Janusz Salamon SJ: Tytuł dzisiejszego spotkania w Krakowskim Centrum Medytacji
Chrześcijańskiej brzmi: „Czy medytacja może być chrześcijańska?” Takie pytanie ma
sens dlatego, że wiadomo, iż niektórzy chrześcijanie mają wątpliwości, czy medytacja
jako praktyka duchowa, która wielu kojarzy się dziś głównie z religiami Wschodu, może
być uprawiana przez chrześcijanina w harmonii z jego wiarą. Zacznijmy może tę
dyskusję od pytania jeszcze bardziej fundamentalnego: czy istnieje coś takiego, jak
„medytacja jako taka”, tzn. jedna praktyka, taka sama w różnych tradycjach
religijnych? Czy też może powinniśmy od początku mówić o tym, że są różne medytacje,
czasem bardzo różniące się od siebie i że to, co daną medytację naprawdę definiuje to
jest ten przymiotnik, który jej towarzyszy: medytacja chrześcijańska, medytacja
buddyjska…
Jan Bereza OSB (mnich benedyktyński z opactwa w Lubiniu): Słowo medytacja ma
rzeczywiście wiele znaczeń i jest wiele praktyk, które określane są jako medytacja. Ale na
pewno już u początków chrześcijaństwa, a nawet w tradycji starotestamentalnej medytacja
jest obecna. Myślę, że to ostatni nowożytny okres i wpływ filozofii pozytywistyczej i
neopozytywistycznej sprawił, że słowo medytacja zniknęło z naszego słownika. Dzisiaj w
różnych zgromadzeniach, klasztorach tą samą rzecz nazywa się jako modlitwa serca,
modlitwa myślna, modlitwa skupienia, itp. W regule św. Benedykta jest słowo „medytacja”,
łacińskie meditare, pochodzi od greckiego słowa melete, a to oznacza między innymi:
„powtarzanie”. W Biblii to słowo melete pojawia się w greckim przekładzie pierwszego
Psalmu: ”Błogosławiony człowiek, który medytuje nad prawem Pańskim dniem i nocą”. Na
język polski ten fragment jest najczęściej tłumaczony jako: „Błogosławiony człowiek, który
rozważa nad prawem Pańskim dniem i nocą”, co nie oddaje tego źródłowego znaczenia. Taka
forma medytacji, która polega na powtarzaniu jakiegoś słowa czy frazy jest spotykana w
różnych tradycjach religijnych i rzeczywiście jest obecna od początku także w tradycji
chrześcijańskiej. Najlepszym świadkiem tej praktyki są konferencje starożytnego mnicha Jana
Kasjana, którego św. Benedykta uznawał za swojego mistrza. Jan Kasjan nauczył się
medytacji polegającej na powtarzaniu jednego słowa czy zdania modlitwy od tzw. Ojców
pustyni, czyli mnichów chrześcijańskich żyjących w pustelniach Egiptu. Potem przywędrował
na teren dzisiejszej Francji i tę tradycję medytacji zaszczepił przeniósł mnichom Zachodu,
która później przez klasztory benedyktyńskie została spopularyzowana w całym Kościele
rzymskim. Późniejsze ślady obecności tej tradycji medytacyjnej w chrześcijaństwie
zachodnim widać w „Obłoku niewiedzy”, sławnym angielskim traktacie mistycznym z XIV
wieku, gdzie zalecane jest powtarzanie jednego słowa modlitwy. Podobnie w „Ćwiczeniach
Duchownych” autorstwa św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów, mamy
przedstawiony jako jeden ze sposobów modlitwy powtarzanie w rytm oddechu Imienia Jezus.
Oczywiście, w chrześcijaństwie wschodnim ta tradycja tak rozumianej medytacji była
znacznie bardziej żywa niż na Zachodzie.
Jacek Prusak SJ (krakowski jezuita, psychoterapeuta): Gdy się zastanawiałem nad
tytułowym pytaniem: czy medytacja może być chrześcijańska, to przyszło mi do głowy inne
pytanie: czy hatha joga może być gimnastyką? Z pewnością hatha joga może być traktowana
jako gimnastyką, ale wszyscy, którzy wiedzą czym w swojej istocie jest hatha joga, zdają
sobie sprawę, że ma ona inny cel i nie w tym celu powinna być praktykowana. Podstawowe
pytanie z punktu widzenia teologii chrześcijańskiej to chyba pytanie, czy medytacja, która nie
jest dyskursywna, nie polega na rozmyślaniu, jest modlitwą? A nawet jeśli jest to czy to
słowo, które medytujący chrześcijanin można traktować jako chrześcijańską „mantrę”, czy
może odgrywa ono zupełnie inną rolę w kontekście chrześcijańskim? Na pewno można
powiedzieć, że medytacja chrześcijańska nie byłaby chrześcijańska, gdyby nie była modlitwą.
Ale czy, żeby być modlitwą to musi mieć charakter relacyjny? No bo istotnie w
chrześcijaństwie modlitwę uznaje się za wyraz relacji z Bogiem. Obojętnie czy to będzie
litania, czy to rozmyślanie, czy adoracja, jest ten aspekt relacyjny. Ale moja teza jest taka, że
niedyskursywna medytacja chrześcijańska, nawet kiedy nie towarzyszy mu powtarzanie
jakiegokolwiek słowa czy wezwania, może być modlitwą, gdyż u podstaw objawienia judeo-
chrześcijańskiego leży samoobjawienie się Boga, który mówi: „Jestem, Który Jestem”. To
”Jestem, Który Jestem” wyprzedza wszystkie inne określenia, pojęcia i definicje Boga. „Ten,
Który Jest” nie daje się uprzedmiotowić. I teraz jeśli chrześcijanin potrafi być uważny na tego
typu Obecność Boga to moim zdanie uprawia właśnie medytacje chrześcijańską i ten stosunek
do takiej Obecności Boga może być relacyjny i dlatego może być modlitwą.
Dr Piotr Sikora (wykładowca teologii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie):
Odnosząc się do pytania: czy jest jedna medytacja, czy jest ich wiele, wydaje mi się, że aby
na nie odpowiedzieć potrzeba by mieć doświadczenie wielu różnych praktyk, w różnych
kontekstach religijnych. Mam osobiście zastrzeżenia do osób, które zbyt szybko generalizują i
mówią: jeśli coś jest podobne w różnych tradycjach, to pewnie to jest to samo; albo na
odwrót: jeśli wiadomo, że to jest coś, co występuje w innej tradycji, to musi być całkiem coś
innego, niż praktyka duchowa w mojej tradycji.
JS: Wróćmy może jeszcze do tego podstawowego pytania o ewentualne wątpliwości co do
tego, czy taka niedyskursywna medytacja jest właściwą praktyką duchową dla
chrześcijanina? Jakie są te ewentualne wątpliwości? I czy są uzasadnione?
