Stefan Żeromski Przedwiośnie

background image

WejdŸ na stronê

http://wolnelektury.pl/

i zobacz, jak wiele mo¿liwoœci daje interaktywna wersja szkolnej biblioteki

internetowej Wolne Lektury.

Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje siê w domenie publicznej, co oznacza, ¿e mo¿esz go
swobodnie wykorzystywaæ, publikowaæ i rozpowszechniaæ.

Stefan ¯eromski

Przedwioœnie

dedykacja:

Panu Konradowi Czarnockiemu

1

w przyjaznym upominku ofiarowuje ten utwór

autor

RODOWÓD

Nie chodzi tutaj – u kaduka! – o herb ani o szeregi przodków podgolonych, z sarmackimi

w¹sami i przy karabelach – ani wydekoltowane prababki w fiokach. Ojciec i matka – otó¿ i ca³y
rodowód, jak to jest u nas, w dziejach nowoczesnych ludzi bez wczoraj. Z koniecznoœci wzmianka
o jednym dziadku, z musu notatka o jednym jedynym pradziadku. Chcemy uszanowaæ nasycon¹
do pe³na duchem i upodobaniem semickim awersjê ludzi nowoczesnych do obci¹¿ania sobie
pamiêci wiadomoœciami, w którym koœciele czy na jakim cmentarzu dany dziadek spoczywa.

Otó¿ – ojciec nosi³ nazwisko Baryka, imiê Seweryn, które na roz³ogach rosyjskich zbytnio nie

razi³o. „Siewierian Grigoriewicz Baryka” – uchodzi³o wtedy, przeœlizgiwa³o siê niepostrze¿enie.
Matka by³a niewidoczna, samoswoja, najzwyczajniejsza Jadwiga D¹browska, rodem z Siedlec.
Ca³e prawie ¿ycie spêdzaj¹c w Rosji, w najrozmaitszych jej guberniach i powiatach, nie
nauczy³a siê dobrze mówiæ po rosyjsku, a duchem przemieszkiwa³a nie gdzieœ tam na Uralu,

1. (przyp. red.) Konrad Czarnecki – artysta malarz i dyplomata, jako attache poselstwa polskiego w Sztokholmie

w latach 1919–1924 by³ gorliwym rzecznikiem kandydatury ¯eromskiego do Nagrody Nobla (któr¹, jak wiadomo,

otrzyma³ ostatecznie W³. St. Reymont).

Szkolna biblioteka internetowa Wolne Lektury tworzona jest dziêki pracy Wolontariuszy oraz wsparciu Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Rozwoju Spo³eczeñstwa Informacyjnego i Fundacji Kronenberga przy Citi
Handlowy. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekê Narodow¹ z egzemplarza pochodz¹cego ze zbiorów BN.

Sk³ad automatyczny tekstu zrealizowa³ Marek Ryæko przy u¿yciu systemu X E TEX i fontu Antykwa Pó³tawskiego.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

1

background image

czy w Baku

2

, w Symbirsku

3

– czy zgo³a w Tule

4

, lecz wci¹¿ w Siedlcach. Tylko w Siedlcach

– choæ to jedynie z listów i gazet wiedzia³a – dzia³y siê dla niej rzeczy wa¿ne, interesuj¹ce,
godne wzruszenia, pamiêci i têsknoty. Wszystko inne, poza mê¿em i synem, by³a to przygodna,
doczesna, przelotna suma rzeczy i zdarzeñ, wzbudzaj¹ca coraz wiêksz¹ têsknotê w³aœnie za
Siedlcami. W najpiêkniejszej miejscowoœci – oazie naftowej pustyni, Baku – kêdyœ na tak zwanym
Zychu

5

, w zatoce Pó³wyspu Apszeroñskiego, woniej¹cej od kwiatów i roœlinnoœci Po³udnia,

gdzie przejrzyste morze szmerem nape³nia³o cienie nadbrze¿nych gajów, pani Barykowa nie
mia³a zawsze nic pilniejszego do nadmienienia jak stwierdzenie, ¿e na Sekule by³ „tak¿e” bardzo
piêkny staw, w Rakowcu

6

by³y nadto ³¹ki – gdzie! piêkniejsze ni¿ jakiekolwiek na œwiecie, a kiedy

ksiê¿yc œwieci³ nad Muchawk¹

7

i odbija³ siê w stawie oko³o m³yna… Nastêpowa³o nieuniknione

œlimaczenie siê wpoœród d³ugotrwa³ego wypominania piêknoœci jakichœ tam mokrych ³¹k pod
Iganiami

8

, lasku pod Stoczkiem

9

, a nawet szosy ku Mordom

10

, która – ¿al siê Bo¿e! – tak¿e by³a

we wspomnieniach pe³na nie tylko b³ota, kurzu i sta³ych wybojów, lecz i uroku.

Ju¿ po raz pierwszy, wnet po œlubie, jad¹c przez Moskwê pani Barykowa (Jadwiga

z D¹browskich) ws³awi³a siê by³a poœród polonii rosyjskiej

11

rozmow¹ z jamszczykiem

12

.

Gdy bowiem powóz, w którym siedzia³a, trz¹s³ niemi³osiernie na wybojach mostowej

13

,

strofowa³a kuczera

14

siedz¹cego na koŸle, obrzêdowo i poniek¹d urzêdowo wypchanego

sowicie we wszystkich kierunkach: – „Co to tutaj u was takie p³oche

15

bruki!” Powtarza³a

tê wymówkê raz, drugi i trzeci, w miarê zniecierpliwienia, a¿ do chwili katastrofy. WoŸnica
ogl¹da³ siê na ni¹ kilkakroæ z oburzeniem, a gdy jeszcze raz powtórzy³a okrzyk uskar¿aj¹cy siê
na „p³oche bruki”, zatrzyma³ swego siwka i wrzasn¹³:

– Da czto wy, barynia, w samom diele k moim briukam pristali! Plochije briuki, da

p³ochije briuki! Isz babu! P³ochije briuki, tak p³ochije, a tiebie, baba, czto za die³o!

16

Kiedy indziej, ju¿ jako ma³¿onka dobrze sytuowanego urzêdnika, pragn¹c przyczyniæ

siê w miarê mo¿noœci do powodzenia i awansów mê¿a, zaszkodzi³a mu znamiennie sw¹
niedostateczn¹ znajomoœci¹ arkanów mowy rosyjskiej. By³o to na balu publicznym w mieœcie
gubernialnym pod Uralem. Bal ów zaszczyci³ sw¹ obecnoœci¹ miejscowy gubernator oraz

2. (przyp. red.) Baku – miasto i port w po³udniowej czêœci Pó³wyspu Apszeroñskiego na zachodnim wybrze¿u Morza

Kaspijskiego; w okresie przedrewolucyjnym – miasto gubernialne, wielki oœrodek przemys³owy i handlowy,

o wielonarodowej ludnoœci, g³ównie azerbejd¿añskiej, ormiañskiej i rosyjskiej. Oko³o roku 1901 wydobycie nafty

w Baku osi¹gnê³o 11,4 mil. t., co stanowi³o ok. 50% produkcji œwiatowej. Przemys³ naftowy Baku skoncentrowany

by³ w rêkach kilku wielkich przedsiêbiorstw, przewa¿nie nale¿¹cych do obcego kapita³u i zjednoczonych

w syndykacie kierowanym przez Rotschilda. Kapitaliœci prowadzili tu gospodarkê rabunkow¹, wobec robotników

stosowali posuniêty do ostatecznych granic wyzysk. Baku by³o wa¿nym oœrodkiem ruchu rewolucyjnego w Rosji,

posiada³o siln¹ organizacjê bolszewick¹.

3. (przyp. red.) Symbirsk – dzisiejszy Uljanowsk nad Wo³g¹.

4. (przyp. red.) Tu³a – miasto w Rosji œrodkowej, nad rzek¹ Up¹.

5. (przyp. red.) Zych – malowniczo po³o¿ona miejscowoœæ w okolicach Baku, dawniej ulubiony cel zamiejskich

wycieczek; obecnie osada przemys³owa.

6. (przyp. red.) Seku³a i Rakowiec – osady podmiejskie ko³o Siedlec.

7. (przyp. red.) Muchawka – rzeczka przep³ywaj¹ca pod Siedlcami.

8. (przyp. red.) Iganie – wieœ pod Siedlcami; w czasie powstania listopadowego gen. Pr¹dzyñski stoczy³ tu bitwê

z korpusem gen. Rosena.

9. (przyp. red.) Stoczek – miasteczko w powiecie ³ukowskim, pamiêtne zwyciêsk¹ bitw¹ gen. Dwernickiego

(14.II.1831).

10. (przyp. red.) Mordy – miasteczko w powiecie siedleckim.

11. (przyp. red.) polonia rosyjska – tj. emigracja polska w Rosji.

12. (przyp. red.) jamszczyk (ros.) – woŸnica.

13. (przyp. red.) mostowaja (ros.) – bruk, jezdnia (po rosyjsku briuki znacz: spodnie; st¹d nieporozumienie, o którym

mowa w tekœcie).

14. (przyp. red.) kuczer (z niem.) – woŸnica.

15. (przyp. red.) p³oche (zam. ros. p³ochije) – z³e.

16. (przyp. red.) Da czto wy, barynia… (ros.) – A có¿ pani, do licha, przyczepi³a siê do moich spodni! Z³e spodnie,

i z³e spodnie! Widzisz babê! Z³e spodnie, no to z³e, a co to ciebie, babo, obchodzi?

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

2

background image

jego dorastaj¹ca córka. Pani Barykowa po przetañczeniu walca mia³a szczêœcie znaleŸæ
przypadkiem miejsce obok córki gubernatora, zapragnê³a zawi¹zaæ mi³¹ rozmowê z dziedziczk¹
poduralskiej potêgi. Zapragnê³a skorzystaæ z chwili i coœ zrobiæ dla mê¿a przez pozyskanie
przychylnoœci córki gubernatora. Nie wiedzia³a, od czego zacz¹æ rozmowê, waha³a siê i gubi³a
w niepokoju, co by tu powiedzieæ… Wreszcie znalaz³a! Widz¹c œliczn¹ ró¿ê przypiêt¹ do stanika
uroczej gubernatorówny, pani Barykowa z zachwytem, rozp³ywaj¹c siê w uniesieniu, ton¹c
w uœmiechach uwielbienia, wyrzek³a:

– Ach, kakaja u was krasnaja ro¿a!

17

Jakie¿ by³o jej zdumienie, ba! przera¿enie, gdy dziewczê gubernatorskie omdlewaj¹co–bolesnym

dyszkantem poczê³o wo³aæ w kierunku ojca:

– Papieñka! Papieñka! Mienia zdieœ obi¿ajut!

18

Sk¹d¿e pani Jadwiga (z D¹browskich) mog³a wiedzieæ, ¿e polska ró¿a to nie ro¿a, tak, zdawa³o

siê, z brzmienia podobna!

Samo wyjœcie za m¹¿ za Seweryna Barykê odby³o siê w sposób niezwyk³y.
Siedz¹c ju¿ na dobrej posadzie, zdrowy, w sile wieku, przystojny „m³ody cz³owiek” postanowi³

o¿eniæ siê, oczywiœcie w kraju. Wzi¹³ tedy urlop jednomiesiêczny i w czasie, którym dowolnie
rozporz¹dza³, po odtr¹ceniu okresu podró¿y, wszystko za³atwi³: wyszuka³ sobie dozgonn¹
towarzyszkê ¿ycia, wykona³ prawid³owe „konkury”, zjedna³ sobie przychylnoœæ rodziców,
„dozna³ wzajemnoœci” – (choæ panna za czymœ tam, czy za kimœ srodze spazmowa³a) – wzi¹³
œlub, odby³ podró¿ powrotn¹ i nie spóŸni³ siê ani o godzinê na swe stanowisko, kêdyœ u podnó¿a
œrodkowego Uralu.

Seweryn Baryka nie otrzyma³ w m³odoœci specjalnego wykszta³cenia i nie mia³ okreœlonego

zawodu. Gdy by³ czas po temu, nie bardzo mu siê chcia³o zaprz¹taæ sobie g³owy nauk¹, a póŸniej
okolicznoœci tak siê u³o¿y³y, ¿e za póŸno ju¿ by³o przedsiêbraæ zdecydowane studia. By³ tedy
przez czas doœæ d³ugi pospolitym typem cz³owieka poszukuj¹cego jakiejkolwiek posady. Gdy
zaœ znalaz³ niezbyt odpowiedni¹, szuka³ cichaczem innej, zyskowniejszej, w jakiejkolwiek b¹dŸ
dziedzinie. Chodzi³o tylko o wysokoœæ pensji, mieszkanie, opa³, œwiat³o, tantiemy

19

i tym podobne

dodatki, a co siê za te tantiemy wykonywuje

20

, to by³o najzupe³niej obojêtne. Trzeba nadmieniæ,

i¿ Seweryn Baryka by³ cz³owiekiem z gruntu i do dna uczciwym, tote¿ za najwy¿sz¹ pensjê
i za najobszerniejsze mieszkanie nie robi³by nic pod³ego. W granicy jednak nakreœlonej przez
mieszczañski rzut oka pomiêdzy dobro i z³e tego œwiata gotów by³ robiæ wszystko, co ka¿¹
„starsi”.

Rosja przedwojenna by³a wymarzon¹ aren¹ dorobku dla ludzi tego typu, zw³aszcza

pochodz¹cych z „Królestwa”. Wiadomoœci zaczerpniête w „klasach” gimnazjalnych, wrodzona
inteligencja, która wraz ze zdrowiem towarzyszy³a poszukiwaczowi posady i na zawo³anie
zjawia³a siê, nie siana i nie pielêgnowana – wytrzyma³oœæ, odwaga, weso³oœæ i pewna odrobina
drwiny z „Moskala”, u którego siê s³u¿y, lecz nad którym jednak panuje siê mimo wszystko
– torowa³y drogê od ni¿szej do wy¿szej pozycji. Trzeba przyznaæ, ¿e nie ostatni¹ rolê gra³a
w tej operze protekcja, cicha, pokorna, dobra wró¿ka, prowadz¹ca za rêkê od niskiego do coraz
wy¿szego rodaka, tu i tam zaczepionego nog¹ lub ³okciem na tej rosyjskiej drabinie.

Niewiele up³ynê³o czasu od chwili œlubu w Siedlcach, aliœci Seweryn Baryka by³ nie tylko

ojcem urodziwego synka – któremu nadano imiê Cezary Grzegorz – lecz i zasobnym w pewne
oszczêdnoœci arywist¹

21

. Sprawiedliwoœæ nakazuje wyznaæ, ¿e nie hula³, na byle co nie puszcza³

pieniêdzy. Ciu³a³, je¿eli nie nagi i ¿ywy grosz w z³ocie, to przedmioty: meble, dywany, bi¿uteriê,
nawet obrazy, nawet ksi¹¿ki – niekoniecznie dla œlêczenia nad nimi, lecz raczej jako drogocenne
precjoza

22

. Gdy jednak zasz³a potrzeba zetkniêcia siê ze œwiatem og³adzonym i oczytanym,

17. (przyp. red.) Ach, kakaja u was krasnaja ró¿a! – pani Barykowa chcia³a powiedzieæ: Ach, kakaja u was

krasiwaja roza (Ach, jak¹ pani ma piêkn¹ ró¿ê); to, co powiedzia³a, znaczy: Ach, jak¹ ma pani czerwon¹ gêbê.

18. (przyp. red.) Papieñka! … (ros.) – Tatusiu! Tatusiu! Tu mnie obra¿aj¹!

19. (przyp. red.) tantiema – tu: udzia³ w zyskach przedsiêbiorstwa, wyp³acany jako dodatek do pensji wy¿szym

urzêdnikom.

20. (przyp. edyt.) wykonywuje – dziœ popr.: wykonuje.

21. (przyp. red.) arywista – cz³owiek, który œwie¿o doszed³ do stanowiska lub pieniêdzy.

22. (przyp. red.) precjoza – kosztownoœci.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

3

background image

zjawi³a siê te¿ nieunikniona koniecznoœæ czytania owych polskich, drogocennych, bibliotecznych
„bia³ych kruków” w bogatych oprawach. Z tego zaœ czêstotliwego czytania snu³ siê w ¿ycie duch
pewien, jakoby zapach nik³y, subtelny, niejasny.

Wœród tomów, pooprawianych bardzo wspaniale w skórê z³ocon¹, wyciskan¹ i pokryt¹

tytu³ami, le¿a³ pewien tomik niepokaŸny, specjalnie pielêgnowany niczym w skarbcu klejnot
najdro¿szy. By³ to pamiêtniczek z wojny 1831 roku, napisany i wydany na emigracji przez
autora bezimiennego o wyprawie genera³a Józefa Dwernickiego

23

na Beresteczko i Radziwi³³ów.

Wœród mnóstwa perypetii, opisanych szczegó³owo i w sposób wysoce zagmatwany, by³a tam na
stronicy trzydziestej siódmej podana wiadomoœæ, i¿ do liczby piêtnastu obywateli na Rusi, którzy
do powstania przyst¹pili i ca³ym swym maj¹tkiem je poparli, nale¿a³ Kalikst Grzegorz Baryka,
dziedzic So³owijówki z przyleg³oœciami. By³ to w prostej linii dziad Seweryna Baryki. Dziad
Kalikst swym przyst¹pieniem do powstania wpad³, jak to mówi¹, najfatalniej. Skoro bowiem
genera³ Dwernicki po bitwie pod Boremlem nad Styrem, naciœniêty przez przewa¿aj¹ce si³y
genera³a rosyjskiego Rudigera, musia³ pod Luliñcami przejœæ such¹ granic¹ do Galicji – rz¹d
rosyjski rzuci³ siê z ca³¹ zaciek³oœci¹ na tych wszystkich, którzy ów ruch poparli. So³owijówka
zosta³a skonfiskowana, dom rodzinny najprzód zrabowany doszczêtnie, a póŸniej spalony, a ów
dziad Kalikst na ostatnim koniu z przeobfitej niegdyœ stajni musia³ ruszyæ w œwiat, to znaczy
w szar¹ i ciemn¹ g³êbinê popowstaniowej biedy – sta³ siê z pana ubogim cz³owiekiem, trudem
r¹k na kawa³ek chleba zarabiaj¹cym w obczyŸnie.

Tekst wiadomoœci o tym fakcie, podany sucho, bez tkliwoœci, lecz szczegó³owo, by³ z obu stron

kartki zakreœlony przez syna owego dziada Kaliksta a ojca Seweryna. Dwaj ostatni z powo³anej
wy¿ej So³owijówki z przyleg³oœciami posiadali ju¿ tylko wersjê przytoczon¹ w broszurze oraz
ustnie podawan¹ legendê. So³owijówka sta³a siê mitem rodzinnym, klechd¹, podawan¹ w coraz
to innej postaci, o czymœ dalekim, s³awnym, dostojnym, przeogromnym.

Sama ta legenda, jak to zwykle bywa z legendami, powiêkszy³a dziadowskie bogactwa,

rozszerzy³a posiad³oœci a samemu jego czynowi nada³a piêtno nadludzkiego niemal dzie³a. Sucha
notatka w rzadkiej broszurce bezimiennego autora sta³a siê niejako wrzecionem, na które siê
nawija³a pe³na tajemnicy cienka i drogocenna niæ wiary ubogich potomków. Wierzyli w jak¹œ
sw¹ wy¿szoœæ, która ich w dumê wzbija³a. Ojciec Seweryna pod tytu³em broszury wypisa³
wielkimi literami, nie wiadomo do kogo rozkaz stosuj¹c, do swego jedynaka czy do ca³ego
szeregu potomnych: „Pilnowaæ jak oka w g³owie”!

W istocie, Seweryn Baryka pilnowa³ owej ksi¹¿eczki jak oka w g³owie. Wêdrowa³a z nim

po szerokiej Rosji, le¿¹c cicho na dnie kuferka, miêdzy brudnymi ko³nierzykami i znoszon¹
bielizn¹, w s¹siedztwie niepowabnych skarpetek i brulionów podañ o posady do rozmaitych
dygnitarzy, gdy potomek lekkomyœlnego a wspania³ego dziada by³ ubogi jak mysz koœcielna.
PóŸniej spoczywa³a w szufladzie stolika, miêdzy najwa¿niejszymi papierami. Trafi³a do teki
wy¿szego aferzysty, do skrytki drogocennego biura dygnitarza, wreszcie do szafy oszklonej,
nabijanej br¹zami, pe³nej cennych zabytków, rarytasów druku i oprawy.

Nie mo¿na powiedzieæ, ¿eby treœæ historycznego raptularzyka

24

mia³a jakiœ szczególnie

g³êboki zwi¹zek z ¿yciem duchowym Seweryna Baryki. By³a ona jednak w tym ¿yciu czymœ
dalekim, sennym, nêc¹cym. By³o w tej ksi¹¿eczce zawarte jak gdyby coœ z religii, której siê
nawet nie wyznaje i nie praktykuje, lecz któr¹ siê z uszanowaniem toleruje. By³o w niej
coœ z zapachu kwiatu na wiosnê, którego cz³owiek silny, praktyczny i zajêty interesami nie
spostrzega, choæby nañ patrza³, lecz który z niskiej ziemi i z cienia patrzy nañ wiernie mimo
wszystko i mimo wszystko woñ sw¹ ku niemu wylewa. Nadto do skromnego tomiku przyros³a
pycha domowa i skryta ambicja: nie wypad³o siê – do diab³a! – sroce spod ogona, jak pierwszy
lepszy z tych, których siê na drodze kariery spotyka i którym w pas k³aniaæ siê trzeba.

Od ni¿szej do wy¿szej id¹c posady, rozmaite z kolei zamieszkuj¹c miasta Seweryn Baryka

23. (przyp. red.) wyprawa genera³a Józefa Dwernickiego – (10 IV 1831) korpus Dwernickiego, licz¹cy oko³o 4700

ludzi, przeszed³szy Bug ruszy³ na Wo³yñ, by roznieciæ tam powstanie. Odniós³ zwyciêstwo pod Boremlem, nie

uzyska³ jednak poparcia szlachty wo³yñskiej, wiêc ci¹gle atakowany przez przewa¿aj¹ce si³y gen. Rüdigera,

usi³owa³ przedrzeæ siê na Podole; oskrzydlony przez wojska nieprzyjacielskie pod Luliñcami (ko³o Zbara¿a)

przeszed³ na teren Galicji 12 IV, gdzie wojsko rozbrojono, a Dwernickiego internowano.

24. (przyp. red.) raptularzyk – notatnik.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

4

background image

znalaz³ siê wreszcie w Baku, na tamecznych naftowych „przemys³ach”

25

, ju¿ jako urzêdnik

wy¿szy, maj¹cy pod sob¹ ca³e biuro. Skromne dawniej mieszkanie zamieni³o siê na apartament,
którego posadzki zalega³y perskie dywany. Na dywanach stanê³y meble, nie jakieœ tam
artystyczne, lecz po prostu drogie, kryte bezcennymi kaukaskimi at³asami. Ciê¿kie serwety
nakry³y sto³y, a na œcianach zawis³y „rêcznie malowane” prawdziwie olejne obrazy mistrzów,
równie wysoko w sk³adach mebli cenionych, jak same meble. Wiele naczyñ ze srebra i z³ota
przechowywa³y dêbowe i orzechowe szafy, masywne jak forteczne bastiony.

Wci¹¿ jednakowo umiarkowane prowadz¹c ¿ycie Seweryn Baryka po latach mia³ w banku

z³o¿onych oszczêdnoœci na czarn¹ godzinê kilkaset tysiêcy rubli. By³ wysoko cenionym
osobnikiem, solidn¹ jednostk¹, ciesz¹c¹ siê powszechnym uszanowaniem w œwiecie, gdzie go
los rzuci³. Wyrasta³ na widoczn¹ figurê w œwiatku polskim. Cicha ¿ona, pochlipuj¹ca stale
i wiecznie a coraz natarczywiej za miastem rodzinnym, wywar³a ju¿ na mê¿a wp³yw taki, ¿e
czasem… nieraz… pachnia³a mu myœl powrotu do kraju, przeniesienia nad Wis³ê domowego
ogniska, podjêcia jakiejœ tam szerszej pracy. Ale znakomita w Baku posada, grosz nap³ywaj¹cy
do kiesy istn¹ strug¹ – dobrobyt, spokój – wreszcie kraj ów, mlekiem i miodem p³yn¹cy
– powstrzymywa³y na miejscu. Zjawi³o siê nawet pewne przyzwyczajenie do tamecznego
w³aœnie dobrobytu. Ciep³y klimat, znakomite i nadzwyczajnie tanie po³udniowe owoce, ³atwoœæ
otrzymania za nijaki grosz przepysznych jedwabiów, tanioœæ pracy ludzkiej, mo¿noœæ spêdzania
pory upa³ów na Zychu, wygoda i dostatnioœæ urz¹dzenia domowego – nie wypuszcza³y z tego
kraju. Nieœwiadomie czy podœwiadomie trzyma³o jeszcze przywi¹zanie do ca³ego uk³adu
stosunków, do przepotêgi carsko–rosyjskiej, na której siedzia³o siê jak mucha na uprzê¿y
œciskaj¹cej ³eb i boki dzikiego, obcego rumaka.

Tak to z roku na rok marz¹c o powrocie do kraju, a jednoczeœnie porastaj¹c w z³ote

i srebrne pióra Seweryn Baryka ca³¹ duszê wk³ada³ w synka, w zdrowego i za¿ywnego
Czarusia. Ch³opiec ten mia³ od najwczeœniejszych lat najdro¿sze nauczycielki francuskiego,
angielskiego, niemieckiego i polskiego jêzyka, najlepszych, drogo p³atnych korepetytorów, gdy
poszed³ do gimnazjum. Uczy³ siê wcale nieŸle, a raczej uczy³by siê by³ znakomicie, gdyby
rozkochani w nim rodzice nie przeszkadzali swymi trwogami i pieszczotami, czy aby siê nie
przepracowuje i nie wysila zanadto. W zacisznym gabinecie, wys³anym puszystym dywanem,
tak puszystym, ¿e w nim stopa ginê³a, ojciec i syn spêdzali jak najczêœciej rozkoszne sam na
sam. Ch³opiec pierwszoklasista, le¿¹c na piersiach ojca, z g³ow¹ przy jego g³owie, i ojciec,
ko³ysz¹cy siê na bujaj¹cym fotelu, wca³owywali sobie z ust w usta tabliczkê mno¿enia, bajkê
francusk¹, któr¹ srogi nauczyciel francuskiego zada³ na jutro, albo powtarzali do upad³ego
jakiœ ma³y wierszyczek polski, ¿eby zaœ nie zapomnieæ dobrego wymawiania tej trudnej mowy.
Szko³a robi³a swoje. Czaruœ stokroæ lepiej mówi³ po rosyjsku ni¿ po polsku. Nie pomaga³o
przestrzeganie w domu mowy polskiej ani to, ¿e s³u¿¹ce by³y Polki. Pani domu, jak wiadomo, nie
mog³a wp³yn¹æ na zruszczenie syna. Nie móg³ równie¿ przyczyniæ siê do zruszczenia Czarusia
ojciec – doskonale zreszt¹ rozumiej¹cy koniecznoœæ znajomoœci jêzyka pañstwowego i k³ad¹cy
na tê koniecznoœæ nacisk wielki – gdy¿ w tym okresie czasu

26

ju¿ mu samemu pachnia³o to

coœ delikatne, miêkkie, pañskie, co z dalekiego kraju siê nios³o. Lecz ¿ycie samo, przepojone
duchem rosyjskim, robi³o swoje.

Tak to dni Czarusia up³ywa³y w ramionach ojca i matki, na ich kolanach, pod ich

rozkochanymi oczyma.

Czêœæ pierwsza – Szklane domy
Czaruœ dosta³ by³ w³aœnie promocjê z klasy czwartej do pi¹tej i skoñczy³ czternasty rok

¿ycia, gdy Seweryna Barykê jako oficera zapasowego powo³ano do wojska. – Wojna wybuch³a.
– Szybko, w ci¹gu paru dni, idylla rodzinna zosta³a zdruzgotana. Cezary znalaz³ siê sam
z matk¹ w osierocia³ym mieszkaniu. Gdy odprowadza³ ojca na statek wojenny odchodz¹cy
do Astrachania, nie czu³ ¿adnego zgo³a ¿alu. Nowoœæ! Zajmowa³y go tysi¹ce szczegó³ów,

25. (przyp. red.) przemys³y (z ros. promys³y) – kopalnie.

26. (przyp. edyt.) okresie czasu – b³¹d logiczny; jedynie czas odmierzamy okresami, nale¿y wiêc pisaæ: „w tym

czasie” albo „w tym okresie”.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

5

background image

drobiazgów, dat, nazwisk, cyfr, zwi¹zanych z przebraniem siê ojca w mundur oficerski.
Pakowa³ walizkê, œwietn¹ walizkê ojcowsk¹ z grubej, ¿ó³tej skóry, z metalowym okuciem,
z wyciœniêtym inicja³em i mnóstwem wewn¹trz tajemniczych przegródek. Nie podziela³ i nie
rozumia³ zupe³nie p³aczu i spazmów matki, desperuj¹cej od œwitu do nocy. Dopiero gdy
ojciec w gronie innych oficerów zosta³ na pok³adzie, a on sam z matk¹ na brzegu, i k³adkê
z ha³asem odepchniêto, Cezarek dozna³ napadu przera¿enia, jakiego jeszcze nigdy w ¿yciu nie
doœwiadczy³. Pod naciskiem tego uczucia wyci¹gn¹³ rêce i pocz¹³ krzyczeæ jak istny dzieciak.
Lecz znaki uspakajaj¹ce, które kreœli³y w powietrzu bia³e rêce ojcowskie, uciszy³y go tak nagle,
jak nagle przysz³a ta œlepa boleœæ dzieciêca. Przecie to na krótko! Istne manewry! Wojna nie
bêdzie trwa³a d³ugo. Jakieœ tam parê tygodni. Mo¿e miesi¹c. Najwy¿ej dwa. Wa³ rosyjski
przesunie siê po polach wrogów, zmia¿d¿y przeszkody jak marchew czy kukurydzê i wszystko
wróci do normy. Tak mówili wszyscy i tak¹ te¿ opiniê w spadku po ojcu odje¿d¿aj¹cym
otrzyma³ Cezary.

Gdy z portu wraca³ do domu z matk¹, zaiste, jak grób milcz¹c¹, by³ ju¿ weso³y. Pocieszy³o go

to i owo, a nade wszystko perspektywa swobody. Ojciec, który go nigdy a nigdy nie kara³,
nigdy nawet nie ³aja³, a strofowa³ pó³¿artem, z lekk¹ drwink¹, dowcipkuj¹c, posiada³ nad
synem w³adzê ¿elazn¹, niez³omn¹. Wbrew ³agodnemu uœmiechowi ojca, wbrew jego grzecznym
zaleceniom i pokornym radom, dobrotliwym proœbom, rzuconym wœród umizgów i zabawy – nic
nie mo¿na by³o poradziæ. By³y to kanony i paragrafy woli, narzucone z uœmiechem i w gronie
pieszczotek. By³ to rz¹d samow³adny i dyktatura tak niez³omna, i¿ nic, literalnie nic nie mog³o
jej prze³amaæ. Teraz ta ¿elazna obrêcz rozluŸni³a siê i samochc¹c opad³a. Przestrach paniczny
w oczach matki: – „Co na to ojciec powie?” – znik³. Ojciec usun¹³ siê z mieszkania i ze œwiata,
a jego nieobecnoœæ powiedzia³a: „Rób, co chcesz!”

Swoboda uszczêœliwi³a Cezarka. Przera¿eniem nape³ni³a jego matkê.
– Co teraz bêdzie? – szepta³a za³amuj¹c rêce.
Cezary nie zadawa³ sobie takich pytañ. Przyrzeka³ matce, ¿e bêdzie pos³uszny, zupe³nie

tak samo, jak gdyby ojciec by³ obecny w gabinecie. Postanawia³ byæ pos³usznym i uspakaja³
matkê milionem najczulszych pieszczot. Lecz w gruncie rzeczy dusz¹ i cia³em wyrywa³,
gdzie pieprz roœnie. Czego nie móg³ u matki dopi¹æ samowolnymi kaprysami, to wyprasza³
umizgami lub awantur¹. On to teraz stawia³ na swoim. Robi³, co chcia³. Nie dostrzegaj¹c granic
tych obszarów, których mu dawniej nie wolno by³o przekraczaæ, rzuca³ siê na prawo i na
lewo, w ty³ i naprzód – ¿eby wszystko dawniej zakazane dok³adnie obejrzeæ. Ca³e teraz dnie
spêdza³ poza domem na ³obuzerii z kolegami, na grach, zabawach, eskapadach

27

i wagusach

28

.

Gdy siê skoñczy³y wakacje, „uczêszcza³” do gimnazjum i pobiera³ w domu jak dawniej lekcje
francuskiego i niemieckiego, angielskiego i polskiego jêzyka, ale by³ to ju¿ raczej szereg awantur,
a nieraz i bójek. Z ka¿dym teraz belfrem zadziera³, wszczyna³ k³ótnie i toczy³ nieskoñczone
procesy, doznawa³ bowiem stale „niesprawiedliwoœci” i „krzywd”, za które znowu jako cz³owiek
honoru musia³ siê mœciæ w sposób w³aœciwy i za w³aœciwy uznany w sferach miarodajnych,
wœród „starych” kolegów pi¹tej klasy. Zabawy – zreszt¹ niewinne – ³azêgostwo i urwisostwo,
poch³onê³y go jak jakiœ ¿ywio³. W gronie kilku starych kolegów dra³owa³

29

z lekcyj i buja³ po

okolicy, a nawet noc¹ gania³ po ulicach, po jamach i wertepach, po zwaliskach gwebryjskich
œwi¹tyñ

30

i ruinach starych meczetów.

Wyrwawszy siê z ojcowskiej uŸdzienicy nie móg³ ju¿ znieœæ ¿adnego arkanu

31

. Nieszczêsna

matka traci³a g³owê, rozp³ywa³a siê we ³zach i gas³a z niepokoju. Na widok tych ³ez gorzkich
i nudz¹cych go a¿ do œmierci Cezary poprawia³ siê na dzieñ, z trudem – na dwa. Na trzeci
ju¿ znowu gdzieœ coœ p³ata³. Wybija³ szyby Tatarom, wdziera³ siê na p³askie dachy domów i,
niewidzialny, strzela³ z procy do domowników. Tam wywierci³ dziurê w œcianie domu, ty³em
odwróconego do ulicy, a¿eby przez otwór przypatrywaæ siê „¿onom” milionera muzu³manina,

27. (przyp. red.) eskapada – wybryk, swawola, awanturnicza wyprawa.

28. (przyp. edyt.) wagusach – wagarach.

29. (przyp. edyt.) dra³owaæ – uciekaæ.

30. (przyp. red.) gwebryjskie œwi¹tynie – gwebrowie (z pers. ghebr': niewierny); nazwa nadawana przez mahometan

wyznawcom Zoroastra.

31. (przyp. edyt.) arkan (tatarskie: argan) – sznur (u¿ywany do ujarzmiania dzikich koni).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

6

background image

chodz¹cym po bezdrzewnym ogródku bez czarczafów, czyli jedwabnych zas³on na twarzach –
tu zorganizowa³ nieznoœnemu belfrowi koci¹ muzykê. Noc¹, bez celu i sensu wa³êsa³ siê po
nieskoñczonym bulwarze nowego miasta albo po prostu jak bezpañski pies gania³ po zau³kach,
po w¹skich i stromych uliczkach starego, uwija³ siê w porcie, w brudach i czadach „czarnego
miasta”

32

lub miêdzy wulkanami, których kratery wyrzucaj¹ s³one b³oto. Ta koniecznoœæ

w³óczenia siê, bezcelowego cwa³em wyrywania z miejsca na miejsce sta³a siê na³ogiem
i pasj¹. Nie móg³ usiedzieæ. Nadto – gry. Gry w pi³kê, w pasek, w jakieœ kamyki, „kiczki”

33

,

w wyœwiechtane gruziñskie kostki.

Pró¿niacze dnie Cezarego nape³nione by³y jednak nie byle jakimi pracami. Uczy³ siê roli do

teatru kole¿eñskiego o treœci rozbójniczej, który mia³ byæ odegrany sekretnie w zburzyszczach
starych bakiñskich fortalicji

34

. Budowa³ wraz z innymi skrytki w skalnych pieczarach i w

labiryncie starych murów, w celu przechowywania zakazanych ksi¹¿ek, nieprzyzwoitych
wierszy Puszkina i innych pornografów

35

. Tam¿e le¿a³ w ukryciu pewien wiekowy rewolwer

bez naboi i przechowywany by³ ozdobny gruziñski kin¿a³

36

, którego ciosy jeszcze „na razie”

dla nikogo nie by³y przeznaczone. Zarówno rewolwer, jak kin¿a³, owiniête w kolorowe bibu³ki
i czêstotliwie przewijane, czeka³y cierpliwie na swoje losy. Tymczasem urz¹dzano napaœci
na bur¿ujów, zarówno tatarskiego, jak ormiañskiego gatunku, mniej militarnymi narzêdziami.
Wystarcza³y do bicia szyb zwyczajne kamienie.

Matka nie by³a w stanie utrzymaæ syna w domu, nakazaæ mu zmiany wyuzdanych obyczajów,

dopilnowaæ go i wyœledziæ miejsca jego kryjówek. Bez przerwy niemal czeka³a na jego powrót.
Gdy chwyta³ czapkê i pêdem wylatywa³ z domu, coœ podsuwa³o siê do jej gardzieli i zapiera³o
oddech. Nie mia³a ju¿ si³y prosiæ urwisa, ¿eby nie chodzi³. Z pocz¹tku udawa³ pos³uszeñstwo:
czai³ siê, przymila³, wyprasza³ pozwolenie na bomblerkê. PóŸniej nabra³ zuchwa³ego rezonu.
Z czasem sta³ siê impertynencki, drwi¹cy, uszczypliwy, k³ótliwy i napastliwy. A wreszcie nic
sobie z matki nie robi³. Zacisnê³a zêby i milcza³a prze¿ywaj¹c nieskoñczone godziny trwogi
o jedynaka.

To obce miasto sta³o siê dla niej jeszcze bardziej obce, cudze, niepojête, groŸne, z³owieszcze.

Po wyjeŸdzie mê¿a wszystkiego siê tutaj ba³a. Dopóki m¹¿ by³ w domu, on by³ osob¹ –
ona cichym i pokornym cieniem osoby. Teraz ów cieñ musia³ staæ siê figur¹ czynn¹. Cieñ
musia³ nabraæ woli, w³adzy, decyzji. Jak¿e ten mus by³ nieznoœny, jak uci¹¿liwy! Musia³a
wiedzieæ o wszystkim, przewidywaæ, zapobiegaæ, rozkazywaæ. Gubi³a siê w pl¹taninie swych
obowi¹zków. Nie wiedzia³a, od czego zacz¹æ, gdzie jest droga i jak ni¹ iœæ. Wstydzi³a siê
i trwo¿y³a. Prze¿ywa³a jedn¹ z najsro¿szych tortur, torturê czynu narzucon¹ niedo³ê¿nej
biernoœci. Cierpia³a, nie mog¹c daæ sobie rady. Trwoga o syna, który siê jak na z³oœæ zlisi³,
dobija³a j¹. Jedyn¹ ulgê znajdywa³a w ci¹gu nocy, kiedy ch³opak twardo spa³. S³ysza³a wtedy
jego oddech, wiedzia³a, ¿e jest obok niej i ¿e mu nic nie zagra¿a. Ale sama wtedy nie spa³a.
Popad³a w bezsennoœæ. Wola³a jednak bezsennoœæ bia³ej nocy ni¿ trwogê bia³ego dnia. Och,
jak¿e dobrze jej by³o przyczaiæ siê na legowisku, zasun¹æ siê w k¹t i patrzeæ na œliczn¹ g³owê

32. (przyp. red.) czarne miasto – przemys³owa czêœæ Baku.

33. (przyp. red.) kiczki – rodzaj gry (podbijanie jednej pa³eczki drug¹).

34. (przyp. edyt.) fortalicja – ogólna nazwa budowli pe³ni¹cej funkcje i posiadaj¹cej cechy obronne.

35. (przyp. red.) wierszy Puszkina i innych pornografów – niefortunny ten zwrot wywo³a³ protest M. Arcybaszewa,

konserwatywnego pisarza rosyjskiego, który przebywa³ wówczas na emigracji w Polsce. Odpowiadaj¹c mu,

¯eromski pisa³: „…dla mego bohatera, w tym specjalnie okresie jego ¿ycia – Puszkin by³ autorem przede wszystkim

rzeczy kpiarskich i „nieprzyzwoitych”, które Baryka wraz z kolegami w ska³ach i dziurach przechowywa³, nie

dla ich piêknoœci poetyckich, lecz dla ich walorów pornograficznych. Jako autora tych w³aœnie wierszy bohater

mój ceni³ wysoko Puszkina oraz innych bardzo nêdznych pornografów, autorów scen czy wierszy. Lecz to nie dla

mnie, lecz dla mego bohatera, i to w tym tylko okresie jego ¿ycia, Puszkin by³ „pornografem”. (W odpowiedzi

Arcybaszewowi i innym, „Echo Warszawskie” 1925, nr 52. Jeszcze o swawolnych wierszach Puszkina, tam¿e,

nr 63).

36. (przyp. edyt.) kin¿a³, kind¿a³ – u¿ywany w Gruzji i na Kaukazie nó¿ prosty, obosieczny, bez jelca (tj. czêœci

os³aniaj¹cej d³oñ i oddzielaj¹cej g³owniê od rêkojeœci), czêsto o ozdobnej pochwie i uchwycie; kind¿a³em bywa

mylnie nazywany zakrzywiony nó¿ o podobnej budowie rêkojeœci, który poprawnie nale¿a³oby okreœlaæ mianem:

bebut.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

7

background image

ch³opca, owian¹ gêstwin¹ falistej czupryny i – patrz¹c tak na niego – o nim marzyæ!… Jaki¿
œliczny, jaki¿ ukochany ten ³obuz, ten urwis, ten w³óczykij i zawalidroga!

Co mu siê te¿ œni – co tam przep³ywa pod czaruj¹c¹ p³aszczyzn¹ spadzistego czo³a? Co te¿

to widaæ w tych oczach g³ucho zamkniêtych, pod cienistymi powiekami? Jakiœ namiêtny krzyk
dobywa siê z pulsuj¹cego gard³a! Jakieœ gwa³towne, dzikie, srogie widowisko jawi siê przed
nim, bo prosty nos naci¹ga siê jak ciêciwa ³uku, nozdrza drgaj¹, a wargi niezrównanych ust
ods³oni³y grozê i groŸbê przeœlicznych bia³ych zêbów! Jaki to wilk! Có¿ za pasja niestrzymana
w tym sennym dziecka uœmiechu! A patrz¹c tak na g³ówkê jedynaka, g³êboko rozwa¿a³a: „Któ¿
to jest, na Boga! ten ch³opiec? Oto tajemnica niezbadana poczê³a go w niej. Oto by³ maleñki
i niedo³ê¿ny – kruszyna cielesna, byt zale¿ny jedynie od niej – cz¹stka jej ca³oœci, jak gdyby
nowy organ jej cia³a, rêka lub noga… Wykarmi³a go, wypielêgnowa³a, wyhodowa³a. Z roku na
rok rós³ w jej rêkach, w jej oczach, w jej objêciu. Ka¿dy dzieñ jego zale¿a³ od niej, z niej siê
poczyna³, na niej siê koñczy³. Si³y swe przela³a, ¿ycie swe przes¹czy³a kropla po kropli w jego
si³y. Nastawi³a i wyprostowa³a drogi jego krwi. Nada³a mu g³os, krzyk, œpiew. A oto teraz obcy
siê staje i z³owieszczy. Obraca siê przeciwko niej. Z niego p³ynie na ni¹ jakieœ z³e. Bezgraniczna
mi³oœæ ku niemu przekszta³ca siê i przeradza na krzywdê s³abego jej cia³a i ducha omdla³ego.
Gdyby go tak bezgranicznie nie kocha³a, có¿ by jej by³o, choæby siê psu³ i, gdzie chce, hasa³?
Ale on bije w mi³oœæ, targa t¹ si³¹, któr¹ go obdarzy³ jej s³aby ostatek mocy”.

Dnia³o nieraz, zanim znu¿ona popada³a w s³aby pó³sen, w krótkie zapomnienie siê,

w pó³czuwanie. Budzi³ j¹ ka¿dy ruch ch³opca, jego chrapanie albo mowa przez sen. W tych
stanach pó³œwiadomoœci zawsze ucieka³a z tych miejsc obcych „do domu”, to znaczy do Siedlec.
S³ysza³a w g³êbi swej g³owy stuk kó³ poci¹gu i widzia³a niezmierzone obszary pól, lasów, pustek
i pastwisk tej ziemi przeogromnej – Rosji – która by³a jej wiêzieniem. Skryte, radosne, iœcie
z³odziejskie marzenie podpowiada³o jej perypetie czynu: zabraæ Czarusia, zawi¹zaæ w wêze³
trochê rzeczy i czmychn¹æ. Uciec z tego wygnania! Zwiaæ! Wiedzia³a w ka¿dym ocknieniu, ¿e
to jest niemo¿liwe, ¿e tego byæ nie mo¿e, ¿e Seweryn nigdy by na to nie przysta³. Czy¿ nie
mia³by prawa powiedzieæ, ¿e uciek³a dlatego, ¿e w Siedlcach jest Szymon Gajowiec?

To imiê i to nazwisko mia³o moc czarodziejsk¹. Ono tu ods³ania³o dawne, wiosenne poranki

i letnie dni, których ju¿ nie ma na ziemi. Mia³a znowu siedemnaœcie lat i tê radoœæ w sercu,
której ju¿ nie ma na ziemi. Wiedz¹c o tym doskonale, ¿e to jest gruby i œmieszny nonsens, by³a
znowu sob¹, dawn¹, m³od¹ dziewczyn¹. Kocha³a znowu Szymona Gajowca sekretnie, skrycie,
na œmieræ – jak wtedy. By³a znowu na œmieræ kochana przez tego wysmuk³ego, piêknego
m³odzieñca – jak wtedy. Prze¿ywa³a swój niemy romans. Czeka znowu na jego wyznanie
– d³ugo, têsknie. Ale on nie powiedzia³ jej nigdy ani s³owa! Ani jednego westchnienia, ani
jednego pó³s³óweczka! Tylko w tych ciemnych, g³êbokich oczach jego p³onie mi³oœæ. Och,
nie romans, nie mi³ostka, nie radosny flirt, lecz posêpna mi³oœæ. Jak¿e móg³ oœmieliæ siê na
wyznanie mi³osne, jej, pannie z „domu” siedleckiego, on, biedny kancelista z „Pa³aty”

37

, a nadto

pochodz¹cy z ch³opów podlaskich czy tam z jakiejœ drobnej zagonowej szlachty. Tote¿ milcza³,
a¿ siê domilcza³! Przyjecha³ Seweryn i wydano j¹ bez gadania. Wspomina³a znowu odjazd swój
z mê¿em do Rosji. Stoi oto w oknie wagonu, uœmiechniêta, szczêœliwa, m³oda mê¿atka. Mnóstwo
ludzi, wszyscy znajomi, ca³e miasto. Gwar, kwiaty, uœciski, pozdrowienia, ¿yczenia. A w g³êbi
peronu, z dala, sam jeden, oparty o framugê okna – tamten. Jêk przerzyna³ duszê na nowo.
Widzia³a jego oczy i uœmiech pe³en œmiertelnej boleœci.

Wspomina³a dnie dawne, urocze chwile, kiedy przechadzali siê nad wod¹ stawu w Sekule,

nad wod¹ niezapomnian¹, pokryt¹ wodnymi liliami. Pamiêta³a ka¿de jego s³owo owoczesne,
cich¹ rozmowê o unii podlaskiej

38

, o mêczeñstwie, katowaniach, przymusach. W duszy jego

unia podlaska i ca³a owa kraina smutna a pe³na tajemnicy mia³a jak gdyby kaplicê swoj¹. On
to jeden wiedzia³ o wszystkim, wszystko zna³ z aktów, z papierów urzêdowych, z tajemnych
raportów. On jeden sta³ nad drogami tego kraju jak samotny krzy¿. Jej tylko jednej powierza³

37. (przyp. red.) Pa³ata (ros.) – dos³ownie: izba; nazwa niektórych instytucji pañstwowych w Rosji carskiej; tu:

gubernialna izba s¹dowa.

38. (przyp. red.) unia podlaska – mowa o oporze ludnoœci grecko–katolickiego (unickiego) wyznania na Podlasiu

przeciw prawos³awiu, narzucanemu jej przemoc¹ przez rz¹d carski od roku 1875. Przeœladowania unitów trwa³y

a¿ do ukazu tolerancyjnego w roku 1905.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

8

background image

sekrety. I tak go oto zdradzi³a… Wspomina³a wycieczkê jedn¹ do Drohiczyna

39

, drabiniastymi

wozami, w licznym towarzystwie m³odzie¿y. Jak¿e by³o weso³o, jaka wiosna by³a w duszach!

Po drodze zatrzymano siê obok starej unickiej kapliczki, zabitej gwoŸdziami i skazanej na

zag³adê. Wspomnia³a sobie oczy Gajowca, oczy wzniesione na zesz³owieczny w g³êbi obraz.
O Bo¿e, tego cz³owieka odrzuci³a, podepta³a, zabi³a na duszy!… Wspomina³a po raz tysiêczny
ów list jego okrutny, gdy siê rozesz³a wieœæ, ¿e wychodzi za Seweryna – list na szeœciu stronicach,
b³agalny, ¿ebrz¹cy, zamazany strugami ³ez, ob³¹kany list Gajowca. Podar³a go wówczas, lecz
s³owa tego pisma ¿y³y w jej duszy. Czyta³a je w pamiêci swej, jak wtedy na strychu, gdy targa³a
w³osy i omdlewa³a z rozpaczy. Na wspomnienie imienia tego cz³owieka, któremu nigdy nie
uœcisnê³a rêki, do którego nie wyrzek³a jednego czulszego wyrazu, wiosna ojczysta pachnia³a
w jej duszy. On to by³ jej nauczycielem, przewodnikiem, cichym mistrzem – ach, i wybranym ze
wszystkich ludzi na ziemi! Wszystko przesz³o, nasta³o straszne oddalenie w czasie, w przestrzeni
– narodzi³ siê Czaruœ – a przecie tamten cz³owiek nie umar³ w duszy. Gdyby nawet nie by³o go
ju¿ na ziemi, b³ogos³awi³a jego pamiêæ…

Od mê¿a nadchodzi³y listy doœæ czêsto. By³ na linii bojowej, gdzieœ w Prusach Wschodnich,

ponad Mazurskimi Jeziorami

40

. Listy jego by³y jednostajne, niemal urzêdowe, suche i zawieraj¹ce

zawsze te same zwroty. Oczywiœcie nie skar¿y³a siê mê¿owi na syna – przeciwnie, w sposób
k³amliwy chwali³a go za cnoty, których ani cienia nie ujawnia³. Ojciec dziêkowa³ w listach
swych Cezaremu za tak chwalebne prowadzenie siê i postêpy w naukach. Matka odczytywa³a
te ustêpy zatwardzia³emu recydywiœcie i osi¹ga³a na chwilê coœ w rodzaju skruchy i ¿alu za
grzechy. Ale niech¿e który z kolegów, jakiœ tam Misza czy Kola, gwiŸnie pod oknem, ju¿ by³o
po skrusze i mocnym postanowieniu poprawy!

Raz tylko przyst¹pi³o coœ do Cezarka. By³ zwyczaj, i¿ w miejscowej kaplicy katolickiej

œpiewano w niedzielê na chórku. Cezary mia³ bardzo ³adny g³os i kilka ju¿ razy œpiewa³ solo
przy akompaniamencie fisharmonii. Ksi¹dz, Gruzin, wychowany w g³êbi Rosji i nieprzychylnie
usposobiony dla Polaków, niechêtnie zgadza³ siê na te œpiewy, jednak tolerowa³ je ze wzglêdu na
liczn¹ polsk¹ koloniê. Pewnego jesiennego poranka Cezary œpiewa³ na chórku star¹, pospolit¹
pieϖ:

O Panie, co losy ludzkoœci

dzier¿ysz w d³oni Swej,

Stoj¹cych na progu wiecznoœci

do ³ona przytuliæ chciej…

41

Gdy siê zaniós³ od samotnego œpiewu, chwyci³o go coœ za serce. Niepojêta, g³ucha têsknota

za ojcem siêgnê³a do ostatecznej g³êbi w jego duszy. Czu³, ¿e lada chwila zaniesie siê od p³aczu.
Œpiew jego sta³ siê przejmuj¹cy i piêkniejszy ponad wszelk¹ pochwa³ê. Stary, sterany, zapity
urzêdnik, który ju¿ s³abo jêzyk polski pamiêta³, ledwie móg³ sobie daæ radê z akompaniamentem
– dr¿¹cymi palcami chwyta³ wspó³tony, a¿eby nic nie uroniæ, a¿eby – uchowaj Bo¿e! – nic nie
zepsuæ w tej pieœni, co siê sta³a wieszczeniem ponadludzkim, zaiste modlitw¹ przed Panem.
Zdawa³o siê s³uchaczom, ¿e to anio³ niebiañski zst¹pi³ z koœcielnego obrazu, stan¹³ przy
klawikordzie i zaœpiewa³ za grzesznych ludzi pieœñ b³agaln¹.

Ten koœcielny nastrój odszed³ jednak równie szybko, jak przyszed³. Za murami kaplicy

Czaruœ by³ sob¹, a raczej by³ we w³adzy wspólnego sza³u, który go wraz z kolegami opêta³.
Uczucie têsknoty za ojcem, nieodparte i g³êbokie, napotka³o na swej drodze obawê wobec
mo¿liwoœci powrotu rodzica. Olbrzymia bania swobody st³uk³aby siê natychmiast. Trzeba
by znowu przyczaiæ siê, udawaæ œwiêtoszka, grzeczniusia, pracowniczka, który o niczym nie
myœli, tylko o szkolnej i pozaszkolnej nauce. Ani mrumru ju¿ wtedy o w³asnej woli, o bujaniu
samopas, dok¹d oczy ponios¹, i o tym nienasyconym upajaniu siê wolnym powietrzem, jakie
daje m³odociane rozpasanie.

Czêstokroæ zreszt¹ owo rozpasanie przybiera³o formy dziwnie pospolite. Koledzy schodzili

siê u jednego ze wspó³pró¿niaków i, niby to w wielkiej tajemnicy, œpiewali najbardziej znane

39. (przyp. red.) Drohiczyn – miasteczko nad Bugiem w powiecie Bia³a Podlaska.

40. (przyp. red.) Mazurskie Jeziora – w bitwie nad Jeziorami Mazurskimi (5–8 IX 1914) wojska carskie, wskutek

nieudolnoœci dowództwa, ponios³y ciê¿k¹ klêskê; po raz drugi zosta³y tu pobite w lutym 1915 r.

41. (przyp. red.) O Panie, co losy ludzkoœci! – pieœñ koœcielna St. Moniuszki do s³ów M. Radziszewskiego.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

9

background image

i najbardziej oklepane pieœni rosyjskie. Po œpiewach nastêpowa³y karty. Ten i ów kocha³ siê.
Cezary jeszcze siê w nikim nie kocha³, ale wiedzia³, ¿e taka pozycja istnieje i jest w modzie.

Seweryn Baryka nie pokona³ Niemców nad Mazurskimi Jeziorami. Przeciwnie – wia³ na

wschód z reszt¹ armii. D³ugo nie by³o od niego wieœci, a gdy wreszcie nadesz³a, to ju¿ zupe³nie
sk¹din¹d. By³ w Karpatach

42

. Par³ na Wêgry. Przysy³a³ stamt¹d wiadomoœci, tak samo suche

i jednobrzmi¹ce. Ka¿dy list zaczyna³ siê od pytañ o Cezarego i koñczy³ nieskoñczonymi dla niego
pozdrowieniami. Ani jednego s³owa, ani wzmianki o powrocie! Bitwy, oblê¿enia, pochody, œniegi,
doliny i góry, góry, których Cezary nadaremnie szuka³ na mapie.

Po³o¿enie ¿ony i syna by³o zabezpieczone. Ju¿ sama pensja oficerska, wyp³acana punktualnie,

wystarczy³aby najzupe³niej. Nadto Seweryn Baryka przed pójœciem na front wyj¹³ z safesu

43

bankowego znaczn¹ czêœæ swych oszczêdnoœci, zamieni³ na z³oto i „na wszelki wypadek”
zakopa³ w piwnicy wraz z bi¿uteri¹ i co cenniejszymi przedmiotami ze srebra i z³ota.
Samych pieniêdzy by³o kilkaset tysiêcy. Przy ceremonii zakopywania, dokonanej w nocy
z ca³¹ ostro¿noœci¹ i premedytacj¹, by³a obecna pani Barykowa i Cezary. Czêœæ kapita³u
pozostawiona w banku, znowu „na wszelki wypadek”, s³u¿y³a do doraŸnego u¿ytku i dowolnego
rozporz¹dzenia. Z tego matka i syn mogli czerpaæ, ile chcieli, na swe potrzeby, na op³atê
lekcji jêzyków, muzyki, œpiewu, tañca, konnej jazdy, ³y¿w, wrotek, motocyklu, roweru, ³odzi
motorowej, aeroplanu, samochodu oraz wszelkiej innej manii czy fanaberii jedynaka, o jakiej
tylko dusza jego zamarzyæ mog³a.

Cezarek dba³ o to, ¿eby „rachunek bie¿¹cy” nie spleœnia³ w banku. Próbowa³ wszystkiego, co

mu strzeli³o do g³owy. Matka zgadza³a siê na wszystko, a raczej musia³a na wszystko przystawaæ,
co podyktowa³. JeŸdzi³ tedy po l¹dzie i po morzu, a nawet lata³ po powietrzu. Nie mo¿na
powiedzieæ, ¿eby siê wcale nie uczy³ albo nawet Ÿle uczy³. Lubi³ na przyk³ad muzykê i gra³
du¿o, w czasie lekcji i poza lekcjami. Czyta³ mnóstwo wszelakich ksi¹¿ek. Przechodzi³ z klasy do
klasy, tak i owak ³ataj¹c braki systematycznych i porz¹dnych studiów, jak to bywa³o za czasów
ojcowskich, kiedy trzeba by³o przysiadywaæ fa³dów dzieñ dnia

44

i wszystko pilnie odrabiaæ do

ostatniego udarien'ja

45

.

Po roku, dwu, trzech latach, o ojcu dalekim – w istocie – jak gdyby s³uch zagin¹³. Baryka by³

wci¹¿ w armii. Czyni³ ofensywy i doznawa³ defensyw, lecz nie przyje¿d¿a³. Raz doniós³, ¿e by³
ranny, ¿e le¿a³ w szpitalu, kêdyœ daleko, na granicy rdzennej Polski. D³ugo potem nie pisa³. Gdy
potem list nadszed³, by³ to skrypt nieoficjalny, datowany z innego miejsca pobytu.

W tym czasie Cezarek wyrasta³ na samodzielnego, a raczej samow³adnego m³okosa. O ojcu

– jakoœ zapomnia³. Myœl o ojcu – by³o to widmo przestarza³ych zakazów, padó³ jakiœ ciemny,
z którego zionê³o uczucie dziwnie bolesne, œciskaj¹ce, a nade wszystko smutne, têskne, lecz
zarazem w niepojêty sposób w³asne i rodzone. Cezary nie lubi³ myœleæ o ojcu. Czasami jednak
chwyta³o go w pó³ drogi, ni to w objêcia, b³êdne widmo – zatrzymywa³y poœrodku zabawy
niewidzialne rêce. Coœ go czasami ci¹gnê³o w odmêt smutku i ¿alu, który siê nagle pod nogami
otwiera³. Trzeba by³o potem zabijaæ to uczucie, które nosi³o wœród kolegów nazwê chandra

46

,

wysi³kami na ³ódce, na rowerze, na motocyklu albo na dzikim kozackim koniu. W ci¹gu
tych d³ugich wojennych lat matka sta³a siê dla Cezarego czymœ tak podatnym, powolnym,
u¿ytecznym, w³asnym, pos³usznym wzglêdem ka¿dego zachcenia i odruchu, ¿e, zaiste, by³ to
ju¿ jego organ, jak rêka lub noga. Nie znaczy to wcale, ¿eby Cezarek by³ z³ym synem, a jego
matka niedo³ê¿n¹ ciap¹. Lecz tak dalece zros³y siê te dwa organizmy, a jeden tak do drugiego

42. (przyp. red.) By³ w Karpatach – ofensywa rosyjska przez Karpaty na Wêgry przypad³a na zimê 1915 r.

43. (przyp. edyt.) safes (ang. safe) – opancerzona skrytka na pieni¹dze i przedmioty wartoœciowe; dziœ: sejf.

44. (przyp. edyt.) dzieñ dnia – dziœ popr.: „co dnia”, „co dzieñ” lub „dzieñ w dzieñ”.

45. (przyp. red.) udarien'je (ros.) – akcent; ze wzglêdu na sw¹ ruchomoœæ sprawia sporo trudnoœci ucz¹cym siê

jêzyka rosyjskiego.

46. (przyp. red.) chandra (ros.) – melancholia, przygnêbienie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

10

background image

nale¿a³, i¿ stanowi³y jedno duchowe cia³o. Z wolna i konsekwentnie Cezarek zajmowa³ miejsce
Seweryna jako Ÿród³o decyzji, rady, planu i rzutu oka na metê dalek¹ oraz jako rozkazodawca.
Nie zajmowa³ siê domem i jego sprawami, lecz od niego wszystko zale¿a³o. Wiedzieli wszyscy,
i¿ pani Barykowa odbiera i wrêcza pieni¹dze tudzie¿ wykonywuje

47

polecenia, ale rz¹dzi piêkny

Cezarek.

W dostatnio urz¹dzonym mieszkaniu wszystko zosta³o na miejscu, jak by³o w chwili odjazdu

Seweryna Baryki. Ani jeden ciê¿ki mebel nie zosta³ inaczej przestawiony w salonie – ani jedna
ksi¹¿ka inaczej po³o¿ona na biurku w gabinecie pana domu. Tak samo wszystko tkwi³o na
miejscu, jak gdyby tego¿ dnia rano wyszed³ do swego urzêdu „na przemys³ach”. Oto gazeta,
któr¹ czyta³ w przeddzieñ wyjazdu – oto drogocenny nó¿ do rozcinania kartek, jeszcze, zda
siê, ciep³y od ujêcia przez jego d³oñ, tkwi w œrodku roz³o¿onego tomu. Mieszkanie to, mo¿na
by rzec, by³o obrazem potê¿nego pañstwa, w którego obrêbie siê przytuli³o. Jak tam, tak i tu
wszystko sta³o potê¿nymi pracami ustanowione i z dawna ujête w kluby.

Gospodarz nie wraca³. W trzecim roku wojny nie by³o od niego ¿adnej wieœci tak d³ugo,

i¿ ¿ona, a nawet lekkomyœlny syn popadli w rozpacz. Informacje w urzêdach wojskowych
by³y jakieœ mêtne i niepewne. Raz powiedziano, ¿e major „Siewierian Grigoriewicz Baryka”
– zagin¹³. Kiedy indziej wyjaœniono, ¿e dosta³ siê „prawdopodobnie” do niemieckiej czy
austriackiej niewoli. Wreszcie odpalono natarczywe pytania zimnym ciosem, z pewnym
ironicznym zmru¿eniem urzêdniczego oka, i¿ przepad³ w otch³aniach wojny, wieœæ o nim
zaginê³a tak dalece, i¿ o tym cz³owieku nic zgo³a nie wiadomo. Rozpacz nieszczêsnej kobiety
przechodzi³a wszelkie granice.

Nie tu jednak by³y granice, a nawet nie tutaj jeszcze by³o pañstwo rozpaczy. Nasunê³o

siê to pañstwo wielkie i dzikie, niewiarogodne i niepojête jakoby zagon tabunów tatarskich,
z przestworów Rosji i z czasu. Jednego dnia rozesz³a siê w mieœcie Baku lotem b³yskawicy
wieϾ: rewolucja

48

! Co znaczy³o w praktyce owo s³owo, nikt objaœniæ nie umia³, a gdy by³o

najm¹drzejszego poprosiæ o wyjaœnienie, na pewno orzek³ coœ innego ni¿ poprzedni znawca
i co innego ni¿ jego nastêpca. Je¿eli kto wiedzia³ cokolwiek realnego o istocie rewolucji, to
chyba tylko sam Cezary Baryka, gdy¿ on to j¹ w³aœnie z miejsca wszczyna³. Przede wszystkim,
z dawna ju¿ s³ysz¹c, ¿e jest gdzieœ jakaœ rewolucja, przesta³ „uczêszczaæ” do swej ósmej klasy.
Wraz z nim co gorliwsi wyznawcy jego sposobu myœlenia i postêpowania. Nadto – przebra³ siê
po cywilnemu. Niezupe³nie zreszt¹: czapka uczniowska bez palmy, marynarka cywilna. Gdy
zaœ dyrektor gimnazjum, spotkawszy go na mieœcie, w najniewinniejszej myœli zapyta³, czemu to
paraduje po cywilnemu, w czapce na bakier i ze szpicrut¹ – trostoczkoj

49

– w rêku, Cezarek

t¹¿ szpicrut¹ – trostoczkoj – wymierzy³ dyrektorowi w sensie odpowiedzi dwa z dawna
zbiorowo wyœnione indywidualne ciosy: jeden w prawe ucho, a nastêpnie drugi w lewe.
Zbiegowisko uliczne nie stanê³o po stronie pokrzywdzonego dyrektora, lecz w³aœnie po stronie
napastnika Baryki. Cezary odszed³ spokojnie do domu, otoczony aureol¹, nios¹c w rêku s³awn¹
odt¹d trostoczkê. Skoro zaœ dyrektor gimnazjum, zwo³awszy radê pedagogiczn¹, wydali³
Cezarego Barykê z tej szko³y, ze wszystkich innych gimnazjów bakiñskich i ze wszystkich
szkó³ w pañstwie, gdy¿ zaleci³ go do tak zwanego „wilczego biletu” – to by³ to akt najzupe³niej
nieszkodliwy, gdy¿ Cezary Baryka nie kwapi³ siê ju¿ do ¿adnej szko³y w tym pañstwie. Inne
mu ju¿ wiatry œwista³y ko³o uszu.

Ani pods¹dny, ani cz³onkowie karz¹cego cia³a niewiele przywi¹zywali wagi do wyroku. Obity

47. (przyp. edyt.) wykonywuje – dziœ popr.: wykonuje.

48. (przyp. edyt.) rewolucja – od lutego 1917 r. do w³adzy w Baku pretendowa³a, obok Komitetu Wykonawczego,

Rada Delegatów Robotniczych. 31 X 1917 na fali wrzenia rewolucyjnego w ca³ej Rosji rz¹dy przejêli bolszewicy

(Baku stanowi³o tu wyj¹tek na ca³ym Zakaukaziu; na pozosta³ym obszarze kraju tzw. Komitet Zakaukaski

realizowa³ d¹¿enia separatystyczne w stosunku do zrewolucjonizowanej Rosji). Do tego w³aœnie momentu

historycznego nawi¹zuje tu ¯eromski.

49. (przyp. red.) trostoczka (ros.) – laseczka.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

11

background image

zwierzchnik zaskar¿y³ wychowañca do s¹du. Lecz nim nadszed³ termin powo³ania napastnika
przed kratki, jakieœ tajemnicze si³y t³uk³y co noc szyby w mieszkaniu dyrektora gimnazjum nie
pozostawiaj¹c ani jednej – maza³y dziegciem i innymi Ÿle woniej¹cymi merkaptanami

50

drzwi,

schody i œciany jego willi – wrzuca³y mu do gabinetu przez dziury w oknach zdech³e szczury,
urz¹dza³y pode drzwiami kocie muzyki i wszelkie inne ¿akowskie psikusy. Policja? Policja sta³a
siê w tej dobie czynnikiem przedziwnie ospa³ym. Nie mog³a ¿adn¹ miar¹ pochwyciæ i ukaraæ
z³oczyñców. Mo¿na by powiedzieæ, i¿ sromotnie przed nimi tchórzy³a, jak zreszt¹ wszyscy
w mieœcie. Któ¿ móg³ wiedzieæ, czy to w ten sposób nie objawia swej potêgi rewolucja, tak
groŸna i wszechw³adna na pó³nocy pañstwa? Tej zaœ nowej sile naczelnej policja nie chcia³a siê
nara¿aæ.

Przez czas doœæ d³ugi w mieœcie Baku by³o g³ucho, martwo i nudno. Wszystko jeszcze

po dawnemu rusza³o siê i ³azi³o, ale nies³ychanie ospale, niemrawo, z rezerw¹, a nawet
jawn¹ perfidi¹. Nie mog³o byæ inaczej, skoro z dnia na dzieñ wszystko siê odmienia³o. Dwa
¿ywio³y miasta

51

– Tatarzy i Ormianie – czatowali na siê wzajemnie z wyszczerzonymi zêbami

i wyostrzonym w zanadrzu kin¿a³em. W³adze, reguluj¹ce ten stary zatarg na rzecz panowania
rosyjskiego, przywarowa³y, albowiem w samym Ÿródle ich potêgi coœ siê urwa³o i wywróci³o do
góry nogami. Wreszcie wszystko pierzch³o na wszystkie strony. Zjawi³ siê komisarz rewolucyjny
– o dziwo! – Polak z pochodzenia. Ten piorunem ustanowi³ now¹ w³adzê i zaprowadzi³ nowe
porz¹dki. Tatarzy i Ormianie dali pokój walce, a jedni i drudzy na swój sposób wyzyskiwali
sytuacjê. Przede wszystkim – znik³y wszelkie towary. Pozamykano sklepy. Zabrak³o ¿ywnoœci.
Banki nie wydawa³y z³o¿onych kapita³ów i nie wyp³aca³y procentów. Nikt nie dostawa³ pensji.
Rugowano z mieszkañ. Zapanowa³a ulica, robotnicy naftowi i fabryczni, czeladŸ sklepowa
i domowa, marynarze. By³o tam jednak stosunkowo spokojnie. Miasto sta³o w³aœciwie brakiem
rz¹du, a si³ê sw¹ czerpa³o z walki sk³óconych plemion. Ludnoœæ niezamo¿na upaja³a siê
mityngami

52

, mowami i wywracaniem wszystkiego na nice.

Cezary Baryka by³ oczywiœcie bywalcem zgromadzeñ ludowych. Na jednym z takich

zbiegowisk wieszano in effigie

53

bur¿uazyjnych cesarzów, wielkorz¹dców, prezydentów,

genera³ów, wodzów – miêdzy innymi lalkê ubran¹ za Józefa Pi³sudskiego. T³um klaska³
radoœnie, a Cezarek najg³oœniej, choæ nic jeszcze, co prawda, o Józefie Pi³sudskim nie wiedzia³.
Wszystko, co wykrzykiwali mówcy wiecowi, trafia³o mu do przekonania, by³o jakby wyjête
z jego wnêtrza, wyrwane z jego g³owy. To by³a w³aœnie esencja rzeczy. Gdy wraca³ do domu,
powtarza³ matce wszystko od a do z, wyjaœnia³ arkana co zawilsze. Mówi³ z radoœci¹, z furi¹
odkrywcy, który nareszcie trafi³ na swoj¹ drogê.

Matka nie chodzi³a na mityngi. Patrzy³a teraz ponuro w ziemiê i nie odzywa³a siê z niczym do

nikogo. Gdy by³a z Cezarym sam na sam, próbowa³a oponowaæ. Lecz wtedy popada³ w gniew,
gromi³ j¹, i¿ niczego nie mo¿e zrozumieæ z rzeczy tak jasnych, prostych i sprawiedliwych. Gada³a
zaœ niestworzone klituœ–bajtuœ. Twierdzi³a, ¿e kto by chcia³ tworzyæ ustrój komunistyczny, to
powinien by podzieliæ na równe dzia³y pust¹ ziemiê, jakiœ step czy jakieœ góry, i tam wspólnymi
si³ami oraæ, siaæ, budowaæ – ¿¹æ i zbieraæ. Zaczynaæ wszystko sprawiedliwie, z Boga i ze
siebie. Có¿ to za komunizm, gdy siê wedrzeæ do cudzych domów, pa³aców, koœcio³ów, które
dla innych celów zosta³y przeznaczone i po równo podzieliæ siê nie dadz¹. Jest to – mówi³a
– pospolita grabie¿. Niewielka to sztuka z pa³acu zrobiæ muzeum. By³oby sztuk¹ godn¹
nowych ludzi – wytworzyæ samym przedmioty muzealne i umieœciæ je w gmachu zbudowanym
komunistycznymi si³ami w muzealnym celu. Dra¿ni³a tak syna swymi banialukami, argumentami
spod ciemnej gwiazdy, a raczej z najobskurniejszej „siedleckiej” ulicy, a¿ tutaj na œwiat³o

50. (przyp. red.) merkaptany – zwi¹zki organiczne odpowiadaj¹ce co do budowy alkoholom; ró¿ni¹ siê od nich

tym, ¿e zamiast tlenu zawieraj¹ siarkê. S¹ to bezbarwne ciecze o nadzwyczaj nieprzyjemnej woni.

51. (przyp. red.) Dwa ¿ywio³y miasta – w okresie przedrewolucyjnym istnia³a silna nienawiœæ miêdzy

poszczególnymi narodami Zakaukazia, œwiadomie podsycana przez rz¹d carski w celu os³abienia ruchu

rewolucyjnego i narodowo–wyzwoleñczego. W Rosji carskiej nazywano ludnoœæ azerbejd¿añsk¹ Tatarami

zakaukaskimi; ¯eromski stale u¿ywa tej nazwy.

52. (przyp. red.) mityng (z ang.) – wiec.

53. (przyp. red.) in effigie (³ac.) – pod postaci¹ obrazu (dawny zwyczaj wykonywania symbolicznego wyroku

œmierci na podobiŸnie zmar³ych lub zbieg³ych przestêpców).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

12

background image

rewolucji przytaszczonymi, i¿ œwierzbi³a go rêka, ¿eby j¹ za takie anty–rewolucyjne bzdury
po prostu zdzieliæ potê¿nie i raz na zawsze oduczyæ reakcji. Nie szczêdzi³ jej uwag w s³owie
i odpowiednich epitetów. Zniecierpliwienie ponosi³o go nieraz tak daleko, i¿ póŸniej ¿a³owa³
pewnych dobitnych aforyzmów. Gdy siê ju¿ bardzo gniewa³, zacicha³a, a nawet robi³a miny
i grymasy przytakuj¹ce albo wprost udawa³a rewolucyjny entuzjazm.

Nie na samych wiecach i zebraniach bywa³ m³ody Baryka. W t³umie, w podnieconym,

wzburzonym, rozjuszonym nat³oku ludzi, pêdzi³ nieraz do wiêzieñ, gdy wyw³óczono z lochów
ró¿nych bia³ogwardzistów, reakcyjnych genera³ów, ws³awionych okrucieñstwami, i gdy ich
mordowano. Patrza³, jak siê w tej robocie odznaczali marynarze oraz rozmaite osoby urzêdowe.
Czeka³ nieraz d³ugo na samowolne egzekucje i przypatrywa³ siê nieopisanym szaleñstwom
ludzkim, gdy zabijano powolnie, wœród b³agañ skazañców o rychlejsz¹ œmieræ. Gdy wraca³
z tych widowisk i opowiada³ matce szczegó³owo, co tam by³o i jak siê odbywa³o, gdy mia³
oczy rozszerzone, nozdrza rozedrgane, gdy by³ zziajany, wzruszony, uœmiechniêty diabelskim
pó³uœmiechem, ona cofa³a siê przed nim, wlepia³a weñ przera¿one oczy i mamrota³a swe
modlitwy.

Pewnej nocy, gdy twardo spa³, zesz³a do piwnicy ze œlep¹ latark¹ i wykopa³a znaczn¹ czêœæ

skarbu z³o¿onego przez mê¿a. Tê wiêksz¹ i cenniejsz¹ czêœæ wynios³a za miasto i ukry³a
w murach starych zwalisk, w pewnej wnêce, któr¹ najprzód z premedytacj¹ zbada³a. Ta jej
przezornoœæ – wynikaj¹ca z g³uchego rozumienia prostackiego, z instynktu, jakim siê w wojnach
i rewolucjach rz¹dz¹ i kieruj¹ ludzie przyziemni, tak zwani ciemni, ch³opi, kupczyki, mali
przemys³owcy, podmiejscy rzemieœlnicy i drobni zarobnicy – wnet wziê³a swój skutek. Wydany
zosta³ dekret komisarski, a¿eby ka¿dy, ktokolwiek ma skarb zakopany w ziemi, wskaza³ go
w³adzy pod kar¹ g³ówn¹. Cezary przyszed³ do domu z wiadomoœci¹ o dekrecie i oœwiadczeniem,
i¿ on niezw³ocznie wska¿e miejsce skarbu rodzinnego w piwnicy. Nie z tchórzostwa, lecz dla
idei! Doœæ tego ¿ycia na koszt ludu! Nie chce mieæ krwi na swych rêkach! Pali go z³oto ojcowskie!

Matka kiwa³a g³ow¹. Zgadza³a siê, skoro tak chce on, g³owa domu. Nie by³o ju¿ mowy

ani wzmianki o ojcu. Cezarek wykona³ swe postanowienie. Przyszli wnet ludzie œwiadomi,
majsterki w przeszukiwaniu piwnic, cwaniaki w tej materii, którzy by i bez jego „idei” znaleŸli
skarb ojcowski, zw¹chali i spenetrowali z³otko, choæby by³o na sto ³okci w ziemiê czy w mur
wpuszczone. Cezary patrza³ z dum¹, gdy wynoszono oszczêdnoœci Seweryna Baryki. Gdy jednak
zjawi³ siê na obiad zhasany i zg³odnia³y, ¿¹da³ jedzenia i gniewa³ siê, gdy by³o ma³o. A by³o
coraz mniej i coraz jednostajniejsze: co dzieñ – ryby i kawior. Ani ju¿ œladu chleba, miêsa, jarzyn,
owoców! Dowóz usta³ i sklepy by³y na g³ucho zamkniête. Cezary nie pyta³, sk¹d matka bierze
pieni¹dze na ryby i kawior. Têskni³ za chlebem i owocami, ale pociesza³ siê pewnikiem, i¿
rewolucja prze¿ywa te braki chwilowo. Tymczasem ryby i kawior, powtarzaj¹ce siê trzy razy
dziennie i bez odmiany, poczê³y szkodziæ na zdrowiu wszystkim.

Có¿ dopiero mówiæ o matce Baryki! Nie jad³a, chud³a z dnia na dzieñ, a nie sypia³a wcale.

Gdy m³ody adept

54

rewolucji ca³y teraz dzieñ spêdza³ poza domem na obserwowaniu zjawisk

spo³ecznego przewrotu, a w³aœciwie na gromadzeniu facecji, zabawnych nieskoñczenie, skoro
jedni szli z salonów do piwnic, a inni z piwnic do salonów – matka jego gromadzi³a zapasy.
Wymyka³a siê z miasta na dalek¹ prowincjê. Czyni³a wyprawy w step urodzajny, biegn¹cy ku
wybrze¿om rzeki Kury

55

, do zagród tatarskich i gruziñskich albo do folwarczków niemieckich.

Zrazu jecha³a kolej¹, a póŸniej z jakiejœ podrzêdnej stacyjki puszcza³a siê piechot¹. Nios³a ze
sob¹ z³ote i srebrne przedmioty, z³ote imperia³y

56

i srebrne ruble, a w zamian za nie wyprasza³a

jakieœ parê garncy ziarna pszenicy, ¿yta, wreszcie jêczmienia, a nawet prosa. Kilkakroæ uda³o
jej siê wydêbiæ, po prostu wy¿ebraæ, za olbrzymi¹ cenê nieco m¹ki. Nios³a j¹ z powrotem,
upadaj¹c pod ciê¿arem, wiorstami do stacji kolejowej, a w samym poci¹gu przemyca³a, krótko
mówi¹c, pod spódnic¹. Chodzi³y bowiem wzd³u¿ wagonów patrole i konfiskowa³y tego rodzaju
indywidualistyczn¹ i bur¿uazyjn¹ kontrabandê. Przytaszczywszy ziarno do miasta, Barykowa
nios³a je po nocy do Tatarów, z którymi mia³a zadawnione konszachty. Me³³a ziarno, znowu
za bajeczn¹ op³at¹ w z³ocie i srebrze. Po nocy równie¿ piek³a chleby i podp³omyki, najczêœciej

54. (przyp. red.) adept – uczeñ, zwolennik.

55. (przyp. red.) Kura – g³ówna rzeka na Zakaukaziu, wpada do Morza Kaspijskiego, na po³udnie od Baku.

56. (przyp. red.) imperia³ – w carskiej Rosji z³ota moneta wartoœci 15 rb.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

13

background image

niewyroœniête placki z jêczmienia, a¿eby jej jedynak móg³ zakosztowaæ œwiêtego, m¹cznego
chleba. Cezary ma³o co wiedzia³ o tych matczynych wycieczkach. Nie informowa³a go przecie,
sk¹d i jakim sposobem posiada cenne rzeczy na wymianê za zbo¿e i m¹kê. Wiedzia³a, ¿e
w œwiêtej g³upocie swojej wyda³by w te pêdy i tamten skarb z groty. Prawi³a mu tedy, i¿ ten
Tatar albo tamten Ormiaszka daje jej po starej znajomoœci parê garœci ¿ytniej m¹ki.

Lecz si³y tej kobiety mala³y. Nogi jej zaplata³y siê i giê³y. W oczach lata³ jakby rój skrzyde³

czarnych nietoperzów, a dusza pe³na by³a mroku i strachu. Ba³a siê teraz œmierci. Straszliwie,
ach, straszliwie! Có¿ siê stanie z tym ch³opcem nieszczêsnym! Bêdzie jakimœ katem, zbójem,
morderc¹! Dusza jego runie w przepaœæ! Umrze tutaj z g³odu wœród ludzi, którzy siê têgo naœmiej¹
z jego ch³opczyñskiej ³atwowiernoœci.

Mieszkanie Seweryna Baryki zarekwirowano. Do salonu, gabinetu, sypialni, jadalni wprowadzili

siê nowi ludzie. Rozsiedli siê na meblach i zagarnêli wszystko, co by³o w mieszkaniu. Cezary
z matk¹ mieœci³ siê teraz w najmniejszym pokoiku, a sypia³ w niszy, gdzie dawniej by³o
legowisko pokojówki.

Gdy zabierano gabinet ojca, Cezary przypomnia³ sobie zalecenie: „Pilnowaæ jak oka w g³owie!”

– wypisane w ma³ej ksi¹¿eczce oprawionej ozdobnie, któr¹ mu nieraz pokazywano. Chcia³
odszukaæ ow¹ ksi¹¿eczkê, pokazaæ j¹, komu nale¿y, jako niewinn¹ pami¹tkê, i zachowaæ j¹
dla ojca, gdyby przypadkiem ¿y³ i gdyby kiedyœ powróci³. Przeszuka³ ca³¹ szafê, przerzuci³
wszystkie ksi¹¿ki, lecz broszurki o wyprawie genera³a Dwernickiego na Ruœ nie znalaz³.
Przyszed³ tedy do wniosku, ¿e ojciec musia³ j¹ zabraæ ze sob¹.

Prywacje

57

, na które Cezary Baryka zosta³ nara¿ony – wyrzeczenie siê pó³dobrowolne

i szczerze ofiarne wszystkiego: rozkosznych zabaw, sportów, mieszkania, jedzenia, ubrania,
pieniêdzy – podzia³a³o jednak na niego w pewnej mierze otrzeŸwiaj¹co. Jakoœ spowa¿nia³,
zesmutnia³. Pocz¹³ spostrzegaæ rzeczy i zjawiska, które dawniej nie wpada³y mu w oczy. Przede
wszystkim z nag³a i z dziwaczn¹ oczywistoœci¹ ujrza³ – matkê. Uderzy³a go niespodziewanie jej
twarz, jej ma³omównoœæ, jej spogl¹danie spode ³ba, jej sposób zachowania siê, postêpowania,
milczenia. Przypatrzy³ siê jej pewnego razu pilnie, spod oka – i wzdrygn¹³ siê jak od sparzenia
bia³ym ¿elazem. Pocz¹³ obserwowaæ jej wybiegi, œledziæ jej kroki, badaæ jej uczynki – i wzdrygn¹³
siê jeszcze bardziej. Nie by³a przecie jeszcze stara, mia³a zaledwie czterdzieœci lat, a wygl¹da³a
na szeœædziesi¹t. Zgarbi³a siê, skuli³a, zmala³a. By³a siwa, pomarszczona, ¿ó³ta, odziana w dawn¹,
wyœwiechtan¹ sukienczynê. Gdy biega³a za jego sprawami, wynosi³a jego brudy, pra³a jego
bieliznê, obs³ugiwa³a go jak pokojówka i kucharka – czêsto chwyta³a siê rêkami za serce albo
za g³owê. Widzia³, jak siê podpiera sêkatym kijem wchodz¹c na schody – maca rêkami sprzêty
i œciany w bia³y dzieñ, jakby nagle oœlep³a. Smagaj¹cy wstyd wzi¹³ go w obroty na wspomnienie
us³ug tej steranej i bezsilnej kobiety, gdy go pielêgnowa³a, zdrowego byczka, który siê wysypia³,
ob¿era³, wypoczywa³ i trawi³ wobec niej, goni¹cej ostatkiem tchu i wyczerpanymi nerwami.

Nie móg³ jednak¿e zmieniæ od razu postêpowania – niby to dlatego, ¿e matka spostrzeg³aby siê

od razu – a w³aœciwie z jakiegoœ szczególnego wstydu czy z jakiejœ pychy. Pocz¹³ niepostrze¿enie,
chy³kiem, niby to od niechcenia pomagaæ w pracy: nosiæ ciê¿kie rzeczy, usuwaæ brudy, myæ
pod³ogê i naczynia, nawet praæ, prasowaæ, r¹baæ drwa, dŸwigaæ wodê i pitrasiæ jad³o. T³umaczy³
matce z dawn¹ opryskliwoœci¹, i¿ nadesz³y czasy inne, komunistyczne, i oto wszyscy musz¹
pracowaæ. Kto nie pracuje, ten niech nie je. Grabit' nagrablennoje

58

– o tyle tylko jest s³uszne,

o ile siê pracuje. Precz z bia³ymi r¹czkami! – i tym podobne.

Wyœledzi³ wreszcie sekret matczyny, najstaranniej chowany: wyprawy za miasto po zbo¿e.

Wtedy ogarn¹³ go ¿al stusieczny. Cezary p³aka³ g³ucho, myœl¹c o tym, jak bieg³a obcymi polami,
ci¹gn¹c i nios¹c dla niego zbo¿e, jak siê od rowu do rowu s³ania³a na zw¹tla³ych nogach, jak
chwyta³a powietrze, którego p³uca coraz wiêcej potrzebowa³y. Pocz¹³ w nocy czatowaæ na jej
bezsennoœæ. Wstawa³, okrywa³ j¹, ma³¹ i chud¹ pod ko³dr¹, jakby jej wcale nie by³o – utula³,
uspakaja³, ucisza³. Zdarza³o siê, i¿ zasypia³a s³odko uœmiechniêta, z radosnym w sercu weselem
od jego ³askawych s³ów i nieznacznych pog³askañ.

W tym czasie oboje jakoœ przytulili siê do siebie moralnie i wsparli ramionami ducha. Cezary

spostrzeg³, i¿ matka, która „nic nie mog³a skapowaæ, najprostszych rzeczy nie rozumia³a” – nie

57. (przyp. red.) Prywacje – wyrzeczenia.

58. (przyp. red.) Grabit' nagrablennoje (ros.) – grabiæ to, co zosta³o zagrabione (has³o anarchistów).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

14

background image

by³a przecie¿ tak ograniczona, jak mu siê z pierwszego wydawa³o. Pewne wyniki przewidywa³a
nieomylnie jasno, niektóre zjawiska oceni³a z matematyczn¹ dok³adnoœci¹. Tu brzmi¹ takie
oto has³a, wdra¿a siê w ¿ycie takie oto ¿elazne dyrektywy, takie padaj¹ wznios³e i wspania³e
nakazy – a ona widzi w skutku coœ bezwzglêdnie odwrotnego, coœ œmiesznie i diametralnie

59

przeciwnego. I oto, wbrew logice rzeczy, wbrew sile i kierunkowi impulsu – wed³ug jej
mrukliwej, pó³gêbkiem wyra¿onej w¹tpliwoœci sprawy posz³y. Zastanawia³a Cezarego ta
przypadkowa zbie¿noœæ, lecz nie zdo³a³a go zepchn¹æ z drogi obranej.

