Mówiono o nim "Król Podbeskidzia"
Nasz Dziennik, 2011-03-13
Zaczynał się grudzień 1947 roku. Był wieczór. Henryk Flame jechał
samochodem w towarzystwie znajomych do restauracji, w której
miał wkrótce zginąć... W tamtym roku komuniści zalegalizowali
swoje rządy w sfałszowanych wyborach. Bolesław Bierut został
prezydentem, z kraju uciekł wicepremier Stanisław Mikołajczyk, a
po lasach wciąż walczyli jeszcze ci, którzy nie zgadzali się na
sowietyzację kraju i nie skorzystali z amnestii. Flame jeszcze
kilkanaście miesięcy wcześniej był wśród nich, nosił pseudonim
"Bartek". Dowodził jednym z najsilniejszych zgrupowań
Narodowych Sił Zbrojnych. Był taki czas, że miał pod sobą około
trzystu partyzantów. Ludzie mówili o nim "Król Podbeskidzia".
Henryk Flame był przed wojną pilotem 2. pułku lotniczego w Krakowie. Podczas kampanii
wrześniowej walczył w 123. Eskadrze Myśliwskiej przydzielonej do Brygady Pościgowej.
Pod koniec września przekroczył granicę i został internowany na Węgrzech. Udało mu się
stamtąd uciec w następnym roku. Podczas okupacji pracował na kolei i działał w konspiracji,
m.in. w oddziale Armii Krajowej w okolicach Wisły i Baraniej Góry. Gdy Czechowice
zostały zajęte przez Armię Czerwoną, Flame został komendantem posterunku milicji. Jednak
długo nie zagrzał tam miejsca. Zagrożony aresztowaniem, zbiegł do lasu, by początkowo z
dziesięcioma ludźmi tworzyć oddział Narodowych Sił Zbrojnych. Formacja zaczęła się
gwałtownie rozrastać. Zdobywano broń, rozbrajając posterunki Milicji Obywatelskiej, Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego oraz wojska. Wiosną 1946 r. zgrupowanie "Bartka" liczyło kilka
oddziałów, w sumie blisko 300 żołnierzy. Takiej siły komuniści nie mogli już lekceważyć,
tym bardziej że partyzanci likwidowali pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, konfidentów i
partyjnych aparatczyków.
Żołnierze "Bartka" nie tylko walczyli z przedstawicielami nowej władzy, lecz także
ostentacyjnie manifestowali swoją obecność. Przede wszystkim udało się im to 3 maja 1946
r., gdy w Wiśle przedefilowali przed kapitanem "Bartkiem". Zanim wyruszyli do Wisły,
kapitan Flame powiedział swoim żołnierzom: "Dzisiaj pojedziemy zająć Wisłę. Musimy to
zrobić z pewnych względów. Pamiętajcie, musi panować duża dyscyplina i ostrożność. W
Wiśle kwateruje Wojsko Polskie i Sowieci. Oddziały wejdą do Wisły, grupa 'Sztubaka'
osłania całość akcji. I dodał: Zamanifestujemy naszą wolę służenia Ojczyźnie w dniu Święta
Królowej Polski!".
Wspomniany Antoni Biegun "Sztubak" tak opisywał wejście do Wisły: "W pierwszym
momencie ludzie byli zaszokowani, lecz gdy dowiedzieli się, że jesteśmy partyzantami,
zaczęto wiwatować. Tu i ówdzie odzywały się głosy, że wybuchło powstanie. Ludność
zaczęła nas częstować żywnością, obrzucać kwiatami i całować".
"Bartek" odebrał defiladę. Przez plac w centrum miasteczka przemaszerowało około stu
leśnych. Następnie Flame przybliżył żołnierzom, a przede wszystkim zgromadzonym
cywilom cele walki z komunistami.
Świadków tego niezwykłego wydarzenia, w środku kraju opanowanego przez komunistów,
musiało być o wiele więcej.
