Barker Margaret Dzika plaża 2


Margaret Barker

Dzika plaża

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jacky zerknęła na nowego lekarza z oddziału ratow­nictwa medycznego i krew odpłynęła jej z twarzy. Pierre. Nie spodziewała się, że spotkają się po tylu latach, na dodatek tu, w gabinecie Marcela. Co za początek dnia!

- Dziwne - mruknęła zaintrygowana, gdy z same­go rana Marcel bez uprzedzenia zaprosił ją do siebie. - Dzisiaj przekazuję swoje obowiązki na oddziale

- oznajmił. Zanim zdążyła go o cokolwiek zapytać,

wszedł nowo przyjęty specjalista.

Pierre ... Tyle wspomnień, tyle sprzecznych uczuć.

Pokój zatańczył jej przed oczami. W głowie powstał zamęt. To chyba nie może być prawda ...

- Miło cię widzieć, Pierre. - Marcel uśmiechnął się ciepło i wyciągnął rękę na powitanie.

Jacky machinalnie przysunęła sobie najbliższe krzes­ło. Bała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Dlacze­go Marcel nie uprzedził jej, że dziś odchodzi? A przede wszystkim dlaczego nie powiedział, kto go zastąpi?

- To jest doktor Jacky Manson. Jacky, to doktor Pierre Mellanger. Jacky przez miesiąc pracowała z moją żoną, Debbie, a teraz ją zastępuje w czasie urlopu macierzyńskiego ...

- My się znamy - powiedziała, niepewnie wstając z mIeJsca.

Spojrzała na Pierre'a i zaczerwieniła się trochę bar­dziej, niżby sobie życzyła. Wyciągnęła do niego rękę, czując do siebie niechęć za to, iż wprost nie może się doc:zekać, kiedy go dotknie. Zachowywała przy tym pozory całkowitego spokoju, gdyż nie chciała poka­zać, jak bardzo poruszyło ją to spotkanie. To była jej tarcza ochronna. Kryła się za nią, odkąd zrozumiała, że Pierre, jej ideał, nigdy jej nie pokocha.

Wymienili krótki uścisk dłoni.

- Proszę mi przypomnieć, gdzie się poznaliśmy

- poprosił. Widać było, że jest zaskoczony.

- W Normandii. Moja matka nalegała, żebym nie

zdrabniała imienia, więc wszyscy zwracali się do mnie Jacqueline, ty też ...

- Jacqueline! To naprawdę ty? Ależ się zmieniłaś! Poczuła ulgę. Jednak trochę ją pamięta.

- Oczywiście, że się zmieniłam. Kiedy wyjeżdża­łeś do Australii, miałam szesnaście lat.

Uśmiechał się do niej szeroko, odsłaniając mocne białe zęby. Wtedy ten uśmiech wzbudzał w niej za­chwyt.

- Jak mogłem od razu nie poznać tych pięknych kasztanowych włosów i zielonych oczu! Moja mama ciągle powtarzała, że śliczna z ciebie panienka.

Co z tego, że śliczna, skoro i tak interesowałeś się

dużo starszymi dziewczynami?

- Manson? Zmieniłaś nazwisko. Wyszłaś za mąż?

- Tak, ale ... rozwiedliśmy się·

- Pamiętam, że jako jedyna w miasteczku nosiłaś

angielskie nazwisko. Twój ojciec jest Anglikiem, a mama Francuzką, prawda? Shaftesbury. Jak na Fran­cję, nazywaliście się bardzo nietypowo.

Jacky uśmiechnęła się sceptycznie.

- Kiedy byłam mała, dzieciaki nie potrafiły wymó­wić naszego nazwiska. Nawet nauczycielka ze szkoły podstawowej miała problemy. Mimo to czasem kusi mnie, żeby wrócić do panieńskiego nazwiska i odciąć się raz na zawsze od ... trudnej przeszłości.

- Ciężko zaczynać wszystko od nowa - westchnął.

W jego niskim, lekko ochrypłym głosie zabrzmiała nuta smutku.

- Bardzo ciężko - przyznała.

Popatrzyli sobie w oczy, a ona poczuła ogromną radość, że pojawiła się między nimi nić porozumienia. Odkąd Pierre opuścił Normandię, słuch o nim zaginął. Nie miała pojęcia, co się z nim działo przez te lata. Wyobrażała sobie, że jest szczęśliwy u boku pięknej koleżanki ze studiów, którą przywiózł kiedyś do mias­teczka. Tym bardziej zaskoczył ją bezgraniczny smu­tek w jego oczach. Wprawdzie nie stracił nic ze swego uroku, wciąż był przystojny i pewny siebie, lecz nie miał j~ż w sobie tej beztroski, którą tak bardzo ją ujął.

- Zycie przynosi mnóstwo niespodzianek - stwier­dził sentencjonalnie. - Szkoda, że niektóre są wyjąt­kowo przykre.

Uciekła wzrokiem w bok. Czyżby Pierre, podobnie jak ona, dostał surową lekcję życia? Ona, mimo tru­dnych doświadczeń, starała się z optymizmem patrzeć w przyszłość. Od rozwodu minęły dwa lata, więc pora, by definitywnie zamknąć ten rozdział życia. Może rany szybciej się zabliźnią, jeśli pozbędzie się reliktów przeszłości i faktycznie wróci do panieńs­kiego nazwiska. Smutna prawda była taka, że z mał­żeństwa nie wyniosła nic, o czym warto by pamiętać ...

Z wyjątkiem Cóż, gdyby jej ukochane dziecko żyło,

może wtedy .

Marcel dyskretnie odchrząknął.

- O ile zrozumiałem, znacie się od dawna, tak?

- Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, Jacqueline by-

łajeszcze dzieckiem. - Na ustach Pierre'a pojawił się chłopięcy uśmiech. - Bardzo sympatycznym i uro­czym. Mieszkaliśmy po sąsiedzku w małym miastecz­ku nad morzem, blisko Mont Saint Michel. Jaqueline i jej koledzy łazili za mną krok w krok. Zwłaszcza gdy towarzyszyła mi jakaś dziewczyna.

- Byłeś od nas sporo starszy. - Jacky uśmiechnęła się do wspomnień. Czuła, że powoli odzyskuje spokój. - Studiowałeś w Paryżu, a my byliśmy bardzo ciekawi życia w wielkim mieście. Ty jednak uważałeś się za dorosłego i nie chciałeś zadawać się z małolatami.

- W tamtym czasie marzyłem tylko o tym, żeby jak najszybciej wyrwać się z prowincji - westchnął. ­A teraz, jak na ironię, uciekam od zgiełku Paryża i z ulgą wracam na wieś. Sto Martin sur mer przypomi­na mi nasze miasteczko. Jestem pewien, że zmiana stylu życia dobrze mi zrobi.

Spojrzał na morze widoczne za oknem i poczuł, jak budzi się w nim energia.

Choć przyjechał do Sto Martin zaledwie wczoraj, miał przeczucie, że tu szybciej wyleczy zranioną duszę i nabierze dystansu do tego, co przeżył.

Zerknął na Jacky. Nie mógł uwierzyć, że ta piękna kobieta była kiedyś rozbrykaną, wesołą dziewczynką, która uganiała się po wsi z bandą dzieciaków.

Pamiętał, że była bardzo lubiana. Żywiołowa, po­mysłowa i tryskająca energią, wyróżniała się z tłumu

i przewodziła wiejskiej dzieciarni. Bardzo się od tam­tej pory zmieniła, pomyślał, przyglądając się jej dys­kretnie. Sprawiała wrażenie zagubionej i bezradnej. Zupełnie jakby czekała na cios, który odbierze jej resztę wiary w siebie.

Piękna kobieta, pomyślał z zachwytem, choć ze względu na trudną sytuację osobistą rzadko intereso­wał się kobietami. Pamiętał, że już jako szesnastolatka wyróżniała się urodą, ale on wtedy czuł, że nie powi­nien oglądać się za dziewczynami. Miał dwadzieścia pięć lat i wyjeżdżał do Australii, gdzie zamierzał się ożenić. Podziwiał więc Jacky z daleka, tłumacząc so­bie, że przecież patrzenie to nie grzech.

- Myślałam, że mieszkasz w Australii - powie­działa. Gdyby podejrzewała, że istnieje bodaj cień szan­sy, iż spotkają się na gruncie zawodowym, nigdy nie wróciłaby do Francji. Nieodwzajernniona pierwsza miłość tkwiła w jej sercu jak zadra. Łudziła się, że ból kiedyś minie, ale nie. Został i co pewien czas dawał

- Mój dom jest tu, we Francji - odparł, nie kryjąc wzruszenia. - Kiedy życie daje w kość ... - Umilkł, nie dokończywszy zdania.

Marcel położył rękę na jego ramieniu.

- Znamy się ze studiów - wyjaśnił. - Po dyplomie obaj wyjechaliśmy do Australii i zaczęliśmy pracować w szpitalu w Sydney.

- Byliśmy młodzi i ciekawi świata - dodał Pierre.

Opanował już emocje i jego głos odzyskał siłę. - Ale kiedy człowiekowi wali się świat, lepiej być wśród swoich. Prawda, Marcel?

Ten pokiwał głową.

Dlatego wróciliśmy do Francji. Ale dość wspo­mnień, skupmy się na sprawach aktualnych. Jak już mówiłem, przekazuję obowiązki Pierre' owi i przeno­szę się piętro wyżej, na chirurgię·

- Załatwiłeś to wyjątkowo dyskretnie - zauważyła z przekąsem. - Po co te tajemnice? Wydawało mi się, że jesteś zadowolony z pracy na oddziale ratownictwa.

Marcel wzruszył ramionami.

_ Jestem zadowolony, a właściwie ... byłem, dopóki nie odkryłem, że chirurgia daje mi więcej satysfakcji. - Rozumiem.

Odwróciła się w stronę Pierre'a. Widok jego przy­stojnej twarzy obudził w niej znajomy dreszcz pod­niecenia. Co z nią jest nie tak, że nie potrafi uwolnić się od dziecinnej miłości? W dodatku niechcianej i niepotrzebnej. Zwłaszcza teraz. Nawet gdyby Pierre się nią zainteresował, i tak musiałaby oprzeć się po­kusie.

. - Czy to Marcel zaproponował ci, żebyś przejął

jego stanowisko? - zapytała.

- Tak. Propozycja przyszła w idealnym momencie, bo akurat musiałem ... wyjechać z Paryża. O miejsce po Marcelu starało się kilku kandydatów, ale podejrze­wam, że dzięki jego rekomendacji zarząd szpitala wy­brał właśnie mnie ..

- Po prostu byłeś najlepszy - podkreślił Marcel ­chociaż fakt, że znamy się i przyjaźnimy, nie był bez znaczema.

- To dziwne uczucie, tak niespodziewanie spotkać starych znajomych - powiedział cicho Pierre. - Mia­łem nadzieję, że gdy wyjadę z Paryża ...

_ Przepraszam was. - Marcel nacisnął przycisk na interkomie, który brzęczał już od kilku sekund. - Tak? - Przez chwilę słuchał w skupieniu. - Już idę.

Natychmiast wstał zza biurka.

- Musimy wracać na oddział. Na morzu wydarzył się wypadek, zatonął statek wycieczkowy. Karetki z poszkodowanymi już są w drodze. Trochę wam po­mogę, ale za godzinę mam planową operację.

Na oddziale rozdzielili się i zajęli badaniem po­szkodowanych. Jacky trafiła na starszą panią, którą bardzo bolała noga.

- Pewnie ją złamałam, prawda, pani doktor?

- Obawiam się, że tak, ale żeby mieć pewność,

musimy zrobić prześwietlenie, pani ... - Zerknęła do karty, żeby sprawdzić, jak nazywa się pacjentka.

- Marguerite - podpowiedziała starsza pani.

- Dobrze, pani Marguerite. Ja mam na imię Jacky

albo, jeśli pani woli, Jacqueline.

- O tak, zdecydowanie wolę Jacqueline. Tak ma na imię moja córka - oznajmiła pani Marguerite i zaczęła opowiadać o swoich dzieciach i wnukach.

Jacky starała się słuchać, gdyż jak zawsze zależało jej na zdobyciu zaufania pacjentki. Jednocześnie prze­glądała informacje dostarczone przez ratowników, którzy wyciągali rozbitków z wody.

W drodze na prześwietlenie pani Marguerite opo­wiedziała, co wydarzyło się na statku:

- Rejs był naprawdę wspaniały, wszyscy tak dob­rze się bawili. Właśnie dopływaliśmy do małej wyspy, na której mieliśmy urządzić piknik, kiedy nagle coś przeraźliwie zatrzeszczało. Nasz statek wpadł na pod­wodne skały i zaczął nabierać wody. Wtedy młodsi pasażerowie powyskakiwali za burtę, ale ja nie jestem już tak sprawna jak kiedyś, więc siedziałam i mod­liłam się, żeby ktoś mnie uratował.

_ Na szczęście pani modlitwy zostały wysłuchane. Przerwały rozmowę na czas prześwietlenia, a gdy po kilku minutach radiolog przyniósł klisze, Jacky wytłumaczyła pani Marguerite, co wykazał rentgen: _ Złamała pani nogę w miejscu, gdzie kość łączy

się ze stawem biodrowym.

_ To znaczy kość udową, tak? Jestem emerytowa-

ną pielęgniarką, więc proszę śmiało powiedzieć, jak

poważny jest uraz. . ,. .,

_ Cóż, główka kości przemIescIła SIę l wysunęła

z panewki. Trzeba będzie wstawić protezę.. .

Pani Marguerite beztrosko Wzruszyła ramiOnami. _ I dobrze. Ostatnio często dokuczały mi bóle sta­wów, nawet wybierałam się do lekarza, żeby p~roz­mawiać o wstawieniu protezy. No i sprawa załatWiOna. _ Chciałabym, żeby wszyscy moi pacjenci mieli

równie pozytywne nastawienie - uśmiechnęła się Ja­cky. - Zaraz umieścimy panią na ort~pedii. .

_ Dziękuję, pani doktor. Bardzo miła z pam osoba.

Zajrzy pani do mnie? . .

_ Oczywiście. Zawsze sprawdzam, Jak radzą sobIe

moi pacjenci. .

Na korytarzu pojawił się kolejny ratowmk z no-

szami.

_ Mam tu małe dziecko. Dominie, dwa lata. Przed

chwilą go przywieziono - raportował pospie.sznie. ~ Bardzo długo przebywał pod wodą. Rokowama raczej kiepskie - zaznaczył, zniżając głos. - Brak wyczu.wal­nego pulsu, nie oddycha. Próbowaliśmy go reammo­wać, ale bez skutku.

- Dajcie go tutaj - wskazała jedno z wydzielonych stanowisk - a pani - zwróciła się do pielęgniarki ­niech się zajmie jego rodzicami. Są w szoku, więc proszę im dać coś na uspokojenie, a jeśli to nie pomo­że, wezwać któregoś z lekarzy - poinstruowała, po czym skupiła się całkowicie na drobnym, bezwładnym ciałku okrytym ciepłym kocem.

Wystająca spod niego blada buzia miała nieziem­ski, niemal anielski wyraz. Malujący się na niej głębo­ki spokój nasuwał podejrzenie, że chłopczyk znajduje się już po drugiej stronie. Jacky zaczerpnęła głęboko powietrza. Nie mogła pozwolić, by niepotrzebne myśli zakłócały jej koncentrację.

- Jak długo znajdował się pod wodą?

- Co najmniej pół godziny. Kiedy nurek go wydo-

był, był już bardzo wychłodzony - odparł ratownik. - Mówi pan, że był wychłodzony? To dobrze. Jest szansa, że da się go uratować - powiedział Pierre, któ­ry wchodząc, usłyszał ich rozmowę.

Jacky podłączyła chłopca do urządzenia monitoru­jącego parametry życiowe i już po chwili mieli po­twierdzenie, że temperatura ciała jest rzeczywiście niebezpiecznie niska. Jacky jeszcze nigdy nie miała do czynienia z pacjentem w stanie tak znacznego wy­chłodzenia, przypomniała sobie jednak, że w jednym z podręczników opisyWano przypadek dziecka, które przeżyło właśnie dlatego, że niemal zamarzło w zim­nej wodzie.

- Czy ty też uważasz, że dzięki skrajnemu wy­chłodzeniu Dominie ma szansę przeżyć? - zapytała Pierre'a.

Skinął głową.

Tak, spotkałem się z podobnym przypadkiem w Australii. Kiedy ciało opada na dno, gdzie panuje niska temperatura, metabolizm staje się wolniejszy, dzięki czemu mózg lepiej radzi sobie z niedoborem tlenu. Musimy go powoli rozgrzać. Nie odpuszczę, dopóki nie przywrócimy mu normalnej temperatury.

Pierre poprosił pielęgniarkę, by przyniosła specjal­ny pled dmuchający ciepłym powietrzem, po czym on i Jacky zajęli się chłopcem. Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, Jacky zerknęła na monitor.

_. Spójrz! Pojawił się słaby puls! - zawołała, obej­mując palcami przegub chłopca.

W pierwszym momencie nie poczuła nic poza chło­dem pozbawionej życia kończyny, jednak po chwili pod palcami. wyczuła słabiutkie pulsowanie.

_ Zaczynam masaż serca - oznajmił Pierre. Minuty przeszły w godziny, a oni wciąż nie dawali za wygraną. Rodzice chłopca zostali na wszelki wypa­dek uprzedzeni, że szanse na uratowanie Dominica są niewielkie.

Po czterech godzinach bezustannych wysiłków Ja­cky zaczęła odczuwać napięcie. Polubiła to dziecko i nie wyobrażała sobie, że mogliby je stracić.

_ Jeszcze raz sprawdzę, czy reaguje na światło -powiedziała do Pierre'a i skierowała strumień świat­ła prosto w źrenicę. I wstrzymała oddech. - Reaguje! Jestem pewna, że źrenica się zmniejszyła. Zresztą

chodź -i sam zobacz! - zawołała. _

Pierre wziął od niej wziernik i pochylił się nad

Dominikiem.

_ Masz rację, Jacky! - oznajmił głosem; w którym

ulga mieszała się z radością. - Teraz szansa, że przeży je, zwiększa się z każdą minutą. Świetnie! ~ Uradowa­ny, obrócił się w jej stronę i spontanicznie przytulił ją do siebie.

Poruszona jego zaraźliwym entuzjazmem, z uśmie­chem spojrzała mu w oczy. Cudownie było czuć jego dotyk. I strasznie. Czy onw ogóle zdaje sobie sprawę, co się z nią teraz dzieje?

Pierre zerknął na piękną kobietę, którą ku swemu zaskoczeniu znienacka porwał w ramiona, i natych­miast się opanował. Demonstracyjne okazywanie u­czuć nie leżało w jego naturze, dlatego zupełnie nie rozumiał, jaki impuls nim powodował. Owszem, on i J acky mieli z czego się cieszyć, ale nie musiał być aż tak wylewny. Jeśli Jacky opacznie zrozumie jego in­tencje, będzie prawdziwa katastrofa.

Pochylił się nad Dominikiem i dokładnie go osłu­chał.

- Serce podjęło pracę. Bije coraz mocniej ...

- Temperatura ciała wraca do normy - powiedziała

Jacky, spojrzawszy na monitor.

- Oddech się stabilizuje. Wydaje mi się, że on próbuje ... Otwiera oczy!

Jacky chwyciła chłopca za rękę i w napięciu obser­wowała gwałtowne ruchy jego powiek. Po chwili usły­szała cichutki jęk. Dominic zakrztusił się, a potem pisnął żałośnie:

- Mamusiu!

Wzruszona pochyliła się nad nim. - Mama zaraz przyjdzie, Dominic.

- A tata?

- Tata też - zapewniła. - To cud - szepnęła, odwracając się do Pierre'a.

Miała w oczach łzy, więc chciał znów ją przytulić, lecz nie zrobił tego. Tylko raz widział, jak płakała. Przewróciła się podczas zabawy na plaży i zraniła o ostre kamienie. Miała wtedy jakieś pięć lat. On grał z kolegami w piłkę, lecz kiedy usłyszał jej płacz, pobiegł zobaczyć, co się stało. Z rozciętego kolana ciekła krew, więc oddarł kawałek koszuli i zrobił z nie­go opatrunek, a potem wziął ją na ręce i zaniósł do swojego ojca, który miał w miasteczku gabinet le­karski.

Pamiętał, że mała dziewczynka wydała się jemu, dużemu, silnemu czternastolatkowi, lekka jak piórko. Gdy ją niósł, objęła go za szyję i mocno się przytuliła. Wzruszyło go jej bezgraniczne zaufanie i wiara, że będzie umiał jej pomóc. Jego matka odnosiła się do Shaftesburych z rezerwą, gdyż pani Shaftesbury była zbyt ekscentryczna, ajej mąż zbyt niekonwencjonalny jak na gust społeczności małego miasteczka. Jednak gdy zobaczyła Pierre'a przed gabinetem, natychmiast przybiegła pomóc mężowi.

Ojciec musiał założyć Jacky kilka szwów. Była za­ledwie pięcioletnim dzieckiem, ale zniosła to bardzo dzielnie. Cukierki, które ojciec zawsze trzymał w szuf­ladzie, osłodziły żal i pomogły ukoić łzy. Pierre gotów był iść o zakład, że elegancka pani doktor nawet nie pamięta, jak kurczowo trzymała go za rękę, gdy ojciec znieczulał ją przed szyciem. Domyślał się, że w owych czasach był dla niej jednym z tych bezimiennych, dużo starszych chłopaków, z którymi nie miała nic wspól­nego.

- Tak, to rzeczywiście cud, że udało nam się go odratować - przyznał, wracając do rzeczywistości.

Jacky uśmiechnęła się z ulgą. - Jest co świętować, prawda?

Natychmiast pożałowała swoich słów. Pierre mógł pomyśleć, że po pracy chce pójść z nim na drinka, a przecież nie to miała na myśli. Choć pomysł jest rzeczywiście kuszący.

Pierre wyglądał na zaskoczonego.

- Faktycznie, po pracy możemy gdzieś pójść ­rzekł z namysłem. ~ Może ...

- Źle mnie zrozumiałeś. Ja tylko ... - Nie dokończy­ła, bo musiała zająć się Dominikiem. Ścisnęła go lekko za rękę i zaczęła łagodnie do niego mówić. Nagrodą był słaby uśmiech i kilka bezładnych słów.

- Naprawdę musimy to jakoś uczcić - podchwycił Pierre. - Zaraz uprzedzę ... - Nie dokończył, gdyż przyszli wezwani na konsultację lekarze z intensywnej terapii i kardiologii, którzy mieli zdecydować o dal­szym leczeniu chłopca.

Choć przekazali Dominica kolegom, i tak nie mieli czasu wracać do rozmowy o fetowaniu sukcesu, bo musieli pomóc pozostałym uczestnikom pechowego rejsu. Jacky opatrywała starszego pana, który stracił żonę· Zespół reanimacyjny długo o nią walczył, lecz nie udało się jej uratować.

- Do widzenia, Anne-Marie. Wkrótce się zobaczy­my - mówił mężczyzna, ściskając rękę kobiety, z którą przeżył życie.

Jacky patrzyła na niego z boku i połykała łzy. Choć była doświadczonym lekarzem i widziała w szpitalu niejedno, rutyna nie zabiła w niej wrażliwości na ludz­kie nieszczęście.

- Chcemy zatrzymać pana na obserwacji - powie­działa łagodnie. - Życzy pan sobie, żebyśmy poinfor­mowali o tym kogoś z rodziny?

- Tak, moją córkę. Niestety, nie pamiętam jej nu­meru.

- Ja się tym zajmę, pani doktor- powiedziała siost­ra Marie. - W czwórce czeka pacjent ranny w nogę. To już ostatni z poszkodowanych.

- Muszę iść, ale zostawiam pana w fachowych rękach - powiedziała do starszego pana i zniknęła.

Jej dyżur trwał dzisiaj dłużej niż zazwyczaj.

- Pora iść do domu, pani doktor - uśmiechnęła się do niej Marie, gdy wyszła z sali zabiegowej. - Zaraz zaczyna się nocny dyżur.

- A pani? Przecież pani też pracowała cały dzień.

- Ja wytrzymam.

Idąc do szatni, rozejrzała się po opustoszałym kory­tarzu. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze niedawno wyglą­dał jak pole bitwy. Po drodze rozpuściła włosy, a gdy opadły luźno na ramiona, od razu poczuła ulgę. Ten rytualny gest oznaczał koniec pracowitego dnia.

- Właśnie taką cię pamiętam.

Słysząc za plecami głos Pierre' a, zatrzymała się. - Chciałem z tobą porozmawiać, zanim wyjdziesz

- powiedział, biorąc ją za rękę. - Musimy przełożyć

nasze świętowanie na inny dzień, bo ...

- Och, Pierre! Już ci mówiłam, że wcale nie mia­łam na myśli ...

- Ale ja miałem! Zależy mi, żebyśmy uczcili nasz sukces, ale dziś to niemożliwe.

- Pierre, naprawdę nie musimy nigdzie iść. A jeśli juź, to razem z twoją żoną i ...

- Przepraszam, powinienem był ci powiedzieć. -.

Z jego twarzy zniknął pogodny wyraz. - Moja żona zmarła.

- Tak mi przykro. - Szczerze mu współczuła. Cóż jeszcze mogła powiedzieć?

Pamięć podsunęła jej obraz młodej, ślicznej narze­czonej Pierre'a. Byli w siebie tak bardzo zakochani. Zbliżyła się do niego, by dodać mu otuchy ciepłym gestem, lecz ostatecznie nie zrobiła tego. Rozsądek podpowiadał jej, że dla własnego dobra powinna trzy­mać się na dystans.

- Dawno odeszła? - zapytała cicho.

- Pięć lat temu. Wydawałoby się, że to szmat cza-

su, ale jakość wciąż nie mogę się pozbierać ... Niektóre rany nigdy się nie goją.

- Wiem - szepnęła, przybita nagłym wspomnie­niem o własnej tragicznej stracie.

- Muszę zostać dzisiaj dłużej w szpitalu, żeby zo­rientować się w sytuacji. Marcel obiecał, że jak skoń­czy operować, spotka się ze mną i wprowadzi mnie w najważniejsze zagadnienia. Miałem nadzieję, że za­łatwimy to w ciągu dnia, ale nie było czasu.

- Co ty powiesz! - zażartowała. - Swoją drogą, miło pogadać z kimś po angielsku.

- A ja się czuję trgchę dziwnie. Pamiętam, że jako dziecko mówiłaś tylko po francusku.

- Bo matka mi kazała! Nie lubiła, kiedy mówiliś­my po angielsku.

- Już czuję, jak miło będzie powspominać dawne czasy. Zjedzmy razem kolację. Ja stawiam. Poważnie! Masz jutro czas? Jeśli tak, postaram się, żebyśmy skończyli pracę o tej samej porze.

Chętnie zjem z tobą kolację - uśmiechnęła się do niego - a jeśli chodzi o jutro, muszę najpierw zerknąć do kalendarza. Żartuję. Nie jestem zbyt aktywna towa­rzysko. Większość czasu poświęcam pracy.

- Ja nawet nie muszę sprawdzać, bo i tak wiem, że w moim kalendarzu jest pusto. - Uśmiechnął się, bio­rąc w palce pasmo jej włosów. - Twoje włosy są jak złocista przędza - powiedział miękko. - Jak byłem mały, czytałem bajkę o królewnie, która miała takie włosy. Myślałem, że to tylko fantazja, lecz gdy parę lat później zobaczyłem, jak z rozwianymi lokami biegasz po miasteczku, zrozumiałem, co autor miał na myśli.

- Nie sądziłam, że zwróciłeś na mnie uwagę.

- Owszem, zwróciłem. Wyróżniałaś się·i byłaś ...

słodka jak cukierek. - Pochylił się i pocałował ją w po­liczek. - Dobranoc, Jacky.

Poszła w swoją stronę, a on zawrócił. Przy końcu korytarza zatrzymała się i obejrzała. Nagle zdała sobie sprawę, że zjej strony nic się nie zmieniło. Nadal była . w nim zakochana.

Jaka szkoda, że on wciąż nosi w sercu żałobę po kobiecie, która była miłością jego życia.

ROZDZIAŁ DRUGI

Następnego dnia w pracy często się spotykali.

- Tylko pamiętaj, że wieczorem jesteśmy umówie­ni - zaznaczył na dzień dobry.

Jak by mogła o tym zapomnieć! Tak się przejęła, że z wrażenia nie mogła zasnąć. Zupełnie jak wtedy, gdy przeżywała swoją szczenięcą miłość. Gdy miała na­ście lat, intensywne młodzieńcze emocje dały jej się mocno we znaki. Dziś jako dwudziestodziewięciolet­nia rozwódka, a przez krótki czas również matka

. ,

powmna łatwo sobie z nimi poradzić. Po swych do-

świadczeniach powinna być twarda i odporna, tym­czasem była przejęta jak przed pierwszą randką.

W ~rzerwie.między badaniem pacjentów zgłaszają­cych SIę do szpItala z różnymi urazami znalazła czas, by zajrzeć do osób, którym pomogła poprzedniego dnia.

Mały Dominic dochodził do siebie na oddziale in­tens~ej terapii, gdzie przez okrągłą dobę otaczany był wyjątkowo troskliwą opieką. Badanie tomogra­ficzne wykazało, że mózg nie został uszkodzony. Ja­cky przyjęła tę wiadomość z ogromną ulgą i po raz kolejny uświadomiła sobie, że na jej oczach stał się prawdziwy cud.

Historia o niezwykłym ocaleniu dwuletniego dziec­ka przeciekła do prasy i dziennikarz, który opisał zda­rzenie, chciał zrobić zdjęcie jej i Pierre' owi.

- Co O tym myślisz? - Pierre skonsultował się przedtem z Marcelem. - Nie masz nic przeciwko temu?

- Nie, dlaczego? Niech społeczeństwo dowie się o triumfie medycyny. Może dzięki temu jakiś nieza­dowolony pacjent zastanowi się, zanim nas obsmaru­je w którejś z gazet. Tylko proszę, żebyście nie do­puszczali dziennikarzy do Dominica. Zrobią mu zdję­cia, jak wróci do domu, o ile zgodzą się na to jego rodzice.

I takim oto sposobem Jacky, w nieskazitelnie bia­łym fartuchu, ze stetoskopem wiszącym na szyi, stanę­ła obok Pierre'a w samym środku głównego holu.

- Mamy bardzo mało czasu - uprzedził Pierre re­porterów - więc proszę się spieszyć.

- Proszę przysunąć się do uroczej pani doktor - po­lecił reporter, ustawiając kadr.

- Czy mogłaby pani rozpuścić włosy? - zapytała jego asystentka. - Są bardzo piękne, a nasi czytel­mcy ...

Jacky bez słowa rozpięła klamrę, choć pomysł nie przypadł jej do gustu.

- Dziękuję, pani doktor. Tak, teraz lepiej ... Proszę o uśmiech!

- Jaka piękna para! - zachwyciła się pielęgniarka, która właśnie przechodziła przez hol.

Jacky poczuła się zażenowana. Nie podobało jej się całe to zamieszanie wokół jej osoby. Rozstrajała ją bliskość Pierre'a. Nie mogła się skupić! Uśmiechała się, ale wewnątrz dygotała ze zdenerwowania.

- Musimy kończyć - oznajmił Pierre stanowczo.

- Artykuł i zdjęcia ukażą się w popołudniowym wydaniu - rzekł fotograf. - Przyślemy państwu kilka

egzemplarzy.

Pierre spojrzał na nią porozumiewawczo.

