Stephen King
Dola Jeruzalem
Przeło
ż
ył: Michał Wroczy
ń
ski
2 pa
ź
dziernika 1850 r.
DROGI BONESIE!
Jak to dobrze znale
źć
si
ę
wreszcie w chłodnym, pełnym przeci
ą
gów
hallu w Chapelwaite z nadziej
ą
,
ż
e wreszcie ul
żę
pełnemu p
ę
cherzowi.
Po podró
ż
y tym przera
ż
aj
ą
cym dyli
ż
ansem bol
ą
mnie wszystkie gnaty.
Ale najwi
ę
ksz
ą
rado
ść
sprawił mi widok zaadresowanego Twoimi
niepowtarzalnymi bazgrołami listu, który le
ż
y na tym okropnym stoliku
z wi
ś
niowego drzewa stoj
ą
cym obok drzwi! Zapewniam Ci
ę
,
ż
e zabior
ę
si
ę
do jego odcyfrowywania jak tylko zaspokoj
ę
potrzeby mego
ciała (w ozdobnej łazience na parterze, gdzie panuje taki zi
ą
b,
ż
e a
ż
para leci z ust).
Rad jestem,
ż
e wyleczyłe
ś
si
ę
ju
ż
z tej miazmy, która tak długo
m
ę
czyła Ci płuca, jakkolwiek bardzo Ci współczuj
ę
moralnego dylematu,
jaki miałe
ś
w zwi
ą
zku z podj
ę
ciem decyzji o rozpocz
ę
ciu kuracji.
Chory abolicjonista lecz
ą
cy si
ę
na słonecznej, ska
ż
onej niewolnictwem
Florydzie. Niemniej, Bonesie, prosz
ę
Ci
ę
jako przyjaciel, który
równie
ż
był ju
ż
w tej dolinie cienia, my
ś
l przede wszystkim o sobie i
nie wracaj do Massachusetts, dopóki ciało nie b
ę
dzie zupełnie zdrowe.
Je
ś
li umrzesz, Twój subtelny umysł i ci
ę
te pióro b
ę
d
ą
dla nas
stracone, czy
ż
nie ma jakiej
ś
poetyckiej sprawiedliwo
ś
ci w tym,
ż
e
Południe ma ci
ę
wyleczy
ć
?
Owszem, dom jest tak spokojny i pi
ę
kny, jak zapewniali mnie
wykonawcy ostatniej woli mego kuzyna, ale w pewien sposób
złowieszczy. Stoi na wysokim, wielkim, stercz
ą
cym wzniesieniu jakie
ś
pi
ęć
kilometrów na północ od Falmouth, a dziewi
ęć
od Portland. Za
domem rozci
ą
ga si
ę
ponad hektar ziemi, dochodz
ą
cy a
ż
do strasznej,
przechodz
ą
cej wszelkie wyobra
ż
enia dziczy - jałowce, zbite g
ą
szcza
winoro
ś
li, krzaki i dzikie pn
ą
cza porastaj
ą
ce malownicze skały, które
oddzielaj
ą
moj
ą
posiadło
ść
od terenów nale
żą
cych do miasta. Okropne
imitacje greckich rze
ź
b spogl
ą
daj
ą
ś
lepo ze szczytów pagórków, jakby
w ka
ż
dej chwili miały si
ę
rzuci
ć
na przechodnia. Odnosz
ę
wra
ż
enie,
ż
e
gust mego kuzyna Stephena wyra
ż
ał cał
ą
gam
ę
upodoba
ń
, od predylekcji
do rzeczy nie do zaakceptowania po zamiłowanie do przedmiotów
kra
ń
cowo odra
ż
aj
ą
cych. Jest tu dziwaczny letni domek, prawie
całkowicie pogrzebany pod zwałami szkarłatnego sumaka, i groteskowy
zegar słoneczny w
ś
rodku czego
ś
, co niegdy
ś
musiało by
ć
ogrodem. On
wła
ś
nie dopełnia miary szale
ń
stwa, jakie tkwi w tym dziwacznym
krajobrazie.
Ale widok rozci
ą
gaj
ą
cy si
ę
z okien salonu rekompensuje wszystko;
przyprawiaj
ą
ca o zawrót głowy panorama skał u podnó
ż
a Chapelwaite
Head i samego Atlantyku. Olbrzymie, wysuni
ę
te okno wykuszowe, obok
którego stoi wielka, przypominaj
ą
ca kształtem ropuch
ę
sekretera,
wychodzi wła
ś
nie na t
ę
stron
ę
. Wszystko to stwarza doskonałe warunki
i wspaniały nastrój,
ż
ebym zacz
ą
ł w ko
ń
cu pisa
ć
powie
ść
, o której
tyle Ci opowiadałem [i niew
ą
tpliwie okropnie Ci
ę
tym zanudzałem].
Dzisiejszy dzie
ń
był pochmurny, co chwila padał deszcz.
Ś
wiat za
oknem jest bury - stare i zwietrzałe jak sam Czas skały, niebo i
naturalnie ocean, który bij
ę
w granitowe zr
ę
by u podnó
ż
a góry,
powoduj
ą
c nie tyle huk, co jakie
ś
wibracje... Kiedy pisz
ę
te słowa,
cały czas wyczuwam stopami ka
ż
de uderzenie fal. Ogólnie wra
ż
enie nie
jest nieprzyjemne.
Zdaj
ę
sobie spraw
ę
, drogi Bonesie,
ż
e nie pochwalasz moich
samotniczych ci
ą
got, ale
ś
piesz
ę
Ci
ę
zapewni
ć
,
ż
e czuj
ę
si
ę
ś
wietnie
i jestem szcz
ęś
liwy. Jest ze mn
ą
Calvin, jak zwykle praktyczny,
małomówny i niezawodny; ju
ż
po kilku dniach zadzierzgn
ę
ła si
ę
mi
ę
dzy
nami ni
ć
sympatii. Zorganizowali
ś
my sobie w miasteczku regularne
dostawy prowiantu oraz cały zast
ę
p kobiet, które maj
ą
doprowadzi
ć
ten
dom do porz
ą
dku!
B
ę
d
ę
ko
ń
czył - tyle tu jeszcze mam rzeczy do obejrzenia, tyle
pokoi do zwiedzenia i niew
ą
tpliwie tysi
ą
ce sztuk obrzydliwych mebli,
które czekaj
ą
,
ż
ebym rzucił na nie czułym okiem. Jeszcze raz dzi
ę
kuj
ę
Ci za serdeczny list i za Twoj
ą
nieustaj
ą
c
ą
przyja
źń
.
Przeka
ż
wyrazy sympatii Swojej
Ż
onie i przyjmij moje.
CHARLES
6 pa
ź
dziernika 1850 r.
DROGI BONESIE!
Có
ż
to za miejsce!
Nieustannie wprawia mnie w zdumienie - podobnie jak zdumiewa mnie
reakcja mieszka
ń
ców pobliskiej wioski na wie
ść
o tym,
ż
e obj
ą
łem je w
posiadanie. Jest to dziwaczna male
ń
ka osada o malowniczej nazwie
Preacher's Corners. To stamt
ą
d wła
ś
nie Calvin zorganizował
cotygodniowe dostawy zaopatrzenia; tam równie
ż
postanowił zamówi
ć
odpowiedni
ą
ilo
ść
drewna na zim
ę
. Ale z miasteczka wrócił z pochmurn
ą
twarz
ą
, a kiedy spytałem, co go dr
ę
czy, odparł pos
ę
pnie:
"Panie Boone, oni uwa
ż
aj
ą
,
ż
e pan zwariował!" Roze
ś
miałem si
ę
i
odparłem,
ż
e zapewne dotarła ju
ż
do nich wie
ść
,
ż
e po
ś
mierci Sary
przeszedłem zapalenie opon mózgowych... Plotłem wtedy niestworzone
rzeczy, o czym sam mo
ż
esz za
ś
wiadczy
ć
.
Ale Cal zaprotestował twierdz
ą
c,
ż
e nikt tam o mnie nic nie wie
poza tym,
ż
e jestem kuzynkiem Stephena, który równie
ż
zaopatrywał si
ę
we wszystko w miasteczku. "Powiedziano mi, prosz
ę
pana,
ż
e ka
ż
dy, kto
mieszka w Chapelwaite, albo jest ju
ż
wariatem, albo nim zostanie".
Jak zapewne sobie wyobra
ż
asz, byłem bardzo zakłopotany i
zapytałem, sk
ą
d ma te zdumiewaj
ą
ce informacje. Wyja
ś
nił,
ż
e
powiedział mu o tym ponury i raczej zamroczony alkoholem bałwan
nazwiskiem Thompson, wła
ś
ciciel czterystu akrów ziemi poro
ś
ni
ę
tej
sosnami, brzozami i
ś
wierkami, z których drewno obrabia wraz z
pi
ę
cioma synami i sprzedaje je cz
ęś
ciowo do tartaków w Portland, a
cz
ęś
ciowo gospodarzom z przyległych terenów.
Kiedy Cal, nie
ś
wiadom jego dziwacznych uprzedze
ń
, wyja
ś
nił, gdzie ma
dostarczy
ć
drewno, Thompson gapił si
ę
na niego z otwart
ą
g
ę
b
ą
jak
sroka w gnat. O
ś
wiadczył,
ż
e drewno mog
ą
dostarczy
ć
jego synowie, ale
tylko za dnia i to wył
ą
cznie drog
ą
biegn
ą
c
ą
wzdłu
ż
brzegu morza.
Cal zapewne
ź
le odczytał moje osłupienie i szybko dodał,
ż
e facet
upił si
ę
tani
ą
whisky i wygadywał jakie
ś
bzdury o wymarłym
miasteczku, z którym Stephen miał powi
ą
zania... i o glistach! Calvin
dobił w ko
ń
cu interesu z jednym z chłopaków Thompsona. Ten, jak
wywnioskowałem z opowie
ś
ci, zachowywał si
ę
raczej gburowato i s
ą
dz
ą
c
po bij
ą
cym z ust zapachu, daleko mu było do trze
ź
wo
ś
ci. Zrozumiałem
te
ż
,
ż
e i w samym Preacher's Corners moje przybycie spotkało si
ę
z
podobn
ą
reakcj
ą
. Cal dowiedział si
ę
o tym w sklepie kolonialnym od
sprzedawcy, ale wywnioskowałem,
ż
e to raczej typ plotkarza, który
lubi obmawia
ć
wszystkich poza ich plecami.
Nie przej
ą
łem si
ę
zbytnio tym wszystkim, poniewa
ż
wiem,
ż
e
wie
ś
niacy lubi
ą
tworzy
ć
mity oraz ubarwia
ć
sobie
ż
ycie plotkami, a
podejrzewam,
ż
e nieszcz
ę
sny Stephen i jego rodzina stanowili bardzo
wdzi
ę
czny temat. U
ś
wiadomiłem Calowi,
ż
e człowiek, który padł trupem
przed werand
ą
własnego domu, z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
musiał sta
ć
si
ę
tutaj
naczelnym tematem rozmów i plotek.
Sam dom wprawia mnie w nieustanne zdumienie. Bonesie, ma
dwadzie
ś
cia trzy pokoje!
Ś
ciany na pi
ę
trach wyło
ż
one s
ą
boazeri
ą
, a
galeria portretów, cho
ć
nosi wyra
ź
ne
ś
lady ple
ś
ni, trzyma si
ę
jeszcze
całkiem dzielnie. Kiedy przebywałem na pi
ę
trze w sypialni, któr
ą
ostatnio zajmował mój kuzyn, słyszałem buszuj
ą
ce w
ś
cianach szczury;
s
ą
dz
ą
c po hałasie, jaki robiły, musiały to by
ć
wyj
ą
tkowo dorodne
sztuki - chrobot był tak dono
ś
ny, jakby tam grasowali ludzie.
Zapewniam Ci
ę
,
ż
e nie chciałbym spotka
ć
si
ę
w nocy z takim
stworzeniem, zreszt
ą
w dzie
ń
te
ż
nie. Jak dot
ą
d nie natkn
ą
łem si
ę
jednak ani na ich odchody, ani na
ż
adne nory. Dziwne.
Galeria na pi
ę
trze składa si
ę
z kiepskich obrazów, za to ramy
warte s
ą
zapewne fortun
ę
. Niektóre postacie z portretów przypominaj
ą
Stephena takiego, jakim go zapami
ę
tałem. S
ą
dz
ę
te
ż
,
ż
e
zidentyfikowałem mego wuja, Henry'ego Boone'a i jego
ż
on
ę
Judith;
pozostałe twarze nic mi nie mówi
ą
. Podejrzewam,
ż
e która
ś
mo
ż
e
nale
ż
e
ć
do mego znanego wszem i wobec dziadka Roberta. Ale rodziny ze
strony Stephena zupełnie nie znam, czego ze szczerego serca
ż
ałuj
ę
.
Ten sam dobry humor, który przebijał z listów Stephena do mnie i do
Sary, dostrzec mo
ż
na w twarzach osób na portretach, mimo
ż
e same
obrazy s
ą
w opłakanym stanie. W jaki
ż
głupi sposób rozpadaj
ą
si
ę
rodziny. Karabinowe escritoire, ostre słowa mi
ę
dzy bra
ć
mi, którzy nie
ż
yj
ą
ju
ż
od trzech pokole
ń
, i Bogu ducha winni potomkowie
niepotrzebnie patrz
ą
na siebie wilkiem. Nie potrafi
ę
powstrzyma
ć
si
ę
od refleksji,
ż
e niebywale szcz
ęś
liwie si
ę
zło
ż
yło, i
ż
Tobie i
Johnowi Petty'emu udało si
ę
skontaktowa
ć
ze Stephenem, kiedy wydawało
si
ę
,
ż
e ja te
ż
pod
ążę
ś
ladem Sary i przekrocz
ę
Bram
ę
... zwłaszcza
ż
e
zło
ś
liwy los nie pozwolił mi si
ę
osobi
ś
cie spotka
ć
z kuzynem. Tak
chciałbym posłucha
ć
na własne uszy, jak wyst
ę
puje w obronie rodowych
rze
ź
b i mebli!
Ale nie pozwól mi tak bezlito
ś
nie obmawia
ć
tego miejsca. Stephen
wprawdzie hołdował innym gustom ni
ż
moje, ale oprócz nowinek
wprowadzonych przez niego znale
źć
tu mo
ż
na prawdziwe perły sztuki
meblarskiej [wi
ę
kszo
ść
z nich spoczywa na górze przykryta płóciennymi
pokrowcami]. S
ą
tam ło
ż
a, stoły i ci
ęż
kie, mroczne woluty wykonane z
drzewa tekowego i z mahoniu, a wyposa
ż
enie licznych sypialni i pokoi
go
ś
cinnych, górnego gabinetu i małego salonu posiada jaki
ś
pos
ę
pny
urok. Podłogi wyło
ż
one sosnow
ą
klepk
ą
l
ś
ni
ą
jakim
ś
tajemniczym,
wewn
ę
trznym blaskiem. Panuje tutaj aura dostoje
ń
stwa; dostoje
ń
stwa i
przytłaczaj
ą
cego wszystko ci
ęż
aru minionych lat. Nie powiem,
ż
ebym to
lubił, ale darz
ę
szacunkiem. Bardzo jestem ciekaw, czy uda mi si
ę
przystosowa
ć
do tego tak zmiennego, północnego klimatu.
Bo
ż
e, ale si
ę
rozgadałem! Odpisz mi, Bonesie, jak najszybciej.
Informuj mnie o post
ę
pach twej kuracji, a tak
ż
e o wiadomo
ś
ciach,
jakie dostajesz od Petty'ego i reszty. I zaklinam ci
ę
na wszystkie
ś
wi
ę
to
ś
ci, nie próbuj zbyt nachalnie nawraca
ć
swych nowych znajomych
z Południa. Obaj doskonale wiemy,
ż
e nie wszyscy, jak nasz dawno ju
ż
nie
ż
yj
ą
cy przyjaciel, pan Calhoun, zadowol
ą
si
ę
jedynie utarczkami
słownymi.
Oddany Ci przyjaciel
CHARLES
16 pa
ź
dziernika 1850 r.
DROGI RICHARDZIE!
