„W służbie narodu”
P I OTR PYTLAKOWSK I EWA WIN NI CKA
Jak działała Służba Bezpieczeństwa PRL i komu zakładała teczki
W Polsce Ludowej oficjalnie rządził naród, a narodem kierowała partia (PZPR).
Ale nad narodem i nad partią czuwała jeszcze jedna siła, szczególna, bo tajemna
i wszechmocna. Niezależna republika, czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i
jego dusza, serce i sumienie – Służba Bezpieczeństwa PRL. To ono
wyprodukowało teczki.
W chwili, kiedy cała Polska popadła w histerię lustracyjną, a internetowe łącza grzeją się do
czerwoności, bo ludność poszukuje „listy Wildsteina”, już tylko byli esbecy zachowują
spokój. Pobłażliwie przyglądają się wydarzeniom i nie ukrywają satysfakcji, że ich mozolna
praca w końcu zaowocowała.
Centrala mieściła się w gmachu przy Rakowieckiej w Warszawie.
Dziś jest tu MSWiA (fot. G. Press)
– Jestem na liście, wszystko się zgadza – pogodnie informuje były kapitan SB Jan Skiba
(nazwisko służbowe, czyli używane przez niektórych oficerów operacyjnych Służby
Bezpieczeństwa w kontaktach z agenturą). Pracę w resorcie zakończył w lipcu 1990 r. –
weryfikacja negatywna. Wyjechał na kilka lat do Niemiec, zdobył kapitał. Teraz zajmuje się
działalnością gospodarczą.
Jego pogoda ducha wynika z faktu, że swoją agenturę w porę, jak mówi, wysłał do
Konstancina-Jeziornej. Do tamtejszej papierni na przełomie lat 1989/1990 pracownicy MSW
na masową skalę wywozili tajne dokumenty resortu.
Skiba był prawdziwym stachanowcem.
– Miałem 52 jednostki, to niezły wynik – nie kryje dumy. Jak utrzymywać regularny kontakt
z pięćdziesięcioma dwoma tajnymi współpracownikami, kontaktami operacyjnymi,
służbowymi i konsultantami? Część spotkań za Skibę odbywali jego rezydenci, czyli
starannie wyselekcjonowana grupa tajnych współpracowników, doświadczonych,
wieloletnich. – Mogłem na nich polegać jak na samym sobie, ludzie oddani sprawie – ocenia.
Korzystał też z odpłatnej pomocy emerytów esbeckich. Tylko dzięki rezydentom był w stanie
opędzić tak licznie zwerbowaną agenturę. Miał też pod opieką kilkoro tzw. zabezpieczonych.
– Wypełniałem na nich formularz EO-4, co oznaczało, że typuję ich na współpracowników –
opowiada. – W ten sposób wchodzili do ewidencji i już żaden inny pracownik Firmy, nawet
gdyby chciał, nie mógł ich werbować. Byli moi.
Zwalczać cudy
Materiały szkoleniowe: „Zasady organizacji pracy oraz współdziałania
SB i MO podczas »wydarzeń zwanych cudami«”, opracowane przez
Departament Szkolenia i Wydawnictw MSW w 1971 r. Obawiano się
cudów, gdyż wywoływanie ich uważano za jedną z metod walki kleru.
Zalecano więc szczególne uczulenie agentury wśród księży.
„(...) poinstruowanie osobowych źródeł informacji winno być takie,
aby: – w przypadku przybycia do księży wizjonera informującego o
cudownym doznaniu ksiądz przestrzegł przed »karą bożą« za
fałszywe wersje, polecił zachować tajemnicę, i nakazał zachować
tajemnicę (modły w miejscu ustronnym od otoczenia i ludzi), które
nie wpływałoby na ekscytacje otoczenia i ludzi. Tajni
współpracownicy wśród księży powinni sami zachować aktywność.
(...) W przypadku zaistnienia cudu na obrazach i postaciach świętych,
tajni współpracownicy powinni zamknąć kościół pod pretekstem
ochrony obiektu »cudu«, nie dopuszczając do przebywania tłumu.
Przykład zabrania przez księdza »cudownego obrazka« z kapliczki
przydrożnej na przedmieściu Warszawy jest bardzo wymowny ze
względu na prawie natychmiastową skuteczność przecięcia tą drogą
dalszego gromadzenia się tłumu. W przypadku, gdy obiektem jest
człowiek, np. cudownie uzdrowiony, mający widzenie, aranżujący
spotkanie z MB – wskazane jest natychmiastowe odizolowanie przez
działania operacyjne. Można to uczynić np. przez natychmiastowe
wywiezienie osoby do szpitala na leczenie psychiatryczne. Niekiedy
może wchodzić w rachubę wysłanie na delegację służbową lub na
wczasy. Na ogół nie daje dobrego rezultatu stosowanie kar (...), gdyż
często podsyca nastroje”.