Młody i zdolny
Pułkownik Henryk Wendrowski, tak jak i "Bartek" był żołnierzem Armii Krajowej. Jednak
Wendrowski należał do tych, którzy przeszli na drugą stronę barykady. Konrad Świetlik,
wiceminister bezpieczeństwa publicznego, w rozmowie z reportażystą Henrykiem Piecuchem
wyrażał się o nim w samych superlatywach: "Młody, zdolny pracownik operacyjny, mający
dobre kontakty z podziemiem...".
Wendrowski musiał być bardzo inteligentny. Trafnie scharakteryzował go historyk dr Tomasz
Kurpierz, pisząc o nim, że miał "bardzo dobry zmysł operacyjny, rejestrował dużą liczbę
szczegółów oraz szybko i na ogół trafnie potrafił sporządzić psychologiczną charakterystykę
poznanych osób". Nic w tym dziwnego, skoro przed wojną studiował psychologię oraz...
malarstwo.
Henryk Piecuch rozmawiał również z Wendrowskim w jego warszawskim mieszkaniu przy
ul. Kruczej, które wypełnione było książkami i obrazami, wśród nich znajdowały się akwarele
gospodarza. Piecuch zauważył, że pułkownik miał delikatne dłonie, które jednak dzierżyły w
przeszłości nie tylko pędzel, ale również pistolet.
Podobno przeszedł na drugą stronę dobrowolnie, mieli go do tego namówić przyjaciele jego
ojca. Dzięki nim dostał pracę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i tym samym
ominęło go więzienie za działalność w "reakcji". To tylko jedna wersja jego romansu z
bezpieką. Inna mówi, że jeszcze wcześniej został agentem NKWD.
Sieć gry operacyjnej - prowadzonej przez Departament III Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego oraz Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach - zarzucono
na oddział NSZ kapitana Henryka Flamego "Bartka" w połowie 1945 roku. Jej
najważniejszym graczem, bo tym, który doprowadził do eksterminacji oddziału, był właśnie
Wendrowski - został on przedstawiony "Bartkowi" jako kapitan "Lawina". Stało się to 7
sierpnia 1946 roku. Do spotkania doszło w obozowisku oddziału na Baraniej Górze. Do tego
momentu (już od pół roku) Flame nie miał żadnego kontaktu ze swoim dowództwem.
Dopiero na drugi dzień po śniadaniu "Lawina" zdradził "Bartkowi" cel swojej wizyty.
Zaproponował Flamemu przewiezienie jego ludzi w rejon Jeleniej Góry. Kończąc swój
monolog, powiedział: "Argumenty podałem po to, aby przekonać, a obecnie daję rozkaz jako
władza przełożona, aby go wykonano".
Z tzw. Ziem Odzyskanych żołnierze mieli zostać przerzuceni przez zieloną granicę do
alianckiej strefy okupacyjnej.
Druga wizyta Wendrowskiego w partyzanckim obozowisku nastąpiła 20 sierpnia.
Najprawdopodobniej w tym czasie, a więc pomiędzy pierwszym a drugim spotkaniem
"Lawiny" z "Bartkiem", powstał dokument zatytułowany "Plan Likwidacji 'B' którego autor
(najpewniej Wendrowski) dokładnie opracował akcję "likwidacji", a jej finał miał wyglądać
tak: "Na punkcie likwidacyjnym otrzymują wszyscy sute porcje wódki i jedzenia i idą spać.
Likwidacja nastąpi we śnie i przeprowadzi ją grupa naszych ludzi (20), która dotychczas
spełniała rolę ochrony punktu z ramienia Okręgu Opolskiego NSZ".
Gdy Wendrowski ponownie dotarł na Babią Górę, tam przed głównym namiotem powitał go
Flame, a za jego plecami stali podkomendni w szeregu. "Bartek" wydaje rozkaz żołnierzom:
"Baczność! Na prawo patrz!".
