W SERII KRYMINAŁÓW ukażą się:
Tom
1.
Agatha Raisin i ciasto śmierci
Tom
2.
Agatha Raisin i wredny weterynarz i
Tom
3.
Agatha Raisin i zakopana ogrodniczka
Tom
4.
Agatha Raisin i zmordowani piechurzy
Tom
5.
Agatha Raisin i śmiertelny ślub
Tom
6.
Agatha Raisin i koszmarni turyści
Tom
7.
Agatha Raisin i krwawe źródło
Tom
8.
Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjer-
skiego
Tom
9.
Agatha Raisin i martwa znachorka
Tom
10.
Agatha Raisin i przeklęta wieś
Tom
11.
Agatha Raisin i miłość z piekła rodem
SERIA KRYMINAŁÓW TOM 7
Agatha Raisin i krwawe źródło
M.C. Beaton
TLR
Tytuł tomu: Agatha Raisin i krwawe źródło
Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and the Wellspring ofDeath TLR
ROZDZIAŁ I
Agatha Raisin była znudzona i nieszczęśliwa. Jej ulubiony sąsiad James Lacey w końcu wrócił do Carsely. Z całych sił
próbowała uwierzyć w to, że już go nie kocha i zdecydowanie nie będzie sobie zawracać nim głowy. A tak niewiele
brakowało, by za niego wyszła... Rzecz jasna, wszystko popsuł jej mąż, pojawiając się na ceremonii ślubnej. Zresztą od
jakiegoś czasu smażył się za to w piekle. Ale James nigdy nie wybaczył jej tego matrymonialnego oszustwa.
Pewnego wiosennego wieczoru, gdy w wiosce rozkwitały żonkile, forsycje, magnolie i krokusy, Agatha, pełna nadziei na
poprawę humoru, zmierzała na plebanię na zebranie Stowarzyszenia Pań z Carsely. Tym razem jednak temat spotkania
wyjątkowo nie przypadł jej do gustu. Omawiano bowiem zasady korzystania z punktu czerpania źródlanej wody w sąsiedniej
wsi An— combe.
Agatha znała sprawę. W osiemnastym wieku niejaka panna Jakes uregulo-wała przepływ wody na tyłach swojego ogrodu tak,
by ta spływała przez rurę w murze do fontanny użytku publicznego. Wypływając z ust wyrzeźbionej czaszki TLR
wprost do płytkiej, wkopanej w ziemię niecki, mknęła dalej, by po pokonaniu kraty wpadać z chlupotem do przydrożnego
rowu. Po drugiej stronie wąską strugą meandrowała przez inne ogrody, by w końcu wpaść do rzeki Ancombe.
Już w ponurym osiemnastym wieku ostro krytykowano ten dziwaczny projekt.
Ku ogólnej radości nad czaszką wyryto kilka poetyckich wersów autorstwa panny Jakes:
Przystań, strudzony wędrowcze
I niechaj cię zachwyca
Źródło, co bije w dole.
Błądząc po łez padole
Zakosztuj Wody Życia.
Dwieście lat temu przypisywano wodzie cudowne, uzdrawiające właściwo-
ści. Teraz pełniła głównie rolę wodopoju dla turystów. Czasami jednak i miejscowi, również Agatha, zabierali trochę w
butelkach do domu na kawę lub herbatę, ponieważ miała lepszy smak od kranówki.
Ostatnio o zezwolenie na korzystanie ze źródlanego ujęcia ubiegała się w radzie gminy Ancombe nowo założona spółka
wodna. Oferowała jednego pensa za galon*1.
— Wiele osób twierdziło, że to świętokradztwo, choć oficjalnie nigdy nie uznano tego źródła za święte — stwierdziła pani
Bloxby.
— Taka umowa to wpuszczanie na nasz teren komercji! Musimy się sza-nować, choćby ze względu na wielowiekową
tradycję! — zaprotestowała pani Darry, która zresztą niedawno przeprowadziła się do Cotswolds z... Londynu i z typową
gorliwością neofltki zawzięcie broniła czystości wiejskich obyczajów.
TLR
— Moim zdaniem to nikomu nie zaszkodzi — orzekła sekretarka, panna Simms, krzyżując przyobleczone w czarne pończochy
nogi tak, że można było zobaczyć podwiązki na udzie. — Przecież ciężarówka będzie przyjeżdżała o świcie. Potem każdy
może brać i pić do woli jak zawsze.
Agatha stłumiła ziewnięcie. Z sumie sprzedaż wody z dostępnego wszystkim źródła również uważała za przejaw komercyjnego
podejścia do dóbr natury.
1 Galon — 4,54 litra.
Ponieważ jednak nie lubiła pani Darry, której twarz kojarzyła jej się z pyszczkiem wystraszonej fretki, poparła pannę Simms:
— Cotswolds jest przesiąknięte komercją. Przyjeżdżają tu autokary turystów. Na każdym rogu działa sklep pamiątkarski albo
kawiarenka. Gdzie się nie ruszyć, tłumy rozchichotanych emerytek pozują do kolejnej bezzębnej fotogra-fii!
Po tej wypowiedzi zgromadzenie podzieliło się na trzy frakcje. Pierwsza popierała plan, druga była mu przeciwna, a trzecia,
podobnie jak Agatha, umierała z nudów.
Gdy wreszcie nastał koniec bezowocnego spotkania, pani Bloxby odciągnę-
ła ją na stronę.
— Wyglądasz na strapioną — stwierdziła, patrząc z troską. — Czy to z powodu Jamesa?
— Nie, skąd! — skłamała Agatha. — Ta pora roku tak na mnie działa.
Zawsze mnie przygnębia.
— Tak, kwiecień to rzeczywiście trudny miesiąc.
TLR
*
Agatha zamrugała powiekami. Spodziewała się, że zaraz padnie podniosły cytat z Bogu ducha winnego klasyka. Organicznie
tego nie znosiła, uważając za szczyt pretensjonalności.
— No właśnie — mruknęła i wyszła na świeże powietrze.
Było rześko. Płatki magnolii lśniły w ogrodzie plebanii. Dalej, na kościelnym cmentarzu żonkile, pobladłe w świetle księżyca,
rozkwitały pomiędzy po-chylonymi ze starości nagrobkami.
Koniecznie muszę sobie wykupić miejsce na cmentarzu przykościelnym —
pomyślała Agatha. — Miło będzie spocząć pod kołderką z puszystej trawy i kwiatów. Westchnęła ciężko, bo uświadomiła
sobie, że jej życie ma ostatnio smak czerstwego rogala ze spleśniałym dżemem.
O spółce wodnej niemal zapomniała, ale tydzień później zadzwonił Roy Silver. Pracował u niej, kiedy prowadziła własną
firmę.
— Posłuchaj, Aggie — zaszczebiotał. — Słyszałaś o czym takim jak spół-
ka wodna z Ancombe?
— Tak.
— Wyobraź sobie, że to nasz nowy klient. Mają siedzibę w Mircester. Szef pyta, czy zechciałabyś popracować dla nich na
zlecenie.
Agatha odsunęła od siebie słuchawkę telefonu i popatrzyła na nią z odrazą.
To Roy Silver odnalazł jej męża, który potem pojawił się na ceremonii ślubnej i udaremnił zawarcie małżeństwa z Jamesem.
— Nie — ucięła i odłożyła słuchawkę.
Siedziała przez kilka minut, zbierając się na odwagę. Wreszcie wykręciła TLR
numer Jamesa.
Odebrał po pierwszym sygnale.
— Nie poszlibyśmy dziś razem na kolację, James? — zagadnęła w nienatu-ralnie wesołkowaty sposób. Wiedziała, że brzmi
fatalnie.
— Przykro mi, ale jestem zajęty — odparł lodowatym tonem. — Nie tylko dzisiaj, ale również przez kilka najbliższych
tygodni — dodał natychmiast, aby uniknąć kolejnych propozycji.
Agatha bardzo delikatnie odłożyła słuchawkę. Rozbolał ją brzuch. To głupie, że ludzie zwykle umiejscawiają uczucia w sercu,
choć ból zawsze atakuje układ pokarmowy.
Gdy jej walił się świat, kos w ogrodzie w najlepsze wyśpiewywał swoje tre-le. Śliczna melodia potęgowała jej
przygnębienie.
Ponownie sięgnęła po słuchawkę. Zatelefonowała na komisariat policji w Mircester i poprosiła o kontakt ze swoim
przyjacielem, sierżantem detektywem Billem Wongiem. Ponieważ poinformowano ją, że ma wolne, zadzwoniła do domu.
— Agatho! — wykrzyknął z radością, usłyszawszy jej głos. — Nie mam dziś nic do roboty. Może byś mnie odwiedziła?
Agatha zawahała się. Nie przepadała za rodzicami Billa.
— Dotrzymasz mi towarzystwa, jestem sam — ciągnął Bill. — Rodzice pojechali do krewnych do Southend.
— Zaraz przyjadę — zdecydowała Agatha.
Wyruszyła, celowo unikając spojrzeń w kierunku domu Jamesa.
TLR
Billa bardzo ucieszyła jej wizyta. Miał dwadzieścia kilka lat i okrągłą buzię.
Ostatnio zeszczuplał.
— Świetnie wyglądasz — pochwaliła go Agatha. — Masz nową dziewczynę?
Potrafiła odgadnąć stan uczuć Billa na podstawie zmian jego sylwetki. Po każdym zerwaniu tył w mgnieniu oka.
— Tak. Ma na imię Sharon. Pracuje na posterunku jako sekretarka. Śliczna.
— Przedstawiłeś ją rodzicom?
— Jeszcze nie.
No to się jeszcze trochę z tobą pobuja — pomyślała Agatha cynicznie. Bill uwielbiał ojca i matkę. Nie potrafił zrozumieć,
dlaczego zawsze, gdy przedstawiał im nową ukochaną, ta natychmiast go porzucała.
— Właśnie miałem zamiar zjeść lunch — oznajmił Bill.
— Zabiorę cię gdzieś. Ja stawiam — dodała pospiesznie w obawie, żeby jej czymś nie poczęstował. Gotował równie fatalnie
jak matka.
— Zgoda. Znam niezły pub na końcu drogi.
Speluna o nazwie Wesoła Czerwona Krowa zrobiła
na Agacie przygnębiające wrażenie. Na środku stał stół bilardowy, przy którym blada, bezrobotna młodzież z Mircester
spędzała większą część dnia.
Agatha zamówiła sałatkę z kurczaka. Podano jej przywiędłe liście z sinym mięsem. Bill z apetytem wcinał tłustą jajecznicę z
kiełbasą i frytkami.
— Co nowego? — zapytała. — Opowiesz mi jakąś ciekawą historyjkę?
TLR
— Nie. Ostatnio panuje spokój, dzięki Bogu. A co u ciebie? Często widu-jesz Jamesa?
Twarz Agathy spoważniała.
— Nie. Bardzo rzadko. Nie jesteśmy już parą. Nie mam ochoty o tym mó-
wić.
— Co to za szum z tą nową spółką wodną? — Bill pospiesznie zmienił temat.
— Ach, to. Dyskutowały o tym panie z Carsely na zebraniu stowarzyszenia w zeszłym tygodniu. Niezbyt to ciekawe. Moim
zdaniem wiele hałasu o nic.
— Coś mnie jednak niepokoi — stwierdził Bill, polewając frytki keczupem.
— Wcześniej czy później jakaś grupa ekologicznych aktywistów zaprotestuje pod hasłami ochrony środowiska i dojdzie do
rozruchów.
— Nie sądzę — mruknęła Agatha, usiłując nabić na widelec kawałek twar-dego jak kamień kurczaka. — Ancombe to raczej
senna miejscowość.
— Mieszkańcy mogą cię jeszcze zaskoczyć. Nawet w najspokojniejszych miejscach czasami wybuchają zamieszki. Wielu
demonstrantów nie dba o środowisko. Szukają tylko pretekstu do bójki. Czasami odnoszę wrażenie, że stanowią większość
protestujących. Prawdziwi idealiści to zaledwie garstka. I ci na ogół organizują pokojowe manifestacje. Nie wiadomo kiedy
dołączają do nich awanturnicy. W rezultacie często cierpią ci niewinni.
— Nie interesuje mnie to. Prawdę mówiąc, ostatnio nic mnie szczególnie nie wciąga.
Bill popatrzył na nią z troską.
TLR
— Oczekujesz, że dostarczę twojemu znudzonemu umysłowi zagadkę kryminalną, którą będziesz mogła rozwiązać. Próżne
nadzieje. Nie spodziewaj się, że ludzie zaczną zabijać, żeby zapewnić ci rozrywkę.
— To nie było zbyt uprzejme. Co to za straszne świństwo! — warknęła, odsuwając z wściekłością talerz.
— Mnie tu wszystko smakuje. Wybrzydzasz, bo jesteś niezadowolona z życia.
— Nieważne, i tak się odchudzam. Roy Silver zadzwonił do mnie z propozycją promowania tej spółki wodnej.
— Zawsze to jakieś zajęcie. Mają biuro tu, w Mircester.
— Ale nie po to przeszłam na emeryturę.
— Mimo to nie jesteś szczęśliwa. Co ci szkodzi spróbować?
Agatha nie zamierzała mu zdradzać prawdziwego powodu odmowy. Gdyby spędzała dni w biurze, straciłaby okazję do
kontaktu z Jamesem Laceyem. W
głębi duszy żywiła nadzieję, że kiedyś do niej wróci.
Po rozstaniu z Agathą Bill wrócił do domu zatopiony w rozmyślaniach. Pod wpływem impulsu zadzwonił do Jamesa.
— Co tam słychać? — powitał go James entuzjastycznie. — Całe wieki cię nie widziałem!
— Bo wyjechałeś za granicę. Właśnie jadłem lunch z Agathą. Uświadomi-
łem sobie, że dawno z tobą nie rozmawiałem.
— Och!
TLR
To „och" brzmiało tak, że Bill poczuł, jak zamarza mu przyciśnięte do słuchawki ucho. Pogawędził więc trochę o wszystkim i
o niczym i skończył rozmowę. Jakże świerzbił go język, by zapytać, dlaczego nie zlituje się nad nieszczęsną Agathą i nie
zaprosi jej gdzieś na kolację.
Tydzień później, gdy Agatha kończyła właśnie śniadanie, jak zwykle zło-
żone z czterech papierosów i trzech filiżanek mocnej kawy, zadzwonił telefon.
Niech to będzie James — błagała w myślach antro— pomorficznego Boga z długą brodą i lokami do pasa, z którym zawsze
usiłowała dobić targu w trud-nych momentach życia. — Jeśli to on, rzucę palenie — obiecała.
Ponieważ jednak zdawała sobie sprawę, że Bóg z jej wyobrażeń to postać mityczna, a nie rzeczywista, nie zaskoczyło jej, że
po drugiej stronie usłyszała głos Roya Silvera:
— Nie odkładaj słuchawki! — poprosił. — Widzę, że nadal żywisz do mnie urazę za to, że odnalazłem twojego męża.
— I zrujnowałeś mi życie — nie omieszkała dodać.
— Ale przecież jesteś już wdową. A jeśli James nie chce cię poślubić, to już nie z mojej winy.
Agatha odłożyła słuchawkę.
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Może jednak ON usłyszał jej błaganie. Zgasi-
ła papierosa.
— To już ostatni — powiedziała głośno do sufitu, nim otworzyła drzwi.
W progu stała jednak pani Darry.
— Czy zechciałaby pani wyświadczyć mi przysługę? — spytała.
— Proszę wejść — mruknęła Agatha bez entuzjazmu. Wprowadziła ją do TLR
kuchni i z chmurną miną zapaliła papierosa.
Pani Dany usiadła.
— Byłabym wdzięczna, gdyby powstrzymała się pani od palenia.
— Jestem u siebie — zwróciła jej uwagę Agatha. — Po co pani przyszła?
— Czy zdaje sobie pani sprawę, że się pani truje?
Agatha zerknęła na papierosa. Potem przeniosła
wzrok na panią Darry.
— Ale truję siebie, a nie panią. Proszę sobie darować te uwagi. Czego pani chce?
— Wody.
— Jest w kranie. Czyżby odcięli pani dopływ?
— Nie. Źle mnie pani zrozumiała. Mama przyjedzie, żeby u mnie zamieszkać.
Agatha zamrugała powiekami. Według jej oceny pani Darry dobiegała siedemdziesiątki.
— Mama ma dziewięćdziesiąt dwa lata. Uwielbia dobrą herbatę, a ja nie mam samochodu. Może przywiozłaby mi pani
butelkę wody z Ancombe?
— Nigdzie się nie wybieram — odrzekła Agatha.
Nie lubiła nowej mieszkanki wsi. Uważała ją za wyjątkowo brzydką, nie tylko zewnętrznie. Jej brzydota wynikała z aury, jaką
wokół siebie roztaczała —
ogólnej zgryźliwości, fatalnych manier i wiecznego niezadowolenia.
Nosiła pikowany żakiet, zapięty pod samą szyję, a pod spodem bluzkę ze TLR
stójką. Ze spiczastym nosem, zaciśniętymi ustami, płowymi włosami i czujnymi zielonymi oczami przypominała Agacie
drapieżnika, wciąż czyhającego na ofiarę. Przyszło jej do głowy, że wypadałoby poczęstować gościa kawą, ale po na-myśle
zrezygnowała.
— Nie mogłaby pani poprosić kogoś' innego? — spytała.
— Wszyscy są bardzo zajęci — narzekała pani Darry. — A pani chyba nie ma nic do roboty.
— Wręcz przeciwnie — odparła Agatha. — Zamierzam właśnie przemy-
śleć plan promocji spółki wodnej.
Pani Darry zgarnęła torebkę i rękawiczki i wstała.
— Rozczarowała mnie pani. Nie przypuszczałam, że mieszkanka naszej wsi zechce wspierać i reklamować firmę dewastującą
środowisko naturalne. To nie do wiary!
— Wynocha! — warknęła Agatha.
Gdy została sama, zapaliła kolejnego papierosa. W ciągu dnia wielokrotnie rozważała propozycję reprezentowania firmy.
Oczywiście oferta mogła już być nieaktualna. Gdyby jednak rzeczywiście zatrudniono ją w nowo powstałym
przedsiębiorstwie, musiałaby ostro zabrać się do roboty. Wytężona praca powstrzymałaby ją za to przed bezsensownym
wydzwanianiem do Jamesa i oszczędziłaby jej rozczarowania kolejnym nieuchronnym odrzuceniem.
Nudny wieczór przed telewizorem nie poprawił jej nastroju. Zjadła całą tabliczkę czekolady. Spódnica natychmiast zaczęła
alarmująco cisnąć w pasie. Na próżno tłumaczyła sobie, że wewnętrzne napięcie ma prawdopodobnie podłoże
psychosomatyczne. Pod wpływem impulsu postanowiła wziąć butelkę, pójść do Ancombe po wodę na herbatę i jeszcze raz
spojrzeć na źródełko.
TLR
To był kolejny piękny wieczór. Ponad żywopłotami kwitły czereśnie. W
sadach po drugiej stronie drogi bieliły się rzędy jabłoni. Piękno natury przygnę-
biło ją jeszcze bardziej. Czuła się brzydka, tłusta i samotna.
Po pokonaniu kilku kilometrów zaczęła odczuwać zmęczenie. Żałowała, że jednak nie wzięła samochodu.
Źródło znajdowało się na nieoświetlonym końcu wsi, już za zabudowania-mi. Nim do niego dotarła, usłyszała plusk wody.
Już miała się pochylić nad źródełkiem, gdy u swoich stóp w świetle gwiazd i księżyca ujrzała bladą twarz leżącego w wodzie
mężczyzny. To zdecydowanie uniemożliwiało zaczerpnięcie wody. Trup jak malowanie — podsumowała w myślach Agatha,
gdy nie wyczuła pulsu na przegubie bladej ręki.
Popędziła do najbliższego domu, postawiła mieszkańców na równe nogi i zadzwoniła na policję. Z rozsądku podziękowała za
kawę i brandy, wróciła do źródła i czekała.
Nowina obiegła wioskę lotem błyskawicy. Nim przyjechała ekipa policyj-na, zwłoki otaczał milczący tłum. Rzeźbiona czaszka
z pretensjonalnym afory-zmem patrzyła na nich złośliwie znad leżącego ciała.
Usłyszała, jak ktoś szepcze, że to zwłoki pana Roberta Struthersa, przewodniczącego rady gminy z Ancombe. Krew, czarna w
ciemnościach nocy, są-
czyła się z tyłu głowy do wody, wirującej w kamiennej niecce.
Syreny radiowozów przerwały nocną ciszę. Policja w końcu dotarła. Agatha wiedziała, że nie zobaczy Billa. Miał tego dnia
wolne. Ale rozpoznała inspekto-ra Wilkesa.
Wsiadła do jednego z aut i złożyła zeznanie policjantce. Czuła się już bardzo zmęczona, ale zaproponowano jej podwiezienie
radiowozem.
TLR
W końcu wylądowała pod własnym domem. Przystanęła w drzwiach, by zerknąć na sąsiednią posesję.
Trup stwarzał niepowtarzalną okazję zagadnięcia Jamesa. Ale wstrząs po znalezieniu ofiary zbrodni zmienił jej sposób
myślenia. Stwierdziła, że nie warto się poniżać. Przekręciła klucz i weszła do domu.
Właśnie parzyła sobie kawę, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Tym razem nie marzyła wcale o wizycie Jamesa. Z
wdzięcznością powitała żonę pastora, panią Bloxby.
— Usłyszałam przerażającą wiadomość — rzekła pastorowa zamiast powitania. — Przyszłam u ciebie zanocować. Na pewno
nie chciałabyś dziś być sa-ma.
Wzruszyła Agathę. Doskonale pamiętała każdą noc, kiedy pani Bloxby do-trzymywała jej towarzystwa.
— Myślę, że dojdę do siebie — odrzekła. — Ale byłabym wdzięczna, gdybyś trochę ze mną posiedziała.
Pani Bloxby podążyła za nią do kuchni.
— Pani Darry przekazała mi tę wiadomość przez telefon. Jeśli wyjrzysz przez okno, zobaczysz światła w całej wsi. Pewnie
wszyscy mieszkańcy do rana będą o tym dyskutować.
— Opowiedz, jak obecnie przedstawia się kwestia poboru wody — poprosi-
ła Agatha, podając jej kubek z kawą. — Przypuszczam, że poproszono ich o podjęcie decyzji.
— Tak. Na ten temat również żywo debatowano.
— Do kogo należy woda?
TLR
— Cóż, wypływa z ogrodu pani Toynbee, ale ponieważ samo źródło leży przy drodze, ten obszar jest własnością parafii. Do
rady gminy należy siedem osób. Działają w niej od lat.
— Nie przeprowadzacie wyborów?
— Próbowaliśmy, ale nikt inny nie chciał przejąć ich zadań. Nie mają więc kontrkandydatów. Zmarły pan Struthers był
przewodniczącym, pan Andy Stiggs jest wiceprzewodniczącym. Pozostali to panna Mary Owen, posiadaczka spore-go
majątku, bogata wdowa Jane Cutler, właściciel centrum ogrodniczego Bill Allen, Fred Shaw ma sklep z elektryką i panna
Angela Buc— kley — córka farmera. Pan Struthers był emerytowanym bankierem, pan Stiggs prowadził
sklep. Obecnie jest na emeryturze.
— Kto wypowiadał się za sprzedażą wody, a kto przeciwko?
— O ile pamiętam, pani Cutler, Fred Shaw i Angela Buckley popierali pomysł. Mary Owen, Bill Allen i Andy Stiggs byli
przeciwni. Rozstrzygający głos należał do przewodniczącego. Z tego, co wiem, jeszcze nie podjął decyzji.
— Niewykluczone, że jeden ze zwolenników lub przeciwników wiedział, jak zagłosuje i postanowił temu zapobiec —
podsunęła Agatha z błyskiem w oku.
— Nie sądzę. Większość to osoby starsze, z wyjątkiem czterdziestoletniej panny Buckley. Wszyscy prowadzą nienaganny tryb
życia.
— Lecz wygląda na to, że ta sprawa ich wzburzyła.
— Tak — potwierdziła pani Bloxby. — Toczyli zażarte spory. Oczywiście mieszkańcy wsi również podzielili się na dwa
obozy. Mary Owen twierdzi, że nie konsultowano z nimi projektu. Zwołała zebranie w budynku urzędu gminy.
TLR
Zaplanowano je chyba na przyszły tydzień, ale przypuszczam, że zostanie od-wołane w związku z zabójstwem.
— O ile rzeczywiście Struthersa zamordowano. Gdy go znalazłam, leżał na plecach. Był starym człowiekiem. Nie można
wykluczyć, że dostał zawału czy udaru, upadł i uderzył tyłem głowy w brzeg niecki.
— Miejmy nadzieję, że tak się stało. Jeśli nie, wkrótce zjadą się dziennikarze i ekipy telewizyjne. Naszą piękną okolicę zaczną
nawiedzać hordy turystów.
— Sama niedawno tu przybyłam — przypomniała Agatha z urazą. — Nie do końca należę do tutejszej społeczności. Ale
doprowadza mnie do szału, gdy miejscowi narzekają na przybyszów, podczas gdy sami dopiero co wrócili z zagranicznych
podróży do miejsc, w których byli gośćmi.
— To nie do końca prawda — delikatnie zwróciła jej uwagę pani Bloxby.
— Mieszkańcy Carsely niechętnie wyjeżdżają.
— Nieważne. Robiąc zakupy w Moreton lub Eve— sham, też.naruszają czyjąś przestrzeń. Świat jest pełen turystów.
— Lub wysiedlonych. Pomyśl choćby o Bośni.
— Do diabła z nią! — odburknęła Agatha, rozdrażniona, jak każda osoba, w której rozbudzono poczucie winy. —
Przepraszam, poniosły mnie nerwy.
— Nic dziwnego. Przeżyłaś wstrząs.
Agatha przyznała jej w duchu rację, choć nie cierpiała przyznawać się do słabości. Podobnie jak wielu mężczyzn, pragnęła
uchodzić za twardziela. W
pierwszym odruchu chciała nawet zaprotestować: „Och, to nic takiego. Jak wiesz, przywykłam do widoku zwłok". Zycie
sprawiło jej przecież tak wiele TLR
przykrości, że przeszła przez nie z zaciśniętymi pięściami. Dopiero łagodność mieszkańców spokojnego Carsely skruszyła jej
pancerz obronny.
— Jeżeli go zamordowano i jeśli spróbuję odnaleźć sprawcę, mogłabym podjąć pracę na rzecz tej spółki wodnej z Ancombe.
— Pani Darry twierdzi, że już przyjęłaś zlecenie.
— Co za plotkara! Powiedziałam jej tak tylko dlatego, że kiedy przyszła poprosić o przywiezienie wody ze źródła, nie
omieszkała dodać, że nie mam nic lepszego do roboty. Sprawiła, że poczułam się stara i zbędna.
— Jeżeli zaczniesz zadawać zbyt wiele pytań, narazisz się na niebezpie-czeństwo.
— Jeśli Struthersa zamordowano, to przypuszczalnie szybko znajdą zabój-cę. Albo jeden ze zwolenników projektu usiłował
nie dopuścić do zablokowania go, albo też jeden z przeciwników uważał, że jego realizacja zburzy spokój we wsi i zniszczy
środowisko naturalne.
— Nie sądzę, żeby pana Struthersa zabito z takiego powodu. Nie znasz rady gminy. Oczywiście ta sprawa bardzo ich
poruszyła, ale to spokojni, stateczni obywatele. Czy poprowadzicie z Jamesem dochodzenie? W przeszłości odnosi-liście
sukcesy.
— Nie. Potraktował mnie bardzo nieuprzejmie. Obraził mnie. Nie chcę go widzieć.
Po wyjściu pani Bloxby Agatha zaczęła szykować się do spania. Stara chata trzeszczała, jak zwykle, gdy osiadała przed nocą,
a różne żywe stworzenia szukały schronienia pod strzechą. Sen nie przychodził. Agathę niepokoił każdy szmer. Żałowała, że
udawała nieustraszoną i nie poprosiła pastorowej, żeby została na noc.
TLR
W dodatku James, który mieszkał po sąsiedzku, z całą pewnością też słyszał o morderstwie. Powinien do niej przyjść, żeby ją
chronić i pocieszać. Łza spłynęła Agacie po policzku, nim zapadła w niespokojny sen.
Kolejny pogodny wiosenny dzień rozproszył nocne lęki. Bill Wong przyjechał z policjantką, żeby wysłuchać zeznania Agathy.
James Lacey widział policyjne auto. Wiedział, że zamordowano człowieka i że Agatha znalazła zwłoki. Przypuszczał, że do
niego zadzwoni. Rozsadzała go ciekawość. Lecz gdy w końcu Bill Wong wyszedł, telefon nadal milczał.
Agatha zatelefonowała do Roya Silvera.
— Postanowiłam wziąć to zlecenie od spółki wodnej — oznajmiła ponurym głosem.
Roy najchętniej kazałby jej się wypchać, ale miał nadzieję, że szef doceni jego sukces w walce o udział Agathy w
przedsięwzięciu.
— Świetnie — odparł lodowatym tonem. — Umówię cię z dyrekcją na ju-trzejszy wieczór.
— Przypuszczam, że czytałeś gazety?
— Co konkretnie?
— Wczoraj wieczorem znalazłam martwego przewodniczącego rady gminy z Ancombe.
— Niesłychane! Przypominasz mi małego sępa, Aggie. Teraz będą cię jeszcze bardziej potrzebować do odbudowania
nadszarpniętej reputacji. Został zamordowany?
— Niewykluczone, chociaż był bardzo stary. Równie dobrze mógł upaść i TLR
rozbić głowę o kamienny brzeg niecki.
— W każdym razie dam ci znać, na kiedy cię zaproszą, żebyś miała czas na przygotowanie do spotkania.
— Z kim będę współpracować?
— Z dyrektorami Guyem i Peterem Freemontem. Są braćmi.
— Co robili wcześniej?
—Prowadzili interesy w mieście. Sprzedaż aut i tym podobne.
— Dobrze. Czekam na wiadomość.
Agatha zerknęła na zegar. Zbliżała się pora lunchu. Postanowiła pójść do miejscowej gospody Pod Czerwonym Lwem, by
posłuchać plotek. Może zasta-nie tam Jamesa... Nie, lepiej o nim zapomnieć!
TLR
ROZDZIAŁ II
Nieszczęścia czasami miewają dobre strony. Agatha stwierdziła, że swobodnie wchodzi w spódnicę, która kilka miesięcy
temu uciskała ją w pasie.
Włożyła do niej koszulę i szyty na miarę żakiet. Do teczki od Guc— ciego spakowała notatnik i długopisy. Patrząc w lustro,
doszła do wniosku, że jest gotowa do objęcia nowej posady.
Za jedną z najmilszych stron niezależności finansowej uważała brak konieczności zabiegania o pracę.
Przystanęła przy sklepie wielobranżowym na końcu wsi, żeby kupić gazety.
Nagłówki przekonały ją, że na razie nie napisali nic ciekawego. Tylko w jednym miejscu wspomniano, że policja kontynuuje
śledztwo w sprawie śmierci Struthersa.
Pojechała do Mircester, a stamtąd przez centrum do dzielnicy przemysłowej na peryferiach, gdzie mieściła się siedziba nowej
spółki wodnej.
TLR
Jej wprawne oko odnotowało skromne umeblowanie holu przy wejściu.
Stanowiły je: niska sofa, stół z kolorowymi czasopismami, trochę zielonych ro-
ślin w doniczkach. Nieźle wyglądały, ale kosztowały niewiele.
Recepcjonistka o gładkiej brązowej skórze i wielkich Kiimicli oczach mia-
ła akcent z Jamajki i wywatowane ramiona niczym amerykański futbolista. Spytała Agathę o nazwisko i zadzwoniła do kogoś:
— Sekretarka zaraz po panią przyjdzie.
Ciekawe, jak długo każą mi czekać — pomyślała Agatha. — Dyrektorzy dobrze prosperujących firm nie muszą pokazywać
swej władzy.
Po dwóch minutach pojawiła się wysoka, wiotka piękność w typie księżnej Diany.
— Pani Raisin? Proszę za mną.
Agatha podążyła za obłoczkiem perfum Given— chy Amarige wzdłuż ko-rytarzy biurowca. Zza żadnych drzwi nie dochodziły
odgłosy. Zastanawiała się, czy w ogóle ktoś dziś pracował.
Sekretarka otworzyła drzwi na końcu, opatrzone tabliczką: „Zarząd", i stanęła z boku, by zrobić jej przejście.
Agatha omiotła wzrokiem gabinet. Ujrzała długi stół, sześć krzeseł, żaluzje w dwóch oknach, stolik w rogu z ekspresem do
kawy, filiżankami, mlekiem, cu-krem i herbatnikami.
— Proszę tu usiąść — poprosiła sekretarka, odsuwając dla niej jedno z krzeseł na końcu stołu. — Zrobić pani kawę?
— Tak, poproszę małą czarną i popielniczkę.
— Niestety, nie mamy ani jednej.
TLR
— Jeżeli mam dla was pracować, lepiej, żeby się jakaś znalazła — odburknęła tonem osoby nieco zawstydzonej z powodu
swego uzależnienia.
Sekretarka miała wielkie niebieskie oczy w oprawie czarnych rzęs. Agatha dostrzegła w nich błysk niechęci.
— Jak się pani nazywa? — spytała.
— Portia Salmond.
— Czy rozpoczniemy dziś współpracę, Portio?
— Panowie Peter i Guy zaraz do pani przyjdą. — Portia podeszła do eks-presu i nalała Agacie filiżankę kawy. Postawiła ją na
stole wraz z dodatkowym spodeczkiem.
— Proszę go używać póki nie znajdę popielniczki.
Na drugim końcu pokoju ktoś otworzył drzwi. Był to mężczyzna, z ręką wyciągniętą w geście powitania.
— Jestem Peter Freemont. Guy przyjdzie za minutę — oznajmił.
Wyglądał na około czterdziestu lat. Potężny, smagły brunet, nieco siwiejący na skroniach. Miał duży, mięsisty nos, małe usta,
krzaczaste brwi i olbrzymią głowę. Nosił garnitur w delikatne prążki, a na nieproporcjonalnie małych stopach miał czarne buty
sznurowane w dziecięcy sposób. Przypominał namalo-wanego na balonie ludzika. Agatha zupełnie bez sensu wyobraziła
sobie, jak związuje go sznurkiem w kostkach i wystawia za okno, żeby wzleciał w powietrze.
Lecz gdy do pomieszczenia wkroczył jego brat, Guy, natychmiast zapomniała o istnieniu Petera. Guy był wręcz piękny:
wysoki, smukły, miał kruczo-TLR
czarne włosy, intensywnie niebieskie oczy, opaloną skórę i sylwetkę atlety.
Agatha oceniła go na trzydzieści kilka lat. Obdarzył Agathę tak olśniewającym uśmiechem, że zaczęła poszukiwać notatnika w
teczce, aby ukryć zmieszanie.
Obydwaj panowie zajęli miejsca za stołem.
— Przejdźmy do interesów — zaproponował Peter. — Przyszła pani do nas z doskonałymi referencjami.
— Przede wszystkim chciałabym wiedzieć, czy to zebranie, które Mary Owen organizuje w wiejskim urzędzie gminy,
przysporzy nam kłopotów. Co zrobimy, jeśli wszyscy mieszkańcy stwierdzą, że nie życzą sobie u siebie spółki wodnej? —
spytała Agatha.
— Nie mogą nas powstrzymać — odparł Peter, kładąc na stole pokryte czarnymi włoskami pulchne ręce.
— Źródło bije w ogrodzie pani Toynbee, bezpośredniej spadkobierczyni panny Jakes, która jako pierwsza skanalizowała
odpływ wody i skierowała ją za drogę. Pani Toynbee udzieliła nam zezwolenia na korzystanie z jego zasobów.
Guy otworzył teczkę i przesunął jakąś kartkę w stronę Agathy.
— Tak będzie wyglądała butelka.
Agathę zamurowało na widok czaszki, z której wypływała woda.
— Chyba trochę za ponura, zwłaszcza w obliczu morderstwa — orzekła.
— Jeszcze nie wiadomo, czy go zamordowano — odrzekł Guy. — Zresztą czaszki i szkielety często promują różne produkty.
Pewna spółka tytoniowa zawsze używała motywu czaszki w celach reklamowych. Jedna z gorzelni za-mieszczała ją w
reklamach w charakterze wypełnionego kostkami lodu szklane-go naczynia,.
TLR
— Poniekąd słusznie — stwierdziła Agatha, zapalając papierosa. — Ponieważ ludzie, którzy piją i palą, skazują się na
śmierć. Lecz ci, którzy wybierają takie świństwa jak woda mineralna, preferują zdrowy styl życia.
— Niekoniecznie — zaprotestował Peter. — Część z nich to nawróceni alkoholicy, którzy nadal podświadomie szukają
śmierci, albo przedsiębiorcy po-dążający za modą na tak zwany ekologiczny styl życia. Są też zwyczajni obywatele, którym
zbrzydła cuchnąca chlorem woda. Ale śmierć fascynuje wszystkich. Teraz trzeba raczej pomyśleć o zorganizowaniu wielkiego
otwarcia. Co myślisz o majestatycznej budowli w stylu pałacu Blenheim*2?
— Raczej się nie zgodzą, zważywszy, że produkują własną wodę — zauważyła Agatha.
— Może wynająć statek i urządzić rejs po Tamizie z udziałem gwiazd i mnóstwem trunków dla dziennikarzy? —
zaproponował Guy.
— Ograny chwyt — skomentowała Agatha. — Wymyśliłam coś lepszego, coś, co zapewni nam przychylność mieszkańców.
Wiejski festyn.
— No nie, tylko nie to! — jęknął Peter. — Przesłodzone ciastka, domowe dżemy i wiejskie gospodynie w sukienkach Laury
Ashley z lat siedemdziesią-
tych.
— Najpierw mnie wysłuchaj. Jak myślisz, czemu turyści odwiedzają Cotswolds?
— Z powodu uroków krajobrazu? — zasugerował Peter.
— Oczywiście, ale nie tylko. Brytyjczycy są równie naiwni jak Amerykanie. Ci ostatni wciąż wierzą w stare dobre czasy z
June Allyson*3, stojącą przed TLR
białym płotem z domową szarlotką. Brytyjczycy zaś wiecznie marzą o sielan-kowych wioskach i nagradzającym za dobre
uczynki Bogu. Przyznaję, że na ogół te wiejskie imprezy bywają beznadziejne. Ale tę zorganizujemy w stylu fil-2 *Pałac
Blenheim — monumentalna, barokowa rezydencja w Woodstock w hrabstwie Oxfordshire. Zbu-dowana w latach 1705-1722
jako dar dla Johna Churchilla od wdzięcznego narodu za zwycięstwa w czasie wojny z Francją i Bawarią o sukcesję
hiszpańską, zwłaszcza w bitwie pod Blenheim. Łączy w sobie funkcję domu mieszkalnego, mauzoleum i pomnika narodowego.
Miejsce urodzenia Winstona Churchilla.
3 June Alysson (1917-2006) — amerykańska aktorka, tancerka i piosenkarka, występująca głównie w mu-sicalach ł własnym
serialu, firmowanym jej nazwiskiem. Należała do popularnych aktorek okresu wojennego. Kreowała zazwyczaj role
utalentowanych, energicznych „dziewczyn z sąsiedztwa".
mów Merchant-Ivory*4. Poza tym zaproszę amerykańską gwiazdę filmową, Ja-ne Harris, żeby dokonała uroczystego otwarcia.
— Tę komunistkę?
— Nieważne. Grunt, że jej kasety wideo o sposobach na zachowanie zdrowia i urody sprzedają się jak świeże bułeczki.
Ściągnę też miejscowego sędziwego arystokratę, który uświetni imprezę.
— Mogłoby coś z tego wyjść, ale nie mamy wpływu na pogodę — zwrócił
jej uwagę Guy. — Trudno oczekiwać, że tłumy odwiedzą wiejski festyn podczas ulewy.
— W lipcu zwykle leje jak z cebra — przytaknęła mu Agatha. — Przełóż-
my imprezę na koniec sierpnia, zanim dzieci wrócą do szkoły.
Przedyskutowali wszelkie możliwe za i przeciw. Przekonała ich, przytacza-jąc najbardziej oczywisty argument: skoro
reklamowali wodę z Ancombe, najlepiej urządzić otwarcie tam, skąd pochodzi — u samego źródła.
— Niepokoi mnie tylko to zebranie w urzędzie gminy — przyznała. — Zepsują nam opinię, jeśli nastawią miejscowych
przeciwko nam. Powinniśmy tam pójść. Dam wam znać, na kiedy je zwołają.
TLR
— Guy pójdzie z tobą — zaproponował Peter.
Do gabinetu weszła Portia.
— O co chodzi? — spytał Peter.
— O tego nieboszczyka. To było morderstwo.
— Dziękujemy za informację.
4 Merchant-Iyory Productions — brytyjska grupa producencka, znana głównie dzięki ekranizacji drama-tów kostiumowych.
Obaj panowie zaczekali, aż sekretarka wyjdzie.
— Nieźle, nieźle — wymamrotał Peter.
— Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób morderstwo mogłoby nam pomóc
— stwierdziła Agatha, mierząc ich wzrokiem. — Oczywiście to oznacza, że na zebranie w urzędzie gminy przybędzie wielu
dziennikarzy — dodała po chwili.
— Właśnie po to zatrudniliśmy dobrą specjalistkę od PR. Ma zapewnić nam stuprocentowe poparcie. Dobrze za to zapłacimy
— rzekł zadowolony z siebie Peter.
Nietaktowna uwaga rozdrażniła Agathę.
— Spokojna głowa, zapracuję na swoją pensję — zapewniła z kamienną twarzą. — Jeśli to już wszystko, panowie. ..
Niezbyt uprzejmie ją potraktowałeś, braciszku — upomniał Petera Guy po jej wyjściu.
— Nic jej nie będzie. To twarda baba — skomentował Peter.
-I całkiem seksowna — zauważył Guy, patrząc na drzwi, które przed chwilą TLR
za sobą zamknęła.
Po powrocie do Carsely Agatha zastała pod swoimi drzwiami dziennikarzy.
Przejęta nową rolą, zaprosiła ich do środka. Poczęstowała wszystkich trunkami i opowiedziała, jak znalazła ciało,
rozbudzając przy okazji zainteresowanie nową spółką wodną.
Kiedy przedstawiciele prasy opuścili jej dom, zadzwonił Roy Silver. Z
wielkim zaciekawieniem dopytywał, jak sobie radzi.
— Świetnie, chociaż wkurzyło mnie, kiedy Peter wypomniał, ile ich kosztuję. Przypuszczam, że dajesz mi takie wynagrodzenie
jak zwykle?
— Tak jak mówiłem. Powiedziałem im, że jeśli chcą fachową siłę, muszą za nią zapłacić.
Agatha powiedziała mu o planowanym spotkaniu w urzędzie gminy.
— Chyba będzie najlepiej, jeśli też przyjadę — oświadczył Roy.
Agatha wpadła w popłoch. Co by o niej pomyślał przystojny Guy!
— Ani mi się waż! — warknęła.
— Kto ci załatwił tę robotę?
— Chcesz, żebym zrezygnowała?
— Przepraszam, Aggie. Żartowałem.
Agatha odłożyła słuchawkę.
Uświadomiła sobie, że atrakcyjny Guy Freemont zastąpił w jej umyśle Jamesa.
TLR
Z zapałem i radością, jakich nie odczuwała od niepamiętnych czasów, się-
gnęła po laptop. Pilnie zapisywała nazwiska dziennikarzy, których planowała namówić na uczestnictwo w ceremonii otwarcia.
Po kilku godzinach pracy przeciągnęła się i ziewnęła w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Sprawdziła to, co napisała,
wydrukowała i pojechała do Mircester.
Zostawiła w portierni firmy papiery zaadresowane do braci Freemontów.
Jadąc z powrotem przez Mircester, dostrzegła wychodzącego z komisariatu Billa Wonga. Zawołała go i przystanęła. Bill
podszedł do auta.
— Co nowego? — spytała.
— Zaparkuj gdzieś i chodźmy na drinka. Niewiele wiem, ale wszystko ci opowiem.
Agatha spełniła jego prośbę. Zabrała go do George'a, mrocznej piwiarni w cieniu opactwa.
— Został zabity uderzeniem w tył głowy — oświadczył Bill.
— I morderca ułożył go na plecach w wodzie?
— Tak. Śledczy twierdzą, że zamordowano go gdzieś indziej, przyniesiono i już martwego wrzucono do wody.
— To wskazuje na kogoś bardzo silnego lub dwie osoby.
— Racja.
TLR
— Sądzisz, że morderstwo ma coś wspólnego z tą spółką wodną?
— Na to wygląda. Pan Struthers był wdowcem. Mieszkał sam. Ma syna w Brighton, który bez cienia wątpliwości w dniu
zabójstwa przebywał tamj przez cały wieczór. Nie zostawił mu pokaźnego spadku. Zresztą jego syn wcale go nie potrzebuje.
Bardzo dobrze zarabia w firmie komputerowej.
— Co wiesz o innych członkach rady gminy? Na przykład o pannie Mary Owen?
— Raczej apodyktyczna osobowość. Chuda, koścista, wysoka. Typ dzia-
łaczki zaangażowanej społecznie nie z chęci pomocy bliźnim, tylko dlatego, że tak wypada prawdziwej damie. Jest dobrze
sytuowana. Dysponuje znacznymi środkami z jakiegoś rodzinnego funduszu powierniczego.
— Zamierza wygłosić mowę protestacyjną. Czy ma tyle charyzmy, by przeciągnąć ziomków na swoją stronę?
— Niewykluczone.
— Cholera! A inni?
— Zacznę od przeciwników spółki. Bill Allen prowadzi centrum ogrodnicze w Ancombe. Ma kompleksy z powodu
pochodzenia. Jego ojciec był najem-nikiem na farmie. Dlatego Allen popiera wszelkie pomysły prawicy: przywró-
cenie kary śmierci przez powieszenie, polowań na lisy, poboru do wojska i tym podobne.
— W takim razie powinien stanąć po stronie zwolenników tej spółki. To typowo kapitalistyczne przedsięwzięcie.
— Sądzę, że Mary Owen przekonała go, że bracia Free— montowie nie są TLR
dżentelmenami. To wszystko. Ostatni z przeciwników to Andy Stiggs, emerytowany sklepikarz. Ma siedemdziesiąt jeden lat,
krzepki i zdrowy.
— Może jednak coś jest w tej wodzie.
— Niewykluczone. W każdym razie pan Stiggs kocha wieś i uważa, że ha-
łas przejeżdżających ciężarówek zburzy jej spokój. Czy pamiętasz ten projekt budowy supermarketu za Broadway? Napisał
petycję przeciwko jego realizacji.
— A kto popiera pomysł?
— Przede wszystkim pani Jane Cutler, forsiasta wdówka. Ma sześćdziesiąt pięć lat, ale wygląda znacznie młodziej. Chodzą
słuchy, że po trzecim liftingu twarzy. Zgrabna blondynka. We wsi jej nie lubią, ale nie rozumiem, dlaczego.
