Jan Twardowski
Jak tęcza co sobą nie
zajmuje miejsca
Wybór wierszy
Wybrała, opracowała, wstępem i kalendarium opatrzyła
Aleksandra Iwanowska
Wstęp
„Jestem bardzo wdzięczny tym, którzy pisali recenzje i artykuły o moich wierszach.
Stale się od nich uczę. Zdarzało się jednak, że omawiając moje wiersze, pisano o
dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie, Heglu, koegzystujących realiach.
Przeraziłem się. Otworzyłem tom moich wierszy i natrafiłem na takie teksty: «polna
myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie», «kto bibułę buchnie, temu łapa
spuchnie», «siostra Konsolata, bo kąsa i lata», «rysowałem diabła bez rogów, bo
samiczka» — I uspokoiłem się” — tak zapisał w „Niecodzienniku” ksiądz Jan
Twardowski.
Oddajemy do rąk Czytelnika retrospektywny tom wierszy, który pokazuje nie tylko
rozwój doświadczeń autora, ale — co odnosi się do wcześniejszych wierszy — stanowi
rodzaj poetyckiego pamiętnika. W czasach nieżyczliwych dla wierszy religijnych, kiedy
nie mogło być mowy o ich druku, w takiej właśnie formie Ksiądz zapisywał swoje
spostrzeżenia, przeżycia, refleksje, wspomnienia. Pisał w sposób bardzo osobisty,
prosty, przyjmując ubogie środki wyrazu. Pisał do i dla ludzi, których znał. Nie miał
przy tym szczególnych ambicji poetyckich. Wiersze traktował trochę jak listy, trochę
jak zwierzenia i opowiadał o wsi, lesie, dzieciach, które uczył, kościołach, w których
pracował, przyrodzie, jaka go otaczała. Zapisy te dalekie były od uczonej poezji.
Przypominały raczej bezpośrednią rozmowę z serca do serca. W druku znalazły się
dzięki Jerzemu Zawieyskiemu, który spowodował drugi — po tomiku „Powrót
Andersena”, wydanym w nakładzie czterdziestu egzemplarzy w 1937 roku — poetycki
debiut Jana Twardowskiego. W1959 roku ukazały się „Wiersze”. „Debiutów” było
kilka. Dopiero po jedenastu łatach ukazał się tom następny — „Znaki ufności”
(1970), a kolejny znów po dziesięciu, „Poezje wybrane” (1980). Po 1980 roku do
księgarń śmielej zaczęły trafiać następne tomy, a zjawisko lat dziewięćdziesiątych
zdumiewa samego twórcę, w jednym roku bowiem ukazuje się po kilka tytułów i
wszystkie w wielotysięcznych nakładach. Są to nie tylko wiersze, obok nich także proza
ewangeliczna, opowiadania dla dzieci, aforyzmy, anegdoty.
Prostota i zwięzłość są cechami wyróżniającymi autora każdej z wymienionych form
przekazu. Mały, nieco starszy i dużo starszy czytelnik bez trudu odnajdzie bliski sobie
język wypowiedzi, mimo że w miarę upływu lat, wraz ze wzrastającymi możliwościami
druku, wzbogacone zostały poetyckie środki wyrazu i rozszerzona problematyka
utworów.
Ksiądz Twardowski należy do autorów wybranych najpierw przez czytelników, potem
przez wydawców. Sam niczego nie narzuca, a każda z publikowanych pozycji jest
odpowiedzią na potrzebę chwili. Trudno w dzisiejszej rzeczywistości przebić się
wierszem religijnym. Ale na szczęście w świecie niewiary odzywa się zakrzyczany głos.
Wiersze księdza Twardowskiego stanowią próbę przebicia się przez skorupę
materializmu, egoizmu, grubiaństwa. Wśród odbiorców zdobyły sobie więcej niż
popularność. Stały się bliskie sercu, trafiły do torebek i kieszeni, by lapidarnymi, ale
jakże celnymi stwierdzeniami, ocenami, a i pytaniami uderzyć w sedno przeżywanych
doświadczeń i po prostu pomóc.
O swoim widzeniu świata ksiądz Jan Twardowski tak mówi: „ W tym, co nieważne —
jest coś ważnego, w tym, co niepotrzebne — jest coś potrzebnego, w tym, co nieświęte
— jest coś świętego. „Jego wzrok wewnętrzny, „trzecie oko”, patrzy na rzeczy i
sprawy, dostrzegając ich paradoksalną naturę. Intuicja i wrażliwość stale wynajdują
coś „na opak”, wbrew przyjętym schematom. Smutny świat, pełen tragizmu, gwałtu,
przemocy wypełniony jest jednocześnie miłością, poświęceniem, nawróceniami: „Zło
jest romantyczne a dobro zwyczajne I dobro wciąż na ostatku bo zło jest ciekawe.”
Paradoks tego świata.
Z takiego spojrzenia zrodziły się jasno zakreślone intencje — wydobyć i odczytać sens
tego, co ukryte, by poprzez zaskoczenie pobudzić do refleksji, podjąć próbę
przerwania stereotypu myślowego, nakłonić do odejścia od automatyzmu skojarzeń i
zachowań. Dostrzeganie paradoksów jest według autora jedyną możliwą drogą do
pogodzenia się z wewnętrzną sprzecznością otaczającej człowieka rzeczywistości:
„Świat można zaakceptować, jeśli się dostrzeże wartość czy nawet więcej — urok
dramatu, jaki jest składnikiem życia” („Poezje wybrane”, 1980). Zaakceptować z
pogodą i optymizmem, eliminującym bezwolną, bierną konieczność, nawet wbrew
sobie.
Ksiądz Twardowski uważa swoje wiersze za rodzaj rozmowy z kimś bliskim, w której
chce podzielić się własnymi przeżyciami, pytaniami, poszukiwaniami, obserwacjami,
płynącymi także z faktu, iż jest księdzem. Tematy rozmów? Fundamentalne: Bóg,
wiara, miłość, przemijanie, śmierć, przyroda. Me udaje przy tym nowoczesnego, nie
pretenduje do wykreowania nowego kierunku literackiego. Wypracował wszakże przez
lata swój własny język wypowiedzi: „Nie śledzę kierunków, nurtów i tendencji
przejawiających się w poezji. Piszę tak, jak mi dyktuje myśl” („Rzeczpospolita”
1990). Chociaż nie stara się nikogo naśladować, nie ukrywa silnych związków z
rodzimą literaturą, także z tą dawną. Deklaruje to często w wywiadach, konkretne zaś
odniesienia zawiera w wierszach. A samą poezję podciąga wręcz do rangi antidotum
na przejawy bezsensu doczesnego świata.
Dla Twardowskiego — czytelnika, ale i autora wierszy zarazem, poezja jest przejawem
dobra, serdeczności, przekazem, który nie jest zatruty nienawiścią, złością, sporami i
jako taki próbuje wnosić ład i harmonię, oczyścić, odtruć dzisiejszą rzeczywistość. Do
przywoływanych często pisarzy, jak: Kochanowski, Sęp Szarzyński, Mickiewicz, Prus,
Orzeszkowa, Lenartowicz, Syrokomla, Lechoń, Baczyński czy Kamieńska, trzeba
jeszcze dodać jedno nazwisko — Józef Baka:
Królewno ze Skępego
podaj rączkę
proszę
uratuj wiersze nieśmiałe i bose
takie co nie biegną jak krytyk za modą
szanują księdza Bakę z klerykalną brodą
takie co nie świecą jak szyja ozdobna
za które nie płacą dolarami Nobla
(„Królewno”)
Twórczość tego jezuity, kaznodziei i poety późnego baroku, jego sposób widzenia
świata — żyjącemu kilka wieków później piszącemu księdzu jest bliski od dawna:
„Kiedy szukam inspiracji dopisania wierszy — wyznaje — sięgam do baroku. Myślę,
że w okresie baroku powstawała polska poezja religijna intelektualna. W epoce
konfliktów przeciwieństw, upadku kultury antycznej, w okresie sporów religijnych,
kiedy nie uznawano obiektywnego piękna w naturze, dostrzeżono brzydotę estetyczną
jako sferę doznań interesującą plastyków. Lubię czytać Sępa Szarzyńskiego,
Grabowieckiego, Morsztyna, a przede wszystkim księdza Józefa Bakę, niegdyś
ośmieszonego, dzisiaj cenionego. Myślę, że jego szkielety, o których pisał, nie tylko
straszyły, ale i bawiły. […] moje wyliczanki też są trochę barokowe”
(„Powściągliwość i Praca” 1991). W twórcze Baki ujmuje go dosadny, zwięzły sposób
wyrażania myśli, ale przede wszystkim wprowadzony do wiersza religijnego humor;
imponuje mu postawa autora, który miał odwagę przełamać patos poezji religijnej.
Na twórczość Baki uwagę studenta polonistyki Jana Twardowskiego skierował jego
promotor pracy magisterskiej o „Godzinie myśli” Słowackiego, Wacław Borowy.
Odnalezionym przez Stanisława Estreichera wierszom Józefa Baki poświęcił on
rozdział swej monografii o poezji XVIII wieku, za co zresztą przypłacił oburzeniem
znacznej części środowiska naukowego, które oceniło tę twórczość jako grafomański
objaw zepsucia smaku czasów saskich. Borowy wykazał, że autor pisząc swoje wiersze
uśmiechał się, czym dowiódł prawdziwego poczucia humoru, mimo że pisał o śmierci i
piekle. Humor księdza Baki do dziś pozostaje bliski księdzu Twardowskiemu, który —
z kolei — humor uczynił cechą szczególną swego pisarstwa. Jeden z najnowszych
wierszy, „Do księdza Baki”, jest wyraźnym ukłonem w stronę osiemnastowiecznego
poety:
Stuk puk do nieba.
— Kto to?
— To ja. Noc.
Święci już śpią na błękitnej trawce.
Za humor i trumienkę mam chrapkę
pocałować księdza Bakę w łapkę
Bakę, ale także Sępa Szarzyńskiego, Wacława Potockiego ceni przede wszystkim jako
poetów paradoksu, których język, w jakim się wypowiadali, oparty był na
sprzecznościach, na zasadzie concors discordia, „zgodnej niezgodności”, czyli na
budowaniu kontrastów, mieszaniu humoru z tragizmem (jak na przykład u Baki:
„Śmierć babula, / Jakcybula I Łzy wyciska, I Gdy przyciska”; „Poezje”, 1986). Taki
sposób formułowania myśli o prawdach, wykraczających poza ludzką logikę, autorowi
„Znaków ufności” — tomu, który wywołał prawdziwą rewolucję w poezji kapłańskiej,
popartą dziesiątkami recenzji i esejów wytrawnych krytyków — stał się szczególnie
bliski: „Myślę, że o Bogu można mówić tylko językiem paradoksów. Bo i wiara jest
paradoksalna: Trójca Święta, Bóg stał się człowiekiem, Eucharystia, widzenie po
śmierci Boga twarzą w twarz — to są wielkie paradoksy. Bóg mówi językiem
nielogicznym według naszej logiki, więc jak można mówić o Nim innym językiem?”
(„Słowo” 1994). Winnym wywiadzie wyznaje: „Lubię piętrzyć paradoksy: miłości,
wiary, śmierci — dotyczące wymiarów egzystencji. Uważam, że ich rozwiązanie leży
tylko w naturze Boga” („Nowe Książki” 1981). Drogę myślenia paradoksalnego
proponuje człowiekowi końca XX wieku, by zbliżył się i pokochał to, co go przerasta,
a nie przestraszył się i odszedł. Zbliżył się i został. Został i pokłonił się przed
niezrozumiałym, bo przecież gdyby pojął Boga, uczyniłby zeń wytwór własnego
umysłu („to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem”). Zaznaczmy na marginesie, iż
Artur Sandauer, zastanawiając się nad motywami, które kazały Twardowskiemu
sięgnąć po paradoks, sformułował logiczną prawidłowość: „ Świat jest nieskończenie
poznawalny? Dobrze. Znaczy to jednak, że będziemy go poznawali bez końca, czyli —
że jest nieskończenie niepoznawalny” („Polityka” 1985).
Korzeni widzenia świata poprzez paradoksy należy w tych wierszach szukać nie tylko
w literaturze baroku, ale i — może przede wszystkim — w Piśmie świętym, będącym
podstawową pisarską inspiracją księdza — autora: „ W Ewangelii jest mowa o
umarłych, o ślepcach, trędowatych — a ostatecznie wszystko jest dobrą nowiną”
(„Życie Warszawy” 1991). Wyłuskuje więc zeń paradoksy jako jedyną drogę nie tyle
do zrozumienia, ile właśnie zbliżenia się do Tajemnicy: krzyż może nie być znakiem
hańby i cierpienia, ale znakiem miłości; cierpienie może nie być nieszczęściem, ale
próbą wierności Bogu i doświadczeniem, które ma człowiekowi pomóc w dojrzewaniu;
słabość, przeżywana z Bogiem, jest siłą; Droga Krzyżowa może budzić nadzieję, jeśli
zrozumie się, iż nie jest ważne, jak Jezus cierpiał, ale dlaczego cierpiał; śmierć
niczego nie zamyka, przeciwnie — j jest bramą prowadzącą do dalszego życia (topos
literatury dojrzałego baroku: „Mors ianua est”), jest spotkaniem z Bogiem („śmierć
na śmierć nie umiera „). Dramat w świetle wiary nabiera nowego znaczenia. W
cierpieniu, kalectwie, brzydocie piszący wiersze kapłan dostrzega i odsłania ukrytą
wartość, niewidoczne piękno, a nawet więcej: ukryty skarb, znaczenie, które może
dostrzec tylko subiektywny wzrok wewnętrzny („Prośba „: „Żyrafo dryblasie z
trójkątną główką…”). Niestrudzenie pokazuje, że wcale nie mocne, walczące o siebie i
świadome siebie, dominujące „ja”, kreowane przez psychoterapię schyłku XX wieku,
ma moc. Przeciwnie: siłą staje się cisza, pokora. Prawdziwą wielkością staje się
umniejszanie. Trudno nauczyć się własnej nieważności, ale tylko wtedy można
dostrzec moc w wierze, tym bogatszej i głębszej, im bardziej postawa pokory,
nieważności wypłynie z wewnętrznego poczucia wyzwolenia i radości.
Inny jest jednakże cel Twardowskiego — autora wierszy, kiedy wydobywa i formułuje
paradoksy, inny poetów baroku. O ile ci ostatni nastawiali się na zadziwianie i
olśniewanie, o tyle Twardowski — ksiądz, posługujący się piórem, wyznaczył sobie
rolę swego rodzaju apostoła, świadomego, iż do Boga najczęściej prowadzi pozorny
nonsens:
Wszystkie Mleczne Drogi
jak miecz między nami
krzyż wciąż nieskończony
przestrzeń niepoznana
wąski pasek cnoty
zbliża mnie do Ciebie
to co Cię oddala
(„Zbliżenie”)
Zadziwienie czytelnika środkami wyrazu nigdy nie było celem pisarskim autora. W
jego wierszach natomiast zwraca uwagę postawa człowieka, który świadom własnej
małości wobec niepojętego ogromu i spraw spoza ludzkiej logiki, nie wykazuje
postawy buntu. Przeciwnie: stale dziwi się. Wynika to z przyjęcia z wiarą i
subordynacją tajemnic. Jako ksiądz głoszący kazania w kościele Sióstr Wizytek w
Warszawie i jako autor wierszy od wielu lat podejmuje próbę zbliżenia się do tego,
czego rozum ludzki pojąć nie jest w stanie, ale w taki sposób, by — jak zaznacza —
słowa same sobą nie były zmęczone i nie zagłuszyły żaru i pokory, koniecznych do
pochylenia się nad niezrozumiałym. Z postawą dziecka odkrywa wciąż nowy sens i
staje zadziwiony wobec ogromu spraw przekraczających poznanie. Jeśli czytelnik
również nad tym, co nieprzekazywalne i niewyrażalne zatrzyma się w proponowanej
postawie zadziwienia, odkryje, że istota Tajemnicy stanie się bliższa. Autor cierpliwie
próbuje czytelnika „zarazić” swoim podziwem, chce go zachwycić niepojętym
Bogiem, który „jest jeden I i nigdy samotny”, Jego zamysłem: „czy nie dziwi cię I
mądra niedoskonałość / I przypadek starannie przygotowany”, i niepojętą dla
człowieka Bożą logiką i ekonomią: „sprawiedliwość Twoja jest nierównością „
„gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny”.
Siła przekazu prawd niepojętych leży, według księdza Twardowskiego — powiedzmy to
jeszcze raz — jedynie w języku paradoksów. Nie kryje swej fascynacji zbudowaną z
paradoksów kolędą Karpińskiego: „Bóg się rodzi — moc truchleje, I Pan niebiosów
— obnażony; / ogień krzepnie — blask ciemnieje, I ma granice — nieskończony”, i —
swoimi słowami — nakreśla, w uzupełnieniu niejako, granice Boskiej wszechmocy:
„Bóg wszechmogący co prosi o miłość I tak wszechmogący że nie wszystko może”.
Czego nie może? Nie może kazać człowiekowi kochać siebie. Ale wszechmogącemu
Bogu potrzebne jest odwzajemnione uczucie stworzenia, stale na nie czeka, puka do
drzwi serc („ On „), jest „głodny” i tylko miłością „się daje nakarmić” („Głodny”).
Bóg dał człowiekowi wolną wolę, która — w rozumieniu autora wierszy — jest
jednoznacznym pytaniem o miłość. Człowiek postawiony został przez Stwórcę w
sytuacji wyboru. W poszanowaniu wolności człowieka Chrystus stale stawia pytania,
właściwie jedno pytanie, wyjściowe: czy chcesz? Wiara więc staje się drogą
świadomego wyboru, dokonanego w imię wolnej woli, którą człowiek otrzymał. Nie
jest zniewoleniem, ale świadomą drogą ku wolności. Wolna wola nie jest niczym
innym, jak pytaniem o miłość. Kiedy mam wybrać — zastanawia się ksiądz
Twardowski — co wybiorę? Co kocham: światło czy ciemność? Czy będę dalej
trzymał się ręki Pana Boga, choć czasem boli zranienie i przytłacza próba?
Niepokój łączy się z tęsknotą do pełnego zrozumienia tajemnicy człowieczego istnienia
na ziemi. Istnienia rozpiętego pomiędzy dwoma biegunami: radością i cierpieniem.
Tworzą one całość, której znaczenia człowiek może się tylko domyślać i nigdy do
końca nie zrozumie.
Niejako w naszym imieniu autor wierszy prowadzi rozmowę z Bogiem, z samym sobą i
powtarza dramatyczne pytania, będące wyrazem tęsknoty i niepokoju:
Jak się nazywa to nienazwane …]
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
(„Jak się nazywa”)
jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem o gładkiej korze
(„Jak długo”)
Szukając Boga, człowiek stawia sobie pytania: po co to wszystko? po co cierpienie,
samotność, smutek? Czasem dochodzi nowy ból:
i wciąż jeszcze tyle przeraźliwego milczenia
które nie odpowiada na pytania
(„Do świętego Franciszka”)
A po nim refleksje: „za szybko chcesz wiedzieć wszystko”, „Bogu nie stawia się pytań
dlaczego”, „Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy j bo wiedzieć wszystko to
nic nie wyjaśniać”.
Pytający, niepewny, czasem zagubiony bohater liryczny omawianych wierszy daleki
jest od lirycznego bohatera poetów baroku, choćby Sępa Szarzyńskiego, miotanego
wątpliwościami, postawionego wobec stałego dramatu wyboru, prowadzącego do
konfliktu wewnętrznego, graniczącego z walką. Wie, co wybrać, ponieważ wybiera w
duchu wiary i w imię prawdy.
Wiara sama w sobie jest paradoksem, „skokiem w ciemność” wbrew ludzkiemu
rozumowi. Zakłada, że — jak mówi ksiądz w jednym z wywiadów — „nawet to
niepraktyczne jest potrzebne i ma sens, choć mogę tego wcale nie rozumieć”. Myśl tę
zawiera również wiersz „Jesteś”: „bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna”.
Wolna wola jest pytaniem o miłość. Autor wierszy zadaje i inne pytanie: czymże więc
jest miłość? Człowiek zna jej paradoksalną naturę, wie, że kryje w sobie całe
bogactwo innych uczuć: radość, szczęście, spokój, także smutek, nawet rozpacz.
Miłość jest stałą walką z egoizmem, nauką, jak kochać nie dla samego siebie:
„Kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę”. Jest ciągłym pragnieniem
oddania samego siebie innym, a przede wszystkim — Bogu. Jest wręcz dowodem na
istnienie Stwórcy, bo nikt jej sobie nie wymyślił. Była przed naszym urodzeniem. „Z
miłością jest tak, jakby padał drobniutki deszcz. Idziesz w tym deszczu i nie wiesz, że
pada, ale czujesz nagle, że serce ci przemokło aż do głębi. Bóg daje czasem radość
miłości w naszym sercu” — powiedział w jednej z homilii ksiądz Twardowski. Ale jest
i druga strona miłości. I tej wiersze nie przemilczają. Kiedy czekamy, tęsknimy,
kochamy — ludzka miłość może nas czasem zawieść, a „serce odstraszy kochać”.
Jednak tęsknota, potrzeba miłości towarzyszy nam przez całe życie. W tęsknotę i w
miłość wpisana jest samotność, która często jest wynikiem niezrozumienia, ludzkiej
niewdzięczności. Doświadczenia te — będące zawsze próbą wiary — pozwalają
odkryć wartość „miłości za Bóg zapłać”, bo wcale nie trzeba czekać, aż odpłaci nam
człowiek. Płaci Bóg. Co to znaczy „Bóg zapłaci”? Pan Bóg potrafi dawać to, czego
nie dadzą nam ludzie. „«Oko za oko, ząb za ząb» — można się z tym sprzeczać —
czytamy w innej homilii księdza Twardowskiego — ale: serce za serce, tego już nikt
nie zmieni. Za serce jest drugie serce.” Miłość za Bóg zapłać nie oczekuje ludzkiej
wzajemności — oddaje wszystko i liczy na Pana Boga. On widzi i wynagradza to,
czego ludzie nie potrafią wynagrodzić. Ludzkie nadzieje i tęsknoty, sens życia i pracy
ksiądz ujmuje krótko: można trudzić się za Bóg zapłać, cierpieć za Bóg zapłać i
można kochać za Bóg zapłać.
Wiersze oddają i inną prawdę: zakochany w człowieku Bóg dał mu w miłości do Niego
wszystkie uczucia, jakie znamy w miłości do człowieka: tęsknotę, opuszczenie, rozpacz
osamotnienia, radość z obecności, ale człowiek sam zdobywa się na miłość. Nie byłby
człowiekiem, gdyby tego nie umiał. Przez całe więc życie pragnie kochać, odczuwa
tęsknotę za czymś wielkim, czystym, pięknym. Stale szuka Boga, niespokojne serce
spocznie dopiero w Panu. Ludzie tak do końca sobie nie wystarczają. Zawsze w ich
uczuciu jest jakaś luka. Ta luka jest właśnie miejscem dla Boga, który stale prosi o
miłość. Co to znaczy: Bóg prosi o miłość? Prosi, by wybrać Jego drogę, a nie samego
siebie. W tym leży potęga uczucia, które jest tak wielkie, że sam Bóg o nie prosi i stale
pyta, jak Piotra: „ Czy kochasz Mnie?” (J 21,17).
Ksiądz Twardowski podejmuje owo ewangeliczne pytanie i mobilizuje czytelnika do
odpowiedzi i nazwania swojego stosunku do Boga, wiary, miłości, tradycji, pamięci.
Zaobserwować tu można kolejny wspólny z poezją baroku rys: podkreślenie dynamiki,
niestabilności uczuć, przeżyć, stanów. Ukazanie świata i problemów
eschatologicznych w ruchu. Autor wyznaje: „Pochłania mnie wiara, ale wiara, która
nie jest statyką, zatrzymaniem się, lecz ciągłym odkrywaniem na nowo tajemnicy”
(„Poezje wybrane”, 1980). Zaznacza przy tym: „Miłość ludzka nigdy nie jest gotowa,
zawsze tworzy się na nowo, rozwija się, pogłębia. Człowiek kochający musi stale
walczyć o miłość. Podobnie dzieje się z wiarą w Boga. Człowiek wierzący walczy stale
o wiarę. Nie ma wiary gotowej już, oprawionej w ramki” („Poezja „ 1973); „ Wiara
jest walką o wiarę, tak jak miłość walczy o miłość” („Wszędy pełno Ciebie…„, 1995).
Wiara więc w omawianych wierszach jest „świętą niepewnością”, „pewnością
niepewności”, utrzymywaniem się na chwiejnym moście z patyków, jest
niemożliwością, bo „głowa za logiczna„, a „serce za nerwowe”:
Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków
zabolał mnie język od pytania
głęboki i niski
dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem
cały w sekrecie najświętszej niepewności
Na szczęście mam jeszcze łzę
ukrytą furtkę
(„Przy Stole Pańskim”)
Nie jest przy tym żadną asekuracją przed cierpieniem czy złem. Aby mieć wiarę,
trzeba ją nieustannie tracić, by znów odzyskać. Wiara nie jest więc spoczynkiem, ale
wytężoną aktywnością. Śmierć jest także zmianą; daleka od ukojenia, snu, ciszy, kresu
wszelkich nieszczęść — jest ruchem: „śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej”.
Jan Twardowski — liryk, ale i kapłan — stale zapewnia, że ufność, zakładająca logikę
nieznanego sensu, granicząca z dziecięcym zawierzeniem, prowadzi do wewnętrznego
pokoju, płynącego ze świadomości istnienia nad istotą ludzką Kogoś mądrzejszego,
kto — poza faktem, że jest — w dodatku dobrze jej życzy, mimo że „rozdarty
człowiek” gubi Mu się nieustannie — „urodzony dezerter”, będący „stale w kratkę”,
grzeszy, ale „przez grzechy dochodzi do zalet”.
Poetyka, która zestawia sprzeczności — zdaniem autora — sprawia, że człowiek stale
poznaje od nowa, ożywia przy tym może czasem nieco uśpioną uczuciowość, wiarę,
zaczyna stawiać pytania o cel życia, swój stosunek do Boga, do siebie, do innych
ludzi, dostrzega absurd schematów i doszukuje się nowych znaczeń i treści: „W życiu
jest nam dobrze i źle. Kiedy jest nam tylko dobrze — to niedobrze” („Kasztan dla
milionera”, 1993), „spadają z obłoków małe wielkie nieszczęścia potrzebne do
szczęścia”. W wierszach dochodzi do głosu ewangeliczna zachęta, by do poszukiwań
wybrać mniej wygodną drogę, która obok bogactwa ludzkich doświadczeń, będzie —
dzięki trudom — wzbogacona o to jedno, najważniejsze — doświadczenie Boga. Dla
pełni człowieczeństwa warto więc nie uciekać od tajemnic, nie bać się bólu, kochać to,
czego znieść nie sposób, modlić się o to, czego się nie chce.
Paradoksalne formuły słowne, które osiągają celność wręcz aforyzmu, brzmią „jak
zaklęcie, mające usunąć ze świata jego fundamentalną sprzeczność” — jak pisał
jeden z krytyków („Tygodnik Powszechny” 1981). Słowa, które wykluczają się
wzajemnie, „dziwią się sobie”, jak częste powtarza ksiądz Twardowski za Boileau,
stawiają obok siebie z pozoru nielogiczne znaczenia, oscylujące między sensem a
absurdem, jak w wierszu o znamiennym tytule „Razem”, gdzie nadzieja i rozpacz,
radości ból, niewiara i wiara — a więc ewidentne przeciwieństwa, dysonanse —
pozostają w harmonii i dopiero we współistnieniu nabierają pełnego wymiaru sensu.
Rozdzielenie albo zuboży ich wartość (mówi o tym wiersz „Nie rozdzielaj”), albo
doprowadzi do dramatu:
Duch oklapnięty kiedy ciało obok
miłość niecała bo smutek daleko
jeśli śmierć nie przyjdzie
życie jak matołek
wiara niepewna gdy niewiary nie ma
nawet uśmiech jak baran gdy zabraknie płaczu
wszystko Bóg stworzył razem
dlaczego osioł wyje zobaczył osobno
(„Osioł”)
Od grożącego wierszom religijnym patosu ma bronić humor jako przejaw myślenia
paradoksalnego: „Lubię humor jako jeden z paradoksów, sposób zaskoczenia, a
jednocześnie wyraz pokory. Broni przed patosem, który jest zawsze zarozumiałością —
wspinaniem się na koturny” („Nowe Książki” 1981). Stąd też ów terapeutyczny
niemal „humor dyskretnego uśmiechu”, który rodzi się z dostrzeżenia ponad warstwą
powagi — komizmu, osiąganego także poprzez nieoczekiwane zestawienia z pozoru
wykluczających się pojęć.
Humor i tragizm, sacrum i profanum, nauka i codzienność zarówno w warstwie
treściowej, jak i językowej stale mieszają się w tej poezji: „w piątek nie wypada
udawać Ludwika XIV”, „bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz”, „teza i
antyteza kończą się pobiciem i protezą”. Praktyka kapłańska przynosi sytuacje
komiczne, zapisane przez życie, a przez autora wierszy chętnie wplatane w teksty, jak
choćby fragment przekręconych wiejskich „ Godzinek”, w których gorliwie — w
miejsce „ i niezwyciężonego plastr miodu Samsona” — śpiewają „i niezwyciężonego
płask w mordę Samsona „.
Wyraźnie trzeba zaznaczyć, iż ironia, jowialność, satyryczność z humorem
Twardowskiego niewiele mają wspólnego. Jest on bowiem wypadkową postawy
aprobaty, akceptacji dla ułomności, śmieszności człowieka i autoironii, tak
znamiennej w spojrzeniu na siebie. Poza tym autor często zaznacza i inną intencję:
humorem stara się złagodzić, rozładować dramat, oswoić z przemijaniem („za młodu
drży serce a na starość noga”; „pani dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy
siwieje”) czy wszechobecną śmiercią. Epitafia, albo wynalezione na cmentarzach,
albo stanowiące własną parafrazę utworów tego gatunku, wplecione w wiersze,
zyskują walory humorystyczne („Nagrobek”, „Przepisane”, „Teoretyk”). „Nieco —
dziennik” — zbiór anegdot — przynosi zaś takie zapisy: „ Szanuj zdrowie, bo jak nie,
to cię spotka to co mnie „; „ Tu leży mąż, co dręczył mnie wciąż. A teraz, drogi mężu,
odpoczniemy sobie, ja w domu, a ty w grobie”; „Jeden z dziedziców postawił
nagrobek, na którym kazał wyryć napis: «Dobry z ciebie był parobek, I więc ci
stawiam ten nagrobek.» Zdarzyło się, że po pewnym czasie ktoś kredą dopisał:
«Kiedyś stawiał mu nagrobek, I to już nie był twój parobek, I ani tyś mu nie był
panem. I Pocałuj go w piszczel Amen.»„
Wyrazistość, dosadność, zamierzoną prostotę i zwięzłość uwypuklają kolokwializmy.
