Świat nocy
01
Zaklinaczka
Rozdział 1
Jesteś wyrzucona. To jedne z najgorszych słów, jakie może usłyszeć uczennica liceum. Thei
Harman cały czas brzęczały w uszach, gdy samochód babci zbliżał się do budynku szkoły.
- To wasza ostatnia szansa - oznajmiła babcia Harman z fotela pasażera z przodu. - Zdajecie sobie z
tego sprawę, prawda?
Szofer podjechał do krawężnika.
- Nie wiem - ciągnęła - dlaczego was wyrzucono z poprzedniej szkoły i nie chcę wiedzieć. Ale
niech się pojawi choć cień kłopotów, to się poddaję i wysyłam was do ciotki Urszuli, a tego nie
chcecie, prawda?
Dom ciotki Urszuli, zwany klasztorem, był ponurą szarą fortecą na samotnym wzgórzu. Kamienne
mury, wszechobecny smutek i ciotka Urszula obserwująca każdy ruch z zaciśniętymi ustami. Thea
wolałaby umrzeć, niż tam trafić.
Blaise, kuzynka siedząca obok, też kręciła głową, ale Thea dobrze wiedziała, że nie słucha babki.
Sama z trudem się koncentrowała.
Czuła się nieswojo, była zdezorientowana i rozbita, jakby jakaś jej cząstka nadal znajdowała się w
gabinecie dyrektora poprzedniej szkoły w New Hampshire. Ciągle miała przed oczami jego minę,
która oznaczała jedno - że zostały dyscyplinarnie usunięte ze szkoły. Znowu.
Tym razem było najgorzej. Nigdy nie zapomni biało-niebiesko-czerwonych policyjnych świateł,
dymu unoszącego się nad zgliszczami sali muzycznej i krzyków Randy'ego Marika, gdy zabierali
go policjanci.
Ani uśmiechu Blaise. Tryumfalnego, jakby to wszystko było zabawą.
Thea zerknęła na nią z ukosa.
Blaise była piękna i śmiertelnie niebezpieczna. Cóż, nie jej wina. Zawsze tak wyglądała; częściowo
to przez oczy jak rozżarzone węgle i włosy, które przypominają zastygły dym. Różniła się od
miękkiej jasności Thei. To uroda Blaise sprowadzała na nie kłopoty, ale Thea i tak ją kochała.
W końcu dorastały jak siostry. A więź siostrzana jest najsilniejsza między czarownicami.
Ale nie mogą nas znowu wyrzucić. Nie. Wiem, co w tej chwili myślisz - że ciągle możesz to robić,
a dobra stara Thea zawsze cię poprze - ale tym razem się mylisz. Tym razem cię powstrzymam.
- I tyle - powiedziała nagle babcia, kończąc wykład. - Musicie być idealne do końca października,
inaczej pożałujecie. No, idźcie już. - Walnęła laską w zagłówek szofera. - Do domu, Tobias.
Szofer, chłopak z kręconymi włosami, miał osłupiały wyraz twarzy, typowy dla uczniów babci.
- Tak, proszę pani - mruknął i wrzucił bieg. Thea wysiadła. Blaise za nią.
Wiekowy lincoln Continental odjechał. Thea została sama z Blaise pod gorącym słońcem Nevady,
przed dwupiętrowym budynkiem z palonej cegły, liceum Lake Mead.
Zamrugała szybko, usiłując pobudzić mózg do myślenia. Spojrzała na kuzynkę.
- Obiecaj mi, że tutaj nie zrobisz tego samego numeru - zaczęła ponuro.
Blaise się roześmiała.
- Nigdy nie robię tego samego numeru.
- Wiesz, co mam na myśli.
Blaise wydęła usta, pochyliła się i poprawiła sobie but.
- Moim zdaniem babcia przesadziła z kazaniem, nie uważasz? Czegoś nam nie mówi. Dlaczego
wspominała o końcu miesiąca? - Wyprostowała się, odrzuciła do tyłu burzę ciemnych włosów i
uśmiechnęła się słodko.
- Nie powinnyśmy przypadkiem iść do sekretariatu po plan zajęć?
- Nie odpowiesz na moje pytanie?
- A pytałaś o coś? Thea zamknęła oczy.
- Blaise, kończą się nam krewni. Jeśli to się powtórzy... Słuchaj, chcesz jechać do klasztoru?
Po raz pierwszy Blaise spochmurniała. Po chwili energicznie wzruszyła ramionami, aż zafalowała
luźna rubinowa koszulka.
- Pospiesz się, bo się spóźnimy.
- Idź pierwsza - mruknęła Thea znużona. Odprowadzała kuzynkę wzrokiem. Blaise szła,
charakterystycznie kołysząc biodrami.
Thea zaczerpnęła głęboko tchu i spojrzała na budynki z różowej cegły, z łukowatymi podcieniami.
Znała zasady. Kolejny rok życia wśród nich; będzie chodziła z nimi na zajęcia, świadoma, że jest
inna, jednocześnie udając, że niczym się nie wyróżnia.
To nie takie trudne. Ludzie nie są zbyt bystrzy, ale zadanie wymagało koncentracji.
Szła właśnie w stronę sekretariatu, kiedy usłyszała podniesione głosy. Grupka uczniów stała na
skraju parkingu.
- Odsuń się.
- Zabij go!
Thea podeszła bliżej. Zobaczyła, co leży na ziemi, i trzema krokami znalazła się przy krawężniku.
Jaki piękny. Długie, silne ciało, szeroki łeb... I grzechoczące zrogowaciałe kręgi na ogonie.
Brzmiało to jak grzechot pestek.
Oliwkowa skóra, szerokie romby na grzbiecie. Łuski na pysku lśnią, jakby mokre. Czarny język
porusza się szybko.
Kamień śmignął obok niej, upadł na ziemię za wężem, wzbił obłok kurzu.
Thea podniosła głowę. Chłopak w szortach cofał się, przerażony i dumny.
- Nie rób tego - powiedział ktoś.
- Idźcie po kij. - Inny głos.
- Trzymajcie się z daleka.
- Zabijcie go. Następny kamień.
Na twarzach zebranych nie było nienawiści; widziała ciekawość, strach, fascynację i obrzydzenie.
Ale koniec dla węża zapowiadał się taki sam.
Nadbiegł rudowłosy chłopak z gałęzią rozwidloną na końcu. Inni sięgali po kamienie.
O nie, nie pozwolę, pomyślała Thea. Grzechotniki są delikatne, mają kruchy kręgosłup. Dzieciaki
mogą zabić tego węża nawet niechcący.
Nie wspominając o tym, że rozdrażniony grzechotnik może przed śmiercią ukąsić kilka osób.
A nie ma przy sobie nic: ani jaspisu na jad, ani korzenia świętego Jana, żeby uciszyć umysł gada.
Nie szkodzi. Musi coś zrobić. Rudzielec krążył, jakby podczas bójki szukał odpowiedniej chwili do
ataku. Uczniowie dookoła na zmianę go ostrzegali i zachęcali. Wąż zbierał się w sobie, język
poruszał się tak szybko, że Thea nie zdołała śledzić wzrokiem jego ruchów. Gad był wściekły.
Rzuciła plecak na ziemię i wysunęła się przed rudowłosego. Widziała jego zaskoczenie i słyszała
krzyki, ale nie zwracała na to uwagi. Musi się skoncentrować.
Oby mi się udało. Uklękła pół metra od grzechotnika.
Wąż się sprężył, do połowy uniósł ciało - głowa i górna część tułowia przybrały kształt litery S. Był
jak oszczep gotów do rzutu. Nic nie wygląda tak groźnie, jak wąż w tej pozycji.
Spokojnie, spokojnie, zaklinała w myślach, wpatrzona w wąskie, kocie źrenice żółtych oczu.
Podniosła ręce, wnętrzem dłoni do węża.
Usłyszała jęki przerażenia za plecami.
Wąż syczał głośno. Thea starała się emanować spokojem.
Kto może pomóc? Oczywiście jej opiekunka, bogini najbliższa sercu. Eileithyia ze starożytnej
Krety, matka wszystkich zwierząt.
Eileithyio, matko stworzeń, każ temu wężowi się uspokoić. Spraw, żebym wejrzała w jego serce i
wiedziała, co robić. I wtedy to się stało - cudowna transformacja, której sama Thea do końca nie
rozumiała. Jakaś jej cząstka przemieniła się w węża. Tożsamość zaczęła się rozmywać - Thea była
sobą, ale jednocześnie leżała skulona na cieplej ziemi, gniewna, rozdrażniona, spragniona powrotu
w bezpieczne zarośla. Niedawno urodziła młode, jedenaście, i do dzisiaj nie odzyskała w pełni sił.
A teraz otaczają ją potężne, gorące, szybkie stworzenia.
Duże, żywe podchodzą za blisko. Nie boją się ostrzeżenia. Lepiej je ukąsić.
Wąż kierował się dwiema zasadami w kontakcie z istotami, które nie nadają się do jedzenia:
grzechotać, aż odejdą; jeśli tego nie zrobią, atakować.
Thea w ludzkim kształcie trwała w bezruchu i starała się zaszczepić w małym gadzim mózgu
kolejną myśl. Powąchaj mnie. Posmakuj. Nie jestem człowiekiem. Jestem córą Hellewise.
Język węża musnął jej dłoń leciutko i niezwykle delikatnie.
Ale wyczuła, że grzechotnik się uspokaja, szykuje do odwrotu. Za chwilę posłucha, gdy każe mu
się oddalić. Za jej plecami coś się zmieniło w tłumie.
- Jest Erie!
- Ej, Erie! Grzechotnik!
Nie myśl o tym, zaklinała Thea.
Nowy głos, początkowo z oddali, potem coraz bliżej.
- Zostawcie go, chłopaki. To pewnie niegroźny wąż. Podekscytowany szmer niezadowolenia. Thea
czuła, jak więź pęka. Skoncentruj się.
Ale kto by się skupił wobec tego, co nastąpiło potem. Szybkie kroki. Poczuła padający na nią cień.
Usłyszała sapnięcie.
- Grzechotnik!
Coś ją uderzyło, pchnęło na bok. Działo się to tak szybko, że nie zdążyła uskoczyć. Upadła boleśnie
na rękę. Straciła więź z wężem.
I mogła tylko patrzeć, gdy oliwkowy łeb błyskawicznie wystrzelił do przodu. Otwarta paszcza,
zadziwiająco szeroka i kły. Wbiły się w dżinsy i nogę chłopaka, który odepchnął Theę.
Rozdział 2
W tłumie wybuchła panika. Wszystko działo się jednocześnie, Thea nie rozróżniała poszczególnych
elementów. Połowa uczniów rzuciła się do ucieczki. Druga połowa krzyczała:
- Wezwijcie pogotowie.
- Ukąsił Erica.
- Mówiłem, żeby go zabić!
Rudzielec zbliżał się z kijem. Inni rozglądali się w poszukiwaniu kamieni. Zanosiło się na lincz.
Wąż grzechotał szaleńczo, wytrwale. Był rozwścieczony, gotów ponownie zaatakować - Thea nie
mogła nic zrobić.
- Ej! - Ten okrzyk ją zaskoczył. Odezwał się Eric, ukąszony chłopak. - Uspokójcie się. Josh, daj mi
to. - Mówił do rudzielca z kijem. - Nie ukąsił mnie, tylko straszył.
Thea gapiła się z niedowierzaniem. Czy on oszalał? Ale inni go posłuchali. Dziewczyna w szortach
i obcisłej bluzce opuściła rękę z kamieniem.
- Złapię go i wyniosę dalej w krzaki, gdzie nikomu nie zrobi krzywdy.
Zwariował, na pewno. Mówi spokojnie, ale zaraz spróbuje zatłuc grzechotnika kijem. Ktoś musi
działać. I to szybko.
Katem oka dostrzegła błysk rubinu. Blaise stała w tłumie z wydętymi ustami. Thea podjęła decyzję.
Rzuciła się na węża.
Obserwował kij. Thea dopadła umysłu grzechotnika. zanim dosięgła ciała. Unieruchomiła go na
ułamek sekundy potrzebny, by zacisnąć dłonie poniżej łba. Trzymała z całej siły, gdy otworzył
paszczę i się naprężył.
- Łap za ogon i zabieramy go stąd - sapnęła do wariata Erica.
Erica gapił się na nią oszołomiony.
- Na miłość boską, nie puszczaj. - Odwrócił się błyskawicznie.
- Wiem. Łap!
Posłuchał. Tłum się rozbiegł, gdy Thea się odwróciła, trzymając węża na odległość ramienia. Blaise
nie uciekła, ale patrzyła na grzechotnika z obrzydzeniem.
- Potrzebuję tego - szepnęła Thea, mijając kuzynkę, i szarpnęła jej naszyjnik. Delikatny złoty
łańcuszek pękł. Thea zacisnęła dłoń na kamieniu.
Skierowała się w stronę zarośli, czując ogromny ciężar węża. Szła szybko, bo Eric ma mało czasu.
Za szkołą teren się wznosił i opadał, stawał się coraz dzikszy. Ledwie budynek zniknął im z oczu,
zatrzymała się.
- Tutaj - powiedział Eric z wysiłkiem.
Thea spojrzała na niego - był bardzo blady. Dzielny i głupi, pomyślała.
- Dobra, na trzy rzucamy. - Machnęła głową. - W tamtą stronę. Potem szybko się cofamy.
Przytaknął i odliczał razem z nią:
- Raz... dwa... trzy.
Zamachnęli się lekko i rzucili. Wąż leciał zgrabnym łukiem, upadł koło krzaka szałwii. Zniknął w
zaroślach, nie okazując nawet odrobiny wdzięczności. Thea czuła, jak zimny gadzi umysł się
oddala, wyłapała jeszcze jego myśli: ten zapach, ten cień, bezpieczeństwo.
Odetchnęła głośno. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymała oddech.
Za jej plecami Eric usiadł gwałtownie.
- No, to by było na tyle. - Oddychał szybko, nierówno. Mogę cię o coś prosić?
Siedział z wyprostowanymi nogami, coraz bledszy. Na górnej wardze miał kropelki potu.
- Bo widzisz... nie jestem pewien, czy jednak mnie nie ukąsił.
Thea wiedziała - i Eric też - że owszem, ukąsił. Rzeczywiście, grzechotniki czasami atakują i nie
kąsają, a czasami nawet nie wstrzykują jadu, ale nie tym razem. Nie mieściło jej się tylko w głowie,
że człowiekowi tak zależało na bezpieczeństwie węża, że sam ryzykował życie.
- Pokaż nogę - zarządziła.
- Wolałbym, żebyś po prostu wezwała pogotowie.
- Pokaż - mówiła spokojnie. Uklękła przed nim i wyciągnęła ręce, jakby zbliżała się do
przerażonego zwierzęcia.
Siedział nieruchomo, nie protestował, kiedy podwijała nogawkę dżinsów.
I jest, malutka podwójna ranka na opalonej skórze. Niedużo krwi, ale już pojawiła się opuchlizna.
Nawet jeśli teraz pobiegnę do szkoły, nawet jeśli karetka przypędzi na sygnale, nic zdążą, myślała.
Och, oczywiście, uratują mu życie, ale noga spuchnie jak balon i czeka go niewyobrażalny ból.
A ona ma w ręku kamień Izydy, krwistoczerwony chalcedon z wygrawerowanym skarabeuszem,
symbolem egipskiej bogini Starożytni Egipcjanie składali te kamienie u stóp mumii; Blaise za jego
pomocą potęgowała namiętność. Ale to także najsilniejszy znany środek oczyszczający krew.
Eric jęknął. Zakrył oczy ręką. Thea wiedziała, że chłopakowi jest niedobrze, słabo, traci orientację.
Zawołała go, ale jego oszołomienie działało na jej korzyść.
Przycisnęła dłonie do rany, ściskając chalcedon między palcami. Nuciła pod nosem, wizualizowała
to, czego chciała. Bo kamień sam nie działa, to tylko przewodnik siły, koncentruje ją i
ukierunkowuje. Znajdź truciznę, osacz, rozpędź. Oczyść krew. Wspomóż naturalne siły obronne
organizmu. Zlikwiduj zaczerwienienie i opuchliznę.
Klęcząc tam, ze słońcem palącym w plecy, nagle zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy tego nie
robiła.
Leczyła zwierzęta - zatrute szczeniaki, koty pokąsane przez pająki - ale nie człowieka. Dziwne,
instynktownie wiedziała, co robić. Jakby musiała to zrobić.
Opadła na pięty i wsunęła kamień do kieszeni.
- I jak?
- Co? - Odsunął rękę z oczu. - Przepraszam, chyba na chwilę odpłynąłem.
To dobrze, pomyślała.
- Ale jak się teraz czujesz?
Patrzył na nią, próbując się opanować i zachować spokój. Zaraz jej wyjaśni, że ludziom ukąszonym
przez grzechotnika jest niedobrze. I nagle wyraz jego twarzy się zmienił.
- Czuję się... Niesamowite... Może noga mi zdrętwiała. -Spojrzał nieufnie na łydkę.
- Nie, po prostu miałeś szczęście. Nie ukąsił cię. Podciągnął nogawkę wyżej. I patrzył. Ciało było
gładkie, nienaruszone, z ledwie widocznym zaczerwienieniem.
- Byłem pewien... Spojrzał na nią.
Dopiero teraz mu się dobrze przyjrzała. Przystojny, szczupły, o słodkiej twarzy i jasnych włosach. I
jego oczy. Ciemnozielone, z plamkami szarości. W tej chwili czujne i zagubione zarazem, jak oczy
zaskoczonego dziecka.
- Jak to zrobiłaś? - zapytał. Theę zamurowało.
Nie tak miał zareagować. Co jest?
- Nic nie zrobiłam - odparła w końcu.
- Ależ owszem. - Upierał się, a jego oczy pojaśniały, gdy nabrał pewności siebie. - Ty masz w sobie
coś dziwnego.
Pochylił się powoli jak zaczarowany.
Nagle Thea doświadczyła rozdwojenia. Przywykła już do tego, że postrzega samą siebie oczami
zwierząt: wielkie stworzenie w bezwłosej skórze. Ale teraz patrzyła na siebie oczami Erica.
Klęcząca dziewczyna o złotych włosach, opadających luźno na ramiona, z ciepłymi piwnymi
oczami. Twarz bardzo łagodna, zmartwiona.
- Jesteś piękna - powiedział Eric ciągle zdumiony. - Nigdy nie widziałem nikogo tak... Ale otacza
cię jakaś mgła... bardzo tajemnicza...
Nad pustynią zapadła cisza. Serce Thei waliło tak mocno, że drżało całe ciało. Co się dzieje?
- Jakbyś była częścią wszystkiego, co nas otacza - mówił mądrym, choć dziecinnym głosem. -
Należysz do tego świata. Jest w tobie tyle spokoju. - Na jego twarzy malował się rozpaczliwy wyraz
skarconego szczeniaka.
- Nie - powiedziała. Ani trochę nie była spokojna. Ogarniało ją przerażenie. Nie wiedziała, co się
dzieje, ale na pewno musi stąd uciec.
- Nie idź - poprosił, kiedy się poruszyła
I wtedy dotknął jej. Nie mocno. Nawet nie zamknął jej nadgarstków w swoich dłoniach, tylko
zaledwie musnął i cofnął ręce, gdy się szarpnęła.
Nieważne. Nawet lekki dotyk sprawił, że wszystkie włoski stanęły jej dęba. A kiedy znów spojrzała
w szaro-zielone oczy, wiedziała, że on też to poczuł.
Bolesna słodycz, zawrót głowy. I poczucie więzi. Jakby komunikowali się na głębszym poziomie,
poza słowami. Znam cię. Wiem, czym jesteś.
Niemal bezwiednie uniosła rękę, lekko rozstawiając palce, jakby chciała dotknąć swojego odbicia w
lustrze. On zrobił to samo. Patrzyli na siebie.
I nagle, zanim ich dłonie się zetknęły, Theę zalała fala paniki. Jak kubeł zimnej wody.
Co ona wyprawia? Oszalała?
Wszystko stało się jasne. Aż za bardzo. Zobaczyła przed sobą przyszłość - wyraźnie, ostro. Śmierć
za złamanie zasad świata nocy. Ona w wewnętrznym kręgu; tłumaczy, że wcale nie chciała
zdradzać ich sekretów, że nie chciała wiązać się z człowiekiem. To wszystko pomyłka, chwila
głupoty, tylko go ratowała. A potem i tak przyniosą jej puchar śmierci.
Wyraźna wizja, niemal proroctwo. Thea zerwała się na równe nogi, jakby ziemia ją parzyła, i
zrobiła jedyne, co przyszło jej do głowy.
- Oszalałeś? - rzuciła pogardliwie. - Dostałeś udaru czy co?
Znowu ta nieszczęśliwa mina.
To człowiek. Jeden z nich, upomniała się w duchu. W jej głosie pojawiło się więcej jadu:
- Jestem częścią wszechświata i coś zrobiłam z twoją nogą, jasne. Pewnie w Świętego Mikołaja też
wierzysz.
Jego twarz wyrażała szok - i niepewność. Thea zadała mu ostateczny cios.
- A może chciałeś mnie poderwać?
- Co? Nie. - Rozejrzał się. Pustynia wyglądała jak zawsze, szaro-zielona, sucha, płaska. Spojrzał na
swoją nogę, zamrugał, wziął się w garść. - Przepraszam, jeśli cię zdenerwowałem. Nie wiem, co się
ze mną dzieje. - Nagle uśmiechnął się speszony. - Może rzeczywiście dziwnie się zachowuję. Ze
strachu. Chyba nie jestem tak dzielny, jak mi się wydawało.
Thei kamień spadł z serca. Eric kupił jej wersję. Dzięki Izydo, że ludzie są głupsi od kur.
- I nie zamierzałem cię poderwać. Nawet nie wiem, jak się nazywasz.
- Thea Harman.
- Eric Ross. Jesteś nowa, prawda?
- Tak. - Przestań gadać i zabieraj się stąd, nakazała sobie surowo.
- Jakbym mógł pokazać ci okolice i w ogóle. Bo wiesz, fajnie byłoby się jeszcze z tobą spotkać.
- Nie - ucięła krótko. I na tym chętnie by poprzestała, ale uznała, że musi całkowicie zmiażdżyć
jego nowy pomysł. - Nie chcę cię więcej widzieć - rzuciła zbyt poruszona, by szukać
łagodniejszych słów.
Odwróciła się i odeszła. Co innego mogła zrobić? Z pewnością już z nim nie porozmawia. Choćby
miała do końca życia się zastanawiać, dlaczego tak bardzo się przejął losem grzechotnika, nie
zapyta o to. Od tej chwili będzie się trzymała od niego z daleka.
Wróciła do szkoły. No tak, już się spóźniła. Na parkingu pusto, nikt nie spacerował w podcieniach.
I to pierwszego dnia, pomyślała. Jej plecak leżał tam, gdzie go zostawiła, a obok czyjś zeszyt.
Podniosła jedno i drugie i pobiegła do sekretariatu.
Dopiero na fizyce, gdy na oczach pozostałych uczniów poszła do pustej ławki z tyłu sali, zdała
sobie sprawę, że to nie jej zeszyt
Otworzył się na stronie zatytułowanej: Dżdżownice - wprowadzenie. Poniżej widniały rysunki
podpisane: „płazińce i motylica wątrobowa". Bardzo ładne, starannie wykonane, ale autor dodał im
też szerokie uśmieszki i wielkie oczy. Głupie, ale zabawne. Przewróciła kartkę. Tasiemiec - cykl
rozrodczy. Bomba.
Wróciła na pierwszą stronę. Eric Ross. Zoologia dla zaawansowanych.
Zamknęła zeszyt.
I niby jak mu to oddać?
Po części myślała o tym przez całą fizykę i następne zajęcia - informatykę. Po części robiła to, co
zawsze w nowej szkole czy w każdym dużym skupisku ludzkim: analizowała, szufladkowała,
szacowała zagrożenie, kalkulowała, jak się wpasować. A wewnętrzny głos jeszcze od czasu do
czasu szeptał: o, mają tu zajęcia z zoologii.
Jedyne pytanie, którego nie chciała sobie zadać, brzmiało: Co się właściwie wydarzyło tam, na
pustyni? Odpychała je, ilekroć się pojawiło. Pewnie nastąpiło zbytnie otwarcie zmysłów po
kontakcie z wężem, uznała w końcu.
Nieważne, to i tak bez znaczenia. Dziwaczny wybryk natury. Jednorazowy.
Na przerwie Blaise dopadła ją w korytarzu, szybka jak lwica mimo wysokich obcasów.
- Jak leci? - zapytała Thea.
Blaise zaciągnęła ją do pustej sali i bez słowa wyciągnęła rękę. Thea sięgnęła do kieszeni po
chalcedon.
- Zepsułaś mi łańcuszek - burknęła Blaise. Potrząsnęła czarnymi włosami i uważnie obejrzała
kamień. - Sama go zaprojektowałam.
- Przepraszam. Spieszyło mi się.
- O właśnie: dlaczego? Po co ci był? - Nie czekała na odpowiedź. - Uzdrowiłaś tego chłopaka,
prawda? Wiedziałam, że oberwał. To człowiek.
- Szacunek dla życia, zapomniałaś? - zapytała Thea. - Nie krzywdź - dodała, choć bez przekonania.
- To nie dotyczy ludzi. Co sobie pomyślał?
- Nic. Nie miał pojęcia, że go uzdrowiłam; nie zorientował się nawet, że został ukąszony. - To nie
do końca kłamstwo.
Blaise przyglądała się jej ciemnymi, dymnymi, podejrzliwymi oczami, a potem podniosła je ku
niebu i pokręciła głową.
- Zrozumiałabym, gdybyś skorzystała z kamienia, żeby rozpalić jego krew. Ale może i to zrobiłaś.
- Nie! - oburzyła się Thea. Mimo rumieńca na policzkach mówiła zimnym i ostrym tonem. Cały
czas miała przed oczami koszmarną wizję pucharu śmierci. - Nie chcę go więcej widzieć - ciągnęła
twardo. - Tak mu powiedziałam. Ale akurat znalazłam jego zeszyt i teraz nie wiem, co z tym zrobić.
- Pomachała nim przed nosem Blaise.
- Och. - Blaise lekko przechyliła głowę. - W takim razie ja mu oddam. Znajdę go jakoś.
- Naprawdę? - Thea się zdziwiła. - To bardzo miło z twojej strony.
- Owszem - mruknęła Blaise. Wzięła zeszyt ostrożnie, jakby dopiero co pomalowała sobie
paznokcie.
- Dobra. Biegnę na lekcję. Algebra. - Skrzywiła się. - Na razie.
Thea obserwowała ją podejrzliwie.
Blaise zazwyczaj nie była chętna do pomocy. I to pożegnanie za słodkie. Coś knuje.
Thea poszła w ślad za rubinową koszulą kuzynki do głównego holu i bez wahania skręciła w
korytarz pełen szafek. A tam, przy jednej z nich, stał wysoki szczupły chłopak z długimi nogami i
jasnymi włosami.
Szybko go znalazła, pomyślała kwaśno. Obserwowała ich ukradkiem zza granatowych drzwi
zepsutej szafki. Blaise szła w stronę Erica powoli, kołysząc biodrami. Położyła mu dłoń na plecach.
Drgnął i się odwrócił. Blaise tylko stała.
To wystarczyło. Przyciągała mężczyzn samą obecnością. Cudowne czarne włosy, żar w szarych
oczach, figura, która powodowała korki na ulicach. Kształtna, podkreślona szkarłatnym ubraniem.
Inna dziewczyna pewnie wyglądałaby tandetnie. Ale nie Blaise - ona zapierała dech w piersiach.
Faceci, którzy twierdzili, że lubią zupełnie inny typ, szaleli na jej widok. Podobnie jak wielbiciele
blondynek. Eric zamrugał zmieszany. Najwyraźniej go zamurowało.
Nic dziwnego. W towarzystwie Blaise wielu zapominało języka.
- Blaise Harman. - Niski, zmysłowy głos. - A ty jesteś Eric?
Skinął głową. Ciągle tylko mrugał.
No tak, oszołomiony, pomyślała Thea. Co za dupek. Zdziwiła ją własna reakcja.
- Dobrze, bo bałam się, że oddam to niewłaściwej osobie. -Blaise wyjęła zeszyt zza pleców jak
magik królika.
- O! Gdzie znalazłaś? - Eric był wdzięczny, ulżyło mu. -Wszędzie szukałem.
- Dała mi kuzynka - rzuciła Blaise od niechcenia. Gdy wyciągnął po zeszyt rękę, ich palce się
zetknęły. - Chwileczkę. A znaleźne?
Mruczała zmysłowo. Thea wiedziała, co będzie dalej. Już po Ericu.
Rozdział 3
Usidlony, stracony na wieki. Blaise go wybrała; teraz zależy od jej kaprysu, jak to rozegra. W
głowie Thei pojawiła się lista nazwisk. Randy Marik. Jake Batista. Kristoffer Milton. Troy Sullivan.
Daniel Xiong. I Eric Ross.
Ale Eric spytał wyraźnie ożywiony:
- Twoja kuzynka? Ta druga nowa uczennica? Thea?
- Tak. A zatem...
- Wiesz, gdzie ona się podziewa? Chciałbym z nią porozmawiać. - Znowu pojawiło się
rozmarzenie.
Eric zapatrzył się w dal. - Jest taka... Nigdy nie znałem nikogo takiego...
Blaise puściła zeszyt i spoglądała na niego z niedowierzaniem.
Thea zza drzwi też.
Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. On jakby nie dostrzegał Blaise.
Już to było wystarczająco dziwne, ale Theę jeszcze bardziej intrygowało, dlaczego, na boginię
ciekawskich, tak bardzo jej ulżyło, gdy to usłyszała.
Zadzwonił dzwonek. Blaise ciągle stała jak wryta. Eric schował zeszyt do plecaka.
- Przekażesz Thei, że o nią pytałem?
- Nic jej to nie obchodzi - warknęła Blaise już niezbyt słodkim głosem. - Powiedziała jasno i
wyraźnie, że nie chce cię więcej widzieć. Na twoim miejscu pilnowałabym się. Ma niezły
charakterek. - Ostatnie słowo rzuciła podniesionym głosem.
Eric wydawał się zaniepokojony i załamany. Thea widziała, że z trudem przełykał ślinę. A potem,
bez słowa, odwrócił się i odszedł.
No cóż, na krukogłową boginię gromu! Blaise zmierzała w stronę Thei, która nawet nie próbowała
się ukryć.
- Więc wszystko widziałaś. I pewnie jesteś bardzo szczęśliwa - rzuciła złośliwie Blaise.
Nieprawda. Thea czuła się przede wszystkim zagubiona. I jeszcze dziwnie poruszona, i przerażona,
bo ciągle miała przed oczami puchar śmierci.
- Po prostu obie dajmy mu spokój - mruknęła.
- Żartujesz. Będzie mój - syknęła Blaise. - Już jest. Chyba że... - W jej oczach pojawił się błysk. -
Bierzesz go dla siebie.
Thea nie mogła się otrząsnąć z szoku.
- Ja... no cóż... nie...
- W takim razie należy do mnie. Lubię wyzwania. - Blaise przeczesała palcami czarne włosy,
wzburzyła ciemne fale. - Dobrze, że babcia ma w sklepie tyle amuletów miłosnych - mruknęła.
- Blaise... - Thea z trudem ogarniała chaos myśli. - Nie pamiętasz, co mówiła? Jeszcze raz
wpadniemy w kłopoty, a...
- Ty w nic nie wpadniesz - oznajmiła Blaise stanowczo i spokojnie. - Tylko on.
Idąc na lekcję, Thea nie widziała zbyt wielu przedstawicieli świata nocy. Dzieciak, pewnie
pierwszoklasista, wyglądał na morfa. Jeden z nauczycieli miał w oczach łowiecki błysk lamii,
urodzonych wampirów. Żadnych stworzonych wampirów, wilkołaków. Zero czarownic.
Oczywiście nie ma co do tego pewności. Istoty świata nocy to mistrzowie kamuflażu. Musieli się
nauczyć wtapiać w tło, bo to pozwalało im przetrwać w świecie ludzi, którzy z rozkoszą zabijają
wszystko, co się od nich różni.
Jednak na literaturze powszechnej Thea zwróciła uwagę na dziewczynę w sąsiedniej ławce.
Była drobna i ładna, miała gęste rzęsy i włosy, miękkie i ciemne jak sadza. W twarzy o konturach
serca zaznaczały się dołeczki. Ale co najciekawsze - dziewczyna machinalnie bawiła się czymś
wpiętym w klapę kamizelki w biało-niebieskie paski. Broszką w kształcie kwiatu.
Czarnej dalii. Thea natychmiast otworzyła zeszyt na czystej kartce. Nauczyciel czytał fragment
Rashomona, a ona rysowała czarną dalię, coraz większą - sąsiadka musiała to zauważyć. Thea
podniosła głowę. Dziewczyna patrzyła na nią uważnie.
Spojrzała na rysunek, potem znów na Theę. Uśmiechnęła się i lekko skinęła głową.
Thea odpowiedziała tym samym.
Po zajęciach poszła za nieznajomą. Dziewczyna rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje.
- Krąg Północy? - zapytała z rezygnacją i smutkiem na twarzy.
Thea zaprzeczyła.
- Krąg Zmierzchu. Ty nie?
Dziewczyna się rozpromieniła. Miała ciemne, aksamitne oczy.
- Tak! - zawołała. - Bo są jeszcze tylko dwie, to znaczy, w naszym roczniku, i obie z Kręgu
Północy.
Aż się bałam zapytać. - Wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się, aż dołeczki stały się bardziej widoczne.
- Dani Abforth.
Thei kamień spadł z serca. Śmiech dziewczyny przyniósł ulgę.
- Thea Harman. Jedność. - Było to odwieczne pozdrowienie czarownic, symbol ich wspólnoty.
- Jedność - mruknęła Dani. Nagle jej oczy się rozszerzyły. - Harman? Z rodu Ogniska Domowego?
Córka Hellewise? Naprawdę?
Thea się roześmiała.
- Wszystkie jesteśmy córkami Hellewise.
- Tak, ale wiesz, o co mi chodzi. Jesteś jej potomkinią w prostej linii. To dla mnie zaszczyt.
- Dla mnie też. Abforth to All-bringing-forth, wszystko-tworzący? Również imponująca rodzina. -
Dani nie wyszła z szoku, więc Thea dodała szybko: - Chodzę tu z kuzynką, Blaise Harman.
Jesteśmy nowe. Ty pewnie też. Nigdy dotąd nie widziałam cię w okolicy Vegas.
- Przeprowadziliśmy się w zeszłym miesiącu, tuż przed początkiem roku szkolnego - wyjaśniła
Dani.
Ściągnęła brwi. - Jak to nie widziałaś mnie w okolicy? Przecież też jesteś nowa.
Thea westchnęła.
- To trochę skomplikowane...
Zadzwonił dzwonek. Obie niechętnie spojrzały na budynek, potem na siebie.
- Spotkamy się na dużej przewie? - zapytała Dani.
Thea skinęła głową, zapytała, jak trafić do sali od francuskiego, i pobiegła na zajęcia.
Przez kolejne dwie lekcje starała się nawet słuchać, co mówią nauczyciele. Nie wiedziała, czym
innym się zająć, a za wszelką cenę chciała się pozbyć z wyobraźni widoku zielonych oczu z
szarymi plamkami.
Na dużej przerwie Dani już czekała na schodach. Thea usiadła koło niej i otworzyła butelkę wody
Evian i jogurt czekoladowy, które kupiła w bufecie.
- Miałaś wyjaśnić, jakim cudem znasz te okolice. - Dani mówiła cicho, bo dookoła było pełno
uczniów, siedzieli na schodach i wylegiwali się na trawniku, wyjmując jedzenie z papierowych
torebek.
Thea wbiła wzrok w rząd palm sago i westchnęła ciężko.
- Blaise i ja... Nasze matki umarły przy porodzie. Były bliźniaczkami. Potem umarli nasi ojcowie,
więc dorastałyśmy w domach krewnych. Wakacje spędzamy zazwyczaj u babci Harman, a w czasie
roku szkolnego mieszkamy to tu, to tam. Bo pięć razy zmieniałyśmy szkołę, zanim dotarłyśmy do
trzeciej klasy.
- Pięć razy?
- Pięć. Chyba. Może sześć.
- Dlaczego?
- Ciągle nas wyrzucają - odparła zwięźle Thea.
- Ale...
- To wina Blaise - wyjaśniła. Była na nią wściekła. - Ona robi różne rzeczy z chłopcami. Z ludźmi. I
zawsze przez to wylatujemy ze szkoły. Obie, bo jestem głupia i trzymam stronę Blaise.
- Nie głupia, tylko lojalna - zapewniła Dani ciepło i położyła Thei rękę na ramieniu.
Thea uścisnęła delikatną dłoń. Współczucie koleżanki dodało jej otuchy.
- W każdym razie w tym roku mieszkałyśmy w New Hampshire, u wuja Galena, i Blaise znów to
zrobiła. Tym razem upatrzyła sobie kapitana drużyny futbolowej. Nazywał się Randy Marik...
- Co się z nim stało? - spytała zaintrygowana Dani.
- Spalił dla niej szkołę.
Danny wydała dziwny odgłos, coś pomiędzy chichotem a prychnięciem. Szybko jednak przybrała
poważną minę.
- Przepraszam, to nie było śmieszne. Dla niej? Thea oparła się o ogrodzenie z kutego żelaza.
- To właśnie lubi Blaise - powiedziała cicho. - Mieć władzę nad chłopcami. Igrać z ich umysłami.
Doprowadza ich do takiego stanu, że robią rzeczy, o których normalnie nawet by nie pomyśleli.
Wiesz, żeby dowieść swojej miłości. Najgorsze, że nie odpuści, póki nie zniszczy ich całkowicie -
Pokręciła głową.
- Szkoda, że nie widziałaś Randy'ego po tym wszystkim. Oszalał. Wątpię, żeby kiedykolwiek
doszedł do siebie.
Dani już się nie uśmiechała.
- Taka moc jak u Afrodyty - wymamrotała cicho. Właśnie, pomyślała Thea. Afrodyta, grecka bogini
miłości, która uczyniła z namiętności broń i cały świat padł na kolana.
- Kiedyś ci opowiem, co spotkało innych. W pewnym sensie Randy miał szczęście...
Thea zaczerpnęła tchu.
- W każdym razie zostałyśmy odesłane do babci Harman, bo już nikt nas nie chciał. Uznali, że jeśli
ktoś może sobie z nami poradzić, to tylko ona.
- To cudowne - szepnęła Dani. - Znaczy mieszkać z Koroną. My przeprowadziliśmy się tu między
innymi dlatego, że moja mama chciała się uczyć u waszej babci.
Thea skinęła głową.
- Tak, ludzie ściągają ze wszystkich stron, żeby się u niej uczyć albo kupić amulety i inne takie. Ale
niełatwo się z nią mieszka - dodała ponuro. - Co roku kilku uczniów odchodzi.
- Myślisz, że poradzi sobie z Blaise?
- Nie wierzę, żeby komukolwiek się udało. Taka już jest, to jej natura, jak kot bawi się myszą. Ale
jeśli znowu nabroimy, babcia zagroziła, że odeśle nas do ciotki Urszuli, do Connecticut.
