090 Graham Heather Wielki błękit

background image

HEATHER GRAHAM

Wielki

błękit

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Hej, kapitanie! Chodź szybko i popatrz, co złapa­

liśmy!

Roc Trellyn energicznie przeszedł przez pokład

„Crystal Lee"; był boso i na wyszorowanych do czysta
deskach nie było słychać jego kroków. Znajdowali się
gdzieś pomiędzy Florydą a Bahamami, a ponieważ
żeglowali przy wyjątkowo pięknej pogodzie, za cały
strój wystarczyły mu mocno sprane dżinsy obcięte na
szorty. Jak przystało na człowieka, który większość

życia spędza na morzu, młody kapitan miał skórę
spaloną słońcem; nawet czarne włosy na jego torsie
spłowiały na końcach.

Wysoki, szczupły i dobrze zbudowany był świetnym

background image

6

WIELKI BŁĘKIT

pływakiem, nurkiem i żeglarzem. Kto raz go zobaczył,
zapamiętywał go na długo, gdyż nieczęsto widywało

się równie przystojnych mężczyzn. Szczęściem dla

niego ciągły kontakt ze słońcem, wiatrem i morską
wodą sprawił, że jego harmonijne rysy nabrały męskiej
szorstkości; nikt nie nazwałby go uderzająco pięknym,
ale na pewno wyjątkowo interesującym mężczyzną.

Roc Trellyn miał wydatne kości policzkowe, klasy­

cznie prosty nos i pełne, zmysłowe usta. Jednak uwagę
obserwatora natychmiast przykuwały jego oczy, bo­
wiem ich chłodny błękit kontrastował z kolorem
włosów i ciemną opalenizną.

- Kapitanie! - Wołanie rozległo się znowu, mimo iż

dotarł już na dziób, gdzie piętrzyły się sieci pełne ryb.

Tym, który tak niecierpliwie go nawoływał, był

Bruce Willowby, jego prawa ręka podczas tej oraz
innych wypraw, prywatnie zaś najbliższy przyjaciel.
Prawdę powiedziawszy, cała niewielka załoga kutra
była ze sobą zaprzyjaźniona. Roc poznał Bruce'a
podczas studiów na wydziale biologii morskiej Uni­
wersytetu Miami. Od tamtej pory wspólnie rzucali
swój los na wiatr. Przyjaciele na morzu i na lądzie, pod
względem fizycznym różnili się jak negatyw i pozy­
tyw. Bruce, wysoki i postawny jak Roc, był jasnym

blondynem o brązowych migdałowych oczach.

Okrzyki Bruce'a zwabiły nie tylko Roca, lecz także

resztę załogi. Rzucili swoje zajęcia i przybiegli na
dziób. Byli wszyscy: Connie, rodzona siostra Bruce'a,
piękna platynowa blondynka, doskonała kucharka i je­

szcze lepszy nurek; Peter Castro, półkrwi Kubańczyk,

background image

Heather Graham

7

półkrwi Amerykanin o irlandzkich korzeniach, drobny
żylasty brunet, prawdziwy wirtuoz sonaru; Joe i Mari­
na Tobago, małżeństwo z Bahamów, najlepsi pływacy
i nurkowie, jakich Roc w życiu spotkał. Gdy wieczora­
mi nie było nic innego do roboty, lubił ścigać się
z Joem. Jeśli dopisało mu szczęście, wygrywał. Co
zdarzało się rzadko.

- Starzejesz się, bracie. Gdzie twoja para? - pod­

śmiewał się z niego Joe z charakterystycznym melo­
dyjnym zaśpiewem. Słysząc to, Roc spinał się w sobie
i wygrywał następny wyścig.

- Widzisz, za wcześnie spisałeś mnie na straty.

Jeszcze się tak bardzo nie posunąłem - odcinał się
rywalowi.

Kto wie, czy Joe nie miał przypadkiem racji. Może

faktycznie Roc nie miał już w sobie tej energii co
dawniej.

Cholera, lepiej, żeby mu jej nie zabrakło.

Bo w sieci złapało się coś, co nijak nie przypomina­

ło ryby.

A teraz to coś, a dokładnie ktoś, rozpaczliwie

próbował się wyplątać. O dziwo, nikt z załogi nie
kwapił się z pomocą. Cała czwórka jak na komendę
cofnęła się o krok. Roc wiedział, że był to efekt
kompletnego zaskoczenia, a nie złej woli.

W pierwszej chwili on też stanął jak wryty i tylko

się gapił. Aż wreszcie dotarło do niego, kogo schwytał
w sieci. Już wiedział, kim jest złota rybka. Ona zaś nie

miała jeszcze pojęcia, czyje życzenia będzie musiała

spełnić.

background image

8

WIELKI BŁĘKIT

Cofnął się i przystanął na pierwszym stopniu schod­

ków prowadzących na mostek kapitański. Stamtąd dał
znak Bruce'owi, żeby uwolnili kobietę z sieci. Jeden
zdecydowany ruch ręką kosztował go sporo trudu.

Bruce uniósł w górę brwi, po czym wzruszył

ramionami i szarpnął sieć.

Po chwili Roc ujrzał swą nową pasażerkę w pełnej

krasie.

W myślach gwizdnął z uznaniem.
Zupełnie się nie zmieniła.
Patrzcie, patrzcie. I kogóż to wyciągnął z morskiej

głębiny? Zjawę z przeszłości? Czy powabną syrenę?

Kobieta klęczała, nie widział więc jej całej sylwet­

ki. Prawdę powiedziawszy, nie było mu to do niczego
potrzebne, bo i tak doskonale wiedział, że jest wysoka,
szczupła i bardzo zgrabna. A do tego elegancka
i w naturalny sposób zmysłowa.

Mokre włosy przykleiły jej się do twarzy, trudno

było jednoznacznie określić ich kolor. Roc patrzył na
kapiące z nich kropelki wody i myślał, że kiedy
wyschną, będą złote jak promienie słońca.

Nigdy nie spotkał cudowniejszej istoty.
Uniosła głowę i spojrzała na Bruce'a. Miała nie­

spotykanie urodziwą twarz o harmonijnych, klasycz­
nych rysach zamkniętych w idealnym owalu. Delikat­
ne kości policzkowe, mały, prosty nos, pełne usta,
duże, szeroko rozstawione oczy w oprawie gęstych
rzęs oraz łagodne łuki brwi tworzyły wizerunek,

którego nie można było zapomnieć. Zwłaszcza kolor

jej oczu zostawał na długo w pamięci. Było to głęboki

background image

Heather Graham 9

odcień akwamaryny, który śmiało mógł rywalizować
z zapierającym dech szafirem karaibskich mórz. Na­
wet stojąc w znacznej odległości, Roc widział, że te
cudne oczy pałają gniewem.

Nie pierwszy raz obserwował ich dziki blask.

Tyle że teraz to piorunujące spojrzenie godziło

w Bruce'a.

Widocznie kobieta wzięła go za kapitana.
Gdy nieco ochłonęła, oskarżycielsko wskazała go

palcem i oburzona zawołała:

- Powinien pan trafić za kratki! Jak pan śmie!

Zdumiony Bruce aż się cofnął. Widać było, że

zjawiskowa uroda kobiety wywarła na nim ogromne
wrażenie. Biedaczysko! Cóż, w końcu jest dorosły.
I pewnie już się zorientował, że Roc ją rozpoznał.
Jeszcze chwila i samodzielnie połączy fakty.

- Ależ proszę pani! Przecież to pani wpadła w na­

sze sieci - zaczął pojednawczo.

- Właśnie! Wpadłam w wasze sieci!

Mimo jawnej wrogości, jaką mu okazywała, Bruce,

dżentelmen w każdym calu, wyciągnął do niej rękę.

Ona jednak nie chciała żadnej pomocy. Stanow­

czym gestem odepchnęła jego dłoń i podniosła się
o własnych siłach.

Idealnie zgrabna, wysoka, olśniewająca.

Roc poczuł bolesne ukłucie w sercu. Nic się nie

zmieniła. Jak zawsze piękna. Jego zachwyt nie wyni­
kał z faktu, że była skąpo odziana. Zresztą jej kostium
był bardzo nobliwy - czarny, prosty, jednoczęściowy,
głęboko wycięty na plecach i zabudowany z przodu.

background image

10

WIELKI BŁĘKIT

Tajemnica tkwiła w sposobie, w jaki go nosiła.

I w jaki się nosiła.

Figurę miała rewelacyjną. Szczupła w talii, wąska

w biodrach, z długimi, ładnie umięśnionymi nogami
i idealnie kształtnym biustem...

Po prostu chodzący ideał.
Roc skrzyżował ręce na piersiach i przyglądał jej

się tak samo badawczo, jak ona Bruce'owi.

Mógłby tak na nią patrzeć w nieskończoność, bo

rzadko spotyka się istotę obdarzoną tak wielką urodą,
lecz ta kobieta była mu tu potrzebna jak przysłowiowa
dziura w moście. Nie brakowało mu problemów. A jej
obecność oznaczała dla niego ból. I kłopoty. Mnóstwo
kłopotów.

Naraz obudziło się w nim niemiłe podejrzenie.

Czy przypadkiem nie została tu przysłana na prze­
szpiegi?

Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. Była

idealna -jako przynęta. Przyciągająca uwagę jak mała
srebrna rybka, która trzepoce na haczyku, wabik dla
grubej ryby...

Bruce nie mógł oderwać od niej oczu. Gapił się na

nią tak nachalnie, że Roc miał ochotę podejść do niego
i jednym mocnym ciosem zamknąć mu szeroko otwar­
te usta. Jeśli tego nie zrobił, to tylko dlatego, że nie
chciał, żeby go zobaczyła. Jeszcze nie czas.

- To niesłychane! - zawołała z gniewem. - Czło­

wieku, czy ty w ogóle jesteś przytomny? Jak można
być tak nieostrożnym?

Bruce w końcu odzyskał mowę.

background image

Heather Graham

11

- Hola, droga pani! Co mi pani tu wygaduje? Nie

pojmuję, jakim cudem pani się tu znalazła. Jesteśmy
na pełnym morzu, z dala od miejsc, gdzie się nurkuje

albo pływa. Poza tym...

- To, co robicie, jest karygodne! - rzuciła oskar­

życielsko. - Łowiąc w taki sposób, bezsensownie
zabijacie setki morskich ssaków!

- Jak żyję, nie złapałem żadnego morskiego ssaka!

- zaperzył się Bruce.

- Ale złapał pan mnie! To dokładnie tak samo,

jakby pan złapał małego delfina!

Dobry Boże! Czyżby dołączyła do tych wojujących

ekologów czy innych liberałów?

Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć.
Nie dlatego, że miała w nosie delfiny. Przeciwnie,

bardzo je lubiła. Kochała wodę prawie tak samo na­
miętnie jak on. A może i bardziej.

Ale czy rzeczywiście zjawiła się tutaj z powodu

delfinów?

Nie. Był tego pewien.
Tymczasem złapał morskiego ssaka - choć nawet

nie jest rybakiem.

I ona dobrze o tym wie. Tylko jeszcze nie ma

pojęcia, że znalazła się na jego statku. I że to on kieruje
wyprawą.

Podejrzewał, że przybyła, by zorientować się, co na

tych wodach robi „Crystal Lee". Cóż, kto wie, czy nie
będzie miała szansy tego odkryć.

Ponad jej głową Bruce spojrzał w stronę mostku.

Widząc to, Roc dał mu kolejny znak, czym wprawił go

background image

12

WIELKI BŁĘKIT

w jeszcze większe zdumienie. Przyjaciel chwilę pat­
rzył bezradnie, po czym wzruszył ramionami, uznaw­
szy, że Roc najwyraźniej coś knuje.

Naraz uśmiechnął się szeroko.

Wreszcie się domyślił, kim jest piękna syrena, która

wpadła w ich sieci?

- Droga pani, skoro ma pani do nas pretensje, niech

pani porozmawia z kapitanem.

Piękne brwi uniosły się ze zdumienia.
- To pan nie jest kapitanem?
Bruce pokręcił głową.

- Wobec tego proszę mnie do niego natychmiast

zaprowadzić!

- Obawiam się, że teraz nie jest gotowy do przyj­

mowania gości. Może napije się pani kawy albo
herbaty? Albo czegoś zimnego? Na przykład piwa?

- Dziękuję, ale nie mam ochoty. Chcę zobaczyć się

z kapitanem, powiedzieć mu, co mam do powiedzenia,
i natychmiast wrócić do cywilizacji.

- My tu nie jesteśmy cywilizowani, panno...? - Con­

nie wyczekująco zawiesiła głos.

Kobieta zerknęła w jej stronę.
- Przepraszam - powiedziała szybko. - Naprawdę

chciałabym porozmawiać z kapitanem i jak najszyb­
ciej opuścić statek - wyjaśniła z czarującym uśmie­
chem. A więc sięga po swą najskuteczniejszą broń,

urok osobisty, pomyślał cierpko Roc. - Naprawdę nie
chciałam nikogo z państwa urazić. Jeśli z powodu
mojego zachowania poczuli się państwo dotknięci,

jeszcze raz przepraszam. To przez to, że bardzo się

background image

Heather Graham 13

przestraszyłam. Jeśli mam do kogoś pretensje, to tylko
i wyłącznie do waszego kapitana.

Jeszcze jakie pretensje, dopowiedział w myślach.
Uznał, że pora zaszyć się z kabinie. „Crystal Lee"

nie był dużym statkiem, więc znalezienie spokojnego
miejsca nastręczało trudności, jednak Roc czuł, że
musi zostać sam.

Odwrócił się i cicho przeszedł przez pokład. Zamy­

kając za sobą drzwi dość obszernej kabiny, słyszał za
plecami fragmenty rozmów.

- Namawiam na kawę - zachęcała kobietę Marina

Tobago. - Zobaczy pani, że świat od razu poweseleje.

Roc odetchnął. Marina weźmie ich przypadkową

pasażerkę do kambuza i kajuty służącej załodze za
dzienny pokój. Sonar i reszta specjalistycznego sprzę­
tu znajdowały się pod pokładem.

Cała przestrzeń na statku była wykorzystana do

maksimum. Zaprojektowano go tak, by nie zmarnował

się nawet jeden metr. Dzięki temu członkom załogi

było w miarę wygodnie. Joe i Marina mieli swoją
kajutę, Connie również, tyle że nieco mniejszą. Peter
i Bruce spali w kajucie obok kambuza, tuż pod kwaterą
kapitana.

Zadowolony, że wreszcie jest sam, Roc usiadł przy

starym, stylowym biurku. Cholera! Wciąż do niego nie
docierało, że ona naprawdę tu jest. Może zresztą nie

powinien się temu dziwić. W końcu była nieodrodną
córką swojego ojca.

Znowu miał wrażenie, że coś go lekko ściska za

serce.

background image

14

WIELKI BŁĘKIT

Nie, wcale nie lekko. Wręcz przeciwnie. Mocno.
Ile to już czasu minęło?
Prawie trzy lata. A ona ani trochę się nie zmieniła.
A on?

Czasami miał wrażenie, że przez nią postarzał się

o dziesięć lat...

Albo i więcej.
W zamyśleniu wysunął dolną szufladę, w której

trzymał butelkę ciemnego karaibskiego rumu. Rzadko
do niej zaglądał. Szczególnie podczas wyprawy takiej

jak ta.

Jednak dziś...
Dziś czuł, że musi się napić.
Postawił rum na biurku i sięgnął po szklankę, jednak

się rozmyślił i pociągnął długi łyk prosto z butelki. Uch!

Ależ paliło w gardle! Po chwili fala gorąca spłynęła
w dół. Prosto do serca. Rozgrzała go. Uśmierzyła ból.

Nie, nie do końca.
Rozległo się krótkie, energiczne pukanie do drzwi

i po chwili do kajuty wszedł Bruce. Sądząc po ener­
gicznej gestykulacji i gorączkowo błyszczących
oczach, był bardzo podekscytowany.

- Już wiem! - zawołał od progu. - To ona! Zgad­

łem? Panna Melinda Davenport. Że też od razu się nie
zorientowałem! To dlatego, że ociekała wodą i chyba
przez to wyglądała zupełnie inaczej niż na zdjęciach.
Przepraszam, że jestem taki nierozgarnięty.

- Daj spokój, Bruce. Skąd mogłeś wiedzieć, że to

ona. Też prawie na nią wpadłem, zanim się zorien­
towałem.

background image

Heather Graham 15

- Chryste, ależ to piękna kobieta! - westchnął

Bruce, z niedowierzaniem kręcąc głową.

Roc potaknął i spojrzawszy mu znacząco w oczy,

ostrzegł:

- Niech cię to nie zwiedzie! To piękna, zdradziec­

ka i przebiegła żmija. Nie zapominaj, że jest córką
starego Davenporta. Potrafi być bezwzględna. Bez­
litosna. Twarda jak skała. I słodka jak trucizna.

- Faktycznie, na początku odezwała się jak niezła

jędza - przyznał Bruce.

- Miej to w pamięci.
- Chciałbyś jak najszybciej pozbyć się jej ze stat­

ku, co? - domyślił się Bruce.

Roc pochylił się w jego stronę i uśmiechnął się

szelmowsko.

- Nic podobnego! - wycedził. - Jeśli chcesz wie­

dzieć, to moim zdaniem nie był to żaden przypadek.
Jestem pewny, że celowo dostała się na pokład.

A skoro jej się udało, to trochę tu sobie posiedzi.

- A to nie będzie porwanie? - zaniepokoił się Bruce.
- Jakie znowu porwanie? Przecież sama wlazła na

moją łajbę! - Zirytowany Roc mocno ściągnął brwi.

- Niezupełnie - przypomniał mu Bruce. - Wpadła

w nasze sieci.

- Sama się w nie wplątała. Głowę dam, że tak było.

Znam ją jak zły szeląg.

- Zdaje się, że nie darzysz jej sympatią.
- Dziwisz się? Ta kobieta to same kłopoty.
Bruce z wyraźnym żalem pokręcił głową. Naraz

spojrzał na Roca z ożywieniem.

background image

16 WIELKI BŁĘKIT

- Słuchaj, a tak w ogóle, to ty się w końcu z nią

rozwiodłeś?

Roc spojrzał mu twardo w oczy.
Czy się rozwiódł?

Nie. Nie kiwnął w tej sprawie nawet palcem. Za to

ona z pewnością nie próżnowała. Stary Davenport
trzymał rękę na pulsie! A on przez cały czas był na

morzu. Nie wypełnił żadnych papierów, bo też nigdy
ich nie otrzymał; nie zostały doręczone, bo nigdy nie
było go w domu. Poza tym koniec jego małżeństwa był
nagły i burzliwy.

- To dopiero będzie historia...-mruknął pod nosem.
- Co takiego?
- Jeśli się okaże, że nasza pasażerka na gapę wciąż

jest moją żoną.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. -

Bruce uśmiechnął się chytrze. - Zwłaszcza jeśli oskar­
żą nas o porwanie.

Roc oparł się wygodnie i pozwolił sobie na krótką

chwilę wspomnień o swym niedługim, lecz jakże burz­
liwym małżeństwie, w którym było szaleństwo, ciągłe
awantury i obłędny seks...

Niespodziewanie drgnął, jakby przez jego ciało prze­

płynął prąd. Z całej siły zacisnął zęby i sięgnął po rum.

- Przyprowadź tu naszą damę - poprosił, wziąwszy

solidny łyk. - Kapitan jest już gotowy na spotkanie.

Bruce'owi nie trzeba było dwa razy powtarzać.

Zerwał się z krzesła, zasalutował i pospiesznie wy­
szedł. Po chwili do kajuty weszła ona.

Melinda. Melly...

background image

Heather Graham 17

Zdążyła już trochę wyschnąć, z czym było jej wy­

jątkowo do twarzy. Connie dała jej ubranie: białe luź­

ne spodnie i dopasowaną koszulę z krótkim rękawem,
którą związała w talii. Na twarzy nie miała śladu ma­
kijażu, ale w jej przypadku był on zbędny. Melinda nie
musiała poprawiać swojej zjawiskowej urody.

Pewnie wkroczyła do środka i zaczerpnęła powiet­

rza, by wyrazić swe głębokie oburzenie.

Wtedy wstał zza biurka. I nim zdążyła otworzyć

usta, uśmiechnął się do niej.

- Proszę, proszę. Panna Davenport - powiedział

uprzejmie. - Czemu zawdzięczamy tę... tę wątpliwą
przyjemność?

Ze świstem wypuściła powietrze. Oczy o barwie

akwamaryny zalśniły, gdy wbiła w niego zdumione
spojrzenie.

- Ty?! - wyrzuciła z siebie.
- Ja! Jestem na swoich wodach - przypomniał jej.
Zdawało mu się, że lekko drżą jej usta, lecz może

było to złudzenie.

- Proszę dalej, panno Davenport. Śmiało - za­

chęcił, czyniąc dłonią przyjazny gest. - Bo tak się pani
teraz nazywa, prawda? Rozumiem, że rozwiodła się
pani ze mną?

I już wiedział, jak jest naprawdę.
Zdradziła się, bo gwałtownie zbladła.
Więc jednak się z nim nie rozwiodła.
Pewnie pomyślała, że to on dopełni rozwodowych

formalności, tak jak on sądził, że...

No, nie. To ci dopiero cyrk! I to jaki!

background image

18

WIELKI BŁĘKIT

Jego głęboki, nieco ochrypły śmiech wypełnił nie­

wielką przestrzeń.

- Czyli jednak nie panna Davenport! Cóż za nie­

spodzianka! Kto wie, czy nie większa od tej, jaką jest
złowienie w sieci byłej żony. Z tą różnicą, że ty nie

jesteś moją byłą żoną.

- A ty rybakiem - odcięła się, odzyskawszy wresz­

cie mowę.

- Fakt. - Przestał się śmiać. - Dowiem się, co

robisz na moim statku? - Oparłszy ręce o biurko,
wychylił się w jej stronę.

- Złapaliście mnie w sieci jak delfina. Przez swoją

bezmyślność i niedbalstwo...

- Nie masz racji!
- A niech cię jasny szlag! - zawołała i gwałtownie

ruszyła w jego stronę, by stanąć z nim twarzą w twarz.
Zatrzymała się raptownie, gdyż dotarło do niej, jak
blisko podeszła.

Dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Roc widział rytmiczne pulsowanie żył na jej szyi

i nerwowe falowanie piersi, a ona szybkie wznoszenie
się i opadanie jego szerokiego torsu.

Z wściekłością pokręciła głową. Trochę zbyt ener­

gicznie. Zbyt... desperacko.

Melinda, zachwycająco piękna w bieli, w aureoli

złotych włosów spływających kaskadą wzdłuż ra­
mion, z pałającym spojrzeniem w barwie akwamary-
ny. I dumnie uniesioną brodą. Jak zawsze.

- Wiem, że nie uwierzysz w ani jedno moje słowo,

więc proponuję zakończyć tę nieznośną sytuację.

background image

Heather Graham

19

Usiadł za biurkiem, próbując zapanować nad wzbu­

rzeniem.

- Nieznośną sytuację? - powtórzył.
- Nie udawaj, że nie rozumiesz. Chodzi o moją

obecność na tym statku.

Pokręcił głową jak człowiek, który próbuje zro­

zumieć, o czym mowa.

- Podstępnie dostałaś się na mój statek - stwier­

dził głosem, w którym brzmiała niezachwiana pew­
ność.

- Zostałam złapana w sieci!
- Wybacz, Melindo, ale wiem, że kłamiesz.
- Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo?! Wyciąg­

nęliście mnie na pokład zaplątaną w sieci...

- W które sama najpierw się wplątałaś.
- To niewiarygodne! Skąd przychodzą ci do głowy

takie niedorzeczne historie...

- Ach, więc utrzymujesz, że trafiłaś na mój statek

przez przypadek? I mam w to wierzyć?

- A jakie to ma znaczenie? Odstaw mnie do portu.

Najbliższego. I niech to się wreszcie skończy.

Starał się, by uśmiech, który jej posłał, był w miarę

przyjazny.

- W tej chwili nie jestem gotowy na zawijanie do

portu.

- A ja tak!
- Tyle że to ja jestem kapitanem, panno Daven­

port - powiedział, wstając zza biurka i podchodząc
bliżej. - Ja wydaję rozkazy - dodał i minąwszy ją,
ruszył do drzwi.

background image

20 WIELKI BŁĘKIT

- Chyba nie będziesz mnie tu trzymał siłą jak

więźnia! - krzyknęła za nim.

- Więźnia? - Obrócił się gwałtownie. - Nawet nie

wiesz, jak bardzo się mylisz!

- Skoro tak, natychmiast odstaw mnie do portu...
- Nic z tego! Przykro mi - odparł stanowczo. - Ale

czuj się u nas jak gość, a nie więzień.

- Ty podły skur...

Zamknął drzwi, nim zdołało wybrzmieć ostatnie

słowo, a potem oparł się o framugę i uśmiechnął do
siebie. Ze smutkiem. Po chwili ostrożnie uchylił drzwi
i zajrzał do środka.

- Skoro nadal jesteśmy małżeństwem, możesz ko­

rzystać z kajuty kapitana - zaproponował. - Wśliz­
nęłaś się na statek, żeby szpiegować, prawda? Gdzie
więc będziesz miała łatwiejszy dostęp do informacji
niż tu?

Znał ją. Aż nadto dobrze. Dlatego nawet się nie

zdziwił, gdy butelka karaibskiego rumu poleciała
w jego stronę.

Na szczęście miał niezły refleks.
Zdążył zatrzasnąć drzwi, zanim pocisk osiągnął cel.
Znowu się uśmiechnął.
Butelka nawet się nie stłukła.
Uśmiech na jego twarzy szybko zgasł. Rum niewie­

le mu pomógł. Nadal miał wrażenie, że płonie. Stalo­
we szpony zacisnęły się wokół jego serca.

A przecież był czas, kiedy wcale nie uważał Melin-

dy za twardą i bezwzględną. Kiedy nie widział w niej

narowistej jędzy.

background image

Heather Graham 21

Był czas, kiedy w jej oczach widział płomień

namiętności. Czas, kiedy złociste pasma jej włosów
wiły się na jego piersi i opłątywały wokół dłoni. Jej
piękne długie nogi splatały się z jego nogami. Leżeli
pod rozgwieżdżonym niebem, kołysani przez fale,
marzyli...

Tak, był taki czas.
Dawno temu.
W świetle prawa Melinda może wciąż jest jego

żoną, lecz przede wszystkim jest córką starego Daven-
porta.

Dostała się na statek, żeby szpiegować; nie miał co

do tego cienia wątpliwości.

Nie pozostaje mu nic innego, jak dopilnować, żeby

nie wyniosła żadnych informacji. Dlatego musi ją tu
zatrzymać. Przynajmniej do czasu, aż będzie mógł
oficjalnie ogłosić o swoim odkryciu.

Bez względu na to, jak długo to potrwa.
Melinda... Na jego statku. Każdego dnia.
To będzie męka!
Zacisnął zęby. Trudno. Będzie się męczył. Jedyne

pocieszenie, że nie sam. Postara się, żeby ją też
zabolało.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Wyszedł.
Melinda osunęła się na krzesło. Dygotała. Aby nad

tym zapanować, z całej siły ścisnęła palce.

Więc to jego statek! Mogła się była domyślić,

nawet coś podejrzewała, a jednak okazało się, że
psychicznie nie jest jeszcze gotowa...

Z cichym jękiem oparła głowę o biurko. Pod­

świadomie chciała, żeby tak się stało. Taka była

prawda. Właśnie na to liczyła, wyruszając w swoją

szpiegowską misję. Chciałaby, żeby sprawy potoczyły
się tak, jak powinny się były potoczyć poprzednio.
Czuła, że jest mu to winna.

I dlatego tu jestem? - pomyślała z drwiną.

background image

Heather Graham 23

A może prawdziwym powodem było to, że wciąż

go trochę... tak odrobinę... kocha?

Prawdę powiedziawszy, jej motywy nie miały naj­

mniejszego znaczenia. W świetle prawa nadal byli
małżeństwem - przeżyła szok, kiedy to wyszło na

jaw - lecz przecież widziała minę Roca. Jakby patrzył

na rekina ludojada, a nie na własną żonę.

Czego się spodziewała? Że powita ją z otwartymi

ramionami?

Choć to przecież on od niej odszedł.

Zaraz po tym, jak stanęła po stronie ojca. Przeciwko

niemu, własnemu mężowi. Jak na ironię Jonathan
Davenport przyznawał teraz, że się pomylił.

Od tamtych wydarzeń upłynął szmat czasu.

A ona nadal nie wierzyła, że to naprawdę koniec.

Była taka naiwna, taka głupia. I tak bardzo się myliła
w wielu kwestiach. We wspomnieniach wciąż widzia­
ła tamte sceny. Wpadła w furię, bo Roc ośmielił się
krytykować jej ojca. Oboje unieśli się gniewem. Za­
częli ranić się słowami, rzucać oskarżenia i insynua­
cje. Później leżała w jego ramionach pełna wiary, że

jej posłuchał, że zrozumiał i wszystko będzie dobrze.

Pamiętała żar i słodycz ich miłości...

Zdecydowanie najlepiej pamiętała to, co stało się

następnego ranka. Roc oznajmił, że odchodzi. Nie
uwierzyła mu. Zaproponował, żeby odeszła razem
z nim. A ona nadal nie wierzyła, że jest do tego zdolny.

Więcej go nie zobaczyła.
I nagle to spotkanie po latach! W pierwszej chwili

myślała, że w ogóle się nie zmienił. Szybko zrewido-

background image

24 WIELKI BŁĘKIT

wała ten pogląd. Roc był o trzy lata starszy, mądrzej­
szy, bardziej zdeterminowany, skupiony na swoich
celach. Miał matowe, zmierzwione włosy, które daw­
no nie widziały fryzjera. Pewnie doszedł do wniosku,
że szkoda czasu na takie bzdury jak strzyżenie. Jeżeli

prowadził poszukiwania...

A prowadził je na pewno.
- Jeśli ktoś ma szansę znaleźć „Contessę Marię",

to tylko Roc Trellyn - twierdził ojciec, a on dobrze
wiedział, co mówi. Też szukał tego statku, lecz po­
mysł, żeby sprawdzić, czy Roc nie próbuje odnaleźć
nieosiągalnego galeonu, i zorientować się, jak za­

awansowane są jego poszukiwania, nie wyszedł od

niego. To Eric podsunął go Melindzie, gdy pewnego
wieczoru siedzieli razem w małym pubie w Key West.

- To pewne jak słońce, że Trellyn będzie próbował

namierzyć wrak. Zawsze się upierał, że „Contessa"
zatonęła między Florydą a wyspami Bahama, nie
u wybrzeży Kuby, jak twierdzą naukowcy - klarował.

- Kiedy się dowiedział, że wreszcie znaleziono dowód
potwierdzający jego hipotezę, pewnie skakał z rado­

ści. Założę się, że już tam jest. Pewnie swoim zwycza­

jem udaje rybaka i metr po metrze przeczesuje dno.

Och, gdyby tak można było dostać się na ten statek!

- westchnął. - Melindo, właściwie to mogłabyś zapy­

tać swojego byłego, co knuje! - rzucił od niechcenia,

posyłając jej jeden ze swych leniwych półuśmiechów,
które dopracował do perfekcji.

Musiała przyznać, że był atrakcyjnym mężczyzną.

Wysoki, szczupły, jasnowłosy, pięknie opalony i na

background image

Heather Graham

25

swój sposób czarujący. Zdarzało się, że współpraco­

wał z jej ojcem. Od czasu do czasu chodzili na piwo,
żeby sobie ponarzekać. Próbowała go polubić. Przyj­

mowała zaproszenia na randki i nawet nieźle się
bawiła. Ale zawsze zachowywała dystans. Tańczyła
z nim, parę razy pozwoliła się pocałować, lecz do

łóżka z nim nie poszła. O dziwo, nadal się przyjaźnili,
czy raczej flirtowali. Nie potrafiła wytłumaczyć, dla­
czego nie chciała przekroczyć granicy, za którą za­
czyna się prawdziwa zażyłość. A może potrafiła, tylko

nie chciała przyznać się nawet samej sobie, co tak
naprawdę nią kieruje. Dopiero teraz wszystko stało się

jasne.

Między nimi zawsze stał Roc.
Żaden mężczyzna nie miał z nim szans. Melinda

przekonała się o tym podczas długich samotnych
nocy, które nastały po ich rozstaniu. To wtedy zro­
zumiała, jaką torturą mogą być wspomnienia. Wcześ­
niej nawet sobie nie wyobrażała, jak bardzo będzie
tęsknić za jego dotykiem, szeptem, pocałunkami. Za

zasypianiem w jego ramionach, by rankiem się w nich
obudzić.

Od tych wspomnieć znów zadrżały jej ręce. Mimo

to nie potrafiła przestać myśleć o Rocu. Z zapa­
miętaniem i oddaniem podchodził do wszystkiego, co
robił. Kochał morze, obcowanie z wodą, nurkowa­
nie, podwodne poszukiwania, przygodę.

Kiedyś kochał również ją. Niestety, straciła jego

miłość. I pewnie już nigdy jej nie odzyska. Popełniła
wielki błąd, przychodząc na jego statek. Powinna go

background image

26 WIELKI BŁĘKIT

jak najszybciej opuścić. Uciec od Roca, bo przy nim
jeszcze boleśniej odczuwała stratę. Zdradziła go. Dla­

tego nienawidził ją równie gorąco, jak niegdyś kochał.
Nie powinna powracać w myślach do tego, co między
nimi było...

Bo tego już nie ma. Wszystko przepadło. Widziała

to w jego oczach, w których nie dostrzegła nic prócz
niechęci. Jakby nie była kobietą, a jadowitą żmiją.

Tłumiąc nieprzyjemny dreszcz, rozejrzała się po

kajucie. Czyżby miała się stać jej więzieniem? Roc
zapowiedział, że nie odstawi jej do portu, więc co
zamierza zrobić?

Może będzie czekał, aż padnie przed nim na kolana

i zacznie błagać o przebaczenie?

Nigdy! Mogła stracić szczęście, ale nie dumę i po­

czucie własnej wartości.

Naraz przyszło jej do głowy, że tak naprawdę już go

nie zna. Nie potrafi odgadnąć, co on czuje, czym się
kieruje, jakie uczucia przepełniają jego serce. I czy nie

sypia z atrakcyjną blondynką, którą widziała na po­

kładzie.

Co więc jej zostało?
Czekać. Nie ma innego wyjścia. Wcześniej czy

później Roc wróci. Bo przecież musi wrócić, prawda?

- A więc to jest Melinda Davenport! - pokręcił

głową Bruce, gdy Roc z hukiem wypadł z kajuty.

Roc najpierw odetchnął głęboko, dopiero potem

spojrzał na bosmana. Nie chciał pokazywać, jak bar­
dzo jest wzburzony, zwłaszcza przyjacielowi.

background image

Heather Graham

27

- Nie Davenport, tylko Trellyn - odparł półgłosem.
- Trellyn? - Zaskoczony Bruce uniósł brwi.
- Okazało się, że się ze mną nie rozwiodła.
- Naprawdę? Cóż, jeśli to tylko niedopatrzenie,

można je łatwo naprawić - pocieszył go Bruce. - Jak
przypłyniemy do Fort Lauderdale albo Miami, pój­

dziesz do prawnika i podpiszesz papiery.

- Jasne. - Roc podszedł do relingu i zacisnąwszy

palce na wypolerowanym drewnie, spojrzał na morze.

Powinien niezwłocznie obrać kurs na najbliższy

port. Pozbyć się Melindy ze statku. Na dwudziesto­
metrowym kutrze „Crystall Lee" dla nich dwojga by­
ło zdecydowanie za ciasno.

- Pewnie ojciec przysłał ją na przeszpiegi - do­

myślił się Bruce.

- Pewnie tak.
- Natychmiast ją spławimy?
- W każdym razie powinniśmy.
- Jak to? Nie zamierzasz tego zrobić?
Roc obrócił się i skrzyżowawszy ręce na piersiach,

oparł się o reling.

- Przyszła tu, bo sama chciała. A skoro już jej się

udało dostać na pokład, będzie musiała trochę z nami
pobyć.

- Ty tu wydajesz rozkazy.
- Właśnie.
- To córka Davenporta.
- Właśnie. Ale tak się składa, że jest na moim

statku. I, co ciekawe, wciąż jest moją żoną.

- Chcesz powiedzieć, że ciągle ją...

background image

28 WIELKI BŁĘKIT

- Nic podobnego! - rzucił z irytacją. - Ale nie

mam zamiaru zawijać do żadnego portu. Na jutro
zaplanowaliśmy nurkowanie. I będziemy nurkowali.

Gdy to mówił, podeszła do nich Connie.

- Znasz ją? - bardziej stwierdziła niż zapytała,

wpatrując się w Roca z mocno zafrasowaną miną.

- To moja była żona - przyznał.
- Zaraz, zaraz. Wcale nie była, tylko aktualna -

sprostował Bruce, który nie ukrywał zaniepokojenia

nieprzewidzianym obrotem spraw.

- Jak to? Jakim cudem z byłej stała się aktualną?

- zdumiała się Connie.

- To proste. Trzeba się drugi raz ożenić - wyjaśnił

Peter Castro, który właśnie do nich dołączył.

- Ożeniłeś się? - Connie była coraz bardziej zbita

z tropu.

Bruce spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Connie, nie bredź. Nie musiał się żenić, bo nigdy

się nie rozwiódł. Ani on z nią, ani ona z nim.

A ponieważ oboje ciągle są na morzu, nie mieli okazji

sprawdzić, jak się sprawy mają.

- Córka Davenporta! - Peter gwizdnął przez zęby.

- Przyszła nas szpiegować.

- Musimy jak najszybciej się jej pozbyć - stwier­

dziła Connie stanowczo.

- Problem w tym, że Roc nie chce - burknął Bruce.
- Jak to? Pozwolisz, żeby tu węszyła? - Oburzona

Connie spojrzała na Roca z niedowierzaniem. - Bę­
dzie próbowała się dowiedzieć, czego szukamy. Po­
tem poleci do ojca i wszystko mu wyśpiewa. Zanim się

background image

Heather Graham 29

obejrzymy, będzie nam siedział na karku i szukał
„Contessy Marii" na własną rękę - zżymała się.

- Nie pozwól, żeby wystrychnęła cię na dudka -

ostrzegł Peter.

- Nie wystrychnie, nie martw się - uspokoił go

Roc. - A do ojca też nie poleci. Będę ją tu trzymał,

dopóki oficjalnie nie ogłoszę odkrycia.

- Tak długo? - zdumiała się Connie. - Nie boisz

się, że oskarży cię o uprowadzenie?

- Przyszła tu z własnej woli, tak? - powtórzył Roc.
- Niezupełnie. Przecież to my ją złowiliśmy. -

Bruce upierał się przy swojej interpretacji zdarzenia.

Nagle w powietrzu rozeszła się woń spalenizny.
- Chryste! Obiad! - wrzasnęła Connie. - Marina

prosiła, żebym przypilnowała ziemniaków. - Nie tra­
cąc ani chwili, pobiegła do schodów prowadzących do
dolnej części statku.

- Coś mi się widzi, że obiad już się rozgotował.

Chodźmy.

- A... twoja żona? - dopytywał Bruce.
- Przecież nie zamknąłem jej na klucz. Jak zgłod­

nieje, sama przyjdzie. Możesz być pewny, że znajdzie
drogę.

- Trochę się boję, żeby przy okazji nie znalazła

drogi do innych miejsc.

- Nie odważy się. Jest nas tu tyle, że możemy cały

czas mieć ją na oku.

- Będziemy jej pilnowali całą noc?
- Sam przypilnuję, żeby nie wyszła z kajuty - za­

powiedział Roc.

background image

30

WIELKI BŁĘKIT

- Aha... Jasne... - mruknął Bruce pod nosem.
- Daruj sobie to „aha". - W głosie Roca słychać

było znużenie. - Będę miał ją na oku. To wszystko.

- Tylko uważaj na siebie.
- Nie żartuj! Chyba zauważyłeś, że jestem od niej

trochę większy i silniejszy? Dam sobie radę.

- Pewnie. Parzący koralowiec też wygląda pięknie

i delikatnie, ale spróbuj go dotknąć, a będziesz miał za
swoje.

- Stary, co z tobą? To ja odszedłem od tej pani,

zapomniałeś? - rzucił z wściekłością. Owszem, od­
szedł, ale tylko on wie, ile go to kosztowało. I że

jedynie duma powstrzymała go przed powrotem.

Powinien był zmusić ją, by poszła razem z nim.

Pociągnąć ją za sobą choćby siłą...

Porwać...
Za późno, by się nad tym zastanawiać. Stało się.

Ani prośbą, ani groźbą, ani nawet siłą nie byłby
w stanie wyrwać jej spod wpływu ojca.

Bruce uśmiechnął się złośliwie.
- Gadaj zdrów, ale ja nie zmrużyłbym oka, gdyby

przyszło mi spędzić noc w jednej kajucie z taką
kobietą. Siedziałbym i... -jęknął, bo Peter walnął go
łokciem w żebro. - Hej! Odbiło ci?

- Nie zapominaj, że to jego była żona, a nie twoja

- strofował go Peter.

- A ty nie zapominaj, że wcale nie była, tylko

aktualna - odciął się.

Roc syknął zniecierpliwiony.

- Była, niebyła, jedno jest pewne: raz na zawsze

background image

Heather Graham 31

skończyłem z Davenportami i nie chcę mieć z nimi
więcej do czynienia. A teraz chodźmy na obiad.

- A ona? Naprawdę będziesz ją głodził? - zaniepo­

koił się Bruce.

- Spokojnie. Zaraz sama przyjdzie. Jak chcesz,

możemy się założyć. Zresztą pomyśl: skoro ma szpie­
gować, to przecież nie może cały czas siedzieć w jed­
nej kajucie - podśmiewał się Roc.

W kambuzie krzątała się Marina Tobago. Kiedy

weszli do mesy, stawiała na stole półmiski z warzywa­

mi i grillowaną rybą. Siadając, Roc zauważył, że
Marina przygląda mu się dyskretnie swymi czarnymi,
dobrotliwymi oczami. Uśmiechnął się do niej, ale nic
nie powiedział. Pozostali również zajęli miejsca.

- Kapitanie! A, do diabła z formalnościami! Roc,

przyjacielu. - Joe Tobago postanowił przerwać nie­
zręczną ciszę. - Co mamy mówić, jeśli syrena się do
nas odezwie?

Roc poczuł, że ma dość. Zaczął się śmiać.
- Nie mam pojęcia, Joe - przyznał po chwili. -

Wszystko zależy od tego, o czym będzie chciała roz­
mawiać. Jeśli o pogodzie, możesz śmiało zamienić

z nią parę słów. Jeśli zapyta Marinę o przepis na
okonia, też nie widzę powodu, żeby jej nie powie­
dzieć. Ale jeśli zapyta o statek albo nasze poszukiwa­

nia, odeślijcie ją z tym do mnie. Gdyby zaś chciała
pomóc w zmywaniu naczyń, wykorzystajcie jej dobre

chęci.