Skiba zabezpieczał po znajomości. Koledzy żony, jakiś sąsiad, ktoś z dalekiej rodziny.
„Zabezpieczenie” chroniło czasem przed służbą wojskową albo pomagało uzyskać paszport.
Podczas stanu wojennego jeden z podopiecznych Skiby uniknął internowania. Ci ludzie
faktycznie nie byli żadnymi agentami, nawet kandydatami, po prostu kapitan Skiba z sobie
tylko znanych powodów dał im swoisty parasol ochronny.
W latach 80., kiedy szefem resortu spraw wewnętrznych został Czesław Kiszczak (do MSW
trafił z kontrwywiadu wojskowego), oficerom SB podwyższono normy – z sześciu do
dziesięciu tajnych współpracowników na głowę. Gen. Henryk Dankowski, wiceminister
nadzorujący SB, poprzeczkę stawiał jeszcze wyżej – 15 agentów. – To już traciło sens, bo
przecież każdemu trzeba było przydzielić zadania, pilnować ich wykonania, spotykać się –
mówi były funkcjonariusz pionu bezpieczeństwa w Wojewódzkim Urzędzie Spraw
Wewnętrznych w Katowicach. – Niektórzy koledzy tworzyli więc fikcję, fałszywą sieć.
Słusznie przewidywali, że przełożeni i tak nie będą w stanie skontrolować rozbudowanej na
papierze agentury.
SB urywa się ze smyczy
Struktura pod nazwą Służba Bezpieczeństwa narodziła się w listopadzie 1956 r. Chociaż z
dzisiejszej perspektywy może to zabrzmieć niewiarygodnie, ale powodem powołania SB była
liberalizacja spowodowana wydarzeniami październikowymi (powrót do władzy Gomułki,
ostateczny koniec epoki stalinowskiej). Na ogólnej fali odwilży nową Służbą Bezpieczeństwa
zastąpiono Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego, wcześniej zwany Urzędem
Bezpieczeństwa. Doszło wtedy do swoistej weryfikacji. Najbardziej skompromitowanych
ubeków zwolniono z Firmy, ich miejsce zajęli esbecy. Od tej pory odnoszące się do UB
pojęcie „aparat represji” miało stracić aktualność.
Nowy organ zredukowano kadrowo (z ponad 30 tys.
funkcjonariuszy do kilkunastu tysięcy) i podporządkowano
resortowi spraw wewnętrznych (też świeżo powołanemu w
miejsce Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego).
Próbowano zintegrować SB z Milicją Obywatelską. Na czele
milicyjnych komend wojewódzkich i powiatowych stał
komendant, a szef lokalnej komórki SB był jego zastępcą.
Według ustawy z 13 listopada 1956 r., Służba
Bezpieczeństwa miała chronić ustrój ludowo-demokratyczny.
W jej strukturze wyodrębniono zaledwie trzy piony
(departamenty): wywiad, kontrwywiad i zwalczanie
działalności antypaństwowej. SB pozbawiono – przynajmniej
oficjalnie – możliwości stosowania, jak to eufemistycznie
sformułowano, fizycznego przymusu podczas przesłuchań.
Ale, co jest naturalnym procesem w każdym systemie
totalitarnym, organ postawiony na straży ustroju,
natychmiast urwał się ze zbyt krótkiej smyczy. Oficerowie
do spraw bezpieczeństwa w milicyjnych komendach
zbudowali autonomię swoich pionów. Decyzje uzgadniali z
centralą SB w Warszawie, omijając komendantów MO, chociaż teoretycznie to im podlegali.
Służba Bezpieczeństwa w błyskawicznym tempie odbijała utracone przyczółki. Stopniowo
zwiększano stan osobowy, zwiększano zakres działań. Świat pełen był przecież wrogów
socjalizmu. Firma musiała dać im bezwzględny odpór. Tak jak szybko skończyła się
gomułkowska odwilż, tak niepostrzeżenie odłożono do lamusa mit o przyjaznej
społeczeństwu, łagodnej SB.
Republika bezprawia
Pion bezpieczeństwa w MSW wciąż się rozrastał, przybywało zadań. W latach 80. w centrali
przy Rakowieckiej w Warszawie były już dwa szefostwa, sześć departamentów, dwa
samodzielne biura – Biuro Śledcze MSW i Biuro Studiów SB MSW, zajmujące się
Solidarnością, a jeden z wydziałów tego biura zajmował się wyłącznie Lechem Wałęsą i jego
otoczeniem – oraz pięć jednostek pomocniczych (patrz ramka). W każdym departamencie
odpowiednia ilość wydziałów, w każdym wydziale sekcje. Struktura wynikała z presji
wydarzeń. W latach 70. zauważono rosnącą rolę Kościoła. Natychmiast zareagowano,
tworząc departament IV – tzw. kościelny, zajmował się dezintegracją głównie środowisk
katolickich. Po powstaniu Solidarności i strajkach w całym kraju do departamentu III
dołożono III A – zajmujący się ochroną gospodarki. Później wyrósł z niego samodzielny
departament V ochraniający operacyjnie tzw. bazę, czyli 220 kluczowych zakładów pracy.