PS: Ja się spotkałem z dwoma głównymi rodzajami zarzutów pod adresem tak rozumianej
medytacji. Jeden zarzut wiąże się z tym, co przed chwilą powiedziałem: ponieważ niektórym
ludziom medytacja kojarzy się z religiami Wschodu, albo wydaje się podobna do praktyki
znanej w religiach Wschodu, zatem wnioskują, że taka praktyka nie może być chrześcijańska.
Jakkolwiek taka reakcja jest zrozumiała, to nie wydaje mi się, żeby dobrym wyjściem było
budowanie własnej tożsamości na odróżnianiu się od innych. To jest cecha zrozumiała u
kogoś, kto ma słabą jeszcze własną tożsamość. Być może u nowicjuszy jezuitów albo
benedyktynów. Jezuici i benedyktyni, tacy bardziej ugruntowani w swojej tożsamości
jezuickiej i benedyktyńskiej, nie zajmują się już tak bardzo, czym się różnią od innych.
Podobnie powinno być z dojrzałymi chrześcijanami. Aby zobaczyć czy dana praktyka
duchowa, jak np. medytacja, jest chrześcijańska, nie jest dobrze zaczynać od zastanawiania
się czy jest ona podobna do jakiejś praktyki w innej religii. Nawet gdyby się okazało, że jest
bardzo podobne, to i tak by z tego nie wynikało, że to jest coś złego. Chrześcijaństwo przez
całą swoją historię przejmowało bardzo wiele rzeczy, które początkowo było w pewnym
sensie były poza jego pierwotną tradycją. Np. jako katolicy powtarzamy co niedziela, że „Syn
jest współistotny Ojcu”. Tymczasem greckie słowo oznaczające „współistotność” nie jest
słowem biblijnym i św. Atanazy Wielki, który je wprowadził do liturgii dostawał za to po
głowie od swoich współbraci biskupów. A dzisiaj to jest oczywiste i można powiedzieć, że
gdyby chrześcijaństwo pewnych pierwotnie zewnętrznych wobec swej tradycji rzeczy nie
zasymilowało, przekształcając je jednocześnie, to nie mielibyśmy dzisiejszego
chrześcijańskiego Credo w takiej formie, w jakiej je powtarzamy. To samo dotyczy pewnych
uświęconych już przez tradycję chrześcijańskich praktyk, także duchowych praktyk.
Natomiast jeśli chodzi o drugi rodzaj zarzutów, to odnosi się on do tego niedyskursywnego
charakteru medytacji. Sugeruje się, że chrześcijański stosunek do Boga zakłada, że na
modlitwie powinniśmy z Bogiem rozmawiać, mówić, myśleć, rozważać, słuchać (choć z tym
bywa już gorzej). No więc jak się ma do tego praktyka, która polega na powtarzaniu w koło
jednego słowa? Ta obawa opiera się na teologicznym nieporozumieniu, co do tego jaka ma
być nasza relacja z Jezusem. Ponieważ taką relację wyobrażamy sobie na obraz relacji z
innymi ludźmi jakich znamy, pojmujemy Jezusa jako Kogoś z przeszłości, jak w piosence
religijnej „Kiedyś o Jezu chodził po świecie”, tyle tylko, że traktujemy Go jako kogoś, kto
żyje nadal, ale gdzieś dalej, nie ma Go, ale za to ma swoich namiestników, zastępców i kiedyś
przyjdzie z powrotem, żeby być tak blisko, jak wówczas „kiedy chodził po świecie”. Takie
podejście do relacji z Jezusem jest może naturalne, ale nie ma oparcia w opisach spotkania
Apostołów z Jezusem po Zmartwychwstaniu. Ta relacja ma już inną naturę, niż przed
Zmartwychwstaniem. Św. Paweł mówi o tej przemianie, że nawet jak według kiedyś
poznaliśmy Jezusa wg ciała (gdy chodził po świecie), to teraz nie znamy Go już w ten sposób.
Zmartwychwstały Chrystus jest obecny w naszym życiu na zupełnie inny sposób, taki sposób,
że aby mieć z nim głęboką relację, nie musimy zwracać się do niego, tak jak do sąsiada. Sam
Jezus zapewnia już wcześniej Apostołów, że taka przemiana ich relacji nastąpi i że jest ona
zarówno konieczna, jak i korzystna. Mówi do nich mniej więcej tak (wg Ewangelii św. Jana):
Gdybyście mnie miłowali, to byście się cieszyli, że idę do Ojca. Pożyteczne jest dla Was moje
odejście. Jak nie odejdę, nie poślę Ducha, a jeśli Duch nie przyjdzie, nie dojdziecie do pełni
prawdy.
JB: Na pewno są różne formy chrześcijańskiej modlitwy i różne formy medytacji. Warto
pamiętać, że w tradycji chrześcijańskiej jest też termin „kontemplacja”. W tradycji
benedyktyńskiej mówi się o jakby trzech poziomach modlitwy: lectio, meditatio,
contemplatio. Już meditatio nie jest tu rozumiane jako myślenie o Bogu, ani wyobrażanie
sobie Boga, ale przede wszystkim „bycie z Bogiem”. Jan Kasjan mówi, że trzeba odrzucić
całe bogactwo myśli, jeśli chcemy wejść w głęboką relację z Bogiem. Św. Jana od Krzyża
mówiąc jako praktyk zapewnia, że wyobraźnia się tutaj do niczego nie przyda. Żeby to
zrozumieć, dobrze się jest odwołać do tego czym jest „słowo” czy w ogóle „język” w
rozumieniu hebrajskim, tzn. biblijnym. We współczesnych językach europejskich słowo
oznacza zazwyczaj coś konkretnego. W języku hebrajskim słowo raczej „uobecnia”, w taki
sposób, że jeśli wymawiamy imię Boga, to Bóg przychodzi, wkracza w rzeczywistość. Stąd
ogromna waga przykazania, aby nie wzywać imienia Boga do czczych rzeczy, bo Bóg
wezwany przychodzi. W rozumieniu biblijnym, jeśli powtarzamy Imię Boga, to nie chodzi o
przywoływanie jakiegoś znaczenia, ani o analizowanie znaczenia, ale o coś znacznie bardziej
doniosłego, o „uobecnianie Boga”. Słowo jest tu związane z energią, ponieważ jest związane
z oddechem. Tutaj otwiera się następny wymiar teologiczny, biblijnej teologii oddechu.
Oddech rozumiany jest w Biblii jako energia życia. Bóg daje człowiekowi życie, tchnął w
jego nozdrza dech ożywczy. Ponieważ słowo ma moc, Bóg stwarza świat przez słowo, przez
słowo we Mszy świętej jest uobecniana ofiara Jezusa, przez słowo w medytacji uobecniany
jest Jezus w nas i między nami. Dlatego myślę , że to jest dobre rozumienie medytacji
chrześcijańskiej, że my uobecniamy Boga w nas i miedzy nami jeśli wzywamy Jego Imienia.