- Córka Davenporta na zmywaku? - Pomysł wydał

się Marinie co najmniej zabawny.

background image

32 WIELKI BŁĘKIT

- Co w tym dziwnego? Ona dobrze wie, jak żyje

się na statku. I świetnie sobie radzi. - Słowa Roca
zabrzmiały tak, jakby chciał wyrazić się o swej żonie

z sympatią, co bynajmniej nie było jego zamiarem.
Cóż, przynajmniej nie skłamał. Melinda naprawdę
była świetna we wszystkim, co miało związek z wodą.
Uwielbiała nurkować na rafach i szukać podwodnych
skarbów. Potrafiła pływać motorówką i żaglówką.
Lubiła łowić ryby i nie miała oporów, żeby je potem
wypatroszyć i oskrobać. Roc przypisywał to na plus
Davenportowi, bo przecież to on ją wszystkiego nau­
czył. Zresztą mimo tego, iż różnił się z nim w wielu
kwestiach, miał dla swego teścia spore uznanie. Jona­
than Davenport z pewnością nie był szowinistą; kobie­
ty i mężczyzn traktował jednakowo i sprawiedliwie
oceniał ich umiejętności. Od załogi wymagał tego
samego, czego wymagał od siebie, a jeśli zdarzyło mu
się wymagać od kogoś więcej, to tylko od Melindy.

Która pod wieloma względami była do niego bardzo
podobna. Tak jak ojciec kochała przygodę i ludzi,
fascynowało ją i pociągało wszystko, co nowe i nie­
zbadane. Nie było potrawy, której by nie skosztowała,
ani podwodnej wyprawy, w której nie chciałaby wziąć
udziału. Najlepszym dowodem jej wrodzonej brawury
było to, że dała się złowić w sieć.

- Melinda dobrze wie, w co się wpakowała - dodał

po chwili, wzruszywszy ramionami. - Jeśli będzie
wchodziła wam w drogę, pogońcie ją do roboty.

- Jutro mamy nurkować - przypomniała zatroska­

na Connie. - Jeszcze niczego nie znaleźliśmy. Poza

background image

Heather Graham

33

wrakiem z czasów drugiej wojny światowej, który
widzieliśmy na sonarze. Nadal nie mamy żadnych do­
wodów, że szukamy we właściwym rejonie. Najgorsze,
że ona się dowie, gdzie dokładnie szukamy. A jeśli
w końcu uda się coś znaleźć... - zawiesiła głos. - Już
raz tak było, że jej ojciec bez skrupułów przywłaszczył

sobie twoje odkrycie.

- Przecież powiedziałem, że nie wypuścimy jej

stąd, dopóki oficjalnie nie ogłosimy znaleziska.

- Niby jak chcesz to zrobić? Zwiążemy ją i będzie­

my na niej siedzieć? - ironizowała Connie. - Wcześ­
niej czy później będziemy musieli zejść na ląd po
prowiant.

- Poradzę sobie - odparł pojednawczo.
Marina głośno pociągnęła nosem. Przy stole zapad­

ła cisza.

- Kto jutro nurkuje? - zapytał Peter.
- Na statku zostaną Marina i Joe, pojutrze Connie

i Bruce. Mam nadzieję, że wkrótce trafimy na jakiś ślad.

- Nadal jesteś przekonany, że szukamy we właś­

ciwym miejscu? - upewnił się Joe.

- Bardziej niż kiedykolwiek - odparł stanowczo.
- Posłuchaj - Joe pochylił się w jego stronę. -

Wierzę, że przeczucie cię nie myli, ale wytłumacz mi,
dlaczego niczego nie znajdujemy na sonarze?

Roc wzruszył ramionami i sięgnął po butelkę mro­

żonej herbaty. Miał ochotę napić się zimnego piwa, ale
uznał, że wlał już w siebie tyle rumu, że niebezpiecz­
nie byłoby mieszać jedno i drugie. Zwłaszcza że
czekała go długa noc.

background image

34 WJELKl BŁĘKIT

- Zawsze wiedziałem, że „Contessa" zatonęła

właśnie tutaj. Dotarłem do wszystkich dostępnych
źródeł, na ich podstawie doszedłem do wniosku, że

historycy się mylą. Teraz to się potwierdza. Ten
marynarz, którego list niedawno odnaleziono, pisał do

siostry, że według niego znajdują się znacznie dalej na

północ, niż twierdzi kapitan. Zresztą mam takie prze­

czucie. I to od chwili, gdy pierwszy raz usłyszałem
o tym statku. Wiem, że musi tu być, najdalej w promie­

niu dziesięciu mil. I przysięgam, że go odnajdę.

- No to musimy się spieszyć, bo po tym, jak

opublikowano list, sprawa stała się głośna. Za chwilę
zjadą tu tłumy i zaczną nam deptać po piętach - ponu­

ro zauważył Bruce.

- Jak nasz nieproszony gość - dodała Connie.
Roc uśmiechnął się do Mariny.
- Jeśli moja była żona zapyta cię o okonia, daj jej

koniecznie przepis. Jest naprawdę wyśmienity.

- Dzięki, kapitanie - odparła Marina, ale jej oczy

pozostały poważne i skupione.

- Nie uważasz, że powinna pozmywać? - dopy­

tywał.

- Nie będę miała nic przeciwko...
- Ja uważam, że pasażerowie na gapę powinni

odpracować koszty podróży - stwierdził.

- Nie przyszła na obiad, więc niby jak mamy ją

zmusić do zmywania? - zapytała Connie.

- Fakt - przyznał. - Dla przyzwoitości zaczekamy,

aż coś zje, i dopiero potem postawimy ją na zmywaku.
Co wy na to?

background image

Heather Graham

35

- Pożyjemy, zobaczymy - odparła Marina senten­

cjonalnie i stuknąwszy widelcem w jego talerz, doda­
ła: - Skoro tak ci smakuje mój okoń, to jedz!

- Już się robi, proszę pani! - zawołał i posłusznie

wziął do ust spory kawałek ryby.

Do końca posiłku rozmowa toczyła się wokół spraw

związanych z jutrzejszym nurkowaniem. Potem każdy
wrócił do swoich zajęć.

Melinda się nie pokazała. Może w jakiś sprytny

sposób ukryła pod kostiumem zapas batoników, ironi­
zował Roc, idąc na pokład.

A może bała się jego załogi.
Nie, to do niej niepodobne.

Może nie czuła się na siłach stanąć z nim twarzą

w twarz, albo czekała, aż on ją zaprosi. Lub padnie
przed nią na kolana, przeprosi za wcześniejsze za­
chowanie i będzie błagał, by zaszczyciła ich swym
towarzystwem.

Niedoczekanie!
Pycha prowadzi do zguby, ale honor jest najważ­

niejszy. I właśnie dlatego już o nic nie będzie prosił
Melindy Davenport-Trellyn.

Raz to zrobił i wystarczy. Błagał, żeby odeszła

razem z nim. A ona albo nie uwierzyła, że naprawdę

jest do tego zdolny...

Albo miała to gdzieś.
Wsparty o reling, wychylił się i spojrzał przed

siebie. Zmierzchało. Niemal cała tarcza słoneczna
schowała się już za horyzont. W szybko zapadają­
cym mroku morze, łagodnie kołyszące stojącym na

background image

36

WIELKI BŁĘKIT

kotwicy statkiem, przybrało ciemną, tajemniczą bar­
wę. Lekka bryza przyjemnie chłodziła twarz. Na
szafirowym niebie dogasała łuna zachodu. Wieczór
był przepiękny.

I łudząco podobny do tamtego, kiedy poznał Me-

lindę.

Pracował wtedy dla Davenporta, ale wziął miesiąc

wolnego, żeby z Connie i Bruce'em popracować na
własne konto. Wkrótce dostał wiadomość: Davenport
zawiadamiał, że wznawia poszukiwania i byłby wdzię­
czny, gdyby Roc znalazł czas, żeby się z nim spotkać
w Largo. Ekipa Roca właśnie skończyła wyławianie
dobytku niefortunnego żeglarza z Connecticut, którego

jacht zatonął w rejonie Cieśniny Florydzkiej, postano­

wił więc skrócić urlop, zwłaszcza że praca pod kierow­
nictwem Davenporta była niezwykłym doświadcze­
niem i okazją do zdobycia cennych umiejętności.

Kiedy w piątek o umówionej porze stawił się

w porcie w Largo, nie przeczuwał, że z chwilą, gdy
postawi stopę na pokładzie jachtu Davenporta, wszyst­
ko w jego życiu się zmieni.

W pamięci zachował dokładny obraz tamtych zda­

rzeń, minuta po minucie. Wszedł na łódź stojącą tuż
przy wejściu do portu i rzucił żeglarski worek ze swoim
dobytkiem. Po chwili z kajuty wyszedł Davenport.
Wymienili przyjazny uścisk dłoni i od razu przeszli do
sedna; Davenport w paru słowach opowiedział mu
o podwodnym skarbie, którego zamierzał szukać.

Wtedy poznał Melindę.
Ujrzał ją na tle jaskrawej czerwieni wieczornego

background image

Heather Graham

37

nieba. Patrzył pod słońce, więc początkowo widział
tylko smukłą, wysoką kobiecą sylwetkę. Postać, poru­

szająca się z niezwykłym wdziękiem, zbliżyła się do
Davenporta i zarzuciła mu ręce na szyję. I wtedy cień,
którym dotąd była, nabrał zachwycająco realnych
kształtów; Roc do dziś pamiętał zachwyt, który ogar­
nął go na widok jej twarzy. Pamiętał kolor jej bikini,
żywy, turkusowozielony jak jej oczy. Musiała przed
chwilą wynurzyć się z wody, bo miała mokre włosy;

jedynie kilka suchych pasemek falowało swobodnie,

gdy mocniej zawiał wiatr.

Na jego oczach ta zachwycająca istota tuliła się do

Davenporta.

Roc, który jeszcze nie wiedział, kim jest młoda

kobieta, poczuł nieprzyjemne ukłucie zazdrości. Jak
się wkrótce miało okazać, bezpodstawnej. Jonathan
Davenport pospieszył się bowiem z ojcostwem; był
starszy od córki zaledwie dwadzieścia lat. Roc słyszał,
że jego pracodawca ma córkę, lecz nigdy jej nie
widział. Dlatego uznał, że Melinda jest nową zdoby­
czą przystojnego czterdziestojednolatka. I w pewnym
sensie poczuł się urażony, że mężczyzna starszy od
niego o kilkanaście lat poderwał sobie taką śliczną
młodą dziewczynę.

Jonathan szybko wyprowadził go z błędu.

- Roc, chciałbym ci przedstawić moją córkę, Me-

lindę - powiedział, wyplątując się z jej objęć. - Melin­
da będzie odtąd brała udział w moich wyprawach.
Melly, to jest Roc Trellyn, moja prawa ręka. Mam

nadzieję, że się polubicie.

background image

38

WIELKI BŁĘKIT

Nigdy nie miał problemów w kontaktach z kobieta­

mi. Nie krępowała go obecność przedstawicielek płci
pięknej. Miał wtedy dwadzieścia osiem lat, na koncie
sporo romansów i był święcie przekonany, że w swych
wyborach kieruje się rozumem. Jego związki z kobie­
tami miały charakter przelotny. Nie angażował się
emocjonalnie, gdyż żadna z jego dotychczasowych
partnerek nie wydała mu się bardziej pociągająca niż
ocean.

Tak było, dopóki los nie postawił na jego drodze

córki Davenporta. Wtedy jego rozum pierwszy raz
przegrał.

Spojrzała na niego. Wzrokiem księżniczki podwod­

nego królestwa. Wyzywająco i butnie. A potem podała
mu delikatną, opaloną dłoń, lecz cofnęła ją niemal
natychmiast.

- Dobry wieczór, panie Trellyn - powiedziała

chłodnym, ostentacyjnie obojętnym tonem, po czym
zwróciła się do ojca: - Nie wiedziałam, że jesteś
zajęty. Skoro tak, to pójdę wziąć prysznic. Pogadamy

potem, jak załatwisz sprawy z pomocnikiem.

Równie dobrze mogłaby dać mu w twarz. Wyszło­

by na jedno.

Ilekroć wspominał tę scenę, ogarniał go gniew.

Dobrze pamiętał, że miał wtedy ochotę ją uderzyć.

Nie zrobił tego, rzecz jasna. W ogóle nie dał po

sobie poznać, że poczuł się dotknięty jej lekceważą­
cym zachowaniem. Za to Davenport bardzo się na nią
zdenerwował.

- Przepraszam cię za moją córkę - powiedział, gdy

background image

Heather Graham 39

zostali sami. - Niedawno straciła matkę. Moja była
żona zginęła w wypadku samochodowym. To oczywi­
ście w żaden sposób nie tłumaczy skandalicznego
zachowania Melindy - dodał, wzruszywszy niecierp­
liwie ramionami. - Starałem się spędzać z nią jak

najwięcej czasu, ale dobrze wiesz, jak to ze mną jest.
Przez większą część roku jestem na morzu. Ale Melly
to naprawdę świetna dziewczyna. Fenomenalnie nur­
kuje, zresztą sam zobaczysz. Od czasu do czasu
brałem ją ze sobą na wyprawy, a teraz, gdy skończyła

studia, postanowiłem wziąć ją na stałe do ekipy.

Na stałe. Roc już wtedy wiedział, że dla niego

będzie to oznaczało permanentną torturę.

Szybko okazało się, że powabna syrena potrafi być

straszną jędzą, więc starał się omijać ją wielkim kołem.

Na szczęście prawie z nim nie rozmawiała, a gdy już
musiała coś powiedzieć, przybierała taki ton, jakby
mówiła do sługi. Kiedyś zawinęli do portu na Jamajce

i postanowili zostać na lądzie trochę dłużej. Roc
spotkał na plaży koleżankę ze studiów i umówił się
z nią na wieczór. Po kolacji ubrał się elegancko, zszedł
ze statku i wrócił bladym świtem. Rano spotkali się

przy śniadaniu. Melinda pomagała Jinksowi, pomocni­
kowi ojca, podawać do stołu. I tak bardzo się starała, że

jajka sadzone spadły z patelni prosto na uda Roca.

- Przepraszam! - powiedziała beznamiętnie.

Zerwał się na równe nogi, bo gorący tłuszcz boleś­

nie go oparzył, a ona widząc to, zawołała:

- Zaraz cię ochłodzę! -I chlusnęła na niego lodo­

watą wodą z dzbanka.

background image

40

WIELKI BŁĘKIT

Wtedy miarka się przebrała. Fakt, trochę się zagalo­

pował, ale naprawdę wyprowadziła go z równowagi.
Niewiele myśląc, złapał ją za ramiona i wycedził przez
zęby:

- Ty rozpuszczona gówniaro! Spróbuj tak zrobić

jeszcze raz, a przysięgam, że dostaniesz klapa w tylek!

Zaczerwieniła się jak piwonia, wyrwała mu się

i wybiegła. Jinks, zaufany człowiek Davenporta, wi­
dział zajście, ale nic nie powiedział szefowi.

Melinda też nie pochwaliła się ojcu swoim za­

graniem.

Dwa dni później doszło do kolejnego spięcia. Me­

linda zeszła do wraku i długo się nie wynurzała.

Pozostali członkowie załogi byli pochłonięci studio­

waniem map. Roc, który wbrew zdrowemu rozsąd­
kowi zawsze miał ją na oku, pamiętał, że tlenu starczy

jej na pół godziny.

Nie tracąc chwili, skoczył do wody. Znalazł dziew­

czynę przy szczątkach statku. Zapomniawszy o bożym
świecie, usiłowała wydobyć złoty łańcuch, który za­
czepił się o pogięte żelastwo. Podpłynął do niej i złapał

ją za rękę, a gdy zaskoczona i zła odwróciła się w jego

stronę, pokazał na jej własny zegarek. Wyrwała mu
się, wściekła, że jej przeszkadza.

Niemal w tej samej chwili skończyło jej się powiet­

rze. Zaczęła się szamotać i przygoda mogła skończyć
się dla niej tragicznie. Na szczęście Roc nie stracił
zimnej krwi i zmusił ją, żeby oddychała przez jego
aparat. Kiedy się uspokoiła, na jednym aparacie wolno
wypłynęli na powierzchnię.

background image

Heather Graham

41

Oczywiście nie usłyszał od niej słowa podzięko­

wania.

- Kto cię prosił, żebyś po mnie płynął! - ciskała

się. - Poradziłabym sobie bez twojej pomocy!

Miał ochotę udusić ją gołymi rękami, ale się opano­

wał. Zostawił ją w wodzie i bez słowa odpłynął.

Wkurzyła go strasznie, ale nie naskarżył na nią

Davenportowi.

A dzień później całe zajście poszło w niepamięć, bo

wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewał.

Przypłynęli do Bimini i zatrzymali się w wielkim

hotelu obok kasyna. Roc wziął z recepcji klucz do
pokoju i poszedł się rozpakować. Wszedł do łazienki,
żeby zostawić przybory toaletowe, i ze zdumieniem
odkrył, że ktoś właśnie korzysta z prysznica. Nim
zdążył się wycofać, z kabiny wyszła Melinda. Oczy­
wiście nie oparł się pokusie, by na nią spojrzeć...

Natychmiast poczuł napięcie, które ogarniało go, ile­
kroć była blisko. Tyle że tym razem dopadło go ze
zdwojoną siłą. A niech ją wszyscy diabli! Chyba była

jakąś czarownicą. Tylko tym potrafił wytłumaczyć

sobie, że tak bardzo go do niej ciągnęło. Na szczęście

zdołał wziął się w garść i skupił rozbiegany wzrok na

jej twarzy.

- Jak śmiesz! - krzyknęła oburzona i błyskawicz­

nie okryła się ręcznikiem.

- Ja? W recepcji dali mi klucze do tego pokoju!
- Mnie też, więc zbieraj się stąd. I nie kłam!

Dobrze wiem, że to nie żadna pomyłka. No i co tak
stoisz? Boże, zrobiłeś to celowo...

background image

42 WIELKI BŁĘKIT

- Daruj sobie, księżniczko! Już prędzej zaintereso­

wałbym się barakudą niż tobą!

Obrócił się na pięcie i zgrzytając ze złości zębami,

chciał natychmiast wyjść z łazienki.

Nie wyszedł, gdyż wydarzyło się coś zdumiewają­

cego. Melinda go zawołała.

- Roc? - Jej cichy, łagodny głos brzmiał niepew­

nie. - Przepraszam... - powiedziała, gdy na nią spoj­
rzał. - Jestem dla ciebie wyjątkowo podła, sama nie
wiem dlaczego. Wcale tego nie chcę, ale... tak jakoś
wychodzi. Jesteś blisko z moim ojcem, a on jest mi
teraz bardzo potrzebny... Ja... - zawiesiła głos i lekko

się uśmiechnęła -jestem o ciebie zazdrosna.

Coś go ścisnęło z żołądku. Nie chodziło tylko

o to, że jej uroda robiła na nim piorunujące wraże­
nie. Bo powiedzieć, że wydała mu się piękna, to

mało. Oszołomiła go, zwłaszcza że nagle stała się

uległa i miękka jak jedwab. Nie spodziewał się tego

po niej, ale instynkt od razu mu podpowiedział, że
pakuje się w kłopoty. Rozsądek ostrzegał, że nie
może się do niej zbliżać. Powinien przyjąć prze­
prosiny, wyrazić współczucie z powodu śmierci jej
matki i natychmiast wyjść. Bo doskonale wiedział,
że jeśli tego nie zrobi, będzie po nim. Wpadnie. Na
amen. Nic go nie powstrzyma przed skosztowaniem
zakazanego owocu.

Tylko że ona miała w oczach łzy. I to go rozbroiło.

Zapragnął podejść do niej i mocno ją przytulić.

- Przykro mi - powiedział głosem pełnym współ­

czucia. - Z powodu twojej matki. Bo przepraszać cię

background image

Heather Graham 43

nie będę. Zachowywałaś się paskudnie, więc dostałaś
za swoje.

Kiedy później wspominał tę chwilę, nie potrafił

sobie przypomnieć, jak to się stało, że najpierw ją
objął, a potem wziął na kolana.

- Twój ojciec wspominał, że przeżyłaś tragedię -

szepnął, gdy przytuliła się do niego.

- Powiedział ci całą prawdę? - zapytała zdławio­

nym głosem. - Że matka po pijanemu spowodowała
wypadek?

- Nie.
- Tak bardzo się starałam! Walczyłam o nią, a ona

i tak piła! Pewnie za rzadko z nią byłam. Zawiodłam

jako córka.

- Melindo, tak nie można! Nie możesz się ob­

winiać. Masz prawo rozpaczać, tęsknić za matką, ale
nie wolno ci myśleć, że byłaś za nią odpowiedzialna.
Przecież wiesz, że alkoholizm to choroba!

Spojrzała mu w oczy z bezgraniczną ufnością

i nagle wydała mu się bezbronna i krucha. Sam nie
wiedział, kiedy zaczął całować łzy płynące po jej
policzkach.

Objęła go za szyję. Ręcznik, którym była owinięta,

wylądował na podłodze i jej nagie piersi kusząco
otarły się o jego tors. Natychmiast odnalazł jej usta,
a ona żarliwie odwzajemniła pocałunek.

Czuł, że traci głowę, i mówiąc szczerze, mało go to

obchodziło. Po chwili leżeli oboje na elegancko za­
słanym łóżku i pieścili się coraz śmielej i odważ­
niej. Melinda doskonale wiedziała, co robi; oddawała

background image

44 WIELKI BŁĘKIT

pocałunek za pocałunek, pieszczotę za pieszczotę.
Przyciągała go do siebie, prężyła się, wyginała, tuliła

jego głowę do swoich piersi.

Elektryzował go najlżejszy dotyk jej dłoni. Pod­

niecał najdelikatniejszy, zmysłowy ruch jej ciała,
zduszony szept, w którym rozpoznawał swoje imię.
Poznawał ją, roznamiętniał. Nerwowe drżenie jej
palców w jego włosach, jej jęk coraz bardziej przypo­
minający szloch i jej gorące ciało wprawiły go w stan
podniecenia, jakiego dotąd nie zaznał. Wiedział, że

jego los jest przesądzony. Za chwilę pogrąży się w niej
jak tonący pogrąża się w oceanie. Jeszcze się bronił,
jeszcze się powstrzymywał i czekał, aż ona zapragnie

go równie mocno i boleśnie.

Potem nie był już w stanie wytrzymać podniecenia,

które sprawiało mu fizyczny ból. I przeżył największe

zaskoczenie w życiu. Niestety, było za późno, by się
wycofać. Gdyby mógł, z wściekłości zastrzeliłby ją
i siebie. Ona też była zszokowana. Nagle znierucho­

miała. Oczywiście wiedziała, co ją czeka, lecz mogła
się tylko domyślać, co będzie czuła. Być może nie
spodziewała się, że to, co daje rozkosz, może jedno­
cześnie powodować mało przyjemne doznania. Mu­
siało ją boleć, ale nie poprosiła, żeby przestał. Zagryz­
ła zęby i przytuliła się do niego mocno. Szeptał do niej
czule, całował, delikatnie głaskał. To pomogło. Ból
złagodniał i wróciła jej ochota na miłość.

Kiedy wreszcie przyszło upragnione spełnienie,

Roc miał wrażenie, że przepłynęła przez niego ognista
fala. Czuł się tak, jakby on też przeżył swój pierwszy

background image

Heather Graham

45

raz. Nim zdążył ochłonąć, dopadły go wyrzuty sumie­
nia. Był wściekły na siebie. Córka Davenporta! Bóg
mu świadkiem, że się starał, walczył ze sobą...

Brednie!
Pragnął jej od chwili, gdy z gracją wkroczyła do

jego życia. Ale powinna była go uprzedzić, ostrzec,

powiedzieć, jak jest naprawdę. Kiedy podniecenie

opadło, nie potrafił ukryć, że ma do niej pretensje. Ona
też nie pozostała mu dłużna.

- Mam prawo wybrać, z kim chcę to zrobić - oznaj -

miła. - To nie jest przypadek, że wybrałam ciebie. -
Nie musisz czuć się do czegoś zobowiązany. Nie
oczekuję żadnych deklaracji - dodała po chwili, okry­
wając się kołdrą.

-

Nie chodzi o deklaracje! - zdenerwował się. -

Chodzi o...

No właśnie, o co? Nie miał pojęcia.
- Chyba nie o to, że boisz się mojego ojca!
- Oczywiście, że nie!
Uciekła spojrzeniem w bok.
- Od początku wiedziałam, że to będziesz ty! -

szepnęła. - Dlatego byłam taka nieznośna. Kiedy nie

wróciłeś na noc, zżerała mnie zazdrość. To dlatego...

- Mów! Słucham...
- Wywaliłam na ciebie jajka, a potem oblałam cię'

wodą. Nie chciałam, żebyś spotykał się z innymi
kobietami.

Zaczął się śmiać. Ale poczuł się zaintrygowany.

W mgnieniu oka znów trzymał ją w ramionach. Znów
powróciła magia, tym razem jeszcze potężniejsza.

background image

46

WIELKI BŁĘKIT

- Nie chcę, żeby ojciec się dowiedział. W każdym

razie jeszcze nie teraz - zastrzegła, więc Davenport
nadał żył w błogiej nieświadomości. Jednak już po
tygodniu Roc miał dość. Nie chciał dłużej oszukiwać
szefa.

- Wszystko albo nic - oznajmił któregoś dnia.

Kochał Melindę i wierzył w jej wzajemność. Chciał,
żeby się pobrali.

Nie protestowała. Uśmiechała się do niego, a wtedy

jej oczy lśniły jeszcze piękniej. I radośnie wpadała

w jego ramiona. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej
szczęśliwy.

Jednak szczęście nie trwało długo...

- Było, minęło - westchnął ciężko. Naraz uświa­

domił sobie, że zapadł mrok. Morze i niebo zlały się
w jedną aksamitnie czarną otchłań poprzetykaną mi­
gotliwym blaskiem gwiazd.

Spojrzał za siebie. Na statku było zupełnie cicho.

Umilkły rozmowy, ucichły odgłosy kroków, brzęk
naczyń. Widocznie stał przy burcie tak długo, że
koledzy, którzy postanowili uszanować jego samot­
ność, poszli w końcu spać.

I co teraz ze sobą poczniesz, mądralo? - pytał

samego siebie. Trzeba przyznać, że zachował się mało

roztropnie, zostawiając Melindę w swojej kajucie,
gdzie czekała wygodna koja... a na niej ona.

Od razu podskoczył mu puls. Zdesperowany, z tru­

dem zdusił jęk. Czasem udawało mu się zapomnieć
o ciągłych kłótniach, ale mimo wysiłków nie był
w stanie wyrzucić z pamięci tych wszystkich nocy,

background image

Heather Graham

47

gdy Melinda była blisko. Niemal czuł pod palcami

jedwabiste pasma jej włosów. I znajome krągłosci

smukłego ciała.

Ależ ze mnie bystrzak! - zżymał się. I pomyśleć, że

ktoś o takim ilorazie inteligencji zdołał skończyć

studia. Beztrosko wyszedł sobie na świeże powietrze,
a byłą żonę zostawił w kajucie. I co z tego ma? Ona
sobie teraz smacznie śpi, a on sterczy na pokładzie
i zadręcza się wspomnieniami.

Nie, Melinda na pewno nie zasnęła. To byłoby

wbrew jej naturze.

Ze swego miejsca doskonale widział drzwi do

kajuty. Wystarczyło, że się minimalnie przesunął,
i mógł je obserwować, nie będąc widzianym.

Właśnie zaczęły się otwierać. Bardzo wolniutko...
Po chwili w szczelinie ukazała się głowa Melindy,

a potem cała jej postać. Ostrożnie wysunęła się na
zewnątrz i nasłuchiwała przyczajona. Gdy upewniła
się, że w pobliżu nikogo nie ma, cicho wyszła na

pokład. Zatrzymała się i znów wsłuchiwała się w od­

głosy nocy. Odczekała parę sekund, po czym zaczęła
skradać się na palcach w stronę schodków prowadzą­
cych do mesy.

Roc bezszelestnie ruszył za nią.
Czyżby w końcu zgłodniała i postanowiła pod

nieobecność załogi pomyszkować w okrętowej kuchni?

Nie...

Owszem, była głodna. Informacji. A to mała jędza!

Coraz bardziej rozsierdzony obserwował, jak zwinnie
schodzi po drabince na dolny pokład.

background image

48 WIELKI BŁĘKIT

Tam, gdzie mieli sonar.
Podążał za nią jak cień. Spokojnie obserwował, jak

zbliża się do urządzenia i pochyla nad ekranem.

Wtedy po cichu do niej podszedł i stanął tuż za jej

plecami.

- Szukasz czegoś?
Przestraszona, wydała stłumiony okrzyk. Instynkt

kazał jej rzucić się do ucieczki. A jemu w pogoń. Nie
uciekła daleko; dopadł ją, ledwie stanęła na pierw­

szym stopniu drabinki, i brutalnie ściągnął na dół.

Szamocząc się, oboje stracili równowagę.

I runęli na pokład.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Może powinien się nad nią użalić - kiedy spadali,

próbował obrócić się tak, by wziąć na siebie impet
uderzenia, ale nie zdążył i Melinda upadła pierwsza.
A on dodatkowo przygniótł ją swoim ciężarem. Mu­

siała mocno się potłuc, lecz nawet nie jęknęła. W zie­
lonkawej poświacie bijącej od sonaru widział jej oczy
błyszczące ze złości.

Może i by jej współczuł. Gdyby nie szpiegowała. '

Nie puścił jej, ale trochę się przesunął, dzięki

czemu mogła swobodnie oddychać. Oparł się na
łokciu i spojrzawszy na nią z sarkastycznym uśmie­
chem, zapytał:

- Czyż nie jest romantycznie?

background image

50

WIELKI BŁĘKIT

Głośno zgrzytnęła zębami.

- Romantycznie? Właśnie pogruchotałeś mi wszyst­

kie kości.

-- A znasz przysłowie o kózce? Gdyby kózka nie

skakała...

- Możesz ze mnie zejść?
Znowu się uśmiechnął, lecz zamiast się podnieść,

jeszcze mocniej naprężył mięśnie. Może powinien ją

uwolnić? Dla własnego dobra. Bijące od niej ciepło

sprawiało mu przyjemność, a każdy jej ruch działał na

niego jak impuls elektryczny. Był na nią wściekły, lecz
chęć, żeby ją udusić gołymi rękami, walczyła w nim

z równie silną pokusą, by zerwać z niej ubranie
i kochać się z nią w eterycznym zielonym świetle.

- Jak świat światem szpiedzy kończyli na szubie­

nicy - oznajmił spokojnie. - Ale zanim doczekali
marnego końca, byli torturowani.

- Wcale nie szpiegowałam!
- Jasne. Szukałaś kibelka!
- Chyba wiesz, że będę się bronić - wycedziła

przez zęby.

- Wiem. Ale przezorny zawsze ubezpieczony - za­

cytował znane powiedzonko i ułożył się w taki sposób,
by nie mogła nic mu zrobić.

- Roc...
- Melindo.
Zaczerpnęła powietrza, by chwilę później wypuścić

je ze świstem.

- Szpiegowałaś.
- Złapaliście mnie w sieci.

background image

Heather Graham

51

- Sama w nie wpłynęłaś. Kto cię nie zna, ten cię

kupi. Wiedziałaś, że załoga tego statku szuka „Contes-
sy". Pójdę o zakład, że nawet podejrzewałaś, iż to

moja jednostka. Już sobie wyobrażam, jak byś się
wdzięczyła do kapitana. Nieważne, czy byłby starym
bezzębnym capem, czy nieopierzonym żółtodziobem,
czarowałabyś go dotąd, aż udałoby ci się wyciągnąć
z niego informacje o tym, co znaleźli. A potem po­
leciałabyś prosto do taty. Oczywiście...

Nie zdążył dokończyć, bo niespodziewanie wymie­

rzyła mu siarczysty policzek. Więc jednak dał się
zaskoczyć. Zły na siebie, spokojnie rozmasował pie­
kącą skórę.

- Davenport musi być strasznie zdesperowany,

skoro wyrzucił cię na środku oceanu, licząc, że jakimś
cudem zdołasz dostać się na pokład - wycedził,

patrząc jej twardo w oczy.

Znowu się na niego zamierzyła, ale tym razem był

szybszy i w porę złapał ją za rękę.

- Nie mieszaj do tego mojego ojca! - Miał wraże­

nie, że gdy to mówiła, w jej oczach błysnęły łzy. -
Wcale nie kazał mi wpłynąć w wasze sieci.

- Melindo, nie traktuj mnie jak półgłówka. Wiem,

że pływasz jak ryba, ale nigdy nie uwierzę, że do­
płynęłaś aż tutaj o własnych siłach.

- A kto ci powiedział, że przypłynęłam tu sama?

Mój ojciec nie ma z tym nic wspólnego. To był mój
pomysł.

- Żeby tu przyjść na przeszpiegi?
Poczuł, jak jej smukłe ciało tężeje.

background image

52

WIELKI BŁĘKIT

- Uprzedzam, że stracisz wszystkie kły - ostrzegł,

gdy znów zgrzytnęła zębami. - O ile sobie dobrze
przypominam...

- Nigdy cię nie ugryzłam!
- Czyżbyśmy mieli różne wspomnienia naszej mał­

żeńskiej sielanki?

Próbowała się wyszarpnąć. Była bardzo zwinna,

więc naprawdę niewiele brakowało, a wymknęłaby
mu się z rąk.

Na szczęście był znacznie silniejszy.
- Jeśli mnie natychmiast nie puścisz...
- To co? Poskarżysz się tatusiowi?

- Puszczaj! - syknęła i z całej siły wbiła paznokcie

w jego ramię.

Błyskawicznie chwycił ją za przeguby dłoni i moc­

no ścisnął.

- Spróbuj ładnie poprosić... - warknął.
- Ależ z ciebie nienawistny człowiek!
- Chyba mnie nie zrozumiałaś. Powiedziałem, że­

byś spróbowała poprosić. W dodatku ładnie.

- Ostrzegam cię...
- Ja też cię ostrzegam, Melindo - rzucił zniecierp­

liwiony. - To mój statek. A ty jesteś pasażerką na
gapę, na dodatek szpiegiem. Właściwie powinienem
wezwać straż przybrzeżną i kazać cię aresztować.

- Nie szpiegowałam...
- No, tak... Zastanówmy się, czego mogłaś szu­

kać? W mojej kajucie jest łazienka, a kuchnia znajduje

się na górnym pokładzie. A ty zeszłaś na dół. Można

wiedzieć po co?

background image

Heather Graham

53

- Szukałam radia.
- Żeby uspokoić tatusia, że nic ci się nie stało?
Zignorowała jego uwagę.
- Czy byłbyś tak uprzejmy i pomógł mi wstać?
Właśnie się zastanawiał, czy tego nie zrobić. Zda­

wał sobie sprawę, że gniew i złość to kiepscy doradcy.
Poza tym nie mógł przecież leżeć z nią na pokładzie
w nieskończoność. Zwłaszcza że to rodziło problem,
z którym musiał się liczyć. Było jasne, że wcześniej
czy później własne ciało go zdradzi i Melinda zorien­
tuje się, jak działa na niego jej bliskość. A to była
ostatnia rzecz, której sobie życzył.

- Przyjmijmy, że twoja prośba była wystarczająco

grzeczna - stwierdził wspaniałomyślnie, po czym
szybko wstał i wyciągnął do niej rękę. Zlekceważyła

jego gest i zaczęła podnosić się o własnych siłach.

Zniecierpliwiony, chwycił ją za ramię i pociągnął do
góry. Nadal jednak stali blisko siebie. Chyba zbyt
blisko, bo jej zapach, słodki i delikatny, wciąż drażnił

jego zmysły.

- Mogę skorzystać z radia? - zapytała.
- Nie. Sam skontaktuję się z twoim ojcem - oznaj­

mił i minąwszy ją, ruszył w stronę drabinki. Może
naprawdę się pomyliła i szukała nadajnika w złym
miejscu. A może przyszła tu celowo, by sprawdzić, na

jakim etapie są ich poszukiwania, i dopiero potem

połączyć się z ojcem.

- Roc, pozwól mi zrobić to samej...
- Już ci powiedziałem, że sam z nim porozma­

wiam.

background image

54 WIELKI BŁĘKIT

- Nie przypłynęłam tu z ojcem!
Właśnie postawił stopę na pierwszym szczeblu,

lecz słysząc jej desperacki ton, zatrzymał się.

Czul, że nie kłamie.
Odwrócił się do niej.

- No dobrze. Dowiem się, co to za geniusz wy­

rzucił cię na środku oceanu, optymistycznie zakłada­

jąc, że ktoś cię wyłowi?

Nie spieszyła się z odpowiedzią. Wahała się.
- Czy to ważne? - odparła w końcu wymijająco. -

Chciałabym skorzystać z radia...

- Nic z tego! - odparł stanowczo. Wrócił, by sta­

nąć z nią twarzą w twarz. - Z kim przypłynęłaś?

- To nie twoja...
- Z kim?
- Z Erikiem Longfordem.
Longford.
Z wściekłości zawrzała w nim krew.
Longford.
Nienawidził tego człowieka. Uważał go za bezmyśl­

nego plażowego nieroba, który nie miał na swoim

koncie żadnych dokonań, za to zawsze wiedział, jak
się ustawić, żeby wyjść na swoje. Jak nikt potrafił
wyczuć, z kim się zadawać, żeby zarobić niezłe
pieniądze na morskiej eksploracji. Kiedy spotykali się
na gruncie towarzyskim, Eric nie okazywał mu jawnej
niechęci, ale między nimi od razu wyczuwało się
napięcie. Roc uważał, że Eric stwarza zagrożenie, bo

jest ignorantem, który wpłynie na silniku tam, gdzie

przepisy wyraźnie tego zakazują. Poza tym był wyjąt-

background image

Heather Graham

55

ko wo bezmyślny i nieostrożny jako nurek; nigdy nie

sprawdzał, na ile starczy mu tlenu. I zupełnie nie dbał
o to, by nurkując, nie niszczyć rafy koralowej; bez­
czelnie ignorował zakazy i rzucał kotwicę, gdzie po­

padnie.

Jednak najgorsze było to, że był strasznym kobie­

ciarzem. Roc dobrze wiedział, że Eric ma chrapkę na
Melindę, liczył jednak, że ta ma dość rozumu, by nie
zawracać sobie głowy takim zerem.

- Eric Longford? - powtórzył, próbując okiełznać

falę gniewu. Ciekawe, czy jego była żona wylądowała

już w łóżku tego błazna?

Zaraz, zaraz. Jaka znów była żona? Obecna żona!
Najchętniej skręciłby Longfordowi kark.
Melinda musiała dostrzec groźny błysk w jego

oczach, bo instynktownie cofnęła się o krok.

- Nie jest tak, jak myślisz... - zaczęła.
- A skąd możesz wiedzieć, co ja myślę? - natarł

na nią.

- W sumie nic mnie to nie obchodzi! - odcięła się.

- Przecież ode mnie odszedłeś...

- O nie, droga pani! To nie ja odszedłem. To ty

wybrałaś innego mężczyznę. I nieważne, że jest two­
im ojcem. Dokonałaś wyboru. A teraz jeszcze ten
Longford!

Melinda oparła ręce na biodrach, wyprostowała

plecy i dumnie uniosła głowę.

- Od trzech lat jesteś w rejsie i nie obchodzi cię, co

się ze mną dzieje - rzuciła ostrym tonem. - Domyślam
się, że nie masz zamiaru spowiadać mi się z tego, co

background image

56

WIELKI BŁĘKIT

robisz i jak spędzasz czas. A skoro zachciało ci się
trzymać mnie siłą na swoim statku, to zwykła grzecz­
ność nakazuje, żebyś pozwolił mi skorzystać z radia.
Jesteś mi to winien.

- Jestem ci to winien? - zawołał, zaciskając pięść.

Naraz gwałtownie się obrócił i klnąc siarczyście,
wymierzył potężny cios w ścianę.

Kostki rozbolały go jak cholera.
- Jasne, skontaktujmy się z Longfordem - zadrwił.

- Ten pieprzony dupek zostawił cię na środku oceanu

i pozwolił ci wpaść w czyjeś sieci. Super, połączmy się
z nim natychmiast. Niech wie, że ci się udało.

- Już ci mówiłam, że to był mój pomysł. - Ton jej

głosu zdecydowanie złagodniał.

- Może faktycznie się pomyliłem. I to grubo. Twój

ojciec nigdy nie pozwoliłby ci na tak niebezpieczną
eskapadę.

- Roc, proszę cię...
- Twój ojciec jest gdzieś blisko?
- Nie wiem...
- Nie gadaj bzdur! Pytam, czy gdzieś tu jest?

Odwróciła się i spojrzała na sonar.

- Myślę, że... tak.

- Dobra, zaraz się z nim skontaktujemy. I niech on

powiadomi Longforda, jeśli zechce.

Chwycił ją za ramię, a ona krzyknęła z bólu.

Dopiero wtedy dotarło do niego, że z powodu tłumio­
nej złości stał się brutalny.

- Chodź! - rzucił, złagodziwszy uścisk.
- Przecież idę! Mam inne wyjście? - odburknęła.

background image

Heather Graham 57

- Bądź ciszej, dobrze? Moi ludzie ciężko pracują,

więc pozwól im się spokojnie wyspać.

- To ty cały czas krzyczysz, nie ja!

Krzyczy? Widocznie ma ochotę krzyczeć. Mało

tego, najchętniej wrzeszczałby na całe gardło. Darł
włosy z głowy. Sobie i jej. I wyrżnął Longforda
w opaloną szczękę.

Zaciągnął ją do dziennej kajuty. Dopiero tam za­

częła się opierać. Może poczuła smakowity zapach

jedzenia, który wciąż unosił się w powietrzu.

Dobrze jej tak. Miał nadzieję, że umiera z głodu.
Z kajuty wywlókł ją na pokład i zaciągnął do

schodków prowadzących na mostek kapitański. Bez
oporu wspięła się po nich, najwyraźniej rozumiejąc, że
lepiej go nie drażnić.

Gdy oboje znaleźli się na mostku, szorstko odsunął

ją na bok, a sam zajął miejsce przy nadajniku. Sięgnął

po mikrofon i włączywszy urządzenie, odnalazł właś­

ciwą częstotliwość i podał nazwę statku.

- Czym pływa twój ojciec? - rzucił sucho. - Po­

dobno kupił nową łajbę.

Nie odpowiedziała.
- Melindo!
Westchnęła.

- Pływa na „Tiger Lilly". Gdybyś jednak pozwo­

lił, żebym zrobiła to sama...

- Nie pozwolę - odrzekł stanowczo i zaczął wywo­

ływać jednostkę Davenporta.

Parę chwil później usłyszeli jego niewyraźny głos.

- Roe? - upewnił się zdziwiony.

background image

58

WIELKI BŁĘKIT

- Tak. Chcę cię poinformować, że mam tu coś

twojego. Odbiór.

Zapadła cisza przerywana trzaskami w eterze.
- Melinda? Masz na myśli Melindę? Odbiór.
- Tak. Odbiór.
Roc mógłby przysiąc, że usłyszał coś, co przypomi­

nało westchnienie ulgi.

- Jest z tobą? Odbiór.
- Tak. Odbiór.

Spojrzał na nią, czekając, aż Davenport zacznie się

pieklić i oznajmi, że zaraz przypłynie po córkę. Nic
takiego się jednak nie stało.

- Melinda jest sama? Odbiór.
- Tak. Odbiór.
Jeszcze jedno westchnienie ulgi. Roc odchylił się

na krześle i spojrzał wymownie na Melindę, która stała
obok niego nieruchomo, wyprostowana, z uniesioną
głową.