- 'Wprost nie możemy się doczekać - stwierdził.

- O tak. Umieramy z ciekawości.

- Zanim dotrzemy do restauracji, będziemy już

lokalnymi sławami. Dadzą nam najlepszy stolik i po­proszą o autografy - szydził.

- Żebym tylko nie zapomniała długopisu!

Zaraz po spotkaniu z dziennikarzami Jacky wróciła do swoich obowiązków.

Właśnie porządkowała salę zabiegową po opatrze­niu ostatniego pacjenta; gdy przyszedł Pierre.

- Już skończyłem. Daj znać, jak będziesz gotowa.

Przyjdę po ciebie i pojedziemy moim samochodem.

- Dobrze, bo ja nawet nie mam auta. Po pierw­sze kupno i utrzymanie to spory wydatek, a po dru­gie na mojej wąskiej uliczce trudno zaparkować. Do szpitala mam zaledwie parę kroków, więc po co mi samochód?

- Na przykład po to, żeby pojechać na wieś. Chyba nie spędzasz całego czasu w pracy?

- Kiedy chcę odpocząć, spaceruję po plaży - od-

parła. .

- Aha. Słuchaj, Marcel polecił mi małą restaurację na wzgórzach za miastem. Zaznaczyłem sobie to miej­sce na mapie. Będziesz mnie pilotować?

Jacky odsunęła wózek z przyrządami i zaczęła myć ręce.

- Mogę spróbować - odparła. - Chyba nie jedzie­my bardzo daleko?

Pierre stał tuż za nią. Czuła na karku jego ciepły oddech. Naraz bez uprzedzenia rozpiął klamrę, którą miała we włosach, i na jej ramiona spłynęły gęste pasma.

Odwróciła się zaskoczona.

- Co z wami jest, faceci? Dlaczego wszyscy się upieracie, żebym nosiła rozpuszczone włosy?

Uniósł do góry brwi.

- Może dlatego, że wyglądasz wtedy mniej suro­wo? - powiedział i zniżając głos do zmysłowego szep-

tu, dodał: - I bardziej seksownie. .

Naraz odsunął się od niej i ruszył do wyjścia. Zało­wał, że pozwolił sobie na tę niepotrzebną uwagę· To bliskość Jacky tak zamąciła mu w głowie. Poczuł się tak, jakby wszystkie trudne lata, które przyszły po jego wyjeździe z miasteczka, były tylko złym snem. Cofnął się w czasie do dnia, gdy po raz ostatni widział śliczną szesnastoletnią dziewczynę i uświadomił sobie, że ta zjawiskowa nastolatka dorosła. Jaka szkoda, że spot­kali się tak późno. Musi bardziej się kontrolować. Co będzie, jeśli Jacky źle zrozumie jego intencje? Prze­cież przysiągł Liliane dozgonną wierność i bezgrani­czną lojalność, którą chciał się odwdzięczyć za jej ogromne poświęcenie.

Jego związki z kobietami ograniczały się do okaz­jonalnych, nic nieznaczących erotycznych przygód. Czuł przez skórę, że z Jacky będzie inaczej. Nie unik­nie zaangażowania. Odkąd się spotkali, coraz częściej o niej myślał.

- Jak będziesz gotowa, przyjdź do mojego gabine­tu - rzucił sucho i czym prędzej wyszedł.

Odprowadziła go pytającym wzrokiem. Zaskoczył ją tą nagłą zmianą zachowania. Przed chwilą był taki

miły, nawet więcej niż miły... .

To bez znaczenia, stwierdziła. Widocznie ten typ tak ma. Zje z nim tę kolację jak ze znajomym z daw­nych lat. Powspominają, pośmieją się. I tyle.

W szatni wzięła szybki prysznic i przebrała się w spodnie i żakiet z białego lnu, pod który włożyła czarną bluzkę wykończoną angielskim haftem. Na ko­niec zrobiła lekki makijaż. Najważniejszy był czarny tusz do rzęs, żeby zielone oczy stały się bardziej wyra­ziste. Hm ... Przejrzała się w lustrze. Dlaczego tak się stara, skoro Pierre jest tylko dawnym kolegą?

Po tym, co przeżyła, nie była gotowa na nic poza przyjaźnią. Tak podpowiadał rozsądek, ale serce wie­działo swoje. Tak czy owak sytuacja stawała się nie­bezpieczna.

Gdy weszła, Pierre powitał ją przyjaznym uśmie­chem. Ledwie wstał zza biurka, odezwała się jego komórka.

- Tak? Ach, to ty, Nadine! O co chodzi? Dobrze, zaraz przyjadę.

- Po drodze muszę wstąpić do domu - uprzedził, gdy się-rozłączył. - Mały ... mam taki mały problem.

Zaintrygował ją. Kim jest Nadine? Gdy z nią roz­mawiał, mówiła podniesionym głosem. Jacky miała wrażenie, że była mocno zirytowana.

Na korytarzu spotkali Marcela, który przyniósł im jeszcze gorące wydanie wieczornej gazety.

- Kurier właśnie to przywiózł - wyjaśnił, podając ją Pierre' owi. - Patrz, jesteście na pierwszej stronie. Wyglądacie fantastycznie. Chcecie wiedzieć, co piszą?

"Przystojny doktor Pierre i urocza dokto.r Jacqueline dokonali wczoraj cudu ... ".

- Starczy! - jęknął Pierre. - Sam to. przeczytam, później. Proszę - zwrócił się do Jacky, podając jej gazetę. - Nie zapomniałaś pióra do podpisywania au­tografów?

Nic nie mówiąc, zerknęła na zdjęcie.

, - Doskonała reklama szpitala - cieszył się tym­czasem Marcel. - Może uzmysłowi ludziom, że cza­sem naprawdę jesteśmy potrzebni. A SWoją drogą, dokąd się wybieracie?

- Do. restauracji, którą mi poleciłeś.

- Świetnie! - Marcel przyjrzał im się uważniej.

- Wobec tego. nie będę was zatrzymywał. Wpadnijcie

do. nas na kolację któregoś dnia. Debbie będzie w siód­mym niebie. Usycha z tęsknoty za kolegami z pracy.

- Mam zamiar niedługo. ją odwiedzić - obiecała Jacky.

Marcel uśmiechnął się.

- Jacky jest dla nas jak rodzina - wyjaśnił Pier­re'o.wi. - Poznały się z moją żoną przez internet i za­przy-

jaźniły.

- Bardzo się ucieszyłam, kiedy w grudniu ubieg­łego roku Debbie zaprosiła mnie na wasz ślub. To. była naprawdę piękna uroczystoŚć.

- Miło, że tak mówisz. Ale nie będę was zatrzy­mywał.

- Rzeczywiście, musimy już jechać - przyznał

Pierre, kładąc dłoń na ramieniu Jacky. - Miłego wieczoru!

- Dziękujemy.

Marcel o.dprowadził ich wzrokiem. Cieszył się, że tak szybko. się polubili. Gdyby nie znał Pierre'a, przy­siągłby, że zanosi się na romans. Mając na uwadze jego. przeszłość wątpił jednak, by znajomość z Jacky wyszła kiedykolwiek poza ramy przyjaźni. Obawiał się, że jego. kolega w ogóle nie myśli Q stałym związku.

Szkoda, westchnął, bo on i Jacky wyjątkowo do siebie pasują, a Pierre jest bardzo spragniony miłości. Gdyby związał się z kobietą taką jak Jacky, jego życie zmieniłoby się na lepsze. Marcel chciał jakoś pomóc, ale czuł, że nie ma prawa wtrącać się w prywatne sprawy kolegi. Gdyby jednak ten poprosił go Q radę, to ze SWoją wiedzą na temat Liliane mógłby skłonić go do zmiany zdania ...

Jacky zapięła pas i usadowiła się wygodnie w fotelu pasażera.

- Fajny samochód - pochwaliła Sportowy kabrio­let, który kupił od kolegi z Paryża.

- Mieszkam na wzgórzu, przy tej samej ulicy co.

Marcel. To on pomógł mi znaleźć dom Tak mi się spodobał, że obejrzałem go tylko raz i natychmiast zdecydowałem się na kupno. - ożnajmił, gdy minąwszy główną bramę, wyjechali na drogę.

- Musisz. mieć wspaniały widok z okien - stwier­dziła, patrząc na okazałe rezydencje rozlokowane na wzgórzu powyżej drogi biegnącej między szpalerem starych drzew.

- Dlatego. go. kupiłem. Przesądziły piękne widoki i duży ogród, idealny dla ... - Urwał w pół zdania. ­Duży ogród to dobra rzecz - dokończył po chwili.

Znów ją zaintrygował. Nie pierwszy raz odnosiła wrażenie, że Coś przed nią ukrywa. Ciekawe, dlaczego?

- Lubisz pracować w ogrodzie? Zawahał się.

- Czasami.

Nie potrafiła odgadnąć, dlaczego nagle przygasł.

Uznała, że nie ma sensu dociekać i wróciła do po­dziwiania malowniczych widoków.

Jachty i statki wycieczkowe kołysały się na lekkiej fali, a promienie zachodzącego słońca barwiły morze intensywnym kolorem złota i purpury. Na plaży widać było wielu spacerowiczów, którzy z tej odległości wy­glądali jak ludziki narysowane pojedynczą kreską·

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Pierre, zatrzymu­jąc samochód na żwirowym podjeździe.

Niemal w tej samej chwili otworzyły się masywne dębowe drzwi i przed dom wyszła wysoka, młoda dziewczyna w dżinsach i białym T-shircie. Wyglądała na zadowoloną, że Pierre się pojawił.

- Zaraz wracam - powiedział, wysiadając z samo­chodu.

Jacky obserwowała, jak wraz z dziewczyną wcho­dzi do domu. Ciekawe, dlaczego nie zaprosił jej do środka? I kim jest dla niego ta dziewczyna? Nagle poczuła się jak nieproszony gość. Nie spodziewała się takiego zachowania, Pierre normalnie był przecież ot­warty i towarzyski. Widocznie kiepsko go znam, stwierdziła, ale musiała przyznać, że jak na jej gust jest

- zbyt tajemniczy.

W pewnej chwili z otwartych okien na piętrze do­biegły histeryczne wrzaski małego, rozzłoszczonego dziecka. Jacky słyszała, jak Pierre stara się je uspoko­ić. Nie rozumiała pojedynczych słów, ale słyszała, że mówi stanowczo, lecz cierpliwie i ze spokojem. Po chwili dziecko ucichło, a potem zaczęło się śmlac. Wtórował mu śmiech Pierre'a i wesoły głos dziew~ czyny.

Skoro ma dziecko, dlaczego jej o tym nie powie­dział?

Z góry dobiegł już tylko głos dziewczyny rozma­wiającej z dzieckiem. Jacky spojrzała na zegarek. Mi­nęło zaledwie pięć minut. Niewiele, ale i tak postano­wiła wysiąść z samochodu i rozprostować nogi. Kiedy stanęła na żwirowym podjęździe, do buta wpadł jej mały kamyk, pochyliła się więc, by go wyjąć. Właśnie wtedy z dom~ wyszedł Pierre.

Zmieszała się. Może niepotrzebnie wysiadała?

Pierre chciał, by zaczekała w samochodzie. W jej gło­wie pojawiła się irracjonalna myśl, że zaraz usłyszy reprymendę. Nic takiego oczywiście się nie stało. Pierre miał znękany wyraz twarzy i mocno zaciśnięte usta, ale nie powiedział ani słowa o tym, co się stało.

- Przepraszam, że musiałaś czekać - rzucił sucho i otworzył jej drzwi.

Była ciekawa, czy powie coś o dziecku. Spogląda­ła na niego wyczekująco, gdy uruchamiał silnik, ale on błądził myślami gdzieś daleko. Odprężył się do­piero wtedy, gdy dom zniknął między wzgórzami. Korciło ją, żeby go o wszystko wypytać, ale ugryzła się w język.

Wiedziała tylko tyle, - że dziewczyna na pewno nie jest jego siostrą, bo nie miał rodzeństwa. Ani żoną, bo ta przecież umarła. Przyjaciółką? Mało prawdopodob­ne! Która przyjaciółka zgodziłaby się, żeby jej partner szedł na kolację z inną kobietą?

Intuicja podpowiadała jej, że nie powinna być wścibska. Było' oczywiste, ~e Pierre nie ma ochoty tłumaczyć, po co musiał wrócić do domu. Lepiej, żeby przestała o tym myśleć i zajęła się czymś konkretnym. Na przykład czytaniem mapy, którą trzymała na kola-· nach. Odnalazła zaznaczony przez Pierre' a punkt. Znajdował się za następną doliną, na skraju wioski, o której nigdy nie słyszała.

- Jakieś dwieście metrów za skrzyżowaniem bę­dzie ostry skręt w prawo - poinformowała.

- Dzięki. - Zwolnił, gdyż droga stała się wąska i kręta, a widoczność ograniczały gęste żywopłoty. - Piękna okolica, prawda? - Słychać było, że odzys­kuje spokój.

- Fantastyczna. Może kiedyś kupię jednak samo­chód, zwłaszcza jeśli zostanę tu dłużej. Na razie pod­pisałam umowę na rok. ..

- Powiedz, jeśli będziesz miała ochotę na wyciecz­kę. Chętnie gdzieś z tobą pojadę - powiedział lekkim tonem.

Jacky odebrała to jak drobną przysługę dla starej znajomej

- Dziękuję. Byłoby miło gdzieś pojechać ... raz na jakiś czas - odparła cicho. Nie chciała się narzucać.

Obróciła nieco głowę i dyskretnie studiowała jego profil: mocno zarysowana szczęka, wyraźne kości po­liczkowe, gęste ciemne włosy. Gdyby tylko mogła, naj chętniej przyjeżdżałaby tu z nim codziennie. Na­reszcie byliby sami, uwolnieni od absorbujących obo­wiązków. Skarciła się za takie myśli. Gdyby naprawdę zaczęła się z nim spotykać, wpadłaby w niezłe ta­rapaty.

Pierre musiał wyczuć, że mu się przygląda, bo spojrzał na nią przelotnie i się uśmiechnął. Zaczerwieniła się, dziękując opatrzności, że Pierre nie może poznać jej myśli.

- Ładnie ci z rozpuszczonymi włosami - powie­dział miękko. - Wiem, że byłaś zła, kiedy fotograf zaczął się nimi zachwycać, ale ...

- Wszystko zależy od tego, kto się zachwyca. Nie mam nic przeciwko komplementom, o ile słyszę je od ... przyjaciół.

- Miło mi, że uważasz mnie za przyjaciela. - Zdjął rękę z kierownicy i na moment położył na jej dłoni. Z trudem opanowała przyjemny dreszcz. Domyślała się, że dla niego był to nic nieznaczący przyjazny gest, ale dla niej ten przelotny dotyk znaczył wiele - o wiele więcej, niż powinien.

Zaczęli zjeżdżać w stronę doliny, więc Pierre skupił się na prowadzeniu. Naraz na wąskiej drodze tuż przed nimi pojawiło się stado krów pędzone przez gospo­darza.

- Chyba nie ma sensu ich wyprzedzać? - zapytał Pierre, ostro hamując.

- Niedaleko jest gospodarstwo - powiedziała, pa­trząc na mapę - więc pewnie zaraz tam skręcą.

- Utalentowany z ciebie pilot - pochwalił, gdy stad? skierowało się ku widocznym nieopodal zabudo­wamom.

- Pilotowanie to nic trudnego - odparła z uśmie­chem. - Ojciec nauczył mnie czytać mapy. Kiedy mama od nas odeszła, w czasie wakacji jeździliśmy na dalekie wycieczki. Tata prowadził, a ja siedziałam z mapą i mówiłam mu, gdzie ma jechać.

- Na pewno bardzo przeżyłaś rozpad rodziny, pra wda? Pamiętam, że moja mama wspominała mi o tym, co was spotkało. Ile miałaś wtedy lat?

Sposępniała, niechętnie wspominając tamto zagu­bienie i gorycz, jakie narodziły się w porzuconym dziecku.

_ Dziesięć ... Dopóki rodzice byli razem, moje

dzieciństwo był piękne i beztroskie. A potem idylla się skończyła, musiałam szybko dorosnąć. Ojciec bardzo źle znosił tę sytuację. Myślę, że nigdy nie pogodził się z odejściem matki.

Pierre milczał. Gdy Jacky przeżywała swój dramat, on studiował w Paryżu, ale i tak dotarły do niego plotki o skandalu wywołanym przez ekstrawagancką panią Shaftesbury, która podobno miała w Paryżu kochanka. Miał ochotę porozmawiać o tym z Jacky, ale bał się, że swymi pytaniami sprawi jej przykrość. Przeczuwał, że jest bardzo wrażliwa i tylko udaje, iż mówienie o tych wydarzeniach jej nie boli. Zwłaszcza że jako dziecko była podobno bardzo zżyta z matką·

- Ojciec bardzo dobrze się mną opiekował. ­Pierwsza przerwała milczenie. - Był taki szczęśliwy, kiedy postanowiłam zostać lekarką i pojechałam na studia do Londynu. On też wrócił do Anglii. Kupił małe mieszkanie, bo chciał, żebyśmy nadal byli blisko siebie.

- To było chyba najlepsze rozwiązanie.

_ Rzeczywiście. Nie chciałam zostawiać go same­go we Francji. Był sporo starszy od mamy, a po jej odejściu bardzo się posunął. Martwiłam się o niego, jak się zresztą okazało, nie bez powodu. Kiedy byłam na pierwszym roku, zachorował. Od dawna źle się czuł, ale ignorował objawy choroby. Gdy wreszcie zdecydował się pójść do szpitala, na ratunek było jill za późno.

Z trudem przełknęła ślinę.

- Cieszę się, że mogłam z nim być ... do końca.

- Bardzo mi przykro. Jego śmierć musiała być dla

ciebie strasznym' ciosem. - Imponowała mu swoim spokojem, choć przecież wiedział, że zawsze była twar­da. Przez ułamek sekundy kusiło go, by zjecl,lać na pobocze i mocno ją przytulić. Nie zrobił tego, bo się bał, że gdyby wziął ją w ramiona, sytuacja mogłaby wymknąć się spod kontroli. Poza tym Jacky mogłaby opacznie zrozumieć jego gest. Lepiej, żeby ich znajo­mość nie wykroczyła poza granice przyjaźni.

Jacky patrzyła w bok, walcząc ze łzami. Spokojny wiejski krajobraz budził w niej wspomnienia dziecińs­twa; cudownych beztroskich lat, gdy byli zgodną ro­dziną. Rodzice bardzo ją kochali, a ojciec darzył matkę prawdziwym uwielbieniem. Jacky nie zdawała sobie sprawy, że jest to uczucie jednostronne.

- Ani tata, ani ja nie mieliśmy pojęcia, że mama chce od nas odejść. Zostawiła list, ale tata nigdy mi go nie pokazał. Mówił tylko, że mama bardzo mnie ko­cha. To dało mi nadzieję, że kiedyś do nas wróci, ale .. ;

Głos zaczął jej drżeć, więc wzięła głęboki oddech. - Dwa dni po jej zniknięciu przyjechała do nas policja - ciągnęła po chwili. - Powiedzieli nam, że mama i jej ... kochanek mieli wypadek. Obydwoje zgi­nęli na miejscu.

Pierre wstrzymał oddech.

- Serdecznie ci współczuję. Moja mama wspomi­nała, że twoją rodzinę spotkała tragedia, ale nie po­trafiła powiedzieć, co dokładnie się stało.

- Och, miasteczko trzęsło się od plotek, ale nikt nie wiedział, jak było naprawdę. Nawet ja mogę się tylko domyślać. Tak czy owak ten pierwszy kopniak od życia przygotował mnie na następne. A dostałam ich niemało.

Gdy wjechali do wioski, Pierre zwolnił. Przemiesz­czali się wolno wśród domów krytych czerwoną da­chówką i wypatrywali restauracji.

- Powinna być już blisko. Marcel dokładnie mi ją opisał. Zdaje się, że to ten dom ... U Jules'a. Tak, to tutaj!

- Wygląda bardzo szykownie - zauważyła.

- I pewnie taka jest, sądząc po samochodach, które

przed nią parkują, i naleganiach Marcela, żebym ko­niecznie zarezerwował stolik. .

Dom był obszerny i bardzo stary, z pewnością peł­nił kiedyś funkcję dworu, do którego przytuliła się malownicza wioska. Gdy weszli do środka, Jacky z za­chwytem przyglądała się stylowym wnętrzom. Zdobi­ły je wspaniałe obrazy oraz różne dzieła sztuki, które rozmieszczono ze smakiem w przestronnych salach.

- Dobry wieczór, jestem Jules -'- powitał ich właś­ciciel, dystyngowany brunet w średnim wieku. - Za­praszam na aperitif - dodał i zaprowadził ich do przy­tulnego baru, który urządzono w rogu głównego holu.

Jacky wybrała swój ulubiony kir składający się z li­kieru porzeczkowego i białego wina, a Pierre zamówił pastis, czyli aperitif z wódki anyżkowej, wody oraz lodu.

Dostali stolik przyoknie, więc jedząc kolację, mo­gli podziwiać wypielęgnowany ogród. Z łatwością na­wiązali rozmowę, ale starannie unikali osobistych wąt ków. Wymieniali uwagi na temat książek, filmów ora sztuk teatralnych. Porównywali atrakcje Londynu i Pa ryża. I choć rozmowa toczyła się wartko i była in teresująca, Jacky wolałaby, by zeszła na sprawy pry watne.

- Może wypijemy kawę na tarasie? - zapropono wał Pierre, gdy okazało się, że obydwoje rezygnuj. z deseru.

- Bardzo chętnie. Wieczór jest taki pięklly. Wokół tarasu był ogród różany, więc gdy usiedl w wyściełanych poduszkami wiklinowych fotelach otoczyła ich słodka woń kwiatów. Słońce schowało sil już za wzgórzami, lecz na ciemniejącym niebie pozo stały purpurowo-złote smugi.

- Wspaniałe miejsce - westchnęła Jacky.

- Szkoda, że w naszym miasteczku nie mieliśm)

tak ekskluzywnej restauracji - zauważył Pierre.

- Obok sklepu była mała kawiarenka - przypo. mniała mu.

- Która nie słynęła z wykwintnej kuchni - rzek z uśmiechem.

- To prawda. Mimo to tata ija często tam chodzili. śmy po odejściu mamy. Żadne z nas nie miało pojęcia o gotowaniu, a przecież musieliśmy coś jeść.

Westchnęła ciężko.

- Biedny tata! Mama strasznie mu namieszała w życiu. Nawet wtedy, kiedy byłam jeszcze dzieckiem i z pozoru wszystko toczyło się normalnie, czułam przez skórę, że tata nie jest szczęśliwy.

- Dlaczego?

- Kiedy byłam mała, często zastanawiałam się, jak

to się w ogóle stało, że moi rodzice są razem. Kiedy podrosłam, każde z nich opowiedziało mi swoją wer­sję zdarzeń, a ja na tej podstawie stworzyłam własny obraz. - Zamilkła na chwilę, by zebrać myśli. - Myślę, że ojciec, który był już wtedy w średnim wieku, prze­żył drugą młodość u boku mamy, która słuchała go jak wyroczni. Ona była początkującą aktorką, miała urok i charyzmę, i co ważniejsze, jako jedyna spośród jego studentów autentycznie interesowała się jego zawiły­mi teoriami dotyczącymi sztuki dramatycznej. Wiem, że była łasa na pochwały, których jej nie szczędził...

Zawahała się. Nigdy dotąd nie rozmawiała z nikim o swoich rodzicach.

- Ojciec nie powinien był się z nią żenić - stwier­dziła w końcu. - Zbyt wiele ich różniło. Mniej więcej na tydzień przed śmiercią opowiedział mi, jak się poznali. Ona grała wtedy w małym teatrze na przed­mieściach Londynu, a on wykładał na uniwersytecie. Pewnego wieczoru po spektaklu poszedł za kulisy, że­by porozmawiać z zespołem o kontrowersyjnym współ­czesnym dramacie, który wystawiali.

Poprawiła się w fotelu, wspominając, jak bardzo schlebiało jej, że ojciec wtajemnicza ją w tak osobiste sprawy.

- Ojciec mówił, że miłość· spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Po prostu nagle zakochał się w kwintesencji kobiecości - jak określił mamę - i za­nim zdążył pomyśleć, co robi, zaprosił ją na drinka. Przegadali całą n.oc i umówili się na następne spot­kanie. Wkrótce się oświadczył, a ona, ku jego zasko­czeniu, od razu się zgodziła.

Pierre pochylił się lekko w jej stronę.

- Pamiętam, że twoja mama była bardzo piękna.

- Ale zdecydowanie za młoda dla mojego ojca Kiedyś, po jednej z ich okropnych kłótni, powiedziah mi, że żałuje, że wyszła za mąż. Ponoć zgodziła się, b< ojciec obiecał zabrać ją do Francji. Kiepsko jej Sil wtedy wiodło i miała dość pracy w małym, słabYll zespole. Pomysł, żeby uciec i związać się z moin ojcem, wydał jej się bardzo romantyczny. Mama wy. obrażała sobie, że życie w małym normandzkim mias· teczku będzie bajką. Ojciec miał porzucić pracę aka· demicką i zarabiać pisaniem, ona zaś miała spędza< dni na lekturze, a od czasu do czasu grywać ambitm role w którymś z paryskich teatrów. Żyła nadzieją, ż~ pewnego dnia odniesie wielki sukces. Ponieważ tak si~ nie stało, przeżyła wielkie rozczarowanie. Czuła, ż~ znalazła się w potrzasku.

- Teraz rozumiem, skąd wzięłaś się w naszym mia· steczku.

Pokiwała głową.

- Proza życia szybko zabiła miłość moich rodzi· ców. Ciągle brakowało im pieniędzy. Ojciec napisaJ kilka podręczników, które wprawdzie przyniosły mu uznanie w kręgach akademickich, ale fortuny na nich nie zbił. Próbował swoich sił jako powieściopisarz, ale nic z tego nie wyszło.

- A mnie się zawsze wydawało, że jesteście taką niebanalną rodziną.

- Bo byliśmy niebanalni. - Uśmiechnęła się. - Tyl­ko biedni jak myszy kościelne. Nie to co zamożni Mellangerowie.

- Wcale nie byliśmy tacy bogaci! - zaprotestował.

- Dziadek miał majątek z dworem i winnicą, na

której zarobił trochę pieniędzy. Ojciec postanowił wstać lekarzem, ale odziedziczył ziemię i rodzinny nteres. Dziadek zaznaczył jednak; że połowa majątku lależy do mnie. Ojciec uszanował jego wolę. Kiedy ~odzice przeszli na emeryturę, przenieśli się do Austra­lii, żeby być bliżej mnie.

- Nadal tam mieszkają?

- Tak, nawiązali wiele przyjaźni, więc postanowili

wstać. Kupili sobie mały dom, a resztę kapitału za­lnwestowali, dzięki czemu moja część spadku przyno­~iła dochód, który bardzo mi się przydał w pierwszych latach pracy. Choć byłem początkującym lekarzem, miałem z czego żyć. Po prostu dopisało mi szczęście.

- Owszem. Pamiętam, że jako dziecko zatrzymy­wałam się czasem przed bramą posiadłości twojego dziadka i wyobrażałam sobie, jak cudownie jest być bogatym.

- Znałaś mojego dziadka?

- Zetknęłam się z nim tylko raz. Pewnego dnia

razem z koleżanką zakradłyśmy się do waszego sadu po jabłka. Wisiały tuż przy ogrodzeniu, a my jak zwyk­le byłyśmy głodne. Wspięłam się na mur i zawisłam odwrócona do niego twarzą, szykując się do skoku, kiedy nadbiegły psy i zaczęły okropnie szczekać. Po chwili ktoś złapał mnie za nogi i powiedział, żebym się nie ruszała.

- Dziadek?

- Tak. Byłam przerażona, kiedy srogim głosem

zaczął krzyczeć na psy. To swój, powiedział im. Swój? Zdziwiłam się. Przyszłam ukraść jego jabłka!

Pierre się roześmiał. - I co było dalej?

- Och, twój dziadek odpędził psy i pomógł mi zjeść z muru. A potem dał mi kilka dorodnych owoców i odprowadził mnie do bramy.

- Dziadek był bardzo porządnym człowiekiem.

Przypuszczam, że poczuł się rozbawiony całą sytua­cją· Pewnie odetchnął z ulgą, że psy nic ci nie zrobiły - westchnął. - Tak, miałem bardzo szczęśliwe dzieciń­stwo, za to potem ... - Ton jego głosu raptownie się zmienił. - W dorosłym życiu spadło na mnie mnóst­wo ...

- Nieszczęść? - dopowiedziała cicho. Wziął ją za rękę.

- Tak. Los mi ich nie szczędził. Jak każdy, miałem swoje tłuste lata, ale ...

Wstał, podszedł do niej i pociągnął ją ku sobie.

- Nie chcę, żebyś pomyślała, że się nad sobą uża­lam. Każdy jest kowalem swego losu. Zgodzisz się ze mną?

Spojrzała mu w oczy. Mogłaby przysiąc, że mimo pozornie hardego wyrazu widzi w nich zagubienie i bezradność.

- Na tak wiele spraw nie mamy wpływu - szep­nęła.

Nagle poczuła się tak, jakby w restauracji poza nimi nie było nikogo. Świat przestał istnieć. Liczyło się tylko to, że jest przy niej naj wspanialszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkała. Jej książę z bajki, który po latach wreszcie się zjawił i z którym od tej chwili miała żyć długo i szczęśliwie. Jaka szkoda, że takie cudowne zakończenia zdarzają się tylko w bajkach.

W ułamku sekundy pojęła, co czuł ojciec, gdy pier­wszy raz zbliżył się do jej matki. To wszystko nie miało sensu ... ale czy miłość może mieć sens? Jest uczuciem irracjonalnym, nieziemskim, więc choćby człowiek starał się z nią walczyć, i tak musi przegrać. - O tak. Jesteśmy kowalami swego losu - szepnęła. Pierre pochylił się i lekko musnął ustami jej usta.

Z trudem powstrzymała się, by nie jęknąć z rozkoszy. - Panie doktorze?

Obok nich stanął kelner.

- Bardzo państwa przepraszam, ale pan Jules kazał zapytać, czy życzą sobie państwo jakiś trunek do kawy?

- Nie, dziękujemy. - Pierre wypuścił ją z' objęć. Usiadła w fotelu, starając się jak najszybciej uspo­koić przyspieszony oddech. Czar prysnął. Na szczęś­cie, bo jeszcze chwila i zrobiłaby z siebie kompletną idiotkę·

- Poproszę rachunek. - Słowa Pierre' a dotarły do niej jak przez mgłę.

W drodze powrotnej nawet nie próbowali odtwo­rzyć atmosfery tamtej magicznej chwili. Jacky miała wrażenie, że Pierre chce jak najszybciej wrócić na bezpieczny grunt uprzejmej rozmowy, tak jak było na początku wieczoru. Nie próbował też przedłużać spot­kania. Odwiózł ją do domu, a gdy wysiedli z samo­chodu, spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Próbowała odnaleźć w jego oczach bodaj cień obiet­nicy, że mogą przeżyć to wszystko jeszcze raz. Ale nie, znów był tylko kolegą z dawnych lat. Starszym bratem, o którym zawsze marzyła. Mogła zaprosić go na drinka, ale uznała, że to. kiepski pomysł. Po co ryzykować odmowę?

- Dziękuję za przemiły wieczór - powiedziała, po syłając mu uśmiech, który zdawał się mówić: "Nie bój się, nie zamierzam ciągnąć cię do środka" ..