Gdy od strony Astrachania przychodzi³ statek pasa¿erski, o czym matka zawsze z góry

wiedzia³a, obydwoje chodzili do portu i wyczekiwali – nie wiedzieæ na co. W³aœciwie nawet
wiedzieli na co, lecz nigdy o tym nie mówili. Nie chcieli przyznaæ siê przed sob¹ i bali siê, ¿eby
nie sp³oszyæ szczêœcia. Czekali na ojca. Teraz ju¿ Cezary nie lêka³ siê jego powrotu, gdy by³o
za póŸno. Straci³ ju¿ wszelk¹ nadziejê, odk¹d mu powiedziano w urzêdzie, ¿e ojciec zgin¹³ na
wojnie. Nie wyjawia³ tego matce, gdy¿ nie by³ w stanie wymierzyæ jej tego ciosu w strudzone
serce. Zreszt¹ – w¹tpi³. Ile¿ to razy powracali ci, których za zabitych og³oszono!

Stali tedy zawsze w porcie i czekali, gdy w zadymionej od mg³y, szarob³êkitnej otch³ani

morza mia³ siê ukazaæ punkcik niejasny. Twarz matki kostnia³a wtedy, oczy mêtnia³y, wargi
stawa³y siê dr¿¹ce, d³onie miê³y chustkê, mokr¹ od ³ez. Tajne, bezs³owne modlitwy przep³ywa³y
poprzez jej cia³o wyniszczone – modlitwy tameczne, podlaskie, wœród religijnych przeœladowañ
wyhodowane, a na tak daleki brzeg wyniesione i na tak odmienne koleje wydarzeñ… Z¿yma³a
siê wewnêtrznie, wi³a siê w udrêczeniu pow¹tpiewania i w ¿ywej torturze nadziei, upada³a
pod krzy¿em swym, le¿¹c u drzwi Boga w b³aganiu, a¿eby na tym statku, co za Apszeroñskim
Pó³wyspem w mrocznej rós³ dalekoœci – by³ Seweryn. Z morza i z tego l¹du ruskiego, stokroæ
obszerniejszego ni¿ morze, z dziejów straszliwych wojny i rewolucji, z po¿arów i szaleñstwa
gromad ludzkich – móg³¿e nadp³yn¹æ cz³owiek wyœniony, on jeden jedyny, który j¹ na ten
brzeg wywiód³ i sam¹ rzuci³? Patrzy³a poprzez zas³ony ³ez w statek ów, jakoby w widzenie
anio³a bo¿ego, który miêdzy l¹dem i morzem przebiega nios¹c szczêœcie albo nieszczêœcie.
Serce ³omota³o w jej piersi jak dzwon w wie¿y pustej, gdy statek nadp³ywa³, wchodzi³ do
przystani, przybija³… Rzuca³a siê oczyma na ka¿d¹ twarz i na ka¿d¹ postaæ, gdy publicznoœæ
zaczê³a wychodziæ. Mierzy³a wzrokiem ka¿dego cz³owieka i ka¿dego odtr¹ca³a – ze sp³oszonym
i zalêk³ym swoim przekleñstwem.

– Nie ma! – gdy wychodzili t³umem.
– Nie ma! – gdy siê cisnêli na mostku.
– Nie ma! – gdy siê rozsypywali na kamiennym wybrze¿u.
A gdy wyszed³ nareszcie ostatni z ostatnich i sami jeno marynarze zostawali na pok³adzie,

musia³a sama siebie przemoc¹ chwytaæ za ramiona, a¿eby nie run¹æ na g³azy portu, nie wyæ
i nie rwaæ w³osów. Lecz przecie doros³y syn sta³ przy niej. On tak¿e patrza³ w przybyszów. On
tak¿e przewierca³ t³uszczê oczyma i zatapia³ wzrok w ci¿bê na mostku, skoro tylko wywalaæ
siê zaczê³a z wnêtrza okrêtu. I on czeka³. Nieraz okropne moskiewskie wyzwisko z warg
jego zlatywa³o. Zaczyna³ drwiæ z tych przybyszów. Wskazywa³ ich matce z nienawiœci¹, z t¹
now¹, nowomodn¹ nienawiœci¹, jakiej nigdy przedtem w jego sercu nie by³o. Mówi³, ¿e to jest
ka³ Rosji. Mówi³, ¿e czeluœæ otwarta tego statku to jest jak gdyby otwór kiszki odchodowej
wielkiego carstwa. Uciekinierzy! UchodŸcy! Bur¿uje! Daj¹ oto drapaka z ojczyzny. Zmiataj¹ –
urzêdnicy, dygnitarze, panowie, wielcy magnaci i podmagnatki, kupcy, przemys³owcy, ch³opi,
popi i oficerowie. W³adcy niedawni, czinodra³y

60

, stupajki

61

, wszelkie ciemne indywidua

w najdziwaczniejszych ubraniach i resztkach mundurów. Ten i ów ma jeszcze gwiazdê,
„kokardê”

62

na czapie. Panowie w armiakach

63

, magnaci w ch³opskich rubaszkach

64

,

a mamrocz¹ z cicha pomiêdzy sob¹ po francusku. Worki nios¹ na plecach, tobo³y pl¹cz¹

59. (przyp. edyt.) diametralnie – biegunowo, skrajnie.

60. (przyp. red.) czinodra³ (ros.) – urzêdnik (pogardliwie).

61. (przyp. red.) stupajka – brutalny a têpy ni¿szy urzêdnik lub wojskowy (wyraz nie znany s³ownikom rosyjskim,

utworzony od ros. stupaj – odejdŸ).

62. (przyp. red.) kokarda (ros.) – znaczek blaszany na czapce wojskowej.

63. (przyp. red.) armiak (ros.) – wierzchnia odzie¿ ch³opska z grubego sukna, rodzaj kaftana.

64. (przyp. red.) rubaszka, rubacha (ros.) – koszula (noszona przez ch³opów rosyjskich jako odzie¿ wierzchnia).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

15

background image

siê dooko³a ich nóg, rêce nie mog¹ udŸwign¹æ gratów i sprzêtów. Daj¹ nura z ojczyzny swej
do Azji Mniejszej, do Konstantynopola i „w ogóle”, byleby tylko w œwiat daleki. Gotowi byli
podbijaæ, przyw³aszczaæ sobie, poch³on¹æ œwiat ca³y, a teraz œwiat ich poch³onie. Wychodz¹
na podbój œwiata w panice, w trwodze, w bojaŸni wielkiej, która ich batem wypêdza z dziedzin
ich w³adzy. Przefasowa³a ich i przemacerowa³a doskonale rewolucja w zêbach i trybach swych
katowni–czrezwyczajek

65

. Wiej¹ teraz, gdzie pieprz roœnie. Wol¹ byæ w ³achmanach i iœæ o kiju,

byleby dalej a dalej, od tych miejsc nieogarnionych, nad którymi rozpoœciera³o siê prawo ich
paragrafu i ich kozackiego batoga.

Pewnego dnia, gdy tak oboje czekali jak zwykle i gdy ju¿ ca³y statek opustosza³ a¿ do

ostatniego cz³owieka – a czekali po swojemu, na pró¿no – zauwa¿yli pewn¹ grupê nêdzarek,
które wyszed³szy ze statku usiad³y w kuczki tu¿ na kamieniach, zebrawszy ko³o siebie wêze³ki
i tobo³ki. By³a to rodzina z³o¿ona z czterech dziewcz¹t i matki, kobiety starszej. Dziewczêta
by³y suche, wyniszczone, obdarte tak dalece, ¿e obuwie ich sk³ada³o siê z deszczu³ek
poprzywi¹zywanych do stóp sznurkami, ³achmany zwisa³y z nich w strzêpach, a przez dziury
widaæ by³o nagie cia³o. Osoby te nie by³y jednak nêdzarkami z urodzenia. Twarze ich by³y
regularne i subtelne, a twarz matki zdradza³a, pomimo ³achmanów odzienia, jak¹œ wytwornoœæ
i delikatnoœæ. Samo cierpienie by³o w tej twarzy odmienne, jak gdyby dobrze wychowane
i arystokratyczne. Matka Cezarego, przez wrodzone jej usposobienie litoœciwoœci, podsunê³a
siê do tych kobiet i zaczê³a z nimi rozmawiaæ. Cezary, który takich tkliwizn nie znosi³, ruszy³
w swoj¹ stronê. Wtedy jego matka œmia³o ju¿ zawi¹za³a znajomoœæ z przyby³ymi. Okaza³o
siê, ¿e jest to ksiê¿na i ksiê¿niczki Szczerbatow–Mamajew, uciekaj¹ce z kraju. Maj¹tki ich,
obejmuj¹ce wielkie obszary ziemi, lasy, fabryki, pa³ace, wille – zosta³y skonfiskowane, a one
same, przewleczone przez najrozmaitsze krymina³y, zjedzone przez choroby, krosty, brud, wszy
i nêdzê ostateczn¹, wyrwa³y siê wreszcie i uciekaj¹, dok¹d oczy ponios¹.

Pani Barykowa, tkniêta wspó³czuciem, zaprosi³a je do swego pokoju i po³o¿y³a spaæ,

jak mog³a i zdo³a³a w niewielkim lokalu. Gdy m³ode usnê³y na wspólnym legowisku,
rozpostartym na ziemi, w poprzek izby, ksiê¿na Szczerbatow–Mamajew w kuchni zwierzy³a
siê w cztery oczy goœcinnej i litoœciwej Polce. Oto na obudwu

66

wychud³ych ³ydkach, od

kolana do stopy, mia³a pozapinane bransolety bezcennej wartoœci, nie tylko co do waloru
drogich kamieni, lecz i co do ich wagi historycznej, pami¹tkowej. Te z³ote kajdany nêka³y j¹
straszliwie, gdy¿, na pó³ pootwierane, wgryz³y siê w cia³o swymi paszczami i powy¿era³y
krwawe wklêœniêcia. Obiedwie

67

odjê³y z bolesnych nóg ksiê¿nej owe bransolety, których

w poci¹gach–tiep³uszkach

68

, a potem na statku nie zdejmowa³a od tygodni w obawie rewizji

i konfiskaty. U³o¿y³y je na piecu i ksiê¿na od tylu czasów pierwszy raz zasnê³a.

Nieszczêœcie chcia³o, ¿e tej¿e nocy zwali³a siê do mieszkania rewizja. Precjoza znaleziono

i zabrano, a karê za ukrywanie z³ota i drogich kamieni w takiej iloœci poniós³ Cezary i jego
matka. Obydwoje dostali siê na czarn¹ listê. Tylko dobra opinia, jak¹ u w³adz bolszewickich
cieszy³ siê „towarzysz Baryka”, wp³ynê³a na zmniejszenie kary. Emigrantki, które, oczywista,
œledzono, dosta³y siê znowu do srogiej turmy

69

.

Goœcina udzielona ksiê¿nej Szczerbatow–Mamajew nie wysz³a matce Cezarego na zdrowie. Od

tej chwili by³a, widaæ, œciœle tropiona, gdy¿ przytrzymano j¹ w³aœnie, gdy zamierza³a wydobyæ
coœ ze skarbu ukrytego w górze za miastem – w celu wyprawienia siê znowu na wieœ po zbo¿e.

65. (przyp. red.) czrezwyczajka (Cze–ka) – skrót nazwy Wsierossijskaia czrezwyczajnaja komissja po borbie

s kontrrewolucjej i sabota¿om, czyli: Wszechrosyjska Komisja Nadzwyczajna do Walki z Kontrrewolucj¹

i Sabota¿em. W latach 1917–1922 centralny organ bezpieczeñstwa pañstwowego republiki radzieckiej. Na czele

WCzK sta³ Feliks Dzier¿yñski.

66. (przyp. edyt.) obudwu – dziœ popr.: obydwu.

67. (przyp. edyt.) Obiedwie – dziœ popr.: obydwie.

68. (przyp. red.) tiep³uszka (ros.) – ogrzewany wagon towarowy przystosowany do przewo¿enia ludzi.

69. (przyp. red.) turma (ros.) – wiêzienie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

16

background image

Bita potê¿nie „po mordzie”, przyzna³a siê do posiadania skarbu i pokaza³a kryjówkê, gdzie siê
mieœci³. To jej jednak nie uratowa³o. Skierowano j¹ do robót publicznych w porcie. Nied³ugo
tam jednak pracowa³a. Roboty owe by³y doskona³¹ kuracj¹ prowadz¹c¹ z tego œwiata na
tamten. Cezary wyjedna³ to swymi proœbami, i¿ na jakiœ czas umieszczono mu matkê w szpitalu
powszechnym. Lecz gdy odpoczê³a, trzeba by³o znowu iœæ do ciê¿kich robót. S³aby i zniszczony
organizm nie wytrzyma³: pchniêta przez dozorcê, pad³a na drodze i skoñczy³a ¿ycie. Miano
zw³oki chowaæ we wspólnym rowie kontrrewolucjonistów, lecz i tu syn wy¿ebra³ ustêpstwo.
Pochowano „bur¿ujkê” oddzielnie, na katolickim cmentarzu. Ksi¹dz Gruzin odprawi³ nad ni¹
przepisane mod³y, wypowiedzia³ stare ³aciñskie wyrazy, do których by³a przytroczona jej
dzieciêca wiara, radoœæ m³odoœci i wielkie smutki ¿ycia.

Nim jednak spuszczono prost¹ trumnê w g³¹b do³u, Cezary zapragn¹³ raz jeszcze spojrzeæ na

matkê. Oderwa³ deskê nakrywaj¹c¹ œwierkowe pud³o i po raz ostatni przypatrzy³ siê obliczu
zgas³ej. Splataj¹c jej zesztywnia³e palce do snu wiecznego, zobaczy³ równie¿, ¿e z³ota obr¹czka,
któr¹ przez tyle lat przywyk³ ca³owaæ i wyczuwaæ, i¿ by³a niejako czêœci¹ rêki, czymœ niby koœæ
czy sustaw

70

, wroœniêta w skórê chudej rêki – ¿e ta z³ota obr¹czka zdarta zosta³a z palca wraz

z nie¿yw¹ skór¹, gdy¿, widaæ, nie chcia³a poddaæ siê roz³¹czeniu dobrowolnemu. Sczernia³a,
zapiek³a rana widnia³a na tym miejscu, gdzie niegdyœ by³a obr¹czka. Cezary zapamiêta³ sobie
ten widok. Nikt nie umia³ mu powiedzieæ, kto zabra³ œlubny pierœcieñ matki. Na zapytanie,
czy tu nast¹pi³a konfiskata, wzruszano urzêdowymi ramionami, odpowiadano skrzywieniem ust
w uœmiech pob³a¿liwy, ironiczny–nieironiczny, wyrozumia³y. Teraz dopiero czuciem dotar³ do
wiadomoœci, dla kogo to w dzieciñstwie i zaraniu wczesnych m³odzieñczych lat przechowywa³
kin¿a³ w skalnej kaukaskiej pieczarze.

Tak to Cezary Baryka sam jeden zosta³ na œwiecie. Nie mia³ ju¿ matki, nie mia³ ojca i nie

mia³ nic z dawnego dostatku. Nawet pokój w dawnym mieszkaniu odebrano mu i przeznaczono
inny, daleko od tego miejsca, w czarnym mieœcie, wœród „przemys³ów”. Po œmierci matki
o ojcu przesta³ ju¿ myœleæ. W³adze bolszewickie, gdy jeszcze raz usi³owa³ powzi¹æ wiadomoœæ,
udzieli³y mu fatalnej. Wed³ug tej ostatniej informacji Seweryn Baryka, major armii carskiej,
przeszed³ dawno – dawno na stronê wrogów, przysta³ do polskich legionów, zdradzi³ swój
sztandar. Lecz – dodawano – i tam, w tych legionach, nie ma go wed³ug danych, jakie biura
wywiadowcze posiadaj¹. I tam przepad³ bez wieœci. – Pogib!

71

– wykrztuszono wreszcie z ukryt¹

radoœci¹.

By³a to ju¿ formu³a ostatnia, nieodwo³alna.
Cezary schwytany zosta³ przez arkan

72

samotnoœci. Za ¿ycia matki nie zna³ tego stanu. Tak

du¿y kawaler, wyprawiaj¹c rozmaite fochy czysto osobiste, szed³ przecie¿ prowadzony za rêkê.
Teraz dopiero zdrêtwia³, nie znajduj¹c ju¿ w pró¿ni rêki ma³ej, chudej, s³abej. Stawia³ siê hardo
samemu sobie, t³umacz¹c swym uczuciom, ¿e przecie¿ to jest najnaturalniejsze zjawisko, i¿ stara,
schorowana, zdenerwowana kobiecina zmar³a. Zw³aszcza w warunkach tak dla jej zdrowia
nieodpowiednich. Ale nie poddawa³ siê rozumowaniu, nie chcia³ mu ulec – ¿al – stan podobny
do wszechw³adnej gor¹czki, która pora¿a organizm zdrowy. Same nogi nios³y na cmentarz, do
tej œwie¿ej kupy gliny przesyconej ziemnymi gazami, gdzie le¿a³o zakopane jestestwo czuj¹ce
matki. Siedzia³ tam i patrza³ w ziemiê.

Teraz dopiero wyraŸnie widzia³, jak ta s³aba kobieta by³a sam¹ sob¹, jak dalece œwiadomie

sz³a do swego celu, jak nieomylnie widzia³a wszystko, co by³o na drodze, po której sz³a do
swego celu. Ona jedna nie by³a zaskoczona przez wypadki. Chwyta³a nadchodz¹ce w swe d³onie
natychmiast, doskonale i œwiadomie, co w ka¿dej minucie jej, matce czyniæ nale¿y. Przypatruj¹c
siê teraz poprzez kupê czerwonej bakiñskiej gliny ¿yciu swej matki, Cezary widzia³, ¿e ona
nie by³a s³aba, lecz w³aœnie silna. Gnêbi³y j¹, napastowa³y, bi³y choroby wydzieraj¹ce wszelk¹

70. (przyp. red.) sustaw (ros.) – staw.

71. (przyp. red.) Pogib (ros.) – zgin¹³.

72. (przyp. edyt.) arkan – mocny sznur, wiêzy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

17

background image

si³ê – bezsennoœæ, anemia, wreszcie bieda i g³odowanie, a wszystkie wyszczerbi³y siê na niej.
Przecie ani na jednê

73

minutê nie podda³a siê niczemu, nie usta³a, nie cofnê³a siê, nie ucich³a.

Dopiero pod³a, sobacza

74

ludzka przemoc i fizyczna, niezwalczona œmieræ przetr¹ci³a jej ¿elazn¹

wolê. Teraz dopiero wysunê³y siê na œwiat³o przewinienia wzglêdem niej, niepos³uszeñstwa,
grubiañstwa, chamskie opory, nêdzne pos³ugiwanie siê tym bezcennym naczyniem ducha.
Ale ³zy niemêskie, które skrucha wyciska³a, stanowi³y krynicê oczyszczenia. Na nowo siê
odnajdywali – matka i syn. Rêka w rêkê szli w lasy dalekie na stokach po³udniowych podgórza
albo w gaje nadbrze¿ne Zychu, które wietrzyk wiosenny pog³askaniem osrebrza³. Cezary by³
sam i nie sam. Patrzy³ na wdziêczne drzewko brzoskwiniowe, co na tle kamiennego ogrodzenia
pracowitego Tatara jasnym siê ró¿em wyró¿nia³o w tym strasznym bezdrzewnym kraju, i mówi³
z cicha do matki: – Patrz, samotne drzewko brzoskwiniowe! – Zrywa³ najwczeœniejsze wiosenne
anemony

75

i kielichy ich bezwonne, otwarte w stronê nieba, oddawa³ nie istniej¹cej d³oni. K³ad³

kwiaty te w zimnym powietrzu, a gdy upada³y na ziemiê, œni³, i¿ rêce wiecznie sk³onne do objêæ
przyciskaj¹ je do uœmiechniêtych ust, czu³ na sobie powrós³a nie do przest¹pienia, z t¹ sam¹
si³¹ obejmuj¹ce.

D³ugie godziny przepêdza³ na wpatrywaniu siê w morze, wiecznie jednakie i wiecznie

odmienne, ku któremu uskoki nagich gór zni¿aj¹ siê nag³ym upadkiem – nad którym wisz¹
zwa³y strzêpiastych sosen Po³udnia. Gdy trawy otulaj¹ce urwiste ogrody piêknej zatoki
pó³wyspu zazieleni³y siê bujn¹ i lœni¹c¹ barw¹, a wœród nich stokroæ, fio³ki i sasanki otwar³y
swe oczy ¿ywe i ukaza³y twarzyczki, przypomina³ sobie pisma poetów, których mu siê
w ró¿nych jêzykach uczyæ kazano i którymi dawniej pogardza³. Gdy wylewa³y woñ sw¹,
wieczne rodz¹c¹ wzruszenie, przychodzi³ do przeœwiadczenia, i¿ dwie s¹ tylko na ziemi
sprawy nieœmiertelne i nie podlegaj¹ce zepsuciu œmierci: wiekuisty powrót kwiatów na wiosnê
i odtworzenie ich powrotu na ziemiê w wierszach poetów. Wypowiada³ teraz matce umar³ej te
ciche, woniej¹ce jak fio³ki s³owa, na nic nikomu nie przydatne, swojskie i obce, których dawniej
nie rozumia³ i nie ceni³. Posy³a³ jej do zimnej g³êbi grobu wiadomoœæ tamtymi s³owy, i¿ wiosna
przysz³a znowu – i¿ ptaszek z³otopióry, wiwilga bo¿a–wola, którego tak lubili pokazywaæ sobie
za dni szczêœliwych, up³ynionych, którego œpiewu s³uchaæ lubili w poranki wiosny, zjawi³ siê
sk¹dsiœ znowu i wœród ga³êzi samotnego cedru niezrozumia³¹ mow¹ swoj¹ og³asza niebiosom,
morzu i ziemi szczêœcie powrotu przedwioœnia.

Cezary – poniewczasie! – by³ teraz uleg³y matce. Wsuwa³ siê pod jej rêkê, jak wtedy, gdy

by³ maleñki i bezsilny. Usi³owa³ posi¹œæ wszystkie jej myœli, zrozumieæ j¹, poj¹æ j¹ a¿ do
ostatka. I znaczna by³a ulga w jego cierpieniu, gdy j¹ tak w siebie wch³ania³. Wszystkê

76

!

Z ca³ym zasobem jej myœli, uczuwañ, ze wszystkimi odnogami, odga³êzieniami i zazêbieniami
jej natury. Ze wszystkimi b³êdami! Rozumia³ teraz iloœæ i jakoœæ b³êdów. Przebacza³ im
i puszcza³ je na wolnoœæ. Oto tak o sprawach tego œwiata b³êdnie s¹dzi³a. Widzia³ jak na
d³oni drogê jej rozumowania. Nawet tam, gdzie by³a w istocie przem¹drza³a

77

, nieomylna,

doskonale przewiduj¹ca, dostrzega³ b³¹d i odpuszcza³ go z serca. Nie mog¹c przekonaæ ¿ywej,
przekonywa³ ducha. Wyjawia³ nawzajem duchowi samego siebie. Uczy³ go tajemnicy swego
duchowego wnêtrza. Kêdyœ daleko na górze ja³owej, któr¹ krzywe, koœlawe krzaki zaœciela³y,
wiód³ z matk¹ d³ugie rozmowy. Wyjaœnia³ jej tajemnicê, i¿ przecie on sam – Cezary – nie by³
ni¹, matk¹. By³ czymœ innym, odmiennym, osobnym, nowym, twardym, szorstkim, ruchliwym
i podatnym na burze i gwa³ty – czymœ m³odym, a nie starym jako ona. W jego sercu mêskim
i m³odym inny siê pali³ p³omieñ ni¿ w jej sercu kobiecym, starym i matczynym. Wyjaœnia³ jej
z mi³oœci¹ i czci¹, i¿ ona nie mog³a, gdy¿ nie by³a w stanie za win¹ swej p³ci i swej mi³oœci,
defektu mi³oœci – poj¹æ ogromu burzy zawartego w rewolucji. On wch³ania³ ten ogrom burzy,
jak g¹bka wodê oceanu, a ona, matka, nie by³a w stanie nic z tego wyssaæ dla siebie, gdy¿
zbyt mocno, jako matka, trwo¿y³a siê i mi³owa³a. A teraz, gdy ju¿ od niej odesz³o nikczemne,

73. (przyp. edyt.) jednê – dziœ popr.: jedn¹.

74. (przyp. edyt.) sobacza (z ros. sobaka: pies) – psia.

75. (przyp. red.) anemon – sasanka lub zawilec, roœlina o ciemnofioletowych kwiatach.

76. (przyp. edyt.) Wszystkê – dziœ popr.: wszystk¹.

77. (przyp. edyt.) przem¹drza³a – chodzi tu raczej o wyj¹tkow¹ m¹droœæ, a nie m¹droœæ pozorn¹, po³¹czon¹

z zarozumia³oœci¹; s³owo „przem¹drza³a” jest wiêc u¿yte b³êdnie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

18

background image

ziemskie, s³abe, kobiece dr¿enie serca i niemoc, i trwoga o syna – gdy ju¿ nie w³ada jej cia³em
bezsenne czuwanie – gdy jest samym tylko wolnym i czystym duchem – niechaj¿e wejrzy w jego
serce, niech wst¹pi w jego serce mêskie i m³ode. Przenika³a niegdyœ wszystkie potrzeby jego
organizmu niemowlêcego, wdziera³a siê w samo sedno jego istoty. Tak samo teraz!

„Rewolucja – naucza³ ducha matki – jest to koniecznoœæ, wy¿sza ponad wszystko. Jest to prawo

moralne. Poprzez dziesi¹tki setek lat ludzie nieszczêœliwi byli przez uprzywilejowanych deptani,
ciemiê¿eni, wyzuwani ze wszelkiego prawa. Ilu¿ to wskutek tego bestialskiego prawa panowania
uprzywilejowanych nad wyzutymi ze wszelkiego prawa ponios³o œmieræ z chorób, z nêdzy,
z katuszy przymusowego ubóstwa, w udrêczeniach, w jarzmie s³u¿by! Nawet w widzeniu i za
pomoc¹ lotnej wyobraŸni niepodobna zliczyæ ogromu istnieñ zamordowanych, bogactw ducha
zniweczonych, piêkna na zawsze unicestwionego. Jest to jakowyœ kontynent pogrzebionych za
¿ycia, cmentarzysko bez koñca, gdzie ka¿da grudka ziemi wzywa o pomstê nad Kainem. Gdyby te
grudki martwej ziemi mog³y przemawiaæ albo znalaz³y mo¿noœæ dawania zrozumia³ych znaków,
to ka¿dy kamieñ cerkwi i koœcio³ów wydawa³by jêk, ka¿da ceg³a pa³aców, ka¿da kolumna
sal ocieka³aby krwi¹, a bruk ulic zroszony by by³ ³zami. Albowiem wszêdzie pod przemoc¹
straszliw¹, w jarzmie, pod batem i w ucisku cz³owiek musia³ pracowaæ nie dla siebie, lecz dla
drugiego cz³owieka. Nasze pieni¹dze, nasze cenne i wygodne sprzêty, nasze drogie naczynia
i smaczne w nich potrawy zaprawione s¹ i przesycone do cna krzywd¹ cz³owiecz¹. O matko!
Nie chcê ju¿ piæ drogiego wina, bo ono zmieszane jest z potem mêczenników. Nie chcê st¹paæ
po puszystych dywanach, bo stopy moje chodzi³yby po charcz¹cych piersiach suchotników. Nie
chcê nosiæ piêknego odzienia, bo ono pali³oby miê jak tunika zaprawiona krwi¹ ze œmiertelnej
rany centaura Nessosa

78

. Nale¿a³o raz przecie wykonaæ ten skok lwi, a¿eby przemoc zepchn¹æ

przemoc¹ ramienia z tronu potêgi. Jak¿e szczêœliwi jesteœmy, ¿e sta³o siê to za naszych czasów,
¿e dokona³o siê w naszych oczach! Patrzyliœmy na poród brzemienia czasów. Precz nareszcie
z krzywd¹! Precz z przemoc¹ cz³owieka nad cz³owiekiem! Twój syn nie mo¿e staæ w szeregu
ciemiê¿ycieli. Nie chcê! Nie bêdê! Nie bêdê! Nie bêdê!”

Chwia³y siê ³agodnie ga³êzie, w s³oñcu przygrzane. Wœród ma³ych listków szemra³o jakby

westchnienie. W wietrze z po³udnia polata³ niejako szept, znany z dzieciñstwa, do którego ucho
przywyk³o:

„Tak, tak, mój synku! Skoro ty mówisz, ¿e tak, to tak…”

Inn¹ kolej¹ potoczy³o siê ¿ycie mieszkañców miasta Baku, pó³wyspu i ca³ego kaukaskiego

podgórza, gdy w marcu 1918 roku jedna czêœæ mieszkañców – tzn. Ormianie pod wodz¹
Szaumianca – zawezwa³a cztery pu³ki ormiañsko–gruziñskie, podpuszczone do cofniêcia siê
z frontu azjatyckiego przez rozkazy z rewolucyjnego rz¹du rosyjskiego, a nadto, gdy zdo³a³a
przekonaæ dowódcê wojsk angielskich, a¿eby sw¹ artyleri¹, piechot¹ i kawaleri¹ w ³¹cznej sumie
dwu tysiêcy ludzi obsadzi³ centrum rozci¹gniêtej osady bakiñskiej. Druga czêœæ mieszkañców –
to znaczy Tatarzy – na skutek takiego obrotu rzeczy przypad³a w przera¿eniu do ziemi, maj¹c
w pamiêci swe przewiny, straszliw¹ rzeŸ z roku 1905, której ofiar¹ pad³o wówczas ormiañskie
pog³owie.

Obawy i przewidywania nie zawiod³y Tatarów. Ormianie spalili meczety wraz z tatarskimi

kobietami i dzieæmi, które siê tam schroni³y, i od marca do wrzeœnia byli panami ¿ycia i œmierci,
a raczej dyspozytorami

79

samej œmierci Tatarów. Tej drugiej czêœci mieszkañców miasta Baku

i jego okolic nie pozosta³o do zrobienia nic innego, jak szukaæ pomocy na zewn¹trz. Nie mog³a

78. (przyp. red.) tunika zaprawiona krwi¹… Nessosa – wed³ug legendy greckiej centaur Nessos, zraniony

œmiertelnie przez Heraklesa, nak³oni³ podstêpnie ¿onê bohatera, Dejanirê, do zaczerpniêcia z jego rany krwi,

która mia³a jej zapewniæ wiernoœæ ma³¿onka. Gdy Dejanira wrêczy³a Heraklesowi szatê zabarwion¹ krwi¹

Nessosa, ca³e jego cia³o zaczê³a paliæ straszliwa trucizna. Bohater, nie mog¹c znieœæ okropnych m¹k, zbudowa³

stos, na którym ¿ywcem sp³on¹³.

79. (przyp. red.) dyspozytor – tu: rozkazodawca.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

19

background image

zaœ jej znaleŸæ gdzie indziej, tylko nad Bosforem

80

, u stóp kalifa, zastêpcy proroka i naturalnego

mœciciela zniewa¿onych i spalonych meczetów. Kalif nak³oni³ ucha do proœby i dziejów krzywdy
jedynowierców tatarskich i turkmeñskich. Znaczna armia turecka pod wodz¹ Nuri–Paszy w sile
pono trzech dywizji ruszy³a na zdobycie pogórza, przekroczy³a Kurê, tn¹c w pieñ mieszkañców
wiosek ormiañskich, a przez górskie potoki œciel¹c pod ko³a armat pomosty z trupów.

Miasto Baku znalaz³o siê w po³o¿eniu fatalnym. Bronione przez artyleriê angielsk¹, która

silnie i umiejêtnie ufortyfikowa³a siê na wzgórzach, i przez pu³ki ormiañskie, które teraz nic nie
mia³y do stracenia, skoro jeszcze Gruzini poci¹gnêli do domu, znalaz³o siê pod ogniem artylerii
tureckiej. Na mocy uk³adu zawartego przez dowódcê Szaumianca z Anglikami miasto Baku
mia³o wystawiæ coœ w rodzaju wojska czy pospolitego ruszenia w sile co najmniej szeœædziesiêciu
tysiêcy ludzi. Poczêto tedy pêdziæ do okopów, cokolwiek w mieœcie i okolicy nosi³o spodnie,
od niedoros³ych m³okosów do starców zgrzybia³ych. Mimo to nie zdo³ano wystawiæ wiêcej
ponad trzydzieœci – czterdzieœci tysiêcy ludzi, nie przygotowanych i nie przydatnych do wojny.
Nadto nie zdo³ano wykarmiæ tej ormiañskiej armii, z³o¿onej z najrozmaitszych ¿ywio³ów
krz¹taj¹cych siê oko³o nafty bakiñskiej. Wali³y siê od tureckich pocisków nie tylko domy
Ormian, bogaczów, przemys³owców, kapitalistów, lecz i kruche domostwa tatarskie. Ulice by³y
zarzucone rumowiskiem. Nikt z mieszkañców nie przebywa³ nad poziomem, lecz chroni³ g³owê
w piwnicy. Czarne miasto naftowe sta³o siê podwójnie czarnym: od dymu i kurzawy wojennej.

¯ycie Cezarego Baryki up³ywa³o podczas bombardowania Baku w warunkach op³akanych.

Po upadku pierwiastkowej rewolucji wypêdzony zosta³ z izby, któr¹ mu na mieszkanie
przeznaczono. Dom, w którym niegdyœ mieszkali rodzice, run¹³ w³aœnie pod pociskami
tureckimi. Jednak w piwnicy, która niegdyœ zawiera³a skarb rodzicielski, Cezary znalaz³
kryjówkê dla siebie i kilku wspó³towarzyszów

81

. Prze¿ywa³ czasy g³odu. Chadza³ pó³nagi,

brudny, obroœniêty k³akami, nie wiedz¹c dnia ani godziny, kiedy go niewiadomy pocisk porazi.
Od œwitu do nocy tudzie¿ w nocy czyha³ na sposobnoœæ zdobycia jakiego takiego po¿ywienia,
sposobem niewiele maj¹cym wspólnego z prawem normalnego kupna albo uspo³ecznion¹
wymian¹ jakichkolwiek walorów

82

.

Patrzy³ na rzeczy fenomenalne, gdy¿ Tatarzy i Ormianie nie pró¿nowali w tym czasie,

zagryzaj¹c siê wzajem na œmieræ i morduj¹c, gdzie siê tylko zdarzy³o. Okaza³o siê naocznie, ¿e
nie tylko rewolucjoniœci, lecz i wszyscy inni maj¹ w sobie ¿y³kê do rzezi. Cezary nie wiedzia³,
kim w³aœciwie jest i gdzie jest jego miejsce w tych zatargach. Nie móg³ staæ po stronie Ormian
ani Tatarów, ani Turków, ani Anglików, ani Rosjan, którzy tu niegdyœ w³adali, a póŸniej
obalili sw¹ w³adzê przynosz¹c has³a rewolucji. Rewolucja jednak upad³a i nie by³o o niej
mowy w ogniu dwu frontów rozjuszonych. Jedyn¹ rzeczywistoœci¹ realn¹ i niezmienn¹ zosta³
znowu, jak przed nieprzeliczonymi wiekami, gaz, pa³aj¹cy wêglowodór

83

, którego pochwycenie

odpokutowa³ ongi Prometeusz

84

przybiciem r¹k do ska³ Kaukazu. Nie z tak¹ ju¿ pogard¹,

jak niegdyœ, Cezary Baryka myœla³ teraz o œwi¹tyni ognia miêdzy kopalniami nafty Barachan
i Surachan

85

, gdzie niegdyœ wyznawcy Zoroastra

86

czcili tê wieczyst¹ moc niszczyciela. Nic

80. (przyp. red.) nad Bosforem – tj. w Konstantynopolu, u su³tana tureckiego, który jako zwierzchnik i obroñca

mahometan ca³ego œwiata nosi³ tytu³ kalifa, tj. „nastêpcy” Mahometa.

81. (przyp. edyt.) wspó³towarzyszów – dziœ popr.: wspó³towarzyszy; ¯eromski stale stosuje koñcówkê –ów.

82. (przyp. red.) walory – waluta albo papiery wartoœciowe.

83. (przyp. red.) gaz, pa³aj¹cy wêglowodór – gaz ziemny, wydobywaj¹cy siê z g³êbi ziemi wraz z rop¹ naftow¹,

s³u¿y do opalania i oœwietlania; w Baku wystêpuje w du¿ych iloœciach; czêsto zapalaj¹c siê w powietrzu, tworzy

ogniste s³upy, zwane „wiecznym ogniem Baku”.

84. (przyp. red.) Prometeusz – wed³ug mitologii greckiej wykrad³ ogieñ z nieba i przyniós³ go ludziom. Za karê

przykutemu na rozkaz Zeusa do ska³y, sêp szarpa³ wci¹¿ odrastaj¹c¹ w¹trobê.

85. (przyp. red.) Barachan i Surachan – w³aœciwie Ba³achany i Surachany, miejscowoœci na Pó³wyspie Apszeroñskim,

gdzie znajduj¹ siê bogate z³o¿a naftowe. Œwi¹tynia czcicieli ognia, w której wieczny ogieñ utrzymywany by³

dziêki gazom palnym wydobywaj¹cym siê z ziemi, znajdowa³a siê w Surachanach (na pocz¹tku XX w. ju¿

opuszczona).

86. (przyp. red.) Zoroaster (a. Zaratustra) – mityczny prorok irañski (VI w. p.n.e.), wed³ug legendy twórca religii

zwanej zoroastryzmem, rozpowszechnionej wœród ludów Azji Œrodkowej, Iranu i Azerbejd¿anu. Dla zoroastryzmu

charakterystyczna jest wiara w istnienie dwóch walcz¹cych z sob¹ pierwiastków: dobra (œwiat³a) i z³a (ciemnoœci),

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

20

background image

innego przecie, tylko tajemne nagromadzenie skalnego oleju

87

we wnêtrzu ziemi zegna³o w to

miejsce tyle nacji wszelakich i rozmaitych, a tak je miêdzy sob¹ sk³óci³o. Komu¿ by³o oddaæ
pierwszeñstwo, a choæby s³usznoœæ w wyœcigu do najobfitszego, samorodnego Ÿród³a? Zaiste –
nie by³o komu.

Tote¿ Baryka czu³ siê szczególnie samotnym, samotnym a¿ do œmierci. Œmieræ sta³a siê dlañ

obojêtn¹ i niemal po¿¹dan¹. Ohydny wiatr Nord

88

lec¹cy z gór Kaukazu, pociski armatnie bij¹ce

z po³udnia, dym p³on¹cych Ÿróde³ naftowych, zaduch trupi wszêdzie, g³ód, pragnienie, wszy,
brud i nêdza legowiska, którym by niegdyœ psa podwórzowego nie poczêstowa³, nie by³y tak
dokuczliwe, jak owa pustka we wnêtrzu i niemo¿noœæ uczepienia siê za cokolwiek. ¯ycie z dnia
na dzieñ, ¿ycie na po³y z³odziejskie, którego jedynym celem by³o zdobywanie za wszelk¹ cenê
najnêdzniejszego pod s³oñcem po¿ywienia, przejad³o siê i obmierz³o. Tote¿ Baryka wa³êsa³ siê
niejednokrotnie w miejscach najbardziej niebezpiecznych, pustych, pogardzaj¹c groz¹ œmierci.
Nuda le¿a³a wszêdzie w tym bezdrzewnym, bezkwietnym, gazami nape³nionym mrowisku, które
teraz druzgota³y wielkie pociski armatnie. Gdy siê zaczyna³ dzieñ, witany przez ludzi ³oskotem
strza³ów, które wnet zamienia³y siê w dialog armatni, wiadomo by³o, ¿e w ci¹gu tego dnia
nic siê nie zdarzy oprócz pró¿niactwa, rozci¹gniêtego na d³ugi szereg godzin. Gdy zapada³a
noc, g³ód nieustanny podjudza³ do zbrodni. Wzory zbrodni by³y woko³o, ci¹gle i na ka¿dym
kroku. Wzory poczwarne i tak wymyœlne, i¿ nic ju¿ widza nie mog³o zadziwiæ. Mordowanie
kobiet i dzieci w bia³y dzieñ i poœród spokojnych obserwatorów, rozstrzeliwanie bestialskie,
znêcanie siê nad niedobitymi, tortury przebiegle skomponowane, a¿eby siê nasyciæ i ubawiæ do
syta widokiem cierpienia – wszystko to by³o ju¿ Cezaremu znane. Nieraz w zdrêtwieniu swym
i pó³zwierzêcym zobojêtnieniu, kiedy do niczego nie by³ ju¿ zdolny okrom

89

niskiego szyderstwa,

wyœmiewania siê z bezsi³y i komizmu ofiar, do szczegó³owej obserwacji, do pilnego œledzenia
fenomenów katuszy – chwyta³o z nag³a poczucie sieroctwa ducha. Zawija³ siê w swój ³achman
i prêdkimi kroki strwo¿onego wypêdka

90

pomyka³ na grób matki. Przykuca³ tam, drzemi¹c

duchem, kul¹c siê w sobie i nas³uchuj¹c strza³ów.

A przecie prawdziwie groŸne zjawiska mia³y dopiero nadejœæ. Dostrze¿ono wa³êsaj¹cego siê

m³okosa, poci¹gniêto go do wojska i pchniêto do okopów. Coœ tam wdziano na jego przynagi
grzbiet, dano mu w rêkê karabinisko sprzed lat wielu, pamiêtaj¹ce zapewne Jeñca Kaukazu

91

Puszkina, i kazano strzelaæ w przestrzeñ. Strzela³ uporczywie. Trwa³o to a¿ do wrzeœnia 1918
roku. Wówczas huk armat wzmóg³ siê i rozpêta³ do swego zenitu. W ró¿nojêzycznym i niezbyt
wojowniczo usposobionym t³umie obroñców pozycji wszcz¹³ siê harmider, modny podówczas
na terenach rosyjskich. – Radzono. – Rozbrzmia³o mi³e has³o: do domu! „Armia ormiañska”
wycofa³a siê z okopów, pomknê³a ku okrêtom stoj¹cym w porcie i co najmniej w po³owie swej
liczebnoœci odp³ynê³a za morze, na drugi brzeg Morza Kaspijskiego, do kraju Sartów

92

.

Poniewa¿ Cezary nie mia³ „domu”, do którego z frontu móg³by wycofaæ swe mêstwo, za

morze siê nie kwapi³, ¿ycia zbytnio nie ceni³, wiêc po prostu wróci³ do domowej i poniek¹d
rodzinnej piwnicy. Muzealny karabin zostawi³ w rowie, bagnet w sposób modny wbiwszy
w ziemiê, a jakiœ znaczek przyczepiony swego czasu do jego prawego ramienia odpru³ starannie.
Wojska tureckie bez wszelkiego trudu „zdoby³y” pozycje na wzgórzach bakiñskich i wkroczy³y
do miasta. Lwy albañskie

93

i piechota dardanelska

94

, która na polach dawnej Troi da³a siê

oraz kult ognia.

87. (przyp. red.) skalny olej – ropa naftowa.

88. (przyp. red.) Nord (ang.) – wiatr pó³nocny; w Baku nazywaj¹ tak silne i czêste wiatry pó³nocno–zachodnie, st¹d

pochodzi nazwa miasta (Badkube: po persku: „uderzenie wiatru”)

89. (przyp. edyt.) okrom – oprócz.

90. (przyp. edyt.) wypêdka – wypêdzonego, wygnañca.

91. (przyp. red.) Jeniec Kaukazu – tytu³ poematu Aleksandra Puszkina (wyd. 1822).

92. (przyp. red.) Sartowie – nazwa nadawana ró¿nym osiad³ym ludom Turkiestanu, dziœ nie u¿ywana.

93. (przyp. red.) Lwy albañskie – pu³ki armii tureckiej z³o¿one z Albañczyków znane by³y z walecznoœci. Przesta³y

one jednak istnieæ po uzyskaniu przez Albaniê formalnej niepodleg³oœci w r. 1912. St¹d okreœlenie „lwy albañskie”

jest raczej anachronizmem.

94. (przyp. red.) piechota dardanelska – piechota turecka, która obroni³a cieœninê Dardanele w czasie operacji

desantowej wojsk angielsko–francuskich w roku 1915. Pozycje wojsk tureckich znajdowa³y siê wówczas istotnie

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

21

background image

Anglikom dobrze we znaki, nie mia³a po prawdzie wielkiego pola do popisu. Anglicy, broni¹cy
œródmieœcia z mêstwem sta³ym a beznadziejnym, zostali osaczeni przewa¿aj¹c¹ si³¹. Oœmiuset
zdo³a³o odp³yn¹æ, oœmiuset zosta³o. Nie pomog³o z³o¿enie broni i wyci¹ganie bezbronnych
r¹k: te osiem setek ¿o³nierzy zosta³y wyk³ute do nogi. Po czym nasta³o zaprawdê piek³o na
tym dymi¹cym padole. W ci¹gu czterech dni Tatarzy wziêli odwet, morduj¹c siedemdziesi¹t
kilka tysiêcy Ormian, Rosjan i wszelkich innych, jacy siê na placu znaleŸli, a byli podejrzani
o sprzyjanie Ormianom.

Cezary Baryka ocala³ dziêki legitymacji, któr¹ by³ przypadkiem otrzyma³ od konsula jakiegoœ

„Pañstwa Polskiego”, a do której nie przywi¹zywa³ sam ¿adnej wagi. Pokaza³ tê legitymacjê na
chybi³ trafi³, gdy ¿o³nierze tureccy na czele tatarskiego t³umu wtargnêli do piwnicy. I – o dziwo! –
kartka g³osz¹ca, ¿e jest obywatelem jakiegoœ „Lechistanu”

95

, Polski in spe

96

, mitu, œmiesznej idei,

œmiesznej dla samego Baryki – ocali³a mu ¿ycie. Poklepano go po ramieniu, lecz nie puszczono
samopas. Musia³ iœæ z askerami

97

tureckimi. Chêtnie poszed³.

Nieweso³y widok przedstawia³y znane ulice. Bez ¿adnej przesady i bez przenoœni mówi¹c,

krew p³ynê³a nie rowami, lecz la³a siê po powierzchniach jako rzeka wieloramienna. Œcieka³a do
morza i zafarbowa³a czyste fale. Trupy wyr¿niêtych Ormian wrzucano w morze, podwo¿¹c je na
brzeg samochodami ciê¿arowymi i wozami. Ryby z dalekich okrêgów kaspijskich nadp³ynê³y
³awic¹ szerok¹, zwiedziawszy siê o nieprzebranej wy¿erce. Lecz nie mog³y wszystkiego
poch³on¹æ i strawiæ. A morze nie chcia³o przyj¹æ i przechowywaæ ofiary ludzkiej. Odrzuca³o
j¹ suszy, skrwawionej prac¹ nieustann¹ swej czystej fali. Zasz³a tedy potrzeba zakopywania
trupów tej suszy dla unikniêcia zarazy, wobec szybkoœci rozk³adu przy po³udniowym gor¹cu.
Cezary Baryka zosta³ zapêdzony wraz z innymi przyb³êdami, którzy siê od œmierci wykpiæ
zdo³ali, do zakopywania licznych zw³ok w ziemi.

Ogromna arba, wóz dwuko³owy do przewo¿enia ciê¿arów, pozbawiony na teraz p³óciennego

nakrycia, ci¹gniony przez dwa wo³y, wolno – wolno, w œlad za setk¹ co najmniej innych posuwa³
siê w górê, daleko poza przedmieœcia bakiñskie. Droga sz³a w zakosy, stromo rowami obciêta,
których boki i dno przywalone by³y zwa³ami kurzawy. Wiatr pó³nocny, lec¹cy od strony gór,
ostro zacina³, miec¹c

98

ostry py³ w oczy wo³ów i ¿ywych ludzi. Arby by³y nape³nione po same

górne gzemsy

99

skrzyñ zw³okami pobitych. Z ka¿dej z tych skrzyñ, wolno posuwaj¹cych siê ku

nadmorskim pagórkom, ciek³a ruda posoka powlekaj¹c wyschniêt¹ drogê barwistym poœrodku
szlakiem. Obok zaprzêgów posuwa³ siê z wolna tam i sam ¿o³nierz turecki z broni¹ na ramieniu,
przestrzegaj¹c porz¹dku w tym niezmierzonym pogrzebie kilkudziesiêciu tysiêcy ludzi.

Cezary Baryka szed³ obok swego wozu i rzemiennym batem pogania³ ociê¿a³e wo³y. Od

wielu ju¿ dni spe³nia³ pod przymusem obowi¹zek karawaniarza i grabarza. Przywyk³ do tego
zajêcia, przyzwyczai³ siê nawet do wstrêtnej woni roz³o¿onych trupów. Nastawia³ nozdrza
pod wiatr lec¹cy z wolnych górskich pustyñ i obojêtnie spe³nia³ swe obowi¹zki, myœl¹c
o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, który wci¹¿ mia³ przed oczyma. Weselsz¹ by³a
przede wszystkim myœl o jadle, którego sk¹po, lecz w porcjach niezawodnych i sta³ych oraz
w wiadomych terminach udzielali zwyciêzcy. Ostatnimi czasy, wœród g³odówek oblê¿enia i „na
wojnie”, Cezary Baryka bardzo wyszczupla³ i straci³ na sile. Zdarza³y mu siê minuty zamroczeñ
i „podpierania siê nosem”, tote¿ teraz jad³ przyznan¹ mu i przeznaczon¹ dlañ mama³ygê

100

z nieopisan¹ rozkosz¹. W miarê zaœ sta³ego spo¿ywania owej papy i same myœli obrotniej nieco
przesuwa³y siê poprzez g³owê, a oczy wiêkszy ni¿ przedtem zakres rzeczy widzia³y. Trupy,

w okolicach staro¿ytnej Troi.

95. (przyp. red.) Lechistan (tur.) – Polska.

96. (przyp. edyt.) in spe (³ac.) – w (oczekiwanej) przysz³oœci (dos³. w nadziei na).

97. (przyp. red.) asker (tur.) – ¿o³nierz turecki.

98. (przyp. edyt.) miec¹c – dziœ: miotaj¹c.

99. (przyp. edyt.) gzemsy – dziœ popr.: gzymsy.

100. (przyp. red.) mama³yga – potrawa z m¹ki kukurydzianej.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

22

background image

które jego arba zbiera³a w ulicach i na placach miasta, a które amatorowie

101

¿ycia podpêdzeni

do tej pracy wrzucali do wysokiego wnêtrza wozu ¿elaznymi wid³ami, jak siano zmulone
lub nawóz przepalony – le¿a³y niejako poza lini¹ jego wzroku. Któ¿ by tam z ¿ywych móg³,
a zw³aszcza chcia³ patrzeæ na obmierz³e, podarte, krwawe kad³uby, na porozbijane g³owy?

A jednak tego dnia, o którym mowa, m³ody poganiacz wo³ów patrza³ na jeden egzemplarz.

Z g³êbi wozu, jakby z uœcisku nieposkromionego cia³ mêskich, wysuwa³ siê cadaver

102

m³odej

kobiety. Rzucony na wznak, zwisa³ z wysokoœci wozu na jego lewe ko³o. Zdawa³o siê, ¿e po
dziewczêcemu, jak za ¿ycia, z bliskoœci obcych cia³ i z objêæ cielesnych siê wydziera. Czarne
w³osy dosiêga³y ziemi i wlok³y siê po skrwawionej kurzawie drogi. Prawa rêka opad³a na
lewe ko³o i, bezw³adna w swym stê¿eniu, dosta³a siê miêdzy sprychy

103

. Oczom m³odego

woŸnicy narzuca³o siê raz w raz, d³ugo, z natrêctwem, a¿ go dosiêg³o wreszcie i porazi³o
wewnêtrznie nadzwyczajne piêkno twarzy umar³ej. Jej cia³o, policzki, podbródek, usta i uszy
by³y cudem harmonii. Oczy czarne, zawleczone jeszcze ciemniejsz¹ ni¿ one noc¹ nieprzejrzan¹,
by³y otwarte i œlepymi, wywróconymi na wznak Ÿrenicami patrzy³y nieustêpliwie w poganiacza
wo³ów. Maleñkie usta by³y otwarte, a le¿¹cy w nich jêzyk znieruchomia³y sta³ siê zastyg³ym
obrazem przeraŸliwego krzyku, który z nich wci¹¿ jeszcze lecia³, choæ go ju¿ s³ychaæ nie
by³o. Ma³y, wyrzeŸbiony, z ormiañska nagiêty nosek wyprê¿y³ siê teraz jak struna wyci¹gniêta
ponad wszelk¹ miarê. Naga szyja i ma³e, dziewicze, obna¿one piersi trzyma³y w sobie zaklêty
ten sam krzyk, który przenika³ stokroæ ostrzej ni¿ ³oskot gromu padaj¹cy wraz z b³yskawic¹.
Cezary zapatrzy³ siê w tê postaæ odchodz¹c¹ w œwiaty umar³ych i us³ysza³ wewn¹trz siebie
krzyk, który ona wydawa³a. Bia³a rêka o œniadym odcieniu, harmonijnie i doskonale stworzony
arcytwór piêknoœci, który, zdawa³o siê, dla doskona³ych form swych w ramieniu, dla zaokr¹gleñ
i zag³êbieñ w okolicy ³okcia i zwê¿eñ swego kszta³tu ku d³oni, nie mo¿e nigdy zgin¹æ i winien
trwaæ na wieki – prosi³a siê o pomstê. Zsinia³e palce, popychane przez sprychy ko³a, sunê³y
paznokciami, ³agodnie i opornie siê zginaj¹c. Zdawa³o siê, ¿e umar³a przebiera palcami na tych
sprychach, na strunach niepojêtych jakiegoœ instrumentu. Cezary pos³ysza³ w sobie wewnêtrzn¹
muzykê wydobyt¹ z obrotów ko³a œmierci przez tê rêkê bezw³adn¹. Poj¹³ tê muzykê za pomoc¹
w³adzy wyj¹tkowej, szczególnej, któr¹ tylko wczesna m³odzieñczoœæ w piersi ludzkiej hoduje.

„Co widzia³y oczy twoje, mêczennico, gdy usta twe krzyk œmierci wydaæ by³y przymuszone?”

– pyta³ umar³ej.

„Dok¹d miê odprowadzasz, woŸnico? – pyta³y nawzajem igraj¹ce palce dziewicze. – Czy mnie

nie ¿a³ujesz, bezduszny ¿o³daku? Czy mnie nie pomœcisz, bezwstydny s³ugo? Nêdzny tchórzu!
Mê¿czyzno, który siê boisz silniejszego od siebie mê¿czyzny! Serce twoje dr¿y jak serce psa, który
siê przel¹k³ na widok gniewu pana! Przypatrz siê, najemniku, nieszczêœciu memu i spe³niaj dalej
pilnie rzemios³o swoje!”

Cezary Baryka zatopi³ oczy w oczach umar³ej i us³ysza³ jej wo³anie. Patrz¹c siê na przeœliczne

jej cia³o, na jej brwi rozstrzelone uroczo, na groŸne jej usta, s³ucha³ wyznania, wyraŸniejszego,
ni¿by byæ mog³o, gdyby siê ozwa³a ludzkimi s³owy:

„Ros³am na ³onie ukochania, u matki mej, jak kwiat ró¿y na swej ³odydze. Wszystko we mnie

by³o piêknoœci¹ i zapachem. Wszystko, z czym siê zetknê³am, by³o szczêœciem. Ze szczêœcia
i z piêknoœci by³y utkane dni moje. Wewn¹trz mnie wszystko by³o zdrowiem i si³¹. Zdrowa
by³am, pe³na zapachu i szczêœcia dla wszystkich woko³o, jak kwiat wiosenny ró¿y. Wszystko
me zdrowie czeka³o na szczêœcie wewnêtrzne, któregom jeszcze nie zazna³a. Za coœcie miê
zamordowali, podli mê¿czyŸni?”

„Nie wiem – jêkn¹³ woŸnica. – Uczono miê imion tyranów przesz³oœci, którzy jakoby zhañbili

naturê ludzk¹ czynami swymi – po których przejœciu trawa nie ros³a. By³o¿ kiedy pokolenie
podlejsze ni¿ moje i twoje, mêczennico? Wytracono¿ kiedykolwiek siedemdziesi¹t tysiêcy ludu
w ci¹gu dni czterech? Widziano¿ kiedy na ziemi takie jako te stosy pobitych?”

„Nie zapomnij krzywdy mojej, woŸnico m³ody! Przypatrz siê dobrze zbrodni ludzkiej! Strze¿

siê! Pamiêtaj!”

101. (przyp. edyt.) amatorowie – dziœ popr. forma: amatorzy.

102. (przyp. red.) cadaver (³ac.) – trup.

103. (przyp. edyt.) sprychy – dziœ popr.: szprychy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

23

background image

Szañce obronne niegdyœ wojska angielskiego i pu³ków ormiañskich, a póŸniej wojsk

tureckich mieœci³y siê na wynios³oœciach podgórza, wysuniête dalej ni¿ cmentarzysko Ormian
wymordowanych. Chodzi³o o to, a¿eby wiatr – Nord – nie niós³ do stanowisk wojennych fetoru
tak wielkiej iloœci trupów. Gdy wszystkie zw³oki zosta³y wywiezione z obrêbu miasta i z³o¿one
pokotem w g³êboko kopanej, d³ugiej wyrwie, pracowicie je zasypywano ziemi¹, tworz¹c nasyp
wyd³u¿ony, ci¹gn¹cy siê w pó³okr¹g, zale¿nie od kszta³tu wzgórza. Praca spychania ziemi na
zw³oki wymaga³a wielu r¹k ludzkich. Skoro zaœ winna by³a byæ wykonana jak najszybciej,
prowadzono j¹ surowo, na sposób bardzo wschodni. Sami ¿o³nierze mieœcili siê w schronach
utworzonych poza wa³em ziemnym, na sposób casemate

104

, choæ wykonanych pospiesznie

i niedbale. Drugi nasyp, wewnêtrzny, czyli cmentarzysko, by³ ni¿szy od fortalicji zewnêtrznej.
Pracownicy, we dnie i w nocy zajêci dŸwiganiem ziemi i sypaniem jej w fosê trupi¹, mieszkali
tymczasowo w czêœci umocnieñ wojennych, wybudowanych jeszcze przez Ormian z desek
i zrzynów, przytaszczonych tutaj z czarnego miasta.

Wœród innych pracowników mia³ tam legowisko i Cezary Baryka. Sypia³ na pryczy obok

innych le¿¹cych pokotem. Tak tedy: jedni z tego stada ludzkiego spali pokotem w ziemi –
drugi szereg, ¿ywy, spa³ nieco wy¿ej nad tamtymi, ponad poziomem – a trzeci szereg jeszcze
wy¿ej, œpi¹cy równie¿ nad tamtymi i równie¿ pokotem, pilnowa³ dobrze, czy tamte dwa szeregi
dobrze siê sprawuj¹. Wikt w robotniczych koszarach dawano coraz gorszy, w miarê jak praca
nad zasypywaniem nieboszczyków postêpowa³a i mia³a siê ku koñcowi. Im pokrywani grub¹
warstw¹ ziemi stawali siê mniej niebezpiecznymi dla zwyciêzców, tym mniej jad³a dostawali
¿ywi pracownicy. Cezary wœród ciê¿kiej pracy fizycznej, do której nie by³ przyzwyczajony,
na nowo wychud³, wyblad³ i os³ab³. Pracowa³ bardziej nerwami ni¿ miêœniami. Trudno mu
by³o zasn¹æ po ciê¿kim i d³ugim dniu roboczym. Parna i duszna noc mia³a siê czêstokroæ
ku koñcowi, gdy on dopiero zasypia³. A ledwie œwit ubieli³ dalekie smugi morza, ju¿ ci
wrzeszczano na wstawanie i kopano rozespanych. W takich warunkach gagatek wypieszczony
przez mamusiê nie móg³ sobie nic dobrego wró¿yæ. Prawie nagi, bez koszuli, obgryziony
dobrze przez robactwo, obroœniêty i brudny, bosy i bez nakrycia g³owy – zapomnia³ z wolna
o dawniejszym ¿yciu. Wrasta³ cia³em i dusz¹ w czerwon¹ glinê bakiñsk¹, któr¹ kopa³ od œwitu
do nocy. Smutek wewnêtrzny zamienia³ siê z wolna na ja³owy cynizm i pod³¹ gnuœnoœæ. Nie
zawsze przecie zagrzebywa³ w ziemiê piêkne Ormianki. Przewa¿nie oddawa³ matce ziemi na
d³ugie przechowanie opas³ych i sproœnych dorobkiewiczów, kupców i buchalterów, wiêc mu
na dobre obmierzli widokiem swym i zapachem.

Nieraz w nocy wysuwa³ siê z szopy, œmierdz¹cej ¿ywymi kandydatami na trupów nie

gorzej od umerlaków

105

– i bezmyœlnie zapatrzywszy siê w dal, przepêdza³ czas. Szuka³

swej duszy. Zbiera³ jej rozszarpane szcz¹tki. Dopiero fizyczne przera¿enie na myœl, jak to on
jutrzejszy dzieñ przetrzyma bez sennego dziœ wypoczynku, pêdzi³o go z powrotem na pryczê,
miêdzy chrapi¹cych i cuchn¹cych wspó³kopaczów

106

. Na ogó³ nie wiedziano o nim, co jest

za jeden. Poniewa¿ pracownicy sk³adali siê z Rosjan, Gruzinów, Niemców i ¯ydów, a on by³
nieco odmienny od wszystkich tamtych, wyosobniono go z grup mówi¹cych pomiêdzy sob¹
przewa¿nie po rosyjsku – pomijano, a nawet umieszczono jakby na z³ej liœcie. Nazwisko Baryka
i wzgardliwie okreœlana narodowoœæ Polaczyszka zros³y siê w przezwisko Barynczyszka

107

,

którego brzmienie nie znamionowa³o afektów przyjaznych. Samej tej nazwy doœæ by³o, ¿eby
Cezary odstrychn¹³ siê od kolegów po fachu.

Oprócz pracowników, zajêtych potê¿n¹ robot¹ od œwitu do nocy na górze trupiej, pl¹ta³

siê tam i wa³êsa³ trzeci jeszcze gatunek istot ¿ywych: – ¿ebraki, g³odomory, chorowite kaleki,

104. (przyp. red.) casemate (franc.) – sklepione i zabezpieczone przed pociskami pomieszczenie w fortyfikacji; st¹d

utworzono s³owo: kazamaty.

105. (przyp. edyt.) umerlaków – dziœ popr.: umarlaków.

106. (przyp. edyt.) wspó³kopaczów – dziœ popr.: kopaczy.

107. (przyp. red.) Barynczyszka – wyraz ten, utworzony od nazwiska bohatera, przypomina³ zarazem otoczeniu

s³owo barin – jaœnie pan; przyrostek – „yszka” nadawa³ mu odcieñ pogardliwy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

24

background image

baby i starcy – s³owem, nêdza miejska i portowa, ci¹gn¹ca za wy¿erk¹ przy wojsku. ¯o³nierze
tureccy rzucali tej t³uszczy niedogryzione koœci, nadmiar chleba, jarzyn, owoców. W mieœcie
Baku by³o to podówczas jedyne miejsce, gdzie mo¿na by³o jaki taki k¹sek do zgryzienia
i strawienia pochwyciæ zgrabia³ymi albo dr¿¹cymi palcami. Zarobki wszelkie usta³y, prac¹
nikt siê nie hañbi³, sklepy by³y pozamykane, ¿ycie samo przygas³o i g³ód potworny królowa³
w pustych i niemych ulicach. Ta to gawiedŸ zg³odnia³ych i spragnionych stêkaj¹c i jêcz¹c
zalega³a drogi i rowy, czatowa³a na och³apy tureckie i oblizywa³a siê, skoro dym unosiæ siê
zacz¹³ z kominów kuchni ¿o³nierskich. £azêgi i niedo³êgi usi³owa³y wy¿ebraæ albo i podkraœæ
cokolwiek nawet od pracowników trupiarni, tak sk¹po ¿ywionych. Pcha³o siê to pod ³opaty,
przysiada³o jak najbli¿ej, czai³o siê i pl¹ta³o wszêdzie, gdzie go nie posiano. Nie brakowa³o wœród
tej zbieraniny notorycznych wariatów, pó³wariatów, jurodiwych

108

, histeryków i pomylonych

dopiero co, którzy jeszcze nie otrzeŸwieli ze strasznych m¹k cia³a i ducha podczas oblê¿enia,
bombardowania i rzezi. Któ¿ by zaœ wyœledziæ zdo³a³ ³otrów, hapencucyków

109

i hyclów,

którzy i tu myszkowali, ¿eby coœ zwêdziæ, pomimo niew¹tpliwej kuli w ³eb, karc¹cej chêtki
z³odziejskie.

Cezary Baryka w ci¹gu szeregu dni dostrzega³ w t³umie nêdzarzy i nêdzników pewnego

cz³eczynê, który stale trzyma³ siê w jego pobli¿u. By³ to ch³op rosyjski, brodaty i kud³aty,
w nieopisanie brudnej rubasze, w armiaku podartym do ostatniej nitki, czapie z daszkiem,
z ³apciami na nogach u koñczyn zgrzebnych portasów. Cz³owiek ten zjawia³ siê od najwczeœniejszego
poranku i drzema³ na kupie kamieni wyrzuconych przy kopaniu wielkiej mogi³y. Zawsze mia³
g³owê opuszczon¹, ukryt¹ w d³oniach, oczy przymkniête i schowane w cieniu daszka czapy
nasuniêtej nisko na czo³o, plecy zgarbione. Nikt z ruchliwej i krz¹taj¹cej siê ci¿by g³odomorów
nie zwraca³ na niego uwagi. Sam tylko Cezary mia³ siê w stosunku do tej figury na bacznoœci.
Zrazu myœla³ o jakimœ prawdopodobnym zamachu czy podstêpie. PóŸniej zmieni³ zdanie, gdy
obserwacja wykaza³a, ¿e tajemniczy s¹siad nale¿y do gatunku jurodiwych, lekkich wariatów.
Fiksat ten nie zabiega³, jak wszyscy inni, o jad³o i napitek, a siedz¹c na swych kamieniach wci¹¿
coœ poœpiewywa³ samemu sobie. Jak wszyscy ludzie nienormalni budz¹ ciekawoœæ w ludziach
zdrowych na umyœle, tak samo ten zaciekawi³ Cezarego.

Có¿ to za jeden? Czemu sterczy w³aœnie tutaj, a nie gdzie indziej? Có¿ to tam œpiewa pod nosem

sobie – nie komu? M³ody kopacz ziemi w chwilach wytchnienia pocz¹³ nads³uchiwaæ. Wy³owi³
uchem jakiœ dŸwiêk monotonny, jednostajny, wci¹¿ ten sam, dr¿¹cy, rzewny, ekstatyczny.
Ws³ucha³ siê w ten dŸwiêk o jednej porze dnia, o drugiej i o trzeciej. Œpiew zawsze by³ ten
sam. Sk³ada³ siê w³aœciwie z jednego dŸwiêku, a z dwu sylab, rozci¹gniêtych i powtarzaj¹cych
siê niezmiennie. By³o w tym coœ dziwnego, nienaturalnego, dra¿ni¹cego. Gdy gwar kopaczów
i dŸwiêk ich pracy zbiorowej nacicha³, Cezary s³ysza³ ów œpiew ob³¹kanego, w którym
dŸwiêcza³o coœ jakby imiê jego w³asne spieszczone:

– Czaruœ – Czaruœ – Czaruœ…
Nie mog¹c zdaæ sobie sprawy z tak dziwacznego podobieñstwa œpiewu nieznajomej osoby

do brzmienia swego niegdyœ zawo³ania, Cezary zbli¿y³ siê wreszcie do palisady, której s³upy
powywracane przez pociski tureckie jeszcze siê tu i ówdzie chyli³y ku ziemi. Opar³ siê piersiami
o jeden z tych ko³ów i patrza³ uwa¿nie na dziada. Tamten przesta³ œpiewaæ i podniós³ zwieszon¹
g³owê. Wtedy, jak to mówi¹, wszystka krew zbieg³a do serca Cezarego. Zobaczy³ wyblak³e,
niebieskie oczy wpatrzone w swe oczy, oczy – radosne niebiosa. Zdumienie, w¹tpliwoœæ,
niepewnoœæ, trwoga, radoœæ, szczêœcie, ob³êd z rozkoszy – wszystko zamknê³o siê w jednym
szepcie:

– Ojciec.
Biedak siedz¹cy na kupie kamieni zaprzeczy³ ruchem g³owy, jakby siê nie zgadza³ na

sformu³owanie i stwierdzenie szczêœcia tej prawdy. Znowu opuœci³ g³owê na piersi i ukry³
w cieniu daszka swe niebieskie oczy. Cezary sta³ na miejscu, kurczowo trzymaj¹c siê s³upa.
Œciska³ to drzewo, a¿eby siê umocniæ w przeœwiadczeniu, ¿e nie œpi, ¿e na jawie widzi tamtego
cz³owieka. Nogi mu dr¿a³y. Chcia³ skoczyæ. Zdusi³ krzyk w piersiach. Zawaha³ siê. Przel¹k³.
Czy¿ to tylko podobieñstwo oczu? Lecz nie! Nie! Sk¹d¿e by ten cz³owiek móg³ œpiewaæ od tak

108. (przyp. red.) jurodiwyj (ros.) – opêtany, ob³¹kany, posiadaj¹cy rzekomo dar proroczy.

109. (przyp. red.) hapencucyk – wyraz nie znany s³ownikom: oszust.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

25

background image

dawna jego imiê? Œpiewa³ je przecie znowu:

– Czaruœ – Czaruœ – Czaruœ…
Uœmiech niebiañski, uœmiech, zaprawdê, wniebowziêcia le¿a³ na jego ustach, nie okrytych

cieniem i oœwietlonych przez s³oñce. By³y to usta ojca. By³a to postaæ ojca w ³achmanach tego
przyb³êdy. Jeszcze Cezary sta³ na swym miejscu jak wkopany w ziemiê, gdy tamten podŸwign¹³
siê ze swych kamieni i ociê¿ale, nuc¹c swoje, powlók³ w kierunku miejsca najmniej efektownego,
do kloaki z tarcic stoj¹cej miêdzy rowem umar³ych i koszarami ¿o³nierzy.

By³o to wspólne miejsce ustêpowe, zarówno dla ¿o³nierzy, jak dla pracowników zasypuj¹cych

trupy. Kloaka owa przed do³ami pe³nymi niezasypanego ka³u mia³a parkan, który nieciekawe
sprawy oddziela³ od oczu ludzkich. Brodiaga

110

, w którym Cezary rozpozna³ ojca, znik³ za

owym parkanem. Nim jednak znik³, obejrza³ siê na Cezarego i niepostrze¿onym ruchem g³owy
przywo³a³ go w to w³aœnie miejsce. Cezary wróci³ na swe stanowisko robocze, przez chwilê
jeszcze zawziêcie pracowa³, a potem rzuci³ ³opatê i szybko ruszy³ w kierunku kloaki. Gdy tylko
skrêci³ za parkan, chwyci³y go rêce ojcowskie.

Teraz ju¿ nie by³o w¹tpliwoœci! To by³y rêce, oczy, usta, piersi ojcowskie! G³owa m³odzieñca

z westchnieniem niewys³owionego szczêœcia, z jêkiem upojenia spoczê³a na piersiach ojca. Rêce
tamtego objê³y ch³opca w ramiona. W cuchn¹cej woni kloacznej, która dech zapiera³a – wœród
innej woni – fetoru zgni³ych trupów, któr¹ tu wiatr wiruj¹cy przynosi³ – prze¿yli œwiêt¹ chwilê
znalezienia siê, przytulenia, pierwszy moment spotkania obudwu

111

na tej ziemi. Bezs³owny

g³os szczêœcia wydziera³ siê z ich piersi. Dr¿a³o w nich jedno jedyne serce i jedna krew p³ynê³a
w ich ¿y³ach. Kiedy da³y siê s³yszeæ kroki nadchodz¹cego cz³owieka, ojciec i syn odskoczyli
w przeciwleg³e koñce ustêpu i pod pozorem korzystania z odleg³ych od siebie do³ów czynili na
przechodniu wra¿enie ludzi, którzy o sobie nic zgo³a nie wiedz¹. Skoro zaœ ów trzeci odszed³
do roboty, wrócili na swe miejsce.

– Dlaczego nie mo¿emy byæ razem jawnie? – spyta³ Cezary.
– Bojê siê! Tatarzy znali miê tutaj. Wszyscy miê znali. Móg³by miê który przez jak¹ zemstê

wydaæ. Zabiliby miê. A teraz nie chcê umieraæ!

– Za co by ciê mieli zabijaæ?
– Czy to wiadomo, za co teraz ludzie ludzi zabijaj¹!
– Mama nie ¿yje! – wyzna³ Cezary.
– Wiem.
– By³eœ na jej grobie?
– By³em.
– Sk¹d wiesz, gdzie le¿y?
– Od Gruzina, od ksiêdza.
– Jak¿eœ trafi³ do mnie?
– Trafi³em… – rzek³ z cichym uœmiechem Seweryn Baryka.
Oczy jego zasz³y ciê¿kimi ³zami, które pewnie w tej chwili od szeregu lat po raz pierwszy

przerwa³y tamy mêczarni jego duszy. Zaszlocha³, g³ucho za³ka³ na piersiach syna. M³ody utuli³
go w ramionach. Podpar³ go i ug³aska³ dr¿¹cymi rêkoma.

– Gdzie siê spotkamy? – spyta³ szybko Cezary.
– W nocy tu przyjdê. Bêdê czeka³ na tej pryzmie kamieni, gdzie zawsze.
– Warty w nocy chodz¹ dooko³a koszar.
– Znam ja miejsce, gdzie warty chodz¹. Nie jednê

112

tu ju¿ noc przeczeka³em myœl¹c, ¿e

przypadkiem wyjdziesz.

– Po pó³nocy wyjdê.
– Pójdziemy do mamy. Têdy polem pójdziemy.
– A sk¹d ty przychodzisz?
Seweryn Baryka zakreœli³ rêk¹ pó³kole ogarniaj¹ce pó³nocny horyzont.
– Ale sk¹d? – pyta³ syn.
– Ze œwiata.

110. (przyp. red.) Brodiaga (ros.) – w³óczêga.

111. (przyp. edyt.) obudwu – dziœ popr.: obydwu lub obydwóch.

112. (przyp. edyt.) jednê – dziœ popr.: jedn¹.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

26

background image

– Ale sk¹d?
– Z Rosji.
– Powiedzieli mi, ¿eœ zgin¹³.
Po chwili Cezary zawy³ z radoœci, zawy³ jak pies:
– Nie zgin¹³eœ! Nie zgin¹³eœ! O, có¿ za szczêœcie.
– I ty nie zgin¹³eœ!
– A gdzieœ ty by³ tak d³ugo? Gdzieœ by³, tata?
– W legionach – daleko, daleko – w Polsce.
– Mama czeka³a… – wyszepta³ syn.
Seweryn nie mog¹c mówiæ wykona³ znowu swój gest szeroki, pó³ horyzontu obejmuj¹cy. Coœ

wyj¹ka³ niezrozumia³ego, co ledwie mo¿na by³o poj¹æ:

– Teraz ju¿… Teraz ju¿ – w nogi! W nogi! Chcesz?
– Och, chcê! Ale razem z tob¹!
– To, to! Razem ze mn¹
!

– No!

Objêli siê jeszcze raz, jeszcze raz ramionami ¿elaznymi. Ktoœ znowu szed³, wiêc Cezary ociê¿ale

powróci³ do swej ³opaty.

Panowanie tureckie w mieœcie Baku, po ukróceniu barbarzyñskiej rzezi i rabunków,

nacechowane w ogóle rozumem i dobr¹ wol¹, nie trwa³o d³ugo. Traktat wersalski zmusi³
Turków do ust¹pienia z Baku i okolicy, umo¿liwiaj¹c wybrze¿om kaspijskim osi¹gniêcie pewnej
formy niezale¿noœci pod nazw¹ Azerbejd¿anu. Lecz ta forma, a raczej foremka nie trwa³a
równie¿ zbyt d³ugo. Zniweczy³o j¹ najœcie wojsk bolszewickich, nios¹cych wraz z has³ami
rewolucji nowe rzezie, kary, egzekucje, gwa³ty, nie mniej okrutne i olbrzymie, jak wszystkie
poprzednie.

W tym czasie, póŸn¹ jesieni¹, zanim rozpoczê³y siê ruchy wojsk sowieckich na po³udnie,

Seweryn i Cezary Barykowie gotowali siê do opuszczenia Baku.

Po odejœciu Turków mieszkali razem, a raczej biedowali wspólnie, przygotowuj¹c siê do

odjazdu. ¯egnali siê z ¿on¹ jednego a matk¹ drugiego, œpi¹c¹ w ziemi. Gromadzili fundusze,
zarabiaj¹c czym siê tylko da³o i jak tylko by³o mo¿na. Ale Cezary nie umia³ jeszcze zarabiaæ,
a Seweryn nie móg³ z powodu braku si³y. By³ zbiedzony na wojnie, zrujnowany fizycznie. Mia³
na ciele du¿o ran, a nadto czaszkê nadwyrê¿on¹ w szczycie g³owy. Ostatnia rana dokucza³a mu
nade wszystko i przeszkadza³a w pracy zarówno fizycznej, jak umys³owej.

Z trudem oporz¹dzili siê jako tako. Nosili ju¿ jednak buty, spodnie, kurtki i czapki, ale

brakowa³o im jeszcze wszystkiego, co dla cz³owieka, który by³ wyszed³ ze stanu barbarzyñstwa,
niezbêdne jest jak koszula i buty. Nie mieli na kupno niezbêdnych lekarstw dla starszego, gdy¿
gromadzili grosz nieodzowny na bilety. Seweryn d¹¿y³ do walizki i opowiada³ o niej synowi
istne cuda. S³awna walizka, z któr¹ by³ wyruszy³ na wojnê: przepyszna skóra „przedwojenna”,
wspania³e okucia, monogram, pasy spinaj¹ce, imad³a z krêconego rzemienia, przegródki
i skrytki wewnêtrzne! Towarzyszka tylu wypraw wojennych zosta³a w Moskwie, u pewnego
rodaka, przyjaciela, emisariusza politycznego z Polski, Bogus³awa Jastruna. Czeka tam na
przybycie obydwu. Skarby s¹ wewn¹trz tej walizki: wyprana i wyprasowana bielizna, cienka,
grubsza i we³niana, chustki do nosa, skarpetki. Ko³nierze, mankiety, krawaty! Jest tam flanela,
wata – przyjaciel wojenny, termos, jest aspiryna, antypiryna, jodyna, terpentyna. Jest pewien
doskona³y, niezawodny œrodek na ciê¿kie mêki serca. Gdzie¿ to nie wêdrowa³a ta p³aska rêczna
walizeczka! W jakich¿e to opresjach wspomaga³a po setki razy! Na samym jej spodzie le¿y ów
tomik pamiêtnika o dziadku Kalikœcie–Grzegorzu i jego wiekopomnej awanturze – tej, co to –
„pilnowaæ jak oka w g³owie”…

Seweryn Baryka niewiele synowi mówi³ o swych przygodach na wojnach, gdy¿ te rzeczy

by³y ma³o zrozumiale i niezbyt sympatyczne dla m³odego. Wiêcej zaciekawia³y Czarusia
powrotne przejœcia ojca, gdy siê z legionów polskich przekrada³, przemyca³ i przeœlizgiwa³
poprzez ca³¹ Rosjê, a¿eby dotrzeæ do rodziny zostawionej w dalekim Baku. Czegó¿ to bowiem nie

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

27

background image

przedsiêwzi¹³, gdzie nie by³, jakich nie za¿y³ podstêpów, udawañ, przeszpiegów, sztuk i kawa³ów
– jakie zniós³ udrêczenia, prywacje, przeœladowania, niedole i mêki, zanim w przebraniu za
ch³opa dotar³ do miejsca! Dok³adna znajomoœæ Rosji, jej mowy, gwar, obyczajów, na³ogów
u³atwia³a mu drogê i mo¿noœæ przedzierzgania siê w ró¿ne postaci.

Lecz rewolucja spiêtrzy³a na tej drodze trudnoœci tak nieprzebyte, i¿ tylko sama jedna

bezgraniczna mi³oœæ pokonaæ je potrafi³a. Ona to pcha³a go i wiod³a w bezmiern¹ rosyjsk¹
dal, gdy cz³owiek fizyczny w wagonach–tiep³uszkach traci³ oddech ostatni; ona mu dodawa³a
si³y, gdy trzeba by³o czekaæ i czekaæ, na ludzi, na wagony, na pozwolenia, przepustki,
paszporty, bilety, przeró¿ne œwiadectwa, kartki, znaczki. Ona uczy³a cierpliwoœci wobec
przemocy, kaprysów, z³ej woli, nikczemnej rozkoszy szkodzenia dla szkodzenia, wobec
samow³adzy komisarzy, panów, w³adców, despotów, imperatorów w postaci zwyczajnych
niby funkcjonariuszów

113

. Ona to dodawa³a mu ducha wytrwania, gdy siedzia³ w wiêzieniu,

jecha³ w kupieckich obozach

114

– albo szed³ piechot¹ w t³umie wêdruj¹cych na po³udnie. Ona

go uczy³a znakomicie k³amaæ, wymyœlaæ niebywa³e ambaje

115

, przygód nieby³ych, graæ role,

b³aznowaæ, œmieszyæ, schlebiaæ, podlizywaæ siê, s³u¿yæ, a wci¹¿ trwaæ i trwaæ w przedsiêwziêciu.

D¹¿yli tedy, obadwaj

116

teraz, na razie w marzeniu do walizki w Moskwie. Ale nie mogli

ukryæ przed sob¹ nawzajem w¹tpliwoœci i obaw, czy ona aby dotrwa. Wielkie bowiem potêgi
– reakcja i rewolucja, wszechw³adny carat i wszechpotê¿ny proletariat – na œmieræ walcz¹c
ze sob¹, sprzysiêg³y siê na tê ma³¹ skórzan¹ skrzynkê. Czyha³y na ni¹ prawa osi¹gniête
wprost z ³aski bo¿ej i prawa materialistycznego pojmowania dziejów cz³owieczeñstwa, prawa
indywidualnej grabie¿y i prawa komunistycznego podzia³u dóbr tego œwiata – jako na w³asnoœæ
zas³uguj¹c¹ w ka¿dym wypadku na doraŸn¹ konfiskatê. Zawiera³ siê w niej przecie pewien
u³amek cywilizacji œwiata skazanego na zag³adê, a jednak budz¹cego skryte po¿¹dania. Nie
ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e œwiat stary mo¿e z ³aski bo¿ej z³upiæ, a œwiat nowy przypuœci szturm
do tej ostatniej twierdzy reakcji. Cezary by³ na rozdro¿u. Z odraz¹ myœla³ o poparciu, jakiego
nawet w imaginacji udziela³ staremu porz¹dkowi rzeczy, zatajaj¹c miejsce ukrycia i sam fakt
posiadania zakonspirowanej walizki, a jednak nie móg³ siê oprzeæ marzeniu o skarpetkach,
chustkach do nosa, ba! – o krawacie. Co wa¿niejsza, nie móg³ przecie odmówiæ ojcu prawa
têsknoty za aspiryn¹ i antypiryn¹, które mu tak czêsto by³y potrzebne.

Ile¿ to razy stary pan wzdycha³:
– Ach, gdybym to mia³ tafelkê aspiryny Bayera! Zaraz bym wyzdrowia³…
Bez tej tafelki gor¹czkowa³, chorza³, dr¿a³ z dreszczów i cierpia³ z powodu bólu g³owy.

Wyruszyli w zimie na statku zd¹¿aj¹cym do Carycyna

117

jako dwaj robotnicy, którzy

pracowali w kopalniach nafty, a teraz wskutek przewrotów i zawieszenia robót wracaj¹ do
siebie, do Moskwy. Mieli fa³szywe paszporty, wydane im przez pewne czynniki sprzyjaj¹ce
sprawie ich powrotu. Odziani w typow¹ odzie¿ robotnicz¹, mówi¹cy pomiêdzy sob¹ doskona³¹
ruszczyzn¹, której arkana posiadali w stopniu niezrównanym, ostrzy¿eni w sposób obrzêdowy,
byli doskona³ymi „towarzyszami” nowego porz¹dku rzeczy na roz³ogach sowieckich. Tote¿
szczêœliwie przebyli morsk¹ czêœæ drogi i wyruszyli z Carycyna kolej¹ na pó³noc. Ta druga
czêœæ by³a ciê¿sza ni¿ pierwsza. Podró¿owali oczywiœcie w wagonie towarowym. Ciep³o
szerzy³o siê w tym pudle dla czterdziestu ludzi z cia³ wspó³towarzyszów podró¿y i z ognia,
który rozniecano poœrodku, gdy by³o bardzo zimno. Spali obok siebie pokotem, zawiniêci
w tu³upy

118

baranie. Wóz wci¹¿ stawa³ i sta³ nieskoñczenie d³ugo, nieraz dniami i nocami,

na lada podrzêdnej stacyjce. Z niewiadomej przyczyny zatrzymywa³ siê i, nie wiedzieæ kiedy,

113. (przyp. edyt.) funkcjonariuszów – dziœ popr. forma: funkcjonariuszy.

114. (przyp. red.) obozy (z ros.) – tabory.

115. (przyp. red.) ambaje (z ³ac.) – bzdury.

116. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

117. (przyp. red.) Carycyn – miasto w Rosji, póŸniejszy Stalingrad, dziœ Wo³gograd.

118. (przyp. red.) tu³upy (ros.) – d³ugie ko¿uchy, zazwyczaj nie kryte suknem.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

28

background image

z nag³a rusza³ z miejsca nie bacz¹c wcale na to, czy tam który z pasa¿erów nie zostaje. Te
postoje napawa³y rozpacz¹ m³odego Barykê, który pierwszy raz w œwiat wyruszy³ i chcia³ coœ
przecie na nim zobaczyæ. Tymczasem trzeba by³o pilnowaæ legowiska, aby snadŸ nie zostaæ
w bezludnym stepie. Le¿eli tedy obadwaj

119

z ojcem, który cherla³ i dusi³ siê w niemi³osiernym

zaduchu wozu – wysypiali siê i prowadzili rozmowy. Zdarzy³o siê tak szczêœliwie, ¿e najbli¿si
trzej s¹siedzi, le¿¹cy obok, by³y to dzikusy zakaspijskie, Sartowie skoœnoœlepi, nie rozumiej¹cy
rosyjskiego jêzyka. Nastêpny za nimi pasa¿er by³ œpiochem, który tylko czasem budzi³ siê,
¿eby siê przeraŸliwie wyziewaæ – i znowu zasypia³. Inni mieszkañcy tego ruchomego wiêzienia
gotowali strawê, baby niañczy³y chore i p³acz¹ce dzieci, ch³opi staczali pomiêdzy sob¹ za¿arte
k³ótnie, grali w karty, œpiewali. Upewniwszy siê co do obojêtnoœci, albo nieszkodliwoœci
s¹siadów ojciec i syn zaczêli mówiæ po polsku.

Polszczyzna Cezarego by³a nieco zawiana rosyjskim nalotem, lecz mimo to dobra i g³adka.

Mówi³ tym jêzykiem chêtnie, ¿eby ojcu sprawiæ przyjemnoœæ. Niejednokrotnie w ci¹gu d³ugich
rozmów Cezary zapytywa³ ojca, co z nimi bêdzie potem.

Rozumia³, ¿e jad¹ teraz do walizki, ale potem? Rozumia³, ¿e zobacz¹ rewolucjê w jej samym

sednie, u Ÿród³a, w gnieŸdzie w³adzy – ale co potem? – Co bêdzie z nami? Dok¹d siê udamy?

– Do Polski – odpowiada³ Seweryn.
– Po co?
Stary d³ugo odk³ada³ odpowiedŸ, obiecuj¹c daæ j¹ póŸniej.
Wreszcie na jednym z postojów, ci¹gn¹cych siê tak d³ugo, i¿ tracili nadziejê, czy kiedy

odjazd nast¹pi, le¿¹c przytuleni do siebie dla ciep³a, jakby byli jednym cia³em, ojciec Baryka
zacz¹³ dawaæ odpowiedŸ, dlaczego maj¹ do Polski pod¹¿aæ. W wagonie by³o powietrze tak
zepsute i ciê¿kie, i¿ Seweryn by³ niby owa wieszczka grecka

120

, której trójnóg znajdowa³ siê

nad szczelin¹ wydzielaj¹c¹ gazy odurzaj¹ce. Mówi³ z przymkniêtymi oczyma w odurzeniu od
truj¹cego zaduchu wêdrowców przemierzaj¹cych równiny Rosji niezmierzonej.

– Dlatego do Polski – mówi³ – ¿e tam siê zaczê³a nowa cywilizacja.
– Jaka¿ to?
– A no pos³uchaj, jaka…
– S³ucham.
– Narodzi³ siê by³ w Polsce cz³owiek jeden, a nazywa siê tak samo jak my obaj – Baryka –

cz³owiek genialny.

