Lech czy Bolek.
Będzie chyba dużym truizmem stwierdzenie, że obecnie żyjemy w takich czasach, iż
niewiele może nas zdziwić albo zaskoczyć. Jak się tak dobrze rozejrzeć dookoła, to widać
jak na dłoni, że już mało zostało z normalności, wliczając w to aktualnego premiera
Australii. Niemniej list Pana S. Gotowicza, wydrukowany na pierwszej stronie Tygodnika
Polskiego (numer 9) w sprawie zaproszenia byłego prezydenta tzw. III Rzeczpospolitej na
dożynki do Australii wstrząsnął mną potężnie. Przeżyłem szok co, po pierwsze, w moim
wieku jest sprawą niebezpieczną z punktu widzenia zdrowia ogólnego ze szczególnym
uwzględnieniem kondycji psychicznej. Po drugie zaś list ten potężnie zachwiał moją wiarą
nie tyle w mądrość rodaków ile w ich podstawowe poczucie honoru i godności osobistej.
Tak się bowiem składa, że kiedy przyjrzeć się naszej historii to być może nie zawsze
działaliśmy mądrze ale honoru to Polakom nigdy nie brakowało co, jakby nie było, jest
powodem do narodowej dumy. A teraz okazuje się, że są wśród nas ludzie, którzy albo
kompletnie nie zrozumieli co się wydarzyło w Polsce w ciągu ostatnich 13 lat albo są
totalnie wyprani z resztek godności i dumy narodowej. Osobiście żywię cichą nadzieję, że
to pierwsze bowiem brak wiedzy zawsze można nadrobić czego nie można powiedzieć o
honorze.
W tej sytuacji niech mi będzie wolno przypomnieć tu garść informacji z życia byłego
prezydenta Wałęsy, które być może są niektórym z nas mało znane.
Swego czasu Lech Wałęsa wystosował list otwarty do M. Krzaklewskiego, wtedy
przewodniczącego NSZZ „Solidarność”. W konkluzji tego dokumentu dowiedzieliśmy się, o
co tak naprawdę mu chodzi. Mianowicie o to, że “jeśli w kierownictwie AWS zabraknie woli
zmian, będę zmuszony odwołać się do opinii publicznej i podjąć się dzieła odbudowania
wyborczego zaplecza prawicy”.
Lech Wałęsa dobrze wiedział co mówi. Nikt bowiem tak jak on nie przyczynił się do
zniszczenia antykomunistycznej prawicy w Polsce. W świetle jego całej działalności,
osobiście odebrałem ten list jako jedną z najwyższych form bezczelności.
Kariera tego chłopo – robotnika z Wybrzeża zaczęła się w momencie, kiedy to Pan
Andrzej Gwiazda, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, latem 1978 roku wspomniał
przy podsłuchu: „minęło już trzy miesiące (działalności WZZ – przycz. mój) i nikt z
Komitetu Strajkowego z grudnia 1970 do nas się nie zgłosił.” Warto tu też przypomnieć,
że L. Wałęsa był aktywny w tymże Komitecie. Nie upłynęło kilka dni, kiedy w kościele
Mariackim, gdzie WZZ organizowały wspólne modlitwy w intencji więźniów politycznych,
podszedł do państwa Gwiazdów nikomu wtedy nie znany Wałęsa i buńczucznie
oświadczył: „co wy tu tak słabo działacie, trzeba wziąć się do kupy i zacząć organizować
opozycję.”
Ze wspomnień tegoż Andrzeja Gwiazdy (swego czasu publikowanych na łamach
Tygodnika) jasno wynika, że Lech Wałęsa kilkakrotnie potwierdził fakt swej współpracy z
Bezpieką. Między innymi rozpoznawał dla niej głosy kolegów nagrane na taśmach
magnetofonowych ze strajków Grudnia 70, ich twarze ze zdjęć itd. W ten sposób
identyfikował robotniczych przywódców, którzy płacili potem straszną cenę za wolnościowy
zryw.
W sierpniu 1980 roku, trzeciego dnia strajku w Stoczni Gdańskiej, Wałęsa nie wpuścił na
salę obrad Andrzeja Gwiazdy, głównego architekta tamtych zdarzeń. Jak powiedział p.
Andrzej przez głośniki tylko usłyszeli, że Wałęsa podpisał porozumienie z dyrektorem
stoczni po czym oznajmił, że to koniec strajku i zaraz zaczął śpiewać “Jeszcze Polska nie
zginęła”. Bogdan Lis, bliski współpracownik Gwiazdy z Elmoru i współzałożyciel
Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego uważa, że Wałęsa doskonale wiedział co robi,
prąc do zakończenia strajku ze wszystkich sił. Przecież osobiście, przez głośniki, nakłaniał
robotników do opuszczenia stoczni. Jeżeli komukolwiek wtedy zależało na szybkim
ugaszeniu strajku to tylko PZPR, choć nie koniecznie Służbie Bezpieczeństwa.
