I o d s t u l a t c z e k a K r ó l o w a ś w i a t ł o ś c i
W n a j w y ż s z e j p ł a c z ą c a z a m c z y s k a w i e ż y c y
N a ś m i a ł k a - r y c e r z a , c o s t r a c h u n i e z a z n a ł
I p r z y j d z i e , b y w y r w a ć j ą z m o c y M o l d o r n a .
(fragment legendy grombelardzkiej)
Feliks W. Kres
K
K
R Ó L
R Ó L
G Ó R
G Ó R
1.
— Panie, Najgodniejszy Książę Przedstawiciel prosi do siebie!
Odprawiłem niewolnika machnięciem ręki, po czym zwró
ciłem się do towarzyszącego mi Pana Lira P.W., z którym
właśnie narzekaliśmy na ciężkie czasy.
— Wybacz pan – rzekłem. – Pogawędzimy przy okazji.
Odpowiedział ukłonem.
Powoli i z godnością zbliżyłem się do wysokiego krzesła, na
którym spoczywała ogromna postać gospodarza dworu.
Na mój widok Najgodniejszy rozjaśnił twarz.
— Poznaj pan – rzekł prędko, jakby bał się, że ucieknę –
bawiących przejazdem w Rollaynie panów Zora H.T. i Tubil
de’a F.R. z Grombelardu. Gorąco pragną cię poznać.
Pokłoniłem się gościom. Jako mieszkaniec Rollayny i współ
gospodarz dworu miałem prawo odezwać się pierwszy.
— Zaszczyt to dla mnie – rzekłem – poznać tak dobrze uro
dzonych szlachciców…
Pan Zor przerwał mi prędko:
— Wasza Godność drwisz sobie z nas. Cóż my, mieszkańcy
dzikiego Grombelardu znaczymy wobec pierwszego rycerza
Dartanu?
Nieznacznie uniosłem do góry brwi. Najgodniejszy zakrztu
sił się wesołością.
— Cóż za gafa, panie Zor! – zarechotał. – „Dziki Grombe
lard” o ojczyźnie Pogromcy, to dobre, he! he!
Zor i Tubilde zmieszali się tak bardzo, że ledwie powstrzy
małem uśmiech. Pospieszyłem im z pomocą.
— Źle zrozumiałeś słowa naszego gościa, Najgodniejszy –
powiedziałem. – Pan Zor powiedział oczywiście „dżdżysty”
(a taki jest w istocie), nie zaś „dziki”. Winę za nieporozumienie
ponosi tu akcent, tak znamienny dla każdego Grombelard
czyka używającego Konu.
Goście spojrzeli z wdzięcznością. Najgodniejszy długo kiwał
głową, wreszcie uśmiechnął się.
— Widać stary już jestem – rzekł z humorem – i niedosłyszę.
— Pan Golst tak dobrze opanował wymowę Konu – stwier
dził Tubilde – że nie dźwięczy w jego głosie ani jedna nutka
naszego starego języka. Czy wolno mi spytać, przed ilu laty
opuściłeś, panie, Grombelard?
— Sześć lat temu, ale Konu znam od dziecka – odparłem. –
W młodości wiele podróżowałem…
— O! – przerwał mi Najgodniejszy. – Nie wykpisz się pan tym
razem… Wiem, że znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale
Armekt, ponoć swego czasu odwiedziłeś nawet Garrę… Ale
mnie interesuje właśnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde
opowiedzieli mi o Drugiej Prowincji wiele niewiarygodnych
historii, ciekaw jestem, czy pan, któryś przecie pół życia tam
spędził, potwierdzisz je?
Zmarszczyłem nieco brwi. Nie lubiłem mówić o Grombelar
dzie. Z wielu powodów.
— Nie wiem, co panowie powiedzieli – zacząłem wymijająco –
mimo to potwierdzam każde słowo. W Grombelardzie wszyst
ko może się zdarzyć.
Najgodniejszy był niezadowolony. Skarcił mnie spojrzeniem. –
Znów się wymigujesz – powiedział. – Wspomniałeś kiedyś, że
bawiłeś we wschodniej części Grombelardu…
Ściągnąłem twarz jeszcze bardziej.
— O czym mam opowiedzieć? – zapytałem wreszcie, po dość
długiej chwili milczenia.
Przedstawiciel otworzył usta. Ale zamknął je zaraz, kieru
jąc spojrzenie gdzieś w bok, poza mnie. W tej samej chwili
usłyszałem stanowczy, kobiecy głos:
— Nic z tego, mój drogi! Żadnych opowieści. Chcę wyjść do
parku, źle się czuję…
Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknięciem usunęła
mnie na bok i stanęła przy mężu. Pochyliłem się w ukło
nie, Zor i Tubilde przyklękli.
— Nie żądam, byś pozostawił dla mnie gości. Będzie mi to
warzyszył nasz Pogromca… Pod jego opieką mogę czuć się
bezpieczna, nieprawdaż?
Najgodniejszy zrobił dziwny grymas i niechętnie machnął
dłonią. Irina posłała mu uśmiech. Spojrzała na mnie.
— Mogę prosić o opiekę, prawda?
Zgiąłem się wpół.
— Chodźmy zatem.
Podążyła w stronę wyjścia. Pokłoniłem się Najgodniejszemu
i gościom, po czym ruszyłem za nią.
Sala była już niemal pusta, większość przybyłych dawno
udała się do domów. Kolejne z wielkich przyjęć na dworze
Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rol
laynie, dobiegało końca…
Zeszliśmy do ogrodu. Stojący przy drzwiach gwardziści za
salutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem za
słoniły nas krzewy dzikiej róży.
Niespiesznie zanurzyliśmy się w chłodny i mroczny gąszcz
parku. Irina rozejrzała się uważnie dokoła. Byliśmy sami.
Mogła zrzucić maskę.
— Cóż to, dzielny rycerzu? – zapytała z ironią. – Znów sła
ba kobieta musi wybawiać cię z opresji? I wreszcie – dawno
już chciałam o to zapytać – czemu tak niechętnie mówisz
o Grombelardzie? O przeszłości?
Spojrzałem uważnie, ale jej twarz tonęła w mroku.
— Czemu pytasz?
— A czemu nie?
Pocałowałem ją powoli, z namysłem.
— Moje życie w Grombelardzie nie było lekkie – skłamałem. –
Dlatego niechętnie je wspominam. Cóż w tym dziwnego?
— Nie, rzecz jasna. Poza tym, że kłamiesz.
Usiedliśmy na otoczonej przez gęste krzewy ławce.
— Kłamiesz – powtórzyła z wyrzutem. – Ale dlaczego? Same
tajemnice… Tajemnicza przeszłość, tajemniczy przyjaciel…
Usiłowała zajrzeć mi w oczy.
— Ten kot… Powiedz, dlaczego nazywał cię: Glorm? Czy
Golst to nie jest twoje prawdziwe imię?
Milczałem. Cóż jej miałem powiedzieć? Że byłem roz
bójnikiem? Że napadałem na karawany kupieckie, że
mordowałem – i jak jeszcze? Była Dartanką. Nie znała Grom
belardu, raz i drugi słyszała może o okrutnych Ciężkich
Górach i srożących się tam bandytach. O zwalczających ich
dzielnych żołnierzach… Miałem przyznać się do swego rze
miosła? Przyznać się, że… tęsknię za nim?
— Nie odpowiesz mi?
Milczałem. Wstała i bez słowa poszła przed siebie. Uraziłem
ją, milczałem… Chciała, bym nie miał przed nią tajemnic,
bym jej mówił o wszystkim. Miała prawo tego żądać.
Patrzyłem, aż znikła w mroku.
Wiedziałem, że jeśli będę stale kłamał – stracę ją. Ale czy
wolno mi było zmącić przejrzysty dotąd wizerunek prawego,
szlachetnego rycerza?
Wiedziałem, że jestem winien, że to ja rozbijam nasz zwią
zek. Miałem ochotę pobiec za nią i… uderzyć. Bić ją po gło
wie, po twarzy, dlatego właśnie, że była bez winy. Dlatego.
Powtarzałem w kółko jedno słowo:
„Rozbójnik”.
Ale w końcu sam nie wiedziałem, czy powtarzam je z nie
nawiścią, czy też z dumą, że jednak kiedyś nim byłem…
2.
— Ayana!
Biegła. Zabiłbym chyba, gdyby zwlekała.
— Chodź bliżej. Bliżej, mówię!
Stanęła tuż obok. Drżała. Niewolnicy i psy doskonale wie
dzą, kiedy należy się bać.
Prawie bez zamachu wymierzyłem potężny policzek. Pole
ciała na ścianę, przewracając stojącą przy niej ogromną,
llapmańską wazę. Stos skorup.
— To była piękna waza.
— Co zrobiłaś?
Bezmyślnie przyciskała dłonie do policzka. Szeroko otwar
te oczy wypełniły się łzami.
— Co zrobiłaś, pytam?!
— Panie… ja…
Wziąłem do ręki leżący na stole nóż. W tej samej chwili
ktoś chwycił mnie za ramię. Liwra.
— Czyś oszalał?
Odebrała mi nóż i na powrót położyła na stole.
Taak… Zawsze pozwalałem ci na zbyt wiele, moja pierwsza
niewolnico… Przebrała się miarka. Nie pomoże uroda.
— Zabiję cię, Liwra. Wiesz o tym?
Odczytała mój uśmiech niewłaściwie. Odpowiedziała swoim.
— Ale ja cię naprawdę zabiję. Już zabijam – czy czujesz?...
Zaczynała wierzyć. Bo ten uścisk nie był zwykłym, czułym
uściskiem. Patrzyłem, jak jej twarz sinieje. Próbowała się wy
rwać – coraz słabiej. Może chciała krzyknąć?
Trzask pękających kości i głuchy jęk zabrzmiały jednocze
śnie. Zawtórował im przeraźliwy wrzask Ayany. Strumień krwi
buchnął mi na pierś. Zdwoiłem siłę uścisku, potem porwałem
trupa ponad głowę, zawinąłem dwukrotnie i cisnąłem w drzwi.
Drzwi pękły.
Oddychałem chrapliwie.
Rozbójnik.
Pobiegłem do sypialni, runąłem na łóżko, ale nie zaznałem
spokoju. Obok stał puchar z winem. Cisnąłem z całej siły.
Strzeliło pękające szkło i wspaniałe, pokrywające pół ściany
zwierciadło rozpadło się na kawałki. Skoczyłem ku wielkiej
szafie w rogu pokoju i otworzyłem ją. Był w niej ogromny to
pór – jedyna bojowa broń, jaką zawsze miałem pod ręką.
Rozłupałem drzwi, potem przez okno wyskoczyłem do ogro
du. Topór zawarczał w powietrzu, targnął się w dłoniach, z ło
skotem rozbijając kamienną rzeźbę, przedstawiającą mło
dego pasterza.
Rozbójnik.
Cisnąłem broń na ziemię, roztarłem zdrętwiałe od ciosu
ramiona. Pot zalewał oczy. Otarłem go i osunąłem się na
trawnik.
Rozbójnik…
Nie było dla mnie miejsca w pięknym, spokojnym Dartanie.
Nie było miłości. Cóż mogłem ofiarować Irinie? Siebie? Nie
prawda. Jak dotąd w ogóle mnie nie znała, znała zupełnie
innego człowieka, którego kazałem jej znać. A ja – byłem
rozbójnikiem. I już wiedziałem, że pragnę być nim nadal…
Nie tylko o Irinę chodziło. Bo cóż za życie? Dwór, ministro
wie, Najgodniejszy głupiec, szlachta, turnieje… Bogactwo,
przepych, piękne niewolnice… Ukłony, hołdy, tytuły… Rol
layna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka,
mosty, pałace, brukowane ulice, kupcy, rynki, placa, złotni
cy, stadniny rasowych koni, klejnoty… Rollayna.
Zamknąłem oczy. Tuż przy uchu słyszałem świergot prze
dzierającego się przez trawę owada. Poza tym było cicho. Za
cicho.
W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi
wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelsrdzie…
Westchnąłem. W Grobelardzie, w Grombelardzie…
Powoli rozwarłem powieki. Świtało.
Grombelard był daleko. Tu był Dartan. Ale Dartan to nie
tylko pełne nudy życie. Przede wszystkim to właśnie – bo
gactwo…
Nie wierzyłem, bym umiał zrezygnować z bogactwa na rzecz
wolności. Po sześciu latach?
Wstałem powoli i podążyłem ku domowi. Otworzyłem wy
chodzące na ogród drzwi i poszedłem do sali stołowej. Nie
było w niej Ayany. Ani Liwry…
Zabiłem niewolnicę. Najwierniejszą ze wszystkich, jakie kie
dykolwiek przeszły przez moje ręce. Czyn podły i nikczemny.
Nigdy dotąd nie popełniłem niczego równie niskiego. Można
zabić człowieka. Jeśli jest dzielny i silny – powód do chwały.
Ale zabić wierną niewolnicę, wiernego towarzysza – konia
czy psa – potrafi tylko łajdak i tchórz. Czyżby Dartan zrobił
mnie takim?
Długo stałem bez ruchu, oparty o ścianę. Potem wezwałem
Ayanę.
Podeszła powoli, z lękiem. Lewy policzek wciąż był mocno
zaczerwieniony.
— Bliżej! – poleciłem.
Z jękiem opadła na kolana. Patrzyłem przez chwilę, potem
powtórzyłem niegłośno:
— Powiedziałem: bliżej.
Zrobiłem dwa kroki, pochyliłem się. Z płaczem zasłoniła
głowę dłońmi. Zagryzłem
wargi. Nie chciałem uderzyć, po
winna o tym wiedzieć. Delikatnie dotknąłem czarnych włosów.
— Nie trzeba, Aya… Naprawdę.
Przykucnąłem, by objąć ją ramieniem. Pocałowałem lekko.
Przytuliła się nieśmiało, bojaźliwie.
— Wybaczysz mi, Aya?
Rozpłakała się na głos.
— Błagam, Panie… nie żartuj sobie ze mnie…
Powstałem. Patrzyłem na wstrząsane szlochem ramiona,
potem wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Usiadłem w fotelu
przy kominku i wbiłem wzrok w migocące płomyki.
Strach. Wzbudzałem strach.
Poczułem, jak znów narasta we mnie zwierzęca wściekłość,
ten dziki gniew, przed którym drżeli niegdyś najodważniejsi
grombelardzcy żołnierze. Jeszcze moment… jeszcze moment
i oderwę poręcz tego fotela, na którym siedzę, rozwalę, roz
trzaskam wszystkie meble, wezwę niewolnice i będę je bił
dopóty, dopóki okrwawiony kawał drewna nie wypadnie mi ze
zdrętwiałej ręki; jeszcze chwila i palnę pięścią w ten ozdobny,
granitowy kominek, będę walił tak długo, aż usłyszę trzask
pękających kości dłoni, aż knykcie spłyną mi krwią; jeszcze
chwila i porwę porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topór,
przyczepię go do siodła wiatronogiego Galvatora i z krzykiem
pognam Obwodnicą ku bramom miasta, a potem ku grom
belardzkiej granicy…
Wstałem. Podszedłem do ściany i podparłem ją ramionami.
Sześć lat. Przez sześć lat wzbudzałem strach w turniejowych
rywalach, a od dzisiaj – w niewolnikach. Od dzisiaj? Zapew
ne od dawna. Nie widziałem tego dotąd…
W kim będę budził strach za następnych sześć lat?
Umierały legendy, odchodzili bohaterowie. Kilka lat temu
całe Cesarstwo wiedziało, kim są i gdzie się znajdują jego
faktyczni władcy. Rapis – Demon Walki – rządził na morzu.
Aktar był panem równin i stepów Armektu. Basergor-Krak
dob panował w górach Grombelardu, dzieląc swą władzę
z Łowczynią – piękną i samotną Królową Gór…
O Rapisie słuch zaginął równe trzy lata temu. Niespełna dwa
lata wcześniej zginął najznakomitszy z jeźdźców, Akatar,
stratowany – o ironio! – przez własnego wierzchowca. Tron
grombelardzki wakował od sześciu lat.