Naraz niemal się uśmiechnął. Uświadomił sobie, że

Daveport nienawidzi Longforda równie mocno jak on.
I dlatego wcale się nie zdenerwował, usłyszawszy, że
Melinda z nim jest. Widocznie wołał, żeby była z nim
niż z Longfordem.

Longford...
Już na sam dźwięk tego nazwiska dostawał dreszczy

obrzydzenia, a dłonie same zaciskały mu się w pięści.
Był bardzo ciekaw, co łączy Melindę z tą kanalią.

Nie, wcale nie chciał tego wiedzieć.
Nieprawda! Chciał od niej usłyszeć, że Longford

nie zajął jego miejsca u jej boku.

background image

Heather Graham

59

- Melindo, na miłość boską! - huknął niespodzie­

wanie Davenport. Bezsilna złość niedawnego mistrza
wydała mu się zabawna, podobnie jak reakcja Melin-
dy, która, wyrwawszy mu mikrofon, zawołała:

- Tato, jestem dorosła!
- Odbiór - zakończył za nią Roc.
- Co takiego?
- To jest łączność radiowa. Powinnaś wiedzieć, że

na koniec trzeba powiedzieć: „odbiór".

- Odbiór! - zawołała ze złością.
Upłynęła dłuższa chwila, nim Davenport znów się

odezwał.

- Polujesz na nią, co? Przyznaj się, Roc. Odbiór.
- Na nią? Odbiór.
- Na „Contessę". Odbiór.
- Po prostu się rozglądam. Jak zawsze. Odbiór.
- No to powodzenia. I do następnego spotkania.

Opiekuj się moją córką. Bez odbioru.

Roc odwiesił mikrofon.
- Cóż, wygląda na to, że tata się za bardzo nie

zmartwił - stwierdził lakonicznie. Cały czas uważnie

ją obserwował.

- Wybacz, ale jest już bardzo późno. - Zrobiła

minę obrażonej królowej i obróciwszy się, zaczęła się
oddalać.

Jak to? Czy ona naprawdę myśli, że tak po prostu

sobie pójdzie? Niedoczekanie!

- Chwila! - Chwycił ją mocno za rękę. - Jeszcze ci

nie pozwoliłem odejść. - Przyciągnął ją do siebie,
a ponieważ nadal siedział, przytrzymał ją kolanami.

background image

60

WIELKI BŁĘKIT

- Co znowu? - zniecierpliwiła się.
- To, że ci nie ufam. I nie pozwolę, żebyś łaziła

sama po moim statku. Zejdziemy na dół razem.

- Przecież za daleko nie odejdę - skrzywiła się,

wskazując wymownym gestem jego palce zaciśnięte
na jej przegubie.

Puścił ją i natychmiast poderwał się z krzesła.

Zrobił to tak raptownie, że przestraszona odskoczyła.

- Przestań zachowywać się jak pajac! - zawołała.

- Przecież już wiem, że masz sonar i że próbujesz

zlokalizować „Contessę". Nie trzeba być geniuszem,
żeby na to wpaść. W końcu od lat powtarzasz, że
zatonęła gdzieś tutaj. A ja tylko...

- Wdarłam się podstępnie na pokład, żeby spraw­

dzić, czy już ją znalazłeś - dokończył za nią. - A jeśli
się okaże, że tak, od razu podam współrzędne ojcu.
Albo Longfordowi.

- Jak śmiesz wygadywać takie rzeczy!
- Skąd mam wiedzieć, czy przypadkiem nie za­

częłaś działać na własną rękę - odparł, wzruszywszy
ramionami.

Znał ją aż za dobrze. Powinien był się tego spodzie­

wać. I pewnie się spodziewał. Może nawet po cichu
liczył, że się na niego rzuci.

Nie zawiodła go. Rzuciła się. Tyle że z pięściami.

Obezwładnił ją, zanim zdążyła zrobić mu krzywdę.

Odrzuciła głowę w tył i hardo spojrzała mu w oczy.
Krzywda...
Mogła mu ją wyrządzić, nie kiwnąwszy najmniej­

szym palcem. W głębi duszy cieszył się, że znów ma ją

background image

Heather Graham

61

blisko, trzyma w ramionach.I nieważne, że sprawia
mu to niemal fizyczny ból.

- Nie jestem na niczyich usługach - syknęła przez

zęby. - Gdybyś nie zachowywał się jak człekokształt­
na małpa...

- Wbiłabyś mi prawdę do głowy? - zadrwił.
- Tak! Żebyś wiedział! Ale ty zachowujesz się jak

prymityw. Dlatego byłabym zobowiązana, gdybyś...

- To Longford, tak? - warknął.
- A jakie to ma dla ciebie znaczenie? Odszedłeś

ode mnie!

- Dobrze wiesz, że to nieprawda!
- Jak to? Zostawiłeś mnie!
- Nieprawda! To ty zostawiłaś mnie!
- To nie ja się wyprowadziłam!
- Nie musiałaś. Zostawiłaś mnie. Geografia nie ma

tu nic do rzeczy.

Szarpnęła się tak gwałtownie, że nie zdołał jej

utrzymać. Odwróciła się do niego plecami i chwilę

stała z pochyloną głową. W świetle księżyca jej złote
włosy wyglądały jak najszlachetniejszy jedwab.

- Naprawdę jest późno - powiedziała znużonym

głosem.

- Proszę, idź pierwsza. - Wskazał dłonią drabinkę.
- Jak to? Nie zepchniesz mnie? Nie chcesz, żebym

zleciała i wreszcie skręciła sobie kark?

- Nie. Mam inny plan. Rzucę cię rekinom na

pożarcie, o ile się pojawią. - Odpłacił jej pięknym za
nadobne. - Chociaż wątpię, żeby cię zaatakowały.

Swój od razu rozpozna swego.

background image

62

WIELKI BŁĘKIT

- Naprawdę? Cóż, jedyna nadzieja, kapitanie Trel-

lyn, że pan się między te rekiny dostanie. One czasem
wpadają w szał i zaczynają się nawzajem zagryzać.
Pan dobrze wie, o co chodzi.

Niespodziewanie poczuł ogromny żal Co miał jej

powiedzieć? Że z zazdrości o Longforda zaczął zacho­
wywać się jak brutal? Oczywiście nie mógł tego zrobić.
Nie zamierzał obnażać przed nią swoich słabości.

Pojednawczo uniósł w górę ręce.
- Masz rację. Jest późno. Co ty na to, żebyśmy

spróbowali złapać trochę snu?

Spojrzała na niego podejrzliwie.

- Mówię poważnie - zapewnił. - Przepraszam cię.

Nie zepchnę cię z drabiny ani nie rzucę rekinom.

Szkoda ich, nabawiłyby się niestrawności. Przepra­
szam, to taki żart. Bardzo mi zależy, żebyś wróciła do

ojca albo do Longforda bez uszczerbku na zdrowiu czy
urodzie.

- Jeśli próbujesz...
- Schodź na dół, Melindo. Starczy na dziś. Nie

spodziewałem się ciebie, więc się nie dziw, że nie trak­
tuję cię z kurtuazją. Proponuję, żebyśmy oboje odpo­
częli. Może jutro poczujemy się lepiej.

Popatrzyła na niego przeciągle, a potem bez słowa

zeszła na dół. Gdy znalazła się na pokładzie, poszła
prosto do jego kajuty. Wiedziała, że on za nią idzie, ale
próbowała być szybsza i zatrzasnąć mu drzwi przed
nosem. Nie zdążyła.

- Sam powiedziałeś, że mam tu zostać - przypo­

mniała, patrząc na niego pytająco.

background image

Heather Graham

63

- Zgadza się. - Ramieniem otworzył szerzej drzwi

i wszedł za nią do środka. Widząc to, zaczęła się cofać.

- Jeśli ci się wydaje, że możesz... - Urwała, gdy

poczuła za sobą biurko.

- Kładź się spać, Melindo.
- Żarty sobie robisz?
- Niby z czego? - zapytał, siadając na krześle.
- Będziesz tu spał?
- Będę.
Zagryzła wargi i na moment przymknęła oczy.

A potem odwróciła się i bez słowa protestu poszła do
koi, tak szerokiej i wygodnej, że nie miała prawa
uskarżać się na niewygodę. Położyła się w ubraniu

i ostentacyjnie odwróciła do niego plecami. Nie wy­
trzymała jednak długo.

- To bez sensu - zawołała, poderwawszy się, by na

niego spojrzeć.

- Wręcz przeciwnie. Bardzo mi tu wygodnie -

skłamał gładko.

- Przecież to spory statek!
- Obiecałem moim ludziom, że będę miał cię na

oku.

- Niby dokąd miałabym pójść...
- Z powrotem na dolny pokład. Sprawdzić, co

pokazuje sonar, obejrzeć nasze mapy i plany.

- Przecież ja tylko...
- Szukałaś radia. Wiem, już mówiłaś. Mimo to

wolę mieć cię pod kontrolą.

- Gdybym chciała stąd wyjść...
- Zdążę cię złapać.

background image

64 WIELKI BŁĘKIT

- Nie mam zamiaru...
- Bardzo się cieszę. Może uda nam się trochę

przespać.

Westchnęła z rozdrażnieniem.

- Dobranoc, Melindo.
Znowu odwróciła się do niego plecami.
- To bez sensu! - powtórzyła.

Sądząc po tonie, czuła się tak samo beznadziejnie,

jak on. Było to jednak marne pocieszenie.

Poprawił się, próbując przyjąć lepszą pozycję. Bez­

skutecznie. Krzesło było okropnie twarde. I niewy­

godne. Tęsknie spojrzał w stronę koi. Złociste włosy
Melindy rozsypały się na poduszce. Naraz wydała mu
się wyjątkowo ponętna, kusząca...

Westchnął ciężko.

Miała rację. To bez sensu. A teraz...
Mocno zacisnął zęby, tłumiąc głuchy jęk. Niech to

wszystko jasna cholera!

Obiecał sobie, że mimo wszystko zaśnie.

I wcale nie będzie myślał o tym, że piękna kobieta

leżąca tuż obok to jego własna żona...

Ani o tym, że wciąż ją kocha.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Mimo niewygody musiał jednak usnąć. I to na

długo, bo obudził się strasznie obolały. Bolał go kark,
bolały plecy, dosłownie wszystko.

A Melinda? Spała sobie słodko, wyciągnięta jak

długa, zjawiskowa w białym stroju i burzy jasnych
włosów. Rękoma obejmowała dwie poduszki. Jego

poduszki. Ułożyła się w poprzek materaca. Tego

samego, który specjalnie sobie zamówił, wiedząc, że

będzie spędzał na statku mnóstwo czasu.

Klnąc pod nosem, wstał. Jak na złość uderzył się

przy tym w kolano. Więc zaklął jeszcze głośniej. .

A ona nic. Dalej spała jak kamień.
Nie mógł znieść tego widoku. Złorzecząc całemu

background image

66

WIELKI BŁĘKIT

światu, powlókł się na pokład. Po drodze spotkał
Connie, która właśnie szła do kambuza.

- Dzień dobry! - powitała go radośnie, lecz gdy

ujrzała jego minę, aż się cofnęła. - Widzę, że wcale nie
taki dobry. Ale nic to, właśnie zaparzyłam świeżą
kawę. Może poprawi ci humor. A może nie.

- Chętnie się napiję, ale za chwilę - mruknął

i ruszył w stronę burty.

- Dokąd się wybierasz? - zawołała za nim.
- Popływać!
- Teraz? Przecież woda nie zdążyła się jeszcze

nagrzać! Będzie lodowata!

- I o to chodzi! - odkrzyknął i wziąwszy rozbieg,

przesadził reling i skoczył do wody.

Opadał swobodnie, w radością witając orzeźwiają­

cy chłód. Po paru sekundach obrócił się, mocnym
ruchem zagarnął wodę i zaczął płynąć ku powierzchni.
Wynurzywszy się, ruszył w stronę statku szybkim
kraulem. Z każdą minutą czul się lepiej, gdyż woda
w naturalny sposób masowała jego obolałe mięśnie.

Wszystko przez Melindę, zżymał się w duchu. To

przez nią tak podle się czuł. Dopóki się nie zjawiła,

jego życie było całkiem znośne. W każdym razie mógł

się porządnie wyspać. A teraz co? Po fatalnej nocy był

tak rozdrażniony i rozbity, że miał ochotę gryźć.
Najchętniej pobiegłby prosto do swojej kajuty, złapał
śpiącą królewnę i z dziką rozkoszą wrzucił do morza.
Dopiero by miała pobudkę!

Gdy po para minutach wspiął się na pokład, Connie

już czekała z kubkiem aromatycznej kawy.

background image

Heather Graham

67

- Myśleliśmy, że to była twoja szczęśliwa noc -

powiedziała łagodnie. Wystarczyło jednak, że Roc na
nią spojrzał, i od razu zaczęła się tłumaczyć. - Chcia­

łam tylko powiedzieć, że mieliśmy nadzieję, iż udało
się wam dojść do porozumienia. Ale widzę, że nie... -
Zawiesiła glos i spojrzała na morze. - Zapowiada się

piękny dzień. Idealny do nurkowania.

Bez entuzjazmu mruknął pod nosem, że się z nią

zgadza. Dzień rzeczywiście będzie piękny. Zwłaszcza
dla tych, którzy się wyspali.

Connie zaczęła coś mówić, ale gestem poprosił ją,

żeby zamilkła.

- Za dużo wypiłeś? - zapytała, patrząc, jak masuje

sobie skronie.

- Wręcz przeciwnie. Za mało - odparł ponuro, po

czym zsunął się z relingu i otoczył ją ramieniem. -
Mówisz, że śniadanie jest już gotowe? Może pój­
dziemy coś przekąsić?

- Jezu! Bekon! - jęknęła i co tchu pognała do

mesy.

Wolno ruszył za nią.
Jedyna nadzieja, że dobre śniadanie uratuje dla

niego ten dzień.

A może nic już nie pomoże i lepiej od razu spisać go

na straty.

Przestraszyła się, że ją zauważył.
Natychmiast zasłoniła bulaj i wskoczyła z powro­

tem na koję. Serce biło jej szybko, lecz po chwili jakby
stanęło. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą mocno

background image

68

WIELKI BŁĘKIT

kołatało, poczuła nieprzyjemny ciężar. Zupełnie jakby
nagle zmieniło się w bryłę ołowiu.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że między tym

dwojgiem istnieje zażyłość, że są sobie bliscy i dobrze
się rozumieją. Uwadze Melindy nie umknął moment,
gdy na chwilę zetknęły się ich dłonie, a potem ze
ściśniętym gardłem obserwowała, jak ze sobą roz­
mawiają, pochyleni ku sobie, z twarzą przy twarzy.

Przymknęła oczy, czując, że za chwilę się roz­

płacze. Aby się uspokoić, wzięła kilka głębokich
oddechów. Najbardziej bolało ją, że nawet nie może
mieć do Roca pretensji. Czego się spodziewała po
trzech latach rozłąki? Kiedyś należał tylko do niej. Ale
go straciła. Na własne życzenie.

Położyła się na koi i spojrzała w sufit; walczyła

z dotkliwym poczuciem straty, lecz nie była w stanie
uciec od wspomnień.

Nie miała złudzeń, że kiedykolwiek uda jej się

zapomnieć chwilę, gdy się poznali. Zobaczyła Roca
pierwszy raz, gdy stał obok jej ojca. Wysoki, czarno­
włosy, pięknie zbudowany. Nigdy nie spotkała bar­
dziej atrakcyjnego mężczyzny. I przy żadnym nie
czuła się bardziej onieśmielona i niedojrzała.

Oczywiście już wcześniej o nim słyszała. I to

niemało. Odkąd zamieszkała z ojcem, ten nie mówił
o niczym innym. Bez przerwy z entuzjazmem opowia­
dał o Rocu Trellynie. Jej to nie interesowało. Nie miała
ochoty wysłuchiwać opowieści o innych, bo była
całkowicie skupiona na sobie. Od śmierci matki zma­
gała się z przytłaczającym poczuciem winy, z którym

background image

Heather Graham

69

nie umiała sobie poradzić. Prawdą było, że nie ona
spowodowała wypadek...

Ale nie było jej w domu, gdy się wydarzył. I właśnie

tego nie mogła sobie darować. Gdyby wtedy nie
wyszła, być może powstrzymałaby matkę. Może zdo­
łałaby zapobiec nieszczęściu. Nie umiała wyrazić
słowami, jak bardzo zadręczała się myślą, że zawiodła

jako córka. Szukała oparcia w ojcu, bo tylko on

rozumiał, że jej matkę można było jednocześnie ko­
chać i nienawidzić. Piękna Sharon Davenport potrafiła
być słodka i błyskotliwa. O ile nie piła. Zginęła
dwa dni przed swymi trzydziestymi dziewiątymi uro­
dzinami.

Melinda potrafiła rozmawiać o swoim bólu wyłącz­

nie z ojcem. W tych trudnych chwilach potrzebowała
go bardziej niż kiedykolwiek.

Dlatego była zazdrosna o Roca Trellyna, a jedno­

cześnie niesamowicie nim zafascynowana.

Był od niej siedem lat starszy i w niczym nie

przypominał kolegów ze studiów, z którymi dotąd się

spotykała. Nie dość, że przystojny, był też dojrzały,
odpowiedzialny i pewny swych racji. Nim zdążyła się
zorientować, była w strasznej rozterce. Z jednej strony
za wszelką cenę chciała odciągnąć od niego ojca,
z drugiej zaś sama pragnęła być jak najbliżej.

W którymś momencie zorientowała się, że zaczęło

jej na nim zależeć. I że fizycznie go pragnie. To ją

przeraziło. Chodziło nie tyle o niezwykłą siłę tego
pragnienia, lecz o fakt, że obudził je w niej mężczyzna,
który, jak podejrzewała, ma dziewczynę w każdym

background image

70 WIELKI BŁĘKIT

porcie. Mimo rosnącej desperacji przestała omijać go
wielkim kołem, za to zaczęła zachowywać się wyjąt­
kowo dziecinnie. Bez przerwy go prowokowała,
wszczynała głupie awantury i próbowała pokazać, że
inne mogą mdleć na jego widok, ale ona jest odporna
na jego urok.

A potem nadszedł niezapomniany dzień, gdy przez

pomyłkę dostali ten sam pokój w hotelu. Roc spojrzał
na nią w taki sposób, że miała wrażenie, iż całe jej

ciało płonie. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego za
nim zawołała. Początkowo chciała go tylko przeprosić
za swoje beznadziejne zachowanie. Uznała, że choć

jako mężczyzna jest poza jej zasięgiem, to przynaj­

mniej mogą spróbować zostać jeśli nie przyjaciółmi,
to chociaż dobrymi znajomymi.

Ku jej zaskoczeniu zaczął z nią rozmawiać w spo­

sób, w jaki nie robił tego nawet jej ojciec. Wystarczyło

parę słów i poczuła się tak, jakby uwolniła się od
ogromnego ciężaru. Patrzyła w jego niebieskie oczy,
lśniące z pożądania, i słuchała słów, którymi doda­
wał jej otuchy i przywracał wiarę w samą siebie.
A potem stało się to, o czym nawet nie śmiała marzyć.
Zdobyła go...

Drgnęła i energicznie poderwała się z koi. Chwilę

później stała pod prysznicem w przestronnej łazience
przylegającej do kajuty kapitana.

Na całym świecie nie było mężczyzny, który mógł­

by dorównać Rocowi. Żaden nie miał jego mądrości,
wiedzy, talentu. Żaden nie był w stanie kochać i wspie­
rać ją jak on.

background image

Heather Graham 71

I żaden nie umiał być bardziej wymagający, des­

potyczny i uparty, gdy realizował swój cel.

Żaden nie był bardziej sprawiedliwy dla załogi,

bardziej otwarty na to, co mają do powiedzenia ludzie
będący pod jego komendą.

Dość tego! - nakazała sobie stanowczo. Aż za do­

brze wiedziała, że nie wolno jej po raz drugi wpaść
w pułapkę własnych pragnień. Że nie może znów go
pokochać...

Skoro tak, to co tu robisz? - zapytała prowokacyj­

nie samą siebie. Po co tu przyszłaś?

Żeby dopilnować, by tym razem nikt go nie ubiegł

z ogłoszeniem wielkiego odkrycia i nie odebrał mu
związanych z tym przywilejów. Żeby pomóc mu
w odnalezieniu „Contessy" i nie pozwolić, żeby ktoś
po raz drugi go oszukał...

Bo teraz wiedziała, że ojciec nie miał racji. I że

Roc, który postawił mu ciężkie zarzuty, miał prawo

odejść. Szkoda, że trzy lata wcześniej nie rozumiała
tego i nie potrafiła spojrzeć na konflikt obiektywnie.
Wtedy wydawało jej się, że Roc jest niewdzięcz­
nikiem. Jej ojciec wszystkiego go nauczył, dzielił
się swoim doświadczeniem, traktował jak rodzonego
syna. A on się od niego odwrócił. W ogóle nie
brała pod uwagę, że ojciec może się mylić, a Roc
mówi prawdę. Nie była w stanie uwierzyć, że ojciec

jest zdolny do wyrządzenia zła. Za to teraz, bogatsza

o życiowe doświadczenie, zrobi wszystko, żeby Roc
osiągnął cel. Miał rację, gdy się upierał, że „Contessa"
zatonęła właśnie tutaj. Niebawem z całego świata

background image

72 WIELKI BŁĘKIT

zjadą tu poszukiwacze podmorskich skarbów. Ale cały

splendor związany z niezwykłym odkryciem powinien
spłynąć na Roca. Czuła, że musi mu pomóc. Bez
fałszywej skromności uważała się za dobrego nurka
i naprawdę mogła się przydać.

Czy kierują tobą same szlachetne pobudki? Czy

chodzi ci tylko o zadośćuczynienie? - pytała drwiąco
samą siebie.

Oczywiście, że nie...

Najbardziej na świecie pragnęła Roca. I to się nie

zmieniło.

Tylko już było za późno, by go odzyskać. Zro­

zumiała to, obserwując, jak rozmawia z Connie, jak ją
obejmuje i śmieje się do niej.

Miał do tego święte prawo. Jej błąd, że mu nie

uwierzyła, gdy oznajmił, że odchodzi. Tamtej nocy
był dla niej czuły, kochał się z nią namiętnie... A ran­

kiem zniknął z jej życia.

Nie mogła uwierzyć, że rozstanie potrafi sprawić

tak wielki ból. Cierpiała w trudny do opisania sposób.
Czuła się upokorzona.

I tylko duma powstrzymała ją przed tym, by za nim

biec. Duma i lęk, że już nie zechce z nią być.

Szybko zakręciła wodę i wyszła spod prysznica.

Trzy lata, pomyślała, tłumiąc lekki dreszcz, który
przebiegł po jej mokrym ciele. Szmat czasu. I oto
znowu jest w jego kajucie. Tyle że jako nieproszony
gość. Albo więzień, zależy jak spojrzeć na jej sytuację.

A Roc znów ją zostawił. Ledwie o tym pomyślała,

w jej oczach błysnęły łzy. Nie pozwoliła im popłynąć.

background image

Heather Graham

73

Nie będzie tu siedziała. Chyba że Roc zamknie ją na

kłódkę. Nagle poczuła smakowity zapach smażonego
bekonu i jej żołądek skurczył się boleśnie. Nie zda­
wała sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, a przecież
ostatni posiłek zjadła poprzedniego dnia.

Ubrała się szybko w rzeczy, które dostała od

Connie, i spojrzała w lustro. Nie spodobał jej się wyraz
własnych oczu. Szeroko otwarte i przestraszone zdra­
dzały, że czuje się zagubiona i niepewna. Natychmiast
dumnie uniosła głowę. Tak, tak było trochę lepiej.

Odetchnęła głęboko i ruszyła do drzwi. Idzie stawić

czoło morskim bestiom!

Na stole stał duży półmisek z bekonem i kiełbasą,

koszyk z pieczywem i jajecznica z papryką i pomido­
rami. Obok Roc rozłożył się ze swoimi mapami
i wodząc palcem po jednej z nich, wskazywał swoim
ludziom obszar pomiędzy Cieśniną Florydzką, w któ­
rej się znajdowali, wyspą Andros na Bahamach i paro­
ma mniejszymi wyspami.

- A teraz popatrzcie - powiedział, zmieniając

mapę na bardziej szczegółową, na której zaznaczo­
no nawet najmniejsze niezamieszkane wysepki wraz
z otaczającymi je rafami, stanowiącymi poważne za­
grożenie dla statków. - „Contessa" leży tutaj, dokład­
nie za tą rafą. Zaraz tam popłyniemy. Joe... - zaczął,
lecz niespodziewanie zamilkł, nie dokończywszy
zdania.

Wsunęła się do kambuza po cichu, niemal niezau­

ważona. Wykąpana, odświeżona, rozsiewająca słodką

background image

74

WIELKI BŁĘKIT

woń i piękna jak malowanie, Melinda wreszcie po­

stanowiła się im pokazać.

Udając, że nie widzi Roca, przywitała się najpierw

z Connie, a potem z uśmiechem na ustach popatrzyła
na pozostałych.

- Wiecie, kim jestem -powiedziała, podając rękę

Bruce'owi - bo już się poznaliśmy. Co prawda w tro­

chę niecodziennych okolicznościach, dlatego pozwól­
cie, że przedstawię się wam jeszcze raz. Nazywam się

Melinda Davenport...

- Chyba Trellyn? - weszła jej w słowo Connie.
Melinda lekko się zarumieniła, co zdaniem Roca

jeszcze dodało jej urody.

- Trudno powiedzieć, jak to jest - mruknęła

i uśmiechnąwszy się do Connie, wróciła do przerwa­

nego wątku. - Ty jesteś Bruce, brat Connie. Mówiła mi

o tobie, kiedy wczoraj pożyczałam od niej ubrania.
A państwo? - Spojrzała pytająco na Marinę i Joego.

Uśmiechała się przy tym tak czarująco, że ci, którzy

na nią teraz patrzyli, na pewno myśleli, iż Roc jest

ostatnim łajdakiem albo skończonym głupcem, skoro

nie potrafił żyć w zgodzie z taką kobietą. Najlepszy

dowód, że jak zahipnotyzowani wpatrywali się w nią
z błogimi minami.

Roc uznał, że pora przerwać przedstawienie.
-

To Joe Tobago i jego żona Marina. A to Peter

- przedstawił pozostałych członków załogi. - Jeśli

jesteś...

- Umieram z głodu - powiedziała łagodnym gło­

sem anioła. - Ach, co za smakowite zapachy!

background image

Heather Graham 75

- Proszę, siadaj! - Bruce natychmiast zerwał się

z miejsca. - Naleję ci kawy.

- Dziękuję, ale nie rób sobie kłopotu. Sama sobie

wezmę. - Podeszła do kuchenki, na której stał dzba­
nek, i po chwili wróciła do stołu z kubkiem kawy.
Mimochodem spojrzała na rozłożone mapy. Roc za­
uważył to i natychmiast je zwinął.

- Przepraszam - zreflektowała się. - Czyżby jakieś

mroczne tajemnice?

- Jesteś szpiegiem - przypomniał.
- Raczej więźniem - odparła lekkim tonem. - Czy

w związku z tym będziesz mnie tu trzymał o głodzie?

- Nie. O chlebie i wodzie.
- Siadaj, proszę! - Marina spojrzała na niego

z wyrzutem. - Wyobrażam sobie, jak musisz być
głodna. Częstuj się.

- Dziękuję.
Roc patrzył, jak Melinda siada do stołu i dla

większej wygody poprawia się na krześle. Widać było,
że czuje się swobodnie i jest z siebie zadowolona. Nic
dziwnego! Wyspała się na jego wygodnej koi, a on
całą noc męczył się na twardym krześle.

- Przepraszam, że byłam dla ciebie niemiła - po­

wiedziała do Bruce'a.

- Nie ma o czym mówić. Wpadłaś w sieci...
- Dość tego! - przerwał mu coraz bardziej ziryto­

wany Roc. - Nie zapominaj, że sama w nie wpłynęła.
Jest jeszcze kawa?

- Tak, kapitanie! - mruknęła Marina i poszła po

dzbanek.

background image

76

WIELKI BŁĘKIT

Roc zmierzył Melindę niechętnym spojrzeniem.
- Wyglądasz na wypoczętą - zauważył z przekąsem.
- Masz bardzo wygodną kajutę.
- I nawet zdążyłaś się odświeżyć.
- Nie spodziewałam się, że w łazience będzie takie

dobre ciśnienie - odparła takim tonem, jakby wymie­
niali zdawkowe uprzejmości. - Pozwoliłam sobie

pożyczyć od ciebie szczoteczkę do zębów. Znalazłam
kilka nowych w szafce pod umywalką.

Hm. Sam oczywiście nie pomyślałby o zapaso­

wych szczoteczkach. To Marina dopilnowała, żeby
ich nie zabrakło. A ponieważ miało ich wystarczyć
dla całej załogi, zrobiła spory zapas. Roc mógł się
tylko domyślać, że Melinda pewnie się zdziwiła ich
liczbą. Może nawet przyszło jej do głowy, że Roc

musi często miewać gości, którzy zostają z nim do
rana...

I bardzo dobrze. Niech trochę sobie poduma. On też

miał o czym myśleć. I nie było to przyjemne.

Longford!
Niech go wszyscy diabli! Wystarczyło, że wspo­

mniał to nazwisko, i miał ochotę splunąć. Albo złapać
Melindę i mocno nią potrząsnąć...

Wstał od stołu tak gwałtownie, że wpadł na Marinę

i niemal wytrącił jej dzbanek z rąk.

- Bruce, pora płynąć - powiedział ostro. - Pomóż

mi podnieść kotwicę.

- Robi się, kapitanie!

Gotów do wyjścia, zatrzymał się na chwilę, żeby

Marina mogła dolać mu kawy. Melinda natychmiast

background image

Heather Graham

77

wykorzystała ten moment, by zadać z pozoru niewinne
pytanie.

- Będziecie nurkowali? Można wiedzieć, dokąd

płyniemy? - Popatrzyła wyczekująco po obecnych.

Na mężczyznach robiła piorunujące wrażenie -

Bruce, Peter, nawet Joe wpatrywali się w nią z otwar­
tymi ustami. Co ciekawe, potrafiła sobie zjednać
również kobiety, które odnosiły się do niej z sympa­
tią. Roc tylko czekał, aż ktoś pęknie i usłużnie powie

jej, gdzie zamierzają szukać „Contessy".

Jednak jego ludzie zachowali się lojalnie. W mesie

zapadła krępująca cisza.

Roc uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Droga panno Davenport - powiedział, pochyla­

jąc się ku niej - czyżby pani nie wiedziała, że nikt

rozsądny nie informuje szpiega o swoich planach?

- Pani Trellyn! - poprawił Bruce, trącając go

łokciem. - Przecież jako żona nadal nosi twoje naz­

wisko?

- Prawdę mówiąc, nie jestem pewny, czy kiedy­

kolwiek czuła się panią Trellyn - powiedział cicho,
patrząc jej w oczy. A potem odwrócił się i wyszedł.

- Roc! - Melinda pobiegła za nim.

Zatrzymał się przy schodkach prowadzących na

górny pokład.

- Co jest? - burknął zniecierpliwiony.
- Pozwól mi nurkować z wami.
- Ty chyba oszalałaś!
- Czego się obawiasz? - zawołała, nerwowo ma­

chając rękami. - Co takiego mogę ci zrobić? Przecież

background image

78

WIELKI BŁĘKIT

trzymasz mnie tu pod kluczem! Niby jak przekażę
komuś informacje?

- Przez radio.
- Nie pozwalasz mi się do niego zbliżyć.
- Nie zawsze będę na pokładzie...
- I co z tego? Przecież zostaną tu twoi ludzie...
- Którzy cię nie znają. I nie mają pojęcia, jak

lojalną jesteś córką - powiedział, zniżając głos. Wi­
dział, że jego ludzie strzygą uszami, i nie chciał, by
podsłuchali rozmowę.

- Już ci mówiłam, że mój ojciec...
- Wiem. To nie on, to Longford. Z mojego punktu

widzenia jeszcze gorzej.

Odwrócił się, pokazując w ten sposób, że uważa

rozmowę za skończoną.

-

Roc... - Nie zamierzała łatwo się poddawać.

- Idź szorować gary! - warknął.
Popatrzyła mu prosto w oczy, a potem zacisnęła

pięści i odeszła. On też ruszył w swoją stronę. Trochę
na oślep dotarł do automatycznej wyciągarki i zaczął
podnosić kotwicę. Po chwili dołączył do niego Bruce,
kazał mu więc dokończyć zadanie, a sam wszedł na
mostek i zaczął obserwować horyzont.

Przez cały tydzień działał wyjątkowo ostrożnie.

Precyzyjnie wyznaczył miejsce, w którym zamierzał
szukać wraku, lecz póki co trzymał się odeń z dala i co
noc kazał rzucać kotwicę gdzie indziej. Miał nadzieję,
że dzięki takim chytrym zabiegom wywiedzie w po­
le innych poszukiwaczy, którzy mogli śledzić jego
ruchy.

background image

Heather Graham

79

Najwyraźniej mu się to nie udało. Skoro Melinda

dostała się na pokład, ktoś musiał go rozszyfrować.

Szczęście, że nie został nakryty w czasie nurko­

wania, więc jeszcze nie wszystko było stracone.

- Hej, kapitanie! Kotwica podniesiona! - zawołał

z dołu Bruce.

- Dobra! - odkrzyknął, po czym uruchomił silnik

i chwycił ze ster, obierając kurs na Bahamy. Jego
celem była niewielka wyspa odgrodzona od morza
zdradziecką rafą, która swego czasu stanowiła ogrom­

ne zagrożenie dla wielkich statków płynących po

skarby Nowego Świata.

„Crystal Lee" był szybkim, zwinnym kutrem, który

z łatwością nabierał prędkości. Dlatego do celu dotarli
szybko. Zbyt szybko, jak na gust Roca, który z roz­
koszą wystawiał twarz na działanie słońca i słonego
wiatru. Dla niego była to najlepsza terapia, która

pomagała mu błyskawicznie wrócić do formy.

- Rzucaj kotwicę, Bruce! - zawołał, gdy znaleźli

się w odległości piętnastu metrów od rafy; woda

w tym miejscu miała mniej więcej tyle samo głębo­
kości.

Kiedy zbiegł na dół, załoga szykowała się już do

nurkowania. Melinda była z nimi. Przebrana w czarny
kostium, cierpliwie czekała, stojąc z boku.

-

Sprawdziłeś butle? - zapytał Bruce'a, lecz cały

czas obserwował ją kątem oka.

- Tak. Dwa razy. Najpierw ja, a potem Joe.
Zaczęli wkładać sprzęt, pomagając sobie przy za­

kładaniu ciężkich butli z tlenem.

background image

80

WIELKI BŁĘKIT

-

Zostajesz na pokładzie! - oznajmił Roc, pod­

chwyciwszy wyczekujące spojrzenie Melindy,

- Ale...
- Bierz się...
- Tylko mi nie mów, żebym się brała do mycia

garów, bo już je dawno umyłam! Marina świadkiem!

- zawołała.

-

Nie szkodzi! I tak nie idziesz z nami.

- Nie możesz mi zabronić wejścia do wody!
Zamiast jej odpowiedzieć, zwrócił się do Joego.
- Jeśli zobaczysz w pobliżu jakąś łódź, zamknij

Melindę w kajucie - polecił. - Longford może próbo­
wać ją odbić.

- Roc, nie masz prawa...
- Owszem, mam! - odparował i nie czekając na jej

odpowiedź, wspiął się na burtę i wskoczył do wody.

Kilka sekund później otoczyła go cisza, którą tak

lubił. Jedynym dźwiękiem, który do niego docierał,
by! stłumiony rytm oddechu. Bez pośpiechu opadał
coraz niżej w błękitnozieloną otchłań, w której pano­
wał absolutny, niczym niezakłócony spokój. Uwiel­
biał zanurzać się w ten niezwykły świat, gdzie czło­
wiek uwalniał się od ciężaru własnego ciała i szybko
zapominał o nerwowym zgiełku codzienności, którą
zostawił na górze.

Zbliżał się do rafy; w najwyższym punkcie znaj­

dowała się zaledwie cztery i pół metra pod powierzch­
nią. Nagle usłyszał cichy świst.

Coś przemknęło tuż obok niego.
Chyba mały delfin.

background image

Heather Graham

81

Albo kobieta.
Odwrócił się, by sprawdzić, co to było. Przeczucie

go jednak nie myliło. To była ona. Bez butli - Joe
i Marina go nie zawiedli - bez maski i płetw. Melinda,
ze swymi niebywałymi umiejętnościami pływackimi
i mistrzowskim opanowaniem sztuki nurkowania na
bezdechu.

Przepłynęła pod nim, otoczona falującą chmurą

złotych włosów. Poruszała się ze zwinnością i wdzię­
kiem stworzenia, którego naturalnym środowiskiem

jest woda. Chwilami wyglądała jak baśniowa syrena,
jedna z córek Neptuna, królowa morskiej głębiny.

A niech ją wszyscy diabli!
Bez chwili wahania ruszył za nią. Tymczasem ona

przepłynęła na drugą stronę rafy, w miejsce, gdzie

leżał wrak okrętu z czasów drugiej wojny.

Roc mocno pracował nogami, ale dystans dzielący

go od Melindy wciąż był duży. Nie mógł nic zrobić,
gdy na jego oczach wpłynęła do wnętrza kadłuba.

- Melindo! - Chciał ją wołać, lecz opamiętał się

w chwili, gdy już prawie się zakrztusił. Klnąc i wyzy­

wając samego .siebie od skończonych głupców, z całej

siły młócił wodę płetwami i gnał za nią co tchu.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wpłynął za nią do pordzewiałego kadłuba i minął

otwór częściowo zasłonięty przez wiszące na kilku
zawiasach ciężkie żelazne drzwi. Promienie słońca,

tak pięknie przeświecające przez szmaragdową toń,
nie docierały tu prawie wcale. Po chwili dostał się na
dawny pokład i minąwszy wejścia do ciasnych kajut
marynarzy, dotarł do miejsca, w którym wrak przeła­
mał się na pół. Fragment, w którym się znajdował, był
częściowy przysypany piaskiem i porośnięty kępami
morskiej trawy oraz koloniami koralowców zasied­
lonych przez setki bajecznie kolorowych morskich
żyjątek. Druga część wraku stoczyła się z grzbietu rafy
i leżała kilka metrów niżej.

background image

Heather Graham

83

Melinda skierowała się właśnie tam. Na moment

stracił ją z oczu, bo znikła za skałą, za którą zaczynał
się wiodący w dół żleb.

Na szczęście dogonił ją, gdy była mniej więcej

w połowie drogi. Oczywiście bardzo się na niego
rozzłościła, szarpała się, usiłowała wyrwać, ale nie dał

jej szans na ucieczkę. Wolał nawet nie myśleć, jak

długo już płynie na bezdechu. Jej możliwości były
naprawdę fenomenalne. I przerażające.

Na siłę wcisnął jej do ust swój aparat. Zaczerpnęła

potężny haust powietrza i znów próbowała się uwol­
nić, ale on trzymał ją w żelaznym uścisku. Gestem
nakazał, żeby wypłynęła na powierzchnię, i dał do
zrozumienia, żeby z nim nie walczyła. Potem z całej
siły machnął płetwami i pociągnął ją ku górze.

Kiedy poruszał nogami, mimowolnie ocierał się

o jej uda. Ze zdziwieniem odkrył, że nawet taki
przypadkowy kontakt z jej ciałem działa na niego jak
erotyczna pieszczota. Nawet tu, kilka metrów pod
wodą, Melinda bez trudu pobudzała jego zmysły.

I nawet tu jej pragnął, choć za to, co zrobiła, chętnie

skręciłby jej kark.

Ledwie się wynurzyli, wyciągnął ustnik i wrzasnął:
- Co ty sobie myślisz, do jasnej cholery!
- O co ci chodzi? Przecież nie nurkuję, tylko

pływam.

- To, co wyprawiasz, jest niebezpieczne. I dobrze

o tym wiesz!

Spuściła wzrok. Oczywiście Roc miał rację. Wpły­

wając do pordzewiałego wraku, wiele ryzykowała;

background image

84

WIELKI BŁĘKIT

w każdej chwili mogła zostać uwięziona między
żelastwem.

- Przecież robię dokładnie to samo co ty - stwier­

dziła.

- Ale ja mam butle...
- Za to nurkujesz sam. A to jest zabronione.
- Gdybym nie musiał się za tobą uganiać, nur­

kowałbym z kimś w parze!

- Puść mnie, bo oboje się potopimy!

- Aha! - Nie poluzował uścisku. - Chyba już

wiem, co knujesz. Ty rzeczywiście nie jesteś tu po to,
żeby szpiegować. Będziesz mnie dręczyć, zawracać
mi głowę i zajmować czas, żeby twój ojciec albo
Longford mnie wyprzedzili i pierwsi dokonali od­

krycia.

- To nie ja ciebie dręczę, tylko ty mnie. Zgódź się,

żebym ci pomogła! Przecież wiesz, że dobrze nurkuję!

- Wyłaź! - nakazał, popychając ją w stronę statku.
- Hej, nie jesteś panem oceanu! - oburzyła się

i próbowała odpłynąć w przeciwną stronę. Nie miała

na sobie sprzętu do nurkowania, więc szybko się
oddaliła, jednak Roc dzięki płetwom bez trudu ją

dogonił.

- Powiedziałem, że masz natychmiast wyjść z wo­

dy! - zawołał zdenerwowany.

- A ja powiedziałam, żebyś nie zachowywał się jak

pan i władca oceanu, bo nim nie jesteś!

- Dopóki jesteś na mojej łodzi, masz robić, co ci

każę.

- Nie jestem na twojej łodzi, tylko w wodzie!

background image

Heather Graham

85

- Jeśli nie przestaniesz się ze mną kłócić, wyciągnę

cię stąd za włosy i...

- Gadaj zdrów! Nie odważysz się! Twoi ludzie

podnieśliby bunt!

- Dobrze wiesz, że zawsze robię to, co mówię.

Chcesz się przekonać?

Wyrwała mu się i próbowała zanurkować, ale

zdążył ją złapać za ramię i ciągnąc za sobą, popłynął
w stronę statku. Walczyła z nim przez całą drogę,
rzucała się i wiła jak piskorz, ale nie dała mu rady.
Zrezygnowana, podpłynęła z nim do burty i zwinnie
wspięła się na pokład, gdzie już czekali na nich
zaniepokojeni Marina i Joe. Melinda skinęła im głową
i bez słowa poszła do kajuty.

Strój do nurkowania i ciężki sprzęt krępowały

Rocowi ruchy, więc nie mógł z taką łatwością wspiąć
się po drabince.

- Kapitanie, daj rękę! Pomogę ci! - zawołał Joe

i przytrzymał go, gdy wchodził na pokład, a potem
ściągnął mu butle z pleców.

Roc jeszcze nie zdążył się rozebrać, gdy na po­

wierzchni ukazała się głowa Connie.

- Wychodzimy! - zawołała. - Ciągle nic! Niczego

nie znaleźliśmy!

Roc gniewnie zagryzł zęby. Chciałby wiedzieć, co

knuje Melinda. Ani się obejrzał, minęła godzina, a on
nic nie zrobił, bo skutecznie mu to uniemożliwiła.
Czyżby jej zadaniem było sabotowanie jego poszu­
kiwań?

