Margaret Barker
Dzika pla
ż
a
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jacky zerknęła na nowego lekarza z oddziału ratownictwa medycznego i krew odpłynęła jej z twarzy.
Pierre. Nie spodziewała się, że spotkają się po tylu latach, na dodatek tu, w gabinecie Marcela. Co za
początek dnia!
- Dziwne - mruknęła zaintrygowana, gdy z samego rana Marcel bez uprzedzenia zaprosił ją do siebie. -
Dzisiaj przekazuję swoje obowiązki na oddziale
- oznajmił. Zanim zdążyła go o cokolwiek zapytać,
wszedł nowo przyjęty specjalista.
Pierre ... Tyle wspomnień, tyle sprzecznych uczuć.
Pokój zatańczył jej przed oczami. W głowie powstał zamęt. To chyba nie może być prawda ...
- Miło cię widzieć, Pierre. - Marcel uśmiechnął się ciepło i wyciągnął rękę na powitanie.
Jacky machinalnie przysunęła sobie najbliższe krzesło. Bała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa.
Dlaczego Marcel nie uprzedził jej, że dziś odchodzi? A przede wszystkim dlaczego nie powiedział, kto go
zastąpi?
- To jest doktor Jacky Manson. Jacky, to doktor Pierre Mellanger. Jacky przez miesiąc pracowała z moją
ż
oną, Debbie, a teraz ją zastępuje w czasie urlopu macierzyńskiego ...
- My się znamy - powiedziała, niepewnie wstając z mIeJsca.
Spojrzała na Pierre'a i zaczerwieniła się trochę bardziej, niżby sobie życzyła. Wyciągnęła do niego rękę,
czując do siebie niechęć za to, iż wprost nie może się doc:zekać, kiedy go dotknie. Zachowywała przy tym
pozory całkowitego spokoju, gdyż nie chciała pokazać, jak bardzo poruszyło ją to spotkanie. To była jej
tarcza ochronna. Kryła się za nią, odkąd zrozumiała, że Pierre, jej ideał, nigdy jej nie pokocha.
Wymienili krótki uścisk dłoni.
- Proszę mi przypomnieć, gdzie się poznaliśmy
- poprosił. Widać było, że jest zaskoczony.
- W Normandii. Moja matka nalegała, żebym nie
zdrabniała imienia, więc wszyscy zwracali się do mnie Jacqueline, ty też ...
- Jacqueline! To naprawdę ty? Ależ się zmieniłaś! Poczuła ulgę. Jednak trochę ją pamięta.
- Oczywiście, że się zmieniłam. Kiedy wyjeżdżałeś do Australii, miałam szesnaście lat.
Uśmiechał się do niej szeroko, odsłaniając mocne białe zęby. Wtedy ten uśmiech wzbudzał w niej za-
chwyt.
- Jak mogłem od razu nie poznać tych pięknych kasztanowych włosów i zielonych oczu! Moja mama
ciągle powtarzała, że śliczna z ciebie panienka.
Co z tego, że śliczna, skoro i tak interesowałeś się
dużo starszymi dziewczynami?
- Manson? Zmieniłaś nazwisko. Wyszłaś za mąż?
- Tak, ale ... rozwiedliśmy się·
- Pamiętam, że jako jedyna w miasteczku nosiłaś
angielskie nazwisko. Twój ojciec jest Anglikiem, a mama Francuzką, prawda? Shaftesbury. Jak na
Francję, nazywaliście się bardzo nietypowo.
Jacky uśmiechnęła się sceptycznie.
- Kiedy byłam mała, dzieciaki nie potrafiły wymówić naszego nazwiska. Nawet nauczycielka ze szkoły
podstawowej miała problemy. Mimo to czasem kusi mnie, żeby wrócić do panieńskiego nazwiska i odciąć
się raz na zawsze od ... trudnej przeszłości.
- Ciężko zaczynać wszystko od nowa - westchnął.
W jego niskim, lekko ochrypłym głosie zabrzmiała nuta smutku.
- Bardzo ciężko - przyznała.
Popatrzyli sobie w oczy, a ona poczuła ogromną radość, że pojawiła się między nimi nić porozumienia.
Odkąd Pierre opuścił Normandię, słuch o nim zaginął. Nie miała pojęcia, co się z nim działo przez te lata.
Wyobrażała sobie, że jest szczęśliwy u boku pięknej koleżanki ze studiów, którą przywiózł kiedyś do mias-
teczka. Tym bardziej zaskoczył ją bezgraniczny smutek w jego oczach. Wprawdzie nie stracił nic ze swego
uroku, wciąż był przystojny i pewny siebie, lecz nie miał j~ż w sobie tej beztroski, którą tak bardzo ją ujął.
- Zycie przynosi mnóstwo niespodzianek - stwierdził sentencjonalnie. - Szkoda, że niektóre są wyjąt-
kowo przykre.
Uciekła wzrokiem w bok. Czyżby Pierre, podobnie jak ona, dostał surową lekcję życia? Ona, mimo tru-
dnych doświadczeń, starała się z optymizmem patrzeć w przyszłość. Od rozwodu minęły dwa lata, więc
pora, by definitywnie zamknąć ten rozdział życia. Może rany szybciej się zabliźnią, jeśli pozbędzie się
reliktów przeszłości i faktycznie wróci do panieńskiego nazwiska. Smutna prawda była taka, że z mał-
ż
eństwa nie wyniosła nic, o czym warto by pamiętać ...
Z wyj
ą
tkiem Có
ż
, gdyby jej ukochane dziecko
ż
yło,
mo
ż
e wtedy .
Marcel dyskretnie odchrz
ą
kn
ą
ł.
- O ile zrozumiałem, znacie si
ę
od dawna, tak?
- Kiedy widzieli
ś
my si
ę
ostatni raz, Jacqueline by-
łajeszcze dzieckiem. - Na ustach Pierre'a pojawił si
ę
chłopi
ę
cy u
ś
miech. - Bardzo
sympatycznym i uroczym. Mieszkali
ś
my po s
ą
siedzku w małym miasteczku nad morzem,
blisko Mont Saint Michel. Jaqueline i jej koledzy łazili za mn
ą
krok w krok. Zwłaszcza gdy
towarzyszyła mi jaka
ś
dziewczyna.
- Byłe
ś
od nas sporo starszy. - Jacky u
ś
miechn
ę
ła si
ę
do wspomnie
ń
. Czuła,
ż
e powoli
odzyskuje spokój. - Studiowałe
ś
w Pary
ż
u, a my byli
ś
my bardzo ciekawi
ż
ycia w wielkim
mie
ś
cie. Ty jednak uwa
ż
ałe
ś
si
ę
za dorosłego i nie chciałe
ś
zadawa
ć
si
ę
z małolatami.
- W tamtym czasie marzyłem tylko o tym,
ż
eby jak najszybciej wyrwa
ć
si
ę
z prowincji -
westchn
ą
ł. A teraz, jak na ironi
ę
, uciekam od zgiełku Pary
ż
a i z ulg
ą
wracam na wie
ś
. Sto
Martin sur mer przypomina mi nasze miasteczko. Jestem pewien,
ż
e zmiana stylu
ż
ycia
dobrze mi zrobi.
Spojrzał na morze widoczne za oknem i poczuł, jak budzi si
ę
w nim energia.
Cho
ć
przyjechał do Sto Martin zaledwie wczoraj, miał przeczucie,
ż
e tu szybciej wyleczy
zranion
ą
dusz
ę
i nabierze dystansu do tego, co prze
ż
ył.
Zerkn
ą
ł na Jacky. Nie mógł uwierzy
ć
,
ż
e ta pi
ę
kna kobieta była kiedy
ś
rozbrykan
ą
,
wesoł
ą
dziewczynk
ą
, która uganiała si
ę
po wsi z band
ą
dzieciaków.
Pami
ę
tał,
ż
e była bardzo lubiana.
ś
ywiołowa, pomysłowa i tryskaj
ą
ca energi
ą
, wyró
ż
niała
si
ę
z tłumu
i przewodziła wiejskiej dzieciarni. Bardzo si
ę
od tamtej pory zmieniła, pomy
ś
lał,
przygl
ą
daj
ą
c si
ę
jej dyskretnie. Sprawiała wra
ż
enie zagubionej i bezradnej. Zupełnie jakby
czekała na cios, który odbierze jej reszt
ę
wiary w siebie.
Pi
ę
kna kobieta, pomy
ś
lał z zachwytem, cho
ć
ze wzgl
ę
du na trudn
ą
sytuacj
ę
osobist
ą
rzadko interesował si
ę
kobietami. Pami
ę
tał,
ż
e ju
ż
jako szesnastolatka wyró
ż
niała si
ę
urod
ą
, ale on wtedy czuł,
ż
e nie powinien ogl
ą
da
ć
si
ę
za dziewczynami. Miał dwadzie
ś
cia
pi
ęć
lat i wyje
ż
d
ż
ał do Australii, gdzie zamierzał si
ę
o
ż
eni
ć
. Podziwiał wi
ę
c Jacky z daleka,
tłumacz
ą
c sobie,
ż
e przecie
ż
patrzenie to nie grzech.
- My
ś
lałam,
ż
e mieszkasz w Australii - powiedziała. Gdyby podejrzewała,
ż
e istnieje bodaj
cie
ń
szansy, i
ż
spotkaj
ą
si
ę
na gruncie zawodowym, nigdy nie wróciłaby do Francji.
Nieodwzajernniona pierwsza miło
ść
tkwiła w jej sercu jak zadra. Łudziła si
ę
,
ż
e ból kiedy
ś
minie, ale nie. Został i co pewien czas dawał
o
sobie zna
ć
. Nie lubiła o tym my
ś
le
ć
.
- Mój dom jest tu, we Francji - odparł, nie kryj
ą
c wzruszenia. - Kiedy
ż
ycie daje w ko
ść
...
- Umilkł, nie doko
ń
czywszy zdania.
Marcel poło
ż
ył r
ę
k
ę
na jego ramieniu.
- Znamy si
ę
ze studiów - wyja
ś
nił. - Po dyplomie obaj wyjechali
ś
my do Australii i
zacz
ę
li
ś
my pracowa
ć
w szpitalu w Sydney.
- Byli
ś
my młodzi i ciekawi
ś
wiata - dodał Pierre.
Opanował ju
ż
emocje i jego głos odzyskał sił
ę
. - Ale kiedy człowiekowi wali si
ę
ś
wiat, lepiej
by
ć
w
ś
ród swoich. Prawda, Marcel?
Ten pokiwał głow
ą
.
Dlatego wrócili
ś
my do Francji. Ale do
ść
wspomnie
ń
, skupmy si
ę
na sprawach aktualnych. Jak
ju
ż
mówiłem, przekazuj
ę
obowi
ą
zki Pierre' owi i przenosz
ę
si
ę
pi
ę
tro wy
ż
ej, na chirurgi
ę
·
- Załatwiłe
ś
to wyj
ą
tkowo dyskretnie - zauwa
ż
yła z przek
ą
sem. - Po co te tajemnice?
Wydawało mi si
ę
,
ż
e jeste
ś
zadowolony z pracy na oddziale ratownictwa.
Marcel wzruszył ramionami.
_ Jestem zadowolony, a wła
ś
ciwie ... byłem, dopóki nie odkryłem,
ż
e chirurgia daje mi wi
ę
cej
satysfakcji. - Rozumiem.
Odwróciła si
ę
w stron
ę
Pierre'a. Widok jego przystojnej twarzy obudził w niej znajomy
dreszcz podniecenia. Co z ni
ą
jest nie tak,
ż
e nie potrafi uwolni
ć
si
ę
od dziecinnej miło
ś
ci? W
dodatku niechcianej i niepotrzebnej. Zwłaszcza teraz. Nawet gdyby Pierre si
ę
ni
ą
zainteresował,
i tak musiałaby oprze
ć
si
ę
pokusie.
. - Czy to Marcel zaproponował ci,
ż
eby
ś
przej
ą
ł
jego stanowisko? - zapytała.
- Tak. Propozycja przyszła w idealnym momencie, bo akurat musiałem ... wyjecha
ć
z Pary
ż
a.
O miejsce po Marcelu starało si
ę
kilku kandydatów, ale podejrzewam,
ż
e dzi
ę
ki jego
rekomendacji zarz
ą
d szpitala wybrał wła
ś
nie mnie ..
- Po prostu byłe
ś
najlepszy - podkre
ś
lił Marcel chocia
ż
fakt,
ż
e znamy si
ę
i przyja
ź
nimy, nie
był bez znaczema.
- To dziwne uczucie, tak niespodziewanie spotka
ć
starych znajomych - powiedział cicho
Pierre. - Miałem nadziej
ę
,
ż
e gdy wyjad
ę
z Pary
ż
a ...
_ Przepraszam was. - Marcel nacisn
ą
ł przycisk na interkomie, który brz
ę
czał ju
ż
od kilku sekund.
- Tak? - Przez chwil
ę
słuchał w skupieniu. - Ju
ż
id
ę
.
Natychmiast wstał zza biurka.
- Musimy wraca
ć
na oddział. Na morzu wydarzył si
ę
wypadek, zaton
ą
ł statek wycieczkowy.
Karetki z poszkodowanymi ju
ż
s
ą
w drodze. Troch
ę
wam pomog
ę
, ale za godzin
ę
mam planow
ą
operacj
ę
.
Na oddziale rozdzielili si
ę
i zaj
ę
li badaniem poszkodowanych. Jacky trafiła na starsz
ą
pani
ą
,
któr
ą
bardzo bolała noga.
- Pewnie j
ą
złamałam, prawda, pani doktor?
- Obawiam si
ę
,
ż
e tak, ale
ż
eby mie
ć
pewno
ść
,
musimy zrobi
ć
prze
ś
wietlenie, pani ... - Zerkn
ę
ła do karty,
ż
eby sprawdzi
ć
, jak nazywa si
ę
pacjentka.
- Marguerite - podpowiedziała starsza pani.
- Dobrze, pani Marguerite. Ja mam na imi
ę
Jacky
albo, je
ś
li pani woli, Jacqueline.
- O tak, zdecydowanie wol
ę
Jacqueline. Tak ma na imi
ę
moja córka - oznajmiła pani
Marguerite i zacz
ę
ła opowiada
ć
o swoich dzieciach i wnukach.
Jacky starała si
ę
słucha
ć
, gdy
ż
jak zawsze zale
ż
ało jej na zdobyciu zaufania pacjentki.
Jednocze
ś
nie przegl
ą
dała informacje dostarczone przez ratowników, którzy wyci
ą
gali rozbitków z
wody.
W drodze na prze
ś
wietlenie pani Marguerite opowiedziała, co wydarzyło si
ę
na statku:
- Rejs był naprawd
ę
wspaniały, wszyscy tak dobrze si
ę
bawili. Wła
ś
nie dopływali
ś
my do małej
wyspy, na której mieli
ś
my urz
ą
dzi
ć
piknik, kiedy nagle co
ś
przera
ź
liwie zatrzeszczało. Nasz
statek wpadł na podwodne skały i zacz
ą
ł nabiera
ć
wody. Wtedy młodsi pasa
ż
erowie
powyskakiwali za burt
ę
, ale ja nie jestem
ju
ż
tak sprawna jak kiedy
ś
, wi
ę
c siedziałam i mod-
liłam si
ę
,
ż
eby kto
ś
mnie uratował.
_ Na szcz
ęś
cie pani modlitwy zostały wysłuchane. Przerwały rozmow
ę
na czas
prze
ś
wietlenia, a gdy po kilku minutach radiolog przyniósł klisze, Jacky wytłumaczyła pani
Marguerite, co wykazał rentgen: _ Złamała pani nog
ę
w miejscu, gdzie ko
ść
ł
ą
czy
si
ę
ze stawem biodrowym.
_ To znaczy ko
ść
udow
ą
, tak? Jestem emerytowa-
n
ą
piel
ę
gniark
ą
, wi
ę
c prosz
ę
ś
miało powiedzie
ć
, jak
powa
ż
ny jest uraz.
. ,.
.,
_ Có
ż
, główka ko
ś
ci przemIescIła SI
ę
l
wysun
ę
ła
z panewki. Trzeba b
ę
dzie wstawi
ć
protez
ę
..
.
Pani Marguerite beztrosko Wzruszyła ramiOnami.
_ I
dobrze. Ostatnio cz
ę
sto dokuczały
mi bóle stawów, nawet wybierałam si
ę
do lekarza,
ż
eby p~rozmawia
ć
o wstawieniu
protezy. No i sprawa załatWiOna. _ Chciałabym,
ż
eby wszyscy moi pacjenci mieli
równie pozytywne nastawienie - u
ś
miechn
ę
ła si
ę
Jacky. - Zaraz umie
ś
cimy pani
ą
na
ort~pedii. .
_ Dzi
ę
kuj
ę
, pani doktor. Bardzo miła z pam osoba.
Zajrzy pani do mnie?
.
.
_ Oczywi
ś
cie. Zawsze sprawdzam, Jak radz
ą
sobIe
moi pacjenci.
.
Na korytarzu pojawił si
ę
kolejny ratowmk z no-
szami.
_ Mam tu małe dziecko. Dominie, dwa lata. Przed
chwil
ą
go przywieziono - raportował pospie.sznie. ~ Bardzo długo przebywał pod wod
ą
.
Rokowama raczej kiepskie - zaznaczył, zni
ż
aj
ą
c głos. - Brak wyczu.walnego pulsu, nie
oddycha. Próbowali
ś
my go reammowa
ć
, ale bez skutku.
- Dajcie go tutaj - wskazała jedno z wydzielonych stanowisk - a pani - zwróciła si
ę
do
piel
ę
gniarki niech si
ę
zajmie jego rodzicami. S
ą
w szoku, wi
ę
c prosz
ę
im da
ć
co
ś
na
uspokojenie, a je
ś
li to nie pomo
ż
e, wezwa
ć
którego
ś
z lekarzy - poinstruowała, po czym
skupiła si
ę
całkowicie na drobnym, bezwładnym ciałku okrytym ciepłym kocem.
Wystaj
ą
ca spod niego blada buzia miała nieziemski, niemal anielski wyraz. Maluj
ą
cy si
ę
na niej gł
ę
boki spokój nasuwał podejrzenie,
ż
e chłopczyk znajduje si
ę
ju
ż
po drugiej stronie.
Jacky zaczerpn
ę
ła gł
ę
boko powietrza. Nie mogła pozwoli
ć
, by niepotrzebne my
ś
li zakłócały
jej koncentracj
ę
.
- Jak długo znajdował si
ę
pod wod
ą
?
- Co najmniej pół godziny. Kiedy nurek go wydo-
był, był ju
ż
bardzo wychłodzony - odparł ratownik. - Mówi pan,
ż
e był wychłodzony? To
dobrze. Jest szansa,
ż
e da si
ę
go uratowa
ć
- powiedział Pierre, który wchodz
ą
c, usłyszał ich
rozmow
ę
.
Jacky podł
ą
czyła chłopca do urz
ą
dzenia monitoruj
ą
cego parametry
ż
yciowe i ju
ż
po chwili
mieli potwierdzenie,
ż
e temperatura ciała jest rzeczywi
ś
cie niebezpiecznie niska. Jacky
jeszcze nigdy nie miała do czynienia z pacjentem w stanie tak znacznego wychłodzenia,
przypomniała sobie jednak,
ż
e w jednym z podr
ę
czników opisyWano przypadek dziecka,
które prze
ż
yło wła
ś
nie dlatego,
ż
e niemal zamarzło w zimnej wodzie.
- Czy ty te
ż
uwa
ż
asz,
ż
e dzi
ę
ki skrajnemu wychłodzeniu Dominie ma szans
ę
prze
ż
y
ć
? -
zapytała Pierre'a.
Skin
ą
ł głow
ą
.
Tak, spotkałem si
ę
z podobnym przypadkiem w Australii. Kiedy ciało opada na dno,
gdzie panuje niska temperatura, metabolizm staje si
ę
wolniejszy, dzi
ę
ki czemu mózg lepiej
radzi sobie z niedoborem tlenu. Musimy go powoli rozgrza
ć
. Nie odpuszcz
ę
, dopóki nie
przywrócimy mu normalnej temperatury.
Pierre poprosił piel
ę
gniark
ę
, by przyniosła specjalny pled dmuchaj
ą
cy ciepłym
powietrzem, po czym on i Jacky zaj
ę
li si
ę
chłopcem. Po pewnym czasie, który wydawał si
ę
wieczno
ś
ci
ą
, Jacky zerkn
ę
ła na monitor.
_. Spójrz! Pojawił si
ę
słaby puls! - zawołała, obejmuj
ą
c palcami przegub chłopca.
W pierwszym momencie nie poczuła nic poza chłodem pozbawionej
ż
ycia ko
ń
czyny,
jednak po chwili pod palcami. wyczuła słabiutkie pulsowanie.
_ Zaczynam masa
ż
serca - oznajmił Pierre. Minuty przeszły w godziny, a oni wci
ąż
nie
dawali za wygran
ą
. Rodzice chłopca zostali na wszelki wypadek uprzedzeni,
ż
e szanse na
uratowanie Dominica s
ą
niewielkie.
Po czterech godzinach bezustannych wysiłków Jacky zacz
ę
ła odczuwa
ć
napi
ę
cie.
Polubiła to dziecko i nie wyobra
ż
ała sobie,
ż
e mogliby je straci
ć
.
_ Jeszcze raz sprawdz
ę
, czy reaguje na
ś
wiatło -powiedziała do Pierre'a i skierowała
strumie
ń
ś
wiatła prosto w
ź
renic
ę
. I wstrzymała oddech. - Reaguje! Jestem pewna,
ż
e
ź
renica si
ę
zmniejszyła. Zreszt
ą
chod
ź
-i sam zobacz! - zawołała.
_
Pierre wzi
ą
ł od niej wziernik i pochylił si
ę
nad
Dominikiem.
_ Masz racj
ę
, Jacky! - oznajmił głosem; w którym
ulga mieszała si
ę
z rado
ś
ci
ą
. - Teraz szansa,
ż
e prze
ż
y je, zwi
ę
ksza si
ę
z ka
ż
d
ą
minut
ą
.
Ś
wietnie! ~ Uradowany, obrócił si
ę
w jej stron
ę
i spontanicznie przytulił j
ą
do siebie.
Poruszona jego zara
ź
liwym entuzjazmem, z u
ś
miechem spojrzała mu w oczy. Cudownie
było czu
ć
jego dotyk. I strasznie. Czy onw ogóle zdaje sobie spraw
ę
, co si
ę
z ni
ą
teraz
dzieje?
Pierre zerkn
ą
ł na pi
ę
kn
ą
kobiet
ę
, któr
ą
ku swemu zaskoczeniu znienacka porwał w
ramiona, i natychmiast si
ę
opanował. Demonstracyjne okazywanie uczu
ć
nie le
ż
ało w jego
naturze, dlatego zupełnie nie rozumiał, jaki impuls nim powodował. Owszem, on i J acky
mieli z czego si
ę
cieszy
ć
, ale nie musiał by
ć
a
ż
tak wylewny. Je
ś
li Jacky opacznie zrozumie
jego intencje, b
ę
dzie prawdziwa katastrofa.
Pochylił si
ę
nad Dominikiem i dokładnie go osłuchał.
- Serce podj
ę
ło prac
ę
. Bije coraz mocniej ...
- Temperatura ciała wraca do normy - powiedziała
Jacky, spojrzawszy na monitor.
- Oddech si
ę
stabilizuje. Wydaje mi si
ę
,
ż
e on próbuje ... Otwiera oczy!
Jacky chwyciła chłopca za r
ę
k
ę
i w napi
ę
ciu obserwowała gwałtowne ruchy jego powiek.
Po chwili usłyszała cichutki j
ę
k. Dominic zakrztusił si
ę
, a potem pisn
ą
ł
ż
ało
ś
nie:
- Mamusiu!
Wzruszona pochyliła si
ę
nad nim. - Mama zaraz przyjdzie, Dominic.
- A tata?
- Tata te
ż
- zapewniła. - To cud - szepn
ę
ła, odwracaj
ą
c si
ę
do Pierre'a.
Miała w oczach łzy, wi
ę
c chciał znów j
ą
przytuli
ć
, lecz nie zrobił tego. Tylko raz widział,
jak płakała. Przewróciła si
ę
podczas zabawy na pla
ż
y i zraniła o ostre kamienie. Miała wtedy
jakie
ś
pi
ęć
lat. On grał z kolegami w piłk
ę
, lecz kiedy usłyszał jej płacz, pobiegł zobaczy
ć
, co
si
ę
stało. Z rozci
ę
tego kolana ciekła krew, wi
ę
c oddarł kawałek koszuli i zrobił z niego
opatrunek, a potem wzi
ą
ł j
ą
na r
ę
ce i zaniósł do swojego ojca, który miał w miasteczku
gabinet lekarski.
Pami
ę
tał,
ż
e mała dziewczynka wydała si
ę
jemu, du
ż
emu, silnemu czternastolatkowi,
lekka jak piórko. Gdy j
ą
niósł, obj
ę
ła go za szyj
ę
i mocno si
ę
przytuliła. Wzruszyło go jej
bezgraniczne zaufanie i wiara,
ż
e b
ę
dzie umiał jej pomóc. Jego matka odnosiła si
ę
do
Shaftesburych z rezerw
ą
, gdy
ż
pani Shaftesbury była zbyt ekscentryczna, ajej m
ąż
zbyt
niekonwencjonalny jak na gust społeczno
ś
ci małego miasteczka. Jednak gdy zobaczyła
Pierre'a przed gabinetem, natychmiast przybiegła pomóc m
ęż
owi.
Ojciec musiał zało
ż
y
ć
Jacky kilka szwów. Była zaledwie pi
ę
cioletnim dzieckiem, ale
zniosła to bardzo dzielnie. Cukierki, które ojciec zawsze trzymał w szufladzie, osłodziły
ż
al i
pomogły ukoi
ć
łzy. Pierre gotów był i
ść
o zakład,
ż
e elegancka pani doktor nawet nie
pami
ę
ta, jak kurczowo trzymała go za r
ę
k
ę
, gdy ojciec znieczulał j
ą
przed szyciem. Domy
ś
lał
si
ę
,
ż
e w owych czasach był dla niej jednym z tych bezimiennych, du
ż
o starszych
chłopaków, z którymi nie miała nic wspólnego.
- Tak, to rzeczywi
ś
cie cud,
ż
e udało nam si
ę
go odratowa
ć
- przyznał, wracaj
ą
c do
rzeczywisto
ś
ci.
Jacky u
ś
miechn
ę
ła si
ę
z ulg
ą
. - Jest co
ś
wi
ę
towa
ć
, prawda?
Natychmiast po
ż
ałowała swoich słów. Pierre mógł pomy
ś
le
ć
,
ż
e po pracy chce pój
ść
z nim
na drinka, a przecie
ż
nie to miała na my
ś
li. Cho
ć
pomysł jest rzeczywi
ś
cie kusz
ą
cy.
Pierre wygl
ą
dał na zaskoczonego.
- Faktycznie, po pracy mo
ż
emy gdzie
ś
pój
ść
rzekł z namysłem. ~ Mo
ż
e ...
-
Ź
le mnie zrozumiałe
ś
. Ja tylko ... - Nie doko
ń
czyła, bo musiała zaj
ąć
si
ę
Dominikiem.
Ś
cisn
ę
ła go lekko za r
ę
k
ę
i zacz
ę
ła łagodnie do niego mówi
ć
. Nagrod
ą
był słaby u
ś
miech i
kilka bezładnych słów.
- Naprawd
ę
musimy to jako
ś
uczci
ć
- podchwycił Pierre. - Zaraz uprzedz
ę
... - Nie
doko
ń
czył, gdy
ż
przyszli wezwani na konsultacj
ę
lekarze z intensywnej terapii i kardiologii,
którzy mieli zdecydowa
ć
o dalszym leczeniu chłopca.
Cho
ć
przekazali Dominica kolegom, i tak nie mieli czasu wraca
ć
do rozmowy o fetowaniu
sukcesu, bo musieli pomóc pozostałym uczestnikom pechowego rejsu. Jacky opatrywała
starszego pana, który stracił
ż
on
ę
· Zespół reanimacyjny długo o ni
ą
walczył, lecz nie udało
si
ę
jej uratowa
ć
.
- Do widzenia, Anne-Marie. Wkrótce si
ę
zobaczymy - mówił m
ęż
czyzna,
ś
ciskaj
ą
c r
ę
k
ę
kobiety, z któr
ą
prze
ż
ył
ż
ycie.
Jacky patrzyła na niego z boku i połykała łzy. Cho
ć
była do
ś
wiadczonym lekarzem i
widziała w szpitalu niejedno, rutyna nie zabiła w niej wra
ż
liwo
ś
ci na ludzkie nieszcz
ęś
cie.
- Chcemy zatrzyma
ć
pana na obserwacji - powiedziała łagodnie. -
ś
yczy pan sobie,
ż
eby
ś
my poinformowali o tym kogo
ś
z rodziny?
- Tak, moj
ą
córk
ę
. Niestety, nie pami
ę
tam jej numeru.
- Ja si
ę
tym zajm
ę
, pani doktor- powiedziała siostra Marie. - W czwórce czeka pacjent
ranny w nog
ę
. To ju
ż
ostatni z poszkodowanych.
- Musz
ę
i
ść
, ale zostawiam pana w fachowych r
ę
kach - powiedziała do starszego pana i
znikn
ę
ła.
Jej dy
ż
ur trwał dzisiaj dłu
ż
ej ni
ż
zazwyczaj.
- Pora i
ść
do domu, pani doktor - u
ś
miechn
ę
ła si
ę
do niej Marie, gdy wyszła z sali
zabiegowej. - Zaraz zaczyna si
ę
nocny dy
ż
ur.
- A pani? Przecie
ż
pani te
ż
pracowała cały dzie
ń
.
- Ja wytrzymam.
Id
ą
c do szatni, rozejrzała si
ę
po opustoszałym korytarzu. Nie mogła uwierzy
ć
,
ż
e jeszcze
niedawno wygl
ą
dał jak pole bitwy. Po drodze rozpu
ś
ciła włosy, a gdy opadły lu
ź
no na
ramiona, od razu poczuła ulg
ę
. Ten rytualny gest oznaczał koniec pracowitego dnia.
- Wła
ś
nie tak
ą
ci
ę
pami
ę
tam.
Słysz
ą
c za plecami głos Pierre' a, zatrzymała si
ę
. - Chciałem z tob
ą
porozmawia
ć
, zanim
wyjdziesz
- powiedział, bior
ą
c j
ą
za r
ę
k
ę
. - Musimy przeło
ż
y
ć
nasze
ś
wi
ę
towanie na inny dzie
ń
, bo ...
- Och, Pierre! Ju
ż
ci mówiłam,
ż
e wcale nie miałam na my
ś
li ...
- Ale ja miałem! Zale
ż
y mi,
ż
eby
ś
my uczcili nasz sukces, ale dzi
ś
to niemo
ż
liwe.
- Pierre, naprawd
ę
nie musimy nigdzie i
ść
. A je
ś
li ju
ź
, to razem z twoj
ą
ż
on
ą
i ...
- Przepraszam, powinienem był ci powiedzie
ć
. -.
Z jego twarzy znikn
ą
ł pogodny wyraz. - Moja
ż
ona zmarła.
- Tak mi przykro. - Szczerze mu współczuła. Có
ż
jeszcze mogła powiedzie
ć
?
Pami
ęć
podsun
ę
ła jej obraz młodej,
ś
licznej narzeczonej Pierre'a. Byli w siebie tak
bardzo zakochani. Zbli
ż
yła si
ę
do niego, by doda
ć
mu otuchy ciepłym gestem, lecz
ostatecznie nie zrobiła tego. Rozs
ą
dek podpowiadał jej,
ż
e dla własnego dobra powinna
trzyma
ć
si
ę
na dystans.
- Dawno odeszła? - zapytała cicho.
- Pi
ęć
lat temu. Wydawałoby si
ę
,
ż
e to szmat cza-
su, ale jako
ść
wci
ąż
nie mog
ę
si
ę
pozbiera
ć
... Niektóre rany nigdy si
ę
nie goj
ą
.
- Wiem - szepn
ę
ła, przybita nagłym wspomnieniem o własnej tragicznej stracie.
- Musz
ę
zosta
ć
dzisiaj dłu
ż
ej w szpitalu,
ż
eby zorientowa
ć
si
ę
w sytuacji. Marcel obiecał,
ż
e jak sko
ń
czy operowa
ć
, spotka si
ę
ze mn
ą
i wprowadzi mnie w najwa
ż
niejsze
zagadnienia. Miałem nadziej
ę
,
ż
e załatwimy to w ci
ą
gu dnia, ale nie było czasu.
- Co ty powiesz! - za
ż
artowała. - Swoj
ą
drog
ą
, miło pogada
ć
z kim
ś
po angielsku.
- A ja si
ę
czuj
ę
trgch
ę
dziwnie. Pami
ę
tam,
ż
e jako dziecko mówiła
ś
tylko po francusku.
- Bo matka mi kazała! Nie lubiła, kiedy mówili
ś
my po angielsku.
- Ju
ż
czuj
ę
, jak miło b
ę
dzie powspomina
ć
dawne czasy. Zjedzmy razem kolacj
ę
. Ja
stawiam. Powa
ż
nie! Masz jutro czas? Je
ś
li tak, postaram si
ę
,
ż
eby
ś
my sko
ń
czyli prac
ę
o
tej samej porze.
Chętnie zjem z tobą kolację - uśmiechnęła się do niego - a jeśli chodzi o jutro, muszę najpierw
zerknąć do kalendarza. śartuję. Nie jestem zbyt aktywna towarzysko. Większość czasu poświęcam
pracy.
- Ja nawet nie muszę sprawdzać, bo i tak wiem, że w moim kalendarzu jest pusto. - Uśmiechnął
się, biorąc w palce pasmo jej włosów. - Twoje włosy są jak złocista przędza - powiedział miękko. -
Jak byłem mały, czytałem bajkę o królewnie, która miała takie włosy. Myślałem, że to tylko fantazja,
lecz gdy parę lat później zobaczyłem, jak z rozwianymi lokami biegasz po miasteczku, zrozumiałem,
co autor miał na myśli.
- Nie sądziłam, że zwróciłeś na mnie uwagę.
- Owszem, zwróciłem. Wyróżniałaś się·i byłaś ...
słodka jak cukierek. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Dobranoc, Jacky.
Poszła w swoją stronę, a on zawrócił. Przy końcu korytarza zatrzymała się i obejrzała. Nagle zdała
sobie sprawę, że zjej strony nic się nie zmieniło. Nadal była . w nim zakochana.
Jaka szkoda, że on wciąż nosi w sercu żałobę po kobiecie, która była miłością jego życia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Następnego dnia w pracy często się spotykali.
- Tylko pamiętaj, że wieczorem jesteśmy umówieni - zaznaczył na dzień dobry.
Jak by mogła o tym zapomnieć! Tak się przejęła, że z wrażenia nie mogła zasnąć. Zupełnie jak
wtedy, gdy przeżywała swoją szczenięcą miłość. Gdy miała naście lat, intensywne młodzieńcze
emocje dały jej się mocno we znaki. Dziś jako dwudziestodziewięcioletnia rozwódka, a przez krótki
czas również matka
.
,
powmna łatwo sobie z nimi poradzić. Po swych do-
ś
wiadczeniach powinna być twarda i odporna, tymczasem była przejęta jak przed pierwszą randką.
W ~rzerwie.między badaniem pacjentów zgłaszających SIę do szpItala z różnymi urazami
znalazła czas, by zajrzeć do osób, którym pomogła poprzedniego dnia.
Mały Dominic dochodził do siebie na oddziale intens~ej terapii, gdzie przez okrągłą dobę
otaczany był wyjątkowo troskliwą opieką. Badanie tomograficzne wykazało, że mózg nie został
uszkodzony. Jacky przyjęła tę wiadomość z ogromną ulgą i po raz kolejny uświadomiła sobie, że na
jej oczach stał się prawdziwy cud.
Historia o niezwykłym ocaleniu dwuletniego dziecka przeciekła do prasy i dziennikarz, który
opisał zdarzenie, chciał zrobić zdjęcie jej i Pierre' owi.
- Co
O
tym myślisz? - Pierre skonsultował się przedtem z Marcelem. - Nie masz nic przeciwko
temu?
- Nie, dlaczego? Niech społeczeństwo dowie się o triumfie medycyny. Może dzięki temu jakiś
niezadowolony pacjent zastanowi się, zanim nas obsmaruje w którejś z gazet. Tylko proszę, żebyście
nie dopuszczali dziennikarzy do Dominica. Zrobią mu zdjęcia, jak wróci do domu, o ile zgodzą się na
to jego rodzice.
I takim oto sposobem Jacky, w nieskazitelnie białym fartuchu, ze stetoskopem wiszącym na szyi,
stanęła obok Pierre'a w samym środku głównego holu.
- Mamy bardzo mało czasu - uprzedził Pierre reporterów - więc proszę się spieszyć.
- Proszę przysunąć się do uroczej pani doktor - polecił reporter, ustawiając kadr.
- Czy mogłaby pani rozpuścić włosy? - zapytała jego asystentka. - Są bardzo piękne, a nasi czytel-
mcy ...
Jacky bez słowa rozpięła klamrę, choć pomysł nie przypadł jej do gustu.
- Dziękuję, pani doktor. Tak, teraz lepiej ... Proszę o uśmiech!
- Jaka piękna para! - zachwyciła się pielęgniarka, która właśnie przechodziła przez hol.
Jacky poczuła się zażenowana. Nie podobało jej się całe to zamieszanie wokół jej osoby.
Rozstrajała ją bliskość Pierre'a. Nie mogła się skupić! Uśmiechała się, ale wewnątrz dygotała ze
zdenerwowania.
- Musimy kończyć - oznajmił Pierre stanowczo.
- Artykuł i zdjęcia ukażą się w popołudniowym wydaniu - rzekł fotograf. - Przyślemy państwu kilka
egzemplarzy.
Pierre spojrzał na nią porozumiewawczo.
- 'Wprost nie możemy się doczekać - stwierdził.
- O tak. Umieramy z ciekawości.
- Zanim dotrzemy do restauracji, będziemy już
lokalnymi sławami. Dadzą nam najlepszy stolik i poproszą o autografy - szydził.
- śebym tylko nie zapomniała długopisu!
Zaraz po spotkaniu z dziennikarzami Jacky wróciła do swoich obowiązków.
Właśnie porządkowała salę zabiegową po opatrzeniu ostatniego pacjenta; gdy przyszedł Pierre.
- Już skończyłem. Daj znać, jak będziesz gotowa.
Przyjdę po ciebie i pojedziemy moim samochodem.
- Dobrze, bo ja nawet nie mam auta. Po pierwsze kupno i utrzymanie to spory wydatek, a po dru-
gie na mojej wąskiej uliczce trudno zaparkować. Do szpitala mam zaledwie parę kroków, więc po co
mi samochód?
- Na przykład po to, żeby pojechać na wieś. Chyba nie spędzasz całego czasu w pracy?
- Kiedy chcę odpocząć, spaceruję po plaży - od-
parła.