Ujął jej twarz w dłonie i delikatnie pocałował w usta. Gdy po chwili uniósł głowę, w jego lśniących oczach pojawił się wyraz oczekiwania.

Ona jednak odwróciła się i zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi.

ROZDZIAŁ TRZECI

Był bardzo sfrustrowany. Odjeżdżając sprzed domu Jacky, spojrzał we wsteczne lusterko, by sprawdzić, czy weszła do środka. Tak, już jej nie było. Dała mu wyrainie do zrozumienia, że nie ma ochoty przedłużać spotkania.

Nacisnął pedał gazu. Źle to wszystko dziś rozegrał, zwłaszcza przy kawie. Nie powinien był jej całować. Problem w tym, że nie mógł się powstrzymać. A prze­cież dobrze wiedział, że musi unikać zaangażowania.

Jego frustracja, fizyczna i emocjonalna, stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Jęknął zdesperowany. Mo­że nie powinien umawiać się z nią po pracy? Tylko jak

. ma zrezygnować z jej towarzystwa, skoro tak bardzo mu się podoba? Śliczna, żywiołowa, rozbrykana dziew­czynka z jego wspomnień wyrosła na najpiękniejszą, najbardziej seksowną i mądrą kobietę, jaką w życiu spotkał.

Po raz pierwszy od śmierci Liliane miał taki kłopot.

Jego żona zmarła w czasie porodu, wydając na świat jego syna. Początkowo wydawało mu się, że wyrzuty sumienia nie pozwolą mu dalej żyć. Z czasem nauczył się radzić sobie z bólem, nie było jednak szans, by rana w sercu kiedykolwiek się zabliźniła. Ogarnięty wspo­mnieniami o Liliane mocno zacisnął dłonie na kierow­nicy. Miała wątpliwości, czy dojrzała do macierzyństwa, za to on wciąż powtarzał, że marzy o dziecku. Przekonywał ją, że na pewno poradzi sobie w roli matki. Biedna, zapłaciła za jego marzenia najwyższą cenę. Trudno o większe poświęcenie. Odkąd odeszła, nie opuszczało go poczucie winy.

Zatrzymał się przed domem, ale nie wysiadł. Wyłą­czywszy silnik, oparł głowę o kierownicę i siedział tak, rozpamiętując swoją sytuację. Od pięciu lat do­trzymywał przysięgi złożonej Liliane. Przez pierwszy rok po jej śmierci żył jak mnich ... obarczony odpowie­dzialnością za dziecko. Przymknął oczy, pozwalając, by przesuwały się przed nimi obrazy wspomnień. Przypomniał sobie dzień, w którym musiał skapitulo­wać przed własną cielesnością. Nie był w stanie dłużej ignorować pewnych potrzeb, zaczął więc spotykać się z kobietami, jednak w sercu pozostał wiemy zmarłej żonie.

Obiecał sobie, że będzie wybierał partnerki, które z pewnością nie odegrają większej roli w jego życiu. Miał więc na swym koncie kilka przelotnych roman­sów z kobietami, które, podobnie jak on, nie zamierza­ły wiązać się na stałe. Mimo to natknął się na problem. Gdy po kilku miesiącach znajomości zaczął zapraszać jedną z nich do domu, spragniony matczynego ciepła Christophe zaczął traktować ją jak przyszywaną ma­mę. Kiedy związek się rozpadł, chłopiec był zrozpa-' czony. To doświadczenie uzmysłowiło mu, że synek nie może poznawać jego przyjaciółek. Postanowił więc, że nie będzie im mówił, że ma dziecko, a co za tym idzie, nie będzie przyprowadzał ich do domu.

Jacky jednak była inna. Dziś miał ochotę opowie­dzieć jej o swoich nieszczęściach. Bardzo brakowało mu k.og.oś, przed kim mógłby się .otw.orzyć. Nie zrobił teg.o, gdyż nie chciał jeszcze bardziej kamplikawać sytuacji. Zwierzenia i rozm.owy .o najbardziej .os.obis­tych sprawach nieuchrannie prowadziłyby da uczuci.o­weg.o zaangaż.owania, przed którym się br.onił. Uniósł gł.owę, gdyż nagle p.oczuł, że kt.oś mu się przygląda.

- Wszystka w p.orządku? - spytała zaniep.ok.oj.ona Nadine. - Usłyszałam, że pan przyjechał, ale długa nie wch.odził pan da d~mu, więc ...

- Niep.otrzebnie się martwiłaś. Nic mi nie jest. Za­raz przyjadę, a ty kładź się spać. Jak Christ.ophe?

- Dabrze. Usp.ok.oił się pa pana wyjściu.

- Spadziewałem się, że tak będzie. D.obran.oc, Na-

dine.

- D.obran.oc.

Patrzył, jak .opiekunka wch.odzi da domu, zastawia­jąc dla nieg.o uchylane drzwi. Zajm.owała się Christ.o­phe'em zaledwiead trzech miesięcy i a dziwa, zg.odzi­ła się przenieść z nimi z Paryża da St. Martin sur mer. Była miła, rozsądna i inteligentna, miał więc nadzieję, że zastanie z nimi na dłużej, zwłaszcza że Christ.ophe wyraźnie ją palubił.

Nianie ta był .os.obny pr.oblem. Żadna z .opiekunek nie zagrzała dłużej miejsca. Dabrze im płacił, a .one i tak .odch.oaziły. Christ.ophe nie był łatwym dziec­kiem. Na szczęście ch.odził już da przedszk.olna, więc Nadine nie była tak .obciążana jak jej p.oprzedniczki, które szybka wypalały się, pracując .od rana da n.ocy.

Zaczekał, aż autamatycznie zasunie się dach, i wy­siadł z sam.och.odu. Idąc da damu, myślał .o tym, że Nadine prędzej czy później zapragnie wrócić da Pary­ża. Już wsp.ominała, że chciałaby spędzać więcej czasu ze sw.oim chł.opakiem. P.oczątk.ow.o ucieszył się, że kag.oś ma, ba ta znaczyła, że w .odróżnieniu .od paru paprzedniczek, nie będzie próbawała z nim flirt.ować.

Wbiegł na górę, przeskakując pa dwa st.opnie, chciał bawiem jak najszybciej zabaczyć syna. Miał wyrzuty sumienia, że pa pracy nie wrócił prasta da damu. Obiecał s.obie, że jutra spędzi z cW.opcem cały wieczór. Pa cichu wszedł da p.ok.oju synka i usiadł przy łóżku. Z razczuleniem patrzył na jeg.o miękkie jasne wł.osy rozrzucane na p.oduszce. Christ.ophe zasnął z kciukiem w buzi. Pierre uśmiechnął się i delikatnie wyjął palec z jeg.o ust. Ssanie kciuka p.omagał.o cW.op­cu wyciszyć się i usp.ok.oić. Pierre dabrze wiedział, że właśnie sp.ok.oju jeg.o ukachane dziecka p.otrzebuje najbardziej. Gdyby mama nie .osierociła g.o w chwili naradzin, gdyby była z nim przez cały czas, czułby się bezpieczny i na pewna nie wszczynałby dzikich awan­tur, które wykańczały nerwaw.o .opiekunki.

P.ochylił się i pacaławał ciepły, gładki paliczek synka. Christ.ophe paruszył się, a patem .otw.orzył .oczy i .objął g.o za szyję.

- K.ocham cię, tatusiu - mruknął i natychmiast

zasnął. _

Pierre pa czuł dławienie w gardle.

- Ja też cię k.ocham, synku - szepnął, .okrywając go kałderką·

P.oszedł da siebie, i zamknąwszy drzwi, .oparł się .o nie plecami. Patrzył na p.okój rozjaśniany księŻYc.o­wą paświatą i wdychał rześkie pawietrze. Letnia n.oc, pachnąca kwiatami i m.orzem, była wprost stwarzana da mił.ości. Mógł spędzić ją z Jacky, gdyby.odwaŻYI się ją tu zapr.osić. Tyle że z nią nie m.ogł.o być m.owy o przygodzie na jedną noc. Instynkt ostrzegał go, że jeśli raz spróbuje, nie będzie umiał zapomnieć. A przy­sięga złożona Liliane wciąż go obowiązywała.

Jaka szkoda, że nie jest kawalerem wolnym od trosk i obowiązków! Kimś, kto nie musi zmagać się z wiecz­nym poczuciem winy wobec kobiety, która poświęciła dla niego życie ...

Jacky wbiegła na górę. Nie chciała przedłużać spot­kania - Pierre mógłby poczuć się niezręcznie. W koń­cu dał do zrozumienia, że nie zależy mu, by ich znajo­mość przerodziła się w romans. Właściwie to dobrze. Ona też nie szuka takich wrażeń.

W mieszkaniu od razu zrzuciła buty i poszła prosto do sypialni. Jak stała, padła na łóżko i zaczęła maso­wać zmęczone stopy; całodzienne bieganie po szpitalu nie wyszło im na zdrowie.

Ułożyła się na poduszkach i zatonęła w rozmyś­laniach o Pierze - silnym, przystojnym, wysportowa­nym młodym mężczyźnie, w którym podkochiwała się jako podlotek, i tym dzisiejszym, starszym, ale wciąż przystojnym, pogrążonym w żałobie wdowcu. Cieszy­ła się, że w czasie kolacji udało jej się go rozweselić. Kiedy zaczęli wspominać stare czasy, rozchmurzył się i przestał robić minę zagubionego małego chłopca. Rozmawiali o wszystkim z wyjątkiem swoich poprze­dnich związków. Nadal więc nic nie wiedziała o jego pięknej żonie, a on nie usłyszał słowa na temat Paula.

Na myśl obyłym mężu westchnęła ciężko. Nie lubiła go wspominać. A przecież na początku małżeńs­twa tak bardzo go kochała. Studiowali najednym roku, byli biedni jak myszy kościelne, ale szczęśliwi, że się kochają. Pod koniec studiów zamieszkali razem w jej mieszkaniu.

- Wyjdź za mnie - poprosił Paul. - Małżeństwo jest takie romantyczne ... - przekonywał:

Równie romantyczny wydał mu się pomysł posia­dania dziecka.

- Zobaczysz, ono nam w niczym nie będzie prze­szkadzało. Będziemy żyli jak dawniej - zapewniał. - Weźmiesz urlop macierzyński, a potem wrócisz do pracy. Będę ci pomagał w czasie cią:ży i potem przy dziecku.

. Uwierzyła mu! Zresztą z perspektywy czasu docho­dziła do wniosku, :że wtedy Paul naprawdę wierzył w to, . co mówi. Ot, jeszcze jeden fajny pomysł, który zrodził się w jego ptasim móżdżku. A takie cnoty jak miłość i wierność? Cóż, nad tym w ogóle się nie zastanawiał.

Nie pojmowała, jak mogła aż tak się na nim nie poznać. Dlaczego nie przewidziała, że Paul po prostu nie umie być wiemy? Gdy po kilku miesiącach euforia opadła i jej ciąża spowszedniała, stał się nerwowy i coraz częściej znikał z domu. Mimo to nie prze­czuwała naj gorszego. Do głowy jej nie przyszło, że Paul ją zostawi.

Nigdy nie zapomni dnia, w którym to się stało.

- Poznałem kogoś - przyznał wprost. - To pielęg­niarka, pracujemy razem na ortopedii. Kocham ją. Tym razem to już na zawsze.

Była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. On przeniósł się' ze swoją dziewczyną do innego szpitala. Nie miał wyjścia, bo gdy się rozniosło, że chce zostawić ciężar­ną żonę, wybuchł skandal i koledzy nie zostawili na nim suchej nitki.

Teraz, gdy emocje dawno opadły, stwierdziła, że laul był po prostu niedojrzały. Uczciwie zapracował a swój wizerunek Piotrusia Pana. Przerosła go pers­,ektywa rychłego ojcostwa i związanych z tym obo­,iązków. Gdy w dramatycznych okolicznościach za­zęła rodzić i cierpiała przez długie godziny, koledzy e szpitala zawiadomili go, że jest z nią niedobrze. jawił się następnego dnia, gdy ich dziecko już nie yło. '

Wciąż go pamiętała, jak stał przy jej łóżku i nie riedział, jak się zachować. A ona leżała nieruchomo, rycieńczona przedwczesnym porodem, w czasie któ­~go omal nie umarła. Odetchnęła, gdy pielęgniarka oprosiła go, by wyszedł.

- Dam pani kolejną dawkę środków przeciwbólo­ych - powiedziała.

Jacky czekała na tę chwilę jak na zbawienie. Kiedy :k zaczynał działać, przymykała oczy i zapadała się . nicość. Tam znajdowała ukojenie i uwalniała się od ieludzkiego cierpienia, które dręczyło ją od śmierci decka.

Na wspomnienie dramatu, który przeżyła, instynk­'wnie położyła dłoń na brzuchu. Wciąż pamiętała spółczujące spojrzenie lekarza, który odważył się )wiedzieć jej prawdę. A ta brzmiała jak wyrok.

- Nie mam dla ciebie dobrych wiadomości - zaczął ;trożnie. - Sama wiesz, jak ciężki miałaś poród. Nie­ety, doszło do poważnego uszkodzenia organów roz­dczych. - Na moment zawiesił głos. - Powiem ot­arcie. Twoje szanse na następną ciążę są bliskie zeru. śli będzie ci bardzo zależało na urodzeniu dziecka, :dziesz musiała poddać się operacji. Powinnaś jed nak wiedzieć, że nawet jeśli uda ci się donosić ciążę, następny poród będzie równie skomplikowany.

- Nie będzie następnego porodu - uspokoiła go. Sięgnęła po chusteczkę i wytarła nos. Próbowała odegnać wspomnienia, które często nawiedzały ją w koszmarnych snach, jednak wyjątkowo wyraźne obrazy uparcie wypływały z mroków niepaInięci. Znów była w ósmym miesiącu ciąży i pracowała na oddziale ratownictwa medycznego. Nie wzięła zwol­nienia, bo nie chciała siedzieć całymi dniami w pu­stym mieszkaniu, rozmyślając o Paulu i martwiąc się, jak sobie poradzi jako samotna matka. Poza tym chcia­ła udowodnić kolegom, że traktuje swój zawód po­ważnie.

Postanowiła, że po urodzeniu dziecka szybko wróci do pracy. Miała zamiar zatrudnić opiekunkę, nawet jeśli miałaby oddawać jej połowę pensji. Tamtego dnia, gdy urodził się Simon, w czasie przerwy na lunch też była na rozmowie w agencji pośredniczącej w za­trudnianiu fachowych opiekunek.

Po spotkaniu wróciła na dyżur. Jej pierwszym pac­jentem był jakiś pijak, który wdał się W bójkę w pubie i oberwał butelką. Wyglądało na to, że delikwentowi urWał się film, pochyliła się więc nad nim i zaczęła zszywać ranę na twarzy. Wtedy niespodziewanie po­derwał się i z całej siły uderzył ją w brzuch. Poczuła przeszywający ból i kurczowo chwyciła się za miejsce, z którego promieniował. Gorączkowo powtarzała so­bie, że nic się nie stało, że wcale nie czuje gorącej, lepkiej krwi sączącej się spomiędzy nóg ...

Obróciła się na bok i wtuliła twarz w poduszkę.

Przeżyła, ale naprawdę niewiele brakowało! Życie zawdzięczała fachowości kolegów. Gdy było już po wszystkim, znalazła w sobie dość siły, by wziąć na ręce swego wytęsknionego synka. Doznał śmiertel­nych obrażeń, więc nie było dla niego ratunku. Tuliła go, dopóki biło maleńkie serce, a potem zaczęła oswa­jać się z myślą, że znów została sama ...

Usiadła na łóżku i otarła łzy. Nigdy się nad sobą nie użalała, więc teraz też nie będzie. Rozebrała się i za­rzuciwszy na siebie szlafrok, poszła do łazienki. Ciep­ła odprężająca kąpiel na pewno dobrze jej zrobi.

Na oddziale ratownictwa zawsze było mnóstwo pracy. Właśnie dlatego wybrała tę dziedzinę medycy­ny. Tu nie groziła monotonia. Nigdy nie było wiado­mo, co przyniesie dzień. Po dwóch tygodniach od wypadku na morzu mały Dominic został wypisany do domu. Jego rodzice koniecznie chcieli zrobić mu pa­miątkowe zdjęcie z lekarzami,. którym zawdzięczał życie.

- Pojedziesz ze mną do domku? - zapytało dziecko Pierre'a.

- Bardzo bym chciał, ale dziś nie mogę, bo muszę zostać w pracy - odparł. - Chodź, zrobimy sobie ra­zem fajne zdjęcie - zaproponował, a rozbiegany chłop­czyk wreszcie stanął w miejscu i posłusznie spojrzał w obiektyw.

- Będzie mi brakowało tego małego urwisa - wes­tchnęła Jacky, gdy wracali na oddział.

- Kochasz dzieci, prawda? - zapytał cicho Pierre. Obserwując ją w czasie pracy, zauważył, że lubi dzieci i ma z nimi doskonały kontakt. Cieszyło go to i martwiło jednocześnie. Między innymi dlatego nie proponował jej kolejnej randki. Prędzej czy później będzie musiał się przyznać do tego, że ma syna. Ona na pewno zechce go poznać, a Christophe od razu ją polubi. Nie chciał narażać syna na kolejne rozczaro­wanie, a przecież Jacky pewnego dnia zniknie z ich życia.

- Chodźmy na kawę, póki - na oddziale panuje względny spokój - zaproponował.

- Lepiej chodźmy do mojego gabinetu. Mam tam zaparzarkę i kawę o niebo lepszą od tej, którą podają w bufecie.

- Nie mogłem się doczekać, kiedy mnie wreszcie zaprosisz - rzekł z uśmiechem. - Ludzie opowiadają cuda o waszym gabinecie. Podobno ty i Debbie wygo­dnie się urządziłyście.

- To prawda, jest u nas trochę bardziej po domo­wemu niż w przeciętnym gabinecie. Uznałyśmy, że coś nam się należy od życia.

- Bardzo tu przytulnie - pochwalił, gdy weszli do środka.

- Rozumiem, że to eufemizm. Agenci od nierucho­mości używają go, kiedy chcą ci dać do zrozumienia, że straszna tu ciasnota.

- Zauważyłem, że lubisz dzieci. Nie chciałaś mieć własnych? - zapytał, siadając w fotelu.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Aby zyskać na cza­sie, zajęła się odmierzaniem kawy. Odetchnęła głębo­ko, i siląc się na spokój, powiedziała:

- Miałam dziecko, synka, bardzo krótko. Niestety, umarł ... - Przełknęła ślinę, by uwolnić się do boles­nego dławienia w gardle. - Jaką pijesz kawę, słabą czy mocną? - Głos jej się załamał.

Pierre wstał i ją objął.

- Przepraszam, nie powinienem był pytać. Nie wiedziałem ...

W jego oczach było tyle serdeczności i dobroci, że poczuła chę.ć, by skryć się w jego ramionach. Potrze­bowała jego siły i spokoju. Gdyby mogła pozostać w jego objęciach, ból serca trochę by zelżał. Może nawet wstąpiłaby w nią nowa nadzieja.

Delikatnie pocałował ją w policzek, a ona instynk­townie rozchyliła usta. Pocałował ją więc i poczuł, jak jej ciało się odpręża. Przestała drżeć i wtuliła się w nie­go. Przez chwilę pozwolił sobie rozkoszować się jej bliskością, a potem wolno się odsunął. Ona też się cofu.ęła. Wiedziała, że musi natychmiast wrócić z ob­łoków na ziemię.

Pierre starał się ochłonąć. Usiadł w fotelu i zgnębio­ny pomyślał o tym, że oto sprawdza się czarny scena­riusz. Miał już pewność, że jeśli zacznie romansować z Jacky, na pewno się zaangażuje. Tego nie wolno mu robić. Poza tym nawet nie wie, czy ona chce układać sobie życie na nowo.

Domyślał się, ile wycierpiała. Nawet nie chciał wie­dzieć, co czuje ktoś, komu umiera dziecko. A gdyby . takie nieszczęście spotkało jego? Nie potrafił wyob­razić sobie życia bez swojego ukochanego syna.

- Już w porządku - powiedziała, podając mu kawę.

- Zawsze, kiedy myślę albo mówię o Simonie, pusz-

czają mI nerwy.

- Ile miał Simon, kiedy ... ? - odważył się zapytać, gdy usiedli naprzeciw siebie przy małym stoliku.

- Trochę ponad dwie godziny.

Głośno wciągnął powietrze. Co mógł powiedzieć?

Nic dziwił się już, że Jacky często bywa smutna. Zwłaszcza gdy wydaje jej się, że nikt na nią nie patrzy, bo na co dzień pokazywała światu pogodną twarz.

- Dziękuję, że okazałaś mi zaufanie - powiedział łagodnie.

Postanowiła wykorzystać sytuację i zadać pytanie, które od dawna ją nurtowało.

- Kiedy czekałam na ciebie w samochodzie przed

domem, słyszałam dziecięcy głos. To twoje dziecko?

Zawahał się.

- Tak. Mam syna. Christophe ma pięć lat.

- Dlaczego nigdy o nim nie mówiłeś?

Uciekł spojrzeniem w bok.

- Dlatego, że ... Kiedyś ci to wytłumaczę. Mam swoje powody, ale to skomplikowana historia.

- Nic mu nie jest? To znaczy, nie ma żadnych problemów ze zdrowiem? - Próbowała wyrazić się oględnie.

Pierre popatrzył jej prosto w oczy.

- Jest zdrowy jak ryba i bardzo aktywny - odparł .. Zamilkł na moment. Prędzej czy później i tak musi to

nastąpić. Nie może traktować Jacky tak, jak traktował przygodne partnerki, które szybko znikały z jego życia. - Musisz go poznać.

A więc stało się! Już nie ma odwrotu. Nie miał pojęcia, jak poradzi sobie z konsekwencjami tej decy­zji. Na razie postanowił nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. W tej chwili zależało mu na tym, by częściej widywać Jacky. Kilka minut w czasie przerwy na kawę zdecydowanie mu nie wystarczało !Pragnie­nia mają swoją cenę. Nic, co w życiu ważne, nie przychodzi łatwo.

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk pagera. Jacky po­dała mu słuchawkę, a on przez chwilę słuchał w sku­plemu.

- Zaraz tam będę! - rzucił, kończąc rozmowę.

- Znów wypadek na morzu. Karetki zaraz przy-

wiozą poszkodowanych.

Jacky natychmiast odstawiła kubek z niedopitą ka­wą i razem z nim pobiegła na oddział.

. W pokojach zabiegowych czekali już na nich dwaj pacjenci: młody Anglik, który uczył się jeździć na nartach wodnych, i nieco starszy Francuz, jego instru­ktor. W czasie lekcji niedoświadczony uczeń wykonał niefortunny manewr i zranił się w nogę. Instruktor próbował go ratować i również doznał kontuzji.

Jacky zajęła się Anglikiem, który bardzo się ucie­szył, że wreszcie spotkał kogoś, z kim może bez trudu się porozumieć.

- Mój francuski jest bardzo kiepski - przyznał.

- Zaraz sprawdzimy, co się panu stało. - Delikat-

nie dotknęła uda, na którym zrobił się wielki wylew. - Dam panu zastrzyk przeciwbólowy i dopiero potem pana zbadam.

- Dziękuję - jęknął, zaciskając zęby.

Gdy postawiła wstępną diagnozę, zawołała Pier­re'a, żeby się z nim skonsultować.

- Zerwał więzadła łączące mięsień z kością udową

- powiedziała.

Pierre zbadał chłopaka i potwierdził jej podejrze­ma.

- Trzeba zrobić prześwietlenie i sprawdzić, w ja­kim stanie jest kość. Z kolei Franek, wiesz, ten instruk­tor, zerwał ścięgno Achillesa. Muszę dowiedzieć się na ortopedii, czy mogą go dziś zoperować. Mogłabyś na chwilę do niego zajrzeć?

- Co za pech, pani doktor. Co za straszny pe~h

- skrzywił się instruktor, gdy do niego przyszła. - Ze

też to się musiało stać akurat teraz, w pełni sezonu, kiedy mam najwięcej pracy. Okropnie chce mi się pić. Mógłbym dostać trochę wody?

- Raczej nie, bo prawdopodobnie będzie pan dziś operowany. Doktor Mellanger właśnie ustala termin zabiegu.

- Koledzy z ortopedii będą gotowi za godzinę­oznajmił Pierre, wchodząc do pokoju zabiegowego. - Dziękuję, Jacky. Ja już się panem zajmę - powie­dział, i zaczął tłumaczyć Franekowi, na czym będzie polegała operacja.

Do końca dyżuru miała wielu pacjentów, ale wygo­spodarowała chwilę, by zajrzeć do młodego Anglika, który został przewieziony na ortopedię·

- Jak się pan czuje?

- Kiepsko. Noga okropnie mnie boli, ale nie

umiem poprosić, żeby dali mi coś przeciwbólowego. Gapię się więc w telewizor, chociaż nic nie rozumiem, ale to mi pomaga zapomnieć o bólu.

- Nie ma sensu, żeby pan cierpiał. Zaraz poproszę siostrę, aby zrobiła panu zastrzyk - powiedziała i po­szła poszukać pielęgniarki.

Na korytarzu spotkała Pierre'a.

- Idę sprawdzić, jak czuje się Franek. Koledzy z ortopedii mówili, że operacja się udała. Powiem mu, że miał pecha. Gdyby sobie tę nogę złamał, przynaj­mniej krócej nosiłby gips - ironizował.

-:- Nie jestem pewna, czy twój żart przypadnie mu do gustu.

- Dlaczego? Franck ma poczucie humoru. Pozna­łem go w zeszłym tygodniu, gdy poszedłem do jego wypożyczalni dowiedzieć się o łódź. Chciałbym za­brać Christophe'a w krótki rejs po morzu.

- Myślisz, że mu się spodoba?

- Na pewno! - Zawahał się. - Jeśli dziś wie-

czorem masz czas, wpadnij do nas na kolację. Po­znasz go.

- Bardzo chętnie! - Nie chciała, by zabrzmiało to aż tak entuzjastycznie. Wszystko przez to,- że zasko­czył ją tym zaproszeniem.

Pierre też się nie spodziewał, że ona natychmiast się zgodzi. Kości zostały rzucone, powiedział sobie. Za późno, żeby się wycofać.

- Nie umawiajmy się na konkretną godzinę. Po prostu przyjdź, kiedy będzie ci odpowiadało. Gdybym musiał zostać dłużej w szpitalu, w domu będzie Na­dine, opiekunka Christophe'a. Do zobaczenia.

Wróciła do swoich zajęć, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że Pierre zaprosił ją spontanicznie, a teraz tego żałuje. Gdyby naprawdę chciał, by poznała jego syna, mógł go jej przedstawić, gdy szli do restauracji. Tymczasem on kazał jej czekać w samochodzie. Cie­kawe dlaczego?

Źle zrobiła, przyjmując zaproszenie; Jeszcze nie jest za późno, aby się wycofać. Może powiedzieć, że właśnie sobie przypomniała, że jest umówiona.

Odwróciła się, ale Pierre'a już nie było. Trudno.

Skoro się zgodziła, musi pójść. Może przy okazji do­wie się, dlaczego jest taki tajemniczy. Ajeśli poczuje, że jest nieproszonym gościem, pod byle pretekstem wróci do domu.

Nagle przypomniała sobie, co czuła dziś rano, gdy Pierre ją przytulił. Może warto zaryzykować jeszcze kilka takich dreszczy w zamian za cały wieczór w jego towarzystwie?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Spojrzała na imponującą fasadę domu Pierre'a. Do­brze, że opowiedział jej o ostatniej woli dziadka Mel­langera. Spadek pewnie był spory, skoro stać go na taką rezydencję. Hojny senior rodu musiał bardzo ko­chać wnuka. Kiedyś wi<f?;iała ich razem w miasteczku - krótko po tym, jak została przyłapapa w sadzie. Od razu rzucało się w oczy, że są ze sobą mocno związani.

Patrzyła na porośnięte bluszczem kamienne mury i podziwiała urodę domu, który dzięki szeroko otwar­tym dwuskrzydłowym oknom, pozwalającym ciekaw­skiemu przechodniowi zerknąć do środka, sprawiał wrażenie przyjaznego. Wprawdzie z ulicy nie było widać, co dzieje się w środku, ale i tak odnosiło się wrażenie, iż jest to prawdziwe gniazdo rodzinne.

Idąc tu, z trudem panowała nad radosnym podniece­niem. Czuła się jak mała dziewczynka, która wreszcie została zaproszona na wymarzone przyjęcie do domu, który to.tej pory był dla niej niedostępny. Uspokój się, kobieto, i przestań fantazjować! - napominała się su­rowo. Stanęła przed masywnymi dębowymi drzwiami ze świeżo wypolerowaną mosiężną kołatką, która lśni­ła w wieczornym słońcu, i jeszcze raz rozejrzała się dokoła. Na podjeździe nie było samochodu Pierre' a, za to obok bocznych drzwi stało małe auto, z pewnością należące do opiekunki.

Szkoda. Wolałaby, żeby Pierre był już W domu.

Gdyby uprzedził, że będzie długo pracował, przyszła­by później. W końcu lepiej trochę się spóźnić, niż zjawić się za wcześnie. Jeszcze gotów sobie pomyś­leć, że nie mogła się doczekać. A może by tak się wycofać i pospacerować po okolicy, dopóki ... Nie bądź infantylna! - zirytowała się. Zachowuj się nor­malnie.

Wszystko dobrze, tylko dlaczego znów czuła się jak niedoświadczona panienka, którą była w czasach, gdy usychała z miłości do Pierre'a. Zniecierpliwiona swo­im zachowaniem, podniosła rękę, by zastukać do drzwi. Nim jednak zdążyła dotknąć kołatki, te się otworzyły.

- Dobry wieczór, pani doktor. Proszę wejść.

To pewnie Nadine, pomyślała, przypatrując się dziewczynie, która zaprosiła ją do środka. Była miła i uprzejma, ale Jacky wyczuła, że jest zdenerwowana. Zachowywała się jak ktoś, kto został nagle oderwany od ważnych zajęć.

- Doktor Mellanger jeszcze nie wrócił ze szpitala

- uprzedziła. - Mam nadzieję, że zechce pani za-

czekać.

Zaprowadziła ją na taras, gdzie przy stoliku siedział jasnowłosy chłopiec, pochłonięty rysowaniem. Kiedy weszły, zerknął przelotnie na Jacky, po czym bez sło­wa wrócił do swojego zajęcia.

Natychmiast pomyślała o swoim małym Simonie, który byłby teraz na tyle duży, że też mógłby rysować kredkami. Pewnie zaglądałaby mu przez ramię, chwa­liłaby postępy. Pomagałaby mu stawiać pierwsze kro­ki ...

Zdusiła w sobie tęsknotę i podeszła do Christo­phe'a. Chciała się z nim przywitać, ale Nadine delikat­nie odciągnęła ją na bok.

- Pani doktor, musi pani mi pomóc - wyszeptała nerwowo. - Zostaje pani na kolacji?

- Owszem. A o co chodzi?

- Właśnie dostałam wiadomość, że mój chłopak,

który jechał do mnie z Paryża, miał wypadek i został zabrany do szpitala parę kilometrów stąd. Prosi, że­bym do niego przyjechała. Czy mogłaby pani zająć się Christophe'em, dopóki doktor nie wróci?

- Czy pani chłopak jest ciężko ranny? - zapytała ze współczuciem.

