronę południa.

Wreszcie nadeszło wezwanie, którego oczekiwał. Wiedział, że to Edwin Tedders, zanim
jeszcze usłyszał głos.

— Billy, robimy się tu trochę nerwowi. Przejrzałeś dane?
— Tak.
— Masz jakiś pomysł?
— Tak.
— Możesz tu zaraz przeskoczyć?
— Nie. Nigdzie w okolicy nie ma platformy.
— To przejedź do jakiejś! Musimy wiedzieć, a nie chcę o tym mówić przez telefon.
— Nie mogę — odparł.
— Dlaczego?
— Ta dama, o którą chodzi, wśród swych cnót może też posiadać zdolność czytania tego,

co ludzie mają w głowie. Nie chcę, żeby się czegoś od was dowiedziała.

background image

— Zaczekaj trochę. Zadzwonię jeszcze.
Po chwili nadeszło kolejne wezwanie.
— W porządku. To trudna sytuacja. Posłuchaj, cel będzie obok platformy, o jeden skok od

miejsca, którego nikt tutaj nie zna. Zostanie wysadzona natychmiast po przeskoku.

— Jeśli zdoła trafić w jego wnętrze...
— Może tak, a może nie. Ściągamy też ludzi psi.
— Nie ma ich tak wielu i nie są do końca przewidywalni. Zgadza się?
— Jest paru bardzo dobrych. I niektórzy są już tutaj.
— Trafili na coś?
— Jeszcze nie. A teraz do rzeczy. Co planujesz? Czy możesz to przekazać w sposób tak

ogólny, żebyśmy mieli jakieś pojęcie, ale nie znali szczegółów, które mogłaby wykorzystać?

— Nie.
Chwila ciszy.
— Chryste! Musimy coś wiedzieć, Billy! Bo będziemy potykać się o siebie.
— Nie będziecie nawet wiedzieć, czy jestem w pobliżu.
— Ale będziesz?
— Żadnych szczegółów, pamiętasz? Nawet wasi psi mogą wyciągnąć je od ciebie... a

potem ona od nich, jeśli ciebie przeoczy.

— Jeśli będziesz na terenie, psi bez trudu dowiedzą się wszystkiego od ciebie.
— Nie sądzę. Ludy prymitywne potrafią czasem blokować telepatów. Widziałem to na

innych światach. Znowu jestem prymitywny.

No dobrze. Kiedy weźmiesz się do roboty?
Billy spojrzał na chylące się ku zachodowi słońce.
— Wkrótce — zapewnił.
— Nie możesz ogólnie powiedzieć, co zrobisz?
— Powstrzymamy ją.
— Wszedłeś do rodziny królewskiej czy zostałeś wydawcą? A może złapałeś tasiemca? Co

to za „my”? Musimy wiedzieć, czy wciągasz do sprawy innych ludzi.

— Nie wciągam do sprawy innych ludzi.
— Billy, nie podoba mi się to...
— Mnie też nie, ale będzie zrobione. Od tej chwili nie będziesz mógł się ze mną

skontaktować.

— Więc do widzenia... To wszystko. Powodzenia.
— Do zobaczenia.
Spojrzał na biały wschód, błękitne południe, żółty zachód i czarną północ; pożegnał je

także, podobnie jak Święty Lud góry. A potem ruszył zboczem, z jednego świata do innego.

Irokez cię wezwał
Istoto bez Twarzy.
Wyruszam sprawdzić, czy to prawda,
wielki Niszczycielu,
który krąży wokół i grozi
włócznią i wzniesionym toporem.
Stawiam stopy wraz z pyłkiem,
Gdy idę.
I dłonie kładę
wraz z pyłkiem.

background image

Z pyłkiem poruszam głową.
Moje stopy, dłonie, moje ciało
stały się pyłkiem,
i mój umysł, i nawet głos.
Trop jest piękny.
Moja ziemia i mój dom są piękne.
Aqalani, Dinetah,
Mój duch wędruje wśród was.
Idę na spotkanie z Pozbawionym Twarzy.
Obym szedł nie odczuwając bólu.
Obym szedł otoczony pięknem.
Wszystko kończy się pięknem.
Nie powrócę.
Bądź spokojny.

A

nn Axtell Morris i jej mąż, archeolog imieniem Earl, przekazali opowieść o dwóch

franciszkanach, ojcach Fintanie i Anzelmie, którzy w roku 1909 dotarli do Lu-ka-chu-kai,
miejsca, gdzie rośnie biała trzcina. Tam, na południe od Czterech Rogów, w dzikich
bezdrożach gór, wypoczywali pewnego wieczoru, a ich przewodnik Navajo wybrał się na
spacer. Powrócił z dużym, ozdobnym, ceramicznym dzbanem. Ojciec Fintan, który znał się
trochę na indiańskim garncarstwie, rozpoznał unikalny charakter przedmiotu i spytał, skąd
pochodzi. Przewodnik nie odpowiedział. Zdradził tylko, że przyniósł dzban z opuszczonego
miasta Anasazi, Pradawnych, gdzie stoi wiele domów i wysoka wieża. I gdzie wiele takich
dzbanów, niektóre wciąż napełnione kukurydzą, leży obok koców, sandałów i narzędzi.
Pożyczył tylko naczynie, by im pokazać, ale musi je oddać, ponieważ pewnego dnia
właściciele mogą powrócić. Ale gdzie leży to miasto? Navajo pokręcił głową. Odszedł,
zabierając dzban. Pół godziny później był z powrotem. Zakonnicy opisali dzban Morrisom,
którzy odnieśli wrażenie, że pochodzi z okresu Pueblo III, szczytowego okresu rozwoju
kultury południowo-zachodniej. Sądzili, że łatwo odnajdą miasto wiedząc, że leży w
odległości nie większej niż pół godziny marszu od obozowiska mnichów. Kilkakrotnie ruszali
na poszukiwania, jednak bez skutku. W 1927 roku Emil W. Haury spędził tam połowę lata, nie
zdołał jednak odnaleźć zaginionego Lukachukai. Obecnie w Arizonie istnieje miasto, które
przyjęło tę nazwę. Wytwarza się tam dywany. Opowieść o opuszczonym, prehistorycznym
mieście, leżącym w górach na północny wschód od kanionu de Chelly została uznana za
apokryficzną.



To wiatr dawał im życie. To wiatr, wybiegający z naszych ust, daje życie nam. Kiedy

przestaje wiać, umieramy. Na skórze czubków naszych palców widzimy ślady wiatru; skóra
pokazuje nam, gdzie wiał wiatr, gdy byli stwarzani nasi przodkowie.

Przełożył z mowy Navajo

Washington Matthews, 1897

P

latforma zabrzęczała i pojawił się kontur postaci; gdy patrzeli, szybko wypełnił się i

okrzepł.

background image

Wysoki, elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku uśmiechnął się i zstąpił z

platformy.

— Cieszę się, że pana widzę — Edwin Tedders uścisnął mu dłoń i dodał, zwracając się do

pozostałych: — To Charles Fisher, iluzjonista, mentalista.

Wskazał bladą kobietę, której błękitne oczy otaczała siatka niezwykle delikatnych

zmarszczek. Jasne włosy nosiła związane z tyłu.

— Elizabeth Brooke, malarka i pisarka — przedstawił. — Może czytał pan...
— Znamy się — przerwał mu Fisher. — Co u ciebie, Elizabeth?
— Dla odmiany wszystko w porządku — odparła z uśmiechem. — A u ciebie?
Miała brytyjski akcent i drogi pierścionek na palcu. Wstała, podeszła do Fishera i uścisnęła

go lekko.

— Miło cię znowu zobaczyć — powiedziała.
— Kilka lat temu pracowaliśmy razem — wyjaśniła Teddersowi. — To dobrze, że mogliście

go sprowadzić.

— Ja też się cieszę — zapewnił Tedders. — To Mercy Spender...
Fisher podszedł do krępej kobiety o nalanej twarzy i wodnistych oczach, z siecią

czerwonych żyłek pod skórą nosa. Wytarła dłoń, nim mu ją podała. Unikała jego wzroku.

— Mercy...
— Witam.
— ...A to Alex Mancin. Pracuje dla Światowej Giełdy.
Alex był niski i tęgi, o chłopięcej twarzy pod szpakowatymi włosami. Oczy miał jednak

spokojne, sprawiające wrażenie głębi.

— Bardzo mi miło, panie Fisher.
— Mów mi Charles.
— Bardzo mi miło, Charles.
— ...I James MacKenzie Żelazny Niedźwiedź, inżynier satelitarny — mówił dalej Tedders.
— Jim.
— Charles.
James Żelazny Niedźwiedź był średniego wzrostu, potężnie zbudowany, miał długie,

czarne włosy, ciemne oczy, ciemną cerę i duże, silne dłonie.

— My także pracowaliśmy razem — oświadczył. — Co u ciebie, Charles?
— Masa roboty. Później ci opowiem.
— I wreszcie — Tedders wskazał wysokiego mężczyznę o wąskich, jasnych oczach, który

stał przy barku ze szklanką w dłoni — Walter Sands. Gra w karty i temu podobne.

Fisher uniósł brwi, po czym skinął głową.
— Miło mi, panie Sands.
— I mnie, panie Fisher.
— To wszyscy — podjął Tedders. — Pozostali oglądali już chipy.
— Ja także — wtrącił Fisher.
— No tak... wszyscy pozostali wyrazili już opinie. Jak sądzisz: potrafisz wykryć nadejście

strageańskiej adeptki?

— Nie jestem pewien. Trudno powiedzieć, gdy chodzi o obcego po pewnym

przeszkoleniu.

— Inni stwierdzili to samo. Napijesz się czegoś?
— Szczerze mówiąc, wolałbym coś zjeść. Przybyłem z innej strefy czasowej. Nie jadłem

jeszcze kolacji.

Naturalnie.

background image

Tedders podszedł do interkomu, wcisnął klawisz, zamówił posiłek.
— Podadzą na piętrze — oświadczył. — Proponuję, żebyśmy przeszli na górę i tam podjęli

odpowiednie działania. Będziemy tam nieco bardziej... odizolowani... od wydarzeń, jakie
mogą nastąpić. Jeśli więc ktoś ma ochotę na drinka, lepiej niech przygotuje sobie od razu.

— Napiję się ginu z tonikiem — Mercy wstała.
— Może lepiej filiżankę herbaty? — spytała Elizabeth. — Jest doskonała.
— Nie. Wolę gin z tonikiem.
Podeszła do barku i nalała sobie dużą szklankę. Elizabeth i Tedders spojrzeli na siebie.

Tedders wzruszył ramionami.

— Wiem, co myślicie — oznajmiła Mercy, nadal odwrócona do nich szerokimi plecami. —

Ale mylicie się.

Stojący obok niej Walter Sands uśmiechnął się i odwrócił.
Tedders wyprowadził ich z pokoju. Szli za nim po szerokich schodach. Dotarli do pokoju od

frontu. Na środku stał duży stół, a na nim jakiś niewielki aparat. Otaczało go pół tuzina
wygodnych z wyglądu foteli. Po lewej stronie stała sofa, a pod bocznymi ścianami cztery
mniejsze stoliki. Trzy platformy skokowe, z których każda mogła zmieścić dwie osoby,
umieszczono naprzeciw drzwi. Tedders zatrzymał się w progu i skinął w głąb korytarza.

— Charles — powiedział. — Drugie drzwi na lewo to twoja sypialnia.
Odwrócił się.
— Rozgościć się. Tutaj będziecie pracować. Dwie osoby mają tu przebywać i uważać na

obcego. Reszta może odpoczywać. Podzielcie się jak chcecie i opracujcie własny plan
dyżurów. To urządzenie na stole to alarm. Przycisk uruchamia brzęczyki w całym domu. Jeśli
usłyszycie je w swoich pokojach, budźcie się szybko i biegnijcie tutaj. Jeśli wszystko inne
zawiedzie, możecie skorzystać z platform skokowych...

— Chwileczkę — przerwał mu Alex Mancin. — Wszystko to jest, naturalnie, bardzo ważne.

Ale właśnie podniosłeś kwestię, nad którą zastanawiam się od pewnego czasu. Inni zapewne
także. Dokładnie: jak daleko sięga nasza odpowiedzialność? Powiedzmy, że wykryjemy
obcego i ogłosimy alarm. Co potem? Jestem telepatą, ale potrafię też przesyłać myśli innym,
niekoniecznie telepatom. Zdołałbym może przesłać tej istocie rozpraszające obrazy czy
nieprzyjemne emocje. Inni potrafią chyba coś innego. Nie wiem. Czy mamy próbować?

— Słuszne pytanie — zgodził się Walter Sands. — Potrafię wpłynąć na wynik rzutu kostką.

Może mógłbym działać na czyjeś nerwy wzrokowe. Szczerze mówiąc, wiem, że mogę. Umiem
wywołać chwilową ślepotę. Czy powinienem próbować? Czy raczej, kiedy już wykryjemy
przeciwnika, mamy zostawić obronę tym twardym facetom?

— Nie możemy prosić, byście narażali życie — odparł Tedders. — Z drugiej strony, jeśli

zdołacie dokonać czegoś w tym rodzaju, bardzo nam pomożecie. Tę część pozostawiam
waszej decyzji. Ale im więcej zrobicie, tym lepiej, choćby miał to być tylko pożegnalny strzał.

— Przy pewnej okazji Charles i ja złączyliśmy moc naszych myśli, by przesłać wiadomość w

wyjątkowo trudnych okolicznościach — powiedziała Elizabeth. — Co by się stało, gdybyśmy
spróbowali tego wszyscy i skierowali emisję w obcą?

— Sami musicie to sprawdzić. Jeśli jednak chcecie spróbować, to nie walcie we wszystko

bez różnicy. Spodziewam się pomocy z zewnątrz.

— Szybko się nauczymy rozpoznawać strażników. Jeśli już tego nie wiemy — zapewnił

Sands.

— Od czasu do czasu możecie przechwycić myśli kogoś, kto nie jest strażnikiem. Nie chcę,

żebyście próbowali mu wysmażyć płaty czołowe tylko dlatego, że wydaje się trochę inny.

— O co ci chodzi? Kto to jest? — dopytywała się Mercy. — Lepiej, żebyśmy wiedzieli.

background image

— Nazywa się William Czarny Koń Pieśniarz i jest indiańskim tropicielem z plemienia

Navajo. Jest po naszej stronie.

— Czy to ten sam, który w pojedynkę zaopatrzył to kosmiczne zoo w Kalifornii? — spytał

James Żelazny Niedźwiedź.

— Tak.
— Co konkretnie zamierza zrobić?
— Nie jestem pewien. Ale mówił, że nam pomoże.
Wszyscy patrzyli na Teddersa.
— Dlaczego nie wiesz?
— On sądzi, że obca też może być telepatą. Nie chce ryzykować, że odczyta plany z

naszych myśli. I uważa, że sam potrafi zablokować telepatę, przynajmniej czasami.

— Jak? — zdziwił się Sands.
— To ma coś wspólnego z myśleniem na sposób prymitywny. Nic z tego nie zrozumiałem.
— Gwiezdny Tropiciel — mruknął Żelazny Niedźwiedź. — Czytałem o nim jako dzieciak.
— To twój krewny albo co? — Fisher usiadł w jednym z foteli.
Żelazny Niedźwiedź pokręcił głową.
— Mój ojciec był Siouxem z Montany. On to Navajo z Arizony albo Nowego Meksyku.

Niemożliwe. Ciekawe, jak się myśli prymitywnie.

W drzwiach stanął człowiek z tacą. Tedders skinął głową w stronę Fishera. Mężczyzna

podał mu tacę i zdjął serwetkę. Fisher zaczął jeść. Żelazny Niedźwiedź usiadł naprzeciwko.
Elizabeth wybrała fotel po prawej ręce Fishera, Sands po lewej. Mancin i Mercy usiedli obok
Żelaznego Niedźwiedzia.

— To chyba wszystko — oświadczył Mancin. — Teraz musimy sobie to omówić.
— Nie macie nic przeciw temu, że nagramy waszą dyskusję? — spytał Tedders. — Do

późniejszego wykorzystania.

Sands uśmiechnął się. Z sałatki Fishera uniosła się oliwka i popłynęła w stronę jego dłoni.
— Jeśli dysponujecie urządzeniem zdolnym do nagrania tej narady, będę bardzo

zdziwiony — stwierdził Mancin.

— Och... W takim razie nie ma powodu, bym wam nadal towarzyszył. Ile potrzebujecie

czasu?

— Mniej więcej godzinę — odparł Mancin.
— Czy mógłbyś przysłać tu duży dzbanek kawy i parę kubków? — zapytał Żelazny

Niedźwiedź.

— I trochę herbaty — dodała Elizabeth.
— Oczywiście.
— Dzięki.
Tedders ruszył do drzwi.
Mercy Spender spojrzała na pustą szklankę, zaczęła coś mówić i zrezygnowała. Elizabeth

westchnęła. Sands gryzł oliwkę. Żelazny Niedźwiedź splótł palce. Nikt się nie odzywał.

P

odobno wy, Papagosi, znacie pieśni mocy, które dają wam władzę nad wszystkimi

rzeczami.

— Podobno.
— Więc to nieprawda?
— Nie mamy władzy nad minerałami pod naszym terytorium.
— Dlaczego nie?

background image

— Nie jesteśmy Navajo.
— Nie rozumiem.
— Navajo mają pakt z rządem, a pakt daje prawa do minerałów.
— A wy nie macie?
— By zawrzeć pakt z rządem, najpierw trzeba stoczyć z nim wojnę. Nigdy nie patrzeliśmy

w przyszłość, nie dostrzegaliśmy dobrodziejstw wojny i żyliśmy w pokoju. Pakt jest silniejszy
od pieśni mocy.

— Mówisz o tym, jakby chodziło o grę w karty.
— Navajo w kartach też oszukują.




— Kojocie, poznałeś tajemnicę miejsca płynącej wody. Porwałeś dziecko Wodnego

Potwora, którego tam znalazłeś. W rezultacie igrania z tymi mocami, uwolniłeś powodzie,
katastrofy, wstrząsy natury. Te prowadziły do śmierci, chaosu i szaleństwa wśród Ludu.
Dlaczego to uczyniłeś?

— Tak, dla żartu.




— Jak rozumiem, kobieta Begochidi, Begochidi, Mówiący Bóg i Czarny Bóg stworzyli

zwierzęta łowne i dlatego sprawują władzę nad polowaniem?

— Tak. Jeśli zechcą, mogą pomóc łowcy.
— Ale nie polujecie już tak często, jak kiedyś.
— To prawda.
— Więc mają teraz mniej roboty.
— Przypuszczam, że potrafią znaleźć sobie jakieś zajęcie.
— Chodzi mi o to, czy są to pełne parametry ich funkcji jako istot totemicznych w

kontekście waszej współczesnej struktury plemiennej?

— Nie bardzo rozumiem.
— Czy nic więcej nie robią?
— Robią. Mszczą się na antropologach, którzy powtarzają kłamstwa o naszym narodzie.




W samym środku mojego domu z żółtej kukurydzy staję i powiadam: jestem Czarnym

Bogiem, który przemawia do ciebie.

Przybywam i staję u stóp północy. I powiadam:
W dół, ze szczytu Góry Ciemności, która wyrasta przede mną, powstaje i zbiega do mnie

kryształowa łania.

Od racicy do nogi, od ciała do głowy wchodzi w mą dłoń, a za nią zwierzyna wszelkiego

rodzaju. Kiedy ją przyzywam, kiedy modlę się o nią, przychodzi do mnie, a za nią zwierzyna
wszelkiego rodzaju.

Jestem Czarnym Bogiem, który do ciebie przemawia. Stoję u stóp północy.
Przychodzą do mnie z Góry Ciemności.

background image

Merc y Spend er

urodzona w nielegalnej gorzelni w Tennessee,
osierocona w wieku 5 lat,
wychowana przez ekscentrycznie religijną ciotkę ze strony matki

& jej męża policjanta,
który był milkliwy & nosił wąsy,
lubił kręgle & wędkarstwo
& śpiewał w amatorskim kwartecie,

wraz z dwoma starszymi dziewczynkami

& chłopcem, Jimem, który zgwałcił ją w wieku 11 lat,
obecnie agentem handlu nieruchomościami,

w wieku 12 lat straciła chęć dalszej edukacji,
śpiewała w chórze kościelnym
& później w barze zwanym Trixie,
przeżyła kilka nużąco podobnych romansów,
zaczęła pić w wieku 19 lat,
w wieku 20 lat odkryła radości Kościoła Ducha,

gdzie rozkwitły jej niezwykłe zdolności
krótko przed trafieniem
do odwykowego sanatorium w Południowej Karolinie,
gdzie odnalazła spokój
pod osłoną grupy terapeutycznej,

kolejne 12 lat spędziła śpiewając, grając na organach,
głosząc kazania & udzielając pociechy w Kościele
& pijąc & wracając do grupy terapeutycznej
w poszukiwaniu spokoju & osłony & odwyku,
& śpiewając & pocieszając & pomagając & głosząc
& odwykając &
rozumiemy, siostro, spocznij z nami,
tacy sami pod skórą, wszyscy



Alex M ancin

urodzony w New Bedford,
uczęszczał do kilku szkół prywatnych,
radził sobie dobrze, choć nie starał się zbytnio,
w wieku 11 lat opanował skomplikowaną grę komputerową modelującą ekonomię świata,
J.D., Yale, M.B.A., Harvard Business School,
przeszedł przez trzy małżeństwa,
radził sobie gorzej, choć nie starał się ani trochę bardziej,

w wieku 36 lat

ojciec dwóch synów (bliźnięta) & trzech córek

dla których żywi tyle uczucia
co dla kogokolwiek innego,

świadom opinii innych o sobie

background image

z powodu niezwykłego wyczulenia na myśli
& właściwie wcale się nie przejmuje,

namiętnie dogląda stada włoskich chartów,

jak Fryderyk Wielki, którego także podziwia,
& bardziej go interesują procesy myślowe psów
niż ludzi,

absolutny mistrz rynku monetarnego,
bogaty jak Krezus,
rzadko wpada w gniew & bardzo rzadko wybacza,
dba o swój wygląd & ubranie
od czasu do czasu zastanawia się, czy czegoś

nie traci, poszukuje — co dwa, może trzy lata
(bezskutecznie)
utraconych spełnień
wśród orgii obcowania ze sztuką
& przelotnych romansów
z bardzo młodymi kobietami

wysoce inteligentny i częściowo odrętwiały
część każdego,
nikt nie jest pełny, bracie
chyba że razem,
jak teraz



Charle s Dick ens Fi sh er

urodzony w Toronto, ojciec lekarz, matka socjolog,
we wczesnym dzieciństwie zafascynowany iluzją
urządzał pokazy magii dla sióstr, Peg & Beth,
był dobrym, choć nie wybitnym uczniem,
przeczytał biografie wielkich iluzjonistów

Houdina, Thurstona, Blackstone’a,
Dunningera, Houdiniego, Henniga,

odkrył, że sam potrafi tworzyć iluzje

nie korzystając z innego sprzętu
niż własny, potężny umysł,

porzucił szkołę & zaczął występować

wbrew życzeniom rodziców,

zyskał sławę jako showman w występach na żywo

(jego iluzje nie dały się filmować),

w późniejszym okresie zaangażowany przez agencję rządową

w związku z niezwykłym wyczynem mentalnym,
którego w efekcie próbował,

wykonywał następnie rozmaite zadania związane z bezpieczeństwem
dla rządu i poza nim,

nigdy nie był żonaty, zawsze twierdził,
że życie, jakie prowadzi, nazbyt pochłania

background image

jego czas & energię,
że nie zmieni się
& nie chce być nieuczciwy
wobec drugiej osoby
zamykając ją w wolnej kratce
swego rozkładu zajęć,

w istocie obawia się zbyt silnego uzależnienia

od innego człowieka
lub rezygnacji z emocji
jakie wywołuje uwaga publiczności,

dysponuje współczuciem pełnego empaty,
ma kilku dobrych przyjaciół & wielu znajomych,
jest świadom własnych braków

& często drwi z siebie,

w okolicach świąt staje się sentymentalny,
nadal pomaga finansowo siostrom & ich dzieciom,
nigdy do końca nie pogodził się z rodzicami,
czasami nienawidzi siebie za rozczarowanie

ale oto jesteśmy
kim jesteśmy
& świadomi tego,
znajdujemy schronienie
& odpływa ból


Walter Sand s

porzucił dom w wieku 14 lat,

po oślepieniu ojczyma, który go bił,

wiedział, że posiada moc & potrafi sobie radzić,
duży jak na swój wiek,
wygrywał w większości bójek

(z niewielką pomocą swych uzdolnień)

& większości gier losowych

(jak wyżej),

rzadko miał stałą prace

chyba że dla stworzenia pozorów,

w wieku 18 lat zaciągnął się do Patrolu Perymetru,
międzynarodowej służby kosmicznej w rodzaju Straży Przybrzeżnej

na 4 lata
ponieważ chciał zobaczyć
jak Tam jest,

był ogólnie lubiany,
mógł zostać oficerem, gdyby zechciał pozostać w służbie,
ale nie zechciał,

gdyż zobaczył to, co chciał zobaczyć
& to mu wystarczyło,

background image

wyrósł na przystojnego, smagłego mężczyznę,
unikał bliskich związków emocjonalnych

choć lubił ludzi
pojedynczo & w grupach,

tylko raz
ożenił się w wieku 28 lat, rozwiódł w wieku 30,

jedna córka, obecnie 16-letnia, Susannah,
której fotografię nosi przy sobie,
& to mu wystarczyło,

lubi sport, podróże & powieści historyczne,
rzadko poświęca się czemuś bez reszty,
jest całkowicie areligijny,

ale przestrzega
osobistego kodeksu, między innymi honorowego,
który naruszył najwyżej 6 czy 7 razy
& zawsze miał wyrzuty sumienia
potem,

na ogół godny zaufania, choć rzadko komuś ufa

gdyż widział wnętrza
zbyt wielu umysłów,

jeżeli już cierpi

to z powodu wrażenia, że życie jest
& zawsze będzie
zbyt bezpieczne & nudne,
dlatego podejmuje ryzykowne zadania,
które zwykle okazują się całkiem bezpieczne,
co budzi lekkie rozczarowanie
ten może się okazać
bardziej interesujący,
szczęśliwy bracie,
jeśli nie pokój
to adrenalina
z tobą


Elizabeth Brook e

córka Thomasa C. Brooke’a, malarza, rzeźbiarza

& Mary Manning, pianistki, pisarki,

młodsza z dwóch córek,
we wczesnym dzieciństwie wykazywała zdolności plastyczne & literackie,
każdego lata wyjeżdżała z rodziną na wakacje

do Francji, Irlandii
lub do Luna City,

studiowała w Szwajcarii & w Pekinie,
poślubiła Arthura Brooke’a (swego kuzyna)

w wieku 24 lat,

background image

owdowiała w wieku 25 lat,
bezdzietna,
poświęciła się pracy społecznej

na Ziemi & poza
przez kolejne 6 lat
a jej rozwijający się talent
wywoływał radość & smutek,

powróciła do pisarstwa & malarstwa

demonstrując zdumiewającą zdolność percepcji,
zrozumienie ludzkiej natury
& opanowanie warsztatu,

przez ostatnie 6 lat pozostawała w związku

ze znanym parlamentarzystą,

zawsze czuła się pośrednio odpowiedzialna za śmierć Arthura

ze względu na liczne
nieprzyjemne spory
jakie nastąpiły, gdy odkryła jego skłonności
homoseksualne
ciepłem
i całkowitym zrozumieniem
osłonimy cię, siostro
przed
niezmienną przeszłością


Ja m es M acK enzi e Że lazny Niedźwi edź

pół Szkot, pół Ogala Sioux,
urodzony na terenie rezerwatu,
rodzice rozstali się szybko,
wychowany przez matkę w Bloomington, stan Indiana,

& Edynburgu w Szkocji,
gdzie pracowała na uniwersytetach
jako pracownik obsługi,

wykazywał zdolności techniczne

& telepatyczne
zanim skończył 5 lat,

rzadko odwiedzał krewnych ze strony ojca,
doskonały gracz w baseball & piłkę nożną,
mógł przejść na zawodowstwo

ale wolał mechanikę,
którą studiował
korzystając ze stypendium sportowego,

najlepszym przyjacielem jest eskimoski chłopiec z Point Barrow,

podczas nauki w college’ach
wspólnie spędzali letnie wakacje na Alasce
jako strażnicy w Parku Narodowym

background image

Brama Arktyki,

ojciec jedynego syna, obecnie nastoletniego

& mieszkającego w Anchorage,

później służył w Patrolu Perymetru

gdzie jego zdolności telepatyczne
zwróciły uwagę agentów rządowych,

zwerbowali go do okazjonalnych zadań

podobnych do tych,
które wykonywał dla nich Charles Fisher,
tam właśnie poznał Fishera
& zaprzyjaźnił się z nim,

do chwili obecnej odpracował 5 osobnych

rocznych kontraktów jako inżynier kosmiczny,
spędził pół roku na orbicie,

przebywa na urlopie w trakcie szóstego,

oczekując na rozwód z siostrą Fishera, Peg,
która pracuje w tej samej firmie
& mieszka w wielkiej dziurze
Port O’Neill
z ich córką, Pamelą,

zeszłego lata był na pogrzebie ojca

& ze zdziwieniem stwierdził, że odczuwa głęboki żal,
ponieważ nie miał okazji go poznać,

nagle postanowił rzucić wszystko

& studiować muzykę,
rozpoczął przedsięwzięcie,
kiedy wytrzeźwiał miesiąc później
& realizował je pilnie
do nadejścia tego wezwania,

coraz częściej myślał

o swym skurczonym ojcu
leżącym w wyszywanej paciorkami skórzanej kurtce,
& o synu,
którego nie widział od lat
podejdź bliżej, bracie
gdzie my, którzy
jesteśmy więksi niż jednostka
potrafimy zrozumieć więcej
i wchłonąć więcej bólu

D

obrze, że chcesz iść wśród piękna, z pięknem wokół siebie, mój synu. Ale łowca nie

powinien podczas łowów odmawiać modlitw Drogi Błogosławieństwa, gdyż wszystkie mają
na końcu błogosławieństwo życia, a ty potrzebujesz modlitwy śmierci. To do Mówiącego
Boga musisz się zwrócić, i do Czarnego Boga: Aya-na-ya-ya! Eh-eh-eh! Oto czas podrzynania
gardeł! Na-eh-ya-ya! Wydarza się w świętym miejscu, podrzynanie gardeł! Ay-ah, na-ya-ya!
Podrzynanie gardeł wydarza się teraz w świętym miejscu! Na-ya-ya! Oto czas podrzynania

background image

gardeł! Ya-eh-ni-ya!

— Nie zawsze życie jest tym, co trzeba błogosławić.

N

oc. Stoi przed ścianą pola siłowego. Obserwuje, jak rozwija się skała.

Są chmury w twoim umyśle, łowco.
Wiele jest rzeczy w moim umyśle, Kocie.
Przyszedłeś. Czy zawarliśmy umowę?
Zrób, o co cię prosiłem, a ja zrobię to, o co ty prosiłeś.
A więc zawarliśmy umowę. Wypuść mnie.
To zajmie najwyżej minutę.

Postać wyrosła, zmieniona w białą kolumnę; pojedyncze, fasetowe oko popłynęło w górę.

Billy Pieśniarz stanął przed skrzynką mieszczącą układy sterowania. Otworzył pokrywę i
obniżył potencjał pola.

Podstawa kolumny rozszczepiła się, a przednie kończyny wyodrębniły z głównej masy. Na

szczycie wyrosła obła bryła, a oko stanęło w jej centrum. Rozwidlone segmenty nabrały
kształtu nóg. Zwężenie w połowie wysokości zmieniło się w talię. Głowa uległa wydłużeniu i
trochę przypominała wilczą. Poszerzyły się ramiona, pogrubiały ręce i nogi. Nadwyżka masy
przesunęła się w tył, przybierając formę szerokiego ogona. Człekopodobny twór był wysoki,
ponad dwa metry, i stawał się coraz ciemniejszy. Szedł przed siebie z gracją, sugerującą
wcześniejsze próby tej postaci.

Bezgłośnie, mimo swej masy, opuścił klatkę i stanął przed człowiekiem.
Sugeruję, żebyś włączył ekran. Dzięki temu może minąć kilka dni, zanim odkryją moją

nieobecność. Przyzwyczajałem ich do takich sytuacji przyjmując formy elementów otoczenia,
czasami na parę dni bez przerwy.

Pomyślałem o tym, odparł Billy. Ale chciałem popatrzyć, jak się zmieniasz.
Wywarłem wrażenie?
Owszem. Robisz to szybko, stwierdził w myślach, uruchamiając pole. Chodź. Zaprowadzę

cię do platformy skokowej. Będziesz musiał obciążyć mój numer bez mojej karty, a to
wymaga potwierdzenia z punktu docelowego. Ja muszę przeskoczyć pierwszy i...

Wiem, jak to działa. Przez długi czas moim jedynym zajęciem były myśli twoich

współplemieńców.

Chodźmy więc.
Billy odwrócił się i ruszył wzdłuż hali.
Pokazujesz mi plecy. Nie obawiasz się, że skoczę na ciebie i rozerwę? Czy może twoje

działania są zaplanowane?

Czuję, że pragniesz zmierzyć się ze Strageanką. Zabij mnie teraz, a ta możliwość będzie dla

ciebie stracona.

Cień, tak cichy jak on sam — nieco bardziej człekokształtny niż przed chwilą, a więc i

bardziej obcy — szedł obok, po lewej stronie. Wyrównał krok, ruchy ramion, wszelkie rytmy.
Wyczuwał jego siłę, gdy płynęli przez halę. Mieszkańcy mijanych klatek poruszali się
niespokojnie, czy to przez sen, czy na jawie. Billy wyczuwał lekkie rozbawienie w obcym
umyśle u swego boku... a potem sygnał „Żegnajcie!”, który pobudził zwierzęta do
gorączkowej aktywności.

Wyszli na zewnątrz. Wciągnął do płuc nocne powietrze. Stwór obok niego opadł na cztery

łapy, potem odbiegł, kryjąc się w cieniu i wynurzając w nieoczekiwanych miejscach.

Gdzieś przed nimi zaszczekał pies — dźwięk urwał się nagle wśród krótkich odgłosów

background image

szarpaniny. Billy nie zwolnił kroku, wiedząc — dzięki innym niż wzrok zmysłom — że Kot jest
przy nim przez całą drogę do platformy.

To tutaj, powiedział. Uruchomię aparaturę. Przeskoczę do małej platformy publicznej,

kilka mil od miejsca, którego mamy pilnować. Jeśli po tej stronie cokolwiek uniemożliwi ci
przeskok, użyję komunikatora. Jeśli nie, bądź gotów by ruszać za mną.

Skrawek cienia wysunął się z mroku i popłynął ku niemu. Miał teraz bardziej ludzkie

proporcje, a z własnej masy ukształtował coś, co mogło uchodzić za długi, czarny płaszcz.
Wielkie, fasetowe oko tkwiło zagłębione w głowie i zamaskowane mostkiem tkanki tak, by
sprawiało wrażenie pary błyszczących, normalnie umieszczonych oczu.

Kiedy się tak zastanawiam, Billy spojrzał na niego uważnie, dochodzę do wniosku, że

potrafisz przejść, nawet jeśli ktoś by się tu zjawił.

Dostrzegam kierunek twych myśli, choć niezbyt wyraźnie. Uformuję coś, co będzie

przypominać parę ciemnych okularów i spróbuję wywołać ubarwienie bardziej podobne do
ludzkiej skóry. Dlaczego twoje myśli są tak niewyraźne?

Ćwiczę, by wyprowadzić w pole naszego wroga, wyjaśnił Billy i wszedł na platformę.

Zobaczymy się wkrótce.

Na pewno. Nie dam się zgubić tak łatwo, tropicielu.
Obserwował, jak Billy manipuluje przyciskami i znika we wnętrzu urządzenia. Potem

wszedł sam. Wyciągnął to, co stało się jego prawą ręką i przykrył szczelinę, w którą niedawno
Billy wsunął swoją kartę. Część kończyny wpłynęła do otworu i badała jego wnętrze. Gdy
nadeszło wezwanie, cofnął ją i pozwolił się przetransportować.

Dziwne, ta pieśń w jego myślach. Czy jest coś w miejscu pomiędzy miejscami, co może tak

śpiewać o mrozie i żelazie, ogniu i ciemności? Minęła chwila, i zniknął on i jego wspomnienia.


Pomiędzy światami, idąc.
Pomiędzy światami, idąc.
Pomiędzy światami, idąc.
Pomiędzy światami, idąc.
Istnieje coś
przede mną, za mną,
po prawej i po lewej,
powyżej i w dole.
Ze wszystkich stron. Co
to jest?

A

lex Mancin uderzył w przycisk, gdy tylko wykrył obecność. Ułamek sekundy później

Walter Sands wyciągnął dłoń w tym samym kierunku. We wszystkich korytarzach rozległo się
buczenie alarmu, a światła zalały trawniki wokół domu.