Od sześciu lat… Człowiek, do którego tron ów należał mor
dował niewolnice.
Huknąłem pięścią w ścianę, aż pokryte aksamitem deski
odpowiedziały głuchym stęknięciem. Kiedyś grabiłem po to,
by być bogatym, by mieć wszystko. Miałem. I co dalej? Bogac
two nużyło mnie… Ale i pogrążało. Już dawno straciłem nad
nim kontrolę, straciłem swobodę ruchów w zimnych górach
ciężkiego złota, w kopcach diamentów, w stosach szmarag
dów, zaplątałem się w pajęczynę wynikającej z bogactwa
etykiety, zgłupiałem od dworskich zwyczajów… Pełzałem
pośród lepkich dostatków i magnackich przyzwyczajeń jak
mucha, której smoła zlepiła skrzydła, która już nie może
oderwać się od czarnej, ciepłej powierzchni, choćby nie wiem
jak szerokie przestrzenie na nią czekały.
Do świata tych dostatków należała kobieta, którą kocha
łem. Mój świat, świat Ciężkich Gór, był dla niej tym, czym
jej bogactwo dla mnie…
Powoli podszedłem do przeciwległej ściany i zdjąłem je
den z zawieszonych na niej puginałów. Lśnił od klejnotów,
ale można nim było zadać śmiertelne uderzenie…
Pieściłem ostrze w dłoniach. Potem, kalecząc palce, złama
łem broń. Odłamki cisnąłem w ogień.
3.
Dagona osiodłała mi Galvatora. Wskoczyłem na kulba
kę i pojechałem do Rbita.
Było jeszcze wcześnie, gwardziści dopiero otwierali mosty na
Obwodnicy. Jechałem niespiesznie, zamyślony. Nie zwraca
łem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedyś jego uroda
oszałamiała mnie. Jakże inna przecież była Rollayna od po
nurych miast Grombelardu! Tam – czarny kamień i ciężka,
brunatna cegła, tu – lśniące bielą ściany domów, szerokie
okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych pała
cyków, rozłożyste ogrody. Mur, dla żartu chyba nazwany
„obronnym”, ten sam, wzdłuż którego wiedzie Obwodnica –
pokryty freskami: widok zdolny w osłupienie wprawić ponure
go kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic.
I rzeka, przecinająca miasto na dwie równe niemal części.
Skrzypienie opuszczanych mostów – pięknych, jak wszystko
inne.
Rbit miał swój pałac w Trzeciej Dzielnicy. Byłem prawie
pewien, że nie zastanę go w domu, liczyłem co najwyżej na
wiadomość, gdzie przebywa. Ale był. Przyjąłem wieść ze
zdumieniem, bo odkąd przybyliśmy do Rollayny, ani razu nie
udało mi się zastać go w „śmietniku”, jak pogardliwie nazy
wał swój pałac.
Oddałem konia służbie i po szerokich, marmurowych stop
niach wszedłem do środka.
Piękna dziewczyna w liberii
pokojówki wskazała mi głęboki fotel w jednej z sal. Usiadłem.
Nie, nie można było odmówić memu przyjacielowi wyczucia
smaku. Dom urządzony był z przepychem, rzucały się w oczy
aksamit, mahoń, srebro, marmur, porcelana… Ale bogactwo
nie męczyło, nie przytłaczało. Raczej rozjaśniało wzrok i my
śli. Czuło się jednak, że właściciel dawno o nim zapomniał,
że nie pieści go i nie troszczy się o nie. Byłem u Rbita wiele
razy i zawsze zastawałem dom dokładnie taki, jak poprzednio.
Nie zmieniały się zasłony i kotary, nie przybywało ustawio
nych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty
w ścianę wielki, lśniący topór tkwił w niej do dziś – zardze
wiały już nieco.
Ja sam go wbiłem.
W domu Rbita drzwi nie miały klamek; wszystkie osadzone
były swobodnie w futrynach i rozchylały się wahadłowo na
obie strony. Chodziło o to, by właściciel mógł je samodzielnie
bez trudu otwierać i zamykać. Zawiasy były dobrze naoliwio
ne, skrzydła drzwi poruszały się bezszelestnie. Wejściu Rbita
nie towarzyszył szczęk naciskanej klamki ani żaden inny
dźwięk; instynktownie wyczułem, że stoi za mną. Odwróci
łem głowę.
— Nie spodziewałem się ciebie - powiedział tak zwyczajnie,
jakbyśmy się rozstali przed minutą. Uniósł łapę w Pozdrowie
niu Nocy. – Ale dobrze, żeś przyszedł. Mimo wszystko dobrze…
Patrzyłem zdumiony. Potężne boki kocura pokrywała pro
stej, lecz solidnej roboty kolczuga. Mało tego, był uzbrojony.
Przymocowane do wszystkich czterech łap skórzane rękawice
były długimi, stalowymi pazurami w kształcie noży, haków
i harpunów.
— Wybierasz się na wojnę? – zapytałem, marszcząc brwi. –
Co znaczy ten ekwipunek?
Nie odpowiedział. Lekko wskoczył na stojący obok fotel.
Z chrzęstem zbroi legł na brzuchu, skrzyżował przednie łapy.
— Wyjeżdżam – rzekł krótko. – Do Grobelardu.
Patrzyliśmy na siebie.
Przyjechałem do Rbita nie bez powodu: oto chciałem mu
opowiedzieć o Irinie, o swoich kłopotach… Poprosić o radę.
Ale daleki już byłem od myśli o Grombelardzie. Pragnienie
powrotu w góry przygasło. Rozważałem raczej co zrobić, by
w Dartanie było mi znośnie. Sądziłem, że Rbit mi powie.
Kiedy po raz pierwszy stanęliśmy w Rollaynie, oświadczył,
że zrobi wszystko, by mnie jak najprędzej stąd wyciągnąć.
Rzeczywiście starał się. Potem przestał. myślałem, że zrezy
gnował.
Był spokojny.
— Nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Grozi mi
niebezpieczeństwo, któremu nie umiem się przeciwstawić.
Więc uciekam, to chyba zrozumiałe?
Niewolnice wniosły poczęstunek i wino. Odprawił je mach
nięciem ogona.
— Niebezpieczeństwo? – zapytałem zdumiony. – Jakie nie
bezpieczeństwo?
Pokręcił wielkim łbem.
— Patrzy i nie widzi – mruknął jakby do siebie. – Co się
dzieje?
Spojrzał mi prosto w oczy.
— Zjadł cię ten cały Dartan, Glorm – stwierdził. – Nic z cie
bie nie zostało… Jest w Rollaynie czarownik. Od pięciu dni.
Robi wszystko, by nas dostać. Oczywiście nic o nim nie wiesz?
Siedziałem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiała
być istnym obrazem zdumienia.
Westchnął.
— Na Szerń, byłem pewien, że doskonale orientujesz się
w sytuacji. Nie szukałem kontaktu z tobą, bo przeciwnik nie
powinien wiedzieć – o ile, rzecz jasna, już nie wie – że mamy
z sobą cokolwiek wspólnego. Kręci się w zasięgu twego wzro
ku, węszy, spiskuje…
Urwał. Zeskoczył z fotela i powoli podszedł do ściany. Nic nie
stracił ze swej zręczności, szybkości i siły. Trzy błyskawiczne
ruchy łap i z zawieszonego nisko nad podłogą wspaniałego
gobelinu pozostały tylko strzępy.
— Czarownik… – rzekł cicho. – W Dartanie nigdy nie miesz
kał żaden czarownik. Musi pochodzić z Grombelardu. Musi
mieć z nami jakieś porachunki. Z pewnością. Nazywa się
Moldorn. Skądś znam to imię. Ale skąd?
Patrzył w podłogę. Wreszcie powiedział dobitnie:
— Czekałem sześć lat, Glorm. Dłużej czekać nie mogę i nie
chcę. Przede wszystkim nie chcę. Pojadę do Grombelardu
z tobą, lub sam. Chciałem ci to powiedzieć.
Spojrzał na mnie. Żółte ślepia były zupełnie nieruchome.
Czekał.
Wolno pokręciłem głową.
— Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest parę rzeczy, o któ
rych muszę ci powiedzieć… Jest… kobieta…
Przerwałem, śmiał się. niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi
koci śmiech.
— Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach – mruknął.
Spojrzałem uważnie. Jeszcze mocniej ściągnąłem brwi.
— Tylko nie przerywaj – zastrzegł się. – Jeśli powiem coś,
co będzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, żeby ci
udowodnić, jak dużo wiem, tylko dlatego, że jestem twoim
przyjacielem.
— Mów. Wiesz, że od ciebie dużo przyjmę.
— Dobrze: Pani Irina J.C.C.
Milczenie.
— Skąd wiem? Bo o tym chciałeś mówić, prawda? Wszyscy
wiedzą. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen także. Ale on jest
w tej chwili zajęty Panią Luirą R.Z. i twój romans z Iriną jest
mu na rękę… Nie przerywaj. Nie jesteś jedynym kochankiem
Iriny. Istnieje jeszcze Lessa I.B. Myślałeś, że to już dawno
skończone? Nie, Glorm, nie skończone.
Nie mogłem wykrztusić słowa.
— I najważniejsza sprawa, o której powinieneś wiedzieć: nasz
czarownik najwyraźniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob
i ty to ta sama osoba. Usiłuje zebrać informacje o twojej prze
szłości. Wiem, że pomaga mu w tym Irina. Byłem pewien, że
zdajesz sobie z tego doskonale sprawę…
— Kłamiesz…
— Kocur nie kłamie, licz się ze słowami.
— Rbit… Uwierzę we wsystko, ale… Ty się mylisz!
— Jestem pewien. Co do czarownika – absolutnie. Łażę za
nim od trzech dni. O Lessie natomiast wiem od Litary V.R.,
kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna
sekreciki o jakich ci się nawet nie śniło. A ponieważ zna je
ona, oznacza to, że znam je również ja. Nie sądzę, aby Litara
mogła się pomylić. Zresztą – możesz tak uważać. Ale co do
czarownika – mam niezbitą pewność. Widziałem i słyszałem.
Nadal mi nie wierzysz?
Objąłem czoło dłońmi.
— Nie pozuj na posąg rozpaczy, jesteś mężczyzną. Słuchaj
dalej. Twój romans nie jest jedyną sprawą, która mnie
boli… Czy wiesz, że jesteś śmieszny? Popatrz na siebie,
spójrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasują do ciebie pończochy i
aksamitne porcięta w gwiazdki. I ta czapka z piórkiem…
Glorm, do cholery… Gdzie twój niedzwiedzi kaftan, gdzie
twoja kolczuga? Że wyglądałbyś w tym jak prosty żołnierz
czy zbój? Żołnierz wzbudza szacunek, rozbójnik strach, a bła
zen – tylko śmiech…
Opanowany i małomówny zwykle Rbit wygłaszał przemowę.
Mój los leżał mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mówił, do
cierało do mnie. Irina?... Musiałem wierzyć. A przecież…
nie umiałem.
— Czyżbyś naprawdę myślał, że nie widać, jak zabiegasz
o nowe, coraz wyższe stanowiska i tytuły? Po co? Nazywam
się Rbit L.S.I., nie jestem jakimś tam Wyżej Postawionym,
nie jestem Szlachcicem Czystej Krwi, jak ty, lecz Magnatem.
Jestem lepiej urodzony, niż taki Gartolen i gdybym tylko ze
chciał – wszak i fortunę mam niemałą – dochrapałbym się
nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm?
Odpowiedz,
po co? Bogactwo i tytuły tylko wtedy mają sens, gdy nie krę
pują rąk. Pieniądz ma ci dać wolność, nie niewolę.
— Przestań, Rbit.
— Nie, Glorm. Zacząłem, więc skończę. Nazywają cię Po
gromcą. Bardzo słusznie. Nie ma w Dartanie – a według
mnie w całym Imperium – człowieka, który w pojedynkę
zdołałby cię pokonać. Ale te turnieje… Człowieku, czy nie
widzisz, że obstawiają cię jak konia na wyścigach? Że Naj
godniejszy nabija sobie twoim kosztem kiesę? Że…
— Dość, Rbit! Wyrzygałeś wszystko, teraz milcz!
Cisza.
— Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem – wyjedziemy…
Milczenie.
— Dobrze. Dwa dni.
4.
Długo jeździłem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony
Galvator sam trafił do domu. Byłem oszołomiony, rozgoryczo
ny i przepełniony żalem. Irina…
A jednak musiałem wierzyć Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaź
nił się z kotem, niełatwo zdoła to pojąć. „Kocur nie kłamie” –
powiedział Rbit. To prawda. Kłamią tylko ludzie i sępy. Lu
dzie – bo potrafią i lubią to robić, sępy – bo taka jest ich
natura. Najnędzniejszy z kocich niewolników nie kłamie na
wet wtedy, gdy od kłamstwa zależy jego życie. Kocur – ko
t-wojownik, rycerz – nie kłamie nigdy. Kłamstwo uważa
za największą hańbę. Gdy go uderzysz – będzie twoim nie
przyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy – będzie starał się
zabić cię przy pierwszej sprzyjającej temu okazji; gdy mu za
rzucisz kłamstwo – rzuci się na ciebie natychmiast, choćbyś
był zakutym w stal olbrzymem, a on maleńkim kłębuszkiem
riparta. A Rbit był olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedyn
kę dają radę wilkowi. Nie odwrócił się, gdy mu rzekłem:
kłamiesz. Był moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy
zdarzy ci się walczyć z kotem ramię w ramię w jednym sze
regu – będzie on twym najwierniejszym druhem do śmierci.
Zelżysz go – wysłucha w milczeniu, dobędziesz miecza –
ucieknie i nie zobaczysz go więcej, chyba przypadkiem. A i
wtedy pozna cię, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz
się w opałach – pomoże i pójdzie dalej swoją drogą, nie chcąc
słuchać podziękowań ani przeprosin. Cóż – zwykły Wyżej Po
stawiony Kocur nosi w sobie więcej godności i honoru, niż
wszyscy dwunożni Szlachcice Czystej Krwi i Magnaci razem
wzięci, nie mówiąc już o sępach…
Rbit nie kłamał. Nie umiałby tego zrobić. Mogłem nie wie
rzyć własnym oczom. Słowu kota – musiałem.
I wierzyłem. Wiedziałem, że jest tak, jak powiedział.
TAK BYŁO.
Ale, ze względu na Irinę – musiałem też sprawdzić.
Irina… Była pierwszą kobietą w moim życiu, którą naprawdę
kochałem. I oto w jednym momencie – miałem
znienawidzić… Miałem uwierzyć, że zakpiła sobie ze mnie,
zrobiła zabawkę… Ale najgorsze… – najgorsze było to, że
mnie szpiegowała…
Dlaczego?
Miałem ochotę zapłakać.
Przecież wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że ona… Kochałem
ją przecież całym zapałem miłości, jaki wynieść zdołałem
z ociekających krwią Ciężkich Gór Grombelardu. Szanowałem
tę miłość i żądałem dla niej szacunku od innych, bo była czymś
niezwykłym, czymś szalenie wzniosłym i delikatnym. Czter
dzieści z górą lat życia i oto pierwsza kobieta, której włosów
dotykałem wiedziony nie żądzą rozrywki, lecz uczuciem. I chę
cią sprawienia radości; kochałem ją dla niej, bo – naiwny –
sądziłem, że chce tego, że ceni. Naiwny. Naiwny.
Miał rację Rbit. Czas w drogę. Nic mnie już w tym mieście
nie trzymało. Białe mury, zrazu piękne, potem obojętne – te
raz stały się wstrętne i śliskie. Ale nigdy nie odchodziłem,
mając dług do spłacenia. Zawsze płaciłem. Z nawiązką.
Zapłacę i teraz.
Zsiadłem z konia, nierównie już spokojniejszy, niż u Rbita.
Gdzie miecz, tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia,
sentymenty. Orężna dłoń musi być pewna. Inaczej sama zbie
rze śmierć, miast ją zadać.
Do pałacu chciałem udać się z mieczem. Jeśli nie ma już
miłości – będzie jeszcze zemsta…
Poszedłem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjęte z Galvatora
siodło cisnąłem na podłogę.