.
- Aha. Słuchaj, Marcel polecił mi małą restaurację na wzgórzach za miastem. Zaznaczyłem sobie
to miejsce na mapie. Będziesz mnie pilotować?
Jacky odsunęła wózek z przyrządami i zaczęła myć ręce.
- Mogę spróbować - odparła. - Chyba nie jedziemy bardzo daleko?
Pierre stał tu
ż
za ni
ą
. Czuła na karku jego ciepły oddech. Naraz bez uprzedzenia rozpi
ą
ł
klamr
ę
, któr
ą
miała we włosach, i na jej ramiona spłyn
ę
ły g
ę
ste pasma.
Odwróciła si
ę
zaskoczona.
- Co z wami jest, faceci? Dlaczego wszyscy si
ę
upieracie,
ż
ebym nosiła rozpuszczone
włosy?
Uniósł do góry brwi.
- Mo
ż
e dlatego,
ż
e wygl
ą
dasz wtedy mniej surowo? - powiedział i zni
ż
aj
ą
c głos do
zmysłowego szep-
tu, dodał: - I bardziej seksownie.
.
Naraz odsun
ą
ł si
ę
od niej i ruszył do wyj
ś
cia. Załował,
ż
e pozwolił sobie na t
ę
niepotrzebn
ą
uwag
ę
· To blisko
ść
Jacky tak zam
ą
ciła mu w głowie. Poczuł si
ę
tak, jakby
wszystkie trudne lata, które przyszły po jego wyje
ź
dzie z miasteczka, były tylko złym snem.
Cofn
ą
ł si
ę
w czasie do dnia, gdy po raz ostatni widział
ś
liczn
ą
szesnastoletni
ą
dziewczyn
ę
i
u
ś
wiadomił sobie,
ż
e ta zjawiskowa nastolatka dorosła. Jaka szkoda,
ż
e spotkali si
ę
tak
pó
ź
no. Musi bardziej si
ę
kontrolowa
ć
. Co b
ę
dzie, je
ś
li Jacky
ź
le zrozumie jego intencje?
Przecie
ż
przysi
ą
gł Liliane dozgonn
ą
wierno
ść
i bezgraniczn
ą
lojalno
ść
, któr
ą
chciał si
ę
odwdzi
ę
czy
ć
za jej ogromne po
ś
wi
ę
cenie.
Jego zwi
ą
zki z kobietami ograniczały si
ę
do okazjonalnych, nic nieznacz
ą
cych
erotycznych przygód. Czuł przez skór
ę
,
ż
e z Jacky b
ę
dzie inaczej. Nie uniknie
zaanga
ż
owania. Odk
ą
d si
ę
spotkali, coraz cz
ęś
ciej o niej my
ś
lał.
- Jak b
ę
dziesz gotowa, przyjd
ź
do mojego gabinetu - rzucił sucho i czym pr
ę
dzej wyszedł.
Odprowadziła go pytaj
ą
cym wzrokiem. Zaskoczył j
ą
t
ą
nagł
ą
zmian
ą
zachowania. Przed
chwil
ą
był taki
miły, nawet wi
ę
cej ni
ż
miły...
.
To bez znaczenia, stwierdziła. Widocznie ten typ tak ma. Zje z nim t
ę
kolacj
ę
jak ze
znajomym z dawnych lat. Powspominaj
ą
, po
ś
miej
ą
si
ę
. I tyle.
W szatni wzi
ę
ła szybki prysznic i przebrała si
ę
w spodnie i
ż
akiet z białego lnu, pod który
wło
ż
yła czarn
ą
bluzk
ę
wyko
ń
czon
ą
angielskim haftem. Na koniec zrobiła lekki makija
ż
.
Najwa
ż
niejszy był czarny tusz do rz
ę
s,
ż
eby zielone oczy stały si
ę
bardziej wyraziste. Hm ...
Przejrzała si
ę
w lustrze. Dlaczego tak si
ę
stara, skoro Pierre jest tylko dawnym koleg
ą
?
Po tym, co prze
ż
yła, nie była gotowa na nic poza przyja
ź
ni
ą
. Tak podpowiadał rozs
ą
dek,
ale serce wiedziało swoje. Tak czy owak sytuacja stawała si
ę
niebezpieczna.
Gdy weszła, Pierre powitał j
ą
przyjaznym u
ś
miechem. Ledwie wstał zza biurka, odezwała
si
ę
jego komórka.
- Tak? Ach, to ty, Nadine! O co chodzi? Dobrze, zaraz przyjad
ę
.
- Po drodze musz
ę
wst
ą
pi
ć
do domu - uprzedził, gdy si
ę
-rozł
ą
czył. - Mały ... mam taki
mały problem.
Zaintrygował j
ą
. Kim jest Nadine? Gdy z ni
ą
rozmawiał, mówiła podniesionym głosem.
Jacky miała wra
ż
enie,
ż
e była mocno zirytowana.
Na korytarzu spotkali Marcela, który przyniósł im jeszcze gor
ą
ce wydanie wieczornej
gazety.
- Kurier wła
ś
nie to przywiózł - wyja
ś
nił, podaj
ą
c j
ą
Pierre' owi. - Patrz, jeste
ś
cie na
pierwszej stronie. Wygl
ą
dacie fantastycznie. Chcecie wiedzie
ć
, co pisz
ą
?
"Przystojny doktor Pierre i urocza dokto.r Jacqueline dokonali wczoraj cudu ... ".
- Starczy! - jęknął Pierre. - Sam to. przeczytam, później. Proszę - zwrócił się do Jacky, podając jej
gazetę. - Nie zapomniałaś pióra do podpisywania autografów?
Nic nie mówiąc, zerknęła na zdjęcie.
, - Doskonała reklama szpitala - cieszył się tymczasem Marcel. - Może uzmysłowi ludziom, że czasem
naprawdę jesteśmy potrzebni. A SWoją drogą, dokąd się wybieracie?
- Do. restauracji, którą mi poleciłeś.
- Świetnie! - Marcel przyjrzał im się uważniej.
- Wobec tego. nie będę was zatrzymywał. Wpadnijcie
do. nas na kolację któregoś dnia. Debbie będzie w siódmym niebie. Usycha z tęsknoty za kolegami z
pracy.
- Mam zamiar niedługo. ją odwiedzić - obiecała Jacky.
Marcel uśmiechnął się.
- Jacky jest dla nas jak rodzina - wyjaśnił Pierre'o.wi. - Poznały się z moją żoną przez internet i zaprzy-
jaźniły.
- Bardzo się ucieszyłam, kiedy w grudniu ubiegłego roku Debbie zaprosiła mnie na wasz ślub. To. była
naprawdę piękna uroczystoŚć.
- Miło, że tak mówisz. Ale nie będę was zatrzymywał.
- Rzeczywiście, musimy już jechać - przyznał
Pierre, kładąc dłoń na ramieniu Jacky. - Miłego wieczoru!
- Dziękujemy.
Marcel o.dprowadził ich wzrokiem. Cieszył się, że tak szybko. się polubili. Gdyby nie znał Pierre'a, przy-
siągłby, że zanosi się na romans. Mając na uwadze jego. przeszłość wątpił jednak, by znajomość z Jacky
wyszła kiedykolwiek poza ramy przyjaźni. Obawiał się, że jego. kolega w ogóle nie myśli
Q
stałym
związku.
Szkoda, westchnął, bo on i Jacky wyjątkowo do siebie pasują, a Pierre jest bardzo spragniony miłości.
Gdyby związał się z kobietą taką jak Jacky, jego życie zmieniłoby się na lepsze. Marcel chciał jakoś
pomóc, ale czuł, że nie ma prawa wtrącać się w prywatne sprawy kolegi. Gdyby jednak ten poprosił go
Q
radę, to ze SWoją wiedzą na temat Liliane mógłby skłonić go do zmiany zdania ...
Jacky zapięła pas i usadowiła się wygodnie w fotelu pasażera.
- Fajny samochód - pochwaliła Sportowy kabriolet, który kupił od kolegi z Paryża.
- Mieszkam na wzgórzu, przy tej samej ulicy co.
Marcel. To on pomógł mi znaleźć dom Tak mi się spodobał, że obejrzałem go tylko raz i natychmiast
zdecydowałem się na kupno. - ożnajmił, gdy minąwszy główną bramę, wyjechali na drogę.
- Musisz. mieć wspaniały widok z okien - stwierdziła, patrząc na okazałe rezydencje rozlokowane na
wzgórzu powyżej drogi biegnącej między szpalerem starych drzew.
- Dlatego. go. kupiłem. Przesądziły piękne widoki i duży ogród, idealny dla ... - Urwał w pół zdania. -
Duży ogród to dobra rzecz - dokończył po chwili.
Znów ją zaintrygował. Nie pierwszy raz odnosiła wrażenie, że Coś przed nią ukrywa. Ciekawe,
dlaczego?
- Lubisz pracować w ogrodzie? Zawahał się.
- Czasami.
Nie potrafiła odgadnąć, dlaczego nagle przygasł.
Uznała, że nie ma sensu dociekać i wróciła do podziwiania malowniczych widoków.
Jachty i statki wycieczkowe kołysały się na lekkiej fali, a promienie zachodzącego słońca barwiły
morze intensywnym kolorem złota i purpury. Na plaży widać było wielu spacerowiczów, którzy z tej
odległości wyglądali jak ludziki narysowane pojedynczą kreską·
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Pierre, zatrzymując samochód na żwirowym podjeździe.
Niemal w tej samej chwili otworzyły się masywne dębowe drzwi i przed dom wyszła wysoka,
młoda dziewczyna w dżinsach i białym T-shircie. Wyglądała na zadowoloną, że Pierre się pojawił.
- Zaraz wracam - powiedział, wysiadając z samochodu.
Jacky obserwowała, jak wraz z dziewczyną wchodzi do domu. Ciekawe, dlaczego nie zaprosił jej
do środka? I kim jest dla niego ta dziewczyna? Nagle poczuła się jak nieproszony gość. Nie
spodziewała się takiego zachowania, Pierre normalnie był przecież otwarty i towarzyski. Widocznie
kiepsko go znam, stwierdziła, ale musiała przyznać, że jak na jej gust jest
- zbyt tajemniczy.
W pewnej chwili z otwartych okien na piętrze dobiegły histeryczne wrzaski małego, rozzłoszczonego
dziecka. Jacky słyszała, jak Pierre stara się je uspokoić. Nie rozumiała pojedynczych słów, ale
słyszała, że mówi stanowczo, lecz cierpliwie i ze spokojem. Po chwili dziecko ucichło, a potem
zaczęło się śmlac. Wtórował mu śmiech Pierre'a i wesoły głos dziew~ czyny.
Skoro ma dziecko, dlaczego jej o tym nie powiedział?
Z góry dobiegł już tylko głos dziewczyny rozmawiającej z dzieckiem. Jacky spojrzała na zegarek.
Minęło zaledwie pięć minut. Niewiele, ale i tak postanowiła wysiąść z samochodu i rozprostować
nogi. Kiedy stanęła na żwirowym podjęździe, do buta wpadł jej mały kamyk, pochyliła się więc, by go
wyjąć. Właśnie wtedy z dom~ wyszedł Pierre.
Zmieszała się. Może niepotrzebnie wysiadała?
Pierre chciał, by zaczekała w samochodzie. W jej głowie pojawiła się irracjonalna myśl, że zaraz
usłyszy reprymendę. Nic takiego oczywiście się nie stało. Pierre miał znękany wyraz twarzy i mocno
zaciśnięte usta, ale nie powiedział ani słowa o tym, co się stało.
- Przepraszam, że musiałaś czekać - rzucił sucho i otworzył jej drzwi.
Była ciekawa, czy powie coś o dziecku. Spoglądała na niego wyczekująco, gdy uruchamiał silnik,
ale on błądził myślami gdzieś daleko. Odprężył się dopiero wtedy, gdy dom zniknął między
wzgórzami. Korciło ją, żeby go o wszystko wypytać, ale ugryzła się w język.
Wiedziała tylko tyle, - że dziewczyna na pewno nie jest jego siostrą, bo nie miał rodzeństwa. Ani
ż
oną, bo ta przecież umarła. Przyjaciółką? Mało prawdopodobne! Która przyjaciółka zgodziłaby się,
ż
eby jej partner szedł na kolację z inną kobietą?
Intuicja podpowiadała jej, że nie powinna być wścibska. Było' oczywiste, ~e Pierre nie ma ochoty
tłumaczyć, po co musiał wrócić do domu. Lepiej, żeby przestała o tym myśleć i zajęła się czymś
konkretnym. Na przykład czytaniem mapy, którą trzymała na kola-· nach. Odnalazła zaznaczony
przez Pierre' a punkt. Znajdował się za następną doliną, na skraju wioski, o której nigdy nie słyszała.
- Jakieś dwieście metrów za skrzyżowaniem będzie ostry skręt w prawo - poinformowała.
- Dzięki. - Zwolnił, gdyż droga stała się wąska i kręta, a widoczność ograniczały gęste żywopłoty.
- Piękna okolica, prawda? - Słychać było, że odzyskuje spokój.
- Fantastyczna. Może kiedyś kupię jednak samochód, zwłaszcza jeśli zostanę tu dłużej. Na razie
podpisałam umowę na rok. ..
- Powiedz, jeśli będziesz miała ochotę na wycieczkę. Chętnie gdzieś z tobą pojadę - powiedział
lekkim tonem.
Jacky odebrała to jak drobną przysługę dla starej znajomej
- Dziękuję. Byłoby miło gdzieś pojechać ... raz na jakiś czas - odparła cicho. Nie chciała się
narzucać.
Obróciła nieco głowę i dyskretnie studiowała jego profil: mocno zarysowana szczęka, wyraźne
kości policzkowe, gęste ciemne włosy. Gdyby tylko mogła, naj chętniej przyjeżdżałaby tu z nim
codziennie. Nareszcie byliby sami, uwolnieni od absorbujących obowiązków. Skarciła się za takie
myśli. Gdyby naprawdę zaczęła się z nim spotykać, wpadłaby w niezłe tarapaty.
Pierre musiał wyczuć, że mu się przygląda, bo spojrzał na nią przelotnie i się uśmiechnął.
Zaczerwieniła się, dziękując opatrzności, że Pierre nie może poznać jej myśli.
- Ładnie ci z rozpuszczonymi włosami - powiedział miękko. - Wiem, że byłaś zła, kiedy fotograf
zaczął się nimi zachwycać, ale ...
- Wszystko zależy od tego, kto się zachwyca. Nie mam nic przeciwko komplementom, o ile słyszę
je od ... przyjaciół.
- Miło mi, że uważasz mnie za przyjaciela. - Zdjął rękę z kierownicy i na moment położył na jej
dłoni. Z trudem opanowała przyjemny dreszcz. Domyślała się, że dla niego był to nic nieznaczący
przyjazny gest, ale dla niej ten przelotny dotyk znaczył wiele - o wiele więcej, niż powinien.
Zaczęli zjeżdżać w stronę doliny, więc Pierre skupił się na prowadzeniu. Naraz na wąskiej drodze
tuż przed nimi pojawiło się stado krów pędzone przez gospodarza.
- Chyba nie ma sensu ich wyprzedzać? - zapytał Pierre, ostro hamując.
- Niedaleko jest gospodarstwo - powiedziała, patrząc na mapę - więc pewnie zaraz tam skręcą.
- Utalentowany z ciebie pilot - pochwalił, gdy stad? skierowało się ku widocznym nieopodal
zabudowamom.
- Pilotowanie to nic trudnego - odparła z uśmiechem. - Ojciec nauczył mnie czytać mapy. Kiedy
mama od nas odeszła, w czasie wakacji jeździliśmy na dalekie wycieczki. Tata prowadził, a ja
siedziałam z mapą i mówiłam mu, gdzie ma jechać.
- Na pewno bardzo przeżyłaś rozpad rodziny, pra
wda? Pami
ę
tam,
ż
e moja mama wspominała mi
o tym, co was spotkało. Ile miała
ś
wtedy lat?
Spos
ę
pniała, niech
ę
tnie wspominaj
ą
c tamto zagubienie i gorycz, jakie narodziły si
ę
w
porzuconym dziecku.
_ Dziesi
ęć
... Dopóki rodzice byli razem, moje
dzieci
ń
stwo był pi
ę
kne i beztroskie. A potem idylla si
ę
sko
ń
czyła, musiałam szybko dorosn
ąć
.
Ojciec bardzo
ź
le znosił t
ę
sytuacj
ę
. My
ś
l
ę
,
ż
e nigdy nie pogodził si
ę
z odej
ś
ciem matki.
Pierre milczał. Gdy Jacky prze
ż
ywała swój dramat, on studiował w Pary
ż
u, ale i tak dotarły do
niego plotki o skandalu wywołanym przez ekstrawaganck
ą
pani
ą
Shaftesbury, która podobno
miała w Pary
ż
u kochanka. Miał ochot
ę
porozmawia
ć
o tym z Jacky, ale bał si
ę
,
ż
e swymi
pytaniami sprawi jej przykro
ść
. Przeczuwał,
ż
e jest bardzo wra
ż
liwa i tylko udaje, i
ż
mówienie o
tych wydarzeniach jej nie boli. Zwłaszcza
ż
e jako dziecko była podobno bardzo z
ż
yta z matk
ą
·
- Ojciec bardzo dobrze si
ę
mn
ą
opiekował. Pierwsza przerwała milczenie. - Był taki
szcz
ęś
liwy, kiedy postanowiłam zosta
ć
lekark
ą
i pojechałam na studia do Londynu. On te
ż
wrócił do Anglii. Kupił małe mieszkanie, bo chciał,
ż
eby
ś
my nadal byli blisko siebie.
- To było chyba najlepsze rozwi
ą
zanie.
_ Rzeczywi
ś
cie. Nie chciałam zostawia
ć
go samego we Francji. Był sporo starszy od mamy, a po
jej odej
ś
ciu bardzo si
ę
posun
ą
ł. Martwiłam si
ę
o niego, jak si
ę
zreszt
ą
okazało, nie bez powodu.
Kiedy byłam na pierwszym roku, zachorował. Od dawna
ź
le si
ę
czuł, ale ignorował objawy
choroby. Gdy wreszcie zdecydował si
ę
pój
ść
do szpitala, na ratunek było jill za pó
ź
no.
Z trudem przełkn
ę
ła
ś
lin
ę
.
- Ciesz
ę
si
ę
,
ż
e mogłam z nim by
ć
... do ko
ń
ca.
- Bardzo mi przykro. Jego
ś
mier
ć
musiała by
ć
dla
ciebie strasznym' ciosem. - Imponowała mu swoim spokojem, cho
ć
przecie
ż
wiedział,
ż
e zawsze
była twarda. Przez ułamek sekundy kusiło go, by zjecl,la
ć
na pobocze i mocno j
ą
przytuli
ć
. Nie
zrobił tego, bo si
ę
bał,
ż
e gdyby wzi
ą
ł j
ą
w ramiona, sytuacja mogłaby wymkn
ąć
si
ę
spod kontroli.
Poza tym Jacky mogłaby opacznie zrozumie
ć
jego gest. Lepiej,
ż
eby ich znajomo
ść
nie
wykroczyła poza granice przyja
ź
ni.
Jacky patrzyła w bok, walcz
ą
c ze łzami. Spokojny wiejski krajobraz budził w niej wspomnienia
dzieci
ń
stwa; cudownych beztroskich lat, gdy byli zgodn
ą
rodzin
ą
. Rodzice bardzo j
ą
kochali, a
ojciec darzył matk
ę
prawdziwym uwielbieniem. Jacky nie zdawała sobie sprawy,
ż
e jest to
uczucie jednostronne.
- Ani tata, ani ja nie mieli
ś
my poj
ę
cia,
ż
e mama chce od nas odej
ść
. Zostawiła list, ale tata
nigdy mi go nie pokazał. Mówił tylko,
ż
e mama bardzo mnie kocha. To dało mi nadziej
ę
,
ż
e
kiedy
ś
do nas wróci, ale .. ;
Głos zacz
ą
ł jej dr
ż
e
ć
, wi
ę
c wzi
ę
ła gł
ę
boki oddech. - Dwa dni po jej znikni
ę
ciu przyjechała do nas
policja - ci
ą
gn
ę
ła po chwili. - Powiedzieli nam,
ż
e mama i jej ... kochanek mieli wypadek.
Obydwoje zgin
ę
li na miejscu.
Pierre wstrzymał oddech.
- Serdecznie ci współczuj
ę
. Moja mama wspominała,
ż
e twoj
ą
rodzin
ę
spotkała tragedia, ale
nie potrafiła powiedzie
ć
, co dokładnie si
ę
stało.
- Och, miasteczko trz
ę
sło si
ę
od plotek, ale nikt nie wiedział, jak było naprawd
ę
. Nawet ja
mog
ę
si
ę
tylko domy
ś
la
ć
. Tak czy owak ten pierwszy kopniak od
ż
ycia przygotował mnie na
nast
ę
pne. A dostałam ich niemało.
Gdy wjechali do wioski, Pierre zwolnił. Przemieszczali si
ę
wolno w
ś
ród domów krytych
czerwon
ą
dachówk
ą
i wypatrywali restauracji.
- Powinna by
ć
ju
ż
blisko. Marcel dokładnie mi j
ą
opisał. Zdaje si
ę
,
ż
e to ten dom ... U Jules'a.
Tak, to tutaj!
- Wygl
ą
da bardzo szykownie - zauwa
ż
yła.
- I pewnie taka jest, s
ą
dz
ą
c po samochodach, które
przed ni
ą
parkuj
ą
, i naleganiach Marcela,
ż
ebym koniecznie zarezerwował stolik. .
Dom był obszerny i bardzo stary, z pewno
ś
ci
ą
pełnił kiedy
ś
funkcj
ę
dworu, do którego
przytuliła si
ę
malownicza wioska. Gdy weszli do
ś
rodka, Jacky z zachwytem przygl
ą
dała si
ę
stylowym wn
ę
trzom. Zdobiły je wspaniałe obrazy oraz ró
ż
ne dzieła sztuki, które rozmieszczono
ze smakiem w przestronnych salach.
- Dobry wieczór, jestem Jules -'- powitał ich wła
ś
ciciel, dystyngowany brunet w
ś
rednim wieku.
- Zapraszam na aperitif - dodał i zaprowadził ich do przytulnego baru, który urz
ą
dzono w rogu
głównego holu.
Jacky wybrała swój ulubiony kir składaj
ą
cy si
ę
z likieru porzeczkowego i białego wina, a Pierre
zamówił pastis, czyli aperitif z wódki any
ż
kowej, wody oraz lodu.
Dostali stolik przyoknie, wi
ę
c jedz
ą
c kolacj
ę
, mogli podziwia
ć
wypiel
ę
gnowany ogród. Z
łatwo
ś
ci
ą
nawi
ą
zali rozmow
ę
, ale starannie unikali osobistych w
ą
t ków. Wymieniali uwagi na
temat ksi
ąż
ek, filmów ora sztuk teatralnych. Porównywali atrakcje Londynu i Pa ry
ż
a. I cho
ć
rozmowa toczyła si
ę
wartko i była in teresuj
ą
ca, Jacky wolałaby, by zeszła na sprawy pry watne.
- Mo
ż
e wypijemy kaw
ę
na tarasie? - zapropono wał Pierre, gdy okazało si
ę
,
ż
e obydwoje
rezygnuj. z deseru.
- Bardzo ch
ę
tnie. Wieczór jest taki pi
ę
klly. Wokół tarasu był ogród ró
ż
any, wi
ę
c gdy usiedl w
wy
ś
ciełanych poduszkami wiklinowych fotelach otoczyła ich słodka wo
ń
kwiatów. Sło
ń
ce
schowało sil ju
ż
za wzgórzami, lecz na ciemniej
ą
cym niebie pozo stały purpurowo-złote smugi.
- Wspaniałe miejsce - westchn
ę
ła Jacky.
- Szkoda,
ż
e w naszym miasteczku nie mieli
ś
m)
tak ekskluzywnej restauracji - zauwa
ż
ył Pierre.
- Obok sklepu była mała kawiarenka - przypo. mniała mu.
- Która nie słyn
ę
ła z wykwintnej kuchni - rzek z u
ś
miechem.
- To prawda. Mimo to tata ija cz
ę
sto tam chodzili.
ś
my po odej
ś
ciu mamy.
ś
adne z nas nie
miało poj
ę
cia o gotowaniu, a przecie
ż
musieli
ś
my co
ś
je
ść
.
Westchn
ę
ła ci
ęż
ko.
- Biedny tata! Mama strasznie mu namieszała w
ż
yciu. Nawet wtedy, kiedy byłam jeszcze
dzieckiem i z pozoru wszystko toczyło si
ę
normalnie, czułam przez skór
ę
,
ż
e tata nie jest
szcz
ęś
liwy.
- Dlaczego?
- Kiedy byłam mała, cz
ę
sto zastanawiałam si
ę
, jak
to si
ę
w ogóle stało,
ż
e moi rodzice s
ą
razem. Kiedy podrosłam, ka
ż
de z nich opowiedziało mi
swoj
ą
wersj
ę
zdarze
ń
, a ja na tej podstawie stworzyłam własny obraz. - Zamilkła na chwil
ę
, by
zebra
ć
my
ś
li. - My
ś
l
ę
,
ż
e ojciec, który był ju
ż
wtedy w
ś
rednim wieku, prze
ż
ył drug
ą
młodo
ść
u
boku mamy, która słuchała go jak wyroczni. Ona była pocz
ą
tkuj
ą
c
ą
aktork
ą
, miała urok i
charyzm
ę
, i co wa
ż
niejsze, jako jedyna spo
ś
ród jego studentów autentycznie interesowała si
ę
jego zawiłymi teoriami dotycz
ą
cymi sztuki dramatycznej. Wiem,
ż
e była łasa na pochwały,
których jej nie szcz
ę
dził...
Zawahała si
ę
. Nigdy dot
ą
d nie rozmawiała z nikim o swoich rodzicach.
- Ojciec nie powinien był si
ę
z ni
ą
ż
eni
ć
- stwierdziła w ko
ń
cu. - Zbyt wiele ich ró
ż
niło. Mniej
wi
ę
cej na tydzie
ń
przed
ś
mierci
ą
opowiedział mi, jak si
ę
poznali. Ona grała wtedy w małym
teatrze na przedmie
ś
ciach Londynu, a on wykładał na uniwersytecie. Pewnego wieczoru po
spektaklu poszedł za kulisy,
ż
eby porozmawia
ć
z zespołem o kontrowersyjnym współczesnym
dramacie, który wystawiali.
Poprawiła si
ę
w fotelu, wspominaj
ą
c, jak bardzo schlebiało jej,
ż
e ojciec wtajemnicza j
ą
w tak
osobiste sprawy.
- Ojciec mówił,
ż
e miło
ść
· spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Po prostu nagle zakochał
si
ę
w kwintesencji kobieco
ś
ci - jak okre
ś
lił mam
ę
- i zanim zd
ąż
ył pomy
ś
le
ć
, co robi, zaprosił j
ą
na drinka. Przegadali cał
ą
n.oc i umówili si
ę
na nast
ę
pne spotkanie. Wkrótce si
ę
o
ś
wiadczył, a
ona, ku jego zaskoczeniu, od razu si
ę
zgodziła.
Pierre pochylił si
ę
lekko w jej stron
ę
.
- Pami
ę
tam,
ż
e twoja mama była bardzo pi
ę
kna.
- Ale zdecydowanie za młoda dla mojego ojca Kiedy
ś
, po jednej z ich okropnych kłótni,
powiedziah mi,
ż
e
ż
ałuje,
ż
e wyszła za m
ąż
. Pono
ć
zgodziła si
ę
, b< ojciec obiecał zabra
ć
j
ą
do
Francji. Kiepsko jej Sil wtedy wiodło i miała do
ść
pracy w małym, słabYll zespole. Pomysł,
ż
eby
uciec i zwi
ą
za
ć
si
ę
z moin ojcem, wydał jej si
ę
bardzo romantyczny. Mama wy. obra
ż
ała sobie,
ż
e
ż
ycie w małym normandzkim mias· teczku b
ę
dzie bajk
ą
. Ojciec miał porzuci
ć
prac
ę
aka·
demick
ą
i zarabia
ć
pisaniem, ona za
ś
miała sp
ę
dza< dni na lekturze, a od czasu do czasu
grywa
ć
ambitm role w którym
ś
z paryskich teatrów.
ś
yła nadziej
ą
,
ż
~ pewnego dnia odniesie
wielki sukces. Poniewa
ż
tak si~ nie stało, prze
ż
yła wielkie rozczarowanie. Czuła,
ż
~ znalazła si
ę
w potrzasku.
- Teraz rozumiem, sk
ą
d wzi
ę
ła
ś
si
ę
w naszym mia· steczku.
Pokiwała głow
ą
.
- Proza
ż
ycia szybko zabiła miło
ść
moich rodzi· ców. Ci
ą
gle brakowało im pieni
ę
dzy. Ojciec
napisaJ kilka podr
ę
czników, które wprawdzie przyniosły mu uznanie w kr
ę
gach akademickich,
ale fortuny na nich nie zbił. Próbował swoich sił jako powie
ś
ciopisarz, ale nic z tego nie wyszło.
- A mnie si
ę
zawsze wydawało,
ż
e jeste
ś
cie tak
ą
niebanaln
ą
rodzin
ą
.
- Bo byli
ś
my niebanalni. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
. - Tylko biedni jak myszy ko
ś
cielne. Nie to co
zamo
ż
ni Mellangerowie.
- Wcale nie byli
ś
my tacy bogaci! - zaprotestował.
- Dziadek miał maj
ą
tek z dworem i winnic
ą
, na
której zarobił troch
ę
pieni
ę
dzy. Ojciec postanowił
wsta
ć
lekarzem, ale odziedziczył ziemi
ę
i
rodzinny nteres. Dziadek zaznaczył jednak;
ż
e połowa maj
ą
tku lale
ż
y do mnie. Ojciec
uszanował jego wol
ę
. Kiedy ~odzice przeszli na emerytur
ę
, przenie
ś
li si
ę
do Australii,
ż
eby
by
ć
bli
ż
ej mnie.
- Nadal tam mieszkaj
ą
?
- Tak, nawi
ą
zali wiele przyja
ź
ni, wi
ę
c postanowili
wsta
ć
. Kupili sobie mały dom, a reszt
ę
kapitału zalnwestowali, dzi
ę
ki czemu moja cz
ęść
spadku przyno~iła dochód, który bardzo mi si
ę
przydał w pierwszych latach pracy. Cho
ć
byłem pocz
ą
tkuj
ą
cym lekarzem, miałem z czego
ż
y
ć
. Po prostu dopisało mi szcz
ęś
cie.
- Owszem. Pami
ę
tam,
ż
e jako dziecko zatrzymywałam si
ę
czasem przed bram
ą
posiadło
ś
ci twojego dziadka i wyobra
ż
ałam sobie, jak cudownie jest by
ć
bogatym.
- Znała
ś
mojego dziadka?
- Zetkn
ę
łam si
ę
z nim tylko raz. Pewnego dnia
razem z kole
ż
ank
ą
zakradły
ś
my si
ę
do waszego sadu po jabłka. Wisiały tu
ż
przy ogrodzeniu,
a my jak zwykle były
ś
my głodne. Wspi
ę
łam si
ę
na mur i zawisłam odwrócona do niego
twarz
ą
, szykuj
ą
c si
ę
do skoku, kiedy nadbiegły psy i zacz
ę
ły okropnie szczeka
ć
. Po chwili
kto
ś
złapał mnie za nogi i powiedział,
ż
ebym si
ę
nie ruszała.
- Dziadek?
- Tak. Byłam przera
ż
ona, kiedy srogim głosem
zacz
ą
ł krzycze
ć
na psy. To swój, powiedział im. Swój? Zdziwiłam si
ę
. Przyszłam ukra
ść
jego
jabłka!
Pierre si
ę
roze
ś
miał. - I co było dalej?
- Och, twój dziadek odp
ę
dził psy i pomógł mi zje
ść
z muru. A potem dał mi kilka dorodnych
owoców i odprowadził mnie do bramy.
- Dziadek był bardzo porz
ą
dnym człowiekiem.
Przypuszczam,
ż
e poczuł si
ę
rozbawiony cał
ą
sytuacj
ą
· Pewnie odetchn
ą
ł z ulg
ą
,
ż
e psy nic
ci nie zrobiły - westchn
ą
ł. - Tak, miałem bardzo szcz
ęś
liwe dzieci
ń
stwo, za to potem ... - Ton
jego głosu raptownie si
ę
zmienił. - W dorosłym
ż
yciu spadło na mnie mnóst
wo ...
- Nieszcz
ęść
? - dopowiedziała cicho. Wzi
ą
ł j
ą
za r
ę
k
ę
.
- Tak. Los mi ich nie szcz
ę
dził. Jak ka
ż
dy, miałem swoje tłuste lata, ale ...
Wstał, podszedł do niej i poci
ą
gn
ą
ł j
ą
ku sobie.
- Nie chc
ę
,
ż
eby
ś
pomy
ś
lała,
ż
e si
ę
nad sob
ą
u
ż
alam. Ka
ż
dy jest kowalem swego losu.
Zgodzisz si
ę
ze mn
ą
?
Spojrzała mu w oczy. Mogłaby przysi
ą
c,
ż
e mimo pozornie hardego wyrazu widzi w nich
zagubienie i bezradno
ść
.
- Na tak wiele spraw nie mamy wpływu - szepn
ę
ła.
Nagle poczuła si
ę
tak, jakby w restauracji poza nimi nie było nikogo.
Ś
wiat przestał
istnie
ć
. Liczyło si
ę
tylko to,
ż
e jest przy niej naj wspanialszy m
ęż
czyzna, jakiego w
ż
yciu
spotkała. Jej ksi
ążę
z bajki, który po latach wreszcie si
ę
zjawił i z którym od tej chwili miała
ż
y
ć
długo i szcz
ęś
liwie. Jaka szkoda,
ż
e takie cudowne zako
ń
czenia zdarzaj
ą
si
ę
tylko w
bajkach.
W ułamku sekundy poj
ę
ła, co czuł ojciec, gdy pierwszy raz zbli
ż
ył si
ę
do jej matki. To
wszystko nie miało sensu ... ale czy miło
ść
mo
ż
e mie
ć
sens? Jest uczuciem irracjonalnym,
nieziemskim, wi
ę
c cho
ć
by człowiek starał si
ę
z ni
ą
walczy
ć
, i tak musi przegra
ć
. - O tak.
Jeste
ś
my kowalami swego losu - szepn
ę
ła. Pierre pochylił si
ę
i lekko musn
ą
ł ustami jej usta.
Z trudem powstrzymała si
ę
, by nie j
ę
kn
ąć
z rozkoszy. - Panie doktorze?
Obok nich stan
ą
ł kelner.
- Bardzo pa
ń
stwa przepraszam, ale pan Jules kazał zapyta
ć
, czy
ż
ycz
ą
sobie pa
ń
stwo
jaki
ś
trunek do kawy?
- Nie, dzi
ę
kujemy. - Pierre wypu
ś
cił j
ą
z' obj
ęć
. Usiadła w fotelu, staraj
ą
c si
ę
jak najszybciej
uspokoi
ć
przyspieszony oddech. Czar prysn
ą
ł. Na szcz
ęś
cie, bo jeszcze chwila i zrobiłaby z
siebie kompletn
ą
idiotk
ę
·
- Poprosz
ę
rachunek. - Słowa Pierre' a dotarły do niej jak przez mgł
ę
.
W drodze powrotnej nawet nie próbowali odtworzy
ć
atmosfery tamtej magicznej chwili.
Jacky miała wra
ż
enie,
ż
e Pierre chce jak najszybciej wróci
ć
na bezpieczny grunt uprzejmej
rozmowy, tak jak było na pocz
ą
tku wieczoru. Nie próbował te
ż
przedłu
ż
a
ć
spotkania.
Odwiózł j
ą
do domu, a gdy wysiedli z samochodu, spojrzał na ni
ą
z nieodgadnionym
wyrazem twarzy.
Próbowała odnale
źć
w jego oczach bodaj cie
ń
obietnicy,
ż
e mog
ą
prze
ż
y
ć
to wszystko
jeszcze raz. Ale nie, znów był tylko koleg
ą
z dawnych lat. Starszym bratem, o którym zawsze
marzyła. Mogła zaprosi
ć
go na drinka, ale uznała,
ż
e to. kiepski pomysł. Po co ryzykowa
ć
odmow
ę
?
- Dzi
ę
kuj
ę
za przemiły wieczór - powiedziała, po syłaj
ą
c mu u
ś
miech, który zdawał si
ę
mówi
ć
: "Nie bój si
ę
, nie zamierzam ci
ą
gn
ąć
ci
ę
do
ś
rodka" ..
Uj
ą
ł jej twarz w dłonie i delikatnie pocałował w usta. Gdy po chwili uniósł głow
ę
, w jego
l
ś
ni
ą
cych oczach pojawił si
ę
wyraz oczekiwania.
Ona jednak odwróciła si
ę
i zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Był bardzo sfrustrowany. Odje
ż
d
ż
aj
ą
c sprzed domu Jacky, spojrzał we wsteczne lusterko, by
sprawdzi
ć
, czy weszła do
ś
rodka. Tak, ju
ż
jej nie było. Dała mu wyrainie do zrozumienia,
ż
e nie
ma ochoty przedłu
ż
a
ć
spotkania.
Nacisn
ą
ł pedał gazu.
Ź
le to wszystko dzi
ś
rozegrał, zwłaszcza przy kawie. Nie powinien był jej
całowa
ć
. Problem w tym,
ż
e nie mógł si
ę
powstrzyma
ć
. A przecie
ż
dobrze wiedział,
ż
e musi
unika
ć
zaanga
ż
owania.
Jego frustracja, fizyczna i emocjonalna, stawała si
ę
coraz bardziej dokuczliwa. J
ę
kn
ą
ł
zdesperowany. Mo
ż
e nie powinien umawia
ć
si
ę
z ni
ą
po pracy? Tylko jak
. ma zrezygnowa
ć
z jej towarzystwa, skoro tak bardzo mu si
ę
podoba?
Ś
liczna,
ż
ywiołowa,
rozbrykana dziewczynka z jego wspomnie
ń
wyrosła na najpi
ę
kniejsz
ą
, najbardziej seksown
ą
i
m
ą
dr
ą
kobiet
ę
, jak
ą
w
ż
yciu spotkał.
Po raz pierwszy od
ś
mierci Liliane miał taki kłopot.
Jego
ż
ona zmarła w czasie porodu, wydaj
ą
c na
ś
wiat jego syna. Pocz
ą
tkowo wydawało mu si
ę
,
ż
e wyrzuty sumienia nie pozwol
ą
mu dalej
ż
y
ć
. Z czasem nauczył si
ę
radzi
ć
sobie z bólem, nie
było jednak szans, by rana w sercu kiedykolwiek si
ę
zabli
ź
niła. Ogarni
ę
ty wspomnieniami o
Liliane mocno zacisn
ą
ł dłonie na kierownicy. Miała w
ą
tpliwo
ś
ci, czy dojrzała do macierzy
ń
stwa,
za to on wci
ąż
powtarzał,
ż
e marzy o dziecku. Przekonywał j
ą
,
ż
e na pewno poradzi sobie w roli
matki. Biedna, zapłaciła za jego marzenia najwy
ż
sz
ą
cen
ę
. Trudno o wi
ę
ksze po
ś
wi
ę
cenie.