Ale też trzeba dodać, ze powtarzanie Imienia, czy jakiejś formuły modlitewnej, to nie
koniecznie jest ostatni etap. Potem następuje contemplatio, które jest całkowitym zatopieniem
się w Bogu, kiedy struktura podmiot-przedmiot zostaje jakby zapomniana. U św. Jana od
Krzyża tez tak jest, że w tych stanach mistycznych człowiek jakby nie wie, gdzie był, bo to
się dzieje poza świadomością refleksyjną. Tak więc zarówno w medytacji, jak i kontemplacji
chodzi o obecność, o praktykę która ma nas doprowadzić do spotkania z Bogiem, do
doświadczenia Jego obecności. Na początku słowo jest potrzebne, ale potem ta potrzeba
często zanika.
PS: To wspomnienie św. Jana od Krzyża nasunęło mi jeszcze jedną ważną wątpliwość, która
towarzyszy niektórym chrześcijanom, gdy słyszą o medytacji, kontemplacji czy mistyce.
Chodzi o to, że takie praktyki prowadzą rzekomo do doświadczenia, kiedy znika rozróżnienie
podmiot-przedmiot. Tego chrześcijanie się boją. Ale chyba niepotrzebnie, ponieważ kiedy
mówimy o relacyjności chrześcijańskiej modlitwy, to trzeba pamiętać, że kiedy mówimy o
naszej relacji z Bogiem, to język się załamuje. Kiedy mówimy o relacji o naszej relacji z
Bogiem jako międzyosobowej relacji Ja-Ty, to wyobrażamy sobie ją zazwyczaj na sposób
relacji międzyludzkiej, w której oczywiście dwie osoby pozostają zawsze całkowicie
oddzielne. Ale przecież, gdy mówimy, że Bóg jest osobą to niepodobieństwo między Osobą
Boską a osobą ludzką jest większe, niż podobieństwo. Zaświadcza o tym cała tradycja
chrześcijańska, biblijna, wielu Ojców Kościoła, a bardziej oficjalnie Sobór Laterański IV. To
dlatego chrześcijanie mówią o Bogu coś paradoksalnego, że Bóg nie jest jedną Osobą tylko
jest Jeden, ale jest Trójcą Osób. Ale z tego wynikają też konsekwencje dla relacji między
człowiekiem a Bogiem. Bo zupełnie inaczej wygląda relacyjność pomiędzy dwiema osobami
skończonymi, a inaczej między osobą skończoną a Osobą Boską. Św. Paweł mówi: „Dzieci w
bólach was rodzę, aż Chrystus w Was się ukształtuje”. I to jest właśnie powołanie
chrześcijanina, o którym potem św. Augustyn powie, że to nie jest naśladowanie Chrystusa,
tylko stawanie się Chrystusem. Relacja między chrześcijaninem a Chrystusem nie jest relacją
zewnętrzną jaką znamy między każdą inną osobą, ale relacją wewnętrzną. Oczywiście, trudno
to opisać ludzkim językiem, ale to że doświadczenie oddzielności przedmiotu i podmiotu
może w relacji między człowiekiem i Bogiem może w jakimś sensie zanikać jest jak
najbardziej zrozumiałe w kontekście teologii chrześcijańskiej, skoro sam św. Paweł mówi, że
„Nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”. Nic dziwnego, że św. Paweł pisze, że nie
poznajemy Chrystusa według ciała, bo według ciała poznajemy coś czy kogoś zewnętrznego.
Ewangeliści w znamienny sposób kończą opis swej ziemskiej drogi z Jezusem. Otóż kiedy po
śmierci Jezusa, w poranek Wielkanocny, niewiasty szły do grobu, aby wspominać Jezusa, aby
pielęgnować kontakt z nim taki, jak mamy ze zmarłymi, tzn. wspominamy jak to było,
ozdabiamy grób. Tymczasem Anioł odwodzi ich od takiego podejścia: „Czego szukacie
żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj”. A później, gdy uczniowie idący do Emaus
spotkali Jezusa, to dopóki postrzegali Go jako kogoś trzeciego, zewnętrznego,
rozpoznawalnego, dopóty go nie rozpoznawali. Nie widzieli, że to Jezus. W momencie kiedy
Go rozpoznali, stał się dla nich niewidzialny! Właśnie w tych biblijnych obrazach można
zobaczyć, że nasz kontakt z Chrystusem nie jest kontaktem tak zewnętrznym, żeby to
doświadczenie zjednoczenia jako zaniku oddzielenia podmiot-przedmiot musiało chrześcijan
niepokoić.
JB: Ja bym chciał teraz odwrócić to pytanie, które dzisiaj zostało nam postawione jako temat
naszego spotkania. Dlaczego ludzie właśnie stawiają takie pytania: „czy medytacja może być
chrześcijańska”, albo „czy chrześcijanin może praktykować medytację”? Otóż w Ewangelii
jest taka celna uwaga narratora komentująca pytanie, które zadał pewien młodzieniec, który
przyszedł do Jezusa i zapytał go, co ma czynić aby się zbawić. Kiedy Jezus wyjaśnia mu, że
aby się zbawić potrzebuje wypełniać przykazanie Boga i bliźniego, ten młodzieniec pyta: „A
kto jest moim bliźnim?” I Ewangelista dodaje wtedy: „Zapytał o to, aby się usprawiedliwić”;
żeby się usprawiedliwić, że nie miłuje bliźniego, bo niby trudno jest ustalić do kogo to
określenie się odnosi. Obawiam się, że z medytacją jest podobnie. Wielu ludzi zadaje pytanie,
czy medytacja może być chrześcijańska, w podtekście mając już przygotowaną negatywną
odpowiedź, a czynią to po to, aby się usprawiedliwić, że nie medytują, bo niby nie jest jasne,
czy chrześcijanin powinien się taką podejrzaną praktyką zajmować. Po tej linii tłumaczyłbym
też ten lęk, o którym wspomniał mój przedmówca: lęk przed rzekomym zaniknięciem
struktury podmiot-przedmiot w przeżyciach, do których medytacja może prowadzić. Myślę,
że to jest lęk przed utratą ego, czyli lęk, który jest powodowany ego-izmem, miłością samego
siebie. Nic dziwnego, że we wszystkich tradycjach medytacyjnych, pouczeniach duchowych,
ciągle powraca problem „ja” jako głównej przeszkody w postępie duchowym. W
chrześcijaństwie mówi się o konieczności śmierci naszego „ja”, obumierania „starego
człowieka”, że tylko ziarno, które obumrze wyda owoc, a które nie obumrze, zostanie samo.