Od sześciu lat używałem tylko broni turniejowej i klucze od
szafy gdzieś się zawieruszyły. Spojrzałem dokoła. W kącie stał
olbrzymi młot, pokryty pajęczyną. Ująłem go oburącz. Szafa
pękła natychmiast. Uderzyłem jeszcze dwa razy, po czym
wyłamałem resztki potrzaskanych desek.
Godzinę później ujrzałem się w zwierciadle. Patrzył na
mnie z jego głębi barczysty olbrzym, odziany w wiązany pod
szyją łosiowy kaftan, spod którego wystawały krótkie, nierów
ne rękawy stalowej kolczugi, grubą i szeroką, czarną spódnicę
do kolan oraz skórzane, mocne buty z cholewą. U boku wisiał
mu długi, wąski miecz w okutej żelazem pochwie, za pasem
tkwił ciężki nóż. Do zarzuconego na plecy siodła przymoco
wany był ogromny topór i krótki miecz, z drugiej strony kusza
i worek z bełtami. W prawej dłoni, opiętej skórzaną, nabijaną
żelaznymi łuskami rękawicą, olbrzym dzierżył krótką, mocną
włócznię o szerokim grocie.
Basergor-Kragdob, Król Gór.
Długo stałem przed lustrem. Dawno nie widziałem stojące
go w nim człowieka…
Powoli poszedłem na piętro. Łokciem uchyliłem drzwi do
sypialni i wśliznąłem się do niej. Cisnąłem siodło na łóżko.
Teraz należało doprowadzić do spotkania z Iriną…
Na Szerń, jakże bardzo musiałem dotąd jej ufać! Jakże
musiałem wierzyć, skoro nigdy nie przyszła mi bodaj chętka
na sprawdzenie jej prawdomówności! A był przecież prosty,
szalenie prosty sposób. Miałem Pióro – Geerkoto, potężny Zły
Magiczny Przedmiot. Siła w nim drzemiąca zabijała w krót
kim czasie każdego, kto odważył się złożyć fałszywą przysię
gę popartą imieniem Największego. Wystarczyło ukryć pióro
pod szatą i zażądać: „Poprzysięgnij na Krafta, że jestem je
dynym twoim kochankiem”…
Do takiej właśnie przysięgi zamierzałem zmusić ją teraz.
Pierwotnie chciałem udać się do pałacu, odrzuciłem jed
nak ten pomysł. Pałac nie był miejscem, gdzie mogłoby się
odbyć podobne spotkanie…
Zagryzłem usta.
Potrzebowałem ludzi umiejących obchodzić się z bronią.
Cóż… Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupił sobie kilku
niewolników płci męskiej. Mawiałem wtedy, że nie potrzebuję
licznej służby i sześć kobiet w pełni zaspakaja wszystkie moje
potrzeby. Teraz żałowałem, że zbywa mi na samcach. W nie
spokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posługują się
wszelką bronią, podobnie w Armekcie, gdzie w żyłach każdego
człowieka płynie wojownicza krew przodków-zdobywców. Ale
tu był rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewie
lu mężczyzn wiedziało, za który koniec trzyma się włócznię,
cóż dopiero kobiety. Wprawdzie – z nudów – wyszkoliłem
swoje niewolnice w strzelaniu z łuku, ale to było wszystko,
co potrafiły. Jedna Liwra znała sztukę władania mieczem –
jej ojciec był czystej krwi Armektańczykiem… Ale Liwra…
Liwra nie żyła…
— Ayana!
Po krótkiej chwili zatupotały na schodach jej małe stopy.
Stanęła w drzwiach, szeroko otwierając oczy. Odrzuciłem nóż,
którym bawiłem się w zamyśleniu i skinąłem głową. podeszła.
— Tak… panie?
— Pójdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C.
Podszedłem do stołu, rozprostowałem leżący na blacie ru
lon pergaminu i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Po krótkim
namyśle napisałem:
„Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy się
zobaczyć. Przybądź do mnie późnym wieczorem, zachowaj
rzecz w tajemnicy. Więcej napisać nie mogę. Będę czekał.
Kocham Cię. Golst J.K.”
Posypałem list piaskiem, strząsnąłem, po czym wręczyłem
Ayanie.
— Idź. Ubierz się pięknie i weź lektykę albo powóz. Ale
nie mój.
Milczała.
— Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywać
nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczań
ski powóz i wyrzuć właściciela na łeb. Możesz mu potem rzucić
trochę złota – wysupłałem z pasa garść monet i cisnąłem jej
pod nogi.
Stała w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Co jeszcze? Zapominasz, że od dziś jesteś moją pierwszą
niewolnicą. Możesz do mnie mówić nie pytana.
Wahała się chwilę.
— Pięknie ci, panie, w tym stroju!
Upadła na kolana i czekała na karę. Zmarszczyłem brwi.
W samej rzeczy, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Prawda, że
Liwra bywała jeszcze śmielsza, ale Liwra była najpiękniejszą
kobietą, jaką znałem. Odwiedzający mnie czasem szlachcice
skłaniali przed nią głowy, proponowali zawrotne sumy za
odstąpienie. Tak… Liwra mogła mówić wszystko, mogła
mnie nawet pouczać.
Liwra…
— Odejdź. Wieczorem obmyślę ci karę.
Nie podnosząc oczu, na kolanach wyczołgała się z pokoju.
Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wydoby
łem z szuflady nowy zwój. Skreśliłem kilka słów, wycisnąłem
pieczęć.
— Dagona, Karita, Kalarta, Fatta!
Usłyszałem na dole głos którejś z nich. Wołała pozostałe.
Po chwili stały przede mną.
— Dziś wieczorem, a właściwie w nocy – powiedziałem po
woli – złoży mi wizytę pewna dama.
Będzie jej zapew
ne towarzyszyć kilka niewolnic. Gdy dam znak – będziecie
musiały je zabić.
Cisza.
— Wolno wam pytać, ale krótko.
Po chwili wahania odezwała się najstarsza, Dagona:
— Co potem, Panie?
Podszedł do okna.
— Rano, bez względu na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy
wieczór, uzyskacie wolność. Na stole leży odpowiednie pismo.
Zaznaczyłem w nim, że wszystko, coście kiedykolwiek uczy
niły, zrobione zostało na mój wyraźny rozkaz. Tym samym,
zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadną na mnie.
Dokument oddacie komendantowi gwardii.
Wypalą wam
znamię wyzwolonych i dadzą odpowiednie glejty. Mój dom
i wszystko, co się w nim znajduje, będzie waszą własnością.
Możecie go nawet sprzedać i kupić sobie herby niskoszla
checkie.
Stały oszołomione. Kalarta rozpłakała się, Fatta – prawie
dziecko – zdawała się nie pojmować. Uklękły nagle.
— Dość tego. Chcę być sam.
Rzuciłem Dagonie dokument. Wciąż klęczały.
— Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesięć ba
tów. Dagona piętnaście. Do krwi. Sprawdzę wieczorem.
Wybiegły z sypialni. Jeszcze raz na dole usłyszałem szloch
którejś z nich, potem wszystko ucichło. Pomedytowałem przez
chwilę, potem zacisnąłem szczęki i usiadłem na łożu.
Za kilka godzin zabić miałem Irinę.
5.
Kończyłem właśnie obiad, gdy przybiegła Fatta. Odstawi
łem kielich.
— Mów.
— Przyszedł Pan Ral R.W., Panie mój. Czeka w Okrągłej Sali.
Wytarłem usta serwetą i pospiesznie przemierzyłem kilka
komnat. Rbit siedział w głębokim fotelu. Był niespokojny.
Poznałem to po nerwowym falowaniu ogona.
— Musimy natychmiast wyjeżdżać, Glorm. Mam bardzo złe
przeczucie.
Zakląłem, opierając się o kominek.
— I ja czuję, że święci się coś niedobrego… Pióra nas
ostrzegają, tego nie wolno lekceważyć… Czyżby nasz cza
rownik coś zwąchał?
— To możliwe, Glorm.
Wściekłym ruchem strąciłem z kominka porcelanowe fi
gurki. Białe odłamki pokryły dywan.
— Nie mogę teraz opuścić tego domu! – zgrzytnąłem. – Kil
ka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej.
— Więc dobrze, tyle chyba możemy poczekać. Choć jest to
szarpanie szczęścia za wąsy…
— Każę otworzyć bramę – powiedziałem z namysłem. –
I osiodłać Galvatora. Lepiej być przygotowanym na wszyst
ko… A teraz zapraszam na obiad.
— Doskonale.
Po chwili dorzucił:
— Ledwie cię poznałem w tym stroju.
Poprowadziłem do jadalni. Dagona natychmiast postawiła
przed Rbitem półmisek z pieczystym i kryształową wazę
z winem. Mówiliśmy po grombelardzku.
— Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie… ona…
Rbit rozlał wino.
— Czyś ty oszalał? Chcesz?...
— Nie, Rbit. Gdybym chciał po prostu ją zabić, poszedłbym
do pałacu i zrobił to. Zginie, jeśli jest winna… Ale nie tak
szybko. Wiesz, co to jest „twarda tarcza”?
Nastroszył wąsy.
— To niegodne mężczyzny, Glorm. Lubię zabijać, wiesz o
tym. Ale nie w taki sposób.
— Nie musisz patrzeć. Chcę po prostu oddać, co jestem
winien.
Milczenie.
— Chyba, żeby Pióro zabiło ją wcześniej…
Milczenie.
— To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomo
gę. Rozumiesz, czemu?
— Rozumiem.
Cisza. Wypiłem wino i skinąłem na Dagonę. Ale w tej sa
mej chwili w drzwiach stanęła Fatta.
— Panie… żołnierze przed domem! Żądają, by ich wpuścić.
Zerwałem się na równe nogi.
— Powiedz, że mnie nie ma – rozkazałem. – Rbit, za kotarę!
Natychmiast ukrył się za zasłoną. Wezwałem niewolnice.
— Łuki, sztylety i czekać w gotowości. Gdy żołnierze wejdą
do jadalni – strzelajcie. Koń osiodłany?
— Tak, Panie.
Wybiegły z pokoju. Szybko sforsowałem schody, porwałem
leżący na łóżku pas z mieczem. Zadudniłem obcasami wraca
jąc na dół. Zapiąłem pas i podążyłem ku drzwiom. Nadszedłem
w momencie, gdy rozwścieczony, rosły gwardzista uderzył
w twarz zagradzającą mu drogę niewolnicę i przemocą wdarł
się do środka. Na mój widok uspokoił się.
— Co się tu dzieje? – zapytałem spokojnie. – Kto ci dał pra
wo, żołnierzu, do bicia mojej niewolnicy?
— Niewolnica Waszej Godności broniła nam wstępu do
domu…
— Bo ja jej tak nakazałem. To nie jest odpowiedź na moje
pytanie.
Gwardzista stropił się.
— Przybywamy w imieniu Cesarza – powiedział.
— Ach… I cóż to za sprawę ma do mnie Cesarz? – zapyta
łem kpiąco.
Żołnierz zbladł usłyszawszy, jakim tonem mówię o Najro
zumniejszym.
— Otrzymaliśmy wiadomość, że Wasza Godność zna nieja
kiego Kocura Rala R.W. – wyrecytował sucho.
— Pana Rala R.W. – poprawiłem chłodno. – Zapominasz się,
żołnierzu.
— Pana Rala R.W. – powtórzył z przymusem. – Mamy rozkaz
aresztować Waszą Godność, a także pana Rala, gdyby się tu
przypadkiem znajdował.
— Aresztować? Na jakiej podstawie?
— Nie wolno mi powiedzieć.
— Nie znam żadnego Kocura o tym imieniu – oświadczy
łem. – Ale zapewne chcecie przeszukać dom. Proszę.
Skinął na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli popro
wadziłem ich do Sali jadalnej.
— Na piętro tędy…
Kątem oka ujrzałem wysuwający się zza uchylonych drzwi
grot strzały. Dowódca pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem,
sięgnął do pasa, ale nie zdążył dobyć broni. Mocne ostrze z ję
kiem utkwiło w jego piersi. Dwie inne strzały spadły z góry, od
strony schodów. Jeden żołnierz upadł trafiony w oko, drugi za
toczył się na stół, ściągając obrus. Strzała przebiła mu szyję.
Ostatni skoczył ku mnie z obnażonym mieczem. Po dwóch
krokach upadł – Rbit podciął mu nogi. Dobyłem broni i pchną
łem krótko.
— Pora, Glorm – rzucił kocur.
Ciężko ranny dowódca jęknął. Przydusiłem mu ramię ob
casem.
— Kto was tu nasłał?
— Był… list od Wa…
Krew popłynęła mu z ust. Wściekle uderzyłem mieczem i po
biegłem do sypialni. Zabrałem nóż i włócznię. Po chwili znów
byłem na dole.
— Dom jest obstawiony, Glorm – ostrzegł Rbit. – Ręczę za to.
— Wiem. Ale z ogrodu możemy przedostać się do stajni,
a potem… niech nas gonią.
Pognaliśmy korytarzykiem w stronę wyjścia. Mała Fatta
pobiegła za nami.
— Panie, zabierz mnie! – zawołała z płaczem. – Nie chcę
wolności, chcę z to…
Smagnąłem ją w twarz drzewcem włóczni, wybijając przed
nie zęby. Przewróciła się. Splunąłem i wybiegłem do ogrodu.
Przemykając między drzewami szybko dotarliśmy do stajni.
Wskoczyłem na kulbakę.
— Heeej!
Jak burza pomknęliśmy ku bramie. Była otwarta, ale stali
przy niej gwardziści. W pełnym galopie ciąłem mieczem. Prze
raźliwy krzyk pozostał za plecami. Rbit sadził przede mną
wielkimi, zajęczymi wręcz skokami. Wiedziałem, że potrafi
biegać jeszcze szybciej…
Wpadliśmy na Obwodnicę. Umykali nam z drogi przechod
nie, spłoszone konie jakiegoś kupca przewróciły wóz pełen
jabłek. Dudniły kopyta Galvatora.
— Hee-ej!
W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wsunąłem miecz
do pochwy, odczepiłem od siodła topór. Ludzie pierzchali na
boki. Most. Du-du! Du-du! – zahuczały podkowy na drewnia
nych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj żołnierze
i pobiegli do wielkiego kołowrotu opuszczającego kratę. Nie
zdążyli. Przemknąłem pod nią, zatrzymałem się na moment
i z całej siły rąbnąłem toporem w gruby, przytrzymujący ją
łańcuch. Stal huknęła o kamienie, trysnął snop iskier. Krata
opadła z głuchym szczękiem. Odcięliśmy się od pogoni.
Rbit czekał na mnie po drugiej stronie fosy.
— Do Riveirollo! – rzuciłem.
Szybko oddaliliśmy się od miasta.
6.
Riveirollo leży na północny wschód od Rollayny, podczas
gdy nasza pozorna ucieczka odbyła się w kierunku południo
wym. Wiedzieliśmy, że w ten sposób zatrzemy za sobą ślad
i zmylimy pogoń. Nie przeliczyliśmy się.
Schronienia udzielił nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiący
od lat na poboczu drogi łączącej Riveirollo z Rollayną. Zajęli
śmy jeden mały, brudny pokój na piętrze i czekaliśmy na
zmierzch. Milczący od paru godzin Rbit przemówił:
— Widzę, że masz ochotę wrócić. To szaleństwo. Odczekaj
trochę, zemsta nie ucieknie…
Pokręciłem głową. Z nagłym bólem zmarszczyłem brwi.
— Nie, Rbit. Muszę ją dostać. Słyszałeś, co mówił ten żoł
nierz? Oddała moje pismo gwardii… Muszę ją dostać, Rbit.
Potem… potem wszystko jedno.
Poruszył z dezaprobatą wąsami.
— Nie sądzisz, że lepiej by było jeszcze trochę pożyć?
Milczałem.
— Powiedz mi – rzekł po chwili – ty ją naprawdę kochałeś?
Zagryzłem usta. Kocur pomachał ogonem.
— Ludzie to dziwny naród… – wymamrotał. – No cóż…
Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu?
Otarłem twarz.
— Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba… Mam
sobie może uciąć głowę? A i tak byłbym jeszcze najwyższym
człowiekiem w Rollaynie.
— To prawda. Ale po trupach… znaczy się – otwarcie? Sza
leństwo.
— Cóż z tego? Winien jestem Rollaynie trochę krwi jej
mieszkańców.
— I swojej?
Żachnąłem się.
— Nie rozumiem, skąd u ciebie ta niezwykła ostrożność?
Jeszcze trochę i każesz mi rzucić miecz pod nogi żołnierzy…
Znów poruszył wąsami, ale tym razem w uśmiechu.
— Masz rację. Odwykłem od walki… To nic. Pójdę także.
Może pozdrowię Gartolena?
Spojrzeliśmy po sobie.
— Spotykamy się tutaj. Który przybędzie pierwszy, poczeka
na drugiego. Ale tylko do świtu.
— Tak.
Milczenie.
— Za godzinę będzie ciemno.
— Tak, pora ruszać.
Wstałem z twardego łóżka i przypasałem długi miecz. Po na
myśle wyciągnąłem spod pryczy siodło, wydobyłem z juków pas
z pochwą i wsunąłem do niej krótki miecz. Pas przewiesiłem
przez plecy. Sprawdziłem, czy broń lekko wychodzi z pochew.
— Idziemy. Ale przez okno.
Pierwszy wyskoczył Rbit – cicho jak duch. Za nim ja, nieco
głośniej.
— Naprzód.
Ruszyliśmy wyciągniętym biegiem. Od Rollayny dzieliły nas
prawie trzy mile.
Był już późny wieczór, gdy nieco zdyszany stanąłem przed
wschodnią bramą miasta. Gwardziści właśnie podnosili most.
Przebiegłem po nim szybko i ukryłem się w cieniu łukowatego
sklepienia bramy. Parę chwil później zgrzytnęła opuszczana
krata. Byłem w mieście.
Powoli wydobyłem wąski miecz. Lata minęły, odkąd wykuli tę
broń grombelardzcy płatnerze, a przecież wciąż lśniła jasno
i czysto… Dawno, dawno temu złożyłem przysięgę, że prze
ciw komu tego miecza dobędę – ten musi umrzeć. Musi.
Dotknąłem lekko wygiętego ku dołowi jelca. Milczące przy
rzeczenie zostało złożone. Od tej chwili Irina nie żyła.
Kilkanaście kroków przede mną widniała w świetle płoną
cych na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi
dobiegały głosy sprzeczki.
Powoli, krok za krokiem, ze
wzrokiem wbitym w siedzących wokół kołowrotu żołnierzy,
sunąłem wzdłuż muru. Pogrążeni w rozmowie dostrzegli mnie
dopiero wtedy, gdy stanąłem wśród nich. Zamilkli, wbijając
we mnie zdumione oczy. Lekko dotknąłem zawieszonego na
szyi Pióra i powiedziałem:
— Aarad kogrobo sterk!
Zerwali się na równe nogi, ale spoczywające już na rękoje
ściach mieczy ręce opadły. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po
tylu, tylu latach potrafiłem jeszcze rzucić skuteczny czar…
— Kangror lahakhar roteg, roteg kohor…
Nie drgnęli. Powtórzyłem zaklęcie, ale nie zadziałało.
Zbyt było potężne, a ja zbyt długo nie miałem kontaktu
z Szernią. Potrafiłem ich unieruchomić, ale nie potrafiłem
zmusić do wykonania najprostrzego nawet rozkazu.
Gwardziści…
Czas naglił, ale chciałem zostawić znienawidzonemu mia
stu tyle trupów, ile tylko zdołam.
Poderżnąłem im gardła.
Lekkim, cichym krokiem ruszyłem Obwodnicą. Wkrótce
ujrzałem Trzeci Most. Był zamknięty, poznałem to z daleka.
Wokół kołowrotu i na murach czuwali gwardziści. Przedo
stać się przez ich kordon było niepodobieństwem; mogłem
rzucić czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzy
dziestu. Tego nie dokonałby żaden czarownik.
Myślałem szybko. Był jeszcze jeden sposób na przedosta
nie się do Środkowej Dzielnicy. Ale istniało ogromne ryzyko:
mogli mnie dostrzec wartujący na murach gwardziści. Innego
wyjścia jednak nie widziałem.
Skręciłem w boczną uliczkę i podążyłem w kierunku miasta.
Bezszelestnie mijałem błyszczące od świateł domy i pałacyki,
aż ujrzałem wyłaniający się z półmroku wewnętrzny pierścień
murów. Stanąłem i wyjąłem Pióro. Lewą ręką zwichrzyłem de
likatnie jego szczyt. Powoli uniosłem się do góry. Dawno nie
używane Pióro nie chciało mnie nieść i z trudem dotarłem na
wysokość muru. Opadłem na potężne blanki. Miałem szczę
ście, wokół nie było żywej duszy. Szybko przelazłem na drugą
stronę. Przytulony plecami do szorstkiej ściany nasłuchiwa
łem. Cisza. Z dłonią na rękojeści miecza ruszyłem pustą ulicą
w kierunku pałacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo
(po zapadnięciu zmroku nie wolno było poruszać się po uli
cach żadnego miasta Imperium) dotarłem w pobliże wielkiej
bramy, wiodącej na dziedziniec pałacowy. Jak zwykle czuwali
przy niej gwardziści, nie zamierzałem jej jednak forsować. Prze
mykając w ciemności okrążyłem pałac i dotarłem do ogrodzenia
otaczającego park. Przeskoczyłem przez płot i podążyłem ku
prawemu skrzydłu, gdzie znajdowały się apartamenty Iriny.
Serce zabiło boleśnie… Ileż to razy, na Szerń, szedłem tą dro
gą, lecz – w innym zupełnie celu… Ileż to razy w tych mrocz
nych alejkach pieściłem ukochane ramiona i włosy, cało
wałem usta… A teraz… Teraz niosłem gorący miecz. Dla
niej.
Miecz…
Żal umarł. Pozostała wściekłość i żądza odwetu. Nic więcej.
Byłem na miejscu.
Rozejrzałem się dokoła. Po lewej ręce miałem park, po prawej
obszerny taras, przez który wchodziło się do wnętrza pałacu.
Myślałem właśnie, czy dostać się do jej pokoju przez okno,
czy też próbować normalną drogą, gdy od strony lewego skrzy
dła doleciał straszliwy zgiełk. natychmiast zrozumiałem, co to
oznacza: odkryto Rbita, lub jego dzieło…
Nie miałem chwili do stracenia. Wyciągnąłem Pióro i zwi
chrzyłem jego szczyt. Chwilę później wybiłem ramieniem szybę
i wpadłem do sypialni Iriny. Z mieczem w dłoni skoczyłem
w stronę łoża…
Było puste.
Pobiegłem do drzwi. Otworzyłem je i znalazłem się w sąsied
nim pokoju. I tu nikogo. Ruszyłem biegiem ku następnym
drzwiom, już je miałem kopnąć, gdy otworzyły się z hałasem
i wpadła młoda, brzydka pokojówka. Wytrzeszczyła oczy,
chciała krzyknąć, ale chwyciłem ją za gardło.
— Gdzie twoja pani?
Wycharczała coś niewyraźnie. Rozluźniłem chwyt i ponowi
łem pytanie. Natychmiast zaczęła krzyczeć. Znów zacisnąłem
palce, coś chrupnęło. Rozwścieczony cisnąłem trupa pod
ścianę.
Wpadłem do następnej komnaty, potem dalej. Nigdzie ży
wej duszy. Tylko z oddali dobiegały liczne, przerażone głosy.
Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Ukryłem się szybko za ko
minkiem. Znowu łomot otwieranych z rozmachem drzwi, szyb
ki tupot w sąsiednim pokoju, zgrzyt klamki – i do pokoju
wpadł młody mężczyzna.
— Najgodniejsza?!
Stał tyłem do mnie i rozglądał się na boki. Chwyciłem miecz
za ostrze i prawie bez zamachu cisnąłem w jego stronę. Roz
legło się głuche uderzenie, mężczyzna krzyknął chrapliwie
i postąpił krok naprzód. Chciał się odwrócić, ale już nie zdołał.
Z charkotem upadł twarzą na dywan. Drgał jeszcze w agonii,
gdy wyrwałem miecz i kopniakiem przewróciłem bezwładne
ciało twarzą do góry. To był Sorsil R.R., doradca i prawa
ręka Gartolena.
W pokojach Iriny?...
Z furią wywinąłem mieczem, chichocząc jak wariat cią
łem i dźgałem bezwładne ciało, zmieniając je w bezkształtną
kupę mięsa i kości. Oparłem się na mieczu.
— Masz jedną zabawkę mniej… kochanie – wychrypiałem.
Znów strzeliły gdzieś drzwi i usłyszałem zmieszany gwar
ludzkich głosów. drgnąłem, chwytając potężny haust powie
trza: jeden z nich należał do…
Skoczyłem przed siebie. Minąłem kilka komnat i nim zdą
żyłem zorientować się gdzie jestem, wypadłem na korytarz.
Panował tam niesamowity chaos: lokaje krzyczeli, dworzanie
biegali, zderzając się z rozsypanymi bezładnie gwardzistami,
wrzeszczała przeraźliwie gruba dama, tuląc do piersi piszczą
cego pieska… Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba mnie
nawet nie poznano. Stałem zdumiony i oszołomiony, by nagle
zdać sobie sprawę, że już od dłuższego czasu czuję zapach
dymu. Pożar! Rbit podłożył ogień w lewym skrzydle budowli!
Przewrócił jakiś świecznik…
Pobiegłem w kierunku środkowej części pałacu. Tuż za
zakrętem korytarza chwycił mnie za ramię jakiś człowiek.
Odepchnąłem go tak silnie, że upadł. Biegłem dalej. Schody.
Wpadłem na nie i natychmiast ujrzałem na ich szczycie zna
jomą, czarnowłosą sylwetkę, otoczoną wianuszkiem dworzan.
Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę. Zobaczyła mnie i znie
ruchomiała, ale w tej samej chwili uderzyła ją w piersi
odrąbana głowa Pana Llosa M.A., który stał tuż obok. Z całej
siły żgnąłem mieczem następnego szlachcica, pozostawiając
w jego brzuchu wbity aż po rękojeść brzeszczot, przerzuciłem
przez poręcz schodów jakąś damę i uderzeniem pięści zwali
łem z nóg jej pazia. U stóp schodów ktoś krzyknął, ale ja już
trzymałem Irinę za włosy. Wolną ręką wyrwałem ze zwiniętego
na podłodze trupa miecz, rozbiłem szybę w znajdującym się
obok oknie. Odrzuciłem broń i czując na ramieniu ciosy pię
ści swej branki porwałem ją pod pachę. Lewą ręką wydobyłem
Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Gdy wypływaliśmy przez wy
bite okno, poczułem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktoś
zadał mi cios mieczem. Na szczęście kolczuga wytrzymała.
Nie traciłem czasu na oglądanie się za siebie, trzymając
mocno zdrętwiałą z przerażenia kobietę pomknąłem ponad
drzewami parku.
Nad dziedzińcem – kłęby dymu buchające z okien lewego
skrzydła. W dole tłum krzyczących, przerażonych ludzi. Ktoś
nas zauważył, wymachiwał rękami, ale nie zwrócono na niego
uwagi. Błogosławiąc Rbita za wywołane zamieszanie, skie
rowałem się ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu
parku altanie. Opadłem na ziemię.
Półżywa ze strachu Irina wciąż milczała. Jęknęła dopiero
wówczas, gdy cisnąłem ją jak worek na podłogę altany. Byli
śmy sami. Cały park odgradzał nas od pałacu, od pożaru, od
ogłupiałego tłumu dworzan, służby i niewolników. Od jedynej
płonącej w kandelabrze świecy odpaliłem pozostałe. Ręce mi
drżały.
Stanąłem przy drzwiach. I stałem tak.
Dygotałem cały. Patrzyła na mnie z lękiem, jak zaszczute,
dzikie zwierzę. Wezbrała we mnie wściekłość i tłumiony do
tąd żal. Chciałem dobyć miecza, ale ręce opadły mi bezsilnie.
Poczułem wilgoć pod powiekami – po raz pierwszy od czasów
dzieciństwa. Długa chwila minęła, nim zdałem sobie sprawę,
że w kółko powtarzam jej imię.
Patrzyła z rozpaczą i strachem.
— Golst… dlaczego? Dlaczego?
Opanowałem się. I nagle powiedziałem niemal chłodno, choć
mocno drżącym głosem:
— Gartolen zasłużył sobie na ten pożar… A ty… nasłałaś na
mnie Gwardzistów, a wcześniej… bawiłaś się ze mną, igrałaś,
szpiegowałaś… Byłem zabawką, tylko zabawką…
Rozpłakała się nagle.
— Golst… Golst, kochany, o czym ty mówisz? Golst, proszę…
— Ilu miałaś kochanków? No, ilu? Mów, mów dziwko! Mów!
Po kolei: Lessa to jeden, Sorsil, ja…
— To nieprawda, Golst, ty… tyś chyba oszalał… Na Szerń,
Golst, o czym ty mówisz! Kocham cię, słyszysz?! Ty głupcze,
ty cholerny głupcze! Coś ty narobił?! Dlaczego?! No powiedz,
dlaczego?!
Łzy ciurkiem płynęły po bladych policzkach.
— Dlaczego?!
— Łżesz, dziwko. Wiem…
— Milcz! Wynoś się stąd, nie chcę cię widzieć! A może
chcesz zemsty?! Idioto! No, zabij mnie, zabij, łajdaku! –
masz, zabij!
Zakryła twarz dłońmi. Spazmatyczne łkanie wstrząsnęło
całym ciałem. Zaczęła nagle mówić zduszonym głosem:
— Na Szerń, Golst, przysięgam, nie wiem, o czym
mówisz… Kochałam cię zawsze i kocham… Nikogo więcej.
Na Szerń, na Największego, Golst, na co chcesz… przysię
gam.
Przysięgła… Na Szerń. I na Krafa…
Pióro milczało.
Nogi ugięły się pode mną. Była niewinna… Dobyłem przeciw
niej miecza… Przysięgła na Największego. Pióro… zabiłoby…
— Irina…
Nie uniosła głowy. Skulona na podłodze połykała łzy. Była
niewinna.
Klęczeliśmy naprzeciwko siebie. Ona z pochyloną, ukrytą
w dłoniach twarzą, ja z pięścią przyciśniętą do czoła. Dobyłem
przeciw niej miecza… Muszę. Na wszelkie moce! Na wszelkie
moce! Nie mogę tego zrobić!
I wtedy poczułem, że w dłoni ściskam rękojeść broni.
W ostatniej chwili, gdy jeszcze byłem panem swego ciała –
zrozumiałem: Pióro! Ono pomagało mi rzucać czary, ono
potęgowało moją zręczność w walce, ono strzegło mnie przed
zaklęciami. Ale było Geerkoto – Złym Magicznym Przedmio
tem. I było potężne. Bardzo potężne.
Walczyłem z sobą. Lewą rękę miałem zupełnie bezwładną,
nie mogłem nią sięgnąć po Pióro, nie mogłem go od siebie
odrzucić. Palce prawej ręki wciąż silnie obejmowały rękojeść
miecza. Nie mogłem ich rozerwać. Pióro pilnowało, abym
dopełnił złowrogiej przysięgi.
— Irinaa! Na wszystkie moce… uciekaj…
Uniosła głowę i zobaczyłem jej zapłakane oczy. Potem – nie
widziałem już nic…
Leżała nieruchomo i… żyła jeszcze. Z rozdartego mieczem
brzucha płynęły drgające, skrwawione wnętrzności. Nabrzmia
łe, sine wargi poruszały się bezdźwięcznie, z ust ciekła wąska
strużka krwi. Otwarte szeroko oczy szukały mojego spojrze
nia, potem – znieruchomiały.
Straciłem przytomność.
7.
Potężnym kopnięciem wywaliłem drzwi. Rbit skoczył na pry
czy. Sprężone już mięśnie rozluźniły się powoli.