Habilitować
Pismo zastępcy komendanta miejskiego i powiatowego do
spraw SB do naczelnika Wydziału IV Komendy
Wojewódzkiej MO w Katowicach w sprawie TW
„Wacława”, księdza katolickiego ze stopniem naukowym
doktora. Dziekan Akademii Katolickiej w Warszawie
odrzucił właśnie jego prośbę o habilitację, gdyż „Wacław”
miał za mało publikacji, jego rozprawa habilitacyjna nie
ukazała się drukiem, a dwaj recenzenci wydali negatywne
opinie na jej temat.
11 kwiecień 1975, Częstochowa
Tajne
Przesyłam prośbę TW „Wacław” z dnia 28 marca 1975 r. z
prośbą o zorientowanie się, czy istnieje jeszcze możliwość
przyjścia z pomocą w zrobieniu habilitacji na ATK w
Warszawie. TW jest przekonany, że odrzucenie jego pracy
(...) spowodowane zostało przyjęciem odznaczenia
państwowego oraz przynależności do „Caritas”.
TW, inspirowany przez SB i zapewniany o możliwości
otrzymania pomocy przystąpił do pracy habilitacyjnej
celem umocnienia własnej pozycji w środowisku.
Pismem z dnia 17 marca 1974 r. l. dz. CW 002217/74
powiadomiono dyrektora Dep. IV MSW z prośbą o pomoc
w obronie pracy naukowej w oparciu o posiadane
możliwości, jednak nie otrzymano żadnej odpowiedzi.
Ppłk St. Cyba
Piony Bezpieczeństwa przy Wojewódzkich Urzędach Spraw Wewnętrznych (jak od 1983 r.
przemianowano Komendy Wojewódzkie MO) były lustrzanym odbiciem centrali, z tym że
odpowiednikami departamentów były tam wydziały. W Stołecznym Urzędzie Spraw
Wewnętrznych był taki natłok spraw, że wydział III zajmujący się opozycją podzielono na
pół: III 1 i III 2. Pierwszy zajmował się środowiskami kulturotwórczymi i – żeby było
trudniej zgadnąć – poakowskimi, a drugi opozycją polityczną. Powstała potężna machina,
której tryby obsługiwały tysiące ludzi. Kontrola nad poczynaniami esbeków praktycznie
przestała być możliwa.
Ale czy tylko brakiem kontroli można wytłumaczyć zbrodnie dokonane przez SB? Poczynając
od zabójstwa krakowskiego studenta Staszka Pyjasa (1977 r.), przez śmierć Piotra
Bartoszcze, działacza „S” Rolników Indywidualnych, po makabryczną zbrodnię
na księdzu
Jerzym Popiełuszce
(1984 r.) i morderstwach przynajmniej dwóch innych księży. Komisja
Rokity powołana w Sejmie na początku lat 90. zajmowała się 120 przypadkami
niewyjaśnionych śmierci działaczy opozycji, w prawie 90 przypadkach odpowiedzialnością
obarczono Służbę Bezpieczeństwa, ale bezpośrednich sprawców większości tych zabójstw do
dzisiaj nie udało się wskazać.
SB specjalizowała się w tzw. nękaniu ludzi opozycji. Zdarzało się, że działaczy podziemia
wywożono do lasu, bito, straszono śmiercią. Rozpuszczano na temat niepokornych fałszywe
informacje (często przy pomocy TW), aby skompromitować ich we własnych środowiskach.
Wiele osób doprowadzono w ten sposób do załamań psychicznych i prób samobójstw. Tych
metod wcale nie stosowali jacyś starannie wyselekcjonowani psychopaci od brudnej roboty.
To byli zwykli funkcjonariusze, obrońcy socjalizmu.
Jak zdobyć subtelną wiedzę
Ludzi do pracy w SB nigdy nie brakowało. Oferta była atrakcyjna, pensje trzykrotnie
przebijające średnią krajową, możliwości awansu. Dawni milicjanci lubią podkreślać, że
między MO a SB panowały animozje. Tymczasem prawda jest taka, że w SB zarabiało się
więcej (kapitan SB miał o 20 proc. większą pensję i wyższe dodatki służbowe od swojego
odpowiednika w MO), szybciej dostawało się mieszkanie (czasem po kilku miesiącach),
łatwiej było o talon na samochód. Milicja po prostu zazdrościła esbecji luksusów.