Odk
ą
d odeszła, nie opuszczało go poczucie winy.
Zatrzymał si
ę
przed domem, ale nie wysiadł. Wył
ą
czywszy silnik, oparł głow
ę
o kierownic
ę
i
siedział tak, rozpami
ę
tuj
ą
c swoj
ą
sytuacj
ę
. Od pi
ę
ciu lat dotrzymywał przysi
ę
gi zło
ż
onej Liliane.
Przez pierwszy rok po jej
ś
mierci
ż
ył jak mnich ... obarczony odpowiedzialno
ś
ci
ą
za dziecko.
Przymkn
ą
ł oczy, pozwalaj
ą
c, by przesuwały si
ę
przed nimi obrazy wspomnie
ń
. Przypomniał
sobie dzie
ń
, w którym musiał skapitulowa
ć
przed własn
ą
cielesno
ś
ci
ą
. Nie był w stanie dłu
ż
ej
ignorowa
ć
pewnych potrzeb, zacz
ą
ł wi
ę
c spotyka
ć
si
ę
z kobietami, jednak w sercu pozostał
wiemy zmarłej
ż
onie.
Obiecał sobie,
ż
e b
ę
dzie wybierał partnerki, które z pewno
ś
ci
ą
nie odegraj
ą
wi
ę
kszej roli w
jego
ż
yciu. Miał wi
ę
c na swym koncie kilka przelotnych romansów z kobietami, które, podobnie
jak on, nie zamierzały wi
ą
za
ć
si
ę
na stałe. Mimo to natkn
ą
ł si
ę
na problem. Gdy po kilku
miesi
ą
cach znajomo
ś
ci zacz
ą
ł zaprasza
ć
jedn
ą
z nich do domu, spragniony matczynego ciepła
Christophe zacz
ą
ł traktowa
ć
j
ą
jak przyszywan
ą
mam
ę
. Kiedy zwi
ą
zek si
ę
rozpadł, chłopiec był
zrozpa-' czony. To do
ś
wiadczenie uzmysłowiło mu,
ż
e synek nie mo
ż
e poznawa
ć
jego
przyjaciółek. Postanowił wi
ę
c,
ż
e nie b
ę
dzie im mówił,
ż
e ma dziecko, a co za tym idzie, nie
b
ę
dzie przyprowadzał ich do domu.
Jacky jednak była inna. Dzi
ś
miał ochot
ę
opowiedzie
ć
jej o swoich nieszcz
ęś
ciach. Bardzo
brakowało mu k.og.o
ś
, przed kim mógłby si
ę
.otw.orzy
ć
. Nie zrobił teg.o, gdy
ż
nie chciał jeszcze
bardziej kamplikawa
ć
sytuacji. Zwierzenia i rozm.owy .o najbardziej .os.obistych sprawach
nieuchrannie prowadziłyby da uczuci.oweg.o zaanga
ż
.owania, przed którym si
ę
br.onił. Uniósł
gł.ow
ę
, gdy
ż
nagle p.oczuł,
ż
e kt.o
ś
mu si
ę
przygl
ą
da.
- Wszystka w p.orz
ą
dku? - spytała zaniep.ok.oj.ona Nadine. - Usłyszałam,
ż
e pan przyjechał,
ale długa nie wch.odził pan da d~mu, wi
ę
c ...
- Niep.otrzebnie si
ę
martwiła
ś
. Nic mi nie jest. Zaraz przyjad
ę
, a ty kład
ź
si
ę
spa
ć
. Jak
Christ.ophe?
- Dabrze. Usp.ok.oił si
ę
pa pana wyj
ś
ciu.
- Spadziewałem si
ę
,
ż
e tak b
ę
dzie. D.obran.oc, Na-
dine.
- D.obran.oc.
Patrzył, jak .opiekunka wch.odzi da domu, zastawiaj
ą
c dla nieg.o uchylane drzwi. Zajm.owała
si
ę
Christ.ophe'em zaledwiead trzech miesi
ę
cy i a dziwa, zg.odziła si
ę
przenie
ść
z nimi z Pary
ż
a
da St. Martin sur mer. Była miła, rozs
ą
dna i inteligentna, miał wi
ę
c nadziej
ę
,
ż
e zastanie z nimi na
dłu
ż
ej, zwłaszcza
ż
e Christ.ophe wyra
ź
nie j
ą
palubił.
Nianie ta był .os.obny pr.oblem.
ś
adna z .opiekunek nie zagrzała dłu
ż
ej miejsca. Dabrze im
płacił, a .one i tak .odch.oaziły. Christ.ophe nie był łatwym dzieckiem. Na szcz
ęś
cie ch.odził ju
ż
da przedszk.olna, wi
ę
c Nadine nie była tak .obci
ąż
ana jak jej p.oprzedniczki, które szybka
wypalały si
ę
, pracuj
ą
c .od rana da n.ocy.
Zaczekał, a
ż
autamatycznie zasunie si
ę
dach, i wysiadł z sam.och.odu. Id
ą
c da damu, my
ś
lał .o
tym,
ż
e Nadine pr
ę
dzej czy pó
ź
niej zapragnie wróci
ć
da Pary
ż
a. Ju
ż
wsp.ominała,
ż
e chciałaby
sp
ę
dza
ć
wi
ę
cej czasu ze sw.oim chł.opakiem. P.ocz
ą
tk.ow.o ucieszył si
ę
,
ż
e kag.o
ś
ma, ba ta
znaczyła,
ż
e w .odró
ż
nieniu .od paru paprzedniczek, nie b
ę
dzie próbawała z nim flirt.owa
ć
.
Wbiegł na gór
ę
, przeskakuj
ą
c pa dwa st.opnie, chciał bawiem jak najszybciej zabaczy
ć
syna.
Miał wyrzuty sumienia,
ż
e pa pracy nie wrócił prasta da damu. Obiecał s.obie,
ż
e jutra sp
ę
dzi z
cW.opcem cały wieczór. Pa cichu wszedł da p.ok.oju synka i usiadł przy łó
ż
ku. Z razczuleniem
patrzył na jeg.o mi
ę
kkie jasne wł.osy rozrzucane na p.oduszce. Christ.ophe zasn
ą
ł z kciukiem w
buzi. Pierre u
ś
miechn
ą
ł si
ę
i delikatnie wyj
ą
ł palec z jeg.o ust. Ssanie kciuka p.omagał.o cW.opcu
wyciszy
ć
si
ę
i usp.ok.oi
ć
. Pierre dabrze wiedział,
ż
e wła
ś
nie sp.ok.oju jeg.o ukachane dziecka
p.otrzebuje najbardziej. Gdyby mama nie .osierociła g.o w chwili naradzin, gdyby była z nim
przez cały czas, czułby si
ę
bezpieczny i na pewna nie wszczynałby dzikich awantur, które
wyka
ń
czały nerwaw.o .opiekunki.
P.ochylił si
ę
i pacaławał ciepły, gładki paliczek synka. Christ.ophe paruszył si
ę
, a patem
.otw.orzył .oczy i .obj
ą
ł g.o za szyj
ę
.
- K.ocham ci
ę
, tatusiu - mrukn
ą
ł i natychmiast
zasn
ą
ł.
_
Pierre pa czuł dławienie w gardle.
- Ja te
ż
ci
ę
k.ocham, synku - szepn
ą
ł, .okrywaj
ą
c go kałderk
ą
·
P.oszedł da siebie, i zamkn
ą
wszy drzwi, .oparł si
ę
.o nie plecami. Patrzył na p.okój rozja
ś
niany
ksi
ęś
Yc.ow
ą
pa
ś
wiat
ą
i wdychał rze
ś
kie pawietrze. Letnia n.oc, pachn
ą
ca kwiatami i m.orzem,
była wprost stwarzana da mił.o
ś
ci. Mógł sp
ę
dzi
ć
j
ą
z Jacky, gdyby.odwa
ś
YI si
ę
j
ą
tu zapr.osi
ć
.
Tyle
ż
e z ni
ą
nie m.ogł.o by
ć
m.owy o przygodzie na jedn
ą
noc. Instynkt ostrzegał go,
ż
e je
ś
li raz
spróbuje, nie b
ę
dzie umiał zapomnie
ć
. A przysi
ę
ga zło
ż
ona Liliane wci
ąż
go obowi
ą
zywała.
Jaka szkoda,
ż
e nie jest kawalerem wolnym od trosk i obowi
ą
zków! Kim
ś
, kto nie musi zmaga
ć
si
ę
z wiecznym poczuciem winy wobec kobiety, która po
ś
wi
ę
ciła dla niego
ż
ycie ...
Jacky wbiegła na gór
ę
. Nie chciała przedłu
ż
a
ć
spotkania - Pierre mógłby poczu
ć
si
ę
niezr
ę
cznie. W ko
ń
cu dał do zrozumienia,
ż
e nie zale
ż
y mu, by ich znajomo
ść
przerodziła si
ę
w
romans. Wła
ś
ciwie to dobrze. Ona te
ż
nie szuka takich wra
ż
e
ń
.
W mieszkaniu od razu zrzuciła buty i poszła prosto do sypialni. Jak stała, padła na łó
ż
ko i
zacz
ę
ła masowa
ć
zm
ę
czone stopy; całodzienne bieganie po szpitalu nie wyszło im na zdrowie.
Uło
ż
yła si
ę
na poduszkach i zaton
ę
ła w rozmy
ś
laniach o Pierze - silnym, przystojnym,
wysportowanym młodym m
ęż
czy
ź
nie, w którym podkochiwała si
ę
jako podlotek, i tym
dzisiejszym, starszym, ale wci
ąż
przystojnym, pogr
ąż
onym w
ż
ałobie wdowcu. Cieszyła si
ę
,
ż
e w
czasie kolacji udało jej si
ę
go rozweseli
ć
. Kiedy zacz
ę
li wspomina
ć
stare czasy, rozchmurzył si
ę
i
przestał robi
ć
min
ę
zagubionego małego chłopca. Rozmawiali o wszystkim z wyj
ą
tkiem swoich
poprzednich zwi
ą
zków. Nadal wi
ę
c nic nie wiedziała o jego pi
ę
knej
ż
onie, a on nie usłyszał słowa
na temat Paula.
Na my
ś
l obyłym m
ęż
u westchn
ę
ła ci
ęż
ko. Nie lubiła go wspomina
ć
. A przecie
ż
na pocz
ą
tku
mał
ż
e
ń
stwa tak bardzo go kochała. Studiowali najednym roku, byli biedni jak myszy ko
ś
cielne,
ale szcz
ęś
liwi,
ż
e si
ę
kochaj
ą
. Pod koniec studiów zamieszkali razem w jej mieszkaniu.
- Wyjd
ź
za mnie - poprosił Paul. - Mał
ż
e
ń
stwo jest takie romantyczne ... - przekonywał:
Równie romantyczny wydał mu si
ę
pomysł posiadania dziecka.
- Zobaczysz, ono nam w niczym nie b
ę
dzie przeszkadzało. B
ę
dziemy
ż
yli jak dawniej -
zapewniał. - We
ź
miesz urlop macierzy
ń
ski, a potem wrócisz do pracy. B
ę
d
ę
ci pomagał w czasie
ci
ą
:
ż
y i potem przy dziecku.
. Uwierzyła mu! Zreszt
ą
z perspektywy czasu dochodziła do wniosku, :
ż
e wtedy Paul naprawd
ę
wierzył w to, . co mówi. Ot, jeszcze jeden fajny pomysł, który zrodził si
ę
w jego ptasim mó
ż
d
ż
ku.
A takie cnoty jak miło
ść
i wierno
ść
? Có
ż
, nad tym w ogóle si
ę
nie zastanawiał.
Nie pojmowała, jak mogła a
ż
tak si
ę
na nim nie pozna
ć
. Dlaczego nie przewidziała,
ż
e Paul po
prostu nie umie by
ć
wiemy? Gdy po kilku miesi
ą
cach euforia opadła i jej ci
ąż
a spowszedniała,
stał si
ę
nerwowy i coraz cz
ęś
ciej znikał z domu. Mimo to nie przeczuwała naj gorszego. Do głowy
jej nie przyszło,
ż
e Paul j
ą
zostawi.
Nigdy nie zapomni dnia, w którym to si
ę
stało.
- Poznałem kogo
ś
- przyznał wprost. - To piel
ę
gniarka, pracujemy razem na ortopedii. Kocham
j
ą
. Tym razem to ju
ż
na zawsze.
Była wtedy w szóstym miesi
ą
cu ci
ąż
y. On przeniósł si
ę
' ze swoj
ą
dziewczyn
ą
do innego
szpitala. Nie miał wyj
ś
cia, bo gdy si
ę
rozniosło,
ż
e chce zostawi
ć
ci
ęż
arn
ą
ż
on
ę
, wybuchł skandal
i koledzy nie zostawili na nim suchej nitki.
Teraz, gdy emocje dawno opadły, stwierdziła, że laul był po prostu niedojrzały. Uczciwie
zapracował a swój wizerunek Piotrusia Pana. Przerosła go pers,ektywa rychłego ojcostwa i
związanych z tym obo,iązków. Gdy w dramatycznych okolicznościach zazęła rodzić i cierpiała przez
długie godziny, koledzy e szpitala zawiadomili go, że jest z nią niedobrze. jawił się następnego dnia,
gdy ich dziecko już nie
yło. '
Wciąż go pamiętała, jak stał przy jej łóżku i nie riedział, jak się zachować. A ona leżała nieruchomo,
rycieńczona przedwczesnym porodem, w czasie któ~go omal nie umarła. Odetchnęła, gdy
pielęgniarka oprosiła go, by wyszedł.
- Dam pani kolejną dawkę środków przeciwbóloych - powiedziała.
Jacky czekała na tę chwilę jak na zbawienie. Kiedy :k zaczynał działać, przymykała oczy i zapadała
się . nicość. Tam znajdowała ukojenie i uwalniała się od ieludzkiego cierpienia, które dręczyło ją od
ś
mierci decka.
Na wspomnienie dramatu, który przeżyła, instynk'wnie położyła dłoń na brzuchu. Wciąż pamiętała
spółczujące spojrzenie lekarza, który odważył się )wiedzieć jej prawdę. A ta brzmiała jak wyrok.
- Nie mam dla ciebie dobrych wiadomości - zaczął ;trożnie. - Sama wiesz, jak ciężki miałaś poród.
Nieety, doszło do poważnego uszkodzenia organów rozdczych. - Na moment zawiesił głos. - Powiem
otarcie. Twoje szanse na następną ciążę są bliskie zeru. śli będzie ci bardzo zależało na urodzeniu
dziecka, :dziesz musiała poddać się operacji. Powinnaś jed nak wiedzieć, że nawet jeśli uda ci się
donosić ciążę, następny poród będzie równie skomplikowany.
- Nie będzie następnego porodu - uspokoiła go. Sięgnęła po chusteczkę i wytarła nos. Próbowała
odegnać wspomnienia, które często nawiedzały ją w koszmarnych snach, jednak wyjątkowo wyraźne
obrazy uparcie wypływały z mroków niepaInięci. Znów była w ósmym miesiącu ciąży i pracowała na
oddziale ratownictwa medycznego. Nie wzięła zwolnienia, bo nie chciała siedzieć całymi dniami w
pustym mieszkaniu, rozmyślając o Paulu i martwiąc się, jak sobie poradzi jako samotna matka. Poza
tym chciała udowodnić kolegom, że traktuje swój zawód poważnie.
Postanowiła, że po urodzeniu dziecka szybko wróci do pracy. Miała zamiar zatrudnić opiekunkę,
nawet jeśli miałaby oddawać jej połowę pensji. Tamtego dnia, gdy urodził się Simon, w czasie
przerwy na lunch też była na rozmowie w agencji pośredniczącej w zatrudnianiu fachowych
opiekunek.
Po spotkaniu wróciła na dyżur. Jej pierwszym pacjentem był jakiś pijak, który wdał się
W
bójkę w
pubie i oberwał butelką. Wyglądało na to, że delikwentowi urWał się film, pochyliła się więc nad nim
i zaczęła zszywać ranę na twarzy. Wtedy niespodziewanie poderwał się i z całej siły uderzył ją w
brzuch. Poczuła przeszywający ból i kurczowo chwyciła się za miejsce, z którego promieniował.
Gorączkowo powtarzała sobie, że nic się nie stało, że wcale nie czuje gorącej, lepkiej krwi sączącej się
spomiędzy nóg ...
Obróciła się na bok i wtuliła twarz w poduszkę.
Przeżyła, ale naprawdę niewiele brakowało! śycie zawdzięczała fachowości kolegów. Gdy było już
po wszystkim, znalazła w sobie dość siły, by wziąć na ręce swego wytęsknionego synka. Doznał
ś
miertelnych obrażeń, więc nie było dla niego ratunku. Tuliła go, dopóki biło maleńkie serce, a potem
zaczęła oswajać się z myślą, że znów została sama ...
Usiadła na łóżku i otarła łzy. Nigdy się nad sobą nie użalała, więc teraz też nie będzie. Rozebrała
się i zarzuciwszy na siebie szlafrok, poszła do łazienki. Ciepła odprężająca kąpiel na pewno dobrze
jej zrobi.
Na oddziale ratownictwa zawsze było mnóstwo pracy. Właśnie dlatego wybrała tę dziedzinę
medycyny. Tu nie groziła monotonia. Nigdy nie było wiadomo, co przyniesie dzień. Po dwóch
tygodniach od wypadku na morzu mały Dominic został wypisany do domu. Jego rodzice koniecznie
chcieli zrobić mu pamiątkowe zdjęcie z lekarzami,. którym zawdzięczał życie.
- Pojedziesz ze mną do domku? - zapytało dziecko Pierre'a.
- Bardzo bym chciał, ale dziś nie mogę, bo muszę zostać w pracy - odparł. - Chodź, zrobimy sobie
razem fajne zdjęcie - zaproponował, a rozbiegany chłopczyk wreszcie stanął w miejscu i posłusznie
spojrzał w obiektyw.
- Będzie mi brakowało tego małego urwisa - westchnęła Jacky, gdy wracali na oddział.
- Kochasz dzieci, prawda? - zapytał cicho Pierre. Obserwując ją w czasie pracy, zauważył, że lubi
dzieci i ma z nimi doskonały kontakt. Cieszyło go to i martwiło jednocześnie. Między innymi dlatego
nie proponował jej kolejnej randki. Prędzej czy później będzie musiał się przyznać do tego, że ma
syna. Ona na pewno zechce go poznać, a Christophe od razu ją polubi. Nie chciał narażać syna na
kolejne rozczarowanie,
a
przecież Jacky pewnego dnia zniknie z ich życia.
- Chodźmy na kawę, póki - na oddziale panuje względny spokój - zaproponował.
- Lepiej chodźmy do mojego gabinetu. Mam tam zaparzarkę i kawę o niebo lepszą od tej, którą
podają w bufecie.
- Nie mogłem się doczekać, kiedy mnie wreszcie zaprosisz - rzekł z uśmiechem. - Ludzie
opowiadają cuda o waszym gabinecie. Podobno ty i Debbie wygodnie się urządziłyście.
- To prawda, jest u nas trochę bardziej po domowemu niż w przeciętnym gabinecie. Uznałyśmy, że
coś nam się należy od życia.
- Bardzo tu przytulnie - pochwalił, gdy weszli do środka.
- Rozumiem, że to eufemizm. Agenci od nieruchomości używają go, kiedy chcą ci dać do
zrozumienia, że straszna tu ciasnota.
- Zauważyłem, że lubisz dzieci. Nie chciałaś mieć własnych? - zapytał, siadając w fotelu.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Aby zyskać na czasie, zajęła się odmierzaniem kawy. Odetchnęła
głęboko, i siląc się na spokój, powiedziała:
- Miałam dziecko, synka, bardzo krótko. Niestety, umarł ... - Przełknęła ślinę, by uwolnić się do boles-
nego dławienia w gardle. - Jaką pijesz kawę, słabą czy mocną? - Głos jej się załamał.
Pierre wstał i ją objął.
- Przepraszam, nie powinienem był pytać. Nie wiedziałem ...
W jego oczach było tyle serdeczności i dobroci, że poczuła chę.ć, by skryć się w jego ramionach.
Potrzebowała jego siły i spokoju. Gdyby mogła pozostać w jego objęciach, ból serca trochę by zelżał.
Może nawet wstąpiłaby w nią nowa nadzieja.
Delikatnie pocałował ją w policzek, a ona instynktownie rozchyliła usta. Pocałował ją więc i poczuł,
jak jej ciało się odpręża. Przestała drżeć i wtuliła się w niego. Przez chwilę pozwolił sobie rozkoszować
się jej bliskością, a potem wolno się odsunął. Ona też się cofu.ęła. Wiedziała, że musi natychmiast wrócić
z obłoków na ziemię.
Pierre starał się ochłonąć. Usiadł w fotelu i zgnębiony pomyślał o tym, że oto sprawdza się czarny
scenariusz. Miał już pewność, że jeśli zacznie romansować z Jacky, na pewno się zaangażuje. Tego nie
wolno mu robić. Poza tym nawet nie wie, czy ona chce układać sobie życie na nowo.
Domyślał się, ile wycierpiała. Nawet nie chciał wiedzieć, co czuje ktoś, komu umiera dziecko. A gdyby .
takie nieszczęście spotkało jego? Nie potrafił wyobrazić sobie życia bez swojego ukochanego syna.
- Już w porządku - powiedziała, podając mu kawę.
- Zawsze, kiedy myślę albo mówię o Simonie, pusz-
czają mI nerwy.
- Ile miał Simon, kiedy ... ? - odważył się zapytać, gdy usiedli naprzeciw siebie przy małym stoliku.
- Trochę ponad dwie godziny.
Głośno wciągnął powietrze. Co mógł powiedzieć?
Nic dziwił się już, że Jacky często bywa smutna. Zwłaszcza gdy wydaje jej się, że nikt na nią nie patrzy,
bo na co dzień pokazywała światu pogodną twarz.
- Dziękuję, że okazałaś mi zaufanie - powiedział łagodnie.
Postanowiła wykorzystać sytuację i zadać pytanie, które od dawna ją nurtowało.
- Kiedy czekałam na ciebie w samochodzie przed
domem, słyszałam dziecięcy głos. To twoje dziecko?
Zawahał się.
- Tak. Mam syna. Christophe ma pięć lat.
- Dlaczego nigdy o nim nie mówiłeś?
Uciekł spojrzeniem w bok.
- Dlatego, że ... Kiedyś ci to wytłumaczę. Mam swoje powody, ale to skomplikowana historia.
- Nic mu nie jest? To znaczy, nie ma żadnych problemów ze zdrowiem? - Próbowała wyrazić się
oględnie.
Pierre popatrzył jej prosto w oczy.
- Jest zdrowy jak ryba i bardzo aktywny - odparł .. Zamilkł na moment. Prędzej czy później i tak musi
to
nastąpić. Nie może traktować Jacky tak, jak traktował przygodne partnerki, które szybko znikały z jego
ż
ycia. - Musisz go poznać.
A więc stało się! Już nie ma odwrotu. Nie miał pojęcia, jak poradzi sobie z konsekwencjami tej decyzji.
Na razie postanowił nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. W tej chwili zależało mu na tym, by częściej
widywać Jacky. Kilka minut w czasie przerwy na kawę zdecydowanie mu nie wystarczało !Pragnienia
mają swoją cenę. Nic, co w życiu ważne, nie przychodzi łatwo.
Z zamy
ś
lenia wyrwał go d
ź
wi
ę
k pagera. Jacky podała mu słuchawk
ę
, a on przez chwil
ę
słuchał w skuplemu.
- Zaraz tam b
ę
d
ę
! - rzucił, ko
ń
cz
ą
c rozmow
ę
.
- Znów wypadek na morzu. Karetki zaraz przy-
wioz
ą
poszkodowanych.
Jacky natychmiast odstawiła kubek z niedopit
ą
kaw
ą
i razem z nim pobiegła na oddział.
. W pokojach zabiegowych czekali ju
ż
na nich dwaj pacjenci: młody Anglik, który uczył si
ę
je
ź
dzi
ć
na nartach wodnych, i nieco starszy Francuz, jego instruktor. W czasie lekcji niedo
ś
wiadczony
ucze
ń
wykonał niefortunny manewr i zranił si
ę
w nog
ę
. Instruktor próbował go ratowa
ć
i równie
ż
doznał kontuzji.
Jacky zaj
ę
ła si
ę
Anglikiem, który bardzo si
ę
ucieszył,
ż
e wreszcie spotkał kogo
ś
, z kim mo
ż
e
bez trudu si
ę
porozumie
ć
.
- Mój francuski jest bardzo kiepski - przyznał.
- Zaraz sprawdzimy, co si
ę
panu stało. - Delikat-
nie dotkn
ę
ła uda, na którym zrobił si
ę
wielki wylew. - Dam panu zastrzyk przeciwbólowy i dopiero
potem pana zbadam.
- Dzi
ę
kuj
ę
- j
ę
kn
ą
ł, zaciskaj
ą
c z
ę
by.
Gdy postawiła wst
ę
pn
ą
diagnoz
ę
, zawołała Pierre'a,
ż
eby si
ę
z nim skonsultowa
ć
.
- Zerwał wi
ę
zadła ł
ą
cz
ą
ce mi
ę
sie
ń
z ko
ś
ci
ą
udow
ą
- powiedziała.
Pierre zbadał chłopaka i potwierdził jej podejrzema.
- Trzeba zrobi
ć
prze
ś
wietlenie i sprawdzi
ć
, w jakim stanie jest ko
ść
. Z kolei Franek, wiesz, ten
instruktor, zerwał
ś
ci
ę
gno Achillesa. Musz
ę
dowiedzie
ć
si
ę
na ortopedii, czy mog
ą
go dzi
ś
zoperowa
ć
. Mogłaby
ś
na chwil
ę
do niego zajrze
ć
?
- Co za pech, pani doktor. Co za straszny pe~h
- skrzywił si
ę
instruktor, gdy do niego przyszła. - Ze
te
ż
to si
ę
musiało sta
ć
akurat teraz, w pełni sezonu, kiedy mam najwi
ę
cej pracy. Okropnie chce
mi si
ę
pi
ć
. Mógłbym dosta
ć
troch
ę
wody?
- Raczej nie, bo prawdopodobnie b
ę
dzie pan dzi
ś
operowany. Doktor Mellanger wła
ś
nie ustala
termin zabiegu.
- Koledzy z ortopedii b
ę
d
ą
gotowi za godzin
ę
oznajmił Pierre, wchodz
ą
c do pokoju
zabiegowego. - Dzi
ę
kuj
ę
, Jacky. Ja ju
ż
si
ę
panem zajm
ę
- powiedział, i zacz
ą
ł tłumaczy
ć
Franekowi, na czym b
ę
dzie polegała operacja.
Do ko
ń
ca dy
ż
uru miała wielu pacjentów, ale wygospodarowała chwil
ę
, by zajrze
ć
do młodego
Anglika, który został przewieziony na ortopedi
ę
·
- Jak si
ę
pan czuje?
- Kiepsko. Noga okropnie mnie boli, ale nie
umiem poprosi
ć
,
ż
eby dali mi co
ś
przeciwbólowego. Gapi
ę
si
ę
wi
ę
c w telewizor, chocia
ż
nic nie
rozumiem, ale to mi pomaga zapomnie
ć
o bólu.
- Nie ma sensu,
ż
eby pan cierpiał. Zaraz poprosz
ę
siostr
ę
, aby zrobiła panu zastrzyk -
powiedziała i poszła poszuka
ć
piel
ę
gniarki.
Na korytarzu spotkała Pierre'a.
- Id
ę
sprawdzi
ć
, jak czuje si
ę
Franek. Koledzy z ortopedii mówili,
ż
e operacja si
ę
udała.
Powiem mu,
ż
e
miał pecha. Gdyby sobie t
ę
nog
ę
złamał, przynajmniej krócej nosiłby gips -
ironizował.
-:- Nie jestem pewna, czy twój
ż
art przypadnie mu do gustu.
- Dlaczego? Franck ma poczucie humoru. Poznałem go w zeszłym tygodniu, gdy
poszedłem do jego wypo
ż
yczalni dowiedzie
ć
si
ę
o łód
ź
. Chciałbym zabra
ć
Christophe'a w
krótki rejs po morzu.
- My
ś
lisz,
ż
e mu si
ę
spodoba?
- Na pewno! - Zawahał si
ę
. - Je
ś
li dzi
ś
wie-
czorem masz czas, wpadnij do nas na kolacj
ę
. Poznasz go.
- Bardzo ch
ę
tnie! - Nie chciała, by zabrzmiało to a
ż
tak entuzjastycznie. Wszystko przez
to,-
ż
e zaskoczył j
ą
tym zaproszeniem.
Pierre te
ż
si
ę
nie spodziewał,
ż
e ona natychmiast si
ę
zgodzi. Ko
ś
ci zostały rzucone,
powiedział sobie. Za pó
ź
no,
ż
eby si
ę
wycofa
ć
.
- Nie umawiajmy si
ę
na konkretn
ą
godzin
ę
. Po prostu przyjd
ź
, kiedy b
ę
dzie ci
odpowiadało. Gdybym musiał zosta
ć
dłu
ż
ej w szpitalu, w domu b
ę
dzie Nadine, opiekunka
Christophe'a. Do zobaczenia.
Wróciła do swoich zaj
ęć
, ale nie mogła pozby
ć
si
ę
wra
ż
enia,
ż
e Pierre zaprosił j
ą
spontanicznie, a teraz tego
ż
ałuje. Gdyby naprawd
ę
chciał, by poznała jego syna, mógł go jej
przedstawi
ć
, gdy szli do restauracji. Tymczasem on kazał jej czeka
ć
w samochodzie. Cie-
kawe dlaczego?
Ź
le zrobiła, przyjmuj
ą
c zaproszenie; Jeszcze nie jest za pó
ź
no, aby si
ę
wycofa
ć
. Mo
ż
e
powiedzie
ć
,
ż
e wła
ś
nie sobie przypomniała,
ż
e jest umówiona.
Odwróciła si
ę
, ale Pierre'a ju
ż
nie było. Trudno.
Skoro si
ę
zgodziła, musi pój
ść
. Mo
ż
e przy okazji dowie si
ę
, dlaczego jest taki tajemniczy.
Aje
ś
li poczuje,
ż
e jest nieproszonym go
ś
ciem, pod byle pretekstem wróci do domu.
Nagle przypomniała sobie, co czuła dzi
ś
rano, gdy Pierre j
ą
przytulił. Mo
ż
e warto
zaryzykowa
ć
jeszcze kilka takich dreszczy w zamian za cały wieczór w jego towarzystwie?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Spojrzała na imponuj
ą
c
ą
fasad
ę
domu Pierre'a. Dobrze,
ż
e opowiedział jej o ostatniej woli
dziadka Mellangera. Spadek pewnie był spory, skoro sta
ć
go na tak
ą
rezydencj
ę
. Hojny senior
rodu musiał bardzo kocha
ć
wnuka. Kiedy
ś
wi<f?;iała ich razem w miasteczku - krótko po tym, jak
została przyłapapa w sadzie. Od razu rzucało si
ę
w oczy,
ż
e s
ą
ze sob
ą
mocno zwi
ą
zani.
Patrzyła na poro
ś
ni
ę
te bluszczem kamienne mury i podziwiała urod
ę
domu, który dzi
ę
ki
szeroko otwartym dwuskrzydłowym oknom, pozwalaj
ą
cym ciekawskiemu przechodniowi zerkn
ąć
do
ś
rodka, sprawiał wra
ż
enie przyjaznego. Wprawdzie z ulicy nie było wida
ć
, co dzieje si
ę
w
ś
rodku, ale i tak odnosiło si
ę
wra
ż
enie, i
ż
jest to prawdziwe gniazdo rodzinne.
Id
ą
c tu, z trudem panowała nad radosnym podnieceniem. Czuła si
ę
jak mała dziewczynka, która
wreszcie została zaproszona na wymarzone przyj
ę
cie do domu, który to.tej pory był dla niej
niedost
ę
pny. Uspokój si
ę
, kobieto, i przesta
ń
fantazjowa
ć
! - napominała si
ę
surowo. Stan
ę
ła
przed masywnymi d
ę
bowymi drzwiami ze
ś
wie
ż
o wypolerowan
ą
mosi
ęż
n
ą
kołatk
ą
, która l
ś
niła w
wieczornym sło
ń
cu, i jeszcze raz rozejrzała si
ę
dokoła. Na podje
ź
dzie nie było samochodu
Pierre' a, za to obok bocznych drzwi stało małe auto, z pewno
ś
ci
ą
nale
żą
ce do opiekunki.
Szkoda. Wolałaby,
ż
eby Pierre był ju
ż
W
domu.
Gdyby uprzedził,
ż
e b
ę
dzie długo pracował, przyszłaby pó
ź
niej. W ko
ń
cu lepiej troch
ę
si
ę
spó
ź
ni
ć
, ni
ż
zjawi
ć
si
ę
za wcze
ś
nie. Jeszcze gotów sobie pomy
ś
le
ć
,
ż
e nie mogła si
ę
doczeka
ć
.
A mo
ż
e by tak si
ę
wycofa
ć
i pospacerowa
ć
po okolicy, dopóki ... Nie b
ą
d
ź
infantylna! - zirytowała
si
ę
. Zachowuj si
ę
normalnie.
Wszystko dobrze, tylko dlaczego znów czuła si
ę
jak niedo
ś
wiadczona panienka, któr
ą
była w
czasach, gdy usychała z miło
ś
ci do Pierre'a. Zniecierpliwiona swoim zachowaniem, podniosła
r
ę
k
ę
, by zastuka
ć
do drzwi. Nim jednak zd
ąż
yła dotkn
ąć
kołatki, te si
ę
otworzyły.
- Dobry wieczór, pani doktor. Prosz
ę
wej
ść
.
To pewnie Nadine, pomy
ś
lała, przypatruj
ą
c si
ę
dziewczynie, która zaprosiła j
ą
do
ś
rodka. Była
miła i uprzejma, ale Jacky wyczuła,
ż
e jest zdenerwowana. Zachowywała si
ę
jak kto
ś
, kto został
nagle oderwany od wa
ż
nych zaj
ęć
.
- Doktor Mellanger jeszcze nie wrócił ze szpitala
- uprzedziła. - Mam nadziej
ę
,
ż
e zechce pani za-
czeka
ć
.
Zaprowadziła j
ą
na taras, gdzie przy stoliku siedział jasnowłosy chłopiec, pochłoni
ę
ty
rysowaniem. Kiedy weszły, zerkn
ą
ł przelotnie na Jacky, po czym bez słowa wrócił do swojego
zaj
ę
cia.
Natychmiast pomy
ś
lała o swoim małym Simonie, który byłby teraz na tyle du
ż
y,
ż
e te
ż
mógłby
rysowa
ć
kredkami. Pewnie zagl
ą
dałaby mu przez rami
ę
, chwaliłaby post
ę
py. Pomagałaby mu
stawia
ć
pierwsze kro
ki ...
Zdusiła w sobie tęsknotę i podeszła do Christophe'a. Chciała się z nim przywitać, ale Nadine delikatnie
odciągnęła ją na bok.
- Pani doktor, musi pani mi pomóc - wyszeptała nerwowo. - Zostaje pani na kolacji?
- Owszem. A o co chodzi?
- Właśnie dostałam wiadomość, że mój chłopak,
który jechał do mnie z Paryża, miał wypadek i został zabrany do szpitala parę kilometrów stąd. Prosi, że-
bym do niego przyjechała. Czy mogłaby pani zająć się Christophe'em, dopóki doktor nie wróci?
- Czy pani chłopak jest ciężko ranny? - zapytała ze współczuciem.
- Nie wiem. Powiedzieli mi, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Błagam, niech się pani
zgodzi!
Jacky chciała jej pomóc, ale uważała, że najpierw powinna zamienić słowo z Pierre'em.
- Zadzwonię do doktora i zapytam, kiedy wróci
- zaproponowała.
- Ale ja muszę jechać teraz! - niecierpliwiła się
dziewczyna.
Już miała powiedzieć Nadine, że skoro chłopak nie odniósł poważnych obrażeń, parę minut jej nie
zbawi, ale widząc jej narastające zdenerwowanie, dała za wygraną. Jeszcze biedaczka wpadnie w histerię i
przestraszy Christophe'a, który i tak wyczuł, że dzieje się coś niedobrego. Zaniepokojony, odłożył kredki i
wstał z krzesła.
- Dobrze, niech pani jedzie. Ale proszę skontaktować się z doktorem i powiedzieć mu, kiedy pani wróci,
zgoda?
-Oczywiście, zaraz do niego zadzwonię. Bardzo pani dziękuję! Do widzenia!
- Nadine! - zawołał Christophe, widząc, że -opiekunka :wYchodzi i zostawia go z obcą osobą. - Nadine! -
Cześć, Christophe! - zawołała dziewczyna, zatrzaskując za sobą kuchenne drzwi. Po chwili rozległ się
stłumiony warkot silnika.
Chłopiec tupnął nogą i zaczął przeraźliwie krzyczeć.
Jacky przyklękła przy nim i mocno go objęła. Był tak wzburzony, że cały drżał. Próbował się wyrywać,
ale ona go nie puszczała. Mówiła do niego łagodnym głosem, dopóki się nie uspokoił. Dopiero wtedy go
puściła.
- Kim jesteś? - zapytał, wpatrując się w nią z niepokojem. - Znasz mojego tatę?
Mówił z wyraźnym paryskim akcentem, który tak bardzo podobał jej się u Pierre'a. Był zresztą bardzo
do niego podobny. Miał tak samo wyraziste oczy i mocno zarysowane kości policzkowe, a jego
rozwichrzone jasne włosy już zaczynały ciemnieć. Gdy z czasem staną się brązowe, Christophe będzie
łudząco podobny do ojca.
Gwałtowna reakcja chłopca trochę ją zdenerwowała, lecz nie zaskoczyła. Miał prawo się przestraszyć,
zwłaszcza że opiekunka nie wyjaśniła mu, co się dzieje.
- Twój tata i ja pracujemy razem, ale znamy się już bardzo długo. Kiedyś, dawno, dawno temu,
mieszkaliśmy w tym samym miasteczku - tłumaczyła, starając się zdobyć jego zaufanie. Słuchał uważnie,
więc nabrała nadziei, że uda j ej się z nim porozumieć. - Może
chcesz, żebym opowiedziała ci jakąś
bajkę? - zapytała, siadając w wiklinowym fotelu.
Christophe spojrzał nieufnie na ręce, które ku niemu wyciągnęła. Wyraźnie się wahał. Miał taką
minę, jakby zaraz miał się rozpłakać.
- Mogę opowiedzieć ci o Kopciuszku - zaproponowała. - Lubisz tę bajkę?