Na mnie zrobiła bardzo miłe wrażenie. Uważa, że wioska zyskałaby na przypływie turystów, a spółka wodna z Ancombe
spopularyzuje miejscowość i oży-wi handel. Następnie Angela Buckley, krzepka dziewoja. Dobija wprawdzie pięćdziesiątki,
ale wciąż nazywana jest dziewczyną. Niezamężna, raczej głośna, rumiana i wesoła, ale też nieco wyniosła, z takich, co to
najlepiej wiedzą, co dobre dla wiejskich prostaczków. Nic dziwnego, że wkurza ich jak diabli. Ostatni to Fred Shaw, elektryk,
apodyktyczny sześćdziesięciolatek, agresywny i bardzo silny jak na swój wiek.
— O Boże! — jęknęła Agatha. — Ci przeciwnicy wyglądają mi na bardziej znośnych od zwolenników.
— A czego się dowiedziałaś o tych Freemontach?
— Peter Freemont robi wrażenie typowego londyńskiego przedsiębiorcy.
Guy Freemont jest czarujący. Skąd przybyli?
— Z tego, co mi wiadomo, prowadzili jakieś przed-, siębiorstwo importo-TLR
wo-eksportowe w Hongkongu'. Nim przejęli je Chińczycy, zwinęli interes, podobnie jak inni. Jak myślisz, Agatho? Czy zabili
człowieka, żeby zwrócić uwagę opinii publicznej?
— Raczej nie. Moim zdaniem to porachunki mieszkańców wsi. Mogą w ogóle nie mieć nic wspólnego z wodą. Ludzie wciąż
uważają wieś za oazę spokoju w przeciwieństwie do miast, ale sam najlepiej wiesz, że to tylko stereotyp.
Pod gładką powłoką kryją się chropowate namiętności, zawiść i wzajemne żale.
Czuję w kościach, że tego morderstwa nie popełniono w związku ze źródłem.
Wtedy właśnie przejeżdżał tamtędy James Lacey. Od razu zauważył wychodzących od George'a Agathę i Billa. Najchętniej
podszedłby do nich i przedyskutował sprawę zbrodni. Ale sam przed sobą musiał przyznać, że po tym, jak potraktował Agathę,
nie może oczekiwać ciepłego przyjęcia.
Dać Agacie palec, pochwyci całą rękę — pomyślał z rozgoryczeniem. Pojechał dalej w poczuciu osamotnienia i wykluczenia,
w pełni świadomy jednak, że tylko siebie może za nie winić.
Po dwóch tygodniach, podczas których policja nie poczyniła żadnych po-stępów w śledztwie, Mary Owen organizowała
zebranie protestacyjne w urzę-
dzie gminy. Dla siebie i Guya Freemonta Agatha załatwiła prawo do zabrania głosu z podium dla mówców w celu
przedstawienia punktu widzenia firmy.
Odwiedziła też biura spółki w Mircester, by przedstawić swoje propozycje promocji wody. Choć liczyła na obecność Guya,
za każdym razem przyjmował
ją Peter Freemont. Agatha zaczęła wątpić, czy znów zobaczy opalonego przy-stojniaka. Jednak podczas ostatniego spotkania
Peter zapewnił ją, że Guy przyjedzie po nią przed zebraniem i pojadą na nie razem.
TLR
Daj sobie z nim spokój — tłumaczyła sobie Agatha. — Jest co najmniej dwadzieścia lat młodszy od ciebie. Była rozdarta
pomiędzy chęcią podobania się a koniecznością zachowania profesjonalnego wizerunku. W końcu zdrowy rozsądek zwyciężył.
Przed wyjazdem włożyła klasyczny, stonowany strój: elegancki kostium od krawca. Dobrała jednak do niego pantofle z czarnej
skóry na wysokich obcasach i bluzkę w prążki. Starannie wyszczotkowane włosy pięknie lśniły. Pełne wargi umalowała
szminką Diora, niezostawiającą śladów przy po-całunku.
Zakończyła przygotowania pół godziny przed przyjazdem Guya. Nagle uświadomiła sobie, że zapomniała o perfumach.
Popędziła na górę i przejrzała zestaw flakoników na toaletce. Rive Gauche? Nie! Wszystkie panie ostatnio ni-mi pachniały,
zwłaszcza odkąd otwarto dyskont w Evesham. Champagne? Nie, nieco zbyt fry— wolne. Chanel numer 5? Ujdzie! To
najbezpieczniejszy wybór.
Wróciła na parter i sprawdziła, czy salon wygląda jak należy. Polana weso-
ło płonęły w kominku, gazety leżały starannie ułożone na podręcznym stoliku.
Butelki z alkoholami stały w barku na kółkach przy ścianie. Cholera! Zapomniała przygotować lód! Przed wyjazdem Guy nie
znajdzie czasu na drinka, ale nie wykluczała, że może jednak zechce wpaść na jednego po zebraniu. Poszła do kuchni, nalała
wody do pojemnika na lód i włożyła do zamrażalnika.
Nagle wyczuła krostkę na czole. Powiedziała sobie, że to tylko rozpalona wyobraźnia płata jej paskudnego figla, ale mimo to
popędziła na górę. Na wszelki wypadek nałożyła trochę maści od znachorki. Gdy środek zostawił białą plamę, zaklęła pod
nosem i zmyła cały puder, by nałożyć go ponownie.
Nim zadzwonił dzwonek u drzwi, czuła się rozgorączkowana i wyczerpana.
Guy Freemont stanął w progu w nienagannym garniturze, z lśniącymi kruczo-TLR
czarnymi włosami i zniewalającym uśmiechem. Agatha była onieśmielona jak nastolatka na pierwszej randce.
Budynek urzędu gminy pękał w szwach. Przybył tłum reporterów nie tylko z lokalnej prasy, lecz nawet z telewizji Midlands i
kilku z państwowej. Dzięki morderstwu Ancombe zaistniało w ludzkiej świadomości.
Panna Mary Owen wstała, żeby powitać przybyłych. Miała donośny, władczy głos i apodyktyczny sposób bycia. Włożyła
starą, szeroką sukienkę we wzorki, lecz na szyi zawiesiła sznur szlachetnych pereł.
— Od samego początku byłam przeciwna sprzedaży wody — zaczęła. —
To hańba, by bezcześcić jeden z najwspanialszych zakątków Cotswolds, kup-czyć czymś, co od niepamiętnych czasów należy
do mieszkańców Ancombe.
Chyba słyszeliście skargi na przybyszów z zewnątrz, którzy burzą spokój w naszych wioskach.
Agatha zaczęła nerwowo wiercić się na krześle.
— Moim zdaniem nie należy sprzedawać wody bez zezwolenia mieszkań-
ców — ciągnęła panna Owen.
— Proponuję przegłosować propozycję.
O nie, nie teraz! Niech najpierw wysłuchają mnie — myślała Agatha go-rączkowo. Już zamierzała wstać, kiedy uprzedziła ją
inna słuchaczka.
— To moja woda — oświadczyła.
— Proszę wejść na podium i przedstawić swoje argumenty — zachęciła Agatha, zadowolona, że na razie nie dojdzie do
głosowania.
Kobietę wprowadzono na podium. Panna Owen obrzuciła ją wrogim spojrzeniem, ale oddała mikrofon.
TLR
— Kim pani jest? — spytała Agatha, dostosowując wysokość statywu mikrofonu do jej wzrostu.
— Toynbee. Źródło bije w moim ogrodzie.
Pani Toynbee była niska, krągła, ale nie za gruba. Srebrne loczki otaczały aureolą kształtną „buzię w kształcie serca", jak
pisują autorzy romansów. Miała wielkie błękitne oczy i bardzo jasne rzęsy. Na krągłe kształty naciągnęła długą spódnicę w
kwiatki i wieczorowy, wyszywany cekinami biały sweterek. Agatha oceniła ją na ponad czterdzieści lat. Gdy jednak
przemówiła, jej głos okazał się czystym, dźwięcznym, niemal dziewczęcym głosem:
— Jak wszystkim wiadomo, nazywam się Robina Toynbee. Po śmierci mojego Arthura miałam ciężki okres. — Przerwała,
żeby starannie otrzeć łzy z oczu batystową chusteczką wykończoną koronką.
Praktyczną Agathę, która używała dużych, higienicznych chustek typu
„Kleenex" zdumiało, że jeszcze można takie dostać na rynku.
— W świede prawa woda należy do mnie i wolno mi ją sprzedawać —
oświadczyła ponownie Robina Toynbee.
— Ale fontanna stoi poza pani ogrodem! — wykrzyknęła Mary Owen, pod-rywając się z miejsca.
Pani Toynbee posłała jej zbolałe spojrzenie i leciutko pokręciła głową.
— Jeśli zechcę, mam prawo zablokować odpływ i udostępnić spółce pobór wody wprost z mojego ogrodu — odparła.
— To komplikuje sprawę — szepnął Guy. — Potrzebujemy tej czaszki jako godła.
TLR
Agatha nie słyszała już tego szeptu. Właśnie wkraczała na podium.
— Pozwoli pani, że wtrącę słówko — zagadnęła, po czym odsunęła Robinę Toynbee od mikrofonu.
Wyłowiła wzrokiem sylwetkę Jamesa. Stał na końcu sali z rękami skrzy-
żowanymi na piersiach. Lekko pokręciła głową, żeby przegnać niepożądane myśli o nim i skupić całą uwagę na planowanym
przemówieniu. Szybko powtó-
rzyła w myślach argumenty, którymi zamierzała przekonać publiczność.
— Pragnę wyjaśnić pewną istotną kwestię — zaczęła. — Otóż spółka rzeczywiście płaci pani Toynbee za pobieranie wody.
Równocześnie jednak co ro-ku wpłaca znaczną kwotę na konto rady gminy. Z tego, co mi wiadomo, pienią-
dze te zostaną przeznaczone na budowę jej nowej siedziby. Wprawdzie promo-cja źródła sprowadzi do wsi turystów, lecz ci
przyniosą dochód miejscowym sklepom. Od siódmej każdego ranka źródło będzie jak zawsze do dyspozycji miejscowych.
Bill Wong rozsiadł się wygodnie na krześle i uśmiechnął. Cieszyło go, że Agatha odzyskała swą dawną formę. Martwił się, że
długo nie wróci do formy po rozstaniu z Jamesem.
— Zaczekajcie chwilę! — wykrzyknął nagle Andy Stiggs. — Znam panią, pani Raisin! Należy pani do tych przybyszów, którzy
burzą spokój naszych wsi.
— Gdyby nie przyjezdni, wasze wioski świeciłyby pustkami — odparowała Agatha. — Te chaty na końcu wsi zostały
opuszczone przed laty. Popadały w ruinę, póki zaradni przedsiębiorcy nie wykupili ich i pięknie nie wyremontowa-li. Kto je
kupił? Przyjezdni. Kto przywrócił ogrodom dawne piękno? Przyjezdni.
— Tylko dlatego, że miejscowi nie mogli sobie pozwolić na zapłacenie tak TLR
wyśrubowanych cen — odparł Andy.
— Ma pan na myśli bankrutów takich jak pan, panna Owen i pan Bill Allen?
Agatha mrugnęła porozumiewawczo do publiczności. Odpowiedział jej śmiech aprobaty.
— Muszę i chcę zabrać głos — oświadczył Bill Allen.
Wstał i podszedł do mikrofonu. Nosił kurtkę do konnej jazdy, bryczesy do kolan i mocne buty. To pozer, jakich mało —
pomyślała Agatha, słuchając jego starannie artykułowanej wymowy. Zaczął czytać z kartki. Nie ulegało wątpliwo-
ści, że napisał sobie przemówienie. Szybko znudził wszystkich obecnych. Agatha wpadła w popłoch. Bardzo jej zależało, żeby
zakończyć zebranie optymi-stycznym akcentem. Tylko jak mu przerwać?
Napisała coś na kartce i wręczyła Billowi Allenowi. Zerknął na nią, poczerwieniał i w mgnieniu oka opuścił podium.
Agatha z radością zajęła jego miejsce.
— Chciałabym państwa jeszcze poinformować, że z okazji wprowadzenia na rynek butelkowanej wody z tutejszego źródła
organizujemy w Ancombe tradycyjny wiejski festyn. Zaprosimy wprawdzie gwiazdy filmowe i inne znane osobistości, ale
ustawimy też jak zwykle stragany z domowymi ciastami i dże-mami. Zorganizujemy też gry i konkursy dla dzieci. To będzie
impreza nad im-prezami. Oczywiście przyjedzie telewizja. Pokażemy całemu światu, jak świętu-je Ancombe.
Po zakończeniu przemowy obdarzyła publiczność promiennym uśmiechem.
Zebrała wielkie brawa i okrzyki aplauzu.
TLR
Kiedy rozpoczęto głosowanie, znakomita większość uczestników opowiedziała się za współpracą ze spółką wodną. Wielu
mieszkańców wsi należało do grona przyjezdnych, którymi Andy Stiggs tak otwarcie pogardzał.
Radni, którzy popierali spółkę, otoczyli Agathę. Jane Cutler, Angela Buckley i Fred Shaw gorąco uścisnęli jej dłoń. Postawna
Angela Buckley tak mocno poklepała z radości Agathę po plecach, że omal nie zrzuciła jej ze sceny.
— Misja wypełniona. — Guy pogratulował Agacie. — Chodźmy stąd.
Gdy opuścili budynek urzędu gminy, porwał ją w ramiona.
— Jesteś cudowna! — wykrzyknął, po czym wycisnął na jej ustach gorący pocałunek.
Agatha patrzyła na niego oszołomiona. Był niesamowicie przystojny, ale nigdy nie odpowiadało jej paradowanie z młodszym
mężczyzną. Uważała, że należy się starzeć z godnością.
— Co takiego napisałaś temu nudziarzowi, że czmychnął z podium? — dopytywał z zaciekawieniem.
— Ze ma rozpięty rozporek.
— Bystra dziewczyna. Napijmy się czegoś.
Agatha nagle stwierdziła, że nie ma ochoty zapraszać go do siebie.
— Pojedźmy do gospody w mojej wsi — zaproponowała.
Pod Czerwonym Lwem panował tłok. Pierwszą osobą, którą Agatha ujrza-
ła, był James Lacey. Stał przy barze. Ciemne włosy lekko posiwiały. Patrząc na jego zgrabną sylwetkę i przystojną twarz,
poczuła skurcz w okolicy serca. Jakaś para właśnie zwolniła stolik przy oknie, daleko od baru.
TLR
— Usiądźmy tam — zaproponowała pospiesznie.
— Co ci przynieść? — spytał Guy. — Już wiem. Zobaczymy, czy mają szampana.
Agatha już otwierała usta, żeby zapewnić, że wystarczy dżin z tonikiem, ale gdy spostrzegła, że James ją obserwuje,
wykrzyknęła z promiennym uśmiechem:
— Wspaniale!
Guy wrócił do stolika. Chwilę później gospodarz, John Fletcher, przyniósł
butelkę w kubełku z lodem. Korek głośno wystrzelił. Kilku miejscowych przystanęło przy stoliku Agathy, żeby pogratulować
jej występu w urzędzie gminy.
Jamesowi pozostało jedynie towarzystwo pani Darry.
— Niemożliwe, żeby Agathę zainteresował ten młodzik — myślał z goryczą. — Wystawia się na pośmiewisko, pijąc z. nim
szampana i flirtując. Powinna brać poprawkę na swój wiek. Bardzo chciał przedyskutować z nią sprawę morderstwa, ale nie
wiedział, jak przełamać lody, które ich rozdzieliły z jego własnej winy.
Pogawędził z panią Darry tak uprzejmie, jak potrafił, a potem pospiesznie opuścił pub.
Godzinę później usłyszał, jak samochód podjeżdża i staje przed chatą Agathy. Popędził po schodach do okna na półpiętrze,
które wychodziło na jej posiadłość. Agatha otworzyła drzwi samochodu. Za kierownicą siedział Guy Freemont. Widział go
dokładnie, ponieważ po otwarciu drzwi w środku zapaliło się światło. Guy położył jej rękę na ramieniu i coś powiedział.
Agatha coś mu odrzekła z uśmiechem. Potem weszła do chaty, a Guy odjechał. Przynajmniej nie TLR
zaprosiła go na noc.
Następnego dnia James czekał w nadziei, że Agatha go odwiedzi i zaproponuje wspólne prowadzenie śledztwa w sprawie
morderstwa. Znów jednak się przeliczył. Wyszedł i kupił wszystkie dostępne gazety. Lokalne zamieściły wiele zdjęć z
zebrania. Jedna z nich, „Cotswold Journal", zamieściła nawet na pierwszej stronie zdjęcie Agathy. Mimo to prasa krajowa
skwitowała wydarzenie zaledwie króciutkimi artykułami.
Po kilku nieudanych próbach udało mu się wreszcie dodzwonić do Billa Wonga. Ponieważ wieczór miał wolny, zaprosił go na
kolację. Bill przyjął zaproszenie. Jego ukochana, Sharon, oznajmiła, że musi umyć głowę.
James wybrał nowo otwartą chińską restaurację, spokojną i z dobrym jedzeniem.
— Nurtuje mnie sprawa tego morderstwa — zagadnął James. — Czy wyty-powaliście już podejrzanego?
— Przestudiowaliśmy życiorysy i poobserwowaliśmy ludzi. Można by oczekiwać, że ktoś widział, jak wrzucono ciało do
źródła, słyszał warkot silnika czy coś w tym rodzaju. Ale jak do tej pory nikt o niczym nie doniósł. Dziwne, że siedzisz tu ze
mną i jak zwykle wypytujesz o śledztwo, ale nie ma obok ciebie Agathy.
— Podejrzewam, że nowe zajęcie nie pozostawia jej wiele wolnego czasu
— odrzekł James bezbarwnym głosem.
— Czy ona sama tak twierdzi?
— Nie wiem. Jeszcze z nią nie rozmawiałem.
TLR
— Dlaczego?
— Daj spokój. Czy sądzisz, że mógł go zabić ktoś z rady gminy?
— Wszyscy cieszą się zbyt wielkim szacunkiem — odparł Bill z żalem. —
Ale nigdy nic nie wiadomo. Zadziwiające, jakie rzeczy można odkryć, gdy zaczniesz grzebać w ludzkiej przeszłości. Na razie
nie mogę ci nic wyjawić, bo obowiązuje mnie tajemnica służbowa. Jeżeli chcesz się czegoś dowiedzieć, mu-sisz szukać sam.
Tylko nie wchodź w drogę policji.
— Nie podoba mi się ta spółka, a zwłaszcza młodszy z właścicieli, Guy Freemont — wyznał James.
— Nic dziwnego — skomentował Bill z szelmowskim uśmiechem.
— O co mnie posądzasz? Naprawdę nie jestem zazdrosny.
— Skoro tak twierdzisz...
— Co to za ludzie? Skąd pochodzą ci Freemontowie?
— Wcześniej prowadzili firmę importowo-eksporto— wą w Hongkongu.
— Ach tak? Może handlowali narkotykami?
— Nie. Ubraniami. Tanimi ciuchami, a ostatnio również droższymi, dla bo-gatszych.
— Dam głowę, że po cichu prowadzili jeszcze ciemne interesy.
— Na pewno nie przemawia przez ciebie zazdrość? Jak na razie, nic na nich nie znaleźliśmy. W Hongkongu zrobili majątek
całkowicie legalnie. Wróci-li do Wielkiej Brytanii, zanim Chińczycy opanowali miasto. Ale kontynuujemy śledztwo.
TLR
— Dlaczego postanowili handlować wodą? Dlaczego w Ancombe?
— Pan Peter Freemont twierdzi, że spostrzegł źródełko, gdy przyjechał do Cotswold na weekend. Przyszło mu wtedy do
głowy, że sprzedaż wody mine-ralnej może przynieść korzyści.
— Więc zlikwidowali kogoś, kto mógłby udaremnić realizację ich planów.
— Zabójstwo to nie najlepsza reklama.
— Tym niemniej przyciągnęło uwagę prasy.
— To prawda. Ale raczej nie przysporzy im klientów. Każdy, kto chciałby kupić wodę, będzie pamiętał, że w źródle
znaleziono zwłoki. A nasza Agatha bardzo obrazowo opisała wzbierającą w niecce krew. Chyba można ich spokojnie
wykluczyć. Ale dlaczego nie spytasz Agathy? Na pewno ich dobrze poznała.
— Już ci mówiłem. Po raz pierwszy w życiu robi wrażenie zbyt zajętej, że-by zainteresować się sprawą morderstwa.
Podczas gdy Bill jadł kolację z Jamesem, Agatha spożywała posiłek z Guyem. Zachęcił ją, żeby opowiedziała mu o sobie,
wychwalał jej zawodowe umiejętności, wreszcie spytał, co taka światowa osoba robi w tak zapadłej dziurze jak Carsley.
— Sama się czasami sobie dziwię — przyznała z ociąganiem. — Ale widzisz, łatwo przywyknąć do spokoju, poczucia
bezpieczeństwa, a zwłaszcza do wspaniałych widoków, szczególnie o tej porze roku. Jak okiem sięgnąć, wszę-
dzie pięknie. Czy widziałeś tę fioletową glicy— nię w Broadway? Kwitnie wy-jątkowo obficie. Aż dziw, że nie powoduje
wypadków. Każdy kierowca naciska na hamulec, żeby na nią popatrzeć.
— Nie brak ci londyńskich rozrywek?
TLR
— Londyn bardzo się zmienił. Podczas mojej ostatniej wizyty poszłam coś zjeść do restauracji na Goodge Street. Potem
postanowiłam pójść pieszo przez Tot— tenham Court Road do stacji metra. Przez całą drogę oglądałam handla-rzy
narkotyków, ćpunów i setki bezdomnych. Gdy wysiadłam w Notting Hill, żeby się przesiąść, jakiś pijany jak bela facet
usiłował rzucić się pod nadjeżdża-jący pociąg. Wielki, tęgi mężczyzna odciągnął go w mgnieniu oka i zawiózł
schodami ruchomymi do konduktora. W końcu niedoszły samobójca wyrwał się i zniknął w mroku. Jego wybawca powiedział
konduktorowi:
— Ten człowiek próbował rzucić się pod pociąg!
Konduktor ze znudzoną miną wzruszył ramionami.
Nic nie zrobił. Z ulgą tu wróciłam. Już nie należę do londyńskiego świata.
Tam człowiekowi doskwiera samotność.
Guy ujął jej dłoń i serdecznie uścisnął.
— Masz kogoś bliskiego sercu? — zapytał.
— Nikogo, o kim chciałabym rozmawiać — odparła, gdy zaczął gładzić kciukiem jej dłoń.
Jestem za stara na takie rzeczy — myślała gorączkowo. — Choć skóra jeszcze nie zwiotczała, piersi już nie tak jędrne jak
dawniej.
Gdy odwiózł ją do domu, zatrzymał samochód przed chatą, pochylił się ku niej i wycisnął na jej ustach gorący pocałunek.
Agatha aż zamrugała powiekami z zaskoczenia.
— Za kilka dni wyjeżdżam do Londynu. Zajrzę do ciebie po powrocie —
zaproponował. — Tyrałaś jak wół. Weź sobie kilka dni wolnego i odpocznij.
— Tak właśnie zrobię — zapewniła lekko zachrypniętym głosem.
TLR
Doszła do domu na miękkich nogach. Wciąż oszołomiona, przystanęła w holu.
Nie bądź śmieszna, Agatho — upomniała samą siebie. Obejrzała w lustrze w sieni zmarszczki wokół ust i na szyi.
Dzwonek telefonu przywrócił ją do rzeczywistości. Telefonował Bill Wong.
— Wychodziłaś gdzieś? — zapytał zamiast powitania.
— Tak, Bill. Jadłam kolację z Guyem Freemontem. Macie mordercę?
— Jeszcze nie. Za to jadłem kolację z Jamesem Laceyem.
Agatha wstrzymała oddech.
— I co? — spytała w końcu.
— Wygląda na to, że znowu marzy o roli detektywa amatora.
— Beze mnie daleko nie zajdzie.
— Przypuszcza, że jesteś zbyt zajęta, żeby się w to bawić.
— Ma rację. Nie interesuje mnie ani sprawa morderstwa, ani on.
— Gdybyś jednak usłyszała jakieś plotki, daj mi znać. Wygląda na to, że utknęliśmy w martwym punkcie.
Agatha wypytała jeszcze o jego sympatię, rodziców i po kilku kolejnych zdaniach odłożyła słuchawkę.
Miała parę dni wolnego. Nie zniosłaby, gdyby James przyćmił jej detekty-wistyczną sławę jakimś genialnym odkryciem. Nie
zaszkodziłoby wdepnąć z samego ranka do kilku radnych, żeby posłuchać, co w trawie piszczy.
TLR
ROZDZIAŁ III
Agatha postanowiła zacząć od wizyty u jednej z osób popierających nowe przedsięwzięcie. Liczyła na to, że zbierze trochę
plotek. Panią Jane Cutler odnalazła w książce telefonicznej, ale później doszła do wniosku, że lepiej wpaść bez zapowiedzi.
Pani Cutler mieszkała w Chacie Wśród Glicynii nieopodal kościoła w Ancombe. Wbrew nazwie nigdzie w pobliżu nie rosła
nawet jedna glicynia, a dom w niczym nie przypominał chaty. Był to nowoczesny bungalow z oszklonymi drzwiami i
marszczonymi firankami. Kwadratowy trawnik otaczały grządki kwiatków posadzonych tak równo, jakby odległości między
sąsiadującymi
.sadzonkami odmierzano linijką.
Agatha wiedziała, że pani Cutler nie wygląda na swoje sześćdziesiąt pięć lat, a mimo to zadziwił ją wygląd kobiety, która
otworzyła jej drzwi i potwierdziła, że naprawdę jest panią Cutler we własnej osobie.
TLR
Jane Cutler miała drogą blond fryzurę, gładką skórę i idealną sylwetkę.
Tylko obwisłe powieki i zmarszczki wokół oczu zdradzały prawdziwy wiek.
Jeszcze żaden chirurg nie znalazł sposobu na przywrócenie oczom młodego wyglądu. Musi być bardzo bogata — pomyślała
Agatha, wchodząc do środka.
Taki wizerunek kosztował fortunę.
Nosiła obcisłą sukienkę z połyskliwego brązowego dżerseju. Na szyi za-wiązała kolorową apaszkę od Hermesa.
— Miło panią widzieć — zagadnęła na powitanie. — Tyle szumu o głupią wodę! Zaparzę kawę. Zaraz wracam.
Agatha obejrzała jadalnię urządzoną w stylu wiejskiej rezydencji: sceny myśliwskie na ścianach, sofa obita perkalem, drogi
kominek na gaz ze sztucz-nymi polanami, książki „Zycie na wsi" i „Dama" na podręcznym stoliku, no-wiusieńkie wschodnie
dywaniki rozrzucone na sznurkowym dywanie.
Jane Cutler wróciła po krótkiej chwili z kawą i herbatnikami na tacy. Agatha pomyślała złośliwie, że zważywszy, ile wydaje
na poprawianie urody, zamiast remontowanej wiejskiej chaty, mogłaby kupić sobie prawdziwy dwór.
Gdy odebrała od niej filiżankę z kawą, powiedziała:
— Nie rozumiem, czemu którykolwiek z członków rady miałby głosować przeciwko spółce wodnej. Moim zdaniem robią
wiele hałasu o nic.
— Och, przecież zna pani tych wieśniaków. To ograniczeni ludzie. Ja zawsze miałam otwartą głowę. Według mojej oceny to
doskonały pomysł. Rozumiem, dlaczego podjęła pani u nich pracę. Przypuszczam, że ludzie tacy jak pa-ni muszą stale zarabiać
na życie, niezależnie od wieku.
TLR
Wyprowadziła Agathę z równowagi. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, lecz gospodyni nie dopuściła jej do głosu.
— Może ciasteczko? Wygląda mi pani na rozsądną osobę, która nie dostała obsesji na punkcie odchudzania.
Teraz już wiem, czemu ludzie cię nie lubią — pomyślała Agatha. Natychmiast poczuła, że spódnica uciska ją w pasie. Zaczęła
się zastanawiać, czy moż-
na błyskawicznie utyć na tle nerwowym. Zacisnęła zęby, żeby nie odpłacić zło-
śliwej małpie obelgą.
— Cały czas podejrzewam, że zabójstwa dokonano na tle konfliktu o wodę.
Bo z jakiego innego powodu ktoś miałby nastawać na życie tego miłego pana Stru— thersa?
Jane Cutler parsknęła śmiechem.
— Kto pani naopowiadał takich bzdur? Pan Struthers miłym człowiekiem?
— W każdym razie nie sądzę, żeby posiadał cechy charakteru zdolne obudzić w człowieku mordercze instynkty.
— Cóż... pewnie nie powinnam tego mówić...
Agatha cierpliwie czekała, głęboko przekonana, że żadna siła nie zdołałaby powstrzymać pani Cutler przed wyrażeniem
niepochlebnej opinii o bliźnim.
— Widzi pani, pan Struthers miał padok dla koni, który graniczy z grunta-mi ojca Angeli Buckley. Zna pani naszą Angelę?
Wielka baba z ogromnymi łapami. A więc Buckleyowie chcieli odkupić ten padok. Proszę mi wierzyć, moja droga, że żądza
posiadania ziemi to
TLR
gorszy nałóg niż pijaństwo, narkomania czy... — Zawiesiła głos, mierząc znaczącym spojrzeniem sylwetkę Agathy. — ...
namiętność do czekolady. Podczas ostatniego zebrania rady gminy miały miejsce burzliwe wydarzenia. I bynajm-niej nie
chodziło o wodę. Ange— la wytknęła panu Struthersowi, że nigdy nie korzysta z padoku i ziemia leży odłogiem, bo on
odmawia jej sprzedania z czystej złośliwości. Struthers na to, że nic dziwnego, że takie czupiradło nigdy nie wyszło za mąż, a
Percy Cutler uciekł jej niemal sprzed ołtarza. I wtedy Angela go spoliczkowała! Mój Boże, musieliśmy ją odciągać!
— Cutler — powtórzyła Agatha powoli. — Percy Cutler? Czy to pani syn?
— Nie. Mój zmarły mąż.
—Ale...
— Owszem, był nieco młodszy ode mnie, ale cóż znaczy różnica wieku wobec prawdziwej miłości? Gdy biedny Percy zmarł
na raka, ta wiedźma, Angela, oskarżyła mnie o to, że wiedziałam o jego śmiertelnej chorobie i wyszłam za niego, żeby zgarnąć
spadek.
— Potworne — wymamrotała Agatha.
TLR
— Przypomniałam jej, że mój poprzedni małżonek był bardzo zamożny.
Zostawił mi tyle, że nie musiałam wychodzić za mąż dla pieniędzy.
— Ilu mężów pani miała? — zapytała Agatha.
— Tylko trzech.
— A na co zmarło pierwszych dwóch?
— Na raka. Jakież to smutne. Pielęgnowałam ich z poświęceniem.
Agacie przemknęło przez głowę, że uwodzenie nieuleczalnie chorych to najwyraźniej sposób na życie dla kobiet pokroju pani
Cutler.
— A więc sądzi pani, że Angela albo jej ojciec zamordowali pana Struthersa. Ale co by im to dało? Jakim sposobem
zagarnęliby ziemię?
— Ponieważ ojciec z synem nigdy się w tej kwestii nie zgadzali. Syn, Jeffrey, zawsze usiłował nakłonić ojca, żeby ją
sprzedał. Teraz ją dostaną.
Zapadła cisza. Agatha w milczeniu przetrawiała usłyszane rewelacje.
— Kto jeszcze mógłby żywić urazę do denata?
— Cóż, powszechnie wiadomo, że Andy Stiggs.
— Ja nic o tym nie wiem — zapewniła Agatha żarliwie.
— Oczywiście. Przecież pani nietutejsza. Skąd pani przyjechała? Z Birmingham?
Agatha poczerwieniała ze złości. Dorastała w slumsach Birmingham. Cięż-
ko pracowała nad akcentem, zmieniła nawet styl ubierania, żeby starannie zatrzeć ślady swego pochodzenia.
— Z Londynu — prychnęła.
— Naprawdę? Dziwne. Przysięgłabym, że wychwyciłam nutę tamtejszego TLR
slangu w pani głosie. Nawiasem mówiąc, zmarła pani Struthers cale wieki temu uchodziła za najpiękniejszą w całej wsi. Nie
wiadomo, dlaczego. Ja w niej nic ładnego nie widziałam. Ot, taka zwykła, wulgarna pannica, jakie z wysoko za-dartą spódnicą
wysiadują w knajpach przy barze. Albo wybuchają hałaśliwym śmiechem bez żadnego powodu, sącząc przez słomkę kolorowe
drinki z parasolkami. Andy Stiggs zakochał się w niej na zabój. Przysięgał, że Robert Struthers sprzątnął mu ją sprzed nosa.
— Czy ktokolwiek wiedział, jak pan Struthers zamierzał zagłosować?
— To nieistotne. Wszystkim zbrzydło patrzenie, jak w zadumie kiwa głową i mamrocze: „Podejmę decyzję, kiedy przyjdzie
czas". A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę się przebrać. Oczekuję odwiedzin pewnego dżentelmena.
Oszołomiona zasłyszanymi rewelacjami, Agatha ruszyła ku wyjściu. Wsiadła do samochodu i już miała odjechać, kiedy nagle
zaciekawiło ją, kto też odwiedzi panią Cutler. Dojechała tylko do końca ulicy i zaparkowała pod drze-wem bzu, skąd mogła
bez przeszkód obserwować wejście do domu Jane Cutler.
Czekała całą wieczność. Po trzech kwadransach doszła do wniosku, że Jane użyła wymówki, żeby się jej pozbyć. W tym
samym momencie ujrzała znajomy samochód zajeżdżający przed dom, a zaraz potem znajomą sylwetkę wysiadają-
cego kierowcy. To był James Lacey we własnej osobie!
Agatha z wściekłością zacisnęła palce na kierownicy. A więc on również wszczął śledztwo!
Przejechała wzdłuż ulicy, przystanęła przy kiosku z gazetami, spytała o drogę na farmę Buckleyów i ruszyła we wskazanym
kierunku.
Nie przepadała za farmami, bo hodowano tam mnóstwo nieznanych i nie-TLR
przewidywalnych stworzeń, ze złymi psami na czele. Zadbane czterokondygna-cyjne domostwo z epoki georgiańskiej
przypominało raczej wiejską rezydencję.
Drzwi stały otworem. Ze środka dochodził gwar rozmów.
— Dzień dobry! — zawołała Agatha.
Głosy ucichły. Potem zgrzytnęło odsuwane krzesło, zadudniły kroki. Niebawem w progu stanęła Angela Buckley.
— Oto nasza bohaterka! — wykrzyknęła na jej widok. — Zapraszamy do środka!
Agatha podążyła za nią do wyłożonej kamienną podłogą kuchni. Przy stole trzej mężczyźni siedzieli nad filiżankami herbaty.
Angela wskazała ruchem głowy najstarszego, siwego.
— To mój ojciec. A to Ben i Joe, nasi pracownicy. Proszę usiąść i napić się kawy. Chłopaki właśnie wychodzą do roboty.
Farmer zdjął czapkę z poręczy krzesła i założył na głowę.
— Widziałem panią wczoraj wieczorem. Nagadała im pani do słuchu! —
pochwalił Agathę.
Po tych słowach opuścił kuchnię, a pozostali poszli w jego ślady. Panie zasiadły za stołem.
— Przed chwilą odwiedziłam Jane Cutler.
— Tę szantrapę? Po jaką cholerę?
Agatha postawiła na szczerość.
— Żeby dowiedzieć się czegoś nowego w sprawie morderstwa.
— Co ono panią obchodzi? To zadanie policji.
TLR
— Ale ponieważ pracuję dla spółki wodnej, zależy mi, żeby jak najszybciej wykryć sprawcę.
— No więc co ta stara jędza miała do powiedzenia?
— Prawdę mówiąc, właściwie oskarżyła panią o dokonanie tej zbrodni.
— Co za złośliwa małpa! Tyle razy naciągano jej skórę, że jak się uśmiecha, to jej się odbyt rozszerza. Ciekawe, jaki powód
wymyśliła?
— Padok.
— Ach, to! Od dawna sobie z tego żartowaliśmy. Struthers zwykł mawiać:
„Musisz zaczekać, aż umrę". O kurczę! Ależ to teraz potwornie brzmi.
— Ale nie mieliście do niego żalu?
— Czasami tak. Nie potrzebował tego skrawka ziemi. Był starym upar-ciuchem, lecz w gruncie rzeczy przyjaźniliśmy się.
Dość często do nas zaglądał.
— Kto w takim razie mógł go zabić? Czy powodem była próba powstrzy-mania go przed głosowaniem za czy przeciw? Czy
ktoś z was wiedział, co postanowił?
— Nie. Lubił się z nami droczyć.
— Proszę mi opowiedzieć coś więcej o Mary Owen.
— Zawsze chciała przewodniczyć radzie gminy, ale jej nie pozwoliliśmy.
Jest taka apodyktyczna. Myślę, że mimo wszelkich różnic w jakiś sposób zawsze nas jednoczyła — wszyscy jej nie znosiliśmy.
Agatha rozważała, czy poruszyć temat zmarłego Percy'ego Cutlera, ale po namyśle zrezygnowała. Własne perypetie sercowe z
Jamesem uwrażliwiły ją na uczucia innych kobiet.
TLR
— Zawsze o coś walczyłyśmy, ale po jakimś czasie konflikt sam wygasał
— ciągnęła Angela. — Popatrzyła na Agathę. Nagle grube rysy okrągłej, ogo-rzałej twarzy stwardniały. — Niech pani da
sobie spokój z tym amatorskim śledztwem. Wyciągnie pani na powierzchnię same brudy, a niczego w ten sposób nie zyska.
Jeszcze spotka panią coś złego.
— Grozi mi pani? — spytała Agatha, zabierając torebkę.
— Nie. Po przyjacielsku ostrzegam.
Agatha pożegnała gospodynię i wyszła na podwórze, gdzie zostawiła auto.
Odjeżdżając, zerknęła we wsteczne lusterko. Angela stała z rękami wspartymi na biodrach i odprowadzała ją ponurym
wzrokiem.
Po powrocie do domu Agatha zadzwoniła do Billa Wonga. Powtórzyła mu obie rozmowy, z Jane Cutler i Angelą. Bill jęknął.
— To oznacza konieczność zbadania niezliczonej ilości wariantów. Daj mi znać, jeśli jeszcze coś wykryjesz.
— Nie wygłosisz mi kazania na temat szkodliwości wchodzenia w kompe-tencje organów ścigania?
— Nie tym razem. Potrzebuję wszelkiej możliwej pomocy.
James Lacey zadzwonił do Billa Wonga jako drugi.
— Na początek odwiedziłem tę Cutler — poinformował. — Chyba nic tam nie znajdziemy. Według niej członkowie rady
gminy się uwielbiają. Muszę przyznać, że zrobiła na mnie wrażenie uroczej osoby.
— Agatha stwierdziła coś zupełnie przeciwnego — odparł Bill radośnie.
TLR
Na chwilę po drugiej stronie zapadła cisza. Wreszcie James przemówił:
— Co konkretnie?
Bill powtórzył mu relację Agathy.
— Mnie pani Cutler nic takiego nie mówiła — narzekał James.
— Prawdopodobnie rezerwuje swój urok osobisty wyłącznie dla panów. Ja również oceniłem ją jako czarującą. Powinieneś
połączyć siły z Agathą.
— Pomyślę — odparł James.
Przemyślenia zajęły mu kilka dni. Zanim podjął jakąkolwiek decyzję, Guy Freemont zadzwonił do Agathy i zaprosił ją na
kolację.
— Niestety, dziś wieczorem jestem zajęta — odpowiedziała, gdy wreszcie do niej zadzwonił, choć drżała jej ręka, w której
trzymała słuchawkę. — Zosta-
łam zaproszona na kolację.
— To może mógłbym wstąpić do ciebie po południu?
— Na popołudnie też już coś zaplanowałam — odparła. — Zadzwonię kiedy indziej. Cześć.
Usiadła na schodach. Czemu, och, czemu James postanowił nawiązać z nią kontakt akurat w tym samym czasie, kiedy
wychodziła z Guyem, a wcześniej do kosmetyczki w Evesham?
James był jej rówieśnikiem. Gdyby to z nim szła do restauracji, nie musia-
łaby prosić kosmetyczki, żeby spróbowała zredukować jej zmarszczki za pomocą elektrod przykładanych do twarzy i szyi.
Niestety, takie właśnie konsekwencje pociąga za sobą umawianie się na randki z młodszymi, w dodatku przystojnymi
mężczyznami. Promowanie spółki TLR
wodnej i perspektywa wypadu z Guyem całkowicie odwróciły jej uwagę od za-bójstwa. Zaabsorbowana nowymi wrażeniami,
zarzuciła poszukiwania zabójcy.
Po telefonie Jamesa cała radość z oczekiwanej randki z Guyem w mgnieniu oka wyparowała. Dotarła do Evesham w złym
humorze. Kosmetyczkę znalazła dzięki książce telefonicznej.
Evesham to dziwne miasto — pomyślała, idąc do salonu wąską klatką schodową. W całym mieście właściciele pozamykali
już sklepy. Tylko miejscowy malarz zdobił jeszcze zamknięte okiennice przaśnymi wizerunkami w stylu wiejskich makatek.
Jak tak dalej pójdzie, Eve— sham będzie przypomina-
ło raczej galerię malarstwa niż żyjące miasto. Na szczęście znalazła czynny gabinet kosmetyczny, chyba ostatnie miejsce, w
którym jeszcze tliło się tu życie.
Okazało się, że i drogeria naprzeciwko też funkcjonowała, pewnie dzięki wy-przedaży zwietrzałych francuskich perfum. Przy
takiej ilości przyjezdnych i nowych inwestycji budowlanych o tej porze w miasteczku powinno być gwarno i wesoło.
Najwyraźniej utrzymującym się głównie z zasiłków mieszkańcom nie zależało na tym, żeby wziąć sprawy w swoje ręce.
Znajdująca się tu przetwórnia warzyw i owoców ściągała pracowników z Walii, ponieważ miejscowi nie garnęli się do
pracy.
Agatha otworzyła drzwi salonu i weszła do środka.
Kosmetyczka miała na imię Rosemary i wygląd matrony, co uspokoiło Agathę. Przy wiotkiej, zadbanej piękności czułaby się
stara i brzydka.
Dopiero przyklejenie do twarzy elektrod zburzyło jej świeżo odzyskany spokój.
— Dobrze chociaż wiedzieć, że cierpię dla urody — mruknęła. — Gdybym przebywała w jakimś kraju totalitarnym,
pomyślałabym, że to tortury tajnej policji, i wyznałabym najgłębiej skrywane sekrety.
TLR
Mimo to wychodząc, zamówiła dziewięć następnych wizyt.
Dobrze, że przy okazji kazała sobie wyregulować brwi i przyciemnić rzęsy.
Kiedy zeszła po schodach na High Street, oglądała własne odbicie w każdej szybie wystawowej, żeby sprawdzić, czy wygląda
młodziej.
Powrót do domu znów zajął jej wieki, ponieważ zapomniała, że trwa budowa obwodnicy wokół wsi Broadway. W związku z
tym utknęła przed światłami na wzgórzu Fish Hill. Objazd wkrótce uwolni wioskę od hałaśliwych ciężaró-
wek, które przetaczają się przez wieś z takim hukiem, że domy drżą w posa-dach. Jedyną przykrą pamiątką po remontach
będzie pozbawione drzew wzgó-
rze, do niedawna pokryte bujnymi łąkami, na których spokojnie pasły się owieczki.
Po powrocie do domu Agatha kontynuowała przygotowania. Każda pani w średnim wieku wybierająca się na randkę z
młodszym mężczyzną na jej miejscu zrobiłaby to samo. Równocześnie w kółko powtarzała sobie, że z Guyem nie łączy jej nic
prócz stosunków służbowych.
Gdy zakończyła nakładanie makijażu, stanęła przed lustrem, niepewna, czy krótka sukienka z cienkiej czerwonej wełny nie jest
zbyt wyzywająca. Nagle ból przeszył jej serce na myśl, że zamiast dyskutować sprawę morderstwa z Jamesem, traci czas na
jakiegoś wymuskanego Guya. Powinna wreszcie spróbować zawrzeć z Jamesem pokój, dojść do porozumienia i odbudować
dawną więź.
Do czasu przyjazdu młodzieńca do reszty straciła zainteresowanie jego osobą.
Ich randka miała odbyć się w Oksfordzie. Zawiózł ją tam ze wszystkimi szykanami. Zostawił samochód na podziemnym
parkingu przy Gloucester Green i zaprowadził do francuskiej restauracji z wyszukanymi nazwami potraw i TLR
ohydnym jedzeniem. Agacie przyszło do głowy, że odwiedzanie tego typu lokali dobrze służy sylwetce. Najchętniej
poprzestałaby na czytaniu poetyckiego menu.
Wyłącznie z grzeczności wzięła nadziewaną szpinakiem pierś z kaczki, na
„ciepłym łóżeczku ze szparagów", która wyglądała jak kawałek gumy wypcha-nej kompostem, i tak też smakowała. Poza tym
zawsze uważała szparagi za najbardziej przereklamowane warzywo na świecie. Jej zdaniem przypominało w smaku trawę.
Obgadywali różnych dziennikarzy, usiłując odgadnąć, który najchętniej zapewniłby im dobrą reklamę. Kiedy Agatha
pracowała w Londynie, zawsze organizowała lunche dla dziennikarzy. Guy poinformował ją, że nowe kolorowe broszury
reklamowe będą gotowe za kilka dni. Zaoferował też, że oszczędzi jej podróży do Mircester i osobiście je rozprowadzi.
Wypili butelkę nieprzyzwoicie drogiego, nijakiego wina. Zawarta w nim dawka alkoholu wystarczyła jednak, by poprawić
Agacie nastrój. Po kawie i dwóch kieliszkach brandy zaczęła odczuwać przyjemność z przebywania w towarzystwie tak
elegancko ubranego i atrakcyjnego mężczyzny.
Kiedy kelner przyniósł rachunek, Guy zaczął nerwowo klepać się po kie-szeniach. Wreszcie posłał Agacie nieśmiały, niemal
chłopięcy uśmiech.
— Cholera, zostawiłem portfel w domu — oznajmił.
— Nie szkodzi, zapłacę — odparła. Nie po raz pierwszy doszła do wniosku, że Anglicy to obrzydliwe skąpiradła.
Guy odwiózł ją do domu. Tymczasem James już stał w oknie. Gdy zobaczył nadjeżdżający samochód, pomknął na półpiętro do
bocznego okienka. Guy, TLR
z czarnymi wypomadowanymi włosami, bajecznie lśniącymi w świetle księży-ca, wyjął Agacie klucze z ręki i otworzył dla
niej drzwi. James wstrzymał oddech. Dlatego gdy Guy wkroczył za Agathą do domu, skamieniał w wy-czekującej pozycji
ukryty za firanką. Światła z okien na parterze oświetliły ogródek od frontu. Wreszcie zgasły. Widocznie przeszli gdzieś dalej.