Autor wyznaczył im szczególną rolę, stosuje je bowiem w odniesieniu do spraw
zarówno egzystencjalnych, jak i eschatologicznych. Z tymi ostatnimi zwłaszcza chce
także w ten sposób oswoić lękliwego człowieka. Słownictwo potoczne wydobywa
humor, ale i wytwarza dystans w stosunku do ludzkich uczuć. Niedoskonałej — z
różnych względów — ludzkiej miłości towarzyszą takie na przykład określenia, jak:
„pół — idiotka”, „ślamazara”, „wariatka”, „egoistka” („Nie sądź miłości nie
oskarżaj żadnej I […] I uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy I taką która umarła i
jeszcze się leczy”; „Miłość niecierpliwa I […] I ślamazara I skończyć się nie może”;
„jest miłość wariatka egoistka gapa”). Zwroty potoczne kontrastują świadomie z
metafizyczną refleksją: „od biednej rozpaczy święci uciekają jak od jasnej cholery”;
„broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka”; „święci […] I […]
nie przypuszczają żeby z jednej strony było wszystko a z drugiej guzik z pętelką”; „i
nie mamy zielonego pojęcia I umierając po raz pierwszy”.
Świadome zestawianie sprzeczności wyraża się także poprzez wprowadzanie języka
świata ziemskiego do świata pozaziemskiego. Słownictwo urzędowo–administracyjne
brzmi tu zaskakująco, ale swojsko zarazem: w wierszach księdza Twardowskiego
pojawia się „wydział personalny aniołów”, anioł pracujący „podobno na dwóch
etatach”. Człowiek, który stoi u bram niebios, pyta, czy ma stanąć między świętymi,
„niosącymi przymusowy papier z pieczątką „. W nawiązywaniu kontaktów z istotami
Stamtąd służą ziemskie telefony („zadzwonię do świętych I przez telefon poproszę I by
krzyż nie przychodził bez Ciebie”). Kolokwialny sposób zwracania się do Istot
Niebieskich bywa równie zaskakujący w modlitwach. Mamy tu prośby do Boga o
wiarę prawdziwą, niezachwianą, która „nie przewraca się do góry nogami I jeżeli
kogoś szlag trafi”, do Matki Boskiej — by „szturchnęła czasem po ciemku” i „tupała
na diabła w całym moim domu”. Anioł Stróż nie ma zaś stać „jak malowana lala”,
ale ruszać „w te pędy” i uświadamiać nam, żebyśmy nie „stanęli / jak dwa świstaki I i
zapomnieli I że trzeba stąd odejść”. Połączeni takie daje zamierzony efekt
zaskoczenia oraz komizmu Ale wszelkie stylistyczne ornamenty nie są u
Twardowskiego efektownymi, wymyślnymi ozdobnikami, tylko nie odłączną częścią
poetyckiej refleksji.
Krytycy literatury od lat dopatrują się w omawianej poezji barokowych analogii,
prowadzących wręcz do zaliczenia współczesnego poety do grona spadkobierców
marinizmu, a w Janie Andrzeju Morsztynie i Danielu Naborowskim widzą jego
siedemnastowiecznych poprzedników Analogie te nie umniejszają wszakże w niczym
oryginalności Jana Twardowskiego. Zadajmy wieńczące barokowe analogie pytanie:
w czym leży istota związku między teatralnym, przesadnym barokiem a prostotą i
zwięzłością, którym hołduje współczesny autor?
Wiarę zabija poza, maniera, teatralność, ratuje ją jednak to, co jest ponad miarę, nie
utemperowane, co prowadzi do uniesienia, wychodzącego poza wszelkie kanony.
Święci doby baroku, Teresa z Ávila, Jan od Krzyża, nie bali się spontaniczności
przeżywania, Teresa — radości, Jan — cierpienia. Uniesieniom mistycznym poświęcili
niejedną kartę swych dzienników. Postawmy obok nich późniejszą wielką mistyczkę
Karmelu — świętą Teresę z Lisieux, szukającą uświęcania w cierpieniu i najbardziej
szarej codzienności. Księdzu Twardowskiemu bliska jest ich postawa, chce bowiem
wypowiedzieć tyle, ile wypowiedzieć można, niemal wszystko, nie bojąc się przesady w
wyrażaniu uczuć. W pisaniu o miłości, cierpieniu, wierze szuka prawdy, a nie piękna.
Szuka i dziwi się. Prawdziwa wiara nie boi się zdziwienia. Prawdziwa wiara nie boi się
spontaniczności. Także w modlitewnym wyrażaniu uczuć stworzenia do Stwórcy.
Dyskretnie ukryta wśród innych wierszy liryka modlitewna bardzo bliska jest poezji
metafizycznej mistrzów Karmelu. Wynika bowiem z przekonania, iż modlitwa jest
osobistym spotkaniem każdego człowieka z Bogiem. Może ona być dialogiem,
zasłuchaniem, uwielbieniem. Może być także zauroczeniem pięknem obecności Boga.
Bóg daje się poznać w milczeniu, które prowadzi do wewnętrznego poznania siebie i
oderwania się od wszystkiego, co Bogiem nie jest.
Liryka księdza Twardowskiego nakreśla drogę do Boga. Na pewno nie najłatwiejszą.
Wpisane jest w nią biblijne wezwanie: „Bądźcie świętymi, ponieważ Ja jestem
święty!” (Kpł 11,44). Poprzez bardzo konkretne, zindywidualizowane widzenie świata
i ludzi autor „Znaków ufności” pokazuje, że Pan Bóg wzywa każdego, by Go poznał i
kochał; każdemu wyznaczył jego własną, niepowtarzalną drogę; każdemu dał tyle
miłości, by mógł nią iść. A jeśli jest to droga przez ogień doświadczeń, jeśli jest to
miłość naznaczona bólem? Jej dar jest tym cenniejszy. „ Twej miłości zranionej Bóg
łaknie jak chleba” — czytamy w jednym z wierszy, i zaraz potem: „Nieszczęście nie —
nieszczęście kiedy szczęścia nie ma”. To, co wydawało się klęską, trudem, może stać
się ratunkiem. Żadna przepaść nie jest tak głęboka ani żadne wzniesienie nie jest tak
wysokie, by nie mogło stać się drogą. Byle tylko wytrwać w wierze — zachęca stale
ksiądz Twardowski — nie ustawać w modlitwie, by ból doświadczenia przemienił się w
dobro, które wyda owoce i zakwitnie pełnią łaski radości z wiarą przekazywanej
innym. Radość wiary, moc miłości ukaże się wtedy, kiedy człowiek w swoim zranionym
sercu przebaczy Bogu, że go doświadcza. Więcej jeszcze: przebaczy i podziękuje za
cierpienie. Wtedy wszystko to, co było cierpieniem — stanie się drogą ku świętości.
Autor wierszy, choć tak otwarcie dzieli się swoją postawą, nie narzuca jej nikomu,
jednak można powiedzieć, że nie pouczając — uczy, nie nawracając — nawraca. Na
drodze poszukiwań nie opuszcza małego, wątpiącego i szukającego człowieka, ale go
podprowadza, pyta i dziwi się razem z nim. Odnosi się czasem wrażenie, że prowadzi
nas — czytelników — za rękę, jak Gamaliel Szawła, kiedy to wyjaśniał mu Pismo i
pomagał stawać się świętym Pawłem.
Prowadzony człowiek idzie chętnie, jak za dobrym przewodnikiem, gdyż wyczuwa jego
wielką dlań życzliwość i zrozumienie. Wierszy księdza Twardowskiego — jak
powiedział jeden z krytyków — „nie można czytać, te wiersze nas czytają” („Osnowa”
1982). Dzieje się tak dlatego, że dotykają one najbardziej skrytych zakamarków duszy.
O człowieczych wadach i ułomnościach ich autor pisze szczególnym,
charakterystycznym dla siebie językiem, świadczącym o wielkiej sympatii, miłości i
wyrozumiałości dla wad ludzkich:
Poznaję Ciebie bo masz swe humory
niebo obok czyśćca a piekło od zaraz
i Ty mnie zauważasz
bo mam krzywe serce
to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą
błądzimy grzeszymy
i trzaskamy drzwiami
gdy wady nam uciekną
to się nie poznamy
(„Poznaję”)
W tych wierszach odnajdujemy samych siebie, a więc grzeszników: pytających,
czasami wątpiących, ale jednak — mniej lub bardziej świadomie — szukających
świętości.
Ksiądz Twardowski w dzisiejszym smutnym, pogubionym, poszukującym Boga świecie
cierpliwie pokazuje dobro, zbierane z małych okruchów dnia powszedniego,
uwrażliwia, by nie marnować skarbu czasu, przypomina o nadziei.
Uświadamia przy tym, że miłość jest pracą, i to ciężką pracą, bo „kochać — to nie
tylko dawać, ale i przyjmować”, przyjmować z miłością także to, co bywa trudne do
zniesienia: ból, cierpienie, smutek, niemiłego człowieka. Ileż pokory wymaga mądra
miłość, będąca wyjściem poza siebie, zapomnieniem o sobie: „Zapomnij że jesteś gdy
mówisz że kochasz”.
Miłość ludzka nie byłaby miłością, gdyby była do czegokolwiek zmuszona. Wraca
pytanie o wolną wolę. Miłość trzeba wybrać świadomie — największa tajemnica
wolnej woli, która jest stałym pytaniem: czy chcesz kochać? czy wybierasz miłość? czy
rozumiesz miłość jako służbę? Wiersze odpowiadają na te pytania swoim własnym
językiem: „być chlebem który krają /żywicą którą z sosny na kadzidło skrobią / czymś
z czego robią radio, żeby choremu przy termometrze śpiewało”. Trudna do
udźwignięcia rola narzędzia, instrumentu, zwłaszcza w tych momentach, kiedy jest się
„przekreślonym do końca nonszalancją ręki” i trzeba wcielić w życie słowa z
Łukaszowej Ewangelii: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy
wykonać” (Łk 17,10).
Na koniec kilka słów o tytule wyboru. Pochodzi on z wiersza „Więcej”,
nakreślającego niepodważalną wartość i piękno postawy wewnętrznej
przezroczystości, postawy niezbędnej w drodze ku doskonałości, ku świętości. Myśl tę
podejmują i inne liczne wiersze: „Przezroczystość”, „Być nie zauważonym”, ***
(Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie…), „Gorętsza od spojrzenia”, „Ciało
pedagogiczne” czy „Korepetycje” z tomiku „Spóźnione kukanie”:
Koniku polny
od nieważnych wierszy
naucz mnie od małego być mniejszym
Tak naprawdę wtedy dopiero można spotkać się z Bogiem, jeśli się jest „nie
zauważonym”, bo „miłość której nie widać / nie zasłania sobą „. Wewnętrzna
przezroczystość nigdy nie zasłoni Boga, a ofiara miłości będzie najczystsza i wyzwoli z
chęci błyszczenia.
„Być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca”. Czymże jest tęcza? Pomostem
rozpiętym między niebem a ziemią, przezroczystym i wielobarwnym znakiem
przymierza Boga z człowiekiem. Tęcza poprzez bogactwo kolorów wyraża piękno.
Obok niego zaś — pokorę, gdyż nie zajmuje sobą miejsca. Być jak tęcza — zachęca
nas do tego wcale nie łatwego zadania ksiądz Twardowski — to dążyć do
doskonałego, ale i pokornego piękna, bycia także widocznym, harmonijnym w swym
bogactwie znakiem miłości Boga w świecie.
Patrz na tęczę i wychwalaj Tego, kto ją uczynił,
nadzwyczaj piękna jest w swoim blasku:
otacza niebo kręgiem wspaniałym,
a napięły ją ręce Najwyższego. (Syr 43,11 — 12)
Aleksandra Iwanowska
Z wierszy szkolnych (1934)
* * *
Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga
potem w oczach strach nosisz i łzy —
na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach
ktoś się zbłąkał i płacze jak ty.
Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem
złote zboże wśród pola się śni —
kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz
w nieskończoność wieczorów i dni.
Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi,
nikt nie mówi, czy dobrze czy źle,
tylko ziemia z grobami starymi
o twej ciszy słyszała i wie.
Z tomu Powrót Andersena (1937)
Opowiadanie wieczorne
gdzieś rozdawali dziewczynkom lato
chłopcy w pękach zerwanych kwiatów
potem szli nad wodę wianki pleść
może dobrze może źle
może tak a może nie
tataraki zanurzone w zachodzie
nogi chłopcom pokrwawiły w wodzie
i szły panny pełne cichych przeczuć
w pierwszych nocy przekochanych niepokój
a przed nimi konie biegły głęboko
coraz głębiej w granatowy wieczór
w zbóż złotej szeleszczącej strudze
kłosy puste kłosy pełne złudzeń
zamyślony nad ludźmi las
może z kimś a może bez
może nie ma może jest
za dnia z wody go śpiącego wyjęli
potem w suche odzienie ubrali
nad głowami na rękach rozpięli
niosąc w cmentarz zielony śpiewali
przyjacielu nie obawiaj się — po co
i przed tobą byli przecież ludzie
co schodzili nocą wolno w śmierć jak w dojrzałość nowych przebudzeń
przyjacielu nie obawiaj się — po co
tak się dzieje w niejednej młodości
że spragnieni kochania nocą czują gorzki niedosyt miłości
a on jakby nikogo nie słuchał leżał pełen białego koloru
gdy deszcz gwiazd powoli podnosił w studniach okien poziom wieczoru
Powrót Andersena
na poduszkach gwiazd dalekich upływ
a na twarzy nocy czarnej supły
Andersenie
w ciszę ludzie zbiegli się na nowo rwąc wysokie gałęzie snów
w wodospadzie zielonym drzew coraz głębiej dom moknął i moknął
po okrętach kołysała się Dania w Bałtyk pełen niebieskiego lnu
smutnych baśni rozplatane kłosy
a na oczach nadmiar i niedosyt —
otwarte okno —
spokój — dzwony księżyc przyjmowały do wnętrza
w kościelnego spadając sznurami który myśląc że to włosy klęczał
nocy czarnej szeleszczący bąk
chłód rąk
dreszcz na poręczach
port uśpiony po latarniach ociekał
w fale które na wiosłach się darły
drżały srebrne mostów łukowania
najsmutniejsi ludzie ze snu
najsmutniejsi ludzie ze snu
cienie nieśli na rękach długie włosy umarłych
furgot płaszczów barwił ich z daleka
późny zachód maszty pozapalał
jak pochodnie w twarze uśpionym
po strzelistych gotyku falach
nie okręty
nie okręty
lampiony
zawsze Bałtyk odbiega na północ
okrętami głębiej wodę świecąc
ponad miastem gwiazd złociste rżysko
ptaki dzwonów rwą się w wieżach gniazdach snów
pokój
stół
noc w oknach tak nisko
lamp gasnących w nocy jasny węzeł
ciężkie liście podniesionych powiek
taką porą przyszedł Andersen
w snach najdalszych spokojny człowiek
o uśmiechnięci
o zapłakani
na okrętach kołyszącej się Danii
Z wierszy rozproszonych (1944–1956)
Matka Boska Powstańcza
Bóg Ci słońca na dłonie Twoje nie żałował
ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał —
broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował,
potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał
Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona —
w barykady równoczarnym strumieniu —
z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana
i uśmiechy, i sen na kamieniu
Modlitwa do Świętego Jana od Krzyża
Święty Janie od Krzyża, kiedy pełnia lata
i derkacz się odezwał, głuchy odgłos łąki,
owieczka z dzwonkiem beczy, przepiórka szeleści,
rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki
* * *
Pamięci Profesor Marii Dłuskiej
Święty Franciszku z Asyżu
nie umiem Cię naśladować —
nie mam za grosik świętości
nad Biblią boli mnie głowa
Ryby nie wyszły mnie słuchać —
nie umiem rozmawiać z ptakiem
pokąsał mnie pies proboszcza
i serce mam byle jakie
Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz z wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę
Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców, bez kłosa
trawo — siostrzyczko moja
karmelitanko bosa
Komańcza
Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy,
nawet taki szorstki i chłodny,
gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy,
żeby był tak jak zawsze pogodny
Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki,
brewiarz, zegar, wieczorną ciszę —
nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek,
który komuś z wygnania podpisze
Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój,
gdy z wygnańcem po cichu drży Polska —
wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój,
drzew warszawskich na niebie gałązka
Z tomu Wiersze (1959)
Suplikacje
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —
Iżeś stworzył papugę, zaskronca, zebrę pręgowaną
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —
dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno, i ciemno —
uśmiechnij się nade mną
O wróblu
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
o zegarze co nas toczy —
o świętym przystrzyżonym jak trawa
o oknach które rzucają do wnętrza
motyle jak małe kolorowe okręty
o ćmach co smolą świece jak czarne oddechy
o oku Opatrzności
które widzi orzechy trudne do zgryzienia
o włosach Matki Bożej całych z ciepłego wiatru
o tych co nawet żałują zanim zgrzeszą
lecz o kimś
skrytym w cieniu
co nagle od łez lekki gorący jak lipiec
odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
i o tobie niesforny wróblu
co łaską zdumiony —
wpadłeś na zbitą głowę
do święconej wody
Zbawia przez.…
Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany —
zbawia znów
przez robotników dźwigających ciężkie kosze
przez odmrożone nogi
przez bóle głowy
przez okropne mieszkania
przez nowenny nie wysłuchane
przez korkiem wykładaną ścianę
co wariatom zdrowie ochrania
przez zająca nękanego ołowiem
który stanął ze strachu na głowie
przez śmieszne życie złamane
przez chorób niewyleczenie
choć tyle włożyłeś trudu
przez niespełnienie cudu
choć jak Matka prosiłeś w Kanie
przez heretyków bezradne szukanie
przez dziobatą twarz nieforemną
przez płacz dziecka zgubionego w pociągu
co upadło nosem w ciemną noc
przez twoje własne cierpienie
to ostatnie co tak bolało
przez twoją krew i ciało
przedłuża się ramię krzyża
wyszła msza —
Jezu przez pogan wyglądany
przez wierzących jeszcze nie znany
Gorętsza od spojrzenia
Żeby nie być taką czcigodną osobą
której podają parasol
którą do Rzymu wysyłają
w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą
wieszają przy gwiazdach filmowych
Ale być chlebem
który krają
żywicą którą z sosny na kadzidło skrobią
czymś z czego robią radio
żeby choremu przy termometrze śpiewało
zegarem który w samolocie jak obrazek ze świętym Krzysztofem leci
żółtym dla dzieci balonem —
a zawsze hostią małą
gorętszą od spojrzenia
co się zmienia w ofierze
Zdjęcie z krzyża
Rozmaite zdjęcia z krzyża bywają,
na przykład:
zdjęcie z krzyża samotności
Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,
mówi na ty, jak w Kanie zatańczy,
doda miodu, ujmie szarańczy
Albo:
zdjęcie z krzyża choroby
Wstajesz z łoża jak Dawid młody —
I już jesteś do procy gotowy,
gotów guza nabić Goliatowi
Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając — za innych się kona —
To z nich spada się, jak grona wyborne
w Matki Bożej otwarte ramiona
* * *
Własnego kapłaństwa się boję,
własnego kapłaństwa się lękam
i przed kapłaństwem w proch padam,
i przed kapłaństwem klękam
W lipcowy poranek mych święceń
dla innych szary zapewne —
jakaś moc przeogromna
z nagła poczęła się we mnie
Jadę z innymi tramwajem —
biegnę z innymi ulicą —
nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą
* * *
Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo
w niepokoju gorących warg —
potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą,
jak pożary Joannę d’Arc
Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną
i wypłaczą się jednym tchem —
potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą —
byłem z nimi, klękałem, wiem
Na słomce
Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
zostaną tylko buty jak przydeptane serce
Lampka wieczna jak lizak czerwony —
lub policzek żołnierza, który gra na trąbce
Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma
jak niezdarną bańkę na słomce
Naucz się dziwić
Naucz się dziwić w kościele,
że Hostia Najświętsza tak mała,
że w dłonie by ją schowała
najniższa dziewczynka w bieli,
a rzesza przed nią upada,
rozpłacze się, spowiada —
że chłopcy z językami czarnymi od jagód
na złość babciom wlatują półnago —
w kościoła drzwiach uchylonych
milkną jak gawrony,
bo ich kościół zadziwia powagą
I pomyśl —jakie to dziwne,
że Bóg miał lata dziecinne,
matkę, osiołka, Betlejem
Tyle tajemnic, dogmatów,
Judaszów, męczennic, kwiatów
i nowe wciąż nawrócenia
Że można nie mówiąc pacierzy
po prostu w Niego uwierzyć
z tego wielkiego zdziwienia
O łasce bożej w brzydkim kościele
Kościół ten był tak brzydki, że nie powiem który,
brzydota wprost się lała z każdej większej dziury
Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną,
inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął
Została po nim broda na pace przy murze,
wota i dwie donice na fikusy duże
Barankowi z chorągwi popruły się żebra,
a za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra,
o cały cmentarz dalej, gdzie już las wysoki
kolory czarnych jagód składał na obłoki
W samym rogu świątyni baldachim jak szczudło
łowił mole we frędzle, tuż — ambony pudło
I nagle cud się zdarzył,
że w to straszne wnętrze —
szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze —
i uniosły mą duszę nad rude aniołki
pod Matki Bożej oczu szafirowe pąki
wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele
O spacerze po cmentarzu wojskowym
Że też wtedy beze mnie
przewracali się w hełmie
lecąc twarzą bledziutką na bruk
Jurku z Wojtkiem i Jankiem
klękam z lampką i wiankiem
z czarnym kloszem sutanny u nóg
Przeminęło, odeszło w milczeniu
jak pod kocem na wycieczce ziemia —
świecę lampkę rękoma obiema
gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma
Warszawa, sierpień 1947
Pożegnanie wiejskiej parafii
Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze
zabrać Biblię w tłumoczek kazania gorętsze
a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem
strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem
Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada
wart bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada
Jeszcze skryję się w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć,
bo ksiądz płacząc sam siebie jak grzechu się wstydzi
Tylko spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową
jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową
spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia
w czas co na usługach i śmierci i życia
Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy
patronów dobrej sławy złej sowy na wieży
Pora odejść żal tając jak iskry niezgasłe
że mnie ze wsi zabrali by pokrzywdzić miastem
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno
wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą
las z dzięciołem
kukułkę uczącą w gęstwinie
jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię
przybłędę co na rzece wywrócił się z łódką
i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką
Żal szkoły dzieci w ławkach woźnej z pękiem kluczy
chociaż lepiej że przyjdzie tu ktoś inny po mnie
stopnie gorsze postawi lecz czegoś nauczy
Żal kulawych i głuchych chorego w szpitalu
bardzo dawnej paniusi w przedpowstanczym szalu
przygotowań do wilii smutnej oczywiście
gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście
Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą po kryjomu
wiersz o świętej Teresce dokończyć w tym domu
Po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi
przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi
Prymicja
O wiersze smutne moje,
w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję
Jurkowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława,
a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa
O Jezu potłuczony, z tą szramą i tą różą,
na chłopców spójrz z Powiśla, co do mszy przy mnie służą
Niech jednym choć oddechem westchnienie mi powierzą
czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą
Do kaznodziei
Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —
bo po co
Za oknami bór pachnie żywicą,
pszczoły z pasiek się złocą
w abecadłach dzieci oczy mrużą
Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,
oblubienic w kapeluszach modnych
rozmodlonych przed poślubną podróżą
Mów o częstej komunii z Chrystusem —
złotych sercach bijących w ukryciu,
z katechizmu o cnotach najprościej,
i że grzechy przeciwko nadziei
są tak ciężkie jak przeciw miłości
Nie o śmierci mów z ambony — o życiu —
O żonie szukającej z lampą w ręku
igły zagubionej w ciemny wieczór,
żeby mąż nie miał skarpet podartych —
wczesnej wiosny na piętach nie czuł
Jak najwięcej o dobrych uczynkach,
o gościnnych domach, poświęceniu,
o Jezusie na naszych ołtarzach
tak samotnym w każdym Podniesieniu
I błogosław kaznodziejską dłonią
babciom, starcom, młodzieńcom i pannom
wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,
zimą tęskniąc za łyżwami i sanną
Kochanowskiego przekład psalmów
Powróć mi Panie z dawnych lat
herbaty gorzkiej łyk w manierce
i umarłego ojca list
sweter od siostry matki serce
Kochanowskiego przekład psalmów
spalony z Wilczą w czas powstania
i wszystko, czego życzę innym —
a sam niestety nie dostanę
I spowiedź świętą z dawnych burz
gdy łzy ważyła ręka Zbawcy —
i jeszcze jeden jakiś dzień
z dzieciństwa mego na ślizgawce
Ten śnieg co mi na oczy spadł,
i to, com szeptał bezrozumny —
a potem jak najcięższy mszał
postaw z kielichem mi na trumnie
Do moich uczniów
Uczniowie moi, uczennice drogie
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
Jurku z buzią otwartą, dorosły głuptasie —
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie
czy ci znów dokuczają, na pauzie i w klasie —
Janko Kąsiarska z rączkami sztywnymi,
z nosem, co się tak uparł, że pozostał krótki —
za oknem wiatr czerwcowy z pannami ładnymi
Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy, co w okularach na religii stają —
właśnie o robotnikach myślałem z winnicy,
co wołali na dworze: Nikt nas nie chciał nająć
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami —
garbusku i jąkało — osowiały, niemy —
Zosiu, coś za wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe —
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy
Wiecznie płaczący Wojtku i ty, coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie,
Pawełku z wodą w głowie, stary niewdzięczniku,
coś mi żabę położył na szkolnym dzienniku
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką —
z niebem betlejemskim, co w pudełkach świeci —
z barankiem wielkanocnym — bez was świeczki gasną —
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci
Do Jezusa z warszawskiej katedry
Jezu z warszawskiej katedry,
Jezu czarny i srebrny —
cierpiący — rzuć na ręce
niemego smutku więcej
Jeszcze jedno cierpienie,
jeszcze jedno rozstanie —
lampę jasną na stole,
jak najmniejsze mieszkanie
Bardziej gorzką niewdzięczność
pożegnania, powroty —
okno takie, by księżyc
dowiązywał się złoty
Jeśli las — to szumiący,
jeśli rzeki — urwiste,
a serce na złość ludziom
i naiwne, i czyste
Rekolekcje
Przynoszę, Matko, na Jasną Górę
kapłaństwo moje
Stanąłem w samym kącie kaplicy
boję się podejść
Nie w łożach ojców
z twarzą na wale klasztornym spałem
Księżyc jak czapla
wciąż chodził po mnie srebrnym hejnałem
Biję się w piersi jak tłukły kule za Kordeckiego
Weź me kapłaństwo na ręce teraz
jak Syna swego
Niechaj zaświeci święte i czyste w kaplicy
a mnie niech zdepcą butami w drodze pątnicy
Spowiedź
Wstyd mi, Boże, ogromnie, że jak grzesznik piszę,
że z czasem zapomniałem Tomasza z Akwinu,
że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę,
a jadąc do chorego — sławię dzikie wino,
obłoki, karpie w stawie, zimą — kiepskie sanie,
kominek, co mi do snu po łacinie gada —
I nagle myśl natrętna, straszna jak powstanie —
Z uczynków? To zbyt mało.
Z ran mnie wyspowiadaj
O ludzkim sercu pod wielkim baldachimem
Cóż że albą przy ołtarzach jaśnieję
drży ornatów grubo tkanych złoto
Msza się kończy w zakrystii na klęczkach
będę szary maleńki potem
Cóż że wielki mi niosą baldachim
w dzwony hucząc w procesjach nad głową
To dla Boga. Sam na sam zostanę
z swoim ludzkim sercem na nowo
* * *
Żeby móc tak nareszcie uprościć,
jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich — jasną nade wszystko
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty
Rozmowa z Karmelem
Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić,
ja — ksiądz byle jaki
— Proszę czekać. Już idzie z ogrodu,
chociaż nie chcą jej puścić ptaki
Chyba ona. Nie widzę jej twarzy,
czy się modli, czy się uśmiecha
za zjeżoną Karmelu kratą,
jak za łupiną orzecha
— U nas wszystko tutaj dla Boga
Nawet fartuch ogrodniczki niebieski,
nawet trepki z jednym rzemykiem,
jakby zdjęte ze świętej Tereski
Czasem śnieg mamy mokry we włosach,
za oknami — zmarznięty sad
Karmelitanko bosa,
szedłem tu tyle lat
Proszę ciebie o ufność
Nie pragnę twej miłości —
nie szukam przyjaźni —
to właśnie jest nie dla mnie
i wcale nie wzrusza
Po prostu proszę ciebie o trochę ufności,
by oprzeć się na biednej
mej kapłańskiej duszy
Nic więcej. Jej zaufać,
nawet zamknąć oczy
i jak po Ziemi Świętej do Betlejem płynąć
I wszystko to, co boli, w Boga przeistoczyć
jak w Ofierze na co dzień —
zwykły chleb i wino
Z wierszy rozproszonych (1960–1969)
Jest
Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów
ślepnących świec
że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki —
a On przecież jest
w małej hostii jak w iskierce ciepła
w mocnych ścianach nadziei.
Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem
w tabernakulum umówionej alei —
w domkniętym milczeniu —
przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak
i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap
kolce lęku.