Kapitan "Lawina" jest przyjęty z honorami. Wendrowski raportował potem, że "zaprosił"
oficerów do namiotu i tam przemawiał do nich około dwóch godzin. Wywiązała się również
rozmowa. Jej tematem była "sytuacja polityczna, którą przedstawiłem jako nie bardzo
korzystną dla NSZ, a która wymaga specjalnego podejścia do konspiracji i w ogóle do zmiany
dotychczasowej taktyki...".
Wendrowski był już wtedy pewny, że ma przewagę nad swoim przeciwnikiem. Jako
niedoszły psycholog i świetny obserwator zdawał sobie sprawę z tego, że "Bartek" i
większość jego oficerów wykona "rozkaz" wyimaginowanego dowództwa. Owszem, Flame
miał jakieś wątpliwości, ale Wendrowski szybko je rozwiał, mówiąc mu, że jego dowództwo
zamierza przerzucić do Norymbergii w celu dalszego kształcenia.
Jestem kapitan "Bartek"
Dzięki Tomaszowi Greniuchowi, biografowi Henryka Flamego, wiemy mniej więcej, jak
wyglądał jego ostatni dzień życia i co się wydarzyło w restauracji w Zabrzegu k. Czechowic-
Dziedzic tamtej nocy, 1 grudnia 1947 roku.
Wieczorem Flame skończył pomagać Wiktorowi Cimali w pracy nad żelaznymi drzwiami do
kościoła św. Katarzyny. Choć pracowali od godz. 14.00, Wiktor nie miał ochoty na
odpoczynek. Wolał przejść się z Henrykiem, wiedząc, że po drodze będą musieli minąć
knajpę Kozika, w której wychylą po kuflu piwa. Spotkali tam znajomych. Po jakimś czasie
towarzystwo przeniosło się do innego lokalu. Było ok. godz. 12.00, gdy z samochodu
zaparkowanego przed restauracją prowadzoną przez Józefa Czyloka wysiadło kilka osób.
Gdy tylko Drapacz z miejscowej milicji zobaczył Flamego w drzwiach, natychmiast pobiegł
na posterunek, by o tym zameldować. Komendant Dolaciński ściągnął pas, poprawił kaburę i
razem z podkomendnym poszedł do restauracji.
- Zabrzeg to mała miejscowość. Tam wszyscy się znali, choćby ze szkoły. Flame nie był tam
postacią anonimową, ludzie musieli znać jego przeszłość, a tym bardziej milicja - podkreśla
dr Tomasz Kurpierz, historyk z katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.
Dochodziła godzina wpół do dziesiątej w nocy, gdy Flame dostrzegł Dolacińskiego przy
barze. Podszedł tam wolnym krokiem. Być może właśnie tak wyglądała ich rozmowa:
- Witam, towarzysza komendanta. Zapraszam do naszego stolika. Tam jest weselej niż z tymi
ponurakami.
Dolaciński zdusił papierosa pod butem i stanowczo wycedził przez zęby:
- Muszę odmówić. Po pierwsze, jestem na służbie - komendant jakby na potwierdzenie swych
słów klepnął dłonią po kaburze. - Po drugie... - Dolaciński zawiesił na chwilę głos. - Nie piję
z nieznajomymi.
Ostatnie stwierdzenie milicjanta musiało urazić Flamego, który wyprężony jak struna
przedstawił się komendantowi.
- Jestem kapitan "Bartek"!