- Do klasztoru?
- Tak.
- No to lepiej bądźcie grzeczne.
- Wiem. Dani, jaka jest ta szkoła? Czy Blaise zdoła trzymać się tu z dala od kłopotów?
- No cóż... - Dani się zamyśliła. - Jak już mówiłam, w naszym roczniku są tylko dwie inne
czarownice, obie z Kręgu Północy. Może je znasz, Vivienne Morrigan i Selene Lucna?
Thea straciła wszelką nadzieję. Vivienne i Selene - widywała je podczas letnich zlotów. Nosiły
najciemniejsze szaty ze wszystkich dziewczyn z Kręgu Północy. One i Blaise to mieszanka
wybuchowa.
- Może jeśli im wyjaśnisz, jakie to ważne, pomogą ci kontrolować Blaise - mruknęła Dani. - Chcesz
z nimi pogadać? Pewnie siedzą na patio niedaleko kafejki. Zazwyczaj razem tam jadamy.
- Hm. - Thea się zawahała. Rozmowa z tymi dwiema. Wątpiła, czy to coś da. Z drugiej strony, nie
miała lepszego pomysłu. - Czemu nie?
Gdy szły do kafejki, nagle zastygła w pół kroku. Na ścianie wisiał ogromny plakat z
pomarańczowoczarnymi brzegami. Jego centralną część zajmowała groteskowa postać; starucha w
czarnej sukni, z rozczochranymi włosami i mnóstwem brodawek na twarzy. Siedziała na miotle. Na
głowie miała szpiczasty kapelusz. I napis: „31 października"... Impreza z okazji Halloween.
Thea wzięła się pod boki.
- Czy oni się nigdy nie nauczą, że czarownice nie noszą takich kapeluszy?
Dani się żachnęła. Niespodziewanie wydała się bardzo niebezpieczna.
- Może twoja kuzynka wcale nie popełnia błędu.
Thea spojrzała na nią zaskoczona.
- No, to w końcu gorszy gatunek. Sama przyznasz. Wiem, że to co mówię, świadczy o
uprzedzeniach, ale oni są w tym mistrzami. - Zmrużyła oczy. - Wiesz, mają uprzedzenia nawet co
do koloru skóry. - Wyciągnęła rękę. - Uważają, że jesteśmy przedstawicielkami dwóch różnych ras.
- Dani przycisnęła dłoń do jasnej skóry Thei. - I że jedna jest lepsza od drugiej. - Zamilkła i
zaprowadziła Theę na patio. - Zobaczysz, na pewno tu są... Ojej.
Ojej, zgodziła się Thea w myślach.
Vivienne i Selene siedziały przy stoliku w cieniu, z dala od reszty. Towarzyszyła im Blaise.
- Mogłam się domyślić, że od razu je znajdzie - wycedziła Thea. Sądząc po tym, jak szeptały
pochylone nad stolikiem, kłopoty już nadciągały.
Blaise podniosła głowę.
- Gdzie byłaś? - Pogroziła kuzynce palcem. - Chciałam cię przedstawić.
Dziewczyny się przywitały. Thea usiadła i przyglądała się nowym koleżankom.
Vivienne miała lisio rude włosy i nawet na siedząco wydawała się bardzo wysoka. Emanowała
energią, jej oczy błyszczały. Selene była platynową blondynką o sennych niebieskich oczach.
Drobniejsza od przyjaciółki, poruszała się z powolnym wdziękiem.
No dobra. I niby co mam powiedzieć? Pomóżcie mi poskromić kuzynkę? - zastanawiała się Thea.
Tak czy inaczej nie na wiele się to zda. Viv i Selene były już pod urokiem Blaise - spoglądały na nią
co chwila, szukały jej aprobaty. Nawet Dani obserwowała ją zafascynowana.
Blaise na wszystkich tak działała.
- Właśnie rozmawiałyśmy o chłopakach - oznajmiła Selene, od niechcenia bawiąc się słomką w
butelce mrożonej herbaty.
Thei zrobiło się słabo.
- O chłopakach do zabawy - uściśliła Vivienne pięknym, melodyjnym głosem.
Thea poczuła, że nadciąga migrena.
Nic dziwnego, że Blaise się uśmiecha, stwierdziła. Te dziewczyny są takie same jak ona. Widziała
to już w innych szkołach; młode czarownice, które balansowały na krawędzi zasad świata nocy,
narzucając swoją władzę zwyczajnym chłopcom.
- A naszych tu nie ma? - Chwyciła się ostatniej deski ratunku.
Vivienne przewróciła oczami.
- Jest jeden . Rok niżej. Alaric Breedlove, Krąg Zmierzchu. To wszystko. Istna pustynia. Dosłownie
i w przenośni.
Thea się nie zdziwiła. Zawsze rodziło się więcej dziewczynek niż chłopców, choć nikt nie wiedział
dlaczego. Więcej też dożywało dorosłości. W niektórych miejscach równowaga była zaburzona
bardziej niż gdzie indziej.
- Więc musimy radzić sobie inaczej - zaszczebiotała Selene. - Ale czasami tak jest fajniej. W sobotę
impreza. Już sobie wybrałam partnera.
- Ja też. - Blaise spojrzała znacząco na Theę.
I znowu. Thea poczuła, jak coś ściska ją za gardło.
- Eric Ross. - Blaise rozkoszowała się dźwiękiem swojego głosu. - Viv i Selene dużo o nim
opowiadały.
- Eric? - zainteresowała się Dani. - Gwiazda koszykówki?
- I siatkówki - dorzuciła Vivienne. – I tenisa. A do tego bystrzak. Wybiera zajęcia na najwyższym
poziomie zaawansowania i jeszcze pracuje w klinice weterynaryjnej. Chce się dostać na uniwersytet
Davis. Na weterynarię.
Więc dlatego tak bardzo przejął się losem węża, pomyślała Thea. I stąd te rysunki robaków w
zeszycie.
- Jest przesłodki - mruknęła Selene. - Bardzo nieśmiały wobec dziewczyn. Prawie się przy nich nie
odzywa. Żadnej z nas się nie udało go poderwać.
- Bo stosowałyście niewłaściwe metody. - Oczy Blaise zaszły dymem.
Żołądek Thei fiknął salto, skronie ściskała obręcz bólu. Zrobiła jedyną rzecz, która przyszła jej do
głowy.
- Blaise - zaczęła. Patrzyła kuzynce prosto w oczy, jawnie ją błagała. - Posłuchaj, rzadko cię o coś
proszę, prawda? Teraz właśnie to robię. Zostaw Erica w spokoju. Zrobisz to? Dla mnie? W imię
jedności?
Blaise mrugała powoli. Upiła łyk mrożonej herbaty.
- Moja droga, bardzo się tym przejmujesz.
- Nieprawda.
- Nie wiedziałam, że ci na nim zależy.
- Nie zależy mi, to znaczy... Nie, oczywiście, że mi na nim nie zależy. Ale martwię się o ciebie, o
nas wszystkie. Wydaje mi się - wcale nie chciała tego powiedzieć, ale słowa same płynęły z jej ust -
że on coś podejrzewa. Rano stwierdził, że jestem zupełnie inna... - Ugryzła się w język, zanim
wypaplała, że odgadł, że go uzdrowiła. To byłoby bardzo niebezpieczne. Nie wiadomo, komu
jeszcze Selene i Vivienne przekażą tę informację.
Blaise szerzej otworzyła oczy.
- To znaczy, że ma zdolności telepatyczne?
- Nie, nie. - Wiedziała na pewno, że tak nie jest. Zajrzała do jego umysłu; nie pochodził z zaginionej
rodziny świata nocy. Nie posiadał żadnych sił nadprzyrodzonych. Był tylko człowiekiem, tak jak
tamten wąż był tylko wężem.
- W takim razie... - Blaise zachichotała nisko, gardłowo. - Uważa po prostu, że jesteś inna, a to nie
powód do zmartwień. Chcemy, żeby tak myśleli.
Blaise niczego nie rozumie, a Thea nie może tego wyjaśnić, bo wtedy dopiero narobiłoby się
bigosu.
- Tak więc pozwól, że potraktuję go jako swoją zdobycz - ciągnęła Blaise uprzejmie. - A teraz
zastanówmy się, co zrobimy z chłopakami na imprezie. Po pierwsze, musimy przelać ich krew.
- Co? - Dani wyprostowała się gwałtownie.
- Tylko odrobinę - rzuciła Blaise od niechcenia. - To niezbędny składnik przy zaklęciach, którymi
później się zajmiemy.
- No to powodzenia - mruknęła Dani. - Ludzie nie lubią krwi, będą zwiewać gdzie pieprz rośnie.
Blaise spojrzała na nią z lekkim uśmiechem.
- Nie sądzę. Jeśli robi się to właściwie, nie uciekają. Są przerażeni, zaszokowani i gotowi wracać po
więcej.
Dani też była zaszokowana i zafascynowana.
- Ale sprawisz im ból.
- Cóż, taka natura - mruknęła Blaise.
Nic mnie to nie obchodzi, myślała Thea. To nie moja sprawa.
I usłyszała swój głos:
- Nie.
Wbiła wzrok w kłąb pogniecionych chusteczek w dłoni. Kątem oka widziała zaskoczenie na twarzy
Blaise. Niewykluczone, że pozostałe nie wiedzą, do czego odnosił się sprzeciw Thei, ale kuzynka
zawsze ją rozumiała.
- Pytałam przecież, czy go chcesz - zauważyła Blaise. -Stwierdziłaś, że nie jesteś zainteresowana.
Czyżbyś zmieniła zdanie? Pobawisz się nim?
Co powiedzieć? - myślała gorączkowo Thea. Nie, bo się boję? Nie, bo dzisiaj rano coś między nami
zaszło? Nie, bo się obawiam, że jeśli jeszcze się z nim spotkam, złamię prawo, które mówi, że
nigdy nie wolno się nam zakochać w...
Daj spokój.
To w ogóle nie wchodzi w grę, tłumaczyła sobie. Nie chcesz po prostu, żeby skończył jak Randy
Marik. I uratujesz go, nie angażując się emocjonalnie.
- Tak - powiedziała na głos.
- Naprawdę? Pobawisz się nim?
- Uhm.
- No proszę. - Zamiast się rozgniewać Blaise parsknęła śmiechem. - Gratulacje. Młoda kuzyneczka
wreszcie dorasta.
- Proszę cię. - Thea łypnęła na nią spod oka.
Przyszły na świat w dwa różne dni, ale różnica była niezauważalna. Blaise urodziła się minutę
przed północą, Thea minutę po północy. To kolejna przyczyna silnej więzi między nimi. Thea nie
znosiła, gdy Blaise odgrywała starszą.
Szare oczy Blaise rozbłysły.
- Popatrz, idzie tam - rzuciła, udając zaskoczenie. Podążyły za jej wzrokiem i zobaczyły szczupłą
postać o jasnych włosach po drugiej stronie patio. - Ale fart. No, podejdź i zaproś na potańcówkę.
Rozdział 4
Wtedy Thea niemal znienawidziła kuzynkę. Nie miała wyjścia. Czuła na sobie cztery pary oczu:
szare Blaise, szmaragdowe Vivienne, jasnoniebieskie Selene i czekoladowe Dani. Czekały.
Wstała i ruszyła przez patio.
Odnosiła wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Usiłowała iść spokojnym, miarowym krokiem,
przybrać łagodny wyraz twarzy. Nie było łatwo. Im bliżej znajdowała się jasnej czupryny, tym
bardziej chciała odwrócić się i uciec. Jej pole widzenia nagle się ograniczyło: wszystko po bokach
straciło ostrość, wyraźnie widziała jedynie profil Erica.
Chłopak podniósł głowę i ją zobaczył.
Wydawał się zaskoczony. Ich oczy spotkały się na chwilę; miał ciemnozielone, ciemniejsze niż
Vivienne, bardziej intensywne i niewinne.
A potem bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł alejką między dwoma chodnikami. Zniknął,
zanim Thea zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Stała jak wryta. Czuła w sobie ogromną pustkę, którą serce próbowało wypełnić szybkim biciem.
No dobra: nienawidzi mnie. Wcale mu się nie dziwię. Może to i lepiej; Blaise uzna, że nie jest wart
zachodu i da sobie z nim spokój.
Ale kiedy wróciła do ocienionego stolika, kuzynka w zadumie marszczyła brwi.
- Nie masz techniki - stwierdziła. - Nie przejmuj się. Nauczę cię.
- Viv i ja też pomożemy - wtrąciła Selene. - Szybko załapiesz.
- Nie, dzięki - burknęła Thea. Płonęły jej policzki, duma znacznie ucierpiała. - Sama sobie poradzę.
Jutro. Już mam plan.
Dani ucisnęła jej rękę pod stołem.
- Na pewno dasz radę.
- Oby to było jutro - wycedziła Blaise. - Bo inaczej pomyślę, że tak naprawdę wcale go nie chcesz.
I wtedy, ku wielkiej uldze Thei, zadzwonił dzwonek.
- Głóg, krwawnik, arcydzięgiel... - Thea usiłowała dojrzeć zawartość wielkiego słoja z niebieskiego
szkła. - Obrzydliwy proszek.
Stała w sklepie babci - pustym, bo już zamkniętym na noc. Samo przebywanie wśród ziół, kamieni i
amuletów dawało poczucie bezpieczeństwa. I siły.
Kocham to, pomyślała, rozglądając się po ciasnym wnętrzu. Półki od podłogi do sufitu uginały się
pod ciężarem słojów, butelek, pudeł i zakurzonych fiolek. Jedną ścianę zajmowały kamienie;
oszlifowane i nie, rzadkie i półszlachetne, niektóre pokryte grawerunkami - wyryto na nich słowa i
symbole mocy. Na innych widniał jeszcze brud, bo dopiero co wydobyto je z ziemi Thea lubiła brać
je w dłonie i szeptać nazwy: turmalin, ametyst, miodowy topaz, biały jadeit.
Dalej, pięknie pachnące zioła: wszystko co potrzebne, by uleczyć niestrawność czy przyzwać
kochanka, złagodzić bóle artretyczne i przekląć zwierzchnika. Niektóre, co prostsze, działały bez
względu na to, kto ich używa. Były to naturalne środki i babka sprzedawała je nawet ludziom. Ale
prawdziwe zaklęcia wymagają zarówno wiedzy tajemnej, jak i mocy nadprzyrodzonej i żaden
człowiek nie zdoła ich wypowiedzieć.
Thea pracowała właśnie nad taką magiczną formułą.
Po pierwsze, fiołek. Nadaje się do każdego miłosnego zaklęcia. Otworzyła pojemnik, delikatnie
wybierała suszone kwiatki, fioletowo-żółte. Wsypała garść do woreczka.
Co jeszcze? Oczywiście płatki róży. Odkorkowała wielki ceramiczny dzban i poczuła słodki
zapach, wrzucając je do woreczka.
Rumianek, tak. Rozmaryn. Lawenda... odetkała fiolkę z esencją lawendową. Odrobina tego też się
przyda, i to zaraz. Skropiła dłoń olejkiem z jojoby i wtarła pachnący płyn w skronie i nasadę karku.
Płyń, krwi! Zniknij, bólu!
Napięcie w karku ustąpiło niemal natychmiast. Odetchnęła głęboko i się rozejrzała.
Kości ziemi też się przydadzą. Różany kwarc w kształcie serca - dla przyciągnięcia uwagi.
Bursztyn - dla uroku. I jeszcze magnetyt dla czaru i kilka drobnych granatów dla ognia.
Załatwione. Jutro rano przygotuje sobie kąpiel, wrzuci do wody woreczek jak gigantyczną herbatę,
zapali krąg czerwonych świec. Posiedzi w naparze, poczeka, aż jego zapach i siła wnikną w skórę.
A kiedy wyjdzie, nikt nie zdoła się jej oprzeć.
Już miała opuścić sklep, gdy jej uwagę zwróciła skórzana sakiewka.
O nie, to nie, tłumaczyła sobie. Twój napar wzbudzi zainteresowanie i sympatię. Wystarczy, żeby
chłopak cię wysłuchał. Nie chcesz nic silniejszego.
Otworzyła sakiewkę i zajrzała do środka. Zobaczyła czerwono-brązowe kawałki drewna, wielkości
połowy paznokcia, o silnym drewnianym zapachu.
A jednak sięgnęła po miękką sakiewkę.
Korzeń jemonji. Gwarantowany sukces, jeśli chodzi o wzniecanie uczuć. Środek zakazany dla
dziewic.
W przypływie śmiałości, bez namysłu, chwyciła kilka kawałków i wrzuciła do swojego woreczka.
- Wiesz już? - Odezwał się głos za jej plecami.
Thea odwróciła się gwałtownie. Babcia stała u stóp wąskich schodów prowadzących do mieszkania
nad sklepem.
- Ale co? - Ukryła woreczek za plecami.
- W czym się będziesz specjalizować. Zioła? Kamienie? Amulety? Obyś nie została zaklinaczką.
Nie znoszę ich zawodzenia.
Thea je uwielbiała. Szczerze mówiąc, kochała wszystko, co wymieniała babcia - ale najbardziej
zwierzęta. Tyle że w życiu czarownicy niewiele jest na nie miejsca, odkąd w Czasach Ognia
zakazano trzymania zwierząt domowych.
Oczywiście można się posługiwać częściami ciała zwierząt. Nogi jaszczurki, język słowika. Blaise
ciągle usiłowała wykorzystać ulubieńców Thei, ale ta skutecznie jej to udaremniała.
- Nie wiem, babciu - powiedziała. - Ciągle się zastanawiam.
- Masz jeszcze czas. Choć nie za dużo - mruknęła staruszka, idąc w jej stronę.
Edgith Harman była pomarszczona jak suszona śliwka, zgarbiona i poruszała się o dwóch laskach -
ale to i tak nieźle jak na ponad stulatkę, która prowadzi własną firmę i jest postrachem wszystkich
czarownic w kraju.
- Pamiętaj, kiedy skończysz osiemnaście lat, będziesz musiała podjąć ważne decyzje. Ty i Blaise
jesteście ostatnimi czarownicami, które w prostej linii pochodzą do Hellewise. Ciąży na was wielka
odpowiedzialność. Macie świecić przykładem.
- Wiem. - Jako osiemnastolatka musi zdecydować nie tylko o tym, w czym się wyspecjalizuje, ale
także do którego kręgu dołączy na całe życie: Zmierzchu czy Północy. - Pomyślę o tym, babciu –
obiecała, obejmując starowinę wolną ręką. - Zostało mi jeszcze pół roku.
Babcia głaskała ją po głowie lekką dłonią z wyraźnie zaznaczonymi żyłami i resztki migreny
rozpłynęły się bez śladu. Thea ciągle trzymała woreczek za plecami.
- Babciu, naprawdę jesteś zła, że zamieszkamy u ciebie w roku szkolnym?
- No cóż, dużo jecie i zostawiacie włosy w wannie, ale jakoś wytrzymam. - Uśmiechnęła się, ale
zaraz spoważniała. - Pod warunkiem że nie wywiniecie żadnego numeru do końca miesiąca.
Znowu to samo.
- Ale dlaczego akurat do końca miesiąca? Babcia spojrzała na nią z ukosa.
- Wtedy jest Samhain! Wigilia Wszystkich Świętych.
- To akurat wiem. - Thea się żachnęła. Nawet ludzie świętują Halloween. Przez chwilę obawiała się,
że babka traci kontakt z rzeczywistością.
- Samhain... Wewnętrzny Krąg postanowił, że w tym roku uroczystość odbędzie się na pustyni -
oznajmiła staruszka.
- Na pustyni, czyli tutaj? Wewnętrzny Krąg przyjedzie tutaj? Matka Kybele, Aradia i wszyscy inni?
- Owszem - przytaknęła babcia. Nagle jej twarz wydawała się groźna. - I na ogień i powietrze
zaklinam się, nie pozwolę, żebyście mi zepsuły reputację, kiedy tu będą.
Thea skinęła głową oszołomiona.
- Teraz rozumiem, czemu się martwiłaś. Nie przyniesiemy ci wstydu, obiecuję.
- Dobrze.
Thea dyskretnie wsunęła woreczek pod pachę i szła do schodów, gdy babcia dodała:
- Na twoim miejscu wzięłabym jeszcze liści babki, żeby ładnie to wszystko połączyły.
Thea zarumieniła się po korzonki włosów.
- Dzięki, babciu.
Nad sklepem mieściły się dwie malutkie sypialnie i kuchnia. Babcia zajmowała jeden pokój, Blaise
i Thea drugi. Tobias, uczeń, koczował w pracowni.
Blaise leżała na łóżku i czytała grubą księgę w czerwonej okładce. Poezje. Mimo trzpiotowatości
nie była głupia.
- Zgadnij, co słyszałam - zaczęła Thea i nie czekając, aż kuzynka otworzy usta, poinformowała o
przybyciu Wewnętrznego Kręgu.
Była ciekawa, czy ta rewelacja przestraszy Blaise, a przynajmniej skłoni do podjęcia pewnych
postanowień. Ale ona tylko ziewnęła i przeciągnęła się jak najedzona kotka.
- To dobrze. Może znowu uda się nam podejrzeć, jak przyzywają przodków. - Znacząco uniosła
brwi.
Dwa lata temu ukryły się w Vermont wśród klonów i gdy ludzie straszyli się wzajemnie, one
podglądały, jak starszyzna posługuje się magią Hekate, pierwszej czarownicy, bogini księżyca, nocy
i czarów, i przywołuje duchy. Dla Thei to było ekscytujące i przerażające. Dla Blaise tylko
ekscytujące.
Thea dała sobie spokój z próbami przestraszenia kuzynki.
Thea wpatrywała się w błękitne kwiatki w kształcie gwiazdy, leżące na jej dłoni, i zjadła je po kolei.
- Teraz powiedz: Ego borago guadia semper ago - poleciła Selene. - To znaczy: Ja, ogórecznik,
zawsze niosę odwagę.
Thea wymamrotała stare rzymskie zaklęcie. Drugi dzień z rzędu siedziała na patio i wypatrywała
jasnej czupryny.
- Dalej, siostro - szepnęła Blaise.
Vivienne i Dani skinęły głowami. Thea wyprostowała się i wstała.
Ledwie ją zobaczył, uciekł w boczną alejkę.
Idioto, pomyślała. Sam nie wiesz, co dla ciebie dobre. Może powinnam zostawić cię na pastwę
Blaise.
Ale poszła za nim. Stał za budynkiem wpatrzony w dal. Widziała jego profil - ładny, regularny.
Przełknęła ślinę, ciągle miała w ustach słodki smak kwiatów. Jak zacząć? Nie przywykła do
rozmów z ludźmi, a zwłaszcza z chłopakami.
Rzucę „cześć", będę swobodna, postanowiła. Ale ledwie otworzyła usta, powiedziała:
- Przykro mi.
Odwrócił się błyskawicznie. Wydawał się zbity z tropu.
- Przykro ci?
- Tak. Ze byłam taka niemiła. Jak myślisz, niby po co za tobą szłam?
Eric zamrugał i Thei się wydawało, że poczerwieniał pod opalenizną.
- Myślałem, że jesteś na mnie wściekła, bo się na ciebie gapię. Nie chciałem, żebyś się jeszcze
bardziej wkurzyła.
- Gapiłeś się na mnie? - Teraz i ona się zarumieniła. Zioła z kąpieli zaczęły parować przez skórę.
- Przepraszam. Udało mi się to jakoś opanować. Jedno spojrzenie na trzydzieści sekund - oznajmił
ze śmiertelną powagą.
Thea omal nie parsknęła śmiechem.
- W porządku. Nie mam nic przeciwko temu - powiedziała. Tak, teraz wyraźnie czuła zapach
naparu.
Upojny kwiatowy aromat róż i fiołków, korzenny zapach jemonji.
Eric potraktował jej deklarację bardzo dosłownie. I gapił się bez przerwy.
- Wybacz, że okazałem się takim dupkiem. Wtedy z wężem. Naprawdę nie zamierzałem cię
poderwać.
Thea poruszyła się niepewnie. Wolała nie myśleć o tamtych chwilach na pustyni.
- Jasne, wiem - mruknęła speszona badawczym wzrokiem Erica. Jego oczy mieniły się zielenią. -
Widzisz, chciałam z tobą pogadać, bo... no, w sobotę jest impreza. I pomyślałam, że moglibyśmy
wybrać się razem.
W ostatniej chwili przypomniała sobie, że w świecie ludzi to chłopak zaprasza dziewczynę. Chyba
była zbyt bezpośrednia. Ale on wydawał się bardzo zadowolony.
- Żartujesz! Nie? Pójdziesz ze mną? Skinęła głową.
- Cudownie. To znaczy... dzięki. - Był podekscytowany jak dzieciak. I nagle spochmurniał. - O rany,
zapomniałem. Obiecałem doktorowi Salingerowi, to mój szef w klinice weterynaryjnej, że wezmę
nocny dyżur, od północy do ósmej rano. Ktoś musi opiekować się zwierzakami, a doktor Salinger
wyjeżdża na konferencję.
- Nie ma sprawy. Wyjdziemy z imprezy przed północą. - Thei ulżyło. Mniej czasu na oczach Blaise.
- A więc jesteśmy umówieni. - Promieniał. - I wiesz co, Thea? - Wypowiedział jej imię nieśmiało,
jakby się bał. - Może zrobilibyśmy coś jeszcze. To znaczy, no spotkali się, poszli gdzieś, albo
wpadłabyś do mnie.
- Ja... - Korzeń jemonji naprawdę przyprawia o zawroty głowy. - Ja... w tym tygodniu...
Chciałabym... lepiej poznać szkołę i w ogóle. Ale kiedy indziej...
- Jasne. Później. - Uśmiechnął się. Słodka nieśmiałość przeszła w euforyczną radość. - Gdybyś
potrzebowała pomocy, to ja chętnie...
Przystojny, pomyślała Thea. Poczuła ucisk w sercu. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że jest
taki uroczy, nie zauważyła, jak słońce odbija się w szarych plamkach jego oczu.
Przestań, upomniała się nagle. To zwykły robak. Zawstydziła się, że użyła tego słowa, choćby w
myślach. Nie wiadomo kiedy podeszła bliżej, patrzyła mu w oczy. Dzieliły ich zaledwie
centymetry.
Zakręciło jej się w głowie.
- Muszę już iść. Do zobaczenia. - Cofnęła się o krok.
- Później - powtórzył, ciągle rozpromieniony. Thea uciekła.
Usiłowała go ignorować w środę, czwartek i piątek. Unikała go na przerwach, starała się sprawiać
wrażenie bardzo zajętej. Chyba to rozumiał i wcale się nie narzucał. Denerwowało ją tylko, że cały
czas wydawał się rozmarzony i szczęśliwy.
Do tego - Blaise. Już zdobyła kilku piłkarzy, którzy towarzyszyli jej na każdym kroku, Buck i
Duane, ale żadnego nie zaprosiła na imprezę. Miała specyficzne metody. Kazała wszystkim dać jej
spokój.
- Nie chcesz mnie - poinformowała zabójczo przystojnego chłopca o azjatyckich korzeniach, z
kolczykiem w uchu.
Była duża przerwa w czwartek. Czarownice zajęły cały stolik. Vivienne, Selene i Blaise usiadły po
jednej stronie, Thea i Dani po drugiej. Przystojniak opierał się kolanem o wolne krzesło. Miał
bardzo poważną minę.
- Kevin, nie stać cię na mnie. Zrujnuję cię. Uciekaj - mówiła Blaise, mierząc go oczami, w których
płonął senny ogień.
Kevin drgnął.
- Ale jestem bogaty - oznajmił tak zwyczajnie, bez przesady.
- Nie mówię o pieniądzach. - Blaise uśmiechnęła się pogardliwie. - Zresztą nie sądzę, żeby ci
naprawdę na mnie zależało.
- Chyba żartujesz. Oszalałem na twoim punkcie. Ilekroć cię widzę. Sam nie wiem, tracę rozum.
Zerknął na pozostałe dziewczyny. Zrobiło mu się głupio, że ktoś tego słucha. Ale nie na tyle, by
umilkł.
- Dla ciebie wszystko.
- Nie sądzę. - Blaise bawiła się pierścionkiem na palcu lewej dłoni.
- Co to? - zainteresowała się nonszalancko Vivienne.
- Och, taki kamyczek. - Blaise wyciągnęła rękę z brylantem. - Stuart McReady dał mi dziś rano.
Kevin znowu drgnął niespokojnie.
- Kupię ci kilka takich.
Thei było go żal. Wydawał się w porządku. Słyszała, jak mówił, że chciałby zostać muzykiem. Ale
wiedziała, że niczego nie osiągnie, każąc mu uciekać. Tylko go utwierdzi w postanowieniu.
- Od ciebie nie chcę pierścionka - mówiła Blaise cichym, drwiącym głosem. - Stuart podarował mi
go, bo to jedyna pamiątka po matce. Był dla niego bezcenny.
- Zrobiłbym to samo - zapewnił Kevin. Blaise pokręciła głową.
- Nie sądzę.
- Owszem.
- Nie. Dla ciebie najważniejszy jest samochód, a z niego nigdy nie zrezygnujesz.
Thea widziała ten wóz. Szaro srebrzyste porsche. Kevin czule czyścił je każdego ranka. Zmieszał
się.
- Ale., tak naprawdę nie jest mój. Tylko rodziców. Pożyczają mi go czasami.
Blaise skinęła głową ze zrozumieniem.
- Widzisz? Mówiłam, że tego nie zrobisz. A teraz odejdź, bądź grzeczny.
Kevin wyglądał, jakby coś w nim pękło. Patrzył na Blaise błagalnie, nie ruszał się. W końcu Blaise
spojrzała na piłkarzy.
- Chodź, stary - mruknął jeden z nich, zdaniem Thei, Duane. Złapali Kevina pod ramiona. Ten
ciągle się odwracał.
Blaise energicznie otrzepała dłonie. Selene odgarnęła jasne włosy.
- Myślisz, że się zdobędzie? - wycedziła.
- Cóż... - Blaise się uśmiechnęła. - Powiem tak: na pewno będę miała czym dojechać na imprezę.
Oczywiście nadal nie wiem, z kim...
Thea wstała. Dani milczała przez całą przerwę, wpatrzona w Blaise z przerażeniem i podziwem
jednocześnie.
- Idę stąd - oznajmiła Thea znacząco. Odetchnęła z ulgą, gdy Dani oderwała wzrok od Blaise i też
wstała.
- A przy okazji. - Blaise sięgnęła po plecak. - Zapomniałam ci to dać. - Wręczyła Thei malutką
fiolkę, taką jak próbka perfum.
- Na co to?
- Na imprezę. I na krew.
Rozdział 5
Co? - syknęła Thea. O tym przynajmniej mogła mówić. - Oszalałaś.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że nie wolno nam czarować - wycedziła kuzynka groźnie. - To
część zabawy.
- Chcę powiedzieć, że żadnym sposobem nie zdołamy zapełnić probówki krwią niepostrzeżenie.
Jak to zrobimy? Zapytamy, czy dadzą nam troszeczkę na pamiątkę?
- Wymyśl coś - poradziła melodyjnie Vivienne, kręcąc w palcach rudozłoty kosmyk.
- W najgorszym wypadku posłużymy się pucharem zapomnienia - dodała spokojnie Blaise. - Wtedy
puf i niczego nie będą pamiętać.
Thei zakręciło się w głowie. To tak, jakby użyć bomby atomowej, żeby zabić komara, pomyślała.
- Zwariowałaś - stwierdziła spokojnie. - Wiesz, że dziewicom nie wolno stosować takich czarów. I
pewnie nie pozwolą nam na to nawet, gdy zostaniemy matkami. Czy Koronami. To magia dla
starszyzny.
- Nie uznaję dzielenia czarów na dozwolone i zakazane - rzuciła wyniośle Blaise, ale nie patrzyła na
Theę i nie drążyła tematu.
Zanim weszły do szkoły, Thea zauważyła, że Dani wzięła probówkę.
- Idziesz na imprezę?
- Chyba tak. - Wzruszyła ramionami. - John Finkelstein z literatury powszechnej zaprosił mnie
kilka tygodni temu. Nigdy nie byłam na ich potańcówce. Może czas to zmienić.
Co to niby ma znaczyć? - zastanawiała się Thea niespokojnie.
- I rzucisz na niego zaklęcie?
- Chodzi ci o to? - Obracała probówkę w palcach. - Nie wiem. To tak na wszelki wypadek. -
Spojrzała na Theę. - Ty też wzięłaś.
Thea się zawahała. Nie rozmawiała jeszcze z koleżanką o Ericu. Z jednej strony tego chciała, z
drugiej się bała. Co właściwie sądzi Dani o istotach z zewnątrz?
- Cóż, to tylko ludzie - podsumowała Dani ze spokojem na twarzy.
W sobotni wieczór Thea wyjęła suknię z szafy. Zielonkawą, tak jasną, że niemal białą; fasonem
przypominała greckie szaty. Strój czarownicy musi być piękny, ale i wygodny. Lekka, miękka
suknia kręciła się cudownie podczas obrotu. Blaise włożyła frak. Z czerwoną jedwabną muchą i
lampasami. Wyglądała w nim zabójczo.
Thei przemknęło przez myśl, że prawdopodobnie po raz pierwszy w historii najbardziej
rozchwytywana dziewczyna nosi spinki do mankietów.
Eric zjawił się punktualnie. Zapukał do drzwi sklepu, tych, których używali jedynie zwyczajni
ludzie. Istoty nocy wchodziły tylnym wejściem, niemal niewidocznym, jeśli nie liczyć rysunku –
graffiti przedstawiające czarną dalię.
No dobra. Thea głęboko zaczerpnęła tchu, zanim wpuściła chłopaka.
To tylko formalność. Ale pierwsze chwile wcale nie były tak niezręczne, jak się tego obawiała.
Uśmiechnął się i podał jej bukiecik - białe orchidee. Wzięła je, odwzajemniając uśmiech.
- Bardzo ładnie wyglądasz - powiedziała.
Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, luźny i wygodny.
- Ja? Ty to dopiero wyglądasz! To znaczy cudownie. Przy tym kolorze sukienki twoje włosy wydają
się złote. - Speszony opuścił wzrok. - Niestety, rzadko chodzę na takie przyjęcia.
- Naprawdę? - Słyszała, jak dziewczyny w szkole o nim plotkują. Miała wrażenie, że wszystkie
chętnie by go poderwały.
- Tak. Zazwyczaj jestem bardzo zajęty. Pracuję, uczę się, uprawiam sport. I nie bardzo wiem, co
powiedzieć w towarzystwie dziewczyny - dodał ciszej.
Dziwne, przy mnie jakoś sobie radzisz, pomyślała Thea. Eric rozglądał się po pomieszczeniu.
- To sklep mojej babci. Sprzedaje tu różne cuda z całego świata. - Obserwowała go uważnie. Jeśli
on, jako człowiek, wierzy w magię, to albo jest wyznawcą New Age, albo niebezpiecznie zbliża się
do prawdy.
- Super - powiedział i z radością zauważyła, że kłamie. -To znaczy... - wyraźnie szukał
odpowiednich
słów, żeby pochwalić kolekcję laleczek wudu i kryształów. - Naprawdę uważam, że można zmienić
stan ciała za sprawą ducha.
I nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo, pomyślała.
Ciszę zakłócił stukot obcasów na drewnianej posadzce. Po schodach szła Blaise. Najpierw pojawiły
się jej buty, potem nogi w obcisłych spodniach i bujne kształty tułowia podkreślone czerwonym
jedwabiem. Na końcu ramiona i ciemne włosy okalające twarz burzą loków.
Thea z ukosa zerknęła na Erica.
Uśmiechał się do Blaise, ale nie tępo i głupkowato jak owca. Po prostu się uśmiechał.
- Cześć, Blaise - zagaił. - Wybierasz się na imprezę? Mogę cię podrzucić.
Zastygła w pół kroku i zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem.
- Dziękuję bardzo, mam własnego partnera. Właśnie po niego jadę. - W drodze do drzwi zerknęła
na Theę.
- Wzięłaś wszystko, co trzeba, prawda?
Fiolka leżała w jasnozielonej torebce. Thea co prawda nadal nie miała pojęcia, jakim cudem zdoła
ją wypełnić, ale posłusznie skinęła głową.
- To dobrze. - Blaise odwróciła się i wsiadła do srebrzystego porsche, które czekało na parkingu.
Samochód Kevina, domyśliła się Thea. Ale wiedziała, że kuzynka nie jedzie po niego.
- Chyba ją wkurzyłem - mruknął Eric.
- Nie przejmuj się, lubi być wkurzona. Idziemy?
Formalność, to tylko formalność, powtarzała sobie Thea. Weszli do szkolnej stołówki. Wyglądała
zupełnie inaczej niż za dnia. Światła i muzyka przyprawiały o dreszcze, wirujące barwne plamy na
podłodze kusiły do tańca.
Nie jestem tu, żeby się bawić, tłumaczyła sobie po raz kolejny, ale jej krew musowała jak szampan.
Erie zerknął na nią porozumiewawczo. Tak, czuła to samo co on; są jak dwoje dzieci u wrót
wesołego miasteczka.
- Właściwie powinienem cię uprzedzić - zaczął Eric. - Nie umiem tańczyć. Poza wolnymi.
Świetnie. Ale zaraz, przecież właśnie po to tu przyszła: udawać przed Blaise, że romansuje z
Erikiem. Akurat zaczynała się wolna piosenka. Thea zamknęła oczy i poddała się losowi - co nie
było wcale takie straszne, kiedy wyszli na parkiet.
Terpsychoro, muzo tańca, spraw, żebym nie zrobiła z siebie idiotki. Jeszcze nigdy nie brała udziału
w ludzkim balu, nie tańczyła do ich muzyki. Ale Eric chyba nie zauważył jej nieudolności.
- Wiesz, nie mogę w to uwierzyć - szepnął. Obejmował ją lekko, niemal z czcią, jakby się obawiał,
że przy mocniejszym uścisku Thea rozpadnie się na kawałki.
- W co?
- No w to, że tu jestem. Z tobą. I że wszystko wydaje się takie proste. I zawsze tak pięknie
pachniesz.
Thea roześmiała się wbrew sobie.
- A dzisiaj nawet nie użyłam fiołków - zaczęła i natychmiast adrenalina obmyła ją falą bolesnych
dreszczy.
Oszalała. Wypowiada składniki czarów. Za łatwo, za lekko się z nim rozmawia, w tym rzecz. Co
jakiś czas zapominała, że nie jest z jej świata.
- Wszystko w porządku? - zapytał, gdy cisza się przedłużała. Wydawał się przejęty.
Nie, nie w porządku. Z jednej strony Blaise, z drugiej - zasady świata nocy. Tyle przeszkód. Nie
wiem nawet, czy jesteś wart, żeby...
- Chciałam cię o coś zapytać - odezwała się nagle. - Dlaczego mnie odepchnąłeś, wtedy, z dala od
węża?
- Co? Szykował się do ataku. Mógł cię ukosić.
- Ciebie też. - I to zrobił.
Zmarszczył brwi, jakby usiłował rozwiązać jedną z odwiecznych zagadek tego świata.