Po chwili zapalili światło na klatce schodowej, potem na górze, w sypialni Agathy.
— Głupia baba — wymamrotał, lecz nie porzucił obserwacji. Gdy światło w sypialni zgasło, a Guy nie opuścił domu, James
poszedł spać.
Następnego ranka Agatha obudziła się z moralnym kacem. Nie mogła uwierzyć, że uprawiała seks z Guyem. Co w nią
wstąpiło, do wszystkich diabłów?
Czyżby chciała sobie udowodnić, że mimo wieku nadal pociąga mężczyzn?
Leżała i słuchała ciszy panującej w domu. Oby tylko już poszedł! Na tym właśnie polega przekleństwo wieku średniego.
Człowiek drży ze strachu, czy zdąży dopaść do łazienki i zrobić makijaż przed porannym spotkaniem z partne-rem. Nie
pochwyciła jednak żadnego dźwięku poza szumem wiatru wśród gałę-
zi bzu obficie obsypanego kwieciem.
Wstała z łóżka sztywna i obolała. Po długiej, pachnącej kąpieli poczuła się lepiej. Umalowała się i ubrała starannie. Potem
zdarła całą pościel z łóżka i zaniosła do kuchni do prania. Nakarmiła koty i wypuściła do ogrodu na słońce.
Ktoś zapukał do drzwi. Może to James? Nie, niestety, tylko pani Bloxby, żona pastora.
— Przyniosłam ci domową marmoladę — zagadnęła na powitanie. — Bardzo ładnie wyglądasz.
— Dziękuję — wymamrotała Agatha z zażenowaniem. Zaprowadziła ją do TLR
kuchni, nerwowo zerkając na
kosz z brudną bielizną, który zostawiła na podłodze.
— Zaraz zaparzę kawę, tylko najpierw włożę pranie — zaproponowała.
— Podobno wyjeżdżałaś gdzieś z tym młodym człowiekiem ze spółki wodnej? — zagadnęła pani Bloxby.
Agatha poczuła, że płoną jej policzki, choć młode lata dawno przeminęły.
Schyliła się nad pralką i zaczęła wkładać bieliznę.
— Skąd wiesz? — mruknęła przez ramię.
— Pani Darry zawitała dziś na plebanię z samego rana tylko po to, żeby mi powiedzieć, że widziała, jak do ciebie wchodził
po odwiezieniu cię do domu i przepadł. Znasz wiejską mentalność.
— Przecież ta krowa mieszka na drugim końcu wioski!
— Ale ma małego jazgotliwego pieska. To doskonały pretekst, żeby wę-
drować nocami po ulicach i podglądać cudze życie.
Agatha włączyła ekspres do kawy.
— No więc poszłam z nim do łóżka. Zaszokowało cię to?
— Nie, kochana, ale przypuszczam, że ty przeżyłaś szok. Kobiety z nasze-go pokolenia nigdy nie traktowały seksu jak zabawy.
Dzisiejsza młodzież śpi z byle kim bez poczucia utraty godności.
— Podejrzewam, że ta Darry rozgłosi sensację wszem i wobec, więc i James dowie się, co zrobiłam.
— Właściwie, czy to źle? Zaniedbywał cię. Nie może oczekiwać, że wciąż go będziesz ubóstwiać.
TLR
Agatha nalała dwie filiżanki kawy i usiadła nieśmiało przy kuchennym stole.
— Czuję się jak ostatnia idiotka. Moim zdaniem ten Guy Freemont to cwa-niaczek. Zabrał mnie do okropnej francuskiej
restauracji w Oksfordzie, nieprzyzwoicie drogiej. A potem jakby nigdy nic oznajmił, że zapomniał portfela.
— Może mówił prawdę.
— Wątpię. Zjadłam masę kolacji z panami, którzy zauważali, że nie wzięli pieniędzy, gdy przyszło do płacenia rachunku albo
pilnie musieli wyjść do toalety.
— W takim razie następnym razem radzę ci zostawiać portfel i karty kredy-towe w domu. Podejrzewam, że wtedy twój
towarzysz szybko odnajdzie swój.
Agatha uśmiechnęła się.
— Świetny pomysł. A wracając do źródła...
— Coś zaczęło się dziać.
— Co?!
— Pewnie słyszałaś o takich organizacjach jak Greenpeace i Przyjaciele Ziemi?
— Jasne.
— Teraz przybyła nowa, o której jeszcze w zeszłym roku nikt nie słyszał: Ratujmy Nasze Lisy.
— Ale oni sabotują polowania!
— Tak, co nie przeszkadza im w organizacji marszu do źródełka w najbliż-
szą sobotę.
— Co to ma wspólnego z ich ideologią?
TLR
— Twierdzą, że to przykład rujnowania wiejskiego stylu życia przez kapita-lizm.
— Kompletne brednie!
— Oczywiście. Nie zyskają poklasku, bo spółka zaczęła zatrudniać ludzi i dała pierwszeństwo mieszkańcom Ancombe.
— Mam nadzieję, że nie zepsują nam opinii.
— Ale może dojść do aktów przemocy. Większość demonstrantów pochodzi z miasta. Niewiele wiedzą
zwyczajach wsi. Mam na myśli prawdziwych działaczy, na ogół spokojnych i zrównoważonych. Wiadomo jednak, że często
dołączają do nich zwykli chuliganie.
— Lepiej, jak tam pójdę.
— Tylko uważaj na siebie.
— Obiecuję.
Po wyjściu pastorowej Agatha usiadła, żeby sporządzić bilans wydatków na rzecz spółki wodnej. Doświadczenie nauczyło ją,
żeby nie zwlekać z podsumo-waniem kosztów. Otworzyła torebkę i wyciągnęła rachunek z francuskiej restauracji. Starannie
zapisała w komputerze: „Za poczęstunek dla pana Guya Freemonta, dziewięćdziesiąt dwa funty plus dziesięć funtów napiwku"
z szerokim uśmiechem włączyła drukarkę.
Dwa dni później Guy Freemont omawiał interesy z bratem, gdy ich księ-
gowy, James Briggs, wkroczył do gabinetu.
TLR
— O co chodzi, Briggs? — spytał Peter.
— Znalazłem pewien punkt w rachunkach pani Raisin, który przypuszczalnie zechcielibyście panowie rozpatrzyć.
— Na co nas usiłuje naciągnąć to stare pudło? — warknął Peter. — Na zwrot kosztów za ciuchy czy wizytę u kosmetyczki?
— Nie. — James Briggs położył przed nim listę wydatków. — Wszystko wydaje się w porządku. Zdziwiło mnie tylko, że
dołączyła wysoki rachunek z restauracji za poczęstunek dla pana Guya Freemonta.
Peter postukał w kartkę.
— Co to ma znaczyć, Guy?
— Zaprosiłem ją na kolację, ale zapomniałem portfela.
— Znowu? Ostatni raz uwzględnijmy tę pozycję, Briggs.
Gdy księgowy wyszedł, Peter zwrócił się do brata:
— Jest doskonałym fachowcem. Nie zrób jej w konia, póki nie wylansuje produktu.
— Ale ja naprawdę zapomniałem portfela — bronił się Guy.
Agatha dowiedziała się, że demonstrację zaplanowano na sobotę na jedenastą przed południem. Gdy przybyła na miejsce,
podeszła do niej Mary Owen.
— Nie ujdzie to pani na sucho — wysyczała Owen.
— Odwal się, jędzo — odburknęła Agatha. — Czy to pani pomysł?
— Nie, ale świadczy o tym, że społeczeństwo Wielkiej Brytanii nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak
niszczy się wiejskie tradycje.
TLR
Agatha wzruszyła ramionami i poszła dalej tylko po to, by wpaść na Billa Allena.
— Proszę na siebie uważać — ostrzegł tym swoim dziwnym, stłumionym głosem. — Budzi pani silne emocje.
— Grozi mi pan?
Nim dostała odpowiedź, w ciżbie dostrzegła wysoką sylwetkę Jamesa. Marzyła o tym, żeby do niego dołączyć, ale bała się, że
ją odtrąci. Mimo wszystko jednak zadzwonił... — próbowała przekonać samą siebie Gdy zaczęła przedzie-rać się w jego
kierunku, ktoś zawołał:
— Uwaga! Idą!
Niewielka procesja maszerowała w kierunku źródła. Na przedzie szli ludzie w średnim wieku, o łagodnych obliczach, lecz tuż
za nimi kroczyły młode osiłki z tatuażami, w wojskowych kurtkach, z kolczykami i wojowniczymi minami.
Sam ich wygląd zapowiadał kłopoty. Przed źródłem stało pięciu policjantów.
Widzowie ustąpili im z drogi. Kobieta o twarzy strapionej owcy odwróciła się przodem do tłumu i wyjęła plik papierów.
Przyszliśmy tutaj, żeby zaprotestować przeciwko komercjalizacji źródła —
zaczęła drżącym głosem. — Musimy chronić spokój życia w naszej wsi.
— Gdzie pani mieszka? — spytała Agatha.
Kobieta zamrugała powiekami, otworzyła i zamknęła usta, wreszcie mocniej ścisnęła notatki i ciągnęła:
— Jak już mówiłam, musimy chronić....
TLR
— Gdzie pani mieszka? — powtórzyła pytanie Agatha.
— Zamknij gębę! — ryknął wytatuowany młodzian.
— Nie zamknę! — odkrzyknęła Agatha. — Czy ta pani wie, jak wygląda życie na wsi? Czy może przyjechaliście z
Birmingham albo z Londynu tylko po to, żeby sobie trochę pobrykać?
Wytatuowany troglodyta zaczął torować sobie drogę do Agathy. Miał grube wargi i krzaczaste brwi. Agatha wpadła w
popłoch. Na szczęs'cie tuż obok stali policjanci. I James — James, który jakimś cudem nagle wyrósł u jej boku.
— Moim zdaniem powinna odpowiedzieć na pytanie — dobiegł ją głos Ja-ne Cutler. — Ci demonstranci wyglądają, jakby
przybyli prosto ze slumsów Birmingham. Są tu obcy i sądząc po zapachu, higiena osobista nie jest ich hob-by.
— Teraz to ich rozwścieczyła — mruknął James pod nosem.
Jednak to Agathę upodobał sobie agresywny młodzieniec.
— Albo zamkniesz gębę, albo ja ci ją zamknę! — zagroził.
Wtedy James zasłonił Agathę własnym ciałem i rzekł z uniesionym ku gó-
rze palcem wskazującym:
— Nic nie zyskacie, miotając groźby!
W ostatniej chwili spostrzegł, że ktoś inny atakuje go z główki, próbując brutalnie przerwać jego podniosłą mowę. Zrobił unik,
ale kilka kobiet zaczęło wrzeszczeć. Policjanci wreszcie podjęli interwencję.
Jednak w tym samym momencie chuda kobieta, ku najwyższemu zdumie-niu Agathy ubrana w kamizelkę kuloodporną, chwyciła
Jane Cutler za włosy, jakby w zapamiętaniu sprawdzając, czy aby na pewno przynależą do niej. Jane TLR
wrzeszczała jak opętana, bo okazało się, że jednak nie nosi peruki. Funkcjona-riusze powalili napastniczkę na ziemię. Zawyły
syreny i przybyło wsparcie w postaci kolejnych funkcjonariuszy.
Człowiek, który groził Agacie, teraz usiłował trafić w twarz Jamesa. Ten co i rusz uskakiwał i uchylał się, w pełni świadomy,
że gdyby sam wymierzył cios, skończyłby na sali sądowej, oskarżony o napaść.
Przedstawicielka demonstrantów łkała głośno, prawdopodobnie powodo-wana bezradnością. Agatha zobaczyła, jak zbliża się
do niej pani Bloxby. Odeszły na stronę.
Policjanci wmieszali się w tłum. Pochwycili chuligana, który usiłował po-bić Jamesa, i wyprowadzili na bok.
— Świnie! — ryczał.
Ponieważ ciągnęli go tyłem, Agatha napotkała spojrzenie jego rozpalonych oczu. Gdy ją zobaczył, wrzasnął:
— Załatwię cię!
— Chodźmy stąd — zaproponował James, obejmując Agathę. — Musimy się czegoś napić.
— Gdzie? Tutaj, we wsi?
— Nie. Wróćmy do Carsely.
Pod. Czerwonym Lwem panował spokój. Znaleźli stolik przy kominku.
Napalono w nim, ponieważ dzień był chłodny.
TLR
— Bill Wong twierdzi, że wyciągnęłaś z Jane Cutler więcej niż ja — zagadnął James.
— Naprawdę ci o tym powiedział?
— Czemu nie? Mam nadzieję, że nie zaczniemy ze sobą konkurować.
— Chyba w ogóle nie ruszę tej sprawy — odrzekła Agatha. — W przyszłym tygodniu muszę wyjechać do Londynu. Czeka
mnie wiele spotkań z dziennikarzami.
— A więc zostałem sam?
— Na razie zdecydowanie tak — potwierdziła z całą mocą.
Sama nie rozumiała, co ją podkusiło. Gdyby trzymała język za zębami, za-częliby dyskutować o sprawie.
— Zobaczę, co mi się uda zrobić. — Popatrzył na nią w zadumie. — Po-zwól, że udzielę ci jednej rady. Nie narób głupstw.
Agatha jak każdy dorosły człowiek doskonale wiedziała, że po usłyszeniu takiego zdania lepiej zmienić temat. Jednak jakaś
wewnętrzna, destrukcyjna siła kazała jej zapytać:
— Jakich?
— Moim zdaniem ośmieszasz się, paradując z tym młodym człowiekiem ze spółki. Martwi mnie twoje upodobanie do znacznie
młodszych mężczyzn. Najpierw Charles na Cyprze, a teraz ten. Jego zamożność nie ma znaczenia w przypadku tak dużej
różnicy wieku. Niezależnie od statusu będzie uchodził za twojego utrzymanka.
Twarz Agathy poszarzała. Zranił ją bardzo głęboko. Wstała tak gwałtownie, że wywróciła krzesło.
— Niech cię diabli wezmą! — powiedziała łamiącym się głosem.
James również wstał.
— Uspokój się, Agatho. Ja tylko...
— Zamknij się! — wrzasnęła.
Gdy wybiegała na dwór, ujrzała przy barze panią Darry Obserwowała ją z ogromnym zaciekawieniem.
James powoli dopił swój trunek, świadomy ciekawskich spojrzeń obecnych.
Na domiar złego pani Darry chwytała każdego nowo przybyłego i zawzięcie coś szeptała.
Wstał, wyszedł na dwór i wolnym krokiem ruszył w stronę domu. Nie mógł
przecież przyznać, nawet przed sobą, że popełnił nietakt, ani że dokuczył Agacie z zazdrości. Ogarnęła go za to przemożna
żądza wykrycia zabójcy. Wtedy być może, chociaż nie na pewno, ujawni Agacie wyniki swoich badań. Uznał jej zachowanie
za niewybaczalne.
TLR
ROZDZIAŁ IV
W następny poniedziałek Agatha spakowała manatki i wyruszyła do Londynu. Czekał ją tydzień ciężkiej pracy, wypełniony
negocjacjami z dziennikarzami. Słowa Jamesa wciąż leżały jej na wątrobie.
Charles, którego wspomniał, to Charles Fraith, baronet po czterdziestce, z którym przeżyła przelotny romans na Cyprze. Choć
poszła z nim do łóżka tylko z zemsty za zdradę Jamesa, wiedziała, że nie wybaczył jej ani tej przygody, ani tego, że chciała go
poślubić, będąc kobietą zamężną.
Po powrocie z zagranicy Charles kilkakrotnie dzwonił do Agathy, ale ponieważ zawsze mówiła, że jest zajęta, w końcu
przestał szukać z nią kontaktu.
Cieszyła się, że opuszcza Carsley. Niech policja sama szuka zabójcy. Ona skoncentruje się na pracy. Przynajmniej na jakiś
czas zapomni o Jamesie, morderstwie i wiosce.
TLR
Spędziła w Londynie pracowity tydzień, nakłaniając dziennikarzy do wzię-
cia udziału w festynie. Guy przysłał jej do hotelu broszury reklamowe, choć obiecał, że przywiezie je do Carsely.
Pod koniec tygodnia Agatha w końcu przyjęła zaproszenie od Roya Silvera.
Zabrał ją od starej restauracji w centrum Londynu, gdzie firma public relations, dla której obydwoje pracowali, miała otwarty
rachunek. Cicha i majesta-tyczna, pełna mahoniowych i mosiężnych ozdób, oferowała dobre, tradycyjne mieszczańskie
potrawy. Jej klimat z całą pewnością nie odpowiadał Royowi. Z
całą pewnością wolałby modną winiarnię pełną roześmianych dziewczyn, ale nie zamierzał płacić za posiłek, skoro mógł
zjeść na koszt firmy.
Włożył za duży co najmniej o jeden numer garnitur od Armaniego. Barwny krawat w psychodeliczne wzory raził w tym
konserwatywnym, mieszczańskim wnętrzu.
Obydwoje zamówili rostbef. Agatha zjadła swój ze smakiem. Roy grzebał
w talerzu, od czasu do czasu przeżuwając bez entuzjazmu drobny kęs.
Dyskutowali o festynie. Usiłowali odgadnąć, kto z całą pewnością przyjdzie, a kto niekoniecznie. W czasie rozmowy Roy
wciąż odchylał się na krześle i przeczesywał ręką włosy. Miał pociągłą twarz i nawet bystre oczy, ale był
chudy jak szczapa. Odkąd przestał pracować dla Agathy i przyjął obecną posadę, zmienił styl na bardziej stateczny, nie był
jednak w stanie zrezygnować z krzykliwych krawatów. Tylko dziurka po kolczyku w uchu świadczyła o daw-nym upodobaniu
do ekstrawagancji.
— Przez cały tydzień nie wspomniałaś nawet słówkiem o Jamesie Laceyu ani o morderstwie — zauważył.
TLR
— Nie miałam czasu — odrzekła pospiesznie. — Może zamówię sobie pudding?
— Uważaj na figurę, złotko.
Agatha skinęła na kelnera.
— Poproszę pudding „cętkowany."
— Ta nazwa nasuwa mi skojarzenie z jakąś chorobą skóry — zachichotał
Roy.
— Po prostu zawiera rodzynki.
— Nie odpowiedziałaś, co wykryłaś w sprawie morderstwa.
— Już ci mówiłam, że nie miałam czasu się tym zajmować.
— To do ciebie niepodobne. Gdzie twoja słynna dociekliwość?
— Postanowiłam wykonywać swoje zadania, a zostawić policji to, co do nich należy.
— Co w takim razie zaszło na Cyprze pomiędzy tobą a Jamesem?
— Wynajął sobie dziwkę. Twierdzi, że zrobił to jedynie w ramach śledztwa w sprawie handlu narkotykami.
— Nie przyszło ci do głowy, że to prawda? Pomyśl tylko przez chwilę.
Nasz James nie wynajmowałby sobie prostytutki dla zabawy. To nie w jego stylu. To purytanin.
— No cóż, prawdę mówiąc, miałam z kimś romans i obraził się na mnie.
— Jesteś zdeprawowana do szpiku kości, Aggie! Naprawdę powinnaś coś zrobić w sprawie tego morderstwa.
— Dlaczego?
TLR
— Jeśli wykryjesz mordercę, przysporzysz nam rozgłosu. Nie wytypowałaś żadnego podejrzanego?
— Ucieszyłabym się, gdyby się okazało, że pewna osoba dokonała tej zbrodni.
—Kto?
— Stara jędza Jane Cutler. Chodząca reklama gabinetów kosmetycznych i chirurgów plastycznych. Po sześćdziesiątce i wielu
liftingach twarzy. Jadowita żmija, jakich po wsiach pełno. Wygląda na to, że specjalizuje się w uwodzeniu umierających na
raka. Owija ich sobie wokół palca i wlecze do ołtarza, żeby odziedziczyć majątek. Należy do rady gminy. Inna jej członkini,
Angela Buckley, postawna kobieta po czterdziestce, kochała się w zmarłym Percym Cutle-rze, ale to właśnie Jane Cutler
sprzątnęła go jej sprzed nosa. Nawiasem mówiąc, Angela usiłowała mnie zniechęcić do wtrącania się w sprawę zabójstwa.
— Czy to znaczy, że twoim zdaniem nie popełniono go w związku z wodą?
— Nie wiem.
— Czy ktoś jeszcze ci groził?
— Andy Stiggs, inny radny, przeciwnik spółki. Udzielił mi ostrzeżenia podczas tej zadymy z udziałem stowarzyszenia Ratujmy
Nasze Lisy.
— Co to za jedni?
— Jacyś obrońcy środowiska, których rzekomo porusza niedola lisów. Tym razem jednak zmienili zainteresowania. Uznali
pobieranie wody ze źródła za świętokradztwo. Wszystko odbyło się jak zwykle — do sympatycznych ludzi, którzy organizują
pokojową demonstrację w obronie wiejskich tradycji, dołą-
czyli agresywni skinheadzi. Doszło do zamieszek. James omal nie został pobity, TLR
kiedy usiłował mnie bronić.
— Czy próbuje odnaleźć mordercę?
— Ostatnio nie interesuje go nic poza obrażaniem mnie.
— To znak, że nadal mu na tobie zależy. Inaczej by ci nie dokuczał. Może zaprosiłabyś mnie na weekend? Połazilibyśmy
trochę po okolicy, zadali ludziom parę pytań.
Agatha otworzyła usta, żeby odmówić, ale w ostatniej chwili zmieniła zamiar. Nagle zaczęła ją przerażać perspektywa
samotnego powrotu na wieś. Roy bywał męczący i złośliwy, ale znali się od czasu, gdy zaczął u niej pracę jako chłopiec na
posyłki.
— Zgoda — powiedziała. — Myślę, że byłoby ciekawie pochodzić i popy-tać.
— Lepiej zacznij jeść ten swój ciężkostrawny pud— ding, bo ci wystygnie.
Agatha pożałowała zaproszenia, gdy zobaczyła Roya w niedzielę rano na stacji Paddington. Ubrany w obcisłe dżinsy i czarną
skórzaną kurtkę, rozmawiał
przez telefon komórkowy. Równocześnie zerkał na pasażerów, chcąc sprawdzić, czy zwrócili na niego uwagę, jakby nikt prócz
niego nie posiadał tego denerwu-jącego urządzenia, zdaniem Agathy zaprojektowanego wyłącznie po to, by wkurzać
pasażerów.
— Jeżeli wyciągniesz to draństwo w pociągu, wyrzucę je przez okno — zagroziła, gdy skończył. — Poza tym ledwie
przekroczyłeś dwudziestkę, a ubie-rasz się jak starszy pan udający młodzieńca.
— A ty opychasz się tuczącymi smakołykami jak starsza pani, przekonana, że i tak nikt się nią nie zainteresuje.
TLR
— Przestań mi wreszcie dokuczać!
Przez całą drogę do Moreton-in-Marsh Agatha ignorowała Roya. Czytała powieść rozgrywającą się w środowisku klasy
średniej, pełną wzlotów, upad-ków i zdrad bohaterów nomen omen w średnim wieku, której akcja toczyła się w Cotswolds.
Przypuszczała, że współcześni przedstawiciele tej klasy nie wiedzą nawet, że był czas, gdy uprzywilejowani członkowie
społeczeństwa nie po-sądzali gorzej sytuowanych o zdolności do przeżywania cierpień i uniesień. W
pewnym momencie telefon Roya zadzwonił, ale na widok karcącego spojrzenia Agathy pomknął z nim do innego przedziału.
Za oknem przesuwały się jaskrawożółte pola kwitnącego rzepaku. Nad na-sypem kolejowym zwisały ciężkie od kwiecia
gałęzie bzu. Gdy pociąg wjeżdżał
na peron w Moreton-in-Marsh, Agatha z ulgą zabrała bagaże, zadowolona z powrotu do domu.
Roy zaniósł ich bagaże do jej auta. Niebo było czyste. Wśród gałęzi drzew otaczających parking przy dworcu śpiewały ptaki.
Lekki wietrzyk poruszał wi-szące na dworcu kosze z kwiatami.
— Jak będę w twoim wieku, też się tu przeprowadzę — powiedział Roy.
Agatha poczuła się okropnie stara. Przebrnęła przez zatłoczone ulice Moreton, po czym skręciła w drogę A-44,. kierując się
przez długie, strome zbocze Boreton— -on-the-Hill w stronę prowadzącego do Carsely tunelu utworzonego z konarów
pochylonych drzew.
Dotarli na miejsce. Chata Jamesa sprawiała wrażenie opuszczonej. Roy zapytał:
— Wstąpimy do Laceya?
— Nie. Jeśli weźmiesz walizki, otworzę drzwi.
TLR
Roy wniósł bagaże. Agatha tymczasem pogłaskała i nakarmiła koty, który-mi podczas jej nieobecności opiekowała się
sprzątaczka. Później wypuściła je do ogrodu.
Gdy się rozpakowali, usiedli w kuchni przy kawie.
— Zacznijmy od początku. Kogo mamy w tej radzie gminy?
— Po stronie spółki panią Jane Cutler, Angelę Buckley i Freda Shawa.
Przeciwnicy to pan Bill Allen, Andy Stiggs i najbardziej wojownicza Mary Owen. Źródło bije w ogrodzie Robiny Toynbee.
Proponuję zacząć od niej. Mo-
że pochwycimy jakiś wątek. Jest szansa, że wie nawet, jak zamierzał głosować nieboszczyk pan Struthers.
— Może najpierw byśmy coś zjedli?
— Zabiorę cię do gospody.
— Nie odgrzejesz mi w mikrofalówce któregoś ze swoich wypróbowanych specjałów?
— Już umiem gotować — zaprotestowała Agatha.
— Nie zgromadziłam zapasów w zamrażarce, bo nie wiedziałam, że przy-jedziesz.
Po wejściu do pubu omiotła wzrokiem wnętrze w poszukiwaniu Jamesa, ale go nie wypatrzyła.
— Nasz pan Lacey znowu wyruszył w podróż — poinformował ją właściciel, gdy przyniósł napoje i przyjął zamówienie na
lunch.
— Aha. Nie wiesz przypadkiem, dokąd pojechał? — spytała tak obojętnym tonem, na jaki tylko było ją stać.
TLR
— Nie. Pani Darry widziała, jak odjeżdża.
— Kiedy wróci?
— Nie wiadomo. Przystanął przy sklepie, kupił gazety, potem zostawił klucze na posterunku policji u Freda Griggsa i
powiedział, że jakiś czas go nie bę-
dzie.
Agatha posmutniała. Życie nagle straciło smak. Postrzegała teraz swoją przygodę z Guyem Freemontem jako coś obrzydliwie
brudnego.
Znów nie miała serca do prowadzeniem śledztwa. Gdy skończyli typowy dla angielskich piwiarni posiłek, złożony z lasagni i
frytek, oświadczyła:
— Najpierw chciałabym pojechać do Gerryego w Evesham. To nowo otwarty supermarket.
— Po co? — dopytywał Roy. — Czyżby jeden z naszych radnych tam pracował? Myślałem, że wszyscy są zamożni.
— Nie. Po prostu nie mam w domu nic do jedzenia. Jesteś mi potrzebny do dźwigania zakupów.
— No cóż, jeżeli to konieczne, pojadę. Czy wiesz, że jeden z kręgów piekła, do którego przypuszczalnie trafię, urządzono na
wzór wielkiego supermarketu? Wózki zawsze gubią kółka, a dzieci ryczą. I zawsze przynajmniej jeden produkt w moim
koszyku nie ma kodu kreskowego. Czekam i czekam w nieskończoność, aż ktoś z obsługi znajdzie egzemplarz z kodem. Stojący
za mną w kolejce ludzie zaczynają mnie nienawidzić. A kiedy idę do kasy szybkiej obsłu-gi, tej, w której możesz mieć
maksymalnie dziewięć artykułów, okazuje się, że ludzie przede mną naładowali do koszyków co najmniej po dwadzieścia, a ja
nie śmiem zaprotestować. W moim piekle kasjerka, która zna wszystkich z kolejki TLR
oprócz mnie, zaczyna pogawędkę ze znajomym. Gdy w końcu już dochodzę do kasy, postanawia zmienić w niej taśmę. Albo
ewentualnie klientka przede mną ogląda to, co wybrała, zamiast pakować zakupy. W końcu wyciąga książeczkę czekową i
długo wypisuje czek, a później żąda, żeby zapakować wszystko w plastikowe torebki według rodzaju produktów. A kiedy
wreszcie wychodzę ze sklepu przez obrotowe drzwi i po raz pierwszy od długiego czasu widzę promy-ki słońca, muszę
zaczynać od nowa.
— Mimo wszystko wejdźmy — ucięła Agatha, która w ogóle go nie słucha-
ła.
W sklepie panował tłok. Ni z tego, ni z owego, Roy zaczął grzebać w egzo-tycznych przyprawach.
— Omijaj szerokim łukiem dania mrożone — doradził z miną tajniaka. —
Już widzę ten błysk w twoich oczach. Korci cię, żeby coś odgrzać w mikrofalówce.
— Na początek ciebie — odburknęła. — Czy my kiedykolwiek stąd wyjdziemy?
Nim stanęli w kolejce, zdołali napełnić po brzegi wózek, który oczywiście miał uszkodzone kółko. Kolejka posuwała się w
miarę szybko. W końcu została przed nimi tylko jedna szczupła klientka.
— Hazel! — zawołała na widok kasjerki. — Nie wiedziałam, że pracujesz w soboty.
— Potrzebuję pieniędzy, Gladys — odrzekła tamta, kładąc tłustą czerwoną rękę na pierwszym z towarów.
— Jak każdy — westchnęła Gladys. — Zapisałam się na operację biodra.
— Będziesz musiała trochę zaczekać.
TLR
— Warto uzbroić się w cierpliwość. Mój Bert mówi, że żadna żywa istota nie powinna tak cierpieć. Ale wiadomo, jak działa
państwowa służba zdrowia.
Nim nadejdzie moja kolej, będę już w grobie.
— Może ten nowy rząd... — zaczęła Hazel, wciąż z ręką na pierwszym produkcie.
— Proszę się wziąć do roboty! — wrzasnęła głośno Agatha.
Nagle zapadła cisza. Agatha odwróciła się do Roya, szukając wsparcia, ale wszelki ślad po nim zaginął. Stojący za nią klienci
unikali kontaktu wzrokowe-go.
— Niesłychane! — jęknęła Gladys jak męczennica, lecz Hazel zaczęła przesuwać zakupy nad czytnikiem z zawrotną
prędkością. Gladys je pakowała, rzucając Agacie wściekłe spojrzenia.
W końcu została obsłużona i spakowana. Obrzuciła Agathę jeszcze jednym piorunującym spojrzeniem, po czym stwierdziła
piskliwym, donośnym głosem:
— Bardzo mi cię żal, Hazel. Chyba bym oszalała, gdybym musiała obsługiwać niektórych ludzi.
— Do widzenia, Glad. Pozdrów Berta.
Po tych słowach Hazel otworzyła kasę i przystąpiła do wymiany papierowej taśmy.
Agathę rozsadzała złość. Po wszystkim z wściekłością zapakowała zakupy do wózka i wytoczyła go na parking. Wózek
uporczywie skręcał w lewo.
Roy czekał przy samochodzie.
TLR
— Gdzie zniknąłeś?! — wrzasnęła.
— Poszedłem po papierosy — tłumaczył się.
— Stchórzyłeś. Pomóż mi zapakować te toboły do bagażnika.
Objechali Evesham nowym systemem dróg jednokierunkowych, serdecznie znienawidzonym przez kupców z Bridge Street,
którzy uważali, że łatwy dojazd do nowych centrów handlowych odebrał im klientów.
W końcu Roy spytał pokornie:
— Pojedziemy do Ancombe?
— Najpierw wszystko zawieziemy do domu — odburknęła Agatha.
Och, gdzież się podziewał James?
Gdy rozpakowali zakupy, Roy nie wytrzymał wrogiego milczenia.
— To nie moja wina, że James wyjechał — powiedział.
— Co takiego?
— Przecież właśnie dlatego napadłaś na tę kobietę w sklepie.
— Bzdura! Przywołałabym ją do porządku w każdej innej sytuacji.
— Tylko dlaczego wyładowujesz swoją złość również na mnie?
— Bo jesteś mięczakiem!
— Chyba będzie lepiej, jak wrócę do Londynu.
— Proszę bardzo!
— Idę się spakować.
Agatha usiadła przy kuchennym stole i ukryła twarz w dłoniach. Poczuła, TLR
że łzy napływają jej do oczu. Dlaczego popadła w taką rozpacz z powodu człowieka, który jawnie okazał jej niechęć.
Ocierając łzy, usiłowała sobie wytłumaczyć, że to z powodu wieku, z obawy, że po Jamesie już nigdy nie spotka miło-
ści.
Stanęła u stóp schodów i zawołała:
— Przepraszam za mój wybuch. Napijesz się czegoś?
Roy zszedł na parter cały w uśmiechach. Jako człowiek ambitny nie chciał
zrazić do siebie marudnej, ale utalentowanej specjalistki od reklamy, tak wysoko cenionej przez jego szefa.
— Na co masz ochotę? — spytała Agatha.
— Przestałem pić alkohol — odparł Roy, który w piwiarni rzeczywiście wziął tylko wodę mineralną.
— Dlaczego?
Roy milczał przez chwilę. Prawdę mówiąc, abstynencja leżała ostatnio w dobrym tonie, a Roy zawsze podążał za modą.
— Bo zabija komórki mózgowe, złotko — odpowiedział po chwili namysłu.
— Zanim wyjdziemy, chlapnę sobie mocnej brandy.
— Przykro byłoby mi patrzeć, jak pijesz sama...
— Dla mnie to żaden problem.
— Nalej i mnie kieliszeczek, bardzo proszę.
TLR
Po trzecim w pogodnym nastroju wyruszyli do Ancombe. Agatha zaparkowała przy głównej ulicy, spory kawałek od źródła.
Stała przy nim grupa turystów i coś sobie pokazywała. Biało-niebieska taśma, którą ogrodziła je policja, została zdjęta.
Do drzwi z boku chaty Robiny Toynbee prowadziła furtka z zaułka odcho-dzącego od głównej drogi.
— Powinniśmy wcześniej zadzwonić — stwierdził Roy.
— Jest w domu. Obserwuje nas przez okno.
Gdy Agatha uniosła rękę, żeby zapukać, Robina otworzyła.
— Miło panią widzieć! — powitała ją serdecznie. — Zamierzałam zadzwonić, żeby pani podziękować. Wejdźcie, proszę.
Stara chata mogła pochodzić, według oceny Agathy, nawet z siedemnastego wieku. Wielki salon z ogromnym kominkiem i
niskim belkowanym sufitem sprawiał przyjemne wrażenie. W wazonach stały kwiaty, na półkach książki, a na ścianach wisiały
obrazy. Na odbiorniku telewizyjnym spał kot.
Za małymi oknami z oprawnych w ołów szybek długi ogród ciągnął się aż do ulicy. Obsadzono go w sposób dość artystyczny
bratkami, begoniami, glicynią, powojnikiem i lobelią. Przy trawniku z zegarem słonecznym biło źródło.
Wypływająca z niego woda płynęła wąskim kanałem wśród skał i kwiatów do otworu w starym murze.
Nad kominkiem zawieszono ciemny obraz olejny, przedstawiający ponurą starszą damę w ogromnym kapeluszu.
— Czy to pani krewna? — spytała Agatha.
— Tak, panna Jakes — odparła Robina.
TLR
Kobieta miała na sobie żakiet i spodnie z zielonego aksamitu. Agatha posiadała kilka podobnych. Patrząc na Robinę, doszła do
wniosku, że kobiety w średnim wieku chętnie wybierają taki strój. Natychmiast podjęła decyzję, że zaraz po powrocie do
domu spakuje je i odda organizacji dobroczynnej. Chociaż było dopiero późne popołudnie, jej zdaniem strój Robiny miał
raczej wieczorowy charakter. Włożyła do niego lśniące kolczyki i naszyjnik z brylancikami, a na nogi czarne satynowe
pantofelki.
Samotne kobiety często nie rozbierają choinki długo po Bożym Narodze-niu, żeby jeszcze przez jakiś czas cieszyć się magią
świąt. Z podobnego powodu noszą też wieczorowe ubrania w ciągu dnia. Liczą na to, że ich splendor i blask sprawi, że
jeszcze przez chwilę zachowają przemijającą młodość.
— Czego się napijemy? — spytała.
— Sam nie wiem... — mamrotał Roy.
— Śmiało! Czuję od was brandy. Sama nabrałam ochoty.
Bujna wyobraźnia Agathy podsunęła jej obraz całej trójki stojącej w środku gigantycznego kielicha brandy. Odpędziła go siłą
woli i wyraziła zgodę.
— Za sukces! — wzniosła toast Robina, gdy rozlała trunek do kieliszków.
— Mam nadzieję, że to koniec kłopotów. Co za głupota robić tyle hałasu o trochę wody. Myślę, że to z zawiści, bo spółka mi
za nią płaci. Niewiele, ale zawsze coś. Z pewnością zgodzi się pani ze mną...
— Proszę mówić mi po imieniu. Agatha.
— Z pewnością zgodzisz się, Agatho, że najwyższa pora pomyśleć o staro-
ści. Pobyt w domu opieki kosztuje fortunę.
— Jeszcze nie zaczęłam o tym myśleć — odrzekła Agatha.
TLR
— A powinnaś. W dzisiejszych czasach ludzie dożywają bardzo sędziwego wieku.
— Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje.
— Racja — potwierdziła Robina, posyłając Royowi kokieteryjne spojrzenie. — Nie szokuje mnie nawet widok starszej pani z
młodym kochankiem.
— Roy nie jest moim kochankiem — sprostowała Agatha, niepewna, czy ta delikatna osoba przypadkiem z niej nie kpi. — Czy
wynikły jakieś nowe kłopoty w związku z przedsięwzięciem?
— Dostałam kilka listów z pogróżkami. Oczywiście anonimowych. W
ostatnim napisano „Zabiję cię, suko".
— Czy oddałaś je policji?
— Nie. Myślę, że to sprawka tych ekologów. Czy pamiętasz stare, dobre czasy, gdy ludzie używali prostego słownictwa?
Wtedy mówiono o środowisku.
Dziś używa się pojęcia „ekologia", co zawsze brzmi złowrogo.
— Moim zdaniem powinnaś zawiadomić policję, że ktoś ci grozi.
— O ile wiem, zyskałaś opinię detektywa, ale nie widzę powodu do zmartwień. Lepiej zostaw śledztwo fachowcom.
Agatha doszła do wniosku, że przestaje lubić Robinę.
Poczuła, że dusi się w salonie, który z początku zrobił na niej tak przyjemne wrażenie. Niebo na zewnątrz nagle pociemniało.
Robina używała bardzo słod-kich perfum, których aromat mieszał się z zapachem odświe— żacza powietrza i brandy. Panna
Jakes patrzyła na nich z obrazu, jakby mówiła, że za życia nigdy nie wpuściłaby takiego towarzystwa do domu.
— Gdyby tuż za moim ogrodzeniem znaleziono ofiarę zbrodni i otrzymy-TLR
wałabym listy z pogróżkami, obawiałabym się o swoje życie — zauważyła Agatha.
— To dlatego, że przyjechałaś z zewnątrz. Przyjezdni nigdy nie wsiąkną w naszą społeczność. Nas, ludzi ze wsi, zahartowała
praca na roli i znajomość brutalnych praw natury.
— A my, ludzie z miasta, tak często oglądamy przemoc na ulicach, że rozsądek nakazuje nam ostrożność — odparła Agatha.
Robina machnęła ręką z kieliszkiem, uniosła brwi i posłała Royowi poro-zumiewawcze spojrzenie.
— Ona nic nie rozumie — stwierdziła.
— Jak sądzisz, kto zabił tego człowieka? — spytał Roy.
— Chyba Buckleyowie.
— Z powodu tego padoku? — wtrąciła Agatha.
— Ach, już o tym słyszeliście. Angela i jej ojciec to nieokrzesani brutale.
— Więc jednak podejrzewasz, że nie zabito go z powodu wody? — dociekał dalej Roy.
— Absolutnie nie — odrzekła z dźwięcznym śmiechem. — Jeszcze brandy?
— Nie, dziękujemy. Musimy już iść — powiedziała Agatha. — Ale proszę, poinformuj policję o tych listach.
— Dokąd teraz? — spytał Roy, gdy w strugach deszczu dopadli auta.
— Myślę, że do sklepu z artykułami elektrycznymi. Może przed zamknię-
TLR
ciem uda nam się złapać Freda Shawa.
— Czy jest za spółką, czy przeciw?
— Za. Tym niemniej po poznaniu Robiny, Jane Cutler i Angeli, zwątpiłam, czy po stronie przeciwników znajdziemy jeszcze
bardziej złośliwe typy.
Gdy dotarli na miejsce, Fred Shaw właśnie zamykał sklep. Powitał Agathę jak starego przyjaciela i zaprosił oboje na
zaplecze, gdzie otworzył butelkę whisky i nalał solidną porcję do każdego kieliszka.
— Za sukces! — wzniósł toast. — Załatwiła ich pani.
Agatha powtórzyła:
— Za sukces.
Ukradkiem obserwowała Freda Shawa. Mimo skończonych sześćdziesięciu lat wyglądał na silnego mężczyznę. Miał gruby
kark, szerokie bary i muskularne ręce.
— Szkoda, że stary Struthers nie żyje — westchnął.
— Dlaczego?
— Bo zwlekał z decyzją jak nieśmiała dziewica. Zwykł mawiać: „Przedstawię wam przemyślaną opinię we właściwym
czasie". Stary piernik!
— Nie lubił go pan?
— To ja powinienem zostać przewodniczącym — oświadczył Fred. — Najchętniej wysadziłbym tę bandę w powietrze. Nie
potrafili podjąć żadnej zdecy-dowanej decyzji, żeby nie narażać skóry.
— Ale przynajmniej Angela Buckley i Jane Cutler trzymały pańską stronę w kwestii spółki wodnej. TLR
— Do diabła z nimi! Pozwolę sobie po cichu zauważyć, że obydwie miały w nosie spółkę wodną. Po prostu zbrzydły im rządy
Mary Owen.
— Wygląda na to, że mieszkańcy tej wsi nie przepadają za sobą nawzajem
— zauważył Roy.
— Mam tu paru dobrych kumpli, ale żaden z nich nie zasiada w radzie —
odrzekł Fred.
— Dlaczego?
Upił łyk whisky, w pełni świadomy jej destrukcyjnego działania na mózg.
Żałował, że w ogóle usłyszał o zgubnych skutkach picia. Już widział oczami wyobraźni tonące w alkoholu komórki nerwowe i
powoli obumierające dendry-ty.
— Ponieważ mieszkańcy tej wioski to patentowane snoby. Działamy w radzie od lat. Nikt z nami nie konkuruje. A wiecie,
dlaczego? Bo w dzisiejszych czasach ludzie nie chcą brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Jak myślicie, dlaczego krajem
rządzi Partia Pracy?
— Ponieważ większość Brytyjczyków na nią zagłosowała — odpowiedzia-
ła Agatha.
— Nie. Ponieważ większość konserwatystów wolała zostać w domu, zamiast ruszyć tyłki i iść zagłosować.
— Czy podejrzewa pan kogoś o zamordowanie pana Struthersa? — zapytał
Roy.
Fred postukał się palcem po nosie.
— Napijmy się jeszcze po jednym
TLR
— Chyba nie powinniśmy... — zaczęła Agatha, ale nim zdążyła dokończyć zdanie, gospodarz ponownie napełnił kieliszki.
— Pańskie zdrowie! — powiedziała Agatha. — Na czym pan skończył?
— Ze wiem to i owo. Słucham, co w trawie piszczy.
— Z całą pewnością — potwierdził Roy, który płonął z ciekawości.
Fred obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
— Dobrze, że mam zmywarkę. Sterylizuje naczynia — oświadczył bez związku ze sprawą. — Pozwolę sobie stwierdzić, że
Ancombe to nie Peyton Place*5. — Prawdę mówiąc, Mary Owen patrzyła łakomie na pana Struthersa.
— Ależ on miał aż osiemdziesiąt dwa lata!
— A ona sześćdziesiąt pięć. Gdy człowiek osiąga taki wiek, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa — tłumaczył, jakby sam nie
osiągnął podobnego.
— Wszyscy twierdzą, że Mary Owen jest niezależna finansowo.
— Sama uważa się za geniusza operacji giełdowych. Lecz chodzą słuchy, że straciła na pakiecie akcji, a ostatnio znów
poniosła stratę. Dlatego ostrzyła sobie zęby na starego Roberta Struthersa. Wtem do akcji wkracza nasza Jane Cutler, która
zarzuca sieci na stojących nad grobem bogaczy. Dziwne, że Robert Struthers nie umarł z przejedzenia. Jak nie jedna, to druga
przygotowywała mu posiłek albo wyciągała na kolację.
— Kto wygrywał w tym wyścigu?
— Postawiłbym na naszą Jane; Mary najwyraźniej przegrywała. Na zebraniu rady gminy przed dwoma miesiącami nazwała
Jane ladacznicą.
TLR
— Sugeruje pan, że Mary Owen zabiła pana Struthersa? Dlaczego nie Jane Cutler?
— Dlatego, że na tym zebraniu, na którym Mary zwyzywała Jane, Robert wstał i kazał jej przeprosić za zniewagę. Mary
powiedziała mi później, że to przyzwoity człowiek, ale Jane go omotała.
— Ale żeby od razu mordować? — wyraziła zdziwienie Agatha.
5 Peyton Piace — miasteczko w Nowej Anglii w USA z powieści Grace Metalious z 1956 r., pełne skandali obyczajowych,
mrocznych tajemnic i patologii seksualnych.
— Nasza Mary to apodyktyczna osoba. Nie znosi, gdy ktoś jej wchodzi w drogę.
— Fascynująca historia — skomentowała Agatha, której alkohol zaczął
uderzać do głowy. — Czy opowiedział ją pan policji?
— Nie. Nie mam dla nich czasu. Wyobraźcie sobie, że w zeszłym roku aresztowali mnie za prowadzenie po pijanemu, choć
wypiłem zaledwie kwartę.
Co za dranie! Bandyci i gwałciciele chodzą wolno, a oni nic nie robią, tylko oskarżają porządnych obywateli. Jeszcze
jednego?
— Nie, dziękujemy — Agatha wstała.
Roy już podstawiał kieliszek, ale zdecydowanym ruchem wyjęła mu go z ręki i odstawiła na stół.
— Wracając do tego festynu. Jestem świetnym mówcą — pochwalił się Fred.
— Na pewno przydzielimy panu jakąś rolę — obiecała Agatha, marząc o zaczerpnięciu świeżego powietrza.
— Bardzo miło z pani strony. Odwiedzę panią przed imprezą i przygotuje-TLR
my przemówienie.
— Żadne z nas nie może prowadzić samochodu — zdecydowała Agatha, gdy wyszli na dwór.
Deszcz ustał, zapadał zmrok. Z bladego wieczornego nieba znikły chmury.
Ochłodziło się.
— Bez przesady. Poprowadzę — zadeklarował Roy.