Na chwilę przycichły rozmowy, bo przecież, choć nikt o tym głośno nie mówił, wszyscy
wiedzieli, że ten niespełna trzydziestoletni mężczyzna jeszcze kilkanaście miesięcy temu
dowodził najsilniejszym na tym obszarze zgrupowaniem Narodowych Sił Zbrojnych, o
których prasa nie pisała inaczej, jak tylko "faszyści" lub "zbrodniarze", a Bolesław Bierut
charakteryzował ich słowami: "Wrogowie Polski i wrogowie pokoju w postaci agentów
faszystowskich Andersa i band leśnych NSZ, reakcjoniści otwarci i zamaskowani, chroniący
w duszy starą, zaskorupiałą wrogość do ZSRR, nie chcą widzieć tych codziennych,
szlachetnych objawów wzajemnego sąsiedzkiego współżycia naszych narodów".
Flame wrócił do swojego stolika, a biesiadnicy do rozmów.
Czylok nie zamknął knajpy o dwudziestej drugiej, jak to miał w zwyczaju. Poprosił go o to
komendant, który podobno bał się awantury na dworze.
Dwóch świadków
O wiele łatwiej było zamordować blisko 170 żołnierzy NSZ, niż zatrzymać ich, poddać
śledztwu, a następnie zasądzić dla wszystkich karę śmierci. O wiele szybciej można było się
ich pozbyć w wypróbowany, "katyński" sposób.
Wyjechały trzy transporty, a w nich najprawdopodobniej około 170 żołnierzy ze zgrupowania
"Bartka". Odbywały się one od 5 do 25 września 1946 roku. O tym, co działo się potem,
mówią dwie relacje.
Żołnierz "Bartka", Andrzej Bujok "Jędrek", był w jednym z transportów.
"Mimo jesiennej pory było bardzo ciepło. Samochody zajechały pod 'pałac' i obstawa poleciła
wysiadać na nocleg. Zakwaterowano nas w parterowym budynku dawnej powozowni. Podano
kolację, obficie uraczono wódką. Potem wszyscy ułożyli się na słomie rozścielonej na
podłodze i zasnęli. Ludzie 'Lawiny' trzymali straż" - opowiadał kolegom.
"Jędrek" nie mógł zasnąć, tak samo jak i jego kolega Władysław Nowatorski "Lotny". Nerwy
zrobiły swoje. Dlatego postanowili, że wejdą na strych, gdzie powinno być więcej świeżego
powietrza.
"Nad ranem, gdy się rozwidniło, obudziły nas krzyki i serie wystrzałów z karabinów
maszynowych. Na dole, pod śpiącymi ktoś podpalił słomę. Koledzy wyskakiwali przez okna,
gdzie koszono ich długimi seriami z broni automatycznej" - wspominał "Jędrek".
W końcu, gdy po wielu godzinach ukrywania się na strychu wokół zaległa cisza, gdy
dojechały samochody, wyczołgali się z trocin i zeszli na dół. Niestety, tam cały czas
pilnowano terenu. "Lotny" dostał śmiertelny strzał. "Jędrek" miał więcej szczęścia.
Schronienia szukał wśród drzew. Biegł obok ruin jakiejś kaplicy przez zarośnięty rów. W
końcu dotarł do ściany lasu. Był uratowany. Gdy po kilku dniach opowiedział kolegom z
oddziału o tym, co się stało, nie chcieli mu wierzyć.
Druga relacja pochodzi od byłego ubeka Jana Fryderyka Zielińskiego, który zeznając w latach
90., mówił m.in.:
"W nocy otoczyliśmy cały teren, a nad ranem przystąpiliśmy do akcji. (...) Osowski Włodzio
nożem fińskim zasztyletował wartownika z grupy 'Bartka', stojącego przy głównym wejściu.
Następnie ktoś, z tym że nie wiem, kto, ale raczej z tych ruskich cywilów, wrzucił przez
otwory okienne do dwóch pomieszczeń dwa granaty przypominające dużą kilogramową
puszkę z ręcznym uchwytem. Rozległ się straszny huk. Po wybuchu większość ludzi jednak
żyła. Zaczęli uciekać. Cały teren był otoczony. Wszyscy zostali wyłapani".