* * *
Ile napisano pobożnych książek —
droga do siódmej twierdzy życia duchowego
komentarze do komentarzy
analizy ucha igielnego
matematyczny dowód na istnienie Boga z wykresami
o artylerii łaski —
a Jezus myśli o nas w liter ciemnym stuku
jak trudno w niebo wstąpić spod robactwa druku
Zdumienia pełna
Matko Najświętsza któraś się zdumiewała
o której nie powiedziano w litanii
Zdumienia Pełna
któraś dziwiła się
dlaczego Bóg urodził się w stajni
dlaczego musi uciekać na kopytkach osiołka —
spraw — żebym ucząc religii
nie mówił: Już wiem. Rozumiem
Mam na wszystko odpowiedź gotową
Żebym umiał się z ludźmi dziwić
nie rozumieć właśnie
kiwać głową
mój Boże, ile tajemnic w jednej sekundzie
Chwaląc męczennika, żebym dodał
że skaleczony dmucham czule na krew żeby mniej szczypało
Nie głosić tylko, że jak się kocha to mniej boli
że przez dziurę łzy można zobaczyć więcej
lecz czasami nad tym wszystkim załamać ręce
mój Boże, jak pojąć serce śmierci
* * *
Dogmatycy hałasują po łacinie
moraliści brzęczą nad korytkiem ludzkiego sumienia
apologeci skrzypią — porozpinani na krzyżu wiary
kaznodzieje reperują głośnik, żeby ich było lepiej słychać
filozofowie mruczą na świętego Tomasza ustawionego już
ze starymi rocznikami świętych — w archiwum raju
męczennicy liczą na głos uderzenia w twarz
skrupulatom spadła nareszcie na głowę dynia grzechu
organiści oblizują dźwięki —
wierni podzielili się na wojenne obozy
I tylko w szczerym polu
w oddechu zioła —
na klęczkach podziwiając zaspy nieba
można jeszcze znaleźć Ciszę
* * *
Jezu z huczącą jak pszczoła raną
z czerwoną ulotką wiecznej lampki
ja — ksiądz
wędrujący jak grzyb po deszczu
w epoce podróży kosmicznych na księżyc
proszę Ciebie o zwykły młotek
żeby nim stuknąć
w kamień serca
Jeszcze nie
Jeszcze nie umiesz być sam
jeszcze się trzymasz wspomnień jak pochyłej poręczy
jeszcze się czepiasz chudych moli pamiątek
jeszcze nie dajesz spokoju umarłemu
chcesz go przyciągnąć z drugiego świata za guzik
jeszcze się rzucasz kukłom na szyję
jeszcze szukasz serca żeby je doić jak kozę
ważny jak puzon
stukasz cierpliwym kopytkiem różańca
ostatecznie można ci postawić trójkę minus z religii
Z tomu Znaki ufności (1970)
* * *
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to, że jesteś już odnaleziony i nie odnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie
za to, że to czego pojąć nie mogę — nie jest nigdy złudzeniem
za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci
chlapiemy językiem
Wyjaśnienie
Nie przyszedłem pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania
jestem od dawna obdarty z błyszczenia
jak bohater w zwolnionym tempie
nie będę panu wiercić dziury w brzuchu
pytając co pan sądzi o Mertonie
nie będę podskakiwał w dyskusji jak indor
z czerwoną kapką na nosie
nie wypięknieję jak kaczor w październiku
nie podyktuję łez, które się do wszystkiego przyznają
nie zacznę panu wlewać do ucha świętej teologii łyżeczką
po prostu usiądę przy panu
i zwierzę swój sekret
że ja, ksiądz
wierzę Panu Bogu jak dziecko
Rachunek sumienia
Czy nie przekrzykiwałem Ciebie
czy nie przychodziłem stale wczorajszy
czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką
czy nie kradłem Twojego czasu
czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia
czy rozróżniałem uczucia
czy gwiazd nie podnosiłem których dawno nie ma
czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów
czy nie właziłem do ciepłego kąta swej wrażliwości jak gęsiej skórki
czy nie fałszowałem pięknym głosem
czy nie byłem miękkim despotą
czy nie przekształcałem ewangelii w łagodną opowieść
czy organy nie głuszyły mi zwykłego skowytu psiaka
czy nie udowadniałem słonia
czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie
stróżem
czy nie klękałem kiedy malałeś do szeptu
O kościele
Kościele w którym wypadło mi po raz pierwszy w życiu
pić ustami mszę
chować się do konfesjonału któremu stale odrastają uszy
w którym Matka Najświętsza miała złotą koronę i bose nogi
w którym obraz świętej Tereski służył latem za plażę dla much
drewniany święty Antoni oblazł z habitu
ciemny i czysty
Kościele w którym zieleniała miedź
zasłaniano sumienie listkiem brzozowym
kolor nieba wyleniał jak szelest
smutny jakby jaskółki umiały tylko chodzić
Kościele z posadzką od pacierzy wytartą i krzywą
gdzie skrzypiały obcasy
pluskało korytko wody święconej
szczekał zegar jak emerytowany ludożerca
z amboną tak prostą że nie sposób było zakryć
na niej żadnym kazaniem swej własnej twarzy
Kościele przed którym klękał las
krzyżodzioby otwierały szyszki
łaskotał zajęczy szczaw
cieszyło babie lato jak grzech za lekki
fikały żaby a każda żaba ma zawsze czkawkę
jesienią czerniały coraz mocniej szpaki
zimą sikory sypiały na mrozie
parafianki rozbierały się ze śniegu
gdzie zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką czyjegoś płaczu
gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym
* * *
Nic mnie nie załamało
ani pustka po życzliwym spojrzeniu
ani zbieranie na tacę
ani to że o mało nie zwichnąłem palca stukając w konfesjonał
ani pytania osiemnastoletnich
ani anonimy których koperty nawet syczą —
ani dowody w które trzeba najpierw uwierzyć
ani wierni którzy się nienawidzą w tramwajach
ani cnota płacząca jak nieszczęśliwe szczęście
ani kaznodzieje ze złotymi zębami
ani obawa że nie dam rady nie dojdę
wywrócę się jeszcze przed płotem Królestwa Niebieskiego
bogatsi zostaną coraz bogatsi a biedni coraz biedniejsi
nawet ptaki śpiewają ze strachu
nic mnie nie załamało
bo wciąż widzę Ciebie Matko Najświętsza
zamiast berła — trzymasz kłębek włóczki
cerujesz teologię
O maluchach
Tylko maluchom nie nudziło się w czasie kazania
stale mieli coś do roboty
oswajali sterczące z ławek zdechłe parasole z zawistnymi łapkami
klękali nad upuszczonym przez babcię futerałem jak szczypawką
pokazywali różowy język
grzeszników drapali po wąsach sznurowadeł
dziwili się że ksiądz nosi spodnie
że ktoś zdjął koronkową rękawiczkę i ubrał tłustą rękę w wodę święconą
liczyli pobożne nogi pań
urządzali konkurs kto podniesie szpilkę za łepek
niuchali co w mszale piszczy
pieniądze na tacę odkładali na lody
tupali na zegar z którego rozchodzą się osy minut
wspinali się jak czyżyki na sosnach aby zobaczyć
co się dzieje w górze pomiędzy rękawem
a kołnierzem
wymawiali jak fonetyk otwarte zdziwione „O”
kiedy ksiądz zacinał się na ambonie
— ale Jezus brał je z powagą na kolana
Kaznodzieja
Ty co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami
chroń mnie od pięknej gładkiej wymowy kościelnej
od homiletyki na piątkę
naoliwionych zdań
proroczych ryków
zgrabnego szeptu
czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie
jąkać się —
chociaż powiedzą
znowu wyszedł stał jak rura
czerwienił się przez mikrofon
wszystkie palce sterczały — jak uszy na ambonie
Ankieta
Czy nie dziwi cię
mądra niedoskonałość
przypadek starannie przygotowany
czy nie zastanawia cię
serce nieustanne
samotność która o nic nie prosi i niczego nie obiecuje
mrówka co może przenieść
wierzby gajowiec żółty i przebiśniegi
miłość co pojawia się bez naszej wiedzy
zielony malachit co barwi powietrze
spojrzenie z nieoczekiwanej strony
kropla mleka co na tle czarnym staje się niebieska
łzy podobno osobne a zawsze ogólne
wiara starsza od najstarszych pojęć o Bogu
niepokój dobroci
opieka drzew
przyjaźń zwierząt
zwątpienie podjęte z ufnością
radość głuchoniema
prawda nareszcie prawdziwa nie posiekana na kawałki
czy umiesz przestać pisać
żeby zacząć czytać?
Postanowienie
Postanawiam pracować nad tym
żeby się pozbyć
byka retoryki
wazeliny stylizacji
galanteryjnych pauz
wypucowanej składni
lirycznego śmietnika
żeby zimą przyklęknąć
i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką
baranka śniegu
O uśmiechu w kościele
W kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego przy którym wiszą blaszane wota jak meksykańskie maski
do skrupulata który stale dmucha spowiednikowi w pompkę ucha
do mizernego kleryka którego karmią piersią teologii
do małżonków którzy wchodząc do kruchty pluszcza w kropielnicy obrączki jak złote
rybki
do kazania które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło
do tych co świąt nie przeżywają ale przeżuwają
do moralisty który nawet w czasie adoracji chrupie kość morału
do dzieci które się pomyliły i zaczęły recytować:
Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię
do pięciu pań chudych i do pięciu pań grubych
do zakochanych którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty który jak rudy lis przenosi samotność z jednego miejsca na drugie
do podstarzałej łzy która się suszy na konfesjonale
do ideologa który wygląda jak strach na ludzi
Tam gdzie procesja
Tam gdzie procesja przeszła po kościele
szukałem przydeptanej śnieżnej rzeżuchy i żółtej ognichy
wywietrzałego wrotyczu i rumianku
mikołajka jak ametystu
omdlałego kadzidła
sutanny zamiatającej jak miotła
ceremoniarza kiwającego palcem w bucie
dotkliwości przedmiotów które stały się wspomnieniem
widzialnego świata przechodzącego już
w podczerwienie i pozafiolety
w ciepło i zimno
I odnalazłem
Tłumaczyłeś że nie chcesz złotego baldachimu
tylko bandaża z grubego płótna
Do samego siebie
Żebym pisząc wiersze nie wzywał Imienia Pana Boga nadaremno
nie tłumaczył Biblii na nie—Biblię
nie przychodził w wilczej skórze wtajemniczonych
nie polował na piękne słowa jak na płochliwe zające wciągające w puste pole
lub na karasie w tataraku
nie udowadniał — to znaczy nie zamęczał
nie był zbyt pewny
(przecież nawet biała kawa nie jest biała)
nie sadzał sumienia jak spoconej babci na miękkim fotelu
żebym nie patrzył w nie jak w okrucieństwo pamięci
nie odkładał milczenia na jutro
nie kochał miłością mniejszą od miłości
nie uprawiał zdenerwowanej teologii
nie pocieszał bólu
a nade wszystko żebym nie chował twarzy do rękawa
nie zamykał się w budce poezji —
kiedy trzeba mówić najprościej
o Matce Najświętszej
o cierpliwości sakramentów dłuższej niż życie
o ciepłym pomruku schodów po których niosą nadzieję chorym —
o śniegu który padając na ręce — uczy chyba rozdawania
o Jezusie który nieraz tak wygląda między nami
jakby chodził od nie swoich do obcych
* * *
Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd
nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy
nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją
nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
nie kochał długo i niepewnie
nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności —
żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa
żebym nie palił grzesznika dla jego dobra
żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a ciepłem
nie szczekał przez sen
a zawsze wiedział że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę mrówka
wiary
Wyznanie
Zamykałem wiedzę w szufladkach
wymieniałem pajęczaki stawonogi i kręgowce
myliłem na niebie gwiazdę pierwszą z ostatnią
nie rozumiejąc kamieni — nazywałem
notowałem w zeszycie spostrzeżenia
wiedziałem że kiedy przylecą drozdy i żółte pliszki
można już spać przy otwartym oknie —
że po wilgach i derkaczach przychodzi pierwsza burza
że słonka wędruje tylko w nocy a wyżeł ma brwi nad oczami
poznawałem głuszca po zielonej piersi
zimorodka po czerwonych nogach
dostrzegłem że wiewiórka jest od spodu biała
że czajki kładą dzioby na ziemi
że kwiaty zapylane nocą nie są nigdy ciemne
że w maju kwitną rośliny niskie a w czerwcu wysokie
mówiono że można szukać prawdopodobieństwa i utracić prawdę
że prac doktorskich teraz się nie czyta tylko się je liczy
że króla najłatwiej uwieść ale trudno się do niego dopchać
że więcej jest dowodów na istnienie Pana Boga niż na istnienie człowieka
że piekło to po prostu życie bez sensu
czytałem na cmentarzu: „Tu leży Maria Dymek, ducha oddała Bogu,
ziemi — ciało, jezuitom — domek. Dobrze się stało”
Chwytałem się jeszcze teologii za rękę
pytałem czy anioł spowiadający byłby do zniesienia
dzieliłem grzechy na śmiertelne to znaczy ciche i lekkie — inaczej hałaśliwe
podglądałem czystość po obu stronach śniegu
wreszcie wzruszyłem ramionami: przecież wszystkie słowa sprawiają
że widzi się tylko połowę
Do Jezusa umęczonego organami
Panie Jezu chyba nie lubisz jak Cię męczą organami w kościołach
dość masz muzyki Bacha —
może chciałbyś posłuchać
jak skrzypi w Biblii na czarnych nogach hebrajska litera
jak spowiadający mruczą w samo ucho sumienia
boli rosnąca aureola nad świętym
płaczą uciekające spojrzenia —
ciekną buty po deszczu na posadzce
ziewa babcia nad litanią
skacze szczygieł śniegu po tramwajowych przystankach
piszczy nad świecą w lichtarzu
jedna płonąca zapałka
Nawet w skrzypcach nie słyszymy strun tylko pudło
Spojrzał
Spojrzał
na gotyk co stale stroi średniowieczne miny
na osiemnastowieczny ołtarz jak barokową trumnę na szczurzych łapkach
na włochate dywany które zmieniają nasze kroki w skradające się koty
na żyrandol jak dziedziczkę w krynolinie
na jaśnie oświecony sufit
na pyszno pokutne klęczniki
na anioła co stale o jeden numer za mały
na liście co w świetle lampki czerwonej wydają się czarne
stanął w kącie załamał odjęte z krzyża ręce
i pomyślał
chyba to wszystko nie dla mnie
Mówił do duszy
— Niebo jest niepoprawnie czarne
nad powietrzem udającym błękit
gwiazdy z wierzchu najostrzejsze dmuchają na rozpacz
a jeszcze tyle milczenia głębokiego jak bazalt
ponad zbyt pewnymi odpowiedziami na pytania —
— mówił do duszy
skubanej jak ptasi rdest
nieruchomej jak żółty nocny kwiat zapylony przez ćmę —
wahającej się jak ktoś co chciał wejść do kościoła
ale chodził w kapeluszu po klamce
to co ciasne — przestrasza
to co wąskie — kaleczy
to co małe — poderżnie
to co wielkie — osłoni
to co wielkie — zrozumie
to co wielkie — rozgrzeszy
O nawróceniu
Więc tyle razy musiałem stawać na uszach w konfesjonale
biegać po ambonie rękami
na rekolekcjach błyszczeć jak koński ząb
bębnić w kociołek sumienia
żebyś po prostu zrozumiał
bez mojej dłoni wsuwającej się pod ramię —
przy lampie czerwonej jak marchew na stole
przy zegarze ogryzającym nas po trochu lecz systematycznie
nad własnym grzechem — jak dokładnie załataną dziurą
Prośba
Panno Święta rysowana w zeszycie
dziecięcymi rączkami —
piękna jak jedna kreska
módl się za nami
żeby w kościołach nie było wyszywanych serwetek
katafalku z czarną kapą
aniołka z barokową łapką
z pędzelkami przy chorągwiach frędzli
stukających pieniędzy
ozdóbek z trupią główką
świętej Tereski jak rozpieszczonej gwiazdy
niepodobnych do siebie świętych
co nie mogą wyjść z nieswojej twarzy —
żeby nie było
sympatycznego gładko uczesanego Pana Jezusa tylko dla porządnych ludzi
Wołanie
Bliższy od reguł życia wewnętrznego
przepisów na zbawienie
odwrotna strono rozpaczy
świecący nawet niewierzącym jak ogromne ciało dobroci
ile razy klękam przed Tobą bojazliwy i spokojny
z wszystkimi dowodami na istnienie Boga w torbie mózgu
i spuszczonym pyskiem sumienia
prosząc
abyś mnie nauczył
cierpienia bez pytań
Poza kolejką
Ilu umundurowanych świętych
kanonizowanych bez poprawek
moralistów na twardych podeszwach
aniołów kipiących jak mleko
chyba ciężko będzie czekać po śmierci na swój sąd szczegółowy
ze łzą — jak z ostatnim osłem
ale Ty Matko Najświętsza — spod ciężkiej betlejemskiej gwiazdy
co otwierasz na nas oczy jak weneckie okna
co nie przemiękłaś w cierpieniu
przyjmiesz poza kolejką
wszystkich niepewnych którym się zdawało
że znak zapytania jest dłuższy od znaku krzyża
tych którzy niczego nie mają chociaż niczego nie oddali
wyczekujących w ogonkach
narzekających na lata coraz szybsze
wydeptujących na krzywych obcasach swoje zbawienie
nawet tak załatanych że nie mając czasu
modlili się na jednej nodze
Na szarym końcu
Wreszcie na szarym końcu
zbaw teologów
żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli po ciemku
nie bili róży po łapach
nie krajali ewangelii na plasterki
nie szarpali świętych słów za nerwy
nie wycinali trzcin na wędki
nie kłócili się między sobą
nie zajeżdżali na hipopotamie łaciny
żeby się nie dziwili
że do nieba prowadzi
bezradny szczebiot wiary
O stale obecnych
Mówiła że naprawdę można kochać umarłych
bo właśnie oni są uparcie obecni
nie zasypiają
mają okrągły czas więc się nie spieszą
spokojni ponieważ niczego nie wykończyli
nawet gdyby się paliło nie zrywają się na równe nogi
nie połykają tak jak my przerażonego sensu
nie udają ani lepszych ani gorszych
nie wydajemy o nich tysiąca sądów
zawsze ci sami jak olcha do końca zielona
znają nawet prywatny adres Pana Boga
nie deklamują o miłości
ale pomagają znaleźć zgubione przedmioty
nie starzeją się odmłodzeni przez śmierć
nie straszą pustką pełną erudycji
nie łączą świętości z apetytem
bliżsi niż wtedy kiedy odjeżdżali na chwilę
przechodzą obok z niepostrzeżonym ciałem
ocalili znacznie więcej niż duszę
Do świętego franciszka
Święty Franciszku patronie zoologów i ornitologów
dlaczego
żubr jęczy
jeleń beczy
lis skomli
wiewiórka pryska
kos gwiżdże
orzeł szczeka
przepiórka pili
drozd wykrzykuje
słonka chrapi
sikora dzwoni
gołąb bębni i grucha
kwiczoł piska
derkacz skrzypi
kawka plegoce
jaskółka piskocze
żuraw struka
drop ksyka
człowiek mówi śpiewa i wyje
tylko motyle mają wielkie oczy
i wciąż jeszcze tyle przeraźliwego milczenia
które nie odpowiada na pytania
Cierpliwość
Modlę się do Ciebie o cierpliwość
ale nie o taką małą w której się mogą pomieścić ciężkie grzechy czekania
na list
na kogoś kto wyszedł i zostawił klucz pod słomianką
na oczy nieznajome lecz potrzebne
na wspomnienie szkoły które ugrzęzło w kredzie na tablicy
na Anioła Stróża jak na protezę —
ale o taką która czeka tylko na Ciebie
a Ty przychodzisz albo z kimś bliskim albo sam
jak ciemność co jaśniej oświetla
jak niewinność śmierci
wtedy staje pomiędzy nami cisza niby goły piesek
wpuszczony bez kagańca i medalu — do nieba
nawet dziurawy parasol wzrusza bo ma druty tak cienkie jak dla jaskółek
i nawet nie mamy pretensji
że wieczność niedokończona
że Biblia jest nadal uparta
jak nieostrożne serce
że łza wcale nie jest okrągła
że spada ku górze
tak prosta że się znowu wymknęła rozumowaniom
Nie
Nie posypujcie cukrem religii
nie wycierajcie jej gumą
nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną
nie odsyłajcie wiernych do fujarki komentarza
Nie przychodzę po pociechę jak po talerz zupy
chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę
o kamień wiary
Do Świętej Tereski
Ciemna pod powiekami święta Teresko
nie trzymaj stale róż
oklepanych arystokratek
sztywnych jak wiersze na imieniny
pokaż nam leśny śnieżny zawilec
najmniejszy i nieostatni
jaskółcze ziele co leczy kurzajki
żółty żarnowiec znad morza
czerwoną smółkę jak lep na owady
przylaszczkę która z różowej staje się niebieską
wrotycz z zapachem na kilka metrów
bławatek jak wianek
nieustanny i krótki
wiosenną firletkę
polodowcowy biały siódmaczek
mlecze dla nie ogolonych królików
gotyckie rdzawe szczawie
storczyk jak przystojnego pająka
i wszystkie inne jeszcze boże zielska
na liściach których słońce staje się pokarmem
tyle tego że nie można się połapać
przy nich nawet każdy uczony — niedouczony
zwłaszcza w lipcu kiedy wyłażą maślaki i rydze
Słowa
Do ostatniej chwili nie przestawał mówić
jakby chciał język wyciągnąć poza śmierć
klęcząc przy jego łóżku tłumaczyłem mu
tam słowa już nic nie znaczą
nie zawracają ludziom głowy
nie można za nie otrzymać żadnego honorarium
niemodne jak wiarus dzwoniący nogami
nie kłamią dłużej niż żyją
nieporadne jak nie oblizane jeszcze cielę
tłumaczyłem mu że czeka go
tylko jedno słowo które jest milczeniem
Boję się twojej miłości
Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
biblijnego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
może widzisz jak pszczoła
dla której białe lilie są ziełononiebieskie
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej miłości
tej najprawdziwszej i innej
Za szybko
Za szybko chcesz wiedzieć wszystko
już masz pretensję
do samego Boga że odłożył słuchawkę —
do własnego Anioła Stróża że nietypowy
nie biały ale serdecznie rudy —
podsłuchuje spojrzenia
podobno na dwóch etatach
ponieważ fruwa — omija pytania
(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)
za prędko chcesz żeby wszystko było tak proste
jak seter irlandzki
ze świętym Franciszkiem w brązowych oczach
gdy łeb zwężony położy na kolanach
ofiarując ogon —
wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań
Tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz
obłazi nas chude milczenie
wiedza wydaje się lizaniem
choć zawsze większa od odpowiedzi
skomli chłód zrozumienia
wszystko żeby nie widzieć jeszcze a już wierzyć
Westchnienie
Broń mnie przed hasłem: „smutny święty to żaden święty”
przed nadzieją gwarantującą mój własny stan posiadania
przed modlitwą o aureolę jak o bezpieczny daszek nad głową
przed świętym kapitalizmem duszy
także
żebym nie szukał dziury zamiast mostu
nie kochał aż do znienawidzenia
nie zakładał ogródka podejrzeń
nie trąbił jak pogrzeb z orkiestrą
żebym się nie wzruszał tak sentymentalnym
i zemerytowanym osłem jakim jest księżyc
nie wyjadał ciepła z przedwojennych fotografii
nie ułatwiał sobie wszystkiego gładki jak sarnie uszy
nie spowiadał na gumowej poduszce
nie podlizywał się wiernym mówiąc że nawet grzech pierworodny jest przytulny
Tyle wieków
Pochwalono chrześcijaństwo że tak długo rosło
mój Boże tyle wieków
nawet święci Twoi co poczernieli ze starymi deszczami
jak turkusy umierając zielenieją
a ono pobiegło do Matki Najświętszej
grającej małemu Jezusowi na laskowym orzechu
ubogiej — jak w grottgerowskiej burce
tak prawdziwej — że już bez powrotu
i skarżyło się do ucha
że się jeszcze na dobre nie zaczęło
Niekoniecznie na pewno
Jezu na krzyżu od nieba do ziemi
miałem mówić
ale pomyślałem że słowa umniejszają jak każda czułość
miałem iść z postępem
ale powstrzymał mnie artykuł „Moda i życie wewnętrzne’”
miałem rozpaczać
ale sądziłem że czasem można przedostać się do nieba
pomiędzy niepewnością wiedzy a pewnością wiary
pokazując jak bilet ulgowy — zapłakany policzek
miałem udowadniać
przeszkodziła mi śmierć — jak inna ojczyzna
więc trzymałem się tylko Ciebie za palec
O nieobecnych
Myślała że został już tylko na fotografii
z twarzą bez oddechu
Tymczasem w każdej chwili
kiedy zapalała światło
nakrywała do stołu w świecie tak małym w którym jest już wszystko
wiedząc że zmęczenie jest przynajmniej połową miłości
że kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę
nieefektowna jak zielona cyranka bez połysku
wytrwała jak chory z urojenia który ma w końcu rację
kiedy odkrywała że można się modlić mając tylko czyste sumienie
kiedy odchodziła żeby wrócić
z sercem nie skróconym przez oszczędność
tak znikoma że prawdziwa
sama na wspólnej drodze
po obu stronach wiary
Tłumaczył
że wieczność jest tylko jedna
że już są razem chociaż się nie widzą
że miałby ochotę nagadać jej serdecznie
choćby w przedpokoju ciepłym od ubrań
przecież tylko nieobecni są najbliżej
Do Świętego Piotra
Nie na początku kiedy zaczynamy wierzyć
wtedy chodzimy jeszcze jak borsuk na całej stopie
z nosem do góry
ale potem
kiedy milknie pobekiwanie świateł
ściemnia się jakby katechizm mrużył oko
więdnie ultrafiolet jak hiacynt
niebo wydaje się grzeczne i niewskazane
na samym szarym końcu wiary
gdzie przystaje spocona teologia
kaznodzieja nie gimnastykuje języka
wtedy przyjdź
wprost z dziedzińca Kajfaszowego
jeszcze bez kluczy
a już ze łzami które najdalej prowadzą
Nic więcej
Napisał „Mój Bóg” ale przekreślił bo przecież pomyślał
o tyle mój o ile jestem sobkiem
napisał „Bóg ludzkości” ale ugryzł się w język bo przypomniał
sobie jeszcze aniołów i kamienie podobne w śniegu do królików
wreszcie napisał tylko „Bóg”. Nic więcej
Jeszcze za dużo napisał
Przed podrożą
Ty co nie chronisz od rozczarowań
nie strzeżesz od zawodu ludzkiej miłości
dajesz tak jakbyś żebrał
nie leczysz raka
karmisz głodem
nie wydajesz polisy ubezpieczającej na życie
nie układasz ran na jedwabnej poduszce
który poustawiałeś aniołów z mieczami za bramą raju
a nie dyplomatów w białych rękawiczkach
wciąż wierzę
że podnosisz nasze załamane paluchy
otwierasz nam oczy czerwone jak u królika
zapalasz światło
tłumaczysz
po drugiej stronie
każdy ma swoją daleką podróż
Nie sądź
Mój ty w gorącej święconej wodzie kąpany
proszę cię nade wszystko
nie sądź przedwcześnie nikogo
ani
ascety który prowadzi do nieba sam siebie na smyczy
ani
skrupulata który stale przepisuje swoje sumienie tam i z powrotem z czystego na
brudno
ani
szlachetnych a nadmuchanych
ani
ostrzących sztylet litości
ani
żmijki serca
ani
deklamujących: polna myszka siedzi sobie konfesjonał ząbkiem skrobie —
ani
stukających do nieba w kaloszach
ani
pesymizmu tak głębokiego że każe szukać
ani
tych dla których śmierć jest tylko ostatnią urzędową formalnością
ani
tych po których zostają portrety jak dostojne małpy
Co zostało we mnie
Nie o grzechy mnie pytaj
co zostało we mnie
Ile szczerości tego co już było dawno
ile uśmiechów wcześniejszych od myśli
niewinności jak długowłosego jamnika
albumu z wierszem „kto bibułę buchnie niech mu łapa spuchnie”
snu od bólu głowy
liścia wiązu co drapie
serca widzącego bez okularów
barwy której się uczyłem jak muzyki
kamienia wystrzelonego z procy który nie doleciał jeszcze do ziemi
modlitwy szumiącej jak ogień
siostry przy rodzinnym stole jak niebieska ostrożka
pokazującej mi język po drugiej stronie lampy
słów wciąż czujnych by nie uśpić krzywdy
sumienia tak wiernego jak anioł i zwierzę
i tego niewiadomego — co dalej
Wierzę
Wierzę w Boga
z miłości do 15 milionów trędowatych
do silnych jak koń dźwigających paki od rana do nocy
do 30 milionów obłąkanych
do ciotek którym włosy wybielały od długiej dobroci
do wpatrujących się tak zawzięcie w krzywdę żeby nie widzieć sensu
do przemilczanych — śpiących z trąbą archanioła pod poduszką
do dziewczynki bez piątej klepki
do wymyślających krople na serce
do pomordowanych przez białego chrześcijanina
do wyczekującego spowiednika z uszami na obie strony
do oczu schizofrenika
do radujących się z tego powodu że stale otrzymują i stale muszą oddawać
bo gdybym nie wierzył
osunęliby się w nicość
Niewidoma dziewczynka
Matko mówiła niewidoma dziewczynka
tuląc się do Jej obrazu
poznam Cię światełkami palców
Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie
są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu
to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno
Słucham szelestu Twoich włosów
idę chropowatym brzegiem Twojej sukni
odkrywam gorące źródła rąk
pomarszczoną pończoszkę skóry
szorstkie szczeliny twarzy
żwir zmarszczek
tkliwość obnażenia
ciepłą ciemność
sprawdzam szramę jak bliznę po miłości
zatrzymuję tu oddech w palcach
uczę się bólu na pamięć
zdrapuję to co przywarło ze świata jak śmierć niegrzeczna
wydobywam puszystość rzęs odwracam łzę
zbieram nosem zapach nieba
odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem na Twym ręku
Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością
kiedy dotykam
obraz stuka jak krew
klejnoty niepotrzebnie jęczą
robaczek piszczy w trzewiku
sypie się szmerem czas
pachną korzonki farb
milknie ucho Opatrzności
Palce moje umieją się także uśmiechać
miętosząc Twój staroświecki szal
ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka
odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu —
żartuję że czuwając mrużysz lewe oko
stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak podbiał
przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie
myślę że Ty także nie widzisz
oddałaś wzrok w Wielki Piątek
stało się wtedy tak cicho
jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę
i już nie pasują do nas żadne poważne okulary
oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce
piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a
którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą
tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne
To nic
wystarczy kochać słuchać i obejmować
Między gołębiem a ornitologią
Ile jest jeszcze świętego luzu
niespodzianek z nastawionym uchem
ile tego co najprostsze a nie wyliczone
choćby różowego ślazu pospolitej bylicy białego krwawnika orzeszków grabu i żołędzi
dla dzików
ile jeszcze miejsca na modlitwę
ile miejsca na pokorę —
ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle
ile dosłowności serca
ile komórek do wynajęcia —
pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią
pomiędzy kolorem czerwonym a pomidorowym
pomiędzy koniem jabłkowitym a jasnogniadym
pomiędzy rezedą dziewanną na żółtej nodze — a botaniką
pomiędzy świętą zasadą — a żywym sumieniem
pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem
* * *
Nie mówią o Tobie
nie piszą
oddalają w ciemność
przechodzą mimo
chcą zasłonić jednym palcem
jakbyś już poszedł na prowincję
zakładają okulary przeciwniebieskie
obcinają oczy świętym
niezadowoleni
jakby wiara stała na jednej krzywej nodze
jakbyś miał usta z filmu niemego
Klękam w świeżych ranach mszy
Przez pamięć Nikodema
Przez pamięć tak długo nienawróconego
Nikodema wychodzącego jak rak wieczorem
ratuj
trzymających się oburącz trzeźwej rozpaczy
egoistów albo inaczej litujących się nad samym sobą
pytających — czy to prawda że piękne kobiety wymyślili tylko mężczyźni
umierających niedbale
dostrzegających łatwiej głupstwo niż nikczemność
skrupulatów którzy tak dokładnie sprawdzają czas że nie wiedzą która godzina
odchodzących od pacierza na co dzień
Modlitwa
Któryś się modlił bo było Ci za ciasno w pacierzu
któryś rozgrzeszył Magdalenę nie słuchając jej grzechów tylko łez
któryś nie tłumaczył do końca cierpienia
który wygadanym kaznodziejom kładziesz do ust gąbkę ciszy
odsłaniasz czas jak piękno
któryś widział na audiencji w Betlejem trzech monarchów na klepisku ziemi
jak trzy złote placki
który masz więcej niż pięć ran
który się nie gniewasz na ceremonie niewiary
Proszę Cię o kryjówkę
w cienkim kąciku Twych ludzkich rąk
przed zgrają formuł
O wierze
Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary
Podziękowanie
Dziękuję Ci że nie jest wszystko tylko białe albo czarne
za to że są krowy łaciate
bladożółta psia trawka
kijanki od spodu oliwkowozielone
dzięcioły pstre z czerwoną plamą pod ogonem
pstrągi szaroniebieskie
brunatnofioletowa wilcza jagoda
złoto co się godzi z każdym kolorem i nie przyjmuje cienia
policzki piegowate
dzioby nie tylko krótkie albo długie
przecież gile mają grube a dudki krzywe
za to
że niestałość spełnia swe zadanie
i ci co tak kochają że bronią błędów
tylko my chcemy być wciąż albo albo
i jesteśmy na złość stale w kratkę
Który
Który stworzyłeś
pasikonika jak szmaragd z oczami na przednich nogach
czerwoną trajkotkę z wąsami na głowie
bociana gimnastykującego się na łące
kruka niosącego brodę z dłuższych piór
barana znającego tylko drugą literę łacińskiego alfabetu
kolibra lecącego tyłem
słonia wstydzącego się umierać może dlatego że taki duży
osła aż tak miłego że głupiego
kowalika chodzącego do góry ogonem
zresztą wszystkich co nie wiedzą dlaczego ale wiedzą
kanciaste orzeszki buku co pękają tylko na czworo
anioła po nieobecnej stronie — bez własnego pogrzebu z braku ciała
żabę grającą jak nakręcony budzik
nieśmiertelniki więdnące — więc prawidłowe i nieprawdziwe
dyskretną rozpacz jak pogodne krakanie
logiczną formułkę nad przepaścią
niezawinioną winę
psiaka z półopadniętym uchem
łzę jak skrócony rachunek
chyba jeszcze nie powstał na serio świat
jeszcze trwa Twój uśmiech niedokończony
Stare fotografie
Tylko fotografie nie liczą się z czasem
pokazują babcię jak chudą dziewczynkę
z wiosną na czerwonych gałęziach wikliny
jej piłkę sprzed pół wieku i wróble jak liście
jej warkoczyk tak wierny jak anioł prywatny
jej skakankę jak prawdę bez łez i pożegnań
biskupa w krótkich majtkach na wysokim płocie
fotografie najchętniej ocalają dziecko
wolą uśmiech niż ostre dogmatyczne niebo
również serce co się dyskretnie spóźniło
pokazują wakacje bezlitosne lato
z psem spotkanie pomiędzy pszenicą i owsem
zwłaszcza gdy życie ucieka jak balon
i ślimak chodzi z domem swym bezdomny
kamień z twarzą królewską który nie skamieniał
przed dworem co się spalił siostry cienkie w pasie
dowcipne choć zegarek im płakał na rękach
wspomnienie 6 klasy stygnące jak perła
z dyrektorem jak z ssakiem niewinnym pośrodku
umarł nie zmartwychwstał by odejść jak człowiek
staw pożółkły jak topaz i żabę z talentem
kiedy szczygieł z ogrodu przenosi się w pole
nawet trawę co zawsze wykręci się sianem
krajobraz co już przeszedł dawno w geografię
i oczy już za wielkie by stać je na rozpacz
Którędy
Którędy do Ciebie
czy tylko przez oficjalną bramę
za świętymi bez przerwy
w sztywnych kołnierzykach
niosącymi przymusowy papier z pieczątką
może od innej strony
na przełaj
trochę naokoło
od tyłu
poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz
poprzez poczekalnię II i III klasy
z biletem w inną stronę
bez wiary tylko z dobrocią jak na gapę
przez ratunkowe przejścia na wszelki wypadek
z zapasowym kluczem od samej Matki Boskiej
przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka
przez drogę nie wybraną
przez biedne pokraczne ścieżki
z każdego miejsca skąd wzywasz
nie umarłym nigdy sumieniem
Anioł poważny i niepoważne pytania
Czy zostałeś aniołem dopiero po dłuższym namyśle
czy zamiast palca serdecznego masz tylko wskazujący
czy spowiadasz tylko z grzechów ciężkich bo lekkie trudno udźwignąć
czy klaszczesz w dłonie patrząc na konanie jak na sytuację przedbramkową
czy nigdy nie płaczesz żeby się nigdy nie uśmiechać
czy umiesz uważnie bez powodu słuchać
czy nie przytulasz się żeby odejść
czy nie tęsknisz za ciałem
za ludzkim uśmiechem
za dłońmi złożonymi w kominek
za ziębą co we wrześniu opuszcza ogrody
za źrebakiem zamykającym powieki
za chrząszczem o nogach żółtoczerwonych
za każdą sekundą zawsze ostatnią
za tym co nietrwałe i dlatego cenne
Trochę plotek o świętych
Święci — to także ludzie a nie żadne gąsienice dziwaczki
nie rosną krzywo jak ogórki
nie rodzą się ani za późno ani za wcześnie
święci bo nie udają świętych
na przystankach marznąc przestępują z nogi na nogę
śpią czasem na jedno oko
wierzą w miłość większą od przykazań
w to że są cierpienia ale nie ma nieszczęść
wolą klękać przed Bogiem niż płaszczyć się przed człowiekiem
nie lubią deklamowanej prawdy
ani klimatyzowanego sumienia
nie przypuszczają żeby z jednej strony było wszystko a z drugiej guzik z pętelką
stale spieszą kochać
znajdują samotność oddalając się od siebie a nie od świata
tę samotność bez której świat dostaje bzika
są tak bardzo obecni że ich nie widać
nie lękają się nowych czasów które przewracają wszystko do góry nogami
nie chcą być również umęczeni w słodki sposób jak na nabożnych obrazkach
niekiedy nie potrafią się modlić ale modlą się zawsze
chętnie wzięliby na indeks niejedną dobrą książkę żeby bronić jej przed głupim
czytelnikiem
nie noszą zegarków po to żeby wiedzieć ile się spóźnić
mają sympatyczne wady i niesympatyczne zalety
boją się grzechu jak fotela z fałszywą sprężyną
uważają że tylko pies jest dobry kiedy jest zły
nie mają i dlatego rozdają
tak słabi że przenoszą góry
potrafią żyć i nie dziwić się odchodzącym
potrafią umierać i nie odchodzić
Można o nich wiele mądrzej pisać ale po co
trzymają się przyjaźni jak gawron gawrona
poznają późne lato po niebieskiej goryczce
słyszą na pamięć wilgi gwiżdżące przed deszczem
bawią ich jeszcze grzyby nieprawdziwe
Więc to ciebie szukają
Więc to Ciebie szukają gdy kupują kwiaty
by na serio powtarzać romantyczne słowa
wierność innym ślubując gdy biegną po schodach
roznosząc swoje serce pod różne adresy
gdy patrzą sobie w oczy by siebie nie widzieć
więc to Ciebie szukają nic nie wiedząc o tym
pisząc o dziurze w niebie o bólu zdumienia
czy Bóg być musi jeśli Boga nie ma
czy może się sumienie zaciąć jak parasol
o tym że kto nie płacze przestaje być dzieckiem
o głuchym co wykończy wreszcie kaznodzieję
gdy nie pasują jak dwie nogi lewe
gdy mówią: Zaraz przyjdę. Czekajcie z herbatą
mam tylko pospisywać nazwiska z cmentarza
niewielka robótka zaraz będę gotów
gdy chcą oddawać wszystko umierać dla kogoś
maciejkę czułą w nocy pieścić na pamiątkę
gdy trąbią z przekonania że nikogo nie ma
i chodzą wkoło Ciebie jak czapla po desce
Sprawiedliwość
Prof. Annie Świderkównie
Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzeby
Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłódło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć że każdy jest dla wszystkich
i odczytywać całość
Samotność
Nie proszę o tę samotność najprostszą
pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak półwróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie
zegar przystanął żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Ciebie o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz przeze mnie
a mnie nie ma
Z wierszy rozproszonych (1970–1979)
Kiedy
Boże ile spraw odfajkowano poza nami
kiedy mieliśmy się urodzić
w którym roku miesiącu i dniu
od kogo uciekać żeby się z nim spotkać
i biec do kogo aby się z nim minąć
jak nie wierzyć aby zyskać wiarę
kogo kochać nareszcie by stać się samotnym
kto ma nam umrzeć by zbliżyć do Ciebie
kiedy kto postanowi żeśmy już umarli
Słowa już nazbyt pewne
Słowa już nazbyt pewne
wzruszenia odważne
szczęście od razu czyste jak pamięć bez wstydu
wszystkich spotkań kolejne bramy triumfalne
jak oczy wyżła zabawne i ciemne
bliscy sobie co mogą powiedzieć nad ranem
jak długo jest nie patrzeć na siebie od wczoraj
nawet radość że przyszło nagle to ogromne
możliwe niemożliwe co przedtem nie było
bez jednej choćby rany to jeszcze nie miłość
Niebieskie z czarnym
W miłości każdej zawsze cokolwiek z przekory
zakochani czasem brzęczą na siebie jak trzmiele
choć podobno do nieba wpuszczają parami
do piekła pojedynczo bo tam separatki
z świętością moją kłopot bo chyba przeze mnie
mój Stróż Anioł ma stale jedno pióro ciemne
zwierzęta także różne bo gorsze i lepsze
owcę solą uraczysz a indyczkę pieprzem
jeśli jest Kain musi być i Abel
w raju Adam solidny a niepewna Ewa
połącz niebieskie z czarnym będzie barwa szara
co czasem przypomina pobożność bez gustu
skrzywdzisz tego kogo za bardzo pokochasz
nie udaje się wiara bez diabła i Boga
Z tomu Poezje wybrane (1980)
Bliscy i oddaleni
Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają
i muszą się spotkać aby się ominąć
bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze
piszą do siebie listy gorące i zimne
rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty
by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało
są inni co się nawet po ciemku odnajdą
lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać
tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął
byliby doskonali lecz wad im zabrakło
bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej
niektórzy umierają — to znaczy już wiedzą
miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem
jak bażanty co nigdy nie chodzą parami
można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie
nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem
To samo
Młodzi co biegną gromadą
dorośli co chodzą parami
starzy przy końcu osobno
tylko wciąż serce to samo
pracuje jak pszczoła po ciemku
szuka miłości w miłości
przed śmiercią czystą i wielką
Przepiórka
Przepiórko co się najgłośniej odzywasz
zawsze o wschodzie i zachodzie słońca
prawda że tylko dwie są czyste chwile
ta wczesna jasna i tamta o zmierzchu
gdy Bóg dzień daje i gdy go zabiera
gdy ktoś mnie szukał i jestem mu zbędny
gdy ktoś mnie kochał i gdy sam zostaję
kiedy się rodzę kiedy umieram
te dwie sekundy co zawsze przyjdą
ta jedna biała ta druga ciemna
tak bardzo szczere że obie nagie
tak poza nami że nas już nie ma
W szpitalu
Ni to staruszka ni dziewczynka
wyczesały się włosy
i został jeden chudy warkoczyk
może blizna po liściu
w szpitalu oczy tak smutne jak w haremie
w listopadzie kiedy chomik śmiesznie zasypia
już bez lekarza bo zląkł się prawdy
mówiłem o Bogu — nie mogła zrozumieć
pytałem o flirty — pozapominała
patrząc na mnie jak w nadmuchany kołnierz
prosiła tylko
abym umył jej ręce
usta twarz
bo chce umierać czysta
Drzewa niewierzące
Drzewa po kolei wszystkie niewierzące
ptaki się zupełnie nie uczą religii
pies bardzo rzadko chodzi do kościoła
naprawdę nic nie wiedzą
a takie posłuszne
nie znają ewangelii owady pod korą
nawet biały kminek najcichszy przy miedzy
zwykłe polne kamienie
krzywe łzy na twarzy
nie znają franciszkanów
a takie ubogie
nie chcą słuchać mych kazań gwiazdy sprawiedliwe
konwalie pierwsze z brzegu bliskie więc samotne
wszystkie góry spokojne jak wiara cierpliwe
miłości z wadą serca
a takie wciąż czyste
Żeby się obudzić
Żeby się obudzić rano
doprowadzić włosy do opamiętania
umyć się i ubrać
postawić czajnik z gwizdkiem
odgarnąć z okna samotny deszcz
trzeba się oprzeć na tym co wymyka się jak mokry kamyk
na sekundzie której już nie ma
na myśli której nie sposób dotknąć
na sile ciążenia co oddala tego kogo się kocha
kochamy od razu dwie osoby niemożliwe do kochania
bo tę co za blisko i tę za daleko
i chyba nawet dlatego umieramy
żeby nas było widać i nie widać
Na szpilce
Chodzi Anioł Stróż po świecie
sprząta po miłościach co się rozleciały
zbiera jak ułomki chleba dla wróbli
żeby się nic nie zmarnowało
listy tam i z powrotem
telefony od ucha do ucha
małe śmieszne pamiątki co były wzruszeniem
notes z datą spotkania ukryty w czajniku
blizny po śmiechu
sprzeczki nie wiadomo po co
żale jak pojedyncze osy
flirtujące osły
wszystko na szpilce
to co na zawsze już się wydawało
mądrość przy końcu że nie o to chodzi
radość że się kocha to co niemożliwe
Gwiazda
Gwiazda według rozkładu jak tam i z powrotem
nie tylko by trzem mędrcom przewróciła w głowie
chodzi z teologią po wysokim niebie
grzechem jest upaść — mówi — nie splamię się ziemią
patrzą astry jesienne zwane michałkami
trzy rodzaje skowronków dwie pary śmieciuszek
szczypawki królik z wąsem jak dreszczyk liryczny
na jedną kroplę deszczu z najwyższego liścia
tak niziutko upadła i taka wciąż czysta
Poczekaj
Nie wierzysz —— mówiła miłość
w to że nawet z dyplomem zgłupiejesz
że zanudzisz talentem
że z dwojga złego można wybrać trzecie
w życie bez pieniędzy
w to że przepiórka żyje pojedynczo
w zdartą korę czeremchy co pachnie migdałem
w zmarłą co żywa pojawia się we śnie
w modnej nowej spódnicy i rozciętej z boku
w najlepsze najgorsze
w każdego łosia co ma żonę klępę
w dziewczynkę z zapałkami
w niebo i piekło
w diabła i Pana Boga
w mieszkanie za rok
Poczekaj jak cię rąbnę
to we wszystko uwierzysz
Przezroczystość
Modlę się Panie żebym nie zasłaniał
był byle jaki ale przezroczysty
żebyś widział przeze mnie kaczkę z płaskim nosem
żółtego wiesiołka co kwitnie wieczorem
wciąż od początku świata cztery płatki maku
serce co w liście wzruszenie rysuje
(chociaż serce chuligan bo bije po ciemku)
pióro co pisze krzywo kiedy ręka płacze
psa co rozpoczął już wyć do sputnika
mrówkę która widzi rzeczy tylko wielkie
więc nawet jej przyjemnie że jest taka mała
miłość jak odległość trudną do przebycia
zło z którym biegnie cierpienie niewinne
bliskich umarłych i nagle dalekich
jakby jechali bryczką w siwe konie
babcię co mówi do dziewczynki w parku
kiedy będziesz dorosła jeszcze mniej zrozumiesz
najkrótszą drogę co zawsze przy końcu
aby już Ciebie tylko było widać
Żeby wrócić
Można mieć wszystko żeby odejść
czas młodość wiarę własne siły
świętej pamięci dom rodzinny
skrzynkę dla szpaków i sikorek
miłość wiadomość nieomylną
że nawet Pan Bóg niepotrzebny
potem już tylko sama ufność
trzeba nic nie mieć
żeby wrócić
Przeszłość
Kiedy nie umiałem jeszcze płakać i być poważnym
z panią od francuskiego nie można było wytrzymać
kiedy rysowałem kredką skośne oczy lisa
a wojna jeszcze nie spaliła szafy z żółtej czereśni
kiedy ławka bez oparcia w parku była najwygodniejsza
kiedy układaliśmy wiersz
pewien dziad na swoich zębach siadł — nagle krzyknął przerażony
ktoś mię ugryzł z tamtej strony —
kiedy psy na dworze szczekały częściej rano a głośniej wieczorem
kiedy chciałoby się do serca przytulić owcę i wilka
kiedy nie mogliśmy się nadziwić że można po spowiedzi
zjeść całego Boga
na wszystko czas był jeszcze
dzisiaj już go nie ma
To nieprawdziwe
To nieprawdziwe trudne nieudane
ta radość półidiotka bólu nowy kretyn
żale jak byliny kwiaty zimnotrwałe
rozum co nie przeszkadza żadnemu odejściu
miłość której nigdy nie ma bez rozpaczy
serce ciemne do końca choć jasne wzruszenia
pociecha po to tylko że prawdę oddala
żuczek co nas nie złączył choć obleciał wkoło
śnieg tak bardzo wzruszony że niewiele wiedział
jedna mrówka co zbiegła nareszcie z mrowiska
uśmiech twój co za życia mi się nie należał
wszystko stało się drogą
co było cierpieniem
Pamiątka z tej ziemi
W miłości wciąż to samo radość i cierpienie
nawet sam Pan Bóg nie kochał inaczej
kocha gwizd kosa co rychło ustaje
liść klonu co opadnie bo już poczerwieniał
jelenia co zrzuca rogi po kolei ciemne
szczęście nieposłuszne to jest to go nie ma
kuropatwy co wszystkie dokładnie poginą
choć stale powracały na to samo miejsce
patrzy w kruchość — radosne świadectwo istnienia
między tym co przemija jest się wciąż na zawsze
szuka tych wszystkich co po śmierci swojej
już nie potrafią słać łóżek po sobie
na listy odpisywać powracać do domu
tak znajomych że mogli wyjść bez pożegnania
o tym że nie umarli nie mówiąc nikomu
to tutaj na ziemi jest jeszcze milczenie
bo się idzie do Niego odchodząc od siebie
wczoraj ciebie widziałem jutro nie zobaczę
tak jakbym już odnalazł i znów nie mógł trafić
bo serca są te same lecz niejednakowe
w niebie także krzyż niosą pamiątkę z tej ziemi
Skąd przyszło
Zło jest romantyczne a dobro zwyczajne
dobro wciąż na ostatku bo zło jest ciekawe
a przecież białych kwiatów najwięcej na świecie
dopiero po nich żółte a potem czerwone
czemu się rozum karmi tajemnicą
a chwila niepewności wciąż sprzyja nauce
po tylu rewolucjach biedne ptaki bose
i ćma tak bardzo mała że żyje za krótko
czemu deszcz słyszysz z góry a śnieg trochę z boku
i skąd nagle przyszło to wielkie wzruszenie
jakby dzwonek z lat szkolnych przyłożył do ucha
dzieciństwo co minęło na zawsze zostało
tylko się z młodości zrobiła starucha
Ręce
Twoje ręce — mamusiu
dobre jak szafirek po deszczu
jak czajki towarzyskie
przyniosły mnie na świat
kołysały
ustawiały na podłodze
sadzały na stołku
mówiły że motyl dzwoni
że młodych grzybów nie sposób rozeznać
uczyły trzymać łyżkę by nie trafiała do ucha
rozróżniać klon od jaworu
prowadziły przy oknie po ciemku
po ziemi co czernieje jak szpak
suche i ciepłe
za słabe
żeby wyprowadzić mnie z tego świata
Aniele boży
Aniele Boży Stróżu mój
ty właśnie nie stój przy mnie
jak malowana lala
ale ruszaj w te pędy
niczym zając po zachodzie słońca
skoro wygania nas
dziesięć po dziesiątej
ostatni autobus
jamnik skaczący na smycz
smutek jak akwarium z jedną złotą rybką
hałas
cisza
trumna jak pałacyk
ładne rzeczy gdybyśmy stanęli
jak dwa świstaki
i zapomnieli
że trzeba stąd odejść
Ścieżka
Modlę się żeby go nie ogłoszono świętym
nie malowano
nie wytykano palcami
nie ośmiecano życiorysem koniecznym i niepotrzebnym
bez fotografii tak dokładnej że nieprawdziwej
bez reklamy śmierci
bez wiary wygładzonego szkiełka
żeby był ścieżką jak życie drobną
schyloną jak kłosy
przez którą przebiegł Jezus
nieśmiały i bosy
Serce
Cebulo za nerwowa
firletko wesoła
maślaku w deszczu lepki
opieńko miodowa
obupłciowa dżdżownico więc dwa razy smutna
biedronko kropka w kropkę
jak przed pierwszą wojną
czy lat dwadzieścia cztery
czy sześćdziesiąt dziewięć
tak samo serce łazi jak samotna pszczoła
Jakby go nie było
Tak w Pana Boga naprawdę uwierzył
że mógł się modlić jakby Go nie było
i widzieć smutek ogromny na polu
pszenicę która nie zakwitła w czerwcu
i same tylko niewierzące dzieci
jakby Pan Jezus nie rodził się zimą
i nawet serce ludziom niepotrzebne
bo krew wariatka gdzie indziej pobiegła
wierzyć — to znaczy nawet się nie pytać
jak długo jeszcze mamy iść po ciemku
Nie płacz
Nie płacz. To tylko krzyż
przecież tak trzeba
Nie drżyj. To tylko miłość
jak rana w przylepce chleba
i ty jak zabawny kos
co się kosowej spodziewa
łatwiej kiedy się nie wie
Zamyślił się anioł
chciał zabrać głos
lecz poszedł do nieba
O bólu
W co się ból może zmienić
w gniew tupanie nogą
w otwartą książkę zamkniętą powoli
w modlitwę
płacz prywatny bo wprost do poduszki
list pisany pięć razy bez związku od rzeczy
milczenie przy stole
chodzenie tam i nazad dookoła prawdy
dotknięcie ust samotnych łyżeczką herbaty
w to co niemożliwe — jeszcze nie ostatnie
w tę samą znowu miłość
kończącą się długo
pozwól więc Matko
niech dalej boli
Przyjdźcie
Przyjdźcie potrzaskane klony jasne i żółte
obszarpany z liści grabie dyskretny
żołnierze z dziurami w głowach
przyjdź dziewczynko spalona z łopatką do piasku
i chłopcze coś przed śmiercią grał na scenie słonia
przyjdź stara kwoko na urwanej łapie
przyjdźcie cierpienia niewinne
przyjdźcie Adamie i Ewo coście za szybko chcieli wiedzieć co dobre a co złe
przyjdź cebulo co w swoich trzech sukienkach namawiasz do płaczu
przyjdźcie i powiedzcie
że to nie Jego wina
Wszystko inaczej
Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy
bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać
stąd cierpienie po prostu nie wiadomo po co
tak od razu bez sensu że całkiem prawdziwe
wszystkie łzy jak prosiaki chodzące po twarzy
bo miłości tak piękne że wciąż niemożliwe
choć listy po staremu i szept w białej kartce
spotkania po kolei wiodące w nieznane
szczęście co się nagle obliże jak cielę
i śmierć tak punktualna że zawsze nie w porę
choć wiadomo śmierć miłość od śmierci ocala
I jeszcze stare furtki donikąd i wszędzie
w których kiedyś czekałeś na to co nie przyszło
wyżeł co chciał ci łapę podawać na zawsze
biedronka co wróżyła że wojny nie będzie
Lecz Pan Bóg wie najlepiej — więc wszystko inaczej
czasem prośby nam spełnia żeby nas zawstydzić
Telefon
Przed chwilą nieznajoma nagle zadzwoniła
podała adres tego co właśnie umierał
więc poszedłem go szukać. Wieczór był zbyt szorstki
chociaż trochę powolny i ciemny jak wrona
szli przy mnie obojętni co się nie dziwili
że sen — ciała ludzi którzy śpią — oddziela
choć leżą obok siebie we śnie są daleko
może dlatego bliscy i tacy samotni
tak jakby się bawili jeszcze w chowanego
miłość bierze nam ręce i na krzyżu składa
szli także niewierzący lub inaczej tacy
którzy właśnie w to wierzą w co wierzyć potrzeba
biegła jeszcze dziewczynka co długo krzyczała
na swojego tatusia żeby nie umierał
o wszyscy niewidzialni o nas zatroskani
— i ty telefonie cymbale brzęczący
co masz tylko z nami dostęp do wzruszenia
mówimy wszyscy razem bo wciąż kogoś nie ma
Wszystkiego
Indyczek którym głowy nagle czerwienieją
leszczynowej ścieżki
dzięcioła co nie śpiewa tylko woła
koguciego ogona w którym jest pięć kolorów
zielony granatowy czarny biały i żółty
bażanta którego wiek poznasz po pazurach
motyla co porusza skrzydłami pięć tysięcy razy na minutę
pstrych ptaków co przylatują najpóźniej
demonów duszy i ciała
psa co radości nie zna gdy nie ma ogona
tych co będąc dla siebie pozostają obok
i w ogóle wszystkiego
nie można zrozumieć do końca
Na wsi
Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy
bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić
jak krowę doić żeby nie kopnęła
jak starannie ustawić drabinkę do siana
jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu
tak podobne do siebie lecz różne od spodu
a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz
tu wiedzą że konie stają głowami do środka
że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie
że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa
kukułka tutaj żywa a nie nakręcona
pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo
a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie
ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają
zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić
jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową
i wiadomo że sosny niebieskozielone
a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele
tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy
tylko dla filozofów garbaty i krzywy
Z ziemią krążymy
Z Ziemią krążymy wokół Słońca
jak drzewo morze głaz
jak bazalt czarny i spokojny
co najmniej milion lat
z wodą niebieską i zieloną
z głową nad śmiercią zamyśloną
z nie rozpoznanym a koniecznym
w miłości małym smutkiem serca