- No tak, ale wydawało mi się to mało ważne. To pewnie głupio brzmi.
Thea nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ani co robić. Z jednej strony pragnęła wtulić się w niego,
oprzeć mu głowę na ramieniu, ale jej umysł protestował na samą myśl.
W tym momencie usłyszała donośne głosy na skraju parkietu.
- Zejdź mi z drogi - mówił chłopak w niebieskiej marynarce. - Uśmiechnęła się do mnie i zaraz tam
pójdę.
- Uśmiechnęła się do mnie, kretynie - warknął chłopak w szarej marynarce. - Odwal się i mnie
przepuść.
Seria przekleństw.
- Właśnie że do mnie. Zmiataj. Jeszcze więcej przekleństw.
- Do mnie. Puszczaj.
Zaczęła się walka na pięści. Opiekunowie podbiegli do walczących.
No, to wiadomo, kto przyszedł, pomyślała Thea. Bez trudu wypatrzyła Blaise. Frak z czerwonymi
lampasami i wianuszek chłopców, a dookoła nich grupa porzuconych, rozgoryczonych dziewcząt.
- Może się przywitamy - zaproponowała Thea. Chciała dyskretnie ostrzec kuzynkę.
- Dobra. Ma powodzenie, co?
Udało im się przebić przez tłumek fanów. Blaise była w swoim żywiole, rozkoszowała się
uwielbieniem i zamieszaniem.
- Czekałem półtorej godziny, a ty nie przyszłaś - skarżył się bardzo blady Kevin z podkrążonymi
oczami, w nieskazitelnie białej koszuli i świetnie skrojonych czarnych spodniach.
- Podałeś mi zły adres - stwierdziła Blaise. - Nie mogłam znaleźć twojego domu. - Trzymała pod
ramię wysokiego długowłosego blondyna, który wyglądał, jakby codziennie ćwiczył po pięć
godzin. - Nieważne, zatańczymy?
Kevin zerknął na blondyna. Ten odpowiedział spojrzeniem bez wyrazu.
- Nie zwracaj uwagi na Sergia - mruknęła Blaise. - Tylko dotrzymywał mi towarzystwa. A może nie
chcesz tańczyć?
Kevin opuścił wzrok.
- Nie, skądże, bardzo chcę....
Blaise uwolniła się od Sergia. Thea szepnęła jej do ucha:
- Błagam, nie szalej. Już doszło do bójki.
Blaise uśmiechnęła się tylko i wzięła Kevina pod rękę. Pozostali chłopcy ruszyli za piękną
uwodzicielką. Tłum się rozpierzchł. Thea zobaczyła swoją koleżankę przy małym stoliku. Bez
partnera.
Dani miała na sobie błyszczącą kreację.
- Usiądźmy - zaproponował Eric, zanim Thea zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Spojrzała na niego z wdzięcznością.
- Gdzie John? - zapytała, gdy dostawili sobie krzesła do stolika Dani.
Dziewczyna wskazała grupę wielbicieli Blaise.
- Ale nic nie szkodzi - zapewniła. - Trochę mnie nudził. Nie znam się na tych tańcach.
Rzeczywiście, tańce w Kręgu są inne, przyznała w duchu Thea. Nikt nie dobiera się w pary;
tańczysz z żywiołami i pozostałymi uczestnikami, wszyscy tworzą jedną wielką całość.
Eric zaoferował się, że przyniesie więcej ponczu.
- A jak z nim? - zapytała Dani cicho, ledwie odszedł. Aksamitne oczy ciekawie wpatrywały się w
Theę.
- Jak na razie, dobrze - odparła wykrętnie i przeniosła wzrok na parkiet. - Widzę, że Viv i Selene już
są.
- Tak. Vivienne nawet zdobyła krew. Ukłuła Tyrone'a broszką.
- Bardzo sprytnie - mruknęła Thea.
Vivienne występowała w czarnej sukni, przy której jej włosy wyglądały jak ogień.
Ciemnofioletowy strój Selene podkreślał jej jasną karnację i włosy. Obie najwyraźniej świetnie się
bawiły.
Dani ziewnęła.
- Chyba niedługo pójdę - zaczęła, ale nie dokończyła.
Przy głównym wejściu, po drugiej stronie sali, coś się działo. Ludzie się usuwali z drogi.
Początkowo Thea myślała, że to kolejne drobne zamieszanie wywołane przez Blaise. Ale potem w
światłach nad parkietem zjawiła się postać.
- Chcę wiedzieć. - Jękliwy głos zagłuszał muzykę. - Chcę wiedzieć!
Muzycy przestali grać. Wszyscy odwracali się ciekawie. Głos brzmiał niesamowicie. Jakiś
szaleniec?
Thea wstała.
- Chcę wiedzieć - powtórzyła postać, zagubiona, gniewna, i się odwróciła.
Thei krew zamarzła w żyłach.
Zamiast twarzy zobaczyła maskę - zwyczajną, dziecinną zamocowaną na gumce. Pasowała do
Halloween, ale nie do imprezy dla licealistów.
Och, Eileithyio.
- Powiesz mi? - zwróciła się postać do niskiej dziewczyny w czarnych koronkach. Ta się wycofała,
złapała towarzysza za ramię.
Pan Adkins, fizyk, biegł tak szybko, aż fruwał mu krawat. Pozostałych nauczycieli nie było nigdzie
widać - pewnie usiłują zażegnać konflikty o Blaise, domyślała się Thea.
- Spokojnie - zaczął pan Adkins, jakby przemawiał do niesfornego ucznia. - Powoli.
Chłopak w masce wyjął coś z kieszeni. Zalśniło w barwnych światłach, odbiło je jak lustro.
- Brzytwa - szepnęła Dani. - Na Izydę, skąd on to wziął? Nie wiadomo, dlaczego ta broń zdawała
się groźniejsza niż nóż. Może dlatego, że była taka staroświecka, nietypowa? Thea wyobraziła
sobie, jak głęboko może skaleczyć nawet zwykła żyletka.
Pan Adkins się wycofywał. Rozkładał ręce, zasłaniając uczniów. W oczach miał strach.
Muszę to skończyć, zdecydowała Thea. Tylko jak? W tym cały problem. Gdyby chodziło o zwierzę,
spróbowałaby zawładnąć jego umysłem. Ale człowiek...
I tak ruszyła, wolno, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Przemknęła się przez skraj parkietu, aż stała
równolegle do chłopaka w masce.
- Widzieliście ją? - jęczał chłopak, krocząc przed siebie. Ludzie się rozstępowali. Vivienne i Selene
z partnerami odeszły na bok. Brzytwa zalśniła.
Thea spojrzała na przeciwległą stronę parkietu. Blaise stała tam z Kevinem Imamurą.
Bez Bucka i Duane'a u boku. Ale nie wydawała się przerażona. To trzeba jej przyznać - cechowała
ją imponująca odwaga. Doskonale wiedziała, kto się do niej zbliża.
Eric, z trzema filiżankami ponczu, szedł równolegle do chłopaka w masce.
Usiłowała pochwycić jego wzrok, ale między nimi tłoczyło zbyt wiele osób.
- Widzieliście ją? - zapytał zamaskowany szaleniec parę kroków tuż przed Blaise. - Muszę
wiedzieć...
Dziewczyna i chłopak odskoczyli od siebie jak oparzeni. Blaise stała się świetnie widoczna, wysoka
i elegancka w czarnym fraku, z iskierkami świateł w ciemnych włosach.
- Tu jestem, Randy - powiedziała. - Co chcesz wiedzieć? Randy Marik zatrzymał się, sapiąc pod
plastikową maską.
Zapadła dziwna cisza.
Thea bezszelestnie zakradła się bliżej. Eric nadchodził z drugiej strony. Dopiero teraz ją zobaczył.
Pokręcił głową i bezgłośnie powiedział: Trzymaj się z daleka.
Akurat. A ty go położysz na łopatki, uzbrojony w filiżanki ponczu. Łypnęła groźnie. Sam się
trzymaj z daleka.
Dłoń z brzytwą drżała. Randy dyszał ciężko.
- Co jest, Randy? - Zniecierpliwiona Blaise tupała lekko.
- Źle mi - wyjęczał. Nagle wydawało się, że głowa zaraz spadnie mu z karku. - Tęsknię.
Theę przeszył dreszcz, gdy usłyszała jego głos. Oto ciało osiemnastolatka i umysł przedszkolaka.
- Ciągle płaczę - mówił.
Lewą ręką ściągnął maskę. Kevin się wzdrygnął. Thei zrobiło się niedobrze.
Po jego policzkach spływały krwawe smugi, zlewały się ze zwykłymi łzami.
Jakieś zaklęcie? - zastanawiała się Thea. Nie, sam się pociął.
Pod jego oczami widniały nacięcia w kształcie półksiężyców.
Wyglądał strasznie, był blady jak trup, miał zarost na twarzy. Toczył po sali dzikim wzrokiem.
Włosy, dawniej jedwabiste i jasne, sterczały na wszystkie strony jak siano.
- Przyjechałeś taki kawał z New Hampshire, żeby mi to powiedzieć? - Blaise przewróciła oczami.
Randy zaszlochał.
Kevin zebrał się na odwagę.
- Słuchaj, stary, daj jej spokój. Wracaj do domu i wytrzeźwiej, co?
I to był błąd. Szalone oczy nad zakrwawionymi policzkami odnalazły go w tłumie.
- Kim jesteś? - wybełkotał Randy. Zbliżył się o krok. - Kim jesteś?
- Kevin, uciekaj - zawołała Thea.
Za późno. Dłoń z brzytwą wystrzeliła, szybka jak błyskawica. Z twarzy Kevina trysnęła krew.
Rozdział 6
Kevin zawył, złapał się za policzek.
- Pociął mnie! On mnie pociął! - Spomiędzy jego palców płynęła krew.
Randy znów uniósł brzytwę.
Thea zaatakowała go mentalnie. Działała instynktownie; była śmiertelnie przerażona. Zaraz Randy
zabije Kevina. I może też Blaise.
Wyczuła ból, rozpacz i wściekłość, która miotała się jak szympans w klatce. Utrzymała więź tylko
przez moment, ale to wystarczyło. Eric chlusnął Randy'emu w twarz ponczem. Randy krzyknął i
odwrócił się w stronę napastnika.
Thea przeżyła chwilę grozy. Randy chlastał powietrze brzytwą, ale Eric stosował błyskawiczne
uniki, usiłował zajść Randy'ego od tyłu. Krążyli jak w upiornym tańcu. Z każdym ich obrotem w
Thei narastał strach. Ale Ericowi udawało się unikać śmiercionośnego ostrza. Nagły ruch na skraju
parkietu. To pan Adkins i dwóch innych nauczycieli. Otoczyli szalonego intruza, zrobiło się
zamieszanie. Potem Randy leżał na podłodze.
Na zewnątrz wyły syreny, coraz bliżej. Eric odsunął się od kłębowiska na podłodze.
Dysząc ciężko, spojrzał na Theę. Skinęła głową, że nic jej nie jest, i zamknęła oczy.
Była osłabiona, wyczerpana i smutna. Zaraz zabiorą Randy'ego. Pewnie nie można mu już pomóc.
Za daleko zabrnął.
W tej chwili się wstydziła, że jest czarownicą.
- No dobrze, moi drodzy - odezwał się pan Adkins. - Chodźmy stąd. Usuńmy się. - Spojrzał na
Blaise, która pochylała się nad Kevinem i przyciskała mu chusteczkę do policzka. - Wy możecie
zostać. - Położył jej rękę na ramieniu. - Trzymasz się?
Blaise podniosła na niego wielkie, smutne szare oczy.
- Dam radę - odparła dzielnie.
Pan Adkins przełknął ślinę. Zacisnął dłoń na ramieniu Blaise.
- Biedactwo - mruknął.
Litości, pomyślała Thea. ale z czystego egoizmu odetchnęła też z ulgą. Blaise nie wpadnie kłopoty;
nie wyrzucą ich ze szkoły. Nie przyniosą babci wstydu przed Wewnętrznym Kręgiem.
Zresztą kuzynka wyglądała, jakby naprawdę martwiła się o Kevina. Znowu troskliwie się nad nim
pochyliła. Czyżby jej na tym chłopaku zależało?
Thea prześliznęła się pod ramieniem nauczyciela.
- Naprawdę w porządku? - spytała szeptem.
Blaise spojrzała na nią tajemniczo. I dopiero wtedy Thea zobaczyła, że kuzynka ukrywa w
chusteczce malutką fiolkę Pełną krwi.
- Ty... - Zabrakło jej słów.
Blaise uśmiechnęła się lekko: wiem, wiem, ale nie mogłam się oprzeć takiej okazji.
Thea się cofnęła i wpadła na Erica. Podtrzymał ją ramieniem.
- Co z nią?
- Nic jej nie jest. Ale ja muszę stąd wyjść. Eric spojrzał jej w oczy i spochmurniał.
- Idziemy - rzucił krótko.
W drodze do drzwi minęli Selene i Vivienne. Były nieszczęśliwe, przerażone. Tylko na jak długo?
Dani stała na parkingu z Johnem Finkelsteinem.
- Jadę do domu - powiedziała znacząco do Thei i cisnęła coś w zarośla.
Pustą fiolkę.
Thea odetchnęła z ulgą. Lekko dotknęła ramienia koleżanki.
- Dzięki.
Dani wróciła wzrokiem do budynku.
- Ciekawe, co on tak bardzo chciał wiedzieć? - szepnęła. Dokładnie w tej chwili z oświetlonego
korytarza dobiegło przeciągłe wycie, jakby w odpowiedzi na jej pytanie. Odgłos przypominał
skowyt udręczonego zwierzęcia.
Thea odwróciła się na pięcie i niemal na oślep pobiegła do dżipa Erica.
Mknęli ciemnymi ulicami.
- Domyślam się, że to były chłopak - odezwał się cicho Eric po chwili milczenia.
- Z zeszłego miesiąca. Spojrzał na nią z ukosa.
- Nieźle go trafiło. Biedak.
Doskonale to podsumował, pomyślała Thea. Nieźle go trafiło. Na zawsze. Biedak.
- To wina Blaise. - Wcale nie zamierzała z nim o tym rozmawiać, ale słowa dławiły ją w gardle. -
Ciągle to robi, a ja nie mogę jej powstrzymać. Podrywa chłopców, oni tracą głowy z miłości, a ona
ich zostawia.
- Z miłości? Hm...
Spojrzała na niego zdumiona. Patrzył prosto przed siebie, mocno zaciskał palce na kierownicy.
No proszę. A ja myślałam, że jesteś naiwny. Może widzisz więcej, niż mi się zdaje.
- To specyficzna miłość - powiedziała. - W starożytnej Grecji oddawano cześć Afrodycie. Była
boginią miłości. I słynęła z okrucieństwa. - Thea pokręciła głową. - Widziałam kiedyś sztukę o
królowej Fedrze. Afrodyta kazała jej zakochać się we własnym pasierbie. Pod koniec wszyscy nie
żyli. A Afrodyta tylko się uśmiechała. Siała spustoszenie jak tornado... - Urwała. Czuła ból w piersi,
zabrakło jej tchu. Ale jednocześnie miała wrażenie, że zdjęto z niej wielki ciężar.
- I uważasz, że Blaise też niszczy?
- Owszem. Taką ma nieposkromioną naturę. Chociaż to chyba brzmi głupio.
- Nie. - Uśmiechnął się gorzko. - Natura jest brutalna. Sokół poluje na królika. Lew zabija młode.
Prawo dżungli.
- Co nie znaczy, że to słuszne. Może ujdzie, jeśli chodzi o boginie i zwierzęta, ale nie na poziomie
ludzi. - Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że równała ludzi z przedstawicielami swojego świata.
- No cóż, nie różnimy się aż tak bardzo od zwierząt - stwierdził łagodnie.
Thea opadła na siedzenie. Ciągle była zmieszana i smutna, ale przerażało ją co innego - że bardzo
chciała rozmawiać o tym z Erikiem. Wydawało się, że on rozumie... lepiej niż ktokolwiek do tej
pory. Nie tylko rozumie. Także współczuje.
- Wiem, czego ci trzeba. - Nagle się rozpromienił. - Miałem zaproponować, żebyśmy wpadli do
Harrah na późną kolację, ale przyszło mi do głowy coś fajniejszego.
Thea zerknęła na zegarek - dochodziła jedenasta.
- Co?
- Szczeniakoterapia.
- Co takiego?
Po prostu się uśmiechnął i zawrócił na południe. Zatrzymali się przed małym szarym budynkiem z
szyldem: „Szpital zwierzęcy Sun City".
- Tu pracujesz.
- Tak. Odeślemy Pilar do domu. - Wysiadł i otworzył drzwi do kliniki. - Chodź.
Ładna dziewczyna o ciemnych włosach do ramion podniosła głowę znad kontuaru. Thea ją
rozpoznała
- Pilar Osorio ze szkoły. Spokojna, pewnie dobra uczennica.
- Jak było na imprezie? - zapytała, tęsknie patrząc na Erica.
Wzruszył ramionami.
- Szczerze? Okropnie. Doszło do bójki i wyszliśmy. - Nie wspomniał o swoim udziale w
opanowaniu zamieszania.
- To straszne - stwierdziła Pilar, choć wyraźnie nie bardzo się przejęła nieudaną imprezą.
- No, jak maluch?
- W porządku. Nakręcony. Może później weźmiesz go na spacer? - Pilar sięgnęła po kurtkę. Skinęła
Thei głową. - Do zobaczenia w poniedziałek.
Eric jej się podoba.
Zamknęła za sobą drzwi. Thea się rozejrzała.
- Czyli klinika jest zamknięta.
- Tak, ale kiedy mamy pacjentów przez całą dobę, ktoś musi tu być. - Znowu się uśmiechnął. -
Chodźmy.
Przeszli przez pokój zabiegowy, długim korytarzem do pomieszczeń na tyłach. Thea patrzyła
dookoła ciekawie. Jeszcze nigdy nie była na zapleczu kliniki weterynaryjnej.
Kilka wybiegów dla psów. Z ostatniego dochodziły radosne piski.
Eric spojrzał na nią z błyskiem w oku.
- Uwaga! Trzy... dwa... jeden...
Otworzył klatkę i ze środka wybiegł szczeniak labradora, szaleńczo wymachując ogonem. Miał
piękne umaszczenie, od ciemnozłotego na grzbiecie po delikatnie kremowe na brzuchu i łapach.
- Cześć, Bud - zawołał Eric. - Grzeczny piesek! - Spojrzał na Theę poważnie. - Oto pies
przytulanka.
Ukucnęła na winylowej posadzce i ruszyła na czworakach w stronę zwierzaka.
- Uważaj na sukienkę - ostrzegł Eric, ale psiak już skoczył jej na kolana.
Oparł łapy na ramionach, dyszał do ucha.
- Chyba się zakochałam - sapnęła Thea z rękami pełnymi psiej słodyczy.
Otaczało ją szczęście. Nie musiała starać się nawiązać więzi z umysłem labradora; maluch od razu
przejął kontrolę. Po małym łebku chodziły tylko przyjemne myśli: jak cudownie wszystko pachnie,
jak przyjemnie, że drapią mnie za uchem akurat tam, gdzie ugryzła pchła.
Dobrze, tak dobrze, fajny ten duży, łysy pies... ciekawe, który z nas jest górą?
Szczeniak ją ugryzł. Thea żartobliwie odpowiedziała tym samym.
- Mylisz się, kolego. To ja tu rządzę. - Złapała go za pyszczek.
Dziwne, widziała świat oczami szczeniaka, ale po prawej stronie nie było nic. Ciemność.
- Ma problem z oczami?
- Zauważyłaś kataraktę. Mało kto zwraca na to uwagę. Tak, jest ślepy na jedno oko. Kiedy będzie
starszy, można spróbować to usunąć. - Eric oparł się o ścianę uśmiechnięty od ucha do ucha. -
Świetnie sobie radzisz ze zwierzętami - zauważył. - I nie masz własnych?
Spytał ot tak, po prostu, więc Thea odruchowo odpowiedziała:
- Czasami się nimi opiekuję. Przygarniam, leczę i wypuszczam na wolność. Albo znajduję im dobry
dom, jeśli chcą zamieszkać z ludźmi.
- Leczysz?
I znowu, delikatne pytanie, ale tym razem Thea się zaniepokoiła. Dlaczego nie może utrzymać
języka za zębami w jego towarzystwie? Podniosła wzrok. Eric patrzył na nią badawczo,
wyczekująco, czujnie.
Głęboko zaczerpnęła tchu.
- Karmię je i w razie potrzeby zabieram do weterynarza. Czekam, aż wyzdrowieją.
Skinął głową, ale z jego oczu nie zniknęło pytanie.
- Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad pracą weterynarza?
Thea opuściła głowę. Uciekła w miękką psią sierść.
- Właściwie nie - mruknęła z ustami wtulonymi w jasne futro.
- Masz dar. Posłuchaj, na uniwersytecie Davis jest świetny wydział weterynarii, studia pierwszego i
drugiego stopnia, jedne z lepszych w kraju. Niełatwo się dostać, ale dasz radę, wiem o tym.
- Nie byłabym taka pewna - mruknęła Thea. Jej szkolne dokonania miały pewne luki i wady.
Ale przede wszystkim problem w tym, że czarownice nie studiują weterynarii. Koniec, kropka.
Może się zająć ziołami, kamieniami, rytualnymi strojami, zaklęciami, runami, amuletami... Ma
mnóstwo rzeczy do wyboru, ale żadnej z tych dziedzin nie wykładają na uniwersytecie.
- Trudno to wytłumaczyć - dodała. Była w szoku, że w ogóle chce cokolwiek tłumaczyć
człowiekowi. - Chodzi o to, że moja rodzina by się nie zgodziła. Mają wobec mnie inne plany.
Eric otworzył usta i znowu je zamknął. Szczeniak kichnął.
- No cóż, w takim razie pomożesz mi wypełniać formularze zgłoszeniowe? - spytał w końcu. - Za
nic nie mogę sobie poradzić z listem motywacyjnym.
O, ty cwaniaku, pomyślała Thea.
- Zobaczymy - odpowiedziała tylko.
Nagle rozległ się nowy dźwięk. Dochodził z daleka, ale nie ustawał. Bud warknął.
- Co to, dzwonek? - zdziwił się Eric. - O tej porze? – Wstał i poszedł do frontowej części. Thea
ruszyła za nim, muskając opuszkami Buda, żeby nie stracić nad nim kontroli.
Eric otworzył drzwi i cofnął się zaskoczony.
- Rosamund... Co ty tu robisz? Czy mama wie, że wyszłaś?
Do poczekalni wpadła miniaturowa trąba powietrzna. Dziewczynka z burzą jasnych włosów
wymykających się spod czapeczki baseballowej. Pod pachą miała niebieski koc. Na jej twarzy
malowała się wściekłość.
- Mama powiedziała, że pani Curie wcale nie jest chora, ale to nieprawda. Dzwoń do doktor Joan. -
Z tymi słowami mała wmaszerowała do gabinetu i położyła niebieskie zawiniątko na ladzie,
rozrzucając przy tym stertę dokumentów.
- Ej, powoli. - Eric spojrzał na Theę. - To moja siostra, Rosamund. Nie wiem, jak się tu dostała.
- Przyjechałam na rowerze i chcę, żebyś natychmiast wyleczył panią Curie!
Bud wspinał się na tylne łapy i obwąchiwał niebieski koc. Thea odepchnęła szczeniaka.
- Pani Curie? Kto to?
- Świnka morska - wyjaśnił Eric. - Roz, doktor Joan wyjechała na konferencję. Nie ma jej w
mieście.
Rosamund nadal toczyła dokoła gniewnym wzrokiem, ale jej podbródek zadrżał niebezpiecznie.
- No dobrze, posłuchaj. Zbadam panią Curie, zobaczymy, co się da zrobić. Ale najpierw damy
mamie znać, że nic ci nie jest. - Sięgnął po telefon.
- Odniosę Buda - zaproponowała Thea. - Żeby nie zrobił sobie z pani Curie przekąski. - Na tyłach
budynku namówiła małego labradora, żeby wszedł do klatki, obiecując później mnóstwo pieszczot.
Wróciła do gabinetu. Eric pochylał się nad biało-brązową świnką morską. Był zaniepokojony.
- Rzeczywiście coś jej dolega. Chyba. Jest osłabiona, apatyczna... - Nagle cofnął rękę z krzykiem. -
Ale nie bardzo -mruknął, patrząc na krew na palcu. Wytarł ją chusteczką i znów pochylił się nad
zwierzakiem.
- Jest w złym humorze - oznajmiła Rosamund. - I nie chce jeść. Już wczoraj ci mówiłam, że
choruje.
- Nieprawda - zauważył spokojnie Eric. - Mówiłaś, że ma dość życia w patriarchacie.
- Bo tak. A do tego źle się czuje. Zrób coś.
- Mała, poczekaj, niech się zastanowię. - Obserwował świnkę, mrucząc pod nosem: - Nie kaszle,
więc to nie zapalenie płuc. Węzły chłonne niepowiększone... Ale opuchnięte stawy. Dziwne.
Rosamund obserwowała brata z wiarą w zielonych oczach. Takich samych jak jego, zauważyła
Thea.
Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła miękkiego futerka. Jednocześnie zrobiła to samo umysłem.
Rozbiegane przerażone myśli małego ssaka. Śwince tu się nie podoba, chciała wrócić do klatki,
trocin, do bezpiecznego schronienia. Drażniły ją zapachy, przerażały wielkie obce palce, które
pojawiły się znikąd.
Do domu, do domu, myślała. I nagle coś dziwnego, bardziej zapach i smak niż wizja. Pani Curie
myślała o jedzeniu, marzyło jej się coś chrupiącego, trochę kwaśnego. Jeść, jeść, jeść.
- Czy jest coś, co szczególnie lubi? - zapytała niepewnie Thea. - Na przykład kapustę?
Eric zamrugał, wyprostował się nagle, jakby porażony prądem. Zielone oczy odnalazły jej wzrok.
- Tak! Jesteś genialna!
- Jak to?
- Ona ma szkorbut! - Wybiegł i po chwili wrócił z grubą księgą z drobnym drukiem. - O proszę.
Brak apetytu, apatia, opuchnięte stawy... U pani Curie występują wszystkie objawy. - Szybko
przekładał kartki i oznajmił tryumfalnie: - Wystarczy, że podamy jej warzywa albo kwas
askorbinowy w wodzie.
Szkorbut? Czy to nie choroba dawnych żeglarzy? Kiedy podczas długich wypraw nie mieli dostępu
do owoców i warzyw? A kwas askorbinowy to...
- Witamina C!
- No właśnie! Ostatnio było bardzo gorąco, a w domu mamy twardą wodę, stąd u niej niedobór
witaminy C. Ale szybko temu zaradzimy. - Spojrzał na Theę i pokręcił głową. - Uczę się od wielu
lat, pracuję tutaj, a ty na nią spojrzałaś i wiedziałaś. Jak to robisz?
- Zapytała panią Curie - wyjaśniła spokojnie Rosamund. Thea zerknęła na nią uważnie. Czy
wszyscy w tej rodzinie są tak spostrzegawczy?
- Ha, ha, ha - powiedziała od niechcenia.
- Lubię cię - oznajmiła Rosamund rzeczowo. - Gdzie kapusta?
- Zobacz w lodówce na zapleczu - poradził Erie. - Jeśli nie ma, damy jej krople witaminowe.
Rosamund wybiegła. Eric odprowadzał siostrę wzrokiem pełnym miłości.
- Fajny dzieciak - stwierdziła Thea.
- To mały geniusz. I najmniejsza na świecie wojująca feministka. Pozwała do sądu drużynę
skautów.
Nie pozwolili jej się zapisać, a skautki nie chodzą w góry. Robią makramy.
Thea spojrzała na niego.
- Co ty na to?
- Ja? Wożę ją do prawnika, kiedy mama nie może. Dzięki temu na mnie nie narzeka. Zresztą ma
rację.
Thea patrzyła na Erica składającego niebieski kocyk i słuchała głosu w swojej głowie, który huczał
jak gospodarz telewizyjnego teleturnieju.
Spójrz na tego młodzieńca. Czuły, ale silny. Odważny. Inteligentny. Nieśmiały. Dowcipny. Bystry,
szczery, lubi zwierzęta.
I jest człowiekiem.
Nic mnie to nie obchodzi.
Czuła się niesamowicie. Jakby nawdychała się za dużo jemonji. Powietrze zdawało się słodkie i
ciężkie, drżące jak w tropikach przed burzą, przesycone elektrycznością.
- Eric...
Niespodziewanie dotknęła jego ręki. Od razu puścił kocyk, zamknął jej dłoń w swojej. Ale ciągle na
nią nie patrzył, wbił wzrok w biurko. Oddychał ciężko.
- Eric!
- Czasami sobie myślę, że jeśli zamrugam, to wszystko zniknie.
Och, Afrodyto, mamy problem! - pomyślała Thea.
Kłębiły się w niej skrajne uczucia: fascynacja, przerażenie, strach i spokój. A to, czego pragnie, jest
tak proste. Jeśli Eric czuje to samo, wszystko będzie dobrze.
- Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, ale boję się, że odejdziesz - mówił wpatrzony w komputer
na biurku. W końcu na nią spojrzał. - Jesteś zła?
Pokręciła głową. Serce łomotało jej jak szalone. Kiedy na siebie spojrzeli, zamknął się obieg. Coś
ich łączyło, pchało ku sobie, jakby znaleźli się w objęciach samej Afrodyty.
A potem wszystko było ciepłe i cudowne. Jeszcze przyjemniejsze niż szczeniak w ramionach, bo
Eric odwzajemniał pieszczotę. A dreszcz strachu przerodził się w fajerwerki i eksplodował
uniesieniem. Przywarła do Erica policzkiem Nigdy nie czuła się tak błogo. Tu jest bezpieczna.
Mogłaby tak trwać do końca świata. Wokół wszystko falowało jak chłodna woda. Byli niczym dwa
ptaki splecione skrzydłami. Łabędzie łączą się w pary na całe życie i kiedy zobaczą partnera,
wiedzą, że to ten jedyny, przemknęło jej przez myśl. Właśnie to się stało na pustyni. Rozpoznali się
duchowo. A kiedy dusze się dojrzą, powstaje wieczny związek.
A świat nocy ma na to nawet specjalne określenie, podszeptywał wewnętrzny głos, mącąc spokój.
Zasada bratniej duszy. Chcesz powiedzieć, że twoją połówką jest człowiek?
Ale Thea nie będzie się bała, nie teraz. Oba światy, nocy i ludzki, pozostały daleko. Tworzyli z
Erikiem własną rzeczywistość. Wystarczy, że tu stoi i oddycha, by to poczuła. Nie musi się martwić
o przyszłość.
Skrzypnęły drzwi. Do środka wtargnął zimny podmuch.
Thea gwałtownie uniosła powieki. A potem jej serce zabiło szybko, boleśnie, ze strachem.
To nie te drzwi, za którymi zniknęła Rosamund, tylko frontowe. Erie zapewne zapomniał zamknąć.
W poczekalni stała Blaise.
Rozdział 7
Wszędzie cię szukałam - wycedziła. - Musiałam zadzwonić do pani Ross, żeby się dowiedzieć,
gdzie jesteście.
Czarne włosy, rozwiane przez wiatr, opadały na ramiona niesforną falą. Zdjęła czerwoną muchę,
rozpięła górny guzik koszuli. Miała rumieńce na policzkach i iskry w szarych oczach. Była piękna i
bardzo magiczna.
Thea i Eric odsunęli się od siebie. Oboje poczerwienieli.
- My tylko... - zaczął Eric. - No... tak... - Uważnie obserwowany przez Blaise podniósł niebieski
kocyk i złożył go starannie. - Oprowadzić cię?
- Zwierzęta interesują mnie wyłącznie na grillu. - Blaise rozglądała się po pomieszczeniu. Oparła
rękę na biodrze.
O rany, jest w fatalnym humorze.
Thei zwilgotniały ręce. Nie wiedziała, jak kuzynka zinterpretuje to, co zobaczyła. Ale przecież
miała uwodzić Erica, prawda?
Zatrzymała wzrok na chusteczce higienicznej z krwią Erica. Dyskretnie ją wzięła i ukryła w dłoni.
- A więc zerwałaś się z imprezy - zwróciła się do Blaise. - Gdzie... - Z kim właściwie ona tam
przyszła? Z Sergiem? Z Kevinem? Czy jeszcze z kimś innym?
- Już po imprezie - oznajmiła Blaise. - Nauczyciele ją skończyli. Cały Randy. Zawsze wszystko
psuł.
- Nagle wyraz jej twarzy się zmienił, zamrugała i uśmiechnęła się słodko. - A kogo my tu mamy?
W drzwiach do dalszej części kliniki stała Rosamund z panią Curie pod pachą. Milczała, ale cały
czas
czujnie przyglądała się Blaise.
- Och, przepraszam - odezwał się Eric. - Moja siostra. Trochę nieśmiała.
- Więc to u was rodzinne - mruknęła Blaise. - Jakie urocze.
- Chyba czas do domu - włączyła się Thea. Musi porozmawiać z Erikiem, ale na osobności, nie na
oczach naburmuszonego krasnala i podejrzliwej czarownicy.
Zerknęła na niego onieśmielona. Też miał niewyraźną minę.
- No, to do zobaczenia w szkole - rzuciła.
- Tak. - Nagle się uśmiechnął. - Aha, jakbyś poważnie myślała o studiach na weterynarii, powinnaś
się przenieść na zoologię dla zaawansowanych. To fajne zajęcia.
- Zobaczymy. - Czuła na sobie wzrok Blaise.
Ale kiedy znalazły się na zewnątrz, kuzynka powiedziała tylko:
- Przepraszam, jeśli byłam niegrzeczna, ale naprawdę wszędzie cię szukałam. Fatalnie się bawiłam.
No i - z czarującym uśmiechem poprawiła czarne włosy - to frajda być wredną, kiedy się tego chce.
Thea westchnęła i nagle zatrzymała się w pół kroku.
- O rany, samochód!
Srebrzyste porsche Kevina wyglądało jak po jakiejś katastrofie: wgnieciony zderzak, porysowane
drzwi od strony pasażera, popękana szyba.
- Miałam kłopoty - oznajmiła chłodno Blaise. - Ale nie przejmuj się, poznałam nowego chłopaka,
nazywa się Lukę Prince i jeździ maserati. - Spojrzała na Theę. - Chyba nie masz nic przeciwko
temu? No, że tak traktuję ludzi?
- Nie, skądże. Po prostu nie chcę, żeby znowu nas wyrzucili.
- Wypadek to nie zbrodnia. Dobra, musisz wsiąść przez okno od strony kierowcy.
Ruszyły. Thea siedziała bez słowa, a kuzynka co chwila zerkała na nią badawczo.
- No dobra - odezwała się w końcu Blaise swoim najbardziej jedwabistym głosem. - Masz?
- Co?
- Nie wygłupiaj się.
Thea wyciągnęła rękę z zakrwawioną chusteczką.
- Nie skorzystałam z fiolki, to było idiotyczne, ale jestem sprytna i mam wystarczająco dużo krwi.
- Hm. - Wąskie palce Blaise z krwistoczerwonymi paznokciami zamknęły się na chusteczce.
Zaskoczona Thea cofała rękę. Papier się rozdarł. Został jej marny skrawek.
- Ej...
- O co chodzi? Przechowam w bezpiecznym miejscu - odparła gładko Blaise. - Jak poszło, tak w
ogóle?
- Fajnie - mruknęła Thea. Dłonie miała spocone, ale w jej głosie brzmiała tylko beztroska: - Chyba
go wzięło - dodała, naśladując zmysłowy ton Blaise.
- Serio? - Sunęły główną ulicą w rzece samochodów. W świetle neonów widać było tajemniczy
uśmieszek Blaise. - A o co chodziło z uniwersytetem Davis?
- O nic. Wybiera się tam na studia, więc oczywiście chce, żebym z nim pojechała.
- Robi plany na przyszłość. Pięknie, szybka akcja. Moje gratulacje.
Thei nie odpowiadał ton kuzynki. Teraz szczególnie chciała chronić Erica przed Blaise, ale nie
wiedziała jak. Wszystko zależy od tego, ile Blaise wie.
- Najfajniejszy jest moment, kiedy pękają - ciągnęła Blaise z rozmarzeniem. - Różnią się od siebie,
ale ostatecznie wszyscy są tacy sami. I kiedy chłopak ulega ci całkowicie, niemal to słyszysz. Takie
pęknięcie. Trzask, jak po przekłuciu balonu.
Thea przełknęła ślinę wpatrzona w złotego lwa przed hotelem MGM Grand. Zielone oczy
zwierzęcia przywodziły na myśl spojrzenie Erica.
- Naprawdę? Brzmi ciekawie.
- Uhm. A potem wszystko, czym byli, cała ich osobowość ulatnia się, wypływa w wewnętrznym
krwotoku. Są już do niczego. Jak ogier, za stary, by prowadzić go do klaczy. I koniec.
- Pięknie.
- Eric chyba dojrzał. Zakochał się w tobie, to widać. Już czas.
Thea milczała. Wampirzyca, dziewczyna w sukience w czarne róże, przebiegała między
samochodami. W końcu Thea przerwała ciszę:
- Blaise...
- No, co jest? Masz z tym problem? Może też coś do niego czujesz? Odrobinę za dużo?
- Blaise...
- Zakochałaś się w nim?
Thea drżała; ostatnie pytanie zawisło powietrzu.
- Daj spokój - wyszeptała w końcu.
- Nie oszukuj. Nie zapominaj, z kim rozmawiasz. Znam ten głupkowaty wyraz twarzy, gdy
zachwycasz się zwierzakiem. Widziałam, jak się do niego tuliłaś.
Thea była zrozpaczona. Już nie tylko Blaise się bała. W świecie nocy grozi najsurowsza kara za
miłość do człowieka. Śmierć. Dla niej i dla Erica.
Mogła zrobić tylko jedno. Spojrzała kuzynce prosto w oczy.
- No dobrze. Blaise, znamy się od dziecka. Zawsze byłyśmy sobie bliskie jak siostry i wiem, że
mimo wszystko bardzo mnie kochasz.
- Oczywiście. - Blaise się żachnęła zniecierpliwiona. Thea zdała sobie sprawę, że to część
problemu.
W potoku kolorowych świateł z hotelu Billy widziała łzy w oczach kuzynki. Blaise się martwiła - i
dlatego była wściekła.
Thea złapała ją za rękę.
- Wysłuchaj mnie - zaczęła błagalnie. - Kiedy poznałam Erica, coś się wydarzyło. Nie umiem tego
opisać, ale połączyła nas więź. - Musiała zaczerpnąć tchu. - Wyobraź sobie, że spotkałaś bratnią
duszę, drugą połówkę, a jest to ktoś, którego zgodnie z zasadami nie wolno ci kochać.
Urwała znowu, tym razem dlatego, że Blaise znieruchomiała. Przez chwilę obie siedziały w
milczeniu. W końcu Blaise bardzo powoli cofnęła rękę.
- Bratnią duszę? - powtórzyła.
Oczy Thei rozbłysły. Jeszcze nigdy nie czuła się równie samotna.
- Tak mi się wydaje - szepnęła.
Blaise spojrzała przed siebie. W jej włosach odbijały się fioletowe światła reklam.