W latach 50. i 60., aby załapać się do służby, nadal wystarczała nie matura, lecz chęć
szczera. Znaczna część funkcjonariuszy mogła się pochwalić wykształceniem podstawowym,
ale, co z dumą podkreślano, pełnym. W czasach stalinowskich przeciętny ubek miewał
bowiem za sobą zaledwie kilka klas szkoły podstawowej. Do wyjątków zaliczali się
absolwenci wyższych uczelni. Jeden z ówczesnych dygnitarzy resortu w rubryce
wykształcenie podawał: wyższe, ale jako zawód wyuczony wpisał: szczotkarz.
W latach 70. wymogi służby zmieniły się, wzrosło zapotrzebowanie na pracowników z
cenzusem. Potrzebowano specjalistów do pionów techniki operacyjnej: informatyków,
inżynierów. Rzecz jasna najpierw sięgano po wyróżniających się milicjantów. – Pracowałem
w Poznaniu w wydziale zabójstw, tam mnie dostrzeżono i ściągnięto do Warszawy –
wspomina Witold Nowak (nazwisko służbowe), który w SB dobił się stopnia pułkownika.
Donos tajnego współpracownika z 22 grudnia
1970 dotyczący nastrojów w Trójmieście.
Źródło: TW ps. „Aga”
Przyjął: kpt. Z. Ratkiewicz
TAJNE
Relacja ze Stoczni Gdańskiej
(...) W chwilę później weszła do nas Barbara Luberek.
Świderski wszczął dyskusję na temat wydarzeń w Gdyni,
zrelacjonowanych przez naocznego świadka. Otóż według
jego relacji ludzie wysiadający z kolejki elektrycznej na
przystanku Gdynia Stocznia zostali ni stąd ni zowąd
ostrzelani na moście przez wojsko. Masakra była
niesamowita. Przed bramą Stoczni im. Komuny Paryskiej
wojsko czy milicja zastrzelili kobietę w ciąży z dzieckiem,
które prowadziła. Luberek nie tylko, że przytakiwała, ale
też dodawała szczegóły. (...) Samych rannych było 600.
Nie ma żadnych oficjalnych pogrzebów. Za jakąś grubszą
łapówkę udało się wykupić ciało syna i pochować
ukradkiem na cmentarzu. Reszta trupów jest pogrzebana
przez MO w nieznanym miejscu i rodziny zabitych nie mają
żadnej wiadomości. Ponadto Świderski mówił, że wojsko i
milicja strzelała do malutkich dzieci, które szły do kościoła.
Potem zmienił się temat rozmowy (...). Luberkowa i
Walendziuk dodali, że jak palił się Komitet Wojewódzki, to
nie znaleźli tam zwykłej wódki, ale za to masę drogich
likierów i koniaki, tam nie karmiono pasztetową z papieru
toaletowego. Były jeszcze tym podobne rozmowy (...). W
każdym razie wszyscy stwierdzają zgodnie, że prowokacja
była ze strony milicji, że ci wszyscy co grabili, rzucali
kamieniami to wynajęci prowokatorzy. Luberkowa
przysięgała, że milicja zaczęła strzelać do bezbronnego i
spokojnie strajkującego pochodu pierwsza.
Zadanie:
Ustalić dalsze osoby, które w tendencyjny sposób
naświetlają panującą sytuację w stoczni Gdańskiej oraz
podburzają do dalszego strajku.
Uwagi własne:
Pracownicy Działu zaopatrzenia są b. wrogo nastawieni do
osób zajmujących kier. stan. w partii. Co do Luberek i
Świderskiego, to nie ma wątpliwości, że to donosiciele
fałszywych wiadomości. Otrzymany materiał potwierdza
posiadana już wiadomość z innych źródeł.
Zebrać materiały dot. Świderskiego i przekazać do
Komitetu Zakładowego
St. Inspektor Wydz. III Kpt. Z. Ratkiewicz
Mile widziani byli absolwenci cywilnych uczelni, prawnicy, ale też magistrowie nauk
humanistycznych. Duże wzięcie mieli historycy. Do służby trafiali nawet świeżo upieczeni
aktorzy, jak pewien funkcjonariusz, którego umieszczono potem w dyplomacji; pracował pod
przykrywką jako konsul na kilku placówkach zagranicznych.
Dział kadr MSW monitorował wyższe szkoły, aby wyłowić właściwych kandydatów do pracy.
Kandydat był właściwy, jeżeli spełniał wymogi polityczno-społeczne. Polityczne, bo musiał
mieć pozytywny stosunek do socjalizmu. Społeczne, czyli sytuacja rodzinna niebudząca
wątpliwości. Żadnych wujków w Ameryce, rodzeństwa sympatyzującego z elementami
antysocjalistycznymi. Preferowano osoby, których członkowie rodzin już pracowali w
resorcie, to była swoista gwarancja, że kandydat nie zawiedzie.