Spojrzał w stronę swojej kajuty. Dobrze, że się tam

background image

86 WIELKI BŁĘKIT

ukryła, bo będzie mógł zamienić z nią parę słów na
osobności. Już miał do niej pójść, lecz niespodziewa­
nie go uprzedziła i z hukiem otworzyła drzwi.

Roc uśmiechnął się pod nosem.
Jak on ją dobrze znał! W pierwszym odruchu

umknęła do kajuty, ale szybko wykalkulowała, że jej

się to nie opłaca, bo równie dobrze mogłaby wejść do

jaskini lwa. Szybko więc zmieniła taktykę, wiedziała

bowiem, że w obecności załogi Roc nie będzie mógł
nic jej zrobić.

Gdy tak stał i przyglądał się, zastanawiając się nad

jej sprytem, na pokład wdrapali się Peter i Bruce.

- Nic! - mruknął zniechęcony Bruce.
- No nie, coś tam znaleźliśmy - pocieszył go Peter.
- Jasne, kilka czaszek - mruknęła Connie i wstrząs­

nęła się z obrzydzenia. - Upiorne wrażenie. Pierwszy
raz w życiu natknęłam się na ludzkie szczątki.

- Właśnie. Szkielety, złom. I ani jednej rzeczy z tej

przeklętej „Contessy".

- Czekajcie - odezwała się nagle Melinda. Wszyst­

kie oczy zwróciły się natychmiast w jej stronę. - Ja
chyba coś mam. Ta rzecz może oczywiście pochodzić
z okrętu wojennego, ale moim zdaniem jest znacznie
starsza...

Roc, zdumiony nie mniej niż pozostali, w napięciu

obserwował, jak spod krótkiej nogawki kostiumu wy­
suwa podłużny, zapiaszczony przedmiot.

- Co to jest? - zapytała zaintrygowana Connie.
- Pojęcia nie mam. Chyba jakiś sztuciec - odparła

Melinda, nie spuszczając oczu z Roca, który podszedł

background image

Heather Graham

87

do niej, żeby z bliska obejrzeć znalezisko. Podała mu
niewielki przedmiot takim gestem, jakby wręczała mu
gałązkę oliwną. Tymczasem on wcale po niego nie
sięgnął. I nie odezwał się słowem. Za to przez jego
głowę przetaczała się nawałnica myśl. To dopiero
baba z piekła rodem, zżymał się. Bez butli, bez maski,

mając go cały czas na ogonie, jako jedyna wypatrzyła
przedmiot, który mógł pochodzić z „Contessy".

- Roc? - Wypowiedziała jego imię tak cicho, że

poza nim nikt nie mógł jej usłyszeć.

Drgnął i w końcu się przełamał. Wolno wyjął

przedmiot z jej dłoni. Ledwie go dotknął, poczuł
wewnętrzny dreszcz. Coś jakby nagle przeczucie.
Melinda miała intuicję. To na pewno nie była rzecz
pochodząca z niemieckiego okrętu. Roc był dotąd
święcie przekonany, że wrak „Contessy" spoczywa
w tym rejonie; teraz poczuł głęboką wewnętrzną
pewność, że niewielki, pokryty grubym osadem kawa­
łek czegoś pochodzi ze statku, którego z takim uporem
szukał.

- Muszę sprawdzić, co to jest - powiedział ostroż­

nie. - Pamiętasz, gdzie to znalazłaś?

- Nie bardzo. Może gdybym zanurkowała jeszcze

raz, rozpoznałabym to miejsce. Chociaż wątpię, żeby
mi się udało, bo nie miałam czasu się rozglądać.
Przestraszyłam się, że płynie za mną rekin, ale okazało
się, że to ty. Chyba rozumiesz, że będąc w takim
stresie, nie miałam głowy do zapamiętywania szcze­
gółów.

- Jasne - burknął i zbiegł do kambuza, a stamtąd

background image

88

WIELKI BŁĘKIT

do maszynowni. Tam znalazł kawałek szmatki, na
której delikatnie położył przedmiot i zaczął go oczysz­
czać z osadu, stukając weń delikatnie małym młot­
kiem.

Była to żmudna robota, która wymagała ogromnej

precyzji i cierpliwości. Tej ostatniej mu nie brakowa­

ło, zwłaszcza podczas takich czynności.

Gdy na chwilę uniósł głowę i zerknął za siebie,

przekonał się, że nie jest sam. Cała załoga zeszła za
nim na dół. Oczywiście Melinda też z nimi była.

W ciasnym pomieszczeniu nie było dość miejsca

dla tylu osób. I szybko zrobiło się duszno.

- Ludzie, ja nie mam czym oddychać - poskarżył

się, lekko zniecierpliwiony. - Wracajcie na pokład.
Obiecuję, że dam wam znać, jak tylko to oczyszczę.

- Ma rację. Chodźcie, bo jeszcze się tu chłop udusi.

- Joe, najrozsądniejszy i najbardziej zgodny z całej

grupy, zagarnął kolegów ramieniem. - Chodź, kobieto

- powiedział do żony. - Poleżymy sobie na słonku.

Jest okazja wygrzać kości, to trzeba z niej skorzystać.

Kolejno zaczęli wchodzić na górę, Connie i Bruce

z wyraźnym ociąganiem. Wreszcie Peter, ze swoim
sakramentalnym:

- Zawołaj mnie, jakbyś czegoś potrzebował.
Tylko Melinda nie ruszyła się z miejsca.
Roc spojrzał na nią pytająco.
- Ja to znalazłam - powiedziała spokojnie.
- Jako członek mojej ekspedycji - przypomniał.
- Ty też byłeś członkiem ekspedycji mojego ojca...
- Nie! Nie byłem członkiem jego ekspedycji! Mo-

background image

Heather Graham

89

że nie inówiłabyś tak, gdyby raczył ci powiedzieć, jak
było naprawdę. Było, minęło. Nie ma co do tego
wracać- Nie uwierzyłaś mi, nie chciałaś ze mną odejść.
Koniec, kropka. Ale jedno ci powiem. Jeśli okaże się,
że to faktycznie pochodzi z „Contessy", zrobię dla
ciebie to, czego twój ojciec nie zrobił dla mnie.
Ogłoszę wszem i wobec, że to ty wyłowiłaś tę rzecz
i wyrażę swoje uznanie - powiedział gniewnie, lecz
jeszcze zanim skończył mówić, już żałował swego

wybuchu.

Melinda słuchała go z wysoko podniesioną głową.

Ona również była mocno wzburzona, o czym świad­
czyło rytmiczne pulsowanie żył na jej szyi.

- Niepotrzebne mi twoje uznanie - odparła z god­

nością. - Znalazłam coś i chcę się dowiedzieć, czy to
ma jakąś wartość.

Roc spojrzał na leżący przed nim przedmiot i znów

zaczął go ostukiwać młoteczkiem. Musiał być bardzo
ostrożny, bo drżały mu palce.

- Zostaw mnie samego na parę minut - poprosił.

- Chcę się najpierw pozbyć tego osadu. Wrócisz, jak
zacznę to coś czyścić.

Bez słowa skinęła głową i poszła na górę.
Roc patrzył, jak wspina się po drabince.

Nie mógł oderwać oczu od jej zgrabnej sylwetki: •

prostych pleców, krągłych pośladków, długich nóg.

Patrząc, czuł, jak jego własne ciało z wolna ogarnia

gorączka.

Usiadł i próbował wrócić do przerwanej roboty, ale

dłonie drżały mu jeszcze mocniej.

background image

90

WIELKI BŁĘKIT

Był niewyobrażalnie zły na Melindę.
I jednocześnie pragnął jej każdą komórką swego

ciała. Powinien jak najszybciej pozbyć się jej ze
statku, zanim zupełnie odbierze mu spokój ducha.

Przymknął oczy i odczekał parę chwil. Gdy trochę

ochłonął, sięgnął po młoteczek i zaczął opukiwać

twardą skorupę, utworzoną przez piasek i pąkle.
W końcu udało mu się trafić we właściwe miejsce
i osad popękał, a potem całkiem się rozkruszył. Pod­
niecony, szybko sięgnął do szafki po specjalny płyn,
wylał parę kropel na ściereczkę i zaczął delikatnie

przecierać sczerniały metal. Przestał dopiero wtedy,
gdy srebro zalśniło dawnym blaskiem.

Dość długo siedział nieruchomo i przyglądał się

przedmiotowi. Nagle znów się poderwał i ze skrzynki
z narzędziami wygrzebał szkło powiększające. Pełen
radosnego napięcia zaczął uważnie oglądać przedmiot.

To była łyżeczka. Misternie zdobiona, z całą pew­

nością bardzo stara. Hiszpańska robota.

Pochodząca z „Contessy". Na pewno.
Jeszcze raz przyjrzał się efektownym zdobieniom,

a potem ostrożnie odłożył łyżeczkę i wyciągnął spis,
w którym skrupulatnie wyszczególniono wszystkie
przedmioty znajdujące się na statku.

Pośród zastawy stołowej wymieniono osiemdziesiąt

osiem srebrnych łyżek ozdobionych motywem korony.

Spojrzał na trofeum Melindy i znów zadrżały mu

dłonie. Byli blisko. Bardzo blisko. „Contessa" musi
gdzieś tu być. Tylko gdzie...

Chwycił łyżeczkę i pobiegł na górę. Wpadł do mesy

background image

Heather Graham 91

i już miał wołać, lecz okazało się, że nie musi zdzierać
sobie gardła, bo wszyscy już tam byli. Siedząc przy
stole, z powagą na twarzach czekali na jego rewelacje.

- Co to, stypa? - zdziwił się.

Wszyscy natychmiast poderwali się na równe nogi.

-

Sprawdziłem w spisie rzeczy - powiedział, poka-

zując łyżeczkę. - Wygląda na to, że mamy autentyk!

Connie wydała z siebie dziki okrzyk i zaczęła

całować Bruce'a w policzki. Marina rzuciła się mę­
żowi na szyję, a uradowany Peter mało nie wyrwał

Rocowi ręki, tak mocno i długo nią potrząsał.

Roc popatrzył ponad jego głową na Melindę, która

spokojnie stała w boku i przeszywała go spojrzeniem.

- A więc znalazłeś ją, kapitanie! - cieszył się Peter.

- Masz wreszcie swoją „Contessę". Czyli jest tak, jak
mówiłeś.

- To nie ja znalazłem, tylko my znaleźliśmy - od­

parł Roc i zbliżywszy się do stołu, położył łyżeczkę
przed Melindą. - A konkretnie, Melinda. Gratuluję,
panno Davenport.

Spojrzał jej oczy, a potem wyszedł z mesy. Chciał

jak najszybciej wyjść na pokład, poczuć wiatr we

włosach i na twarzy.

Obiema dłońmi chwycił reling i spojrzał przed

siebie. Powinien skakać z radości. Oczywiście jedna
łyżeczka jeszcze o niczym nie świadczy, ale upraw-
dopodabnia jego hipotezę.

Czemu więc się nie cieszy? Zacisnął dłonie na

drewnianej poręczy z taką siłą, że aż pobielały mu

kostki. Spojrzał na nie i natychmiast puścił poręcz.

background image

92 WIELKI BŁĘKIT

Prysznic. To powinno mu pomóc.
Poszedł do kajuty i stanął w strugach wody, naj­

pierw chłodnej, a potem gorącej. Spłukał z twarzy

i włosów morską sól, a potem długo stał w zaparo­
wanej kabinie. Zużył o wiele za dużo wody, ale ta
kąpiel była mu bardzo potrzebna, pomogła rozluźnić

mięśnie.

Nagle poprzez szum wody usłyszał, że ktoś wcho­

dzi do kajuty.

- Kogo tu diabeł niesie?

Cisza.

- Kto tu jest, do cholery?

- Ja - odpowiedziała Melinda. - Przecież sam

kazałeś mi tu siedzieć.

- Co?

Słyszał, co mówi, ale nie rozumiał sensu jej słów.

Podeszła bliżej. Widział ją przez zaparowane plas­

tikowe drzwi.

- Powiedziałam, że sam wyznaczyłeś mi swoją

kajutę na więzienie! - zawołała. - Przepraszani, że ci
przeszkodziłam. Chciałam wziąć prysznic. Nie mia­
łam pojęcia, że pan tu jest, kapitanie! - Zasalutowała
i chyba miała ochotę uciec. W każdym razie jej
stropiona mina przeczyła zadziornym słowom.

Zdziwił się. Przecież Melinda nie zwykła tracić

animuszu.

- Już wychodzę! - odkrzyknął.
Wtem drzwi do kajuty znów się otworzyły i do

środka wbiegła zaaferowana Connie.

- Słuchaj, urządzimy piknik! Z grillem. Przecież

background image

Heather Graham 93

musimy uczcić taki sukces! Wyspa Teardrop jest
dwadzieścia minut drogi stąd. Co ty na to? Och...!

Cała Connie. Kiedy była czymś podekscytowana,

nie widziała, co się dookoła niej dzieje.

- Rany! Przepraszam! - wykrztusiła, kiedy wresz­

cie dotarło do niej, że Roc jest pod prysznicem,
a Melinda stoi tuż obok. - Jakoś nie zauważyłam...
Wybaczcie...

- Connie, opanuj się! Nie mamy ci czego wyba­

czać! - Roc mimo woli podniósł głos.

- Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować

- bąknęła, popatrując niepewnie to na niego, to na
Melindę.

- Nie jestem zły!
- To czemu krzyczysz?
- Bo ty krzyczysz! - poparła ją Melinda.
Załamany, ukrył twarz w dłoniach.
- Idźcie stąd, dobrze? Obydwie! Connie, nie jes­

tem na ciebie zły. Masz świetny pomysł z tym pik­
nikiem. Melindo, za dziesięć minut prysznic będzie
twój. A teraz - wynocha!

Connie obróciła się na pięcie i natychmiast wyszła.

Za to Melinda nawet nie drgnęła. W jej pięknych
oczach płonął gniew.

- Przestraszyłeś ją! -powiedziała oskarżycielsko.
- Nieprawda. Connie za dobrze mnie zna, żeby się

mnie bać.

- Doprawdy?

Czy mu się zdawało, że przemawiała przez nią

zazdrość? Nie potrafił odpowiedzieć. Gdy się nad tym

background image

94

WIELKI BŁĘKIT

głowił, ona zrobiła jedną ze swoich królewskich min
i oparłszy się o framugę, bezczelnie mu się przypat­
rywała. Oczywiście nie czuła przed nim lęku. Nie mia­
ła powodu. Nigdy jej nie groził ani nie straszył. No,
może raz.

Odetchnął głęboko.

- Connie zna mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że

kiedy proszę, żeby zostawić mnie samego, należy to

zrobić!

- Jasne. Słuchajcie słów swego kapitana, bo jak

nie, to fora ze dwora!

- Wyjdź! -Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
Lekceważąco uniosła w górę brwi.

- Jeśli w ciągu trzydziestu sekund nie wyjdziesz,

będziesz musiała wziąć prysznic razem ze mną.

- Spokojnie! Chcę ci tylko powiedzieć, że nie

możesz wyżywać się na bogu ducha winnych ludziach
tylko dlatego, że to ja znalazłam coś, czego od dawna
szukałeś.

- Zostało dziesięć sekund...
- Roc, mówiłam ci...
Drzwi kabiny odskoczyły z impetem.
- Hej, co ty wyprawiasz! - zawołała, patrząc na

niego szeroko otwartymi oczami. - Zaczekaj...

- Czas minął.

Próbowała uciec, ale było już za późno.
Chwycił ją za ramiona, obrócił ku sobie i bez

wysiłku zarzucił sobie na ramię. Wydała mu się lek­
ka, mimo iż jak na kobietę była słusznego wzrostu.
Pasma jej włosów zaczęły łaskotać go w plecy i po-

background image

Heather Graham

95

śladki, paznokcie zostawiały purpurowe ślady na jego
skórze.

Od razu wiedział, że popełnił wielki błąd.

Nie powinien był jej dotykać.

Tylko skąd mógł wiedzieć, że drzemie w nim tak

wielki głód?

Szybko wszedł z nią pod prysznic i podstawił ją pod

silny strumień wody. A potem patrzył, jak mruga

oczami, prycha i łapie powietrze.

- Ty sukin... - syknęła, plując wodą.
- Chciałaś się wykąpać - przypomniał, zdejmując

jej ręce ze swoich ramion. - To się kąp.

Zostawił ją w kabinie, a sam sięgnął po ręcznik

i poszedł do kajuty. Wytarł się i ubrał w krótkie
spodenki. Przez cały czas mamrotał coś pod nosem,
wściekły na nią i na siebie. Zwłaszcza na nią, za to, co
z nim wyrabia.

Spojrzał w stronę łazienki. Był już ubrany. W miarę

spokojny. Uznał, że pora się zrewanżować.

Podszedł i otworzył drzwi. Tak jak myślał, Melinda

nie spodziewała się, że on nadał tu jest. Zdjęła kostium
i powiesiła na drzwiach kabiny. Stała tyłem do niego
i podstawiała twarz pod wodę. Widziana przez zaparo­
wane drzwi kabiny, wyglądała jeszcze bardziej ponęt­
nie. Gdy była naga, przypominała dzieło sztuki - pięk­
ny posąg o idealnych proporcjach.

Musiała usłyszeć, że wszedł, bo gwałtownie obró­

ciła się w jego stronę.

- Co znowu...
- Nic. Pomyślałem, że przyda ci się ręcznik -

background image

96

WIELKI BŁĘKIT

odparł lekko, wieszając na haczyku swój własny. - Nie
przeszkadzaj sobie.

Już miał wyjść, już położył rękę na kłamcę, ale

jeszcze się zatrzymał.

- Chyba ostatnio ci się przytyło?
- Co mówisz?

- Nic.
- Wyłaź stąd!
- Idę, idę.
Naprawdę chciał wyjść. Jeszcze tylko spojrzał, jak

Melinda zdecydowanym ruchem zakręca wodę. I już
wychodził...

Tylko że nogi same niosły go w przeciwnym

kierunku...

Gwałtownie szarpnął za uchwyt i otworzył drzwi

kabiny. A potem chwycił Melindę wpół i przyciągnął
do siebie.

- Co ty wyprawiasz, do cholery? - wykrztusiła.
No właśnie, co ja do cholery wyprawiam, prze­

mknęło mu przez głowę, zanim ją stracił.

- Zapomniałem podziękować ci za łyżeczkę -

mruknął i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przy­
tulił ją jeszcze mocniej. Miał wrażenie, że jej pełne,

jędrne piersi parzą mu skórę. Tak całkowita bliskość

była torturą, mimo to nie wypuszczał Melindy z objęć.
Marzył o tym od tak dawna. Podświadomie cały czas
do tego dążył.

Pochylił głowę i zaczął całować jej usta. Najpierw

bardzo delikatnie, a potem coraz bardziej natarczywie.
Początkowo protestowała, próbowała mu się wyrwać.

background image

Heather Graham

97

Ale on na to nie zważał. Całował ją coraz żarliwiej,
coraz bardziej namiętnie.

Wtedy znieruchomiała. Przestała z nim walczyć.

Czul, że jej serce bije jak oszalałe.

Co ty wyprawiasz, do cholery? -jak echo powra­

cało natrętne pytanie. Marzył, żeby ją przytulić. Zrobił
to, lecz przy okazji na nowo wzniecił piekielne ognie,
które starał się mieć pod kontrolą.

Do diabła...
Niespodziewanie przerwał pocałunek.
- Dziękuję ci - szepnął. - Bardzo dziękuję.
- Wsadź sobie gdzieś swoje podziękowania! - za­

wołała. - I wynoś się stąd!

- Już mnie tu nie ma, panno Davenport! - powie­

dział i prawie po omacku wyszedł nie tylko z łazienki,
ale i ze swojej kajuty. Po drodze przysięgał sobie, że
odtąd już zawsze będzie sprawdzał, czy zamknął
drzwi na klucz.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Roc dawno już wyszedł, a ona wciąż stała pod

prysznicem i, drżąc ze wzburzenia, złorzeczyła mu
w duchu. I sobie też.

Mogła sobie wmawiać, że jest tu wyłącznie po to,

by mu pomóc, ale prawda była o wiele bardziej
okrutna. Przyszła do niego, bo go pragnęła. Bo umiera­
ła z tęsknoty. Bo życie bez niego straciło urok.

Sama pchała się w kłopoty, bo przecież powinna

trzymać się od niego jak najdalej. Bo jeśli nie, znów

ściągnie na siebie cierpienie.

Wciąż zła i rozżalona, sięgnęła w końcu po ręcznik,

który jej przyniósł. Ledwie zaczęła się wycierać, otulił

ją znajomy zapach, więc ze złością cisnęła ręcznik

background image

Heather Graham

99

w kąt. No dobrze, ale co dalej, pomyślała, uświadomi­
wszy sobie, że przecież nie ma w co się ubrać. Nie miała
ochoty wkładać mokrego kostiumu, a rzeczy, które
pożyczyła jej Connie, były już pogniecione i brudne.

Nie pozostało jej nic innego, jak pożyczyć sobie coś

z szafy Roca. A może by tak zrobić mu niespodziankę?
Ciekawe, jak by się poczuł, gdyby zaczęła paradować
po jego statku nago, tłumacząc się, iż nie dość, że ją
więzi, to jeszcze nie daje jej ubrań. Oczywiście pan
kapitan nie miał głowy do takich drobiazgów jak stroje.
Gdyby nie Connie, naprawdę byłaby w kłopocie.

Sympatyczna, wesoła Connie. Ta sama, o którą

jestem zazdrosna, westchnęła.

Nie było sensu tracić czasu na podsycanie negatyw­

nych uczuć. Melinda wyprostowała się i rozejrzała się
po kajucie. Skąd by tu wziąć te cholerne ciuchy... Bo
pomysł z chodzeniem nago odpada.

Gdy tak stała na środku, goła jak ją Pan Bóg

stworzył, rozległo się ciche pukanie i do środka
zajrzała Connie.

- Co tam? - zapytała Melinda, okrywając się tym

samym ręcznikiem, którym przed chwilą wzgardziła.

- N i e patrz tak na mnie. Wreszcie zrozumiałam, co
naprawdę znaczy: nie mam co na siebie włożyć.

- Tak myślałam - uśmiechnęła się Connie. -

Szczęście, że nosimy ten sam rozmiar. Ty wprawdzie

jesteś wyższa i... - odsunęła się, by dobrze jej się

przyjrzeć - i atrakcyjniejsza niż ja.

- Co ty wygadujesz? - zdumiała się.
- Po prostu jesteś zgrabniejsza.

background image

100

WIELKI BŁĘKIT

- Connie, uwierz mi, że tobie też niczego nie

brakuje - zapewniła ją. - Jesteś śliczną dziewczyną,

o czym pewnie sama wiesz najlepiej.

- Naprawdę tak myślisz? - Nie była to kokieteria.

Connie była autentycznie zaskoczona niespodziewa­

nym komplementem.

- Naprawdę. A co, nikt cię tu nie adoruje?
- Niby kto miałby to robić? - prychnęła Connie. -

Bruce to mój brat, Joe jest żonaty, a Peter non stop
zajęty.

- Jest jeszcze Roc... - podrzuciła Melinda.
- Roc to bardzo szarmancki facet - odparła Connie

- ale też pochłonięty swoimi sprawami. Poza tym jest
moim szefem.

I nikim więcej? - chciała zapytać Melinda, ale dała

za wygraną. Connie miała rację. Roc rzeczywiście
potrafił być szarmancki. I bardzo ujmujący. Nikt nie
wiedział o tym lepiej niż ona. I mimo tej wiedzy
straciła go w tak głupi sposób.

Gdyby tylko potrafiła przestać go kochać! Właściwie

nawet lepiej, że Roc uważa ją za szpiega. Nie ufa jej, a to
oznacza, że będzie się trzymał od niej na dystans.

Chyba niepotrzebnie wyłowiłam tę cholerną łyżkę,

pomyślała zgnębiona. Roc raczej się z tego powodu
nie ucieszył. Wręcz przeciwnie. Tym samym jasno dał
do zrozumienia, że nie wierzy w jej dobre chęci.

Kto wie, czy dla niej nie lepiej, że Roc widzi w niej

konkurencję.

Najważniejsze, że wreszcie znalazł się niezbity

dowód potwierdzający jego hipotezę.

background image

Heather Graham

101

Pamiętała dzień, gdy opowiedział jej o swoich

ustaleniach. We dwójkę spędzali weekend na jednej
z łodzi jej ojca. Zjedli kolację, a potem ona została na

dole, żeby posprzątać. Kiedy wróciła na pokład, za­
stała Roca pochylonego nad książką poświęconą
„Contessie".

- Szukają jej w złym miejscu - stwierdził z przeko­

naniem, gdy usiadła mu na kolanach. - Wiem, że leży
gdzieś tutaj. Mamy ją dosłownie pod nosem.

- To dlaczego do tej pory nikt jej nie odnalazł?
Roc pocałował ją czule.
- Bo często nie potrafimy dostrzec skarbu, który

jest w zasięgu naszej ręki - odparł. Nie ciągnęli

tematu, bo w tamtych szczęśliwych czasach mieli
mnóstwo ciekawszych rzeczy do robienia... Najpierw
przytuleni długo patrzyli w gwiazdy, a potem szybko
zapomnieli o bożym świecie...

Tak było wczoraj, westchnęła. Dziś jest zupełnie

inaczej.

Connie przyglądała jej się pytająco, zbita z tropu jej

przedłużającym się milczeniem. Melinda natychmiast

otrząsnęła się ze wspomnień.

- Skoro twoi kumple nie potrafią dostrzec twojej

urody, to straszne z nich osły - powiedziała wesoło.
W głębi ducha dziwiła się, że Connie najwyraźniej też
nie dostrzega własnych atutów. A przecież z pięknymi
blond włosami i dużymi brązowymi oczami była
bardzo atrakcyjną dziewczyną. - Dzięki za ciuchy.
Naprawdę nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś mi ich nie
pożyczyła.

background image

102 WIELKI BŁĘKIT

- Nie ma sprawy. Trudno taszczyć ze sobą waliz­

kę, jak się planuje wpaść w rybackie sieci, prawda?

- odparła Connie rezolutnie.

Melinda spojrzała na nią z ukosa. Nie wiedziała,

czy odebrać to pytanie jako złośliwość pod swoim
adresem, czy raczej niewinny żart. Wyraz rozbawienia
w oczach Connie świadczył, że jednak to drugie.

- Proszę. - Connie podała jej naręcze fatałaszków.

- Niektóre są od Mariny. Ona przynajmniej ma to,
czego mnie bozia poskąpiła. Na przykład cycki - wes­
tchnęła z żalem.

Melinda zaczęła się śmiać.

- Uwierz mi, że twoje są w porządku. I pamiętaj, że

za parę lat kobiety z dużym biustem będą miały piersi

jak stare Murzynki, a ty do końca życia będziesz miała

zgrabny biuścik - pocieszyła ją.

- Jest to pewne pocieszenie, ale marne! - roze­

śmiała się Connie. - A wracając do ubrań, to znaj­

dziesz tu wszystkie potrzebne rzeczy. Jakby co, mamy
pralkę i suszarkę.

- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję!
- Nie ma o czym mówić.
Melinda patrzyła, jak Connie rzuca ubrania na koję.

Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jest mało
prawdopodobne, by sypiała z Rokiem. Gdyby napraw­
dę była jego kochanką, nie traktowałaby tak przyjaź­
nie jego byłej żony.

- Czy mogę zadać ci osobiste pytanie? - zagadnęła

ją Connie znienacka.

- Jasne. Pytaj, o co chcesz. Najwyżej nie odpowiem.

background image

Heather Graham

103

- Naprawdę przyszłaś nas szpiegować? Wiedzia­

łaś, że to statek Roca, a tę historię z delfinami po prostu
wymyśliłaś...

- Ja naprawdę kocham delfiny! - odparła Melinda

żarliwie. - Należę do kilku organizacji, które uczą
rybaków, jak łowić, by nie zagrażać morskim ssakom.

- Wierzę, że kochasz delfiny - roześmiała się

Connie. - Wszyscy je kochamy. Ja chciałabym tylko

wiedzieć, co robiłaś w naszych sieciach?

Melinda zawahała się.
- Podejrzewałam, że wasz statek nie jest praw­

dziwym kutrem rybackim. I że tak naprawdę szukacie
„Contessy".

- Więc jednak szpiegowałaś!
- Nie. Bardzo mi zależy, żeby Roc odnalazł wrak.

Możesz mi wierzyć albo nie, domyślam się, że pewnie
to drugie, ale chcę, żeby to on miał prawo do eks­
ploracji wraku.

- A nie twój ojciec?
- Nie znasz mojego ojca. - Melinda uśmiechnęła

się. - On naprawdę nie musi uciekać się do takich
metod jak szpiegowanie. Prowadzi poszukiwania wła­
snymi metodami. I wiesz, co ci powiem?

- Nie mam pojęcia.
- Przypuszczam, że mojemu ojcu również zależy

na tym, żeby Roc odnalazł „Contessę". Jesteśmy mu
to winni. Oboje. Ja i ojciec.

Connie przypatrywała jej się uważnie.

- Wierzę ci - oznajmiła po chwili. - A teraz ubieraj

się. Roc chce podpłynąć jak najbliżej wyspy i za-

background image

104

WIELKI BŁĘKIT

raz wsiadamy na ponton. Ech, wreszcie jest co świę­
tować!

Po wyjściu Connie Melinda zaczęła przeglądać

pożyczoną garderobę; wybrała krótką dopasowaną
bluzeczkę w kratkę i granatowe szorty. Kończyła się
ubierać, gdy poczuła, że statek zwalnia. Niepewnie

sięgnęła po grzebień Roca i uczesała włosy. Potem
spojrzała w lustro.

Nie miej takiej bezbronnej miny! - nakazała sobie.

I nie bądź bezbronna!

Problem w tym, że właśnie tak się czuła.
Wszyscy uważali, że ma na sobie niewidzialną

zbroję. Że jako córka Davenporta jest twarda jak skała.
Niech tak dalej myślą, nie zamierzała wyprowadzać
ich z błędu. Rzeczywiście miała coś, co skutecznie ją
chroniło - własną dumę i honor.

Tyle że w tym ochronnym pancerzu pojawiły się

pęknięcia. Bardzo liczne.

Kuter wytracił prędkość, poznała to po charakterys­

tycznym kołysaniu. Roc krzyknął, żeby rzucać kot­
wicę. Connie wołała, by pomogli jej zabrać torby
z jedzeniem.

Melinda natychmiast odłożyła grzebień i pobiegła

na pokład.

W końcu mieli się dzisiaj bawić.

Noc była jeszcze daleko. Dopiero zaczynała się

najpiękniejsza pora dnia - zachód słońca.

Dopłynęli do bezludnej wysepki w chwili, gdy

ogromna purpurowa kula dotknęła wody, malując

background image

Heather Graham

105

niebo i morze feerią cudnych barw, w których złoto
mieszało się z czerwienią.

Roc pierwszy wyskoczył na ląd i pomógł Peterowi

wyciągnąć ponton. Potem, stojąc w płytkiej wodzie,
patrzył, jak załoga wyładowuje zapasy i zaczyna
przygotowywać miejsce pod ognisko. Przy okazji
z pewną niechęcią spostrzegł, że Melinda zjednała
sobie grupę i była przez nią traktowana jak swoja.
Zupełnie jakby była pełnoprawnym członkiem jego
ekspedycji. Przyglądał się, jak klęcząc na piasku,

pomaga Marinie wybierać piasek z miejsca, na którym
mieli za chwilę ułożyć węgiel drzewny.

I czuł narastające napięcie.
Ciekawe, po co się tak wystroiła, pomyślał ze

złością. Dla niego byłoby najlepiej, gdyby chodziła
w worku na kartofle. Choć miał powody podejrzewać,
że nawet w takim stroju wyglądałaby seksownie.

Powoli zaczynał godzić się z myślą, że jego była

- no dobrze, nie była, tylko obecna żona - narobi

sporego zamieszania w jego życiu.

Bruce podszedł do Melindy i coś powiedział, a ona

uśmiechnęła się słodko. Biedny chłopak, zapłącze się
we własny język, jak będzie się tak do niego uśmiecha­
ła, pomyślał zgryźliwie.

Poczuł, że musi zostać sam, choćby na chwilę.'

Odszedł więc parę metrów dalej i usiadł na mokrym
piasku. Obserwował, jak malutkie fale obmywają mu
stopy, potem uniósł głowę i spojrzał gdzieś hen, za
horyzont. Myślał o tych wszystkich zachodach słoń­
ca, które oglądał z Melindą. Ile ich było? Ile razy

background image

106

WIELKI BŁĘKIT

siedzieli wtuleni w siebie i wpatrywali się w bezkresne

morze...

Ich historia była bardzo dziwna. Poznali się, gdy

Roc pogodził się z myślą, że jego jedyną miłością jest
ocean. Właściwie nie liczył na to, że kiedyś spotka
kobietę taką jak Melinda. Kobietę, która będzie się
czuła na statku równie szczęśliwa jak on. Która będzie
pływała jak ryba i wyglądała jak anioł. Był pewny, że

jego przeznaczeniem jest samotność. Dopóki nie spot­

kał córki Davenporta...

Ich związek nigdy nie należał do łatwych. Melin­

da była osobą zdecydowaną i stanowczą, o czym

miał okazję niejeden raz się przekonać. Często wyty­
kał jej, że kiedy się na coś uprze, staje się lekkomyśl­
na i ma niebezpieczną skłonność do brawury. Parę
razy musiał silą wyciągnąć ją na powierzchnię, gdy
wbrew przyjętym regułom nurkowała sama. Właśnie

jej głupia brawura była najczęstszą przyczyną dzi­

kich awantur i kłótni. Zwykle to on wygrywał, bo po

prostu miał rację. Jednak ciche dni nigdy nie trwały

długo. Z reguły godzili się w sypialni, gdzie ich
płomienny gniew szybko zamieniał się w równie
gorącą namiętność.

Tak było, dopóki nie zaczęli szukać wraku „Infanty

Beatriz".

Był to hiszpański galeon, który podobnie jak ,,Con~

tessa" zatonął w drodze do Nowego Świata. Z przeka­
zów wynikało, że poszedł na dno u północnych wy­
brzeży Kuby. Wśród poszukiwaczy wraków panowała
opinia, iż ten, kto go odnajdzie, raczej się nie obłowi,

background image

Heather Graham

107

gdyż wrak spoczywał ponoć na niewielkiej głębokości
i dawno już został oczyszczony do cna.

Roc nie zrażał się tymi pogłoskami. Podniecony

perspektywą odnalezienia bezcennych klejnotów, któ­
re miały znajdować się na pokładzie „Infanty", meto­
dycznie studiował wszelkie dostępne źródła na jej
temat.

Rozmawiał o wraku z Jonathanem Davenportem,

próbując zarazić go swym entuzjazmem i namówić do
podjęcia poszukiwań. Ten jednak nie dawał się prze­
konać, więc Roc zaczął szukać na własną rękę. Zwykle
robił to po pracy lub w wolne dni. Tym, co go
napędzało, nie była chęć zysku ani nawet perspektywa
zdobycia sławy i popisania się umiejętnościami. Nie
chodziło mu również o to, by udowodnić sceptykom,

jak bardzo się mylą. Jego największą motywacją była

miłość do nurkowania. Jak każdy rasowy myśliwy
największą przyjemność czerpał z samego polowania.

Pracował dla Davenporta, gdy znalazł niewielką

szkatułkę wypełnioną złotymi monetami. Zdążył
oczyścić ledwie kilka z nich, gdy dowiedział się, że
ojciec Melindy zwołał konferencję prasową, na której
zgłosił swoje prawa do eksploracji wraku „Infanty".

- Jak mogłeś to zrobić? - Roc nie krył wściekłości.

- Przecież wiesz, że nie przysługują ci żadne prawa do
tego statku!

- Czyżby? A kto jest właścicielem statku, z które­

go nurkowałeś? I z kim podpisałeś kontrakt? - zapytał
drwiąco Davenport.

- A ty już zapomniałeś, że znalazłem tę cholerną

background image

108 WIELKI BŁĘKIT

szkatułkę, nurkując po godzinach? I że proponowałem
ci podjęcie poszukiwań, ale nie byłeś zainteresowany?

Roc wiedział, że do końca życia nie zapomni

gniewu, który go wtedy przepełniał. Ani tego, co go
spotkało, gdy zdenerwowany pobiegł do kajuty, którą
zajmowali z Melindą. Był święcie przekonany, że jego
żona będzie tak samo oburzona jak on.

Rzeczywiście, była. Tyle że nie na ojca, a na niego.

- Przecież jesteś na statku mojego ojca - przypo­

mniała mu z wyrzutem. - Jak możesz być takim
niewdzięcznikiem? Wszystko, co osiągnąłeś, stało się
możliwe dzięki niemu.

- Melindo, Jonathan nie chciał szukać tego wraku.

Mało tego, robił wszystko, żeby odwieść mnie od tego
pomysłu - przekonywał.

Ale ona nie chciała słuchać. W ogóle tamtego

wieczoru zachowywała się dziwnie. Musiała słyszeć
ostrą wymianę zdań pomiędzy ojcem a mężem, mimo
to spokojnie poszła pod prysznic. Kiedy Roc wpadł do
kajuty, siedziała w białym szlafroku przy komodzie
i spokojnie rozczesywała włosy. Nawet się nie od­
wróciła, tylko spojrzała na niego w lustro.

Już wtedy powinien pojąć, że stoi na straconej

pozycji. Melinda mogła być jego żoną, lecz przede
wszystkim była kochającą i lojalną córką Davenporta.

- Roc, co za różnica, czyje to znalezisko? Twoje,

jego... Naprawdę nie ma się o co spierać, bo w tym

morzu leżą tysiące wraków. Nie ten, to następny. Jest
w czym wybierać.

- Żadnych wspólnych poszukiwań! -oznajmił sta-

background image

Heather Graham

109

nowczo. - Jutro wyjeżdżamy - zapowiedział, podcho­
dząc do niej.

Spokojnie odłożyła szczotkę.

- Nie bądź śmieszny! To oczywiste, że nadal bę­

dziecie razem pracowali i znajdziecie jeszcze mnó­
stwo wraków. Mój ojciec w końcu ci ustąpił i zaczął
szukać „Beatriz". Roc, musisz oddać mu to, co mu się
sprawiedliwie należy.

- A ja uważam, że twój ojciec jest wściekły, że to

ja miałem rację, ale nie potrafi się do tego przyznać.

- A ja uważam, że zachowujesz się jak rozkapry­

szony dwulatek. Ojciec dał ci swoje błogosławień­
stwo, bez protestu płynął, gdzie mu kazałeś, i wkładał
w poszukiwania tyle samo energii, co my wszyscy.

Mój ojciec...

- Twój ojciec jest kłamcą i zdrajcą.
Błyskawicznie poderwała się i z całej siły uderzyła

go w twarz. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej

upokorzony i zły, ale jakoś się opanował. Jedynie

chwycił ją mocno za przegub i powiedział krótko:

- Wyjeżdżam z samego rana. A ty zdecyduj przez

noc, czy jesteś moją żoną, czy jego córką.

Pobladła.

- Nie masz prawa odejść! - zawołała. - Jestem,

twoją żoną, ale jestem też jego córką.

- Wyjeżdżamy!

- Nic podobnego. Rano się pogodzicie.
- Nie, Melindo! Ja odchodzę.
Mówił poważnie. Mimo iż myśl o odejściu sprawia­

ła mu taki ból, jakby odciął sobie fragment żywej

background image

no

WIELKI BŁĘKIT

tkanki. Jonathan Davenport był jego szefem, mist­
rzem, przyjacielem i wreszcie teściem. Jednak po­
stąpił nie fair. Roc nie mógł pozwolić, żeby najpierw
się z niego naśmiewano, a potem wykorzystano.

- Jesteś po mojej stronie? - zapytał.
Wyrwała mu się. Potraktował to jak odpowiedź.

Melinda stanęła po stronie ojca.

Ból stał się niemożliwy do zniesienia. Tak bardzo ją

kochał. Za jej upór, za niepokorną naturę, za rogatą
duszę. Za to, jak odnosiła się do ludzi, jak im pomaga­
ła, jak przekazywała im swoją wiedzę. Kochał ją za to,
że zwykle zdystansowana i niezależna, przybiegła, by
wtulić się w jego ramiona i nocą marzyć z nim pod
rozgwieżdżonym niebem.

I nagle to się skończyło. Jego ukochana Melinda

postanowiła zaufać ojcu.

Koniec. To była ich ostatnia wspólna noc.
Rozżalony, pełen gniewu, podszedł do niej i poło­

żywszy dłonie na jej ramionach, zaczął całować jej
szyję. Odwróciła się gwałtownie, gotowa do dalszej
awantury. Wsunął dłonie pod jej szlafrok i jednym

ruchem zrzucił go na podłogę. Otworzyła usta, pewnie
po to, by zaprotestować, ale nie dał jej szans. Pocału­
nek miał być jak pieczęć, jego znak, który chciał
odcisnąć, by został z nią na zawsze. Najpierw znieru­
chomiała, lecz po chwili całowała go z dziką, niepoha­
mowaną namiętnością.

Może chciała przekonać go, by nie odchodził.
Tak jak on chciał, by wspomnienie ostatniej miłos­

nej nocy dręczyło ją, gdy jego już przy niej nie będzie.

background image

Heather Graham 111

Do rana nie zmrużył oka. O świcie wrzucił do

worka najpotrzebniejsze rzeczy. Sprzęt zostawił. Me-
linda spokojnie spała. Przysiadł na krawędzi koi i za­
czął ją budzić. Ból dosłownie go zatykał. Wiedział, że
odchodząc, zostawia część siebie. Może serce.

A może duszę.
Bez pośpiechu otworzyła oczy.

- Idziesz ze mną?
- Nie możesz tego zrobić mojemu ojcu! - Jej

piękne oczy, przed chwilą zaspane i półprzytomne,
otworzyły się szeroko i gniewnie błysnęły.

Wyrok zapadł. Odwrócił się i spojrzał na drzwi.
- Idź i nigdy więcej nie wracaj! - zawołała po­

rywczo.

- Jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie, daj mi znać.

Będę czekał - powiedział wolno.

- Ty naprawdę odchodzisz? Tak po prostu? Po tym

wszystkim, co mój ojciec dla ciebie zrobił? Po tym, co
się między nami wydarzyło tej nocy?

- Odchodzę.
- Nienawidzę cię! - szepnęła z pasją. Wargi jej

drżały, oczy lśniły jak w gorączce. Z furii, czy od łez?

Nie miał pojęcia.

Rzucił worek i w sekundę znów był przy niej. Znów

wziął ją w ramiona. Nie potrafił sobie tego odmówić.

Okładała go pięściami po plecach, szczypała i drapała.

- Nienawidzę cię! Nienawidzę! -krzyczała, jakby

nagle postradała rozum. Przy tym tuliła się do niego
całą sobą, obejmowała go i nie chciała puścić. Nie bro­
niła się, gdy zaczął ją całować, gdy znowu ją pieścił,

background image

112 WIELKI BŁĘKIT

gdy znów zaczął się z nią kochać. Z jego strony był to
akt desperacji. Po głowie tłukła mu się opętańcza
myśl, że przecież na świecie są inne kobiety. Ale nie

mógł oszukiwać samego siebie. Wrócił, bo nie mógł
znieść myśli o rozstaniu. A ponieważ wiedział, że jest
nieuchronne, chciał zapamiętać jej piękne kształtne
ciało, jej zapach i smak.