- Nie wiem. Powiedzieli mi, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Błagam, niech się pani zgodzi!

Jacky chciała jej pomóc, ale uważała, że najpierw powinna zamienić słowo z Pierre'em.

- Zadzwonię do doktora i zapytam, kiedy wróci

- zaproponowała.

- Ale ja muszę jechać teraz! - niecierpliwiła się

dziewczyna.

Już miała powiedzieć Nadine, że skoro chłopak nie odniósł poważnych obrażeń, parę minut jej nie zbawi, ale widząc jej narastające zdenerwowanie, dała za wy­graną. Jeszcze biedaczka wpadnie w histerię i prze­straszy Christophe'a, który i tak wyczuł, że dzieje się coś niedobrego. Zaniepokojony, odłożył kredki i wstał z krzesła.

- Dobrze, niech pani jedzie. Ale proszę skontak­tować się z doktorem i powiedzieć mu, kiedy pani wróci, zgoda?

-Oczywiście, zaraz do niego zadzwonię. Bardzo pani dziękuję! Do widzenia!

- Nadine! - zawołał Christophe, widząc, że -opie­kunka :wYchodzi i zostawia go z obcą osobą. - Nadine! - Cześć, Christophe! - zawołała dziewczyna, za­trzaskując za sobą kuchenne drzwi. Po chwili rozległ się stłumiony warkot silnika.

Chłopiec tupnął nogą i zaczął przeraźliwie krzy­czeć.

Jacky przyklękła przy nim i mocno go objęła. Był tak wzburzony, że cały drżał. Próbował się wyrywać, ale ona go nie puszczała. Mówiła do niego łagodnym głosem, dopóki się nie uspokoił. Dopiero wtedy go puściła.

- Kim jesteś? - zapytał, wpatrując się w nią z nie­pokojem. - Znasz mojego tatę?

Mówił z wyraźnym paryskim akcentem, który tak bardzo podobał jej się u Pierre'a. Był zresztą bardzo do niego podobny. Miał tak samo wyraziste oczy i mocno zarysowane kości policzkowe, a jego rozwichrzone jasne włosy już zaczynały ciemnieć. Gdy z czasem staną się brązowe, Christophe będzie łudząco podobny do ojca.

Gwałtowna reakcja chłopca trochę ją zdenerwo­wała, lecz nie zaskoczyła. Miał prawo się przestraszyć, zwłaszcza że opiekunka nie wyjaśniła mu, co się dzieje.

- Twój tata i ja pracujemy razem, ale znamy się już bardzo długo. Kiedyś, dawno, dawno temu, mieszkali­śmy w tym samym miasteczku - tłumaczyła, starając się zdobyć jego zaufanie. Słuchał uważnie, więc na­brała nadziei, że uda j ej się z nim porozumieć. - Może chcesz, żebym opowiedziała ci jakąś bajkę? - zapyta­ła, siadając w wiklinowym fotelu.

Christophe spojrzał nieufnie na ręce, które ku nie­mu wyciągnęła. Wyraźnie się wahał. Miał taką minę, jakby zaraz miał się rozpłakać.

- Mogę opowiedzieć ci o Kopciuszku - zapropo­nowała. - Lubisz tę bajkę?

Skinął głową i nieśmiało do niej podszedł. Po chwi-

li już siedział jej na kolanach.

- To co? Mam ci opowiedzieć o Kopciuszku?

- Tak, proszę pani.

- Mam na imię Jacky.

- Jacky ... - Wolno powtórzył obco brzmiące sło-

wo, po czym usadowił się wygodnie, gotowy do słu­chania.

- A więc była sobie raz ... - Jej matka zawsze za­czynała bajkę tymi słowami.

Miała wrodzony dar opowiadania i umiała to robić w sposób wyjątkowo barwny, dając przy okazji upust swoim niewykorzystanym aktorskim talentom.

- Mamo, a może przebierzemy się i odegramy his- . tonę Kopciuszka? - zaproponowała jej pewnego razu.

- Doskonale! Ja będę Kopciuszkiem, a ty macochą i złymi siostrami! - Matka natychmiast zapaliła się do pomysłu. Chyba nigdy nie bawiły się tak dobrze jak wtedy.

Zostawiła wspomnienia i wróciła do teraźniejszo­ści. Spojrzała na Christophe'a. Oparł głowę o jej ramię i siedział zasłuchany, więc nie przerywając opowieści, zerknęła na zegarek. Co się dzieje z Pierre'em? Dla­czego nie zadzwonił i nie uprzedził, że się spóźni? Ijak zareaguje, kiedy dowie się oNadine ... ?

Nagle zadzwoniła jej komórka. Pierre. Chyba ścią­gnęła go myślami.

- Cześć, Jacky. Wstąpię po ciebie, jak będę wracał ze szpitala. - W jego głosie słychać było znużenie.

- Nie musisz. Już tu jestem. To znaczy, u ciebie w domu i ...

- Przepraszam, że musisz czekać. Tuż przed koń­cem dyżuru mieliśmy tu straszne urwanie głowy. Na szczęście sytuacja jest już opanowana i właśnie wy­chodzę. - Zrobił pauzę dla nabrania tchu. - Mam nadzieję, że Nadine zajęła się tobą.

- Wiesz, tak prawdę mówiąc, to jej tu nie ma

- przyznała i w kilku słowach opowiedziała mu, jak

wygląda sytuacja.

- Biedna Nadine. Szczęście, że jej chłopak wy­szedł z wypadku cało. Mówiła, kiedy wróci? - zapytał, robiąc w pamięci szybki prz_egląd spraw, które musi jutro załatwić.

- Prosiłam, żeby się z tobą skontaktowała, jak do­trze do szpitala.

- To tata? - zapytał Christophe, wyciągając rękę po telefon.

- Tak.

- Tatuś? - zawołał, gdy przyłożyła mu komórkę do

ucha. - Gdzie jesteś?

- W szpitalu, ale już stąd wychodzę. Zaraz będę w domu.

- Jacky opowiada mi bajkę o Kopciuszku. Wracaj szybko, to usłyszysz, jak Kopciuszek zamienia się w dynię, czy coś takiego. Zapomniałem, jak to było, ale Jacky zaraz mi opowie.

W telefonie rozległ się śmiech Pierre'a.

- Cześć, tato! - powiedział Christophe i znów się do niej przytulił.

Pierre jechał do domu, rozmyślając po drodze o roz­mowie z synem. Z jednej strony cieszył się, że mały zaakceptował Jacky i dobrze czuł się w jej towarzyst­wie, z drugiej zaś martwił, że stało się to, czego chciał uniknąć. Co za pech, że akurat dziś musiał zostać dłużej w pracy. Gdyby był w domu, przedstawiłby Jacky Christophe'a, a potem poprosiłby Nadine, żeby położyła go spać.

Westchnął ciężko. Nie miał pojęcia, co pocznie, gdy jego związek z Jacky stanie się na tyle zażyły, że będzie musiał się z niego wycofać. To jest przecież nieuniknione. Już teraz czuł, że jeszcze chwila i gotów się w niej zakochać.

Postanowił odłożyć uczuciowe rozterki na potem i skupić się na sprawach bardziej przyziemny<;.h. Za­prosił Jacky na kolację, więc musi wstąpić do sklepu. Zawrócił na najbliższym rondzie i pojechał w stronę głównej ulicy. Gdy zatrzymał się przed delikatesami, Jacques, właściciel, właśnie zamykał sklep.

- Przepraszam bardzo ... - Pierre wychylił się ze

swojego kabrioletu. .

- A, pan doktor! - Mężczyzna uśmiechnął się na widok spóźnionego klienta. - Zrobimy dla pana wyją­tek i popracujemy pięć minut dłużej. Zapraszam do środka. Co podać? - zapytał, stając za ladą.

Pierre chwilę się namyślał, po czym wybrał soczys­tego pieczonego kurczaka.

- Doskonały wybór, doktorze. Ma pan dziś gości . na kolacji? - zagadnął.

- Tylko koleżankę z pracy.

Jacques uśmiechnął się do siebie. Lubił doktora i bardzo żałował, że taki młody, przystojny mężczyzna nie ma żony. Miał nadzieję, że wspomniana koleżanka to jakaś ładna pielęgniarka albo sympatyczna pani doktor.

Droga powrotna zajęła Pierre' owi zaledwie kilka minut. Zdążył zajechać przed dom, gdy drzwi otwo­rzyły się z hukiem i na podwórze wybiegł Christophe. - Tato! Spóźniłeś się. Jacky już skończyła opowia­dać bajkę, ale jak ją poprosisz, opowie jeszcze raz .. Prawda, Jacky?

- Tak, ale nie teraz - odparła z uśmiechem. Pierre jeszcze nigdy nie widział jej tak odprężonej. Podniósł Christophe'a wysoko do góry, a potem

mocno pocałował. Jacky stała z boku. Czuła się trochę jak intruz i nie chciała przeszkadzać w czułym powita­niu. Pierre chyba się zorientował, że sytuacja jest dla niej niezręczna, bo podszedł i wziął ją za ręce.

- Bardzo ci dziękuję - powiedział i pocałował ją w oba policzki.

Był to gest, jakim Francuzi witają swych przyjaciół.

Pierre nie zrobił dla niej żadnego wyjątku, a jednak te konwencjonalne pocałunki znaczyły dla niej bardzo wiele. Poczuła się zaakceptowana.

- Synu, czy Nadine dała ci kolację, zanim wyszła?

- zapytał Pierre, gdy szli do domu.

- No ... właściwie nie.

Spodziewał się takiej odpowiedzi.

- Rozumiem, że kolacja była dawno, więc zdą­żyłeś już zgłodnieć i chcesz zjeść razem ze mną i Ja­cky, tak?

Skąd wiesz?!

- Zawsze jesteś głodny, kiedy trzeba pójść spać.

- Tato, przecież jutro jest sobota. Nie idę do przed-

szkola.

- Rzeczywiście, nie idziesz - przyznał, zastana­wiając się jednocześnie, co zrobi, jeśli Nadine do jutra nie wróci.

Będzie się o to martwił potem. Teraz musi szybko przygotować coś do jedzenia.

- Na początek kieliszek wina - oznajmił, wyjmu­jąc z lodówki butelkę chablis.

Odwrócił się, by podać kieliszek Jacky, ale ona była na tarasie i oglądała rysunki Chrisophe'a.

Pierre dołączył do nich, zabrawszy ze sobą wino.

Nic się nie stanie, jeśli zjedzą później. Widok roz­promienionej buzi syna sprawiał mu ogromną radość. Choć na moment chciał zapomnieć, iż ściąga sobie na głowę problemy, którym będzie musiał stawić_czoła.

- Zostańmy na tarasie - zaproponował, podając Jacky kieliszek. - A ty, synku, jeszcze coś narysuj. Jak skończysz, pokażesz rysunek Jacky, dobrze?

- Dobrze. - Chłopiec ochoczo sięgnął po czerwoną kredkę i zaczął rysować słońce, które właśnie chowało się za drzewami.

Pierre ustawił fotele w miejscu, z którego mogli podziwiać ogród oraz widoczne w oddali morze.

- Niesamowity widok - westchnęła z zachwytem,

sącząc powoli wino. _

- Tak, to największy atut tego domu. Nie licząc tego, że mam stąd blisko do pracy.

Zamilkli i przez chwilę podziwiali zachód słońca.

Nie krępowała ich cisza, która między nimi zapadła.

Gdy tarcza słoneczna znikła i zaczęło zmierzchać, Pierre włączył nastrojowe oświetlenie ukryte wśród zieleni otaczającej taras. Wieczór był tak piękny, że Jacky brakło słów, by opisać jego urodę. Od bardzo dawna nie czuła się tak zadowolona z życia.

- Skończyłem! - Christophe podbiegł do niej, wy­machując kartką.

- Pięknie! - pochwaliła.

- Daj, powiesimy go w kuchni na ścianie - powie-

dział Pierre. - A teraz chodźmy przygotować kolację. - Mogę obejrzeć film na wideo? - zapytał Chris­tophe, i przewidując, że ojciec dziś się zgodzi, poszedł prosto do małej bawialni przylegającej do kuchni.

- Możesz, ale musisz przyjść, jak cię zawołam ­dodał Pierre, rozpakowując kurczaka.

- Mogę przygotować sałatę - zaproponowała Ja­cky.

- Świetnie. Sałata jest w lodówce, oliwa z oliwek i ocet winny w szafce, a świeże zioła na parapecie. Mamy jeszcze zupę ze szpinaku, o ile Christophe i Na­dine jej nie zjedli ...

- Nie, jedliśmy omlet! - zawołał chłopiec. - Tato, jestem głodny!

- Wiem, wiem!" ~ Pierre uśmiechnął się pobłaż­liwie i otworzył lodówkę, żeby wyjąć zupę.

Jacky skorzystała z okazji i sięgnęła po leżącą na dolnej półce sałatę. Kiedy ich dłonie na moment się zetknęły, Pierre spojrzał na nią i wzruszenie ścisnęło go za serce. Wyglądała tak pogodnie, krzątając się po jego kuchni. Miał wrażenie, że nikt przed Jacky nie poruszył równie czułej struny w jego sercu.

Niewiele myśląc, pochylił się i pocałował ją w poli czek. I natychmiast tego pożałował. Wyprostował się i spojrzał z góry najej uśmiechniętą twarz. Z włosami miękko opadającymi na ramiona wyglądała jak mło­dziutka dziewczyna, którą pamiętał sprzed lat.

- Wspaniałe jest to, co robisz ... - powiedział cicho. W zruszyła niedbale ramionami.

- Nie przesadzaj, to tylko sałata, a nie badania nuklearne.

- Nie to miałem na myśli. Dzięki tobie ten wieczór

jest wyjątkowy. '

Przeraził się, że jeszcze chwila i zdradzi się z tym, co czuje. Bliskość tej kobiety niesamowicie drażniła jego zmysły. Powinien się opanować, bo przecież nie może ulec niebezpiecznej pokusie. Nie wolno mu zbli­żać się do syreny, która podstępnie rzuciła na niego urok. .. A może jednak powinien dać się uwieść?

Jacky na pewno nie próbuje go omotać. Nie bawi się z nim w żadne damsko-męskie gry. Nie miął prawa jej o to podejrzewać. Sam musi zdecydować, czy jest gotów pokazać jej, co czuje. Problem w tym, że w tej chwili czuł się po prostu ... zdezorientowany!

Jedno jest pewne: niewiele brakuje, by machnął ręką na rozsądek! A wieczór dopiero się zaczyna! Pierwsza część powinna być bezpieczna; zwykłe spot­kanie, w czasie którego wystąpi w roli kolegi z daw­nych lat. Taki ktoś przecież nie będzie rzucał się na dziewczynę z rodzinnego miasteczka, w którym spę­dzili ... a raczej zmarnowali pierwszą młodość.

Tylko co będzie potem, gdy Christophe pójdzie spać, a oni zostaną sami?

- Ugotowałem tę zupę wczoraj o północy: - Próbo­wał zająć myśli czymś konkretnym.

Mów o rzeczach prozaicznych, nakazał sobie.

W dodatku po angielsku, bo przynajmniej będziesz musiał myśleć, co gadasz. Zignoruj erotyczne pokusy. Skup się na robieniu kolacji, to zapomnisz o głupo­tach. Potem nadejdzie chwila próby, a teraz po prostu o czymś mów ...

- Mam nadzieję, że lubisz szpinak. Dodam trochę śmietany, żeby złagodzić smak - opowiadał, miesza­jąc zupę w garnku. Z uwagą śledził okrężne ruchy łyżki, bo to go uspokajało. A tak swoją drogą, Jacky nigdy by się nie domyśliła, jakie myśli snują mu się po głowie!

- Doktorze Mellanger, jestem pod wrażeniem pańs,.. . kich talentów -powiedziała, robiąc winegret. - Wi­dać, że lubisz gotować.

- A początkowo nienawidziłem. Mama nie dopu­szczała mnie do kuchni. Obsługiwała mnie i ojca, najwyraźniej uważając, że gotowanie jest wiedzą taje­mną, której prymitywni mężczyźni nie są w stanie przyswoić.

Zawahał się.

- Liliane nie lubiła gotować, więc jadaliśmy w mieście albo zamawialiśmy dania na wynos.

Więc stało się! Wspomniał o żonie, nie czując przy tym wyrzutów sumienia. Pierwszy raz! ~ Przełamał tabu. Zachęcony, postanowił pójść za ciosem. Jacky umie słućhać, a mówienie o Liliane pomaga mu uwol­nić się od mistycznej aury, którą otoczył swe małżeń­stwo. Przez lata nie potrafił zdobyć się na szczerą rozmowę o tym, co naprawdę się między nimi wyda­rzyło.

- Po śmierci Liliane postanowiłem sprawdzić, jak to jest z tym gotowaniem. Wyszedłem z założenia, że przecież ugotowanie zupy nie może być trudniejsze niż zrobienie operacji. Nie pretenduję do miana mis­trza sztuki kulinarnej. Jeśli mam ochotę na coś wy­kwintnego, idę do dobrej restauracji. Na co dzień, gdy jestem zajęty, kupuję na przykład kurczaka. Ale kiedy mam czas albo kogoś, dla kogo warto się starać, lubię przyTządzić coś wyjątkowego. Musisz kiedyś spróbo­wać mojej kuchni.

- Często zapraszasz gości? - zapytała z głupia

frant. .

Nie czuła się komfortowo, gdy opowiadał o życiu z Liliane. To jednak była już przeszłość. O wiele bar­dziej intrygowała ją teraźniejszość, a konkretnie, ko­go Pierre zaprasza na kolacje! Chciała wiedzieć, czy któraś z koleżanek ze szpitala już u niego była i - co ważniejsze - czy została na śniadaniu?

- Jeszcze nie miałem tu żadnych gości. Nie było czasu - wyznał, krojąc kurczaka na porcje.

Odetchnęła z ulgą.

- Czuję się zaszczycona - powiedziała, nakrywa­jąc do stołu.

- Rzeczywiście, jesteś pierwsza.

Odłożył nóż i spojrzał na nią ponad stołem. Była dla niego kimś więcej niż tylko miłym gościem. Na razie nie potrafił sprecyzować; co do niej czuje. Wydawało mu się, że znają całe życie. Po wyjeździe z miasteczka często o niej myślał. Wspominał rozbrykaną, wesołą dziewczynę, która przykuła jego uwagę burzą rudych włosów i uroczą niefrasobliwością. Gdy spotkał ją po latach, wciąż tę samą, choć już nieco inną, nie potrafił jej się oprzeć.

Obszedł stół i lekko dotknął jej ramienia. Przerwała układanie sztućców i spojrzała mu w oczy.

Zaryzykował i pocałował ją w usta. Zareagowała tak, jakby od bardzo dawna na to czekała. Dobry Boże!

Poczuła, jak pod wpływem pocałunku jej ciało bu­dzi się do życia. Zaskoczyło ją to, gdyż nie sądziła, że jeszcze kiedyś doświadczy takich emocji. Rozsądek podpowiadał, że to niebezpieczna gra. Jeśli się nie opanuJe ...

- Tato, co z tą kolacją? - Christophe wszedł do kuchni, trąc zaspane oczy.

Odskoczyli do siebie, uśmiechając się konspiracyj­nie, jak para nastolatków przyłapanych in jlagranti. Pierre cały czas trzymał ją za rękę, za co była mu wdzięczna, gdyż pomogło jej to łagodnie sfrunąć z ob­łoków na ziemię. Przyszła tu na kolację, ale głodu, który ją trawił, nie dało się zaspokoić. Dręczył ją, odkąd pierwszy raz zobaczyła Pierre'a. Nie rozumiała, dlaczego los, który wreszcie zetknął ich ze sobą i po­stanowił uczynić kochankami, wciąż rzuca im kłody pod nogi? Dlaczego Pierre nie może zapomnieć o zmar­łej żonie, a ona wciąż rozpamiętuje traumatyczne przeżycia i boi się nowej miłości?

Jaka szkoda, że nie spotkali się, gdy oboje byli

. jeszcze wolni; zanim ciężko doświadczeni przez życie zbudowali wokół siebie mury, które teraz stanęły na przeszkodzie ich wspólnemu szczęściu. Razem mog­łoby im być tak dobrze! Dziś jest już za późno. Gdyba­nie nic tu nie pomoże.

- Chodź, synu. - Pierre wziął Christophe'a na ręce.

- Gdzie chcesz siedzieć?

Przy Jacky. Tylko nie dawaj mi zupy, dobrze?

Poproszę malutki kawałek kurczaka.

- Podobno jesteś strasznie głodny - roześmiał się Pierre i nałożył mu niedużą porcję.

W czasie posiłku jak zwykle wspominali stare cza­sy. W pewnym momencie ich oczy się spotkały i nagle zadziałała jakaś magia. Słowa stały się zbędne. Pierre niemal fizycznie poczuł, jak budzi się w nim miłość. Czuł się tak, jakby spadał w dół z szaloną prędkością. W rzeczywistości nigdy mu się to nie zdarzyło, ale mógł przysiąc, że odczuwa się wtedy podobny zawrót głowy.

W chwili, gdy popatrzyli sobie w oczy, zrozumiała, że kocha go od zawsze. Wraz z upływem czasu to uczucie jedynie nabierało mocy.

- Tatusiu, już się najadłem - jęknął Christophe.

Włożył do buzi kciuk i oparł się o Jacky. Wzięła go na kolana, a on spontanicznie przytulił się do niej j zamk­nął oczy.

- Jesteś śpiący, synku?

Nie przestając ssać palca, kiwnął głową. Kiedy

Pierre brał go na ręce, powiedział sennym głosem:

- Chciałbym, żeby Jacky poszła ze mną do pokoju. Spojrzała pytająco na Pierre'a.

~ Chodź z nami na górę - szepnął. - Obawiam się, że bez ciebie nie będzie chciał zasnąć. Bardzo cię polubił.

Ledwie to powiedział, ogarnął go niepokój. Źle się stało, że pozwolił, by ten wieczór upłynął w tak idyl­licznej, rodzinnej atmosferze. Trudno. Później będzie myślał o konsekwencjach. Jeśli okaże się, że Jacky też tego chce, nie będzie się dłużej bronił. Dziś będzie inaczej. Choć przez chwilę nie będzie się zamartwiał, co nastąpi potem ...

Christophe zasnął, ledwie przyłożył głowę do podu­szki. Pierre pocałował go na dobranoc i troskliwie okrył kołderką.

. Gdy szli na dół, Jacky toczyła walkę z samą sobą.

Przeczuwała, co się za chwilę stanie. Jej ciało było już gotowe, ale rozsądek wciąż nie dawał za wygraną. Może powinna powiedzieć Pierre' owi, że musi już wracać?

Zanim zdążyła wymyślić dobry pretekst, Pierre ob­jąłją i zaczął całować. To wystarczyło, by wątpliwości znikły.

- Chciałbym się z tobą kochać - szepnął. - Ale pod warunkiem, że ty ...

- Chcę, bardzo chcę!

Zaniósł ją do sypialni i ostrożnie położył na łóżku.

Miękka pościel przyjemnie chłodziła rozgrzane ciało. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie go dotknie.

Położyła dłoń na jego policzku. Musi sprawdzić, czy to przypadkiem nie jest piękny sen. Czuła się jak podróżnik, który po męczącej drodze dociera wreszcie do domu. Zawsze wiedziała, że ta chwila kiedyś przyj­dzie, a teraz ogarnął ją lęk, że los znów pokrzyżuje im plany.

Pierre zaczął ją rozbierać, a kiedy wreszcie przytu­lili się do siebie, zdawało im się, że są dwiema połów­kami jednego owocu. Poznawał ją, pieszcząc czule jej ciało. Nie była przygotowana na taką rozkosz. Chciała krzyczeć, by przestał i wreszcie się z nią połączył. Zacisnęła zęby, bo przecież wiedziała, że im dłużej pozwoli mu się pieścić, tym większą przeżyją rozkosz, gdy staną się jednością ...

Otworzyła oczy i spojrzała na nieznajomy sufit.

W świetle lampki stojącej obok obcego łóżka zobaczy­ła białą pościel na swoim nagim ciele. Z rozkoszą wyprostowała nogi. Ach, jak wielką przyjemność znajdowała w każdym ruchu! Zupełnie jakby została stworzona z wyjątkowo wrażliwej materii, która re­aguje na każdy bodziec milionem słodkich dreszczy.

Ułożyła się wygodnie i podłożywszy rękę pod gło­wę, zaczęła wspominać cudowną noc. Pierre był dla niej taki czuły. Dobrze, że pamiętał, by się zabez­pieczyć, bo ona po odejściu Paula nie stosowała aIlty­koncepcji. Wprawdzie prawie nie miała szans zajść w ciążę, ale ryzyko zawsze istnieje. Gdyby ktoś jej powiedział, że seks może być rodzajem ekstazy, chyba by nie uwierzyła. Dopiero Pierre pokazał jej, że w tych słowach nie ma ani odrobiny przesady. Jeśli o nią chodzi, tej nocy była w niebie.

Pierre poruszył się i otworzył oczy. Widzą~ Jacky obok siepie, natychmiast wziął ją w ramiona. Zaczął ją pieścić i po chwili znów się kochali, kołysani har­monijnym rytmem swoich ciał. Jutro nie istniało. Li­czyła się tylko ta noc.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Obudził się, gdy za oknem wstawał świt. Czuł się szczęśliwy i spełniony. Czuł, że wreszcie nie jest sarn. Gdyby tylko zdołał pozbyć. się wyrzutów sumienia ... Odwrócił głowę i spojrzał na śpiącą Jacky. Jest taka piękna, westchnął, patrząc najej splątane włosy. Co za radość budzić się u boku tak niezwykłej kobiety!

Przymknął oczy, lecz bezlitosna pamięć natych­miast podsunęła mu obraz Liliane. Tak realny, że niemal słyszał jej głos.

- Czy na pewno chcesz, żebyśmy już teraz mieli dzieci? - zapytała nerwowo. - Bo ja nie czuję się go­towa. Chyba nie mam instynktu macierzyńskiego.

- Nie martw się, kochanie. Jak urodzisz dziecko, instynkt sam się w tobie obudzi - uspokajał ją. - Moja mama, było nie było położna, zawsze powtarzała, że miłość przychodzi razem z dziećmi. Zobaczysz, jaka będziesz szczęśliwa, gdy zostaniesz matką.

Uległa jego namowom. A potem ...

Jęknął, przytłoczony wspomnieniami. Jacky otwo­rzyła oczy i obróciła się w jego stronę.

- Co się stało? - zapytała, dotykając jego twarzy. Przytulił ją mocno i przez chwilę delektował się zapachem jej rozgrzanego ciała. Gdyby życie było proste! Gdyby mógł bez poczucia winy kochać i być kochanym.

- Powiedz, co cię dręczy - poprosiła.

- Nie powinienem był się z tobą kochać. Ja ...

- Ale ja tego chciałam! Oboje chcieliśmy.

- Było mi z tobą cudownie. Chciałbym, żeby każda

noc była taka, ale ...

- Nie możesz zapomnieć o żonie, prawda? - Wy­sunęła się zjego objęć i opadła na poduszkę. Spojrzała na sufit i dopiero teraz spostrzegła ozdobny stiuk przedstawiający parę gołębi. Co za romantyzm, wes­tchnęła. Idealna scenografia dla miłosnej nocy. Szko­da, że już po wszystkim.

- Nie mogę uwolnić się od poczucia winy - wyznał matowym głosem, przeczesując palcami włosy. - Li­liane umarła przeze mnie.

- Jak to? Co zrobiłeś?

- Namówiłem ją, żebyśmy mieli dziecko.

Poderwał się z łóżka, owinął się szlafrokiem i pod­szedł do okna. Oparł ręce o parapet i spojrzał na ogród, który zaczynał budzić się do życia. W oddali sZumiało morze wciąż otulone poranną mgią, przez którą prze­bijały się pierwsze promienie słońca. Patrząc, jak po­woli rozjaśniają posępną szarość, szukał w myślach bodaj jednego promyka nadziei.

Jacky uważnie go obserwowała. Był opanow;my, ale nie zmylił.jej ten pozorny spokój. Czuła, że Pierre zmaga się sam ze sobą, być może stojąc na granicy ważnych życiowych zmian. Po chwili odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

- Jestem ci winien wyjaśnienia. - Zawahał się, ale szybko podjął decyzję. - Kiedy Liliane zmarła przy porodzie, uznałem, że była to z jej strony największa ofiara, jaką kobieta może złożyć mężczyźnie. Poświę ciła życie, dając mi dziecko, na które tak bardzo czeka­łem. A mnie nawet przy niej nie było ... Nie mogłem jej pomóc ...

Głos zaczął mu się łamać, więc zdesperowany ukrył twarz w dłoniach. Bez namysłu odrzuciła kołdrę.

- Och, Jacky!

Słońce nie zdążyło jeszcze ogrzać powietrza, więc dygotała z zimna. W stając, nawet nie pomyślała o tym, żeby czymś się owinąć. Chciała jak najszybciej zna­leźć się obok niego i dodać mu otuchy.

- Zimno ci - stwierdził i otulił ją swoim szlaf~ rokiem.

- Rozumiem, że twoja żona zapłaciła najwyższą cenę - zaczęła ostrożnie - ale przecież to nie twoj a wina. Skąd mogłeś wiedzieć, że będzie miała skom­plikowany poród? Poza tym zgodziła się na to dziecko.

- Tak, wiele o tym rozmawialiśmy. Liliane miała silną osobowość, była bardzo niezależna, ale ostatecz­nie poddała się. Powiedziała, że skoro tak bardzo zale­ży mi na dziecku, możemy spróbować. Obiecywałem, że nie będzie żałowała tej decyzji. Miałem jej we wszystkim pomagać. Niestety, nie było mi dane ...

- Wyobrażam sobie, jak się czułeś po jej śmierci.

- Przysiągłem sobie, że będę jej wiemy do końca

życia. Że już nigdy nikogo nie pokocham, ale ...

Czekała w. napięciu, a on tulił ją coraz mocniej.

Jego ciało zaczęło reagować na jej bliskość.

- Tej nocy było mi z tobą tak dobrze, za dobrze

- szepnął. - Prawie uwierzyłem, że znów jestem wolny i...

Objęła go za szyję i pocałowała. Była gotowa na wszystko, byle go pocieszyć i otoczyć miłością, której tak bardzo potrzebował. Chciała, by jego smutne oczy znów jaśniały radością, jak w dawnych dobrych cza­sach, zanim życie obeszło się z nim tak okrutnie.

- Pierre, nie możesz się ciągle obwiniać - zauwa­żyła łagodnie. - Twoja żona zgodziła się urodzić dzie­cko, a przecież jako kobieta inteligentna i mająca własne zdanie, na pewno rozważyła wszystkie za i przeciw. Mówisz, że miała silną osobowość. Tym bardziej więc nie zdecydowałaby się na ważne zmiany tylko po to, żeby kogoś zadowolić.

Dostrzegła błysk nadziei w jego oczach. Uznała to za dobry znak i postanowiła pójść dalej tym tro­pem. Zależało jej, by Pierre spojrzał na swoją sytuację obiektywnie.

- Zadręczasz się już od pięciu lat. Wycierpiałeś swoje, odpokutowałeś. Nie sądzisz, że pora zacząć żyć normalnie?

Próbowała się od niego odsunąć, ale ją zat!zymał.

A potem wziął ją za rękę i zaprowadził z powrotem do łóżka.

- Dziś w nocy naprawdę uwierzyłem, że mam pra­wo do szczęścia - wyznał.

- Więc nie przestawaj wierzyć!