– Co znowu! nic mi nigdy o tym nie mówi³eœ. Có¿ to za jeden? Krewny?
– A w³aœnie ¿e tak. Tak siê nazywa – Baryka. Ja ci wielu rzeczy o sobie nie mówi³em, bom ja

siê teraz bardzo zmieni³ i nie chcia³bym ciê sob¹ dra¿niæ. Dawniej by³em zupe³nie inny, a teraz
jestem zupe³nie inny. Innego zna³eœ ojca w dzieciñstwie, a innego widzisz teraz. Taki to los. Za
pobytu w kraju, na wojnie i w legionach do gruntu siê zmieni³em. Jakby kto moj¹ duszê na nice
wywróci³. Ale nie o tym teraz mowa.

– Có¿ ten Baryka?
– Cz³owiek ten ju¿ za pobytu w szko³ach zdradza³ zdolnoœci nies³ychane. Zw³aszcza

w dziedzinie matematyki. Ale gdy skoñczy³ szko³ê œredni¹, gimnazjum, poszed³ na medycynê.

– To i mnie tatko zawsze podsuwa³ medycynê, gdym jeszcze by³ sztubakiem w trzeciej klasie…
– Tak. Pragn¹³em, ¿ebyœ zosta³ lekarzem. Ale nie uda³o siê. Wojna, rozruch rewolucyjny…
– „Rozruch rewolucyjny”… – rozj¹trzy³ siê Cezary.
– No, niech tam bêdzie, jak chcesz. Nazywajmy to najbardziej g³oœnymi tytu³ami. Tamten

cz³owiek ukoñczy³ medycynê i zacz¹³ nawet praktykê. A mia³ ci jakieœ nies³ychane w³asne
œrodki lecznicze… Ale o tym potem…

– Wszystko trzeba po kolei powiedzieæ…

119. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

120. (przyp. red.) wieszczka grecka – Pytia; kap³anka objawiaj¹ca wyrocznie w œwi¹tyni w staro¿ytnych Delfach.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

29

background image

– Najprzód, co najwa¿niejsze. Otó¿ ten Baryka rzuci³, wyobraŸ sobie, medycynê i wszelkie

wynalazki swoje w tej dziedzinie. Wyjecha³ z Warszawy…

– A to w tej jakiejœ Warszawie… – z rozczarowaniem szepn¹³ m³okos.
– W Warszawie. Ów Baryka uda³ siê nad Morze Ba³tyckie i tam d³ugo chodzi³ po wybrze¿ach

ogl¹daj¹c piaszczyste góry nadmorskie, diuny

121

, zaspy lotne, co najbardziej sypkie i zwiewne.

– Po có¿ mu to by³o potrzebne?
– Zaraz! Pocz¹³ skupowaæ od w³aœcicieli prywatnych takie diuny, najbardziej nieu¿yteczne, nie

poroœniête nawet traw¹ nadmorsk¹, gdzie nawet wrona nie przysi¹dzie i mewa nie ma z czego
gniazda ukrêciæ. Ludzie pozbywali siê tych nieu¿ytków i pustek, uszczêœliwieni, ¿e znalaz³ siê
g³uptasek, który za nie p³aci gotowym pieni¹dzem – zw³aszcza ¿e to by³o w czasie, kiedy
Niemcy, na skutek pog³osek o przy³¹czeniu czêœci wybrze¿a do Polski, na gwa³t wyzbywali
siê wszelkiej w³asnoœci w tamtych okolicach. Naszemu doktorowi uda³o siê skupiæ w jednym
miejscu wielki kawa³ wybrze¿a, zasypanego piaskiem litym na kilometry w g³¹b kraju i na
ogromnej przestrzeni. Zapomnia³em tylko, jak siê to miejsce u licha nazywa…

– I có¿ dalej?
– Mia³ tam istne ³añcuchy tych diun, id¹ce jedne za drugimi, wzd³u¿, wszerz i w g³¹b. A morze

wci¹¿ mu jeszcze podrzuca³o najczystszego piasku na to Barykowe wybrze¿e.

– Morze zawsze ma przyzwyczajenie wyrzucaæ piasek na wybrze¿e.
– S³usznieœ to zauwa¿y³, choæ niezbyt grzecznie.
– Nie dostrzegam w tym, com powiedzia³, nic niegrzecznego.
– Skoro to, coœ powiedzia³, nie jest niegrzecznoœci¹, wiêc eo ipso

122

jest grzeczn¹ uwag¹.

Uczymy siê, mój ma³y, do staroœci. Ja na przyk³ad dowiadujê siê oto w tej chwili, jak
wygl¹da grzecznoœæ m³odych rewolucjonistów. Ale wracajmy do tamtego doktora Baryki.
Okaza³o siê, ¿e miejscowoœæ, któr¹ on naby³ od niemieckiego posiadacza, po³o¿ona na cyplu
wchodz¹cym w morze, by³a niegdyœ tam, w prapra wiekach, dnem jakiejœ przedhistorycznej
rzeki, gdy¿ poza wybrze¿nymi wydmami ci¹gn¹³ siê tam w¹ski pas torfowisk. Torf tam le¿a³
dziewiêciometrowym pok³adem. Pod torfem zaœ by³ szczery, czysty, z³oty piasek, taki sam jak
w diunach przymorskich, tylko oczywiœcie starszy od tych wydm o kilkadziesi¹t czy kilkaset
stuleci. Kto go tam wie!..

.

– I có¿ ten doktór?

– Ten doktór Baryka sprowadzi³ sobie morzem z Ameryki przez Gdañsk jak¹œ ogromn¹

i cudaczn¹ maszynê, która za jednym zamachem wybiera i odk³ada na boki torf dziewiêciometrowy
w ci¹gu godziny w takiej iloœci, jakiej nie wykopa³oby stu ludzi w ci¹gu tygodnia.

– A to dopiero morowa maszyna!
– Nie wierzysz? A patrz¿e, co siê nie dzieje. Nasz kuzyn Baryka torf wysuszony w specjalnych

suszarniach sprzeda³ na opa³, a w ogromnym torfowisku wybiera³ wci¹¿ kana³ id¹cy
w pó³okr¹g, na dziewiêæ metrów g³êboki i kilkanaœcie szeroki a zawracaj¹cy wylotem swoim
znowu do morza. Utworzy³ coœ w rodzaju ogromnej litery U, brzuœcem dolnym zwrócone
do l¹du a górnymi, szeroko rozstawionymi szczytami ³¹cz¹ce siê z morzem. Te dwa szczyty
po³¹czy³ z morzem, gdy kana³ zosta³ obustronnie drzewem ocembrowany.

– Ciekawy kana³! I có¿ dalej?…
– Ca³y ów kana³ le¿y ni¿ej od poziomu morza, ni¿ej nawet od jego dna przy brzegach, gdzie

siê od wyrzucanych wci¹¿ piasków poziom dŸwign¹³ w górê. Ca³a ta kombinacja zale¿a³a
od studium morza w tej jego czêœci. Nasz imiennik przeprowadzi³ pilne badanie morza,
gdy tam pocz¹tkowo defilowa³ po wybrze¿u – a zw³aszcza badanie pewnego silnego pr¹du
przybrze¿nego, który z oceanu poprzez Zund, Kattegat i Skagerrak

123

idzie ku wschodowi.

Lewe ramiê kana³owej litery U nasz Baryka podstawi³ niejako pod ów pr¹d zachodni i wpuœci³
olbrzymi¹ si³ê wodn¹ do wnêtrza. Wpuszcza³ ów pr¹d zachodni jednym ramieniem kana³u,
a drugim go wylewa³. Olbrzymia si³a wodna nag³ym pêdem przebiega³a przez jego kana³.
Wzd³u¿ owego kana³u pobudowa³ fabryki, poruszane przez turbiny, ustawione tu i tam na
ca³ej d³ugoœci. By³a to po prawdzie jedna wielka fabryka: olbrzymia huta szklana.

121. (przyp. red.) diuny – wydmy piaszczyste wzd³u¿ wybrze¿y morskich.

122. (przyp. red.) eo ipso (³ac.) – tym samym.

123. (przyp. red.) Zund, Kattegat i Skagerrak – cieœniny wiod¹ce z Morza Ba³tyckiego na Morze Pó³nocne.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

30

background image

– Ty by³eœ tam, tata?
Seweryn Baryka odpowiedzia³ po namyœle:
– Oczywiœcie! By³em. Szkli³bym ci to tak w ¿ywe oczy, gdybym nie by³?
– Ale co to ma wspólnego z „now¹ cywilizacj¹”?
– Jak¿e! Od tego siê ta cywilizacja zaczê³a.
– Od jednej szklanej huty?
– Tak!
– Jakaœ – mam wra¿enie – krucha i ³atwo t³uk¹ca siê cywilizacja.
– Przeciwnie! Najmocniejsza na tym padole z ¿elaza i betonu.
– Szk³o siê ³atwo t³ucze.
– Nie takie szk³o! Baryka – nasz imiennik – produkuje szk³o belkowe. Za pomoc¹ olbrzymiej

si³y, któr¹ ma darmo od pr¹du zachodniego, zw³aszcza wobec wiatrów zachodnich, które tam
trwaj¹ niemal stale, otrzymuje niezmiern¹ masê popêdu elektrycznego, z którego pomoc¹ topi
piasek nadmorski…

– To, oczywiœcie, jego sekret?
– Sekret. Z olbrzymiej masy p³ynnej wyci¹ga gotowe belki, tafle, kliny, zworniki

124

, odlane,

a raczej ulane wed³ug danego architektonicznego planu. Ca³y szklany parterowy dom, ze
œcianami œciœle dopasowanymi z belek, które siê sk³ada na wieniec, a spaja w ci¹gu godziny,
z pod³og¹, sufitem i dachem z tafel – oddaje nabywcy gotowe. W domach tego typu, wiejskich,
czyli, jak siê dawniej mówi³o, ch³opskich, nie ma pieców. Gor¹ca woda w zimie idzie doko³a
œcian, wewn¹trz belek, obiegaj¹c ka¿dy pokój. Pod sufitem pracuj¹ szklane wentylatory
normuj¹ce po¿¹dane ciep³o i wprowadzaj¹ce do wnêtrza zawsze œwie¿e powietrze.

– W lecie musi byæ w takim domeczku niczym w Baku na rynku podczas kaniku³y.
– Mylisz siê, niewierny! Tymi samymi wewnêtrznymi rurami idzie w lecie woda zimna

obiegaj¹ca ka¿dy pokój. Woda och³adza œciany, wskutek czego jest w takim domku podczas
najwiêkszego upa³u jak w bakiñskiej naszej piwnicy, tylko bez jej zgnilizny i odoru. T¹¿ wod¹
zmywa siê stale szklane pod³ogi, œciany i sufity, szerz¹c ch³ód i czystoœæ. Nawet nie wymaga
ci to ¿adnej pracy specjalnej, gdy¿ rury odprowadzaj¹ce zu¿yt¹ wodê i wszelk¹ nieczystoœæ
uchodz¹ do szklanych kloak, wkopanych opodal w ziemiê.

– Jakieœ gablotki, do licha, nie ludzkie mieszkania.
– Istne gablotki. Ch³op polski, niezbyt, powiedzmy, przepadaj¹cy za czystoœci¹, jak to jest

wszêdzie na wsi, przy pracy oko³o krów, koni, kóz i owiec – choæby nie chcia³, musi sobie
w izbie zaprowadziæ, zapuœciæ – uwa¿asz – czystoœæ, ¿eby mu snadŸ w izbie szklanej nie by³o
gor¹co. Wci¹¿ mu baba zmywa izbê, œciany, pod³ogê – a wilgoci ani krzty, bo nie ma co gniæ
ani pleœnieæ, ani œmierdzieæ widzialnym czy niewidzialnym brudem, jako ¿e naczynia wszystkie,
sprzêty, graty, meble – szklane.

– Oszaleæ!
– Oszaleæ, ale z zachwytu. Bo te domy komponuj¹ artyœci. Wielcy artyœci. Dzisiaj s¹ ich tam ju¿

setki. I powiem ci, nie s¹ to nudziarze, snoby, ¿ebraki, produkuj¹ce bzdury i g³upstwa, œmieszne
cudactwa i ma³piarstwa dla znudzonych sob¹ i nimi bogaczów

125

, lecz ludzie m¹drzy, po¿yteczni,

twórcy œwiadomi i natchnieni, wypracowuj¹cy przedmioty ozdobne, piêkne a u¿yteczne, liczne,
wielorakie, genialne, a godne jak najszerszego rozmno¿enia – dla pracowników, braci swych,
dla ludu. Domy s¹ kolorowe, zale¿nie od natury okolicy, od natchnienia artysty, ale i od
upodobania mieszkañców. S¹ na tle okolic leœnych domy œnie¿nie bia³e, w równinach –
ró¿owe, w pagórach – jasnozielone, z odcieniem fioletu, albo koloru nasturcji. Domy te s¹
najwymyœlniej, najfantastyczniej, najbogaciej zdobione, wed³ug wskazañ artystów i upodobañ
nabywców, bo belkê œciany i taflê dachu mo¿na w stanie jej p³ynnym zabarwiæ, jak siê ¿ywnie
podoba. Co tylko bezgraniczna fantazja kolorysty mo¿e pocz¹æ i ujrzeæ w boskiej tajemnicy
organu oka, w darze niebios, we wzroku – jaka tylko barwa jawi siê w przepychu kwiatów na
³¹ce pod koniec czerwca, to wszystko, to wszystko ujête w natchnieniu, sformu³owane przez
twórcz¹ œwiadomoœæ, artystyczn¹ m¹droœæ i akty pracowitej woli, zobaczysz w zewnêtrznych

124. (przyp. red.) zwornik – w architekturze: element wi¹¿¹cy sklepienie.

125. (przyp. edyt.) bogaczów – dziœ popr. forma: bogaczy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

31

background image

i wewnêtrznych kompozycjach kolorowych chat nowoczesnych polskich ch³opów. S¹ to istne
marzenia futurystyczne

126

ucieleœnione w podatnym i pos³usznym szklanym materiale.

– I tyœ to widzia³ tam? Takie wsie? Tata!
– Jak¿e! Ca³e okolice, powiaty, województwa! Bo to ci posz³o jak morowa zaraza, skoro siê

ludzie zwiedzieli. Któ¿ by chcia³ mieszkaæ w próchniej¹cym, gnij¹cym i zjedzonym przez grzyby
drewnianym chlewie albo w ciupie szerz¹cej reumatyzmy, gruŸlice i szkarlatyny, w murowanym
wiêzieniu cuchn¹cym wilgoci¹ i myszami, wœród œcian, w które wros³y wszelakie choroby?
Szklane domy kosztuj¹ niezmiernie tanio, gdy¿ przecie przy ich budowie nie ma mularzów

127

,

cieœlów, stolarzy i gonciarzy. Sam materia³ jeno, transport na miejsce i dwu, trzech monterów.
Sam dom – bez robót ziemnych – buduje siê w ci¹gu trzech, czterech dni. Jest to bowiem tylko
sk³adanie czêœci dopasowanych w fabryce. Materia³, nawet z wynagrodzeniem artystów, nie
kosztuje nad morzem dro¿ej ni¿ na miejscu drzewo budulcowe. Nie mówiê ju¿ o cegle, wapnie
i p³acy robotnika, strajkuj¹cego wci¹¿ z racji rosn¹cej dro¿yzny.

– A w fabryce tego naszego kuzynka ju¿ nie strajkuj¹?
– Nie. Fabryka jest kooperatywn¹ w³asnoœci¹ pracowników, techników i artystów. Sam ów

Baryka zak³ada wci¹¿ nowe turbiny, buduje huty i idzie dalej. Taka jest wola jego geniuszu.

– Dok¹d¿e on tak idzie dalej?
– Do swoich odleg³ych celów. Teraz wieœ polska jeszcze nie jest dobrze zabudowana. Ka¿dy

domek szklany jeszcze siê w zimie ogrzewa, a w lecie oziêbia przy pomocy swego w³asnego,
indywidualnego kot³a i w³asnej kuchni, przypartej do budynku. Ju¿ teraz bardzo ma³a iloœæ
paliwa ogrzewa kocio³, rozprowadza rurami ciep³o i tworzy z ma³ego domu wiejskiego
pewien rodzaj termosu, który trzyma w³asne ciep³o. Ale to nie jest idea³. Ka¿da wieœ powinna
mieæ wspóln¹ ogrzewalniê i wspóln¹ ch³odniê. Do tego jednak potrzebna jest powszechna
elektryfikacja kraju. To samo stosuje siê do pompowania wody. Dziœ zu¿ytkowuje siê domowe
studzienki, nieraz zabrudzone i Ÿle urz¹dzone. Jednak wzrost spo¿ycia i u¿ycia w domach wody
przegotowanej ju¿ dziœ wp³yn¹³ na zmniejszenie chorób zaraŸliwych.

– Czy ju¿ koniec?
– Jeszcze nie, mój synku. Skoro rzeka Wis³a w ca³ej swojej d³ugoœci i ze wszystkimi dop³ywami

toczyæ siê poczê³a poprzez pañstwo narodowe polskie, Baryka zu¿y³ bieg jej wód tak samo
jak s³ony pr¹d morski, z zachodu zd¹¿aj¹cy ku wschodowi. Pocz¹³ ujmowaæ wielk¹ rzekê
w szklane ³o¿ysko. W jednej z hut nad morzem wytwarza materia³ specjalny. Kolosalne tafle
klinowate, wielkiej gruboœci, ostro zakoñczone, wpieraj¹ce siê jedna w drug¹ fugami

128

na moc

wieczn¹ i niezwalczon¹ dla ¿adnej si³y, zmocowane hakami i klinami szklanymi, wsparte o tylne
podpory, zapuszcza w piaszczyste lub poszarpane wybrze¿a. Œcieœnia rozleg³¹ i rozlewn¹ rzekê
w dwakroæ wê¿szy strumieñ wodny. Mechanizm tworzenia œciany szklanej jest prosty, prawie
pierwotny i niemal ciesielski. Robota wbijania w dno na ogromn¹ g³êbokoœæ tafli klinowych,
u do³u ostrych jak brzytwa a grubiej¹cych a¿ do bry³owatoœci fortecznego muru – jest szybka
nad wszelkie s³owo. Na przestrzeni, która z obu brzegów ju¿ ujêta zosta³a w œliskie ³o¿ysko,
zniweczone zosta³y wylewy i zatory, gdy¿ szybkoœæ pêdz¹cej tam wody unosi krê, a specjalny
mechanizm niszczy jej wszechw³adne zamarzanie.

– Rzeka ta nie zamarza?
– Owszem, zamarza, lecz in¿ynier Baryka nad jej zamarzaniem i odmarzaniem w ³o¿ysku

szklanym zupe³nie panuje. Wody, ujête w ciasne ³o¿ysko, zim¹ i latem pracuj¹. Obracaj¹ szeregi
turbin, a bêd¹ wkrótce obracaæ tysi¹c tysiêcy. Niezmierzona si³a elektryczna zast¹pi³a si³ê
koni i wo³ów. W ca³ym dorzeczu ju¿ opanowanym pracuj¹ p³ugi i wszelakie narzêdzia rolne
popêdzane elektrycznie. Ju¿ dziœ na tych obszarach drzewo staje siê rzecz¹ nietykaln¹, œwiêt¹,

126. (przyp. red.) marzenia futurystyczne – futuryzm: awangardowy kierunek artystyczny; zrywaj¹c gwa³townie

z tradycj¹ d¹¿y³ do odtworzenia w sztuce dynamizmu ¿ycia nowoczesnego. Twórczoœæ futurystów cechowa³

m.in. kult nowoczesnej techniki i zainteresowanie jej perspektywami rozwojowymi. (Do tego rysu nawi¹zuje

okreœlenie ¯eromskiego).

127. (przyp. edyt.) mularzów, cieœlów – dziœ: murarzy, cieœli.

128. (przyp. red.) fugi – tu: rowki, naciêcia, w które wchodzi³yby odpowiednie wystêpy tafli szklanych.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

32

background image

a szlachetnemu zwierzêciu zwraca siê jego godnoœæ – Apisa

129

i czarnego rumaka Swaro¿yca

130

.

– Godnoœæ wo³u id¹cego do szlachtuza w celu przemienienia siê na godne bifsztyki.
– Niekoniecznie. W nowej cywilizacji niekoniecznie bêdzie siê po¿era³o miêso starszych

naszych braci w Darwinie

131

. Ch³opom polskim nie przyjdzie to z trudnoœci¹, nie bêd¹ oni

ponosili ¿adnego wyrzeczenia siê, gdy¿ dziœ prawie wcale miêsa nie jadaj¹. Rzadko kiedy, jedynie
bodaj na tak zwane godne œwiêta. Je¿eli siê odejmie od nich dzisiejsze zaraŸliwe choroby, brud
i z³e powietrze chlewów mieszkalnych, to bêd¹ oni ras¹ najzdrowsz¹ na ziemi. Przy zmniejszeniu
okropnej ich pracy na roli – tym mniej bêd¹ potrzebowali jeœæ miêsa.

– Marzenia! Marzenia!
– Marzenia, o m³ody rewolucjonisto? Mówmy o nowych wsiach szklanych. Ju¿ siê one nie pal¹,

a i piorun w nie nie bije. Chaty w niektórych osiedlach po³¹czone ju¿ s¹ szklanymi chodnikami.
Obszerne gromadzkie szklane obory i gromadzkie chlewy daj¹ mo¿noœæ rozwiniêcia nowych
przemys³ów mlecznych, kooperatywnej hodowli œwiñ. Znika cuchn¹ca obórka dla ka¿dej chorej
na gruŸlicê krowiny i znika dwakroæ bardziej cuchn¹cy chlewik dla brudnej œwinki, maj¹cej na
sobie i w sobie miliony zarazków chorobotwórczych. Odpadkami mlecznymi karmi¹ tam œwinie
i wyhodowuj¹ je, a w masarniach wiejskich przerabiaj¹ na znakomite szynki i kie³basy.

– Ci sami wegetarianie czy jacyœ inni, miêso¿erni?
– Inni, specjaliœci, majstrowie w tej œwiñskiej idei i idylli.
– Mo¿na by wiêc tê now¹ lechick¹ cywilizacjê nazywaæ nie tyle szklan¹, ile œwiñsk¹.
– Dlaczego, synku? Nie jest ona ufundowana jedynie na poczciwych œwinkach. Szk³o tam

gra g³ówn¹ rolê. Reforma rolna

132

, któr¹ w³aœnie tam przedsiêbior¹ i rozwa¿aj¹, chocia¿by

jak najbiedniej wypad³a, nie bêdzie papierow¹, teoretyczn¹, nieziszczaln¹, lecz rzeczywist¹
i skuteczn¹. Rozci¹gnie ona nowe szklane domy, rozrzuci je po szerokich pustkach, ugorach,
polach, lasach dawnych latyfundiów

133

. Trudniej bêdzie o œwiat³o i si³ê elektryczn¹. Ale tego

œwiat³a i tej si³y bêdzie z miesi¹ca na miesi¹c przybywaæ w miarê obwa³owania szklanym
murem rzeki Wis³y. Si³y i œwiat³a bêdzie taki ogrom, i¿ ono wszêdzie dosiêgnie. Zobaczymy
wnet narzêdzia do orki, siewu, ¿niwa i om³otu, poruszane przez tê moc b³ogos³awion¹.

– A no – zobaczymy.
– A có¿ powiesz o szko³ach szklanych! O koœcio³ach zakwitaj¹cych na wzgórzach, wed³ug

marzenia i skinienia artystów, w formach tak piêknych, i¿ wobec nich zagaœnie i zblednie
wszystko, co dot¹d by³o.

– Jakoœ ta ca³a cywilizacja idzie u ciebie, ojcze, sposobem cokolwiek fajerwerkowym.
– Wielkie wynalazki, a raczej niespodziane odkrycia, uchylenie tego, co dot¹d by³o obok

nas, lecz by³o zakryte – stwarzaj¹ to, ¿e po ich zastosowaniu i spo¿ytkowaniu wszystko idzie
sposobem fajerwerkowym. Któ¿ by piêædziesi¹t lat temu uwierzy³, ¿e mo¿na konia wyœcigowego
wsadziæ na aeroplan i przewieŸæ go pod ob³okami, a nawet nad ob³okami z Pary¿a do Antwerpii?
Tak to owoc fantazji poety Ariosta

134

, koñ hipogryf

135

, lata w rzeczywistoœci nad ob³okami. Tote¿

129. (przyp. red.) Apis – w mitologii egipskiej œwiêty byk, który przedstawia³ na ziemi boga Ozyrysa.

130. (przyp. red.) Swaro¿yc – bóstwo pogañskich S³owian, któremu poœwiêcony by³ czarny koñ.

131. (przyp. red.) starsi… bracia w Darwinie – tj. zwierzêta (¿artobliwa aluzja do teorii ewolucji Karola Darwina).

132. (przyp. red.) Reforma rolna – uchwalona 10 VII 1919 r. przez sejm wiêkszoœci¹ jednego g³osu, pozostawia³a

w rêkach w³aœcicieli maj¹tki do 180 ha (w Poznañskiem, na ziemiach bia³oruskich i ukraiñskich do 400 ha)

i zapewnia³a im odszkodowanie. Parcelacjê ograniczono do 200 tys. ha rocznie, w praktyce jednak w latach

1918–1921 zrealizowano j¹ zaledwie w 40%. Oddanie parcelacji w rêce ró¿nych banków i spó³ek doprowadzi³o

do spekulacji ziemi¹, w rezultacie przechodzi³a ona przewa¿nie w rêce bogatych ch³opów. Porozumienie

stronnictw prawicowych w roku 1923 ograniczy³o parcelacjê prawie wy³¹cznie do maj¹tków pañstwowych

i publicznych. Równie¿ w ostatniej swej wersji z roku 1925 reforma rolna uwzglêdnia³a przede wszystkim

interesy zamo¿nych w³aœcicieli ziemskich, nie zaspokajaj¹c zupe³nie g³odu ziemi wœród ma³orolnego ch³opstwa

i proletariatu wiejskiego.

133. (przyp. red.) latyfundia – wielkie posiad³oœci ziemskie.

134. (przyp. red.) Ludwik Ariosto (1474–1533) – najwiêkszy poeta w³oski póŸnego Odrodzenia, autor epopei

Orland Szalony, osnutej wokó³ walk rycerzy Karola Wielkiego z Saracenami, obfituj¹cej w epizody komiczne

i fantastyczne.

135. (przyp. red.) hipogryf – wymyœlone przez Ariosta uskrzydlone zwierzê z tu³owiem konia i g³ow¹ gryfa.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

33

background image

stare miasta, te straszne zmory starej cywilizacji, bêd¹ zanikaæ, bêd¹ stawa³y siê zabytkami
muzealnymi, siedliskiem banków, sklepów, sk³adów, magazynami krajów, sk³adami towarów
– a powstan¹ nowe miasta–ogrody, miasta–siedziby, wœród pól, lasów, wzgórz rozci¹gniête,
rozwleczone po okolicach, wzd³u¿ linii elektrycznych kolei i tramwajów.

– Tak, tak…
– Mój synku! Domy robotnicze pod Warszaw¹, które Baryka planuje – a mia³em szczêœcie

widzieæ te plany – s¹ wygodniejsze, zdrowsze, czyœciejsze

136

, piêkniejsze od najwyszukañszych

pa³aców arystokracji, od will bogaczów amerykañskich, a lepsze od siedlisk królów. Dwa pokoje,
lecz dwa pokoje najczystsze, najzdrowsze, naj³adniejsze, czy¿ to nie szczyt marzeñ dla samotnego
cz³owieka?

– Wydaje mi siê, ¿e cokolwieczek za du¿o tam ma byæ czystoœci. Przyda³oby siê cokolwiek

brudnej zakwaski. Co zaœ do wy¿ wzmiankowanych bur¿ujów tudzie¿ ci–devant

137

królów, to

wol¹ oni, jak s¹dzê, mieszkaæ po staremu. Wol¹ taki, dajmy na to, apartamencik, jaki my niegdyœ
zajmowaliœmy w Baku – co, tatku? – jak my ongi w Baku – piêæ, szeœæ pokojów, choæby tam ju¿
– niech bêdzie! – kamiennych, ni¿ te szklanki ci¹gle op³ukiwane w wodzie.

– Nigdy! Przenigdy! Okazuje siê przecie, w³aœnie wskutek i wobec wynalazku naszego Baryki,

¿e wyrazem bogactwa nie jest pieni¹dz ani nagromadzenie wartoœci realnych, drogocennych
przedmiotów i rzadkich fata³achów, tylko – zdrowie. Najbogatszy bankier, jaœnie wielmo¿ny
magnat, przejad³szy apetyt, przepiwszy mo¿noœæ pragnienia, zrujnowawszy zdrowie nerwów
nadu¿yciami, s³yszy od lekarza radê: trzeba, ¿eby jaœnie wielmo¿ny pan zamieszka³ na wsi,
chodzi³ w zgrzebnej bieliŸnie, bez kapelusza i butów, ¿eby dostojny smakosz jad³ chleb razowy,
kaszê, rzepê, rzodkiew, pogryza³ czosnek wystrzega³ siê jak ognia wina, alkoholów, kawy,
herbaty, frykasów – ¿eby rozkazodawca robotników pracowa³ w ogródku – na s³oñcu –
motyk¹, rydlem, wid³ami, cepami – ¿eby noktambulista

138

, z dnia czyni¹cy noc, wstawa³ wraz

z ptactwem i szed³ spaæ z kurami… Có¿ to oznacza? Oto zdrowie – apetyt i pragnienie, twardy
sen po ciê¿kiej pracy fizycznej – sta³o siê jedynym bogactwem bogacza. A zdrowie zupe³ne
da, zabezpieczy i podtrzyma w³aœnie dom szklany. Higiena, wygoda, absolutna czystoœæ. Praca,
spokój, zadowolenie wewnêtrzne, weso³oœæ. Do takiego schronienia przed srogoœci¹ natury i jej
strasznymi jadami, dla uzyskania i zabezpieczenia zdrowia fizycznego i duchowego – bêd¹ d¹¿yæ
w³aœnie bur¿uje. Bojê siê, ¿e oni to rozwin¹ tak wielkie zapotrzebowanie szklanych domów, i¿
dla biedaków nie starczy. Na szczêœcie…

– Nie ma strachu! Zbadaj¹ oni tê rzecz dobrze, bo przecie bur¿uje s¹ najsprytniejsi, pomimo

i¿ jako klasa s¹ ju¿ do niczego. Je¿eli tam zw¹chaj¹ swój interes, zafunduj¹ sobie u naszego
kuzynka Baryki wille i pa³ace, jakich rzeczywiœcie oko nie widzia³o.

– Na szczêœcie on nie chce stawiaæ nic innego w miastach i na wsiach, oprócz domów

robotniczych, szpitali, muzeów, domów dla pracuj¹cej inteligencji, dla przeciêtnych, szarych
ludzi, dla zmêczonych dzisiejsz¹ walk¹.

– Filantrop to jakiœ. Dobrodziej. Dopóki ³otrostwo kradzie¿y dawnych bogactw nie jest

wygubione na ca³ym œwiecie, zamêczy on siê, biedaczysko. £otra w ludzkoœci trzeba najprzód
wygubiæ, a dopiero póŸniej budowaæ normalne ¿ycie.

– Któ¿ to wie, kto wœród nas jest ³otr

139

, a kto sprawiedliwy.

– To wiadomo a¿ nadto dobrze. £otra w cz³owieku trzeba si³¹ wydusiæ, a gdy siê nie poddaje

– zabiæ!

– Nie zabijaj! Syneczku! Nie zabijaj!
– Z³e na œwiecie trzeba zabijaæ. Zabijamy padalce, ¿mije, wilki, wszy.
– Najprzód nie bardzo dobrze wiemy, co jest z³e, a co na pewno dobre. Potem – jedyne, co

z zabijania wynika, to zbrodnia zabójstwa. Zabijanie jest zgo³a niepotrzebne. Szkoda na to czasu
i zdrowia duszy ludzkiej. Wystarcza najzupe³niej budowanie ¿ycia nowego. Budowaæ od nowa,

136. (przyp. edyt.) czyœciejsze – dziœ: czystsze.

137. (przyp. red.) ci–devant (franc.) – niegdyœ, dawniej; podczas rewolucji francuskiej okreœlenie umieszczane przed

tytu³ami arystokracji.

138. (przyp. red.) noktambulista – lunatyk; tu: cz³owiek ¿yj¹cy nocnym ¿yciem.

139. (przyp. red.) Któ¿ to wie, kto wœród nas jest ³otr… – refleksje starego Baryki, podobnie jak analogiczne pogl¹dy

Korzeckiego z Ludzi bezdomnych, s¹ echem teorii Abramowskiego o „rewolucji moralnej”.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

34

background image

od samego pocz¹tku, od gliny ziemnej i g³êboko p³yn¹cej, ziemnej, czystej wody.

– Ju¿ mi to i mama po siedlecku klarowa³a. Nic, starzy, nie rozumiecie.
– Rozumiemy, tylko nie ograniczamy siê do tego jednego rozumienia. Oto tamten wzi¹³ garœæ

piasku, którym wszyscy pogardzali, tchn¹³ weñ myœl swoj¹ i na wzór Boga rzek³: „uczyniê
z tej garœci piasku œwiat nowych zjawisk. Rewolucj¹ istotn¹ i jedyn¹ jest wynalazek. Rewolucj¹
fa³szyw¹ jest wydzieranie przemoc¹ rzeczy przez innych zrobionych”.

– Ale¿ posiadanych, nie zrobionych! Posiadanych bezprawnie.
– A czy¿ ci, co z pa³acu wypêdzaj¹ magnata i zabieraj¹ ten pa³ac w swoje w³adanie, zrobili

ten pa³ac?

– Zabieraj¹ ten pa³ac we wspólne, powszechne w³adanie.
– „Powszechne w³adanie”, a w zrabowanych pa³acach mieszkaj¹ nowi panowie, komisarze,

dyplomaci, naczelnicy i w ogóle nowi w³adcy, nowi uzurpatorowie. Lud po staremu mieszka
w cha³upach, po staremu cuchn¹cych, w norach miejskich i jamach nêdzarskich.

– Jeszcze nie jest przeprowadzona likwidacja starego ³otrostwa. Jeszcze toczy siê walka.
– Ta walka bêdzie siê toczyæ bardzo d³ugo. Zbawiciel œwiata w kazaniu na górze

140

nauczy³

œwiat, ¿e nawet z³emu oczywistemu nie nale¿y przeciwiæ siê si³¹.

– O, to – to! Stare gadaniny. Je¿eli spostrzegê, ¿e ktoœ wobec mnie dziecko sprzedaje do

rozpusty albo je uczy rozpusty – je¿eli widzê, ¿e drugi rabuje dobro przez tysi¹ce ludzi
wypracowane – to ja mam siê temu nie sprzeciwiæ?

– Sprzeciw, zakaz, kara! Nie jest to celowe, nie jest skuteczne, a zacieœnione do jednego

zjawiska. Tworzeniem nowych wartoœci i rozmna¿aniem nowego dobra trzeba wyniszczaæ
w ludziach sam¹ zawiœæ i sam¹ nienawiœæ. Mo¿na wypracowaæ takie warunki pracy i mieszkania,
i¿ nie bêdzie o co siê nienawidziæ i mordowaæ. Doprawdy – œmieszny to jest przewrót, który
magnatów str¹ca z pa³aców do piwnic, a mieszkañców piwnic wprowadza do pa³aców. Jest to
prawdziwie robota i dom szalonych. Takie jest moje przeœwiadczenie.

– Moje jest inne. Zupe³nie inne!
– Tote¿ nie mówmy ju¿ o tym. Po có¿ mamy mówiæ pró¿ne s³owa zapewnieñ i zaprzeczeñ.

Ja nie bêdê ci ju¿ przeczy³. A ty w zamian b¹dŸ ³askaw zbogaciæ zapas swych wiadomoœci
o jeden szczegó³. Widzia³em szko³ê wiejsk¹ zbudowan¹ wed³ug nowych planów. By³y tam sale
tak piêkne, ¿e ka¿de dziecko bieg³o do nich z naj¿ywsz¹ uciech¹. By³y tam zimne i ciep³e k¹piele,
kuchnia, jad³odajnia, izba koncertowa i kinematograficzna…

– Nowoczesne termy…

141

– Ju¿ dziœ matki – na wspomnienie imienia tego swego monarchy, który skinieniami geniuszu

przebudowuje œwiat na siedlisko dobra, a im, matkom, zdejmuje z ramion i piersi ciê¿ar, sam go
bior¹c w swe ramiona – mówi¹ w pokorze: „B³ogos³awiony ¿ywot

142

, który ciê nosi³, i piersi,

któreœ ssa³”.

Nadzwyczajnie d³ugo trwa³a podró¿ do Moskwy. Ale nareszcie i ta podró¿ skoñczy³a siê.

Poci¹g dowlók³ siê do przedmieœæ historycznego miasta. Nie ono jednak by³o celem wyprawy,
wiêc trzeba by³o zmieniæ role i odzie¿. Trudno by³o udawaæ rosyjskich robotników wybieraj¹c
siê w drogê do Polski. Tote¿ Barykowie, ojciec i syn, przedzierzgnêli siê w Moskwie na zwyk³ych
„inteligentów” obcokrajowców, polskich „optantów”

143

.

Znakomicie w tym przeobra¿eniu siê pomog³a im walizka, która cierpliwie na w³aœcicieli

czeka³a w mieszkaniu Bogumi³a Jastruna. Ów Jastrun niema³o mia³ z ni¹ k³opotu: przenosz¹c

140. (przyp. red.) kazanie na górze – wed³ug ewangelii œw. Mateusza (V. 39) w kazaniu tym Chrystus mia³ powiedzieæ:

„¯ebyœcie siê nie przeciwili z³emu, ale kto by ciê uderzy³ w prawy policzek twój, nadstaw mu drugi”.

141. (przyp. red.) termy – w staro¿ytnym Rzymie bogato urz¹dzone ³aŸnie publiczne, po³¹czone z pomieszczeniami

do æwiczeñ gimnastycznych i wystêpów artystycznych.

142. (przyp. red.) B³ogos³awiony ¿ywot… – cytat z Ewangelii œw. £ukasza (£k 11:27).

143. (przyp. red.) optant – po Rewolucji PaŸdziernikowej Polacy przebywaj¹cy na terenie Rosji Radzieckiej otrzymali

mo¿noœæ opcji, tj. prawa wyboru przynale¿noœci pañstwowej i powrotu do kraju.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

35

background image

siê z miejsca na miejsce, musia³ dŸwigaæ i pielêgnowaæ cudze rzeczy. Jednak dochowa³ depozyt
w ca³oœci. Ojciec i syn znaleŸli w walizce nie tylko bieliznê i ubranie dla siebie, ale i dla
cnotliwego Jastruna nada³o siê nieco bielizny. Có¿ zaœ mówiæ o mydle, przyborach i lekach,
które wydawa³y siê byæ zes³anymi z nieba! Na dnie spoczywa³a ksi¹¿eczka oprawna w skórê,
z misternie wyciskanymi naro¿nikami, œwiadcz¹ca zawsze jednako o dziadku Kalikœcie.

Cezary, tak spragniony widoku Moskwy nieznanej i jej bolszewickich porz¹dków, by³

wzruszony i przejêty, gdy wdziewa³ bieliznê, od tyla czasów nie widzian¹ przezeñ, i odzie¿
pasuj¹c¹ do cz³owieka jak jego w³asna skóra. Obadwaj

144

z ojcem byli rozradowani i dumni

ze siebie, jakby ka¿dy z nich pawia z roz³o¿onym ogonem po³kn¹³ i nosi³ w sobie po ulicach
i placach. Przechadzali siê po mieœcie i przygl¹dali ró¿nym jego dziwom.

Pan Jastrun nie radzi³ jednak po pró¿nicy ³aziæ i w ogóle siedzieæ w tej „bia³okamiennej”

stolicy

145

ró¿nych carów. Jeœæ nie by³o co, a w kuchniach publicznych wymagano legitymacji

dok³adnych z wykonanej pracy. Czekali te¿ w Moskwie tylko do chwili uzyskania przydzia³u
do eszelonu, czyli poci¹gu wioz¹cego ró¿nych rozbitków do granic polskich. Uzyskawszy
niezbêdne papiery, wt³oczeni zostali do poci¹gu, który by³ nabity do ostatniego miejsca, gdy¿
id¹c z dala zabiera³ po drodze Polaków Bóg wie sk¹d, z gór, znad mórz i ze stepów. Dla dwu
ludzi znalaz³o siê jeszcze miejsce. Walizkê z wielkim ju¿ trudem wtaszczyli za sob¹. Poci¹g ów
d¹¿y³ do Charkowa. Tam by³a jego meta. Wszyscy podró¿ni mieli w Charkowie czekaæ na inny
poci¹g, który mia³ tam dopiero nadejœæ po pewnym czasie. Pojechali.

O ile podró¿ od wybrze¿y Kaspijskiego Morza by³a d³uga i ciê¿ka, to ta z Moskwy do

Charkowa by³a ju¿ istn¹ tortur¹. Wozy by³y na³adowane ludŸmi, którzy wieŸli ze sob¹ i na
sobie ca³kowity nieraz dorobek d³ugiego ¿ycia. Wiedzia³ o tym maszynista prowadz¹cy ów
poci¹g. Tote¿ tu albo tam, w mieœcie lub u jego przedmieœæ, a nieraz w najszczerszym polu
poci¹g stawa³ i sta³ niewzruszenie. Sta³ godzinê, dwie, piêæ, dziesiêæ, piêtnaœcie, dwadzieœcia.
Pasa¿erowie b³agali maszynistê, ¿eby jecha³ – przewodnik, który by³ poniek¹d w³adz¹ nad
reemigrantami, wchodzi³ z nim w pertraktacje. Maszynista oœwiadcza³ sucho, ¿e musi w swej
lokomotywie zrobiæ pewien remontik. Robi³ zaœ ów remontik dopóty, dopóki przewodnik
lub ktoœ inny z podró¿nych nie obszed³ poci¹gu i nie zebra³ sk³adki na szybsz¹ reparacjê
maszyny. Kto mia³ walory maj¹ce jakieœ znaczenie, dawa³ walory. Kto nie posiada³ walorów,
móg³ dawaæ przedmioty wartoœciowe, pierœcionki, obr¹czki, dewizki, nawet zegarki, nawet buty
i surduty. Pod tym wzglêdem wszechw³adza kolejowa rz¹dzi³a siê wielk¹ wyrozumia³oœci¹
i nie robi³a ¿adnych szykan: buty – dobrze, surdut – niech bêdzie i surdut! Skoro zebra³a siê
suma przedmiotów czy pieniêdzy zaspakajaj¹ca ambicje maszynisty, nie obraŸliwa dla jego
godnoœci osobistej, remontik dobiega³ do koñca

146

. Poci¹g gwizda³, sapa³, rusza³ z miejsca,

turkota³ raz prêdzej, drugi raz wolniej, posuwa³ siê po szynach a¿ do nastêpnego tajemniczego
punktu w polu lub w mieœcinie. Zapytywano, czy to znowu remontik, i je¿eli dawa³a siê
s³yszeæ odpowiedŸ potwierdzaj¹ca, zabierano siê do gromadzenia nowej sk³adki w walorach
i przedmiotach. Im bli¿ej by³o upragnionego Charkowa, tym lokomotywa wiêcej i czêœciej
wymaga³a niezbêdnych poprawek i d³u¿ej trwa³y postoje. Zapasy wyczerpywa³y siê i psu³y,
zimno dokucza³o, jêczeli chorzy, p³aka³y dzieci, ludzie popadali w têpe odrêtwienie lub
w nerwowy niepokój, a poczciwy maszynista æmi³ swego papierosika siedz¹c na stopniach
maszyny, patrza³ w przestwór i zaunywno

147

poœpiewywa³ jednê z piêknych piosenek

ludowych.

Ostatni postój wypad³ z woli maszynisty o dziesiêæ wiorst przed Charkowem. Z jakichœ

wzglêdów w tym w³aœnie punkcie koñczy³a siê droga poci¹gu–eszelonu. Czêœæ podró¿nych
– zw³aszcza kobiet i dzieci – postanowi³a czekaæ: – a nu¿ jeszcze pojedzie? – Czêœæ druga,
niecierpliwsza i mocniejsza w nogach, ruszy³a do miasta piechot¹.

Do tej drugiej czêœci nale¿eli dwaj Barykowie. Ponieœli na przemiany na plecach swoj¹

walizkê i trafili do miasta. Dotarli do dworca kolejowego i tu oddali na przechowanie
kufereczek zawieraj¹cy ca³y ich maj¹tek, wszelkie papiery i ubogie skarby w lekarstwach,

144. (przyp. edyt.) Obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

145. (przyp. red.) bia³okamienna stolica – sta³y epitet nadawany Moskwie w poezji rosyjskiej.

146. (przyp. edyt.) dobiega³ do koñca – dziœ popr.: dobiega³ koñca.

147. (przyp. red.) zaunywno (ros.) – smêtnie, p³aczliwie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

36

background image

watach i flanelach. Po op³aceniu nale¿noœci za przechowanie wydano im z charkowskiego
deposito

148

kwit z pieczêci¹ czerwon¹, wielkoœci uczciwego spodka. Schowawszy pieczo³owicie

ów dokument na posiadanie rêcznej w³asnoœci, w skok pomknêli do polskiego biura, a¿eby
powzi¹æ wiadomoœæ o poci¹gu do granicy.

Ale przed drzwiami biura zastali d³ugi szereg ludzi nieszczêsnych, wyczekuj¹cych swej kolei.

Trzeba by³o stan¹æ w „ogonku” i poczekaæ. Zmieniali siê w tym wartowaniu. Jeden „czeka³”
a drugi miesi³ b³oto odwil¿y charkowskiej poszukuj¹c jakowegoœ noclegowiska, gdy¿ by³o rzecz¹
wiêcej ni¿ prawdopodobn¹, ¿e trzeba bêdzie w tym¿e Charkowie nieco d³u¿ej popasaæ. Seweryn
Baryka, który w tym mieœcie ju¿ bywa³, a odznacza³ siê na ogó³ wiêksz¹ od syna przemyœlnoœci¹,
znalaz³ tego¿ jeszcze dnia pomieszczenie w izbie pewnego krawca, mówi¹cego jeszcze coœ niecoœ
po polski, gdy¿ onego czasu by³ „rodem z Warszawy”. Ten to pó³rodak, obdar³szy uczciwie
wêdrowców, zgodzi³ siê na przenocowanie ich w swej izbie, mocno niepachn¹cej. Seweryn
Baryka da³ krawcowi zadatek w starych rublach, które jeszcze wygrzeba³ zza podszewki,
i powróci³ do ogonka przed biurem.

Okaza³o siê z oœwiadczeñ ludzi wychodz¹cych z biura, a wreszcie, po d³ugim wyczekiwaniu,

z samej rozmowy z urzêdnikiem, i¿ o poci¹gu w dniach najbli¿szych nie ma nawet mowy.
Jest obietnica, ¿e taki poci¹g, d¹¿¹cy z daleka, spod Uralu, ma nadejœæ, ale jeszcze wcale nie
wiadomo, kiedy to nast¹pi. Urzêdnicy dodawali nadto nieweso³e wyjaœnienie, i¿ ów poci¹g,
o ile nawet przyjdzie, bêdzie bardzo prze³adowany. Nie pozosta³o tedy nic innego, tylko – do
krawca. Przedtem jednak ruszyli na stacjê kolejow¹ po walizkê, gdy¿ bez niej trudno by³o
pomyœleæ o jakim takim urz¹dzeniu siê w tej goœcinie. Na szczêœcie biuro sk³adu przyjmuj¹cego
na przechowanie rêczne pakunki by³o otwarte i ten¿e parieñ

149

, który walizkê przyj¹³, siedzia³

przy otwartym okienku. Barykowie okazali mu kwit z czerwon¹ pieczêci¹ oraz numerem obiektu
i poprosili o wydanie im pakunku. Funkcjonariusz wzi¹³ z ich r¹k ow¹ kartkê i poszed³ z ni¹ po
walizkê. D³ugo jednak nie wraca³. Czekali niecierpliwie, gdy¿ noc ju¿ zasz³a, a chcieli przecie
nocleg swój urz¹dziæ. Wreszcie ów parieñ nadszed³, ale bez walizki. Oœwiadczy³ z min¹ pe³n¹
wspó³czucia, ¿e takiej walizki w sk³adzie nie ma.

– Jak¿e mo¿e nie byæ, towarzyszu? – t³umaczy³ mu Cezary. – Przecie tu stoi numer, który sam

wypisa³eœ. Sam na czemodanie przylepi³eœ ten¿e numer. Wzi¹³eœ czemodan

150

z moich r¹k.

Sam go do sk³adu ponios³eœ. Prawda?

– Byæ mo¿e, i¿ ponios³em. Du¿o pakunków noszê do sk³adu. Byæ mo¿e, i¿ napisa³em

i przylepi³em numer. Du¿o numerów piszê i przylepiam. Takie moje zajêcie. Ech, towarzyszu,
takie moje zajêcie… – doda³ z westchnieniem, przewracaj¹c oczy do góry.

– No, to idŸ¿e jeszcze raz i dobrze poszukaj!
– Szuka³em – rzek³ kolejarz niechêtnie. – Wszystkie k¹ty przeszuka³em. Nie ma! Prawdê wam

mówiê, towarzyszu: nie ma!

– Jak¿e mo¿e nie byæ! – zaperzy³ siê stary Baryka. – Kwit jest, pieni¹dze za przechowanie

zap³acone, wszystko w porz¹dku, to i pakunek byæ musi!

– Zrobiê to dla was, jeszcze raz pójdê. Poszukam… – westchn¹³ poczciwiec. Poszed³. Znowu

d³ugo szuka³. Wróci³ jednak ze smutnym westchnieniem:

– Nie ma waszej walizki…
– Gdzie¿ siê podzia³a? – pytali w pasji, jeden przez drugiego.
– Czy ja wiem, gdzie siê podzia³a! Nie ma jej.
– Ale pomyœl¿e, towarzyszu – perswadowa³ Cezary. – Kwit…
– Có¿ ty mi z twoim kwitem w oczy leziesz!… – odpar³ tamten nie bez gniewu. – Kwit twój

widzê, a czemodanczika twojego nie widzê. Zrozumia³eœ?

– Gdzieœ go podzia³? – zaperzy³ siê Cezary.
– Czy ja wiem, gdzie on siê móg³ podziaæ? Nie ma go!
– Ukradli mi tê walizkê! – krzykn¹³ Seweryn w uniesieniu.
– Z³odzieje! – potwierdzi³ Cezary.

148. (przyp. red.) deposito (³ac. depositum) – przedmiot z³o¿ony na przechowanie; tu: przechowalnia.

149. (przyp. edyt.) parieñ (ros.) – ch³opak, m³odzieniec.

150. (przyp. red.) czemodan (ros.) – walizka.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

37

background image

– Oddawaj mi moj¹ w³asnoœæ! – krzykn¹³ starszy chwytaj¹c za rêkaw opiekuna rzeczy

z³o¿onych na przechowanie.

Tamten flegmatycznie usun¹³ mocn¹ prawic¹ rêkê Baryki i niemniej flegmatycznie oœwiadczy³:
– S³ysz, towariszcz! Ty nie szumi. Bolsze pomo³cziwaj

151

. A co bêdzie jeœli z powodu g³upiej

walizki do czrezwyczajki zajedziesz, zamiast do twojej tam Polski?…

Seweryn Baryka pokiwa³ posêpnie g³ow¹. Zamyœli³ siê g³êboko. Westchn¹³. Odeszli

w milczeniu. Ju¿ za drzwiami gmachu kolejowego Cezary mrukn¹³:

– Nie bêdziesz mia³ antypiryny na twoje bóle g³owy. Bodaj to! Nie bêdziesz mia³ aspiryny.

Nie mamy tej walizki!

– Przeczekam i to. Ale powiedz, powiedz, Czaruœ… „Pilnowa³em jak oka w g³owie” tamtej

broszury. By³a ze mn¹ w kilku setkach przygód, gdzie œmieræ w oczy zagl¹da³a. A tu w taki
g³upi, w taki strasznie g³upi sposób nie dopilnowa³em. Jak¿e mo¿na by³o zawierzyæ! Có¿ te¿ za
stary osio³ ze mnie! Nie zostawiê ci tej ksi¹¿eczki…

– Dzieciñstwo, tatuœ…
Cezary chcia³ jeszcze dodaæ, ¿e przecie wie, co jest w tamtej broszurze, lecz zamilk³

spojrzawszy na twarz ojca. Brnêli poprzez ka³u¿e i œwie¿e œniegi d¹¿¹c do swego noclegu.

Oczekiwanie na nowy repatriacyjny poci¹g do Polski potrwa³o, niestety, tygodnie. D³ugie

i ciê¿kie tygodnie. Ukarani za pychê posiadania czystych koszul na zmianê, chodzili teraz
w brudnych i nie wywijali bliŸnim przed nosem chustkami do nosa. Pokosztowanie rozkoszy
bur¿uazyjnych wymys³ów przyprawi³o ich o ¿al dokuczliwy, gdy tych wymys³ów zabrak³o.
Nie mieli ju¿ nic a nic do spieniê¿enia, gdy wyczerpa³y siê pieni¹dze, które zachowali byli
przy sobie. Gospodarz, krawczyna „rodem z Warszawy”, ani myœla³ trzymaæ ich w swej izbie,
gdy siê dowiedzia³, ¿e im czemodan zasekwestrowano

152

. Imali siê najordynarniejszej pracy,

a¿eby przetrwaæ czas tak trudny. Wystawali na zmianê przed urzêdem polskim oczekuj¹c
na wiadomoœæ o poci¹gu, istotnie jak ¿ebracy. A nie mo¿na by³o nic przedsiêwzi¹æ – chyba
iœæ piechot¹ o kiju na zachód. Na to starszy si³ nie mia³. W dodatku wci¹¿ zapada³ na swe
niemoce. Trzeba by³o podczas gor¹czkowania uk³adaæ go w pewnej dziurze pod schodami,
gdzie za dnia pozwalano choremu spoczywaæ. Setki ludzi przebiega³y po tych schodach tu¿ nad
g³ow¹ Seweryna, a m³ody musia³ siê temu przys³uchiwaæ z zaciœniêtymi zêbami i piêœciami.
Gdy siê stawia³ w urzêdach bolszewickich i próbowa³ domagaæ siê pomieszczenia, traktowano
go opryskliwie, choæ siê przechwala³ i rekomendowa³ swymi pogl¹dami, a nawet czynami
rewolucyjnymi w Baku. By³ jednak polskim repatriantem. Znano siê na takich farbowanych
lisach. Nic nie móg³ wskóraæ. Rodacy zaœ nie kwapili siê z pomoc¹, skoro o ni¹ sam nie zabiega³.

W tym czasie zbli¿y³ siê duchowo do ojca, jak swego czasu do matki. G³êboka ¿a³oœæ

i dojmuj¹ce ssanie wewnêtrzne bolesnej litoœci ³¹czy³o siê i przeplata³o z ¿¹dz¹ ¿ycia. Cezary
patrza³ teraz na rozmach rewolucji w jej pierwszym rozkwicie. Uczy³ siê organizacji rozmaitych:
rtuczeka i gubczeka, gubispo³kom, narobraz, narkompros, sownarkom

153

Zdarza³o mu siê

widywaæ marynarzy o kwadratowych lub kulistych facjatach, spalonych i rudych jak rondle,
pêdz¹cych automobilami poprzez miasto Charków – dok¹dœ, w jakimœ kierunku. Bi³a od
nich potêga ludzka, mêska, niez³omna. Œpiewali swoje rewolucyjne pieœni, wyhodowane
w poœwistach wichrów na zrewoltowanych pancernikach, kiedy to oficerom, którzy ich ongi
³omotali po tych¿e kwadratowych i kulistych kufach, przywi¹zywano wielkie, sto¿kowate
armatnie kule do nóg i puszczano na g³êbinê, a¿eby tam na dnie Czarnego Morza „potañcowali

151. (przyp. red.) S³ysz, towariszcz… (ros.) – S³uchaj, towarzyszu! Nie ha³asuj. Lepiej nie mów tyle.

152. (przyp. edyt.) zasekwestrowano – skonfiskowano.

153. (przyp. red.) rtuczeka… – po rewolucji w zwi¹zku z powstaniem nowych urzêdów i instytucji wesz³o w ¿ycie

wiele skrótów. Pierwszy z wymienionych w tekœcie oznacza jedn¹ z instancji Czeka; znaczenie dalszych

skrótów: gubczeka– gubernialna Czeka, gubispolkom – gubernialny komitet wykonawczy, narobraz – wydzia³

oœwiaty ludowej, narkompros – ludowy komisariat oœwiaty, sownarkom – rada komisarzy ludowych (nazwê

„ministerstwo” zmieniono po rewolucji na „komisariat ludowy”).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

38

background image

maleñko”. Odwiedza³ sale mityngów, nabite nie przez Tatarów i Ormian zjuszonych na siebie, jak
to mia³o miejsce w Baku, lecz przez lud pracuj¹cy ruski, ma³oruski, rumuñski, ¿ydowski, polski,
jaki kto chce, lecz jeden, niepodzielny, robotniczy. S³uchaj tutaj mówców pierwszorzêdnych,
wszystko jedno jakiej proweniencji

154

, lecz wysuwaj¹cych i rozwijaj¹cych rzecz rewolucji

w sposób nieub³aganie logiczny, jasny, niezwalczony. Zachwyca³ siê szczególniej mówcami
pochodzenia ¿ydowskiego. Ci z fenomenalnym jasnowidzeniem ujawniali geniusz swej rasy,
zdolnoœæ docierania do najg³êbszej, najostatniejszej iœcizny

155

, do samego sedna spraw ludzkich –

ods³aniali s³aboœæ i miejsca chore, zgni³e, obumar³e konaj¹cego œwiata bur¿uazji i ofiarowywali
pracuj¹cemu ludowi swe najtrafniejsze pod s³oñcem rozumowanie o istocie i potêdze przewrotu,
który siê w³aœnie dokonywa³.

Gdy siê znajdowa³ w t³umie s³uchaczów

156

, w ci¿bie robotniczej, która za ka¿dym zbawczym

sylogizmem

157

mówcy ciê¿ko a zarazem radoœnie wzdycha³a, gdy¿ te spokojne wywody

zdejmowa³y, zdawa³o siê, z ramion przeogromnego pog³owia skrzywdzonych ciê¿ar niedoli,
przymus, przekleñstwo i sam nieszczêsny los bytowania w jarzmie – Cezary wzdycha³ równie¿
ciê¿ko jak oni. Jak¿e w takich momentach pragn¹³ rozstaæ siê z ojcem, wyprawiæ go w ów
œwiat nieznany, w krainê mitycznej Polski, a zostaæ tam, wœród rozumnych i silnych! Jak¿e
pragn¹³ do³o¿yæ ramienia do pracy nad realizacj¹ dzie³a, nad skruszeniem a¿ do podwalin
œwiata starego ³otrowstwa! Podziwia³ i uwielbia³ niezrównane zjawisko przewrotu, ukazuj¹ce
siê oczom ludzkim w czynie najpotê¿niejszym od zarania œwiata a wysnutym z logicznych
przes³anek genialnego geometry

158

, który inaczej ni¿ wszyscy dotychczas, ni¿ najpotê¿niejsi

z tyranów, podzieli³ i pomierzy³ okr¹g ziemi swym systemem triangulacji

159

na niewidziane.

Ale gdy m³ody entuzjasta wraca³ do dziury pod schodami, czu³, ¿e nie da rady. Ten ojciec,

przychodzieñ ma³o znany, to nie by³o jestestwo bierne i czuj¹ce jedynie, jak matka. To by³
przeciwnik czynny. To by³ rycerz. Z jego ran, których na ciele mia³ pe³no, s¹czy³a siê nie
tylko krew, lecz jakoweœ œwiat³o uderzaj¹ce w oczy. On nie tylko wierzy³ w coœ innego, lecz
œmia³ inaczej œwiat kszta³towaæ. To, co mówi³, by³o mgliste, wymyœlone z rozbitej g³owy,
nawet œmieszne, ale z tym trzeba by³o potykaæ siê, zaiste, na szpady. Czy¿ ten ojciec by³
bur¿ujem, stronnikiem bogaczów i pochlebców bogaczów? – Nie. Czy by³ stronnikiem starego
porz¹dku rzeczy? – Nie. Jak¿e tedy – dlaczego nie chcia³ wspó³pracowaæ w sprawie przewrotu?
Zna³ przecie tê potêgê, która wyzwala³a robotników œwiata z pêt ucisku przemys³owców
i zdzierców. Bywa³ na wszelakich wiecach w Moskwie i s³ucha³ najciekawszych referentów.
Nie tylko tyle; w drodze swej do Baku przewêdrowa³ ca³¹ Rosjê, przewierci³ j¹ jak ów ma³¿
niepozorny, ska³otocz–palczak

160

, który w ciemnoœci swej przeszywa potê¿ne ska³y. Zna³ nie

tylko zewnêtrzne agitacyjne mityngi i pó³zewnêtrzne urzêdy, na starych oparte œmieciach,
lecz i tajne kancelarie nowych despotów, szpiegowskie zakamarki i obmierz³e wiêzienia, gdzie
wskutek podejrzeñ i na zasadzie szpiegowskich doniesieñ siadywa³ ramiê w ramiê z tymi,
których po to wyprowadzano na œwiat³o, a¿eby ich zg³adziæ. Zna³ piwnice zalane i zachlastane
krwi¹ i cuchn¹ce od trupów. Powiada³, i¿ ten to trupi zaduch przeszkadza, ¿eby moskiewskie
powietrze mo¿na by³o wci¹gn¹æ wolnymi i szczêœliwymi p³ucami. W tym zaduchu po masowych
i sekretnych morderstwach, poœród krwawych orgii nie mo¿na siê modliæ wielkim t³umem:
„Ojcze nasz, któryœ jest w niebie…” „W Moskwie – mówi³ – cuchnie zbrodni¹. Tam wszystko
poczête jest ze zbrodni, a skoñczy siê na wielkich i œwietnych karierach nowych panów Rosji,
którzy zamieszkaj¹ w pa³acach carskich i jusupowskich

161

, odziej¹ siê w miêkkie szaty i stworz¹

154. (przyp. red.) proweniencja – pochodzenie.

155. (przyp. red.) iœcizna (stpol.) – prawda istotna, rzeczywistoœæ.

156. (przyp. edyt.) s³uchaczów – dziœ popr. forma: s³uchaczy.

157. (przyp. red.) sylogizm – wnioskowanie (wyprowadzenie nowego s¹du, zwanego wnioskiem, z dwóch innych

s¹dów, zwanych przes³ankami).

158. (przyp. red.) genialny geometra – mowa o Karolu Marksie.

159. (przyp. red.) triangulacja – metoda obliczania wiêkszych p³aszczyzn przy pomocy rachunku trygonometrycznego;

pozwala ustaliæ niektóre odleg³oœci bez ich mierzenia.

160. (przyp. red.) ska³otocz–palczak – porównanie to nasunê³a ¯eromskiemu prawdopodobnie nowela A.

Sygietyñskiego pod tym tytu³em (1895).

161. (przyp. red.) pa³ace… jusupowskie – Jusupowowie: rosyjska rodzina ksi¹¿êca (w pa³acu ich zamordowany zosta³

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

39

background image

now¹, czynownicz¹ i komisarsk¹ arystokracjê, now¹ nawet plutokracjê, lubuj¹c¹ siê w zbytku
i zepsuciu starej. Plebs bêdzie mieszka³ po norach i smrodliwych izbach. Tam nie zaczê³o siê
od budowania, od przetwarzania rzeczy lichych na lepsze, lecz od niszczenia, nie z mi³oœci,
lecz z pychy i zemsty. Nadaremnie znakomici komisarze bêd¹ odwaniaæ zapach morderstwa
perfumami postêpu”.

Gdy syn stawa³ w otworze schronienia pod schodami, Seweryn Baryka wyci¹ga³ do niego

trzês¹ce siê rêce i rzuca³ pytanie zawsze jednakie: – czy nie ma poci¹gu? – To nie by³o
marzenie, nawet nie ¿¹dza powrotu do kraju macierzystego, lecz jakiœ sza³ duszy. Jechaæ! – to
by³ jedyny okrzyk, który siê od tego cz³owieka s³ysza³o. Zdawa³o siê, ¿e gdyby mu pozwolono
wsi¹œæ do poci¹gu i jechaæ do kraju, natychmiast spad³aby gor¹czka, od której siê trz¹s³
albo gorza³, i ozdrowia³by bez w¹tpienia. Jak¿e syn móg³ go opuœciæ? Jak¿e mia³ wyprawiæ
samego na wiekuiste rozstanie? Obejmowa³ go ramionami i razem têskni³ do chwili odjazdu.
I oto wytworzy³ siê w jego organizmie jakby nowotwór uczuæ, pulsuj¹cy od pasji sprzecznych
w sobie. Cezary by³ tu i tam, w Rosji i w Polsce, by³ z ojcem i przeciwko niemu. Szarpa³ siê
i mocowa³ ze sob¹ samym, nie mog¹c daæ sobie rady.

Nie tylko wszak¿e odmiennoœæ zapatrywañ na sprawy publiczne i spo³eczne dzieli³a (a

zarazem w szczególniejszy sposób ³¹czy³a) ojca i syna. Cezary wci¹¿ przezwyciê¿a³ w swym
duchu tego starego cz³owieka, wyzbywa³ siê jego w³adzy moralnej nad sob¹, wyrasta³ z niego
i oddziela³ siê bujnoœci¹ swej si³y od zmursza³oœci tego pnia. Nêka³y go wiêzy, wci¹¿ jeszcze,
jak w dzieciñstwie, krêpuj¹ce jego wolê. Musia³ po tysi¹c razy ulegaæ, poniewa¿ by³ synem –
a stary ojciec mo¿e rozkazywaæ, zakazywaæ, wreszcie pospolicie kaprysiæ z tej prostej racji, i¿
jest ojcem i ma niepisan¹ w³adzê zakazywania spraw i uczuæ najs³uszniejszych. Cezary nie czyni³
nic takiego, co by by³o moralnym ojcobójstwem, lecz szarpa³ siê w wiêzach. Nieraz ponosi³a go
wewnêtrzna wœciek³oœæ i gryz³ w ustach twarde wyrazy. Ale samo to przegryzanie twardych
wyrazów by³o mêczarni¹, albowiem s¹czy³ siê z niego ¿al nik³y, mêtny a ostry i nieustêpliwy.
Nieraz w g³êbi siebie Cezary ¿a³owa³, i¿ go ten tajemniczy cz³owiek, gnany niewygas³¹ mi³oœci¹
swoj¹, odszuka³ w Baku, dosiêgn¹³, chwyci³ w swe sieci uczuæ i zabra³ stamt¹d. By³by tam
zosta³ Barynczyszk¹, samym sob¹. Rozkazywa³by samemu sobie i szed³ obran¹ drog¹. By³by
skoñczy³ roboty grabarskie, rzuci³ ³opatê i stan¹³ miêdzy ludŸmi tworz¹cymi. Teraz szed³ na
postronku swojej dla ojca mi³oœci w stronê Polski, której ani zna³, ani pragn¹³. Ojciec narzuci³
mu idea³ obcy duszy i niezrozumia³y, niepo¿¹dany i trudny, ckliwy i bezbarwny. Nie sam
zreszt¹ ten idea³, lecz przymus tolerowania, piastowania i uleg³ej tolerancji wzglêdem niego by³
nie do zniesienia. A tymczasem egoizm Seweryna Baryki w sprawie narzucania tego idea³u nie
zmniejsza³ siê, lecz powiêksza³. Ojciec nie narzuca³ synowi swej têsknoty i ¿¹dzy powrotu, lecz
sam trz¹s³ siê i jêcza³ jak niegdyœ matka. Mo¿na¿ by³o nie pomagaæ mu w sprawie powrotu?

Tote¿ Cezary wystawa³ codziennie przed biurem, bada³ urzêdników i zbiera³ wiadomoœci

w mieœcie. Wreszcie pochwyci³ wieœæ upragnion¹. Poci¹g mia³ nadejœæ! By³ to ogromny
eszelon

162

wioz¹cy mnóstwo Polaków do kraju. Niestety; sygnalizowano ju¿ z dala, ¿e miejsca

nie ma i ¿e nikogo z Charkowa zabraæ nie mog¹. Cezary poruszy³ wszelkie sprê¿yny, ¿eby
zabezpieczyæ

163

sobie w tym poci¹gu dwa miejsca, i czyha³ dniami – nocami. Nie wiadomo by³o

oczywiœcie, kiedy nadejdzie. Przewidywano, i¿ zatrzyma siê w Charkowie na bardzo krótko,
mo¿e na parê minut, w³aœnie w celu uniemo¿liwienia oczekuj¹cym wpakowania siê do tego
poci¹gu. Przewodnik wioz¹cy reemigrantów, który przed w³adzami sowieckimi odpowiada³
surowo za przekroczenie instrukcji, dawa³ znaæ naprzód, z dala, i¿ nikogo nie zabierze. Cezary
nie traci³ nadziei i wartowa³ osobiœcie albo za pomoc¹ ³añcucha ¿yczliwych, którzy litowali siê
w tym morzu bezlitoœci nad jego ojcem.

I oto pewnej nocy dano znaæ: poci¹g! Seweryn i Cezary rzucili siê do stacji. Tutaj o poci¹gu

w roku 1916 Rasputin).

162. (przyp. red.) eszelon – poci¹g (w transporcie wojskowym).

163. (przyp. edyt.) zabezpieczyæ – rusycyzm; pol. znaczenie: zapewniæ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

40

background image

niby to nic s³ychaæ nie by³o, lecz wieœæ sekretna dawa³a znaki i ostrzega³a na migi: nadchodzi!

Obadwaj

164

Barykowie nas³uchiwali. Starszy by³ tak zdenerwowany, rozstrojony i s³aby, ¿e

ledwie móg³ utrzymaæ siê na nogach. Zdawa³o siê, ¿e przypadnie do ziemi i bêdzie nas³uchiwa³.
I oto w ciszy nocnej daleko – daleko rozleg³o siê dudnienie g³uche, zwiastun upragniony.
Stali obadwaj nas³uchuj¹c na stacji s³abo oœwietlonej, ponurej i pustej. Dudnienie zbli¿a³o
siê, wzmaga³o, ros³o. Zamigota³y daleko ruchome œwiat³a latarni. Wreszcie poci¹g, ogrom
ciemnoszary, wtoczy³ siê na stacjê i stan¹³. By³ to szereg wagonów z obmarzniêtymi oknami
i drzwiami. Sêdziwe sople wisia³y jak kud³y i k³aki, z tego pasa ruchomych domków na g³ucho
zabitych, zatarasowanych, zamkniêtych. Gdy Cezary poskoczy³ i próbowa³ otworzyæ jedne,
drugie, trzecie, czwarte i dziesi¹te drzwi, daremnie wy³amywa³ sobie palce i wykrêca³ d³onie.
Wszystkie drzwi by³y niezdobyte.

Z ostatnich wagonów wysun¹³ siê jakiœ cz³owiek i szybko zd¹¿a³ do dworca w poszukiwaniu

w³adzy. Dwaj wêdrowcy rzucili siê do niego i nie pytaj¹c kim jest, zasypali go proœbami
o wpuszczenie do poci¹gu. Okaza³o siê, i¿ jest to w³aœnie przewodnik, in¿ynier Bia³ynia. Seweryn
zna³ tego cz³owieka przed laty za swoich urzêdniczych czasów. Pocz¹³ mu siê przypominaæ
i b³agaæ o ³askê, o pomoc, o litoœæ, o zabranie. Tamten przypomnia³ sobie Barykê – jak¿e –
kochany pan Seweryn – Symbirsk – dawne dobre czasy! – lecz nic uczyniæ nie móg³. Nie móg³!
G³ow¹, wyraŸnie g³ow¹ odpowiada za przyjêcie nowego pasa¿era do poci¹gu! Poci¹g jest ju¿
prze³adowany, nabity. Na ka¿dym niemal przystanku rewizja przegl¹da papiery uprawnionych
do jazdy z tym eszelonem. Za przemycanie choæby jednego cz³owieka zagra¿a kara g³ówna

165

.

Kara g³ówna!

– Nie mogê! Z ¿alem, z najserdeczniejszym ¿alem, kochany panie Sewerynie… Nie mogê!

Zw³aszcza dwu ludzi! Nie mogê! – jêcza³ przewodnik.

Radzi³ poczekaæ na nastêpny eszelon, który wtedy a wtedy pod takim a takim przewodnikiem

ma nadejœæ. Tamten mo¿e bêdzie mia³ mniej ludzi, mo¿e bêdzie móg³ przyj¹æ. Seweryn Baryka
poni¿y³ siê do próœb najni¿szych. B³aga³. Skamla³. Zaklina³. Rzuci³ siê do r¹k in¿yniera Bia³yni.
Zap³aka³ okropnym starczym p³aczem… Nic to nie pomog³o. Nie mog³o pomóc. Daremne by³y
proœby i certacje. Bia³ynia t³umaczy³ szeptem, na ucho, ¿e przecie ³atwiej jest im zaczekaæ,
nieco zaczekaæ, na nastêpny poci¹g, ni¿ skazywaæ jego, Bia³yniê, rodaka, dobrego znajomego,
ba! przyjaciela, na utratê ¿ycia. A ¿yciem – ¿yciem! – swym odpowiada – itd. Cezary nie s³ucha³
perswazji. W sposób ostry i gruby oœwiadczy³, ¿e ojciec jego d³u¿ej czekaæ nie mo¿e – ¿e
¿yj¹ tu od tygodni jak troglodyci

166

, czekaj¹c w³aœnie na mo¿noœæ wyjazdu – a gdy ta mo¿noœæ

nadchodzi, ka¿¹ im czekaæ! Jak¿e tu czekaæ! I na co? Czy na now¹ odmown¹ odpowiedŸ? Czemu¿
to inni mog¹ jechaæ, a oni ¿adn¹ miar¹ nie mog¹? Bia³ynia znowu pocz¹³ t³umaczyæ, ¿e nie tylko
oni dwaj, lecz i inni z Charkowa. Zg³asza³y siê setki i setki petentów, a odmówi³, gdy¿…

Do certuj¹cych siê podszed³ z ty³u jakiœ cz³owiek, równie¿ podró¿ny, jad¹cy tym samym

poci¹giem. Przys³uchiwa³ siê rozmowie w milczeniu. Gdy Bia³ynia jeszcze bardziej stanowczo,
kategorycznie, w³aœnie wskutek grubych argumentów m³odego Baryki, odmawia³ – tamten
poci¹gn¹³ Seweryna za kurtkê i popchn¹³ go ku koñcowi poci¹gu. Sam przemówi³ do in¿yniera
Bia³yni

:

– Œmieræ? Œmieræ za zabranie tych dwu?

– Œmieræ! – krzykn¹³ in¿ynier.
– Œmieræ – mo¿liwe – wszystko mo¿liwe. Ale ich zabraæ musimy.
– Ja ich nie biorê! – wo³a³ g³oœno Bia³ynia. – Nie biorê! Nie biorê!
– Tote¿ nie ty ich bierzesz, tylko ja. Zwalisz winê na mnie. Je¿eli siê wykryje, zwalisz winê na

mnie. Ty o niczym nie wiesz, pierwszy raz s³yszysz – znat' nie znaju, wiedat' nie wiedaju

167

– ja ich pod sekretem, w tajemnicy przed tob¹ zabra³em. Ja za nich ³bem odpowiadam: kwita.

Bia³ynia zakot³owa³ siê na miejscu, zatupa³ nogami, zapiszcza³ od niezbitych argumentów, ale

tamten drugi – chudy, wysoki, przygarbiony – popêdzi³ przed sob¹ Baryków. Kaza³ im przeleŸæ

164. (przyp. edyt.) Obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

165. (przyp. red.) kara g³ówna – kara œmierci.

166. (przyp. red.) troglodyci – ludzie pierwotni, z epoki jaskiniowej.

167. (przyp. red.) znat' nie znaju, wiedat' nie wiedaju (ros.) – zwrot przys³owiowy; sens w poprzednich s³owach

tekstu polskiego.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

41

background image

pod wagonami na drug¹ stronê i sam przelaz³ na czworakach. Potem biegli we trzech, chy³kiem,
co tchu, a¿ na sam koniec ogromnego szeregu milcz¹cych wozów. Przy ostatnim wagonie
ów czarny wgramoli³ siê na stopieñ wisz¹cy kêdyœ wysoko nad ziemi¹, z trudem niema³ym
odryglowa³ zamek i odci¹gn¹³ drzwi zasuniête, skrzypi¹ce zjadliwie na mrozie. Wezwa³ obydwu
niecierpliwym rozkazem:

– Pchajcie siê na sam spód. Pod tu³upy! Le¿cie cicho i ¿eby waszego ducha nie by³o s³ychaæ!

Dalej!

Ojciec i syn wwindowali siê wzajem miêdzy jakieœ cuchn¹ce ko¿uchy i przypadli na nich.

Czarny zasun¹³ drzwi, zaryglowa³ i zeskoczy³. Wkrótce potem poci¹g szarpn¹³ siê gwa³townie.
Bufory poczê³y obijaæ siê o siebie, a ko³a, skrzypi¹c, obracaæ na szynach. Seweryn Baryka
przycisn¹³ do serca rêkê syna:

– Jedziemy! – wyszepta³.
– Jedziemy…

Wysoki, czarny jegomoœæ nie zapomnia³ o dwu ludziach z jego ³aski zamkniêtych w towarowym

wozie z ko¿uchami. Zaraz podczas pierwszego postoju, gdy zatrzymano siê na czas pewien,
przyniós³ im czajnik z gor¹c¹ wod¹, nieco cukru zawiniêtego w strzêp gazety, kawa³ chleba,
a nadto poda³ garnczek z rozgotowan¹ kasz¹. Posilali siê w milczeniu, a starszy Baryka wpad³
w rozczulenie. Prawi³ mistycznie o jakiejœ rêce, która popycha ku ich pomocy tego wysokiego
i chudego rodaka. W istocie – jakkolwiek by tam by³o – czarny zjawia³ siê co czas pewien
z czajnikiem i garnkiem, w którym by³o zawsze coœ posilnego. Zaleca³ szeptem, ¿eby siê dobrze
ukrywaæ, gdy¿ rewizja mo¿e siê zjawiæ niespodzianie. Czasem w szczerym polu miêdzy zaspami
poci¹g staje i zaczyna siê taniec rewizyjny. Przegl¹daj¹ papiery i rzeczy, a wszelkie z³ocid³a,
pierœcionki, œlubne obr¹czki, nie mówi¹c ju¿ o zegarkach, ulegaj¹ gruntownej konfiskacie. le
równie¿ widziany jest ry¿, a nawet kasza jêczmienna.

Ojciec i syn zakopywali siê w ko¿uchy, zw³aszcza ¿e têgie zimno trzyma³o. Cezary odsypia³

swe charkowskie czuwania. Sewerynowi nie s³u¿y³ zapach baranich tu³upów. Chory nie
móg³ powstrzymaæ piekielnego kaszlu, który notabene

168

móg³ ich zgubiæ. Tote¿ na stacjach

i podczas przypadkowych postojów, w momentach przewidywanych rewizji, wciska³ g³owê
w futra i formalnie dusi³ siê, ¿eby tylko nie kaszlaæ

169

. Wyjecha³ z Charkowa w gor¹czce,

tote¿ w zamkniêtym wozie bez powietrza a w nieznoœnym fetorze skór Ÿle wyprawionych
zapada³ coraz bardziej. Jak na z³oœæ poci¹g wci¹¿ stawa³ i tkwi³ na miejscu dla dokonania przez
maszynistê wiadomych poprawek w lokomotywie. Cezary by³ w rozpaczy, gdy¿ na ten stan
rzeczy nic nie móg³ poradziæ. Ilekroæ zjawia³ siê pilny a tajemniczy samarytanin z garnczkiem
i czajnikiem, ilekroæ by³o prosiæ o radê i pomoc, k³ad³ palec na ustach, trwo¿nie nads³uchiwa³
i zaleca³ ciszê, cierpliwoœæ i ostro¿noœæ.

Pewnego dnia przyszed³ z drugim, starszym cz³owiekiem. Wdrapali siê obadwaj

170

do

wnêtrza wozu. Ów stary przysiad³ siê, a raczej przy³o¿y³ do Seweryna, rozpi¹³ na nim
przyodziewek i przez s³uchawkê pocz¹³ badaæ p³uca. Wnet jednak przerwa³ badanie i schowa³
do kieszeni swoj¹ s³uchawkê. Oczy obydwu samarytan by³y smutne. Serce Cezarego zatrzês³o
siê od przera¿enia i strasznej, bezsilnej boleœci. Co mia³ pocz¹æ? Co poradziæ? Jak ratowaæ?
Mia³¿e wysi¹œæ z tego wozu i iœæ nios¹c na ramionach ukochanego? Pyta³ siê tamtych dwu,
dobrych wspó³braci, lecz nic mu nie mogli odpowiedzieæ. Czarny przybieg³ jeszcze po odejœciu
lekarza i przyniós³ jakiœ cierpki i gorzki napój w szklaneczce. Œciska³ w ramionach m³odzieñca,
bezsilnego w swej mêczarni. Gdy siê drzwi za nim zamknê³y i zostali znowu sami, Cezary
obj¹³ ojca ramionami, przy³o¿y³ siê, przytuli³ i marzy³, ¿e tak oto przeleje weñ swe zdrowie,
przes¹czy w ten sposób krew swoj¹ pulsuj¹c¹ w jego ¿y³y zeschniête i wypêdzi zeñ tajemnicz¹
niemoc. Seweryn by³ rozpalony. G³owa jego miota³a siê po kud³ach baranich. Szepta³ z jêkiem:

168. (przyp. red.) notabene (³ac.) – dos³ownie: „dobrze zauwa¿”; u¿ywane w znaczeniu: „warto zaznaczyæ”.

169. (przyp. edyt.) kaszlaæ – dziœ popr.: kaszleæ.

170. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

42

background image

– Nie zostawajmy tutaj! JedŸmy! Nie wyw³ócz miê na ziemiê! Dojedziemy! Ju¿ nied³ugo! Ju¿

bli¿ej ni¿ dalej!

Zasypia³ i nagle budzi³ siê z jakimœ krzykiem, który syn poca³unkami ucisza³. Mówi³

mu w roz¿arzone usta tysi¹ce pociech i zaklêæ nadziei. W pewnej chwili Seweryn Baryka
podŸwign¹³ siê na legowisku, jakby mu si³ nagle przyby³o. Obj¹³ Cezarego za szyjê i mówi³ mu
tak samo w usta:

– Pamiêtasz? Takeœmy siê wierszy francuskich uczyli. Pamiêtasz, Czaruœ?… Gdybym nie

dojecha³… Gdybym musia³ tutaj zostaæ… Ty tu nie zostawaj! Nie zostawaj! JedŸ tam! Sam
zobaczysz… Przekonasz siê… Ja tak nic nie wiedzia³em, nie rozumia³em. Dopiero jakem
z legionami przeszed³ poprzez tê ziemiê, dopiero jakem wszystko zrozumia³… Takem nic nie
rozumia³, jak ty teraz. I patrz, co siê ze mn¹ dzieje. Taki straszny los…

Zacich³ na d³ug¹ chwilê i znowu mówi³:
– W Warszawie idŸ do jednego cz³owieka, który siê nazywa Szymon Gajowiec. Cz³owiek tam

znany. Dopytasz siê. Powiesz mu o nas. By³ w przyjaŸni z mam¹ i ze mn¹. On siê tob¹ zajmie,
on ci wszystko powie. Nazywa siê – Szymon Gajowiec…

Obali³ siê na pos³anie i zasn¹³. Lecz sen jego by³ niespokojny, pe³en jêku i szlochów. Cezary,

który siedzia³ nad ojcem pogr¹¿onym w agonii, a nic mu poradziæ nie móg³, prze¿ywa³ jakby
œmieræ w³asn¹. Poci¹g w przestrzeni pomyka³ niby w krainê œmierci. Nieszczêœliwy podsun¹³
rêce pod g³owê œpi¹cego ojca, a¿eby mu ul¿yæ w cierpieniu. Zmorzony mêk¹ duszy, zapomnia³
siê od krótkiego snu. Zdawa³o mu siê, ¿e nie zamyka³ oczu. Lecz dosyæ d³ugo trwa³ ten jego
sen. Po ocknieniu Cezary nie s³ysza³ ju¿ charczeñ, œwistów i jêków w piersi ojcowskiej. Gdy
ucho jego przypad³o do rz꿹cej przed chwil¹ piersi, nie us³ysza³o ju¿ bicia serca ani oddechu.
D³ugo le¿a³a bezsilna g³owa nad pustyni¹ straszliw¹, która siê przed ni¹ rozchyli³a. D³ugo trwa³o
przeraŸliwe zdumienie, i¿ usta przemawiaj¹ce przed chwil¹ sta³y siê kamieniem obojêtnym ju¿
na wszystko, cokolwiek by siê zdarzy³o, obojêtnym a¿ do skoñczenia œwiata. Cezary nie wiedzia³
wcale, jak d³ugo jecha³ przez pola œniegami okryte i przez wody lodami okute, wskroœ lasów
i ugorów, pustych i niemych jako piersi jego ojca. Nie móg³ wyci¹gn¹æ r¹k spod nieruchomej
g³owy, jakby j¹ lody oku³y i zamrozi³y mrozy sw¹ moc¹. Zapragn¹³ usn¹æ tak samo, a¿eby siê
nie rozstawaæ z tym p¹tnikiem, który ze swoim celem dalekim rozstaæ siê musia³. Nie móg³
ani p³akaæ, ani jêczeæ, ani wyæ, ani krzyczeæ wniebog³osy, choæ krzyk, jêk i g³uche wycie mia³
w sobie.

Kiedyœ, po krótkim czy d³ugim skostnieniu w boleœci, us³ysza³, ¿e drzwi odsuwaj¹ siê ze

zgrzytem i ¿e bardzo zimne powietrze do wnêtrza wionê³o. To czarny przyszed³ znowu ze straw¹.
Nachyli³ siê nad Sewerynem Baryk¹ i trzyma³ przez czas pewien rêkê na jego sercu. PodŸwign¹³
Cezarego i zakrzykn¹³ nañ grubo, ¿eby z tej nory wychodzi³. M³ody wyszed³ pospiesznie.
Zimno go owionê³o. Tamten narzuci³ na jego ramiona ko¿uch pierwszy z brzegu, drzwi zasun¹³
i kaza³ iœæ za sob¹. Weszli do przedzia³u tak prze³adowanego ludŸmi, pe³nego mê¿czyzn, kobiet
i dzieci, i¿ powietrze by³o tam równie zepsute, jak w wagonie z ko¿uchami. Bezimienny przyjaciel
poszepta³ coœ z ludŸmi gwa³townie i namiêtnie. Rozsunêli siê nieco, ust¹pili i Cezary znalaz³
wolne miejsce na ³awce. Z zamarzniêtego okna s¹czy³a siê struga wody. Wiatr przewiewa³.
Mnóstwo oczu patrzy³o z ciekawoœci¹ na m³odego przybysza. On poczu³ siê w tym t³umie
zbiedzonych, udrêczonych od niespania i g³odowych niewywczasów, wœród rozczochranych
kobiet, brudnych dzieci i ponuro spogl¹daj¹cych mê¿czyzn stokroæ gorzej ni¿ w samotnoœci.
Chcia³ wyjœæ. Prosi³ „czarnego” oczyma, ¿eby go puœci³ do ojca. Lecz tamten, uwijaj¹cy siê
wci¹¿ w t³umie, nie pozwoli³. Kaza³ czekaæ. Wiêc Cezary czeka³. Poci¹g trz¹s³ siê, z ³oskotem
bi³ swymi ko³ami w koñce szyn, przechyla³ siê i podrywa³ do szybszego biegu.

Nad wieczorem tego¿ dnia stan¹³ na d³u¿ej. Przechodzi³a wskroœ wagonów nowa rewizja.

¯o³nierze szarpali manatki, przegl¹dali garnki i miski z ¿ywnoœci¹. Z trwog¹ podawano sobie
wiadomoœæ o stopniu ich gwa³townoœci. Gdy mieli wejœæ do przedzia³u, gdzie by³ Baryka,
wyprowadzono go do s¹siedniego, a stamt¹d po schodkach do budki brekowego

171

, który go

wepchn¹³ poza siebie i zakry³ swym olbrzymim ko¿uchem. Po up³ywie pewnego czasu, na
skinienie towarzyszów przedzia³u, Cezary musia³ znowu wyjœæ i zaj¹æ swe miejsce.