Janusz Kowalski (nazwisko służbowe), były kapitan Służby Bezpieczeństwa, miał ojca
wojskowego (to też było bonusem). Tak naprawdę chciał pracować w milicji, ale ojciec znał
kogoś w kadrach MSW i od ręki skierowano go do Wyższej Szkoły Oficerów MSW im.
Dzierżyńskiego w Legionowie. – To był rok 1976. Jako słuchacz szkoły, czyli starszy kapral,
dostawałem na rękę 5600 zł – wspomina. – Po 3 latach nauki przydzielili mnie do pionu
bezpieczeństwa przy Komendzie Stołecznej Milicji jako podporucznika z pensją, żebym nie
skłamał, 8 tys.
Do tego dochodziły różne dodatki, stałe premie uznaniowe, sorty. Wyciągał bez trudu 10 tys.
zł miesięcznie. Rówieśnicy Kowalskiego kończyli wtedy studia i zarabiali od 1,5 do 2,5 tys.
zł.
Funkcjonariuszy SB szkolono w kilku placówkach. Poza Legionowem (dla słuchaczy po
maturze) można było uczyć się w Podyplomowym Studium MSW w Świdrze, w Studium
Doskonalenia Kadr Kierowniczych w Łodzi, a przyszłych agentów wywiadu kierowano do
słynnej szkoły szpiegów w Kiejkutach na Mazurach. Tytuł magistra dawało ukończenie 2-
letniego kursu w Akademii Spraw Wewnętrznych w Warszawie.
Poza specjalistycznymi przedmiotami – uczącymi stosowania technik kryminalistycznych,
nowoczesnych metod inwigilowania czy wykładami na temat metodyki zwalczania
przestępczości politycznej – słuchacze esbeckich szkół mieli też zajęcia z psychologii, logiki,
socjologii. Szkolono ich, jak postępować z agenturą, jak pozyskiwać zaufanie, jak
manipulować ludźmi. W późniejszej karierze te umiejętności były niezbędne.
Funkcjonariusz musiał być na przykład świadomy subtelnej różnicy między zwerbowaniem
tajnego współpracownika a pozyskaniem go. W latach 80. obowiązywało już tzw.
pozyskiwanie. Oznaczało to, że należało kandydata przekonać, że to on sam, bez żadnego
przymusu, chce współpracować z władzą i donosić na innych.
Nazewnictwo było ważne, wynikało z wpajanej funkcjonariuszom filozofii służby. – My nikogo
nie zwalczaliśmy, my ochranialiśmy – mówi kapitan SB Jan Skiba. Ochraniali na przykład
NSZZ Solidarność. Ochrona polegała na zabezpieczeniu związku zawodowego przed
napływem elementów antyustrojowych (np. KOR). Obawiano się, że Solidarność przemieni
się w potężny ruch społeczny. Ochrona, co dzisiaj już wiemy, nie udała się, SB poniosła
klęskę, chociaż dzisiaj wielu byłych funkcjonariuszy próbuje przekuć ją w sukces. Wyznają
teorię, że to SB, wbrew PZPR, doprowadziła do Okrągłego Stołu, bo zależało jej na
bezkrwawej rewolucji.
W samej esbecji też nie obowiązywała jedna linia. Janusz Kowalski zapamiętał rywalizację z
kontrwywiadem kierowanym przez wiceministra Władysława Pożogę. – Przez kilka lat
bezskutecznie łapaliśmy czołowego działacza opozycji, ale zawsze w ostatniej chwili
wymykał się. Dzisiaj to już wiem, on był potrzebny kontrwywiadowi. Wpuszczali w jego
otoczenie agentów, ci zdobywali jego zaufanie i dostawali listy polecające z jego podpisem.
Z tymi glejtami jechali za granicę do polskich środowisk, aby tam zdobywać informacje.
Były pracownik kontrwywiadu śmieje się z tej wersji: – Jaka tam rywalizacja?! Oni po prostu
byli za głupi, żeby go złapać.
Bądź przyjacielski, szukaj haka
Kiedy w resorcie mówili o człowieku, że jest w twardych okładkach, to oznaczało, że już
zwerbowany. Teczka pracy też założona. Cała robota operacyjna zapisywana była w
dokumentacji. Obowiązywały specjalne formularze oznaczone kryptonimami: EO-4 i EO-4A.
Każde operacyjne rozpracowanie zaczynano i kończono wypełnianiem karty EO-4. Taką samą
kartą rejestrowano kandydatów na TW, konsultantów i kontakty operacyjne. Za tajnego
współpracownika uważano osobę, która na piśmie zobowiązała się do współpracy, uzgodniła
pseudonim i osobiście napisała (podpisała) raport ze zleconych zadań. Jeżeli pobierała
wynagrodzenie, musiała pokwitować odbiór pieniędzy. Z kolei na osoby śledzone wypełniano
kwestionariusz ewidencyjny (KE). Tworzono teczki, akta, tony dokumentów.