— To ty! – parsknął gniewnie. – Jeszcze chwila i był – bym…
Zwinął się jak sprężyna. Mój miecz trafił w łóżko, przeciął je
i szczęknął na deskach podłogi. Uniosłem go po raz drugi i ze
zwierzęcym rykiem skoczyłem na kota. Wyprysnął w po
wietrze, wyminął rozpędzony sztych i uderzył mnie w pierś.
Zachwiałem się; w tej samej chwili, niemal sekundzie, stalo
we pazury rozdarły mi dłoń. Miecz upadł.
Rbit odskoczył pod ścianę. Żółte ślepia były zupełnie spokojne.
— Teraz siadaj i mów – rzucił krótko. – Ciekaw jestem jak
daleko posunął się twój obłęd.
Powoli wyciągnąłem nóż.
— Odłóż to. Chyba, zanim mnie zabijesz, możesz jeszcze
powiedzieć, dlaczego?
Opuściłem uzbrojoną rękę.
— Zabiłem ją. Rozdarłem. Przez ciebie.
Nastroszył wąsy.
— Przeze mnie?
Posunąłem się o krok. Mówiłem teraz zupełnie spokojnie
i beznamiętnie:
— Przez wiele, wiele lat byłeś moim przyjacielem. Na dobre
i na złe. Więc odejdź. Natychmiast. Daję ci życie, choć naj
chętniej bym rozdarł. Wynoś się. To wszystko.
Po raz pierwszy widziałem go naprawdę zdumionym.
— Tyś oszalał… Poczekaj… Glorm, powoli, jak dziecku: za
biłeś ją, rozumiem… przeze mnie, tak? Dlaczego przeze mnie?
Załamałem się nagle. I zapłakałem – po raz pierwszy od
szczenięcych czasów naprawdę płakałem.
— Dlaczegoś ty to zrobił, Rbit? Ty jeden… tobie jednemu
wierzyłem bardziej, niż samemu sobie… Nawet nie spraw
dziłem… bo po co? Kot nie kłamie… przyjaciel. Twoje słowo
znaczyło dla mnie więcej niż wzrok… niż słuch. Tyle lat razem,
w Górach… Nigdyś mnie nie zawiódł, ufałem ci ślepo…
Słuchał w milczeniu. Wytarłem oczy dłonią. Powiedział:
— Więc twierdzisz, że to ja kazałem ci ją…
— Ona nie miała kochanków, Rbit. Nikogo… prócz mnie.
Dlaczegoś mi mówił, że miała? Nie szpiegowała mnie. Nie przy
sięgała na Naj… ale Pióro…
Nie mogłem mówić dalej. Straszny żal ścisnął gardło stalo
wymi kleszczami. Rbit wywlókł z juków bukłak z winem.
— Pij. A potem opowiedz wszystko, co przeżyłeś przez ostat
nie… pięć dni. Stać cię na to? Potem… zrobisz ze mną, co
zechcesz. W imię przyjaźni, Glorm. Być może to moja ostat
nia próba…
Wypiłem połowę zawartości bukłaka, resztę rozlałem. Przez
długą chwilę próbowałem się opanować. Ale łzy wciąż płynę
ły. Przejrzyste, niegodne mężczyzny łzy.
— To niesamowite, Glorm – powiedział poruszony. – Niesa
mowite. Opowiedziałeś mi o wielu rzeczach, które w ogóle nie
miały miejsca. Nie okłamałem cię, Glorm. To ty mi powie
działeś, że Irina… Tylko dlatego zdecydowałeś się wyjechać
z Rollayny. Moje obawy przed czarownikiem wyśmiałeś…
Mocniej ścisnąłem w dłoni nóż.
— Ten żart, Rbit…
— Czekaj. Wiem co się stało… Pękła Szerń, Glorm.
Nóż wypadł mi z ręki.
8.
Podobno w historii Ery Sępów zanotowano jak dotąd tylko
trzy wypadki pęknięcia Pasm Szerni. Za pierwszym razem
zdarzyło się to w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Uwię
zieni dotąd za Ścianą Szerni Umarli wydostali się na wolność
i w ciągu niespełna dwóch dni zawładnęli linią życia ówcze
snego Przedstawiciela Cesarza w Grombie – Graktra
J.J.A. I choć Szerń zrosła się już po ośmiu dniach, przez
ten krótki okres czasu Graktr zdołał rozniecić straszną w
skutkach wojnę domową, która pociągnęła za sobą setki a
może i tysiące ofiar. Dopiero śmierć Graktra i jego rodziny po
łożyła jej kres.
Drugie pęknięcie nastąpiło w tym samym dniu, w którym
XXXI Cesarz Imperium, Arkonis A.A.A.A. objął władzę po ojcu.
Dotknięty skutkiem pęknięcia dwór cesarski nagle oszalał:
w ciągu zaledwie jednej nocy popełniono osiem zabójstw i ty
leż samobójstw. Potem nastąpiło Bezkrólewie Lat Trzech –
Kirlan, stolica Imperium, został odgrodzony od świata kor
donem Legii Armektu. Przez trzy lata istniało pęknięcie, przez
trzy lata każdy, kto próbował opuścić stolicę, zabijany był na
miejscu. Wszak jego linia życia mogła być splątana przez
Umarłych. Gdy po zrośnięciu się Szerni armektańskie legie
wkroczyły do stolicy – nikt ich nie witał. Spośród pięćdzie
sięciu tysięcy mieszkańców miasta ocalało może sto osób.
Lecz to nie byli ludzie…
Trzecie pęknięcie nastąpiło na jednej z maleńkich, otacza
jących Rarrę wysp. Zasklepiło się po trzech tygodniach. Przez
ten czas kilkudziesięciu zamieszkujących wyspę rybaków
zmarło lub zaginęło bez wieści.
Zeskoczyłem z siodła i rzuciwszy cugle chłopakowi stajen
nemu ruszyłem ku drzwiom zajazdu. Rbit podążał za mną jak
cień. Przekroczyliśmy próg. W twarze buchnął gwar, zmiesza
ny z fajkowym dymem i zapachem potu. Obudziły się dawne
nawyki – miast od razu ruszyć w stronę stołów, rozejrzeli
śmy się najpierw uważnie dokoła. Na pierwszy rzut oka widać
było, że w karczmie nie goszczą, jak to zwykle bywa, przypad
kowi, przejazdem bawiący podróżni. To była grupa, grupa
ludzi dobrze się znających, pewnych siebie i prymitywnych.
Świadczyły o tym urywki zdań i pojedyncze słowa, jakie zdo
łałem wychwycić z ogólnego gwaru. Po chwili miałem już
pewność, to byli rozbójnicy. Nie, nie Rozbójnicy Gór, lecz
Jeźdźcy Równin.
— Dziwne… – rzucił Rbit. Jak zwykle myśleliśmy o tym
samym.
— Słusznie. Skąd?
— Ba!
Rzeczywiście, cóż mogli Jeźdźcy Równin na dartańsko-grom
belardzkiej granicy? Skąd się tu wzięli i po co? Owo „ba!” Rbita
znaczyło tyle, co: sam chciałbym to wiedzieć, wyjaśnimy to.
Podeszliśmy do szynkwasu. Obstępowały go rosłe chłopy
o niemiłej powierzchowności i krzywych od siodeł nogach.
Wiedziałem, że jeśli stanę skromnie za nimi i poproszę szynka
rza o coś do jedzenia, natychmiast mnie zaczepią. Z tego typu
ludźmi należało postępować inaczej. Wybrałem najszerszego
w barach i odciągnąłem za kołnierz. Pchnąłem silnie w kie
runku ławy. Usiadł posłusznie, patrząc spode łba.
— Gospodarzu, mały pokój przy schodach i obrok dla koni!
Łysy jak kolano szynkarz z niepewnym uśmiechem na
pryszczatej gębie skubał ścierkę.
— Wszystkie pokoje zajęte, panie.
— Jeden musi być wolny.
— Nie ma, panie…
Chwyciłem go za rękę.
— Jeden musi być wolny. W przeciwnym wypadku odstą
pisz nam swoje własne łóżko.
Wycofał się pospiesznie.
Rozmowy, które przed chwilą przycichły, teraz nawiązały się
ze wzmożoną siłą. Mówiono o nas.
Rbit wskoczył na blat i beztrosko legł na nim jak długi. Po
tem wypadki potoczyły się jak lawina: brunatna, owłosiona
dłoń szarpiąca kocura za ogon, rozkurczające się jak stalowa
sprężyna mięśnie łap i grzbietu, cios.
— Aaaa!!
Zgięta wpół barczysta sylwetka. Krew cieknąca spomiędzy
przyciśniętych do twarzy palców. Cisza. Tylko ten krzyk.
Nieznacznie położyłem dłoń na rękojeści miecza. Spojrzałem
na Rbita. Leżał rozwalony jeszcze bardziej niż poprzednio.
Wąsy miał radośnie nastroszone.
— Co?
— Oczy.
W izbie pojaśniało. Lśniły obnażone ostrza mieczy i szty
letów. Najjaśniej lśniło moje.
Cisza. Tylko jęk rannego. Otaczali nas zwartym kręgiem.
Było ich wielu.
Zmrużyłem oczy. Rbit lizał łapę.
Trzasnęły drzwi. Ktoś wybiegł z karczmy.
— Gdzie wasz dowódca?
Milczenie.
— Gdzie wasz dowódca?!
Znów trzaśnięcie drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna szybko
przeciskał się ku nam. W dłoni błyszczało mu nagie ostrze.
Spojrzał na nas i znieruchomiał. Zesztywniałem i ja.
— Glorm!
Cisza.
Odwrócił się ku swoim ludziom.
— W samą porę, chłopcy – powiedział niemal szeptem. –
Jeszcze chwila i leżelibyście porąbani na sztuki…
Wąsate, brodate draby spojrzały po sobie niepewnie. Delone
odwrócił się ku nam. Padliśmy sobie w objęcia. Wyrwał się po
chwili i zwrócił ku swojej bandzie:
— Won do stajni i spać! Rakat, Bas – sprawdzić, czy konie
oporządzone jak należy. I zabrać mi to ścierwo! – wskazał
oślepionego, wciąż jęczącego awanturnika.
Draby niechętnie powyłaziły z izby. Delone uściskał Rbita
i posadził nas przy stole. gospodarz z niezwykłą gorliwością
przyniósł wino i duszoną baraninę.
— Mówcie, mówcie! Co tu robicie? Na Szerń, ileż to lat mi
nęło! Ech, dobre, grombelardzkie czasy!
Rbit opowiedział krótko. Ja siedziałem i patrzyłem w mil
czeniu. Delone… Prawda, ileż to lat…
Sześć lat temu, gdy rozpuszczałem swoją grupę, liczyła ona
jeszcze dziewięć osób. Po mnie i po Rbicie najważniejszym
w niej człowiekiem był Delone.
Cóż można o nim powiedzieć? Skryty, jeśli chodzi o własną
przeszłość, o innych sprawach rozprawiał swobodnie, z werwą.
W ogóle lubił dużo mówić. Łowca miłosnych przygód i poje
dynków. Tych ostatnich stoczył w swoim życiu bez liku.
Zawsze zwyciężał. Bo też i szermierz był z niego niezrównany.
Nikt nie dotrzymał mu pola na wąskie miecze. Sześć lat temu
na pożegnanie powiedział nam, że zamierza kupić posiadłość
gdzieś w środkowym Armekcie, być może pod Riną, w okolicy
Jezior. Od tamtego czasu nie widzieliśmy się ani razu.
— Niedobrze, Glorm – mówił teraz. – Czarownik, żołnierze
na karku i to pęknięcie… To za dużo nawet dla was. To pęk
nięcie najgorsze… Z tego, co mówił Rbit, rozumiem, że tylko
twoja linia życia została splątana?
Powoli skinąłem głową.
— Zostawmy to – rzekłem. – Pęknięcie już się zrosło, ale
wspomnienia…
Zagryzłem usta.
Szybko zmienił temat.
— A co zamierzacie po przekroczeniu granicy?
— W Ciężkie Góry – powiedział Rbit.
— Przez Sępią Przełęcz?
Miał rację, też już o tym myślałem. Ciężkie Góry były dostęp
ne dla człowieka jedynie od wschodu. Ale żeby podejść do nich
od wschodu, należało przebyć najpierw Wąskie Góry. A wiodła
przez nie tylko jedna droga: właśnie przez Sępią Przełęcz. Tam
zawsze było pełno żołnierzy. Nie mogłem mieć złudzeń – Legia
Grombelardzka z pewnością została powiadomiona o moich
i Rbita dartańskich wyczynach. Wymordowanie rodziny
Przedstawiciela Cesarza i spalenie jego dworu nie były prze
stępstwami zwykłej miary…
— Więc co nam radzisz?
Zamyślił się.
— Uciekajcie do Armektu – powiedział wreszcie. – To chyba
najrozsądniejsza rzecz, jaką możecie zrobić.
Spojrzeliśmy z Rbitem po sobie.
— Nie – pokręciłem głową. – Żyć po staremu możemy tylko
w Górach, Delone.
— Rozbójnikiem można być i w Armekcie.
— Zapewne. Ale zapominasz, Delone, że nie jestem Jeźdź
cem. Jestem Rozbójnikiem Gór.
Żachnął się.
— I ja nim byłem, Glorm. A od roku…
Opowiedział nam swoją historię. Była zajmująca, choć pro
sta i pasowała do niego jak ulał. W rzeczy samej, przed
sześcioma laty kupił folwark w okolicy Riny. Żył spokojnie,
bogacił się, tylko ciągle lubił kobiety i pojedynki. I raz wy
zwał na wąskie miecze komendanta gwardii w Rinie.
— Nie chciałem go zabić, chciałem tylko dać mu nauczkę.
Ale tak skoczył na mnie, że nie uwierzycie – sam nadział się
na sztych…
Delone zabił komendanta, trzech jego sekundantów, wrócił
do Riny, spędził noc z wdową po zabitym przeciwniku i zmu
szony był uciekać, bo całe miasto aż huczało o śmierci jednej
z najważniejszych osobistości Okręgu Jezior. W niedługi czas
potem los go zetknął z Jeźdźcami. Delone zasztyletował ich
herszta, powiesił dwóch idiotów, którzy nie chcieli uznać no
wego dowódcy i zaczął panoszyć się na Wielkich Równinach.
Miał szczęście. Do czasu. Wypił trochę…
— …i wiecie, jak to bywa… Była noc, kupcy, mówię, albo
podróżni jacyś, ogniska były pogaszone… No więc, uderzy
liśmy na nich jak wicher, ale w zmniejszonej liczbie, bo jeden
mówił, że to nie kupcy i nie poszedł do ataku. Leży tam
pewnie do dziś…
Gdy Delone zorientował się, iż rzekomi kupcy noszą niebie
skie mundury i eskortują wozy załadowane nie towarem,
lecz bronią – było już za późno. Zaskoczeni we śnie żołnierze
okazali się doborowym wojskiem: otrząsnęli się szybko i wsie
dli zbirom Delone’a na kark.
— Gdy atakowaliśmy – mówił Delone – było nas prawie czter
dziestu. Gdy uciekałem z tego piekła, otaczało mnie niespełna
trzydziestu ludzi. Potem ich liczba jeszcze się zmniejszyła, bo
musiałem podreperować swój autorytet…
Następnego dnia rano Delone zorientował się, że jest ścigany.
Zmylić pogoń udało mu się dopiero na dwa dni przed spotka
niem z nami.
Delone kończył opowieść, ale nie słuchałem go już. Znowu…
znowu widziałem ją… Widok pociętego mieczem, kochanego
ciała prześladował mnie na jawie i we śnie. Nie mogłem za
pomnieć, nie mogłem nie myśleć. Wszędzie, gdzie zwróciłem
głowę, napotykałem zapłakane, zasnute mgiełką bólu i rozpaczy
oczy, w każdym dźwięku odkrywałem brzmienie zduszonego
strachem głosu. Ilekroć zostałem sam, przemawiałem do niej,
prosiłem i błagałem, żebrałem o przebaczenie… Znienawidzo
ne Pióro zakopałem w ziemi, bo było zbyt potężne, bym potrafił
je zniszczyć. Cóż z tego? Irina nie żyła… Nie żyła i nic nie
mogło jej życia przywrócić. Nie żyła.