ze ścieżką którą odchodzimy
z listem wrzuconym po rozstaniu
zamiast na poczcie w skrzynkę szpaka
z miłością która przeszła obok
samotni razem i osobno
tylko jak z tobą dotąd nie wiem
drżę że zostajesz z tym cierpieniem
co krąży tylko wokół siebie
Daj nam ubóstwo
Daj nam ubóstwo lecz nie wyrzeczenie
radość że można mieć niewiele Tzi&czy
i że pieniądze mogą być jak świnie
i daj nam czystość co nie jest ascezą
tylko miłością — tak jak życie całe
i posłuszeństwo co nie jest przymusem
ale spokojem gwiazd co też nie wiedzą
czemu nad nami chodzą wciąż po ciemku
i daj nam sen zdrowy świąteczny apetyt
wiarę bez nerwów to jest bez pośpiechu
a zimą jeszcze matkę mi przypomnij
w ubogim czystym i posłusznym śniegu
W kolejce do nieba
Powoli nie tak prędko
proszę się nie pchać
najpierw trzeba wyglądać na świętego ale nim nie być
potem ani świętym nie być ani na świętego nie wyglądać
potem być świętym tak żeby tego wcale nie było widać
i dopiero na samym końcu
święty staje się podobny do świętego
Żeby nagle zobaczyć
Więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć
na pytania logiczne odpowiadać
nie mówić bez sensu i od tzqct^
żeby nagle zobaczyć
że nadzieja może być obok rozpaczy
niewiara obok wiary
skakanka dziecięca na podłodze obok trumny
dostojnik obok prosiaka
prawda z palcem na ustach
podopieczny pod kołami karetki pogotowia
modlitwa obok smutnego kotleta na talerzu
i ten krzyk nie umieraj nie odchodź jeszcze okażę ci serce
z którym uciekałem — obok ciszy
Niewidzialne
Żółknie pora roku
węgorze wyruszają w ostatnią podróż
cisza stamtąd
wilga dawno już uciekła uczyć polskiego w Afryce
barwa niebieska oddala a zbliża różowa
starsi maleją
niewinni dźwigają ciężar
grób się zarumienił
opadają skrzydła po locie godowym
pamięć zmienia rzeczy
kamień usnął ze zmęczenia
liść osiki się trzęsie narzeka na za długi ogonek
krowa ryczy bo ma nieufność do języka
księżyc kawaler stale tylko jeden
i jeszcze tyle niewidzialnego
gdyby nie to — niczego nie byłoby widać
Dziękuję
Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu
za to że nie jest całym człowiek pojedynczy
za oczy nagle bliskie i niebezimienne
za głos niedawno obcy a teraz znajomy
za to że nie ma czasu by pisać list krótki
więc dlatego się pisze same tylko długie
choć pisanie jest po to by szkodzić piszącym
a miłość wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi
że nie można Cię zabić w obronie człowieka
Dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie
za wszystko co nieważne najważniejsze
za pytania tak wielkie że już nieruchome
Jak się nazywa
Jak się nazywa to nienazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
Tak ludzka
Jadwidze Marlewskiej
Nie wierzą świętej Annie wszyscy ważni święci
że znała Matkę Bożą w sukience do kolan
z dowcipnym warkoczykiem i wesołą grzywką
w sandałach z rzemykami co były niepewne
czy może się poplątać to co nieśmiertelne
biegającą jak wróbel polski po podwórku
zerkającą do studni orzechowym okiem
jak spada całe niebo bez bliższych wyjaśnień
umiejącą odróżnić jak pszczołę najprościej
zwykłe dobro na co dzień od doskonałości
bo zawsze są prawdziwe rzeczy mniej ogólne
poznającą zapachy i uparte smaki
jak słodki kwaśny słony i najczęściej gorzki
zwłaszcza gdy pies wprost z budy nie archanioł dziwny
demonstrował ogonem liryzm prymitywny
O córko świętej Anny z najżywszych obrazów
tak ludzka że nie byłaś dorosłą od razu
Nieobecny jest
Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma
tak wszechmogący że potrafi nie być
więc nieobecność Jego też się zdarza
stąd czasem ciemno i serce się tłucze
poskomli nawet jak pies niecierpliwy
nawet wierzący nie wierzą po cichu
i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia
choć tak niedawno wierzyli na pamięć
że całe życie czeka się na chwilę
lecz Bóg tak wielki że Go czasem nie ma
mózg jak tulipan chyli się zmęczony
i myśli biegną wspólną pustą drogą
tak jak biedronki co się razem schodzą
by przed rozpaczą ukryć się na zimę
tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze
i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi
a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą
i liść ostatni brzęczy wprost z topoli
że Nieobecny jest
bo więcej boli
Dzieciństwo wiary
Moja święta wiaro z klasy 3b
z coraz dalej i bliżej
kiedy w kościele było tak cicho że ciemno
a w domu wciąż to samo więc inaczej
kiedy święty Antoni ostrzyżony i zawsze z grzywką
odnajdywał zagubione klucze
a Matka Boska była lepsza bo przedwojenna
kiedy nie miała pretensji do nikogo nawet zmokła kawka
a miłość była tak czysta że karmiła Boga
wielka i dlatego możliwa
kiedy martwiłem się żeby Pan Jezus nie zachorował boby się komunia nie udała
kiedy rysowałem diabła bez rogów — bo samiczka
proszę ciebie moja wiaro malutka
powiedz swojej starszej siostrze — wierze dorosłej
żeby nie tłumaczyła
— dopiero wtedy można naprawdę uwierzyć
kiedy się to wszystko zawali
Szukałem
Szukałem Boga w książkach
przez cud niedomówienia o samym sobie
przez cnoty gorące i zimne
w ciemnym oknie gdzie księżyc udaje niewinnego
a tylu pożenił głuptasów
w znajomy sposób
w ogrodzie gdzie chodził gawron czyli gapa
w polu gdzie w lipcu zboże, twardnieje i żółknie
przez protekcję ascety który nie jadł
więc się modlił tylko przed zmartwieniem i po zmartwieniu
w kościele kiedy nikogo nie było
i nagle przyszedł nieoczekiwany
jak żurawiny po pierwszym mrozie
z sercem pomiędzy jedną ręką a drugą
i powiedział
dlaczego mnie szukasz
na mnie trzeba czasem poczekać
Nie mogę trafić
Wszystko się pozmieniało nie ma małych dworów
pachnących owocami i pastą do podłóg
z zazdrostkami w oknach z lawendą w szufladzie
kościół też nieco inny. Spokojny choć przecież
bez cichej i dyskretnej prababci łaciny
stara się by Boga było lepiej widać
lecz Bóg kocha naprawdę więc jest niewidzialny
dworce przebudowano już nie mogę trafić
na peron gdzie kogoś żegnałem na zawsze
długopis karierowicz nieboszczyk atrament
niebo morze i góry zostały te same
Świat
Bóg się ukrył dlatego by świat było widać
gdyby się ukazał to sam byłby tylko
kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę
piękną złą osę zabieganą w kółko
zielonego kaczora z żółtymi nogami
czajkę składającą cztery jajka na krzyż
kuliste oczy ważki i fasolę w strąkach
matkę naszą przy stole która tak niedawno
za długie śmieszne ucho podnosiła kubek
jodłę co nie zrzuca szyszki tylko łuski
cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy
tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne
kamienie co podróżnym wskazują kierunek
miłość której nie widać
nie zasłania sobą
Powiedzcie to dalej
Różo powiedz to róży
szpaku powiadom szpaka
ogary szczekajcie ogarom jak zwykle w wielu tonacjacl
czaplo wypaplaj czapli na żółtych nogach stojąc
mrówko powtórz to mrówce
miniemy. Potoczy się dalej
ziemia niebo powietrze
tylko ten kamień na polu
ten sam wciąż księżyc przed deszczem
wiara co pije ze skały
bez nas zostanie jeszcze
Dlaczego
Nie wierzysz w siebie większego od siebie
w śmierć mniejszą od śmierci
w to że można zachorować na grzech
w to że samotność jest zła jeżeli się przed nią ucieka
w to ze czas krzyczy na całe gardło ale go nie słyszysz albo udajesz Greka
siedzisz smutny jak Stańczyk w Hołdzie pruskim oparty na flecie
nie wierzysz w nic
ale dlaczego się boisz
Westchnienie
Duchu stale pobożny twardy i uparty
jesteś — a przecież nigdy cię nie widać
bo przez grzeczność udajesz że cię wcale nie ma
chociaż chcemy oglądać ręce oczy uszy
robić miny na pokaz żeby się podobać
żenić się by po kwiatkach kupować jarzyny
bądź już taki jak jesteś
lecz nie odchodź od nas
bo czas coraz prędszy
znów wiara niestała
od samego siebie najdalej do nieba
a ciało wciąż nie może uspokoić ciała
Bliscy i obcy
Co to się dzieje
księżyc płaski jak dolar
dom bez domu
dwoje bliskich i obcych
jak po grzechu każdy bardziej samotny
lato ucieka z ostatnim motylem na ramieniu
nawet zachwyt nie zachwyca
zimno po każdym słowie
jedzenie smutne
wszystko jak nagie cielę
tak zawsze
kiedy się z miłości wymknie tajemnica
Czas niedokończony
Nie opowiadajcie razem i osobno
że nie ma ludzi niezastąpionych
bo przecież moja matka
łagodna i nieubłagana
cała w czasie teraźniejszym niedokończonym
wychyla się z nieba
żeby mi przyszyć oberwany guzik
kto to lepiej potrafi
w czyich palcach drży igła jak drucik ciepła
gdy tyle dzisiaj uczuć a mało miłości
i tyle cudzych kobiet a żadna nie moja
a śmierć tak bardzo ważna bo się nie powtórzy
i smutek jak sprzed wojny ostatnia choinka
a przecież ta babcia z przeciwka
przy stoliku na kółkach
z pasjansem co nie wychodzi
tak bardzo szybko żyła umarła pomału
a czasami tak skryta że płakała w wannie
lub ta co z sercem przyszła wojna ją zabiła
razem z jasną torebką do letniej sukienki
kto przywróci jej ciało kiedy nie ma ciała
jej nos na mnie skrzywiony
i kogutek włosów
Przychodzą same
Spotkania co przychodzą same
tak poza nami że już się nie dziwisz
że będzie dalej jak miało być wszystko
bo Bóg był przedtem zanim szliśmy razem
i można wracać po nitce do kłębka
aż do rodziców co też się spotkali
najpewniej po raz pierwszy nic nie wiedząc o tym
że śmierć nie będzie ważna tak jak to spotkanie
choć mogli wtedy zabawnie wyglądać
bo wiatr zrywał matce kapelusz słomkowy
jakby chciał przed małżeństwem jak kogut uciekać
w wieczór co się zapomniał i stał się zielony
radością najbardziej można się przestraszyć
spotkania co przychodzą same
tak dokładnie konieczne że zupełnie czyste
wie o tym serce jak skrzydło niezgrabne
w życiu co bez śmierci byłoby banałem
żeby odejść od siebie też trzeba się spotkać
Biedna logiczna głowa
Przyjdź to co ni w pięć ni w dziewięć
i to co trzy po trzy
przyjdź dwa razy dwa wcale nie cztery
nie tak i tak dalej ale tak i nie tak dalej
przyjdź wszystko do góry nogami
całkiem inaczej
piąte przez dziesiąte
przyjdź godzino dwunasta szukana w południe
przyjdź serce razem z drugim i nagle osobno
pokaż naszej biednej logicznej głowie jak kotce przyuczonej do porządku
to co niemożliwe i konieczne
Siedmiowiersz
Jak piękna jest brzydka pogoda
zabawny spóźniony generał
surowy wesoły śnieg
słońce rano podłużne w południe okrągłe
jak chuda goła pensja
jak dalekie bliskie serce
jak krótkie długie życie
Co zginęło
Szukam co było zginęło
co Ci zginęło Panie
gwiazdy nie ruszyły z miejsca
nie zmieniły adresu
księżyc staroświecki został po dawnemu
choć już podeptany
tak jak przedtem
półtora miliona gatunków chrząszczy
w dalszym ciągu kaczka ma dwanaście tysięcy piór
wiatr kręci się w kółko tak stale potrzebny że bezradny
zgodnie z planem wędruje w marcu łosoś w górę rzeki
niebieski i szary
gryfon wystawia ptaki wodne unosząc przednią łapę
gęś tylko pod skrzydło chowa głowę
jeśli się mrówki zgubią to się same odnajdą
bo mrowisko zawsze przy drzewie od południowej strony
podobno małp przybywa — nie ubywa
tylko człowiek stale Ci się gubi
urodzony dezerter
Wszystko co dawne
Dlaczego dom rodzinny widać choć go nie ma
i lampę co zgaszono trzydzieści lat temu
i psa co szczeka groźnie a chciał nas powitać
wciąż rzeczywiste to co niemożliwe
czemu to co nie jest chlebem ważniejsze od chleba
czemu ci co odeszli są bardziej obecni
i nawet dawna miłość co straszyła grzechem
stroi miny zabawne bo stała się duchem
miłość to samotność co łączy najbliższych
stąd czyste nawet co jest zbyt gorące
fotografie prawdziwe — bo już niepodobne
choćbyś nie chciał stać w miejscu tylko się śpieszył
jak nagietki co kwitną przed dziesiątą rano
czemu ból pisze wiersze
nie idiotka ręka
wszystko po to by pytać
co nas łączy z ciałem
Mrówko ważko biedronko
Mrówko co nie urosłaś w czasie wieków
ćmo od lampy do lampy
na przełaj i najprościej
świetliku mrugający nieznany i nieobcy
koniku polny
ważko nieważka
wesoło obojętna
biedronko nad którą zamyśliłby się
nawet papież z policzkiem na ręku
człapię po świecie jak ciężki słoń
tak duży że nic nie rozumiem
myślę jak uklęknąć
i nie zadrzeć nosa do góry
a życie nasze jednakowo
niespokojne i malutkie
Ratunku
Eugeniuszowi Zielińskiemu
Dziki króliku chrząszczu mały
co świecisz jak czerwony brokat
wiosenne czajki czarno—białe
ślimaku lekko ozłocony
wierny granicie zielonkawy
dębie surowy i niewinny
droździe niezgodny i słowiku
co podpowiadasz całą miłość
od pocałunku do pobicia
polny kamieniu przemęczony
głosie oboju trochę suchy
i fletu — niski ale lekki
zapachu szałwii dobrodziejki
niby nieśmiały a gorliwy
i polski śniegu przedwojenny
tak podeptany że już czysty
wszystkie też wiązu liście krzywe
jak niegenialnych ludzi dramat
i po kolei pańscy święci
niepopularni więc prawdziwi
ratujcie mnie przed abstrakcjami
Skrupuły pustelnika
Tak zająłem się sobą że czekałem aby nikt nie przyszedł
stale prosiłem o jeden tylko bilet dla siebie
nawet nic mi się nie śniło
bo śpi się dla siebie ale sny ma się dla drugich
jeśli płakałem — to niefachowo
bo do płaczu potrzebne są dwa serca
broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka
myślałem że kobieta nie ma duszy a jeśli ma to trzy czwarte
założyłem w sercu tajną radiostację i nadawałem tylko swój program
przygotowałem sobie kawalerkę na cmentarzu
i w ogóle zapomniałem że do nieba idzie się parami nie gęsiego
nawet dyskretny anioł nie stoi osobno
Żal
Zofii Małynicz
Żal że się za mało kochało
że się myślało o sobie
że się już nie zdążyło
że było za późno
choćby się teraz pobiegło
w przedpokoju szurało
niosło serce osobne
w telefonie szukało
słuchem szerszym od słowa
choćby się spokorniało
głupią minę stroiło
jak lew na muszce
choćby się chciało ostrzec
że pogoda niestała
bo tęcza zbyt czerwona
a sól zwilgotniała
choćby się chciało pomóc
własną gębą podmuchać
w rosół za słony
wszystko już potem za mało
choćby się łzy wypłakało
nagie niepewne
Na dobranoc
Rozgadana wiedza
wymowna poezja
przez radio Szopen mówić do mnie będzie
całuję cię na dobranoc mój krzyżyku niemy
bo milczy tylko prawda i nieszczęście
Czekanie
Myślisz — znowu się spóźnia
zaraz się obrażasz
marudzisz jak sikorka ta brzydsza bez czubka
kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie
a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha
martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka
miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas
spokojna bo szczęście porzuciła ciasne
spróbuj nie chcieć jej wcale
wtedy przyjdzie sama
Rymowanka
Miłość i rozpacz. Miej mnie w opiece
dwa razy tonę w tej samej rzece
ból i milczenie tak jak dwie drogi
lub z krzyża zdjęte ręce i nogi
na ławce w parku nie trzeba więcej
dwie cięte rany czas nasz i serce
Który stwarzasz jagody
Ty który stwarzasz jagody
królika z marchewką
lato chrabąszczowe
cień wielki małych liści
zawilec półobecny bo uwiędnie zanim go się przyniesie do domu
czosnek niedźwiedzi dla trzmieli
smutek roślin
wydrę na krótkich nogach
ślimaka co zasypia na sześć miesięcy
niezgrabny śnieg co ma wdzięk większy zanim zacznie tańczyć
serce choćby na chwilę
spraw
niech poeci piszą wiersze prostsze od wspaniałej poezji
Bezdzietny anioł
Właśnie wtedy kiedy pomyślałeś
że papugi żyją dłużej
że jesteś okrutnie mały
niepotrzebny jak kominek na niby
w stołowym pokoju
jak bezdzietny anioł
lekki jak 20 groszy reszty
drugorzędnie genialny
kiedy obłożyłeś się książkami
jak człowiek chory
nie wierząc w to że z niewiary
powstaje nowa wiara
że ci co odeszli jeszcze raz cię
porzucą
święty i pełen pomyłek
właśnie wtedy wybrał ciebie ktoś
większy niż ty sam
który stworzył świat tak dobry
że niedoskonały
i ciebie tak niedoskonałego
że dobrego
Śpieszmy się
Annie Kamieńskiej
Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego
Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno
Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny
Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą
Rozmowa z Matką Bożą
Czy lubisz podbiał żółty
lipce z koźlakami
konwalie w kłączach stulone pod ziemią
lubczyk co miłość przywraca a częściej nadzieję
księżyc chodzący za nami jak cielę
ceremonialny lecz bez rękawiczek
poziomki te najniższe kminek najpodlejszy
i lato półniebieskie gdy kwitną ostróżki
co przyjdą jak leniwa mądrość od niechcenia
żołędzie co się dłużą w październiku
zwykły chleb co wie zawsze ile bólu w hostii
kota niewiernego ale z zasadami
bo najpierw myje prawą nogę przednią
Ale Ty Matko nie myślisz źle o nas
zawsze tych co się potkną gotowa obronić
między prawdą a szczęściem najłatwiej nos rozbić
pragniesz spraw ostatecznych wybierasz najbliższe
i szukasz pewnie jednej mrówki w lesie
tak bardzo spracowanej jakby miała umrzeć
najzabawniej jak człowiek
wśród wszystkich osobno
Jeszcze
Jeszcze się trzymasz własnego szczęścia za włosy
odkładasz sobie w byle garnuszku
piszesz pamiętnik to znaczy stawiasz sobie pomnik
dlatego powietrze karmi cię skąpo
nie prowadzą niewidzialne ręce
to co wielkie nie przychodzi mimo woli
ból daremny — bo nie umierasz
nie umiesz oddać siebie
jakże masz dostać wszystko
Odszukany w cieniu
Święty Kopciuszku odszukany w cieniu
święta Dziewczynko z zapałkami
święta Sierotko Marysiu
święty Andersenie
święta Mario Konopnicka
dzieciństwo przeminęło
stół rodzinny się spalił
czas jak zadyszana pszczoła
Anioł Stróż już na rencie
bo i świat się zawalił
Do pani doktor
Dr Blance Mamont
Pani Doktor
w białym fartuchu
w podkolankach co odmładzają
przynoszę Pani serce do naprawy
Bogu poświęcone
a takie serdecznie niezgrabne
jak nie wyczesany do końca wróbel
niezupełne bo pojedyncze
nie do pary
biedakom do wynajęcia
od zaraz i na zawsze
niemożliwe i konieczne
niewierzących irytujące
zdaniem kobiet zmarnowane
dla Anioła Stróża za ludzkie
dla świętych podejrzane
dla rządu niepewne
dla teologów nieprzepisowe
dla medyków nieznośnie normalne
dla pozostałych żadne
połóż je do szpitala
i nawymyślaj
żeby się choć trochę poprawiło
Nie tak nie tak
Moja dusza mi nie wierzy
moje serce ma co do mnie wątpliwości
mój rozum mnie nie słucha
moje zdrowie ucieka
moja młodość umarła
moje fotografie rodzinne nie żyją
mój kraj jest już inny
nawet piekło zmyliło bo zimne
nakryłem się cały żeby mnie nie było widać
ale łza wybiegła
i rozebrała się do naga
Rachunek dla dorosłego
Jak daleko odszedłeś
od prostego kubka z jednym uchem
od starego stołu ze zwykłą ceratą
od wzruszenia nie na niby
od sensu
od podziwu nad światem
od tego co nagie a nie rozebrane
od tego co za wielkie nie tylko z daleka ale i z bliska
od tajemnicy nie wykładanej na talerz
od matki która patrzyła w oczy żebyś nie kłamał
od pacierza
od Polski z raną
ty stary koniu
Wieczność
Mieczysławowi Milbrandtowi
Wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
że wszystko jest nietrwałe więc trochę na niby
jak zając nie chroniony lub trzmiel na ostróżkach
że ciemność kapie z zegarka jak z rany
że czas zmarnowany stale i za krótki
każdą miłość zamienia na łzy bardzo drobne
że dawni zakochani już się nie całują
bo list najpierw przybliża a potem oddala
dopóki będzie poczta ze skrzynką czerwoną
i panny złe nieznośne a dobre za nudne
i słów wszystkich za wiele bo brakuje słowa
Wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
że czas wszystko wymiecie mądry i niechętny
że tylko nie odleci sójka zbyt ostrożna
bo po to żeby cierpieć trzeba być bezbronnym
jak dzieciństwo na wsi z królikiem przy sercu
Patrz — mówiłeś — tak wszystko na oczach się zmienia
jak pasikonik za szybko zielony
więc możemy nie poznać nawet swego domu
połóż chociaż nożyczki na tym samym miejscu
naparstka po mamusi nie oddaj nikomu
i trzymaj fotografie bo Pan Bóg je zdmuchnie
zwłaszcza kiedy podbiał zamyka się na noc
a pszczoła sprawy ważne powiadamia tańcem
i każda chwila już nie teraźniejsza
stale przeszła lub przyszła
ostatnia i pierwsza
Wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
Razem
Nadzieja i rozpacz
radość i ból
niewiara i wiara
czas coraz szybszy
trwanie jak ciemność
to za daleko
i już niedługo
dom pełen bliskich
i bez nikogo
człowiek co szuka
anioł co nie wie
tak jak dwa jeże sobą zdziwione
szukają razem miejsca dla siebie
Z tomu Niebieskie okulary (1980)
Przeciw sobie
Pomódl się o to czego nie chcesz wcale
czego się boisz jak wiewiórka deszczu
przed czym uciekasz jak gęś coraz dalej
przed czym drżysz jak w jesionce bez podpinki zimą
przed czym się bronisz obiema szczękami
zacznij się wreszcie modlić przeciw sobie
o to największe co przychodzi samo
W okularach
Narysowałem Cię Matko Najświętsza w okularach
w grubych i ciężkich
taka jesteś w nich ludzka
jak urzędniczka na poczcie zmęczona naszymi listami
jak babcia nad pasjansem który nie wychodzi
jak przyszywana ciocia tak bliska że samotna
jak nauczycielka nad klasówką z zielonym kleksem
jak pewna niewierząca która dużo czyta i mniej widzi
czasami bezdomna jak popielata kukułka bez rodziców
teraz wymazuję okulary gumą i kawałkiem białego chleba
żeby nie było śladu
tylko tych łez to ja nie rysowałem
jak to się stało
Matka Boska Staroświecka
Matko Boska Staroświecka
z dawnego kościoła podobnego do zakochanego co osiwiał
znowu spadają skrzydlaki jesionu
tak samo szczeka owczarek szorstkowłosy ze szczotką na ogonie
ziewa po adoracji niewyspany święty
znowu kiedy się nie kocha — przedmioty stoją bez pożytku
w sierpniu młode bociany stają się samodzielne
teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą
kura stale się jąka
zimą trochę liści trzyma się na grabie
nawet łacina milczy żeby wrócić
znowu najważniejsi nieważni
stale kos dłuższy od szpaka
po dawnemu osioł zakochany uczy fruwać
i nie mamy zielonego pojęcia
umierając po raz pierwszy
Tylko nam się w głowie poprzewracało
i chcemy wymyślić dzisiaj bez wczoraj
nowe bez starego
Wniebowzięcie
Nikt nie biegł do Ciebie z lekarstwem po schodach
lampy nie przymrużono żeby nie raziła
nikt nie widział jak ręka Twa od łokcia blednie
pies nie płakał serdecznie że pani umiera
nawet anioł zaniechał nadymania trąby
to dobrze bo śmierć przecież za dużo upraszcza
a ponadto zbyt ludzka zła i niedyskretna
nikt nie przymknął Twych oczu nie zasłonił twarzy
ani w bramie nie szeptał rozebranym głosem
o tym co za głośno słyszy się w milczeniu
Pan uchronił do końca i zdrową zostawił
tylko kiedy pukano Ciebie już nie było
nie śmierć ale miłość całą Cię zabrała
jeśli miłość jest prawdą to ciała nie widać
dzień był taki jak zawsze powietrze dzwoniło
pszczołami co wychodzą rano na pogodę
tylko ta sama cisza to straszne milczenie
to puste miejsce przy kubku na stole
choćby się razem z ciałem opuszczało ziemię
Głodny
Mój Bóg jest głodny
ma chude ciało i żebra
nie ma pieniędzy
wysokich katedr ze srebra
Nie pomagają mu
długie pieśni i świece
na pierś zapadłą
nie chce lekarstwa w aptece
Bezradni
rząd ministrowie żandarmi
tylko miłością
mój Bóg się daje nakarmić
Ręce
Mówią że ręce Twoje błogosławią
wskazują drogę jak po ciemku światło
z karetki pogotowia chorego dźwigają
nigdy na maszynie wprost na ziemi piszą
mówią że słabną że są utrudzone
że przez lat dwa tysiące urlopu nie mają
jak deszcz stale zajęty
deszcz wciąż nie ma czasu
tyle kwiatów podlewać musi na cmentarzu
widzieli Twoje rany rysują Twe serce
żeby wierzyć naprawdę ktoś nie wierzyć zaczął
Obrazek
Znalazłem swój obrazek całkiem przypadkowo
szedłem leżał przy drodze może jak liść grabu
co się trzyma przez zimę żeby spaść na wiosnę
z brewiarza wprost wyleciał a bliski jak człowiek
bez którego żyć trudno gdy się lata śpieszą
bo tylko umierając umiemy być sami
(choć samotność to niezła zabawa dla duszy
zwłaszcza gdy się przez grzechy dochodzi do zalet)
był wieczór i nie mogłem go sprawdzić po ciemku
dopiero przy lampie zobaczyłem wszystko
ukrytego Jezusa ksiądz we mszy podawał
a On swoje ciernie wkładał mu na głowę
dziś nie lubią pobożnych obrazków z morałem
nawet tak oswojonych że wracają same
dobrze uciec nie umiał
i już nic poza tym
Pytam
Jak uprościć wszystko zapłakać
jak nie szukać innego siebie
jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo
ani trochę już i zupełnie
jak biedronkę osłonić ręką
jak patykiem rysować wzruszenie
jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim
którym dzisiaj zgłupiało sumienie
Pewność niepewności
Dziękuję Ci za to
że nie domówionego nie domawiałeś
nie dokończonego nie kończyłeś
nie udowodnionego nie udowadniałeś
dziękuję Ci za to
że byłeś pewny że niepewny
że wierzyłeś w możliwe niemożliwe
że nie wiedziałeś na religii co dalej
i łza Ci stanęła w gardle jak pestka
za to że będąc takim jakim jesteś
nie mówiąc
powiedziałeś mi tyle o Bogu
Nic się nie zmienił
Zestarzał się nam księżyc. Ludzie po nim chodzą
mówią o nim tak szczery że zaczyna nudzić
nikt go nie traktuje w poezji na serio
jak Hamlet uogólnia nie myśli praktycznie
poezję diabli wzięli prawie już jej nie ma
szary świerszcz ją zastąpi swą metodą zwykłą
a z wierszy napisanych chyba ten nie umrze
co nie bał się być prawdą lub stał się muzyką
tylko Jezus pozostał
choć ludzie nerwowi
nawet nie zauważą że przystanął w sieni
Ma tyle ran co przedtem a nic się nie zmienił
Owce między wilki
Krowo co dajesz się doić tyle razy dla mnie
wszystkie króliki umęczone abyśmy według przepisu chorowali
wróblu w mieście brudny byle być z nami przez zimę
szałwio co umierasz i do nieba idziesz byle nas zęby nie bolały
prawdziwi chrześcijanie nie wodą z kranu ale krwią ochrzczeni
co idziecie jak owce między wilki
wstydzę się was kiedy biegam od siebie do siebie
grymaszę na niewinne cierpienie
lekkomyślnie poważny
umawiam się aż z trzema lekarzami żeby nie umrzeć
kiedy nie chcę być chlebem zmielonym dla Boga
Dawna wigilia
Przyszła mi na Wigilię, zziębnięta, głuchociemna,
z gwiazdą jak z jasną twarzą — Wigilia przedwojenna,
z domem, co został jeszcze na cienkiej fotografii,
z sercem, co nigdy umrzeć porządnie nie potrafi,
z niemądrym bardzo piórem skrobiącym w kałamarzu,
z przedpotopowym świętym — z Piłsudskim w kalendarzu,
z mamusią, co od nieszczęść zasłonić chciała łzami —
podając barszcz czerwony, co śmieszył nas uszkami,
z lampą, z czajnikiem starym wydartym chyba niebu,
z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów.
Nad stołem mym samotnym zwiesiła czułą głowę —
nad wszystkie figi z makiem — dziś już posoborowe.
Przyszła, usiadła sobie. Jak żołnierz pomilczała,
Jezusa z klasy pierwszej z opłatkiem mi podała.