Podobnie jest w innych tradycjach duchowych. Człowiek broni się przed medytacją, bo to
nasze ego walczy o przetrwanie i boi się podjąć takich praktyk, które może je zniwelować czy
unicestwić. Ale dowcip polega na tym, że jeśli jednocześnie pragniemy zjednoczenia z
Bogiem, to musimy mieć świadomość, że Bóg jako Nieskończoność, może zjednoczyć się
tylko z „nicością” i dopóki ego istnieje, Bóg musi czekać. Pamiętamy, że Bóg zbliżył się do
Izraela i wyzwolił Izraela właśnie wtedy, gdy Izrael był w niewoli, bo być niewolnikiem
znaczyło być nikim. Można powiedzieć, że Bóg powołał Izraela to istnienia „z niczego”.
Wtedy kiedy człowiek jest nikim, kiedy jest pusty, wtedy może zostać napełniony, kiedy jest
nikim, wtedy może połączyć się z nieskończonością. Skończoność nie może połączyć się z
Nieskończonością i dlatego musimy coś stracić, musi stracić siebie. Chrystus mówi: „Kto
straci swoje życie, ten zachowa je”. Ale my boimy się stracić to, co często budujemy z
wielkim wysiłkiem przez całe życie, a co ostatecznie jest fałszywym ja. Boimy się śmierci.
Stąd te lęki przed medytacją. Tymczasem, jak powiedział jeden z mistyków chrześcijańskich:
„Kto umrze zanim umrze, nie umrze, gdy umrze.” Podobny zwrot jest też w Apokalipsie św.
Jana: „Kto umrze, tego druga śmierć nie dosięgnie.”
JS: To tytułowe pytanie, „czy medytacja może być chrześcijańska”, kryje jeszcze jeden
motyw, który warto tutaj poruszyć. Otóż niektórzy twierdzą, że chrześcijanin nie
powinien się czymś takim jak medytacja bawić, bo to może być bardzo groźne, jak
zabawa dziecka zapałkami. Niewątpliwie medytacja uruchamia proces schodzenia
gdzieś głębiny psychiki i duchowości człowieka. I tutaj właściwie są i wątek duchowy i
psychologiczny. W większości tradycji duchowych Wschodu i Zachodu mówi się na
przykład o pewnych siłach demonicznych, różnie rozumianych, ale zawsze ukazywanych
jako wyzwanie na ścieżce postępu duchowego. Czy z medytacją wiążą się rzeczywiście
jakieś zagrożenia i czy w związku z tym prawdą jest to, o czym mówią niektórzy
mistycy, że nie powinno się medytować bez mistrza, że konieczne jest tutaj kierownictwo
duchowe.
JB: Ja bym może zaczął od Pana Jezusa. Pan Jezus gdy wyszedł na pustynię, pościł
czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Spotkał szatana, który go kusił. Myślę, że to spotkanie z
jakimś złym duchem jest jakoś wpisane w każdy rozwój duchowy. Można powiedzieć wręcz,
że to jest pewien znak, że rzeczywiście na tej drodze duchowej postępujemy. I na każdej
drodze są niebezpieczeństwa, bo gdy przechodzimy przez jezdnię to może nas przejechać
samochód. Ale to nie oznacza, że nie powinniśmy wychodzić z domu, chociaż są tacy ludzie,
którzy tak panicznie boją się wyjść z domu, bo może im się coś złego przydarzyć. Ale takich
nie traktujemy jako zdrowych osobników. Myślę, że podobnie jest na ścieżce duchowej.
Istnieją niebezpieczeństwa, ale musimy się uczyć również je przezwyciężać i w tym pomocny
jest oczywiście jakiś kierownik duchowy. I tak to było rozumiane od samego początku
również w chrześcijaństwie. Uczniowie przychodzili do „starców”, pytali się o różne rzeczy,
otrzymywali wskazówki, zadawano im odpowiednie praktyki duchowe, praktyki dostosowane
do ich możliwości czy predyspozycji. Dziś istnieje tendencja, żeby wszystkich zrównywać.
Zresztą to chyba wieczny problem, bo już św. Jan od Krzyża i św. Teresa z Avila też, skarżyli
się, że są tacy przewodnicy duchowi którzy wszystkich wciskają w jedną obręcz. Św. Jan od
Krzyża i św. Teresa byli też oskarżani o błędy i to też jest motyw, który towarzyszy każdej
duchowej. Ale to są wszystko niebezpieczeństwa, które można przezwyciężać. Trwanie w
lęku, żeby nie wyjść z domu i nie wyruszyć w drogę, to nie jest to żadne rozwiązanie.
JP: Może ja jako praktykujący terapeuta poruszę wątek psychologiczny. Przeczytam Państwu
kilka danych. W Stanach Zjednoczonych medytację uprawia ponad 10 milionów osób,
dwukrotnie więcej, niż przed dziesięciu laty. Ponad 240 szpitali i klinik w USA stosuje
programy redukcji stresu w oparciu o trening medytacji. Amerykański Narodowy Instytut
Zdrowia zaleca medytację w przypadku łagodnego nadciśnienia, jeszcze przed
zastosowaniem środków farmakologicznych. Wykazano też, że medytacja wyostrza
percepcję, zmniejsza roztargnienie, powoduje, że medytujący wykazują zwiększona
niezależność od sytuacji, co wskazuje na silniejsze poczucie kontroli, są bardziej
spontaniczni, mają większą zdolność do bliższego kontaktu, bardziej akceptują siebie, mają
większy szacunek wobec siebie i wykazują mniejszy lęk przed śmiercią. Medytujący
porównani z tymi, którzy nie medytują, są znacznie mniej niespokojni, rzadziej donoszą o
dolegliwościach psychosomatycznych, mają bardziej pozytywne nastroje i są mniej
neurotyczni. Z powyższych powodów medytacja jako technika relaksacji, jako praktyka
uważności, kojarzona dziś z tradycją Vipasany czyli medytacji areligijnej, jest bardzo
popularna i propagowana. Pewne strategie psychoterapii poznawczo-behawioralnej stosują
tak rozumianą medytację, ale jest ona wyciągnięta z kontekstu duchowego, jest, że tak
powiem, zoperacjonalizowana do pewnych wymiernych celów. Taka medytacja stosowana
pod kierunkiem terapeuty jest pewnie bezpieczna. Problem pojawia się wówczas, gdy traktuje
się medytację jako formę autoterapii. Tymczasem, proszę pomyśleć, co się dzieje, kiedy
przychodzi osoba, która jest mocno skonfliktowana ze sobą i jest poleci się jej, żeby sama
medytowała, co w praktyce znaczy, żeby została sama z tym, co w niej jest, nie oceniając
tego, nie uciekając przed tym, nie starając się tego analizować. Jeśli taka osoba zostanie sama
bez właściwego wsparcia ze strony nauczyciela, który ją wprowadzi w medytację i będzie jej