— Glorm, Delone pyta, czy podtrzymujemy postanowienie
udania się do Grombelardu?
Jak wyrwany ze snu przesunąłem dłonią po oczach.
— Co?
— Delone pyta, czy jedziemy do Grombelardu – powtórzył
bez śladu zniecierpliwienia.
— Tak.
Delone pokiwał głową. Myślał przez chwilę, wreszcie uśmiech
nął się szeroko i powiedział z właściwą sobie beztroską:
— To ja z wami. Do cholery.
Rbit z uznaniem zamachał ogonem.
— Na Szerń, może zbierzemy się wszyscy? Cała grupa?
Delone rozmyślał głośno:
— Trzeba będzie puścić mój oddział. Tak duża grupa ludzi
nie zdoła przemknąć przez Sępią Przełęcz. Poza tym nie ufam
tym zbirom – to łotry, których tylko strach potrafi utrzymać
w ryzach. Odkąd zabrakło Aktara, nie ma już w Armekcie
Jeźdźców z prawdziwego zdarzenia…
— To prawda – Rbit melancholijnie poruszył wąsami. – Scho
dzi na psy to podłe Imperium… Nie ma Rapisa, nie ma
Aktara, nie ma Basergora-Kragdoba… Któż pozostał? Jed
na, jedyna Łowczyni…
— Jesteście sentymentalni – rzekłem sucho. – O ile wiem,
nikt nie widział śmierci Rapisa, może gdzieś żyje… A Baser
gor-Kragdob – odwróciłem twarz ku oknu – powraca w Cięż
kie Góry.
Niewiele później, rozgościwszy się w przydzielonym nam po
koju, ponownie pojawiliśmy się w jadalnej. Znów było gwarno
i duszno, Jeźdźcy Delone’a obżerali się baraniną, palili fajki
i wrzeszczeli. Na nasz widok nieco przycichli, by po chwili
znów ryczeć, ile tchu w płucach. Delone pochylił się ku
mnie i powiedział niegłośno:
— Nie wykonali mojego polecenia. Kazałem im przecież iść
spać…
— Powtórzysz rozkaz?
Spojrzał spokojnie.
— Nie. Nie ma tu żadnego dobrego miejsca do wieszania.
Usiedliśmy w rogu sali. Gospodarz natychmiast przyniósł
dwie ogromne butle wina.
— Kiedyś lubiłem takie knajpy – powiedział Rbit. – Ale teraz
ledwie wytrzymuję.
— Spójrzcie, gawędziarz – Delone wskazał garbatego starca
z jakimś dziwnym instrumentem pod pachą.
Nie my jedni dostrzegliśmy kalekę. Tu i ówdzie ozwały się
głosy wzywające starca, by zagrał coś i zaśpiewał. Nie dał się
długo prosić. Usiadł na ławie pod ścianą i lekko uderzył
w struny instrumentu. Chwilę potem popłynęła pieśń. Kar
czemny gwar przycichał stopniowo, wreszcie umilkł zupełnie,
a grajek wciąż ni to mówił, ni to śpiewał półgłosem. Wyczaro
wane z powietrza słowa długo wisiały pod zakurzoną powałą,
nim rozpuściły je kłęby fajkowego dymu. Płynęła długa, pro
sta opowieść o człowieku, który wyznawał w życiu zasadę
„dogadzaj sobie nie przeszkadzając innym” i który popełnił
samobójstwo. Odebrał sobie życie bo wierzył, że żaden czło
wiek nie jest winien złu, które w nim drzemie i nie chciał się
bronić przed podłością i zawiścią…
Pieśń pochodziła z Armektu, świadczyła o tym jej niewymu
szona prostota, jej rymy, rytm i kompozycja. Miała w sobie
wielką siłę, tak wielką, że uległy jej nawet nieokrzesane dusze
Jeźdźców. Gdy zgasły ostatnie już słowa, w sali panowała
cisza niemal absolutna.
Delone siedział zamyślony. Powoli uniósł głowę.
— Już wiem – powiedział. – Pamiętacie tę starą tawernę
w Londzie? Byliśmy tam chyba z tuzin lat temu, miał tam na
nas czekać Miro C. od Rapisa, ale złapali go żołnierze…
— Tak.
— Tam też był taki stary grajek. I opowiadał legendę o ja
kiejś wróżce czy rusałce… była tam też mowa o wielkim
czarowniku ze Złego Kraju i zamku z dziesięcioma
wieżami… Czarownik ten zwał się Moldorn.
— Być może… – dotknął dłonią czoła. – Czy ja nie dałem
temu gawędziarzowi jakiegoś pierścienia?
— Tego nie wiem… Ale czekaj.
Grajek właśnie skończył następną pieśń i drżącą ręką się
gał po puchar z winem, który ktoś przed nim postawił.
Delone podszedł do niego i coś szepnął do ucha. Starzec
zmarszczył brwi.
— To stara pieśń, nie wiem, czy ją sobie przypomnę…
Zauważyłem, jak Delone zdjął z palca wielki pierścień i wci
snął go w pomarszczoną dłoń. Grajek skinął głową i uderzył
w struny.
W dalekim kraju, gdzie noc nie zapada
Zrodziła się kiedyś ze światła i rosy
Tęczowa Królowa. By nieść ludziom szczęście
Przybyła przez morza do naszej krainy.
Przybyła na skrzydłach kondora-olbrzyma,
Który był jej bratem i miał ją bronić
Przed złem i podłością, co serca zatruwa.
I ratowała Pani światła biedaków,
Przed nędzą i głodem jak matka broniła.
Lecz Moldorn-Czarownik jej brata zabiwszy
Ją samą uwięził w wieżycy zamczyska.
Na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa stojący
Potężny to zamek o sześciu wieżycach,
Potężny, bo mury i czary go bronią.
I od stu lat czeka Królowa światłości
W najwyższej płacząca zamczyska wieżycy
Na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał
I przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.
— To tylko legenda… – mruknąłem.
— Grombelardzka legenda, Glorm – odparł Delone. – „Zam
czysko na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa”; zacytował:
— Czarne Wybrzeże liczy nie więcej, jak dwadzieścia mil
długości.
— Ale to jest Zły Kraj, Delone – Rbit pokręcił łbem. – Jeśli
nawet ta bajka ma w sobie część prawdy, nic nam z tego nie
przyjdzie. Dwadzieścia mil w Kraju to tyle, co dwieście tutaj.
Wreszcie – chciałbyś walczyć z czarownikiem na jego wła
snych śmieciach?
— Wobec tego co zamierzacie?
— Wobec tego – rzekłem – w Ciężkie Góry.
9.
Klap, klap, klap… – miesiły błoto końskie kopyta. Deszcz
z szelestem obmywał ciężkie od wilgoci peleryny. Było szaro,
smutno i zimno…
Kraina Chmur… tu był wieczny deszcz, wieczna wilgoć,
wieczny chłód. Tu był Grombelard, tu była jesień. Jesień
w Grombelardzie to deszcz, deszcz i deszcz. Tylko deszcz.
Klap, klap, klap… – miesiły błoto końskie kopyta. Naprzód.
Za plecami została dartańska granica, zginęła za kurtyną
dżdżu piękna Rollayna. Tylko pamięć wciąż jechała ze mną.
Pamięć i ból.
Jak oderwać się od pamięci?
Czas ponoć leczy rany i zaciera wspomnienia. Być może. Ale
czasu nie liczy się w dniach, lecz w milach. Życie pędzone
w jednym miejscu zamiera, tężeje. Tak i czas. Dlaczego dopie
ro teraz to rozumiem?
Klap, klap, klap…
— Chata – powiedział Rbit.
Wstrzymałem konia.
— Nie widzę.
— Ja też nie, ale czuję dym.
— Może ognisko?
— W tym deszczu?
Skinąłem głową.
— Daleko?
— Nie dalej, jak milę stąd.
Wiatr wieje z północnego
wschodu.
W milczeniu zawróciłem wierzchowca na północny wschód.
Po kilkunastu krokach wiodący nas dotąd leśny dukt zniknął
za parawanem drzew. Przez długą chwilę jechaliśmy w mil
czeniu, wreszcie Delone zapytał:
— Po co tam jedziemy, Glorm? To nieostrożność. Powinni
śmy unikać ludzi, zacierać ślady.
W odpowiedzi uderzyłem dłonią po jukach. Zrozumiał. Koń
czył się prowiant, a co gorsza – spyża dla zwierząt.
Znów jechaliśmy w milczeniu. Las stał się bardziej zwarty,
zgęstniało poszycie. Zsiedliśmy z koni i szliśmy pieszo, pro
wadząc je za uzdy. Przekraczałem właśnie wielkie, powalone
przez burzę drzewo, gdy Rbit powiedział:
— Już niedaleko, usłyszałem skrzypnięcie drzwi.
— Sprawdź, co to za chata.
Bezszelestnie przepadł między drzewami. Przywiązałem konia
do pnia młodego dębu, Delone poszedł za moim przykładem.
Rozpadało się na dobre, w strugach deszczu przygotowaliśmy
na wszelki wypadek broń. Czekaliśmy może dziesięć minut.
Rbit pojawił się tak samo nagle, jak zniknął. Sierść na karku
miał zjeżoną.
— Moldorn – wysapał.
Natychmiast odwiązałem Galvatora.
— Odkrył cię?
— Tak przypuszczam.
— To niedobrze. Możemy mieć kłopoty.
Deszcz ustał, nadciągnęła mgła. Z trudem brnęliśmy przez
mokry, gęsty las. Było coraz ciemniej. W oddali zagrzmiało,
mgła zgęstniała. Szliśmy coraz wolniej, ale byłem pewien, że
zbliżamy się do duktu; poczucie kierunku nie zawodziło mnie
nigdy. Tym razem pomyliłem się. Po półgodzinnym marszu
znaleźliśmy się znów przy zwalonym drzewie…
Szliśmy dalej. Mgła zgęstniała tak bardzo, że na wyciągnięcie
ręki nie było nic widać. Znów zagrzmiało, tym razem bliżej.
— To jego sprawka – zgrzytnął Delone pod adresem czarow
nika, gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy leżącym olbrzymie.
– Co teraz? On nas stąd nie wypuści, chyba rzucił Krąg.
Delone miał rację, czarownik opasał nas Kręgiem Powrotu.
Ten, kto znajdzie się wewnątrz, może iść przed siebie tak dłu
go, aż natknie się na brzeg koła. Wówczas – nie dostrzegając
tego – zaczyna poruszać się po jego obwodzie. Nie ma sposobu
na wydostanie się z Kręgu Powrotu, to bardzo silny czar.
Chyba, że jest się w posiadaniu Kuli Freza lub Srebrnego
Krążka Mirram – najpotężniejszych Magicznych Przedmio
tów na świecie. One pozwalają zdjąć każdy czar.
— Co dalej? – zapytał Delone.
Nie spiesząc się rozkulbaczyłem Galvatora i usiadłem na
rzuconym na ziemię siodle. Delone zrobił to samo. Rbit wy
ciągnął się na mokrym mchu. Z namysłem patrzył na swoje
Pióro. Nie próbował go użyć. Moldorn musiał wiedzieć, że je
mamy. Zabezpieczył się z pewnością.
Milczeliśmy.
Ta burza, ta mgła… to też jego robota – pomyślałem o czaro
wniku. To niemożliwe, żeby ten Moldorn był aż tak
potężny… Ktoś mu pomaga, ale kto?... Dorlan nie żyje.
Brule? Cóż Brule-Czarownik mógłby robić w tej zapadłej oko
licy? Może… może przez te sześć lat pojawił się jakiś nowy,
potężniejszy mag?
Powoli nadciągał zmierzch.
I nagle Rbit spokojnie, zupełnie spokojnie powiedział:
— Patrzcie.
Uniosłem głowę. Delone zrobił to samo. Zamarliśmy.
Las zmieniał się w oczach. Znikały drzewa, twardniało po
szycie… Jeszcze chwila – i oto byliśmy na niewielkim, ze
wszystkich stron otoczonym wysokim murem dziedzińcu.
Wysoko, wysoko w zenicie stało gorące, żółte słońce.
Spojrzałem dokoła i położyłem dłoń na rękojeści miecza.
W tej samej chwili za plecami usłyszałem głos:
— Bądźcie spokojni, nic wam nie grozi.
Odwróciliśmy się gwałtownie. To była wysoka, niemłoda ko
bieta o rudych włosach i czarnych jak węgiel oczach. Przed
chwilą – mógłbym przysiąc – nie było jej tam.
— Kim jesteś? – zapytałem.
Patrzyła w milczeniu. Wreszcie powiedziała:
— Nie musicie tego wiedzieć. Wyrwałam was z Kręgu Po
wrotu, a znajdujecie się za Ścianą Szerni. Niech to wam
wystarczy.
Spojrzałem na przyjaciół. Rbit starannie wygładzał futro
na ogonie. Delone marszczył czoło.
— Kpisz chyba – powiedziałem spokojnie.
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo – mówiła, nie zwra
cając uwagi na moje słowa. – Pomogę wam go uniknąć.
W waszych rękach spoczywa w tej chwili los świata. Z roz
koszą obejrzałabym waszą śmierć, ale nie za cenę śmierci
świata. Świat musi być, bo bez świata nie ma śmierci, a bez
śmierci nie ma nas.
— Kim jesteś? – powtórzyłem, choć już domyślałem się
niesamowitej prawdy.
Myślała krótko.
— Więc dobrze. Należę do grona Umarłych. Jesteście pierw
szymi ludźmi, którzy za życia obejrzeli tę stronę Szerni…
Rbit dowiódł jeszcze raz, że nie ulega nastrojom i w każdej
sytuacji potrafi myśleć jasno i szybko.
— Nie rozumiem – powiedział. – Nasza śmierć to zagłada
świata, czy tak? Ale najważniejsza jest chyba przyczyna tej
śmierci, bo gdybyśmy teraz na przykład nawzajem poskręcali
sobie karki, światu by to chyba nie zaszkodziło… Wyjaśnij.
— Zaszkodziłoby. W przeciwnym wypadku już dawno by
ście nie żyli…
— Właśnie o tym myślałem.
— Niestety. Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go
sami, albo nie dopuścicie, by zrobił to kto inny. Powiem, co
macie robić, by nie zniszczyć świata, a ocalić go. Słuchajcie
uważnie, więcej Szerń nie pozwoli nam się spotkać.
— Nie wierzę ci – powiedziałem niespodziewanie dla samego
siebie. – Zagłada świata… Nie jestem głupcem… To ty
skrzywiłaś moją linię życia, czuję to. To ty zabiłaś Irinę.
— Ja…
Dobyłem miecza i szybkim jak myśl ruchem wbiłem ostrze
w jej brzuch. Upadła, przyciskając ręce do rany. Wszystko
zawirowało.
10.
Otworzyłem oczy, wzrok mój zetknął się z brudną, zakurzo
ną powałą. Odwróciłem głowę i natychmiast napotkałem oczy
leżącego na sąsiednim łóżku Delone’a.
— Gdzie jesteśmy? – zapytałem, nie całkiem jeszcze rozbu
dzony.
— W „Pogromcy” – padła odpowiedź. Patrzył na mnie dziw
nie.
Usiadłem.
— Gdzie?!
— W „Pogromcy”. Czyżbyś nie znał tej nazwy?
Znałem. W dawnych, rozbójnickich czasach odwiedzaliśmy
ten zajazd wielokrotnie. Leżał na Sępiej Przełęczy.
— Znam ją, na wszystkie Moce! Ale skąd żeśmy wzięli się
tutaj?!
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Rbit. Jego zwykła obo
jętna mina i pokazowa nonszalancja rozwścieczyły mnie.
— Gadaj ty! Skąd się nagle wzięliśmy na Sępiej Przełęczy?!
Niecierpliwie machnął ogonem.