Gdy poci¹g nie odchodzi³ z tego postoju – zanios³o siê bowiem na d³ugi remontik –

171. (przyp. edyt.) brekowy – hamulcowy; jeden z funkcjonariuszy w poci¹gu.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

43

background image

bezimienny przyjaciel wywo³a³ Cezarego na dwór. Dwaj ludzie obcy stali na koñcu poci¹gu.
Sierota podszed³ do nich i zobaczy³, ¿e wyci¹gaj¹ z wozu zw³oki jego ojca. Zawinêli je
w p³achtê. A nim zawinêli, pozwolili mu jeszcze zacisn¹æ powieki nad zagas³ymi oczyma, do
zimnych r¹k i do zimnych ust przywrzeæ ustami. Potem z³o¿yli cia³o na marach i mieli je
dok¹dœ odnosiæ. Cezary podniós³ oczy b³agalne na czarnego przyjaciela, ¿eby mu pozwoli³ iœæ
za ojcem. Zobaczy³ wtedy, ¿e tamten pod rozpiêt¹ kapot¹ ma bia³¹ koszulê na sobie. Us³ysza³
jak przez sen ³aciñskie wyrazy: Dies illa, dies irae…

172

Z rozczarowaniem, z odraz¹ pomyœla³, ¿e „czarny” to ksi¹dz. Tamten prze¿egna³ zw³oki i przez

chwilê modli³ siê nad nimi pochylony. Potem da³ tragarzom znak. Do Cezarego zwróci³ siê
z szorstkim zapytaniem:

– Zostajesz tutaj?
– Dok¹d nios¹ mego ojca?
Ksi¹dz wskaza³ rêk¹ miasteczko, widne jeszcze w mroku, i dalek¹ w jego g³êbi spiczast¹ wie¿ê

koœcieln¹. Rzek³ cicho:

– Przy tym koœciele bêdzie sobie le¿a³. Lepiej mu przecie bêdzie tam ni¿ tutaj w rowie.
– Pójdê za nimi!
– A wiêc zostajesz tutaj?
Cezary za³ama³ rêce. Nie wiedzia³, czy tu zostaje.
– Poci¹g zaraz odejdzie. Zostajesz tutaj?
– Pójdê za nimi!
Lecz tamten obj¹³ go twardym ramieniem i potaszczy³ do poci¹gu. Coœ mu tam mówi³. Cezary

nie rozumia³, ogarniêty przez rozpacz. Obejrza³ siê jeszcze raz i w nadci¹gaj¹cej ciemnoœci
dojrza³ dwu ludzi dŸwigaj¹cych na noszach kszta³t cz³owieczy. Za chwilê jecha³ znowu.

D³ugo wlók³ siê poci¹g na³adowany ludŸmi do cna, choæ z niego raz w raz ktoœ przyzostawa³

na przydro¿nych cmentarzach miasteczek. Im bli¿ej by³o do kresów polskich, tym rewizje by³y
ciê¿sze i sro¿sze. Nareszcie rozesz³a siê wœród podró¿nych wieœæ radosna: granica! Zanim
jednak ludzie wymizerowani i storturowani w wagonach od tylu tygodni ujrzeli upragnione
budynki kresowe, niema³o ich jeszcze nadrêczono. Poci¹g sta³ w polu. Drzwi od wagonów by³y
zamkniête. Czekano w tym ruchomym wiêzieniu na zmi³owanie siê nieub³aganych w³adców.

Cezary obserwowa³ ciekawe zjawisko, i¿ ci wszyscy ludzie, jego s¹siedzi z najbli¿szych

³awek, bynajmniej nie fabrykanci, nie bankierzy ani magnaci, lecz najzwyczajniejsi i dobroduszni
zjadacze chleba tudzie¿ kaszy jaglanej, na któr¹ zarobili w³asnymi rêkami – drobni dorobkiewicze
i mizerni karierowicze, urzêdnicy i pracownicy prywatni – byli jakby wyjêci spod wszelkiego
prawa w³aœnie tam, w kraju, gdzie tyle siê nas³ucha³ o prawach cz³owieka uciœnionego
i wyjêtego spod prawa. Do dzikiej furii doprowadzi³a go tyrania najzwyklejszych pospolitaków
i ¿o³daków, którzy, nie wiadomo za co i w jakim celu, gnêbili uchodŸców do Polski z satysfakcj¹,
z nienasycon¹ przyjemnoœci¹, z jawnym wylewem zwyczajnej nacjonalistycznej zemsty. Mo¿na
by³o zrozumieæ gniew na bur¿ujów, rodaków uciekaj¹cych z Rosji przez Baku w œwiat szeroki,
lecz ta gruba i okrutna przemoc okazywana goœciom, przychodniom, wêdrowcom, którzy
w³aœnie wynosili siê do siebie – dziwi³a i nape³nia³a gniewem. Patrza³ na twarze oficerków
komenderuj¹cych, na rewidentów i so³dafonów

173

trzymaj¹cych stra¿ przy drzwiach i pierwszy

raz w ¿yciu zobaczy³ nie tylko oczyma, lecz dusz¹ czuj¹c¹ – tyraniê, o której mu ojciec mówi³
tyle razy.

Ale po wszystkich udrêczeniach i po najobrzydliwszych trwogach, zw³aszcza kobiecych –

i¿ nie wypuszcz¹, i¿ ka¿¹ cofn¹æ siê, i¿ zamkn¹ wagony, zawróc¹ poci¹g z ludŸmi i odwioz¹
wszystkich z powrotem do Charkowa – po licznych plotkach i istnych klechdach, które strach
p³odzi³, a do niebywa³ych rozmiarów wydyma³a g³upota – oto roztworzono drzwi wagonów.

172. (przyp. red.) Dies illa, dies irae (³ac.) – Dzieñ ów, dzieñ gniewu; pocz¹tkowe s³owa (w porz¹dku przestawionym)

œredniowiecznego (XIII w.) hymnu koœcielnego o S¹dzie Ostatecznym; w liturgii katolickiej hymn pogrzebowy.

173. (przyp. red.) so³dafon (ros.) – ¿o³dak.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

44

background image

Ludzie zgarnêli, co tam jeszcze taszczyli ze sob¹, ponieœli na rêku dzieci, powlekli s³abych
i chorych. Pêdzili z wrzaskiem i szlochaniem, popychaj¹c siê, wyprzedzaj¹c jedni drugich –
jakimœ rozmok³ym goœciñcem, ku domom widniej¹cym tu¿ obok. Biegn¹c coraz szybciej, jakby
ich kto goni³, modl¹c siê, p³acz¹c i œmiej¹c siê razem, doskoczyli do sztachet, za którymi sta³o
kilku ¿o³nierzy w szarych, podniszczonych rogatych czapkach. Kobiety stare i s³abe chwyta³y
siê dygoc¹cymi palcami za balasy owych sztachet, mê¿czyŸni, zmordowani drog¹, ca³owali
s³upy w tym p³ocie. Wszyscy popychali siê i bili, toruj¹c sobie i swoim przejœcie w t³umie,
kot³uj¹cym siê jak zbiorowisko topielców dosiêgaj¹cych wybrze¿a. Brama by³a otwarta i tam za
kolej¹ przepuszczano.

Przysz³a wreszcie kolej i na Cezarego. Nie mia³ ci ¿adnych papierów, gdy¿ wszelkie

dokumenty zosta³y w skradzionej walizce. Szed³ na oœlep. On mo¿e jeden w tym t³umie nikogo
nie wita³ a wszystko ¿egna³ i zostawia³ za sob¹. W ostatniej chwili, gdy ju¿ mia³ bramê
przekroczyæ, in¿ynier Bia³ynia wetkn¹³ mu w rêkê jakiœ papier, czyj¹œ legitymacjê. Oficer polski
przyj¹³ papier od Baryki, obejrza³ i tu¿ na stoliku przybi³ pieczêæ. Przychodzieñ min¹³ bramê.
Wszed³ do Polski, kraju swoich rodziców.

T³um ludzki mija³ budynki stacyjne i kierowa³ siê w stronê miasteczka, którego murowane

i drewniane domki widaæ by³o niezbyt daleko. Cezary szed³ równie¿ do tego miasta. Po
udrêce, zgnieceniu i braku powietrza w przedzia³ach poci¹gu, oddycha³ teraz powietrzem
szerokim, olbrzymim. Wyci¹ga³ rêce do tego szerokiego powietrza, do ziemi nieznanej, jakby
wolnoœæ swoj¹ obejmowa³ w posiadanie. Mija³ ohydne budynki, stawiane, jak to mówi¹, psim
swêdem, z najtañszego materia³u, kryte pap¹, któr¹ wiatr poobdziera³, a zimowe pluty

174

podziurawi³y doszczêtnie. Chc¹c ca³e to oppidum

175

obj¹æ jednym spojrzeniem, wyszed³ za

ostatnie domostwo.

Przep³ywa³a tam rzeczka, w stromych brzegach wij¹ca siê wœród niziny. Œniegi ju¿ staja³y

i pierwsza trawka, szczyk rzadki, bladozielony, rozpoœcieraæ siê poczyna³a nad bystr¹ wod¹.
Po tej to ledwie widocznej runi tañczyli na bosaka ch³opcy–nêdzarze przygrywaj¹c sobie na
ustnej harmonijce. Bose ich stopy miga³y nad b³otem, które ju¿ zdo³a³y ubiæ na dogodne
do tañca klepisko. Przedwioœnie zdmuchnê³o ju¿ z dachów bud najbli¿szych lód i œnieg –
ogrza³o ju¿ naturalnym powiewem po³udnia wnêtrza, które d³uga i ciê¿ka zima, wróg biedaków,
przejmowa³a œmiercionoœnym tchnieniem. Pourywane rynny, dziurawe dachy, spleœnia³e œciany
kry³a ju¿ ta nieœmiertelna artystka, wiosenka nadchodz¹ca, poz³ot¹ i posrebrzeniem, zieleni¹
i sp³owia³oœci¹, barwami swymi, które rozpoœciera nad œwiatem. Usi³owa³a os³oniæ nik³ymi
swymi kolory to wstrêtne widowisko, które na jej tle pe³nym wieczyœcie nieœmiertelnego piêkna
ludzie rozpostarli: miasteczko polsko–¿ydowskie. Cezary patrza³ posêpnymi oczyma na grz¹skie
uliczki, pe³ne niezgruntowanego bajora, na domy rozmaitej wysokoœci, formy, maœci i stopnia
zapaprania zewnêtrznego, na chlewy i ka³u¿e, na zabudowania i spalone rumowiska. Wróci³
na rynek, obstawiony ¿ydowskimi kramami o drzwiach i oknach zabryzganych b³otem przed
miesi¹cami, a i przedtem nie mytymi od kwarta³ów.

„Gdzie¿ s¹ twoje szklane domy? – rozmyœla³ brn¹c dalej. – Gdzie¿ s¹ twoje szklane domy?…”

Czêœæ druga – Naw³oæ
Dotar³szy do najrdzenniejszej Polski, bo do stolicy – Warszawy – ani po drodze, ani w tym

mieœcie Cezary Baryka nie znalaz³ szklanych domów. Nie œmia³ o nie nawet nikogo zapytaæ.
Zrozumia³, ¿e zmar³y ojciec boleœnie zeñ przede œmierci¹ za¿artowa³ sobie. Jednak – byæ mo¿e
pod wp³ywem tej tak naiwnej legendy, a byæ mo¿e pod wp³ywem g³ównego jej bohatera,
„kuzyna Baryki”, Cezary postanowi³ wst¹piæ na medycynê w Warszawie. Nie mia³ swych
bakiñskich papierów, lecz po egzaminie doœæ pobie¿nym zosta³ przyjêty i pocz¹³ chodziæ
na wyk³ady. Z zapa³em kraja³ truposze, uczy³ siê osteologii

176

, chemii, botaniki itp. Zawar³

nowe znajomoœci z „Polakami” i doœæ sobie w tych nowych ludziach podoba³

177

, choæ go

174. (przyp. edyt.) pluta – plucha, pogoda charakteryzuj¹ca siê du¿¹ iloœci¹ opadów ró¿nego rodzaju.

175. (przyp. red.) oppidum (³ac.) – miasto.

176. (przyp. red.) osteologia – czêœæ anatomii obejmuj¹ca naukê o koœciach.

177. (przyp. edyt.) doœæ sobie w tych (…) ludziach podoba³ – popr. upodobaæ sobie w kimœ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

45

background image

nieraz sw¹ „nieszczeroœci¹” ranili. Pod wzglêdem materialnym wiele mu pomóg³ znajomy ojca
nieboszczyka, pan Szymon Gajowiec, bardzo wysoki urzêdnik w nowo kreowanym Ministerium
Skarbu, da³ mu bowiem nieetatow¹ posadê w swym biurze i nastrêczy³ bardzo korzystne
lekcje jêzyka rosyjskiego w sferach wy¿szej oficerii, pochodz¹cej z „Galicji”. Ów pan Gajowiec
szczególnie rozpytywa³ siê o matkê Cezarego, któr¹ zna³ by³ bardzo dawno w mieœcie Siedlcach.
Po wielekroæ kaza³ sobie powtarzaæ o niej wszelkie szczegó³y, wszystkie perypetie jej niedoli
i œmierci.

Cezary z nadzwyczajn¹ dok³adnoœci¹ wszystko to opowiada³ temu nieznajomemu cz³owiekowi,

a tamten z wytê¿on¹ uwag¹ wszystkiego s³ucha³ – ba! – s³ucha³ ze ³zami w oczach, a raz nawet,
w trakcie opowieœci o ostatnich dniach mêczeñskich, gorzko zap³aka³. Cezary nie móg³ siê
domyœleæ, czemu to tak jest, czemu ten jegomoœæ, który jego matki nie widzia³ od lat tylu, odk¹d
kraj porzuci³a, tak siê jej losem przejmuje i wzrusza. Ale pan Gajowiec, sztywny i wytworny
biurokrata, stary kawaler, pedant i zimny s³u¿bista, sam mu to wyt³umaczy³, gdy tak pewnego
razu sam na sam rozmawiali. Przyzna³ siê w sposób spokojny i zimny, jakby mówi³ o finansowej
sprawie, bez cienia afektacji, wstydu fa³szywego i fa³szywej czu³oœci, i¿ za dawnych swych lat
kocha³ matkê Cezarego. J¹ jedn¹ kocha³ w swym ¿yciu. By³ wówczas biednym urzêdniczkiem
w siedleckiej „Pa³acie”, tote¿ nie móg³ siê równaæ z ojcem Cezarego, który nagle z Rosji
przyjecha³, otoczony nimbem powodzenia. Wydano j¹ za lepszego konkurenta – nic dziwnego…
Któ¿ by, jacy rodzice mogli byli odrzuciæ podobn¹ partiê? Pojecha³a jako m³oda panienka, a oto
teraz imiê tylko z niej zosta³o. Pan Gajowiec sucho zapewni³ Cezarego, i¿ nigdy nie uœcisn¹³
rêki jego matki, i¿ jej s³owami nigdy swych uczuæ nie wyzna³. Raz… pewien list… ale to nie
nale¿y do rzeczy i nie wp³ynê³o na sprawê jej postanowienia.

Tote¿ nie ma w tym nic z³ego, i¿ synowi o tym mówi, bo przecie i jej samej ju¿ nie ma.

Nie ma ju¿ – ¿al siê Bo¿e! – nawet rywala. Zosta³ tylko on, Cezary, cieñ i podobizna „panny
Jadwigi”, a ma oczy kubek w kubek do matki podobne. Pan Gajowiec chêtnie z Cezarym
rozmawia³. Zamykali siê czêstokroæ sam na sam i godzinami wspominali o umar³ej. Nie by³o
szczegó³u, wzmianki, wersji, anegdoty, która by nie interesowa³a starszego pana, skoro dotyczy³a
zmar³ej. Nie by³o tematu z ni¹ z³¹czonego, który by nu¿y³ s³uchacza. Cezary znajdowa³ równie¿
szczególn¹ rozkosz w tych rozmowach o matce. Zdawa³o mu siê nieraz, i¿ tak samo jak pan
Gajowiec widzi j¹ m³odziuteñk¹, œliczn¹, weso³¹, ¿e j¹ poznaje jako pannê Jadwigê, pannê Jadziê,
w której do szaleñstwa, do ob³êdu kocha siê pewien m³okos z „Pa³aty” i mówi jej wci¹¿ o tym
rozmarzonymi oczami. To by³a nowa postaæ matki, nowy jej obraz, nowe przemienienie siê
bolesnej starej kobiety, która go obs³ugiwa³a, kijem siê podpieraj¹c. Tak to z panem Gajowcem
kochali siê obadwaj

178

na nowo w widmie panny Jadwigi.

Ani ta znajomoœæ – ani nowe ¿ycie – ani studia w uniwersytecie – nie trwa³y d³ugo. Wybuch³a

wojna z bolszewikami. Cezary wst¹pi³ do wojska, jak wszyscy jego koledzy z fakultetu. Nie pa³a³
ci on entuzjazmem do wojaczki, ani myœlowo i przekonaniowo pragn¹³ wojowaæ z Sowietami,
ale musia³ iœæ w obawie nies³awy. Ów snobizm wojenny silniejszy by³ ni¿ przekonania
i sympatia dla tamtej strony. Pan Gajowiec, jedyny teraz quasi

179

–opiekun i duchowy ojciec, nie

powstrzymywa³ ani odmawia³, choæ pozbycie siê m³odego przyjaciela by³o dla niego klêsk¹ nad
klêskami. W ci¹gu jednej sekundy zdecydowali tê sprawê. Cezary wyruszy³ „w pole”. „Pole”
by³o niedaleko, tu¿ pod Warszaw¹. Widaæ je by³o niemal, gdy¿ dymy p³on¹cego Radzymina

180

ukazywa³y siê oczom z wysokiego pobrze¿a, na którym wznosi siê Warszawa. S³ychaæ by³o
huk armatni, dobrze Cezaremu znajomy. Oto teraz znowu rozlega³ siê ten g³os przeklêty nad
jego samotnoœci¹ i prac¹ nowo rozpoczêt¹! Znowu zaczyna³o siê to samo, co by³o w Baku! Tu
jednak przy³¹czy³y siê elementy inne, nowe, decyduj¹ce.

Pewnego razu, gdy wojska bolszewickie minê³y ju¿ spalone miasteczka i dociera³y niemal

do przedmieœæ Warszawy, a ca³e to miasto by³o w ruchu, w biegu, w skoku, w jakimœ locie
wszystkich na wszystkie strony – gdy dudnia³o

181

, jak bêben, od automobilów ciê¿arowych, od

przeci¹gaj¹cej artylerii, dŸwiêcza³o od kroku wojsk maszeruj¹cych w rozmaite strony, Cezary

178. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

179. (przyp. red.) quasi (³ac.) – niby.

180. (przyp. red.) Radzymin – miasteczko oddalone 18 km od Warszawy, miejsce walk w dniach 11–14 VIII 1920 r.

181. (przyp. edyt.) dudnia³o – dziœ popr.: dudni³o.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

46

background image

po musztrze wszed³ do kawiarni mieszcz¹cej siê w ogrodzie, a¿eby napiæ siê szklankê wody
sodowej. Stoliki by³y pozajmowane. Obsiedli je panowie i obsiad³y panie, przewa¿nie semickiego
pochodzenia. By³a to plutokracja miasta Warszawy, która nie posz³a œladem najgrubszych w tym
zawodzie, nie da³a jak tamci drapaka, gdzie pieprz roœnie, lecz pozosta³a na miejscu. Panowie
ci nie rozmawiali ju¿ po cichu o tym, co siê dzieje. Mówili g³oœno, mo¿e nawet odrobineczkê za
g³oœno – po prostu z krzykiem. Spierali siê – ju¿ tylko pomiêdzy sob¹ – o to, jak te¿ zachowywaæ
siê bêd¹ po wkroczeniu do Warszawy owi nie znani tu jeszcze bolszewicy. Jedni z tych panów
przewidywali, i¿ wszystko bêdzie dobrze, u³o¿y siê, da siê zrobiæ. Nie takie rzeczy dawa³y siê
zrobiæ, da siê zrobiæ i ta afera. Dlaczego nie ma siê daæ zrobiæ? Przypominali ow¹ doskona³¹
formu³ê jakiegoœ spryciarza

182

, i¿ osio³ ob³adowany z³otem wejdzie do najbardziej niedostêpnej

fortecy. Inni wyra¿ali obawê, i¿ mog¹ byæ nieprzyjemnoœci, grube kawa³y.

– To s¹ barbarzyñcy! – ciska³ siê pewien pan, grubas w drogich kortach, bawi¹cy siê brelokami

swej dewizki, le¿¹cymi na jego brzuchu – to s¹ ³obuzy! – dodawa³ rozgl¹daj¹c siê dooko³a nie
bez pragnienia, a¿eby Sarmaci rdzenni, lecz robaczywi i u³omni, tu i tam tul¹cy siê pod cieniem
suchotniczych kasztanów, widzieli, jak on siê w takiej chwili, w takiej chwili! ciska.

Antagonista oponowa³. £agodnie, z flegm¹. Nazywa³ swego interlokutora

183

„po prostu

sceptykiem”. Twierdzi³, ¿e to s¹ przesady, plotki, a nawet kalumnie. Spór, teoretyczny w swej
istocie, zaostrza³ siê. Panowie dysputowali g³oœno, jak u siebie w domu. Zdawa³o siê nawet, ¿e
sobie nawymyœlaj¹ albo siê nawet pobij¹. Tymczasem wszystko siê pogodnie skoñczy³o.

Zgodzili siê na jedno:
– Zobaczymy…
– Zobaczymy! Dziœ, jutro zobaczymy. Nie ¿yczê panu, ¿ebyœ pan na w³asnej skórze

doœwiadczy³, jacy to dobrodzieje.

– Dziêkujê za ¿yczenie. Spe³ni siê na pewno. Wszystko bêdzie dobrze.
– Jesteœ pan niepoprawnym optymist¹!
– Jestem cz³owiekiem, który patrzy i rozumie, co siê dooko³a niego dzieje.
– ¯ebyœ pan sobie tylko nie potrzebowa³ zakrywaæ oczu!
– Powiedzieliœmy przecie obadwaj

184

: – zobaczymy…

– Dobrze: zobaczymy!
Cezary nie dopi³ swojej szklanki. Wojna miêdzy Polsk¹ i Rosj¹ sowieck¹, zmierzaj¹c do

pomniejszenia tych obszarów, na których istnia³a ju¿ w³adza ch³opów i robotników, nie by³a
dla niego upragniona. Mia³ przecie dzia³aæ w tym kierunku, ¿eby zmniejszyæ, a nawet zniweczyæ
ju¿ uzyskane zwyciêstwo robotników. Waha³ siê w sobie, i¿ zdradza sprawê robotnicz¹. Lecz
to, co s³ysza³ w kawiarni, targnê³o nim jak ¿ywa zniewaga. Nie chcia³ byæ widzem podobnym
do tych panów. W chwili tej w³aœnie powiedzia³ sobie, i¿ nie bêdzie oczekiwa³ na wypadki.
Nie! Nie dopuœci, ¿eby ci dwaj „zobaczyli”, i¿ wszystko pójdzie po ich myœli!

Drugim motorem, który go popchn¹³, by³ powszechny entuzjazm. Szli wszyscy, wszyscy,

wszyscy. Jak na bal, jak na zamiejsk¹ wycieczkê. Jeszcze nie widzia³ w swym ¿yciu takiego
zjawiska jak ten entuzjazm Polaków.

Pewnego dnia s³ysza³ na zburzonym moœcie ¿elaznym nad Wis³¹ mowy robotników

i przywódców robotniczych

185

wzywaj¹ce do walki na œmieræ i ¿ycie – nie z bur¿uazj¹, jak

zawsze w mowach robotniczych – lecz z tym najeŸdŸc¹, który kraj nadchodzi, ³upi i zamienia
w ruinê, nios¹c czerwone sztandary. Patrza³, jak ch³opcy niedoroœli wylatywali spod rêki matek,
i czyta³ w dziennikach opisy, jak po bohatersku ginêli. Chcia³ zobaczyæ w³asnymi oczyma tê
sprawê, za któr¹ szli w pole nadstawiaæ piersi mê¿czyŸni i wszystka m³odzie¿ – szli spokojnie,
weso³o, przy huku bêbna. Chcia³ dowiedzieæ siê, co naprawdê kryje siê w samym rdzeniu tego
ich entuzjazmu, jaka idea zasadnicza, jaka si³a, jaka wewn¹trz skrêcona sprê¿yna rozprê¿a siê
i popycha ich do dzie³a. No, i co ta si³a jest warta.

182. (przyp. red.) formu³a jakiegoœ spryciarza – tradycja przypisuje j¹ królowi Filipowi Macedoñskiemu (359–336

p.n.e.)

183. (przyp. red.) interlokutor (z ³ac.) – rozmówca.

184. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

185. (przyp. red.) mowy robotników i przywódców robotniczych – chodzi tu o dzia³aczy prawicy Polskiej Partii

Socjalistycznej.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

47

background image

Gdy pierwszy raz po przeszkoleniu na placu musztry, które trwa³o dosyæ d³ugo, wyruszy³

wreszcie, przeby³ most na Wiœle, min¹³ Pragê i znalaz³ siê ze sw¹ kompani¹ na koñcu
przedmieœcia, oficer prowadz¹cy ten oddzia³ek – m³ody marsowy satrapa, jakby po³kn¹³ stu
genera³ów – kaza³ stan¹æ. Na szosie radzymiñskiej, która ju¿ wybiega³a w szczere pole, k³êbi³
siê olbrzymi tuman kurzu, ¿ó³ta zawierucha siêgaj¹ca wysoko pod niebo. Nie wiadomo by³o,
co to siê tam kryje w œrodku tej niezmiernej kurzawy.

M³odzi ¿o³nierze stali z broni¹ u nogi. Za nimi grupa jakichœ po³amanych cywilów, ciê¿arowe

automobile, ch³opskie wozy – wszystko wstrzymane w swym ruchu i biegu, zbite w jedn¹ masê.
Nareszcie dostrze¿ono, ¿e w wielkim pyle jest jakiœ oœrodek, ciemny rdzeñ. Niewiele minê³o
czasu, aliœci ukaza³ siê ów rdzeñ tajemniczy. By³a to olbrzymia, wprost niezmierna bolszewicka
kolumna – lecz ju¿ jeñców. W d³ugich do samej ziemi szynelach, ciê¿kich i grubych, w papachach
na spoconych g³owach, boso przewa¿nie lub w buciorach najrozmaitszego pochodzenia brnêli
ci m³odzi zdobywcy œwiata pod stra¿¹ ma³ych i niedoros³ych ¿o³nierzy polskich, którzy tu
i tam id¹c z karabinami na ramieniu srogo pokrzykiwali na tê nieskoñczon¹ watahê, szóstkami
id¹c¹ w jarzmo po radzymiñskiej szosie. Zdumienie by³o tak wielkie i powszechne, i¿ wszyscy
widzowie zamilkli i d³ugo wpatrywali siê w ten obraz nies³ychany. Szli i szli zdro¿eni jeñcy
mijaj¹c ma³y oddzia³ek, w którym siê mieœci³ Cezary Baryka.

Aliœci z ostatniego przydro¿nego domku, z niskiej przedmiejskiej sadyby, wœciekle odmalowanej

na kolor niebieski, gdzie mieœci³ siê szynczek, ostatni pocieszyciel dla opuszczaj¹cych miasto
i pierwszy wielkiej stolicy na tej szosie zwiastun – wytoczy³a siê jejmoœæ niska a pêkata, gruba
jak komoda. D³ugo przypatrywa³a siê mijaj¹cym szóstkom bolszewickich ¿o³nierzy. A¿ nie
mog³a wytrzymaæ: podpar³a siê w boczki, wyskoczy³a przed front jeñców i jê³a wygra¿aæ im
piêœciami. Jak opêtana od diab³a, miotaj¹c siê tu i tam, krzycza³a:

– Przyszed³eœ Warszawê zdobywaæ, œmierdziuchu moskiewski, jeden z drugim?…
Dawno ciê tu nie widzieli, mordo sobacza? Ju¿eœ naszych zwyciê¿y³?…
Idziesz zasiadaæ w kucki na z³otej sali w królewskim zamku?…
Jeñcy spogl¹dali na tê przykrótk¹ wiedŸmê z powag¹, a nie bez obawy w oczach. Nie wiedzieli

przecie, do czego taka poczwara mo¿e zachêcaæ ¿o³nierzy z karabinami u nogi. A nu¿ do rzezi?
Babsko miota³o siê przed szeregiem, coraz g³oœniej wywrzaskuj¹c:

– Co to za mordy astrachañskie, moje pañstwo kochane! Jakie to maj¹ cylinderki morowe,

ciep³e na tê porê! E – franty! A dopiero buty na nich – klasa! Jakimi to œlepkami na nas k³api¹!
A buzie jakie to poczciwe! Ka¿dy jakby z dzbanuszka wyliza³. A wszystko, moje pañstwo kochane
– z g³odu.

Przedefilowa³a przed kolumn¹ jak genera³ id¹c w stronê Radzymina – zlustrowa³a szeregi

i znowu zawrzeszcza³a:

– ¯ar³byœ jeden z drugim w³asne guziki od portek, ¿ebyœ je tak mia³, jak nie masz, ka³muku

z krzywymi œlepiami! Boœ nawet jeszcze do noszenia portek nie doszed³. Kiszki ci siê skrêcaj¹,
boœ cztery dni w gêbie nic nie mia³. Dobrze ci tak, œwinio nieoskrobana! Nie chodŸ w cudzy
groch, bo to nie twój, œwiñski ryju, tylko cudzy. Rozumiesz miê, jeden z drugim?

Ostatnie zapytanie wykrzyknê³a najg³oœniej, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi. Gdy zaœ nikt

nie odpowiedzia³, a szeregi sz³y dalej za szeregami, wyjaœni³a tajemnicê groŸnego pytania:

– ¯ebym tak mia³a z parê koszyków ziemniaków, jak nie mam, tobym nagotowa³a w ³upinach

i da³a wam w korycie ¿reæ, œwinie wyg³odnia³e!… Nie mogê, moje pañstwo kochane, patrzeæ na
te g³odne ryje. No, nie mogê!

W istocie jejmoœæ przedpraska cofnê³a siê nieco w ty³, bo te¿ i kurzawa bij¹ca spod nóg jeñców

zawali³a wszystko. Czo³o kolumny by³o ju¿ pewnie na moœcie wiœlanym, a koniec jej jeszcze nie
wkroczy³ na przedmieœcie praskie. Nareszcie siê przewalili. Py³ opad³. Oddzia³ek, w którym
tkwi³ Cezary Baryka, wyruszy³ w drogê. Mia³o siê pod wieczór. Ciemna i chmurna noc schodzi³a
na szosê, gdy wymijano ostatnie umocnienia z drutu i szeregi rowów na pobrze¿u lasów. Szerokie
b³otne rozlewiska ci¹gnê³y siê tutaj po obydwu stronach szosy, zagradzaj¹c nieprzyjacielowi
drogê do stolicy. Lecz nigdzie tu ju¿ nieprzyjaciela nie by³o. Tylko po obydwu stronach bitej

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

48

background image

drogi widnia³y ciemne do³y, ka¿dy z os³on¹ skierowan¹ w stronê Warszawy. By³y to najdalej ku
niej wysuniête forpoczty Moskwy, równolegle i symetrycznie wybrane w mazowieckiej ziemi.

Oddzia³ek maszeruj¹cy wymija³ raz w raz konnicê i piechotê, ciê¿kie automobile ze sprzêtem

wojennym, nieskoñczone wozy trenu

186

i fury powracaj¹ce do miasta z rannymi. Noc ju¿ by³a,

gdy oddzia³ek dosiêgn¹³ Radzymina, ma³ego miasta ze zgliszczami, które siê jeszcze ¿arzy³y
i dymi³y, z domami poprzewiercanymi na wylot od pocisków. Pustka i milczenie le¿a³y nad
zau³kami i uliczkami jakby skreœlonymi do znaku. Zatrzymano tutaj oddzia³ na chwilê przed
pewnym ocala³ym piêtrowym budynkiem. Cezary rozejrza³ siê po tym miejscu wojennym. Nuda
zniszczenia wia³a tu wœród dymu i iskier. Noc posêpna roztoczy³a siê nad tym obmierz³ym
zjawiskiem. Z bramy domu piêtrowego wyszed³ oficer francuski

187

, cz³owiek starszy, z siwiej¹c¹

kozi¹ bródk¹ i obwis³ymi w¹sami. Twarz jego by³a surowa, zmartwiona i wyra¿aj¹ca nieopisane
zmêczenie.

Oficer ten wgramoli³ siê do kosza motocyklu na dwie osoby i w³adczym gestem da³ znak

¿o³nierzowi polskiemu, który spe³nia³ w tym wehikule obowi¹zki szofera. Motocykl pocz¹³
wydawaæ ze siebie wrzaskliwe strza³y, zakrêci³ siê na miejscu i pomkn¹³ w drogê na pó³noc,
ku Wyszkowu.

– Patrzcie no, koledzy! – mrukn¹³ ktoœ z oddzia³u – ten chorowity Francuzina sam tak oto ze

swym szoferem rznie na ca³¹ bolszewick¹ armiê.

– Wie on dobrze, ¿e ju¿ ich nie dopêdzi. Takiego daj¹ dêba!
– Milczeæ tam w szeregu! – straszliwym basem zagrzmia³ komendant oddzia³u, dwudziestodwuletni

podporucznik.

Za chwilê ma³a kolumienka ruszy³a wielkim krokiem poœród zupe³nej ciemnoœci, s³abo

rozwidnionej przez zarzewie Radzymina. Sz³a pod nieprzyjaciela, o którym nie by³o jeszcze
wiadomo, czy w istocie bêdzie ju¿ dawa³ dêba, czy powtórnie na Warszawê uderzy.

Cezary Baryka niema³o siê nachodzi³ w tej narodowej wojnie. Wykonywa³ wraz z kolegami

z oddzia³u wœciek³e marsze i wypady, obroty i zasadzki, to znowu wia³ przed si³¹ przemo¿n¹.
Zdarza³o mu siê iœæ w sam œrodek nieprzyjació³, uczestniczyæ w brawurowym przedsiêwziêciu
genera³a Sikorskiego

188

, jak pchniêcie bagnetu rozpruwaj¹cym front bolszewicki. Zdarza³o

mu siê maszerowaæ dniami i nocami, naprzód, wci¹¿ na wschód za wrogiem uciekaj¹cym.
Przesunê³y mu siê przed oczyma niezliczone wsie i miasteczka, lasy i pola. Przebrn¹³ rozlewne
rzeki wœród ³êgów. Ojcowskich szklanych domów nigdzie a nigdzie nie by³o. Z wolna przesta³
o nich myœleæ. Nie myœla³ tak¿e o ideologii najeŸdŸców ze wschodu. Nie widaæ jej by³o w ruinie,
w zniszczeniu, tratowaniu, w œladach rabunków, rzezi i gwa³tów.

Wróg œmiertelny ludzi ubogich szed³ przed nim wszystkimi drogami na wschód – niszczyciel

i rabuœ. Gdzie by³y ¿elazne mosty, wisia³y poprzetr¹cane ich gnaty – gdzie by³y mosty
drewniane, stercza³y osmalone pale. Gdzie by³y wsie, sta³y porozwalane pustki. Gdzie
cokolwiek piêknego, wznios³ego przesz³oœæ zostawi³a potomnym na tej ziemi ubogiej, widnia³a
kupa gruzów. Jak¿e tu by³o doczytaæ siê w tym piœmie najeŸdŸców ze wschodu idei g³oszonych
przez mówców wiecowych? Nadto sama wojna, jako przedsiêwziêcie gromadne, jako dzie³o
kunsztowne a nowe i nieznane, zajê³a go, a raczej przyt³oczy³a. Baryka nie myœla³ teraz, o co
walczy i z kim, gdzie jest i dok¹d d¹¿y. Maszerowa³ wed³ug rozkazu, nocowa³, jad³, spa³, zrywa³
siê na nogi, sta³ na warcie albo chytrze podkrada³ siê pod placówki.

Dobrze siê na ogó³ spisywa³ dawny sportsmen bakiñski. Prze³o¿eni oddawali mu pochwa³y,

a towarzysze broni przywykli liczyæ na Barykê, jak ongi liczono na Zawiszê. Cezary nie mia³

186. (przyp. red.) tren (z franc.) – tabory.

187. (przyp. red.) oficer francuski – w czasie ofensywy Armii Czerwonej przyby³a do Warszawy wojskowa misja

francuska dla udzielenia pomocy dowództwu polskiemu.

188. (przyp. red.) przedsiêwziêcie gen. Sikorskiego – W³adys³aw Sikorski (1881–1943) w czasie kontrofensywy

polskiej 1920 r. – dowódca armii, która atakiem na Nasielsk, Ciechanów i M³awê odciê³a wysuniête na zachód

ugrupowania radzieckie od si³ g³ównych Armii Czerwonej.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

49

background image

do kogo wracaæ ani do kogo napisaæ listu. Kilkakroæ pos³a³ kartki pod adresem pana Gajowca.
Odebra³ od niego serdeczne odpowiedzi – otó¿ i œwiat ca³y. Ale w tych marszach, leganiach
po rowach i ziemiankach by³y obok niego ludzkie dusze – koledzy. Okaza³o siê nawet, ¿e
te „Polaki” to s¹ nawet dusze bratnie. Ka¿dy z nich mia³ gdzieœ jak¹œ „mamê” albo jakiegoœ
„tatê”. Byli tacy, co mieli nawet babcie, a prawie ka¿dy na postoju w chwili, kiedy s¹dzi³, ¿e
go nikt nie widzi, oœlinia³ sekretnie jak¹œ fotografiê – ach! – jej, Kazi albo Zosi. Cezary nie
mia³ ani jednej Zosi, tote¿ uprawia³ wynios³y cynizm przedrwiwañ nie tylko z samych imion
i spieszczeñ, ale nadto z ca³oœci sentymentów. On to w³aœnie by³ ¿o³nierzem w ka¿dym calu.
Nie by³o nic poza nim. Naprzód! – i kwita. W kompanii zaprzyjaŸni³ siê specjalnie z pewnym
m³odzieñcem, równie¿ studentem Warszawskiego Uniwersytetu a obecnie têgim ¿o³nierzem,
imieniem Hipolit, nazwiskiem Wielos³awski. W pewnej przygodzie w okolicach £ysowa pod
£osicami

189

Cezary wyratowa³ tego Wielos³awskiego z opresji. W potyczce Wielos³awski wpad³

miêdzy bolszewików, zosta³ poŸgany

190

bagnetami, pot³uczony kolbami i porzucony w lesie

zwanym Rogacz. Cezary nie znalaz³szy go w kompanii wróci³ siê co tchu do lasu, wyszuka³
kolegê, wzi¹³ go na ramiê i odniós³ miêdzy swoich.

Wielos³awski wnet siê wyliza³, a nie zapomnia³ us³ugi. Nigdy on nie mówi³ o swym rodzie,

rodzinie i sentymentach. By³ „Hipolit” w szeregu i tyle. Na boku tylko szeptano, ¿e to gruby pan
z panów, srogi magnat, a kuzyn jakichœ tam jeszcze bardziej pieroñskich Wielos³awskich. Hipolit
by³ ¿o³nierzem jak siê patrzy i co siê zowie. Dar³ buty w poœcigu za czerwonymi drapichrustami,
¿ar³ razowiec i ci¹gn¹³ z flachy, spa³ na ziemi i poci³ siê w obrotach, jakby wcale nie mia³
w ¿y³ach nic b³êkitnego. A si³y mia³ iœcie koñskie, móg³ o g³odzie wytrzymaæ pe³ny pochód,
kiedy ju¿ wiara nosem siê podpiera³a. Nieraz z Cezarym spali pod jedn¹ der¹ i dzielili siê
po bratersku chlebem, sol¹, s³onin¹ i pluskwami. Tote¿ zawarli przyjaŸñ od serca, sztamê de
grubis

191

.

Mia³o siê ku jesieni, gdy w szeregach rozesz³a siê radosna wieœæ, i¿ wróg z kraju ust¹pi³

i ¿e bliski jest rozejm. Oddzia³, w którym s³u¿yli dwaj przyjaciele, Baryka i Wielos³awski,
z Bia³orusi cofniêty zosta³ na Mazowsze i znalaz³ siê w ma³ym miasteczku ¯erominie. Obadwaj

192

wojacy wdali siê tutaj w wielkie spanie, którego wystarczy³oby na dziesiêciu przeciêtnych
neurasteników. Jeœæ jednak by³o w tym mieœcie sk¹pawo, tote¿ zmêczonym rycerzom nudzi³o
siê w tym miejscu potê¿nie.

Studentów uniwersytetu zwalniano chêtniej ni¿ innych, tote¿ Baryka i Wielos³awski zwolnili

siê z szeregów, skoro w nich nie by³o ju¿ obronnej roboty. Wielos³awski zaproponowa³ Baryce,
¿eby ten pojecha³ do niego na wypoczynek, do jakowejœ Naw³oci w okolicach Czêstochowy.
Baryka przysta³. Przebrawszy siê w Warszawie w ubranie cywilne, do czego pomóg³ pan
Gajowiec udzieleniem zaliczki na przysz³e prace biurowe – Cezary wyruszy³ do Naw³oci.

Po przyjeŸdzie na podrzêdn¹ stacyjkê drogi ¿elaznej dwaj przyjaciele zastali oczekuj¹c¹ na

nich czwórkê koni zaprzê¿on¹ do ma³ego a wysokiego pojazdu na dwie osoby, z siedzeniem
z ty³u dla woŸnicy. WoŸnica ów, m³ody dryblas w liberii, z wylaniem wita³ siê z paniczem,
szczêœliwie z wojny wracaj¹cym. Ten¿e Jêdrek powróci³ równie¿ szczêœliwie z wojska,
gdzie jednak pe³ni³ bardziej pokojow¹, a raczej przedpokojow¹ misjê ordynansa pewnego
dygnitarza, wysoko postawionego czasu tych zamieszek. Na d³u¿sze jednak wylewy opowiadañ
o przedpokojowych i polnych przewagach militarnych nie by³o czasu, gdy¿ w³aœnie noc
zapada³a. Hipolit Wielos³awski wskoczy³ na przednie siedzenie, umieœci³ goœcia Barykê
obok siebie, Jêdrkowi kaza³ zasi¹œæ w górnym miejscu na tyle, wzi¹³ wprawnymi rêkoma
czterokonne lejce i z widoczn¹ rozkosz¹ wywin¹³ d³ugim batem. Konie wysunê³y siê ze
stacyjnego dziedziñca jak jeden i pomknê³y miêkkim goœciñcem. Cezary nie jeŸdzi³ nigdy takim

189. (przyp. red.) £osice – miasteczko w powiecie konstantynowskim (woj. lubelskie).

190. (przyp. edyt.) poŸgany – podŸgany.

191. (przyp. red.) de grubis (niby po ³acinie) – ordynarnie, grubiañsko; tu: na ca³ego.

192. (przyp. edyt.) Obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

50

background image

zaprzêgiem. Przyznawa³ w duchu, a g³oœno wyjawia³ Hipolitowi, i¿ w historii jego sportów
by³a to przyjemnoœæ – prima! Gdy siê kasztany wziê³y w siebie, a uzgodni³y krok w miarowym
skorochodzie

193

, kolaska prawdziwie p³ynê³a w polach. By³o po deszczach, droga œliska i pe³na

wybojów, w których jeszcze sta³y ¿ó³te wody, lecz ko³a lekkiego pojazdu ledwie muska³y owe
ka³u¿e – porywane dalej a dalej. W pewnym miejscu „jaœnie pan” rzuci³ poza siebie lakoniczne
pytanie:

– Goœciñcem czy na Leniec?
– Przejechaæ przejedzie bez Leniec, ale faktycznie miêtko.
Hipolit zawróci³ z goœciñca w boczne op³otki, w w¹sk¹ dro¿ynê miêdzy ch³opskimi dzia³kami,

gdzie dwie koleje, rozdzielone wysokim pasem przez ko³a w ci¹gu wielu lat wyoranej skiby,
kêdzierzawym po wierzchu od gêstej murawy, bieg³y w przestrzeñ, równoleg³e jak dwie szyny.
Zmursza³e p³oty z sêkatych ¿erdzi siêga³y a¿ do wysokoœci siedzeñ jaœnie pañskich. Droga ta
by³a jakby utworzona dlatego, ¿eby po niej mog³a w sw¹ dal pomykaæ czwórka kasztanów i lekki
pañski wolancik

194

. Glina wymieciona spod kopyt i kó³ w postaci okr¹g³ych pacyn i strzelistych

bryzgów lecia³a w ty³ za pojazd.

Jesienny wiatr œwista³ ko³o uszu. Rozkosz ¿ywota, poczucie zdrowia i niespo¿ytych si³

organizmu, szczêœcie za¿ywania ruchu i pêdu, a nade wszystko ciekawoœæ m³odoœci, ciekawoœæ
tak zjadliwa, i¿ wysuwa³a siê na czo³o wszystkiego – co te¿ to tam jest na koñcu tej dró¿ki
uroczej, co bêdzie za tamt¹ oto poln¹ grusz¹ – zdawa³a siê ponosiæ z koñmi pospo³u. Ale za
grusz¹ samotn¹ na polu nie by³o nic szczególnego. P³oty siê raptem skoñczy³y i inna w¹ska
droga, w ukos do poprzedniej nastawiona, przerywa³a pola. Hipolit strzeli³ z bata siarczyœcie.
Raptownie lejcow¹ parê

195

wzi¹³ k'sobie. Skrêci³y, id¹c wci¹¿ w skok, i poci¹gnê³y za sob¹

dyszlow¹ parê. Sta³o siê to za raptownie. Kolaska, pêdz¹c po mokrej glinie, szarpniêta z nag³a
w pó³okr¹g, zatoczy³a siê jak po lodzie. Trafiwszy bokiem, literk¹

196

was¹ga

197

w ostatni ko³ek

p³otu, nie mog³a ju¿ wykonaæ swego szybkiego biegu, straci³a równowagê i runê³a. Ko³a jej
krêci³y siê spazmatycznie, podczas gdy podró¿ni wytr¹ceni zostali ze swych miejsc jak z procy.
Hipolit, mocno trzymaj¹cy swe lejce, leg³ w najbli¿szej mokrej bruŸdzie. Cezary, nie maj¹cy
¿adnego oparcia, wypad³ daleko, zora³ g³ow¹ ze trzy lepkie i sowicie umierzwione zagony
i dopiero w czwartym jego modny kapelusz spotka³ nieprzebyt¹ zaporê. Nadto woŸnica Jêdruœ
w locie ze swego wysokiego miejsca na nisk¹ ziemiê hukn¹³ go zêbami w tyln¹ czêœæ czaszki.
Na szczêœcie konie stanê³y i, bestialsko obojêtne na los swych owsodawców, poczê³y szczypaæ
poprzez wêdzid³a smaczne przydro¿ne szczawie.

Baryka wygramoliwszy siê z zagonów, których symetriê i u¿yŸnienie zrujnowa³, z rozpacz¹

ogl¹da³ swój kapelusz i pracowa³ sko³atan¹ podwójnie czaszk¹, jak tu w takiej ruinie odbywaæ
dalsz¹ podró¿ i jak siê obcym ludziom przedstawiæ.

– Ho–ho–ho! – rycza³ Hipolit patrz¹c na wspó³towarzysza, który raz w raz chwyta³ siê za ty³

g³owy, bolesny od ciosu zêbami ordynansa. Jakoœ jednak przy pomocy tego¿ winowajcy oczyœcili
siê i wyprostowali gnaty, które na szczêœcie by³y ca³e. Podnieœli wspólnymi si³ami wehiku³,
wsiedli i pomknêli dwakroæ szybciej. Hipolit, jak mówi³ mocnozêby Jêdruœ, doœwiarcza³

198

koni. Doœwiarcza³ ich dokumentnie, a¿ ponosi³y wózek, niczym cztery diab³y, po wertepach
i ³¹czkach zakis³ych, po jakichœ rowach czy ³o¿yskach rzeczu³ek, które jednak, jak siê okaza³o,
by³y normalnymi drogami. Zmrok ju¿ zapada³, gdy mijano jakiœ ³adny pa³acyk

.

– Leniec… – rzek³ lakonicznie Hipolit wskazuj¹c pa³acyk biczyskiem.

Niewiele to s³owo powiedzia³o goœciowi. Goœæ bardziej siê ucieszy³ spostrzegaj¹c, i¿ z tych

leñcowatych wertepów wolantka wybieg³a na piaszczysty goœciniec i w alejê drzew starych.
By³a ju¿ noc ciemna. U koñca alei po³yskiwa³y œwiat³a.

– Widzisz, Czaruœ, te œwiat³a?
– Widzê.

193. (przyp. red.) skorochód – szybki bieg.

194. (przyp. red.) wolancik – lekki, odkryty powozik.

195. (przyp. red.) lejcowa para – id¹ca w zaprzêgu przed par¹ dyszlow¹.

196. (przyp. red.) literka – drabinka u wozu wiejskiego; tu: boczna krawêdŸ powozu.

197. (przyp. red.) was¹g – tu: wierzch powozu.

198. (przyp. red.) doœwiarczaæ (gwar.) – doœwiadczaæ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

51

background image

– No, bracie, ciesz siê! Niech ciê wszyscy diabli! Ciesz siê, mówiê! To Naw³oæ!
Cezary doœwiadczy³ w³aœnie pewnego niepokoju. Czegoœ siê wstydzi³ i, niezgodnie ze sw¹

natur¹, czegoœ trwo¿y³ i lêka³. Konie wbieg³y na szeroki dziedziniec i stanê³y przed gankiem.
Na tym ganku, rzêsiœcie oœwietlonym, s³ychaæ by³o zmieszany gwar licznych g³osów mêskich
i kobiecych, które wywo³ywa³y imiê:

– Hipolit! Hipek! Hipcio! Hipeczek! Hip!
Wielos³awski œci¹gniêty zosta³ ze swego siedzenia przez liczne rêce i znalaz³ siê w ich

objêciach. Cezary, pozostawiony samemu sobie, z³azi³ z wolna z siedzenia. Ale o nim nie
zapomniano. Wnet wstêpowa³ po szerokich i wspania³ych, aczkolwiek dziwnie ruchomych
stopniach schodów na obszerny ganek, winem dzikim obroœniêty. W œwietle lamp i œwiec miga³y
mu przed oczyma rozmaite postacie: dama starsza, wysoka, o ruchach zamaszystych i pe³nych
w³adczego majestatu; panna blondynka ze œlicznymi niebieskimi oczami; m³ody ksi¹dz; stary
pan z czarnymi, obwis³ymi w¹sami…

Hipolit przedstawi³ Barykê zebranym na ganku. Ten k³ania³ siê wielekroæ, ca³owa³ rêkê damy

starszej, jak siê okaza³o, matki Hipolita, podawa³ rêkê do uœcisku m³odemu ksiêdzu, jak siê
okaza³o, przyrodniemu bratu Hipolita, m³odej pannie, Karolinie Szar³atowiczównie, jego siostrze
ciotecznej, oraz starszemu panu, wujowi Skalnickiemu. Wszyscy bardzo przychylnie witali „tego”
Barykê, przypatrywali mu siê z ciekawoœci¹, jak na „wy¿sze” towarzystwo doœæ prowincjonaln¹,
a nawet zaœciankow¹. Cezary robi³ swobodnego i œwiatowca, choæ wspomnienie o powalanych
ineksprymablach

199

i zrujnowanym kapeluszu stawa³o mu na przeszkodzie w zadawaniu szyku.

Rozmowa by³a tak chaotyczna, ¿e nic nie mo¿na by³o zrozumieæ. Ten sobie mówi³ i tamten
sobie mówi³, pe³no by³o radoœci i krzyku

200

. Wszyscy naraz zadawali pytania i nie czekaj¹c na

odpowiedŸ zadawali nowe. Nic dziwnego: podpora rodu, syn najstarszy wraca³ z wojny ca³y
i zdrowy, têgi i opalony, jakby jeŸdzi³ na polowanie w s¹siedztwo. Panna Szar³atowiczówna, która
najwymowniej, najczêœciej i, trzeba wyznaæ, najkrzykliwiej g³os zabiera³a, patrz¹c na Hipolita,
lecz maj¹c na oku i „tego drugiego”, wypali³a:

– Nie widzê, Hipie, ¿ebyœ zbyt znowu wyraŸnie przypomina³ steranego inwalidê! Raczej

wypas³eœ siê jeszcze bardziej. Czy¿ mnie wzrok nie myli? Ale¿ tak – uty³eœ! Tylko patrzeæ, jak
sobie zapuœcisz drugi podbródek. A mo¿e to jaka specjalna choroba wojenna, obrzêk, puchlina?

– Patrz no, Cezary, maj¹ nas tutaj za frantów, którzy siedzieli w sanatorium, a teraz przebrali

siê za bohaterskie figury.

– Trzeba cierpieæ, wci¹¿ cierpieæ, mój bohaterze, nie tylko od zawziêtego wroga, lecz i od

panien… – œmia³ siê Baryka.

– Nie przypominam sobie, ¿eby tutaj kto mówi³ o „frantach” – zaperzy³a siê panna Karolina

– tylko wszyscy wracaj¹ w tak korpulentnych postaciach, ¿e ta wojna wygl¹da mi na jak¹œ
od¿ywcz¹ kuracjê.

– Któ¿ to „wszyscy”? Karolino – kto „wszyscy”?
– No, na przyk³ad – Jêdrek.
– S³yszane rzeczy! To dziewczê, które prochu nie w¹cha³o, oœmiela siê twierdziæ, ¿e my na

wojnie czyœciliœmy buty w przedpokojach, jak pan Jêdrek.

– Ale¿ nie! Wiem, ¿e œciga³eœ nieprzyjació³ jak Czarniecki.
– O nieprzyjacio³ach, o bolszewikach ostro¿nie! Obecny tutaj mój przyjaciel Baryka jest – jak

by to powiedzieæ? – prawie bolszewikiem.

– Tak? Pan? – zdziwi³a siê owa panna Karolina mierz¹c goœcia ostrym od stóp do g³ów

spojrzeniem.

– ¯arty! – mrukn¹³ Baryka.
– Jeszczem te¿ normalnego bolszewika na oczy nie widzia³a…
– A coœ ty widzia³a „na oczy”, Karolino, dziewczê z pa³acu bia³ego na Ukrainie?
– Jeszczem widzia³a oborê od strony twojego pa³acu i pa³ac od strony twojej obory.
– Muszê ci wyt³umaczyæ, Cezary, ¿e panna Szar³atowiczówna, tu obecna Karolina – takie

imiê chrzestne – a no, trudno! – defekt – utraci³a dobra swe ziemskie na Ukrainie, skoro tylko
bolszewicy siê narodzili. By³a bowiem na pensji w Warszawie, uczy³a siê geografii, algebry

199. (przyp. red.) ineksprymabale (z franc.) – spodnie (wyraz przestarza³y).

200. (przyp. red.) Ten sobie mówi³… – w zmienionej nieco formie zdanie zaczerpniête z Powrotu taty Mickiewicza.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

52

background image

– tak! – i stylistyki, kiedy jej dobra zabierano. Teraz zarabia na kawa³ek chleba. Karolina
Szar³atowiczówna kury maca w Naw³oci.

– Twoje kury, wielki magnacie!
– Jest to przenoœnia, w³aœnie stylistyczna – wmiesza³ siê do rozmowy m³ody ksiê¿ulo – jest to

pars pro toto

201

. Karolcia zajmuje siê nie tylko kurami…

– Ale i gêsiami… – dorzuci³ Hipolit.
– O, zaraz gêsiami, gêsiami!… – gorszy³ siê m³ody ksiê¿yk.
– A czy¿ siê nie zajmuje gêsiami, krowami, cielêtami, Ÿrebiêtami?… Stêskni³em siê za ni¹, mój

drogi pomidorze

202

. Nieraz – Cezary œwiadkiem! – le¿¹c w rowie zaczynam marzyæ i wyra¿am

s³ownie marzenie wewnêtrzne: – napiszê list do Karoliny Szar³atowiczówny, herbu Rogala.
Zapytam jej, czy kury dobrze siê nios¹?

– A szczêœcie, ¿eœ tego listu nie wys³a³, bo by³abym ci odpisa³a! No!
– No! Z takimi b³êdami ortograficznymi, ¿e pa³a! Pa³a z minusem! Zreszt¹ na Ukrainie to nie

razi³o. Któ¿ by tam o polsk¹ ortografiê… Bo¿e drogi! Tam przecie wsio po russki…

203

– Widzê ze smutkiem, ¿e braciszek nie daje pani przyjœæ do s³owa… – rzek³ Cezary.
– Poczciwe to z koœciami, dobre, jak kotlet z marchewk¹, ale musia³ pan przecie, le¿¹c z nim

po rowach, zauwa¿yæ… Biedny, biedny ch³opczyna…

– Karolino, nie daj siê! – podszczuwa³ ksi¹dz Anastazy. – Broñ siê, dziewczê z buzi¹ jak malina!

Je¿eli go teraz nie oszo³omisz, znowu zapanuje nad tob¹.

– Przebaczam mu z góry wszystko. Biedny bohater, inwalida, zmizerowany w bojach obroñca

swych trzód, stadnin, obór, powozów i batów…

– Kolacja! Otó¿ i kolacja! – z zapa³em g³osi³ ksi¹dz Nastek. – Primum edere, deinde

philosophari

204

. Nieprawda¿, panie poruczniku? – zwróci³ siê do Baryki.

– Niestety, nawet nie: sier¿ancie…
– Jak¹¿eœcie tam ponad inne przek³adali? – spyta³ ksi¹dz chwytaj¹c wprawn¹ d³oni¹ g¹siorek

ze stark¹.

– Siwuchê przek³adaliœmy stale i niezmiennie, ale teraz przepij no, Nastek, do tego Czarusia…
– A, Czaruœ mu na imiê? W³aœnie chcia³em zapytaæ, bo to bez tego nieporêcznie.
– No, to panie Czaruœ – nasze! £adne imiê, prawda Karusia? Podoba ci siê?
– Doœæ ³adne imiê… – uœmiechnê³a siê panna Karolina.
– Takie imiê dobrze siê mówi… – wsun¹³ uwagê wujcio Michaœ.
– Czaruœ – i kwita! – zdecydowa³ ksi¹dz po³ykaj¹c od jednego zamachu zacny kieliszek

przezacnej „staruszki”.

By³ to œredniego wzrostu, krêpy i za¿ywny ksiê¿ulo. W³osy mia³ przystrzy¿one „na je¿a”, twarz

puco³owat¹, okr¹g³¹, po bokach, pod nosem, i na brodzie sin¹ od golenia. Zdrowie i wesele
tryska³y z jego oczu, twarzy i pysznej figurki. Wci¹¿ siê klepa³ po kolanach i udach czekaj¹c
tylko na lada sposobnoœæ, ¿eby z jakiejkolwiek racji parskn¹æ œmiechem. Zanim przesz³a kolejka
starki, pomidorek uderzy³ Barykê po kolanie i wykrzykn¹³:

– Aleœcie te¿ spuœcili lanie tym ¯ydom! – Cha–cha–cha! Có¿ za lanie! Takie lanie nad laniami,

¿e to z okularami na nosie po historiach szukaæ! Tu ten Pi³sudski – szach–mach! Rozpru³ jak
no¿em! Tu nasz bogobojny Haller

205

goni a bije! Tu Sikorski ³omoce jak w cymba³. Zdarzenie

bo¿e…

Wnet siê sekretnie prze¿egna³, przez chwilê trzyma³ z³o¿one pulchne r¹czki i coœ tam mrucza³

pod nosem po ³acinie dobry momencik czasu.

– Lanie by³o w dobrym gatunku, ale te¿ wymaga³o chodzenia, chodzenia… – westchn¹³ Hipolit

Wielos³awski.

201. (przyp. red.) pars pro toto (³ac.) – czêœæ zamiast ca³oœci (figura retoryczna, w której nazwa czêœci jakiejœ rzeczy

s³u¿y jako okreœlenie ca³oœci).

202. (przyp. red.) pomidor – ksi¹dz (¿artobliwie, w ¿argonie uczniowskim).

203. (przyp. red.) wsio po russki (ros.) – wszystko po rosyjsku.

204. (przyp. red.) Primum edere, deinde philosophari (³ac.) – najpierw jeœæ, potem filozofowaæ; ¿artobliwa przeróbka

staro¿ytnej maksymy: Primum vivere, deinde philosophari – najpierw ¿yæ, potem filozofowaæ.

205. (przyp. red.) Józef Haller (1873–1960) – genera³, w roku 1920 dowodzi³ frontem pó³nocno–wschodnim nad

Bugiem, a potem pod Warszaw¹.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

53

background image

– E, odjesz siê! I to zaraz, dzisiaj. Dawajcie¿ tê zupê! Dawajcie tê cielêc¹… A na ro¿nie te¿ aby?

Mój Bo¿e kochany… Karusia – na ro¿nie aby?…

Panna Karolina uroczyœcie przysiêg³a podnosz¹c dwa palce.
– Ale tê sa³atkê – to sama przyrz¹dŸ…
– Ju¿ o sa³atkê b¹dŸ spokojny…
– Mówisz? – troska³ siê ojciec duchowny.
W czasie tego ca³ego galimatiasu matka Hipolita, siedz¹c w du¿ym fotelu, nie wydawa³a

g³osu. Wodzi³a oczyma za synem i ³zy szczêœliwe, sekretne, niepowstrzymane, bez przerwy
la³y siê z jej oczu.

– Mamusia sobie tam cicho–sza pop³akuje – rzek³ tkliwie Hipolit. „Wy sobie tam gadajcie

g³oœno, co chcecie, a ja sobie za wszystkie czasy pop³aczê”. No, nie? Ka¿dy ma swój sposób na
radoœæ. A oto Czaruœ Baryka, mój rodzony przyjaciel, nie ma ojca ani matki. Ojciec to mu nawet
teraz niedawno umar³. I w jakich warunkach! A Czaruœ ¿yje. I bi³ siê, ¿e a¿ trzeszcza³o. I chodzi.
I œmieje siê. I teraz sobie znowu starki kropnie!

– O, widzisz! Toœ powiedzia³, Hip, s³owo – cymes! Pijemy za zdrowie ¿ycia! I to w rêce mamusi!

– wo³a³ ksi¹dz Nastek.

– Ja nie mogê piæ, mój pra³acie mi³y. Wiesz. Serce. I tak jestem mocno pijana, gdy patrzê na

tego piechura… – rzek³a pani Wielos³awska roztapiaj¹c siê w uœmiechu szczêœcia i nie spuszczaj¹c
z Hipolita oczu rozradowanych.

– Et, Hipowi teraz bêdzie dobrze w Naw³oci! – westchn¹³ ksiê¿ulo. – Tak mi siê coœ wydaje.

A wujciowi siê nie wydaje? – spyta³ pana Skalnickiego.

– I mnie siê to samo tak wydaje… – westchn¹³ wujcio.
– Szanowaæ go! – zdecydowa³a g³oœno starsza pani. – Na wojnê chodzi³, ziemi broni³, bi³ siê

mê¿nie, ca³y kraj przemierzy³ w³asnymi krokami!

– Troszkê i na furmance… – dorzuci³ z cicha Hipolit. – Ale niedu¿o. Jak miê poturbowa³y te

czapy, a Baryka obroni³. W ka¿dym razie: bacznoœæ!

– A pañska matka gdzie skoñczy³a ¿ycie? – grzecznie i dobrotliwie spyta³a Cezarego pani

Wielos³awska.

– W Baku, proszê pani.
– A¿ w Baku!… To i pan stamt¹d, z Baku?
– Troszeczkê to dalej, ni¿ ty, mê¿ny piechurze… – syknê³a panna Karolina w stronê Hipolita.
– Karusia! Niech no Maciejunio postawi tu ten wiêkszy kieliszek… Po jakiemu to jest!… – martwi³

siê dobrotliwie ksiê¿ulo.

Gdy zajêto miejsca przy stole, a przyby³ jeszcze rz¹dca, pan Turzycki, oraz dwie ciocie

podstarza³e, jedna wdowa – Aniela – a druga stara panna – Wiktoria – gwar siê sta³ nie byle
jaki. Stary s³u¿¹cy Maciejunio ledwie móg³ nad¹¿yæ z odkorkowywaniem. Nawet mu Ÿle sz³o
z tymi korkami. Musia³ mu sam panicz, „Jaœnie–Hipcio”, pomagaæ, co doprowadzi³o za du¿¹
szaf¹ kredensow¹ do tajemniczego zrujnowania hierarchii – po prostu do uœcisków serdecznych
Jaœnie–Hipcia z prastarym Maciejuniem.

Cezary pi³, co mu nalewano, i jad³, co nak³adano na talerz. Wszyscy na niego patrzyli

z radoœci¹, niemal z mi³oœci¹. Tu stary Maciejunio – tak gruby i napêcznia³y w swym fraczku
obcis³ym, ¿e robi³ wra¿enie beznadziejnie chorego na wodn¹ puchlinê, gdyby nie doskona³a
cera czerstwego oblicza – nachyla³ siê z takim uœmiechem, jakby i tego obcego „jaœnie panicza”
chcia³ uca³owaæ jak swego – mruga³ oczami i robi³ miny, ¿eby wybraæ tê star¹, omsza³¹ flachê,
oplecion¹ w tatarak, któr¹ trzyma³ w swej prawej rêce. Tam dwie ciocie, Aniela i Wiktoria, jedna
przez drug¹ nachyla³y siê ku niemu i kaza³y opowiadaæ sobie o matce – „wszystko – wszystko!”
– a gdy siê na dobre rozgada³ i mówi³ wszystko, to jednej, to drugiej ³zy najszczersze z oczu
kap–kap–kap! Pan Gajowiec – dobrze! Ale sk¹d¿e – u licha? – te dwie damule? A przecie¿ by³y
to ³zy prawdziwe, jakby krewnych, jakby sióstr dalekich a nieznanych, które siê nad dol¹ jego
drogiej matki u¿ala³y. Tam wujcio Michaœ coœ mu chce powiedzieæ, coœ sekretnego, nowego,
a wa¿niejszego ponad wszystko. Zaczyna i nie mo¿e skoñczyæ, bo mu wszyscy przeszkadzaj¹.
Spiknêli siê, ¿eby przeszkadzaæ. Wiêc siê irytuje, targa w¹sy i przewraca dziko oczyma.

Na dobitkê jeszcze Wojciunio! Ju¿ od dziesiêciu minut lokaj Maciejunio z cicha prosi pani¹

dziedziczkê, no i jaœnie panicza, ¿e oto Wojciunio nie mo¿e wytrzymaæ i strasznie b³aga, ¿eby
móg³ spojrzeæ na panicza. No, wiêc wo³aæ go w drodze ³aski! Drzwi siê uchylaj¹ i staje w nich

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

54

background image

Wojciunio, kucharz równie stary, jak lokaj Maciejunio. Kucharz jest j¹ka³¹, znanym na ca³y
powiat. Nic nie mo¿e powiedzieæ, tylko zdejmuje sw¹ bia³¹ czapkê i œmieje siê starym, radosnym
œmiechem, przypominaj¹cym koñskie r¿enie. Macha do paniczka Hipcia bia³ymi rêkami, coœ mu
pokazuje na migi. Hipolit mu na migi odpowiada i oba chichoc¹ ze szczêœcia. Kucharz zamyka
drzwi z nale¿nym uszanowaniem, dziêkuj¹c za ³askê. Ale i zza drzwi s³ychaæ jeszcze jego œmiech
i be³kot radosny.

Jeszcze obiad do swej po³owy nie dobieg³, a ju¿ Cezary – „Czaruœ” – pi³ bruderszaft na œmieræ

i ¿ycie z ksiêdzem Nastkiem, z wujciem Michasiem, a nawet tr¹ca³ siê kieliszkiem z obydwiema
podstarza³ymi ciotkami i m³odocian¹ pann¹ Karusi¹. Gorszy³o to cokolwiek starsz¹ pani¹, matkê
rodu, ale tego wieczora wszelki porz¹dek z zawias

206

siê wyrwa³ i wszelka dystynkcja zosta³a

zniweczona.

Za czarnymi oknami rozleg³y siê jakby strza³y. To starzy parobcy witali m³odego pana, co

z wojska wróci³, strzelaj¹c mu dawnym obyczajem z batów na wiwat. Jaœnie–Hipcio niezbyt
pewnymi rêkoma uzgarnia³ w dolnych pieczarach kredensu narêcze butelek, tak bez wyboru
i tak szczodrze, a¿ mu niektóre zgorszony Maciejunio musia³ delikatnie wydzieraæ – bo jak¿e!
– sam szczeroz³oty tokaj jeszcze nieboszczyka jaœnie pana – fornalom! Hipolit wytrz¹sn¹³
z pugilaresu wszystkie walory, jakie tam mia³, i, sapi¹c ob³adowany wyszed³ na ganek. Noc
by³a jesienna, ciemna. Poniewa¿ za Hipolitem wybiegli inni, wyszed³ i Cezary. Patrza³ w tê
ciemn¹ noc i w postaci s³abo bielej¹ce. S³ysza³ s³owa powitania.

– E, Szymon, jak siê masz! Tyœ to, Zerwa? Pawe³ek, chudzino, ta noga boli ciê jeszcze? Józiu!

Franek! Walek! Bywaj, ch³opcy, tu do mnie!

Cezary przysiad³ na porêczy ganku. By³ odurzony. By³ pijany, ale nie winem. Pierwszy to

pewnie raz od œmierci rodziców mia³ w sercu radoœæ, rozkosz bytu, szczêœcie. By³o mu dobrze
z tymi obcymi ludŸmi, jakby ich zna³ i kocha³ od niepamiêtnych lat. Wszystko w tym domu
by³o dobre dla uczuæ, przychylne i przytulne jak niegdyœ objêcia rodziców. Wszystko tu by³o na
swoim miejscu, dobrze postawione i rozumnie strze¿one, wszystko poci¹ga³o i wabi³o, niczym
rozgrzany piec w zimie, a cieñ wielkiego i roz³o¿ystego drzewa w skwar letni. ¯adne tu myœli
przeciwne, nieprzyjazne przeciwko temu dworowi nie powinny by siê by³y rodziæ. A jednak,
gdy powróci³ do pokoju sto³owego, ¿al mu œcisn¹³ serce. Œwie¿e powietrze odurzy³o go, a nowe
kielichy starego wina uderzy³y do g³owy. Zap³aka³, gorzko zap³aka³. Chwyci³ po pijanemu
Hipolita za szyjê i namiêtnie szepta³ mu do ucha:

– Strze¿ siê, bracie! Pilnuj siê! Za tê jednê srebrn¹ papieroœnicê, za posiadanie kilku srebrnych

³y¿ek, ci sami, wierz mi, ci sami, Maciejunio i Wojciunio, Szymek i Walek, a nawet ten Józio –
Józio! – wywlek¹ ciê do ogrodu i g³owê ci rozwal¹ siekier¹. Wierz mi! Ja wiem! Grube i dzikie
so³daty ustawi¹ ciê pod murem… Nie drgnie im rêka, gdy ciê wezm¹ na cel! Za jednê tê oto
srebrn¹ cukiernicê! wierz mi, Hipolit! B³agam ciê…

– Co on chce? – pyta³ ksi¹dz Anastazy. – Srebrnej cukiernicy chce? Bierz, bracie, Czaruœ –

bierz j¹! Chowaj do kieszeni! Oby ci tylko wlaz³a!

Ko³o sto³u ju¿ by³o luŸniej. Pani Wielos³awska poci¹gnê³a syna Hipolita do swego pokoju.

Dwie ciotki widz¹c, ¿e humory s¹ ju¿ niezwyk³e, wysunê³y siê z jadalni. Zosta³ na placu wujcio
Micha³, który teraz dopiero dorwa³ siê do opowieœci o swym potwornym krachu, o ³atwowiernie
i lekkomyœlnie zawartej spó³ce wêglowej z dwoma ¯ydami, braæmi Kminkami… Cezary s³ucha³,
wzrusza³ siê perypetiami procesu, potakiwa³, przera¿a³ siê, nawet grozi³ ¯ydom Kminkom.
Ksiê¿unio Anastazy poci¹ga³ ze swego kieliszka – a by³ to jeden z tych wiêkszych – otwiera³
i sk³ada³ pulchne d³onie i nadrabia³ min¹, ¿e siê histori¹ wujcia Michasia przejmuje. Po prawdzie
rad by by³ parskn¹æ ¿ywym œmiechem i uderzyæ wujcia po kolanie albo i po plecach – a tu, jak
na z³oœæ, sens opowieœci by³ tragiczny – nawet traiczny

207

, jak mówi³ wujcio Michaœ. Pomidorek

czeka³ tedy cierpliwie koñca, jak na s³ugê bo¿ego i cz³owieka dobrego wychowania przysta³o,
choæ wiedzia³, ¿e ta termedia

208

nie ma wcale koñca. Skoñczy siê wzdychaniem, chlipaniem

i ucieraniem wezbranego nosa. Có¿ by da³ za to, ¿eby ktokolwiek przerwa³ albo cokolwiek
przerwa³o banialukê familijn¹ o tych Kminkach z piek³a rodem, któr¹ s³ysza³ ju¿ kilkaset razy!

206. (przyp. edyt.) z zawias – z zawiasów (¯eromski odmienia tu, jakby s³owo mia³o rodz. mêski: ta zawiasa).

207. (przyp. red.) traiczny – forma archaiczna od „tragiczny”.

208. (przyp. red.) termedia – awantura, heca.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

55

background image

Karusia przysz³a z odsiecz¹.

– Ale¿ to pan musi byæ zmêczony – zmêczony! – zapia³a po kresowemu. – Panowie jechali a¿

z samej Warszawy?

– Z samej Warszawy jechaliœmy…
– Czy nie s¹dzisz czasem, Karusiu, ¿e czas by ju¿ by³ na pana porucznika odpocz¹æ przez

chwileczkê do jutra rana? – pyta³ wikary Nastuœ.

– Ja tak s¹dzê.
– A gdzie¿ nasz pan Czaruœ bêdzie spa³? We dworze czy w „Ariance”?
– Wiadomo – w „Ariance”.
– Biorê pana pod swoj¹ opiekê – zdecydowa³ ksi¹dz. – Razem bêdziemy chrapali. E, to sobie

zachrapiemy!

– Maciejunio poszed³ z Hipolitem rzeczy rozpakowywaæ. Pietrek na folwarku… – martwi³a siê

panna Karolina.

– Poradzê sobie, proszê pani!
– Nie tak to ³atwo. Nie jestem pewna, czy tam pos³ane.
– Tego ju¿ nie wiem, dziecko. Nie wiem. Bij miê, katuj – na poœcielach siê nie rozumiem… –

mrucza³ ksi¹dz poci¹gaj¹c nowe hausty.

– Nie ma co! Ja sama panów odprowadzê. Zobaczê.
– Z³ote s³owa powiedzia³aœ. Ten goœæ musi siê wyspaæ. Musimy dziœ chrapaæ! To darmo.

ChodŸmy, poruczniku!

Cezary, który zgodzi³ siê nawet na to, ¿e bêdzie w tym domu porucznikiem, znalaz³ swój

zdezelowany kapelusz i wyszed³ za przewodem ksiêdza i panny Szar³atowiczówny. Zeszli po
schodach ganku i skrêcili w ogród ciemny, zaroœniêty, szumi¹cy w mroku ogromem jesiennych
ga³êzi. Posuwali siê naprzód w¹skimi uliczkami, które raz w raz w pó³okr¹g siê zatacza³y.
Wkrótce jednak te pó³koliste œcie¿ki zginê³y w jednolitej murawie. Ksi¹dz sapa³ i wzdycha³,
a wreszcie usta³ w drodze. Na niespokojne pytania panny Karoliny dawa³ odpowiedzi dziwnie
niechêtne i opryskliwe, a wreszcie nie dawa³ ¿adnych. S³ychaæ by³o tylko jego sapanie
coraz g³oœniejsze i z³owrogie szamotanie siê w mroku. Panna Szar³atowiczówna rzuci³a siê
kap³anowi na ratunek i rzeczywiœcie wybawi³a go z opresji. Podchmielony ksi¹dz Anastazy
wlaz³ w ciemnoœci na m³odego œwierka, który mu siê ca³y wpakowa³ pod sutannê i miêdzy
nogi, a w sposób tak wyj¹tkowo uporczywy, i¿ ¿adn¹ miar¹ nie mo¿na by³o ani przeskoczyæ,
ani omin¹æ, ani w ogóle przerwaæ tego dosiadania œwierka z jego bujnymi i sprê¿ystymi ga³êŸmi.

– Diabli z tymi œwierkami! – irytowa³ siê kap³an. – Co to za pomys³, ¿eby zostawiaæ na drodze

takie ma³e koczkodany.

– Bo kto widzia³, ¿eby nosiæ tak d³ugie sutanny! – mówi³a kuzynka wydobywaj¹c ksiêdza na

wolnoœæ. – Ksiê¿a za granic¹ nie chodz¹ ju¿ w takich spódnicach. Nawet my, kobiety, nosimy
przecie krótkie suknie, nie takie do samej ziemi.

– Cicho! Co siê wtr¹casz do kap³añskich sukienek…
– Muszê siê wtr¹caæ, bobyœ by³ nie wyszed³ z tego œwierka, ¿eby nie ja.
– I to prawda. Ten nikczemnik nie chcia³ wyleŸæ spode mnie. Ale suknie kap³añskie to nie

twoja rzecz! Nic ci do tego! Swoich pilnuj!

Po chwili ksiê¿yk Anastazy zacz¹³ œpiewaæ na ca³y ogród:

Caroline, Caroline,
Prends ton chapeau fleuri,
Ta robe blanche
De dimanche
Et tes petits souliers vernis…

209

– Nastuœ! Co ty po nocy wyœpiewujesz? – zaœmia³a siê panna Karolina.
– Jestem na urlopie, jestem na wakacjach, w domu rodzinnym, Caroline…
– Ciocia us³yszy…
– O, zaraz us³yszy! Akurat! Us³yszy albo i nie us³yszy. Noc jest tak ciemna, ¿e gdzie by tam

kto co s³ysza³. Ksi¹dz – to musi byæ eo ipso – mizantrop. Jakem by³ w Pary¿u…

209. (przyp. red.) Caroline, Caroline… (franc.) – Karolino, Karolino, weŸ swój kapelusz z kwiatami, sw¹ niedzieln¹

bia³¹ sukniê i swe ma³e lakierowane pantofelki…” (popularna piosenka francuska).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

56

background image

– Dobrze, dobrze, opowiesz, co tam by³o w Pary¿u… Ale musimy iœæ prêdzej. Deszcz pokrapuje.

Œpieszmy siê!

Szli prêdzej zau³kami ogrodu, w ciemnoœci choæ oko wykol.
Ksi¹dz coraz bardziej postêkiwa³ i uskar¿a³ siê na przeszkody, a Cezary w tym miejscu

zupe³nie obcym musia³ uczepiæ siê rêki panny Szar³atowiczówny, ¿eby zaœ nie ulec losowi
plebana. Rêka tej wiejskiej panny, choæ maleñka, by³a mocna i muskularna. Uczepiwszy siê
raz – wojak nie popuszcza³ jej ze swej d³oni a¿ do chwili, gdy ca³a trójka stanê³a przed jakimœ
bia³ym murem. Tutaj panna trafi³a do drzwi, niewidocznych dla Baryki, i otworzy³a je. Weszli
do sieni wy³o¿onej ciosowym kamieniem, na którym krok dŸwiêcza³ donoœnie. Ksi¹dz Anastazy
doci¹gn¹³ swe ciê¿kie stopy do drzwi prowadz¹cych z tej sieni na prawo i otworzy³ je z ha³asem
znacznie wiêkszym ponad potrzebê. Cezary chcia³ iœæ za nim, ale panna Karolina go zatrzyma³a,
t³umacz¹c, ¿e jego pokój jest dalej. Kap³an z g³êbi ciemnego pokoju zawo³a³:

– Ja ju¿ sam trafiê do ³ó¿ka, a ty poka¿ drogê porucznikowi.
– £adnie miê wykierowa³eœ, opiekunie… – szepnê³a panienka ze œmiechem. – A czy aby

naprawdê trafisz do ³ó¿ka?

– Kpisz czy o drogê pytasz? Do ³ó¿ka bym znowu nie trafi³! Dobre sobie! Ju¿ je widzê, o, ju¿

je mam. £ó¿eczko kochane…

Caroline, Caroline,
Prends ton chapeau fleuri…
– Dobranoc, kanoniku! – zawo³a³ Cezary.
– Dobranoc, brygadierze

210

! – jêkn¹³ kap³an zapadaj¹c gdzieœ g³êboko.

Panna Karolina i Cezary zostali sami w pustej i ciemnej sieni. Przez chwilê m³oda gospodyni

tych miejsc szuka³a z poœpiechem œwiecy po k¹tach, z dala siê trzymaj¹c od goœcia. Wreszcie
z radoœci¹ w g³osie oœwiadczy³a, i¿ znalaz³a ju¿ œwiecê. Zaczem potar³a zapa³kê i roznieci³a
œwiat³o.

– Ten dom – mówi³a – jest to jakoby dawny zbór ariañski

211

, przerabiany wielokrotnie. Teraz

tu jest mieszkanie rz¹dcy, kancelaria i pokoje goœcinne.

Otworzy³a drzwi na prawo i wskaza³a Cezaremu pokój, wysoko podnosz¹c œwiecê.
– Zdaje siê, ¿e pan ma tutaj wszystko, co potrzeba. Widzê poœciel. Zreszt¹ przyœlê ch³opca.
– Po co tam ch³opca przysy³aæ! Dam sobie radê. Na wojnie nauczony jestem obchodziæ siê

po spartañsku. Nie mam ¿adnych wymagañ. Ale jak¿e pani powróci do tamtego domu?

– Jakoœ powrócê.
– O, tak nie mo¿na! Ja pani¹ odprowadzê.
– Tak! Pan mnie, bo siê bojê, a potem ja pana, bo pan nie trafi.
– Ju¿ trafiê, skoro mi pani wskaza³a drogê.
– No, wiêc dobrze. Troszkê miê pan odprowadzi, bo po prawdzie, to samej w parku nie jest

mi³o.

– W³aœnie, w³aœnie…
Cezary otworzy³ drzwi wejœciowe. Deszcz ju¿ nie pokrapywa³, lecz sia³ gêsty, ostry

i natarczywy.

– Widzi pani, deszcz pada.
– A pada.
– Co tu pocz¹æ?
– Przejdê prêdko.
– Ba, prêdko po tym ciemnym ogrodzie, pe³nym ma³ych œwierków.

210. (przyp. red.) brygadier – stopieñ poœredni miêdzy pu³kownikiem a genera³em.

211. (przyp. red.) zbór ariañski – œwi¹tynia ariañska. Arianie albo bracia polscy: od³am reformacji polskiej, który

wy³oni³ siê z kalwinizmu. W pocz¹tkowym okresie (1563–1569) w arianizmie górowa³ nurt plebejski, radykalni

ideologowie ariañscy potêpiali nierównoœæ spo³eczn¹, uchylali siê od s³u¿by wojskowej i sprawowania urzêdów.

Niektórzy spoœród szlachty ariañskiej rozdawali swe maj¹tki ubogim, uw³aszczali ch³opów i ¿yli z pracy w³asnych

r¹k. U schy³ku XVI w. w arianizmie zwyciê¿y³ kierunek umiarkowany; reprezentanci jego wycofywali siê na

pozycje szlacheckie, nadal jednak g³osili idee humanitaryzmu i wolnoœci sumienia. W okresie kontrreformacji

arianie uchwa³a sejmow¹ zostali wygnani z Polski (1658).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

57

background image

– Nie ma co martwiæ siê. Tu przecie zostaæ nie mogê, a u rz¹dcostwa ju¿ œpi¹ wszyscy na

górze. ChodŸmy!

Ruszyli naprzód w ciemny park. Po kilku chwilach Baryka rzek³:
– Niech siê pani okryje moim p³aszczem. Mam p³aszcz na ramionach.
– Nie. Dziêkujê.
– Proszê siê okryæ.
– Dziêkujê panu!
– Mo¿e to nie wypada, ¿eby pani okrywa³a siê moim p³aszczem?
– Bo i pewnie. Pierwszy raz pana widzê w ¿yciu i ju¿ mam chodziæ w pañskim p³aszczu.

Zreszt¹ to nie po chrzeœcijañsku: pan by zmók³.

– A wiêc post¹pmy po chrzeœcijañsku, z zachowaniem najdoskonalszych przepisów towarzyskich.
– No?
– Okryjmy siê nim obydwoje.
– Z pana, widzê, zanadto dobry chrzeœcijanin, znawca przepisów towarzyskich i nieco za

œmia³y wojownik.

– Wojownik musi byæ œmia³y. Oto widzi pani, jaki jestem œmia³y.
Mówi¹c te s³owa Cezary zarzuci³ prawe ramiê p³aszcza na ramiê panny Karoliny, a lewym

okry³ swe ramiê. A¿eby zaœ jak najbardziej j¹ okryæ, przyci¹gn¹³ j¹ mocno do siebie. Panna
Szar³atowiczówna odsunê³a siê od niego, ale niezupe³nie, niezdecydowanie. Obejmuj¹c j¹
delikatnie i o tyle tylko, ¿eby nie mok³a na deszczu, czu³, jak dr¿a³a na ca³ym ciele. G³os jej
dr¿a³ równie¿, gdy mówi³a:

– Nie zawsze, proszê pana, œmia³oœæ pop³aca. Ja przynajmniej nie nadajê siê do ¿o³nierskich

œmia³ostek.

– Do tego stopnia i ja siê nie oœmielam, ¿ebym mia³ pani sprawiæ jak¹ przykroœæ. Je¿eli

zrobi³em, to bezwiednie i za to przepraszam.

– ¯adnej przykroœci mi pan nie zrobi³. Ale otó¿ i dwór! Dobranoc panu! A czy te¿ pan naprawdê

trafi?

– Jak w dym!
– ¯yczê dobrego snu w ariañskim zborze…
Cezary sk³oni³ siê przed jak¹œ obwis³¹ grusz¹ czy jab³oni¹, która go w zamian obla³a

kroplistym otrzêsem – bo panna Karolina znik³a ju¿ w mroku.

Nazajutrz, wyspawszy siê znakomicie, Cezary obudzi³ siê bardzo wczeœnie. Deszcz podzwania³

w szyby okna i wiatr zimny przenika³ do pokoju. S³ychaæ by³o w s¹siednich izbach bohaterskie
chrapanie ksiêdza (nieznane) i Hipolita (znajome doskonale). Pokój Cezarego by³ niezmiernie
wysoki, o œcianach bielonych wapnem i drewnianej powale. Okna i drzwi by³y wpuszczone
w grube mury, co przypomina³o w rzeczywistoœci star¹ „ariañsk¹” rozmównicê, salê zrzeszeñ
czy mod³ów. M³odzieniec w doskona³ym usposobieniu wsta³ szybko, wymy³ siê i wyczesa³
wzorowo, ubra³ i wychyli³ za drzwi swego pokoju. Sieñ z kamienn¹ posadzk¹ by³a jeszcze
wy¿sza ni¿ pokój. Schody z niej prowadzi³y na piêtro, gdzie ju¿ chodzono w ciê¿kim obuwiu
i rozmawiano. Otwar³szy drzwi do ogrodu Baryka zobaczy³ park, wczoraj w ciemnoœci
postrze¿ony.

Park by³ bardzo rozleg³y, schodzi³ ze wzgórka, na którym sta³a „Arianka”, w dó³, do dworu

otoczonego sadzawkami i basenami wodnymi. Dwór by³ drewniany, lecz na kamiennych
podmurowaniach, które musia³y dawniej podpieraæ inn¹ jak¹œ, bardziej wynios³¹ budowlê.
W parku by³y d³ugie aleje grabowe, wynosz¹ce siê w pola i dalekie zaroœla. W jednej takiej
alei sta³y wokó³ zmursza³e, drewniane ³awki, zasypane zwiêd³ymi liœæmi i zalane wod¹
deszczow¹. Wszystkie aleje i uliczki by³y zawleczone wilgotn¹ mg³¹, która dla Cezarego
mia³a jakowyœ szczególny urok. Z rozkosz¹ wa³êsa³ siê w d³ugich, grabowych nawach, nie
spotykaj¹c ¿ywego ducha. Zawija³ siê w swój p³aszcz przewiewny i, doœwiadczaj¹c ciep³a
w listopadowym powietrzu, cieszy³ siê, upaja³, nasyca³ swym zdrowiem fizycznym i duchowym

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

58

background image

b³ogostanem. Œpiewa³ pó³g³osem samemu sobie radosn¹ piosenkê, skandalicznie g³upi¹ co do
treœci i niewybredn¹ co do formy.