Pociągnął ją ku sobie i zaczął czule gładzić jej twarz l ramIOna.

- Tak mi z tobą dobrze - mruknął. - Chyba jesteś­my dla siebie stworzeni.

Pożądanie okazało się skutecznym lekarstwem na wyrzuty sumienia. Przyjdzie na nie czas później, dużo, dużo później, pomyślał Pierre.

Gdy obudził . się po raz drugi, sypialnię zalewał słoneczny blask. Tym razem czuł się niezwykle spo­kojny. Przypomniał sobie, w jak kiepskim był nastro­ju, zanim zaczęli się kochać. Gdyby zdołał uwolnić się od poczucia winy, on i Jacky mogliby zostać kochan­kami. Najgorsze, że prędzej czy później musieliby się rozstać, a przecież nie chciał, by przez niego cierpiała.

Zależało mu, by zapomniała o smutku, żeby prze­stała rozdrapywać stare rany. Chciałby jej w tym po­móc, ale obawiał się, że tylko pogorszyłby sytuację· Gdyby zaczęli regularnie się spotykać, po pewnym czasie zapragnęłaby tego, czego on nie mógł jej dać. Wątpił, by odpowiadał jej status jego kochanki. Zresz­tą zasługiwała na lepszy los. Ma prawo chcieć więcej od życia, dlatego powinna związać się z mężczyzną, który byłby w stanie dać jej wszystko, co najlepsze.

Westchnął ciężko. Powoli docierało do niego, że nigdy nie pozbędzie się wątpliwości. A ponieważ nie chce, by Jacky przez niego cierpiała, musi być z nią szczery. Nie ma prawa robić jej złudnych nadziei.

Zaczekał, aż się obudzi, i przytulił się do niej.

- Cudownie było - westchnął. - To, co mówiłaś o poczuciu winy, ma sens, obawiam się jednak ...

Słuchała go w milczeniu.

- Obawiam się, że nie jestem w stanie złamać przysięgi, którą złożyłem. Chcę z tobą być, nasz zwią­zek jest dla mnie ważny, ale wiem, że będziemy mu­sieli się rozstać ...

- Nie szukam stałego związku. To nie dla mnie

- powiedziała cicho. - Jak widzisz, mamy ten sam

problem. Nie będę miała dzieci, więc byłoby z mojej strony nie w porządku wiązać się kimś na stałe ...

- Nie mów tak, kochanie! - Przygarnął ją do siebie.

- Życie toczy się dalej. Z czasem żałoba minie i znów zapragniesz mieć dziecko ...

- Nie o to chodzi - szepnęła i łykając łzy, opo­wiedziała mu o okolicznościach, w jakich urodziła Simona.

- Boże, tak mi przykro, że cię to spotkało - rzekł poruszony. Czule gładził jej włosy, czekając, aż się uspokoi.

- Tato! - Zza ściany dobiegło wołanie Christo-

phe'a.

Zwinnie wysunęła się z jego objęć. - Na mnie już czas.

Chwycił ją za ręce.

- Dobrze się czujesz? Nie idź, jeśli ...

- Wolę już pójść.

- Odwiozę cię.

- Nie trzeba. Nie martw się, poradzę sobie.

Zebrała z podłogi swoje rzeczy i zamknęła się w przylegającej do sypialni łazience. Ubrała się, re­zygnując z prysznica, który postanowiła wziąć w do­mu. Gdyby została na śniadaniu, sytuacja stałaby się niezręczna, a ona nie chciała komplikować i tak niełat­wych spraw. Byłoby miło spędzić więcej czasu z Pier­re'em i jego synem, ale nie czuła się na siłach od­powiadać na dociekliwe pytania pięciolatka.

Domyśliła się, że Pierre poszedł do pokoju syna.

Słyszała przez ścianę ich śmiech. Wyjrzała ostrożnie na korytarz, a gdy upewniła się, że droga jest wolna, szybko zbiegła po schodach i wyszła przez kuchenne drzwi.

Właśnie wychodziła zza rogu, gdy przyjechała Na­dine.

- Dzień dobry, pani doktor! - zawołała, wysiadając z samochodu. Nie wyglądała na zaskoczoną, że widzi ją o tak wczesnej porze. Jacky postanowiła, że ona również będzie zachowywała się tak, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego.

- Dzień dobry, Nadine. Jak się czuje pani chłopak?

- Dziś o wiele lepiej. Złamał nogę, ale za parę dni

wyjdzie ze szpitala.

- Dobrze, że to tylko złamanie. Pierre ucieszy się, że pani wróciła.

- Doktor Mellańger może na mnie polegać - o­świadczyła opiekunka i pospieszyła do domu.

Jacky ruszyła w swoją stronę. Ma przed sobą cały wolny weekend, za to Pierre musi pracować, więc nie ma szans, żeby mogli się spotkać.

Przez dwa tygodnie widywali się wyłącznie w szpi­talu. Nic się nie zmieniło w ich wzajemnych relacjach, ale żadne z nich nie przejawiało ochoty na spotkania po pracy.

Podczas bezsennych nocy Jacky powtarzała sobie, że prędzej czy później sytuacja się wyklaruje. W koń­cu los nie bez powodu zetknął ją po tylu latach z męż­czyzną, którego kochała od dziecka. Na razie mogła się pocieszać wspomnieniami ich miłosnej nocy ..

Pewnego sierpniowego poranka, gdy szpitalna kli­matyzacja zaczęła przegrywać walkę z upałem, musia­ła zająć się dwoma pacjentami naraz. Pierwszym z nich był młody mężczyzna, który wpadł pod autobus i został ranny w głowę. Właśnie oglądała przeświet­lenie jego czaszki, gdy do sali weszła Marie.

- Pani doktor, niech pani zbada pacjenta, którego właśnie przywiozło pogotowie, dobrze? - poprosiła. - Ja się tym zajmę - dodała, wskazując na klisze. ­Przewiozę tego pana na intensywną terapię·

Jacky skinęła głową i przeszła do sali obok. Ratow­nicy umieścili tam mężczyznę, który w trakcie malo­wania kuchni spadł z drabiny tak niefortunnie, że na­dział się na nogę odwróconego krzesła.

Jacky odchyliła prześcieradło i spojrzała na obra­żenia. Widok był tak wstrząsający, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Szczęście, że biedak stracił przytomność, pomyślała, przystępując do szczegóło~ wych oględzin. We wstępnej diagnozie ustaliła, że' doszło do perforacji pęcherza moczowego i uszkodze­nia odbytu. Jedynym ratunkiem była natychmiastowa operacJa.

Drzwi otworzyły się i do sali wszedł Pierre, który właśnie skończył operować. Jacky poczuła ulgę, że może się z nim skonsultować i niezwłocznie przekaza-

ła mu wszystkie informacje. -

- Zadzwonię do Marcela i zapytam, o której może operować. Im szybciej wezmą go na stół, tym większa szansa, że przeżyje - powiedział Pierre, sięgając po telefon.

Podczas gdy rozmawiał, pielęgniarka przyniosła wy­niki badania krwi.

- W laboratorium akurat mieli odpowiednią grupę· Na razie dali mi dwie dawki, więc możemy zaczynać - mówiła zdyszana.

- Świetnie! - Jacky podłączyła do kroplówki zbior-

nik z krwią. W tej samej chwili mężczyzna otworzył oczy.

- Co się dzieje? -wychrypiał słabym głosem.

- Jest pan w szpitalu. Miał pan wypadek. Jak się pan czuje?

- Sam nie wiem. Co z moimi nogami? Czuję się tak, jakbym ich w ogóle nie miał.

- Z nogami wszystko w porządku, ale ma pan po­ważne obrażenia dolnej części ciała. Za chwilę będzie pan operowany.

- Operowany? Co mi się stało?

Pierre, który właśnie' skończył rozmawiać przez telefon, położył dłoń na jej ramieniu.

- Ja panu wszystko wytłumaczę - powiedział.

- Czy jest tu gdzieś moja żona? - zapytał mężczyz-

na, coraz bardziej przerażony sytuacją.

- Nie. Pojechała do domu zająć się dziećmi, ale obiecała, że wróci, jak tylko znajdzie kogoś do opieki - odparła J acky. Gdy do sali wszedł wezwany na konsultację neurolog, wróciła do innych pacjentów.

, Z utęsknieniem wyczekiwała końca dyżuru, choć nie miała żadnych planów na wieczór. Przed wyjściem do domu zajrzała jeszcze do gabinetu i sprawdziła pocztę w komputerze. Odpowiedziała na najważniej­sze maile, a potem po prostu oparła się, na łokciach i siedziała nieruchomo. Po długim i męczącym dniu czuła się wyjątkowo znużona. U ulgą położyła głowę na skrzyżowanych ramionach. Nawet nie miała czasu zjeść lunchu. I jeszcze ten upał! Oby szybko naprawili klimatyzacj ę.

O tak! W domu weźmie chłodny prysznic, zrobi sobie coś zimnego do picia i poczyta książkę, którą kupiła rano w drodze do pracy. A na kolację zje bagiet­kę z camembertem. Nie miała siły gotować.

- - Jacky, dobrze się czujesz?

Otworzyła oczy i wolno uniosła głowę.

- Pierre?! Przepraszam, nie słyszałam, jak wsze­dłeś. Jestem trochę zmęczona, poza tym wszystko w porządku.

Podszedł do niej i uważnie się jej przyjrzał.

- Chcesz, żebym się pobawił w doktora? Boże, co ja wygaduję! Nie to miałem na myśli. - Roześmiał się· - Chciałem tylko powiedzieć, że mogę cię zbadać, jeśli chcesz.

- Ajuż myślałam, że coś z tego będzie! - Uśmiech­nęła się swawolnie. - Szkoda.

Wziął ją za ręce i pociągnął ku sobie. Gdy stanęła naprzeciw niego, popatrzył na nią tak przenikliwie, że z wrażerua ugięły się pod nią nogi. Nie mogła dłużej znieść napięcia. Uznała, że dwa tygodnie bez pocałun­ku to o wiele za długo i pierwsza zaczęła go całować.

- I co pan na to, doktorze? - zapytała lekko zdysza­na. - Nadal chce pan lIillie badać?

- Oczywiście! I to jak najszybciej. Może dziś wie­czorem?Chciałbym sprawdzić, jak bije pani serce, więc zalecam spacer po plaży, a potem lekką kolację połączoną z oglądaniem zachodu słońca ... - Niespo­dziewanie urwał. - Przepraszam, pewnie masz plany na wieczór. Powinienem był najpierw zapytać.

- Nie zaplanowałam na dziś niczego, co nie mog­łoby zaczekać - mruknęła, przytulając się do niego. Zapomniała o zmęczeniu, skuszona perspektywą wie­czornego pikniku na plaży.

- Jeśli ostatnio byłem zamknięty w sobie, to dlate­go, że sporo o nas myślałem. Doszedłem do wniosku, że w uczuciu takim jak nasze ...

Przerwał, bo znienacka pocałowała go w usta.

- Proszę kontynuować, doktorze - zachęciła go.

- W uczuciu takim jak nasze nie może być ni,

złego.

Wierzył w to, co mówi, ale gdzieś na dnie dusz: odezwało się poczucie winy. Musi nauczyć się z tyn żyć, bo wiedział ponad wszelką wątpliwość, że nie jes w stanie zrezygnować z Jacky. Nawet jeśli ich miłosn: przygoda skazana jest na krótki żywot, gotów by zrobić wszystko, by Jacky nie żałowała ani jedn~ spędzonej z nim minuty.

Dotknęła palcami jego czoła, próbując wygładzie pionową zmarszczkę, która często pojawiała się, gd; byli razem.

- Przestań się zadręczać - poprosiła i wróciła z, biurko.

- Za ile będziesz gotowa? - zapytał.

- Daj mi pół godziny. A ty nie musisz wrócić d(

domu, żeby zająć się Christophe'em?

- Nie. Mówiłem ci, że chłopak Nadine wyszedł jw ze szpitala? Zaproponowałem, żeby na czas rekon­walescencji zamieszkał z nią u mnie.

- Dobry pomysł. Przynajmniej nie ma obawy, że będzie chciała wracać z nim do Paryża.

- Właśnie - potaknął. - Christophe pojechał dziś z nimi do parku wodnego, więc mamy cały wieczór dla siebie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W drodze na plażę wstąpili do delikatesów.

- Weź wszystko, na co masz ochotę. Ja płacę - po­wiedział Pierre, wyjmując kartę kredytową.

- Tylko żebyś potem hie żałował. Uprzedzam, że na jedzenie potrafię wydać majątek. Pewnie kupię za dużo.

- Nie szkodzi. Umieram z głodu.

- Nie tylkó ty - westchnęła i zaczęła przyglądać się

regałom pełnym smakołyków. Ostatecznie zdecydo­wała się na pasztet z gęsich wątróbek i świeżo upieczo­ną tartę ze szparagami.

Pierre obserwował ją z boku, ciesząc się, że zakupy sprawiają jej taką radość. W pewnej chwili przypo­mniał sobie scenę sprzed lat: mała Jacky stoi z nosem przyklejonym do sklepowej szyby i przygląda się pro­duktom na wystawie. Jak to dobrze, pomyślał, że na­wet teraz, będąc poważną panią doktor, potrafi czerpać radość z prostych rzeczy.

Gdy po kilku minutach wychodzili ze sklepu, nio­sąc oprócz jedzenia butelkę wina i kieliszki pożyczone od właścicieli, Jacky miała zadowoloną minę dziecka, które roztrwoniło na łakocie całe kieszonkowe.

- Ale będzie uczta! - cieszyła się, pomagając mu włożyć zakupy do samochodu. - Musimy jeszcze ku­pić bagietkę i jakieś owoce.

Zrobili to w sklepiku obok.

- Upał nareszcie zelżał - powiedziała z ulgą, gdy w końcu ruszyli. Oparła się wygodnie o fotel i po­zwoliła sobie na luksus całkowitego relaksu. Nie dalej jak godzinę temu padała z nóg, teraz zaś była radosna i ożywiona.

- To będzie piękny zachód słońca - obiecał Pierre, kładąc dłoń na jej dłoni. - Bardzo lubię letnie wie­czory, a ty?

- Ja też ...

Kiedy jestem z tobą,· kocham każdą porę dnia, po­myślała, patrząc na połyskujące w słońcu morze.

Skręcili w boczną drogę, która po pewnym czasie zmieniła się w piaszczysty trakt prowadzący do pod­nóża wydm.

Pierre, który dobrze znał ten fragment plaży, wska­zał ręką miejsce pomiędzy dwoma pagórkami.

- Podoba ci się?

- Tak, jest idealne. Tego mi było trzeba: ciszy

i spokoju - westchnęła, z rozkoszą wdychając morskie powietrze.

- Spójrz, ani żywego ducha. Tylko my i morze.

Słyszysz, jak szumi? - Otoczył ją ramieniem i lekko pocałował. - Chodźmy, szkoda czasu! - zawołał, i wy­skoczywszy z samochodu, pomógł jej wysiąść.

Zabrali pakunki i brnąc przez ciepły piasek, ruszyli w stronę upatrzonego miejsca pomiędzy wydmami.

- Rozpakowywanie jedzenia jest niemal tak samo przyjemne jak kupowanie - zauważyła, układając rze­czy na papierowym obrusie. - Kiedy jest się biednym w dzieciństwie, w dorosłym życiu bardziej docenia się korzyści, jakie daje posiadanie pieniędzy.

- Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że jesteś­cie biedni - przyznał. - Pamiętam, że wyglądałaś na zadowoloną z życia.

- To były pozory. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, jak bardzo mi smutno, zwłaszcza po odejściu matki - przyznała. - Niestety, w dorosłym życiu trud­niej o optymizm, zwłaszcza po tym, jak los daje w kość. Przepraszam, nie chcę psuć nastroju, więc lepiej zmieńmy temat. Dziś wolę nie oglądać się za siebie, tylko myśleć o tym, co dopiero przed nami.

- A więc cieszmy się chwilą! Odkorkował butelkę i napełnił kieliszki.

- Na zdrowie! - powiedział, wznosząc toast.

- Sante!

-Ciekawe, dlaczego na świeżym powietrzu wszys~ tko lepiej smakuje - zastanowiła się na głos, ścierając z palców krople soku brzoskwini. - W życiu nie jad­łam tak smacznej kolacji. Spójrz! Słońce za- chwilę schowa się w morzu. Jak byłam mała, święcie wierzy­łam, że naprawdę nurkuje i siedzi pod wodą aż do rana. Nie mogłam tylko zrozumieć, czemu o świcie wynurza. się w innym miejscu. Dopiero ojciec wyjaśnił mi, że zachód słońca nad morzem to piękne złudzenie. Byłam rozczarowana, bo odarł to zjawisko z tajemniczości. A ja lubię tajemnice ...

Zawiesiła głos i spojrzała mu w oczy. - Może ciebie też lubię dlatego, że ...

- Jestem dla ciebie zagadką?

- Nie potrafię cię rozszyfrować. Skomplikowany

z ciebie człowiek!

- Myślisz, że o tym nie wiem! - westchnął. - Chciałbym cofuąć czas i wrócić do tych lat, gdy wszyst­ko było cudownie proste. Kiedy życie otwierało się przede mną i czułem, że mogę robić, co zechcę.

Przytuliła się do niego.

- Pomyśl sobie marzenie. Właśnie teraz, kiedy słońce znika w morzu. To magiczna chwila. Czujesz tę magię? Może mityczny bóg słońca złoży wizytę Nep­'tunowi i ...

Pierre uśmiechnął się czule.

- Jesteś niesamowita! Jeśli kiedyś uznasz, że trak­tuję siebie zbyt poważnie, opowiedz mi taką zabawną historię - poprosił.

- I już po wszystkim! - zasmuciła się, gdy fale przykryły ostatni skrawek słonecznej tarczy. - Czar prysł.

- Chodź! - Pociągnął ją do góry. - Przejdźmy się

w stronę morza.

- Będziemy szukali słońca? - zażartowała.

- Tak, czemu nie.

- To już lepiej poszukajmy księżyca. - Nagle wy-

rwała dłoń z jego ręki i zaczęła biec w stronę wody. - Kto pierwszy, ten lepszy! - zawołała. - Nie do­gonisz mnie!

Za plecami słyszała głuchy tupot jego stóp, powiew wiatru przyjemnie chłodził jej twarz. Wspaniale było biec po pustej plaży. Czuła się tak, jakby skrzydła rosły jej u ramion. Chwilami odnosiła wrażenie, że to tylko sen. Czysta fantazja. Ona i on sami na pustej plaży.

Pierre złapał ją i wziął na ręce.

- Mój książę z bajki - szepnęła, gdy zaczął ją całować. Oto spełnia się jej największe marzenie!

Napawała się tą cudowną chwilą, próbując zapom­nieć, że kiedyś będzie musiała wrócić do rzeczywis­tości.

Pierre zrzucił buty i zaczął powoli wchodzić do morza.

- Naprawdę będziemy szukali słońca - roześmiała się, chwytając go mocniej za szyję - czy po prostu wrzucisz mnie do wody?

- To zależy wyłącznie od ciebie - powiedział, za­trzymując się. - Jeśli obiecasz, że mnie do siebie zaprosisz, zaniosę cię na brzeg. Umowa nie podlega negocJacJom.

Ogarnęła ją fala młodzieńczej radości.

- Zgadzam się na takie warunki - szepnęła, bez trudu odczytując jego intencje. - Wracajmy!

Gdy, pozbierawszy swoje rzeczy, wrócili do samo­chodu, Pierre wyjął komórkę, by sprawdzić, czy nie ma sms-ów od Nadine.

- Jak mawiają Anglicy, brak wiadomości to dobra wiadomość - powiedział, chowając telefon. - Wyglą­da na to, że Nadirte i jej chłopakowi odpowiada rola rodziców. Czuję, że zanosi się na ślub.

- I co? Będziesz musiał szukać nowej opiekunki?

- Nawet mi o tym nie mów. Nadine jest świetna.

Wolę nie myśleć, jak zareagowałby Christophe, gdyby odeszła.

- Pewnie się martwisz, że wychowuje go tyle róż­nych osób.

- Owszem, to jedno z największych zmartwień sa­motnego ojca - przyznał. - Z jednej strony cieszę się, kiedy Christophe kogoś polubi, lecz kiedy ta osoba znika z jego życia ...

- To dlatego nie chciałeś, żebym od razu go po­znała, i zostawiłeś mnie samą w samochodzie?

- Przepraszam cię za to - odparł, dotykając jej dło­ni. - Wiedziałem, że Christophe od razu cię polubi. I nie myliłem się.

- W porządku. Rozumiem.

- Często cię wspomina. Nie dalej jak wczoraj py-

tał, kiedy znów do nas przyjdziesz.

- Ja też go polubiłam. Jak przestaniemy się spoty­kać ...

- Daj spokój! Na razie jesteśmy razem i tylko to się liczy. Odkąd cię spotkałem, przestałem wybiegać my­ślami zbyt daleko w przyszłość.

- Ja też.

- Na pewno chcesz, żebym wszedł na górę? - za­pytał, gdy zatrzymali się przed jej domem.

- Tak, ale pod warunkiem, że porządnie wytrzesz buty i nie naniesiesz mi piasku z plaży.

- Dla ciebie mogę pójść nawet boso.

Rozbawieni, wzięli się za ręce i poszli do jej miesz­kania. Gdy byli już w środku, niespodziewanie po­czuła się skrępowana.

- Mieszkam raczej skromnie, ale nie mogłam być wybredna - tłumaczyła. - Zaraz cię oprowadzę po moim królestwie. Tu jest pokój, tu kuchnia ...

Chwycił ją w ramiona.

- Nie przyszedłem tu podziwiać wystroju wnętrz.

Interesujesz mnie tylko ty, kochanie.

- Skoro tak, zapraszam do sypialni - szepnęła, biorąc go za rękę.

Tej nocy kochali się dużo bardziej namiętnie niż za pierwszym razem. Ich ciała powoli przestawały być dla nich tajemnicą, a w miarę jak je poznawali, uczyli się dawać sobie nawzajem coraz większą przyjem­ność.

Jacky starała się nie myśleć, jak zniesie nieuchron­ne rozstanie. Patrząc na śpiącego spokojnie Pierre'a, marzyła o tym, żeby został z nią na zawsze.

- Nie śpisz? - mruknął, patrząc na jej twarz w jas­nym świetle księżyca.

- Nie. Musisz już iść? - zapytała, gdy ją do siebie

przytulił. .'

- Jeszcze nie. Nadine ma zadzwonić, gdyby coś się stało. Poza tym nie chcę odchodzić bez pożegnania. - Uśmiechnął się znacząco i zaczęli kochać się po raz drugi.

Gdy pod koniec długiej miłosnej sesji Jacky krzy­czała w obezwładniającej rozkoszy, w myślach błaga-

ła go, by jej nie opuszczał... -

Wstał z łóżka i zaczął zbierać swoje rzeczy roz­rzucone po podłodze.

- Ale mi się spieszyło! - roześmiał się.

- Zjesz śniadanie? - zapytała, przeciągając SIę

z rozkoszą.

- Teraz? Skarbie, jest druga w nocy.

- To co?

- Muszę wracać. Ale obiecaj mi, że jak się spot-

kamy w pracy, zaprosisz mnie do siebie na kawę.

Ubrał się i na chwilę przysiadł obok niej na brzegu łóżka. Jego zapach, który odtąd miał jej się kojarzyć z największą namiętnością, natychmiast podziałał na jej zmysły. Zaczęli się całować, ale tym razem słodycz pocałunku podszyta była goryczą, bowiem Jacky pró­bowała sobie wyobrazić, że jest to ich pożegnanie. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że gdyby napraw­dę miała go więcej nie zobaczyć, chyba umarłaby z tęsknoty.

Delikatnie wysunęła się z jego objęć. Pora przestać udawać, że ta miłość nigdy się nie skończy.

- Nie zapiąłeś guzika - stwierdziła rzeczowym to­nem i zrobiła to za niego, muskając opuszkiem palca jego brzuch.

-Wszystko w porządku? - zapytał, zaskoczony tą nagłą zmianą nastroju.

- Tak, ale idź już. Niedługo się zobaczymy. Niemal wypchnęła go z sypialni i szybko wyprawi­ła z mieszkania. Kiedy wyszedł, oparła się o drzwi i chwilę oddychała ciężko, jak po męczącym biegu.

-I coja mam teraz zrobić? - pomyślała zdesperowa­na. Rozsądek ostrzegał, że na własne życzenie pakuje. się w poważne kłopoty, za to wrodzony optymizm nakazywał iść za głosem serca, cieszyć się chwilą i nie myśleć o jutrze.

Czuła, że sama nie znajdzie rozsądnego rozwiąza­nia, postanowiła więc poradzić się kogoś, kto też był w podobnej sytuacji. Debbie. Ona na pewno coś jej zasugeruje.

Przyjaciółka już kilka razy próbowała zagadnąć ją o Pierre'a, ale za każdym razem ją zbywała. Uważała, że nie jest gotowa do szczerej rozmowy o swojej trudnej miłości. Dopiero teraz zrozumiała, że nie pora­dzi sobie bez pomocy kogoś życzliwego. Mam dziś wolne .popołudnie, więc rano zadzwonię do Debbie i zapytam, czy może się ze mną spotkać, postanowiła, wracając do łóżka.

- Mam nadzieję, że nie musia}aś zmieniać przeze mnie planów.

- Ależ skąd! Tak się cieszę, że przyszłaś! - Debbie pocałowała ją na powitanie.

- Jak malutki Thiery? Nie mogę się doczekać, kie­dy go zobaczę.

- Śpi na górze. Jeśli chcesz, możemy do niego zajrzeć.

- Oczywiście, że chcę. Przepiękny jest ten wasz dom - westchnęła, rozglądając się po gustownie urzą­dzonym jasnym wnętrzu.

- Jest dziełem tego samego architekta, który proje­ktował dom Pierre'a. Widzisz, ma identyczne schody i rozkład pokoi.

- Dlaczego myślisz, że znam dom Pierre'a? - Ja­cky uśmiechnęła się z przekąsem. - Aha, znoWu pró­bujesz mnie wybadać, tak?

- W porządku, poddaję się. O nic już nie będę pytać. - Debbie uniosła ręce w geście kapitulacji.

- Wręcz przeciwnie, pytaj. Między innymi po to tu przyszłam. Muszę z tobą pogadać o mnie i o Pie­rze, ale najpierw chciałabym zobaczyć twoje maleń­stwo.

Weszły na palcach do dziecięcego pokoju i chwilę stały nad kołyską. Jacky popatrzyła na słodką buzię niemowlęcia i boleśnie zatęskniła za swoim zmarłym synkiem. Oddałaby wszystko, byle go odzyskać!

- Będę mogła wziąć go na ręce? - szepnęła do Debbie.

- Jak się obudzi. A teraz chodźmy do ogrodu. Na­pijemy się herbaty.

Lewie usiadły na tarasie, Debbie natychrriiast za­częła wypytywać ją o Pierre'a.

- Powiedz, zaczęliście się spotykać? To coś powa­żnego?

Jacky bezradnie wzruszyła ramionami.

- Rzeczywiście, od pewnego czasu się spotykamy.

I jest nam wspaniale. Tyle że ja nie mogę w nieskoń­czoność rywalizować z jego zmarłą żoną. Pierre usta­wił ją na piedestale i niemal się do niej modli. Ona to ideał, a ja jestem tylko kochanką, jedną z wielu.

- Posłuchaj, Liliane nie była takim ideałem, za ja­ki Pierre ją uważa. - Debbie popatrzyła jej znacząco w oczy.

- Jak to?

- Nie jestem pewna, czy powinnam ci o tym mó-

wić. - Zawahała się. - Zresztą sama niewiele wiem. Marcel wspomniał kiedyś, że Pierre nie miał z Liliane łatwego życia. Podobno go zdradzała.

- Nie! - Jacky oniemiała ze zdumienia. - Przecież Pierre mówi o niej tak, jakby była uosobieniem wszel­kich cnót!

- Pierre nie miał pojęcia, że jest zdradzany. Do dziś o niczym nie wie. Marcel strasznie się z tą tajem­nicą czuje, ale nic nie mówi, żeby go nie dobijać.

- Wiesz coś więcej?

- Nie. Marcel nie chciał mi powiedzieć. Stwierdził,

że i tak nie mamy prawa wtrącać się w prywatne sprawy Pierre'a. Tylko że teraz sytuacja jest inna. Nie sądzisz, że pora, aby Pierre dowiedział się prawdy o swojej żonie?

- Nie! Nie możemy mu tego zrobić! - zawołała poruszona.

- Ale dlaczego? - zdziwiła się Debbie.

- Bo ta prawda by go zabiła - odrzekła Jacky. -

Pomyśl tylko, od pięciu lat idealizuje Liliane, czci jej pamięć i wierzy w jej bezgraniczne poświęcenie. Nie wolno nam niszczyć tej wiary. Nie zniosłabym, gdyby poczuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwy.

- Bardzo go kochasz, prawda? - Debbie delikatnie dotknęła jej dłoni.

- Owszem, i to już od wielu lat - przyznała. - Jes­tem zazdrosna o Liliane, ale nie chcę pozbawiać go złudzeń.

- Przecież miałabyś wymarzoną okazję, żeby go pocieszyć! - Debbie próbowała przemówić jej do roz­sądku. - Na pewno potrzebowałby wsparcia, więc szyb­ko stałabyś się niezastąpiona.

- Nie, Debbie. To, o czym mówisz, jest po prostu niemożliwe. Istnieją inne poważne powody, dla któ­rych nie mogę wiązać się na stałe z Pierre' em.

- Jakie znowu powody?

- Nie mogę mieć dzieci. Nawet gdyby udało mi się

lajść w ciążę, poród mógłby skończyć się źle. Nie chcę ryzykować. Sama rozumiesz, że w tej sytuacji nie jestem odpowiednią partnerką dla Pierre'a.

- Ale Jacky ...

- Proszę cię, zostawmy to ... - Urwała w pół zdania.

- Zdaje się, że Thiery się obudził. Chyba płacze.

- I to jak!

- Mogę po niego pójść?

- Oczywiście. Masz taki świetny kontakt z dziećmi.

- Cudzymi! - rzuciła cierpko i poszła na górę. ­Chodź do mnie, słoneczko! No powiedz, co się stało? - szepnęła do maluszka, biorąc go na ręce.

Od razu przestał płakać i ufnie przytulił buzię do jej policzka. Charakterystyczny zapach niemowlęcia obu­dził w niej wspomnienia o Simonie. Wydawało jej się, że dawno pogodziła się z tym, że już nigdy nie będzie matką. Jednak ilekroć brała na ręce czyjeś dziecko, zaczynała marzyć o własnym. Wiedziała, że nie po­zbędzie się tej tęsknoty, więc musi nauczyć się z nią żyć.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jacky wyjrzała przez okno swojego gabinetu. Leją­cy się z nieba żar stopił asfalt na szpitalnym podjeź­dzie, 'dlatego teraz kręcili się po nim robotnicy i na­prawiali szkody. Ruszali się jak przysłowiowe muchy w smole i widać było, że praca im nie idzie.

Nie winiła ich za to, gdyż sierpniowe upały dawały się we znaki wszystkim. Sarna była ledwie żywa, gdy z rana przyjmowała pacjentów w salach położonych blisko drzwi wejściowych. Ponieważ były prawie cały czas otwarte, klimatyzacja w tej części szpitala prak­tycznie nie działała.

Gdy przestała być potrzebna w salach zabiego­wych, z ulgą zaszyła się w swoim chłodnym gabinecie i zajęła papierkami. Właśnie skończyła ostatni raport i wyłączyła komputer, po czym wstała i podniósłszy do góry ręce, zaczęła się rozciągać.