Tak

Mary Spencer dołączyła do nich po chwili, siadając na łóżku

Wyczuwam ich

Ich?

wtrącił Fisher, odkładając książkę

Jest tylko jeden

Człowiek

włączył się śpiący Żelazny Niedźwiedź

background image

porusza się dziwnie
w pobliżu
Pieśniarz
bez wątpienia
Nie człowiek
stwierdziła Elizabeth, ścigając sny o delfinach
Coś innego
istota pełna nienawiści
płynie
Razem więc
wtrącił Sands
zbadajmy to
Tak
ruszamy razem
Tam jest człowiek
Teraz zanika
i jeszcze coś
obca istota
wie o nas
także zanika
wraz z człowiekiem
istota nie jest tą
której szukamy
ściga
z człowiekiem
naszego wspólnego wroga
cofa się teraz
wyczuła nas
znamy jej podpis
Podążymy za nią?
wyłączyć alarm
przyjdą strażnicy
musimy złożyć raport
Ja pójdę
stwierdziła Mercy oddalając się
za zwierzęciem
jeśli zdołam
a ja za człowiekiem
odpłynął Żelazny Niedźwiedź
choć trop
obawiam się
jest już zakryty
rozstajemy się zatem
złożymy raport
Martin i Sands, rozdzielając się

Następnego dnia, wśród kępy drzew, mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, Billy

background image

Pieśniarz siedział nad lodowatym strumieniem oparty o wielki, ciepły głaz. Jadł kanapkę z
mięsem, przyglądał się ptakom, nasłuchiwał głosu wiatru i obserwował zachowanie małej
wiewiórki w dolnych gałęziach drzewa rosnącego trochę wyżej, po prawej stronie.

Coś poluje w pobliżu, poinformował go tamten.
Tak, wiem, odparł w myślach.
Coś dużego.
To wiem także.
Idzie w naszą stronę.
Tak. Co to jest?
Nie wiem. Wejdź do środka. Popatrzymy.

Billy wstał bezgłośnie. Głaz rozpadł się pośrodku, pionowo, i otworzył jak postawiona na

sztorc muszla. Gdy patrzył, jama wewnątrz rosła, a zewnętrzne ściany wyginały się
proporcjonalnie. Wszedł, a głaz zamknął go we wnętrzu.

Ciemność, przebita kilkoma niewielkimi otworami, z przodu...
Przysunął oko do jednego z nich. Widział strumień. Przez chwilę nic się nie działo.

Powstało kilka innych szczelin, ale część bezpośrednio przed twarzą nie zmieniła się.

Po chwili usłyszał chlupot. Coś zbliżało się zza porośniętego krzakami zakrętu. Strumień

świadomości znieruchomiał. Spoglądał teraz pasywnym okiem łowcy, bez żadnej refleksji
rejestrującym wszystkie zdarzenia. Oddech zwolnił jeszcze bardziej. Czas przestał istnieć.
Teraz...

Najpierw cień. Potem, zza zakrętu wynurzyła się wolno głowa z rogami. Jeleń, idący

wzdłuż strumyka...

Jednak...
Przeszedł do przodu, w polu widzenia pojawiła się reszta ciała. Było coś dziwnego w

ruchach i sposobie trzymania głowy. Nogi nie zginały się jak należy. I kształt głowy był
niezwykły. Oczy osadzone zbyt nisko w czaszce...

Jeleniopodobny... Tak. Może i niezła imitacja dla kogoś, kto studiował tylko

trójwymiarowe fotografie zwierzęcia. Z pewnością dostatecznie dobra, by oszukać
przypadkowego obserwatora. Ale dla Billy’ego, stworzenie było co najwyżej jeleniopodobne.
Zastanawiał się, czy Kot także to zauważył.

...Tak, przepłynęło przez jego umysł.
Stworzenie zamarło natychmiast, z uniesioną jedną z przednich, niezwykle delikatnych

nóg. Badało okolicę, skręcając głowę pod nienaturalnymi kątami.

Po sekundzie eksplodowało ruchem; całe ciało skręcało się, wydłużało, nogi były coraz

krótsze, grubsze, umięśnione. A potem odskoczyło w tył, w kierunku, z którego nadeszło.

Proces trwał jeszcze, gdy jego kryjówka otworzyła się i wypchnęła go dość mocno. Zanim

Billy odzyskał równowagę, trwała już transformacja Kota w postać drapieżnej bestii.

Nie czekając na zakończenie metamorfozy, Billy pognał za zwierzęciem, wbiegł do

strumienia i pryskając wodą podążył do zakrętu.

Czujnie obserwował oba brzegi, ale nie dostrzegł żadnego śladu świadczącego, że obca

wyszła z wody. Szedł dalej, po żwirze, piasku i śliskich kamieniach. Rozglądał się uważnie.

Długo podążał krętą, wodną drogą. Nie słyszał żadnego dźwięku z przodu i nie dostrzegał

śladów wyjścia z koryta. Przystanął, by szczególnie dokładnie zbadać jakąś skalną bryłę.
Usłyszał hałas: coś zbliżało się od tyłu.

Dalej! Dalej z przodu! Zawołał Kot. Dotknąłem jej umysłu. Ucieka mi. Ale czasem się

zdradza.

Odwrócił się i popędził naprzód. Kot biegł za nim długimi susami.

background image

Coś się dzieje. Ona znów się zmienia. Jest teraz gdzieś tam. Ona... Zgubiłem ją...
Billy nadal szedł przez wodę. Kot pobiegł do przodu i po chwili zniknął za gęstymi

krzakami. Po mniej więcej pięciu minutach Billy natrafił na to, czego szukał. Był to trop kogoś,
kto wyszedł z wody. Podążył za nim w górę i lekko w prawo. Pierwszy wyraźny ślad, jaki
znalazł, był dość dziwaczny, trójkątny. Był jednak dostatecznie duży, a jego głębokość w
glebie o takiej konsystencji wskazywała właściwą masę. Trop prowadził na wyżej położony
teren, a następny wyraźny odcisk wykazywał dalsze zmiany kształtu. Odnalazł świeży trop
Kota wciąż ścigającego zdobycz. Ślady łap były rozrzucone daleko od siebie i bardzo głębokie.

Szlak był czysty i Billy mógł przyspieszyć kroku. Idąc bardzo szybkim marszem w górę,

potem w dół, potem znowu w górę, poczuł znajome mrowienie, gdy trop zwierzyny zniknął,
by pojawić się znowu czterdzieści stóp dalej, drobniejszy, lekko odkształcony. Po chwili
zniknął ponownie. W jego umyśle pojawiły się obrazy; doświadczenia z obcych światów
wzmocniły naturalną zdolność ich tworzenia. Prawidłowo odczytał znak i podniósł głowę, by
spojrzeć na potężny, ciemny kształt, szybujący w powietrzu na południowy zachód. I kiedy
biegł, aby wspiąć się na drzewo, wiedział, że zwierzyna chwilowo zwyciężyła.

Dotarł na odpowiednią wysokość i zobaczył tylko, jak ciemny kształt znika za daleką linią

drzew.

...Bardzo sprytne! Napłynęła myśl Kota. Ciekawe, czy też bym tak potrafił.
Przynajmniej nie kierowała się w stronę rezydencji, stwierdził Billy. Lepiej wracajmy na

posterunek.

Idź sam, odparł Kot. Spróbuję ją dogonić. Spotkamy się później.
Jak chcesz.
Zanim zszedł na dół, przez szczelinę w listowiu zauważył, że pień ponad nim był pęknięty i

poczerniały. Zdarzyło się to dość dawno, ale zadrżał, gdy dawne przesądy dosięgły go w tej
właśnie chwili. Ze wszystkich drzew wybrał to, które trafiła błyskawica. Zła wróżba...
Odśpiewał fragment Drogi Błogosławieństwa. Ta jego część, która nie lękała się błyskawic,
pozostała daleko i nosiła inny kostium. Ile Strageanka zdążyła się dowiedzieć o istocie, która
ścigała ją w tej chwili? Kocie, zachowaj spokój umysłu. Nie zdradź się wśród pasji polowania.
A może twoje instynkty chronią cię nawet przed kimś takim, jak ta, którą ścigasz?

Zeskoczył na ziemię i zawrócił. Co by zrobił Nayenezgani?
Nie wiedział.

S

łońce spływa z nieba promienie z prostych znów stają się ukośne dryfują ku wodzie

ciągnąc za sobą wzrok umysłu Billy’ego czas rozwiązuje węzły dotknięcie chmury zaciemnia
niebo gdy znająca siebie dłoń czerpie piasek na brzegu błękitny szary biały żółty nie ma
czerwonego nie ma prawdziwej czerni nieważne nad przykucniętym człowiekiem ptak na
gałęzi śpiewa liście kołyszą się na wietrze biorozkładalna butelka po wodzie sodowej rozkłada
się na drugim brzegu.

Nie myśląc zanurzył dłonie. Szczypta piasku w prawej, pod palcami. Obrót ręki. Strużka

spod wskazującego, kciuk reguluje wypływ. Ruch. Ręka nie zapomniała. Linie. Kąty. Błękit,
biel i żółć. Nea-tse-elit, yei Tęczy kształtuje się, strzegąc południa, zachodu i północy, otwarte
ku wschodowi. Wewnątrz, ciało Gromu, Ikne’etso, czuwający nietoperz nad głową, posłaniec
Nocy, wschód, strzała, ash-tin, zachód. Wielka moc. Jeden z nieprzewidywalnych, groźnych
bogów. Władca błyskawicy. Nucący cicho fragmenty Pieśni Góry, milknący, zapatrzony, Billy.
Przez długi czas, zapatrzony.

Powoli świadomość. Niezwykła rzecz do zrobienia. Świadomie lub odruchowo. Ze

background image

wszystkiego, co mógł wezwać, dlaczego akurat Grom? Zresztą, po co w ogóle wzywać?
Jakkolwiek potoczą się sprawy, on przegra. A jednak sięgnął, by dotknąć ikne’eka’a,
błyskawicy, by przenieść czar i moc, ponieważ były tam przy nim.

A teraz... Nim zajdzie słońce, trzeba usunąć piaskowe rysunki dnia. Świętą laską piór.

Wspomniał czarne pióro w tchah, wyjął je i wykorzystał w tym celu, ciskając piasek do wody.


Słońce opuszcza niebo tocząc się na zachód
Czas rozwiązuje węzły
Nie ma prawdziwej barwy
Ikne’etso i Naa-tse-elit w prąd rzeki
recyrkulacja

Ś

piewał teraz. Billy Czarny Koń Pieśniarz. W samym rogu rezydencji. Noc. Wiosenne

gwiazdozbiory stłoczone na niebie. Ucichło wycie kojota.

Wieczorem odnaleźli ją znowu. Krążyła z daleka, sondując, zbliżając się ostrożnie. Czekali.
Przybywała powoli, w wielu formach. Ślizgając się, ryjąc, płynąc. Czekali. A gdy nastała

noc, ruszyła.

W jednej chwili Kot stał za jego plecami: ciemna, kamienna podpora muru. Potem coś

wielkiego przepłynęło nad głową, zasłaniając gwiazdy. Podpora przesunęła się w górę,
krzepnąc w upiorny kontur na szczycie muru. A potem drugi kształt szybował w powietrznych
prądach, zyskiwał wysokość, zataczał kręgi, płynął przez noc w stronę budynku.

Nie wiedział, kiedy nastąpiło spotkanie i zaczęła się walka: w powietrzu czy na ziemi, na

dworze, czy już w domu. Usłyszał kilka niesamowitych krzyków mniej więcej w tej samej
chwili, gdy na całym terenie zapłonęły światła. Pozostał nieruchomy w mrocznym zakątku,
nasłuchując dobiegających tu odgłosów: uderzeń, brzęczenia, trzasku tłuczonego szkła, kilku
niezbyt silnych wybuchów. Trwały około minuty, po czym zgasły wszystkie światła.

Czekał. Nie przychodziło mu do głowy nic, na co mógłby liczyć. Wspominał różne rzeczy i

śpiewał cicho. Potem znów zapadła cisza. Obserwował niebo, a chwila wciąż trwała. Jego
słowa nie przyspieszyły ani nie zwolniły swej wędrówki przez noc.

Rozległ się pojedynczy, głośny trzask, a po nim jakieś cichsze odgłosy. I znowu cisza.

Przyćmiony blask zajaśniał w dwóch oknach na piętrze.

Kot?
Coś dużego stanęło przed domem, opadło na cztery łapy, ruszyło wolno. Nic nie

próbowało stanąć mu na drodze. Noc trwała bez dźwięku. Billy śledził wzrokiem ruch postaci.
Wiedział, że nadszedł; czas, by zakończyć pieśń. Miał przy sobie nóż i laserowy pistolet z
komputerowym układem celowniczym. Jeśli to Strageanka, powinien spróbować ją zabić.
Wyjął broń i dotknął kciukiem spustu.

Czy tak dotrzymujesz słowa, łowco?
Kot!
Tak. Walczyła dzielnie, ale teraz jest martwa. Pokonałem ją. Chcesz sprawdzić, czy zdążysz

użyć broni, zanim cię dosięgnę? Dzieli nas dziesięć metrów, a ja jestem gotów do skoku. Broń
jest szybsza ode mnie, ale czy również twój palec? Będę wiedział, kiedy postanowisz nim
ruszyć. No, dalej. Kiedy tylko zechcesz...

Nie.
Billy cisnął laser w krzaki po prawej stronie.
Nie wiedziałem, które z was nadchodzi.

background image

Wyczuł zaskoczenie, a w tle ukłucie bólu.
Jesteś ranny?
To drobiazg.
Obaj stali nieruchomo.
Jak sam powiedziałeś: kiedy tylko zechcesz, oświadczył w końcu Billy.
Nie chcesz ze mną walczyć.
Nie.
Dlaczego? Jesteś drapieżnikiem, jak ja.
Zawarliśmy umowę.
Czy to ważne, gdy chodzi o twoje życie? Oczekiwałem oporu.
Kot wyczuł coś w rodzaju zdziwienia.
Dałem ci słowo.
Rozumiałem je tak, że będziesz tu oczekiwał mojego ataku i bronił się, gdy nadejdzie czas.
Przykro mi. Ja rozumiałem tę umowę inaczej. A teraz nie mam zamiaru staczać z tobą

symbolicznej walki. Chciałeś mojego życia. Weź je.

Kot podchodził wolno, a jego postać opadała coraz bliżej gruntu. Gdy znów uniósł głowę,

była ogromna, z rogami, kłami i na wpół ludzką twarzą, bestialską karykaturą twarzy
Billy’ego. Kot stanął na tylnych łapach i podniósł tę głowę na pełne osiem stóp od ziemi.
Spojrzał w dół.

Billy zadrżał, ale nie cofnął się.
Odbierasz mi dużą część przyjemności, łowco.
Billy wzruszył ramionami.
Nic na to nie poradzę.
Kot rozłożył za sobą wielkie, błoniaste skrzydła. Po chwili zwinął je wokół siebie i stał się

nieruchomą, ciemną kolumną.

Jeśli zdążysz pokonać mur, zanim cię dosięgnę, pozwolę ci odejść, powiedział.
Billy nie ruszył się z miejsca.
Nie, odparł. Wiem, że nie zdołam tego dokonać. Nie mam zamiaru próbować tylko dla

twojej rozrywki.

Kolumna rozkwitła; egzotyczny kwiat otworzył się na szczycie, ukazując tygrysią głowę.

Pochyliła się.

Ścigałeś mnie ponad tydzień, stwierdził wreszcie Kot. Kiedy marzyłem o twojej śmierci,

marzyłem także o polowaniu na ciebie. Sama śmierć powinna wystarczyć, ale nie chcę, by
rzecz dokonała się w jednej chwili. Nie wiem też, czy to pragnienie rodzi się z tego, co znam
najlepiej — z łowów — czy też myślowy kontakt z twoim gatunkiem nauczył mnie radości,
jaką daje przeciąganie cierpień nieprzyjaciela.

Jedno i drugie jest dostatecznie prymitywne, orzekł Billy. Nie przejmowałbym się tym za

bardzo.

Nie przejmuję się. Ale pragnę polowania i widzę, że tylko jedna rzecz może cię skłonić, abyś

mi je zapewnił.

Co takiego?
Twoje życie. Szansa, by je zachować.
Billy roześmiał się.
Pogodziłem się już ze śmiercią. Czyżbyś, Kocie, uważał się za jedynego obcego, który nie

pasuje do świata? Mój lud, mój prawdziwy lud, też już odszedł. Wszyscy. Świat, w którym
teraz żyję, to dziwaczne miejsce. Dineh nie są tacy, jakimi ich znałem. Twoja propozycja
uświadomiła mi w pełni moje położenie. Przygotowałem się na to.

background image

Kot odstąpił.
Wiele lat temu, oświadczył, dostrzegłem w twoich myślach dumę ze zdolności

przystosowawczych twego ludu. Teraz twierdzisz, że je utraciłeś. Uważam, że oznacza to, iż
stałeś się tchórzem. Śmierć uważasz za najłatwiejsze wyjście.

Billy zesztywniał.
To nieprawda!
Zajrzyj we własne wnętrze. Dałem ci tylko pretekst do rezygnacji.
Nieprawda!
Więc walcz, Billy. Raz jeszcze postaw swe umiejętności przeciw moim.
Ja...
Boisz się teraz, choć wtedy nie czułeś lęku. Boisz się życia.
To nieprawda.
Czy powiesz to czterokrotnie, człowieku z Ludu?
Niech cię diabli, Kocie! Byłem gotów, gotów na twoją zemstę! Ale ciebie nie

satysfakcjonuje po prostu moja śmierć. Zanim mnie zabijesz, chcesz zaszczepić w moich
myślach niepewność.

Jeśli to właśnie jest konieczne, to tak. Teraz widzę, że niewielką przyjemność sprawi mi

zabicie ciebie jak bezmózgowego kawałka mięsa, które czeka na rzeź. Zemsta wymaga
radości łowów. Dlatego przedstawię ci pewną propozycję zapewniając, że moje słowo nie jest
gorsze od twojego, gdyż nawet w tym nie mogę dać się pokonać. Odejdź. Uciekaj. Zacieraj
ślady, tropicielu. Dam ci czas, który uznam za jedną godzinę — a jestem dość dokładny w
ocenie czasu. Potem ruszę w pościg. Tropiłeś mnie prawie osiem dni. Powiedzmy, że tydzień.
Przetrwaj ten okres, a zrezygnuję z zemsty. Pójdziemy swoimi drogami, wolni od siebie na
zawsze.

Jakie będą zasady? zapytał Billy.
Zasady? Jeśli zdołasz mnie zabić, zanim ja ciebie zabiję, uczyń to bez wahania. W dowolny

sposób. Idź gdziekolwiek zechcesz, każdym środkiem lokomocji, jaki wybierzesz. Wszystko jest
uczciwe. Polowanie nie zna reguł. Przeżyj ten tydzień, a pozbędziesz się mnie. Ale to ci się nie
uda.

Kto to wie?
Jak brzmi twoja odpowiedź?
Billy odwrócił się, zrobił kilka szybkich kroków, podskoczył i chwycił krawędź muru.

Jednym, płynnym ruchem podciągnął się na szczyt...

Zacznij odliczanie, powiedział zeskakując po drugiej stronie.
Ruszył biegiem.
Śmiech Kota ścigał go przez ponad minutę.

background image

CZĘŚĆ II


Istoty, które uciekają i istoty, które ścigają
mają swoje pory.
Każdy z nas poluje
i na każdego polują.
Wszyscy jesteśmy drapieżcami;
wszyscy jesteśmy ofiarami.
Wiedząc o tym, ostrożny łowca
strzeże się. Ofiara także poznaje śmiałość

poza swym zwykłym zasięgiem.
Istnieje też szczęście
i istnieją bogowie.
Łów nigdy nie jest pewny.

Zdarliśmy skórę z wilka
a rankiem
ludzka skóra wisiała na jej miejscu.
Nocą znów stała się
wilczym futrem.

Nie ma pewności,
nie ma reguł
podczas łowów.

Mówiący Boże, bądź przy mnie.
Czarny Boże, bądź przy mnie.
Szczęście i śmiałości
bądźcie ze mną także.

background image

Dzień Pierwszy

N

ie zwalniając oświetlił tarcze zegarka i sprawdził czas. Cała godzina... Uśmiechnął się,

gdyż Kot przeoczył chyba rzecz oczywistą. W tym czasie może uciec daleko, a przecież
wszystko jest dozwolone...

Biegł równym tempem, które mógł utrzymywać prawie cały dzień. Poddać się teraz lękowi

i pędzić jak najszybciej oznaczało ryzyko zmęczenia wobec wysiłków, czekających może w
późniejszym czasie.

Wiatr dmuchał mu w twarz, a plamy głębszego cienia nabierały złowieszczego wyglądu,

kryjąc oczy, kły, poruszenia...

Nie żyje. Strageanka nie żyje. Istota, która potrafiła wzbudzić strach w najwyższych

kręgach. Martwa. I to Kot ją zabił. Wkrótce Kot pobiegnie tą samą drogą. Wierzył, że
ogromne, fasetowe oko Kota widzi w podczerwieni i dostrzega spolaryzowane światło. Wciąż
nie miał pewności co do wszystkich zmysłów, jakimi dysponował Kot. Widział go teraz, niby
gigantycznego chindi, który nie zwalniając biegu podąża jego śladem.

Krople potu wystąpiły mu na czoło. Część umysłu postrzegała moc bestii z całkowicie

racjonalnego punktu widzenia. Walczył już z Kotem, gdy był on o wiele bardziej naiwny. Ale
miał pięćdziesiąt lat, by zyskać wyrafinowanie, poznać warunki tego świata. Kot stał się nagle
rodzajem widma: już nie zwierzęciem, którym był kiedyś, a czymś powracającym, jak z
północy...

Stłumił ogarniającą go na nowo chęć przyspieszenia kroku. Miał dość czasu, powiedział

sobie. Wystarczy na ucieczkę. Zresztą, skąd ten strach? Kilka minut temu był gotów na
śmierć. Teraz przynajmniej miał szansę. Próbował myśleć tylko o bieżącej chwili. Przeszłość
odeszła. Zyskał pewien wpływ na przyszłość, zależał on jednak wyłącznie od jego zachowania.
Wszystko będzie dobrze. Długo przed końcem darowanej godziny będzie absolutnie
bezpieczny. Teraz to już tylko kwestia minut...

Biegł lekko, myśląc tylko o swoim celu. Wreszcie pojawił się w polu widzenia: stacja

platform skokowych, która w mgnieniu oka przeniesie go poza zasięg Kota. Widział już
światła niedużego budynku obok skrzyżowania, za polem, na które właśnie wkroczył. Coś
jednak było nie w porządku...

Kiedy się zbliżył, spostrzegł wybitą szybę w oknie. Zwolnił. Nie zauważył nikogo.
Zatrzymał się i zajrzał do środka. Trzy zestawy pod przeciwległą ścianą były zdemolowane.

Zupełnie jakby zbuntowany ciężki pojazd przejechał po sali, łamiąc i wyginając lśniące
skrzynki, niszcząc układy kontrolne. Systemy zasilania pozostały nietknięte.

Kot...
Ostatni raz Kot odszedł daleko, by przeprowadzić rozpoznanie terenu... Przewidział

możliwość jego ucieczki w tym kierunki; i postanowił pozbawić go środków transportu.

Rozejrzał się. Automaty miejscowego ośrodka kontroli powinny zarejestrować

uszkodzenie. Ale było późno. Trudno powiedzieć, kiedy dotrze tu ekipa remontowa.

Mapa... wewnątrz powinna być mapa połączeń regionu. Otworzył drzwi i wszedł.
Tak. Na ścianie po prawej stronie. Przestudiował układ czerwonych kropek, oznaczających

platformy skokowe. Ustalił położenie stacji, poszukał innych.

Cztery mile do najbliższej.
Czy Kot wie o niej? Czy przyjrzał się schematowi na ścianie i zrozumiał, że to mapa? A

nawet jeśli, to czy zadał sobie trud zniszczenia jeszcze jednej platformy? Może chciał się
zabezpieczyć od wszelkich przypadków...

background image

Ale nie. Był szczerze zaskoczony, gdy Billy nie chciał uciekać. Spodziewał się tego. Zdołałby

może wymknąć się Kotu i dotrzeć aż tutaj, ale w danych okolicznościach nie dobiegłby raczej
do następnej platformy. Zatem, nawet jeśli Kot wie o niej, są szansę, że nie została
zniszczona.

Mimo wszystko, mapa i teren to dwie zupełnie różne sprawy. Nie wiedział dokładnie,

gdzie znajduje się najbliższa czerwona kropka. Szukając, może zbliżyć się do granicy okresu
łaski.

Opuścił zdemolowaną stację, wyznaczył kierunek i ruszył, przebiegając przez opuszczony

sad. Szkieletowe gałęzie drzew grzechotały wokół niego. Królik wyskoczył zza kępki trawy,
przebiegł mu drogę i zniknął w mroku po lewej stronie. Trawa była wilgotna i wkrótce
nogawki poniżej kolan nasiąkły wodą. Gdzieś zaszczekał pies. Nagle ogarnęło go uczucie, że
ktoś go obserwuje; ulotne cienie tworzyły obrazy.

Przez chwilę zastanawiał się, ile ma jeszcze czasu, lecz chęć sprawdzenia odpłynęła niemal

natychmiast. Nagle poczuł, że jest szczęśliwy. Część umysłu niemal dopingowała Kota w
nadziei, że podąża już jego tropem. Niech będzie blisko. Niech będzie ryzykownie i otwarcie.
Inaczej, skąd ta radość w takiej sytuacji? Od lat nie czuł się bardziej pełen życia. Dojrzewała w
nim nowa pieśń, do muzyki werbli jego kroków.

Nie próbował szukać przyczyn nagłej zmiany nastroju. Okoliczności zmieniały się zbyt

szybko, by je analizować, nawet gdyby miał ochotę. Na razie wystarczało mu szybowanie w
rytmie ucieczki.

Były chwile, kiedy czuł, że Kot jest tuż za jego plecami. Nie miało to znaczenia. Kiedy

indziej sądził, że już zwyciężył, że wyprzedził swego prześladowcę, że nie ma już szans, by go
doścignął. Wszystkie zmysły zyskały niezwykłą ostrość: najmniejszy ruch w ciemności był
natychmiast identyfikowany na podstawie najlżejszego drapnięcia, stąpnięcia czy trzasku;
mroczne cienie stały się wyraźniejsze i nawet zapachy nabrały nowych znaczeń. Kiedyś już
tak było, wiele lat temu...

Był taki, jak teraz, zanim jeszcze świat stał się taki, jak teraz. Biegł. Na wschód. Wizje nie

zamglone jeszcze zasłonami, które rzucało życie. Miał już osiem czy dziewięć lat, zanim
nauczył się mówić po angielsku...

Ale po tym wszystkim, myślał, jakie ślady pozostały po jego przejściu z prawie

neolitycznego do zaawansowanego technicznie społeczeństwa? Więcej lat przeżył w tym
drugim, niż w pierwszym, gdyby takie sprawy dało się mierzyć tylko latami. Przejście było
sukcesem i teraz dysponował oboma końcami widma własnej osobowości. Ale to człowiek
pierwotny kierował ucieczką. Tak. I ta jego część wolała dzień od nocy. Mimo to radość
pozostała. Co nie znaczy, że nie czuł lęku. Przeciwnie; lęk był ważnym elementem niezwykłej,
narastającej w nim euforii.

Biegnąc myślał, co teraz dzieje się w rezydencji. Jak Walford, Tedders, ochrona i

Strageanie zrozumieli niespodziewany atak, i zakończony śmiercią adeptki? Zwłaszcza, że nie
otrzymali żadnych wyjaśnień. Naturalnie, podejrzewają jego udział w wypadkach, są też
zdziwieni jego nieobecnością. Pewnie nawet w tej chwili próbują się skontaktować... choć
tym razem nie miał przy sobie przekaźnika.

Czy to ich czegoś nauczy? Po raz pierwszy Billy zastanowił się, co potem zrobi Kot — kiedy

wszystko już się rozstrzygnie i on, Billy Pieśniarz, odejdzie ku północy. Czy Kot ukryje się na
jakimś pustkowiu i przeżyje resztę dni jako drapieżnik polujący na miejscowe zwierzęta? To
możliwe, choć trudno być pewnym. Nie wiedział, czy nienawiść Kota dotyczy wyłącznie jego,
czy też całą ludzkość obciąża odpowiedzialnością za swoje więzienie. Obrazy przepłynęły
przez umysł Billy’ego... skulony w klatce, dzień po dniu, rok po roku, obserwowany przez

background image

gromady zwiedzających. Gdyby sam znalazł się w takiej sytuacji, pewnie znienawidziłby całą
ludzkość.

Poczuł rosnącą irytację. Dlaczego Kot nie mógł potraktować go jak baranka ofiarnego i na

tym poprzestać?

Pokręcił głową. Nie miał powodu przypuszczać, że Kot wpadnie w szał. Nic na to nie

wskazywało. Zresztą, po co w ogóle się nad tym zastanawiał? Szukał kłopotów? Kot chciał
jego, a nie jego plus wszystkich pozostałych. I kiedy go dostanie, wszystko się skończy...

Baranek ofiarny... Pomyślał o owcach, które pasał jako mały chłopiec. Długie, powolne dni

pod niebem gorącym i zimnym, wielkim niebem... Wylegiwanie się na zboczach. Struganie
kijków. Śpiewy. Wyścigi z innymi dziećmi. Pierwszy stosunek z tą dziewczyną zza przełęczy.
Jak miała na imię? A potem z jej siostrą. Twarde piersi pod palcami. Wokół obojętne owce.
Na horyzoncie chmury jak owce. Owce. Baranki Boże. Dora in the sky with turquoise. Bieg...

Kot. Biegnie. Jak będziesz mnie tropił, Kocie? Czy podążysz za tymi samymi znakami,

których ja bym szukał? Czy może twoje obce oko odnajduje inne ślady przejścia? Nieważne, i
tak nie ma czasu, by zacierać trop. Najpierw uciekać. Potem się ukrywać. Najważniejsza jest
szybkość. Szybkość i okazja. Możliwości. Jak blisko jesteś? Czy wciąż jeszcze czekasz, by
ruszyć w pościg?

Turquoise in the sky with Dora, w rytmie kroków. Jakieś światła na wzgórzu, daleko z

przodu. Nocne powietrze wpływa do płuc, wypływa z powrotem. Równy krok. Zboczyć w
lewo, za ten głaz w kształcie śmierci. Teraz w górę. Kot nadchodzi. W czarną otchłań. Pełna
entropia jest wszystkim. Ale najpierw.

Zlewające się minuty. W dali szum akumulatorowego pojazdu ponad szlakiem, który

kiedyś był drogą; reflektory przeczesujące pnie drzew. Może jedzie do stacji. Świetnie!
Żyjemy! Chyba że Kot już w tej chwili...

Zwolnił podchodząc bliżej. To miejsce nadaje się na zasadzkę. Czemu nie sprawdzić czasu?

Ponieważ Kot mógł skłamać, by oszczędzić sobie pogoni. Kiedy przejdzie przez platformę,
bestia straci orientację. Straci?

Idąc ostrożnie, analizował nową hipotezę. Kot mówił, że wie, jak działają platformy. Co,

dokładnie, wiedział?

Nie. Nawet jeśli potrafi przeskoczyć bez opłaty, nie będzie wiedział, dokąd...
Kot jest telepatą.
Ale jakiego rodzaju? Oceniał ten zmysł jako rodzaj lokatora, z pewnością udoskonalonego

przez długie lata więzienia, ale w zasadzie działającego jako czujnik zdobyczy. Miał zasięg
rzędu mniej więcej ćwierci mili. Chociaż, istnieli ludzie-telepaci, którzy potrafili nadawać i
odbierać wiadomości z całego świata, a nawet z przestrzeni. Tych mógł w pewnym stopniu
blokować, powracając do dziecięcego sposobu myślenia. Ale Kot również był istotą
prymitywną. Być może ta metoda nie ukryje go przed zwierzęciem. W danej sytuacji.

Do diabła z tobą, Kocie! Czołgał się teraz, starannie oczyszczając drogę ze wszystkiego, co

mogło wzbudzić najlżejszy nawet szelest. Owinięte chustką ozdoby wcisnął do kieszeni.
Dłonie poruszały się z wprawą, kolana i stopy przesuwały przez oczyszczony teren w
absolutnej ciszy. Znajdź mnie, jeśli potrafisz. Walcz, jeśli zdołasz.

Nie było odpowiedzi. I nic między jego kryjówką a stacją nie przypominało transformacji

przeciwnika. Pojazd zatrzymał się przed budynkiem i zawisł nad ziemią. Nikt nie wysiadał.

Poderwał się i pędem pokonał ostatnie metry pola, linię drzew, łożysko dawnej drogi.

Spojrzał przez okno: zestawy były całe.

Śmiejąc się niemal pchnął drzwi i przekroczył próg. Pusto. Bezpiecznie. Odetchnął z ulgą.

Wyprostował się i puścił rękojeść noża. Zamknął drzwi. Dobrze. Pięć kroków do wolności.

background image

Platforma po lewej stronie zabuczała w przygotowaniu do transferu. Patrzył zaciekawiony.

Godzina była dość późna, a stacja ulokowana na odludziu. Nie miał pojęcia, kto mógłby tu
przybyć. Wkrótce pojawiła się sylwetka kobiety, dość krępej, z gładko zaczesanymi włosami.
W lewej ręce trzymała zestaw rejestrujący ze znaczkiem jednej w głównych sieci
informacyjnych. Spojrzała na niego, gdy tylko zmaterializowała się do końca.

— Dobry wieczór — studiowała jego ubranie.
Zeszła z platformy.
— Dobry wieczór.
— Przyjechał pan czy odjeżdża?
— Odjeżdżam. Czekałem tylko, żeby sprawdzić, czy nie jest pani kimś znajomym.
— Pan jest prawdziwym Indianinem? Czy tylko tak się pan ubrał?
— Jestem. Jeśli wzywała pani samochód, to właśnie widziałem, jak hamuje przed stacją.
— Wzywałam. To na pewno mój — ruszyła do drzwi, ale zawahała się. — Mieszka pan w

tej okolicy? — spytała.

— Nie. Wpadłem na krótko.
Podszedł do najbliższej platformy.
— Jedną chwileczkę — zawołała. — Szukam tematu albo czegoś, co może być tematem.

Może wie pan coś?

Z wymuszonym uśmiechem zrobił kolejny krok.
— Nie sądzę. Nie widziałem niczego interesującego.
— Wie pan — nie ustępowała — od pewnego czasu docierały do nas raporty o

niezwykłych środkach bezpieczeństwa w rezydencji Walforda. Dziś wieczorem coś się
zdarzyło. Wygląda na awarię zasilania. Nie można nawiązać z nimi kontaktu. Wie pan coś na
ten temat?

Pokręcił głową i wszedł na platformę.
Podbiegła i chwyciła go za rękę, gdy miał właśnie wsunąć w szczelinę swoją kartę blokując

w ten sposób transfer.

— Proszę zaczekać. Jest jeszcze coś — powiedziała. — Dowiedzieliśmy się, że platformy

skokowe położone najbliżej domu Walforda zostały uszkodzone. Wie pan, że najbliższa stacja
na wschód jest nieczynna?

— Może w efekcie tej awarii zasilania?
— Niemożliwe. Mają własne akumulatory, nawiasem mówiąc takie same, jak dom

Walforda.

Wzruszył ramionami w nadziei, że dłoń ześliźnie się z jego ręki.
— Obawiam się, że nie mogę pani pomóc. Przykro mi, ale się spieszę...
— Nie widział pan ani nie słyszał niczego niezwykłego?
Zauważył, że włączyła rejestrator.
— Nie — oznajmił. — Muszę już iść...
— To tylko przeczucie — stwierdziła. — Ale sądzę, że pan coś wie.
— Droga pani — powiedział. — Pani samochód już czeka. Niech pani jedzie i sprawdzi

sama, jak porządny reporter. Ale na pani miejscu nie zostawałbym tu zbyt długo.

— Dlaczego nie?
— Tej stacji również może się coś przytrafić.
— Niby czemu?
— Skąd mam wiedzieć? Ale jeśli dzieje się coś niebezpiecznego, czy chce pani stanąć temu

na drodze?

Uśmiechnęła się po raz pierwszy.

background image

— Jeśli to będzie sensacja, to tak.
Wybrał współrzędne.
— Powodzenia.
— Jeszcze sekundę — nadal trzymała go za ramię. — Może był pan w tamtej okolicy?
— Niech się pani stąd wynosi — poradził. — Samochodem, albo przez którąś platformę.

Szybko! To miejsce nie jest bezpieczne. Proszę się tutaj nie kręcić.

— Niech mnie diabli! Nie pozwolę panu teraz zniknąć! — zawołała, sięgając do

wyglądającego jak pióro aparatu, przypiętego pod klapą żakietu.

— Przykro mi — mruknął, wyrwał ramię i odepchnął ją. — Rób, co powiedziałem! —

krzyknął. — Wynoś się stąd!

Zaczął się rozpływać.
Kiedy zszedł z platformy na londyńskim dworcu Victoria i schował kartę do kieszeni, z

trudem opanował chęć biegu. Dłoń, którą otarł czoło, była zupełnie mokra.

Skierował się do najbliższego wyjścia, przez które wpadał szary blask świtu. Na chwilę

zatrzymał go zapach jedzenia z całodobowego baru. Za blisko, zdecydował i wyszedł na
zewnątrz.