Cze
ść
, jak Ci leci? Po przybyciu do rezydencji w Chapelwaite
cz
ę
sto o Tobie my
ś
lałem i po trosze spodziewałem si
ę
jakich
ś
wie
ś
ci
od Ciebie... a teraz wła
ś
nie otrzymałem list od Bonesa, który pisze,
ż
e przecie
ż
zapomniałem zostawi
ć
w klubie swego nowego adresu! B
ą
d
ź
pewien,
ż
e i tak bym napisał, poniewa
ż
czasami wydaje mi si
ę
,
ż
e moi
prawdziwi i wierni przyjaciele s
ą
wszystkim, co zostawiłem w zupełnie
normalnym i pewnym
ś
wiecie. Wielki Bo
ż
e, ale
ż
los nas rozrzucił! Ty
jeste
ś
w Bostonie i wiernie piszesz do The Liberator [tak na
marginesie, tam równie
ż
przesłałem mój aktualny adres], Hanson
przebywa w Anglii na tych swoich kolejnych przekl
ę
tych wycieczkach, a
biedaczysko Bones leczy płuca w samej jaskini lwa.
Dicku, sytuacj
ę
tutaj zastałem tak
ą
, jak si
ę
spodziewałem, i b
ą
d
ź
pewien,
ż
e zło
żę
Ci o wszystkim pełne sprawozdanie, kiedy ju
ż
uporam
si
ę
z pewnymi sprawami, z jakimi si
ę
zetkn
ą
łem w tym miejscu...
My
ś
l
ę
, i
ż
pewne wydarzenia, jakie zdarzaj
ą
si
ę
w samym Chapelwaite i
w okolicy, bardzo zaintryguj
ą
Twój prawniczy umysł.
Na razie pragn
ę
tylko zapyta
ć
, czy nadal interesuj
ą
Ci
ę
te sprawy.
Czy pami
ę
tasz historyka, którego przedstawiłe
ś
mi na obiedzie u pana
Clary'ego? Nazywał si
ę
chyba Bigelow. Tak czy owak wspominał,
ż
e jego
hobby polega na zbieraniu wszelkich strz
ę
pów wiadomo
ś
ci historycznych
odnosz
ą
cych si
ę
dokładnie do terenów, na których obecnie mieszkam.
Moja pro
ś
ba zatem brzmi: Czy byłby
ś
łaskaw skontaktowa
ć
si
ę
z nim
ponownie i poprosi
ć
o informacje dotycz
ą
ce folkloru, a nawet plotki
odnosz
ą
ce si
ę
do małego, opuszczonego miasteczka zwanego DOLA
JERUZALEM w parafii Preacher's Corners nad Królewsk
ą
Rzek
ą
, która
wpada do odległej od Chapelwaite o jakie
ś
osiemna
ś
cie kilometrów
rzeki Androscoggin. Jest to dla mnie sprawa niebywale istotna i
byłbym Ci bardzo zobowi
ą
zany, gdyby
ś
zechciał mi pomóc.
Drogi Dicku, przejrzałem wła
ś
nie ten list i widz
ę
,
ż
e
potraktowałem Ci
ę
dosy
ć
skrótowo, za co z całego serca przepraszam.
Ale zapewniam Ci
ę
,
ż
e w stosownym czasie wytłumacz
ę
t
ę
lakoniczno
ść
,
a teraz przesyłam najgor
ę
tsze pozdrowienia Twojej
ż
onie, Twoim dwóm
wspaniałym synom i, naturalnie, Tobie.
Oddany Ci przyjaciel
CHARLES
16 pa
ź
dziernika 1850 r.
DROGI BONESIE!
Pragn
ę
opowiedzie
ć
Ci o tym, co mnie i Calowi wydaje si
ę
nieco
dziwne [a nawet niepokoj
ą
ce] - ciekaw jestem, co Ty na ten temat
powiesz. Je
ś
li Ci
ę
to nie zainteresuje, potraktuj wszystko jako
ż
art,
który uprzyjemni Ci chwil
ę
walk z komarami.
W dwa dni po tym, jak wysłałem do Ciebie list, z Corners przybyły
do nas cztery młode damy w towarzystwie pani Cloris, matrony o
przera
ż
aj
ą
co dystyngowanym wyrazie twarzy,
ż
eby doprowadzi
ć
dom do
porz
ą
dku i wszystko dokładnie odkurzy
ć
; w wyniku ich działa
ń
ju
ż
do
ko
ń
ca dnia nieustannie kichałem. Wszystkie kobiety wykonuj
ą
c swoj
ą
prac
ę
, wydawały si
ę
spi
ę
te i mocno zdenerwowane; jedna nawet cicho
pisn
ę
ła ze strachu, kiedy nieoczekiwanie wszedłem do salonu na
pi
ę
trze, który akurat sprz
ą
tała.
Zapytałem o to pani
ą
Cloris. (Zdumiałby
ś
si
ę
, bo odkurzała hall na
parterze z tak
ą
zawzi
ę
to
ś
ci
ą
,
ż
e spod starej, spłowiałej opaski
wysypywały si
ę
jej kosmyki włosów]. Odwróciła si
ę
w moj
ą
stron
ę
i
powiedziała z dziwnym napi
ę
ciem w głosie:
"Ludzie nie lubi
ą
tego domu, prosz
ę
pana, i ja równie
ż
go nie
lubi
ę
. Ten dom zawsze był zły".
Na tak nieoczekiwane o
ś
wiadczenie straciłem na chwil
ę
mow
ę
, a
wyra
ź
nie podekscytowana pani Cloris ci
ą
gn
ę
ła dalej:.
"Nie chc
ę
przez to powiedzie
ć
,
ż
e Stephen Boone był człowiekiem
niegodziwym, poniewa
ż
skłamałabym; sprz
ą
tałam u niego co drugi wtorek
przez cały czas, jak tutaj mieszkał, podobnie jak sprz
ą
tałam u jego
ojca, pana Randolpha Boone'a a
ż
do chwili, kiedy on i jego
ż
ona
znikn
ę
li w roku tysi
ą
c osiemset szesnastym. Pan Stephen był dobrym i
sympatycznym człowiekiem i pan równie
ż
sprawia takie wra
ż
enie (prosz
ę
wybaczy
ć
mi moj
ą
szczero
ść
, ale ja nie potrafi
ę
inaczej mówi
ć
); lecz
sam dom jest zły, taki zreszt
ą
zawsze był i
ż
aden z Boone'ów nie
zaznał w nim szcz
ęś
cia. Tak jest od czasów, kiedy pa
ń
ski dziadek
Robert i jego brat Phillip w roku tysi
ą
c siedemset osiemdziesi
ą
tym
dziewi
ą
tym poró
ż
nili si
ę
o jakie
ś
[tutaj umilkła, jakby nagle poczuła
si
ę
winna] skradzione przedmioty".
Sam popatrz, Bones, jak
ą
ta miejscowa ludno
ść
ma pami
ęć
!
"Dom zbudowano nieszcz
ęś
liwie" - powiedziała jeszcze pani Cloris.
- "Ludzi w nim mieszkaj
ą
cych prze
ś
ladowały nieszcz
ęś
cia, na jego
podłogach rozlano krew [nie wiem, czy wiesz, Bones,
ż
e mój wuj
Randolph zamieszany był w wypadek, jaki wydarzył si
ę
na schodach
prowadz
ą
cych do piwnicy, w którym to straciła
ż
ycie jego córka
Marcella; on sam dr
ę
czony wyrzutami sumienia, odebrał sobie
ż
ycie.
Opisał mi to wszystko Stephen w li
ś
cie, jaki przysłał ze smutnej
okazji dnia urodzin swojej nie
ż
yj
ą
cej siostry], zdarzały si
ę
tu
równie
ż
tajemnicze znikni
ę
cia i wypadki.
Pracowałam w tym domu od dawna, panie Boone, a przecie
ż
nie jestem
ani
ś
lepa, ani głucha. Słyszałam w
ś
cianach paskudne d
ź
wi
ę
ki, prosz
ę
pana, paskudne d
ź
wi
ę
ki - straszliwe łomoty i trzaski, a raz nawet
dziwne ni to zawodzenie, ni to
ś
miech. A
ż
zmroziło mi krew w
ż
yłach.
Prosz
ę
pana, to mroczne miejsce..."
Urwała, najwyra
ź
niej w obawie,
ż
e powie za du
ż
o.
Je
ś
li o mnie chodzi, sam dobrze nie wiedziałem, czy mam wybuchn
ąć
ś
miechem, czy wyrazi
ć
oburzenie, by
ć
zaintrygowany, czy podej
ść
do
tych rewelacji racjonalnie. Obawiam si
ę
,
ż
e wtedy byłem tylko
rozbawiony.
"A czego si
ę
pani spodziewała, pani Cloris?" - zapytałem. -
"Pobrz
ę
kuj
ą
cych ła
ń
cuchami duchów?"
Ona tylko obrzuciła mnie osobliwym spojrzeniem.
"Mo
ż
e i duchów. Ale to nie duchy gnie
ż
d
żą
si
ę
w
ś
cianach. To nie
duchy zawodz
ą
i płacz
ą
jak pot
ę
pie
ń
cy, to nie duchy rozbijaj
ą
si
ę
i
włócz
ą
w ciemno
ś
ciach. To..."
"
Ś
miało, pani Cloris" - zach
ę
ciłem. - "Skoro ju
ż
pani opowiedziała
tyle, to nale
ż
y sko
ń
czy
ć
to, co si
ę
zacz
ę
ło".
Na jej twarzy pojawił si
ę
wyraz najwy
ż
szego przera
ż
enia i -
mógłbym da
ć
głow
ę
- jakiej
ś
religijnej zgrozy.
"Niektórzy nie umieraj
ą
" - szepn
ę
ła. - "Niektórzy
ż
yj
ą
w półmroku
zalegaj
ą
cym dziedzin
ę
Pomi
ę
dzy,
ż
eby słu
ż
y
ć
... Jemu!"
I to wszystko. Przez kilka minut próbowałem z kobieciny jeszcze
co
ś
wyci
ą
gn
ąć
, ale ona zaci
ę
ła si
ę
w uporze i nic wi
ę
cej nie
powiedziała. W ko
ń
cu dałem spokój w obawie,
ż
e porzuci prac
ę
.
Na tym zako
ń
czył si
ę
ten epizod, ale kolejny nast
ą
pił nast
ę
pnego
wieczoru. Calvin napalił w kominku na parterze, wi
ę
c zasiadłem w
salonie i kołysz
ą
c si
ę
sennie nad egzemplarzem The Intelligencer
słuchałem łoskotu nawiewanego wiatrem deszczu bij
ą
cego w du
ż
e
wykuszowe okno. Wpadłem w błogi nastrój, jaki ogarn
ą
łby ka
ż
dego, kto
wieczorem w tak
ą
pogod
ę
siedzi pod dachem w cieple i w wygodnym
fotelu. W pewnej chwili w progu stan
ą
ł Calvin. Był podekscytowany i
wyra
ź
nie wystraszony.
"Pan nie
ś
pi, sir?" - zapytał.
"Wła
ś
nie prawie zasn
ą
łem" - odrzekłem. - "Co si
ę
stało?"
"Odkryłem co
ś
na pi
ę
trze. My
ś
l
ę
,
ż
e powinien pan to zobaczy
ć
osobi
ś
cie" - odparł, z trudem kryj
ą
c podniecenie.
Wstałem i ruszyłem za nim. Wspinaj
ą
c si
ę
po szerokich schodach,
Calvin powiedział:
"Czytałem ksi
ąż
k
ę
w gabinecie na pi
ę
trze... jedn
ą
z tych
dziwnych... kiedy usłyszałem w
ś
cianie hałas".
"Szczury" - o
ś
wiadczyłem. - "I to wszystko?" Przystan
ą
ł na górze
schodów i popatrzył na mnie bardzo powa
ż
nie. Lampa, któr
ą
trzymał w
r
ę
ku, rzucała tajemnicze, ta
ń
cz
ą
ce cienie na ciemne draperie i
majacz
ą
ce w mroku portrety. Twarze raczej łypały na nas z ukosa, ni
ż
si
ę
u
ś
miechały. Nagle za oknem zacz
ą
ł wy
ć
wiatr, ale po chwili, jakby
niech
ę
tnie, ucichł.
"To nie były szczury" - powiedział Cal. - "To był taki dudni
ą
cy
d
ź
wi
ę
k, jakby co
ś
szamotało si
ę
za szafk
ą
z ksi
ąż
kami, a pó
ź
niej
rozległ si
ę
okropny gulgocz
ą
cy rechot... okropny, sir. I drapanie,
jakby co
ś
chciało si
ę
wydosta
ć
... dosta
ć
mnie!"
Czy potrafisz sobie wyobrazi
ć
moje zdumienie, Bonesie? Calvin nie
jest człowiekiem, który daje si
ę
ponosi
ć
odruchom histerycznej
wyobra
ź
ni. Zacz
ą
łem podejrzewa
ć
,
ż
e tkwi w tym jaka
ś
tajemnica; i to
tajemnica bardzo ponura.
"I co si
ę
stało dalej?" - spytałem. Ruszyli
ś
my korytarzem i w
ko
ń
cu ujrzałem padaj
ą
ce z gabinetu na podłog
ę
ś
wiatło. Z dr
ż
eniem
serca popatrzyłem w tamt
ą
stron
ę
; opu
ś
cił mnie cały błogi nastrój.
"Drapanie ustało, ale po chwili znów rozległo si
ę
to dudnienie i
szamotanie; tym razem coraz dalej. Na chwil
ę
to co
ś
si
ę
zatrzymało i
przysi
ę
gam,
ż
e słyszałem dziwny, prawie nieuchwytny dla ucha
ś
miech!
Podszedłem do szafki i przesun
ą
łem j
ą
w nadziei,
ż
e znajd
ę
za ni
ą
jak
ąś
przegrod
ę
albo sekretne drzwi".
"I co? Natkn
ą
łe
ś
si
ę
na co
ś
interesuj
ą
cego?"
Cal przystan
ą
ł przed drzwiami do gabinetu.
"Nie... ale znalazłem to!"
Weszli
ś
my do
ś
rodka i zobaczyłem w półce stoj
ą
cej po lewej stronie
czarn
ą
wn
ę
k
ę
. Ksi
ąż
ki w tym miejscu były tylko atrap
ą
. Cal odnalazł
skrytk
ę
. Po
ś
wieciłem do
ś
rodka lamp
ą
, ale dostrzegłem jedynie grub
ą
warstw
ę
kurzu, który musiał si
ę
tam gromadzi
ć
od dziesi
ę
cioleci.
"W
ś
rodku było tylko to" - wyja
ś
nił cicho Cal, wr
ę
czaj
ą
c mi po
ż
ółkł
ą
kartk
ę
papieru. .
Przed oczyma miałem map
ę
z delikatnymi, cienkimi jak paj
ę
cza prz
ę
dza
liniami wyrysowanymi czarnym atramentem... map
ę
jakiego
ś
miasteczka
lub wioski. Na planie umieszczono mo
ż
e z siedem budynków. Pod jednym,
zaznaczonym wie
ż
yczk
ą
, widniał podpis: Zepsuła go glista.
W górnym lewym rogu - wedle mapy punkt ów le
ż
ał na północny zachód
od małej osady - narysowana była strzałka. Pod ni
ą
czerniał napis:
Chapelwaite.
"W Corners kto
ś
wspominał z l
ę
kiem o opuszczonym miasteczku zwanym
Dola Jeruzalem" - powiedział Calvin. - "Wszyscy trzymaj
ą
si
ę
od
tamtego miejsca z daleka".
"Ale co to znaczy?" - zapytałem, wskazuj
ą
c dziwaczny podpis pod
wie
ż
yczk
ą
.
"Nie wiem" - odparł.
Przypomniałem sobie wystraszon
ą
, ale stanowcz
ą
pani
ą
Cloris.
"Glista..." - mrukn
ą
łem.
"Czy pan co
ś
wie, panie Boone?"
"Zapewne... b
ę
dzie zabawnie odwiedzi
ć
jutro to miasteczko. Co o
tym my
ś
lisz, Cal?"
Oczy mu rozbłysły i skin
ą
ł głow
ą
. Strawili
ś
my blisko godzin
ę
,
opukuj
ą
c i przeszukuj
ą
c
ś
cian
ę
za znalezion
ą
przez Cala skrytk
ą
, ale
bez rezultatu. Nie powtórzyły si
ę
równie
ż
odgłosy, które mi opisał.
Dali
ś
my sobie wreszcie spokój.
Nast
ę
pnego dnia rano ruszyli
ś
my na piechot
ę
przez las. Padaj
ą
cy w
nocy deszcz ustał, ale niebo ci
ą
gle było szare i nad ziemi
ą
nisko
płyn
ę
ły chmury. Kiedy poczułem na sobie zaniepokojony wzrok Cala,
ś
piesznie zapewniłem go,
ż
e je
ś
li poczuj
ę
si
ę
zm
ę
czony lub droga
oka
ż
e si
ę
zbyt długa, natychmiast go o tym powiadomi
ę
i zrezygnujemy
z całego przedsi
ę
wzi
ę
cia. Zabrali
ś
my ze sob
ą
pot
ęż
n
ą
wałówk
ę
,
wy
ś
mienity kompas Buckwhite'a i oczywi
ś
cie tajemnicz
ą
, star
ą
map
ę
Doli Jeruzalem.