W końcu przyszła nieubłagana chwila, gdy wściek­

łość i namiętność wypaliły się do cna.

- Nie wierzyłam, że mógłbyś odejść - szepnęła.
- Melindo, nie odchodzę od ciebie. Opuszczam

twojego ojca.

Znieruchomiała. A potem wpadła w nerwowe pod­

niecenie. Szarpała pościel, jednym ruchem odsunęła
się w kąt koi.

- Ty naprawdę...
- Już ci to mówiłem. Dziesiątki razy. Nie będę

więcej pracował dla twojego ojca. To jego zostawiam,
a nie ciebie. Skoro upierasz się, żeby z nim zostać, to ty
opuszczasz mnie.

Odwrócił się od niej i zaczął wkładać ubranie. Robił

to wyjątkowo wolno, jakby chciał jeszcze dać jej czas.

- Nienawidzę cię!
Poczuł się tak, jakby wypaliła mu te słowa na

skórze rozżarzonym żelazem.

- Melindo...
- Skoro tak ci tu źle, to idź! Wynoś się!

Chciał ją wziąć za rękę, ale odskoczyła jeszcze

dalej.

- Idź już! - szepnęła.

background image

Heather Graham 113

Nie miał wyboru. Wyszedł. 1 już nie wrócił. Jednak

idąc wzdłuż pomostu, modlił się, żeby go zawołała,
żeby do niego przybiegła. Żeby chociaż zwymyślała
go, zrobiła mu dziką awanturę. Żeby próbowała go

powstrzymać.

Nie zjawiła się. Byli w Key West i Roc robił

wszystko, by dowiedziała się, gdzie go znaleźć. Gdyby
tylko chciała...

Ale widocznie nie chciała.
Nienawidzę cię. To były jej słowa. Wynikające

z gniewu, wypowiedziane bez zastanowienia. Na pew­
no nie oddawały tego, co naprawdę czuła.

A może się mylił. Może po tym wszystkim napraw­

dę go znienawidziła. Bo dwa dni później statek jej ojca
odpłynął. Razem z nią.

Od tamtej pory jej nie widział. Od czasu do czasu

docierały do niego informacje na jej temat. Dokonała
kilku samodzielnych odkryć. Za każdym razem, gdy
pojawiała się wzmianka o jej sławnym ojcu, wymie­
niano także ją. Media kochały Davenporta i jego
piękną córkę. Przecież wszyscy uwielbiają syreny.

Otrząsnął się ze wspomnień, gdy ostatni skrawek

słonecznej tarczy tonął w morzu.

Na plaży paliło się ognisko. Płomienie trzaskały we­

soło, strzelając wysoko w szafirowe niebo. Roc popat-
rzył na ludzi siedzących przy ogniu i zmarszczył brwi.

Joe ustawił grill, na którym Marina i Connie piekły

ryby i kurczaka. Peter mieszał coś w garnku, a Bruce
ułożył się wygodnie na ręczniku i popijając piwo,
nadzorował kolegów.

background image

114

WIELKI BŁĘKIT

- Marino, tylko uważaj z rybą. Nie przypiecz jej za

bardzo. Wystarczy pięć minut na każdą stronę - po­
uczał.

Roc poderwał się i podszedł do ogniska. Zaniepo­

koiło go, że nigdzie nie było Melindy.

- Gdzie ona jest?-zawołał, ściągając groźnie brwi.
Przy ognisku zapadła cisza, którą po paru sekun­

dach przerwał Bruce.

- Poszła się przejść - wyjaśnił, wyraźnie zasko­

czony nerwowym tonem przyjaciela. - Uspokój się,
przecież stąd nie ma gdzie uciec. I nie ma jak się
skontaktować.

- Nie tego się obawiam - burknął, rozglądając się

dookoła. - Boję się, że ta idiotka mogła znowu wleźć
do wody. W którą stronę poszła?

- Tam. - Bruce wskazał ręką na lewo.
- Morze jest dziś bardzo spokojne i nie ma silnych

prądów - pocieszyła Roca Marina.

Skinął głową i ruszył szukać Melindy.
Jego koledzy mogli być spokojni, bo nie znali jej

tak dobrze, jak on. Nie mieli pojęcia o jej skłonności
do ryzyka i przekonania, że jest niezniszczalna i wolno

jej więcej niż pozostałym. Uczyła innych, żeby nigdy

nie nurkowali w pojedynkę, a sama często robiła to bez
asekuracji. Poza tym, gdy była zła albo zdenerwowa­
na, od razu lazła do wody. A nocą na nurka czyhało
mnóstwo niebezpieczeństw. Na przykład rekiny,
z którymi za dnia można było jakoś sobie poradzić, ale
nocą, gdy ruszały na żer, stawały się bardzo groźne.

Instynktownie przyspieszył kroku. Najpierw spra-

background image

Heather Graham

115

wdził kępę drzew, a potem przez wydmę skierował się
w stronę zacisznej zatoki.

-

A niech ją wszyscy diabli - mruczał gniewnie,

patrząc z niepokojem na szybko zapadający mrok.
Nagle na wyspę spłynęło srebrzyste światło. Zaintry­
gowany uniósł głowę i ujrzał wiszącą nisko ogromną
tarczę księżyca, którą dotąd zasłaniała spora chmura.

Zaraz potem dostrzegł Melindę.

Stała nieopodal i wpatrywała się w morze. Wysoka,

smukła, wyprostowana, z dumnie uniesioną głową,
była odwrócona do niego tyłem.

Wyglądała identycznie jak podczas pamiętnej nocy

rozstania.

On zaś marzył, żeby do niej podejść i ją dotknąć.

Zupełnie tak samo jak wtedy.

I tak jak pragnął jej wtedy, tak pragnął i teraz.
Podszedł do niej po cichu i położył dłoń na jej

ramieniu, z którego zsunęła się bluzka. Drugą ręką
odgarnął jej włosy i pocałował ją w kark, z rozkoszą
wdychając znajomy słodki zapach.

Drgnęła. Zesztywniała i jeszcze mocniej ściągnęła

łopatki. Spodziewał się, że za chwilę się odwróci i da
mu w twarz.

Nie zrobiła tego. Zachęcony, zaczął całować jej

odkryte ramię i wodzić po jej skórze czubkiem języka.'

Poczuł, jak budzi się w nim od dawna nieza­

spokojony głód. I poczuł jej delikatne drżenie...

- Roc... - szepnęła, próbując się odsunąć.
- Nie. - Nie chciał słuchać protestów. Zacisnął

palce na brzegach jej bluzki i pociągnął zdecydowanym

background image

116

WIELKI BŁĘKIT

ruchem. Elastyczny materiał z łatwością zsunął się z jej
ramion. Wtedy położył dłonie na jej piersiach i zaczął je
pieścić. Po chwili jego ręka powędrowała w dół.

Melinda jęknęła cicho, a on mocno przytulił się do

jej pleców i zasypał pocałunkami jej szyję, ramiona

i kark.

- Nie odpychaj mnie! - prosił.
- Ale twoi ludzie... - broniła się.
- Nie martw się. Na pewno tu nie przyjdą.
Pozwoliła, żeby ją rozebrał, i stanęła przed nim

naga i jasna w księżycowym blasku.

- Robimy błąd... - szepnęła, patrząc mu smutno

w oczy.

- Nie pierwszy i nie ostatni. Ja w każdym razie

mam ich na koncie całkiem sporo - odparł i pociągnął

ją za sobą na chłodny, wilgotny piasek.

- Powinieneś teraz wstać i odejść - wyszeptała

z goryczą, gdy na chwilę przestał ją całować.

Pokręcił głową, wędrując zachwyconym spojrze­

niem po jej ponętnym ciele.

- Ani myślę - odparł ochryple.
- Więc może tym razem to ja powinnam odejść -

drążyła.

Znów zaprzeczył.

- Nic z tego. Zapomnij o tym, żono! - mruknął

i wrócił do przerwanych pocałunków.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wiedziała, że Roc jest blisko na długo przed tym,

zanim położył rękę na jej ramieniu. Poruszał się nie­
mal bezgłośnie, ale i tak go usłyszała. A raczej wy­
czuła, że za nią stoi. I czeka. Analizuje.

Ciekawe, o czym tak rozmyśla?
Może o tym, że podstępnie zakradła się do jego

życia, by go szpiegować?

Nie, w tej chwili na pewno o tym nie myślał.
Zbyt dobrze wyczuwała żar, który trawił go od

środka. Nie przyszedł tu, by się z nią kłócić. Tylko
żeby znów być z nią blisko.

Nawet nie drgnęła.

Mimo iż wiedziała, że za chwilę ją dotknie, a wew­

nętrzny głos ostrzegał, żeby mu nie ufała.

background image

118

WIELKI BŁĘKIT

A jednak tęskniła za tym dotykiem, za pieszczotami

i intymnością, których od tak dawna nie zaznała.

Dlatego bez względu na wzajemne pretensje, bez

względu na gorycz i nieufność, niecierpliwie czekała
na ten dotyk. I kiedy Roc z czułością zaczął całować

jej szyję, poczuła się jak królewna obudzona z bardzo

długiego snu. Jakby czekała na tę chwilę od trzech
długich lat.

Prawdopodobnie tak było.
Piasek wydał jej się zaskakująco zimy i twardy, gdy

poczuła go pod plecami. Ujrzała nad sobą oczy Roca,

pełne ognia i determinacji, i w tej samej chwili prze­

szył ją dreszcz, rozkoszny zwiastun tego, co ją do­

piero czekało.

- Ile to już czasu minęło... - szepnął ochryple

pomiędzy pocałunkami.

O wiele za dużo, odpowiedziała mu w myślach.

Całe wieki.

Przymknęła oczy i niecierpliwie czekała, aż za­

cznie ją pieścić. Naraz ogarnął ją chłód. Otworzyła
oczy i zobaczyła nad sobą księżyc. Za! ścisnął ją za
gardło z taką siłą, że nie była w stanie wykrztusić
z siebie słowa. Pod powiekami zapiekły ją łzy roz­
czarowania. Była pewna, że Roc znów ją zostawił.

Lecz on już był znów przy niej; odsunął się tylko na

moment, by zrzucić z siebie ubranie. Jego mocne,
rozpalone ciało znów ogrzewało ją, kusząc obietnicą
rozkoszy i spełnienia...

Otworzyła powieki. Wpatrywał się w nią przenik­

liwie, jakby czekał na znak czy sygnał z jej strony.

background image

Heather Graham

119

Spojrzała mu prosto w oczy. I wtedy, zupełnie bez

uprzedzenia, to się stało... Powitała go głębokim,
przejmującym westchnieniem. Znieruchomiał, lecz
gdy zacisnęła palce na jego ramionach i zaczęła prężyć
się pod nim i kołysać biodrami, naparł na nią mocno.
Wtedy zmieniła się w jedno wielkie pragnienie, by
kochać i być kochaną.

- Cholera! - zaklął i usiadł gwałtownie, obejmując

ramionami kolana. A jeszcze przed sekundą leżeli
wtuleni w siebie na białym drobnym piasku, który
kleił się do ich spoconych ciał.

Melinda od razu poczuła, jak do oczu napływają jej

łzy. Aby nie ulec słabości, mocno zacisnęła zęby. Po
trzech nieskończenie długich latach, po tej cudownej,

uskrzydlającej chwili, która dopiero co minęła, on nie
ma do powiedzenia niczego innego?

Uniosła się, żeby wstać. Roc, który już się podniósł,

rzucił jej wymiętą bluzkę.

- Ubieraj się!
-- Właśnie mam zamiar to zrobić - odparła, łapiąc

ją w locie. - Muszę powiedzieć, że jesteś najbardziej

chamskim facetem, z jakim...

Bluzka wylądowała z powrotem na piasku, gdyż

Roc złapał ją za rękę i z całej siły pociągnął do góry.'
Nagle stanęli naprzeciw siebie, nadzy, na pustej plaży

osrebrzonej księżycowym blaskiem.

- Najbardziej chamskim facetem, z którym co? -

syknął. - Z którym spałaś? To chciałaś powiedzieć?

Domyślam się, że Eric jest znacznie bardziej szar-

background image

120

WIELKI BŁĘKIT

mancki. I właśnie na dowód swej uprzejmości wysa­
dził cię na środku oceanu? To on cię namówił, żebyś
mnie szpiegowała?

- Co? - Nie wierzyła własnym uszom.
Napędzana złością, wyszarpnęła się i wzięła za­

mach, chcąc go uderzyć. On jednak nie dał się za­

skoczyć. Złapał ją i przytrzymał, ale ona i tak okładała
go wolną ręką.

- Ty mała czarownico! - syknął, próbując ją po­

wstrzymać. Uchylając się przed ciosem, cofnął się tak
niefortunnie, że stracił równowagę i stoczył się z wyd­
my. Oczywiście pociągnął ją ze sobą, więc oboje,
turlając się, spadli na dół.

Melinda chciała się natychmiast poderwać. Nie zdą­

żyła, bo Roc był szybszy, i usiadłszy na niej okrakiem,
nie pozwolił jej się ruszyć.

- Nie dotykaj mnie...
- Melindo...
- Ja nie żartuję!-Znów chciało jej się płakać. Tym

razem z największym trudem powstrzymywała łzy.

- Do diabła, chciałbym ci wierzyć...
- Mam gdzieś, czy mi wierzysz, czy nie. Złaź ze

mnie! Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego!

Nawet się nie ruszył. Patrzył jej prosto w oczy, tak

samo zły i rozjuszony jak ona.

- Dowiem się w końcu, co cię łączy z Longfor-

dem? - rzucił jej prosto w twarz.

- Nie, nie dowiesz się! - zawołała bez chwili

zastanowienia. -I tak wiesz swoje, więc ode mnie nie
usłyszysz ani słowa.

sip A43

background image

Heather Graham 121

Przysiadł na piętach i skrzyżował ręce na piersiach.

Usiłowała to wykorzystać, żeby się uwolnić, lecz on
zakleszczył jej biodra między swoimi udami.

- Zaraz zacznę krzyczeć! - zagroziła. - Potem

wydrapię ci oczy, a później...

- Longford - wszedł jej gładko w słowo, wysy­

łając czytelny sygnał, że nic sobie nie robi z jej
gróźb.

- Puszczaj, bo cię ugryzę!
- Jak mocno i gdzie?
- Ty draniu... - Znów się na niego zamachnęła,

ale on złapał ją za rękę, a potem groźnie się nad

nią pochylił. - Roc, ja mówię poważnie. Jeszcze
chwila i zrobię ci krzywdę! - wysyczała przez zaciś­
nięte zęby.

- Nie wysilaj się. Już mnie skrzywdziłaś. Trzy lata

temu.

- To ty odszedłeś!
- A ty nie odeszłaś ze mną.
- Proszę cię, puść mnie - warknęła, on jednak

pochylił się nad nią jeszcze niżej.

- Najpierw chcę usłyszeć, co jest między tobą

i Longfordem.

Zawahała się. Jej prywatne sprawy nie powinny go

obchodzić.

- A uwierzysz mi? - zapytała.
Wyprostował się i spojrzał na nią z góry. Poczuła na

plecach lekki dreszcz. To, co się między nimi działo,
było zdumiewające. Nie widzieli się całe trzy lata,
a byli razem zaledwie od doby. I już skakali sobie

background image

122 WIELKI BŁĘKIT

do oczu. W dodatku rozebrani do naga i wytarzani
w piasku.

Akurat to, że są bez ubrania, zupełnie jej nie prze­

szkadzało. Natomiast jego słowa bardzo, gdyż boleś­
nie raniły jej duszę.

- Popatrz na mnie - poprosił głosem, w którym nie

było śladu agresji. - Spójrz mi w oczy. Przysięgam, że
uwierzę we wszystko, co powiesz.

Nadal nie wiedziała, czy powinna ulec jego proś­

bom. Nie chciała, żeby poczuł, iż ma nad nią przewa­
gę. A tak by się stało, gdyby usłyszał, że przez te trzy
łata żyła jak zakonnica.

Znała go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że jej

nie odpuści. Tak długo będzie ją dręczył, naciskał
i drążył temat, aż ona w końcu podda się i wyzna mu
prawdę. Jeszcze się wahała, ale w sercu już podjęła
decyzję.

- Z Erikiem nie łączy mnie nic - powiedziała,

patrząc mu w oczy. - Kilka razy zjedliśmy razem
kolację, byliśmy na paru nurkowaniach, trochę ze sobą
rozmawialiśmy.

Słuchał jej w bezruchu. Przymknął oczy, lecz

niemal natychmiast je otworzył.

- To prawda? - zapytał w końcu.
- Przecież ci powiedziałam...
- Przepraszam.
- W porządku. A teraz pozwól mi wstać.
- Za chwilę.
- Co jeszcze chcesz wiedzieć?
- Co miała znaczyć ta uwaga?

background image

Heather Graham

123

- Jaka znowu uwaga? - zawołała załamana.
- Że jestem najbardziej chamskim facetem, z któ­

rym spałaś?

- Jesteś najbardziej tępym facetem! - Gniew, który

nieco złagodniał, odżył w niej z nową siłą. - W dodat­
ku próbujesz coś mi wmówić. Nic nie mówiłam
o spaniu. Po pierwsze, takie słowo w ogóle nie padło,
po drugie, nie pozwoliłeś mi dokończyć. A miałam
zamiar powiedzieć, że jesteś najbardziej chamskim
facetem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.
Do czynienia! Rozumiesz to czy nie?

Jej wściekły wybuch nie zrobił na nim wrażenia.
- Z kim się spotykasz? - drążył w uporem.

- Nie twoja sprawa! Jeśli natychmiast...
- Z kim?
- Chcę wstać!
- Odpowiedz!
- Daję ci dwie sekundy i zaczynam krzyczeć!
Lekceważąco wzruszył ramionami.
- A krzycz sobie. I tak nikt ci nie pomoże! Moi

ludzie są wyjątkowo lojalni. Więc lepiej powiedz po
dobroci, z kim teraz jesteś.

- Z nikim - skapitulowała.
- Mów z kim!
- Głuchy jesteś? Przecież mówię, że z nikim! -

Doprowadzona do ostateczności, podniosła głos.

- Chcesz powiedzieć, że przez ten cały czas z ni­

kim się nie związałaś?

- Jeśli chodzi ci o to, czy z nikim nie spałam, to

odpowiedź brzmi: nie! Niech cię wszyscy diabli, ty

background image

124

WIELKI BŁĘKIT

draniu! To miał być fajny wieczór przy grillu, a nie
zabawa w „Rozmowy na każdy temat".

Wstał i podał jej rękę. Chciała od razu sięgnąć po

ubrania, ale przytrzymał ją za ramię i przyciągnął do

siebie.

- Co w takim razie robiłaś na morzu z Longfor-

dem?

- Nurkowałam.
- I on tak po prostu zostawił cię samą?
- Tak. - Westchnęła z rezygnacją. - Podejrzewa­

łam, że „Crystal Lee" to twój kuter, a nawet jeśli nie
twój, to i tak byłam pewna, że nie jest to statek rybacki.

- A gdybyś natknęła się na handlarzy narkotyków?

Albo innych łobuzów, którzy poderżnęliby ci gardło?

- Umiem sobie poradzić.
- Jasne! - prychnął z sarkazmem. - Właśnie dałaś

tego dowód, pakując się na moje sieci. Niestety,
z wiekiem nie przybywa ci rozumu.

- A tobie ogłady.
- Twoja bezmyślność...
- Nie powinna cię w ogóle obchodzić!
- A jednak obchodzi - odparł i puściwszy ją,

spojrzał jej w oczy z powagą, a potem dodał: - Póki co,

nadał jesteś moją żoną.

- Nie rób sobie z tego problemu! - Zauważyła, że

znów na nią łakomie spogląda, i natychmiast poczuła,

jak żywiej krąży w niej krew.

- Lepiej się ubierzmy. Moi ludzie mogą tu w każ­

dej chwili przyjść - stwierdził nad wyraz przytomnie.

- Ośmielą się niepokoić kapitana, choć dał do

background image

Heather Graham

125

zrozumienia, że chce spędzić chwilę na osobności?

- zadrwiła.

- Nie ma nas tak długo, że mają prawo się niepo­

koić. Pewnie myślą, że zżarły nas rekiny. Proszę cię,
nie dyskutuj ze mną, tylko się ubierz.

Chwilę później ruszyli w drogę powrotną. Roc

pierwszy, ona parę kroków za nim.

- Pospieszmy się! - ponaglał, odwracając się ku

niej przez ramię. - Jedzenie na pewno jest już gotowe.

- Chyba jednak wolę popływać - odparła lekkim

tonem.

Zrobiła błąd i na moment spojrzała w stronę morza.

Gdyby nie to, być może zdążyłaby uciec, zanim Roc
złapał ją w ramiona.

- Nie ma mowy o żadnym pływaniu, zwłaszcza

w pojedynkę - zapowiedział surowo. - Chryste, ty
naprawdę jesteś najbardziej nierozsądną i upartą ko­
bietą, z jaką...

- Spałeś? - dopowiedziała.
Nie odpowiedział. Jednak po chwili na jego twarzy

pojawił się lekki uśmiech.

- Miałem zamiar powiedzieć: „miałem do czynie­

nia".

Melinda milczała. Trochę dlatego, że nie chciała go

prowokować, bo dobrze jej było, gdy tak niósł ją przez
pustą plażę. Czuła się fantastycznie w jego ramionach.

Naprawdę wspaniale. Jednak jej niepokorna natura

dała o sobie znać.

-A z kim teraz sypiasz, jeśli wolno spytać? - zapy­

tała niewinnie.

background image

126

WIELKI BŁĘKIT

W jego oczach pojawi! się figlarny błysk.
- Nie twoja sprawa! - odparł.
- Co takiego? Ty małpoludzie! - wrzasnęła i tak

długo okładała go pięściami, aż musiał ją wreszcie

postawić na ziemi.

- Hej! - Złapał ją za rękę, gdyż próbowała minąć

go i pobiec przodem.

Stanęła przed nim i zacisnąwszy pięści, powiedzia­

ła z wściekłością:

- Dopiero co zmusiłeś mnie, żebym opowiedziała

ci o moich sprawach osobistych, a teraz masz czelność
mówić, że to nie mój interes, z kim śpisz?

- Właśnie tak - odparł i spokojnie ruszył przodem.
Pobiegła za nim, krzycząc:
- Roc, ty skończony...
Umilkła, gdyż niespodziewanie położył jej palec na

ustach.

- Posłuchaj uważnie, co ci powiem - powiedział,

patrząc jej w oczy. - Nigdy w życiu nie spałem
z kobietą, która mogłaby się z tobą równać. Nigdy.
A teraz niech pani wreszcie się ruszy, panno Davenport.

Odwróciła się szybko, by ukryć łzy, które kolejny

raz napłynęły jej do oczu. Nie była przygotowana na
taką reakcję. Musiała przyznać, że jest jej łatwiej, gdy
Roc jest dla niej niemiły albo się z nią kłóci.

Parę minut później z daleka dostrzegli ognisko

i siedzących przy nim ludzi. Connie krążyła niespo­
kojnie w tę i z powrotem, Marina gapiła się w ogień,
a Joe, Peter i Brace spoglądali w stronę, z której
właśnie nadchodzili.

background image

Heather Graham

127

Melindę natychmiast dopadły wyrzuty sumienia.

Tyle osób się przez nich denerwowało. I przeżywało
dylemat, czy ruszać na pomoc kapitanowi, czy uszano­
wać jego... chwilę na osobności.

Gdy się zbliżyli, Connie zakończyła swoją węd­

rówkę, a mężczyźni zaczęli udawać, że patrzą w inną
stronę.

- Mmm... Ale pięknie pachnie! - Melinda miała

nadzieję, że nie zwrócą uwagi na delikatne drżenie jej
głosu. Chryste! Czuła, że się czerwieni. Czy domyś­
lają się, co przed chwilą robiła z Rokiem?

Nie sądziła, że on idzie tuż za nią, więc aż pod­

skoczyła, gdy zapytał:

- Jedliście już? Connie, znajdzie się dla mnie

jakieś piwo?

- Jasne! Czekaliśmy na was, ale w końcu nie

wytrzymaliśmy i zjedliśmy rybę. Zostało jeszcze parę
kawałków. Marina zaraz je dla was upiecze - odparła
Connie.

- Nie ma sprawy. Zjem kurczaka. Dzięki za piwo

- powiedział, biorąc od niej puszkę. - Łap! - zawołał

i bez uprzedzenia rzucił ją Melindzie. Przechwyciła ją
zwinnie i usiadłszy z boku, pozwoliła sobie na chwilę
zamyślenia.

Zastanawiała się, co powiedział o niej swoim lu­

dziom. Oczywiście wiedzieli, że jest jego żoną. I córką
Davenporta.

Może dlatego odnosili się do niej z rezerwą.
Noc była zbyt piękna, a jedzenie zbyt smaczne,

żeby pogrążać się w smutkach. Zwłaszcza że wszyscy

background image

128 WIELKI BŁĘKIT

przysiedli się do ogniska i zaczęli snuć opowieści
o zaginionych statkach widmach. Melinda słuchała ich

jednym uchem; cały czas dyskretnie obserwowała

Roca i zastanawiała się, jak po tym, co się przed chwilą
między nimi wydarzyło, może siedzieć tak spokojnie.
Najpierw się z nią kochał, potem oskarżył ją o nie­
stworzone rzeczy i wreszcie siłą wydobył z niej
prawdę o jej samotnym życiu.

Ależ ze mnie idiotka, pomyślała z niesmakiem.

Ledwie przymknie oczy, a od razu czuje jego dotyk.
Patrzyła na Roca poprzez strzelający w niebo ogień
i chwytała jego nieufne spojrzenia. Powiedziała mu

prawdę, ale chyba nie zdołała go do siebie przekonać.

- Ach! - Connie z krzykiem zerwała się na równe

nogi, bo spadła na nią mała gałązka.

- Opanuj się, kobieto! - zganił ją rozbawiony Bruce.
- No, co? Przestraszyłam się - tłumaczyła się, gro­

żąc bratu palcem. - Najpierw opowiadasz te swoje
historie o kościotrupach, a potem się dziwisz, że... -
urwała i rozejrzała się dookoła. - A tak swoją drogą,
skąd się tu wzięła ta gałąź? Przecież tu nie ma drzew.

- Pewnie przyleciała z wiatrem - stwierdził Peter.

Connie aż się wzdrygnęła.

- Szkielety, statki widma. Człowiek się nasłucha,

a potem mu się wydaje, że ktoś go obserwuje.

Roc stanął za nią, spojrzał w stronę kępy drzew

rosnących w sporej odległości od miejsca, gdzie sie­
dzieli.

- A co, masz wrażenie, że wpatrują się w ciebie

jakieś oczy? - zapytał, lecz jego ton wcale nie był

background image

Heather Graham

129

żartobliwy. Melinda zerknęła na niego, zastanawiając
się, co chciał przez to powiedzieć.

- Zrobiło się późno - mruknęła Connie.
- Nawet bardzo - dodała Marina i zaczęła zbierać

naczynia. Pozostali poszli za jej przykładem i chwilę
później, zgasiwszy ognisko, wsiedli do pontonu i wró­
cili na statek.

Melinda pomogła Marinie pozmywać naczynia,

potem wyszła na pokład. Roc omawiał tam z Peterem

i Bruce'em szczegóły nurkowania, więc poszła do
kajuty. Po chwili wahania rozebrała się i weszła pod

prysznic, żeby spłukać z siebie piasek. Później zgasiła
lampkę stojącą na biurku i położyła się.

Po kilku minutach w drzwiach stanął Roc. Światło

księżyca Oświetlało jego ramiona, lecz twarz tonęła
w mroku.

Zamknął drzwi i zwinnie jak kot podszedł do koi.

Tak cicho, że Melinda wydała stłumiony okrzyk, gdy
zorientowała się, że już przy niej jest.

- Śpisz? - zapytał półgłosem.
- Nie.
- Czekałaś?
- Nie. Wzięłam prysznic. Cała byłam w piachu.
- Aha. Ja się jeszcze nie kąpałem. Powinienem?
- Podobno to, co robisz, nie powinno mnie ob­

chodzić. Już zapomniałeś?

- Więc mam się nie kąpać?
Uśmiechnęła się w ciemności.
- To zależy wyłącznie od ciebie - odparła prze­

wrotnie.

background image

130 WIELKI BŁĘKIT

- Rozumiem, że nie mam co liczyć na zaproszenie?
Przesunęła się do ściany i pogładziła puste miejsce

obok siebie.

- Wręcz przeciwnie. Jesteś bardzo mile widziany.

Z piaskiem czy bez, nie ma znaczenia.

To były ostatnie słowa, które wypowiedziała tej

nocy. W mgnieniu oka Roc znalazł się przy niej.
Z rozkoszą powitała znajome ciepło jego ciała.

A piasek zupełnie jej nie przeszkadzał.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nazajutrz przeszukali miejsce, w którym Melinda

znalazła łyżkę. Roc miał wrażenie, że coś ją tam cały
czas ciągnie. I choć niczego więcej nie znaleźli, ufał

jej intuicji.

W końcu tylko jej udało się znaleźć jedyny material­

ny dowód istnienia „Contessy".

Płynął za Melindą, podziwiając niezwykłą zwin­

ność i grację, z jaką poruszała się w fascynującym
podwodnym świecie. Na lewo od nich rafa tworzyła
półkę, która była domem dla niezliczonych okazów
morskiej fauny i flory. Dwa imponujące rozmiarem
okonie morskie przyglądały im się leniwie wyłupiasty­
mi szklistymi oczami. Tuż za nimi, pomiędzy kolonią

background image

132 WIELKI BŁĘKIT

ukwiałów, uwijały się małe pomarańczowo-białe ryb­
ki, zwane błazenkami.

Właśnie minęli kępy jaskrawoźółtych wodorostów,

gdy Roc dostrzegł kątem oka, iż w ich kierunku płynie
coś dużego. Natychmiast zatrzymał się i zaczął się
bacznie rozglądać; Melinda zareagowała tak samo.
Było mało prawdopodobne, by zainteresował się nimi
rekin, lecz na wszelki wypadek musieli mieć się na

baczności. Szybko okazało się, że nie mają się czego

obawiać, gdyż zamiast złowrogiego rekina przypły­
nął do nich ciekawski młody delfin. Nie byłoby w tym

nic dziwnego - delfiny często pojawiały się w tych
wodach - gdyby nie fakt, że podpłynął prosto do
Melindy i niczym pies albo kot zaczął się łasić
i domagać pieszczot. Melindy nie trzeba było długo
namawiać do zabawy; bez wahania wyciągnęła rękę
i zaczęła delikatnie głaskać go po pysku i brzuchu.
Delfin dał nurka i zwinnie przepłynął pod nią, a potem
zbliżył się do Roca. Jemu też pozwolił się dotknąć.
Patrzył na niego oczami jak czarne koraliki i miał minę

małego urwisa, któremu udało się wywieść w pole
rodziców.

Roc wiele razy pływał z delfinami, lecz zawsze

były to ssaki urodzone w niewoli i przyuczone do
życia w bliskim kontakcie z człowiekiem. Nie pamię­

tał, by kiedykolwiek spotkał delfina żyjącego na
wolności i równie ufnego jak ich sympatyczny towa­
rzysz. Podejrzewał, że zwierzę musiało wydostać się
z jakiegoś delfinarium albo stacji doświadczalnej, bo

było widać, że jest spragnione kontaktu z ludźmi. Cały

background image

Heather Graham 133

czas trzymało się blisko, przepływając to pod, to nad

nimi, i domagało się głaskania.

Zaintrygowany, dał Melindzie znak, żeby płynęli

dalej; był bardzo ciekaw, co zrobi delfin.

Od razu popłynął za nimi.

Przez kilka minut kręcili się przy wraku okrętu

wojennego, lecz nic nie znaleźli. Zrezygnowany Roc

uznał, że pora wracać. Podpłynął do Melindy. i lekko
postukał w jej zegarek, przypominając, że czas wy­
płynąć na powierzchnię. Jak zwykle była zaskoczona
i sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar zostać dłu­
żej, więc na wszelki wypadek stanowczo pokręcił
głową. O dziwo, nie protestowała. Pierwsza popłynęła
w stronę ich statku. Delfin nadal trzymał się blisko.

Gdy ponad ich głowami pojawiło się dno „Crystal

Lee", Melinda zatrzymała się, by jeszcze raz pogłas­
kać delfina. Roc spojrzał w jej roześmiane oczy
i wzruszywszy ramionami, też go pogłaskał na pożeg­
nanie. A potem mocno machnął płetwami i pierwszy
wypłynął na powierzchnię.

- I co? - dopytywał niecierpliwie Bruce, pomagając

mu wejść na pokład, a potem odbierając od niego sprzęt.

Roc bez słowa pokręcił głową. Cały czas wypat­

rywał Melindy. Jeśli okaże się, że postanowiła zostać
z delfinem... Na szczęście wynurzyła się i po chwili

-

była z nimi na statku.

- Cudownie było! - wołała zachwycona.
- Znaleźliście coś! - ucieszył się Bruce.
- Delfina - odparła radośnie.
- Delfina? - Bruce nie potrafił ukryć rozczarowania.

background image

134

WIELKI BŁĘKIT

- Wiesz, jaki był kochany?
Bruce nie podzielał jej entuzjazmu. Popatrywał na

nią z taką miną, jakby chciał zapytać, czego się
nawdychała przez aparat.

- To chyba nie był pierwszy delfin w twoim życiu?

- zapytał z sarkazmem.

- Taki jak ten, pierwszy! - zawołała. - Roc, po­

wiedz mu, co nam się przydarzyło.

Roc poczuł, jak robi mu się ciepło na sercu. Jej

entuzjazm był zaraźliwy, a zachwyt zwierzęciem tak
szczery, że miał ochotę przytulić ją i pocałować. Nie
zrobił tego, bo nie chciał przy kolegach demonstrować
uczuć. Ograniczył się więc do wzruszenia ramionami
i obojętnego stwierdzenia:

- Rzeczywiście, nasz sympatyczny koleżka musiał

wychować się z ludźmi. Niewykluczone, że prysnął
z jakiegoś delfinarium albo prywatnej stacji oceanicz­
nej. Fakt, że był... - zawahał się i spojrzał na Melindę

- super! - dokończył z uśmiechem.

Ledwie to powiedział, z wody wynurzyli się Joe

i Marina.

- Hej, ludzie! - huknął Joe. - W życiu nie widzieli­

ście takiej ryby! Normalnie myślałem, że to nie delfin,

tylko tresowany pudel.

- Widzisz? - roześmiała się Melinda i spojrzała

karcąco na Bruce'a.

Głosy i śmiechy przywabiły na pokład Connie,

która tego dnia pełniła dyżur w kuchni. Przez chwilę

słuchała entuzjastycznych relacji o spotkaniu z del­
finem, a potem zawołała:

background image

Heather Graham

135

- Bardzo bym chciała go zobaczyć!
- Spokojnie, pewnie tu jeszcze przypłynie - studził

jej zapał Bruce.

- A jak nie?
- Może już go nie ma - zauważył Roc.
- Sprawdzę! - Melinda poderwała się ochoczo

i błyskawicznie wspięła się na reling. Roc nie był
zachwycony jej pomysłem, ale tłumaczył sobie, że nie

ma prawa jej powstrzymywać. Nie nalegał, żeby
włożyła maskę i butlę, bo przy nurkowaniu na tak
niewielkiej głębokości sprzęt nie był jej potrzebny.

Melinda przygotowała się do skoku, lecz nim się

wybiła, spojrzała na Roca. Potraktował to jak za­
proszenie i postanowił je przyjąć. Chwilę później
wskoczyli do morza, trzymając się za ręce.

Delfin wciąż kręcił się w pobliżu statku, zupełnie

jakby na nich czekał. Kiedy Melinda złapała go za

płetwę grzbietową, od razu zrozumiał jej intencje
i zabrał ją na przejażdżkę. Najpierw odpłynął z nią
trochę dalej, by po chwili zrobić płynny zwrot i od­

stawić ją dokładnie w to samo miejsce, z którego

wystartowali. Zachwycona, w nagrodę pogłaskała go
po pysku, a potem wypłynęła na powierzchnię zaczer­
pnąć powietrza.

- Jest! Chodźcie do nas! - zawołała do Bruce'a-

i Connie.

- Panno Davenport, może pozwolimy innym poba­

wić się z naszą maskotką? - zapytał Roc, podpływając
bliżej. - Nie wiem jak ty, ale ja już jestem pomarsz­
czony jak rodzynka.

background image

136

WIELKI BŁĘKIT

Wyraźnie się wahała, gotowa protestować, ale zno­

wu go zaskoczyła.

- Dobrze, wracajmy - powiedziała zgodnie.

Jej zachowanie coraz bardziej go zadziwiało.

A spędził z nią zaledwie trzy dni.

I dwie niezapomniane noce.
A ona była grzeczna jak anioł i bez szemrania

wykonywała jego polecenia.

- Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytała znie­

nacka.

- Zastanawiam się, co knujesz.
W jej oczach błysnął gniew, ale nie powiedziała ani

słowa. Odwróciła się i popłynęła do statku. Roc wolno
ruszył za nią. Kiedy wdrapał się na pokład, jej już tam

nie było.

- Powiedziała, że zmarzła, i poszła wziąć ciepły

prysznic. Potem miała zrobić sobie kawę - poinfor­
mował go Joe, który bez trudu odgadł, za kim się tak
rozgląda.

- Jasne. - Roc kiwnął głową i usiadł obok Mariny.

A więc Melinda zmarzła. Świetnie. Że też musiał
wszystko zepsuć jednym nieopatrznym słowem.
Zwłaszcza teraz, gdy zaczynało się między nimi ukła­
dać...

1 dlaczego?
Zdumiał go ból, który niespodziewanie chwycił go

w okolicy serca. Ból ostry i gwałtowny jak cios zadany
nożem. Przeraził się. A tego szczerze nie znosił. Nie
znosił się bać. Ale Melinda jest blisko, dosłownie na

wyciągnięcie ręki. Za dnia.

background image

Heather Graham

137

I w nocy.
W te wspólne dni i noce tak łatwo zapominał, że

jeszcze niedawno nie było jej w jego życiu. Zapomi­

nał, że się rozstali, bo ona wolała ojca niż męża...

Kiedy sobie o tym przypomniał, zaczął od nowa się

zastanawiać, w jakim celu zjawiła się na jego statku.
I już nie potrafił nie myśleć o tym, że wyskoczyła
z łodzi Longforda, a jej ojcem jest Davenport.

Gdy wyszło na jaw, że nadal są małżeństwem, była

szczerze zaskoczona.

A potem spędzili ze sobą noc. I jeszcze jedną.
Na szczęście, gdy byli w łóżku, potrafił trzymać

język za zębami, lecz w innych momentach nie udawa­

ło mu się ukryć rozgoryczenia. I nieufności. Właśnie
w takich chwilach pytał ją, po co wróciła. Poszukiwa­

nia wraku „Contessy" weszły w decydujące stadium.
Powinien więc być maksymalnie skupiony na swoim
celu. I wyjątkowo czujny. Jednak z każdą chwilą
spędzoną z Melindą ta czujność słabła.

Nie mógł wykluczyć, że nocą z nim śpi, a za dnia go

szpieguje... i potajemnie przekazuje ojcu informacje

przez radio! Wiedział, że czas pokaże, jak jest napraw­
dę. Jeśli zranił ją swą nieufnością, żałował, że tak się

stało, ale miał świadomość, że zasłużyła sobie na takie
traktowanie.

Nagle ocknął się z zamyślenia i spostrzegł, że

Marina i Joe przyglądają mu się ciekawie.

- Wiesz, co myślę, bracie? - zagadnął go Joe. -

Powinniśmy zrobić sobie przerwę i zejść na ląd.

- Przerwę! - Roc miał wrażenie, że się przesłyszał.

background image

138

WIELKI BŁĘKIT

- Kończą nam się zapasy kawy, cukru i para in­

nych rzeczy - powiedziała Marina.

- Gazu też już mamy mało - dodał Joe.
- Jeden wieczór w Nassau naprawdę dobrze nam

zrobi - przekonywała. - Zjemy kolację w restauracji...

- Potańczymy! - dorzucił jej mąż.
Roc wykonał taki gest, jakby chciał protestować.
- Stoimy u progu odkrycia... - zaczął.
-I z każdym dniem jesteśmy coraz bardziej sfrust­

rowani - przypomniał mu Joe. - Wiemy, że szukamy
we właściwym miejscu, a mimo to nic nie znajdujemy.
W takiej sytuacji lepiej zamknąć na chwilę oczy,
trochę odpocząć i spojrzeć jeszcze raz, na świeżo.

- Nie, to nie jest dobry pomysł, bo... - Roc

urwał w pół słowa i zaczął rozważać słowa Joego.

Niewykluczone, że jego kolega miał rację. - W po­
rządku, chcecie, to płyńmy do Nassau. To raptem

dwie godziny drogi stąd. Spędzimy tam dzisiejszy
wieczór i noc, a jutro o dziesiątej rano odpłyniemy.
Marino, wystarczy ci tyle czasu, żeby zrobić zakupy?

- Jasne! - ucieszyła się.
- Myślę, że... - Roc znów urwał.
- Że co?
Zamiast odpowiedzieć, pokręcił tylko głową.
Melinda.

„Odstaw mnie do pierwszego lepszego portu". O to

prosiła, lecz on zmusił ją, żeby została na statku.
I nawet pozwolił jej nurkować razem ze wszystkimi.

Teraz na pewno skorzysta z okazji i będzie próbowała

wrócić do ojca.

background image

Heather Graham

139

Albo Erica Longforda.
- Myślę, że kawa dobrze mi zrobi - stwierdził po

chwili i zszedł do kambuza.

Melindy tam nie było.

Szybko wlał kawę do kubka i popijając ją, za­

stanawiał się, co zrobi Melinda, kiedy przypłyną do

portu w Nassau. Będzie tam miała swobodny dostęp

do telefonu.

Jeśli zechce, będzie mogła wrócić do cywilizacji...
Coraz bardziej zgnębiony, postanowił pójść do

swojej kajuty. Wszedłszy do środka, stwierdził, że
Melinda wciąż tam jest. Była już po kąpieli. Otulona

białym szlafrokiem siedziała na koi i wycierała włosy.

Spojrzała na niego i nie spuszczała zeń oka, gdy

podszedłszy do niej, usiadł po drugiej stronie koi
i oparł się o ścianę.

- Co jest? - zapytała. W jej głosie dawało się

wyczuć napięcie.

- Chcę wiedzieć, co tu robisz - oznajmił sucho.
Przymknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, pałał

w nich gniew.

- Śpię z tobą, żeby wyciągnąć twoje bezcenne

tajemnice! - rzuciła drwiąco.

Złapał ją za ręce i przyciągnął do siebie. Nie broniła

się, nie szarpała, nie próbowała go uderzyć. Uniosła
dumnie głowę i w milczeniu patrzyła mu prosto

w oczy.

- Do cholery, Melindo!
- Nie to chciałeś usłyszeć?
- Chcę usłyszeć prawdę! - krzyknął, lecz niemal

background image

140 WIELKI BŁĘKIT

natychmiast ze złości zagryzł zęby. Niepotrzebnie się
unosił. Przecież nie chciał, żeby załoga orientowała
się w jego prywatnych sprawach.