— Uspokój się - mruknął. – Nagle? Zapytaj raczej, jak długo
byłeś nieprzytomny? Nic nie pamiętasz? A jeśli pamiętasz –
ciekawym, co. Nie uważasz, że mnie i Delone’owi należy się
mała opowieść za te kilka króciutkich dni, kiedy wieźliśmy
cię jak wór na końskim grzbiecie? Poza tym moglibyście się
przywitać…
To musiało źle się skończyć. Nie byłem już panem siebie, ży
łem własnym, siłą narzuconym mi życiem, życiem zupełnie
niezależnym od życia innych. Pamiętałem wszystko – cóż
z tego? Wszystko, co ostatnio przeżyłem było ułudą, zwidem
podsuniętym mi przez Umarłych. Oto spotykałem przyjaciół,
walczyłem z Kręgiem Powrotu, przebywałem za Ścianą Szer
ni – wszystko po to tylko, by dowiedzieć się, że od chwili
opuszczenia Riveirollo byłem nieprzytomny, że nie było żad
nego czarownika, że Delone nigdy nie był Jeźdźcem. Nie
wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, gdzie kończy się mój wła
sny, urojony świat, a gdzie zaczyna prawdziwy…
To musiało źle się skończyć. Przeczenie – któremu zresztą
nie bardzo już wierzyłem – naszło mnie pół godziny za późno…
— W drogę – rzuciłem nagle, wstając z łóżka, na którym le
żałem w butach i w ubraniu. Zapiąłem na biodrach pas
z mieczem, podniosłem z podłogi siodło.
Właśnie skończyliśmy kulbaczyć nasze konie, gdy przed
gospodę zajechało dwudziestu kilku ludzi w zielonych mun
durach Legii Grombelardzkiej. Zeskoczyli z koni, większość
weszła do gospody, pozostali zajęli się zwierzętami. Wskoczyli
śmy na siodła i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie,
którą otoczony był zajazd.
— Stać!
Żadne kręcenie nie wchodziło w rachubę, na Sępiej Przełę
czy każdy był podejrzany. Po prostu zatrzymano by nas do
wyjaśnienia… Należało działać – i to szybko.
— W konie! – huknąłem.
Zdołalibyśmy uciec. Zdołalibyśmy uciec, gdyby nie kupiecki
wóz, który właśnie wtaczał się przez bramę na dziedziniec za
jazdu. Widząc, że nie zdołamy umknąć, skierowaliśmy konie
ku żołnierzom. Rbit rozpędził się i całym ciężarem łupnął
w pierś nadbiegającego legionistę. W żołnierza jakby piorun
strzelił, nim zdążył pomyśleć o obronie, leżał na ziemi z prze
gryzionym gardłem.
Tuż przed sobą ujrzałem wysokiego mężczyznę przykładają
cego do ramienia kuszę. Spiąłem konia, ciężki bełt wbił się aż
po brzechwę w pierś mojego nieśmiertelnego Galvatora. Wierz
chowiec gniewnie rzucił łbem, stratował dwóch gwardzistów
i potknął się nagle. Padając przygniótł mi nogę. Zerwał się
zaraz, ja także, gdy rzuciło się na mnie dwóch żołnierzy.
W ostatniej chwili zdołałem wychwycić pierwsze ciosy. Kątem
oka ujrzałem Delone’a przeszywającego mieczem drugiego
z rzędu przeciwnika i Rbita unikającego ciosów topora…
Odgłosy walki zwabiły na podwórze pozostałych żołnierzy.
Biegli ku nam, zobaczyłem kusze w ich rękach. Legioniści
dartańscy nie byli wyposażeni w ten rodzaj broni. Ale tu był
Grombelard – właśnie ojczyzna kuszy…
— Rbit! – krzyknąłem.
Zrozumiał. Żywy mógł nam jeszcze pomóc. Gdy zabijałem
drugiego gwardzistę, był już na szczycie palisady. Wbiłem
miecz w ziemię na znak poddania się do niewoli. Wtedy świ
snęła strzała. Ujrzałem Kocura walącego się bezwładnie na
ziemię.
— Rbit!
Wykręcono mi ręce i zaczęto wiązać.
— Rbit!
Eskortowani przez gwardzistów weszliśmy do gospody. Na
podwórzu pozostało sześciu martwych żołnierzy i pokrwawio
ny kawał burego futra, które jeszcze przed chwilą było moim
przyjacielem.
Delone płakał.
11.
Przesłuchiwano nas spokojnie i metodycznie. Nie odpowie
dzieliśmy na żadne pytanie. Dowódca patrolu – mały, kościsty
człowieczek o twarzy szakala – wybił mi oko i wypalił na piersi
jakieś zawiłe esy-floresy. Delone’owi odcięto prawą rękę aż po
łokieć i złamano dwa palce u lewej. Potem znaleźliśmy się
w piwnicy. Pachniało starym winem i piwem.
Leżeliśmy nieruchomo obok siebie, związani. Czułem pul
sujący ból w prawym oczodole, piekły poparzenia…
Delone poruszył się nagle.
— Umrę, Glorm – powiedział cicho i spokojnie. – Czy wiesz,
dlaczego nigdy nie chciałem mówić o swojej przeszłości? By
łem kiedyś… Legionistą.
Myślałem, że powie coś więcej, ale nie. Usłyszałem tylko
śpiew – Zew Przyjaźni. Spokojne zrazu tony przybierały na
sile, szept przechodził w krzyk, ten powoli zaczynał przekształ
cać się w pieśń, pieśń potężną, jak grzmot. Ukazywała mi się
cała dusza przyjaciela, płynęły, zaklęte w dźwięk, tęsknota za
przyjaciółmi, trwoga i przeczucie bliskiej śmierci. Delone
otwierał przede mną i przed tamtymi dalekimi braćmi całe
swoje serce, wypływały z jego głębi rzeczy, o których nawet ja,
najbliższy jego druh i towarzysz nie wiedziałem… Huczała
pieśń, piwniczka wydawała się dla niej zbyt ciasna. Przesycone
Szernią dźwięki wydostawały się przez wąskie, umieszczone
pod sufitem okienko i płynęły w świat – ku tym, których ko
chaliśmy…
Śpiew umilkł. Nagle.
— Delone?...
Cisza.
— Delone?!
Przetoczyłem się bliżej niego. Nie oddychał.
— Delone…
— Twój przyjaciel nie żyje.
Poruszyłem się gwałtownie. Ból prawie odebrał mi przy
tomność. Ale zdążyłem jeszcze zobaczyć w mdłym świetle
wpadającym przez okienko zarys sylwetki człowieka. Niezna
jomy pochylił się nade mną i wyszeptał jakieś zaklęcie: ból
zniknął.
— Mam propozycję – powiedział. – Chcesz pomścić swoich
przyjaciół. W gospodzie jest teraz kilku zaledwie żołnierzy.
Dostaniesz swoją kuszę i nóż, reszta należy do ciebie. Oka już
nie odzyskasz, ale rany można błyskawicznie zagoić. To już
się stało.
Odetchnąłem głęboko.
— Czego chcesz w zamian? I kim jesteś?
Cisza.
— Moldorn-Czarownik. To ja nasłałem na was żołnierzy.
Cisza.
— Przez rok będziesz mi służył. Wypełnisz każdy mój roz
kaz. Gdy rok minie – pójdziesz, dokąd zechcesz.
Cisza.
— A zatem? Jeśli odmówisz, rany otworzą się i umrzesz
w przeciągu pół godziny.
— Dobrze, zgadzam się.
— Tu masz nóż, kuszę i strzały. A teraz przysięgnij na Naj
większego, że przez rok wypełnisz każdy mój rozkaz.
Przysięga na Największego…
— Przysięgasz?
— Przysięgam.
Czarownik rozciął mi więzy. Wstałem. Nie czułem żadnego
bólu. Podał mi jakiś przedmiot. Pierścień.
— Ten pierścień – rzekł – to jeden z najsłabszych Magicz
nych Przedmiotów. Będzie ci potrzebny.
— Czy…
— Słuchaj dalej. Człowiek, który pokaże ci taki sam pier
ścień, będzie moim wysłannikiem. Wypełnisz jego rozkazy
tak, jakbym to ja je wydał. Teraz pytaj.
Wsunąłem pierścień na palec.
— Dlaczego… dlaczego ja?...
Usiadł. I niespodziewanie łagodnie zapytał:
— Czy słyszałeś kiedy o Prawach Całości?
Milczenie.
— Nie słyszałeś… Opowiem krótko: mówią one o naszych
czasach. Mówią o zagładzie świata… Mówią o moim zamku
i więźniu, którego strzegę…
Milczenie.
— Rolold-Czarownik… Nie wolno mi czekać w Kraju na
jego atak. Jest potężny… Zmierzyć się z nim mogę tylko
poza granicami Obszaru. W pilnowaniu więźnia zastąpisz
mnie ty, nikt inny by nie podołał. Ty, Basergor-Kragdob.
Milczenie.
— Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedzieć… Sam do końca
nie rozumiem Praw Całości.
Powstał.
— W Rollaynie… to ja przechwyciłem twój list do… Wybacz
mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robiłem.
Pochyliłem się nad przyjacielem i rozciąłem krępujące go
sznury. Przymknąłem martwe powieki i pocałowałem chłodne
już czoło. Potem naciągnąłem cięciwę kuszy i czekałem.
Mijały godziny. Siedziałem otępiały. Nie wierzyłem Moldor
nowi. I nie dowierzałem swemu poczuciu rzeczywistości.
Wiedziałem doskonale, że wszystko, co się wydarzyło, mogło
być prawdą. Ale nie musiało. Mogłem się zaraz obudzić bę
dąc – dajmy na to – w Ciężkich Górach. Albo w Rollaynie.
Gdziekolwiek…
Delone, Rbit… Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolałem
wierzyć, że wszystko było snem, złym snem, majakiem… Nie
chciałem przyjąć do wiadomości, że naprawdę mogli zginąć
i do tego – w taki głupi sposób. Przez tyle, tyle lat borykaliśmy
się w Górach z niebezpieczeństwami, przy których starcie
z dwudziestką gwardzistów wydawało się zwykłym żartem.
I teraz…
Myślałem…
I zdarzyła się rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie do
tąd miały miejsce… Zasnąłem…
Sen miałem niespokojny i dziwny. Widziałem w nim lepką,
różową mgłę zalewającą całe Imperium, roztrzaskaną o skały
rybacką łódź, krzyczących ze strachu, opętanych ludzi, walące
się góry i wieczne ciemności. A wszystko to splątane z sobą,
zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem była twarz
Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone’a i wszystkich, wszyst
kich, których kiedykolwiek kochałem. I znów od początku:
różowa mgła, łódź…
Obudził mnie łomot otwieranych drzwi. Oprzytomniałem
w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali
do piwnicy dwaj legioniści. Rozmawiali głośno po grombe
lardzku. Przyłożyłem broń do ramienia i zwolniłem cięciwę.
Pierwszy żołnierz upadł, w tej samej chwili odrzuciłem kuszę
i chwyciłem drugiego za gardło. Trzymałem tak długo, aż
przestał się ruszać. Cisnąłem trupa pod ścianę.
Powtórnie załadowałem broń i wspiąłem się po schodach.
Źle widziałem…
Minąłem kilka pomieszczeń i dotarłem do izby, w której
znajdowali się żołnierze. Kopnąłem drzwi i wtargnąłem do
środka.
— Wszyscy pod ścianę! – huknąłem, trzymając w prawej
ręce nóż, a w lewej kuszę. Obecni w izbie porwali się z
miejsc, dowódca żołnierzy sięgnął po broń. Mignął mój nóż.
Rozległ się łomot padającego ciała.
— Powtarzam, wszyscy pod ścianę! Żołnierze na prawo,
reszta na lewo.
Usłuchali. Zebrałem całą broń, jaka znajdowała się w izbie,
odłożyłem na bok jedną kuszę a resztę wyrzuciłem przez
okno.
— Panie… – zaczął płaczliwie oberżysta, ale uspokoiłem go
lekkim szturchnięciem w żebra.
— Gdzie reszta? – zwróciłem się do czterech stojących pod
ścianą żołnierzy.
Milczeli.
— Pytam, gdzie reszta?!
— W patrolu – burknął jeden z nich.
— Na podwórze!
Posłusznie wyszli na zewnątrz. Wyszedłem za nimi, rzucając
na odchodnym stojącym pod ścianą podróżnym:
— A wy spokojnie. Nic wam nie grozi.
Wyszedłem na podwórze, rozejrzałem się uważnie dokoła.
— Gdzie zwłoki kota? – zapytałem przez ściśnięte gardło.
Znów brak odpowiedzi. Podszedłem do pierwszego z brzegu
i z całej siły rąbnąłem pięścią w skroń. Trzasnęła pękająca
czaszka.
Ponowiłem pytanie.
— Uciekł, panie – odpowiedzieli jeden przez drugiego.
Więc… Szalona radość zaparła mi dech w piersiach. Stłu
miłem ją. Wyprowadziłem żołnierzy na tyły otaczającej zajazd
palisady i kazałem kopać dół. Z kuszą w dłoni patrzyłem, jak
rąbią mieczami skamieniałą ziemię.
— Rzucić miecze – powiedziałem, gdy skończyli – i precz.
Najwyższy zostaje
Błyskawicznie zniknęli mi z oczu. Najwyższy został. On to
najgorliwiej nas przesłuchiwał.
— Zabiję cię – powiedziałem spokojnie.
— Daj mi szansę – wychrypiał, wskazując porzucone mie
cze.
Uśmiechnąłem się. Uderzenie pocisku zdruzgotało mu ra
mię. Ryknął. Podniosłem jeden z mieczy i odciąłem mu rękę.
Potem pchnąłem w brzuch.
Odwróciłem się i poszedłem do piwnicy po zwłoki Delone’a.
12.
— Reker danad!
Brama w murze rozwarła się bezszelestnie. Stukot kopyt
o belki mostu rozbrzmiał głośnym echem. Po chwili byłem
na dziedzińcu. Obejrzałem się. Brama znów była zamknięta.
— Reker danad!
Nic. Widocznie zaklęcie otwierało bramę tylko raz. Byłem
zatem więźniem. Więźniem zamku, którego miałem strzec.
Zsiadłem z konia i dwa razy klasnąłem w dłonie. W tej sa
mej chwili mój wierzchowiec znikł. Na dziedzińcu leżała tylko
jego uprząż i podkowy.
„Więc to miał na myśli wysłannik Moldorna mówiąc, że gdy
klasnę dwa razy, służba zajmie się moim koniem” – pomy
ślałem.
Spojrzałem dookoła. Zamek był ogromny, górował nade mną
jak wielkie, ciężkie wzgórze. Potężne blanki i baszty, mury,
wieże…
W rzeczy samej, nigdzie nie było wejścia…
Pochyliłem się, wyjąłem z sajdaka przy siodle kuszę i ru
szyłem w stronę umieszczonej na środku dziedzińca studni.
Stanowiła ona jedyne wejście do zamku.
Tak jak mnie poinstruowano, skoczyłem do studni głową
w dół, odruchowo zamykając przy tym oczy. Gdy je otworzy
łem znajdowałem się w ogromnej, przebogato urządzonej sali.
Ściany, pokryte barwnymi, wzorzystymi makatami, obwieszo
ne były wszelkiego rodzaju bronią, sufit i podłogę wyłożono
srebrnymi zwierciadłami. W głębi komnaty widniały drzwi,
o których wiedziałem, że prowadzą do dalszych partii zamku.
Skierowałem się w ich stronę.
Szybkim krokiem przemierzałem ogromne, rażące przepy
chem sale. Nie zwracałem uwagi na bogactwa, które samym
swym widokiem mogłyby przyprawić o śmierć niejednego dar
tańskiego Magnata. Chciałem jak najszybciej zobaczyć to,
czego miałem strzec.
Wreszcie stanąłem przed właściwymi drzwiami i po krótkiej
chwili wypowiedziałem zaklęcie:
— Rekaber dant!
Rozchyliły się i ujrzałem niewielką, przytulną komnatkę.
Wszedłem do środka. Oprócz kominka w pokoju znajdowały
się jeszcze stół, fotel, sofa i wielkie, puchowe łoże. Spała na
nim młoda kobieta okryta tylko krótką, wzorzystą tuniką.