- Sprawa jest poważniejsza, niż sądziłam. Popłynęły łzy.
- Ale pomożesz mi?
Blaise bębniła szczupłymi palcami o kierownicę.
- Oczywiście - odezwała się w końcu. - Muszę. Jesteśmy jak siostry i nie wyobrażam sobie, że
mogłabym cię porzucić w kłopocie.
Thei ulżyło tak bardzo, że aż zakręciło jej się w głowie. I, co dziwne, rozpłakała się jeszcze
bardziej.
- Tak się bałam. Od pierwszej chwili usiłowałam to zrozumieć. - Czknęła.
Blaise przyglądała się jej z dziwnym blaskiem w szarych oczach.
- Pomogę ci - zapewniła z dziwnym uśmiechem. - Zdobędę go, a potem zabiję za to, że stanowił
zagrożenie dla mojej siostry.
Na ułamek sekundy wszystko w Thei zamarło, by potem wybuchnąć z jeszcze większą siłą.
- Nigdy - zawołała. - Słyszysz, siostro? Nigdy. Blaise zachowała spokój.
- Wiem, że nie uważasz tego za najlepsze rozwiązanie. Na razie. Ale pewnego dnia mi
podziękujesz.
- Posłuchaj mnie, jeśli mu coś zrobisz, jeśli go zranisz, skrzywdzisz i mnie.
- Przejdzie ci, mała. - W morzu tęczowych neonów Blaise wyglądała jak starożytna bogini losu. -
Lepiej teraz trochę pocierpieć niż później stracić życie.
Thea dygotała ze złości. Była wściekła, że popełniła błąd. Gdyby w kółko powtarzała swoje
argumenty, kuzynka w końcu zaczęłaby słuchać, stwierdziła później. Teraz jednak, pełna gniewu i
przerażenia, warknęła:
- Nie sądzę, żeby ci się to udało. Nie odbierzesz mi Erica.
Blaise patrzyła w przestrzeń, jakby po raz pierwszy w życiu zabrakło jej słów. Potem odrzuciła
głowę do tyłu i się roześmiała.
- Thea, Thea. Odbiorę każdego każdej. Zawsze i wszędzie, kiedy tylko zapragnę. Taka już jestem.
- Nie tym razem. Eric mnie kocha i tego nie zmienisz. Blaise uśmiechała się tajemniczo.
- Jeszcze zobaczysz - rzuciła, zjeżdżając z głównej ulicy.
Thea źle spała. Cały czas miała przed oczami twarz Randy'ego Marika, tyle że w jej śnie zmieniał
się w Erica, który też tępo patrzył przed siebie i płakał krwawymi łzami.
Obudziła się w pokoju zalanym słońcem.
Ich sypialnia wyglądała jak pomieszczenie osoby cierpiącej na rozdwojenie jaźni. Połowa była
schludna, utrzymana w odcieniach błękitu i zieleni. W drugiej królował chaos i jeden, podstawowy,
pierwotny kolor, który budzi emocje, symbolizuje namiętność i nienawiść zarazem. Czerwień.
Zazwyczaj o tej porze Blaise leżała jeszcze pod czerwoną aksamitną narzutą Ralpha Laurena, ale
dzisiaj jej łóżko było puste. Zły znak. Wstawała wcześnie, tylko jeśli miała ku temu ważny powód.
Thea ubrała się i zeszła po schodach.
W sklepie zastała tylko Tobiasa. Ze smętną miną siedział jak zwykle za ladą. Burknął coś w
odpowiedzi, gdy Thea się przywitała, i uparcie wpatrywał się w ścianę, bawiąc się brązowymi
lokami. Pewnie żałował, że nie może być teraz na dworze, jak jego rówieśnicy.
Thea przeszła do pracowni. Blaise siedziała za długim stołem. Miała słuchawki w uszach i nuciła
pod nosem. Nad czymś pracowała. Thea się zbliżyła.
Od razu widziała, że powstaje coś pięknego. Blaise genialnie projektowała biżuterię - zazwyczaj
wzorowała się na starożytnych motywach. W jej naszyjnikach znajdowały się pszczoły, motyle,
pnące kwiaty, skaczące delfiny, węże, a wszystko pełne życia, radości i magii.
I w tym tkwił jej geniusz. Blaise umieszczała każdy element w konkretnym celu. Dobierała
kamienie tak, by się wzajemnie dopełniały: rubin dawał pożądanie, czarny opal namiętność, topaz
tęsknotę, granat ogień. A szary jak dym rodzaj szafiru to kamień Blaise, w kolorze jej oczu.
Wszystkie te kamienie leżały na stole. Ale magia kryła się nie tylko w klejnotach. W każdym
swoim dziele Blaise umieszczała miniaturowe schowki, które można wypełnić ziołami, proszkami,
miksturami. Jej biżuteria dosłownie ociekała magią.
Nawet sam wzór miał magiczną moc. Wszystkie linie, łuki, koła miały znaczenie, zmuszały wzrok,
by śledził wzór równie potężny jak znaki kreślone kredą na podłodze. Wystarczyło popatrzeć, by
poczuć magię.
A teraz tworzyła zabójczy naszyjnik.
Thea widziała jego zarys. Blaise stosowała zapomnianą metodę woskowania w wyrobie biżuterii -
najpierw formowała pożądany kształt z błękitnego wosku, dopiero potem rzeźbiła w złocie, srebrze
czy miedzi. To, co teraz robiła, zapierało dech w piersiach. Odbierało rozum. Skomplikowane
arcydzieło, które podziała jak pas Afrodyty - żaden mężczyzna nie przejdzie obok obojętnie.
A Blaise miała do tego jeszcze bezcenny składnik - krew Erica. Dlatego czar zadziała na niego
szczególnie. Jedyne pocieszenie, że wykonanie tego trochę potrwa. Ale kiedy Blaise już skończy...
Eric nie ma najmniejszych szans.
Thea wyszła. Nie wiedziała - i nic jej to nie obchodziło - czy Blaise ją zauważyła. Po omacku
dotarła do łazienki.
Eric to jej bratnia dusza. Ale Blaise jest niemal ucieleśnieniem Afrodyty. Kto się jej oprze?
Co robić? - myślała gorączkowo Thea.
Miała odrobinę krwi Erica na kawałku chusteczki, ale w życiu nie pobije kuzynki w zaklęciach
miłosnych. Nikt nie dorówna doświadczeniom i wrodzonemu darowi Blaise.
Trzeba wymyślić coś innego, żeby w ogóle do niego nie dotarła. Muszę go chronić...
Thea wyprostowała się gwałtownie.
Nie. To zbyt niebezpieczne. Czary przyzywające nie są dla dziewic. Nawet Wewnętrzny Krąg musi
przy nich uważać.
Ale babcia ma wszystkie niezbędne składniki. Wiem to na pewno. Widziałam szkatułkę.
Mogę zginąć podczas tych zaklęć.
Ogarnął ją dziwny spokój. Kiedy koncentrowała się na ryzyku, czuła się o wiele lepiej, niż myśląc,
co
powie babcia, jeśli się dowie. Dla Erica Thea była gotowa zmierzyć się z niebezpieczeństwem.
Schodziła po schodach spokojna i zamyślona.
- Toby, gdzie babcia? Minimalnie uniósł głowę.
- Pojechała do Thierry'ego Descouedresa, w sprawie jego gruntów. Mam po nią pojechać
wieczorem.
Thierry to wampir, lord nocy. Należał do niego szmat ziemi na północny wschód od Las Vegas - ale
po co to babci?
Nieważne. Liczy się tylko to, że jej nie będzie przez cały dzień.
- Może chcesz sobie gdzieś wyskoczyć i się zabawić? Dopilnuję sklepu.
Spojrzał na nią zamglonymi niebieskimi oczami i nagle się rozpromienił.
- Poważnie? Zrobiłabyś to? Chętnie bym cię za to ucałował. Hm, odwiedzę Kishi... nie, lepiej Zoe...
albo Sheenę...
Jak wszyscy chłopcy wśród czarowników, miał ogromne powodzenie u dziewcząt.
Ciągle mrucząc pod nosem, wziął kluczyki, portfel i szybko ruszył do drzwi, na wypadek gdyby
Thea zmieniła zdanie.
- Wrócę na tyle wcześnie, żeby po nią pojechać, obiecuję -zapewnił i zniknął.
Thea natychmiast wywiesiła tabliczkę: „Zamknięte" i podeszła do lady.
Z dolnej szafki wyjęła metalową szkatułkę, która wyglądała, jakby miała co najmniej pięćset lat.
Thea dźwignęła ją z wysiłkiem - bardzo ciężka. Zacisnęła zęby i wpatrzona w zasłonę paciorków
oddzielającą sklep od pracowni poszła na górę.
Jeszcze dwa razy wracała do sklepu po materiały. Zasłona nie drgnęła ani razu.
W końcu Thea zakradła się do sypialni babci. Na gwoździu przy wezgłowiu łóżka wisiał pęk
kluczy. Zabrała je, zamknęła się w swoim pokoju i podłożyła pod drzwi ręcznik, żeby Blaise nie
poczuła dymu. Dobra, teraz trzeba to otworzyć.
Usiadła po turecku na podłodze i postawiła przed sobą skrzynię. Bez problemu znalazła odpowiedni
kluczyk - najstarszy, najbardziej zniszczony. Pasował. Uniosła wieko.
W środku znajdowała się szkatułka z brązu, a w niej - ze srebra.
Tam znalazła wiekową księgę z pożółkłymi, kruchymi stronicami, malutką zieloną buteleczkę
zapieczętowaną woskiem. I kilkadziesiąt amuletów. Podniosła jeden.
Pukiel jasnych włosów spleciony w supeł, wciśnięty w kawałek ciemnoczerwonej gliny,
zabarwionej krwią czarownicy. Thea dotknęła amuletu z szacunkiem. Zapewne cały Krąg pracował
nad nim tygodniami; zaklinano krew, śpiewano zaklęcia, mieszano tajemne składniki, rozpalano
rytualny ogień. Dotykam czarownicy, pomyślała. Cząstki kogoś, kto żył przed wieloma setkami lat.
Kabalistyczny symbol na amulecie miał identyfikować czarownicę, ale na mocno wytartej glinie
Thea nie mogła go dostrzec.
Nie przejmuj się, znajdziesz opis w książce i dobierzesz do niego amulet.
Ostrożnie przekładała wiekowe stronice, odczytywała wypłowiałe, pajęcze litery.
Ix U Sihnal, Annie Butter, Markus Klingelsmith... Nie, zbyt niebezpieczni. Lucio Cagliostro...
może, ale niepotrzebny mi alchemik. Dew Rath, Omiya Inoshishi... Zaraz, zaraz... Phoebe Garner.
Z ciekawością czytała historię Phoebe. Spokojna dziewczyna z Anglii, żyła jeszcze przed Czasem
Ognia. Miała zwierzęta, umarła młodo na gruźlicę, ale wszyscy uważali ją za istny skarb - nawet
ludzie; doceniali jej umiejętność oddalania złych czarów od wioski. Oni też ją opłakiwali.
Idealnie, stwierdziła Thea. Przekładała amulety, szukając symbolu, jaki widniał w księdze przy
imieniu Phoebe.
Jest! Zamknęła go w dłoni. Włosy Phoebe były rude i cienkie.
No dobrze. Teraz trzeba rozpalić ogień.
Z dębu i jesionu, tych samych gatunków drewna, którymi się posłużono, robiąc amulet, Thea
ułożyła gałązki w największej brązowej misie babci i zapaliła.
Do tego trochę płatków gorzkni, świętego ostu, korzeń mandragory... te drewna potęgują moc.
Prawdziwa magia kryła się w buteleczce wyrzeźbionej z jednego kawałka malachitu. Był to eliksir
przywołujący zmarłych. Thea nie miała pojęcia, jakie składniki zawiera ta mikstura.
Zdrapywała woskową pieczęć paznokciami, aż zdołała wyjąć korek. Zawahała się, jej dłonie drżały
w rytm uderzeń serca.
Do tej pory oglądała przedmioty, których nie powinna dotykać - niedobrze, ale to można wybaczyć.
Ale zaraz rozpali zakazany ogień, a tego nikt jej nie daruje. Jeśli Starsi się dowiedzą, co zrobiła...
Odkorkowała buteleczkę.
Rozdział 8
Ostry, gorzki zapach uderzył ją w nozdrza. Zamrugała szybko i delikatnie przechyliła buteleczkę.
Jedna kropla, dwie, trzy.
Ogień buchnął niebieskim płomieniem.
Wszystko gotowe. To jedyny sposób, by sprowadzić ducha zza zasłony - chyba że przekroczy ją
sama.
Wzięła amulet Phoebe w obie dłonie i złamała pieczęć. Wyciągnęła ręce nad ogniem i wyszeptała
słowa mocy, które usłyszała z ust Starszych podczas ostatniego święta Samhain.
- Niechaj będzie mi dana moc słów Hekate.
Od razu poczuła, jak słowa nadchodzą, płyną z jej ust. Słuchała, jakby mówił kto inny:
Zza zasłony... przyzywam cię!
Zza mgły lat... przyzywam cię!
Z wietrznej pustki... przyzywam cię!
Z wąskich bezdroży... przyzywam cię!
Z serca płomienia... przyzywam cię!
Przybądź szybko, lekko, niezwłocznie!
Podłoga zadrżała jak przy trzęsieniu ziemi. Nad ogniem pojawiły się nowe płomienie. Zimne,
upiorne, jasnoniebieskie i fioletowe - lizały jej dłonie.
Już je otwierała, już miała upuścić amulet w magiczny ogień... I wtedy rozległ się huk.
Drzwi sypialni stanęły otworem i po raz drugi w ciągu dwunastu godzin z przerażeniem patrzyła na
Blaise.
- Cały dom się trzęsie! Co ty wyprawiasz?
- Cofnij się! - zawołała Thea.
Blaise otworzyła usta ze zdumienia. Rzuciła się do przodu.
- Co ty wyrabiasz?
- Prawie skończyłam.
- Oszalałaś! - Blaise chciała jej wyrwać amulet, ale Thea zabrała ręce. Kuzynka złapała srebrną
szkatułkę.
- Zostaw to! - Thea chwyciła drugi koniec skrzyneczki. Zaczęły się mocować. Ogień parzył Theę w
ręce.
- Puszczaj! - Blaise ciągnęła szkatułkę z całej siły. - Uprzedzam...
Dłonie Thei zwilgotniały od potu. Szkatułka się wyśliznęła.
I wtedy to się stało.
Srebrna skrzyneczka otworzyła się w dłoniach Blaise i amulety się posypały. Pukle włosów -
czarnych, siwych, rudych. Większość wylądowała na podłodze - ale jeden wpadł w płomień.
Pieczęć pękła z głośnym trzaskiem.
Thea znieruchomiała na ułamek sekundy, potem natychmiast wsunęła rękę w płomienie. Ale glina
już płonęła: nie na czerwono, na biało. Thea nie zdołała wydobyć amuletu. Przez chwilę wydawało
jej się, że dostrzega niebieski symbol. Z ognia wystrzeliła biała błyskawica. Thea runęła na łóżko
kuzynki, Blaise wpadła na ścianę.
Błyskawica przybrała kształt kolumny.
Thea nie tyle to widziała, ile czuła. Kształt, który omiótł pokój powiewem lodowatym jak arktyczny
wiatr, rozrzucał książki i ubrania. Dotarł do okna, przystanął, jakby zbierał się w sobie, później
przeniknął przez szybę.
I po wszystkim.
- Wielka Matko Życia - sapnęła Blaise spod ściany. Wpatrywała się w okno wielkimi,
rozświetlonymi oczami. Pełnymi strachu. Bała się.
Dopiero wtedy Thea zrozumiała całą grozę sytuacji.
- Co myśmy narobiły? - szepnęła.
- My? Co ty narobiłaś? - Blaise się otrząsnęła, znów stała się złośliwa. - Co to było?
Thea wskazała rozsypane amulety.
- A jak myślisz? Czarownica.
- Ale która?
- A niby skąd mam wiedzieć? - Thea niemal krzyczała, strach przerodził się w gniew. - Chciałam
przywołać Phoebe. - Podniosła rudowłosy amulet. - Ale wywołałyśmy tę, której amulet wpadł do
ognia, kiedy wyrywałaś mi szkatułkę.
- Nie zwalaj winy na mnie. To ty odprawiałaś zakazane czary. Przywoływałaś zmarłych. I
cokolwiek się stanie - Blaise wskazała okno - będzie przez ciebie. - Wstała, potrząsnęła włosami,
wyprostowała się. - Dostałaś za swoje! Chciałaś mnie poszczuć duchami! - Odwróciła się na pięcie
i wyszła.
- Wcale nie! - zawołała Thea, ale Blaise już trzasnęła drzwiami.
Thea opanowała złość. W odrętwieniu spojrzała na srebrną szkatułkę na ziemi, do której na chwilę
odłożyła skrawek chusteczki z krwią Erica.
Chciałam tylko, by ktoś go chronił. Ktoś, kto mu pomoże zwalczać twoje czary, dostrzeże w nim
wartościową istotę, choć jest tylko człowiekiem.
Z rozpaczą rozejrzała się po pokoju. Nagle poczuła się starsza niż babcia. Z trudem wstała i jak
automat zaczęła sprzątać.
Wysypując popiół z brązowej misy, zobaczyła na dnie lepki osad. Nie zdołała go zmyć ani
zeskrobać nożem. Wsunęła misę pod swoje łóżko. W jej głowie wirowały niespokojne myśli.
Kto przybył? Nie wiadomo. Eliminacja nic nie da, zbyt wiele amuletów jest nieoznaczonych.
Co robić? Na to pytanie też nie znała odpowiedzi. Jeśli komuś coś powiem, nawet babci, zapyta,
czemu przywoływałam zmarłych. A jeśli wyznam prawdę, Eric i ja jesteśmy skazani na śmierć.
O zachodzie słońca w zaułku na tyłach sklepu pojawiła się limuzyna. Thea dostrzegła ją z okna i
przerażona wybiegła na dwór.
Dwa wampiry o twarzach bez wyrazu pomagały staruszce wysiąść. Słudzy Thierry'ego.
- Co się stało?
- Nic. Zrobiło mi się trochę słabo i tyle. - Babcia zdzieliła wampira laską. - Sama sobie poradzę,
młodzieńcze!
- Tak jest, szanowna pani - odparł wampir, może trzy, cztery razy starszy od sędziwej czarownicy.
Spojrzał na Theę: - Pani babcia zemdlała.
- A mój uczeń, nicpoń jeden, nie przyjechał. - Już szła do drzwi.
Thea pożegnała wampira skinieniem głowy.
- Babciu... Jeśli chodzi o Tobiasa, to moja wina. Dałam mu wolne. - Żołądek, już i tak boleśnie
ściśnięty, jeszcze bardziej się skurczył. - Jesteś chora?
- Jeszcze dobrych kilka lat pociągnę. - Zaczęła mozolną wspinaczkę na schody. - Wampiry nie
wiedzą, co to starość.
- Po co tam pojechałaś? Staruszka zaniosła się kaszlem.
- Nie twoja sprawa; musiałam ustalić z Thierrym pewne sprawy. Zezwolił, by w Samhain
Wewnętrzny Krąg świętował na jego ziemi.
Na pięterku Thea zaparzyła ziołową herbatę w małej kuchni i zebrała się na odwagę.
- Babciu, kiedy podczas Samhain Starsi wywołują duchy, jak je potem odsyłają?
- A co cię to obchodzi? - burknęła starowina, ale Thea tylko na nią spojrzała. - Mamy zaklęcia, by je
przywołać. A żeby odwołać, wypowiada się słowa wspak. Musi to zrobić ta sama czarownica, która
wezwała ducha.
Czyli tylko ja.
- To wszystko?
- Skądże. To żmudny proces. Należy rozpalić ogień i rozsypać zioła. Ale jeśli zrobi się to właściwie,
można przywołać ducha spomiędzy kamieni i odesłać tam, skąd przybył - mruczała babcia.
- Spomiędzy kamieni? - spojrzała zdziwiona Thea.
- Tych, które otaczają duchy. No pomyśl tylko! Jeśli nie ma kamiennego kręgu, duch od razu... fru!
Odleci. - Babcia zatoczyła łuk ręką. - I jak go potem znajdziesz? Właśnie po to pojechałam dzisiaj
do Thierry'ego - dodała, pijąc herbatkę. - Potrzebny nam krąg z piaskowca, a oczywiście wszystko
na mojej głowie - narzekała cicho.
Thei zrobiło się słabo.
- Trzeba być blisko ducha, żeby go odesłać?
- Jasne. Na odległość splunięcia. I nie myśl, że nie wiem, czemu pytasz.
Thei zaparło dech w piersiach.
- Planujecie coś na Samhain. I to pewnie pomysł Blaise. Jesteście jak Maya i Hellewise. Ale na
razie o tych zaklęciach zapomnijcie. Nie są dla panienek. - Zaniosła się kaszlem. - Nie rozumiem,
czemu się pchacie do roli Korony. Cieszcie się młodością, póki ją macie.
Thea wyszła, nie słuchając gniewnych pomruków babci. Nie stworzyła kręgu, wzywając ducha; nie
wiedziała, że to konieczne.
A teraz niby jak ma się zbliżyć do niego na tyle, by go odesłać?
No cóż, musi pozostać wśród nas, stwierdziła dzielnie. Pech, ale przecież po świecie włóczy się
mnóstwo duchów. Może sam wróci, jeśli mu się nie spodoba.
Ale wyrzuty sumienia nie dawały jej spokoju. Do tego martwiła się trochę stanem zdrowia babci.
Blaise nie przyszła do sypialni. Do późna w noc pracowała nad naszyjnikiem.
W poniedziałek rano cała szkoła aż huczała od plotek o Randym Mariku na imprezie. Dziewczyny
były rozczarowane, wściekłe na Blaise, chłopcy - wkurzeni na Randy'ego.
- Wszystko w porządku? - zapytała Dani po literaturze. - Jesteś bardzo blada.
Thea uśmiechnęła się lekko.
- Miałam ciężki weekend.
- Naprawdę? Coś z Erikiem?
To pytanie zaniepokoiło Theę. Twarz koleżanki była słodka i zatroskana jak zwykle, ale nie można
ufać nikomu. Dani pochodzi ze świata nocy, jest czarownicą, nienawidzi ludzi.
- Coś? Czyli co? - burknęła zdenerwowana Thea. - Rozwaliłam jego samochód? Zmieniłam go w
żabę?
Dani, zaszokowana, szeroko otworzyła aksamitne oczy. Thea odwróciła się na pięcie i odeszła. Ale
ze mnie idiotka. To było głupie. Przed Blaise nie muszę już udawać, ale przed innymi czarownicami
- owszem.
Jak lunatyk szła do szafki Erica. Nie zwracała uwagi na mijanych ludzi.
Jestem tu zaledwie od tygodnia. Jakim cudem całe moje życie się zawaliło? Kłócę się z Blaise,
wypowiadam zakazane zaklęcie, boję się rozmowy z babcią i łamię zasady świata nocy.
- Thea! Szukałem cię.
Głos Erica - ciepły, radosny. Odwróciła się i napotkała pogodne spojrzenie zielono-szarych oczu.
Jego uśmiech odmieniał świat.
Może jednak wszystko się ułoży.
- Wczoraj do ciebie dzwoniłem, ale ciągle odzywała się sekretarka.
Thea nawet nie spojrzała na telefon.
- Przepraszam, sporo się działo. - Jest taki miły; rozpaczliwie próbowała podtrzymać rozmowę. -
Moja babka jest chora.
Spoważniał od razu.
- To okropne.
- Tak. - Szukała w torebce lnianego woreczka, który rano zabrała z domu. Zawahała się. - Eric,
możemy pogadać na osobności? Przez chwilę? Chciałabym coś ci dać.
Zamrugał, komicznie poruszył brwiami.
- Cudownie. I nawet wiem, dokąd pójdziemy. Chodź.
Przeszli przez kampus do oddalonego budynku, odrapanego i zapuszczonego. Wielki transparent
zapraszał na imprezę z okazji Halloween.
- Gdzie jesteśmy?
Eric, z dłonią na klamce, położył palec na ustach. Zajrzał do środka i skinął na Theę.
- To stara sala gimnastyczna. Mają ją wyremontować i urządzić tu świetlicę, ale brakuje funduszy. -
Żachnął się. - Pewnie dlatego, że wszystko idzie na remont centrum miasta. No dobra, w czym
rzecz?
Thea zaniemówiła, gdy zobaczyła wnętrze. Zupełnie zapomniała o woreczku z ziołami.
- Eric - rozglądała się, czując mdłości. - To na Halloween?
- Tak. W ciągu semestru organizują tu przyjęcia dobroczynne. To nietypowa impreza, ale w zeszłym
oku zebrali sporą sumkę.
Nietypowa, pomyślała Thea tępo. To mało powiedziane.
Pomieszczenie było częściowo puste: połamany kosz do koszykówki, rury pod sufitem. Ale w głębi
wyglądało jak skrzyżowanie średniowiecznego lochu i kasyna. Powoli szła w tamtą stronę. Jej kroki
niosły się echem.
Drewniane budki udekorowane czarno-pomarańczową krepiną. Sztuczne pająki. Thea czytała
transparenty:
- Przepowiadanie przyszłości... Utop wiedźmę... Pławienie ludzkich głów?
- Wyjmowanie jabłek ustami - wyjaśnił Eric chyba zawstydzony. - Tak dla zabawy. Gra się
plastikowymi żetonami i wymienia je na nagrody rzeczowe.
Thea wytrzeszczyła oczy. Koło tortury - ruletka z kukłą czarownicy pośrodku. Krwawy black jack.
Czarcie rzutki...
I wszędzie postaci czarownic. Szmaciane lalki zwisające z rur. Kartonowe figury wyglądające zza
stołów. Papierowe wycinanki na ścianach. Grube i chude, siwe, zezowate, pryszczate, śmieszne,
straszne... brzydkie. To jedno je łączyło.
Więc tak o nas myślą ludzie. Wszyscy.
- Thea? Wszystko w porządku? Odwróciła się gwałtownie.
- Nie. Popatrz tylko! Myślisz, że to fajne? Ze przy czymś takim można się bawić? - Półprzytomna
odwróciła go przodem do Żelaznej Dziewicy, a raczej drewnianej repliki z gumowymi kolcami. -
Po co to ludziom? Zapłacą, żeby na tym usiąść? Nie rozumieją, że to się działo naprawdę? Że
wsadzano tu żywe osoby, a po zamknięciu kolce wbijały się w ramiona, brzuchy, oczy... - Nie
mogła mówić dalej.
Eric był zaszokowany. Nigdy nie widział Thei w takim stanie.
- Thea, posłuchaj, przykro mi, ja nie pomyślałem...
Albo to. - Thea wskazała kolejne narzędzie tortur. - Wiesz, że czarownice naprawdę łamano kołem?
Gruchotano im wszystkie kości, przekładano ręce i nogi między szprychami, a potem nabijano koło
na pal i zostawiano na śmierć.
- Thea, ja... - wyjąkał przerażony Eric.
- A te rysunki! Torturowane czarownice nie miały zielonej skóry i złych oczu. To nie były potwory,
diabły, tylko żywe kobiety!
Eric wyciągnął do niej ręce, ale się odsunęła wpatrzona w wyjątkowo paskudną wiedźmę.
- I tu mamy się świetnie bawić? Myślisz, że czarownice tak wyglądają? - Ogarniała ją histeria. - No,
przyznaj!
Oczyma wyobraźni zobaczyła świat: Dani, Blaise i inne czarownice po lewej; Eric, uczniowie i cała
ludzkość po prawej; między rasami morze nienawiści, a ona pośrodku.
Eric złapał ją za ramiona.
- Nie, nie uważam, że to w porządku. Posłuchaj, proszę! - Niemal nią potrząsał, ale w oczach
błyszczały mu łzy. - Strasznie mi głupio - zaczął. - Nigdy nie traktowałem tego poważnie. To moja
wina.
Nie pomyślałem. Dopiero teraz widzę, jakie to okropne, i bardzo przepraszam. Niepotrzebnie tu
przyszedłem, akurat z tobą...
Thea znów się spięła.
- Co to znaczy: akurat ze mną? - syknęła. Zawahał się, spojrzał jej w oczy i odparł spokojnie:
- Ze względu na sklep twojej babki. Oczywiście, to tylko zioła i pozytywne myślenie, ale w
przeszłości ludzie wytykaliby ją palcami i nazywali czarownicą.
Thea odetchnęła z ulgą. Nie szkodzi, że ludzie uważają babcię za czarownicę, jeśli przez to
rozumieją gadanie do roślin i sporządzanie toniku na porost włosów. I nie mogła nie wierzyć
Ericowi, patrząc w jego zielone oczy.
Ale wykorzystała okazję.
- Tak, a mnie pewnie spaliliby za to na stosie. - Otworzyła zaciśniętą dłoń. - A ty umierałbyś ze
strachu, gdybym cię prosiła, żebyś nigdy się z tym nie rozstawał; uznałbyś, że rzuciłam zaklęcie i...
- Nic podobnego - zapewnił i wziął małą zieloną poduszeczkę.
Pachniała sosną z New Hampshire, bo w środku były jej igły i inne zioła zapewniające ochronę, i
jeszcze kryształ Isztar, złocisty beryl z imieniem babilońskiej bogini. Thea nie wymyśliła nic
lepszego, co chroniłoby przed magią Blaise.
- Ucałowałbym, schował i zawsze nosił przy sobie - powiedział i tak zrobił. - Pięknie pachnie -
dodał.
Thea musiała się uśmiechnąć. Postawiła wszystko na jedną kartę.
- Żeby ci o mnie przypominał.
- Nigdy nie wyjmę go z kieszeni - zapewnił. No, to nieźle wyszło.
- Posłuchaj, pewnie coś się da z tym zrobić. - Eric się rozejrzał. - Rada szkoły ma dosyć złej prasy.
Może skoczę po kamerę, pstrykniemy kilka zdjęć na zajęcia z dziennikarstwa, zrobimy reportaż i
wyjaśnimy, dlaczego nam się to nie podoba?
Thea zerknęła na zegarek.
- Czemu nie? I tak już przepadł mi francuski.
Uśmiechnął się. - Zaraz wracam.
Thea przechadzała się między stanowiskami pogrążona w myślach. Mało brakowało, a
wykrzyczałabym całą prawdę. A potem... może sam się domyślił.
Czy to takie straszne? I tak ciąży na nim wyrok śmierci, bo go kocham; nieważne, czy wie, czy nie.
A jeśli wie, co powie? Może nie ma nic przeciwko czarownicom w ogóle, ale u swojego boku?
Jest jeden sposób, by się przekonać.
Oparła się o drabinę i wbiła niewidzący wzrok w szmatę wiszącą nieopodal. Oczywiście, to tylko
teoretyczne rozważania, bo przecież...
Nagle uświadomiła sobie, na co patrzy.
Spod zasłony wystawał but. Na nodze. Odruchowo założyła, że to kolejna kukła czarownicy, ale
teraz spojrzała uważniej. Włosy stanęły jej dęba. Bo niby dlaczego ubrali wiedźmę w czarne buty
Nike?
Rozdział 9
Był to widok tak nieoczekiwany, że w pierwszej chwili Thea myślała, że wzrok płata jej figle. Może
to sprawa otoczenia - ciemne pomieszczenie, w którym kroki niosą się echem, i te makabryczne
ekspozycje.
Jeśli tylko zerknie w inną stronę, a potem znów spojrzy... Nadal tam wisiał.
Powinnam zadzwonić po kogoś. Może to coś strasznego. Lepiej przynajmniej zaczekać na Erica.
Poruszała się powoli, jak we śnie. Ujęła skraj szmaty w dwa palce i uniosła odrobinę. But tkwił na
nodze. W dżinsach. To nie manekin. Zobaczyła drugi but. Ogarnęło ją przerażenie. I, o dziwo,
pomogło. Najpierw pomyślała: to człowiek. Może jest ranny. Działała instynktownie, zdusiła strach.
Trzymaj się, zaraz zobaczymy...
Ściągnęła szmatę. Zobaczyła nogi, palce zaciśnięte na rękawie szaty plastikowej czarownicy.
I wtedy ujrzała głowę. Odskoczyła, zakryła usta dłońmi. Patrzyła tylko chwilę, ale obraz na zawsze
zapadł jej w pamięć.
Szaroniebieska twarz, przeraźliwie opuchnięta. Groteskowo wybałuszone oczy. Język wystający jak
parówka spomiędzy czarnych warg.
Ugięły się pod nią nogi.
Już widziała zmarłych. Uczestniczyła w ceremoniach pożegnania, gdy szczątki czarownicy wracały
do ziemi. Ale tamte osoby zmarły śmiercią naturalną i na ich twarzach malował się spokój, a tutaj...
To chyba chłopak. Krótkie włosy, płaska klatka piersiowa. Nie potrafiła go jednak zidentyfikować;
rysy twarzy miał tak zniekształcone, że w ogóle nie przypominał człowieka.
Umarł gwałtowną śmiercią. Oby jego duch był wolny i nie szukał zemsty. Och, na Lwiogłową
Sekhmet, boginię Egiptu, Kochankę Śmierci, Strażniczkę Wrót, Sekhmet, która niesie ciszę...
Promień światła przerwał potok myśli.
- Już jestem! - zawołał Eric od drzwi.
Ledwie trzymała się na nogach. Otworzyła usta, ale z jej gardła wydobył się jedynie szept:
- Eric.
Szedł w jej stronę.
- Co się stało? Thea!
- Tu jest trup.
Widziała, jak jego oczy rozszerzają się z niedowierzaniem. Podszedł do ciała na podłodze,
zatrzymał się, pochylił, przyglądał. Odwrócił się gwałtownie i objął Theę, jakby chciał ją chronić
przed tym, co zobaczył.
- Nie patrz - sapnął. - O Boże. Jest źle.
- Wiem.
- Bardzo źle...
Tulili się do siebie, szukali pociechy w koszmarze.
- On nie żyje. Nie żyje - powtarzał Eric. - Nic nie możemy zrobić. O Boże. To chyba Kevin
Imamura.
- Kevin? - Thei zawirowały czarne plamy przed oczami. -Nie, niemożliwe.
- Chodził w takiej koszuli. Te włosy. I jest w grupie dekorującej salę. Pewnie ustawiał manekin.
Rana na policzku - jak ślad po brzytwie. I miękkie ciemne włosy, tak, możliwe, że to Kevin. A to
znaczy... Blaise.
- Chodź. Musimy zawiadomić policję - wydusił Eric. Thea pozwoliła się wyprowadzić. Myślami
była gdzie indziej.
Blaise. Czy ona wie, czy ona... Nie chciała nawet o tym myśleć.
Czyżby Blaise posunęła się aż do tego? Odebrała życie?
To zakazane. Ale w żyłach Harmanów płynie też krew lamii, a wampiry czasami zabijają, aby
zyskać moc. Czyżby mrok aż tak pochłonął Blaise?
Poszli do sekretariatu. Thea niewiele pamiętała, co tam się działo. Wszystko migało jej przed
oczami. Sekretarki. Dyrektorka. Policjanci. Była wdzięczna losowi za Erica, który odpowiadał na
pytania, a ona mogła milczeć. Muszę odnaleźć Blaise.
Wrócili do sali gimnastycznej. Policjanci otoczyli budynek żółtą taśmą. Dookoła gromadzili się
uczniowie i nauczyciele. Thea przeczesywała tłum wzrokiem, ale nigdzie nie widziała kuzynki.
Powoli docierały do niej głosy.
- Podobno to Kevin Imamura.
- Mówią, że ten koleś z imprezy wrócił i go załatwił.
- Eric! Eric, widziałeś trupa? Jeden głos wybił się ponad pozostałe.
- Pani Cheng, a co z zabawą na Halloween? Otworzą salę?
Dyrektorka, która rozmawiała z policjantem, odwróciła się energicznie, ciemne włosy rozwiewał
wiatr.
- Nie wiem - zwróciła się do zebranych. - Wydarzyła się tragedia, będzie śledztwo. Trzeba czekać.
A teraz wracajcie na lekcje. Koledzy, zabieramy uczniów do sal.
- Nie mogę - szepnęła Thea. Stała z Erikiem trochę dalej.
- Zabiorę cię do domu - zaproponował.
- Nie. Muszę znaleźć Blaise. Zapytać ją o coś. - Usiłowała zmusić otępiały umysł do pracy. -
Posłuchaj, powinnam powiedzieć ci wcześniej. Uważaj na siebie.
- Dlaczego?
- Ze względu na Blaise. Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Thea... - Zerknął na starą salę gimnastyczną. - Nie sądzisz chyba, że miała cokolwiek wspólnego z
tym, co spotkało Kevina?
- Nie wiem. Może ktoś zrobił to za nią albo zmusiła biedaka, by popełnił samobójstwo - mówiła
ściszonym głosem. Patrzyła Ericowi prosto w oczy, zaklinała, by uwierzył. - Wiem, że tego nie
rozumiesz, ale ona jest jak Afrodyta. Jak Medea. Śmieje się i niszczy. Zwłaszcza kiedy jest zła. A
jest. Na ciebie.
- Na mnie?
- Bo wybrałeś mnie, a nie ją, bo... Z wielu powodów. Nieważne. Ważne, że może cię zaatakować.
Próbować uwieść. I... - Thea spojrzała na żółtą taśmę - ...skrzywdzić. Więc bądź ostrożny, dobrze?
Obiecujesz?
Eric, zaskoczony i zdezorientowany, powoli skinął głową.
- Obiecuję.
- W takim razie zobaczymy się później. Ciągle musimy porozmawiać, ale najpierw poszukam
Blaise.
Szła w stronę grupki uczniów, zostawiła Erica samego na wietrze. Wiedziała, że odprowadza ją
wzrokiem.
Ktoś machnął dłonią. To Dani, pełna troski i współczucia.
- Wszystko w porządku?
- Mniej więcej. - Thea roześmiała się dziwnie. - Widziałaś Blaise?
Koleżanka wzięła ją za rękę.
- Pojechały z Vivienne do domu. Do was. Odwiozę cię, jeśli chcesz. Nie powinnaś być sama.
Thea uścisnęła jej dłoń.
- Dzięki. - Była wdzięczna i zadowolona, że Dani nie ma do niej pretensji. - I przepraszam za swoje
zachowanie.
- Nieważne. Nie wiem, co takiego powiedziałam, ale na pewno nie zamierzałam cię zdenerwować.
Naprawdę w porządku? Bo nie chcę cię jeszcze bardziej wkurzyć.
- Czym, Dani? No, czym?
- Twoja babcia zachorowała. Właśnie dlatego Blaise i Vivienne pojechały do domu. Mama Vivienne
napisała im SMS-a. Jest uzdrowicielką i chyba zabiera babcię do siebie.
Thea się przejęła. Babcia nie wybrała Las Vegas z tych powodów co inni. Wampiry osiedlały się
tutaj, bo ludzie zjawiają się na krótko i nikt nie zauważy ich zniknięcia. Czarownice przyciągała
liczba punktów mocy na pustyni. Babci jednak zależało na suchym, ciepłym klimacie. Od dziecka
chorowała na płuca.