Mówi pani Ania Walentynowicz, święta Solidarności: “kiedy weszłam na salę obrad,
zorientowałam się, że Wałęsa sam, bez jakichkolwiek konsultacji, odwołał strajk.
Poczułam się wtedy jak zbity pies.” Wtedy też po raz pierwszy ktoś krzyknął głośno w
kierunku Wałęsy: “zdrada”. Na szczęście Alina Pieńkowska wraz z A. Walentynowicz
zdołały zatrzymać cześć opuszczających już stocznię robotników.
Po pomyślnym zakończeniu strajków w całej Polsce, powstała Krajowa Komisja
Zakładowa NSZZ Solidarność z siedzibą w Gdańsku. Tam też, zaraz na początku jej
działalności, zgłosił się pewien taksówkarz o nazwisku Mieczysław Wachowski.
Powiedział, że chciałby przysłużyć się sprawie i chętnie by woził przewodniczącego
Wałęsę swoim samochodem na co zresztą tenże ochoczo wyraził zgodę. Niemniej, już po
kilku dniach członkowie Komisji Krajowej zostali poinformowani, że mają do czynienia z
kapitanem Służby Bezpieczeństwa, o czym natychmiast poinformowano Wałęsę. Ten zaś
w odpowiedzi oświadczył, że Wachowski będzie jego szoferem tak czy inaczej, nawet jeśli
będzie musiał płacić mu z własnej kieszeni. I tak też się stało. Jak była rola Wachowskiego
przy boku prezydenta Polski, nie trudno się domyślić. Moim zdaniem, Służba
Bezpieczeństwa nie tyle nie dowierzała Wałęsie ile wiedziała dokładnie, jakie są jego
możliwości intelektualne i w związku z tym musiała mieć koło niego kogoś, kto by miał na
niego oko.
W 1992 roku Jan Parys, szef Ministerstwa Obrony Narodowej, zdymisjonował wice-
admirała Piotra Kołodziejczyka. Chodziło o reorganizację armii i stopniowe usuwanie z niej
starych generałów, szkolonych w Moskwie, co do których mogło istnieć podejrzenie, że są
lojalni tylko w stosunku do dawnych, sowieckich układów. Poza tym wiadomo było, iż
pewna część wyższych oficerów Ludowego Wojska Polskiego była agentami KGB i jako
tacy mogą być szantażem zmuszani do dalszej współpracy. To posunięcie J. Parysa
spowodowało gwałtowny sprzeciw prezydenta Wałęsy, który wraz z post-komunistami
wystąpił w obronie Kołodziejczyka. Jak potwierdził to sam J. Parys, od tego czasu
rozpoczęły się wspólne naciski na rząd Jana Olszewskiego ze strony kancelarii
prezydenta i ex-bolszewików, skupionych w Sojuszu Lewicy. Chodziło oczywiście o jego
jak najszybsze usunięcie z rządu. I wkrótce tak też się stało. Nie ulega też najmniejszej
wątpliwości, że to tylko Rosja mogła być wtedy zainteresowana pozostawieniem
Kołodziejczyka u steru Polskiej armii. Jan Parys, jedyny człowiek który próbował
zreorganizować Polskie wojsko, musiał odejść. Po nim nastał Janusz Onyszkiewicz, były
KOR-owiec, jeden z najbardziej niekompetentnych ministrów ale w zdumiewający sposób
“długowieczny”. Chyba jedynym powodem do chwały Onyszkiewicza może być tylko to, że
był on najlepszym alpinistą wśród Polskich polityków. Natomiast nie sądzę, żeby był
najlepszym politykiem wśród alpinistów.
W tym samym 1992 roku Rosjanie dążyli do zamiany swych baz woskowych w Polsce na
tzw. joint venture z Polakami. Nie trzeba było być specjalnie bystrym by wiedzieć, że
dawałoby im to szansę na pozostawienie struktur wywiadowczych, zaplecza dla działań
KGB oraz raz na zawsze sankcjonowałoby to obecność dużych grup Rosjan na Polskiej
ziemi. Rząd Jana Olszewskiego kategorycznie odrzucił tę propozycję, co znowu spotkało
się z ostrym sprzeciwem prezydenta Wałęsy. Targi w tej sprawie pomiędzy kancelarią
prezydencką a Radą Ministrów trwały dość długo i nie trudno chyba domyśleć się z jakiego
powodu L. Wałęsa chciał tych spółek z Rosjanami.