Melinda oswobodziła ręce z jego uścisku i przeszła

na drugi koniec kajuty. Odebrał jej zachowanie tak,

jakby chciała się od niego uwolnić.

- Nie ma znaczenia, co ci teraz powiem - stwier­

dziła po chwili. - Czasem próbuję sobie wmawiać, że

jednak ma. I że bez względu na to, co przyniesie

przyszłość, dla tych kilku wspólnych dni było warto tu
przybyć. A potem patrzę na ciebie i jeszcze zanim
otworzysz usta, wiem, co za chwilę usłyszę. Twoje
oczy mówią mi, że już wyrobiłeś sobie zdanie na mój
temat. Według ciebie jestem tu tylko po to, by zdobyć
informacje dla mojego ojca. Albo Erica.

Mówiła bez emocji, chłodnym, opanowanym gło­

sem. Roc wolałby, żeby dostała furii. Ujawniała wtedy
emocje, które paradoksalnie zbliżały ich do siebie
i szybko przeradzały się w namiętność.

Nienawidził słów, które właśnie padły z jej ust.
Nie chciał się z nimi zgodzić.

Ale musiał. Gdyż były prawdziwe.

Wstał i podszedł do niej. Chciał z nią poważnie

porozmawiać, lecz jej bliskość zanadto go rozpraszała.
Byłoby mu łatwiej, gdyby Melinda nie pachniała tak

słodko. I gdyby mógł przestać myśleć o tym, że pod
szlafrokiem jest naga, ponętna, kusząca...

- Nie! - szepnęła, cofając się przed nim.
- Ale co nie? - zdziwił się, widząc łzy w jej

oczach.

background image

Heather Graham 141

- Dobrze wiem, co znaczy to spojrzenie - mówiła

cicho, uciekając wzrokiem w bok. - To niemożliwe...

- O czym ty mówisz?
- Nie wolno ci tego zrobić! - powiedziała z mocą.

- Nie wolno ci odsądzać mnie od czci i wiary, oskarżać

o szpiegostwo, a potem udawać, że to nie ma znacze­
nia, bo akurat naszła cię ochota na...

- Seks - dokończył za nią. Czuł, że nie radzi sobie

z własną frustracją. Z jednej strony miał ochotę
odepchnąć Melindę, z drugiej zaś pragnął objąć ją
i mocno przytulić. - Cholera! - syknął, by za chwilę

powtórzyć to dużo głośniej: - Jasna cholera? Melindo,

ja nic na to nie poradzę! Powiedz, czego ty ode mnie

chcesz? Przecież to ty wybrałaś innego mężczyznę...

- Własnego ojca...
- Nieważne kogo. Jesteś moją żoną!

Odwróciła się do niego plecami. Chciał położyć

rękę na jej ramieniu, lecz się powstrzymał.

- No cóż - odezwał się łagodnie. - Wygląda na to,

że piłka będzie na pani połowie, panno Davenport.
Nocujemy dziś w Nassau.

- Co?
- Nocujemy z Nassau - powtórzył spokojnie. -

Uprzedzam, że jeśli uciekniesz, znajdę cię i skręcę,
ci kark.

- Niby jakim prawem...
- Prawem męża!
Minęła go i ruszyła do drzwi. On jednak nie miał

zamiaru jej puścić.

- Zostaw mnie! - krzyknęła, gdy złapał ją za rękę.

background image

142

WIELKI BŁĘKIT

- Ani myślę!
- Nie chcę tu być ani chwili dłużej!
- Więc po co się tu zjawiłaś?
- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że to bez

sensu widzieć świat w czarno-białych barwach? - za­

wołała przez łzy. - Może mój ojciec się pomylił, może
nie powiedział mi całej prawdy...

- Okłamał cię!
- W porządku, niech będzie twoja cholerna racja.

Okłamał mnie! Popełnił błąd. Zrobił coś, co z pewnoś­
cią nie przyniosło mu chwały, ale to, że zawinił, wcale
nie znaczy, że nagle stał się człowiekiem z gruntu
złym czy niebezpiecznym!

- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Może to ja popełniłam błąd, może on. I ty

również. Nikt z nas nie jest bez winy. Przypomnij
sobie, jak się wtedy zachowałeś. Wymagałeś ode
mnie, żebym odwróciła się od własnego ojca.

- Bo to, co zrobił, było nie do przyjęcia.
- Nie przeczę. Ale nic nie zmienia faktu, że jest

moim ojcem!

-

Skoro tak, po co tu przyszłaś?

- Żeby naprawić błąd, który popełniliśmy! - za­

wołała ze złością. - Bo tym razem chcę ci pomóc.
Uważam, że jestem ci to winna. Chcę, żebyś to ty
odnalazł „Contessę" i zdobył prawo do eksploracji
wraku. - Była tak wzburzona, że nie potrafiła zapano­
wać nad drżeniem głosu.

- Mam rozumieć, panno Davenport, że kiedy przy­

płyniemy do Nassau, zostaniesz ze mną? - zapytał,

background image

Heather Graham 143

siląc się na swobodny ton. Przychodziło mu to z tru­
dem, bo w nim też kłębiły się emocje. - Będziesz
zachowywała się jak moja żona? Zamieszkamy w jed­

nym pokoju?

- Żebyś wiedział! - odparowała. - Choć wątpię,

żeby ci na tym zależało. Nawet nie mówisz do mnie po
imieniu. Ciągle tylko panno Davenport to, panno
Davenport tamto... - Skrzywiła się.

Zaszokowała go tym komentarzem. Rzeczywiście

tak do niej mówił, nie zamierzał się tego wypierać. Był
to akt samoobrony, jedna z tysięcy cegiełek w murze,

którym próbował się od niej odgrodzić. Teraz jednak...

Był zaskoczony, że zwróciła uwagę na taki szcze­

gół. Widocznie denerwowało ją, że używa jej panień­
skiego nazwiska. Nagle poczuł, jak opuszcza go gniew.

- W porządku, pani Trellyn - powiedział pojed­

nawczo. - W Nassau bierzemy jeden pokój w hotelu,
tak? A potem pójdziemy coś zjeść i potańczyć? Czy
może uciekniesz ode mnie, jak tylko nadarzy się
okazja?

Spuściła wzrok.

- Melindo!
- Tak.
- Możesz jaśniej? Tak, zostanę? Czy tak, ucieknę?
- Zostanę! - Usta drżały jej coraz mocniej. - Już ci

mówiłam, że chcę pomóc... - Głos jej się załamał.

Roc uznał, że to wystarczy. Nie chciał usłyszeć nic

więcej. Wreszcie mógł ulec pokusie i wsunąć dłonie

pod jej szlafrok, dotknąć jedwabiście gładkiej skóry.

Najpierw jednak delikatnie przesunął palcami po

background image

144 WIELKI BŁĘKIT

jej drżących wargach, a potem pochylił się i zaczął ją

całować.

W pierwszej chwili wyczul jej opór. Zesztywniała

i zrobiła taki nich, jakby chciała się do niego od­
sunąć. Na szczęście niepewność nie trwała długo.

Mógł odetchnąć; nie odrzuciła go. Wręcz przeciw­
nie, objęła go za szyję i odwzajemniła jego poca­
łunki. Po chwili oderwała usta od jego ust i przyło­
żyła do szyi, w miejscu, gdzie pulsowało przyspie­
szone tętno. Stamtąd powędrowała niżej, przesuwa­

jąc wilgotnymi wargami po jego skórze. Potem uklęk­

ła przed nim i obdarzyła pieszczotą, od której zapar­
ło mu dech. Kiedy poczuł, że nie wytrzyma tego
ani minuty dłużej, podniósł ją, wziął na ręce i za­

niósł na koję.

- Ja... - szepnęła ochryple, gdy na moment przestał

ją całować.

- Tak?
- Bardzo cię pragnę.
- To dobrze, pani Trellyn. Jestem twój.

Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim świat

przestał wirować i wrócił jaki taki spokój. Może były
to minuty, a może godziny? Pamiętał tylko moment,
gdy obydwoje osiągnęli szczyt rozkoszy. Wszystko,
co przeżył w ciągu tych paru niezwykłych sekund,
było dla niego zagadką. Oprzytomniał, gdy dotarło do
niego, że Melinda drży, już nie z rozkoszy, a z zimna,
bo ich spocone ciała owiał chłodny popołudniowy
wiatr. Przygarnął ją do siebie i mocno przytulił. Leżeli

background image

Heather Graham

145

tak, wtuleni w siebie, nie mówiąc ani słowa. W pewnej
chwili zorientował się, że Melinda ma otwarte oczy
i wpatruje się w sufit. Czule pogłaskał ją po twarzy.
Wtedy się do niego odwróciła.

- Coś nie tak? - szepnął.

Pokręciła głową.

- Melindo?
- Ja... - Urwała i znów wykonała przeczący ruch.

- Przysięgam - zaczęła po chwili - że zrobię wszyst­
ko, by ci pomóc w odnalezieniu wraku.

Przytulił ją i pocałował. Lubił tak z nią leżeć, czując

łagodne kołysanie statku. Nagle jęknął.

- Co się stało? - zapytała z niepokojem.
- Jeśli mamy dziś dopłynąć do Nassau, muszę się

zbierać. Ktoś musi powiedzieć ludziom, co mają robić.

- Po co tam płyniemy? - zagadnęła, patrząc, jak

wstaje.

- Marina musi uzupełnić zapasy. Poza tym oboje

z Joem uważają, że weszliśmy za daleko między
drzewa, żeby zobaczyć las.

- Jasne.
- Idę pod prysznic - powiedział i z żalem poszedł

do łazienki. Gdyby mógł, najchętniej zostałby z nią
w koi, choćby do rana.

Niespodziewanie nabrał wigoru. Pomysł z wypra­

wą do miasta wydał mu się nad wyraz kuszący. Pokój
w dobrym hotelu. Smaczna kolacja i cała noc tylko dla
nich. Klimatyzowane wnętrze, może nawet butelka
szampana...

- Roc!

background image

146 WIELKI BŁĘKIT

Zatrzymał się i spojrzał na nią. Uniosła się na łokciu

i wpatrywała w niego oczami pociemniałymi z emocji.

- Naprawdę jest tak, jak powiedziałam. Chcę,

żebyś był pierwszy.

Wrócił do niej i ją pocałował.

- A wiesz, czego ja chcę? - zapytał, patrząc jej

w oczy.

Pokręciła głową.

- Chcę, żebyś tej nocy była prawdziwą panią

Trellyn.

- Chyba jestem... twoja -powtórzyła jego własne

słowa.

Chyba...

Zmusił się, żeby w końcu wejść pod prysznic.

A potem, stojąc w strugach wody, próbował przewi­
dzieć, co im przyniesie ta noc.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Melinda lubiła Nassau. Pierwszy raz przyjechała tu

z ojcem na wakacje, gdy była małą dziewczynką.
Uwielbiała lato, które dla niej było czasem magicz­
nym. Pozostałe miesiące roku wydawały jej się ciężkie
i nużące. Może działo się tak dlatego, że spędzała je

z matką, z którą nie miała dobrego kontaktu. Z utęsk­
nieniem wyczekiwała więc końca szkoły, marząc, że
kiedy wreszcie przyjdą letnie dni, ojciec jak zawsze
zabierze ją na wyprawę jachtem. Znów będą żeg­
lowali, ścigali się z wiatrem, pruli fale zwinną moto­
rówką, goniąc kolejną przygodę.

Ojciec pokazał jej wyspy Bahama - te gęściej lub

słabiej zaludnione i te zupełnie bezludne. Dzięki nie-

background image

148

WIELKI BŁĘKIT

mu bardzo wcześnie nauczyła się kochać spokojne
lazurowe wody tych stron, niespieszny i odprężający

sposób mówienia miejscowej ludności, palące słońce,
cudowne białe plaże i bajecznie kolorowe rafy. Polu­

biła wiele wysp. Ale często myślała o tym, że najwięk­

szą radość sprawiają jej wizyty w Nassau.

To miasto, niepisana stolica wyspy New Provi­

dence, zawsze było pełne turystów, których wabiło
licznymi atrakcjami i zabytkami mniej lub bardziej
chlubnej przeszłości. Nassau było niegdyś prawdziwą

mekką piratów, przemytników, złodziei, morderców
i wszelkiej maści rzezimieszków. Gdy po nich wszelki

ślad już dawno zaginął, ono nadal trwało, piękne i tęt­

niące życiem.

Przy nabrzeżach portu zawsze cumowały wielkie

statki wycieczkowe pełne pasażerów, którzy chętnie
schodzili na ląd, by pojeździć na motorach, pocho­

dzić po sklepach, zwiedzić stare fortyfikacje lub na­
pić się herbaty w jednej z niezliczonych malutkich
kafejek.

Obywatele Stanów Zjednoczonych cieszyli się tu

szczególną sympatią, więc w ich przypadku odprawa

paszportowa była czystą formalnością. Wkrótce po
zacumowaniu Roc wysadził załogę, sam zaś został na

statku, by z pomocą Joego przygotować jednostkę do

kontroli celnej i załatwić dostawę gazu.

-- Wy idźcie zarezerwować pokoje, a ja lecę do

miasta po zakupy - powiedziała Marina do Melindy,

Connie, Bruce'a i Petera. - Spotkamy się wieczorem

na kolacji.

background image

Heather Graham 149

- Przejdźmy się Bay Street - zaproponowała Con­

nie.

- Chryste, tylko nie to. Za dużo tam sklepów -jęk­

nął Bruce.

- Fajnie, chodźmy. - Melinda natychmiast pod­

chwyciła pomysł.

- To może my z Bruce'em załatwimy pokoje, a wy

idźcie połazić po sklepach - podsunął Peter.

Connie i Melindzie nie trzeba było dwa razy tego

powtarzać. Zostawiły mężczyzn na nabrzeżu i wmie­
szały się w barwny tłum kręcący się po głównej
handlowej ulicy miasta. Zaczęły od oglądania wystaw,
by po chwili zawędrować do perfumerii.

- Co tak pięknie pachnie? - zainteresowała się

Connie, stając za plecami Melindy, która właśnie tes­
towała nowy zapach. - Wiesz, co to jest?

- Wiem. To passiflora, bardzo popularny kwiat

w tych stronach.

- Czego tu oni nie mają... - westchnęła Connie,

oglądając kosmetyki wchodzące w skład zestawu. -
Olejki do kąpieli, perfumy, perfumowany talk. Pokaż,

jak na tobie pachną te perfumy - poprosiła i powącha­

ła przegub Melindy - Hm, wspaniale! Powinnaś je
sobie kupić.

- Nie, ja tylko oglądam... - Melinda wzruszyła,

ramionami.

- Jasne. Zapomniałam, że nie masz karty ani pie­

niędzy. Ale nie martw się, chcesz, to ci pożyczę.

- Wykluczone!
- Dlaczego? - obruszyła się Connie. Naraz jej

background image

150

WIELKI BŁĘKIT

twarz pojaśniała: - Już wiem! Przecież mam przy
sobie kartę kredytową twojego męża.

Zaskoczona Melinda spojrzała na nią pytająco.
- Hej, to nie jest tak, jak myślisz! - sprostowała

natychmiast Connie. - Roc dał nam wszystkim karty,
bo jako kapitan pokrywa nasze wydatki. Oczywiście

staramy się nie nadużywać jego hojności. Uważamy,
że wystarczy, jak podzieli się z nami zyskiem z tego,

co razem znajdziemy w morzu.

- Connie, nawet nie przyszło mi do głowy, że

moglibyście go naciągać - zapewniła ją Melinda.

- Słuchaj, kup sobie te perfumy. To zapach stwo­

rzony dla ciebie. - Connie nie dawała za wygraną. -
Zapłacimy kartą Roca.

- Nie!
- Ale dlaczego? Przecież jest twoim mężem...
- I co z tego? Nasze małżeństwo trudno nazwać

normalnym. Do niedawna oboje byliśmy przekonani,
że jesteśmy rozwiedzeni.

- Wiesz co? Ty wcale nie jesteś taką jędzą, za jaką

cię wszyscy mają - palnęła znienacka Connie. - Tylko
sobie nie myśl, że Roc cię obgadywał. Nigdy się nie
skarżył, ale my i tak orientowaliśmy się w sytuacji. Nie
obrażaj się za tę „jędzę". Według mnie jesteś w po­
rządku. Myślę, że faceci zazdroszczą ci sławy dosko­
nałego nurka i dlatego wygadują o tobie różne rzeczy,
na przykład bredzą, że jesteś herod-baba. Kurczę,
chyba coraz bardziej się pogrążam, prawda?

- Prawda! - Melinda zaczęła się śmiać.
- Słuchaj, kupię całą linię zapachową tych perfum.

background image

Heather Graham

151

- Kup, ale nie dla mnie.
- Właśnie że dla ciebie. Na rachunek twojego męża.
- Ale...
- Daj spokój! Przecież znowu z nim śpisz, więc

w czym problem?

Sytuacja stawała się absurdalna. Melinda miała

ochotę parsknąć śmiechem, a zamiast tego zaczer­

wieniła się po same uszy. Natychmiast zerknęła przez
ramię, chcąc sprawdzić, kto prócz niej usłyszał roz­
brajająco szczere pytanie.

- Connie...
- Zaufaj mi! Roc nie będzie miał nic przeciwko.
Kiedy Connie nabiła sobie czymś głowę, potrafiła

być bardzo uparta. Zrezygnowana Melinda machnęła
w końcu ręką i tylko pilnowała, żeby jej sponsorka nie
wykupiła całego sklepu. Jednak na kosmetykach się
nie skończyło. Connie zmusiła ją do kupienia nowego
bikini oraz kostiumu do nurkowania; Melinda przy­
rzekła sobie, że zwróci jej za te rzeczy przy pierwszej
możliwej okazji.

- Roc dobrze płaci - zapewniała ją Connie.
- Mój ojciec również.

Skończywszy zakupy, przez godzinę chodziły po

mieście, oglądając je okiem turysty. Potem poszły do
hotelu, gdzie czekał na nie odświeżony i zrelaksowany
Bruce.

- Nareszcie! - zawołał, wznosząc oczy do nieba.

- Proszę, tu macie klucze do pokojów. Gdybyście

czegoś potrzebowały, będę na tarasie. Mam ochotę na
drinka.

background image

152

WIELKI BŁĘKIT

- Zaraz do ciebie przyjdę - obiecała Connie.
- Pośpieszcie się. Na ósmą zarezerwowałem stolik

w Turtle Room. Byłoby dobrze, jakbyście się nie
spóźniły - zaznaczył.

Zostawiły go więc w lobby i pojechały na górę,

Connie na drugie, a Melinda na ostatnie, siódme piętro.

Jadąc windą, zastanawiała się, jaki pokój wybrał dla
nich Roc. Wiedziała, że jej mąż lubi stylowe, klasycz­
ne wnętrza, tymczasem hotel, w którym się zatrzymali,
choć bardzo piękny, był raczej nowoczesny.

Wystarczyło, by weszła do środka, a od razu zro­

zumiała, dlaczego Roc wybrał właśnie to miejsce.

Pokój, a właściwie apartament, był cudowny.
Z wielkich na całą ścianę okien roztaczał się zapie­

rający dech w piersiach widok na port i najstarszą,
zabytkową część miasta. Po lewej stronie od wejścia
znajdował się olbrzymi pokój kąpielowy, po prawej
imponujących rozmiarów łoże, a naprzeciw niego

jacuzzi. W rogu stał bogato zapatrzony barek, a obok

niego nowoczesny telewizor i sprzęt stereo.

- Niezłe! - mruknęła z uznaniem i rzuciwszy na

podłogę swój bagaż, poszła przygotować sobie aroma­

tyczną kąpiel. Już miała się rozebrać i zanurzyć
w wonnej piance, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

Zaskoczona, poszła sprawdzić, o co chodzi.

- Paczka dla pani - oznajmił boy, wręczając jej

spory pakunek.

- To chyba pomyłka...
- Nie, proszę pani. Mąż prosił, żeby to pani dorę­

czyć wraz z listem.

background image

Heather Graham

153

- O! - Ciekawe, gdzie jest Roc, pomyślała, biorąc

pudełko. I co on znowu wymyślił? Wewnątrz czuła
przyjemne znajome drżenie. To prawda, że w życiu
piękne są tylko chwile. Na przykład takie jak ta.
Niestety, kiedy mijają, przypomina o sobie szara
rzeczywistość. Melinda dobrze wiedziała, że wcześ­
niej czy później Roc znów spojrzy na nią podejrzliwie.
Gdy o tym myślała, serce zamierało jej z obawy, że już
nigdy nie odzyska jego zaufania.

- Przepraszam, ale nie mam przy sobie nawet centa

- powiedziała tonem usprawiedliwienia.

- Nic nie szkodzi, proszę pani. Zostałem już wyna­

grodzony - odparł boy. - Życzę miłego dnia.

Zamknęła za nim drzwi i zaintrygowana obejrzała

paczkę ze wszystkich stron. A potem podbiegła do
łóżka i niecierpliwie zdarła ozdobny papier.

W eleganckim kartonie leżała sukienka. Niezwykle

piękna, uszyta z miękkiego jedwabiu w kolorach
tropikalnego morza: turkusowym, zielonym i błękit­
nym. Góra cudnej kreacji nie miała ramiączek, a spod
pod krótkiej, rozkloszowanej spódnicy wystawała
ozdobna halka. W pudełku, prócz sukienki, były

jeszcze białe sandałki na obcasie i kilka par jedwab­

nych fig. I wspomniany list.

„Sukienka w rozmiarze 7, buty 8. Jestem pewny, że

pamięć mnie nie zawodzi. Proszę, przyjmij ten poda­
runek, ofiarowany ze szczerego serca, gdyż bardzo mi

zależy, żeby dziś wieczór pani Trellyn pokazała się we
własnym ubraniu. Do zobaczenia niebawem. Roc".

Ostrożnie położyła pakunek na łóżku i pogładziła

background image

154

WIELKI BŁĘKIT

chłodny jedwab. Nie musiała mierzyć sukienki, by
wiedzieć, że będzie na nią dobra. Roc zawsze potrafił
kupować ubrania.

- Ofiarowana ze szczerego serca... - szepnęła. -

I niby co to ma znaczyć? Nie zależy mi na prezen­
tach. Zależy mi, żebyśmy byli razem. Do końca
życia.

Wyjęła sukienkę i rozłożyła ją. Rozsądek pod­

powiadał, że nie powinna przyjmować takiego poda­
runku, nawet od własnego męża.

O ile wciąż za takiego się uważał.
Zacisnęła zęby. Nie była pewna, czy chce ryzyko­

wać ponowne wchodzenie w związek, w którym jest
wszystko prócz wzajemnego zaufania.

Jednak dziś...
Było jej z nim cudownie. Może więc istniał cień

szansy, że uda im się zburzyć mur, którym się od siebie
odgrodzili, i odbudować zerwaną więź. Pełna najlep­
szych chęci, starała się ignorować jego słowne zaczep­
ki. A kilka godzin wcześniej musiała się bardzo starać,
by nie wymknęło się jej: „kocham cię"...

Naprawdę niewiele brakowało, by wyszeptała te

słowa. Wtedy cała prawda wyszłaby na jaw; razem z tą
prawdą oddałaby swoje serce, duszę i dumę. Wiedzia­
ła, że jeszcze na to za wcześnie. Że musi z tym
zaczekać, aż Roc znów zacznie jej wierzyć. Aż znów
się w niej zakocha. Aż powie jej, jak żył, gdy nie byli

razem.

Siedziała na brzegu łóżka, zatopiona w myślach.

Niewiele brakowało, a zapomniałaby o kąpieli. Na

background image

Heather Graham

155

szczęście wróciła na ziemię, zanim woda zdążyła

wystygnąć. Szybko zrzuciła ubranie i zanurzyła się
w pianie. A potem zamknęła oczy i rozkoszowała się
egzotycznym zapachem passiflory.

- Boże, pomóż mi, żebym go znowu nie zawiodła

- modliła się w duchu, wspominając noc poprze­

dzającą odejście Roca. Taka była wtedy pewna, że jej
nie opuści...

Kilka tygodni później ojciec przyznał się, że nieco

podbarwił fakty.

- Zadzwoń do niego - namawiał.
Nie posłuchała tych rad. Czuła się zbyt zraniona.

Była kompletnie załamana. I za nic nie chciała, by
ktokolwiek zorientował się, jak bardzo cierpi.

Z drugiej strony nadal podtrzymywała to, co kilka

godzin wcześniej powiedziała Rocowi. To, że ojciec

popełnił błąd, nie oznaczało, że jest skończonym
łotrem. Zanim doszło do nieporozumień, traktował
Roca jak syna. Otoczył go opieką, podzielił się włas­
nym doświadczeniem.

- Co za uparciuch! - jęknęła.
Nagle usłyszała zgrzytnięcie klucza w zamku i po

chwili drzwi otworzyły się i zamknęły z cichym
stukiem.

Do pokoju wszedł Roc.
Natychmiast poczuła znajomy dreszcz. Podniece­

nia. I tęsknoty.

Tak bardzo go kochała. I to się nie zmieniło.

- Jak pokój? Może być? - zapytał, kładąc swoje

rzeczy obok jej bagażu.

background image

156 WIELKI BŁĘKIT

- O, tak! Jest przepiękny!
Roc podszedł do okna, za którym zapadał zmrok,

i spojrzał na zapalające się w dole światła miasta.

- Dziękuję za sukienkę.

Odwrócił się.

- Podoba ci się? - zapytał.

Szukała jakiejś nonszalanckiej odpowiedzi, a skoń­

czyło się na tym, że bez słowa skinęła głową.

Roc przyjrzał jej się uważnie i nagle zaczął roz­

pinać koszulę. Widocznie jednak uznał, że trwa do
zbyt długo, bo ściągnął ją przez głowę, po czym
równie szybko pozbył się reszty garderoby.

Melinda spuściła wzrok. Nie chciała, żeby wie­

dział, jak działa na nią widok jego nagiego ciała.
Wolałaby być bardziej odporna na jego męską urodę.
Jednak pokusa znów okazała się silniejsza.

Wiedziała, że on też jej pragnie. Z tym nigdy nie

było kłopotu.

Tyle że jej to nie wystarczało. O wiele bardziej niż

jego ciała pragnęła miłości. Nie chciała być jego żoną

tylko dlatego, że oboje zapomnieli dopełnić rozwo­
dowych formalności. Jeśli miała nadal nią być, to wy­
łącznie dlatego, że Roc ją kocha.

Równie gorąco, jak ona jego.
Wielka szkoda, że nie mogła mu o tym szczerze

powiedzieć. Wciąż było między nimi zbyt wiele nie­
domówień.

Mimo niewesołych myśli uśmiechnęła się, gdy do

niej dołączył.

- Sukienka jest fantastyczna - powiedziała nieco

background image

Heather Graham

157

ochrypłym głosem. - Bardzo dziękuję, że o tym

pomyślałeś. Obiecuję, że zwrócę ci pieniądze...

- Nie trzeba. W końcu jesteś członkiem mojej

załogi. -Woda wciąż była gorąca, więc zanurzając się,
trochę się krzywił, jednak wystarczyła chwila i na jego
twarzy pojawił się wyraz błogiego odprężenia.

- Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie - odparła

wymijająco.

- Mierzyłaś ją? - zapytał znienacka.
- Jeszcze nie. Zobaczyłam jacuzzi i nie mogłam

się oprzeć, żeby z niego nie skorzystać...

- Nie dziwię się - mruknął, podkładając ręce pod

głowę. Chwilę siedział z zamkniętymi oczami, lecz
nagle wciągnął głęboko powietrze i zapytał:

- Co to za zapach?
- Passiflora - roześmiała się.
Jęknął.
- Co, nie podoba ci się? - szepnęła zawiedziona.

- Connie namówiła mnie, żebym kupiła sobie per­

fumy, płyn do kąpieli i balsam do ciała z jednej linii
zapachowej. Powiedziała, że jako członek załogi mo­
gę kupić to wszystko na twój rachunek.

Dość długo milczał, a potem uśmiechnął się i stwier­

dził:

- Ja też uważam, że ten zapach do ciebie pasuje.
- Zawsze kupujesz swoim ludziom luksusowe kos­

metyki?

- Zależy komu...
Próbowała wstać, ale podciął ją, więc chlupnęła

z powrotem na swoje miejsce.

background image

158 WIELKI BŁĘKIT

- Nie przypominam sobie, żebym komukolwiek

kupił jakieś pachnidła. Jesteś pierwszą załogantką, któ­
rej trafiła się taka gratka.

Przyglądała mu się w milczeniu. Nagle poczuła, że

połaskotał ją stopą w łydkę, potem w wewnętrzną

stronę uda. I jeszcze wyżej...

- Roc...
- Co? - zapytał niewinnie, przysiadając się do niej.

-Przecież musimy się kochać, skoro oboje pachniemy
passiflorą.

Zaczęła się śmiać, lecz jej śmiech niemal natych­

miast został zduszony przez pocałunki. Gorące i roz­
grzewające jak aromatyczna kąpiel, która okazała się
doskonałym początkiem gry wstępnej.

- Poprosiłem Bruce'a, żeby zarezerwował stolik

na ósmą - westchnął Roc, gdy zmęczeni miłością
dochodzili do siebie, leżąc na swym królewskim ło­
żu. - Lepiej pójdę pod prysznic, bo cały pachnę tą

passiflorą. Co pani na to, panno Daven... pani Trellyn?

Skinęła głową, łudząc się, że Roc nie zauważy

w ciemności jej łez.

Odczekała, aż odzyska kontrolę nad emocjami, po

czym dołączyła do niego w obszernej kabinie.

- Znowu to? - zdziwił się, gdy zaczęła mydlić

się pachnącym mydełkiem ze swojego wonnego ze­
stawu.

- Dlaczego nie? Skoro raz pomogło... - odparła

w łobuzerskim błyskiem w oku.

- Zapach jest rzeczywiście ładny - powiedział,

biorąc ją w ramiona. - Seksowny, zmysłowy. Ale

background image

Heather Graham

159

wiesz co? Ty nie musisz używać żadnych afrodyzja­
ków - stwierdził i pocałował ją w usta.

Na litość boską, dlaczego rozstaliśmy się na tak

długo? - pomyślała.

- Kolacja o ósmej - przypomniała, odsuwając się

na bezpieczną odległość.

- Niestety. Nie mamy zbyt wiele czasu - przyznał

wyraźnie zawiedziony.

Zostawiła go w łazience, a sama poszła się ubrać.

Przedtem jednak skorzystała z pozostałych wonnych
kosmetyków, czyli talku i balsamu do ciała. Dopiero
potem włożyła sukienkę.

Kiedy Roc wszedł do pokoju, właśnie się czesała.

- Świetnie! - pochwalił ją półgłosem.

Okręciła się zalotnie.

- Zawsze miałeś dobry gust - odwdzięczyła się za

komplement.

- Prawda? - odparł znacząco, a potem podszedł do

niej i szepnął: - Wiesz co? Ty lepiej już zejdź na dół,
bo jeszcze chwila, a rozbiorę cię z tej sukienki.

- Zaczekam na ciebie.
- Nie, proszę cię, idź!
- No dobrze... - westchnęła i wolno ruszyła do

drzwi. Czuła, że Roc na nią patrzy, i miała ochotę
odwrócić się i zawołać: kocham cię!

- Będę czekała - powiedziała cicho i wyszła.

Załoga „Crystal Lee" siedziała już przy stoliku

ozdobionym bukietem egzotycznych kwiatów; Bruce
włożył na tę okazję sportowy biały garnitur, Connie

background image

160 WIELKI BŁĘKIT

romantyczną sukienkę w purpurowe kwiaty, Marina
kreację w krwistej czerwieni, jej mąż zaś wybrał dla
kontrastu spokojne beże.

- Tu jesteśmy! - zawołała Marina, gdy Melinda

weszła do sali.

- Zamówiłam dla ciebie drinka - powiedziała

Connie, wskazując szklankę, w której pływały kawał­

ki ananasa, wiśni i pomarańczy. - To ponoć ich

specjalność, podobnie jak stek z żółwia.

Melinda lekko się skrzywiła.
- Już to jadłam i raczej nie polecam. Szkoda żółwi.
- A krów? - zareplikowała Connie.

- Staram się o tym nie myśleć - roześmiała się

Melinda.

Chwilę później dołączył do nich Roc. Melinda nie

miała pojęcia, jakim cudem udało mu się upchnąć
do marynarskiego worka niebieską marynarkę i ko­

szulę w paski. Panie pokojowe wykonały dobrą ro­
botę, bo i jedno, i drugie było pięknie wyprasowane.

Jasny błękit marynarki podkreślał kolor jego oczu
i ładnie kontrastował z opalenizną i ciemnymi wło­

sami.

- Zamówiliście już coś? - zapytał, siadając obok

niej.

- Jeszcze nie - odparła. - Może weźmiemy jakąś

rybę?

- Chętnie. A propos ryby, wiecie, czego się dowie­

działem o naszym przyjacielu delfinie?

- Nie! Mów! - zawołali jedno przez drugie.
- Nazywa się Hambone i jest dobrze znany w tych

background image

Heather Graham

161

stronach. Wielu nurków i rybaków miało przyjemność
się z nim spotkać. To niemal pewne, że uciekł z jakie­
goś oceanarium.

- Może z nami zostanie! - powiedziała Connie.
- I przyniesie nam szczęście - rozmarzyła się

Marina.

- Oby - dorzucił Roc, ściskając dłoń Melindy.
W czasie kolacji rozmawiali o delfinie i po raz setny

omawiali szczegóły nurkowań.

- Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne, że

udało ci się znaleźć tę łyżkę - mówił Roc, z czułością

gładząc kolano Melindy. - Gdyby nie to, pewnie bym

zwątpił w sens dalszych poszukiwań. - Mówiąc to,
spojrzał jej w oczy. Ciepło. Z uczuciem.

Wieczór był cudowny. Po prostu niezapomniany.
Po kolacji zamówili kawę i desery. Jedząc, obser­

wowali pary tańczące na parkiecie. Kiedy orkiestra
zagrała wolną, nastrojową melodię, Roc poprosił Me-
lindę do tańca.

- Udał nam się ten wieczór - zauważył, gładząc jej

włosy.

- Jest wspaniale - szepnęła, tuląc policzek do jego

ramienia.

Roc, który był bardzo dobrym tancerzem, niespo­

dziewanie zatrzymał się w pól taktu. Melinda poczuła,'

jak pręży się i napina mięśnie. Kątem oka dostrzegła,

że ktoś za nim stoi i klepie go w ramię.

- Przepraszam, Trellyn, ale muszę ci przeszkodzić.

Odbijany! Nie wiem, czy zauważyłeś, ale tańczysz
z moją przyjaciółką.

background image

162

WIELKI BŁĘKIT

Melinda poczuła w całym ciele nieprzyjemny

chłód. Ręce zaczęły jej ciążyć, jakby były odlane
z ołowiu. Wiedziała, że nie może udawać, że nic się
nie stało. Z największym trudem zmusiła się, żeby
spojrzeć na Erica Longforda.

Był niemal tak samo wysoki i dobrze zbudowany

jak Roc. Nie mniej od niego przystojny...

Ale to nie on! To nie Roc! - krzyczało jej serce.
Spłoszona spojrzała szybko na Erica, a potem na

swojego męża. On też przyglądał się Ericowi. Jego
oczy miały taki wyraz, że Melinda poczuła, jak ugina­

ją się pod nią nogi.

- Longford - powiedział spokojnie.
Muzycy nie przestali grać, ale on już z nią nie

tańczył. Skrzyżował ręce na piersiach i mierzył rywala
lodowatym spojrzeniem.

- No proszę, co za spotkanie. Co ty tu robisz,

Longford?

- To samo, co ty. Tańczę - odparł Eric, kładąc rękę

na ramieniu Melindy.

Chciała się do niego odsunąć, ale trzymał ją mocno.

Nagle poczuła na drugim ramieniu dłoń Roca.

- Trellyn, ogłuchłeś? Powiedziałem: odbijany! -

syknął Eric.

- Zapomnij o tym!
Napięcie pomiędzy nimi było tak wielkie, że Me­

linda miała ochotę krzyczeć. Dobrze znała Roca.
Wiedziała, jakie myśli chodzą mu po głowie. Mogła
się założyć, że już sobie wytłumaczył niespodziewaną
obecność Longforda. Pewnie myślał, że potajemnie

background image

Heather Graham

163

nawiązała z nim kontakt i powiedziała, gdzie ma jej

szukać...

- Słuchaj, Trellyn, Melinda i ja...
- Longford, co z tobą? Nie rozumiesz, co mówię?

Nie ma żadnego odbijanego. W każdym razie nie tym
razem!

Obaj trzymali ją za ręce. I ciągnęli w przeciwne

strony. Oto kara za brak rozwagi i wyobraźni. Za
chwilę zostanie rozszarpana na strzępy.

- Ericu - zaczęła stanowczo, starając się nie dopuś­

cić, by sytuacja wymknęła się spod kontroli. Chciała
dać Rocowi jasny sygnał, że z nikim się nie kontak­
towała. Z każdą chwilą była coraz bardziej rozżalona
i zła. Bolała ją łatwość, z jaką przestawał jej wierzyć
i zaczynał podejrzewać o nielojalność.

- Zaczekajcie! - zawołała, próbując się oswobo­

dzić. I gdy tak szarpała się między nimi dwoma, ktoś
trzeci położył ręce na jej ramionach.

- Panowie! Możecie puścić moją córkę? - zapytał

głęboki męski glos.

Ojciec! O dobry Boże!
Wreszcie miała wolne ręce. Odwróciła się i spoj­

rzała na niego z wdzięcznością. Uderzyło ją, że choć

starszy, był nie mniej atrakcyjny niż ci dwaj, którzy

prawie się o nią pobili.

- Tato! - odetchnęła, patrząc w jego oczy. Miały

identyczny kolor jak jej.

- No jasne! A któż by inny! - rzucił cynicznie Roc.
- Ładnie mnie witasz, Trellyn - z irytacją odparł

Jonathan.

background image

164 WIELKI BŁĘKIT

- Słuchajcie, ludzie na nas patrzą! Nie róbcie scen!

Stoimy na środku parkietu! - syknęła Melinda, roz­
glądając się nerwowo na boki.

- Więc zatańcz ze mną! - nalegał Eric, biorąc ją za

rękę. - A zięć i teść wyjaśnią sobie, co ich boli.

- Posłuchaj Ericu, ja naprawdę...
- Longford, co z tobą! - natarł Jonathan. - Powie­

działem, żebyś zabrał łapy od mojej córki.

- Właśnie! - poparł go Roc i wziąwszy Melindę za

drugą rękę, pociągnął w swoją stronę.

- Trellyn, do ciebie też mówiłem... - zaczął Jona­

than, ale Roc nie zamierzał go słuchać.

- Gadaj sobie zdrów! - warknął. - I dobrze wam

obu radzę, trzymajcie się z dala od mojej żony! -
zapowiedział groźnie i nim zdążyli cokolwiek powie­
dzieć, zszedł z parkietu, ciągnąc Melindę za sobą.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Roc nie pamiętał, by kiedykolwiek był bardziej

wściekły niż w chwili, gdy Eric Longford podszedł
i klepnął go w ramię.

A więc tak miała wyglądać pomoc ze strony Melin-

dy! Najwyraźniej postanowiła zabrać na wycieczkę
bliskiego kumpla i tatusia! Pokusa, by wyrżnąć Long-
forda w zęby, była tak wielka, że z trudem się
opanował, by tego nie zrobić. Niewykluczone, że
pomogła niespodziewana interwencja Jonathana Da-
venporta. Roc był realistą: z dwoma sprawnymi,
silnymi facetami nie dałby sobie rady. A Melindy

przecież nie mógł posłać na deski, choć Bóg mu

świadkiem, świerzbiły go ręce...

background image

166 WIELKI BŁĘKIT

I to wszystko musiało stać się właśnie teraz, gdy

mozolnie odbudowywał zaufanie do niej i już zaczynał

jej wierzyć...

- Na miłość boską, co ty wyprawiasz? - syczała

przez zaciśnięte zęby, gdy ciągnął ją za sobą między

stolikami, kierując się w stronę lobby.

Co wyprawiał? Sam nie bardzo wiedział. Chyba

próbował uciec, zanim stanie się coś, czego potem
musiałby żałować. Sytuacja wymykała się spod kon­
troli; chciał być od tego jak najdalej.

I zabrać ze sobą Melindę.
Jedno spojrzenie na jej bladą, spiętą twarz powie­

działo mu, że ona również gotuje się ze złości.

- W życiu nie widziałam większego chama i gbu­

ra - piekliła się, gdy poprowadził ją w stronę wind.

- Chama? Tak powiedziałaś? - Starał się nie pod­

nosić głosu, lecz nie było to łatwe.

- Tam był mój ojciec...
- Oczywiście! Jakżeby inaczej!
Próbowała się wyrwać, ale jej wysiłki były bez­

celowe.

- On też jest nurkiem, takim samym jak ty! Zapo­

mniałeś? Często pływa w tym rejonie. Przecież mógł
być na nasłuchu, kiedy łączyliśmy się z portem w Nas­

sau. Dobrze wiesz, że często tu cumuje!

- Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! - zadrwił.
- Więc uważasz, że się z nim skontaktowałam?

- zawołała wzburzona. - Przecież nie pozwoliłeś mi

zbliżać się do radia!

- A kto cię wie, co robiłaś pierwszego dnia na

background image

Heather Graham

167

moim statku! Zbałamuciłaś moich ludzi tak samo jak
mnie! - Nie zważając na jej protesty, wciągnął ją do
windy.

- Jeśli myślisz, że po tym wszystkim, co zrobiłeś

i powiedziałeś, zostanę z tobą w jednym pokoju, to
chyba zwariowałeś! - oznajmiła, prostując dumnie
plecy.

- A jeśli ty myślisz, że pozwolę ci wrócić do ojca

i Longforda, to też ci brakuje piątej klepki - odciął się.

- Nie wezwałam tu ojca! Jak nie wierzysz, to sam

go zapytaj!

Winda zatrzymała się na ich piętrze i po chwili byli

w pokoju. Dopiero wtedy Roc puścił jej rękę. Natych­
miast się od niego odsunęła.

- Mówię ci, że...
- Daruj sobie! - Oparł się o ścianę i długo mierzył

Melindę nieufnym spojrzeniem. W środku czuł tępy
ból, który zaczynał się w okolicy serca i stamtąd

promieniował na całe ciało. Longford i Davenport byli

na dole, a ona wciąż udawała niewiniątko! Mimo że
oboje wiedzieli, iż jej ojciec i przyjaciel są zaintereso­
wani wrakiem „Contessy". Mimo że sama się przy­
znała, iż wyskoczyła z łodzi Longforda. Mimo że ten
bezczelny jasnowłosy kretyn nie mógł dziś oderwać
od niej swoich cholernych łap!

- Nie zostanę z tobą - oznajmiła cichym, lecz

stanowczym głosem i uniosła głowę jeszcze wyżej.

Miał nadzieję, że ogień, który trawi go od środka,

w końcu się wypali. Bardzo chciał, żeby tak się stało.
Chciał cofnąć raniące słowa. Chciał jej wierzyć. Tyle

background image

168

WIELKI BŁĘKIT

że raz już się boleśnie sparzył. Nie zamierzał drugi raz
ryzykować.