Skinął głową i nieśmiało do niej podszedł. Po chwi-
li już siedział jej na kolanach.
- To co? Mam ci opowiedzieć o Kopciuszku?
- Tak, proszę pani.
- Mam na imię Jacky.
- Jacky ... - Wolno powtórzył obco brzmiące sło-
wo, po czym usadowił się wygodnie, gotowy do słuchania.
- A więc była sobie raz ... - Jej matka zawsze zaczynała bajkę tymi słowami.
Miała wrodzony dar opowiadania i umiała to robić w sposób wyjątkowo barwny, dając przy
okazji upust swoim niewykorzystanym aktorskim talentom.
- Mamo, a może przebierzemy się i odegramy his- . tonę Kopciuszka? - zaproponowała jej
pewnego razu.
- Doskonale! Ja będę Kopciuszkiem, a ty macochą i złymi siostrami! - Matka natychmiast zapaliła
się do pomysłu. Chyba nigdy nie bawiły się tak dobrze jak wtedy.
Zostawiła wspomnienia i wróciła do teraźniejszości. Spojrzała na Christophe'a. Oparł głowę o jej
ramię i siedział zasłuchany, więc nie przerywając opowieści, zerknęła na zegarek. Co się dzieje z
Pierre'em? Dlaczego nie zadzwonił i nie uprzedził, że się spóźni? Ijak zareaguje, kiedy dowie się
oNadine ... ?
Nagle zadzwoniła jej komórka. Pierre. Chyba ściągnęła go myślami.
- Cześć, Jacky. Wstąpię po ciebie, jak będę wracał ze szpitala. - W jego głosie słychać było
znużenie.
- Nie musisz. Już tu jestem. To znaczy, u ciebie w domu i ...
- Przepraszam, że musisz czekać. Tuż przed końcem dyżuru mieliśmy tu straszne urwanie głowy.
Na szczęście sytuacja jest już opanowana i właśnie wychodzę. - Zrobił pauzę dla nabrania tchu. -
Mam nadzieję, że Nadine zajęła się tobą.
- Wiesz, tak prawdę mówiąc, to jej tu nie ma
- przyznała i w kilku słowach opowiedziała mu, jak
wygląda sytuacja.
- Biedna Nadine. Szczęście, że jej chłopak wyszedł z wypadku cało. Mówiła, kiedy wróci? -
zapytał, robiąc w pamięci szybki prz_egląd spraw, które musi jutro załatwić.
- Prosiłam, żeby się z tobą skontaktowała, jak dotrze do szpitala.
- To tata? - zapytał Christophe, wyciągając rękę po telefon.
- Tak.
- Tatuś? - zawołał, gdy przyłożyła mu komórkę do
ucha. - Gdzie jesteś?
- W szpitalu, ale już stąd wychodzę. Zaraz będę w domu.
- Jacky opowiada mi bajkę o Kopciuszku. Wracaj szybko, to usłyszysz, jak Kopciuszek zamienia
się w dynię, czy coś takiego. Zapomniałem, jak to było, ale Jacky zaraz mi opowie.
W telefonie rozległ się śmiech Pierre'a.
- Cze
ść
, tato! - powiedział Christophe i znów si
ę
do niej przytulił.
Pierre jechał do domu, rozmy
ś
laj
ą
c po drodze o rozmowie z synem. Z jednej strony cieszył
si
ę
,
ż
e mały zaakceptował Jacky i dobrze czuł si
ę
w jej towarzystwie, z drugiej za
ś
martwił,
ż
e
stało si
ę
to, czego chciał unikn
ąć
. Co za pech,
ż
e akurat dzi
ś
musiał zosta
ć
dłu
ż
ej w pracy.
Gdyby był w domu, przedstawiłby Jacky Christophe'a, a potem poprosiłby Nadine,
ż
eby poło
ż
yła
go spa
ć
.
Westchn
ą
ł ci
ęż
ko. Nie miał poj
ę
cia, co pocznie, gdy jego zwi
ą
zek z Jacky stanie si
ę
na tyle
za
ż
yły,
ż
e b
ę
dzie musiał si
ę
z niego wycofa
ć
. To jest przecie
ż
nieuniknione. Ju
ż
teraz czuł,
ż
e
jeszcze chwila i gotów si
ę
w niej zakocha
ć
.
Postanowił odło
ż
y
ć
uczuciowe rozterki na potem i skupi
ć
si
ę
na sprawach bardziej
przyziemny<;.h. Zaprosił Jacky na kolacj
ę
, wi
ę
c musi wst
ą
pi
ć
do sklepu. Zawrócił na
najbli
ż
szym rondzie i pojechał w stron
ę
głównej ulicy. Gdy zatrzymał si
ę
przed delikatesami,
Jacques, wła
ś
ciciel, wła
ś
nie zamykał sklep.
- Przepraszam bardzo ... - Pierre wychylił si
ę
ze
swojego kabrioletu.
.
- A, pan doktor! - M
ęż
czyzna u
ś
miechn
ą
ł si
ę
na widok spó
ź
nionego klienta. - Zrobimy dla
pana wyj
ą
tek i popracujemy pi
ęć
minut dłu
ż
ej. Zapraszam do
ś
rodka. Co poda
ć
? - zapytał,
staj
ą
c za lad
ą
.
Pierre chwil
ę
si
ę
namy
ś
lał, po czym wybrał soczystego pieczonego kurczaka.
- Doskonały wybór, doktorze. Ma pan dzi
ś
go
ś
ci . na kolacji? - zagadn
ą
ł.
- Tylko kole
ż
ank
ę
z pracy.
Jacques u
ś
miechn
ą
ł si
ę
do siebie. Lubił doktora i bardzo
ż
ałował,
ż
e taki młody, przystojny
m
ęż
czyzna nie ma
ż
ony. Miał nadziej
ę
,
ż
e wspomniana kole
ż
anka to jaka
ś
ładna piel
ę
gniarka
albo sympatyczna pani doktor.
Droga powrotna zaj
ę
ła Pierre' owi zaledwie kilka minut. Zd
ąż
ył zajecha
ć
przed dom, gdy drzwi
otworzyły si
ę
z hukiem i na podwórze wybiegł Christophe. - Tato! Spó
ź
niłe
ś
si
ę
. Jacky ju
ż
sko
ń
czyła opowiada
ć
bajk
ę
, ale jak j
ą
poprosisz, opowie jeszcze raz .. Prawda, Jacky?
- Tak, ale nie teraz - odparła z u
ś
miechem. Pierre jeszcze nigdy nie widział jej tak odpr
ęż
onej.
Podniósł Christophe'a wysoko do góry, a potem
mocno pocałował. Jacky stała z boku. Czuła si
ę
troch
ę
jak intruz i nie chciała przeszkadza
ć
w
czułym powitaniu. Pierre chyba si
ę
zorientował,
ż
e sytuacja jest dla niej niezr
ę
czna, bo podszedł
i wzi
ą
ł j
ą
za r
ę
ce.
- Bardzo ci dzi
ę
kuj
ę
- powiedział i pocałował j
ą
w oba policzki.
Był to gest, jakim Francuzi witaj
ą
swych przyjaciół.
Pierre nie zrobił dla niej
ż
adnego wyj
ą
tku, a jednak te konwencjonalne pocałunki znaczyły dla
niej bardzo wiele. Poczuła si
ę
zaakceptowana.
- Synu, czy Nadine dała ci kolacj
ę
, zanim wyszła?
- zapytał Pierre, gdy szli do domu.
- No ... wła
ś
ciwie nie.
Spodziewał si
ę
takiej odpowiedzi.
- Rozumiem,
ż
e kolacja była dawno, wi
ę
c zd
ąż
yłe
ś
ju
ż
zgłodnie
ć
i chcesz zje
ść
razem ze
mn
ą
i Jacky, tak?
Sk
ą
d wiesz?!
- Zawsze jeste
ś
głodny, kiedy trzeba pój
ść
spa
ć
.
- Tato, przecie
ż
jutro jest sobota. Nie id
ę
do przed-
szkola.
- Rzeczywi
ś
cie, nie idziesz - przyznał, zastanawiaj
ą
c si
ę
jednocze
ś
nie, co zrobi, je
ś
li
Nadine do jutra nie wróci.
B
ę
dzie si
ę
o to martwił potem. Teraz musi szybko przygotowa
ć
co
ś
do jedzenia.
- Na pocz
ą
tek kieliszek wina - oznajmił, wyjmuj
ą
c z lodówki butelk
ę
chablis.
Odwrócił si
ę
, by poda
ć
kieliszek Jacky, ale ona była na tarasie i ogl
ą
dała rysunki
Chrisophe'a.
Pierre doł
ą
czył do nich, zabrawszy ze sob
ą
wino.
Nic si
ę
nie stanie, je
ś
li zjedz
ą
pó
ź
niej. Widok rozpromienionej buzi syna sprawiał mu
ogromn
ą
rado
ść
. Cho
ć
na moment chciał zapomnie
ć
, i
ż
ś
ci
ą
ga sobie na głow
ę
problemy,
którym b
ę
dzie musiał stawi
ć
_czoła.
- Zosta
ń
my na tarasie - zaproponował, podaj
ą
c Jacky kieliszek. - A ty, synku, jeszcze co
ś
narysuj. Jak sko
ń
czysz, poka
ż
esz rysunek Jacky, dobrze?
- Dobrze. - Chłopiec ochoczo si
ę
gn
ą
ł po czerwon
ą
kredk
ę
i zacz
ą
ł rysowa
ć
sło
ń
ce, które
wła
ś
nie chowało si
ę
za drzewami.
Pierre ustawił fotele w miejscu, z którego mogli podziwia
ć
ogród oraz widoczne w oddali
morze.
- Niesamowity widok - westchn
ę
ła z zachwytem,
s
ą
cz
ą
c powoli wino.
_
- Tak, to najwi
ę
kszy atut tego domu. Nie licz
ą
c tego,
ż
e mam st
ą
d blisko do pracy.
Zamilkli i przez chwil
ę
podziwiali zachód sło
ń
ca.
Nie kr
ę
powała ich cisza, która mi
ę
dzy nimi zapadła.
Gdy tarcza słoneczna znikła i zacz
ę
ło zmierzcha
ć
, Pierre wł
ą
czył nastrojowe o
ś
wietlenie
ukryte w
ś
ród zieleni otaczaj
ą
cej taras. Wieczór był tak pi
ę
kny,
ż
e Jacky brakło słów, by
opisa
ć
jego urod
ę
. Od bardzo dawna nie czuła si
ę
tak zadowolona z
ż
ycia.
- Sko
ń
czyłem! - Christophe podbiegł do niej, wymachuj
ą
c kartk
ą
.
- Pi
ę
knie! - pochwaliła.
- Daj, powiesimy go w kuchni na
ś
cianie - powie-
dział Pierre. - A teraz chod
ź
my przygotowa
ć
kolacj
ę
. - Mog
ę
obejrze
ć
film na wideo? -
zapytał Christophe, i przewiduj
ą
c,
ż
e ojciec dzi
ś
si
ę
zgodzi, poszedł prosto do małej bawialni
przylegaj
ą
cej do kuchni.
- Mo
ż
esz, ale musisz przyj
ść
, jak ci
ę
zawołam dodał Pierre, rozpakowuj
ą
c kurczaka.
- Mog
ę
przygotowa
ć
sałat
ę
- zaproponowała Jacky.
-
Ś
wietnie. Sałata jest w lodówce, oliwa z oliwek i ocet winny w szafce, a
ś
wie
ż
e zioła na
parapecie. Mamy jeszcze zup
ę
ze szpinaku, o ile Christophe i Nadine jej nie zjedli ...
- Nie, jedli
ś
my omlet! - zawołał chłopiec. - Tato, jestem głodny!
- Wiem, wiem!" ~ Pierre u
ś
miechn
ą
ł si
ę
pobła
ż
liwie i otworzył lodówk
ę
,
ż
eby wyj
ąć
zup
ę
.
Jacky skorzystała z okazji i si
ę
gn
ę
ła po le
żą
c
ą
na dolnej półce sałat
ę
. Kiedy ich dłonie na
moment si
ę
zetkn
ę
ły, Pierre spojrzał na ni
ą
i wzruszenie
ś
cisn
ę
ło go za serce. Wygl
ą
dała tak
pogodnie, krz
ą
taj
ą
c si
ę
po jego kuchni. Miał wra
ż
enie,
ż
e nikt przed Jacky nie poruszył
równie czułej struny w jego sercu.
Niewiele my
ś
l
ą
c, pochylił si
ę
i pocałował j
ą
w poli czek. I natychmiast tego po
ż
ałował.
Wyprostował si
ę
i spojrzał z góry najej u
ś
miechni
ę
t
ą
twarz. Z włosami mi
ę
kko opadaj
ą
cymi
na ramiona wygl
ą
dała jak młodziutka dziewczyna, któr
ą
pami
ę
tał sprzed lat.
- Wspaniałe jest to, co robisz ... - powiedział cicho. W zruszyła niedbale ramionami.
- Nie przesadzaj, to tylko sałata, a nie badania nuklearne.
- Nie to miałem na my
ś
li. Dzi
ę
ki tobie ten wieczór
jest wyj
ą
tkowy.
'
Przeraził si
ę
,
ż
e jeszcze chwila i zdradzi si
ę
z tym, co czuje. Blisko
ść
tej kobiety
niesamowicie dra
ż
niła jego zmysły. Powinien si
ę
opanowa
ć
, bo przecie
ż
nie mo
ż
e ulec
niebezpiecznej pokusie. Nie wolno mu zbli
ż
a
ć
si
ę
do syreny, która podst
ę
pnie rzuciła na
niego urok. .. A mo
ż
e jednak powinien da
ć
si
ę
uwie
ść
?
Jacky na pewno nie próbuje go omota
ć
. Nie bawi si
ę
z nim w
ż
adne damsko-m
ę
skie gry.
Nie mi
ą
ł prawa jej o to podejrzewa
ć
. Sam musi zdecydowa
ć
, czy jest gotów pokaza
ć
jej, co
czuje. Problem w tym,
ż
e w tej chwili czuł si
ę
po prostu ... zdezorientowany!
Jedno jest pewne: niewiele brakuje, by machn
ą
ł r
ę
k
ą
na rozs
ą
dek! A wieczór dopiero si
ę
zaczyna! Pierwsza cz
ęść
powinna by
ć
bezpieczna; zwykłe spotkanie, w czasie którego
wyst
ą
pi w roli kolegi z dawnych lat. Taki kto
ś
przecie
ż
nie b
ę
dzie rzucał si
ę
na dziewczyn
ę
z
rodzinnego miasteczka, w którym sp
ę
dzili ... a raczej zmarnowali pierwsz
ą
młodo
ść
.
Tylko co b
ę
dzie potem, gdy Christophe pójdzie spa
ć
, a oni zostan
ą
sami?
- Ugotowałem t
ę
zup
ę
wczoraj o północy: - Próbował zaj
ąć
my
ś
li czym
ś
konkretnym.
Mów o rzeczach prozaicznych, nakazał sobie.
W dodatku po angielsku, bo przynajmniej b
ę
dziesz musiał my
ś
le
ć
, co gadasz. Zignoruj
erotyczne pokusy. Skup si
ę
na robieniu kolacji, to zapomnisz o głupotach. Potem nadejdzie
chwila próby, a teraz po prostu o czym
ś
mów ...
- Mam nadziej
ę
,
ż
e lubisz szpinak. Dodam troch
ę
ś
mietany,
ż
eby złagodzi
ć
smak -
opowiadał, mieszaj
ą
c zup
ę
w garnku. Z uwag
ą
ś
ledził okr
ęż
ne ruchy ły
ż
ki, bo to go
uspokajało. A tak swoj
ą
drog
ą
, Jacky nigdy by si
ę
nie domy
ś
liła, jakie my
ś
li snuj
ą
mu si
ę
po
głowie!
- Doktorze Mellanger, jestem pod wra
ż
eniem pa
ń
s,.. . kich talentów -powiedziała, robi
ą
c
winegret. - Wida
ć
,
ż
e lubisz gotowa
ć
.
- A pocz
ą
tkowo nienawidziłem. Mama nie dopuszczała mnie do kuchni. Obsługiwała mnie
i ojca, najwyra
ź
niej uwa
ż
aj
ą
c,
ż
e gotowanie jest wiedz
ą
tajemn
ą
, której prymitywni
m
ęż
czy
ź
ni nie s
ą
w stanie przyswoi
ć
.
Zawahał si
ę
.
- Liliane nie lubiła gotowa
ć
, wi
ę
c jadali
ś
my w mie
ś
cie albo zamawiali
ś
my dania na wynos.
Wi
ę
c stało si
ę
! Wspomniał o
ż
onie, nie czuj
ą
c przy tym wyrzutów sumienia. Pierwszy raz!
~ Przełamał tabu. Zach
ę
cony, postanowił pój
ść
za ciosem. Jacky umie słu
ć
ha
ć
, a mówienie
o Liliane pomaga mu uwolni
ć
si
ę
od mistycznej aury, któr
ą
otoczył swe mał
ż
e
ń
stwo. Przez
lata nie potrafił zdoby
ć
si
ę
na szczer
ą
rozmow
ę
o tym, co naprawd
ę
si
ę
mi
ę
dzy nimi wyda-
rzyło.
- Po
ś
mierci Liliane postanowiłem sprawdzi
ć
, jak
to jest z tym gotowaniem. Wyszedłem z
zało
ż
enia,
ż
e przecie
ż
ugotowanie zupy nie mo
ż
e by
ć
trudniejsze ni
ż
zrobienie operacji. Nie
pretenduj
ę
do miana mistrza sztuki kulinarnej. Je
ś
li mam ochot
ę
na co
ś
wykwintnego, id
ę
do
dobrej restauracji. Na co dzie
ń
, gdy jestem zaj
ę
ty, kupuj
ę
na przykład kurczaka. Ale kiedy mam
czas albo kogo
ś
, dla kogo warto si
ę
stara
ć
, lubi
ę
przyTz
ą
dzi
ć
co
ś
wyj
ą
tkowego. Musisz kiedy
ś
spróbowa
ć
mojej kuchni.
- Cz
ę
sto zapraszasz go
ś
ci? - zapytała z głupia
frant.
.
Nie czuła si
ę
komfortowo, gdy opowiadał o
ż
yciu z Liliane. To jednak była ju
ż
przeszło
ść
. O
wiele bardziej intrygowała j
ą
tera
ź
niejszo
ść
, a konkretnie, kogo Pierre zaprasza na kolacje!
Chciała wiedzie
ć
, czy która
ś
z
kole
ż
anek ze szpitala ju
ż
u niego była i - co wa
ż
niejsze - czy
została na
ś
niadaniu?
- Jeszcze nie miałem tu
ż
adnych go
ś
ci. Nie było czasu - wyznał, kroj
ą
c kurczaka na porcje.
Odetchn
ę
ła z ulg
ą
.
- Czuj
ę
si
ę
zaszczycona - powiedziała, nakrywaj
ą
c do stołu.
- Rzeczywi
ś
cie, jeste
ś
pierwsza.
Odło
ż
ył nó
ż
i spojrzał na ni
ą
ponad stołem. Była dla niego kim
ś
wi
ę
cej ni
ż
tylko miłym
go
ś
ciem. Na razie nie potrafił sprecyzowa
ć
; co do niej czuje. Wydawało mu si
ę
,
ż
e znaj
ą
całe
ż
ycie. Po wyje
ź
dzie z miasteczka cz
ę
sto o niej my
ś
lał. Wspominał rozbrykan
ą
, wesoł
ą
dziewczyn
ę
, która przykuła jego uwag
ę
burz
ą
rudych włosów i urocz
ą
niefrasobliwo
ś
ci
ą
. Gdy
spotkał j
ą
po latach, wci
ąż
t
ę
sam
ą
, cho
ć
ju
ż
nieco inn
ą
, nie potrafił jej si
ę
oprze
ć
.
Obszedł stół i lekko dotkn
ą
ł jej ramienia. Przerwała układanie sztu
ć
ców i spojrzała mu w oczy.
Zaryzykował i pocałował j
ą
w usta. Zareagowała tak, jakby od bardzo dawna na to czekała.
Dobry Bo
ż
e!
Poczuła, jak pod wpływem pocałunku jej ciało budzi si
ę
do
ż
ycia. Zaskoczyło j
ą
to, gdy
ż
nie
s
ą
dziła,
ż
e jeszcze kiedy
ś
do
ś
wiadczy takich emocji. Rozs
ą
dek podpowiadał,
ż
e to
niebezpieczna gra. Je
ś
li si
ę
nie opanuJe ...
- Tato, co z t
ą
kolacj
ą
? - Christophe wszedł do kuchni, tr
ą
c zaspane oczy.
Odskoczyli do siebie, u
ś
miechaj
ą
c si
ę
konspiracyjnie, jak para nastolatków przyłapanych
in
jlagranti.
Pierre cały czas trzymał j
ą
za r
ę
k
ę
, za co była mu wdzi
ę
czna, gdy
ż
pomogło jej to
łagodnie sfrun
ąć
z obłoków na ziemi
ę
. Przyszła tu na kolacj
ę
, ale głodu, który j
ą
trawił, nie dało
si
ę
zaspokoi
ć
. Dr
ę
czył j
ą
, odk
ą
d pierwszy raz zobaczyła Pierre'a. Nie rozumiała, dlaczego los,
który wreszcie zetkn
ą
ł ich ze sob
ą
i postanowił uczyni
ć
kochankami, wci
ąż
rzuca im kłody pod
nogi? Dlaczego Pierre nie mo
ż
e zapomnie
ć
o zmarłej
ż
onie, a ona wci
ąż
rozpami
ę
tuje
traumatyczne prze
ż
ycia i boi si
ę
nowej miło
ś
ci?
Jaka szkoda,
ż
e nie spotkali si
ę
, gdy oboje byli
. jeszcze wolni; zanim ci
ęż
ko do
ś
wiadczeni przez
ż
ycie zbudowali wokół siebie mury, które teraz
stan
ę
ły na przeszkodzie ich wspólnemu szcz
ęś
ciu. Razem mogłoby im by
ć
tak dobrze! Dzi
ś
jest
ju
ż
za pó
ź
no. Gdybanie nic tu nie pomo
ż
e.
- Chod
ź
, synu. - Pierre wzi
ą
ł Christophe'a na r
ę
ce.
- Gdzie chcesz siedzie
ć
?
Przy Jacky. Tylko nie dawaj mi zupy, dobrze?
Poproszę malutki kawałek kurczaka.
- Podobno jesteś strasznie głodny - roześmiał się Pierre i nałożył mu niedużą porcję.
W czasie posiłku jak zwykle wspominali stare czasy. W pewnym momencie ich oczy się spotkały i
nagle zadziałała jakaś magia. Słowa stały się zbędne. Pierre niemal fizycznie poczuł, jak budzi się w nim
miłość. Czuł się tak, jakby spadał w dół z szaloną prędkością. W rzeczywistości nigdy mu się to nie
zdarzyło, ale mógł przysiąc, że odczuwa się wtedy podobny zawrót głowy.
W chwili, gdy popatrzyli sobie w oczy, zrozumiała, że kocha go od zawsze. Wraz z upływem czasu to
uczucie jedynie nabierało mocy.
- Tatusiu, już się najadłem - jęknął Christophe.
Włożył do buzi kciuk i oparł się o Jacky. Wzięła go na kolana, a on spontanicznie przytulił się do niej
j
zamknął oczy.
- Jesteś śpiący, synku?
Nie przestając ssać palca, kiwnął głową. Kiedy
Pierre brał go na ręce, powiedział sennym głosem:
- Chciałbym, żeby Jacky poszła ze mną do pokoju. Spojrzała pytająco na Pierre'a.
~ Chodź z nami na górę - szepnął. - Obawiam się, że bez ciebie nie będzie chciał zasnąć. Bardzo cię
polubił.
Ledwie to powiedział, ogarnął go niepokój. Źle się stało, że pozwolił, by ten wieczór upłynął w tak idyl-
licznej, rodzinnej atmosferze. Trudno. Później będzie myślał o konsekwencjach. Jeśli okaże się, że Jacky
też tego chce, nie będzie się dłużej bronił. Dziś będzie inaczej. Choć przez chwilę nie będzie się
zamartwiał, co nastąpi potem ...
Christophe zasnął, ledwie przyłożył głowę do poduszki. Pierre pocałował go na dobranoc i troskliwie
okrył kołderką.
. Gdy szli na dół, Jacky toczyła walkę z samą sobą.
Przeczuwała, co się za chwilę stanie. Jej ciało było już gotowe, ale rozsądek wciąż nie dawał za wygraną.
Może powinna powiedzieć Pierre' owi, że musi już wracać?
Zanim zdążyła wymyślić dobry pretekst, Pierre objąłją i zaczął całować. To wystarczyło, by
wątpliwości znikły.
- Chciałbym się z tobą kochać - szepnął. - Ale pod warunkiem, że ty ...
- Chcę, bardzo chcę!
Zaniósł ją do sypialni i ostrożnie położył na łóżku.
Miękka pościel przyjemnie chłodziła rozgrzane ciało. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie go dotknie.
Położyła dłoń na jego policzku. Musi sprawdzić, czy to przypadkiem nie jest piękny sen. Czuła się jak
podróżnik, który po męczącej drodze dociera wreszcie do domu. Zawsze wiedziała, że ta chwila kiedyś
przyjdzie, a teraz ogarnął ją lęk, że los znów pokrzyżuje im plany.
Pierre zaczął ją rozbierać, a kiedy wreszcie przytulili się do siebie, zdawało im się, że są dwiema połów-
kami jednego owocu. Poznawał ją, pieszcząc czule jej ciało. Nie była przygotowana na taką rozkosz.
Chciała krzyczeć, by przestał i wreszcie się z nią połączył. Zacisnęła zęby, bo przecież wiedziała, że im
dłużej pozwoli mu się pieścić, tym większą przeżyją rozkosz, gdy staną się jednością ...
Otworzyła oczy i spojrzała na nieznajomy sufit.
W świetle lampki stojącej obok obcego łóżka zobaczyła białą pościel na swoim nagim ciele. Z
rozkoszą wyprostowała nogi. Ach, jak wielką przyjemność znajdowała w każdym ruchu! Zupełnie
jakby została stworzona z wyjątkowo wrażliwej materii, która reaguje na każdy bodziec milionem
słodkich dreszczy.
Ułożyła się wygodnie i podłożywszy rękę pod głowę, zaczęła wspominać cudowną noc. Pierre był
dla niej taki czuły. Dobrze, że pamiętał, by się zabezpieczyć, bo ona po odejściu Paula nie stosowała
aIltykoncepcji. Wprawdzie prawie nie miała szans zajść w ciążę, ale ryzyko zawsze istnieje. Gdyby
ktoś jej powiedział, że seks może być rodzajem ekstazy, chyba by nie uwierzyła. Dopiero Pierre
pokazał jej, że w tych słowach nie ma ani odrobiny przesady. Jeśli o nią chodzi, tej nocy była w
niebie.
Pierre poruszył się i otworzył oczy. Widzą~ Jacky obok siepie, natychmiast wziął ją w ramiona.
Zaczął ją pieścić i po chwili znów się kochali, kołysani harmonijnym rytmem swoich ciał. Jutro nie
istniało. Liczyła się tylko ta noc.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Obudził się, gdy za oknem wstawał świt. Czuł się szczęśliwy i spełniony. Czuł, że wreszcie nie jest
sarn. Gdyby tylko zdołał pozbyć. się wyrzutów sumienia ... Odwrócił głowę i spojrzał na śpiącą Jacky.
Jest taka piękna, westchnął, patrząc najej splątane włosy. Co za radość budzić się u boku tak
niezwykłej kobiety!
Przymknął oczy, lecz bezlitosna pamięć natychmiast podsunęła mu obraz Liliane. Tak realny, że
niemal słyszał jej głos.
- Czy na pewno chcesz, żebyśmy już teraz mieli dzieci? - zapytała nerwowo. - Bo ja nie czuję się
gotowa. Chyba nie mam instynktu macierzyńskiego.
- Nie martw się, kochanie. Jak urodzisz dziecko, instynkt sam się w tobie obudzi - uspokajał ją. -
Moja mama, było nie było położna, zawsze powtarzała, że miłość przychodzi razem z dziećmi.
Zobaczysz, jaka będziesz szczęśliwa, gdy zostaniesz matką.
Uległa jego namowom. A potem ...
Jęknął, przytłoczony wspomnieniami. Jacky otworzyła oczy i obróciła się w jego stronę.
- Co się stało? - zapytała, dotykając jego twarzy. Przytulił ją mocno i przez chwilę delektował się
zapachem jej rozgrzanego ciała. Gdyby życie było proste! Gdyby mógł bez poczucia winy kochać i
być kochanym.
- Powiedz, co cię dręczy - poprosiła.
- Nie powinienem był się z tobą kochać. Ja ...
- Ale ja tego chciałam! Oboje chcieliśmy.
- Było mi z tobą cudownie. Chciałbym, żeby każda
noc była taka, ale ...
- Nie możesz zapomnieć o żonie, prawda? - Wysunęła się zjego objęć i opadła na poduszkę. Spojrzała
na sufit i dopiero teraz spostrzegła ozdobny stiuk przedstawiający parę gołębi. Co za romantyzm, wes-
tchnęła. Idealna scenografia dla miłosnej nocy. Szkoda, że już po wszystkim.
- Nie mogę uwolnić się od poczucia winy - wyznał matowym głosem, przeczesując palcami włosy. - Li-
liane umarła przeze mnie.
- Jak to? Co zrobiłeś?
- Namówiłem ją, żebyśmy mieli dziecko.
Poderwał się z łóżka, owinął się szlafrokiem i podszedł do okna. Oparł ręce o parapet i spojrzał na
ogród, który zaczynał budzić się do życia. W oddali sZumiało morze wciąż otulone poranną mgią, przez
którą przebijały się pierwsze promienie słońca. Patrząc, jak powoli rozjaśniają posępną szarość, szukał w
myślach bodaj jednego promyka nadziei.
Jacky uważnie go obserwowała. Był opanow;my, ale nie zmylił.jej ten pozorny spokój. Czuła, że Pierre
zmaga się sam ze sobą, być może stojąc na granicy ważnych życiowych zmian. Po chwili odwrócił się i
spojrzał jej w oczy.
- Jestem ci winien wyjaśnienia. - Zawahał się, ale szybko podjął decyzję. - Kiedy Liliane zmarła przy
porodzie, uznałem, że była to z jej strony największa ofiara, jaką kobieta może złożyć mężczyźnie. Poświę
ciła życie, dając mi dziecko, na które tak bardzo czekałem. A mnie nawet przy niej nie było ... Nie mogłem
jej pomóc ...
Głos zaczął mu się łamać, więc zdesperowany ukrył twarz w dłoniach. Bez namysłu odrzuciła kołdrę.
- Och, Jacky!
Słońce nie zdążyło jeszcze ogrzać powietrza, więc dygotała z zimna. W stając, nawet nie pomyślała o
tym, żeby czymś się owinąć. Chciała jak najszybciej znaleźć się obok niego
i
dodać mu otuchy.
- Zimno ci - stwierdził i otulił ją swoim szlaf~ rokiem.
- Rozumiem, że twoja żona zapłaciła najwyższą cenę - zaczęła ostrożnie - ale przecież to nie twoj a
wina. Skąd mogłeś wiedzieć, że będzie miała skomplikowany poród? Poza tym zgodziła się na to dziecko.
- Tak, wiele o tym rozmawialiśmy. Liliane miała silną osobowość, była bardzo niezależna, ale ostatecz-
nie poddała się. Powiedziała, że skoro tak bardzo zależy mi na dziecku, możemy spróbować. Obiecywałem,
ż
e nie będzie żałowała tej decyzji. Miałem jej we wszystkim pomagać. Niestety, nie było mi dane ...
- Wyobrażam sobie, jak się czułeś po jej śmierci.
- Przysiągłem sobie, że będę jej wiemy do końca
ż
ycia. śe już nigdy nikogo nie pokocham, ale ...
Czekała w. napięciu, a on tulił ją coraz mocniej.
Jego ciało zaczęło reagować na jej bliskość.
- Tej nocy było mi z tobą tak dobrze, za dobrze
- szepnął. - Prawie uwierzyłem, że znów jestem wolny i
...
Objęła go za szyję i pocałowała. Była gotowa na wszystko, byle go pocieszyć i otoczyć miłością, której tak
bardzo potrzebował. Chciała, by jego smutne oczy znów jaśniały radością, jak w dawnych dobrych cza-
sach, zanim życie obeszło się z nim tak okrutnie.
- Pierre, nie możesz się ciągle obwiniać - zauważyła łagodnie. - Twoja żona zgodziła się urodzić dzie-
cko, a przecież jako kobieta inteligentna i mająca własne zdanie, na pewno rozważyła wszystkie za i
przeciw. Mówisz, że miała silną osobowość. Tym bardziej więc nie zdecydowałaby się na ważne zmiany
tylko po to, żeby kogoś zadowolić.
Dostrzegła błysk nadziei w jego oczach. Uznała to za dobry znak i postanowiła pójść dalej tym tropem.
Zależało jej, by Pierre spojrzał na swoją sytuację obiektywnie.
- Zadręczasz się już od pięciu lat. Wycierpiałeś swoje, odpokutowałeś. Nie sądzisz, że pora zacząć żyć
normalnie?
Próbowała się od niego odsunąć, ale ją zat!zymał.
A potem wziął ją za rękę i zaprowadził z powrotem do łóżka.
- Dziś w nocy naprawdę uwierzyłem, że mam prawo do szczęścia - wyznał.
- Więc nie przestawaj wierzyć!
Pociągnął ją ku sobie i zaczął czule gładzić jej twarz
l
ramIOna.
- Tak mi z tobą dobrze - mruknął. - Chyba jesteśmy dla siebie stworzeni.
Pożądanie okazało się skutecznym lekarstwem na wyrzuty sumienia. Przyjdzie na nie czas później,
dużo, dużo później, pomyślał Pierre.
Gdy obudził . się po raz drugi, sypialnię zalewał słoneczny blask. Tym razem czuł się niezwykle spokojny.
Przypomniał sobie, w jak kiepskim był nastroju, zanim zaczęli się kochać. Gdyby zdołał uwolnić się od
poczucia winy, on i Jacky mogliby zostać kochankami. Najgorsze, że prędzej czy później musieliby się
rozstać, a przecież nie chciał, by przez niego cierpiała.
Zależało mu, by zapomniała o smutku, żeby przestała rozdrapywać stare rany. Chciałby jej w tym po-
móc, ale obawiał się, że tylko pogorszyłby sytuację· Gdyby zaczęli regularnie się spotykać, po pewnym
czasie zapragnęłaby tego, czego on nie mógł jej dać. Wątpił, by odpowiadał jej status jego kochanki.
Zresztą zasługiwała na lepszy los. Ma prawo chcieć więcej od życia, dlatego powinna związać się z
mężczyzną, który byłby w stanie dać jej wszystko, co najlepsze.
Westchnął ciężko. Powoli docierało do niego, że nigdy nie pozbędzie się wątpliwości. A ponieważ nie
chce, by Jacky przez niego cierpiała, musi być z nią szczery. Nie ma prawa robić jej złudnych nadziei.
Zaczekał, aż się obudzi, i przytulił się do niej.
- Cudownie było - westchnął. - To, co mówiłaś o poczuciu winy, ma sens, obawiam się jednak ...
Słuchała go w milczeniu.
- Obawiam się, że nie jestem w stanie złamać przysięgi, którą złożyłem. Chcę z tobą być, nasz związek
jest dla mnie ważny, ale wiem, że będziemy musieli się rozstać ...
- Nie szukam stałego związku. To nie dla mnie
- powiedziała cicho. - Jak widzisz, mamy ten sam
problem. Nie będę miała dzieci, więc byłoby z mojej strony nie w porządku wiązać się kimś na stałe ...
- Nie mów tak, kochanie! - Przygarnął ją do siebie.
- śycie toczy się dalej. Z czasem żałoba minie i znów zapragniesz mieć dziecko ...
- Nie o to chodzi - szepnęła i łykając łzy, opowiedziała mu o okolicznościach, w jakich urodziła
Simona.
- Boże, tak mi przykro, że cię to spotkało - rzekł poruszony. Czule gładził jej włosy, czekając, aż
się uspokoi.
- Tato! - Zza ściany dobiegło wołanie Christo-
phe'a.
Zwinnie wysunęła się z jego objęć. - Na mnie już czas.
Chwycił ją za ręce.
- Dobrze się czujesz? Nie idź, jeśli ...
- Wolę już pójść.
- Odwiozę cię.
- Nie trzeba. Nie martw się, poradzę sobie.
Zebrała z podłogi swoje rzeczy i zamknęła się w przylegającej do sypialni łazience. Ubrała się, re-
zygnując z prysznica, który postanowiła wziąć w domu. Gdyby została na śniadaniu, sytuacja stałaby
się niezręczna, a ona nie chciała komplikować i tak niełatwych spraw. Byłoby miło spędzić więcej
czasu z Pierre'em i jego synem, ale nie czuła się na siłach odpowiadać na dociekliwe pytania
pięciolatka.
Domyśliła się, że Pierre poszedł do pokoju syna.
Słyszała przez ścianę ich śmiech. Wyjrzała ostrożnie na korytarz, a gdy upewniła się, że droga jest
wolna, szybko zbiegła po schodach i wyszła przez kuchenne drzwi.
Właśnie wychodziła zza rogu, gdy przyjechała Nadine.
- Dzień dobry, pani doktor! - zawołała, wysiadając z samochodu. Nie wyglądała na zaskoczoną, że
widzi ją o tak wczesnej porze. Jacky postanowiła, że ona również będzie zachowywała się tak, jakby
nie było w tym nic nadzwyczajnego.
- Dzień dobry, Nadine. Jak się czuje pani chłopak?
- Dziś o wiele lepiej. Złamał nogę, ale za parę dni
wyjdzie ze szpitala.
- Dobrze, że to tylko złamanie. Pierre ucieszy się, że pani wróciła.
- Doktor Mellańger może na mnie polegać - oświadczyła opiekunka i pospieszyła do domu.
Jacky ruszyła w swoją stronę. Ma przed sobą cały wolny weekend, za to Pierre musi pracować,
więc nie ma szans, żeby mogli się spotkać.
Przez dwa tygodnie widywali się wyłącznie w szpitalu. Nic się nie zmieniło w ich wzajemnych
relacjach, ale żadne z nich nie przejawiało ochoty na spotkania po pracy.
Podczas bezsennych nocy Jacky powtarzała sobie, że prędzej czy później sytuacja się wyklaruje.
W końcu los nie bez powodu zetknął ją po tylu latach z mężczyzną, którego kochała od dziecka. Na
razie mogła się pocieszać wspomnieniami ich miłosnej nocy ..
Pewnego sierpniowego poranka, gdy szpitalna klimatyzacja zaczęła przegrywać walkę z upałem,
musiała zająć się dwoma pacjentami naraz. Pierwszym z nich był młody mężczyzna, który wpadł pod
autobus i został ranny w głowę. Właśnie oglądała prześwietlenie jego czaszki, gdy do sali weszła
Marie.