— Nic z tego. Mam maksymalną liczbę punktów karnych, a moja polisa ubezpieczeniowa cię nie obejmuje.
— Nie wypiliśmy zbyt dużo.
— Owszem, niemało. Podał wielkie kieliszki do whisky.
— Może wstąpilibyśmy do Mary Owen?
— Dopiero gdy wytrzeźwieję. Musimy coś zjeść. Chodź, spacer dobrze nam zrobi.
Przemierzyli połowę drogi, gdy rozgwieżdżone niebo przesłoniły czarne chmury.
Przyspieszyli kroku, lecz wkrótce spadły pierwsze krople deszczu, które szybko przeszły w ulewę. Nim dotarli do chaty
Agathy, byli przemoknięci do suchej nitki, ale za to całkowicie wytrzeźwieli.
Gdy się przebrali, Roy oświadczył, że przygotuje kolację. Jednak Agacie jego pomysł nie przypadł do gustu. W obawie, by nie
pobrudził wszystkich naczyń i nie marudził w kuchni do północy, wyciągnęła go do gospody.
Po powrocie uświadomiła sobie, że nie odsłuchała poczty głosowej. Nie TLR
cierpiała nagranego na niej głosu.
Przypominał jej czasy, w których kobiety pobierały lekcje dykcji. Nasuwał
skojarzenia z guwernantką pouczającą podopiecznego: „Jeżeli nie zjesz owsian-ki, nie zabiorę cię do cyrku".
— Masz dwie nowe wiadomości — zaanonsowała niesympatyczna panienka. — Aby odsłuchać, wciśnij jeden. Aby
skasować, wciśnij dwa.
I jak się zachować, stojąc przed takim dylematem? — myślała Agatha ze złością.
Pierwszą zostawił Guy Freemont:
„Próbowałem złapać z tobą kontakt. Zadzwoń".
Druga pochodziła od Mary Owen:
„Najwyższa pora, żebyśmy porozmawiały. Proszę o telefon".
Agatha popatrzyła na zegar. Minęła północ. Za późno na wydzwanianie.
Zresztą, tak czy inaczej, musieli następnego ranka pójść do Ancombe po samochód. Wtedy przy okazji odwiedzi Mary Owen.
Gdy zasypiała, ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy, jak zwykle doty-czyła Jamesa. Gdzie teraz był?...
Tymczasem James wrócił właśnie z zebrania stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy, które odbyło się na zapleczu pubu w Rugby.
Rozjaśnione czarne wło-sy, zakol— czykowane uszy, niedbale zarzucona wojskowa kurtka, brudne dżinsy i wysokie glany.
James był odmieniony. W obawie, by nie zdradziła go wymowa, odpowiadał nowym kompanom półsłówkami.
TLR
Wierzył, że jeśli dowie się, kto zapłacił demonstrantom za zorganizowanie zamieszek przy źródle, zdoła zidentyfikować
zabójcę.
Na widok przewodniczącej doszedł do wniosku, że to dostojne słowo zu-pełnie nie pasuje do chudej, nerwowej osoby o
wielkich, pięknych oczach spo-glądających z desperacko wychudzonej twarzy ukrytej w cieniu burzy rozczo-chranych loków.
Miała na imię Sybil. Nikt tu nie używał nazwisk. James przedstawiał się jako Jim.
Spotkanie zwołano dlatego, że jeden z członków organizacji wyczytał w lokalnej gazecie, że pewien sprzedawca samochodów
z Coventry wydaje przyję-
cie w ogrodzie. Żeby uczcić swe czterdzieste urodziny i przypomnieć o swym rzekomo cygańskim pochodzeniu, zamierzał
zaserwować swym gościom jeże z rusztu. Człowiek o imieniu Trevor zwrócił obecnym uwagę, że jeż nie jest ga-tunkiem
chronionym, na co Sybil wrzasnęła:
— Wkrótce wszyscy się przekonają, że jeże wreszcie znalazły obrońców!
Jej wystąpienie powitano okrzykami aplauzu. James ukradkiem obserwował zgromadzonych. Wszyscy mieli wojownicze miny.
Po rzucającej się w oczy podczas marszu do źródła łagodności nie było śladu. Na szczęście ostrzyżona na zero grupka
młodych bojówkarzy nie stawiła się. Ostał się tylko jeden, być mo-
że najbardziej siermiężny z nich.
James został zaakceptowany po odpowiedzi na pierwsze pytanie Sybil, skąd się o nich dowiedział. Wymamrotał niewyraźnie,
że od kogoś z Birmingham.
Zebranie miało polityczne zadęcie. Było pełne górnolotnych przemówień i pu-stych słów. Sybil z wielkim zaangażowaniem
ubolewała nad eksterminacją jeży.
Jak to jest, że zwierzątka z bajek dla dzieci zawsze znajdują obrońców? — my-
ślał James. Tymczasem na przykład takie pająki można mordować bez wyrzutów sumienia.
TLR
Ciekawe, czy gdyby dowiedzieli się, że jakiś farmer zwalcza szczury w swej stodole, broniliby ich równie zaciekle? Lecz
najbardziej nurtowała go inna kwestia: kto finansuje ich działania. Kto płaci za wynajem sali, za dojazd na polowania i do
samego źródła?
Musieli gdzieś mieć biuro.
Jedyny człowiek, który budził w nim lęk, to krzepki młodzian Zak z ogolo-ną głową, na której miał wytatuowaną czaszkę i
skrzyżowane piszczele. James co jakiś czas czuł na sobie jego badawczy wzrok.
Wreszcie zebranie dobiegło końca. Sybil poinformowała obecnych, że na-stępnego dnia o drugiej po południu autobus
zabierze ich z centrum Coventry na miejsce przyjęcia nikczemnego sprzedawcy aut.
Gdy ruszyli ku drzwiom, Zak mocno chwycił Jamesa za łokieć.
— Chyba powinniśmy pójść na kielicha w jakieś spokojne miejsce, kolego
— zaproponował.
— Jestem z kimś umówiony — wykręcał się James.
— Może zaczekać — odparł Zak, ściskając mocniej jego łokieć.
Żeby nie wzbudzać sensacji, James pozwolił się wyprowadzić na ulicę i podążył za nim do innego pubu.
Zak wybrał całkiem przyzwoity lokal, pełen gości. Jamesa powoli opuszczał lęk. Pocieszał się, że gdyby Zak spróbował go
zaatakować, po prostu poprosi o wezwanie policji. Zamówili po ćwiartce gorzkiego piwa i usiedli przy stoliku w rogu.
— A teraz mów, kolego, jaką grę prowadzisz — zagadnął Zak.
TLR
— O co ci chodzi?
— Jak tylko cię zobaczyłem, od razu odgadłem, że do nich nie należysz.
James przez chwilę studiował jego niesympatyczną twarz.
— Do nich? — powtórzył po chwili milczenia, już swoim własnym głosem.
— Nie powiedziałeś „do nas", tylko „do nich." Na czym wobec tego polega z kolei twoja gra?
Przez chwilę obserwowali się nawzajem jak dwa obce koty. James spojrzał
na buty Zaka. Podarte dżinsy nie pasowały do czarnych sznurowanych botków.
Uśmiechnął się triumfalnie.
— Jesteś detektywem?
— Nie. Gliną. Śledczy nie tracą czasu na takie głupstwa. A ty?
— Jak zgadłeś, że do nich nie należę?
— Po zapachu. Za często się kąpiesz i czyścisz paznokcie. Wyczułeś odór niemytych ciał? Kąpiel uważają za burżuazyjną
fanaberię. Sybil twierdzi, że ka-pitalizm odarł Brytyjczyków z naturalnego zapachu.
— Mieszkam w okolicach Ancombe, wioski, gdzie popełniono zabójstwo przy źródle.
— Co ta banda ma z nim wspólnego?
— Protestowali przy źródle. Ciekawiło mnie, co ich tam ściągnęło. Nikt tam nie krzywdził zwierząt.
— Sądzisz, że mają coś wspólnego z tą zbrodnią?
TLR
— Nie, ale spółka, która je eksploatuje, obudziła silne emocje wśród człon-ków rady gminy, którzy chcą jej zabronić
pobierania wody. Przyszło mi do głowy, że może jeden z nich, być może sprawca zbrodni, zapłacił, żeby ich po-parli. Swoją
drogą, kto ich finansuje? Gdzieś słyszałem, że tak zwani ekolodzy dostają po czterdzieści funtów dziennie za sabotowanie
polowań.
— Uwierz mi, kolego, nigdy nie zdołałem tego wykryć. Dostają pieniądze w soboty, w zwykłych kopertach.
Zidentyfikowaliśmy tylko legalnych sponso-rów, smutne, samotne osoby, które ufają tylko zwierzętom.
— Takie, które pragną bezinteresownej miłości?
— W tym momencie zbiłeś mnie z tropu.
— Mnóstwo skrzywdzonych przez ludzi nadwrażliw— ców przelewa całą miłość na psy i koty. Zwłaszcza psy odpłacają im
przywiązaniem. Nie kłócą się, nie dokuczają i nie uciekają do innego pana.
— Teraz rozumiem. Kiedy umiera taki zgorzkniały dziwak, zostawia mają-
tek jednej z organizacji z powodów, które podałeś, albo dlatego, bo uważa, że krewni go nie doceniają.
— Czy ujawnisz się podczas demonstracji, wspomagając siły policyjne?
— Tak, jeżeli zajdzie taka konieczność, ale muszę uważać. Jeśli w sobotę dojdzie do gwałtownych zamieszek, ukryję się w
krzakach i wezwę posiłki przez komórkę.
— Od jak dawna to robisz?
— Od pół roku. Tu i tam obserwuję różne stowarzyszenia.
— Niełatwy kawałek chleba. Na przykład ten tatuaż wygląda okropnie.
— Jest zmywalny, nie prawdziwy. A włosy odrosną. Obiecali wkrótce mnie TLR
oddelegować i posłać na moje miejsce kogoś innego.
— Czy Sybil im przewodzi?
— Nie. Wprawdzie głośno wykrzykują hasła równouprawnienia kobiet, ale znajdziesz wśród nich tyle samo szowinistycznych
świń, co wszędzie. Dla pozorów mianują jakąś wrzaskliwą babę przewodniczącą, ale za sznurki pociągają faceci. Czasami
dołącza do nich ktoś z wyższych klas, kogo ich ideologia niewiele obchodzi. Chodzi o dreszczyk emocji, bracie. A teraz
opowiedz coś o sobie.
James powiedział mu prawdę: że jest emerytowanym pułkownikiem i pró-
buje spisać historię wojskowości.
— Nie przeszkadza mi twoja obecność, ale dobrze ci radzę: ubrudź sobie trochę paznokcie — doradził Zak.
— A ty zmień buty — odparował James z uśmiechem. — Zdradzają cię.
Była sobota, gdy sprzedawca samochodów, Mike Pratt, oglądał w lustrze swoje odbicie. Nie wyglądał na czterdziestolatka, a
kilka siwych pasemek na skroniach dodawało mu dostojeństwa. Według jego własnej oceny w zapraso-wanych w kant
markowych dżinsach i nowych butach z białej skóry robił wra-
żenie światowca. Zerknął na swojego złotego rolexa, kupioną na Natan Street w Kowloon podróbkę, i stwierdził, że jest
facetem z klasą.
Gdy do sypialni weszła jego żona i skrzyżowała na piersi kościste ręce, mierząc go wzrokiem, stwierdził, że od czasu ślubu
mocno się zmieniła. Była jego drugą żoną. Pobrali się dziesięć lat temu. Była wtedy śliczną, drobniutką blondyneczką. Lecz
gdy teraz patrzył na jej odbicie w lustrze, uznał, że z ciem-nymi odrostami wygląda jak strach na wróble, króciutka spódniczka,
obcisłe le-ginsy i buty na wysokich obcasach tylko podkreślają jej przeraźliwą chudość.
TLR
Wokół szyi, tuż ponad niebieską koszulką polo, obwiązała jedwabny czerwony szalik.
— Wszystko gotowe na twoje wielkie święto, ale za nic nie upiekę tych biednych stworzonek — oświadczyła Kylie.
— Nie umiałabyś — prychnął Mike. — Ja potrafię, bom Cygan.
— Jaki tam z ciebie Cygan? — zadrwiła Kylie. — Twój ojciec jest włamy-waczem. Nadal odsiaduje wyrok.
— Mówię o dziadkach. Babcia była Cyganką.
Mike upił łyk wódki z kieliszka stojącego na toaletce. Spożywał alkohol w zastraszających ilościach. Amerykańscy alkoholicy
zwykle twierdzą, że ich babka pochodziła z indiańskiego plemienia Czirokezów, podczas gdy angielscy powołują się na
cygańskie korzenie.
Mike i Kylie Pratt mieszkali w porządnym bungalowie z marszczonymi firankami w oknach i przystrzyżonymi trawnikami
znajdującym się pomiędzy innymi, niemal identycznymi.
Mike minął żonę i wyszedł z kieliszkiem na dwór. Usłyszał nadjeżdżający samochód. Zaprosił wszystkich sąsiadów. Prawdę
mówiąc, nie wiedział, jak na-leży piec jeże. Powiedział sobie jednak, że to tylko mięso, jak każde inne. Wystarczy je posolić,
popieprzyć i ułożyć na ruszcie.
Dzień był piękny, bezchmurny. Mike, niczym dworski dziedzic, ruszył
powitać przybyłych gości.
Zapłacił rzeźnikowi za obranie jeży ze skóry. Stos żałosnych trupków leżał
na stoliku przy grillu. Obok ustawiono talerze z sałatkami, tekturowe tacki, TLR
kubki, butelki i kieliszki.
Rozlewając trunki, czuł się jak król. Goście napływali tłumnie. Sąsiedzi głośno pozdrawiali się nawzajem:
— Co tam u ciebie?
— W porządku.
Żony towarzyszyły mężom wsłuchane w każde ich słowo, jakby przez lata nie zdążyły nauczyć się na pamięć ich opowieści.
Wspierały małżonków gorli-wym potakiwaniem:
— Tak, tak, oczywiście. Święta racja!
Mike ułożył jeże na ruszcie i przewracał długim widelcem. Żałował, że wcześniej nie upiekł jednego na próbę. Nie pachniały
zbyt apetycznie.
Wtem do ogrodu wtargnęli demonstranci.
— Mordercy! — wrzeszczała Sybil.
Czerwony od wódki i z gniewu Mike ruszył jej naprzeciw.
— Wynocha stąd, chuligani!
Uderzył Trevora w ramię. Trevor walnął go w nos. Mike upadł na plecy z zakrwawioną twarzą.
Goście umykali w popłochu. Kamery telewizyjne filmowały zdarzenie, ponieważ żadni demonstranci nie rozpoczną protestu
bez uprzedniego poinformo-wania dziennikarzy o swoich zamiarach.
żak kucnął za krzakiem i wezwał czekających w furgonetce za rogiem policjantów.
James do niego dołączył.
TLR
— Spływaj! Pozwól, żeby cię aresztowali! — wysyczał. — Uwolnię cię.
Zgodnie z jego radą, James dolał oliwy do ognia, wywracając grilla z takim impetem, że rozżarzone węgle potoczyły się po
trawniku.
Kylie stała wsparta o framugę drzwi. Z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy popijała swojego drinka. Mimo wszystko nieźle
się ubawiła na urodzinach męża.
ROZDZIAŁ V
Następnego ranka Agatha z Royem pałętali się po domu. Żadne z nich nie miało ochoty przejść kilku kilometrów do Ancombe
w celu spotkania z Mary Owen i odebrania samochodu.
— Zobaczmy, czy powiedzą coś w wiadomościach — zaproponowała Agatha, włączając państwową stację Sky Television.
— Nie o tej godzinie — narzekał Roy. — O wpół do dwunastej trują tylko o tym cholernym sporcie.
— Tylko przez dziesięć minut — przypomniała, siadając przed odbiornikiem z filiżanką kawy w ręku.
— Nawet nie wspomną o morderstwie — przewidywał Roy.
— Zobaczymy.
Po wiadomościach sportowych nadano reklamy. A potem, słuchając wiadomości, obydwoje zamarli w bezruchu, gdy
usłyszeli: TLR
„Uczestnicy przyjęcia urodzinowego w ogrodzie pana Mike'a P. z Coventry zostali zaatakowani przez członków organizacji
Ratujmy Nasze Lisy".
— To oni! — wykrzyknęła Agatha.
Spiker wyjaśnił, że jubilat planował poczęstować gości jeżami z rusztu.
— Tylko popatrz na to jaskrawe słońce! — narzekał Roy. — Można by pomyśleć, że Coventry leży na drugim końcu świata, a
nie tu, w Midlands. Dlaczego akurat my musieliśmy zmoknąć?
— Csiiiii — wysyczała Agatha.
Właśnie pokazywano, jak rozwścieczony blondyn, z przyklejonym do twarzy szyderczym uśmieszkiem, wywraca płonący grill.
Agatha zesztywniała.
— Czy ten facet nie przypomina ci Jamesa?
Roy pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Biedactwo, ty go już wszędzie widzisz. Chodźmy. W końcu słońce z Coventry zaświeciło i dla nas.
— Zobacz, jak tu pięknie — zachwycał się Roy, maszerując u boku Agathy drogą do Ancombe.
Agatha w odpowiedzi wydała nieartykułowany pomruk. Nie rozumiała, czemu nie wzruszają jej uroki wiosny. Wspomniała
soboty z czasów swego nędznego dzieciństwa spędzane w galerii sztuki w Birmingham. Pożerała wtedy wzrokiem dzieła
angielskich pejzażystów. Namalowane widoki obudziły w niej pragnienie przeprowadzki na wieś. Nierealne marzenia
smarkuli. Czyż mogła przypuszczać, że kiedyś podobne widoczki będzie oglądać co dzień z własnego tarasu? W takich właśnie
jasnych tonacjach malowała wiosenną zieleń na lek-TLR
cjach plastyki w szkole. Zakrzywione bruzdy zaoranych pól i wyciągnięte ku niebu gałęzie drzew też wyglądały jak z
dziecinnego obrazka. Pomyślała, że chyba trzeba wychować się wśród przyrody, by docenić jej piękno.
— Wierzysz w Boga? — wyrwał ją z zadumy głos Roya.
— Nie wiem — przyznała szczerze.
Kolejny raz zastanawiała się, czy naprawdę istnieje w niebie osoba, z którą wielokrotnie usiłowała dobić targu: „Jeżeli
spełnisz tę moją jedną, jedyną proś-
bę, rzucę palenie".
— Ja wierzę w siły natury — ciągnął Roy, rozkładając szeroko ręce.
— Mam nadzieję, że nie zaczniesz obejmować drzew? — spytała podejrzliwie. — Ty sobie pojedziesz, ale ja muszę tu dalej
żyć.
— Usiłuję ci tylko wytłumaczyć, że jestem poganinem. Odczuwam łącz-ność z przyrodą.
Agatha już szykowała ciętą ripostę, ale zupełnie rozbroił ją błogi wyraz mi-zernej twarzy Roya, zwróconej ku słońcu.
— Miło mi, że ci tu dobrze — mruknęła bez entuzjazmu.
— Zabawne — filozofował dalej Roy. — Ludzi, którzy wyprowadzają się z miasta, zawsze uważałem za obłąkanych. Wstyd
mi, że patrzyłem na nich z gó-
ry. Stanowimy dobraną parę, Aggie. Moglibyśmy stworzyć zgrany zespół i otworzyć agencję w Mircester. Obsługiwalibyśmy
miejscowych przedsiębiorców. Może nawet wzięlibyśmy ślub.
— Nie mam najmniejszej ochoty odpowiadać na stare lata na pytania, czy jesteś moim synem.
— Przemyśl to. Świetnie się rozumiemy.
TLR
Agatha delikatnie oswobodziła ramię i powiedziała:
— Dobrze, przemyślę. I po chwili dodała — Czy koniecznie musimy kontynuować to śledztwo?
Niesamowite, jak bardzo ludzie, mieszkający tak blisko, mogą się od siebie różnić. Prócz tej okropnej pani Darry i paru innych
odmieńców mieszkańcy Carsely są wspaniali. Ale w Ancombe poznaliśmy same wredne typy. Dam głowę, że Mary Owen
będzie gorsza niż wszyscy oni razem wzięci.
— Przez całe życie miałaś do czynienia z wrednymi typami — przypomniał
Roy.
To prawda — przyznała mu w duchu rację. — Ale niewiele mnie obchodzi-
ły ich charaktery. Praca to praca, służba nie drużba. Ale teraz polubiłam ludzi.
— Gdzie mieszka Mary Owen? — wyrwał ją z zamyślenia głos Roya.
— We dworze, na drugim końcu Ancombe. Jak odbiorę samochód, podje-dziemy do niej.
Wkrótce skręcili w wąski podjazd do dworu otoczony żywopłotem z cisów.
Agatha odnosiła wrażenie, że przejeżdża przez labirynt. Nagle znaleźli się przed bardzo starym domostwem zbudowanym z
kamienia z Cotswold. Porastał je bluszcz. Budynek wyglądał tak, jakby stał tu tak długo, aż wrósł w otaczający krajobraz.
Bystre oko Agathy wśród żwiru na okrągłym dziedzińcu wychwyciło chwa-sty. Zaczęła wierzyć, że pogłoski o kłopotach
finansowych Mary Owen mogą zawierać źdźbło prawdy. W tego typu rezydencjach dawniej zatrudniano całą armię służby i
ogrodników. TLR
— Zaraz usłyszymy następne obelgi — ostrzegła, stukając staroświecką ko-
łatką w obite blachą drzwi.
Z początku myśleli, że nie zastali nikogo, ale po chwili usłyszeli kroki.
Ktoś otworzył drzwi. W progu stanęła Mary Owen w lichym swetrze, po-plamionych bryczesach do konnej jazdy i ciężkich
butach. Wokół głowy omota-
ła szalik. W ręku trzymała miotełkę do kurzu. Popatrzyła na nich z nieskrywaną pogardą.
— Czego chcecie?
— Nazywam się Agatha Raisin...
— Wiem — przerwała. — A to co za stworzenie?
— Pan Roy Silver — przedstawiła go Agatha zdecydowanym tonem. Po-myślała, że kiedy człowiek przygotuje się
wewnętrznie na obelgi, łatwiej mu je znieść.
— Wynocha stąd! Dość szkody wyrządziliście, sprzedawczyki, popierając tę przeklętą spółkę wodną!
Roy bojaźliwie wtulił się w ramię Agathy, lecz ona posłała Mary Owen promienny uśmiech.
— Chciałam tylko z panią porozmawiać.
— O czym?
— O morderstwie.
Mary zmarszczyła brwi. Przez chwilę stała bez ruchu z miotełką w ręku. W
końcu kiwnęła głową.
— Wchodźcie.
TLR
Podążyli za nią do kuchni przez mały ciemny hol i wyłożony kamienną po-sadzką korytarz.
— Siadajcie! — warknęła Mary.
Agatha z Royem posłusznie usiedli przy kuchennym stole. Mary odsunęła sobie krzesło mocnym kopniakiem i zajęła miejsce
naprzeciwko nich.
— Podobno wyrobiła sobie pani opinię detektywa — powiedziała.
— Rozwiązałam kilka zagadek kryminalnych — potwierdziła Agatha.
— Tak pani twierdzi. Tracę na was czas tylko dlatego, że możecie podsunąć policji logiczne rozwiązanie. Bo widzicie, ja
wiem, kto zamordował Roberta Struthersa.
— Kto? — zakrzyknęli chórem Agatha z Royem.
— Oczywis'cie Jane Cutler.
— Dlaczego? — spytała Agatha. — Słyszałam, że miała nadzieję wyjść za niego za mąż.
— Oczywiście, że tak. Ta hiena zawsze łowiła na mężów śmiertelnie chorych. Tylko Robert nie miał raka. Był zdrów jak
ryba. Dożyłby setki, więc pomogła mu zejść z tego świata.
— Ale co by jej to dało? — spytała Agatha z bezgranicznym zdumieniem.
— Moim zdaniem wcześniej nakłoniła nieszczęsnego Roberta, żeby sporządził testament na jej korzyść.
— Ale nie wie pani tego na pewno.
— Wiem. Zróbcie mi przysługę i przekażcie moją relację swoim przyjacio-TLR
łom z policji. A teraz was przeproszę. Mam dużo pracy.
— No i co o tym myślisz? — zagadnął Roy, kiedy odjechali.
— Ze dobrze by było zajrzeć do Mircester i spróbować wyciągnąć coś z Billa Wonga.
— Dlaczego twoim zdaniem tak mnie zlekceważyła? Nazwała mnie stwo-rzeniem! — przypomniał z rozgoryczeniem.
— Była na mnie wściekła, a wylała złość na ciebie, bo akurat byłeś pod rę-
ką.
Roy rozpogodził się.
— Racja. Bo chyba nie z powodu stroju. To włoski sweter. Kosztował fortunę. A moje dżinsy zostały postarzone fabrycznie.
Zdaniem Agathy, choćby Roy wydał krocie na ubranie, zawsze wyglądałby jak niedożywiony blady wyrostek z londyńskiego
ulicznego gangu.
— Cholera jasna! — zaklęła Agatha, gdy dotarli do Mircester. — Trafili-
śmy na dzień targowy. Nie znajdę miejsca w centrum, a zbrzydło mi łażenie.
— Stań tutaj! — rozkazał Roy.
— Nie wolno mi parkować za żółtą linią.
— Stań i już! — nalegał, grzebiąc w tylnej kieszeni. Po chwili wyciągnął
nalepkę z napisem „Niepełnosprawny" i umieścił za przednią szybą.
— Skąd to wziąłeś? — spytała Agatha.
— Od kolegi.
— Co zrobimy, jeśli jakiś glina zechce nas sprawdzić?
— Zaczniemy bełkotać bez ładu i składu, udając upośledzonych umysłowo.
TLR
Chodź.
Weszli na komisariat i spytali o Billa Wonga.
— Powinniśmy go uprzedzić przez telefon — stwierdziła Agatha, gdy ka-zano im czekać. — Pewnie wyjechał w teren.
Pojawił się po kilku minutach.
— Mam nadzieję, że coś dla mnie macie — zagadnął zamiast powitania. —
Jestem bardzo zajęty. — Zaprowadził ich do pokoju widzeń.
Agatha przekazała mu wszystkie informacje, jakie zebrała od ostatniego spotkania. Na zakończenie powtórzyła oskarżenie
Mary Owen, że to Jane Cutler zamordowała Roberta Struthersa, żeby odziedziczyć majątek.
— Wykluczone! — zaprotestował Bill Wong. — Wszystko dziedziczy jego syn. Nie wymienił w testamencie ani Jane Cutler,
ani Mary Owen.
— Och! — westchnęła Agatha, nie kryjąc rozczarowania.
— Nie można wykluczyć, że staruszek wodził obydwie panie za nos —
wtrącił Roy. — Starzy ludzie czasami lubią manipulować młodszymi, żeby wzbudzić zainteresowanie. Wygląda na to, że pan
Struthers lubił się bawić w kotka i myszkę. Nie wyjawił radnym, jak zamierza głosować. Zwlekał z decyzją, co dawało mu
poczucie władzy. Podejrzewam, że mógł dać Jane Cutler do zrozumienia, że uwzględnił ją w testamencie.
— Niezła mys'1, ale dlaczego nie nakłoniła go do ślubu, żeby zyskać pewność, że odniesie korzyść? Zdrowy rozsądek
powinien jej podpowiedzieć, że zostawi majątek synowi. Poza tym Jane Cutler jest bogata, podczas gdy Mary Owen popadła
w kłopoty finansowe. Niewykluczone, że sama wierzyła, że zmienił testament na jej korzyść, i oskarżyła Jane, żeby odsunąć
podejrzenia od TLR
siebie. Ale to tylko spekulacje.
— James zniknął — powiedziała Agatha. — Może słyszałeś, gdzie przebywa?
Owszem, Bill podsłuchał, że James dołączył w przebraniu do członków stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy, ale nie wyjawił
tego Agacie. Uznał, że im rzadziej go widzi, tym lepiej dla niej. Co z oczu, to i z serca.
— Nie — skłamał. — Przypuszczalnie znów wyruszył na jakąś wyprawę.
Agatha zmobilizowała całą siłę woli, żeby wziąć się w garść.
— Wspomniałeś, że Struthersa zamordowano gdzieś indziej i przeniesiono zwłoki do źródła. Czy śledczy zdobyli jakieś nowe
dowody?
— Niewiele. Uważają, że ktoś odkurzył ubranie zmarłego, zanim go utopił.
Znaleziono tylko jeden jedyny włos białego kota za mankietem spodni.
Agacie oczy rozbłysły.
— A więc szukamy właściciela białego kota! — wykrzyknęła.
— Wyobraź sobie, że nikt w Ancombe takiego nie ma. Przeszliśmy całą wieś, od domu do domu. Oczywiście nie można
wykluczyć, że ktoś nas okła-mał.
— Mógł być łaciaty — zauważył Roy. — Na przykład czarno-biały, jakich pełno po wsiach.
— Przepraszam. Zapomniałem dodać, że sierść pochodziła z perskiego ko-ta.
— Na pewno? A nie z psa? — dopytywała Agatha. Najbardziej ucieszyłaby ją wiadomość, że to pani Darry popełniła
zbrodnię.
TLR
— Na pewno. Ustalono to ponad wszelką wątpliwość.
— Zawsze to jakiś punkt zaczepienia — skomentowała Agatha.
— Nie chciałbym gasić twojego entuzjazmu, ale cały sztab policjantów od dłuższego czasu bezskutecznie poszukuje tego
zwierzaka.
— Czy Mary Owen ma alibi?
— Tak. Noc zabójstwa spędziła u siostry. Została u niej do rana.
— Aie pan Struthers mógł zostać zamordowany w ciągu dnia.
— Rzeczywiście trudno ustalić dokładną godzinę śmierci, ale jego zabito wczesnym wieczorem. Siostra twierdzi, że Mary
przyjechała do niej o czwartej po południu i nie wychodziła aż do następnego ranka.
— Mogła kłamać.
— Oczywiście. Ale wygląda na szczerą, uczciwą osobę. A teraz naprawdę muszę już wracać do pracy.
Gdy wracali do auta, spostrzegli, że ogląda je postawny policjant.
— Kulej! — szepnął do Agaty Roy.
Funkcjonariusz odwrócił się i obserwował, jak nadchodzą.
— Dziękuję ci, kochany chłopcze — wystękała Agatha w nadziei, że funkcjonariusz nie zna jej z widzenia. — Ostatnio pamięć
mnie zawodzi. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie zostawiłam laskę.
Obdarzyła policjanta nieśmiałym uśmiechem, a Roy pomógł jej wsiąść. Ledwie zajął miejsce z tyłu, odjechała z piskiem opon,
wciskając gaz do dechy.
— Zdenerwowałam się — przyznała, gdy odjechali trochę dalej. — Jak tyl-TLR
ko gdzieś staniemy, zerwę tę nalepkę z szyby.
— Dokąd teraz?
— Proponuję pojechać do Ancombe i połazić po okolicy. Może wypatrzy-my tego kota.
— Nic nie jedliśmy. Umieram z głodu.
— Zjemy w gospodzie w Ancombe.
— A co z tym jedzeniem, które zamierzałem ugotować? Muszę wrócić do Londynu wieczornym pociągiem.
— Następnym razem coś naszykujesz.
James z Żakiem ustalili, że lepiej, aby nie widywano ich razem zbyt często.
Jeden z członków organizacji Ratujmy Nasze Lisy, Billy Guide, pił na umór i James wybrał go sobie na informatora. Kupował
wdzięcznemu i niczego nie-
świadomemu Billy'emu tyle alkoholu, ile ten zdołał w siebie wlać.
Tydzień po wizycie Agathy u Mary Owen James wziął udział w następnym zebraniu. Serce zabiło mu szybciej, gdy usłyszał, że
celem kolejnej akcji będzie źródło w Ancombe.
Oczy Sybil płonęły, gdy oznajmiła, że zabiorą ze sobą worki cementu i wrzucą do niecki.
Jamesa korciło, żeby wytknąć, że ich działanie przyniesie środowisku wię-
cej szkody niż pobieranie wody przez spółkę, ale przemilczał swoją uwagę.
Czemu nagle zmienili zainteresowania i zamiast bronić praw zwierząt, walczyli o wodę ze źródła? Ktoś musiał im za to
zapłacić. Sybil poinformowała, że autobus zabierze ich z tego miejsca, co zwykle.
TLR
James słuchał jednym uchem. Zastanawiał się, czy Sybil wierzyła w głoszone idee.
Inni członkowie organizacji wygłaszali płomienne mowy. James stłumił
ziewnięcie. Poruszyło go dopiero pytanie Trevora, czy zawiadomiono prasę.
— Nie — odparła Sybil. — Zadzwonimy do nich dopiero wtedy, gdy za-cementujemy źródło.
— Chwileczkę — wtrącił Billy Guide. — Przecież jeśli wypełnicie misę cementem, woda zaleje ogród tej kobiety. Jak jej
tam? Toynbee?
— Dobrze jej tak! — wrzasnęła Sybil. — To jej wina, że kapitalistyczna komercjalizacja zatruła jedną z naszych angielskich
wiosek.
W końcu zebranie dobiegło końca. James dołączył do Billy'ego.
— Masz ochotę się napić?
— Chętnie, bracie, ale jestem spłukany.
— Postawię ci.
— Super.
— Chodźmy gdzieś trochę dalej do jakiegoś pubu — zaproponował James, pewny, że Billy poszedłby na koniec świata za
jeden kieliszek.
W drodze do pubu Billy wyznał:
— Moja pani narzeka, że zawsze, jak wracam, czuć ode mnie piwem.
— W takim razie weźmiemy wódkę. Nie śmierdzi.
Niech Bóg mi wybaczy — myślał ze wstydem. — Nie przypuszczałem, że któryś z tych nicponi ma żonę.
TLR
Billy już cuchnął jak browar. James zamierzał zafundować mu tylko tyle alkoholu, ile wystarczy do rozwiązania mu języka, a
nie spicia na umór.
— Od jak dawna jesteś żonaty? — zapytał.
— Od dziesięciu lat.
— Masz dzieci?
— Tak. Czworo.
— Nie pracujesz, prawda? Z czego w takim razie żyjesz?
— Moja pani chodzi sprzątać, a teściowa zajmuje się dziećmi.
Oto, jak wygląda w praktyce równouprawnienie kobiet — podsumował James w myślach z goryczą.
Billy wygłosił długą mowę na temat braku sprawiedliwości na świecie. W
końcu James zapytał:
— Dlaczego wstąpiłeś do stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy?
— Dostaję niewielkie kieszonkowe.
— Przejmujesz się niedolą lisów?
— Jasne! — potwierdził Billy z szelmowskim uśmieszkiem. — Szkoda zwierzaczków.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego nagle zainteresowało was to źródło. Kto wam płaci?
— To niezła fucha. Trochę pokrzyczymy, komuś damy w pysk i cztery dy-chy wpadają do kieszeni.
— Ale skąd pochodzą pieniądze?
TLR
— Ten, kto na to łoży, chce pozostać nieznany. Ale coś słyszałem... —
Przerwał i zerknął na swój pusty kieliszek.
— Wezmę jeszcze po jednym — zaproponował pospiesznie James.
Po chwili wrócił z dwoma kieliszkami wódki. Billy nigdy nie bywał kompletnie pijany ani też całkowicie trzeźwy. Wyglądało
na to, że potrafi bez szwanku wchłonąć całe morze alkoholu. Jamesowi już zaczęło szumieć w głowie. Pragnął jednak
wyciągnąć z Billyego ile można, póki jeszcze cokolwiek rozumie.
— Wspomniałeś o człowieku, który wam płaci — przypomniał swoim własnym głosem.
— Naprawdę? — mruknął Billy, patrząc na niego spode łba. — Co w ogóle taki elegancki facet jak ty robi w takiej bandzie
jak nasza?
— Bo taka zadyma to niezła zabawa.
— Tak też myślałem. — Billy uniósł kieliszek. — Twoje zdrowie.
— A więc kto wam płaci? Przecież dochodzą jeszcze grzywny za zakłóca-nie spokoju?
Billy pochylił się w jego stronę.
— Sybil i Trevor trzymają to w tajemnicy, jak w filmie szpiegowskim. Ale kiedyś słyszałem, jak mówiła: „Dostałam forsę od
tej pani Owen".
Od Mary Owen. Niech mnie kule biją! — pomyślał James. Ledwie ukrył
swe podniecenie.
Na szczęście zaraz barman krzyknął:
— Kończta, panowie! Zara zamykamy!
TLR
James odetchnął z ulgą. W ostatniej chwili uzyskał najważniejszą informację.
Po opuszczeniu pubu pożegnał Billyego i pospieszył do swego wynajętego pokoju. Pokręci się tu jeszcze trochę, żeby odsunąć
od siebie podejrzenia. Potem wróci do Carsely, odwiedzi Billa Wonga i oświadczy, że wykrył mordercę.
Bo jeśli Mary Owen tak bardzo zależało na źródle, to niewątpliwie ona popełni-
ła tę zbrodnię. Chciał, by Agatha słyszała, jak przedstawia Billowi wyniki swego dochodzenia.
Potem przypomniał sobie o Zaku. Chyba jemu też powinien powiedzieć, ale pragnął sławy wyłącznie dla siebie.
James wrócił do Carsely wcześnie rano dzień przed planowaną akcją dewa-stacji źródła.
Zadzwonił do Billa Wonga i poprosił, żeby przyjechał do niego o dziesią-
tej. Nie, nie mógł mu nic powiedzieć przez telefon. Agatha powinna wysłuchać jego relacji razem z Billem.
Postanowił wstąpić do niej, by ją zaprosić. Czuł się jak detektyw Poirot z powieści Agathy Christie. Żałował tylko, że nie ma
biblioteki, żeby stanąć na dywaniku przed marmurowym kominkiem i opowiedzieć, w jaki sposób wykrył
sprawcę.
Ledwie jednak wyszedł za próg, ujrzał za chatą Agathy zaparkowany na wprost jej frontowych drzwi samochód.
Ten gość ze spółki wodnej. James dałby głowę, że nie złożył jej porannej wizyty, lecz spędził u niej noc.
Agathę obudził przenikliwy dzwonek telefonu. Półprzytomna po szalonej TLR
nocy, jeszcze nie całkiem rozbudzona, sięgnęła po słuchawkę.
— Agatho! — powitał ją James.
— Słucham?
— Mam coś do powiedzenia tobie i Billowi Wongowi. Chodzi o to morderstwo. Czy mogłabyś wstąpić do mnie o dziesiątej?
— Tak.
— Do widzenia.
— Kto dzwonił? — dopytywał Guy, przeciągając się i ziewając.
— Och, to tylko sąsiad. Muszę się ubrać.
Weszła do łazienki, pochyliła się nad umywalką i obejrzała w lustrze swoją opuchniętą twarz i rozczochrane włosy. W latach
młodości po miłosnych zapa-sach piękniała w oczach. Na stare lata seks nie dodawał jej urody. Pogłębiał
zmarszczki wokół ust i powiększał worki pod oczami.
Czego chciał od niej James? I czemu, ach, czemu z wszystkich możliwych poranków na telefon do niej wybrał akurat ten?
Umyła się, ubrała i starannie umalowała przed pójściem do kuchni. Guy siedział przy stole w jednym z jej szlafroczków z
falbankami i pił kawę.
Obdarzył ją promiennym uśmiechem. Agatha zamrugała powiekami. Żało-wała z całego serca, że znowu poszła z nim do łóżka.
Ale Jamesa tak długo nie było. Poza tym sporo wypili do kolacji poprzedniego wieczoru.
Zastanawiała się, czy Guy czuje do niej chociaż cień sympatii. Charles, ten przeklęty baronet, traktował ją wprawdzie jak
łatwą zdobycz, ale żartował z nią, śmiał się i wyglądało na to, że na swój sposób ją lubi. Co do Guya odnosiła na-TLR
tomiast wrażenie, że tylko udaje zainteresowanie.
Zerknęła na kuchenny zegar. Za pięć dziesiąta.
— Muszę iść — oświadczyła pospiesznie. — Mogę cię zostawić samego?
Poza tym chyba spóźnisz się do pracy.
— Jedna z korzyści bycia dyrektorem polega na tym, że nikt człowieka nie zgani za spóźnienie — odrzekł ze śmiechem.
Pochyliła się i cmoknęła go w policzek.
— Zadzwonię później — obiecała i umknęła w pośpiechu.
Nocny deszcz oczyścił i odświeżył powietrze. Za to Agatha czuła się zbru-kana. Najchętniej zamieniłaby parę stów na
osobności z Jamesem, ale nim dotarła przed jego drzwi, dołączył do niej Bill Wong.
Obydwoje osłupieli na widok blondyna, który otworzył im drzwi.
— Coś ty z siebie zrobił! — wykrzyknęła Agatha.
— To część przebrania, kamuflaż. Działałem incognito — wyjaśnił James.
— Wejdźcie i usiądźcie, to powiem wam, kto zamordował Roberta Struthersa.
Agatha spłonęła rumieńcem.
— A więc prowadzisz śledztwo na własną rękę.
— Masz „malinkę" na szyi — zauważył James lodowatym tonem.
— Przejdźmy do rzeczy — upomniał ich Bill. — To ważna sprawa.
Agatha z Billem usiedli na sofie. James zajął swoje ulubione miejsce w fotelu naprzeciwko.
— Wstąpiłem do organizacji Ratujmy Nasze Lisy — oświadczył.
— A więc to jednak ciebie widziałam w telewizji! — wykrzyknęła Agatha.
TLR
— Tak, na przyjęciu w ogrodzie — potwierdził z dumą. — Oto, co ustali-
łem. Jutro po południu przyjadą, by zatkać misę źródła cementem. Ale to nie wszystko. Wykryłem, kto finansuje ich akcje.
Mary Owen.
— Ale chodzą słuchy, że popadła w kłopoty finansowe — wtrąciła Agatha.
— Nie stać jej na to, żeby im płacić.
— Pewnie to nieprawda, jak większość wiejskich plotek — odparł James wyniośle. — Komuś, kto płaci takiej bandzie
opryszków, musi bardzo zależeć, żeby postawić na swoim. Stąd wniosek, że to ona zamordowała Struthersa.
Agatha odetchnęła z niejaką ulgą, patrząc na paskudnie zafarbowane włosy Jamesa i zakolczykowane uszy. Dzięki temu łatwiej
jej będzie myśleć o nim jak o kimś obcym. Poczuła nagłe zmęczenie. Miała nadzieję, że Guy już sobie pojechał. Marzyła tylko
o tym, żeby wpełznąć pod kołdrę i zasnąć.
— Czy przedstawiłeś wyniki swojego dochodzenia Zakowi? — spytał Bill.
— Kto to taki? — spytała Agatha.
— Policjant w cywilu, który zakumplował się z Jamesem.
Oboje wbili wzrok w twarz Jamesa.
— Nie miałem czasu się z nim skontaktować — odpowiedział.
— Poinformował nas o planowanym proteście — powiedział Bill.
— A więc przez cały czas wiedziałeś, gdzie przebywa James! — wytknęła mu Agatha oskarżycielskim tonem.
— Za to Zak nie wiedział nic o Mary Owen — wtrącił pospiesznie James.
— Wyciągnąłem to z jednego z członków organizacji, upijając go.
— Wezwiemy ją na przesłuchanie — zapewnił Bill. — Ale ma alibi — do-TLR
dał. — Tę noc, kiedy popełniono morderstwo, spędziła u siostry w Mircester.
— Siostra może ją kryć.
— Nie poznałeś jej. Pani Darcy to szczera, prostolinijna osoba. Ale jeszcze raz sprawdzimy to alibi.
— Powinieneś mi o tym powiedzieć, Jamesie — wypomniała Agatha. —
Dawniej zawsze razem prowadziliśmy śledztwa.
— Zrobiłbym to, gdybyś nie gziła się z młodym bawidamkiem.
— Przestańcie! — upomniał ich Bill, wstając z miejsca. — Chodź, Agatho!
Po ich wyjściu James zadzwonił do fryzjera z Evesham, żeby umówić się na przefarbowanie włosów na naturalny kolor.
Agatha z Billem sprawili, że poczuł się mały i nieważny. Bill miał rację. Powinien poinformować Zaka.
Gdy Agatha wchodziła do domu, dzwonił telefon. Gdy podniosła słuchawkę, usłyszała głos Roya Silvera:
— Dzwonię, żeby zapytać, co słychać — oznajmił radośnie.
— W której sprawie? Morderstwa czy wody?
— Morderstwa.
Agatha przedstawiła mu przebieg wizyty u Jamesa.
— Podle cię potraktował — skomentował Roy po wysłuchaniu relacji.
Rozbroił Agathę.
— Może wpadłbyś na weekend? Poszlibyśmy obejrzeć demonstrację — zaproponowała.
— Świetnie. Przyjadę najwcześniejszym pociągiem.
Agatha odłożyła słuchawkę już w znacznie lepszym TLR
humorze. Jakkolwiek Roy w przeszłości często zachowywał się skandalicz-nie, to jednak zawsze starał się wynagrodzić
nietakt. Od czasu do czasu wpadał, by dotrzymać jej towarzystwa. Gdy przypomniała sobie o Guyu, zaklęła pod nosem.
Wyszła od Jamesa tak
upokorzona, że zapomniała sprawdzić, czy jego samochód nadal stoi.
— Guy! — zawołała, stając przy stopniach schodów.
Z góry odpowiedziała jej cisza. Z lekkim westchnieniem ulgi weszła na gó-
rę, położyła czyste prześcieradło i zmieniła pościel. Potem rozebrała się, weszła do łóżka i natychmiast zapadła w głęboki
sen. Godzinę później usłyszała przez sen dzwonek telefonu z parteru. Wyłączyła drugi aparat w sypialni. Leżała, póki dzwonek
nie ucichł. Potem znów zasnęła.
W sąsiednim domu James odłożył słuchawkę. Zamierzał zaprosić Agathę na wspólny wypad do Eve— sham, ale przerwał
połączenie, gdy odpowiedziała mu automatyczna sekretarka.
Gdy następnego ranka Agatha czekała na peronie w Moreton-in-Marsh na przyjazd Roya Silvera, deszcz lał strumieniami.
Nim wyjechała, przyniesiono jej wielki bukiet kwiatów od Guya. Włożyła go do wiaderka z wodą. Do wazonu postanowiła
wstawić go później. Nie rozumiała, dlaczego kwiaty od atrakcyjnego mężczyzny zasmuciły ją zamiast ucie-TLR
szyć.
Pociąg Great Western gładko wjechał na peron. Wkrótce ujrzała Roya.
Przynajmniej raz wyglądał normalnie. Miał sztruksowe spodnie i płaszcz Burberry*6, narzucony na sweter z wycięciem w
kształcie litery V i sportową koszulę.
6 Klasyczny angielski płaszcz przeciwdeszczowy. W 1880 r. Thomas Burberry wynalazł pierwszy w świecie materiał
nieprzemakalny, który nazwał gabardyną. Zyskał tak wielką popularność, że szyto z niego nie tylko płaszcze dla cywilów, lecz
również ubrania dla wojska, chroniące przed deszczem.