towarzyszył, jeśli jednocześnie jej traumatyczne doświadczenie wewnętrzne nie będzie
rozpoznane, to w momencie dłuższej i intensywniejszej medytacji takie osoby padają ofiarą
dekompensacji, czyli załamanie się mechanizmów obronnych, które utrzymywały ją w
równowadze psychiczne pomimo traumy. Czy to jest niebezpieczne? Owszem, jest bardzo
niebezpieczne, bo w większości wypadków takie osoby lądują z ostra psychozą w klinice. Nie
mówię o tym, żeby odstraszać od medytacji, tylko żeby zwrócić uwagę, że czasem trudność
medytacji jest banalizowana w idealistyczny sposób, gdy mówi się, że skoro ego jest jedynym
problemem, to jeżeli „wyeliminujemy” ego, to nie będzie żadnych problemów. Tymczasem z
medytacją trzeba uważać w tym sensie, że medytacja, obojętnie w jakiej tradycji, ma
pozytywne skutki, ale nie jest lekarstwem. To znaczy, medytacja jest dobra dla człowieka
zdrowego psychicznie, ale nie jest dobra dla człowieka, który ma problemy. Ja miewam
ostatnio wiele kontaktów z praktykującymi zen. Oni wiedząc, że jestem terapeutą, sami
mówią mi o tym, jak na własnych bolesnych błędach się uczyli. Wniosek jest taki, że jeśli
mam problemy w rodzinie, to nie oznacza od razu, że nie mogę medytować, ale nie
powinienem mieć nadziei, że jak będę medytował to te problemy znikną. Nie wolno
traktować medytacji jako ucieczki od problemów. Z tego powodu dziś często nauczyciele
medytacji, obojętnie w jakiej tradycji, selekcjonują kandydatów na dłuższe odosobnienia
medytacyjne i nie dopuszczają osób, o których wiedzą, że są słabe psychicznie. Trzeba też,
żeby ci, którzy chcą praktykować medytacje byli samokrytyczni i szczerzy wobec siebie, żeby
przyznali, że może potrzebna jest im oprócz medytacji także inna, fachowa,
psychoterapeutyczna forma pomocy, bo bez tego medytacja może być drogą do nikąd. Zatem
nie jest prawdą to, o czym pisał jakieś rok temu tygodnik „Wprost”, że medytacja to od strony
skutków jest jedno wielkie oszustwo. Jest wystarczająco dużo badań psychologii empirycznej,
żeby potwierdzić, że medytacja, szczególnie jako forma relaksacji, jest jak najbardziej
wskazana. Ale medytacja jest pracą z tym, co mamy w świadomości. Jeśli ta świadomość jest
straumatyzowana, to będzie to zawsze trudne doświadczenie. Ostatnio wyszła książka
znanego polskiego buddysty o nazwisku Karłowicz, który przeszedł z od buddyzmu zen do
buddyzmu tybetańskiego. On pisze o tym, że był rozczarowany tymi latami praktyki zen, bo
przez lata medytował, a jego problemy emocjonalne nie znikały. Szukał w zenie pewnych
technik pracy z umysłem na poziomie emocji, ale one są zbyt ubogie w porównaniu z
buddyzmem tybetańskim, który oferuje wiele innych technik pracy nad emocjami. Ale on sam
podkreśla, że medytacja to nie jest autoterapia.
JS: Może wróćmy jeszcze do wątku duchowego, do pytania o siły demoniczne.
Chrześcijańska tradycja duchowi mówi o tym, że krocząc po ścieżce rozwoju duchowego
właściwie cały czas poruszamy się w rzeczywistości walki duchowej między siłami dobra
i siłami zła. To znaczy, nawet jeśli załóżmy, że ktoś kto kroczy ścieżką medytacji jest
okazem zdrowia psychicznego, to czy nie jest tak, że kierownictwo duchowe jest tutaj
potrzebne ze względów pozapsychologicznych, bo na tym poziomie duchowym też może
się w pewnym momencie zacząć coś niebezpiecznego „dziać”?
JB: Ja się tutaj odwołam do dzieła pewnego uczonego radzieckiego, pod tytułem „Obrona
psychiczna”. Książka wydana swego czasu w Moskwie, autor jest nieznany, podejrzewam, że
to jakiś odprysk z badań KGB, ponieważ oni prowadzili szeroko zakrojone badania nad
zjawiskami parapsychicznymi. W tej książce autor zebrał różne „przepisy”, jak się bronić
przed demonami, złymi siłami, itp. Jeden ze sposobów jaki przytacza, podając na poparcie
wiele cytatów z Pisma Świętego, to oddać się Bogu w opiekę. Jeśli medytacji nie odrywa się
od właściwego dla niej kontekstu religijnego, to tym, co „zabezpiecza” przed
niebezpieczeństwami duchowymi jest w pierwszym rzędzie oddanie się Bogu w opiekę. Jeśli
medytując powtarzamy Imię Jezusa czyli Boga i jeśli rozumiemy, że w tradycji
judeochrześcijańskiej Bóg wzywany jest „obecny w swoim Imieniu”, jest uobecniany, gdy go
przyzywamy w Jego Imieniu, to tak rozumiana medytacja jest jakby pod ochroną Boga.
Oczywiście, to wszystko zależy od tego, czy my w tego Boga wierzymy. Bo ta ochrona
duchowa na ścieżce medytacji jest proporcjonalna do naszej wiary w Boga.
JP: Ja myślę, że trzeba uważać, żeby nie umiejscowić medytacji chrześcijańskiej w
manichejskim kontekście, bo to jest herezja. Oto biedny chrześcijanin medytuje, a tutaj za
jego plecami diabeł z Bogiem się sprzecza o to, kto to wygra. To nie jest chrześcijaństwo.
Tradycja chrześcijańska mówi, że na drodze praktyki duchowej można wejść w
rzeczywistość, który wykracza poza jednostkowa świadomość, poza psychikę, bo umysł to
jest cos więcej niż psychika. Natomiast trzeba zwrócić uwagę na jeden szczegół. Rzadko się
zdarza, żeby chrześcijanin który praktykuje medytację polegającą na powtarzaniu jakiejś
mantry ma przeżycia, które można by nazwać kontaktem demonicznym. Natomiast sytuacje
problematyczne tego rodzaju pojawiają się wówczas, gdy chrześcijanie zaczynają uprawiać
wizualizacyjne techniki wschodnie, związane na przykład z buddyzmem tybetańskim, które
są osadzone w kontekście dla chrześcijan zazwyczaj obcym. Podobnie problemy mają czasem
chrześcijanie, którzy praktykują intensywnie medytację zen, liczą oddechy i popadają czasem
we frustrację, a jeśli sobie z nią nie radzą to w depresję, bo są przyzwyczajeni do relacyjnego
przeżywania i rozumienia rzeczywistości duchowej, a tymczasem w zazen ta relacyjność jest
programowo dekonstruowana, nie niszczona, ale dekonstruowana. Bez właściwego
nauczyciela chrześcijańscy adepci zen często sobie z tym problemem nie radzą.