Niewiarygodne, jak sprytnie go podeszła! A on tak

łatwo dał się wystrychnąć na dudka! Zjawiła się
znienacka, przyznała, że przypłynęła z Longfordem,
namówiła go, żeby pozwolił jej zanurkować, i niemal
od niechcenia znalazła łyżkę. O dziwo, później nie
udało im się znaleźć ani jednej, bodaj najmniejszej
rzeczy, choć wszyscy szukali. Za to ona zdobyła
potrzebne współrzędne i proszę, od razu zjawili się jej
wspólnicy!

Z goryczą i niedowierzaniem pokręcił głową.

- Nie wyjdziesz stąd - oznajmił sucho.
- Nie zostanę z człowiekiem, który się tak za­

chowuje!

- Bo jesteś niewinna. I bardzo ci zależy, żebym

pierwszy odnalazł „Contessę" i zgłosił swoje rosz­
czenia - zadrwił.

- Bo zachowujesz się skandalicznie!
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale obiecałaś, że ze

mną zostaniesz.

- Nie mam zamiaru wracać do ojca... ani nikogo

innego. Po tym wszystkim, o co mnie oskarżyłeś, nie
mogę i nie chcę z tobą zostać - rzuciła zniecierpliwiona.

- Jest twoje - powiedział obojętnie, wskazując

łóżko, na którym jeszcze niedawno leżeli spełnieni
i szczęśliwi. - Prześpię się na podłodze.

- Ty chyba nie rozumiesz, co ja do ciebie mówię!

- zawołała. - Nie mam ochoty na towarzystwo kogoś,
kto uważa mnie za zdrajczynię.

background image

Heather Graham

169

- To ty chyba nie rozumiesz mnie - odparował.

- Nie wypuszczę cię stąd!

Odwróciła się od niego i podszedłszy do okna,

długo patrzyła na rozświetlone miasto.

- W porządku, kapitanie! - odezwała się w końcu

lodowatym tonem. -Niech będzie, jak chcesz. Zostanę
na noc w tym pokoju. Do końca poszukiwań nie odezwę
się do nikogo słowem. Ale ty mi obiecasz, że będziesz
się trzymał z dala ode mnie. Czy to jest jasne?

Miał trzymać się od niej z dala...
Nakazała mu to w chwili, gdy zaczynał nienawidzić

samego siebie za to, że rozpętał tę awanturę. Był
gotów zrezygnować z dalszych poszukiwań wraku,

byle tylko zgodziła się z nim zostać. Nie dlatego, że ją
do tego zmusił, lecz z własnej woli.

Emocje, które nim targały, były tak silne, że poczuł

się fizycznie chory. Uparł się, że się nie da, i prze­
czekał chwilę słabości. Minęła, ale został po niej

nieprzyjemny wewnętrzny chłód. A więc znowu roz­

stanie. Zdaje się, że właśnie tego chciała Melinda.

Dręczącą ciszę przerwał ostry dzwonek telefonu.

Melinda drgnęła i spojrzała na aparat, do którego
żadne z nich się nie kwapiło. Jednak ten, kto dzwonił,
nie rezygnował.

- Ja nie odbiorę - zaznaczyła. - Jeszcze mogłabym

komuś zdradzić twoje tajemnice.

- Ależ proszę, nie krępuj się! Założę się, że dzwoni

twój tata. Albo najdroższy przyjaciel Longford.

Nawet nie drgnęła, więc podszedł do stolika

i z wściekłością złapał słuchawkę.

background image

170

WIELKI BŁĘKIT

- Co jest?
- Bardziej na miejscu byłoby: „halo" - pouczył go

Jonathan.

- W obecnej sytuacji bardziej na miejscu jest:

„Czego chcesz?" - odciął się. - Nie fatyguj się, znam

odpowiedź. Chciałbyś porozmawiać z córką. Przykro
mi, to niemożliwe.

- Nie mogę z nią porozmawiać? A co, jest związa­

na i zakneblowana? - Jonathan zbił go z tropu tym
zaskakującym pytaniem. - Spokojnie, to tylko żart.
Wiem, że nie jesteś brutalem. Chcę tylko sprawdzić,
czy z Melindą wszystko w porządku.

- Jest w rewelacyjnej formie. Jak na kobietę, która

ma w ustach knebel - zrewanżował się.

- Może wypijemy razem drinka -- zaproponował

Davenport.

- Niby po co?
- Chciałbym z tobą porozmawiać. A konkretnie,

chciałbym cię przeprosić.

Zaskoczony Roc zerknął na Melindę. Stary twar­

dziel Davenport chciał go przeprosić? Kto go tam wie,
może faktycznie przemyślał parę spraw i postanowił
przyznać się do błędu.

- W porządku - odparł po chwili namysłu. - Gdzie

mam cię szukać?

- Na dole obok lobby jest mały bar. Będę tam na

ciebie czekał.

Roc odłożył słuchawkę i wskazując szerokim ges­

tem pokój, oznajmił:

- Czuj się jak u siebie. Nie będę ci przeszkadzał.

background image

Heather Graham

171

- Co chcesz zrobić? - Melinda przestała udawać

chłodną i opanowaną. Wyraźnie zaniepokojona, po­
biegła za nim, by zatrzymać go w drodze do drzwi.

- Nie mam zamiaru bić się z twoim ojcem, więc

możesz być spokojna - powiedział, kładąc rękę na
klamce. - Niedługo wrócę - zapowiedział i wyszedł
z pokoju. Nie poszedł jednak do windy, tylko oparł się
o ścianę i czekał. Chciał sprawdzić, czy Melinda nie
wyślizgnie się za nim.

Drzwi pozostały zamknięte, więc po kilku minu­

tach zjechał na dół.

Bez trudu znalazł bar, a w nim Jonathana, który czekał

na niego w towarzystwie Connie. Roc nie mógł oprzeć
się refleksji, że jego teść i siostra Bruce'a tworzą
niezwykle atrakcyjną parę: oboje jasnowłosi, szczupli
i opaleni wyróżniali się z tłumu. Oczywiście było widać,
że Jonathan jest znacznie starszy - różnica wieku mu­
siała wynosić kilkanaście lat - lecz Connie najwyraź­
niej to nie przeszkadzało. Roześmiana słuchała jego

słów i wpatrywała się w niego jak w obraz. Co zresztą

nie mogło dziwić, gdyż Jonathan był wyjątkowo przy­

stojnym mężczyzną. A Connie, platynowa blondynka
w purpurowej sukience, była śliczną młodą dziewczyną.

Roc spojrzał na nich z ukosa i zaklął pod nosem.

Nie podobało mu się, że Connie siedzi sama z Da-
venportem. A gdzie, do ciężkiej cholery, jest Bruce?
- pomyślał zirytowany. Zaraz jednak wytłumaczył

sobie, że nie może mieć do przyjaciela pretensji.
Jest przecież jej bratem, a nie przyzwoitką. Swoją

nerwową reakcję złożył więc na karb rozdrażnienia

background image

172

WIELKI BŁĘKIT

i pocieszył się, że lepiej, by to on porozmawiał
z Davenportem, niż gdyby miała to zrobić Melinda.

Której pozostał jeszcze Longford.
Niestety, na to Roc nie mógł już nic poradzić.
A gdy sytuacja była beznadziejna, nic nie robiło

człowiekowi lepiej niż whisky.

Bez pośpiechu przeszedł przez zatłoczoną salę

i przysiadł się do Davenporta. Connie zaniemówiła.

- Roc! - wykrztusiła po chwili. - Właśnie mia­

łam... Pewnie chcecie porozmawiać. Wobec tego nie

przeszkadzam. Będę w lobby. - Poderwała się i zanim
zdążyli ją zatrzymać, wyszła.

Roc zamówił drinka. Sącząc go, w milczeniu przy­

glądał się swemu niedawnemu przyjacielowi i men­
torowi. Davenport wyglądał doskonale. To pewnie
efekt życia w celibacie, zauważył cierpko Roc.

- Świetna dziewczyna - powiedział Jonathan, od­

prowadzając Connie wzrokiem.

- Jak dla ciebie trochę za młoda - przyciął mu Roc.
Jego rozmówca wzruszył ramionami.
- Możliwe - przyznał. - Ale zawsze powtarzam,

że nie różnica wieku jest ważna; najważniejsze, by
mieć wspólne zainteresowania i lubić te same rzeczy.

- Mówisz tak, bo się starzejesz. - Roc skinął

w jego stronę szklanką.

Jonathan się roześmiał. Najwyraźniej nie poczuł się

dotknięty. Przesunął palcami po pokrytej rosą szklan­
ce piwa i zapatrzył się w bursztynowy płyn.

- Więc mówisz, że jest związana i zakneblowana,

tak? - zagadnął niespodziewanie.

background image

Heather Graham

173

- Nie pobiegniesz na górę, żeby ją ratować? - za­

drwił Roc.

Jonathan wreszcie na niego spojrzał; z jego oczu

biła identyczna stanowczość jak z oczu Melindy.

- To zależy - odparł enigmatycznie.
- Od czego?
- Czy to prawda, że Melinda wciąż jest twoją

żoną?

Tym razem to Roc wzruszył ramionami.

- Ja się z nią nie rozwiodłem. Więc jeśli sama nie

wypełniła papierów, nadal jesteśmy małżeństwem.

- Wobec tego...
- Co?
- Nie będę się wtrącał. To wasze prywatne sprawy

- oznajmił Jonathan.

- Była z Longfordem, kiedy postanowiła wpaść

w moje sieci. Wiedziałeś o tym? - Roc wziął spory łyk
whisky.

- Przecież ją znasz. Czasem bywa nieobliczalna.

Nie zastanawia się nad konsekwencjami tego, co robi.

- Więc ciebie przy tym nie było - drążył Roc.
- Oczywiście, że nie! W życiu bym się nie zgodził

na taki numer i ona dobrze o tym wie - obruszył się
Jonathan. - Pewnie udało jej się zbajerować Longfor-
da - urwał w pół słowa. Wyglądało to tak, jakby nagle
uzmysłowił sobie, co Roc myśli o Ericu. - Tak czy
owak, tamtego dnia nie spędziła z nim za wiele czasu.
Rano byliśmy w Miami, a po południu wypłynęła
z nim w krótki rejs.

- Muszę przyznać, że masz więcej do powiedzenia

background image

174 WIELKI BŁĘKIT

na ten temat niż ona - zauważył cierpko Roc. - Jej aż
tak bardzo nie zależało, żeby mi to wyjaśnić.

- Skąd miała wiedzieć, że powinna? Przecież od

dawna nie byliście razem.

- To ona tak zdecydowała - przypomniał mu Roc.
- Decyzja rzeczywiście była jej. Ale błąd mój.

- Jonathan spojrzał na swoje dłonie, lecz niemal

natychmiast podniósł głowę. - Zrobiłem głupstwo.
Tamto znalezisko było twoje. Nawet jeśli musiałbyś
podzielić się ze mną zyskiem z eksploracji, chwała
należała się tobie. Sam nie wiem, dlaczego wtedy tak

postąpiłem. Może ze złości, że to ty miałeś rację?
Może nie mogłem się pogodzić z faktem, że nagle

opuściła mnie intuicja. Nieważne. Dla mnie ta sprawa
i tak jest przegrana. Ale dla Melindy jeszcze nie.

Rocowi mocniej zabiło serce.
- Co masz na myśli?
-

Powiedziałeś, że trzy lata temu dokonała wybo­

ru. Nadal sama wybiera, z kim chce być. I przyszła na
twój statek, zgadza się?

- Prosto z łodzi Longforda. - Roc nie mógł daro­

wać sobie tej uwagi.

- Może warto, żebyś się zastanowił, jak to napraw­

dę jest z nią i Erikiem? - zasugerował Jonathan. - Obaj
wiemy, że zawsze mu się podobała, ale była to
fascynacja jednostronna. Melinda nigdy nie robiła mu
żadnych nadziei. Była dla niego miła, nie unikała jego
towarzystwa. Mówię ci szczerze, jak było. Ale koń­
czyło się na sympatii. Tak jest zresztą do dziś. Eric jest

jej przyjacielem. I nikim więcej.

background image

Heather Graham

175

- Dlaczego mi o tym mówisz?
- Bo moja córka siedzi związana i zakneblowana

w twoim pokoju - odparł Jonathan lekkim tonem.

Roc rozsiadł się wygodnie i po raz pierwszy od

niefortunnej awantury na parkiecie lekko się uśmiech­
nął. Miał takie uczucie, jakby whisky rozgrzała go
i wyparła chłód, który przenikał go aż do szpiku kości.

- Czy chociaż zdajesz sobie sprawę, że postawiłeś

ją w paskudnej sytuacji? - Pytanie Jonathana wyrwało

go z zamyślenia.

- Słucham?
- Postawiłeś ją przed koszmarnym wyborem - po­

wtórzył. - Miała wybierać pomiędzy rodzonym ojcem
a ukochanym mężczyzną.

- Wybrała ojca.
- Pamiętaj, że to był dla niej wyjątkowo trudny

okres. Poza mną nie miała nikogo. Nie ukrywam, że
robiłem wszystko, by przeciągnąć ją na swoją stronę.

- A teraz?
- A teraz... - Jonathan zawiesił głos, spokojnie

dopił piwo i spojrzawszy Rocowi twardo w oczy,
dokończył: - Teraz cieszę się, że pływa z tobą, a nie
z Longfordem. Ulżyło mi, jak się o tym dowiedziałem.

- Więc teraz popychasz ją w moją stronę?

Jonathan pokręcił głową.
- Wyciągnąłem wnioski z tamtej lekcji -przyznał.

- I nikogo już nie popycham w żadną stronę.

- W takim razie...
- Moja córka była na twoim statku, a teraz jest

w twoim pokoju, tak?

background image

176

WIELKI BŁĘKIT

- Związana i zakneblowana - dopowiedział Roc.

Jonathan lekko się uśmiechnął.

- To już wasza sprawa, w co się bawicie. Ja chcę ci

tylko powiedzieć, że głupio uparty poszukiwacz skar­
bów popełnił wielki błąd. Przykro mi, że tak się stało.
Mam nadzieję, że szczęście ci dopisze i znajdziesz
swoją „Contessę". Tego ci życzę. Słyszałem, że jesteś
na dobrym tropie.

- Więc jednak się z tobą skontaktowała...
- Nie. - Jonathan wskazał puste miejsce obok

siebie. - Twoja załogantka powiedziała mi, że Melin­
da wyłowiła łyżkę pochodzącą prawdopodobnie ze
statku.

Connie. Hm.

- Tak było.
- Melinda jest świetnym nurkiem. Śmiem powie­

dzieć, najlepszym. Trafił ci się prawdziwy skarb.

Roc wstał. Trzy lata to jednak szmat czasu. Daven­

port rzeczywiście się zmienił. Tak jak Melinda. I on

sam.

- Dzięki, że zadzwoniłeś - powiedział, kładąc rękę

na jego ramieniu.

- Powodzenia.
- Ze skarbem? Czy z twoją córką?
- Jeśli dotąd nie zauważyłeś, że prawdziwy skarb

to właśnie ona, to znaczy, że wciąż błądzisz w ciem­
ności, chłopie.

- Wezmę sobie do serca twoje słowa. Dobranoc.
Wychodząc z baru, myślał tylko o tym, by jak

najszybciej wrócić do pokoju. Do pięknego widoku

background image

Heather Graham

177

z okna, do czystej pościeli, chłodu klimatyzowanego
wnętrza.

I do własnej żony.
O ile ta zechce mu wybaczyć. Oczami wyobraźni

widział siebie śpiącego na podłodze obok pustego

jacuzzi i wspaniałego łoża, do którego już nigdy nie

będzie mieć wstępu. I tak miał szczęście, że udało im

się przeżyć tych kilka cudownych chwil, zanim...
zanim zepsuł wszystko swoim głupim, prymitywnym
zachowaniem. Miał prawo się obawiać, że Melinda

wciąż jest na niego zła. Nawet jeśli tak jest, to jakoś
zdoła ją przeprosić. W końcu to nie takie trudne.

Czego najlepszym przykładem był Davenport, które­

mu słowo „przepraszam" jakoś przeszło przez usta.

Ktoś klepnął go w ramię. Zaskoczony odwrócił się

i przyjemne wewnętrzne ciepło zgasło jak zdmuch­

nięta świeca.

Eric Longford. Bezmyślny plażowy obibok wpat­

rywał się w niego z cynicznym uśmieszkiem na
ustach.

- Z ciebie to jednak kawał bezczelnego chama,

Trellyn! - Cyniczny uśmiech przeszedł w grymas.

- Nie mam ci nic do powiedzenia, Longford - za­

czął spokojnie Roc. I wtedy spostrzegł, że za Long-
fordem stoi Melinda. - Spadaj! - warknął i odwrócił
się, by pójść w stronę wind. Miał dość. Było mu
wszystko jedno, co zrobi Melinda. Nie zamierzał jej
zatrzymywać.

- Chciałbyś, Trellyn!
Roc poczuł silne szarpnięcie. Longford złapał go za

background image

178

WIELKI BŁĘKIT

ramię i zmusił, żeby się odwrócił. Na szczęście zdążył

się uchylić i potężny cios chybił celu.

- Opanuj się, Longford - wycedził przez zaciśnięte

zęby, ale Eric zamierzył się na niego drugi raz. I wtedy
miarka się przebrała. Znów zwinnie się uchylił, a po­
tem wyprowadził prawy sierpowy prosto w nieosło­

niętą szczękę przeciwnika.

Longford zatoczył się i nieprzytomny upadł na

podłogę.

- Roc! - Melinda przyklękła i spojrzała bezradnie

na leżącego nieruchomo przyjaciela. - Przecież tak nie
można...

- Idziemy stąd! - Złapał ją za rękę i zmusił, żeby

wstała. Dookoła zaczęli zbierać się gapie, lecz więk­
szość z nich widziała, że to Longford zaatakował, a on
tylko się bronił. Niech ktoś inny ocuci znokautowane­
go bohatera, bo na pewno nie Melinda, pomyślał
i błyskawicznie wepchnął ją do windy. Drzwi za­

mknęły się z cichym szumem. Nareszcie byli sami.

- Nie musiałeś go nokautować! Przemoc nie jest

metodą na rozwiązywanie sporów. - Melinda od razu
na niego napadła.

- To on zaatakował.
- Ty...

- Dwa razy chciał mnie uderzyć. A ty mi lepiej

powiedz, co z nim robiłaś na dole?

- Co takiego? Ty skończony idioto! Chcesz wie­

dzieć, co robiłam? Przekazywałam mu dokładne
współrzędne miejsca, w którym znalazłam łyżkę!

- Poważnie?

background image

Heather Graham 179

Chciała go spoliczkować, ale zdążył złapać ją za

rękę i tak mocno objął, że nie mogła się ruszyć.

- Nic dziwnego, że wszyscy chcą cię lać! - zawo­

łała z furią.

- Co tam robiliście?
- Nic. Nie miałam pojęcia, że go tam spotkam!

Roc musiał na moment przerwać przesłuchanie, bo

właśnie wysiedli z windy i musiał poradzić sobie
z otwarciem drzwi.

- Więc skąd się wzięłaś w lobby? - naciskał, gdy

wciągnął ją do pokoju i zamknął drzwi na klucz.

- Nie mam zamiaru ci się tłumaczyć. Powiem

tylko, że zachowujesz się coraz gorzej. Nie zbliżaj się
do mnie! - zawołała, gdy zrobił krok w jej stronę. Nie
posłuchał, więc zaczęła się cofać, uciekając przed nim

dookoła jacuzzi.

- Nie masz prawa!
- Ja tylko cię pytam! - Był już bardzo blisko. Czuł,

że musi jak najszybciej ją dotknąć. Szkoda było nie
wykorzystać takiego fajnego pokoju i łóżka...

- Ja... - Urwała, gdy złapał ją za ramiona.
- Dowiem się wreszcie?

- Zadzwoniła Connie i powiedziała, że siedzisz

w barze z moim ojcem. Zeszłam na dół, żeby spraw­
dzić, czy wszystko z wami w porządku - mówiła,
łykając łzy. Nie spodziewała się, że Roc zacznie ją
całować. Ani że weźmie ją na ręce i zaniesie do łóżka.

- Nie masz prawa tak ze mną postępować! - krzy­

czała, próbując go od siebie odepchnąć. - To nie
w porządku. Tak nie wolno!

background image

180

WIELKI BŁĘKIT

- Przepraszam cię.
- Co takiego?

Przemknęło mu przez myśl, że jej oczy nigdy nie

wydały mu się piękniejsze niż teraz, gdy pojawił się
w nich wyraz kompletnego zdumienia.

Nie pojmował, jak udało mu się tak długo bez niej

wytrzymać. Pocałował ją delikatnie w usta, a potem
w obie dłonie.

- Bardzo cię przepraszam...
- Teraz tak mówisz, a za chwilę znów będziesz

mnie oskarżał o Bóg wie co!

- Przyrzekam, że będę się starał tego nie robić. Ale

ty też postaraj się mnie zrozumieć. Pojawiłaś się
w moim życiu w chwili, gdy prawie udało mi się
o tobie zapomnieć. Znasz mnie, więc wiesz, że bywam
nieokrzesany. Nie mogę obiecać, że zmienię się z dnia
na dzień.

- Skoro tak, to zwykłe „przepraszam" nie wystar­

czy! - oznajmiła.

- Kobieto, przecież ja cię kocham! To jeszcze za

mało?

Umilkła. Z wrażenia przestała oddychać. A potem

szepnęła:

- O mój Boże...
- Wystarczy?
Bez uprzedzenia rzuciła mu się na szyję i zaczęła go

całować. Wściekle. Namiętnie. Zachłannie.

- Pytam, czy to ci wystarczy? - wykrztusił, z tru­

dem uwalniając się z jej objęć.

- Wystarczy! Pewnie, że wystarczy!

background image

Heather Graham

181

- Roc? - mruknęła, gdy kilka godzin później

ocknęła się z krótkiego snu.

- Słucham?
- Ja... - Uniosła się i wsparta na rękach spojrzała

mu w oczy. - Kocham cię. Nigdy nie przestałam.
Próbowałam, ale po prostu nie mogłam o tobie za­
pomnieć.

Objął ją i pociągnął z powrotem na poduszkę. Gdy

przytuliła się do jego boku, pocałował ją w czoło. Da­
venport miał rację, mówiąc o prawdziwym skarbie.
Nie zamierzał rezygnować z odnalezienia „Contessy",
ale jedyny i najcenniejszy skarb trzymał właśnie w ra­
mionach. Przysiągł sobie, że zrobi wszystko, by nigdy

go nie stracić.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Uwaga! Przygotujcie się...
Melinda zerknęła na stojącego trzy metry dalej

Roca. Wszyscy ustawili się w jednej linii, w tej samej
odległości od siebie, i czekali, aż Marina da im znak do

startu.

- Jesteśmy gotowi! Zaczynaj! - zniecierpliwił się

Roc.

- Spokojnie! Ja tu sędziuję! - zganiła go. - Wszys­

cy znają zasady? Kto pierwszy dopłynie do statku,
wygrywa.

- Przecież wiemy! Marino, zlituj się! Wyrosną

nam płetwy, jak nas jeszcze trochę potrzymasz - na
rzekał Bruce.

background image

Heather Graham

183

- Start!
Bruce oczywiście ruszył ostatni i od razu został

w tyle. Melinda była bardzo szybka, ale wiedziała, że
przy Rocu jest bez szans. Mimo to dawała z siebie
wszystko i z łatwością wyprzedziła Connie, a potem

zrównała się z Joem. Burta była już bardzo blisko...
Melinda już wyciągała rękę, by jej dotknąć. Wtedy
Roc jednym mocnym ruchem rozgarnął wodę i oczy­
wiście wygrał.

- Byłem pierwszy! - zawołał i chwyciwszy się

drabinki, w zwycięskim geście uniósł do góry dłoń
zwiniętą w pięść.

Wzruszyła ramionami, przytrzymując się drabinki

z drugiej strony.

- Też mi wyczyn, pokonać żonę, która waży poło­

wę tego co ty! - prychnęła Marina.

- Nie przesadzaj, na pewno waży więcej! - za­

protestował Roc.

- Daruj sobie! - obruszyła się Melinda.
- No dobrze, dobrze, niech ci będzie. Jesteś lekka

jak piórko! - Roc wspiął się na pokład i pomógł jej

wejść.

- Co za wstyd! Kobieta mnie pokonała - jęczał

Joe, kręcąc z niedowierzaniem głową.

- Pamiętaj, że ja dziś nie nurkowałam, więc mam

więcej siły - pocieszyła go Melinda.

Tego ranka pierwszy raz od powrotu z Nassau

zeszli do wraku wojennego okrętu. Poprzedni dzień
stracili, gdyż nie udało się im wypłynąć z portu tak
wcześnie, jak zaplanowali. Melinda i Roc obudzili się

background image

184

WIELKI BŁĘKIT

około południa, a potem strasznie się grzebali i zmar­
nowali mnóstwo czasu.

W bardzo przyjemny sposób.
Zanim wyruszyli z powrotem, Roc musiał spraw­

dzić, czy na statek dotarło wszystko, co zamówił

poprzedniego dnia. Sprawdzanie list i rachunków
trwało tak długo, że gdy wreszcie wypłynęli z portu,
zaczynało zmierzchać.

Tego ranka Melinda czuła się zmęczona, więc

zrezygnowała z nurkowania. Nie żałowała, że zo­
staje na pokładzie, bo cieszyła ją każda minuta
spędzona z Rokiem i jego ludźmi. Nie wiedziała,
o czym Roc rozmawiał w jej ojcem, ale domyśliła
się, że doszli do porozumienia. Gdyby ojcu coś się
nie spodobało lub gdyby uznał, że coś jej zagraża,
wywróciłby hotel do góry nogami. On i Roc pod

jednym względem byli do siebie bardzo podobni:

kiedy trzeba było chronić ukochaną kobietę, reago­
wali w stylu macho.

Odkąd wrócili z Nassau, nie miała jeszcze okazji

poważnie porozmawiać z Rokiem o tym, co się mię­
dzy nimi wydarzyło. Tłumaczyła sobie, że trzeba
czasu, by oboje dojrzeli do tej rozmowy.

Poza tym ciągle byli zajęci. Roc oczywiście nie

zrezygnował z poszukiwań „Contessy", tyle że nie
robił tego tak obsesyjnie jak dotąd. Wyraźnie zwolnił,

przestał poganiać ludzi, pozwalał im spokojnie zjeść
posiłki. On i Melinda często siedzieli nocą na po­
kładzie i patrzyli w gwiazdy. Nadal wstawali o świcie,
ale nie zrywali się od razu z łóżka. Inni też zauważyli

background image

Heather Graham 185

zmianę, która zaszła w zachowaniu ich kapitana,
i również się rozluźnili.

Melinda miała jednak wrażenie, że między nią

a Rokiem wciąż istnieje niewidoczna bariera. Jej mąż
ani słowem nie wspominał o przyszłości. I choć
z każdym dniem stawali się sobie bliżsi, wydawało jej
się, że zachowuje wobec niej dystans. Z lękiem myś­
lała o tym, co z nimi będzie, gdy znajdą wrak. Albo go
nie znajdą i będą musieli przyznać się do porażki.

Gdy wszyscy uczestnicy wyścigu wrócili na statek,

zgodnie uznali, że pora przygotować kolację. Zeszli do
kambuza pomóc Marinie, lecz tylko jej przeszkadzali,
kręcąc się pod nogami.

- Chcecie naprawdę pomóc, to weźcie się do

roboty! - huknęła. - Melindo, ty pokrój warzywa.

Connie i Bruce, nakryjcie do stołu. - Rozdzieliła
obowiązki i od tej pory wszystko poszło gładko.

Melinda skończyła swoją pracę i wyszła na pokład

posłuchać, o czym Roc rozmawia z Peterem, który
wcześniej pełnił dyżur na mostku i obserwował okoli­
cę przez lornetkę. Zauważyła, że gdy zszedł do kam­
buza, by napić się z nimi piwa, miał zafrasowaną minę.

Teraz on i Roc stali przy burcie i rozmawiali

o czymś ściszonymi głosami. Gdy do nich podeszła,
umilkli. Roc mocno zaciskał szczęki, co było niechyb­

nym znakiem, że coś poszło nie po jego myśli.

- O co chodzi? - zapytała.
- W naszą stronę płynie jakaś łódź.
Nie spodobał jej się jego ton. Dziwnie napięty,

pełen tłumionej złości. Budzący w niej nieuzasadnione

background image

186

WIELKI BŁĘKIT

poczucie winy. Uznała, że Roc nie ma prawa tak z nią
postępować.

- Bardzo to dziwne, że ludzie żeglują w rejonie,

który słynie z pięknych, spokojnych wód - stwierdziła
cierpko.

Rocowi nie spodobał się jej sarkazm. Rzucił jej szyb­

kie, ostrzegawcze spojrzenie, ale nic nie powiedział.

- Póki co trzymają się na dystans - zauważył Peter.

- Zobaczymy, co zrobią rano, co mi amigo? - zwrócił

się do Roca.

- Si. - Roc od lat kręcił się w rejonie południowej

Florydy, więc zdążył nauczyć się hiszpańskiego i fran­
cuskiego, którymi posługiwali się mieszkańcy wysp.
Odpowiedział coś Peterowi w języku niezrozumiałym
dla Melindy. Zdenerwowało ją to, gdyż dobrze wie­
działa, że zrobił to celowo.

Znowu posądzał ją o brak lojalności. Pewnie uznał,

że gdy wszyscy nurkowali, skontaktowała się przez
radio z ojcem. Albo Erikiem.

Odwróciła się na pięcie i wróciła pod pokład. Nie

miała ochoty dłużej z nimi rozmawiać, mimo iż
współczujące spojrzenie Petera powiedziało jej, że jest
po jej stronie.

Nie potrzebowała niczyjego współczucia, bo nie

czuła się winna.

- Melindo! Chcę z tobą porozmawiać! - zawołał

Roc, gdy była w połowie schodków.

- Później! Zmarzłam i chcę się wykąpać przed

kolacją - odkrzyknęła i zamknęła się w kajucie.

Gorący prysznic bardzo jej pomógł. Z rozkoszą

background image

Heather Graham

podsuwała twarz pod strugi wody. Gdy nagle usłyszała,
że ktoś energicznie odsuwa drzwi kabiny, prawie krzy­
knęła ze strachu. Niepotrzebnie, bo w łazience stal Roc.

Próbowała z powrotem zasunąć drzwi.
- Pozwolisz? - rzuciła sucho.
- Nie pozwolę. Najpierw mi powiedz, co cię zno­

wu ugryzło.

- W pobliżu pojawił się jacht. Oczywiście to moja

wina, tak? Na pewno kogoś wezwałam.

- W pobliżu rzeczywiście pojawił się jacht. Myślę,

że należy do twojego ojca.

Westchnęła zirytowana i mocniej szarpnęła drzwi.

- To ty ostatnio rozmawiałeś z moim ojcem, nie ja.

Nie ufałeś mi na tyle, by pozwolić mi chociaż się z nim
przywitać.

- Nie dziw się, że jestem ostrożny. Przecież wiem,

że jesteś z nim bardzo blisko.

- Co ty wyprawiasz! - oburzyła się, gdy wszedł do

maleńkiej kabiny. - Nie rób mi tego, Roc! Ostrzegam
cię...

Woda rozbryzgiwała się na ich twarzach, gdy

przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Gładził

dłońmi jej mokre ciało, masował piersi i pośladki.

- Nie możesz w jednej chwili mnie oskarżać,

a zaraz potem... - wykrztusiła, uwolniwszy się na
moment od jego ust.

- O nic cię nie oskarżam - bronił się. Puścił ją, ale

tylko po to, by błyskawicznie pozbyć się kąpielówek
i znów wziąć ją w ramiona.

- Przecież powiedziałeś...

187

background image

188 WIELKI BŁĘKIT

- Powiedziałem, że to może być łódź twojego ojca!

- odrzekł z naciskiem.

- Który przypłynął tu, bo...
- Bo często żegluje w tym rejonie! - zawołał

zniecierpliwiony.

Gorąca woda przyjemnie rozgrzewała ich ciała.

Melindę przeszył dreszcz, gdy nagłe poczuła za pleca­
mi zimne kafelki. Chciała protestować, ale woda
i pieszczoty Roca podniecały ją tak bardzo, że nie była
w stanie zebrać myśli. Nagle poczuła, że Roc położył
dłonie na jej biodrach i uniósł ją do góry. Wstrząsana
rozkosznymi dreszczami, zacisnęła nogi wokół jego
bioder i mocno chwyciła go za szyję. Napierał na nią,

coraz szybciej i mocniej, aż doprowadził ją i siebie do
ekstazy. Rozkosz, którą jej dał, była tak wielka, że
w chwili spełnienia pociemniało jej w oczach, a świat
zawirował w obłędnym rytmie.

Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, zanim łagodnie

postawił ją w brodziku. Znów poczuła na twarzy
i piersiach strugi wody i trochę oprzytomniała. Stała
pewnie na nogach, mimo to Roc owinął ją ręcznikiem
i wyniósł z kabiny. Nagle zerknął na zegarek.

- Cholera, przegapiliśmy kolację!

Złapała go za przegub i sprawdziła czas. Nie mogła

uwierzyć, że godzina może minąć tak szybko.

- Chyba zależy ci, żebym nie zjadła normalnego

posiłku - zażartowała.

- O czym ty mówisz?
- W Nassau odciągnąłeś mnie od kolacji - przypo­

mniała mu, wycierając się szybko.

background image

Heather Graham

189

- Przecież wtedy już nie jedliśmy, tylko tańczyli­

śmy - sprostował. -I niewiele brakowało, a Longford

porwałby mi ciebie z parkietu.

- Nie martw się. Nie dałabym się porwać. - Minęła

go i poszła się ubrać. Wszedł za nią do kajuty i nagi
wyciągnął się na koi.

- Ciągle się zastanawiam, po jaką cholerę Long­

ford przyszedł do hotelu - rzekł, patrząc, jak ona się
ubiera.

- Przecież już ci mówiłam...
- O nic cię nie oskarżam! - zastrzegł natychmiast.
- Nie musisz. Wystarczy, że na mnie spojrzysz,

i już wiem, co ci chodzi po głowie!

- Lubię na ciebie patrzeć!
- Roc, proszę cię, zacznij się ubierać - jęknęła,

wciągając bluzę z długim rękawem. - Co sobie o nas
pomyślą twoi ludzie?

- Że poszliśmy się kochać i zapomnieliśmy o je­

dzeniu - odparł beztrosko.

- Beznadziejny jesteś!

Zaczął się śmiać, ale wstał z koi.

- Idź, ja zaraz przyjdę - obiecał, całując ją w czoło.

Skinęła głową, ale wciąż nie podobał jej się wyraz

jego oczu. Bez względu na to, co mówił, wciąż czuła,

że odnosi się do niej z rezerwą. A ona tak wiele dla
niego zaryzykowała. Zadrżała na myśl o tym, w jak
niebezpiecznym położeniu się znalazła. Kiedy parę
dni wcześniej skakała do morza, żeby wplątać się
w sieć, nie myślała o niebezpieczeństwie, na jakie się
naraża. Za to teraz...

background image

190

WIELKI BŁĘKIT

Teraz stawka była bardzo wysoka. O wiele wyższa

niż wszystkie skarby „Contessy" razem wzięte.

Obudziła się pierwsza i od razu wstała. Po cichu

ubrała się i wyszła z kajuty. Ponieważ w kambuzie

jeszcze nikogo nie było, zaczęła parzyć kawę i robić

śniadanie. Gdy kwadrans później na dole zjawiła się

Marina, w całym pomieszczeniu pachniało już świeżą
kawą, jajecznicą i przysmażonym bekonem.

- Ja cię teraz zastąpię, a ty zanieś kawę kapitano­

wi - zaproponowała Marina i od razu wzięła się do
pracy. - Melindo! - zawołała za nią. - Fajnie, że z nami

jesteś. Bardzo nam wszystkim pomagasz - wyznała

w przypływie szczerości.

Takie słowa w ustach Mariny były nie lada kom­

plementem. Melinda odwdzięczyła jej się promien­
nym uśmiechem i wróciła z kawą do kajuty.

Roc już nie spał. Leżał wygodnie oparty o podusz­

ki. Kiedy weszła, uśmiechnął się do niej niczym król,
który cierpliwie czeka, aż przyniosą mu poranną kawę.

- Dziękuję! - powiedział, sadzając ją obok siebie.

- Jak to miło mieć na statku żonę - westchnął. - Kawa
podana do łóżka. Szczyt luksusu.

- Przedtem też chyba nie było źle - przypomniała.

- O ile wiem, Connie przynosiła ci kawę.

- Ale nie do łóżka.
- Pewnie chętnie by to zrobiła, gdybyś ją po­

prosił...

- Nie powiem, że nie.
- Zaraz wyleję ci tę kawę na głowę!

background image

Heather Graham

191

- Ale z ciebie mała zazdrośnica! - roześmiał się,

częstując ją kawą.

- Ani mała, ani zazdrośnica - odparła, upiwszy łyk

z jego kubka.

- Dla mnie mała. I chyba jednak trochę zazdrosna.
- Fajnie podbudować sobie ego, co?
- Twoje musi być strasznie wybujałe - odciął się.

Zmarszczyła czoło.

- Longford! - Nie podobał jej się ton, którym wy­

mówił to nazwisko. - Jak się cieszę, że w końcu dałem
mu w zęby! Gdyby tknął cię choć jednym palcem... -
Zawiesił głos i z czułością dotknął jej włosów.

- To co?
Bez słowa pokręcił głową. Wyraz jego oczu spra­

wił, że zrobiło jej się ciepło i lekko na sercu.

- Śniadanie już prawie gotowe. Musisz wstać.
- Już stoję. Chcesz się przekonać?
Ze śmiechem zerwała się z koi i uciekła pod drzwi.
- Nie mogę opuszczać posiłków, naprawdę stanę

się chucherkiem - ostrzegła.

- Zaraz do was przyjdę - obiecał, odrzucając

kołdrę. Melinda cały czas patrzyła mu w oczy, pilnując,
by jej wzrok nie zawędrował tam, gdzie nie powinien.
- Będziesz dziś z nami nurkowała? - zapytał.

- Tak.
- To dobrze.
Półtorej godziny później byli gotowi do pierwszego

zejścia pod wodę. Peter znów pełnił wartę na mostku,
lecz dziś przez lornetkę nie widział nic oprócz słońca
i bezchmurnego nieba. Tajemniczy jacht zniknął.

background image

192

WIELKI BŁĘKIT

Bruce i Connie pierwsi wskoczyli do wody, Melinda

i Roc tuż za nimi. We czwórkę popłynęli prosto do
wraku. W pewnej chwili Rocowi wydało się, że
w piasku coś błysnęło. Chciał sprawdzić, co to, lecz
nagle wyczuł ruch wody i obejrzał się, by sprawdzić, co
go wywołało. Okazało się, że to ich wierny przyjaciel
Hambone przypłynął, by się z nimi pobawić. Przez
moment z przyjemnością obserwował rozbrykanego
delfina, a potem skupił uwagę na miejscu, które go
zainteresowało. Zszedł niżej i zaczął delikatnie rozgar­

niać piasek zalegający w okolicy pordzewiałego masz­
tu. Hambone chwilę się przy nim kręcił, a ponieważ
Roc nie zwracał na niego uwagi, popłynął do Melindy.
Ta od razu wiedziała, o co chodzi przyjaznemu stworze­
niu. Pogłaskała go po pysku, a potem złapała za płetwę
i pozwoliła się zabrać na podwodną przejażdżkę.

Roc przez chwilę obserwował ich zabawę, a potem

wrócił do przerwanych poszukiwań. Niczego jednak
nie znalazł. Zresztą nawet nie wiedział, czego szuka.
Postanowił więc dołączyć do Melindy, lecz ona właś­
nie przepłynęła na drugą stronę dziobu. Nie lubił, gdy
znikała mu z oczu, więc natychmiast popłynął za nią.
Gdy znów ją zobaczył, właśnie zrobiła efektowny
nawrót i z impetem ruszyła w jego stronę. Zatrzymał
się, pewny, że nie unikną kolizji, lecz udało jej się
wyhamować i spokojnie się przy nim zatrzymać.
Zaczęła bulgotać coś przez aparat, ale nie zrozumiał
ani słowa. Wyciągnęła do niego ręce, w których
trzymała jakiś przedmiot.

Była to nieduża szkatułka, tak szczelnie obrośnięta

background image

Heather Graham

193

miękkimi zielonymi glonami, że Roc nie potrafił
pojąć, jakim cudem Melinda ją dostrzegła. Szkatułka
przypominała rozmiarem te, w których kiedyś damy
przechowywały swoje klejnoty.

Zaintrygowany, dał znak, żeby płynęła za nim.

Szybko wypłynął na powierzchnię.

Zawołał Joego, żeby pomógł im wdrapać się na

pokład.

- Jak myślisz, to chyba coś cennego? - dopytywała

Melinda, gdy Joe ściągał jej z pleców butle.

- No jasne! - odparł, biorąc od niej szkatułkę.

Miała ze dwadzieścia centymetrów długości i po
dziesięć wysokości i szerokości. Obejrzał ją ze wszyst­
kich stron, a potem delikatnie stuknął w łukowato
wysklepione wieczko. - To chyba mosiądz - stwier­
dził i poszedł do maszynowni po mały klin, którym
zamierzał je podważyć.

Melinda stanęła tuż za nim, a obok niej Marina

i Joe. Wszyscy w napięciu patrzyli mu na ręce.

Wieczko w końcu odskoczyło.
Wewnątrz nie było glonów, dlatego drogocenne

klejnoty od razu zalśniły pełnym blaskiem; szkatułka
była wypełniona po brzegi naszyjnikami, kolczykami,
pierścieniami i broszami.

- O mój Boże! - szepnęła Melinda.
Roc spojrzał jej z powagą w oczy.
- To się nazywa znalezisko! - stwierdził z uzna­

niem. - Jak ty to wypatrzyłaś?

- A jak ty rozpoznajesz fragment dna, który cię

interesuje? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

background image

194 WIELKI BŁĘKIT

- Muszę sprawdzić, czy szkatułka figuruje w ma­

nifeście „Contessy", ale i tak jestem pewny, że doko­
naliśmy wielkiego odkrycia.

- I wreszcie możemy oficjalnie je zgłosić...
- Nie, z tym jeszcze poczekamy. Chciałbym naj­

pierw zlokalizować wrak - odparł. - Ale dzięki tobie

jesteśmy coraz bliżej tej chwili. Jeszcze dzień albo

dwa i na pewno go znajdziemy!

Podczas gdy podziwiali zawartość szkatułki, Peter

zawołał z mostka Bruce'a i Connie, którzy wynurzyli
się, żeby sprawdzić, co się dzieje.

- Wyłaźcie z wody! - krzyczał. - Chyba znowu

coś mamy!

- Co macie? - Bruce w pośpiechu zdjął butle

i płetwy i od razu chciał biec do maszynowni.

- Czekaj! Już idziemy na górę! - odkrzyknął Roc.

- Nie uwierzysz, co odkryliśmy! - mówił, wspinając

się po drabince.

Naraz ponad głową spostrzegł zaniepokojoną twarz

Petera.

- Kapitanie, zobacz, co odkryliśmy tu, na górze

- ponuro oznajmił czujny obserwator.