Ci, którzy przeżyli, musieli rozebrać się do naga. Pojedynczo byli prowadzeni do dołu
głębokiego na około trzy, cztery metry. Tam mordowano ich strzałem w tył głowy. Według
Zielińskiego, mieli to robić Sowieci. Po egzekucji ubrania zastrzelonych oblano benzyną i
spalono. Do dołów z trupami, zanim je zasypano, wrzucono "nieśmiertelniki". Zieliński nie
wiedział jednak, czy były to blaszki niemieckie czy sowieckie, na pewno było ich tyle sztuk,
co zabitych.
Musiał zginąć
W marcu 1947 r. Flame przeszedł do legalnego życia, ujawnił się przed władzami. Wtedy,
być może dręczony wyrzutami sumienia, postanowił odszukać groby swoich żołnierzy.
Razem z "Anuszką" pojechał w okolice Barutu. "Bartka" kojarzył tamtejszy leśniczy, znali się
jeszcze z czasów, gdy leśniczy pracował jako gajowy na Baraniej Górze. To on musiał mu
powiedzieć o grobach.
Mężczyźni razem poszli do lasu, "Anuszki" nie zabrali ze sobą. Nigdy nie dowiemy się, co
zobaczył wtedy "Bartek". Jedno jest pewne, gdy wyszedł z lasu, był bardzo przejęty.
Na kilka lub kilkanaście minut przed swą śmiercią "Bartek" miał powiedzieć, że nic go już
nie cieszy na tym świecie, a żyje jeszcze dlatego, że ma tutaj dzieci i matkę.
Około godz. 23.00 strzały z broni przecięły rozmowy w knajpie w Zabrzegu. Wielu z tych,
którzy tam wtedy byli, po raz pierwszy zobaczyło martwego człowieka. Niedaleko kominka,
przy stole leżał mężczyzna z odrzuconymi w bok rękami, który nie skończył jeszcze
trzydziestu lat.
Do "Bartka" strzelał milicjant Rudolf Dadak. Pytany, dlaczego to zrobił, miał odpowiedzieć:
"Nie mogę znosić, by tacy wrogowie demokracji, którzy przed niedawnym czasem strzelali
do milicjantów, chodzili teraz bezkarnie".
Co pchnęło Dadaka do morderstwa? Niestety, dziś możemy jedynie snuć na ten temat
domysły.
- Nigdy nie znalazłem dokumentów, które potwierdzałyby hipotezę, że czyn Rudolfa Dadaka
był zaplanowany przez bezpiekę, choć oczywiście nie można tego wykluczyć. Relacje z
drugiej, trzeciej ręki, mówią o tym, że żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych zabili brata
Dadaka. Być może ten wątek osobisty doprowadził do zabójstwa? Przełożeni Dadaka
wiedzieli o tym i podpuścili go, by zastrzelił Henryka Flamego - mówi dr Tomasz Kurpierz.
Dadak stanął przed sądem, jednak postępowanie przeciwko niemu zostało umorzone,
ponieważ w chwili popełnienia przestępstwa "nie mógł rozpoznać znaczenia czynu i
pokierować swoim postępowaniem z uwagi na chorobę psychiczną". Nie wiadomo, co się
później działo z zabójcą "Bartka".
- Nic pewnego nie wiemy o jego śmierci. Być może faktycznie zginął pod kołami pociągu? -
zastanawia się dr Kurpierz. Według innych, wyjechał na tzw. Ziemie Odzyskane, by uniknąć
zemsty ze strony niepodległościowego podziemia.
O "Bartku" wciąż pamiętają, choćby w Wiśle, Szczyrku czy Zabrzegu. W grudniu ubiegłego
roku na ścianie restauracji "Pod Zaporą", gdzie zginął Flame, odsłonięto tablicę z napisem:
"W tym budynku w dniu 1 grudnia 1947 r. został zdradziecko zamordowany dowódca
zgrupowania "Bartek" VII Okręgu Śląskiego Narodowych Sił Zbrojnych kpt. Henryk Flame.