Minął rząd turystycznych poduszkowców, potem następny, taksówek. Nigdzie nie widział

kierowców. Przez pewien czas szedł drogą bez zastanowienia, skręcił mniej więcej na północ
i opuścił chodnik. Ruszył ścieżką między drzewami wzdłuż tego, co kiedyś było szeroką trasą.
Niewiele przetrwało ulic, mniej niż sto czy nawet pięćdziesiąt lat temu, kiedy odwiedzał to
miasto. Główne arterie utrzymywano dla wozów towarowych i nielicznych prywatnych
poduszkowców, niektóre zmieniono w promenady, jeszcze inne po prostu zarosły; większość
zmieniła się w wewnętrzne tereny dzikiej roślinności, czyli parki, jak je nazywał.

Przez jakieś pół godziny podążał krętymi ścieżkami, oddalając się coraz bardziej od

dworca. Było coraz widniej. Dobiegały do niego stłumione przez drzewa odgłosy budzącego
się miasta. Zboczył w prawo, w stronę obrzeży parku.

Obserwował okna otwartych i właśnie otwieranych lokali. Dalej, za bramą, przy dziedzińcu

zauważył szyld kawiarni. Wszedł po schodach na chodnik i ruszył w tamtą stronę. Uznał, że
znajduje się gdzieś w pobliżu Picadilly Circus.

Zaraz za bramą znieruchomiał; znów miał przemożne wrażenie, że ktoś go obserwuje.

Rozejrzał się. Na chodniku i dziedzińcu było sporo ludzi. Niektórzy, tak jak on, wyróżniali się
strojami, charakterystycznymi dla różnych części świata. Nikt jednak nie zwracał na niego
szczególnej uwagi, nikt też nie był dostatecznie duży, by pomieścić całkowitą masę Kota.

Naturalnie, to może być coś z tyłu, wśród drzew...
Nie miał ochoty lekceważyć żadnego ostrzeżenia, czy nawet przeczucia. Ruszył znowu,

minął bramę. W niszy na rogu dostrzegł platformę skokową. Poddanie się nerwom może być
oznaką słabości albo ostrożności. Podczas ucieczki wiele też zależy od zachowania
spokojnego umysłu. Przyspieszył kroku.

Zbliżając się zauważył, że oprócz platformy w niszy jest automat policyjny. Szarpnięcie za

dźwignię w ciągu kilku sekund sprowadzi tu bobby’ego; w dzisiejszych czasach prawie
wszędzie spotykało się takie urządzenia. Tyle, że nie bardzo wiedział, w jaki sposób może mu
to pomóc, jeśli nagle odkryje za plecami Kota. Co najwyżej jako akcja opóźniająca. I
prawdopodobnie skaże na śmierć biednego glinę, którego wezwie. Ruszył odrobinę szybciej.

Zobaczył głowę kojota... nie, to jakiś mały piesek... wysuwającą się zza rogu. Patrzył w jego

stronę. Czuł, że musi się spieszyć. Mimo wysiłku, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia za
siebie.

Poczuł nagły zawrót głowy. Spomiędzy drzew wychodził właśnie wysoki mężczyzna w

background image

czarnym płaszczu i okularach. Billy rzucił się biegiem.

Pędząc przed siebie odszukał kartę kredytową i odwrócił ją tak, by od razu wsunąć w

szczelinę maszyny. Ogarnął go strach, szybko zmieniony w rozpacz. Nagle był pewien, że już
nie zdąży. Potężny impuls nakazywał mu stanąć i zaczekać na prześladowcę. Zamiast tego
wskoczył na platformę, wcisnął kartę w szczelinę i wystukał współrzędne. Odwrócił się.
Człowiek opadł na czworaki i pędził ku niemu, w biegu zmieniając kształt. Ktoś krzyknął. Nad
głową płynął sterowiec. Cała scena stała się dwuwymiarowa i zaczęła znikać. Żegnaj,
Picadilly...

Uciekaj, łowco, usłyszał niewyraźnie wśród własnych myśli. Następnym razem...
Stał na platformie na dworcu Victoria. Drżał. Teraz jednak była to bardziej reakcja na

wydarzenia, niż strach. Lęk, rozpacz i pewność zguby zniknęły w momencie przeskoku. Nagle
zdał sobie sprawę, że Kot przekazywał mu te uczucia, że była to trochę bardziej
skomplikowana wersja jego starej sztuczki z paraliżem ofiary — spotkał się z tym wiele lat
temu, choć w prostszej formie. Zaskoczyło go, jak bardzo Kot ją udoskonalił.

Wyświetlił na ekranie schemat połączeń i wybrał nowe współrzędne. Przeciwnik mógł

odczytać dworzec Victoria z jego myśli i...

Zanikając, zobaczył coś, co nabierało kształtu dwie platformy dalej: coś podobnego do

wysokiej, okrytej płaszczem, nie całkiem ludzkiej postaci, nadal jeszcze poszerzającej
ramiona i wydłużającej przednie kończyny.

— A niech mnie!
Tak!
Przeskok do Madrytu... Jasne niebo za brudną szybą. Tłumy pasażerów. Nie ma czasu...
Wywołał spis współrzędnych, wybrał nowe. Rozejrzał się, gdy Madryt już znikał. Ani śladu

przybywającego metamorfa torglindu. Zaczął westchnienie. Dokończył je na platformie na
Gare du Nord w Paryżu. Wywołał lokalny spis i przeskoczył znowu.

Spacer. Jeszcze widniej. Od dworca Tuileries. Wreszcie bezpieczny. Tym razem Kot nie

mógł za nim podążać.

Droga wzdłuż Pól Elizejskich. Przechodząc od obrzeży parku, przez drogę dla rowerzystów,

na ścieżkę dla pieszych, poczuł zapach jedzenia z najbliższej przydrożnej kafeterii. Minął kilka,
zanim wybrał jedną z wolnym stolikiem, niedaleko platformy skokowej, dobrym widokiem na
obie strony. Usiadł i zamówił solidne śniadanie. Kiedy skończył, odpoczywał wypijając
niezliczone filiżanki kawy. Nie zjawiło się nic groźnego i czuł, jak rodzi się w nim słabe jeszcze
poczucie bezpieczeństwa. Po pewnym czasie ogarnęła go apatia.

Noc. Tutaj zbliżało się południe, ale w miejscu, skąd przybył, trwała noc. Zbyt długo już

funkcjonował bez snu.

Wstał i poszedł dalej. Czy powinien przeskoczyć do innego miasta, by dokładniej zatrzeć

swoje ślady? Czy zmylił już pogoń w dostatecznym stopniu?

Wybrał kompromisowe wyjście i przeskoczył na lewy brzeg. Znów szedł. Wiedział, że nie

myśli precyzyjnie. Z początku zajęty tylko ucieczką, odprężony, zmęczony umysł pracował w
zwolnionym tempie. Łatwo mógł zdobyć jakiś środek pobudzający i odzyskać pełną
sprawność. Wystarczył kontakt z jego komputerem medycznym i przesłanie recepty do
miejscowej apteki. Czuł się jednak względnie bezpieczny; wolał raczej odpocząć i w naturalny
sposób zregenerować siły, niż już na tym etapie korzystać ze sztucznych środków. W
ostatecznym starciu ciało może okazać się ważniejsze niż umysł, uczucia i odruchy
pewniejszymi przewodnikami, niż jakiś skomplikowany plan. Przecież już odkrył, że
prymitywny umysł jest najlepszy w starciu z niebezpiecznym telepatą. Najpierw sen, potem
proszki, jeśli zajdzie potrzeba.

background image

Znalazł hotel o nazwie St. Jacques, niedaleko Uniwersytetu. W okolicy było kilka platform

skokowych, a jedna stała w halli Wynajął pokój na drugim piętrze i w ubraniu wyciągnął się
na łóżku.

Przez długi czas nie mógł zasnąć. Leżał wpatrzony w sufit. Przed oczami przesuwały się

sceny z niedawnej ucieczki. Stopniowo jedną wdarły się inne obrazy, a żaden nie
przedstawiał ostatnich zdarzeń. Odpływał wraz z nimi. Oddychał coraz wolniej, aż wreszcie
uniosło go w ciemność.

...Patrzył, jak Dora wyświetla roje równań na konsoli wideo, palce biegają nad klawiaturą

jak palce jego matki nad krosnem, wprowadzające nowe zmienne, wplatające nowe wzory.
Nie rozumiał. Ale to nieważne. Miała długie, jasne włosy i bardzo jasne oczy. Spotkał ją po
powrocie z bardzo długiej wyprawy, kiedy instytut posłał go znów do szkoły, żeby doszkolił
się z astrofizyki i udoskonalonych metod nawigacji. Uczyła tam matematyki... Równania
zmieniają się w rysunki na piasku, a te z kolei w czaszki, zwierzęce i ludzkie. Dora uśmiecha
się. Niejasno pamięta, że jest martwa. Czy żyłaby jeszcze gdyby go nie poznała? Zapewne.
Ale... Ekran zmienia się w automat do gry, a czaszki wirują i zatrzymują się, płoną różnymi
kolorami. Kolory skrywają ściany kanionu, przez który kroczy. Po obu stronach długie pasy
warstw geologicznych w nagiej skale. Pod stopami rozrzucone czaszki i inne kości, niektóre
szare i nadgryzione, spękane i pokruszone; inne świeże i jasne, czasem ozdobione turkusem,
koralem i opalem. Jakiś dźwięk dobiega z tyłu, ale odwraca się i niczego nie widzi. Dobiega
znowu i znowu niczego nie ma. Dobiega po raz trzeci; ma wrażenie, że odwracając głowę
dostrzega jakiś ulotny cień. Za czwartym razem jest tam i czeka, kojot. Stoi i śmieje się obok
stosu kości.

Chodź — mówi zawracając.

Idzie, a kojot prowadzi go wśród cieni.
— Szybciej — mówi i zaczyna skakać, a on przyspiesza kroku. Przez długi czas idą wśród

ukrytych miejsc. Ciemnych miejsc. Miejsc zapomnienia. Dora za nimi. Blask płomieni i
tancerze. Odgłosy grzechotek i bębnów. Nocny klub za mgiełką whisky. Piaszczysta
powierzchnia Woden IV; zamieszkujące ją bestie, podobne do czołgów. Kości pod stopami,
kości dookoła. Spadają... Jakiś dźwięk za plecami. Cień biegnie przodem, gdy ściga kosmaty
ogon Oszusta.

— Dokąd idziemy? — woła.
— Na zewnątrz i w górę, na zewnątrz i w górę — słyszy odpowiedź.
Jego cień nagle zakrywa inny, większy, rzucany przez kogoś, kto stoi tuż za plecami.
— Spiesz się! Wyjdź! W górę! Szybko!
Przebudził się zaalarmowany. Dzień przygasał za oknem. I co to za hałas na schodach?
Na zewnątrz i w górę? Zbyt wyraźny znak, by go ignorować. Zdawało mu się, że wciąż

słyszy za oknem głos kojota.

Wstał, przeszedł przez pokój, wyjrzał. Były schody przeciwpożarowe. Czy zauważył je,

kiedy się wprowadzał? Nie pamiętał.

Otworzył okno i wyszedł na zewnątrz. Nie kwestionował wagi ostrzeżenia. Wciąż poruszał

się jak we śnie. Jedyną rozsądną decyzją wydawało się podążanie szlakiem, wskazanym przez
kojota. Wieczorne powietrze było chłodne, światła kursowe ukazywały trasę w dole. Ten
wilgotny, ostry zapach, niesiony bryzą... Sekwana?

W górę!
Wspinał się. Z pewnym wysiłkiem zdołał się podciągnąć na pochyły dach. Ludzie chodzili

wzdłuż trasy Rue des Ecoles, ale nikt nie patrzył w górę. Ruszył w prawo, stawiając stopy na
rynnie i przesuwając dłonie po dachówkach. Wizja snu nie ustępowała. Minął kominy i dysk

background image

anteny. Przed sobą zobaczył narożnik. Usłyszał daleki, głuchy łomot, jakby ktoś dobijał się do
drzwi, gdzieś niżej, po lewej stronie. Przyspieszył. Głośny trzask pękającego drewna lekko
tylko pobudził wyobraźnię. W pobliżu była platforma; gdyby tylko stanął na ziemi...

Szedł, jakby podążał szlakiem magii, prowadzącym do następnych schodów

przeciwpożarowych, które właśnie dostrzegł. Nawet głosy pościgu: wielkie ciało
przeciskające się przez okno hotelowego pokoju, dudniące po metalowych schodach,
sięgające do krawędzi dachu, wydawały się częścią jakiegoś przedstawienia. Nie był tu nawet
widzem, a już na pewno nie aktorem. Poruszał się mechanicznie, ledwie świadom, że
ścigający przyzywa go — nie słowami, ale uczuciami, które w normalnych warunkach
budziłyby niepokój.

Obejrzał się mijając narożnik. Dostrzegł wielką, dziwnie ukształtowaną postać w czerni,

wciągającą się na dach. Nawet gdy pękła rynna i postać bezskutecznie szukała jakiegoś
punktu zaczepienia, nie poczuł przypływu adrenaliny. A kiedy runęła w dół, usłyszał jej
wołanie: Dzisiaj tobie sprzyja szczęście. Wykorzystaj to! Jutro... Jej krzyk i ruchy ustały, gdy
wylądowała w gąszczu krzewów. Dopiero wtedy odniósł wrażenie, że budzi się nagle
pojmując, że świat istnieje naprawdę, a jego sytuacja jest dość niepewna. Odetchnął głęboko
chłodnym powietrzem nocy, zsunął się na schody przeciwpożarowe i rozpoczął zejście.

Gdy dotarł do ziemi, postać była wciąż tylko czarną plamą wśród rosnących przy ulicy

krzewów. Poruszała się lekko i wydawała jakieś ciche dźwięki, ale nie była w stanie
kontynuować pościgu.

Dopiero gdy stanął na platformie, gdy wywołał i zakodował nowe współrzędne, Billy

zaczął się zastanawiać.

DYSK III

KOMPUTER OSKARŻA O NARUSZENIE

PRAW PATENTOWYCH


BRG-118, laureat Nagrody Nobla z medycyny w roku 2128, dziś rano wniósł pozew do

sądu okręgowego w Los Angeles. Oskarża J & J Pharmaceuticals

SATELITARNY ZŁODZIEJ UDERZA ZNOWU


Cenne układy doświadczalne zniknęły z Berga-12, skradzione przez osobę lub osoby o

nieustalonej tożsamości podczas przerwy w dopływie energii, wywołanej prawdopodobnie
przez

JUTRO STARTUJĄ SŁONECZNE REGATY

BRUTALNE MORDERSTWO REPORTERKI


Okaleczone zwłoki reporterki Virginii Kalkoff w mało uczęszczanej stacji platform

skokowych w stanie New York


I nie wiem, co teraz zrobię...

background image

WIOSENNE HURAGANY ATAKUJĄ

POŁUDNIOWY ZACHÓD

SZTUCZNE SERCA SERII 12 DO WYMIANY


Przepraszając za możliwe niewygody

Z

anim jeszcze przyszedł Nayenezgani, Staruch Kojot spotkał pewnego dnia Wędrowną

Skałę. Przemówiła do niego, a on odpowiedział. Zdumiony, że taki kawał głazu może
posiadać inteligencję, szybko zaczął z niej drwić.

Najpierw wymalował na niej groteskowe oblicze.
— Marszczysz brwi, Stara Skało — stwierdził.
— Nie podoba mi się twarz, jaką mi dałeś — odparła.
— I jesteś łysa — zauważył Kojot. — Naprawię to.
Wspiął się na wierzchołek i załatwił potrzebę.
— Pasują ci takie brązowe, kędzierzawe loki.
— Irytujesz mnie, Kojocie.
— Wrócę niedługo, rozpalę ogień u twoich stóp i ugotuję sobie obiad — rzekł Kojot. —

Gdy tylko coś upoluję.

— Może ja również powinnam zapolować — odparła.
Kojot ruszył przez las. Nie oddalił się zbytnio, gdy usłyszał za sobą dudnienie. Obejrzał się i

zobaczył, że kamień powoli toczy się za nim.

— Niech to szlag! — krzyknął Kojot i pobiegł.
Uciekając, zauważył Górskiego Lwa, który odpoczywał w cieniu.
— Górski Lwie! — zawołał. — Ktoś mnie ściga! Możesz mi pomóc, bracie?
Górski Lew powstał, przeciągnął się i rozejrzał.
— Chyba żartujesz — powiedział, gdy dostrzegł Wędrowną Skałę. — Nie mam ochoty

zostać płaskim kotem. Biegnij dalej.

Kojot biegł i po pewnym czasie spotkał Niedźwiedzia, wychodzącego właśnie z jaskini.
— Hej! Niedźwiedziu, stary kumplu! — krzyknął. — Ktoś chce mnie załatwić! Możesz

pomóc?

— Pewno — odparł Niedźwiedź. — Niewiele jest rzeczy, których się lękam...
Usłyszał odgłosy pogoni, spojrzał i zobaczył Wędrowną Skałę.
— ...ale to właśnie jedna z nich — dokończył. — Przykro mi.
— Co mam robić? — wrzasnął Kojot.
— Uprawiaj filozofię i biegnij jak wszyscy diabli — poradził Niedźwiedź, wracając do

jaskini.

Kojot biegł ku równinom, a Wędrowna Skała toczyła się za nim coraz szybciej.
Wreszcie Kojot zauważył Starego Bizona, pasącego się wśród traw.
— Bizonie! Ratuj! Gonią mnie! — wrzasnął.
Stary Bizon wolno odwrócił głowę i przyjrzał się coraz bliższej Skale.
— Masz moje wsparcie moralne — oświadczył. — Ale przypomniałem sobie właśnie, że

pora ruszyć stąd stado. Wyskubaliśmy już całą trawę w okolicy. To na razie, mały. Hej, ruszać
się! Zbieramy ogony za rzekę!

Kojot biegł ciągle, dysząc ciężko, aż dotarł do miejsca, gdzie odpoczywały jastrzębie.

background image

— Pomóżcie mi, przepiękne ptaki, wspaniali łowcy! — zawołał. — Mój przeciwnik jest

coraz bliżej.

— Skryj się w tej dziupli drzewa, a Skałę zostaw nam — odpowiedział wódz jastrzębi.
Po czym dał znak i całe jego plemię wzbiło się w powietrze, zatoczyło krąg i runęło na

Wędrowną Skałę. Ptaki dziobami usunęły wszystkie luźne fragmenty, po czym zabrały się do
pracy przy szczelinach pęknięć. Pogłębiały, poszerzały, odrywały coraz więcej materiału. Po
krótkiej chwili Wędrowna Skała była tylko pasem żwiru.

— Już — powiedział Jastrzębi Wódz do Kojota. — Skończone. Możesz wyjść.
Kojot wypełzł z dziupli i obejrzał resztki swego prześladowcy. Potem wybuchnął

śmiechem.

— To była tylko zabawa — oświadczył. — Nic więcej. Nic mi nie groziło. A wy, głupie ptaki,

myślałyście, że jestem w niebezpieczeństwie. To śmieszne. To naprawdę śmieszne. Nic
dziwnego, że wszyscy się z was nabijają. Naprawdę myślałyście, że boję się jakiegoś starego
kamienia?

Kojot odszedł ze śmiechem, a Jastrzębi Wódz dał inny znak.
Jastrzębie spadły na kamienne okruchy, zebrały je i zaczęły składać razem, jak kawałki

gigantycznej układanki.

Kiedy Wędrowna Skała poczuła, że znów jest cała, stęknęła i ruszyła, z początku bardzo

powoli, w kierunku, w jakim oddalił się Kojot. Nabierała szybkości i wkrótce zobaczyła Kojota.

— Och, nie! — jęknął Kojot widząc, jak się zbliża.
Znowu zaczął uciekać. Dotarł do zbocza i ruszył biegiem w dół. Wędrowna Skała pędziła

coraz prędzej, zmniejszała dzielącą ich odległość, wreszcie przetoczyła się po nim i
zmiażdżyła na śmierć.

Krążący w górze jastrząb zobaczył to i wrócił, by opowiedzieć innym.
Staruch Kojot znowu to zrobił — oświadczył. — Nigdy się nie nauczy.

Dzień Drugi

N

oc, kłęby mgły spływają po kamienistych zboczach, gwiazdy bliżej środka nieba,

księżycowa fosforescencja na krawędzi świata. Poduszkowiec pędził nad górskim, skalistym
szlakiem, między kamienną ścianą a urwiskiem, skręcał, wznosił się i opadał. Owce
przechodziły przez drogę, zatrzymując się, by skubać wiosenną trawę. W okolicy nie płonęły
żadne światła; nikt inny nie jechał tą trasą. Od czasu do czasu szyba zachodziła mgłą,
usuwaną jednym, automatycznym ruchem wycieraczki. Jedynym dźwiękiem, prócz cichego
szumu silnika, był z rzadka świst wiatru, wdzierającego się w jakieś zakamarki pojazdu.

Billy wjechał w prawy hak, potem stromy podjazd w lewo. Z każdym kilometrem czuł się

bardziej bezpieczny. Kot okazał się zdolniejszy, niż sądził. Szybko opanował technikę platform
skokowych i zasady działania w terenach miejskich. Billy wciąż nie był pewien, w jaki sposób
potrafi z taką dokładnością określić jego położenie. Sztuczki z platformami mógł zrozumieć,
ale skąd wiedział, gdzie go znajdzie... To pachniało magią, mimo że Kot miał dość czasu na
układanie planów.

Jednak zmiana taktyki powinna dać mu przewagę, konieczną dla ostatecznego sukcesu.

Kiedy zostawił ogłuszonego Kota na lewym brzegu, przeskoczył na Gare du Nord, a stamtąd
transportował się do Dublina. Kilka razy był już w tym mieście, podczas wycieczek do Irlandii.
W Dublinie sprawdził wykaz numerów i przeskoczył do Bantry, gdzie kiedyś spędził kilka
tygodni łowiąc ryby i pływając żaglówką. Tam, w przyjemnym, cichym zakątku West Cork,

background image

zjadł kolację i rozpoznał pierwsze objawy słabego poczucia bezpieczeństwa. Przespacerował
się po mieście koło ujścia zatoki wdychając słone powietrze i wspominając tamten czas. Mógł
być wtedy szczęśliwszy, choć teraz pamiętał to jako jeszcze jeden okres przystosowania do
kolejnej zmiany epoki. Pamiętał łódź, dziewczynę imieniem Lynn i morskie dania. I jeszcze, że
było to niewielkie, senne miasteczko, gdzie mógł stopniowo wejść w nowe dziesięciolecie.
Czy właśnie czegoś takiego potrzebował teraz najbardziej? Zastanawiał się. Pokręcił głową.
Mocniej chwycił kierownicę, pokonując stromy i kręty zjazd.

Czas na zastanowienie. Musiał znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, żeby wszystko dokładnie

przemyśleć. Coś tu się nie zgadzało. Czegoś istotnego nie dostrzegał. Kot był zbyt bliski
zwycięstwa. Powinien przecież go zgubić. Mimo wszystkich zmian, to wciąż był jego świat.
Obca bestia nie powinna go tutaj przechytrzyć. Czas. Potrzebował czasu, by nad tym
pomyśleć.

Postanowił zmienić system postępowania. Jeśli pozostawiał w platformach jakiś ślad, coś,

co pozwalało odgadnąć wybrany cel przeskoku, aktualne posunięcie powinno zlikwidować
ten efekt. W Bantry wypożyczył wóz i ruszył na północ wzdłuż trasy, którą zapamiętał. Minął
Glengariff i jechał dalej w stronę Kenmare, przez odludne tereny, gdzie nie było platform.
Przez chwilę czuł się wolny. Istniała tylko noc, i wiatr, i skalisty krajobraz. Poprzedniego
wieczoru Kot zaskoczył go, proponując ucieczkę. Od tamtej chwili wyłącznie improwizował.
Teraz musiał stworzyć jakiś plan, generalne założenia taktyki obrony, które pozwoliłyby
przetrwać tę próbę. Plan...

Jakieś światło w dali. Teraz dwa. Trzy... Podniósł termos i wypił łyk kawy. Podstawowym

błędem, uznał, było to, że nie przeskakiwał dostatecznie często. Powinien wciąż się
przemieszczać, by porządnie zagmatwać swój trop. Kot był najwyraźniej tak blisko, że potrafił
odczytać cel w jego myślach. Nawet gdy dokonywał przeskoku więcej niż raz, Kot mógł się
zjawiać w chwili, kiedy on znikał, w ten sposób znał następny przystanek.

Cztery... Kenmare leżało jeszcze dość daleko, za nielicznymi farmami i wiejskimi

rezydencjami. Noc była rześka. Wyrównał po długim zjeździe. Drzewa po obu stronach trasy
nagle stały się większe.

Następnym razem naprawdę namiesza. Będzie przeskakiwał tam i z powrotem pomiędzy

tyloma miejscami, że zupełnie poplącze tropy. Tak, od samego początku powinien tak
postępować...

Następnym razem?
Krzyknął. Myślowa obecność Kota nagle wypełniła powietrze, niby zapach palonego

mięsa.

— Nie... — powiedział, starając się odzyskać panowanie nad pojazdem. W chwili wybuchu

stracił kontrolę i zjechał na lewą stronę szlaku.

Podskakiwał teraz nad polem, na wysokości mniej więcej dwóch stóp, pędząc w kierunku

coraz bardziej stromego zbocza. Zbyt nagła zmiana kursu mogła przewrócić pojazd. Kręcąc
kierownicą zatoczył lekki łuk i po chwili wracał już na trasę. Rozglądał się na wszystkie strony,
gdzie padało światło reflektorów, ale nie dostrzegł nawet śladu prześladowcy.

Wjechał na trasę i przyspieszył. Cienie przemykały w tył. Wiatr poruszał konarami drzew.

Światła poduszkowca oświetlały dryfujące nad szlakiem strzępy mgły. Nic więcej nie
zauważył.

— Kocie...? — zawołał w końcu.
Nie otrzymał odpowiedzi. Czyżby był tak napięty, że wyobraził sobie to zdanie?

Zmęczenie...

— Kocie?

background image

Wydawało się takie realne. Usiłował zrekonstruować stan psychiki w chwili, gdy je

usłyszał. Przypuszczał, że sam wywołał ten efekt, choć nie podobały mu się wnioski, jakie
musiał wyciągnąć z tego faktu, a dotyczące stanu jego umysłu.

Minął serię łuków, na przemian w prawo i w lewo. Nadal przeszukiwał wzrokiem oba

pobocza szlaku.

Tak szybko... Pewność siebie rozpadła się w jednej chwili. Czy teraz będzie widział Kota za

każdą skałą i każdym krzakiem?

Dlaczego nie?
— Kot!
Tak.
Gdzie jesteś? Co robisz?
Bawię się. Uznałem, że jednym z głównych celów tej gry musi być maksimum zabawy. To

miło, że zechciałeś współpracować w jego realizacji.

Jak mnie znalazłeś?
Łatwiej, niż mógłbyś przypuszczać. Jak powiedziałem, wdzięczny ci jestem za współpracę.
Nie rozumiem.
Oczywiście, że nie. Masz skłonności do oszukiwania siebie.
O co ci chodzi?
Wiem teraz, że każdej chwili mogę cię zniszczyć, ale wolę przedłużyć tę rozkosz. Uciekaj.

Zaatakuję w najbardziej odpowiedniej chwili.

To, co mówisz, nie ma sensu.
Nie. Bo nie chcesz do tego dopuścić. Jesteś mój, łowco, gdy tylko zechcę.
Dlaczego?
Dotarł do długiego, potrójnego haku. Z przodu widział chyba więcej świateł.
Powiem ci, a to cię nie uratuje. Jesteś teraz inny, niż kiedyś. Dostrzegam w tobie to, czego

za dawnych dni nie było. Czy wiesz, czego naprawdę pragniesz?

Zwyciężyć cię, odparł Billy. I zwyciężę.
Nie. Twoim największym pragnieniem jest umrzeć.
To nieprawda!
Zrezygnowałeś z dotrzymywania kroku twojemu światu. Od dawna już czekasz, szukając

odpowiedniej drogi wyjścia. Ja stworzyłem ci taką możliwość. Myślisz, że uciekasz przede
mną, ale naprawdę pędzisz ku mnie. Ułatwiasz mi zadanie, łowco.

Nieprawda!
...A cała ironia tkwi w fakcie, że nie chcesz tego przyznać.
Zaglądałeś w umysły zbyt wielu Kalifornijczyków. One są pełne psychologii pop...
...A twoje zaprzeczenia czynią polowanie o wiele łatwiejszym.
Próbujesz zmęczyć mnie psychicznie. To wszystko.
Nie ma potrzeby.
Bluffujesz. Jeśli możesz uderzyć teraz, udowodnij to i uderz.
Wkrótce. Wkrótce. Uciekaj.
Musiał zwolnić, pokonując serię ostrych zakrętów. Wciąż obserwował trasę po obu

stronach. Kot musi być blisko, skoro potrafi dosięgnąć go myślą. Naturalnie, miał przewagę,
gdyż mógł się przemieszczać w linii prostej, podczas gdy trasa...

Dokładnie.
Skrawek nocy oderwał się nad głową, runął ze szczytu wysokiego głazu, pochylonego nad

szlakiem z prawej strony. Billy próbował jednocześnie zahamować i wykręcić w lewo.

Masywna, podobna do jaguara sylwetka z pojedynczym, lśniącym okiem wylądowała na

background image

masce pojazdu, przodem w kierunku jazdy. Była widoczna tylko przez moment, nim
odskoczyła.

Wóz przechylił się; poduszka powietrzna przestała go podtrzymywać; padał na burtę,

zanim jeszcze zjechał ze szlaku. Billy walczył z kierownicą i dźwignią wychylenia, lecz wiedział,
że jest już za późno. Nastąpił silny wstrząs, zgrzyt i poczuł, że jakaś siła rzuca go do przodu.

Ś

miertelny, śmiertelny, śmiertelny... Wirujący kalejdoskop... Zmienne układy wewnątrz

nienaruszalnej struktury... Czy to błąd? Z potęgą przychodzi ból... Tarcia czasu na obrzeżach...
Obluzowane centrum formuje się w innym miejscu... Nienaruszalna? Ale... Zwrot na
zewnątrz. Tutaj, gdzie trwa erozja woli atakowanej pieśniami jaźni, a czyny leżą poronione na
kołdrze nocy... Ale... Znów poruszenie... Czy przetrwa poza poryw chwili? Fragmentacja... Nie
kalejdoskop. Nie ma centrum. A przecież... Uformować wolę. Struktura... Ból... Śmiertelny,
śmiertelny... I cudowny. Jak smukły, niewysoki pies... Plastyczna statua... Dźwięki organów,
pierwsze uderzenie ginu w pusty żołądek... Łączymy się znowu, dalej niż kiedykolwiek...
Centrum. Światło!... Trudno być bogiem. Ból. Piękno. Groza bezosobowego... Działać! Tak.
Centrum, centrum, centrum... Tutaj? Śmiertelny...

nieczność znowu z mostu mózgotęczy kojotchórzliwy wzrok oszupada na lądaleki

konieczność czasotrwania agnienia ły i pływów zmiana jednak bestioprzyjście ani
mózgoburze w odwołaniach orcalone kreślą linię co wiąże nieczność byostrzec i znajdrogę
tworzy puszkopandorę pragnienieśmierciziemia amen amenuacja otworzył ludzkił umys
złącza ból durthwursht vernichtung pożądanie byjaśniej i iertelny śm ieczność sezamu

My jesteśmy kluczem.

P

rzebudził się wśród znieruchomienia i wilgoci. Czuł pulsowanie bólu po prawej stronie

czoła. Ramiona zdrętwiały; dostrzegł, że leży w nienaturalnej pozycji. Prawa ręka była mokra.
Otworzył oczy; noc wciąż okrywała ziemię. Wyciągnął lewą rękę i włączył wewnętrzne
oświetlenie. Odpryski szkła posypały się z rękawa.

Zobaczył, że przednia szyba nie pękła, a wilgoć na dłoni to wylane resztki kawy. Przyłożył

palce do czoła; nie znalazł żadnych ran, choć wyczuł opuchliznę bolącego miejsca.

Pojazd leżał na boku, poza szlakiem, z maską częściowo zgniecioną po zderzeniu z

drzewem. W pobliżu rosły też inne drzewa i krzaki maskując go częściowo. Spojrzał w górę i
w lewo, ale nie znalazł przyczyny rozbicia bocznej szyby.

Wtedy jego wzrok padł na podgłówek. Na poszyciu, tuż obok głowy, znalazł cztery

równoległe rozdarcia, jakby od ostrych jak brzytwy pazurów. Znowu popatrzył na rozbitą,
boczną szybę. Tak...

Kocie?
Cisza.
Na co czekasz?
Przesunął stopy, ustawił je starannie na przeciwległych drzwiach i wyprostował nogi,

przyjmując pozycję zbliżoną do stojącej. Natychmiast poczuł zawrót głowy i kurczowo
chwycił kierownicę. Gdy atak minął, spróbował otworzyć drzwi. Po czwartej próbie ustąpiły z
zgrzytem i drapaniem. Chwycił słupki karoserii i podciągnął się w górę. Nagle przypomniał
sobie, że coś podobnego zrobił w starej, niebieskiej furgonetce, gdy wracał do domu po
sobotniej nocy w mieście.

Widział trop. Rozróżniał go nawet w ciemności. Kot był tam i zniknął. Wymacywał

połamane gałązki, czubkami palców odnajdywał zagłębienia w ziemi. Podążał za nim mniej

background image

więcej dwadzieścia metrów, w stronę pól, dalej od szlaku. Potem wstał i zawrócił.

Co planujesz, Kocie? Czego teraz chcesz? zapytał.
Słyszał tylko wiatr. Zawrócił wolno i ruszył poboczem. Był pewien, że do miasta pozostało

najwyżej kilka mil.

Minęło może dziesięć minut. Żaden pojazd nie nadjeżdżał, ale wiedział, że nie jest tu sam.

Wielkie cielsko zdawało się poruszać między drzewami po lewej stronie. Tropiło go.

W porządku, Kocie, stwierdził. W tej sytuacji moja dalsza ucieczka nie ma sensu. Jeśli masz

atakować, atakuj. Jeśli nie, to przyjemnego spaceru.

Odpowiedzi nie było. Ruszył lekkim truchtem.
Nie dotarł daleko, gdy ogarnęła go fala mdłości. Zignorował ją i biegł dalej. Uznał, że to

pewnie reakcja na uraz głowy.

Po chwili jednak wśród uczuć pojawił się strach, że Kot zaraz na niego skoczy. Próbował go

stłumić, ale ten narastał, aż Billy rozpoznał jego irracjonalne źródła.

Czuję to, Kocie. Ale wiem, co to jest, oświadczył. Po co to robisz? Dotrę do Kenmare, chyba

że mnie zabijesz. Może po prostu się bawisz?

Intensywność uczucia wzrosła. Oddychał nierówno. Nagle poczuł, że musi oddać mocz.

Przeczucie zguby unosiło się nad szlakiem do granic zasięgu wzroku.

Przez drogę przebiegło coś podobnego do małego psa. W tej samej chwili zniknął lęk. Czy

tylko cień dostrzegłem między drzewami? zastanowił się. Może Kot dawno odszedł? Czy to
mój prawdziwy, nie indukowany lęk?

Czy może wszystko jest twoim dziełem, Kocie? Czy taki masz plan, by wzbudzić we mnie

zwątpienie, złamać mnie zanim zabijesz?

Przebiegł prawie milę, zanim poduszkowiec nadjechał z tyłu i zatrzymał się tuż przed nim.

Kierowca zaproponował, że podwiezie go do miasta.

Kiedy ruszali, Billy słyszał w myślach odległy śmiech swego prześladowcy.




Zniknąć, zaszyć się gdzieś, pomyśleć. To właśnie robił, gdy wreszcie dotarł do miasta.

Potrzebował choćby chwili wytchnienia w jakimś miejscu, gdzie Kot nie zdoła zajrzeć do jego
umysłu. Musiał kontynuować ucieczkę, raz jeszcze spróbować zatrzeć ślad tak, by zyskać
chwilę spokoju, czas na analizę sytuacji, na ułożenie planu.

Kierowca wysadził go przy stacji. Zakładał, że gdzieś tam Kot czyta w jego myślach, by

poznać cel przeskoku. Zaczął nucić cicho w języku Navajo: fragment Drogi Błogosławieństwa.
Wszedł do stacji, zbliżył się do platformy. W hali był tylko jeden człowiek, starszy mężczyzna
siedzący na drewnianej ławce przy ścianie po prawej stronie. Podniósł głowę znad wydruku
dziennika i skinął na powitanie.

— ...wieczór — powiedział.
Wszedł na platformę, wybrał współrzędne dworca Victoria.
...w pięknie.
Teraz do Monachium...
...wokół mnie.
Umył się w toalecie i przeskoczył do Rzymu.
...na prawo ode mnie.
Zjadł kanapkę i wypił szklankę wina.
...na lewo ode mnie.
Przeskoczył do Ankary. Przez długą chwilę stał przed terminalem i patrzył, jak wschodzi

background image

słońce, rozpoczynając upalny, zakurzony dzień.

...przede mną.
Do Al Hillah w Arabii Saudyjskiej, a stamtąd do szeregu platform w Narodowym Naftowym

Lesie Rab al Khali.