Jedna z ulic wielkodrzewnych wyprowadzi³a go z parku na folwark, miêdzy stodo³y, sterty

zbo¿a, obory, stajnie, kupy nawozu i fioletowe gnojówki. Tam od dawna krêcili siê ludzie,
z których ka¿dy osobnik wita³ spaceruj¹cego „pana” uk³onem. Te to uk³ony zepsu³y poranek
ideowemu komuniœcie, wpêdzi³y go w pewien rodzaj pop³ochu. Tote¿ co prêdzej odszed³
z tamtych zaludnionych okolic. Trafi³ do ogrodu warzywnego, a póŸniej do ptasiego ogrojca.
W drucianym odosobnieniu przechadza³y siê tam skromne kury i powa¿nie defilowa³y koguty,
raz po raz og³aszaj¹c absolutn¹ niepogodê wrzaskliwym komunikatem, biadaj¹c pokrakiwa³y
indyczki i rozpuszcza³y têgie pióra z dzikim be³kotem indory, na pó³ ob³¹kane z manii wielkoœci.
Wspania³y paw siedzia³ na p³ocie nieruchomy, jakby wyrzeŸbiony z br¹zu wielobarwnego,
pewien uroku swych piór i kolorów swej szyi. Wrzaskliwe perliczki niestrudzenie i k³ótliwie
wykrzykiwa³y jakieœ, doprawdy, nieprzyzwoite przezwisko. Nieporz¹dne kaczki ch³epta³y
strawê, nurzaj¹c dzioby, nogi i brzuchy w korytku – gêsi wydawa³y co pewien czas iœcie
dulskie i klêpie g³osy

212

podziwu nad wszystkim i nierozumienia nic a nic na tym œwiecie.

W tym spo³eczeñstwie by³o tyle ciekawego ¿ycia, ¿e Baryka formalnie zagapi³ siê na ten
sowiet

213

ptasi.

Popsu³a mu kontemplacjê scena najzabawniejsza pod s³oñcem. Oto zjawi³a siê w pobli¿u

chlewików i kurników panna–podlotek, jakaœ wysmuk³a i wiotka gidia

214

pensjonarska. Wysz³a

z domu, w którym Baryka noc przepêdzi³. By³a to najoczywiœciej przyjezdna – z miasta
czy z daleka – krewna któregoœ z oficjalistów

215

, gdy¿ w sposób wielkomiejski wszystkiemu

siê dziwi³a i co krok trafia³a kul¹ w p³ot, pytaj¹c o wszystko przechodz¹cych na bosaka
i w wysokim podkasaniu „dworek”

216

folwarcznych. Tak to obserwuj¹c wszystko, panna

zabrnê³a miêdzy perliczki, których ca³e stado wykrzykiwa³o popod krzakami porzeczek.
Czym tym Afrykankom

217

zawini³a, Cezary nie spostrzeg³. Nagle sta³a siê rzecz nieoczekiwana

i fenomenalna: jeden z osobników starych, ze zgiêt¹ szyj¹ i nieproporcjonalnie ma³¹ g³ow¹
niebiesk¹, a wiêc samiec tego ha³aœliwego rodu, rzuci³ siê ku rozlaz³ej pannie z pazurami
i groŸnie rozwartym dziobem. Skaka³ wprost z ziemi a¿ do brzucha oniemia³ej dzieweczki.
Ogon, zawsze zgiêty ku do³owi, teraz sta³ siê jakby nowym szponem tego potwora, niebieski na
g³owie ro¿ek, w ty³ zakrzywiony – nowym pazurem. PrzeraŸliwy krzyk perlicy, najwyraŸniej po
polsku przeklinaj¹cy – „psiakrew! psiakrew! psiakrew!” – i atak tego szarego jajka z mnóstwem
pazurów, dziobów, haków tak przerazi³ dziewojê, i¿ z wrzaskiem przewy¿szaj¹cym okrzyki
perlicy rzuci³a siê do ucieczki. Nogi, rêce, sznurowad³a, paski od swetra, wst¹¿ki, warkocze,
falbanki majtek wiewa³y w powietrzu, a bek rozpaczliwy rozdziera³ jesienne sielskie powietrze.
Perlica nie da³a za wygrane, nie da³a siê ug³askaæ tak wyraŸnymi objawami kapitulacji, lecz
rzuci³a siê w pogoñ za pierzchaj¹cym dziewczêciem z krzykiem swoim, nabieraj¹cym coraz
groŸniejszych akcentów bojowych.

Przera¿ona panna wyrywa³a do „ariañskiej” oficyny, coraz szybciej bior¹c za pas nogi.

Wreszcie wpad³a do wielkiej sieni od strony dziedziñca. Tam nape³ni³a spazmatycznymi jêkami
i wo³aniem na pomoc jakiejœ cioci wysokie przejœcia i schody, a¿ zatrzasn¹wszy za sob¹ drzwi
na górze przycich³a wreszcie w warowni piêtra. Perliczka jednak i tam nie usta³a. Goni³a mê¿nie
sw¹ ofiarê do sieni z kamienn¹ posadzk¹, wpad³a do wnêtrza i do podnó¿a schodów i, stoj¹c
w groŸnej postawie na wprost klatki schodowej, gdzie jej sprzed oczu znik³a mieszczanka, d³ugo
jeszcze og³asza³a œwiatu zwyciêstwo, wywrzaskuj¹c swoje „psiakrew! psiakrew! psiakrew!”
Parobcy, baby z czworaków, dziewczyny folwarczne dawno nie mia³y tak efektownej rozrywki.
Niektórzy z ch³opów pok³adali siê na ziemi ze œmiechu, patrz¹c na tê scenê. Nawet kiedy
ju¿ kusa perliczka, syta s³awy i tryumfu, wraca³a spod „Arianki” do swojej gminy, jeszcze

212. (przyp. red.) dulskie… g³osy – tytu³owa bohaterka komedii Moralnoœæ pani Dulskiej (1907) Gabrieli Zapolskiej

to typ ob³udnej, ograniczonej i krzykliwej drobnomieszczanki.

213. (przyp. red.) sowiet (ros.) – rada.

214. (przyp. red.) gidia – osoba wysoka i chuda, o niezgrabnym wygl¹dzie.

215. (przyp. red.) oficjalista – jeden z wy¿szej s³u¿by w wiêkszych gospodarstwach wiejskich.

216. (przyp. red.) dworki – dziewczêta wiejskie zatrudnione we dworze.

217. (przyp. red.) Afrykanki – perliczki, wywodz¹ siê z Afryki.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

59

background image

wielkomiejska panna nie œmia³a z domu nosa wyœciubiæ.

Zimno jesienne przejê³o jednak obserwatora. Postanowi³ pójœæ do dworu, obejrzeæ go po

dniu

218

i – last not least

219

– coœ ciep³ego wypiæ czy te¿ przek¹siæ. Mia³ zreszt¹ szczery zamiar

podzieliæ siê porannymi wra¿eniami z pann¹ Karolin¹, a nade wszystko dowiedzieæ siê od niej,
kogo to tak zawziêcie zwalcza³a i ostatecznie pokona³a Afrykanka na folwarku. Nosi³ siê nawet
z myœl¹, aby specjalnie zapoznaæ siê z ow¹ pokonan¹ „stron¹” i pogawêdziæ z ni¹ w ogóle
o perliczkach. Po cichu obszed³ dwór nie napotykaj¹c ¿ywej duszy. Wszystkie okiennice by³y
jeszcze pozamykane i cisza wewn¹trz panowa³a. Dwór by³ ogromny, z dachem ³amanym. Ponad
tym dachem rozpoœciera³y siê konary wielkodrzewów.

Odnalaz³szy wczoraj poznane schody g³ówne Cezary Baryka wszed³ do g³ównej sieni. Z tej

sieni by³y otwarte drzwi do pokoju sto³owego, gdzie poprzedniego wieczora ucztowano. Pusto
tutaj by³o, lecz ju¿ sprz¹tniêto do cna wczorajsze nakrycia. Ogieñ pali³ siê na wielkim kominie
z zielonych kafli. Widok i trzask tego ognia podczas przejmuj¹cego poranka sprawia³ istn¹
rozkosz. Wielkie p³on¹ce polana sosnowe czy jod³owe nape³nia³y obszern¹ i doœæ surow¹ salê
jak gdyby œmiechem i gwarem licznych biesiadników. Baryka ogrza³ rêce przed ogniem, ale
w pobli¿u ogniska by³o za ciep³o. Tote¿ spostrzeg³szy du¿¹, star¹ sofê w rogu sali, rzuci³ siê
ku niej, zasiad³ w najdalszym jej k¹cie i zapatrzywszy siê w daleki blask ognia na kominku,
pocz¹³ „myœleæ sobie”. Kontemplacja ognia, a przy jego blasku wspominanie i marzenie,
œnienie, drzemanie duchowe, myœlenie obrazami o wszystkim prze¿ytym i mêtne powziêcie
o niedo¿ytym, o widzianym i przeœnionym – stanowi³o istne nurzanie siê w swym jestestwie,
ogl¹danie swej jaŸni.

Lecz te chwile zosta³y zak³ócone. Cezary Baryka dozna³ przerwy w swych myœlach, niczym

Tadeusz Soplica

220

po przyjeŸdzie na wieœ. Trochê siê to tylko odby³o inaczej. Oto gdzieœ daleko,

w sieniach i czeluœciach domu da³o siê s³yszeæ nucenie wczorajszej piosenki ksiêdza Anastazego
– „Caroline, Caroline…”

Drzwi siê otwar³y i wesz³a do sali jadalnej panna Karusia we w³asnej osobie – ale w jakim¿e

dezabilu

221

! Oto – po prostu w koszuli. Gdzieœ tu, widaæ, w s¹siedztwie jadalni sypia³a, tote¿

wprost z ³ó¿ka przysz³a do ognia ogrzaæ siê troszeczkê. Mia³a na nogach bez poñczoch
wsuniête miêkkie i mocno przydeptane pantofle, w³osy rozpuszczone i – powiedzmy ca³¹
prawdê! – rozkud³ane, które w³aœnie rozczesywa³a, a na sobie jedynie krótk¹ koszulê, mocno
powystrzygan¹ i koronkowo–przejrzyst¹ u góry. Stan¹wszy przed wielkim ogniem kominka,
panna Karusia poczê³a wyczyniaæ rozmaite piruety

222

i krygi – przechylaæ siê i wyginaæ.

Zapewne w celu zagrzania tu i tam podczas tak ch³odnego poranka, zadziera³a i tak ju¿ krótk¹
koszulinê – albo znowu zas³ania³a siê ni¹ bezskutecznie, gdy zanadto w jakim miejscu parzy³o.
Podœpiewuj¹c i balansuj¹c czesa³a swe d³ugie, poz³ociste w³osy. Wykonywa³a ju¿ to praw¹,
ju¿ lew¹ nog¹ lekkie pas

223

w stronê ognia, jakby sama by³a na scenie, a tañczy³a bachiczny

tan

224

ku uciesze widzów siedz¹cych nisko na parterze, w g³êbi gorej¹cego pieca. Cezary by³

zachwycony tym widokiem, choæ nie siedzia³ w parterze, lecz w dalekiej lo¿y. Nigdy nie mia³
przed oczyma kszta³tów kobiecych tak harmonijnie piêknych i m³odzieñczo jêdrnych. Ka¿dy
ruch i przegub cia³a panny Karusi by³ pe³en niezwalczonego powabu. Lecz przecie brutalstwem
by³o zbyt d³ugie napawanie siê widokiem rozmamania m³odej piêknoœci. Tote¿ Baryka, po
doœæ d³ugim zreszt¹ namyœle, chrz¹kn¹³ i rzek³ weso³o:

218. (przyp. edyt.) po dniu – za dnia.

219. (przyp. red.) last not least (ang ) – rzecz ostatnia, lecz nie najmniej wa¿na.

220. (przyp. red.) niczym Tadeusz Soplica – por. „Spotkanie siê pierwsze w pokoiku” Tadeusza z Zosi¹ (A.

Mickiewicz, Pan Tadeusz, ksiêga I, w. 103–141); w tych pierwszych scenach w Naw³oci wiele jest odwo³añ

do epopei szlacheckiej Mickiewicza, zalicza siê do nich równie¿ i scena z pann¹ wœród ptactwa domowego,

nieco inaczej oczywiœcie ukszta³towana ni¿ w Panu Tadeuszu, i scena z pann¹ w porannym, niedba³ym stroju,

podpatrzon¹ na po³y niechc¹cy.

221. (przyp. red.) dezabil (z franc.) – ranny albo nocny strój.

222. (przyp. red.) piruet – w tañcu szybkie okrêcenie siê na jednej nodze, na czubkach palców.

223. (przyp. red.) pas (franc.) – krok taneczny.

224. (przyp. red.) bachiczny tan – kult Bachusa (boga p³odnych si³ przyrody u staro¿ytnych Rzymian) po³¹czony

by³ z obrzêdami i tañcami o charakterze orgiastycznym.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

60

background image

– Obawiam siê, ¿e w³osy pani mog¹ siê zapaliæ od ognia i wtedy…
Nie mia³ czasu na dokoñczenie zdania zawieraj¹cego obawy tak s³uszne, przewiduj¹ce,

niemal ojcowskie – gdy¿ panna Szar³atowiczówna wyda³a nag³y okrzyk – niczym tamta
dziewoja uciekaj¹ca przed perliczk¹ – i runê³a we drzwi z takim impetem, ¿e o ma³y w³os nie
wyrwa³a ich z zawias. Odk¹d te drzwi by³y drzwiami, klamka klamk¹, a zawiasy zawiasami,
nigdy jeszcze nikt nie potraktowa³ ich w sposób tak wybuchowy. Stare, spaczone drzwi d³ugo
jeszcze chwia³y siê na przera¿onych hakach i szczêka³y wystraszon¹ klamk¹. Ogieñ na kominie
zdawa³ siê strzelaæ i trzaskaæ, buzowaæ i huczeæ ze œmiechu z podwójn¹ i potrójn¹ sw¹ moc¹,
jakby tam w g³êbi rzeczywiœcie t³um rozbawiony oklaskiwa³ przygodê panny Karusi.

Cezary nie wiedzia³, czy ma siedzieæ na swym miejscu, czy, g³êboko zawstydziwszy siê, wstaæ

i wyjœæ. Zosta³. Po pewnym czasie nadci¹gn¹³ Maciejunio w rannej kurtce, a nawet w ma³ej
czapeczce, któr¹ musia³ widywaæ na ³ysinach maître d'hôtel'ów

225

w czasie podró¿y po Europie

z nieboszczykiem jaœnie panem – „Panie, œwieæ nad jego dusz¹…”

Maciejunio, dostrzeg³szy rannego goœcia na sofie, zafrasowa³ siê, zamartwi³, o ma³o nie p³aka³.

Jak¿e to! Jeszcze œniadania nie ma na stole, a goœæ, taki goœæ, paniczów

226

najwiêkszy przyjaciel,

czeka! Zakrz¹tn¹³ siê, zabiega³ jak fryga, a¿ podskakiwa³ w poœpiechu. Wnet napêdzi³ do
tej sali bosych pokojówek, jakichœ ma³ych „podrêcznych” Piotrków i Florków. Nakryto stó³
i piorunem wniesiono koszyki z chlebem ¿ytnim, z bu³kami w³asnego wypieku, z suchymi
ciasteczkami i rogalikami. Maciejunio w³asnorêcznie naznosi³ s³oików z miodem, konfiturami,
konserwami, sokami. Tu podstawi³ „mase³ko”, tam rogaliki. Pod siwym przystrzy¿onym
w¹sem uœmiecha³ siê spogl¹daj¹c na pewien s³oik, który nieznacznie wskazywa³, i coœ
„oœmiela³ siê” szeptaæ z cicha na jego wielk¹, bardzo wielk¹ pochwa³ê. Cezary przysi¹g³ mu
oczyma, i¿ odwi¹¿e opakowanie s³oika i skosztuje, a nawet siêgnie dokumentnie do wnêtrza.
Od wczorajszych doœwiadczeñ polega³ na zdaniu Maciejunia. Wniesiono uroczyœcie tacê
z kamiennymi imbrykami. W jednym by³a kawa, kawa jednym s³owem – nie jakiœ sobaczy
ersatz

227

niemiecki – „kawusia”, rozlewaj¹ca aromat swój na dom ca³y. W kamiennych tak¿e

garnuszkach podsuwano porcje œmietanki. Z ko¿uszkami zagorza³ymi od ognia uœmiecha³y siê
do goœcia te kamienne garnuszki, przypiekane przez ogieñ zewnêtrzny.

Cezary, nie czekaj¹c na domowników, zabra³ siê do „kawuñci”, ko¿uszków, „œmietaneczki”,

chleba, który p³ata³ po ¿o³niersku, do rogalików, które chrusta³ od jednego zamachu – do
ciastek, miodu, konfitur. Maciejunio przewija³ siê kiedy niekiedy obok sto³u i pochwala³ oczyma,
uœmiechem albo ruchem niepostrze¿onym zabiegi i czynnoœci goœcia. Na pytanie, czy nikt
z domowników jeszcze nie wsta³, stary s³uga da³ odpowiedŸ, i¿ œpi¹ jeszcze wszyscy. Panna
Szar³atowiczówna wsta³a ju¿ wprawdzie, ale teraz powróci³a znowu do ³ó¿ka, a do sto³u dziœ
w ogóle nie zasi¹dzie, gdy¿ jest niezdrowa.

– Doprawdy? Zas³ab³a? – troska³ siê m³ody Baryka.
– Jakoœ… Ból g³owy. Febra. Bo to teraz te ci¹g³e zmiany pogody. To pogoda, to masz! znowu

niepogoda. Nigdy tego dawniej nie mieliœmy w naszych tutaj stronach. By³a pogoda, no to
pogoda. A teraz… Widaæ panienka z tej ci¹g³ej niepogody wpad³a w zapal¹czkê

228

. Niektórzy

mówi¹, ¿e to wojna wp³ywa tak na tê niepogodê. Ci¹g³e strza³y z armat… Ale my tutejsi nie
mo¿emy tego wiedzieæ.

– Mo¿e byæ, ¿e to i wojna… – westchn¹³ Cezary zmiataj¹c najprzedniejsz¹ marmoladê

z brzoskwini.

Nie wszyscy jednak byli we œnie pogr¹¿eni, bo oto da³o siê s³yszeæ weso³e podœpiewywanie

i w lwich podskokach Hipolit Wielos³awski wbieg³ na ganek. Za chwilê by³ w jadalni. Maciejunio
i jego podw³adni zawirowali w sieniach i niewidzialnym kuchennym oœrodku. Wjecha³y zaraz
nowe tace, nowe bochenki na miejsce nadwyrê¿onych przez Barykê, nowe koszyki z rogalikami,
nowe maselniczki i s³oiki pe³ne konfitur.

225. (przyp. red.) maître d'hôtel (franc.) – zarz¹dzaj¹cy s³u¿b¹ hotelow¹.

226. (przyp. red.) paniczów – dawna forma mianownika l. poj. rodzaju mêskiego przymiotników dzier¿awczych

(pozosta³oœæ tzw. rzeczownikowej odmiany przymiotnika) koñczy³a siê na –ów; dziœ: panicza.

227. (przyp. red.) ersatz (niem.) – namiastka.

228. (przyp. red.) zapal¹czka (gwar.) – gor¹czka.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

61

background image

Hipolit jad³ co siê zowie. Do smako³yków podanych ¿¹da³ dodatków w postaci „serwelatek”

229

,

szyneczek, serków takich i owakich. Nasyci³ siê wreszcie, rzuci³ serwetê i wsta³ od sto³u.

– A gdzie¿ to panna Karolina? Jeszcze œpi? – pyta³ Maciejunia.
– W³aœnie… jaœnie panienka jakoœ nam dzisiaj niezdrowa.
– Le¿y?
– Uchowaj Bo¿e! Nie ob³o¿nie, ale nam jakoœ niezdrowa.
– Rozumiem. A niech¿e wam bêdzie niezdrowa! No, Cezary – do koni! Idzie¿ ze mn¹?
– Jeszcze by te¿!
Wyszli hucznie, buñczucznie. Dziedziniec by³ brukowany, niczym plac miejski. Stajnie

mieœci³y siê na drugim jego koñcu. Drzwi tam by³y otwarte i na progu stajni czeka³
wyprostowany i wypucowany Jêdrek w spodniach w czarno–bia³e kratki i czerwonym lejbiku

230

.

Hipolit wpad³ skokiem do stajni i wita³ siê z koñmi. Wielkim g³osem wo³a³ po imieniu na
wierzchowce, których mia³ osiem, wita³ siê z cugowymi

231

i „brakami”

232

. Chodzi³ od gródzy

233

do gródzy to pokrzykuj¹c, to pieszcz¹c siê z koñmi, jakby z najlepszymi przyjació³mi. Mia³ ³zy
w oczach i uœmiech szczêœcia na twarzy.

Krok w krok chodzi³ za nim Jêdrek, stajenny. W ka¿dym ruchu, w tonie g³osu, uœmiechu

i zasmuceniu naœladowa³ swego pana – nie mówi¹c ju¿ ani s³owa o pogl¹dach, mniemaniach
i zasadach zarówno stajennych, jak ogólnoœwiatowych. Cezary wywnioskowa³ z obserwacji, ¿e
ów Jêdrek mieœci siê bez reszty w Hipolicie Wielos³awskim. Jest w nim i kr¹¿y ca³¹ sw¹ istot¹
wewn¹trz tamtego niczym jakowaœ planeta ciemna doko³a œwietlistego s³oñca. Na wyprawie
wojennej, w obcowaniu z osobami wysoko postawionymi Jêdrek nauczy³ siê u¿ywania wyrazów
ozdobnych, paradnych, niejako krasomówczych i wysoko stylowych. Mówi³, wci¹¿ wtykaj¹c tu
i tam, a nie zawsze we w³aœciwe miejsce – „ewentualnie”, „naturalnie”, „faktycznie”, „wzglêdnie” –
a zw³aszcza „absolutnie”. Tego „absolutnie” wprost nadu¿ywa³. Nadu¿ywa³ równie¿ przys³ówka
„jednakowo¿”, który zjawia³ siê w jego ustach ni w piêæ ni w dziewiêæ w zwyk³ych zdaniach
oznajmiaj¹cych. Jêdrek mówi³ na przyk³ad:

– Muszê to pokazaæ: kasztan przychud³, a jednakowo¿ „Angielka” tak¿e przychud³a.
– Sam to doskonale widzê, ale coœ ty – przepraszam – robi³ od rana?
– Wyrzuca³em spod cugowych nawóz, ewentualnie gnój.
– Dlaczego kasztan przychud³? Koñ tyje od zgrzeb³a. Wiesz ty o tym czy nie?
– Absolutnie!
– Ale kto temu winien, ¿e kasztan przychud³? Gadaj!
– Œcierwo Namulak jeŸdzi³ na kasztanie po pocztê.
– Na moim koniu po pocztê! Po pocztê! Na kasztanie! Pasy bêdê dar³!
– To samo powiedzia³em panu rz¹dcemu. Na naszym koniu, na kasztanie, po pocztê! Pasy

drzeæ! Namulakowi za ruszanie naszych koni zaraz da³em w kufê, wzglêdnie w mordê, raz
i drugi.

– W³aœnie, w³aœnie, filozofie!
– W³aœnie! Mówiê: dryniu, naszych koni ³ap¹ swoj¹ czarn¹ – ni–ni! Wara od naszych koni!

Absolutnie!

Ten w³aœnie wyraz w postaci ju¿ to zupe³nej, ju¿ nie wykoñczonej, wci¹¿ sycza³ w jego

wargach. Przechodz¹c od konia do konia, przyjaciele obserwowali tu suchoœæ g³owy i odnó¿a,
twardoœæ kopyt w kszta³cie kubka, o rogu niez³omnym i lœni¹cym – tam delikatnoœæ skóry,
jedwabistoœæ sierœci g³adkiej i po³yskliwej. Na widok przychodniów konie zwraca³y ku nim
g³owy o wielkich, rozdymaj¹cych siê nozdrzach, o oczach przedziwnie ¿ywych, nakrytych
z lekka cienk¹ powiek¹. ¯y³y ich, oczywiste pod krótkim uw³osieniem, wzdyma³y siê i widaæ
by³o, jak krew w nich p³ynie, zaiste, graj¹c przecudn¹ pieœñ ¿ycia. Przestêpywa³y

234

z nogi

na nogê, a ruchliwe uszy zdawa³y siê pilnie nads³uchiwaæ, co ci przychodnie do siebie

229. (przyp. red.) serwelatka – kie³baska daj¹ca siê rozsmarowaæ.

230. (przyp. edyt.) lejbik – bluza, ¿akiet.

231. (przyp. red.) cugowe – konie u¿ywane do jazdy powozem.

232. (przyp. red.) brak – tu: koñ wybrakowany.

233. (przyp. red.) gródza – przegroda.

234. (przyp. edyt.) Przestêpywa³y – dziœ popr.: przestêpowa³o.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

62

background image

mówi¹. Hipolit klepa³ swych ulubieñców i ulubienice po wystaj¹cych k³êbach, po krzy¿ach
równych i szerokich, po pochy³ych ³opatkach i cienkich, d³ugich, wygiêtych szyjach. Tu
i tam wymawia³ imiê pieszczotliwe i przytula³ twarz do wystaj¹cych koœci wielkich policzków.
Cezary zagl¹da³ w te oczy nieznane, pe³ne rozumu, ognia i tajnych marzeñ, których nigdy nie
obejmie i nie zgruntuje marzenie cz³owieka. S³ucha³ krótkich, niejasnych westchnieñ, które raz
w raz z potê¿nych, g³êbokich piersi wznosi³y siê, mówi¹c o têsknocie za jad³em i napojem,
wiekuistym Ÿródle rzezi i mordu wœród pod³ego bia³ych dwunogów rodu – czy o têsknocie
za czymœ innym, zupe³nie dla dwunogów niewiadomym, dalekim, sennie upragnionym. Wœród
tego radosnego z koñmi obcowania, gdy mi³e, podniecaj¹ce by³o tu wszystko, nawet zapach
amoniakowy i odór potu zwierzêcego – przeszy³o Cezarego uczucie obcoœci i samotnoœci.
Jakoby przekazani g³êbiom jego duszy przez oczy koñskie z otch³ani ich egzystencji, za³ka³
w nim ojciec i za³ka³a matka. Myœl gorzka i cierpka, owoc wszystkiego, co w swym ¿yciu
widzia³, nasunê³a wewnêtrzne, zjadliwe pytanie:

„Kiedy¿ nadejdzie pod³y dzieñ, i¿ ten¿e Jêdrek posi¹dzie odwagê i zdobêdzie siê na si³ê,

¿eby jaœnie pana chwyciæ za gard³o i biæ w kufê, wzglêdnie w mordê? Czy te¿ Maciejunio da
radê, czy potrafi wypchn¹æ jaœnie dziedziczkê za drzwi g³ówne, w³aœnie w pazury mot³ochu?
Czy potrafi wpuœciæ biedê okolicznych wsi, a¿eby nareszcie zobaczy³a, co to tam jest, co siê
mieœci w salonie, w œrodku tego starego dworu, bardziej niedostêpnym i bardziej tajemniczym
dla t³umu ni¿ œwiêty koœció³ w Naw³oci?”

Cezary odepchn¹³ od siebie tê myœl wstrêtn¹ i nachaln¹, która go ju¿ od wczorajszego

wieczoru napastowa³a. W³aœnie Hipolit Wielos³awski wydawa³ rozkazy:

– Linijkê

235

! Czy linijka oczyszczona, nasmarowana, gotowa?

– Absss…
– Kasztan do linijki!
Zwracaj¹c siê do Cezarego spyta³:
– Czaruœ, jedziesz ze mn¹?
– Jadê.
– Jeszczeœ tak, braciszku, nie jeŸdzi³ na tym padole. Zobaczysz! Kasztan do linijki!
Piorunowymi skokami i nag³ymi ruchy Jêdrek wytoczy³ z s¹siedniej wozowni linijkê, wózek na

wysokich ko³ach, z w¹skim siedzeniem pod³u¿nym, który przypomina³ swym kszta³tem chudego
paj¹ka. Wnet lœni¹ca uprz¹¿ narzucona zosta³a na kasztana i sam ten wspania³y koñ znalaz³
siê miêdzy dwoma dr¹¿kami zaprzêgu. Koœcisty i muskularny czteroletni biegun wzdryga³ siê
pod uprz꿹 i bi³ kopytem w kamienie podwórca. Hipolit chwyci³ lejce z r¹k Jêdrka i zaprosi³
Cezarego, ¿eby usiad³ ty³em do niego, w postawie „dartego or³a”

236

. Obadwaj

237

mocno oparli

nogi na ¿elaznych prêtach wewnêtrznych, okalaj¹cych osie, Hipolit uj¹³ bat w rêkê i cmokn¹³
na kasztana. Koñ poszed³ z miejsca ostrym k³usem.

Z pocz¹tku Hipolit Wielos³awski jecha³ szerokim goœciñcem, pe³nym wybojów i w¹do³ów,

i na tej drodze nie móg³ wypuœciæ kasztana w bieg pe³ny. Cezary siedz¹c ty³em do konia,
pierwszy raz ogl¹da³ krajobraz wybiegaj¹cy niespodziewanie. Widoki pól wypada³y przed jego
oczy z dwu stron jako czêœci nie ³¹cz¹ce siê ze sob¹. By³o to dziwne wra¿enie podwójnej
nowoœci i obcoœci, a jednak pe³ne powabu. Dzieñ by³ mglisty, zimny i senny. Pola ju¿ zupe³nie
puste. Tylko tam i sam, daleko widnieli jeszcze ludzie, którzy nad czymœ pracowali. Plamy
ich ruchome i ciemne przesuwa³y siê po ¿ó³tych i szarych polach, po powierzchniach jakby
odartych ze skóry, dooko³a samotnych wozów. Kêdyœ daleko p³onê³o niewidzialne ognisko i siwy
dym d³ug¹ smug¹ we mg³y przep³ywa³.

– Dobijamy do szosy – rzek³ Hipolit. – Teraz ruszymy. Czuj duch!
– Rozkaz!
Hipolit uj¹³ Cezarego obiedwiema

238

rêkami pod ³okcie w ten sposób, ¿e siê spletli

nierozerwalnie. Linijka z nag³a zaturkota³a wbieg³szy na szosê kamienist¹, kostropat¹ od

235. (przyp. red.) Linijka – rodzaj wózka, na którym siê siedzi okrakiem.

236. (przyp. red.) darty orze³ – orze³ o dwóch g³owach, dziobami odwróconych od siebie.

237. (przyp. edyt.) Obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

238. (przyp. edyt.) obiedwiema – dziœ popr.: obydwiema, obydwoma.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

63

background image

spiczastych krzemyków i granitów. Hipolit zaci¹³ kasztana raz, drugi i trzeci. Koñ rzuci³ siê
naprzód i poszed³ w pe³ny galop.

Linijka poczê³a z warcz¹cym ha³asem miotaæ siê od rowu do rowu, od pryzmy t³uczonego

kamienia do pryzmy. Ten bieg wci¹¿ jeszcze wzmaga³ siê od siarczystych razów. Wreszcie
przeszed³ w skok szalony, co si³y w biegunie. Cezary ju¿ nic nie widzia³. Ca³y jego wysi³ek
polega³ na zachowaniu równowagi i utrzymaniu oparcia o plecy Hipolita. Ko³a wózka zdawa³y
siê nie dotykaæ ziemi, a zamiata³y szosê w prawo i w lewo, coraz czêstotliwiej furkocz¹c.

– Teraz uwaga! Pe³ny bieg! Full pace!

239

– wrzasn¹³ Hipolit.

W istocie, nasta³ bieg tak pe³ny, ¿e Baryka przymkn¹³ oczy. Czeka³ na katastrofê. Rad by by³

wydobyæ rêce spod uœcisku ³okci Hipolita i w pe³nym biegu zeskoczyæ, lecz Wielos³awski nie
popuszcza³ swego pasa¿era. Krzyk jego, popêdzaj¹cy konia, sta³ siê dziki i srogi. Bat jego œwista³.
Ta wariacka jazda trwa³a tak d³ugo, ¿e pasa¿er straci³ wszelk¹ nadziejê, ¿eby siê kiedykolwiek
skoñczyæ mog³a. Czu³ zawrót g³owy i md³oœci.

Za ¿adn¹ jednak cenê nie by³by siê przyzna³ do tego nierycerskiego stanu. Milcza³ mê¿nie

i wytrwale czeka³. Jak przez sen us³ysza³ w tym locie jakieœ nawo³ywanie. Zobaczy³ jakieœ
z boku ruchome plamy, ale tak niejasno, w takich gzygzakach, ¿e to nie dotar³o do jego
œwiadomoœci. Lecz oto Wielos³awski pocz¹³ zdzieraæ lejcami swego skakuna. Linijka pêdzi³a
jeszcze, lecz ju¿ bardziej œrodkiem szosy. Hipolit puœci³ rêce Cezarego i z ca³ej si³y siepa³ w ty³
lejcami rozbieganego konia. Wreszcie przeforsowa³ go, puœci³ w k³us i stan¹³ na miejscu.

– Patrz, jak miê ten wariat urz¹dzi³! – zawo³a³ Hipolit zeskakuj¹c z linijki na ziemiê.
– Który wariat?
– Jeden z wariatów…
Istotnie, ca³y Hipolit by³ zabryzgany b³otem, lepki od stóp do g³ów. Twarz jego ledwie by³o

widaæ pod bryzgami.

– Zdaje mi siê, ¿e na nas ktoœ wo³a³ – rzek³ Cezary.
– Sk¹d?
Rozejrza³ siê po polach i rozeœmia³ radoœnie:
– A! Pani Laura…
– Gdzie jaka znowu Laura?
– S¹siadka nasza, pani Laura Koœcieniecka, ze swym narzeczonym. Patrz¿e!
Cezary obejrza³ siê dooko³a i rzeczywiœcie spostrzeg³ „s¹siadkê”. Zbli¿a³a siê m³oda dama

sadz¹c œlicznymi, wspania³ymi skokami na przepysznym szpaku

240

. Obok niej k³usowa³ jeŸdziec

na gniadym wierzchowcu. Dama jecha³a po mêsku, doskonale trzymaj¹c siê na siodle i œwietnie
w³adaj¹c koniem. Gdy z polnej drogi zbli¿y³a siê do szosy i miejsca postoju bohaterów linijki,
Cezary móg³ ogl¹daæ jej obcis³y strój mêski, lekkie buty, ¿ó³tawe ineksprymable, krótki
spencerek i niski, okr¹g³y kapelusz. Bujne blond w³osy nad wyraz piêknego koloru, zwiniête
w du¿y wêze³ w tyle g³owy, doskonale by³y ujête przez owo niskie nakrycie g³owy. Dama
œmia³a siê do rozpuku, przypatruj¹c siê z uwag¹ Hipolitowi.

– Pospieszamy panu na pomoc, mi³y s¹siedzie! Jechaliœmy w³aœnie z panem W³adys³awem

moimi granicami – a¿ tu widzimy, ¿e kogoœ na trakcie konik ponosi – ha–ha–ha!…

– Myli siê pani. Konik nas wcale nie ponosi³… – oburzy³ siê Hipolit.
– Doprawdy? Nie? A to siê cieszê. Bo ju¿ wspó³czu³am bliŸniemu.
– Dziêkujê w ka¿dym razie za wspó³czucie w swoim imieniu i w imieniu mego przyjaciela,

Cezarego Baryki.

– A! – skinê³a g³ow¹ pani w stronê Baryki. – Zdaje mi siê jednak, ¿e moje wspó³czucie raczej

ubod³o s¹siada… – ci¹gnê³a z³oœliwie, zwracaj¹c siê znowu w stronê Hipolita.

W ogóle „przyjaciela Baryki” zdawa³a siê nie dostrzegaæ, jakby by³ czymœ daleko mniej

interesuj¹cym w tym zaprzêgu ni¿ koñ kasztan.

– Ale¿ go pan zmydli³

241

! – wtr¹ci³ mocnym, basowym g³osem towarzysz pani Koœcienieckiej.

– Ca³y koñ w pianach. Myœlê, ¿e go pan napali³. Ale¿ dycha! Kiedy¿ pan powróci³?

– Wczoraj.

239. (przyp. red.) Full pace (ang.) – pe³ny bieg.

240. (przyp. red.) szpak – koñ o maœci siwawej.

241. (przyp. red.) zmydliæ – koñ zmydlony: spieniony.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

64

background image

– Tiens!

242

– syknê³a pani. – I ju¿ dziœ rano tak forsowna eskapada!

– Na wojnie przyuczono nas rano wstawaæ.
– A pan tak¿e z wojny? – zapyta³a m³oda dama zwracaj¹c siê do Cezarego.
– Tak. Oczywiœcie. Tak jest, z wojny.
– Pan pozwoli, ¿e siê przedstawiê… – rzek³ do Cezarego swym najni¿szym basem towarzysz

pani Koœcienieckiej. – Jestem Barwicki.

– Baryka.
– Z uszanowaniem patrzê na prawdziwych ¿o³nierzy… – mówi³ z oczyma przymru¿onymi

chytrawo. – Sam tutaj jedynie na miejscu dzia³aj¹c w zakresie organizacji i œwiadczeñ,
prawdziwie czeœæ mam dla ¿o³nierzy.

– Wiadomo przecie, ¿e pan nie móg³ iœæ ze wzglêdu na sw¹ astmê… – wtr¹ci³a pani

Koœcieniecka.

– Pan W³adys³aw chory na astmê? Tak? Nic nie wiedzia³em… – dziwi³ siê Wielos³awski. – To

widocznie podczas wojny musia³ siê pan tej astmy nabawiæ…

– Gdzie¿ tam! Ju¿ dawniej pan W³adys³aw mia³ ataki dusznoœci, a teraz siê to uwidoczni³o,

gdy go lekarze podczas superrewizji

243

zbadali.

– ¯yczê panu z serca powrotu do normalnego zdrowia! – mówi³ Wielos³awski z najszczerszymi

drwinami do potê¿nego jeŸdŸca, który móg³by pospo³u ze sw¹ astm¹ mury forteczne ³amaæ.

– Dziêkujê, dziêkujê… – be³kotn¹³ tamten œciskaj¹c co prêdzej wyci¹gniêt¹ prawicê.
– A czy panowie zdaj¹ sobie z tego sprawê, ¿e jesteœcie na moim polu? – rzek³a nagle pani

Koœcieniecka. – Zajechaliœcie moje dziedziny. „Gdy jeleñ wszed³ w moj¹ puszczê, jeleñ mój”

244

.

Proszê do mnie na œniadanie.

– Pani Lauro! W takiej postaci? Proszê spojrzeæ na mnie okiem uwagi i litoœci. Czy w takim

stanie zabryzgania mogê jechaæ do Leñca?

– Mo¿e pan jechaæ! Jeszcze siê tam w Leñcu mo¿e znajdzie jaki kawa³eczek myd³a, to siê pan

cudnie odmyje, a ch³opiec panu ubranie oczyœci.

– Ale¿ my jesteœmy wprost ze stajni!
– Powiedzia³am, ¿e proszê na œniadanie.
– Pani!
Piêkna amazonka zawróci³a swego szpaka na miejscu i zjecha³a z szosy na boczn¹ drogê,

biegn¹c¹ w poprzek niw zabronowanych i osnutych cienk¹ sieci¹ ozimin.

Za ni¹ ruszy³ jej narzeczony. Obadwaj wojskowi wsiedli znowu na linijkê i pojechali za tamt¹

par¹. Cezary zwróci³ siê teraz twarz¹ do konia i móg³ widzieæ amazonkê. Œwietnie, a nade
wszystko zgrabnie siedzia³a na koniu.

By³a wysmuk³a, niezwykle kszta³tna, muskularna i, widaæ, mocna – ani zbyt chuda, ani zanadto

t³usta. Oczy mia³a iœcie lazurowe. Nie by³o w niej ani cienia kokieterii, przesady, nieszczeroœci,
snobizmu. By³a naturalna i solidna w ka¿dym ruchu, s³owie, uœmiechu. Nawraca³a kilkakroæ do
linijki, ¿eby o coœ zapytaæ albo coœ weso³ego powiedzieæ. Wtedy jej koñ wpada³ na wywalcowan¹
rolê, któr¹ jeszcze niedawno ostry, ranny deszcz uklepa³ – i kopyta jego po pêciny zaklêka³y siê
w œwie¿e ciasto uprawy. Wtedy uda, piersi, ramiona jeŸdŸczyni harmonijnie z ruchami konia
unosi³y siê, opada³y i ci¹gnê³y na siodle. Lekko siê przechyla³a albo wdziêcznie giê³a do taktu
ze skokami wierzchowca. Przeœliczna jej twarz wyra¿a³a czerstwe zdrowie, a nadobna pierœ
oddycha³a w spazmach ruchu, swobodnie wci¹gaj¹c i wydaj¹c powietrze, które wcale jeszcze
nie przesz³o przez p³uca niczyje.

By³a w tej pani jakaœ cecha otwartoœci, która nak³ania³a do uczuæ przyjaznych.
Ale piêknoœæ jej i oczywista na siodle niejako bry³owatoœæ wdziêku œciska³a widokiem swoim

wnêtrze patrz¹cych m³odzieñców. Oczy im siê jarzy³y. Gdy para narzeczonych cokolwiek siê
oddala³a, ¿eby wœród uœmiechów szeptaæ o swych sprawach, Hipolit z cicha uœwiadamia³
Cezarego:

242. (przyp. red.) Tiens! (franc.) – masz tobie! a to dopiero!

243. (przyp. red.) superrewizja – ponowny przegl¹d; tu: badanie lekarskie poborowych przez wy¿sz¹ komisjê

wojskowo–lekarsk¹.

244. (przyp. red.) Gdy jeleñ wszed³ w moj¹ puszczê… – zasada feudalna.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

65

background image

– Wdowa. Laura. Pierwszy m¹¿ Koœcieniecki. Jakiœ tam pisarz, literat, historyk. Umar³ dwa lata

temu. Maj¹tek mia³ œliczny – o, ten, co go widaæ – Leniec. Koœcieniecki by³ zawsze strupiesza³y,
chory, mizantrop. Nie mia³ o czym gadaæ z nikim w s¹siedztwie. Przykry by³ cz³owiek. No,
umar³. Teraz siê ten Barwicki rozbija o jej rêkê. S¹ po s³owie, nawet, widzê, baba podkochuje
siê w tym astmatyku.

– No, od czegó¿ by by³a Laura

245

? Romantyczne macie imiona w okolicy.

– Et, to bogaty nuworysz

246

. Ma ci œliczny maj¹tek, Sucho³ustek, nadto para siê przemys³em,

handluje. Bogacz. Spryciarz pierwszej klasy. Nie mog¹ siê tak zaraz pobraæ, jakby on pragn¹³,
bo matka Koœcienieckiego mieszka w Leñcu. Interesa s¹ powik³ane. Koœcieniecki z pierwsz¹
swoj¹ ¿on¹ mia³ dwoje dzieci. Te dzieci maj¹ pretensje i prawo do czêœci maj¹tku. Ona sama
nie mo¿e sp³aciæ ani matki, ani tamtych dzieci. I tak dalej. A temu Barwickiemu pachnie tak¿e
i Leniec, boby wszed³ miêdzy solidne towarzystwo… Jak siê to hycel do niej podsadza! Widzisz
ty?

– Ej¿e, Hipeczku, czy tylko ¿ó³ta zazdroœæ przez twe usteczka siê nie s¹czy!
– Ja? Do tej Laury? Nie! Baba jak malowanie… To prawda. Ale mogê wytrzymaæ.
– Szczerze mówisz?
– Tobie bym, bracie, szczerze nie powiedzia³! Wiesz, jak to ten moskiewski ofik

247

mawia³

w takich razach…

– Wiem, wiem!…
Ach, jak¿e piêkn¹ by³a dró¿ka, dwukolejka, któr¹ jechali! Nic w niej, co prawda, nie by³o

szczególnego. Tu i tam, zapomniane przez ludzi, nie nagabywane z braku czasu – ros³y na niej
tarki i g³ogi naje¿one srogimi kolcami. G³ogi mia³y teraz na sobie owoc swój ró¿any, o kolorze
piêkniejszym ni¿ najwdziêczniejsze usta kobiece. Ros³y pó³kolem, zagajem, wœród kamieni, które
z pola praszczury parobków te niwy orz¹cych wyora³y i w to miejsce sygnê³y

248

. Tak toto

poros³o i krzewi³o siê w polu. – A potem przestrzeñ bezdrzewna w jasnej glebie. Kêdyœ na
horyzoncie aleje w Naw³oci – bli¿ej kêpy drzew Leñca.

Para narzeczonych puœci³a siê przodem, daj¹c z oddali znaki wojownikom, ¿eby siê

pospieszali. Sadz¹c na œlicznych koniach w jasnych rolach, tamci dwoje stanowili œwietne
stad³o. Cezary mrukn¹³:

– Dobre sobie! Zanim przyjedziemy, ju¿ bêdzie po wszystkim.
– Akurat! Umie siê ona ceniæ. Aby ona umie! M¹dre to jak sam diabe³.
– Po có¿ by tak wyrywali?
– ¯eby nas godnie przyj¹æ. Zobaczysz… Ale na wszelki wypadek – jazda! ¯eby temu grubasowi

popsuæ szyki!

Powierzchnia zni¿y³a siê w rozdó³, na którego dnie wœród niezbyt rozleg³ych ³¹k p³ynê³a

rzeczka w urwistych brzegach. Dalej, za chwiejnym mostkiem, by³o wzgórze, na którego
szczycie wznosi³ siê ów Leniec. Wnet linijka zaturkota³a przed gankiem „pa³acu”. By³a to
raczej willa ni¿ pa³ac albo dwór. – Piêtrowa, z lustrzanymi szybami, z dachem niemal p³askim
i szpikulcem na szczycie, mog³a staæ w byle letnisku i nale¿eæ do fabrykanta Niemca lub
¯yda nowobogacza. Nawet amorków na górnym gzemsie tej willi, trzymaj¹cych wieñce grubo
i szczodrze pomalowane na olejno, nie oszczêdzono tej sarmacko–barbarzyñskiej okolicy. Dwaj
panowie z Naw³oci, oddawszy konia oczekuj¹cemu „cz³owiekowi”, weszli po betonowych (tu
i tam srodze nadpêkniêtych) schodach do sieni, sk¹d wyfraczony lokaj poprowadzi³ ich wprost
do ³azienki. Myli siê tam, czesali, oczyszczali z b³ota i dziwnie nadobni zjawili siê w salonie.
Lecz minêli ten salon i przeszli do nastêpnego pokoju, gdzie sta³a du¿a szafa z ksi¹¿kami, bardzo
piêknie pooprawianymi w skórê i safian. Tam siedzia³ pan Barwicki z ksi¹¿k¹ w rêku. Pani
domu nie by³o.

– Widzisz… – znacz¹co mrugn¹³ na Cezarego Hipolit. – Widzisz, jak tu piêknie…
– Prawda… – uœmiechn¹³ siê Cezary. – Mia³eœ racjê mówi¹c, ¿e tu tak piêknie.

245. (przyp. red.) Laura – imiê to, któremu poetycki walor nada³ s³ynny zbiór wierszy Petrarki (1304–1374) Canzoniere,

by³o bardzo rozpowszechnione w sentymentalnej i romantycznej poezji mi³osnej.

246. (przyp. red.) nuworysz – nowobogacki.

247. (przyp. red.) ofik – oficer (¿artobliwy skrót).

248. (przyp. red.) sygn¹æ (gwar.) – cisn¹æ, rzuciæ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

66

background image

Pani Koœcieniecka niepostrze¿enie zesz³a ze schodów, które z holu wejœciowego prowadzi³y

na piêtro. By³a ubrana w skromn¹, modn¹ sukniê. Jej uroda zajaœnia³a teraz inaczej. By³o
dziwnie, niemal zdumiewaj¹co patrzeæ na ni¹ tak odmienion¹. W³osy pozbawione kapelusza
zalœni³y poz³ocisto, ramiona w wyciêtej sukni ods³oni³y siê w przepychu linii doskona³ych
i w niepospolitej ich krasie. Odziana w miêkkie, niemal przejrzyste szaty, pani Laura by³a
niepodobna do siebie samej. Uderzaj¹co odmiennie przedstawia³a siê jej stopa w lakierowanym
pantofelku, ta sama stopa, co z tak sprê¿yst¹, ¿elazn¹ moc¹ wpiera³a siê w ¿elazo strzemienia.
£ydki obci¹gniête szarym jedwabiem poñczochy by³y teraz wysmuk³e jak u podlotka. Oczy
tylko zosta³y te same, szczere i prawdomówne. Natomiast usta by³y mniej istotne i szczere, gdy¿
z lekka poci¹gniête barwiczk¹

249

, przypominaj¹c¹ kolorem swym barwê owocu dzikiej ró¿y.

Cezary siedzia³ obok szafy bibliotecznej i przypatrywa³ siê oprawom ksi¹¿ek. Niektóre

z tytu³ów, wyz³ocone na grzbietach, obojêtnie odcyfrowywa³. Przypomnia³ sobie, przypomnia³…
Szafa ojcowska, ksi¹¿ki… Tak samo sta³y ksi¹¿ki i snu³y siê wstêg¹ z³ocon¹ tytu³y. Przypomnia³
sobie rozk³ad i urz¹dzenie swego rodzinnego domu. Westchn¹³ sam przed sob¹ nad swoj¹ dol¹.
Obcy jest wszêdzie, sam. Jakiœ cudzoziemiec miêdzy rodakami, jakiœ zb³¹kany pies bez domu,
pana i podwórza. Patrzy³ na ksi¹¿ki, a myœla³ o tym, ¿e wszystko jest niepewne, dorywcze,
przemijaj¹ce, podleg³e bestialskiemu zniszczeniu. Gdzie s¹ ksi¹¿ki ojca, gdzie dom, gdzie ojciec,
gdzie matka? Zabici s¹ jak psy, za jak¹œ pierworodn¹ winê – rzuceni s¹ do rowów jak psy!

Praca ich ¿ycia na nic siê nie zda³a. Nie wiedzieli, ¿e zarabiaj¹ na karz¹c¹ œmieræ. ¯ycie ich

ca³e by³o jakow¹œ œmieszn¹ pomy³k¹, krwawym nieporozumieniem.

A ci tutaj wszyscy s¹ tak pewni swego. Do licha! Nic nie widzieli, co jest, co bywa na œwiecie,

a tak s¹ pewni swego. Czemu oni s¹ tacy pewni, gdy pewnego na œwiecie nie ma nic. Tak
strasznie nic. On jeden przecie, Cezary Baryka, w³asnymi oczyma zobaczy³, jak pewnego nic
nie ma…

– Pan lubi ksi¹¿ki? – zapyta³a pani Koœcieniecka siadaj¹c naprzeciwko.
– Ksi¹¿ki? Nie bardzo. Lubiê piêkne oprawy.
– A samych œrodków, wnêtrz miêdzy oprawami, ju¿ nie?
– Nie bardzo. Zreszt¹ – czy ja wiem… Teraz nie by³o czasu czytaæ, a dawniej, gdy by³o mo¿na,

nie by³o znowu chêci.

– A pan jest z których stron? Przepraszam za babsk¹ ciekawoœæ…
– On jest z Baku… – rzek³ Hipolit.
– A¿ z Baku! – dziwi³a siê pani Laura szczerze i prawdziwie.
– Ojciec mój tam mieszka³. Matka tam umar³a.
– Ale pan tutaj u nas zostanie? W naszej okolicy?
– Jakiœ czas.
– Tutaj, w tej okolicy, w ka¿dym razie zabawi pan d³u¿ej. Prawda, panie Hipolicie? Bo tu

mamy plan. Mamy plan balu w Odolanach. A tancerzy ani na lekarstwo! Pan przecie tañczy?

– Owszem, tañczê.
– W takim razie jest nowy tancerz! Doskonale!
– Nie wiem, kiedy jest ten bal. Nie wiem, czy bêdê móg³ byæ na nim.
– Czaruœ! mój drogi, porzuæ no ten temat. Nie ty w tych sprawach decydujesz, tylko ja.
– O, to–to! – sycza³a piêkna pani. – Nie puœciæ! Nie puœciæ!
Lokaj wszed³ i cichym g³osem poprosi³ do sto³u.

Panna Wanda Okszyñska mia³a skoñczonych szesnaœcie lat, a jednak nie mog³a przeleŸæ

z pi¹tej do szóstej klasy szko³y pañstwowej w Czêstochowie. Skoñczy³o siê na tym, ¿e jej
poradzono, a¿eby sobie posz³a na grzyby, gdy¿ z jej nauki nic nie bêdzie.

Starania ojca, urzêdnika bankowego, nic nie mog³y wskóraæ, gdy¿ rzeczywiœcie Wandzia nie

nadawa³a siê do szóstej klasy. Krótko mówi¹c, nie umia³a „na wyrówki” tabliczki mno¿enia,
a wszelkie „s³ówka” stale wyfruwa³y z jej biednej g³owy. Nieszczêsny ojciec rozgniewa³ siê na

249. (przyp. red.) barwiczka – szminka.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

67

background image

dobre i nie chcia³ patrzeæ na oblicze tej domowej „oœlicy”. Matka – rodzona siostra ¿ony rz¹dcy
maj¹tku „hrabiów” Wielos³awskich w Naw³oci, pana Turzyckiego – wyprawi³a niepoprawn¹
„oœlicê” na wieœ do siostry, a¿eby choæ przez czas pewien zesz³a z oczu ojcowskich i spod jego
ciê¿kiej piêœci. Tê to pannê Wandziê Okszyñsk¹ widzia³ Cezary Baryka, gdy siê salwowa³a

250

ucieczk¹ œcigana przez mœciw¹ perliczkê.

Owa panna Wanda jedno tylko mia³a na swe usprawiedliwienie: gra³a na fortepianie. Nic do jej

g³owy nie przystêpowa³o, tylko ta muzyka. Mog³a graæ przez ca³y dzieñ, nic nie jedz¹c ani pij¹c
– mog³a nie spaæ, a nawet nie wiedzieæ, ¿e ¿yje na œwiecie, byleby jej tylko pozwolono bêbniæ
na fortepianie. Tote¿ i bêbni³a. Rodzice rujnowali siê na wynajem pianina i na drogie honoraria
dla metrów

251

. Ci krêcili g³owami i wszyscy, jak jeden, zapewniali: nadzwyczajna zdolnoœæ,

zadziwiaj¹ce ucho, nies³ychana pamiêæ, istotny talent! Panny Wandzi nie wbija³o to w ambit.
Ona gra³a dla samej muzyki. Upija³a siê t¹ swoj¹ „wy¿sz¹” muzyk¹ niczym pijak gorza³k¹. Po
przyjeŸdzie do Naw³oci i do mieszkania wujostwa, gdzie fortepianu nie by³o, nieszczêsna „oœlica”
chodzi³a jak b³êdna owca. Po pewnym czasie ciotka Turzycka zastawa³a Wandziê siedz¹c¹ przy
stole i zapamiêtale przebieraj¹c¹ po nim palcami, nie bez za¿ywania fikcyjnego peda³u. £zy la³y
siê z oczu wygnanki, gdy tak sobie wygrywa³a na kancelaryjnym stole, pod nieobecnoœæ wujcia
Turzyckiego.

Panna Karolina Szar³atowiczówna, która bywa³a w mieszkaniu rz¹dcostwa, przynios³a

wiadomoœæ o têsknocie Wandzi Okszyñskiej za fortepianem, szeroko roz³o¿y³a tê wiadomoœæ
przed zgromadzeniem w tak zwanym „pa³acu” i odpowiednio j¹ oœwietli³a. Ksi¹dz Anastazy,
ciotki Aniela i Wiktoria i w ogóle wszyscy domownicy poczêli domagaæ siê niezw³ocznego
dopuszczenia muzyczki do „pa³acowego” fortepianu, który pod swym pokrowcem zapomnia³
ju¿ poniek¹d, ¿e jest jakimœ tam muzycznym instrumentem, i przyzwyczaja³ siê z wolna do roli
mebla cennego, lecz gruntownie nieu¿ytecznego. Pani Wielos³awska nie bez pewnej opozycji
ust¹pi³a. I oto panna Wanda Okszyñska dorwa³a siê do fortepianu. Wolno jej by³o odwalaæ
sw¹ sztukê pod nastêpuj¹cymi kondycjami

252

: 1) przed obiadem; 2) gdy nie ma goœci; 3) gdy

nikt nie jest cierpi¹cy; 4) gdy nikt nie œpi; 5) gdy w ogóle nikt nie zaprotestuje.

Hipolit i Cezary powróciwszy na swej linijce ze œniadania u pani Laury Koœcienieckiej,

wchodz¹c na ganek us³yszeli w salonie pysznie oddany Polonez A-dur Szopena. Ksi¹dz
Anastazy, który ju¿ dawno wsta³ i „kiedy – kiedy! odprawi³ mszê œwiêt¹” w koœciele parafialnym
wsi w³oœciañskiej Naw³oæ Dolna, a teraz dawa³ baczenie na przygotowania do obiadu,
bêd¹ce w³aœnie w toku pod przewodnictwem Maciejunia – objaœni³ przybywaj¹cych, kto gra,
i rozpowiedzia³ ca³kowit¹ historiê o pannie Wandzi. Zaleci³, ¿eby tej osóbce nie przeszkadzaæ,
nie zagl¹daæ do salonu w ogóle, a natomiast usi¹œæ sobie grzecznie w sto³owym pokoju
i wypiæ rozwa¿nie przed obiadem, co tam Maciejunio z pewnoœci¹ podaæ nie omieszka. Ale
dwaj rycerze, którzy wrócili w humorach ró¿owych, poœniadankowych, byli innego zdania.
Postanowili w³aœnie zobaczyæ muzykuj¹c¹ pannê i zapoznaæ siê z ni¹ natychmiast. Hipolit
pierwszy otworzy³ drzwi z sieni na lewo do salonu i poci¹gn¹³ za sob¹ przyjaciela. Ostatni
zobaczy³ przed sob¹ ofiarê przeœladowañ ptasich. Sta³a obok fortepianu, po pensjonarsku
strwo¿ona wejœciem dwu m³odych kawalerów, z których jeden by³ – o rozpaczy! – panem
dziedzicem Naw³oci z przyleg³oœciami. Dygnê³a przed panem dziedzicem i z wyrazem
uszczêœliwienia poda³a mu rêkê, gdy on raczy³ j¹ zaszczyciæ podaniem swojej. Lepiej siê
jednak zaprezentowa³a ni¿ w chwili ucieczki w poprzek dziedziñca. By³a po dziewczêcemu
wysmuk³a, ale ju¿ po panieñsku „sformowana”. Mia³a d³ugie nogi i d³ugie rêce, d³ugie w³osy
w warkocz splecione, ale w oczach wyraz szczególny, g³êboki i niesamowity, jakby nie z tego
œwiata.

„Nie! Ona siê nigdy nie nauczy tabliczki mno¿enia!” – pomyœla³ Cezary.
Na natarczywe proœby, ¿eby gry nie przerywa³a, panna Wanda sta³a siê blada jak kreda.

Skrêca³a siê na bok jak przed nauczycielem arytmetyki i przebiera³a palcami w sposób
znamionuj¹cy ostateczny upadek inteligencji. Cezaremu ¿al by³o tego panieñstwa. Przypomnia³
sobie, ¿e przecie to on grywa³ z matk¹ dzieñ w dzieñ na cztery rêce, a lekcyj muzyki nabra³

250. (przyp. red.) salwowaæ siê – ratowaæ siê.

251. (przyp. red.) metr (z franc.) – nauczyciel (tañca, muzyki).

252. (przyp. red.) kondycje (³ac. conditio) – warunki.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

68

background image

siê co niemiara.

Zaproponowa³ tej pannicy, czyby nie chcia³a zagraæ z nim na cztery rêce Tañców

Wêgierskich Liszta

253

– co jeszcze pamiêta³ wcale dobrze. Zgodzi³a siê skinieniem g³owy,

gdy¿ g³osu ¿adn¹ miar¹ nie mog³a ze siebie wydobyæ. Usiedli i zagrali. Skoro zaœ zaczêli graæ,
ta trusia odzyska³a nie tylko w³adzê nad sob¹, ale objê³a j¹ nad tym nieznajomym panem –
nie mówi¹c ju¿ o tym, ¿e prym trzyma³a w recytacji utworu. Twarz jej zmieni³a siê, o¿y³a,
rozgorza³a i sta³a siê piêkn¹. Ilekroæ zwraca³a siê do towarzysza gry, szczególny blask, po³ysk
wy¿szej inteligencji, mo¿na by powiedzieæ: geniusz muzyczny p³on¹³ w jej oczach. Zeszli siê do
salonu wszyscy domowi i, porozsiadawszy siê wygodnie w ró¿nych miejscach, s³uchali dobrej,
brawurowej muzyki. Przerwa³ tê biesiadê przedobiedni¹ Maciejunio uk³onami i delikatnymi
skinieniami, znamionuj¹cymi niew¹tpliw¹ obecnoœæ „wazy na stole”. Panna Wanda oderwa³a
rêce od klawiszów, wsta³a pos³usznie i cichaczem, wœród œmiesznych dygów, umknê³a z salonu.

Okaza³o siê, i¿ zdrowie panny Karoliny Szar³atowiczówny nie by³o, na szczêœcie, w stanie

tak beznadziejnym, ¿eby „chora” nie mog³a zasi¹œæ przy wspólnym obiedzie. Nie tylko zasiad³a,
ale zajmowa³a siê ekspedycj¹ dañ w sposób ¿ywio³owy. By³a tylko w stosunku do Cezarego
Baryki niepowœci¹gliwie dumna i wynios³a. Nie spogl¹da³a na niego wcale, a je¿eli twarz jej
zwróci³a siê w jego stronê, to powieki oczu nakrywa³y Ÿrenice. By³o to nawet i musi pozostaæ
nadal niedocieczon¹ tajemnic¹, jakim sposobem, maj¹c oczy tak szczelnie zamkniête, dostrzeg³a
jego uk³on i odpowiedzia³a nañ iœcie monarszym skinieniem g³owy. Cezary chcia³ rozwik³aæ
tê niedogodn¹ sytuacjê, tote¿ nie pozwoli³ sobie nawet na najl¿ejszy uœmiech. Opowiada³
weso³o towarzystwu o jeŸdzie linijk¹, o wizycie w Leñcu i umyœlnie w karykaturalny sposób
oœmiesza³ siebie jad¹cego na szybkolotnej linijce, a¿eby w³aœnie œmiesznoœæ na siebie skierowaæ
i przerzuciæ. Wszystko to nie uda³o siê. Panna Szar³atowiczówna wszelkie jego usi³owania
w tym kierunku przyjmowa³a z nosem tak wysoko zadartym i z takim skrzywieniem ust,
jakby istotnie w jego wywodach zawarty by³ jakiœ zapach mocno nieprzyjemny. W pewnej
chwili Cezary Baryka dozna³ uczucia g³êbokiego zdumienia. Gdy bowiem stara³ siê najbardziej
altruistycznie w stosunku do tej panienki bawiæ towarzystwo swoim kosztem, ona – znajduj¹c
siê w owej chwili obok kredensowej szafy, a poza plecami wszystkich zebranych przy stole
– wywiesi³a pod adresem narratora jêzyk ogromnej d³ugoœci, prawdziwie do pasa. Ten
polemiczny zabieg, przedsiêwziêty przez pannê Karolinê, trwa³ tak nies³ychanie krótko, ¿e
Cezary zada³ sobie pytanie, czy przypadkiem nie uleg³ halucynacji. Zw¹tpienie by³o tym
silniejsze, skoro ton wyrzeczeñ panny Szar³atowiczówny by³ znowu tak wybuja³y i dostojny,
jakby siê s³ysza³o mowê tronow¹ królowej albo przemówienie maturalne prze³o¿onej pensji (z
prawami gimnazjalnymi).

Wszystko jednak¿e sz³o jako tako, gdyby nie nieszczêsne upodobanie ksiêdza Anastazego do

œpiewu. Bior¹c fili¿ankê kawy i dolewaj¹c pewien ró¿owy dodatek w ma³y kieliszeczek, kap³an
zanuci³ swe uprzykrzone:

Caroline, Caroline,
Prends ton chapeau fleuri,
Ta robe blanche…
Przy dŸwiêku tych wyrazów – „ta robe blanche…” – Cezary przez zemstê za wywieszenie

w jego stronê tak czerwonego jêzyka, i¿ móg³by by³ s³u¿yæ za chor¹giew bolszewick¹,
uœmiechn¹³ siê bestialsko. Wtedy dziewoja ca³a sta³a siê czerwona jak dziesiêæ chor¹gwi
bolszewickich i majestatycznie, wolnym a posuwistym krokiem wysz³a z pokoju.

– Gdzie¿ ty idziesz, Karusia? – zmartwi³ siê ksiê¿ulo.
– Pannie Karolinie przykro jest s³uchaæ tej piosenki… – szepn¹³ Cezary ksiêdzu do ucha.
– Doprawdy? A to ju¿ nigdy! Pary z ust nie puszczê! Ale dlaczego? Przecie to jest takie niewinne

a weso³e – wiesz – Czaruœ – weso³e…

– Niewinnoœæ niewinnoœci¹, a jednak jest to przykre… To: Caroline, Caroline…

253. (przyp. red.) Franciszek Liszt (1811–1896) – znakomity kompozytor i wirtuoz wêgierski.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

69

background image

– Pójdê ja po ni¹. Muszê j¹ przeprosiæ! A to ze mnie niez³y kuzynek!…
Gdy ksi¹dz z pann¹ Karolin¹ powróci³ do sto³owego pokoju, ju¿ Hipolit proponowa³ po

obiedzie now¹ wycieczkê, a¿eby Cezary móg³ przecie¿ obejrzeæ okolicê. Mia³ jechaæ ksi¹dz,
panna Karolina, Cezary, ale ju¿ nie na wariackiej linijce, tylko na statecznej bryczce, a sam
Hipolit konno na ulubionym gniadym Urysiu. Ksi¹dz Anastazy by³ zachwycony tym projektem,
Cezary równie¿, a panna Karolina spuœci³a z wynios³oœci tonu i raczy³a uœmiechaæ siê
z ob³udnym umiarkowaniem. Zanim obiad dobieg³ do ostatecznego likierowego koñca, ju¿
dyspozycje zosta³y wydane, a w chwili powstania zbiorowego od sto³u bryczka zajecha³a
przed ganek. Sam Jêdrek powozi³ par¹ nieposzlakowanie czarn¹, wyczyszczon¹, wypucowan¹,
ubran¹ w zaprzêgi lœni¹ce i napuszczone t³uszczem. Bryczka by³a, widaæ, œwie¿o odmalowana,
gdy¿ ka¿da jej sprycha i wachlarz, literka i na ¿ó³to wylakierowany pó³koszek, was¹¿ek

254

i siedzenia lœni³y od zaschniêtej jaskrawej farby. Jêdrek trzyma³ lejce i bat w rêku w taki
sposób, jak oficer szablê na paradzie w obecnoœci wodza – nie spuszcza³ oczu z oczu Hipolita,
który od szczegó³u do szczegó³u przechodz¹c lustrowa³ wózek wzrokiem nieub³aganym. Srogie
oko pana nic jednak nie mog³o znaleŸæ: bryczka i zaprzêg, utrzymanie koni – s³owem, wszystko
– rzuca³o iskry i blaski. Tote¿ we wzroku Jêdrka malowa³ siê zwyciêski i dumny wyraz:

– Abssolutnie!
Samo utrzymanie koni by³o szczytem pielêgnacji. By³a to bowiem para karych wa³achów,

czarnych jak najciemniejszy aksamit. Konie te sta³y od lat w ciemnej stajni z okienkiem
zas³oniêtym i drzwiami otwieranymi tylko w nocy. Ka¿de z dwojga podlega³o ci¹g³emu
oczyszczaniu, cudzeniu

255

i szczotkowaniu. Hipolit (przed wojn¹ bolszewick¹) wpada³ do

stajni niespodzianie i rogiem swej bia³ej chustki, owiniêtym na palcu, próbowa³, czy na sierœci
ulubieñców nie ma œladów py³u. Konie te w ciemnoœci zdzicza³y i odwyk³y od œwiat³a. Ich sierœæ
krótka i lœni¹ca, czarna jak sama noc bezgwiezdna, przypomina³a po³yskliwoœci¹ i miêkkoœci¹
jedwabiste futerko kreta.

Ch³opiec stajenny przyprowadzi³ dla „jaœnie panicza” gniadego Urysia pod lekkim siod³em

i czaprakiem znaczonym. M³ody pan dosiad³ Urysia w oczach matki, ciotek i wuja z gracj¹
i zrêcznoœci¹ nieposzlakowan¹. By³o to arcydzie³o za¿ycia konia, pierwszego za¿ycia po tylu
miesi¹cach marszów piechura.

– Hipciu! Proszê ostro¿nie, ostro¿nie… – szepta³a matka, która teraz ba³a siê bardziej, a¿eby

na ojczystym dziedziñcu nie zsun¹³ siê z siod³a, ni¿ przed miesi¹cem, kiedy nie wiedzia³a, czy
go dziki wróg w sztuki nie p³ata i koñmi po polach nie w³óczy.

Hipolit tkliwym spojrzeniem uspokoi³ matkê i czeka³ na towarzystwo.
Ksi¹dz wybieg³ pierwszy w sutannie znacznie krótszej, w powa¿nym kapeluszu kap³añskim.

Za nim sz³a panna Karolina. Dwie pierwsze osoby zajê³y miejsce g³ówne na wózku. Cezary siad³
na przednim siedzeniu, obok Jêdrka, ale twarz¹ nie do koni, lecz do tamtych dwu osób zwrócony.
Siedzenia, obite grubym szarym suknem, by³y zawieszone na potê¿nych pasach skórzanych
zaczepionych o g³owice literkowych haków. Wszyscy siedli, woŸnica cmoka³ kilkakroæ na czarne
„krety”, a one tymczasem nie zamierza³y wcale ruszyæ z miejsca. Wspina³y siê, bi³y na miejscu
kopytami albo zginaj¹c ³by ku ziemi wydawa³y krótkie, urywane r¿enie, które nic dobrego nie
wró¿y. Rozleg³ siê cichy rozkaz Hipolita, który z konia przygl¹da³ siê swemu umi³owanemu
zaprzêgowi:

– Tr¹æ narêcznego

256

!

Jêdrek podniós³ bat dziewiczo czysty, nowy i nie u¿ywany jeszcze w tej powojennej epoce

i z lekka uderzy³ jego koñcowym wêze³kiem lœni¹cy zad narêcznego wa³acha. Obadwa
konie, zdjête panicznym przera¿eniem wobec zlekcewa¿enia ich cnoty, skoczy³y raptem
z miejsca z tak¹ gwa³townoœci¹, ¿e bryczka runê³a naprzód jak wyrzucona z procy. Cezary,
siedz¹cy naprzeciwko ksiêdza Anastazego, gibn¹³ siê gwa³townie i by³by uderzy³ kap³ana
g³ow¹ w piersi, gdyby nie to, ¿e trafi³ ju¿ w pró¿niê. Oprzytomniawszy Baryka zobaczy³
nad g³ównym siedzeniem zamiast osób cztery nogi zadarte do góry z tego dwie nogi czarne

254. (przyp. red.) literka… pó³koszek, was¹¿ek – ¯eromski okreœla czêœci bryczki przy pomocy nazw odnosz¹cych

siê w³aœciwie do wozu wiejskiego, u¿ywanych przy tym w ró¿nych znaczeniach.

255. (przyp. red.) cudzenie – czyszczenie.

256. (przyp. red.) narêczny – koñ id¹cy z prawej strony dyszla.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

70

background image

w lœni¹cych cholewach i czarnych niezapominajkach

257

, a dwie bia³e w cienkich, cielistych

poñczochach zachodz¹cych a¿ – hen! – powy¿ej kolan. Poñczochy owe z boku ka¿dej nogi
podtrzymywa³y gumowe paski siêgaj¹ce w niedocieczon¹ otch³añ. Cezary zrozumia³, ¿e
pannê Szar³atowiczównê spotyka tego dnia drugie nieprzyzwoicie œmieszne nieszczêœcie.
Zgodnym odruchem zlecia³a po prostu wraz z ksiêdzem z balansuj¹cego siedzenia w pusty
ty³ bryczki. Machali obydwoje czterema czarnobia³ymi koñczynami, nie mog¹c siê z cieœni
wydobyæ. Zgodny wybuch œmiechu osób pozostaj¹cych na ganku œciga³ ich w istnym locie,
który teraz przedsiêwziê³y czarne „krety”. Cezary z zapa³em rzuci³ siê na pomoc pannie
Karolinie i wydŸwign¹³ j¹ na ruchome siedzenie. Potem wywindowa³ duchownego. Panna by³a
zrozpaczona. Mia³a ³zy w oczach. Poprawia³a wci¹¿ krótk¹ sukniê obci¹gaj¹c j¹ jak najni¿ej,
niemal do piêt, i owijaj¹c ni¹ kolana.

– Mo¿e pani po¿yczyæ agrafki do zapiêcia sukni pod kolanami? – zapyta³ Cezary ze

wspó³czuciem i gotowoœci¹ do us³ug.

– Dziêkujê! – odpali³a z tak¹ furi¹, jakby mia³a zamiar podziêkowaæ piêœci¹.
– Siedzenia s¹ ruchome i wskutek tego niepewne. To siê mo¿e powtórzyæ.
– Nie powtórzy siê!
– Któ¿ to mo¿e wiedzieæ, czy siê nie powtórzy. Strze¿onego Pan Bóg strze¿e.
– Dobrzeœ to powiedzia³, panie Czaruœ! – westchn¹³ ksi¹dz. – Ale¿ mnie wyr¿nê³o w plecy!

A ciebie, Karusia, wyr¿nê³o?

– Mnie nie wyr¿nê³o!
– Daliœmy, moje dziecko, nie lada przedstawienie z naszych dessous

258

…

– Och! Jeszcze o tym bêd¹ gadaæ! To jest przecie prostactwo!
– Mnie tam to wcale nie wzrusza, co t³um zobaczy u mnie pod sukienk¹. Inna rzecz z tob¹! –

wzdycha³ wikary z politowaniem.

– Proszê ju¿ raz z tym skoñczyæ, bo wysi¹dê! – syknê³a.
– Wysi¹œæ w tej chwili by³oby dosyæ trudno. Znowu byœ siê potknê³a. Nic tu przecie z³ego

nie powiedzieliœmy, moje dziecko. Gorzej by by³o, gdybyœmy milczeli.

– I czego pani tak dalece boleje nad gimnastyczn¹ ewolucj¹ tak dalece naturaln¹!… Nie

rozumiem… – wtr¹ci³ Cezary.

– Bolejê i koniec! Pan tu przyjecha³ i jest pan moim porte–malheur

259

!

– O, to Ÿle! Je¿eli tak jest naprawdê, to nie ma co! Trzeba braæ nogi za pas!
– Widzisz, widzisz, Karolino, co ty wygadujesz!
– Nic strasznego nie powiedzia³am.
– Zakazujê ci mówiæ rzeczy p³yn¹ce z guse³ ukraiñskich, a panu, Czaruœ, zakazujê mówiæ

o wyjeŸdzie.

– A któ¿ tu nastaje na wyjazd pana Baryki? – pyta³a panna wytrzeszczaj¹c swe œliczne

niebieskie oczy.

Hipolit jecha³ tu¿ za wózkiem na Urysiu i widaæ by³o, ¿e siê rozkoszuje jazd¹. By³

uœmiechniêty, rozmarzony. Klepa³ raz w raz rêk¹ kark i k³êby konia, pieszczotliwie g³adzi³ jego
grzywê. Cezary mia³ ci¹gle przed oczyma jego twarz i przesz³o mu przez myœl zastanowienie, i¿
buñczuczy siê na tej bryczce, grozi wyjazdem, a naprawdê srogi by to by³ ¿al, gdyby trzeba by³o
wyjechaæ z tej Naw³oci. Jeszcze jej przecie nawet nie zobaczy³! Sam tu jakoœ zmala³, sproœcia³,
sta³ siê niemal dzieckiem… Wszystko na nowo, jak za dni minionego dzieciñstwa, sta³o siê tutaj
tak ciekawe, tak niewidziane – nies³ychane! Ka¿dy pagórek albo w¹wozik, który mijano, by³ od
razu, od spojrzenia jakiœci swój, bliŸni, nieod³¹czny, choæ jest przecie obcy i nowy. Ciekawoœæ
naprawdê pali³a, ¿eby wstaæ w tej uroczyœcie wysmarowanej furmance i rozejrzeæ siê dooko³a,
zobaczyæ, przenikn¹æ, co te¿ to tam jest dalej, za chudym lasankiem, którego brzegiem biegnie
korzenista, mokra droga.

Niewielu mijano przechodniów. Pewien ¯ydzina z brudnym workiem na plecach nisko siê

k³ania³ panu dziedzicowi, co nie tylko z wojska wróci³, ale – powiadali – wojnê wygra³, samego

257. (przyp. red.) niezapominajki – spodnie (¿artobliwie).

258. (przyp. red.) dessous (franc.) – spodnia bielizna.

259. (przyp. red.) porte–malheur (franc.) – osoba lub rzecz przynosz¹ca nieszczêœcie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

71

background image

Trockiego

260

pobi³ na kwaœne jab³ko. Wnet zosta³ daleko w tyle.

Ale pobieg³y ku niemu myœli Cezarego, który go wci¹¿ mia³ przed oczyma, gdy inni byli

doñ ty³em odwróceni. Jak¿eby chcia³ pójœæ z tym ¯ydeczkiem i gadaæ o tajemnicach jego
¿ycia, których nie zna³, nie widzia³, tak samo jak nie zna³, nie widzia³ tej okolicy porzniêtej
przez wiejsk¹ drogê! Tajemnicê jego ¿ycia… O wnêtrzu worka, który ów z tak straszn¹ mêk¹ na
plecach dŸwiga. Niesie tam pewno kilka æwiartek kartofli dla kupy swych dzieci czekaj¹cych
z g³odnym utêsknieniem. Znamy to, znamy… Znamy utêsknienie g³odowe! Niesie tam mo¿e
dwa du¿e bochny kwaœnego, ¿ytniego chleba, który tak diabelnie smakuje, gdy ¿o³¹dek jest
pusty i kiszki puste. Znamy to, znamy… Niesie tam mo¿e kradzione jakoweœ rzeczy… Niesie tam
mo¿e kradzione ch³opskie buty, które wydaje na dziesi¹t¹ wieœ, ¿eby ich ju¿ do koñca œwiata
w³aœciciel nie pozna³. Któ¿ jego wie? Kto zbada machinacje wiejskiego ¯yda? Tak jest czy owak,
dŸwiga na sobie ciê¿ar, a dŸwigaj¹c go pe³za po b³ocie i piasku, szarga siê i flañta

261

po

drogach prastarych ziemi. Szarga siê po ziemi i dŸwiga na sobie ciê¿ary w tej samej chwili,
gdy w samolocie szybuj¹cym z Warszawy do Pary¿a, œrodkiem ob³oków i nad ob³okami,
wytworna dama podró¿uj¹ca, dla skrócenia sobie nudnego czasu miêdzy stacjami powietrznymi
Warszawa–Praga czeska œpi smacznie, u³o¿ywszy siê na dnie lotnej kabiny. O nêdzo, nêdzo
biednego brudnego ¯yda, któ¿ ciê wys³owi!

Bryczka wyminê³a dwóch starych ch³opów, którzy szli na bosaka z koszykami rêcznymi

w rêku. Nogi ich ciapa³y po zimnych ka³u¿ach i miesi³y b³oto zgêstnia³e. Gadali. Gadali
zawziêcie, g³oœno, z wrzaskiem. Bryczka pêdz¹ca niewielkie na nich zrobi³a wra¿enie. Zaledwie
na krótk¹ chwileczkê przerwali rozmowê. Ach, jak¿eby to by³o ciekawe – nie! – jakie¿ by to
by³o szczêœcie wyskoczyæ z tej lœni¹cej, iskrz¹cej siê wolantki, zdj¹æ buty, ciapaæ nogami po
b³ocie, wdaæ siê w rozmowê z tamtymi dwoma, radziæ po g³upiemu nad wydŸwigniêciem
siê z utrapienia, ur¹gaæ na wójta, na pisarza, na panów, na uk³ad œwiata – pomstowaæ
i wykrzykiwaæ!… Iœæ z tamtymi dwoma drog¹ pe³n¹ znoju i przeszkód, ziêbi¹c¹ nogi, kolana,
stawy a¿ do pustego brzucha i utrudzaj¹c¹ koœci zestarza³e! Cezary wo³a³ w duszy do wiekowych
ch³opów, którzy zostawali daleko – daleko na korzenistej drodze:

„Ej, wy, ludzie! S³uchajcie! Ja idê tam razem z wami!”
W rzeczywistoœci nie szed³, lecz wygodnie, rozkosznie, szybko jecha³, mkn¹³ przez pastwiska,

przylaski, œrodkiem pól i w op³otkach prowadz¹cych do wiosek.

W pewnym miejscu Jêdrek skrêci³ raptownie i pojazd poniós³ siê jak wicher miêkk¹ drog¹

ponad rozleg³ymi ³¹kami. Niebo by³o pogodne, lecz ju¿ blade, œniadoœci¹ przejête, jesienne.
Nik³y b³êkit przerzyna³y barwne chmurki pêdzone przez rzeŸwy wiatr. Uczucie szczêœcia,
m³odoœci, zdrowia przenika³o wszystkich w jednakim niemal stopniu. Ka¿da z osób coœ
swojego w³asnego podœpiewywa³a. Zdawa³o siê, ¿e i koniom szczêœcie ¿y³y rozsadza. Lecz oto
niespodziewanie stanê³y. Cezary obejrza³ siê i zobaczy³, ¿e stoj¹ przed jak¹œ bram¹.

– Brama! – zawrzasn¹³ Jêdrek takim g³osem, ¿e od jego brzmienia powinny siê by³y

natychmiast same otworzyæ obie wierzeje tej starej i sfatygowanej stra¿nicy folwarku.

Tymczasem nadbieg³ ch³opak z konopiast¹ grzyw¹, dysz¹cy tak, ¿e tchu nie móg³ z³apaæ,

i posmarkuj¹cy z przera¿enia nosem sinym i krostowatym. Konie wbieg³y na dziedziniec
bezdro¿ny, zaroœniêty wiêdn¹cymi chwastami i jeszcze pachn¹cy od ich ostatniego oddechu.
Znowu wózek zatrzyma³ siê obok czterech starych lip, tak starych, ¿e siê je kocha³o od
pierwszego spojrzenia. Za tymi lipami sta³ dworek pradawny, z dachem czarnym, mocno
powyginanym i schodz¹cym na œciany modrzewiowe niemal do samej ziemi. Doko³a sta³y
zabudowania folwarczne nowe, z murowanymi s³upami, porz¹dne i solidne. Hipolit zeskoczy³
z konia, ksi¹dz Anastazy wylaz³ z bryczki i obadwaj

262

skierowali siê ku dworkowi. Na ich

spotkanie wyszed³ jegomoœæ opalony na kolor razowego chleba, w¹saty, przysadkowaty, typowy
pan okumon

263

. Cezary zapyta³ panny Karoliny, czy tak¿e wysi¹dzie i wejdzie do tego domu.

260. (przyp. red.) Trocki – Lew Trocki (1879–1940), polityk rosyjski, socjaldemokrata, przywódca antyleninowskiej

opozycji w partii bolszewickiej. W 1920 r. by³ komisarzem wojny. W roku 1929 za podziemn¹ dzia³alnoœæ

antyradzieck¹ zosta³ skazany na wygnanie z ZSRR.

261. (przyp. red.) flañtaæ siê – szargaæ siê.

262. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

263. (przyp. edyt.) okumon – ekonom.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

72

background image

– Nie – odpowiedzia³a niezdecydowanie. – Tu jest ³adny staw. Pójdê nad staw.
– Czy ja mogê pójœæ z pani¹?
– Je¿eli pan sobie ¿yczy…
Minêli p³oty plecione z jod³owych ga³êzi, które opasywa³y ogrody doko³a dworu, i z górki

zeszli nad staw. Sta³ cichy, rozleg³y, czysty, pod niebem jesiennym, uroczy w swych sitowiach,
tatarakach i pa³kach. Daleko, na drugim koñcu wodnego rozlewiska, wp³ywa³a doñ rzeka,
szeroka w swym ujœciu. Tu¿ zaraz by³y parzyste pogródki

264

z szerokich balów, prowadz¹ce

poziom wodny na podsiêwodne m³yñskie ko³o

265

. Mostek z okr¹glaków nad tymi pogródkami

u³atwia³ przejœcie z drogi wjazdowej na groblê zaros³¹ wysok¹ traw¹.

Skoro panna Karolina i Cezary minêli ten mostek, uderzy³ ich powonienie zapach zwiêd³ej

olszyny i zapach wodnych zió³ rosn¹cych poza grobl¹ w wilgotnych w¹do³ach. Stanêli na
najwy¿szym miejscu grobli i przypatrywali siê stawowi. By³ piêkny w swej barwie, rozleg³oœci,
ciszy. Urok zapomnienia, odosobnienia, bytu poza œwiatem, samotnoœci poza wszystkim
uœmiecha³ siê do przybyszów z tej wdziêcznej na wejrzenie, samoswojej wody. W nieruchomej
tafli jej odbija³y siê wysokie olchy ocieniaj¹ce m³yn i dwie ruchome postaci – Karoliny
i Cezarego. W zakrêcie rzecznym, szerokim ramieniem uchodz¹cym miêdzy ¿ó³te sitowia,
dwie dzikie kaczki–krzy¿ówki beztrwo¿nie przep³ywa³y. Cezary zosta³ wprost uderzony przez
wra¿enie, ¿e ju¿ to miejsce zna, ju¿ je widzia³ niegdyœ – ¿e ju¿ tu by³. Co wiêcej – dziwnie
niesamowity ¿al œciska³ mu serce na widok sennow³adztwa tej wody – jakby za tym miejscem
têskni³ latami. „Jakim¿e sposobem to byæ mo¿e? – zadawa³ sobie pytanie. – By³o¿ to niegdyœ we
œnie, ju¿ tak dawno przespanym, ¿e zgin¹³ do cna w pamiêci?” I oto wtedy przep³ynê³o przez
jego serce dziwaczne a przejmuj¹ce boleœci¹ s³owo: „seku³a”.

– Ach – westchn¹³ z g³êbi – prawda… Przypominam sobie… To¿ to za takim oto stawem, za

w³asn¹ jak¹œ „seku³¹” moja matka przep³aka³a swoje ¿ycie.

Z podwójn¹ zach³annoœci¹ obj¹³ oczyma tê tutejsz¹ „seku³ê” i nie móg³ nasyciæ siê jej

widokiem. Patrzy³ na chmurki wielobarwne – czerwone, zwiastuj¹ce wiatr, i fioletowe, nios¹ce
nowe deszcze jesieni – jak przep³ywa³y nad czyst¹ tafl¹. Zabarwia³a siê wtedy a¿ do samego
dna, stawa³a siê g³êboka, przepaœcista, niedosiêgniona, pe³na tajemnic i otchlistego

266

¿ycia tam

w g³êbi. Gdy chmury po¿eglowa³y nad pola, znowu jesienny kolor nieba sp³ywa³ na czyst¹
powierzchniê. M³yn czarny turkota³ i w jego pobli¿u nie mo¿na by³o rozmawiaæ. Panna i Cezary
poszli wzd³u¿ grobli, prowadz¹c w g³êbinie wodnej odbicia swoje, doskona³e i wierne a¿ do
œmiesznoœci.

– By³ taki staw u nas, na Ukrainie… – rzek³a panna Karolina.
– Doprawdy? Bo znowu ja widzê w tym stawie ulubione miejsce mojej matki. Takie musia³o

byæ to jej miejsce ulubione.

– Ka¿dy ma swoje miejsce ulubione w dzieciñstwie. To jest ojczyzna duszy.
– Ja nie mam.
– Panu siê podoba tutaj, w Polsce?
– Dosyæ, choæ tutaj nie ma nigdzie nic „godnego widzenia”.
– Nie ma, rzeczywiœcie nie ma. Tu, wie pan, nie ma rozmachu, przestworu.
– le tu pani?
– Nie powinno mi byæ Ÿle. Jest mi raczej dobrze. Ale by³am jedynaczk¹ w bogatym domu,

przeznaczon¹ i wychowan¹ do zbytków, a teraz muszê obs³ugiwaæ cudzy zbytek.

– Przecie¿ nie cudzy.
– Tak – nie cudzy.
– Pani ma bli¿sz¹ rodzinê?
– Tych oto tutaj, krewnych mego ojca.
– Ale najbli¿sza rodzina?
– Najbli¿sza zginê³a od bolszewików.
– Jak to? Wszyscy?

264. (przyp. red.) pogródka – koryto, którym woda p³ynie na ko³o m³yñskie.

265. (przyp. red.) podsiêwodne m³yñskie ko³o – ko³o m³yñskie poruszane wod¹ spadaj¹c¹ poni¿ej jego osi.

266. (przyp. red.) otchlisty – od otchlisko: otch³añ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

73

background image

– Matka umar³a w Warszawie z wyczerpania si³, w ciê¿kiej biedzie. Ojciec szczêœliwszy, bo

zaraz po wyjœciu z wiêzienia w Kijowie.