— Cześć, Aggie — powitał ją, wyciskając mokry pocałunek na jej policzku. — Miejmy nadzieję, że nie będziemy mieć takiej
pogody podczas festynu.
Co zrobimy, jeżeli będzie lało?
— Już dzwoniłam do firmy wypożyczającej namioty ogrodowe na imprezy.
Namiot trzeba będzie udekorować i ogrzać. Szkoda, bo nie ma nic bardziej przygnębiającego niż tłum ludzi stłoczonych w
namiocie podczas ulewy. Freemontowie koniecznie chcieli wynająć orkiestrę, ale przekonałam ich, że wiej-ska kapela nada
imprezie bardziej tradycyjny charakter. Nawiasem mówiąc, świetnie grają. Nie chcę żadnego zadęcia. Kiedy wyobrażałam
sobie, że festyn odbędzie się przy bezchmurnym niebie, miałam nawet jakąś motywację. Ale je-
śli ma lać, mam przed oczami tylko błoto i ryczące dzieciaki.
— Zobaczymy — powiedział Roy. — Jak sprawdzić, czy Mary Owen ma pieniądze czy nie?
— Można zapytać Angelę Buckley. Jest szczera do bólu. Jednak z drugiej strony, usiłowała mnie odstraszyć.
— Ciekawe, dlaczego. Przypuszczalnie ma coś do ukrycia. Chodźmy ją odwiedzić.
TLR
— Zgoda. Ale najpierw zostawimy twoje bagaże i napijemy się kawy.
Roy zaniósł swoją torbę do dodatkowej sypialni i dołączył do Agathy w kuchni.
Popatrzył na kwiaty w wiaderku, potem podniósł kartonik z dedykacją, któ-
ry Agatha zostawiła na stole.
— Ho, ho, nieźle — mruknął. — „Ucałowania od Guya". Czyżby od czarującego Guya Freemonta?
— Blisko ze sobą współpracujemy — wyjaśniła Agatha lodowatym tonem.
— Skoro tak twierdzisz, złotko — wziął od Agathy kubek z kawą. — My-
ślę, że po wizycie u Angeli warto zobaczyć tę zadymę przy źródle. Ciekawe, czy Mary Owen faktycznie ma pieniądze. Może
spytamy Jamesa?
— Nie.
— Jak sobie życzysz. Czyżby wyszło słońce?
Agatha wyjrzała przez okno. Krople deszczu lśniły na krzakach i kwiatach w ogrodzie.
— Będę mogła wypuścić koty — stwierdziła, otwierając drzwi.
Hodge i Boswell przemknęły koło jej nóg i zniknęły w krzakach.
— Mógłbym ci wyciąć dla nich otwór w drzwiach i zamontować klapkę, żeby swobodnie przechodziły. Umiem majsterkować.
— Nigdy mi nie odpowiadało takie rozwiązanie. Zawsze sobie wyobrażam drobnego, chudego włamywacza, który wkrada się
nocą przez dziurę.
— Jak chcesz.
TLR
Pół godziny później wyruszali do Ancombe. Agatha otworzyła okno. Powietrze zdominował ciężki aromat kwiatów.
Jechała przez kałuże, rozpryskując na boki fontanny wody. Roy nucił coś monotonnie pod nosem.
— Nie umiem odpoczywać — stwierdziła nagle Agatha.
— Jak to?
— Właśnie przyszło mi do głowy, że w taki dzień powinnam siedzieć z kotami w ogrodzie, czytać albo patrzeć na rośliny.
Ciągle coś robię. Jeżeli nie wymyślę sobie jakiegoś zajęcia, gryzie mnie sumienie.
— Zacznij uprawiać jakiś sport, na przykład tenis. Dobrze wpływa na sylwetkę. Kto cię ugryzł w szyję?
— Jakiś owad.
— Znam ten gatunek. Upodobał sobie Londyn.
— Dojechaliśmy do Ancombe — zmieniła pospiesznie temat Agatha. —
Farma Buckleyów leży trochę dalej, po tej stronie drogi.
Wkrótce podskakiwali na wybojach podjazdu.
— Wygląda na to, że nieźle prosperuje — orzekł Roy.
— Z rolnikami nigdy nic nie wiadomo — stwierdziła Agatha. — Chyba nie wszyscy wiodą dostatnie, spokojne życie. Inaczej
tak często nie popełnialiby samobójstw.
— To skutek okrucieństwa wobec zwierząt. Moim zdaniem niewielu ludzi TLR
w dzisiejszych czasach jada mięso. Ja nie jem. Czytałem, że wiele osób rezygnuje z wieprzowiny. Jedzą boczek, ale nie
schabowe.
— Powiem ci, dlaczego. Kiedy ostatnio jadłeś kotleta, który smakował jak mięso? Chyba nie zamierzasz dołączyć do
obrońców praw zwierząt?
— Nie, złotko. Tylko nie przepadam za mięsem, bo niezdrowe.
— Jesteśmy na miejscu. — Agatha zatrzymała samochód przed drzwiami wejściowymi. — A oto i Angela.
Angela Buckley obserwowała ich już z daleka. Miała na sobie grubą kracia-stą koszulę, a na mocnych nogach sztruksowe
spodnie i kowbojskie buty.
— Nie chciałbym spotkać kogoś takiego nocą w ciemnej ulicy — wymamrotał Roy.
Obydwoje wysiedli. Agatha przedstawiła Roya.
— Czego chcecie? — spytała Angela szorstkim tonem.
— Ciągle wtykacie swoje wścibskie nosy w cudze sprawy?
— Czy wie pani, że Mary Owen zapłaciła członkom stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy, żeby dziś po południu przyszli do
źródła i zapchali je cementem?
— Co takiego? Wejdźcie, proszę. Woda na herbatę już się grzeje.
— To mi się podoba — skomentował Roy, rozglądając się po kuchni. —
Oto prawdziwa, tradycyjna wieś.
Angela spojrzała na niego pogardliwie. Zdjęła czajnik z kuchenki i zaczęła parzyć kawę w dzbanku. TLR
— No więc co ta Mary wymyśliła? — zaczęła dopytywać.
Roy obserwował ją z mieszaniną zaciekawienia
i przerażenia. Parzenie przez nią kawy polegało na nasypaniu kilku łyżek zmielonych ziaren do dzbanka i zalaniu ich
wrzątkiem. Miał nadzieję, że przynajmniej pozwoli fusom opaść, ale zamieszała zawartość długą łyżką. Agatha poprosiła o
czarną. Roy zażyczył sobie z mlekiem. Obserwował później, jak drobiny wielkości ziaren piasku wirują w jego kubku.
Agatha udzielała Angeli wyjaśnień.
— Stara jędza — warknęła Angela z wściekłością po wysłuchaniu relacji.
— Mam nadzieję, że policja ją aresztowała.
— Zabrali ją na przesłuchanie — odparła Agatha.
— Zdziwiło mnie stwierdzenie Freda Shawa, że popadła w tarapaty finansowe i dlatego chciała wyjść za Roberta Struthersa.
Przecież gdyby nie miała pieniędzy, nie mogłaby płacić tym ludziom dniówek, sfinansować transportu, nie wspominając o
zakupie cementu i zasądzonych grzywnach.
— Moim zdaniem Fred Shaw sam to wymyślił. Zawsze drwił z Mary, bo mieszka we dworze, a niewiele weń inwestuje. Sama
sprząta i wykonuje inne domowe roboty. Czy mówił, że Mary chciała wyjść za Roberta?
— Tak. Twierdzi, że Jane Cutler też miała na niego chętkę.
Twarz Angeli pociemniała.
— W to mogę uwierzyć. Chciwe, stare pudło.
— Czy pani zdaniem Mary mogła zabić Struthersa? Musiało jej bardzo za-leżeć na źródle, skoro opłaciła demonstrantów. —
Agatha wyciągnęła chusteczkę higieniczną i starła znad wargi wąsy z fusów.
TLR
— Przede wszystkim nie znosiła sprzeciwu. Zauważyłam, że wciąż gościła Roberta, karmiła i poiła winem, ale
podejrzewałam, że usiłowała go przekaba-cić. Zawsze chciała postawić na swoim, a on doprowadzał ją do pasji, zwlekając z
decyzją.
— Dlaczego usiłowała mnie pani przestraszyć?
— Ponieważ gdy zacznie pani grzebać w cudzym życiu, niepotrzebnie zrani pani wiele osób — tłumaczyła cierpliwie Angela.
Wtem popatrzyła na Roya. —
Kim pan jest, do diabła?
— Starym znajomym Aggie. Przyjechałem do niej na weekend.
— Jest pan o wiele za młody na starego znajomego. Nie musicie opowiadać bajek, żeby ukryć romans.
— Cholera jasna! — wrzasnęła Agatha. — Czy w tej piekielnej dziurze nie można zamienić z drugim człowiekiem kilku zdań,
nie wysłuchując obelg?
— Skoro włazi pani z butami w cudze życie i szuka dziury w całym, nic dziwnego, że wzbudza pani niechęć. A teraz proszę
stąd wyjść. Jestem zajęta —
dodała.
Agatha z Royem posłusznie ruszyli ku wyjściu.
— Czy tutejsza gleba jest czymś zatruta, że wydaje takich zgorzkniałych, złośliwych ludzi? — narzekał Roy, gdy odjechali
kawałek. — Masz ochotę jeszcze kogoś odwiedzić?
Agatha zerknęła na zegar na desce rozdzielczej.
— Nie. Zjedzmy lunch, a potem chodźmy zobaczyć ten cyrk przy źródle.
Kiedy usiedli przy stole, Roy spytał, czy znaleziono tego kota z białą sier-TLR
ścią.
— Nie. W każdym razie ja nic o tym nie wiem, chociaż wytrwale szukali-
śmy.
Usłyszeli wycie policyjnych syren.
— Przyjechały radiowozy. Głowa do góry, Aggie — pocieszył Roy. — To wydarzenie rozsławi Ancombe.
Zostawili samochód przed gospodą i poszli pieszo do źródła. Zaalarmowani przez syreny mieszkańcy podążali za nimi.
Agatha dostrzegła Billa Wonga rozmawiającego z innym policjantem. Podeszła do niego. Bill odprowadził ją na bok.
— Mary Owen ma żelazne alibi — oznajmił.
— Siostra może ją kryć.
— Sąsiedzi ją widzieli. Nie zaciągnęły firanek. Ktoś zobaczył, że siedzą przy stole, jedzą kolację i gawędzą.
— Cholera! Więc wróciliśmy do punktu wyjścia. Aresztowaliście Mary Owen?
— Nie. Nie złamała prawa, przekazując pieniądze organizacji społecznej.
Dopóki nikt nie zezna, że zapłaciła im za zorganizowanie tej akcji, nie możemy jej nic zarzucić. Mary twierdzi, że pogłoski o
jej bankructwie to stek kłamstw.
Kazała nam sprawdzić to w banku.
— Namierzyliście tego gościa, który powiedział Jamesowi, że to ona im płaci?
— Billy'ego Guide'a? Jeśli dopisze nam szczęście, przyjdzie tu razem z innymi. Zobacz, to James! TLR
James z Agathą mruknęli coś do siebie na powitanie.
— Demonstranci przyjechali — zauważył Roy.
Ich autobus przystanął w sporej odległości od źródła. Agatha uznała, że najwyraźniej nie spodziewali się takiego przyjęcia.
Dyskutowali przez chwilę, po czym kierowca otworzył im drzwi. Czterech mężczyzn wyniosło worek cementu.
Ruszyli w stronę źródła. Za nimi podążyli inni. James, znów ciemnowłosy i bez kolczyków, powiedział do Billa:
— Billy Guide nie przyjechał. Ale gdzie jest Zak?
— Został odwołany. Ponieważ przybyliśmy na miejsce przed nimi, zaczną szukać informatora. Prawdopodobnie podejrzewają
ciebie, ale nie można wykluczyć, że zdemaskowali Zaka. Zresztą miał już dość tej roboty. A Billy Guide został zabrany do
szpitala z zapaleniem trzustki dzień po twoim hojnym poczę-
stunku.
Jeden z funkcjonariuszy zastąpił drogę niosącym cement.
— Dokąd z tym idziecie? — zapytał.
— Dalej! Róbcie swoje. Nie dajcie się powstrzymać tym świniom! — wy-dzierała się Sybil przez szczekaczkę.
Ku zaskoczeniu demonstrantów policjanci zeszli im z drogi. Przemaszero-wali więc do źródła i otworzyli worek.
Agatha pojęła, że policja tylko czekała na tę chwilę, żeby przyłapać ich na gorącym uczynku. Rzeczywiście pochwycili ludzi, a
worek odrzucili na bok.
Reszta demonstrantów zaatakowała policjantów. Bili, kopali i szturchali.
Dwóch policjantów ciągnęło Sybil. Gdy mijali Jamesa, wbiła w niego TLR
wzrok. Kiedy go rozpoznała, splunęła mu w twarz.
— Chyba lubię tę dziewczynę — stwierdziła Agatha.
ROZDZIAŁ VI
Po weekendzie Agatha wróciła do Londynu razem z Royem. Doskonale znała niesłowność dziennikarzy. Wiedziała, że gotowi
jeszcze zapomnieć o festynie. Należało im nieustannie przypominać i wszelkimi możliwymi sposobami nakłaniać ich do
przyjazdu. Potrzebowała też pretekstu do ucieczki z Carsely i od Jamesa.
Szybko odkryła, że przedstawicieli mediów nie pociąga perspektywa uczestnictwa w wiejskim festynie, w dodatku
zorganizowanym w celu promocji zwykłej wody. Opowiedziała im więc o próbie zacementowania jej ujścia, o któ-
rej krajowa prasa i telewizja usłyszały zbyt późno, by dotrzeć na czas. Napomknęła o obawach mieszkańców przed kolejną
rozróbą. Opowiedziała o mrożą-
cych krew w żyłach scenach, w których pisk przerażonych niewinnych dzieci co chwila przerywały spazmy maltretowanych
przez brutalnych demonstrantów kobiet. W ten oto sposób rozbudziła tak wielkie zainteresowanie imprezą, że TLR
przemknęło jej nawet przez myśl, aby to właśnie bunt samozwańczych ekologów uczynić dźwignią kolejnego przedsięwzięcia.
Pod koniec tygodnia odetchnęła zatem z ulgą w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Jednak nie na długo. Niespodziewany
cios w plecy przywrócił
jej trzeźwość myślenia. Agentka amerykańskiej gwiazdy, zaproszonej na inaugurację, poinformowała ją przez telefon, że panna
Jane Harris nie przyjedzie.
Przeczytała bowiem o morderstwie oraz proteście u źródła i... przyznała rację demonstrantom. Odmówiła przyjazdu, bo jest w
pełni przekonana, że należy zachować wielowiekową tradycję i za wszelką cenę chronić spokój mieszkańców angielskich wsi.
To wyprowadziło Agathę z równowagi.
— Przecież ta głupia suka nie ma pojęcia, o czym mówi! — ryknęła Agatha. — Podróżuje tylko pomiędzy Chelsea a Los
Angeles!
Agentka odłożyła słuchawkę.
— Tracę wenę — pomyślała Agatha ze smutkiem. — Kogo ja teraz ścią-
gnę? Muszę znaleźć kogoś sławnego, inaczej Freemontowie zerwą kontrakt.
Zadzwonił telefon. W słuchawce Agatha usłyszała głos żony pastora, pani Bloxby.
— Jak mnie znalazłaś? — spytała Agatha.
— Zostawiłaś mi numer, nie pamiętasz? Jak leci?
— Nieszczególnie. Muszę tu jeszcze zostać. Jane Harris odwołała występ.
Jeszcze nie zawiadomiłam spółki wodnej, bo muszę mieć zastępstwo.
Po drugiej stronie zapadła długa cisza.
— Jesteś tam jeszcze? — krzyknęła Agatha.
TLR
— Tak. Myślę.
Agatha westchnęła. Przepadała za pastorową, ale cóż ona mogła pomóc?
— Znalazłam — oznajmiła nagle pani Bloxby.
-—Co?
— The Pretty Girls.
— Co to za jedne?
— Nigdy nie przypuszczałam, że szybciej od ciebie będę nadążała za modą
— roześmiała się pastorowa. — Zespół pop. Zajmują pierwsze miejsce na liście przebojów. Reprezentują zupełnie nowy typ
piosenkarek. Są naprawdę ładne, nazwa zespołu to nie dowcip. A przy tym noszą staroświeckie ciuchy i wspierają akcje
dobroczynne. Kto zgarnia zysk z imprezy?
— Przypuszczam, że spółka wodna.
— Jeżeli obiecasz, że pieniądze zostaną przeznaczone na walkę z AIDS, dziewczęta z The Pretty Girls zechcą was wesprzeć.
Oczywiście, jeśli mają wolny termin. Napędzą wam widzów. Występują też w obronie praw zwierząt, więc ich obecność
zaimponuje członkom organizacji ekologicznych.
— Genialne! — zachwyciła się Agatha. — Zaraz przystępuję do realizacji pomysłu.
Po kilku telefonach zdołała załatwić sprawę. Potem zadzwoniła do siedziby spółki wodnej w Mircester. Połączono ją z
Peterem Freemontem. Agatha postanowiła zataić, że Jane Harris zrezygnowała z występu, żeby nie zwątpił w jej zdolności
organizacyjne. TLR
— Uznałam, że Jane Harris nie jest odpowiednią osobą — skłamała. —
Dlatego ściągnęłam The Pretty Girls.
— Cudownie! Jakim cudem je namówiłaś?
— Przeznaczymy dochód na walkę z AIDS.
— Po odliczeniu kosztów?
— Oczywiście.
— Nie wiem, jak ty to robisz. Zajmują pierwsze miejsca na listach przebojów.
—Wiem.
Agathę dręczyło sumienie, że przemilczała udział pani Bloxby, ale za skar-by świata nie przyznałaby, że nigdy wcześniej nie
słyszała o zespole. Straciła zainteresowanie dla muzyki pop, gdy przeszła na emeryturę i przestała reprezentować muzyków.
Później dowiedziała się, że dziewczyny zyskały sławę w ciągu jednego miesiąca. Ta wiadomość pocieszyła ją, że nie
pozostaje tak bardzo w tyle. W
Londynie jednak została, żeby przekazać informację dziennikarzom, wybranym na podstawie lektury kronik towarzyskich.
Zapewniła też udział starego lorda Pendlebur— ry, miejscowego para. Poprosiła go o rozdanie nagród w konkursach dla
dzieci.
Wróciła do Carsely w przekonaniu, że stoi u progu największego zawodo-wego sukcesu.
Lipiec był piękny. Jeden słoneczny dzień następował po drugim. Agacie nie brakowało zajęć. Postanowiła więc zakończyć
romans z Guyem. Jednak każde lodowate spojrzenie Jamesa pchało ją znowu w jego otwarte ramiona. Bardzo TLR
jej przeszkadzała różnica wieku. Odbyła wiele wizyt u kosmetyczki, lecz wciąż odczuwała presję daremnej walki z upływem
czasu. Pilnie obserwowała rówie-
śnice, unikając jak ognia strojów noszonych przez panie w średnim wieku, jak na przykład wcześniej wspomniane aksamitne
kostiumiki ze spodniami. Doszła do wniosku, że jeśli człowiek nie ma idealnej, młodzieńczej figury, taki komplet tylko
podkreśli jej mankamenty. Albo swetry w marynarskie paski, typowy ubiór starszych pań. Właśnie takie nosiła pani
Wentworth-Brewster, niemłoda bohaterka powieści Noela Cowarda.
Troska o wygląd i przygotowania do festynu miały przynajmniej tę zaletę, że nie zostawiały czasu na rozmyślania o Jamesie.
Czasami przypominał jej o nim tylko tępy ból w okolicy serca, ale nic poza tym.
Nadszedł sierpień, który okazał się równie pogodny jak lipiec. Morderstwo i daremne poszukiwania perskiego kota poszły w
zapomnienie. Nie organizo-wano też już więcej demonstracji przy źródle.
W przeddzień imprezy Agatha z Royem zrobili ostatni obchód. Obejrzeli namioty, sprawdzili, czy wszystko jest zapięte na
ostatni guzik. Meteorolodzy nie potrafili podać precyzyjnej prognozy pogody. Zapowiadali deszcze, ale raczej dopiero późnym
wieczorem następnego dnia, już"po zakończeniu festynu.
Przekonana o dobrze spełnionym obowiązku, Agatha postanowiła odsap-nąć. Sącząc zimnego drinka, rozsiadła się z Royem
we własnym ogrodzie, w dłoni dzierżąc wysoką szklankę z zimnym drinkiem.
— Czy ktoś szukał z tobą kontaktu? — spytał Roy leniwie.
— Najlepiej, jak sprawdzę pocztę głosową. Wrócę za minutę.
— Więc definitywnie zerwałaś z Jamesem?
TLR
— Już dawno temu. Nie chcę o tym mówić. Pójdę odsłuchać wiadomości.
Agatha weszła do domu i wybrała numer. Wielokrotnie wystukiwała te cy-fry w nadziei, że usłyszy głos Jamesa.
— Masz trzy wiadomości — poinformował afektowany głos. — Jeśli chcesz je odsłuchać, wciśnij jeden...
Nie było sensu się denerwować. Agatha zdążyła już wyćwiczyć palec we wciskaniu.
Pierwsza wiadomość pochodziła od Robiny Toynbee. Jej głos zdradzał
zdenerwowanie.
— Proszę do mnie zadzwonić. To bardzo ważne.
Jako druga nagrała się Portia, elegancka sekretarka Freemontów. Ponieważ nie lubiła Agathy, przemówiła lodowatym tonem:
— Proszę przyjść do pana Petera, do namiotu kierownictwa, o dziewiątej rano.
Trzecią zostawiła agentka zespołu The Pretty Girls:
— Totalna klęska! Dziewczyny nie przyjadą. Jak mogły sobie zrujnować tak fantastyczną karierę?!
Agatha sprawdziła jej numer telefonu, ale ilekroć go wykręciła, wiecznie słyszała sygnał „zajęty." Zawołała Roya:
— Nie umiem rozszyfrować informacji od Carol, agentki The Pretty Girls, a jej telefon jest ciągle zajęty. Twierdzi, że nie
przyjadą i że zrujnowały własną karierę.
TLR
— Włącz telewizor. Za chwilę nadadzą dziennik.
Agatha włączyła państwową stację Sky Television.
Usiedli przed odbiornikiem, sztywno wyprostowani, ze wzrokiem wbitym w ekran.
Wydanie rozpoczęto od największej sensacji: Policja wtargnęła do domu w Fullham, gdzie The Pretty Girls wydawały
przyjęcie. Zabezpieczyła znaczne ilości ecstasy, heroiny, kokainy i marihuany. Sue, liderkę grupy, znaleziono zamkniętą w
szafie, nieprzytomną po przedawkowaniu narkotyków. Następnie przypomniano krótką historię zespołu, który zbudował swą
sławę na niewinnym wizerunku panienek z dobrych domów.
— Co my teraz zrobimy? — jęknęła Agatha, blada jak ściana. — W ostatniej chwili nikogo nie zdobędziemy
— Pozostał nam tylko dziadek. Lord Pendleburry — stwierdził Roy.
— Nie rozumiesz, co to oznacza? — wrzasnęła Agatha.
— Krajowe gazety nikogo nie przyślą. Przybędą tylko przedstawiciele lo-kalnych mediów. Nie przygotowałam awaryjnych
sposobów ściągnięcia dziennikarzy. Nie przewidywałam, że zawiodą. Muszę natychmiast coś wymyślić.
Ałe co?
— Bóg jeden raczy wiedzieć — mruknął Roy. — Wyraź obawę przed kolejnym morderstwem. Napomknij o demonstracji.
Agatha zaczęła obdzwaniać kolejne redakcje i rozgłośnie.
— Miejmy nadzieję, że obrońcy zwierząt nie dokonają żadnego aktu wan-dalizmu. Setki ludzi grożą, że będą protestować. Już
zamordowano człowieka w Ancombe. Oby nikt więcej nie padł ofiarą zbrodni — straszyła.
TLR
Kiedy się zmęczyła, Roy ją zastąpił.
Następnie Agatha zadzwoniła do Guya.
— Oglądałem dziennik. Miejmy nadzieję, że jakoś wybrniemy z opresji —
pocieszał. — To nie twoja wina, Agatho.
Na domiar złego, gdy Agatha i Roy wstali następnego ranka, z zasnutego chmurami nieba siąpił deszcz.
Roy usiłował ją pocieszyć:
— Przygotowałaś wszystko na wypadek niepogody, Aggie. Imprezę można przenieść pod namiot.
— Ale zaplanowałam marsz do źródła z wiejską kapelą na czele — jęczała Agatha. — Wyobrażałam sobie, że pójdziemy tam
w promieniach słońca. Tymczasem będziemy brnąć po pas w błocie.
— Trudno, siła wyższa. Zrobimy, co w naszej mocy — westchnął Roy.
Agatha spodziewała się, że bracia Freemontowie ob— winią ją o złą pogodę, ale obaj robili wrażenie spokojnych, a nawet
zadowolonych.
— Wszystko wygląda całkiem nieźle. Nadciągają tłumy — zapewniał Guy.
— Dziennikarze też?
— Już piją darmowe trunki w namiocie prasowym.
— Lepiej do nich pójdę. Chodź, Roy.
Po wejściu do namiotu Agatha obejrzała zgromadzonych i natychmiast posmutniała. Zobaczyła przedstawicieli „Birmingham
Mercury" — niezłej gazety,
„Cot— Swolds Journal", „Gloucester Echo", telewizji Midlands i innych lokal-TLR
nych redakcji i stacji telewizyjnych. A gdzie prasa ogólnokrajowa?
Ruszyła w obchód, radośnie witając i zagadując przybyłych. Lord Pendleburry miał dokonać otwarcia o jedenastej w
głównym namiocie. Później każdy mógł zrobić zakupy przy straganach. Na dwunastą zaplanowano wymarsz do źródła przy
dźwiękach miejscowej kapeli.
Gdy Agatha wkroczyła do głównego namiotu, by wysłuchać przemówienia lorda Pendleburry'ego, pojęła, że poniosła totalną
klęskę. Deszcz wszystko zepsuł mimo kwiatów i grzejników w namiotach. Było zimno, a nogi grzęzły w błocie. Dokuczliwy
wiatr targał przemokniętym płótnem.
Lord Pendleburry długo i nudno opowiadał o swojej służbie wojskowej podczas II wojny światowej. W ogóle nie wspomniał
o spółce wodnej. Agatha dałaby głowę, że całkiem zapomniał, w jakim celu go zaproszono. Jakieś nie-mowlę zaczęło płakać.
Mały chłopczyk kopnął siostrzyczkę w goleń. Mała za-częła wrzeszczeć. Inne dzieciaki postanowiły dotrzymać jej kroku.
Nastolatki, które przyjechały z Birmingham, żeby posłuchać The Pretty Girls, z grobowymi minami popijały piwo.
Kiedy nadeszła pora wymarszu do źródła, Agatha nie pragnęła już niczego więcej, jak tylko uciec, gdzie pieprz rośnie.
Zaplanowano, że poprowadzi po-chód razem z braćmi Freemontami i lordem Pendleburrym. Według pierwotne-go planu na
czele miały kroczyć dziewczyny z The Pretty Girls. Agatha wyobrażała sobie ten obrazek: roześmiane tłumy, wesoła kapela,
blask słońca.
Spostrzegła, że James gawędzi z jakąś atrakcyjną kobietą w namiocie z przekąskami. Śmiał się z czegoś, co powiedziała.
Dobił Agathę do reszty.
Nagle Guy ujął ją pod łokieć.
— Gdzie byłeś podczas przemowy lorda Pendleburry? — spytała.
TLR
— Wyszedłem z zamiarem upicia się, ale tego nie zrobiłem. Chodź, dołą-
czymy do pochodu.
— Czy kapela zdoła zagrać w takim deszczu?
— Ich szef zapewnia, że przywykli do kiepskiej pogody. Złap dziennikarzy i poinformuj, że wychodzimy.
Dziennikarze rekompensowali sobie brak ciekawych wiadomości pogawędką i sporą ilością trunków. Najwyraźniej nie mieli
ochoty opuszczać suchego namiotu, ale zabrali sprzęt i posłusznie wyszli za Agathą na deszcz.
Gdy dotarli do źródła, kapela zapowiedziała utwór: „Most nad mętną wo-dą". Brzmi jak pieśń żałobna — pomyślała Agatha.
Zbierało jej się na płacz.
Oglądana scena przypominała jej kondukt pogrzebowy.
— O Boże! — wykrzyknął Roy, chwytając Agathę za ramię.
— Co takiego?
— Popatrz tam!
Muzyka za ich plecami umilkła. Tylko dobosz, który nie widział tego, co ujrzeli pozostali, nadal walił w bęben.
Robina Toynbee wisiała głową w dół na murze swego ogrodu. Krew z otwartej rany na głowie kapała do źródła. Bum, bum,
bum — dudnił bęben. W
końcu i on ucichł.
Jakaś kobieta krzyczała, piskliwie, długo i głośno.
Zapanował chaos.
Poruszeni reporterzy zaczęli pstrykać zdjęcia.
Guy wyciągnął telefon komórkowy i wcisnął Agacie w rękę.
TLR
— Znajdź jakieś spokojne miejsce i zawiadom prasę krajową. Szybko!
— Może najpierw policję?
— Ja ich wezwę. Do roboty!
Agatha utorowała sobie drogę, okrążyła tłum i wbiegła do opuszczonego namiotu prasowego. Usiadła i wlała sobie mocnej
brandy. Dopiero wtedy zaczę-
ła telefonować. Z każdą minutą narastała w niej niechęć do wykonywanego za-jęcia.
Gdy dołączył do niej Roy, przesunęła w jego stronę listę redakcji, które już obdzwoniła.
— Pomogę ci. O Boże, niedobrze mi. Nieszczęsna kobieta!
— Dzwoniła do mnie wczoraj. Zupełnie wyleciała mi z głowy, kiedy usłyszałam, jak narozrabiały The Pretty Girls — wyznała
Agatha.
— To już nie ma znaczenia. Róbmy swoje. Peter Freemont zażyczył sobie, żebyś ułożyła mu oświadczenie dla prasy.
Agatha otworzyła teczkę i wyciągnęła laptop. Pisała niemal bez namysłu.
Słowa przychodziły same:
Woda z Ancombe, Woda Życia, odniesie sukces, ponieważ jest najlepsza na rynku. Nieszczęśliwe zdarzenia nie
powstrzymają spółki od jej produkcji i nie zachwieją jej wiary w doskonałą jakość produktu. Pojawiły się już sugestie, że
jakiś bezwzględny konkurent użył wszelkich możliwych środków, żeby przeszkodzić w inauguracji i storpedować wysiłki
związane z wprowadzeniem jej na rynek.
I tak dalej.
TLR
Gdzieś z daleka słyszała, jak Roy rozmawia przez telefon.
Wśród rozmaitych flaszek z alkoholem lśniły białe butelki wody z Ancombe. Czaszkę na etykietce namalowano czarną farbą.
Krótki rząd czaszek szcze-rzył zęby w uśmiechu.
— Pójdę do domu, żeby wydrukować tekst — powiedziała do Roya, który właśnie wyłączył aparat.
— Wziąłem swoją drukarkę. Mam ją w torbie, tam, w kącie. Zaraz ją przyniosę.
— Kiedy przyjadą przedstawiciele państwowych mediów?
— Drobnica — lada chwila. Na cięższą artylerię trzeba zaczekać co najmniej półtorej godziny, jeśli nie trafią na korki. Czeka
nas mnóstwo roboty, Aggie. Usiądźmy na chwilę i odpocznijmy. Nie wiem jak ty, ale ja w tej chwili nie znoszę tej durnej
roboty. Najchętniej zwiałbym stąd i wstąpił do Korpusu Pokoju.
— Jednak przyzwoity z ciebie gość, Roy. Mnie też przychodziły do głowy podobne myśli.
— Wyjdziesz za mnie?
— Nie mówisz serio. Wypiłam już jedną brandy. Nalej mi to samo. Czeka nas ciężki dzień.
Roy napełnił dwa kieliszki.
— Posłuchaj deszczu. Coraz mocniej pada. O cholera! Straszyliśmy dziennikarzy z prasy krajowej, że może się wydarzyć coś
okropnego. Policja jeszcze gotowa pomyśleć, że to nasza sprawka! Albo że to Freemontowie utłukli tę nieszczęsną kobietę, by
zyskać rozgłos.
TLR
— Trochę naciągana hipoteza. Ale coś ci powiem. Zraziłam się do Guya Freemonta. Rozumiem, że musi ratować interes, ale
mógł przynajmniej zadzwonić po policję i karetkę, zamiast wciskać mi telefon i kazać obdzwaniać redakcje.
— Podkochiwałaś się w nim?
— Trochę. Nie, chyba jednak nie. Raczej pochlebiało mi zainteresowanie znacznie młodszego, przystojnego mężczyzny,
zwłaszcza po porażce z Jamesem, który dokuczał mi przy każdym spotkaniu, a potem zwinął manatki i wyjechał, żeby
prowadzić śledztwo na własną rękę. Ale to już bez znaczenia. Nie lu-biłam Robiny, ale kto ją zabił i dlaczego? Dostawała te
listy z pogróżkami, ale nie zawiadamiała policji.
— A propos policji. Lepiej skończ pisać to przemówienie. Zaraz tu przyjadą. Czy widziałaś kogoś ze swoich podejrzanych?
Bez wątpienia zamordowano ją tuż przed rozpoczęciem marszu.
— Nie. Nie szukałam ich. Byłam zadowolona, że żadne z nich nie podeszło, żeby rzucić mi w twarz kolejne zniewagi.
Roy podłączył drukarkę do komputera Agathy.
Ledwie wróciła do pisania, do namiotu prasowego zaczęli napływać ludzie.
Gadali przez komórki, ustawiali laptopy między butelkami. Jakiś reporter krzyczał do telefonu:
— Zatytułujmy artykuł: „Woda śmierci"!
Portia stanęła obok Agathy. Nosiła tak obcisły twe— edowy kostium, że wyglądał jak namalowany na skórze. Mimo to Agatha
nie dostrzegła ani jednej fałdki. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak krawcowa dokonała takiego cudu.
TLR
— Przygotowała pani przemówienie dla pana Petera? — spytała.
Agatha wzięła z drukarki zapisane kartki i wręczyła sekretarce.
— Sugerowałabym, żeby Guy wygłosił to przemówienie — oznajmiła.
— Dlaczego?
— Jest przystojniejszy. Będzie się lepiej prezentował w telewizji.
Portia pochyliła się nad nią i szepnęła:
— Nie sądzi pani, że fascynacja znacznie młodszym człowiekiem jest trochę żałosna w pani wieku?
— Odwal się! — warknęła Agatha.
— O co chodzi? — dopytywał Roy.
— Nieważne. Zadzwoniliśmy do wszystkich?
— Tak. Każdy z nich telefonuje do studia. Ich szefowie na sto procent zawiadomią krajową prasę i telewizję. Dam głowę, że
wszyscy już wiedzą. Z
pewnością nadadzą relację w dzienniku radiowym.
Pozostałą część dnia Agatha spędziła na wytężonej pracy. Peter Freemont wygłosił mowę, którą ułożyła. Wszędzie
poustawiano kamery. Pracowały na pełnych obrotach. Reporterzy telewizyjni wykonywali swoje zadanie według
wyświechtanego schematu. Zanim ktokolwiek udzielił wywiadu, filmowali, jak zbliża się do mównicy. Agatha nie rozumiała,
dlaczego pokazanie każdej osoby w ruchu przed wypowiedzią uważali za konieczne.
Nad głowami przemawiających wisiały długie, włochate mikrofony. Deszcz lał nieustannie. Dzieci, pozbawione szansy
udziału w konkursie, wyrażały swoje TLR
rozczarowanie. Najmłodsze wrzeszczały, a starsze, nadą— sane, wściekle tupa-
ły kolorowymi kaloszkami.
Agatha, ku swojemu przerażeniu, natknęła się na lorda Pendleburry składającego oświadczenie dla prasy:
— To wszystko wina przyjezdnych — grzmiał. — To źli ludzie. Póki mieszczanie siedzieli gdzie ich miejsce, takie rzeczy się
nie zdarzały.
Agatha szybko stanęła przed nim i oświadczyła głośno:
— Serdecznie dziękujemy lordowi Pendleburry za wsparcie imprezy inau-gurującej wprowadzenie wody z Ancombe na rynek.
Z pewnością zgodzi się ze mną, że nowe przedsięwzięcie przyniesie pożądane ożywienie gospodarcze i przyczyni się do
stworzenia wielu nowych miejsc pracy dla mieszkańców wsi.
Czy wiecie państwo, że spółka wodna zagwarantowała mieszkańcom Ancombe pierwszeństwo przy rekrutacji?
I tak dalej. Ciągnęła swoje wywody, póki odsunięty lord nie zniknął w oddali, a dziennikarze nie zaczęli ziewać.
W końcu musieli z Royem usiąść w policyjnej przyczepie naprzeciw Billa Wonga.
— A teraz mówcie, co wam strzeliło do głowy, żeby prorokować jakieś straszliwe wydarzenia? — zaczął surowym tonem. —
Już szemrają, że Robina Toynbee została zamordowana dla reklamy.
— Nonsens — burknęła Agatha.
— W takim razie po co wygadywaliście takie rzeczy?
— Czułam, że prasa zaczyna tracić zainteresowanie — wyznała Agatha ze TLR
zbolałą miną. — Nie przewidywałam morderstwa. Wyraziłam tylko obawę przed kolejną demonstracją. To całkiem
prawdopodobny scenariusz. Na tym polega moje zadanie, Billu. Musiałam ich tu ściągnąć — tłumaczyła.
— No to masz całe tłumy — skomentował grobowym głosem.
— Swoją drogą, dlaczego Robina nie przyszła na festyn? — wtrącił Roy.
— Scenariusz przewidywał, że będzie czekać przy murze swego ogrodu nad ujęciem wody na przybycie pochodu. Tak
powiedziała sąsiadce.
— Kto ułożył taki scenariusz? — spytała Agatha. — Nic o nim nie słysza-
łam. Bracia Freemontowie?
— Nie. Na szczęście dla nich. Inaczej podejrzewałbym, że zastosowali ma-kabryczny chwyt reklamowy. Według tej sąsiadki,
pani Brown, Robina sama wpadła na ten pomysł. Rozgniewało ją, że jako właścicielki źródła nie zaproszono jej do
wygłoszenia przemówienia. Dlatego postanowiła stanąć przy murze i wygłosić mowę, gdy tylko nadejdą uczestnicy. Niedaleko
ciała, na trawie, znaleźliśmy jej notatki.
— O Boże! — wykrzyknęła Agatha, patrząc na Billa rozszerzonymi z przerażenia oczami. — Wczoraj zostawiła mi
wiadomość. Prosiła, żebym oddzwoni-
ła. Ale kiedy dowiedziałam się, że The Pretty Girls zawiodły, zupełnie o niej zapomniałam. Może chciała mnie poinformować
o swoich zamiarach.
— Niewykluczone — odrzekł Bill. — Zachowałaś tę wiadomość?
— Tak. Zostawiłam nagranie.
— Przyjadę go wysłuchać.
— Chyba należy ponownie wziąć pod uwagę członków rady gminy prze-TLR
ciwnych eksploatacji źródła — Billa Allena, Andy'ego Stiggsa i Mary Owen —
podsunęła Agatha. — Co wtedy robili?
— Mary Owen była w domu. Twierdzi, że nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Bill Allen zeznał, że przebywał w swoim
centrum ogrodniczym.
Jednak dał godzinę wolnego swojej załodze, dwóm młodym chłopcom, żeby mogli uczestniczyć w festynie. Tak więc żaden
świadek nie może potwierdzić jego zeznania. Andy Stiggs twierdzi, że pracował w ogrodzie.
— Przy takiej pogodzie?
— Mówi, że silny deszcz potargał krzew pnącej róży, więc go podwiązy-wał. Przy takiej ilości krzaków w ogrodzie Robiny
Toynbee każdy mógł się w nim ukryć i gdy podeszła do muru, uderzyć ją od tyłu w głowę. Większość mieszkańców już poszła
na festyn.
— Całkiem możliwe — potwierdziła Agatha. — Zwłaszcza że kiedy szli-
śmy do źródła, nikt prócz widzów nie kręcił się po okolicy.
— Poproszę was oboje o złożenie zeznań — oświadczył Bill. — Chciał-
bym, żebyście jasno wytłumaczyli, dlaczego napomknęliście dziennikarzom, że może się wydarzyć coś strasznego i co
robiliście w chwili zabójstwa.
Spełnienie prośby Billa zajęło im wiele czasu.
— Muszę się napić — stwierdziła Agatha, gdy wreszcie puścił ich wolno.
— Chodźmy do Freemontów. Naprawdę chciałabym już stąd iść.
Znaleźli Guya, Petera i Portię w namiocie prasowym. Portia śmiała się z jakiegoś żartu Guya. Trzymała go za ramię. Agatha
zmrużyła oczy. Powiedziała sobie jednak, że przecież nie chce kontynuować romansu. Nagle zapragnęła ze-starzeć się z
godnością i przestać zamartwiać się zmarszczkami, nadwagą czy TLR
wiotczejącymi mięśniami.
— Agatho! — wykrzyknął Guy na jej widok.
Uwolnił się z uścisku Portii, podszedł do Agathy, zamknął ją w ramionach i pocałował. — Koszmar, prawda? — zagadnął. —
Ale doskonale sobie poradzi-
łaś.
— No, nie wiem — wykrztusiła niepewnie, uwalniając się z jego objęć. —
Słyszałam, jak jeden z reporterów proponował tytułu artykułu: „Woda śmierci."
— Głowa do góry. Sama wiesz, że gdy sensacja przebrzmi i szum ucichnie, ludzie nie będą pamiętać nic prócz nazwy. Jutro
cała prasa światowa będzie o nas pisać. Mamy świetnego dyrektora od marketingu. Wysłaliśmy dodatkowe dostawy wody do
wszystkich restauracji w okolicy i do najbardziej znanych lokali w Londynie. Butelka została świetnie zaprojektowana.
Oczywiście plastikowe kosztowałyby taniej, ale wzięliśmy przykład z Perriera. Wśród produktów w opakowaniach z
tworzywa będzie rzucać się w oczy.
— Czy składaliście zeznania na policji?
— Tak, to już załatwione. Nie martw się, Agatho. Wszystko poszło dobrze.
— Zgodnie z umową powinniśmy zakończyć współpracę w dniu festynu —
przypomniała Agatha. — Od dziś nie będę was często widywać.
— Naprawdę podpisaliśmy taką umowę?
— Tak — potwierdził Roy, występując naprzód. — Mam tydzień wolnego, Aggie. Jeżeli wytrzymasz ze mną, a ja z tobą,
chciałbym jeszcze zostać u ciebie.
— Zgoda — odparła Agatha.
— Zaczekajcie — wtrącił Peter pospiesznie. — Może zajrzelibyście do biu-TLR
ra w poniedziałek. Nie mamy nikogo, kto by was zastąpił. Poszukiwaliśmy eks-perta do rozpropagowania produktu, ale przy
całym związanym z tym morderstwem rozgłosie wystarczą nam wasze usługi.
— Daj mi tydzień wolnego na przemyślenie — odrzekła Agatha pospiesznie.
Gdy wraz z Royem opuścili namiot dla prasy, powitało ich ostre słońce.
— Typowe! — jęknęła Agatha i rozpłakała się.
ROZDZIAŁ VII
Bill Wong przybył do Agathy wraz z głównym inspektorem Wilkesem i policjantką. Uważnie wysłuchali nagrań z poczty
głosowej.
— Robi wrażenie bardzo zdenerwowanej — orzekł Wilkes.
— Niewykluczone, że Robina dostała więcej listów z pogróżkami — przypomniała Agatha. — Ponieważ ktoś wciąż jej groził,
radziłam, żeby zaniosła je na policję, ale mnie nie posłuchała. Mówiłam ci o nich, Bill, pamiętasz?
— Najlepiej zacznij od początku. Opowiedz inspektorowi dokładnie o wszystkim, co wykryłaś.
Tak więc Agatha zaczęła od początku. Sprawa wydawała się wyjątkowo zagmatwana. Trudno było uwierzyć, że jeden z
szacownych członków rady gminy mógłby popełnić morderstwo.
Wtem zadzwonił dzwonek u drzwi.
Roy poszedł otworzyć. Wrócił w towarzystwie Jamesa. Agatha obrzuciła go TLR
lodowatym spojrzeniem. Winiła go w duchu za to, że uległa Guyowi.
— Przyszedłeś w samą porę — powitał go Bill, podnosząc wzrok znad notatek. — Zamierzaliśmy do ciebie wstąpić.
Oszczędziłeś nam trudu. Czy są-
dzisz, że jeden z członków stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy mógł być tak obłąkany, żeby zamordować człowieka?
— Niewykluczone — odparł James, siadając w fotelu. — To mogłoby wy-jaśnić drugie zabójstwo, ale z całą pewnością nie
pierwsze. Nikt nie wiedział, jak zagłosuje stary Struthers.
— Szkoda, że wykluczyliście Mary Owen — westchnęła Agatha. — Wytypowałam ją jako pierwszą podejrzaną. Jest
wystarczająco silna i wredna.
— Mamy niezbite dowody na to, że naprawdę przebywała u siostry.
— Czy wzięliście pod uwagę przedsiębiorców ze spółki wodnej? — spytał
James. — Dzisiejsze zdarzenie przyniosło im światowy rozgłos. Gdyby nie morderstwo, nie zyskaliby takiej sławy. Nie mieli
nic, co mogłoby przykuć uwagę mediów. Żaden słynny zespół nie zaszczycił imprezy.
— Moim zdaniem to absurdalna teza! — zaprotestowała gorąco Agatha.
— Nic dziwnego, że ich bronisz — skomentował z przekąsem James. —
Ale jeśli wyłączyć emocje i spojrzeć na sprawę obiektywnie, ta popularność przyniesie Freemontom milionowe zyski.
— A gdyby nie przemawiała przez ciebie zazdrość, sam doszedłbyś do wniosku, że taki rodzaj sławy przyniesie więcej
szkody niż pożytku — zauwa-
żył Roy. — Weź pod uwagę, że do źródła spłynęła krew dwóch zabitych osób.
— O co niby miałbym być zazdrosny?
— O flirt Agathy z Guyem Freemontem.
TLR
— Brednie! — prychnął James.
— Nic mnie nie łączyło z Guyem Freemontem! — zaprzeczyła żarliwie Agatha.
— Ach, więc tylko przypadkiem zostawił samochód na całą noc obok two-jej chaty? — zadrwił James. — Co robiliście całą
noc? Piliście wodę?
Agacie łzy napłynęły do oczu.
— Wynocha stąd! — wrzasnęła.
— Uspokójcie się — powiedział Wilkes. — Chciałbym, żebyście wszyscy troje stawili się jutro rano w komendzie policji.
Przesłuchamy was ponownie.
James wyszedł wraz z policjantami.
— Co teraz? — spytał Roy. — Pójdziemy coś zjeść?