Tak. Tutaj, postanowił, wchodząc miedzy gigantyczne drzewa o wielkich liściach i

złuszczonej, brunatnej korze, dźwięczącej na wietrze. Podążył oznakowaną ścieżką w ich
cieniu.

Tu, wśród dawnego marzenia Freemana Dysona, powinien odnaleźć drogę do czegoś,

czego musiał się dowiedzieć. W tym miejscu, zwanym kiedyś Pustą Stroną, rósł teraz
genetycznie programowany las drzew większych niż sekwoje; wypuszczały pędy; ich sztuczny
metabolizm syntetyzował ropę, spływającą specjalnymi kanałami w dół, do korzeni
tworzących żywą sieć rurociągów, w licznych punktach połączonych ze sztucznym
rurociągiem, którym paliwo płynęło na rozległe obszary magazynowe. Tworzyły jeden z
wielkich rezerwuarów planety, dostarczających ropę dla tych gałęzi przemysłu, które jeszcze
ją wykorzystywały. Drzewa porastały dawną pustynię, wykorzystując nadmiar słonecznej
energii. Nie wymagające napraw, ponadczasowe na tle błękitu nieba, były w równym stopniu
produktem natury i techniki. Były świadectwem kultury planety tak samo, jak drzewa w
miejskich parkach, dostarczające własnych, specyficznych substancji, i jak sieć komputerowa,
która — gdyby się od niej nie odłączył — mogła w jednej chwili podać mu każdą niemal
informację, jakiej potrzebował.

Niemal. Pewne sprawy musiał przemyśleć w samotności. Lecz tutaj, w tej kombinacji

starego z nowym, pierwotnego i nowoczesnego, czuł się swobodniej niż kiedykolwiek od
dnia, gdy zaczęła się ta historia. Nawet ptaki śpiewały tu w gałęziach...

Długo szedł przez las. Zatrzymał się, gdy dotarł do niewielkiej polany, na której stały dwa

drewniane stoły, zbiornik na odpadki i szopa. Zajrzał do niej; zwykły sprzęt leśniczych:
wysokowydajne koparki, kilofy, piły; łańcuchy i kable; rękawice i buty do wspinania.
Wszystko było zakurzone, a pajęczyny niby ażurowe mosty łączyły narzędzia ze sobą.

Zamknął drzwi, odszedł kawałek, wciągnął nosem powietrze i rozejrzał się. Usiadł plecami

do pnia średniej wielkości drzewa; kilka szorstkich łodyżek szafranu i trawy przebijało się
między wzgórkami korzeni. Nabił fajkę. Zapalił.

Kot chciał jego śmierci i próbował go przekonać, że sam także jej pragnie. Pomysł

wydawał się absurdalny, ale przeanalizował go dokładniej. Wszechświat jest w przeważającej
części jego przeciwnikiem. Tego nauczył się jeszcze w dzieciństwie. Trzeba zachowywać
środki ostrożności i mieć nadzieję. Czas to płynąca woda, ani dobra, ani zła, nie dająca się
pochwycić. Można najwyżej złożyć dłonie i na chwilę zatrzymać odrobinę; to wszystko.
Jednak w ciągu ostatniej dekady jego życia, czyli mniej więcej trzydziestu lat rzeczywistego
czasu, zmienił się w rwący potok; nie potrafił zatrzymać ani kropli. W tym okresie wielki świat
zmieniał się szybko. Tancerze zamienili maski; nie potrafił już rozpoznać wrogów.

Oprócz Kota.
Ale to nieuczciwe, stwierdził. Nawet dla Kota. Kota potrafił zrozumieć. Kot był prosty,

monomaniakalny w swych pragnieniach. Reszta świata stała się niebezpieczna na różne,
skomplikowane sposoby, choć generalnie nie przejawiała złych zamiarów ani premedytacji.
Była przeciwnikiem, nie wrogiem. Kot był wrogiem. Wszechświat przetaczał się i miażdżył. A
teraz...

Tempo wzrastało. Czuł to przez całe życie, od pierwszych szkolnych dni, coraz szybsze, jak

rytm bębnów. Owszem, zdarzały się przerwy, okresy, gdy dostosowywał się do nowych
rytmów. Ale teraz... Odczuwał zmęczenie. Ostatnie reakcje nie były już właściwe, nawet

background image

wśród jego rodaków. Patrząc w przeszłość pojmował, że najlepiej czuł się wtedy, gdy
wyruszał na łowy, ku pozaczasowym krainom wśród gwiazd. To powrót zawsze był
wstrząsem. Teraz... teraz chciał tylko odpocząć. Albo odlecieć znowu, choćby następny
powrót...

Dora. Obok Dory także odczuwał spokój. Ale teraz mu to nie pomoże. Myśli o Dorze

sprawiały tylko, że odwracał się od rzeczywistych problemów. Czy naprawdę chciał umrzeć?
Czy Kot miał rację?

Niemal słyszał pieśń we wnętrzu tego nienaturalnego drzewa rosnącego równolegle do

kręgosłupa. Czuł wibracje nerwów.

Chęć, by uciec najdalej, by spocząć i nie zmieniać się więcej... Może...
Przygryzł cybuch fajki. Nie lubił tego myślenia jak bellicano, tego poszukiwania ukrytych

motywów. Tym niemniej...

Może jednak coś w tym było. Rozluźnił mięśnie szczęk.
Jeżeli ukryte źródła jego uczuć były takie, o jakich mówił Kot, to pędził ku śmierci przez

cały czas, od dnia śmierci Dory i...

Dora? Jaką rolę odgrywała w tym wszystkim? Nie, lepiej niech martwi spoczywają w

pokoju i nie nachodzą żywych. Wystarczy przyznanie, że zmiany w społeczeństwie —
społeczeństwie, w którym się nie urodził, ale którego częścią próbował się stać — były
dostatecznie głębokie, by doprowadzić go aż tutaj. Jakie stąd wnioski? Co dalej? Czego
naprawdę chciał? I jak powinien to osiągnąć?

Nagle odkryły się wspomnienia, zaskakując go wiedzą, którą posiadał od samego

początku. Po pierwszym szoku poczuł rozpacz, gdyż wiedział już, że słowa Kota były prawdą.

Za każdym razem, gdy uciekał korzystając z platformy skokowej, gdzieś w głębi umysłu

tkwił ostateczny cel podróży. Nie miały znaczenia transfery, których dokonywał po drodze.
Kot musiał wyczytać tylko kierunek drogi, przeskoczyć tam i zacząć patrolować miasto w
poszukiwaniu najpierw jego myśli, potem ciała. Ze strony Billy’ego była to więcej niż
nieostrożność. To tak, jakby poddał się Kotu i ukrywał tę informację przed własną
świadomością. Jak może teraz sobie zaufać, gdy zdecyduje się na jakiekolwiek działanie?

Z drugiej strony jednak, bezczynność mogła się okazać równiej fatalna. Zaskoczyła go

łatwość, z jaką zaakceptował swe ukryte pragnienie śmierci. Mimo wszystko, postanowił mu
się nie poddawać: nie podczas tego pojedynku z Kotem. Ssał fajkę i słuchał ptasich głosów.

Czy w jego umyśle tkwiło to miejsce, gdy opuszczał Kenmare w pierwszym z serii

przeskoków? Chyba tak...

Dobrze. Wstał. Założył, że Kot wiedział i mógł się zjawić lada chwila. Im dłużej tu

pozostanie, tym większe szansę ma bestia, że zastanie go nieprzygotowanego. Otrzepał
spodnie.

— Niech to diabli — mruknął.
Wciąż potrzebował czasu, by coś zaplanować.
Klepnął pień drzewa i ruszył przez polanę do ścieżki. Nagle przeleciał nad nim wielki kruk.

Billy stanął. W głowie kłębiły się myśli o Czarnym Bogu i sztuce łowów.

Jedyną stacją w okolicy była ta, której użył. Kot mógł się tam zjawić w każdej chwili, może

wtedy, gdy on właśnie podejdzie. Nie, to niemożliwe. Był bezbronny, więc ostrożność
nakazywała ucieczkę. Lecz ryzyko z nią związane wydawało się zbyt wysokie.

P

rzychodził z Utah i Colorado; był wielki, czarny i zły. Gdy atakował, ludzie szukali

schronienia i czekali. Uderzał, zalewał i wypełniał kanały. Wrzał i ryczał, od Lake Powell po

background image

Carrizos. Językiem płomieni liznął Shiprock. Plamy bieli na wyżynach znikały od jego śliny.
Potoczył się po kraju i przewalił przez szczyty gór. Dech miał szybki i ostry, wyłamujący
konary sosen i strącający szyszki. Arroyo zmieniły się w błotniste węże. Były mgły, a
gdzieniegdzie tęcze. Grom zbudził się ze snu. Nie można było dłużej opowiadać legend.

Strażnik Chmur wypuścił swe podopieczne.
Strażnik Wiatrów otworzył bramy.
Strażnik Wód rozwarł niebo.
Strażnik Błyskawic skinął swymi lancami.
Strażnik Satelitów stwierdził:
„Stuprocentowe prawdopodobieństwo opadów”.

Z

szedł z platformy skokowej i rozejrzał się. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby

nasłuchując. Potem opadł na cztery łapy i wbiegł między drzewa, po drodze zmieniając
kształt. Wykrył umysł, którego szukał. Znów pełen pieśni i niejasnych wizerunków, które były
z nim powiązane. Jednak, choć maskowały myśli, nie mogły ukryć kierunku i położenia
myślącego człowieka. Odnalezienie ciała nie powinno sprawiać trudności.

Poruszał się coraz zwinniej, gdy linie jego ciała płynęły przyjmując kocią postać, którą

wolał od innych. Oko błyszczało, jak kałuża cieczy. Kły sięgały kilka cali poniżej dolnej wargi.
One także połyskiwały. Niemal bezgłośnie przebiegał między wielkimi, naftowymi drzewami.
Kiedy nieruchomiał nasłuchując wrażeń, stawał się prawie niewidzialny wśród plamistych
deseni światła i cienia.

Raz w takiej chwili upadł liść. Kot zaatakował jak żywa błyskawica. Potem wyprostował się

i potrząsnął głową. Popatrzył na liść. I znowu ruszył przed siebie.

Może już teraz przyjdzie pora. Gra nie była tak trudna, jak się spodziewał. Jeśli nie nastąpi

jakaś ciekawa walka albo ucieczka, jeśli i tym razem nie zdarzy się nic emocjonującego, może
lepiej zakończyć tutaj całą zabawę. Łowca stracił chyba wolę walki; był zbyt znużony i
zatroskany, by stawiać pożądany opór.

Przez chwilę patrzył gniewnie na czarnego ptaka, który krzyknął mu nad głową i odleciał.
Wracaj, kochasiu. Tylko na chwilę. Chodź, popatrz.
Ale ptak zniknął.
Kot machnął szerokim ogonem i ruszył po miękkim poszyciu lasu. Już niedaleko...

Przyspieszył kroku i nie zwalniał, póki nie zbliżył się do polany. Obserwował. Zatoczył krąg i
obserwował znowu.

Człowiek po prostu siedział, oparty plecami o drewnianą ławkę. Palił fajkę, a jego umysł

wypełniała ta bezsensowna pieśń. Wszystko układało się niemal zbyt łatwo, ale tak właśnie
ocenił go na początku: świadomie nieostrożny, gotów na śmierć. Mimo to...

To żadna zabawa. Kilka drwin, a może się poderwie.
Sam widzisz. Jest, jak mówiłem. Kiedy przede mną uciekasz, podążasz ku mnie. Dlaczego

nie zostałem uwolniony wcześniej, gdy jeszcze miałeś ochotę żyć?

Łowca nie odpowiedział. Trwała pieśń.
A więc przyznajesz, że to prawda. Godzisz się z tym, co ci powiedziałem. Czy to, co

śpiewasz, to twoja pieśń śmierci?

Znowu żadnej reakcji.
Bardzo dobrze. Nie widzę powodów, by przedłużać tę rozgrywkę, łowco.
Kot przeszedł między drzewami i wkroczył na otwarty teren.

background image

Ostatnia szansa. Czy nie wyciągniesz nawet noża?
Billy wstał i wolno odwrócił się ku niemu.
Nareszcie. Obudziłeś się. Będziesz uciekał?
Billy nie drgnął. Kot skoczył. Rozległ się trzask.
Kiedy ziemia zapadła się pod zwierzęciem, w umyśle Billy’ego czas stanął w bezruchu.

Uruchamiając automatyczny szpadel nie był pewien, czy dobrał właściwą szerokość rowu,
który go otaczał. Teraz, gdy załamało się przykrycie i Kot zniknął w dole, z satysfakcją
stwierdził, że ocenił prawidłowo. Natychmiast ruszył, by przerzucić kładkę z blatu stołu.

Nie zatrzymasz mnie tu na długo, łowco, odezwał się Kot z pułapki.
Mam nadzieję, że wystarczająco długo.
Billy przeszedł nad rowem i wypróżnił pojemnik na śmieci obok pnia najbliższego drzewa.

Podpalił stos papieru.

Co robisz?
Jeśli zapali się jedno z tych drzew, spłonie cała okolica, wyjaśnił. Wszystkie łączą się ze

sobą pod ziemią i są pełne materiałów palnych. Jeśli pozwolisz, by to się paliło, nie zdołasz
dotrzeć do platformy.

Odwrócił się i pognał przed siebie.
Gratulacje, zawołał za nim Kot. Znowu uczyniłeś tę grę interesującą.
Żegnaj, powiedział Billy.
Niezupełnie. Mamy umówione spotkanie.
Biegł, póki nie zobaczył platformy. Wskoczył na nią, wsunął kartę, uruchomił układ

sterowania i nie patrząc, losowo wybrał współrzędne.

Zyskałeś odroczenie, oznajmił Kot. Ale na innym poziomie zdradziłeś się znowu.
Doprawdy? odpowiedział Billy, gdy las zaczął znikać.

K

roczy przez krainę zmierzchu, wśród porośniętych dżunglą miast. Przez migotliwe

powietrze dobiegają krzyki niewidocznych ptaków. Jest przyjemnie ciepło; unosi się zapach
wilgoci i rozkładu. Jego ścieżka to lśniąca wstążka wśród ruin, które w miarę trwania marszu
wydają się coraz mniej zniszczone. Czuje palony copal, a przewodnik podaje mu dziwny
napój. Barwy migają pod stopami i droga staje się jaskrawo czerwona. Po pewnym czasie
docierają do piramidy, na szczycie której leży rozciągnięty na kamieniu niebieski człowiek,
przytrzymywany przez czterech innych. Billy patrzy, jak mężczyzna w wysokim nakryciu głowy
rozcina pierś niebieskiego i wyjmuje serce. Pijąc swój napój przygląda się, jak serce trafia do
innego mężczyzny, który namaszcza nim twarze posągów. Ciało zostaje zrzucone ze schodów
w dół, gdzie czeka tłum. Tam inny mężczyzna bardzo starannie zdejmuje skórę, niebieską
teraz z czerwonymi plamami, okrywa się nią jak togą i zaczyna tańczyć. Inni rzucają się na
resztki i pożerają je, z wyjątkiem stóp i dłoni, oddzielonych i odłożonych na bok. Przewodnik
odchodzi na chwilę, by wmieszać się w tłum. Powraca wkrótce, przynosi mu coś i pokazuje, że
powinien to zjeść. Billy żuje mechanicznie, popijając balche. Podnosi głowę uświadamiając
sobie nagle, że przewodnikiem jest Dora. „Piątego dnia
Uayeb moja prawdziwa miłość dała
mi...” Nie uśmiecha się. Jej twarz pozostaje bez wyrazu, gdy odwraca się i daje znak, by szedł
za nią. Czerwona jak krew droga doprowadza po pewnym czasie do szerokiego wejścia
jaskini. Zatrzymują się przed nim i widzi, że wewnątrz, po obu stronach, stoją posągi — z
długimi kłami, łukami brwiowymi, ciemnymi kręgami wokół oczu. Gdy patrzy, dostrzega, że
krążą tam ludzie; ustawiają na niskim ołtarzu misy copam, tytoniu i kukurydzy. Śpiewają
cicho, ale nie rozumie słów pieśni. Dora prowadzi go za próg; teraz widzi, że wnętrze groty

background image

rozjaśnione jest blaskiem świec. Czuje zapach kadzidła i staje, słuchając modlitw. W każdej
przerwie między rytuałami dostaje napój z kukurydzianej mąki i miodu. Siedzi oparty plecami
o skałę i słucha, czubkiem palca kreśląc koła na ziemi. Ktoś podaje mu następną tykwę
balche. Unosząc ją do warg spogląda i nieruchomieje. To nie Dora przyniosła mu napój, ale
potężny młodzieniec, odziany na dawny sposób Dineh. Za jego plecami stoi drugi mężczyzna
— większy i jeszcze potężniejszy. Jest
podobnie ubrany i zdumiewająco podobny do
pierwszego. „Wyglądacie znajomo” mówi im Billy. Pierwszy z mężczyzn uśmiecha się.
„Jesteśmy zabójcami olbrzymów Siedem-Papug, Zipacny i Cabracana” odpowiada. „To my”,
mówi drugi, „wyprawiliśmy się stepami do Xibalba, przekraczając Rzekę Zgnilizny i Rzekę
Krwi. Podążyliśmy Czarną Ścieżką do Domu Panów Śmierci”. Drugi kiwa głową. „Graliśmy z
nimi w niezwykłe gry, wygrywając i przegrywając” dodaje. Po czym mówią chórem:
„Zabiliśmy Panów Hun-Came i Vucub-Came i wznieśliśmy się ku światłu”. Billy pociąga łyk
balche. „Przypominasz mi”, zwraca się do młodszego, „Tobadzichini, a ty”, do drugiego,
„Nayenezgani, Wojownicze Bliźnięta mojego ludu; tak sobie ich zawsze wyobrażałem”.
Uśmiechają się obaj. „To prawda”, przyznają, „gdyż wiele wędrujemy. Tutaj jesteśmy znani
jako
Hunahpu i Xbalanque. Powstań teraz i spójrz tam, w mroczne regiony”. Podnosi się i
patrzy w głąb jaskini. Widzi szlak prowadzący w dół. Dora stoi na ścieżce i przygląda mu się.
„Idź za nią”, mówi Hunahpu. „Idź za nią”, mówi Xbalanque. Dora odchodzi. Kiedy odwraca się
by podążyć za nią, słyszy krzyk ptaka...

B

illy zszedł z platformy skokowej i rozejrzał się. Było ciemno, a gwiazdy płonęły z

jaskrawością tropików. Zimne, wilgotne powietrze niosło zapachy, które zawsze kojarzył z
roślinnością dżungli. Chłód wskazywał, że noc zbliża się już do końca.

Na ścianie stacji odszukał znak identyfikacyjny. Tak. Wyczucie go nie zawiodło. Przybył do

wielkiego parku archeologicznego Chichen Itza.

Stał na niskim wzgórku. Wąskie dróżki prowadziły stąd w różne strony. Były dyskretnie

oświetlone; tu i tam widział spacerujących ludzi. Mógł rozróżnić masywne kształty
starożytnych budowli, ciemniejsze i bardziej nieprzeniknione niż mrok nocy. Od czasu do
czasu jaskrawe światło na kilka minut zalewało jakiś fragment ruin, dla wygody nocnych
gości. Chyba gdzieś czytał, że reflektory działają w regularnym cyklu, którego rozkład
dostępny był w licznych punktach trasy zwiedzania, wraz z komputerowym komentarzem i
odpowiedziami na podstawowe pytania, dotyczące tego miejsca.

Ruszył. Ruiny były wielkie, ciemne, ciche i indiańskie. Idąc wśród nich odczuwał spokój.

Kot nie zdoła go tu odnaleźć. Tego był pewien. Zrozumiał także jego pożegnalne słowa.
Zdradził się, w pewnym sensie, ponieważ ostateczny cel był obecny w jego myślach, gdy
losowo wybierał współrzędne, by trafić właśnie tutaj. Kiedy wreszcie wyruszy do tego
ostatniego punktu, uczyni to, by zmierzyć się z wrogiem.

Roześmiał się cicho. Nic nie mogło mu przeszkodzić w pozostaniu tutaj, dopóki nie upłynie

wyznaczony przez Kota limit czasu.

Pola siłowe chroniły niektóre z bardziej zniszczonych budowli. Inne pozwalały na wejście,

wspinaczkę, badanie. Przypomniał sobie o tym, gdy przypadkiem otarł się o ekran: miękki,
twardy, twardszy, nie do przebicia. Pomyślał o klatce Kota w Instytucie. Tam pole było
dodatkowo zelektryfikowane; raziło wstrząsami o mocy rosnącej proporcjonalnie do siły
nacisku od wewnątrz. Kot jednak rzadko go dotykał, a to z powodu swego niezwykłego
wyczulenia na prądy elektryczne. Zresztą, w ten właśnie sposób Billy zdołał go schwytać:
przypadkiem, gdy Kot, próbując wytropić i zastawić pułapkę na Billy’ego, zderzył się z

background image

ekranem ochronnym otaczającym jeden z obozów. Wspomnienie uwolniło nowy ciąg
skojarzeń.

Po prawej stronie rozbłysło światło. Zatrzymał się i spojrzał. Nigdy przedtem tu nie był, ale

widział fotografie i czytał o tym miejscu. Patrzył na Świątynię Wojowników, z lasem kolumn z
przodu — ich cienie jak czarne cięcia na frontowej ścianie.

Światło zgasło, zanim tam dotarł, lecz utrwalił w pamięci nie tylko obraz, ale i położenie.

Szedł w tamtą stronę, aż znalazł się bardzo blisko. Gdy sprawdził, że pole siłowe nie blokuje
wejścia, ruszył między kolumnami. Potem zaczął się wspinać na strome stopnie.

Gdy dotarł do poziomej platformy na szczycie, zwrócił się przodem w kierunku, który

uznał za wschód i usiadł, oparty o ścianę mniejszej budowli, stojącej pośrodku. Myślał o
Kocie i o pragnieniu śmierci, które go pokonywało, ponieważ nie umiał się dostosować,
ponieważ nie był już Navajo. Czy to prawda? Wspomniał ostatnie lata, już po wycofaniu.
Wydawały się zasypane popiołem. Ale jego naród wiele razy smakował popiołów lęku i
cierpienia, żalu i kapitulacji, a mimo to nigdy nie utracił swej godności i dumy. Czasami
cyniczny, często buntowniczy, jednak przetrwał. Coś z tego wciąż w nim pozostało, jako
przeciwwaga dla osobistej modlitwy o śmierć. Wtedy zasnął i miał niezwykły sen, którego
potem nie mógł sobie przypomnieć w całości.

Przebudził się, gdy wstawało słońce. Obserwował fale barw, zwiastujące jego nadejście.

To prawda, nic nie mogło mu przeszkodzić w pozostaniu tutaj, dopóki nie upłynie
wyznaczony przez Kota limit czasu. Wiedział, że tego nie uczyni. Wyruszy na spotkanie swego
chindi.

...Po śniadaniu, postanowił. Po śniadaniu.

N

ie obchodzi mnie to! — oświadczyła Mercy Spender, podnosząc jedną ręką butelkę,

a drugą szklankę. — Muszę się znowu napić.

Elizabeth Brooke położyła jej dłoń na ramieniu.
— Naprawdę uważam, że nie powinnaś, kochanie. W każdym razie nie teraz. Jesteś

podniecona i...

— Wiem! Właśnie dlatego chcę się napić.
Dno butelki odpadło z głośnym brzękiem. Gin spłynął na podłogę wśród odłamków szkła.

Uniósł się zapach jałowca.

— Co...?
— Wredny numer — przyznał z uśmiechem Walter Sands. — Ale wciąż jesteś nam

potrzebna. Wiem, że chciałabyś odjechać i wypocząć w tamtym domu. Jeśli teraz się
wyłączysz, będzie nam trudniej. Zaczekaj jeszcze trochę.

Mercy spuściła głowę. Wyraz gniewu zniknął i tylko oczy błyszczały od łez.
— To głupie — stwierdziła po chwili. — Jeśli on chce umrzeć, pozwólmy mu.
— To nie takie proste. On nie jest taki prosty — odparł Żelazny Niedźwiedź. — I jesteśmy

mu to winni.

— Ja nic mu nie jestem winna. I nawet nie bardzo wiemy, co robić. Ja...
Urwała na chwilę.
— Każdy z nas ma coś, co go boli — podjęła. — Może... No, dobrze. Wypiję herbatę.
— Ciekawe, co boli to stworzenie, które go ściga — zastanowił się Fisher.
— Nie ma kompletnych danych na temat ekologii planety, z której pochodzi — odparł

Mancin.

— Istnieje tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić — mruknął Żelazny Niedźwiedź. —

background image

Podążyć do źródła.

— To bez sensu — ocenił Fisher. — Dostatecznie trudno dotknąć człowieka, który

przeszedł na myślenie prymitywne. Ten stwór potrafi tego dokonać na bliskie odległości,
gdyż jest coś, co ich łączy. Ale pójść za samym stworzeniem, a potem... nie mógłbym.

— Ja też nie — stwierdziła Elizabeth. — Nikt z nas by nie mógł. Ale nam wszystkim może

się udać.

— Nam? My? Razem? Znowu? To może być niebezpieczne. Po ostatnim razie...
— Znowu.
— Nawet nie wiemy, gdzie jest ten kotostwór.
— Człowiek Walforda mógłby nakazać jeszcze jedną kontrolę sieci komputerowej SkokCo.

Zlokalizuje Pieśniarza, a ta bestia wkrótce przybędzie za nim.

— I co nam z tego przyjdzie?
— Nie dowiemy się, póki nie uzyskamy tej informacji i nie spróbujemy.
— To mi się nie podoba — oświadczył Fisher. — Możemy ucierpieć. Mówisz o miejscu,

które jest paskudnie obce. Wczoraj dotknąłem jednego ze Stragean i przez pół godziny bolała
mnie głowa. Nie mogłem nawet skupić wzroku. A oni są przecież dość podobni.

— Zawsze możemy się wycofać, jeśli sprawa będzie zbyt trudna.
— Mam złe przeczucie — oznajmiła Mercy. — Ale wydaje mi się, że będzie to

chrześcijański uczynek.

— Do diabła z tym. Czy przyniesie jakieś rezultaty?
— Chyba masz rację — wtrącił Mancin. — Kiedy przeanalizujemy sytuację, nie wygląda

szczególnie obiecująco. Powiedzmy Walfordowi, jak Pieśniarz tego dokonał, o bestii i
umowie, jaką zawarli. Potem sprawdzimy w komputerach, żeby zawęzić pole poszukiwań.
Mogą posłać wojsko za tym zwierzakiem.

— Posłać wojsko za istotą, która zabiła istotę, której wojsko nie potrafiło zatrzymać?
— Znajdźmy ich — zaproponował Żelazny Niedźwiedź. — Dowiemy się, ile można, a

potem zdecydujemy.

— To rozsądne — uznał Sands. — Jestem za.
— Ja również — dodała Elizabeth.
Mancin spojrzał na Fishera.
— Wygląda na to, że jesteśmy przegłosowani — westchnął. — Zgoda.
Fisher skinął głową.
— Zawołajcie Teddersa. Sprawdźcie w SkokCo. Do roboty.

B

illy zszedł z platformy do wnętrza własnego hoganu, pozostawiając w szczelinie kartę

transferową. Uruchomił blokadę i wyłączył brzęczyk. Nie przyjmował żadnych wezwań.

Automatyczna sekretarka zarejestrowała kilka telefonów Edwina Teddersa. Czy mógłby

się skontaktować? Inny rozmówca nie podał nazwiska, zostawił tylko wiadomość:
„Sprawdziłem, że hodują je z izolacją. Wiedziałeś o tym, prawda?”

Włączył ekspres do kawy, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Pod odświeżającym

strumieniem wibracji usłyszał głośniejszy od brzęczenia promienników huk gromu.

Wyszedł, ubrał się w cieplejsze rzeczy i zabrał kawę na werandę. Od północy niebo

okrywała szarość, zwisały z niego zasłony deszczu. Na południu i wschodzie było czysto. Na
zachodzie płynęły niewielkie chmury. Przez chwilę przyglądał się falującym trawom i
nasłuchiwał wiatru. Dopił kawę i wrócił do środka.

Wybrał i sprawdził broń. Staromodna. Tazer, tak ją nazywano. Wystrzeliwała kolczasty

background image

kabel i wywoływała w celu silny wstrząs elektryczny. Teraz mieli sprytniejsze zabawki;
jonizowały ścieżkę przez powietrze i wysyłały wzdłuż niej ładunek. Ale tazer wystarczy. Gdy
poznał słabe punkty Kota, wykorzystał przeciw niemu podobne urządzenie.

Wyostrzył myśliwski nóż z ostrzem długim na stopę i przeciągnął pasek przez rozcięcia

pochwy. Sprawdził swoją 30.06, starą, ale utrzymywaną w idealnym stanie. Gdyby zdołał
ogłuszyć Kota, mógłby wpakować przez tę twardą skórę dość pocisków, by uszkodzić ważne
organy życiowe. Z drugiej strony, strzelba była dość ciężka. Wreszcie wybrał półmetrowy
pistolet laserowy, mniej precyzyjny, ale równie groźny. I tak zamierzał używać go na bliską
odległość. Kiedy podjął decyzję, zaczął pakować lekki plecak, z minimum sprzętu
niezbędnego na krótką wyprawę, jaką zaplanował. Skończył, nastawił budzik, wyciągnął się w
śpiworze i przespał dwie godziny.

Kiedy obudził go brzęczyk, krople deszczu stukały już o dach. Włożył przeciwdeszczową

kurtkę z wełnianą podszewką, zarzucił na ramię plecak, przypasał broń i znalazł kapelusz.
Uruchomił komunikator, sprawdził numer i wybrał współrzędne.

Ekran ożył prawie natychmiast. Pojawiła się szeroka twarz Susan Żółtej Chmury.
— Azaethlin! — powiedziała. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów i uśmiechnęła się. — Ile to

już lat.

— Sporo — przyznał. Przywitał się, chwilę rozmawiali. — Pada tam u was? — zapytał w

końcu.

— Wygląda na to, że zaraz zacznie.
— Muszę się dostać na północną krawędź — wyjaśnił. — Nie znam nikogo, kto mieszka

bliżej miejsca, o które mi chodzi. Mogę wpaść?

— Jasne. Idź do platformy, a ja uruchomię naszą.
Wszedł, schował kartę do kieszeni i wcisnął TRANS.
Pojawił się w kącie zagraconego saloniku. Jimmy Żółta Chmura wstał z ustawionego przed

ekranem wizyjnym fotela i dotknął jego dłoni. Był niski, dość tęgi, o szerokich ramionach.

— Hosteen Pieśniarz — powiedział. — Wypij z nami kubek kawy.
— Chętnie.
Usiedli.
— Mówiłeś, że wybierasz się do kanionu — zauważył Jimmy.
— Tak.
— Ale nie na dół, mam nadzieję.
— Chcę zejść na dół.
— Zaczęły się wiosenne wylewy.
— Tak przypuszczałem.
— Paskudnie wygląda ten pistolet. Mogę obejrzeć?
— Proszę.
— Ojej, laser! Mógłbyś nim wybić jeszcze jedną dziurę w Okiennej Skale. Stary jest,

prawda?

— Jakieś osiemdziesiąt lat. Chyba już takich nie robią.
Oddał broń.
— Polujesz na coś?
— Mniej więcej.
Milczeli przez chwilę.
— Podwiozę cię gdzie tylko zechcesz na krawędzi.
— Dzięki.
Jimmy wypił łyk kawy.

background image

— Długo tam będziesz? — zapytał.
— Trudno powiedzieć.
— Rzadko cię ostatnio widujemy.
— Wolałem być sam.
Jimmy zaśmiał się.
— Powinieneś się ożenić z siostrą mojej żony i zamieszkać tutaj.
— Ładna? — zapytał Billy.
— Pewno. I dobrze gotuje.
— Znam ją?
— Chyba nie. Trzeba by urządzić taniec squaw.
Nagłe bębnienie deszczu dobiegło z północnego krańca domu.
— No i pada — stwierdził Jimmy. — Może chcesz zaczekać, aż przejdzie?
— To może potrwać parę dni — parsknął Billy. — Zbankrutowalibyście żywiąc mnie przez

ten czas.

— Pogralibyśmy w karty. O tej porze roku łowca nie ma dużo roboty.
Billy skończył kawę.
— Mógłbyś się nauczyć robić ozdoby: pasy, bransolety, pierścionki.
— Moje ręce nie nadają się do tego.
Jimmy odstawił kubek.
— Nie mam co robić. Może przebiorę się i pójdę z tobą. Mam wysokoenergetyczną

strzelbę z radarowym celownikiem. Powala słonia.

Billy śledził wzór na powierzchni blatu.
— Nie tym razem — powiedział.
— Jak chcesz. W takim razie pora się zbierać.
— Pora.




Jimmy wysadził go na północnym wzniesieniu krawędzi, ponad Ruiną Domu Antylopy.

Postanowił wysiąść dalej w kierunku wschodnim. Gdyby szedł piechotą, próbowałby zejścia
kilka mil stąd na zachód. Jimmy zawiózłby go nawet dalej, gdyby go poprosił, ale to byłoby
mniej wygodne. Musiałby zacząć za punktem, gdzie kanion Czarnej Skały oddzielał się od
właściwego kanionu del Muerto. Zamierzał przejść przez rozwidlenie i tam zagmatwać swoje
ślady. Gdyby wszystko było za łatwe, Kot mógłby nabrać podejrzeń.

Patrząc w szeroką rozpadlinę krętego kanionu widział szeroką wstęgę lśniącej wody,

płynącej przez środek. Tak przypuszczał. Nie była jeszcze tak głęboka, jak pamiętał z kilku
dawniejszych wizyt, gdy pędziła między pomarańczowymi, łososiowymi i szarymi ścianami
niosąc wiosenne roztopy, podmywając podobne do obelisków skalne ostańce, spadając
kaskadami z nierówności terenu, wirując za głazami, porywając błoto i odpadki aż do Topieli
Chinle i tworząc obszary ruchomych piasków na całym dnie kanionu. W cieplejszych
miesiącach mieszkało tu kilkuset z Ludu, wszyscy jednak wyprowadzili się na zimę. Okolica
powinna być zupełnie bezludna.

Skały były śliskie w lekkim deszczu. Rozejrzał się za bezpieczną drogą w dół. Tam, po

lewej.

Przeszedł do wybranego punktu i przyjrzał się uważnie. Tak. To możliwe. Sprawdził pasy

plecaka i rozpoczął zejście. Ścieżka wiodła do wysokiego, twardego zbocza osypiska,
biegnącego równoległe do krawędzi ściany.

background image

Po drodze zatrzymał się, poprawił plecak, otarł czoło i spojrzał w bok, na skalny rysunek

naturalnych rozmiarów antylopy. W pobliżu było ich więcej, razem z innymi czworonogami,
sępami, postaciami ludzi i koncentrycznymi kręgami. Niektóre sięgały aż do poziomu
trzeciego piętra wielkich ruin budynku, opartego o podstawę urwiska. To nie jego lud był
twórcą tego wszystkiego. Rysunki pochodziły z okresu kultury Pueblo, od dwunastego do
czternastego wieku. Były dziełem dawnych Anasazi. Znów ruszył w dół. Zejście było teraz
łatwiejsze. Lekkie nachylenie i przewieszka chroniły przed deszczem.

Gdy dotarł do dna, skręcił na wschód. Spieniona woda płynęła z prawej strony, zbocze

porastały zeschłe trawy i karłowate drzewa. Nie próbował zacierać śladów; szedł długim,
równym krokiem. Za wodą, u podstawy przeciwległej ściany stała Ruina Bitewnego
Schronienia, niewielka, murowana struktura pokryta białymi, czerwonymi, żółtymi i
zielonymi rysunkami. Ona także była dziełem kultury Pueblo. Jako chłopiec bałby się pewnie
takich miejsc; czuł lęk, że rozbudzi mściwe duchy Starożytnych. Z drugiej, strony, pomyślał,
przyszedłby tu pewnie, żeby się popisać.

Na wschodzie zatańczył jasny zygzak błyskawicy — ikne’eka’a. Przetoczył się głuchy

grzmot. Kot był już chyba w Arizonie. Dostrzegł w jego myślach Rezerwat Kanionu de Chelly,
a w szczególności odnogę del Muerto. Umieszczenie platformy skokowej przy Chacie
Ognistego Ptaka byłoby jednak dość dziwacznym pomysłem. Kot z pewnością zjawi się w
Chinle. A to znaczy, że ma jeszcze przed sobą długą drogę, nawet jeśli przybył kilkanaście
godzin temu.

To dobrze. Kanion Czarnej Skały był już niedaleko.