– A pod wzglêdem materialnym? Przepraszam pani¹, ¿e o to siê pytam.
– Nic! Chot' szarom pokati

267

. Mama, wyrzucona z naszego domu, siedzia³a za takim w³aœnie

stawem, który oddziela³ nasz maj¹tek od wsi ch³opskiej – przez ca³y rok. Siedzia³a nieszczêsna
w ch³opskiej chacie. Wysz³a sama jedna, w jednej sukni. Obok niej tylko przecudny nasz pudel
– Gaga. Ja by³am w Warszawie, ja buja³am sobie po œwiecie… Gaga nie móg³ wytrzymaæ ¿ycia
w tej cha³upie, nie zniós³ nêdzy, gdy go kopali nogami i w zimie wypêdzali na zawiejê. –
Zdech³. Da³ nam wzór, ¿e powinniœmy tak samo umieraæ, gdy nas zniewa¿aj¹ pod³e tyrany.
Mama przedosta³a siê do Warszawy. Umar³a. Jestem sama.

– Teraz ja znowu jestem pani porte–malheur, ostatni powiew bolszewizmu.
– To straszne! – zaœmia³a siê rozczerwieniona a¿ po samo czo³o.
– Doœæ ju¿ o tym! Pani jest nienaturalna, pe³na pruderii

268

.

– Jeszczem siê, widaæ, nie oswoi³a ze wszystkimi prawdziwoœciami na œwiecie, choæ by³ ju¿

czas i nie brak³o okolicznoœci po temu.

– Czy wie pani, ¿e i ja jestem poniek¹d „ofiar¹” bolszewików?
– Pan? Tak? Nie przypuszcza³am. To ciekawe!
Cezary pod wp³ywem niespodziewanego impulsu szczeroœci zacz¹³ opowiadaæ o swej matce

i ojcu, o ucieczce z Baku i wêdrówce przez Rosjê, o œmierci ojca i przybyciu do granic Polski.
By³o dla niego samego cudaczne i niedorzeczne owo wywnêtrzanie siê przed nieznajom¹
osob¹, a jednak opowiada³ wszystko z bezwzglêdn¹ szczeroœci¹. Mówi³ o szczegó³ach, które
w tej chwili dopiero przypomnia³ sobie i zobaczy³ z nadzwyczajn¹ oczywistoœci¹. Nigdy przed
nikim dot¹d swych spraw osobistych i uczuæ rodzinnych nie wydobywa³ na wierzch. To, co
mówi³ z Gajowcem o matce, matki siê tylko tyczy³o i mia³o pewn¹ swoist¹ uczuciow¹ podnietê.
Nie zwierza³ siê nigdy szczerzej nawet Hipolitowi Wielos³awskiemu. Teraz sprawia³a mu
istotn¹ przyjemnoœæ jak¹œ duchow¹ ulgê ca³kowita opowieœæ o swoim minionym ¿yciu. Panna
Szar³atowiczówna s³ucha³a go w taki sposób, ¿e to w³aœnie podnieca³o go do wywnêtrzeñ.
S³ucha³a go uwa¿nie i pilnie, surowo i chmurnie. Czasami wyrazy twarde, przewa¿nie rosyjskie,
chrzêœcia³y

269

w jej zêbach, gdy opowiada³ o biedach i œmierci ojca. Siedli na drugim koñcu

grobli, gdzie ta grobla w wysokie pola wrasta³a. Mieli pod sob¹ odbicia swych postaci. Na
przeciwleg³ym brzegu wznosi³ siê bia³y dworek os³oniony

270

wieñcem ga³êzi lip prastarych

i odzwierciadlenie swe najdoskonalsze znajdowa³ w czystej wodnej powierzchni.

– I có¿? ¯al pani pudla Gaga czy Gagi? – zapyta³ m³odzieniec po d³ugim milczeniu, gdy ju¿

skoñczy³ opowiadanie o sobie.

– Czy mi ¿al? Nie wiem.
– Nie wie pani?
– Czujê w ka¿dym razie to samo, co on, gdy go ch³opy wyrzuca³y w zawiejê. Mnie tak samo

wyrzucono na dwór z mego domu.

– Có¿ robiæ! Taki los.
– Los! Rzeczywiœcie! Dola, ¿eby siê urodziæ kobiet¹ i nie móc przynajmniej pomœciæ siê na

wrogach! Dola, ¿eby dr¿eæ o siebie, o sw¹ kobiecoœæ wobec tych, którzy mieli prawo pozbawiæ
miê wszystkiego materialnego dobra – ach! – i rodziców. To jest prawo! To jest sprawiedliwoœæ!
Pies Gaga lepszy mia³ koniec ni¿ moja matka! Pan nawet nie domyœla siê, co to za szczêœcie byæ
mê¿czyzn¹! Nie dr¿eæ o swoj¹ ca³oœæ, byæ pozbawion¹ tej g³upoty, tej trwogi, tej wiecznej troski!
Ach, móc uderzyæ, uderzyæ w ³eb ostrym mieczem lub ostrym sztyletem!

– Jaka to pani mœciwa!
– Jestem mœciwa. Gdyby pan wiedzia³, z jakim uczuciem czyta³am gazety, ¿e tu id¹, tu

przybywaj¹ wyrzucaæ nas znowu z domów i mordowaæ, rozstrzeliwaæ, jak rozstrzeliwali
w P³ockiem za to, ¿e siê jest szlachcicem.

– Nie tylko za to, lecz za to tak¿e, ¿e siê by³o tyranem, zdzierc¹, katem parobków…

267. (przyp. red.) Chot' szarom pokati (ros.) – nic nie ma, zupe³nie pusto.

268. (przyp. red.) pruderia – przesadna i fa³szywa skromnoœæ.

269. (przyp. edyt.) chrzêœcia³y – dziœ popr.: chrzêœci³y.

270. (przyp. edyt.) os³oniony – dziœ popr.: os³oniêty.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

74

background image

– A gdyby pan wiedzia³, z jakim uczuciem czyta³am gazety, wieœci, ¿e bijecie, bijecie na

miazgê, ¿e ich po polsku œcinacie z ramienia!

Zerwa³a siê z miejsca i nachyli³a nad Cezarym.
– Czemu¿eœcie nie poszli dalej, dalej, dalej? – pyta³a wpijaj¹c siê weñ oczyma.
– A¿ do Uralu? Dalej – a¿ do Krasnojarska

271

?

– Nie do Uralu i do Krasnojarska, lecz do Moskwy! Do Moskwy! – powtórzy³a, wszystko

mieszcz¹c w tym s³owie.

– Ja siê polityk¹ nie zajmujê, zw³aszcza tu, nad tym stawem, tote¿ nie wiem, czemu nie

popchniêto nas a¿ do Moskwy.

– Ducha w was nie by³o!
– Ducha w nas nie by³o, ¿eby intromitowaæ

272

z powrotem pudla Gagê do pa³acu na Ukrainie,

gdzie ju¿ pewnie jest teraz wiejska szko³a.

– ¯eby odebraæ zrabowane!
– Proszê pani. To, co tam zosta³o zrabowane, to ju¿ amen! Nad tym trzeba krzy¿yk postawiæ.

Trzeba postawiæ krzy¿yk albo i ca³y du¿y krzy¿ nad ca³ym tamtejszym dzie³em i œwiatem. Tym
krzy¿em pob³ogos³awiæ. Odpuœciæ winê. Niech tam ten polski krzy¿ stanie nad pope³nionymi
zbrodniami. Tam jest ziemia ruska i lud ruski. Mamy tu, Polacy, ziemiê polsk¹ i lud polski.
Mamy wolnoœæ. O tym, ¿eby siê tam z powrotem pchaæ, nawet nie nale¿y marzyæ, nie tylko
myœleæ.

– Nigdy panu nie zapomnê tego s³óweczka o pudlu!
– Zapomni pani! Ju¿ jesteœmy przyjació³mi, a bêdziemy jeszcze szczerszymi i jeszcze

wiêkszymi.

– Sk¹d¿e to taka pewnoœæ? Dzieñ jeden nie up³yn¹³ od przyjazdu pana do ta strona

273

, a¿ ci

ju¿ taka pewnoœæ siebie!

– Albo¿ to nie bêdzie pani lepiej mieæ tutaj – i w ogóle na œwiecie – dobrego sojusznika?
– By³oby dobrze – odpowiedzia³a ca³a w p¹sach – mieæ takiego sojusznika. Ale czy to mo¿na

wierzyæ? Mê¿czyŸnie?

– „Nie wierz mê¿czyŸnie jako psu, gdy¿ czy to cywilny, czyli wojskowy, zawsze to pies

³añcuchowy”… Ja zaœ jestem podwójny pies, bo to ju¿ cywilny a jeszcze wojskowy.

– Zobaczymy… – rzek³a œmiej¹c siê poprzez swe zawstydzenie.
– W ka¿dym razie, na pocz¹tek – sztama! – mówi³ wyci¹gaj¹c rêkê.
– Sztama! – rzek³a serdecznie, podaj¹c mu swoj¹.
– Ale – ale! Proszê pani, jak siê to miejsce nazywa?
– Dziwn¹ to ma nazwê. Zowie siê Ch³odek.
– Patrzcie! Ch³odek. Mi³y Ch³odku! Jak¿ebym chcia³ dostaæ tu posadê!
– Posadê? – To ju¿ nie wiem jak¹…
– A przecie¿ jest tu m³yn. Wiêc musi byæ i m³ynarz. Posadê m³ynarczyka.
– Och, jest i To³stoj w miniaturze

274

!… „Posadê m³ynarczyka”… – szydzi³a.

Teraz Cezary zaczerwieni³ siê po same uszy. Usi³owa³ poprawiæ sw¹ sytuacjê, zapewniaj¹c:
– Jaki tam To³stoj! No, wiêc nie m³ynarczyka. Dobrze! To pisarczyka prowentowego

275

przy

rz¹dcy.

– Nie ma tu rz¹dcy, tylko ekonom Gruboszewski, który wszystko, co trzeba, pisze sam, jak

kura pazurem, i wed³ug statutów bardzo dawnych.

– Przy Gruboszewskim ekonomie… Niech bêdzie przy ekonomie. Widzi pani, jaki jestem

zgodny: do rany miê przy³o¿yæ.

– A czemu¿ to tak koniecznie tutaj?

271. (przyp. red.) Krasnojarsk – miasto na Syberii, nad rzek¹ Jenisej.

272. (przyp. red.) intromitowaæ – wprowadzaæ.

273. (przyp. red.) do ta strona – w gwarze ludu polskiego na terytorium litewsko–bia³oruskim wyg³osowe ê

wymawiane by³o jak – a („ta strona” zamiast „tê stronê”)

274. (przyp. red.) To³stoj w miniaturze – Lew To³stoj (1828–1910) odrzucaj¹c rewolucyjn¹ walkê, g³osi³ has³a

moralnego doskonalenia siê, pokory i niesprzeciwiania siê z³u przemoc¹. Jednym z postulatów utopijnej

doktryny To³stoja by³o wyrzeczenie siê bogactw, osobista praca, przyjêcie sposobu ¿ycia ludu wiejskiego.

275. (przyp. red.) pisarczyk prowentowy – oficjalista dworski prowadz¹cy kontrolê dochodów gospodarstwa.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

75

background image

– Je¿eli mama pani mog³a przez rok mieszkaæ w ch³opskiej cha³upie, to czemu¿ bym ja,

zdrowe i silne ch³opiê, nie móg³ pomieszkaæ, ot, na tamtej górce, w tym dworeczku? O Bo¿e!

– Có¿ by pan tutaj robi³? Agitowaæ?
– ¯adnych agitacji! Gdy przyjdzie pora, to oni sami siê zaagituj¹ najlepiej. Có¿ to za cierpliwy

lud! Lecz przyjdzie chwila, ¿e rozum w ten lud wejdzie. Rozum siê pchaæ bêdzie drzwiami
i oknami do tych chat i legowisk. Nie moja to sprawa agitacja. Ojciec mi agitacji zakaza³ pewnymi
legendami.

– Wiêc co?
– Ludzi bym tu chcia³ poznaæ. W³asnymi oczyma zobaczyæ wszystko. Tych prostych. Ch³opów,

¯ydów, robotników, rzemieœlników, rybaków, pracowitych i urwipo³ciów, dobrych i z³ych,
m¹drych i g³uptasów. Chcia³oby mi siê gadaæ o ich ¿yciu. Na¿yæ siê z nimi!

– Dziwny gust!
– Mo¿e i dziwny, ale – co robiæ! Taka natura. By³bym dobrym pisarczykiem, dajê pani s³owo.

Ca³y dzieñ bym robi³, co ka¿¹. A wieczorkiem, po zachodzie s³oñca, gdy ju¿ wszelkie roboty
bêd¹ skoñczone, chcia³bym sobie tutaj siadywaæ albo tam pod lipami, patrzeæ na tê wodê
szerok¹ – szerok¹, gdy j¹ ksiê¿yc oœwieci albo gwiazdy uka¿¹ – na tê „seku³ê” – i tak sobie tutaj
w samotnoœci – matkê wspominaæ… Matkê wspominaæ… – zaœpiewa³ z cicha samemu sobie, jakby
s³uchaczki obok niego wcale nie by³o.

Z g³ow¹ podpart¹ na rêkach patrzy³ na wodê. Panna Karolina przygl¹da³a mu siê spod oka

z baczn¹ uwag¹.

W³aœnie ksi¹dz Anastazy i Hipolit Wielos³awski ukazali siê na grobli i zd¹¿ali ku tamtym

dwojgu, zatopionym w milczeniu.

Do objêcia przez Cezarego Barykê posady pisarza prowentowego w ekonomii

276

nosz¹cej

w pañstwie naw³ockim zawo³anie: Ch³odek – nie dosz³o. Nawet nie z racji jakiejœ modnej
„redukcji”, lecz z winy samego petenta. Cofn¹³ sw¹ kandydaturê. Kiedy po raz pierwszy zg³osi³
siê z tym projektem do Hipolita Wielos³awskiego, tamten na pewien czas zaniemówi³, a nawet
niepowabnie os³upia³. Po pewnym dopiero czasie pocz¹³ zadawaæ pytania:

– Pisarza? Prowentowego? Pisarza? Na Ch³odku! Ty! Student uniwersytetu? Medyk? Po co? Na

co? Cui bono?

277

Cezary t³umaczy³, i¿ przyjecha³ do domu przyjaciela na parê dni, a tak mu siê tutaj podoba, ¿e

rad by pobyæ przez czas pewien. Nie mo¿e przecie byæ rezydentem

278

, „pann¹ respektow¹”

279

,

trzymaæ siê pañskiej klamki baraszkuj¹c i pró¿nuj¹c. Nêci go – mówi³ – ¿ycie ludzkie, ¿ycie
proste. Chcia³by je poznaæ w sposób bezpoœredni, istotny, nie z drugiej rêki, nie ze stopnia
karety ani ze strzemienia magnackich rumaków. Chcia³by mówiæ z tutejszymi ludŸmi z ust do
ust. Ale nie tylko mówiæ. Chcia³by pracowaæ ramiê w ramiê, skoro tu jest, gdy¿ nie mo¿na
mówiæ ze spracowanym, nie pracuj¹c z nim ramiê w ramiê.

Hipolit rozumia³ ostatnie racje i przyznawa³ im najzupe³niejsz¹ s³usznoœæ. Ale nie rozumia³

tego pomys³u mieszkania na Ch³odku. By³o to œmieszne, jakieœ rosyjskie, do niczego niepodobne.
U nas – t³umaczy³ – tak nie mo¿na, bo to nasi ludzie zaraz wyœmiej¹. W tym jest jakaœ to³stojowska
czy jakaœ tam poza, metoda, blaga – bo w to³stojowskich wyrzeczeniach siê by³o bardzo wiele
blagi. U nas mo¿esz robiæ wszystko, co ci siê ¿ywnie podoba, ale pod jednym warunkiem: nie
mo¿esz siê oœmieszaæ. Gdybyœ ty coœ takiego zrobi³, ja bym sta³ siê œmieszny w mojej parafii…
Powiedz no, Czaruœ: – pisarz prowentowy na Ch³odku jest moim serdecznym przyjacielem… Do
diab³a! to pachnie kabaretem… W tym jest nieprawda. My, Polacy, jesteœmy ras¹ star¹, która nie
znosi ju¿ rosyjskich próbek, ich nieprawdy, ich odkryæ i blagi. To³stojów – tylko w duchu i w

276. (przyp. red.) ekonomia – tu: gospodarstwo.

277. (przyp. red.) Cui bono? (³ac) – na czyj¹ korzyœæ, dla czyjego dobra.

278. (przyp. red.) rezydent – ubogi szlachcic korzystaj¹cy ze sta³ego utrzymania w zamo¿nym dworze.

279. (przyp. red.) panna respektowa – panna przebywaj¹ca stale na bezp³atnym utrzymaniu we dworze i pomagaj¹ca

w gospodarstwie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

76

background image

prawdzie – wydaliœmy w szesnastym wieku

280

. Przyznaj ¿e, braciszku, ¿e nie by³byœ prawdziwym

pisarzem prowentowym, który na swój skromny kawa³eczek chleba uczciwie i z trudem zarabia,
tylko paniczem z miasta, który siê zabawia, ba³amuci siê komunistycznie, przebiera siê za pisarza
folwarcznego, a w niedzielê bawi siê znowu za pan brat z dzieæmi dziedziczki, przebiera siê za
panicza… Nadto – zajmowa³byœ miejsce rzeczywistemu pisarzowi, który go mo¿e w tej chwili
³aknie i pragnie, nie maj¹c z czego ¿yæ. W tym jest œmiesznoœæ, Czaruœ…

Cezary musia³ przyznaæ, ¿e jest sens w tych wywodach. Uleg³ temu sensowi, temu, trzeba

to nazwaæ po imieniu, snobizmowi parafialnemu, i ju¿ swej kandydatury nie wysuwa³. Zreszt¹
nie mia³ ani chwili wolnej, któr¹ móg³by poœwiêciæ na sw¹ prowentow¹ fanaberiê. Obiady,
kolacje, œniadania i podwieczorki trwa³y niemal przez dzieñ ca³y. Wstawano dosyæ póŸno.
A ledwie spo¿yto œniadanie i dano folgê dyskusji, która siê wy³oni³a z przygodnego tematu,
ju¿ci Maciejunio wchodzi cichcem ze swymi sprawami i stó³, dopiero co sprz¹tniêty, zaœciela
czystym obrusem. Znaczy³o to, ¿e spo³ecznoœæ naw³ocka zmierza ku obiadowi. Jakaœ wycieczka
konna albo na wózku, jakaœ króciutka eskapada – powrót – i ju¿ci gromi¹ z racji spóŸnienia siê
na obiad. – Obiad. – Czarna kawa z odrobink¹ pomarañczow¹ tego wyspiarskiego Curaçao

281

,

papierosy… – Sprz¹taj¹. – Towarzystwo zaczyna rozdzielaæ siê, zmniejszaæ i zd¹¿aæ w kierunku
poobiednich drzemek, aliœci Maciejunio chrz¹ka i poleca ch³opcu nakryæ stó³. Kawuñcia bia³a,
herbata – s³owem five o'clock tea

282

z tymi chlebkami, ¿ytnim i pszennym, z owym mase³kiem

nieopisanym a œwie¿ym, z tymi ciasteczkami suchymi, których s³awa szeroko rozesz³a siê by³a
poza granice pañstwa naw³ockiego, a stanowi³a niew¹tpliw¹ spécialité de la maison

283

. Po

kawie jakaœ przeja¿d¿ka, wypad do s¹siedniego miasteczka Ostropustu albo trochê muzyki
w salonie, odk¹d zjawi³a siê panna Wandzia Okszyñska, nieco tañca, skoro ktoœ z s¹siedztwa
nagodzi³ siê na odwieczerz. I oto Maciejunio znów siê krz¹ta i pobrzêkuje. Ma siê ku kolacji.
Maciejunio mruga i szepce ciekawym, wtajemnicza najcichszym szeptem ksiêdza Anastazego: –
baraninka – albo – kurcz¹tka – ro¿en. Po kolacji jakaœ partia szachów z ksiêdzem Anastazym,
jakaœ partyjka winta (dwie ciocie, mama, ksi¹dz – albo – mama, ksi¹dz, Hipolit, Cezary) – godzina
jedenasta, pó³ do dwunastej… Smutno by³oby iœæ spaæ bez jakiegoœ wzmocnienia, bez leciutkiego,
przedsennego posi³ku. Maciejunio, drepcz¹c poœpiesznie, przynosi domowe serki owcze, obce,
ostre, zielone – jab³ka nieopisanej dobroci, jesienne delicje – jakieœ tam malusieñkie kieliszeczki,
z czymœ tam ciemnowiœniowym… S³owem, krótki i skromny „podkurek”

284

przed œródnocnym

pianiem koguta.

Po takim spêdzeniu dnia tudzie¿ wieczora niejednokrotnie poranek jesienny dawno min¹³,

a w dolnych apartamentach „ariañskiego” gmachu panowa³a jeszcze g³ucha martwota.
Drzwi wejœciowe od strony ogrodu by³y zamkniête, okiennice pozawierane, a z wewn¹trz
dochodzi³o do ogrodu echo chrapania ¿o³niersko–ksiê¿ego. Ksi¹dz Anastazy prym trzyma³
w tej biernej sprawie. Dawno czeka³ przed domem starowina z koœcio³a w Naw³oci Dolnej,
a¿eby „dobrodzieja” przeprowadziæ œcie¿kami polnymi na rann¹ mszê, dawno czeka³ Jêdrek
z osiod³anym Urysiem, dawno siê zamartwia³ Maciejunio, i¿ przednie garnuszki stygn¹,
a ko¿uszki na œmietance zanadto siê przypiekaj¹. Chrapanie pod przewodem kap³añskim
wznosi³o siê pod wysokie sufity i wstrz¹sa³o starymi œcianami.

W takich wypadkach panna Karolina wa¿y³a siê na rzeczy ostateczne. Zbiera³a w ogrodzie

kamienie, g³azy narzutowe, baranie ³by i kopulaste czuby z epoki oligocenu, miocenu
i pliocenu

285

, znosi³a te formacje w pobli¿e siedliska znacznie póŸniejszego, a przecie bardziej

od tamtych doszczêtnie wygas³ego arianizmu, i wali³a tymi pradawnymi trzeciorzêdami
w zamkniête na klucz dŸwirza

286

. Ka¿de uderzenie wielofuntowego minera³u olbrzymim

echem rozbija³o siê o œciany i sufit wielkiej i wysokiej sieni. Uœpionym rycerzom zdawa³o

280. (przyp. red.) To³stojów… wydaliœmy w szesnastym wieku – mowa o arianach.

281. (przyp. red.) Curaçao – gatunek likieru.

282. (przyp. red.) five o'clock tea (ang.) – podwieczorek.

283. (przyp. red.) spécialité de la maison (franc.) – potrawa stanowi¹ca specjalnoœæ kuchni restauracyjnej lub

domowej.

284. (przyp. red.) podkurek – posi³ek podawany na zakoñczenie nocnej zabawy (gdy ju¿ piej¹ koguty).

285. (przyp. red.) oligocen, miocen, pliocen – kolejne epoki geologiczne w tzw. okresie trzeciorzêdowym.

286. (przyp. red.) dŸwirze (stpol.) – drzwi.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

77

background image

siê, ¿e to w³aœnie zaczêto silne przygotowanie artyleryjskie, uskuteczniane ogniem bêbni¹cym
jakiejœ ca³ej dzia³obitni

287

, i ¿e wnet nast¹pi czo³owe uderzenie nieprzyjaciela. Ksi¹dz Anastazy

zrywa³ siê i pada³ znowu, a¿eby jeszcze dwa, trzy razy wydaæ chrapniêcie zaiste nie tylko
nie chrzeœcijañskie, nie œwieckie, ale zgo³a jakoweœ belzebubie. Skoro jednak szturm kamienny
nie ustawa³, a z³oœliwa dziewica miota³a w zamczyste drzwi coraz nowe pociski, budzili siê
wszyscy trzej i z rozkosz¹ ogl¹dali nad sob¹ bia³e sufity, które ani myœla³y waliæ siê na ich
rozespane g³owy. Kêdyœ w pobli¿u szpary okiennej bzyka smutno ostatnia, z³oœliwa, jesienna
mucha, któr¹ ciep³o wewnêtrzne utrzyma³o przy ¿yciu. ¯o³nierze nabierali przekonania, ¿e to
nie jest rów strzelecki, nie wojna, lecz pokój, i to pokój upragniony, dobrotliwy, z wysokim,
bielonym sufitem…

– Ej¿e – zaraz bêdzie œniadanie! A jaka te¿ to pogoda? Czy pada? Czym¿e by to wypaœæ po

œniadaniu: konno czy dwuko³ówk¹?… Ksi¹dz Anastazy bi³ siê w piersi i w jêzyku ³aciñskim
wyprasza³ dla siebie przebaczenie za tak fatalne, haniebne zaniedbanie siê w s³u¿bie bo¿ej. My³
siê jedn¹ rêk¹, czesa³ drug¹, w lot nak³ada³ na opak swe d³ugopo³e efekty, byleby jak najprêdzej
wymkn¹æ siê z domu i rwaæ na prze³aj polami ku naw³ockiemu koœcio³owi nie czekaj¹c nawet
na staruszka koœcielnego.

Cezary Baryka miêdzy jednym a drugim jedzeniem dawa³ nieraz upust swej manii tak zwanego

poznawania ¿ycia w jego prawdzie i istocie. Wymyka³ siê do stodó³ i uczestniczy³ w wielkiej
akcji om³otu zbo¿a przy m³ocarniach kieratowych – siedzia³ w spichlerzu albo w stajniach
i oborach – przy zasypywaniu kopców kartoflanych tudzie¿ przy szatkowaniu kapusty. Wielkie
stodo³y by³y w tym czasie na przestrza³ otwarte. Turkota³y maszyny poruszane przez konie
w kieracie – wiatr d¹³ w zgoniny i plewy, niec¹c wieczyst¹ kurzawê. Niezmierne masy s³omy
po om³ocie przewala³y siê w przestrzeñ. Krzyczeli poganiacze koni i g³oœno gadali pracownicy
usi³uj¹c przegadaæ huk maszyny. Wszystkie jednak huki, zgrzyty i krzyki zwyciê¿a³a wiecznie
weso³a piosenka dziewcz¹t odgarniaj¹cych s³omê.

By³ to zreszt¹ czas, kiedy ca³e dystyngowane towarzystwo z „pa³acu” wraz z pe³nymi taktu

ciotkami i sam¹ pani¹ Wielos³awsk¹ wdrapywa³o siê na strych dworu w celu segregowania
jab³ek. Na tym strychu by³y specjalne przegrody, rodzaj s¹sieków, z dawna wylepionych
glin¹ i zasypanych sieczk¹. Znoszono tam masy jab³ek, gdy dojrza³y w rozleg³ych ogrodach
le¿¹cych po obudwu

288

stronach drogi wjazdowej. By³y to jab³ka rozmaitych gatunków, ale

sam owoc najprzedniejszy doskona³oœci niegdyœ szczepionych. Na tym strychu rozleg³ym
i dosyæ wysokim, suchym i przewiewnym by³o ciep³o rozkoszne i prawdziwie anielski zapach
dojrza³ych jab³ek. Towarzystwo zabiera³o siê niby to do segregowania owocu, umieszczania
co najprzedniejszych okazów we w³aœciwych przegrodach, lecz w gruncie rzeczy towarzystwo
zajmowa³o siê zjadaniem co najprzedniejszych okazów w iloœci zaprawdê nadmiernej. Ksi¹dz,
Hipolit, Cezary, wujcio, nawet wiotkie i wywiêd³e ciocie, nawet sama pani Wielos³awska,
s³owem wszyscy, prowadzili na tej górce jakby pewnego rodzaju kuracjê jab³eczn¹. Nadto,
usadowieni na tej górce, tracili niejako sw¹ skorupê, w której uroczyœcie poruszali siê i chadzali
w pokoju bawialnym i sto³owym. Tam, w górnej strefie – bili siê jab³kami, gonili siê i dokazywali
jak dzieci, a raczej jak stado szczurów na poddaszu.

W tych to zabawach strychowych, gonitwach i skokach poprzez pe³ne s¹sieki i góry jab³ek

zdarza³o siê Cezaremu dopadaæ panny Karoliny, chwytaæ j¹ i trzymaæ w objêciach. Raz nawet
zdarzy³o mu siê trzymaæ j¹ znacznie d³u¿ej, ni¿ nakazywa³y okolicznoœci i prawo zwyciêstwa –
tudzie¿ zdarzy³o mu siê dotkn¹æ w przelocie ustami jej policzka, ró¿owego i œwie¿ego jak jab³ko
najkraœniejsze i najwonniejsze. Po tym ostatnim wypadku nasta³y kwasy, d¹sy, parogodzinne:
„stanowczo nie rozmawiam z panem” – lecz nadesz³o równie¿ i u³askawienie z zastrze¿eniem
najmocniejszego usi³owania poprawy.

Wszystkie te zatrudnienia i, je¿eli je tak nazywaæ mo¿na, zajêcia czasu, które Cezarego

zaskoczy³y w Naw³oci, by³y niczym w porównaniu z prac¹, jak¹ mu narzuci³a pani Koœcieniecka.
Jak ju¿ wiadomo, wdowa–narzeczona z Leñca organizowa³a wielki piknik dla zebrania funduszu
na rzecz kupna protez dla „kad³ubków” bez r¹k i nóg, ofiar wojny. Piknik mia³ siê odbyæ
w salonach najobszerniejszego w okolicy pa³acu, w Odolanach, nale¿¹cych do starszego pana

287. (przyp. red.) dzia³obitnia – bateria artyleryjska.

288. (przyp. edyt.) obudwu – dziœ popr.: obydwu.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

78

background image

Storzana, który sam powalony przez parali¿, chcia³ choæ w ten sposób przys³u¿yæ siê „braciom
kad³ubkom”. Oddawa³ do dyspozycji swe apartamenty, ze storami wiecznie zapuszczonymi
i molami lataj¹cymi wewn¹trz samow³adnie. Poniewa¿ bezw³adny pan Storzan, stary kawaler,
¿yj¹cy na ³asce pielêgniarek i s³u¿by, niczym, rzecz prosta, zaj¹æ siê nie móg³, wiêc pani
Koœcieniecka gospodarowa³a w odolañskich salonach jak szara g¹ska, przygotowuj¹c wszystko
do niebywa³ej zabawy. Poruszy³a ca³¹ okolicê, zmobilizowa³a wszystko, co ¿y³o, mia³o nogi
i fraki, w³ada³a m³odzie¿¹ jak dyktator, ³askawy dla pos³usznych a nieub³agany dla opiesza³ych.
Poniewa¿ mia³ to byæ piknik, zabawa sk³adkowa, poniewa¿ mia³o byæ na niej mnóstwo osób,
nale¿a³o przygotowaæ zapasy wszelkiego rodzaju. Tote¿ pani Koœcieniecka obje¿d¿a³a pa³ace,
dwory i dworki, wyci¹gaj¹c co najgodniejsze wêdliny i ogo³acaj¹c piwnice. Pieczono, sma¿ono,
gotowano w ca³ym powiecie pod komend¹ œlicznej wdowy z Leñca.

Oczywista, ¿e gospodyni generalna musia³a mieæ pomocników. G³ównym podrêcznym

by³ narzeczony, pan Barwicki. Lecz by³y równie¿ pomagiery drugorzêdne, miêdzy innymi
Hipolit Wielos³awski i Cezary Baryka. Ostatni wpad³ w pazurki wdowy–narzeczonej i musia³
tañczyæ, jak mu zagra³a. Lecz ten kandydat na tancerza mia³ pewien defekt organiczny, nie
do przebaczenia w tych okolicznoœciach: nie posiada³ fraka. Wielos³awski wiedzia³ o tym
braku, tote¿ pewnego piêknego popo³udnia, po silnym przygotowaniu artyleryjskim uœcisków
i bêbni¹cym ogniu najcelniejszych i najciê¿szych argumentów, Hipolit Wielos³awski wykona³
atak generalny: prosi³ przyjaciela niemal na klêczkach o przyjêcie od niego nowego fraka
z przyleg³oœciami, jako symbolu, pami¹tki i znaku braterstwa. Powo³a³ siê na wspólne ³o¿e
w rowach, wspólne wszy jako te¿ i pluskwy, na wspólny chleb ze wspóln¹ s³onin¹ – powo³a³
siê na las Rogacz pod Patkowem Pruskim

289

– nawet p³aka³ rzewnymi ³zami ten wysoki ch³op

i mo¿ny szlachcic. Cezary bola³ doœæ d³ugo nad swym ostatecznym upadkiem moralnym,
a¿ wreszcie machn¹³ na siebie rêk¹ – przysta³. Pojechali obadwaj w skok do Czêstochowy,
obstalowali frak u tamtejszego mistrza Poola

290

, który ubiera³ Hipolita – i gotowy frak z kamizelk¹

najostatniejszej mody tudzie¿ najmodniejszymi etcaeterami

291

nades³any zosta³ do Naw³oci

przez „umyœlnego” w s³oneczny jesienny poranek.

Cezarego nie by³o podówczas w domu, gdy¿ gdzieœ tam buja³. Gdy zaœ przyszed³ do swego

pokoju przed obiadem, ujrza³ na stole frak i inne czêœci balowego kostiumu, a nadto koszulê
ju¿ swoj¹, ale wyprasowan¹ w taki sposób, ¿e to by³o istne arcydzie³o. Nadto – ko³nierze,
mankiety tudzie¿ bia³y krawat, którego jeszcze nie obstalowywa³ w mieœcie. Krawatka by³a
cudna, najmodniejszego rodzaju a nie sklepowego pochodzenia. Kiedy zaœ Baryka wszcz¹³
indagacjê u s³u¿by, kto – u kaduka! – bobruje po jego pokoju i zostawia w nim rozmaite
czêœci ubrania, okaza³o siê, ¿e to panna Karolina wszystko przynios³a, u³o¿y³a na stole i ¿e
ona w³aœnie zajmuje siê na ogó³ nadzorem nad pralni¹ dworsk¹. Cezary ³ama³ znowu rêce
nad swym ostatecznym upadkiem, nad swym dziadostwem tudzie¿ noszeniem cudzych fraków
i krawatów, lecz mimo wszystko by³ wzruszony pamiêci¹ o nim i postanowi³ przy pierwszej
okazji podziêkowaæ panience.

Na sposobnoœæ z³o¿enia podziêki za tak cudne wyprasowanie gorsu, ko³nierzy i mankietów

nie czeka³ d³ugo. Tego¿ dnia po po³udniu przymierza³ w³aœnie frak w swoim pokoju i nie
bez uczucia rozkoszy krygowa³ siê przed lustrem, przybieraj¹c co najozdobniejsze pozy, gdy
pos³ysza³, ¿e panna Karolina ze œpiewem schodzi z piêtra, z mieszkania rz¹dcostwa, pañstwa
Turzyckich. Co prêdzej uchyli³ drzwi i ukaza³ siê przed dziewoj¹ we fraku. Zakrzyknê³a
z zachwytu i ogl¹da³a go ze wszystkich stron, znajduj¹c, ¿e jest piêkny jak model salonowca
w „Die Dame”

292

. Cezary nie dowierza³ i poprosi³, ¿eby wesz³a do jego pokoju, gdy¿ ma jej coœ

ciekawego powiedzieæ. Ogl¹daj¹c siê na wszystkie strony przekroczy³a na palcach jego progi.
Lecz zaledwie drzwi siê zamknê³y, Cezary groŸnym gestem wskaza³ na bieliznê le¿¹c¹ na stole
i zapyta³: – kto œmia³ zajmowaæ siê jego ko³nierzykami? – Z trwog¹, z lêkiem przyzna³a siê
do winy. I tu w³aœnie nast¹pi³ natychmiastowy wymiar kary. Cezary pochwyci³ j¹ w objêcia

289. (przyp. red.) Patków Pruski – wieœ w powiecie konstantynowskim na Podlasiu; las Rogacz znany by³ ¯eromskiemu

z pobytu w pobliskim £ysowie w r. 1890.

290. (przyp. red.) Mistrz Pool – s³ynna firma krawiecka w Londynie.

291. (przyp. red.) etcaetery (³ac. et caetera) – dodatki.

292. (przyp. red.) „Die Dame” (niem.) – „Pani”, niemieckie czasopismo ilustrowane.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

79

background image

i przetañczy³ z ni¹ przed lustrem kilkakrotnie figurê shimmy

293

. Panna Karolina szepta³a

z cicha, ¿e ktoœ mo¿e us³yszeæ, jak tam ha³asuj¹ – ktoœ mo¿e wejœæ i wtedy bêdzie zgubiona.
Zobacz¹, ¿e by³a sam na sam z nim, w jego pokoju… Och!… Nic to wszystko nie pomog³o.
Tañczyli, wprawdzie na palcach, po cichutku, lecz do upad³ego.

Gdy zaœ wci¹¿ i natrêtnie labidzi³a o tej swojej zgubie, straconej reputacji i, o ma³y w³os,

cnocie – zamkn¹³ jej gadatliwe usta tak d³ugim poca³unkiem, ¿eby j¹ w³aœnie uchroniæ od
gadania, pods³uchania rozmowy i – „ewentualnie” – zguby. Wtedy na dobre zamilk³a. Zamilk³a
na d³ug¹, zapomnia³¹ chwilê, kiedy w piersiach serca z nienasyconej rozkoszy ustaj¹, a œwiat
kêdyœ w przestrzeñ ucieka. Lecz panna Karolina ocknê³a siê z upojenia. Silnymi ³okciami wpar³a
siê w piersi tego natrêta i oderwa³a go od swoich ust. Z zamkniêtymi oczami mówi³a szeptem:

– Niech mnie pan nie gubi! Niech mnie pan nie robi nic z³ego!
– Z³ego? A czy to by³o z³e?
– Bardzo pana proszê… Z g³êbi serca… Niech miê pan nie gubi!
– Ach, z tym „gubi”! Gubi…
Jednak¿e opamiêta³ siê i wypuœci³ j¹ ze swych ramion.
– Niech¿e pani idzie, sk¹pcze obrzydliwy… Ale przedtem… Jeszcze raz… O, tutaj przy samych

drzwiach…

Karusia nie mog³a siê oprzeæ. ¯eby j¹ tylko puœci³… Jej uœmiech sta³ siê bezradnie radosny,

a usta same drogê do ust znalaz³y. Minê³a d³uga chwila tego po¿egnania na pó³godzinne
rozstanie. Wreszcie wyrwa³a siê, skinê³a g³ow¹ i cichutko odemknê³a drzwi. Wysz³a. Cezary
s³ysza³, jak otwar³a wejœciowe i wypad³a do ogrodu. Czu³ w ca³ym ciele szczêœcie, jakby
poca³unek oddany ustom przez usta kr¹¿y³ teraz we wszystkich jego ¿y³ach i ¿arzy³ siê w szpiku
koœci.

Wyjrza³ przez okno. Nie by³o nikogo. Tote¿ pomyœla³:
„Och, sekutnica! Nikogo tu nie ma. Mo¿na by³o ca³owaæ siê jeszcze choæby i pó³ godziny.

Teraz nieprêdko taka sposobnoœæ siê zdarzy”.

Tymczasem myli³ siê grubo. By³ ktoœ, co pilnie œledzi³ tê schadzkê przygodn¹ i widzia³ dobrze

poca³unki. By³a to m³odociana muzyczka, panna Wanda Okszyñska. Gdy Karolina wysz³a
z mieszkania jej wujostwa, pianistka chy³kiem wysunê³a siê za ni¹ na schody, bynajmniej nie
w celu szpiegowania, lecz dla ul¿enia swemu sercu.

Aczkolwiek panna Wandzia nie posiada³a jeszcze na sw¹ niepodzieln¹ w³asnoœæ tabliczki

mno¿enia, zw³aszcza na wyrywki – to jednak zazna³a ju¿ skutków uderzenia strza³ Kupidyna.
Skoro tylko ujrza³a Cezarego Barykê, uderzona zosta³a wy¿ wzmiankowan¹ strza³¹. Niemy
a wstrz¹saj¹cy dreszcz da³ jej znaæ: – ten! Gdy zaœ Cezary usiad³ przy niej i gra³ na cztery
rêce, szalona mi³oœæ – istny wulkan – wybuch³a w sercu panny Wandzi. Wypêdzona ze szko³y
i z rodzinnego domu, nie wiedzia³a wcale, i¿ to w³aœnie nazywa siê wœród rozmaitych „starych”
ludzi – mi³oœæ. Panna Wandzia po prostu zachorowa³a duchowo. Jej stan by³a to nieustanna
têsknota dochodz¹ca a¿ do zupe³nej nieprzytomnoœci w³adz umys³owych. M³oda panienka ¿y³a
w jakimœ b³êkitnym tumanie. Osoba Cezarego zatraca³a siê i niemal rozp³ywa³a w ³agodnej,
pow³óczystej chmurze. Ta strona œwiêta, gdzie on siê obraca³, posiada³a swój zapach fio³kowy
czy ró¿any – i szczególniejsz¹ melodiê swoj¹, której jednak nie mo¿na by³o pochwyciæ ani
wygraæ. Gdy go nie by³o, gdy dok¹dœ pojecha³ albo poszed³, œwiat stawa³ siê pusty, ja³owy,
g³uchy, p³ony, obmierz³y, pe³en ciemnoœci i nudy. Nie by³o si³y, która mog³aby odwróciæ myœli
i uczucia panny Wandy w innym kierunku. Nie by³o zakazu, który by³by w stanie odmieniæ albo
znieœæ jej utêsknienie. Ba³a siê rzeczywistego widoku swej idealnej wizji a¿ do stanu zalêknienia,
a ka¿da chwila obecnoœci Cezarego, rozmowy z nim – stawa³a siê nowym impulsem do marzenia
o nim, marzenia nieustannego, we dnie i w nocy. G³os jego, z daleka zas³yszany, brzmia³ w jej
uchu jakby melodia osobliwa.

Próbowa³a nieraz prze³o¿yæ, przet³umaczyæ na muzykê brzmienie jego g³osu radosne albo

posêpne i nieraz gra³a coœ samej sobie, czego nikt nie móg³ zrozumieæ. S³ysza³a go w rozmaitych
utworach muzycznych, które odtwarza³a, albo zatraca³a go w muzyce i musia³a odszukiwaæ.
Wo³a³y na ni¹ wówczas przedziwne g³osy muzyczne, prowadzi³y j¹ na niedosiêg³e wy¿yny i tam

293. (przyp. red.) shimmy – taniec towarzyski, szybszy od fokstrota, odznaczaj¹cy siê charakterystycznym rytmem

synkopowanym.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

80

background image

gdzieœ, na wysokoœciach, przejmowa³y serce g³êbokim wzruszeniem. Uderzenie w materialny
klawisz otwiera³o jakby b³am

294

wielki w b³êkitnej chmurze. Wp³ywa³a w zaœwiat i nios³y j¹

objêcia ob³oków œcieraj¹c z jej twarzy samotnych ³ez potoki.

Panna Wanda strzeg³a swej tajemnicy jak oka w g³owie. Od dawna wiedzia³a, ¿e musi umrzeæ

z tej niezrozumia³ej choroby, któr¹ siê zarazi³a na widok tego obcego pana. Wiedzia³a, ¿e
umrze przez tego pana, a marzenia jej zawiera³y tylko tyle, ¿eby on kiedyœ – kiedyœ przyszed³
na jej mogi³ê i usiad³ przy wzgórku ziemnym – na chwilê! Wzrusza³a siê do ostatnich granic
wytrzyma³oœci nerwów t¹ scen¹, i¿ ona le¿y w ziemi, okropnie zeszpecona, a on siedzi przy jej
grobie. Ksiê¿yc œwieci. Noc g³êboka. S³owik œpiewa w nadgrobnych bzach. Zlewa³a potokami
najszczerszych, najprawdziwszych ³ez swoj¹ œwie¿o uklepan¹ mogi³ê.

Gdy Cezary by³ u siebie na dole, podœpiewywa³ albo œmia³ siê rozmawiaj¹c z ksiêdzem

Anastazym czy Hipolitem, panna Wanda zstêpowa³a cichaczem ze schodów prowadz¹cych
z piêtra do sieni i, wtulona w g³êbok¹ framugê starego ariañskiego muru, s³ucha³a w upojeniu.
Z³ote gradusy

295

boskiej muzyki, wzloty niebiañskie i upadki do otch³ani rodzi³y siê wtedy

i kszta³towa³y w jej duszy. Nieraz s³ucha³a w upojeniu, gdy pochrapywa³, raz grubo, drugi raz
cienko. ¯ycie w mieszkaniu rz¹dcostwa Turzyckich, koncentruj¹ce siê w kierunku kuchni, gdzie
dobrotliwa ciotka toczy³a wiadome spory i dyskusje ze s³u¿¹c¹, pod nieobecnoœæ zacnego wujka,
który goœciem by³ w domu – zostawia³o pannie Wandzie ogrom czasu do kszta³towania uczuæ.
Nikt nie zwraca³ na ni¹ uwagi, gdy siê tam wymyka³a na dziedziniec albo na schody i wystawa³a
w sieni. Nikt jej nie móg³ przeszkodziæ, gdy ca³owa³a z upojeniem klamkê drzwi prowadz¹cych
do pokoju Cezarego albo gdy przytulona do tych drzwi podczas jego nieobecnoœci zamiera³a ze
szczêœcia zarazem i z rozpaczy.

I tego dnia, gdy panna Karolina Szar³atowiczówna ma³owiele, troszeczkê siê wyca³owa³a

z Cezarym, Wanda Okszyñska sunê³a ze schodów jak upiór, jak strzyga

296

nocna, a¿eby siê

oddaæ swej sekretnej manii. Muzyczka spostrzeg³a i s³ysza³a ze swej na schodach framugi,
jak panna Karolina z „nim” rozmawia³a, jak wesz³a do tamtego pokoju… Popchniêta przez
niezwalczone uczucia panna Wanda ciszej i sprytniej od najzgrabniejszego kota podsunê³a siê
pod drzwi pokoju Cezarego i przez dziurê od klucza widzia³a tañce, widzia³a poca³unki. Och,
jakie straszne p³omienie wybuch³y, zgorza³y i zgas³y w jej piersiach! Zdawa³o jej siê, ¿e nie
wytrzyma, ¿e zacznie waliæ piêœciami w te drzwi, krzyczeæ wniebog³osy, rwaæ pasma w³osów
i lecieæ w przestrzeñ… Lecz nie zrobi³a nic takiego. Ostrze¿ona przez tajne impulsy instynktu,
uskoczy³a do swej wnêki na schodach, wtargnê³a we wspó³czuj¹ce jej mury i widzia³a, jak
panna Szar³atowiczówna opuszcza³a pokój Baryki. Rozum jej usta³ wtedy, zaæmi³ siê od czarnego
tumana, a tylko wichry i szumy uczuæ przeci¹ga³y poprzez jestestwo.

Kiedyœ tam, kiedyœ powlok³a siê na górê, jakby ka¿da jej stopa sto cetnarów wa¿y³a.

Zasiad³a nad ksi¹¿k¹. Teraz dorozumia³a siê, dlaczego to Cezary nigdy na ni¹ nie patrzy, nigdy
z ni¹ nie rozmawia jak z innymi osobami, a jeœli spojrzy przypadkiem, to siê zaraz z³oœliwie
uœmiecha. Panna Wanda po raz pierwszy zobaczy³a ca³uj¹cych siê ludzi, lecz zrozumia³a
dziwnie dok³adnie, co to znaczy. Trzeba¿ nieszczêœcia, ¿e zobaczy³a to na przyk³adzie tak
Ÿle wybranym! Ten widok cisn¹³ w ni¹ jakby oszczepem diab³a i utkwi³ w piersiach jak grot
o trzech wêg³ach, którego ju¿ z piersi nic wydrzeæ nie zdo³a. Zaciska³a oczy, zamiera³a, kona³a
od tego widoku. Pakowa³a sobie ca³¹ chustkê w usta, ¿eby nie skomleæ i nie szczekaæ, gdy siê
to widowisko wci¹¿ i wci¹¿ przed jej oczyma roztwiera³o.

Termin pikniku nadci¹ga³ z chy¿oœci¹, a nie wszystko jeszcze by³o gotowe. Raz w raz wpada³

do Naw³oci pos³aniec od pani Laury Koœcienieckiej z rozkazami: jechaæ tam, przywieŸæ to albo
gnaæ konno na z³amanie karku do miasta po pewne nieodzowne sprawunki. Gna³ ju¿ to Hipolit,

294. (przyp. red.) b³am – futro.

295. (przyp. red.) gradusy – stopnie.

296. (przyp. red.) strzyga – upiorzyca.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

81

background image

ju¿ Cezary, a nieraz obadwaj

297

jednoczeœnie.

Pewnego jesiennego popo³udnia Baryka odwióz³ by³ pud³a cukierków do Odolan na polecenie

pani Koœcienieckiej i nie móg³ powróciæ do Naw³oci z racji ulewnego deszczu. Konie, które go
odstawi³y z „towarem” do pa³acu w Odolanach, odesz³y w piknikowym równie¿ interesie do
s¹siedniego dworu. Cezary czeka³ na powrót tych koni. Chory pan Storzan tego dnia mia³ siê
gorzej i nie by³ widzialny, a pielêgniarka–gospodyni dotrzymywa³a towarzystwa m³odzieñcowi
tylko do pewnego czasu. Obowi¹zki „powo³a³y j¹” do ³o¿a chorego pana Storzana. Cezary
pozosta³ sam w salonie smutnym i ciemnym jak dom przedpogrzebowy. Obejrza³ ju¿ by³
wszystkie obrazy i sztychy wisz¹ce na œcianach, przerzuci³ albumy z rysunkami rozmaitych
minionych mistrzów – podœpiewywa³, spacerowa³ po dywanie wielkim jak skwer i puszystym
jak trawnik skweru. Wiatr bi³ i t³uk³ w okna. By³o mroczno, niemal ciemno, choæ jeszcze
dzieñ zwisa³ nad ziemi¹. Konie nie nadchodzi³y. M³ody cz³owiek nudzi³ siê nie na ¿arty. Nie
wypada³o spaæ, choæ sen ogarnia³. Nie wypada³o iœæ do innych pokojów, a salon obmierz³
ju¿ do ostatecznoœci. „Jednakowo¿” Cezary zaryzykowa³. Wszed³ do s¹siedniego gabineciku,
a nastêpnie uchyli³ drzwi do sali balowej. By³a ogromna, œwie¿o wywoskowana i ozdobiona
lampionami w kolorowych („bajecznie

298

”) batikach

299

. Ciekawski min¹³ i tê salê i otwar³ drzwi

do ma³ego pokoju z werand¹, wychodz¹c¹ na ogród. Wyszed³ i na tê werandê, któr¹ ostatni
deszcz zala³ szczodrze – i po paru betonowych stopniach zeszed³ do ogrodu. Ale deszcz trzepa³
doskonale, wiêc cofn¹³ siê do domu i poprzez wszystkie te wspania³oœci wróci³ do pierwszego
salonu. Zabiera³ siê w³aœnie do jak najwygodniejszego u³o¿enia siê w fotelu i nie odtr¹ca³ ju¿
nawet myœli o sekretnej drzemce, gdy rozleg³ siê turkot. Nareszcie! Konie wróci³y.

„Pojadê!” – myœla³ Cezary zabieraj¹c swe rzeczy.
Tymczasem w szerokim i wspania³ym westybulu o marmurowej posadzce i lustrzanych

œcianach da³ siê s³yszeæ g³os pani Laury Koœcienieckiej. Po chwili drzwi siê otwar³y i ona
sama ukaza³a siê w ca³ej swej przepiêknoœci

.

– Pan jeszcze tutaj?! – krzyknê³a ze zdumieniem. – Myœla³am, ¿e pan ju¿ dawno wróci³ do

Naw³oci…

– Nie, na utrapienie pani. Konie, które miê tu przywioz³y, odjecha³y do Sucho³ustka. Mia³y

po mnie wróciæ. Nie wracaj¹.

– Skandal! Czemu¿ pan nie za¿¹da³ koni st¹d, z Odolan? Wojskowy i nie umie rekwirowaæ…
– Nie chcia³em czyniæ w³aœnie skandalu. Nie przepadam za metodami wojowania i rekwizycji.

Liczy³em na to, ¿e konie z Sucho³ustka lada chwila mog¹ nadejœæ. Wola³em cierpliwie poczekaæ.
I oto, jak pani widzi, los miê za me cnoty szczodrze nagrodzi³.

– Nie spostrzegam, ¿eby pana los czym wynagrodzi³. Ale có¿ pan tutaj robi³ z tymi swymi

cnotami? Sam jeden w tym ogromnym szpitalu?

– Nudzi³em siê. S³ucha³em, jak deszcz pada.
– Biedny wiêzieñ! No, nie ma co! Odwiozê pana do Naw³oci.
– Bêdê bardzo wdziêczny, a jak szczêœliwy, tego nawet nie próbujê wyraziæ.
– Chwileczkê… Trochê odpocznê. Dobrze?
– Ach, pani… Pani Lauro…
Œliczna pani Koœcieniecka zrzuci³a z ramion p³aszcz, poprawi³a w³osy przed lustrem i usiad³a

w fotelu. Gdy zaœ Cezary w locie chwyta³ p³aszcz z jej ramion, owion¹³ go przenikliwy
zapach œwietnej, mocnej perfumy. Gdy usiad³ naprzeciwko wdowy–narzeczonej, ten zapach,
tak, zdawa³o siê, nik³y, owin¹³ siê dooko³a jego zmys³ów niczym arkan niewidzialny. Widoczn¹
za to podnietê stanowi³ kszta³t nogi wysuwaj¹cy siê spod krótkiej sukni. Cezary przypomnia³
sobie te stopy i nogi w grubych poñczochach, wparte w spienione boki rumaka – nogi kszta³tne
a sprê¿yste jak ze stali. Przymkn¹³ oczy i drapie¿nym uœmieszkiem pokrywa³ swe prawdziwe
uczucia.

– Co za szkoda – mówi³a piêkna pani – ¿e nie by³am teraz w domu. Ju¿ by konie dawno by³y

po pana przysz³y. Wracam z objazdu. Co za typy! Panie, co za typy! Zobaczy pan zreszt¹ na

297. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

298. (przyp. red.) bajecznie – aluzja do wyra¿enia „Bajecznie kolorowa”, u¿ytego w tytule powieœci Sewera–

Maciejowskiego (1898), a nastêpnie w Weselu St. Wyspiañskiego (akt I, sc. 11).

299. (przyp. red.) batiki – materia³y barwione specjaln¹ technik¹ tej¿e nazwy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

82

background image

w³asne oczy. Bêdziemy siê bawiæ, bawiæ!

– Pani czeka niecierpliwie na ten piknik?
– Jeszcze by te¿!
– Bêdzie pani du¿o tañczyæ?
– Och, bêdê!
Pani Koœcieniecka szczególnym ruchem przeci¹gnê³a siê w ramionach. Cezary patrzy³ na ni¹

spod oka i nerwowe poziewanie przeci¹ga³o równie¿ ca³e jego cia³o.

– A pan bêdzie du¿o tañczy³?
– Bêdê! Z pani¹.
– Ze mn¹? Mój narzeczony jest nies³ychanie zazdrosny.
– Narzeczony… – wycedzi³ Cezary. – On bêdzie nies³ychanie zazdrosny, a ja bêdê z pani¹

ci¹gle tañczy³. Przecie to pani zaprosi³a miê na ten piknik.

– Pan sobie, widaæ, wyobra¿a, ¿e on jest tak oto teoretycznie zazdrosny…
– Mo¿e byæ teoretycznie i praktycznie, a ja bêdê z pani¹ tañczy³ do upad³ego. Przecie ta jego

zazdroœæ musi siê o coœ zaczepiæ… Niech¿e wie, o co ma byæ zazdrosny!

– Zobaczymy, jak to tam bêdzie na tym pikniku. A teraz trzeba ju¿ jechaæ… – rzek³a pani Laura

wstaj¹c ze swego miejsca.

Cezary poda³ jej p³aszcz, którego nie zd¹¿y³a zapi¹æ na guziki. Wyszli z tej sali do

przedsionka, ¿egnani przez starego kamerdynera, który t³umaczy³ swego chlebodawcê i prosi³
o przebaczenie, i¿ pan jego nie mo¿e przyj¹æ „jaœnie pani”. Pani Laura skinê³a g³ow¹ i minê³a
drzwi otwarte przez lokaja. Przed tymi drzwiami pod daszkiem podjazdowym sta³a s³awna
kareta, lœni¹ca z wierzchu i bielej¹ca wewn¹trz od at³asu, zwana w okolicy „karet¹ mi³osn¹”
Koœcienieckiego dla ¿ony. Deszcz nieco nacich³, lecz m¿y³ wci¹¿ jeszcze sieci¹ obfitych i gêstych
kropelek.

Pani Laura otworzy³a sama drzwiczki karety i jak ptak wionê³a do bielej¹cego wnêtrza. Ju¿

mrok zapada³ i stary furman zapali³ by³ œwiece w latarniach obok koz³a. Cezary, zaproszony
uprzejmym gestem pani Koœcienieckiej, wsun¹³ siê do karety. Ma³a, miêkka d³oñ pomog³a mu
podnieœæ siê na stopieñ. Bez wahania, bez zw³oki przywar³ ustami do tej rêki. A skoro drzwiczki
zatrzasn¹³ i skoro tylko konie skoczy³y z miejsca, wpadaj¹c w zupe³ny mrok w wielkiej alei
lipowej – pchniêty przez niestrzyman¹ potêgê sza³u Cezary ogarn¹³ cudn¹ kobietê ramionami,
przywar³ do jej ust p³on¹cymi ustami i narzuci³ siê jej z ca³¹ potêg¹ furii. Nie wyda³a okrzyku,
nie westchnê³a, gdy j¹ bezoporn¹ i pos³uszn¹ zagarn¹³ w posiadanie.

Konie gna³y szerok¹, piaszczyst¹ drog¹ alei. Œwiat³a latarni rzuca³y nag³e strza³y pop³ochu

miêdzy wielkie pnie lip i topoli. Kareta na wybojach ko³ysa³a siê to tam, to sam, jak ³agodna
kolebka. Czarne jej pud³o i lustrzane okna, zas³oniête firankami, rzuca³y tajemnicze lœnienia
i przecina³y noc jesienn¹, która szybko zesz³a na mokre ³¹ki i zwiêd³e pola. W tej dzikiej
niespodziance rozkoszy, w niebezpieczeñstwie, w locie poœród pól, w ko³ysaniu i dr¿eniu
by³a otch³añ radoœci obojga przygodnych kochanków. Oszaleli do cna od nag³ej pasji, marzyli
o rozkoszy swej, doœwiadczaj¹c jej w pe³ni. Poca³unki ich i pieszczoty by³y bezdenne jak ta noc,
pe³ne potêgi niewyczerpanej jak fuga

300

koni nios¹cych siê w przestrzeñ.

Od Odolan do Naw³oci liczono oko³o piêciu wiorst drogi. Z alei odolañskich kareta wypad³a

w szczere pola. Lecz jak¿e prêdko, jak nagle da³ siê znowu s³yszeæ huk drzew alei naw³ockiej!
Cezary klêcz¹c jeszcze, ca³owa³ rêce Laury. Ca³y jego ob³êd mi³osny przep³yn¹³ w pytanie:

– Czy narzeczony?…
– Cicho! – wyrzuci³a z piersi nie mog¹c jeszcze tchu pochwyciæ.
– Czy narzeczony?…
– Nigdy! Nigdy! Przenigdy! Przysiêgam na wszystko, co mam œwiêtego…
– Dlaczegó¿ pani wychodzi za m¹¿ za tego cz³owieka?! Ach, prawda… Pani go kocha…
– Cicho, cicho!
– Dlaczego pani wychodzi za m¹¿ za tego cz³owieka?
– Wszystko to panu wyt³umaczê. Opowiem. Panie! To ju¿ Naw³oæ…

300. (przyp. red.) fuga – utwór muzyczny wielog³osowy, w którym g³osy powtarzaj¹ce jeden temat jak gdyby uciekaj¹

od siebie (nazwa od w³oskiego wyrazu fuga – ucieczka); w tekœcie w znaczeniu przenoœnym.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

83

background image

Kareta zatoczy³a pó³kole w okr¹g gazonu przed dworem i stanê³a. Cezary dwornie uca³owa³

rêkê pani Laury i sk³oni³ siê przed ni¹ nisko – nisko. Nie chcia³a wysi¹œæ i z nikim siê widzieæ.
Drzwiczki zatrzasnê³y siê i znowu g³oœno zachrzêœcia³ ¿wir drogi biegn¹cej dooko³a gazonu.
Wnet czarna kareta zniknê³a w ciemnej czeluœci szeregu drzew prastarych, jak namiêtne, nie
do wiary, senne przywidzenie.

Na kilka dni przed terminem zabawy w Odolanach pani Laura Koœcieniecka wpad³a do

Naw³oci „jak po ogieñ” – dla za³atwienia pewnej bardzo nagl¹cej sprawy balowej. Wœród
innych poleceñ, które wyda³a Hipolitowi i Cezaremu, by³o jedno specjalnie przeznaczone dla
ucha ostatniego. Baryka wys³ucha³ pilnie tego zlecenia i odpowiedzia³ niemym uk³onem. Ach –
odpowiedzia³ jeszcze uœmiechem niedostrzegalnym, a przejmuj¹cym obydwoje rozmawiaj¹cych
dreszczem do szpiku koœci.

Tego¿ wieczora po kolacji Cezary wczeœnie uda³ siê na spoczynek mówi¹c, i¿ cierpi na

ból g³owy. Nim ksi¹dz Anastazy i Hipolit przyszli do domu kancelaryjnego, gdzie mieœci³y siê
pokoje goœcinne, ju¿ w oknie Baryki by³o ciemno. Widocznie spa³. Nie chc¹c mu przeszkadzaæ
w pokonaniu migreny przez posilny sen, obadwaj cicho siê sprawowali. Chodzili na paluszkach
i wstrzymywali siê od chrz¹kania.

Lecz Cezary nie by³ tak znowu bardzo cierpi¹cy. Po ciemku, zanim tamci przyszli, wymkn¹³

siê ze swego pokoju, min¹³ park i przez jego alejê, wychodz¹c¹ w stronê Leñca, wyszed³ na poln¹
drogê. Do maj¹tku pani Koœcienieckiej by³o ze cztery wiorsty goœciñcem i szos¹, lecz na prostaki,
drog¹ poln¹, by³o daleko bli¿ej. Cezary mia³ przed oczyma dalekie œwiat³a w tym dworze
stoj¹cym na wzgórzu. Noc by³a ciemna, ch³odna, prawdziwie jesienna, ziej¹ca ju¿ wichrem
zimowym. Lecz wêdrowcowi by³o gor¹co. Szed³ szybko, cicho, bezszelestnie. Przyczaja³ siê
i upodabnia³ do tej nocy jak lis albo wilk czatuj¹cy na zdobycz. Brzegiem lasu, którego jeden
róg dosiêga³ tej bocznej drogi, dotar³ do ³¹k otaczaj¹cych staw i sadzawki w dole popod Leñcem.
Nie œmia³ kroczyæ drog¹ wjazdow¹, wiêc musia³ zdecydowaæ siê na okr¹¿enie stawu i marsz
po grobli, któr¹ za dnia widzia³ by³ jedynie z daleka. Myœl, ¿e mo¿e byæ w tych miejscach
pochwycony przez jakichœ stró¿ów, polowych czy m³ynarzy, przewinê³a siê przez jego g³owê,
lecz nie wstrzyma³a go ani na chwilê. Woda stawu i sadzawek, rozci¹gnionych jedna za drug¹
coraz dalej w ciemn¹ g³¹b nocy, s³abo w grubym mroku polœniewa³a. Baryka nie opuœci³
dro¿yny, któr¹ kroczy³ – i trafi³ dziêki jej przewodnictwu na groblê. Szybko j¹ przebieg³, min¹³
upust, gdzie uchodz¹ca woda z cicha a dziwnie przejmuj¹co w tym obcym miejscu i g³êbokim
mroku szemra³a. Za upustem i poza grobl¹ teren podnosi³ siê ku górze. Dro¿yna piaszczysta
dotar³a pod parkan ogrodowy, obroœniêty kolczastymi krzakami.

„Teraz – z kolei – psy…” – pomyœla³ awanturnik.
Lecz ta nieznoœna myœl nie powstrzyma³a go równie¿. Znalaz³ w parkanie z zaostrzonych

desek jakieœ miejsce nieco „³askawsze”, czyli po prostu bardziej nadgni³e – zaczepi³ siê rêk¹
o górn¹ czêœæ listwy i lwim susem przesadzi³ ów parkan. Wpad³ w krzaki kolczastych malin
czy agrestów i ze szkod¹ swego odzienia wypl¹ta³ siê z nich na œcie¿kê szerok¹ i ubit¹. Myœl
jego pracowa³a nad tym, czy stopy nie zostawiaj¹ zbyt wyraŸnych œladów. Tote¿ szed³ œcie¿k¹,
podnosz¹c¹ siê w górê, na paluszkach. By³o mu gor¹co – wyraŸnie i po prostu mówi¹c – ze
strachu. Z niema³¹ ulg¹ trafi³ kolanami na ³awkê ogrodow¹. Usiad³ i nas³uchiwa³. Psów nie
by³o s³ychaæ w pobli¿u. Przez dziwny, niemal ob³¹kany lot myœli, a raczej na skutek pêdz¹cego
korowodu impulsów czucia ulega³ z³udzeniu, i¿ jest w Baku podczas tureckiego oblê¿enia. Coœ
mu zagra¿a. Coœ czai siê w tym mroku niemym, stê¿a³ym, skamienia³ym. Coœ czyha. Poprzez
ga³êzie ju¿ ogo³ocone z liœci widaæ by³o oœwietlone okna w pa³acyku pani Koœcienieckiej.

Cezary odtworzy³ w sobie wspomnienie czaruj¹cego, pe³nego diabelskiej rozkoszy z ni¹

obcowania i porwa³ siê z ³awki. Pêdem prawie dobieg³ do tego rogu willi, który mu by³
w tajnej rozmowie wskazany. Trafi³ tam na kilka schodków betonowych prowadz¹cych do drzwi.
Wiedzia³, ¿e drzwi nie bêd¹ zamkniête. Uchyli³ je w istocie, nacisn¹wszy klamkê, leciutko, jak
tylko mo¿na najciszej. Ust¹pi³y powoli i cicho. Te drzwi, otwarte na ogród i pola, by³y pierwszym
sprzymierzeñcem. Ach, z jak¹¿ to rozkoszn¹ dum¹ wszed³ do ciemnej sieni! Wyci¹gn¹wszy we

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

84

background image

dwie strony rêce dotyka³ œcian. W jednej z tych œcian przez otwór s¹czy³o siê œwiat³o. Domyœli³
siê, ¿e tam s¹ drzwi. Przy³o¿y³ wnet oko do dziury od klucza i rozejrza³ siê po pustym pokoju.
By³a to ta biblioteka, gdzie ju¿ goœci³ nazajutrz po przyjeŸdzie w te strony. Sta³ d³ugo przed tymi
drzwiami namyœlaj¹c siê, czy wejœæ teraz. Je¿eli s³u¿¹cy wlezie do tego widnego pokoju, ¿eby
zgasiæ œwiat³o, co wtedy? A mo¿e to jest przewidziane i s³u¿¹cy nie wejdzie do tego pokoju?
Mo¿e przecie i przez tê sieñ ktoœ z domowników przechodziæ…

Licz¹c na œlepy traf i na szczêœcie mi³osne nacisn¹³ klamkê, któr¹ ju¿ znalaz³ i trzyma³

w rêce. Cicho wszed³ do oœwietlonego pokoju. Jednym susem przeskoczy³ ten ca³y salonik a¿
do szerokiej otomany stoj¹cej w najciemniejszym jego k¹cie. Tam roz³o¿y³ siê wygodnie. Wzi¹³
w rêkê ksi¹¿kê, która obok le¿a³a, i w miejscu, na którym tom by³ roz³o¿ony, zacz¹³ czytaæ.
Niezupe³nie, co prawda, rozumia³, co czyta, lecz jeŸdzi³ wzrokiem po wierszach z góry na dó³
stronicy dosyæ d³ugo. By³ teraz zupe³nie spokojny: przyszed³ do pani Koœcienieckiej w pilnym
interesie balowym, nie cierpi¹cym zw³oki. Spokojnie czeka³. Gdzieœ daleko, na piêtrze, s³ychaæ
by³o rozmowê. – Œmiech. – Œmiech by³ kobiecy. Ale i mêski. Dwie kobiety i mê¿czyzna.

– Barwicki… – wykrztusi³ do siebie prawie g³oœno – Barwicki jest tutaj… – uwiadomi³ siebie

samego.

Straci³ wszelki animusz. Nie ze strachu, lecz z nienawiœci. W pierwszej chwili powzi¹³ zamiar,

¿eby wstaæ, wyjœæ, jak przyszed³, i dmuchn¹æ do Naw³oci. Zakl¹³ nie³adnie, po bakiñsku,
po portowemu. Waha³ siê. Ale wygodna pozycja na sofie, mo¿noœæ wylezienia z jakim takim
honorem z tej niewygodnej, na po³y z³odziejskiej sytuacji – powstrzyma³a go. Czyta³ pêkaj¹c ze
z³oœci, wœciekaj¹c siê i wij¹c jak lis z³apany w ¿elaza, jak wilk we wnyku

301

. Zdawa³o mu siê, ¿e

siedzi ju¿ w tym miejscu godzinê czasu, je¿eli nie wiêcej. Przeczyta³ ju¿ z dziesiêæ stronic druku
nie rozumiej¹c ani jednego zdania. Zmienia³ pozê na coraz wygodniejsz¹, coraz mniej tchórzliw¹
i coraz bardziej ozdobn¹, swobodn¹, wdziêczn¹. Ach, z jak¹¿ przyjemnoœci¹ przeszed³by siê by³
po tym pokoju, tam i z powrotem.

Nagle pos³ysza³, ¿e drzwi na górê otwieraj¹ siê, schody trzeszcz¹ i kilka osób schodzi na

dó³. S³ychaæ by³o œmiech pani Laury, g³os jej narzeczonego i jeszcze jakiejœ osoby. Obecnoœæ
ostatniej najbardziej zaniepokoi³a Barykê. Do licha! Któ¿ to jest taki?

Tymczasem trzy osoby zst¹piwszy do holu, weso³o rozmawia³y. Pan Barwicki ¿egna³ siê

z narzeczon¹ prosz¹c j¹ usilnie, ¿eby siê zaraz po³o¿y³a – ¿eby nazajutrz nie mêczy³a siê tak
jak dni poprzednich, gdy¿ bêdzie na balu Ÿle wygl¹daæ. Trzecia osoba zapewnia³a go, ¿e „Lola”
zaraz siê po³o¿y. Cezary domyœli³ siê, ¿e to mówi matka pierwszego mê¿a Laury, stara pani
Koœcieniecka. Siedzia³ skulony na swej kanapie i przechodzi³ istne tortury g³upiego niepokoju.
A nu¿ ten Barwicki bêdzie w tym saloniku czegoœ szuka³… A nu¿ ta starsza jejmoœæ… W istocie
kroki czyjeœ zbli¿y³y siê do drzwi biblioteki. Wesz³a pani Laura. Uœmiechnê³a siê radoœnie
zobaczywszy tajnego goœcia. Rzek³a g³oœno:

– Pal¹ tu zawsze lampê bez potrzeby!
Szybko przysunê³a siê do sto³u i zdmuchnê³a lampê. Barwicki zbli¿y³ siê równie¿ do

drzwi biblioteki. Nast¹pi³y po¿egnalne szepty i kontrszepty. Wreszcie narzeczony wyszed³
do przedpokoju i na ganek. Wnet da³ siê s³yszeæ turkot odje¿d¿aj¹cego pojazdu. Pani Laura
wróci³a do holu i rzek³a do swej œwiekry

302

:

– Och, spaæ, spaæ! Strasznie jestem zmêczona.
– K³adziesz siê zaraz?
– Zaraz! Zamknê tylko drzwi od sionki. Dobranoc, mamo!
Cezary us³ysza³ muœniêcie poca³unku i szelest lekkich kroków. Pani Laura przesz³a przez

bibliotekê i z ha³asem zamknê³a drzwi, przez które wdar³ siê by³ do tego pokoju. Przez
chwilê nas³uchiwa³a odg³osów st¹pania starszej pani po schodach prowadz¹cych na piêtro.
PóŸniej zbli¿y³a siê do Baryki i znalaz³a w ciemnoœci jego rêkê. Œcisnê³a jego d³oñ w swej
rozpalonej d³oni i poci¹gnê³a go za sob¹. Dmuchnê³a po drodze w szk³o lampy stoj¹cej w holu
i poprowadzi³a kochanka na piêtro, niemal po piêtach swej œwiekry. St¹pali obydwoje tak
umiejêtnie, stopa jednoczeœnie obok stopy, i¿ tylko jedno skrzypniêcie ka¿dego stopnia dawa³o
siê s³yszeæ.

301. (przyp. red.) wnyk – pu³apka, pêtlica z drutu lub sznura.

302. (przyp. edyt.) œwiekra – teœciowa, matka mê¿a.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

85

background image

Na górze Cezary, pchniêty przez Laurê, wpad³ we drzwi jej sypialni. By³ to pokój du¿y

i œliczny, jaskrawo oœwietlony przez jasn¹ lampê stoj¹c¹ na parapecie okna. Rozleg³y dywan,
miêkki i puszysty, zaœciela³ wiêksz¹ czêœæ tego pokoju. Sta³y tu wytworne meble, wisia³o du¿o
obrazów. W niszy, do po³owy zas³oniêtej piêkn¹ kotar¹, widaæ by³o mahoniowe ³ó¿ko, nie
rozebrane jeszcze i nakryte kap¹.

– Czy pan nie ma kaszlu? – zapyta³a cicho.
– Nie.
– To niech pan tu wejdzie.
Cezary wszed³ do s¹siedniego pokoiku, gdzie sta³o biurko z przyborami do pisania, a przed

nim bujaj¹cy siê fotel. Baryka usiad³ w fotelu i us³ysza³ z przera¿eniem, ¿e piêkna pani z kimœ
rozmawia. Serce bi³o mu teraz nie na ¿arty. Lecz nacich³o, gdy poj¹³, ¿e to pokojówka rozbiera
³ó¿ko swej pani. Wkrótce ta pokojówka szepn¹wszy sucho: dobranoc – zamknê³a drzwi za sob¹.
Pani Laura przekrêci³a klucz w tych¿e drzwiach i otworzy³a wreszcie skrytkê swego goœcia.

Cezary wyci¹gn¹³ rêce po zdobycz, owoc tak wielkiego mêstwa i strachu.
Lecz zdobycz odsunê³a jego rêce z szeptem:
– Czasem Barwicki wraca z drogi…
– Co takiego? Po co?
– Z nieutulonej têsknoty do „swego anio³a”.
– Czy¿by œmia³ i dzisiaj?
– Raz tutaj wróci³ z drogi i siedzia³ jeszcze dwie godziny.
– G³upiec!
– G³upiec, nie g³upiec… Umówiliœmy siê, ¿e gdy odjedzie, ja zawsze bêdê siedzia³a w oknie

dopóty, dopóki latarnie jego wolanta bêdzie w polach widaæ. Tak o to prosi³! Tak b³aga³!
Jest to potrzebne dla jego spokoju, dla ciszy jego narzeczeñskich, przedœlubnych snów. Na
znak czuwania, myœlenia o nim, marzenia na jawie i têsknoty za fiksatuarem

303

jego w¹sów,

podkrêcam i przygaszam œwiat³o lampy, gdy on odje¿d¿a i zd¹¿a przez pola do szosy. Takie s¹
nasze sygna³y mi³osne. A teraz – co pan ze mnie zrobi³?

– Teraz – niech go wszyscy diabli prowadz¹!
– Muszê podkrêcaæ i przygaszaæ œwiat³o, bo gotów tu jeszcze wróciæ.
– No, to ja bêdê pokrêca³ ten knot. Ju¿ ja mu to fajnie odstawiê!
– To straszne, panie! To perfidia! A dlaczegó¿ nie ja?
– Pani przeszkadzaj¹ suknie… Suknie!
W rzeczy samej Cezary, stan¹wszy przy szerokim, sklepionym u góry, wielkoszybym oknie,

zobaczy³ w g³êbi nocy dwa krêgi œwiat³a latarni, posuwaj¹ce siê w poprzek ciemnej, nieprzebitej
otch³ani. Przykrêca³ z precyzj¹ œwiat³o lampy na oknie, a po pewnym czasie wydoby³ znowu
tak wielkie, ¿e a¿ kopeæ wybuchn¹³ ze szklanego cylindra. Po chwili zacz¹³ wyci¹gniêty knot
wkrêcaæ do œrodka rezerwuaru, wskutek czego œwiat³o omdlewaj¹co zmniejsza³o siê, niczym
spazmatyczna mi³osna ekstaza. Doprowadziwszy p³omieñ lampy niemal do zupe³nego zaniku
Cezary j¹³ podnosiæ go znowu do zenitu. Czyni³ to dot¹d, dopóki dwa œwietlne ko³a malej¹ce
w nocy nie znik³y zupe³nie… Wtedy dwa obna¿one ramiona ujê³y jego kêdzierzaw¹ g³owê
i odwróci³y j¹ od okna. Œmiech radoœci zabrzmia³. Cezary stoczy³ siê z podwy¿szenia przy
oknie w objêcia czystego szczêœcia

304 305

.

303. (przyp. red.) fiksatuar – pomada do uk³adania w¹sów.

304. (przyp. aut.) Pruderia autora i g³êboki szacunek wobec pruderii czytelnika(–czki), a nade wszystko czo³obitnoœæ

wobec superpruderii krytyka, nie pozwala na przytoczenie szczegó³ów i perypetii tego wieczora, które siê

dokona³y w zamkniêtym na klucz pokoju pani Laury. Trudna rada! O szanowny(–a) czytelniku(–czko) – nie

¿yjemy w epoce wielkiej szczeroœci mistrza Odrodzenia i mistrza wszystkich wieków Ludwika Ariosta, który nie

posk¹pi³ sobie i œwiatu opisu szczêœcia Ruggiera i Alcyny w siódmej pieœni Orlanda Szalonego. Podówczas

twórca nie by³ zmuszony do wyrywania najniezbêdniejszej czêœci swego pomys³u i wrzucania go do œmietnika.

Dziœ nie mo¿emy iœæ œladem wielkich ojców twórczoœci, czczonych powszechnie. I tutaj, w tym poziomym

i przyziemnym uprzytomnieniu Przedwioœnia ¿ywota, najistotniejszy, najzdrowszy, najtê¿szy obraz przedwioœnia

i zdrow¹, tryskaj¹c¹ ¿yciem treœæ jego musimy zamkn¹æ na klucz i pozostawiæ niezdrowej, zepsutej, pe³nej

cynizmu „domyœlnoœci” czytelnika(–czki). (przyp. aut.)

305. (przyp. red.) Ruggiero i Alcyna – w pieœni VII Orlanda Szalonego Ariosto opowiada, jak m³ody rycerz

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

86

background image

Wielki dzieñ sk³adkowej zabawy nadszed³ wreszcie. Ca³a okolica dworska popad³a w stan

istnych drgawek. Fryzjerzy z Czêstochowy, a nawet z miasteczek okolicznych ondulowali,
fryzowali i czesali panie – je¿d¿¹c cugami pospiesznymi od dworu do dworu. Jeszcze
przyprasowywano, zmieniano, wykañczano na ostatni¹ chwilê.

W Naw³oci, jak siê okaza³o, Maciejunio by³ nie tylko mistrzem ceremonii, ale i fryzjerem

nie lada! Wprawdzie jego pod tym wzglêdem pojêcia i zasady pachnia³y cokolwieczek epok¹
m³odoœci Bismarcka

306

, niemniej jednak krêci³ ¿elazkiem, próbuj¹c jego si³y na wargach, nader

zgrabnie. Najpierw zosta³ przypieczony, oczywista, „Jaœnie–Hipcio”, póŸniej „goœæ”, wreszcie
wbrew ob³udnym protestom ksi¹dz Nastek – a¿eby nikogo nie gorszyæ – czut'–czut'

307

, jak

deklarowa³ Maciejunio. Dwaj pierwsi byli w nowych frakach, le¿¹cych jak ula³ na ich walnych
i szykownych ¿o³nierskich figurach. Ksi¹dz Nastek mia³ na sobie jak¹œ lœni¹c¹ spódniczkê, na to
wdziany pewien rodzaj ¿upanika z sajety

308

drogocennej, po³yskliwej i delikatnej, o jedwabnych

guziczkach – rozpiêtego z przodu i zwi¹zanego pod szyj¹ jedwabnym sznurkiem z takimi¿
kutasikami. Na nogi ksi¹dz Nastek wdzia³ po³yskliwe lakiery ze stalowymi sprz¹czkami – a na
³ydki – do licha! – zupe³nie damskie poñczochy, siêgaj¹ce a¿ do diabelnie wysoko wzniesionych
tajemnic jego doczesnej pow³oki.

Gdy Cezary Baryka przed wyjazdem obejrza³ siê ze wszystkich stron w du¿ym lustrze, musia³

przyznaæ, ¿e wygl¹da cwanie. Przypatrywa³ siê sobie samemu jakby figurze nieznajomej. By³
najzupe³niej niepodobny do draba kud³atego i obdartego, który boso konwojowa³ trupy na
wzgórza pod miastem Baku, ani do podró¿nika pod ko¿uchami na drodze z Charkowa do
polskich granic. Nie tylko podoba³ siê samemu sobie, ale nawet budzi³ we w³asnym wnêtrzu
jakieœ impulsy gwa³towne dla odbicia w lustrze niezrównanego eleganta i barczystego m³okosa
z podfryzowan¹ czupryn¹.

Gdy wszyscy trzej, „trzej uwodziciele”, zeszli siê w pokoju Cezarego na chwilê przed

wyjazdem, Hipolit na widok ksiêdza Anastazego wybuchn¹³ spazmatycznym œmiechem.

– Czego siê œmiejesz, Hipek? – pyta³ kap³an, nie bez pewnego w g³osie pop³ochu.
– Jak¿e siê tu nie œmiaæ! Coœ ty na siebie, klecho, nawdziewa³?
– Jak to, co? Suknia.
– „Suknia”? Nie suknia, tylko sukienka, a w³aœciwie spódniczka, a pod ni¹ „halka”. Powinieneœ

by³ z przodu przyszyæ sobie jak¹ falbankê dla ozdoby. Je¿eli mo¿na takie chwaœciki pod brod¹,
to mo¿na i falbankê u do³u.

– Nie b¹dŸ no zbytnio z³oœliwy!
– Co mówisz? Albo zdejm te wszystkie ksiê¿e kokieterie i wdziej frak, albo noœ i na balu

kapotê do ziemi, jak inni ksiê¿a.

– Nie b¹dŸ no, Hipek, zbyt radykalny! Nie urodzi³eœ siê i nie wygl¹dasz na Woltera

309

.

– Ju¿ jest – Woltera! Kto oœmieli siê kpiæ z ich kokieteryjnych chwaœcików, którymi deprawuj¹

serca ziemianek, ten ju¿ jest poplecznikiem Woltera.

Spór siê przerwa³, gdy¿ zaturkota³y g³ucho ko³a pojazdu z drugiej strony „Arianki”. Trzej,

narzuciwszy paltoty, a szyje otoczywszy szalami, wskoczyli na siedzenia. Jakimi¿ to s³owy
wyraziæ ciê, szczêœcie zdrowej m³odoœci, gdy siê diabelnie têgimi koñmi jedzie na bal ziemiañski
w Polsce! Ch³odna noc i wilgotne jej podmuchy owiewa³y rozmarzone g³owy. Silne podniecenie,
têga erupcja

310

niezwalczonej si³y zdawa³a siê ponosiæ chy¿ej ni¿ parskaj¹ce konie ku dalekim –

saraceñski Kuggiero, który dosta³ siê na wyspê rz¹dzon¹ przez Alcynê, ulega jej czarom mi³osnym.

306. (przyp. red.) epoka m³odoœci Bismarcka – a wiêc pierwsza po³. XIX w.

307. (przyp. red.) czut'–czut' (ros.) – troszeczkê.

308. (przyp. red.) sajeta – kosztowne cienkie sukno.

309. (przyp. red.) Wolter (1694–1778) – wielki pisarz francuski, wybitny ideolog Oœwiecenia, ostro zwalcza³ Koœció³

katolicki, teologiê i moralnoœæ chrzeœcijañsk¹.

310. (przyp. red.) erupcja – wybuch.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

87

background image

dalekim œwiat³om miêdzy ogo³oconymi ju¿ drzewami. Lekkie, weso³e, a niekoniecznie przystojne
piosenki sfruwa³y z warg m³odych paniczów.

– Nastuœ, braciszku, ty masz zamiar dzisiaj tañczyæ? – pyta³ Hipolit.
– Tañczyæ? To bêdzie zale¿a³o…
– Bêdzie zale¿a³o. A czy wam wolno jest tañczyæ? Z kobietami?
– S³uchaj no – zobacz lepiej, czy masz w kieszeni chustkê do nosa.
Ksi¹dz mówi³ te s³owa tonem mentorskim, jakby g³osi³ jak¹œ zasadê moraln¹.
Gdy po przyjeŸdzie do Odolan dwaj towarzysze wyprawy rozpierzchli siê porwani przez

znajomych ze swej sfery, Baryka wszed³ do sali balowej i znalaz³ siê w kole lœni¹cym i barwnym,
stropi³ siê i o ma³o nie cofn¹³. Przekona³ siê, ¿e s¹ sytuacje le¿¹ce gdzieœ wy¿ej czy z boku od
ca³ej edukacji i zdobytej pewnoœci siebie. Do takich nale¿a³o zachowanie doskona³e i swobodne
w pe³nym salonie. Cezary usi³owa³ gin¹æ w t³umie m³odych ludzi. Ale nikogo tutaj nie zna³,
tote¿ z nikim nie móg³ zawi¹zaæ swobodnej rozmowy. Przeciska³ siê, pl¹ta³, „pêta³ siê” miêdzy
swobodnie rozmawiaj¹cymi, potr¹ca³, przeprasza³, w³azi³ na lakierki…

By³o to z dawna umówione w paragrafach organizacyjnych tego pikniku, i¿ nie bêdzie siê

anonsowaæ przybywaj¹cych ani z zasady prezentowaæ wszystkich wszystkim. By³o umówione
w punktach niepisanych tego¿ statutu, i¿ g³ównym i zasadniczym d¹¿eniem jest obdzieranie
wszelakiej grubej i wielkiej w³asnoœci z walorów na rzecz wy¿ej powo³anych „kad³ubków”,
a obdzieraæ wszelkimi znanymi tudzie¿ nieznanymi sposobami karoty

311

. Nikt tedy na nikogo

nie zwraca³ uwagi. Bawiono siê towarzystwami, okolicami, mo¿na by powiedzieæ, gminami,
parafiami osiedlenia. R¿niêta orkiestra

312

ju¿ odstawia³a swoj¹ sztukê i kilka par ju¿ tañczy³o

w pustej przestrzeni ogromnej sali balowej.

Cezary trafi³ w swym pochodzie na puste krzes³o i dla zamaskowania swej towarzyskiej

prostracji

313

i niewiedzy, jak siê zachowaæ, swobodnie usiad³. Ci¹gle myœla³ o tym, czy dobrze

trzyma rêce, czy nale¿ycie ustawi³ swe bolszewickie nogi. Ogl¹da³ innych przedstawicieli
typu „m³odzie¿” – i stosownie do otrzymanego wra¿enia kszta³towa³ swe koñczyny. W pewnej
chwili p³omieñ ¿ywego ognia przelecia³ przez jego cia³o – od czuba g³owy do wielkich palców
w lakierkach – pani Koœcieniecka wesz³a na salê. By³a w wytwornej balowej sukni, której
ró¿owy at³as, z lekka przeœwiecaj¹cy spod koronek, nadawa³ jej urok nowy a nie widziany.
W tej sukni by³a szczuplejsza i jakby wy¿sza. Bardzo ods³oniête ramiona i plecy ukazywa³y
zachwycaj¹ce linie jej m³odocianego szkieletu i nadobnego cia³a. Cezary nie chcia³ wierzyæ
swym oczom i doznawa³ wybuchów rzetelnego szczêœcia na widok nieomylny, ¿e to jest w³aœnie
ona. To duma, pysznienie siê w tajemnicy przed sob¹ samym jej niezrównan¹ urod¹, to jakiœ
œciskaj¹cy, wysysaj¹cy ¿al przejmowa³ go z nag³a. Obok niej szed³ wyfraczony, wyelegantowany,
lœni¹cy lakierami, gorsem, ogolonymi policzkami i to jedn¹, to drug¹ z wypomadowanych pó³kul
czarnych w³osów – narzeczony, Barwicki.

Pani Laura rozmawia³a, wita³a siê, uœmiecha³a. – Usiad³a. – Powiod³a weso³ymi, roziskrzonymi

oczyma po rozleg³ym salonie, który siê stale zape³nia³. Oddawa³a uk³ony, uk³ony, uk³ony.
Uœmiechy i uœmiechy. Odpowiedzia³a równie¿ uk³onem weso³ym na uk³on Cezarego. Ale oczy
jej nie zatrzymawszy siê ani przez sekundê pobieg³y dalej… Wiedzia³, ¿e tak byæ powinno, tak
byæ musi, a jednak ostre uk³ucie, bolesne ¿¹d³o pszczo³y–¿alu zatopi³o siê w jego uczucia. Stara³
siê nie patrzeæ w jej stronê, g³ównie w tym celu, ¿eby nie widzieæ „idioty” Barwickiego, który
do swej narzeczonej ci¹gle siê – „idiota!” – nachyla³ i ci¹gle coœ – „idiota!” – szepta³.