List do Matki Boskiej
W pierwszych słowach donoszę nic się nie zmieniło
żółta pliszka się cieszy swoim czarnym dziobem
łosoś wraca do rzeki w której się urodził
mrówki się oblizują jak na nie przystało
sarna leczy się ślazem więc mniej pokasłuje
las tak rzeczywisty że zdaje się zjawą
pszczoła nie zna Szopena ale jest muzyką
śmierć jak zwykle niziutko układa na ziemi
świętym można tu zostać nawet na podwórku
rzucając kurom ziarno staroświecką modą
znów najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą
a piękno jest najbliżej gdy czas się oddala
żadna ryba nie traci nawet jednej łuski
sroka z wąskim ogonem powtarza dowcipy
rzeczy mają własną po umarłych pamięć
więc pamięta mą matkę czajniczek rozbity
dla słowika w czerwcu każda noc za mała
ponieważ wierzy w miłość nie boi się ciała
śpiewa że serce żywe a już nieśmiertelne
bocian dalej podnosi tylko lewą nogę
piszę list bo Cię przecież zobaczyć nie mogę
myślę jednak że chyba czasem Ciebie słyszę
bo skąd się nagle bierze ten szept kiedy zasnę
Różne samotności
Przyszedłem Ci podziękować
za samotności różne
za taką gdy nie ma nikogo
lub gdy się razem płacze
i taką że niby dobrze
ale zupełnie inaczej
za najbliższą kiedy nic nie wiadomo
i taką że wiem po cichu ale nie powiem nikomu
za taką kiedy się kocha i taką kiedy się wierzy
że szczęście się połamało bo mnie się nie należy
jest samotnością wiadomość
list dworzec pusty milczenie
pieniądz genialnie chory
minuty jak ciężkie kamienie
czas zawsze szczery bo każe iść dalej i prędzej
mogą być nawet nią włosy
których dotknęły ręce
są samotności różne
na ziemi w piekle i w niebie
tak rozmaite że jedna
ta co prowadzi do Ciebie
Być nie zauważonym
Być nie zauważonym by spotkać się z Tobą
nie czytanym zbytecznym
właśnie byle jakim
przekreślonym do końca nonszalancją ręki
aromatem niemocnym jeszcze nie poznanym
tuż pomiędzy goździkiem pieprzem i migdałem
fotografią nieważną bo niedokąpaną
liryzmem co się siebie coraz więcej wstydzi
książką którą się kładzie wciąż jedną na drugiej
jabłkiem po gruszce zawsze trochę kwaśnym
rakiem trzymanym w koszu z pokrzywami
włosami co odchodzą jak myszy po cichu
szczygłem co chciał przyfrunąć lecz umarł wysoko
z ogonem tak leciutkim że ponad rozpaczą
biedronką zapomnianą gdy przechodzą żuki
świętym któremu w czas remontu utrącono głowę
niech będzie niewidzialnym skoro stał się dobrym
Spotkania
Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
tak dokładnie zwyczajny że nie wiemy o tym
jak osioł co chciał zawyć i nie miał języka
lub chrabąszcz co swej nazwy nie zna po łacinie
będziemy się mijali nie wiadomo po co
spoglądali na siebie i sięgali w ciemność
myśleli o swym sercu że trochę zawadza
jak wciąż ta sama małpa w secesyjnej klatce
Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
jeśli mniej religijny — bardziej chrześcijański
wspomni coś od niechcenia podpowie adresy
jak śnieg antypaństwowy co wzniosłe pomniki
z wyrazem niewiniątka zamienia w bałwany
niekiedy łzę urodzi ważniejszą od twarzy
co pomiędzy uśmiechem a uśmieszkiem kapie
Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
nagle zniknie — od razu przesadnie daleki
czy byliśmy prawdziwi — sprawdził mimochodem
Na Drodze Krzyżowej
Stacja trzynasta — nagle zamieszanie
skąd tu się wzięła znowu Weronika
niewiasty powróciły i jak przedtem płaczą
ludzi widać wciąż z bliska samotność z daleka
i rzewność tak jak w domu kiedy dobre ręce
cyfrują dziecku zabawny serdaczek
Jan się denerwuje — tyle kobiet naraz
tu Matka Boska — mówi —
ma być tylko sama
i przystanek bez ławki deszcz od czwartku chlapie
Nikodem źle wygląda ochrypł od wyjaśnień
wielu głowę straciło tylko śmierć zaradna
przyszliśmy choć na chwilę po to by zapytać
czy można serce zdjąć naprawdę z krzyża
W piątek
W piątek nie jeść mięsa
to grubo za mało
nie wystarczy spoważnieć
nie robić takich na przykład spostrzeżeń
siostra Konsolata bo kąsa i lata
w piątek nie wypada udawać Ludwika XIV
rządzić
patrzeć z góry
prowadzić siebie pod rękę
być dygnitarzem
osobną osobą która w pierwszej osobie
mówi tylko o sobie
w piątek
w tym dniu w którym Bóg
opuścił Boga
Teorie
Podnoszę Cię we mszy świętej
niezgrabnie rękoma obiema
choć mówią
że usprawiedliwia Cię tylko to że Cię nie ma
nie pierwszy raz nie ostatni
patrzę w Twe oczy Panie
choć mówią
że zabili Cię żydzi a teraz chrześcijanie
lecz wszystkie nasze teorie
spisane nie spisane
najpierw są niedorzeczne
potem niebezpieczne
a wreszcie dawno znane
więc tylko słyszę sercem Twe dłonie zawsze żywe
aż łzy w kolejce stają — niemądre i prawdziwe
Święty gapa
Kochał — ale nikt go nie chciał
śpieszył się — nikt na niego nie czekał
kołatał — kto inny otwierał
biegł z sercem — droga się urwała
jeszcze tęsknił za kimś przez furtkę ogrodu
— nie chce nie dba żartuje
wróżyli mu z liści
i było pusto wkoło
jakby świat powiedział
na wieki wieków amen
już tylko przez grzeczność
Dlatego
Nie dlatego że wstałeś z grobu
nie dlatego że wstąpiłeś do nieba
ale dlatego że Ci podstawiono nogę
że dostałeś w twarz
że Cię rozebrano do naga
że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję
za to że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga
bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie
za to że miałeś oczy większe od wojny
jak polegli w rowie z niezapominajką —
dlatego że brudny od łez podnoszę Ciebie
stale we mszy
jak baranka wytarganego za uszy
Pan Jezus niewierzących
Pan Jezus niewierzących
chodzi miedzy nami
trochę znany z Cepelii
trochę ze słyszenia
przemilczany solidnie
w porannej gazecie
bezpartyjny
bezbronny
przedyskutowany
omijany jak
stary cmentarz choleryczny
z konieczności szary
więc zupełnie czysty
Pan Jezus niewierzących
chodzi między nami
czasami się zatrzyma
stoi jak krzyż twardy
wierzących niewierzących
wszystkich nas połączy
ból niezasłużony
co zbliża do prawdy
Deszcz
Deszczu co padałeś w ewangelii
zarówno na dobrych jak i na złych
co dzwoniłeś o dom na skale
nie zajmują się tobą egzegeci
bo deszcz — to tylko deszcz
co prawda w świętym tekście ale nie na temat
trochę bezmyślny chowa rozum jak przysmak
Święty deszczu nieświęty
bardziej samotny od anioła
uśmiechu niepogody
świadku nadliczbowy
przecież to ty
obmywałeś
nogi idącemu Jezusowi
jak mąż sprawiedliwy
o wiele ciszej
po męsku
nie tak jak Magdalena
Wiara zdziwienie
Boże broń wiary prostych ludzi
nie wyuczonej na lekcjach
nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz
rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom
od razu z otwartymi oczami
zdziwionej od początku do końca
jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem
bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle
takiej która nie sprawdza żeby rozumieć
ale wierzy żeby wiedzieć
ze świętym Antonim od zgubionego klucza
z gromnicą na wszelki wypadek
takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy
bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus
Uczy
Wiary uczy milczenie
nieświęta choinka
umarły we śnie żywy
w starych wierzbach szpaki
kwiat olchy co się jeszcze przed liściem rozwija
radość przecięta wpół
kłos cięższy od słomy co go z ziarnem dźwiga
Jagiełłą wystraszona królowa Jadwiga
modlitwa jak pogoda
bo jeśli ktoś się modli Pan Bóg w nim oddycha
Nie wiadomo komu
Daj się modlić nie wiedząc za kogo i o co
bo Ty wiesz najlepiej czego nam potrzeba
kto ma dzisiaj wyzdrowieć
a kogo ma stuknąć śmierć
lub inaczej piorun sympatyczny
komu zabrać masz urząd by przywrócić rozum
droga nie zna swej drogi
kwiat o sobie nie wie
słowik nie narzeka że nie sypia nocą
gęś się nawet nie dziwi że ma oczy z boku
stara małpa nie zgadnie czemu nie siwieje
święty śnieg bo spada nie wiadomo komu
święte to co przychodzi wciąż wbrew naszej woli
Wielka mała
Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka
szukają świętych co wiedzą na pewno
jak daleko odbiegać od swojego ciała
a ty góry przeniosłaś
chodziłaś po morzu
choć mówiłaś wierzącym
tyle jeszcze nie wiem
— wiaro malutka
Jeśli
Jeśli mi zaczną wypominać
że jestem do niczego
że piszę trzy po trzy
ograniczony jak ryba
co daje się oglądać tylko z profilu
że to co wymyśliłem jest dobre — ale pięćdziesiąt lat temu
uśmiecham się — mój Boże
tylko tyle
ile można o mnie gorszego powiedzieć
Trudno
No widzisz — mówiła matka
wyrzekłeś się domu rodzinnego
kobiety
dziecka co stale biega bo chciałoby fruwać
wzruszenia kiedy miłość podchodzi pod gardło
a teraz martwi ciebie
kubek z niebieską obwódką
puste miejsce po mnie przy stole
trzewiki o których mówiłeś że są
tak jak wszystkie — do sprzedania
a nie do noszenia
zegarek co chodzi po śmierci
stukasz w niewidzialną szybę
patrzysz jak czapla w jeden punkt
widzisz jak łatwo się wyrzec
jak trudno utracić
Nie rozdzielaj
Miłość i samotność
wzięły się pod ręce jak siostry
idą noga w nogę
nie rozdzielaj ich
nie szarp. Łapy przy sobie
miłość bez samotności
byłaby nieprawdą
samotność bez miłości rozpaczą
stała Matka pod krzyżem
jak pod srebrnym obrazem
nie minęły trafiły
do niej też przyszły razem
Chodzi księżyc jak morał
albo osioł po niebie
jeśli były gdzie indziej
to i przyjdą do ciebie
W niebie
Trzeba minąć świętego Piotra z ciężkim kluczem
Agnieszkę z barankiem przy twarzy
Teresę co jeszcze kaszle
bo marzła w klasztorze
trzeba przepychać się przez męczenników
co stanęli z krzyżami i utworzyli korek
obok skromnego bociana
obok Agaty co częstuje solą
obok świętego Franciszka z wilkiem
(zdejmuje mu kaganiec żeby mógł poziewać)
obok świętego Stanisława z zeszytem do polskiego
— i widzę wreszcie moją matkę
w nie spalonym domu
przyszywa guzik co się gubił stale
Ile trzeba przejść nieba żeby ją odnaleźć
Ile razy
Milczenie podczas rozmowy
milczenie w liście
milczenie w książce telefonicznej
bo numer tylko został
milczenie w milczeniu
milczenie bo wielkie szczęście
milczenie bo miłość przyszła
a serce w klinice
milczenie bo dom rodzinny się przypomniał
a spadła tylko mordka śniegu
milczenie po milczeniu
milczenie przed cenzurą
milczenie bo pies zawył jak przed wojną
ile to razy
nawet nie wierząc
spotykamy się w innym świecie
Jak zawsze
Rozpłakała się Matka Boska
Józefowi na ucho się zwierza
zamiast — Domie Złoty
mówią — do mnie złoty
zamiast Arko —
— miarko przymierza
Znowu teraz jak na początku
liże łapę złote cielątko
Powązki
Romce Lewandowskiej
Nie chodzę tam by usłyszeć śpiew wilgi
podpatrzeć jak mikołajek zakwita od dołu do góry
a cień depce po piętach
goniąc wiewiórkę ze śmiechem w ogonie
jak teściowe z zięciami porastają bluszczem
to nie duch ale pomnik straszy
jak czyjaś wielka sława zdechła zupełnie sama
choć przy nazwisku łazi robak
— smutno żywych kochać ponad miarę
jak na grób Rydza–Śmigłego opadają ciernie
chodzę dziwię się myślę przemilczam
ilu młodszych umarło ode mnie
Więcej
Coraz więcej Ciebie
bo powietrze przejrzyste między ulewami
czarny las a im dalej tym bardziej niebieski
może w nim szuka grzybów stary smutny anioł
co zamiast poznać miłość wkuwał język grecki
a teraz moja prośba o Matko Najświętsza
być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca
choć biegnie jak po schodach od ziemi do nieba
Tobie derkacz w zbożu Tobie zając w polu
mrówki co się kochają ale się nie lubią
pomidor z pępkiem koszyk z maślakami
i cierpienie tak wielkie że już nie ma grzechu
milczenie które myśli
radość co rozumie
Amen lub inaczej niech nie będzie mnie
Z tomu Rachunek dla dorosłego (1982)
Szukasz
Szukasz prawdy ale nie tajemnic
liścia bez drzewa
wiedzy a nie zdziwienia
boisz się oprzeć na tym czego nie można dotknąć
zaczynasz od sukcesu wielki i zbędny
nie milczysz ale pyskujesz o Bogu
chcesz być kochany ale sam nie umiesz kochać
myślisz że sobie zawdzięczasz wyrzuty sumienia
nie wiesz że dowodem na istnienie jest to że tego dowodu nie ma
inteligentny i taki niemądry
Z tomu Który stwarzasz jagody (1983)
Staruszka
Tu będzie fotografia którą rozstrzelali Niemcy
tam lampa co się w dzieciństwie spaliła
szpak powróci na miejsce za oknem przy skrzynce
tu listy z ciszą w środku miłość je zabiła
niby głogi za bardzo do siebie podobne
obok drobiazg na półce rozpaczy szkielecik
i kapelusz z lat szkolnych co młodość udaje
jak brodacz co swą brodą zasłania podbródek
i teraz wie że wszystko jest razem
śmierć radość niebo i ziemia
bo ustawia rzeczy których nie ma
Wszystko smutne
Smutna miłość
smutny Jezus z gołymi plecami
smutny księżyc co nie chce wyzdrowieć
smutna łąka w sierpniu od bodziszków niebieska
smutna krowa
smutny grzyb jak krasnoludek bez żony
śpiew w klatce
siwe wąsy kota
smutna szałwia inaczej czerwona
smutny dowcip dla wszystkich
smutny deszcz co jak Chińczyk pisze z góry na dół
smutny pan młody co się ożenił bo nie miał innego wyjścia
Nie odchodź nie opuszczaj nas
smutna strono piękna
Mała litania
Święty Florianie od pożaru
święty Tadeuszu od burzy
święta Agnieszko od tego co najprościej
ocal jak szafirek
co się pojawia w kwietniu
przyjaźń w miłości
bo wierna i nie dostaje bzika
Odpusty
Poprzez wszystkie odpusty w Twoim niebie
poprzez wesołe miasteczka aniołów
świętych leżakowanie
miłość bez kantów
poprzez czytanki dla zbawionych dzieci
Ala ma cnotę
ale nie ma kota
spójrz w piekło wiary po tej stronie
Teraz
Teraz się rodzi poezja religijna
co krok nawrócenia
lepiej nie mówić kogo nastraszył
buldog sumienia
ale Ty co świecisz w oczach jak w Ostrej Bramie
nie zapominaj
że pisząc wiersze byłem Ci wierny
w czasach Stalina
Dobro i zło
Ze złem skrada się siła
władza
urzędowe twarze
z dobrem przychodzi serce
choćby najmniejsze
jamnik
z każdą nogą
skrzywioną jak szczęście
wiejskie na wsi Godzinki
gdy zmieniają słowa
„i niezwyciężonego
płask w mordę Samsona”
Prośba
Matko łaskawa
zmiłuj się nade mną
spokój ma maskę ciemną
Miłość światło zapala
nadzieja uczy czekać pomaleńku
— Szturchnij czasem
po ciemku
* * *
Piękno, ale tyle widać
tak jakby wszystko oprócz Niego
widzisz brzozę żółtą w jesieni
białe kwiaty kminku
przeszłość zawsze czystą
bo to co przeszło wzrusza jak ogonek w śniegu
i można potem znaleźć nawet czego nie ma
ufne pszczoły co swą matkę wypuszczają samą
nad ciepłym suchym ulem nie przegrzanym w słońcu
by powrócić pod wieczór jak złoto zmęczone
krzyż zachodu na niebie naga baba w wodzie
bo każdy ma dwie dusze a jedną na co dzień
i tyle innych cudów jak czaple szczęśliwe
a czaple są udane jeżeli są krzywe
Nie widzisz Go z żadną gwiazdą
ze świnką serdeczną
bo piękno — to po prostu Jego nieobecność
dzieło aż tak wielkie że anonimowe
Powitanie
Matka Boska się dziwi. Także Józef nie wie
lereska uczy francuskiego w niebie
— żeby „u” dobrze mówić — wszystkim pokazuje
— ściągnij usta swe w dzióbek tak jak się całuje
Florian już się nie spieszy bo Pan Bóg ustalił —
nie polewaj nie dmuchaj gdy się miłość pali
Anioł przestaje fruwać bo nagle z wzruszenia
pragnie uczcić roztropność minutą siedzenia
Tomasz poznał że z prawdą jest tak i inaczej
jak ze szpakiem co chodzi i wróblem co skacze
Wszyscy kręcą głowami
Wszedł M. Kolbe — Gwarzą —
— Jak można wejść do raju z taką smutną twarzą
Z tomu Rwane prosto z krzaka (1985)
Niejedzenie
Mario siostro Łazarza
gdy Pan wszedł do domu
zapomniałaś o piecu
nie nakryłaś stołu
bo miłość zaczyna się od niejedzenia
nieważnym stał się czajnik inaczej naciągacz
kasza jak chuda wrona sądzona za rozpacz
czosnek jak zęby wiedźmy
z zasady nierówne
powiedz siostrze swej Marcie
gdy Pana zobaczę —
czemu latasz po kuchni i po rondle skaczesz
— nic nie zjem. Padnę na pysk
jak grzech się rozpłaczę
Jest czas
U nas wakacje. Nic się nie dzieje
usiadły liście lnu
siedem tysięcy pszczół bez urlopu
pracuje za darmo
nikt z nas się teraz nie spieszy
jest czas
Rozmawiamy
— pani stale co rok młodsza
tylko się kapelusz jak Pałac Kultury starzeje
zresztą wszystko wiadomo bo nikt nie wie
czytamy o sympatycznej świętej która poszła z grzechem do nieba
opodal milczący po upadku kamień
jemu wierzę
Stwarzał
Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie
stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna
żółta pliszka bo taką i o zmroku widać
jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi
ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły
koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny
lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy
nietoperz co składa skrzydła i opada szybko
zając co się odbija tylnymi nogami
księżyc jak rencista co wyszedł się martwić
gwiazda polarna co wskazuje biegun
ogromna kula ziemska i świat nieokrągły
jaskinie latem zimne, widzenie pod wodą
i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie
miłość lub inaczej wszystko i daleko
żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony
kariera na początku a mięta przy końcu
Bóg stwarzał świat i poznał że jest wszechwiedzący
Pokochać
Jaka to radość
pokochać Ciebie
od pierwszego spojrzenia
bez dowodu na Twe istnienie
bez sprawdzania papierów
i dopiero wtedy wszystko jak nic dotąd
trojaczki krzyczą na całego
nie pyskuje pilnowana trawa
dyrygent oczy zamyka żeby słuchać
wyciszają gwizdy
bawi ogon jelenia zawsze z jedną kreską
i nawet dym zamiast do diabła
idzie do nieba ze wzruszenia
Miłość
Czystość ciała
czystość rąk pana przewodniczącego
czystość idei
czystość śniegu co płacze z zimna
wody co chodzi nago
czystość tego co najprościej
i to wszystko psu na budę
bez miłości
Jakże
Jakże się teraz nie bać —
nie trwożyć —
z tylu ranami naraz
na krzyż Cię złożyć —
Matka Boska się śniła
płakała
jak we mszy świętej
krew Twą oddzielić od ciała
z powrotem piątek
słońce umiera
nie widać
jeśli jest miłość przestań się martwić
i śmierć się przyda
Nielogiczne
To co nielogiczne prowadzi do wiary
gwiazda co spadła z nieba dla nikogo
zając co ma tylko strach swój na obronę
miłość do połowy
szczęście nieszczęśliwe
kucyk nadziei
i brudas który przyszedł ażeby powiedzieć
tak zimno a Pan Jezus za lekko ubrany
róża pomarszczona
łabędź wiosłujący tylko jedną nogą
za wielki Pan Bóg żeby wszedł do głowy
Boże
Darwin znikł z długą brodą posiwiały małpy
Wolter już jak nekrolog w kąciku humoru
nawet Kopernik zmalał choć obracał Ziemię
spaniel życzy przed sklepem krótkiego ogonka
wszystko na pysk zbity wali się bez Ciebie
Płacz
Marta zakrzątana obrus rozłożyła
w rosół za gorący chucha serce studzi
mięsa nie dopiekła solić nie skończyła
nad wiarą co płacze znów się zamyśliła
a tu tyle roboty
Łazarz z grobu wrócił
właśnie talerz odsunął
— Marto — mówi — Marto
Jezus przy mnie płakał
Dziękuję
Dziękuję za Twoje włosy
nie malowane na obrazach
za Twoje brwi podniesione na widok anioła
za piersi karmiące
za ramiona co przenosiły Jezusa przez zieloną granicę
za kolana
za plecy pochylone nad śmieciem w lampie
za czwarty palec serdeczny
za oddech na szybie
za ciepło dłoni na klamce
za stopy stukające po kamiennych schodach
za to że ciało może prowadzić do Boga
Pociecha
Niech się pan nie martwi panie profesorze
buty niepotrzebne umiera się boso
w piekle już zelżało
nie palą
tylko wiedzę wieszają na haku
smutno i szybko
Prośba
Martwię się o przeszłość dreptałem jak kulfon
straszy mnie teraźniejszość by wytrwać na drogach
została tylko przyszłość
by się chociaż raz cieszyć
jeszcze jej nie zbrudziłem
cała w rękach Boga
Wiersz z dedykacją
Zbigniewowi Herbertowi
Tu znowu jest tak samo i nic się nie zmienia
trójkątne liście brzozy i olchy okrągłe
akacja pachnie jak za czasów Prusa
obowiązkowo bo zawsze przed deszczem
altana niby bliska a woła z daleka
młodej kobiety bój się przed starą uciekaj
leszczyna rodzi swój orzech laskowy
tak sobie dla zagadki nazwany tureckim
ogórki jak wiadomo rosną tylko nocą
pszczoła staroświecka jak z carskiego złota
na trzeciej parze nóżek trzyma swój koszyczek
Poznasz tu łatwo jak się kto uśmiecha
koń rży pies merda wół w dobrym humorze
żeby było zabawnie ustawia się bokiem
cień drzewa w samo południe wskazuje na północ
święta cebula krewna zdechłej lilii
strip–tease przyzwoity zasłania swym płaczem
chamka czapla bezczelna coraz bliżej wody
denerwuje bociana bo ma palce żółte
znów Pan Bóg kocha żabę nie za to że skrzeczy
żaba skrzeczy dlatego że Pan Bóg ją kocha
a Pan Bóg jest tak prosty że musi być duchem
Pan Cogito zdumiony meandrami świata
niech wybaczy wiersze rwane prosto z krzaka
Wielkie i małe
Ten chrabąszcz przedwojenny co stanął na głowie
i nie miał swego domu skoro mieszkał wszędzie
pies co skakał do Narwi i pływał zielony
szpak co wplatał w swe gniazdo całe pół stokrotki
choć dziób najpierw otwierał zamykając oczy
niezapominajka co krótko pamięta
bo kwitnie tylko od maja do czerwca
ciemne orzechy buku choć się wydawały
tak drobne że nawet Bóg się nie pomieści
smutny wybryk natury dziadek zakochany
i łza jak samotna samiczka bez skrzydeł
Furtka którą patykiem olchy otwierałem
Szczegół nadaje wielkość wszystkiemu co małe
Proszę o wiarę
Stukam do nieba
proszę o wiarę
ale nie o taką z płaczem na ramieniu
taką co liczy gwiazdy a nie widzi kury
taką jak motyl na jeden dzień
ale
zawsze świeżą bo nieskończoną
taką co biegnie jak owca za matką
nie pojmuje ale rozumie
ze słów wybiera najmniejsze
nie na wszystko ma odpowiedź
i nie przewraca się do góry nogami
jeżeli kogoś szlag trafi
Pisanie
Jezu który nie brałeś pióra do ręki
nie pochylałeś się nad kartką papieru
nie pisałeś ewangelii
dlaczego nie pisze się tak jak się mówi
nie pisze się tak jak się kocha
nie pisze się tak jak się cierpi
nie pisze się tak jak się milczy
pisze się trochę tak jak nie jest
Kłopoty zakochanych
Zakochani mówili
— przecież nie do wiary
czy to prawda może się nam zdaje
czy tak łatwo się spotkać cierpiącym na miłość
w świecie w którym kłopoty nasze nie ustaną
bo jak diabeł ucieknie odejdzie i anioł
Jesteś i nie ma ciebie. Ten sam znowu inny
trochę na odczepnego i trochę na niby
jak len co kwitnie niebiesko biało i różowo
choć świt i zmierzch sprawia że inne kolory
Czy to ty jesteś blisko jakbyś słuchał serca
i jak matka przechodzisz przez środek sumienia
jesienią deszcz zasłania zimą śnieg zabawny
Ten którego się kocha jest wciąż niewidzialny
Zaufałem drodze
Zaufałem drodze
wąskiej
takiej na łeb na szyję
z dziurami po kolana
takiej nie w porę jak w listopadzie spóźnione buraki
i wyszedłem na łąkę stała święta Agnieszka
— nareszcie — powiedziała
— martwiłam się już
że poszedłeś inaczej
prościej
po asfalcie
autostradą do nieba — z nagrodą od ministra
i że cię diabli wzięli
Z tomu Nie przyszedłem pana nawracać (1986)
W jarzębinach
Krew płynie z Twojego boku
wakacje a taki blady
i właśnie dlatego wierzę
żeś wszechmogący słaby
że w jarzębinach wisisz
dzwońce cię podziobały
właśnie dlatego kocham
że jesteś wielki mały
rozeszły się całkiem drogi
zgubiło się i odkryło
pozostał człowiek i Pan Bóg
mój grzech moja miłość
Prośba
Żyrafo dryblasie z trójkątną główką
jamniczko z poczwórnym platfusem
wielbłądzie kulfonie
mrówko widoczna przez lupę
kaczko płaskonosa
dziobaku nietypowy co wyłazisz z jaja
czaplo pięknie krzywa
nas grzeszników na duchu podtrzymaj
ile pokrak bez winy
Szczęście
Nie ma miłości bez odpowiedzi
serce zostaje dalej choć odeszło
byle nie dla siebie
wtedy krowa pociesza ogonem
dwumetrowy goryl obejmuje goryla
koza pójdzie do kozy
zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić
jeż nie jeży się na jeżycę
komputer pyta koguta o godzinę
bocian powróży choćby jedną bezpartyjną nogą
całują wszystkich nawet nikogo
a szczęście tak jak skrzypce im starsze tym młodsze
Matka
Nieludzki urok gwiazd nad sputnikami
nieludzki pomysł śmierci
nieludzkie cierpienie
nieludzki czas co czeka z krótkim nożem renty
nieludzkie piękno mistrzów
a tu zwykła matka
jej nos okulary i pacierz na stole
moczopędna pietruszka
z selerem sałatka
i bardzo ludzka miłość
z początkiem romantycznym
z krzyżykiem na końcu
bez środka
Tak mało
Jest miłość
za nic
nie chce listów
spotkań
cielęciny bez kości
piernika
ani form wyklepanych
jelenie przy spotkaniu kłaniają się rogami
ani głosu w telefonie
— zapnij palto żeby nie zatkało
tak mało potrzeba tak mało
jest wielka miłość
uczyła święta babcia
pozostaję jej wierny
miłość za Bóg zapłać
Było
Wiersze staroświeckie co wzruszają teraz
z rymami jak należy z przecinkiem i kropką
z dworem co znikł nagle cicho i na zawsze
a wiadomo cisza większa niż milczenie
i pamięć już posłuszna gdy przeszłość przychodzi
z babcią co na werandzie cerowała dziurę
bez nożyczek zębami przegryzając nitkę
tuż przy koszu na grzyby by się nie sparzyły
z wujem co się gazetą niepotrzebnie zajął
więc pomagał mu diabeł ale kopnął anioł
ze smutkiem przemijania jagód jarzyn jeżyn
gdyby śmierci nie było nikt z nas już by nie żył
przemijamy jak wszystko by w ten sposób przetrwać
uczucia bez łapówek i rąbanka grzechów
wielka miłość co zawsze wydaje się łatwa
i wie już tak od razu że nie wie co będzie
choć za młodu drży serce a na starość noga
wszystko co najcenniejsze spaliło się w piekle
wiersze staroświeckie niemodne naiwne
ten sam baran co wtedy
ale szczęście inne
Z tomu Na osiołku (1986)
Do albumu
Pisać wiersz niczyj dla wszystkich
jak zabawny byczek co podchodzi z bliska
być biedronką co uklękła w słońcu
bez adresu imienia nazwiska
Z tomu dla dzieci nowy zeszyt w kratkę (1986)
Arka
W Arce Noego była małpa
słoń i żyrafa
smutny kruk i gołąbek biały
kaczki które kwakały
mamut czyli słoń w futrze
ubrał się ciepło bo myślał że będzie zimno pojutrze
wrony czarne z każdej strony
gawron jak zwykle na gawrona obrażony
patrzy wujek na ciotkę
jak na wróbelka własnego
obmyśla jak ją wpakować
choć na rok do Arki Noego
Z tomu Który stwarzasz jagody (1988)
Zbawiony
Ten którego kochają zostanie zbawiony
choć kocha się dlatego że się nie rozumie
niekiedy tylko ogarnia zdumienie
jakby się księżyc świntuch rozebrał do naga
ten którego kochają zostanie zbawiony
ile razy błądziłeś ale ktoś cię kochał
czekał w oknie bo oddech pozostał na szybie
ile razy grzeszyłeś — łza cię uzdrowiła
a miłość jest już czysta gdy przy końcu płacze
i jak lew nieśmiało tyłem się odwraca
jeśli bliskich zabraknie sam Pan Bóg przygarnie
powie ci to na starość ślimak zamyślony
rozpacz stara kłamczucha co rozrabia na dnie
czas już poza czasem
słowo ponad słowem
gwiazda co przez okno chce cię stuknąć w głowę
łotr na trzech gwoździach za nas powieszony
ten którego kochają zostanie zbawiony
Westchnienie
Na uczelniach teologicznych operowany
przez docentów piłowany
wierzącym udowadniany
przez katechetki lukrowany
w ręce apologetów wydany
Boże mój kochany
Do Świętego Antoniego
Szukam ewangelii z przedsoborowych tłumaczeń
spod gęsiego pióra Jakuba Wujka
w której czytano „onego czasu”
fruwały ptaki niebieskie
rósł kąkol nie ogolony
pacholę podawało koszyk na pustyni
dzień się nachylił
na Taborze Jezus jaśniał jak śnieg
martwił się o rentę nie rządca lecz włodarz
jedno słowo „maluczko” krzyczało szeptem
biegły po ciemku panny głupie
a ciało jak ciało było mdłe
szukam ewangelii
kiedy dzieciństwo było jak zawsze raz tylko
Święty Antoni Padewski Ratowniku Pośpieszny
Niech utyje chwała Twoja — niech się znajdzie zguba moja
Uciekaj
Abstrakcjo bierna
co uciekasz od człowieka
od ludzkich przeżyć
od dowcipu
od nerwów
smutku co szuka przyjaźni
wiary na dobranoc
od Mickiewicza który chrzcił swoje dzieci
w Paryżu wodą z Niemna
od dziewczynki co w lipcu o centymetr urosła
od Boga któremu ludzką zapuszczono brodę
uciekaj
tam gdzie diabeł ma swoje młode
Wiara
Biło serce w gardle
Już odszedł — beczałem
Ktoś nie wiedząc chwycił mnie za ucho
rzucił jak koc na ziemię —
— Ucz się wiary — krzyczał
Pokazałem mu język
bo wiara to nie nauka
— to doświadczenie
Z tomu wiaro malutka (1989)
Kiedy mówisz
Aleksandrze Iwanowskiej
Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka — to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz
Z tomu Sumienie ruszyło (1989)
Stopniowanie
Pięć kropli deszcz ulewa
coś niecoś kawałek kawał
kanonik prałat zawał
Jesteś
Jestem bo Jesteś
na tym stoi wiara
nadzieja miłość spisane pacierze
wielki Tomasz z Akwinu i Teresa Mała
wszyscy co na świętych rosną po kryjomu
lampka skrupulatka skoro Boga strzeże
łza po pierwszej miłości jak perła bez wieprza
życia ludzi i zwierząt za krótka choroba
śmierć co przeprowadza przez grób jak przez kamień
bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna
jestem bo Jesteś. Wierzy się najprościej
wiary przemądrzałej szuka się u diabła
Prostuje
Nie wiem co było nie wiem co się stało
wstyd mnie ogarnął
od łez w oczach ciemniej
i tyle grzechów razem zapłakało
jakby Bóg zstąpił
i ukrył się we mnie
potem już tylko pacierz
co prostuje wiarę
dziecko co tak kocha
że nic nie rozumie
Korona
Tulić Jego głowę z pierwszymi włosami
w Betlejem pod gwiazdą uprzejmie schyloną
w Nazarecie głaskaną Maryi rękami
kto przytuli do siebie z koroną cierniową
Nie bój się
Nie bój się kochać jeśli tylko wierzysz
Matka Boska królową więc Jej ziemia cała
przetrzyma ustrój przeżyje rozstanie
serce jak stary Werter zdolne do cierpienia
a miłość daje to czego nie daje
więcej niż myślisz bo jest cała Stamtąd
a śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej
Nocą
Nocą modlił się w Ogrodzie Oliwnym
sam na sam z Aniołem
jak z dziewczynką w bieli
trzej najbliżsi
wybrani zasnęli
kogut wrzasnął nad ranem
biegło serce nie wybrane
takie nie śpi
Bóg
Kto Boga stworzył
uczeń zapytał
ksiądz dał się przyłapać
poczerwieniał nie wie
A Bóg
chodzi jak po Tatrach w niebie
tak wszechmogący że nie stworzył siebie
Zmartwienie
Jezu — martwił się proboszcz —
głosisz tylko prawdę
nie wyjeżdżasz na zachód by kupić mieszkanie
w Rosji już zmiękło
a Ty wciąż w ukryciu
nie budujesz kościoła z pustaków
lecz z żywego serca
nie odkładasz na wszelki wypadek
jak Ty sobie dasz radę w życiu
Z wierszy rozproszonych (1990)
Inny
Przewielebny czcigodny ważny
ktoś inny
przyjdzie tam skąd wyszedłeś
z czasem nikt nie spostrzeże
znów mrówka pójdzie do mrówki
prawdziwkom pokłonią się drzewa
szczygieł odpowie spytany
że cię nie było i nie ma
Z tomu Sumienie ruszyło i nowe wiersze (1990)
Wybaczyć
Święty Tomaszu niewierny
ze mną było inaczej
On sam mnie dotknął
włożył dłonie w rany mego grzechu
bym uwierzył że grzeszę i jestem kochany
Bóg grzechu nie pomniejsza ale go wybaczy
za trudne
i po co tłumaczyć
* * *
Janinie Hanbenstock
Jaka to radość
pomagać
dźwigać
biec do chorego z wywieszonym językiem
własne swe serce nieść jak gorączkę
rozdawać
i wciąż się czuć
bezradnym
być niczym
by Pan Bóg mógł działać
wszystko jest wtedy
kiedy nic dla siebie
Czekanie
Popatrz na psa uwiązanego przed sklepem
o swym panu myśli
i rwie się do niego
na dwóch łapach czeka
pan dla niego podwórzem łąką lasem domem
oczami za nim biegnie
i tęskni ogonem
pocałuj go w łapę
bo uczy jak na Boga czekać
Nic nie wiedzieć
Być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
stale jedną herbatę ustawiać na stole
mieszać jedną łyżeczką
kupić jeden bilet
samemu odwiedzać w Zoo gruboskórne słonie
pocieszać się że zając biegnie pojedynczo
że czasem narzeczony całuje jak ryba
tymczasem Ten co kocha prosto z nieba idzie
białe kwiaty poziomek niesie z głębi lasu
drozda borówki koźlaki życzliwe
tymianek co podobny wciąż do macierzanki
ciszę która nawet każdy grzech poprawia
stworzył dookoła pięć miliardów ludzi
i stale jednego szuka aby z nim się spotkać
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
żeby było do twarzy zasypuje śniegiem
stara się o choinkę niby od nikogo
mówi że trzeba odejść żeby nie przeminąć
zaprasza na spotkanie prawie po kryjomu
nad wodę w noc jesienną gdzie cieplej niż w polu
i opera żab swojskich niewielka lecz piękna
i księżyc przypadkowy co nie wie co będzie
prócz jednego że się nigdy nie powtarza szczęście
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
lecz samotność to kuzynka najbliższa miłości
a miłość wciąż za duża by całą ją widzieć
i już nie wiesz do końca bo wszystko jest obok
a śmierci nigdy nie można uwierzyć
Zaczekaj
Kiedy się modlisz — musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
widzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione
dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwe spieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz
Boże
Boże którego nie widzę
a kiedyś zobaczę
przychodzę bezrobotny
przystaję w ogonku
i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę
Nie tylko my
Czytamy — Bóg tak umiłował świat…
a więc nie tylko ludzi
ale i pliszkę
odymioną pszczołę
jeża eleganta wprost spod igły
nawet muła ni to ni owo
bo ani to koń ani osioł
(żal że go człowiek stwarzał
żyje jak kawaler co się nie rozmnaża)
gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią
liście konwalii prawie bez ogonka
cielę co za matką się wlecze
a my tak czulimy się do Boga
jakby On miał nas tylko kochać na świecie
Razem z tobą
Krzyż Twój idzie razem z Tobą
nad ranem
w jasny dzień
w końcu lata kiedy dokarmia się pszczoły
przy oknie po ciemku
kiedy zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić
kiedy smutek szuka przyjaźni
w lipcu kiedy wysiewają koper i kwitnie ogórek
od zaraz — do jeszcze nie wiem
zadzwonię do świętych
przez telefon poproszę
by krzyż nie przychodził bez Ciebie
Nie do wiary
Ile tego dokoła
anioł co mnie krzyżykiem od diabła odgrodził
kamień najstarszy młodszy od milczenia
ten kto tego napotkał z kim musiał się spotkać
choć wyszedł boczną furtką trochę od niechcenia
barwinek co tak się zmarszczył że deszczu nie będzie
pani co dwa razy szaleje raz kiedy kocha
raz kiedy siwieje
gwiazdy co zawsze razem bo całkiem z osobna
mól co cztery razy gryzie a potem ucieka
i wszystko wyznaczone nie dalej nie więcej
ciało włócznią przebite niewidoczne w chlebie
tyle nie do wiary by uwierzyć w Ciebie
Z tomu Nie bój się kochać (1991)
Spotkanie
Barbarze A
Ta jedna chwila dziwnego olśnienia
kiedy ktoś nagle wydaje się piękny
bliski od razu jak dom kasztan w parku
łza w pocałunku
taki swój na co dzień
jakbyś mył włosy z nim w jednym rumianku
ta jedna chwila co spada jak ogień
nie chciej zatrzymać
rozejdą się drogi —
samotność łączy ciała a dusze cierpienie
ta jedna chwila
nie potrzeba więcej
to co raz tylko — zostaje najdłużej
On
Zatrzymał się
cień pod oknem
nade mną chmury wędrowne
udam że mnie nie ma
zapomnę
puka
znów nie otwieram
myślę: — Późno ciemno.