- Proszę, proszę, poranna gimnastyka. Aż miło po­patrzeć! - zawołał Pierre.

Minęło zaledwie parę godzin, odkąd rozstali się po kolejnej spędzonej razem nocy. Od pamiętnej kolacji na plaży spotykali się regularnie i z każdym dniem byli sobie coraz bliżsi. Jacky po raz pierwszy w życiu czuła się tak szczęśliwa. Wystarczyło jednak, że przypo­mniała sobie, jak kruche jest to szczęście, i jej oczy traciły blask.

Stało się coś? - Pierre potrafił czytać w niej jak w otwartej księdze.

- Nie. - Uśmiechnęła się, odsuwając od siebie czarne myśli. - Jak sytuacja na oddziale?

- W miarę spokojnie - odparł, a wyjrzawszy przez okno, dodał: - I całe szczęście, bo ci panowie zamiast pracować, urządzili sobie solarium akurat w miejscu, gdzie podjeżdżają karetki. Jedni się opalają, a inni ... Człowieku, uważaj! Rany boskie!

- Co się stało?

- Rozpędzona karetka wpadła prosto na jednego

z nich. A tuż za nią nadjeżdża następna. Chodźmy!

Wybiegli przed budynek, gdzie już czekał portier z noszamI.

- Trzeba natychmiast zabrać go do środka - zawo­łał Pierre i pochylił się nad zakrwawionym robotni­kiem, by sprawdzić, czy można go przenieść na nosze.

- Panie doktorze, mam poszkodowanego z wypad­ku! - krzyknął kierowca drugiej karetki. - Zawaliła się stara kawiarnia na plaży. Jest co najmniej dziesięciu rannych. Zaraz będą tu następne dwie karetki - relac­jonował, wyciągając z ambulansu nosze z pacjentem.

Ustalili, że Pierre zajmie się robotnikiem, a Jacky ofiarami katastrofy. Marie miała w tym czasie ściąg­nąć kogoś do pomocy.

Jako pierwszy do sali zabiegowej trafił sześciolet­ni chłopiec, który przez cały czas rozpaczliwie wołał mamę·

- Przywieźli nas razem, ale potem gdzieś ją za­brali. Mamusia usnęła i nie mogłem jej obudzić .,-- mó­wił, krztusząc się łzami.

- Obiecuję, że zaraz poszukam twojej marny - uspokajała go Jacky - ale najpierw muszę cię zbadać. Spróbuj się przez chwilę nie ruszać, dobrze ...

Na podstawie pobieżnego badania stwierdziła, że chłopiec ma złamaną rękę i możliwe obrażenia we­wnętrzne. Starała się obchodzić z nim jak najostroż­niej, by nie sprawiać mu dodatkowego bólu.

- Jedliśmy z mamą lody na tarasie, kiedy to się stało. - O nic go nie pytała, ale i tak bez przerwy mówił o wypadku. - Nagle powiał wiatr i z dachu spadła belka. Mama dostała nią w głowę i wtedy ... zasnęła. Prosiłem ją, żeby się obudziła, bo musimy uciekać, ale ona cały czas spała. Dach się zawalił... Wszyscy tak strasznie krzyczeli. Na mnie też coś spadło. Przewróci­łem się i ...

- Odnalazłam twoją mamę - wysapała pielęgniar­ka, którą Jacky wcześniej poprosiła, by się tym zajęła. - Jeszcze nie odzyskała przytomności, ale zaraz zbada ją neurolog.

- Co się stało mojej mamusi? - Wystraszony chło­piec spojrzał na Jacky oczami pełnymi łez.

- Cały czas śpi, ale lekarze pomogą jej się obudzić.

Nie martw się, wszystko będzie dobrze. A teraz zrobi­my ci prześwietlenie ręki i dokładnie obejrzymy kość. - Jest złamana?

- Chyba tak. Powiem ci, jak zobaczę rentgen.

- Pewnie założą mi gips. Tylko żeby nie był brą-

zowy!

- :ty1am pomysł - powiedziała, uśmiechając się do niego. - Poproś pana technika o niebieski albo jakiś mny~

- Tylko nie brązowy!

- Wykluczone! - odparła z powagą.

Gdy pielęgniarka zabrała chłopca na prześwietle­nie, Jacky zajęła się kolejnymi poszkodowanymi. Dwie naj ciężej ranne osoby zmarły, a pozostałe miały liczne złamania i wymagały natychmiastowej opera­cji. Jacky miała cichą nadzieję, że mama dzielnego sześciolatka nie powiększy listy śmiertelnych ofiar wypadku.

Do końca dnia pracowała bez chwili wytchnienia.

Po dyżurze nie poszłajednak do domu, tylko do swoje­go gabinetu. Z ulgą zdjęła buty i zaparzywszy świeżą kawę, ciężko usiadła w fotelu. Zastanawiała się, czy Pierre zajrzy do niej, czy pojedzie prosto do domu. Chyba ściągnęła go myślami, bo po chwili stanął w drzwiach.

- Wpadłem na kawę - oznajmił.

- Dobrze trafiłeś, właśnie zaparzyłam.

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Są wyniki

szczegółowych badań tego chłopca, którego rano rato­wałaś. Nie ma żadnych obrażeń wewnętrznych.

- Całe szczę.ście. Wiadomo, co z jego mamą?

- Niestety, jeszcze nie odzyskała przytomności.

Jest pod stałą opieką neurologów.

Przymknęła oczy.

- Modlę się, żeby z tego wyszła.

Poczuła, że Pierre bierze ją za rękę. Jego ciepłe, pełne zrozumienia spojrzenie dodało jej otuchy. Wie­działa, że lekarz, aby mógł być skuteczny, nie powi­nien nadmiernie wczuwać się w sytuację pacjentów. Jednak temu małemu chłopcu współczuła z całego serca.

- Mam nadzieję, że ta kobieta nie umrze - powie działa ledwie słyszalnym głosem. - Dla dziecka to niewyobrażalny dramat, gdy matka ...

Urwała, spłoszona myślą, że przecież Christophe jest półsierotą.

- Przepraszam - powiedziała szybko, próbując naprawić gafę. - Miałam na myśli własne doświad­czema.

- Wiem. - Delikatnie -ścisnął jej dłoń. - Odczułaś na własnej skórze, jak to jest, kiedy dzieciństwo koń­czy się zbyt szybko. Christophe nigdy nie miał mamy. W pewnym sensie tak jest dla niego lepiej, choć z dru­giej strony ...

Westchnął i odchyliwszy głowę, oparł się o fotel. - Najgorsze - rzekł po chwili - że jutro nie ma kto się nim zająć. Nadine ijej chłopak chcą jechać na kilka dni do Paryża. Przecież siłą jej nie zatrzymam.

- Nie możesz wziąć urlopu? W końcu ty tu jesteś szefem.

- Rano mam ważne spotkanie, którego nie -mogę odwołać. Będę miał wolne popołudnie i cały następny dzień, ale na rano muszę wziąć jakąś nianię z agencji. Nie wiem, jak Christophe zareaguje. Nie znosi ob­cych ...

- Biedny dzieciak. - Zastanowiła się przez chwilę.

- Gdybyś zmienił plan moich dyżurów, mogłabym się

nim zająć.

- Bardzo bym chciał, ale ...

. - Ale co? - Podeszła do okna i wyjrzała na dziedzi­niec. Czekała, co jej odpowie, choć doskonale wie­działa, skąd bierze się jego rezerwa. Zaoferowała po­moc. Nic więcej zrobić nie mogła. Uznała, że lepiej będzie zmienić temat.

Co z tym robotnikiem, w którego wjechała ka­retka?

- Musieliśmy amputować mu nogę. Nie wiadomo, czy uda się :uratować drugą. - Zamilkł i spojrzał jej w oczy. - W porównaniu z tym, co spotyka naszych pacjentów, moje problemy wydają się błahe, prawda?

- Ja wcale tak nie myślę! Posłuchaj, naprawdę chę-

tnie popilnuję Christophe'a.

- Wiem, że byłby tym zachwycony, ale ...

- Jesteś okropnie uparty!

- Nie jestem! Po prostu nie chcę, żeby przeżył

wielkie rozczarowanie, jeśli ... - Rozstaniemy się? Przytulił ją do siebie mocno.

- Nie chcę tego! Wiesz, od pewnego czasu męczy mnie ten sam koszmarny sen. Dziś w nocy też mi się śnił. Liliane rodzi, woła mnie, a mnie przy niej nie ma!

Zaczerpnął powietrza.

- Nie było mnie przy niej, kiedy rodziła. I kiedy umarła. To niewybaczalne - wyrzucił z siebie jednym tchem.

- Nie istnieją winy, których nie da się wybaczyć.

Skoro cię z nią nie było, musiałeś mieć ważny powód. Co wtedy robiłeś, Pierre?

- Brałem udział w konferencji medycznej. Wygła­szałem wykład, więc musiałem wyłączyć komórkę. Liliane była w siódmym miesiącu. Czuła się dobrze, dziecko rozwijało się prawidłowo. Naprawdę nie było żadnych powodów do niepokoju. - Umilkł, jakby wa­hał się, czy mówić dalej. - Ginekolog nie stwierdził żadnych wad wrodzonych, które mogłyby spowodo­wać przedwczesny poród ...

Słuchała go w skupieniu, nie przerywając pytania­mi. Miała ochotę podejść do niego, objąć, dodać otu­chy, lecz nie ruszyła się z miejsca. Podświadomie wy­czuwała, że Pierre nie mówi jej wszystkiego.

- Tak naprawdę nie wiem, co dokładnie stało się tamtego dnia - przyznał. - Z karty informacyjnej, którą przekazał mi szpital, wynika, że rano Nadine poczuła się źle. Albo nie zorientowała się, że zaczął się poród, albo ... Wiadomo, że dostała krwotoku. Próbo­wała wezwać pogotowie, ale zemdlała, zanim zdążyła podać adres. Dyspozytor zdołałjąjakoś namierzyć, ale kiedy załoga przyjechała na miejsce i wyważyła drzwi, było już po wszystkim. Znaleźli ją w łazience, nie- . przytomną. Obok niej na podłodze leżał Christophe, którego zdołała urodzić. Cudem udało się go uratować. Liliane zmarła w drodze do szpitala ...

Otuliła go ramionami i delikatnie głaskała po gło­wie, szepcząc do niego po francusku, choć doskonale wiedziała, że w żadnym języku nie istnieją śłowa, które mogłyby przynieść mu ulgę. On nigdy nie zapo­mni. Bo czy można zapomnieć o takim koszmarze?

Chyba że ktoś wyjawiłby mu całą prawdę o ... Nie, gdyby Marcel powiedział mu o niewierności Liliane, tylko pogorszyłby sytuację. Trzeba zostawić go w spo­koju. Niech pamięta swoje małżeństwo jak najlepiej. Nikt nie ma prawa odbierać mu tych bezcennych wspomnień.

- Niesamowite, że Christophe przeżył - powie­działa, gdy Pierre nieco się uspokoił.

- Ratownicy dali z siebie wszystko. Na szczęście mieli w karetce inkubator. Poza tym mój syn to twardy gość, nigdy się łatwo nie poddaje.

- Zupełnie jak jego ojciec.

Odwróciła się od niego, gdyż bała się, że się roz­płacze. Jego opowieść poruszyła ją do żywego.

Pierre stanął tuż za nią.

- Doceniam, że chcesz się nim zająć - powie­. dział, otaczając ją ramionami. - Mogę na ciebie li­czyć?

- Jasne! - Poczuła, jak wraca jej nadzieja. - Tylko musisz najpierw zapytać mojego szefa, czy zgodzi się przesunąć mój dyżur. Uprzedzam, że facet jest choler­nie uparty.

- Nie zawsze. - Odetchnął głęboko. Właśnie pod­jął jedną z najważniejszych decyzji. - To co? Przyj­dziesz do nas jutro na śniadanie?

Idąc nazajutrz do jego domu zastanawiała się, co go skłoniło do zmiany zdania. Miała wrażenie, że w chwi­li, gdy opowiedział jej o śmierci żony, przeżył kathar­sis. Być może dzięki zwierzeniom poczuł się oczysz­czony. Nie miała pojęcia, co wywołało w nim taką reakcję, ale czuła ogromną ulgę.

Żwir zaskrzypiał pod jej sandałkami na płaskim obcasie, gdy weszła na podjazd przed domem. Ruszyła do drzwi lekkim krokiem, niosąc na ramieniu dużą torbę, a w niej kostium kąpielowy, wodę mineralną i herbatniki, czyli niezbędnik plażowicza. Zamierzała bowiem pójść z Christophe'em nad morze.

- Cześć, Jacky! - zawołał chłopczyk, biegnąc jej na spotkanie.

- Cześć, Christophe. - Przykucnęła, by mógł ją pocałować na dzień dobry.

- Śniadanie jest gotowe. Chodź szybko, bo jestem okropnie głodny! - ponaglał, ciągnąc ją za rękę do kuchni.

- Mmm, jak pięknie pachnie! Uwielbiam świeże rogaliki - westchnęła, delektując się ich zapachem.

- Ja też. - Pierwszy usiadł przy stole i sięgnął po morelowy dżem. - Sam odkręcę, dobrze? To przecież nic trudnego. Ojej, przepraszam, nie chciałem - jęknął skruszony, gdy słoik wyśliznął mu się z rąk i dżem poplamił czysty obrus.

- Nic się nie stało - uspokoiła go. - Zaraz po­sprzątamy.

- Wiedziałem, że przesadzam z tym obrusem.

- Pierre uśmiechnął się do niej porozumiewawczo

i zaczął ścierać plamę; - Ale cóż, w końcu nie co dzień gości się na śniadaniu VIP-a - stwierdził, wracając na swoje miejsce.

- • A co to jest VIP? - zainteresował się Christophe.

- Bardzo ważna osoba - wyjaśnił, podając jej ko-

szyczek z pieczywem.

- Jacky jest bardzo ważna? - ciągnął chłopiec.

- Dla mnie tak.

- Dla mnie też! Bo dziś ze mną zostaje. Co będzie-

my robili? - zapytał, patrząc na nią wyczekująco. ­Może pogramy w piłkę w ogrodzie?

- A nie lepiej na plaży? - podrzuciła.

- Super! I popływamy w morzu, dobrze? Ja już

umiem ... no, prawie. Tata każe mi zakładać rękawki, bo mówi, że może porwać mnie fala ...

Christophe z podniecenia trajkotał jak katarynka, a oni słuchali go, uśmiechając się pobłażliwie. W pew­nej chwili spojrzeli sobie w oczy. Jacky miała wspa­niałe poczucie, że panuje między nimi pełna harmonia.

- Uważaj, mam ręce lepkie od dżemu - szepnęła, gdy Pierre nakrył dłonią jej dłoń.

- Ja też. Będziemy się do siebie kleić. Uśmiechnęła się, czując w całym ciele rozkoszne mrowienie. Było jej z nimi tak dobrze. Chwilami zda­wało się, że są najprawdziwszą rodziną. Nie chciała pamiętać o problemach, które na nich czyhały. Chwi­lo, jesteś piękna. Trwaj! - pomyślała wzruszona.

- Nie wyłączaj komórki na plaży - poprosił Pierre, całując ją przed wyjściem do pracy.

-'-- Myślałam, że jedziesz na ważne spotkanie. Bę­dziesz miał możliwość do nas dzwonić?

- Nie w czasie spotkania, bo będę rozmawiał z radą gubernatorów, ale potem teoretycznie jestem wolny. Jeśli skończymy w miarę wcześnie, przyjadę do was. - Świetnie!

~ Jacky! Nie mogę znaleźć kąpielówek! - zawołał z góry Christophe. - Pomożesz mi szukać?

- Już do ciebie idę! - odkrzyknęła.

- Sprawdź w górnej szufladzie komody - zasuge-

rował Pierre. - Pewnie nie może sam dosięgnąć. Zo­baczymy się później.

- Powodzenia. - Pocałowała go w policzek, a po­tem stała w drzwiach, dopóki nie odjechał.

- Już idę, kochanie! - zawołała do Christophe'a i pobiegła na górę.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Christophe biegł przodem, kopiąc piłkę. Co chwila odwracał się i wykonywał efektowne podanie, zmu­szając Jacky do karkołomnych wyczynów. Szybko odkryła, że sandały zdecydowanie nie nadają się do gry w piłkę, zdjęła je więc i szła boso, grzęznąc po kostki w gorącym piasku. Pierwszy raz od bardzo dawna czuła niczym niezmącony wewnętrzny spokój i radość.

Polubiła Christophe'a i cieszyła się, że mogą spę­dzić razem przedpołudnie. Gdyby los był dla niej łas­kawszy, pewnie chodziłaby na takie spacery z włas-

nym dzieckiem. -

- Christophe, może zostawimy tu nasze rzeczy

i popłyWamy? - zaproponowała.

- A umiesz pływać? - upewnił się.

- Tak. I bardzo lubię. .

Przebrali się w kostiumy i trzymając się za ręce, pobiegli do morza.

- Ale zimna woda! - Wzdrygnął się. - Dlaczego jest taka lodowata, a piasek parzy w stopy?

- Dlatego, że morze jest ogromne i mimo upału bardzo długo się nagrzewa.

- To znaczy, że nawet gdybym wlał do niego wiad­ro gorącej wody, nie zrobiłoby się cieplejsze?

- Niestety, nie.

- Pokazać ci, jak pływam? - ożywił się.

- Chwileczkę. Najpierw poprawię ci rękawki.

Wskoczył do wody, która w tym miejscu sięgała dorosłemu do kolan, i przepłynął kilka metrów pies­kiem, po czym zalała go fala. Wynurzył się, parskając i prychając, ale roześmiany.

- Spróbuję jeszcze raz! - zawołał, niezrażony nie­powodzeniem.

Szło mu coraz lepiej, więc poprosił Jacky, by do niego dołączyła. Wprawdzie woda była dla niej zdecy­dowanie za płytka, ale udało jej się nie poobcierać kolan. - Ale fajnie! Pływamy sobie razem jak dwa del­finy! - cieszył się. - Widziałaś kiedyś żywego delfina? - Tutaj nie, ale na południu ... - Opowiedziała mu o wszystkich delfinach, jakie w życiu widziała, budząc tym jego podziw.

- Chciałbym być podróżnikiem, wiesz? - wyznał.

- Będę jeździł po świecie i oglądał lwy i tygrysy, i ..

- Lista stworzeń, które zamierzał zobaczyć na własne

oczy, była imponująca.

Jeszcze chwilę gawędzili o jego planach na przy­szłość, pluskali się w wodzie i ćwiczyli pływanie pies­kiem, a potem wrócili na koc, by się wytrzeć i przebrać w suche stroje.

Jacky położyła się na gorącym piasku i przyglądała się, jak Christophe buduje zamek. Myślała o tym, jak bardzo jest mądry i wrażliwy. Choć nie miał mamy, wyrósł na pogodnego i bardzo sympatycznego chłop­ca, co z pewnością była zasługą kochającego i tros.k­liwego ojca.

W torbie zabrzęczała komórka, sięgnęła więc po nią, by sprawdzić, kto dzwoni.

- Pierre! Jak spotkanie? Już się skończyło?

- Tak, na szczęście trwało nadspodziewanie krót-

ko. Ku mojemu zaskoczeniu gubernatorzy bez więk­szego oporu zgodzili się wyasygnować dodatkowe pieniądze na szpital.

- Świetnie!

- Zaraz do was przyjadę.

- To tata'? - zapytał Christophe.

- Tak. Chcesz z nim porozmawiać? Proszę. - Po-

dała mu telefon.

- Cześć, tato. Buduję zamek. Mógłbyś przyjechać i mi pomóc? Naprawdę?! Super! Dobrze. Jacky, tata chce z tobą rozmawiać.

- Tak?

- Gdzie was szukać?

Wytłumaczyła mu, gdzie są, a gdy skończyli roz­mawiać, wstała i przyłączyła się do Christophe'a.

Właśnie szukała kamyków do ozdobienia wieży, gdy usłyszała głos Pierre'a. Serce zabiło jej radośnie. Uśmiechnięta patrzyła, jak zbiega z wydm, trzymając w ręku dużą plastikową torbę. W dżinsach i koszulce polo wyglądał bardzo młodo, wręcz chłopięco, jak w dawnych beztroskich latach pierwszej młodości.

- Tatuś! - zawołał Christophe i rzucił mu się na SZYJę·

- Proszę, kupiłem ci nowe łopatki.

- Ale super! Dzięki, tatusiu! - Chłopiec ucieszył

się, wyciągając je z torby.

- Jak tam? - Pierre spojrzał ponad jego głową na Jacky.

- Doskonale. Nie nudzimy się.

- Właśnie widzę. - Czule pogładził jej dłoń.

- Tato, no chodź! Obiecałeś, że mi pomożesz bu­dować. - Christophe pociągnął go za rękę, nie mogąc się doczekać wspólnej zabawy.

- Więc do dzieła! - Pierre zatarł ręce i wszyscy troje żabrali się do pracy.

- Jacky, gdzie się nauczyłaś układać takie fajne wzory z kamyków? --.: zapytał Christophe, przyglądając się jej dziełu.

- Jak byłam mała, mieszkałam nad morzem - od­parła, wciskając w piasek białoszary kamyk.

- A rodzice pomagali ci budować zamki, tak jak wy pomagacie mnie?

- Raczej nie. Nie lubili chodzić na plażę. Budowa­łam zamki z innymi dziećmi.

Zauważyła, że Pierre przestał kopać i przysłuchuje się ich rozmowie.

- Kiedy byłem chłopcem, mieszkałem blisko Ja­cky - powiedział Christophe' owi.

- Naprawdę? I co, bawiliście się razem?

- Nie. - Uśmiechnęła się. - Twój tata był ode mnie

starszy i nie chciał bawić się z. małymi dziewczyn­kami. Wolał grać z kolegami w piłkę.

- Ale kilka razy spotkaliśmy się na plaży, pamię­tasz? - wtrącił Pierre. - Na przykład wtedy, kiedy się przewróciłaś i rozcięłaś kolano.

- A ty mnie zaniosłeś do swojego ojca. Pamiętam to tak dokładnie, jakby zdarzyło się wczoraj.

- Miałaś wtedy tyle lat, co Christophe - powiedział zaskoczony.

- To prawda, ale wszystko pamiętam.

Wymienili spojrzenia pełne czułości i wzajemnego zachwytu. Christophe musiał wyczuć ogarniającą ich falę miłości, bo wcisnął się między nich. Przytulili go do siebie i przez jeden niezapomniany moment byli prawdziwą rodziną. Jacky odsunęła się pierwsza i wró­ciła do przebierania kamieni. Po chwili znów zgodnie budowali zamek, ale łącząca ich ciepła więź nie znik­nęła.

Gdy ich zamek był tak~doskonały, że nie było już czego poprawiać, Pierre stwierdził, że pora zjeść lunch~.

- Niedaleko stąd jest mała restauracja, o której mówił mi Marcel. Możemy pójść tam pieszo - powie­dział. - Zaniosę rzeczy do samochodu, a wy się w tym czasie ubierzcie.

Wrócił po paru minutach i ruszyli w stronę baru.

Christophe jak zwykle pobiegł przodem.

- Nie miałaś z nim żadnych problemów? - zapytał Pierre, przyglądając jej się dyskretnie. Ucieszył się, że wygląda na odprężoną i wypoczętą.

- Nie. Twój syn to fantastyczny dzieciak. Świetnie nam się rozmawiało.

- A o czym, jeśli wolno spytać?

- Och, o tysiącu ważnych rzeczy. O zwierzętach,

ptakach, książkach,'które ty albo Nadine czytacie mu

na dobranoc. "

Wziął ją za rękę·

- Christophe lubi być traktowany po partnersku

- wyjaśnił. - Niektóre z opiekunek nie umiały się

z nim dogadać. Krzyczały na niego, kiedy był nie­grzeczny, i nie rozumiały, że jego złe zachowanie to nic innego jak błaganie o pomoc.

- Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Christophe'a sprawiającego problemy wychowawcze. Szkoda, że ...

Urwała w pół słowa. Miała zamiar powiedzieć, że to niedobrze, iż chłopiec ma tylu różnych opiekunów, ale doszła do wniosku, że lepiej nie poruszać tego tematu. Gdyby zaczęli o tym rozmawiać, nieuchronnie dotknęliby problemów, o których wolała nie pamiętać.

- Zaczęłaś coś mówić - przypomniał jej Pierre.

- Chciałam zapytać, czy idziemy do tego baru -

skłamała, wskazując widoczne nieopodal stoliki.

- Chciałaś powiedzieć coś zupełnie innego - za­protestował cicho. - Martwi mnie, że mojemu synowi brakuje poczucia bezpieczeństwa, ale nie chcę o tym teraz rozmawiać. Po co psuć miły nastrój. Cieszmy się słońcem i tym, że mamy dla siebie cały dzień.

Właściciele małej restauracji, Henri i Antoinette, przywitali ich serdecznie i posadzili przy stoliku przy oknie. Z rozmowy wynikało, że Pierre zrobił Vi cześ­niej rezerwację. Widocznie Marcel uprzedził go, że restauracja cieszy się popularnością. Rzeczywiście, wszystkie stoliki były zajęte, a dobra opinia wśród gości w pełni uzasadniona, gdyż potrawy, które wy­brali, smakowały wyśmienicie. Nawet Christophe zjadł wszystko z wielkim apetytem.

- Ryba nie zawsze mi smakuje - przyznał, połyka­jąc ostatni kęs soli w sosie cytrynowym - ale ta była bardzo dobra. I ładnie pachniała. Czasem w przed­szkolu dają nam na lunch rybę, która okropnie śmier­dzi. Wtedy zostawiam swoją porcję.

- I nie jesteś potem głodny? - zapytała Jacky.

- Jestem. I co z tego? - Wzruszył ramionami z tYpową galijską nonszalancją. Zupełnie jak ojciec, po­myślała Jacky i uśmiechnęła się do siebie.

- Co chciałbyś na deser? - zapytała go Antoinetle.

- Szarlotkę czy lody? Mamy cytrynowe, waniliowe,

czekoladowe i truskawkowe.

Christophe długo nie mógł zdecydować, więc re­stauratorka rozwiązała problem, proponując mu po małej kulce.każdego.

- Mają państwo uroczego synka - pochwaliła go, kładąc mu rękę na ramieniu.

Jacky już miała sprostować, że nie jest jego mamą, ale Pierre ją uprzedził.

- Miło nam. to słyszeć. Jesteśmy z niego bardzo dumni - oznajmił.

Popatrzyła na Pierre'a znad filiżanki kawy, ale nic nie wyczytała z zagadkowego spojrzenia jego ciem­nych oczu. Wiedziała, że chwila nie jest odpowiednia, by pytać, dlaczego nie wyprowadził Antoinette z błę­du. Może wolał udawać, że czasem marzenia się speł­niają?

Uśmiechnęła się do niego, a on odpowiedział bez­troskim uśmiechem, z którym było mu wyjątkowo do twarzy. Podziwiała jego urodę, czując, jak powoli bu­dzi się w niej pożądanie. Nie miałaby nic przeciwko temu, by zrobili sobie gdzieś sjestę, u niej czy u nie­go ...

Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedziała, że Pierre myśli o tym samym.

-- Tato! - Christophe pociągnął go za rękaw. - Czy możemy wrócić na plażę, tam, gdzie zbudowaliśmy zamek? Chciałbym zbudować jeszcze jeden. Pójdzie­my?

- Jasne, że tak.

Musieli skończyć swą rozmowę bez słów, ale pozo stały im gesty. Kiedy Pierre odsuwał jej krzesło, czule pogładził jej ramiona, a ona pocałowała go w policzek. - Mam nadzieję, że nie zachowujemy się niestoso­wnie - szepnęła.

Otoczył ją ramieniem.

- A kto powiedział, że w restauracji nie wolno okazywać czułości? - zapytał i posłał jej tak gorące spojrzenie, że aż ugięły się pod nią nogi. - Masz jakieś plany na wieczór?

- Muszę zajrzeć do kalendarza.

- Dlaczego szepczecie? - zainteresował się Chris-

tophe. Zeskoczył z krzesełka i podszedł do nich.

- Ustalamy, co będziemy robili po południu - od­parł Pierre. - A teraz chodźmy na plażę. Zbudujemy ogroIlflle zamczysko.

- Super! - Uradowany chłopiec wszedł między nich i wziął ich za ręce. - A potem popływamy, za­gramy w piłkę, pobawimy się i ...

Pod koniec dnia Jacky tryskała radością. Po wspól­nej zabawie na plaży jej i Pierre'owi udzielił się dosko­nały nastrój Christophe'a. Na myśl, że gdy cWopiec zaśnie, będą mieli wieczór dla siebie, dostawała roz­kosznej gęsiej skórki. Fakt, że muszą trochę poczekać, tylko zaostrzył jej apetyt na miłość.

- Jesteś taka małomówna - zauważył Pierre. ­O czym myślisz?

Zerknęła na Christophe'a, który przekładał kamyki z wiaderka do plastikowej torby.

- Później ci powiem - odparła.

- Chyba się domyślam. - Pierre uśmiechnął się. - I chciałbym. się nie mylić.

Musnął dłonią jej ramię, a ona poczuła się tak, akby przepłynął przez nią prąd.

Po powrocie z plaży spędziła dużo czasu z chłop­;em. Usiadła z nim na tarasie i trochę mu poczytała, l potem patrzyła, jak maluje nowymi farbami, które iostał od ojca.

Kiedy skończył, zjedli kolację, na którą Pierre u­;mażył omlet, a ona przygotowała sałatę. Potem sie­izieli chwilę przy kuchennym stole, pijąc wino.

- To był dzień pełen wrażeń - podsumował Pierre, Jpierając się wygodnie o krzesło. - Jesteś śpiący? - zapytał Christophe'a, któremu powieki same opa­iały.

- Nie. To znaczy ... trochę. Jacky, połoiysz rnnie ;pać?

- Oczywiście. Z wielką chęcią.

- Wobec tego ja sprzątnę po kolacji - oświadczył

Pierre. -

Minęło sporo czasu, zanim Christophe wreszcie się położył. Najdłużej trwała kąpiel, gdyż leżąc w wan­ilie, pokazywał Jacky swoją imponującą kolekcję i":abawek.

- Masz ich tak dużo, że niedługo zabraknie dla ::;iebie miejsca - żartowała.

- Jak wam idzie? - Pierre wszedł do łazienki, a wi­dząc ich w tak doskonałej komitywie, uśmiechnął się i": czułością. - Wszystko w porządku, Jacky?

Klęczała na podłodze i wyglądała na szczęśliwą· Policzki miała zaróżowione i wilgotne od parującej wody.

- Tak, wszystko dobrze. - Uśmiechnęła się·

- Nie jesteś zbyt zmęczona? - zapytał, ale szcze­gólny błysk w jego oku podpowiedział jej, do czego naprawdę zmierza.

- Nigdy nie jestem zbyt zmęczona!

- Cieszę się. - Wsunął dłoń w jej włosy i musnął

palcami kark. - Skończyłem już w kuchni, ale widzę, że nieprędko będziesz wolna.

- Nie lubię się spieszyć.

- Słusznie. - Posłał jej pocałunek i wyszedł.

Spotkali się kilka minut później w pokoju Christo­phe'a.

- Narzekał, że mu gorąco, więc przykryłam go sa­mym prześcieradłem - powiedziała.

- Dobrze. - Objął ją w pasie i pochylił 'się, by po­całować syna. - Dobranoc, synku. Kocham cię.