Ślad wiatru na czubkach moich palców,
znak, że jestem śmiertelny.
Ślad deszczu na mojej dłoni,
znak oczekującego świata.
Pieśń, co rodzi się we mnie nie wzywana,
znak mego ducha.
Światło tej pół-krainy,
gdzie wierzchowiec tańczył dla Szalonego Konia,
znak innego świata,
gdzie wciąż spacerują moce, rozmawiają kamienie
i nic nie jest tym, czym się wydaje.
Spotkamy się w pradawnym miejscu.
Zadrży ziemia. Głazy będą pić.
Rzeczy zapomniane to tylko cienie.
Cienie będą tak rzeczywiste
jak wiatr, i deszcz, i pieśń, i światło,
w tym pradawnym miejscu.
Kobieto-Pająku na szczycie swej skały,
pozdrowię cię,
lecz podążam inną drogą.
Tylko głupiec może ścigać Navajo
do Kanionu Śmierci.
Tylko głupiec spróbuje tam wejść,

background image

gdy spływają wody.
Podążam w pradawne miejsce.
Ten, który ściga, także musi tam dojść.
Znak wiatru, dotknięcie deszczu, narodziny pieśni, światło
ze mną, nade mną, we mnie, wokół mnie.
Dobrze jest być głupcem w odpowiednim czasie.
Jestem synem Słońca
i Zmiennej Kobiety.
Podążam w pradawne miejsce.
Na-ya!




Gdy Kot wynurzył się na platformie skokowej w Chinle, miał na sobie ciemny płaszcz,

okulary i obwisły kapelusz. Budynek stacji był pusty, jednak dzięki zdolności widzenia w
podczerwieni potrafił spojrzeć kilka minut w przeszłość i poznał po termicznych śladach, że
para ludzi stała niedawno przy drzwiach. Wyjrzał na zewnątrz. Tak. Mężczyzna i kobieta
oddalali się właśnie. Zapewne jedno z nich czekało tu na drugie i rozmawiali chwilę, zanim
odeszli. Gdy się im przyglądał, przecięli ulicę i zniknęli w drzwiach baru po lewej stronie. Ich
myśli przypomniały mu, że od wielu godzin jest coraz bardziej głodny. Równocześnie oko
rejestrowało tysiące obrazów ściennej mapy. Teraz już wiedział, jak z niej korzystać.
Zapamięta wszystkie znaki. Kiedy w terenie zauważy coś, co im odpowiada, pozna swoje
położenie. Chociaż nawet bez tego wiedział już chyba, dokąd iść. A na razie posłucha
wskazań swych uczuć i głodu, równocześnie gromadząc wrażenia.

Wyszedł z budynku. Połowę nieba zakrywały chmury i przesuwały się, by przesłonić

więcej. Wyczuwał wilgoć i ujemną jonizację powietrza.

Ruszył wzdłuż ulicy. Trzej mężczyźni wyszli zza rogu i obserwowali go dłużej, niż to

normalne. Obcy. Dziwny. Bardzo dziwny, odczytał. Coś podejrzanego w tym facecie, w jego
ruchach...
Potem obrazy. Dziecięce lęki. Dawne opowieści. W pewien sposób zbliżone do
strumienia świadomości Billy’ego.

Więcej ludzi nadchodzi od tyłu. Żadnych planów w ich poruszeniach. Ale to samo uczucie

ciekawości.

Wybrał.

Wyemitował

strach

i

zakorzenione

przesądy:

Uciekać!

Wilkołak,

zmiennokształtny! Pożeracz zwłok! Wstrzyknę zgniliznę w wasze ciała, dmuchnę w płuca
trupim pyłem! Wilk, nosiciel skóry. Wytropię was i rozedrę!

Ludzie z tyłu pospiesznie skryli się w otwartym sklepie. Ci przed nim zatrzymali się, potem

szybko przeszli na drugą stronę ulicy. Niemal rozbawiony, jeszcze przez pewien czas po ich
zniknięciu wysyłał uczucie lęku. Otwierało mu drogę. Ludzie stawali w drzwiach,
zatrzymywali się, potem zawracali nagle, jakby przypomnieli sobie o czymś, co jeszcze
powinni zrobić. Doświadczali ataku strachów dzieciństwa. Lepiej się cofnąć, a potem szukać
wyjaśnień, niż bez żadnego powodu rzucać im wyzwanie.

Przecież są realne, pomyślał. Jestem zmiennokształtnym, który może powalić bez wysiłku.

Mogłem się wynurzyć z koszmarów i legend...

Z oddalającego się umysłu wyczytał drogę do Topieli Chinle, skręcił na najbliższym rogu i

jeszcze raz na następnym.

To śmieszne. Nikogo w polu widzenia. Nie będzie żadnych problemów, uznał.
Wydłużając się i kurcząc, pochylał się coraz bardziej. Po chwili biegł już na czworakach.

background image

Niedaleko, na pewno niezbyt daleko. Miasteczko oddalało się, wreszcie znikło. Zszedł z drogi,
pobiegł obok niej, skręcił w otwarty teren. Lepiej, lepiej. Już niedługo. Tak. W dół. Drzewa i
wyschnięta trawa. Słaby błysk światła. O wiele później stłumiony huk ze wschodu.

W dół, w dół, na nagi piasek i wilgotną ziemię, połamane konary i wpół zalane wodą głazy.

Dostatecznie pewne, by po nich biec i...

Zatrzymał się. Jakaś prymitywna, chaotyczna świadomość z przodu. Odruchowo przeszedł

w tryb skradania. Głód zapamiętany z tego miejsca niemal rozkosznego, gdyby nie wilgoć.
Teraz powoli, za zakrętem...

Znieruchomiał, gdy tylko dostrzegł zdobycz: chudy, czarny pies, wywąchujący coś pod

stosem kamieni. Niektóre części mogą się nadać, jeśli je rozcieńczy...

Skoczył. Pies nawet nie podniósł głowy, dopiero przy trzecim odbiciu, a wtedy było już za

późno. Wydał jeden krótki skowyt, nim trafiła go projekcja uczuć, a zaraz potem lewa łapa
Kota strzaskała kręgosłup.

Kot przerwał rozrywanie ofiary i uniósł pysk. Odwrócił głowę tak, by wielofasetowe oko

patrzyło we wszystkich kierunkach, także do góry. Nic. Żadnego ruchu, oprócz wiatru i jego
efektów. A jednak... Miał wrażenie, jakby coś go obserwowało. Ale nie. Powrócił do
wyrywania kości, łamania ich, rozdrabniania, połykania wraz z piaskiem. Nie tak smaczne, jak
ruropełzacze w domu, ale lepsze niż syntetyczna żywność, którą dawali w Instytucie. O wiele
lepsze. W myślach ponownie przemierzał wyschnięte równiny, nie bojąc się niczego prócz...

Co to? Znowu... Otrząsnął się i zbadał wzrokiem horyzont. Nic, choć zdawało mu się, że

coś go śledzi.

Przylgnął do ziemi, wypluł kawałki psa, odsłonił kły, nasłuchiwał, obserwował. Czego mógł

się obawiać? Na tej planecie nie było niczego, czemu nie mógłby stawić czoła. A jednak czuł
się zagrożony przez coś, czego nie rozumiał. Nawet kiedy dawno temu spotkał krela,
wiedział, o co chodzi. Teraz...

Wysłał falę paraliżujących wrażeń i czekał. Nic. Żadnego znaku, że coś je odczuło. Może to

rodzaj snu?

Czas zaplatał sieci wokół niego. Niebo rozbłysło nagle za prawym ramieniem.
Stopniowo opadało napięcie. Odeszło. To dziwne. Bardzo dziwne. Może to coś

związanego z tym miejscem?

Dokończył posiłek, znów wracając pamięcią do dni łowów na równinach własnego świata,

gdzie tylko jedno mogło wywołać taki niepokój...

Uderzyło.
Cokolwiek to było, runęło jak głaz z jasnego nieba. Ugiął nogi i wyskoczył w powietrze z

głową odrzuconą do tyłu. Z gardła wydobył się ostry, syczący dźwięk. Przez chwilę świat
zafalował i utracił wyrazistość. Ale w mózgu wirowały już myśli. Potrafił to zrozumieć,
przynajmniej częściowo.

W jego gatunku walki godowe zawsze poprzedzał myślowy atak wyzywającego. To było w

pewien sposób zbliżone. A on był przygotowany na takie okazje.

Nie mógł dokładnie stwierdzić, skąd to się wzięło w jego głowie, ale uderzył całą swą

nienawiścią i chęcią mordu. Potem to coś zniknęło.

Upadł na ścierwo psa, wciąż odsłaniając zęby. Przeszedł do poprzedniego trybu istnienia.

Gdzie był ten drugi? Kiedy zaatakuje? Czekał, wszystkimi zmysłami badając okolicę. Niczego
nie znalazł.

Po chwili napięcie odpłynęło. Nic się tu nie zbliżało. To coś nie było z jego gatunku i to nie

wyzwanie do walki odczuwał. Niepokoił się, że niedaleko jest coś, czego nie rozumie. Skręcił
ku północy i ruszył przed siebie.

background image




Mercy Spender i Charles Fisher, którzy siedzieli po obu stronach, próbowali przytrzymać

padającego Waltera Sandsa.

— Połóżcie go na stole. Szybko — poleciła Elizabeth.
— Po prostu zemdlał. Trzeba chyba obniżyć mu głowę — stwierdził Fisher.
— Posłuchaj pulsu. Byłam z nim. Czułam, jak zatrzymuje się serce.
— O rany! Niech nam ktoś pomoże!
Ułożyli go na stole i bezskutecznie szukali tętna. Mercy zaczęła uderzać w klatkę

piersiową.

— Wiesz, co robisz? — zapytał Żelazny Niedźwiedź.
Tak. Kiedyś zaczęłam kurs pielęgniarek — wysapała. — Trochę jeszcze pamiętam.
Niech ktoś wezwie pomoc.
Elizabeth podeszła do interkomu.
— Nie wiedziałem, że ma słabe serce — mruknął Fisher.
— A ja nie przypuszczam, żeby miał — odparł Mancin. — Dowiedzielibyśmy się chyba,

kiedy pozwoliliśmy sobie na spojrzenie. Musiał doznać szoku, kiedy ten stwór go dosięgnął.
Nie powinniśmy ustępować, kiedy Żelazny Niedźwiedź nas namawiał.

— To nie jego wina — Mercy nie przerywała pracy.
— I zgodziliśmy się wszyscy — dodał Fisher. — Wspominał, więc moment wydawał się

idealny. I czegoś się dowiedzieliśmy...

Elizabeth rozmawiała z Teddersem. Ucichli słuchając, jak relacjonuje zdarzenia.
— Jeszcze przed chwilą — westchnął Fisher. — Jeszcze przed chwilą był z nami.
— Mam wrażenie, że nadal jest — stwierdził Mancin.
— Musimy spróbować dotrzeć do Pieśniarza — oznajmiła Elizabeth, wracając na swoje

miejsce.

— Trudno będzie... I co właściwie mamy mu powiedzieć? — spytał Fisher.
— Wszystko, co wiemy — mruknął Żelazny Niedźwiedź.
— I kto wie, jaką formę przyjmie ten jego dziwny stan umysłu? — dodała Mercy. — Może

lepiej wezwać ten oddział wojska, jak sugerował Mancin.

— Może powinniśmy zrobić jedno i drugie — odparła Elizabeth. — Ale jeśli sami nie

spróbujemy mu pomóc, to atak Waltera pójdzie na marne.

— Będę z wami — obiecała Mercy. — Ale za chwilę ktoś powinien mnie zastąpić. Póki nie

przeskoczą lekarze. Jestem zmęczona.

— Ja spróbuję — zaproponował Fisher. — Popatrzę tylko, jak to robisz.
— Lepiej ja też się nauczę — Mancin podszedł bliżej. — Wciąż mi się zdaje, że chociaż

słabo, jednak wyczuwam jego obecność. Może to dobry znak.

Z dołu dobiegały uderzenia młotów. Wymieniano zdemolowaną ścianę.




Przekroczył strumień powyżej niewielkiego wodospadu wiedząc, że dno jest tam

stosunkowo twarde. Potem ruszył wzdłuż południowego osypiska. Zostawiał wyraźny ślad.
Wszedł do kanionu Czarnej Skały i zagłębił się na mniej więcej pół mili. Deszcz padał
nieprzerwanie, a odgłosy wiatru przypominały pieśń. Dostrzegł kilka kamieni, oderwanych od
północnej ściany. Zsunęły się, odbiły od dna kanionu i z pluskiem wpadły do wody.

background image

Przeszukał kilka stosów wyrzuconego prądem drewna. Znalazł odpowiedni kij. Przez

pewien czas maszerował tuż obok potoku, potem skręcił na skalną półkę, gdzie odciski stóp
zniknęły szybko. Natychmiast zawrócił po własnych śladach, aż znów stanął nad wodą.
Wszedł w koryto. Dotarł do wejścia kanionu sondując drogę kijem, w poszukiwaniu
ruchomych piasków.

Wyszedł z wody na północnym brzegu i ruszył wzdłuż kanionu del Muerto w stronę Ruiny

Stojącej Krowy. Przez pół mili zacierał ślady. Uznał, że podoba mu się samotna wędrówka
gigantycznym wąwozem. Potok był tu szerszy i głębszy. Sięgnął pamięcią do opowieści, którą
słyszał jako chłopiec, i do czasów lęku przed zalaniem świata. Kim był ten stary pieśniarz?
Niedaleko Kayenta, około 1920 roku... Trafiony przez błyskawicę starzec został pozostawiony
jako martwy. Ale po kilku dniach wydobrzał i wrócił, przynosząc pochodzącą rzekomo od
bogów przestrogę, że wkrótce wody zaleją świat. Wysłuchano go, ponieważ zwykłe prawa i
tabu nie dotyczyły osoby, która przeżyła uderzenie błyskawicy. Ludzie uwierzyli i uciekli ze
stadami na Czarną Górę. Ale wody nie napłynęły, a kukurydza na polach uciekinierów
wyschła i umarła w letnim słońcu. Szaman z wizją, która się nie sprawdziła.

Billy parsknął śmiechem. Jak nazwała go Susan Żółta Chmura? „Azaethlin” — „czarownik”.

Nie zawsze jesteśmy godni zaufania, poddani przecież tym samym co inni namiętnościom i
błędom. Szamanie, lecz się sam.

Minął „stos życzeń” kamieni i gałęzi jałowca, zatrzymał się, wrócił i dołożył kamień.

Dlaczego nie? Skoro tu jest...

W końcu dotarł do Ruiny Stojącej Krowy, największej chyba w kanionie. Budowla stała

przy północnym urwisku, pod ogromną przewieszką. Wzniesione wokół olbrzymich głazów
mury zajmowały obszar długości ponad czterystu stóp. Również pochodziły z okresu Pueblo;
wewnątrz były trzy kivas i wiele pokoi. Lecz były tam także zbiorniki zbudowane przez Navajo
z gliny i belek oraz malowidła Navajo obok tworów Anasazi. Podszedł bliżej, by raz jeszcze
spojrzeć na białe, żółte i czarne wizerunki: ludzie ze wzniesionymi ramionami, garbaty
łucznik, koła, koła i jeszcze więcej kół. I zwierzęta... A tam, wysoko nad półką po lewej
stronie, było dzieło wyłącznie Navajo, najbardziej dla niego interesujące. Kawalkada
Hiszpanów, konnych, w pelerynach i kapeluszach o płaskich rondach, z karabinami; dwaj z
nich strzelali do Indianina. Uważano, że malowidło przedstawia żołnierzy porucznika Antonio
Narbony, który walczył z Navajo pod Grotą Masakry w roku 1805. Poniżej, u podstawy
urwiska, byli inni jeźdźcy i amerykański kawalerzysta z 1860. Zdawali się poruszać, gdy
patrzył.

Przetarł oczy. Naprawdę się ruszali. I miał wrażenie, że słyszy strzały. Postacie były

trójwymiarowe, pełne, jadące przez piaszczyste pustkowie...

— Zawsze na nas, co? — zwrócił się do nich i świata jako całości.
Usłyszał hiszpańskie przekleństwa. Kiedy spuścił wzrok, by spojrzeć na drugą postać,

dobiegł go głos trąbki grającej do szarży. Wysokie skalne ściany rozpłynęły się i ucichł
wzburzony potok. Widział teraz zupełnie inny krajobraz — posępny, nagi i straszliwie jasny.
Podniósł głowę; słońce płonęło niemal czystą bielą. Część jego świadomości stanęła z boku
zastanawiając się, jak to możliwe. Ale reszta była całkowicie zaangażowana w wizję.

Patrzył jak jadą przez pustynię i zdawało mu się, że słyszy głos bębna. Tempo uderzeń

wciąż wzrastało. Wreszcie, gdy osiągnęło prawie szaleńczy rytm, piasek przed czołowym
jeźdźcem wytrysnął jak fontanna. Wielki, przejrzysty, trójkątny kształt wzniósł się w górę i
pochylił, by gładkimi, błoniastymi skrzydłami nakryć konia i człowieka. Więcej ich wystrzeliło
wzdłuż kolumny; strząsały piasek płynący żółtymi chmurami, opadały na jeźdźców i ich
wierzchowce, ściągały ich w dół i sadowiły się jako drżące, lśniące, podobne do głazów

background image

wypukłości na nagiej równinie. Nawet kawalerzystę wznoszącego szablę przy muzyce trąbki i
bębna spotkał podobny los.

Naturalnie.
Jakiego losu można oczekiwać po spotkaniu z krelem, nie mówiąc już o całym stadzie?

Szybko zrezygnował z pomysłu, by schwytać jednego dla Instytutu. Dwa bliskie spotkania i
zdecydował, że są zbyt, diabli nadali, niebezpieczne. Planeta Kota wyhodowała parę
naprawdę groźnych stworzeń...

Kot. O wilku mowa... Oto Kot, biegnący przez równinę, wcielenie zwinności i siły...
I znów, w fontannie piasku, podniósł się krel. Kot odskoczył, stanął na tylnych łapach,

przednie wydłużyły się, cięły pazurami. Zwarcie; Kot walczył, by się wycofać...

Z pojedynczym uderzeniem bębna cała scena zniknęła. Znów patrzył na antropomorficzne

figury, konie i wielką Stojącą Krowę. Za plecami słyszał szum wody.

Dziwne, ale przez lata widział dziwniejsze rzeczy. I zawsze wierzył, że jakaś moc żyje w

dawnych ruinach. Ta jej manifestacja dodała mu otuchy, więc uznał ją za dobry znak. W
podziękowaniu za wizję odśpiewał krótką pieśń i ruszył w dalszą drogę. Cienie poczerniały
wyraźnie, a ściany były jeszcze wyższe; przez długi czas miał wrażenie, że widzi je przez
tęczową mgiełkę.

Powrót. Część jaźni wciąż stała z boku, lecz była mniejsza i bardziej oddalona. Życie

pomiędzy dzieciństwem i chwilą obecną nabrało pozorów snu, migotliwego złudzenia; nie
dostrzegł, kiedy to się stało. Zaczął sobie przypominać rzadko używane nazwy, o których
sądził, że dawno już je zapomniał. Po prawej stronie deszcz padał coraz mocniej, on jednak
wciąż był osłonięty ścianą kanionu. Jakiś promień światła zdawał się przez chwilę ukazywać
biegnącą przed nim czerwonawą ścieżkę.

Krel, krel — śpiewał idąc. Nie wiedział, dlaczego. Uwolnić Kota, by zabił Strageankę,

znaleźć krela, by zabił Kota... Co potem? Parsknął śmiechem. Dziwaczna wizja nie pokazała
odpowiedzi. Umysł robił sztuczki z kształtami otaczających go skał. Indianie z równin bardziej
czcili Skalny Lud, niż jego rodacy. Teraz jednak dostrzegał niemal czyjąś obecność w
kamiennych formach. Jak się nazywał ten filozof bellicano, którego tak lubił? Spinoza. Tak.
Wszystko żyje i wszystko się łączy, cała natura. Bardzo indiański.

Hah la tse kis! — zawołał, a echo powtórzyło krzyk.
Zygzak błyskawicy zatańczył nad krawędzią urwiska, a kiedy zgasł, Billy spostrzegł, że

nadchodzi noc. Przyspieszył kroku. Dobrze byłoby minąć kanion Wielu Czereśni nim zapadnie
ciemność.

Teren opadał gwałtownie. Badając drogę kijem Billy przeszedł przez rozlewisko. Zanim

ruszył dalej, oczyścił buty. Przesunął dłonią po powierzchni skały, wyczuwając jej wilgotną
gładź i nierówności. Potem oblizał kciuk i raz jeszcze spojrzał pomiędzy cienie.

Chwile napływały i znikały jak ciemne fale wśród głazów; szedł dalej; na wpół

rozpoznawane obrazy budziły ciągi skojarzeń, rasowych i osobistych.

Zdawało się żeglować ku niemu z otaczającej ciemności, dziób wycinał klin w linii jego

spojrzenia. To wypiętrzenie przed nim było jak Shiprock w miniaturze. Kiedy się zbliżył,
urosło, wypełniając myśli...

Powracał w przeszłość. Niebo nad głową znów było jak niebieskie szkło. Wiatr zimny i

porywisty, skały szorstkie, podejście coraz bardziej strome. Wkrótce trzeba będzie się
związać. Zbliżali się do prawie pionowej ściany...

Spojrzał przez ramię. Wspinała się pewnie. Miała zarumienioną twarz. Była dobrą

alpinistką, weszła na wiele szczytów. Ten jednak był czymś wyjątkowym, zakazaną próbą...

— Dureń! — mruknął zaciskając zęby.

background image

Wchodzili na tse ba dahi, skałę ze skrzydłami. Biali ludzie nazywali ją Shiprock. Miała 7178

stóp wysokości i została zdobyta tylko raz, prawie dwieście lat temu. Wielu zginęło podczas
wspinaczki. To miejsce było święte, a wejście na szczyt zakazane.

A Dora lubiła wspinaczkę. Fakt, nie proponowała tego wejścia, ale poszła wraz z nim. Tak,

to jego pomysł, nie jej. Oczyma wyobraźni widział ich maleńkie postacie na ścianie,
wchodzące wyżej, podciągające się, wchodzące. Jego pomysł. Powiedz mu, dlaczego.
Powiedz Hastehoganowi, bogu nocy, dlaczego... żeby mógł się zaśmiać i wysłać czarny wiatr
północy, by wiał na ciebie.

Dlaczego?
Chciał jej pokazać, że nie lęka się zakazów wiary Ludu, że jest lepszy, mądrzejszy, bardziej

cywilizowany. Pokazać, że duchem do nich nie należy, że jest wolny jak ona, wyższy ponad
takie głupstwa, że się z nich śmieje. Dopiero dużo później zrozumiał, że to się dla niej nie
liczyło, że tylko dla siebie tańczy taniec lęków, że nigdy nie uważała go za gorszego od siebie,
że cała ta wyprawa była niepotrzebna, nieuzasadniona, żałosna. Ale potrzebował Dory. Była
nowym życiem w nowych, przerażających czasach i...

Gdy usłyszał jej krzyk, odwrócił się jak mógł najszybciej i wyciągnął rękę. Może osiem cali

rozdzielało czubki ich palców. A potem ona zniknęła, odpadła. Widział, jak kilka razy uderza o
skałę. Półślepy od łez przeklinał górę, przeklinał bogów i przeklinał siebie. Skończyło się.
Teraz nie miał już nic. Był niczym...

Zaklął znowu, wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie — mógłby przysiąc — jeszcze przed

chwilą stał kojot i śmiał się, nim machnąwszy ogonem zniknął w mroku za wzniesieniem. W
myślach nadpłynęły fragmenty pieśni z rytuału ognia starej Drogi Kojota:

Będę szedł przez miejsca, gdzie runą na mnie czarne chmury.
Będę szedł przez miejsca, gdzie spadnie na mnie deszcz.
Będę szedł przez miejsca, gdzie zajaśnieje mi błyskawica.
Będę szedł przez miejsca, gdzie ciemne mgły mnie ogarną.
Będę szedł tam, gdzie płyną tęcze i huczy grom.
Wśród rosy i pyłku będę szedł.
One są na moich stopach. Są na moich nogach...

Kiedy dotarł do miejsca gdzie, jak mu się zdawało, widział zwierzę, w gasnącym świetle

dnia szybko zbadał grunt i wydawało mu się, że znalazł odcisk łapy. Zresztą, nieważne. To
miało jakieś znaczenie. Nie wiedział, jakie.

Idzie przez wodę...
Szlakiem za górami.
Magia jest gotowa.
...To jego woda,
woda białego kojota.
Magia jest gotowa.

Gdy mijał kanion Wielu Czereśni był pewien, że Kot wyruszył już w drogę. Niech tak

będzie. Rzecz była mu przeznaczona, jeśli nie z Kotem za plecami, to w jakiś inny sposób.
Wszystko teraz wyglądało inaczej. Świat przesunął się lekko, rozogniskował.

Ciemność, ciemność. Oczy przystosowały się i widział niezwykle wyraźnie. Ominie grotę

Błękitnego Byka. Pójdzie dalej. Posili się w marszu. Nie będzie odpoczywał. Położy kolejny
fałszywy trop w kanionie Podwójnego Szlaku. Później jeszcze bardziej zamaskuje swoją
ścieżkę. Pójdzie dalej. Będzie szedł przez wodę.

Chodź za mną, Kocie. Łatwa część dobiega już końca.
Słaby błysk. Woda i wiatr pochłaniają huk grzmotu. Śmieje się, a twarz ma mokrą.

background image

Czarna magia unosi mnie w swej dłoni...

Dzień Trzeci

K

iedy nadeszła wiadomość, że Walter Sands nie żyje, a akcja reanimacyjna nie odniosła

skutku, Mercy Spender odmówiła modlitwę, Fisher był przygnębiony, a Mancin wyjrzał przez
okno. Żelazny Niedźwiedź nalał sobie kawy i przez dłuższy czas nikt się nie odzywał.

— Chcę wracać do domu — oświadczył w końcu Fisher.
— Ale dotarliśmy do Pieśniarza — zauważyła Elizabeth.
— Jeśli tak chcesz to nazywać — mruknął. — Przeszedł granicę. Jest teraz... gdzie indziej.

Jego umysł przepuszcza wszystko przez filtr prymitywnego symbolizmu. Nie potrafię go
zrozumieć i jestem pewien, że on także mnie nie rozumie. Uważa, że jest głęboko pod ziemią
i podąża jakąś prastarą ścieżką.

— Bo tak jest — wtrącił Żelazny Niedźwiedź. — On kroczy drogą szamana.
— Co możesz o tym wiedzieć? — parsknął Fisher.
— Dość, żeby trochę rozumieć. Kiedy umarł mój ojciec, zainteresowałem się historią

Indian. Przypomniałem sobie nawet to, o czym od dawna nie pamiętałem. Mimo całego
wykształcenia i podróży. Pieśniarz nie rozumuje do końca w terminach współczesności. Nie
rozumuje nawet tak, jak współczesny Indianin. Dorastał w ostatnim chyba okresie, gdy
można było żyć w czymś zbliżonym do środowiska neolitycznego. Owszem, poleciał do
gwiazd. Ale zawsze jakąś częścią umysłu powracał do tych zwariowanych kanionów. I był
kiedyś szamanem. Prawdziwym. Parę dni temu postanowił wrócić do tej części, świadomie,
bo sądził, że mu to pomoże. A ona zdominowała go po tych latach tłumienia. Chce zemsty.
Tak uważam. Od chwili, gdy się dowiedziałem kim jest, przeglądałem taśmy o Navajo. Różnili
się od innych plemion, nawet od swoich sąsiadów. Ale mają pewne cechy wspólne z nami
wszystkimi... gdy sprawy robią się naprawdę trudne, droga często prowadzi szamana pod
ziemię.

— Z nami? — uśmiechnął się Mancin.
— Przejęzyczenie.
— Tłumaczysz nam, że dzika, obca bestia ściga szalonego Indiańca — podsumowała

Mercy. — I właśnie się dowiedzieliśmy, że władze nie puszczą wojska w te kaniony, bo przy
takiej pogodzie to zbyt ryzykowne. Wygląda na to, że nic nie możemy zrobić. Nawet kiedy
łączymy się w umysł grupowy, ta bestia potrafi odpowiedzieć cholernie mocno... a Pieśniarz
nas nie rozumie. Może jednak powinniśmy wracać do domu i pozwolić im rozstrzygnąć to
między sobą.

— Co innego, gdybyśmy mogli jakoś pomóc — Fisher stanął obok Żelaznego Niedźwiedzia.

— Zaczynam rozumieć twoje uczucia wobec tego gościa, ale do diabła, jak jesteś trupem, to
leż spokojnie.

— Moglibyśmy zaatakować tę bestię — powiedział cicho Żelazny Niedźwiedź.
— Za bardzo jest obca — zaprotestował Mancin. — Nie mamy klucza do jej umysłu. Po

prostu trzaśnie nas, jak ostatnim razem. Zresztą, cała ta impreza z grupowym umysłem jest
bardzo ryzykowna. Do tej pory niewielu tak pracowało; kto wie, w co możemy się wpakować.
Każda analiza kosztów i zysków wykazuje, że niewiele możemy osiągnąć, a narazimy się na
nieznane niebezpieczeństwo.

Żelazny Niedźwiedź wstał i podszedł do drzwi.
— Wsadź sobie tę swoją analizę zysków i kosztów — oznajmił i wyszedł.

background image

Fisher chciał pobiec za nim, ale pochwycił spojrzenie Elizabeth.
— Zostaw go — powiedziała. — Jest wściekły. Nie chcesz chyba walki z przyjacielem. Nic,

co powiesz, nie zdoła go w tej chwili uspokoić.

Fisher zatrzymał się obok drzwi.
— Nie potrafiłem dosięgnąć go wtedy i teraz też nie potrafię — wyznał. — Wiem, że jest

wściekły, ale... Sam nie wiem. Boję się, że może popełnić jakieś głupstwo.

— Na przykład? — zapytał Mancin.
— Nie wiem. W tym cały problem. Może lepiej...
— Będzie się gniewał przez jakiś czas — stwierdził Mancin. — Potem wróci i spróbuje

namówić nas do czegoś. Może powinniśmy się zgodzić. Gdybyśmy dotarli do Pieśniarza i
skłonili go, żeby poszedł w jakieś bezpieczne miejsce, skąd można by go zabrać... Mogłoby się
udać.

— Mam przeczucie, że nie, ale jak dotąd to najlepszy pomysł. Skąd będziemy wiedzieć,

gdzie jest bezpieczne miejsce?

Mancin zastanowił się.
— Ten przyjaciel Pieśniarza, ten zwiadowca — zastanowił się. — Żółta Chmura. On będzie

wiedział. Gdzie ten wydruk z jego numerem?

— Żelazny Niedźwiedź go miał — przypomniała sobie Elizabeth.
— Nie ma na jego krześle. Ani na stole.
— Myślisz...?
Żelazny Niedźwiedziu, czekaj! Nadała Elizabeth. Chcemy pomóc!
Odpowiedzi nie było.
Pobiegli na schody.
Nie było go na terenie rezydencji. Domyślili się, że skorzystał z którejś z platform na dole.

Dostali numer z Informacji, ale w domu Żółtej Chmury nikt nie odpowiadał. Dopiero po
godzinie, gdy jedli posiłek, ktoś zauważył, że z pokoju strażników zniknął blaster.




Naskalne Graffiti

KOJOT KRADNIE GŁOSY WSZYSTKICH

ŻYWYCH STWORZEŃ


Nic nie mogło się poruszyć po tym, jak Kojot dokonał kradzieży dźwięku ze świata.

Dopiero gdy go przekonano, by powołał do życia Słońce i Księżyc, wydając wielki krzyk i
przywracając ziemi głosy


NAYENEZGANI KONTYNUUJE AKCJĘ

POPRAWY WARUNKÓW ŻYCIOWYCH


W pobliżu Tse’a haildehe, gdzie odłamek skały przyniesiony z podziemnego świata miał

przykry zwyczaj rozdzielania się, by utworzyć dwa urwiska, i zamykania na powrót, gdy jakiś
podróżny przechodził między nimi, Nayenezgani rozwiązał dzisiaj ten problem, w genialny
sposób wykorzystując kawałek rogu łosia

background image


KRÓLIK — WIATR 2:7

ZWYCIĘSTWO ZESPOŁU GOSPODARZY


Quetzalcoatl, który przybył dziś rano do Tula, wygłosił uwagę: „Każdy człowiek ma swego

królika”. Miejscowa ludność uznała to za dobry znak i odpowiedziała ofiarami z tortilli,
kwiatów, kadzidła, motyli i węży Podróżujący w interesach mijając to miejsce

KIT CARSON DO DOMU

PO DRODZE ZABIŁEM JELENIA

NA PEWNO BYŁ KULAWY

PIEŚNIARZE ROBIĄ TO W KOLOROWYCH PIASKACH

NIEDALEKO STĄD CZTERECH APACZÓW ZABIŁONAVAJO

TYLU ICH POTRZEBA

KOBIETA-PAJĄK DEMONSTRUJE NOWĄ SZTUKĘ


— Chyba nazwę to tekstyliami — wyjaśniła, zapytana o

VON DANIKEN POWIE KIEDYŚ

ŻE TO ASTRONAUTA

FORT SUMNER ŚMIERDZI

ZMIENNA KOBIETA ZASKOCZONA ZACHOWANIEM SYNÓW


Przypuszczam, że mają to po ojcu — powiedziała podobno, gdy poinformowano ją o

ostatnim

BILLY CZARNY KOŃ PIEŚNIARZ I JEGO CHINDI

PRZECHODZILI TĘDY

PO PIERWSZEJ POŁOWIE WYNIK 0:0

CZARNY BÓG PATRZY

ŻÓŁTA MAGIA UNOSI MNIE W SWEJ DŁONI

K

iedy Żelazny Niedźwiedź zmaterializował się na platformie skokowej w domu Żółtej

Chmury, pierwszą rzeczą, jaka zwróciła jego uwagę, była strzelba w ręku gospodarza,
wymierzona w jego brzuch z odległości mniej więcej sześciu stóp.

background image

— Rzuć tę spluwę — rozkazał Żółta Chmura.
— Jasne. Nie denerwuj się — Żelazny Niedźwiedź upuścił blaster. — Dlaczego do mnie

celujesz?

— Jesteś Indianinem?
— Tak.
— Ha’at’iish biniinaa yiniya?
Żelazny Niedźwiedź pokręcił głową.
— Nie rozumiem.
— Nie jesteś Navajo.
— Nie mówiłem, że jestem. Szczerze mówiąc jestem Siouxem. Ale ich języka też nie znam.

Może parę słów.

— Więc powiem po angielsku: po co przyszedłeś?
— Tłumaczyłem przez telefon. Muszę odnaleźć Pieśniarza, albo tego stwora, który go

ściga.

— Myślę, że może to ty go ścigasz. W tej okolicy łatwo pozbyć się zwłok, zwłaszcza o tej

porze roku.

Żelazny Niedźwiedź poczuł krople potu na czole, gdy odczytał myśli tamtego.
— Czekaj — poprosił. — Chcę mu pomóc. Ale to długa historia i nie wiem, ile mamy czasu.
Żółta Chmura wskazał lufą krzesło.
— Siadaj. Ale najpierw zwiń dywan i kopnij na bok. Nie chciałbym zapaprać Dwóch

Szarych Wzgórz.

Żelazny Niedźwiedź wykonał polecenie, równocześnie sondując głęboko, by przedostać się

poza strumień świadomości. Gdy znalazł to, czego szukał, nie był pewien, czy język zdoła
uformować obce sylaby. Spróbował.

— Co powiedziałeś? — spytał Żółta Chmura. Lufa broni poruszyła się lekko.
Powtórzył tajemne imię Żółtej Chmury.
— Jak je poznałeś?
— Przeczytałem w twoich myślach. Jestem paranormalny. Dlatego dałem się w to

wszystko wplątać.

— Jak szaman?
— Za dawnych dni byłbym pewnie szamanem. W każdym razie jest nas cała grupa.

Tropimy tego stwora, który tropi Pieśniarza. A teraz pozostali chcą się wycofać. Ja nie.
Dlatego potrzebuję twojej pomocy.


Deszcz wciąż padał. Kiedy zabrzęczał komunikator, Żółta Chmura wyłączył sygnał. Potem

zaparzył kawę.




Biegł. Miał wrażenie, że w same trzewia ziemi. Coraz ciemniej. Niedługo będzie musiał

zwolnić. Świat wokół niego zupełnie zanikł — oprócz dźwięków: wiatru, wody, uderzeń stóp.
Wolniej. Tak. Teraz.

Z przodu. Coś w tej kępie drzew. Nie porusza się. Światło.
Podchodził ostrożnie.
Wyglądała na... Ale nie. To niemożliwe. A jednak. Platforma skokowa. Był pewien, że

przepisy zakazywały ustawiania ich w kanionie.

Zbliżył się. Z pewnością przypominała platformę. Tam, między drzewami. Podszedł i zajrzał

background image

do środka.

Dziwna platforma. Bez szczeliny na kartę kredytową. Brak klawiszy do wybierania

współrzędnych. Wszedł i przyjrzał się dokładniej. Tylko dziwny przycisk w białe i czerwone
kropki. Bez zastanowienia wyciągnął rękę i nacisnął.

Przed oczami przesunął się płaszcz z tęczy. I zniknął. Wyjrzał. Nic się nie zmieniło. Nigdzie

nie został przerzucony. Chociaż...

Kanion zalewało blade lśnienie, jakby na niebie zawisł księżyc w pełni. Ale nie było

księżyca.

Znów zbadał platformę i dopiero teraz dostrzegł napis na bocznej ściance. ŚWIAT

DUCHÓW, głosił. Wzruszył ramionami i odszedł. Oprócz światła, nic się nie zmieniło.