PS: Co do tej wizualizacji i stosunku tradycji chrześcijańskiej do wizualizacji w kontekście
praktyk duchowych to mnie się wydaje, że rzeczywiście wizualizacja jest obca tradycji
biblijnej. Szczyt Objawienia starotestamentowego, Objawienie Boga na Synaju zawiera
między innymi przekaz prawdy, że nie należy tworzyć ani używać obrazów Boga. Człowiek
ma naturalną tendencję, żeby w kontakcie z Bogiem pomagać sobie obrazami i Lud Izraela tej
tendencji do wizualizacji poddaje się właśnie w tym samym momencie, gdy Mojżesz
otrzymuje Objawienie na Synaju. Jego ziomkowie u podnóża Synaju tworzą sobie złotego
cielca i nazwali go Bogiem. Chrześcijaństwo dziedziczy tą tradycję Izraela i również mówi o
tym, ze wszelkiego typu obrazy, wizualizacje, to jest raczej przeszkoda niż pomoc w
kontakcie z Bogiem. Św. Jan od Krzyża mówi, w którymś miejscu: „strzeż się obrazów”.
JS: Ale czy ostatecznie nie jest tak, że medytacja chrześcijańska to jest po prostu
medytacja chrześcijanina, czyli medytacja, w którą chrześcijanin wchodzi jako człowiek
wierzący w Boga Jezusa Chrystusa, otwierając się świadomie na relację, na spotkanie z
Bogiem. Chrześcijanin nie zaczyna medytować z nastawieniem: będę liczył oddechy i o
niczym innym nie myślał, aż coś się wydarzy. Chrześcijanin chyba już w punkcie wyjścia
sytuuje tę swoją praktykę duchową w określonym kontekście wyznaczonym przez jego
wiarę w Chrystusa i na przykład przed rozpoczęciem medytacji powierza wprost Bogu
tę czynność jako zamierzony wysiłek otwarcia się na Obecność Boga.
PS: No tak, ale tutaj powstaje pytanie: co to jest wiara? Piętnastowieczny kardynał Mikołaj z
Kuzy, wybitna postać ówczesnego Kościoła i jeden z czołowych katolickich zwolennik tzw.
teologii negatywnej, napisał taki dialog między poganinem a chrześcijaninem. W pewnym
momencie poganin mówi do chrześcijanina: „Widzę, że kłaniasz się z wielką czcią, obfite łzy
lejesz. Kogo tak czcisz?” Chrześcijanin na to: „Nie wiem.” Poganin: „Jakże możesz czcić, nie
wiedząc kogo?” Chrześcijanin: „Czczę, bo nie wiem”. Bóg, który jest Bogiem Ukrytym,
Tajemnicą, to jest też pewien trwały element chrześcijańskiej tradycji duchowej, dzisiaj
trochę zapomniany. Mamy chyba to poczucie, że chrześcijaństwo wydaje się takie
zbanalizowane przez to, ze wydaje się, że wszystko wiadomo. Wszystko jest ujęte w takie
regułki do nauczenia się przez dzieci przed pierwszą komunią: sześć prawd wiary, 5
przykazań kościelnych, itd. Wszystko jest jasne, a właśnie to co ludzi pociąga w zen to
podkreślanie tajemnicy. Niewątpliwie chrześcijanie stali się w teologii trochę
bałwochwalcami na skutek przejęcia się zbytnio pewnym oświeceniowym modelem
poznania. Św. Augustyn, największy klasyk teologii katolickiej sugeruje właśnie, że jeśli
wydaje nam się nam, że w pełni rozumiemy Boga, to jest zły znak. Pisze: „O Bogu mowa.
Nie rozumiesz? To dobrze, bo jak byś rozumiał, to by nie było o Bogu”. Bóg jest zawsze
większy, znacznie większy niż nasze rozumienie, niż nasze wizualizacje. I to jest chyba
teologiczny fundament praktyki medytacji chrześcijańskiej jako modlitwy niedyskursywnej,
w trakcie której nie myślimy, nie roztrząsamy, nie analizujemy.
JS: Warto może jeszcze zadać pytanie o stosunek hierarchii Kościoła do praktyk
medytacyjnych. Czy można mówić o jakimś oficjalnym stanowisku Kościoła w kwestii
zgodności medytacji z wiarą chrześcijańską?
JB: Historycznie rzecz biorąc, mistycy chrześcijańscy mieli często wielkie problemy
przełożonymi kościelnymi, zwłaszcza Ci uchodzący dziś za największych, jak św. Jan od
Krzyża, św. Teresa z Avila, także św. Ignacy Loyola był sądzony przez hiszpańską
Inkwizycję. Ale wiemy, że z czasem zostali ogłoszeni świętymi, więc ten pewien niepokój o
prawowierności ich nauki został z czasem przezwyciężony. Natomiast myślę, że istnieje
pewien ogólny problem, że chrześcijaństwo zachodnie za bardzo jest związane z ściśle
logicznym myśleniem greckiej filozofii, co powoduje pewne trudności w zrozumieniu właśnie
mistyków, którzy w swoich doświadczeniach właśnie wykraczają poza to logiczne myślenie.
Trudno mówić o jakimś oficjalnym stanowisku Kościoła sformułowanym jednoznacznie
odnośnie praktyki medytacji niedyskursywnej. Taka medytacja jest po prostu obecna od
początku w tradycji chrześcijańskiej. Ostatnio został wydany dokument watykańskiej
Kongregacji Nauki Wiary, gdy jeszcze na jej czele stał kardynał Ratzinger. Dokumenty tej
kongregacji z reguły służą ostrzeżeniu przed niebezpieczeństwem błędu, więc również ten
dokument zajmuje się przede wszystkim koniecznością podkreślenia różnic między medytacją
chrześcijańską a niechrześcijańskimi praktykami medytacyjnymi, podkreślając specyficznie
chrześcijańskie rozumienie medytacji i modlitwy. Ja natknąłem się na przynajmniej kilka
znaczących wypowiedzi Jana Pawła II o medytacji chrześcijańskiej. On używał w tym
kontekście określenia „modlitwa serca” albo „modlitwa Jezusowa”, mówiąc właśnie o
niedyskursywnych formach medytacji chrześcijańskiej. Przed niedzielna modlitwa „Anioł
Pański” w dniu 3 listopada 1996 roku, Jan Paweł II mówił o medytacji zwanej „modlitwą
serca, która poprzez powtarzanie inwokacji: Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade
mną grzesznym, staje się jakby oddechem duszy. Wypowiadana w głębi serca, posiada jakby
tajemnicze odniesienie wspólnotowe. Mała modlitwa, jak ja nazywali Ojcowie, jest wielkim
skarbem, jednoczy w obliczu Chrystusa wszystkich modlących się”. Papież podkreślił, że ta
modlitwa, zwana modlitwą Jezusową, rozpowszechniona została także na zachodzie, dzięki
„Opowieściom pielgrzyma”. Może warto wspomnieć w jakich okolicznościach ten tytułowy
„rosyjski Pielgrzym” nauczył się tej formy medytacji jaką jest modlitwa Jezusowa. Otóż
usłyszał w kościele słowa o tym, że trzeba się modlić nieustannie. Zainspirowało go to do
poszukania odpowiedzi na pytanie: jak w praktyce można się modlić nieustannie? Znalazł
„starca”, czyli duchowego mistrza, który mu zalecił powtarzanie najpierw trzy tysiące razy
dziennie „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”, potem sześć tysięcy, potem
dwanaście tysięcy razy. Początkowo wydawało mu się to absurdalną praktyką, ale posłuszny
starcowi wypełnił jego polecenie, aby z czasem zauważyć, że potem bez względu na to, czy
śpi, czy je, czy robi cokolwiek innego, ta modlitwa niejako sama rozbrzmiewa w jego sercu. I
wówczas zrozumiał, że można się modlić nieustannie. W podobnym duchu pisał kardynał
Ratzinger, obecny papież Benedykt XVI: „Nie działamy przecież jedynie przez to, co robimy.