- Dobranoc. Kocham cię, tatusiu. I ciebie też, Ja­cky -mruknął sennie.

- I ja cię kocham, malutki - szepnęła wzruszona. Nie potrafiła opisać, jak wiele znaczą dla niej te proste słowa. Poczuła się tak, jakby nagle odzyskała swojego maleńkiego Simona. Jak ona przeżyje dzień, w którym będzie musiała odejść; raz na zawsze znik­nąć z ich życia? Skąd weźmie siłę, by zostawić tego kochanego chłopca i tego wspaniałego mężczyznę?

Pierre przytulilją do siebie i wyprowadził z dziecię­cego pokoju.

Ledwie zamknął drzwi swojej sypialni, zasypał ją tysiącem wytęsknionych 'pocałunków.

Noc wciąż była młoda i należała tylko do nich ...

- Dlaczego nie chcesz zostać? - Pierre zmrużył oczy i próbował dojrzeć, która jest godzina. Zaczynało świtać. - Mam dziś wolny dzień. Jest za wcześnie, żeby ...

- Muszę iść - odparła i szybko zapięła bluzkę. ­Mam dziś poranny dyżur.

- Zadzwonię do szpitala i powiem, żeby ktoś cię zastąpił. Przecież nic się nie stanie, jeśli się z kimś zarmemsz.

W stał z łóżka i podszedł do niej.

- Naprawdę muszę iść - powtórzyła. - Christophe na pewno się ucieszy, że przez cały dzień będzie cię miał tylko dla siebie.

Położył dłonie na jej ramionach i z niepokojem spojrzał w oczy.

- Ale co się stało? Spędziliśmy razem cudowny dzień. Dlaczego nagle tak się spieszysz?

Spojrzała mu w oczy iod razu wiedziała, że to błąd.

Ciało zaczęło buntować się przeciw nakazom rozsąd­ku. Nie, tym razem się nie złamie. Przecież podjęła decyzję. Kiedy minęło miłosne uniesienie, w ogóle nie mogła zasnąć. Leżała obok Pierre'a, myśląc o tym, że czuje się bezgranicznie szczęśliwa, lecz, to szczęście jest wyjątkowo kruche i nietrwałe. Co gorsza, zdarzało jej się o tym zapominać. Od czasu do czasu odzywał się w niej instynkt samozachowawczy i podpowiadał, że musi się ratować, bo rozstanie z Pierre' em po prostu złamie jej serce.

Wiedziała, że prędzej czy później ich drogi muszą się rozejść, ale nie zamierzała niczego przyspieszać. Nadal chciała spotykać się z Pierre'em, tyle że byłoby nierozsądnie z jej strony angażować się w ten związek bez reszty. Dlatego uznała, że kolejny dzień zabawy w rodzinę absolutnie nie wchodzi w grę. Choćby dla­tego, że jest to nie fair wobec chłopca. Martwiło ją, że tak szybko się do niej przywiązał. Dręczyło pytanie, czy pięcioletnie dziecko będzie w stanie zrozumieć, że wszystko kiedyś się kończy?

- Martwisz się - stwierdził Pierre. - Czy naprawdę nie możemy żyć chwilą, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość? Jacky, proszę cię ... Jeszcze nigdy nie czułem się tak szczęśliwy!

- Ja też - szepnęła. - Mimo to muszę wrócić do rzeczywistości. Choćby tylko na moment. - Uśmiech­nęła się smutno. - Spokojnie, przecież jeszcze się nie rozstajemy! Po prostu uważam, że spędziliśmy dosta­tecznie dużo czasu, bawiąc się w ...

- Rodzinę? - dokończył za nią. Skinęła głową.

- Rozumiem. Sam do niedawna uważałem, że nie powinniśmy angażować w to Christophe' a. Ale cóż, stało się.

- Owszem. I przyjdzie dzień, kiedy on będzie mu­siał zrozumieć, że ...

- Jacky, będziemy się o to martwili w swoim cza­sie. Razem na pewno znajdziemy rozwiązanie.

- Tak myślisz? - Wzięła głęboki oddech. - Muszę iść.

- Skoro tak postanowiłaś - westchnął zrezygnowa­ny i pocałował ją w policzek.

Odsunęła się od niego i wyszła. Rozsądek mówił jej, że postępuje właściwie, za to serce wyrywało się do niego i do Christophe'a.

Posłuchała głosu rozsądku, wierząc, że tak będzie lepiej dla nich w~zystkich. Wydawało jej się oczywiste, że im bardziej się do siebie zbliżą, tym gorzej zniosą rozstanie. Ich sytuacja przypominała błędne koło. Dla­tego uznała, że musi zachować minimum niezależności i dopóki może, powinna przynajmniej próbować po­stępować racjonalnie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Przez następne tygodnie trzymała się z dala od Pierre'a. Ponieważ spotykali się tylko w szpitalu, nie było okazji, by wrócić do ostatniej rozmowy. Jacky była jednak pewna, że przemyślał to, co zostało wtedy powiedziane.

Sama starała się ostudzić emocje i zdystansować wobec trapiących ich problemów. Nie mogła jednak udawać, że nie wyczuwa napięcia, które pojawiało się między nimi nawet wtedy, gdy tak jak dziś, pełnili razem dyżur.

Właśnie oglądali zdjęcia rentgenowskie złamanej nogi chłopaka, który miał wypadek samochodowy.

- Brakuje fragmentów kości - stwierdził Pierre, zerkając na uśpionego dwudziestolatka, który dzięki silnym środkom przeciwbólowym był nieświadom te­go, co się z nim dzieje.

- Kości piszczelowa i strzałkowa są poważnie u­szkodzone. Widzisz, tu i tu. - Wskazała miejsca na kliszy.

- Na szczęście kość udowa jest cała. Mam nadzie­ję, że uda się uratować całą nogę i nawet stopę. Orto­pedzi będą go operować jeszcze przed południem.

- Może chcecie zrobić sobie krótką przerwę? - za­pytała Marie, która właśnie weszła do pokoju zabie­gowego. - Na· razie ,mamy spokój, więc trzeba to wykorzystać. Sama mogę przygotować pacjenta do operacji, bo ortopedzi właśnie mi powiedzieli, że będą zaczynać za godzinę.

- Dziękujemy, siostro. Chętnie skorzystamy z pani uprzejmości - odparł Pierre. - Myślisz, że Marie pró­buje nas wyswatać? - zapytał żartobliwym tonem, gdy szli do gabinetu Jacky.

- Wątpię - odpowiedziała ze śmiechem.

- Czy wiesz, że nie słyszałem twojego śmiechu

od ... - zawiesił głos - od bardzo dawna - dokończył pośpiesznie.

- Od tego poranka, gdy wyszłam do ciebie, choć prosiłeś, żebym została? - rzekła, otwierając drzwi gabinetu.

Ledwie zostali sami, Pierre od razu przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

Jak za dotkńięciem czarodziejskiej różdżki obudzi­ły się w niej pragnienia i emocje, które w ostatnich

dniach usiłowała stłumić. -

- Rzeczywiście, długo się nie śmiałam ,--- przy­znała.

- Cieszę się, że wreszcie pozwoliłaś mi się do­tknąć.

- Przecież nawet nie próbowałeś.

- Dziwisz się? Zachowywałaś się jak Miss Sopel

Lodu. Bałem się, że coś sobie odmrożę.

- Miss Sopel Lodu? Ciekawe porównanie. Skąd ci to przyszło do głowy?

- Nie wiem. Ale pasowało do ciebie. Byłaś strasz­nie niedostępna.

- Tylko udawałam, jeśli już musisz wiedzieć przyznała, mówiąc ze sztuczną wyniosłością.

- Tak myślałem. Nie potrafisz blefować. Ale i tak cię kocham - szepnąłjej do ucha.

Spojrzała na niego, czując nagły skok adrenaliny.

Jeszcze nigdy nie mówił, że ją kocha. Marzyła, by to od niego usłyszeć, a teraz, gdy upragnione słowa wre­szcie padły, nie mogła w nie uwierzyć.

Brzmiało to paradoksalnie, ale jej pozorny chłód najwyraźniej podgrzał temperaturę jego uczuć. Tyle że Pierre, wyznając jej miłość, jeszcze bardziej skom­plikował ich sytuację. Po pierwsze, nie wyobrażała sobie życia w trójkącie, gdzie miałaby za rywalkę cień zmarłej żony. Po drugie, nawet gdyby Pierre z czasem zapomniał o Liliane, i tak nie mogła związać się z nim na stałe.

Byłoby to z jej strony nieuczciwe, bo przecież nie miała prawa odbierać mu szansy na posiadanie dzieci. Jeśli kiedyś uda mu się uwolnić od brzemienia prze­szłości, powinien ułożyć sobie życie z kobietą, z którą stworzy prawdziwą rodzinę.

- Nie mówiłem ci dotąd, że cię kocham - szepnął - ale w ciągu ostatnich tygodni, kiedy naprawdę bałem się, że cię stracę, dokładnie wszystko przemyślałem.

Wstrzymała oddech. - I? - zawiesiła głos.

- Zastanawiałem się, dokąd-zmierza nasz związek. ..

- Też o tym myślałam - weszła mu w słowo. - Po­stanowiłam nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Jest mi z tobą bardzo dobrze, ale ...

- Nie kochasz mnie?

- Oczywiście, że cię kocham! - zawołała i natych- miast zasłoniła dłonią usta.

- Nie chciałaś się do tego przyznać. Dlaczego?

- Istnieje mnóstwo przeszkód, których nie zdoła-

my ominąć - odparła. - Nie zamierzam odwoływać tego, co powiedziałam. Kocham cię, ale nie widzę możliwości, żebyśmy ...

W tym momencie zadzwonił telefon, więc musieli

przerwać rozmowę.

- Tak, Marie, proszę mówić. Chwilę· słuchala uważnie.

- Wspaniale! - zawołała. - Zaraz tam będziemy!

- Co się stało? - zapytał.

- Pamiętasz tego chłopca, którego przywieźli po

katastrofie w starej kawiarni na plaży? Jego mama odzyskała przytomność. Marie mówi, że mały bardzo prosi, żebyśmy· do niej przyszli.

- Więc chodźmy! - powiedział Pierre, puszczając ją przodem. - Zaglądałem do niej kilka razy, gdy była w śpiączce. Neurolodzy nie dawali jej zbyt dużych

szans, a jednak cuda się zdarzają. -

- I całe szczęście - odparła, przyspieszając, by dotrzymać mu kroku. - Pamiętasz małego Dominica?

- Jak-mógłbym go zapomnieć! . .

Kiedy weszli do sali, w której leżała kobieta, jej synek zerwał się z krzesła i zawołał radośnie:

- Popatrzcie na moją mamę!

Kobieta· próbowała unieść rękę i uśmiechnąć się, ale Pierre natychmiast ją powstrzymał.

- Proszę oszczędzać siły - polecił. - Nie powinna pani wykonywać zbędnych mchów. Koledzy z neuro­logii zaraz poinformują panią o dalszym leczeniu.

Na ustach kobiety pojawił się blady uśmiech.

- Wszyscy byliście dla mnie tacy dobrzy - szep nęła ledwie słyszalnym głosem.- Od pewnego czasu miałam świadomość, że obok mnie są ludzie, ale nie mogłam otworzyć oczu ani mówić ...

- Na pewno wyzdrowiejesz, mamusiu - oświad­czył chłopiec, całując ją w policzek. - Tak się bałem, że już nigdy się nie obudzisz!

Z oczu kobiety popłynęły łzy.

- Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że jednak się obudziłam.

- Pójdziemy już - odezwał się Pierre. - Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

Chłopiec wyszedł z nimi i odprowadził ich do drzwi

oddziału.

- Jak twoja ręka? - zapytała go Jacky.

- Widzi pani? Już nie mam gipsu.

- Tego niebieskiego?

- A skąd pani wie?

- Ode mnie - wtrącił Pierre. - Mówiłem pani dok-

tor, że masz bardzo fajny gips.

- Mnie też się podobał! Nawet go nie wyrzuciłem, tylko powiesiłem na ścianie w pokoju - pochwalił się chłopiec. - Lepiej już pójdę. Mama może mnie po­trzebować. Do widzenia.

- Kochany dzieciak- zauważyła Jacky, gdy wra­cali do jej gabinetu. - Jak myślisz, zdążymy wypić kawę?

- Marie wie, gdzie nas szukać. Wezwie nas, jeśli będziemy potrzebni.

-Gdy kawa była gotowa, Jacky usiadła wygodnie w swoim ulubionym· fotelu.

- Lato minęło nie wiadomo kiedy ... - westchnęła.

- Ludzie zaczynają wracać z urlopów, a ja ...

- Właśnie, a propos wakacji - przypomniał sobie Pierre. - Miałem powiedzieć ci o tym już w zeszłym tygodniu, ale byłaś taka najeżona, że nie miałem od­wagi. Dzwonił Marcel i mówił, że jak wrócą z Bor­deaux, chcieliby zaprosić nas do siebie na kolację· Wracają w pierwszym tygodniu września.

- To już w przyszłym tygodniu.

- Wiem. - Uśmiechnął się skonsternowany. - Mia-

łem dać Debbie odpowiedź, ale tego nie zrobiłem, więc wczoraj zadzwoniła jeszcze raz i nagrała wiado­mość. Nie mam pojęcia, dlaczego to takie ważne, że­byśmy spotkali się, jak tylko wrócą·

Jacky miała niejasne przeczucie, że wie, skąd ten pośpiech. No ładnie! Oby tylko nie skończyło się wiel­ką awanturą, jeśli Marcel zdecyduje się powiedzieć Pierre' owi prawdę o Liliane. Jacky miała nadzieję, że Marcel nie zrobi tego swojemu najlepszemu koledze. Westchnęła ciężko, tknięta riiedobrym przeczuciem, i na wszelki wypadek postanowiła spotkać się wcześ­niej z Debbie.

- Co się stało? - Pierre był zdezorientowany. ­Myślałem, że ucieszysz się ze spotkania. Przecież Debbie to twoja przyjaciółka.

- Ależ cieszę się! - skłamała gładko. - Sprawdzę w kalendarzu, kiedy mam wolny wieczór.

- Jacky, daj spokój. Przecież wiem, że nie udzie­lasz się towarzysko. Powinienem był oddzwonić do Debbie już wczoraj, więc nie chcę z tym dłużej zwle­kać. Pamiętam, że w przyszłą środę nie masz dyżuru. Zgadza się?

- Sam wiesz najlepiej. W końcu to ty układasz grafik.

- Dobrze. W takim razie umówię nas na środę, tak? Spróbowała się uśmiechnąć, choć W sercu czuła lęk. - W porządku, niech będzie środa - odparła.

- Jakoś nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie.

Naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi. Przecież to tylko zwykła kolacja z przyjaciółmi. -

Jeśli Marcel zdecyduje się wyjawić pewien sekret, ta kolacja z pewnością nie będzie taka zwykła, pomyś­lała ponuro. Z zamyślenia wyrwał ją'kolejny telefon. - Tak, Marie? Dobrze, już idziemy.

W następną środę z samego rana zadzwoniła do Debbie. Niestety, nikt nie odbierał telefonu, więc zo­stawiła wiadomość, że wieczorem przyjdzie trochę wcześniej, a Pierre dołączy później. W pewnym sensie cieszyła się, że nie zastała przyjaciółki i nie musiała jej tłumaczyć, skąd taka zmiapa.

Gdy wczesnym wieczorem szła w stronę domu Mar­cela, rosło jej zdenerwowanie. Żeby odegnać czarne myśli, zaczęła bacznie przyglądać się otoczeniu.

Dom stał na początku ulicy, którą młodzi lekarze ze szpitala żartobliwie nazywali "aleją dyrektorów". Rze­czywiście, ulokowane przy niej rezydencje zostały zbudowane według indywidualnych projektów i pre­zentowały się wyjątkowo okazale. Agenci od nieru-

. chomości określiliby taką lokalizację mianem "pre­stiżowej" lub "cieszącej się zainteresowaniem wyma­gających klientów". Pokoje z widokiem na morze, duże ogrody, wszelkie możliwe wygody ... Czegóż

chcieć więcej? _

Odruchowo spojrzała na dom Pierre' a, ukryty w gą­szczu starych drzew. Niepotrzebnie, bo od razu zaczęła się stresować. Gdy wychodziła ze szpitala, zamienili tylko kilka zdań, gdyż Pierre był akurat zajęty.

- Chciałabym wyjść dziś trochę wcześniej - oznaj­miła, wsuwając głowę do pokoju zabiegowego.

- Nie ma problemu - odparł, nie pytając o powody, dla których nie chce jechać razem z nim.

Zwolniła kroku i po chwili stanęła przed domem Debbie. A więc jestem, pomyślała z westchnieniem. Wzięła kilka głębokich uspokajających oddechów, a potem zaczęła wchodzić po szerokich kamiennych

schodach. ~

Debbie otworzyła jej niemal natychmiast.

- Cześć. Odebrałam twoją wiadomość - rzekła na powitanie.

- Fajnie, że już wróciliście. Jak się udały wakacje?

- Było cudownie, tylko sama wiesz, jak to jest:

wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Stęskniłam się za tobą i za Pierre'em - mówiła przyjaciółka, prowa­dząc ją do salonu. - Co się stało, że przyszłaś sama? - zapytała, gdy usiadły w miękkich fotelach.

- Pomyślałam, że może przydam się do pomocy.

- Ej, nie zmyślaj! Przecież wiesz, że kiedy mamy

mieć gości, Fran~oise nie pozwala mi zbliżać się do . kuchni.- Debbie zawiesiła głos. - Przede mną nie musisz niczego udawać. Mów, o co chodzi?

- Nie domyślasz się? - zapytała Jacky, kręcąc się nerwowo.

- Pewnie, że się domyślam, ale chcę to usłyszeć od ciebie. Dobrze, niech zgadnę ... Chcesz się dowiedzieć, czy udało mi się wyciągnąć z Marcela jakieś informa­cje na temat żony Pierre'a. Mam rację?

Jacky skinęła głową.

- I co? Powiedział ci coś? - spytała z nadzieją.

- Nie, słówka nie pisnął.

- Niemożliwe! Nie było żadnych intymnych roz-

mów przed zaśnięciem?

- Były, ale akurat nie o tym. J acky odetchnęła z ulgą.

- To dobrze. Cieszę się, że temat przestał być ak­tualny.

Debbie miała dziwną minę.

- Niezupełnie - przyznała po chwili. - Wspomnia­łam Marcelowi, że narzekasz, że musisz rywalizować z mitem rzekomo idealnej żony, na co on stwierdził, że już najwyższy czas, aby Pierre poznał prawdę. Po­stanowił... - Urwała, gdyż Marcel właśnie wszedł do pokoju.

- Cześć, kochanie. Witaj, Jacky. Miło cię widzieć

- powiedział, całując ją w policzek.

- Daj, potrzymam Thiery'ego. - Jacky wyciągnęła

ręce, żeby wziąć od niego dziecko. - Oj, czy mi się zdaje, czy zaczynają mu wychodzić ząbki?

- Owszem, przez całą noc słuchaliśmy, jak rosną, prawda, kochanie? - zwróciła się Debbie do męża.

- Niestety. Co za szczęście, że zostało mi jeszcze parę dni urlopu i nie musiałem iść dziś do pracy - westchnął Marcel, przyłączając się do nich. - Gdzie Pierre?

- Niedługo będzie. Przyszłam wcześniej, żeby po­móc Debbie, ale widzę, że wszystko jest pod kontrolą.

- Jeśli chcesz, możesz wziąć małego na górę i po­bawić się trochę z nim i z Emmą - podsunął. - Emma uwielbia bawić się z Thierym na macie edukacyjnej, ale musi przy tym być- ktoś z dorosłych. Musimy pilnować, żeby z miłości nie zrobiła mu niechcący krzywdy.

- Bardzo chętnie do niej pójdę-powiedziała Jacky, wstając. - Gdybyście mnie potrzebowali, będę w któ­rymś z dziecięcych pokoi - uprzedziła i poszła na górę.

Emma rysowała w swoim pokoju. . - O, Jacky! Chcesz zobaczyć mój rysunek? To jest mały Thiery, to ja, a to mama i Marcel.

- Ślicznie! Słuchaj, może pójdziemy do pokoju Thiery'ego i pobawimy się i nim?

- Super! Uwielbiam się z nim bawić.

Po chwili ułożyły maluszka na miękkiej, kolorowej macie i z rozbawieniem obserwowały, jak energicznie kopie nóżkami.

Siedmioletnia Emma, córka Debbie z poprzedniego związku, była bardzo gadatliwą i nad wiek rozwiniętą dziewczynką. Korzystając z okazji, że ma w Jacky wdzięczną słuchaczkę, opowiedziała jej o tyrp, jak jej prawdziwy tata odszedł od mamy, kiedy ona, Emma, miała dwa latka. A potem mama wyszła za mąż za Marcela i teraz onjestjej prawdziwym tatusiem. Jacky wiedziała o tym wszystkim od Debbie, ale Emma nie pozwoliła sobie przerwać.

- Marcel mnie adoptował, wiesz? - powiedziała z dumą, wyraźnie napawając się mądrym słowem, którego użyła. - Teraz jestem jego prawdziwą córką. Bo mama mówi, że mój pierwszy tata już do nas nie wróci.

Po pewnym czasie do pokoju zajrzała Debbie. - Jak wam idzie, dziewczęta? - zapytała.

- Doskonale. Tylko Thiery chyba trochę się zmęczył - odparła Jacky, biorąc chłopczyka na ręce.

- Bardzo mi pomogłyście - pochwaliła je Debbie.

- Nie wiem, jak bym sobie dała radę bez mojej dużej,

mądrej córeczki. Kochanie, zaraz siadamy do stołu, więc przebierz się i umyj rączki - poprosiła.

- Dobrze, mamusiu. A poradzisz sobie beze mnie?

- Myślę, że tak. Jacky na pewno mi pomoże - po-

wiedziała Debbie, biorąc na ręce Thiery'ego.

Kiedy Emma wyszła, Jacky nabrała głęboko powie­trza i wyrzuciła z siebie jednym tchem:

- Debbie, musimy poważnie porozmawiać. Jak ci mówiłam, nie chcę, żeby Pierre został brutalnie po­zbawiony złudzeń. Nie mogę zgodzić się na to, aby cierpiał. Dlatego proszę cię, przekonaj Marcela ...

- Jacky, mój mąż nie jest dzieckiem, więc nie mo­gę mu niczego zabronić. Zrobi to, co uważa za stosow­ne. I co jego zdaniem jest dobre dla Pierre'a. I dla ciebie.

- To wszystko nie jest takie proste, jak myślisz

- rzekła ze smutkiem. - Jeśli Pierre dowie się prawdy

o swojej żonie, być może poczuje się wreszcie wolny i będzie chciał ułożyć sobie życie od nowa. A ja nie jestem dla niego odpowiednią partnerką. On potrzebu­je kobiety, która ...

- O wilku mowa - przerwała jej Debbie, słysząc donośny gong. - Nakarmię teraz Thiery'ego, a ty wra­caj na dół.

- Biedny Pierre! - jęknęła. - Nie wie, biedak, co go tu dzisiaj czeka.

Debbie usiadła na niskim fotelu do karmienia, który dostała w prezencie od Jacky. Uważała ją za swoją najlepszą koleżankę i było jej przykro, że widzi ją tak zestresowaną i nieszczęśliwą.

- Debbie, może jednak ... - Jacky wciąż stała w drzwiach.

- Obiecuję ci, że nie pozwolę, żeby Marcel zepsuł nam wszystkim wieczór. Poza tym będzie z nami Em­ma, więc przy niej nie będzie poruszał takich tematów. Podejrzewam, że dopiero po kolacji poprosi Pierre'a na słowo na osobności.

Jacky zaczęła schodzić na dół. Nie chciała myśleć o tym, co ich czeka. Zrobiła wszystko, co mogła, by nie dopuścić do ujawnienia mrocznych sekretów Liliane. Miała jeszcze nadzieję, że po kolacji wszyscy będą w tak doskonałych humorach, że Marcel nie będzie chciał psuć nastroju i odłoży rozmowę na kiedy indziej.

- Cześć, Jacky! - powitał ją ciepło Pierre, który stał z Marcelem w holu.

Pierre z podziwem obserwował każdy jej ruch, gdy schodziła na dół. Zawsze wyglądała pięknie, lecz dziś miała na sobie wyjątkowo kobiecą sukienkę, która podkreślała jej zgrabną sylwetkę i niezwyklą urodę· Szkoda, że tak rzadko ubiera śię w taki sposób, pomyś­lał, biorąc ją za rękę. Pocałował ją na powitanie i na­tychmiast wyczuł, że jest skrępowana. Pewnie peszy ją obecność Marcela, który pierwszy raz jest świadkiem ich zażyłości. Obiecał sobie, że gdy tylko zostaną sami, pomoże jej się odprężyć.

- Pierre! Pierre! - Emma zbiegła po schodach i za­wisła mu na szyi. - Gdzie Christophe?

-Został w domu. Pierwszy dzień w przedszkolu bardzo go zmęczył, więc chciał pójść wcześniej spać - wyjaśnił.

- No tak, on ma dopiero pięć lat - stwierdziła Emma wyrozumiale.

- Zapraszam na drinka! - zawołał Marcel i ruszył do salonu.

Jacky ucieszyła się, że Emma będzie jadła z doros­łymi. Marcel musi poczekać ze swoimi rewelacjami.

- Kolacja była pyszna, Fran90ise. Istne mistrzost­wo świata, zwłaszcza zapiekane mięso i flan owoco­wy. - Jacky, która pomagała Debbie sprzątnąć ze sto­łu, nie mogła hachwalić się gosposi.

- Tak, Fran90ise to prawdziwy skarb - potaknęła Debbie. - Może napije się pani z nami kawy na tara­sie? - zapytała.

- O nie, dziękuję. - Gosposia energicznie pokręci­ła głową. - Nie mogłabym potem spać. Zrobię sobie gorącej czekolady i pójdę do siebie oglądać telewizję. - Ja też chcę czekoladę! - zawołała Emma. - Mogę pooglądać telewizję z Fntn90ise?

- Kochanie, jutro idziesz do szkoły, musisz rano wstać - przypomniała Debbie. - Lepiej będzie, jeśli wypijesz czekoladę w swoim pokoju, a potem umyjesz się i położysz spać.

- Jeśli chcesz, pójdę z tobą na górę - zapropono­wała Jacky. Przeczuwała, że Marcel niebawem wyjawi swoje sensacje i nie chciała być tego świadkiem.

- O, jak fajnie! - Emma z entuzjazmem złapała ją za rękę. - Już nie chcę czekolady. Jacky, poczytasz mi książkę?

- A może to ty mi poczytasz? Słyszałam, że świet­nie ci idzie.

- Dobrze - zgodziła się dziewczynka i pociągnęła ją w stronę schodów. - Uwielbiam czytać. I mam nowe książki.

- Tylko nie męcz Jacky za długo! - napomniała ją Debbie.

- Nie będę, mamusiu. Obiecuję·

. - Przecież wiesz, że Emma nigdy mnie nie męczy - powiedziała Jacky, przechylając się przez poręcz.

- Lubię spędzać z nią czas.

- Wiem - odparła Debbie. - Tylko że dziś ... Pierre

może cię potrzebować!

- 'Oby nie - westchnęła. - Zaraz wrócę.

Pomogła Emmie umyć się, a potem wybrała bajkę, którą dziewczynka przeczytała jej z wielkim zapałem. - Pięknie czytasz! - pochwaliła ją·

- Dziękuję - odparła Emma, ziewając. - Poczyta-

łabym ci jeszcze, ale bardzo chce mi się spać. Do­branoc, Jacky!

- Słodkich snów, kochanie. - Pogłaskała ją po buzi i wyszła z pokoju. Przed pójściem na dół zajrzała jeszcze do łazienki i przejrzała się w lustrze. Szybko poprawiła włosy, choć i tak pewnie nikt by nie zauwa­żył, że jest trochę potargana. - No to do boju! - mruk­nęła, zaciskając dłoń na poręczy schodów.

Zanim zrobiła pierwszy krok, chwilę stała i w sku­pieniu nasłuchiwała. Cisza. Pewnie wyszli na taras, pocieszyła się, ale ze zdenerwowania aż jej zaschło w gardle.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Na dole panowała nienaturaIna cisza. Aha, zdaje się, że bomba wybuchła, domyśliła się Jacky, bezbłęd­nie wyczuwając napiętą atmosferę.

Marcel i Debbie siedzieli na tarasie, ale miny mieli grobowe i w ogóle się do siebie nie odzywali. Gdy do nich podeszła, rzucili jej spłoszone spojrzenia.

- Gdzie Pierre? - Rozejrzała się niespokojnie.

- Gdzieś w ogrodzie - odparła Debbie.

Zbliżyła się do krawędzi tarasu i zaczęła wpatrywać się w mrok rozjaśniony nikłym światłem ogrodowych lamp. Dopiero po chwili dostrzegła jego sylwetkę. Stał przy końcu ścieżki, nieruchomy jak posąg. Nie wie­działa, czy do niego podejść, czy raczej zostawić go w spokoju. Ostatecznie doszła do wniosku, że w tej chwili powinien być sam.

- Zrobię ci kawę - zaproponował jej Marcel.

- Dziękuję·

Kiedy wszedł do środka, przysiadła się do Debbie. - Jak poszło? - zapytała cicho.

- Sama nie wiem. Pierre prawie nic nie mówił, ale

widać było, że ta wiadomość nim wstrząsnęła. - Co mu powiedział Marcel?

Debbie zawahała się.

- Chyba wszystko, co wiedział o romansie Liliane.

Aż przykro było słuchać. Tylko nie pytaj mnie o szcze góły. Najlepiej jeśli Pierre sam ci powie tyle, ile uzna za stosowne. Myślę, że ... jesteś mu teraz bardzo po­trzebna. Nie zostawiaj go samego z tym balastem.

Jacky chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła.

- Na nas już czas - stwierdził Pierre, wchodząc na taras. - Dziękujemy za kolację.

- Naprawdę musicie już iść? Marcel zaraz przynie­sie kawę. Zostańcie jeszcze - prosiła Debbie.

- Dziękujemy, ale lepiej będzie, jak już pójdziemy

- odparła Jacky, całując ją w policzek.

- Nie napijecie się kawy? - zapytał Marcel, z któ-

rym minęli się w drzwiach. - Pierre, posłuchaj, usiądź­my i spokojnie porozmawiajmy ...

- Dzięki, stary, ale w tej chwili chcę zostać sam

- odparł Pierre. - Kiedyś pewnie będę ci wdzięczny za

to, co dla mnie zrobiłeś, ale na razie ... Co tu dużo gadać, jestem w szoku! - Zawahał się. - Nie powiem, że twoje rewelacje były dla mnie całkowitym zasko­czeniem. Miałem pewne podejrzenia, ale nie 'spodzie­wałem się po Liliane aż tylu kłamstw.

Urwał, zbyt wzburzony, by mówić dalej. Jacky ścisnęła go lekko za ramię.

- Wracajmy do domu, Pierre.

W samochodzie uzmysłowiła sobie, że nawet nie wie, do czyjego domu mają jechać.

- Może wstąpisz do mnie na kawę? - zapropono­wała, patrząc na jego posępną twarz.

Na sekundę oderwał wzrok od drogi i spojrzał na nią. Dopiero gdy w świetle ulicznych latami zoba­czyła jego twarz, dotarło do niej, jak bardzo jest przybity.

- Zastanawiasz się pewnie, co się stało. Zaraz ci

o wszystkim opowiem - obiecał. - Nie musisz.