Po 1980 r. werbowanie nabrało rozmachu. – Czesław Kiszczak wniósł do resortu wojskową
zasadę, że agentura to podstawa i trzeba mieć wokół siebie ludzi nastawionych służebnie.
Gdyby mógł, zwerbowałby wszystkich obywateli – żartuje Wacław Nowak (typowe nazwisko
służbowe oficera SB). Kiszczak poprzestał na 100 tys. TW w 1988 r. (patrz ramka). To
więcej niż w szczytowym okresie epoki stalinowskiej.
Werbunek tajnych współpracowników (ale także kontaktów operacyjnych i konsultantów)
odbywał się zgodnie z wydaną w 1970 r. słynną instrukcją nr 006. Najpierw więc typowano
kandydata na TW i analizowano, czy będzie się nadawał. Za podstawę sukcesu uznawano
zdobycie materiału kompromitującego kandydata (czasem za pomocą prowokacji) oraz jego
potrzeby finansowe. Aby złamać kandydata na TW, należało go najpierw rozpracować. Na
przykład przy pomocy innych TW dowiedzieć się jak najwięcej: czy kandydat ma kochankę, o
której nie wie żona, czy jest gejem i chce to ukryć, czy ma słabość do hazardu, czy pije.
Dobrze było przyłapać kandydata na drobnym przestępstwie: jeździe po pijanemu,
malwersacji czy nawet kradzieży. To już był hak, który nie dawał wezwanemu
nieszczęśnikowi szansy wyboru. Mógł albo zgodzić się na współpracę, albo trafić za kraty.
Używano też innego szantażu: nie wyjedziesz za granicę, stracisz pracę, żona pójdzie
siedzieć, nie awansujesz.
Dopuszczano możliwość, że będzie donosił ze względu na obywatelską odpowiedzialność za
socjalistyczny porządek. Tajny współpracownik nie mógł być członkiem PZPR (w
wyjątkowych sytuacjach zgodę na werbunek partyjnego musiał wyrazić właściwy
terytorialnie I sekretarz KW PZPR). Instruowano, by w rozmowie kandydat sam
zaproponował gotowość udzielenia pomocy. Gdyby nie wyraził, należało złożyć propozycję
współpracy. Gdyby odmówił, przeanalizować przyczyny odmowy i ewentualne błędy
popełnione w przygotowaniu i przeprowadzeniu. Podkreślano, jak ważne są predyspozycje
osobiste funkcjonariusza i że powinien on budzić zaufanie u tajnego współpracownika i
wpływać korzystnie na jego pracę.
Każdy oficer zobowiązany był do stałej kontroli współpracownika (poprzez innych TW lub np.
podsłuch), do pomysłowego organizowania zadań i do systematycznego szkolenia. Tajny
współpracownik składał raporty na piśmie, rzadko ustnie, i otrzymywał gratyfikację.
Instrukcja nakazywała: „nagradzać osiągnięcia, sumienność i inicjatywę (nagroda pieniężna,
rzeczowa lub pomoc w problemach życiowych), mając na uwadze, aby nagrody nie stały się
czynnikiem skłaniającym do nierzeczowego lub nieobiektywnego informowania”.
Jeśli TW wykonał zadanie i przestawał być przydatny, służba zawieszała współpracę lub
wyrejestrowywała jednostkę.
Uczulano przy tym, by wiernym i oddanym TW udzielać pomocy i interesować się ich
dalszymi losami. Gdyby jednak rozwiązanie współpracy odbyło się z winy współpracownika,
instruowano, by wyciągnąć odpowiednie wnioski – do wszczęcia postępowania karnego
włącznie.
Kpt. Jan Skiba, świeżo po pięćdziesiątce, protestuje przeciwko krzywdzącemu stereotypowi,
że służby łamały człowieka kołem, zanim wsadziły do twardych okładek.
– Szczególnie w latach 80. już nikt nie łamał, bo od powstania Solidarności była instrukcja,
że opozycję demokratyczną należy obserwować, a nie rozpracowywać. Trwały rozmowy,
czołowi opozycjoniści byli dowożeni na rozmowy z gen. Kiszczakiem nawet z internowania.
Procesy polityczne były sporadyczne i pokazowe. – Ludzie chętnie współpracowali, przede
wszystkim dla komfortu własnego – upiera się Skiba. – Mogli dorobić do pensji, w nagrodę
dostawali deficytowy paszport, nie groziło im aresztowanie czy internat. Bazowaliśmy na
wrodzonej dwulicowości i naturalnym pragnieniu, by panu Bogu dać świeczkę i diabłu
ogarek. A także zarobić.