- Pani doktor, niech pani zbada pacjenta, którego
wła
ś
nie przywiozło pogotowie, dobrze? -
poprosiła. - Ja si
ę
tym zajm
ę
- dodała, wskazuj
ą
c na klisze. Przewioz
ę
tego pana na
intensywn
ą
terapi
ę
·
Jacky skin
ę
ła głow
ą
i przeszła do sali obok. Ratownicy umie
ś
cili tam m
ęż
czyzn
ę
, który w
trakcie malowania kuchni spadł z drabiny tak niefortunnie,
ż
e nadział si
ę
na nog
ę
odwróconego krzesła.
Jacky odchyliła prze
ś
cieradło i spojrzała na obra
ż
enia. Widok był tak wstrz
ą
saj
ą
cy,
ż
e po
plecach przebiegł jej dreszcz. Szcz
ęś
cie,
ż
e biedak stracił przytomno
ść
, pomy
ś
lała,
przyst
ę
puj
ą
c do szczegóło~ wych ogl
ę
dzin. We wst
ę
pnej diagnozie ustaliła,
ż
e' doszło do
perforacji p
ę
cherza moczowego i uszkodzenia odbytu. Jedynym ratunkiem była
natychmiastowa operacJa.
Drzwi otworzyły si
ę
i do sali wszedł Pierre, który wła
ś
nie sko
ń
czył operowa
ć
. Jacky
poczuła ulg
ę
,
ż
e mo
ż
e si
ę
z nim skonsultowa
ć
i niezwłocznie przekaza-
ła mu wszystkie informacje.
-
- Zadzwoni
ę
do Marcela i zapytam, o której mo
ż
e operowa
ć
. Im szybciej wezm
ą
go na
stół, tym wi
ę
ksza szansa,
ż
e prze
ż
yje - powiedział Pierre, si
ę
gaj
ą
c po telefon.
Podczas gdy rozmawiał, piel
ę
gniarka przyniosła wyniki badania krwi.
- W laboratorium akurat mieli odpowiedni
ą
grup
ę
· Na razie dali mi dwie dawki, wi
ę
c
mo
ż
emy zaczyna
ć
- mówiła zdyszana.
-
Ś
wietnie! - Jacky podł
ą
czyła do kroplówki zbior-
nik z krwi
ą
. W tej samej chwili m
ęż
czyzna otworzył oczy.
- Co si
ę
dzieje? -wychrypiał słabym głosem.
- Jest pan w szpitalu. Miał pan wypadek. Jak si
ę
pan czuje?
- Sam nie wiem. Co z moimi nogami? Czuj
ę
si
ę
tak, jakbym ich w ogóle nie miał.
- Z nogami wszystko w porz
ą
dku, ale ma pan powa
ż
ne obra
ż
enia dolnej cz
ęś
ci ciała. Za
chwil
ę
b
ę
dzie pan operowany.
- Operowany? Co mi si
ę
stało?
Pierre, który wła
ś
nie' sko
ń
czył rozmawia
ć
przez telefon, poło
ż
ył dło
ń
na jej ramieniu.
- Ja panu wszystko wytłumacz
ę
- powiedział.
- Czy jest tu gdzie
ś
moja
ż
ona? - zapytał m
ęż
czyz-
na, coraz bardziej przera
ż
ony sytuacj
ą
.
- Nie. Pojechała do domu zaj
ąć
si
ę
dzie
ć
mi, ale obiecała,
ż
e wróci, jak tylko znajdzie
kogo
ś
do opieki - odparła J acky. Gdy do sali wszedł wezwany na konsultacj
ę
neurolog,
wróciła do innych pacjentów.
, Z ut
ę
sknieniem wyczekiwała ko
ń
ca dy
ż
uru, cho
ć
nie miała
ż
adnych planów na wieczór.
Przed wyj
ś
ciem do domu zajrzała jeszcze do gabinetu i sprawdziła poczt
ę
w komputerze.
Odpowiedziała na najwa
ż
niejsze maile, a potem po prostu oparła si
ę
, na łokciach i siedziała
nieruchomo. Po długim i m
ę
cz
ą
cym dniu czuła si
ę
wyj
ą
tkowo znu
ż
ona. U ulg
ą
poło
ż
yła
głow
ę
na skrzy
ż
owanych ramionach. Nawet nie miała czasu zje
ść
lunchu. I jeszcze ten upał!
Oby szybko naprawili klimatyzacj
ę
.
O tak! W domu we
ź
mie chłodny prysznic, zrobi sobie co
ś
zimnego do picia i poczyta
ksi
ąż
k
ę
, któr
ą
kupiła rano
w
drodze do pracy. A na kolacj
ę
zje bagietk
ę
z camembertem. Nie
miała siły gotowa
ć
.
- - Jacky, dobrze si
ę
czujesz?
Otworzyła oczy i wolno uniosła głow
ę
.
- Pierre?! Przepraszam, nie słyszałam, jak wszedłe
ś
. Jestem troch
ę
zm
ę
czona, poza tym
wszystko w porz
ą
dku.
Podszedł do niej i uwa
ż
nie si
ę
jej przyjrzał.
- Chcesz,
ż
ebym si
ę
pobawił w doktora? Bo
ż
e, co ja wygaduj
ę
! Nie to miałem na my
ś
li. -
Roze
ś
miał si
ę
· - Chciałem tylko powiedzie
ć
,
ż
e mog
ę
ci
ę
zbada
ć
, je
ś
li chcesz.
- Aju
ż
my
ś
lałam,
ż
e co
ś
z tego b
ę
dzie! - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
swawolnie. - Szkoda.
Wzi
ą
ł j
ą
za r
ę
ce i poci
ą
gn
ą
ł ku sobie. Gdy stan
ę
ła naprzeciw niego, popatrzył na ni
ą
tak
przenikliwie,
ż
e z wra
ż
erua ugi
ę
ły si
ę
pod ni
ą
nogi. Nie mogła dłu
ż
ej znie
ść
napi
ę
cia. Uznała,
ż
e
dwa tygodnie bez pocałunku to o wiele za długo i pierwsza zacz
ę
ła go całowa
ć
.
- I
co pan na to, doktorze? - zapytała lekko zdyszana. - Nadal chce pan lIillie bada
ć
?
- Oczywi
ś
cie!
I
to jak najszybciej. Mo
ż
e dzi
ś
wieczorem?Chciałbym sprawdzi
ć
, jak bije pani
serce, wi
ę
c zalecam spacer po pla
ż
y, a potem lekk
ą
kolacj
ę
poł
ą
czon
ą
z ogl
ą
daniem zachodu
sło
ń
ca ... - Niespodziewanie urwał. - Przepraszam, pewnie masz plany na wieczór. Powinienem
był najpierw zapyta
ć
.
- Nie zaplanowałam na dzi
ś
niczego, co nie mogłoby zaczeka
ć
- mrukn
ę
ła, przytulaj
ą
c si
ę
do
niego. Zapomniała o zm
ę
czeniu, skuszona perspektyw
ą
wieczornego pikniku na pla
ż
y.
- Je
ś
li ostatnio byłem zamkni
ę
ty w sobie, to dlatego,
ż
e sporo o nas my
ś
lałem. Doszedłem do
wniosku,
ż
e w uczuciu takim jak nasze ...
Przerwał, bo znienacka pocałowała go w usta.
- Prosz
ę
kontynuowa
ć
, doktorze - zach
ę
ciła go.
- W uczuciu takim jak nasze nie mo
ż
e by
ć
ni,
złego.
Wierzył w to, co mówi, ale gdzie
ś
na dnie dusz: odezwało si
ę
poczucie winy. Musi nauczy
ć
si
ę
z tyn
ż
y
ć
, bo wiedział ponad wszelk
ą
w
ą
tpliwo
ść
,
ż
e nie jes w stanie zrezygnowa
ć
z Jacky.
Nawet je
ś
li ich miłosn: przygoda skazana jest na krótki
ż
ywot, gotów by zrobi
ć
wszystko, by
Jacky nie
ż
ałowała ani jedn~ sp
ę
dzonej z nim minuty.
Dotkn
ę
ła palcami jego czoła, próbuj
ą
c wygładzie pionow
ą
zmarszczk
ę
, która cz
ę
sto pojawiała
si
ę
, gd; byli razem.
- Przesta
ń
si
ę
zadr
ę
cza
ć
- poprosiła i wróciła z, biurko.
- Za ile b
ę
dziesz gotowa? - zapytał.
- Daj mi pół godziny. A ty nie musisz wróci
ć
d(
domu,
ż
eby zaj
ąć
si
ę
Christophe'em?
- Nie. Mówiłem ci,
ż
e chłopak Nadine wyszedł jw ze szpitala? Zaproponowałem,
ż
eby na czas
rekonwalescencji zamieszkał z ni
ą
u mnie.
- Dobry pomysł. Przynajmniej nie ma obawy,
ż
e b
ę
dzie chciała wraca
ć
z nim do Pary
ż
a.
- Wła
ś
nie - potakn
ą
ł. - Christophe pojechał dzi
ś
z nimi do parku wodnego, wi
ę
c mamy cały
wieczór dla siebie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W drodze na plażę wstąpili do delikatesów.
- Weź wszystko, na co masz ochotę. Ja płacę - powiedział Pierre, wyjmując kartę kredytową.
- Tylko żebyś potem hie żałował. Uprzedzam, że na jedzenie potrafię wydać majątek. Pewnie kupię za
dużo.
- Nie szkodzi. Umieram z głodu.
- Nie tylkó ty - westchnęła i zaczęła przyglądać się
regałom pełnym smakołyków. Ostatecznie zdecydowała się na pasztet z gęsich wątróbek i świeżo upieczo-
ną tartę ze szparagami.
Pierre obserwował ją z boku, ciesząc się, że zakupy sprawiają jej taką radość. W pewnej chwili przypo-
mniał sobie scenę sprzed lat: mała Jacky stoi z nosem przyklejonym do sklepowej szyby i przygląda się
produktom na wystawie. Jak to dobrze, pomyślał, że nawet teraz, będąc poważną panią doktor, potrafi
czerpać radość z prostych rzeczy.
Gdy po kilku minutach wychodzili ze sklepu, niosąc oprócz jedzenia butelkę wina i kieliszki pożyczone
od właścicieli, Jacky miała zadowoloną minę dziecka, które roztrwoniło na łakocie całe kieszonkowe.
- Ale będzie uczta! - cieszyła się, pomagając mu włożyć zakupy do samochodu. - Musimy jeszcze kupić
bagietkę i jakieś owoce.
Zrobili to w sklepiku obok.
- Upał nareszcie zelżał - powiedziała z ulgą, gdy w końcu ruszyli. Oparła się wygodnie o fotel i po-
zwoliła sobie na luksus całkowitego relaksu. Nie dalej jak godzinę temu padała z nóg, teraz zaś była
radosna i ożywiona.
- To będzie piękny zachód słońca - obiecał Pierre, kładąc dłoń na jej dłoni. - Bardzo lubię letnie wie-
czory, a ty?
- Ja też ...
Kiedy jestem z tobą,· kocham każdą porę dnia, pomyślała, patrząc na połyskujące w słońcu morze.
Skręcili w boczną drogę, która po pewnym czasie zmieniła się w piaszczysty trakt prowadzący do pod-
nóża wydm.
Pierre, który dobrze znał ten fragment plaży, wskazał ręką miejsce pomiędzy dwoma pagórkami.
- Podoba ci się?
- Tak, jest idealne. Tego mi było trzeba: ciszy
i spokoju - westchnęła, z rozkoszą wdychając morskie powietrze.
- Spójrz, ani żywego ducha. Tylko my i morze.
Słyszysz, jak szumi? - Otoczył ją ramieniem i lekko pocałował. - Chodźmy, szkoda czasu! - zawołał, i wy-
skoczywszy z samochodu, pomógł jej wysiąść.
Zabrali pakunki i brnąc przez ciepły piasek, ruszyli w stronę upatrzonego miejsca pomiędzy wydmami.
- Rozpakowywanie jedzenia jest niemal tak samo przyjemne jak kupowanie - zauważyła, układając rze-
czy na papierowym obrusie. - Kiedy jest się biednym w dzieciństwie, w dorosłym życiu bardziej docenia
się korzyści, jakie daje posiadanie pieniędzy.
- Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że jesteście biedni - przyznał. - Pamiętam, że wyglądałaś
na zadowoloną z życia.
- To były pozory. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, jak bardzo mi smutno, zwłaszcza po
odejściu matki - przyznała. - Niestety, w dorosłym życiu trudniej o optymizm, zwłaszcza po tym, jak
los daje w kość. Przepraszam, nie chcę psuć nastroju, więc lepiej zmieńmy temat. Dziś wolę nie
oglądać się za siebie, tylko myśleć o tym, co dopiero przed nami.
- A więc cieszmy się chwilą! Odkorkował butelkę i napełnił kieliszki.
- Na zdrowie! - powiedział, wznosząc toast.
- Sante!
-Ciekawe, dlaczego na świeżym powietrzu wszys~ tko lepiej smakuje - zastanowiła się na głos,
ś
cierając z palców krople soku brzoskwini. - W życiu nie jadłam tak smacznej kolacji. Spójrz! Słońce
za- chwilę schowa się w morzu. Jak byłam mała, święcie wierzyłam, że naprawdę nurkuje i siedzi pod
wodą aż do rana. Nie mogłam tylko zrozumieć, czemu o świcie wynurza. się w innym miejscu.
Dopiero ojciec wyjaśnił mi, że zachód słońca nad morzem to piękne złudzenie. Byłam rozczarowana,
bo odarł to zjawisko z tajemniczości. A ja lubię tajemnice ...
Zawiesiła głos i spojrzała mu w oczy. - Może ciebie też lubię dlatego, że ...
- Jestem dla ciebie zagadką?
- Nie potrafię cię rozszyfrować. Skomplikowany
z ciebie człowiek!
- Myślisz, że o tym nie wiem! - westchnął. - Chciałbym cofuąć czas i wrócić do tych lat, gdy wszyst-
ko było cudownie proste. Kiedy życie otwierało się przede mną i czułem, że mogę robić, co zechcę.
Przytuliła się do niego.
- Pomyśl sobie marzenie. Właśnie teraz, kiedy słońce znika w morzu. To magiczna chwila. Czujesz
tę magię? Może mityczny bóg słońca złoży wizytę Nep'tunowi i ...
Pierre uśmiechnął się czule.
- Jesteś niesamowita! Jeśli kiedyś uznasz, że traktuję siebie zbyt poważnie, opowiedz mi taką
zabawną historię - poprosił.
- I już po wszystkim! - zasmuciła się, gdy fale przykryły ostatni skrawek słonecznej tarczy. - Czar
prysł.
- Chodź! - Pociągnął ją do góry. - Przejdźmy się
w stronę morza.
- Będziemy szukali słońca? - zażartowała.
- Tak, czemu nie.
- To już lepiej poszukajmy księżyca. - Nagle wy-
rwała dłoń z jego ręki i zaczęła biec w stronę wody. - Kto pierwszy, ten lepszy! - zawołała. - Nie do-
gonisz mnie!
Za plecami słyszała głuchy tupot jego stóp, powiew wiatru przyjemnie chłodził jej twarz.
Wspaniale było biec po pustej plaży. Czuła się tak, jakby skrzydła rosły jej u ramion. Chwilami
odnosiła wrażenie, że to tylko sen. Czysta fantazja. Ona i on sami na pustej plaży.
Pierre złapał ją i wziął na ręce.
- Mój książę z bajki - szepnęła, gdy zaczął ją całować. Oto spełnia się jej największe marzenie!
Napawała się tą cudowną chwilą, próbując zapomnieć, że kiedyś będzie musiała wrócić do rzeczywis-
tości.
Pierre zrzucił buty i zaczął powoli wchodzić do morza.
- Naprawdę będziemy szukali słońca - roześmiała się, chwytając go mocniej za szyję - czy po
prostu wrzucisz mnie do wody?
- To zależy wyłącznie od ciebie - powiedział, zatrzymując się. - Jeśli obiecasz, że mnie do siebie
zaprosisz, zaniosę cię na brzeg. Umowa nie podlega negocJacJom.
Ogarnęła ją fala młodzieńczej radości.
- Zgadzam się na takie warunki - szepnęła, bez trudu odczytując jego intencje. - Wracajmy!
Gdy, pozbierawszy swoje rzeczy, wrócili do samochodu, Pierre wyjął komórkę, by sprawdzić, czy
nie ma sms-ów od Nadine.
- Jak mawiają Anglicy, brak wiadomości to dobra wiadomość - powiedział, chowając telefon. -
Wygląda na to, że Nadirte i jej chłopakowi odpowiada rola rodziców. Czuję, że zanosi się na ślub.
- I co? Będziesz musiał szukać nowej opiekunki?
- Nawet mi o tym nie mów. Nadine jest świetna.
Wolę nie myśleć, jak zareagowałby Christophe, gdyby odeszła.
- Pewnie się martwisz, że wychowuje go tyle różnych osób.
- Owszem, to jedno z największych zmartwień samotnego ojca - przyznał. - Z jednej strony cieszę
się, kiedy Christophe kogoś polubi, lecz kiedy ta osoba znika z jego życia ...
- To dlatego nie chciałeś, żebym od razu go poznała, i zostawiłeś mnie samą w samochodzie?
- Przepraszam cię za to - odparł, dotykając jej dłoni. - Wiedziałem, że Christophe od razu cię
polubi. I nie myliłem się.
- W porządku. Rozumiem.
- Często cię wspomina. Nie dalej jak wczoraj py-
tał, kiedy znów do nas przyjdziesz.
- Ja też go polubiłam. Jak przestaniemy się spotykać ...
- Daj spokój! Na razie jesteśmy razem i tylko to się liczy. Odkąd cię spotkałem, przestałem
wybiegać myślami zbyt daleko w przyszłość.
- Ja też.
- Na pewno chcesz, żebym wszedł na górę? - zapytał, gdy zatrzymali się przed jej domem.
- Tak, ale pod warunkiem, że porządnie wytrzesz buty i nie naniesiesz mi piasku z plaży.
- Dla ciebie mogę pójść nawet boso.
Rozbawieni, wzięli się za ręce i poszli do jej mieszkania. Gdy byli już w środku, niespodziewanie
poczuła się skrępowana.
- Mieszkam raczej skromnie, ale nie mogłam być wybredna - tłumaczyła. - Zaraz cię oprowadzę po
moim królestwie. Tu jest pokój, tu kuchnia ...
Chwycił ją w ramiona.
- Nie przyszedłem tu podziwiać wystroju wnętrz.
Interesujesz mnie tylko ty, kochanie.
- Skoro tak, zapraszam do sypialni - szepnęła, biorąc go za rękę.
Tej nocy kochali si
ę
du
ż
o bardziej nami
ę
tnie ni
ż
za pierwszym razem. Ich ciała powoli
przestawały by
ć
dla nich tajemnic
ą
, a w miar
ę
jak je poznawali, uczyli si
ę
dawa
ć
sobie
nawzajem coraz wi
ę
ksz
ą
przyjemno
ść
.
Jacky starała si
ę
nie my
ś
le
ć
, jak zniesie nieuchronne rozstanie. Patrz
ą
c na
ś
pi
ą
cego
spokojnie Pierre'a, marzyła o tym,
ż
eby został z ni
ą
na zawsze.
- Nie
ś
pisz? - mrukn
ą
ł, patrz
ą
c na jej twarz w jasnym
ś
wietle ksi
ęż
yca.
- Nie. Musisz ju
ż
i
ść
? - zapytała, gdy j
ą
do siebie
przytulił.
.'
- Jeszcze nie. Nadine ma zadzwoni
ć
, gdyby co
ś
si
ę
stało. Poza tym nie chc
ę
odchodzi
ć
bez po
ż
egnania. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
znacz
ą
co i zacz
ę
li kocha
ć
si
ę
po raz drugi.
Gdy pod koniec długiej miłosnej sesji Jacky krzyczała w obezwładniaj
ą
cej rozkoszy, w
my
ś
lach błaga-
ła go, by jej nie opuszczał...
-
Wstał z łó
ż
ka i zacz
ą
ł zbiera
ć
swoje rzeczy rozrzucone po podłodze.
- Ale mi si
ę
spieszyło! - roze
ś
miał si
ę
.
- Zjesz
ś
niadanie? - zapytała, przeci
ą
gaj
ą
c SI
ę
z rozkosz
ą
.
- Teraz? Skarbie, jest druga w nocy.
- To co?
- Musz
ę
wraca
ć
. Ale obiecaj mi,
ż
e jak si
ę
spot-
kamy w pracy, zaprosisz mnie do siebie na kaw
ę
.
Ubrał si
ę
i na chwil
ę
przysiadł obok niej na brzegu łó
ż
ka. Jego zapach, który odt
ą
d miał jej
si
ę
kojarzy
ć
z najwi
ę
ksz
ą
nami
ę
tno
ś
ci
ą
, natychmiast podziałał na jej zmysły. Zacz
ę
li si
ę
całowa
ć
, ale tym razem słodycz pocałunku podszyta była gorycz
ą
, bowiem Jacky próbowała
sobie wyobrazi
ć
,
ż
e jest to ich po
ż
egnanie. Z przera
ż
eniem u
ś
wiadomiła sobie,
ż
e gdyby
naprawd
ę
miała go wi
ę
cej nie zobaczy
ć
, chyba umarłaby z t
ę
sknoty.
Delikatnie wysun
ę
ła si
ę
z jego obj
ęć
. Pora przesta
ć
udawa
ć
,
ż
e ta miło
ść
nigdy si
ę
nie
sko
ń
czy.
- Nie zapi
ą
łe
ś
guzika - stwierdziła rzeczowym tonem i zrobiła to za niego, muskaj
ą
c
opuszkiem palca jego brzuch.
-Wszystko w porz
ą
dku? - zapytał, zaskoczony t
ą
nagł
ą
zmian
ą
nastroju.
- Tak, ale id
ź
ju
ż
. Niedługo si
ę
zobaczymy. Niemal wypchn
ę
ła go z sypialni i szybko
wyprawiła z mieszkania. Kiedy wyszedł, oparła si
ę
o drzwi i chwil
ę
oddychała ci
ęż
ko, jak po
m
ę
cz
ą
cym biegu.
-I coja mam teraz zrobi
ć
? - pomy
ś
lała zdesperowana. Rozs
ą
dek ostrzegał,
ż
e na własne
ż
yczenie pakuje. si
ę
w powa
ż
ne kłopoty, za to wrodzony optymizm nakazywał i
ść
za głosem
serca, cieszy
ć
si
ę
chwil
ą
i nie my
ś
le
ć
o jutrze.
Czuła,
ż
e sama nie znajdzie rozs
ą
dnego rozwi
ą
zania, postanowiła wi
ę
c poradzi
ć
si
ę
kogo
ś
, kto te
ż
był w podobnej sytuacji. Debbie. Ona na pewno co
ś
jej zasugeruje.
Przyjaciółka ju
ż
kilka razy próbowała zagadn
ąć
j
ą
o Pierre'a, ale za ka
ż
dym razem j
ą
zbywała. Uwa
ż
ała,
ż
e nie jest gotowa do szczerej rozmowy o swojej trudnej miło
ś
ci. Dopiero
teraz zrozumiała,
ż
e nie poradzi sobie bez pomocy kogo
ś
ż
yczliwego. Mam dzi
ś
wolne
.popołudnie, wi
ę
c rano zadzwoni
ę
do Debbie i zapytam, czy mo
ż
e si
ę
ze mn
ą
spotka
ć
,
postanowiła, wracaj
ą
c do łó
ż
ka.
- Mam nadziej
ę
,
ż
e nie musia}a
ś
zmienia
ć
przeze mnie planów.
- Ale
ż
sk
ą
d! Tak si
ę
ciesz
ę
,
ż
e przyszła
ś
! - Debbie pocałowała j
ą
na powitanie.
- Jak malutki Thiery? Nie mog
ę
si
ę
doczeka
ć
, kiedy go zobacz
ę
.
-
Ś
pi na górze. Je
ś
li chcesz, mo
ż
emy do niego zajrze
ć
.
- Oczywi
ś
cie,
ż
e chc
ę
. Przepi
ę
kny jest ten wasz dom - westchn
ę
ła, rozgl
ą
daj
ą
c si
ę
po
gustownie urz
ą
dzonym jasnym wn
ę
trzu.
- Jest dziełem tego samego architekta, który projektował dom Pierre'a. Widzisz, ma
identyczne schody i rozkład pokoi.
- Dlaczego my
ś
lisz,
ż
e znam dom Pierre'a? - Jacky u
ś
miechn
ę
ła si
ę
z przek
ą
sem. - Aha,
znoWu próbujesz mnie wybada
ć
, tak?
- W porz
ą
dku, poddaj
ę
si
ę
. O nic ju
ż
nie b
ę
d
ę
pyta
ć
. - Debbie uniosła r
ę
ce w ge
ś
cie
kapitulacji.
- Wr
ę
cz przeciwnie, pytaj. Mi
ę
dzy innymi po to tu przyszłam. Musz
ę
z tob
ą
pogada
ć
o
mnie i o Pierze, ale najpierw chciałabym zobaczy
ć
twoje male
ń
stwo.
Weszły na palcach do dzieci
ę
cego pokoju i chwil
ę
stały nad kołysk
ą
. Jacky popatrzyła na
słodk
ą
buzi
ę
niemowl
ę
cia i bole
ś
nie zat
ę
skniła za swoim zmarłym synkiem. Oddałaby
wszystko, byle go odzyska
ć
!
- B
ę
d
ę
mogła wzi
ąć
go na r
ę
ce? - szepn
ę
ła do Debbie.
- Jak si
ę
obudzi. A teraz chod
ź
my do ogrodu. Napijemy si
ę
herbaty.
Lewie usiadły na tarasie, Debbie natychrriiast zacz
ę
ła wypytywa
ć
j
ą
o Pierre'a.
- Powiedz, zacz
ę
li
ś
cie si
ę
spotyka
ć
? To co
ś
powa
ż
nego?
Jacky bezradnie wzruszyła ramionami.
- Rzeczywi
ś
cie, od pewnego czasu si
ę
spotykamy.
I jest nam wspaniale. Tyle
ż
e ja nie mog
ę
w niesko
ń
czono
ść
rywalizowa
ć
z jego zmarł
ą
ż
on
ą
. Pierre ustawił j
ą
na piedestale i niemal si
ę
do niej modli. Ona to ideał, a ja jestem tylko
kochank
ą
, jedn
ą
z wielu.
- Posłuchaj, Liliane nie była takim ideałem, za jaki Pierre j
ą
uwa
ż
a. - Debbie popatrzyła jej
znacz
ą
co w oczy.
- Jak to?
- Nie jestem pewna, czy powinnam ci o tym mó-
wi
ć
. - Zawahała si
ę
. - Zreszt
ą
sama niewiele wiem. Marcel wspomniał kiedy
ś
,
ż
e Pierre nie
miał z Liliane łatwego
ż
ycia. Podobno go zdradzała.
- Nie! - Jacky oniemiała ze zdumienia. - Przecie
ż
Pierre mówi o niej tak, jakby była
uosobieniem wszelkich cnót!
- Pierre nie miał poj
ę
cia,
ż
e jest zdradzany. Do dzi
ś
o niczym nie wie. Marcel strasznie si
ę
z t
ą
tajemnic
ą
czuje, ale nic nie mówi,
ż
eby go nie dobija
ć
.
- Wiesz co
ś
wi
ę
cej?
- Nie. Marcel nie chciał mi powiedzie
ć
. Stwierdził,
ż
e i tak nie mamy prawa wtr
ą
ca
ć
si
ę
w prywatne sprawy Pierre'a. Tylko
ż
e teraz sytuacja jest
inna. Nie s
ą
dzisz,
ż
e pora, aby Pierre dowiedział si
ę
prawdy o swojej
ż
onie?
- Nie! Nie mo
ż
emy mu tego zrobi
ć
! - zawołała poruszona.
- Ale dlaczego? - zdziwiła si
ę
Debbie.
- Bo ta prawda by go zabiła - odrzekła Jacky. -
Pomy
ś
l tylko, od pi
ę
ciu lat idealizuje Liliane, czci jej pami
ęć
i wierzy w jej bezgraniczne
po
ś
wi
ę
cenie. Nie wolno nam niszczy
ć
tej wiary. Nie zniosłabym, gdyby poczuł si
ę
jeszcze
bardziej nieszcz
ęś
liwy.
- Bardzo go kochasz, prawda? - Debbie delikatnie dotkn
ę
ła jej dłoni.
- Owszem, i to ju
ż
od wielu lat - przyznała. - Jestem zazdrosna o Liliane, ale nie chc
ę
pozbawia
ć
go złudze
ń
.
- Przecie
ż
miałaby
ś
wymarzon
ą
okazj
ę
,
ż
eby go pocieszy
ć
! - Debbie próbowała przemówi
ć
jej
do rozs
ą
dku. - Na pewno potrzebowałby wsparcia, wi
ę
c szybko stałaby
ś
si
ę
niezast
ą
piona.
- Nie, Debbie. To, o czym mówisz, jest po prostu niemo
ż
liwe. Istniej
ą
inne powa
ż
ne powody,
dla których nie mog
ę
wi
ą
za
ć
si
ę
na stałe z Pierre' em.
- Jakie znowu powody?
- Nie mog
ę
mie
ć
dzieci. Nawet gdyby udało mi si
ę
laj
ść
w ci
ążę
, poród mógłby sko
ń
czy
ć
si
ę
ź
le. Nie chc
ę
ryzykowa
ć
. Sama rozumiesz,
ż
e w tej
sytuacji nie jestem odpowiedni
ą
partnerk
ą
dla Pierre'a.
- Ale Jacky ...
- Prosz
ę
ci
ę
, zostawmy to ... - Urwała w pół zdania.
- Zdaje si
ę
,
ż
e Thiery si
ę
obudził. Chyba płacze.
- I to jak!
- Mog
ę
po niego pój
ść
?
- Oczywi
ś
cie. Masz taki
ś
wietny kontakt z dzie
ć
mi.
- Cudzymi! - rzuciła cierpko i poszła na gór
ę
. Chod
ź
do mnie, słoneczko! No powiedz, co si
ę
stało? - szepn
ę
ła do maluszka, bior
ą
c go na r
ę
ce.
Od razu przestał płaka
ć
i ufnie przytulił buzi
ę
do jej policzka. Charakterystyczny zapach
niemowl
ę
cia obudził w niej wspomnienia o Simonie. Wydawało jej si
ę
,
ż
e dawno pogodziła si
ę
z
tym,
ż
e ju
ż
nigdy nie b
ę
dzie matk
ą
. Jednak ilekro
ć
brała na r
ę
ce czyje
ś
dziecko, zaczynała
marzy
ć
o własnym. Wiedziała,
ż
e nie pozb
ę
dzie si
ę
tej t
ę
sknoty, wi
ę
c musi nauczy
ć
si
ę
z ni
ą
ż
y
ć
.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jacky wyjrzała przez okno swojego gabinetu. Lejący się z nieba żar stopił asfalt na szpitalnym
podjeździe, 'dlatego teraz kręcili się po nim robotnicy i naprawiali szkody. Ruszali się jak
przysłowiowe muchy w smole i widać było, że praca im nie idzie.
Nie winiła ich za to, gdyż sierpniowe upały dawały się we znaki wszystkim. Sarna była ledwie
ż
ywa, gdy z rana przyjmowała pacjentów w salach położonych blisko drzwi wejściowych. Ponieważ
były prawie cały czas otwarte, klimatyzacja w tej części szpitala praktycznie nie działała.
Gdy przestała być potrzebna w salach zabiegowych, z ulgą zaszyła się w swoim chłodnym
gabinecie i zajęła papierkami. Właśnie skończyła ostatni raport i wyłączyła komputer, po czym wstała
i podniósłszy do góry ręce, zaczęła się rozciągać.
- Proszę, proszę, poranna gimnastyka. Aż miło popatrzeć! - zawołał Pierre.
Minęło zaledwie parę godzin, odkąd rozstali się po kolejnej spędzonej razem nocy. Od pamiętnej
kolacji na plaży spotykali się regularnie i z każdym dniem byli sobie coraz bliżsi. Jacky po raz
pierwszy w życiu czuła się tak szczęśliwa. Wystarczyło jednak, że przypomniała sobie, jak kruche jest
to szczęście, i jej oczy traciły blask.
Stało się coś? - Pierre potrafił czytać w niej jak w otwartej księdze.
- Nie. - Uśmiechnęła się, odsuwając od siebie czarne myśli. - Jak sytuacja na oddziale?
- W miarę spokojnie - odparł, a wyjrzawszy przez okno, dodał: -
I
całe szczęście, bo ci panowie
zamiast pracować, urządzili sobie solarium akurat w miejscu, gdzie podjeżdżają karetki. Jedni się
opalają, a inni ... Człowieku, uważaj! Rany boskie!
- Co się stało?
- Rozpędzona karetka wpadła prosto na jednego
z nich. A tuż za nią nadjeżdża następna. Chodźmy!
Wybiegli przed budynek, gdzie już czekał portier z noszamI.
- Trzeba natychmiast zabrać go do środka - zawołał Pierre i pochylił się nad zakrwawionym
robotnikiem, by sprawdzić, czy można go przenieść na nosze.
- Panie doktorze, mam poszkodowanego z wypadku! - krzyknął kierowca drugiej karetki. -
Zawaliła się stara kawiarnia na plaży. Jest co najmniej dziesięciu rannych. Zaraz będą tu następne
dwie karetki - relacjonował, wyciągając z ambulansu nosze z pacjentem.
Ustalili, że Pierre zajmie się robotnikiem, a Jacky ofiarami katastrofy. Marie miała w tym czasie
ś
ciągnąć kogoś do pomocy.
Jako pierwszy do sali zabiegowej trafił sześcioletni chłopiec, który przez cały czas rozpaczliwie
wołał mamę·
- Przywieźli nas razem, ale potem gdzieś ją zabrali. Mamusia usnęła i nie mogłem jej obudzić .,--
mówił, krztusząc się łzami.
- Obiecuję, że zaraz poszukam twojej marny -
uspokajała go Jacky - ale najpierw musz
ę
ci
ę
zbada
ć
. Spróbuj si
ę
przez chwil
ę
nie rusza
ć
, dobrze ...
Na podstawie pobie
ż
nego badania stwierdziła,
ż
e chłopiec ma złaman
ą
r
ę
k
ę
i mo
ż
liwe
obra
ż
enia wewn
ę
trzne. Starała si
ę
obchodzi
ć
z nim jak najostro
ż
niej, by nie sprawia
ć
mu
dodatkowego bólu.
- Jedli
ś
my z mam
ą
lody na tarasie, kiedy to si
ę
stało. - O nic go nie pytała, ale i tak bez
przerwy mówił o wypadku. - Nagle powiał wiatr i z dachu spadła belka. Mama dostała ni
ą
w
głow
ę
i wtedy ... zasn
ę
ła. Prosiłem j
ą
,
ż
eby si
ę
obudziła, bo musimy ucieka
ć
, ale ona cały
czas spała. Dach si
ę
zawalił... Wszyscy tak strasznie krzyczeli. Na mnie te
ż
co
ś
spadło.
Przewróciłem si
ę
i ...
- Odnalazłam twoj
ą
mam
ę
- wysapała piel
ę
gniarka, któr
ą
Jacky wcze
ś
niej poprosiła, by
si
ę
tym zaj
ę
ła. - Jeszcze nie odzyskała przytomno
ś
ci, ale zaraz zbada j
ą
neurolog.
- Co si
ę
stało mojej mamusi? - Wystraszony chłopiec spojrzał na Jacky oczami pełnymi
łez.
- Cały czas
ś
pi, ale lekarze pomog
ą
jej si
ę
obudzi
ć
.
Nie martw si
ę
, wszystko b
ę
dzie dobrze. A teraz zrobimy ci prze
ś
wietlenie r
ę
ki i dokładnie
obejrzymy ko
ść
. - Jest złamana?
- Chyba tak. Powiem ci, jak zobacz
ę
rentgen.
- Pewnie zało
żą
mi gips. Tylko
ż
eby nie był br
ą
-
zowy!
- :ty1am pomysł - powiedziała, u
ś
miechaj
ą
c si
ę
do niego. - Popro
ś
pana technika o
niebieski albo jaki
ś
mny~
- Tylko nie br
ą
zowy!
- Wykluczone! - odparła z powag
ą
.
Gdy piel
ę
gniarka zabrała chłopca na prze
ś
wietlenie, Jacky zaj
ę
ła si
ę
kolejnymi
poszkodowanymi. Dwie naj ci
ęż
ej ranne osoby zmarły, a pozostałe miały liczne złamania i
wymagały natychmiastowej operacji. Jacky miała cich
ą
nadziej
ę
,
ż
e mama dzielnego
sze
ś
ciolatka nie powi
ę
kszy listy
ś
miertelnych ofiar wypadku.
Do ko
ń
ca dnia pracowała bez chwili wytchnienia.
Po dy
ż
urze nie poszłajednak do domu, tylko do swojego gabinetu. Z ulg
ą
zdj
ę
ła buty i
zaparzywszy
ś
wie
żą
kaw
ę
, ci
ęż
ko usiadła w fotelu. Zastanawiała si
ę
, czy Pierre zajrzy do
niej, czy pojedzie prosto do domu. Chyba
ś
ci
ą
gn
ę
ła go my
ś
lami, bo po chwili stan
ą
ł w
drzwiach.
- Wpadłem na kaw
ę
- oznajmił.
- Dobrze trafiłe
ś
, wła
ś
nie zaparzyłam.
- Mam dla ciebie dobr
ą
wiadomo
ść
. S
ą
wyniki
szczegółowych bada
ń
tego chłopca, którego rano ratowała
ś
. Nie ma
ż
adnych obra
ż
e
ń
wewn
ę
trznych.
- Całe szcz
ę
.
ś
cie. Wiadomo, co z jego mam
ą
?
- Niestety, jeszcze nie odzyskała przytomno
ś
ci.
Jest pod stał
ą
opiek
ą
neurologów.
Przymkn
ę
ła oczy.
- Modl
ę
si
ę
,
ż
eby z tego wyszła.
Poczuła,
ż
e Pierre bierze j
ą
za r
ę
k
ę
. Jego ciepłe, pełne zrozumienia spojrzenie dodało jej
otuchy. Wiedziała,
ż
e lekarz, aby mógł by
ć
skuteczny, nie powinien nadmiernie wczuwa
ć
si
ę
w sytuacj
ę
pacjentów. Jednak temu małemu chłopcu współczuła z całego serca.
- Mam nadziej
ę
,
ż
e ta kobieta nie umrze - powie
działa ledwie słyszalnym głosem. - Dla
dziecka to niewyobra
ż
alny dramat, gdy matka ...
Urwała, spłoszona my
ś
l
ą
,
ż
e przecie
ż
Christophe jest półsierot
ą
.
- Przepraszam - powiedziała szybko, próbuj
ą
c naprawi
ć
gaf
ę
. - Miałam na my
ś
li własne
do
ś
wiadczema.