Natomiast bodajże najbrudniejszą robotę wykonał ten półpiśmienny prezydent Polski 4
czerwca 1992 roku. Wtedy to, na wniosek sejmu, Antoni Macierewicz, minister spraw
wewnętrznych, przedstawił listę tajnych współpracowników SB, członków parlamentu.
Poseł Kazimierz Świtoń oznajmił wówczas publicznie, iż na liście agentów Służby
Bezpieczeństwa znajduje się także Lech Wałęsa, zakodowany jako tajny współpracownik
“Bolek”. I wtedy stała się rzecz dziwna. W przypływie paniki Wałęsa przyznał, że podpisał
3 czy 4 papiery w grudniu 1970 roku i jasnym było, że te dokumenty to było zobowiązanie
się do współpracy z SB . Niemniej nie dość, że to przyznanie się do winy nigdy nie zostało
opublikowane w mediach, to w około dwie godziny później ukazało się inne oświadczenie
prezydenta, w którym zapierał się wszystkiego i jednocześnie zarzucał Macierewiczowi, iż
sfabrykował listę. Jednocześnie Lech Wałęsa zwrócił się do sejmu z wnioskiem o
natychmiastowe odwołanie pierwszego od 47 lat w miarę patriotycznego rządu
Polskiego. Wiedział też dobrze, że pod jego wnioskiem podpiszą się liderzy post-
komunistów, ludowcy z Pawlakiem na czele, Konfederacja Polski Niepodległej z
Moczulskim, który zresztą też był na liście agentów oraz Unia Demokratyczna z
Tadeuszem Mazowieckim jako przewodniczącym. W takim układzie sił polityczno-
mafijnych, na oczach całej Polski i w ciągu jednej nocy, Lech Wałęsa wykończył rząd Jana
Olszewskiego tylko dlatego, że zaczynał on dawać nadzieję na dekomunizację,
podstawową uczciwość polityczną oraz sprawiedliwość społeczną. Jasna sprawa, że taki
rozwój sytuacji godziłby bezpośrednio w agentów SB.
Jak kilkakrotnie potwierdził to publicznie Lech Kaczyński, w pewnym czasie bliski
współpracownik Wałęsy i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego w latach 1990 – 91,
“Lechu” od początku postawił na dawny układ komunistyczny, na SB-eckie powiązania.
Mam też nagraną na taśmie wideo wypowiedź L. Kaczyńskiego, gdzie mówi on o tym, iż
mało kto wiedział ale prezydent utrzymywał stałe kontakty z byłymi wysokimi oficerami SB,
z kontrwywiadem wojskowym, który wtedy był przecież kontrolowany przez KGB.
Spotkania te miał zawsze organizować Mieczysław Wachowski. Drogi Lecha
Kaczyńskiego i Wałęsy ostatecznie rozeszły się, gdy po puczu Janajewa w Moskwie,
prezydent zwrócił się oficjalnie do Jaruzelskiego i Kiszczaka z prośbą o konsultacje.
Oczywiście obaj byli “czynownicy” sowieccy doradzali wysłanie depeszy gratulacyjnej do
Janajewa, zatwardziałego komunisty. Ponoć Wałęsa nie zdążył z pocztą, kiedy okazało
się, że Jelcyn wygrał wewnętrzne porachunki w Moskwie. Wiadomo też, że w trakcie
puczu Janajewa, Wachowski nie opuszczał swego szefa na krok ani w dzień ani w nocy.
Innym ciekawym przyczynkiem historycznym z tamtych czasów jest sprawa przemówienia,
jakie Wałęsa wygłosił w Brukseli, w siedzibie NATO. Wcześniej, w Polsce, uzgodniono, że
znajdzie się w nim jasna wykładnia stosunków Polsko - Rosyjskich, opartych głównie na
poszanowaniu wzajemnej suwerenności. Otóż w swoim przemówieniu Wałęsa pominął tę
kwestię a później okazało się, że to właśnie Wachowski wykreślił mu ją z gotowego już
skryptu. Ano, kapitan SB w tym czasie był ważniejszy od prezydenta Polski razem do kupy
wziętego z rządem. Nie wykluczone, że powodem takiej sytuacji był fakt, iż ten kapitan SB
wiedział dokładnie gdzie jest teczka “Bolka”, która w jakiś tajemniczy sposób zniknęła z
archiwów MSWiA.