Dzie
ń
był dziwny i pos
ę
pny; kiedy posuwali
ś
my si
ę
przez mroczny,
sosnowy las, najpierw na południe, a pó
ź
niej na wschód, nie
słyszeli
ś
my ani jednego ptaka, a w zaro
ś
lach nie poruszyło si
ę
ż
adne
zwierz
ę
. Głuch
ą
cisz
ę
m
ą
cił jedynie d
ź
wi
ę
k naszych stóp i odległy
łoskot bij
ą
cego w skały przyl
ą
dka oceanu. Towarzyszył nam cały czas
prawie nadprzyrodzenie ci
ęż
ki zapach morza.
Po niecałych trzech kilometrach natkn
ę
li
ś
my si
ę
na zaro
ś
ni
ę
t
ą
,
niegdy
ś
wyło
ż
on
ą
palami drog
ę
, która ci
ą
gn
ę
ła si
ę
mniej wi
ę
cej w tym
samym kierunku, gdzie zd
ąż
ali
ś
my. Ruszyli
ś
my ni
ą
, co pozwoliło
zaoszcz
ę
dzi
ć
sporo czasu. Rozmawiali
ś
my niewiele. Pochmurny, ponury
dzie
ń
opadał ci
ęż
k
ą
płacht
ą
, gasz
ą
c w nas całego ducha.
Około jedenastej usłyszeli
ś
my szum płyn
ą
cej wody. Zaro
ś
ni
ę
ta droga,
któr
ą
szli
ś
my, gwałtownie odbijała w lewo, a po drugiej stronie
spienionego, ciemnoszarego potoku, niczym jakie
ś
widziadło, rozsiadło
si
ę
miasteczko Dola Jeruzalem!
Potok miał około dwóch i pół metra szeroko
ś
ci; jego brzegi ł
ą
czyła
obro
ś
ni
ę
ta mchem kładka. Po drugiej stronie, Bonesie, znajdowało si
ę
przepi
ę
kne miasteczko. Naturalnie nieubłagane działanie czasu wywarło
na nim swoje pi
ę
tno, ale i tak zachowało si
ę
w zadziwiaj
ą
co dobrym
stanie. Kilkana
ś
cie domów, z jakich znani byli purytanie - surowych w
swoim kształcie, ale mimo to imponuj
ą
cych - stało nad stromym
brzegiem rzeki. Dalej, wzdłu
ż
zaro
ś
ni
ę
tej chwastami ulicy widniały
trzy lub cztery budynki. Od biedy mogły stanowi
ć
prymitywne centrum
handlowe. Jeszcze dalej sterczała iglica zaznaczonego na mapie
ko
ś
cioła; kłuła ołowiane niebo i sprawiała nieprawdopodobnie pos
ę
pne
wra
ż
enie z powodu łuszcz
ą
cej si
ę
farby i zmatowiałego,
przekrzywionego krzy
ż
a.
"Nazwa pasuje do miasteczka jak ulał" - odezwał si
ę
cicho stoj
ą
cy
za mymi plecami Cal.
Przeszli
ś
my mostek, ruszyli
ś
my w stron
ę
wioski... i w tym miejscu
moja opowie
ść
stanie si
ę
nieco dziwaczna, wi
ę
c przygotuj si
ę
,
Bonesie!
W miar
ę
jak posuwali
ś
my si
ę
mi
ę
dzy domami, powietrze zdawało si
ę
przybiera
ć
konsystencj
ę
ołowiu; je
ś
li wolisz, było ci
ęż
kie. Budynki
znajdowały si
ę
w stanie kompletnego rozkładu - pozrywane okiennice,
pozapadane pod ci
ęż
arem
ś
niegów dachy, pokryte kurzem okna łypi
ą
ce na
nas zezem. Cienie rzucane przez dziwaczne załomy
ś
cian i kanciaste
przybudówki zdawały si
ę
zamienia
ć
w jakie
ś
złowrogie jeziora.
Najpierw wkroczyli
ś
my do starej, zmurszałej karczmy - odnosiłem
osobliwe wra
ż
enie,
ż
e nie powinni
ś
my swoj
ą
obecno
ś
ci
ą
zakłóca
ć
spokoju domów, w których zm
ę
czeni ludzie szukali chwili wytchnienia i
samotno
ś
ci. Zwietrzała tablica wisz
ą
ca nad połupanymi drzwiami
głosiła,
ż
e był tu ongi
ś
ZAJAZD I KARCZMA POD
Ś
WI
Ń
SKIM ŁBEM. Wisz
ą
ce
na jednym zawiasie drzwi zaskrzypiały pot
ę
pie
ń
czo, a my weszli
ś
my do
pogr
ąż
onego w gł
ę
bokim cieniu wn
ę
trza. Smród ple
ś
ni i rozkładu zwalał
po prostu z nóg. Wydawało mi si
ę
,
ż
e pod tym zapachem kryje si
ę
inny
jeszcze fetor, zawiesisty, morowy odór, zapach wieków i zgnilizny.
Tak
ą
wo
ń
wydziela
ć
mog
ą
jedynie zniszczone trumny lub zbezczeszczone
grobowce. Jednocze
ś
nie przyło
ż
yli
ś
my do nosów chusteczki.
Obrzucili
ś
my pomieszczenie bystrym spojrzeniem.
"Bo
ż
e drogi, sir..." - zacz
ą
ł słabym głosem Cal.
"...nie powinni
ś
my byli tu wchodzi
ć
" - zako
ń
czyłem za niego. I tak
rzeczywi
ś
cie było.
Stoły i krzesła stały niczym upiorni stra
ż
nicy; zakurzone, z
niezatartym pi
ę
tnem, jakie wywarły na nich gwałtowne zmiany
temperatur, z których znany jest klimat Nowej Anglii, a jednocze
ś
nie
w jaki
ś
sposób w stanie nienaruszonym - jakby czekały poprzez
milcz
ą
ce, nap
ę
czniałe echem dziesi
ę
ciolecia, a
ż
wróci ów miniony,
dawny czas i kto
ś
wejdzie, zawoła,
ż
eby podano mu kufel piwa albo
szklank
ę
gorzałki, rozda karty, po czym zaci
ą
gnie si
ę
wykonan
ą
z
gliny fajk
ą
. Wisz
ą
ce na
ś
cianie obok tablicy z regulaminem
kwadratowe, małe lustro było całe. Rozumiesz, Bonesie? Mali chłopcy
znani s
ą
z tego,
ż
e wsz
ę
dzie si
ę
dostan
ą
i wszystko zniszcz
ą
. Nie
istnieje dla nich
ż
aden "nawiedzony" dom, który po ich wizycie
ostałby si
ę
z całymi szybami bez wzgl
ę
du na to, jak niesamowici i
przera
ż
aj
ą
cy byliby jego rzekomi mieszka
ń
cy; dla takich łobuziaków
nie ma
ś
wi
ę
to
ś
ci pogr
ąż
onego w pos
ę
pnym cieniu cmentarza, nie ma
grobowca, gdzie by si
ę
nie wdarli. A z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
w odległym od
Doli Jeruzalem o niecałe trzy kilometry Preacher's Corners urwisów
takich jest bardzo wielu. A na dodatek wszelkie szklane naczynia i
cała masa innych kruchych i delikatnych przedmiotów, na które
natkn
ę
li
ś
my si
ę
podczas naszych poszukiwa
ń
[warte s
ą
z pewno
ś
ci
ą
okr
ą
gł
ą
sumk
ę
], równie
ż
pozostały nietkni
ę
te. Jedyne zniszczenia,
jakich dopatrzyli
ś
my si
ę
w Doli Jeruzalem, dokonane zostały przez
bezosobow
ą
Natur
ę
. Wniosek jest jasny: Dola Jeruzalem to nawiedzone
miasto. Ale dlaczego? Mam pewn
ą
teori
ę
, lecz zanim odwa
żę
si
ę
bli
ż
ej
j
ą
wyja
ś
ni
ć
, najpierw opowiem o dziwnym i niepokoj
ą
cym zako
ń
czeniu
naszej wizyty w tym upiornym miejscu.
Przeszli
ś
my na gór
ę
do cz
ęś
ci sypialnej zajazdu. Łó
ż
ka były
starannie posłane, przy ka
ż
dym stał cynowy dzban na wod
ę
. Podobnie
kuchnia nie nosiła najmniejszych
ś
ladów zniszczenia, z wyj
ą
tkiem
zalegaj
ą
cych wsz
ę
dzie grubych warstw kurzu i przenikaj
ą
cego wszystko
zapachu zgnilizny i rozkładu. Karczma z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
dla miło
ś
nika
staro
ż
ytno
ś
ci byłaby ziemi
ą
obiecan
ą
. Wspaniały kuchenny piec
stanowiłby ozdob
ę
ka
ż
dej aukcji w Bostonie i niechybnie osi
ą
gn
ą
łby
zawrotn
ą
cen
ę
.
"I co o tym my
ś
lisz, Cal?" - zapytałem, kiedy znów znale
ź
li
ś
my si
ę
w m
ę
tnym
ś
wietle pochmurnego dnia.
"My
ś
l
ę
,
ż
e to paskudny interes, panie Boone" - odparł płaczliwie.
Pobie
ż
nie zbadali
ś
my inne budynki: stajni
ę
przy karczmie, gdzie na
płaskich, zardzewiałych hakach wisiały sple
ś
niałe uprz
ęż
e, sklep z
artykułami gospodarstwa domowego, magazyn z drewnem, gdzie ci
ą
gle
jeszcze pi
ę
trzyły si
ę
stosy sosnowych i d
ę
bowych belek i desek, oraz
ku
ź
ni
ę
.
W drodze do stoj
ą
cego po
ś
rodku miasteczka ko
ś
cioła wst
ą
pili
ś
my do
dwóch domów mieszkalnych. Oba były zabudowane w typowym, puryta
ń
skim
stylu, a w
ś
rodku natkn
ę
li
ś
my si
ę
na mas
ę
przedmiotów i sprz
ę
tów, na
których ka
ż
dy kolekcjoner staroci natychmiast poło
ż
yłby chciwie swoj
ą
r
ę
k
ę
. Oba domy zostały opuszczone i przenikał je zapach zgnilizny.
Z wyj
ą
tkiem nas dwóch wszystko tam było martwe i pogr
ąż
one w
bezruchu. Nie dostrzegli
ś
my owadów, ptaków ani nawet paj
ę
czyn w
rogach okien. Tylko kurz.
W ko
ń
cu dotarli
ś
my do ko
ś
cioła. Pi
ę
trzył si
ę
nad nami, pos
ę
pny,
niego
ś
cinny, zimny. Okna były ciemne od panuj
ą
cego w
ś
rodku mroku;
wszelka pobo
ż
no
ść
i
ś
wi
ę
to
ść
opu
ś
ciły to miejsce bardzo dawno. O tym
byłem absolutnie przekonany. Weszli
ś
my po schodach i poło
ż
yłem dło
ń
na wielkiej,
ż
elaznej klamce. Wymienili
ś
my z Calvinem pos
ę
pne
spojrzenia. Pchn
ą
łem drzwi. Od jak dawna tej klamki nie dotkn
ę
ła
ludzka r
ę
ka? Byłem pewien,
ż
e moja jest pierwsza od pi
ęć
dziesi
ę
ciu
lat; zapewne dłu
ż
ej. Zardzewiałe zawiasy przera
ź
liwie zaskrzypiały.
Smród ple
ś
ni, zgnilizny i rozkładu był prawie namacalny. Cal wydał
zdławiony okrzyk i odruchowo odwrócił twarz, pragn
ą
c zaczerpn
ąć
w
płuca
ś
wie
ż
ego powietrza.
"Prosz
ę
pana" - sapn
ą
ł. - "Czy jest pan pewien,
ż
e pan
wytrzyma..."
"Czuj
ę
si
ę
doskonale" - odparłem spokojnie.
Bones, wcale nie byłem spokojny; podobnie jak i teraz. Podobnie
jak Moj
ż
esz, Jereboam, Increase Mather czy nasz Hanson [kiedy jest,
naturalnie, w tym swoim filozoficznym nastroju] wierz
ę
,
ż
e istniej
ą
szkodliwe duchowo miejsca, budowle, w których kosmiczne dobro
kwa
ś
nieje i psuje si
ę
. Przysi
ę
gam Ci,
ż
e ten ko
ś
ciół jest wła
ś
nie
takim miejscem.
Wkroczyli
ś
my do długiego westybulu zastawionego zakurzony- mi
wieszakami i pulpitami ze zbiorami hymnów. W westybulu nie było
okien. W specjalnych niszach stały lampy oliwne. Nieszczególnie godne
uwagi pomieszczenie, pomy
ś
lałem, ale w tej samej chwili usłyszałem,
ż
e Calvin ze
ś
wistem wci
ą
ga w płuca powietrze i dopiero wtedy
ujrzałem to, co on dostrzegł wcze
ś
niej.
To było odra
ż
aj
ą
ce. Nie
ś
miem opisa
ć
dokładniej tego wspaniale
oprawionego malowidła. Musi wystarczy
ć
Ci tylko tyle: namalowane było
w zmysłowym stylu obrazów Rubensa, przedstawiało groteskow
ą
trawestacj
ę
Madonny z Dzieci
ą
tkiem, a w tle pełzły i paradowały
dziwne, ukryte w półcieniu stworzenia.
"Bo
ż
e" - szepn
ą
łem.
"Tu nie ma
ż
adnego Boga" - odparł Calvin.
Jego słowa długo jeszcze wisiały w powietrzu.
Otworzyłem drzwi prowadz
ą
ce do samego ko
ś
cioła. W nozdrza uderzyło
nas niezdrowe powietrze i odra
ż
aj
ą
cy smród.
W nikłym
ś
wietle popołudnia majaczyły ławki ci
ą
gn
ą
ce si
ę
a
ż
do
ołtarza. Nad nimi wznosiła si
ę
wysoka, d
ę
bowa kazalnica, a jeszcze
dalej, na skrytym w mroku ołtarzu, l
ś
niło złoto.
Calvin, który był
ż
arliwym protestantem, z cichym łkaniem wykonał
znak krzy
ż
a, a ja poszedłem w jego
ś
lady. Owo złoto był to wspaniałej
roboty krzy
ż
, ale odwrócony do góry nogami - symbol Czarnej Mszy.
"Musimy zachowa
ć
spokój" - usłyszałem własny głos. - "Calvin,
musimy zachowa
ć
spokój. Musimy zachowa
ć
spokój".
Lecz cie
ń
spowił ju
ż
moje serce i obawiałem si
ę
,
ż
e nigdy nie
odzyskam spokoju. Raz trafiłem pod mroczny parasol
ś
mierci i
my
ś
lałem,
ż
e nie mo
ż
e by
ć
ciemniejszego miejsca. Ale tu było. Tu
było.
Przeszli
ś
my wzdłu
ż
głównej nawy, nasze kroki wzbudzały rozliczne
echa. Zostawiali
ś
my za sob
ą
w kurzu wyra
ź
ne
ś
lady stóp. A na ołtarzu
były inne jeszcze, mroczne objets d'art. Nie, nie mog
ę
, nie pozwol
ę
memu umysłowi roztrz
ą
sa
ć
tego, co widzieli
ś
my.
Zacz
ą
łem wchodzi
ć
na kazalnic
ę
.
"Nie! Panie Boone, nie!" - krzykn
ą
ł nagle Cal. - "Boj
ę
si
ę
..."
Ale ja ju
ż
znalazłem si
ę
na górze. Na pulpicie le
ż
ała olbrzymia,
otwarta ksi
ę
ga napisana zarówno po łacinie jak i niewyra
ź
nymi runami,
które na moje niewprawne oko były pismem druidzkim albo preceltyckim.
Zał
ą
czam Ci kartk
ę
z kilkoma narysowanymi z pami
ę
ci symbolami.
Zamkn
ą
łem ksi
ę
g
ę
i popatrzyłem na słowa wytłoczone w skórze
okładki: De Vermis Mysteriis. Moja łacina jest raczej uboga, ale
wystarczaj
ą
ca,
ż
ebym zrozumiał tytuł: Tajemnica Glisty.