— Urządźmy sobie przejażdżkę. Proponuję jechać do Mircester. Otworzyli tam nową chińską restaurację.
— Zobacz, jaka piękna pogoda — zauważył Roy, gdy lśniące słońce zaszło za wzgórza Cotswold, a na bezchmurnym niebie
rozbłysły gwiazdy.
— Jakieś przekleństwo wisi nad tym całym przedsięwzięciem — skomentowała Agatha z przygnębieniem. — Sądzę, że po
kolacji najlepiej byłoby iść na długi spacer. Zmęczenie pomoże nam rozładować emocje.
— Ja już jestem zmęczony — wymamrotał Roy, ziewając przeciągle.
— Chcę iść do łóżka kompletnie wyczerpana. Jeśli natychmiast nie zasnę, przez całą noc będę widzieć martwą Robinę.
Zaparkowali przy skwerze w Mircester i podeszli do chińskiej restauracji.
TLR
Nim Roy wkroczył do środka, Agatha chwyciła go za ramię i syknęła:
— Spójrz, kto siedzi przy oknie.
—Kto?
— Rodzice Billa Wonga.
Roy popatrzył we wskazanym kierunku. Ujrzał Chińczyka w średnim wieku z opadającymi wąsami i Angielkę wyglądającą jak
typowa gospodyni do-mowa z Gloucestershire.
— Rzeczywiście. Jego ojciec jest Chińczykiem. To dobry znak.
— Nie bardzo. Gustują w obrzydliwych potrawach.
— W takim razie dokąd pójdziemy? Nie jestem aż tak bardzo głodny.
— Ja też nie. Proponuję trochę połazić.
Pogrążeni we własnych rozmyślaniach ruszyli w kierunku zachodnim. Czasem przystawali i bezsensownie wgapiali się w
wystawy sklepowe, W końcu dotarli na przedmieścia. Weszli w cichy, zabudowany willami za-ułek. Agatha przerwała
milczenie:
— Czyżbym dostała halucynacji czy naprawdę widzę Mary Owen? — spytała. — Tam, przy tamtej furtce. Właśnie wchodzi do
ogrodu.
Wysoka, dobrze widoczna w świetle ulicznej latarni postać kilkadziesiąt metrów od nich rzeczywiście do złudzenia
przypominała Mary Owen. Agatha przyspieszyła kroku.
— Mary! — zawołała.
Kobieta przystanęła z ręką na klamce i popatrzyła na nich.
— Mary! — zawołała ponownie Agatha.
TLR
— Jestem siostrą Mary. Nazywam się Darcy. Z kim mam przyjemność?
— Agatha Raisin i Roy Silver — rzekła Agatha.
— A tak, słyszałam o was. Węszycie po okolicy i wtykacie nosy w nie swoje sprawy, podając się za detektywów. Dobranoc!
— Pani Darcy weszła na po-dwórko i zatrzasnęła za sobą furtkę. Agatha z Royem poszli dalej.
— Czy zauważyłeś uderzające podobieństwo? — spytała Agatha. — Mogą być bliźniaczkami. Czemu Bill o tym nie
wspomniał?
— Niby po co?
— Nie miałyby kłopotu z wyrobieniem sobie alibi. Sąsiedzi mogli myśleć, że widzieli Mary, podczas gdy w rzeczywistości
widzieli panią Darcy.
— Zaczekaj. Tamtego wieczoru nie zasłoniły okien. Widziano, jak jadły razem kolację.
— Ale kolacja nie trwa do nocy! — przekonywała żarliwie Agatha.
— O której dotarłaś nad źródło?
— Tuż przed północą. Nie podali dokładnej godziny zgonu, ale przypusz-czają, że zbrodnię popełniono nieco wcześniej
tamtego wieczoru. My na ogół
siadamy do kolacji gdzieś miedzy ósmą a dziewiątą, ale wielu ludzi jada ją wcześniej
— Możemy spytać sąsiadów.
— Podejrzewam, że gdybyśmy to zrobili, Roy, Mary z siostrą złożyłyby doniesienie na policję o naruszenie prywatności.
Lepiej spytajmy jutro Zaczę-
łam tracić zainteresowanie wykryciem sprawcy pierwszego morderstwa. Ale popełniono już drugie! A James wyruszył w
nieznane i prowadzi śledztwo beze mnie! Na Boga! Jakże bym chciała odnaleźć zabójcę tylko po to, żeby zobaczyć TLR
jego minę.
— Jestem już bardzo zmęczony i głodny — narzekał Roy. — Tylko spójrz, która godzina. — Podsunął jej pod oczy swojego
„rolexa". — Jedenasta! Większość lokali pozamykano. Będziemy mieli szczęście, jeżeli o tej porze znajdziemy jakikolwiek
czynny.
Przebyli z powrotem długą drogę do centrum Mircester.
— Zobacz, ta chińska restauracja nadal jest otwarta.
Lokal już niemal opustoszał.
— Zamówmy jeden z firmowych zestawów — zaproponowała Agatha. —
Nie mam siły czytać jadłospisu.
Jedzenie smakowało wybornie.
— Na próżno się nałaziliśmy — marudził Roy.
— Wcale nie. Już wiemy, że siostra Mary do złudzenia ją przypomina.
— Mogę poprosić o kieliszek czegoś mocniejszego? Ty poprowadzisz.
— Twierdziłeś, że nie pijesz alkoholu.
— To przez ten stres.
— Znasz powiedzenie, że kto szuka pretekstu, żeby się napić, ma problem alkoholowy.
— Przeważnie to ty wynajdujesz jakiś powód, Aggie — wytknął Roy.
— No cóż, w tak wyjątkowych okolicznościach możemy sobie raz pofol-gować. Wrócimy do domu taksówką. — Agatha
zawołała kelnera i poprosiła o kartę trunków. — James podwiezie nas jutro rano, to odbierzemy samochód.
— Podobno nie chcesz mieć z nim więcej do czynienia.
TLR
— Teraz ze sobą konkurujemy. Chciałabym poznać jego zamiary.
Agatha spała aż do dziewiątej rano. Gdy zobaczyła, która godzina, jęknęła ze zgrozy i zadzwoniła do Jamesa.
— Słucham, Agatho? — odpowiedział lodowatym tonem, gdy usłyszał jej głos.
— Zostawiłam samochód w Mircester. Czy mógłbyś podwieźć mnie z Royem dziś rano do Mircester?
Po drugiej stronie zapadła dość długa cisza. W końcu James odrzekł:
— Dobrze. Zabiorę was o dziesiątej.
Agatha popędziła po schodach na górę, budząc po drodze Roya. Umyła się i umalowała bardzo starannie.
Punktualnie o dziesiątej stanęli wraz z Royem przed chatą Jamesa. Gdy zasiadł za kierownicą, Roy podszedł do przednich
drzwi od strony pasażera, lecz Agatha przegoniła go do tyłu.
— Usiłowałem oszczędzić ci tej niezręcznej sytuacji — wymamrotał Roy, siadając na tylnym siedzeniu.
— A więc kto, waszym zdaniem, popełnił te morderstwa? — zagadnął James.
— Stawiam na Mary Owen.
— Dlaczego?
TLR
— Intuicja.
—1 coś jeszcze — dodał Roy. — Wczoraj wieczorem urządziliśmy sobie spacer po Mircester. Przypadkiem natknęliśmy się
na jej siostrę, panią Darcy.
Wygląda jak lustrzane odbicie Mary.
Zabiję cię, plotkarzu — sklęła go w myślach Agatha, która zamierzała zataić przed Jamesem tę informację.
— Ale Bill wspomniał, że sąsiedzi widzieli je razem przy stole w wieczór zabójstwa.
— Lecz Aggie znalazła zwłoki Struthersa dopiero przed północą. Mary mogła przyjechać z Mircester po kolacji, zatłuc go
gdzieś i sama lub z siostrą wrzucić zwłoki do źródła.
— Nie przekonuje mnie ta teoria — orzekł James.
— Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej na temat Freemontów.
— Niemożliwe! Czyżbyś naprawdę ich podejrzewał
— zaprotestowała Agatha.
— Czemu nie? Mogli się dowiedzieć, że Struthers zamierza głosować przeciwko pobieraniu wody przez spółkę.
— A w czym im przeszkadzała Robina?
— Nie można wykluczyć, że zmieniła zdanie.
— W ostatniej chwili? Za późno. Musiała podpisać z nimi jakąś umowę —
zauważył Roy. — Poza tym, gdyby postanowiła im zabronić korzystania ze źró-
dła, pozostałby jakiś ślad w notatkach do planowanego przemówienia. Policja na pewno by o tym wspomniała.
TLR
— Racja.
James zbyt szybko wszedł w zakręt. Mało brakowało, a Agatha, która nie zapięła pasa, wylądowałaby mu na kolanach. Szybko
naprawiła to niedopatrze-nie, ale przypadkowa bliskość Jamesa wystarczyła, żeby przeszył ją znany dobrze dreszcz.
— Znasz przeszłość Freemontów, Agatho?
— Prowadzili interesy w Hongkongu. Handlowali ciuchami. Potem przenieśli się tutaj.
— Tyle to i ja wiem. Co więcej? Czy któryś z nich jest albo był żonaty?
— Guy na pewno nie. Stanu cywilnego Petera nie znam.
— Skąd wiesz, że Guy nie ma żony?
— Po prostu wiem. Uważaj na drogę! — krzyknęła Agatha.
James gwałtownie zahamował. Mała sarenka przebiegła przez szosę i znikła w lesie po drugiej stronie drogi. James zwolnił.
— Raczej nie miał nic do ukrycia, bo nie ciągał mnie po ciemnych knajpach na przedmieściach — wyjaśniła Agatha.
— Zona nie musi mieszkać w naszym rejonie — zauważył James.
— Nadal jednak sądzę, że zbrodnie popełnił ktoś z rady gminy. To zbieranina wyjątkowo wrednych typów — stwierdził Roy.
— Najbardziej doprowadzają mnie do szału obrońcy środowiska z rzekomo otwartymi, a raczej pustymi głowami.
— Rzeczywiście potrafią dokuczyć — przyznał James, przyspieszając na szosie Fosse. — Ale czasami uda im się
przyhamować czyjeś zapędy. Czy TLR
wiesz, co zrobiono z tymi ślicznymi georgiańskimi kamienicami w Mai— fair?
Ponieważ zobowiązano inwestorów do zachowania fasad, ci wyburzyli wszystko w środku w taki sposób, że fasady same się
zawaliły. Wtedy jakby nigdy nic przeprosili za katastrofę budowlaną i są w trakcie stawiania koszmarnie brzyd-kich
nowoczesnych pudeł. A weźmy choćby taki Greenpeace.
— Błagam, przestań — jęknął Roy z tylnego siedzenia.
— Często uważa się ich za bandę nicponi, wykonujących pozorne działania dla rozgłosu. Tym niemniej to dzięki ich protestom
przeciwko zaśmiecaniu bry-tyjskich plaż wreszcie zaczęto je sprzątać — ciągnął James.
— Ciekawa dyskusja, ale nie zbliża nas do rozwiązania zagadki zabójstwa Robiny i Struthersa — westchnęła Agatha.
— Czy nie mogłabyś zebrać ich wszystkich razem w jednym pomieszcze-niu? — zaproponował James.
— Jako reprezentantka spółki wodnej wysłałabyś im zaproszenia na wspól-ne spotkanie na przykład pod hasłem zakopania
topora wojennego. Zaproś ich na szampana i jakiś poczęstunek. Skuś ich czymś.
— Może to niezły pomysł — skomentowała Agatha po krótkim namyśle.
— Wszyscy poczują się podejrzani. Może to ich zjednoczy. Przemyślę twoją propozycję. Już wiem! Mój ogród ładnie
wygląda. Tam mogłabym zorganizować przyjęcie.
— Pokryję połowę kosztów — zaoferował James. — Nie sądzę, żeby spół-
ka wodna je sfinansowała.
— Może jednak się na to zdecydują. Ponieważ życzą sobie, żebym ich nadal reprezentowała, wystąpię z propozycją
wykonania takiego gestu pojednania. Kiedy skończymy składać zeznania na policji, moglibyśmy podjechać do TLR
siedziby firmy i przedstawić im twój pomysł.
I skończyła się rywalizacja pomiędzy Agathą a Jamesem — pomyślał Roy.
Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli Agatha popracuje jeszcze trochę dla spółki, przysporzy wymiernych zysków jego firmie.
Ponieważ ją zwerbował, zyska opinię kury znoszącej złote jajka.
Agathę dziwiło, że tak świetnie dogadała się z Jamesem, mimo że jeszcze niedawno darli ze sobą koty. Ale w zasadzie nigdy
nie potrafiła przewidzieć je-go zachowania.
Przesłuchanie w komendzie przywołało wspomnienia poprzednich wizyt, które składała w tym miejscu wspólnie z Jamesem.
Czy on też je wspominał? A czy wracał myślami do chwil, kiedy się kochali?
Nigdy nie wiedziała, co myśli.
Po złożeniu zeznań pojechali do siedziby spółki wodnej. Panował tam ożywiony ruch, inaczej niż podczas jej poprzedniej
wizyty, kiedy pomieszczenia świeciły pustkami.
Gdy James zaparkował, wyjęła puderniczkę i dokładnie obejrzała w luster-ku swoją twarz. Przed spotkaniem z Guyem
kompleks wieku powrócił.
Zaczekali w recepcji, aż przyjdzie po nich Portia. Powitała uśmiechem Jamesa i Roya, ale nie Agathę. Nosiła świetnie
skrojony żakiet i krótkie spodenki, eksponujące bardzo długie nogi w gładkich czarnych rajstopach.
Zaprowadziła ich do biura zarządu. Tam czekali już na nich Peter z Guyem.
— Co to za delegacja? — spytał Guy.
Agatha wyjaśniła, że wracają z przesłuchania w komisariacie.
TLR
— Czy to znaczy, że zamierzasz jeszcze dla nas popracować? — spytał Peter.
— Właśnie ten temat chciałabym z wami przedyskutować. Te morderstwa wywołały ogromy niepokój w Ancombe.
Pomyślałam, że można zatrzeć złe wrażenie, wydając przyjęcie dla rady gminy.
Guy sprawiał wrażenie rozbawionego.
— Nie sądzę, żeby dziennikarze zechcieli zaszczycić je obecnością —
skomentował z przekąsem.
— Chodzi o gest pojednania, a nie o ściągnięcie prasy.
— Doceniam twoją inicjatywę, ale dość już dla tej wsi zrobiliśmy — odparł
Peter. — Najwyższa pora zacząć zarabiać. Nie widzę powodu inwestowania w imprezę, której nie opiszą w gazetach.
— W takim razie sfinansuję ją sama — odrzekła Agatha. Obecność Jamesa spotęgowała jej wewnętrzną potrzebę
zdystansowania się do Guya. — Zresztą postanowiłam zakończyć współpracę. Inauguracja się odbyła. Woda została
wprowadzona na rynek. Nie potrzebujecie więcej moich usług.
Portia, która siedziała na końcu stołu, wtrąciła nagle:
— Ciągle, wam powtarzałam, że doskonale potrafię wypromować firmę.
Ten cały festyn okazał się kompletną porażką.
— Nie zaplanowałam ani deszczu, ani zabójstwa, ani skandalu z The Pretty Girls — zaprotestowała Agatha.
— Pamiętasz, Guy, jak cię ostrzegałam, że zaproszenie tych panienek to fatalny pomysł? Już wtedy krążyły różne pogłoski.
— Których nie raczyłaś mi powtórzyć — wypomniała Agatha.
TLR
Portia wzruszyła kształtnymi ramionami.
— Nie chcemy cię utracić — zapewnił Guy.
— Pochlebiasz mi, ale czeka mnie wiele innych zajęć — odparła Agatha, wstając. — Powierzcie moje dotychczasowe
zadania waszej słodkiej gwiaz-deczce.
Guy pospieszył, by otworzyć przed nią drzwi.
— Zjesz dzisiaj ze mną kolację?
— Nie mogę. Roy jeszcze u mnie zostaje. Zadzwonię.
Portia odprowadziła ich do recepcji. Agatha pożegnała ją chłodnym skinie-niem głowy i wyszła. Ku swemu przerażeniu
usłyszała, jak James z tyłu zadaje jej pytanie:
— Znalazłabyś czas, żeby pójść kiedyś ze mną na kolację?
Agatha zesztywniała.
— Mój chłopak nie byłby zachwycony, ale proszę mi zostawić numer telefonu — odrzekła Portia ze śmiechem.
Agatha ruszyła przed Royem w stronę samochodu Jamesa. Przystanęła przy nim wściekła jak osa.
— Jest pewien, że jeden z Freemontów popełnił te zbrodnie — pocieszał
Roy. — Dlatego wyciąga ją do restauracji.
Lecz Agatha już widziała oczami wyobraźni, jak James siedzi z piękną Portią przy świecach, jak zaprasza ją do domu na noc
albo zostaje u niej.
— Czy w tej sytuacji obstajesz przy zorganizowaniu przyjęcia? — spytał
TLR
James, gdy do nich dołączył.
— Chyba tak. Spróbuję ich zaprosić na przyszłą niedzielę. Zostaniesz do tego czasu, Roy?
— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, myślę, że powinienem wrócić do Londynu dziś wieczorem — odparł. Doszedł bowiem
do wniosku, że o ile szefowie pochwalaliby podtrzymywanie kontaktów z cenioną współpracownicą, o tyle zmieniliby zdanie
w przypadku bezrobotnej pani Raisin.
Agatha obrzuciła go szyderczym spojrzeniem. Wiedziała, że Roy zawsze na pierwszym miejscu stawiał karierę.
James podwiózł ich do miejsca, w którym Agatha zostawiła samochód. Pojechali za nim do domu. Po powrocie do Carsely
Roy wysiadł pierwszy. Czekał
na nią na schodach. James z Agathą przystanęli przy samochodach na chodniku.
James zapytał:
— Kiedy omówimy sprawy związane z organizacją imprezy, Agatho?
— Czy to znaczy, że chcesz ze mną współpracować?
— odparła półgłosem.
— Zawrzyjmy pokój — zaproponował James. — Proponuję puścić w niepamięć wszystkie złe słowa. Kiedyś dobrze nam się
razem pracowało.
— Zgodą — odparła, nadal rozdarta pomiędzy radością a lękiem, że wraz z bliskością Jamesa powrócą dawne rozterki i
troski. — Może usiedlibyśmy przy telefonie i pozapraszali ich wszystkich?
— Dobrze. Zadzwonimy ode mnie.
— Zaraz wracam, tylko każę Royowi pakować ma— natki.
— Idę do Jamesa zatelefonować do paru osób
TLR
— oznajmiła po powrocie do domu. — Ty tymczasem się spakuj.
Ku jej zaskoczeniu Roy nie zaprotestował, że odsuwa go na boczny tor. Był
nawet zadowolony, że nie będzie słyszała, jak dzwoni do szefa. Jeżeli padną pochwały, przypisze sobie wszystkie zasługi, a
jeżeli nie — zrzuci całą winę na Agathę.
Agatha poszła do chaty Jamesa. Zastała drzwi otwarte. Wkroczyła wprost do pełnego książek salonu.
— Usiądź. Właśnie parzę kawę! — zawołał James z kuchni.
Agatha skorzystała z jego nieobecności, by przypudrować nos. Ledwie zdą-
żyła schować puder do torebki, nadszedł James z dwoma kubkami na tacy.
— Zobaczmy, kogo my tu mamy — zagadnął James.
— Przeciwko współpracy ze spółką wodną głosowali Mary Owen, Bill Allen i Andy Stiggs. Za — Jane Cutler, Angela
Buckley i Fred Shaw. — Wycią-
gnął notatnik.
— Zapisałem tu wszystkie nazwiska i numery telefonów. Jak wypijesz ka-wę, zaczniemy do nich dzwonić. Kto to zrobi?
— Myślę, że ty. Ja budzę w nich bestię — przyznała szczerze.
— Co im zaproponujemy? I skąd pewność, że pogoda dopisze?
— Zaraz ci wytłumaczę — mruknęła z goryczą. — Po pierwsze, niebiosa już dokonały wystarczającego spustoszenia podczas
inauguracji. A po drugie, prognozy długoterminowe są dobre. Sądzisz, że przyjdą? Mary Owen na pewno nie. Ciągle nurtuje
mnie, kto mógł zabić Ro— binę. I czy naprawdę z powodu tej wody. Ciekawe, kto dziedziczy po niej dom i pieniądze.
— Ktoś twierdził, że ma syna. Ale pora wziąć się do pracy. Zacznę od naj-TLR
trudniejszego zadania. Od Mary Owen.
— Powodzenia, ale podejrzewam, że niewiele zyskasz. Poznałeś ją?
— Szczerze mówiąc, wstąpiłem do niej, zanim dołączyłem do stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy. Zupełnie nieźle nam się
rozmawiało.
— Powinieneś był mi powiedzieć!
— Nie zapominaj, że zawarliśmy przymierze.
— No dobra, ale chciałabym zapalić. Wyjdę do ogrodu. Czy zaprosimy tylko członków rady gminy? Nasi znajomi ze wsi
uznaliby za nietakt, gdybyśmy ich pominęli.
— W takim razie przemilcz, że zakończyłaś współpracę ze spółką wodną.
Niech myślą, że nadal prowadzisz z nimi interesy.
Agatha wyszła do małego ogródka. Usiadła na progu i zapaliła papierosa.
Słyszała, jak James rozmawia przez telefon. Ten jego beztroski śmiech!
Miał talent aktorski. Kiedy skończy, powinna go wysondować, zapytać, na czym stoją. Bała się usłyszeć, że na niczym.
— To tylko towarzyskie spotkanie, Mary — przekonywał żarliwie. — Z
szampanem i poczęstunkiem na koszt spółki wodnej. Spójrz na to z innej strony.
Najwyższa pora puścić w niepamięć urazy i dla dobra gminy zawrzeć pokój.
Tak, to doskonała okazja do zbudowania mostów. O której? Dwunasta, dwuna-sta trzydzieści. W takim razie do zobaczenia.
A więc Mary zadeklarowała, że przyjdzie.
Agatha skończyła palić i przerzuciła niedopałek przez żywopłot. Wylądo-TLR
wał akurat u stóp pani Darry, która podniosła go i wrzuciła z powrotem.
— Nie macie popielniczki? — warknęła. — Nie jesteście w mieście.
— Jeżeli tak bardzo zależy pani na czystości środowiska, to proszę zadbać, żeby pani wstrętny kundel nie sikał i nie
defekował koło mojego domu! —
wrzasnęła Agatha.
— A pani niech nie robi z siebie widowiska! — odkrzyknęła pani Darry. —
Widać pani majtki!
Agatha z wściekłością obciągnęła spódnicę za kolana.
Z całego serca życzyła sobie, żeby morderczynią okazała się pani Darry.
Zeby tak wydarzyło się cokolwiek, co sprawi, że zniknie z Carsely.
W podłym nastroju zapaliła drugiego papierosa. Niektórzy lekarze w Wielkiej Brytanii odmawiali leczenia palaczy.
Dlaczego? Zważywszy na wysokie podatki doliczane do cen wyrobów tytoniowych powinni ich obsługiwać za darmo, i to w
pierwszej kolejności. Dlaczego akurat odmawiali palaczom?! A nie pijakom czy otyłym? Cholerne państwo opiekuńcze! Pani
Darry wytrąciła Agathę z równowagi. Pobudziła ją do gorzkich refleksji. Ludzie wrzeszczą, że nie chcą chorować z powodu
biernego palenia, a potem wsiadają do samochodów i odjeżdżają, wyrzucając w powietrze tony rakotwórczych spalin.
Papieros przestał jej smakować. Prawdę mówiąc, po trzech pierwszych z rana wszystkie kolejne miały paskudny smak. Lecz
ledwie człowiek postanowi rzucić, zawsze jakiś purytanin wygłosi kazanie o zgubnych skutkach używek i osłabi wolę walki z
nałogiem. A największą przyjemność człowiek czerpie z palenia raz w roku, w Dniu Bez Papierosa. Dziwne — myślała
Agatha. Gdyby zamiast niego wprowadzono dzień obowiązkowego palenia jednego za drugim, pewnie obrzydziliby je
większej liczbie osób.
— Możesz już wrócić — zawołał ją James. — Wszyscy przyjęli zaprosze-TLR
nie.
Agatha wstała i weszła do środka.
— Czym ich poczęstujemy? — zapytał James.
— Normalnie zaangażowałabym do pomocy kogoś w rodzaju pani Bloxby
— odparła. — Ale ponieważ udajemy, że działamy na zlecenie spółki wodnej, lepiej wynajmijmy firmę cateringową.
Zamówimy na przykład zimnego łososia, sałatki i truskawki ze śmietaną.
— Sezon na truskawki już się skończył.
— Ale ludzie zawsze chętnie je jedzą, bo sama nazwa brzmi kusząco. Tak jak rybę z frytkami, najchętniej w chłodne wieczory.
Takie gorące danie to roz-kosz dla podniebienia, zwłaszcza że bosko pachnie. W rzeczywistości to istna bomba kaloryczna, w
dodatku ciężko— strawna. Godzinami siedzi w żołądku.
— Skąd weźmiemy stoły i krzesła?
— Jest ich tylko sześcioro. Razem z nami ośmioro. Wystarczy mój stół w kuchni. Drugi, na którym ustawimy szampana,
pożyczę w urzędzie gminy.
Chyba nie piją zbyt dużo. Moim zdaniem nie trzeba kupować więcej niż butelkę na głowę.
— Masz rację. Proponuję, żebyś zapłaciła za wszystko. Jak podliczysz koszty, zwrócę ci połowę.
— Czuję, że mogłam nakłonić spółkę wodną do zapłacenia rachunku. Nie naciskałam dość mocno.
— Ale wtedy Freemontowie mogliby zechcieć wziąć udział w imprezie, a nam zależy, żeby zobaczyć, jak radni zachowują się
we własnym gronie.
— Myślałam, że podejrzewasz Freemontów.
TLR
— Do nich też dotrę, okrężną drogą.
Agatha popatrzyła na niego w zadumie.
— A więc znowu działamy razem, James.
— Słucham? — wymamrotał, podnosząc wzrok znad notatek, które właśnie sporządzał. — Ach tak, oczywiście —
potwierdził.
— Nie czujesz się głupio?
— Nie zaczynajmy znowu, Agatho.
No jasne, najłatwiej wszystko przemilczeć — pomyślała Agatha z rozgoryczeniem. — Wspólną przeszłość, miłość, kłótnie i
ból. Teraz udajemy parę zna-jomych, których nie łączy nic prócz wspólnej pasji rozwiązywania zagadek kryminalnych.
— Lepiej pójdę pogadać z Royem.
— Proszę bardzo — zachęcił radośnie.
Po co w ogóle zaczynałam? — wyrzucała sobie w duchu, idąc w stronę chaty. — Czego się spodziewałam? Ludzkiej reakcji?
Od Jamesa? Marzenie ściętej głowy! Cholera!
Roy właśnie schodził po schodach.
— Jak ci poszło z kochasiem?
— Jeżeli masz na myśli Jamesa, lepiej zamilknij. Przyjdą wszyscy.
— A co z moją skromną osobą?
Agatha nagle stwierdziła, że nie ma ochoty na jego towarzystwo. Już planowała, co założy.
TLR
— Odpuść sobie tę jedną imprezę, Roy. Będę zbyt zajęta, żeby się tobą zajmować.
Roy zrobił zbolałą minę.
— Rób jak uważasz, ale nie licz na to, że przylecę na każde wezwanie.
— Sądziłam, że interesuję cię tylko wtedy, gdy mogę pomóc ci w karierze.
— Chyba pojadę wcześniejszym pociągiem — odburknął urażony.
— Najpierw zjemy lunch. Pojedziesz popołudniowym.
Zjedli posiłek w milczeniu.
— Widzisz, nie byłam z tobą do końca szczera — wyznała Agatha przy kawie. — Chciałabym podczas przyjęcia skupić całą
uwagę na Jamesie.
— Szkoda energii, złotko.
— Może masz rację — westchnęła. — Nie kłóćmy się. Zawiozę cię do Oksfordu. Stamtąd odjeżdża więcej pociągów.
— Mogłabyś mi jakoś wynagrodzić przykrość.
—Jak? .
— Zawsze marzyłem o popływaniu tratwą po rzece.
— Co takiego? W Oksfordzie?
-—Tak.
— Dobrze. Skończ kawę, to popłyniemy.
Agatha zdołała znaleźć miejsce do parkowania przy High. Stamtąd poszli piechotą do Magdalen Bridge i dalej po schodach w
dół do przystani.
TLR
—Jeszcze nigdy tu nie byłam — przyznała Agatha. — Nie wiedziałam, że rzeka jest aż tak wąska. A wiele lodzi już
wypłynęło. Na pewno chcesz spróbo-wać?
— O tak, koniecznie! — zakrzyknął Roy z entuzjazmem. — Czytałem o tym w sobotnim dodatku do gazety.
Kiedy poprosili o wypożyczenie płaskodennej łodzi, kapitan zażądał ośmiu funtów za godzinę, dwudziestu pięciu funtów
kaucji i zostawienia dowodów tożsamości.
—Trochę krucho u mnie z pieniędzmi... — zaczął Roy. — Czy mogłabyś...
— Dobrze, zapłacę.
Agatha uiściła żądaną sumę i zostawiła swoje prawo jazdy.
— Czuję, że popełniamy głupstwo — wymamrotała, zajmując miejsce na ławeczce.
Ale Roy zdawał się nie słyszeć.
— Może lepiej byłoby powiosłować do jakiegoś spokojnego miejsca — zasugerowała Agatha na widok wioseł leżących na
płaskim dnie, lecz zignorował
tę uwagę.
Kapitan wypchnął ich na wodę. Roy zanurzył drąg i odepchnął od dna. Tratwa zatoczyła szerokie koło i uderzyła w inną, pełną
studentów.
— Uważaj! — krzyknął jeden z nich.
Roy poczerwieniał ze wstydu.
— Chyba rzeczywiście użyję wioseł — powiedział. Odłożył tyczkę, wziął
wiosła i zaczął wiosłować.
Po kilku nieudanych próbach startu i kolejnych zderzeniach w końcu wy-TLR
płynęli w górę rzeki. Potem wstał i znów chwycił za tyczkę. Agatha położyła się na dnie, ignorując jego nieudolne wysiłki.
Promienie słońca przeświecały przez gałęzie drzew. Po jednej stronie błyszczały szklarnie, po drugiej stał pawilon do gry w
krykieta. Gałęzie wierzb sięgały lustra wody. Wokół panowała cisza i spokój. Nie tak powinna wyglądać typowo angielska
sceneria — myślała Agatha, patrząc na studentów.
— Zawsze wyobrażałam sobie pasażerów w bieli, a damy z parasolkami.
Tymczasem studenci wyglądali bardzo niechlujnie. Robili wrażenie niedoży-wionych. Chłopcy nosili przeważnie czarne
podkoszulki i dżinsy, a długie wło-sy mieli związane w końskie ogony. Reprezentowali różne narodowości. Uderzenie gałęzią
w twarz przerwało jej obserwacje.
— Patrz, którędy płyniesz! — krzyknęła.
— Przepraszam.
Jej myśli poszybowały ku Jamesowi. Czy kiedykolwiek wrócą do siebie?
Czy kiedykolwiek przestanie o nim myśleć? Dlaczego Guy tak niewiele dla niej znaczył? Prawdopodobnie dlatego, że sam
seks nie daje poczucia bliskości.
Prawdziwe więzi tworzy się przez rozmowy, porozumienie duchowe. Być może gdyby wcześniej spróbowała się z nim
zaprzyjaźnić, byłoby inaczej. Najlepiej w ogóle przestań sobie nim zawracać głowę — podszepnął jakiś wewnętrzny głos.
— Popadłaś w obsesję. To chorobliwe. Potrzebujesz egzorcysty.
— Coraz lepiej mi idzie — orzekł Roy.
— Staraj się trzymać kurs. O mało nie staranowałeś tej łódki — upomniała go Agatha.
—To wcale nie takie trudne, Aggie. Poradzę sobie. Wystarczy mocno wbić drąg w dno i trochę się zaprzeć. ..
TLR
Ku przerażeniu Agathy nie zdołał wyciągnąć drąga. Przeleciał nad wodą jakby skakał o tyczce, i wylądował twarzą w trawie.
Tratwa natomiast z impetem pomknęła w przeciwnym kierunku i uderzyła w drugi brzeg. Agatha poderwała się na równe nogi.
Z takim skutkiem, że siła uderzenia wrzuciła ją do wo-dy.
Roy ruszył na ratunek. Gdy jednak już do niej dopłynął, bez skutku usiło-wał złapać ją za włosy.
— Zostaw mnie! Płyń do tratwy! Została w niej torebka! Muszę ją odzyskać! — krzyczała.
Pod obstrzałem zachwyconych spojrzeń japońskich pasażerów innej łódki, Roy zdołał pochwycić cumę i przywiązać ją do
brzegu. Agatha dopłynęła do niego. Pomógł jej wyjść na ląd.
— Cali i zdrowi? — zawołał japoński student z innej łódki. — Bardzo za-bawne. Możemy was sfilmować?
— Nie — odburknęła Agatha, odwracając się do Roya. — Wsiądźmy do tego narzędzia tortur i wróćmy jak najszybciej do
przystani.
Weszli do łodzi pod obstrzałem spojrzeń rozbawionych Japończyków.
— Pociągniemy was — zaproponował jeden z nich.
— Dziękujemy, sami sobie poradzimy! — odkrzyknął Roy.
— Co to, to nie! — zaprotestowała Agatha. — Bylibyśmy wam bardzo wdzięczni.
Siedzieli w łodzi mokrzy i purpurowi ze wstydu, gdy Japończycy holowali TLR
ich z powrotem do przystani. Grupa angielskich studentów czekała tam na swych zagranicznych kolegów. Zaczęli się śmiać i
bić brawo, gdy młodzi cu-dzoziemcy pomagali wysiąść niefortunnym podróżnikom, tak bardzo teraz za-wstydzonym i wciąż
ociekającym wodą.
Gdy człapali przez High Street, ludzie odwracali za nimi głowy i robili wielkie oczy.
— Zawiozę cię na stację — zaproponowała Agatha, gdy wreszcie dotarli do samochodu. — Masz tu swoje bagaże. Możesz
się przebrać w ubikacji dworco-wej.
— Bardzo mi przykro — przeprosił Roy pokornie. — Ale naprawdę całe życie marzyłem o takiej wyprawie.
Agatha nie raczyła skomentować jego słów. Prowadziła samochód w ponurym milczeniu.
— Spróbuj mnie zrozumieć, Aggie. Zakończyłem edukację w wieku piętna-stu lat. Nie poszedłem na uniwersytet. Wszyscy
mamy jakieś marzenia. Zawsze pragnąłem przynajmniej raz spłynąć rzeką w Oksfordzie.
Agatha zwolniła.
— Już wiem, co zrobimy. Wytrzyj się i przebierz na dworcu. Potem weź
taksówkę, pojedź do Marksa i Spencera i kup mi coś suchego do przebrania.
Zabiorę cię na herbatę do Randolpha.
Trzy godziny później Agatha wracała do Carsely w nowej koszulowej bluzce, spódnicy, bieliźnie i bardzo wygodnych butach
na płaskich obcasach. Roy, zadowolony z zaproszenia, usiłował żartować z niefortunnej przygody. Agatha uśmiechnęła się na
jej wspomnienie.
Kiedy skręciła w prowadzącą do wsi drogę, poczuła radość i spokój. Przy-TLR
goda z tratwą w sumie poprawiła jej nastrój.
Od chwili, kiedy wpadła do rzeki, ani razu nie pomyślała o Jamesie...
Tego samego wieczoru poszła na plebanię na zebranie Stowarzyszenia Pań z Carsely. W ogrodzie pani Bloxby poczęstowała
je herbatą i kanapkami. Na szczęście pani Darry nie przyszła. Agatha zabawiała uczestniczki spotkania mocno
podkoloryzowaną opowieścią o przygodzie na rzece.
Później przystąpiły do omawiania planów na przyszłość. Kiedy stowarzy-szenie postanowiło zorganizować koncert amatorów
piosenki żeglarskiej, Agatha omal nie jęknęła ze zgrozy. Nie wyobrażała sobie nudniejszego zajęcia.
Większość występujących nie miała za grosz talentu. Mimo to pchały się na scenę, żeby coś zaśpiewać, choć prawie każda
okropnie fałszowała.
Panie z Carsley od lat z wielkim entuzjazmem wyjeżdżały na podobne kon-certy do sąsiednich wsi. Pani Bloxby wyjaśniła jej
łagodnie, że każdy skrycie marzy o chwili sławy i że to jedyna szansa, żeby ofiarować im upragnione pięć minut. Sama
pastorowa nigdy nie występowała.
Po zakończeniu części oficjalnej rozmowa zeszła na temat morderstw w Ancombe.
— Zaprosiłam na przyjęcie w moim ogrodzie wszystkich członków ich ra-dy gminy — oznajmiła Agatha. — Was nie mogłam
uwzględnić, ponieważ organizuję je na zlecenie spółki wodnej, finansującej to wydarzenie w ramach promocji.
TLR
— Dziwaczna zbieranina — skomentowała panna Simms, sekretarka.
Nosiła białe sandały na wysokich szpilkach, które zostawiały dziury w trawniku plebanii tak głębokie, jak po śledziach od
namiotu.
— Nie narzekam — wyznała kiedyś po cichu żona pastora. — Przynajmniej napowietrza mi ziemię.
— Towarzystwo, które pani zaprosiła, stanowi nie lada wyzwanie. Skaczą sobie do gardła od lat — ciągnęła panna Simms. —
Moim zdaniem nikt z nich nie rezygnuje tylko dlatego, żeby nie dać innym satysfakcji. Bardzo pani współ-
czuję. Czeka panią koszmar.
Ale myśli Agathy krążyły tylko wokół Jamesa. Zastanawiała się, co włożyć, żeby go olśnić.
W dniu imprezy na czystym, jasnym niebie świeciło piękne słońce.
Agatha włożyła sukienkę z jedwabiu w delikatny, kwiatowy wzór i słom-kowy kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony
jedwabnymi różami. Dopilnowa-
ła dostawców, po raz ostatni obejrzała ogród, po czym weszła na górę, żeby poprawić makijaż.
Gdy usłyszała warkot silników przed domem, wyjrzała przez okno. Wyglą-
dało na to, że wszyscy przybyli w tym samym momencie. Mary Owen włożyła koszulową bluzkę w paski i buty na płaskim
obcasie, Angela Buckley — białe bawełniane spodnie i niebieską trykotową bluzeczkę. Jane Cutler przyszła w prostej letniej
sukience w kwiatki typu Liberty.
Agatha poczuła się nadmiernie wystrojona. Pospiesznie zdjęła kapelusz i suknię, by zastąpić je zwykłą bawełnianą spódnicą i
białą bluzką. Zeszła na dół
do gości.
James stał w ogrodzie razem z dostawcami ubrany w wyblakłe dżinsy i ko-TLR
szulkę polo. Agatha uświadomiła sobie z bólem serca, że musiał użyć klucza, który dała mu w dawnych, lepszych czasach.
Ruszyła w stronę gości.
Panowie, Bill Allen, Andy Stiggs i Fred Shaw, pozakładali blezery, koszule z kołnierzykami i krawaty, jakby chcieli
zrekompensować nieformalny strój pań i Jamesa.
Kieszeń Billa Allena została ozdobiona haftem ze złotą nitką.
Wszystkim nalano szampana. Agatha uniosła swój kieliszek.
— Za pojednanie — wzniosła toast. — Choć dzieli nas wiele, uważam, że powinniśmy zostać przyjaciółmi.
— Dlaczego? — spytała Mary Owen.
— Bo milej żyć w zgodzie.
Angela Buckley obrzuciła Agathę podejrzliwym spojrzeniem.
— Mam nadzieję, że nie należy pani do którejś z tych zwariowanych sekt?
— Mnie to przypomina terapię grupową — skomentowała Mary Owen. —
Ludzie należący do różnych stowarzyszeń terapeutycznych uwielbiają takie spędy. Tylko patrzeć, jak każą nam usiąść w kręgu i
publicznie odgrzebywać wszystkie okropności, jakich doświadczyliśmy przed laty.
— Niezły pomysł! — zachichotał Bill Allen.
— Nic dziwnego, że się nawzajem mordujecie — wtrącił James głośno i beznamiętnie.
— To czyste insynuacje! — zaprotestował Andy Stiggs, czerwony ze złości albo na skutek przyduszenia zbyt ciasno
zawiązanym krawatem. — Wszyscy TLR
jesteśmy przyzwoitymi obywatelami. Moim zdaniem za tymi zbrodniami stoi ktoś ze spółki wodnej.
— Też tak myślę — zawtórował mu Bill Allen.
Muskularny Fred Shaw okropnie się pocił.
— Według mojej oceny nie potraficie logicznie myśleć. Ty, Mary, nienawidziłaś Robiny jak zarazy. Ty też, Angelo.
— Nieprawda! — zaprotestowała Mary. — Po prostu uważałam ją za płyt-ką i ograniczoną.
— Obydwie z Angelą mogłybyście się wiele nauczyć od Robiny — odparował Fred. — Była prawdziwą kobietą, a nie taką
zgorzkniałą sekutnicą jak wy obie.
— I kto to mówi! — prychnęła Angela. — Taki prostak jak ty nie rozpoznałby prawdziwej kobiety, nawet gdyby mu usiadła na
kolanach.
-—Jak możecie cokolwiek zrobić dla gminy, skoro całą energię zużywacie na docinki? — Zauważył James. — Czy nikogo z
was nie ciekawi, kto i dlaczego zabił Roberta Struthersa i Robinę Toynbee? Przecież to mógł być ktoś z was.
Nagle zapadła cisza, jakby wszystkich zamurowało.
— Jak to? Niby kto? I dlaczego? — dopytywał Fred Shaw.
— Czemu nie? — odpowiedziała Mary Owen. — Tamtego wieczoru przed zabójstwem widziano cię przecież przed chatą
Robiny. Mogła ci zdradzić, jaką mowę zamierza wygłosić przy murze swojego ogrodu.
— Akurat tylko ja jeden z was ją lubiłem — odrzekł Fred, szarpiąc przycia-sny krawat. Następnie zdjął blezer i podwinął
rękawy koszuli. — Często do niej zaglądałem, podobnie jak Bill i Andy. Tylko ciebie i Angelę zawsze drażniła.
TLR
— Nonsens! — warknęła Angela, zerkając na stół z przekąskami. — Zaczniemy w końcu jeść czy nie? Umieram z głodu.
Na chwilę zapanował spokój, kiedy nakładali sobie jedzenie. Mimo że Agatha wyniosła krzesła do ogrodu, Angela i Mary
usiadły na trawie. Całkiem to rozsądne, ponieważ nie musiały trzymać talerzy na kolanach, ryzykując, że spadną. Reszta poszła
w ich ślady.
James zaczął wypytywać ich o zdanie na temat budowy nowej obwodnicy wokół Ancombe. Fred Shaw wyraził opinię, że ta
inwestycja przyniesie same szkody i doprowadzi do bankructwa właścicieli sklepów, takich jak on, ponieważ kierowcy
zaczną omijać sklepy w centrum. Poparł go Bill Allen, właściciel centrum ogrodniczego.
— Moim zdaniem to dobry pomysł — orzekła Mary.
— Po co nam we wsi tłumy Amerykanów?
— Co ci przeszkadzają Amerykanie? — dociekał Andy Stiggs. — Do diabła z tym krawatem! Dobrze zrobiłeś, Fredzie! —
dodał, zdejmując krawat, a potem blezer.
Jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości — myślała tymczasem Agatha. Przed przyjęciem widziała siebie oczami
wyobraźni, jak stoi we wdzięcznej, kwiecistej sukience na tle bujnej roślinności, a lekki wietrzyk muska delikatne kwiaty na
jej kapeluszu. James w białej koszuli, blezerze i krawa-cie pochylał się ku niej z uśmiechem podziwu. Tymczasem siedział z
pozosta-
łymi na trawie, pałaszował zimnego łososia i popijał szampana. Najwyraźniej rzeczywiście zależało mu wyłącznie na tym, by
lepiej poznać radnych.
— Och, ci Amerykanie! Dla nich wszystko jest takie ciekawe i urocze. Zu-TLR
pełnie jak dzieci.
— Psioczenie na Amerykanów dawno wyszło z mody
— zauważyła Agatha. — Ci, którzy zadają sobie trud, żeby przyjechać tak daleko, to na ogół kulturalni, obyci w świecie
ludzie. Odnoszę wrażenie, że wiedzą o Cot— swold więcej niż sami mieszkańcy.
— Są bezczelni i trywialni. — Mary zerknęła znacząco na Agathę. — Ale wiadomo, ciągnie swój do swego.
— Zamknij się i jedz — ofuknął ją James.
Ku zaskoczeniu Agathy, Mary rozes'miała się i posłała mu niemal kokieteryjne spojrzenie.
— Co pan ma wspólnego z tą spółką wodną? — zapytał Jamesa Andy Stiggs.
— Nic. To Agatha dla nich pracuje. Ja przyszedłem tylko po to, żeby udzielić jej moralnego wsparcia.
Angela popatrzyła zmrużonymi oczami na Agathę. Potem przeniosła spojrzenie na Jamesa.
— No raczej. Bo przecież nie z romantycznych pobudek. Romans Agathy z Guyem Freemontem stał się ulubionym tematem
plotek w obydwu wioskach.
Agatha poczuła, że płoną jej policzki.
— Nie romansuję z Guyem Freemontem — zaprzeczyła tak zdecydowanie, jak tylko potrafiła.
— Nie przejmuj się — wtrąciła Mary. — Angela chciała ci tylko dokuczyć.
Przecież Guy Freemont jest dla ciebie o wiele za młody.
TLR
— Posłuchajcie no wszyscy! — Agatha ostrożnie postawiła talerz i kieliszek na trawie. — Motywem przewodnim tego
przyjęcia była próba zbudowania mostów, nawiązania przyjacielskich stosunków pomiędzy wami. Teraz widzę, że popełniłam
błąd. Zawsze pozostaniecie tacy sami, nawet w obliczu tragedii
— złośliwi, małostkowi i podli. Dobraliście się jak w korcu maku.
Wstała, weszła do domu i po schodach pobiegła prosto do swojej sypialni.
Tam usiadła na brzegu łóżka i tępo wpatrzyła w przestrzeń. Najbardziej zabola-
ły ją uwagi na temat romansu z Guyem. Gdyby te słowa nie zostały wypowie-dziane w obecności Jamesa, nie przykładałaby
do nich tak wielkiej wagi.
Ktoś otworzył drzwi. W progu stanął James.
— Dokonałaś cudu, Agatho — oświadczył.
— Jakiego? — wymamrotała z bezgranicznym zdumieniem.
— Twój wybuch ich pojednał. Wróć ze mną do ogrodu, usiądź cichutko z boku i pozwól im się wygadać. Ale słuchaj uważnie.
Właśnie poruszyli temat zabójstw.
— Jamesie...
Lecz James już schodził po schodach. Agatha z bólem serca podążyła za nim do ogrodu. Usiedli razem na trawie w niewielkiej
odległości od pozosta-
łych.