Pełne piersi unosiły się w równym, spokojnym oddechu, po
wieki lekko drżały, gdy padał na nie blask płonącego na
kominku ognia.
— Pani…
Obudziła się natychmiast i spojrzała na mnie zupełnie
trzeźwym wzrokiem. Odniosłem wrażenie, że wcale nie spa
ła… Ale spojrzenie było pełne strachu.
Gwałtownie usiadła na łóżku.
— Wybacz, pani, że wtargnąłem do twego mieszkania…
— Kim jesteś? – zapytała zdumiona i ciągle przestraszona.
— Glorm J.I., były rozbójnik, potem arystokrata dartański,
obecnie niewolnik czarownika Moldorna.
Westchnęła cicho i wstała. Tunika sięgała zaledwie do poło
wy ud. Nie zawstydzona tym bynajmniej podeszła do kominka
i wpatrując się w skaczące płomienie stwierdziła z pełną na
głej złości ironią:
— Jakże to ładnie ze strony Moldorna, że przysłał mi szlach
cica do towarzystwa. I to, sądząc po nazwisku, szlachcica
bardzo dobrze urodzonego. Domyślam się, że masz za zada
nie strzec mego więzienia? – odwróciła się twarzą ku mnie. –
Czy tak?
— Tak, pani.
— Mam na imię Baalana. Gdzie teraz jest Moldorn?
— Nie wiem, pani.
— Mów mi po imieniu, nie cierpię tych waszych wielkopań
skich zwrotów.
Podeszła do sofy i legła na niej, wskazując mi miejsce w fo
telu. Zająłem je. Przyglądała mi się z uwagą. Powiedziała:
— Skoro jesteś przyjacielem Moldorna…
— Powiedziałem, pani, że jestem jego niewolnikiem, nie zaś
przyjacielem. To różnica.
Skrzywiła się nieznacznie słysząc, jak uparcie tytułuję ją
„panią”. Ale nie potrafiłem inaczej. Miała w sobie coś… do
stojnego.
Po długiej chwili zapytała:
— Jesteś moim strażnikiem. Ciekawa jestem, co należy do
twoich obowiązków?
Była piękna nie do zniesienia. Jeszcze nigdy w życiu aż tak
nie pożerałem wzrokiem kobiety. Zmieniła nieco pozycję po
kazując mi swe nogi prawie do końca i z kpiącym, ale też
dziwnie zimnym uśmieszkiem powtórzyła pytanie.
— Tak… wybacz, pani… Ja… mam tylko jeden obowiązek:
strzec cię przed każdym, kto by próbował cię stąd wykraść,
a zwłaszcza przed niejakim Rololdem-Czarownikiem.
— Dziwne, że dawniej Moldorn obywał się bez strażnika
czuwającego podczas jego nieobecności w zamku.
— To było kiedyś. Dziś Rolold jest potężniejszy niż kiedy
kolwiek.
— Słyszałam o nim…
Milczałem.
— Jak doszło do tego, że tu jesteś?
Krótko streściłem dzieje naszej wyprawy. Gdy skończyłem,
zamyśliła się na krótko, potem potrząsnęła czarnymi jak smo
ła włosami i powiedziała bardzo prędko i cicho:
— Słuchaj, musisz mi pomóc. Wiem, że teraz nie możesz
złamać przysięgi…
— Nic nie mów, pani. Moldorn polecił mi, bym przekazywał
mu każde zasłyszane od ciebie słowo. Nie mów nic. Nienawi
dzę Moldorna i… zobaczysz. Służę mu tylko rok, potem…
Odetchnęła głęboko. Znów zawisła w powietrzu gruba cisza,
ale teraz przesiąknięta była naszymi milczącym przymierzem i
porozumieniem… Starałem się nie patrzeć na nią, bo wtedy
nie mogłem myśleć.
Oglądałem wnętrze komnatki. Przełknąłem ślinę i zapytałem:
— Jak długo jesteś tu uwięziona, Pani?
— W Kraju mija dwunasty rok.
Patrzyłem zdumiony do ostatnich granic.
— Sto lat…
Uśmiechnęła się i ten uśmiech był dziwnie nieprzyjemny.
— Sto, dwieście, trzysta… Ja się nie starzeję.
13.
W Kraju czas mija wolniej niż poza jego granicami, wyliczy
łem więc, że za trzydzieści dni będę wolny, bowiem moja
umowa z Moldornem dotyczyła czasu zewnętrznego. A więc
jeszcze tylko trzydzieści dwa dni…
Baalana… Była piękna, tak bardzo, tak niemożliwie piękna.
Nie kochałem jej, o tym nie było mowy. Ale jej ciało budziło
żądze, żądze dziwnie niesamowite i złowrogie. To… nie było
zwykłe pożądanie, jakie odczuwać może mężczyzna na widok
przepięknej, półnagiej kobiety. Pożądałem, bo chciała tego, bo
kazała mi pożądać i pragnąć. Kazała mi dygotać z podniece
nia – i tak się działo. To było jak czar, jak zniewalające
zaklęcie. Nie chciałem, nie mogłem go odpędzić.
Obok zwierzęcej, dzikiej urody, kryła się w niej dostojność.
I tajemnica. Skąd pochodziła? Z Armektu? Jej swoboda
,
sposób wyrażania się wskazywały na to, ale… Nie, ona nie
pasowała do żadnej prowincji Imperium. A przecież… poza
granicami Imperium było tylko morze. Aler, Kraj-Za-Górami?
Śmieszne… Istoty, które tam żyły, nie były ludźmi.
Niedaleki byłem od zawierzenia grombelardzkiej legendzie.
Królowa Światłości… cóż za bzdura. A przecież…
W jej obecności czułem się tak, jakbym przebywał w innym
świecie, świecie nierzeczywistym, tajemniczym i zagadkowym.
W jakiś sposób była mi nienawistna, ale dlaczego – nie po
trafiłem powiedzieć.
Baalana… Byłem gotów poświęcić życie, honor, wszystko,
byle tylko być z nią bez przerwy. Wiedziała o tym. Dawała mi,
czego chciałem, a za każdym razem – więcej. I inaczej. Do
prawdy, bliski byłem szaleństwa…
Odeszła gdzieś, odpłynęła cała moja przeszłość. Już nie dni,
a wieki minęły od chwili, gdy uciekłem z Rollayny. Po Irinie
pozostał tylko smutek. Baalana – ona to sprawiła.
Moldorn… Moldornem gardziłem. I nienawidziłem go.
Baalana się go bała. I nienawidziła jeszcze bardziej niż ja.
Musiał zginąć. Jego śmierć była tylko kwestią czasu.
Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem; przecież nie mogłem
siedzieć u niej bez przerwy. Zwiedzałem wtedy zamek. Jedna
zwłaszcza komnata wywarła na mnie szczególne wrażenie:
ilekroć doń wszedłem, wydawało mi się, że słyszę gdzieś – ba
lansujący na granicy słyszalności – przeraźliwy kobiecy krzyk.
Obejrzałem komnatę dokładnie; prócz ogromnego łoża z bal
dachimem nie było w niej nic. Gdy usłyszałem krzyk po raz
pierwszy sądziłem, że krzyczy Baalana. Pobiegłem do niej. Na
moje pytanie uśmiechnęła się jakoś dziwnie (mściwie?) ale
powiedziała, że nic o żadnym krzyku nie wie.
Podobnych zagadek w zamku Moldorna było więcej. Na
przykład w jednej z największych sal leżało na podłodze kil
kunastu mężczyzn i dwie kobiety. Nie byli martwi, ale i nie
spali. Pamiętam… kiedyś, w Grombelardzie, Delone zabił po
tężnego czarownika. Z chwilą jego śmierci wszyscy uczniowie
zasnęli i żadnego z nich nie udało się obudzić, Arma, moja
podkomendna i przyjaciółka powiedziała wtedy, że czarownik
rzucił na nich jeden z najpotężniejszych czarów – Czar Posłu
szeństwa. Podobno tylko bardzo silny mag potrafi go rzucić.
Kto wie? Może tu, w zamku Moldorna, było podobnie? Tylko
kto omotał tych ludzi czarem? Przecież Moldorn żył…
Sama Baalana też była zagadką. Nie tylko z racji owej at
mosfery tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała. Były inne
zagadki. Nie jadła, nie piła… Mogła spać miesiąc, rok bez
przerwy, mogła też nie spać wcale…
Zaczynałem się jej bać.
Królowa Światłości…
Tego dnia, a było to na dziesięć dni przed końcem mojej
służby, siedziałem w małej, narożnej komnatce, którą obra
łem sobie za mieszkanie. Z uczuciem, że tracę życie – nie
byłem z nią – zabawiałem się strzelaniem do celu z kuszy.
Mimo braku prawego oka wciąż jeszcze byłem dobrym strzel
cem. Mały, wiszący na ścianie portrecik podziurawiony był
bełtami jak sito. Drzazgi leciały z ram, groty z głuchym stu
kiem uderzały w ścianę…
Traciłem czas.
Właśnie odkładałem broń by wstać i pójść do niej, gdy usły
szałem dźwięk przypominający mocne klaśnięcie i przede mną
pojawił się jakiś człowiek. Nie widziałem go nigdy dotąd,
mimo to jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma.
Wstałem.
— Jestem Moldorn-Czarownik – powiedział głośno męż
czyzna, o wiele głośniej, niż tego wymagała dzieląca nas
odległość.
Nerwowo zacisnąłem szczęki.
— Niewolniku – powiedział świszczącym głosem, który nie
zabrzmiał już tak silnie jak poprzednio – przed zamkiem stoją
twoi przyjaciele. Chcą uwolnić istotę, którą powierzyłem
twojej opiece.
— Przy… przyjaciele?
— Ci, którzy przybyli na Zew Przyjaźni. Przewodzi im ten
kot…
Dopiero teraz spostrzegłem, że czarownik czegoś się boi.
Małe, ciemne oczy były rozbiegane, dłonie zaciskały się ner
wowo.
— Mają Kulę Freza – wydyszał. – Wiesz… wiesz, co to ozna
cza. Ona objawi im wszystkie zaklęcia broniące zamku, a ja…
nie mogę im nic zrobić. Rolold, Rolold – charczał. – To on ich
tu nasłał…
Spojrzał mi w oczy.
— Zabijesz ich!
Cofnąłem się o krok. Poczułem, że blednę. Nie zniewolił mnie
od razu, miałem na palcu jego pierścień. Popełnił podwójny
błąd: albo nie należało mi dawać żadnego Magicznego Przed
miotu, albo dać bardzo silny. Taki, który zdołałby mnie
uśmiercić, gdybym złamał przysięgę.
— Zabijesz ich!
Wziąłem do ręki kuszę.
— Milcz. Jedno słowo lub jedno spojrzenie, które mi się nie
spodoba – i zabiję ciebie.
Teraz on się cofnął. Uniosłem wyżej broń, starając się nie
patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, czym to grozi.
— Ty głupcze – wychrypiał. – A przysięga?... Prawa Ca…
W tej samej chwili huknęło coś tak straszliwie, jakby pio
run strzelił w zamek.
— To oni, oni! – zawył Moldorn. – Są w zamku!
Nagle rzucił się ku mnie krzycząc:
— Deleo, deleo ora…
Upadł. Strzała przebiła mu szyję. Powstał jednak zaraz,
choć z wysiłkiem. Czarownika można zabić tylko ciosem w
serce lub w mózg.
Nałożyłem nowy bełt.
Huknęło coś po raz drugi, nagle z łomotem rozwarły się
drzwi i do komnatki wpadła grupka moich przyjaciół z Rbitem
na czele. Natychmiast zorientowali się w sytuacji.
— Zabij go, Glorm! – krzyknął Tewi.
— Nie mogę. W razie jego śmierci cały zamek…
— A więc wiesz o tym! – zawył Czarownik. – Nie odważysz
się…
Druga strzała przebiła mu szyję. Nim się podniósł, powtór
nie załadowałem broń i strzeliłem, tym razem w brzuch.
Wściekłość podwoiła siły, bez pomocy korby naciągałem cię
ciwę raz za razem. Bełty grzęzły w ramionach i w nogach
wijącego się jak robak czarownika, a ja wciąż strzelałem.
W końcu przestał się ruszać, całe ohydne ciało było wręcz
naszpikowane pociskami. Krew utworzyła na podłodze wielką
kałużę. Żył jeszcze, ale nie był w stanie natychmiast zaskle
pić wszystkich swoich ran.
— Za mną! – rzuciłem zduszonym głosem.
Pozostawiliśmy półprzytomnego Moldorna na podłodze i po
biegliśmy w kierunku jej komnaty.
— Skąd… wy tutaj? – zapytałem Armę, która biegła obok
mnie, kurczowo ściskając w dłoni swoją Kulę.
— Przybyliśmy na Zew… i odnaleźliśmy Rbita. Rolold-Cza
rownik uratował mu życie wtedy, po bitwie przed zajazdem,
żądając w zamian, by uwolnił…
— Rozumiem.
Nieco zdyszani stanęliśmy przed pokojem Baalany.
— Rekaber dant!
Nim drzwi się rozwarły, usłyszeliśmy dobiegający jakby ze
ścian głos Moldorna:
„Głupcy, nie wiecie, co czynicie. Ta wasza Pani Światła to
w rzeczywistości przybyły z gwiazd potwór, którego celem
jest zawładnięcie światem…”
Wpadliśmy do komnaty. Na nasz widok Baalana szybko
wstała z sofy.
— Co się tu…
— Jesteś wolna!
Obrzydliwy głos Moldorna nadal sączył się ze ścian:
„…przybrało postać dziewczyny by odbyć zwiad, poznać
nasze możliwości… Więżę je, bo zabić go nie sposób. W tej
postaci jest nieszkodliwe, nie ma bowiem kontaktu z Szer
nią…”
— To głos Moldorna! – Baalana spojrzała przerażona.
— Raniłem go… – powiedziałem pospiesznie. – Czy chcesz
coś stąd zabrać?
— Gdzie jest moja skrzynia?!
— Jaka…
— Jest wmurowana w ten kominek – Rbit błysnął ślepiami.
— Rolold mówił mi o niej.
— Więc ona cały czas była tu, w tym pokoju!
Podbiegła do paleniska, próbowała delikatnymi dłońmi wy
rwać spojone zaprawą kamienie. Widząc to Raner nałożył na
biodra Pas Siły i jednym uderzeniem rozłupał kilkanaście
z nich na raz.
„Wszystkie potężne Magiczne Przedmioty mogą mu umożli
wić kontakt z Mocą” – sepleniły coraz ciszej ściany. „Jeździ
łem po całym Imperium, odnajdywałem je i niszczyłem…
Także Pióro… Te, których nie udało mi się zniszczyć – ukry
wałem. W skrzyni… znajduje się najpotężniejszy Przedmiot
na świecie… Nie dawajcie mu go! Nie
…”
Raner uderzył jeszcze raz. Niewielka szkatułka potoczyła się
po podłodze. Baalana chwyciła ją drapieżnie i błyskawicznie
wydobyła mały, lśniący krążek. Poznałem natychmiast, choć
nie widziałem go jeszcze nigdy. Srebrny Krążek Mirram.
— Mam! – krzyknęła triumfalnie. – Mam Mirram, mam!
Zadrżałem. Scena ta miała w sobie coś niesamowitego. Ba
alana jednym ruchem zdarła tunikę i położyła Krążek na
nagim brzuchu. Z cichym sykiem wtopił się w skórę. Prze
biegła po nim palcami i śmiejąc się przeraźliwie znikła.
Wciąż tylko było słychać jej śmiech, coraz głośniejszy i coraz
bardziej zgrzytliwy. Spostrzegłem, że moje nogi tkwią po ko
lana w różowej, lepkiej mgle, poczułem, że roztapiam się
w czymś gorącym i gęstym, w czymś, co przekracza granice
ludzkiego pojmowania… Jakaś przemożna siła wydarła z
mego gardła długi, bulgocący dźwięk, ta sama siła kazała za
drzeć głowę do góry. Spojrzenie przebiło ciężkie dachy za
mczyska i pobiegło dalej, dalej…
Prawa Całości dopełniły się.
Fenix 5 (1) 1991