Kiedy tylko dotkn
ą
łem ksi
ę
gi, cały ten przekl
ę
ty ko
ś
ciół i blada,
uniesiona twarz Calvina zata
ń
czyły mi przed oczyma. Odniosłem
wra
ż
enie,
ż
e słysz
ę
niskie, monotonnie zawodz
ą
ce głosy pełne jakiego
ś
odra
ż
aj
ą
cego, a jednocze
ś
nie
ż
arliwego oczekiwania... a w tle tego
d
ź
wi
ę
ku inny jeszcze, wypełniaj
ą
cy trzewia ziemi odgłos. Nie wiem...
ale w tym samym momencie ko
ś
ciół wypełnił bardzo rzeczywisty d
ź
wi
ę
k,
który potrafi
ę
opisa
ć
jedynie jako taki odgłos, jaki musiałoby wyda
ć
co
ś
ogromnego i niesko
ń
czenie makabrycznego, co skr
ę
ciło si
ę
pod
moimi stopami. Kazalnica zatrz
ę
sła si
ę
; na
ś
cianie zadygotał
zbezczeszczony krzy
ż
.
Wyszli
ś
my jednocze
ś
nie, Cal i ja, zostawiaj
ą
c tamto miejsce
ciemno
ś
ciom, i
ż
aden z nas nie odwa
ż
ył si
ę
odwróci
ć
a
ż
do chwili,
kiedy przekroczyli
ś
my nierówne deski przerzuconego nad potokiem
mostka. Nie powiem,
ż
e wracali
ś
my biegiem, plugawi
ą
c tych tysi
ą
c
dziewi
ęć
set lat, podczas których człowiek mozolnie pi
ą
ł si
ę
w gór
ę
od
stadium ciemnego i pełnego przes
ą
dów dzikusa, ale te
ż
skłamałbym
twierdz
ą
c,
ż
e szli
ś
my spacerkiem.
I to ju
ż
wszystko. Nie wolno Ci psu
ć
kuracji niepokojem,
ż
e
ponownie zapadłem na zapalenie opon mózgowych; Cal mo
ż
e za
ś
wiadczy
ć
o
prawdziwo
ś
ci ka
ż
dego mojego słowa i potwierdzi
ć
istnienie tych
odra
ż
aj
ą
cych hałasów.
Tak wi
ę
c ko
ń
cz
ę
,
ż
ycz
ą
c sobie gor
ą
co spotkania z Tob
ą
[wiem,
ż
e
wtedy, w jednej chwili, opu
ś
ciłoby mnie oszołomienie i zam
ę
t, jaki
panuje obecnie w mojej głowie]. Z wyrazami najgor
ę
tszej, dozgonnej
przyja
ź
ni
CHARLES
17 pa
ź
dziernika 1850 r.
SZANOWNI PANOWIE!
W najnowszym katalogu waszych artykułów gospodarstwa domowego (z
lata 1850 r.) zauwa
ż
yłem preparat pod nazw
ą
"Zmora szczurów".
Chciałbym zakupi
ć
jedn
ą
(1) dwu i półkilogramow
ą
puszk
ę
tego
ś
rodka
po cenie katalogowej trzydziestu centów ($0.30). zał
ą
czam opłat
ę
za
przesyłk
ę
. Zamówiony towar prosz
ę
przesła
ć
na adres: Calvin McCann,
Chapelwaite, Preacher's Corners, Cumberland County, Maine.
Z góry dzi
ę
kuj
ę
za załatwienie tej sprawy.
Z wyrazami najgł
ę
bszego szacunku
CALVIN McCANN
19 pa
ź
dziernika 1850 r.
DROGI BONESIE!
Nowy, bardzo niepokoj
ą
cy obrót sprawy.
Hałasy w domu wzmagaj
ą
si
ę
i nabieram coraz gł
ę
bszego przekonania,
ż
e to wcale nie szczury harcuj
ą
w
ś
cianach. Calvin i ja podj
ę
li
ś
my
kolein
ą
, bezowocn
ą
prób
ę
odszukania jakich
ś
kryjówek albo tajemnych
korytarzy. Wyra
ź
nie brakuje nam oczytania w romansach pani Radcliffe!
Cal upiera si
ę
,
ż
e wi
ę
kszo
ść
odgłosów ma swoje
ź
ródło w piwnicy i tam
wła
ś
nie mamy zamiar jutro rozpocz
ąć
poszukiwania. Niepokoi mnie
ś
wiadomo
ść
,
ż
e wła
ś
nie w piwnicy tak niefortunnie znalazła swój
koniec siostra kuzyna Stephena.
Jej portret wisi w galerii na pi
ę
trze. Marcella Bone, je
ś
li
artysta dobrze j
ą
oddał, była pi
ę
knym stworzeniem o melancholijnej
urodzie i z tego co wiem, nie miała m
ęż
a. Czasami my
ś
l
ę
,
ż
e pani
Cloris, ma racj
ę
utrzymuj
ą
c, i
ż
jest to zły dom. Przej
ą
ł zapewne cały
smutek i przygn
ę
bienie swoich dawnych mieszka
ń
ców.
Ale musz
ę
ci szerzej opisa
ć
straszne rewelacje, jakie objawiła mi
pani Cloris, z któr
ą
dzisiaj po raz drugi rozmawiałem. Kobieta owa
jest najbardziej zrównowa
ż
on
ą
osob
ą
w Corners, jak
ą
dotychczas tam
spotkałem, i postanowiłem odszuka
ć
j
ą
po innym, bardzo nieprzyjemnym
spotkaniu, o czym zamierzam Ci opowiedzie
ć
.
Dzisiejszego ranka miano dostarczy
ć
nam drewno na opał. Kiedy
jednak min
ę
ło południe, a drewna jak nie było tak nie było,
postanowiłem osobi
ś
cie uda
ć
si
ę
do miasteczka. Zamierzałem odwiedzi
ć
Thompsona, z którym Calvin umówił si
ę
na dostaw
ę
.
Dzie
ń
był cudny. Panowała ciepła, złota jesie
ń
i kiedy wreszcie
dotarłem na miejsce [Cal został w domu,
ż
eby jeszcze raz przeszuka
ć
bibliotek
ę
stryja Stephena, ale dał mi dokładne wskazówki, jak trafi
ć
do Thompsonów], byłem w tak wy
ś
mienitym i pogodnym nastroju,
ż
e
postanowiłem wybaczy
ć
Thompsonowi jego niesolidarno
ść
.
Obej
ś
cie drwala porastały bujne łany chwastów, a wal
ą
ce si
ę
domostwo wymagało generalnego remontu i farby; na lewo od stodoły, w
zabłoconym chlewie, tarzała si
ę
i chrumkała olbrzymia maciora
przygotowana na listopadowy ubój. Na za
ś
mieconym podwórku mi
ę
dzy
domem a budynkami gospodarczymi jaka
ś
kobieta, ubrana w zniszczon
ą
,
kraciast
ą
sukienk
ę
, karmiła kury, rzucaj
ą
c im ziarno z fartucha.
Kiedy j
ą
pozdrowiłem, odwróciła w moj
ą
stron
ę
blad
ą
, nieciekaw
ą
twarz.
Nagła zmiana wyrazu jej oblicza z całkowitej t
ę
poty i bezmy
ś
lno
ś
ci
do oszalałego strachu była rzecz
ą
nader interesuj
ą
c
ą
. Pomy
ś
lałem
sobie,
ż
e zapewne wzi
ę
ła mnie za samego Stephena, poniewa
ż
uniosła
dło
ń
z rozcapierzonymi palcami w ge
ś
cie odp
ę
dzaj
ą
cym sił
ę
nieczyst
ą
i
wrzasn
ę
ła. Kr
ę
c
ą
ce si
ę
u jej stóp ptactwo z gło
ś
nym krzykiem
spłoszone rozbiegło si
ę
po dziedzi
ń
cu.
Zanim zd
ąż
yłem cokolwiek powiedzie
ć
, z domu wynurzył si
ę
wielki,
klocowaty m
ęż
czyzna odziany tylko w długie kalesony. W jednym r
ę
ku
trzymał strzelb
ę
na wiewiórki, a w drugim kubek. Po zaczerwienionych
oczach i chwiejnym chodzie poznałem,
ż
e mam do czynienia z Thompsonem
Drwalem we własnej osobie.
"Boone!" - rykn
ą
ł. - "Pieprz
ę
ci
ę
!"
Upu
ś
cił kubek i równie
ż
wykonał magiczny znak. "Przyszedłem" -
wyja
ś
niłem na tyle spokojnie, na ile pozwalały okoliczno
ś
ci -
"poniewa
ż
drewno do mnie przyj
ść
nie chciało. Zgodnie z umow
ą
, któr
ą
zawarł pan z moim..."
"Jego te
ż
pieprz
ę
!"
Wtedy po raz pierwszy spostrzegłem,
ż
e pod mask
ą
fanfaronady i
pewno
ś
ci siebie skrywa
ś
miertelny strach. Zacz
ą
łem si
ę
powa
ż
nie
zastanawia
ć
, czy w stanie takiego podniecenia nie u
ż
yje w stosunku do
mnie broni.
"Czy w ge
ś
cie kurtuazji mógłby pan..." - zacz
ą
łem ostro
ż
nie.
"Pieprz
ę
twoj
ą
kurtuazj
ę
!"
"Zatem dobrze" - odparłem z godno
ś
ci
ą
, na jak
ą
mnie było w tamtej
chwili sta
ć
. - "Przyjd
ę
, kiedy pan si
ę
uspokoi i b
ę
dzie w lepszym
nastroju".
Odwróciłem si
ę
na pi
ę
cie i ruszyłem drog
ą
w kierunku osady.
"Nie wracaj!" - wrzasn
ą
ł za mn
ą
. - "Sied
ź
sobie w domu ze swoim
złym! Przekl
ę
ty! Przekl
ę
ty! Przekl
ę
ty!"
Cisn
ą
ł kamieniem, który trafił mnie w rami
ę
. Nie dałem mu tej
satysfakcji i nie odskoczyłem.
Postanowiłem odszuka
ć
pani
ą
Cloris i przynajmniej wyja
ś
ni
ć
zagadk
ę
tak wrogiej postawy Thompsona. Jest wdow
ą
[tak, wiem, i nic nie
kombinuj ze swatami, Bonesie; ona jest o dobrych pi
ę
tna
ś
cie lat ode
mnie starsza, a i ja nigdy ju
ż
na czterdzie
ś
ci nie b
ę
d
ę
wygl
ą
dał] i
mieszka samotnie w uroczym domku usytuowanym nad samym brzegiem
oceanu. Kiedy si
ę
pojawiłem, rozwieszała wła
ś
nie pranie i szczerze
ucieszyła si
ę
z mojej wizyty. Poczułem ogromn
ą
ulg
ę
; to bardzo
irytuj
ą
ce uczucie, kiedy człowieka pi
ę
tnuj
ą
za co
ś
, o czym on sam nie
ma zielonego poj
ę
cia.
"Pan Boone" - powiedziała dygaj
ą
c. - "Je
ś
li pojawił si
ę
pan w
sprawie prania, to musz
ę
z przykro
ś
ci
ą
odmówi
ć
. Reumatyzm tak mi
dokucza,
ż
e z trudem radz
ę
sobie z własnymi brudami".
"Pani Cloris" - odparłem. - "Bardzo chciałbym,
ż
eby to wła
ś
nie
pranie było przyczyn
ą
mojej wizyty. Przyszedłem z pro
ś
b
ą
o pomoc.
Musi mi pani opowiedzie
ć
wszystko, co pani wie o Chapelwaite i Doli
Jeruzalem, oraz wyja
ś
ni
ć
, dlaczego okoliczni mieszka
ń
cy traktuj
ą
mnie
tak wrogo i podejrzliwie".
"Dola Jeruzalem! A wi
ę
c pan ju
ż
o tym wie".
"Wiem" - odparłem. - "W ubiegłym tygodniu odwiedziłem tamto
miejsce z moim przyjacielem".
"Bo
ż
e!"
Pobladła jak mleko i zachwiała si
ę
. Podtrzymałem j
ą
za łokie
ć
.
Oczy wywróciły si
ę
jej białkami do góry i my
ś
lałem,
ż
e zemdleje.
"Pani Cloris, przepraszam, je
ś
li powiedziałem co
ś
..." "Wejd
ź
my do
ś
rodka" - mrukn
ę
ła. - "Powinien pan o wszystkim wiedzie
ć
. Słodki
Jezu, znów nadchodz
ą
złe dni!"
Nie odezwała si
ę
wi
ę
cej ani słowem do czasu, a
ż
w swojej
słonecznej kuchni zaparzyła herbat
ę
. Kiedy stały ju
ż
przed nami
paruj
ą
ce fili
ż
anki, dług
ą
chwil
ę
spogl
ą
dała zamy
ś
lonym wzrokiem na
ocean. Naturalnie i jej, i mój wzrok prawie natychmiast spocz
ą
ł na
stercz
ą
cym wierzchołku Chapelwaite Head, gdzie w wodzie przegl
ą
dał
si
ę
dom. Ogromne wykuszowe okno l
ś
niło w promieniach przesuwaj
ą
cego
si
ę
ku zachodowi sło
ń
ca. Widok był wspaniały, ale w jaki
ś
sposób
dziwnie niepokoj
ą
cy.
Nagle pani Cloris popatrzyła na mnie i powiedziała gwałtownie:
"Panie Boone, musi pan natychmiast opu
ś
ci
ć
Chapelwaite".
Po prostu zd
ę
białem.
"Tu
ż
przed pa
ń
skim przybyciem bardzo wyra
ź
nie wzmogła si
ę
aura
zła. Na tydzie
ń
przed tym, jak postawił pan nog
ę
w tym przekl
ę
tym
miejscu, pojawiły si
ę
omeny i złowieszcze znaki. Halo wokół ksi
ęż
yca;
olbrzymie ilo
ś
ci lelków na cmentarzu; narodziny wyrodka. Pan musi
tamto miejsce opu
ś
ci
ć
!"
Kiedy ju
ż
odzyskałem mow
ę
, odezwałem si
ę
najłagodniej jak potrafiłem:
"Pani Cloris, to wszystko sny. Kto jak kto, ale pani musi o tym
wiedzie
ć
".
"Czy to sen,
ż
e Barbara Brown urodziła dziecko bez oczu? Albo
ż
e
Clifton Brockett natkn
ą
ł si
ę
w lesie za Chapelwaite, gdzie wszystko
wi
ę
dnie i traci barwy, na trop
ś
ladów mierz
ą
cych półtora metra ka
ż
dy?
Odwiedził pan przecie
ż
Dol
ę
Jeruzalem. Czy przyzna pan z r
ę
k
ą
na
sercu,
ż
e nic tam nie
ż
yje?
Znów nie byłem w stanie wykrztusi
ć
słowa; ci
ą
gle miałem
ż
ywo w
pami
ę
ci tamten odra
ż
aj
ą
cy ko
ś
ciół.
Pani Cloris zło
ż
yła swoje zdeformowane dłonie; zupełnie jakby
chciała uspokoi
ć
skołatane nerwy.
"Słyszałam o tym tylko od swojej matki, która z kolei usłyszała to
od swojej. Czy zna pan histori
ę
rodziny Boone'ów zamieszkuj
ą
cej
Chapelwaite?"
"Bardzo ogólnie" - odparłem. - "Od lat osiemdziesi
ą
tych
osiemnastego wieku dom nale
ż
ał do rodziny z linii Phillipa Boone'a,
jego brat, Robert, mój dziadek, przeniósł si
ę
do Massachusetts po
wielkiej kłótni na temat skradzionych dokumentów. O rodzinie Phillipa
wiem niewiele poza tym,
ż
e prze
ś
ladowało j
ą
pasmo nieszcz
ęść
ci
ą
gn
ą
ce
si
ę
z ojca na syna i na wnuki; Marcella zgin
ę
ła w tragicznym wypadku,
Stephen równie
ż
umarł nagł
ą
ś
mierci
ą
.
Ż
yczeniem mego kuzyna było,
ż
ebym zamieszkał w Chapelwaite, by dom ten pozostał w r
ę
kach naszej
rodziny i
ż
eby dawne wa
ś
nie pu
ś
ci
ć
w niepami
ęć
".
"Nigdy do tego nie dojdzie" - szepn
ę
ła. - "Czy wie pan co
ś
o
przyczynie tamtej kłótni?"
"Roberta Boone'a przyłapano na przetrz
ą
saniu biurka brata".
"Phillip Boone był szalony" - odparła. - "Paktował z siłami
piekielnymi. Przedmiotem, który Robert Boone chciał zabra
ć
, była
blu
ź
niercza Biblia napisana w staro
ż
ytnych j
ę
zykach: po łacinie, w
druidzkim i w kilku innych. Piekielna ksi
ę
ga".
"De Vermis Mysteriis".
Pani Cloris cofn
ę
ła si
ę
, jakby kto
ś
uderzył j
ą
prosto mi
ę
dzy oczy.
"Wie pan o tym?"
"Widziałem t
ę
ksi
ę
g
ę
... dotykałem jej..."