- Ale chcę.

Objechali rondo i skręcili w drogę biegnącą wzdłuż morza. Widzieli jego czarną toń srebrzącą się w świet­le księżyca.

- Może chciałbyś przejść się po plaży? Zerknął w tamtym kierunku.

- Dobry pomysł. Morze jest dziś takie spokojne. Zjechali na parking, a potem wzięli się za ręce

i ruszyli wąską ścieżką w stronę wydm. Nie rozma­wiali ze sobą. Pierre był mocno zamyślony, a ona nie chciała mu przeszkadzać. Wolała, by sam zaczął mówić.

W bladej księżycowej poświacie pusta plaża wyda­wała się jeszcze bielsza niż w dzień. W innej sytuacji uznałaby taką scenerię za wyjątkowo romantyczną, dziś jednak nie była w nastroju do kontemplowania piękna księżycowej nocy. Za bardzo martwiła się o Pierre'a.

Usiedli na skałach nad samym brzegiem i przez chwilę trwali w.milczeniu. Nie pytała o nic. Cierpliwie czekała, aż poczuje się gotowy do zwierzeń.

- Jak się zapewne domyślasz, Marcel wyjawił mi pewne fakty z życia mojej żony, o których jego zda­niem powinienem wiedzieć. - Sięgnął po kamień i z całej siły cisnął nim: w morze, próbując rozładować napIęCIe.

Spojrzał na nią, a ona zauważyła, że z jego twarzy zniknął wyraz udręki. Znów był- tym silnym, zdecydo­wanym mężczyzną, którego znała.

- W czasie naszego pobytu w Australii Liliane wpadła w depresję - ciągnął po chwili. - Zrezygnowa­ła z pracy w szpitalu, bo twierdziła, że ją to męczy. Prosiła, żebyśmy wrócili do Paryża, bo ma dość życia na obczyźnie i bardzo tęskni za domem. Zgodziłem się, gdyż byłem pewny, że ze swoimi kwalifikacjami bez trudu znajdę dobrą pracę. Wróciliśmy - westchnął - ale depresja mojej żony nie minęła.

- Domyślałeś się, co ją wywołało?

- Nie - rzucił sucho. - Dopiero dziś, dzięki Mar-

celowi, zorientowałem się, o co naprawdę chodziło. Podobno po naszym powrocie do Francji jeden z kole­gów lekarzy przyznał mu się, że miał romans z Liliane.

- Niczego nie podejrzewałeś?

- Wtedy jeszcze nie - przyznał. - Dopiero potem

coś mnie tknęło. Według informacji Marcela Liliane zaszła w ciążę z tym lekarzem.

- Nie! To okropne .

. Pierre zniżył głos do przejmującego szeptu:

- Zdecydowała się usunąć ciążę i zrobiła to po kryjomu w małej prywatnej klinice z dala od Sydney. Nie chciała, żeby dowiedział się o tym ktoś z naszego szpitala. Marcel podał mi daty, które niestety pokry­wają się z terminami urlopów Liliane.

- Skąd wiedziała, że to nie twoje dziecko? Nie odpowiedział od razu.

- Nasze małżeństwo przechodziło wtedy poważny kryzys. Przestaliśmy ze sobą sypiać. Chciałem nawet zaproponować, żebyśmy się rozstali, ale właśnie wte­dy wpadła w depresję. Wiedziałem, że nie poradzi sobie beze mnie. Nie mogłem jej tak zostawić.

- Zawsze myślałam, że byliście szczęśliwi!

Westchnął ciężko.

- Byliśmy, dopóki nie wdała się w ten romans.

Marcel mówił, że nasz "przyjaciel" zostawił ją wkrót­ce po tym, jak zrobiła zabieg.

Jacky wzięła garść piasku i obserwowała, jak wysy­puje się z jej zaciśniętej dłoni i rozbija o głaz, na którym siedziała. Piach był zimny i wilgotny. Lato się kończy, pomyślała, czując, że głęboki smutek Pierre'a przenika wprost do jej duszy.

-Myślisz, że wpadła w depresję, bo rzucił ją ko­chanek? - zapytała po chwili.

- Nie wiem. Pewnie tak. Po powrocie do Paryża poszła do psychiatry, ale ten uznał, że nic jej nie do­lega. Zasugerował, że problem bierze się z nadmiaru wolnego czasu i zapytał, czy myślała o powiększe­niu rodziny.

Jacky słuchała go w napięciu.

- Doskonale pamiętam dzień, gdy po którejś z wi­zyt zapytała, co ja na to, żebyśmy zaczęli starać się o dziecko. Uprzedziła jednak, że nie widzi siebie w roli matki.

- Więc to jednak nie ty pierwszy zacząłeś mówić o dziecku?

- Nie, ale od razu zapaliłem się do tego pomysłu.

Nie kryłem, że zawsze chciałem zostać ojcem. - Ale nie naciskałeś na nią?

- Nie. Podejrzewam natomiast, że gdybym się nie

zgodził, nie upierałaby się przy swoim. Miała ambiwa­lentny stosunek do macierzyństwa. Jestem pewny, że przekonał ją mój entuzjazm.

Chwyciła go mocno za ramiona.

- Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za to, CO się stało - powiedziała z mocą. - To nie twoja wina, że Liliane zmarła w czasie porodu.

- To straszne, ale przestałem czuć się winny. Po tym, co usłyszałem dziś od Marcela, jestem przerażo­ny, bo ...

Urwał i na długo zapatrzył się w morze. O tym, jak bardzo jest wzburzony, świadczyły nerwowe ruchy dłoni, które bezwiednie splatał i rozplatał.

- Kiedy o tym wszystkim myślę ... Marcel dowie­dział się, że klinika, w której Liliane usunęła ciążę, została wkrótce potem zamknięta. Podobno personel nie miał odpowiednich kwalifIkacji do przeprowadza­nia takich zabiegów. Kiedy po jej śmierci przegląda­łem wyniki sekcji zwłok, uderzyło mnie stwierdzenie, że przyczyną śmierci był krwotok spowodowany pęk­nięciem macicy, która została poważnie uszkodzona podczas poprzedniego porodu lub zabiegu przerywa­nia ciąży.

- Nie kwestionowałeś tych wyników?

- Oczywiście, że kwestionowałem. Patolog stano-

wczo podtrzymał swoją opinię, uznałem więc, że Li­liane musiała przerwać ciążę, zanim się poznaliśmy. Nie byłem zachwycony tym odkryciem, ale postano­wiłemjak najszybciej o tym zapomnieć. Tłumaczyłem sobie, że kiedy zdecydowała się na aborcję, nie byliś­my jeszcze małżeństwem. Dopiero Marcel otworzył mi dziś oczy. Chciał mi o wszystkim powiedzieć dużo wcześniej, jak tylko dowiedział się o śmierci Liliane. Doszedł jednak do wniosku, że akurat w tamtym mo­mencie wyjawianie prawdy w niczym by nie pomogło.

- Tak długo żyłeś w nieświadomości. Powiedz, co teraz czujesz? - zapytała łagodnie.

Nic - wyznał cicho: - Dziękuję, że mnie wy~ słuchałaś. To, że tu ze mną jesteś ... - Nie mógł dalej mówić. - Odwiozę cię do domu - rzekł po chwili.

Wstali więc i powolnym krokiem wrócili do samo­chodu. Gdy dojechali na miejsce, pomógł jej wysiąść, a potem ścisnął jej dłonie i powiedział:

- Nie będę wchodził na górę. I tak nie miałabyś dziś ze mnie żadnego pożytku. Przeżyłem spory szok i po prostu chcę być sam.

- Rozumiem.

Pocałował ją lekko w usta, ale dla niej ten pocału­nek trwał o wiele za krótko. Gdy Pierre odsunął się, poczuła się tak, jakby straciła go na zawsze.

Wziął od niej klucze i otworzył drzwi, więc przez moment łudziła się, że zmienił zdanie i mimo wszyst­ko wejdzie. Jednak on wrócił do samochodu.

Szła na górę z ciężkim sercem, pocieszając się, że jutro znów się zobaczą. Rozumiała, że w tej chwili nie może mu się narzucać. Musi uszanować jego żałobę po straconych złudzeniach.

Podczas dni, które nastąpiły po pamiętnym wyzna­niu Marcela, Pierre funkcjonował w pracy nad wyraz sprawnie. Mimo osobistego dramatu, zawodowo osią­gał wyżyny swych możliwości, czym wprawiał Jacky w niemałe zdumienie. Nikt, kto widział go w akcji, nie uwierzyłby, że kilka dni temu zawalił mu się świat.

Jacky nie próbowała umawiać się z nim, czekając, aż sam wystąpi z tą propozycją. On jednak milczał. Był jak zawsze uprzejmy i czarujący, ale wyraźnie zachowywał dystans. Gdy zostawali na chwilę sami, sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Często miała ochotę zbliżyć się do niego, przytulić, zapewnić, że gdyby chciał porozmawiać, ona zawsze chętnie go wysłucha. Nie zrobiła tego jednak.

Półtora tygodnia później Pierre wyjechał na kilku­dniową konferencję medyczną. Nie dzwonił do niej, ona też się z nim nie kontaktowała. Czuła wokół siebie straszliwą pustkę, której nie umiała niczym wypełnić. Intensywna praca była jedynym lekarstwem na tęsk­notę i samotność, a także obawę, że ich romans należy już do przeszłości.

Czasem górę brał jej wrodzony optymizm. Pocie­szała się wtedy, że wyjazd i zmiana otoczenia dobrze mu zrobią. Liczyła na to, że Pierre odzyska siłę ducha i wróci do niej podbudowany wewnętrznie. I znów będzie takim człowiekiem, jakiego pokochała.

Siedziała przy biurku w swoim gabinecie i spo­rządzała dzienny raport. Gdy wpisała do komI)Utera aktualną datę, uzmysłowiła sobie, że nazajutrz koń­czy się konferencja. Pierre wróci do St. Martin przed weekendem. Ciekawe, czy się spotkamy? - pomyś­lała. I, co ważniejsze, czy uporał się ze swoimi pro­blemami ...

- Proszę! - zawołała, gdy rozległo się pukanie. Usłyszała, że ktoś wszedł, ale nie przerwała pracy.

Wpatrzona w ekran, opisywała obrażenia, których do­znał jej ostatni pacjent.

- Jeszcze pracujesz?! Już dawno miało cię tu nie

b

' \

yc.

- Pierre!

Spojrzała na niego i od razu poczuła ogromną ulgę.

Znów się uśmiechał, więc najgorsze miał już chyba za sobą·

- Myślałam, że wrócisz dopiero na weekend.

- Główna część konferencji skończyła się w porze

lunchu. Potem były już tylko spotkania towarzyskie i rozmowy. A ponieważ ja miałem na głowie o wiele ważniejsze sprawy, od razu wsiadłem w samochód i wróciłem do domu.

Pociągnął ją ku sobie, a potem podniósł do góry

i zaczął się z nią kręcić w miejscu.

- Pierre, czy ty coś piłeś? Roześmiany, postawił ją na ziemi.

- Ani kropli. Przecież mówię, że właśnie przyje­chałem z Paryża - powtórzył. - Ale czuję się tak, jakbym był pijany. Ze szczęścia. Przepraszam, że nie dzwoniłem, ale potrzebowałem czasu, żeby pogodzić się z trudną prawdą o swoim małżeństwie.

Znów spoważniał.

- Kiedy byłem teraz w Paryżu, poszedłem do mie­szkania, które wynajmowaliśmy z Liliane. Zadzwoni­łem z dołu domofonem, przedstawiłem się i powie­działem, że kiedyś tu mieszkałem i że jeśli to możliwe, chciałbym odwiedzić stare kąty. O dziwo, młody męż­czyzna, z którym rozmawiałem, zaprosił mnie na górę. Okazało się, że mieszka tam ze swoją dziewczyną. Obydwoje byli bardzo sympatyczni, zaproponowali mi coś do picia, ale podziękowałem. Powiedziałem im, że chcę tylko powspominać przeszłość.

- Bardzo przeżyłeś tę wizytę?

- Nowi lokatorzy zupełnie zmienili wystrój wnętrz.

Pokój dzienny w niczym nie przypominał naszego pokoju. Rozejrzałem się wokół i nagle poczułem, że ogarnia mnie bezgraniczny spokój i dziwna radość. Od bardzo dawna nie doświadczałem tak pozytywnych uczuć. Kiedy w końcu stamtąd wyszedłem, miałem pewność, że pożegnałem się z przeszłością. Razem z nią znikły lęki, które mnie prześladowały.

Odetchnął z ulgą, jak ktoś, kto pozbył się ogrom­nego ciężaru.

- Moje małżeństwo to już zamknięty rozdział. Czu­ję się wolny, chcę zacząć normalnie żyć. Chcę, że­byśmy już zawsze byli razem.

Umilkł i spojrzał jej w oczy. Nigdy dotąd nie wi­działa go w takiej euforii. Miał w sobie radość czło­wieka, który wreszcie pogodził się z samym sobą·

- Chodźmy gdzieś wieczorem - zaproponował. ­Chcę z tobą świętować odzyskaną wolność. Pomyśl tylko, koniec z wyrzutami sumienia! Koniec z roz­drapywaniem starych ran. Nareszcie możemy być ra­zem. Musimy wszystko omówić, podjąć jakieś decy­zje. Bardzo bym chciał, żeby to był niezapomniany wieczór. Najpiękniejszy, jaki dotąd nam się zdarzył...

- Tak się cieszę, że wróciła ci chęć do życia! Objęła go za szyję, a on przytulił ją mocno i zaczął całować. Zamknęła oczy i poddała się miłosnej magii, ale jej szczęście nie trwało długo. Choć w ramionach Pierre'a zapominała o bożym świecie, to jednak z tyłu głowy kołatała się myśl, że przecież takie szczęście, o jakim mówił, jest dla niej nieosiągalne. Co prawda nie musi już zmagać się z mitem idealnej żony, ale nie ma prawa myśleć o stałym związku. I nie wolno jej udawać, że jest inaczej.

- Rozmawiałem już z Christophe' em i N adine ­mówił tymczasem Pierre. - Zgodzili się dać mi wolny wieczór, więc zarezerwowałem dla nas stolik w wy­jątkowym miejscu. Pojedziemy tam taksówką, żebyś­my mogli napić się szampana ...

Urwał i przyjrzał jej się badawczo.

- Dlaczego nic nie mówisz? Czy wszystko jest w porządku?

Trudno było pozostać obojętną wobec jego entuz­jazmu, ale lęk zabił w niej całą radość. Pierre chce, by ten wieczór był wyjątkowy, tymczasem ona będzie musiała sprawić mu ogromny zawód. Nie miała poję­cia, skąd weźmie siłę, by powiedzieć "nie", gdy zada jej pytanie, którego się spodziewała. A przecież od­powiedź nie może być inna. Dla jego własnego dobra.

Przeczuwała, że czeka ich wyjątkowo trudna roz­mowa, ale nie wyobrażała sobie, żeby mogli mówić o tak trudnych i osobistych sprawach w restauracji pełnej ludzi.

- Jestem zmęczona - odparła wymijająco. - Mia­łam dziś ciężki dzień. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty nigdzie iść. Co ty na to, żebyśmy zjedli kolację u mnie? Powiedzmy za godzinę?

- Nie ma sprawy, będzie, jak chcesz. Ale i tak przymosę szampana.

Ledwie zdążyła kupić coś na kolację, wziąć prysz­nic i nakryć do stołu, gdy przyszedł Pierre. Nadal tryskał energią i był w doskonałym humorze.

Zgodnie z obietnicą, zaczęli wieczór od szampana.

Kiedy wznieśli toast, z przerażeniem zdała sobie spra­wę, że być może już za chwilę będzie musiała rozwiać jego' nadzieje na stały związek.

- Wiesz co? Zostaw to gotowanie, bo z emocji i tak hie mogę nic przełknąć. Lepiej usiądźmy i porozma­wiajmy - zaproponował, wyciągając ją z kuchni.

U siedli na kanapie, lecz zamiast rozmawiać, od razu zaczęli się całować. Od tak dawna nie byli sami, tylko we dwoje ...

- Rozlałam szampana - powiedziała, gdy zrobili przerwę na złapanie oddechu.

- Nic nie szkodzi. - Poszedł do kuchni i wrócił z butelką. - Mam nadzieję, że nie zapomnimy tego wieczoru - rozmarzył się, nalewając jej następny kieli­szek. - Jacky, pewnie domyślasz się, że chcę ci zadać ważne pytanie ...

Odstawiła szampana na stolik obok kanapy. Serce bilo jej tak mocno, że aż czuła pulsowanie w skro­niach.

- Mam zamiar zrobić to jak Bóg przykazał - uprze­dził i przykląkł na jedno kolano. - Jacky, czy zo-

staniesz moją żoną? _

- Pierre, ja ... - Urwała, rozpaczliwie szukając słów, które złagodziłyby odmowę· - Nie mogę za ciebie wyjść. Naprawdę. Nie mam prawa ci tego robić - szepnęła przez łzy.

Usiadł przy niej i otoczył ją ramieniem.

- Ale dlaczego? Wytłumacz mi, bo nic z tego nie rozumIem.

- Po tym, co przeżyłeś, powinieneś ożenić się z ko­bietą, która urodzi ci dzieci. Przecież nie chcesz, żeby Christophe nigdy nie miał brata ani siostry. Ja nie jestem odpowiednią kobietą dla ciebie.

- Co ty mówisz? Sam wiem najlepiej, kto jest dla mnie odpowiedni, a kto nie. Chcę być z tobą!

- Pierre, przecież wiesz, że nie mogę mieć dzieci.

- Skąd ci przyszło do głowy, że ja chcę je mieć?

Zależy mi wyłącznie na tobie. Do głowy by mi nie przyszło, żeby narażać cię na jeszcze jeden ciężki poród. Przecież mamy Christophe'a, a on ze swoimi pomysłami wystarczy za dziesięć pociech. Poza tym jest jeszcze twój chrześniak, Thiery, no i Emma. Po co nam więcej dzieci?

Sięgnął po chusteczkę i delikatnieotarl jej łzy.

- Mamy wszystkó, czego trzeba do szczęścia. Je­dyne, o czym marzę, to żebyś za mnie wyszła. Żebyś ze mną była na dobre i na złe. W zdrowiu i chorobie. W dostatku i biedzie. Dopóki śmierć nas nie rozdzieli.

- Proszę cię, przestań! Zaraz znów się rozpłaczę

- szepnęła, czując na policzkach ciepłe łzy. Tym ra-

zem jednak były to łzy szczęścia. - Jesteś pewny, że nie będziesz kiedyś żałował, że nie stworzyliśmy pra­wdziwej rodziny?

- Jak to nie stworzyliśmy? Przecież jest nas troje: ty, ja i Christophe. I wystarczy. Nie chcę się tobą dzielić zjakimś bobasem! - Uśmiechnął się ironicznie. - Jeśli bardzo chcesz, żeby było nas więcej, możemy sobie kupić psa albo kota. A dodatkowo papużki nie­rozłączki, kilka złotych rybek, chomika ...

- Jesteś niemożliwy! - Roześmiała się przez łzy.

- Tak bardzo cię kocham - wyznała po chwili waha-

nia. - Chcę~ żebyś był szczęśliwy.

- Słońce moje, ja jestem szczęśliwy! Ale tylko z tobą - rzekł, poważniejąc. - Mnie też zależy na tym, żeby było ci dobrze. Nawet nie potrafię powiedzieć, jak mi przykro, że straciłaś dziecko. Rozumiem, że pogodziłaś się z tym, że nie będziesz matką. Szanuję twoją decyzję, choć wiem, że wymusiły ją na tobie okoliczności. Przecież my nie będziemy bezdzietni, bo mamy Christophe'a. Widzisz chyba, że mój ~yn kocha cię jak rodzoną matkę. Ja też cię kocham. Zycie bez ciebie nie ma dla mnie sensu.

Przyjrzała się jego poważnej twarzy. Patrząc w jego oczy, nie miała cienia wątpliwości, że jest z nią szczery.

- Przekonałeś mnie - powiedziała cicho. - Nawet nie więsz, jak wielki ciężar spadł mi z serca.

- Świetnie. Zacznijmy więc od początku. - Ożywił się i znów przed nią klęknął. - Potraktujmy moje pierwsze oświadczyny jak próbę generalną. - Od­chrząknął. - Jacky, czy zostaniesz moją żoną?

- Tak. Tak! Tak, tak, tak!!! - zawołała, nie posia­dając się ze szczęścia.

- Co ty na to, żebyśmy zerwali z tradycją i od razu zrobili próbę generalną nocy poślubnej? - zapytał, wstając i biorąc ją na ręce.

- Genialna myśl! - Uśmiechnęła się, obejmując go

za SzyJę.

. Tak jak obiecał, była to najpiękniejsza noc w ich życiu. Jacky uśmiechała się z rozkoszą na myśl o tych, które jeszcze są przed nimi.

Czuła, że rozpiera ją radość i energia, postanowiła więc niezwłocznie przystąpić do organizowania ślubu. U siadła na łóżku i sięgnęła po leżący na nocnej szafce notatnik.

- Co ty robisz? - zdziwił się Pierre. Uniósł się na łokciu i obserwował ją z wyrazem czułości w oczach. - Planuję nasz ślub. Jak chcesz, możesz mi pomóc.

- Po pierwsze, trzeba ustalić datę - zauważył przy tomille. - Jeśli o mnie chodzi, to im szybciej, tym lepiej. Powiedz, kiedy będziesz mogła przeprowadzić się do mojego domu? Chciałem powiedzieć, do nasze­go domu. Oczywiście pod warunkiem, że ci odpowia­da. Jeśli wolisz inny ...

- Twój dom jest piękny, ale nie tak wspaniały jak ty! - odparła, odkładając notatnik. - Wiesz, co mnie cieszy? Że nie będę musiała kupować zasłon do sypia­lni. - Uśmiechnęła się, wskazując głową okno.

- Jak zawsze praktyczna.

- O, przepraszam, nie zawsze! - zaprotestowała.

- Potrafię być też romantyczna.

- Mhm ... Zauważyłem ...

Pobrali się pod koniec października w małym koś­ciółku w Sto Martin sur mer w obecności licznie przy­byłych przyjaciół, kolegów z pracy i krewnych.

Marcelowi przypadł zaszczyt poprowadzenia pan­ny młodej do ołtarza. Jacky szła, trzymając go pod ramię, a tuż za nimi dreptali Emma i Christophe w roli druhny i drużby. Gdy ich mały orszak przystanął w szeroko otwartych drzwiach kościoła, z góry po­płynęły dźwięki organów. Jacky spojrzała przed siebie i na końcu szerokiego przejścia między ławkami do­strzegła Pierre'a stojącego przed ołtarzem. Uświado­miła sobie, że oto przed jej oczami rozgrywa się scena wyjęta z jej dziewczęcych marzeń.

- Jak dobrze, że tym razem nie przydepnęłam so­bie sukienki - szepnęła Emma, poprawiając fałdy ró­żowej satyny. - Jacky, pamiętasz, jak musiałaś spinać mi sukienkę szpilkami na ślubie mojej mamy?

- Pamiętam. Byłaś prześliczną druhną.

- Bardzo podoba mi się twoja suknia - pochwaliła dziewczynka. - To jedwab?

- Tak. Jedwab i koronki - odrzekła Jacky, zerkając na Christophe'a, który był wyjątkowo blady i mil­czący. Biedactwo, chyba przytłoczył go nadmiar wra­-żeń, pomyślała ze współczuciem. - Dobrze się czu­jesz, skarbie? - zapytała, pochylając się nad nim.

- Ten kołnierzyk jest okropnie ciasny - jęknął, wciskając palec między brzeg sztywnej stójki a szyję· - Poczekaj, zaraz go rozluźnimy - pocieszyła go

i odpięła haftkę. - Teraz lepiej? - O tak. Dzięki!

- Jacky, czekają na nas - przypomniał Marcel.

- Wiem. Jeszcze sekundę - poprosiła, chcąc się

upewnić, czy Christophe na nic się już nie skarży.

- Bardzo się cieszę, że zostaniesz moją mamą ~ szepnął, obejmując ją za szyję.

- A ja się cieszę, że będę miała takiego kochanego

synka - odszepnęła. -

Potem wyprostowała się, wzięła Marcela pod rękę i z radością w sercu ruszyła w stronę ołtarza, gdzie czekał na nią naj wspanialszy mężczyzna, jakiego mo­gła sobie wymarzyć ...

EPILOG

- Mogę teraz wziąć ją na ręce? - zapytała Deb­bie, gdy Jacky skończyła przewijać dwutygodniową Suzanne.

- Tak, ale pod warunkiem, że dasz mi swoją Mar­guerite - odparła z uśmiechem.

- Zgoda. No to się zamieńmy!

Trzytygodniowa Marguerite zamknęła oczy i spo­kojnie zasnęła w ramionach Jacky.

- Wiesz, że jutro -mija pierwsza rocznica naszego ślubu? - zapytała Jacky przyjaciółkę. - Pierre chce, żebyśmy świętowali tylko we czwórkę, ale ja zamie-

. rzam go namówić na wielką imprezę. Chciałabym zaprosić kolegów ze szpitala, zwłaszcza tych z gineko­logii i położnictwa, bo przecież to dzięki nim mam moją śliczną córeczkę - mówiła, obserwując morze widoczne z okien sypialni. - Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, byłam w szoku. Naprawdę nie sądzi­łam, że to się może zdarzyć. A potem, kiedy wyniki testów potwierdziły moje przypuszczenia, myślałam, że oszaleję z radości.

- Pamiętam, kiedy mi o tym powiedziałaś. Byłaś w siódmym nIebie - potaknęła Debbie. - Widziałam jednak, że się martwisz, czy wszystko będzie dobrze. Nic ci wtedy nie mówiłam, ale ...

- Boże, jak ja się bałam tej ciąży i porodu! - przyznała Jacky. - A Pierre chyba jeszcze bardziej. Chu­chał na mnie i dmuchał, jakbym była z porcelany. Nadal tak się o mnie troszczy. Jest przeciwny urządza­niu dużego przyjęcia, bo uważa, że jeszcze nie odzys­kałam sił. W sumie chyba ma rację. Przecież możemy zaprosić gości trochę później.

-' Co za piękny widok! - zawołał Marcel, który właśnie wszedł do pokoju i chwilę przyglądał im się z wyraźną przyjemnością. - I wcale nie mam na myśli ogrodu ani morza. Ślicznie wyglądacie wy, moje pa­nie. Dwie mamy i ich nowo narodzone córeczki.

- Przyznaj się, podsłuchiwałaś! - rzekła Debbie.

- Ależ skąd! - Pierre pośpieszył w sukurs koledze.

- Mówiłyście tak głośno, że słychać was było na dole.

- Podszedł do Jacky i położył dłonie na jej ramionach.

- Jeśli czujesz się na siłach urządzić przyjęcie, nie

będę się sprzeciwiał.

- Zastanowimy się nad tym później.

- Na nas już czas - powiedziała Debbie.

Pierre ostrożnie wziął' od niej Suzanne, a ona od razu przytuliła się do niego. Popatrzył na nią z ogrom­ną tkliwością·

- Chodź, królewno, tata położy cię do łóżeczka

- szepnął, całując ją w główkę. - O czymplotkowałyś-

cie, dziewczyny? - zapytał, siadając obok Jacky, gdy Debbie już wyszła.

- O tym, jak wiele może zmienić się przez rok. Kto by wtedy pomyślał, że zostanę matką?

- Byłaś bardzo dzielna, kochanie! - westchnął. ­A ja się tak o ciebie bałem.

- Wiem. - Z czułością zmierzwiła mu włosy. - By­łeś dla mnie ogromnym wsparciem, choć czasem prze sadzałeś! Jak sobie pomyślę o tych wszystkich bada-

niach, które kazałeś mi robić! .

- Musiałem się upewnić, że nic ci nie grozi. Dlate­go zgodziłem się z opinią twojego lekarza, że dwa ostatnie miesiące powinnaś spędzić w szpitalu.

- Bardzo się przed tym broniłam. Nie chciałam zostawać tam bez ciebie. Gdy na to patrzę z dzisiejszej perspektywy, cieszę się, że mnie przekonałeś. Kiedy zaczął się poród ...

- To musiało być dla ciebie traumatyczne, prawda?

- Tak, ale wszystko poszło niesamowicie szybko.

Spodziewałam się najgorszego, tymczasem ... - Urwa­ła, szukając słów, które w pełni oddałyby to, co wtedy czuła.

- Kiedy przyszedłem do sali porodowej, mówiłaś, że' strasznie cierpisz - przypomniał.

- Tak mówiłam? Nic nie pamiętam. Dostałam koń­ską dawkę środków znieczulających.

- Dobrze, że poród zaczął się w szpitalu. Gdyby karetka musiała zabrać cię z domu, niepotrzebnie stra­cilibyśmy cenny czas. Gdyby coś się stało tobie albo Suzanne ....

Wolał nawet o tym nie myśleć.

- Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo jestem z tobą szczęśliwy - szepnął, tuląc ją do siebie. - Tak bardzo cię kocham.

- Ja ciebie też.

Dobiegające z dołu głosy wyrwały ich z transu. - Zdaje się, że wrócili Christophe i Nadine.

- Mamo! Narysowałem dla ciebie Suzanne! - wołał

chłopiec, biegnąc na górę. - Tata? Już wróciłeś z pra­cy?! - ucieszył się, wpadając do pokoju. - Popatrz, podoba ci się mój rysunek? Powiedz, czy Suzanne jest podobna?

- Spójrz, kochanie. - Pierre podał kartkę Jacky.

- Uderzająco - powiedziała, podchodząc z rysun-

kiem do łóżeczka. - Oprawię go w ramki. W końcu to . pierwszy portret Suzanne.

- Narysowany przez prawdziwego, choć jeszcze nie odkrytego artystę - dodał Pierre z powagą.

- Pójdziemy na plażę? - zapytał Christophe.

- My możemy pójść, ale dla mamy i twojej sio-

strzyczki jest dziś trochę za chłodno.

- Ubiorę się ciepło i pójdę z wami. A Suzanne będzie teraz spała, więc zostawię ją z Nadine.

- Jesteś pewna, że spacer nie będzie zbyt męczący?

- zaniepokoił się Pierre. .

- Nie martw się, naprawdę świetnie się czuję. Jesz-

cze trochę i będę jak nowa.

Uśmiechnęła się do niego, a on spojrzał na nią z taką czułością, że przebiegł ją rozkoszny dreszcz. Wciąż są w sobie bezgranicznie zakochani. Jacky była pewna, że ten płomień nigdy nie zgaśnie ...

________________________________



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barker Margaret Dzika plaza
M355 Barker Margaret Dzika plaża
Barker Margaret Dzika plaza
Barker Margaret Dzika plaza
355 Barker Margaret Dzika plaża
Barker Margaret Recepta na miłość 02 Dzika plaża
Barker Margaret Recepta na miłość 02 Dzika plaża
Barker Margaret Greckie wesele
036 Barker Margaret A jednak ty
Barker Margaret Szpital w Indiach(1)
Barker Margaret A jednak ty
285 Barker Margaret Morze Śródziemne 02 Greckie wesele
Barker Margaret Dylemat chirurga
258 Barker Margaret Dylemat chirurga
252 Barker Margaret Wyspa marzeń
317 Barker Margaret Pod włoskim niebem
Barker Margaret Dylemat chirurga
011 Barker Margaret Dylemat chirurga 2
11 Barker Margaret Dylemat chirurga

więcej podobnych podstron