— Kto? — pytam wreszcie
— Twój Bóg zakochany
z miłością niewzajemną
Z tomu Nie martw się (1992)
Ubogi
Kocham kościół ubogi
zagrożony
jak bocian na cienkiej nodze
w głodującej Afryce
z dziewczynką do Pierwszej Komunii
w cerowanej sukience
— nie bój się
święty Józef trzyma go jak golasa za ręce
kocham kościół nieśmiały
Boży
z tacą na której ktoś guzik położył
gdzie śpiewają modlą się o księży
a banan przy rozbieraniu pokazuje język
różne są serca kraje
gałgany ścierki szkarłaty
zgubił się Jezus na dobre
w kościele bogatym
Spór
Wielki spór o Boga w licealnej klasie
pytania chłopców twarde
a dziewcząt piskliwe
uśmiech przekory
jeszcze przed rozpaczą
także święty Augustyn miał kłopoty z wiarą
nawet szczęście nie wierzy że jest już szczęśliwe
jest krzyż wiary
jest i krzyż niewiary
wie o tym
Jezus
proszący o ciszę
zrozumie obejmie
rękami obiema
już wierzysz — kiedy cierpisz że Go nie ma
Takie proste
Matka moja tak święta że tylko przez skromność
w naszym domu rodzinnym nie czyniła cudów
odeszła — czuwa niewidzialna
to przecież takie proste wątpliwości nie ma
wiadomo miłość na śmierć nie umiera
zostać niewidocznym nie szkodzi nikomu
świat prawdziwy gdy mniej w nim widocznych pozorów
to co widzimy może być zmyślone
jak zęby sztuczne w ustach równo ustawione
w marcu szafirek niebieski kubeczek
podnosi w górę — potem z nim się schowa
i tyle niewidocznych kochanków na świecie
tych co za późno i innych — za wcześnie
wrzosów co mają zwyczaj kwitnąć jednocześnie
żeby się pokazać i odchodzić razem
gdy czas biegnie jak kuna od wiewiórki szybsza
tego co się kocha widzieć się przestaje
to tylko porzekadło — jak słuszne mniemanie
że wolą dwóch starszych panów niż dwie starsze panie
Zanim przyszła
Gdy mamut mruczał w raju
pięć słoni straszyło
wielkie oczy i cztery skrzydła ważki
wiatr nieśmiały a podrywał drzewa
kiedy jeszcze ziemskiej miłości nie było
nikt nie mówił kocham a potem — zabij mnie lecz nie nudź
jak spokojnie spał Adam zanim przyszła Ewa
Chroń
Ośle z aniołami
tęskniący Zacheuszu na zielonym drzewie
czwarty mędrcu coś poszedł na skróty i za późno stanąłeś w Betlejem
asceto z tylną częścią nagą
uśmiechu
chroń
przed absolutną powagą
Wyznanie
Nie straszył mnie nietoperz
dziadek na orzechy jak zbój
ulice dłuższe nocą niż w dzień
kiełbasy co się wieszają
diabły prawidłowo kulawe
groźny łoś co z gałązek strąca tylko pąki
socrealizm katolicki
tego się bałem
Wiersz staroświecki
Zbudziłem czas przeszły dokonany
gwizdkiem znalezionym w szufladzie
sygnetem z herbem Ogończyk
chodzę teraz nad rzeką
zieloną jasną czarną
umarli są przy mnie żywi
istnieją skoro ich nie ma
mówią o ostatnich nowościach
Prusie Orzeszkowej
miłości Tetmajera
siadamy wszyscy na ławce
jak gdyby nigdy nic
pytam
— kim pan jest
— niewierzącym sprzed stu pięciu lat
a śmierć na śmierć nie umiera
Prośba
Sam nic nie czyniłem dobrego
ani mniej ani więcej
to tylko anioł rozdawał
czasami przez moje ręce
kochać też nie umiałem
wiernie ani niewiernie
ktoś inny lepszy
kochał przeze mnie
dogmatów nie rozumiałem
rano w południe w nocy
ufam że wytłumaczysz
kiedy mi zamkniesz oczy
Ten sam
Ten sam księżyc chodzi po pokoju
późne komary więc łagodna zima
jęczmień poczerwieniał uzbierany w deszczu
kaczki ziewają
jeszcze jestem
wszystko to samo
tylko nie kocha się nigdy jak przedtem
Z tomu Wiersze (1993)
Bałem się
Bałem się oczy słabną — nie będę mógł czytać
pamięć tracę — pisać nie potrafię
drżałem jak obora którą wiatr kołysze
— Bóg zapłać Panie Boże bo podał mi łapę
pies co książek nie czyta i wierszy nie pisze
Co potem
Co potem — to co zawsze
poznikało tylu
śmierć zajdzie starszym z przodu
a młodszym od tyłu
takie są początku prawidła niebieskie
nikogo nic nie dziwi. Poprzez życia bramę
przed chwilą przeszedł ktoś zbawiony z pieskiem
szli razem szukając Boga lepszego od ludzi
rozgląda się po kątach a taki wzruszony
jak chłopak co na choinkę poleciał do szkoły
lub ten co niesie serce wyciągnięte z piekła
kochamy nazbyt często gdy kochać nie można
a miłość im głupsza tym bardziej ostrożna
Wchodzą w Pana naszego królestwo ubogie
doktoraty na zimno chrupie mysz pod progiem
a to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem
Z tomu słowik skowronek (1993)
Słowik skowronek
— „Chcesz już odejść? Jeszcze ranek nie tak bliski
słowik to — nie skowronek się zrywa —
co noc nam śpiewa skacząc na gałązce”
mówiła Julia by miłość na dobre zatrzymać
Romeo westchnął — „Nie to już skowronek
poranek dzień się zaczyna”
tak Romeo i Julia nie patrząc na zegar
poznawali po ptakach która godzina
Z tomu Wielkie i małe (1993)
Przetrzyma
Wzrusza mnie niebo
ciemne nie zawsze niebieskie
koper przydeptany
zwyczajna piosenka
znowu nie lekka
ale ciężka zima
baranek co ssąc matkę
pobożnie przyklęka
miłość tak poraniona
że i śmierć przetrzyma
Z tomu dla dzieci Kasztan dla milionera (1993)
Do albumu po raz drugi
Nie czekaj na wzajemność
telefon i róże
gdy ciebie nie chcą
nie piszcz, nie szlochaj
najważniejsze przecież, że ty kogoś kochasz
czy wiesz
że łzy się śmieją, kiedy są za duże
Modlitwa
Święta dziewczynko z zapałkami
chroń nas przed staruchami
co płaczą, że wszędzie zło
martwią się że nas okłamują
nie mówiąc nam o tym
a nas cieszy pole różowe
kiedy wschodzi zboże
nagietek który przekwita w październiku
pszczoły dokładnie złote
leszczyna co wydaje jednocześnie kwiaty i orzechy
spotykamy się z Matką Boską w ogrodzie
żyjemy z kundlem na co dzień
czujemy niewidzialne ręce
widzimy dalej
i więcej
Z tomu krzyżyk na drogę (1993)
Nie jak ale dlaczego
Dlaczego krzyż
uśmiech
rana głęboka
Widzisz
to takie proste
kiedy się kocha
Żaden anioł nie pomógł
Gdy umierał na krzyżu
cud się nie zdarzył
żaden anioł nie pomógł
deszcz nie obmył głowy
piorun się zagapił gdzie indziej uderzył
zaradna Matka Boska
z cudem nie zdążyła
wierzyć to znaczy ufać kiedy cudów nie ma
cud chce jak najlepiej
a utrudnia wiarę
Ten sam
Ten sam krzyż gdy zima i zając osiwiał
ten sam gdy jesień i brzozy zaledwie ubrane
ten sam gdy czapla nadobna od białej o połowę mniejss
ten sam gdy wiosną spóźnione kukanie
ten sam gdy cię ze schodów zrzucą ręce ukochane
i rozpłacze się serce jak osioł bez osła
łatwiej upaść na głowę niż powstać z miłości
krzyż to takie szczęście
że wszystko inaczej
Byłaś
Byłaś taka zwyczajna
rozbawione włosy
w ogrodzie nad porzeczką
z jednym listkiem twarz
nic o tym nie wiedziałaś i ja nie wiedziałem
że można się tak widzieć już ostatni raz
leciutki wierszyk a pomieścił
rozstanie jak kosteczki śmierci
Co prosi o miłosc
Bóg wszechmogący co prosi o miłość
tak wszechmogący że nie wszystko może
skoro dał wolną wolę
miłość teraz sama
wybiera po swojemu
to czyni co zechce
więc czasem wzruszenie jak szczęście przylaszczek
co się od razu na wiosnę kochają
bywa obojętność to jest sprawy trudne
głogi tak bardzo bliskie że siebie nie znają
kocha lub nie kocha — to jęk nie pytanie
więc oczy zwierząt ogromne i smutne
śpi spokojnie w gnieździe
szpak szpakowa szpaczek
Bóg co prosi o miłość
rozgrzeszy zrozumie
Wszechmoc wszystko potrafi
więc także zapłacze
Wszechmogący gdy kocha najsłabszym być umie
Wdzięczność
Jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
lecz przystajesz jak gapa bo nie widzisz komu
a przecież sam nie jesteś płacząc po kryjomu
Niewidzialny jest z tobą co jak kasztan spada
jest taka wdzięczność kiedy chcesz całować
oczy włosy niewidzialne ręce
powietrze deszcz co chlapie
zimę saneczki dziecięce
dom rodzinny co spłonął z portretem bez ucha
rozstania niby przypadkowe
kiedy żyć nie wypada a umrzeć nie wolno
jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
za to że niosą ciebie nieznane ramiona
a to czego nie chcesz najbardziej się przyda
szukasz w niebie tak tłoczno i tam też nie widać
Jesteś
Jesteś — bo chociaż jesień
renta jak trumienka w kieszeni
jeszcze przyszłość jak cielę na razie mówi niewiele
trzy pióra na głowie czapli które wróżą szczęście
to co tak niemożliwe że na pewno będzie
parasol co się uśmiecha do deszczu
jędza całowana na dzień dobry
drozd z białym kuperkiem co nie zginął w zawiei
miłość zdjęta z krzyża
jesteś — bo skąd tyle jeszcze nadziei
Dziękuję
Dziękuję Ci że miałeś ręce nogi ciało
że przyjaźniłeś się z grzeszną Magdaleną
że wyrzuciłeś na zbitą głowę kupców ze świątyni
że nie byłeś obojętną liczbą doskonałą
Krzyż
Mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
zna samotność w spotkaniu przy stole
niepokój i spokój bez serca bliskiego
wie że mąż wzdycha częściej niż kawaler
nie dziwi się już Hegel że w szkole dostawał po łapie
nie każdy go rozumiał
krzyż wszystko uprości
nie człowieka — o miłość trzeba prosić Boga
od tego zacząć żeby iść do ludzi
wie i nie mówi bo słowom przeszkadzają słowa
milczenie nawet rybkę w akwarium obudzi
dopiero żyć zaczniesz gdy umrzesz kochając
mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
wie że wszystko wydarzyć się może
choćbym nie chciał tego
na przykład Wilia z barszczykiem czerwonym bez śniegu
choć przecież zima w sam raz o tej porze
czasami krzyż ofuka uderzy ubodzie
z krzyżem jest się na zawsze by sprzeczać się co dzień
jeśli go nie utrzymasz to sam cię poniesie
a szczęście tak jak zawsze o tyle o ile
bywa że się uśmiecha gdy myśli zapewne
chce mnie zrzucić
zobaczysz że ciężej beze mnie
Straciłem wiarę
Straciłem wiarę
w ostatnią lekcję i dzwonek
nie wierzę w ogóle w koniec
nie wierzę, że Matki Boskiej nie zobaczę
nie wierzę, że komunista nie płacze
nie wierzę już w bociana
nie wierzę, że głód jest mniej potrzebny od chleba
nie wierzę, że krowa zarżnięta nie idzie do nieba
żeby naprawdę uwierzyć
w ile trzeba nie wierzyć
Z tomu Miłość za bóg zapłać (1994)
Przychodzę
Przychodzę Panie Boże
już przestarzały
z prośbą drobną
żebyśmy nie zgłupieli
ulecz nas
Lenartowiczem
Syrokomlą
Lechoniem
Kamieńską
Baczyńskim z powstańcami
przyjmij do siebie
w złą noc ciemną
tak jak dziewczynkę z zapałkami
Skarżą się
Skarżą się na Boga że nie czuje nie wie
nawet kurczaki piszczą że wszystko Mu jedno
a On jako człowiek każdy ból udźwignął
na krzyżu z własną matką rozstawał się biedną
to czego nie chce jest na zawsze ważne
zanim sowy porzucą cholera zabierze
nie potęga
lwa słabość umocni mnie w wierze
* * *
Za listy bez odpowiedzi
prymule z lekka wyśmiane
spotkania obszczekane
za nie dziękuję
za serce święte bo stare
Panie Boże wielki zapłać
Z tomu Miłość zdjęta z krzyża (1995)
Na pogrzeb Jezusa
Baranek biegł na pogrzeb
najwcześniej przed świtaniem
płakała trawa niemrawa że nie mogła ruszyć się sama
lilie białe jak ręce matki omdlałe
róże czerwone jak uszy zawstydzone
nie zdążył już na pogrzeb
wpadł na zmartwychwstanie
grób murowany jak bomba się rozleciał
baranek choć nie zdążył z radości się rozbeczał
Pokorny
Bóg wszechmogący a taki pokorny
wszędzie jest a nigdzie nie widać
trzyma się krzyża rękami obiema
czysty bo wszystko mając nic dla siebie nie ma
słucha cierpliwie że już się nie przyda
tylko Wszechmogący może być tak mały
jeszcze mówią Mu na złość
że ma Syna Żyda
Miło
Miło się spotkać z dawną swą rozpaczą
— słuchaj stara — powiedzieć
— co się z tobą stało
wyprzystojniałaś
nie pociągasz nosem
nie jesteś już jak diabeł smutny z urodzenia
wyleczyły się rany
wykąpały deszcze
można jędzę pokochać gdy żyje się jeszcze
Litania do uśmiechu
Uśmiechu w bólu głowy
uśmiechu w cierpieniu
uśmiechu gdy pieniędzy do jutra nie starczy
uśmiechu gdy dudek rozkłada swój czubek
bliźni przyszedł do kościoła i na bliźnich warczy
uśmiechu kiedy koza stanęła z zachwytu
ksiądz duszpasterz nie straszy bo wyciągnął nogi
kiedy niewierzący modli się po cichu
prezesowi rosną za uszami rogi
kiedy Ewa Adama wyprowadza z raju
ciemno coraz drożej niebo z komarami
uśmiechu Baranku Boży zmiłuj się nad nami
Z tomu Sześć pór roku (1995)
Sześć pór roku
Jest w Polsce sześć pór roku
chyba więcej nie ma
przedwiośnie
wiosna
lato
dwie jesienie
jedna ze złotem ucieka
w drugiej kalosz przecieka
i zima
Za wiosnę
Za wiosnę lato jesień deszcze i zimę
za to co się nie udało
za rozpacz w kratkę
za dziwaczka co zakwita kiedy leje
za to że róże śmieją się kolcami
za to że się marszczy
najpierw ciało potem rozum a na końcu serce
za to że po Annie Jagiellonce
został tylko jeden kubek
za postęp i każdą nowość
co się starzeje jak babcia
za miłość niewzajemną za nic
Bóg zapłać
W marcu
W marcu pojawia się
gawron
sroka
czajka
puszczyk
czapla
postkomunistka towarzyszka wrona
tylko Boga nie widać
nie chce niewierzących denerwować
Zapomni
Zapomni o mnie ten kto wiersze czyta
zapomni księżyc tajniak
fiskus i kobieta
pies co mą głowę poświęconą lizał
i ten co dał mi liść jeden
oderwany z krzyża
zapomni lipiec sierpień
pamięć niezawodna
mewa śmieszka i kokoszka wodna
każdemu rośnie
nareszcie szczęśliwa
niezapominajka która zapomina
Z pliszką siwą
Śmierć miłości potrzebna
jak sól ją utrwala
ukochani umarli są z nami już blisko
w śnie na palcach podchodzą
czytamy ich listy
dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko
jak pachniał orzech suszona lawenda
jak wujek kochał ciotkę w pamiętniku
bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz
spotkanie we dwoje nad wodą zieloną
w milczeniu to jest wtedy gdy wstydzi się słowo
z pliszką siwą co podgląda na wysokich nóżkach
nad Narwią zwą ją starą panną młodą
Boga się nie udowadnia
Boga się poznaje
po tym że serce pęka i świat nie ustaje
choćby wieś na której można pokochać króliki
życie miłość umniejsza znieważa odbiera
śmierć ocala na zawsze i teraz
Za wszystko
Za wszystko dziękuję
za spokój i trwogę
za to, że nie rozumiem
i odejść nie mogę
za to że nas łączą nie poznane ręce
za jedną jeszcze jesień by pokochać więcej
uratuje, otworzy parasol nade mną
posłuszeństwo, co prowadzi w ciemność
Taki mały
Grudzień choinka
osioł zaszczycony
wół zarozumiały
tylko Bóg się nie wstydzi
że jest taki mały
* * *
Zając bieleje
by nie zginąć w śniegu
żuk zielenieje wśród traw
by śmierć nie dosięgła
latem niebo błękitne dla samego piękna
ile uroku w tym co niepraktyczne
Jest
Po wiośnie lato
po lecie jesień
po jesieni zima umiera
Co z Panem Bogiem?
Jest teraz
Piszę
Piszę to co widzę niczego nie zmyślam
żurawiom rosną nogi wciąż szybciej niż skrzydła
kruk buduje dwa gniazda by było na zmianę
olcha czarna liście porzuca zielone
stokrotka ma czasem płatków dziewięćdziesiąt osiem
jak Platon nas kocha każde zwykłe prosię
Niewidzialny mnie niesie jak kurczę niemrawe
psy nie wyją — to znaczy że dziwią się same
późno już czas na pacierz
zapomnij mnie amen
Z tomu Niecodziennik wtóry (1995)
Mały
Herod postraszył
stajnia uboga
ludzkie kłopoty
małego Boga
nawet trzech mędrców
na nic się przyda
bo Bóg tak mały
że go nie widać
śpiewają głosem grubym cienkim
Bóg Wszechmogący, bo tak maleńki
boją się
Kościół nietriumfalny
nie tak jak kiedyś
nieokazały
to Wszechmogący by się uśmiechać
staje się taki nieduży mały
Kawałek
Mijają lata
ze mnie już tylko kawałek
prawie że mnie nie ma
a tymczasem rośnie rumianek
krwawnik roztarty pachnie jak chryzantema
sowa brwi marszczy
kminek smak obiadu uświęca
prowadzi zakochanych
od kotleta do serca
Żaba
Wrona nie ma pretensji że jest tylko wroną
gawron zadowolony że został gawronem
może tak go przezwano bo wraca na zimę
zresztą nic gawron nie wie o gawronie
jaskółka się cieszy że fruwa we fraku
sam Bóg jej powycinał widełki w ogonie
zimorodek koślawy piękny niebieski nad wodą
samotny jak samotny co zajął się sobą
kukułka się nie skarży że ma dziób niemocny
że tylko samiec kuka że ma nogi słabe
lecz żaba najszczęśliwsza kiedy kocha żabę
Kraska
Tak wymalować kraskę
dać jej skrzydła niebieskie
ogon prawie czarny
grzbiet jak cynamon brązowy
tylko Bogu samemu przyszło to do głowy
Posłowie
ks. Tadeuszowi Bachowi
Proszę o mszę w mojej intencji
latem zimą jesienią wiosną
świętą to znaczy cichą
nie za głośną
taką w sam raz
po której łzy
jak boże krówki
po grzechach mych rosną
Z tomu Noc szczęśliwego rozwiązania (1995)
Siano
Bóg jak myszka zanurzył się w sianie
i do tej pory z bliska z daleka
każdy do siana z nas się uśmiecha
w kołdrach puchowych noc nie przespana
rzuć na bezsennych
garsteczkę siana
Z tomu Wiersze wybrane (1995)
Odpychają
Odpychają ciebie
nie chcą być z tobą
mówią źle
obszczekana pani
podrapana za nic
samotności
przytul mnie
Do albumu
Samotność — to droga do Boga
najkrócej prosta szczęśliwa
nareszcie nikt nie przeszkadza
sobą nie zakrywa
Nagrobek
Pan Guzik pojął za żonę pannę Pętelkę
po jej śmierci wziął jej siostrę rodzoną
gdy wszyscy zmarli
na grobie pisali
tu leży pan Guzik między Pętelkami
Boże zmiłuj się nad nami
Z tomu Wiersze (1996)
Deszcz
Ulewa obmywa ręce twarze grzech
czy nie wiesz o tym czy wiesz
święty Augustyn powiedział
prawdę przynosi deszcz
co brudne staje się czyste
wzdłuż i wszerz
świat grzeszny staje się grzeczny
prawdę przynosi deszcz
Wierna
Jest taka miłość która nie umiera
choć zakochani od siebie odejdą
zostanie w listach wspomnieniach pamiątkach
w miłych sprzeczkach — Co było dla Adama lepiej
czy Ewa na co dzień — czy jak przedtem żebro
zostanie nie na niby nawet w jednym listku
bzu gdy nie rozumiejąc rozumie się wszystko
choćby że zmartwychwstaną najpierw dni powszednie
wbrew krasce co przysiada na ziemi niechętnie
zostanie przy zabawie i kasztanach w parku
w szczęściu co się jak prawdziwek chowa
pomiędzy śmiercią sekund na zegarku
a przyszłość to przeszłość co znowu od nowa
jest taka miłość która nie umiera
choć zakochani uciekną od siebie
porzucona jak pies samotna
wierna nawet niewiernym na spacerze w niebie
Z tomu Miłość za bóg zapłać (1996)
Usłyszane zapisane
Drzwi zadrżały — kto to?
— śmierć
weszła drobna malutka z kosą jak zapałka
zdziwienie. Oczy w słup
a ona
— przyszłam po kanarka
Starzy ludzie
Nie lubią proszków
przy aspirynie się krzywią
czekają na miłość dobroć
powrót ojca i matki
tak jak w dzieciństwie
wszystkiemu się dziwią
cieszą się gwiazdką choinką
zimą tęsknią do wiosny
Starzy — to dzieci które za szybko urosły
* * *
O mój Jezu budzą mnie nad ranem
Twe oczy kochające niekochane
nie chcę bliskich najbliższych sam zostanę
gdy Twe serce kochające niekochane
weź me życie udane nieudane
w Twoje ręce kochające niekochane
Z tomu Przed kapłaństwem klękam… (1996)
Przy ławce
Jezu przybity w kościele
przy ławce z której wstała grubsza pani
przy suchym renciście
co mógłby grać Ave Maria na swoich kościach
wpadł trzmiel
i nie wie
że grzech Ciebie boli jak główka gwoździa
Powracamy
Z Matką Boską jest tak
najpierw bliska najbliższa
jak choinka opłatek gwiazdka
mama, mamusia, matka
potem teologia tłumaczy sercu
że Pan Jezus na pierwszym miejscu
lata biegną samotność wieczność
powracamy do Niej jak dziecko
Pokochać
Pokochać człowieka by stać się samotnym
być przy najbliższym
by znaleźć się dalej
to nic
tak trzeba
bo taka jest droga
właśnie to szczęście
otworzą się oczy
miłości ludzkiej stacyjka uboga
kochać człowieka by zdążyć do Boga
Jest
Jest miłość zawsze dla dwojga
znana jak szwagier stary
szukają się odnajdują
patrzą w oczu niebieskie migdały
przychodzę do Ciebie klękam
jak jeden but nie do pary
Z tomu Milczysz ze mną (1996)
Od końca
Zacznij od Zmartwychwstania
od pustego grobu
od Matki Boskiej Radosnej
wtedy nawet krzyż ucieszy
jak perkoz dwuczuby na wiosnę
anioł sam wytłumaczy jak trzeba
choć doktoratu z teologii nie ma
grzech ciężki staje się lekki
gdy się jak świntuch rozpłacze
— nie róbcie beksy ze mnie
mówi Matka Boska
to kiedyś
teraz inaczej
zacznij od pustego grobu
od słońca
ewangelie czyta się jak hebrajskie litery
od końca
Do Matki Bożej
Matką mi jesteś
bo matka bezbronna
każdego najpewniej obroni
choćby jednym palcem jak uśmiechem dłoni
zwykłym krzyżykiem zdjętym ze swojego ciała
Królową mi jesteś
gdy panujesz we mnie
gdy grzechy swe wyznam płacząc po kryjomu
uklęknę — zaproszę do siebie
byś tupała na diabła w całym moim domu
Z tomu Trochę plotek o świętych (1996)
Weronika
Msza Święta czwartek piątek
tłum ryczał groźne straże
Weronika przybiegła — dał jej
swój prymicyjny obrazek
Święty Antoni
Święty Antoni, święty Antoni
rentę zgubiłam pod miedzą.
Oj, co to będzie, oj, co to będzie?
„Wstyd, że tak mało” — powiedzą.
Z tomu Spóźnione kukanie (1996)
Bez indyków
Homilie jak ciężkie indyki
jakby ktoś przyszedł
porozmawiać z nikim
Jezus na śmierć rozebrany
bosy
prosi o słowa świeże
wilgotne od rosy
Ostatnia
Wiara — to ufność na zawsze więc jedna
nadzieja — to czas bez pożegnań
miłość pierwsza — zupełnie jak cielę
bo patrzy w niebo
by zobaczyć ziemię
miłość ostatnia — to przeczucie piękna
Ratunek
Niestały niezgrabny
jak mamut na balu
staromodny
grzeszny
tylko śmiech uratuje
żebym nie był śmieszny
Niewinna
Jest miłość jak się patrzy
razem z czcigodną Klarą poświęcona
i jest bez piątej klepki
niewinna ogromna
tłumaczy nieprzytomnych
Święta Nieprzytomna
Nieszczęście nie–nieszczęście
Jest taki uśmiech co mieszka w rozpaczy
bo gdy widzisz zbyt czarno to często inaczej
niekiedy w smutku jak drozd ci zaśpiewa
— twej miłości zranionej Bóg łaknie jak chleba
nieszczęście nie—nieszczęście jeśli szczęścia nie ma
jest uśmiech co się nawet na cmentarzu kryje
każdy świętej pamięci umiera więc żyje
cóż że go nie widzisz powraca do domu
siada przy stole czyta lampę świeci
czasem w bamboszach by nas nie obudzić
tylko śmierć umie ludzi przybliżyć do ludzi
nic dziwnego przecież tak to bywa
z nieba się tęskni zawsze po kryjomu
choćby królikom mlecze przed rosą pozrywać
ciotkę z gotówką przy sobie zatrzymać
uśmiech czasem się modli po prostu — mój Boże
tu gdzie miłość odchodzi lecz jej nie ubywa
ci co się kochają cierpią gdy są razem
uśmiech i z cytryną uśmiechnąć się może
narzekasz że świat surowy jak grzyb niejadalny
a w świecie stale uśmiech niewidzialny
Morderca
Ubożuchna rzewna
mogiła bez pomnika
majestatu pełna
przyszedł pan
zdjął kapelusz
jak chory w aptece
i zarżnął święty nastrój
ustawiając świece
Śmietnik
Najgorsze starsze klasy
na lekcji religii
trochę zabawy
trochę Antychrysta
nie zabieraj pytań
pozostaw niepokój
na wiarę śmietnik spada
a taka wciąż czysta
Uratowani
Ratuje od rozpaczy woły składane w ofierze
cielaka co na ołtarz śmierć w ogonie wlecze
wróble co rozgłaszają dowcipy po świecie
kozę co odchodzi śmieszna byle jaka
choćby święty Roch w rzeźni się rozpłakał
odsuwa żabę gdy się bocian zbliża
cały w ranach Baranek przybity do krzyża
Wiersz z chrzanem w środku
Wzruszenie — to czasu przemijanie
był dom ale już go nie ma
znikły świętej pamięci gęsi kaczki drzewa
fotel na ganku
strzelba co drażniła wyżła
pani co miała przyjść kwadrans po trzeciej lecz nie przyszła
liście brzozy co jesienią żółkną zawsze pierwsze
bardzo starych poetów nie czytane wiersze
portret nieznośnej babki milutki jak trzeba
liść chrzanu pamiątka u siebie pieczonego chleba
chłopiec co wyznał miłość i zginął na wojnie
tak kochał że z nosem urwanym umierał spokojnie
szczęście — to przemijanie nam też zniknąć trzeba
Po zawale
Mam tylko dwie modlitwy
i już nie odmienię
psalm grzesznika
i Matki Bożej dziękczynienie
święty Jan się nie dziwi
Tomasz nie oniemiał
płacz — bo grzeszę
zachwyt — że Bóg dał mnie siebie
żebrak
już po zawale
na kredyt do nieba
mam dwie modlitwy
dwa kawałki chleba
Teoretyk
Tu leżą starego kawalera kości
co za długo studiował traktat o miłości
Jest
Bogu nie potrzeba
dowodów doktoratów tez
Bogu tak jak miłości wystarczy że jest
Korepetycje
Koniku polny
od nieważnych wierszy
naucz mnie od małego być mniejszym
Modlitwa o bezsenność
Nie zasługuję na noc spokojną
na kapelę świerszczy smutną pogodną
na fotografie z żabą przystojną
znów wojny przesuwa się cień
— Panie nie jestem godzien
by uśpił mnie sen
Ciało pedagogiczne
Słowik górniczek
co niesie dwa czubki zadarte do góry
i miłość swą spisuje na liściu czerwonym
zaspany ślepowron
z biarym włosem z tyłu głowy
sikora z żółtą piersią
w niebieskim berecie
sowa uszata od puchacza o połowę mniejsza
wróbel co skacze jak na cudzej nodze
uczą mnie być nieważnym
nic ich nie obchodzę
Sunt lacrimae rerum ut mentem mortalia tangunt
Zostały same
naparstek
talerz płytki i głęboki
lusterko po wesołej babci
trzy srebrne widelce
kogut z czerwonej gliny
fotografie chore na serce
mgr dr hab.
jak pawie na grobie
Rzeczy ryczą po tobie
Szczęście po chorobie
Radości byle jakie
podwyżki ubogie
ciemność co nos do nosa drugiego przybliża
narzeczem bez jutra
jak dwie ręce krzyża
nieszczęście jak szczęście po ciężkiej chorobie
— to nic — mówię do serca
— wyruszamy w drogę
Nie łabędzi śpiew
W śpiewie łabędzim
patos udawanie
wolę prawdziwe śmieszne
spóźnione kukanie
Lipków, lipiec 1996
Z tomu Biedroneczko leć do nieba (1997)
Do nieba
Po wiersz tak prosty że każdy zrozumie
po krzyżyk zwykły wystrugany z drzewa
po wiarę już pewną bo dowodów nie ma
po szczęście bez rozgłosu pieniędzy chleba
biedroneczko leć do nieba
Potem
Było po śmierci
świat stał się biały
jak na rozpacze lek
wszystkie me grzechy się rozpłakały
i ucałował śnieg
Do księdza Baki
Stuk puk do nieba.