Znów sprawiała takie wra
ż
enie, jakby miała za chwil
ę
zemdle
ć
.
Zakryła dłoni
ą
usta tłumi
ą
c krzyk.
"Tak, w Doli Jeruzalem" - ci
ą
gn
ą
łem. - "Le
ż
ała na pulpicie w
tamtejszym straszliwym, zbezczeszczonym ko
ś
ciele".
"A wi
ę
c ci
ą
gle jest; ci
ą
gle tam jest". - Zachwiała si
ę
na krze
ś
le.
- "A ju
ż
s
ą
dziłam,
ż
e Bóg w Swojej m
ą
dro
ś
ci cisn
ą
ł j
ą
w otchłanie
piekielne".
"Jaki był zwi
ą
zek Phillipa Boone'a z Dol
ą
Jeruzalem?"
"Zwi
ą
zek krwi" - odparła pos
ę
pnie. - "Nosił Znak Bestii, cho
ć
stroił si
ę
w szaty Baranka. Noc
ą
trzydziestego pierwszego
pa
ź
dziernika tysi
ą
c siedemset osiemdziesi
ą
tego dziewi
ą
tego roku
Phillip Boone znikn
ą
ł... a wraz z nim wszyscy mieszka
ń
cy tego
przekl
ę
tego miasta".
Powinna była mi powiedzie
ć
wi
ę
cej; najwyra
ź
niej jeszcze co
ś
wiedziała. Ale zacz
ę
ła błaga
ć
,
ż
ebym ju
ż
sobie poszedł, a jako powód
podała,
ż
e "krew wzywa krew", i mruczała pod nosem o "tych, którzy
patrz
ą
, i o tych, którzy stoj
ą
na stra
ż
y". Zapadał z wolna zmierzch,
a pani Cloris była coraz bardziej niespokojna, wi
ę
c
ż
eby j
ą
sobie
zjedna
ć
, obiecałem,
ż
e wszystkie jej słowa wezm
ę
pod gł
ę
bok
ą
rozwag
ę
.
Kiedy wracałem do domu w szybko zapadaj
ą
cym zmierzchu, opu
ś
cił
mnie cały dobry nastrój. Pod czaszk
ą
tłukło mi si
ę
wiele pyta
ń
. Cal
przywitał mnie wiadomo
ś
ci
ą
,
ż
e hałasy w
ś
cianach przybrały na sile...
co mog
ę
w tej chwili potwierdzi
ć
. Próbuj
ę
sobie wmawia
ć
;
ż
e to tylko
szczury, ale cały czas mam przed oczyma twarz pani Cloris.
Nad morzem wzeszedł ksi
ęż
yc, opasły, pełny, w kolorze krwi,
zalewaj
ą
c ocean niezdrowym blaskiem. Ponownie wracam my
ś
l
ą
do
ko
ś
cioła i...
Ale Ty tego nie zrozumiesz, Bonesie. To zbyt szalone. Chyba musz
ę
i
ść
spa
ć
. Cały czas jestem my
ś
lami z Tob
ą
.
Wyrazy szacunku
CHARLES
(Poni
ż
szy zapis pochodzi z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
20-10-1850 r.
Pozwoliłem sobie dzi
ś
rano sforsowa
ć
zamek spinaj
ą
cy stronice
ksi
ę
gi; zrobiłem to przed powrotem pana Boone'a. Cały trud na nic;
ksi
ę
ga napisana jest szyfrem. Podejrzewam,
ż
e prostym. Zapewne
uporałbym si
ę
z nim równie łatwo jak z zamykaj
ą
cym ksi
ę
g
ę
zamkiem.
Diariusz. Jestem przekonany,
ż
e napisany został r
ę
k
ą
pana Boone'a.
Jak
ąż
inn
ą
ksi
ąż
k
ę
trzymałby na najciemniejszej półce w bibliotece i
na dodatek zamykałby j
ą
na specjalny zamek? Sprawia wra
ż
enie starej,
ale kto to wie. Pó
ź
niej napisz
ę
wi
ę
cej, je
ś
li czas pozwoli; pan Boone
koniecznie uparł si
ę
zbada
ć
piwnice.
Obawiam si
ę
,
ż
e przera
ż
aj
ą
ce wydarzenia, które maj
ą
tutaj miejsce,
mog
ą
fatalnie wpłyn
ąć
na jego zdrowie. Musz
ę
koniecznie wyperswadowa
ć
mu t
ę
wypraw
ę
...
Ale wła
ś
nie wraca.
20 pa
ź
dziernika 1850 r.
BONESIE!
Nie mog
ę
pisa
ć
Nie mog
ę
[sic] jeszcze o tym pisa
ć
Ja Ja Ja
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
20-10-1850 r.
Tak jak si
ę
obawiałem, zapadł ci
ęż
ko na zdrowiu...
Ojcze nasz, który
ś
jest w niebie!
Nie jestem w stanie o tym my
ś
le
ć
; ale mam to wypalone na dnie
mojej duszy... ow
ą
zgroz
ę
z piwnicy...!
Jestem teraz sam. Na zegarze wybiło wpół do dziewi
ą
tej, dom
pogr
ąż
ony w ciszy, ale...
Znalazłem go nieprzytomnego przy stole, który słu
ż
y mu do pisania.
Teraz
ś
pi. Jak
ż
e szlachetnie i z jak
ą
godno
ś
ci
ą
zachował si
ę
tam,
kiedy przez kilka chwil stałem wstrz
ąś
ni
ę
ty i jak sparali
ż
owany!
Skór
ę
ma woskowej barwy i chłodn
ą
; dzi
ę
ki Bogu, gor
ą
czka min
ę
ła.
Nie wa
żę
si
ę
zabra
ć
go do miasteczka ani zostawi
ć
go tu samego i
pój
ść
osobi
ś
cie. Ale gdybym nawet zdecydował si
ę
tam wybra
ć
, któ
ż
przyjdzie ze mn
ą
,
ż
eby mu pomóc? Któ
ż
przyjdzie do tego przekl
ę
tego
domu?
Och, piwnica. To stwory z piwnicy nawiedzaj
ą
nasze
ś
ciany!
22 pa
ź
dziernika 1850 r
DROGI BONESIE!
To znowu ja, cho
ć
po trzydziestu sze
ś
ciu godzinach stanu
nie
ś
wiadomo
ś
ci jestem przera
ź
liwie słaby. Znowu ja... brzmi to jak
ponury, gorzki
ż
art. Nigdy ju
ż
nie b
ę
d
ę
sob
ą
. Nigdy. Stan
ą
łem oko w
oko z szale
ń
stwem i zgroz
ą
stokro
ć
przekraczaj
ą
c
ą
mo
ż
liwo
ść
opisania
jej przez człowieka. A to jeszcze wcale nie koniec.
S
ą
dz
ę
,
ż
e gdyby nie Cal, nadszedłby mój kres. Cal jest jedyn
ą
wysp
ą
normalno
ś
ci na tym morzu szale
ń
stwa.
O wszystkim ci teraz opowiem.
Zaopatrzyli
ś
my si
ę
w
ś
wiece, które miały nam słu
ż
y
ć
podczas
przeszukiwania piwnicy. Dawały silne
ś
wiatło, zupełnie wystarczaj
ą
ce
do naszych celów - diablo wystarczaj
ą
ce. Calvin wszelkimi sposobami
starał si
ę
wyperswadowa
ć
mi t
ę
wypraw
ę
, powoływał si
ę
na moj
ą
długotrwał
ą
chorob
ę
, któr
ą
niedawno przeszedłem, utrzymywał,
ż
e
wystarczy, je
ś
li powykładamy mocne trutki na szczury.
Ja jednak stanowczo nalegałem, wi
ę
c i Calvin w ko
ń
cu musiał ulec.
Westchn
ą
ł ci
ęż
ko i o
ś
wiadczył:
"Skoro pan musi, panie Boone, chod
ź
my".
Do piwnicy prowadz
ą
drzwi zapadowe umieszczone w podłodze w kuchni
[Cal zapewnia mnie,
ż
e teraz, po tym wszystkim, co tam zobaczyli
ś
my,
zabił je na głucho deskami]. Unie
ś
li
ś
my je z najwy
ż
szym trudem.
Z ciemno
ś
ci uderzył w nas okropny smród niewiele ró
ż
ni
ą
cy si
ę
od
tego, który przenikał opuszczone miasteczko nad Royal River.
Ś
wiatło
bij
ą
ce z mojej
ś
wiecy padło na strome schody nikn
ą
ce w mroku. Były w
fatalnym stanie - w jednym miejscu brakowało im nawet stopnia i
zamiast niego ziała czarna dziura... natychmiast zrozumiałem, w jaki
sposób zgin
ę
ła nieszcz
ę
sna Marcella.
"Prosz
ę
bardzo uwa
ż
a
ć
, panie Boone" - ostrzegł Cal. Odparłem,
ż
e
cały czas uwa
ż
am, i ruszyli
ś
my na dół.
Na dole było klepisko i zupełnie suche
ś
ciany z granitu. Miejsce
nie sprawiało wra
ż
enia raju dla szczurów; nie było tam nic, z czego
mogłyby budowa
ć
gniazda,
ż
adnych starych pudeł, połamanych mebli,
stert papieru i tym podobnych rzeczy. Unie
ś
li
ś
my
ś
wiece wysoko nad
głowy, uzyskuj
ą
c niewielki kr
ą
g
ś
wiatła, dzi
ę
ki któremu mogli
ś
my w
miar
ę
swobodnie si
ę
rozgl
ą
da
ć
. Klepisko stopniowo opadało.
Najwyra
ź
niej znajdowało si
ę
pod głównym salonem i jadalni
ą
- to
znaczy po stronie zachodniej. Tam te
ż
ruszyli
ś
my. Panowała głucha
cisza. Zaduch stawał si
ę
coraz silniejszy i zdawało si
ę
,
ż
e mrok
napiera na nas niczym pos
ę
pna wełna; zupełnie, jakby ciemno
ść
była
zazdrosna o
ś
wiatło, które chwilowo, po wielu latach, przej
ę
ło władz
ę
nad jej dziedzin
ą
.
Na samym ko
ń
cu granitowe
ś
ciany ust
ą
piły, a w ich miejsce pojawiło
si
ę
gładkie, matowe, czarne jak smoła drewno. Tam te
ż
ko
ń
czyła si
ę
piwnica, bo główna komora przechodziła w rodzaj niszy.
Ż
eby dosta
ć
si
ę
do tej wn
ę
ki, nale
ż
ało skr
ę
ci
ć
.
Bez wahania ruszyli
ś
my w tamt
ą
stron
ę
.
Pojawiło si
ę
przed nami straszliwe widmo przeszło
ś
ci. Po
ś
rodku
niszy stało samotne krzesło, a nad nim zwieszał si
ę
, przywi
ą
zany do
wbitego w belk
ę
podporow
ą
haka, przegniły konopny sznur zako
ń
czony
p
ę
tl
ą
.
"A wi
ę
c tutaj si
ę
powiesił" - mrukn
ą
ł Cal. - "Bo
ż
e!"
"Tak... a u stóp schodów le
ż
ały zwłoki jego córki".
Cal zacz
ą
ł co
ś
mówi
ć
; i nagle jego wzrok przeniósł si
ę
na jaki
ś
punkt za moimi plecami. Wtedy zacz
ą
ł krzycze
ć
.
Bones, sam nie wiem, jak opisa
ć
Ci widok, który ujrzałem. Jak mam
opisa
ć
przera
ż
aj
ą
cych mieszka
ń
ców, którzy gnie
ź
dzili si
ę
w naszych
murach?
Przeciwległa
ś
ciana odchyliła si
ę
i zamajaczyła w ciemno
ś
ciach,
skierowała w nasz
ą
stron
ę
twarz - twarz o oczach czarnych jak sam
Styks. Bezz
ę
bne usta wykrzywiał przera
ż
aj
ą
cy u
ś
miech; wyci
ą
gn
ę
ła si
ę
do nas
ż
ółta przegniła r
ę
ka. Stwór zakwilił obrzydliwie i niepewnie
post
ą
pił krok w nasz
ą
stron
ę
.
Ś
wiatło mojej latarni padło na...
Na jego szyi ujrzałem sin
ą
pr
ę
g
ę
zostawion
ą
przez sznur! Za
potworem dostrzegli
ś
my jaki
ś
ruch. Popatrzyłem w tamt
ą
stron
ę
i
zobaczyłem co
ś
, o czym b
ę
d
ę
ś
nił a
ż
do dnia, w którym w ogóle
przestan
ę
o czymkolwiek
ś
ni
ć
- zobaczyłem dziewczyn
ę
o bladej,
gnij
ą
cej, wyszczerzonej w trupim u
ś
miechu twarzy. Jej głowa zwieszała
si
ę
pod przyprawiaj
ą
cym o obł
ę
d k
ą
tem.
Chcieli nas; wiem o tym. Wiem równie
ż
,
ż
e gdybym nie cisn
ą
ł w
stwora latarni
ą
, a nast
ę
pnie stoj
ą
cym pod p
ę
tl
ą
krzesłem, maszkary
zaci
ą
gn
ę
łyby nas w mrok,
ż
eby
ś
my stali si
ę
tacy sami jak one.
Wszystko, co było dalej, spowija lito
ś
ciwy, nieprzenikniony mrok.
Na mój umysł spadła kurtyna. Ockn
ą
łem si
ę
, jak powiedziałem, w swoim
pokoju, a obok stał Cal.
Gdybym mógł, w samej tylko pid
ż
amie i kapciach uciekłbym z tego
przera
ż
aj
ą
cego domostwa. Ale nie mog
ę
. Stałem si
ę
pionkiem w jakim
ś
wi
ę
kszym, mrocznym dramacie. Nie pytaj mnie, sk
ą
d o tym wiem... po
prostu wiem. Pani Cloris miała racj
ę
, kiedy wspomniała o krwi, która
wzywa krew; jak
ż
e
ż
bliska była prawdy mówi
ą
c o tych, którzy patrz
ą
, i
o tych, którzy stoj
ą
na stra
ż
y. Obawiam si
ę
,
ż
e rozbudziłem Sił
ę
, co
drzemała od półwiecza w miasteczku Dola Jeruzalem; Sił
ę
, która
u
ś
mierciła moich przodków, bior
ą
c ich w bezbo
ż
n
ą
niewol
ę
jako
nosferatu - Nie umarłych. Ale jakkolwiek dostrzegam tylko ułamek
cało
ś
ci, Bonesie, obawiam si
ę
czego
ś
o wiele gorszego. Gdybym
wiedział... gdybym tylko wiedział!
CHARLES
Postscriptum. Naturalnie, na razie pisz
ę
to wszystko do szuflady;
Preacher's Corners izoluje si
ę
od nas. Nie odwa
ż
yłbym si
ę
uda
ć
ze
swoim pi
ę
tnem na poczt
ę
, a Calvin nie zostawi mnie tu samego.
Niemniej, je
ś
li dobry Bóg dopu
ś
ci, w ten czy w inny sposób, list ten
do Ciebie dotrze.
C.
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
23-10-1850 r.
Z dnia na dzie
ń
nabiera sił; zamienili
ś
my kilka słów o widziadle w
piwnicy; zgodzili
ś
my si
ę
,
ż
e nie była to ani halucynacja, ani skutek
działania ektoplazmy, lecz najprawdziwsza w
ś
wiecie rzeczywisto
ść
.
Czy pan Boone, podobnie jak ja, uwa
ż
a,
ż
e odeszli? By
ć
mo
ż
e. Hałasy
si
ę
uspokoiły, ale w powietrzu ci
ą
gle wisi co
ś
złowieszczego, jakby
dom spowijał mroczny całun. Odnosz
ę
wra
ż
enie,
ż
e czekamy w złudnym
Oku jakiego
ś
dziwacznego Cyklonu...
W sypialni na pi
ę
trze, w dolnej szufladzie w szafie z
ż
aluzjowym
zamkni
ę
ciem, znalazłem paczk
ę
papierów. Korespondencja plus
pokwitowania rachunków wyra
ź
nie wskazuj
ą
,
ż
e pokój ten nale
ż
ał ongi
ś
do Roberta Boone'a. Ale najciekawszych jest kilka notatek zrobionych
na odwrocie reklamy m
ę
skich czapek z bobrowego futra. Na górze
napisane jest du
ż
ymi literami:
Błogosławieni ubodzy
Poni
ż
ej widnieje pozorny nonsens:
bko dohłewmehis bsday
ehng osrari snaudodzd
Jestem pewien,
ż
e trafiłem na klucz do szyfru, jakim napisano ow
ą
zamykan
ą
na zamek ksi
ę
g
ę
. Z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
jest to prymitywny szyfr
stosowany podczas wojny o niepodległo
ść
, znany pod nazw
ą
"sztachety w
płocie". Kiedy opu
ś
ci si
ę
co drugie "zero.", otrzymamy:
boołweibdy
łgsainuoz
Nale
ż
y czyta
ć
to z góry na dół, a nie wzdłu
ż
, i w sumie daje to
pocz
ą
tkowy cytat z "Błogosławie
ń
stw" *.