— Ile szampana zamówiłeś? — spytała Agatha.
— Po butelce na głowę, ale dostawcy przywieźli trochę więcej. I dobrze, bo sporo w siebie wlewają.
— To przez tego kelnera. Co chwila im dolewa.
— Myślę, że ludzie reagują na szampana podobnie jak na twoją rybę z fryt-TLR
kami. Mało komu smakuje, ale każdemu imponuje, że go pije. A teraz słuchaj!
— Tak więc Robina powiedziała mi dzień przed zabójstwem: „Żałuję z ca-
łego serca, Fredzie, że zgodziłam się na to, żeby ta firma korzystała ze źródła".
Tak właśnie mówiła — powtórzył dwukrotnie, już dość mocno wstawiony i jeszcze bardziej zarumieniony Fred Shaw. —
„Dlaczego?" — zapytałem. A ona na to: „Bo teraz ciągle dostaję listy z pogróżkami. Nie pragnę teraz już niczego prócz
świętego spokoju".
— Czy zamierzała powiedzieć coś na ten temat w swoim przemówieniu?
— Być może. Pytałem na policji, co było w tych notatkach, które napisała na maszynie, ale mi nie powiedzieli.
— Spytamy Billa Wonga — szepnął James.
— Czy ktoś z nas wie, jak Robert zamierzał zagłosować? — zapytał Bill Allen.
Wszyscy pokręcili głowami.
— Ty byłaś mu najbliższa, Mary. Mówił ci coś?
Mary również pokręciła głową.
— Mnie nie. Może Jane?
Wszyscy zwrócili wzrok na Jane Cutler. Od początku przyjęcia właściwie nie zabierała głosu. Jej starannie uczesane włosy
lśniły w słońcu. Z nienatural-nie gładkiej twarzy patrzyły stare, zmęczone oczy.
— Twierdził, że lubi trzymać ludzi w niepewności. Zdenerwował mnie.
Nagadałam mu do słuchu. — Potem zwróciła się do Freda Shawa: — Wspomniałeś, że Robina napisała swoje notatki na
maszynie. Kto ci o tym mówił?
TLR
— Policja.
— Dziwne — stwierdziła Jane.
— Niby dlaczego? Tak, proszę jeszcze troszkę — Angela uniosła kieliszek.
— Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek miała maszynę do pisania.
Należała do tych kobiet, które szczycą się tym, że nie potrafią wykonać żadnej pożytecznej pracy. Czy ktokolwiek pamięta,
żeby miała maszynę?
Wszyscy ponownie pokręcili głowami.
— Mogła kogoś poprosić o przepisanie — zauważyła Jane.
— Z tego, co usłyszałem od policjantów, wynika, że to były luźne notatki, a nie pełne przemówienie — powiedział Fred
Shaw.
— Nie wiem, po co się tak nad tym rozwodzicie. Chyba nie podejrzewacie, że zabito ją dlatego, że pisała na maszynie —
zwróciła im uwagę Angela Buckley
Fredowi Shaw rozbłysły oczy.
— Zrozumcie, jeżeli napisała odręcznie, że zmieniła zdanie w sprawie poboru wody, ktoś mógł zniszczyć jej oryginalne
notatki i zastąpić fałszywymi, żeby zmylić trop.
— Kto inny miał w tym interes, jeśli nie spółka wodna? — zauważyła Mary Owen. — Od początku byłam przeciwna temu
przedsięwzięciu.
— Wszyscy o tym wiemy — prychnęła Angela. — Tak bardzo, że zapłaci-
łaś bandzie chuliganów, żeby narobiła zamieszania. Twoja rzekoma troska o środowisko to tylko puste słowa. Sprowadziłaś
do wsi męty społeczne. Zamierzali zacementować źródło. Nasze źródło, Mary, nie twoje.
— Nie wiedziałam, jacy są naprawdę.
TLR
— Nieprawda. Poznałaś ich podczas pierwszej demonstracji, a mimo to nadal im płaciłaś — wypomniała Angela. Oczy jej
płonęły gniewem.
— Jak zeznałam policji, przekazałam pieniądze na to, co uznałam za dobry cel. Nie przypuszczałam, że zorganizują protest.
— Ratujmy Nasze Lisy, Mary? Nie udawaj, że żal ci zwierzątek. Czy wyjawiłaś policji, że należałaś do koła łowieckiego?
— Złożyłam rezygnację w ubiegłym roku.
— Twierdziłaś, że wiek nie pozwala ci już polować.
— Nic takiego wam nie mówiłam. Nie muszę się tłumaczyć przed taką flą-
drą jak ty. Zrozumiałam, że popełniałam błędy. Postanowiłam wynagrodzić środowisku straty, wspierając obrońców zwierząt.
— Niesamowite! — zachichotała Jane Cutler. — W życiu bym nie przypuszczała, że stać cię na takie refleksje. Moim zdaniem
byłabyś w stanie zamordować człowieka gołymi rękami.
— Mam mocne alibi. W przeciwieństwie do ciebie — przypomniała Mary.
— Jak wszyscy przestępcy.
— Uspokójcie się, drogie panie — poprosił Bill Allen, unosząc w górę wielkie, czerwone dłonie. — Od niepamiętnych
czasów wiele nas dzieliło, a mimo to współdziałaliśmy przez całe lata. Mamy dziś piękny dzień i chyba jeszcze sporo
szampana. Proponuję zakopać topór wojenny i korzystać z poczę-
stunku.
— Zabiję tego kelnera — szepnęła Agatha do Jamesa. — Wydamy na nich TLR
fortunę.
— Warto zapłacić każdą cenę. Biorę na siebie koszt trunków.
Członkowie rady gminy zaczęli plotkować między sobą na neutralne tematy, jakby zapomnieli o istnieniu Agathy i Jamesa.
W końcu powsiadali do samochodów, nie bacząc na to, że przebrali miarę w piciu. James z Agathą pomachali im na
pożegnanie i weszli do środka, by podsumować wynik imprezy.
— Gdyby celem przyjęcia naprawdę było pojednanie tego niemiłego towarzystwa, moglibyśmy uznać, że odnieśliśmy sukces
— stwierdziła Agatha.
— Uzyskaliśmy znacznie więcej. Spróbujmy złapać Billa Wonga i spróbo-wać wyciągnąć z niego coś o tych notatkach. I
odwiedźmy siostrę Mary. Jeśli ją kryje, może czymś się zdradzi. Potrzebujemy tylko pretekstu.
— Znalazłam! — Agatha pokazała mu srebrną zapalniczkę. — Należy do Mary. Powiemy, że przypadkiem byliśmy w
Mircester i wstąpiliśmy sprawdzić, czy jej nie odwiedziła, żeby oddać jej własność. Czy któreś z nas może prowadzić
samochód?
— Ja — odrzekł James. — Poprosiłem kelnera, żeby zamiast szampana na-lewał mi musującego soku jabłkowego. Chciałem
zachować trzeźwy umysł.
— Napiję się kawy, zanim tu posprzątają. Bardzo mocnej.
TLR
ROZDZIAŁ VIII
Wyruszyli w drogę. Było pochmurno, a zimny wiatr zwiastował nadejście jesieni. Agatha zauważyła, że im jest starsza, tym
lato wydaje się jej coraz krót-sze, a zimowe wieczory coraz bardziej się wloką. Oczywiście przeprowadzka na wieś zrobiła
swoje. W mieście prawie nie zauważała nadejścia zimy.
— Nie cierpię go odwiedzać w domu — narzekała Agatha. — Ma okropnych rodziców.
— Najpierw zadzwoń i sprawdź, czy możemy wstąpić.
Agatha podeszła do budki telefonicznej i wykręciła numer Billa. Odebrała jego matka.
— Ach, to pani — mruknęła. — Czego pani chce?
— Rozmawiać z Billem — wyjaśniła Agatha cierpliwie.
—To niemożliwe... — zaczęła pani Wong, ale Bill odebrał jej słuchawkę.
TLR
— Przepraszamy, że niepokoimy cię w wolnym dniu — powiedziała Agatha.
— Jacy my?
— Ja i James. Chcielibyśmy cię o coś zapytać.
— Przyjeżdżajcie. Jest u mnie dziewczyna.
— Nie, w takim razie odłożymy spotkanie na inny termin.
— Ależ zapraszam. Chciałbym, żebyście ją poznali.
Agatha zapowiedziała, że przyjdą za dziesięć minut, po czym dołączyła do Jamesa.
— Zaprasza nas, ale jest u niego dziewczyna.
— No to co?
— Bardzo go lubię. Wolę nie patrzeć, jak rodzice niszczą jego kolejną mi-
łość.
— Jeżeli naprawdę jej na nim zależy, rodzice niczego nie zmienią.
— Och, pani Wong zawsze zdoła coś wymyślić.
Podjechali pod nowoczesny, zbudowany z cegły dom rodziców Billa. Stał
w szeregu bliźniaczo podobnych do siebie zadbanych domków.
— Właśnie pijemy po kieliszku przed lunchem. Zamierzałem was zaprosić, ale mama powiedziała, że dla wszystkich nie
starczy.
— W porządku! — zapewniła Agatha. — Zajmiemy ci tylko kilka minut.
— To chodźcie do holu. Poznacie Sharon, a potem zabiorę was do ogrodu i porozmawiamy w cztery oczy.
TLR
Gdy wkroczyli do małego, zimnego holu, zapadła martwa cisza. Sharon, ładna młoda dziewczyna, podniosła na nich wzrok.
Uśmiechnęła się z wyraźną ulgą.
— Może sherry? — zaproponował Bill.
Napełnił dwa małe kieliszki i wręczył im po jednym.
— To Sharon Beck, a to Agatha Raisin i James Lacey — przedstawił
wszystkich.
— Bardzo mi miło — wymamrotała Sharon.
— Ma dzisiaj wolne — warknęła pani Wong. — Nie rozumiem, czemu ludzie zawracają mu głowę w wolne dni.
— Lubisz swoją pracę ? — spytała Agatha Sharon.
— Bardzo. Mam bardzo miłe koleżanki.
— Nie zadawaj się z pracującymi mężatkami — doradził pan Wong.
Znów zapadła niezręczna cisza, po czym pani Wong oświadczyła znienacka:
— Dobrze, że mamy dodatkową sypialnię.
— Dlaczego? — spytała Agatha, żeby przerwać kłopotliwe milczenie.
— Bo jak Bill się ożeni, mogą zamieszkać z nami.
— Nie przypuszczałem, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie mieszkają po ślubie z rodzicami — wtrącił James.
— Nie widzę powodu, żeby się wyprowadzali — odparła pani Wong. —
Jeśli Bill ożeni się z Sharon, ona urodzi dzieci i zrezygnuje z pracy, a on sam nie zarobi na czynsz.
TLR
Sharon miała minę przerażonego zwierzątka.
— Przykro mi, że przeszkodziłam w rodzinnym przyjęciu — powiedziała Agatha. — Czy możemy cię prosić na słówko, Bill?
— Oczywiście. Chodźmy do ogrodu.
— Tylko wracaj szybko! — rozkazała pani Wong. — Upiekłam pasztet pa-sterski.
Ogród urządził Bill. Jego piękno kontrastowało z chłodnym, choć dusznym wnętrzem.
— Więc co chcecie wiedzieć? — zagadnął.
— Podobno Robina Toynbee napisała swoje notatki na maszynie — powiedział James.
—Tak.
— Ale nie miała maszyny — przypomniała Agatha.
— Nie. Nie znaleźliśmy jej. Rozpytujemy po wsi, czy nie poprosiła kogoś, żeby je dla niej przepisał.
— Co w nich było?
— Niewiele. Krótkie wytyczne typu: powitać gości. Podkreślić korzyści dla wsi wynikające ze współpracy ze spółką wodną.
Zaledwie dwie krótkie strony.
— Nie sądzisz, że to dziwne, zważywszy na brak maszyny?
— Badamy tę sprawę.
— Fred Shaw odwiedził ją poprzedniego wieczoru — oznajmił James.
— Wiemy. — Bill zerwał zwiędniętą różę. — Przyszedł, żeby nas o tym poinformować. Mówił, że wystraszyły ją anonimowe
listy, ale chyba wszystkie TLR
spaliła. Nie znaleźliśmy ani jednego.
— Zaczekaj. Coś sobie przypomniałam. Fred Shaw pragnął sam wygłosić mowę inauguracyjną. Nie wiedziałam, jak go
powstrzymać. Zapowiedział, że mnie odwiedzi, żeby przedyskutować ze mną jej treść, ale nie przyszedł.
— Mógł zmienić zamiar, kiedy usłyszał, że wystąpią The Pretty Girls.
— Racja. Ale jest bardzo próżny i apodyktyczny. I coś jeszcze. Andy Stiggs i Robert Struthers nie przepadali za sobą. Andy
pragnął poślubić panią Struthers. Oskarżał Roberta, że mu ją zabrał.
— Ale dlaczego miałby zamordować Robinę Toynbee? — spytał Bill.
— Ponieważ był przeciwny współpracy ze spółką wodną.
— Billu! — wrzasnęła pani Wong z wściekłością, stając w progu. —
Idziesz czy nie? Właśnie mówiłam Sharon, że po ślubie musi dopilnować, żebyś regularnie jadał posiłki.
— Już idę, mamo.
— Nie zaręczyłeś się jeszcze, prawda? — spytała Agatha.
— Nie, ale wiesz, jak to z matkami bywa. Zawsze mają nadzieję.
— Tak właśnie bywa z matkami — westchnęła ciężko Agatha w drodze powrotnej. — Zwłaszcza z tą jedną. Czy Bill nie
widzi, że płoszy mu ukochane?
Ależ skąd! Ubóstwia swoich rodziców i nie dostrzega w nich skazy.
— Tym lepiej dla niego. Czy ty ubóstwiałaś swoich?
— Moi prawie nigdy nie trzeźwieli. Nie mogłam się doczekać, żeby od nich uciec. A twoi?
— Byli wspaniali. Tata zmarł dziesięć lat temu. Mama przeżyła go tylko o TLR
rok. Bardzo go kochała.
— Na co zmarli?
— Tata na udar, a mama na raka.
— Tylu ludzi choruje ostatnio na nowotwory. Muszę rzucić palenie.
— Podobno hipnotyzer z Mircester osiąga świetne wyniki. Czytałem o nim artykuł w „Cotswolds Journal". Dam ci do
poczytania.
— Już to widzę. Ja i hipnotyzer.
— Czy pamiętasz, gdzie mieszka pani Darcy?
— Jeżeli wrócisz do centrum, to stamtąd pokażę ci drogę.
Wkrótce skręcili w cichy zaułek, gdzie mieszkała siostra Mary Owen.
— Stań tutaj — poleciła Agatha. — Dalej pójdziemy pieszo. Nie zapamię-
tałam dokładnie miejsca. Przyjechaliśmy tu po ciemku.
Wysiedli i powędrowali dalej.
— Chyba to gdzieś tu, koło bzu i latarni.
— Wzdłuż ulicy rosło kilka krzaków.
— Mimo wszystko spróbujmy.
Otworzyła im jakaś obca kobieta. Okazało się, że pani Darcy mieszka pod numerem dwadzieścia dwa.
Ruszyli we wskazanym kierunku.
Gdy dotarli na miejsce, drzwi otworzyła im pani Darcy we własnej osobie.
Od progu obrzuciła oboje pogardliwym spojrzeniem.
TLR
— Ach, to pani — mruknęła na widok Agathy. — A to kto?
— Pan James Lacey.
Pani Darcy nosiła okulary w szylkretowej oprawie i wykrochmaloną sukienkę z bawełny. W świetle dnia nie przypominała do
złudzenia swej siostry.
Była od niej niższa.
— Czego chcecie? — spytała.
— Próbujemy pomóc w wykryciu sprawcy tych okropnych morderstw —
odrzekł James z czarującym uśmiechem. — Poza tym Mary zostawiła u pani Raisin srebrną zapalniczkę. Ponieważ akurat
przejeżdżaliśmy przez Mircester, postanowiliśmy oddać ją pani — rzekł, wręczając jej zapalniczkę.
— Co was obchodzą te morderstwa? Mogłabym jeszcze zrozumieć, że ta kobieta lubi wtykać nos w cudze sprawy, ale pan
wygląda mi na dżentelmena.
— Moim zdaniem pani przede wszystkim powinno zależeć na odnalezieniu sprawcy.
— Niby dlaczego?
— Ponieważ jest pani siostrą Mary Owen.
— No to co?
Kobieta wyprowadzająca psa przystanęła nieopodal i słuchała z zaciekawieniem.
— Lepiej wejdźcie — mruknęła pani Darcy.
Zaprowadziła ich do mrocznego salonu o zielonych ścianach, na których wisiały ciemne obrazy.
Agatha i James usiedli obok siebie na sofie. Pani Darcy stanęła przed ko-TLR
minkiem.
— Co zarzucacie Mary?
— Pani siostra zapłaciła członkom stowarzyszenia Ratujmy Nasze Lisy za zorganizowanie demonstracji przy źródle.
— Nie ma na to dowodów. Mary wsparła organizację społeczną z dobrego serca.
— Szczerze wątpię, czy obchodzi ją los lisów — odparła Agatha.
— Nie sądzę, żeby miała pani jakiekolwiek pojęcie o ochronie środowiska
— odburknęła pani Darcy, odwracając się do Jamesa.
— Nie widzę powodów do tak nieuprzejmego zachowania wobec pani Raisin — upomniał ją James. — Chyba że to skutek
niepokoju o siostrę.
— Nie dała mi powodu do zmartwień. Podążacie fałszywym tropem. W
dniu zabójstwa Roberta Struthersa spędziła u mnie wieczór. Niby dlaczego mia-
łaby go zabijać? Obrażacie ją, posądzając o popełnienie zbrodni. Zjadłyśmy razem kolację. Ponieważ nie zasłoniłam okien,
kilku sąsiadów widziało nas przy stole.
— O której godzinie?
— Zaczęłyśmy o siódmej. Nie jadam późnych kolacji.
— A o której poszłyście spać?
— Około dziesiątej. Rano Mary poszła do sklepu za rogiem po gazety i mleko. Po śniadaniu wróciła do Carsely. Proponuję
zostawić dochodzenie policji. A teraz chciałabym wrócić do swoich zajęć...
Kiedy wyszli na zewnątrz, Agatha złapała Jamesa za ramię.
TLR
— Mary miała mnóstwo czasu, żeby wpaść do Carsely i zamordować Roberta Struthersa — zauważyła.
Lecz James pokręcił głową.
— Ciężko mi w to uwierzyć. Ktoś mógłby rozpoznać jej samochód w Ancombe.
— Nie musiała jechać własnym. Mogła wziąć od siostry i zostać u niej na noc, żeby mieć alibi.
James uśmiechnął się.
— Wiem, że bardzo byś chciała, żeby to Mary okazała się winna zbrodni, ale moim zdaniem niepotrzebnie tracisz czas. Lepiej
sprawdźmy Freda Shawa.
— Moglibyśmy chociaż wstąpić do tego sklepu i spytać, czy naprawdę ku-piła mleko i gazety.
— Policja na pewno już to zrobiła.
— Mimo wszystko...
— No dobrze, chodźmy.
Sklep na rogu jako jeden z nielicznych zachował charakter ubiegłej epoki.
Sprzedawano w nim nie tylko artykuły spożywcze i gazety, ale też pocztówki, upominki i worki nawozów ogrodniczych. Za
ladą stał niski, zasuszony męż-
czyzna.
— Pomagamy policji w prowadzeniu dochodzenia
— oświadczył James, migając sprzedawcy przed oczami kartą kredytową.
Było dość ciemno, karta kredytowa mogła udawać nawet harmonijkę ustną.
TLR
— Powiedziałem policji wszystko, co wiem. Siostra pani Darcy przyszła tu następnego ranka po zabójstwie. Kupiła „The
Express", „The Daily Telegraph" i pół kwarty mleka.
— Czy jest pan pewien, że to była panna Owen? — spytała Agatha.
— Tak. Widziałem ją już wcześniej. Prócz tego powiedziała coś w tym rodzaju: „Znów odwiedziłam siostrę. Wolałabym,
żeby sama sobie robiła zakupy".
— Ale panna Owen i pani Darcy są do siebie bardzo podobne.
— Pani Darcy nosi okulary, a jej siostra nie.
— Ale gdyby je sobie pożyczyła, czy zauważyłby pan różnicę?
— Myślę, że tak. Panna Owen zawsze chodzi w spodniach, a pani Darcy w sukienkach.
James ujął ramię Agathy.
— To nam wystarczy. Dziękujemy. Nie będziemy pana dłużej niepokoić.
— Widzisz? Nie można wykluczyć, że pani Darcy kryje siostrę. Powinni-
śmy powiedzieć Billowi — przekonywała Agatha w drodze do samochodu.
— Wiesz, co mnie niepokoi? — odparł James z posępną miną. — Że sklepikarz poinformuje panią Darcy o naszej wizycie.
Jeżeli złoży skargę na policji, otrzymam upomnienie za udawanie ich człowieka.
— Na pewno tego nie zrobi.
— A ja przewiduję, że tak. Opowie innym klientom, że praktycznie oskar-
żyliśmy panią Darcy o stworzenie alibi dla siostry. Mam nadzieję, że nie skoń-
czymy na sali sądowej. Lepiej jedźmy uprzedzić Billa.
TLR
Słuchając ich relacji, Bill poczerwieniał z gniewu.
— Tym razem posunęliście się za daleko. Jeżeli was oskarży, nie zdołam was wybronić. Dajcie sobie spokój z tą sprawą. Nie
powinienem was zachęcać.
— Ale coś dla ciebie odkryliśmy — przypomniała Agatha błagalnym tonem.
— Nie. Narobiliście tylko szkody. W niczym wam nie mogę pomóc. Miejmy nadzieję, że nikt nie wniesie skargi.
— Dokąd teraz? — spytała Agatha, gdy z komendy policji wyszli na parking.
— Do Freda Shawa?
— Czuję się podle. Jak uczennica zbesztana przez nauczyciela. Niemal uwierzyłam, że jestem złym człowiekiem. Nie
wysłuchałam tylu obelg od tak wielu ludzi od czasu pierwszego zabójstwa.
— Niepotrzebnie się obwiniasz — rzucił James niedbale, jakby bujał my-
ślami gdzie indziej. — Chodźmy do Freda.
Wyjechali z Mircester. Był koniec sierpnia. Liście na drzewach już zaczynały żółknąć. W powietrzu dało się wyczuć jesienny
chłód. Agatha pomyślała, że każdej zimy, gdy nad polami wisi mgła, a drogi pokrywa go— łoledź, zamie-ra w niej chęć życia.
Pomyślała, że dobrze byłoby wyjechać do jakiegoś sło-necznego zakątka świata, uciec od mrozów i bożonarodzeniowej
gorączki zakupów, ale żal jej było zostawić koty. Przyrzekła sobie, że kiedy umrą, nie weźmie następnych. Wyjazdy przestały
jej sprawiać przyjemność, ponieważ zawsze dręczył ją niepokój o ich nastrój i los.
TLR
Wróciła myślami do Guya. On przynajmniej dostarczał jej wrażeń. Mimo że nie zawsze należały do pozytywnych. Z jednej
strony rozpierała ją duma z atrakcyjnej zdobyczy. Z drugiej dręczyła obawa, czy ludzie nie pomyślą, że jest dla niego za stara.
A co miała z Jamesa? Prowadził samochód tak spokojnie, jakby nie martwi-
ło go, że napytali sobie biedy. Gdyby rzeczywiście wpadli w tarapaty, pewnie wyjechałby gdzieś, zostawiając ją, żeby sama
poniosła konsekwencje.
Nie wiedziała już, co do niego czuje. Gdyby coś ich łączyło, wszystko już dawno wyglądałoby inaczej. Tymczasem odnosiła
wrażenie, że ich znajomość przechodzi nieustanny regres.
Doprowadzi sprawę morderstwa do końca, jeżeli jakiś koniec w ogóle na-stąpi, i zakończy znajomość z Jamesem.
Po przyjeździe do Ancombe zaparkowali przed sklepem Freda Shawa. Wła-
śnie obsługiwał klienta. Gdy wysiedli z auta, zawołał:
-— Zaraz do was przyjdę.
Sprzedał cztery baterie, pożegnał klienta i podszedł do nich.
— Czego chcecie? — zapytał, nie kryjąc niechęci.
— Zadać kilka pytań — odrzekł James.
— W czasie przerwy na lunch zamykam sklep. Chodźcie ze mną na zaplecze.
Zamknął drzwi i zaciągnął żaluzję. Potem wskazał im kierunek ruchem głowy. Podążyli w ślad za nim na tyły.
TLR
— Czego chcecie? — powtórzył. Tym razem nie zaproponował whisky.
— Przeczuwamy, że życie w Ancombe nie wróci do normy, póki morderca nie zostanie wykryty — zaczął James.
— Co mi do tego? Policja nad tym pracuje.
— Ale jest pan wyjątkowo bystrym człowiekiem interesu — spróbowała go ułagodzić Agatha.
Z dobrym skutkiem. Rysy Freda w mgnieniu oka złagodniały.
— Rzeczywiście dostrzegam wiele rzeczy, których inni nie widzą — przyznał już znacznie uprzejmiej.
— Słyszałam, że Andy Stiggs kochał się w nieżyjącej pani Struthers. Musiała być znacznie młodsza od męża.
— Tak, była. Poza tym Andy uważał, że to on powinien przewodniczyć radzie gminy. Teraz zostanie przewodniczącym.
— Sądzi pan, że mógł zamordować też Robinę?
— Nigdy nie twierdziłem, że zabił Roberta. Ale ciągle krążył wokół Robiny. Niewykluczone, że coś widział.
— Jego negatywne nastawienie do współpracy ze spółką wodną musiało popsuć ich wzajemne relacje — zauważyła Agatha.
— Liczył na to, że namówi Robinę do zmiany zdania.
Agatha popatrzyła na niego w zadumie. Zastanawiała się, kiedy najlepiej napomknąć o zaplanowanym przemówieniu. Na razie
spytała zamiast tego:
— Czy Andy Stiggs kiedykolwiek się ożenił?
TLR
— Tak, z Ethel Fairweather. Żeby wynagrodzić sobie stratę. Fatalnie trafił.
Nie zaznał szczęścia w małżeństwie, ale byli razem aż do jej śmierci. Wziął sobie sekutnicę, ale zawsze to Roberta obwiniał,
że zrujnował mu życie. Rozu-miecie, co mam na myśli?
— Gdzie mieszka? — spytał James. — Znam adres, ale nie wiem, gdzie stoi jego dom.
— Drugi po lewej za kościołem.
— Nigdy nie przyszedł pan przeczytać mi swojego przemówienia — wytknęła Agatha.
— Jakiego przemówienia?
— Tego, które zamierzał pan wygłosić na festynie.
— Kiedy usłyszałem, że wystąpi ten zespół, doszedłem do wniosku, że mnie pani nie zechce.
Lecz Agatha doskonale pamiętała, że ściągnęła The Pretty Girls dosłownie w ostatniej chwili. Póki Fred myślał, że otwarcia
imprezy dokona Jane Harris, nie miał powodu rezygnować z wystąpienia.
— Nie uważa pan, że Mary Owen mogła maczać w tym palce? Z tego, co ustaliłam, wynika, że jednak nie popadła w tarapaty
finansowe. Zapłaciła tym demonstrantom.
— Jest wystarczająco dorodna, silna i podła — odparł Fred. — Ale stawiam na Andy'ego Stiggsa.
— Kiedyś podejrzewał pan Mary Owen.
TLR
— Naprawdę? Nie przypominam sobie.
— Zajrzymy do Andy'ego Stiggsa — zaproponował James po opuszczeniu sklepu.
— Jak go podejść?
— Tak samo jak Freda. Powiemy, że pragniemy wyjaśnić zagadkę.
Chatę Andyego Stiggsa — ładny domek z miejscowego kamienia — pokry-to ostatnio nową strzechą. Otaczała ją urocza
mieszanina staromodnych kwiatków': lewkonii, niecierpków, ostróżek, łubinów i róż. Dominowały róże.
Andy Stiggs właśnie plewił rabatkę. Gdy podeszli do furtki, wyprostował
plecy.
— Czego? — warknął.
Och, gdyby tak pracować w policji! — marzyła Agatha. — Człowiek oznajmiłby: „Chcielibyśmy zadać panu parę pytań" i
sprawa załatwiona.
— Akurat byliśmy we wsi, więc pomyśleliśmy, że wstąpimy na chwilkę —
odparł James.
— Po co? — dopytywał dalej, otrzepując duże dłonie z ziemi.
— Jako wiceprzewodniczący i przyszły przewodniczący rady gminy na pewno wie pan, co się dzieje we wsi.
— Co to was obchodzi? Nie mieszkacie tu.
— Bez wątpienia zależy panu na wykryciu zabójcy.
— Oczywiście że tak, ale odpowiedź nasuwa się sama. Ktoś z tej spółki wodnej. Idę o zakład, że Robina zmieniła zdanie.
Dlatego ją utłukli.
— Tylko w kryminałach przedsiębiorcy zakradają się po kryjomu, żeby TLR
mordować niewygodnych ludzi.
— Nie widzi pani tego, co oczywiste, tylko dlatego, że ten Guy Freemont zawrócił pani w głowie.
— To nie ma nic wspólnego ze sprawą! — wykrzyknęła Agatha czerwona ze wstydu.
— Moim zdaniem ma i to bardzo wiele. Inaczej po co taki młody człowiek nawiązywałby romans z osobą w pani wieku?
— Wystarczy — upomniał go James. — Pan również należy do kręgu podejrzanych. O ile mi wiadomo, Robert Struthers
zabrał panu miłos'ć życia.
— To było dawno temu.
— Czasami urazy narastają z upływem lat.
Andy podniósł motykę i pogroził im.
— Wynoście się stąd. Idźcie i nie wracajcie albo...
— Co pan zrobi? — spytał James. — Zabije nas? Chodźmy, Agatho.
— Rozbolała mnie głowa — jęknęła Agatha, gdy wsiedli do samochodu. —
Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, wrócę do domu i położę się na chwilę.
— Sądzę, że i tak dużo zrobiliśmy jak na jeden dzień — odpowiedział James.
Pół godziny później Agatha wpełzła pod kołdrę w swojej sypialni i ułożyła się w pozycji embrionalnej. Czuła, że nie da rady
kontynuować śledztwa. Przerażała ją perspektywa wysłuchiwania kolejnych obelg od członków rady gminy.
Mimo ciepłego dnia i ciepłego koca trzęsła się jak osika. Odebrano jej spo-TLR
kój i poczucie bezpieczeństwa, jakie niegdyś dawało Carsely. Znów została sa-ma na złym, wrogim świecie.
Telefon zadzwonił głośno i natarczywie. Wsparła się na łokciu i popatrzyła na aparat. Czyżby James dzwonił? Nie. Na pewno
Roy spróbuje ją namówić na przyjęcie nowego zlecenia czy coś w tym rodzaju. Niech sobie dzwoni na zdrowie. Za kilka
minut odsłucha nagranie z poczty głosowej.
Odczekała jeszcze chwilę i wybrała numer 1571.
— Masz jedną nową wiadomość — poinformował starannie modulowany głos. — Jeśli chcesz odsłuchać...
— Tak — mruknęła i wcisnęła odpowiedni klawisz.
— Nie wciśnięto żadnego klawisza. Czy chcesz odsłuchać wiadomość?
— Tak! — wrzasnęła Agatha wyprowadzona z równowagi i zaczęła nerwowo dociskać przycisk z jedynką.
Musiała jeszcze chwilę zaczekać. Szorstki głos oznajmił:
— Mówi Mary Owen. Proszę do mnie przyjść tak szybko, jak to możliwe.
Agatha wpadła w popłoch.
— O Boże! — myślała gorączkowo. — Dowiedziała się, że wypytywali-
śmy właściciela sklepu. Muszę zawiadomić Jamesa.
Ale James nie odbierał telefonu. Agatha wstała z łóżka, umyła się i ubrała.
Nagle przestała odczuwać potrzebę szukania wsparcia u Jamesa. Wolała sama załatwić sprawę.
W drodze do dworu w Ancombe zachodziła w głowę, czy Mary zamierza TLR
podać ją do sądu za najście, naruszenie prywatności czy pod jakimś innym za-rzutem.
Mary otworzyła drzwi.
— Proszę za mną — rozkazała.
Wprowadziła ją do ciemnego salonu z niskim, belkowanym sufitem, pełne-go wypchanych zwierząt i pampasowej trawy w
mosiężnych dzbankach. Wystrój wnętrza przypominał Agacie salony z horrorów.
— Proszę siadać — warknęła Mary.
— Dziękuję, postoję — odparła Agatha na wypadek, gdyby musiała ratować się pospieszną ucieczką.
— Świetnie. Wywołała pani skandal w dzielnicy mojej siostry, wypytując miejscowego sklepikarza. Jeżeli jeszcze raz zrobi
pani coś podobnego, spotka panią przykry wypadek.
Agatha odstąpiła krok do tyłu.
— Usiłowaliśmy tylko ustalić fakty — tłumaczyła. — Jeżeli jest pani niewinna, nie ma się pani czego obawiać.
— Co pani sobie wyobraża?! — Mary chwyciła ją za ramię i zaciągnęła przed wielkie lustro nad kominkiem. — Nie jest pani
damą tylko przeciętną kobietą w średnim wieku. Jakim prawem wtyka pani nos w nie swoje sprawy? —
Dała jej jeszcze jednego szturchańca. — Proszę stąd wyjść i zapamiętać sobie raz na zawsze: jeszcze jeden taki incydent, a
dopadnę panią!
Agatha odjechała, kompletnie załamana. Nawet nie zerknęła we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy Mary ją obserwuje.
Nie chciała jej więcej widzieć.
Wysiadała z auta przed swoim domem, gdy nadeszła pani Darry z jazgotli-TLR
wą kupką sierści na smyczy, zwaną przez nią psem.
— Pani Raisin! — zawołała.
Darry czy Darcy, obydwie takie same jędze! — pomyślała Agatha. Wycią-
gnęła klucze, otworzyła drzwi i szybko zatrzasnęła je za sobą.
Oparta plecami o drzwi, ciężko dyszała.
Zadzwonił dzwonek.
— Proszę odejść! — krzyknęła.
— Czy dobrze się czujesz, kochana? — dobiegł ją z drugiej strony łagodny głos pani Bloxby.
Agatha otworzyła drzwi i natychmiast wybuchnęła płaczem.
— Chodźmy do kuchni — zaproponowała pastorowa, ujmując drżące ramię Agathy.
Agatha otarła oczy rękawem. Żona pastora zaprowadziła ją do kuchni i delikatnie posadziła na krześle.
— Zrobię ci mocną, słodką herbatę — zaoferowała. Włączyła czajnik i wręczyła Agacie paczkę chusteczek higienicznych,
które znalazła na kuchennym blacie.
Agatha wytarła nos.
— Przepraszam — wykrztusiła. — Zbyt wiele na mnie spadło.
— Zaczekaj, aż zaparzę herbatę. Jak wypijesz, to wszystko mi opowiesz.
Wkrótce, ściskając kubek w garści, Agatha wyrzuciła z siebie wszystko, co jej leżało na sercu: wstyd z powodu romansu z
Guyem, niepewność co do Jame-TLR
sa i wreszcie lęk po groźbach Mary Owen.
— Ciekawa sprawa z tą Mary — skomentowała pastorowa.
— Czy uważasz, że skoro mi groziła, to mogła ich zabić?
— Niekoniecznie. Ale jeśli obydwie z siostrą są tak uczciwe i szczere, jak twierdzą, to dlaczego nie złożyły skargi na policji?
— Może to zrobiły.
— Czy możesz to ustalić?
— Zaczekaj chwilę. Spróbuję zadzwonić do Billa.
Odetchnęła z ulgą, gdy go zastała.
— Co tam znowu, Agatho? Co tym razem wymyśliłaś? — spytał ostrym tonem.
Powtórzyła mu groźby Mary, a potem spytała:
— Czy ona albo jej siostra złożyły skargę na mnie i na Jamesa?
— Dzięki Bogu nie.
— Nie sądzisz, że to dziwne? Gdyby były tak niewinne, jak twierdzą, po-szłyby na policję.
Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu Bill stwierdził:
— Ale ty właśnie składasz skargę, że Mary Owen ci groziła.
— Sama nie wiem, Bill. Nie mam świadków. Zadzwoniła do mnie i zostawiła wiadomość, żebym do niej przyszła.
— Zachowałaś ją?
-—Tak.
TLR
— To jej nie kasuj. Chciałbym ją usłyszeć. Ale jej też złożę wizytę.
— Czy jesteś pewien, że nie ma kłopotów finansowych?
— Tak. Sprawdziliśmy jej konto bankowe. Jest całkiem zamożna.
— Więc czemu Fred Shaw twierdził coś wręcz przeciwnego?
— Pytałem go o to. Ponieważ sama wykonywała wszelkie prace w domu i ogrodzie, tylko z rzadka wynajmując człowieka do
pomocy, doszedł do wniosku, że nie stać jej na wynagradzanie pracowników. Zostaw to mnie.
Gdy odłożył słuchawkę, Agatha dołączyła do pani Bloxby w kuchni.
— Ani Mary, ani jej siostra nie doniosły na nas na policję.
— Naprawdę zadziwiające — zauważyła pastorowa. — Żal mi ciebie, gdy widzę cię tak roztrzęsioną.
— To przez te wszystkie docinki na temat romansu z Guyem. Czuję się jak wywłoka.
— Nie bierz ich sobie do serca. Weź pod uwagę, że masz do czynienia z mnóstwem wystraszonych ludzi. Każdy jest
podejrzany. Wiedzą o tym, więc wylewają na ciebie swoje rozgoryczenie. Dla nich jesteś obca. I dlatego uważają cię za
wroga.
— Nie przyszło mi to do głowy. Przed twoim przyjściem zatrzasnęłam drzwi przed nosem pani Darry. To potwór w ludzkiej
skórze.
— Niestety, chyba muszę ci przyznać rację. Ale głowa do góry! Ostatnio sarka, że Carsely ją rozczarowało, że to okropna
wieś. Czuję, że wkrótce nas opuści.
— Miejmy nadzieję. Ta kobieta to istne utrapienie.
Po wyjściu pani Bloxby Agatha poszła na górę, umyła twarz i nałożyła ma-TLR
kijaż. Pójdzie do Jamesa i przedstawi przebieg wizyty u Mary. Och, gdyby tak wziął ją w rmiona i przytulił!
Zebrała się na odwagę, poszła i zadzwoniła do drzwi.
Po chwili James stanął w progu.
— Co cię sprowadza, Agatho?
— Nie zaprosisz mnie do środka?
— Jestem zajęty. Właśnie się pakuję.
— Dokąd wyjeżdżasz?
— Do Londynu.
— Po co?
— W sprawach prywatnych.
Agatha poczuła się tak brutalnie odtrącona, że nawet nie wspomniała o Ma-ry.
— No to cześć — mruknęła i odeszła.
James popatrzył na nią ze zniecierpliwieniem. Czuł, że jest smutna i nawet otworzył usta, żeby ją zawołać, ale zrezygnował.
Wrócił do środka, żeby do-kończyć pakowanie.
Po powrocie Agatha zadzwoniła do Roya. Nie chciała zostać sama. Liczyła na to, że Roy przyjedzie, jeśli go poprosi.
— Zmieniłaś zdanie, Aggie? — zapytał, gdy usłyszał jej głos.
— W jakiej sprawie?
— Współpracy ze spółką wodną. Postanowiłaś ją jednak kontynuować?
TLR
-— Nie.
— Więc dzwonisz z czystej przyjaźni?
— Chciałam zapytać, czy nie przyjechałbyś do mnie na weekend.
Lecz szef zaprosił go wcześniej na grilla. Nie zamierzał odrzucać tak waż-
nego zaproszenia, zwłaszcza że szef miał córkę na wydaniu.
— Wybacz, złotko, ale nie mogę. Może innym razem.
— No to cześć.
Agatha tępo patrzyła na telefon. Kusiło ją, żeby spakować walizkę, pojechać na lotnisko Heathrow, wsiąść w pierwszy lepszy
samolot i odlecieć w nieznane.
Zadzwonił telefon. Agatha ostrożnie i pełna obaw sięgnęła po słuchawkę.
— Agatho! — zawołał Guy z drugiej strony. — Brakuje mi ciebie. Czy zjadłabyś ze mną kolację w sobotę?
— Sama nie wiem...
— Daj się skusić. Miło mi będzie znowu cię zobaczyć. Zabiorę cię do tej francuskiej restauracji w Mircester. Co ty na to?
Przyjechałbym po ciebie o ósmej.
— Zgoda — odparła.
Po odłożeniu słuchawki przemknęło jej przez głowę, dlaczego nikt inny, do wszystkich diabłów, jej nie chce.
Do piątku niemal zdołała odzyskać spokój. Długie spacery, uczestnictwo w miłym zebraniu Stowarzyszenia Pań z Carsely oraz
wiadomość, że pani Darry wyjechała na wakacje, przywróciły jej równowagę psychiczną.
TLR
W piątek późnym wieczorem postanowiła odwołać randkę z Guyem. Wła-
śnie sięgała po słuchawkę, gdy telefon zadzwonił. Podniosła ją z niepokojem. W
jednej chwili powróciły wszystkie dawne lęki.
— Tu Portia Salmond — poinformował oziębły głos z drugiej strony. —
Myślę, że powinnyśmy porozmawiać.
— Słucham.
— Nie przez telefon. Czy mogłaby pani tu przyjechać?
— Gdzie?
— Mieszkam przy Glebe Street 5, niedaleko opactwa w Mircester.
— Znam je. Ale dlaczego teraz? Jest późno.
— Nie zajmę pani dużo czasu.
Ciekawość zwyciężyła.
— Daj mi pół godziny.
Jechała przez spokojne po minionym dniu ulice. Później skręciła w A-44 i szosę Fosse. Na dworze zapanował chłód. Lato
minęło.
Prawdę mówiąc, przyjęła propozycję Portii głównie po to, żeby się dowiedzieć, czy James wyciągnął ją na kolację.
Odnalazła Glebe Street, wąską, brukowaną, ciemną uliczkę. Na niebie nad jej końcem świecił księżyc. Potężna bryła opactwa
górowała nad domami po lewej stronie.
Stare angielskie opactwa i katedry zawsze bardziej przypominały Agacie o potędze państwa i korony niż o Bogu.
TLR
Zaparkowała samochód. Nieduży, zadbany dom numer pięć nasuwał skojarzenie z domkiem dla lalek. W oknach paliły się
światła. Agatha zastukała w drzwi pretensjonalną mosiężną kołatką w kształcie roześmianego demona.
Po drugiej stronie zastukały obcasy. Niebawem w progu stanęła Portia. Jasne włosy błyszczały w świetle lampy z holu.
— Proszę wejść.
Zaprowadziła ją do małego, utrzymanego w odcieniach zieleni salonu. Zielony dywan, zielone obicia na sofie i dwóch
fotelach, w oknach złocisto-zielone zasłony.
— Proszę usiąść. Postanowiłam postawić sprawę jasno — oświadczyła nagle Portia.
— Słucham.
— Mam romans z Guyem Freemontem — oznajmiła Portia.
— Naprawdę? — spytała Agatha, choć w gruncie rzeczy nie bardzo ją to zaskoczyło.
— Tak. Nie traktuje pani serio. Myślę, że ma kompleks matki. Proszę go zostawić w spokoju.
— Jesteście małżeństwem albo narzeczeństwem?
-— Nie.
— W takim razie, jakim prawem mi rozkazujesz, złotko?
— Ośmiesza się pani. Wszyscy się z pani śmieją. Pewnego dnia ktoś w biu-TLR
rze spytał, czy ta starsza pani, którą widział z Guem, jest jego matką.
Agatha wstała. Poczuła, że dopada ją zmęczenie. Nie zapomniała jednak ję-
zyka w gębie. Sprawę skwitowała krótko, lecz dobitnie.
— Wypchaj się, głupia suko. Nie licz na to, że osiągniesz moją pozycję w branży public relations przez łóżko. Nie ty jedna
rozkładasz nogi. Dziennikarze mają po uszy małych, głupich dziwek. Nie dzwoń do mnie więcej i trzymaj się ode mnie z
daleka.
Po tych słowach ruszyła ku drzwiom. Portia ruszyła za nią.
— Guy zaprasza panią jutro na kolację. Proszę mu odmówić!
— Odwal się! — ryknęła Agatha.
Odepchnęła ją szturchańcem w żebra, wypadła na dwór jak burza i otworzyła drzwi samochodu.
— Ostrzegam panią! — krzyknęła Portia.
— Czekaj cierpliwie w kolejce, maleńka.
Agatha wsiadła do auta i odjechała. Tak mocno ściskała kierownicę, że zdrętwiały jej dłonie. Zbyt wiele na nią spadło. Mimo
to postanowiła iść na tę randkę z Guyem. Nie pozwoli na to, żeby rozkazywała jej smarkula.
TLR
ROZDZIAŁ IX
Następnego ranka Agathę odwiedził Bill Wong. Robił wrażenie załamane-go i wyczerpanego.
— Jak ci poszło z Mary Owen? — spytała Agatha.
— Zaprzeczyła wszystkiemu. Twierdzi, że twoje zarzuty były wyssane z palca i że uważa cię za osobę niezrównoważoną.
Pozostałych obelg wolę nie powtarzać.
— Widzę, że załamała cię ta sprawa.
— Nie tylko mnie, Agatho. Przede wszystkim Sharon. Z początku znajdowała coraz to nowe wymówki, żeby nie iść ze mną na
randkę. A to czeka na mamę, a to myje głowę. W końcu spytałem wprost, czy ze mną zrywa. Wtedy potwierdziła, zupełnie nie
rozumiem, dlaczego. Tak dobrze się rozumieliśmy.
Agatha wzięła głęboki oddech.
TLR
— Nie przyszło ci do głowy, Bill, że może twoja mama ją odstraszyła?
— Mama? W jaki sposób?
— Naciskając na ślub i proponując, żebyście z nimi zamieszkali.
— A co w tym złego?
— Żadna młoda mężatka nie chce mieszkać z teściami, choćby nawet za nimi przepadała.
— Przecież gdyby Sharon to nie odpowiadało, powiedziałaby mi o tym.
— Niekoniecznie. Jeszcze nawet się nie oświadczyłeś. Mogła pomyśleć, że tylko rodzice naciskają na małżeństwo.
Bill zatopił palce w gęstych, ciemnych włosach.
— Nigdy o tym nie pomyślałem.
Agatha pokręciła głową. Bill wykazywał nieprzeciętną inteligencję w ści-ganiu przestępców, ale wobec dziewczyn był
bezradny jak dziecko.
— Ale dość o moich sprawach sercowych. Co u ciebie?
— Beznadziejnie. James wyjechał. Podejrzewam, że przewidywał kłopoty ze strony Mary Owen i jej siostry, więc ewakuował
się, zostawiając mnie na lo-dzie.
— To do niego niepodobne.
— Jak najbardziej. Tak samo postąpił na Cyprze. Tak więc idę dziś do restauracji z Guyem Freemontem, choć wcale nie mam
ochoty. W dodatku Portia usiłowała mnie zniechęcić...