Z jednej strony ciężki mozół z agenturą, z drugiej pustka w życiu prywatnym. Specyfika
pracy oficera wydziału operacyjnego wymuszała ograniczenia w życiu osobistym. Kpt. Skiba
pojechał z kolegą do Gdańska w 1981 r. obstawiać II turę zjazdu NSZZ Solidarność.
Nocowali w hotelu Novotel.
Skiba: – Wieczorem zeszliśmy na piwo, a w barze siedział Jacek Kuroń, którego oczywiście
znaliśmy, chociaż on nas nie.
Impreza się rozkręcała, Kuroń po przyjacielsku zaczął zapraszać wszystkich na wódkę. Skiba
zdrętwiał, sytuacja zaczynała być niezręczna. Nie mógł niepostrzeżenie wymknąć się z baru,
natomiast dalsze uczestniczenie w imprezie mogło zrodzić problemy służbowe. Wybrali
jednak drugą opcję: pili wódkę i wznosili antykomunistyczne hasła.
– Następnego dnia wezwał nas generał Krzysztoporski i pokazał zdjęcia z imprezy. Zrobiła je
Betka (wydział B, który miał za zadanie obserwację – przyp. aut.). Opieprzył i kazał się
tłumaczyć.
Więc prawda jest taka, że ludzie z resortu trzymali się razem, unikali bywania na imprezach
u cywili. Skiba nie towarzyszył na prywatkach nawet żonie, która pracowała w kręgach
artystycznych. Byli towarzysko wyobcowani.
Pracowali dla dobra kraju
W 1989 r. w Służbie Bezpieczeństwa MSW pracowało ok. 24 tys. osób, 70 proc. na
stanowiskach oficerskich. W Milicji Obywatelskiej (ok. 80 tys. ludzi) proporcje były odwrotne
– 30 proc. ze stopniami oficerskimi. Zaraz po wyborach 4 czerwca 1989 r. z aktywem SB
spotkał się na terenie legionowskiej uczelni im. Dzierżyńskiego jeden z liderów PZPR Leszek
Miller. – Mówił, że chociaż wybory przegrane, to dla nas nic się nie zmieniło – relacjonuje
jeden z uczestników spotkania. – Mamy robić to, co robiliśmy i nie bać się o przyszłość,
nikomu włos z głowy nie spadnie.
Więc oficerowie SB wciąż prowadzili pracę z agenturą, inwigilowali, nękali. Miesiąc po
wyborach, 3 i 5 lipca 1989 r., w woj. toruńskim funkcjonariusze SB dokonali kilkunastu
zatrzymań działaczy Konfederacji Polski Niepodległej wybierających się do Warszawy na Zlot
Gwiaździsty tej partii. W stolicy we własnym mieszkaniu został zatrzymany szef tej partii
Leszek Moczulski. – Pod koniec 1989 r. mój agent sporządził notatkę z prywatnego
spotkania Lecha Wałęsy z premierem Tadeuszem Mazowieckim – wspomina kapitan SB
Janusz Kowalski. – Mazowiecki rozważał swoją dymisję, a Wałęsa go powstrzymywał.
Wysłaliśmy to do centrali, tam chyba trafiło na biurko Kiszczaka i dopiero ten zakazał, aby
agentura wciąż krążyła wokół obcych nam ideowo, ale przecież już ważnych urzędników
państwowych.
W lipcu 1990 r. SB dokończyła swego żywota. W całym kraju ruszyły weryfikacje
funkcjonariuszy pionu bezpieczeństwa. Rozpatrywano, czy stający przed komisją posiada
właściwe kwalifikacje moralne i czy nie naruszył prawa. Janusz Kowalski stanął przed
obliczem trzyosobowej komisji weryfikacyjnej w Warszawie. Rozmowa była krótka. Podał
imię i nazwisko, wydział i sekcję, w której pracował. Komisja więcej pytań nie miała. Kilka
dni później dostał na piśmie werdykt – „ob. J. Kowalski, z powodu niewłaściwej postawy
etyczno-moralnej niezweryfikowany”.
Procedurze poddało się ok. 14 tys. pracowników SB, reszta nie przystąpiła (część dlatego, że
nabrała uprawnień emerytalnych). Weryfikacji nie poddano zatrudnionych w biurach B
(inwigilacja) i C (archiwum). Ze względu na dobro bezpieczeństwa kraju pozytywnie
zweryfikowano prawie wszystkich pracowników wywiadu i kontrwywiadu. Za to stan osobowy
pionów operacyjnych podlegających departamentom MSW od III do VI w pierwszym
podejściu wykoszono równo. Część z negatywnie zweryfikowanych (ok. 4,5 tys.) odwołała
się, prawie 2 tys. z nich przywrócono do pracy albo w policji, albo w świeżo powstałym
Urzędzie Ochrony Państwa.