Zanim o
ś
miel
ę
si
ę
pokaza
ć
to panu Boone'owi, musz
ę
najpierw
osobi
ś
cie dowiedzie
ć
si
ę
, o czym ta ksi
ę
ga traktuje...
24 pa
ź
dziernika 1850 r.
DROGI BONESIE!
Zdumiewaj
ą
ce zjawisko - Cal, zawsze tak małomówny, je
ś
li nie jest
pewien swojego [rzadki i pochwały godny rys ludzkiego charakteru],
odnalazł diariusz mojego dziadka, Roberta. Dokument został napisany
szyfrem, który Cal samodzielnie złamał. Skromnie stwierdził,
ż
e na
pomysł rozwi
ą
zania wpadł przez czysty przypadek, ale podejrzewam,
ż
e
krył si
ę
za tym upór i ogrom wło
ż
onej pracy.
Tak czy siak, jak
ż
e
ż
ponure
ś
wiatło rzuca ten dokument na kryj
ą
ce
si
ę
tutaj tajemnice!
Wst
ę
pny zapis pochodzi z pierwszego czerwca tysi
ą
c siedemset
osiemdziesi
ą
tego dziewi
ą
tego roku, a ostatni z dwudziestego siódmego
pa
ź
dziernika tego
ż
roku... czyli cztery dni przed owym dramatycznym
znikni
ę
ciem, o którym wspominała pani Cloris. Diariusz opowiada o
pogł
ę
biaj
ą
cej si
ę
obsesji - mało, o szale
ń
stwie - i w odra
ż
aj
ą
cy
sposób wyja
ś
nia zwi
ą
zek mi
ę
dzy moim ciotecznym dziadkiem Phillipem,
miasteczkiem Dola Jeruzalem a ksi
ę
g
ą
, która spoczywa w
zbezczeszczonym ko
ś
ciele.
Samo miasteczko, wedle relacji Roberta Boone'a, powstało wcze
ś
niej
ni
ż
Chapelwaite (zbudowane w tysi
ą
c siedemset osiemdziesi
ą
tym drugim
roku) i Preacher's Corners (powstałe w tysi
ą
c siedemset czterdziestym
pierwszym i nosz
ą
ce pierwotnie nazw
ę
Preacher's Rest*). Zało
ż
yła je w
roku tysi
ą
c siedemset dziesi
ą
tym grupa purytan, którzy odł
ą
czyli si
ę
od swego macierzystego ko
ś
cioła. Przewodził im surowy fanatyk
religijny James Boone. Jak
ż
e
ż
mnie to zaskoczyło! Jego koligacje z
moj
ą
rodzin
ą
nie mog
ą
budzi
ć
najmniejszych w
ą
tpliwo
ś
ci. Pani Cloris,
w swojej zabobonnej wierze, miała racj
ę
twierdz
ą
c,
ż
e w tej kwestii
rodzinna krew ma znaczenie kluczowe. Ze zgroz
ą
przypominam sobie
teraz jej odpowied
ź
na moje pytanie o Phillipa i jego zwi
ą
zek z Dol
ą
Jeruzalem. Odparła: "zwi
ą
zek krwi", i obawiam si
ę
,
ż
e o to w tym
wszystkim chodzi.
Miasteczko rozbudowywało si
ę
w cieniu ko
ś
cioła, w którym Boone
głosił kazania... i sprawował władz
ę
. Mój dziadek daje równie
ż
do
zrozumienia,
ż
e James Boone utrzymywał intymne zwi
ą
zki z ogromn
ą
liczb
ą
kobiet z miasteczka, zapewniwszy je,
ż
e taka jest wola Boga. W
rezultacie osada stała si
ę
anomali
ą
, jaka mogła zaistnie
ć
wył
ą
cznie w
takich wyizolowanych warunkach i w dziwacznych czasach, kiedy wiara w
czarownice i wiara w niepokalane pocz
ę
cie szły ze sob
ą
w parze -
wypaczone, zdegenerowane, przesi
ą
kni
ę
te religijn
ą
mani
ą
miasteczko
rz
ą
dzone przez na wpół oszalałego kaznodziej
ę
, którego doktryna
opierała si
ę
na dwóch ksi
ę
gach: na Biblii i na złowieszczym dziele
Gaudge'a Mieszkanie szatana; społeczno
ść
, gdzie na porz
ą
dku dziennym
był rytuał egzorcyzmów; społeczno
ść
szalona i kazirodcza, pełna
fizycznych defektów zawsze temu grzechowi towarzysz
ą
cych. Podejrzewam
[wierz
ę
,
ż
e Robert Boone był tego samego zdania],
ż
e jeden z synów z
nieprawego ło
ż
a Boone'a opu
ś
cił Dol
ę
Jeruzalem [albo został z niej
wygnany],
ż
eby szuka
ć
szcz
ęś
cia na południu - i w ten sposób
zapocz
ą
tkował nasz
ą
lini
ę
rodow
ą
. Dobrze wiem na podstawie rodzinnych
przekazów,
ż
e gał
ąź
naszej rodziny wzi
ę
ła pocz
ą
tek w tej cz
ęś
ci stanu
Massachusetts, która pó
ź
niej si
ę
oderwała i utworzyła odr
ę
bny stan
Maine. Mój pradziadek, Kenneth Boone, zbił maj
ą
tek na kwitn
ą
cym w
tamtych czasach handlu futrami. To za jego pieni
ą
dze, pomno
ż
one
dzi
ę
ki pó
ź
niejszym rozumnym inwestycjom w wiele lat po jego
ś
mierci w
roku tysi
ą
c siedemset sze
ść
dziesi
ą
tym trzecim, zbudowano ten rodowy
dom. Chapelwaite wznie
ś
li jego synowie, Phillip i Robert. "Krew wzywa
krew", o
ś
wiadczyła pani Cloris. A mo
ż
e Kenneth, rodzony syn Jamesa
Boone'a, uciekł od szale
ń
stwa swego ojca i jego miasteczka,
ż
eby mie
ć
synów i zbudowa
ć
dom Boone'ów niecałe trzy kilometry od miejsca, w
którym wzi
ą
ł pocz
ą
tek ród Boone'ów? Je
ś
li tak, czy
ż
nie wydaje si
ę
słuszne przypuszczenie,
ż
e naszym losem kierowała jaka
ś
pot
ęż
na i
niewidzialna Dło
ń
?
Zgodnie z diariuszem Roberta, James Boone w roku tysi
ą
c siedemset
osiemdziesi
ą
tym dziewi
ą
tym był ju
ż
bardzo leciwy - i tak rzeczywi
ś
cie
musiało by
ć
. Je
ś
li to prawda,
ż
e zało
ż
ył miasto w wieku dwudziestu
pi
ę
ciu lat, musiał sobie liczy
ć
sto cztery lata - niesamowity wiek.
Zacytuj
ę
Ci teraz fragment z diariusza Roberta Boone'a.
4 sierpnia 1789
Dzisiaj po raz pierwszy spotkałem tego Człowieka, z którym mój
Brat tak chorobliwie si
ę
zwi
ą
zał; musz
ę
przyzna
ć
,
ż
e ten Boone
posiada dziwny Magnetyzm, który trwo
ż
y mnie Wielce. Jest naprawd
ę
Wiekowy, z biał
ą
brod
ą
i w czarnej Sutannie, która wydała mi si
ę
w
jaki
ś
sposób odstr
ę
czaj
ą
ca. Bardziej konfunduj
ą
cy był Fakt,
ż
e
obsiadły go Kobiety, niczym jakiego
ś
Sultana otoczonego przez swój
Narem; a P. zapewnia mnie, nie on jest jeszcze aktywny, jakkolwiek to
starzec co najmniej Osiemdziesi
ę
cioletni... Sam
ą
Wiosk
ę
odwiedziłem
dotychczas tylko raz i nie chc
ę
tam pojawi
ć
si
ę
wi
ę
cej; na Ulicach
panuje głucha cisza, a wszystko przenika Strach, który Starzec sieje
z Ambony. Odnosiłem wra
ż
enie,
ż
e wszystkie Twarze s
ą
tam takie same i
wydawało mi si
ę
,
ż
e ilekro
ć
si
ę
obejrz
ę
, ujrz
ę
Oblicze Starca...
wszystkie s
ą
takie bez wyrazu; wyprane z Blasku i Emocji, jakby co
ś
wyssało z nich cał
ą
Ż
ywotno
ść
: Widziałem Dzieci bez Oczu i bez Nosów,
Kobiety, które bez Powodu łkały, mamrotały, wskazywały Niebo i
przeinaczały słowa Pisma
Ś
wi
ę
tego,
ż
eby rozmawia
ć
z Demonami...
P.
ż
yczył sobie, abym pozostał na Nabo
ż
e
ń
stwie, ale my
ś
l o tym
złowieszczym Starcu na Ambonie i Słuchaczach składaj
ą
cych si
ę
ze
skrzy
ż
owanych ze sob
ą
Mieszka
ń
ców Miasteczka, wzbudziła we mnie
odraz
ę
i Wymówiłem si
ę
pod byle Powodem...
Zapiski, zarówno poprzedzaj
ą
ce ten ust
ę
p, jak i nast
ę
pne,
opowiadaj
ą
o rosn
ą
cej fascynacji Phillipa osobowo
ś
ci
ą
Jamesa Boone'a.
Pierwszego wrze
ś
nia tysi
ą
c siedemset osiemdziesi
ą
tego dziewi
ą
tego
roku Phillip ochrzcił si
ę
w jego ko
ś
ciele i został przyj
ę
ty w poczet
wiernych. Jego brat mówi: Przejmowała mnie Zgroza i Przera
ż
enie - mój
Brat zmieniał si
ę
w oczach - wydawało si
ę
zgoła,
ż
e zaczyna by
ć
podobny do tamtego nikczemnego Człowieka.
Pierwsza wzmianka o ksi
ę
dze pochodzi z dwudziestego trzeciego
lipca. Diariusz Roberta kwituje to krótko: P., moim zdaniem,
dzisiejszego wieczora wrócił z mniejszej Wioski z Obliczem raczej
dzikim. Nie odezwał si
ę
słowem a
ż
do chwili, kiedy szedł Spa
ć
.
O
ś
wiadczył wtedy,
ż
e Boone dopytywał si
ę
o Ksi
ę
g
ę
zatytułowan
ą
"Tajemnica Glisty".
Ż
eby zadowoli
ć
P., obiecałem mu,
ż
e napisz
ę
do
firmy Johns & Goodfellow i zapytam o t
ę
ksi
ąż
k
ę
; P. a
ż
si
ę
płaszczył
z Wdzi
ę
czno
ś
ci.
W notatce z dwunastego sierpnia Robert napisał: Otrzymałem dwa
listy na Poczcie dzisiaj... jeden z firmy Johns & Goodfellow w
Bostonie. Przysłali Notk
ę
o Ksi
ę
dze, któr
ą
P. si
ę
Interesuje. W Kraju
tym istnieje tylko pi
ęć
Egzemplarzy. List raczej chłodny; rzecz.
zastanawiaj
ą
ca. Przecie
ż
Henry'ego Goodfellowa znam od Lat.
13 sierpnia:
P. jak szaleniec podniecony listem Goodfellowa; nie chce
powiedzie
ć
dlaczego. Wyznał tylko,
ż
e Boone a
ż
si
ę
pali,
ż
eby zdoby
ć
Egzemplarz. Nawet nie staram si
ę
zgł
ę
bia
ć
powodów tego niebywałego
zainteresowania, poniewa
ż
Tytuł wydaje si
ę
wskazywa
ć
na nieszkodliwy
Traktat naukowy z dziedziny ogrodnictwa...
Niepokoj
ę
si
ę
o Phillipa; z Dnia na Dzie
ń
staje si
ę
dziwniejszy.
Pragn
ę
,
ż
eby nie wracał do Chapelwaite. Lato jest upalne, duszne,
pełne Omenów.
W diariuszu Roberta istniej
ą
jeszcze tylko dwie wzmianki o
odra
ż
aj
ą
cej ksi
ę
dze [chyba do ko
ń
ca nie poj
ą
ł jej znaczenia]. Oto
fragment notatki z czwartego wrze
ś
nia:
Napisałem do Goodfellowa list z pro
ś
b
ą
,
ż
eby w imieniu P. zaj
ą
ł
si
ę
Kupnem tej ksi
ąż
ki, aczkolwiek Rozs
ą
dek zakazywał mi To czyni
ć
.
A1e dlaczego miałbym niby tego nie zrobi
ć
? Przecie
ż
nie kupował za
kradzione Pieni
ą
dze. Phillip Obiecał mi,
ż
e da sobie spokój z tym
obrzydliwym Baptyzmem... ale ci
ą
gle jest taki Podekscytowany;
zupełnie jakby miał Gor
ą
czk
ę
; nie wierz
ę
mu. Jestem kompletnie zbity
z Pantałyku...
I druga notatka, z szesnastego wrze
ś
nia:
Dzisiaj nadeszła Ksi
ąż
ka, a wraz z ni
ą
list od Goodfellowa,
ż
e nie
ż
yczy sobie robi
ć
ze mn
ą
wi
ę
cej Interesów... P. był podniecony ponad
wszelk
ą
Miar
ę
- wr
ę
cz wyrwał mi Ksi
ę
g
ę
z R
ą
k. Napisana w niepoprawnej
łacinie i Pismem Runicznym, o którym nic nie wiem. Wolumin ten zdawał
si
ę
zgoła wydziela
ć
przy Dotyku ciepło i wibrował w moim R
ę
ku, jakby
posiadał jak
ąś
obł
ę
dn
ą
Moc... Przypomniałem P. o Obietnicy,
ż
e b
ę
dzie
trzymał si
ę
od tego wszystkiego z daleka, a1e on tylko wybuchn
ą
ł
odra
ż
aj
ą
cym
ś
miechem, prawie jak Szaleniec, wymachiwał mi Ksi
ę
g
ą
przed Twarz
ą
i krzyczał w kółko: "Mamy! Mamy! Glista! Sekret
Glisty!"
Teraz wyszedł, podejrzewam,
ż
e udał si
ę
do swego szalonego
Benefaktora i Dzisiaj ju
ż
go nie zobacz
ę
...
O ksi
ę
dze nic ju
ż
wi
ę
cej nie ma, ale wyci
ą
gn
ą
łem pewne wnioski,
które wydaj
ą
si
ę
bardzo prawdopodobne. Po pierwsze, ksi
ę
ga ta,
zgodnie z tym, co powiedziała pani Cloris, stała si
ę
powodem
rozstania Roberta i Phillipa; po drugie, ksi
ę
ga stanowi kopalni
ę
bezbo
ż
nych inkantacji, zapewne pochodzenia druidzkiego [Rzymianie,
którzy podbili Brytani
ę
, w imi
ę
nauki zachowali w przekazach wiele
krwawych rytuałów druidów i dlatego niektóre z tych piekielnych ksi
ą
g
znajduj
ą
si
ę
po
ś
ród zakazanej,
ś
wiatowej literatury]; po trzecie,
Boone i Phillip zamierzali wykorzysta
ć
ksi
ę
g
ę
do swoich celów.
Zapewne w jaki
ś
pokr
ę
tny sposób ich intencje były dobre, cho
ć
ja
osobi
ś
cie w to nie wierz
ę
. Jestem
ś
wi
ę
cie przekonany,
ż
e ju
ż
wcze
ś
niej zwi
ą
zali si
ę
z jakimi
ś
bezimiennymi siłami egzystuj
ą
cymi
poza naszym Wszech
ś
wiatem... z siłami egzystuj
ą
cymi poza naszym
Czasem. Ostatnie ust
ę
py diariusza Roberta Boone'a rzucaj
ą
pos
ę
pne
ś
wiatło na dwóch moich przodków i potwierdzaj
ą
moje spekulacje.
Pozwalam sobie jeszcze raz odda
ć
głos Robertowi:
26 pa
ź
dziernika 1789
Okropne Plotki w Preacher
ś
Corners; Frawley, nasz Kowal, chwycił
mnie za Rami
ę
i zapytał: "W co wdali si
ę
twój Brat i ten
Antychryst?" Goody Randall zaklina si
ę
,
ż
e były Znaki na Niebie
wieszcz
ą
ce wielkie Nieszcz
ęś
cia. Urodziła si
ę
Krowa z dwoma Głowami.