Działamy nie mniej przez to, kim jesteśmy. Jeśli stajemy się dojrzali, autentyczni i wolni,
zapuszczając korzenie naszego bytu w twórczej kontemplacji Boga, jeśli szczerze
wymawiamy te słowa „Panie, zmiłuj się”, jeśli naprawdę z głębi naszej nędzy wołamy do
Boga, to uznajemy kim my jesteśmy i kim On jest. Jest to modlitwa uwielbienia Bożej
Obecności”. Dzisiaj to pragnienie modlitwy kontemplacyjnej jest wśród chrześcijan coraz
żywsze. Również biskupi zaczynają dostrzegać wagę kontemplacji w Kościele. Dwa lata
temu Arcybiskup Poznański Stanisław Gądecki, wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu
Polski, zaprosił przeora dominikanów i karmelitów, aby ich zachęcić do tworzenia grup
medytacyjnych w Poznaniu. Oni niestety nie odpowiedzieli na to zaproszenie, toteż bardzo się
ucieszył, gdy w końcu powstała grupa medytacyjna przy poznańskim klasztorze jezuitów.
Wysłał na tę okazję taki list dziękczynny. Tak, że widzimy, że w Polsce też w końcu coś z tą
medytacja ruszyło, jeśli tak można powiedzieć. To jest odpowiedź na duchowy głód
dzisiejszych czasów, na cały ten hałas, zabieganie, które budzą w nas tęsknotę za ciszą,
skupieniem, medytacją.
JP: Wspomniano tutaj o tym, że watykańska deklaracja zwracała uwagę na różnice między
medytacją chrześcijańską i niechrześcijańską. Ja bym jeszcze chciał zwrócić uwagę na to, że
na niższym niż watykański poziom życia Kościoła mamy już od kilkudziesięciu lat bardzo
intensywne zaangażowanie chrześcijańskich duchownych w dialogu na płaszczyźnie
medytacji z tradycjami niechrześcijańskimi. Z tego zaangażowania wyłania się na ogół
zachęta do praktykowania przez chrześcijan medytacji niedyskursywnej. Wyrażają tę zachętę
już same tytuły książek o medytacji, np. „Dar zen dla chrześcijan”, autorstwa amerykańskiego
jezuity R. Kennedy’ego. To właśnie benedyktyni i jezuici są pionierami tego monastycznego
dialogu międzyreligijnego. Co ciekawe, pierwszym „autoryzowanym” nauczycielem zen w
Indiach jest jezuita, Amisan. W Japonii działa inny jezuita, który jest autoryzowanym
nauczycielem Zen. W Stanach Zjednoczonych działa mistrz zen, jezuita, rosi Robert
Kennedy, w Szwajcarii jest dwóch jezuitów, mistrzów zen. Warto mieć świadomość tego, że
w Kościele katolickim pewne pozytywne nastawienie do medytacji nie jest tylko owocem
teoretycznych rozważań, ale płynie z głębi praktyki wielu osób, którzy pozostając
chrześcijanami zanurzyli się w praktykę medytacji niechrześcijańskiej odkrywając, że
medytacja jako taka nie musi stać w sprzeczności z wiarą chrześcijańską.
JB: Ten dialog najlepiej wychodzi właśnie z buddyzmem, ponieważ buddyzm jest najbardziej
monastyczna religią Wschodu. Mówiąc trywialnie, mnichom z mnichami jest się najłatwiej
dogadać. Istnieje też powszechne przekonanie, że dialog między różnymi religiami łatwiej
jest nawiązać na bazie doświadczenia, bo przecież różnice doktrynalne są często nie do
przezwyciężenia. Jeśli już mówimy o zen, to warto przypomnieć to, co powiedział znany
nauczyciel zen, rosi Yamada, który był nauczycielem zen dla wielu chrześcijan i zakonników
chrześcijańskich, między innymi tych jezuitów, o których wspomniał mój przedmówca. Otóż
rosi Yamada studiując tradycję chrześcijańską, szczególnie „Dialogi” św. Grzegorza o życiu
św. Benedykta, doszedł do wniosku, że św. Benedykt, „ojciec” wszystkich mnichów
Zachodu, osiągnął oświecenie (satori).
JS: Może warto jeszcze pogłębić wątek modlitwy Jezusowej, bo ta forma modlitwy ma za
sobą tak długą tradycję, że trudno tutaj chyba mieć jakieś wątpliwości, co do jej
„prawowierności”. Zapytajmy, jak modlitwa Jezusowa ma się do medytacji
chrześcijańskiej? Czy można powiedzieć, że modlitwa Jezusowa jest jedną z form
niedyskursywnej medytacji chrześcijańskiej? Czy można używać tych różnych określeń
zamiennie: medytacja chrześcijańska, modlitwa serca, modlitwa prostoty, modlitwa
Jezusowa, itp.?
JB: Tak, ja myślę, że inwokacja Imienia Jezus może przybierać różne formy: może to być
wprost powtarzanie jednego słowa-imienia: „Jezus”, można wołać: „Kyrie Eleison” (czyli
„Panie, zmiłuj się”, albo „Maranatha” (czy „Przyjdź, Panie”), itd. Jest taka książka
zatytułowana „Różaniec - modlitwa Jezusowa Zachodu”, w której pokazuje się, że w
przeszłości różaniec był zachodnim odpowiednikiem modlitwy Jezusowej praktykowanej na
chrześcijańskim Wschodzie, to znaczy był bardziej modlitwą medytacyjną, niźli
„rozmyślaniem”. Różaniec pojawił się na Zachodzie w XII wieku. Dlaczego? Bo przynieśli tę
praktykę ze Wschodu krzyżowcy. Ale już znacznie wcześniej św. Benedykt w swojej regule
mniszej przeszczepił na zachodni grunt tę wschodnią praktykę medytacji niedyskursywnej, bo
przejął ją od Jana Kasjana, który spędził wiele lat na chrześcijańskim Wschodzie i połączył
doświadczenia mnichów egipskich, syryjskich i zachodnich.