Oby to nie było nic poważnego, szeptała bezgłośnie w drodze do domu. Czuła, jak napina jej się
skóra na całym ciele.
Gdy dotarły do sklepu, babci już nie było. Na dole zastali Tobiasa i Vivienne.
- Jak ona się czuje? - dopytywała Thea. - Jest bardzo źle?
- Nie bardzo - zapewnił Tobias. - Ale dzisiaj od rana kręciło jej się w głowie, a potem miała atak
kaszlu. W końcu uznała, że ktoś powinien go zakląć, więc zadzwoniła do pani Morrigan.
Świetnie. Zaklęcia śpiewane. Akurat to, czego babcia nienawidzi. Musiała się naprawdę kiepsko
poczuć, skoro zdecydowała się na taką terapię.
- Mogę do niej zadzwonić?
- Lepiej nie - wtrąciła się Vivienne. W zielonych oczach malowała się troska, w głosie brzmiała
otucha. - Mama pewnie już się nią zajęła, a kiedy zaklina, trwa to całą noc. Więc im nie
przeszkadzaj i się
nie martw. Moja mama jest naprawdę dobra.
- Tak... nie tym się martwię. - Thea rozejrzała się, zanim wróciła wzrokiem do Vivienne. -
Słyszałaś, co się stało w szkole?
- Nie. - Vivienne nie wykazała specjalnej ciekawości. - A co się stało?
Thea nie odpowiedziała. Zapytała tylko:
- Gdzie Blaise?
- Na górze, pakuje się. Przenocuje u nas. Ty też możesz, Thea!
Thea już biegła na pięterko.
Wpadła do ich pokoju. Blaise rozłożyła walizkę na łóżku. Thea nie owijała w bawełnę.
- Zabiłaś Kevina Imamurę?
Blaise upuściła czarną jedwabną koszulkę.
- Słucham? Co ty gadasz?
- Nie żyje.
- I myślisz, że ja to zrobiłam? Dzięki, ale nie jego mam ochotę zamordować. - Zmrużyła oczy, Thei
zrobiło się zimno. Blaise przechyliła głowę. - Jak zginął?
- Został uduszony. Blaise uniosła brwi.
- Hm. Ciekawe, gdzie Randy? - mruknęła. - Wyjęła z szafy koszulkę, przyjrzała się jej badawczo i
dodała: - Chcesz przenocować u Viv? Lepsze to niż zostać tu sama.
- Nie wiem. Czy muszę cię pilnować, żeby Eric nie skończył jak Kevin?
Blaise zmierzyła ją wzrokiem.
- Kiedy chcę jakiegoś chłopaka, to go zdobywam. I nie duszę, póki nie dopnę swego.
Zatrzasnęła walizkę i wyszła. Thea przysiadła na łóżku.
Wiedziała, że kuzynka nie zamordowała Kevina, mimo jej ostrych słów. Blaise była naprawdę
zaskoczona.
A Randy? Może to on, jeśli udało mu się wymknąć ze szpitala. Miał motyw, nienawidził Kevina.
Ale...
Inne wytłumaczenie nasuwało się samo, tak logiczne, że chyba od początku czaiło się w
podświadomości.
Duch.
Siedziała jeszcze długo, analizując sytuację. Czuła się, jakby szukała drogi w gęstej mgle.
Babci nie ma. Zresztą, jest chora, więc nie można jej teraz martwić... Blaise mi oczywiście nie
pomoże, ale komuś muszę zaufać.
Dani delikatnie otworzyła drzwi.
- Mogę? - Gdy Thea skinęła głową, weszła i usiadła na łóżku Blaise.
- Wszyscy pojechali. Wysłałam też Tobiasa. Umówił się z dziewczyną. Jeśli sobie życzysz, zostanę
na noc.
Thea głęboko zaczerpnęła tchu.
- Dzięki.
- Nie chcę być wścibska, ale... Czy naprawdę wszystko w porządku? Jesteś blada jak trup. -
Zagryzła wargi. - Przepraszam, głupio zabrzmiało. Posłuchaj, przyjaźnimy się, pragnę ci pomóc.
Kolejny oddech. Thea podjęła decyzję.
- Wypowiedziałam zakazane zaklęcie. Dani opadła szczęka.
- Jakie?
- Przywołałam ducha.
Na szczęście Dani nie wrzasnęła z przerażenia, więc Thea wszystko jej powiedziała. O wzywaniu,
nie o przyczynach.
- I teraz się boję, że wypuściłam coś, co zamordowało Kevina - zakończyła. - To nie była Blaise.
Uważa, że Randy, ale... - Thea pokręciła głową.
- Zaraz, pomyśl logicznie. Niby dlaczego miałby to zrobić duch? - Racjonalny głos niósł ukojenie. -
Wypuściłaś kogoś, nie coś. Starsi ciągle wzywają przodków i nic złego się nie dzieje. Masz wyrzuty
sumienia, bo tobie nie wolno wypowiadać zaklęć przyzywających.
- Nie, Dani. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale to, co wypuściłam... To nie był przyjazny duch.
Powalił mnie i Blaise na ziemię. Duchy, które przywołują Starsi, nie są takie, widziałam to.
- No cóż. - Dani nie była przekonała. - Ale dlaczego miałby mordować ludzi?
- Nie wiem. - Thei powoli rozjaśniało się w głowie. - Ale może księga nam powie - dodała z
namysłem.
Dziesięć minut później siedziały obie na łóżku. Między nimi leżały żelazna szkatułka i księga.
- Zacznijmy od tego: co wiesz o amulecie, który wpadł do ognia - zaczęła Dani fachowo. - Czy
włosy były siwe, co znaczyłoby, że...
- ...to stara czarownica. - Thea od razu zrozumiała. - Nie, nie siwe, ciemne. Mahoniowe. - Zamknęła
oczy, żeby lepiej sobie przypomnieć. - To działo się tak szybko, ale chyba były długie...
- A więc kobieta.
- Tak. - Thea zagłębiła się w lekturze. - Popatrz tutaj.
- Suzanne Blanchet - odczytała Dani. - Urodzona w tysiąc sześćset trzydziestym czwartym w
Esgavans w dniu zawarcia pokoju przez Francję i Hiszpanię. Sądzona w tysiąc sześćset
pięćdziesiątym trzecim w Ronchain, uwięziona na dworze Rieux.
- Posłuchaj zarzutów - dodała Thea ponuro. - Rzucanie uroków na zboże, zabijanie bydła,
sprowadzenie klęski głodu na kraj i duszenie dzieci długimi włosami.
- Duszenie - sapnęła Dani.
- Zaprzeczała wszystkiemu, ale została poddana torturom. „Rozciągana na kole, zaklinała się, że nie
jest czarownicą, ale kiedy zaczęli ją łamać, przyznała się".
- A potem torturowali jej rodzinę. - Dani przebiegła tekst wzrokiem. - Na Izydę, posłuchaj tego.
Miała dziesięcioletniego brata Clementa i sześcioletnią siostrę Lucienne. Ich także torturowali.
- I spalili. - Thea zadrżała. W pokoju nie było zimno, a jednak poczuła w sobie lód. - Obiecali, że
dzieciom okażą łaskę i uduszą przed spaleniem, ale nie zapłacili katu, więc spłonęły żywcem na
stosie... - Nie dokończyła.
- Na oczach siostry - szepnęła Dani. Ona także dygotała. Przywarła do Thei. - Jak mogli?
- Nie wiem.
- Nic dziwnego, że zasady świata nocy są surowe. Ze musimy zachować nasze istnienie w
tajemnicy, skoro takie rzeczy nam robią.
Thea przełknęła ślinę - wolała nie myśleć o zasadach świata nocy.
- A potem spalili Suzanne - powiedziała cicho, wpatrzona w księgę. - Już w płomieniach
wypowiedziała klątwę i żądała zemsty.
- Też bym tak zrobiła. - W miękkim głosie Dani pojawiły się metaliczne nuty. - Wróciłabym i ich
pozabijała.
Urwała. Wymieniły z Theą spojrzeniami.
- I może właśnie się mści - zaczęła Thea powoli. - Tylko że nie dopadła oprawców. Ale znalazła coś
podobnego, izbę tortur. I Kevina, który wieszał kukłę czarownicy albo robił coś, co przywodziło jej
na myśl... - Spojrzała na książkę. - Straciła panowanie nad sobą.
- I go zabiła. Tak, jak jej to zarzucano. - Dani się skrzywiła. - Kiedy widziałaś Kevina, miał coś na
szyi?
Thea wbiła wzrok w okno i usiłowała sobie przypomnieć. Nabrzmiała twarz... wywalony język...
ciemne sińce na szyi.
- Nie - odparła cicho.
- A więc zabrała narzędzie zbrodni. - Dani się wzdrygnęła i zamknęła księgę. - Chociaż na razie to
tylko spekulacje.
Thea wpatrywała się w pożółkłe stronice.
- Nie sądzę - odparła cicho. - Widzisz symbol przy jej imieniu? Poznaję go. Był na amulecie, w
ogniu. - Thea odwróciła głowę. - Tak, Dani, to Suzanne. Wypuściłam ją, a teraz ona morduje.
Przeze mnie ktoś stracił życie. - Dopiero wtedy w pełni dotarła do niej okrutna prawda. Jakby,
wypowiadając te słowa, sprawiała, że stały się faktem. Kevin nie żyje. Już nie przyjdzie do szkoły,
nie naprawi porsche. Nie uśmiechnie się do żadnej dziewczyny. - A ja czuję się okropnie - wyznała.
Ból narastał, podchodził falą do gardła. Popłynęły łzy.
Dani objęła ją czule. Thea trochę się uspokoiła.
- Nie chciałaś tego. Tylko eksperymentowałaś. Nie wiedziałaś, co się stanie.
- Nieważne. - Thea wytarła twarz rękawem. Ból w piersiach stępiał i nagle poczuła gorącą potrzebę
działania. - Nieważne - powtórzyła. - To i tak moja wina. Ale jedno ci powiem: nie pozwolę, żeby
znów kogoś skrzywdziła. Powstrzymam Suzanne. Odeślę w zaświaty.
- Pomogę ci. - Dani zacisnęła usta. - Tylko jak? Thea przez chwilę wpatrywała się w
przestrzeń.
- Mam pomysł - odezwała się w końcu.
Rozdział 10
Babcia mówiła, że ducha może odesłać tylko ten, kto go wezwał - wyjaśniła. - Najgorzej, że trzeba
go mieć w zasięgu wzroku, kiedy wypowiada się zaklęcie.
- No dobrze. - Dani skinęła głową. - Ale...
- Poczekaj, zaraz do tego dojdę. - Thea przechadzała się między łóżkami. Najpierw mówiła powoli,
potem coraz szybciej. - Przecież niemożliwe, że coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy. Ktoś
gdzieś kiedyś na pewno wywołał ducha i pozwolił mu uciec. A później usiłował go przyciągnąć.
- I co z tego?
- To, że może jest gdzieś wskazówka, jak tego dokonał. I będziemy wiedziały, co robić.
Dani podchwyciła pomysł.
- Tak i to nawet nie musi być przywołany duch. Bo przecież niektóre w ogóle nie chcą odejść po
śmierci, prawda? Może znajdziemy opis, jak je odesłać na drugą stronę.
- Albo opowieść, wiersz. Cokolwiek, co nam powie, jak utrzymać je w pobliżu na czas
wypowiadania zaklęcia. - Thea się uśmiechnęła. - A jeśli babcia ma czegoś w bród, to właśnie
starych ksiąg.
Dani poderwała się z błyskiem w oku.
- Zadzwonię do domu i powiem, że u ciebie nocuję.
Dani zatelefonowała do mamy, Thea dała znać Ericowi, że u niej wszystko w porządku. Teraz
jeszcze bardziej się o niego martwiła, wiedząc, że po świecie grasuje szalony duch.
- Na pewno dasz sobie radę? - dopytywał. - Nadal mam wyrzuty sumienia, że cię tam zabrałem.
Chciałbym się z tobą spotkać w mniej dramatycznych okolicznościach.
Theę coś ścisnęło za serce.
- Ja też.
- Może jutro?
- Świetnie. - Wolała z nim dłużej nie rozmawiać przy Dani. Koleżanka zbyt łatwo zorientowałaby
się w jej uczuciach.
W pracowni Thea od razu zauważyła, że Blaise zabrała nowy naszyjnik ze sobą.
A więc niedługo go skończy.
- Zacznę od tej strony. - Dani stała przed regałem pełnym ksiąg. - Niektóre wydają się bardzo stare.
Thea zaczęta od drugiego końca. W pracowni babci były najróżniejsze książki: oprawione w skórę,
papier, płótno, zamsz, nieoprawione w ogóle. Drukowane i rękopisy, po angielsku i w językach, o
których Thea w życiu nie słyszała.
Na pierwszej półce nie znalazła niczego ciekawego, nie licząc przepisu na „Eliksir nienawiści,
który działa równie dobrze, a może nawet lepiej niż stosowane częściej eliksiry niechęci i pogardy,
a zarazem jest mniej kosztowny niż eliksir odium, preferowany przez rodziny królewskie i
arystokrację. Co więcej, bardzo długo nie traci magicznych właściwości..."
Thea odłożyła tę księgę na bok. Przejrzała kolejną półkę.
- O, znalazłam wasze drzewo genealogiczne - oznajmiła Dani.
Thea podeszła do koleżanki.
- Tak, poznaję. Ale babcia nie doprowadziła go do samej Hellewise. - Roześmiała się.
- A to kto? - Dani wskazała nazwisko. - Hunter Redfern. - Wydawało mi się, że Redfernowie to
arystokracja wśród wampirów.
- Wśród lamii. No wiesz, jest różnica. Wampir stworzony nie może mieć dzieci, lamia tak.
- Ale co lamia robi w waszym drzewie genealogicznym?
- To właśnie Hunter Redfern zawarł przymierze z Maeve Harman, jeszcze w siedemnastym wieku.
Stała wówczas na czele rodu. Widzisz? A my pochodzimy z tego związku, w prostej linii od jej
córki Roseclear.
- Zrobiła to z wampirem? Straszne. Thea się uśmiechnęła.
- Chciała, żeby te wiecznie zwaśnione rody wreszcie przestały walczyć. I do dzisiaj wszyscy
Hermanowie mają w żyłach odrobinę wampirzej krwi.
- Pomyślę o tym, kiedy cię przyłapię, jak łakomie patrzysz na moje gardło. - Dani pochyliła się nad
drzewem genealogicznym. - Wygląda na to, że ty i Blaise jesteście ostatnie z Harmanów.
- Owszem. Ostatnie kobiety ogniska.
- To duża odpowiedzialność.
To samo powiedziała babcia. Thea nagle poczuła się nieswojo, patrząc na drzewo genealogiczne.
- No tak. Czytamy dalej?
Minęło wiele godzin, zanim Dani odezwała się ponownie.
- Mam.
- Co?
Thea siedziała obok. Dani przeglądała księgę z księżycem w nowiu i trzema gwiazdami na okładce.
Symbol świata nocy oznaczający czarownice.
- To księga anegdot, ale podobno są prawdziwe. Niejaki Walston Harman w XVII wieku umarł, ale
nie przeszedł na drugą stronę. Płatał figle mieszkańcom swojego miasteczka; pojawiał się im w
nocy z głową pod pachą i tak dalej. Ale nigdy nie zostawał w jednym miejscu na tyle długo, by
mogli go złapać.
- Więc jak go wytropili?
Dani uśmiechnęła się tryumfalnie.
- Wcale go nie tropili. Zwabili.
Theę olśniło.
- Jasne, ależ ze mnie idiotka. Ale jak? Smukły palec Dani przesuwał się w dół strony.
- Po pierwsze, poczekali do święta Samhain, kiedy zasłona między światami jest najcieńsza. Wtedy
Nicholas Harman przygotował obfitą ucztę. Zastawił stół ulubionymi przysmakami Walstona:
plackami z
dyni i niedźwiedziego mięsa. - Dani się skrzywiła. - Przepis też podają. Fuj.
- Nieważne. Zadziałało?
- Najwyraźniej. Ustawili stół w pustym pomieszczeniu i zamknęli krąg. Staruszek Walston zjawił
się zwabiony jedzeniem. Pewnie chciał popatrzeć, bo przecież nie jeść. I wtedy otworzyli drzwi i go
dopadli.
- I „odesłali szybko, lekko, bezzwłocznie" - przeczytała Thea nad ramieniem Dani. Historia
wydawała się prawdziwa. Tylko ktoś, kto widział ceremonię przyzywania lub odsyłania ducha,
użyłby takich słów.
- Więc wreszcie wiemy, jak to zrobić - cieszyła się Dani. - Poczekamy do Samhain i zwabimy
Suzanne. Musimy się tylko dowiedzieć, co lubi.
- Albo czego nienawidzi - wpadła jej w słowo Thea. W głowie zaświtał jej pomysł.
Dziewczyny wymieniły spojrzenia.
- Na przykład to, co widziała w starej sali gimnastycznej -wymamrotała Dani. - Coś, co
przypomniało jej własny los.
- No właśnie, tylko... - Thea urwała. Jej myśli galopowały, ale nie dzieliła się nimi z koleżanką.
Problem w tym, że ludzie też mogą w Halloween zrobić coś, co zaintryguje Suzanne. Jeśli policja
udostępni starą salę gimnastyczną, impreza będzie nie lada pokusą.
A zatem, jeśli chcę odwrócić jej uwagę, muszę wymyślić coś jeszcze gorszego, co poruszy
najbardziej bolesne wspomnienia. Potrzebna mi przynęta, człowiek, którego zapragnie zabić. Ktoś,
kto będzie ze mną współpracował, kto się zgodzi. Nie Eric.
Ta myśl pojawiła się nagle. Thea poczuła, jak serce jej zwalnia, a ręce lodowacieją.
Nie. Nie Eric, po prostu nie. Nawet za cenę życia.
Na pewno jest inne wyjście, trzeba je tylko znaleźć. Mają czas...
- Thea? Jesteś tu? - Dani przyglądała się jej uważnie.
- Musiałam sobie to wszystko przemyśleć. - Zmusiła się, by mówić spokojnie i patrzeć na
koleżankę.
- Posłuchaj, właśnie coś przyszło mi do głowy. Jeśli Suzanne cały czas obserwuje starą salę
gimnastyczną, to dobra nasza. Póki budynek jest zamknięty, nikt tam nie wejdzie, a ona nikogo nie
zabije.
- Oby - mruknęła Dani. - To znaczy rozumiem, dlaczego jest mściwa, ale nikt nie zasłużył na taką
śmierć. Nawet zwykły człowiek.
Późno w noc, gdy Dani spała smacznie na łóżku Blaise, Thea wpatrywała się w mdły blask księżyca
za oknem. Nie tylko wspomnienie Kevina nie dawało jej spać, także to, co babcia i Dani
powiedziały o ciążącej na niej odpowiedzialności.
Nawet jeśli uda mi się odesłać Suzanne, babcia wyzdrowieje, a Blaise nie zabije Erica, co dalej?
Złamałam zasadę. Jestem wyklęta. Jeśli chodzi o Erica, nie ma dla nas wspólnej przyszłości. Chyba
że uciekniemy. Ale to znaczy, że musiałabym na zawsze zostawić rodzinę. I że żylibyśmy w
wiecznym strachu, dokądkolwiek pójdziemy. A ja zdradziłabym kobiety ogniska i cały świat nocy.
Zanim zapadła w sen, pomyślała jeszcze: niemożliwe, żeby to wszystko się dobrze skończyło.
Następnego ranka spóźniła się do szkoły. I długo nie mogła znaleźć Blaise - dopiero na dużej
przerwie spotkały z Dani czarownice z Kręgu Północy na szkolnym podwórzu.
- Pokaż, proszę - mówiła Selene, gdy podeszły. - Tylko odrobinkę. Błagam!
- Próba generalna. - Blaise była bardzo z siebie zadowolona. Upiła łyk mrożonej herbaty i nie
zwracała najmniejszej uwagi na Theę i Dani.
- Jak babcia?- zapytała Thea bez wstępów. Blaise się odwróciła.
- Lepiej, ale nie dzięki tobie. Dlaczego rano nie zadzwoniłaś?
- Zaspałam. - I miałam koszmary o uduszonych ludziach.
- Siedziałyśmy wczoraj długo, to nie wina Thei - wtrąciła się Dani.
- Babcia naprawdę czuje się lepiej - zapewniła łagodnie Vivienne. - Musi tylko trochę odpocząć i
mama zatrzyma ją u nas jeszcze kilka dni. Sen to zdrowie.
Thea odczuła ulgę, jak rześką bryzę. Jeden problem z głowy.
- Dzięki, Viv. Pozdrów mamę.
Blaise uniosła brwi i mruknęła coś pod nosem. Dotknęła podbródka wąskim paznokciem.
- Próba generalna - powtórzyła wpatrzona w dal.
Miała na sobie nietypowy strój: kurtkę z wysokim kołnierzem, zapiętą pod szyję. Theę ogarnęło złe
przeczucie.
- Mam ci pokazać? Na pewno tego chcesz?
Thea podniosła oczy ku niebu. Zatkała kciukiem butelkę. Luke zmarszczył brwi i wypuścił chmurę
dymu. Zmrużył oczy.
- Przestań się nabijać.
Blaise ujęła suwak w dwa palce i pociągnęła.
Naszyjnik oplatał jej szyję jak obroża, odcinał się od jasnej skóry i czarnej bluzki. Był dokładnie
taki, jak Thea się obawiała.
Delikatny, elegancki, niesamowity. Gwiazdy i półksiężyce w magicznych układach. Najróżniejsze
klejnoty w tajemniczych zakolach; granaty, topazy, szafir, szmaragd.
Linie łączyły się i rozdzielały, wciągały w labirynt, otaczały jak włosy rozwiane wiatrem,
przykuwały.
Thea z trudem oderwała wzrok. Musiała zamknąć oczy.
A skoro ja tak reaguję...
Luke się gapił. Thea widziała zmiany w jego twarzy pod wpływem działania naszyjnika. Jak
oscarowy zwycięzca, który na ekranie przechodzi transformację i z łobuza staje się wrażliwcem.
Rysy mu złagodniały, usta się rozchyliły. Nie mrużył oczu. Wydawał się zaskoczony i bezradny.
Szok w niebieskich oczach, poszerzone źrenice. Odetchnął głęboko, jakby brakowało mu
powietrza. Był jak porażony, zahipnotyzowany, zakochany.
Zaczarowany. Zmienił się. Całe ciało zmiękło. W wielkich oczach odbijało się światło. Wyglądał,
jakby zaraz miał paść na kolana i wielbić Blaise.
A ona siedziała niczym królowa. Czarne włosy spływały na ramiona, oczy błyszczały jak klejnoty.
Oddychała powoli.
- Zgaś papierosa, to obrzydliwe - powtórzyła. Lukę wyrzucił i zdeptał niedopałek.
Wrócił wzrokiem do Blaise.
- Jesteś piękna. - Wyciągnął do niej rękę.
- Chwileczkę. - Zrobiła smutną minę. - Najpierw coś ci powiem. Smutną historię. Miałam kiedyś
pieska, którego bardzo kochałam. Cocker spaniela. Chodziliśmy sobie na długie spacery...
Thea zerknęła na nią z ukosa. W życiu nie słyszała takich bzdur. I po co Blaise opowiada o psie?
- Ale wpadł pod ciężarówkę - wspominała Blaise. - Od tego czasu czuję się samotna. Bardzo za nim
tęsknię. - Wbiła wzrok w chłopaka. - Luke, zostaniesz moim pieskiem?
Chłopak całkiem zgłupiał.
- Widzisz. - Blaise wsunęła rękę do kieszeni. - Chciałabym mieć kogoś, kto będzie mi go
przypominał, więc gdybyś mógł to założyć...
Trzymała w ręku niebieską obrożę.
Lukę - zupełnie zbity z tropu, zaczerwieniony - miał łzy w oczach.
- Dla mnie? - kusiła Blaise. Pomachała obrożą, zdecydowanie za dużą dla spaniela. - Będę ci bardzo
wdzięczna.
Lukę toczył wewnętrzną walkę. Oddychał ciężko. Przełknął ślinę. Na policzku zadrgał mu mięsień.
A potem, powoli, wyciągnął rękę. Blaise opuściła dłoń.
Lukę śledził jej ruch. Niezdarnie, jakby wbrew sobie, ukląkł i z kamienną twarzą czekał, aż Blaise
założy mu obrożę.
Gdy skończyła, roześmiała się, spojrzała na pozostałe dziewczyny i zadźwięczała metalową
przywieszką przy obroży.
- Dobry piesek. - Pogłaskała Luke'a po głowie. Rozpromienił się, był na granicy ekstazy. Patrzył jej
w oczy.
- Kocham cię - wyszeptał, ciągle na klęczkach.
Blaise zmarszczyła nos, parsknęła śmiechem i zapięła kurtkę.
Tym razem transformacja na twarzy Luke'a dokonała się o wiele szybciej. W pierwszej chwili w
jego oczach widniała pustka, potem rozejrzał się zdumiony, jakby dopiero co się obudził. Podniósł
rękę do szyi, poczuł obrożę. Skrzywił się, zły i przerażony, wstał.
- Co się dzieje? Co ja robię?
Blaise posłała mu niewinne spojrzenie.
Lukę zerwał i odrzucił obrożę. Choć był wściekły na Blaise, nie pamiętał nic z ostatnich kilku
minut.
- Powiesz mi w końcu, o co chodzi czy nie? - warknął. -Nie zamierzam czekać do wieczora.
A kiedy wszystkie milczały, odszedł naburmuszony. Jego kumple po drugiej stronie podwórza
zwijali się ze śmiechu.
- Ojej - mruknęła Blaise. - Zapomniałam o kluczykach do samochodu. - Spojrzała na przyjaciółki. -
Ale, moim zdaniem, działa.
- A moim zdaniem to straszne - wymamrotała Dani.
- Niewiarygodne - dodała Selene.
- Fantastyczne - szepnęła Vivienne.
Koniec świata, pomyślała Thea. Swoją drogą, przemiana Selene i Vivienne nie trwała długo. Były
przerażone tym, co spotkało Randy'ego i Kevina, ale najwyraźniej już o tym zapomniały.
- Wywołasz rewolucję, chodząc w tym po szkole - burknęła Thea.
- Ależ nie mam zamiaru tego pokazywać na prawo i lewo - odparła kuzynka. - W tej chwili
interesuje mnie tylko jeden chłopak. A to - dotknęła naszyjnika - zawiera jego krew. Skoro tak
działa na innych, ciekawe, jak on zareaguje?
Thea oddychała głęboko, żeby się uspokoić. Jeszcze nigdy nie mierzyły się z Blaise na magiczne
siły. I nikt nie konkurował z Blaise o tego samego chłopaka.
Cóż, nie ma wyboru, a odwlekanie nic nie da.
- Pewnie chcesz go zaskoczyć samego, z dala ode mnie - powiedziała.
Zadziałało. Blaise wstała, wysoka i władcza w jedwabnej kurtce, z rękami w kieszeniach i włosami
jak ciemny wodospad. Uśmiechnęła się powoli.
- Nie muszę nikogo zaskakiwać - oznajmiła z przerażającą pewnością siebie. - Właściwie umówmy
się po szkole. Ty, ja i Eric. Pojedynek. Niech zwycięży lepsza czarownica.
Rozdział 11
Nie rozumiem - żalił się Eric, gdy Thea prowadziła go w stronę trybun.
- To najrozsądniejsze wyjście.
- Blaise chce ze mną porozmawiać w cztery oczy i ty uważasz, że to dobry pomysł?
- Tak jest. - Do tej pory Thea nie wiedziała, że można mówić jednocześnie radosnym i ponurym
tonem. - Wspominałam ci, że będzie się za tobą uganiała.
- I ostrzegałaś, żebym na nią uważał. Bardzo jasno to powiedziałaś.
- Wiem, tylko że - szukała odpowiednich słów, argumentów, w których nie za bardzo minie się z
prawdą. W dłoni ściskała butelkę po wodzie Evian. Nie musiała pytać, czy Eric ma przy sobie
ochronny amulet. Otaczał go zapach sosnowych igieł. - Pomyślałam po prostu, że najlepiej
wszystko sobie wyjaśnić - stwierdziła w końcu. - Załatwić sprawę. Może, jeśli porozmawiasz z nią
twarzą w twarz. Sam zdecydujesz, czego chcesz, i po problemie.
- Thea. - Zatrzymał się, więc i ona stanęła. Wydawał się całkowicie zagubiony. - Nie wiem, co ci
chodzi po głowie, ale nie muszę rozmawiać z Blaise, żeby wiedzieć, czego chcę. - Położył jej ręce
na ramionach. - Nic nie zmieni sytuacji.
Spojrzała na Erica, na jego uczciwą twarz, wyraziste oczy. Wydaje mu się, że wszystko jest takie
proste.
- Więc jej to powiesz - oznajmiła, starając się nadać głosowi optymistyczne brzmienie. - I
załatwione.
Eric pokręcił głową, ale pozwolił, by poprowadziła go dalej. Blaise czekała niedaleko boiska do
baseballa. Thea zatrzymała się i kazała Ericowi iść dalej samemu.
Podszedł do Blaise - wyprostowała się powoli, z gracją węża szykującego się do ataku.
Thea wsadziła palec do butelki po wodzie i potrząsnęła lekko.
- Podobno chciałaś ze mną porozmawiać. - Eric mówił grzecznie, ale bez emocji.
- Owszem - rzuciła Blaise zmysłowym, uwodzicielskim głosem. Jednak, ku zdumieniu Thei, wzrok
miała wbity w ziemię, jakby było jej głupio. - Tylko że... To niezręczna sytuacja. Wiem, co sobie o
mnie myślisz, zwłaszcza że jest tu twoja dziewczyna.
- No cóż. - Eric spojrzał na Theę. - Nie szkodzi - dodał ciszej, bardziej miękko. - Lepiej, że to
powiesz, cokolwiek leży ci na sercu, patrząc jej w oczy, a nie za plecami.
- No właśnie. - Blaise głęboko zaczerpnęła tchu jak przed trudną rozmową. Podniosła wzrok i
spojrzała Ericowi w oczy.
Co ona wyprawia? Thea wpatrywała się w kuzynkę. Dlaczego ta scena wydaje się znajoma?
- Eric, sama nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale zależy mi na tobie. Pewnie myślisz, że mam wielu
chłopaków, że źle ich traktuję. I nie będę miała pretensji, jeśli odejdziesz i nawet mnie nie
wysłuchasz. - Bawiła się suwakiem przy bluzie.
- Spokojnie, nie odejdę - zapewnił jeszcze łagodniejszym głosem.
- Dziękuję. Jesteś dla mnie taki dobry. Nie zasługuję na to. - W roztargnieniu, jakby nieświadomie,
rozsunęła zamek.
Nie patrz na naszyjnik, upomniała się Thea. Wbiła wzrok w jasne włosy Erica. Nagle
znieruchomiał.
- I wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale większości tych chłopaków wcale nie obchodzę - ciągnęła
Blaise niskim, zmysłowym tonem. - Oni po prostu mnie pragną. Widzą tylko opakowanie, nigdy nie
usiłują dojrzeć, co jest głębiej. I przez to czasami czuję się bardzo samotna.
Kątem oka Thea widziała, jak gwiazdy i kwiaty tańczą, zmieniają kształty. Korzeń jemonji i inne
rośliny przesycały powietrze słodkim aromatem. I jeszcze coś, na co wcześniej w ogóle nie
zwróciła uwagi, pochłonięta widokiem wzoru. W uszach rozbrzmiewał delikatny dźwięk, jakby
dwie-trzy nutki wibrowały na granicy słuchu.
Kryształy. Oczywiście. Blaise o niczym nie zapomniała, atakowała wszystkie zmysły, a celem był
Eric. Jego krew znajdowała się przecież w naszyjniku.
- Zależy mi na chłopaku, który zobaczy coś więcej niż ciało. - W jej głosie pojawiła się nowa,
tęskna nuta. - I widzisz, zanim się dowiedziałam, że podobasz się Thei, pomyślałam, że to może
właśnie ty. Proszę, powiedz, czy naprawdę jestem bez szans? Czy mam stracić resztki nadziei?
Wystarczy jedno twoje słowo...
Stał w dziwnej pozycji, jakby stracił władzę w nogach. Oddychał coraz szybciej. Thea cieszyła się,
że nie widzi jego twarzy. Wiedziała, co zobaczyłaby. Pustkę, jak u Luke'a. Zagubienie przeradzające
się w uwielbienie.
- Powiedz tylko... - Blaise dramatycznie uniosła rękę. - A zniknę na zawsze. Ale jeśli myślisz, że
istnieje dla nas nadzieja, choćby cień... - Wpatrywała się w niego roziskrzonym wzrokiem.
- Ja... - zaczął powoli, z wahaniem. - Blaise... - Nie był w stanie sklecić zdania.
Nic dziwnego. Już po nim.
Thea nagle nabrała pewności. Przestała potrząsać butelką. Jej żałosny eliksir nienawiści niczego nie
zdziała w porównaniu z magią Blaise. Eric już uległ.
I to nie jego wina. Nie można przecież oczekiwać, że oprze się potężnym czarom, tak misternie
splecionym z psychologią, że nawet Thea omal nie uwierzyła w bajeczkę Blaise.
No nic, musi spróbować. Nie odda Erica bez walki.
Jednym szarpnięciem wyjęła palec z butelki. Bezbarwny płyn rozprysł się na wszystkie strony i
skropił Erica. Deszcz nienawiści.
I tylko jedno się nie udało. Kiedy krople spadły, Eric się odwrócił, ciekaw, skąd się wzięły. I
zamiast na Blaise, spojrzał na Theę.
Z przerażeniem patrzyła w zielone oczy. Świetnie. Działał na niego podwójny czar; ma kochać i
jednocześnie nienawidzić Blaise.
Och, Eileithyio, już po wszystkim...
Pod wpływem emocji Thea zareagowała automatycznie. Wyciągnęła do Erica rękę, chcąc ocalić i
jego, i siebie. Zarazem wybiegła ku niemu myślą, tak, jakby podawała dłoń człowiekowi
wiszącemu nad przepaścią.
Eric.
Więź.
Zamknięty obieg. To wystarczyło. Poczuła falę czegoś gorącego i słodkiego, bardziej
czarodziejskiego niż zaklęcia kuzynki. Powietrze między nią a Erikiem niemal iskrzyło, jakby
znalazła się na skrzyżowaniu kosmicznych linii mocy.
I dobrze. Eric wyglądał jak zawsze. Na jego twarzy malowały się różne uczucia - do niej. Nie tępe
uwielbienie dla Blaise.
Thea.
Niemożliwe, żeby to było aż tak proste. A jednak. Wpatrywali się w siebie w drżącym powietrzu, a
kryształowy dźwięk wypełniał cały wszechświat. Jesteśmy razem. I tak ma być.
Nieme zespolenie zakłócił wrzask. Thea odwróciła głowę. Po wrażliwej Blaise nie został nawet
ślad.
- Jestem cała mokra - wrzasnęła. - Oszalałaś? Wiesz, co woda robi z jedwabiem?
Thea otworzyła usta i znów je zamknęła. Ulga sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Nie
wiedziała, czy kuzynka naprawdę sądzi, że to tylko woda, a nie jakiś eliksir, ale to bez znaczenia.
Jedno było jasne.
Magia Blaise - nieważne, jak silna - już nie zadziała. I Blaise też o tym wiedziała.
Zaciągnęła suwak pod szyję i odeszła.
- To wariatka - stwierdził Eric.
- Cóż... - Thei ciągle kręciło się w głowie. - Mówiłam ci, że lubi się złościć. - Wzięła go pod rękę,
także dlatego, że potrzebowała wsparcia. - Chodźmy.
Tak. Nawet jeśli eliksir nie zdał egzaminu, przerwał koncentrację Erica, odwrócił uwagę Blaise.
Trzeba potem pomyśleć, co pokonało czary Blaise.
- O rany, sytuacja robiła się bardzo niezręczna - ciągnął Eric. - Nie wiedziałem, jak jej grzecznie
powiedzieć, że nie ma szans. I akurat kiedy doszedłem do wniosku, że niestety muszę sprawić
dziewczynie przykrość, ty nas ochlapałaś.
Thea zatrzymała się w pół kroku. Przez chwilę mu się przyglądała.
Mówił poważnie.
- To znaczy... Zdaję sobie sprawę, że i tak ją zraniłem, bo przecież nie wkurzyłaby się bez powodu.
Ojej, Thea, teraz ty jesteś wściekła?
Ruszyła z miejsca.
- A co? Nie chciałeś z nią być? Ani odrobinę? Tym razem on się zatrzymał.
- Przecież chcę być z tobą. Mówiłem ci, zanim spotkałem się z Blaise.
Albo jesteśmy bratnimi duszami, albo to przez jego upór. W każdym razie nie powiem tego Blaise.
Będzie miała kolejny powód, żeby zabić Erica, gdy się dowie, że jej zaklęcia spływają po nim jak
woda po kaczce.
- No, to wszystko już jasne - mruknęła; naprawdę tak uważała i była szczęśliwa.
- Czyli możemy wreszcie iść na randkę?
Powiedział to tak tęsknie, że się roześmiała. Poczuła się lekka, wolna, pełna energii.
- Jasne. I to nawet teraz. Na przykład do ciebie. Chętnie zobaczę Rosamund i panią Curie.
Eric się skrzywił.
- No cóż, pani Curie pewnie się to spodoba. Ale Roz jest w złym humorze. Przegrała sprawę, sędzia
orzekł, że skauci to organizacja prywatna i działa według własnego regulaminu.
- Tym bardziej powinniśmy się zająć twoją siostrą. Biedactwo.
Eric spojrzał na nią ciekawie.
- Poważnie? Możesz wybrać każde miejsce w Las Vegas i chcesz iść do mnie?
- Czemu nie? - Nie dodała, że ludzkie domostwo jest dla niej bardziej egzotyczne niż całe Vegas.
Eric mieszkał w niedużym domu ocienionym ładnymi drzewami, nie palmami. Zawstydzona Thea
weszła do środka.
- Mama jest w pracy. A Roz... - Eric zerknął na zegarek. - Ma siedzieć w swoim pokoju do piątej.
Dostała szlaban. Rano wsadziła do mikrofalówki wszystkie lalki Barbie.
- Chyba nie nadają się do pieczenia.
Na drzwiach pokoju Rosamund wisiały odręcznie wykonane tabliczki: „Nie wchodzić", „Ty też,
Eric". „Kobiety to także ludzie".
Ledwie Eric uchylił drzwi, w jego stronę poszybowała świnka-skarbonka. Uchylił się. Skarbonka
uderzyła w ścianę, ale o dziwo, nie pękła.
- Roz...
- Nienawidzę całego świata! A świat nienawidzi mnie! - Z pokoju nadleciała książka w twardej
okładce.
Eric szybko zamknął drzwi.
- Nieprawda! - odkrzyknął.
- Odejdź! Łup. Łup. Bum.
- Chyba na razie odpuścimy. - Pokręcił głową. - Czasami miewa humorki. Chcesz zobaczyć mój
pokój?
Ładny, stwierdziła. Mnóstwo książek, niektóre lekko trącą pleśnią, bo kupuje je w antykwariatach.