Tymczasem wesz³o na salê ca³e towarzystwo naw³ockie: pani Wielos³awska, wujcio Micha³

ze swymi grubymi i obwis³ymi w¹sami, szczególnie odmieniony we fraku, obiedwie

314

ciotki – Angelique i Victoire („Ach, te stare zwaliska!”… – jak œpiewa³ wyrodny siostrzeniec,
Hipolit) – wreszcie Karusia, a nawet, zabrana przez litoœæ nad tym biedactwem, odziana
w sukienkê naprêdce spreparowan¹, panna Wanda Okszyñska. Wszystko to przygrzmia³o
dwoma ogromnymi powozami, a teraz pokazywa³o œwiatu, co to jest i co znaczy – Naw³oæ.
A wiêc dostojne miny, doskona³e formy, zadarte g³owy i uœmiechy sprzed lat trzydziestu piêciu.

311. (przyp. red.) karota – kwesta.

312. (przyp. red.) R¿niêta orkiestra – wyra¿enie ¿artobliwe; instrumenty strunowe nazywano dawniej „r¿niêtymi”.

313. (przyp. red.) prostracja – wyczerpanie, s³aboœæ, upadek ducha.

314. (przyp. edyt.) obiedwie – dziœ popr.: obydwie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

88

background image

Z wyj¹tkiem, oczywista, przyb³¹kanej Karoliny, no i panny Wandzi, która patrzy³a w przestrzeñ
struchla³ymi oczyma, nie widzia³a nic i nikogo, i gotowa by³a daæ drapaka, gdyby nie to,
¿e buñczuczna Szar³atowiczówna mocno j¹ trzyma³a za rêkê. Obiedwie dostrzeg³y w t³umie
mêskim Barykê i obiedwie doœwiadczy³y tego, czego w³aœnie on doœwiadcza³ na widok pani
Koœcienieckiej.

Lecz i Cezary by³ rad ze zjawienia siê tych panien. Tkniêty nag³¹ rezolucj¹, zaledwie usiad³y,

wsta³ ze swego miejsca, zbli¿y³ siê szarmanckimi ruchy, których go d³ugo i usilnie uczyli
metrowie tañca w Baku, i poprosi³ pannê Karusiê do shimmy. Poniewa¿ œrodek sali by³ jeszcze
dosyæ pusty, zwróci³ uwagê na siebie i na tancerkê. Zza ramion tancerki móg³ do woli patrzeæ
na Laurê Koœcienieck¹. W tym tañcu monotonnym i nudnym móg³ to zbli¿aæ siê do tamtej, to siê
od niej, jak od Ÿród³a radoœci, oddalaæ. Maj¹c przy sercu swym serce niedotkniête przez uczucie
mi³oœci, serce, co tempem oszala³ym pierwszy raz bi³o dla niego, pierwszy raz doœwiadczaj¹c
rozkoszy tego uczucia – ³¹cz¹c siê niemal spazmem cielesnym z Karolin¹, gdy dzieli³y go od
niej tylko w¹t³e suknie, a rytm i nakaz tañca poddawa³ mu j¹ fizycznie, zamiera³ z têsknoty za
Laur¹. Oddalaj¹c siê od tamtej gorza³ z mi³oœci, z trwogi, z ¿alu, z nienawiœci, z gniewu, które
mu dech zapiera³y, gdy Barwicki coœ tam szepta³ jej do ucha. Ach, us³yszeæ, co szepta³!…

Lecz inne oczy widzia³y jego osobê, taniec i odczuwa³y tê sam¹ zapamiêta³oœæ! By³y to oczy

Wandy Okszyñskiej. Sala z jej lœni¹cym parkietem by³a dla niej przepaœci¹ bez dna, czarn¹
otch³ani¹, w której wirowa³ ten p³anetnik

315

przyciskaj¹cy do ³ona, ³¹cz¹cy swe piersi, uda

i nogi z piersiami, udami i nogami Karoliny Szar³atowiczówny. Ona przecie doskonale wiedzia³a,
co siê poza zewnêtrzn¹ form¹ tego tañca kryje, czym oni taki taniec koñcz¹ i o czym, tañcz¹c
i uœmiechaj¹c siê ci¹gle, myœl¹ i marz¹. Ona jedna zna³a tajemnicê, sekret, treœæ potwornej
formy tañca tych dwojga. To, co widzia³a na w³asne oczy, by³o tak uderzaj¹cym odkryciem
cielesnych sekretów, zabójczego dla niej misterium, nieskromnego zbli¿enia siê cia³, i¿ wprawi³o
j¹ w nieustanne szaleñstwo. Teraz siê to znów przed jej oczyma powtórzy³o. Teraz ta sama
tajemnica spad³a przed jej oczy.

Panna Wanda siedzia³a smirno

316

na sto³ku – jak podczas rekolekcji – gdzie j¹ los wœród tego

balu porzuci³, a w gruncie rzeczy nios³o j¹ przez pustkê rozpaczy. Suche ³kania rozdziera³y jej
m³ode serce. Wilcze k³y i tygrysie pazury zazdroœci æwiertowa³y jej upodobanie, wszechw³adnie
nad ni¹ panuj¹ce. Krzyk zamiera³ na jej wargach, œlepy p³acz zatyka³ jej gard³o. Uœmiecha³a siê
wci¹¿ przyprawionym uœmiechem, a ciemnoœæ coraz grubsza spada³a na jej oczy w tym salonie
buchaj¹cym od œwiate³. I oto w tej ostatecznej prostracji – wyjœcie jakieœ przeb³ysnê³o. Ulga siê
kêdyœ objawi³a w twardym serca kamieniu. G³os, niejaki pocieszyciel, wabi¹cy doradca, skin¹³
na ni¹ w mrokach. By³a to nienawiœæ do tej Karoliny.

„Poczekaj!” – szepnê³a do swej rywalki panna Wandzia, nie umiej¹ca tabliczki mno¿enia.
Nareszcie po wielokrotnych tam i sam posuniêciach, z jednego w drugi koniec salonu, Cezary

posadzi³ pannê Karolinê. A ledwie osuszy³ na czole spracowanym pot kroplisty naperfumowan¹
chustk¹ z monogramem Hipolita Wielos³awskiego, ruszy³ do pierwszej z brzegu panny „z
s¹siedztwa”. „Wytrz¹sa³” z tej¿e „koszulê” wielokrotnie. Posadzi³. Zaraz ruszy³ – o litoœci! –
do ciotki Anieli.

Ta powita³a jego ja³mu¿nê niemal okrzykiem. Obiedwie ciotki jeszcze tañczy³y. Obiedwie

mia³y na swych szkieletach, zwiotcza³ych miêœniach i obwis³ych skupieniach t³uszczu modne
suknie. Ich zwiêd³e szyjska i ohydne piersi by³y nakryte ju¿ niemodnymi w tych czasach
biustami tudzie¿ quasi–szyjami z pewnej sztucznej masy, naœladuj¹cej wydatnoœæ, m³odoœæ
i g³adkoœæ cielesn¹. Za pomoc¹ aksamitek przykrywaj¹cych miejsca spojenia sztucznych szyj
z prawdziwymi i za pomoc¹ mnóstwa istnej profuzji

317

pudru zasypuj¹cego fabrykaty piersi,

w sztucznym œwietle wieczorowym ciotczyska liczy³y jeszcze na omamienie ludzkoœci. Same,
jeszcze raz – któ¿ wie, czy nie ostatni z ostatnich? – marzy³y i w rzeczywistoœci prze¿ywa³y
marzenie o minionym na zawsze raju mi³oœci, a raczej – jeœli mówiæ – do licha! – prawdê –
o minionej na zawsze mo¿noœci kojarzenia siê cielesnego.

315. (przyp. red.) p³anetnik – opêtaniec; w mitologii s³owiañskiej i wed³ug póŸniejszych wierzeñ ludowych: pó³

cz³owiek, pó³ demon, pêdz¹cy chmury po niebie, rz¹dz¹cy deszczami i wszelkimi opadami.

316. (przyp. red.) smirno (ros.) – spokojnie, cicho.

317. (przyp. red.) profuzja – nadmierna obfitoœæ, rozrzutnoœæ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

89

background image

Cezary nie przez litoœæ bynajmniej i nie dla dogodzenia ich z³udnym a daremnym zachceniom

popycha³ tam i ci¹gn¹³ nazad, „wytrz¹sa³” i rozpra¿a³ najprzód ciotkê Anielê, a póŸniej Wiktoriê,
a nie przez kurtuazjê budzi³ w obydwu niezdrowe upa³y. By³a to jego droga do ubóstwianej.
Nie chcia³ narzucaæ siê. Wœcieka³ siê na ni¹ za rozmowy ze wszystkimi, a nade wszystko za
œmieszki i poufne pó³s³ówka z „tamtym”. Kr¹¿y³ ko³o niej, wywijaj¹c to t¹, to tamt¹ spódnic¹.
Zreszt¹ naj³atwiej mu by³o patrzeæ na Laurê w czasie tañca, zza ramion czy znad ramion tej
albo tamtej. Po obtañczeniu szeregu panien, mê¿atek, wdów i rozwódek przysz³a kreska i na
Wandê Okszyñsk¹. Gdy Cezary sk³oni³ siê przed ni¹, us³ysza³ cichutki g³osik:

– Proszê pana…
– S³ucham, panno Wando…
– Proszê pana… Ja nie umiem tañczyæ!
– Umie pani. Ja tak poprowadzê, ¿e siê pani naumie.
– Nie mogê! – westchnê³a.
– Ale¿ to ³atwe jak tabliczka mno¿enia! Jak to? Odmówi pani mnie, który grywam z pani¹ na

cztery rêce?

Omdlewaj¹cym ruchem podnios³a siê i stanê³a. Gdy j¹ uj¹³, giê³a siê w jego rêku jak

mantyla

318

przewieszona na ³okciu, albo j¹ trzeba by³o taszczyæ po pod³odze jak worek kartofli.

Niezgrabnie i nie do taktu chodzi³a po sali, przygarniêta przez jego ramiê.

Zajêty sw¹ popêdliwoœci¹ mi³osn¹, nie wiedzia³, co siê z ni¹ dzieje. Nie wiedzia³, jak

nieugaszony sza³ rozbudza w tej dziewczynie, gdy j¹ tak wobec wszystkich przytula do swych
bark, a jej m³ode, twarde, niedojrza³e, lecz ju¿ ozdobne piersi przyciska swymi piersiami. Lecz
dygowanie panny Wandzi zbytnio go mêczy³o po niema³ej ju¿ przedtem pracy tanecznej, wiêc
j¹ odprowadzi³ do krzes³a i usadowi³. Wtedy co prêdzej zwróci³ siê w swoj¹ stronê. W³aœnie
pani Laura by³a przez chwilê wolna. Sk³oni³ siê przed ni¹. Skoro siê tylko podnios³a, us³ysza³
szept jej, p³yn¹cy w jego ucho, niczym kordia³

319

rozkoszny:

– Czarusiu! Czarusieñku! Czarnoksiê¿niczku mój! Jesteœ dziœ piêkny. Jesteœ przepiêkny. W³osy

masz wytwornie ufryzowane. Jesteœ zgrabny. Jesteœ najzgrabniejszy ze wszystkich. Jesteœ
mocny, silny, wysmuk³y. Jesteœ przesubtelny. Pachniesz! Œlicznie ci w tym fraku. Ca³ujê twoje
krêcone w³osy. Ca³ujê twoje oczy. Ca³ujê twoje usta. Kocham ciê, Czarusiu! Kocham ciê ca³ego,
miêkkiego, sprê¿ystego, mocnego, wysmuk³ego! Kocham ciê do szaleñstwa! Kocham ciê na
œmieræ, œliczny Czarusiu!

Pani Laura nie mieœci³a siê w swej skórze. Wœród poruszeñ rozpalaj¹cych krew w ¿y³ach,

wœród posuniêæ, przegiêæ i wywzajemnieñ, dope³nieñ i poci¹gniêæ cielesnych tañca mówi³a
mnóstwo niezliczone pochwa³, pieszczot s³ownych, pog³askañ i uœciœnieñ dwu–, jednosylabowych,
których tutaj – niestety! – wskutek nakazu przystojnoœci publicznej odtworzyæ nie mo¿na.

Cezary by³ ponury i g³ucho zawziêty. Mrukn¹³ gniewnie:
– Rozmawiasz wci¹¿ z tym grubasem.
– Muszê…
– To jest nie cz³owiek. To istny bur¿uj. Byk z w¹sami. Ty mo¿esz patrzeæ na jego

wypomadowan¹ g³owê? Ja nawet z daleka nie mogê znieœæ tego byka.

– Czarusiu! Czarusieñku! Czarnoksiê¿niczku mój! Nie myœl o ¿adnym byku. Nie patrz na niego.

Ty jesteœ jeden, jak jedno jest s³oñce na niebie.

– Je¿eli to jest prawda, ¿e mnie lubisz, to jakim¿e, u licha, sposobem mo¿esz rozmawiaæ z tym

bêcwa³em?

– Mówi³am ci ju¿ wtedy – Czaruœ – wtedy – pamiêtasz? – wtedy – ¿e muszê.
– Nie pamiêtam…
– Ju¿ nie pamiêtasz? On jest bogaty, ma pieni¹dze po bracie, który bezpotomnie umar³.

Mo¿e sp³aciæ belle–mère'ê

320

, która stopudowym ciê¿arem wisi na Leñcu. By³abym niezale¿na.

Uwolni³abym siê. Muszê!

– No, to i ja muszê z nienawiœci¹ patrzeæ na niego.
– Nie myœl teraz o tym, Czarusiu, Czarusieñku…

318. (przyp. red.) mantyla – lekki szal, zwykle z czarnej koronki, lub krótka peleryna damska.

319. (przyp. red.) kordia³ – napój pokrzepiaj¹cy.

320. (przyp. red.) belle–mère (franc.) – teœciowa.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

90

background image

– Myœl o tobie ³¹czy siê z myœl¹ o nim. A ja o tobie myœlê i myœlê. Dniem i noc¹! Tylko ciebie

na tej ziemi widzê! Tylko ciebie, zawsze i wszêdzie! Ja szalejê bez ciebie! Ty, Lauro! Kiedy?

– Ach, kiedy… Obmyœlê. Mo¿e dziœ. PosadŸ miê teraz, a potem znowu tañcz ze mn¹…
– Je¿eli ten bur¿uj jeszcze raz nachyli siê do ciebie i bêdzie szepta³… Co on szepce? Jak œmie

szeptaæ? Je¿eli jeszcze raz bêdziesz siê uœmiechaæ, gdy on zacznie szeptaæ, to zrobiê taki skandal,
¿e tu wszyscy wylecicie jak z procy.

– Bolszewiku!
Pani Laura usiad³a na swym miejscu w³aœnie wtedy, gdy wtoczono do sali balowej na

ruchomym fotelu pana Storzana. Ubrany we frak, bia³y krawat i kamizelkê, uczesany i swobodny
– gospodarz Odolan robi³ g³êbokie wra¿enie na swym ³ó¿ku ruchomym, z bezw³adnymi
nogami, okrytymi lekkim szalem. Ca³e towarzystwo skupi³o siê obok niego. Wrzucaj¹c
wci¹¿ i wypuszczaj¹c monokl z oczodo³u, pe³nego ciemnoœci, pan Storzan wita³ wszystkich
dawnym eleganckim gestem i mi³ym uœmiechem. Porusza³ rêkoma i zdawa³o siê, ¿e szasta
znieruchomia³ymi nogami.

– Cieszê siê – mówi³ do dam, które go otoczy³y – ¿e na tym dzisiejszym zebraniu mogê s³u¿yæ

przynajmniej za jego emblemat

321

, za symbol.

– Jaki? Jaki emblemat? Jaki symbol? – dopytywano siê ze wszech stron.
– Jestem emblematem tych wszystkich „kad³ubków”, których ta zabawa ma wesprzeæ. Proszê

o kieliszek…

Pan Storzan uj¹³ kieliszek, który jeden z s¹siadów poda³ mu niemal na klêczkach, dr¿¹cymi

palcami obj¹³ jego wysmuk³¹ nó¿kê, z trudem podniós³ go do góry sw¹ such¹ rêk¹ i z
wytwornym uœmiechem, pe³nym w tej minucie skupionego, jakby symbolicznego cierpienia,
rzek³ do otaczaj¹cych:

– Pijê za zdrowie bohaterów naszej ziemi, którzy w obronie jej wolnoœci, w obronie naszej

wolnoœci potracili rêce albo nogi!

Wypito ten toast w uroczystym milczeniu, wœród grozy ogólnej, ze ³zami w oczach.

Wejœcie gospodarza, a zw³aszcza ten jego posêpny toast, przerwa³o tañce. Czêœæ towarzystwa
przechodzi³a do sali jadalnej, gdzie by³y przygotowane arcysmaczne zak¹ski. W tym to czasie
pani Wielos³awska podesz³a majestatycznie do panny Wandy Okszyñskiej, bez s³owa ujê³a
j¹ pod rêkê i poprowadzi³a przez ci¿bê osób. Wanda Okszyñska by³a najpewniejsza, ¿e ta
przepotê¿na w jej mniemaniu dama widzia³a swoim jaœnie wielmo¿nym sposobem na wskroœ
jej myœli, uczucia, haniebne zamys³y i obmierz³e ¿¹dze, a teraz wyprowadza j¹ do drzwi tego
pa³acu, w celu wypchniêcia poza spo³ecznoœæ ludzk¹, na dziedziniec ciemny i pe³en starych
furmanów z batami. Tymczasem pani Wielos³awska przyprowadzi³a ekspensjonarkê znacznie
bli¿ej – do klawiatury czarnego, drogocennego fortepianu, który sta³ na ma³ym podwy¿szeniu
w rogu salonu. Tu „pani dziedziczka” posadzi³a pannê Wandziê na okr¹g³ym taborecie
i szepnê³a jej do ucha tonem nie znosz¹cym sprzeciwu, rozkazuj¹cym i w³adczym:

– Zagrasz, co umiesz najlepiej. Ale ¿ebym siê za ciebie nie potrzebowa³a wstydziæ! Uwa¿aj,

¿ebyœ miê nie skompromitowa³a! Rozumiesz! Pomyœl sobie, co za osoby ciê s³uchaj¹. Masz graæ
œwietnie, jak umiesz najlepiej. Pomódl siê cicho i graj!

– Rozumiem, proszê pani dziedziczki, ale nie wiem, czy potrafiê… – szepnê³a panna Wanda.
Po³o¿y³a rêce na bia³ych klawiszach tego œwietnego fortepianu i trwo¿nie uderzy³a w nie

raz, drugi. Pos³ysza³a dŸwiêki doskona³ego instrumentu. Te poszczególne dŸwiêki wpad³y
w ni¹ i przelecia³y wskroœ, niczym œwiat³o rozpraszaj¹ce ciemnoœci. Zapomnia³a o tym, ¿e
jej s³uchaj¹ tak morowe osoby, zapomnia³a nawet o tym, ¿e jest w tak nadzwyczaj du¿ym
salonie, pe³nym znakomitego pañstwa. Sama natychmiast przeistoczy³a siê w coœ innego
ni¿ przed chwil¹ – w czarodziejskiej muzyki instrument bo¿y. Ju¿ nie dr¿a³a tym dr¿eniem
wielkim, przera¿eniem dziewczyñskim na myœl, i¿ „osoby” s³uchaæ bêd¹ muzyki jej, o której
wartoœci w³aœnie absolutnie zw¹tpi³a. Us³yszawszy duszê swej duszy, muzykê, wyzby³a siê
zalêknienia. Odesz³a od niej martwota r¹k. Poczu³a znane jej, swoje w³asne, szczególniejsze
zimno w krzy¿u i w koñcach palców u nóg – jakoby narzêdzie swej si³y, któr¹ ju¿ w³ada³a do
woli. Wyprostowa³a siê. Zasiad³a lepiej, niczym królowa na majestacie. W³osy jej przebieraæ
siê zdawa³, podnosiæ i miotaæ w górê ogieñ niematerialny. W ca³ej istocie z minuty na minutê

321. (przyp. red.) emblemat – znak, symbol.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

91

background image

rozpoœciera³a siê, œwiadoma swej potêgi, w³adza duszy, widz¹ca od pierwszej do ostatniej
nuty ca³oœæ mistrzowskiego dzie³a, które przed sob¹ dostrzeg³a. Palce jej sta³y siê podobnymi
do tych chybkich i potulnych m³otków, obitych zamszow¹ skór¹, które w ruch wprawia³a
wewn¹trz czarnego pud³a – do tych demonów wybiegaj¹cych ze swej nicoœci, a¿eby wed³ug
jej woli oddaæ swój g³os i znowu zapaœæ siê w nicoœæ. Peda³ czeka³ na jej s³ab¹ stopê,
a¿eby podwy¿szaæ pieœñ i a¿ do dna otch³ani dosiêgn¹æ g³osem bezdennych wyrzeczeñ basu.
Nieœmia³a i niezdecydowana panienka, sta³a siê zuchwa³ym duchem, który siê wa¿y na walkê
z przemo¿nymi uczuæ potêgami. Jak tajemniczy ptak

322

, który na stosie z mirry sam siê pali³

i z popio³ów w³asnych odm³odzony powstawa³, tak samo w duszy jej polataæ zacz¹³ radosny
feniks mi³oœci, wielobarwny, zrodzony na stosie ze wszystkich jej uczuæ, którego lotu nikt
z ludzi przewidzieæ nie zdo³a. Ona jedna zna³a dok³adnie lot tego wielobarwnego nietoperza
z czerwonymi na tle g³owy piórami. Ona jedna œledzi³a go w ciemnoœci i oddawa³a jego loty, bieg
jego wysoko i nisko, tu¿–tu¿ i daleko. Gra³a pieœñ piêknemu, na po³y znanemu m³odzieñcowi,
w którym siê, jak to mówi¹, na œmieræ zakocha³a. Opowiada³a tonami mistrza nieœmiertelnego
dzieje mi³oœci swej, wszystkie udrêki i treœæ swego cierpienia, skrytki i zau³ki uczuæ, przesmyki
ich i przejœcia tajne, do³y jej ciemne i straszliwe oraz niebiosa radoœci roztoczone nad g³ow¹,
gdy on siê zbli¿a. Gra³a spó³mi³oœnicy, Karolinie, wyznanie nienawiœci i g³êbokie, straszliwe
ostrze¿enie…

Gdy panna Wanda graæ zaczê³a, w jednê z ostatnich sonat

323

Beethovena wk³adaj¹c

swe uczucia, a na salach powsta³o znaczne zamieszanie – jedne bowiem osoby wchodzi³y,
a inne wychodzi³y, te siada³y, a tamte t³oczy³y siê we drzwiach – nastrêczy³a siê w³aœnie
najstosowniejsza chwila. Pani Laura skinê³a lekko brwiami w stronê Cezarego i nie patrz¹c
wiêcej w jego stronê wysz³a niepostrze¿enie z sali balowej. On, zamiast s³uchaæ inkantacji

324

muzyki, która go przyzywa³a i wabi³a, wyszed³ chy³kiem w innym, co prawda, ni¿ pani Laura
kierunku, lecz d¹¿¹c do tego samego, wskazanego mu celu.

By³y jednak oczy, które wyœledzi³y to obopólne wyjœcie kochanków, aczkolwiek wyszli

ró¿nymi drzwiami. Karolina Szar³atowiczówna, która ¿y³a w stanie nieustaj¹cej euforii

325

,

pewna, jak zapisa³, ¿e Cezary jej sprzyja, boæ tyle razy z rozkosz¹ j¹ ca³owa³, œledz¹ca niczym
najbystrzejszy szpieg i najzmyœlniejszy detektyw ka¿de jego spojrzenie, dojrza³a ze strasznym
zdumieniem, raz, drugi, trzeci, dziesi¹ty, setny spojrzenia jego oczu zwrócone na piêkn¹
wdowê. Poczê³a œledziæ uœmiechy i spojrzenia tamtej. I wszystko wypatrzy³a. Nie s³ysz¹c
s³ysza³a wyrazy, które do siebie w tañcu szeptali. Zrozumia³a owo drgnienie brwi pani Laury.
Spostrzeg³a, jak on siê wymkn¹³ z sali.

Cios katowski mieczem w szyjê, uderzenie zbója no¿em w serce, nie porazi³yby tak jej duszy

jak to odkrycie. Zlecia³a ze swej tarpejskiej ska³y

326

. To by³o coœ gorszego ni¿ zrabowanie jej

rodzinnego domu przez bolszewików. Nie mog³a siê ockn¹æ ze strasznego snu, w który popad³a
niespodzianie. Patrzy³a na ludzi œmiej¹cych siê, weso³ych, rozbawionych, jacy byli dooko³a niej
przed chwil¹, i nie rozumia³a, gdzie siê podzieli. Rozpacz pchnê³a j¹ z miejsca, przeprowadzi³a
przez salony i sienie, dok¹dœ, na taras. Karolina zesz³a po stopniach mokrych i œliskich. Tak
jak by³a, w lekkiej sukni balowej, pobieg³a w ogród. Sz³a jak¹œ alej¹, co chwila roztr¹caj¹c siê
o pnie wielkich drzew, które wysoko – wysoko g³ucho hucza³y. Odtr¹cana przez pnie stoj¹ce
szeregiem, trafi³a na inne, stoj¹ce drugim szeregiem. I ten, i ten szereg odrzuca³ j¹ od siebie.

– O Bo¿e! – wzdycha³a Karolina pl¹cz¹c siê miêdzy pniami w prawo i lewo. D³ugo tak sz³a

w nocy, zabita na duszy i nie wiedz¹ca, co siê z ni¹ przydarza. W pewnej chwili us³ysza³a cich¹
rozmowê. – Szept. – Trafnym instynktem, nieomylnym jasnowidzeniem mi³osnego nieszczêœcia
dorozumia³a siê, ¿e to on rozmawia tutaj z Laur¹. – Nas³uchiwa³a. – Ucich³o. – Wiatr hucza³.
Pewnie jej bia³¹ sukniê spostrzegli… Wtem tu¿ ko³o niej przesunê³o siê szybko coœ z³owieszczego,

322. (przyp. red.) tajemniczy ptak – bajeczny ptak Feniks, symbol nieœmiertelnoœci.

323. (przyp. red.) sonata – utwór muzyczny o swoistych zasadach kompozycyjnych, z³o¿ony z kilku (3–4)

kontrastuj¹cych z sob¹ czêœci. Do najs³ynniejszych nale¿¹ w³aœnie sonaty Ludwika Beethovena (1770–1820).

324. (przyp. red.) inkantacja – zaklêcie, czary.

325. (przyp. red.) euforia – stan b³ogiego, radosnego nastroju.

326. (przyp. red.) tarpejska ska³a – stroma œciana wzgórza kapitoliñskiego w staro¿ytnym Rzymie, sk¹d str¹cano

zbrodniarzy i zdrajców.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

92

background image

przeraŸliwego. Zagadka jej nieszczêœcia zgêstnia³a, zbita w upiór nocny przewinê³a siê tu¿ ko³o
niej. Otar³a siê o jej suknie. Karolina wbi³a wzrok w ciemnoœæ i zobaczy³a, zaiste, Ÿrenicami
sowy, pos³ysza³a uszyma kota, a odczu³a w³asnymi nozdrzami zapach perfum Laury. To oni
przeszli obok niej. Oni oboje. Czarni, pachn¹cy, w milczeniu. Mara przeklêta! Przeminêli jakoby
jeden upiór we dwu osobach. Znikli w mroku niedosiêg³ym dla si³y widzenia – niedostêpnym
dla s³uchu. Nie mog³o ju¿ pochwyciæ ich obecnoœci powonienie. Karolina sama zosta³a. Objê³a
rêkami zimny pieñ drzewa, który napotka³a na swej drodze, i w jego martwe piersi wylewa³a
d³ugo przeklête ³zy odtr¹cenia. Wiatr nad ni¹ hucza³.

Kiedy Karolina Szar³atowiczówna, do szpiku koœci przemarzniêta, wróci³a z parku do sal

oœwietlonych, ju¿ skoñczy³a siê muzyka Wandy Okszyñskiej. Wyklaskano j¹ od fortepianu, ¿eby
przypadkiem znowu nie zamierza³a beethovenowaæ. Orkiestra zagra³a. Tañczono. Ca³a wielka
sala pe³na teraz by³a par posuwaj¹cych siê tam i z powrotem do taktu shimmy. PóŸniej tañczono
„barbarzyñskie” tañce: mazurka, oberka, krakowiaka. Pewien m³ody szlachcic cudów dokazywa³
w wichrowatym oberku, ku powszechnemu aplauzowi – ale bez naœladowców. Ju¿ m³odzi i starsi
tancerze wypili byli coœ niecoœ. Gwar siê wzmaga³, œmiech wszêdzie brzmia³.

Karolina by³a wci¹¿ zmarzniêta. Trzês³a siê z zimna i wnêtrznoœci w niej dr¿a³y. Nie przysz³o

jej do g³owy, by siê czegoœ napiæ. Siedzia³a na krzeœle patrz¹c w t³um z uœmiechem jakby
wprawionym w oblicze. Z nag³a pos³ysza³a swe imiê. Ksi¹dz Anastazy mówi³ z przejêciem:

– Karusia! Dziecinko! Musisz nam zatañczyæ, kochanko! Ukrainko najdro¿sza! Musisz! Na

pami¹tkê tej z³otej Ukrainy… Nie macie pañstwo pojêcia – t³umaczy³ stoj¹cym dooko³a – co to
za cudo, gdy ona tañczy. Karolino! Musisz!

– Panno Karolino! Karolino! Panno Karusiu! – wo³ano t³umem. Sama ciotka Wielos³awska

zbli¿y³a siê i dawa³a znaæ oczyma, ¿e nale¿y zatañczyæ, skoro tak wszyscy prosz¹.

Nie mog³o byæ chwili gorzej wybranej. Karolina œcierp³a na sam¹ myœl, ¿e teraz ma tañczyæ

solo tego zawadiackiego kozaka… Chcia³a ju¿ kategorycznie odmówiæ, lecz z nag³a dostrzeg³a
w t³umie Cezarego. I on tak¿e prosi³, ¿eby tañczy³a. Zatrzês³o siê w niej serce od pañskiej,
w³adczej, ukrainnej, kresowej dumy. Spojrza³a w jego stronê i wycedzi³a przez zêby:

– Z przyjemnoœci¹, je¿eli sobie pañstwo tego ¿ycz¹. Ale sama mam tañczyæ? Jest tutaj pan

Baryka, który œwietnie tañczy kozaka. Mo¿e zechce ze mn¹ zatañczyæ…

– Baryka! – hucza³ Hipolit, ju¿ dobrze podpity. – Cudnie tañczy kozaka Baryka. Czaruœ, bracie,

stawaj! Najcudniejsza Kozaczka z dzikich pól

327

, patrz, wygnana z ojczyzny swej, prosi ciê, ¿ebyœ

jej przypomnia³, jak to tam by³o…

– Panie Baryka – rzek³a Karolina – proszê mi przypomnieæ, jak to tam by³o…
Cezary wyst¹pi³ z t³umu i stan¹³ w pustym kole. Karolina przybra³a pozê i wykwit³a

naprzeciwko niego. Hipolit Wielos³awski rzuci³ siê do fortepianu i pocz¹³ z rytmicznym
naciskiem odwalaæ wœciek³e takty kozaka. Baryka rozpocz¹³ taniec. Uj¹wszy siê pod boki,
w skokach zbli¿a³ siê do Karoliny raz prosto, raz bokiem albo zataczaj¹c pó³kola. A stan¹wszy
tu¿ przed ni¹, wykonywa³ bardzo zgrabne przytupywania. Skoro, powtarzaj¹c swe ruchy
i skoki poprzednie, cofn¹³ siê na miejsce, Karolina ujê³a siê równie¿ pod boki i odrzuciwszy
w ty³ g³owê poczê³a naœladowaæ jego ruchy. Suche jej stopy w lakierowanych pantofelkach,
w jedwabnych poñczochach miga³y jak mgnienie samego œwiat³a, gdy ze swego miejsca
przebiega³a pust¹ przestrzeñ zd¹¿aj¹c ku tancerzowi. Wnet oboje zawtórowali sobie, coraz to
¿ywsze, gwa³towniejsze, szaleñsze wykonywuj¹c ruchy nóg i przysiadania a poderwania siê
z ziemi

.

W tañcu Karoliny by³ istny arcywzór zgrabnoœci i powabu. By³ to jak gdyby obraz nag³ej

napaœci i zdradzieckiego wypadu, którego ofiara ucieka równie zdradziecko i nagle. Usta jej by³y
boleœnie uœmiechniête, oczy œwiec¹ce jak gwiazdy, bia³e zêby lœni³y wœród warg dziewiczych,
a ca³e cia³o miota³o siê i szarpa³o w niezwalczonej pasji, wepchniête w sid³a melodii dzikiej
i nieokie³znanej. W ujêciu siê pod boki, przysiadaniu i niepochwytnych dla oka rzutach nóg
by³a niezmiernie kusz¹ca i powabna melodia jej m³odego cia³a. Sama tancerka doœwiadcza³a
niesamowitej rozkoszy w tym narzucaniu siê przed oczy tancerza ze swymi œlicznymi piersiami,
sprê¿ystym, wklês³ym brzuchem i wysmuk³ymi nogami. Hardo, wynioœle i wyzywaj¹co miota³a
przed jego oczy swe ma³e stopy, wynurza³a i chowa³a swe piersi. G³owa jej by³a dumnie zadarta

327. (przyp. red.) dzikie pola – zwyczajowe okreœlenie obszaru stepowego nad dolnym Dnieprem.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

93

background image

i w ty³ odrzucona. Oczy ciska³y tysi¹c pokus i tysi¹c przekleñstw w oczy z³oczyñcy i zdrajcy.

Oparta o pud³o fortepianu przypatrywa³a siê tym dwojgu Wanda Okszyñska. Przymru¿one

jej oczy mierzy³y ka¿dy skok Cezarego i Karoliny i liczy³y ka¿dy uœmiech obojga.

Z drugiej strony pustego tanecznego ko³a wdziêcznie rozparta w z³ocistym fotelu, widoczna

w ca³ej swej krasie, powabie i ponêcie siedzia³a Laura Koœcieniecka. I ona mierzy³a ka¿dy
krok, skok, ruch, ka¿de przegiêcie siê, zni¿anie siê i wzlot do góry „jej” Czarusia, Czarusieñka,
Czarowniczka… Jeszcze mia³a w uszach huk wiatru wœród nagich konarów grabowej alei. Jeszcze
z ramion jej nie wytchnê³o przenikliwe zimno jesienne i zdrêtwienie pleców od zetkniêcia siê
z lodowatymi szorstkimi deskami ³awki omsza³ej w czeluœci czarnej altany. Jeszcze mia³a na
ustach woñ jego ust, na piersiach jego ciê¿ar upragniony, radosny i b³ogi, a wewn¹trz siebie,
w cieœniach tajemnych cia³a – p³omienny, gor¹cy, darz¹cy cich¹ i tkliw¹ uciech¹ owoc potê¿nej
jego rozkoszy. Teraz wprawia³ j¹ w zachwyt swym tañcem, swym lotem, sw¹ niespo¿yt¹,
pulsuj¹c¹ i ruchliw¹ si³¹. I czu³a go w ca³ej swej istocie jako ruch i skok, który nad jej wol¹ tu
i tam lata niczym wielobarwny zygzak piorunu.

W³aœnie wtedy narzeczony, pan Barwicki, nachyli³ siê nad ni¹ i czyni³ jej do ucha cierpkie

uwagi o niew³aœciwoœci tañczenia w polskim zebraniu kacapskiego

328

tañca. Uwagi jego by³y

najzupe³niej s³uszne, bardzo dobrze sformu³owane, œciœle i trafnie ujête w z³oœliwe aforyzmy.
Narzeczona akceptowa³a w zupe³noœci k¹œliwe uwagi narzeczonego. Podziela³a jego oburzenie.
Gotowa nawet by³a protestowaæ, boæ jako inicjatorka i gospodyni tego pikniku… Lecz nie
wypada. Jej samej nie wypada. Zwróci³a uwagê narzeczonego na okolicznoœæ, ¿e przecie to
sami Wielos³awscy – matka, Anastazy, Hipolit – zaproponowali tañce tego przyb³êdy, tego
jakiegoœ Baryki. Gdzie oni go wykopali, tego ch³ystka, Barykê? Tak¿e nazwisko! Nieprawda¿,
dzióbku?

Tymczasem „ch³ystek”, choæ tak sprê¿ysty i silny, musia³ przecie¿ przerwaæ prysiudy

329

i uwolniæ od tych¿e pannê Szar³atowiczównê. Skoro zaœ kozak siê skoñczy³, kapela znowu
poczê³a graæ murzyñskie tañce i ca³a sala nape³ni³a siê posuwistymi figurami. Teraz zabawa
siêga³a swego zenitu. Z jadalni (a raczej pijalni) dochodzi³ mniej arystokratyczny chaos g³osów.
Ktoœ tam ju¿ œpiewa³ wysokim barytonem, przypominaj¹cym œpiew kó³ tramwaju na zakrêcie
w mroŸny poranek. S³ychaæ by³o nawet krzykliwe sprzeczki indywiduów podpitych. Hipolit
i ksi¹dz Anastazy zjawili siê we drzwiach sali balowej i poczêli dawaæ znaki Cezaremu. Ruszy³
ku nim, przeciskaj¹c siê przez t³um roztañcowany.

– Dlaczego ty nic nie pijesz? – pyta³ Hipolit wyba³uszaj¹c zamglone oczy i czepiaj¹c siê rêkami

bezradnymi nie tylko s¹siadów, lecz i s¹siadek.

– Owszem, pijê.
– Nic nie pijesz i nic nie jesz. Ci¹gle tañczysz i tañczysz. My pijemy, a ty nie pijesz. Jakieœ

kozackie kozaki wytañcowujesz. Co to jest?

– Przecie¿ to ja go namówi³em… I ty tak¿e!… – perswadowa³ wikary.
– Do diab³a! Klecho, do diab³a! Wiem, co mówiê. On nami gardzi. Wiem, i ju¿! Nie chce

z nami piæ, bo my jesteœmy bur¿uje, a on wielki bolszewik. Nie przeszkadzaj mi, smarkaczu!
Czarny jezuito, pomidorze! Wiem, co mówiê. Czaruœ, bracie! Pamiêtasz?

– Pamiêtam, Hip! Nie ma o czym…
– Miêdzy £ysowem a Patkowem, w lesie Rogaczu. Tu ³¹czka, tam dwór, tu droga. Ja le¿ê

w rowie i nie widzê ani ³¹czki, ani lasu, ani dworu, bo miê ta ryfa

330

moskiewska sztykiem

331

w bandzioch

332

. A dopiero czujê: ktoœ siê podsadza pode mnie. Na barana miê i w dyrdy przez

tê ³¹czkê w dole, przez mostek do Patkowa! Bracie! Pij ze mn¹, bracie rodzony! Rodzony bracie,
Czaruœ Baryka!

– Dobrze, wypijemy!
– Ty, klecho, czarny jezuito – precz! Jeszczeœ tu! Pomidor – won! Pijemy! Czyœ ty w¹cha³ proch,

pomidorowy jezuito? Siedzia³eœ w mysiej dziurze u Pana Boga za piecem, a zêby ci szczêka³y ze

328. (przyp. red.) kacapski – pogardliwie: rosyjski.

329. (przyp. red.) prysiudy (z ukr.) – w tañcu kozackim przykucniêcie i podskok.

330. (przyp. red.) ryfa – okreœlenie pogardliwe.

331. (przyp. red.) sztyk (ros.) – bagnet.

332. (przyp. edyt.) bandzioch – brzuch.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

94

background image

strachu, k³ap–k³ap–k³ap… Ja ciê znam! Teraz siê dopiero wylakierowa³eœ… To nie sztuka, bratku!

– Oto s¹ skutki wychowania w moskiewskim gimnazjum… – mrucza³ do otaczaj¹cych ksi¹dz

Anastazy.

– Bêdziesz tu jeszcze ze swym Chyrowem

333

wyje¿d¿a³! O, to ju¿ nad moje si³y!

– Cicho, Hip! Jak¿e mo¿na tak na brata nastawaæ…
– Co to za brat! To klecha. W Chyrowie siê po ³acinie spowiada³. Pijê z tob¹, a ten precz!
– Pijê i ja z tob¹! – wo³a³ Cezary, czynem stwierdzaj¹c s³owne zapewnienie.
– Co to za picie! Gardzisz mn¹, niby z tej racji, ¿e ja jestem szlagon, niby bur¿uj, a ty

czerwony bolszewik. Och, grubo siê mylisz, Czaruœ… Grubo! Rozkraj serce moje, rozkraj serce,
a zobaczysz…

– Czaruœ, pij¿e i ze mn¹! – nastawa³ ksi¹dz Anastazy. – Nie s³uchaj, co ten libertyn

334

o mnie

wykrzykuje. To jest skutek moskiewskiego wychowania. Po prostu – moskiewskie wychowanie
i kwita!

– Pijê z tob¹, ksiê¿e dobrodzieju.
– Precz, czarny! Widzia³eœ, Czaruœ, jak¹ to sutannê w³o¿y³… At³asy z wierzchu, a pod spodem

plecy pomidorowe. A bas la calotte!

335

– pocz¹³ krzyczeæ Hipolit tak ochryp³ym g³osem, ¿e

wszyscy w tej rozleg³ej pijalni zwrócili siê ze œmiechem w jego stronê.

Ale Hipolit w tej chwili ju¿ ma³o co widzia³. Macha³ rêkami i rusza³ nogami bezskutecznie, bo

nie móg³ stawiaæ kroków. Siad³ na stole i zwiesi³ g³owê na piersi. Przyjaciele, s¹siedzi, znajomi
ujêli go pod rêce i opieraj¹cego siê z ca³ej si³y potaszczyli dok¹dœ w zadymion¹ przestrzeñ.

Na placu zosta³ ksi¹dz Anastazy. Ten poczu³ siê w obowi¹zku zast¹pienia Hipolita. Pili we

dwu z Baryk¹, raz w raz ca³uj¹c siê i bez przerwy dysputuj¹c. Dysputa by³a teologiczna,
nafaszerowana i naszpikowana takimi subtelnoœciami, ¿e wreszcie nie wiadomo by³o kompletnie,
czego dowodzi wikary, a co zbija Cezary. Podnosili g³os coraz wy¿ej, czepiali siê byle s³ówka,
obra¿ali siê i znowu przepraszali wracaj¹c do meritum

336

dysputy, do j¹dra rzeczy, do samej

istoty sporu. Lecz wkrótce nadszed³ moment fatalny, nie mogli siê zorientowaæ, o co w³aœciwie
spór siê toczy. Z tej rozterki wybawi³a ich pewna wspólnie ulubiona piosenka. I oto obadwaj
zaczêli œpiewaæ. Lecz i ze œpiewem nie sz³o dobrze. Wkrótce ka¿dy œpiewa³ co innego.

Tak sta³y sprawy, gdy Cezarego powo³ano przez pos³y do sali balowej. Poszed³ rezolutnie.

Pani Koœcieniecka chcia³a go widzieæ. Stan¹³ przed ni¹ z zamiarem tañczenia, lecz ujrzawszy tu¿
obok pana Barwickiego wyprostowa³ siê i pocz¹³ cedziæ przez zêby krajowe i cudzoziemskie
wyrazy, rozmaitego pochodzenia, lecz przewa¿nie bakiñsko–rosyjskie, tureckie, perskie,
gruziñskie i zgo³a portowe. Na szczêœcie dopomo¿ono mu do zmiany kierunku. Podtrzymany
przez ¿yczliwych, ruszy³ w œlad za Hipolitem Wielos³awskim.

By³ ju¿ ranek, kiedy siê ockn¹³ w jakimœ pokoju. Hipolit chrapa³ tak straszliwie, ¿e firanka

w oknie dr¿a³a. Ksi¹dz Anastazy my³ siê w wielkiej misce emaliowanej na niebiesko. Parska³ jak
Ÿrebiec, zlewa³ sobie g³owê i znowu parska³. Wreszcie wytar³ siê do sucha i trzeŸwym g³osem
zapyta³:

– Czaruœ, jedziesz ze mn¹?
– Dok¹d?
– Do Naw³oci.
– Ksiê¿e, a gdzie my jesteœmy?
– W Odolanach, na pikniku. Na pikniku w Odolanach… – zaœpiewa³ zupe³nie dobrze i g³osem

zgo³a czystym.

– No, to jadê!
– W takim razie – wstawaæ! Dalej go! Raz, dwa! Ten Hipek zostanie tutaj. Pijanica, moskiewskie

wychowanie. PóŸniej po niego przyœle siê zamkniêty powóz, ¿eby zgorszenia nie szerzyæ i ¿eby
go oko ludzkie nie widzia³o. Wstawaæ!

333. (przyp. red.) Chyrów – miasteczko ko³o Sambora, gdzie znajdowa³o siê kolegium jezuickie z zak³adem

wychowawczym dla ch³opców.

334. (przyp. red.) libertyn – tu: niedowiarek, antykleryka³.

335. (przyp. red.) A bas la calotte! (franc.) – precz z klerem!

336. (przyp. red.) meritum (³ac.) – treœæ istotna.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

95

background image

Cezary by³ dokumentnie oszo³omiony, lecz ju¿ trzeŸwiejszy. W mig umy³ siê, uczesa³ i odzia³.

Narzuci³ paltot na ramiona, czapkê na g³owê. Wyszli po cichu. Mijali korytarz i sienie. W drugim
koñcu pa³acu muzyka gra³a i s³ychaæ by³o stamt¹d gwar zabawy, który zdawa³ siê wci¹¿ jeszcze
rozsadzaæ ten dom ogromny i spokojny. Przed drzwiami wejœciowymi, gdy je otwierali, sta³y
konie. Jêdrek siedzia³ na koŸle. Mia³ minê weso³¹.

– By³eœ, widzê, w nocy zalany, m¹dralo! – krzykn¹³ ksi¹dz surowo. – Po minie widzê.
– Jednakowo¿ mogê jechaæ. Zarêczam za powrót pomyœlny.
– Spróbuj miê niepomyœlnie wywaliæ, pijanico, to ja ci sprawiê!
Ksi¹dz wskoczy³ do wolanta. Za nim Cezary. Konie ruszy³y. Dzieñ szarza³. Gdy wolant mija³

park, Cezary rozgl¹da³ siê po tym parku, szukaj¹c za dnia oczyma pewnych miejsc znanych mu
po nocy.

Za parkiem i alej¹ ukaza³a siê wieœ w³oœciañska, Odolany. W oknach chat widaæ by³o

œwiat³a naftowych kaganków. Skrzypia³y drzwi domostw s³om¹ krytych, niskich i ma³ych.
R¿a³y konie. Porykiwa³y krowy, kwicza³y œwinie, gêga³y gêsi. Koguty pia³y i psy naszczekiwa³y
zajadle. Ludzie zadawali byd³u, krz¹tali siê doko³a przyziemnych chlewów, nosili wodê i paszê.
Praca ciê¿ka, ordynarna i pozioma wrza³a w ka¿dym osiedlu. Czasami ktoœ w biegu przystan¹³
wyw³ócz¹c wielkie buciory z g³êbokoœci bajora. Popatrzy³ na mkn¹cy pojazd, na zaprzêg
cugowy buchaj¹cy k³êbami pary – i bieg³ do swej roboty. G³êbokie b³oto traktu wlewaæ
siê zdawa³o na podwórka i ³¹czyæ, spajaæ z gnojówkami. Nieznoœny smutek na widok nêdzy
bytowania ludzkiego wœród tych bajorzysk i gnojówek powia³ na Cezarego.

– Szklane domy… – wycedzi³ przez zêby.
– Co mówisz? – pyta³ ksi¹dz Anastazy.
– Mi³a wieœ… – rzek³ Cezary.
– A wieœ, jak wieœ. Ani mi³a, ani niemi³a. Po prostu Odolany. Pracy tu trzeba, och, pracy!

Ludek tu dobry, poczciwy, bogobojny, zapobiegliwy, pracowity, ale pracy nad nim trzeba – po
³okcie!

Cezary zaœmia³ siê z cicha.
– Có¿ ty siê œmiejesz? Ja dobrze wiem, co mówiê, bo wœród nich ¿yjê. Wszyscy oni jednacy.
– Nie œmiejê siê, ksiê¿e Anastazy, tylko ziewam. Och, ziewam!

Po rozkoszach pikniku nasta³y dnie ja³owe i nudne. Im ta zabawa wiêkszy wywo³a³a rwetes

i g³êbsze zamieszanie, tym bardziej i g³êbiej dawa³ siê nastêpnie odczuæ spokój wsi i surowoœæ
codziennej pracy. Cezary Baryka nie dopomina³ siê ju¿ o posadê na Ch³odku. Przeb¹kiwa³
o powrocie do Warszawy i na medycynê, ale to tylko dla pozoru i jak gdyby dla sprowokowania
wyraŸniejszych zaprosin na pobyt d³u¿szy. Trudno by mu by³o w tym czasie odjechaæ. Wrós³
tu nagle po pas, a nawet po ramiona. Mia³ tysi¹c spraw do za³atwienia, a wszystkie zmierza³y
do wyszukania pretekstów. Wierci³ siê i z¿yma³ na miejscu, nie mog¹c wyskoczyæ do Leñca.
Czeka³, chodzi³ z miejsca na miejsce, wygl¹da³ w pola, zawsze w tê stronê, gdzie na dalekim,
zamglonym wzgórku widaæ by³o kêpy brunatnych drzew. Pod pozorem ogl¹dania orki,
polowania, a najczêœciej samotnych spacerów, wyrywa³ siê w tamt¹ stronê. Lecz mija³y dnie
puste, zabójczo monotonne, nieznoœnie bezp³odne. Nic! Ani s³owa, ani wieœci, ani znaku!
Czasami wydawa³o mu siê, ¿e wszystko, co prze¿y³, to by³ sen zmys³owy i nic wiêcej. Ludzi,
którzy go otaczali, prawie nie widzia³. A tak dalece by³ zajêty sw¹ skryt¹ namiêtnoœci¹, ¿e
by³ przekonany o zachowaniu najdoskonalszej tajemnicy. Pewny by³, ¿e nikt absolutnie nic nie
wie o jego uczuciach. Tymczasem ka¿dy jego krok, ka¿dy zamiar, ka¿de przybladniêcie, gdy
wymawiano s³owo „Leniec” albo wyraz „Laura”, ka¿de sekretne westchnienie i ka¿dy moment
zadumania – by³y widoczne jak na d³oni dla oczu czuwaj¹cych.

Pewnego popo³udnia, ju¿ ciemnego i mrocznego, w starym naw³ockim salonie gra³ na

cztery rêce z pann¹ Wand¹ Okszyñsk¹. Gra³ mechanicznie, myœl¹c o swych utrapieniach
wewnêtrznych, r¹bi¹c martwymi rzutami r¹k, rozszarpuj¹c skomplikowan¹, nerwow¹ gr¹
palców jednostajne pasmo swej têsknoty. Mo¿na by powiedzieæ, i¿ nie s³ysza³ muzyki wydobytej
przez w³asne rêce, ¿e czasami tylko z melodii zmiennej wznosi³y siê ku niemu œciskaj¹ce

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

96

background image

wewn¹trz si³y tajemne. Skoñczy³ siê utwór Liszta, który grali obydwoje. Rêce obojga usta³y na
klawiszach. Cezary palcami lewej swej d³oni przebiera³ jeszcze ostatni¹ melodiê. Wtem poczu³
z najg³êbszym zdumieniem, ¿e panna Wanda praw¹ sw¹ rêkê, zamiast na czarnych czy bia³ych
klawiszach, z³o¿y³a na jego rêce. Wyd³u¿ona d³oñ, zimna jak z lodu, dr¿¹ca spazmatycznie,
przycisnê³a wierzch jego d³oni do klawiszów – chude palce ¿elaznym uœciskiem ogarnê³y
jego palce. Cezary siedzia³ doœæ d³ugo bez ruchu, poddaj¹c siê temu uœciœnieniu, w zupe³nej
niewiedzy, co ma zrobiæ z tym fantem, który go trzyma³ w rêce. Podniós³ oczy na twarz pannicy.
G³owa jej by³a odwrócona i wciœniêta miêdzy barki, jakby dla powstrzymania szlochów czy
przetrwania uderzeñ. Rêka obejmuj¹ca jego rêkê wci¹¿ febrycznie dr¿a³a i szponami palców
wpija³a siê pod palce. Zrazu pomyœla³, ¿e jego partnerce zrobi³o siê niedobrze, ¿e to jakiœ
panieñski atak – istierika

337

, na któr¹ panny w Rosji bardzo cierpi¹. Lecz przyjrzawszy siê

uœmiechowi warg zrozumia³. Wysun¹³ sw¹ rêkê ostro¿nie i stanowczo spod tamtej d³oni. Nie
wiedzia³, co robiæ dalej. Przesunê³a mu siê w pamiêci melodia znanej piosenki operetkowej:

W lasku Idy trzy boginie
Spór zaciêty wiod¹ wraz,
Ka¿da z nich piêknoœci¹ s³ynie:
Która najpiêkniejsza z nas?…

338

Myœl jego pogna³a ku ubóstwianej, ku bogini. Marzenie jego wionê³o ku tamtej. Rzek³

z bezlitosnym, z okrutnym uœmiechem:

– Widzia³em tutaj któregoœ dnia, jak pani ucieka³a przed perliczk¹.
– Ja? Pan to widzia³? – jêknê³a zrywaj¹c siê z miejsca.
– Widzia³em, jak dooko³a pani fruwa³y wst¹¿ki, paski, falbanki, a pani z g³oœnym krzykiem

wywija³a nogami.

Panna Wanda zakrêci³a siê na miejscu. G³êboki jêk, potem ostry pisk zabrzmia³ w jej ustach.

Wsta³a. Usiad³a. Znowu wsta³a. Dygnê³a. Bokiem wysz³a z pokoju i uciek³a z ganku przez ogród,
jakby j¹ œciga³ tysi¹c rozjuszonych perliczek, pawi, kogutów i indorów.

Nieustanne przemyœliwanie nad sposobami widywania siê z ubóstwian¹ mia³o swój skutek:

Cezary osi¹ga³ widzenie Laury. Opacznie mo¿e wygl¹daæ to twierdzenie, a jednak wszystko
zdaje siê je uzasadniaæ, i¿ utêsknienie, nerwowe wyczekiwanie, niemieszczenie siê w skórze,
pragnienie jej widoku, przyzywanie jej wszystkimi si³ami duszy i ka¿d¹ kropl¹ krwi, marzenie
o niej tak natarczywe, i¿ objawia³o niemal w polu widzenia jej postaæ – realizowa³o wreszcie
jej osobê fizyczn¹. Wychodzi³a nagle z marzeñ prawdziwa, jakby siê stawia³a na rozkaz
wewnêtrznego szaleñstwa. Cezary niejednokrotnie czu³, ¿e siê oto za chwilê powinna, musi
ukazaæ i – kiedy odwraca³ g³owê – ukazywa³a siê nios¹c mu w ofierze uœmiech mi³osny,
odpowiedŸ jej duszy na sny jego duszy. Tak by³o pewnego razu w naw³ockim koœciele, podczas
patetycznego kazania ksiêdza Anastazego. Tak by³o kiedy indziej w naw³ockim salonie, gdy
wesz³a niespodzianie w czasie najgorêtszej chwili utêsknienia.

Jak¿e kocha³ jej uœmiech, jej ruchy, jej mowê, jej spojrzenia! Jak¿e uwielbia³ jej dowcip,

dobrotliwy i przyjacielski – dowcip ³agodny, jakoœ „z g³upia frant” i „z cicha pêk” – dowcip
przytulny a subtelny, w którym nie by³o nic gminnego, jaskrawego, dwuznacznego, ani na pokaz!
Jak¿e uwielbia³ cich¹ poufnoœæ rozmowy z ni¹ o rzeczach niepowszednich i nie¿yciowych, kiedy
gwarzy³a z serca do serca o duszy swej i o duszy przyjaciela! By³y to jakby wêdrówki w s³oñcu
po krainie dalekiej – baœni o sobie dla siebie samych. Nic w niej nie by³o z rozpusty, a wszystko
by³o z mi³oœci. Nawet te sprawy mi³oœci, które s¹ wyuzdan¹ rozpust¹, w niej by³y tylko mi³oœci¹.
Szaleñstwo jej, zapomnienie siê, zapamiêtanie i wszystek ob³êd mi³osny by³ zupe³ny, lecz by³a
to tak¿e ca³opalna ofiara dla bóstwa, które nosi³o nazwê „Czaruœ”. Poniewa¿ by³a o dwa lata
starsza od bóstwa, a nadto poniewa¿ by³a ju¿ wdow¹, poczytywa³a siê niejako za opiekunkê
tego m³okosa. Dawa³a mu przezorne rady i wskazówki dobrotliwe. Uczy³a go niejednej m¹droœci
¿ycia, której jeszcze w swym bez³adnym i roztrzêsionym ¿yciu nie posiad³.

337. (przyp. red.) istierika (ros.) – histeria.

338. (przyp. red.) W lasku Idy trzy boginie… – piosenka z operetki Jakuba Offenbacha Piêkna Helena (1864; tekst

polski J. Chêciñskiego). Wed³ug mitologii greckiej spór o tytu³ najpiêkniejszej toczy³ siê miêdzy boginiami: Her¹,

Aten¹ i Afrodyt¹, zwróci³y siê one o rozstrzygniêcie sporu do Parysa.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

97

background image

Oprócz Karoliny, która jedne objawy widzia³a, inne s³ysza³a, te przeczu³a, tamte wykombinowa³a,

a jeszcze inne po prostu wyw¹cha³a, nikt w Naw³oci niczego siê nie domyœla³. Przyjecha³a
droga paniusia Koœcieniecka, najmilsza s¹siadka, porozmawiaæ o pikniku – nawioz³a ploteczek,
historyjek, opowieœci co niemiara, i¿ nie mo¿na by³o doœæ siê ich nas³uchaæ. Œmiano siê
przez ca³y wieczór i nie chciano jej wypuœciæ. Có¿ by w tym by³o dziwnego albo zdro¿nego,
¿e przyjecha³a? Có¿ by w tym by³o dziwnego, ¿e z panami, tancerzami swymi, Hipolitem
i Cezarym, d³ugo ró¿ne rzeczy przypomina³a – ¿e im samym opowiada³a, co to tam broili,
gdy ju¿ mieli dobrze w czubach? Tylko Karolina widzia³a pewne skinienie, a zaraz potem
pochwycenie przez Cezarego maleñkiej karteczki.

I oto nazajutrz Cezary prosi o konie do Czêstochowy. Ma stamt¹d wys³aæ pilny telegram

do swego przyjaciela i poniek¹d opiekuna, pana Gajowca, z doniesieniem, i¿ teraz jeszcze
nie przyjedzie, choæ go ów pan Gajowiec listem rekomendowanym na pewien termin
wzywa. Karolina szpiegowskimi sposoby zbada³a, i¿ tego dnia pani Koœcieniecka równie¿
wyje¿d¿a³a z Leñca. Dochodzenie, dok¹d jeŸdzi³a, po d³ugich œledzeniach okaza³o, ¿e w³aœnie
do Czêstochowy. Prawdopodobne sta³o siê w umyœle Karoliny niew¹tpliwym.

Nikt nie s³ysza³ w ciemn¹, wietrzn¹, burzliw¹ noc, tylko Karolina s³ysza³a – och, s³ysza³a! –

têtent, a nawet r¿enie konia w parku. Sk¹d¿e by r¿enie konia w parku? Kto móg³ po nocy jeŸdziæ
w alejach na koniu? Karolina chodzi³a rankiem po tych alejach i odnalaz³a œlady kopyt. Siady
wyp³ukane przez deszcz, zachlustane przez jesienn¹ ulewê, przez g³uchy wicher zamiecione.
Ktoœ tu przyje¿d¿a³ w nocy. Przeklêty tu by³ goœæ. Nie ba³ siê ciemnoœci i wichury, deszczu
i grubej mg³y. Nie lêka³ siê, ¿e go pochwyc¹ i zdemaskuj¹, ¿e go powitaj¹ strza³ami, jak nale¿y
nocnemu z³odziejowi. Oczy Karoliny wyœledzi³y kierunek œladu kopyt i trafi³y do drzewa, gdzie
koñ by³ przywi¹zany. Oto tu stratowane, zwiêd³e badyle, oto tu obdarta kora. Koñ zmarz³ na
wichrze i wtedy r¿a³. D³ugo musia³ czekaæ na wichrze i deszczu, skoro tak wyraŸnie dooko³a
drzewa okr¹g wydepta³. D³ugo musia³, bardzo d³ugo, z³odziej w tym parku bawiæ.

Cezary czêsto znika³, wnet na pocz¹tku wieczora. Mówi³, ¿e ma do napisania listy albo

¿e go g³owa boli. Lecz nazajutrz ch³opak kredensowy nie móg³ siê doczyœciæ jego butów,
przemoczonych i zab³oconych, a ubranie musia³ suszyæ na ogniu. Karolina wstawszy rano
chwyta³a niepostrze¿enie dla s³u¿by to wysuszone ubranie, w¹cha³a je – a poczuwszy zapach
perfum Laury zlatywa³a w otch³añ szaleñstwa. Zreszt¹ samo owo bezwzglêdne i okrutne
odwrócenie siê m³okosa od wszystkiego i wszystkich – a zw³aszcza odwrócenie siê od niej –
wyraŸniej ni¿ wszystkie te szpiegostwa fataln¹ prawdê potwierdza³o.

Jednego z ostatnich dni listopada wróciwszy po ca³odziennej nieobecnoœci do Naw³oci

z miasteczka Œniegu³y, dok¹d jeŸdzi³ z Hipolitem, Cezary zasta³ na stole w swoim pokoju
kartkê od ksiêdza Anastazego, napisan¹ o³ówkiem, wielkimi literami, tej osnowy: „PrzychodŸ
natychmiast do pokoju Karoliny! Anastazy”. Zanim Cezary móg³ siê zorientowaæ, co to znaczy,
i zanim zd¹¿y³ rêce obmyæ po drodze, drzwi siê otworzy³y i nie wszed³, lecz wtargn¹³ do
pokoju ksi¹dz Anastazy w kom¿y i stule. Cezary ¿achn¹³ siê i na chwilê oniemia³.

– ChodŸ ¿ywo! – krzykn¹³ ksi¹dz.
– Co to wszystko znaczy? – sarkn¹³ m³ody cz³owiek.
– Do pokoju Karoliny! S³yszysz!
Ksi¹dz rozkazywa³. £kaj¹c. Chwyci³ despotycznym gestem rêkê Cezarego i poci¹gn¹³ go

brutalnie. Cezary wyrwa³ rêkê i uniós³ siê:

– Proszê miê zostawiæ! Nie jestem parafianinem ksiêdza.
– Natychmiast! Rusz siê! Karolina umiera!
– Có¿ to znowu?
– Umiera! To z³ote dziecko! Pragnê³a ciê widzieæ przed œmierci¹. O to jedno b³aga i b³aga.

Ruszaj, bo mo¿emy jej nie zastaæ.

Ksi¹dz Anastazy g³oœno, bezradnie zaszlocha³. Cezary by³ tak oszo³omiony, ¿e wybieg³

z pokoju bez czapki, razem z ksiêdzem, nie myœl¹c o tym, co robi. Gdy siê jeden przez drugiego
przepychali we drzwiach i pêdzili przez park, Cezary dopytywa³ siê nie mog¹c tchu z³apaæ:

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

98

background image

– Co siê sta³o? Sk¹d? Co takiego?
– Siebie siê pytaj!
– Co ksi¹dz pleciesz!
– Siebie siê pytaj! S³ucha³em jej ostatniej spowiedzi. Rozumiesz? Milczê. Lecz ty – bij siê

w piersi!

– Milcz¿e ksi¹dz zupe³nie!
– Bo¿e, b¹dŸ mi³oœciw…
Na stopniach ganku sta³ Hipolit. £ama³ rêce i t³uk³ g³ow¹ o s³up ganku. W³aœnie w tej chwili

wpad³y przed ganek konie, gniada para cugowa, ca³a tak w pianach, ¿e maœci tych przepysznych
koni nie by³o widaæ. Jêdrek nie móg³ powstrzymaæ koni lec¹cych w skok, co si³y w koœciach
i miêœniach. Bryczka opar³a siê a¿ miêdzy drzewami parku. Wyskoczy³ z niej m³ody lekarz,
chirurg z miasta. Nie witaj¹c siê z nikim, w kapeluszu i paltocie, z pude³kiem narzêdzi pod
pach¹ pobieg³ za Hipolitem przez sienie i pokoje. Za nimi dopiero szed³ ksi¹dz i Cezary. Z dala,
z trzeciego pokoju, s³ychaæ by³o jêki rozpaczliwe, istny ryk Karoliny wij¹cej siê w boleœciach.
We drzwiach jej pokoju t³oczy³y siê ciotki, pani Wielos³awska, s³u¿¹ce, Maciejunio, Wojciunio,
dwórki, ¿ona ekonoma, baby fornali. Wszystko to be³kota³o, biega³o, coœ przynosi³o i wynosi³o,
radzi³o i p³aka³o. NajtrzeŸwiejszy by³ Maciejunio, który wci¹¿ coœ dŸwiga³ i wszystkich uspokaja³.

Cezary jego poci¹gn¹³ za ramiê i spyta³ szeptem:
– Co siê sta³o?
– Panienka zaniemog³a.
– Co jej jest?
– Straszne boleœci.
– ¯o³¹dkowe?
– Nie. To coœ z³ego.
Nachyli³ siê do ucha Baryki i stanowczo wyszepta³:
– To mi wygl¹da na otrucie.
– Sama mia³aby siê otruæ?
– Tego nie wiem. Przysz³a z ogrodu z krzykiem. I oto tak siê wije ju¿ z godzinê czasu.
– Otrucie nie mog³oby trwaæ godzinê czasu.
– Nie wiem.
Jakby na zawo³anie wysun¹³ siê z pokoju lekarz. Rozejrza³ siê niecierpliwie po zebranych

i niechêtnie mrukn¹³:

– Za póŸno. Kto tu z pañstwa jest pan Baryka?
– A co? – zapyta³ Cezary.
– Proszê wejœæ. Chora wzywa.
Cezary wszed³ do pokoiku, gdzie nigdy jeszcze nie by³. Uderzy³ go potworny wygl¹d twarzy

Karoliny. By³a ca³a szara, twarz mia³a jakby z ceraty, z czarnymi do³ami pod oczyma. Wszystka
bez przerwy drga³a. Jêknê³a:

– Panie Cezary… ¯egnam pana.
– Co pani zrobi³a? – krzykn¹³ w uniesieniu.
– Ja nic nie wiem. Coœ siê dzieje… ze mn¹… B¹dŸ zdrów, Czaruœ…
W pokoju nie by³o nikogo. Z nag³a wszed³ ksi¹dz Anastazy. Szlochaj¹c, gestem nie znosz¹cym

przeczenia wsun¹³ praw¹ rêkê Cezarego w zimn¹, drgaj¹c¹ d³oñ Karoliny, okrêci³ obiedwie rêce
stu³¹ i pocz¹³ szepcz¹c ³aciñsk¹ modlitwê kreœliæ znaki krzy¿a nad tymi rêkami zwi¹zanymi.

Twarz Karoliny z³agodnia³a. Œwiat³o bia³e przez ni¹ przelecia³o. Wœród nadludzkich, widaæ,

boleœci przebi³ siê uœmiech. Goœci³ przez chwilê na wargach czarnych jakby z ¿elaza. Cezary
nachyli³ siê i z³o¿y³ poca³unek na tych wargach, których pierwszy dotkn¹³ ustami – i ostatni.
Odskoczy³, bo usta te bezw³adnie siê rozchyli³y i, wœród jêku potwornego, ca³y jêzyk spomiêdzy
nich siê na zewn¹trz wywali³. Jeszcze raz, drugi, jêk siê powtórzy³ – i wszystko usta³o dziwnie
raptownie. Lekarz przy³o¿y³ ucho do piersi Karoliny. D³ugo s³ucha³. Strzepn¹³ palcami, podniós³
siê i pocz¹³ sprz¹taæ swe statki, szukaæ porzuconego paltota i kapelusza. Karolina umar³a. Doktór
rzek³:

– Pañstwo bêd¹ ³askawi daæ znaæ do powiatowego lekarza. Tu jest wyraŸne otrucie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

99

background image

Najprzód milczenie, póŸniej jêk powszechny, p³acz serdeczny, krzyk, rumor g³osów

odpowiedzia³ na to oœwiadczenie. Wszystko zaroi³o siê, zakot³owa³o. Ksi¹dz Anastazy, oblegany
przez wszystkich, p³acz¹c gorzko, powiedzia³:

– Nic wam, bracia i siostry, nie mogê powiedzieæ, choæ wiem wszystko. Sami wiecie, ¿e nie

mogê nic powiedzieæ, com s³ysza³ na spowiedzi. Tylko to jedno: módlcie siê za ni¹ gor¹co, bo
to nie jest samobójczyni. To jest ofiara.

Ludzie proœci padli zaraz na kolana tu¿ przy drzwiach pokoju Karoliny. Ksi¹dz upad³ na

twarz tu¿ przy ³ó¿ku i wœród p³aczu g³oœno siê modli³. Cezary sta³ w rogu izby. Patrza³ na
œniad¹, prawie czarn¹ twarz Karoliny. Œni³o mu siê, ¿e ju¿ dawno tak¹ sam¹ twarz widzia³, gdy
wywozi³ trupy z Baku. Tak samo do niego jedna wo³a³a, choæ ju¿ jej s³ów s³ychaæ nie by³o.
Ledwie ludzie skoñczyli szeptanie modlitwy, szmer ich, gwar, be³kot rozniós³ siê po ca³ym
domu. Z domu wytoczy³ siê na dziedziniec, w gumna i na czworaki, do zabudowañ we dworze
i na wsi.

– Có¿ to siê sta³o? Jakim sposobem? Dlaczego? Kto winien?
Poczêto zbieraæ dane dla ustalenia historii tego dnia. Ale to sz³o z trudem, gdy¿ Karolina

zazwyczaj by³a wszêdzie, wci¹¿ siê krz¹ta³a, wci¹¿ bieg³a dok¹dœ i sk¹dœ sz³a z powrotem.
Jak¿e tu by³o ustaliæ dok³adnie dane? Maciejunio stwierdzi³, i¿ on pierwszy us³ysza³ jej krzyk,
wo³anie o pomoc na ganku. Domyœla³ siê przeto, ¿e przysz³a z ogrodu. Lecz w ogrodzie
i w parku nikt jej nie widzia³, gdy¿ tam by³o o tej porze pusto. Poczêto œledziæ krok za
krokiem, minutê za minut¹, gdzie Karolina tego dnia by³a: w oborach, w domu ekonoma,
w czworakach, w domu rz¹dcy, w kurniku, w chlewach. Poczêto ustalaæ œcis³¹ chronologiê
tych jej wypraw i stwierdzono, ¿e po obiedzie, wiêc najpóŸniej, by³a w mieszkaniu rz¹dcy, pana
Turzyckiego. A wiêc wszyscy, nawet pani Wielos³awska, obiedwie ciotki, wuj Micha³, Hipolit,
Cezary, Maciejunio – pobiegli do „Arianki”. Pani Turzycka, stale zatrudniona, je¿eli nie w kuchni,
to w jej okolicach, nic nie wiedzia³a, co siê sta³o „na dworze”. Gdy jej oznajmiono, ¿e Karolina nie
¿yje, zupe³nie zaniemówi³a. Siad³a na krzeœle i wytrzeszczonymi oczyma patrzy³a na ten zbiór
wysoko postawionych person. Coœ niezrozumia³ego mamrota³a i glêdzi³a w kó³ko. Wreszcie
wybuch³a:

– Ale przecie panna Karusia by³a tutaj u nas nad wieczorem! Zdrowa jak rybka! Naj³askawsza,

najmilsza osoba! Co te¿ pañstwo mówi¹!

– O której godzinie Karolina by³a tutaj? – spyta³ wuj Micha³.
– O której godzinie? Zaraz… Bo to nie patrzy³yœmy na godzinê. Rozmawia³yœmy sobie, gadu

gadu… Wesz³a, zamknê³a drzwi, bo przez te drzwi wieje zawsze, usiad³yœmy w tym naszym, ¿al
siê Bo¿e! saloniku – i tego… Która to by³a godzina, jak tu u nas by³a panna Szar³atowiczówna,
Wandziu, gdzie ty jesteœ? Wandziu!

Z drugiego pokoju da³ siê s³yszeæ g³os nieœmia³y panny Wandy Okszyñskiej. Najprzód zwyk³e

chrz¹kniêcie, a póŸniej g³os:

– By³a czwarta. Po czwartej.
– Czwarta – powtórzy³a pani Turzycka z dok³adnoœci¹. – Po czwartej.
– Czy Karolina jad³a tutaj co u pañstwa albo mo¿e pi³a? – zapyta³ Micha³ Skalnicki w sposób

niewinny i jakby plotkarski, gromadz¹cy wszelkie wersje przedpogrzebowe, jak to bywa.

– A pi³a. Lubi³a wodê z sokiem porzeczkowym. Zawsze u nas pi³a albo wodê z porzeczkowym,

albo herbatê z ¿urawinowym. Zrobi³am trochê tego soku porzeczkowego na zimê. To
panna Karolina pi³a ten sok. Jak przysz³a, mówiê grzecznie: „Paniusia siê napije herbatki
z ¿urawinami…” A panna Karolina na to…

– Ca³¹ szklankê wypi³a?
– Tak, ca³¹. Zdaje siê, ¿e ca³¹ szklankê. A mo¿e i co zosta³o. Tego nie pamiêtam, proszê

pañstwa. Rozmawia³yœmy. Czy to mo¿na…

– Proszê pani… A mo¿e tu jeszcze stoi gdzie ta szklanka, z której nieboszczka Karusia sok pi³a?

Trzeba by zobaczyæ, co to za sok, ¿e jej tak zaszkodzi³!

– Sok porzeczkowy zaszkodzi³!… – przerazi³a siê pani Turzycka. – Mój sok! – Zbiela³a wszystka

na twarzy i zatrzês³a siê ca³ym obfitym cia³em. – Ten sok móg³by zaszkodziæ pannie Karolinie?
Sok, który ja sama, w³asnorêcznie przygotowa³am? Nie, proszê pana! Wszystko mo¿na na mnie
powiedzieæ, ale sok, który ja przygotowa³am, pannie Karusi nie móg³ zaszkodziæ! To ju¿ trudno
i darmo! – zdecydowa³a z godnoœci¹ i dum¹ obra¿on¹.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

100

background image

– Sama pani podawa³a jej szklankê z wod¹ i sokiem?
– Czy ja sama poda³am? Zaraz! Sama pobieg³am do kuchni, jak panna Karusia objawi³a

sw¹ wolê, ¿e napi³aby siê wody – nabra³am szklankê wody z blaszanego wiaderka. Woda
przecie z naszej studni, najczystsza w œwiecie. Potem wesz³am do spi¿arki i wynios³am stamt¹d
flaszkê z sokiem. Postawi³am tê flaszkê na tacce. Obok flaszki wodê w szklance. Zawo³a³am
moj¹ siostrzeniczkê, tê Wandziê, biedactwo, co j¹ pañstwo byli ³askawi zabraæ na zabawê do
Odolan – ¿eby zanios³a tackê do pokoju i ¿eby poda³a pannie Karusi, bo sama posz³am zamkn¹æ
spi¿arkê. Nieraz siê tak zostawi spi¿arkê na dwie minuty, a potem tego brak, tamtego nie ma.
Kto wzi¹³, kto rusza³ – utnij g³owê, wbij zêby w œcianê – nie wiadomo.

– A wiêc to panna Wandzia przynios³a wodê z sokiem z kuchni do pokoju? – pyta³ uprzejmie

wuj Micha³.

– Tak, Wandzia.
– A gdzie¿ jest panna Wandzia, siostrzeniczka pani dobrodziejki?
– Wandziu – chodŸ ino tutaj! – zawo³a³a pani Turzycka.
Z s¹siedniego pokoju wysz³a panna Wanda i dygnê³a przed zebranymi. Zna³a ju¿ wszystkich,

czêsto bywa³a we dworze, doœwiadczy³a wielu ³ask i niema³o przyjemnoœci od tych osób,
wiêc nikogo siê ju¿ nie lêka³a. Zreszt¹ oswoi³a siê towarzysko podczas tego na wsi pobytu,
nabra³a pewnej og³ady w obcowaniu. Blask lampy naftowej niewyraŸnie oœwietla³ twarz panny
Okszyñskiej. Sta³a spokojnie niedaleko drzwi, skubi¹c wed³ug swego na³ogu pensjonarskiego
brzeg fartucha.

– To pani poda³a wodê w szklance naszej kuzynce, Karolinie Szar³atowiczównie? – pyta³ pan

Skalnicki wystêpuj¹c niejako w imieniu wszystkich zebranych. Mówi³ dobrotliwie, po ojcowsku
i bardzo grzecznie.

– Tak. Ja poda³am – odrzek³a Wanda.
– Czy poda³a jej pani sok osobno we flaszce, a wodê osobno w szklance, czy te¿ sama pani

nala³a soku do szklanki?

Panna Wanda nie odpowiada³a od razu. Robi³o to wra¿enie, ¿e zbiera myœli i przypomina

sobie te drobne wydarzenia. Odpowiedzia³a wreszcie:

– Panna Karolina nala³a sobie soku z flaszki do szklanki.
– Tak ¿e pani nic innego nie robi³a, tylko przenios³a tacê z kuchni do tego saloniku i tu pani

na stole tacê postawi³a?

– Jeszcze… Jeszcze wziê³am z szafy w tamtym pokoju cukier w srebrnej cukiernicy

i postawi³am na tacy.

– Bo czasem – wtr¹ci³a z poœpiechem pani Turzycka – panna Karusia dok³ada³a cukru. Choæ

ten sok by³ s³odki. – Bo¿e drogi! jeszcze jak, ale oczywiœcie z kwaskiem, wiêc lubi³a dos³odziæ.
Wandzia, poczciwoœci dziecko, wziê³a z szafy cukier wiedz¹c ju¿ z góry o guœcie panny Karoliny,
postawi³a na tacy i przynios³a.

– A czy pani, panno Wando, os³odzi³a tê wodê dla naszej kuzynki, czy to zrobi³a ona sama?

– spyta³ Hipolit.

– Ja os³odzi³am tê wodê.
– Pani? – pochwyci³ Micha³ Skalnicki.
– W tym pokoju czy w tamtym? – pyta³ Hipolit.
– W tamtym pokoju… – rzek³a Wanda po chwili wahania.
– Dlaczego pani ju¿ z góry s³odzi³a wodê cukrem? – pyta³ Hipolit.
– Bo panna Karolina tak lubi³a. Lubi³a, ¿eby by³o s³odko.
– Ile ³y¿eczek cukru pani wpuœci³a do szklanki? – nastawa³ Wielos³awski.
– Dwie.
– Pani wie na pewno, ¿e to by³ cukier, a nie co innego? Mo¿e pani przez omy³kê wsypa³a do

tej szklanki nie cukru, lecz czego innego?

– To by³ cukier z cukiernicy.
– Pani to doskonale pamiêta?
– Pamiêtam.
– A mo¿e by pani pozna³a szklankê, z której pi³a nasza krewna?

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

101

background image

– Poszukaj¿e tej szklanki, moje dziecko! Mo¿e tutaj gdzie ta szklanka stoi! Trzeba panów

przekonaæ o twej niewinnoœci… – mówi³a pani Turzycka niespokojnie, z trosk¹, ale i nie bez
ironii.

– Nie. Marynia zabra³a tackê ze szklank¹, umy³a j¹ i ju¿eœmy w niej pi³y kawê z cioci¹. Albo

ciocia, albo ja pi³yœmy kawê z tej szklanki.

– Bo mamy, muszê siê przyznaæ, ma³o szklanek, wiêc siê je ci¹gle myje… – wtr¹ci³a zjadliwie

pani Turzycka. – Uposa¿enie administratora dóbr naw³ockich nie jest tego rodzaju, ¿eby mo¿na
sobie pozwoliæ na tuzin szklanek, nie mówi¹c o serwisach. Te rzeczy nie s¹ dla nas dostêpne,
ludzi pracy, pracy bardzo ciê¿kiej i bardzo odpowiedzialnej… – dorzuci³a z przejêciem.

– Tak, tak… – rzek³ Hipolit. – A jednak mo¿e pani bêdzie ³askawa pokazaæ nam ten s³oik

czy flakon, z którego nasza krewna nalewa³a sok, na którego wysma¿enie pozwala jednak
uposa¿enie administratora dóbr naw³ockich…

Pani Turzycka powsta³a z miejsca i truchcikiem pobieg³a do drugiego pokoju, a nastêpnie

dalej. Wkrótce przynios³a flakon z przezroczystego szk³a, w którego po³owie by³ gêsty sok.
Hipolit poprosi³ pannê Wandê o ³y¿eczkê. Gdy przynios³a i podawa³a tê ³y¿eczkê, spojrza³ na
ni¹ spode ³ba napastliwie i nieustêpliwie. Panna Wanda mia³a na twarzy zwyk³y swój wyraz
zalêknienia i depresji. Poda³a ³y¿eczkê i odesz³a ku framudze pod oknem, gdzie siê wtuli³a
popod muœlinow¹ firankê. Hipolit nala³ na ³y¿eczkê soku z flaszki i spróbowa³ go odrobinê.
Smakowa³, delektowa³ siê, wreszcie mrukn¹³:

– Sok – klasa! Ha, nie ma co! To przecie nie sok Karolinie zaszkodzi³. To coœ innego.

Nieprawda¿, wujaszku?

– Tak, to coœ innego… – poszepn¹³ Skalnicki krêc¹c czarnego w¹sa.
W tym czasie wszyscy siedzieli na kanapie i wyœcie³anych krzes³ach w grobowym milczeniu.

Maciejunio sta³ przy drzwiach i podpar³szy ogolon¹ brodê przys³uchiwa³ siê uwa¿nie
wszystkiemu, co jaœnie pañstwo mówi¹. Cezary patrza³ wci¹¿ na pannê Wandê. On jeden
wiedzia³ o pewnym szczególe, o szybkim nakryciu jego rêki rêk¹ tej niemrawej pannicy. Myœla³
wci¹¿ o tamtej chwili.

Nikt tego nie zauwa¿y³, ¿eby œmieræ, sekcja zw³ok i pogrzeb panny Karoliny Szar³atowiczówny

wywar³y jakiekolwiek wra¿enie na Cezarego Barykê. Gdy panna Wanda Okszyñska, na skutek
znalezienia we wnêtrznoœciach zmar³ej œladów strychniny, która œmieræ spowodowa³a –
by³a wezwana do sêdziego œledczego, a nawet aresztowana, póŸniej zaœ wypuszczona na
wolnoœæ wskutek braku jakiegoœ realnego przeciwko niej dowodu – to te wszystkie awantury,
doprowadzaj¹ce ca³¹ okolicê do stanu bia³ej gor¹czki, Cezarego ma³o wzruszy³y. Mo¿na
utrzymywaæ, i¿ wojna z jej okrucieñstwem, a przed wojn¹ widoki dostrze¿one w rewolucjach
bakiñskich wyziêbi³y w nim wra¿liwoœæ na sprawy tragiczne. Cezary zbyt wiele ju¿ widzia³
tych „smutnych kawa³ków”, a¿eby móg³ siê nimi przejmowaæ do g³êbi. Przeciwnie – tragizm
wydarzeñ rodzi³ w nim suchoœæ, czerstwoœæ, zdrêtwia³oœæ wewnêtrzn¹, a nadto roznieca³
jak¹œ che³pliwoœæ, cynizm, zdolnoœæ do przechwalania siê, przelicytowywania w okrucieñstwie
i je¿eli nie sam¹ zbrodniczoœæ instynktu, to pewien surogat zbrodniczoœci, snobizm uwielbiaj¹cy
zdolnoœæ do zbrodni. Gdyby by³ wcale nie widzia³ wojennych i rewolucyjnych „kawa³ków”,
by³by siê ich nie tylko ba³, ale i lêka³. Wspomnienie groŸnych widoków kaza³o patrzeæ na takie
tam drobne wypadki jak zadziobanie jednej perliczki przez drug¹ – jako na fata³aszki. Takie¿ to
on sceny widywa³? Widywa³, jak niewinn¹ dziewczynê ormiañsk¹ zgraja ch³opów potê¿nych
gwa³ci³a – drab po drabie – a póŸniej ostatni pchn¹³ j¹ no¿em pod to serce, które ju¿ prawie
nie bi³o. Widywa³, jak potem ta zgraja zapala³a papierosy i podœpiewuj¹c sz³a w swoj¹ stronê.
Có¿ tam Karusia i ta druga!

W gruncie rzeczy jednak ani widziane z bliska zajœcia wojenne i widziane z bliska zajœcia

rewolucyjne nie wp³ynê³y tak decyduj¹co na usposobienie Cezarego, jak jego rozszala³a
namiêtnoœæ do Laury Koœcienieckiej. Jego zapalczywoœæ mi³osna by³a tej miary, ¿e wypadki
naw³ockie s³u¿y³y mu za temat do interesuj¹cych nowinek, które zanosi³ swej pani. Szczêœliwy
by³, gdy móg³ dostarczyæ czegoœ prosto z ig³y, na gor¹co: Aresztowano Wandê Okszyñsk¹, gdy¿

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

102

background image

w czasie sekcji znaleziono strychninê we wnêtrznoœciach Karoliny. Podczas rewizji znaleziono
s³oik z tak¹¿ strychnin¹ w szafie rz¹dcy Turzyckiego. Wanda prawie nie broni siê. Zaprzecza
i basta. O niczym nie wie. Nigdy s³oika ze strychnin¹ w szafie wuja nie widzia³a. Po có¿ by
mia³a sypaæ truciznê do szklanki Karoliny? Lecz któ¿ j¹ wsypa³? Czy ona sama? S³u¿¹cej wtedy
w domu nie by³o. Turzycki by³ na folwarku Ch³odek. By³y w mieszkaniu rz¹dcy dwie osoby –
pani Turzycka i Wanda. Pani Turzycka? Brak wszelkich poszlak. Wanda? Ten podlot, klapak

339

,

muzykus nie wiedz¹cy o œwiecie bo¿ym, ta g³upia i tchórzliwa Wanda? O tajemnym uœcisku
rêki przez tê¿ g³upi¹ Wandê (ach, jak¿e g³upi¹!), nikomu nigdy nie wspomnia³. Po có¿ mia³by
dorzucaæ sobie liœæ wawrzynu, a jej kamieñ potêpienia? I to nie: nie chcia³ po prostu, ¿eby siê
na niego Laura gniewa³a, ¿eby go mia³a w podejrzeniu. Wszak¿e nie mówi³ ani jej, ani nikomu
o poca³unkach z Karusi¹. Po có¿ mia³by mówiæ o jednym idiotycznym uœcisku rêki?

I tak oto coraz to nowe ploteczki, wiadomostki, wersje, pog³oski Cezary nosi³ swej pani.

Widywa³ j¹ tajemnie to tu, to tam, w hotelu w mieœcie albo u niej w nocy. Zachowywa³ siê
chytrze, tak przebiegle, tak ostro¿nie i przewiduj¹co, i¿ móg³by byæ nazwany cz³owiekiem–³asic¹
czy tchórzem, z gatunku tych tchórzów, które mê¿nie noc¹ wkradaj¹ siê do kurników. Lecz do
czasu dzban wodê nosi³. Urwa³o siê wreszcie ucho – i ca³y dzban rozt³uk³ siê bez ratunku.

By³o to tu¿–tu¿ przed Bo¿ym Narodzeniem. Cezary mia³ zamiar spêdziæ œwiêta w Naw³oci,

a na Nowy Rok wróciæ do Warszawy i zabraæ siê do nauki. Zabiera³ siê zaœ tak kategorycznie do
nauki, poniewa¿ pani Laura wybiera³a siê na kilka tygodni karnawa³u równie¿ do Warszawy.
Mia³ jechaæ równie¿ do Warszawy pan Barwicki, ale to na zapa³ Cezarego do nauki niewiele
wp³ywa³o. Pewnej nocy grudniowej, póŸno, oko³o trzeciej, Cezary wymkn¹³ siê z mieszkania
i poszed³ do Leñca. Bieg³, jak zwykle, na prze³aj przez pola, wiêc szybko przeszed³ odleg³oœæ
dziel¹c¹ te folwarki. Noc by³a spokojna, ciemna. Œnieg prószy³. Cezary zna³ ju¿ w ogrodzeniu
pewien prze³az ³atwy do przebycia, wiêc prawie pêdem, po grudzie z lekka przyprószonej
œniegiem, dotar³ do drzwi wiadomych. By³y otwarte, wiêc wszed³ cicho i dotar³ do biblioteki.
Lecz skoro tylko tam stan¹³, poczu³, ¿e jest coœ z³ego. Poczu³ czyj¹œ obecnoœæ w tym pokoju.
Przystan¹³ tedy i powstrzymawszy oddech nas³uchiwa³.