Cześć jego pamięci".
"To było pospolite morderstwo, nie egzekucja. 'Bartek' był człowiekiem stworzonym do
dowodzenia. Rzutki, energiczny, a przede wszystkim ludzki. O jego śmierci dowiedziałem się
dopiero rok później. Trudno było nam to pojąć. Przecież to działo się już po ujawnieniu" -
powiedział reporterowi "Dziennika Zachodniego" dziewięćdziesięcioletni Władysław Foksa z
Żywca, żołnierz "Bartka", który dowodził jedną z siedemnastu grup zgrupowania
utworzonego przez kapitana Flamego.
Co roku, 1 grudnia w czechowickim kościele św. Katarzyny odprawiana jest Msza Święta w
intencji "Bartka". Świątynia jest wówczas zawsze pełna.
Niestety, historycy oraz prokurator IPN nie są obecnie w stanie wskazać jednoznacznie
odpowiedzialnych za podjęcie decyzji o zabiciu partyzantów z oddziału "Bartka". W czerwcu
ubiegłego roku umorzono śledztwo w tej sprawie.
- Poszukiwania ciał zamordowanych żołnierzy ze zgrupowania "Bartka" nie przyniosły
żadnych rezultatów. Zarówno w Hubertusie k. Barutu, między Gliwicami a Strzelcami
Opolskimi, jak i w granicach dzisiejszego województwa opolskiego. W przypadku Hubertusa
być może ciała spalono, a kości gdzieś wywieziono? Może ich trupy potraktowano jako ciała
żołnierzy niemieckich lub sowieckich? Tego, niestety, nie wiemy - przyznaje dr Tomasz
Kurpierz.
Zasłużony dyplomata
Wendrowski został przesłuchany w październiku 1993 roku. Mówił wtedy śledczym:
"Po moich meldunkach w UBP w Katowicach, którego szefem był wówczas pułkownik
Kratko, wystąpił z propozycją likwidacji zgrupowania 'Bartka', to jest tych ludzi, którzy byli
najbardziej niecierpliwi w ten sposób, że pod pozorem ewakuacji na Zachód, zostaną
przewiezieni do UB w Katowicach i aresztowani. Otrzymałem rozkaz zawiadomienia 'Bartka',
że w określonym czasie i miejscu, część jego ludzi zostanie samochodami ewakuowana na
Zachód, z tym że informowałem ich zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, że będą dowiezieni
do granicy zachodniej. Na tym skończyło się moje zadanie w zgrupowaniu 'Bartka'...".
Wendrowski nigdy nie przyznał się do tego, że znał plan likwidacji, a tym bardziej do jego
napisania. Twierdził, iż był przekonany o postawieniu żołnierzy NSZ przed sądem.
Podobno gdy Henryk Wendrowski zmarł w drugiej połowie lat 90., wnętrza gmachu
Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy Alei Szucha oblepione były dość długo klepsydrami
wspominającymi zasłużonego dyplomatę. Wendrowski za swoją służbę został nagrodzony
pod koniec lat 60. stanowiskiem ambasadora w Danii.
Sebastian Reńca
Autor opublikował niedawno "Z cienia. Powieść o żołnierzach wyklętych" (Wydawnictwo
Fronda) oraz zbiór opowiadań o działaczach opozycji z lat 80. "Wiktoria" (Stowarzyszenie
Pokolenie).
W trakcie pisania korzystałem m.in. z prac: T. Kurpierza, P. Piątka, "Dobić wroga. Aparat
represji wobec podziemia zbrojnego na Śląsku Cieszyńskim i Żywiecczyźnie 1945-1947",
Katowice - Kraków 2007; S.M. Jankowskiego, "Operacja 'Lawina'" "Zeszyty Katyńskie"
1999, nr 10, s. 117-154.