Anatomia kręgowców. Rozwój płodu u świni. Mały kucyk. Większość traktowała o zwierzętach.
I trofea sportowe. Puchary baseballowe, koszykarskie, tenisowe.
- Przez rok grałem w baseball, przez drugi w tenisa, na zmianę. - Wszędzie poniewierał się sprzęt
sportowy, leżał wśród książek i, gdzieniegdzie, brudnych skarpetek.
Zwykły pokój. Jak u nastolatka ze świata nocy.
Na biurku stała fotografia mężczyzny z jasnymi włosami. I promiennym uśmiechem Erica.
- Kto to?
- Mój ojciec. Zginął, kiedy Roz była malutka. W katastrofie lotniczej. Był pilotem. - Eric
powiedział to zwyczajnie, ale oczy mu pociemniały.
- Ja od dzieciństwa nie mam rodziców - wyznała Thea. - Wiesz, co jest najgorsze? Że w ogóle ich
nie pamiętam.
Eric znów spojrzał na fotografię.
- Nigdy o tym nie myślałem, ale cieszę się, że go pamiętam. Przynajmniej tyle mi zostało.
Uśmiechnęli się.
Koło łóżka stało wielkie akwarium, z którego dolatywało przyjemne bulgotanie. Thea usiadła,
zgasiła lampkę i wpatrywała się w błękit.
- Podoba ci się?
- Wszystko. - Spojrzała na niego. - Wszyściutko.
Zamrugał. Zerknął na łóżko, na którym siedziała, i na swoje biurko. Oparł się o nie i niby niechcący
strącił stertę papierów.
- Ojej.
Thea się roześmiała.
- Czy to formularz zgłoszeniowy do Davis? Z nadzieją podniósł głowę.
- Owszem, chcesz zobaczyć?
Mało brakowało, a powiedziałaby: jasne. Było jej tak przyjemnie, że zgodziłaby się na wszystko.
Ale po chwili zmieniła zdanie; czasami sprawy układają się aż za dobrze.
- Nie teraz, dzięki.
- No cóż... - Odłożył dokumenty. - Pomyśl przynajmniej o zoologii dla zaawansowanych. Pan
Gasparo to świetny nauczyciel. Zajęcia na pewno ci się spodobają.
Może, pomyślała. Co mi szkodzi?
- Poza tym doktor Salinger zawsze szuka chętnych do pracy w klinice. Pieniądze są marne, ale
doświadczenie bezcenne.
No właśnie... Co mi szkodzi? Przecież nie złamię zasad. I nie będę czarować, tylko przebywać
blisko zwierząt.
- Zastanowię się - obiecała. Słyszała podniecenie w swoim głosie. Spojrzała na Erica. Oparł łokcie
na kolanach, pochylił się, obserwował ją bacznie. - Dzięki - powiedziała.
- Za co?
- Że chcesz dla mnie jak najlepiej. Że ci zależy.
Światło z akwarium rzucało niebieskie cienie na ścianę i sufit, zmieniało pokój w podwodną grotę,
tańczyło na skórze Thei.
Eric przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Przełknął ślinę i zamknął oczy.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo - powiedział stłumionym głosem i ponownie na nią spojrzał.
Znowu ta więź. Przyciągała ich do siebie niemal fizycznie. Ekscytujące, ale straszne.
Eric powoli wstał, przeszedł cały pokój. Usiadł koło Thei. Żadne z nich nie odwróciło wzroku.
I nagle wszystko działo się samoistnie. Spletli palce. Thea patrzyła w górę, on w dół. Byli tak
blisko, że ich oddechy się łączyły. Thea zadrżała. Bum.
Coś walnęło w ścianę.
- Nie przejmuj się, to złośliwy duszek - mruknął Eric. Ich usta dzieliły zaledwie centymetry.
- To Rosamund - odparła. - Jest przygnębiona. Musimy poprawić jej humor. - Była tak szczęśliwa,
że najchętniej obdzieliłaby radością cały świat.
- Thea...
- Zobaczę, czy uda mi się ją rozweselić. Zaraz wrócę. Eric zamknął oczy, otworzył, zapalił lampkę.
Uśmiechnął się z trudem.
- Dobra. Muszę podlać kwiatki, nakarmić króliki i takie tam. Daj znać, kiedy uznasz, że jest
wystarczająco pocieszona. Czekam niecierpliwie.
Thea zapukała i weszła do pokoju Rosamund, schylając się przezornie.
- Roz? Możemy chwilę pogadać?
- Nie mów tak do mnie. Od dzisiaj jestem Fred.
- Dlaczego akurat Fred? - Thea ostrożnie przycupnęła na łóżku. Właściwie nie na łóżku, na ramie.
Materac leżał po drugiej stronie pokoju, który wyglądał, jakby jednocześnie przeszło tornado i
szalało trzęsienie ziemi. W powietrzu unosił się intensywny zapach świnki morskiej.
Powoli zza materacowej barykady ukazał się czubek jasnej czupryny. Zielone oko łypnęło na Theę.
- Dlatego, że już nie jestem dziewczynką - oznajmiła Rosamund z przerażającą dojrzałością. -
Dziewczynkom zawsze było i będzie gorzej. Nic się nie zmieni. I nie wciskaj mi kitów, że kobiety
świetnie sobie radzą na łodziach podwodnych i są zwinniejsze, bo wcale mnie to nie obchodzi. Od
dzisiaj jestem chłopcem.
- Mądrala - stwierdziła Thea. Zaskakiwała ją bystrość Roz i to, że tak bardzo chce ją pocieszyć. -
Ale masz luki w edukacji. Poucz się historii. Kiedyś kobiety i mężczyźni byli sobie równi.
- Ciekawe kiedy?
- Na przykład w starożytności, na Krecie. Wszyscy byli dziećmi Elki, wielkiej bogini, i zarówno
chłopcy, jak i dziewczynki robili niebezpieczne rzeczy; zajmowali się akrobatyką i jeździli na byku.
Co prawda później przyszli Grecy i ich podbili.
- Ha.
- No tak, ale... - Thea gorączkowo szukała w głowie przykładów. - U starożytnych Celtów też
panowała równość, póki nie podbili ich Rzymianie. I ...
Ludzka historia to problem.
- No właśnie - burknęła Rosamund z goryczą. - Zawsze kończy się tak samo. A teraz sobie idź.
To wszystko przez emocje. Przez upajające poczucie, że cały świat można naprawić. Thea nabrała
zbytniej pewności siebie, poczuła nagle, że zasady świata nocy to nieistotny drobiazg.
Nie rób tego, podpowiadał głos w głowie. Bo pożałujesz. Ale Rosamund jest taka nieszczęśliwa. A
Theę nadal otaczała cudowna mgiełka. Czuła się niezwyciężona. Bezpieczna.
- Posłuchaj, może to niewiele pomoże, ale opowiem ci historię, która mi zawsze poprawiała humor,
kiedy byłam mała. Ale musisz obiecać, że nikomu jej nie powtórzysz.
W zielonych oczach błysnęła iskra zainteresowania.
- Prawdziwą?
- Nie mogę powiedzieć, czy jest prawdziwa. - Rzeczywiście, nie mogę. - Ale to fajna opowieść o
czasach, gdy kobiety stały na czele. O dziewczynie imieniem Hellewise.
Rozdział 12
Thea usiadła na niewygodnym posłaniu.
- Wszystko to działo się dawno, dawno temu, gdy jeszcze istniała magia, jasne? Hellewise, córka
Hekate znała różne zaklęcia, podobnie jak większość ludzi z jej plemienia.
- Była czarownicą? - podchwyciła Roz zaintrygowana.
- No cóż... Wtedy tak tego nie nazywano. Mówili o niej Kobieta Ogniska. I wcale nie wygadała jak
wiedźma z rysunków na Halloween. Była piękna: wysoka, jasnowłosa.
- Jak ty.
- Co? Och! - Thea się uśmiechnęła. - Dzięki, ale niestety nie. Hellewise wyróżniała się niezwykłą
urodą, a do tego siłą i mądrością. Po śmierci Hekate stanęła na czele plemienia. Razem z siostrą
Mayą.
Rosamund wystawiła zza materaca całą główkę. Słuchała uważnie, choć sceptycznie.
- A Maya... - Thea zagryzła usta. - Cóż, Maya też wyglądała cudownie. Wysoka, z długimi
ciemnymi włosami.
- Jak ta dziewczyna, która przyszła po ciebie do weterynarza.
Thea zamrugała zaskoczona. Zapomniała już, że Rosamund widziała Blaise.
- No, może trochę. W każdym razie Maya także była silna i mądra, ale nie podobało jej się, że musi
dzielić się władzą z Hellewise. Chciała panować sama. I pragnęła czegoś jeszcze... żyć wiecznie.
- Fajnie - sapnęła Rosamund.
- No cóż, w nieśmiertelności nie ma nic złego, fakt. Chodzi tylko o to, jak wysoką cenę jesteś
gotowa za nią zapłacić, rozumiesz?
- Nie.
- Powiedzmy. - Thea urwała. Każdy w świecie nocy od razu by wiedział, co ma na myśli, nawet
jeśli jakimś cudem nie znał starej legendy. Ale ludzie to co innego. - Widzisz, chodzi o to, co
musiała zrobić. Zwykłe zaklęcie nie wystarczy, by zyskać nieśmiertelność. Eksperymentowała, a
Hellewise nawet jej pomagała. I w końcu wymyśliły, co zadziała. Ale wtedy Hellewise odmówiła
dalszej pomocy.
- Dlaczego?
- Bo to przerażające. Nie, nawet nie pytaj - zastrzegła Thea, widząc, że zainteresowanie Rosamund
gwałtownie wzrosło.
- Ale co to było? No, co? Jeśli mi nie powiesz, wyobrażę sobie znacznie gorsze rzeczy.
Thea westchnęła.
- Chodziło o dzieci. I krew, ale nie o tym chciałam mówić...
- Zabijały dzieci?
- Hellewise nie, Maya tak. Hellewise usiłowała ją powstrzymać, ale...
- Założę się, że piła ich krew.
Thea urwała, spojrzała na Rosamund. Może i ludzkie dzieci niewiele wiedzą, ale nie są głupie.
- No tak, piła ich krew. Zadowolona?
Roz rozpromieniła się, skinęła głową i usiadła wygodniej zasłuchana.
- I tak Maya stała się nieśmiertelna. Ale dopiero kiedy to się stało, zrozumiała, jaką cenę przyjdzie
jej zapłacić. Będzie żyła wiecznie, ale pod warunkiem że codziennie napije się krwi żywego
stworzenia. Inaczej umrze.
- Jak wampir - stwierdziła Rosamund z rozkoszą.
Theę zatkało, ale zaraz skarciła się myślach. Oczywiście, że ludzie wiedzą o istnieniu wampirów,
tak samo jak o czarownicach. Mają głupie legendy, pełne kłamstw i półprawd.
Może więc opowiadać spokojnie i się nie martwić, że Rosamund jej uwierzy.
- Zupełnie jak wampir - powtórzyła, patrząc dziewczynce w oczy. - Bo Maya była pierwszym
wampirem na świecie. I na wszystkich jej dzieciach ciąży ta klątwa.
Roz się żachnęła.
- Wampiry nie mogą mieć dzieci. - Nagle zwątpiła. - A może mogą?
- Potomkowie Mayi... tak - zapewniła Thea. Nie użyje przecież słowa „lamia" w rozmowie z
człowiekiem. - Nie mogą ci, którzy stali się wampirami wskutek ukąszenia. Maya miała syna Red
Ferna i kąsała ludzi. Bo widzisz, pragnęła, żeby każdy był taki jak ona. Zaczęła więc kąsać
członków plemienia. I wtedy Hellewise zdecydowała, że musi ją powstrzymać.
- Jak?
- W tym problem. Plemię chciało walczyć z Mayą i jej wampirami, ale Hellewise wiedziała, że jeśli
dojdzie do starcia, prawdopodobnie wszyscy zginą. Po obu stronach. A więc wyzwała siostrę na
pojedynek. Twarzą w twarz.
Rosamund z całej siły uderzyła w materac.
- A ja wyzwę na pojedynek pana Hendriesa. To opiekun skautów. - Podskoczyła, zaatakowała
poduszkę, rękami, nogami i zębami. - Wygram, jest bez formy.
- Hellewise nie chciała walczyć, ale musiała. Bała się, bo Maya miała od niej większą moc, odkąd
stała się nieśmiertelna.
Thea się zamyśliła i wyobraziła sobie starą opowieść tak samo, jak w dzieciństwie. Hellewise w
białej szacie czeka na Mayę na skraju ciemnego lasu. Wie, że nawet jeśli zwycięży, zapewne umrze,
ale jest odważna, gotowa poświęcić się za swój lud, w imię pokoju.
Czy ja zdobyłabym się na coś takiego? Może, ale obawiam się, że stchórzyłabym. I nagle stała się
dziwna rzecz. Usłyszała głos, i to nie ten cichutki co zwykle, podpowiadał jej w myślach, ale
donośny, oskarżycielski. Zadawał pytanie, choć Thea przecież przed chwilą na nie odpowiedziała:
Poświęciłabyś wszystko? Poruszyła się niespokojnie.
Pewnie tak myślała Hellewise, usiłowała sobie wytłumaczyć.
- I co, i co? Ej! Thea! Co dalej? - Rosamund wykonywała na materacu taniec wojenny.
- Och. Więc walczyły i... Hellewise zwyciężyła. Wygnała Mayę. Jej plemię żyło w pokoju i
szczęściu, ale Hellewise zmarła na skutek odniesionych ran.
Rosamund przestała tańczyć. Wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.
- I to miało poprawić mi humor? W życiu nie słyszałam takiej kiepskiej bajki. - Zadrżał jej
podbródek.
Thea zapomniała, że ma do czynienia z ludzkim dzieckiem. Wyciągnęła ręce, jak do szczeniaka
Buda, jak do każdej cierpiącej istoty i Rosamund rzuciła się jej na szyję.
- Nie, to nie tak. - Thea głaskała ją po plecach. - Widzisz, lud Hellewise przetrwał. I był wolny. Rósł
w siłę. To z tego plemienia pochodzą czarownice i wszystkie czczą pamięć Hellewise. A tę
opowieść matki opowiadają córkom.
Rosamund przez chwilę dyszała ciężko.
- A synom?
- Synom też. Po prostu ujęłam to krócej. Spod plątaniny loków wyjrzało zielone oko.
Thea wzruszyła ramionami.
- Chodzi o to, że odwaga Hellewise pozwoliła nam, im, zachować wolność.
- No dobra. - Rosamund się wyprostowała i zerknęła zza zasłony włosów. - Wrabiasz mnie czy to
prawdziwa historia? Bo szczerze mówiąc, wyglądasz mi na czarownicę.
- Dokładnie to chciałam powiedzieć - odezwał się pogodny głos za plecami Thei. Odwróciła się
gwałtownie. W uchylonych drzwiach stała kobieta, wysoka, szczupła, o jedwabistych ciemnych
włosach, w małych okrągłych okularach. Wyraz jej twarzy przywodził na myśl Erica; malowało się
na niej słodkie zdumienie, jakby kobietę zaskakiwały tajemnice tego świata. Ale nieważne. To obca.
Człowiek. Thea opowiadała historię czarownic, zdradziła sekret świata nocy, a dorosła osoba
spokojnie tego słuchała.
Nagle straciła czucie w rękach i nogach. Zniknęła magiczna poświata, została szara, zimna
rzeczywistość.
- Przepraszam - odezwała się nieznajoma. - Nie chciałam was przestraszyć, żartowałam tylko.
Bardzo mi się podobała ta opowieść. Taka współczesna bajka.
Thea dostrzegła jeszcze jedną postać za plecami kobiety. Eric. On też słyszał.
- Mama lubi żartować - zapewnił nerwowo. Patrzył przepraszająco i ze skupieniem. Jakby szukał
więzi z Theą.
Ale nie chciała tego. Nie mogła, nie z nim, nie z nimi. Otaczali ją ludzie, zamknęli w swoim domu.
Poczuła się jak grzechotnik w kręgu olbrzymów z kijami.
Wpadła panikę.
- Powinnaś zostać pisarką - stwierdziła kobieta. - Taka wyobraźnia... - Weszła do pokoju.
Thea wyrwała się z objęć Rosamund. Zaraz się na mnie rzucą. To obcy, okrutny, zły gatunek. To
inkwizycja, wiedzą, kim jestem. Będą mnie wytykać palcami na ulicy i wołać: wiedźma!
Thea rzuciła się do ucieczki.
Prześliznęła się między Erikiem a jego matką jak przerażona kotka. Wybiegła na korytarz, przez
salonik, do drzwi. Na dworze powitał ją pochmurny zmierzch. Zatrzymała się tylko na chwilę,
rozejrzała i szybko skierowała na zachód. Serce waliło jej jak oszalałe, kazało przyspieszyć kroku.
Uciekaj, uciekaj, uciekaj. Do domu. Kluczyła i szła zygzakiem niczym lis, który usiłuje zgubić psy
gończe.
Była jakieś dziesięć minut od domu babki, gdy usłyszała za sobą warkot silnika. Odwróciła się.
Dżip Erica. Siedział za kierownicą. Towarzyszyły mu matka i Rosamund.
- Thea, poczekaj, proszę. - Zahamował i wyskoczył z samochodu.
Stał na chodniku przed nią. Zastygła w bezruchu.
- Posłuchaj. - Mówił cicho, odwrócony plecami do dżipa. - Przepraszam, że one też przyjechały, ale
nie zdołałem ich powstrzymać. Mama czuje się okropnie. Płacze. Roz też... Proszę cię, wróć.
On także wydawał się bliski płaczu. Thea była jak otępiała.
- Nic mi nie jest. Wszystko w porządku - wyrecytowała automatycznie. - Nie chciałam nikomu
sprawić przykrości. Proszę, pozwól mi odejść.
- Przepraszam, że podsłuchiwaliśmy - ciągnął. - Ale... Świetnie sobie radzisz z Rosamund. Nikogo
tak nie lubi jak ciebie. I... i.. Wiem, że babcia to dla ciebie drażliwy temat. Dlatego się tak
zdenerwowałaś, prawda? To jedna z legend, które od niej słyszałaś?
Gdzieś w zakamarkach jej umysłu pojawiło się nikłe światełko. Przynajmniej Eric uważa, że to
bujda.
- My też mamy rodzinne historie. - W jego głosie pojawiła się desperacja. - Dziadek twierdził, że
jest Marsjaninem, przysięgam. Powiedziałem o tym dzieciakom w przedszkolu i kiedy przyszedł po
mnie, wszyscy się z niego śmiali. Było mi strasznie głupio, bo dziadek się zawstydził.
Plótł coś bez sensu. Thea odtajała na tyle, że zrobiło jej się żal Erica. Ale wtedy nadciągnęła jego
matka z wiatrem w jedwabistych włosach i Thea znów się spięła.
- Posłuchaj, znamy twoją babcię - zaczęła powoli. Miała smutną, przejętą minę. - Jest bardzo stara i
dziwna. Ale jeśli się jej boisz, jeśli opowiada ci coś przerażającego...
- Mamo! - wycedził Eric przez zęby.
Zbyła go machnięciem ręki. Małe okulary zasnuwała para.
- Nie musisz tego znosić, rozumiesz? Żadne dziecko nie powinno się tak męczyć. Jeśli nie masz
gdzie mieszkać, potrzebujesz pomocy albo chcesz, żebym wezwała opiekę społeczną...
- Mamo, błagam cię. Dosyć.
Opiekę społeczną, pomyślała Thea. Na Izydę, byłoby dochodzenie. Harmanowie w sądzie. Babka
posądzona o demencję albo przynależność do sekty. A potem świat nocy wykona wyrok, zgodnie ze
swoimi zasadami...
Strach sprawił, że ta wizja stała się przeraźliwie wyrazista.
- Wszystko w porządku - zapewniła, zerkając na Erica. - Twoja mama chce pomóc. Ale naprawdę
nie trzeba. - Przeniosła wzrok na kobietę. - Proszę się nie martwić. Babcia nie jest dziwaczką.
Owszem, opowiada nam legendy, ale nikt się jej nie boi.
Czy to wystarczy? Czy już dacie mi spokój? Najwyraźniej.
- Nie chciałabym też, żebyście przeze mnie... ty i Eric... - Kobieta odetchnęła głośno, nerwowo.
- Zerwali ze sobą? - rzuciła nonszalancko, niemal ze śmiechem. - Nawet o tym nie pomyślałam. -
Uśmiechnęła się do Erica, ale ciągle unikała jego wzroku. - Przepraszam, jeśli zareagowałam zbyt
gwałtownie. Zrobiło mi się głupio. Jak tobie, kiedy opowiadałeś o dziadku.
- Wrócisz do nas? A może zawieźć cię do domu? - spytał Eric miękko. Chciał zabrać ją do siebie.
- Do domu. Mam mnóstwo lekcji do odrobienia. - Podniosła wzrok, zmusiła się do uśmiechu.
Eric skinął głową niezbyt zadowolony, ale już nie tak zdenerwowany jak kilka minut wcześniej.
Na tylnym siedzeniu Rosamund przytuliła się do Thei i objęła ją mocno.
- Nie złość się - wyszczebiotała energicznie jak zawsze. - Jesteś zła? Przepraszam. Jeśli chcesz, to
kogoś dla ciebie zabiję!
- Nie jestem zła - szepnęła Thea z głową wspartą na czuprynie Rosamund. - Nie przejmuj się.
Znów zastosowała strategię zwierzęcia w pułapce: obserwuj i czekaj na okazję. Nie walcz, póki nie
wyczujesz, że masz realną szansę ucieczki.
- Do jutra - powiedział Eric, gdy wysiadała. W tych słowach było błaganie.
- Do jutra. - Jeszcze nie czas na ucieczkę. Machała, aż dżip znikł jej z oczu.
Teraz. Wbiegła do domu, po schodach na górę, do Blaise.
- Chwileczkę - mruknęła Blaise. - Od początku. Nie uwierzyli?
- No, nie. W najgorszym wypadku matka Erica uważa, że babci odbiło. Ale niewiele brakowało.
Przez chwilę bałam się, że zacznie oskarżać ją o niepoczytalność.
Siedziały razem na podłodze przy łóżku Blaise, tam, gdzie Thea padła po wejściu do pokoju.
Kuzynka zajadała cukierki, notowała coś w żółtym zeszycie i jednocześnie słuchała uważnie.
Bo powiedzmy sobie szczerze: Blaise jest próżna i egoistyczna, kłótliwa, wybuchowa, leniwa i
niedobra dla ludzi, i ogólnie niełatwa we współżyciu, ale za rodziną stanie murem. Jak prawdziwa
czarownica. Przepraszam, że przyznałam, iż przypominasz Mayę, pomyślała Thea.
- To przeze mnie - stwierdziła.
- Owszem. - Blaise nie przerwała pisania.
- Powinnam na samym początku dać mu do zrozumienia, że nie jestem zainteresowana.
Ale oczywiście nie zrobiła tego z powodu Blaise. Myślała, że ochroni Erica. Że jakimś cudem...
...wszystko się ułoży. Tak, gdzieś w głębi serca żywiła nadzieję, że czeka ich wspólna przyszłość.
Że będzie dobrze.
Ale teraz musiała zmierzyć się z rzeczywistością.
Jedyne, co może mu ofiarować, to śmierć. Sama też umrze. Zdała sobie z tego sprawę w jednej
straszliwej chwili prawdy, gdy zobaczyła jego matkę w drzwiach.
Nie mogą być razem potajemnie, ktoś się o nich dowie. Nawet jeśli uciekną, świat nocy ich
znajdzie. I staną przed trybunałem, przed zgromadzeniem starszyzny czarownic i wampirów. A
potem stanie się to, co musi się stać.
Jeszcze nigdy nie widziała egzekucji na własne oczy, ale o nich słyszała. A jeśli ród Harmanów nie
dopuści do jej śmierci, wybuchnie wojna. Czarownice kontra wampiry. Może nawet czarownice
kontra czarownice. Jej świat legnie w gruzach.
- Czyli matki nie trzeba zabijać - stwierdziła Blaise wpatrzona w zapiski. - Z drugiej strony, jeśli
zabijemy dzieci, matka będzie nieszczęśliwa i może zacząć się czegoś domyślać, więc na wszelki
wypadek.
- Nikogo nie zabijemy - oznajmiła Thea cicho, ale bardzo stanowczo.
- Nie same. Poproszę jednego z kuzynów wampirów. Ash jest gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu,
dobrze pamiętam? Albo Quinn, on lubi takie rzeczy. Jedno ukąszenie i ofiara wykrwawia się na
śmierć.
- Blaise, żaden wampir nie zbliży się do Erica. Do nikogo - dodała, zanim kuzynka otworzyła usta. -
Nikt nie musi umierać.
- Masz lepszy pomysł?
Thea spojrzała na biurko, na figurkę Izydy, królowej egipskich bogiń.
- Sama nie wiem. Myślałam o pucharze zapomnienia. Ale może się to wydać podejrzane, że cała
rodzina ma luki w pamięci. I w szkole się zdziwią, że Eric nie pamięta nawet, jak się nazywa.
- Fakt.
Thea wbiła wzrok w księżyc między rogami bogini. Jej umysł, zazwyczaj tak sprawny i logiczny,
teraz ledwie pracował.
Musi być jakiś sposób, by ocalić rodzinę Erica. Inaczej po co miałaby żyć?
I wtedy zrozumiała.
- Najlepiej, gdyby Ericowi przestało na mnie zależeć - mówiła powoli, bo każde słowo sprawiało
fizyczny ból. - Niech się zakocha w kimś innym.
Blaise oparła się wygodniej. Długimi palcami przebierała w misce z cukierkami. Wsadziła sobie
jednego do ust.
- Podziwiam cię - powiedziała. - Bardzo rozsądna decyzja.
- Nie, nie w tobie - wycedziła Thea. - Rozumiesz? W człowieku. Jeśli zakocha się w zwyczajnej
dziewczynie, zapomni o mnie i bez pucharu. Nikt nie zniknie, nie będzie miał luk w pamięci, nie
nabierze podejrzeń.
- No dobra. Chociaż chętnie zostawiłabym go dla siebie. Lubię wyzwania.
Thea puściła to mimo uszu.
- Mam jeszcze odrobinę jego krwi. Pytanie tylko, czy jest zaklęcie, które sprawi, że Eric straci
głowę.
Blaise uniosła kolejnego cukierka do ust.
- Pewnie. - Zmrużyła szare oczy. - I oczywiście to zakazane zaklęcie.
- Domyślam się. Blaise, jestem mistrzem zakazanych zaklęć. Jedno więcej nie zrobi mi różnicy.
Wypowiem je, bo nie chcę, żebyś miała kłopoty.
- Ale ci się nie spodoba. Jednym ze składników jest bezoar z brzucha koziorożca alpejskiego.
Podwędziłam go, gdy mieszkałyśmy u ciotki Gerdeth.
To zagrożony gatunek, ale ten koziorożec i tak już nie żył.
- Ja odprawię czary - powtórzyła Thea z uporem.
- Naprawdę ci na nim zależy, co?
- Tak - szepnęła. - Myślę, że jest moją bratnią duszą. Ale... - Poświęciłabyś wszystko? - Nie chcę,
żeby przeze mnie zginął. Albo żeby wybuchła wojna: ród Harmanów kontra świat nocy. I jeśli
muszę z niego zrezygnować, zrobię to sama. Chcę mieć pewność, że będzie dobrze.
Teraz jednak trzeba zmierzyć się z rzeczywistością. Z kobietą, która go pokocha.
- Wybrałaś już kogoś?
- Tak, Pilar. - Thea spojrzała na kuzynkę. - Blaise? Kiedy Luke zapytał, czego pragniesz,
powiedziałaś, że nie jest to nic, co mogłabyś mieć... O co chodziło?
Blaise odrzuciła głowę do tyłu, nagle zainteresowana sufitem. Po chwili opuściła wzrok.
- A czy ktokolwiek kiedykolwiek dostaje to, czego naprawdę chce?
- Sama nie wiem.
Blaise oparła podbródek na kolanie.
- Kiedy coś mamy, nie chcemy tego. A więc zawsze istnieje coś, czego pragniemy i nie możemy
posiąść, i może to dobrze.
Thei się to nie podobało. Przypominało te straszne rady w szkole, które niby sprawią, że życie staje
się łatwiejsze.
- Zaklęcie - powiedziała.
Rozdział 13
Wiesz, pewnie cię pokochał tylko z powodu korzenia jemonji - stwierdziła Blaise. Thea podniosła
głowę znad stolika w pustej pracowni chemicznej. Była duża przerwa i tylko tu znalazły zaciszny
zakątek.
- Dzięki, Blaise. Akurat tego było mi trzeba.
Ale może kuzynka ma rację. Już prawie zapomniała, że na początku posłużyła się czarami, by
zdobyć Erica.
A to wszystko zmienia, powtarzała sobie. Gdyby to była tylko kwestia magii, nie odczuwałabym
nawet jego braku.
Cały czas odnosiła wrażenie, że utknęła w bryle lodu.
- Masz?
- Pewnie. - Blaise rzuciła pierścionek na stół. - Zapytałam, czy mogę obejrzeć, a potem niby mi
upadł w krzaki. Ciągle go szuka.
Thea wyjęła z plecaka dwie laleczki ze wszystkimi szczegółami anatomicznymi. Blaise ulepiła je z
niebieskiego wosku, takiego jakiego używała przy robieniu biżuterii. Były śliczne - bo wiadomo,
Blaise to prawdziwa artystka. Męska figurka ukrywała w sobie kawałek chusteczki z krwią Erica i
jasny włos, który Thea znalazła na swoim ramieniu.
Thea wsunęła turkusowy pierścionek Pilar na stopy laleczki o kobiecych kształtach i przywiązała
go czerwoną nitką. Wyciągnęła rękę.
Blaise wyjęła z plecaka małą sześciokątną buteleczkę. Płyn w niej powstał z mnóstwa
obrzydliwych składników, zawierał nawet starty bezoar. Thea wstrzymała oddech i polała obie
figurki. Zaczęły się dymić.
- A teraz je zwiąż - poleciła Blaise, krztusząc się i kaszląc. Machała ręką, żeby cokolwiek widzieć.
- Wiem. - Thea metodycznie owijała figurki trzymetrową szkarłatną wstążką. Po chwili
przypominały mumie.
- Oto oni - zaintonowała Blaise. - Połączeni aż do śmierci. Moje gratulacje. Dobra, jest kwadrans po
dziesiątej... Zapomni o tobie... powiedzmy... za minutę. - Przeczesała włosy palcami. Spływały jak
ciemna woda.
Thea usiłowała się uśmiechnąć.
Bardzo bolało. Jakby traciła część ciała. Cierpiała, krwawiła, nie mogła się skupić na trygonometrii
czy francuskim.
W życiu musi być coś jeszcze. Pojadę gdzieś daleko, będę pracowała charytatywnie w krajach
Trzeciego Świata albo walczyła o ocalenie zagrożonych gatunków.
Ale plany na przyszłość nie koiły dotkliwego bólu. Ani wrażenia, że już na zawsze pozostanie
odrętwienie i pustka.
I to wszystko z powodu człowieka.
Nie udało się. Nie zdołała wrócić do dawnego sposobu myślenia. Tak, ludzie są tacy sami jak
czarownice. Tylko trochę inni.
Zdołała przetrwać dzień, nie spotykając Erica. Przemykała się ukradkiem korytarzami i spóźniała
na zajęcia. Skradała się właśnie pod salę od historii, gdy mało brakowało, a wpadłaby na Pilar.
- Thea! - rozległ się zaskoczony głos. Podniosła głowę.
Ciemno bursztynowe oczy otoczone czarnymi rzęsami. Pilar patrzyła na nią dziwnie.
Zastanawiasz się, skąd takie szczęście? - pomyślała Thea. Czy Eric już ci się oświadczył?
- Co? - zapytała.
Pilar zawahała się, pokręciła tylko głową i odeszła. Thea weszła do pustej pracowni historycznej.
Wszyscy ciągle mówią to samo.
- Gdzieś ty była? Eric wszędzie cię szukał.
No pewnie. Mogłam się domyślić. Blaise się myli - on nie zapomni o mnie i nie odejdzie bez słowa.
Jest dżentelmenem - powie mi, że zrywa.
- Mogę pojechać z tobą do domu? - zapytała przyjaciółkę. - Muszę odpocząć.
- Thea... - Dani zaciągnęła ją w kąt i zajrzała w oczy. - Ericowi bardzo zależy, żeby z tobą
porozmawiać. Co się stało? -zapytała. - Chodzi o Suzanne? Stara sala gimnastyczna jest ciągle
zamknięta, prawda?
- Nie, to nie to. - Już miała powiedzieć, żeby się szybciej zbierały, gdy do klasy wszedł wysoki
chłopak.
Eric.
Szedł prosto do Thei.
Uczniowie zebrani przy biurku nauczyciela patrzyli ciekawie. Nauczyciel też. Thea poczuła się jak
na wystawie.
- Musimy porozmawiać - stwierdził rzeczowo Eric.
Jeszcze nigdy go takiego nie widziała. Był blady, miał szklisty wzrok i zapadnięte policzki.
Wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. To przeze mnie.
- Na osobności - poprosiła Thea.
Zostawili Dani. Szli przez kampus, minęli starą salę gigantyczną otoczoną żółtą policyjną taśmą,
potem boisko piłkarskie... Thea nie miała pojęcia, dokąd idą, i podejrzewała, że Eric też nie wie –
szli przed siebie, póki w zasięgu wzroku byli ludzie.
Zadbany trawnik ustąpił żółciom i brązom pustyni. Thea objęła się ramionami. Dziwne, jak bardzo
się ochłodziło w ciągu zalewie dziesięciu dni. Zniknęły ostatnie ślady lata.
I teraz mi to powie, pomyślała, gdy Eric się zatrzymał. Zmusiła się, by na niego spojrzeć.
Poczuła na sobie umęczony wzrok.
- Masz przestać - zażądał. Dziwne słowa. Zerwać, rozstać się, zakończyć mękę. To wszystko nie
przeszłoby jej przez gardło, więc spytała tylko:
- Co?
- Nie wiem, co robisz - odparł. - Ale masz przestać. Natychmiast.
Spokój w zielonych oczach. Nie prosił, raczej się domagał. Mówił cicho, spokojnie.
Thei włosy stanęły dęba. Świat zawirował.
- O co ci chodzi?
- Wiesz dobrze. - Patrzył jej w oczy. Pokręciła głową.
Wzruszył ramionami. Jakby zamierzał powiedzieć: sama tego chciałaś.
- Przestań swatać mnie z Pilar - oznajmił dobitnie. - To wobec niej nie w porządku. Nie wie, co się
dzieje, bo zachowuję się jak wariat. Ale ja nie chcę z nią być. To ciebie kocham. I jeśli
zdecydowałaś się zerwać, to mi powiedz, ale nie próbuj mnie połączyć z inną.
Thea słuchała tej przemowy i miała wrażenie, że unosi się kilka metrów nad ziemią. Niebo i
pustynia emanowały blaskiem, nie ciepłem, tylko jasnością. Jej umysł biegał w kółko, jak pani
Curie w nowej klatce.
- Niby co robię,., żebyś był z Pilar? - wydusiła.
Eric się rozejrzał, znalazł głaz, przycupnął. Przez minutę wpatrywał się w swoje dłonie. Kiedy
podniósł wzrok, dostrzegła w nim bezradność.
- Zlituj się - mruknął. - Masz mnie za idiotę? Och.
- Och. - I nagle pomyślała: nie stój tak. Już raz go oszukałaś. Wmówiłaś mu, że wcale nie został
ukąszony. Wybij mu z głowy wszelkie domysły!
- Eric, ostatnio wszyscy żyjemy w wielkim napięciu i...
Proszę, daruj sobie - jęknął. Wpatrywał się w ostre kolce zarośli. - Błagam, tylko nie to. - Głęboko
zaczerpnął tchu i mówił dalej: - Zaklinasz węże i czytasz w głowach świnek morskich. Dotykiem
zabliźniasz rany po ukąszeniu grzechotnika. Wdzierasz się w ludzkie umysły. Robisz magiczne
amulety, a twoja walnięta kuzynka to sama bogini Afrodyta. - Spojrzał na Theę. - Pominąłem coś?
Thea po omacku opadła na głaz. Z trudem łapała oddech.
- Wydaje mi się, że pochodzisz od Hekate, królowej czarownic. Mam rację? - Zielone oczy
przypatrywały się jej bacznie.
- I co, myślisz, że wygrałeś? - Oszołomiona ledwo składała słowa.
Umilkł, uśmiechnął się krzywo, boleśnie, ale to był jego pierwszy uśmiech tego dnia. Zaraz zresztą
zniknął.
- To prawda, zgadza się?
Thea zapatrzyła się na pustynię, wbiła wzrok w samotne skały w oddali. Jej spojrzenie traciło
ostrość, chłonęło brązowo--zieloną przestrzeń. Przyłożyła palec do czoła.
Za chwilę zrobi coś, za co potępiliby ją przodkowie, czego nie zrozumie nikt z tych, z którymi
dorastała.
- Tak - szepnęła.
Głośno wypuścił powietrze z płuc; samotny człowiek wobec bezkresu pustyni.
- Od jak dawna wiesz? - zapytała.
- Nie wiem, chociaż przeczuwałem od początku. Ale to przecież niemożliwe. I nie chciałaś, żebym
wiedział. Więc milczałem. - W tej paplaninie pojawiły się nuty ekscytacji. A więc naprawdę umiesz
czarować.
Powiedz to, zaklinała się Thea. I tak już po tobie.
- Jestem czarownicą.
- Kobietą ogniska, jak sama mówiłaś. Tak mi powiedziała Roz.
Te słowa ściągnęły Theę na ziemię.
- Eric, nie wolno ci o tym rozmawiać z Roz. Nie rozumiesz. Oni ją zabiją.
Nie był przerażony, jak się tego spodziewała.
- Wiedziałem, że się czegoś boisz. Myślałem, że chodzi o to, że ktoś może cię skrzywdzić albo
twoją babcię.
- Owszem, zabiją mnie. I ciebie, i Roz, i twoją mamę, i każdego człowieka, który mógł się o nich
dowiedzieć...
- Kto?
Spojrzała na niego, zawahała się i zdradziła całe swoje dziedzictwo.
- Świat nocy.
- No dobra - zaczął powoli pół godziny później. Siedzieli obok siebie na wielkim głazie. Nie
dotykali się, choć Thea całą sobą czuła jego bliskość. - Reasumując, potomkowie Mayi to lamie,
następcy Hellewise to czarownice. A razem tworzą ten cały świat nocy.
- Tak. - Thea zwalczyła odruch, by mówić szeptem. - Ale świat nocy to nie tylko lamie i
czarownice. To także morfy, wampiry, wilkołaki i inne istoty. Wszystkie rasy, z którymi ludzie nie
mogli się uporać.
- Wampiry - mruknął Eric do krzaków. Jego oczy znowu zalśniły szkliście. - To na mnie działa. Sam
nie wiem dlaczego, to logiczne, że....- Nagle wzrok mu się wyostrzył. Spojrzał na Theę. - Skoro
macie taką moc, czemu nie przejmiecie kontroli nad światem?