Obejrzał się po dwudziestu krokach. Platforma zniknęła. Srebrzyste drzewa za plecami

stały nieruchomo, bez śladów jakiejkolwiek nienaturalnej obecności. Po prawej stronie lśniła
falująca, niesiona prądem woda. Padające krople deszczu zdawały się sunąć w zwolnionym
tempie, bardziej podobne do wielkich drobinek mgły niż do ulewy. Kolejna błyskawica
wydawała się raczej stylizowaną inskrypcją na czaszy nieba.

Przed nimi ciągnął się wyraźnie zaznaczony szlak, którym musiał podążyć. Postawił na nim

stopę, a wiatr staccato zaśpiewał pieśń przewodnictwa. Szedł szybko, zbliżając się do łuku
kanionu; potem wolniej, gdy zbocze było coraz węższe i bardziej strome. Ścieżka skręciła;
wkroczył na szeroką półkę i przyspieszył.

Minął zakręt. Przed sobą zobaczył kontur ludzkiej postaci, stojącej na drugim brzegu

potoku, na samym czubku wbitej w wodę ostrogi lądu. To był człowiek i wydawał się
znajomy; otaczał go blask, który Billy uznał za niepokojący.

Zwolnił trochę, gdyż człowiek patrzył wprost na niego. Przez chwilę nie bardzo wiedział,

jak się do niego zwracać. Nie pamiętał, w jakich okolicznościach go poznał, a spotkanie w tym
miejscu było z pewnością niezwykłe. Potem nagle przypomniał sobie, ale wtedy tamten już
go pozdrowił.

Zatrzymał się.
— Jesteś daleko od domu — powiedział. — Od miejsca, w którym spotkałem cię ledwie

kilka dni temu, w górach, gdzie pasłeś owce.

— To prawda, jestem — odparł tamten. — Gdyż umarłem tego samego wieczoru.
Chłodny dreszcz przebiegł Billy’emu po grzbiecie.
— Nic ci nie zrobiłem. Dlaczego powróciłeś, by mnie nękać?
— Nie powróciłem, by cię nękać. Prawdę mówiąc, wcale nie powróciłem. To ty odnalazłeś

drogę do tego miejsca. To wielka różnica. Nie uczynię ci krzywdy.

— Nie rozumiem.
— Poradziłem ci, żebyś podążał krętą ścieżką — rzekł stary pieśniarz.
— I widzę, że posłuchałeś. Bardzo krętą. To dobrze.
— Niezupełnie — powiedział mu Billy. — Mój chindi wciąż mnie ściga.
— Twój chindi skręcił w prawo zamiast w lewo, ruszył fałszywym tropem do kanionu

Czarnej Skały. Jeszcze przez pewien czas będziesz bezpieczny.

— To już coś. Może znów mi się uda.
— Może. Ale co dokładnie robisz?
— Podążam szlakiem.
— A ten doprowadził cię tutaj. Czy sądzisz, że nasze spotkanie to przypadek?
— Chyba nie. Wiesz, po co się spotkaliśmy?
— Wiem tylko, że chciałbym cię nauczyć dawnej pieśni mocy.
— To świetnie. Przyjmę każdą pomoc — Billy spojrzał na szlak. — Chociaż mam nadzieję,

background image

że nie jest zbyt długa.

— Nie — uspokoił go starzec. — Słuchaj teraz uważnie, ponieważ mogę ci ją zaśpiewać

tylko trzy razy. Zaśpiewać czwarty raz to uwolnić tę moc.

— Rozumiem.
— To dobrze. Oto pieśń...
Starzec zaczął recytować pieśń przywołania Ikne’etso. Billy wysłuchał, zrozumiał i nauczył

się jej za trzecim razem. Gdy pieśniarz skończył, podziękował mu i zapytał:

— Kiedy powinienem użyć tej pieśni?
— Będziesz wiedział — brzmiała odpowiedź. — A teraz podążaj swoją krętą ścieżką.
Billy pożegnał go i ruszył wzdłuż północnego zbocza. Miał ochotę obejrzeć się, ale

zrezygnował. Wędrował migotliwym kanionem, a obrazy innych światów i jego życia w
miastach powstawały wokół i łączyły z tym, co go otaczało. Miał wrażenie, że całe życie
stapia się tutaj i zostaje wymieszane. A wszystkie powiązane z nim uczucia też wirowały
razem tak, że szedł przez głębię białego szumu. Minął grupę stojących głazów i wydało mu
się, że wszystkie mają twarze o otwartych ustach i że śpiewają pieśni wiatru. Były
nieruchome, ale za nimi coś wynurzyło się z ciemności.

Był to człowiek, którego znał doskonale. Z uśmiechem oparł się o ostatniego z pieśniarzy

wiatru. Ubrany był zgodnie z najnowszą modą, miał uczesane starannie włosy i zadbane
paznokcie.

— Witaj, Billy — powiedział po angielsku jego własnym głosem.
Wtedy zrozumiał, że mężczyzna był nim samym. Tak mógłby wyglądać, gdyby nigdy nie

wrócił w to miejsce.

— Zgadłeś. Jestem twoim cieniem — oświadczył. — Jestem tą częścią ciebie, którą

wolałeś zaniedbać, odepchnąć na bok, gdy postanowiłeś wrócić do kołyski. Ponieważ bałeś
się zostać mną.

— Czy podobałoby mi się bycie tobą?
Tamten wzruszył ramionami.
— Chyba tak. Czas i przypadek, to wszystko. Gdybyś udowodnił sobie, jak wolny się stałeś,

ty i Dora przeprowadzilibyście się w końcu do miasta. Zaryzykowałeś i przegrałeś. Gdybyś
wygrał, poszedłbyś tą drogą. Czas i przypadek. Osiem cali. Takie drobnostki odmieniają nasze
życie.

— Mówisz, że gdybym sobie udowodnił, jaki jestem wolny, tak naprawdę wcale nie

byłbym wolny?

— Co znaczy wolny? — powtórzył przybysz. Lekki, zielonkawy blask zamigotał mu wokół

głowy. — Przypuszczam, że to wędrówka po wszystkich dobrych ścieżkach. Ty się
ograniczyłeś. Jestem drogą, którą nie poszedłeś. Ważną drogą. Mogłem być częścią ciebie,
zbawczą częścią. Ty jednak odrzuciłeś mnie w swej dumie. Myślałeś, że wiesz najlepiej.

Uśmiechnął się znowu i Billy zobaczył, że wyrastają mu kły.
— Znam cię — oświadczył. — Jesteś moim chindi, moim prawdziwym chindi. Prawda?
— Jeśli nawet jestem i jeśli uważasz mnie za zło, to sądzisz tak z całkiem błędnych

powodów. Jestem przeciwną stroną twej jaźni. Nie lepszą, nie gorszą, ale nie zrealizowaną.
Przywołałeś mnie dawno temu, uciekając od części siebie. Nie możesz zniszczyć negacji.

— Przekonamy się — odparł Billy, uniósł laserowy pistolet i wcisnął spust.
Błysk światła przeszył sobowtóra nie wyrządzając mu żadnej szkody.
— Nie tak możesz się ze mną rozprawić — oznajmił przybysz.
— Do diabła z tobą. Dlaczego w ogóle miałbym się z tobą rozprawiać?
— Ponieważ mogę cię zniszczyć.

background image

— Więc na co czekasz?
— Nie jestem jeszcze dość silny. Dlatego uciekaj, cofaj się do prymitywnej jaźni, a ja będę

nabierał sił. Wtedy, gdy znów się spotkamy... — opadł na czworaka i przyjął postać Kota.
Błysnęło pojedyncze oko. — ...Pod każdym imieniem będę twoim przeciwnikiem.

Billy wyjął tazer i wystrzelił. Pocisk zniknął w ciele Kota, który znów stał się jego

bliźniakiem. Powstał i zaatakował, a kabel i strzałka opadły, automatycznie zwinięte z
powrotem. Billy wyprowadził cios z lewej i miał wrażenie, że pięść w coś trafiła. Bliźniak
upadł na ziemię, a Billy odskoczył i pobiegł.

— Tak, uciekaj. Daj mi siłę — goniło go wołanie.
Oglądając się, Billy widział tylko słaby, zielonkawy poblask za grupą wietrznych pieśniarzy.

Biegł dalej, aż lśnienie zniknęło za kolejnym zakrętem. Zamilkły też pieśni wiatru. Wtedy
zwolnił. Kanion znów się rozszerzył; potok także był szerszy i płynął wolniej. Dostrzegał w
wodzie zniekształcone, ludzkie i zwierzęce twarze. Miał wrażenie, że już od pewnego czasu
ktoś mu się przygląda. Uczucie narastało, więc rozejrzał się czujnie, szukając jego źródła
wśród ulotnych form w wodzie i w cieniu.

Kot?
Żadnej odpowiedzi, co mogło oznaczać cokolwiek. Nie było też emisji lęków — chyba że

zwyczajnie ginęły w emocjonalnej burzy.

Kocie? Jeśli to ty, załatwmy tę sprawę do końca. Już. Jestem gotów, gdy tylko zechcesz.
Minął ostry występ w ścianie kanionu i wtedy zrozumiał, że to nie obecność Kota

wyczuwał. Teraz bowiem dostrzegł dziwną postać, która spoglądała na niego, a jej
pojawienie splatało się z tamtym wrażeniem.

Wyglądała jak gigantyczny słup totemowy. Jego plemię nigdy nie budowało takich

totemów. Pasowały raczej do ludów północnego wschodu. Ten jednak w jakiś sposób
odpowiadał bieżącej chwili, choć kłócił się z miejscem. Tkwiły na nim cztery twarze... i może
jeszcze piąta, mglista, na samym szczycie. Były to wizerunki dwóch kobiet, jednej szczupłej,
jednej o grubych rysach, i dwóch mężczyzn, czarnego i białego. A ponad nimi, jak dym,
zawisła uśmiechnięta, męska twarz. Wszystkie wpatrywały się w niego i wiedział, że ogląda
nie rzeźby, ale żywą istotę.

— Billy Czarny Koń Pieśniarz — przywołał go bezpłciowy głos.
— Słyszę cię — odpowiedział.
— Musisz tu przerwać swoją wędrówkę.
— Dlaczego? — zapytał.
— Wypełniłeś swoją misję. Niczego nie osiągniesz dalszą ucieczką.
— Kim jesteś?
— Jesteśmy twoimi duchami opiekuńczymi. Chcemy cię ochronić przed twym

prześladowcą. Wspinaj się tutaj na ścianę. Czekaj na szczycie. Wkrótce ktoś wyjdzie ci na
spotkanie i przeniesie w bezpieczne miejsce.

Billy odwrócił wzrok od wieży duchów; spojrzał na grunt pod stopami i perspektywę drogi

przed sobą.

— Wciąż widzę mój szlak w tym kanionie — oznajmił. — Nie powinienem go porzucać.
— To błędny szlak.
— Nie — zaprotestował. — Tyle wiem na pewno: muszę podążać nim aż do końca.
— Tam czeka śmierć.
Umilkł na chwilę.
— A jednak muszę nim podążać — stwierdził. — Pewne rzeczy ważniejsze są niż inne.

Ważniejsze nawet niż śmierć.

background image

— Jakie to rzeczy? Dlaczego musisz podążyć tym szlakiem?
Kilka razy odetchnął głęboko i nadal patrzył w ziemię, jakby widział ją po raz pierwszy.
— To ja oczekuję siebie na jego końcu — wyjaśnił. — Tak, jak powinienem. Jeśli nie pójdę

tym szlakiem, będzie to innym rodzajem śmierci.

— Chyba gorszym — dodał po chwili.
— Jeśli pójdziesz dalej, być może nie potrafimy ci pomóc.
— Więc niech się stanie to, co musi się stać — odparł. — Dziękuję, że próbowaliście.
— Słyszymy cię — oznajmił totem i z wolna pogrążył się w ziemi. Jedna twarz po drugiej

znikała pod kamieniami, aż pozostała tylko ostatnia, mglista. Uśmiechnęła się do niego.

— Graj więc — szepnęła, czy tylko mu się zdawało, po czym znikła także.
Przetarł oczy, ale nic się nie zmieniło. Ruszył dalej.

...Kroczę niewidzialnym łukiem,
stopami gotowymi, by ponieść mnie gdziekolwiek.




wychodząc od tchmiejsc fwody fnte dale głowoszczyt drze idążąc teraz do każdego gdzie

pięć tam cztery osobnosobno koń na szczycie dost żyw jaźnie wstron ciałosłup jak długorzut
woda jeszcze kilka zatok i miejsca naszwłasnych głów oddzielić siostry w niebie starców pod
ziemią gdzie szlak kojota dalej kosa cień nawszystkim i jednobrat w kilichu umysłów o
sobnosobnosotrostro


— Mój Boże — westchnęła Elizabeth, osuwając się na krzesło. Alex Mancin nalał szklankę

wody i wypił jednym haustem.

— Tak — Fisher masował sobie skronie.
Mercy Spender dostała ataku kaszlu, który trwał prawie pół minuty.
— Co teraz? — spytał niepewnie Fisher.
Mancin pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia.
— Żelazny Niedźwiedź miał rację: on myśli, że jest w innym świecie — stwierdziła

Elizabeth. — Nie ruszymy go stamtąd.

— Do diabła z tym — burknął Fisher. — Spróbowaliśmy i przebiliśmy się, chociaż zamienił

nas w totem. Dobrze wiecie, że nie to mnie martwi.

— On był z nami — oświadczyła Mercy Spender. — Duchem.
— Niech ktoś zadzwoni do szpitala, żeby sprawdzili, czy Sands naprawdę nie żyje —

zaproponował Fisher.

— Nie wiem, jak mogliby się pomylić, Charles — uspokajała go Elizabeth. — Ale Mercy ma

rację. Jakoś był przy nas i mam wrażenie, że nadal jest gdzieś blisko.

— Owszem — wtrąciła Mercy. — Jest tutaj.
— Nie potrzeba teorii duchów, żeby wyjaśnić to, co się moim zdaniem wydarzyło —

oświadczył po chwili Mancin.

— To znaczy, co? — spytała Elizabeth.
— Przypomnijcie sobie, jak umarł. Byliśmy wszyscy razem, funkcjonując jako jedna jaźń,

choć nie rozumiemy jeszcze do końca jej działania. Sądzę, że szok jego śmierci wytworzył
rodzaj hologramu jego umysłu w naszej poszerzonej świadomości. Kiedy jesteśmy
rozdzieleni, jak teraz, wrażenie nie jest tak silne, ale wszyscy nosimy w sobie słabsze odbicia.

background image

Dlatego ciągle wyczuwamy jego obecność. Kiedy przed chwilą odtworzyliśmy poszerzoną
jaźń, połączenie śladów wystarczyło, by zreprodukować całkowitą, funkcjonującą replikę jego
umysłu.

— Sądzisz, że jest specyficznym typem wspomnienia, przywoływanego, gdy jesteśmy w

takim stanie? — upewniła się Elizabeth. — Jak myślisz, czy zniknie z czasem?

— Kto wie?
— Więc co teraz robimy? — przerwał Fisher.
— Powinniśmy w regularnych odstępach czasu sprawdzać, co z Pieśniarzem. I ponawiać

propozycję, że zostanie zabrany, jeśli dotrze do jakiegoś rozpoznawalnego punktu
orientacyjnego.

— Będzie odmawiał. Widziałeś przecież, jak trwały był jego układ psychiczny.
— Zapewne... ale może coś go zmieni. Nigdy nie wiadomo. Ale myślałem o tym, co mówił

Żelazny Niedźwiedź. Jesteśmy mu winni pomoc i tylko my potrafimy jej udzielić.

— Zgoda. Niczym chyba nie ryzykujemy. Tylko nie proście, żebym znowu szukał tej obcej

bestii. Raz wystarczy.

— Też mi specjalnie nie zależy, żeby znów się z nią zetknąć.
— A Żelazny Niedźwiedź?
— Co z nim?
— Może powinniśmy się z nim skontaktować i zawiadomić o naszych planach?
— Po co? Jest wściekły. Nie będzie słuchał. Niech sam nas wezwie, gdy już się uspokoi.
— Nie chciałbym, żeby popełnił jakieś głupstwo.
— Na przykład?
— Na przykład, żeby sam zaczął tropić tę bestię i znalazł ją.
Mancin skinął głową.
— Chyba masz rację. Nadal nie sądzę, żeby nas wysłuchał, ale...
— Może mnie posłucha — stwierdził Fisher. — Ale nie jestem pewien, czy na tę odległość

potrafię sam go dosięgnąć.

— Może po prostu znajdziemy najbliższą kanionu platformę skokową i przeniesiemy się?

— zaproponowała Elizabeth. — To nam ułatwi pracę.

— Podobno indiańskie rezerwaty są całkiem suche — odezwała się Mercy.
— Trzeba powiedzieć Teddersowi i spakować rzeczy — przypomniał Fisher. — Spotkajmy

się tu za kwadrans.

— Walter też sądzi, że to dobry pomysł — oznajmiła Mercy.



Niebezpieczeństwo czeka tam, gdzie idę
w mokasynach, legginach, koszuli
z czarnego obsydianu.
Mój pas to czarna żmija.
Czarne węże kłębią się wokół mej głowy.
Zygzaki błyskawic strzelają spod mych stóp,
moich kolan, mojego języka.
Na głowie niosę tarczę pyłku.
Węże ją pożerają.
Niebezpieczeństwo czeka tam, gdzie idę.
Stałem się czymś przerażającym.

background image

Jestem tornadem i szarym niedźwiedziem.
Błyskawica igra wokół mnie.
Niebezpieczeństwo czeka tam, gdzie idę.




— Tutaj go wysadziłem — Żółta Chmura stuknął palcem w mapę. Żelazny Niedźwiedź

pokiwał głową, patrząc na zarysy długich, krętych kanionów.

Deszcz uderzał z ukosa o burty zaparkowanego na skraju kanionu poduszkowca, którym tu

przybyli. Żelazny Niedźwiedź odruchowo podniósł kołnierz pożyczonej kurtki. Doskonale
pasowała. Dobrze się składa, pomyślał, że mamy ten sam rozmiar.

— Obserwowałem go przez pewien czas — mówił dalej Żółta Chmura. — Chciałem się

upewnić, że bez przeszkód dotarł na dno. Udało mu się i widziałem, że ruszył na wschód —
przesunął palcem po mapie i zatrzymał się.

— W tym miejscu — podjął — mógł skręcić w prawo, do kanionu Czarnej Skały albo iść

dalej prosto, właściwym kanionem del Muerto. Jak sądzisz?

— Ja? Skąd mam wiedzieć?
— Jesteś szamanem. Mógłbyś pomachać różdżką nad mapą albo coś w tym rodzaju i

zgadnąć?

Żelazny Niedźwiedź dokładniej przestudiował mapę.
— Raczej nie — przyznał. — Czuję go tam, w dole. Ale skalna ściana to dla mnie tylko

skalna ściana, nieważne, czy oglądam ją przez jego oczy, czy przez swoje. Chociaż... —
dotknął mapy palcem i przesunął go trochę. — Chyba poszedł wzdłuż del Muerto. Potrzebuje
dużo miejsca, a Czarna Skała to ślepy zaułek.

— Dobrze. Też tak sądzę. Nie bez powodu wybrał taki punkt startowy. Założę się, że przy

rozwidleniu założył fałszywy trop — Żółta Chmura złożył mapę, wyłączył wewnętrzne
oświetlenie i uruchomił silnik. — Ponieważ zgadzamy się co do trasy — dodał, kręcąc
kierownicą — mogę zaoszczędzić na czasie. Założę się, że jeśli pojedziemy wzdłuż krawędzi,
poza to odgałęzienie, i zejdziemy na dół, znajdziemy jego ślad przy jednej albo drugiej
ścianie.

— Będzie trochę ciemno.
— Mam gogle i czarne światła. Pełne widmo też.
— Domyślasz się, gdzie może być teraz? Wiedząc, gdzie wysiadł i jak szybko się posuwa?
— Mogę zgadywać. Ale nie chcemy przecież zejść prosto na niego.
— Dlaczego nie?
— Jeśli coś go ściga, będzie pewnie strzelał do wszystkiego, co się rusza.
— To prawda.
— Dlatego zejdziemy w okolicy Groty Wielu Sępów i Groty Błękitnego Byka, przed

miejscem, gdzie kanion się poszerza. Kiedy jest węższy, łatwiej będzie znaleźć ślad.
Ominiemy fałszywe tropy, prowadzące do kanionu Podwójnego Szlaku i ruszymy za nim.

Wiatr potrząsał niewielkim pojazdem, pędzącym po prawie całkowitych bezdrożach. Co

chwilę skręcali, by ominąć głazy i zagłębienia, gdzie teren obniżał się zbyt stromo.

— ...A potem chyba wspomożemy go siłą ognia.
— Spróbuję go namówić, żeby zrezygnował — stwierdził Żelazny Niedźwiedź.
Żółta Chmura roześmiał się.
— Pewnie. Akurat go namówisz.
Żelazny Niedźwiedź zajrzał w myśli towarzysza, dostrzegł w nich obraz tamtego człowieka.

background image

— No dobra — westchnął. — Przynajmniej w P-Patrolu nauczyłem się strzelać.
— Byłeś w P-Patrolu? Chciałem się zaciągnąć.
— Dlaczego zrezygnowałeś?
— Bałem się, że dostanę klaustrofobii w tej latającej puszce po piwie. Lubię rozległe

widoki.

Długo milczeli, pędząc przez ciemność. Wokół nich wyrastały mgliste kształty, a płatki

śniegu wirujące w promieniach reflektorów zmieniały się w deszcz, i znów w płatki śniegu.

— Ten stwór, który go ściga — odezwał się Żółta Chmura. — Mówisz, że jest chytry jak

człowiek?

— Na swój sposób, tak. Może chytrzejszy.
— Billy i tak może mieć przewagę. Wścieknie się, kiedy nas zobaczy. — Ta bestia ścigała go

po całym świecie. Jest stworzona do zabijania i nienawidzi Pieśniarza.

— Nawet Kit Carson bał się gonić Navajo w tych kanionach. Musiał wziąć nas głodem, gdy

przyszła zima.

— Dlaczego się bał?
— To idealne miejsce na zasadzki. Każdy, kto zna wszystkie zakamarki na dole, może

odpierać ataki przeważających sił. Może nawet je wyrżnąć.

— Bestia umie czytać w myślach.
— Więc wyczyta, że gdzieś z przodu ktoś czeka, żeby ją zabić. Do tego nie trzeba być

telepatą. A jeśli będzie za nim szła, to właśnie może się zdarzyć.

— Potrafi zmieniać kształt.
— Ale musi się ruszać, żeby postępować naprzód. A to czyni ją celem. Billy jest teraz

uzbrojony. Nie pójdzie jej tak łatwo, jak sobie wyobrażasz.

— Więc dlaczego postanowiłeś iść ze mną?
— Nie lubię, kiedy jacyś obcy gonią Navajo na naszym własnym terytorium. I nie mogłem

pozwolić, żeby Sioux miał pierwszy strzał do tego stwora.

Bez Żółtej Chmury z wyprawy nic by nie wyszło, pomyślał Żelazny Niedźwiedź. Nawet

małe dzieciaki z okolicy więcej ode mnie wiedzą o tym terenie, o tropieniu, polowaniu i
możliwościach przetrwania. Głupio z mojej strony, że fizycznie wpakowałem się w to
wszystko. Tego, co wiem o byciu Indianinem, nauczyłem się na Alasce i to bardzo dawno.
Więc co tu robię? Powtarzam, że lubię Pieśniarza, ale dlaczego? Bo był czymś w rodzaju
bohatera? Chyba nie. Przypuszczam, że po prostu jest Indianinem w starym stylu; mój ojciec
mógł być właśnie taki. Tak przynajmniej go sobie wyobrażam. Może próbuję spłacić swój
dług, złagodzić poczucie winy? Możliwe. I cała moja muzyka ma w sobie indiański rytm...

Wóz zwolnił, wjechał pod osłonę wypiętrzenia głazów i stanął. Śnieg znowu zmienił się w

deszcz, w wielkie, lodowate krople.

— Jesteśmy na miejscu? — zapytał.
— Prawie — odpowiedział Żółta Chmura. — Tu niedaleko jest łatwe zejście w dół.

Powiedzmy, stosunkowo łatwe. Wezmę światło i pokażę ci.

Na zewnątrz włożyli lekkie plecaki i umocowali broń. Żółta Chmura poświecił w stronę

kanionu.

— Idź za mną — polecił. — Parę lat temu zeszła tędy lawina. Powstało coś w rodzaju

szlaku. Kiedy dotrzemy do dna, będziemy bardziej osłonięci.

Żelazny Niedźwiedź ruszył za nim do krawędzi urwiska. Dno było niewidoczne, a skały pod

jego stopami ostre i śliskie. Nie odzywał się jednak. Rozpoczęli zejście. Żółta Chmura
oświetlał drogę.

Deszcz coraz mniej im dokuczał, aż wreszcie, mniej więcej w połowie drogi, ściana kanionu

background image

osłoniła ich zupełnie. Kamienie były tu bardziej suche i tempo zejścia wzrosło. Nasłuchiwał
wiatru i szumu deszczu.

Przesuwając się od głazu do głazu zaczął powątpiewać, czy w ogóle istnieje jakieś dno.

Miał wrażenie, że schodzą już całą wieczność, a reszta czasu będzie tylko powtarzaniem cyklu
chwytu i opuszczenia ciała. Wtedy właśnie usłyszał wołanie Żółtej Chmury:

— Jesteśmy!
Wkrótce potem stał już na dnie kanionu, wśród niewyraźnych i płynnych kamiennych

kształtów, widzianych w czarnym świetle.

— Nie ruszaj się przez moment — polecił Żółta Chmura. — Nie chcę, żebyś pozacierał

ślady.

I po chwili:
— Możesz wykorzystać te swoje sztuczki i sprawdzić, czy nie ma kogoś w pobliżu?
— Chyba nie — odpowiedział po kilku sekundach Żelazny Niedźwiedź.
— Dobra. Mam zamiar na chwilę zapalić zwykłe światło. Czekaj tu, a ja się trochę rozejrzę.
Przez kilka minut Żelazny Niedźwiedź obserwował poruszający się wolno promień latarki

Żółtej Chmury. Tamten badał grunt i oddalał się coraz bardziej, przechodząc z prawej strony
kanionu na lewą i z powrotem. Wreszcie zatrzymał się i wyprostował. Skinął na Żelaznego
Niedźwiedzia, by podszedł, a sam nie czekając ruszył dalej.

— Znalazłeś coś? — zapytał Żelazny Niedźwiedź, gdy go dogonił.
— Był tutaj. Widzisz?
Żelazny Niedźwiedź przytaknął patrząc w ziemię. Niczego nie widział, ale w umyśle

tamtego czytał rozpoznawalne znaki.

— Jak dawno tędy przechodził?
— Trudno powiedzieć. Ale to bez znaczenia. Chodź. Maszerowali w milczeniu przez blisko

kwadrans, nim Żelazny Niedźwiedź zapytał:

— Znalazłeś jakieś ślady jego przeciwnika?
— Nic. Tylko parę odcisków psich łap tu i tam. Z tego co mówiłeś, on nie może mieć takich

rozmiarów.

— Nie. Ma o wiele większą masę.
Żółta Chmura nie zwrócił uwagi na fałszywy trop przy wejściu do kanionu Podwójnego

Szlaku, lecz spokojnie podążał na północny wschód, wzdłuż głównej rozpadliny.

Żelazny Niedźwiedź odczuwał hipnotyczne niemal działanie równego tempa marszu,

rozwijającego się przed nim szlaku kamieni, kałuż, błota i krzaków. Wiatr osłabł w dole i
zimno nie było tu tak dokuczliwe. Lecz drętwota, jaka ogarniała go z wolna, miała raczej
psychiczny charakter. Obok chlupotała i bulgotała woda. Ramiona kołysały się rytmicznie, a
stopy wysuwały w przód w sposób niemal mechaniczny.

...Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak...
Wiatr zdawał się mówić do niego, mówił już od bardzo, bardzo dawna, mówił o śnie, o

wypoczynku wśród rutyny poruszeń.

...Śpij, śpij, śpij, śpij. Tak, śpij, tak, śpij, sen, sen, sen...
To coś więcej niż tylko wiatr i rytm, uświadomił sobie nagle. Tam ktoś był...
Tak. Tak.
Siła. Ciemność. Śmierć. Szły za nim. Stwór. Bestia. Nadchodziła.
Tak. Tak.
I nic nie mógł na to poradzić. Nie mógł nawet zwolnić kroku, nie mówiąc już zmianie

kierunku. Bestia miała go w swojej mocy, a tak zręcznie przejęła kontrolę, że nawet nie
wyczuł przejawów jej obecności. Dopiero teraz; o wiele za późno.

background image

Tak. Tak, synu miast. Różnisz się od tego drugiego, a obaj stoicie mi na drodze. Idź dalej.

Wkrótce was dogonię. Wtedy nie będzie to ważne.

Żelazny Niedźwiedź raz jeszcze spróbował skręcić, ale mięśnie odmówiły mu

posłuszeństwa. Chciał zajrzeć w umysł Żółtej Chmury i sprawdzić, czy zdaje sobie sprawę z
jego stanu. Powstrzymał się jednak. Ten stwór z tyłu telepatycznie kontrolował jego system
nerwowy. Nie wiedział, czy potrafi również czytać w myślach. Może. A może nie. Wolał
utrzymać własne zdolności telepatyczne możliwie daleko od świadomości intruza. Sam nie
wiedział, dlaczego. Ale miał przeczucie...

Usłyszał jakiś hałas za plecami. Spadł poruszony kamień. Wiedział, że jeśli nie uwolni się w

ciągu kilku najbliższych chwil, jego przeczucia nie będą już miały znaczenia. Dla niego
wyprawa się skończy. I wszystko inne. Bestia, którą Pieśniarz nazywał Kotem, była tuż za nim.

Jego stopy wciąż poruszały się miarowo. Próbował zwizuwalizować Kota, ale nie potrafił.

Złowrogi cień o płynnych ruchach... wielkie oko dryfujące jak księżyc... Obrazy pojawiały się i
znikały. Żaden nie był właściwym dla coraz bliższej bestii, potężniej i nieustraszonej...

Nieustraszonej?
W myślach rozbłysnął obraz, a wraz z nim pytanie: jak silne wrażenie psychiczne potrafi

nadać? Fisher bez trudu stwarzał całkiem z pozoru realne iluzje. Jeśli użyje całej swej energii,
czy osiągnie choć ułamek tej realności? Może wystarczy, by zdekoncentrować bestię?

Między pomysłem a działaniem nie było żadnej przerwy. Rozważania biegły równolegle z

próbą — jak odruch części jego jaźni.

Piaszczysty skrawek, który właśnie minął... Nadał obraz jego erupcji i lśniącej, trójkątnej

sylwetki wyskakującej w górę i opadającej, by objąć prześladowcę...

Krel! Krel! wysłał krzyk, skupiając się, by osiągnąć doskonałość pokazu.
Stanął, czując dobiegające z tyłu fale paniki. Znowu panował nad swymi ruchami; wiedział,

że Żółta Chmura także się zatrzymał.

Krel! Lecz choć wzmacniał obraz wszystkimi uczuciami zagrożenia i lęku, z którymi właśnie

miał okazję się zaznajomić, choć zdjął z ramienia blaster i zamknął w palcach rękojeść, choć
sam już decydował, co zrobi, pojął nagle, że boi się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z bestią,
którą miał za plecami.

Huk broni Żółtej Chmury przerwał ten paraliż. Wykonał zwrot, unosząc jednocześnie

blaster.

Kot w świetle latarki Żółtej Chmury opadał właśnie na ziemię z pozycji stojącej. To

straszliwe oko patrzyło na niego nieruchomo, przygważdżało, przenikało...

Wcisnął spust przesuwając broń; ziemia i kamienie trysnęły z linii, wykreślonej tuż przed

bestią.

Żółta Chmura wystrzelił znowu i Kot drgnął, skacząc przed siebie. Żelazny Niedźwiedź

podniósł wylot blastera i uwolnił kolejny impuls. Falistą linią przeszył szyję i ramię Kota.

A potem wszystko ogarnęła cisza i ciemność, gdy poczuł, jak uderza w niego ciało Kota.




Siedzieli albo leżeli w swoich pokojach w Chacie Ognistego Ptaka, niedaleko wejścia do

kanionów. Równie dobrze mogli zebrać się razem w jednym pomieszczeniu, gdyż ściany nie
przeszkadzały im w rozmowie.

A więc? spytała Elizabeth. Czego się dowiedziałeś?
Chcę spróbować jeszcze raz, odparł Fisher. Zaczekajcie kilka minut.
Zajęło ci to już sporo czasu, stwierdził Mancin.

background image

Zdarzają się takie zahamowania, jakieś nietypowe stany umysłu, które trudno wykryć.

Sami wiecie.

Coś się tu nie zgadza, oświadczył Mancin. Ja też próbowałem.
Może się spóźniliśmy, wtrąciła Mercy.
Nie żartuj!
Po prostu usiłuję myśleć realistycznie.
Kiedy wy szukaliście kontaktu, ja połączyłam się z domem Żółtej Chmury, powiedziała

Elizabeth. Jego żona twierdzi, że jakiś czas temu wyjechali razem z Żelaznym Niedźwiedziem.
Mówi, że wybierali się do kanionu.

Za Pieśniarzem? spytał Mancin.
Nie chciała powiedzieć nic więcej. Ale w jakim innym celu?
To prawda.
Teraz spróbuję, oznajmił Fisher.
Zaczekaj, powstrzymała go Elizabeth.
Na co?
Sam niczego nie osiągniesz.
Chcesz powiedzieć, że trzeba się połączyć i spróbować razem?
Dlaczego nie? Po to tu jesteśmy. Żeby działać razem.
Sądzisz, że Sands...? Mancin nie dokończył.
Prawdopodobnie.
Tak, stwierdziła Mercy. Ale nie zrobi nam krzywdy.
Masz rację co do celu naszego tutaj pobytu, Mancin zwrócił się do Elizabeth.
A jeśli nie znajdziemy Jimmy‘ego? zapytał Fisher. Co wtedy?
Spróbujemy z Pieśniarzem, postanowiła Elizabeth. Może tym razem nas wysłucha.



Teraz podążasz swym szlakiem, samotny.
Czym się stałeś, nie wiemy.
Jaki klan twój, nie wiemy.
Teraz, od teraz, teraz, jesteś czymś nie z tego świata




Marsz. Przez czarny i srebrny pejzaż. Powoli. Zmylić trop. Te skały, jak na zasadzkę.

Zerwaną z krzaka gałęzią zatrzeć ślady na odcinku następnych mniej więcej stu stóp. Dobrze.
Dalej. Droga czysta. W ledwie widoczne, czerwone i białe plamki. Marsz. Niebiański błysk
odbity w wodzie, zniekształcony. Znowu stłumiony głos bębna. Zgodność pieśni wiatru z
nachyleniem ścian. Niewielka, wymalowana szklista maska twarzy na skale, rzęsy z
pryzmatów łamiących widmo... tęcze... geometryczny taniec świateł. Wytrzeć. Cienie skaczą
na plecy. Kojotopsi uśmiech blednie pomiędzy światłem i mrokiem. Gdziekolwiek wiedzie
szlak, podążajcie stopy. Okrążyć. Przeskoczyć. Zamaskowani tancerze w cieniu. Milczą.
Daleko, daleko w tyle słaba, zielonkawa poświata. Po co się oglądać? Zawrócić znaczy uznać.
Teraz podejście. I w dół. Wkrótce zwężenie, potem znów się poszerzy. Stwór o wielu oczach
siedzi wysoko na półce, ale nie rusza się. Skamieniał może, albo tylko obserwuje. Bębny,
głośniej. Marsz w ich rytmie. Ogień w sercu kamienia. Deszczowa yei wygięta jak most, z góry
do dołu. Tropy ptaków za wygiętą półksiężycowo ścianą. Kość udowa konia. Pusty hogan. Na

background image

wpół spalona kłoda. Dotknąć miki, co błyszczy jak pyłek. Pamiętać pieśń starca...

...Pieśniarzu.
Słabo, słabo. Wiatr albo jego echo. Zmęczone słowo ze zmęczonych płuc.
Billy Czarny Koniu...
Znowu na drugą stronę, w to kamieniste miejsce.
Czuję cię... gdzieś tam, dalej... tropicielu...
Coś. Coś, co powinien pamiętać. Ta podróż. Żeby podążać szlakiem. Ale.
Twoi przyjaciele mnie nie zatrzymali. Przybywam, łowco.
Widmo echa wiatru. Słowa w głowie. Może dawni przyjaciele. Ktoś znajomy.
Dlaczego nie odpowiadasz? Rozmowa niczego nie zdradzi.
Widmowy Kot, chindi. Tak. Kot.
Tu jestem, Kocie.
A ja idę za tobą.
Wiem.
Dobre wybrałeś miejsce.
To ono mnie wybrało.
Wszystko jedno. Lepsze niż miasta.
Billy zatrzymał się, by zatrzeć swoje ślady, stworzyć wrażenie jeszcze jednej zasadzki.
...Nadchodzę. Nie możesz ciągle uciekać.
Tylko tak daleko, jak muszę. Jesteś ranny...
Tak. Ale to mnie nie powstrzyma. Spotkamy się.
Na pewno.
Czuję, że jesteś silniejszy, niż byłeś.
Może.
Którykolwiek z nas zwycięży, i tak będzie to lepsze, niż cokolwiek innego. Każdy z nas jest

ostatnim ze swego ludu. Co jeszcze nam pozostało?