- Wiem. - Delikatnie -
ś
cisn
ą
ł jej dło
ń
. - Odczuła
ś
na własnej skórze, jak to jest, kiedy
dzieci
ń
stwo ko
ń
czy si
ę
zbyt szybko. Christophe nigdy nie miał mamy. W pewnym sensie tak jest
dla niego lepiej, cho
ć
z drugiej strony ...
Westchn
ą
ł i odchyliwszy głow
ę
, oparł si
ę
o fotel. - Najgorsze - rzekł po chwili -
ż
e jutro nie ma kto
si
ę
nim zaj
ąć
. Nadine ijej chłopak chc
ą
jecha
ć
na kilka dni do Pary
ż
a. Przecie
ż
sił
ą
jej nie
zatrzymam.
- Nie mo
ż
esz wzi
ąć
urlopu? W ko
ń
cu ty tu jeste
ś
szefem.
- Rano mam wa
ż
ne spotkanie, którego nie -mog
ę
odwoła
ć
. B
ę
d
ę
miał wolne popołudnie i cały
nast
ę
pny dzie
ń
, ale na rano musz
ę
wzi
ąć
jak
ąś
niani
ę
z agencji. Nie wiem, jak Christophe
zareaguje. Nie znosi obcych ...
- Biedny dzieciak. - Zastanowiła si
ę
przez chwil
ę
.
- Gdyby
ś
zmienił plan moich dy
ż
urów, mogłabym si
ę
nim zaj
ąć
.
- Bardzo bym chciał, ale ...
. - Ale co? - Podeszła do okna i wyjrzała na dziedziniec. Czekała, co jej odpowie, cho
ć
doskonale wiedziała, sk
ą
d bierze si
ę
jego rezerwa. Zaoferowała pomoc. Nic wi
ę
cej zrobi
ć
nie
mogła. Uznała,
ż
e lepiej b
ę
dzie zmieni
ć
temat.
Co z tym robotnikiem, w którego wjechała karetka?
- Musieli
ś
my amputowa
ć
mu nog
ę
. Nie wiadomo, czy uda si
ę
:uratowa
ć
drug
ą
. - Zamilkł i
spojrzał jej w oczy. - W porównaniu z tym, co spotyka naszych pacjentów, moje problemy wydaj
ą
si
ę
błahe, prawda?
- Ja wcale tak nie my
ś
l
ę
! Posłuchaj, naprawd
ę
ch
ę
-
tnie popilnuj
ę
Christophe'a.
- Wiem,
ż
e byłby tym zachwycony, ale ...
- Jeste
ś
okropnie uparty!
- Nie jestem! Po prostu nie chc
ę
,
ż
eby prze
ż
ył
wielkie rozczarowanie, je
ś
li ... - Rozstaniemy si
ę
? Przytulił j
ą
do siebie
mocno.
- Nie chc
ę
tego! Wiesz, od pewnego czasu m
ę
czy mnie ten sam koszmarny sen. Dzi
ś
w nocy
te
ż
mi si
ę
ś
nił. Liliane rodzi, woła mnie, a mnie przy niej nie ma!
Zaczerpn
ą
ł powietrza.
- Nie było mnie przy niej, kiedy rodziła. I kiedy umarła. To niewybaczalne - wyrzucił z siebie
jednym tchem.
- Nie istniej
ą
winy, których nie da si
ę
wybaczy
ć
.
Skoro ci
ę
z ni
ą
nie było, musiałe
ś
mie
ć
wa
ż
ny powód. Co wtedy robiłe
ś
, Pierre?
- Brałem udział w konferencji medycznej. Wygłaszałem wykład, wi
ę
c musiałem wył
ą
czy
ć
komórk
ę
. Liliane była w siódmym miesi
ą
cu. Czuła si
ę
dobrze, dziecko rozwijało si
ę
prawidłowo.
Naprawd
ę
nie było
ż
adnych powodów do niepokoju. - Umilkł, jakby wahał si
ę
, czy mówi
ć
dalej. -
Ginekolog nie stwierdził
ż
adnych wad wrodzonych, które mogłyby spowodowa
ć
przedwczesny
poród ...
Słuchała go w skupieniu, nie przerywaj
ą
c pytaniami. Miała ochot
ę
podej
ść
do niego, obj
ąć
,
doda
ć
otuchy, lecz nie ruszyła si
ę
z miejsca. Pod
ś
wiadomie wyczuwała,
ż
e Pierre nie mówi jej
wszystkiego.
- Tak naprawd
ę
nie wiem, co dokładnie stało si
ę
tamtego dnia - przyznał. - Z karty
informacyjnej, któr
ą
przekazał mi szpital, wynika,
ż
e rano Nadine poczuła si
ę
ź
le. Albo nie
zorientowała si
ę
,
ż
e zacz
ą
ł si
ę
poród, albo ... Wiadomo,
ż
e dostała krwotoku. Próbowała wezwa
ć
pogotowie, ale zemdlała, zanim zd
ąż
yła poda
ć
adres. Dyspozytor zdołałj
ą
jako
ś
namierzy
ć
, ale
kiedy załoga przyjechała na miejsce i wywa
ż
yła drzwi, było ju
ż
po wszystkim. Znale
ź
li j
ą
w
łazience, nie- . przytomn
ą
. Obok niej na podłodze le
ż
ał Christophe, którego zdołała urodzi
ć
.
Cudem udało si
ę
go uratowa
ć
. Liliane zmarła w drodze do szpitala ...
Otuliła go ramionami i delikatnie głaskała po głowie, szepcz
ą
c do niego po francusku, cho
ć
doskonale wiedziała,
ż
e w
ż
adnym j
ę
zyku nie istniej
ą
ś
łowa, które mogłyby przynie
ść
mu ulg
ę
.
On nigdy nie zapomni. Bo czy mo
ż
na zapomnie
ć
o takim koszmarze?
Chyba
ż
e kto
ś
wyjawiłby mu cał
ą
prawd
ę
o ... Nie, gdyby Marcel powiedział mu o
niewierno
ś
ci Liliane, tylko pogorszyłby sytuacj
ę
. Trzeba zostawi
ć
go w spokoju. Niech pami
ę
ta
swoje mał
ż
e
ń
stwo jak najlepiej. Nikt nie ma prawa odbiera
ć
mu tych bezcennych wspomnie
ń
.
- Niesamowite,
ż
e Christophe prze
ż
ył - powiedziała, gdy Pierre nieco si
ę
uspokoił.
- Ratownicy dali z siebie wszystko. Na szcz
ęś
cie mieli w karetce inkubator. Poza tym mój syn
to twardy go
ść
, nigdy si
ę
łatwo nie poddaje.
- Zupełnie jak jego ojciec.
Odwróciła si
ę
od niego, gdy
ż
bała si
ę
,
ż
e si
ę
rozpłacze. Jego opowie
ść
poruszyła j
ą
do
ż
ywego.
Pierre stan
ą
ł tu
ż
za ni
ą
.
- Doceniam,
ż
e chcesz si
ę
nim zaj
ąć
- powie. dział, otaczaj
ą
c j
ą
ramionami. - Mog
ę
na ciebie li-
czy
ć
?
- Jasne! - Poczuła, jak wraca jej nadzieja. - Tylko musisz najpierw zapyta
ć
mojego szefa, czy
zgodzi si
ę
przesun
ąć
mój dy
ż
ur. Uprzedzam,
ż
e facet jest cholernie uparty.
- Nie zawsze. - Odetchn
ą
ł gł
ę
boko. Wła
ś
nie podj
ą
ł jedn
ą
z najwa
ż
niejszych decyzji. - To co?
Przyjdziesz do nas jutro na
ś
niadanie?
Id
ą
c nazajutrz do jego domu zastanawiała si
ę
, co go skłoniło do zmiany zdania. Miała
wra
ż
enie,
ż
e w chwi
li,
gdy opowiedział jej o
ś
mierci
ż
ony, prze
ż
ył katharsis. By
ć
mo
ż
e dzi
ę
ki
zwierzeniom poczuł si
ę
oczyszczony. Nie miała poj
ę
cia, co wywołało w nim tak
ą
reakcj
ę
, ale
czuła ogromn
ą
ulg
ę
.
ś
wir zaskrzypiał pod jej sandałkami na płaskim obcasie, gdy weszła na podjazd przed
domem. Ruszyła do drzwi lekkim krokiem, nios
ą
c na ramieniu du
żą
torb
ę
, a w niej kostium
k
ą
pielowy, wod
ę
mineraln
ą
i herbatniki, czyli niezb
ę
dnik pla
ż
owicza. Zamierzała bowiem pój
ść
z
Christophe'em nad morze.
- Cze
ść
, Jacky! - zawołał chłopczyk, biegn
ą
c jej na spotkanie.
- Cze
ść
, Christophe. - Przykucn
ę
ła, by mógł j
ą
pocałowa
ć
na dzie
ń
dobry.
-
Ś
niadanie jest gotowe. Chod
ź
szybko, bo jestem okropnie głodny! - ponaglał, ci
ą
gn
ą
c j
ą
za
r
ę
k
ę
do kuchni.
- Mmm, jak pi
ę
knie pachnie! Uwielbiam
ś
wie
ż
e rogaliki - westchn
ę
ła, delektuj
ą
c si
ę
ich
zapachem.
- Ja te
ż
. - Pierwszy usiadł przy stole i si
ę
gn
ą
ł po morelowy d
ż
em. - Sam odkr
ę
c
ę
, dobrze? To
przecie
ż
nic trudnego. Ojej, przepraszam, nie chciałem - j
ę
kn
ą
ł skruszony, gdy słoik wy
ś
lizn
ą
ł mu
si
ę
z r
ą
k i d
ż
em poplamił czysty obrus.
- Nic si
ę
nie stało - uspokoiła go. - Zaraz posprz
ą
tamy.
- Wiedziałem,
ż
e przesadzam z tym obrusem.
- Pierre u
ś
miechn
ą
ł si
ę
do niej porozumiewawczo
i zacz
ą
ł
ś
ciera
ć
plam
ę
; - Ale có
ż
, w ko
ń
cu nie co dzie
ń
go
ś
ci si
ę
na
ś
niadaniu VIP-a - stwierdził,
wracaj
ą
c na swoje miejsce.
- • A co to jest VIP? - zainteresował si
ę
Christophe.
- Bardzo wa
ż
na osoba - wyja
ś
nił, podaj
ą
c jej ko-
szyczek z pieczywem.
- Jacky jest bardzo wa
ż
na? - ci
ą
gn
ą
ł chłopiec.
- Dla mnie tak.
- Dla mnie te
ż
! Bo dzi
ś
ze mn
ą
zostaje. Co b
ę
dzie-
my robili? - zapytał, patrz
ą
c na ni
ą
wyczekuj
ą
co. Mo
ż
e pogramy w piłk
ę
w ogrodzie?
- A nie lepiej na pla
ż
y? - podrzuciła.
- Super! I popływamy w morzu, dobrze? Ja ju
ż
umiem ... no, prawie. Tata ka
ż
e mi zakłada
ć
r
ę
kawki, bo mówi,
ż
e mo
ż
e porwa
ć
mnie fala ...
Christophe z podniecenia trajkotał jak katarynka, a oni słuchali go, u
ś
miechaj
ą
c si
ę
pobła
ż
liwie. W pewnej chwili spojrzeli sobie w oczy. Jacky miała wspaniałe poczucie,
ż
e panuje
mi
ę
dzy nimi pełna harmonia.
- Uwa
ż
aj, mam r
ę
ce lepkie od d
ż
emu - szepn
ę
ła, gdy Pierre nakrył dłoni
ą
jej dło
ń
.
- Ja te
ż
. B
ę
dziemy si
ę
do siebie klei
ć
. U
ś
miechn
ę
ła si
ę
, czuj
ą
c w całym ciele rozkoszne
mrowienie. Było jej z nimi tak dobrze. Chwilami zdawało si
ę
,
ż
e s
ą
najprawdziwsz
ą
rodzin
ą
. Nie
chciała pami
ę
ta
ć
o problemach, które na nich czyhały. Chwilo, jeste
ś
pi
ę
kna. Trwaj! - pomy
ś
lała
wzruszona.
- Nie wył
ą
czaj komórki na pla
ż
y - poprosił Pierre, całuj
ą
c j
ą
przed wyj
ś
ciem do pracy.
-'-- My
ś
lałam,
ż
e jedziesz na wa
ż
ne spotkanie. B
ę
dziesz miał mo
ż
liwo
ść
do nas dzwoni
ć
?
- Nie w czasie spotkania, bo b
ę
d
ę
rozmawiał z rad
ą
gubernatorów, ale potem teoretycznie
jestem wolny. Je
ś
li sko
ń
czymy w miar
ę
wcze
ś
nie, przyjad
ę
do was. -
Ś
wietnie!
~ Jacky! Nie mog
ę
znale
źć
k
ą
pielówek! - zawołał z góry Christophe. - Pomo
ż
esz mi szuka
ć
?
- Ju
ż
do ciebie id
ę
! - odkrzykn
ę
ła.
- Sprawd
ź
w górnej szufladzie komody - zasuge-
rował Pierre. - Pewnie nie mo
ż
e sam dosi
ę
gn
ąć
. Zobaczymy si
ę
pó
ź
niej.
- Powodzenia. - Pocałowała go w policzek, a potem stała w drzwiach, dopóki nie odjechał.
- Ju
ż
id
ę
, kochanie! - zawołała do Christophe'a i pobiegła na gór
ę
.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Christophe biegł przodem, kopi
ą
c piłk
ę
. Co chwila odwracał si
ę
i wykonywał efektowne
podanie, zmuszaj
ą
c Jacky do karkołomnych wyczynów. Szybko odkryła,
ż
e sandały
zdecydowanie nie nadaj
ą
si
ę
do gry w piłk
ę
, zdj
ę
ła je wi
ę
c i szła boso, grz
ę
zn
ą
c po kostki w
gor
ą
cym piasku. Pierwszy raz od bardzo dawna czuła niczym niezm
ą
cony wewn
ę
trzny
spokój i rado
ść
.
Polubiła Christophe'a i cieszyła si
ę
,
ż
e mog
ą
sp
ę
dzi
ć
razem przedpołudnie. Gdyby los był
dla niej łaskawszy, pewnie chodziłaby na takie spacery z włas-
nym dzieckiem.
-
- Christophe, mo
ż
e zostawimy tu nasze rzeczy
i popłyWamy? - zaproponowała.
- A umiesz pływa
ć
? - upewnił si
ę
.
- Tak. I bardzo lubi
ę
.
.
Przebrali si
ę
w kostiumy i trzymaj
ą
c si
ę
za r
ę
ce, pobiegli do morza.
- Ale zimna woda! - Wzdrygn
ą
ł si
ę
. - Dlaczego jest taka lodowata, a piasek parzy w stopy?
- Dlatego,
ż
e morze jest ogromne i mimo upału bardzo długo si
ę
nagrzewa.
- To znaczy,
ż
e nawet gdybym wlał do niego wiadro gor
ą
cej wody, nie zrobiłoby si
ę
cieplejsze?
- Niestety, nie.
- Pokaza
ć
ci, jak pływam? - o
ż
ywił si
ę
.
- Chwileczk
ę
. Najpierw poprawi
ę
ci r
ę
kawki.
Wskoczył do wody, która w tym miejscu si
ę
gała dorosłemu do kolan, i przepłyn
ą
ł kilka
metrów pieskiem, po czym zalała go fala. Wynurzył si
ę
, parskaj
ą
c i prychaj
ą
c, ale
roze
ś
miany.
- Spróbuj
ę
jeszcze raz! - zawołał, niezra
ż
ony niepowodzeniem.
Szło mu coraz lepiej, wi
ę
c poprosił Jacky, by do niego doł
ą
czyła. Wprawdzie woda była dla
niej zdecydowanie za płytka, ale udało jej si
ę
nie poobciera
ć
kolan. - Ale fajnie! Pływamy
sobie razem jak dwa delfiny! - cieszył si
ę
. - Widziała
ś
kiedy
ś
ż
ywego delfina? - Tutaj nie, ale
na południu ... - Opowiedziała mu o wszystkich delfinach, jakie
w
ż
yciu widziała, budz
ą
c tym
jego podziw.
- Chciałbym by
ć
podró
ż
nikiem, wiesz? - wyznał.
- B
ę
d
ę
je
ź
dził po
ś
wiecie i ogl
ą
dał lwy i tygrysy, i ..
- Lista stworze
ń
, które zamierzał zobaczy
ć
na własne
oczy, była imponuj
ą
ca.
Jeszcze chwil
ę
gaw
ę
dzili o jego planach na przyszło
ść
, pluskali si
ę
w wodzie i
ć
wiczyli
pływanie pieskiem, a potem wrócili na koc, by si
ę
wytrze
ć
i przebra
ć
w suche stroje.
Jacky poło
ż
yła si
ę
na gor
ą
cym piasku i przygl
ą
dała si
ę
, jak Christophe buduje zamek.
My
ś
lała o tym, jak bardzo jest m
ą
dry i wra
ż
liwy. Cho
ć
nie miał mamy, wyrósł na pogodnego i
bardzo sympatycznego chłopca, co z pewno
ś
ci
ą
była zasług
ą
kochaj
ą
cego i tros.kliwego
ojca.
W torbie zabrz
ę
czała komórka, si
ę
gn
ę
ła wi
ę
c po ni
ą
, by sprawdzi
ć
, kto dzwoni.
- Pierre! Jak spotkanie? Ju
ż
si
ę
sko
ń
czyło?
- Tak, na szcz
ęś
cie trwało nadspodziewanie krót-
ko. Ku mojemu zaskoczeniu gubernatorzy bez wi
ę
kszego oporu zgodzili si
ę
wyasygnowa
ć
dodatkowe pieni
ą
dze na szpital.
-
Ś
wietnie!
- Zaraz do was przyjad
ę
.
- To tata'? - zapytał Christophe.
- Tak. Chcesz z nim porozmawia
ć
? Prosz
ę
. - Po-
dała mu telefon.
- Cze
ść
, tato. Buduj
ę
zamek. Mógłby
ś
przyjecha
ć
i mi pomóc? Naprawd
ę
?! Super!
Dobrze. Jacky, tata chce z tob
ą
rozmawia
ć
.
- Tak?
- Gdzie was szuka
ć
?
Wytłumaczyła mu, gdzie s
ą
, a gdy sko
ń
czyli rozmawia
ć
, wstała i przył
ą
czyła si
ę
do
Christophe'a.
Wła
ś
nie szukała kamyków do ozdobienia wie
ż
y, gdy usłyszała głos Pierre'a. Serce zabiło
jej rado
ś
nie. U
ś
miechni
ę
ta patrzyła, jak zbiega z wydm, trzymaj
ą
c w r
ę
ku du
żą
plastikow
ą
torb
ę
. W d
ż
insach i koszulce polo wygl
ą
dał bardzo młodo, wr
ę
cz chłopi
ę
co, jak w dawnych
beztroskich latach pierwszej młodo
ś
ci.
- Tatu
ś
! - zawołał Christophe i rzucił mu si
ę
na
SZYJ
ę
·
- Prosz
ę
, kupiłem ci nowe łopatki.
- Ale super! Dzi
ę
ki, tatusiu! - Chłopiec ucieszył
si
ę
, wyci
ą
gaj
ą
c je z torby.
- Jak tam? - Pierre spojrzał ponad jego głow
ą
na Jacky.
- Doskonale. Nie nudzimy si
ę
.
- Wła
ś
nie widz
ę
. - Czule pogładził jej dło
ń
.
- Tato, no chod
ź
! Obiecałe
ś
,
ż
e mi pomo
ż
esz budowa
ć
. - Christophe poci
ą
gn
ą
ł go za
r
ę
k
ę
, nie mog
ą
c si
ę
doczeka
ć
wspólnej zabawy.
- Wi
ę
c do dzieła! - Pierre zatarł r
ę
ce i wszyscy troje
ż
abrali si
ę
do pracy.
- Jacky, gdzie si
ę
nauczyła
ś
układa
ć
takie fajne wzory z kamyków? --.: zapytał
Christophe, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
jej dziełu.
- Jak byłam mała, mieszkałam nad morzem - odparła, wciskaj
ą
c w piasek białoszary
kamyk.
- A rodzice pomagali ci budowa
ć
zamki, tak jak wy pomagacie mnie?
- Raczej nie. Nie lubili chodzi
ć
na pla
żę
. Budowałam zamki z innymi dzie
ć
mi.
Zauwa
ż
yła,
ż
e Pierre przestał kopa
ć
i przysłuchuje si
ę
ich rozmowie.
- Kiedy byłem chłopcem, mieszkałem blisko Jacky - powiedział Christophe' owi.
- Naprawd
ę
? I co, bawili
ś
cie si
ę
razem?
- Nie. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
. - Twój tata był ode mnie
starszy i nie chciał bawi
ć
si
ę
z. małymi dziewczynkami. Wolał gra
ć
z kolegami w piłk
ę
.
- Ale kilka razy spotkali
ś
my si
ę
na pla
ż
y, pami
ę
tasz? - wtr
ą
cił Pierre. - Na przykład wtedy,
kiedy si
ę
przewróciła
ś
i rozci
ę
ła
ś
kolano.
- A ty mnie zaniosłe
ś
do swojego ojca. Pami
ę
tam to tak dokładnie, jakby zdarzyło si
ę
wczoraj.
- Miała
ś
wtedy tyle lat, co Christophe - powiedział zaskoczony.
- To prawda, ale wszystko pami
ę
tam.
Wymienili spojrzenia pełne czuło
ś
ci i wzajemnego zachwytu. Christophe musiał wyczu
ć
ogarniaj
ą
c
ą
ich fal
ę
miło
ś
ci, bo wcisn
ą
ł si
ę
mi
ę
dzy nich. Przytulili go do siebie i przez jeden
niezapomniany moment byli prawdziw
ą
rodzin
ą
. Jacky odsun
ę
ła si
ę
pierwsza i wróciła do
przebierania kamieni. Po chwili znów zgodnie budowali zamek, ale ł
ą
cz
ą
ca ich ciepła wi
ęź
nie znikn
ę
ła.
Gdy ich zamek był tak~doskonały,
ż
e nie było ju
ż
czego poprawia
ć
, Pierre stwierdził,
ż
e
pora zje
ść
lunch~.
- Niedaleko st
ą
d jest mała restauracja, o której mówił mi Marcel. Mo
ż
emy pój
ść
tam
pieszo - powiedział. - Zanios
ę
rzeczy do samochodu, a wy si
ę
w tym czasie ubierzcie.
Wrócił po paru minutach i ruszyli w stron
ę
baru.
Christophe jak zwykle pobiegł przodem.
- Nie miała
ś
z nim
ż
adnych problemów? - zapytał Pierre, przygl
ą
daj
ą
c jej si
ę
dyskretnie.
Ucieszył si
ę
,
ż
e wygl
ą
da na odpr
ęż
on
ą
i wypocz
ę
t
ą
.
- Nie. Twój syn to fantastyczny dzieciak.
Ś
wietnie nam si
ę
rozmawiało.
- A o czym, je
ś
li wolno spyta
ć
?
- Och, o tysi
ą
cu wa
ż
nych rzeczy. O zwierz
ę
tach,
ptakach, ksi
ąż
kach,'które ty albo Nadine czytacie mu
na dobranoc.
"
Wzi
ą
ł j
ą
za r
ę
k
ę
·
- Christophe lubi by
ć
traktowany po partnersku
- wyja
ś
nił. - Niektóre z opiekunek nie umiały si
ę
z nim dogada
ć
. Krzyczały na niego, kiedy był niegrzeczny, i nie rozumiały,
ż
e jego złe
zachowanie to nic innego jak błaganie o pomoc.
- Jako
ś
nie mog
ę
sobie wyobrazi
ć
Christophe'a sprawiaj
ą
cego problemy wychowawcze.
Szkoda,
ż
e ...
Urwała w pół słowa. Miała zamiar powiedzie
ć
,
ż
e to niedobrze, i
ż
chłopiec ma tylu ró
ż
nych
opiekunów, ale doszła do wniosku,
ż
e lepiej nie porusza
ć
tego tematu. Gdyby zacz
ę
li o tym
rozmawia
ć
, nieuchronnie dotkn
ę
liby problemów, o których wolała nie pami
ę
ta
ć
.
- Zacz
ę
ła
ś
co
ś
mówi
ć
- przypomniał jej Pierre.
- Chciałam zapyta
ć
, czy idziemy do tego baru -
skłamała, wskazuj
ą
c widoczne nieopodal stoliki.
- Chciała
ś
powiedzie
ć
co
ś
zupełnie innego - zaprotestował cicho. - Martwi mnie,
ż
e
mojemu synowi brakuje poczucia bezpiecze
ń
stwa, ale nie chc
ę
o tym teraz rozmawia
ć
. Po
co psu
ć
miły nastrój. Cieszmy si
ę
sło
ń
cem i tym,
ż
e mamy dla siebie cały dzie
ń
.
Wła
ś
ciciele małej restauracji, Henri i Antoinette, przywitali ich serdecznie i posadzili przy
stoliku przy oknie. Z rozmowy wynikało,
ż
e Pierre zrobił
Vi
cze
ś
niej rezerwacj
ę
. Widocznie
Marcel uprzedził go,
ż
e restauracja cieszy si
ę
popularno
ś
ci
ą
. Rzeczywi
ś
cie, wszystkie stoliki
były zaj
ę
te, a dobra opinia w
ś
ród go
ś
ci w pełni uzasadniona, gdy
ż
potrawy, które wybrali,
smakowały wy
ś
mienicie. Nawet Christophe zjadł wszystko z wielkim apetytem.
- Ryba nie zawsze mi smakuje - przyznał, połykaj
ą
c ostatni k
ę
s soli w sosie cytrynowym -
ale ta była bardzo dobra. I ładnie pachniała. Czasem w przedszkolu daj
ą
nam na lunch ryb
ę
,
która okropnie
ś
mierdzi. Wtedy zostawiam swoj
ą
porcj
ę
.
- I nie jeste
ś
potem głodny? - zapytała Jacky.
- Jestem. I co z tego? - Wzruszył ramionami z tYpow
ą
galijsk
ą
nonszalancj
ą
. Zupełnie jak
ojciec, pomy
ś
lała Jacky i u
ś
miechn
ę
ła si
ę
do siebie.
- Co chciałby
ś
na deser? - zapytała go Antoinetle.
- Szarlotk
ę
czy lody? Mamy cytrynowe, waniliowe,
czekoladowe i truskawkowe.
Christophe długo nie mógł zdecydowa
ć
, wi
ę
c restauratorka rozwi
ą
zała problem, proponuj
ą
c
mu po małej kulce.ka
ż
dego.
- Maj
ą
pa
ń
stwo uroczego synka - pochwaliła go, kład
ą
c mu r
ę
k
ę
na ramieniu.
Jacky ju
ż
miała sprostowa
ć
,
ż
e nie jest jego mam
ą
, ale Pierre j
ą
uprzedził.
- Miło nam. to słysze
ć
. Jeste
ś
my z niego bardzo dumni - oznajmił.
Popatrzyła na Pierre'a znad fili
ż
anki kawy, ale nic nie wyczytała z zagadkowego spojrzenia
jego ciemnych oczu. Wiedziała,
ż
e chwila nie jest odpowiednia, by pyta
ć
, dlaczego nie
wyprowadził Antoinette z bł
ę
du. Mo
ż
e wolał udawa
ć
,
ż
e czasem marzenia si
ę
spełniaj
ą
?
U
ś
miechn
ę
ła si
ę
do niego, a on odpowiedział beztroskim u
ś
miechem, z którym było mu
wyj
ą
tkowo do twarzy. Podziwiała jego urod
ę
, czuj
ą
c, jak powoli budzi si
ę
w niej po
żą
danie. Nie
miałaby nic przeciwko temu, by zrobili sobie gdzie
ś
sjest
ę
, u niej czy u niego ...
Wystarczyło jedno spojrzenie i ju
ż
wiedziała,
ż
e Pierre my
ś
li o tym samym.
-- Tato! - Christophe poci
ą
gn
ą
ł go za r
ę
kaw. - Czy mo
ż
emy wróci
ć
na pla
żę
, tam, gdzie
zbudowali
ś
my zamek? Chciałbym zbudowa
ć
jeszcze jeden. Pójdziemy?
- Jasne,
ż
e tak.
Musieli sko
ń
czy
ć
sw
ą
rozmow
ę
bez słów, ale pozo stały im gesty. Kiedy Pierre odsuwał jej
krzesło, czule pogładził jej ramiona, a ona pocałowała go w policzek. - Mam nadziej
ę
,
ż
e nie
zachowujemy si
ę
niestosownie - szepn
ę
ła.
Otoczył j
ą
ramieniem.
- A kto powiedział,
ż
e w restauracji nie wolno okazywa
ć
czuło
ś
ci? - zapytał i posłał jej tak
gor
ą
ce spojrzenie,
ż
e a
ż
ugi
ę
ły si
ę
pod ni
ą
nogi. - Masz jakie
ś
plany na wieczór?
- Musz
ę
zajrze
ć
do kalendarza.
- Dlaczego szepczecie? - zainteresował si
ę
Chris-
tophe. Zeskoczył z krzesełka i podszedł do nich.
- Ustalamy, co b
ę
dziemy robili po południu - odparł Pierre. - A teraz chod
ź
my na pla
żę
.
Zbudujemy ogroIlflle zamczysko.
- Super! - Uradowany chłopiec wszedł mi
ę
dzy nich i wzi
ą
ł ich za r
ę
ce. - A potem popływamy,
zagramy w piłk
ę
, pobawimy si
ę
i ...
Pod koniec dnia Jacky tryskała rado
ś
ci
ą
. Po wspólnej zabawie na pla
ż
y jej i Pierre'owi udzielił
si
ę
doskonały nastrój Christophe'a. Na my
ś
l,
ż
e gdy cWopiec za
ś
nie, b
ę
d
ą
mieli wieczór dla
siebie, dostawała rozkosznej g
ę
siej skórki. Fakt,
ż
e musz
ą
troch
ę
poczeka
ć
, tylko zaostrzył jej
apetyt na miło
ść
.
- Jeste
ś
taka małomówna - zauwa
ż
ył Pierre. O czym my
ś
lisz?
Zerkn
ę
ła na Christophe'a, który przekładał kamyki z wiaderka do plastikowej torby.
- Pó
ź
niej ci powiem - odparła.
- Chyba si
ę
domy
ś
lam. - Pierre u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- I
chciałbym. si
ę
nie myli
ć
.
Musnął dłonią jej ramię, a ona poczuła się tak, akby przepłynął przez nią prąd.
Po powrocie z plaży spędziła dużo czasu z chłop;em. Usiadła z nim na tarasie i trochę mu
poczytała,
l
potem patrzyła, jak maluje nowymi farbami, które iostał od ojca.
Kiedy skończył, zjedli kolację, na którą Pierre u;mażył omlet, a ona przygotowała sałatę. Potem sie-
izieli chwilę przy kuchennym stole, pijąc wino.
- To był dzień pełen wrażeń - podsumował Pierre, Jpierając się wygodnie o krzesło. - Jesteś śpiący?
- zapytał Christophe'a, któremu powieki same opaiały.
- Nie. To znaczy ... trochę. Jacky, połoiysz rnnie ;pać?
- Oczywiście. Z wielką chęcią.
- Wobec tego ja sprzątnę po kolacji - oświadczył
Pierre.
-
Minęło sporo czasu, zanim Christophe wreszcie się położył. Najdłużej trwała kąpiel, gdyż leżąc w
wanilie, pokazywał Jacky swoją imponującą kolekcję i":abawek.
- Masz ich tak dużo, że niedługo zabraknie dla ::;iebie miejsca - żartowała.
- Jak wam idzie? - Pierre wszedł do łazienki, a widząc ich w tak doskonałej komitywie, uśmiechnął
się i": czułością. - Wszystko w porządku, Jacky?
Klęczała na podłodze i wyglądała na szczęśliwą· Policzki miała zaróżowione i wilgotne od
parującej wody.
- Tak, wszystko dobrze. - Uśmiechnęła się·
- Nie jesteś zbyt zmęczona? - zapytał, ale szczególny błysk w jego oku podpowiedział jej, do czego
naprawdę zmierza.
- Nigdy nie jestem zbyt zmęczona!
- Cieszę się. - Wsunął dłoń w jej włosy i musnął
palcami kark. - Skończyłem już w kuchni, ale widzę, że nieprędko będziesz wolna.
- Nie lubię się spieszyć.
- Słusznie. - Posłał jej pocałunek i wyszedł.
Spotkali się kilka minut później w pokoju Christophe'a.
- Narzekał, że mu gorąco, więc przykryłam go samym prześcieradłem - powiedziała.
- Dobrze. - Objął ją w pasie i pochylił 'się, by pocałować syna. - Dobranoc, synku. Kocham cię.
- Dobranoc. Kocham cię, tatusiu. I ciebie też,
Ja
cky -mruknął sennie.
- I ja cię kocham, malutki - szepnęła wzruszona. Nie potrafiła opisać, jak wiele znaczą dla niej te
proste słowa. Poczuła się tak, jakby nagle odzyskała swojego maleńkiego Simona. Jak ona przeżyje
dzień, w którym będzie musiała odejść; raz na zawsze zniknąć z ich życia? Skąd weźmie siłę, by
zostawić tego kochanego chłopca i tego wspaniałego mężczyznę?
Pierre przytulilją do siebie i wyprowadził z dziecięcego pokoju.
Ledwie zamknął drzwi swojej sypialni, zasypał ją tysiącem wytęsknionych 'pocałunków.
Noc wciąż była młoda
i
należała tylko do nich ...
- Dlaczego nie chcesz zostać? - Pierre zmrużył
oczy i próbował dojrze
ć
, która jest godzina.
Zaczynało
ś
wita
ć
. - Mam dzi
ś
wolny dzie
ń
. Jest za wcze
ś
nie,
ż
eby ...
- Musz
ę
i
ść
- odparła i szybko zapi
ę
ła bluzk
ę
. Mam dzi
ś
poranny dy
ż
ur.
- Zadzwoni
ę
do szpitala i powiem,
ż
eby kto
ś
ci
ę
zast
ą
pił. Przecie
ż
nic si
ę
nie stanie, je
ś
li si
ę
z
kim
ś
zarmemsz.
W stał z łó
ż
ka i podszedł do niej.
- Naprawd
ę
musz
ę
i
ść
- powtórzyła. - Christophe na pewno si
ę
ucieszy,
ż
e przez cały dzie
ń
b
ę
dzie ci
ę
miał tylko dla siebie.
Poło
ż
ył dłonie na jej ramionach i z niepokojem spojrzał w oczy.
- Ale co si
ę
stało? Sp
ę
dzili
ś
my razem cudowny dzie
ń
. Dlaczego nagle tak si
ę
spieszysz?
Spojrzała mu w oczy iod razu wiedziała,
ż
e to bł
ą
d.
Ciało zacz
ę
ło buntowa
ć
si
ę
przeciw nakazom rozs
ą
dku. Nie, tym razem si
ę
nie złamie. Przecie
ż
podj
ę
ła decyzj
ę
. Kiedy min
ę
ło miłosne uniesienie, w ogóle nie mogła zasn
ąć
. Le
ż
ała obok
Pierre'a, my
ś
l
ą
c o tym,
ż
e czuje si
ę
bezgranicznie szcz
ęś
liwa, lecz, to szcz
ęś
cie jest wyj
ą
tkowo
kruche i nietrwałe. Co gorsza, zdarzało jej si
ę
o tym zapomina
ć
. Od czasu do czasu odzywał si
ę
w niej instynkt samozachowawczy i podpowiadał,
ż
e musi si
ę
ratowa
ć
, bo rozstanie z Pierre' em
po prostu złamie jej serce.
Wiedziała,
ż
e pr
ę
dzej czy pó
ź
niej ich drogi musz
ą
si
ę
rozej
ść
, ale nie zamierzała niczego
przyspiesza
ć
. Nadal chciała spotyka
ć
si
ę
z Pierre'em, tyle
ż
e byłoby nierozs
ą
dnie z jej strony
anga
ż
owa
ć
si
ę
w ten zwi
ą
zek bez reszty. Dlatego uznała,
ż
e kolejny dzie
ń
zabawy w rodzin
ę
absolutnie nie wchodzi w gr
ę
. Cho
ć
by dlatego,
ż
e jest to nie fair wobec chłopca. Martwiło j
ą
,
ż
e
tak szybko si
ę
do niej przywi
ą
zał. Dr
ę
czyło pytanie, czy pi
ę
cioletnie dziecko b
ę
dzie w stanie
zrozumie
ć
,
ż
e wszystko kiedy
ś
si
ę
ko
ń
czy?
- Martwisz si
ę
- stwierdził Pierre. - Czy naprawd
ę
nie mo
ż
emy
ż
y
ć
chwil
ą
, nie wybiegaj
ą
c zbyt
daleko w przyszło
ść
? Jacky, prosz
ę
ci
ę
... Jeszcze nigdy nie czułem si
ę
tak szcz
ęś
liwy!
- Ja te
ż
- szepn
ę
ła. - Mimo to musz
ę
wróci
ć
do rzeczywisto
ś
ci. Cho
ć
by tylko na moment. -
U
ś
miechn
ę
ła si
ę
smutno. - Spokojnie, przecie
ż
jeszcze si
ę
nie rozstajemy! Po prostu uwa
ż
am,
ż
e
sp
ę
dzili
ś
my dostatecznie du
ż
o czasu, bawi
ą
c si
ę
w ...
- Rodzin
ę
? - doko
ń
czył za ni
ą
. Skin
ę
ła głow
ą
.
- Rozumiem. Sam do niedawna uwa
ż
ałem,
ż
e nie powinni
ś
my anga
ż
owa
ć
w to Christophe' a.
Ale có
ż
, stało si
ę
.
- Owszem. I przyjdzie dzie
ń
, kiedy on b
ę
dzie musiał zrozumie
ć
,
ż
e ...
- Jacky, b
ę
dziemy si
ę
o to martwili w swoim czasie. Razem na pewno znajdziemy rozwi
ą
zanie.
- Tak my
ś
lisz? - Wzi
ę
ła gł
ę
boki oddech. - Musz
ę
i
ść
.
- Skoro tak postanowiła
ś
- westchn
ą
ł zrezygnowany i pocałował j
ą
w policzek.
Odsun
ę
ła si
ę
od niego i wyszła. Rozs
ą
dek mówił jej,
ż
e post
ę
puje wła
ś
ciwie, za to serce
wyrywało si
ę
do niego i do Christophe'a.
Posłuchała głosu rozs
ą
dku, wierz
ą
c,
ż
e tak b
ę
dzie lepiej dla nich w~zystkich. Wydawało jej si
ę
oczywiste,
ż
e im bardziej si
ę
do siebie zbli
żą
, tym gorzej znios
ą
rozstanie. Ich sytuacja
przypominała bł
ę
dne koło. Dlatego uznała,
ż
e musi zachowa
ć
minimum niezale
ż
no
ś
ci i
dopóki mo
ż
e, powinna przynajmniej próbowa
ć
post
ę
powa
ć
racjonalnie.