Je
ś
li idzie o Mnie, najwi
ę
kszym moim strapieniem jest Szale
ń
stwo
mego Brata. W ci
ą
gu Jednej Nocy posiwiał, Oczy ma nabiegłe krwi
ą
a ze
Ź
renic odeszły wszelkie przebłyski Zdrowego Rozs
ą
dku.
Ś
mieje si
ę
do
siebie i mamrocze pod nosem Co
ś
, co jest Zrozumiale wył
ą
cznie dIa
niego. Je
ś
li nie przebywa w Doli Jeruzalem, cały czas sp
ę
dza w naszej
Piwnicy.
Nad Domem i na Trawnikach pojawiaj
ą
si
ę
roje Lelków Kozodojów; ich
Piski mieszaj
ą
si
ę
z Mgł
ą
napływaj
ą
c
ą
znad Morza, a nieziemski Wrzask
wyklucza wszelk
ą
my
ś
l o gnie.
27 pa
ź
dziernika 1789
Dzi
ś
Wieczorem, kiedy P. wybrał si
ę
do Doli Jeruzalem, poszedłem za
nim. Trzymałem si
ę
w bezpiecznej Odległo
ś
ci,
ż
eby unikn
ąć
Wykrycia.
Stada Przekl
ę
tych Lelków kr
ąż
yły w Lesie, wypełniaj
ą
c wszystko
przera
ź
liwym, monotonnym zawodzeniem. Nie odwa
ż
yłem si
ę
przekroczy
ć
Mostu. Miasto spowijały ciemno
ś
ci i
ś
wiatło paliło si
ę
tylko w
Ko
ś
ciele, który zatopiony był w upiornym, czerwonym Blasku
zamieniaj
ą
cym wysokie, łukowe Okna w Oczy Piekieł. Głosy wznosiły si
ę
i opadały w Diabelskiej Litanii, czasem słycha
ć
było
ś
miech, a czasem
łkanie. Sama Ziemia wydawała si
ę
p
ę
cznie
ć
i j
ę
cze
ć
pod moimi stopami,
jakby nosiła jaki
ś
olbrzymi Ci
ęż
ar. Uciekłem zdumiony i ogarni
ę
ty
Przera
ż
eniem. Kiedy biegłem przez pogr
ąż
ony w mroku las, uszy kłuły
mi przeszywaj
ą
ce Wrzaski Lelków.
Wydaje si
ę
,
ż
e wszystko zmierza do jakiego
ś
Punktu Szczytowego.
Boj
ę
si
ę
Zasn
ąć
ze wzgl
ę
du na Sny, jakie mog
ą
przyj
ść
, ale i boj
ę
si
ę
nie spa
ć
ze wzgl
ę
du na przera
ż
aj
ą
ce rzeczy, które mog
ą
nadej
ść
. Noc
wypełniona jest okropnymi D
ź
wi
ę
kami i boj
ę
si
ę
...
A jednak czuj
ę
nieprzepart
ą
potrzeb
ę
pój
ść
tam ponownie, zobaczy
ć
,
zrozumie
ć
. Wydaje si
ę
,
ż
e to sam Phillip mnie wzywa i Starzec.
Ptaki...
przekl
ę
ty przekl
ę
ty przekl
ę
ty.
Tutaj diariusz Roberta Boone'a si
ę
ko
ń
czy.
Ale musisz zwróci
ć
uwag
ę
, Bonesie,
ż
e on sam przyznaje, i
ż
odniósł
wra
ż
enie,
ż
e Phillip osobi
ś
cie go wołał. Ostateczne wnioski
sformułowałem na podstawie tego, co wyczytałem w diariuszu, tego, co
usłyszałem od pani Cloris, a przede wszystkim po obejrzeniu owych
przera
ż
aj
ą
cych stworze
ń
w piwnicy - martwych, a jednak
ż
ywych. Nasz
ród jest nieszcz
ęś
liwy, Bonesie. Ci
ąż
y na nas przekle
ń
stwo, którego
nie sposób si
ę
pozby
ć
... W tym domu i w tamtym miasteczku istnieje
jaki
ś
obrzydliwy cie
ń
ż
ycia. I ponownie zbli
ż
a si
ę
punkt kulminacyjny
tego cyklu. Jestem ostatnim z Boone'ów. Obawiam si
ę
,
ż
e to co
ś
równie
ż
o tym wie. Wie,
ż
e jestem ogniwem w tym ła
ń
cuchu zła, którego
umysł ludzki nie jest nawet w stanie poj
ąć
. Rocznica przypada w
wigili
ę
Wszystkich
Ś
wi
ę
tych - to ju
ż
za tydzie
ń
.
Co mam robi
ć
? Gdyby
ś
tylko tu był, gdyby
ś
mógł mi doradzi
ć
, pomóc!
Gdyby
ś
tylko tu był!
Musz
ę
si
ę
wszystkiego dowiedzie
ć
; musz
ę
wróci
ć
do tego
nawiedzonego miasteczka. Mo
ż
e Bóg mi pomo
ż
e!
CHARLES
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
25-10-1850 r.
Pan Boone przespał prawie cały dzisiejszy dzie
ń
. Twarz ma blad
ą
i
wymizerowan
ą
. Obawiam si
ę
,
ż
e wróci gor
ą
czka.
Kiedy zmieniałem mu wod
ę
w karafce, ujrzałem na stole dwa nie
wysłane listy do pana Gransona na Florydzie. Zamierza wróci
ć
do Doli
Jeruzalem; je
ś
li na to pozwol
ę
, ta wyprawa go zabije. Czy odwa
żę
si
ę
wymkn
ąć
do Preacher's Corners,
ż
eby wynaj
ąć
jaki
ś
powóz? Musz
ę
, ale
co si
ę
stanie, je
ś
li obudzi si
ę
pod moj
ą
nieobecno
ść
? Je
ś
li wróc
ę
, a
jego ju
ż
nie b
ę
dzie?
Znów rozlegaj
ą
si
ę
hałasy w
ś
cianach. Dzi
ę
ki Bogu
ś
pi! Jestem
przera
ż
ony.
Pó
ź
niej przyniosłem mu na tacy kolacj
ę
. Planuje wsta
ć
za troch
ę
i
mimo jego wykr
ę
tnych zapewnie
ń
, dobrze wiem, co zamierza uczyni
ć
. A
jednak wybior
ę
si
ę
do Preacher's Corners. W moich rzeczach zostało
kilka nasennych tabletek, które przepisano mu w czasie jego ostatniej
choroby. Rozpu
ś
ciłem jedn
ą
w płynie, który wypił nie
ś
wiadom tego,
ż
e
w
ś
rodku był proszek. Znowu
ś
pi.
Przera
ż
a mnie my
ś
l,
ż
e zostawiam go sam na sam z tymi Tworami
hałasuj
ą
cymi w
ś
cianach. Z ka
ż
dym kolejnym dniem hałasy te trwo
żą
mnie coraz bardziej. Zamkn
ą
łem go w pokoju na klucz.
Da Bóg,
ż
e kiedy wróc
ę
z powozem, zastan
ę
go bezpiecznego, w
dobrym zdrowiu i wci
ąż
pogr
ąż
onego w gł
ę
bokim
ś
nie.
Jeszcze pó
ź
niej ciskali we mnie kamieniami! Ciskali we mnie
kamieniami jak we w
ś
ciekłego psa! Potwory i demony! Ci, którzy nosz
ą
miano człowieka. Tkwimy tu jak w wi
ę
zieniu...
Ptaki, lelki, zaczynaj
ą
si
ę
gromadzi
ć
.
26 pa
ź
dziernika 1850
DROGI BONESIE!
Ju
ż
prawie zmierzch. Wła
ś
nie si
ę
obudziłem. Przespałem niemal
dwadzie
ś
cia cztery godziny. Jakkolwiek Cal nie zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
słowem na
ten temat, podejrzewam,
ż
e maj
ą
c na wzgl
ę
dzie moje dobro, wsypał mi
do herbaty
ś
rodek nasenny. Jest dobrym, oddanym przyjacielem, ma jak
najlepsze intencje, wi
ę
c nic nie powiem.
Niemniej moje postanowienie jest niezłomne. Jutro te
ż
b
ę
dzie
dzie
ń
. Jestem spokojny, zdecydowany, ale odnosz
ę
wra
ż
enie,
ż
e wraca
mi gor
ą
czka. Je
ś
li tak rzeczywi
ś
cie jest, wszystko musi wydarzy
ć
si
ę
jutro. Zapewne lepiej,
ż
ebym uczynił to dzisiejszej nocy. Ale nawet
ognie piekielne nie zmusz
ą
mnie do postawienia po ciemku stopy w
tamtym miasteczku.
Ko
ń
cz
ę
, Bonesie, niech Bóg czuwa nad tob
ą
.
CHARLES
Postscriptum. Znów zacz
ę
ły si
ę
wydziera
ć
ptaki i ponownie dochodz
ą
owe przera
ż
aj
ą
ce szurania. Cal my
ś
li,
ż
e ich nie słysz
ę
, ale ja
słysz
ę
je bardzo dobrze.
C.
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
27-10-1850 r.
Pi
ą
ta nad ranem
Jest nieugi
ę
ty w swoim postanowieniu. Bardzo dobrze. Id
ę
z nim.
4 listopada 1850
DROGI BONESIE!
Słaby, ale przytomny. Nie jestem pewien daty, lecz kalendarz
przypływów i odpływów morza oraz wschodów i zachodów sło
ń
ca upewnia
mnie,
ż
e w nagłówku listu umie
ś
ciłem wła
ś
ciw
ą
dat
ę
. Siedz
ę
przy tym
samym biurku, na którym pisałem do Ciebie pierwszy list z
Chapelwaite, i spogl
ą
dam na mroczniej
ą
ce morze, które pławi si
ę
w
ostatnich przebłyskach dnia. Noc nadchodzi szybko. Kolejnego zachodu
sło
ń
ca nigdy ju
ż
nie zobacz
ę
. Ta noc nale
ż
y do mnie; pó
ź
niej wszystko
zostawi
ę
, cho
ć
nie wiem, jaki b
ę
dzie ten cie
ń
, w który wkrocz
ę
.
Z jak
ą
sił
ą
fale morskie tłuk
ą
w skały przyl
ą
dka! W ciemniej
ą
ce
niebo bij
ą
strugi piany. Ocean sprawia,
ż
e pod mymi stopami dr
ż
y
podłoga. W szybie widz
ę
swoje odbicie; twarz mam blad
ą
jak wampir. Od
dwudziestego siódmego pa
ź
dziernika nie miałem nic w ustach. Nie
miałbym równie
ż
wody, gdyby tamtego dnia Calvin zapobiegliwie nie
postawił mi przy łó
ż
ku pełnej karafki.
Och, Cal! Jego ju
ż
nie ma, Bonesie. Poszedł za mnie, poszedł
zamiast tego nikczemnika o patykowatych ko
ń
czynach i ko
ś
cistej
twarzy, którego odbicie widz
ę
w szybie. A jednak mo
ż
e przypadł mu w
udziale lepszy los; nie dr
ę
cz
ą
go ju
ż
sny, które w ci
ą
gu tych kilku
ostatnich dni towarzyszyły mi ci
ą
gle. Pokraczne kształty, które czaj
ą
si
ę
w koszmarnych korytarzach delirium. Nawet teraz trz
ę
s
ą
mi si
ę
r
ę
ce; poplamiłem papier atramentem.
Tamtego ranka, kiedy zamierzałem si
ę
wymkn
ąć
chyłkiem z domu,
stan
ą
ł przede mn
ą
Cal... a wydawało mi si
ę
,
ż
e jestem taki
przebiegły. O
ś
wiadczyłem mu wcze
ś
niej,
ż
e zdecydowałem si
ę
wyjecha
ć
z
Chapelwaite, i poleciłem,
ż
eby udał si
ę
do odległego o jakie
ś
pi
ę
tna
ś
cie kilometrów Tandrell, gdzie byli
ś
my mniej znani, i wynaj
ą
ł
dwukołowy wózek konny. Zgodził si
ę
, a pó
ź
niej widziałem go, jak
oddalał si
ę
drog
ą
biegn
ą
c
ą
wzdłu
ż
wybrze
ż
a.
Kiedy ju
ż
znikn
ą
ł mi z oczu, szybko przygotowałem si
ę
do wyprawy.
Wdziałem palto i szalik [zdarzały si
ę
ju
ż
przymrozki; pierwsze
zwiastuny nadchodz
ą
cej zimy]. Przez chwil
ę
zastanawiałem si
ę
, czy nie
zabra
ć
rewolweru, ale roz
ś
mieszył mnie ten pomysł. Co na to mo
ż
e
pomóc rewolwer?
Wymkn
ą
łem si
ę
kuchennym wyj
ś
ciem. Na chwil
ę
przystan
ą
łem w progu,
ż
eby jeszcze raz rzuci
ć
okiem na morze i niebo; chciałem jeszcze raz
odetchn
ąć
ś
wie
ż
ym powietrzem, poniewa
ż
niebawem wdycha
ć
miałem odór
zgnilizny... Chciałem jeszcze raz popatrze
ć
na szybuj
ą
ce pod niskimi
chmurami mewy.
Odwróciłem si
ę
... Przede mn
ą
stał Calvin McCann.
"Nie powinien pan tam i
ść
sam" - o
ś
wiadczył.
Takiej powagi na jego twarzy nigdy jeszcze nie widziałem.
"Ale
ż
Calvinie..." - zacz
ą
łem.
"Ani słowa, prosz
ę
pana! Pójdziemy razem i zrobimy to, co musimy,
albo sił
ą
zawlok
ę
pana z powrotem do domu. Nie czuje si
ę
pan
najlepiej. Nie wolno panu i
ść
samemu".
Nie potrafi
ę
odda
ć
uczu
ć
, jakie mn
ą
zawładn
ę
ły: zmieszanie, uraza,
wdzi
ę
czno
ść
... ale przede wszystkim ogromna miło
ść
.
W milczeniu min
ę
li
ś
my letni domek i zegar słoneczny, min
ę
li
ś
my
pokryty wodorostami brzeg morza, po czym zagł
ę
bili
ś
my si
ę
w las.
Panowała
ś
miertelna cisza - ptak nie za
ś
piewał, nie trzasn
ę
ła
gał
ą
zka. Zdawało si
ę
,
ż
e na
ś
wiat opadł całun milczenia. Ci
ą
gle tylko
towarzyszył nam zapach soli oraz płyn
ą
ca z oddali delikatna wo
ń
dymu.
Las stał w przepysznej szacie jesiennych barw, ale moim zdaniem
przewa
ż
ał w nich szkarłat.
Niebawem zapach soli rozwiał si
ę
, a jego miejsce zaj
ą
ł inny,
bardziej złowieszczy odór tamtego miejsca - smród zgnilizny, o którym
ju
ż
wspominałem. Kiedy dotarli
ś
my do chybotliwego mostu spinaj
ą
cego
brzegi Royal River, spodziewałem si
ę
,
ż
e Cal ponownie zacznie
nalega
ć
,
ż
eby
ś
my zaniechali dalszej w
ę
drówki. Ale on nie odezwał si
ę
słowem. Przystan
ą
ł tylko, obrzucił spojrzeniem kłuj
ą
c
ą
szyderczo
niebo iglic
ę
ko
ś
cioła i popatrzył na mnie. Podj
ę
li
ś
my marsz.
Przepełnieni l
ę
kiem, ale zdecydowani kroczyli
ś
my do ko
ś
cioła
Jamesa Boone'a. Drzwi były ci
ą
głe rozwarte, jak zostawili
ś
my je
ostatnim razem, a panuj
ą
cy wewn
ą
trz mrok najwyra
ź
niej łypał na nas
po
żą
dliwie. Kiedy wst
ę
powali
ś
my na schodki, poczułem,
ż
e serce we
mnie zamiera, a gdy kładłem dło
ń
na klamce i otwierałem drzwi, palce
mi dr
ż
ały. Smród w
ś
rodku był chyba jeszcze gorszy i bardziej
chorobliwy ni
ż
poprzednio.
Weszli
ś
my do pogr
ąż
onego w półmroku przedsionka, a z niego bez
chwili zwłoki do ko
ś
cioła.
Panował tam nieopisany bałagan.