Janusz Kowalski w swoim odwołaniu napisał, podobnie jak koledzy: „Pracowałem w SB
wykonując polecenia przełożonych i w oparciu o obowiązujące w PRL prawo. Wobec nikogo
nie używałem siły, nie krzywdziłem, pracowałem dla dobra kraju”. Odwołanie Kowalskiego
rozpatrzono pozytywnie, wrócił do pracy w resorcie, ale już w pionie policji. Po kilku latach
ktoś wypomniał mu przeszłość: – Byłeś esbekiem! Skorzystał z nabytego już prawa do
emerytury, odszedł. – Dzięki temu mam dzisiaj na bułkę z masłem – mówi z satysfakcją. –
Gdybym w stan spoczynku przeszedł dzisiaj, na masło już by nie starczyło, bo emerytury
spadły.
Innego rodzaju weryfikacja dopadła Jana Molkę, absolwenta wydziału historii z Gdańska.
Najpierw związał się z opozycją, potem został esbeckim TW. W 1984 r. poprosił o etat.
Prowadzący go kpt. Domański ocenił kandydata: „Osoba inteligentna, odważna, dzięki niemu
osiągamy zakładane cele operacyjne. (...) SB odniesie korzyści przyjmując go na etat
niejawny”.
W 1990 r. Molka przeczuwając koniec służby starannie usunął ślady swojej pracy z kartotek i
teczek. Potem odszedł. Przypomniał się za to kolegom z Trójmiasta, którzy teraz byli już
figurami opozycji i nic nie wiedzieli o jego etacie w SB. Z rekomendacją od Bogdana
Borusewicza zgłosił się do świeżo organizowanego UOP. Tak jak wszyscy kandydaci został
poddany lustracji. Wojciech Brochwicz, który do UOP przyszedł razem z Krzysztofem
Kozłowskim, wspomina, że zastanowił go kompletny brak śladu po Molce, a opozycjonista
jakiś ślad powinien po sobie pozostawić. Wreszcie w jednym miejscu natknął się na nazwisko
Molki: był właścicielem mieszkania, które SB wykorzystywało do spotkań służbowych.
Zdemaskowano go: do 1990 r. był kadrowym oficerem Departamentu III, grubą rybą
prowadzoną osobiście przez gen. Majchrowskiego, szefa tego departamentu. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego nie doceniono jego talentu. W filmie dokumentalnym „Człowiek służby”
Janusz Molka, teraz stróż nocny, z zazdrością przyglądał się sytuacji w służbach specjalnych
wolnej Polski, gdzie hołubi się dawnych wysokich funkcjonariuszy o wiele bardziej niż on
zaangażowanych w walkę z opozycją.
Skutecznie wymazani
Witold Nowak przysięga, że uwierzył w 1989 r. w przemianę ustrojową. Poddał się
weryfikacji i zamienił w nowego, oddanego demokracji funkcjonariusza. Ceniony za lojalność
awansował, przetrwał kilku nowych ministrów spraw wewnętrznych. Potem przepłynął do
biznesu.
Janusz Kowalski martwi się nadmiarem wolnego czasu na emeryturze. Do biznesu nie
poszedł. – Koledzy wybrali różne drogi – mówi. – Kilku zboczyło na margines, zasilili
warszawskie gangi. O jednym dowiedziałem się, że zginął w strzelaninie.
Typową karierą byłego esbeka jest praca w agencji ochrony albo w firmie windykacyjnej. Na
tej robocie się znają.
Jan Skiba odszedł w 1990 r. z resortu bez wielkiego żalu, bo zrozumiał, że jego czas już się
wypełnił. – Nie odwoływałem się od zwolnienia. Uważałem je i dalej uważam za wyrok sądu
kapturowego.
Ostatnio poczuł wielką satysfakcję, tak jakby udał mu się odwet na tamtych sędziach. Na
internetowej „liście Wildsteina” poza sobą znalazł tylko jedno nazwisko tajnego
współpracownika, którego przed laty prowadził. Pozostałych 51 skutecznie, taką ma
przynajmniej nadzieję, wymazał z akt. Dzięki nim miał w tej robocie sukcesy, dostawał
nagrody, teraz udowodnił im, że potrafi okazać wdzięczność.
Korzystaliśmy z następujących opracowań: 1. „Instrukcje pracy operacyjnej aparatu
bezpieczeństwa 1945–1989”, IPN 2004 r. 2. Henryk Dominiczak „Organy bezpieczeństwa
PRL 1944–1999” 3. Antoni Dudek „Reglamentowana rewolucja”
Wszystkie fragmenty tajnych materiałów na podstawie: „Metody pracy operacyjnej aparatu
bezpieczeństwa wobec kościołów i związków wyznaniowych 1945–1989”. IPN Warszawa
2004, „Pamięć i sprawiedliwość” – pismo IPN Warszawa 2003
Skróty od redakcji.