ROZDZIAŁ DZIEWI
Ą
TY
Przez nast
ę
pne tygodnie trzymała si
ę
z dala od Pierre'a. Poniewa
ż
spotykali si
ę
tylko w
szpitalu, nie było okazji, by wróci
ć
do ostatniej rozmowy. Jacky była jednak pewna,
ż
e
przemy
ś
lał to, co zostało wtedy powiedziane.
Sama starała si
ę
ostudzi
ć
emocje i zdystansowa
ć
wobec trapi
ą
cych ich problemów. Nie
mogła jednak udawa
ć
,
ż
e nie wyczuwa napi
ę
cia, które pojawiało si
ę
mi
ę
dzy nimi nawet
wtedy, gdy tak jak dzi
ś
, pełnili razem dy
ż
ur.
Wła
ś
nie ogl
ą
dali zdj
ę
cia rentgenowskie złamanej nogi chłopaka, który miał wypadek
samochodowy.
- Brakuje fragmentów ko
ś
ci - stwierdził Pierre, zerkaj
ą
c na u
ś
pionego dwudziestolatka,
który dzi
ę
ki silnym
ś
rodkom przeciwbólowym był nie
ś
wiadom tego, co si
ę
z nim dzieje.
- Ko
ś
ci piszczelowa i strzałkowa s
ą
powa
ż
nie uszkodzone. Widzisz, tu i tu. - Wskazała
miejsca na kliszy.
- Na szcz
ęś
cie ko
ść
udowa jest cała. Mam nadziej
ę
,
ż
e uda si
ę
uratowa
ć
cał
ą
nog
ę
i
nawet stop
ę
. Ortopedzi b
ę
d
ą
go operowa
ć
jeszcze przed południem.
- Mo
ż
e chcecie zrobi
ć
sobie krótk
ą
przerw
ę
? - zapytała Marie, która wła
ś
nie weszła do
pokoju zabiegowego. - Na· razie ,mamy spokój, wi
ę
c trzeba to wykorzysta
ć
. Sama mog
ę
przygotowa
ć
pacjenta do operacji, bo ortopedzi wła
ś
nie mi powiedzieli,
ż
e b
ę
d
ą
zaczyna
ć
za
godzin
ę
.
- Dzi
ę
kujemy, siostro. Ch
ę
tnie skorzystamy z pani uprzejmo
ś
ci - odparł Pierre. - My
ś
lisz,
ż
e Marie próbuje nas wyswata
ć
? - zapytał
ż
artobliwym tonem, gdy szli do gabinetu Jacky.
- W
ą
tpi
ę
- odpowiedziała ze
ś
miechem.
- Czy wiesz,
ż
e nie słyszałem twojego
ś
miechu
od ... - zawiesił głos - od bardzo dawna - doko
ń
czył po
ś
piesznie.
- Od tego poranka, gdy wyszłam do ciebie, cho
ć
prosiłe
ś
,
ż
ebym została? - rzekła,
otwieraj
ą
c drzwi gabinetu.
Ledwie zostali sami, Pierre od razu przyci
ą
gn
ą
ł j
ą
do siebie i mocno przytulił.
Jak za dotk
ń
i
ę
ciem czarodziejskiej ró
ż
d
ż
ki obudziły si
ę
w niej pragnienia i emocje, które w
ostatnich
dniach usiłowała stłumi
ć
.
-
- Rzeczywi
ś
cie, długo si
ę
nie
ś
miałam ,--- przyznała.
- Ciesz
ę
si
ę
,
ż
e wreszcie pozwoliła
ś
mi si
ę
dotkn
ąć
.
- Przecie
ż
nawet nie próbowałe
ś
.
- Dziwisz si
ę
? Zachowywała
ś
si
ę
jak Miss Sopel
Lodu. Bałem si
ę
,
ż
e co
ś
sobie odmro
żę
.
- Miss Sopel Lodu? Ciekawe porównanie. Sk
ą
d ci to przyszło do głowy?
- Nie wiem. Ale pasowało do ciebie. Była
ś
strasznie niedost
ę
pna.
- Tylko udawałam, je
ś
li ju
ż
musisz wiedzie
ć
przyznała, mówi
ą
c ze sztuczn
ą
wyniosło
ś
ci
ą
.
- Tak my
ś
lałem. Nie potrafisz blefowa
ć
. Ale i tak ci
ę
kocham - szepn
ą
łjej do ucha.
Spojrzała na niego, czuj
ą
c nagły skok adrenaliny.
Jeszcze nigdy nie mówił,
ż
e j
ą
kocha. Marzyła, by to od niego usłysze
ć
, a teraz, gdy
upragnione słowa wreszcie padły, nie mogła w nie uwierzy
ć
.
Brzmiało to paradoksalnie, ale jej pozorny chłód najwyra
ź
niej podgrzał temperatur
ę
jego
uczu
ć
. Tyle
ż
e Pierre, wyznaj
ą
c jej miło
ść
, jeszcze bardziej skomplikował ich sytuacj
ę
. Po
pierwsze, nie wyobra
ż
ała sobie
ż
ycia w trójk
ą
cie, gdzie miałaby za rywalk
ę
cie
ń
zmarłej
ż
ony. Po drugie, nawet gdyby Pierre z czasem zapomniał o Liliane, i tak nie mogła zwi
ą
za
ć
si
ę
z nim na stałe.
Byłoby to z jej strony nieuczciwe, bo przecie
ż
nie miała prawa odbiera
ć
mu szansy na
posiadanie dzieci. Je
ś
li kiedy
ś
uda mu si
ę
uwolni
ć
od brzemienia przeszło
ś
ci, powinien
uło
ż
y
ć
sobie
ż
ycie z kobiet
ą
, z któr
ą
stworzy prawdziw
ą
rodzin
ę
.
- Nie mówiłem ci dot
ą
d,
ż
e ci
ę
kocham - szepn
ą
ł - ale w ci
ą
gu ostatnich tygodni, kiedy
naprawd
ę
bałem si
ę
,
ż
e ci
ę
strac
ę
, dokładnie wszystko przemy
ś
lałem.
Wstrzymała oddech. - I? - zawiesiła głos.
- Zastanawiałem si
ę
, dok
ą
d-zmierza nasz zwi
ą
zek. ..
- Te
ż
o tym my
ś
lałam - weszła mu w słowo. - Postanowiłam nie wybiega
ć
zbyt daleko w
przyszło
ść
. Jest mi z tob
ą
bardzo dobrze, ale ...
- Nie kochasz mnie?
- Oczywi
ś
cie,
ż
e ci
ę
kocham! - zawołała i natych- miast zasłoniła dłoni
ą
usta.
- Nie chciała
ś
si
ę
do tego przyzna
ć
. Dlaczego?
- Istnieje mnóstwo przeszkód, których nie zdoła-
my omin
ąć
- odparła. - Nie zamierzam odwoływa
ć
tego, co powiedziałam. Kocham ci
ę
, ale
nie widz
ę
mo
ż
liwo
ś
ci,
ż
eby
ś
my ...
W tym momencie zadzwonił telefon, wi
ę
c musieli
przerwa
ć
rozmow
ę
.
- Tak, Marie, prosz
ę
mówi
ć
. Chwil
ę
· słuchala uwa
ż
nie.
- Wspaniale! - zawołała. - Zaraz tam b
ę
dziemy!
- Co si
ę
stało? - zapytał.
- Pami
ę
tasz tego chłopca, którego przywie
ź
li po
katastrofie w starej kawiarni na pla
ż
y? Jego mama odzyskała przytomno
ść
. Marie mówi,
ż
e
mały bardzo prosi,
ż
eby
ś
my· do niej przyszli.
- Wi
ę
c chod
ź
my! - powiedział Pierre, puszczaj
ą
c j
ą
przodem. - Zagl
ą
dałem do niej kilka
razy, gdy była w
ś
pi
ą
czce. Neurolodzy nie dawali jej zbyt du
ż
ych
szans, a jednak cuda si
ę
zdarzaj
ą
.
-
- I całe szcz
ęś
cie - odparła, przyspieszaj
ą
c, by dotrzyma
ć
mu kroku. - Pami
ę
tasz małego
Dominica?
- Jak-mógłbym go zapomnie
ć
!
.
.
Kiedy weszli do sali, w której le
ż
ała kobieta, jej synek zerwał si
ę
z krzesła i zawołał
rado
ś
nie:
- Popatrzcie na moj
ą
mam
ę
!
Kobieta· próbowała unie
ść
r
ę
k
ę
i u
ś
miechn
ąć
si
ę
, ale Pierre natychmiast j
ą
powstrzymał.
- Prosz
ę
oszcz
ę
dza
ć
siły - polecił. - Nie powinna pani wykonywa
ć
zb
ę
dnych mchów.
Koledzy z neurologii zaraz poinformuj
ą
pani
ą
o dalszym leczeniu.
Na ustach kobiety pojawił si
ę
blady u
ś
miech.
- Wszyscy byli
ś
cie dla mnie tacy dobrzy - szep n
ę
ła ledwie słyszalnym głosem.- Od pewnego
czasu miałam
ś
wiadomo
ść
,
ż
e obok mnie s
ą
ludzie, ale nie mogłam otworzy
ć
oczu ani
mówi
ć
...
- Na pewno wyzdrowiejesz, mamusiu - o
ś
wiadczył chłopiec, całuj
ą
c j
ą
w policzek. - Tak
si
ę
bałem,
ż
e ju
ż
nigdy si
ę
nie obudzisz!
Z oczu kobiety popłyn
ę
ły łzy.
- Nie potrafi
ę
powiedzie
ć
, jak bardzo si
ę
ciesz
ę
,
ż
e jednak si
ę
obudziłam.
- Pójdziemy ju
ż
- odezwał si
ę
Pierre. -
ś
ycz
ę
szybkiego powrotu do zdrowia.
Chłopiec wyszedł z nimi i odprowadził ich do drzwi
oddziału.
- Jak twoja r
ę
ka? - zapytała go Jacky.
- Widzi pani? Ju
ż
nie mam gipsu.
- Tego niebieskiego?
- A sk
ą
d pani wie?
- Ode mnie - wtr
ą
cił Pierre. - Mówiłem pani dok-
tor,
ż
e masz bardzo fajny gips.
- Mnie te
ż
si
ę
podobał! Nawet go nie wyrzuciłem, tylko powiesiłem na
ś
cianie w pokoju -
pochwalił si
ę
chłopiec. - Lepiej ju
ż
pójd
ę
. Mama mo
ż
e mnie potrzebowa
ć
. Do widzenia.
- Kochany dzieciak- zauwa
ż
yła Jacky, gdy wracali do jej gabinetu. - Jak my
ś
lisz, zd
ąż
ymy
wypi
ć
kaw
ę
?
- Marie wie, gdzie nas szuka
ć
. Wezwie nas, je
ś
li b
ę
dziemy potrzebni.
-Gdy kawa była gotowa, Jacky usiadła wygodnie w swoim ulubionym· fotelu.
- Lato min
ę
ło nie wiadomo kiedy ... - westchn
ę
ła.
- Ludzie zaczynaj
ą
wraca
ć
z urlopów, a ja ...
- Wła
ś
nie,
a
propos wakacji - przypomniał sobie Pierre. - Miałem powiedzie
ć
ci o tym ju
ż
w
zeszłym tygodniu, ale była
ś
taka naje
ż
ona,
ż
e nie miałem odwagi. Dzwonił Marcel i mówił,
ż
e jak wróc
ą
z Bordeaux, chcieliby zaprosi
ć
nas do siebie na kolacj
ę
· Wracaj
ą
w pierwszym
tygodniu wrze
ś
nia.
- To ju
ż
w przyszłym tygodniu.
- Wiem. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
skonsternowany. - Mia-
łem da
ć
Debbie odpowied
ź
, ale tego nie zrobiłem, wi
ę
c wczoraj zadzwoniła jeszcze raz i
nagrała wiadomo
ść
. Nie mam poj
ę
cia, dlaczego to takie wa
ż
ne,
ż
eby
ś
my spotkali si
ę
, jak
tylko wróc
ą
·
Jacky miała niejasne przeczucie,
ż
e wie, sk
ą
d ten po
ś
piech. No ładnie! Oby tylko nie
sko
ń
czyło si
ę
wielk
ą
awantur
ą
, je
ś
li Marcel zdecyduje si
ę
powiedzie
ć
Pierre' owi prawd
ę
o
Liliane. Jacky miała nadziej
ę
,
ż
e Marcel nie zrobi tego swojemu najlepszemu koledze.
Westchn
ę
ła ci
ęż
ko, tkni
ę
ta riiedobrym przeczuciem, i na wszelki wypadek postanowiła
spotka
ć
si
ę
wcze
ś
niej z Debbie.
- Co si
ę
stało? - Pierre był zdezorientowany. My
ś
lałem,
ż
e ucieszysz si
ę
ze spotkania.
Przecie
ż
Debbie to twoja przyjaciółka.
- Ale
ż
ciesz
ę
si
ę
! - skłamała gładko. - Sprawdz
ę
w kalendarzu, kiedy mam wolny wieczór.
- Jacky, daj spokój. Przecie
ż
wiem,
ż
e nie udzielasz si
ę
towarzysko. Powinienem był
oddzwoni
ć
do Debbie ju
ż
wczoraj, wi
ę
c nie chc
ę
z tym dłu
ż
ej zwleka
ć
. Pami
ę
tam,
ż
e w
przyszł
ą
ś
rod
ę
nie masz dy
ż
uru. Zgadza si
ę
?
- Sam wiesz najlepiej. W ko
ń
cu to ty układasz grafik.
- Dobrze. W takim razie umówi
ę
nas na
ś
rod
ę
, tak? Spróbowała si
ę
u
ś
miechn
ąć
, cho
ć
W
sercu czuła l
ę
k. - W porz
ą
dku, niech b
ę
dzie
ś
roda - odparła.
- Jako
ś
nie słysz
ę
entuzjazmu w twoim głosie.
Naprawd
ę
nie rozumiem, o co ci chodzi. Przecie
ż
to tylko zwykła kolacja z przyjaciółmi. -
Je
ś
li Marcel zdecyduje si
ę
wyjawi
ć
pewien sekret, ta kolacja z pewno
ś
ci
ą
nie b
ę
dzie taka
zwykła, pomy
ś
lała ponuro. Z zamy
ś
lenia wyrwał j
ą
'kolejny telefon. - Tak, Marie? Dobrze, ju
ż
idziemy.
W
nast
ę
pn
ą
ś
rod
ę
z samego rana zadzwoniła do Debbie. Niestety, nikt nie odbierał
telefonu, wi
ę
c zostawiła wiadomo
ść
,
ż
e wieczorem przyjdzie troch
ę
wcze
ś
niej, a Pierre
doł
ą
czy pó
ź
niej. W pewnym sensie cieszyła si
ę
,
ż
e nie zastała przyjaciółki i nie musiała jej
tłumaczy
ć
, sk
ą
d taka zmiapa.
Gdy wczesnym wieczorem szła w stron
ę
domu Marcela, rosło jej zdenerwowanie.
ś
eby
odegna
ć
czarne my
ś
li, zacz
ę
ła bacznie przygl
ą
da
ć
si
ę
otoczeniu.
Dom stał na pocz
ą
tku ulicy, któr
ą
młodzi lekarze ze szpitala
ż
artobliwie nazywali "alej
ą
dyrektorów". Rzeczywi
ś
cie, ulokowane przy niej rezydencje zostały zbudowane według
indywidualnych projektów i prezentowały si
ę
wyj
ą
tkowo okazale. Agenci od nieru-
. chomo
ś
ci okre
ś
liliby tak
ą
lokalizacj
ę
mianem "presti
ż
owej" lub "ciesz
ą
cej si
ę
zainteresowaniem wymagaj
ą
cych klientów". Pokoje z widokiem na morze, du
ż
e ogrody,
wszelkie mo
ż
liwe wygody ... Czegó
ż
chcie
ć
wi
ę
cej?
_
Odruchowo spojrzała na dom Pierre' a, ukryty w g
ą
szczu starych drzew. Niepotrzebnie, bo
od razu zacz
ę
ła
si
ę
stresowa
ć
. Gdy wychodziła ze szpitala, zamienili tylko kilka zda
ń
, gdy
ż
Pierre był akurat zaj
ę
ty.
- Chciałabym wyj
ść
dzi
ś
troch
ę
wcze
ś
niej - oznajmiła, wsuwaj
ą
c głow
ę
do pokoju
zabiegowego.
- Nie ma problemu - odparł, nie pytaj
ą
c o powody, dla których nie chce jecha
ć
razem z nim.
Zwolniła kroku i po chwili stan
ę
ła przed domem Debbie. A wi
ę
c jestem, pomy
ś
lała z
westchnieniem. Wzi
ę
ła kilka gł
ę
bokich uspokajaj
ą
cych oddechów, a potem zacz
ę
ła wchodzi
ć
po
szerokich kamiennych
schodach.
~
Debbie otworzyła jej niemal natychmiast.
- Cze
ść
. Odebrałam twoj
ą
wiadomo
ść
- rzekła na powitanie.
- Fajnie,
ż
e ju
ż
wrócili
ś
cie. Jak si
ę
udały wakacje?
- Było cudownie, tylko sama wiesz, jak to jest:
wsz
ę
dzie dobrze, ale w domu najlepiej. St
ę
skniłam si
ę
za tob
ą
i za Pierre'em - mówiła
przyjaciółka, prowadz
ą
c j
ą
do salonu. - Co si
ę
stało,
ż
e przyszła
ś
sama? - zapytała, gdy usiadły
w mi
ę
kkich fotelach.
- Pomy
ś
lałam,
ż
e mo
ż
e przydam si
ę
do pomocy.
- Ej, nie zmy
ś
laj! Przecie
ż
wiesz,
ż
e kiedy mamy
mie
ć
go
ś
ci, Fran~oise nie pozwala mi zbli
ż
a
ć
si
ę
do . kuchni.- Debbie zawiesiła głos. - Przede
mn
ą
nie musisz niczego udawa
ć
. Mów, o co chodzi?
- Nie domy
ś
lasz si
ę
? - zapytała Jacky, kr
ę
c
ą
c si
ę
nerwowo.
- Pewnie,
ż
e si
ę
domy
ś
lam, ale chc
ę
to usłysze
ć
od ciebie. Dobrze, niech zgadn
ę
... Chcesz
si
ę
dowiedzie
ć
, czy udało mi si
ę
wyci
ą
gn
ąć
z Marcela jakie
ś
informacje na temat
ż
ony Pierre'a.
Mam racj
ę
?
Jacky skin
ę
ła głow
ą
.
- I co? Powiedział ci co
ś
? - spytała z nadziej
ą
.
- Nie, słówka nie pisn
ą
ł.
- Niemo
ż
liwe! Nie było
ż
adnych intymnych roz-
mów przed za
ś
ni
ę
ciem?
- Były, ale akurat nie o tym. J acky odetchn
ę
ła z ulg
ą
.
- To dobrze. Ciesz
ę
si
ę
,
ż
e temat przestał by
ć
aktualny.
Debbie miała dziwn
ą
min
ę
.
- Niezupełnie - przyznała po chwili. - Wspomniałam Marcelowi,
ż
e narzekasz,
ż
e musisz
rywalizowa
ć
z mitem rzekomo idealnej
ż
ony, na co on stwierdził,
ż
e ju
ż
najwy
ż
szy czas, aby
Pierre poznał prawd
ę
. Postanowił... - Urwała, gdy
ż
Marcel wła
ś
nie wszedł do pokoju.
- Cze
ść
, kochanie. Witaj, Jacky. Miło ci
ę
widzie
ć
- powiedział, całuj
ą
c j
ą
w policzek.
- Daj, potrzymam Thiery'ego. - Jacky wyci
ą
gn
ę
ła
r
ę
ce,
ż
eby wzi
ąć
od niego dziecko. - Oj, czy mi si
ę
zdaje, czy zaczynaj
ą
mu wychodzi
ć
z
ą
bki?
- Owszem, przez cał
ą
noc słuchali
ś
my, jak rosn
ą
, prawda, kochanie? - zwróciła si
ę
Debbie do
m
ęż
a.
- Niestety. Co za szcz
ęś
cie,
ż
e zostało mi jeszcze par
ę
dni urlopu i nie musiałem i
ść
dzi
ś
do
pracy - westchn
ą
ł Marcel, przył
ą
czaj
ą
c si
ę
do nich. - Gdzie Pierre?
- Niedługo b
ę
dzie. Przyszłam wcze
ś
niej,
ż
eby pomóc Debbie, ale widz
ę
,
ż
e wszystko jest pod
kontrol
ą
.
- Je
ś
li chcesz, mo
ż
esz wzi
ąć
małego na gór
ę
i pobawi
ć
si
ę
troch
ę
z nim i z Emm
ą
- podsun
ą
ł. -
Emma uwielbia bawi
ć
si
ę
z Thierym na macie edukacyjnej, ale musi przy tym by
ć
- kto
ś
z
dorosłych. Musimy pilnowa
ć
,
ż
eby z miło
ś
ci nie zrobiła mu niechc
ą
cy krzywdy.
- Bardzo ch
ę
tnie do niej pójd
ę
-powiedziała Jacky, wstaj
ą
c. - Gdyby
ś
cie mnie potrzebowali,
b
ę
d
ę
w którym
ś
z dzieci
ę
cych pokoi - uprzedziła i poszła na gór
ę
.
Emma rysowała w swoim pokoju. . - O, Jacky! Chcesz zobaczy
ć
mój rysunek? To jest mały
Thiery, to ja, a to mama i Marcel.
-
Ś
licznie! Słuchaj, mo
ż
e pójdziemy do pokoju Thiery'ego i pobawimy si
ę
i
nim?
- Super! Uwielbiam si
ę
z nim bawi
ć
.
Po chwili uło
ż
yły maluszka na mi
ę
kkiej, kolorowej macie i z rozbawieniem obserwowały, jak
energicznie kopie nó
ż
kami.
Siedmioletnia Emma, córka Debbie z poprzedniego zwi
ą
zku, była bardzo gadatliw
ą
i nad wiek
rozwini
ę
t
ą
dziewczynk
ą
. Korzystaj
ą
c z okazji,
ż
e ma w Jacky wdzi
ę
czn
ą
słuchaczk
ę
,
opowiedziała jej o tyrp, jak jej prawdziwy tata odszedł od mamy, kiedy ona, Emma, miała dwa
latka. A potem mama wyszła za m
ąż
za Marcela i teraz onjestjej prawdziwym tatusiem. Jacky
wiedziała o tym wszystkim od Debbie, ale Emma nie pozwoliła sobie przerwa
ć
.
- Marcel mnie adoptował, wiesz? - powiedziała z dum
ą
, wyra
ź
nie napawaj
ą
c si
ę
m
ą
drym
słowem, którego u
ż
yła. - Teraz jestem jego prawdziw
ą
córk
ą
. Bo mama mówi,
ż
e mój pierwszy
tata ju
ż
do nas nie wróci.
Po pewnym czasie do pokoju zajrzała Debbie. - Jak wam idzie, dziewcz
ę
ta? - zapytała.
- Doskonale. Tylko Thiery chyba troch
ę
si
ę
zm
ę
czył - odparła Jacky, bior
ą
c chłopczyka na
r
ę
ce.
- Bardzo mi pomogły
ś
cie - pochwaliła je Debbie.
- Nie wiem, jak bym sobie dała rad
ę
bez mojej du
ż
ej,
m
ą
drej córeczki. Kochanie, zaraz siadamy do stołu, wi
ę
c przebierz si
ę
i umyj r
ą
czki - poprosiła.
- Dobrze, mamusiu. A poradzisz sobie beze mnie?
- My
ś
l
ę
,
ż
e tak. Jacky na pewno mi pomo
ż
e - po-
wiedziała Debbie, bior
ą
c na r
ę
ce Thiery'ego.
Kiedy Emma wyszła, Jacky nabrała gł
ę
boko powietrza i wyrzuciła z siebie jednym tchem:
- Debbie, musimy powa
ż
nie porozmawia
ć
. Jak ci mówiłam, nie chc
ę
,
ż
eby Pierre został
brutalnie pozbawiony złudze
ń
. Nie mog
ę
zgodzi
ć
si
ę
na to, aby cierpiał. Dlatego prosz
ę
ci
ę
,
przekonaj Marcela ...
- Jacky, mój m
ąż
nie jest dzieckiem, wi
ę
c nie mog
ę
mu niczego zabroni
ć
. Zrobi to, co uwa
ż
a
za stosowne. I co jego zdaniem jest dobre dla Pierre'a. I dla ciebie.
- To wszystko nie jest takie proste, jak my
ś
lisz
- rzekła ze smutkiem. - Je
ś
li Pierre dowie si
ę
prawdy
o swojej
ż
onie, by
ć
mo
ż
e poczuje si
ę
wreszcie wolny i b
ę
dzie chciał uło
ż
y
ć
sobie
ż
ycie od nowa.
A ja nie jestem dla niego odpowiedni
ą
partnerk
ą
. On potrzebuje kobiety, która ...
- O wilku mowa - przerwała jej Debbie, słysz
ą
c dono
ś
ny gong. - Nakarmi
ę
teraz Thiery'ego, a
ty wracaj na dół.
- Biedny Pierre! - j
ę
kn
ę
ła. - Nie wie, biedak, co go tu dzisiaj czeka.
Debbie usiadła na niskim fotelu do karmienia, który dostała w prezencie od Jacky. Uwa
ż
ała j
ą
za swoj
ą
najlepsz
ą
kole
ż
ank
ę
i było jej przykro,
ż
e widzi j
ą
tak zestresowan
ą
i nieszcz
ęś
liw
ą
.
- Debbie, mo
ż
e jednak ... - Jacky wci
ąż
stała w drzwiach.
- Obiecuj
ę
ci,
ż
e nie pozwol
ę
,
ż
eby Marcel zepsuł nam wszystkim wieczór. Poza tym
b
ę
dzie z nami Emma, wi
ę
c przy niej nie b
ę
dzie poruszał takich tematów. Podejrzewam,
ż
e
dopiero po kolacji poprosi Pierre'a na słowo na osobno
ś
ci.
Jacky zacz
ę
ła schodzi
ć
na dół. Nie chciała my
ś
le
ć
o tym, co ich czeka. Zrobiła wszystko,
co mogła, by nie dopu
ś
ci
ć
do ujawnienia mrocznych sekretów Liliane. Miała jeszcze
nadziej
ę
,
ż
e po kolacji wszyscy b
ę
d
ą
w tak doskonałych humorach,
ż
e Marcel nie b
ę
dzie
chciał psu
ć
nastroju i odło
ż
y rozmow
ę
na kiedy indziej.
- Cze
ść
, Jacky! - powitał j
ą
ciepło Pierre, który stał z Marcelem w holu.
Pierre z podziwem obserwował ka
ż
dy jej ruch, gdy schodziła na dół. Zawsze wygl
ą
dała
pi
ę
knie, lecz dzi
ś
miała na sobie wyj
ą
tkowo kobiec
ą
sukienk
ę
, która podkre
ś
lała jej zgrabn
ą
sylwetk
ę
i niezwykl
ą
urod
ę
· Szkoda,
ż
e tak rzadko ubiera
ś
i
ę
w taki sposób, pomy
ś
lał, bior
ą
c
j
ą
za r
ę
k
ę
. Pocałował j
ą
na powitanie i natychmiast wyczuł,
ż
e jest skr
ę
powana. Pewnie
peszy j
ą
obecno
ść
Marcela, który pierwszy raz jest
ś
wiadkiem ich za
ż
yło
ś
ci. Obiecał sobie,
ż
e gdy tylko zostan
ą
sami, pomo
ż
e jej si
ę
odpr
ęż
y
ć
.
- Pierre! Pierre! - Emma zbiegła po schodach i zawisła mu na szyi. - Gdzie Christophe?
-Został w domu. Pierwszy dzie
ń
w przedszkolu bardzo go zm
ę
czył, wi
ę
c chciał pój
ść
wcze
ś
niej spa
ć
- wyja
ś
nił.
- No tak, on ma dopiero pi
ęć
lat - stwierdziła Emma wyrozumiale.
- Zapraszam na drinka! - zawołał Marcel i ruszył do salonu.
Jacky ucieszyła si
ę
,
ż
e Emma b
ę
dzie jadła z dorosłymi. Marcel musi poczeka
ć
ze swoimi
rewelacjami.
- Kolacja była pyszna, Fran90ise. Istne mistrzostwo
ś
wiata, zwłaszcza zapiekane mi
ę
so i
flan owocowy. - Jacky, która pomagała Debbie sprz
ą
tn
ąć
ze stołu, nie mogła hachwali
ć
si
ę
gosposi.
- Tak, Fran90ise to prawdziwy skarb - potakn
ę
ła Debbie. - Mo
ż
e napije si
ę
pani z nami
kawy na tarasie? - zapytała.
- O nie, dzi
ę
kuj
ę
. - Gosposia energicznie pokr
ę
ciła głow
ą
. - Nie mogłabym potem spa
ć
.
Zrobi
ę
sobie gor
ą
cej czekolady i pójd
ę
do siebie ogl
ą
da
ć
telewizj
ę
. - Ja te
ż
chc
ę
czekolad
ę
!
- zawołała Emma. - Mog
ę
poogl
ą
da
ć
telewizj
ę
z Fntn90ise?
- Kochanie, jutro idziesz do szkoły, musisz rano wsta
ć
- przypomniała Debbie. - Lepiej
b
ę
dzie, je
ś
li wypijesz czekolad
ę
w swoim pokoju, a potem umyjesz si
ę
i poło
ż
ysz spa
ć
.
- Je
ś
li chcesz, pójd
ę
z tob
ą
na gór
ę
- zaproponowała Jacky. Przeczuwała,
ż
e Marcel
niebawem wyjawi swoje sensacje i nie chciała by
ć
tego
ś
wiadkiem.
- O, jak fajnie! - Emma z entuzjazmem złapała j
ą
za r
ę
k
ę
. - Ju
ż
nie chc
ę
czekolady. Jacky,
poczytasz mi ksi
ąż
k
ę
?
- A mo
ż
e to ty mi poczytasz? Słyszałam,
ż
e
ś
wietnie ci idzie.
- Dobrze - zgodziła si
ę
dziewczynka i poci
ą
gn
ę
ła j
ą
w stron
ę
schodów. - Uwielbiam czyta
ć
.
I mam nowe ksi
ąż
ki.
- Tylko nie m
ę
cz Jacky za długo! - napomniała j
ą
Debbie.
- Nie b
ę
d
ę
, mamusiu. Obiecuj
ę
·
. - Przecie
ż
wiesz,
ż
e Emma nigdy mnie nie m
ę
czy - powiedziała Jacky, przechylaj
ą
c si
ę
przez por
ę
cz.
- Lubi
ę
sp
ę
dza
ć
z ni
ą
czas.
- Wiem - odparła Debbie. - Tylko
ż
e dzi
ś
... Pierre
mo
ż
e ci
ę
potrzebowa
ć
!
- 'Oby nie - westchn
ę
ła. - Zaraz wróc
ę
.
Pomogła Emmie umy
ć
si
ę
, a potem wybrała bajk
ę
, któr
ą
dziewczynka przeczytała jej z
wielkim zapałem. - Pi
ę
knie czytasz! - pochwaliła j
ą
·
- Dzi
ę
kuj
ę
- odparła Emma, ziewaj
ą
c. - Poczyta-
łabym ci jeszcze, ale bardzo chce mi si
ę
spa
ć
. Dobranoc, Jacky!
- Słodkich snów, kochanie. - Pogłaskała j
ą
po buzi i wyszła z pokoju. Przed pój
ś
ciem na
dół zajrzała jeszcze do łazienki i przejrzała si
ę
w lustrze. Szybko poprawiła włosy, cho
ć
i tak
pewnie nikt by nie zauwa
ż
ył,
ż
e jest troch
ę
potargana. - No to do boju! - mrukn
ę
ła, zaciskaj
ą
c
dło
ń
na por
ę
czy schodów.
Zanim zrobiła pierwszy krok, chwil
ę
stała i w skupieniu nasłuchiwała. Cisza. Pewnie wyszli
na taras, pocieszyła si
ę
, ale ze zdenerwowania a
ż
jej zaschło w gardle.
ROZDZIAŁ DZIESI
Ą
TY
Na dole panowała nienaturaIna cisza. Aha, zdaje si
ę
,
ż
e bomba wybuchła, domy
ś
liła si
ę
Jacky, bezbł
ę
dnie wyczuwaj
ą
c napi
ę
t
ą
atmosfer
ę
.
Marcel i Debbie siedzieli na tarasie, ale miny mieli grobowe i w ogóle si
ę
do siebie nie
odzywali. Gdy do nich podeszła, rzucili jej spłoszone spojrzenia.
- Gdzie Pierre? - Rozejrzała si
ę
niespokojnie.
- Gdzie
ś
w ogrodzie - odparła Debbie.
Zbli
ż
yła si
ę
do kraw
ę
dzi tarasu i zacz
ę
ła wpatrywa
ć
si
ę
w mrok rozja
ś
niony nikłym
ś
wiatłem ogrodowych lamp. Dopiero po chwili dostrzegła jego sylwetk
ę
. Stał przy ko
ń
cu
ś
cie
ż
ki, nieruchomy jak pos
ą
g. Nie wiedziała, czy do niego podej
ść
, czy raczej zostawi
ć
go w
spokoju. Ostatecznie doszła do wniosku,
ż
e w tej chwili powinien by
ć
sam.
- Zrobi
ę
ci kaw
ę
- zaproponował jej Marcel.
- Dzi
ę
kuj
ę
·
Kiedy wszedł do
ś
rodka, przysiadła si
ę
do Debbie. - Jak poszło? - zapytała cicho.
- Sama nie wiem. Pierre prawie nic nie mówił, ale
wida
ć
było,
ż
e ta wiadomo
ść
nim wstrz
ą
sn
ę
ła. - Co mu powiedział Marcel?
Debbie zawahała si
ę
.
- Chyba wszystko, co wiedział o romansie Liliane.
A
ż
przykro było słucha
ć
. Tylko nie pytaj mnie o szcze góły. Najlepiej je
ś
li Pierre sam ci powie
tyle, ile uzna za stosowne. My
ś
l
ę
,
ż
e ... jeste
ś
mu teraz bardzo potrzebna. Nie zostawiaj go
samego z tym balastem.
Jacky chciała co
ś
powiedzie
ć
, ale nie zd
ąż
yła.
- Na nas ju
ż
czas - stwierdził Pierre, wchodz
ą
c na taras. - Dzi
ę
kujemy za kolacj
ę
.
- Naprawd
ę
musicie ju
ż
i
ść
? Marcel zaraz przyniesie kaw
ę
. Zosta
ń
cie jeszcze - prosiła
Debbie.
- Dzi
ę
kujemy, ale lepiej b
ę
dzie, jak ju
ż
pójdziemy
- odparła Jacky, całuj
ą
c j
ą
w policzek.
- Nie napijecie si
ę
kawy? - zapytał Marcel, z któ-
rym min
ę
li si
ę
w drzwiach. - Pierre, posłuchaj, usi
ą
d
ź
my i spokojnie porozmawiajmy ...
- Dzi
ę
ki, stary, ale w tej chwili chc
ę
zosta
ć
sam
- odparł Pierre. - Kiedy
ś
pewnie b
ę
d
ę
ci wdzi
ę
czny za
to, co dla mnie zrobiłe
ś
, ale na razie ... Co tu du
ż
o gada
ć
, jestem w szoku! - Zawahał si
ę
. -
Nie powiem,
ż
e twoje rewelacje były dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Miałem pewne
podejrzenia, ale nie 'spodziewałem si
ę
po Liliane a
ż
tylu kłamstw.
Urwał, zbyt wzburzony, by mówi
ć
dalej. Jacky
ś
cisn
ę
ła go lekko za rami
ę
.
- Wracajmy do domu, Pierre.
W samochodzie uzmysłowiła sobie,
ż
e nawet nie wie, do czyjego domu maj
ą
jecha
ć
.
- Mo
ż
e wst
ą
pisz do mnie na kaw
ę
? - zaproponowała, patrz
ą
c na jego pos
ę
pn
ą
twarz.
Na sekund
ę
oderwał wzrok od drogi i spojrzał na ni
ą
. Dopiero gdy w
ś
wietle ulicznych
latami zobaczyła jego twarz, dotarło do niej, jak bardzo jest przybity.
- Zastanawiasz si
ę
pewnie, co si
ę
stało. Zaraz ci
o wszystkim opowiem - obiecał. - Nie musisz.
- Ale chc
ę
.
Objechali rondo i skr
ę
cili w drog
ę
biegn
ą
c
ą
wzdłu
ż
morza. Widzieli jego czarn
ą
to
ń
srebrz
ą
c
ą
si
ę
w
ś
wietle ksi
ęż
yca.
- Mo
ż
e chciałby
ś
przej
ść
si
ę
po pla
ż
y? Zerkn
ą
ł w tamtym kierunku.
- Dobry pomysł. Morze jest dzi
ś
takie spokojne. Zjechali na parking, a potem wzi
ę
li si
ę
za
r
ę
ce
i ruszyli w
ą
sk
ą
ś
cie
ż
k
ą
w stron
ę
wydm. Nie rozmawiali ze sob
ą
. Pierre był mocno zamy
ś
lony,
a ona nie chciała mu przeszkadza
ć
. Wolała, by sam zacz
ą
ł mówi
ć
.
W bladej ksi
ęż
ycowej po
ś
wiacie pusta pla
ż
a wydawała si
ę
jeszcze bielsza ni
ż
w dzie
ń
. W
innej sytuacji uznałaby tak
ą
sceneri
ę
za wyj
ą
tkowo romantyczn
ą
, dzi
ś
jednak nie była w
nastroju do kontemplowania pi
ę
kna ksi
ęż
ycowej nocy. Za bardzo martwiła si
ę
o Pierre'a.
Usiedli na skałach nad samym brzegiem i przez chwil
ę
trwali w.milczeniu. Nie pytała o nic.
Cierpliwie czekała, a
ż
poczuje si
ę
gotowy do zwierze
ń
.
- Jak si
ę
zapewne domy
ś
lasz, Marcel wyjawił mi pewne fakty z
ż
ycia mojej
ż
ony, o których
jego zdaniem powinienem wiedzie
ć
. - Si
ę
gn
ą
ł po kamie
ń
i z całej siły cisn
ą
ł nim: w morze,
próbuj
ą
c rozładowa
ć
napI
ę
CIe.
Spojrzał na ni
ą
, a ona zauwa
ż
yła,
ż
e z jego twarzy znikn
ą
ł wyraz udr
ę
ki. Znów był- tym
silnym, zdecydowanym m
ęż
czyzn
ą
, którego znała.
- W czasie naszego pobytu w Australii Liliane wpadła w depresj
ę
- ci
ą
gn
ą
ł po chwili. -
Zrezygnowała z pracy w szpitalu, bo twierdziła,
ż
e j
ą
to m
ę
czy. Prosiła,
ż
eby
ś
my wrócili do
Pary
ż
a, bo ma do
ść
ż
ycia na obczy
ź
nie i bardzo t
ę
skni za domem. Zgodziłem si
ę
, gdy
ż
byłem pewny,
ż
e ze swoimi kwalifikacjami bez trudu znajd
ę
dobr
ą
prac
ę
. Wrócili
ś
my -
westchn
ą
ł - ale depresja mojej
ż
ony nie min
ę
ła.