- Za mało nas - odparła. - A was za dużo. Moc nie ma tu nic do rzeczy.
- Ale...
- Rozmnażacie się szybciej, macie więcej dzieci i zabijacie nas przy każdej nadarzającej się okazji.
Czarownice były o krok od wyginięcia, zanim połączyły siły z innymi rasami. Dlatego zasady
świata nocy są tak surowe. Za wszelką cenę musimy ukrywać swoje istnienie przed ludźmi.
- I dlatego usiłowałaś połączyć mnie z Pilar - dodał. Thea czuła na sobie jego wzrok. Wpatrywała
się w kamyki pod nogami.
- Nie chcę twojej śmierci. Swojej też nie.
- A zabiją nas, jeśli się dowiedzą, że się kochamy.
- Bez namysłu.
Dotknął jej barku. Ciepło jego dłoni rozlało się po ciele Thei. Starała się opanować drżenie.
- Więc zachowamy to w tajemnicy - stwierdził.
- Nie rozumiesz. Nigdzie się nie schowamy. Świat nocy jest wszędzie.
- A jego przedstawiciele wyznają te same zasady.
- Tak. Dzięki temu żyją. Zastanawiał się przez chwilę.
- Musi być jakieś wyjście - wychrypiał.
- Też tak myślałam. Do czasu. - Słyszała drżenie w swoim głosie. - Bądźmy realistami. Mamy tylko
jedną szansę, by wyjść z tego cało. Każde z nas pójdzie swoją drogą. A ty musisz zapomnieć o
wszystkim, co ci powiedziałam.
Cała się trzęsła i miała łzy w oczach. Zaciskała pięści i uparcie unikała jego wzroku.
- Thea... Łzy popłynęły.
- Nie przyczynię się do twojej śmierci!
- A ja cię nie zapomnę! Zawsze będę cię kochał!
- Skąd wiesz? Może to też przez zaklęcie. - Pociągnęła nosem.
Łzy kapały na kamienie. Eric rozejrzał się w poszukiwaniu chusteczki, w końcu otarł je kciukiem.
Odepchnęła jego dłoń.
- Posłuchaj, kiedy wyliczałeś, co potrafię, zapomniałeś o jednej rzeczy. Rzucam też czary miłosne.
Zaczarowałam cię, dlatego się we mnie zakochałeś.
Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia.
- Kiedy?
- Kiedy rzuciłam czar? Kiedy zapraszałam cię na imprezę. Roześmiał się.
- Ty...
- Thea. - Pokręcił głową. - Zakochałem się w tobie już przedtem. Na pustyni... Spojrzeliśmy na
siebie i... zobaczyłem cię w mglistej poświacie, byłaś najpiękniejszą istotą na ziemi. - Znowu
pokręcił głową. - Może to i magia, ale nie sądzę, żebyś ty rzuciła czar.
Thea wytarła oczy ramieniem. No dobra, czyli korzeń jemonji nie miał z tym nic wspólnego.
Zresztą czary miłosne spływają po nim jak woda po kaczce. Nawet laleczki nie podziałały.
Pochyliła się nagle, podniosła plecak.
- I nawet wiem dlaczego - mruknęła. Wyjęła kosmetyczkę, rozpięła ją i znalazła woskowe figurki.
Ciągle związane. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko jest w porządku. Dopiero potem
to dostrzegła.
Męska laleczka się odwróciła; już nie była twarzą do kobiecej, tylko tyłem. Szkarłatna wstążka
nadal oplatała je ciasno. Niemożliwe, by to się stało przypadkiem. Laleczki były w kosmetyczce, a
kosmetyczka w plecaku.
Eric nie odrywał od niej wzroku.
- To pierścionek Pilar. Taki czar na nas rzuciłaś? Mogę zobaczyć?
- Czemu nie - szepnęła. Znowu zakręciło jej się w głowie.
A więc to nie przypadek, nie dzieło człowieka. Ani czarownicy.
Może... ...rzeczywiście istnieje inna, potężniejsza magia. Zasada bratniej duszy; jeśli dwie istoty są
sobie pisane, nic nie zdoła ich rozdzielić.
Eric ostrożnie rozplątywał wstążkę.
- Oddam pierścionek Pilar - powiedział. Rozłożył magiczną parę na czynniki pierwsze i starannie
spakował do kosmetyczki. - Spojrzał na Theę. - Zawsze cię kochałem. Nie wiem tylko... - urwał i
nagle znowu stał przed nią dawny, nieśmiały Eric - ...czy ty też mnie kochasz - dokończył cicho, ale
patrzył jej prosto w oczy.
Może pewnych rzeczy nie zwalczysz. Zmusiła się, by na niego spojrzeć. Obraz się zachwiał,
rozpadł.
- Kocham cię - szepnęła. - Nie wiem, co z tego będzie, ale cię kocham.
Jak w zwolnionym tempie padli sobie w objęcia.
- Jest jeden problem - zaczęła Thea jakiś czas później. - Oczywiście poza wszystkimi innymi. W
przyszłym tygodniu muszę coś załatwić; a ty zostawisz mnie na ten czas w spokoju, dobrze?
- Co znowu knujesz?
- Nie mogę powiedzieć.
- O, nie - stwierdził spokojnie, z ustami w jej włosach. - Masz mi mówić wszystko.
- Tu chodzi o magię. To niebezpieczne i... - Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że popełniła błąd.
- Jak to: niebezpieczne? - Wyprostował się. Chwila spokoju minęła. - Jeśli myślisz, że pozwolę,
żebyś się pakowała w niebezpieczeństwo...
Złamał ją. Był w tym dobry, lepszy nawet niż jego siostra, a Thea nie umiała mu odmówić. Koniec
końców opowiedziała mu o Suzanne Blanchet.
- Martwa czarownica. - Pokiwał głową.
- Duch. Bardzo rozgniewany.
- Myślisz, że wróci?
- Myślę, że cały czas tu jest. Może czyha w okolicach starej sali gimnastycznej, co na razie niewiele
jej da, bo nikt nie atakuje manekinów. Ale kiedy wejdą tam ludzie na imprezę z okazji Halloween...
- Wszyscy będą jej przypominali to, czego tak bardzo nienawidzi.
- Mniej więcej. Może być ciężko. Tak więc muszę dyskretnie zwabić ją w ustronne miejsce i
odesłać tam, skąd przyszła.
- A jak zamierzasz to zrobić?
- Nie wiem. - Thea potarła czoło. Słońce chyliło się ku zachodowi, na pustyni ścieliły się długie
popołudniowe cienie.
- Masz już plan - stwierdził Eric.
Nie ty, pomyślała. Przyrzekłam sobie, że nie posłużę się tobą, nawet po to, żeby ratować życie
innych ludzi.
- Masz plan, który twoim zdaniem stanowi dla mnie zagrożenie, bo to ja ci pomogę - ciągnął, jakby
czytał w jej myślach.
- Ciebie w to nie zaangażuję.
- Ułatwmy sobie sprawę. Wiesz, że nie pozwolę, byś robiła to sama. Pomińmy więc kłótnie i
zacznijmy od tego momentu.
Oto wariat, który nie przejmuje się ukąszeniami węża i atakuje szaleńców uzbrojony w poncz.
Naprawdę liczyłaś, że cię posłucha?
Ale jeśli coś mu się stanie...
I znowu odezwał się tamten głos. Thea tego nie rozumiała i wcale jej się to nie podobało.
Poświęciłabyś wszystko?
Rozdział 14
Kolejny tydzień upłynął w miarę spokojnie. Babcia Harman wróciła do domu. Nie kaszlała już tak
przeraźliwie. Nie zauważyła w Thei żadnej zmiany.
Zmierzch zapadał coraz szybciej, w szkole wszyscy rozmawiali tylko o imprezach i przebraniach.
Robiło się coraz zimniej. Pojawiła się informacja o otwarciu starej sali gimnastycznej na imprezę z
okazji Halloween.
Thea się dowiedziała, że Randy Marik jest w szpitalu psychiatrycznym i poddają go intensywnej
terapii. Robi postępy. Thea i Eric codziennie dopracowywali szczegóły planu. Któregoś dnia Thea
weszła do pokoiku na pięterku, usiadła na łóżku kuzynki i oznajmiła:
- Nawet kule go nie powstrzymają.
- Co? - Blaise przestała nacierać sobie łokcie kremem.
- To znaczy, nawet zaklęcia. Mówię o Ericu. Zupełnie na niego nie działają. Sama zauważysz, że
nie jest z Pilar.
Blaise głośno zamknęła tubkę z kremem. Wpatrywała się w Theę przez pełną minutę, zanim
wycedziła przez zęby:
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Thea się speszyła. Wbiła wzrok w podłogę.
- Że to moja bratnia dusza - odparta cicho. -1 nic na to nie poradzę. Naprawdę.
- Nie mieści mi się w głowie, po tym, ile...
- No właśnie. Po tym, ile pracy w to włożyłaś. I jak bardzo starałam się z nim zerwać. Ale z
naszymi uczuciami nie da się walczyć, Blaise. Muszę jakoś nauczyć się z tym żyć. - Spojrzała na
kuzynkę. - Dobrze?
- Sama wiesz, że nie może być dobrze. To bardzo źle.
- Pytałam, czy nas nie zabijesz i nie zdradzisz. Bo nie wytrzymam kolejnej walki z tobą. A zasady
będę dalej łamać.
Blaise cisnęła tubkę z kremem na toaletkę.
- Thea, dobrze się czujesz? - zapytała poważnie. - Bo ostatnio zachowujesz się bardzo...
- Dziwnie?
- I strasznie.
- Nie wiem, co się wydarzy, ale w sumie jestem spokojna. Zrobię, co w mojej mocy. Eric też. Poza
tym niczego nie chcemy.
Blaise przyglądała się jej jeszcze przez chwilę, szare oczy szukały czegoś w twarzy Thei. Pokręciła
głową.
- Nie, nie zdradzę cię. Nigdy tego nie zrobię. Jesteśmy jak siostry. A jeśli chodzi o zabicie Erica... -
Wzruszyła ramionami z ponurą miną. - Pewnie i tak poniosłabym klęskę. Nieznośny koleś.
- Dzięki, Blaise. - Thea delikatnie dotknęła jej ręki.
Na ułamek sekundy Blaise nakryła jej dłoń swoją, z jaskrawo czerwonymi paznokciami. Potem
wyprostowała się, poprawiła sobie poduszki.
- Tylko mi niczego nie mów. Umywam ręce, nie chcę wiedzieć, co się dzieje. Zresztą mam własne
zmartwienia. Muszę zdecydować: maserati czy karmann ghi?
Halloween.
Thea wyjrzała przez okno na świat spowity mrokiem. W ich zaułku było niewiele dzieciaków, ale
wiedziała, że buszują po całym mieście. Gobliny, duchy, czarownice, wampiry - na niby.
Prawdziwe wampiry siedzą w domowym zaciszu przy kominku albo na prywatnych imprezach i
śmieją się z ludzi. A prawdziwe czarownice stroją się na Samhain.
Thea wybrała białą szatę bez rękawów, uszytą z jednego kawałka materiału. Owinęła się w talii
miękkim pasem, z jednego końca uformowała pętlę, potem trzykrotnie przeciągnęła przez nią drugi
koniec. Węzeł thet. Czarownice stosują go od czterech tysięcy lat.
Odetchnęła głęboko i znów wyjrzała na zewnątrz.
Rozkoszuj się spokojem, póki trwa, pomyślała. Czeka cię gorąca noc.
Eric wjechał w uliczkę dżipem. Zatrąbił.
Thea wzięła plecak ukryty pod łóżkiem. Zawierał niezbędne rzeczy: drewno z dębu i jesionu,
kawałki gorzkni, oset, korzeń mandragory. Zastygły osad z dna misy, który mozolnie zeskrobała
dłutkiem Blaise. Drewniana pieczęć z kabalistycznym symbolem, także wykonana narzędziami
kuzynki. I malutka fiolka z trzema kroplami eliksiru do wywoływania przodków.
Ruszyła do schodów.
- Już wychodzisz? - Blaise wyszła z łazienki. - Mamy jeszcze półtorej godziny.
Blaise wyglądała zabójczo. Tego dnia była sobą bardziej niż kiedykolwiek indziej. Włożyła czarną
szatę, również bez rękawów, uszytą z jednego kawałka. Włosy z wplecionymi dzwoneczkami
spływały swobodnie do bioder. Nagie ramiona kontrastowały z ciemną kreacją i włosami. Była
boso, miała tylko bransoletkę na kostce.
- Muszę coś jeszcze przedtem załatwić - wyjaśniła Thea. - Nawet nie pytaj co.
Blaise oczywiście nie miała pojęcia, co Thea i Eric zamierzają zrobić. Dani też nic nie powiedzieli.
Uznali, że tak będzie lepiej.
- Thea - Blaise zatrzymała się u szczytu schodów. - Uważaj na siebie.
Thea jej pomachała.
Na tylnym siedzeniu dżipa leżała wielka wiązka drewna.
- Pomyślałem, że na wszelki wypadek wezmę więcej - wyjaśnił Eric i schował jej plecak do
bagażnika. Zupełnie innym tonem dodał: - Świetnie wyglądasz w tym stroju.
Uśmiechnęła się.
- To tradycyjna szata. Ty też fajnie wyglądasz.
Przebrał się za XVII-wiecznego francuskiego żołnierza z Ronchain - w każdym razie upodobnił się
do niego na tyle, na ile to możliwe na podstawie starych rycin.
Pojechali na pustynię, minęli samotne skały i skręcili z głównej drogi. Dopiero za potężnymi
drzewami trafili na odpowiedni teren - niewielkie zagłębienie otoczone czerwonymi piaskowcami.
Nie przypominały monolitów ze Stonehenge. Głazy były nierówne i poprzewracane, jakby bawiło
się nimi dziecko olbrzymów, ale tworzyły krąg.
Sami znaleźli to miejsce, co napawało Theę wielką dumą.
- Ogień nie zgasł - zauważyła. - To dobrze.
Rozpalili go trzy dni temu w środku kręgu w nadziei, że zainteresuje Suzanne i odwróci jej uwagę
od ludzi kręcących się przy starej sali gimnastycznej. Chyba podziałało.
Oczywiście nie tylko ogień. Zaintrygować ją miały także trzy kukły przywiązane do słupów. Na
razie leżały na ziemi.
- Chyba wszystko w porządku. - Erie podniósł najmniejszą kukłę i otrzepał z kurzu. Wbił słup w
ziemię.
Na pustyni wyrósł strach na wróble, w czarnej szacie zawiązanej magicznym węzłem. Z kartką na
szyi, na której napisano: Lucienne.
Na drugiej kukle widniało imię: Clement. Największa symbolizowała Suzanne.
- Dobra - sapnęła Thea, kiedy wyładowali drewno. Jej plecak został w dżipie. - Pamiętaj, do mojego
powrotu nic nie robisz, rozumiemy się? Nic. Jeśli się chwilę spóźnię, poczekasz.
Do tej pory kiwał głową, ale nagle przestał.
- Impreza halloweenowa zaczyna się o dziewiątej. Jeśli się spóźnisz, mógłbym...
- Nie. Niczego nie ruszaj, nic nie rób.
- Thea, ona może nam uciec. A jeśli uzna. że tu jest nudno, wróci tam, gdzie...
- Nie spóźnię się - zapewniła stanowczo. Tylko tak mogła z nim wygrać. - Ale nie podpalisz kukieł,
póki nie zakreślę kręgu, w porządku?
- Powodzenia - powiedział.
W staroświeckim stroju wydawał się egzotyczny, inny. Pocałowali się w świetle księżyca.
- Uważaj na siebie. - Thea oderwała się od niego.
- Wracaj do mnie. Kocham cię.
Wróciła dżipem do miasta, na spotkanie dziewic z Kręgu Zmierzchu.
W tym roku odbywało się w klubie świata nocy na południowym skraju miasta. Na drzwiach nie
było żadnego szyldu, ale na wycieraczce, oprócz dwóch wydrążonych dyń, widniała czarna dalia.
Thea zapukała. Drzwi się otworzyły.
- Dani! Super wyglądasz!
- Ty też. - Dani była ubrana na biało. Zwiewna lniana szata o egipskim kroju sięgała jej do kostek.
Czarne warkocze wypływały spod srebrnego diademu. Stała się piękną Izydą.
- Nie przebrałaś się - ni to stwierdziła, ni zapytała.
- Postanowiłyśmy z Blaise wystąpić jako Maya i Hellewise - odparła. W rzeczywistości było jej
najwygodniej w tradycyjnej szacie Kręgu, a Blaise wiedziała, że w takim stroju wygląda
najpiękniej.
- Wchodź. Jesteś ostatnia. - Dani wzięła ją za rękę.
Zeszły schodami do podziemnej sali. Widać było, że dekorowano ją pospiesznie: jako miejsca do
siedzenia służyły puste skrzynki, między betonowymi kolumnami rozciągnięto sznury kolorowych
lampek. Pod ścianami upchnięto metalowe krzesła.
- Cześć, Thea! - powitali ją zebrani.
Thea odwracała się, kłaniała, odpowiadała uśmiechami.
- Szczęśliwego Samhain - powtarzała. - Jedność.
I na kilka minut zapomniała, co się dzisiaj wydarzy. Tak dobrze było ich wszystkich znowu
zobaczyć, starych znajomych z letnich Kręgów.
Kishi Hiata jako Amaterasu, japońska bogini słońca, w złotych i pomarańczowych barwach. Alaric
Breedlove - kolega ze szkoły - jako pasterz Tammuz, syn matki bogini Isztar. Claire Blessingway
jako bogini Indian Nawaho, w sukni udekorowanej turkusowymi i czerwonymi kwiatami. Nathaniel
Long jako Hern, celtycki bóg łowów w leśnych zieleniach, z jelenim porożem.
Tej nocy ludzie się przebierają. Chcą się ukryć. Czarownice wkładają stroje, które odzwierciedlają
ich dusze; pokazują, jakie są i jakie chciałyby być.
- Proszę, spróbuj. - Claire podała Thei papierowy kubeczek z czerwonym napojem. Pachniał
cynamonem i goździkami. - Hibiskus. Przepis mojego ojca.
Ktoś inny rozdawał pierniczki w kształcie półksiężyców. Thea się poczęstowała. Wszystko tu takie
jasne i ciepłe. Byłaby szczęśliwa, gdyby mogła się tym dzisiaj rozkoszować, świętować jak zawsze.
Ale Eric czeka na zimnej, ciemnej pustyni. Thea odliczała minuty do wyjścia.
- Dobrze, moi drodzy, czas zaczynać.
Lawai'a Ikua - ładna, pulchna dziewczyna z włosami jak czarny nylon - stanęła pośrodku.
Czerwona szata i lei na szyi -Thea rozpoznała w niej Pele, hawajską boginię ognia.
- Uformujmy krąg. Tak, dobrze. Chang Xi, jesteś najmłodsza.
Dziewczynka o wielkich migdałowych oczach nieśmiało wyszła na środek. Thea widziała ją po raz
pierwszy - pewnie kończyła siedem lat po ostatnim letnim Kręgu. Wystąpiła w malachitowej zieleni
jako Kuan Yin, chińska bogini współczucia.
Nieśmiało wzięła wiązankę liści i zamiotła wnętrze kręgu.
- Theo, sól.
Thea była przyjemnie zaskoczona. Wzięła misę z rąk Lawai*a i obeszła krąg, powoli rozsypując sól
morską.
- Alaricu, woda...
Lawai'a urwała, wpatrzona w szczyt schodów. Thea zobaczyła, że wzrok innych biegnie w tę samą
stronę. Odwróciła się.
Dwie dorosłe osoby, dwie matki, były coraz bliżej. Theę przeszył dreszcz, gdy twarz pierwszej
znalazła się w kręgu światła.
Ciotka Urszula.
W szarym stroju, ponura jak zwykle.
Zapadła cisza. Zebrani stali nieruchomo jak skały, aż obie kobiety zeszły ze schodów. Nikt jeszcze
nigdy nie słyszał, by przerwano obrządek zamykania kręgu.
- Szczęśliwego Samhain - zaczęła Lawai'a słabym głosem.
- Szczęśliwego Samhain - odpowiedziała ciotka Urszula grzecznie, ale poważnie. Jak
niezadowolona nauczycielka. -Przepraszamy za kłopot, ale zajmiemy tylko chwilę.
Thea czuła w głowie każde powolne uderzenie serca.
To tylko wyrzuty sumienia, tłumaczyła sobie. Wcale nie musi chodzić o mnie.
Ale chodziło. I wyczuła to, zanim ciotka Urszula przebiegła wzrokiem twarze zebranych i
powiedziała:
- Thea Sophia Harman.
Jakby nie wiedziała, jak wyglądam, pomyślała Thea półprzytomna ze zdenerwowania.
Zdławiła szaleńczy odruch, by minąć ciotkę Urszulę i biegiem ruszyć na górę. Teraz już wiedziała,
czemu królik jest na tyle głupi, że na widok psa opuszcza bezpieczną kryjówkę i na oślep rzuca się
do ucieczki. Panika.
Wystąpiła z kręgu, z dala od zdumionej Kishi po jej prawej i zaskoczonej Nat po lewej stronie.
Każdy gapił się na nią bezlitośnie.
- O co chodzi? - starała się nadać głosowi niewinne brzmienie.
Ciotka Urszula spojrzała jej w oczy, jakby chciała powiedzieć: przecież wiesz. I milczała dalej, co
było równie straszne.
- Dani Naete Mella Abforth. Och, nie. Nie Dani...
Dziewczyna wystąpiła z kręgu. Dumnie unosiła głowę, ale w oczach miała strach. Podeszła do
Thei. Dani, tak mi przykro.
- To wszystko - oznajmiła ciotka Urszula. - Możecie kontynuować obrzędy. Szczęśliwego Samhain.
- Spojrzała na Theę i Dani. - A wy, na górę.
Usłuchały w milczeniu. Nie miały innego wyjścia. Poczuły chłodne nocne powietrze.
- Coś się stało? - zapytała Dani. Wodziła wzrokiem od ciotki Urszuli do drugiej kobiety, niskiej, ale
emanującej siłą.
Thea skądś ją znała... Tak, już wiedziała. Nana Buruku. Z Wewnętrznego Kręgu. A więc to nie
rodzinna sprawa Harmanów. Wezwał nas sam Wewnętrzny Krąg.
- Musimy porozmawiać o pewnych sprawach. Załatwmy to jak najszybciej. - Nana Buruku położyła
na ramieniu Thei dłoń w kolorze cynamonu. Przy krawężniku czekał wiekowy lincoln Continental
babci.
Nana Buruku osobiście usiadła za kierownicą.
Dani i Thea trzymały się za ręce. Dłoń Dani była lodowata.
Samochód kluczył uliczkami pełnymi dzieci w przebraniach i zatrzymał się przed wielkim domem
w stylu ranczerskim, z wysokim ogrodzeniem. Dom Selene, odgadła Thea, widząc nazwisko: Lucna
na skrzynce pocztowej.
Pewnie tutaj spotyka się krąg dziewic Kręgu Północy.
Ciotka Urszula wysiadła, Thea i Dani zostały w samochodzie z Naną Buruku. Ciotka wróciła
wkrótce z Blaise.
Selene w srebrze i Vivienne w czerni odprowadziły ją aż do podjazdu. Przerażone, zagubione, w
niczym nie przypominały groźnych czarownic.
Za to Blaise - owszem. Była boso, ale chyba nie odczuwała chłodu. Przy akompaniamencie
dzwoneczków gwałtownie otworzyła drzwi, dumna, zła i gniewna. Usiadła obok Thei.
- O co chodzi? - zapytała. - Ominą mnie ciasteczka. Wszystko mnie ominie. Co to za Samhain?
Thea nigdy nie podziwiała jej tak bardzo, jak w tej chwili.
- Zdążymy na czas - zapewniła twardo Dani, choć palce nadal miała zimne jak lód.
Obie są dzielne, pomyślała Thea. A ja? Ale choć bardzo tego chciała, nie zdołała wydusić ani słowa
ze ściśniętego gardła.
Podświadomie oczekiwała, że Nana Buruku skręci z autostrady na pustynię, w stronę ziemi
Thierry'ego. Ale nie, lincoln jechał znajomą trasą i zatrzymał się za sklepikiem babci Harman.
Thea czuła na sobie pytający wzrok Dani. Nie miała jednak pojęcia, co się dzieje, a bała się
spojrzeć jej w oczy.
- Chodźcie. - Ciotka Urszula wprowadziła je tylnymi drzwiami, za koralikową zasłonę, do
pracowni.
Krzesła, na co dzień przeznaczone dla uczniów babci, ustawiono w nieforemny krąg. Były zajęte;
inni stali i rozmawiali półgłosem, ale kiedy weszły, wszystkie rozmowy ucichły.
Thea wodziła wzrokiem po twarzach, widząc je jak przez sen. Babcia Harman, zmęczona i ponura.
Kybele, matka Wewnętrznego Kręgu, tak jak babcia jest jego Koroną. Zaniepokojona. Aradia –
dziewica, smutna i poważna. Rozpoznawała także pozostałych, których widziała dwa lata temu.
Byli tak słynni, że znała ich imiona: Rhys, Belfana, Kreon, Stary Bob.
Ciotka Urszula i Nana Buruku dopełniały dziewiątki.
Wyglądali jak zwyczajni ludzie, pracujący i emerytowani, codziennie mijani na ulicy.
Nic bardziej błędnego. W pracowni zebrała się największa potęga świata magii: wizjonerzy i
wieszcze, nauczyciele i sędziowie. Wewnętrzny Krąg. I wszyscy patrzyli na Theę.
- Przybyły dziewczęta - powiedziała Matka Kybele do Aradii. - Stoją pośrodku.
- Dobrze, zaczynajmy - odezwała się babcia Harman. - Niech wszyscy usiądą. - Nie prosiła, wydała
polecenie jako najstarszy członek zgromadzenia.
Nie patrzyła na Theę. I to wydawało się najgorsze. Zachowywała się, jakby Thea i Blaise były jej
obce.
Zebrani ustawiali krzesła w bardziej foremny krąg i siadali. Mieli na sobie codzienne ubrania:
garnitury, kitle, spodnie, koszulki. Aradia była w dżinsach, Stary Bob - w brudnych ogrodniczkach.
Czyli jeszcze nawet nie zaczęli Samhain. Sprawa jest na tyle poważna, że zrezygnowali z
obchodów. To proces.
Rudowłosa Belfana ustawiła wózek inwalidzki Kreona w odpowiednim miejscu i usiadła jako
ostatnia. Jestem otoczona, pomyślała Thea tępo.
Tego bała się najbardziej i dlatego odepchnęła Erica wtedy, na pustyni, gdy po raz pierwszy poczuli
więź. Teraz urzeczywistniły się jej najgorsze obawy.
Słyszała nierówny oddech Dani i dźwięk dzwoneczków, gdy Blaise przestępowała z nogi na nogę.
- Zaczynamy - zakomunikowała babcia Harman zmęczonym, ale uroczystym tonem. - Na ziemię,
powietrze, wodę i ogień, wzywam ten Krąg do jedności. - Wypowiadała pradawne formuły
otwierające obrady.
Thea nie słyszała słów, zlewały się z dudnieniem kwi w uszach. Dziwne uczucie, znaleźć się w
środku kręgu. Gdziekolwiek spojrzała - nieprzenikniona twarz. Była w pułapce, jakby otaczali ją
ludzie.
- Theo Sophio Harman - powiedziała babka nagle i Thea znowu słyszała wszystko wyraźnie. -
Jesteś oskarżona o...
Wydawało się, że czas ciągnie się w nieskończoność, choć pewnie nie było nawet krótkiej przerwy.
- O uprawianie zakazanych czarów, czym złamałaś prawo Hellewise i prawo tego Kręgu...
Słowa zawisły w powietrzu, niosły się echem. Thea czekała, aż usłyszy coś jeszcze, inne, gorsze
zarzuty - że zdradziła tajemnice świata nocy i zakochała się człowieku. Nie padły.
- ...przywołanie ducha zza zasłony... łączenie ludzi zakazanym czarem miłosnym...
Potem padło imię Blaise.
Zarzucano jej, że posłużyła się tajemnymi substancjami, robiąc naszyjnik, i rzuciła na człowieka
zakazany czar. Dani oskarżono, że pomagała Thei przywołać ducha, co oczywiście jest nieprawdą,
pomyślała Thea smętnie.
Drżała od stóp po czubek głowy. Ze strachu i ulgi.
Nie wiedzą, że to jeszcze nic, bo przecież powiedzieliby, prawda? I jeśli będę trzymała język za
zębami, może cała prawda nigdy nie wyjdzie na jaw.
Skoncentrowała się na babci. Staruszka odczytała zarzuty i mówiła dalej już normalnym głosem:
- Rozczarowałyście mnie, wszystkie trzy. Zwłaszcza ty, Theo. Po niej się tego spodziewałam. -
Wskazała członkom Kręgu Blaise. - Po tej mojej wnuczce ubranej jak zła córka Hekate. Ale
myślałam, że Thea ma więcej oleju w głowie.
Naprawdę była rozczarowana. I zraniona. Zawsze uważała Theę za dobrą, grzeczną, złotą
dziewczynę, najbardziej obiecującą latorośl Ogniska. Wodziła wzrokiem po twarzach zebranych i
wszędzie widziała rozczarowanie.
Zawiodłam ich, ściągnęłam hańbę na swój ród. Wstyd mi.
Najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
I nagle - srebrzysty dźwięk dzwoneczków. Blaise odrzuciła ciemną burzę włosów. Była gniewna,
dumna i odrobinę znudzona.
- Ciekawe, kto nas zdradził - szepnęła groźnie. - Ktokolwiek to zrobił, pożałuje.
I nagle, nie wiadomo dlaczego, Thea nie bała się już tak bardzo. Rozczarowanie - trudno, ale można
zaskoczyć Wewnętrzny Krąg i przeżyć. Blaise jest tego najlepszym dowodem.
W tej chwili uświadomiła sobie ironię sytuacji. Przez całe życie wpadała przez kuzynkę, ale
największego piwa nawarzyła sobie sama.
I pociągnęła za sobą Dani. W aksamitnych oczach lśniły łzy. Ten widok sprawił, że gula w gardle
zniknęła i Thea znowu mogła mówić.
- Przepraszam, muszę coś powiedzieć. To bardzo ważne.
- Potem będziesz mogła to zrobić - zauważyła Matka Kybele, miękko i stanowczo; cała ona.
- Nie, teraz. - Thea przez chwilę zwracała się do babci, nie do Korony Wewnętrznego Kręgu. - Dani
nie powinno tu być. Naprawdę. Nie miała pojęcia o tym, co robię. To wszystko moja wina.
Staruszka złagodniała odrobinę, by po chwili znowu przybrać nieprzenikniony wyraz twarzy.
- Dobrze, dobrze, później zobaczymy. Najważniejsze to ustalić, co dokładnie zrobiłaś. - Słowo
„później" sprawiło, że Thea odzyskała przytomność umysłu. I wszystko się zmieniło. Później...
czas... która godzina?
W panice rozejrzała się w poszukiwaniu zegara. O jest, za siwą głową Starego Boba. Za dziesięć
dziesiąta. Eric.
Zdenerwowana pojawieniem się ciotki Urszuli na śmierć zapomniała, że Eric czeka na pustyni.
Ale teraz go widziała oczami wyobraźni i to tak wyraźnie, jakby stała obok niego. Wpatrzony w
zegarek. Czas mija, a jej nie ma. Patrzy na trzy stosy i trzy kukły.
Impreza w szkole z okazji Halloween. Otwierają się wielkie drzwi, potok ludzi wpływa do środka.
Kroki na drewnianej podłodze; dzieciaki w przebraniach pod sztucznymi czarownicami.
Roześmiane ciekawie zaglądają do sali tortur.
A pod sufitem coś się czai. Nie wiedziała, niewidzialne czy podobne do figury woskowej albo
lodowate jak powiew arktycznego wiatru. A może tylko kobieta o długich ciemnych włosach.
Czeka... potem spływa w dół... Zabije ich. Są zupełnie bezbronni.
Strach był jak ostry nóż.
To się dzieje już, teraz, a ona nie robi nic, by temu zapobiec.
Rozdział 15
Thea! - Dani szarpnęła ją za ramię. - Mówią do ciebie. Wizje zniknęły. Thea stała w pracowni
babci, ale widziała wszystko jak w krzywym zwierciadle; twarze dookoła rozciągały się
nienaturalnie, głosy odkształcały.
- Pytałam, skąd znałaś inwokację do przyzywania duchów? - zapytała babcia powoli.
Eric. Nie poczeka, zacznie beze mnie. A może nie. Mówiłam, żeby tego nie robił. Ale będzie się
martwił o uczestników imprezy.
Tyle ludzi... Nawet małe dzieci. Kurczaki pod okiem jastrzębia. Ilu spotka ten sam los co Kevina?
- Inwokacja od przyzywania duchów! - Babka krzyczała, jakby Thea ogłuchła.
- Ja... my... Słyszałam ją podczas Samhain, dwa lata temu. W Vermont. Widziałam, jak Wewnętrzny
Krąg przyzywał zmarłych. - Nawet własny głos wydawał się inny, obcy.
- Widziałyśmy was. Obie. Ukryłyśmy się wśród drzew i nikt nas nie zauważył - powiedziała Blaise.
W głowie Thei znowu rozległ się dzwonek.
Thea jak przez mgłę poczuła wdzięczność. Teraz była skupiona wyłącznie na przerażających
myślach, które kłębiły się w jej głowie.
Eric... Ale jeśli spróbuję go uratować, jeśli Wewnętrzny Krąg dowie się, że jest w to zamieszany
człowiek, który wie o istnieniu świata nocy? Natychmiastowy wyrok śmierci.
Suzanne. Jeśli Erie podpali manekiny, Suzanne go zabije.
A więc tak czy inaczej, Eric zginie. Chyba że....
- Kogo przywołałaś? - Babka krzyczała i cedziła słowa, jakby Thea była nie tylko głucha, ale i
opóźniona w rozwoju.
Chyba że...
- Właśnie to chcę powiedzieć.
Teraz wszystko stało się jasne. Ona jest stracona, ale może uda się ocalić Erica. Jeśli pozwolą jej
działać, jeśli Eric jeszcze nie zaczął zgrywać bohatera...
- Chcę wam to powiedzieć - powtórzyła. I nagle słowa popłynęły same, coraz szybciej i szybciej,
jakby pękła tama.
- Wyznam wszystko, ale teraz proszę, babciu, pozwól mi wyjść. Na krótko. Muszę coś załatwić. A
kiedy wrócę, zrobicie ze mną, co chcecie.
- Chwileczkę - zaczęła Matka Kybele, ale Thea nie mogła przestać.
- Błagam, babciu, błagam. Zrobiłam straszną rzecz i tylko ja mogę ją naprawić. Jeśli wrócę...
- Zaraz. Spokojnie - odezwała się babka, choć sama wyglądała na poruszoną. - Skąd ten pośpiech?
Po kolei. Co takiego musisz zrobić?
- Odesłać ją. - Thea zrozumiała, że bez wyjaśnień się nie obejdzie. Starała się mówić powoli,
wyraźnie, żeby zrozumieli. - Ducha, którego przywołałam. Nazywa się Suzanne Blanchet, spalono
ją na stosie na początku XVII wieku. Jest na wolności i już zdążyła zabić człowieka.
Wszyscy słuchali; jedni ciekawie nachylali się do przodu, inni marszczyli brwi. Thea rozejrzała się
po kręgu twarzy. Była przerażona, ale czy to ważne? Liczy się tylko Eric.
- W zeszłym tygodniu udusiła ucznia w mojej szkole. A dzisiaj zabije więcej osób, na imprezie z
okazji Halloween. Nie mogę teraz tłumaczyć, skąd to wiem, bo nie ma czasu. Ale jestem tego
pewna.
Tylko ja zdołam ją powstrzymać. Ja wezwałam Suzanne, więc tylko ja mogę ją odesłać.
- Tak, ale to nie takie łatwe - odezwał się cichy głos. Thea spojrzała w tamtą stronę. Rhys,
umięśniony mężczyzna w białym kitlu. - Jeśli duch wydostanie się...
- Wiem i wymyśliłam, jak ją zwabić. Wszystko jest przygotowane i... - Zawahała się. - Ktoś mi
pomaga - przyznała cicho. - Teraz grozi mu niebezpieczeństwo. Dlatego muszę wyjść. Błagam.
- Chcesz iść od szkoły, na zabawę - domyśliła się ciotka Urszula. I choć jak zawsze zaciskała wargi,
jej słowa zabrzmiały nie gniewnie, lecz mądrze.
Thea już otwierała usta, żeby zaprzeczyć, ale je zamknęła. Znowu nie wiedziała, co myśleć.
Na zabawę czy na pustynię? Jeśli Suzanne już dopadła rozbawionych gości, powinnam jechać od
szkoły. Ale tylko pod warunkiem, że Eric nie zrobił nic, by zwabić ducha na pustynię. W końcu to
on jest dla mnie najważniejszy. Ale jeśli nic nie zrobił, Suzanne zacznie zabijać, zanim zdążą
ściągnąć ją na pustynię. Oszaleję.
Czuła się, jakby zaraz miała zemdleć. Zbyt wiele pytań Wszystko zależy, gdzie jest teraz Suzanne, a
tego nie sposób ustalić.
Zadrżała. Przed oczami latały jej czarne plamy. Co robić?
- Przepraszam. Czy możecie mnie przez chwilę posłuchać? Widzę coś.
Głos Aradii, spokojny i opanowany. Dojrzały, choć przecież jest taka młoda. Thea usiłowała dojrzeć
coś zza czarnych płatów.
- To ważne i ma związek z tym, o czym rozmawiamy - mówiła Aradia. - Zwróciła ku Thei piękną
twarz w kolorze kawy z mlekiem. Wielkie brązowe oczy patrzyły prosto przed siebie, jak zawsze.
Aradia była niewidoma. Ale widziała oczami umysłu - rzeczy, których nie dostrzegają inni.
- Młody mężczyzna, w staroświeckim stroju. Stoi koło ogniska, w kamiennym kręgu.
Eric...
- Ma w ręku kij, pochodnię. Rozgląda się. Podchodzi do stracha na wróble? Nie widzę dokładnie.
Pod strachem jest stos drewna. Chłopak się pochyla. Podpala stos.
O nie!
- Muszę iść. - Thea już nie prosiła o pozwolenie.
Aradia mówiła dalej:
- Drewno staje w płomieniach... Teraz widzę lepiej. To nie strach na wróble, to kukła. Czarownica. -
Urwała, piękne ślepe oczy się rozszerzyły. - Porusza się... nie, coś tym porusza. Duch. Duch
porusza kukłą. Zbliża się do chłopaka...
- Idę - rzuciła Thea i przepchnęła się między Rhysem a Starym Bobem, wyrwała się z kręgu.
Koraliki z zasłony uderzyły ją w twarz i opadły z głośnym stukiem.
- Thea, poczekaj!
- Wracaj!
- Urszulo, natychmiast...
Dżip. Plecak jest w dżipie. Muszę go zabrać.
Kluczyki do lincolna wisiały na gwoździu przy drzwiach. Porwała je w biegu.