— Kto to?
— To ja.
Noc.
Święci już śpią na błękitnej trawce.
Za humor i trumienkę mam chrapkę
pocałować księdza Bakę w łapkę
Na przekór
Pogodzić się z deszczem co kapie
z grypą co za nos cię przyłapie
z bykiem krową krówką
z przenajświętszą gotówką
z wierszem słabym z serca szczerego
z teologiem co nie wie dlaczego
Ile ważnego
Ile ważnego w tym co nieważne
ile potrzebnego w tym co niepotrzebne
ile uśmiechu w tym co niewesołe
ile odwagi być na krzyżu nagim
Matka Boska samobójcy tłumaczy:
— Nie wyskakuj za prędko z rozpaczy
W świecie
W świecie przemądrzałym
jak w obórce bez okna
chodzi tam i z powrotem
moja wiara samotna
czujna jak babcia
czasem trąbi do ucha
gdyby starczyło wiedzieć
byłaby tylko Nauka
choćbyś jak paw wrzeszczał
niemądry dumny ładny
kochać — to być po prostu
wszechmogącym bezradnym
Wiersze nowe
Z kozą
Słoniu kaczko żyrafo jałówko niewinna
mówią że śmierć po ludzi przyjdzie całkiem inna
lecz ja po miłości ostatniej chorobie
chciałbym mieć z aniołami
choć kozę przy sobie
Ocalenie
Mówią że wiersz zbyt sentymentalny
że słowa się nie dziwią bo się głupio tulą
— Mój ty piesku mój kotku mój szczypiorku — mówią
lecz Bóg wynalazł humor by ocalić czułość
Skarga na nazwisko
— Nie dostrzegałem wilgi bzu orzechów liści
obcy był mi wróbel wszędobylski
patrzyłem tylko w siebie jak w psałterz rozdarty
nazwisko mnie przygniotło — jęczał Sęp Szarzyński
Inaczej Kochanowski:
jak na barwnej łące
nosił w nazwisku miłość
pszczoły lipę słońce
Łamigłówka
Dlaczego sójka uciekła i nie uciekła
dlaczego komar przylatuje z piekła
dlaczego wysoko księżyc niemowa
a poniżej brzęczy teściowa
dlaczego w czerwcu nietoperze
dlaczego łza jedynaczką być nie umie
wszystko żeby pokochać — nie rozumieć
Malarz po śmierci
Malowałem niebo złote
ekologiczne zielone
jak leszczyna co ma dużo owoców — czerwone
wielobarwne jak koguty wiejskie
a tu niebo jak niebo niebieskie
Ogień
Patrzę Jezus na brzegu
wydawał się łatwy
taki do serca na co dzień
Mówił: — Przyjdź
czekam
tylko nie licz na cuda
do mnie się idzie przez ogień
Pocałunek Judasza
Ten pocałunek musiał się rozpłakać
nie mogło być inaczej
Święty Augustyn mówi
że grzech idzie do nieba gdy płacze
Matko Najświętsza co się nie gorszysz
gdy mówię od rzeczy
ten pocałunek do dziś niebo porusza
tak beczy
Zdejmowanie z krzyża
Rozpoczynam od głowy
już nie pytam czy boli
śmierć nie znosi takich pytań bo po co
włosy teraz odgarniam spod za ciężkiej korony
co jak owce czarne się tłoczą
potem ciernie wyjmuję
po kolei całuję
liczę na głos pierwszy drugi trzeci
groźne zajadłe teraz smutne zabawne
jak czerwone kredki dla dzieci
teraz łzę zdejmuję Mu z twarzy
tę ostatnią co ostygła i parzy
wreszcie z gwoździ wyrywam nogi ręce
dalej nie wiem co dalej
choćby świat się zawalił modlę się do serca o serce
Na ręce
Nazywają cię brzydulą
uciekają w te pędy po kolei
biorę ciebie na ręce
jak królika na szczęście
śmierci — chwilo największej nadziei
Nota edytorska
Wiersze w niniejszym wyborze powstały w latach 1934–1997 i pochodzą ze
wszystkich zbiorów księdza Jana Twardowskiego. Kolejność wierszy odpowiada ich
układowi w obrębie tomów źródłowych.
Wiersze rozproszone drukowane są za tomem Nie przyszedłem pana nawracać, z
wyjątkiem wierszy: *** („Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga…”) („Tygodnik
Powszechny” 1946, nr 16), Jest („Tygodnik Powszechny” 1962, nr 39), Kiedy
(„Tygodnik Powszechny” 1972, nr 39), Słowa już nazbyt pewne („Więź 1977, nr 12),
Inny (z antologii Trzeba iść dalej, czyli spacer biedronki).
Uwzględniono późniejsze korekty autorskie, wprowadzane kolejno w tomach: Nie
przyszedłem pana na wracać (1986), Który stwarzasz jagody (wyd. 2, 1988 Sumienie
ruszyło (1989), Sumienie ruszyło i nowe wiersze (1990), Tyle jeszcze nadziei (1993),
Trzeba iść dale, czyli spacer biedronki (1994), Miłość za Bóg zapłać (wyd. 2, 1996),
Przed kapłaństwem klękam… (1996), Milczysz ze mną (1996), Rwane prosto z krzaka
(1996).
W przypadku zmiany — w porównaniu z edycjami najdawniejszymi — tytułów
wierszy za podstawę przyjęto wersje z najnowszych wydań. Dotyczy to następujących
utworów (w nawiasach podane są tytuły pierwotne): Komańcza (*** „Kocham deszcz,
który pada czasami w Komańczy…”), Na szpilce (Wszystko na szpilce), Daj nam
ubóstwo (Daj nam), Jak się nazywa (Nienazwane), Czas niedokończony (Nie
opowiadajcie), Przychodzą same (Spotkania), Bezdzietny anioł (Właśnie wtedy),
Rozmowa z Matką Bożą (Rozmowa), Odszukany w cieniu (Przeminę^ Ile razy (Nie
wierząc), Przetrzyma (*** „Wzrusza mnie niebo…”), Kiedy mówisz (Gdy mówisz),
Razem z Tobą (Krzyż), Nie jak ale dlaczego (*** „Dlaczego krzyż…”), Żaden anioł
nie pomógł (Gdy umierał), Ten sam (***”Ten sam krzyż…”), Byłaś (*** „Byłaś taka
zwyczajna…”), Co prosi o miłość (*** „Bóg wszechmogący co prosi o miłość…”),
Wdzięczność (*** „Jest taka wdzięczność…”), Jesteś (*** „Jesteś — bo chociaż
jesień…”), Dziękuję (*** „Dziękuję Ci, że miałeś ręce nogi ciało…”), Krzyż (***
„Mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony…”), Straciłem wiarę (*** „Straciłem
wiarę…”), Przychodzę (*** „Przychodzę Panie Boże…”), Modlitwa (Modlitwa
dzieci), Odpychają (Samotność).
Cztery wiersze otrzymały w tomach późniejszych dedykacje: *** („Święty Franciszku
z Asyżu…”), *** („Jaka to radość…”), Sprawiedliwość, Tak ludzka.
Wiersze nowe nie były dotąd publikowane w tomach.
Kalendarium
1915 — 1 czerwca w Warszawie, w rodzinie Jana, radcy Ministerstwa Komunikacji, i
Anieli z Konderskich przychodzi na świat Jan Twardowski.
1933–1935 — współredaktor międzyszkolnego pisma młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia
Młodych”; redaktor działu literackiego; tu debiut poetycki i prozatorski.
1936 — matura w gimnazjum matematyczno–przyrodniczym im. Tadeusza Czackiego
w Warszawie.
1937 — początek studiów polonistycznych w Uniwersytecie Warszawskim im. Józefa
Piłsudskiego; pierwszy tomik wierszy — Powrót Andersena (Warszawa: F. Hoesick).
1944 — udział w Powstaniu Warszawskim w szeregach AK
1945 — wstąpienie do Seminarium Duchownego w Warszawie.
1946–1952 i od 1957 do chwili obecnej — coroczny druk w „Tygodniku
Powszechnym” nowych wierszy (sporadycznie w innych czasopismach, między innymi
„Akcent”, „Kultura’ „List”, „Literatura”, „Nowe Książki”, „Pismo”, „Poezja”,
„Polonistyka”, „Przegląd Katolicki”, „Przewodnik Katolicki’ „Rzeczpospolita”,
„Twórczość”, „W drodze”, „Więź”, „Z i przeciw”).
1947 — zakończenie przerwanych wojną studiów polonistycznych pracą magisterską
„Godzina myśli” Juliusza Słowackiego, pisaną pod kierunkiem prof. Wacława
Borowego.
1948 — ukończenie Seminarium Duchownego i 4 lipca przyjęcie święceń kapłańskich.
1948–1952 — wikary w Żbikowie koło Pruszkowa; prefekt w tamtejszej Państwowej
Szkole Specjalnej.
1953–1959 — wikary w Warszawie, kolejno w kościołach: Św. Stanisława Kostki na
Żoliborzu; Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie; Wszystkich Świętych
przy pl. Grzybowskim; prefekt w liceum im. Adolfa Sowińskiego na Woli; w szkole
specjalnej w Pruszkowie.
1959 — od 1 sierpnia tego roku do chwili obecnej — rektor kościoła SS. Wizytek w
Warszawie.
1959 — tom Wiersze (Poznań: Pallottinum), wydany staraniem Jerzego Zawieyskiego.
1970 — Znaki ufności (Kraków: Znak; wyd. 2: 1971; wyd. 3: 1995); od tego roku
ukazują się tłumaczenia wierszy między innymi na angielski, niemiecki, rosyjski,
francuski, włoski, czeski, słowacki, węgierski, fiński, szwedzki, albański, esperanto.
1973 — proza dla dzieci Zeszył w kratkę. Rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi
(Kraków: Znak; wyd. 2 poszerz.: 1978); Ich bitte um Prosa. Langzeilen [przekł. tomu
Znaki ufności]. Tłum. A. Loepfe (Einsiedeln: Johannes Verlag).
1978 — Nagroda im. Brata Alberta za wybitne osiągnięcia w dziedzinie sztuki
sakralnej, przyznana przez Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne i Ars Christiana.
1979 — Poezje wybrane (Warszawa: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza) w serii
„Biblioteka Poetów”.
1980 — Niebieskie okulary (Kraków: Znak; wyd. 2: 1996); Langweilig ist es in der
Kirche nie… Geschichten zur Erstkommunion [Zeszyt w kratkę]. Tłum. T
Mechtenberg (Leipzig: St. Benno — Verlag; wyd. 2: 1981); Fröhlich auf Weg zu Gott.
Geschichten nicht nur fur Kinder. Tłum. T Mechtenberg (Graz, Wien, Köln: Styria —
Verlag); Nagroda Literacka Polskiego
PEN — Clubu im. Roberta Gravesa za tom Poezje wybrane; Medal im. Janusza
Korczaka, przyznawany przez Międzynarodowe Stowarzyszenie im. J. Korczaka i
Polski Komitet Korczakowski.
1981 — Geheimnis des Ldchelns [wybór wierszy]. Tłum. K. Wolff (Leipzig: St.
Benno–Verlag).
1982 — Rachunek dla dorosłego (Warszawa: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza);
Geheimnis des Lächelns [wybór wierszy]. Tłum. K. Wolff (Graz, Wien, Koln: Styria–
Verlag).
1983 — Który stwarzasz jagody. Wybór wierszy. Oprac. A. Kaliszewski (Kraków:
Wydawnictwo Literackie); Nagroda Literacka im. Mikołaja Sępa Szarzyńskiego za
tom Rachunek dla dorosłego, przyznana przez miesięcznik „W drodze” i Krąg
Literacki „Wiązania” przy Dominikańskim Ośrodku Duszpasterstwa Akademickiego w
Gdańsku.
1984 — Nagroda Funduszu Literatury za tom Który stwarzasz jagody, przyznana
przez Ministerstwo Kultury i Sztuki (nie przyjęta).
1985 — Rwane prosto z krzaka (Warszawa: „Wiedza”, Biblioteka Literacka.
Uniwersytet Warszawski; maszynopis powielony); Nagroda Fundacji Alfreda
Jurzykowskiego, New York.
1986 — Nie przyszedłem pana nawracać. Wiersze 1937 — 1985. Oprac. J.
Giebułtowicz (Warszawa: Wydawnictwo Archidiecezji Warszawskiej [WAW]); Na
osiołku (Lublin: KUL); proza dla dzieci Nowy zeszyt w kratkę (Poznań: Pallottinum);
komentarze ewangeliczne Zapisane w brulionie [Rok B].
1987 — proza dla dzieci Patyki i patyczki (Warszawa: WAW; wyd. 9: 1997); Na
osiołku (Kraków: Literacka Oficynka Sitowa; technika powielaczowa).
1988 — Który stwarzasz jagody. Wiersze wybrane. Oprac. A. Kaliszewski, wyd. 2
poszerz. (Kraków: Wydawnictwo Literackie; wyd. 3: 1990); Polska litania (Kraków:
Znak); komentarze ewangeliczne Zapisane w brulionie. Rok C (Warszawa: WAW);
dwie kasety magnetofonowe: Utwory wybrane w wykonaniu autora. Poezja i proza.
Edycja Paulińska (Rzym); Nagroda prywatna im. Anny Świrszczyńskiej za tom Który
stwarzasz jagody, wyd. 2.
1989 — Wiaro malutka. Wybór wierszy i wiersze najnowsze. Oprac. J. Baran
(Kraków: Miniatura); Sumienie ruszyło (Warszawa: WAW); komentarze ewangeliczne
Zapisane w brulionie. Rok A (Warszawa: WAW); Nie przyszedłem pana nawracać.
Wiersze 1945–1985 (Warszawa: WAW; wyd. 10: 1997); Nagroda Prezesa Rady
Ministrów za twórczość dla dzieci i młodzieży (nie przyjęta).
1990 — Sumienie ruszyło i nowe wiersze (Warszawa: WAW; wyd. 5:1995); Stukam
do nieba [wybór wierszy — modlitw] (Warszawa: Dom Księgarski i Wydawniczy
Fundacji Polonia); Tak ludzka [wybór wierszy maryjnych]. Oprac. A. Iwanowska
(Poznań: Księgarnia Św. Wojciecha oraz Wydawnictwo Literackie „Parnas”).
1991 — Nie bój się kochać. Oprac. B. Arsoba (Szczecin: Książnica Szczecińska; wyd.
2 zm.: 1997); zbiór anegdot Niecodziennik (Kraków: Maszachaba); Uśmiech Pana
Boga. Wiersze księdza Jana Twardowskiego ilustrowane przez dzieci Podhala
(Warszawa: Nasza Księgarnia); komentarze ewangeliczne Wszędy pełno Ciebie…
Oprac. A. Iwanowska (Warszawa: WAW; wyd. 5: 1997).
1992 — Nie martw się. Oprac. B. Arsoba (Szczecin: Książnica Szczecińska).
1993 — Wiersze. Oprac. W Smaszcz (Białystok: Łuk; wyd. 5: 1996); w styczniu Jury
Warszawskiej Premiery Literackiej tom ten ogłosiło „Książką miesiąca”; Słowik
skowronek. Mini — antologia ornitologiczna (Toruń: Wojewódzka Biblioteka
Publiczna i Książnica Miejska im. M. Kopernika); Wielkie i małe (Poznań: „Parnas”);
Krzyżyk na drogę. Fot. P Cieśla (Kraków: Znak); Tyle jeszcze nadziei. Oprac. W
Smaszcz (Białystok Łuk); proza dla dzieci Kasztan dla milionera (Szczecin: Barbara);
99 wierszy… (Warszawa: S.I.) — wydanie pirackie. Nagroda im. Juliusza Słowackiego
za wiersze trafiające do czytelników wszystkich pokoleń, przyznana przez Związek
Literatów Polskich.
1994 — Trzeba iść dalej, czyli spacer biedronki. Wiersze wszystkie 1981–1993.
Oprac. A. Iwanowska (Warszawa WAW; wyd. 3 popr.: 1996); Spieszmy się kochać
ludzi. Wybór, posłowie Cz. M. Szczepaniak (Sejny: Dziecięca Oficyna Wydawnicza);
Srdce vytiahnute z pekla. Tłum. V Kovćik (Bratislava: Šlovensky spisovatel’); Wiersze
wybrane (Warszawa: WSiP; wyd. 2: 1995); Miłość za Bóg zapłać. Wyb. Autor, A.
Iwanowska. Wstęp A. Iwanowska (Warszawa: Ar gram, Veda; wyd. 2 rozsz.: 1996);
Litania polska. Fot. E Cieśla (Kraków: Znak); Nagroda Literacka im. Włodzimiei
Pietrzaka za poezję, przyznana przez Stowarzyszenie Ci tas Christiana.
1995 — Miłość zdjęta z krzyża. Wybór, oprac, wst A. Iwanowska (Poznań: „Parnas”);
Hoe verbenje weggegaa Przedm. A. van Wilderode [Tłum. na niderl.] (Wyd. Averb
de); Sześć pór roku. Fot. E Cieśla (Kraków: Znak); wybc aforyzmów: Pewność
niepewności, czyli paradoksy, aforyzn pytania, złote myśli etc. z wierszy i prozy.
Wybór A. Iwano ska. Posłowie K. Orzechowski (Warszawa: WAW; wyd. 2 pop
1996); Zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz. Wybór, wst A. Iwanowska
(Warszawa: Veda; wyd. 2: 1997); Blisko Jez sa. Wybór W. Smaszcz (Warszawa:
PAX; wyd. 2: 1996); Ni codziennik wtóry (Kraków: Znak); Noc Szczęśliwego Rozwi
zania. Wybór, oprac, wstęp A. Iwanowska (Poznań: „Pe nas”); Dzień po dniu. Wybór,
oprac, zdjęcia A. Iwanowsl (Warszawa: ELIPSA); Homilie na niedziele i święta. Opn
A. Iwanowska, Rok A. Cz. I: Adwent i Boże Narodzenie „Mi
Nagrody: Ogólnopolska Literacka im. Franciszka Karpińskiego, przyznana przez
Białostocki Oddział Katolickiego Stowarzyszenia Civitas Christiana; Fundacji im.
Władysława i Nelli Turzańskich w dziedzinie kultury za lata 1993 — 1994 (Toronto).
1996 — Przed kapłaństwem klękam… Wybór W. Wojdecki, A. Iwanowska. Posłowie
A. Iwanowska (Warszawa: Wydawnictwo Lumen; Wydawnictwo Sióstr Loretanek;
wyd. 2: 1997); Kazanie gorętsze. [Wybór B. Drozdowski], (Warszawa: Interart; seria:
Biblioteka poezji; wyd. 3: 1997); Milczysz ze mną. Wybór i oprac. A. Iwanowska.
Posłowie J. Kotarska (Poznań: „Parnas”); Trochę plotek o świętych. Wybór i oprac. J.
Kurella. Ilustr. podhalańskie malarstwo na szkle (Warszawa: Czytelnik); Znów
najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą. Wiersze i prozę wybrał i ułożył J.
Skwara (Katowice: Wydawnictwo Unia; seria: Biblioteka Polska); Spóźnione kukanie.
Fot. A. Iwanowska (Kraków: Znak); Rwane prosto z krzaka (Warszawa: PIW; seria:
Kolekcja Poezji Polskiej XX Wieku; dodruk: 1997); J. Twardowski, W. Wojdecki, Na
plebanii w Lesznie (Warszawa: WAW; Leszno koło Błonia: Lumen); J. Twardowski,
W. Wojdecki, Trzy wiersze i trzy krótkie opowieści (Leszno koło Błonia: Lumen);
Wenn du betest atmet Gott in dir. Religióse Lyrik mit biblischer Lesehilfe. Tłum. R.
Bohren jun. (Zollikon: G2W Verlag); Homilie na niedziele i święta. Oprac. A.
Iwanowska, Rok A. Cz. II: Wielki Post i Wielkanoc, MAG R. 40 nr 1–3; Cz. III: Okres
zwykły: od II do XXII niedzieli zwykłej, MAG nr 4–6; Cz. IV: Okres zwykły: od XXIII
do XXXIV niedzieli zwykłej, MAG nr 7–9; Homilie na niedziele i święta. Rok B. Cz. I:
Adwent i Boże Narodzenie, MAG nr 10–12. Nagrody: Literacka im. Władysława
Reymonta za twórczość całego życia, przyznana przez Związek Rzemiosła Polskiego;
im. ks. Janusza St. Pasierba, przyznana przez Klub inteligencji Katolickiej w
Grudziądzu; Order Uśmiechu.
1997 — Najnowszy zeszyt w kratkę. Przygotowała do druk A. Iwanowska (Kraków:
Znak); Krzyżu Chrystusa, bądźże pochwalony. Spotkania na Drodze Krzyżowej.
Wybór, opracowanie, wstęp A. Iwanowska. Zdjęcia A. Iwanowska, ks. S. Jai kowski
(Poznań: Księgarnia Świętego Wojciecha); Po wszystkie dni [wiersze i proza o
tematyce eucharystycznej]. Wybó oprac, posłowie A. Iwanowska (Poznań: „Parnas”),
ksiażk ta wydana zostaje również alfabetem Braille’a (Laski); Biedroneczko leć do
nieba. Wybór Autor, A. Iwanowska. Wstę H. Zaworska (Kraków: Wydawnictwo
Literackie; seria: Lekcja Literatury); Spacer po Biblii. Wybór, oprac, zdjęcia A.
Iwanowska (Warszawa: Oficyna Wydawniczo–Poligraficzna ADAM); Homilie na
niedziele i święta. Oprac. A. Iwanowska Rok B. Cz. II: Wielki Post i Wielkanoc, MAG
R. 41, nr 1–2 Cz. III: Okres zwykły: od II do XXII niedzieli zwykłej, MAG nr 4–6; Cz.
IV: Okres zwykły: od XXIII do XXXIV niedzieli zwykłej, MAG nr 7–9; Homilie na
niedziele i święta. Rok C Cz. I: Adwent i Boże Narodzenie, MAG nr 10–12. Nagród,
Ministra Kultury i Sztuki za twórczość literacką.
Alfabetyczny spis utworów
Aniele Boży
Anioł poważny i niepoważne pytania
Ankieta
Arka
Bałem się
Bezdzietny anioł
Bez indyków
Biedna logiczna głowa
Bliscy i obcy
Bliscy i oddaleni
Boję się Twojej miłości
Boże (Boże którego nie widzę…)
Boże (Darwin znikł z długą brodą…)
Bóg
Być nie zauważonym
Byłaś
Było
Chroń
Ciało pedagogiczne
Cierpliwość
Co potem
Co prosi o miłość
Co zginęło
Co zostało we mnie
Czas niedokończony
Czekanie (Myślisz — znowu się spóźnia…
Czekanie (Popatrz na psa uwiązanego przed sklepem…)
Daj nam ubóstwo
Dawna Wigilia
Deszcz (Deszczu co padałeś w ewangelii…)
Deszcz (Ulewa obmywa ręce twarze grzech…)
Dlaczego
Dlatego
Do albumu (Pisać wiersz niczyj dla wszystkich…)
Do albumu (Samotność — to droga do Boga…)
Do albumu po raz drugi
Dobro i zło
Dogmatycy hałasują po łacinie
Do Jezusa umęczonego organami
Do Jezusa z warszawskiej katedry
Do kaznodziei
Do księdza Baki
Do Matki Bożej
Do moich uczniów
Do nieba
Do Pani Doktor
Do samego siebie
Do świętego Antoniego
Do świętego Franciszka
Do świętego Piotra
Do świętej Tereski
Drzewa niewierzące
Dzieciństwo wiary
Dziękuję (Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu…)
Dziękuję (Dziękuję Ci że miałeś ręce nogi ciało…)
Dziękuję {Dziękuję za Twoje włosy…)
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś…
Głodny
Gorętsza od spojrzenia
Gwiazda
Ile napisano pobożnych książek
Ile razy
Ile ważnego
Inny
Jaka to radość
Jakby Go nie było
Jak się nazywa
Jak zawsze
Jakże
Jest (Bogu nie potrzeba…)
Jest (Jest miłość zawsze dla dwojga…)
Jest (Mówią, że modlimy się…)
Jest (Po wiośnie lato…)
Jest czas
Jesteś (Jesteś — bo chociaż jesień…)
Jesteś (Jestem bo Jesteś…)
Jeszcze
Jeszcze nie
Jeśli
Jezu z huczącą jak pszczoła raną
Kawałek
Kaznodzieja
Kiedy
Kiedy mówisz
Kłopoty zakochanych
Kochanowskiego przekład psalmów
Komańcza
Korepetycje
Korona
Kraska
Krzyż
Którędy
Który
Który stwarzasz jagody
List do Matki Boskiej
Litania do uśmiechu
Łamigłówka
Malarz po śmierci
Mała litania
Mały
Matka
Matka Boska Powstańcza
Matka Boska Staroświecka
Między gołębiem a ornitologią
Miło
Miłość
Modlitwa (Któryś się modlił…)
Modlitwa (Święta dziewczynko z zapałkami…)
Modlitwa do świętego Jana od Krzyża
Modlitwa o bezsenność
Morderca
Mówił do duszy
Mrówko ważko biedronko
Na dobranoc
Na Drodze Krzyżowej
Nagrobek
Na pogrzeb Jezusa
Na przekór
Na ręce
Na słomce
Na szarym końcu
Na szpilce
Naucz się dziwić
Na wsi
Nic mnie nie załamało
Nic nie wiedzieć
Nic się nie zmienił
Nic więcej
Nie
Niebieskie z czarnym
Nie bój się
Nie do wiary
Nie jak ale dlaczego
Niejedzenie
Niekoniecznie na pewno
Nielogiczne
Nie łabędzi śpiew
Nie mogę trafić
Nie mówią o Tobie
Nieobecny jest
Nie płacz
Nie rozdzielaj
Nie sądź
Nieszczęście nie—nieszczęście
Nie tak nie tak
Nie tylko my
Nie wiadomo komu
Niewidoma dziewczynka
Niewidzialne
Niewinna
Nocą
Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga
O bólu
Obrazek
Ocalenie
Od końca
Odpusty
Odpychają
Odszukany w cieniu
Ogień
O kościele
O ludzkim sercu pod wielkim baldachimem
O łasce Bożej w brzydkim kościele
O maluchach
O mój Jezu budzą mnie nad ranem
On
O nawróceniu
O nieobecnych
opowiadanie wieczorne
O spacerze po cmentarzu wojskowym
O stale obecnych
Ostatnia
O uśmiechu w kościele
Owce między wilki
O wierze
O wróblu
Pamiątka z tej ziemi
Pan Jezus niewierzących
Pewność niepewności
Piękno, ale tyle widać
Pisanie
Piszę
Płacz
Pocałunek Judasza
Pociecha
Poczekaj
Podziękowanie
Pokochać (Jaka to radość…)
Pokochać (Pokochać człowieka…)
Pokorny
Posłowie
Postanowienie
Potem
Powązki
Powiedzcie to dalej
Powitanie
Powracamy
powrót Andersena
Poza kolejką
Po zawale
Pożegnanie wiejskiej parafii
Prostuje
Proszę ciebie o ufność
Proszę o wiarę
Prośba (Martwię się o przeszłość…)
Prośba (Matko łaskawa…)
Prośba (Panno Święta rysowana w zeszycie…)
Prośba (Sam nic nie czyniłem dobrego…)
Prośba (Żyrafo dryblasie z trójkątną główką…)
Prymicja
Przeciw sobie
Przed podróżą
Przepiórka
Przeszłość
Przetrzyma
Przezroczystość
Przez pamięć Nikodema
Przychodzą same
Przychodzę
Przyjdźcie
Przy ławce
Pytam
Rachunek dla dorosłego
Rachunek sumienia
Ratunek
Ratunku
Razem
Razem z Tobą
Rekolekcje
Ręce (Mówią że ręce Twoje błogosławią…)
Ręce (Twoje ręce — mamusiu…)
Rozmowa z Karmelem
Rozmowa z Matką Bożą
Różne samotności
Rymowanka
Samotność
Serce
Siano
Siedmiowiersz
Skarga na nazwisko
Skarżą się
Skąd przyszło
Skrupuły pustelnika
Słowa
Słowa już nazbyt pewne
Słowik skowronek
Spojrzał
Spotkania
Spotkanie
Spowiedź
Spór
Sprawiedliwość
Stare fotografie
Staruszka
Starzy ludzie
Stopniowanie
Straciłem wiarę
Stwarzał
Sunt lacrimae rerum ut mentem mortalia tangunt
Suplikacje
Szczęście
Szczęście po chorobie
Sześć pór roku
Szukałem
Szukasz
Ścieżka
Śmietnik
Śpieszmy się
Świat
Święty Antoni
Święty Franciszku z Asyżu
Święty gapa
Takie proste
Taki mały
Tak ludzka
Tak mało
Tam gdzie procesja
Telefon
Ten sam (Ten sam krzyż gdy zima i zając osiwiał…)
Ten sam (Ten sam księżyc chodzi po pokoju…)
Teoretyk
Teorie
Teraz
To nieprawdziwe
To samo
Trochę plotek o świętych
Trudno
Tyle wieków
Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo
Ubogi
Uciekaj
Uczy
Uratowani
Usłyszane zapisane
Wdzięczność
Weronika
Westchnienie (Broń mnie przed hasłem…)
Westchnienie (Duchu stale pobożny twardy i uparty…)
Westchnienie (Na uczelniach teologicznych operowany…)
Wiara
Wiara zdziwienie
Wieczność
Wielka mała
Wielkie i małe
Wierna
Wiersz staroświecki
Wiersz z chrzanem w środku
Wiersz z dedykacją
Wierzę
Więcej
Więc to Ciebie szukają
W jarzębinach
W kolejce do nieba
Własnego kapłaństwa się boję
W marcu
W niebie
Wniebowzięcie
W okularach
Wołanie
W piątek
W szpitalu
Wszystkiego
Wszystko co dawne
Wszystko inaczej
Wszystko smutne
W świecie
Wybaczyć
Wyjaśnienie
Wyznanie (Me straszył mnie nietoperz…)
Wyznanie (Zamykałem wiedzę w szufladkach…)
Zaczekaj
Zając bieleje
Za listy bez odpowiedzi
Zanim przyszła
Zapomni
Za szybko
Zaufałem drodze
Za wiosnę
Za wszystko
Zbawia przez
Zbawiony
Zdejmowanie z krzyża
Zdjęcie z krzyża
Zdumienia pełna
Z kozą
Zmartwienie
Z pliszką siwą
Z Ziemią krążymy
Żaba
Żaden anioł nie pomógł
Żal
Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie…
Żeby nagle zobaczyć
Żeby móc tak nareszcie uprościć…
Żeby się obudzić
Żeby wrócić