Nie wiem.
To niezwykłe miejsce. Nie wszystko w nim pojmuję.
Ja też nie.
Wkrótce się spotkamy, stary nieprzyjacielu. Jesteś zadowolony, że uciekałeś?
Billy z wysiłkiem próbował się nad tym zastanowić.
Tak, stwierdził w końcu.
Pomyślał o pieśni, ale chwila nie była właściwa, by ją zaśpiewać. Grom wymamrotał coś w

głębi kanionu.

Zmieniłeś się, łowco, od ostatniego razu, gdy byliśmy tak blisko siebie.
Wiem teraz, dokąd zmierzam, Kocie.
Spiesz się więc. Mogę być bliżej, niż myślisz.
Obserwuj cienie. Możesz nawet być bliżej, niż ty myślisz.
Cisza. Poszerzenie i otwarty widok daleko w przód. Zatrzymał się zaskoczony, gdyż nagle

mógł spojrzeć na dużą odległość. Jak wstęga, jego szlak prowadził dalej i dalej, a potem
skręcał w górę. Nie rozumiał, ale to bez znaczenia. Ruszył lekkim truchtem, pochłaniającym
dystanse. Z ciemności wysoko nad głową doleciał krzyk ptaka.

Dalej jeszcze, on powraca ze mną, Nayenezgani,
kręcąc swą czarną laską dla ochrony.
Błyskawica płonie za nim i przed nim.
Do pierwszego szczebla drabiny,

background image

do Miejsca Ukazania
powraca ze mną;
i tęcza powraca ze mną,
a gadający ketahn mnie naucza.
Wspinamy się na dwanaście szczebli drabiny.
Małe, błękitne ptaki śpiewają nad głową,
Trzmiel śpiewa za plecami.
Hashje-altye powraca ze mną.
Zdobędę Górę Ukazania,
Górę Wodza, Górę Deszczu,
Górę Kukurydzy, Górę Pyłku...
Powracam. Nad figurę pyłku, by usiąść.
By mieć dom, ogień, żywność,
miejsce dla odpoczynku, stopy, nogi, ciało,
by posiąść umysł, głos, moc
poruszania. Mowę, co jest błogosławiona.
Powraca ze mną. Gromadząc te rzeczy,
Wspina się. Poprzez mgły i chmury,
mchy i trawy,
lasy, skały i ziemię
czterech kolorów. Powraca.
„Wnuku mój, oto stoimy na tęczy.”

B

ieg. Odgłosy wiatru i wody są teraz częścią muzyki bębna. Ścieżka staje się coraz

wyraźniejsza: krwistoczerwona, przyprószona płatkami śniegu.

Grunt zadrżał jeden raz i coś jakby kolumna dymu wyrosła przed nim, w gąszczu obok

szlaku. Zmieniając barwy, kolumna zwijała się rosnąc, a pięć mglistych twarzy nabrało
kształtu wewnątrz niej. Rozpoznał swe duchy opiekuńcze.

— Billy, przyszliśmy, by poprosić cię jeszcze raz — odezwały się jednym głosem. —

Zagrożenie wzrasta. Musisz porzucić szlak, wyjść z kanionu. Szybko. Musisz dotrzeć do
miejsca, gdzie ktoś cię spotka i przeniesie w bezpieczne miejsce.

— Nie mogę teraz zejść ze szlaku — odparł. — Już na to za późno. Mój wróg się zbliża.

Droga przede mną jest wyraźna. Dziękuję wam raz jeszcze. W tej sprawie nie mam już
wyboru.

— Zawsze jest jakiś wybór.
— Więc już go dokonałem.
Dymna istota rozpłynęła się, gdy ją mijał.
Widział już to, co było chyba końcem szlaku i poczuł dotyk atawistycznego lęku pojmując,

dokąd go zaprowadzi. To była Grota Mumii, pradawne siedlisko umarłych, wysoko na ścianie
kanionu.

Gdy był bliżej, rozrosła się przed nim: ruina ukryta w niszy. Na półtora mgnienia oka

zalśniła za jednym z okien zielona poświata. Potem wiatr przycichł i wzniósł się znowu. I
znowu. Znowu.

Usłyszał dźwięk, jakby ktoś wysoko na niebie strzepnął ogromną płachtę. Wpatrywał się w

swój cel i podążał szlakiem aż do stóp urwiska. A kiedy biegł, dźwięk powtarzał się wciąż
głośniejszy i bliższy. Wreszcie dobiegał prosto z góry; całym ciałem czuł każde jego uderzenie.

background image

A potem powietrzem przepłynął ciemny kształt.

Gdy podniósł głowę, ujrzał ogromną, podobną do ptaka istotę, opadającą by siąść na

krawędzi urwiska wysoko ponad Grotą Mumii. Zwolnił podchodząc do ściany; wkroczył na
osypisko. I wiedział, spoglądając na czarnego ptaka, nieruchomego teraz i patrzącego w dół,
że widzi Haasch’eeshzhini, Czarnego Boga, pana łowów. Nim zdążył odwrócić głowę,
napotkał bezlitosny wzrok skierowanego ku niemu żółtego oka.

Czy muszę to zakończyć pod twoim spojrzeniem, Władco Mroku? Myślał. Jestem teraz

myśliwym i ofiarą. Po której stronie staniesz?

Pokonał osypisko, podążając wzrokiem wzdłuż pionowego teraz szlaku, prowadzącego do

ukrytych ruin. Tak, to chyba najłatwiejsza trasa...

Podszedł do ściany, znalazł pierwszy chwyt, pierwsze oparcie stopy. Rozpoczął

wspinaczkę.

Podejście. Wolniej w najbardziej śliskich miejscach. Dziwne mrowienie dłoni, gdy dotarł

wyżej. Jak wtedy...

Nie. Zatrzymał się. Wszystko, czym był w tej chwili, było elementem polowania. Ale też

fragmentem przeszłości. Zapomnij. Wspinaczka. Łowy. Tylko pozycja jest ważna. Wiedza
płynie ze wspomnień. Opanuj ją teraz. Podciągnął się, nie patrząc na czarny cień wysoko w
górze, nie patrząc za siebie. Już niedługo.

Już wkrótce wkroczy do siedziby śmierci i będzie oczekiwał swego prześladowcy. Ucieczka

dobiega już końca. Szybciej. Trzeba dotrzeć na miejsce i ukryć się, zanim nadejdzie Kot.
Mokry chwyt. Złapać mocniej.

Rzut oka w górę. Tak. Już widać. Niedaleko. Ostrożnie. Podciągnąć się. Tam.
Po kilku minutach wdrapał się na półkę, przeszedł na lewo. Kolejny chwyt. Znowu w górę.
Podpełznąć. Już w porządku. Wyprostować się. Przesunąć bliżej ściany. Wejść. Żadnej

zielonej poświaty. Przejść za mur...

Przeszedł wzdłuż ściany, wyglądając przez szczeliny na dno kanionu. Nic. Niczego jeszcze

nie widać. Dalej. Ten duży otwór...

Dobrze. Stop. Odpiąć broń. Sprawdzić. Oprzeć o parapet. Czekać.
Nic. Wciąż nic. Grota była wilgotna, pełna gruzu. W lśnieniu fosforyzującej mgiełki zbadał

spojrzeniem przestrzeń przed sobą. Był mistrzem czekania. Oparł plecy o blok kamienia; z
ręką na uchwycie broni patrzył w głąb kanionu.

Minęła blisko godzina, a w obrazie nie nastąpiły żadne zmiany.
A potem cień, wolny, sunący wzdłuż ściany, daleko z przodu, po lewej stronie. Ruch był

niemal niedostrzegalny, dopóki w pewnym momencie uświadomił sobie, że tego cienia nic
nie może rzucać.

Uniósł broń — miała prosty celownik — i wymierzył. Pomyślał o dokładności strzału i

znów ją opuścił. Za daleko. Jeśli ten cień naprawdę jest Kotem, nie chciał ryzykować, że chybi
i zdradzi swoją pozycję.

Cień się zatrzymał. Spłynął w formę skały i przez długi czas pozostawał w bezruchu. Billy

zaczynał prawie wierzyć, że cała sekwencja obrazów była tylko złudzeniem, wywołanym grą
światła i mroku. Naprowadził celownik na skałę.

Jesteś gdzieś blisko, Billy. Wyczuwam cię.
Nie odpowiedział.
Gdziekolwiek się schowałeś, wkrótce tam będę.
Może jednak zaryzykować strzał? Kot będzie potrzebował czasu, by przybrać bardziej

ruchliwą postać. Na pewno w ciągu tej chwili zdąży wypalić kilka razy...

Znów poruszenie. Skała drgnęła, popłynęła, uformowała się nieco dalej.

background image

Cierp, łowco. Niedługo umrzesz. Pierwszy strzał cię zdradzi, a ja uniknę wszystkich

następnych. Zobaczysz mnie, gdy będę gotów, by być widzianym. Wtedy wystrzelisz.

Znów zaczął się ruch, przepływ ku prawdziwej skale pod płaską przewieszką. W centrum

amorficznej bryły pojawiło się błyszczące oko Kota; kształtowały się kończyny.

Billy przygryzł wargę; pamiętał, że widział kiedyś, jak na rodzinnej planecie metamorf

torglindu wbiega po prawie pionowej ścianie. Przycisnął spust i chybił.

Kot znieruchomiał na ułamek sekundy, gdy dostrzegł wysoko nad głową błysk wystrzału.

Potem poruszył się, lecz wolniej, niż oczekiwał Billy; widocznie naprawdę był ranny.
Odskoczył w kierunku pasa kamieni pod urwiskiem. Natychmiast spojrzał w górę, dostrzegł
swój błąd, i znów skoczył w przód. Nie zdążył.

Wyrwany strzałem wielki blok kamienia zsunął się w dół i uderzył o półkę, pod którą skrył

się Kot. Odrywał już łapy od ziemi, gdy runęła na niego skała.

Łowco! Chyba... wygrałeś...
Billy wystrzelił znowu. Tym razem wypalił grunt mniej więcej dziesięć jardów od miejsca

upadku głazu. Lekko przesunął lufę i wcisnął spust. Szczyt rumowiska eksplodował.

Miał wrażenie, że dostrzega masywną łapę, sterczącą spod stosu. Ale z tej odległości nie

był pewny.

Coś drgnęło?
Strzelił jeszcze raz, trafiając w sam środek stosu.
Kanion zadudnił potężnym krakaniem. Znów rozległ się szum skrzydeł. Billy spojrzał w

górę; po prawej strome dostrzegł przesuwający się szybko cień.

— Skończone — zaśpiewał, opierając głowę na przedramieniu. — A moja wdzięczność

wzlatuje jak dym...

Słowa cichły z wolna, gdy badał wzrokiem dno kanionu. Zmarszczył czoło. Wstał. Wychylił

się, by lepiej widzieć.

— Dlaczego? — zapytał głośno.
Nic mu nie odpowiedziało.
Szlak, którym podążał, nie kończył się w tym miejscu. Wcześniej jakoś tego nie zauważył.

Biegł na prawo, znikał z pola widzenia za krzywizną kanionu i zapewne prowadził jeszcze
dalej.

Zarzucił broń na ramię i poprawił plecak. Nie rozumie, ale pójdzie dalej.
Wrócił do punktu, gdzie zakończył wspinaczkę i rozpoczął zejście.




Bolało go ramię. Poza tym deszcz padał mu prosto w twarz, a jakiś ostry kamień kłuł w

plecy. Uświadomił sobie te fakty, nim jeszcze pojął ich znaczenie: przeżył.

Żelazny Niedźwiedź otworzył oczy. Latarka Żółtej Chmury leżała na ziemi, oświetlając

żwirowe osypisko.

Odwrócił głowę i zobaczył Żółtą Chmurę. Siedział oparty plecami o skałę, wyciągając przed

siebie nogi. Obie dłonie przyciskał do lewego uda.

Żelazny Niedźwiedź podniósł głowę, wyciągnął rękę, wsparł się na łokciu.
— Żyję — oznajmił siadając. — Co z tobą?
— Złamana noga — odparł Żółta Chmura. — Powyżej kolana.
Żelazny Niedźwiedź wstał, podniósł latarkę, skierował ją na towarzysza.
— Nienajlepsze miejsce — stwierdził. — Nie możesz nawet kuśtykać.
Przykucnął przy rannym.

background image

— Nie jestem pewien, co powinniśmy zrobić — przyznał. — Masz jakieś propozycje?
— Wezwałem już pomoc. Mój przenośny telefon nie ucierpiał. Będą tu z lekarzem.

Wyciągną mnie na noszach, jeśli trzeba. Nie martw się. Wyjdę z tego.

— Dlaczego jeszcze żyjemy?
— Uznał, że nie warto nas zabijać. Byliśmy jak irytujący natręt. Odepchnął nas tylko z

drogi.

— Człowiek od razu czuje się ważny, co?
— Ja się nie skarżę. Słuchaj, tam, pod skałami, jest trochę suchego drewna. Przynieś je tu.

Przyda mi się ogień.

— Jasne — poszedł we wskazanym kierunku. — Ciekawe, jak daleko dotarł ten stwór.
— Nie możesz sprawdzić?
— Wolę nie zbliżać się do niego na tym poziomie. Może cię zmiażdżyć samymi myślami.
— Pójdziesz za nim?
— Jeśli wymyślę sposób, żeby go nie zgubić.
Żółta Chmura uśmiechnął się i skinieniem głowy wskazał kierunek.
— Poszedł tędy.
— Nie jestem tropicielem, jak ty.
— Do diabła, wcale nie musisz być. Ten stwór jest ciężki i biegnie. Nie próbuje się kryć. Tu

żadna sztuka. Zupełnie go nie obchodzi, czy któryś z nas się dowie, którędy poszedł. Weź
światło. Ja będę miał ogień. Zobaczysz ślady, jakie zostawia.

Przyniósł naręcze drew, poszedł po więcej. Zanim wrócił, Żółta Chmura zdążył rozpalić

ognisko.

— Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić?
— Nie. Idź już.
Umocował broń i wziął latarkę. Kiedy poświecił w głąb kanionu, bez trudu dostrzegł ślady.
— I weź to — Żółta Chmura podał mu telefon.
— Dobra. Spróbuję jeszcze raz.
— Może trzeba celować w to oko.
— Może. Na razie.
— Powodzenia.
Odwrócił się i ruszył. Woda była mroczną, gadatliwą istotą, której mowy nie rozumiał.

Droga była czysta. Ślady były duże.



Wiatr kołysze trawy.
Śnieg szybuje nad ziemią.
Trąba powietrzna chodzi po górach,
unosząc kurz.
Skały dzwonią
wysoko w górze, poza mgłami.
Światło słońca wylewa się
jak woda z pękniętego dzbana.
Znowu będziemy żyć.
Zaśnieżona ziemia
wysuwa się z wietrznego wiru.
Znowu będziemy żyć.

background image

Z

a wypukłością ściany kanionu; idzie dalej. Podmuchy wiatru tutaj, gdzie potok nabrał

szerokości; wirujące, lśniące cząsteczki poprzez obłąkaną pieśń wody. Tamta strona bardziej
osłonięta, ale czerwona ścieżka biegnie blisko urwiska. Teraz prowadzi pod górę. Zmarszczki
na wodzie jak płynne piktogramy. Odciski łap wiarołomnego. Pokryte lodem kości obok
szlaku. Królik. Spalony hogan, wewnątrz zielony blask. Miejsce śmierci. Odwrócić wzrok.
Lśnienie kryształu. Ściana w pasma śniegu, w dotyku jak pióra. Szlak wije się dalej. Jak daleko
sięga spojrzenie. Co teraz jest ofiarą?

Przerwa, łyk wody z przekraczanego strumyka. Parzy zimnem. Pachnie skałami i ziemią. Z

przodu wał mgły; zbliża się, wewnątrz zamaskowani tancerze, wokół południowo-błękitna
jasność. Podziemne rytmy. Staje się dymem, płynie wzdłuż swej ścieżki milczący i
bezkształtny, mknie by wtopić się w to miejsce pływów i kadencji tańca ziemi. Tak. I zatracić
się w nim.

Białe i miękkie, przytłumione dźwięki, jak w tamtym miejscu, gdzie tak dawno temu

polował na garletta...

Tancerze z prawej, tancerze z lewej, tancerze przecinają mu drogę. Czy w ogóle go

dostrzegają, niewidzialnego jak ducha, gdy sunie między nimi wzdłuż wciąż jasnej, wciąż
czerwonej ścieżki, niby wyrysowanej na ziemi krwią i płomieniem?

Jeden zbliża się niosąc coś okrytego materiałem tkanym w dawne wzory. Billy zatrzymuje

się, gdyż tancerz blokuje mu drogę i wysuwa przedmiot. Odkrywa go, ukazując parę rąk. Billy
przygląda się. Ta blizna u podstawy lewego kciuka... To jego ręce. Gdy je poznaje, unoszą się i
zawisają przed nim, jakby sam podniósł je do oczu. Czuje je niby rękawiczki na kończynach
ducha. Obdzierał nimi ze skóry upolowaną zwierzynę, walczył nimi, gładził włosy Dory...

Pozwala, by zajęły miejsca z boków. Dobrze mieć je znowu. Tancerz odchodzi. Billy kręci

się niczym śnieżny wir i rusza swym szlakiem.

Nie istnieje czas. Kępka szarych badyli, stercząca z ziemi na zboczu po prawej stronie

szlaku... Przystaje by patrzeć jak zielenieją, na powierzchniach pojawiają się zgrubienia,
zmieniają w pączki. Pączki pękają, wysuwają liście, odwracają się, rosną. Kwitną białe kwiaty.

Idzie dalej, machając rękami. Kolejny tancerz z kolejnym pakunkiem nadchodzi od lewej.

Zatrzymuje się w powietrzu i rękami odbiera dar swoich stóp. Przywraca je na miejsce, na
ziemię pod sobą. Tyle mil przemierzyli wspólnie...

Dalej, wciąż dalej szlakiem. Przez podeszwy stóp wyczuwa uderzenia pulsu ziemi. Czas nie

istnieje. Płatki śniegu opadają w górę. Potok odwrócił bieg. Krew spływa z powrotem do
rannego jelenia, leżącego na drodze. Skacze na nogi, odwraca się i znika.

Mgła rozsuwa się jak kurtyna. Czterej zamaskowani tancerze podchodzą, by wręczyć mu

jego własne ciało. Gdy znowu go nosi, dziękuje im, lecz odchodzą w milczeniu.

Podąża szlakiem. Mgła się przesuwa. Wszystko się przesuwa prócz szlaku.
Narasta dźwięk, jakiego nie słyszał od bardzo wielu już lat. Rodzi się daleko za nim, zbliża

się, nabiera mocy: gwizd pociągu.

Potem słyszy sapanie. Przecież nie budują już takich maszyn. Pociąg nie miałby tu po czym

jechać. Nie ma...

Widzi tory, biegnące równolegle do szlaku. Ta skalna półka z przodu przypomina peron...
Znowu rozbrzmiewa gwizdek. Bliżej. Czuje dudnienie kół, nałożone na rytmy ziemi.

Nadjeżdża pociąg, jakiego nie oglądał od lat. Nadjeżdża niemożliwy pociąg w niemożliwym
miejscu. Billy kroczy przed siebie, a dźwięk wypełnia cały świat. Za moment powinien go
wyprzedzić.

background image

Ryk gwizdka ogłusza. Billy odwraca głowę.
Tak. Dojeżdża. Stary, czarny, dyszący dymem, podobny do smoka parowóz, za nim rząd

pasażerskich wagonów. Słyszy zgrzyt hamulców.

Spogląda na peron, gdzie czeka samotna, przygarbiona postać. Niemal znajoma...
Parowóz wyprzedza go ze stukiem i wrzaskiem tarcia metalu, zwalnia, zwalnia, hamuje i

staje obok peronu. Zapach dymu, smarów, rozgrzanego żelaza.

Postać na peronie podchodzi do pierwszego wagonu i wtedy Billy rozpoznaje starego,

martwego pieśniarza, który nauczył go pieśni. Tuż przed wejściem mężczyzna odwraca się i
macha do niego.

Przesuwa wzrokiem po oknach wagonu. Za każdym widzi twarz. Rozpoznaje je wszystkie.

To ludzie, których znał i którzy już nie żyją: jego matka, babka, wujowie, kuzyni, dwie
siostry...

Dora.
Tylko Dora patrzy na niego. Pozostali spoglądają w przestrzeń, obserwują krajobraz,

nowego pasażera...

Dora patrzy prosto na niego, a jej dłonie szarpią zamki w dolnych rogach okna. Niemal

gorączkowo popycha i ciągnie do góry.

Znowu odzywa się gwizdek. Parowóz rusza. Billy biegnie, pędzi w stronę pociągu, wagonu,

okna...

Pociąg szarpie, zgrzyta. Kręcą się koła.
Dora wciąż walczy z zamkami. Nagle okno odsuwa się w górę. Jej usta się poruszają.

Krzyczy coś, ale słowa giną w wśród szumu pociągu.

On także wykrzykuje. Jej imię. Dora wychyla się z okna, wyciąga rękę.
Pociąg nabiera szybkości, ale on jest tuż obok. Także wyciąga rękę. Tylko metr dzieli ich

dłonie. Wciąż porusza wargami, ale nie słychać słów. Obraz rozpływa się na moment i wydaje
się, że Dora spada, spada coraz dalej.

Przyspiesza kroku, odległość między nimi maleje: dwie stopy, jedna, osiem cali...
Chwytają się za ręce i Dora się uśmiecha. Przez moment biegnie równo z pociągiem,

potem zaczyna zostawać w tyle. Pojmuje, że musi ją puścić.

Rozwiera palce i patrzy, jak Dora oddala się. Upada.
Nie wie, jak długo leży. Kiedy znów podnosi głowę, pociągu już nie ma. Nie ma torów. Nie

ma peronu. Jego wyciągnięta ręka leży w lodowatym strumyku. Śnieg pada na niego. Wstaje.

Wielkie płatki przepływają obok. Wiatr ucichł. Odgłosy wody są przytłumione. Podnosi

rękę i wśród ciszy patrzy na nią jak na obcy, nieznany przedmiot.

Po długiej chwili odwraca się i odnajduje szlak. Rusza nim w dalszą drogę.
Marsz. Na zmianę euforia i depresja, w końcu połączone razem. Pochwycić ją i znowu

wypuścić. By odjechała przez śniegi widmowym pociągiem Smohalli. Drugie rozstanie. Czy
nastąpi drugie połączenie?

Dostrzegł, że kroczy po gigantycznym piaskowym rysunku. Cały grunt pod nogami był

stylizowany i wielobarwny. Szedł po śladach tęczy, przechodząc między Eth-hay-nah-ashi
Tymi-którzy-trwają-razem. To bliźniaki, stworzone w Drugim świecie przez Begochiddy.
Pierwszy Człowiek i inny przybyli tą trasą z Podziemnego Świata. Sam rysunek był używany w
Hozhoni, Drodze Błogosławieństwa. Szlak Billy’ego podążał za tęczą do łodygi kukurydzy,
gdzie stał się żółty jak kukurydziany pyłek. W górę zatem, w górę po łodydze. Jaskrawy błysk
rozjaśnił niebo, gdy przechodził między kobiecą tęczą i męską błyskawicą. Przeszedł między
postaciami Wielkiej Muchy, dążąc na północ, do stopni żółtego pyłku.

Wyjście, by znowu wrócić na szlak, mijając z prawej strony szczelinę wielkiego kanionu.

background image

Wciąż na północ. Sam, śpiewając. Jest piękno w padającym śniegu. Piękno wszędzie wokół...

Podziwiaj je, póki możesz, tropicielu.
Kot? Przecież jesteś martwy! Między nami wszystko skończone!
Naprawdę jestem?
Dotknąłem twojej łapy w tym miejscu, gdzie padłeś. Była sztywna i zimna. Nie było w tobie

życia.

Skoro tak twierdzisz...
I nie mogłeś się wydostać spod tego stosu kamieni.
Przekonałeś mnie. Wrócę i ułożę się tam.
Billy spojrzał za siebie. Nie dostrzegł niczego prócz płatków śniegu w kanionie.
...Ale najpierw cię odnajdę.
To nie powinno być trudne.
Miło mi to słyszeć.
Chcę dokończyć, co zacząłem. Spiesz się.
Dlaczego na mnie nie zaczekasz?
Muszę podążać szlakiem.
I to jest ważniejsze ode mnie?
Od ciebie? Ty jesteś teraz niczym.
To niezbyt pochlebne stwierdzenie. Ale dobrze. Jeśli znowu musimy się spotkać na twoim

szlaku, spotkamy się na twoim szlaku.

Billy sprawdził broń.
Powinieneś odjechać pociągiem, stwierdził.
Nie rozumiem cię, ale to nie ma znaczenia.
Ależ ma.
Billy ominął kolejny głaz i zobaczył, że szlak prowadzi dalej.
Śnieżny wir zatańczył nad wodą. Usłyszał pojedyncze uderzenie bębna.
...Błękitna magia unosi mnie w swej dłoni.

T

ępy, pulsujący ból w ramieniu nie sprawiał takich cierpień jak poprzednio. Zaglądał w

mijane nisze cienia zastanawiając się, czy bestia nie czeka gdzieś, by na niego skoczyć.
Wiedział, że to irracjonalny lęk, gdyż wyraźnie widział przed sobą ślady. Zresztą, po co
miałaby zawracać i czaić się w zasadzce, gdy mogła poświęcić dodatkową sekundę i zgnieść
go, gdy się spotkali?

Żelazny Niedźwiedź klął i nadal się rozglądał. Jego oddech unosił się kłębami pary. Nos mu

przemarzł, a oczy co chwilę zachodziły łzami.

Żółta Chmura miał rację. Nietrudno było podążać tym śladem. Łatwy i prosty. Głęboki i

wyraźny.

Czy to jakiś ruch po lewej?
Tak. Krzaki falujące na wietrze.
Zaklął znowu. Czy naprawdę jego przodkowie prowadzili wyprawy wojenne? To tyle, jeśli

chodzi o genetykę...

Jimmy! Nie wyłączaj mnie!
Na pewno nie, Charles. Przyda mi się czyjeś towarzystwo.
Gdzie jesteś? Co się dzieje?
W kanionie. Śledzę tego stwora.
Jesteśmy tutaj, w Arizonie, w hotelu niedaleko wejścia do kanionów.

background image

Po co?
Żeby pomóc, jeśli potrafimy. Idziesz za tą bestią? Czy jest z tobą Żółta Chmura?
Był, ale złamał nogę. Wezwał już pomoc.
Spotkaliście go?
Tak. Wyszedłem z tego ze zwichniętym barkiem. Ale wpakowałem w niego parę strzałów.
Byłeś nieprzytomny?
Tak.
Nie wiedziałem, czemu przez pewien czas nie mogłem cię odszukać. Miałeś kontakt z

Pieśniarzem?

Nie.
My mamy. To rzeczywiście zwariowany Indianin.
Myślę, że wie, co robi.
A czy ty wiesz?
Chyba jestem drugim zwariowanym Indianinem.
To fakt.
Wygląda na to, że w tym miejscu przechodzimy przez wodę.
Uważam, że powinieneś się wycofać. Podążasz dwoma tropami, nie jednym.
Zaczyna padać śnieg. Boże, mam nadzieję, że nie zasypie śladów. Ale topnieje, kiedy

dotyka ziemi. To dobrze.

Przecież ten stwór już raz prawie cię zabił.
Zmieniają kształt.
Ślady?
Tak. I przesuwają się bliżej urwiska. Zastanawiam się, co to oznacza.
Że masz strzelać do wszystkiego, co się rusza.
Widzę coś mokrego i błyszczącego... Ciekawe, jak wygląda jego krew.
A w ogóle jak daleko zaszedłeś?
Nie wiem. Mam rozbity zegarek. Ale wydaje mi się, że idę już całą wieczność.
Może lepiej zatrzymaj się i odpocznij.
Nie, do diabla. Pora spróbować przebieżki. Mam przeczucie. Myślę, że jestem już blisko i że

stwór jest ranny.

Nie chcę siedzieć w twoim umyśle, kiedy cię dopadnie.
Nie odchodź jeszcze. Jestem przerażony.
Zaczekam.
Przez następny kwadrans biegnąc obok skalnej ściany czuł milczącą obecność Fishera. Nie

rozmawiali, póki nie zwolnił przed zakrętem, by złapać oddech.

Tutaj szedł wolno. Skradał się. Ale jest tylko trochę tej błyszczącej cieczy, zauważył. Bądź

ostrożny.

Jestem. Przełączę tylko na czarne światło i włożę gogle. Schylę się i zajrzę za róg.
Przez długą chwilę trwała cisza.
I co?
Nic nie widzę.
Skierował promień na ziemię.
Ślady znów się zmieniają. Pójdę za nimi.
Czekaj! Dlaczego nie spróbujesz wysondować?
Boję się dotykać jego umysłu.
Na twoim miejscu bardziej bym się bał całej reszty. Działaj wolno i spokojnie. Sprawdź

tylko jego obecność. Podkradnij się psychicznie. Pomogę.

background image

Masz rację, ale wolę sam to załatwić.
Sięgnął w głąb kanionu. Najpierw ostrożnie, potem z coraz większą energią.
Nic. Nic tam nie ma, oświadczył. Widzę ślady, ale nie wyczuwam bestii. Zresztą Pieśniarza

też nie. Musieli pójść dalej.

Na to wygląda...
Zbliżał się do zakrętu. Szedł powoli, badając ślady na ziemi. Za występem zmieniały się,

tworząc podłużne zagłębienia, najpierw szersze, potem węższe, wreszcie całkiem okrągłe.

Zatrzymał się widząc dokąd prowadzą. I ruszył biegiem dostrzegając coś innego niż skała.

Ślady Pieśniarza znaczyły grunt wokół nierównego kopca, w pobliży sterczącej łapy. Dopiero
po dłuższej chwili zmusił się, by odrzucić kilka kamieni, a i to dopiero po dokładnym
sondowaniu psychicznym. Zajęło mu to kilka minut, po których dyszał ciężko zlany potem.
Wreszcie jednak spojrzał na zmętniałe teraz oko w smukłej, nieruchomej głowie.

Wygrał, stwierdził Fisher. Załatwił tego stwora.
Żelazny Niedźwiedź milczał.
Już po wszystkim. Pieśniarz zwyciężył.
Jest piękny, szepnął Żelazny Niedźwiedź. Ta szyja... oko, jak klejnot...
Martwy, powtórzył Fisher. Zaczekaj, muszę sprawdzić. Powiem ci, gdzie masz się wspinać.

Ktoś cię zabierze.

Ale gdzie jest Pieśniarz?
Chyba sam sobie poradzi. Jest już bezpieczny. Wyjdzie, kiedy będzie gotowy. Czekaj.
Idę za nim.
Co? Po co?
Nie wiem. Nazwij to przeczuciem. Powiedzmy, że po tym wszystkim chciałbym go

zobaczyć.

Jak go znajdziesz?
Zaczynam łapać, o co chodzi z tym tropieniem. Nie powinienem mieć większych

problemów.

Sprawa skończona... a okolica nie jest bezpieczna.
Na razie jego ślady prowadzą przez bezpieczne miejsca. Poza tym mam tu telefon.
Żebyś sam nie zwariował.
Nie martw się.
Żelazny Niedźwiedź odwrócił się, zsunął gogle, przełączył latarkę na zwykłe światło i ruszył

tropem Pieśniarza.

Zostawię cię na chwilę, poinformował Fisher. Muszę zawiadomić pozostałych. I trochę

odpocząć.

Nie ma sprawy.
Żelazny Niedźwiedź zmierzał na północ. Przez moment zdawało mu się, że słyszy gwizd

pociągu i pomyślał o ojcu. Ciężkie płatki śniegu szybowały w powietrzu. Zawinął szalik wokół
nosa i ust i szedł dalej.



Merc y Spend er

kiedy się dowiedziała,
otworzyła butelkę ginu, którą tu przywiozła
& nalała sobie szklaneczkę,
nucąc „Rock of Ages”;

background image

czuła zanik odpowiedzialności,
składała dziękczynienie,
myślała, jakie książki przeczyta
& co zrobi na drutach
w okresie leczenia;
zmówiła krótką modlitwę
za duszę Waltera Sandsa,
którego nagle
zobaczyła przed sobą
w szklance;
kręcił głową;
„Spoczywaj w pokoju”, szepnęła
& ścisnęła szkło,
a kiedy chciała sobie dolać
szklanka pękła;
była senna
& postanowiła zrezygnować
& odłożyć ceremonię
na jutro;
& spała niespokojnie.



Alex M ancin

gdy tylko się dowiedział, przeskoczył do domu,
gra skończona,
jego strona zwyciężyła
jak zwykle;
& kiedy pożegnał się z innymi
& wrócił do siebie,
odwiedził psiarnię
& długo bawił się z psami,
zwinnymi, szczekającymi & liżącymi ręce...
czytał ich uczucia do siebie
& to dodało mu otuchy...
potem siadł przed komputerem
ze szklanką ciepłego mleka pod ręką,
odpowiadając na liczne wiadomości,
które nadeszły,
jak zwykle;
zbyt podniecony, by zasnąć,
wspomnienia ostatnich zdarzeń
skakały w umyśle
jak małe pieski;
a uśmiech Waltera Sandsa
błysnął przez moment na ekranie
gdy odczytywał kursy akcji

background image

& bawił się parą pamiątkowych kostek
znalezionych w dolnej szufladzie
komody w garderobie.



Elizabeth Brook e

miała ochotę pójść z kimś do łóżka,
zaskoczyła ją
siła tego uczucia,
ale pomyślała, że
tempo & napięcie ostatnich dni
& nagłe odprężenie
wzbudziły pragnienie również fizycznego relaksu;
& tak pożegnała pozostałych
& przeskoczyła do Anglii
by zaprosić przyjaciela
na herbatę,
by porozmawiać o ostatnich wydarzeniach,
posłuchać muzyki kameralnej
& złożyć na spoczynek ducha Waltera Sandsa,
który niepokoił ją
bardziej niż trochę.



Charle s Dick ens Fi sh er

w swoim pokoju w Chacie Ognistego Ptaka
z kubkiem kawy,
wyjrzał przez okno na zasypaną śniegiem ziemię,
myśląc o szwagrze
& Indianach
z westernów, które oglądał
& o przetrwaniu na odludziu
& o wielkiej, martwej bestii,
której obraz wytworzył
przed sobą, na trawniku
(budząc przerażenie jakiejś pary naprzeciwko,
akurat w tej chwili
wyglądającej przez okno),
pamiętał jej wygląd z wideo,
które obejrzał wcześniej;
oko płonące jak kryształ Waterforda,
kły jak stalaktyty;
potem zlikwidował wizję
& przywołał pełnowymiarowy
obraz Waltera Sandsa

background image

siedzącego w fotelu
& patrzącego na niego;
& kiedy zapytał
„Jak się czujesz będąc martwy?”,
Sands wzruszył ramionami
& odpowiedział
„Ma to swoje zalety,
ma swoje wady”.

N

aprzód. Teraz wzdłuż zachodniej krawędzi kanionu, zmierzając na północny wschód.

Zakręt; szlak skręca bardziej ku północy. Dalej od kanionu, przez śnieg, w stronę drzew.
Ponad godzinę temu szlak poprowadził go przez wodę i w górę urwiska. Tu, na szczycie, wiatr
był silny, ale śnieg prawie nie padał. Może z rzadka jakiś pędzący przed siebie płatek.

Szedł dalej. Kojot zawył między drzewami, albo może za nimi, w przedzie. Napływały

zapachy lasu i dźwięki stukających o siebie gałęzi.

Raz tylko spojrzał za siebie, nim wszedł między drzewa. Zdawało się, że zielonkawa

poświata jarzy się tuż ponad skrajem kanionu. Zasłonił ją wirujący, porwany wiatrem śnieg, a
po chwili wyrosły wokół drzewa i wiatr osłabł. Lód opadał z suchym trzaskiem, gdy potrącał
konary. Przypominało to całkiem inny świat, miejsce wiecznego zmroku i chłodu, gdzie
polował na to, co później nazwał lodowym niedźwiedziem. Słońce było tam maleńką, bladą
plamką, pełznącą nad horyzontem. W każdej chwili mógł usłyszeć gwizdy niedźwiedzi; wtedy
pozostawały tylko sekundy, by rozpiąć barierę i położyć zaporę paraliżującego ognia, nim
zaatakuje stado. Potem przenieść barierę, by ochronić trafionych, zanim pożrą ich
towarzysze. Wezwać prom...

Spojrzał w górę, jakby oczekiwał, że zobaczy jego przelot. Ale ze wszystkich stron płynęła

tylko perłowo-szara zasłona chmur. Te łowy były inne. To, co tropił, nie da się łatwo
schwytać ani przetransportować do klatki. Tym ciekawsza jest gra.

Przekroczył strumyk o skutych lodem brzegach. Jego ścieżka skręciła nagle, prowadząc

przez arroyo, gdzie coś o zielonych oczach przyglądało mu się z niewielkiej jaskini. Teren
wznosił się, a drzewa rosły coraz rzadziej.