— Portia? Portia Salmond? Ta sekretarka?
TLR
— Tak, właśnie ona. Twierdzi, że ma romans z Guyem-
— Co za zamęt! Zależy ci na Guyu?
Agatha westchnęła.
— Tylko wtedy, gdy cierpi moje ego, jak teraz. Pochlebia mi, że młodszy mężczyzna, w dodatku przystojny, szuka mojego
towarzystwa. Ale nie chcę, żeby mnie z nim widziano. Jestem kompletnie rozbita. Chyba pojadę do Marksa i Spencera w
Cheltenham, kupię trochę jedzenia i zrobię kolację u siebie.
— Nie zarezerwował stolika?
— Pewnie tak, ale rezerwację zawsze można odwołać. Potrzebuję spokoju i ciszy, żeby powiedzieć mu w cztery oczy, że z
nim zrywam.
— A więc miałaś z nim romans!
— Szokuje cię to?
— Nie. Raczej nie. Ale traktuję cię jak przyjaciółkę, dlatego nigdy nie my-
ślałem o tobie w takich kategoriach. Trochę mnie zaskoczyłaś. To tak, jakby człowiek usłyszał, że jego matka ma kochanka.
Stanął jej przed oczami obraz zgryźliwej pani Wong. Przemknęło jej przez myśl, że może warto by zapomnieć o miłości,
romansach, dietach i kosmetycz-kach, spokojnie utyć, nosić workowate sukienki rozmiarów namiotu i opychać się
wysokokalorycznymi pysznościami.
Nagle zapragnęła, żeby Roy zmienił zdanie i ją odwiedził. Odwoła randkę, wyciągnie go do knajpy i urządzą sobie ucztę.
— Znaleźliście tego kota?
— Nie. Ani śladu persa w okolicy. Agatha wsparła podbródek na dłoniach.
TLR
— Myślałam o tych wszystkich radnych. Z początku trudno mi było uwierzyć, że któryś z tak szacownych obywateli mógłby
popełnić zbrodnię. Ale im głębiej człowiek zagląda pod powierzchnię, tym więcej odkrywa zawiści, niechęci i wzajemnych
urazów. Czy wiecie, gdzie zostały napisane notatki Robiny?
— Nie. Tkwimy w martwym punkcie.
— Zaczynam podejrzewać Andy'ego Stiggsa.
— Wiceprzewodniczącego rady? Dlaczego?
— Wygląda mi na gwałtownika. Od lat żywił urazę do Roberta Struthersa za to, że poślubił miłość jego życia. Po stracie
ukochanej Andy ożenił się z pierwszą lepszą, a potem o przegrane życie obwiniał Roberta. Poza tym nie aprobował pomysłu
współpracy ze spółką wodną. Mało tego! Uważał, że to on powinien piastować funkcję przewodniczącego.
— Nic na niego nie wskazuje. Cały kłopot z tym towarzystwem polega na tym, że nie sposób wytypować mordercę na
podstawie faktów z przeszłości.
— Tym niemniej Mary Owen zapłaciła awanturnikom za zorganizowanie zadymy.
— Z całą pewnością to wredna baba.
— Jak oni wszyscy — potwierdziła Agatha. — Zniosłam tyle zniewag i gróźb, że pewnie ucieszy cię wiadomość, że daję za
wygraną.
— Nareszcie rozsądna decyzja, Agatho. Czasami wydaje się, że policja działa bardzo wolno, ale wciąż trzymamy rękę na
pulsie. W końcu wykryjemy sprawcę. Muszę jednak przyznać, że i mnie dopadło znużenie. Na resztę dnia wezmę sobie wolne.
TLR
Agatha pojechała do Cheltenham i kupiła produkty na kolację: mus z łososia i kaczkę w sosie pomarańczowym. Oczywiście
sprawdziła, czy dania można odgrzać w kuchence mikrofalowej. Na deser wzięła gęsty pud— ding toffi. Ku-piła jeszcze
bukiet warzyw i ziemniaki w sosie serowym, również do szybkiego odgrzania. Nie wiedziała, czy pasują do kaczki, ale nie
zadała sobie trudu, żeby kupić surowe.
Po zapakowaniu wiktuałów do bagażnika przemierzyła promenadę. Zaglą-
dała do drogich butików w nadziei, że wypatrzy sukienkę, która w jakiś cudow-ny sposób ujmie jej lat. Niestety, bez rezultatu.
Po powrocie do domu schowała żywność do lodówki. Potem poszła na gó-
rę, żeby położyć się na godzinę i poczytać. Ale zasnęła kamiennym snem. Obudziła się dopiero o szóstej wieczorem.
Gdy spojrzała na budzik przy łóżku, wydała okrzyk przerażenia i poderwała się na równe nogi. Zeszła na dół, żeby nakryć stół
w jadalni, odkurzyć salon i przygotować drewno do napalenia w kominku.
Potem wróciła na górę, wzięła kąpiel i zaczęła przeglądać odzież w poszukiwaniu czegoś eleganckiego, a jednocześnie
wygodnego. W końcu wygrzebała długi purpurowy kaftan ze złotą lamówką, którego nie wkładała od lat. Stwierdziła, że jej
pasuje. Był luźny, wygodny, a mimo to wyglądał jak strój wieczorowy.
Nałożyła jeszcze staranny makijaż i wyszczotkowała włosy do połysku.
Zamierzała wstać sprzed toaletki, gdy spostrzegła w lustrze, że ubrania, któ-
TLR
re nosiła poprzedniego dnia, leżały bezładnie na kupie w kącie pokoju. Mimo że nie przewidywała, że Guy ponownie zobaczy
jej sypialnię, uznała, że nie powinny leżeć tutaj, lecz w koszu na brudną bieliznę.
Podniosła je i zaniosła do łazienki. Zanim go jednak zamknęła, w świetle stuwatowej żarówki ujrzała coś, od czego zaparło
jej dech. Zastygła w bezruchu ze wzrokiem wbitym w granatową bluzkę. Delikatnie ją podniosła. Tył był ob-leziony białą
sierścią. Bez wątpienia kocią!
Pognała do sypialni i obejrzała spódnicę, którą włożyła poprzedniego wieczoru. Przylgnęły do niej dwa białe włosy.
Usiadła bezwładnie na łóżku. Mary Owen! Z całą pewnością ona.
Lecz nagle stanął jej przed oczami obraz Mary, warczącej: „Proszę siadać".
Przecież wtedy Agatha odmówiła. Może kłaki przykleiły się w innym momencie?
Potem ujrzała inny obraz: Portię. Siedziała na jej sofie, gdy Portia jej ubli-
żała i groziła.
Musi zadzwonić do Billa! Przypomniała sobie, że wspominał, że weźmie wolne. Sięgnęła po książkę telefoniczną abonentów
prywatnych i wykręciła domowy numer.
— Co tam znowu? — powitał ją po drugiej stronie wściekły głos pani Wong.
— Tu Agatha Raisin. Muszę natychmiast porozmawiać z Billem.
— Kąpie się. Nie wyciągnę go z wanny.
Agatha wzięła głęboki oddech.
—Trudno. Chciałam go poinformować, że Sharon jest w ciąży.
TLR
Agatha słyszała, jak po drugiej stronie pani Wong gwałtownie nabiera powietrza. Potem zastukały obcasy. Agatha wytężyła
słuch.
— Brednie! Na pewno żartuje! — dobiegły ją gwałtowne protesty Billa.
Zaraz potem podszedł do telefonu.
— Co ty wyczyniasz, Agatho? O mało nie przyprawiłaś mamy o zawał.
— Posłuchaj. Musiałam to zrobić. Do ubrań, które miałam na sobie podczas wizyty u Portii, przylgnęła kocia sierść. Biała!
— Nigdy o niej nie pomyśleliśmy — przyznał Bill. — Zaraz ją sprawdzimy. Dobra robota, Agatho.
Pierwszy raz w życiu Bill zignorował natarczywe dopytywania matki.
Ubierał się w wielkim pośpiechu. Już ruszał ku wyjściu, gdy telefon ponownie zadzwonił. Chwycił słuchawkę, nim matka
zdążyła jej dosięgnąć.
— Tu James Lacey! — usłyszał zaniepokojony głos z drugiej strony. —
Słuchaj uważnie!
Bill go wysłuchał. Gdy skończył, jęknął:
— Chryste! A Agatha zaprosiła go na wieczór.
Wcześniej tego samego dnia James zaprosił starego przyjaciela na lunch w centrum Londynu. Wspominali dawne czasy. W
końcu stwierdził, że dłużej nie zniesie towarzyskiej pogawędki o niczym. Spytał znienacka:
— Czy dowiedziałeś się czegoś o braciach Freemont?
Jego kolega, Johny Birrel, odparł:
— Rozpytywałem wszędzie. Pożyczyli z banków bajońskie sumy, żeby za-TLR
inwestować w spółkę wodną.
— A więc nie wrócili z Hongkongu bogaci? Pewnie to naiwność z mojej strony, ale uważałem, że wszyscy przedsiębiorcy
dorobili się tam fortuny.
— Nie wszyscy — zaprzeczył Johny. — Spędziłem tam kilka lat. O Guyu Freemoncie krążyła pewna plotka. Przypuszczam, że
chciałbyś ją usłyszeć.
— Oczywiście.
— Handlowali ciuchami, wyzyskiwali pracowników. Tutaj wpadli w tarapaty, ale w Hongkongu świetnie im szło. Ale to tylko
niesprawdzone pogłoski.
— Jakie? Co o nich mówiono?
— Że Guy oszalał na punkcie jakiejś Chinki. Zwodziła go trochę, kokieto-wała, a potem porzuciła. Szeptano, że ją zgwałcił.
Potem o niej zapomniał. Cóż, była tylko Chinką. Takie typy jak Guy Freemont deklarują miłość, ale nie sza-nują kobiet. Lecz
panienka ma bardzo bogatego i wpływowego ojca. Przypuszczalnie nie istniał żaden dowód prócz jej oskarżenia, zwłaszcza że
niejednego zwodziła. Nie wiadomo dokładnie, co dalej zaszło, ale chodziły słuchy, że Guy z bratem stracili cały majątek, żeby
go wykupić z opresji. Wszystkie te wydarzenia miały miejsce tuż przed przejęciem Hongkongu przez Chińczyków. Weź
pod uwagę, że te informacje mogą być mocno przesadzone. Znasz mentalność naszych rodaków z zagranicy. Jeden coś doda,
drugi ubarwi i przekazuje dalej.
James wstał, zerknął na zegarek.
— Pozwól, że zapłacę i umknę. Muszę dotrzeć z powrotem na wieś tak szybko, jak to możliwe.
W drodze powrotnej James pożałował, że nie dołączył do grona posiadaczy telefonów komórkowych, którymi tak pogardzał.
Samochód, który dotąd tak dobrze mu służył, nagle odmówił posłuszeństwa. Jakiś motocyklista przystanął i TLR
użyczył mu swojej komórki.
Potem musiał czekać na pomoc drogową. Ponieważ jego samochód blokował przejazd, kierowca lawety zasugerował, że
odwiezie go prosto do warsztatu na przegląd.
James poczerwieniał ze wstydu, gdy roześmiany mechanik poinformował
go, że samochód działa bez zarzutu, ale zabrakło mu benzyny.
Nim zdołał zatelefonować do Billa, słońce zaczęło zachodzić. James doszedł do wniosku, że niepotrzebnie panikuje. Odkrył
wprawdzie, że Guy Freemont jest niegodnym zaufania człowiekiem i prawdopodobnie gwałcicielem, ale to nie znaczyło, że
również mordercą. Zresztą nie musi gwałcić Agathy, że-by ją zdobyć — dodał w myślach z goryczą.
Gdy jednak w głosie Billa Wonga informującego go o ponownej randce Agaty z Guyem usłyszał strach, lęk powrócił.
— Nie dzwoń do Agathy — ostrzegł Bill. — Jeżeli Guy jest winny, nie chcemy go spłoszyć. Nie mam czasu opowiedzieć ci
reszty. Właśnie tam jadę.
Agatha podeszła do drzwi i wpuściła Guya do środka.
— Czyżby padało? — spytała na widok kropli, błyszczących na jego płasz-czu.
— Właśnie zaczęło. Gotowa?
— Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść kolację tutaj. Daj mi płaszcz.
Pomogła mu go zdjąć i poszła powiesić na wieszaku w sieni. Od chwili, gdy zadzwoniła do Billa, jej umysł przestał
pracować. W kółko krążyło jej po TLR
głowie jedno, jedyne pytanie: dlaczego Portia zamordowała dwoje ludzi, jeśli rzeczywiście ona to zrobiła? Nie znajdowała
innego wyjaśnienia prócz choroby psychicznej. Tylko czy powinna powiedzieć Guyowi?
Lecz gdy powoli odwieszała płaszcz, doznała olśnienia. Guy miał romans z Portią. Bez wątpienia ją odwiedzał. Kocia sierść
przylgnęła do jego ubrania.
Przeniósł i jeden włos na spodnie Roberta Struthersa. Tylu ludzi wykrzyczało jej w twarz, że Freemontowie popełnili te
zbrodnie, a ona, Agatha Raisin, słynna pani detektyw, znakomita specjalistka od promocji, wciąż im nie wierzyła. No bo
przecież nikt nie morduje dla reklamy. A może jednak?
Najlepiej zadzwonić do Billa. Lecz Bill Wong pewnie przesłuchuje Portię.
Jeśli znajdzie u niej kota, a stwierdzi, że jest niewinna, skupi uwagę na Guyu.
Dzięki Bogu poinformowała go, że Guy do niej przyjedzie.
Powoli wróciła do salonu, rozpaliła w kominku.
— Nie zaproponujesz mi nic do picia? — spytał Guy zza jej pleców.
Agatha w mgnieniu oka oprzytomniała.
— Przepraszam. Zamyśliłam się. Może whisky?
— Bardzo proszę. Z odrobiną wody sodowej.
Agatha nalała mu duży kieliszek, a sobie dżinu z tomkiem.
— Cieszę się, że zgodziłaś się ze mną spotkać — powiedział Guy. — Już myślałem, że mnie porzuciłaś.
— Nigdy naprawdę nie zostaliśmy parą — wymamrotała, żeby zyskać na czasie. Jeżeli Bill znalazł kota i powiązał zabójstwo
z Guyem, policja wkrótce tu przyjedzie.
— Ja uważałem, że tak. TLR
— Dziwne. Wczoraj Portia Salmond wezwała mnie do siebie i oświadczyła, że jesteście kochankami.
— Byliśmy, dawno, dawno temu, Agatho.
— Niemożliwe. Dopiero co założyliście spółkę wodną. Zatrudniłeś ją w tym roku.
— Ale znałem znacznie wcześniej.
— Z Hongkongu?
Guy lekko zmarszczył brwi.
— Sprawdzałaś mnie?
— Oczywiście. Kiedy zaproponowaliście, żebym was reprezentowała, za-dałam parę pytań na temat waszej przeszłości.
— I co mój pracowity aniołeczek wykrył?
— Że handlowaliście odzieżą i przenieśliście się tutaj, kiedy Hongkong został przekazany Chińczykom. Okropnie mi żal tych
nieszczęsnych mieszkań-
ców. Wszyscy powinni dostać brytyjskie paszporty.
— Nie przesadzaj, Agatho. Przecież też są Chińczykami.
— No to co? To przecież istoty ludzkie, a wcześniej byli obywatelami bry-tyjskimi.
Guy z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Nigdy nie posądzałem cię o liberalne zapatrywania. Ale dajmy spokój polityce. To nudne. Lepiej powiedz coś o sobie.
Postanowiłaś odpocząć na za-służonej emeryturze?
TLR
— Tak. I zamierzam korzystać z wolności. Jak idzie interes z wodą?
— Świetnie. Eksportujemy do Europy, a wkrótce również do Ameryki.
Wszystko dzięki dobrej reklamie.
— Nigdy tego nie zrozumiem. Kiedy patrzę na etykietkę wody z Ancombe z uśmiechniętą trupią czaszką, nie potrafię myśleć o
niczym innym, jak tylko o śmierci pana Struthersa. Zawsze widzę jego rozbitą głowę i zanieczyszczoną krwią wodę, wirującą
w kamiennej niecce.
— Nie widzisz, Agatho, że na tym polega tajemnica sukcesu?
— Na czym?
— Na umiejętnej promocji produktu. Ostatnio wypuszczono na rynek nowy napój zdrowotny. Na etykietce umieszczono liść
konopi indyjskich. Napój nie posiada oczywiście żadnych właściwości odurzających, ponieważ zawarty w nim ekstrakt
pochodzi z męskich okazów, a tylko żeńskie rośliny zawierają narkotyk. Czy myślisz, że ludzie go kupują dla zdrowia? Wręcz
przeciwnie! Liczą na to, że ich odurzy.
— Chyba za tobą nie nadążam. Woda z Ancombe nie zawiera nic prócz wody.
— Usiłowałem ci to kiedyś wyjaśnić. Wszystkie istoty ludzkie mają skłon-ności autodestrukcyjne. Wielu ludzi chodzi do aptek
po środki nasenne, pobu-dzające albo uspokajające. Ale ponieważ kupują je w aptece, wmawiają sobie, że służą ich zdrowiu.
Piją w knajpach na umór, ale gardzą ćpunami. Wegetaria-nie pochłaniają masę. cukru. A moim zdaniem nic lepiej nie zachęca
do palenia niż ostrzeżenie o jego szkodliwości na pudełku. Ludzi fascynuje śmierć, Agatho, tak jak widok ze skraju przepaści.
Nigdy bardziej nie bali się śmierci niż w obecnej epoce.
TLR
— Nie mogę się z tobą zgodzić — zaprotestowała Agatha. — Myślę, że mają bardzo krótką pamięć, nic więcej. Owszem,
woda z Ancombe zyskała światowy rozgłos dzięki dwóm zabójstwom. Ale wkrótce o nich zapomną. Bę-
dą tylko pamiętać, że gdzieś o niej słyszeli. Nie wierzę, że makabryczne skojarzenia działają jak wabik.
Agatha zapaliła papierosa.
Guy wyciągnął z kieszeni wycinek z gazety.
— Ach tak? Proszę, przyniosłem ci ten artykuł o hipnotyzerze z Mircester.
Naprawdę chcesz rzucić palenie, prawda?
— Bardzo — skłamała. W gruncie rzeczy wcale nie zamierzała zrywać z nałogiem. — Naleję ci jeszcze jeden kieliszek, a
potem przygotuję kolację —
zaproponowała.
— Idę z tobą.
— Nie. Zostań. Nie lubię, jak ktoś mi patrzy na ręce.
Podała mu drugi kieliszek, poszła do kuchni i zamknęła za sobą drzwi. Zastanowiła ją ta teoria śmierci jako dobrego chwytu
reklamowego. Czyżby jednak Guy popełnił te zbrodnie? Rozłożyła mus z łososia na talerze. Kaczkę nale-
żało podgrzać w mikrofalówce, a potem razem z już zagrzanymi ziemniakami i warzywami przełożyć do piecyka.
Ależ wyszła na idiotkę! James wciąż obwiniał Freemontów. Jakże będzie z niej kpił!
Popatrzyła na zamknięte drzwi kuchni. Może by tak zadzwonić na komisariat?
TLR
Ostrożnie podniosła słuchawkę i wybrała numer komendy. Spytała o Billa, ale odpowiedziano jej, że wyszedł.
— Proszę mu powtórzyć, że jest u mnie Guy Freemont — nalegała. — Jestem przekonana, że to on zabił tych ludzi. Nazywam
się Agatha Raisin. Nie.
Nie mam czasu czekać, aż mnie połączycie z kimś innym...
Usłyszawszy szmer za drzwiami, pospiesznie odłożyła słuchawkę.
Koty łasiły się do jej nóg. Otworzyła drzwi kuchni i wyrzuciła je do ogrodu.
— Tam będziecie bezpieczne — szepnęła.
Znacznie później dziwiła się sobie, że sama nie wybiegła i nie umknęła w jakieś bezpieczne miejsce.
Włożyła kaczkę do kuchenki mikrofalowej, wzięła dwa talerze z musem z łososia i zaniosła do jadalni. Postawiła je, zapaliła
świece, po czym przeszła do salonu. Guy stał przed kominkiem.
— Dzwoniłaś gdzieś? — zapytał.
— Podsłuchiwałeś? — rzuciła lekkim tonem.
— Nie. Kiedy podnosisz słuchawkę w kuchni, telefon w pokoju wydaje jedno brzęknięcie.
— Tak. Do pastorowej, pani Bloxby.
Rysy Guya stężały, a oczy dziwnie błyszczały w blasku ognia. Zrobił krok w jej kierunku.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Policja — pomyślała Agatha.
— Otworzę.
TLR
Guy złapał ją za ramię.
— Nie chcesz zostać ze mną sam na sam?
Uważnie obserwował jej twarz. Agatha usiłowała zrobić tak zdumioną i ob-rażoną minę, jak w normalnych okolicznościach.
W końcu ją puścił.
— No dobra.
Agatha ruszyła ku drzwiom. Gdy je otworzyła, ujrzała w progu panią Bloxby.
Agatha zrobiła wielkie oczy. Następnie oznajmiła celowo podniesionym głosem:
— Właśnie mówiłam Guyowi, że dzwoniłam do ciebie przed chwilą i że do nas idziesz — mówiła, zawzięcie mrugając
powiekami, żeby pastorowa potwierdziła jej słowa.
— Przyniosłam ci kawałek biszkoptu z owocami i bitą śmietaną. — Pani Bloxby wyciągnęła przed siebie miseczkę.
— Chodź. Poznasz Guya.
— Skoro masz gościa, nie będę przeszkadzać.
— Zostań. Wypij z nami chociaż jeden kieliszek — błagała Agatha.
— Będzie nam bardzo miło — zawtórował jej Guy, stając za plecami Agathy.
— Miło mi pana poznać, panie Freemont — przywitała go pani Bloxby. —
Nie zabawię długo. Jak mówiłam do Agathy przed chwilą przez telefon, bardzo chciałam, żeby spróbowała mojego ciasta.
TLR
Guy robił teraz wrażenie zupełnie odprężonego. Napięcie sprzed kilku minut znikło bez śladu.
— Weź ciasto, Agatho, a ja przygotuję pani Bloxby coś do picia.
Pani Bloxby wręczyła Agacie miseczkę i wstawiła parasol do stojaka w sieni.
— Co za okropny wieczór — zagadnęła. — A tu tak cieplutko. Zawsze lu-biłam siedzieć przy kominku. Poproszę tylko
kieliszek sherry.
Agatha usiadła. Właściwie dopiero teraz dotarło do niej, że prawdopodobnie gości u siebie bezwzględnego mordercę.
Sparaliżował ją strach.
Pani Bloxby przeniosła pogodne spojrzenie z Agathy na Guya.
— Chodzi pan do kościoła?
— Słucham?
— Pytałam, czy chodzi pan do kościoła.
— Dlaczego?
— Jako żona pastora pragnę pozyskać jak najwięcej dusz.
Agacie przemknęło przez głowę, że pani Bloxby wie, z kim ma do czynienia. Zadawanie pytań tak osobistej natury nie leżało
w charakterze pastorowej.
Guy roześmiał się z zakłopotaniem.
— Cóż, prawdę mówiąc, na ogół tylko dwa razy do roku: w Boże Narodze-nie i Wielkanoc. Nie należę do gorliwych
wyznawców.
— Czy nie obawia się pan o swoją nieśmiertelną duszę?
TLR
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— A powinien pan. Wszyscy zostaniemy osądzeni w dniu Sądu Ostatecz-nego.
— Nie chciałbym pani obrazić, ale moim zdaniem to stek bzdur. Jak człowiek umiera, to już koniec. Ostateczny. Potem nie ma
nic.
— I tu się pan myli.
— Skąd pani wie? Bóg pani powiedział?
Pani Bloxby upiła łyk wiśniówki i popatrzyła w zadumie na płonące polana.
— Nie. Ale obserwuję ludzi. Dostrzegam w nich zarówno dobro, jak i zło.
Zauważyłam też, że choć drogi sprawiedliwości bywają kręte, zawsze w końcu zwycięża.
— Sprawiedliwość? — powtórzył Guy ostrym tonem.
Agatha omal nie jęknęła.
— Tak. Widziałam wielu złych ludzi, którzy liczyli na to, że umkną wymiarowi sprawiedliwości, ale w końcu nie uniknęli
cierpienia.
— W ogniu piekielnym?
— Tak, ale przechodzili przez piekło tu, na ziemi, za życia. Wierzę, że ten, kto zamordował biednego pana Struthersa i Robinę
Toynbee też będzie cierpiał
męki.
— Niekoniecznie. Uniknie ich, jeżeli policja nie znajdzie sprawcy. — Guy wstał. — Przeproszę was na chwilę. Zostawiłem
papierosy w kieszeni płaszcza.
— Weź mojego — zaproponowała Agatha. — Nie wiedziałam, że palisz.
— Jeszcze mało o mnie wiesz.
TLR
Guy wyszedł. Agatha posłała błagalne spojrzenie żonie pastora.
— Nie przesadzaj — wyszeptała niemal bezgłośnie.
Guy wrócił i stanął w progu. Miał na sobie płaszcz.
Celował w nie z małego, kieszonkowego rewolweru.
— Zabawa skończona — oświadczył. — Zabieram was na przejażdżkę.
Wsiądźcie do samochodu. Tylko nie próbujcie żadnych sztuczek, bo zastrzelę was obie.
— Dlaczego nam to robisz? — jęknęła Agatha.
— Zamknij gębę i ruszaj! Ale już!
Kiedy wyszli na dwór, warknął do Agathy:
— Ty prowadzisz. Ta świętoszka niech siądzie obok. Jeden fałszywy ruch i po was. Jedź do Ancombe — rozkazał, gdy
usiadła za kierownicą.
Agatha straciła resztki nadziei. Policja nadjedzie z innego kierunku. Nie zobaczą ich. Zimna lufa rewolweru uwierała ją w
kark.
Pani Bloxby siedziała obok niej w milczeniu z rękami złożonymi do modli-twy. Agatha miała ochotę wrzasnąć, że modły nic tu
nie pomogą.
— Skręć w Moreton na Stratford — rozkazał Guy.
Agatha posłuchała. Nie pozostało jej nic innego, jak wypełniać polecenia.
Obok leżała torebka, którą z przyzwyczajenia zgarnęła po drodze. Czy ma w niej coś, co mogłoby posłużyć jako narzędzie
obrony? Nożyczki do paznokci?
Odpadają. Ale nosi małe opakowanie lakieru do włosów. Gdyby tylko mogła prysnąć mu nim w twarz! Ale jak?
Doszła do wniosku, że trzeba go zagadać.
TLR
— A więc to ty ich zabiłeś? — spytała.
— Zamknij gębę i prowadź.
W powieściach przestępcy zawsze przechwalają się swoimi wyczynami.
Pochłonięci opowieścią, pozwalają sobie na chwilę nieuwagi, co umożliwia bo-haterowi ucieczkę. Wycieraczki na przedniej
szybie poruszały się rytmicznie w tę i z powrotem jak metronom.
Zostawili za sobą Moreton-in-Marsh. Wjechali w Fosse, drogę zbudowaną przez Rzymian. Jak wszystkie rzymskie drogi,
wiodła to w górę, to w dół. Rzy-mianie nie omijali wzniesień, by ułatwić swej armii marsz.
— Tutaj! — ryknął Guy.
— Ta droga prowadzi do Toddenham — przypomniała Agatha. — Mogli-
śmy pojechać wokół Budgens.
— Jedź.
Czy Doris Simpson zaopiekuje się jej kotami? — przemknęło jej przez myśl.
— Zatrzymaj się! — rozkazał Guy.
Agatha zahamowała z piskiem hamulców.
— Ty pierwsza — zwrócił się do pastorowej. — Jeśli spróbujesz uciec, zastrzelę ją.
— Uciekaj! — szepnęła Agatha do pastorowej. — I tak zamierza nas zabić.
Lecz pani Bloxby potulnie wysiadła i stanęła przy samochodzie.
— Na pole!
Agatha uświadomiła sobie, że nadal ściska torebkę. Szybko kucnęła przy płocie, rozpięła zamek i wymacała mały pojemnik z
lakierem.
TLR
— Stańcie tutaj. Razem — komenderował Guy. Deszcz ustał. Czarna lufa rewolweru odbijała mdłe światło gwiazd. Guy
wycelował w nie rewolwer. Pani Bloxby podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
— To bez sensu — zwróciła mu uwagę swoim łagodnym głosem. — Nie umknie pan wymiarowi sprawiedliwości.
Guy wyszarpnął rękę.
Agatha doskoczyła do nich i prysnęła mu lakierem w twarz. Wrzasnął, zacisnął powieki i wypuścił rewolwer. Żona pastora
błyskawicznie go pochwyciła.
— Odejdź, Agatho! — krzyknęła.
Guy popatrzył na nie zapuchniętymi, zaczerwienionymi oczami.
— No, strzelaj, dewotko! — kpił. — Nie zrobisz tego, wysłanniczko Boga.
Nie możesz — dodał, wyciągając rękę po broń.
Pani Bloxby wystrzeliła mu prosto w pierś. Guy popatrzyła na nią z bezgranicznym zdumieniem, potem na plamę krwi na
piersi.
— Niech mnie piekło pochłonie! — powiedział. Pani Bloxby nagle usiadła bezwładnie na trawie.
— Pewnie tak się stanie — wyszeptała, po czym ukryła twarz w dłoniach.
Guy padł na twarz i leżał bez ruchu. Księżyc wychynął zza postrzępionych chmur. Gdzieś w oddali zahuczał grom.
Agatha podeszła na miękkich nogach do pani Bloxby i pomogła jej wstać.
— Musimy zadzwonić po pomoc. Nie zostawię cię tutaj — powiedziała.
— Niech mi Bóg wybaczy — wyszeptała pani Bloxby. — Zabiłam go.
— Może przeżyje, ale nie będziemy sprawdzać — odparła Agatha.
TLR
Zaprowadziła pastorową do samochodu. Kluczyk nadal tkwił w stacyjce.
Agacie tak trzęsły się nogi, że ledwie zdołała nacisnąć sprzęgło.
Jednakże udało jej się uruchomić auto. Dojechała do Toddenham i stanęła przy pierwszym domu.
Gospodyni, która otworzyła im drzwi, popatrzyła na dwie kobiety. Spostrzegłszy rewolwer, który pani Bloxby nadal ściskała,
wrzasnęła i zatrzasnęła im drzwi przed nosem.
— Oddaj mi broń — poprosiła Agatha. Odebrała ją od pastorowej i schowała do torebki.
Podeszły do następnego domu. Otworzył im szczupły młodzieniec. Po wy-słuchaniu próśb, zaprosił je do środka. Agatha
zadzwoniła na policję i pogoto-wie. Przerwała tylko na chwilę, by spytać gospodarza o adres.
— Muszę wrócić do auta. Ty tu zostań, a ja ich zatrzymam — zaproponowała Agatha.
— Nie. Idę z tobą. To ja go zabiłam.
Młody człowiek, który przedstawił się jako Gabriel Law, zrobił w ślad za nimi krok ku wyjściu, ale po namyśle zrezygnował.
Uznał, że skoro te dwie panie kogoś zabiły, bezpieczniej będzie zostać w domu.
Agatha przejechała krótki odcinek z powrotem na pole. Obydwie milczały.
Pani Bloxby jako pierwsza odzyskała mowę:
— Musiałam to zrobić.
— Oczywiście. Inaczej by nas pozabijał. Ależ byłam ślepa! Wiesz, w jaki sposób go zdemaskowałam?
TLR
— Nie.
— Bill Wong wyjawił mi, że za mankietem spodni starego pana Struthersa znaleziono jeden włos z sierści perskiego kota. Ale
nie zdołali odnaleźć zwierzaka. Któregoś wieczoru pojechałam do sekretarki Guya, Portii Salmond. Powiedziała, że ma z nim
romans. Później spostrzegłam białą sierść na bluzce, któ-
rą włożyłam tamtego wieczoru. Jak ostatnia idiotka w pierwszej chwili uznałam, że to Portia ich zabiła.
— W takim wypadku przypuszczalnie pozbyłaby się kota.
— Ale nikt jej nie brał pod uwagę. Policja rozpytywała wokół Ancombe, nie wyjaśniając, dlaczego go szuka. Nie podali też
tej informacji do wiadomości publicznej. Ale ty wiedziałaś, że to on. Dlaczego?
— Gdy do ciebie weszłam, wyczułam w powietrzu zło. Nie śmiej się ze mnie, ale to prawda. A ty byłaś blada jak ściana.
Wyglądałaś na przerażoną; I wtedy sama wpadłam w popłoch. Dlatego nieopatrznie dałam mu do zrozumienia, że go
podejrzewamy. Co za głupota! Posłuchaj? Czy to nie policyjne syreny?
Agatha otworzyła okno.
— Tak. Kilka radiowozów.
Wysiadły obydwie i stanęły na drodze. Bill Wong wyskoczył z auta pierwszy.
— Gdzie on jest? — krzyknął.
— Tu, na polu — pokazała Agatha.
Bill z inspektorem detektywem Wilkesem i kilkoma innymi funkcjonariu-szami ruszyli we wskazanym kierunku.
TLR
— Przyślijcie mi tu ambulans! — rozkazał. Kierowcy przesunęli radiowozy, żeby zrobić przejazd dla karetki.
Agatha z panią Bloxby czekały w nieskończoność. Wreszcie umieszczono ciało Guya na noszach i delikatnie przeniesiono nad
płotem. Na twarz nałożono mu maskę tlenową. W ramię wbito kroplówkę.
— Żyje — wyszeptała pani Bloxby. A potem się rozpłakała.
ROZDZIAŁ X
— A więc jednak przeżyje — powiedziała Agatha.
Siedzieli z Billem w kuchni kilka dni po aresztowaniu Guya Freemonta.
— Tak. Stracił tylko płuco.
— Cieszę się ze względu na panią Bloxby. Nie wyobrażam sobie, jak poradziłaby sobie ze świadomością, że kogoś zabiła.
Czy przyznał się już do winy?
— Tak, gdy doszedł do siebie po operacji na oddziale intensywnej terapii.
Wtedy myślał, że umiera. Ale kiedy pojął, że będzie żył, wynajął sobie prawni-ka. Już przygotowuje linię obrony, opartą na
twierdzeniu, że był w szoku.
— Ten numer nie przejdzie!
— Mam nadzieję.
— A jak doszło do zamordowania Struthersa?
TLR
— Dostał od Portii klucze do jej domu. Kiedy wyszła, zadzwonił do niego i zaprosił. Gdy dowiedział się, że pan Struthers
zamierza głosować przeciwko spółce, uderzył go pogrzebaczem. Miał też kluczyki od samochodu Portii. Wsa-dził Roberta do
bagażnika, zabrał nad źródło i zostawił. Żeby mieć pewność, że Robert nie żyje, uderzył go jeszcze raz. Stąd krew, którą
zobaczyłaś.
— Chyba Portia nie jest zupełnie niewinna? Gdzie była, gdy wziął jej samochód?
— Jadła kolację w restauracji nieopodal. Kilku świadków to potwierdza.
— A co z Robiną?
— W tym przypadku Portia również mu pomogła — odparł Bill. — Zezna-
ła, że Guy zaprosił Robinę do pubu tydzień przed festynem. Zobowiązał Portię do zachowania tego faktu w tajemnicy. Robina
zaczęła mu zawadzać. Oświadczyła, że poszuka jakiejś luki prawnej w umowie, żeby się z niej wycofać. Guy zapewnił, że
żadnej nie znajdzie. Oznajmiła mu zatem, że podczas festynu ogło-si wszem i wobec, że zmieniła zdanie i że już nawet
przygotowała sobie kon-spekt planowanego przemówienia. Wobec takiego oświadczenia Guy wymknął
się z imprezy. Wcześniej napisał własną wersję planu przemówienia na starej maszynie, którą później wrzucił do rzeki. Czekał
na nią pod murem. Uderzył ją w głowę, zabrał jej zapiski i zastąpił własnymi.
— Więc te wszystkie brednie na temat motywu śmierci jako chwytu reklamowego były wyssane z palca! — wykrzyknęła
Agatha.
— Nie do końca. Wiele wskazuje na to, że wierzył w swoją obłąkańczą teorię. Był przekonany, że zabójstwa pomogły
spopularyzować produkt. Jego ad-wokat oczywiście twierdzi, że plótł bzdury pod wpływem szoku i narkotyków, ale ta linia
obrony nie przejdzie. Śledczy przewrócili dom Portii do góry noga-TLR
mi. Znaleźli ślady krwi na dywanie.
— Gdzie trzymała kota? — spytała Agatha. — Nie widziałam żadnego.
— Po pierwszym morderstwie wywiozła go do matki. Twierdzi, że z powodu nawału zajęć nie mogła się nim należycie
opiekować.
Agatha zmarszczyła brwi.
— Nie wierzę w jej niewinność. Nie podaliście do publicznej wiadomości, że szukacie takiego kota. Guy musiał się skądś o
tym dowiedzieć.
— Trudno będzie to udowodnić.
— A co z jego bratem, Peterem?
— Wygląda na to, że jest czysty. Ale spółka nie przetrwa długo. Cały do-chód pochłonie obrona Guya.
— Zaczekaj chwilę! — wtrąciła Agatha. — Kto pisał te listy z pogróżkami?
— Wystraszony staruszek z Ancombe, Joe Parr. Sam przyszedł na posteru-nek i przyznał się do winy. Dawno temu został
zdiagnozowany jako psychicznie chory.
— Wpędził Robinę do grobu — stwierdziła Agatha z rozgoryczeniem. —
Gdyby jej nie groził, nie zmieniłaby zdania.
Bill popatrzył na nią ze współczuciem.
— Czy już doszłaś do siebie po wstrząsie?
— Raczej tak.
Agatha wróciła myślami do tego koszmarnego wieczoru, kiedy ujrzała Jamesa w świetle reflektorów policyjnych aut. Stał z
boku i obserwował całą scenę. Nawet nie podszedł, żeby ją pocieszyć.
TLR
— Każdy szczegół zdarzenia dokładnie omówiłam z panią Bloxby. Wiadomość, że nie zabiła Guya zdziałała cuda. Ale wciąż
dręczą ją wyrzuty sumienia, że naraziła mnie, wygłaszając pochopnie kazanie o Sądzie Ostatecznym.
— Była bardzo dzielna, tak jak ty, Agatho.
— Przede wszystkim byłam beznadziejnie głupia. Nie cierpiałam tej zło-
śliwej zgrai z rady gminy. Dałabym głowę, że ktoś z nich popełnił te morderstwa. Czy... Guy wspomniał o mnie?
Bill splótł ręce i wbił w nie wzrok. Guy Freemont wyznał mu, że uwiódł
Agathę, ponieważ poznał jej dotychczasowe amatorskie osiągnięcia detektywi-styczne. Postanowił ją omotać, żeby go nie
podejrzewała.
— Nie, ani słowem — skłamał.
— Okropnie mi wstyd — jęknęła Agatha. — James od początku uważał za oczywiste, że zlikwidował ich jeden z braci
Freemontów albo obydwaj.
— Tak. Zdobył bardzo użyteczną informację na ich temat. Tę, którą ci po-wtórzyłem.
— Ale dlaczego nie pisnął ani słówkiem? Dlaczego zataił przede mną cel swego wypadu do Londynu?
— Uwierzyłabyś mu?
— Prawdopodobnie nie — przyznała z rumieńcem na policzkach.
— Widziałaś go?
— Nie. Tylko przelotnie, w komisariacie. Nie dzwonił do mnie ani ja do niego. Czy Sharon dała znak życia?
TLR
— Chodzi z innym policjantem. Wygląda na szczęśliwą.
Pewnie tamten nie mieszka z rodzicami — pomyślała Agatha.
— Czy James w końcu zabrał Portię do restauracji? — spytała. — Próbo-wał ją wyciągnąć.
— Z tego, co mi wiadomo, nigdzie razem nie poszli.
— Jedno mnie tylko zastanawia. Skoro Mary Owen i jej siostra nie zrobiły nic złego, to po co zadały sobie tyle trudu, żeby
mnie wystraszyć?
— Mary Owen jest zgryźliwą jędzą. Niemal żałuję, że to nie ona okazała się morderczynią.
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Agatha poszła otworzyć. W progu stanął Roy Silver.
— Pomyślałem, że wpadnę cię odwiedzić — oznajmił radośnie.
— Wejdź. Jest u mnie Bill.
— Już wychodzę — oznajmił Bill, stając za plecami Agathy. — Do zobaczenia.
— Wchodź, Roy — zachęciła Agatha. — Co naprawdę cię sprowadza?
— Doszedłem do wniosku, że możesz potrzebować męskiego ramienia, że-by się wypłakać. Przeczytałem w gazetach, co
zaszło.
— Najgorsze już za mną. Jak długo planujesz zostać?
— Tylko jeden dzień. A teraz opowiedz mi wszystko.
Agatha zaparzyła kawę. Kiedy usiedli, przedstawiła mu nieco podkręconą wersję wydarzeń. Z jej słów wynikało, że od dawna
podejrzewała Guya, ale TLR
wodziła go za nos, żeby zebrać dowody.
— Zjemy jakiś lunch? — spytała w końcu.
— Ja stawiam, Aggie. Wpadnijmy do tego pubu w Ancombe i posłuchaj-my, jak miejscowi przyjęli wiadomość.
Gdy jechali, wokół kół samochodu wirowały żółte liście. Kwiaty poczernia-
ły od jesiennych przymrozków.
— Chyba gdzieś wyjadę. Przynajmniej na część zimy — oświadczyła Agatha. — Źle znoszę tutejsze mgły i mrozy.
— W takim razie co byś powiedziała na propozycję przeprowadzki do Londynu?
Agatha popatrzyła na niego podejrzliwie.
— Dlaczego pytasz?
— Ot, tak sobie, spontanicznie. Akurat przyszedł mi do głowy taki pomysł.
Siedzieli przy małym stoliku, gdy do gospody weszła rada gminy w kom-plecie. Okazało się, że Andy Stiggs właśnie został
wybrany na przewodniczące-go. Tworzyli wesołą kompanię.
— Trudno uwierzyć, że niedawno skakali sobie do oczu — zauważyła Agatha.
Wszyscy ją spostrzegli, lecz nikt nie podszedł się przywitać. Pili, wznosili toasty, gawędzili z niemal ostentacyjną kurtuazją.
— Chodźmy stąd — zaproponowała Agatha, kiedy skończyli jeść niezbyt apetyczny posiłek. — Przygnębia mnie już sam
widok tej zgrai. Byłam niemal pewna, że jedno z nich popełniło te zbrodnie.
TLR
— Podobno podejrzewałaś Guya?
— Nie od początku — przyznała pospiesznie.
Gdy podjeżdżali pod dom Agathy, James pracował w swoim ogrodzie. Podszedł się przywitać.
— Jak sobie radzisz? — zapytał Agathę.
— Teraz już nieźle — odparła, szukając kluczy w torebce. — Ale po tym wszystkim potrzebowałam bratniej duszy.
— Cóż, rozgniewałaś mnie — rzucił James lekki tonem. — Zupełnie zgłupiałaś. Wciąż ci powtarzałem, że zabił ich Guy
Freemont, ale mnie nie słucha-
łaś. Z całą pewnością nawiązał z tobą romans, żebyś go nie podejrzewała.
Agatha znalazła klucze i otworzyła drzwi.
— Wybacz, Jamesie, ale jesteśmy zajęci — oświadczyła lodowatym tonem.
James wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Weszli do domu.
— Najwyższy czas, żebyś znalazła sobie kogoś, kto cię będzie cenił — doradził.
— Jasne — westchnęła. Nagle zapragnęła zostać sama. — O której wyjeż-
dżasz? — spytała.
— Zamierzałem jechać tym pociągiem o szesnastej piętnaście.
— Odwiozę cię na dworzec.
— Moim zdaniem marnujesz swój talent, Agatho. Pedmans dostał nowe zlecenie.
TLR
Roy pracował u Pedmansa.
— Ach tak?
Roy zignorował zarówno podejrzliwe spojrzenie Agathy, jak i drwiącą nutę w jej głosie.
— Od producentów bezalkoholowego napoju o nazwie „Zdrowy zawrót głowy". Szef wierzy, że ty najlepiej go wypromujesz.
Dokąd idziesz?
— Zadzwonić po taksówkę dla ciebie. Nie przyjechałeś, żeby mnie pocieszyć, tylko na polecenie szefa.
Wyszła i zadzwoniła po taksówkę. Roy wyszedł, zaklinając się na wszystkie świętości, że odwiedził ją z czystej przyjaźni.
Kilka minut później zadzwonił telefon. Gdy podniosła słuchawkę, usłyszała głos Jamesa:
— Posłuchaj, Agatho. Z kłótni nic dobrego nie wyniknie. Może poszłabyś ze mną na kolację?
— Dobrze.
— Wstąpię po ciebie o ósmej.
Agatha usiadła na krzesełku przy aparacie i ukryła twarz w dłoniach. Czemu nie ucieszyła jej perspektywa wspólnego
wypadu?
Aż podskoczyła, gdy telefon ponownie zadzwonił.
— Tu Charles — usłyszała z drugiej strony starannie modulowany głos ba-roneta, Charlesa Fraitha.
— Ach, to ty, Charlesie. Miło znów cię usłyszeć.
— Trochę podróżowałem. Nie zjadłabyś dziś ze mną kolacji?
TLR
Agatha już otwierała usta, żeby odmówić, ale nagle rysy jej stężały.
— Bardzo chętnie — odparła bez zastanowienia.
— Gdzie się spotkamy?
— Przyjedziesz po mnie o ósmej wieczorem — zażądała tonem nie znoszą-
cym sprzeciwu. — A kiedy kelner przyniesie rachunek, nie umkniesz do toalety ani nie oznajmisz, że zapomniałeś portfela.
— Znasz mnie jak zły szeląg — roześmiał się w odpowiedzi. — Do zobaczenia o ósmej.
Po odwieszeniu słuchawki Agatha ponownie wykręciła numer Jamesa.
— Przykro mi, ale muszę odwołać dzisiejsze spotkanie — oznajmiła rze-czowym tonem. — Zapomniałam, że umówiłam się z
kimś innym. Do widzenia, Jamesie.
Nie czekając na odpowiedź, zdecydowanym ruchem odłożyła słuchawkę.
A więc znowu kolacja z kimś młodszym — pomyślała ze znużeniem, wchodząc po schodach na górę, by posmarować twarz
kremem przeciw-zmarszczkowym.
James Lacey zajął pozycję obserwacyjną przy oknie wychodzącym na posesję Agathy. O ósmej ujrzał nadjeżdżającego sir
Charlesa Fraitha.
A więc to tak — pomyślał z rozgoryczeniem. Zamierzał odłożyć broń i zawrzeć przymierze, ale Agatha po raz kolejny na to nie
zasłużyła, flirtując z kim popadnie!
Czyżby wierzył, że Agatha Raisin posiada zdolności telepatyczne?
TLR
Document Outline
��
��
��
��
��
��
��
��
��
��
��