Roc odwrócił się i spojrzał w dół na stojącą pod nim

Melindę.

A przez nią od razu przebiegł lodowaty dreszcz.
- Co jest? - Szybko przeniósł skupione spojrzenie

na Petera. - Znowu ta łódź?

- Nie jedna. Tym razem dwie. Płyną tak szybko, że

tylko patrzeć, jak tu będą.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Do „Crystall Lee" rzeczywiście zbliżały się dwie

łodzie, jedna od południa, a druga z północy. Roc pod­
niósł do oczu lornetkę. Melinda miała wrażenie, że
gdy spojrzał na północ, odruchowo usztywnił mięśnie.
Gdy zwrócił się w przeciwną stronę, zastygł w bez­
ruchu niczym posąg. Nie potrzebowała lornetki, by
domyślić się, kto ku nim płynie. Jacht nadpływają­
cy z północy należał do jej ojca, ten zaś, który zbliżał

się od strony południowej, z pewnością do Erica.

Zrozumiała, że jej los został przesądzony. Roc nie

musiał nic mówić, bo i tak wiedziała, że w duchu
przeklina dzień, w którym się poznali. I przeklina ją.

- No to mamy towarzystwo - burknął Peter.

background image

196 WIELKI BŁĘKIT

- No i co z tego? - Bruce wzruszył lekceważąco

ramionami. - Teraz to mogą nam naskoczyć. Mamy
łyżkę i szkatułkę. Trzeba się szybko zwijać i płynąć do
portu. Od razu wypełnimy papiery i zamówimy ciężki
sprzęt.

Roc odsunął lornetkę od oczu.
- Widziałem nurków skaczących z łodzi Longfor-

da - oznajmił matowym głosem. - A my wciąż nie
mamy współrzędnych tego pieprzonego wraku! Wie­
cie, co jest najbardziej zdumiewające? Że po tylu
tygodniach naszych poszukiwań Longford i Daven­

port zjawiają się tu akurat dziś.

Mówiąc to, nawet nie spojrzał na Melindę. Nie

musiał. Wszystko, co chciał jej przekazać, zawarł
w lodowatym, nienawistnym tonie głosu.

Przez ułamek sekundy zastanawiała się, co wy­

prawia jej ojciec. I dlaczego znów jej to robi. Potem
poczuła dziwne wewnętrzne drżenie, które zaczęło się
w dolnej części kręgosłupa, a potem objęło ją całą.
W pewnym momencie poczuła się tak, jakby zamiast
serca miała bryłę lodu.

Zrozumiała, że nie odmieni swego losu. Nie zdoła

cofnąć czasu. Między nią i Rokiem coś się popsuło
i nie było szans, by to naprawić. Nigdy już nie odzys­
ka jego zaufania. Dla niego zawsze będzie winna.
I podejrzana.

Wiedziała, że ani nie jest w stanie tego zmienić, ani

dłużej z tym żyć.

Niezauważona przez nikogo cicho odeszła od grup­

ki ludzi, z którymi w ciągu tych paru dni zdążyła się

background image

Heather Graham

197

zżyć. Ubrana była w ten sam czarny jednoczęściowy
kostium, w którym wciągnęli ją na pokład. Nie miała

już siły walczyć z Rokiem. Ani ochoty znowu go

błagać, by jej uwierzył. Pora odejść, uznała. Tym
razem na zawsze.

- Ktoś nas wywołuje przez radio! - zawołała

Connie i pobiegła na mostek. Roc ruszył za nią.

Melinda nie słyszała, o czym rozmawiali przez radio.
Po chwili wszystko się wyjaśniło.

Roc zbiegł na dół i stanął przy burcie, zwrócony

twarzą na południe. Długo nic nie mówił i tylko
patrzył na łódź Longforda. W końcu odwrócił się

i spojrzał na Melindę.

- To do ciebie - oznajmił spokojnym głosem. -

Twój przyjaciel chciał cię zawiadomić, że jest blis­
ko. Proponował, żebyś spróbowała dopłynąć do jego
łodzi.

Melinda czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

Mimo to słuchała z wysoko uniesionym czołem.
Wreszcie wolno pokręciła głową.

- Nigdy nie...

Roc domyślił się, co chce powiedzieć.
- Wierzę - odparł krótko. - Wystarczy, że skon­

taktowałaś się z ojcem. Longford po prostu za nim
przypłynął. Grzeczna córeczka tatusia!

- Roc! -jęknęła Connie.
- Posłuchaj, kapitanie, może... - próbował włączyć

się Peter.

- Dosyć! To sprawa pomiędzy mną a Melinda -

huknął na nich. -A niech to jasny szlag! Nie uważacie,

background image

198 WIELKI BŁĘKIT

że wykazałem maksimum dobrej woli? Naprawdę
byłem gotów uwierzyć we wszystko, co powie moja
ukochana małżonka. Wystarczyło, że pstryknęła pal­
cami, a przyleciałem do niej z wywieszonym języ­
kiem, jak głupi szczeniak do swojej pani. Wróciła
tylko po to, żeby do końca zrujnować mi życie.
Musicie przyznać, że ma do tego talent.

Był wściekły, lecz jego glos podszyty był żalem

i goryczą. Melinda nie chciała myśleć o tym, skąd
w nim ten ból. Nawet jeśli cierpiał, to z pewnością nie
tak obezwładniająco jak ona. I na pewno nie czuł się,

jakby ktoś wbił mu nóż prosto w serce i dla pewności

kilka razy obrócił ostrzem. Nawet jeśli zapracowała

sobie na jego nieufność, to nie zasłużyła na tak

bezlitosne traktowanie.

Mężnie wytrzymała jego lodowate spojrzenie.

- I co? - zapytał łagodnie. - Nie masz nam nic do

powiedzenia?

To była kropla, która przepełniła czarę.
Podeszła do niego wolno i twardo spojrzała mu

w oczy.

- Nie. Nie mam ci nic do powiedzenia!
- Boże! - szepnął. - Więc przyznajesz, że...

Chciała odejść z godnością, ale on ją sprowokował.

Niewiele myśląc zamachnęła się i z całej siły uderzyła

go w twarz. Tak mocno, że dłoń zapiekła ją żywym
ogniem.

Na pokładzie zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

Cóż, pomyślała z goryczą, przynajmniej raz mamy

komplet widzów na naszej małżeńskiej tragifarsie. Ci,

background image

Heather Graham 199

którzy uważali ją za babę z piekła rodem, mieli okazję
utwierdzić się w swym przekonaniu.

Trudno. Nie była w stanie nic z tym zrobić.
Podobnie jak ze łzami, które kłuły ją w oczy.
Roc nie zareagował na policzek. Jedynie dotknął

palcami zaczerwienionej skóry. Melinda już tego nie
widziała.

Była tak wzburzona, że nie potrafiła ustalić, gdzie

jest północ. Ruszyła więc na oślep wzdłuż burty,

przełożyła nogi przez reling i skoczyła do morza.

- O, nie! Tylko nie to! Natychmiast wracaj! -

wrzasnął za nią Roc, ale ona już była pod wodą.

Płynęła, dopóki starczyło jej tchu. Gdy się wynu­

rzyła, była już w znacznej odległości od statku. Spoj­
rzała za siebie akurat w chwili, gdy Roc odbijał się od
relingu i dawał nurka do wody.

Chłód morza pomógł jej ochłonąć. Wiedziała,

w którą stronę płynąć, by dotrzeć do jachtu ojca.
Pocieszała się, że ma sporą przewagę i nie jest gorszą
pływaczką niż Roc.

Płynęła co sił, lecz ku jej zdumieniu po nie więcej

niż dwóch sekundach Roc znalazł się tuż za nią.
Wystarczyły dwa silne ruchy rąk i ją dopadł. Chwycił

ją wpół, lecz oboje poszli pod wodę. Na szczęście

puścił ją, zanim słona woda zdążyła zalać jej płuca.
Krztusząc się i prychając, Melinda wypłynęła na
powierzchnię. Po chwili Roc znów był obok. Spojrzała
na niego z niedowierzaniem, lecz nagle wszystko stało

się jasne. Z morza wynurzyła się płetwa delfina.

Krążył dookoła nich.

background image

200

WIELKI BŁĘKIT

Hambone. Kochany Hambone wyświadczył jej nie­

dźwiedzią przysługę i zafundował Rocowi szybką
podwózkę.

- Z powrotem! - krzyknął, popychając ją w stronę

statku.

- Nigdy! To już koniec! Nasze małżeństwo skoń­

czyło się trzy lata temu, a ja, głupia, nie chciałam
wierzyć, że to było nieodwołalne...

- Z powrotem! - warknął.
- Nie!
- Nie wrócisz ani do ojca, ani do Longforda!
- Wracam do ojca! - odwróciła się od niego

i zaczęła płynąć najszybciej, jak umiała.

Jego palce z żelazną siłą zacisnęły się wokół jej

kostki. Jedno mocne szarpnięcie zatrzymało ją, a po­
tem pociągnęło do tyłu.

Walczyła do upadłego, ale nie miała z nim żadnych

szans. Inny człowiek już dawno by się utopił, ale Roc,

napędzany gniewem, zdołał siłą doholować ją do

statku i zmusić, by weszła na pokład. W którymś

momencie dała za wygraną. Postanowiła oszczędzać
siły, bo przysięgła sobie, że wcześniej czy później i tak
mu ucieknie.

Przy drabince czekała wystraszona Connie, która

bez słowa podała jej ręcznik. Roc stanął za Melindą
i ciężko położył dłonie na jej ramionach.

- Precz! - syknęła. - Zabieraj łapy i nie waż się

mnie tknąć! Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać!
Miarka się przebrała! Skończyło się!

- Widzisz te dwie łodzie? - krzyknął. - Powiedz,

background image

Heather Graham

201

jakim cudem się tu znalazły? - Cały czas mocno ją

trzymał, lecz jego głos i dłonie drżały z emocji.

- Idź do diabła! - wrzasnęła histerycznie.
- Przestańcie! - Connie była bliska łez. Podbiegła

do nich z taką miną, jakby chciała coś powiedzieć, lecz
w ostatniej chwili zabrakło jej odwagi. -Roc! To ja go
zawiadomiłam... - szepnęła zgnębiona.

- Connie, błagam cię! Po co to robisz? - zapytała

Melinda ledwie słyszalnym głosem.

- Connie... - Roc starał się zachować spokój.
- Ty nic nie rozumiesz! - zawołała, patrząc mu

prosto w oczy. - Wtedy, w hotelu, dużo rozmawiałam
z Jonathanem. Najpierw w barze, a potem jeszcze raz...
w nocy... - urwała. Melinda nie wierzyła własnym
uszom. Czy to możliwe, żeby Connie i jej ojciec...?

- Roc, musisz uwierzyć, że Jonathan próbuje ci

pomóc. On naprawdę nie zamierza cię oszukać. - Con­
nie mężnie podjęła przerwany wątek. - Powiedział mi,
że nie chce szukać „Contessy" i bardzo mu zależy,
żebyś odnalazł ten wrak. Poza tym martwi się o Melin-
dę. Proszę cię, spróbuj mu zaufać. - Connie nie mogła
opanować drżenia warg. - Przepraszam. Naprawdę nie
myślałam, że narobię takiego zamieszania.

- Uspokój się, Connie. Oboje daliśmy się zwieść.

- Roc starał się ją pocieszyć.

- Ahoj!

Obrócili się jak na komendę i spojrzeli w stronę

dziobu. Jonathan Davenport machnął do nich ręką,
a potem przywiązał do statku ponton i wszedł na
pokład. Swoje kroki skierował prosto do Roca.

background image

202

WIELKI BŁĘKIT

- No, no, niewiele brakowało i by ci uciekła -

stwierdził rozbawiony. - Powiedz, czy mi się przywi­
działo, czy podwiózł cię do niej delfin?

- Nie przywidziało ci się! - burknął Roc.
- Jak tam, kotku? - Jonathan spojrzał na córkę

z czułością.

- Kotku? - prychnął Roc i, spojrzawszy jej w oczy,

dodał: - Chyba piranio. Albo barakudo.

W odwecie kopnęła go w piszczel, ale jej nie

przeprosił.

- Cześć, tato! - Wzruszenie ścisnęło ją za gardło.

Miała ochotę podbiec i rzucić się ojcu na szyję.

- Widzę, że macie tu sporo spraw do omówienia.

Przepraszam, jeśli przychodzę nie w porę - zaczął
Jonathan, patrząc po zebranych - ale chyba powinni­
ście wiedzieć, że Longford zszedł na dół z grupą
nurków. Macie jakiś dowód na potwierdzenie swoich
roszczeń do wraku? - zapytał Roca.

- Melinda znalazła dwie rzeczy, ale jeszcze go nie

zlokalizowaliśmy - przyznał Roc niechętnie.

- Radar nic nie pokazuje?
- Tylko wrak z czasów drugiej wojny.
- Mam dla ciebie propozycję - oznajmił Jonathan

rzeczowo. - Zabiorę Melindę na swoją łódź, żeby
wyglądało, że przypłynąłem ją uwolnić. Dasz mi

jednego albo dwóch swoich nurków, a sam popłyniesz

do portu i oficjalnie zgłosisz znalezisko. W tym czasie
Melinda zejdzie pod wodę i będzie dalej szukała.
Przecież ten cholerny wrak musi gdzieś tu być. Pewnie
macie go tuż pod nosem!

background image

Heather Graham 2 0 3

- Nie sądzę, żeby Melinda zechciała nurkować

w moim zespole - odparł Roc.

- I tu się mylisz! - oznajmiła sucho. - Melinda

zrobi wszystko co w jej mocy, żebyś zdobył prawo do
eksploracji „Contessy". Stanie na głowie, żeby ją dla
ciebie odnaleźć i...

- Melly - przerwał jej Jonathan łagodnie - nie

mamy za wiele czasu.

- Nie zgadzam się, żeby zeszła pod wodę - powie­

dział Roc stanowczo. - Nie zostawię mojej żony samej...

- Hola, chyba cię trochę poniosło! Nie jestem

twoją żoną!

- Jesteś!
- Nawet jeśli, to tylko na papierze.
- Przepraszamy was na chwilę! - Roc westchnął

z irytacją, a potem bez ostrzeżenia złapał Melindę za
rękę, szarpnął i wskoczył z nią do wody.

- Czyś ty do końca zgłupiał?! - wrzasnęła, gdy po

chwili wypłynęli na powierzchnię. - Dziś już raz mnie

podtopiłeś! Jeszcze ci mało?

- Muszę z tobą porozmawiać w cztery oczy. Nic

innego nie przyszło mi do głowy. Chciałem, żebyś
poświęciła mi tych parę marnych minut. Ale ty nie
chciałaś słuchać.

- I nadal nie chcę! Dość już tego. Od tygodnia nie

robię nic innego, tylko się tłumaczę, przekonuję cię, że
nie jestem wielbłądem, robię z siebie idiotkę. A ty
dalej swoje!

- Przepraszam cię!
- Twoje „przepraszam" nic nie znaczy!

background image

204

WIELKI BŁĘKIT

- Do cholery, przestań gadać i choć chwilę po­

słuchaj. Oboje popełniliśmy mnóstwo błędów...

- Tylko że ty o wiele więcej niż ja!
- Wiem! Jestem winny!
- Posłuchaj, marnujemy czas. Wrócę z ojcem na

jego łódź i znajdę dla ciebie tę pieprzoną „Contessę".

A potem...

- Usiądziemy i spokojnie porozmawiamy! Jeśli się

nie zgodzisz, zrezygnuję z poszukiwań. I niech ją so­
bie znajduje ten dupek Longford!

Melinda spojrzała w jego gniewne, błyszczące oczy

i wiedziała, że zrobi tak, jak mówi. Pochyliła głowę.
Pomyślała, że być może Roc ma rację, mówiąc, że
oboje powinni raz na zawsze zapomnieć o trudnej
przeszłości i odciąć się od tego, co było.

- Dobrze. Odnajdziemy wrak, a potem porozma­

wiamy - zgodziła się.

Roc wyciągnął do niej rękę na znak, że umowa stoi.

Gdy wrócili na „Crystall Lee", szybko ustalili plan

działania. Zgodnie z sugestią Jonathana Roc miał

płynąć do najbliższego portu, a Melinda, Connie

i Bruce przesiąść się na łódź Davenporta i kontynuo­
wać poszukiwania „Contessy".

Nie tracąc ani chwili, wsiedli do pontonu i po­

płynęli na północ. Dopiero gdy weszli na jacht, Melin­
da mogła przywitać się z ojcem i chwilę z nim
porozmawiać.

- Tato, on mi nie wierzy. Nie ufa mi - żaliła się,

gdy ojciec tulił ją w ramionach.

background image

Heather Graham

205

- Przecież wiesz, że jest trochę narwany - tłuma­

czył Jonathan. - Nagle otworzyły się stare rany i od
nowa zaczęły boleć. Pewnie nie był na to przygotowa­

ny. Ale nie martw się, kotku. Zobaczysz, wszystko się
ułoży!

- Skąd wiesz?
- Jak to, skąd? Przecież widzę, że on cię kocha.

Bardzo.

Melinda uśmiechnęła się do siebie. To były słowa,

które chciała usłyszeć.

- Tato, musimy już zejść pod wodę - powiedziała

po chwili, wysuwając się z jego objęć. - Jinks, pomóż
mi włożyć butle. Wiesz może, gdzie są moje ulubione
płetwy? - zapytała pomocnika ojca.

- Tak, Melly. Zaraz ci wszystko przyniosę.
Kilka minut później była gotowa. Siedząc na burcie,

patrzyła za oddalającą się łodzią Roca. Nagle poczuła
niczym niezmąconą pewność, że kiedy Roc powróci,
poda mu jego upragnioną „Contessę" na talerzu.

- Długo jeszcze? - zapytała zniecierpliwiona, od­

wracając się w stronę Bruce'a i Connie.

- Jeszcze chwila - odparł Jinks. - Nie podoba mi

się ten aparat. Muszę go wymienić.

- W takim razie skaczę sama! - uprzedziła. Nagle

ogarnęło ją nerwowe podniecenie. Czuła, że nie wy­
trzyma ani minuty dłużej. Chciała już tam być, sama

w podwodnym świecie, skupiona na celu, który sobie
postawiła.

- Zaczekaj na nas. Wiesz, że Roc bardzo nie lubi,

kiedy nurkujesz sama - przypomniał jej Bruce.

background image

206

WIELKI BŁĘKIT

- Przecież zaraz do mnie dołączycie.
- Melly! -krzyknął Jonathan, ale ona zniknęła już

pod wodą.

Tego dnia szmaragdowa kraina wyglądała wyjąt­

kowo pięknie. Popołudniowe słońce prześwietlało
wodę, podkreślając bajeczne kolory koralowej rafy.
Melinda żałowała, że nie ma czasu podziwiać tego
nieopisanego bogactwa kształtów i barw. Zdetermino­
wana, by jak najszybciej wykonać zadanie, podpłynęła
do skalnej półki, na której leżał wrak okrętu. To tam
znalazła szkatułkę.

Kilka razy przepłynęła wzdłuż krawędzi rafy, a po­

tem zeszła niżej. W pewnej chwili dostrzegła gruby
pręt wystający z wraku i szarpnęła go z całej siły.
Niestety, ani drgnął. Szarpnęła więc jeszcze raz. Wte­
dy lekko się wysunął. Zacisnęła zęby na aparacie i całą
sobą naparła na pręt.

Nagle poczuła, że trzyma go w ręce, a potężna siła

pchają do tyłu. Otoczyła ją chmura piasku, a z boku
rozległ się głuchy, stłumiony huk. Resztki wraku
zsunęły się z półki i niczym na filmie w zwolnionym
tempie potoczyły w dół, ku podnóżu rafy.

Melinda walczyła, by nie porwał jej podwodny wir.

Serce biło jej jak oszalałe, krew pulsowała w skro­

niach, ale wiedziała że nie może ulec panice, bo
zginie. Naraz dostrzegła wystającą z piachu grubą
deskę i chwyciwszy się jej, odczekała, aż woda się
uspokoi. Dopiero wtedy przyjrzała się kawałkowi
drewna, który ją ocalił. Z pewnością było bardzo stare.
Teraz, gdy pozostałości statku wojennego opadły na

background image

Heather Graham 2 0 7

dno, mogła dokładnie obejrzeć, co kryło się pod nim.
Cały czas trzymając się krawędzi deski, popłynęła
niżej, chcąc sprawdzić, z czego wystaje. Nagle drgnę­
ła. Tuż przed nią leżał galion, czyli duża ozdobna
rzeźba, która zdobiła dzioby dawnych żaglowców. Ta,
którą odnalazła, przedstawiała ludzką postać. Woda
i czas zniszczyły rysy wyciosanej w drewnie twarzy,
ale Melinda wyraźnie widziała długie, falujące włosy
kobiecej postaci.

Nagle zakręciło jej się w głowie. A więc znalazła ją.

Znalazła „Contessę".

Nim zdążyła w pełni to sobie uświadomić, jej

uwagę pochłonęła niespodziewana zmiana widoczno­

ści. Wszystko wokół pociemniało, jakby coś przy­
słoniło słońce. Zaskoczona, uniosła głowę.

Ponad nią kołysała się spora łódź; to właśnie ona

zablokowała dostęp światła. Ale nie tylko ona... Pod
powierzchnią działo się coś dziwnego. Melinda nie
widziała dokładnie, bo woda wciąż była zmącona.
Zdawało jej się, że ponad jej głową dryfuje wielka
plama, w której coś się kłębi. Woda w tym miejscu
była...

Czerwona!

Niewiele brakowało, a z wrażenia zachłysnęłaby

się wodą.

Ponad nią była łódź. A morze spłynęło krwią.
To dlatego, że ktoś wlewał do niego hektolitry

rybich wnętrzności. Po to, by zwabić rekiny.

Które już wyczuły przynętę i nadpływały ze wszyst­

kich stron, łącząc się w ruchliwe, niebezpiecznie

background image

208

WIELKI BŁĘKIT

pobudzone stado. Melinda poczuła obezwładniającą

słabość. Nigdy dotąd nie bała się najgroźniejszych

morskich drapieżników. Nie miała żadnych przykrych

doświadczeń. Wiedziała, że rzadko atakują człowieka,
a jeśli im się to zdarzy, to z reguły dlatego, że zostały
sprowokowane łub pomyłkowo uznały go za swój
naturalny pokarm. Rozsądek nakazywał zachować
spokój. A jednak po raz pierwszy w życiu była
śmiertelnie wystraszona.

Nie mogła oderwać wzroku od znajomych zło­

wrogich sylwetek, który kłębiły się kilkanaście met­

rów nad nią. Niektóre ogromne, inne nieco mniejsze.
Ale wszystkie bardzo podniecone, wygłodniałe i tak

agresywne, że atakowały siebie nawzajem. Jeden z re­

kinów da! nagle nurka w dół, ale zaraz wrócił na żer.
Przerażona, przywarła plecami do kadłuba statku,
który dopiero co cudem odnalazła.

Eric musiał już odkryć wrak. A nawet jeśli nie,

pewnie wierzył, że jej się to uda. Dobry Boże! Nie

mogła uwierzyć, że ktoś, kogo znała tak długo, z żądzy
zysku jest zdolny do...

Morderstwa!
Eric dobrze wiedział, że wobec rekinów będzie

bezbronna.

Z oczami pełnymi łez próbowała nie poddawać się

zwątpieniu i rozpaczy. Marzyła, by jakimś cudem
znaleźć się na pokładzie „Crystal Lee" i paść w ramio­
na Roca. Zobaczyć znajomy blask jego oczu, poczuć

jego ciepło. Nagle uświadomiła sobie, że prawdopo­

dobnie już nigdy go nie zobaczy. Jedyne pocieszenie,

background image

Heather Graham

209

że kiedy Roc tu wróci, odnajdzie swoją „Contessę".
I szczątki żony...

Odetchnęła głęboko, próbując poskromić lęk, który

był najgorszym z możliwych doradców. Opanuj się,
tylko bez paniki! Jakoś będzie, dasz radę, powtarzała

sobie. Nieco spokojniejsza, spojrzała na zegarek, żeby
sprawdzić, na ile starczy jej tlenu.

Nagle poczuła silne uderzenie w plecy. Bezwładnie

poleciała do przodu, a z jej gardła wydobył się

zduszony okrzyk przerażenia.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Niesamowite, jak szybko wszystko się zmienia.
Parę minut temu podnosił kotwicę, ciesząc się

ciepłem popołudniowego słońca, które przyjemnie
grzało go w plecy. Myślał o tym, że być może za chwilę
osiągnie cel, do którego z takim uporem zmierzał.

Czas nauczył go, że duma nie pomoże człowieko­

wi, który zgubił się w ciemnościach nocy. Szkoda, że
nie wziął sobie tej lekcji do serca. Już raz, unosząc się
dumą, odszedł od Melindy, by potem gorzko tego
żałować. I gdy mogło się zdawać, że wreszcie się
czegoś nauczył, drugi raz popełnił ten sam błąd. Tyle
że teraz w ogóle nie miał racji.

Wolał nie myśleć, co zrobi, jeśli Melinda nie zechce

background image

Heather Graham

211

do niego wrócić. Wiedział, że trzeciej szansy już nie
będzie.

Z niewesołych myśli wyrwało go nagłe zamiesza­

nie na jachcie Jonathana. Davenport krzyczał coś
i machał do niego jak oszalały.

- Najświętsza Panienko! Kapitanie! Spójrz na wo­

dę! - wołał Peter.

Roc szybko spojrzał na fale. I dostrzegł wielką

plamę krwi.

Serce skoczyło mu do gardła.

Nagle z dala dobiegł go stłumiony warkot silnika;

łódź Longforda zaczęła szybko się oddalać.

Strach ścisnął go za gardło żelazną obręczą.

Pierwszą myślą było, że Melinda, Connie i Bruce

zeszli już pod wodę... Jeśli tak...

Chryste, zlituj się...

Drgnął, słysząc narastający hałas motoru. To Jona­

than płynął w ich stronę z niebezpieczną prędkością.
Na szczęście był doświadczonym żeglarzem, więc nie
doprowadził do kolizji.

- To ten skurwysyn! Zabiję go! - wrzeszczał.
- O czym ty mówisz? - odkrzyknął Roc.
- Zwabił rekiny! Tylko popatrz, co się dzieje! Tak

mu się spieszyło, żeby zastrzec sobie prawo do eks­
ploracji. A tam na dole jest Melinda!

Roc słuchał go z rosnącym przerażeniem. Wydawa­

ło mu się, że jeszcze chwila i Jonatan skoczy do wody
tak jak stoi, bez butli i maski.

- Czekaj! - zawołał, próbując go powstrzymać

przed desperackim krokiem.

background image

212

WIELKI BŁĘKIT

- Nie ma czasu na czekanie! Melly starczy tlenu

tylko na godzinę. Ja muszę...

- Musisz odpłynąć swoją łodzią dalej. Ja zejdę po

Melindę.

- Nie, ja!
- Do cholery, bądź rozsądny! Jestem od ciebie

szybszy. I lepszy! - przekonywał go Roc.

- Tam jest moja córka!
- A moja żona!
- Przyjaciele - przerwał im spokojnie Joe - ktokol­

wiek po nią pójdzie, musi się do tego dobrze przygoto­
wać. Tam aż się kłębi od rekinów. Panie Davenport,
niech pan odpłynie, żebym mógł podejść z „Crystal
Lee" trochę bliżej. Spróbuję zastrzelić parę sztuk,

a resztę odciągnę dalej. Kapitan w tym czasie wyciąg­
nie stamtąd pana córkę.

- Posłuchaj go, Jonathanie! To naprawdę jedyny

sposób - perswadował Roc.

Peter w mgnieniu oka przygotował dla niego sprzęt.

Do pasa z balastem przyczepił dwa noże i dwa długie
paralizatory do odstraszania rekinów. W całej swojej
karierze Roc używał ich tylko dwa razy. Nigdy nie
lubił polowania na rekiny. Uważał, że mają takie samo
prawo do życia jak każde inne stworzenie. Jednak
teraz sytuacja się zmieniła. Gotów był wytłuc je
wszystkie, byle tylko ocalić Melindę.

- Masz tlenu na godzinę - powiedział Peter, wkła­

dając mu butle na plecy. - To powinno wam wystar­
czyć. O ile ją znajdziesz.

Właśnie. O ile...

background image

Heather Graham

213

Cóż, jeśli jej nie odnajdzie, nie ma znaczenia, na jak

długo starczy mu tlenu. Zamierzał wrócić z Melindą
albo wcale. Miał co do tego całkowitą pewność. Bez
względu na to, czy mieli szansę na wspólną przy­

szłość, nie chciał wracać bez niej.

- Jestem gotowy! - zawołał do Jonathana. ~ Ustaw

się na pozycji.

- Trzymaj się jak najdalej od plamy krwi! - od­

krzyknął Davenport.

Z impetem wskoczył do wody i zaczął swobodnie

opadać. Zatrzymał się na dziesięciu metrach i spojrzał
w górę. Właśnie w tej chwili Peter postrzelił pierw­
szego rekina, a potem zaczął odciągać krwiożercze
stado od miejsca, w którym leżał wrak. Roc przez
chwilę obserwował, jak rozjuszone bestie walczą mię­
dzy sobą o kawałki ryb, które pływały w krwawej

plamie. Nagle porzuciły padlinę i jak na komendę
zaatakowały swego rannego towarzysza, którego Peter
trafił w łeb, uszkadzając mu system nerwowy. Roc
patrzył, jak potężny żarłacz błękitny rzuca się bezład­
nie na wszystkie strony, atakowany coraz brutalniej
przez swych towarzyszy. Spektakl, który rozgrywał

się na jego oczach, był przerażający i jednocześnie
fascynujący swym prymitywnym okrucieństwem.

Pełen obrzydzenia odwrócił się i spojrzał w dół, ku

miejscu, gdzie do niedawna leżał okręt wojenny.
Zaczął tam płynąć, lecz jego ruchy zwabiły jednego
z rekinów. Na szczęście Roc w porę go zauważył
i poraził prądem.

Popłynął dalej, mocno pracując nogami. Co chwila

background image

214

WIELKI BŁĘKIT

odwracał się, by sprawdzić, jak zachowuje się roz­
wścieczone stado. Na szczęście rekiny były pochło­
nięte dojadaniem żarłacza. Po chwili kolejny z reki­
nów zaczął się wić, co znaczyło, że dosięgła go kula
Petera. Jego plan odciągnięcia bestii na bezpieczną
odległość zdawał się działać.

Roc szybko dotarł do skalnej półki i ze zdumieniem

spojrzał na drewniany kadłub, który niespodziewanie
pojawił się przed jego oczami. Zaintrygowany, zbliżył
się do pokrytych wodorostami i glonami desek i zaczął
im się przyglądać. Nagle ujrzał metalową tablicę,

porytą zielonkawym osadem i szczelnie obrośniętą
pąklami. Przesunął po niej dłonią. I ujrzał litery.

essa...
A więc jednak tu była. W końcu ją znalazł.
Szkoda, że trochę za późno. Longford musiał być tu

pierwszy. A po nim Melinda.

Spojrzał na poczerniałe żebrowanie i nawet się nie

ucieszył. Było mu wszystko jedno, kto był tu przed
nim. Teraz liczyło się tylko to, by odnaleźć Melindę.

Zaczął płynąć wzdłuż rozbitego dziobu. Przed sobą

widział szeroko rozpostarte zbutwiałe ręce drewnianej
figury. Jeszcze mocniej machnął płetwami. Nagle
zderzył się z czymś, co wyłoniło się zza niewidocznej
części dziobu.

Roc poczuł, jak nagle opuszczają go siły. Tuż

przed nim unosiła się w wodzie przerażona Melinda.

Mówi się, że w podwodnym świecie panuje ab­

solutna cisza. Co nie do końca jest prawdą, bowiem
Roc wyraźnie usłyszał zduszony krzyk swojej żony.

background image

Heather Graham

215

- To ja! Ostrożnie! Ostrożnie! - zabulgotał przez

aparat.

Zobaczył jej oczy, okrągłe z przerażenia. On też się

bał. Melinda oprzytomniała pierwsza. Zarzuciła mu
ręce na szyję i przytuliła się do niego mocno. Objął ją,

szczęśliwy, że ją odnalazł. Najważniejsze, że nic jej
się nie stało. Teraz musi ją stąd wyciągnąć. I to szybko,

bo zaraz skończy się jej tlen.

- Musimy płynąć na północ. Tam czeka twój

ojciec. Rozumiesz mnie? - krzyczał, modląc się, żeby

pojęła, o co mu chodzi.

Skinęła głową. Dał jej do ręki paralizator.

- Kończy ci się tlen. Musimy płynąć na jednym

aparacie. Jasne?

Potaknęła.
- Roc, widziałeś? To „Contessa".
- Tak, wiem. Musimy stąd znikać!
Kiwnęła głową. Nagle wypuściła z ust ustnik i do­

tknęła wargami jego warg.

Kocham cię! Przyszedłeś po mnie! - odczytał

z ruchu jej warg.

Poszedłbym po ciebie choćby do piekła! - odpowie­

dział w ten sam sposób. Potem włożył jej do ust ustnik,
a gdy wzięła głęboki oddech, sam również zaczerpnął

powietrza. Dał jej znak, żeby płynęła za nim.

Ostrożnie opłynęli kadłub „Contessy", który dawał

im jakie takie schronienie. W końcu jednak musieli
wypłynąć na otwartą przestrzeń, gdzie stanowili łatwy
łup dla rekinów. Jak się obawiali, szybko zwrócili na
siebie ich uwagę. Rekiny zaczęły odłączać się od stada

background image

216

WIELKI BŁĘKIT

i podpływać do nich, coraz bliżej i bliżej. Początkowo
odstraszali je prądem, jednak szybko stało się jasne, że

bestii jest zbyt dużo, by mogli sobie z nimi poradzić.
Byli bez szans.

Melinda wzięła od niego aparat, nabrała powietrza,

a potem niespodziewanie go pocałowała.

Roc zrozumiał, że to ich pożegnalny pocałunek.
Nagle coś twardego uderzyło go w udo. Czekając

na przeszywający ból, obmyślał ratunek dla Melindy.
Miał zamiar wypchnąć ją do góry, a potem przywabić
do siebie rekiny. Po raz drugi coś stuknęło go w nogę.
A on znów nie poczuł bólu. Kiedyś słyszał, że zęby
rekina są tak ostre, iż nurkowie w pierwszej chwili
nawet nie wiedzą, że zostali zaatakowani.

Spojrzał w dół, pewny, że nie ma już co najmniej

połowy łydki. Okazało się jednak, że obie jego nogi są
na miejscu. W dodatku kompletne. A rekiny zaczęły
się wycofywać. Odpływały jeden po drugim, wracając
w stronę swych towarzyszy dojadających resztki mart­
wych ryb.

Wypłoszył je Hambone.
Wesoły delfin przepłynął pod nimi, zatoczył krąg,

a potem wybił się i natarł na rekina, który zbyt długo
zwlekał z ucieczką.

Potem wrócił do Roca i Melindy. Chwycili go

mocno za płetwę, a on pomknął ku górze niczym

srebrny pocisk. Jakiś siódmy zmysł podpowiedział

mu, że musi kierować się na północ. Puścili jego
płetwę, gdy łódź Davenporta była już bardzo blisko,
i z ulgą wypłynęli na powierzchnię.

background image

Heather Graham 2 1 7

- Dzięki ci, dobry Boże! - usłyszeli.
Jonathan wychylił się z łodzi i wyciągnął rękę do

Melindy. On, zawsze tak młodzieńczy i przystojny,
wyglądał, jakby nagle przybyło mu co najmniej dzie­

sięć lat.

- Melly! - zawołał drżącym ze wzruszenia głosem.
- Już idę, tato! Jeszcze chwila! - odkrzyknęła

i zniknęła pod wodą. Przerażony Roc natychmiast dał
nurka za nią.

Hambone cierpliwie na nich czekał. Melinda przy­

tuliła się do niego i czule pogłaskała go po grzbiecie.
Roc też chciał okazać swoją wdzięczność, lecz jeszcze
bardziej zależało mu na tym, by jak najszybciej
wydostać się z wody. Podrapał delfina w bok, obiecu­

jąc sobie, że wróci tu jeszcze i podziękuje mu jak

należy, przynosząc mu tonę ryb. Potem złapał Melindę
za rękę i pociągnął do góry.

- Udało się wam! Dzięki Bogu! - cieszył się

Jonathan, gdy obydwoje stanęli na pokładzie.

- Dzięki Rocowi - poprawiła go Melinda.
- A tak dokładnie to dzięki delfinowi - dorzucił

Roc od siebie.

- Córeczko, nie jesteś ranna? - Zaniepokojony

Jonathan zaczął oglądać ją ze wszystkich stron.

- Nie, nic mi nie jest. Jak zobaczyłam Roca,

wiedziałam, że będzie dobrze. Boże! - krzyknęła
nagle, zrzucając ręcznik, którym okryła ją Connie. -
Roc! Ty wróciłeś po mnie, a ten drań Longford na
pewno to wykorzystał i zgłosił swoje roszczenia do

„Contessy".

background image

218

WIELKI BŁĘKIT

- I dobrze. Niech sobie ją weźmie, skoro tak mu na

niej zależy, że gotów był nas zabić - odparł spokojnie
Roc. - Dla mnie nie ma to już żadnego znaczenia.
Twój ojciec pomógł mi zrozumieć, że już dawno
znalazłem swój skarb. Tylko nie umiałem go docenić

-powiedział, patrząc jej w oczy. -Jeśli mi wybaczysz,

że byłem takim beznadziejnym, nieufnym głupcem,
udowodnię, że potrafię cię kochać i szanować.

Na pokładzie zapadła cisza. Podniosły nastrój

udzielił się wszystkim. Niektórzy zaczęli już wycierać

ukradkiem łzy, gdy wtem Melinda wypaliła:

- Boże, Roc, ale ty potrafisz być wygadany! No,

no! To, co powiedziałeś, było piękne - dodała już
poważnie.

- Dasz mi jeszcze jedną szansę?
- Oczywiście! Tak łatwo się mnie nie pozbę­

dziesz!

background image

EPILOG

- Ależ tu pięknie! - Melinda nie mogła oderwać

oczu od białych grzbietów fal.

Pogoda nie sprzyjała turystom; ciężkie burzowe

chmury zapowiadały nadciągający sztorm. Nic dziw­
nego, że niewiele osób zdecydowało się podglądać
tego dnia wieloryby. Jednak Melindzie i Rocowi
zimno zupełnie nie przeszkadzało.

Minęło wiele miesięcy, zanim zdołali wydobyć

z wraku „Contessy" wszystkie cenne rzeczy. Okazało
się bowiem, że Roc zdobył prawo do eksploracji.
Dzięki Jonathanowi, który, nie pytając nikogo o zgo­
dę, zgłosił się do odpowiednich władz i podając się za
członka załogi „Crystal Lee", oświadczył, że kapitan

background image

220

WIELKI BŁĘKIT

Roc Trellyn zlokalizował wrak. Jako dowód przedsta­
wił kilka srebrnych sztućców, które wyłowił w dniu,
gdy Melinda w akcie desperacji wpłynęła do sieci Roca.

Roc początkowo nie chciał słyszeć o tym, by to

jemu przypadły zaszczyty i sława odkrywcy, w końcu
jednak dał się przekonać. Melinda do dziś ze wzrusze­

niem myślała o miesiącach, które spędzili, pracując
ramię w ramię z jej ojcem. Cieszyła się, obserwując,

jak pomiędzy dwoma najbliższymi jej sercu mężczyz­

nami odżywa dawna przyjaźń.

Wreszcie czuła się szczęśliwa. Jak nigdy wcześniej.
Kiedy zbliżała się piąta rocznica ich ślubu, Roc

postanowił uczcić ją w niebanalny sposób. Obmyślił
wyprawę na północ, do Nowej Anglii, gdzie mieli
oglądać wieloryby.

- Uwaga! Zaraz będzie fontanna! - zawołał jeden

z uczestników wycieczki i wszyscy jak na komendę
podbiegli do burty.

- Przeczytałaś już list od Connie? - zapytał Roc,

gdy potężny wieloryb, wypuściwszy słup wody, skrył
się w lodowatej głębinie.

- Nie, jeszcze nie - odparła i sięgnęła do torby.

Rozerwała kopertę i zaczęła czytać. Roc ani na mo­
ment nie spuszczał jej z oka.

- I co? - zapytał obojętnie.
- No nie! Jak mogli nam to zrobić?! - zawołała

wzburzona.

- Co takiego?

Gdy Melinda uniosła głowę, by na niego spojrzeć,

w jej oczach gniew mieszał się z niedowierzaniem.

background image

Heather Graham 2 2 1

- Oni się pobrali!
- Oni, to znaczy kto?
- No, Connie i....
- I...?
- Mój ojciec!
- Dziwi się to? Przecież od dawna było wiadomo,

że się mają ku sobie - stwierdził Roc.

- Wiem. Ale mogli zaczekać ze ślubem, aż wró­

cimy.

- Twój ojciec nie jest już młodzieniaszkiem. Może

nie chciał za długo tego odwlekać.

- Ale żeby zrobić to bez nas? O jej!
- Co się stało?

Melinda, która mówiąc, jednocześnie czytała list,

spojrzała na niego rozbawiona.

- Teraz już rozumiem, skąd ten pośpiech. Słuchaj,

będę miała rodzeństwo!

- Rodzeństwo?
- Tak! Connie jest w ciąży!
Roc usiadł na ławce i zaczął się śmiać.
- No, ładnie!
- Słuchaj, to znaczy, że Connie będzie twoją teś­

ciową!

- Mogłem trafić gorzej - stwierdził Roc.
- I będzie babcią naszego dziecka! - Melinda

nagle spoważniała.

- Naszego dziecka?
- Tak. - Uśmiechnęła się do niego. - My też

zostaniemy rodzicami. Chciałam ci o tym powiedzieć,

jak będę stuprocentowo pewna.

background image

222

WIELKI BŁĘKIT

- A jesteś?
- Jestem!
Roc najpierw nic nie mówił, potem zaczął kręcić

głową i się śmiać. W końcu wziął ją w ramiona
i mocno przytulił.

Ktoś krzyknął, że znów wypłynął wieloryb, ale oni

mieli przed sobą ciekawsze sprawy niż fontanny lodo­

watej wody.

- Ciekawe, co będzie? Chłopiec czy dziewczynka?

- szepnęła Melinda, kiedy Roc przestał ją całować.

- Czy to nie wszystko jedno? - Wzruszył ramiona­

mi. - Przecież bez względu na płeć będzie naszym
największym skarbem!

Melinda uśmiechnęła i znów go pocałowała.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MAKIJAŻ 61 – WIELKI BŁĘKIT, Makijaż
Graham Heather Noc kosa
Graham Heather Noce nad Floryda
036 Graham Heather Inne imie milosci
Graham Heather Noc kosa
72 Graham Heather Barwy nocy
Graham Heather Harlequin Kolekcja 72 Barwy nocy
072 Graham Heather Barwy nocy
Graham Heather Za wszelką cenę 01 Za wszelką cenę
Graham Heather Barwy nocy
Kosik Rafał Wielki błękit
Graham Heather O zachodzie słońca
Graham Heather Gorączka nocy 02 Szmaragdowy anioł
Graham Heather Zabójczy wdzięk
072 Graham Heather Barwy nocy

więcej podobnych podstron