Szlak wiódł go w lewo, wciąż pod górę. Wspinał się wyżej i wyżej, by wreszcie dotrzeć do

grzbietu, z którego roztaczał się widok na całą okolicę. Tam się zatrzymał, spoglądając ku
czarnej północy, gdzie szlak biegł poza zasięg wzroku w tym dziwnym półświetle,
towarzyszącym jego wędrówce. Otworzył sakwę i rzucił pyłek na ścieżkę. Potem odwrócił się
na błękitne południe, w stronę rozpadliny, z której tu przybył. Rzucił więcej pyłku i po raz
pierwszy zauważył, że z tyłu nie było szlaku, że ścieżka znikała, kiedy tylko nią przeszedł. Czuł,
że gdyby nawet próbował, nie zdołałby zrobić choćby kroku w tamtym kierunku. Dotarł w to
miejsce drogą bez powrotu.

Spojrzał na żółty zachód, gdzie dzień składał się i zwijał. Rzucając pyłek myślał o

zakończeniach, o domykaniu cykli. Potem na wschód, myśląc o wszystkich porankach, które
widział, i o następnym, który stamtąd nadejdzie. Wzrok sięgał niezwykle daleko, z wyjątkową
ostrością. Pomyślał o ziemi, nad którą płynęła jego wizja; dodawał jej rysy z wewnętrznego
pejzażu wspomnień; zastanawiał się, dlaczego chciał kiedyś odrzucić Dinetah, będącą tak
ważną jego częścią.

Nie wiedział, jak długo stał patrząc na wschód. Powietrze wokół wypełniło się nagle

wirującymi drobinami światła. Usłyszał ciche brzęczenie. Miał wrażenie, że tańczy przed nim

background image

rój świetlików. Niespodziewanie odleciały w prawą stronę. Pojął, że to rodzaj ostrzeżenia.

Spojrzał w prawo. W dali, między drzewami, przesuwał się zielony blask. Odwrócił wzrok,

na nowo skupiając uwagę na linii szlaku. I ruszył.

Po chwili już biegł. Drobinki lodu kłuły go w twarz, pędzone wiatrem, który unosił je co

chwilę w niewielkich chmurach. Śnieg jednak nie przesłaniał szlaku. Był wciąż idealnie
klarowny. Podążył za nim wzrokiem; ścieżka skręcała w arroyo, wijące się po lewej. U wejścia
zdawała się zbyt wąska. Dostrzegł, że dalej zwężała, się jeszcze, aż sprawiała wrażenie
cienkiej wstążeczki. Co dziwne, ta część, po której właśnie szedł, miała normalną szerokość,
choć dotarł już i minął punkt, gdzie zaczęła się zwężać. Zauważył za to inne zjawisko.

Z początku uznał, że arroyo jest trochę głębsze i dłuższe, niż sugerowało pierwsze

wrażenie. Gdy jednak zagłębił się w nie, urosło, zmienione w ogromny kanion o wysokich
ścianach. A im dalej wchodził, tym bardziej były strome, tym większa dzieliła je odległość.
Pojawiły się także wielkie głazy, których z początku nie dostrzegł. Jednak czerwona ścieżka
biegła wciąż niezmieniona. Nie było nawet śladu zwężania, które tak go zdziwiło.

Obok przeleciało olbrzymie białe koło, rzeźbione, pięciopromienne jak rozgwiazda. Zaraz

potem nad głową przepłynęło wolno następne. Opadało. Pojął nagle, że to płatek śniegu.

Wąwóz był już większy niż kanion del Muerto; o wiele większy. Po chwili jego ściany

zmalały w perspektywie i znikły. Przyspieszył kroku. Biegł, skacząc pomiędzy głazami.

Pokonując zbocze odkrył przed sobą masywną, lśniącą górę; jej pryzmatyczne

powierzchnie pod dziwnymi kątami ukazywały tęczę. Schodził ku niej. Widział już miejsce,
gdzie jego szlak krył się w sporej szczelinie z boku, zygzakowatym cięciu, czarnej błyskawicy
sięgającej z jednej trzeciej wysokości ku ziemi.

Zachwiał nim podmuch wiatru; odzyskał równowagę i pobiegł. Płatek śniegu runął na

ziemię jak padający dom. Billy przemknął po wibrującej pod stopami powierzchni
niewielkiego stawu.

Góra sięgała coraz wyżej. Był już dostatecznie blisko, by zajrzeć w szczelinę. Wewnątrz

błyszczała tak samo, jak od zewnątrz, ściany iskrzyły się jak pokryte wilgocią. Biegły w górę
niby ściany namiotu, ku jakiemuś niewidocznemu punktowi zbieżności.

Wkroczył między nie i zatrzymał się niemal natychmiast. Sięgnął po nóż nim zdał sobie

sprawę, że otaczający go ludzie to tylko wielokrotne odbicia jego postaci w lśniących
ścianach. A szlak rozbiegał się we wszystkie strony... Wykrzywione odbicia.

Wpadł na ścianę, zsunął ręce po powierzchni. Szlak biegł tu prosto, ale zauważył teraz,

gdzie ten prawdziwy pozornie tylko łączył się z iluzorycznym. Prawdziwy skręcał w prawo.

Po trzech krokach uderzył o następną ścianę. To niemożliwe. Szlak nie miał innej

możliwości. Prowadził zupełnie prosto, bez żadnych odbitych czy realnych odchyleń.

Wyciągnął ręce, dotknął ściany, zbadał ją. Odbicia naśladowały jego ruchy.
Nagle zniknęła. Dłonie nie napotkały oporu. Zrozumiał, że tylko górna część przejścia jest

zablokowana. Schylił się i podążył dalej na kolanach.

Pełzał, a w cieniach dookoła przeskakiwały odbicia. Kątem oka widział, że z prawej strony

zmienił się w powolnego, ociężałego niedźwiedzia i ścigał samego siebie. Szybko spojrzał w
lewo. Jeleń, szóstak, czujne ciemne oczy, falujące nozdrza. Zlali się razem w
zwielokrotnionym odbiciu w coś, co było niedźwiedziem, i jeleniem, i człowiekiem, coś
pierwotnego jak Pierwszy Człowiek, dążącego wąskimi, ciemnymi korytarzami w górę, do
nowego świata.

Odbicia z przodu wskazywały, że strop podnosi się i rozrasta w wysoki, wąski gotycki łuk.

Powstał, gdy tylko to zauważył, a obrazy zwierząt odpłynęły, pozostawiając jedynie
nieskończoną liczbę powtórzeń jego samego. Przed nim leżały wszystkie barwy w różnych

background image

stopniach nasycenia. Szedł dalej, a kiedy dostrzegł, że zbliża się do wyjścia, ruszył biegiem.

Obszar blasku malał w miarę jak zbliżał się do niego. Biegnące obok odbicia zmieniały się

w kryształowych pryzmatach i cieniach. Zauważył też, że każde nosiło inny strój. Jedno
pędziło w skafandrze ciśnieniowym, inne w garniturze; kolejne miało tylko przepaskę
biodrową. Jedno biegło nago. Inne miało futrzaną kurtkę. Jedno miało niebieską, flanelową
koszulę, o której dawno już zapomniał, ściągniętą nad biodrami pasem z muszli. W dali
dostrzegł siebie jako chłopca, pędzącego i wściekle pracującego łokciami.

Z uśmiechem przebiegł czerwoną ścieżką przez otwór. Ściany kaniony pojawiły się i

zbliżyły. Gdy szedł dalej, stawały się coraz niższe.

Zatrzymał się i obejrzał.
Nie było lśniącej góry. Cofnął się po swoich śladach może z dziesięć kroków i schylił, by

chwycić leżący na ziemi kamień, w którym tkwił pęknięty kryształ kwarcu. Podniósł go do
oczu. Wewnątrz tańczyła tęcza. Wsunął go do kieszeni. Miał uczucie, że mieści w sobie
połowę istniejącego czasu i przestrzeni.

Biegł później przez blisko godzinę. Lodowe kryształki drapały jego twarz, jak kocie pazury

kamienie i gałęzie drzew. Ziemia pod stopami wydawała dźwięk zgniatanego celofanu.
Pasma śniegu jak zakrzywione palce leżały na zboczach wzgórz. Fragment nieba rozjaśnił się
nagle i zahuczał grom. Droga prowadziła go w góry i wkrótce zaczął się wspinać.



Kiedy zawołam,
przychodzą do mnie
z Góry Ciemności.

Przecinają ją rurociągi,
przelatują nad nią satelity,
ale ja widzę przed sobą całą krainę
a w niej wszystkie stworzenia, które polują
i na które polują inne.
Podążałem za Ludem
przez eony,
dając odpowiedniemu łowcy jego zdobycz
w odpowiednim czasie.

Ci jednak, którzy sami polują,
należą do szczególnej kategorii.
Takie wyrafinowanie nie było znane
w pradawnych czasach.
Ale nigdy nie jest się za starym na naukę
i to właśnie sprawia, że cała sprawa jest interesująca
a ja zachowuję czarne skrzydła. Na-ya!
Z Góry Ciemności zatem:
Prześlij zakończenie.




Coraz wyżej. Wszystko było niezwykłe. Zatracił poczucie czasu i przestrzeni. Chwilami

teren zdawał się odpływać w tył, chwilami miał wrażenie, że idzie całymi godzinami, by

background image

pokonać niewielką odległość. Szlak prowadził dalej w góry. Nie wiedział już, gdzie się
znajduje, choć był pewny, że wciąż podąża na północ. Śnieg zmienił się w deszcz. Deszcz
padał i ustał. Szlak znowu wiódł pod górę, między skałami. Tu i tam płynęły obok strumyczki;
mijał przewężenia przywierając plecami do skały: czubki palców i pięty były jedynym
oparciem. Jaskrawy zygzak oświetlał czasami chmury, by zaraz zniknąć wśród szarości.

Trafił na szczelinę tak wąską, że musiał zdjąć plecak i kurtkę, by przecisnąć się bokiem.

Fosforyzujące kształty wiły się w mijanych rozpadlinach, niby wysokie, wrzecionowate
anklavary na planecie zwanej Bayou. Potem szlak znów się rozszerzył.

Kiedy odwrócił się i przeciągnął obolałe mięśnie, znieruchomiał. Co to za miejsce? Ruiny

jakiejś konstrukcji wbudowanej w ścianę urwiska po prawej stronie. I następne, po lewej i
wyżej, gdzie kanion był szerszy. Kamień i pokruszona cegła... Nie znał tych ruin, choć kiedyś
sądził, że widział już wszystkie. Miał chęć zatrzymać się tutaj i zbadać je, ale znowu usłyszał
powolny rytm bębna, a szlak wiódł coraz wyżej.

Kanion skręcił w prawo, dno uniosło się jeszcze, a ściany rozsunęły. Szedł, a wokół

pojawiały się kolejne ruiny. Nazwa „Lukachukai” przyszła mu na myśl, gdy wspomniał
opowieść o zaginionym mieście Anasazi. Wiatr ucichł, a bęben uderzył w szybszym rytmie.
Cieniste kształty przemykały za popękanymi murami. Patrzył przed siebie, na płaską
platformę. Widział koniec swego szlaku. Dreszcz przebiegł po całym ciele; czuł, jak jeżą się
włosy na karku.

Zrobił jeden krok, potem drugi. Szedł ostrożnie, powoli, jakby w każdej chwili ziemia pod

stopami mogła się rozstąpić. Ale tak być powinno. Naturalnie. Wszystkie szlaki kończą się tak
samo. Dlaczego ten miałby być inny? Jeśli tropi się coś przez całe życie, od pierwszego
niepewnego kroku do ostatniego niepewnego kroku, koniec jest zawsze taki sam.

Tam, przy skale pod przewieszką, szlak kończył się pod pustym spojrzeniem zbrązowiałej,

ludzkiej czaszki. Poza nią nie widział już drogi.

Zmienił się rytm bębna. Mah-ih, Oszust, Kojot, Włóczęga, spoglądał na niego zza

najbliższych ruin. Biała tęcza yei rozpięła łuk od szczytu jednej ściany kanionu do szczytu
drugiej. Słyszał teraz grzechotki towarzyszące uderzeniom bębna. Zielona łodyga przebiła
ziemię, wyrosła, wypuściła liście, a po nich czerwony kwiat.

Szedł. Kiedy się zbliżał, czaszka jakby poruszyła się lekko w przód. Coś w niej zamigotało,

potem bladozielone światło zapłonęło we wszystkich jej otworach, skierowanych w jego
stronę. Daleko z prawej zawarczał chrapliwie Kojot. Gdy dotarł do końca szlaku, czaszka
przechyliła się do tyłu i lekko w prawo, spoglądając pustymi oczodołami.

Chrapliwy głos wydobył się z jej wnętrza:
— Spotkałeś swego chindi.
Billy zatrzymał się.
— Grałem kiedyś w piłkę — oświadczył z uśmiechem, cofając w zamachu nogę. — Te dwa

głazy koło ruin mogą służyć za bramkę.

Wytrysnęła ziemia. Czaszka strzeliła w górę, zajmując pozycje około stopy powyżej głowy

Billy’ego. Spoczywała na barkach potężnego, nagiego ciała mężczyzny, które rozkwitło przed
nim jak kwiat. Wokół tańczyła zielona poświata.

— Stwór cienia! — Billy wyjął broń.
— Tak. Twojego cienia. Strzelaj, jeśli masz ochotę. To cię nie uratuje.
Tym samym płynnym ruchem, którym wyciągnął przed siebie pistolet, Billy odwrócił go w

dłoni i mocno uderzył kolbą w czaszkę. Rozpadła się z chrzęstem, a odłamki posypały się na
ziemię. Bezgłowe ciało przyklęknęło na jedno kolano i błyskawicznie wyciągnęło ręce.
Potężna dłoń złapała pistolet i wyrwała go z dłoni Billy’ego. Przerzucony przez ramię, upadł z

background image

trzaskiem między kamienie i zniknął.

Lewa ręka chwyciła prawy nadgarstek Billy’ego i trzymała go niby stalowa obręcz. Kantem

lewej dłoni uderzył w biceps ciała, ale bez widocznego efektu. Sięgnął więc na ukos, wyrwał z
pochwy myśliwski nóż i wbił go w miękki punkt poniżej lewego stawu barkowego. Nagle jego
nadgarstek był wolny, a stwór padał na plecy, podciągając kolana do piersi i obejmując je
rękami.

Bezgłowy tułów potoczył się w tył, pociemniał, utracił kształt, zwarł się, zachrzęścił na

żwirze i piasku. Był teraz dużym, okrągłym głazem; zwalniał...

Stanął jakieś piętnaście metrów od niego i zaczął przekształcać się w nową postać.

Rozwinął łapy, uformował głowę, ogon...

Oko.
Ponad kanionem zaginionego miasta spojrzał na niego Kot.
Zaczniemy w miejscu, do którego doszliśmy, zanim nam przerwano, powiedział.

C

oś wyrwało Mercy Spender z głębokiego snu bez marzeń. Zaczęła krzyczeć, ale lęk

odpłynął nagle. To, co się działo, było w jakiś niezwykły sposób znajome. Skuliła się w pozycji
embrionalnej i naciągnęła kołdrę na głowę.

Kiedy to uderzyło, Alex Mancin studiował kolumny cyfr na ekranie monitora. Gdy obraz

zafalował i pociemniał, sądził, że dostał zawału. A potem zrozumiał, co się dzieje i nie stawiał
oporu, gdyż ciekawość była silniejsza niż strach.

Elizabeth skręcała się i przesuwała z boku na bok. Z każdą sekundą było lepiej. Jeszcze

tylko chwila... Jej umysł także się skręcił i krzyknęła.

Fisher był w kontakcie z Żelaznym Niedźwiedziem, gdy rozszalał się psychiczny sztorm i

wciągnął obu w inny stan świadomości.

Co to jest, do diabła? zapytał.
Znowu łączymy się w jedną całość, odparł Żelazny Niedźwiedź.
Kto to robi?
Sands. Nie czujesz go? Jak pęknięty magnez, który zespala się na powrót...
Ładne porównanie. Ale wciąż nie ro... Ach!

Plozja eks. Im ajzolp.
popioły padające z powrotem w ognisko, płomień wzdłuż poprzez noc sięgającą wschodu

mózgotęcza czterech zawierających pty łączy się znowu wiosna prze w górę spod zimi śniegi
mrz zestala wilgoć jasne kolce wśrd wody płncj ruiny o pstch oczach stają przed
nożorękimczłowiekiem a skałośniona bestia zagubiona w miejscu starożytnych prztwa
nieskończenie rozwijając myślozasłony antyreal no ści wdł pza materie i tesencje i ponad
ogniopłomień wodopływ i wybuch myją spłczm toaletę świata i niech w spirali poztnie moc
pod morzem nocodpływu sztuka wpełnia człekocień w śwcie cini gdzie wędruje a mja
ogniopłomień jamy jak krw wpełniąca i ponów po człekoformie sięgającym pza sbie

płomień wzdłuż
plozja

S

toi na ugiętych nogach, z nożem w lewej dłoni. Wolno porusza klingą, obraca, podnosi,

opuszcza w nadziei na błysk, który odwróci uwagę zaczajoną za tym okiem. Bestia postępuje
o krok. Uwięziona za fasetami oka lśni zielona poświata. Trudno powiedzieć, czy klinga
fascynuje przeciwnika.

background image

Bestia robi kolejny krok.
Czuje na twarzy drobne krople deszczu. Nie zauważył, kiedy znowu zaczął padać, ale teraz

gęstnieje z wolna.

Jeszcze krok...
Prawa dłoń sięga do klamry pasa, chwytają mocno. Billy odwraca się, wyciąga lewe ramię,

wciąż porusza klingą.

Jeszcze krok...
Bestia wysuwa język i chowa go natychmiast. Coś tu się nie zgadza. Rozmiar? Sposób

poruszania? Lodowata nieobecność projekcji uczuć w czasie kontaktu?

Jeszcze krok.
Wciąż trochę za daleko by skoczyć, uznaje. Obraca tułów. Wypuszcza klamrę pasa i

przesuwa dłoń dalej w lewo. Maskuje ruch połą kurtki, pozycją ciała. Czy Kot czyta teraz w
jego myślach? By je wypełnić, bezgłośnie rozpoczyna pieśń Drogi Błogosławieństwa. Coś w
jego wnętrzu podejmuje ją. Swobodnie płynie przez piersi, a powiązane z nią uczucia zjawiają
się bez oporu.

Jeszcze...
Zaraz. Wkrótce zaatakuje. Prawa dłoń dotyka rękojeści tazera. Palce obejmują uchwyt.
Prawie...
Jeszcze dwa kroki, postanawia.
Jeden...
Nadchodzi czas podrzynania gardeł...
Dwa.
Wyciąga broń, strzela. Pocisk trafia w cel i bestia sztywnieje.
Odrzuca tazer, przekłada nóż do prawej ręki, skacze.
Zatrzymuje się kilka kroków przed wrogiem, gdyż ten zaczyna się rozpływać i zmieniać w

parę. Po chwili jego postać niknie, a opary tworzą niewielką chmurę zawieszoną jakieś trzy
metry nad ziemią. Opuszcza klingę i patrzy.

Chmura jak dym odpływa w lewą stronę, ku ogromnemu stosowi odłamków po jakiejś

dawnej lawinie.

Chytra sztuczka.
Nie jestem bestią, którą zabiłeś. Jestem tym, którego nie zdołasz zniszczyć. Jestem

wszystkimi twoimi lękami i porażkami. A teraz jestem też silniejszy, ponieważ przede mną
uciekałeś.

Nie uciekałem. Podążałem szlakiem.
Jakim szlakiem? Widziałem tylko twoje ślady.
To właśnie przyczyna, która doprowadziła mnie w to miejsce i sądzę, że ja jestem

przyczyną twojego przybycia.

Dym zawisa nieruchomo nad stosem kamieni.
Oczywiście. Jestem tą częścią ciebie, która cię zniszczy. Zbyt długo się mnie wypierałeś.
Dym zaczyna formować nową postać.
Nie wypieram się ciebie. Uznałem przeszłość i osiągnąłem spokój.
Za późno. W warunkach przez ciebie stworzonych zyskałem autonomię.
Więc się deautonomizuj. Wracaj, skąd przyszedłeś.
Postać staje się człekokształtna.
Nie mogę, gdyż pogodziłeś się z przeszłością. Jak Kot, mam teraz tylko jedną funkcję.
Kot jest martwy.
...I nie mam poczucia humoru.

background image

Postać wypełnia się. Billy patrzy na swego sobowtóra, podobnie ubranego, trzymającego

dokładnie taki sam nóż. Sobowtór przygląda mu się z uśmiechem.

Więc, co cię tak bawi?
Cieszę się swoją jedyną funkcją.
Billy unosi klingę.
To na co czekasz? Podejdź i do roboty.
Sobowtór odwraca się i skacze w lewo, lądując po przeciwnej stronie stosu. Billy pędzi

dookoła, lecz kiedy dociera na miejsce, przeciwnik stoi już pewnie. Wolną ręką ociera czoło,
gdyż deszcz ciągle pada. Pochyla się, wyciąga ręce, nisko, na ugiętych kolanach. Tamten robi
podobnie.

Billy cofa się, gdy tamten napiera, potem odskakuje w prawo, robi zwód, zaczyna krążyć.

Szybko bada wzrokiem ziemię w nadziei, że zepchnie przeciwnika na śliski grunt. Gdy
sobowtór dostrzega ruch oczu, atakuje. Billy blokuje lewym przedramieniem i wyprowadza
pchnięcie w korpus. Ostrze tamtego przebija rękaw i rani rękę. Jest pewien, że jego nóż trafił
głęboko w bok przeciwnika, ale ten nie reaguje, a Billy nie widzi śladu krwi.

— Zaczynam ci wierzyć — oświadcza głośno czując, jak jego własna krew przesiąka rękaw.

— Może rzeczywiście nie mogę cię zabić.

— To prawda. Ale ja mogę — odpowiada tamten. — I zabiję cię.
Billy odbija ostrze, rozcina policzek sobowtóra. Nie ma rany. Nie widać krwi.
— Czemu więc nie zrezygnujesz? — pada pytanie.
— Powiedzmy, że rzucę nóż i powiem, że do diabła z tym wszystkim...
— Wtedy cię zabiję.
— Czyli zabijesz mnie, czy będę walczył, czy nie?
— Tak.
— Więc równie dobrze mogę walczyć — stwierdza Billy, znowu atakuje, odbija, tnie od

dołu, odskakuje, wyprowadza cios w górę, okrąża.

— Dlaczego?
— Tradycja wojowników. Zresztą, czemu nie? W okolicy nie ma ciekawszych rozrywek.
Cofając się przed następnym natarciem, Billy przewraca się niemal, gdy trafia nogą na

kamień rozmiarów jabłka. Odzyskuje równowagę i odsuwa go lekko, jak irytujący drobiazg.
Potem wściekle wyprowadza ciosy i cięcia, powstrzymując napór tamtego. Odstępuje o krok,
ustawia stopę właśnie tak...

Kopie z całej siły, prosto w swego sobowtóra. Kamień wylatuje jak z procy i z

satysfakcjonującym stuknięciem uderza w prawe kolano.

Postać zgina się w pół, opuszcza klingę. Głowa opada do kuszącej pozycji i Billy z krótkiego

zamachu wali lewą pięścią w szczękę.

Sobowtór przewraca się na lewy bok, a Billy kopie w rękę z nożem. But trafia i ostrze

odlatuje, brzęcząc o skały. Billy rzuca się na leżącego, wznosząc klingę do ciosu.

Kiedy już sięga do krtani, przeciwnik błyskawicznie obejmuje palcami jego nadgarstek.

Ramię nieruchomieje, jakby trafiło w ścianę. Nacisk jest straszliwy. Potem unosi się prawa
ręka sobowtóra i Billy wie, że zaraz chwyci go za gardło.

Wbija kolejny cios z lewej w szczękę. Uchwyt na nadgarsktu słabnie lekko. Uderza znowu i

znowu. Potem czuje ruch pod sobą.

Przeciwnik podkurcza nogi, pochyla się i zaczyna wstawać, podnosząc ze sobą Billy’ego.

Uderza znowu, ale cios nie daje żadnego efektu. Potężna siła tamtego stawia ich obu na
nogach, a potem znowu unosi się ta prawa ręka. Billy chwyta jej nadgarstek i zatrzymuje z
najwyższym wysiłkiem. Naciska, jak tylko może, ale nie potrafi przesunąć dłoni ściskającej

background image

nóż.

Potem, stopniowo, jego lewa ręka ustępuje pod naporem. Prawy nadgarstek boli, jakby

zaraz miał pęknąć.

— Silne z was, chindi, sukinsyny — mówi.
Sobowtór charczy i zaciska palce. Billy wbija mu kolano w krocze. Przeciwnik stęka i

pochyla się. Nóż Billy’ego przesuwa się lekko. Ale kiedy sobowtór zwija się w pół, Billy widzi
ponad nim, za jego plecami. I zaczyna śpiewać pieśń, której nauczył go starzec: wezwanie
Ikne’etso, Wielkiego Gromu. Pamięta teraz, że kiedyś przeniósł moc z piaskowego rysunku do
własnej dłoni.

Patrzy...
Najpierw w miejsce, gdzie stoi totem: te same cztery twarze u dołu; teraz jednak, na

samym szczycie pala, ulotna forma nabrała wyrazistości i płonie nieziemskim blaskiem.
Uśmiecha się do niego.

Zagrałeś, jak widzę. To dobrze, wydaje się mówić. A potem pal rośnie, sięga rozjaśnionego

nieba...

Potem tam, gdzie łuk tęczy lśni teraz pełnym widmem.
Jego spojrzenie sięga coraz wyżej, do samego szczytu. Widzi Wojownicze Bliźnięta,

obserwujące go tak jak wtedy, dawno temu. Ciemny kształt krąży ponad nimi.

Nayenezgani nakłada cięciwę swego wielkiego łuku. Chwyta strzałę, naciąga lekko i unosi.

Ciemny kształt opada i Czarny Bóg siada na ramieniu Nayenezgani.

Sobowtór zaciska i skręca palce, a nóż wypada z dłoni Billy’ego. Czuje krew płynącą wzdłuż

lewego ramienia. Siły zaczynają go opuszczać i przeciwnik ściąga go do siebie. Lecz wciąż
wypowiada słowa pieśni, przyzywa...

Pal wznosi się na ogromną wysokość, a postać na szczycie — teraz to mężczyzna, od pasa

w górę — unosi prawą rękę, a lewą wyciąga ku niemu. Coraz bliżej...

Uderzenia bębna są wciąż głośniejsze, wciąż szybsze. Grzechotki huczą jak grad.
Mimo wysiłku, by go odepchnąć, sobowtór nie cofa się i chwyta Billy’ego w miażdżący

uścisk. Lecz Billy, dusząc się już, charczy słowa pieśni.

Nayenezgani naciąga cięciwę do końca i z szybkim ruchem lewego ramienia wypuszcza

strzałę.

Świat eksploduje rozbłyskiem jaśniejszym niż słońce. W tej właśnie chwili Billy wie, że

złączył się ze swym sobowtórem, że sobowtór złączył się z nim, że zlał się z oddzielonym, że
pogubione odłamki jaźni powróciły, złożyły się na powrót, że zwyciężył...

I to wszystko, co wie.

Dzień czwarty

DYSK IV

„JESTEM NIEWINNY”

TWIERDZI KOMPUTER BANKU NOWEJ SZKOCJI

TRAKTAT HANDLOWY ZE STRAGE

BLISKI URZECZYWISTNIENIA

DELFINY GODZĄ SIĘ NA ROZSTRZYGNIĘCIE

background image

POLUBOWNE

W IŻK ZAGINĄŁ METAMORF




Teraz podążasz swym szlakiem samotnie.
Czym się stałeś, nie wiemy.
Jaki klan twój, nie wiemy.
Teraz, od teraz, teraz, jesteś czymś nie z tego świata.



NOWOJORSCY FILHARMONICY

PRZYGOTOWUJĄ PREMIERĘ SYMFONII „LEWIATAN”


Charlie, wiekowy humbak zamieszkujący Lagunę Scammon, wysłucha pierwszego

instrumentalnego wykonania swej kompozycji dzięki połączeniu odbiornika satelitarnego do
zestawu podwodnych głośników o pełnej wierności odtwarzania. Wprawdzie Charlie
odmówił komentarzy na temat przebiegu prób, sprawiał jednak wrażenie

TAKSTONICI ATAKUJĄ ZNOWU


Po wyłowieniu z East River naszpikowanego kulami ciała klona ich przywódcy, chwilowo

tylko zapobieżono zaognieniu potencjalnie zapalnej sytuacji

BOMBY WULKANICZNE NA ZBOCZACH KRATERU

PRZYCZYNĄ WYBUCHU PANIKI

REPRYMENDA DLA OBCYCH


Para turystów z Jetax-5, którego cywilizacja znana jest z ekscentrycznego poczucia

humoru, przyznała

GENERAŁ PRZYJMUJE POKOJOWĄ NAGRODĘ NOBLA




pełzając dotarł w osłonięte miejsce. Oparł plecy o skałę i zanurzył palec we krwi.

Wyciągnął rękę



ZMNIEJSZENIE LICZEBNOŚCI STAD ŻURAWI

KRZYKLIWYCH


Pozwolenia na odstrzał mają rozwiązać problem nadmiernego wzrostu stad rzadkich

niegdyś żurawi, które teraz zaczynają sprawiać kłopoty.

background image

„Spać nie można przy tych wrzaskach” skarżą się mieszkańcy

OSZALAŁA FABRYKA NISZCZY PRODUKCJĘ

PRZEZ 8 GODZIN POWSTRZYMUJE ATAKI GWARDII

NARODOWEJ

NIC NIE ZAGRAŻA ZDROWIU UWOLNIONYCH

ZAKŁADNIKÓW




Jeden stary dziad z Antyli
wlał whisky do sekslalki wentyli.
Potem wrzeszczał i wył,
jakby nie miał już sił
i rozkosznej nie przeżył chwili.



KOMPUTER-LEKARZ OSKARŻONY O ZANIEDBANIE


CZARNA DZIURA NA AUKCJI


W Sotheby Park Bernet, w przyszłą środę

DESZCZOWA WIOSNA W CAŁYM KRAJU


sptote mu pda obok wody idalej wgłb ziemi za strumogniem zgry suszne ale będne och

sands łączący każdego z sandsem sands sands piasek lepsydra odmierza dni ruletki zapal
ogień idalej pociąż węższych tunelach istnienia podążamy strumogień rozdziela role
zwszśniąc nwe sny by dotknąć myśli szamana pod amuletem strumognia poprzez
gnanewiatrem dni idalej stan zogniskowania na nowo przez soczewki ogniopowodzi jaźń
ofiary

zyskuje

deszczowilgoć

śniegodmuch

wiatrocięcie

dniocios

nożopchnięcie

przelanogniem są jaźnie ofiar i łowców pejzaż sennokreślony od wierzchni umysłu poprzez
serce gwiazd by uciszyć pęd rozkwitanie wiecznobieg zawszebieg pierwszy zawsze skk i pcłnk
błyskawicy żartworzenia zawszepłynny ogniototem rozdziela części nazawsze i pada

Budząc się, Mercy Spender miała ochotę na filiżankę herbaty i wizytę na torze psich

wyścigów — dziwny pomysł. Wezwała Fishera prosząc, by towarzyszył jej w jadalni. Potem
wzięła prysznic, ubrała się, uczesała i po raz pierwszy od czasu występów na estradzie
pomyślała o makijażu.

Fisher przeszukiwał własne myśli zastanawiając się, czy jego iluzjom nie przydałoby się

trochę klasy. Kiedy ostatnio był na wystawie malarstwa? Przestudiował swoje odbicie w
lustrze. Może powinien nosić dłuższe włosy?

Za oknem wstawał nowy dzień, topniał śnieg, kapała woda. Nucił jakąś melodię...

background image

Żelaznego Niedźwiedzia, przypomniał sobie. Niezły rytm.

Alex Mancin postanowił ukryć się w klasztorze, o którym słyszał w Kentucky. Rynek akcji

przetrwa jakoś bez niego, a psy będą karmione i doglądane przez dozorcę, biednego
sukinsyna. Były przecież takie głupie.


Żelazny Niedźwiedź przecisnął się bokiem przez zasypaną kamieniami szczelinę między

pionowymi ścianami. Coraz lepiej odczytywał ślady, może nawet lepiej niż za tych dawno
zapomnianych dni w Bramie Arktyki. Teraz, wkraczając do kanionu, czuł, że zbliża się do
końca szlaku.

Nie przystawał, by przyjrzeć się ruinom, ale zmierzał wprost do miejsca wśród wypalonych

krzewów i trawy, gdzie wydeptany grunt dowodził, że toczyła się tu walka. Kiedy tam dotarł,
przykucnął i przez długi czas trwał nieruchomo, badając ślady na ziemi. Odpryski turkusu,
zaschnięta krew... Cokolwiek tu zaszło, było bardzo gwałtowne.

Wreszcie powstał i ruszył w lewo, w stronę ruin. Coś się tam odczołgało lub zostało

zaciągnięte. Otworzył umysł i sondował uważnie, ale niczego nie wykrył.

Podchodził do ruin, a w jego świadomości zapalały się niewyraźne obrazy. Był tutaj jako

element istoty, uformowanej przez konstrukt Sandsa w niezwykle symbolicznej postaci. Czuł
emisję telekinetycznej mocy, pamiętał wybuch. Ale potem już nic. Został odepchnięty,
pozostawiony, by szedł po śladach.

...I wtedy go zobaczył, siedzącego pod ścianą obok narożnika zrujnowanej budowli. Z

początku nie wiedział, czy jeszcze oddycha, choć oczy miał otwarte i skierowane na niego.

Kiedy się zbliżył, dostrzegł piktogram, który Pieśniarz własną krwią wyrysował na ścianie.

Był to spory okrąg, w nim dwie kropki obok siebie, mniej więcej w dwóch trzecich wysokości.
Niżej, pod nimi, wygięty w górę łuk.

Wdychając ulotną chwilę. Żelazny Niedźwiedź skłonił głowę przed tym, co było rzadkie, co

było potężne. Nie przetrwa pewnie, tak jak bizon. Życie jest grą. Ale właśnie teraz, w tym
momencie, zanim podszedł bliżej i przełamał czar uczuć, coś tam było.

Jak bizon.

Wysoko na górze ognia

w zaginionym mieście Starożytnych,

wśród ognia padającego na prawo

i na lewo ode mnie,

przede mną, za mną, w górze i w dole,

spotkałem chindi mojej jaźni

i jaźń chindi.

Czy teraz nadam sobie imię,

gdy go wchłonąłem?

Podążam szlakiem tęczy.

W czasie lodu i ognia

w zaginionym mieście Starożytnych

spotkałem chindi mej jaźni,

stałem się jaźnią chindi.

Wędrowałem przez światy.

background image

Wszędzie jestem łowcą.

Moje serce zostało podzielone na cztery części

i pożarte przez wiatr.

Odzyskałem je.

Siedzę pośrodku świata

i posyłam swą pieśń.

Wszędzie jestem u siebie

i wszystkie rzeczy zostały mi zwrócone.

Podążałem szlakiem mego życia,

a na jego krańcu spotkałem siebie.

Piękno żyje wokół mnie.

Nayenezgani przybywa po mnie

do Domu Ciemności,

rozdzielając swą laską

rzeczy odmienione, rzeczy odwrócone.

Mroczny Łowca mnie pamięta,

Kojot mnie pamięta,

Lud Nieba mnie pamięta,

ziemia mnie pamięta.

Starożytni mnie pamiętają.

Ja przypomniałem sobie siebie

wychodząc na ten świat.

Siedzę na wielkim piaskowym wzorze

Dinetah, tu, w jego centrum.

Jego moc mnie pamięta.

Kojot wzywa poprzez pas ciemności...

Pochłonąłem siebie i zyskałem siłę.

Otacza mnie piękno.

Przede mną, za mną, po prawej

i po lewej stronie

pyłek kukurydzy i tęcza.

Biała magia unosi mnie w swej dłoni.

Tancerz w centrum wszystkich rzeczy

obraca się przede mną jak piaskowy demon.

Mój amulet błyskawicy jest strzaskany.

Ogłosiłem swoje własne prawa.

background image

Mój jedyny wróg, moje ja odrodzone

także jest tancerzem.

Mój szlak, mój umysł, pełne są gwiazd

w wielkim kręgu ich obrotów

ku wiośnie. Gwiazdy.

Przybywam z wiatrem, jak deszcz

i wszystko, co rośnie.

Biała magia unosi mnie w swej dłoni.

Tu, w zaginionym Lukachukai mówię:

Łowy nigdy się nie kończą.

Drogą jest piękno.

Magia jest silna.

Pociąg duchów nie zatrzymuje się tutaj

już więcej. Jestem łowcą

w oczach ofiar. Gdy zawołam,

przyjdą do mnie

z Góry Ciemności.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Oko Kota
Zelazny Roger Oko Kota
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack
Zelazny Roger Stalowa pijawka
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Zelazny, Roger Ostatni Obrońca Camelotu
Zelazny Roger Amber 04 Reka Oberona

więcej podobnych podstron