Ko
ś
ciół zdemolowało co
ś
ogromnego. Ławki były powywracane,
połamane i jak bierki ci
ś
ni
ę
te niedbale na stos. Odra
ż
aj
ą
cy krzy
ż
le
ż
ał pod wschodni
ą
ś
cian
ą
, a dziura w murze
ś
wiadczyła, z jak
ą
sił
ą
nim rzucono. Lampy oliwne powyrywano z obudowy, tote
ż
opary tranu
mieszały si
ę
z okropnym smrodem, który przenikał całe miasteczko. A
wzdłu
ż
nawy głównej, jak upiorny
ś
lubny kobierzec, ci
ą
gn
ę
ła si
ę
smuga
czarnego błota wymieszanego z posok
ą
. Prowadziła do ambony - jedynej
nienaruszonej rzeczy w ko
ś
ciele. Na pulpicie, znad blu
ź
nierczej
Ksi
ę
gi, spogl
ą
dało na nas nieruchomymi, szklistymi oczyma zar
ż
ni
ę
te
jagni
ę
.
"Bo
ż
e" - szepn
ą
ł Calvin.
Podeszli
ś
my w tamt
ą
stron
ę
, unikaj
ą
c jak ognia szlamu na posadzce.
Nasze kroki budziły rozliczne echa, które zmieniały odgłos st
ą
pania w
czyj
ś
grzmi
ą
cy
ś
miech.
Na podwy
ż
szenie weszli
ś
my jednocze
ś
nie. Jagni
ę
nie zostało
zar
ż
ni
ę
te czy zagryzione. Co
ś
lub kto
ś
tak mocarnie je
ś
cisn
ą
ł,
ż
e
stworzeniu pop
ę
kały naczynia krwiono
ś
ne. Krew rozlewała si
ę
odra
ż
aj
ą
c
ą
, g
ę
st
ą
kału
żą
na ołtarzu i spływała do jego podstawy...
ale na samej ksi
ę
dze zalegała tylko cienk
ą
, przezroczyst
ą
warstw
ą
i
zawiłe runy widoczne były niczym przez kolorowe szkło!
"Czy musimy jej dotyka
ć
?" - spytał niewzruszony Cal.
"Tak. Musz
ę
j
ą
zabra
ć
".
"Po co?"
"
Ż
eby zrobi
ć
to, co nale
ż
ało uczyni
ć
sze
ść
dziesi
ą
t lat temu.
Zamierzam j
ą
zniszczy
ć
".
Odci
ą
gn
ę
li
ś
my martwe jagni
ę
; zwłoki upadły na posadzk
ę
ze
wstr
ę
tnym, mlaszcz
ą
cym d
ź
wi
ę
kiem. Zbrukane krwi
ą
stronice zdawały si
ę
wydziela
ć
własny, szkarłatny blask.
W uszach zacz
ę
ło mi dzwoni
ć
i szumie
ć
; ze
ś
cian
ś
wi
ą
tyni płyn
ą
ł
niski, monotonny
ś
piew. Widz
ą
c skrzywion
ą
twarz Cala, poj
ą
łem,
ż
e on
równie
ż
to słyszy. Ziemia pod stopami zadr
ż
ała, jakby przybywał
mieszkaniec tego nawiedzonego ko
ś
cioła,
ż
eby broni
ć
swej własno
ś
ci.
Struktura normalnej przestrzeni i czasu zdawała si
ę
p
ę
ka
ć
i łama
ć
.
Ko
ś
ciół wypełnił si
ę
widmami, l
ś
ni
ą
c piekielnym blaskiem odwiecznego,
zimnego ognia. Wydawało mi si
ę
,
ż
e dostrzegam przera
ż
aj
ą
c
ą
i
zniekształcon
ą
posta
ć
Jamesa Boone'a, ta
ń
cz
ą
cego wokół spoczywaj
ą
cego
na wznak ciała kobiety, a tu
ż
za nim ujrzałem mego ciotecznego
dziadka Phillipa, nowicjusza, odzianego w czarn
ą
sutann
ę
z kapturem.
W dłoniach trzymał nó
ż
i puchar.
Deum vobiscum magna vermis...
Widniej
ą
ce na stronicy ksi
ę
gi słowa zadr
ż
ały i wykrzywiły si
ę
,
pławiły si
ę
w ofiarnej krwi, nagrodzie dla stwora, który przybył
spoza gwiazd...
Ś
lepi, wymieszani ze sob
ą
wierni kołysali si
ę
w zapami
ę
tałym,
demonicznym modlitewnym ruchu; ich zdeformowane twarze wypełnione
były
ż
arliwym, odra
ż
aj
ą
cym oczekiwaniem...
Teraz łacin
ę
zast
ą
pił starszy j
ę
zyk, pochodz
ą
cy z czasów, kiedy nie
było jeszcze Egiptu i piramid, pochodz
ą
cy z czasów, kiedy Ziemia
stanowiła jeszcze kul
ę
kipi
ą
cego w pustej przestrzeni gazu...
Gyyagin vardar Yogsoggoth! iierminis! Gyyagin! Gyyagin! Gy- yagin!
Pulpit zacz
ą
ł dr
ż
e
ć
i p
ę
ka
ć
, unosi
ć
si
ę
w powietrze...
Calvin wrzasn
ą
ł i uniósł rami
ę
,
ż
eby zasłoni
ć
twarz. Cały ołtarz i
absyda ko
ś
cioła trz
ę
sły si
ę
pot
ęż
nym, mrocznym ruchem, jak okr
ę
t
ciskany przez burz
ę
. Porwałem ksi
ę
g
ę
i trzymałem j
ą
w wyci
ą
gni
ę
tych
r
ę
kach; odnosiłem wra
ż
enie,
ż
e spali mnie
ż
arem sło
ń
- ca, spopieli,
o
ś
lepi.
"Niech pan ucieka!" - wrzasn
ą
ł Calvin. - "Niech pan ucieka!"
Ale stałem jak słup soli i obca istota wypełniła mnie niczym
staro
ż
ytne naczynie, które czekało przez lata... przez całe
pokolenia!
"Gyyagin vardar!" - wrzasn
ą
łem. - "Sługa Yogsoggotha,
Bezimiennego! Glisty spoza Przestrzeni! Po
ż
eracz Gwiazd! Niszczyciel
Czasu! Verminis! Oto nadchodzi Godzina Spełnienia! Czas Zapłaty!
Verminis! Alyah! Alyah! Gyyagin!"
Calvin pchn
ą
ł mnie. Zachwiałem si
ę
, ko
ś
ciół zawirował mi przed
oczyma i upadłem na posadzk
ę
. Uderzyłem głow
ą
w kraw
ę
d
ź
przewróconej
ławki i czaszk
ę
obj
ą
ł mi ogie
ń
... ale umysł jakby mi przeja
ś
niał.
Po omacku si
ę
gn
ą
łem po zapałki, które ze sob
ą
zabrałem.
Ko
ś
ciół wypełnił dobiegaj
ą
cy z trzewi ziemi grzmot. Ze
ś
cian i z
sufitu zacz
ą
ł płatami odpada
ć
gips. Zardzewiały dzwon na wie
ż
y
ko
ś
cielnej odezwał si
ę
zdławionym, diabelskim kurantem, współczuj
ą
c
ą
wibracj
ą
.
Zapłon
ę
ła zapałka. Dotkn
ą
łem ni
ą
ksi
ę
gi w tej samej chwili, kiedy
eksplodował pulpit i roztrzaskał si
ę
na drzazgi. Na jego miejscu
rozwarła si
ę
otchła
ń
. Cal zachwiał si
ę
na jej kraw
ę
dzi, wyci
ą
gn
ą
ł
ramiona, otworzył usta w przera
ź
liwym krzyku, który zapami
ę
tam do
ko
ń
ca swoich dni.
I wtedy napłyn
ę
ło olbrzymie, szare, drgaj
ą
ce cielsko. Smród
przechodził wszelkie wyobra
ż
enie. Była to olbrzymia, wylewaj
ą
ca si
ę
,
zawiesista, pokryta p
ę
cherzami galareta, monstrualny, odra
ż
aj
ą
cy
kształt, który bił w niebo prosto z najgł
ę
bszych otchłani ziemi. I
wtedy te
ż
, w nagłym, straszliwym przebłysku, poj
ą
łem to, o czym nie
wiedział
ż
aden człowiek. Spostrzegłem,
ż
e był to zaledwie jeden
pier
ś
cie
ń
, jeden tylko segment potwornej glisty, która pozbawiona
oczu przez lata trwała w sklepionej pieczarze mroku pod tym
odra
ż
aj
ą
cym ko
ś
ciołem!
Ksi
ę
ga w moim r
ę
ku płon
ę
ła jasnym płomieniem, a Stwór krzyczał
nade mn
ą
bezgło
ś
nym wrzaskiem. Trafiony koszmarnym ciosem Calvin z
przetr
ą
conym karkiem przeleciał przez cały ko
ś
ciół jak szmaciana
lalka.
To co
ś
zapadało si
ę
... Stwór zapadał si
ę
, zostawiaj
ą
c jedynie
olbrzymi
ą
dziur
ę
otoczon
ą
zwałami czarnej piany, a powietrze rozdarł
pot
ęż
ny krzyk i okropne mlaskanie, które gin
ę
ły w jakiej
ś
ogromnej
dali. W ko
ń
cu zapadła cisza.
Popatrzyłem pod nogi. Z ksi
ę
gi pozostał tylko popiół.
Zacz
ą
łem si
ę
ś
mia
ć
, potem zawodzi
ć
jak zraniona bestia.
Opu
ś
cił mnie cały zdrowy rozs
ą
dek, usiadłem na podłodze, ze skroni
płyn
ę
ła mi krew, krzyczałem i mamrotałem co
ś
w tym bezbo
ż
nym mroku, a
Calvin le
ż
ał rozci
ą
gni
ę
ty w odległym k
ą
cie, spogl
ą
daj
ą
c na mnie
nieruchomymi, l
ś
ni
ą
cymi oczyma, w których zakrzepł wyraz najwy
ż
szej
trwogi.
Nie mam najmniejszego poj
ę
cia, jak długo znajdowałem si
ę
w tym
stanie. Nie potrafi
ę
tego okre
ś
li
ć
. Ale kiedy wróciła mi zdolno
ść
jasnego my
ś
lenia, otaczaj
ą
ce mnie cienie wydłu
ż
yły si
ę
; zapadał
zmrok. Uwag
ę
moj
ą
przykuł ruch w dziurze wybitej w posadzce ko
ś
cioła.
Po
ś
ród potrzaskanych desek podłogi pojawiła si
ę
dło
ń
.
Szale
ń
czy rechot zamarł mi w gardle. W jednej chwili miejsce
histerii zaj
ę
ła zgroza. Poczułem,
ż
e z głowy odpływa mi cała krew.
Ze straszliw
ą
, m
ś
ciw
ą
powolno
ś
ci
ą
gnij
ą
ca posta
ć
wydobywała si
ę
z
ciemno
ś
ci, odwracaj
ą
c w moj
ą
stron
ę
połow
ę
czaszki. Na czole, po
gołym mi
ę
sie spacerowały robaki. Zgniła sutanna zwisała krzywo z
próchniej
ą
cych obojczyków. Tylko oczy były
ż
ywe - czerwone, pełne
szale
ń
stwa jamy spogl
ą
dały na mnie z wyrazem czego
ś
wi
ę
cej ni
ż
szale
ń
stwo; spogl
ą
dały na mnie pełne pustego
ż
ycia niezmierzonych
pustek poza granicami naszego Wszech
ś
wiata.
Stwór przyszedł,
ż
eby zabra
ć
mnie na dół, w ciemno
ść
.
I wtedy, skrzecz
ą
c, uciekłem. Zostawiłem ciało mego wieloletniego
przyjaciela w tamtym miejscu
ż
ywej zgrozy. Biegłem tak długo, a
ż
powietrze w moich płucach i mózg w czaszce stały si
ę
niczym rozpalona
magma. Biegłem tak długo, a
ż
dotarłem do tego nawiedzonego i
splugawionego domu, do mego pokoju, gdzie upadłem i jak martwy
le
ż
ałem a
ż
do dzisiaj. Biegłem, poniewa
ż
nawet mimo szale
ń
stwa, jakie
mnie ogarn
ę
ło, mimo
ż
e stwór był animowanym w przera
ż
aj
ą
cy sposób
trupem, dostrzegłem w nim rodzinne podobie
ń
stwo. Ale nie był to ani
Phillip, ani Robert, których portrety wisz
ą
w galeii na pi
ę
trze. Owo
gnij
ą
ce oblicze nale
ż
ało do Jamesa Boone'a, Stra
ż
nika Glisty!
Ci
ą
gle
ż
yje gdzie
ś
w spl
ą
tanych, pozbawionych
ś
wiatła otchłaniach
rozci
ą
gaj
ą
cych si
ę
pod Dol
ą
Jeruzalem i Chapelwaite... Spalenie
ksi
ę
gi fatalnie pokrzy
ż
owało mu szyki, ale istniej
ą
przecie
ż
inne
jeszcze jej kopie.
Niemniej stanowi
ę
bram
ę
i jestem ostatnim człowiekiem, w którego
ż
yłach płynie krew Boone'ów. W imi
ę
dobra ludzko
ś
ci musz
ę
umrze
ć
... i
przerwa
ć
raz na zawsze ten ła
ń
cuch.
Niebawem utopi
ę
si
ę
w morzu, Bonesie. Moja podró
ż
, podobnie jak
opowie
ść
, dobiega ko
ń
ca. Niech Bóg zawsze ma Ci
ę
w Swej opiece.
CHARLES
Owe osobliwe papiery dotarły w ko
ń
cu do pana Everetta Gransona, do
którego były adresowane. Podejrzewano nawrót zapalenia opon
mózgowych, które pierwotnie dotkn
ę
ło Charlesa Boone'a po
ś
mierci
ż
ony
w roku tysi
ą
c osiemset czterdziestym ósmym, a pó
ź
niej sprawiło,
ż
e
zwariował i zamordował swego towarzysza i wieloletniego przyjaciela,
pana Calvina McCanna.
Notatki w prywatnym dzienniku pana McCanna s
ą
fascynuj
ą
cym
przykładem fałszerstwa, bez w
ą
tpienia spreparowanego przez Charlesa
Boone'a w celu uwiarygodnienia swoich paranoidalnych iluzji.
W co najmniej dwóch miejscach Charles Boone przeliczył si
ę
, Po
pierwsze, kiedy "ponownie odkryto" (u
ż
ywam naturalnie terminu
historycznego) Dol
ę
Jeruzalem, posadzka w absydzie ko
ś
cioła,
jakkolwiek zbutwiała, nie nosiła
ś
ladów
ż
adnej eksplozji ani jakich
ś
szczególnych zniszcze
ń
. Chocia
ż
starodawne ławki były powywracane, a
kilka okien wybitych, z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
jest to dziełem wandali z
s
ą
siednich miasteczek dokonanym w ci
ą
gu kilku ostatnich lat. Po
ś
ród
starszych mieszka
ń
ców Preacher's Corners i Tandrell wci
ąż
wprawdzie
kr
ążą
pewne pogłoski o Doli Jeruzalem (zapewne w tamtych czasach była
to nieszkodliwa miejscowa legenda, która wywarła tak straszliwy
skutek na chory umysł Charlesa Boone'a), ale one nie maj
ą
z cał
ą
spraw
ą
nic wspólnego.
Po drugie, Charles Boone wcale nie był ostatnim przedstawicielem
swego rodu. Jego dziadek, Robert Boone, spłodził przynajmniej dwoje
dzieci z nieprawego ło
ż
a. Pierwsze zmarło w niemowl
ę
ctwie. Drugi syn
przyj
ą
ł nazwisko ojca i osiedlił si
ę
w miasteczku Central Falls w
Rhode Island. Jestem ostatnim potomkiem tej gał
ę
zi rodu Boone'ów;
dalekim krewnym Charlesa Boone'a. Papiery te s
ą
w moim posiadaniu od
dziesi
ę
ciu lat. Przedstawiam je do wgl
ą
du publicznego z okazji
obj
ę
cia w posiadanie naszego gniazda rodowego, Chapelwaite, w
nadziei,
ż
e w gł
ę
bi duszy Czytelnik odniesie si
ę
ze współczuciem do
nieszcz
ę
snej, zabł
ą
kanej duszy Charlesa Boone'a. Na tyle, na ile mog
ę
stwierdzi
ć
, w jednym miał on racj
ę
: miejsce to gwałtownie wymaga
interwencji eksterminatora.
W
ś
cianach, s
ą
dz
ą
c po d
ź
wi
ę
kach, grasuj
ą
olbrzymie szczury.
Podpisano:
James Robert Boone.
2 pa
ź
dziernika 1971 r.
KONIEC
* Biblia, to jest Pismo
Ś
wi
ę
te Starego i Nowego Testamentu. Warszawa
1975, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne. Ewangelia
ś
w.
Mateusza 5, Błogosławie
ń
stwa, 3.
* Dosłownie: Dom Kaznodziei.