Wypadła na zewnątrz, tymczasem pierwsze trzy osoby minęły koralikową zasłonkę. Zatrzasnęła im
drzwi przed nosem.
Do samochodu. Szybko.
Wycofała się z zaułka z piskiem opon. Widziała falę światła, gdy otworzyły się drzwi, ale wtedy już
skręcała w ulicę Barren. Eric...
Gnała jak nigdy, przemykała się w ostatniej chwili na pomarańczowym świetle, szukała skrótów.
Zaledwie po kilku minutach była przy klubie nocnego świata z wydrążoną dynią na ganku.
Nie miała gdzie zaparkować. Zostawiła samochód na środku ulicy, z kluczykami w stacyjce.
Wskoczyła do dżipa. Szybko. Szybko. Ruszyła, paląc gumę. Szybko. Na autostradę. Eric...
Pozwólcie mi do niego dotrzeć. I niech nie będzie za późno. Tylko o to proszę, tylko to się dla mnie
liczy, później niech się dzieje, co chce.
Poświęciłabyś wszystko?
Tym razem głos nie był ani obcy, ani wrogi, raczej ciekawy. A Thea znała odpowiedź. Tak.
Jeśli dotrę na czas, odeślę go, zmuszę, żeby odszedł. Żeby się ukrył. Powiem Starszym, że go
oszukałam, rzuciłam zaklęcie, aby mi pomógł; nie zdradzę jego imienia.
Nieważne, co mi zrobią, on będzie bezpieczny. Tylko to się dla mnie liczy. Tylko o to proszę.
Ale wiedziała, że to i tak bardzo dużo, więc z całej siły dociskała pedał gazu.
Zjazd z autostrady. Boczna droga.
Jechała z zabójczą szybkością. Dudnienie w głowie kazało jeszcze przyspieszyć, choć na zakrętach
z trudem trzymała się drogi. Pustynia.
Nawierzchnia była coraz gorsza. Thea niewiele widziała; księżyc już się schował. Samochód
podskakiwał na wybojach. Eric, rób coś. Rozmawiaj z nią, uciekaj. Jesteś mądry, błagam, odciągaj
uwagę Suzanne i nie pozwól, by jej włosy znalazły się blisko twojej szyi.
Ile siły ma duch? Teraz widzę wszystko wyraźnie. Myślałam tylko o sobie, o tym, co mnie cieszy.
Byłam jak zamknięta w lodzie, a powinnam tańczyć z radości. Póki Eric żyje, niech sobie mieszka
na Marsie, nieważne, czy się jeszcze zobaczymy, czy nie. Jeśli nic mu się nie stanie, będę
szczęśliwa jak nikt.
Podskoczyła na wyboju. Jechała bezdrożem, na orientację. Las martwych juk...
Długo, za długo. Szybciej, szybciej!
I nagle zobaczyła w świetle reflektorów czerwone kolumny z piaskowca. Nareszcie! Samochód
miażdżył krzewy. Dostrzegła blask płomieni w zagłębieniu między głazami. Ogień... ruch...
postać...
- Eric!
Z krzykiem nacisnęła hamulec, samochód się zatrzymał zaledwie kilkanaście centymetrów od
kamiennej konstrukcji.
- Eric! - Porwała plecak, otworzyła drzwi, wyskoczyła z dżipa.
- Thea! Nie zbliżaj się!
Blask ognia nadawał dziwne kolory kamieniom. Wszystko zdawało się czerwone, jakby skąpane we
krwi. Warkot silnika i trzask ognia zlewały się w jeden piekielny pomruk.
Ale Eric żyje, walczy. Z duchem.
Thea zaatakowała. Jej umysł dopiero rejestrował doznania.
Kształt - raz kobieta, raz obłok. Jego część otaczała Erica. Złapał się za gardło. Resztki amuletu z
sosnowych igieł, który dla niego zrobiła, poniewierały się dookoła ogniska. Na nic się nie zdały.
- Zostaw go! To moja sprawa! - wrzasnęła. Dobiegła do Erica. Po omacku szukała ducha. Znalazła
jego skrawek. Chwyciła, ale poczuła tylko dłonie Erica i zimne powietrze.
- Nie, Thea, uważaj!
Duch puścił Erica, ten zachwiał się na nogach. Suzanne znów przybrała ludzką postać i
zaatakowała, tym razem Theę.
- Thea! - Eric ją odepchnął. Upadli.
- Odejdź - szepnęła, zanim wstała. Szturchnęła go i jednocześnie rozglądała się za zjawą. - Idź, i to
już! Kluczyki są w stacyjce. Jedź przed siebie. Później zadzwonię.
- Stań do mnie plecami - odparł bez tchu. - Jest bardzo szybka. Wiesz, że nie odejdę - wycedził
przez zęby.
- To sprawa dla czarownicy, idioto - warknęła, opierając się o niego plecami. - Wynoś się! Będziesz
mi tylko przeszkadzał!
Daremne wysiłki, choć zdołała nawet nadać głosowi nienawistne brzmienie.
Eric złapał ją za ramiona i wrzasnął:
- Wiesz, że nigdzie nie pójdę, więc nie marnuj czasu!
I znowu popchnął ją w bok. Poczuła lodowaty powiew.
- Przepraszam - dodał już normalnym głosem. - Wszystko w porządku?
Thea odwróciła się na pięcie, spojrzała za siebie. Widmo czekało. Przybrało kształt kobiety -
niewyraźny, rozmyty. Długi warkocz ze świstem przecinał powietrze.
- Mam wszystko, co trzeba - szepnęła. Już wiedziała, że nie zostawi jej samej. - Ale odprawianie
zaklęć chwilę potrwa. Musimy trzymać ją z dala od...
Nie spuszczała oczu z morderczego warkocza, ale nie była wystarczająco szybka. Rozległ się
dziwny odgłos, coś między trzaskiem bicza a iskrzeniem prądu. Warkocz otoczył jej szyję.
W pierwszej chwili poczuła jedynie zimno, jakby ktoś zarzucił na nią chustę z polarnego wiatru.
Ale potem zjawa szarpnęła, warkocz się zacieśnił, nagle przestał być widmowym tworem. Stał się
jak żelazna obręcz, rurka pełna zamarzniętego płynu, jak macka potwora z lodem w żyłach. I dusił
ją nieubłaganie.
Nie mogła oddychać, wsunąć palców pod lodowatą obręcz. Oczy wychodziły jej na wierzch.
- Tutaj! - wrzasnął Eric. Wymachiwał pochodnią i tańczył przy ognisku jak wariat. - Suzanne,
spójrz na mnie! Załatwię twoją siostrzyczkę! - Dźgał pochodnią manekina symbolizującego
Lucienne; nie podłożył ognia pod drewno, ale podpalił kukłę. - No, zobacz! Fajne, co? - Szturchał
manekina. Na ciemnych ubraniach wykwitł krąg ognia. - Przyznaj, że jesteś czarownicą!
Thea poczuła, jak coś się odsuwa, i nagle mogła oddychać. Chciała ostrzec Erica, ale z jej gardła
wydobywało się jedynie ochrypłe skrzeczenie. Zresztą Eric już uskoczył. Cały czas stosował uniki.
- Tak trzymaj!
- Jasne, ale się pospiesz! - Rzucił się w drugą stronę. Zmusiła się, by na niego nie patrzeć. Plecak
leżał na skraju kamiennego kręgu, tam, gdzie go upuściła. Wysypała zawartość na ziemię.
Musi to zrobić dobrze. I szybciej niż kiedykolwiek uprawiała czary.
Dąb i jesion. Wrzuciła je do ognia, podeszła bliżej, przysunęła sobie pozostałe składniki.
Otworzyła plastikowy woreczek z kawałkami gorzkni. Były lekkie i musiała niemal wsadzić dłoń w
ognisko, żeby się upewnić, że wpadły w płomienie. Potem wrzuciła sproszkowany oset. I korzeń
mandragory.
Sięgała właśnie po buteleczkę, gdy Eric zawołał:
- Pochyl się!
Nie podnosiła głowy, żeby zobaczyć dlaczego. Od razu padła plackiem na ziemię. Lodowaty
powiew rozwiał jej włosy, zbliżył je do ognia.
- Suzanne! Zobacz! Mam twojego braciszka! - wrzeszczał Eric. Płonęły wszystkie trzy stosy. Erie
uwijał się między nimi, co chwila dźgając kukły.
Thea zębami odkorkowała buteleczkę. Trzymała rękę nad ogniem.
Jedna kropla, dwie, trzy.
Płomienie buchnęły - potężne, wysokie, niebieskie. Thea się odsunęła.
- Suzanne! Tutaj! - Z trudem słyszała głos Erica przez trzask ogniska.
Z oczu płynęły jej łzy, ostry zapach drażnił nozdrza. Po omacku szukała ostatniego przedmiotu,
niezbędnego, by odesłać ducha w zaświaty... torebki z resztkami z brązowej misy. Rzuciła je na
skraj paleniska.
Wstała i zobaczyła, że Eric jest w opałach.
Zgubił pochodnię. Duch złapał go za gardło i otaczał, zmieniał kształty. Otworzył usta, ale Thea nic
nie słyszała.
- Niechaj będzie mi dana moc słów Hekate. - Wrzasnęła na całe gardło, w buchające płomienie, do
ducha.
I słowa przyszły, same płynęły z jej ust:
- W serce płomieni odsyłam cię! Na wąskie bezdroża odsyłam cię! - Wkładała w nie całą swoją siłę
i czuła pewność siebie, której nigdy nie zaznała. Bo widmo walczyło. Nie chciało odejść. - W
wietrzną pustkę odsyłam cię. Za mgłę lat odsyłam cię.
Eric się zatoczył, wydawało się, że zjawa odrywa go od ziemi.
- Za zasłonę odsyłam cię. Odejdź szybko, lekko i bezzwłocznie!
Eric wierzgał. Właśnie tak umarł Kevin - Thea była teraz o tym przekonana.
I nagle wykrzykiwała słowa, których nigdy nie słyszała:
- Na potęgę ziemi, powietrza i wody! Na potęgę ognia w dzisiejszą noc Hekate! Na moją moc, córy
Hellewise! Zaklinam cię, odejdź, suko!
Nie miała najmniejszego pojęcia, skąd jej się to wzięło. Ale Eric runął na ziemię. Duch go puścił.
Rzucił się do Thei - ale znieruchomiał, jakby uderzył w niewidzialny mur. Zawisł nad ogniem.
W pułapce.
Błękitne płomienie pluły dymem na boki. Thea wyraźnie widziała widmo. I po raz pierwszy to nie
był cień, ale kobieta.
Właściwie dziewczyna, nastolatka. O długich ciemnych włosach, jasnej karnacji i wielkich
smutnych oczach. Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć.
Thea nie mogła oderwać od niej wzroku.
- Suzanne... - szepnęła.
Dziewczyna wysunęła bladą dłoń, ale w tym momencie płomienie wystrzeliły w górę. Zdawało się,
że głowa dziewczyny stanęła w ogniu. Otaczały ją ciemne języki ognia. Na twarzy malował się
smutek. Thea instynktownie wyciągnęła rękę.
Ogień strzelił. Powietrze przecięła błyskawica.
Suzanne była w samym środku płomieni. Błyskawica przybrała kształt stożka; wąskiej dróżki.
Wszystko wirowało dookoła ogniska, jakby unoszone trąbą powietrzną. Suzanne i smuga białego
światła stopiły się w jedno. Zniknęły.
W wietrzną pustkę. Za mgłę lat.
Ogień buchnął na wysokość człowieka, potem przygasł. Błękitne języki zmieniły się w żółte,
zwyczajne płomienie. Jakby spadła zasłona. A po jej drugiej stronie była Suzanne.
Na skraju paleniska, tam gdzie zostały wrzucone resztki z brązowej misy, leżał kawałek miękkiej
gliny. Thea uklękła, podniosła go, spojrzała w ogień i zobaczyła w płomieniach pukiel długich,
ciemnych włosów. Zaczynały się palić.
Wyrwała je z płomieni, okleiła gliną. Amulet wyszedł niezgrabny, Blaise zrobiłaby to o wiele lepiej,
ale włosy były bezpieczne. Znalazła na ziemi drewnianą pieczęć, wycisnęła na glinie kabalistyczny
symbol Suzanne. Stało się.
Odtworzyła amulet. Suzanne znowu jest uwięziona. I tak będzie, dopóki ktoś nie okaże się na tyle
głupi, by ją uwolnić.
Thea schowała amulet, nawet na niego nie patrząc. Podeszła do Erica. Leżał na ziemi. Pociemniało
jej przed oczami.
Po tym wszystkim nie, niemożliwe, żeby coś mu się stało. Błagam, niech się okaże, że jest cały i
zdrowy...
Poruszył się, gdy przy nim stanęła.
- Udało się! Odeszła. Udało się! Uśmiechnął się blado.
- Nie płacz - powiedział ochryple. Nie wiedziała nawet, że płacze.
Eric usiadł. Był brudny, rozczochrany, zmęczony. W jej oczach wyglądał pięknie.
- Udało się nam - powtórzyła szeptem. Wyciągnęła rękę, by przygładzić mu włosy, i już jej nie
cofnęła.
Wodził wzrokiem od Thei do ognia i z powrotem.
- Nie chciałem jej tego wszystkiego mówić. Bez względu na to, jaka była... - Czule pogładził
policzek Thei. - Dobrze się czujesz? Chyba masz siniaka.
- Ja? Ty najbardziej oberwałeś. - Położyła mu dłoń na gardle. - Wiem, o co ci chodzi - odparła. -
Mnie też zrobiło się jej żal.
- Nie płacz już, proszę, nienawidzę tego. - Otoczył ją ramieniem.
Zaczęli się całować. Szaleńczo. Śmiali się i całowali jednocześnie. Czuła na ustach smak swoich
łez, drżała w jego ramionach jak ptak. Po chwili ciszę przerwał nowy odgłos. Nie chcieli się ruszać,
ale Eric spojrzał. I znieruchomiał. - Mamy towarzystwo. Thea podniosła wzrok.
Dookoła kamiennych kolumn stały samochody. Pewnie zjawiły się podczas walki z Suzanne, a huk
ognia zagłuszył warkot silników, zresztą wtedy nie zwracali uwagi na takie drobiazgi.
Pasażerowie zdążyli już wysiąść. Babcia Harman pod rękę z ciotką Urszulą. Rhys w kitlu. Kształtna
Matka Kybele z dłonią na ramieniu Aradii. Stary Bob. Nana Buruku.
Niemal cały Wewnętrzny Krąg.
Rozdział 16
Thea puściła Erica. Nadal może spróbować go ocalić. Ale on trzymał ją w objęciach. Wstali razem i
zmierzyli się z Wewnętrznym Kręgiem jak jeden mąż.
- Cóż... - Matka Kybele mrugała szybko. - Aradia sprowadziła nas, twierdząc, że potrzebujesz
pomocy. Ale sami sobie poradziliście. Widzieliśmy końcówkę. Imponujące.
- Ja też to widziałam - zapewniła Aradia. Skierowała twarz w stronę Thei, na jej ustach błąkał się
uśmiech. - Świetnie się spisałaś, Theo Harman. Jesteś prawdziwą kobietą Ogniska.
- Tak, a skąd wzięłaś ostatnie zaklęcie? - Babka oparła się na lasce, którą podał jej Rhys. - W życiu
nie słyszałam, żeby ktoś się powoływał na swoją moc jako córy Hellewise - burknęła, ale wydawała
się zadowolona.
Thea patrzyła na nie: na Dziewicę, Matkę i Koronę Wewnętrznego Kręgu. Cały czas obejmowała
Erica.
- Nie wiem - odparła, na szczęście już nie tak bardzo drżącym głosem. - Po prostu samo przyszło.
- A ty? Jak się nazywasz, młody człowieku? - zapytała babcia.
- Eric Ross - powiedział cicho, z szacunkiem, ale bez strachu.
Thea była z niego dumna.
Staruszka wodziła wzrokiem od niego do Thei i z powrotem.
- Pomagałeś w tym mojej wnuczce?
- On o niczym nie wie... - zaczęła Thea, ale to oczywiście nie miało sensu. Było żałosne.
- Kocham ją - oznajmił Eric. - A ona mnie. I jeśli jakieś zasady nie pozwalają nam być razem, są
głupie.
Był bardzo dzielny i bardzo naiwny. Thei zakręciło się w głowie, zaciskała palce na jego dłoni tak
mocno, aż ich ręce zaczęły drżeć. Dopiero teraz poczuła, że ma poparzoną prawą dłoń.
- Pozwól mu odejść - wyszeptała. Babcia milczała, więc Thea ciągnęła: - Błagam. Nigdy więcej się
z nim nie spotkam, a on nikomu nie powie. Co takiego zrobił? Pomagał mi ratować życie. Proszę,
nie każ go za moje przewinienia. - Z jej oczu popłynęły łzy.
- Starał się przestrzegać zasad - zauważyła Aradia. - Przynajmniej moim zdaniem.
Thea nie była pewna, czy dobrze słyszała. Babcia chyba też nie.
- Jak to?
- Hellewise powiedziała, że czarownicom nie wolno zabijać ludzi, tak? - mówiła spokojnie Aradia. -
A ta czarownica, ten duch, już zabiła jednego człowieka i chciała mordować dalej. Eric pomógł
Thei odwrócić zakazane zaklęcie, zapobiegł dalszemu łamaniu zasad.
- Pięknie powiedziane - mruknął Rhys, ale Thea nie wyczuła, czy on zgadza się z Aradią, czy nie.
Babka podeszła bliżej. Patrzyła na Erica.
- A co takiego zrobiłeś, by pomóc, młodzieńcze?
- Nie wiem, czy pomogłem - odparł szczerze. - Przede wszystkim starałem się ocalić życie.
- Kiedy rozpaliłeś ogniska? - zapytała Thea cicho, nie puszczając jego dłoni.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.
- O dziewiątej.
- Chociaż mnie tu nie było - mówiła odrobinę głośniej. - I choć wiedziałeś, że Suzanne będzie
usiłowała cię zabić, a nie umiesz posługiwać się magią. Dlaczego to zrobiłeś?
Spojrzał na nią, na babkę, znowu na Theę.
- Wiesz dlaczego. Bo inaczej poleciałaby na zabawę.
- Zamordowałaby więcej osób. - Thea spojrzała na babcię. Starsza pani wpatrywała się ciekawie w
Erica.
- A zatem ratowałeś życie.
- Nie wiem - odparł irytująco szczery. - Nie chciałem ryzykować.
- Mnie też ocalił - wtrąciła Thea. - Suzanne próbowała mnie udusić. Gdyby nie on, nie udałoby mi
się do końca wypowiedzieć zaklęcia.
- Wszystko bardzo pięknie, ale to za mało. - Stary Bob podrapał się w zarośnięty podbródek. Z
pomarszczonej twarzy niewiele się dało wyczytać. - Nigdzie nie jest powiedziane, że przestrzeganie
jednej zasady znosi karę za złamanie innej. Takie akrobacje mogą ściągnąć na nas kłopoty.
Babcia i Matka Kybele spojrzały po sobie. Babcia odnalazła wzrok Starego Boba.
- Przewijałam cię, więc nie pouczaj mnie o zasadach świata nocy - warknęła. - Żaden krwiopijca nie
będzie mi mówił, co robić. - Spojrzała na pozostałych. - Musimy o tym porozmawiać w ustronnym
miejscu. Wracamy do mnie.
W ustronnym miejscu. Nadzieja przyprawiała Theę o zawroty głowy, gdy dżip podskakiwał na
wybojach w drodze do domu.
Eric prowadził, ona siedziała z tyłu, więc nie mogli rozmawiać. Z przodu zajęła miejsce ciotka
Urszula.
Babcia o mnie walczy. I Aradia, i może nawet Matka Kybele. Nie chcą, żebym umarła. A chyba
nawet, żeby zginął Eric.
Ale rzeczywistość co chwila gasiła nadzieję.
Co mogą zrobić? Nie zaakceptują związku człowieka i czarownicy. Nie zaryzykują wojny z resztą
świata nocy, nie dla mnie.
Nie ma wyjścia.
Kawalkada samochodów zatrzymała się pod sklepem babci.
I oto Thea znowu stała w pracowni, a starszyzna zasiadła na krzesłach. Kreon i Belfana czekali,
podobnie jak Blaise i Dani.
- Wszystko w porządku? - zapytała Dani i umilkła wpatrzona w Erica. Człowiek w Kręgu.
- Odesłaliśmy Suzanne - odparła Thea. Znów wzięła go za rękę.
Stali pośrodku, czarownica i człowiek.
- Mamy problem - zaczęła babcia. I wyjaśniła, w czym rzecz, choć większość wiedziała. Mówiła
długo, szczegółowo, po kolei patrząc członkom Kręgu w oczy.
Aradia i Matka Kybele siedziały po jej obu stronach i co jakiś czas dorzucały kilka słów.
Thea zakładała, że za kilka minut będzie po wszystkim. Babcia zwracała się do każdego, apelowała
i dawała do zrozumienia, że Aradia i Matka Kybele podzielają jej zdanie. Po kolei przeciągała
wszystkich na swoją stronę.
- W rezultacie mamy tę dwójkę i musimy zdecydować, co z nimi zrobić - zakończyła. - To decyzja
Wewnętrznego Kręgu, cór i synów Hellewise, nie rady świata nocy - dorzuciła i łypnęła na Starego
Boba.
Przeczesał dłonią zmierzwione siwe włosy.
- Nie wiem, czy rada się z tym zgodzi - mruknął, ale się uśmiechnął.
- Były kiedyś czasy, gdy ludzie i czarownice dogadywali się lepiej niż teraz - ciągnęła babcia. -
Zapewne wie o tym każdy, którego drzewo genealogiczne sięga wystarczająco daleko.
Eric spojrzał na Theę. Pokręciła głową i pobiegła wzrokiem do Blaise.
- Chodzi o to, że dawno, dawno temu brałyśmy sobie ludzkich mężów - wyjaśniła Matka Kybele. -
Bo mężczyzn u nas jest zawsze mniej. Było to w czasach, gdy istniał trzeci Krąg, Krąg Świtu.
Chciał uczyć ludzi magii.
- Aż ludzie zaczęli nas palić - dodała Belfana z poważną miną pod szopą rudych włosów.
- No cóż, ten raczej nikogo nie spali - żachnęła się ciotka Urszula.
W tej chwili Thea kochała ją nad życie.
- Nikt nie nalega, żeby zmienić zasady. - Matka Kybele splotła pulchne dłonie. - Nie wrócimy do
tamtych okrutnych dni, znamy zagrożenie ze strony ludzi. Pytanie tylko, czy istnieje jakiś wyjątek,
który da się zastosować wobec tej dwójki?
- Nie sądzę - odparł Rhys powoli. - Jeśli to zrobimy, wszystkich nas oskarżą o zdradę.
- I rozpęta się nowa wojna świata nocy - dodała Nana Buruku. - Każdy przeciwko każdemu.
- Życzę im jak najlepiej - odezwał się Kreon z wózka inwalidzkiego. Mówił ledwie słyszalnym
szeptem. - Ale nie mogą żyć ani wśród nas, ani wśród ludzi.
Idealne podsumowanie sytuacji, pomyślała Thea. Nie ma dla nas miejsca, póki jedno z nas jest
człowiekiem, a drugie czarownicą...
Pomysł zjawił się nagle jak błyskawica w spokojną noc.
Tak prosty. I tak przerażający.
Może się udać.
Ale czy się na to zdobędę?
Poświęciłabyś wszystko?
A zatem także babcię i Blaise. Dani, Lawai'ę, kuzynkę Celestyn. Wuja Galena, ciotkę Gerdetch,
ciotkę Urszulę, Selene i Vivenne, cały Krąg Zmierzchu.
Zapach ziół, lawendy zmieszanej z płatkami róży. Dotyk chłodnych kamieni w dłoni. Zaklęcia i
inwokacje. To uczucie, gdy magia spływa z dłoni. Nawet wspomnienie Hellewise.
Hellewise w białej szacie w ciemnym lesie.
Czy poświęciłabyś wszystko dla pokoju?
Dla Erica?
Tym razem to był jej głos. Wsłuchała się w niego i nagle znała odpowiedź.
Jest dobry. Czuły i namiętny. Mądry, odważny, bystry, ukochany.
Kocha mnie. Był gotów oddać za mnie życie. Poświęciłby wszystko.
Obserwował ją, dostrzegła troskę w zielono-szarych oczach. Widział, że coś się dzieje.
Uśmiechnęła się. Była z niego dumna, gdy nawet tu, wśród postaci jak z zapomnianych legend,
odpowiedział uśmiechem.
- Mam pomysł - zwróciła się do babci i pozostałych. - Puchar Lethe.
Cisza. Wymiana spojrzeń. Babcia była zdumiona.
- Nie tylko dla niego. Dla mnie też - dodała Thea. Głośne oddechy w nagłej ciszy.
Babcia zamknęła oczy.
- Jeśli wypiję dość dużo, zapomnę o wszystkim. - Thea brnęła dalej, mówiła do nieruchomych
twarzy. - O całym świecie nocy. Nie będę czarownicą, bo stracę pamięć swojej dotychczasowej
tożsamości.
- Będziesz zagubioną czarownicą - sprostowała Aradia. Na jej ślicznej twarzy malował się pokój,
nie wstręt. - Jak jasnowidze, którzy nie wiedzą, skąd pochodzą. A zagubiona czarownica może żyć
w świecie ludzi. I prawu stanie się zadość - orzekła.
Eric zacisnął dłoń.
- Ale...
Thea spojrzała na niego.
- Tylko w ten sposób możemy być razem. Zamknął usta. Cisza ciągnęła się w
nieskończoność. W końcu Blaise, która do tej pory stała w milczeniu ze skrzyżowanymi
ramionami, oznajmiła:
- Powiedziała mi, że to jej bratnia dusza.
W pierwszej chwili Thea myślała, że kuzynka mówi złośliwie, dolewa oliwy do ognia.
Ale babcia zdumiona podniosła głowę.
- Bratnia dusza? Dawno o tym nie słyszałam.
- Stary mit. - Rhys poprawił na sobie kitel.
- Może nie - zaprotestowała miękko Matka Kybele. - Może stare siły budzą się do życia, chcą nam
coś zakomunikować.
Babcia patrzyła w podłogę. Gdy podniosła oczy, były w nich łzy, i po raz pierwszy wyglądała staro.
- Jeśli ci na to pozwolimy, jeśli dopuścimy, byś wyrzekła się swego dziedzictwa i odeszła, dokąd
pójdziesz?
- Ze mną - odpowiedział Eric. - Moja rodzina już ją kocha. Mama wie, że Thea jest sierotą. Jeśli
powiem, że nie może tu dłużej mieszkać, przyjmie ją pod swój dach bez pytania.
- Rozumiem - mruknęła babcia.
Eric oczywiście nie wspomniał, że jego mama uważa, iż Thea mieszka ze zwariowaną staruchą - ale
babcia chyba o tym wiedziała.
I znowu chwila ciszy, gdy babcia wodziła wzrokiem po twarzach zebranych. W końcu skinęła
głową.
Odetchnęła głośno.
- Dziewczyna pokazała nam drogę - stwierdziła. - Czy ktoś jest przeciwko?
Nikt się nie odezwał. Na większości twarzy malowało się współczucie. Ich zdaniem to gorsze niż
śmierć, przemknęło Thei przez głowę.
- Przyniosę puchar - zaproponowała nagle Blaise. Zniknęła za zasłoną.
Dobrze. Miejmy to już za sobą. Serce waliło Thei jak szalone. Trzymali się z Erikiem za ręce tak
mocno, że oparzone palce bolały.
- To nic strasznego - szepnęła do niego. - Najpierw będziemy zamroczeni, ale potem wszystko sobie
przypomnimy. Wszystko oprócz magii.
- Przeniesiesz się na zoologię - zauważył. - I pójdziesz na Davis. - Uśmiechał się, choć miał łzy w
oczach.
Dani wystąpiła przed szereg.
- Czy mogę... Chciałabym się pożegnać. - Tyle powiedziała spokojnie, potem głos jej się załamał i
rzuciła się koleżance na szyję.
Thea uściskała ją serdecznie.
- Przepraszam, że wpakowałam cię w kłopoty.
- Nieprawda. Mówiłaś im, że to nie moja wina. Nic mi nie zrobią. Będzie mi cię brakowało w
szkole.
- Dani się odsunęła. Starała się nie płakać. - Bądź błogosławiona.
Wróciła Blaise przy akompaniamencie dzwoneczków. W jednej ręce miała cynowy puchar, w
drugiej - butelkę.
Sam widok naczynia przyprawił Theę o dreszcz. Szkło pociemniało ze starości do tego stopnia, że
nie wiedziała nawet, jakiego koloru jest płyn w środku, a butelka była tak zdeformowana, że nikt by
nie odgadł pierwotnego kształtu. Korek zabezpieczała woskowa pieczęć z licznymi wstążkami.
Babcia złamała pieczęć, zdarła wstążki. Usiłowała wyjąć korek, ale nie poradziłaby sobie bez
pomocy Blaise.
Pochyliła butlę nad pucharem.
Popłynął brązowy płyn. Staruszka napełniła naczynie do połowy.
- Kiedy to wypijesz - zwróciła się do Thei - zapomnisz mnie. Nas wszystkich. Ale my nie
zapomnimy ciebie. - Ostatnie zdanie wypowiedziała do Kręgu. - Theo Sophio Harman, wiedz, że
jesteś prawdziwą córą Hellewise.
Pocałowała wnuczkę w policzek. Thea po raz ostatni objęła kruche ciało.
- Żegnaj, babciu. Kocham cię.
Podeszła Blaise z pucharem w dłoniach. Wyglądała dziko i pięknie, włosy spływały czarną falą na
plecy.
- Żegnaj - powiedziała Thea, biorąc puchar z białych dłoni kuzynki.
Blaise się uśmiechnęła.
Teraz, pomyślała Thea. Nie wahaj się. Nie myśl. Uniosła puchar do ust i upiła pierwszy łyk. I mało
brakowało, a zakrztusiłaby się ze zdumienia. Przecież to ten smak.
Napotkała spojrzenie Blaise. Wielkie, świetliste szare oczy. Wpatrzone w nią bacznie. Tak, jakby
chciały jej coś powiedzieć. Thea piła. Herbata. Rozwodniona mrożona herbata. Tak smakował
puchar zapomnienia.
Butla była zabezpieczona pieczęcią, nie miała czasu, na korku był przecież wosk.
Jej myśli wirowały, ale była dość rozsądna, by pić dużo, żeby na dnie nie została ani kropla, którą
Krąg będzie mógł zbadać, gdy Eric skończy. Starała się zachować obojętny wyraz twarzy, gdy
Blaise przekazała puchar Ericowi.
Zaczął pić, lekko zdziwiony.
- Do dna - zachęciła Blaise. Nie odrywała oczu od Thei. I wtedy Thea nabrała pewności.
Robiła to już przedtem. Po imprezie miałyśmy podać chłopakom puchar zapomnienia, gdy
przelejemy ich krew. Podwędziłaś eliksir, a butlę napełniłaś herbatą. Odtworzyłaś pieczęcie, jesteś
przecież zdolna. A teraz... teraz...
Blaise zabierała puchar z rąk Erica. Thea była na krawędzi histerii. To się nie uda. Nie uwierzą.
Złapała Erica za rękę. wbiła mu paznokcie w skórę. Nie śmiała się odezwać, nawet na niego
spojrzeć.
Ale w myślach zaklinała go, by milczał i zdał się na nią.
Jej twarz była pusta i bez wyrazu, jak u lalki.
Eric stał bez ruchu. Nie wiedział, co się dzieje, ale poczuł jej paznokcie. I udowodnił, jaki jest
mądry - nie odezwał się ani słowem.
- Koniec zebrania - oznajmiła Babka. - Blaise, wyprowadź ich, dopóki są zamroczeni. Powinni sami
trafić do domu. - Odwróciła się, nie patrząc na Theę.
- Nie ma sprawy.
- Pójdę z wami - zaproponowała Aradia.
Rozdział 17
Szli do samochodu Erica. Bezksiężycowa noc była bardzo zimna. Thea położyła mu rękę na
plecach, żeby nacisnąć znacząco, gdyby się wahał. Nie musiała.
Przy dżipie spojrzała na Blaise. Bała się cokolwiek po sobie okazać. Czy Aradia ich widzi?
Rozpaczliwie chciała po raz ostatni uściskać kuzynkę.
- Czy z pracowni jest okno na tę uliczkę? - spytała Aradia.
Blaise odpowiedziała przecząco.
- No to możecie się pożegnać. Później musicie udawać, że się nie znacie.
Thea spojrzała na Aradię; w gardle zaczął ją dławić szaleńczy śmiech.
- Teraz wiem, czemu jesteś Dziewicą - szepnęła. - Ale czy inni też...
- Raczej nie. Niektórzy pewnie coś podejrzewają, ale będą milczeć. Szybko.
Thea uściskała kuzynkę; nie mogła się od niej oderwać.
- Dzięki. Och, Eileithyio... Będę za tobą tęskniła.
- Teraz ja jestem ostatnia w rodzie Harmanów! - Blaise nieudolnie naśladowała czarny charakter z
kiepskich filmów. - I mam dla siebie cały pokój - dodała już bardziej wiarygodnym głosem. - I
załatwię Sheenę.
- Kogo?
- Tak jest, bardzo dobrze, nic nie słyszałaś. To ona nas zdradziła. Jedna z dziewczyn Tobiasa. Krąg
Północy. Skojarzyła, że odprawiamy zakazane czary, i doniosła babci.
- To już nieważne.
- Żartujesz chyba. Wysyłają mnie do klasztoru. Zabiję małpę. - Mocniej objęła Theę. - Nie wiem,
dlaczego chcesz być z człowiekiem - szepnęła. - Ale mam nadzieję, że teraz, kiedy już go masz,
nadal tego pragniesz.
- Blaise, kiedy wrócisz, nie krzywdź ludzi. Są tacy sami jak my.
Blaise mruknęła coś niezobowiązująco i dodała ledwo słyszalnym szeptem:
- Będzie mi ciebie brakowało, siostro.
Dopiero wtedy Thea poczuła, że może wypuścić ją z objęć. Siedziała już w samochodzie, gdy
Aradia wyszła na próg.
- Dwie sprawy - mówiła szybko. - Jedyna pomoc, jakiej mogę wam udzielić. Matka Kybele
wspomniała dzisiaj Krąg Świtu. Krążą plotki, że są gdzieś czarownice, które usiłują go odtworzyć i
zapomnieć Czas Ognia. Nie przestrzegają też zasad świata nocy. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli
tak, spróbujcie ich poszukać.
Thei zaparło dech w piersiach. Ta myśl była jak nieoczekiwany prezent.
- I jeszcze jedno. - Aradia uśmiechnęła się ciepło. - Mówi się, że niektórzy młodzi Redfernowie
dziwnie się zachowują. Słyszałam nawet, że szukają bratniej duszy wśród ludzi, jak ty. Może warto
byłoby się z nimi skontaktować i dowiedzieć czegoś więcej.
Thea odzyskała oddech; z jej oczu popłynęły łzy.
- Dzięki, Aradio. Wielkie dzięki.
- Powodzenia, Theo. I tobie, Ericu. Dokądkolwiek pójdziecie.
Eric, który do tej pory milczał za kierownicą, wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. - Wzajemnie.
Thea słyszała jego zdumienie, choć starała się to ukryć.
Odjechali. Thea odwróciła się i patrzyła, jak Blaise znika w oddali - mroczna, tajemnicza Afrodyta,
nieprzewidywalna bogini.
Eric jechał szybko, dopiero kiedy byli daleko od domu babci, zwolnił i zatrzymał się w dzielnicy
mieszkalnej. Spojrzał na Theę.
- Czy ja jestem na to odporny? - zaczął ostrożnie. - Bo niczego nie zapomniałem. A może dopiero
zadziała?
Thea go pocałowała. I śmiała się histerycznie.
- Nie, nie, nie.
- Czyli nic nam nie grozi? A ty zachowasz moc?
- Tak!
Musiała powtórzyć mu to kilka razy, ale w końcu zrozumiał. Rozpromienił się. Objął ją, wysiadał,
skakał i krzyczał na całe gardło:
- Super! Brawo, Blaise! Tak jest!
- Eric!
Radośnie poklepał samochód.
- Wracaj do środka, idioto! Istoty nocy są wszędzie! - Śmiała się, pełna miłości, wdzięczności i ulgi.
Otworzyła ramiona. - Chodź do mnie.
Pasowali do siebie; obejmował Theę, muskał oddechem jej włosy.
- Tak bardzo się cieszę - szeptał. - Kocham cię, wiedźmo. Thea śmiała się i płakała.
- Ja ciebie też.
Pocałował jej skroń. Musnęła jego policzek. Znalazł jej usta i zatrzymał się tam na dłużej, a Thea
zapomniała o całym świecie.
Potem siedzieli w ciemności, wtuleni w siebie. Bezpieczni. Zjednoczeni. Była z człowiekiem, który
ją kocha - ze swoją bratnią duszą. Wreszcie wolni, mogli być ze sobą bez strachu. Wypełniały ją
spokój i radość. I smutek. Przecież to nie tak, że nowe życie przyszło z łatwością. Została
wyrzutkiem odciętym od rodziny. Straciła babcię. Z Blaise musi spotykać się w tajemnicy.
Poświęciła bardzo dużo. Prawie wszystko.
Ale nie żałowała. Nie teraz, mając przy sobie ciepłe, silne ciało Erica. Nie teraz, gdy ocaliła pokój
w świecie nocy i opanowała zagrożenie czyhające na ludzi.
Co dalej? - zastanawiała się.
Dziwne, nie znała odpowiedzi na to pytanie, ale się nie bała. Widziała przed sobą wiele dróg;
wszystkie wydawały się równie prawdopodobne.
Zaraz pojadą do Erica. Jego mama będzie zaskoczona, ale serdeczna, a Roz gniewna i zachwycona.
W przyszłym tygodniu, po powrocie do szkoły, przeniosę się na zoologię dla zaawansowanych.
Złożę dokumenty na uniwersytet Davis, zostanę weterynarzem i będę używać mocy, by leczyć
chore zwierzęta. Albo odkryję w sobie miłość do słoni czy wilków i poświęcę się pracy naukowej,
gdzieś daleko, wśród zwierząt. Albo wezmą z Erikiem szczeniaka takiego jak Bud i napiszą książkę
o psach.
Albo znajdę Krąg Świtu i poznam czarownice, które chcą zapomnieć Czas Ognia. Jako pierwsza
przekaże ludziom magię, Rosamund będzie dumna i silna, pozna wszystkie legendy o Hellewise.
Albo poszukam wampirzych kuzynów i przekonam się, czy zasada bratniej duszy rzeczywiście
powraca. Będziemy jak magnes, przyciągniemy młodych buntowników świata nocy i zaczniemy
rewolucję.
Może młode pokolenie Harmanów i Redfernów zawrze przymierze z ludźmi. Może czas pogrzebać
nienawiść. Może stare siły budzą się do życia i nadchodzą nowe czasy. Może świat się zmieni.
Jedno było pewne. Miała przed sobą nieskończenie wiele możliwości. Objęła Erica i poczuła, jak
ogarnia ich spokój nocy.