Waldemar Łysiak powiedział kiedyś, że: “Dołęga-Mostowicz (autor Nikodema Dyzmy) był
wielkim prorokiem, bowiem cała książkę poświęcił L. Wałęsie i to na wiele lat przed jego
urodzeniem”. Napisał też W. Łysiak w 1993 roku list otwarty, zaadresowany do lokatora
Belwederu: “Namiętność do przebywania w światłach rampy, umiejętność zrzucania z
szachownicy pionków, biegłość w czarowaniu mową-trawą o własnym posłannictwie i w
tasowaniu kart „z rękawa”, wreszcie nielojalność wobec ludzi, a stałość w noszeniu
Bogurodzicy przy klapie – to za mało, aby być mężem stanu i prezydentem państwa”. W
jeszcze innym liście otwartym Anna Walentynowicz wzywała Lecha Wałęsę do ujawnienia
prawdy o jego kontaktach ze Służbą Bezpieczeństwa, o tym, że nie przeskoczył muru
Stoczni Gdańskiej, tylko został dowieziony tam motorówką Marynarki Wojennej. Domagała
się też od niego powiedzenia całej prawdy o orgiach seksualnych, organizowanych mu w
Belwederze przez “kapciowego” Wachowskiego. Oczywiście, na żaden z tych listów Lech
Wałęsa nie odpowiedział.
Nie od rzeczy będzie tu też przypomnienie, że planowany przyjazd W. Jaruzelskiego, Cz.
Kiszczaka, L. Wałęsy oraz kilku innych zdrajców narodu Polskiego na konferencję
zorganizowaną przez University of Michigan w dniach 7 – 10 kwietnia 1999 roku nie
nastąpił. Stało się tak w wyniku zdecydowanej akcji Polonii Amerykańskiej pod hasłem
„NOT WELCOME”.
Z tej samej Ameryki inny przykład. Otóż po czerwcowym zamachu stanu, którego ofiarą
padł gabinet J. Olszewskiego, z USA wyszedł komunikat, podpisany przez Edwarda
Fijałkowskiego, byłego przewodniczącego Obywatelskiego Komitetu Wyborczego Lecha
Wałęsy. Z tegoż komunikatu dowiadujemy się, że Wałęsa kompletnie stracił zaufanie
amerykańskiej Polonii, która wzywa go, by jako zdrajca natychmiast złożył swój urząd.
W świetle tego wszystkiego, co tu dotychczas napisałem, jako igraszkę ze
sprawiedliwością można uznać ułaskawienie przez prezydenta Wałęsę mafijnego bossa w
Polsce, nijakiego Andrzeja Zielińskiego „Słowika”, jednego z szefów wyjątkowo brutalnej
mafii pruszkowskiej.
Oczywiście, zawsze pozostaje pytanie, czy Lech Wałęsa to słynny już „Bolek”, tajny
współpracownik Służby Bezpieczeństwa, jako, że teczki ze stosownymi dokumentami jak
dotąd nie ujawniono. Osobiście sądzę, że to nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia.
Obecną, tragiczną sytuację Polski na wszystkich frontach, zawdzięczamy między innymi
Lechowi Wałęsie i nie ma w tej sprawie najmniejszych wątpliwości. Wałęsa odegrał taka
samą rolę, jaką swego czasu grał niejaki Bolesław Bierut, agent NKWD, wyjątkowo podła
kreatura. On też przez pierwszych kilka lat udawał bezpartyjnego polityka i nawet
publicznie pokazywał się na Mszach Świętych. Chodziło oczywiście o wyprowadzenie w
pole społeczeństwa aż do czasu, kiedy bolszewicki uchwyt na polskim gardle będzie
wystarczająco mocny. I są tu dwie szkoły czy też dwa różne punkty widzenia na ten temat.
Jedna z nich twierdzi, że Wałęsa wraz z resztą KOR-owskiej mafii plus ex-bolszewicy
Polski zdradzić nie mogli bo od początku byli naszymi wrogami. Żeby coś lub kogoś
zdradzić, trzeba najpierw być po ich stronie. Natomiast ja osobiście skłaniam się ku drugiej
szkole, która mówi, że jeśli ktoś wychował się na polskiej ziemi to ma wobec niej jakiś
podstawowy dług wdzięczności. Dlatego uważam, że miejsce tych ludzi jest poniżej
robaków, żyjących w brudzie szamba. Dlatego też tak bardzo wstrząsnęła mną
wiadomość, że Wałęsa ma być goszczony na ziemi australijskiej przez naszych rodaków.
Nie ulega też wątpliwości, że w historii Polski było wielu zdrajców i nie jesteśmy pod tym
względem ani gorsi ani lepsi niż reszta świata. Ale chyba nie ma takiego drugiego kraju,
gdzie półpiśmienny chłop zostałby prezydentem, dostał nagrodę Nobla, sprowadził
moralność polityczną do poziomu wojskowej latryny, zniszczył narodowy patriotyzm i na
dodatek teraz ma własny Instytut. Dlatego czasem w środku nocy budzi mnie myśl, która
nie chce odejść: ile czasu jeszcze musi upłynąć zanim Najjaśniejsza Rzeczpospolita w
końcu podźwignie się z kolan i wreszcie uprzątnie nasz Polski dom z brudów.
Zbyszek Koreywo