Warto też pamiętać, że na chrześcijańskim Wschodzie do dziś istnieją pewne klasztory,
których tradycja modlitewna sięga IV wieku! Tradycja Ojców Pustyni istnieje do dzisiaj i w
jej przekazie jest ciągłość. Dzisiaj możemy sięgać do źródeł, bez zapośredniczenia. Istnieje
klasztor Św. Makarego, założony ok. roku 390, w którym tradycja mnisza nie została
przerwana. Klasztor św. Pawła w Egipcie i cała tradycja kościoła koptyjskiego w Etiopii to
kolejny przykład ciągłości. Wydawnictwo tynieckie wydało taką książeczkę o. Matta el-
Maskine z klasztoru św. Makarego. Oczywiście, nie można nie wspomnieć o Górze Athos i
całej tradycji modlitwy tam przechowanej przez wieki, która opiera się właśnie głównie na
modlitwie Jezusowej, na praktyce powtarzania bez ustanku Imienia Jezus, czy tego w bardziej
rozbudowanej formie: „Panie Jezus Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznym”.
JS: Czy mamy jakieś pytania z sali?
PYTANIE Z SALI: Ja mam pytanie do o. Jacka. Nie wiem czy dobrze zrozumiałem, ale
jak była mowa o ego, powiedział Ojciec, że w kontekście medytacji może się pojawić lęk
u chrześcijan, który polega na tym, że gdy już unicestwiliśmy ego, to już nie jesteśmy
tacy pewni, czy to co przeżywamy to jest kontakt z Bogiem, czy to jest po prostu jakiś
szczególny stan świadomości, który nie jest kontaktem z Bogiem…
JP: Ego to jest w ogóle pewien skrót myślowy. Trzeba sobie zdawać sprawę, że w
psychologii nie używa się już takiego terminu jak ego, chyba, że jako metaforę. Tutaj
mówimy o samoświadomości i o umyśle w sensie aparatu psychicznego. Lęki rejestrujemy w
tym aparacie, więc mówiąc tak w uproszczeniu mechanistycznie, te wszystkie lęki nie mogą
być gdzie indziej, tylko w naszym umyśle. Ale lęki mam tak długo, jak długo jestem
samoświadomy. Jeśli ma się takie pojęcie, że rozwój duchowy polega na spotkaniu z Bogiem,
to w praktykę wchodzi się z pewnym aparatem pojęciowym: czy to będzie mowa o „stopieniu
się” z Nim, czy wejściu w najbardziej intymną relację jaka jest możliwa zwana „zaślubinami
duchowymi”, „małżeństwem duchowym”, itp. I teraz jeśli praktyka medytacyjna jest praktyką
niedyskursywną to ona zakłada rezygnację z nazywania, definiowania. I chrześcijanin może
mieć lęk czy mam do tego prawo? Bo czy ja jako chrześcijanin nie marnuję wówczas życia na
jakąś technologię umysłu, zamiast spotykać się z Bogiem? W wielkim uproszczeniu można
zadać pytanie: no dobrze, w rezultacie długotrwałej praktyki medytacyjnej osiągnę
„oświecenie”, ale jaką ono ma wartość, czy ono mnie zbawi w sensie soteriologii
chrześcijańskiej? A jeśli to jest tylko najwyższy możliwy stan ludzkiej świadomości i nic
więcej? Może to jest stan, w którym wie się coś więcej o rzeczywistości, ale nie o Bogu? To
może jako chrześcijanin powinienem z pokorą zając się inną formą modlitwy, niż medytacja
niedyskursywna? To są takie przykłady chrześcijańskich lęków. Ale ja myślę, że one są
nieuzasadnione. Mistycy chrześcijańscy, a są wśród nich Doktorzy Kościoła, jak św. Teresa z
Avila, mówią: nie bój się tego. Św. Paweł też mówi o jakimś „zniknięciu” ego: „żyję ja, ale
już nie ja, żyje we mnie Chrystus”. Ale czujemy, że on mówi o czymś jednoznacznie
pozytywnym, a nie negatywnym, czego trzeba się bać. Jeśli umrze moje ego, zostanie Jezus.
Pozwolić na śmierć ego to znaczy także pozwolić, że to co jest źródłem lęku we mnie i
pokarmem dla tego lęku, przestanie być.
Z SALI: To mi się wydaje z lekka niekonsekwentne z Ojca strony, dlatego, że z jednej
strony pokazał Ojciec, że ten lęk spełnia taka pozytywną rolę, że chroni nas przed tym,
żebyśmy nie poszli w jakimś złym kierunku, czyli odchodząc od Boga w kierunku jakieś
techniki. A z drugiej strony Ojciec mówi, że ten lęk trzeba usunąć…
JP: Powiem Panu tak: Duch wieje kędy chce. Nie każdy musi medytować. Rozumieją to ci,
którzy czują w sobie impuls czy wręcz przymus, żeby to robić. Innym jest to dane w swoim
czasie. Jeśli coś budzi w Panu głęboki niepokój, to niech się Pan zajmie tym, co daje Panu
duchowy pokój. Tę odpowiedź znajdzie Pan we wszystkich tradycjach, a w chrześcijaństwie
szczególnie. Św. Paweł mówi, że oznakami obecności Ducha, czy owocami Ducha, jest
pokój, radość, itd. Pewna forma duchowego lęku jest w chrześcijaństwie rozpoznawana jako
tzw. strapienie duchowe czyli stan generalnie niepożądany. Jeśli jakaś praktyka duchowa na
dłuższą metę rodzi w Panu duchowy lęk, to albo Pan ją źle praktykuje, albo to nie jest dla
Pana. Pamiętajmy też, że według nauki chrześcijańskiej, doświadczenie Boga jest niezależne
od formy modlitwy, jest darem. Żadnymi formami modlitwy nie jesteśmy w stanie wymusić
tego, żeby doświadczyć Boga. Jeśli byśmy się skupili na formach modlitwy, które budzą w
nas lęk, to by nam to tylko przeszkadzało w spotkaniu z Bogiem, koncentrując nas na sobie,
na naszych lękach.
JS: Można też dodać do tego, że czasami nasze lęki mogą wypływać z naszego błędnego
rozumienia doktryny chrześcijańskiej. Wówczas mój lęk, np. przed medytacją, to może być
lęk wynikający z tego, że zostałem jakoś wychowany w tradycji, która tak, a nie inaczej
rozumie doktrynę chrześcijańską, a rozumie ją błędnie. Zatem oprócz praktyki potrzeba też
sięgnąć głęboko do tradycji chrześcijańskiej, czytać właściwą literaturę przedmiotu, którą
można znaleźć choćby na stronie internetowej Krakowskiego Centrum Medytacji
Chrześcijańskiej:
www.medytacja-chrześcijańska.pl/czytelnia
:).