- Domy
ś
lałe
ś
si
ę
, co j
ą
wywołało?
- Nie - rzucił sucho. - Dopiero dzi
ś
, dzi
ę
ki Mar-
celowi, zorientowałem si
ę
, o co naprawd
ę
chodziło. Podobno po naszym powrocie do Francji
jeden z kolegów lekarzy przyznał mu si
ę
,
ż
e miał romans z Liliane.
- Niczego nie podejrzewałe
ś
?
- Wtedy jeszcze nie - przyznał. - Dopiero potem
co
ś
mnie tkn
ę
ło. Według informacji Marcela Liliane zaszła w ci
ążę
z tym lekarzem.
- Nie! To okropne .
. Pierre zni
ż
ył głos do przejmuj
ą
cego szeptu:
- Zdecydowała si
ę
usun
ąć
ci
ążę
i zrobiła to po kryjomu w małej prywatnej klinice z dala od
Sydney. Nie chciała,
ż
eby dowiedział si
ę
o tym kto
ś
z naszego szpitala. Marcel podał mi
daty, które niestety pokrywaj
ą
si
ę
z terminami urlopów Liliane.
- Sk
ą
d wiedziała,
ż
e to nie twoje dziecko? Nie odpowiedział od razu.
- Nasze mał
ż
e
ń
stwo przechodziło wtedy powa
ż
ny kryzys. Przestali
ś
my ze sob
ą
sypia
ć
.
Chciałem nawet zaproponowa
ć
,
ż
eby
ś
my si
ę
rozstali, ale wła
ś
nie wtedy wpadła w depresj
ę
.
Wiedziałem,
ż
e nie poradzi sobie beze mnie. Nie mogłem jej tak zostawi
ć
.
- Zawsze my
ś
lałam,
ż
e byli
ś
cie szcz
ęś
liwi!
Westchn
ą
ł ci
ęż
ko.
- Byli
ś
my, dopóki nie wdała si
ę
w ten romans.
Marcel mówił,
ż
e nasz "przyjaciel" zostawił j
ą
wkrótce po tym, jak zrobiła zabieg.
Jacky wzi
ę
ła gar
ść
piasku i obserwowała, jak wysypuje si
ę
z jej zaci
ś
ni
ę
tej dłoni i rozbija o
głaz, na którym siedziała. Piach był zimny i wilgotny. Lato si
ę
ko
ń
czy, pomy
ś
lała, czuj
ą
c,
ż
e
gł
ę
boki smutek Pierre'a przenika wprost do jej duszy.
-My
ś
lisz,
ż
e wpadła w depresj
ę
, bo rzucił j
ą
kochanek? - zapytała po chwili.
- Nie wiem. Pewnie tak. Po powrocie do Pary
ż
a poszła do psychiatry, ale ten uznał,
ż
e nic
jej nie dolega. Zasugerował,
ż
e problem bierze si
ę
z nadmiaru wolnego czasu i zapytał, czy
my
ś
lała o powi
ę
kszeniu rodziny.
Jacky słuchała go w napi
ę
ciu.
- Doskonale pami
ę
tam dzie
ń
, gdy po której
ś
z wizyt zapytała, co ja na to,
ż
eby
ś
my zacz
ę
li
stara
ć
si
ę
o dziecko. Uprzedziła jednak,
ż
e nie widzi siebie w roli matki.
- Wi
ę
c to jednak nie ty pierwszy zacz
ą
łe
ś
mówi
ć
o dziecku?
- Nie, ale od razu zapaliłem si
ę
do tego pomysłu.
Nie kryłem,
ż
e zawsze chciałem zosta
ć
ojcem. - Ale nie naciskałe
ś
na ni
ą
?
- Nie. Podejrzewam natomiast,
ż
e gdybym si
ę
nie
zgodził, nie upierałaby si
ę
przy swoim. Miała ambiwalentny stosunek do macierzy
ń
stwa.
Jestem pewny,
ż
e przekonał j
ą
mój entuzjazm.
Chwyciła go mocno za ramiona.
- Nie mo
ż
esz bra
ć
na siebie odpowiedzialno
ś
ci za
to,
CO
si
ę
stało - powiedziała z moc
ą
. - To
nie twoja wina,
ż
e Liliane zmarła w czasie porodu.
- To straszne, ale przestałem czu
ć
si
ę
winny. Po tym, co usłyszałem dzi
ś
od Marcela, jestem
przera
ż
ony, bo ...
Urwał i na długo zapatrzył si
ę
w morze. O tym, jak bardzo jest wzburzony,
ś
wiadczyły
nerwowe ruchy dłoni, które bezwiednie splatał i rozplatał.
- Kiedy o tym wszystkim my
ś
l
ę
... Marcel dowiedział si
ę
,
ż
e klinika, w której Liliane usun
ę
ła
ci
ążę
, została wkrótce potem zamkni
ę
ta. Podobno personel nie miał odpowiednich kwalifIkacji do
przeprowadzania takich zabiegów. Kiedy po jej
ś
mierci przegl
ą
dałem wyniki sekcji zwłok,
uderzyło mnie stwierdzenie,
ż
e przyczyn
ą
ś
mierci był krwotok spowodowany p
ę
kni
ę
ciem macicy,
która została powa
ż
nie uszkodzona podczas poprzedniego porodu lub zabiegu przerywania
ci
ąż
y.
- Nie kwestionowałe
ś
tych wyników?
- Oczywi
ś
cie,
ż
e kwestionowałem. Patolog stano-
wczo podtrzymał swoj
ą
opini
ę
, uznałem wi
ę
c,
ż
e Liliane musiała przerwa
ć
ci
ążę
, zanim si
ę
poznali
ś
my. Nie byłem zachwycony tym odkryciem, ale postanowiłemjak najszybciej o tym
zapomnie
ć
. Tłumaczyłem sobie,
ż
e kiedy zdecydowała si
ę
na aborcj
ę
, nie byli
ś
my jeszcze
mał
ż
e
ń
stwem. Dopiero Marcel otworzył mi dzi
ś
oczy. Chciał mi o wszystkim powiedzie
ć
du
ż
o
wcze
ś
niej, jak tylko dowiedział si
ę
o
ś
mierci Liliane. Doszedł jednak do wniosku,
ż
e akurat w
tamtym momencie wyjawianie prawdy w niczym by nie pomogło.
- Tak długo
ż
yłe
ś
w nie
ś
wiadomo
ś
ci. Powiedz, co teraz czujesz? - zapytała łagodnie.
Nic - wyznał cicho: - Dzi
ę
kuj
ę
,
ż
e mnie wy~ słuchała
ś
. To,
ż
e tu ze mn
ą
jeste
ś
... - Nie mógł
dalej mówi
ć
. - Odwioz
ę
ci
ę
do domu - rzekł po chwili.
Wstali wi
ę
c i powolnym krokiem wrócili do samochodu. Gdy dojechali na miejsce, pomógł jej
wysi
ąść
, a potem
ś
cisn
ą
ł jej dłonie i powiedział:
- Nie b
ę
d
ę
wchodził na gór
ę
.
I
tak nie miałaby
ś
dzi
ś
ze mnie
ż
adnego po
ż
ytku. Prze
ż
yłem
spory szok i po prostu chc
ę
by
ć
sam.
- Rozumiem.
Pocałował j
ą
lekko w usta, ale dla niej ten pocałunek trwał o wiele za krótko. Gdy Pierre
odsun
ą
ł si
ę
, poczuła si
ę
tak, jakby straciła go na zawsze.
Wzi
ą
ł od niej klucze i otworzył drzwi, wi
ę
c przez moment łudziła si
ę
,
ż
e zmienił zdanie i mimo
wszystko wejdzie. Jednak on wrócił do samochodu.
Szła na gór
ę
z ci
ęż
kim sercem, pocieszaj
ą
c si
ę
,
ż
e jutro znów si
ę
zobacz
ą
. Rozumiała,
ż
e w
tej chwili nie mo
ż
e mu si
ę
narzuca
ć
. Musi uszanowa
ć
jego
ż
ałob
ę
po straconych złudzeniach.
Podczas dni, które nast
ą
piły po pami
ę
tnym wyznaniu Marcela, Pierre funkcjonował w pracy
nad wyraz sprawnie. Mimo osobistego dramatu, zawodowo osi
ą
gał wy
ż
yny swych mo
ż
liwo
ś
ci,
czym wprawiał Jacky w niemałe zdumienie. Nikt, kto widział go w akcji, nie uwierzyłby,
ż
e kilka
dni temu zawalił mu si
ę
ś
wiat.
Jacky nie próbowała umawia
ć
si
ę
z nim, czekaj
ą
c, a
ż
sam wyst
ą
pi z t
ą
propozycj
ą
. On jednak
milczał. Był jak zawsze uprzejmy i czaruj
ą
cy, ale wyra
ź
nie zachowywał dystans. Gdy zostawali
na chwil
ę
sami, sprawiał wra
ż
enie nieobecnego duchem. Cz
ę
sto miała ochot
ę
zbli
ż
y
ć
si
ę
do
niego, przytuli
ć
, zapewni
ć
,
ż
e gdyby chciał porozmawia
ć
, ona zawsze ch
ę
tnie go wysłucha. Nie
zrobiła tego jednak.
Półtora tygodnia pó
ź
niej Pierre wyjechał na kilkudniow
ą
konferencj
ę
medyczn
ą
. Nie dzwonił
do niej, ona te
ż
si
ę
z nim nie kontaktowała. Czuła wokół siebie straszliw
ą
pustk
ę
, której nie
umiała niczym wypełni
ć
. Intensywna praca była jedynym lekarstwem na t
ę
sknot
ę
i samotno
ść
, a
tak
ż
e obaw
ę
,
ż
e ich romans nale
ż
y ju
ż
do przeszło
ś
ci.
Czasem gór
ę
brał jej wrodzony optymizm. Pocieszała si
ę
wtedy,
ż
e wyjazd i zmiana otoczenia
dobrze mu zrobi
ą
. Liczyła na to,
ż
e Pierre odzyska sił
ę
ducha i wróci do niej podbudowany
wewn
ę
trznie. I znów b
ę
dzie takim człowiekiem, jakiego pokochała.
Siedziała przy biurku w swoim gabinecie i sporz
ą
dzała dzienny raport. Gdy wpisała do
komI)Utera aktualn
ą
dat
ę
, uzmysłowiła sobie,
ż
e nazajutrz ko
ń
czy si
ę
konferencja. Pierre wróci
do St. Martin przed weekendem. Ciekawe, czy si
ę
spotkamy? - pomy
ś
lała.
I,
co wa
ż
niejsze, czy
uporał si
ę
ze swoimi problemami ...
- Prosz
ę
! - zawołała, gdy rozległo si
ę
pukanie. Usłyszała,
ż
e kto
ś
wszedł, ale nie przerwała
pracy.
Wpatrzona w ekran, opisywała obra
ż
enia, których doznał jej ostatni pacjent.
- Jeszcze pracujesz?! Ju
ż
dawno miało ci
ę
tu nie
'
\
yc.
- Pierre!
b
Spojrzała na niego i od razu poczuła ogromn
ą
ulg
ę
.
Znów si
ę
u
ś
miechał, wi
ę
c najgorsze miał ju
ż
chyba za sob
ą
·
- My
ś
lałam,
ż
e wrócisz dopiero na weekend.
- Główna cz
ęść
konferencji sko
ń
czyła si
ę
w porze
lunchu. Potem były ju
ż
tylko spotkania towarzyskie i rozmowy. A poniewa
ż
ja miałem na głowie o
wiele wa
ż
niejsze sprawy, od razu wsiadłem w samochód i wróciłem do domu.
Poci
ą
gn
ą
ł j
ą
ku sobie, a potem podniósł do góry
i zacz
ą
ł si
ę
z ni
ą
kr
ę
ci
ć
w miejscu.
- Pierre, czy ty co
ś
piłe
ś
? Roze
ś
miany, postawił j
ą
na ziemi.
- Ani kropli. Przecie
ż
mówi
ę
,
ż
e wła
ś
nie przyjechałem z Pary
ż
a - powtórzył. - Ale czuj
ę
si
ę
tak,
jakbym był pijany. Ze szcz
ęś
cia. Przepraszam,
ż
e nie dzwoniłem, ale potrzebowałem czasu,
ż
eby pogodzi
ć
si
ę
z trudn
ą
prawd
ą
o swoim mał
ż
e
ń
stwie.
Znów spowa
ż
niał.
- Kiedy byłem teraz w Pary
ż
u, poszedłem do mieszkania, które wynajmowali
ś
my z Liliane.
Zadzwoniłem z dołu domofonem, przedstawiłem si
ę
i powiedziałem,
ż
e kiedy
ś
tu mieszkałem i
ż
e
je
ś
li to mo
ż
liwe, chciałbym odwiedzi
ć
stare k
ą
ty. O dziwo, młody m
ęż
czyzna, z którym
rozmawiałem, zaprosił mnie na gór
ę
. Okazało si
ę
,
ż
e mieszka tam ze swoj
ą
dziewczyn
ą
.
Obydwoje byli bardzo sympatyczni, zaproponowali mi co
ś
do picia, ale podzi
ę
kowałem.
Powiedziałem im,
ż
e chc
ę
tylko powspomina
ć
przeszło
ść
.
- Bardzo prze
ż
yłe
ś
t
ę
wizyt
ę
?
- Nowi lokatorzy zupełnie zmienili wystrój wn
ę
trz.
Pokój dzienny w niczym nie przypominał naszego pokoju. Rozejrzałem si
ę
wokół i nagle
poczułem,
ż
e
ogarnia mnie bezgraniczny spokój i dziwna rado
ść
. Od bardzo dawna nie
do
ś
wiadczałem tak pozytywnych uczu
ć
. Kiedy w ko
ń
cu stamt
ą
d wyszedłem, miałem
pewno
ść
,
ż
e po
ż
egnałem si
ę
z przeszło
ś
ci
ą
. Razem z ni
ą
znikły l
ę
ki, które mnie
prze
ś
ladowały.
Odetchn
ą
ł z ulg
ą
, jak kto
ś
, kto pozbył si
ę
ogromnego ci
ęż
aru.
- Moje mał
ż
e
ń
stwo to ju
ż
zamkni
ę
ty rozdział. Czuj
ę
si
ę
wolny, chc
ę
zacz
ąć
normalnie
ż
y
ć
.
Chc
ę
,
ż
eby
ś
my ju
ż
zawsze byli razem.
Umilkł i spojrzał jej w oczy. Nigdy dot
ą
d nie widziała go w takiej euforii. Miał w sobie
rado
ść
człowieka, który wreszcie pogodził si
ę
z samym sob
ą
·
- Chod
ź
my gdzie
ś
wieczorem - zaproponował. Chc
ę
z tob
ą
ś
wi
ę
towa
ć
odzyskan
ą
wolno
ść
. Pomy
ś
l tylko, koniec z wyrzutami sumienia! Koniec z rozdrapywaniem starych ran.
Nareszcie mo
ż
emy by
ć
razem. Musimy wszystko omówi
ć
, podj
ąć
jakie
ś
decyzje. Bardzo
bym chciał,
ż
eby to był niezapomniany wieczór. Najpi
ę
kniejszy, jaki dot
ą
d nam si
ę
zdarzył...
- Tak si
ę
ciesz
ę
,
ż
e wróciła ci ch
ęć
do
ż
ycia! Obj
ę
ła go za szyj
ę
, a on przytulił j
ą
mocno i
zacz
ą
ł całowa
ć
. Zamkn
ę
ła oczy i poddała si
ę
miłosnej magii, ale jej szcz
ęś
cie nie trwało
długo. Cho
ć
w ramionach Pierre'a zapominała o bo
ż
ym
ś
wiecie, to jednak z tyłu głowy
kołatała si
ę
my
ś
l,
ż
e przecie
ż
takie szcz
ęś
cie, o jakim mówił, jest dla niej nieosi
ą
galne. Co
prawda nie musi ju
ż
zmaga
ć
si
ę
z mitem idealnej
ż
ony, ale nie ma prawa my
ś
le
ć
o stałym
zwi
ą
zku. I nie wolno jej udawa
ć
,
ż
e jest inaczej.
- Rozmawiałem ju
ż
z Christophe' em i N adine mówił tymczasem Pierre. - Zgodzili si
ę
da
ć
mi
wolny wieczór, wi
ę
c zarezerwowałem dla nas stolik w wyj
ą
tkowym miejscu. Pojedziemy tam
taksówk
ą
,
ż
eby
ś
my mogli napi
ć
si
ę
szampana ...
Urwał i przyjrzał jej si
ę
badawczo.
- Dlaczego nic nie mówisz? Czy wszystko jest w porz
ą
dku?
Trudno było pozosta
ć
oboj
ę
tn
ą
wobec jego entuzjazmu, ale l
ę
k zabił w niej cał
ą
rado
ść
.
Pierre chce, by ten wieczór był wyj
ą
tkowy, tymczasem ona b
ę
dzie musiała sprawi
ć
mu
ogromny zawód. Nie miała poj
ę
cia, sk
ą
d we
ź
mie sił
ę
, by powiedzie
ć
"nie", gdy zada jej
pytanie, którego si
ę
spodziewała. A przecie
ż
odpowied
ź
nie mo
ż
e by
ć
inna. Dla jego
własnego dobra.
Przeczuwała,
ż
e czeka ich wyj
ą
tkowo trudna rozmowa, ale nie wyobra
ż
ała sobie,
ż
eby
mogli mówi
ć
o tak trudnych i osobistych sprawach w restauracji pełnej ludzi.
- Jestem zm
ę
czona - odparła wymijaj
ą
co. - Miałam dzi
ś
ci
ęż
ki dzie
ń
. Szczerze mówi
ą
c,
nie mam ochoty nigdzie i
ść
. Co ty na to,
ż
eby
ś
my zjedli kolacj
ę
u mnie? Powiedzmy za
godzin
ę
?
- Nie ma sprawy, b
ę
dzie, jak chcesz. Ale i tak przymos
ę
szampana.
Ledwie zd
ąż
yła kupi
ć
co
ś
na kolacj
ę
, wzi
ąć
prysznic i nakry
ć
do stołu, gdy przyszedł
Pierre. Nadal tryskał energi
ą
i był w doskonałym humorze.
Zgodnie z obietnic
ą
, zacz
ę
li wieczór od szampana.
Kiedy wznie
ś
li toast, z przera
ż
eniem zdała sobie spraw
ę
,
ż
e by
ć
mo
ż
e ju
ż
za chwil
ę
b
ę
dzie
musiała rozwia
ć
jego' nadzieje na stały zwi
ą
zek.
- Wiesz co? Zostaw to gotowanie, bo z emocji i tak
hie mog
ę
nic przełkn
ąć
. Lepiej usi
ą
d
ź
my i
porozmawiajmy - zaproponował, wyci
ą
gaj
ą
c j
ą
z kuchni.
U siedli na kanapie, lecz zamiast rozmawia
ć
, od razu zacz
ę
li si
ę
całowa
ć
. Od tak dawna nie
byli sami, tylko we dwoje ...
- Rozlałam szampana - powiedziała, gdy zrobili przerw
ę
na złapanie oddechu.
- Nic nie szkodzi. - Poszedł do kuchni i wrócił z butelk
ą
. - Mam nadziej
ę
,
ż
e nie zapomnimy
tego wieczoru - rozmarzył si
ę
, nalewaj
ą
c jej nast
ę
pny kieliszek. - Jacky, pewnie domy
ś
lasz si
ę
,
ż
e chc
ę
ci zada
ć
wa
ż
ne pytanie ...
Odstawiła szampana na stolik obok kanapy. Serce bilo jej tak mocno,
ż
e a
ż
czuła pulsowanie
w skroniach.
- Mam zamiar zrobi
ć
to jak Bóg przykazał - uprzedził i przykl
ą
kł na jedno kolano. - Jacky, czy
zo-
staniesz moj
ą
ż
on
ą
?
_
- Pierre, ja ... - Urwała, rozpaczliwie szukaj
ą
c słów, które złagodziłyby odmow
ę
· - Nie mog
ę
za
ciebie wyj
ść
. Naprawd
ę
. Nie mam prawa ci tego robi
ć
- szepn
ę
ła przez łzy.
Usiadł przy niej i otoczył j
ą
ramieniem.
- Ale dlaczego? Wytłumacz mi, bo nic z tego nie rozumIem.
- Po tym, co prze
ż
yłe
ś
, powiniene
ś
o
ż
eni
ć
si
ę
z kobiet
ą
, która urodzi ci dzieci. Przecie
ż
nie
chcesz,
ż
eby Christophe nigdy nie miał brata ani siostry. Ja nie jestem odpowiedni
ą
kobiet
ą
dla
ciebie.
- Co ty mówisz? Sam wiem najlepiej, kto jest dla mnie odpowiedni, a kto nie. Chc
ę
by
ć
z tob
ą
!
- Pierre, przecie
ż
wiesz,
ż
e nie mog
ę
mie
ć
dzieci.
- Sk
ą
d ci przyszło do głowy,
ż
e ja chc
ę
je mie
ć
?
Zale
ż
y mi wył
ą
cznie na tobie. Do głowy by mi nie przyszło,
ż
eby nara
ż
a
ć
ci
ę
na jeszcze jeden
ci
ęż
ki poród. Przecie
ż
mamy Christophe'a, a on ze swoimi pomysłami wystarczy za dziesi
ęć
pociech. Poza tym jest jeszcze twój chrze
ś
niak, Thiery, no i Emma. Po co nam wi
ę
cej dzieci?
Si
ę
gn
ą
ł po chusteczk
ę
i delikatnieotarl jej łzy.
- Mamy wszystkó, czego trzeba do szcz
ęś
cia. Jedyne, o czym marz
ę
, to
ż
eby
ś
za mnie
wyszła.
ś
eby
ś
ze mn
ą
była na dobre i na złe. W zdrowiu i chorobie. W dostatku i biedzie. Dopóki
ś
mier
ć
nas nie rozdzieli.
- Prosz
ę
ci
ę
, przesta
ń
! Zaraz znów si
ę
rozpłacz
ę
- szepn
ę
ła, czuj
ą
c na policzkach ciepłe łzy. Tym ra-
zem jednak były to łzy szcz
ęś
cia. - Jeste
ś
pewny,
ż
e nie b
ę
dziesz kiedy
ś
ż
ałował,
ż
e nie
stworzyli
ś
my prawdziwej rodziny?
- Jak to nie stworzyli
ś
my? Przecie
ż
jest nas troje: ty, ja i Christophe.
I
wystarczy. Nie chc
ę
si
ę
tob
ą
dzieli
ć
zjakim
ś
bobasem! - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
ironicznie. - Je
ś
li bardzo chcesz,
ż
eby było nas
wi
ę
cej, mo
ż
emy sobie kupi
ć
psa albo kota. A dodatkowo papu
ż
ki nierozł
ą
czki, kilka złotych rybek,
chomika ...
- Jeste
ś
niemo
ż
liwy! - Roze
ś
miała si
ę
przez łzy.
- Tak bardzo ci
ę
kocham - wyznała po chwili waha-
nia. - Chc
ę
~
ż
eby
ś
był szcz
ęś
liwy.
- Sło
ń
ce moje, ja jestem szcz
ęś
liwy! Ale tylko z tob
ą
- rzekł, powa
ż
niej
ą
c. - Mnie te
ż
zale
ż
y na
tym,
ż
eby było ci dobrze. Nawet nie potrafi
ę
powiedzie
ć
, jak mi przykro,
ż
e straciła
ś
dziecko.
Rozumiem,
ż
e pogodziła
ś
si
ę
z tym,
ż
e nie b
ę
dziesz matk
ą
. Szanuj
ę
twoj
ą
decyzj
ę
, cho
ć
wiem,
ż
e wymusiły j
ą
na tobie
okoliczno
ś
ci. Przecie
ż
my nie b
ę
dziemy bezdzietni, bo mamy
Christophe'a. Widzisz chyba,
ż
e mój ~yn kocha ci
ę
jak rodzon
ą
matk
ę
. Ja te
ż
ci
ę
kocham.
Zycie bez ciebie nie ma dla mnie sensu.
Przyjrzała si
ę
jego powa
ż
nej twarzy. Patrz
ą
c w jego oczy, nie miała cienia w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e
jest z ni
ą
szczery.
- Przekonałe
ś
mnie - powiedziała cicho. - Nawet nie wi
ę
sz, jak wielki ci
ęż
ar spadł mi z
serca.
-
Ś
wietnie. Zacznijmy wi
ę
c od pocz
ą
tku. - O
ż
ywił si
ę
i znów przed ni
ą
kl
ę
kn
ą
ł. -
Potraktujmy moje pierwsze o
ś
wiadczyny jak prób
ę
generaln
ą
. - Odchrz
ą
kn
ą
ł. - Jacky, czy
zostaniesz moj
ą
ż
on
ą
?
- Tak. Tak! Tak, tak, tak!!! - zawołała, nie posiadaj
ą
c si
ę
ze szcz
ęś
cia.
- Co ty na to,
ż
eby
ś
my zerwali z tradycj
ą
i od razu zrobili prób
ę
generaln
ą
nocy po
ś
lubnej?
- zapytał, wstaj
ą
c i bior
ą
c j
ą
na r
ę
ce.
- Genialna my
ś
l! - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
, obejmuj
ą
c go
za SzyJ
ę
.
. Tak jak obiecał, była to najpi
ę
kniejsza noc w ich
ż
yciu. Jacky u
ś
miechała si
ę
z rozkosz
ą
na my
ś
l o tych, które jeszcze s
ą
przed nimi.
Czuła,
ż
e rozpiera j
ą
rado
ść
i energia, postanowiła wi
ę
c niezwłocznie przyst
ą
pi
ć
do
organizowania
ś
lubu. U siadła na łó
ż
ku i si
ę
gn
ę
ła po le
żą
cy na nocnej szafce notatnik.
- Co ty robisz? - zdziwił si
ę
Pierre. Uniósł si
ę
na łokciu i obserwował j
ą
z wyrazem czuło
ś
ci w
oczach. - Planuj
ę
nasz
ś
lub. Jak chcesz, mo
ż
esz mi pomóc.
- Po pierwsze, trzeba ustali
ć
dat
ę
- zauwa
ż
ył przy tomille. - Je
ś
li o mnie chodzi, to im
szybciej, tym lepiej. Powiedz, kiedy b
ę
dziesz mogła przeprowadzi
ć
si
ę
do mojego domu?
Chciałem powiedzie
ć
, do naszego domu. Oczywi
ś
cie pod warunkiem,
ż
e ci odpowiada. Je
ś
li
wolisz inny ...
- Twój dom jest pi
ę
kny, ale nie tak wspaniały jak ty! - odparła, odkładaj
ą
c notatnik. -
Wiesz, co mnie cieszy?
ś
e nie b
ę
d
ę
musiała kupowa
ć
zasłon do sypialni. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
,
wskazuj
ą
c głow
ą
okno.
- Jak zawsze praktyczna.
- O, przepraszam, nie zawsze! - zaprotestowała.
- Potrafi
ę
by
ć
te
ż
romantyczna.
- Mhm ... Zauwa
ż
yłem ...
Pobrali si
ę
pod koniec pa
ź
dziernika w małym ko
ś
ciółku w Sto Martin sur mer w obecno
ś
ci
licznie przybyłych przyjaciół, kolegów z pracy i krewnych.
Marcelowi przypadł zaszczyt poprowadzenia panny młodej do ołtarza. Jacky szła,
trzymaj
ą
c go pod rami
ę
, a tu
ż
za nimi dreptali Emma i Christophe w roli druhny i dru
ż
by. Gdy
ich mały orszak przystan
ą
ł w szeroko otwartych drzwiach ko
ś
cioła, z góry popłyn
ę
ły d
ź
wi
ę
ki
organów. Jacky spojrzała przed siebie i na ko
ń
cu szerokiego przej
ś
cia mi
ę
dzy ławkami do-
strzegła Pierre'a stoj
ą
cego przed ołtarzem. U
ś
wiadomiła sobie,
ż
e oto przed jej oczami
rozgrywa si
ę
scena wyj
ę
ta z jej dziewcz
ę
cych marze
ń
.
- Jak dobrze,
ż
e tym razem nie przydepn
ę
łam sobie sukienki - szepn
ę
ła Emma,
poprawiaj
ą
c fałdy ró
ż
owej satyny. - Jacky, pami
ę
tasz, jak musiała
ś
spina
ć
mi sukienk
ę
szpilkami na
ś
lubie mojej mamy?
- Pami
ę
tam. Była
ś
prze
ś
liczn
ą
druhn
ą
.
- Bardzo podoba mi si
ę
twoja suknia - pochwaliła dziewczynka. - To jedwab?
- Tak. Jedwab i koronki - odrzekła Jacky, zerkaj
ą
c na Christophe'a, który był wyj
ą
tkowo
blady i milcz
ą
cy. Biedactwo, chyba przytłoczył go nadmiar wra-
ż
e
ń
, pomy
ś
lała ze
współczuciem. - Dobrze si
ę
czujesz, skarbie? - zapytała, pochylaj
ą
c si
ę
nad nim.
- Ten kołnierzyk jest okropnie ciasny - j
ę
kn
ą
ł, wciskaj
ą
c palec mi
ę
dzy brzeg sztywnej stójki a
szyj
ę
· - Poczekaj, zaraz go rozlu
ź
nimy - pocieszyła go
i odpi
ę
ła haftk
ę
. - Teraz lepiej? - O tak. Dzi
ę
ki!
- Jacky, czekaj
ą
na nas - przypomniał Marcel.
- Wiem. Jeszcze sekund
ę
- poprosiła, chc
ą
c si
ę
upewni
ć
, czy Christophe na nic si
ę
ju
ż
nie skar
ż
y.
- Bardzo si
ę
ciesz
ę
,
ż
e zostaniesz moj
ą
mam
ą
~ szepn
ą
ł, obejmuj
ą
c j
ą
za szyj
ę
.
- A ja si
ę
ciesz
ę
,
ż
e b
ę
d
ę
miała takiego kochanego
synka - odszepn
ę
ła.
-
Potem wyprostowała si
ę
, wzi
ę
ła Marcela pod r
ę
k
ę
i z rado
ś
ci
ą
w sercu ruszyła w stron
ę
ołtarza, gdzie czekał na ni
ą
naj wspanialszy m
ęż
czyzna, jakiego mogła sobie wymarzy
ć
...
EPILOG
- Mog
ę
teraz wzi
ąć
j
ą
na r
ę
ce? - zapytała Debbie, gdy Jacky sko
ń
czyła przewija
ć
dwutygodniow
ą
Suzanne.
- Tak, ale pod warunkiem,
ż
e dasz mi swoj
ą
Marguerite - odparła z u
ś
miechem.
- Zgoda. No to si
ę
zamie
ń
my!
Trzytygodniowa Marguerite zamkn
ę
ła oczy i spokojnie zasn
ę
ła w ramionach Jacky.
- Wiesz,
ż
e jutro -mija pierwsza rocznica naszego
ś
lubu? - zapytała Jacky przyjaciółk
ę
. -
Pierre chce,
ż
eby
ś
my
ś
wi
ę
towali tylko we czwórk
ę
, ale ja zamie-
. rzam go namówi
ć
na wielk
ą
imprez
ę
. Chciałabym zaprosi
ć
kolegów ze szpitala, zwłaszcza
tych z ginekologii i poło
ż
nictwa, bo przecie
ż
to dzi
ę
ki nim mam moj
ą
ś
liczn
ą
córeczk
ę
-
mówiła, obserwuj
ą
c morze widoczne z okien sypialni. - Kiedy okazało si
ę
,
ż
e jestem w
ci
ąż
y, byłam w szoku. Naprawd
ę
nie s
ą
dziłam,
ż
e to si
ę
mo
ż
e zdarzy
ć
. A potem, kiedy
wyniki testów potwierdziły moje przypuszczenia, my
ś
lałam,
ż
e oszalej
ę
z rado
ś
ci.
- Pami
ę
tam, kiedy mi o tym powiedziała
ś
. Była
ś
w siódmym nIebie - potakn
ę
ła Debbie. -
Widziałam jednak,
ż
e si
ę
martwisz, czy wszystko b
ę
dzie dobrze. Nic ci wtedy nie mówiłam,
ale ...
- Bo
ż
e, jak ja si
ę
bałam tej ci
ąż
y i porodu! - przyznała Jacky. - A Pierre chyba jeszcze
bardziej. Chuchał na mnie i dmuchał, jakbym była z porcelany. Nadal tak si
ę
o mnie
troszczy. Jest przeciwny urz
ą
dzaniu du
ż
ego przyj
ę
cia, bo uwa
ż
a,
ż
e jeszcze nie odzyskałam
sił. W sumie chyba ma racj
ę
. Przecie
ż
mo
ż
emy zaprosi
ć
go
ś
ci troch
ę
pó
ź
niej.
-' Co za pi
ę
kny widok! - zawołał Marcel, który wła
ś
nie wszedł do pokoju i chwil
ę
przygl
ą
dał
im si
ę
z wyra
ź
n
ą
przyjemno
ś
ci
ą
. - I wcale nie mam na my
ś
li ogrodu ani morza.
Ś
licznie
wygl
ą
dacie wy, moje panie. Dwie mamy i ich nowo narodzone córeczki.
- Przyznaj si
ę
, podsłuchiwała
ś
! - rzekła Debbie.
- Ale
ż
sk
ą
d! - Pierre po
ś
pieszył w sukurs koledze.
- Mówiły
ś
cie tak gło
ś
no,
ż
e słycha
ć
was było na dole.
- Podszedł do Jacky i poło
ż
ył dłonie na jej ramionach.
- Je
ś
li czujesz si
ę
na siłach urz
ą
dzi
ć
przyj
ę
cie, nie
b
ę
d
ę
si
ę
sprzeciwiał.
- Zastanowimy si
ę
nad tym pó
ź
niej.
- Na nas ju
ż
czas - powiedziała Debbie.
Pierre ostro
ż
nie wzi
ą
ł' od niej Suzanne, a ona od razu przytuliła si
ę
do niego. Popatrzył na
ni
ą
z ogromn
ą
tkliwo
ś
ci
ą
·
- Chod
ź
, królewno, tata poło
ż
y ci
ę
do łó
ż
eczka
- szepn
ą
ł, całuj
ą
c j
ą
w główk
ę
. - O czymplotkowały
ś
-
cie, dziewczyny? - zapytał, siadaj
ą
c obok Jacky, gdy Debbie ju
ż
wyszła.
- O tym, jak wiele mo
ż
e zmieni
ć
si
ę
przez rok. Kto by wtedy pomy
ś
lał,
ż
e zostan
ę
matk
ą
?
- Była
ś
bardzo dzielna, kochanie! - westchn
ą
ł. A ja si
ę
tak o ciebie bałem.
- Wiem. - Z czuło
ś
ci
ą
zmierzwiła mu włosy. - Byłe
ś
dla mnie ogromnym wsparciem, cho
ć
czasem prze sadzałe
ś
! Jak sobie pomy
ś
l
ę
o tych wszystkich bada-
niach, które kazałe
ś
mi robi
ć
!
.
- Musiałem si
ę
upewni
ć
,
ż
e nic ci nie grozi. Dlatego zgodziłem si
ę
z opini
ą
twojego
lekarza,
ż
e dwa ostatnie miesi
ą
ce powinna
ś
sp
ę
dzi
ć
w szpitalu.
- Bardzo si
ę
przed tym broniłam. Nie chciałam zostawa
ć
tam bez ciebie. Gdy na to patrz
ę
z dzisiejszej perspektywy, ciesz
ę
si
ę
,
ż
e mnie przekonałe
ś
. Kiedy zacz
ą
ł si
ę
poród ...
- To musiało by
ć
dla ciebie traumatyczne, prawda?
- Tak, ale wszystko poszło niesamowicie szybko.
Spodziewałam si
ę
najgorszego, tymczasem ... - Urwała, szukaj
ą
c słów, które w pełni
oddałyby to, co wtedy czuła.
- Kiedy przyszedłem do sali porodowej, mówiła
ś
,
ż
e' strasznie cierpisz - przypomniał.
- Tak mówiłam? Nic nie pami
ę
tam. Dostałam ko
ń
sk
ą
dawk
ę
ś
rodków znieczulaj
ą
cych.
- Dobrze,
ż
e poród zacz
ą
ł si
ę
w szpitalu. Gdyby karetka musiała zabra
ć
ci
ę
z domu,
niepotrzebnie straciliby
ś
my cenny czas. Gdyby co
ś
si
ę
stało tobie albo Suzanne ....
Wolał nawet o tym nie my
ś
le
ć
.
- Nie potrafi
ę
powiedzie
ć
, jak bardzo jestem z tob
ą
szcz
ęś
liwy - szepn
ą
ł, tul
ą
c j
ą
do siebie.
- Tak bardzo ci
ę
kocham.
- Ja ciebie te
ż
.
Dobiegaj
ą
ce z dołu głosy wyrwały ich z transu. - Zdaje si
ę
,
ż
e wrócili Christophe i
Nadine.
- Mamo! Narysowałem dla ciebie Suzanne! - wołał
chłopiec, biegn
ą
c na gór
ę
. - Tata? Ju
ż
wróciłe
ś
z pracy?! - ucieszył si
ę
, wpadaj
ą
c do
pokoju. - Popatrz, podoba ci si
ę
mój rysunek? Powiedz, czy Suzanne jest podobna?
- Spójrz, kochanie. - Pierre podał kartk
ę
Jacky.
- Uderzaj
ą
co - powiedziała, podchodz
ą
c z rysun-
kiem do łó
ż
eczka. - Oprawi
ę
go w ramki. W ko
ń
cu to . pierwszy portret Suzanne.
- Narysowany przez prawdziwego, cho
ć
jeszcze nie odkrytego artyst
ę
- dodał Pierre z
powag
ą
.
- Pójdziemy na pla
żę
? - zapytał Christophe.
- My mo
ż
emy pój
ść
, ale dla mamy i twojej sio-
strzyczki jest dzi
ś
troch
ę
za chłodno.
- Ubior
ę
si
ę
ciepło i pójd
ę
z wami. A Suzanne b
ę
dzie teraz spała, wi
ę
c zostawi
ę
j
ą
z
Nadine.
- Jeste
ś
pewna,
ż
e spacer nie b
ę
dzie zbyt m
ę
cz
ą
cy?
- zaniepokoił si
ę
Pierre.
.
- Nie martw si
ę
, naprawd
ę
ś
wietnie si
ę
czuj
ę
. Jesz-
cze troch
ę
i b
ę
d
ę
jak nowa.
U
ś
miechn
ę
ła si
ę
do niego, a on spojrzał na ni
ą
z tak
ą
czuło
ś
ci
ą
,
ż
e przebiegł j
ą
rozkoszny dreszcz. Wci
ąż
s
ą
w sobie bezgranicznie zakochani. Jacky była pewna,
ż
e ten
płomie
ń
nigdy nie zga
ś
nie ...
________________________________