Nagle porazi³o go w oczy œwiat³o latarki elektrycznej, nagle rzucone. W tej samej chwili

us³ysza³ œwist i poczu³ w lewym policzku potworny ból. Ból by³ tak srogi, ¿e Cezary zaskowycza³
i schyli³ siê ku ziemi chwyciwszy siê za g³owê obiema rêkami. Wtedy œwisnê³y nad nim nowe
razy kija czy bata. Ten, kto go bi³, sta³ o krok przed nim, sapi¹c i kln¹c. Cezary pozna³ g³os.
To by³ Barwicki. Myœl ta przemknê³a przez jego g³owê. Nienawiœæ, silniejsza ni¿ ból, a przez
ból podjudzona i podsycona, da³a mu tak¹ moc, jakiej w sobie ani przeczuwa³. Rzuci³ siê
naprzód z go³ymi rêkami, szukaj¹c przeciwnika. A wywijaj¹c rêkami w powietrzu, macaj¹c
naokó³ w ciemnoœci, trafi³ na szpicrutê, któr¹ mu ciosy zadawano. Baryka uchwyci³ i szarpn¹³
tê szpicrutê, wydar³ j¹ z rêki wroga, w mgnieniu oka uj¹³ za cieñszy koniec przy pêtlicy i grub¹
ga³k¹ rêkojeœci pocz¹³ praæ w ciemnoœæ. Trafi³ w adwersarza

340

i porazi³ go, widaæ, w g³owê, bo

tamten z jêkiem zwali³ siê na ziemiê. Cezary znalaz³ go w mroku i pocz¹³ w mœciwym ob³êdzie
kuæ obcasami, gdzie trafi³ – w g³owê, w boki, w piersi. Maj¹c w rêku narzêdzie do zadawania
ciosów, bi³ nim teraz bez mi³osierdzia. Barwicki porwa³ siê z ziemi na kolana i chwyci³ Barykê
za nogi. Runê³o na ziemiê jakieœ krzes³o. Obadwaj wydawali teraz zduszone szepty nienawiœci
bij¹c siê z ca³ej si³y piêœciami i wodz¹c po dywanie w zapamiêta³ej walce. Wtem b³ys³o œwiat³o.
– Laura! – Sta³a w progu ze œwiec¹ w rêce. Zaprzestali bitwy. Podnieœli siê na nogi. Szepnê³a
do Barwickiego:

– Sk¹d siê tutaj wzi¹³eœ?
– Poczeka³em na twojego amanta. Wróci³em siê z drogi. Poczeka³em tutaj w bibliotece na

twojego faworyta.

– Na mojego goœcia.
– Goœæ o czwartej w nocy.
– Wolno mi przyjmowaæ, kogo chcê.
– I kiedy chcesz?
– I kiedy chcê.

339. (przyp. red.) podlot, klapak – w gwarze myœliwskiej: m³oda kaczka nie umiej¹ca jeszcze lataæ.

340. (przyp. red.) adwersarz – przeciwnik.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

103

background image

– Zgadzam siê, moja pani, i zaraz opuszczê te tak goœcinne progi. Chcia³em tylko goœciowi

pani zostawiæ pami¹tkê, ¿eby j¹ nosi³ kilka tygodni i wiedzia³, z kim ma do czynienia.

– Ty tak¿e bêdziesz nosi³ swoj¹ ruski miesi¹c! – zaœmia³ siê Baryka.
– Jestem tak wspania³omyœlny, ¿e nie bêdê go wyzywa³ na pojedynek. Nie chcê pani

kompromitowaæ.

– Ale szpiegowa³eœ miê! Wiêc ju¿ miê skompromitowa³eœ. I z jakiej racji?
– Przecie¿ nie mo¿e pani zaprzeczyæ, ¿e zas³ugiwa³aœ na czujn¹ uwagê legalnego narzeczonego.
Pani Laura nie odpowiedzia³a. Zwróci³a siê do Cezarego:
– Jak pan œmia³ wdzieraæ siê tutaj o tej porze! Widzi pan, do czego dosz³o! Pañskie nierozs¹dne

amory, pañskie proœby bezskuteczne, wyznania i tym podobne g³upstwa, na które jestem wci¹¿
nara¿ona, by³y sobie dobre za dnia jako rozrywka, jako flirt. Ale ¿eby oœmieliæ siê noc¹ wchodziæ
do mego domu! Kompromitowaæ miê, nara¿aæ na taki skandal!

– Mówi³em pani – odpar³ Baryka – ¿e nienawidzê pani narzeczonego. Mówi³em to czy nie?

Wiedzia³em, ¿e tu stró¿uje po nocy, i przyszed³em w³aœnie, ¿eby go obiæ jego w³asn¹ szpicrut¹.
Widzi j¹ pani? T¹ oto! Jego w³asn¹, a jest w moich rêkach. Bi³em go grubym koñcem po ³bie.
O, tak!

Cezary w szaleñstwie, nie zwa¿aj¹c na obecnoœæ kobiety, uderzy³ Barwickiego. Gruba kula

rêkojeœci ugodzi³a tamtego w bok g³owy i w ramiê, a¿ siê z jêkiem przygi¹³. Laura zas³oni³a go
sob¹. Krzyknê³a:

– Jak pan œmie? To mój narzeczony!
– By³oby dobrze, ¿eby pani odesz³a do swej œwietlicy, bo bêdê go jeszcze bi³. A pani mi

przeszkadza!

– Precz z mego domu, m³okosie! – zawo³a³a z teatralnym gestem.
– Lauro! – rzek³ Cezary przybieraj¹c równie¿ teatraln¹ pozê.
– Niech mi siê pan zaraz, natychmiast st¹d wynosi! – mówi³a b³agaj¹c go oczyma, ¿eby

wyszed³.

Ale Cezary popad³ w zajad³oœæ furii. Nie wiedzia³, co robi. Obróci³ momentalnie szpicrutê

w rêce: uj¹³ j¹ za tward¹, okr¹g³¹ r¹czkê i raz, drugi raz usi³owa³ dosiêgn¹æ Barwickiego
poprzez rozkrzy¿owane rêce Laury. Barwicki, og³uszony poprzednim uderzeniem, s³ania³ siê
poza narzeczon¹.

– Panie Baryka! – krzyknê³a.
– A co?
– WyjdŸ¿e pan st¹d! WyjdŸ st¹d! WyjdŸ st¹d!
– Dobrze. Pójdê. Zaraz pójdê. Chcia³em tylko…
Nie wiedz¹c, co ju¿ gada, dorzuci³:
– Chcia³em wam, mili, poprawni narzeczeni, daæ moje b³ogos³awieñstwo na nowe, zyskowne

gospodarstwo.

To mówi¹c smagn¹³ Laurê szpicrut¹ poprzez twarz i rozstawione rêce. Po czym ze szpicrut¹

w rêce wyszed³.

Wa³êsa³ siê po polach. Trafiwszy na stóg siana wygrzeba³ w nim wnêkê i, wtulony w ni¹,

jêcza³, a nawet wy³ z rozpaczy. Widzia³ wci¹¿ œwiat³o w dalekim dworze Leñca i po sto tysiêcy
razy powtarza³ sobie, ¿e nigdy tam ju¿ noga jego nie postanie. Oto tam teraz Laura i ten
cz³owiek œmiej¹ siê z niego, jak on swego czasu, p³awi¹c siê w szczêœciu, drwi³ z Barwickiego.
Któ¿ wie, mo¿e to tamten teraz zacznie powiêkszaæ œwiat³o przyæmione, ¿eby mu w tym
stogu siana ciemno zbytecznie nie by³o. Przy œwietle tamtego figla œwietlnego widzia³ swoje
nieszczêœcie. A nie sz³o teraz samo. Jak to jest we zwyczajach ludzkiej niedoli, która, jak wilk,
jest samoistnym zwierzêciem, lecz lubi chadzaæ w stadzie, obskoczy³o go stado. Wysz³y nañ
z tej nocy wspomnienia: œmieræ Karoliny i zbrodnia g³upowatej Wandy. Dlaczegó¿ to zginê³y
dwie tamte? Dlatego, a¿eby Laura mog³a byæ teraz z Barwickim. O rozpaczy!

Cezary zobaczy³ swoje rozkosze z Laur¹, kiedy to ka¿de usta po dwa jêzyki rozkoszy mieœci³y

w sobie, i czu³, czu³ wszystkimi naraz zmys³ami, ob³êdem rozumu i mêk¹ duszy, ¿e j¹ na zawsze

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

104

background image

utraci³. Kto, u diab³a! podŸwign¹³ jego rêkê, a¿eby on ni¹ uderzy³ Laurê! To ta Karolina zada³a
szpicrut¹ cios w twarz Laurze! Jak¿e¿by sam dokonaæ potrafi³ takiej ohydy, takiej zbrodni, tak
nêdznego plugastwa! Biæ w twarz szpicrut¹ md³¹, s³ab¹ kobietê! Biæ Laurê! Biæ tê, która miliony
poca³unków z³o¿y³a na jego ustach! Biæ te usta! O nêdzo, o hañbo! Biæ j¹ dlatego, ¿e zas³oni³a
sob¹ cz³owieka od uderzeñ tward¹, o³owian¹ kul¹ w ciemiê – kimkolwiek by by³ ten cz³owiek!
Ten cz³owiek nie mia³ w rêku ¿adnego narzêdzia obrony. S³ania³ siê. Do diab³a! Horror!

341

Cezary wi³ siê w swej jamie z siana i zatyka³ sobie piêœciami usta, ¿eby nie ryczeæ z bólu na te

ca³e puste pola. Och, wspomnienia, wspomnienia raju, który sam jednym uderzeniem na zawsze
zniweczy³! Wspomnienia wieczoru w obcym mieœcie, kiedy w hotelu zastuka³ do drzwi numeru.
Wspomnienie nigdy nie zapomniane, wiecznie radosne, skoro te drzwi siê otwar³y i rêka
obna¿ona, najsprawiedliwszej miary od ramienia do d³oni, wci¹gnê³a go do wewn¹trz… Jak¿e
zapomnieæ rozkoszy pierwszego objêcia i tego lotu skroœ niebios czu³oœci, dobroci, ³aski i samej
najczystszej, samej najistotniejszej mi³oœci? Wyrzec siê Laury? O, lepiej umrzeæ! Roztrzaskaæ
sobie g³owê, ¿eby w niej nie by³o myœli o wyrzeczeniu siê tego daru niebios, tego arcydzie³a
ziemi, tej piêknoœci najwy¿szej i najczystszej, jak¹ ziemia z ³ona swego wyda³a! Cezary ³ka³.

D³ugo p³aka³ nie mog¹c sobie poradziæ. Osaczy³y go teraz te trzy kobiety, niczym trzy jêdze.

Spotka³ je tutaj nie wiedz¹c, ¿e je spotka, i wszystkie trzy skrzywdzi³ tak po chamsku. Dla jednej
sta³ siê porte–malheur, dla drugiej sta³ siê inspiracj¹ do zbrodni, a trzeci¹ pobi³. Ostatni¹ za to,
¿e go do szaleñstwa kocha³a. Co czyniæ ze sob¹? Jak wybrn¹æ z tego piek³a wyrzutów sumienia?
Co przedsiêwzi¹æ? Jak siê wobec siebie samego zrehabilitowaæ? Dok¹d uciec przed sob¹?

Wylaz³ ze swej nory i zaciœniête piêœci skierowa³ przeciwko domowi Laury. Wygra¿a³ tymi

zaciœniêtymi piêœciami i gada³:

– Bêdziesz ¿a³owa³a wiecznie, dok¹d ¿yæ bêdziesz, naszych tajnych wieczorów! Bêdziesz

wylewa³a morze ³ez, ¿eœ nie jego wypêdzi³a ze swego domu, lecz mnie! Mnie wygna³aœ?
S³uszniem ciê chlasn¹³! Ty tchórzliwa przewiduj¹ca, interesowna, sprytna, przebieg³a, pod³a!
On ci maj¹tek oczyœci z d³ugów? A ja – precz! Ja precz? Ja do tajnych jeno uciech, a on oficjalny
ma³¿onek! Skonasz z ¿alu za mn¹, bêdziesz tak samo rêce gryz³a, jak ja w tej chwili! Ale ju¿ nie
ma dla nas naszej radoœci. Jak¿e mam wróciæ, ja do ciebie, ja mê¿czyzna, ja ¿o³nierz, którym
ciê pobi³ wobec drugiego mê¿czyzny? Trza iœæ w œwiat!

Ale zamiast odejœæ „w œwiat”, wróci³ siê do swej pieczary w sianie. Nadar³ kilka narêczy suchej

trawy i us³a³ sobie jakby ³o¿e. Zawin¹³ siê w siano i, przyzwyczajony na wojnie do le¿enia na
ziemi, wyci¹gn¹³ siê na wznak.

By³o zimno. Po nocy cichej, ku porankowi suchy, mroŸny wiatr pocz¹³ ci¹gn¹æ polami. Œnieg

drobny polata³ i prószy³ niepostrze¿enie. Cezary widzia³ i s³ysza³, jak w poprzek pustych pól, po
czubach zmarzniêtych zagonów ostry wiatr zimowy ci¹gnie w swoj¹ dalekoœæ. Dusza jego by³a
jak rola rozorana, w której ka¿de nasienie mo¿e korzeñ zapuœciæ. Nie móg³ spaæ, gdy¿ cia³o jego
dr¿a³o, a serce bi³o prêdko, mocno i g³ucho. Nadto cios w policzek, zadany przez Barwickiego,
teraz narywa³ jak wrzód. Cezary maca³ policzek palcami i wyczuwa³ wzd³u¿ ca³ej twarzy jakby
walec nabrzmia³y. Jak¿e tu teraz zjawiæ siê w Naw³oci? Wróciæ i rano zasi¹œæ przy œniadaniu
z takim na gêbie basa³ykiem

342

? Przecie to ka¿dy pozna, ¿e od pobicia. Stare ciotki, jaœnie pani,

Skalnicki, ksiê¿yna, Hipolit – och, Hipolit! – a nawet ów Maciejunio. Ka¿dy pomyœli: „ehe, bratku!
dosta³o siê po pysku, ewentualnie po mordzie…”

To na nic! Trzeba uciekaæ. Uciekaæ w œwiat! W szeroki œwiat!
I oto Cezary poczu³ le¿¹c na wznak na wygrabku siana, kryj¹cym szczer¹, zmarzniêt¹ ziemiê,

i¿ jest znowu sam, jak niegdyœ w Baku. Poczu³, ¿e nie ma poza nim nic a nic, a przed nim
niewiadome martwe pole, przez które wiatr ci¹gnie z koñca œwiata w koniec œwiata. A do
tutejszej jego samotni nie przyjdzie ju¿, niestety, ojciec, gnany przez mi³oœæ, tajemnicz¹ si³ê,
z koñca œwiata na drugi koniec œwiata. Bo ju¿ go nie ma. Œpi jak kamieñ. Le¿y jak skiba gliny
zmarzniêtej i wmarzniêtej w g³uche pole. Oto tu znalaz³a siê na drodze przyjaŸñ, goœcinnoœæ,
przychylnoœæ. Wszystko wdeptane zosta³o w ziemiê szalonymi nogami. I jest znowu sam jeden
jak w Baku, odrêbny od wszystkich, w szczerym polu – cz³owiek.

Przelotny wiatr sta³ siê dlañ dobry i czu³y: œpiewa³ mu gorzk¹ pieœñ swoj¹ o wiecznej œmierci

341. (przyp. red.) Horror (³ac.) – zgroza.

342. (przyp. red.) basa³yk – w³aœciwie: bicz z kul¹ o³owian¹ na koñcu.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

105

background image

i wiecznym powrocie do ¿ycia. Na skrzyd³a swoje bra³ jego czucia zranione i niós³ je dok¹dœ,
jak nosi nasiona rodzajne, ko³ysa³ go do snu jak ostatni przyjaciel. Lecz sen nie sp³ywa³ na
powieki od jego pieœni monotonnej. Zimno obejmowa³o uœciskiem rêce i nogi, wdziera³o siê
pod ubranie i dreszczem bieg³o po krzy¿u. Cezary zerwa³ siê z miejsca i pogna³ w pola. Oczy,
przyzwyczaiwszy siê do ciemnoœci, spostrzega³y zagony, bruzdy, przydête byliny na miedzach
i drzewa w dali.

W pewnej chwili od strony Leñca da³ siê s³yszeæ turkot. Widaæ by³o œwiat³o latarni

poruszaj¹ce siê równomiernie: to Barwicki odjecha³ z Leñca. Ha! Có¿? Mo¿na by teraz pójœæ
do Laury… Ju¿ go tam przecie nie ma. Jeden odszed³, przybêdzie drugi. To bywa! Zaœmia³
siê g³upio, jak wilko³ak w pustym polu, i pobieg³ dalej. W oknie Laury, w wielkiej szybie
pó³kolistej u góry, œwiat³o rozszerzy³o siê, podnios³o siê, potem z wolna przygas³o. Nie! Ju¿ nie
pójdzie do niej ¿ebraæ o mi³oœæ po tamtym! Nic nie znacz¹ przysiêgi i zaklêcia, ¿e tylko jeden
posiada jej serce. Oszukuje obudwu

343

. To jest jedyn¹ pewnoœci¹.

W drodze swej trafi³ na znany prze³az do ogrodu. Wszed³ do lenieckiego sadu i w zupe³nym

prawie upadku œwiadomoœci, gdzie jest i co siê z nim dzieje, znalaz³ siê przy drzwiach, przez
które zawsze wkracza³ do tego domu.

Nacisn¹³ klamkê. Drzwi by³y zamkniête. Okr¹¿y³ naro¿nik, stan¹³ pod oknem, w którym ju¿

œwiat³o zgas³o, i ca³¹ potêg¹ duszy b³aga³:

– Laura! Laura!
Ale ca³y dom wzgardliwie milcza³. Okno by³o zamkniête. I ca³a ziemia milcza³a. Pokiwa³

g³ow¹. Odszed³. Wydosta³ siê znowu na pola i szed³ d³ugo, bez celu, nios¹c w sobie nag¹
i cuchn¹c¹ mêczarniê odtr¹cenia. Znalaz³ siê w lesie. Szum sosen w tym lesie sprawi³ mu
ulgê, jakby muzyka g³êboka i wyrafinowana. Usiad³ tam, miêdzy sosnami, na jakimœ pniaku,
który ze œniegu wystawa³. Uj¹³ g³owê w d³onie i patrza³ w dzieje uczuæ swojego ¿ycia. Minê³y
d³ugie godziny, zanim siê ockn¹³. Dnia³o. Bia³awa sinoœæ nape³ni³a las. Wiatr znowu nacich³
i niezg³êbione milczenie le¿a³o nad tymi miejscami.

Cezary wyszed³ z lasu i rozgl¹da³ siê po okolicy. Zdawa³o mu siê, ¿e j¹ pierwszy raz widzi.

W ka¿dym razie w tym lesie nie by³ jeszcze nigdy, choæ zbiega³ ju¿ ca³¹ tê stronê na koniu
i piechot¹. Rozpozna³, ¿e zabrn¹³ poza wieœ ch³opsk¹ Naw³oæ, od jej strony po³udniowej, miêdzy
koœcio³em i dworem. W pobli¿u majaczy³y jakieœ zaroœla i drzewa. Poszed³ ku nim, licz¹c, i¿
tam droga byæ musi. Wkrótce, skacz¹c po zmarzniêtych zagonach, przyszed³ do owych zaroœli.
By³ to cmentarz naw³ocki, le¿¹cy miêdzy dworem i wsi¹.

Cmentarz by³ Ÿle ogrodzony, a raczej zupe³nie rozgrodzony. Sta³y jeszcze s³upy, niegdyœ

odrobione do kantu, a dziœ sypi¹ce siê w próchno. Le¿a³y na ziemi ¿erdzie przegni³e i œniegiem
przydête. Cezary chcia³ przeci¹æ cmentarz id¹c na wskroœ, tym bardziej ¿e widaæ by³o pod
œniegiem œlad œcie¿ki czy alejki. Przypomnia³ sobie, ¿e przecie by³ tutaj niedawno na pogrzebie
Karoliny Szar³atowiczówny. Stan¹³. Rozgl¹da³ siê. Cmentarz wiejski! Niskie, niziutkie – nie
groby, lecz grobki. Ma³e jakieœ wzgóreczki, czasem uklepane ³opat¹ i otoczone niegdyœ, pod
wiosnê, muraw¹. Czasem do³y zapadniête, zaklêkniête w ziemiê. Tam i sam krzy¿yk drewniany
z wianuszkiem ziela wonnego. Czasem napis na tabliczce z blachy. Imiê i nazwisko wypisane
czarn¹ farb¹ z zabawnymi ortograficznymi b³êdami i proœb¹ ¿ebracz¹ o modlitwê, której nigdy
nikt nie spe³nia. Istny obraz wsi. Tu groby maleñkie i przyziemne, a wœród nich, w samym
œrodku, marmurowe pomniki ze z³oconymi napisami, z³amane kolumny z granitu i bia³e anio³y
ze sczernia³ymi twarzami i wygni³ymi oczyma. Tam le¿¹ panowie. W samym œrodku grób
rodzinny Wielos³awskich, ogromny, wspania³y, przywalony wieloœci¹ p³yt marmurowych,
które deszcz pory³ w bruzdy, jak ryje glinê na polu. Cezary zbli¿y³ siê do tego rodzinnego
grobu. Wszak¿e to tutaj odkopano z boku ziemiê, otwarto ceglan¹ œciankê i wsuniêto w czarn¹
czeluœæ zgnilizny Karusiê uœmiechniêt¹ i weso³¹, która mia³a usta s³odsze ponad czereœnie
i maliny.

Cezary mija³ uliczkê prowadz¹c¹ w poprzek cmentarza do bramy z oberwanymi wrótniami.

By³o mu wszystko jedno, iœæ tu czy tam. Pamiêta³, ¿e przy grobowcu rodzinnym by³a ³aweczka
drewniana, na której pani Wielos³awska siada³a, gdy sz³a pomodliæ siê przy zw³okach mê¿a. Na
tej ³aweczce ktoœ siedzia³. Cezary zawaha³ siê. Tamten podniós³ zwieszon¹ g³owê. By³ to ksi¹dz

343. (przyp. edyt.) obudwu – dziœ popr.: obydwu.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

106

background image

Anastazy. W rewerendzie

344

i kaszkiecie niebieskawym, jakie nosz¹ wiejscy ch³opcy w tamtych

stronach, upodabnia³ siê do koloru kamieni i marmurów, g³azów i ¿elaz na pomnikach.

– Dzieñ dobry, Cezary! – rzek³ nieswoim g³osem. – Sk¹d idziesz i dok¹d tak rano?
– Chcia³em odwiedziæ Karolinê.
– Ja tak¿e. Id¹c na mszê œwiêt¹, co dzieñ rano j¹ odwiedzam. No, ja ci nie przeszkadzam.

Módl siê.

– Ksi¹dz jesteœ od modlitw.
– Ja – tak. Ale ja, to ju¿ jakby z urzêdu, z zawodu. A ty w tym wypadku powinieneœ specjalnie.
– Sam wiem, czy mam siê modliæ, czy nie.
– Oprócz ciebie, mój bracie, ja jeszcze drugi i ostatni wiem, ¿eœ powinien.
– O ile mi wiadomo, ksi¹dz jest obowi¹zany do chowania tajemnicy spowiedzi.
– Niew¹tpliwie. Ale tutaj nas nikt ¿ywy nie s³yszy. A zwa¿, s³uchaj¹ nas umarli! I ona s³ucha

– twoja ofiara.

– Jaka ofiara? Có¿ to znowu za brednie!
– Zakocha³a siê w tobie na œmieræ i ¿ycie. Rzecz dziewczyñska, rzecz ludzka. A ty? Nie

kocha³eœ jej przecie, boœ siê zakocha³, ale w innej – a dlaczegoœ j¹ ca³owa³?

– Tak mi siê podoba³o. Rzecz ch³opczyñska ca³owaæ piêkne dziewczêta.
– Aleœ ty ca³owa³ niewinn¹ dziewczynê, sierotê, wygnankê, bezdomn¹, która sobie tutaj,

w naszym domu, prac¹ surow¹ i uczciw¹ na chleb zarabia³a. I s³uchaj miê, ty odszczepieñcze!
– szlachciankê! Widzisz, jak j¹ Bóg za te poca³unki z byle kim strasznie porazi³! Ty mi siê tu
stawiasz ze swym moskiewskim rozbestwieniem! Padnij natychmiast na kolana u jej mogi³y
i proœ o przebaczenie.

– Moja to rzecz, moje z ni¹ porachunki… Ja ksiêdza o rady ani o wskazówki szlachecko–katolickie

nie prosi³em.

– Nic ze mn¹ tym stawianiem siê nie wskórasz! Ja jestem w³aœnie od tego, ¿eby kruszyæ

ludzkie zatwardzia³e sumienia. I twemu nie darujê!

– Moje sumienie nic mi nie wyrzuca. Mog³em by³ j¹ uwieœæ, gdybym by³ chcia³. A nic jej

z³ego nie zrobi³em. Moje poca³unki sprawia³y jej rozkosz. Sama ich szuka³a. P³aka³a i mêczy³a
siê – tak s¹dzê – skoro jej odmówi³em poca³unków.

– Milcz! Milcz! Milcz! Ja tego s³yszeæ nie chcê! A jeœli masz dobr¹ wolê o tym mi mówiæ,

to nie tutaj. ChodŸ ze mn¹! W³o¿ê kom¿ê, stu³ê na szyjê, usi¹dê w konfesjonale i wys³ucham
ciê. Zrzucisz z serca kamienie, które je przygniataj¹. Je¿eli bêdê móg³, to ci dam rozgrzeszenie.
Zarêczam ci przez Boga wiecznie ¿ywego, bracie Czarusiu, ulgi doznasz w swym sercu!

Cezary rozeœmia³ siê serdecznie. Wœród tego œmiechu mówi³:
– Niedoczekanie twoje, ksiê¿ulu, ¿ebyœ miê na swój arkan pochwyci³! Ja jestem wolny Ÿrebiec.

Jeœæ mo¿emy pospo³u, gawêdziæ, ur¿n¹æ siê równie¿, bo ksi¹dz to lubisz i znasz siê na jakoœci
potraw i wartoœci napojów lepiej ode mnie. Ale sk¹d¿e pretensja, ¿eby z takimi kwalifikacjami
rz¹dziæ tak subtelnym organizmem jak ludzkie, jak moje sumienie?

– Bo ja, widzisz, oprócz tego, ¿e jestem gurmandzista

345

i bibosz

346

, oprócz tego, ¿e lubiê

weso³oœæ, œmiech, ¿art, jestem jeszcze pokorny i wierny s³uga bo¿y.

– Wiem o tym. Ale ja nie jestem z parafii. Ani z tej, ani z ¿adnej.
– Tote¿ chodzisz po ziemi, miêdzy cichymi i poczciwymi dzieæmi bo¿ymi jak z³oœliwy

napastnik, a œmieræ i morderstwo le¿¹ na twoich œladach, choæ krok twój jest taki swobodny,
niewinny, lekki, iœcie ch³opczyñski.

– Nic, nic. Jakoœ przejdê dalej.
– A któ¿ ciê to tak potraktowa³ niegrzecznie? Masz sin¹ prêgê na twarzy.
– Upad³em na drodze i skaleczy³em sobie twarz.
– Tiens! Widzisz, nie masz kroku pewnego. Potykasz siê i ty. Niepewnie krok stawiasz.
– Nie kieruje moimi krokami ta doskona³a ksiê¿a zasada: rozkazywaæ z najg³êbsz¹ pokor¹

i s³uchaæ rozkazów z niezg³êbion¹ dum¹. Chodzê po swojemu. Ale jakoœ i tak dam sobie radê.

344. (przyp. red.) rewerenda – sutanna.

345. (przyp. red.) gurmandzista – ³akomczuch.

346. (przyp. edyt.) bibosz (³ac. bibo bibere: piæ) – ktoœ opi³y, nadu¿ywaj¹cy alkoholu; pijanica.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

107

background image

– Niech ci Bóg wszystko przebaczy. I niech ciê strze¿e ode z³ego. Muszê ju¿ iœæ do koœcio³a.

Zostañ tu sam – i p³acz przy tym grobie, w cichoœci duszy.

– Farceur!

347

– mrukn¹³ Cezary.

Ksi¹dz nie odpowiedzia³. Szybko odszed³.

Cezary powróci³ do swego pokoju chy³kiem, z twarz¹ os³oniêt¹, a¿eby go zaœ kto nie zobaczy³

ze œladem ciosu szpicruty na twarzy. Zawi¹za³ twarz chustk¹, zakopa³ siê w ³ó¿ko i zasn¹³ jak
kamieñ. Spa³ przez ca³y dzieñ i czêœæ nocy. Obudzi³o go œwiat³o w pokoju i odg³os kroków. To
Hipolit Wielos³awski sta³ nad ³ó¿kiem. Cezary niechêtnie podniós³ g³owê.

– Cezary! Co siê z tob¹ dzieje? Nie jad³eœ i nie pi³eœ…
– Spa³em.
– Dobrze. Ale ka¿¿e sobie cokolwiek przynieœæ. Co ka¿esz?
– Proœ, ¿eby mi tu przynieœli herbaty. Jestem cokolwiek niezdrów i dlatego nie mogê iœæ do

sto³u.

– No, do sto³u nie ma po co, bo ju¿ wszyscy dawno œpi¹. Ale Maciejunio coœ ci sprokuruje.
– Nie trzeba! S³owo ci dajê, ¿e nie trzeba! Poczekam do jutra.
– Ch³opcze! Co siê z tob¹ dzieje! Co tam ukrywasz na twarzy?
– Szed³em przez park wieczorem. Ga³êŸ miê uderzy³a w policzek.
– Dziwna ga³êŸ, która trafia akurat w policzek. Nawet ga³êzie daj¹ w naszych stronach po

twarzy. Co za kraj przestarza³ego honoru!

– Tak. Kraj cokolwiek zanadto przestarza³ego honoru.
– Czaruœ! – rzek³ nagle Hipolit z wyrzutem – có¿ ty, bracie, tak siê kryjesz przede mn¹! Nie

chcê ci siê narzucaæ, skoro siê kryjesz.

– Ale¿ nie kryjê siê! Spa³em.
– Widzê przecie, ¿e chowasz w sobie jak¹œ mêkê. Coœ siê tu dzieje dooko³a ciebie, czego nie

mogê zrozumieæ. Mówi¹ mi ró¿ne g³upstwa, a nawet œwiñstwa. Niczemu nie wierzê. Teraz ta
prêga na twarzy…

– Daj mi pokój!
– Czy¿ nie byliœmy ¿o³nierzami jednego strzeleckiego rowu! – mówi³ Hipolit ze ³zami, chwytaj¹c

towarzysza za rêkê. – Pozna³em ciê do dna i nie mieliœmy obadwaj tajemnicy przed sob¹. Jeden
za drugiego szed³ jakby za siebie samego. S³owo – jeden trupem by siê by³ po³o¿y³ za drugiego.
A teraz ty w moim gnieŸdzie rodzinnym, tu, na moich œmieciach, zmagasz siê z jakimœ wrogiem,
a mnie w tej sprawie ju¿ nie masz za brata. To miê boli, Baryka!

– S¹ sprawy, z których siê zwierzyæ nie mo¿na przed nikim, nawet przed tob¹.
– Nie ma takiej sprawy, z której ja nie móg³bym siê przed tob¹ zwierzyæ. Przecie¿ nie chodzisz

kraϾ koni ani nie rozbijasz na publicznej drodze!

– No, widzisz – prawie…
– E, g³upiœ! Jedno ci powiem: je¿eli masz jakie zajœcie, je¿eli siê z kim zmagasz, je¿eli na ciebie

przypad³a bieda ponad si³y, nieszczêœcie g³uche… Z kimkolwiek by³aby sprawa, o cokolwiek –
stajê przy tobie! S³owo – i bêdê pra³, jakbyœ ty sam pra³ swoj¹ w³asn¹ rêk¹! Chcesz sekundanta,
chcesz zastêpcy, chcesz alter ego

348

chcesz poœrednika – o cokolwiek sprawa – jestem!

– Dziêkujê ci, Hip! Ja przecie wiem o tobie. Ale ja nie mam sprawy.
– Kto ciê uderzy³ przez twarz?
– Ga³êŸ w parku.
– Nie chcesz mnie?
– Nie.
– Rozumiem. Ju¿ wiêcej ci siê nie bêdê nastrêcza³ ze sw¹ figur¹.
– Hipolit, braciszku! Zostaw miê.
– Ju¿ miêdzy nami, znaczy, nie ma tamtego, co by³o w rowach.

347. (przyp. red.) Farceur (franc.) – komediant.

348. (przyp. red.) alter ego (³ac.) – „drugi ja”, zaufany zastêpca.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

108

background image

– Powiem ci tylko jedno: tam w rowach nie by³o piêknych kobiet. O wiêcej siê nie dopytuj.

Doœpiewaj sobie resztê, bo nic ci wiêcej powiedzieæ nie mogê. To sekret.

– Sekret, o którym przez ca³y dzisiejszy dzieñ wszystkie wróble na wszystkich dachach

æwierka³y.

– Doprawdy?
– A có¿ ty myœlisz! Chcê stan¹æ przy tobie, chcê ciê zas³oniæ i waliæ na prawo i lewo… Co

tylko ka¿esz… A ty z pomp¹: sekret!

– Mam do ciebie jedn¹ wielk¹ proœbê.
– Wszystko!
– Pozwól mi pojechaæ na tydzieñ, na dwa tygodnie do tego ma³ego folwareczku – na Ch³odek.

Chcia³bym byæ sam, nawet ciebie nie widywaæ… No, i ¿eby mnie ludzkie oko nie widzia³o.
Chcia³bym tê gêbê zagoiæ i pomyœleæ w tym czasie nad wszystkim, co miê tutaj otoczy³o. Nie
mogê teraz ani tutaj byæ, u was, ani wróciæ do miasta. Mam w sobie tuman, tuman…

– Dziœ dam dyspozycjê. Dostaniesz tam izdebkê. Ale to bêdzie ma³e, proste, ordynarne. Bo

tam przecie nie ma komfortu.

Cezary nie móg³ mówiæ. Wyci¹gn¹³ do przyjaciela rêkê. Hipolit uj¹³ jego d³oñ i d³ugo j¹

œciska³. A wreszcie puœci³ tê rêkê z jêkiem:

– Na Ch³odek – sam… Ech, ty g³upcze! Ty dardanelski oœle! Zmarnowa³eœ Karusiê! Uradziliœmy

byli tutaj w rodzinie, ¿eby Karusiê jakoœ wyposa¿yæ. Postanowiliœmy daæ jej ten Ch³odek
w posagu. Zdawa³o siê, ¿e ty j¹ lubisz. Marzy³em: pobior¹ siê, osi¹d¹ na tym Ch³odku.
Myœla³em, ¿e bêdziemy przez ¿ycie nasze s¹siadami. Ech, ty g³upcze!…

Nastêpnego dnia rankiem, zanim we dworze naw³ockim powstawano, Cezary przeniós³

siê na Ch³odek. Nie ¿egna³ siê z nikim, gdy¿ i tak, po œmierci Karoliny, nie by³ zbyt dobrze
widziany przez mieszkañców tego dworu. Hipolit odprowadzi³ go osobiœcie i „wrêczy³”
ekonomowi Gruboszewskiemu. Dokonawszy zaœ tego „wrêczenia” w sposób urzêdowy i niejako
prawniczy, zaraz odjecha³ swymi ma³ymi saneczkami. Cezary przyjrza³ siê spod oka panu
Gruboszewskiemu, a tamten pokaszluj¹c i g³adz¹c obwis³e w¹siska przygl¹da³ siê swemu
goœciowi. Wreszcie zaprosi³ do wnêtrza dworku niezbyt goœcinnym gestem:

– Proszê pana do œrodka.
Œrodek by³ tu¿, jak gdyby na wierzchu. Dzieli³y go od œwiata, deszczu, wiatru i zbyt

wielkiego mrozu œciany modrzewiowe, bielone, a powyginane ze staroœci tak dalece, ¿e ka¿da
z tych œcian mia³a liniê nie pionow¹, lecz falist¹. Z ma³ego ganeczku wchodzi³o siê do sieni
wy³o¿onej p³askimi kamieniami, a z sieni niskie, odwieczne drzwi okute prowadzi³y do izby
szerokiej, o kilku oknach. Pod³oga w tej stancji równie¿ by³a jakaœ falista, le¿¹c wprost na
ziemi. Spomiêdzy szpar miêdzy starymi balami pod³ogi wydostawa³a siê glina czasu jesiennych
szarug i zimowych odwil¿y, a wielkie letnie ulewy przep³ywa³y w poprzek tych¿e balów,
gdy¿, niestety! spróchnia³e i zbutwia³e przyciesie

349

nie mog³y ich ju¿ po staremu odeprzeæ

i powstrzymaæ. W du¿ym „pokoju” sta³y dawne meble z mocno obdartym pokryciem. Na
œcianach wisia³y lanszafty

350

tak zakurzone i sczernia³e, ¿e, po prawdzie, nie wiadomo by³o,

po co one wisz¹ ju¿ na swych zardzewia³ych gwoŸdziach lat tyle, skoro ¿adnego lanszaftu
nic nikomu nie pokazuj¹. Du¿y, czarny stó³ na próchniej¹cych nogach stanowi³ jak gdyby
centralny punkt tego domu. Sta³a tam ju¿ kawa w imbryku, œmietanka w dzbanku pobielanym,
le¿a³ chleb, symetrycznie otoczony przez maselniczkê, cukierniczkê, stanowi¹c¹ piêkny zabytek
czasów dawno minionych, przez stare no¿e, zg³adzone od ostrzenia i krajania, oraz przez
widelce z powy³amywanymi zêbami. Stary, równie antyczny jak wszystko w jego domu, pan
Gruboszewski wzi¹³ z r¹k Cezarego walizkê i zaniós³ j¹ do nastêpnego pokoiku, ma³ego,
o jednym oknie. Tam ustawi³ ostro¿nie walizkê przy ³o¿u z jesionowego drzewa, zas³anym
doskona³ymi poduszkami i niebiesk¹, jedwabn¹ ko³dr¹.

349. (przyp. red.) przycieœ – podwalina drewnianej budowli oparta na podmurowaniu.

350. (przyp. red.) lanszaft (niem. Landschaft) – krajobraz, pejza¿.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

109

background image

– Mamy tylko dwa pokoje, proszê jaœnie pana – sumitowa³ siê pan Gruboszewski – wiêc tutaj

jaœnie pan raczy rozgoœciæ siê wed³ug swego ¿yczenia. Ja ze wspó³ma³¿onk¹ bêdê w tamtym
pierwszym pokoju.

– Proszê pana! Nie jestem wcale „jaœnie pan”, lecz najzwyklejszy Baryka. Przykro mi, ¿e

narobi³em pañstwu takiego zamêtu.

– Th… Gdzie¿ tam! – mówi³ nieszczerze Gruboszewski. – Goœæ w dom, Bóg w dom – doda³ ju¿

najzupe³niej k³amliwie, a nawet oszukañczo.

– Pañstwo ju¿ dawno tutaj mieszkaj¹, na Ch³odku? – pyta³ Cezary, ¿eby tylko coœ powiedzieæ.
– Trzydzieœci piêæ lat, proszê ³aski pana. Idzie na trzydziesty szósty, odk¹d my na ten Ch³odek

nastali. Cz³owiek siê na dobre zestarza³ w tym samym miejscu. Mchem cz³owiek obrós³ jako
kamieñ w tutejszym polu.

– Tak. To kawa³ czasu.
– Nic siê w tym domu nie zmieni³o przez te d³ugie lata. Te same œciany, te same belki, ten

sam dach, te same graty. Domisko to stare jak œwiat. Na belce w tamtej stancji stoi napis: Anno
Domini 1782

351

. Jest tu na ganku cztery s³upy. Jeden jest niepewny. Tkn¹æ go palcem, wylatuje.

Ju¿ tak wylatuje dwadzieœcia cztery lata. Wszyscy wiedz¹ w domu i w okolicy: od tego s³upa
z daleka, bo mo¿e przyt³uc!

– Czemu¿ go pan nie przytwierdzi mocnym bretnalem

352

?

– Nie mój dom. Nie ma co do tego dyspozycji. Nie mam porêcznej drabiny. A s³up i tak

latami stoi. A ile to ja, proszê ³aski pana, zbo¿a przez te lata wyda³ do spichlerzów pañstwa
naw³ockiego! Któ¿ by to zliczy³! Ile siê to m¹ki przeme³³o w tutejszym m³ynie!

Tymczasem poproszono do œniadania. Przy tym œniadaniu, które by³o takie samo jak

w naw³ockim dworze i takimi samymi obstawione ceregielami, rolê Maciejunia pe³ni³a pani
Gruboszewska, jejmoœæ w obcis³ym czarnym stroiku oraz w czarnym nakryciu g³owy siwej
i, powiedzmy, ³ysawej – jejmoœæ chuda i koœcista, której widok nieco Cezarego przestraszy³.
Zapraszanie i nastawanie do objadania siê by³o intensywniejsze ni¿ w Naw³oci.

Tymczasem Cezary szuka³ ni¿szego ¿ycia, samego ¿ycia. Zwierzy³ siê z tym panu Gruboszewskiemu.

Ten nie bardzo zrozumia³. Cz³owiek ¿yj¹cy sam¹ istot¹ ¿ycia, cz³owiek praktyczny, cz³owiek
nagiego faktu w ¿yciu i nagiego interesu nie móg³ zrozumieæ, i¿ ktoœ mo¿e poszukiwaæ
istoty ¿ycia. Ale ów poszukiwacz by³ to przyjaciel pana Hipolita, dziedzica, wiêc wolno
mu by³o poszukiwaæ, czego chce. Pan Gruboszewski, cz³owiek ¿yj¹cy istot¹ ¿ycia, widzia³
w tym poszukiwaczu istoty ¿ycia po prostu kontrolera nas³anego przez dwór dla zbadania
zastarza³ych ekonomskich nadu¿yæ – tajnego spostrzegacza, donosiciela, a nawet kandydata na
posadê ekonoma na Ch³odku, domniemanego swojego nastêpcê. Tote¿ patrza³ na przybysza
i czeka³. Na wszelki wypadek, starym obyczajem goœci³, karmi³ i poi³ goœcia, kimkolwiek on
tam jest w owej istocie rzeczy. Zawsze ³atwiej jest z cz³owiekiem, gdy sobie podje, a zw³aszcza
rzeczy smacznych, których w byle mieœcie nie widzia³.

Zaraz po œniadaniu Cezary zwróci³ siê do swego gospodarza z propozycj¹ pomocy we

wszelkiej pisaninie, w prowadzeniu ksi¹g, rubryk, wykazów, rachunków, papierów. To ju¿
najgorzej nastroi³o ekonoma Gruboszewskiego.

„Widzisz go! Chwat! Do papierów, do ksi¹g, do rachunków! Zjesz ty diab³a czubatego, zanim

ja ci dam »papiery«!”

– Jakie¿ to tu u nas papiery! – westchn¹³ g³oœno. – Ma³o tu piszemy. Wszystko w oczach

i na palcach. Wszystko jawnie i po bo¿emu. Pisze siê, oczywiœcie, rachunki, wykazy, a owszem!
Porz¹dek – to u nas pierwsza rzecz na Ch³odku! Ju¿, chwaliæ Boga, trzydzieœci piêæ lat, a idzie
na trzydziesty szósty. Owszem, zaraz poka¿ê ksiêgi…

– Nie tak znowu zaraz. Przy okazji. Rad bym dziœ zobaczyæ gospodarstwo, m³yn, wieœ.

Porozmawiaæ z ludŸmi, pos³uchaæ, co te¿ mówi¹, jak mówi¹…

Tu ju¿ Gruboszewski nie mia³ ani cienia w¹tpliwoœci, ¿e stoi przed nim cz³owiek, który chce

go wygryŸæ z posady, wysadziæ z ekonomii na Ch³odku i „puœciæ w œwiat z torbami”. Rozpacz
zakot³owa³a siê pod czaszk¹ cz³eczyny.

351. (przyp. red.) Anno Domini (³ac.) – roku Pañskiego.

352. (przyp. edyt.) bretnal – d³ugi, solidny gwóŸdŸ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

110

background image

– A co to za przygodê szanowny pan mieæ musia³, ¿e a¿ tak¹ kresê przez oblicze wyniós³?

Czy to jeszcze z wojny?

– Nie. Upad³em w nocy na schodach i skaleczy³em siê tak mocno…
Pani Gruboszewska poczê³a wnet doradzaæ u¿ycie rozmaitych medykamentów, zaleca³a

zw³aszcza maœæ ze œwie¿ego wosku, oliwy, terpentyny i czegoœ tam jeszcze. Pobieg³a nawet
¿wawym truchcikiem do spi¿arni za wielk¹ kuchni¹, ¿eby tê maœæ przygotowaæ wed³ug starego
przepisu, który siê nazywa po ³acinie unguentum

353

, a który jeszcze ojciec – œwieæ Panie nad

jego dusz¹! – szeroko ch³opom aplikowa³

354

.

Nim powróci³a z maœci¹, Cezary wymóg³ na Gruboszewskim spacer do m³yna i dooko³a

zabudowañ folwarku. M³yn by³ stary, typu panuj¹cego nad rzekami i stawami polskimi je¿eli nie
za Piastów, nie za Jagiellonów, to na pewno za obieralnego Stefana Batorego. By³o w tym starym
klekocie nawet coœ piêknego, gdy siê tak, w dobie aeroplanów i telegrafów bez drutu, obywa³ bez
¿elaza, posi³kuj¹c siê wed³ug prastarego obyczaju kamieniem jeno i drzewem. Jego pierwotne
drewniane maszyny – ko³a podsiêwodne i paleczne

355

, walce, skrzynie, ¿arna, rzeszota, sita

i pytle – by³y wymyœlnymi wynalazkami cieœlów, kamieniarzy i sitarzy – by³y „sposobami”
zarzuconymi dawno–pra–dawno przez geniusz rolniczej wioski na si³y dzikiej rzeki okolicznej
i twardoœæ ¿yciodajnego ziarna.

Baryka musia³ zajmowaæ siê tymi zjawiskami zewnêtrznymi i myœleæ o nich niejako przemoc¹,

a¿eby w sobie pokonaæ mêczarniê wspomnieñ i poduszczenia têsknoty. Chodzi³, biega³,
rozmawia³, dopytywa³ siê, ogl¹da³, rozwa¿a³, œmia³ siê, dowcipkowa³, a nad jego g³ow¹ hucza³a
groza burzy rozpêtanej. Weso³o i kordialnie zaznajomi³ siê z m³ynarzem Sylwestrem – gada³
z wieœniakami oczekuj¹cymi na m¹kê razow¹ i otrêby, a serce rozpêtane wali³o w jego piersiach
jak wiêzieñ skazany na œmieræ. Jakieœ wzmianki w rozmowie: „ot, tamten gospodarz jest spod
Leñca, a ten to z Ognichy, na drodze do Odolan” – rzuca³y nim jak czerepem bezsilnym w jamê
rozpaczy g³uchej i bezdennej. Tym usilniej, tym zawziêciej rozmawia³, interesowa³ siê, docieka³,
bada³, wchodzi³ w istotê rzeczy.

Sylwester, m³ynarz stary na owym Ch³odku, siedzia³ ju¿ w tym¿e m³ynie kilkadziesi¹t lat, bo

nasta³ tu jeszcze przed Gruboszewskim. Gdzie Gruboszewski! By³ jeszcze za tamtego ekonoma,
za Przes³awskiego. – Ludzie go tu – powiada³ – znaj¹ jak kraj szeroki, z tej i z tamtej strony
Jasnej Góry. – P³uca¿ mia³, p³uca! Wrzeszcza³, rzeczywiœcie, na ca³y tamtejszy kraj – ka¿de
jego s³owo przekrzykiwa³o wszystkie „korce”

356

, tryby, walce, palce i pytle

357

, gadaj¹ce rzecz

swoj¹. Sylwester postêkuj¹c przypatrywa³ siê spod oka m³odemu obie¿yœwiatowi, o którego
sekretnej misji szepn¹³ mu ju¿ okumon

358

Gruboszewski. Gada³ z tym wiêkszym wrzaskiem,

a podstêpnie, ob³udnie, chytrze. Ch³opów by³o pe³no we m³ynie. Gospodarzy zasobniejszych
i ma³orolnych chudziaków, którzy chciwymi oczami wpatrywali siê w wymyœlne i cudaczne
Sylwestra maszyny, czy im aby m¹ki i otr¹b nie podbior¹ nad miarê.

Dziwi³a Cezarego rozmowa z wieœniakami. S³uchali, gdy im to i owo opowiada³ o wojnie.

Synów na tej wojnie mieli, braci, krewniaków. Lecz gdy nawróci³ do rzeczy pokoju, przewa¿nie
go nie rozumieli i on ich nie rozumia³. Nawet nie to, ¿eby go nie rozumieli: nie obchodzi³o ich,
nudzi³o ich to, co mówi³. Lubili gadaæ i s³uchaæ tylko o tutejszym, o realnym, o widocznym,
dotykalnym, o tak dotykalnym i tutejszym, ¿e on znowu tego nie rozumia³. Wszystko musia³o
byæ na przyk³adzie z tej okolicy, wszystko musia³o tutaj siê przydarzyæ i o tutejsze stosunki
zaczepiaæ. Inaczej by³o obce, dalekie, nienaskie

359

, zaœwiatowe, a wiêc nie interesuj¹ce.

Wszystko, cokolwiek mówili i czym siê interesowali, zahacza³o siê o jad³o i napitek, obraca³o
siê doko³a opa³u i odzienia, prze¿ycia zimy i przednówka, a doczekania drugiego lata. A na
drugie lato i drug¹ jesieñ bêdzie znowu to samo: wyrobiæ, wydêbiæ z okrutnej, twardej ziemi
tyle, ¿eby przejeœæ ca³¹ zimê bez g³odowania, przetrzymaæ przednówek – i znowu dalej – do

353. (przyp. red.) unguentum (³ac.) – maœæ.

354. (przyp. red.) aplikowaæ – stosowaæ.

355. (przyp. red.) ko³o… paleczne – ko³o m³yñskie zaopatrzone w palce, zêby drewniane.

356. (przyp. red.) korzec (z ros. koriec) – rodzaj skrzyni w m³ynie.

357. (przyp. red.) pytel – worek muœlinowy, przez który przesiewa siê zmielon¹ m¹kê.

358. (przyp. edyt.) okumon – z ch³opska przekrêcone: ekonom.

359. (przyp. red.) nienaski (gwar.) – obcy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

111

background image

„nowego”.

W pewnej chwili tych gawêd o jadle i przyodziewku od zimna, Cezarego pchn¹³ nó¿

wœciek³oœci: „Có¿ za zwierzêce pêdzicie ¿ycie, ch³opy silne i zdrowe! Jedni maj¹ jad³a tyle, ¿e
z niego urz¹dzili kult, obrzêd, na³óg, obyczaj i jak¹œ œwiêtoœæ, a drudzy po to tylko ¿yj¹, ¿eby
nie zdychaæ z g³odu! Zbuntujcie¿ siê, ch³opy potê¿ne, przeciwko swojemu sobaczemu losowi!” –
myœla³ Cezary siedz¹c na worku miêkkich otr¹b. Ta myœl, ten grzmot wewnêtrzny by³ pewn¹
si³¹ duchow¹, przeciwstawiaj¹c¹ siê burzy szalej¹cej nad miêkkimi postawy duszy.

Siedzia³ we m³ynie a¿ do obiadu, wci¹¿ zaciekle z ch³opowinami pogaduj¹c. PóŸniej, przed

samym ju¿ obiadem, obszed³ stajnie, obory, stodo³y i spichlerz folwarczny, w³a¿¹c jak istny
detektyw w najdrobniejsze szczegó³y.

Dwa tygodnie spêdzi³ na Ch³odku jako goœæ pañstwa Gruboszewskich, stale podejrzywany

przez nich o czyhanie na posadê ekonoma. Jad³, pi³, spa³ i pracowa³ od œwitu do nocy. Co
robi³? Jak¹œ robotê wykonywa³ forsownie. Wstawa³ rano, do dnia, to znaczy o ciemnej nocy
grudniowej, pospo³u z jegomoœci¹ Gruboszewskim. Szed³ spaæ z kurami, to znaczy oko³o pi¹tej
po po³udniu. Co dzieñ by³ gdzie indziej: we m³ynie – na gumnie, przy m³occe cepami, wianiu,
mierzeniu i odstawianiu do spichrza gotowego ziarna – w lesie, podczas r¹bania s¹¿ni drzewa
na opa³ – przy po³owie ryb na Wilij¹ – w oborach, przy udoju wieczornym i rannym. Nadto
³azi³ po wsi wstêpuj¹c do cha³up nowo poznanych gospodarzy. Bada³ tu zw³aszcza ¿ycie
bezrolnych komorników, których by³o niema³o we wsiach s¹siednich, otaczaj¹cych wieñcem
na przy górkach rozrzuconym Ch³odek le¿¹cy w dolinie.

Komornicy – byli to ch³opi i ich rodziny nie posiadaj¹cy wcale roli, a zamieszkuj¹cy

„k¹tem” u gospodarzy przewa¿nie ma³orolnych, którzy jednak posiadali w³asne skrawki roli,
w³asne chaty, stodo³y i obórki. Komornicy chodzili na zarobek do dworów, s³u¿yli za fornali
i ratajów, a tak¿e zarabiali u bogatych ch³opów jako najemnicy i parobcy w gospodarstwach
w³oœciañskich dostatnich, lepiej prowadzonych i zasobnych w inwentarz. ¯ycie komorników
by³o nêdzne nad wyraz. Latem wychodzili na zarobek w bogatsze okolice. Niegdyœ, przed
„wielkimi wojnami”, wêdrowali masowo za granicê S³owiañszczyzny do rdzennych Niemiec
jako „obie¿ysasy”. W czasie wojen rozmno¿yli siê, naroœli i wype³nili wioski i wioszczyny.
Wojny nie wygubi³y ich, lecz w³aœnie rozpleni³y – nic im nie przydaj¹c. Wielu z nich skrwawi³o
siê, pokry³o ranami i zdoby³o kalectwo w walce o wolnoœæ narodu polskiego, a ojczyzna,
w nowe pañstwo przekszta³cona, nie zdo³a³a jeszcze nic dla nich uczyniæ, zajêta ogólnymi
biedami i ci¹g³ym zmaganiem siê z zewnêtrznym wrogiem. Czekali cierpliwie – ¿yj¹c w swych
k¹tach, na cudzym przykominiu, œpi¹c na ³awkach i po zapieckach, nie maj¹c w³asnego domu
i nie maj¹c nic zgo³a, co by swoim nazwaæ mogli. By³ tego po wsiach, wœród posiadaczów
i pó³posiadaczów, t³um, mnogoœæ, powszechnoœæ. S³aniali siê po drogach jako dziady, t³ukli siê
po dziedziñcach zabudowañ, pl¹cz¹c siê i nie wiedz¹c, o co rêce zaczepiæ. Jak¿e straszn¹ by³a
ich zima! Jak¿e potworne wœród nich grasowa³y choroby! Jakie¿ katusze znosi³y kobiety tego
klanu

360

pariasów

361

, gdy w ich potomstwo uderza³y krosty

362

albo to straszniejsze, co œciœnie

w gardle

363

i zadusi nieletnie dzieci¹tko, niczym bezlitosna kuna, ækórz

364

, wytracaj¹cy ca³e

kurniki ptasich piskl¹t.

Przez szpary we wrótniach stodó³ek przypatrywa³ siê starcom i staruchom wywleczonym

z ogrzanych cha³up przez dzieci i wnuki zdrowe na umarcie w mróz, zawiejê, z³o¿onym na

360. (przyp. red.) klan – w³aœciwie patriarchalny zwi¹zek rodowy u Celtów; potocznie: zamkniêta grupa.

361. (przyp. red.) pariasi – cz³onkowie najni¿szej klasy spo³ecznej w Indiach; w przenoœni: ludzie wzgardzeni,

nêdzarze.

362. (przyp. red.) krosty (gwar.) – ospa.

363. (przyp. red.) to straszniejsze, co œciœnie w gardle – dyfteryt, ciê¿kie zapalenie b³on œluzowych gard³a i tchawicy,

przed wynalezieniem surowicy przeciwdyfterytowej powodowa³ wysok¹ œmiertelnoœæ wœród dzieci.

364. (przyp. red.) ækórz (gwar.) – tchórz.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

112

background image

snopku k³óci

365

, aby prêdzej doszli i nie zadrêczali ¿ywych, spracowanych i g³odnych, swym

kaszlem, charkaniem krwi¹ albo nieskoñczonymi jêkami. Podziwia³ tê pierwotn¹, barbarzyñsk¹
bezlitoœæ, która jest nieuniknion¹ ekonomi¹ ¿ycia, ¿ycia takiego, jakie jest na wsi.

Oto mia³ przed oczyma drugi biegun systematów urz¹dzenia ¿ywota ludzkiego na œwiecie.

Patrz¹c na skrêcon¹ staruszkê, która na snopku s³omy w stodole pomimo wszystko skonaæ
nie mog³a, a ¿yæ w tych warunkach nie mog³a równie¿, wspomina³ matkê sw¹ i jej ostatnie
godziny. Tam, w œwiecie urz¹dzonym wed³ug najlepszego spo³ecznie idea³u, za³atwiano siê
szybciej i skuteczniej pomagano œmierci. Cezary pl¹ta³ siê teraz wœród mieszkañców wiosek,
przypatrywa³ siê ich robocie i odpoczynkowi, wgl¹da³ w ich garnusie przystawione do cudzego
ognia, badaj¹c, co te¿ jedz¹. Przebiega³ naw³ockie lasy obserwuj¹c Ÿle ¿ywionych podrostków,
obdartusów i sankiulotów

366

, wysch³e, schorza³e babiny, jak kulkami

367

ob³amywa³y ga³êzie

suche, a potem wi¹zki ich dŸwiga³y na plecach upadaj¹c pod ciê¿arem, wlok³y siê poprzez
równinê œniegow¹, a¿eby w mróz srogi ogrzaæ rêce i warzê zgotowaæ przy ogniu œwiêtym.
Zaprawdê, gdy hucza³ srogi polski wicher – serce mu nieraz pêka³o. Pêka³o tak szczerze
i g³êboko, i¿ w³asne jego zgryzoty przymiera³y.

Zjad³ „Wiliê” w domu ekonomostwa Gruboszewskich, w gronie rodziny, synów, ziêciów,

córek i ich potomstwa, co siê z ró¿nych stron do starych na Ch³odku zjecha³o. Nie chcia³ byæ
w Wigiliê w Naw³oci, pomimo ¿e szrama na twarzy dawno siê zagoi³a i tylko nieznaczna sinoœæ
wskazywa³a, ¿e tam niegdyœ by³o ciêcie zdrowe. Na pró¿no Hipolit Wielos³awski przyje¿d¿a³
na Ch³odek, na pró¿no, wyprowadziwszy przyjaciela w pole, b³aga³ go o przybycie do Naw³oci.
Nic nie pomog³o.

W czasie tej to Hipolita wizyty pad³a wiadomoœæ rzucona mimochodem:
– Ale, ale, czy wiesz, Czaruœ, ¿e nasza piêkna s¹siadka, pani Laura, jest ju¿ pani¹ Barwick¹?
– Nic o tym nie wiem… – mrukn¹³ Cezary czuj¹c, jak w nim serce i krew w ¿y³ach lodowacieje.
– Jak¿e! Przys³ali zawiadomienie o œlubie.
– Gdzie? O œlubie?
– Z Krakowa. Œlub za jakimœ tam indultem

368

. Zawiadomienie na brystolu, litografowane

morowo, z tytu³ami i genealogiami

369

. Chcesz, to ci przywiozê?

– A mnie to po co?
– Myœla³em, ¿e ciê to obchodzi.
– Do diab³a z tym! – mrukn¹³ Cezary i zacz¹³ mówiæ o czym innym.
Ale ta wiadomoœæ w serce go porazi³a. Teraz ju¿ zgas³y wszelkie tajne nadzieje. Usta³y

ju¿ wszelkie marzenia zaskórne, hodowane w pomroce pomimo wszystko. Potwornoœæ faktu,
oczywistoœæ tryumfu Barwickiego dusi³a go za gard³o.

Cezary musia³ „robiæ” podwójnie. Chodzi³, biega³, wtr¹ca³ siê, wœcibia³, podgl¹da³,

nas³uchiwa³. Uczy³ siê ostatnich sekretów ¿ycia biedoty. Pewnego jednak dnia wstawszy
o ciemnej nocy do dnia, oœwiadczy³ panu Gruboszewskiemu, ¿e ju¿ ma dosyæ, d³u¿ej tu ju¿
nie bêdzie marudzi³. Odje¿d¿a do miasta. Powraca do swoich trupków w prosektorium. Pan
Gruboszewski ucieszy³ siê, jakby mu kto ca³y Ch³odek na w³asnoœæ darowa³. Do trupów
w czymœ tam takim? Bagatela! Tak¿e trza by³o gadaæ od samego pocz¹tku, ¿e to chodzi
o romanse i filozofie!

Cezary napisa³ do Hipolita bilecik z proœb¹ o konie do stacji. Zanim konie nadesz³y, zebra³

swoje manatki, zapakowa³ walizkê i czule, ogniœcie ¿egnany, pojecha³ do Naw³oci. Pani
Wielos³awska i strupiesza³e ciotki, Micha³ Skalnicki i Maciejunio (ksi¹dz Anastazy odjecha³
ju¿ by³ do swej parafii, gdzie pe³ni³ obowi¹zki wikarego) – s³owem wszyscy ¿egnali go ze

365. (przyp. red.) k³óæ – wym³ócona s³oma.

366. (przyp. red.) sankiuloci (z franc. sans–culottes) – dos³ownie: bez (krótkich) spodni; w czasie Rewolucji

Francuskiej nazwa nadawana rewolucjonistom, którzy nosili spodnie d³ugie, zamiast modnych wówczas wœród

szlachty krótkich spodni z koronkami (fr. culotte); tu w znaczeniu niby dos³ownym „bezspodniowcy” (tak nazwa³

te¿ ¯eromski obdartych nêdzarzy wiejskich w noweli Doktor Piotr).

367. (przyp. red.) kulka (gwar.) – zakrzywiony kijek.

368. (przyp. red.) indult – zwolnienie od obowi¹zuj¹cych przepisów, dane przez w³adzê duchown¹.

369. (przyp. red.) genealogia – rodowód.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

113

background image

smutkiem, w którym jednak nie by³o za tym goœciem ¿a³oby. Patrzyli na niego spod oka
i ¿egnali go gorzkim pozdrowieniem.

„B¹dŸ zdrów, goœciu – mówi³y ich spojrzenia. – Dach nasz by³ twoim dachem, drzwi nasze

sta³y przed tob¹ otworem, ale ty dziwnym by³eœ goœciem. Bóg z tob¹!”

Trzeba by³o po¿egnaæ jeszcze pañstwa Turzyckich, którzy niejednê wyœwiadczyli us³ugê.

Cezary rad by by³ unikn¹æ tej wizyty, ale nie by³o sposobu wykrêciæ siê sianem.

Wspania³e hamany

370

cugowe – czarna para – zaprzê¿one do maluteñkich saneczek z deli¹

niedŸwiedzi¹ na nogi – bi³a kopytami przed „Ariank¹” i rozmiata³a œnieg rw¹c siê do skoku.
Tote¿ wizyta nie mog³a byæ d³uga. Cezary chwilê zabawi³. Uca³owa³ r¹czki pani Turzyckiej,
coœ tam naopowiada³ przyjemnego i cmokn¹³ w w¹siska pana. Zbieg³ ze schodów.

Ale gdy ju¿ mia³ wyjœæ z wielkiej sieni, uda³o mu siê jeszcze rzuciæ okiem na schody. Wtulona

we wnêkê g³êbok¹, nachylona nad porêcz¹ czai³a siê tam Wanda Okszyñska. By³a blada,
bladozielona jak mur bielony, obok którego tkwi³a. By³a wychud³a i jakaœ zestarza³a. Oczy
jej, podkute czarnymi obwódkami, wlepione by³y w tego pana Czarusia, który tak ciê¿ko na
jej ¿yciu zawa¿y³. Spostrzeg³szy, ¿e patrzy w jej stronê, skinê³a ku niemu dwukrotnie g³ow¹.
A gdy uk³oniwszy siê z daleka, wybieg³ ze swoj¹ walizk¹ w rêku, zawis³a nad t¹ porêcz¹.
Przymknê³a oczy i wtuli³a siê w zimn¹ wnêkê. G³owê jej nieszczêœliw¹ jedynie mroŸny mur
podpar³ i ch³odem litoœciwym otrzeŸwi³.

Jêdrek ledwo–ledwo móg³ utrzymaæ lejce karych. Pogna³y jak burza œrodkiem alei. Przy koñcu

tej alei Jêdrek odwróci³ siê do swego pana z pytaniem:

– Na prost czy na Leniec?
– JedŸ, jak chcesz. Zd¹¿ymy na poci¹g.
– Bardzo kopno na prostaki

371

. Op³otki pozadymane. Konie trudno utrzymaæ. Wpakujemy siê

miêdzy op³otki. Bêd¹ skaka³y…

– No wiêc na Leniec. Ruszaj! Bata nie wa¿ siê! Lejcami lekko…
Konie ponios³y sanki szerok¹ drog¹. Cezary podniós³ oczy na tê okolicê, siedlisko takich

uniesieñ, takiej radoœci, a teraz zwierciad³o takiej ¿a³oœci. Có¿ to siê sta³o z t¹ ziemi¹! Folwarki
okoliczne na tle bia³ego œniegu zawleczone by³y niebieskaw¹ mg³¹ i mia³y w swych kszta³tach
zimowy wyraz tamecznego ¿ycia: smutek, obcoœæ, troskê. Jak¿e by³y inne, jak obce duszy, jak
ponure te kielichy niedawnego wesela! Oto grusze polne, które mija³ w szczêœciu. Oto las. Oto
te zaroœla przydro¿ne, które umia³y œpiewaæ swoj¹ w³asn¹ pieœñ mi³osn¹ do wtóru zawistnej
pieœni duszy. – Leniec!

Cezary przypatrywa³ siê pa³acykowi spod zwis³ych powiek. Wch³ania³ oczyma po raz ostatni

kszta³t du¿ego okna na górze, barwê ogrodu. Okno na górze by³o zas³oniête firankami. To znak,
¿e pani nie ma.

Nie da³ rady: grube, samotne ³zy, z ca³ej si³y trzymane pod powiekami, sp³ynê³y po jego

policzkach. Hipolit Wielos³awski udawa³, ¿e ich nie widzi. Coœ gada³ do Jêdrka. O coœ siê
z³oœci³. Krzycza³ swe: – trzymaj narêcznego, trzymaj go! – Tylko mocn¹ ¿o³niersk¹ rêk¹ obj¹³
wpó³ Cezarego i pod pozorem obawy, ¿eby kolega nie spad³ z w¹skiego siedzenia, przycisn¹³
go z ca³ej si³y do piersi.

Czêœæ trzecia – Wiatr od wschodu
Powróciwszy do Warszawy Cezary Baryka zapisa³ siê znowu na sw¹ medycynê i zamieszka³,

a raczej „wmieszka³ siê” do pokoju jednego z kolegów, niejakiego Bu³awnika. Ten Bu³awnik
by³ progenitury

372

szynkarskiej czy ma³omiasteczkowo–paskarskiej, wskutek czego zawsze

„œmierdzia³ pieniêdzmi”. Mieszka³ zaœ w dzielnicy oddalonej, ju¿ zgo³a ¿ydowskiej, przy ulicy
Mi³ej

373

, w domu ponurym, obdartym z tynku, o schodach tak brudnych, œcianach wejœcia

zakopconych czadem lamp gazowych tak dalece, ¿e, zaiste, trzeba by³o anielskiej dobrotliwoœci

370. (przyp. red.) haman (gwar.) – olbrzym.

371. (przyp. red.) na prostaki (gwar.) – na prze³aj, droga obrana wprost przed siebie, a nie po œcie¿ce.

372. (przyp. red.) progenitura – potomstwo, tu: pochodzenie.

373. (przyp. red.) ulica Mi³a – znajdowa³a siê w pó³nocno–zachodniej czêœci Warszawy, w dzielnicy ¿ydowskiej, obok

Nalewek.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

114

background image

serca, a¿eby patrzeæ na te œciany i schody bez zgrzytania zêbami. Pokój by³ na trzecim piêtrze
odrapanej rudery. Poprzez mieszkanie starych pañ, których by³o du¿o, a jakichœ smrodliwych
i rozkud³anych, wchodzi³o siê do pokoju Bu³awnika. Od razu rzuca³o siê w oczy, ¿e w rogu
zacieka tudzie¿ jakoœ niew³aœciwie pachnie spod pod³ogi. Na uczynione w tym przedmiocie
zapytanie miejscowemu stró¿owi, „ewentualnie” dozorcy, Cezary otrzyma³ rezolucjê:

– Ano i jak¿e nie ma zaciekaæ, jak nad tym miejscem w rogu jest tyloœna dziura? Baran by

przez ni¹ przelaz³ ze œwiata na strych.

– Czemu¿ tam jest tyloœna dziura? Dach jest od tego, ¿eby w nim w³aœnie dziur nie by³o,

przez które barany mog³yby prze³aziæ ze œwiata na strych.

– Proszê pana! – zadrwi³ dozorca, ewentualnie stró¿. – Baj baju: nie takie tera caszy

374

, ¿eby

siê o dziury w dachu kramarzyæ. Mieszka siê i ju¿.

– Rozumiem, panie dozorco. Ale tam bije jakiœ niemi³y zapach spod pod³ogi. Czemu to

przypisaæ?

– Zapach bije spod pod³ogi, bo to jest szczytowa œciana. Belka tam gnije i legary

375

to samo.

Jak¿e nie ma gniæ, jak to jest szczytowa œciana, a do tego jeszcze dochodzi taki interes, ¿e to jest
pokój naro¿ny.

Otrzymawszy te wyjaœnienia Cezary, pouczony i pokrzepiony na duchu, ju¿ siê o nic nie

kramarzy³. Mieszka³ i ju¿. Pokój mu siê jednak nie podoba³. By³ ma³y – na jakie dziesiêæ lat
przed wojn¹ europejsk¹ pomalowany na kolor zupy pomidorowej – jakiœ nieporêczny, a nadto
przewiewny. Nie wia³o jednak z okna i ze drzwi czyste powietrze, lecz zapach pewnych
niezbêdnych ubikacji, które mieœci³y siê na dole wprawdzie, lecz w³aœnie pod oknem tego
pokoju. Nadto sta³ tu¿ za murem blaszany komin piekarni, który, jak zawziêty diabe³, wali³
wci¹¿ w okno studenckie k³êbami burego dymu. W nocy s³ychaæ by³o nieustaj¹cy hurgot
wózków z pieczywem, pêdzonych rêcznie z pieca chlebowego, od czego cienkie, choæ tak stare
mury dr¿a³y jak w febrze. Nie by³ to, s³owem, pokój przyjemny. Bu³awnik nie by³ przyjemnym
towarzyszem: egoista i sk¹piec za dnia, przeœmiewca i ordynus wieczorem, w nocy chrapa³ za
dziesiêciu. Lecz Baryka nie mia³ wyboru. Musia³ korzystaæ z uk³adu z tym koleg¹, gdy¿ pustki
mia³ w kieszeni.

Zaraz po przyjeŸdzie wydoby³ z walizki frak z przynale¿ytoœciami – dar przyjacielski

Hipolita Wielos³awskiego – i postanowi³ sprzedaæ handlarzowi ten zabytek, ten symbol ¿ycia
w Naw³oci – tê pami¹tkê. Pod pozorem rozpatrzenia wartoœci fraka Cezary przygl¹da³ siê pilnie
cudacznej szatce i pod sekretem przed ordynarnym i gruboskórnym Bu³awnikiem upuœci³ nañ
ostatni¹ ³zê. Frak jeszcze pachnia³ „laurowymi” perfumami. Ach, jak¿e ten zapach by³ teraz
dokuczliwy! Zaiste, jak gdyby szatan mœci³ siê tym nik³ym, niewidzialnym a tak potê¿nym
œrodkiem przypomnienia zgas³ych rozkoszy. Niejasno, niedok³adnie, niczym przez sen, Baryka
dorozumiewa³ siê, i¿ niepojêta kêdyœ waga zwa¿y³a w chwili tej wytch³¹ woñ perfum Laury
z t¹ sam¹ woni¹, gdy j¹ poczu³a Karolina, kiedy to sama jedna t³uk³a siê od drzewa do drzewa
podczas balu w Odolanach. On zaœ wtedy, maj¹c Laurê w ramionach, niesiony by³ w tej¿e alei
przez szczêœcia demonów…

Bu³awnik obejrza³ frak okiem chytrym i œwiadomym, zbada³ stan spodni tudzie¿ kamizelki.

Poradzi³ frajerowi, ¿eby taki garnitur spuœciæ nie hande³esowi podwórzowemu, który da psie
pieni¹dze, lecz pewnemu krawcowi na pryncypalnej ulicy. Tamten zap³aci nieskoñczenie wiêcej.
Tak siê te¿ sta³o. Ów krawiec kupi³ frak, a jednak ca³y garnitur znalaz³ siê w kuferku Bu³awnika.
Ten¿e wyt³umaczy³ frajerowi, ¿e odkupi³ ten interes od krawca. Mia³o to ten dobry skutek, ¿e
Cezary móg³ kiedy niekiedy, gdy Bu³awnika w domu nie by³o, w¹chaæ swój naw³ocki fraczek.
¯y³ zaœ, jad³, pi³, p³aci³ czynsz przez czas dosyæ d³ugi z tej transakcji. Lecz nadesz³y dni ciê¿kie.
Kapita³ siê wyczerpa³. Trzeba by³o p³aciæ za gaz, œwiat³o elektryczne i opa³. Kredyt u Bu³awnika
by³ skoñczony, zaufanie w sklepiku z pieczywem poderwane. Trzeba by³o iœæ do pana Gajowca,
czego a¿ dot¹d Cezary unika³.

374. (przyp. red.) caszy – wiêkszoœæ gwar polskich cechuje tzw. mazurzenie, tj. wymowa spó³g³osek: s, z, c, dz –

zamiast ogólnopolskich: sz, ¿, cz, d¿, a wiêc „casy” zamiast „czasy”. Z kolei jednak u ludzi wywodz¹cych siê

ze wsi, pojawia siê, w obawie przed mazurzeniem, sk³onnoœæ do wymawiania: sz, cz, ¿ d¿, nawet w takich

miejscach, gdzie w jêzyku poprawnym wystêpuje: s, c, z, dz (tzw. szadzenie), dlatego dozorca mówi „caszy”.

375. (przyp. red.) legary – belki, na których po³o¿ona jest pod³oga.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

115

background image

Wielce siê uradowa³ podstarza³y pan Gajowiec. – Wielce!
W gabinecie biurowym, dok¹d Cezary siê zg³osi³, trudno by³o rozmawiaæ, gdy¿ tam

nieustannie wchodzili i wychodzili interesanci. Pan Gajowiec zaprosi³ Barykê po staremu do
swego prywatnego mieszkania. W dzieñ œwi¹teczny, gdy m³ody cz³owiek zg³osi³ siê do tego
mieszkania, gospodarza nie zasta³. Ale w³aœcicielka pensjonatu, od której dygnitarz skarbowy
odnajmywa³

376

salon, uprzedzona z góry, poprosi³a petenta do œrodka, oœwiadczaj¹c, i¿ pan

„wiceminister” spóŸni siê nieco, gdy¿ tego dnia ma bardzo wiele wa¿nych wizyt.

Cezary wszed³ i usiad³ w rogu pokoju. Zna³ ju¿ ten du¿y pokój, wychodz¹cy na ma³y,

œródkamieniczny ogródek. Nagie, czarne konary drzew krzywymi liniami przecina³y du¿e
lustrzane szyby okien. Drzwi do s¹siedniego pokoju, a raczej do niszy z sypialnym ³o¿em,
by³y zawieszone kotar¹. Du¿y salon by³ urz¹dzony bardzo starannie. Sta³y tam meble w³asne
sublokatora – garnitur mahoniowy – i le¿a³ spory dywan. By³a szafa otwarta z ksi¹¿kami
w piêknych oprawach. Na œcianach wisia³o kilka portretów, rysowanych specjalnie przez
dobrego artystê. Dawniej Cezary nie zwraca³ uwagi na te wizerunki. Teraz, nie maj¹c do
roboty nic innego, po rozpatrzeniu tytu³ów ksi¹¿ek przewa¿nie obcej mu, ekonomicznej
i handlowej treœci, zwróci³ uwagê na portrety. By³y to du¿e g³owy, jednako skomponowane,
lecz u³o¿one w sposób fotograficzny, co œwiadczy³o o ich pochodzeniu nie z ¿ywego
modela. Pod tymi portretami by³y podpisy nakreœlone rêk¹ pana Gajowca oraz, widaæ,
jakieœ najbardziej charakterystyczne cytaty. Podpisy g³osi³y: Marian Bohusz

377

, Stanis³aw

Krzemiñski

378

, Edward Abramowski

379

. Nazwiska te nic prawie Cezaremu nie powiedzia³y.

Jakieœ niejasne reminiscencje

380

.

Gdy pan Szymon Gajowiec przyszed³ do domu, pocz¹³ wypytywaæ m³odego przyjaciela

o wra¿enia z pobytu na wsi. Ale m³ody jego przyjaciel niewiele mu powiedzia³. W³aœciwie
– nic. Wykrêci³ siê opowieœciami o drobiazgach i szczegó³ach. Nawzajem Cezary ni z tego,
ni z owego zapyta³ Gajowca o osoby, których podobizny wisia³y w mieszkaniu. Chcia³ w ten
sposób odwlec wyjaœnienie g³ównego celu swej wizyty: proœbê o jakieœ zajêcie p³atne. Nie
wiedzia³, w jaki sposób do tej kwestii przyst¹piæ, bo by³ przecie ju¿ d³u¿nikiem Gajowca, a tutaj
trzeba by³o nowe zaci¹gaæ d³ugi wdziêcznoœci.

– Te figury? To „warszawiacy” czasów minionych: Marian Bohusz, Stanis³aw Krzemiñski,

Edward Abramowski.

– „Warszawiacy”? Dlaczego im pan nadaje taki tytu³ ogólny i wspólny? Czy dlatego, ¿e

w Warszawie mieszkali?

– Nie. Nie dlatego. Za czasów niewoli rosyjskiej mieliœmy tutaj w Warszawie znakomitych

pracowników, œwietne charaktery, doskona³ych – uczonych, którzy ¿yli w t³umie, przeszli
niepostrze¿eni i nieuznani. Zupe³nie – greccy niewolnicy. Ludzie ci nale¿eli do typu, który siê

376. (przyp. edyt.) odnajmywa³ – dziœ popr.: odnajmowa³.

377. (przyp. red.) Marian Bohusz – w³aœciwie Józef K. Potocki (ur. 1854, przepad³ bez wieœci w 1898), poeta, socjolog,

wspó³za³o¿yciel „G³osu”, dzia³acz Ligi Polskiej i Ligi Narodowej. W przekonaniach jego radykalizm spo³eczny

³¹czy³ siê z orientacj¹ nacjonalistyczn¹. (Wspomina o nim Joasia w Ludziach bezdomnych.)

378. (przyp. red.) Stanis³aw Krzemiñski (1839–1912) – cz³onek Rz¹du Narodowego w roku 1863 i dyrektor prasy za

dyktatury Traugutta (nale¿a³ do prawicy „czerwonych”), potem publicysta i krytyk literacki, wspó³pracownik

wielu pism i wydawnictw zbiorowych, w pogl¹dach polityczno–spo³ecznych liberalny demokrata, przeciwnik

pozytywizmu i ugody z caratem.

379. (przyp. red.) Edward Abramowski (1868–1918) – psycholog, socjolog, teoretyk i dzia³acz spó³dzielczy. W m³odoœci

uczestnik ruchu robotniczego i popularyzator marksizmu, póŸniej przeciwstawia³ walce politycznej idealistyczn¹

teoriê „rewolucji moralnej”, jako czynnika decyduj¹cego o przemianach spo³ecznych. Rewolucja ta dokonywaæ siê

powinna w ramach dobrowolnych zrzeszeñ, wœród których najwiêksze znaczenie posiada spó³dzielczoœæ. Rozwój

jej mia³ z jednej strony doprowadziæ do zwyciêstwa socjalizmu, z drugiej, wypieraj¹c instytucje pañstwowe,

powodowaæ obumieranie pañstwa ju¿ w samym kapitalizmie i s³u¿yæ walce z caratem (Zmowa powszechna

przeciw rz¹dowi, 1905). W anarchistycznej koncepcji Abramowskiego równie¿ przysz³y ustrój socjalistyczny

mia³ byæ bezpañstwowy. W filozofii i socjologii Abramowski by³ subiektywnym idealist¹; u podstaw jego

pogl¹dów znajdowa³ siê fenomenalizm podmiotowy: „istot¹ zjawisk jest to, ¿e mog¹ byæ one przedmiotem myœli”.

– Utopijne koncepcje Abramowskiego posiada³y stosunkowo du¿y wp³yw na ówczesn¹ inteligencjê.

380. (przyp. red.) reminiscencja – wspomnienie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

116

background image

w t³umie rozp³yn¹³, znik³, lecz nasyci³ sob¹ pokolenie. Z tych ludzi my – to jest moje pokolenie
– wyssaliœmy wszystko, czym ¿yjemy a¿ dot¹d.

– Nie wiedzia³em. Có¿ to za jedni, bo, przyznam siê, nie s³ysza³em nawet i nie czyta³em.
– Pierwszy z brzegu – Marian Bohusz. Przyrodnik, który gdzie indziej zosta³by znanym

docentem, mo¿e nawet cenionym profesorem. Tutaj zosta³ bezcennym dla pewnych sfer
felietonist¹, t³umaczem i popularyzatorem filozofów i socjologów. Rozmieni³ siê na drobne
i sam siê w t³um wyda³. Naucza³ z niewidzialnej katedry sw¹ rzeszê inteligenck¹. Gdy wszystko
by³o przed t¹ rzesz¹ zamkniête, gdy ona mog³a spodleæ i zdziczeæ, dawa³ jej wszystko, co
poczytywa³ za najlepsze na Zachodzie. Sam ¿yj¹c pod podwójn¹ kopu³¹ niewoli, kopu³¹
moskiewsk¹ i pod w³adz¹ roztoczonej przez w³ast' t'my

381

, zmusza³ pokolenie swoje do

myœli, do pog³êbienia uczuæ spo³ecznych, do uczenia siê, czuwania. Inni póŸniej, jak Adam
Mahrburg

382

, robili tê pracê lepiej, systematyczniej. On jednak by³ pierwszy. Wszystko zaœ

o szklance czystej herbaty i, dos³ownie, o kawa³ku suchego chleba. Wiecznie w dziurawych
butach i wystrzêpionych spodniach. Stary, poczciwy nauczyciel!… Wreszcie – znik³ jak cieñ.
Gdzieœ siê podzia³. Oœlep³. Wiêziony przez Moskali, przeszed³ mêki duchowe. A nie chc¹c
ludziom zawadzaæ w ich bieganinie, nie chc¹c przyczyniaæ nikomu k³opotu swoim pogrzebem
– kêdyœ po swojemu, „altruistycznie” znik³, przepad³. ¯y³ i umar³ jako duch.

– A ten drugi?
– Ten drugi – to Stanis³aw Krzemiñski. Niegdyœ cz³onek Rz¹du Narodowego w roku 63.

Historyk, eseista, bibliofil i biblioman, a nade wszystko badacz samoistny. Typ encyklopedysty.
Straszna jakaœ pamiêæ. Wszystko w g³owie. Gdzie indziej by³by g³oœnym i czczonym pisarzem,
pracowa³by w spokoju na s³awê i pomnik. W dawnej Warszawie by³ publicyst¹, pisarzem
artyku³ów politycznych, niepochwytnym dla wroga przemytnikiem na pograniczu dawnych
i nowych czasów. Sekretnie, sposobem tajnym, do ludzi, którzy go czcili, pisa³ o Polsce:
„Pani moja, Mocarka wielka, Matka najs³odsza”. Wierzy³ niezmiennie i przeciw wszystkiej
rzeczywistoœci w niepodleg³oœæ przysz³¹ narodu podartego i nieszczêœliwego, gdy¿ zna³
jego si³ê w przesz³oœci, pomimo wszelkich tego narodu wad i win. Tê pewnoœæ swej
wiary przekazywa³ otoczeniu przez ca³e swe ¿ycie. Bada³ przesz³oœæ samoistnie u Ÿróde³.
Zagrzebany w Tomicjanach

383

, w reformie wychowawczej Konarskiego

384

, pisa³ jednoczeœnie

o najnowszych sztukach i figlach dyplomacji wspó³czesnej. Pracowa³ bez przerwy, bez
wytchnienia, jako kanclerz bezsenny nieistniej¹cego pañstwa. B³ogos³awiony warszawiak!
W ubogim swoim mieszkanku, wœród ukochanych ksi¹¿ek i pism, do ostatniej chwili nad
wielk¹ dawn¹ i now¹ Polsk¹ – zasn¹³ na posterunku.

– No, a trzeci?
– Trzeci – to Edward Abramowski. Filozof i socjolog. Nowator, prekursor

385

we wszystkich

dziedzinach. G³ówn¹ dziedzin¹ jego pracy duchowej by³a psychologia. Syn swego czasu,
socjalista rewolucyjny, obijaj¹cy siê o wszelkie szkopu³y nauki Marksa, b³¹kaj¹cy siê wœród
nich ze swoj¹ miar¹ fenomenalizmu podmiotowego, stwarza wreszcie naukê w³asn¹ bojkotu
pañstwa za pomoc¹ z³¹czenia ludzi w zwi¹zki, stowarzyszenia, kooperatywy. Usi³uje wytworzyæ
œwiat nowy i nieznany, który w jego pojmowaniu bêdzie wielkim, powszechnym ruchem
etycznym, œwiat przewidywany, wymyœlony. Ta wymarzona za czasów rosyjskich rewolucja
spo³eczna i moralna poprowadzi³a go konsekwentnie na stanowisko teoretyka kooperatyzmu
praktycznego. A jego pomys³ zorganizowania ludzi w sposób antypañstwowy przywiód³ go

381. (przyp. red.) W³ast' t'my (ros.) – Potêga ciemnoœci (tytu³ s³ynnego dramatu Lwa To³stoja).

382. (przyp. red.) Adam Mahrburg (1855–1913) – filozof pozytywistyczny, zwolennik Kanta, popularyzator i wyk³adowca

filozofii na tajnych kompletach w Warszawie.

383. (przyp. red.) Tomicjana – Acta Tomiciana: akta dyplomatyczne Piotra Tomickiego (1464–1535), biskupa

krakowskiego i podkanclerzego, zebrane przez jego sekretarza, Stanis³awa Górskiego. – Sk¹din¹d nie wiadomo

o studiach Krzemiñskiego nad Tomicjanami.

384. (przyp. red.) reforma wychowawcza Konarskiego – przeprowadzona w szko³ach pijarskich w r. 1740–1753

by³a pierwsz¹ i wa¿n¹ prób¹ przebudowy systemu nauczania i wychowania w duchu œwieckim i patriotycznym

w Polsce. Krzemiñski przez wiele lat zbiera³ materia³y do wielkiej monografii o Konarskim, której jednak nie

napisa³.

385. (przyp. red.) prekursor – poprzednik.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

117

background image

w praktyce, za panowania nad Polsk¹ caratu, do uznania Polski nieistniej¹cej jako realizacji jego
pomys³u.

– S³owem wszystko, zawsze i niezmiennie – Polska, Polski, Polsce, Polskê…
– Tak. My tutaj byliœmy i jesteœmy na tym punkcie u³omni. Jesteœmy urodzeni z defektem

polskoœci.

– Nie o tym mówiê, ¿e Polacy s¹ Polakami, lecz o istotnym defekcie, je¿eli w rozwa¿aniach

filozoficznych i socjologicznych wynika deus ex machina

386

: – Polska. Znana jest anegdota

o temacie „S³oñ”. Polak, maj¹cy po innych nacjach napisaæ rozprawê o s³oniu, napisa³ bez
wahania: „S³oñ a Polska”. Nie o tym jednak chcia³em mówiæ. Chcia³em zapytaæ: dlaczego ci
trzej mê¿owie zas³u¿yli na specjalne w gabinecie pana wyró¿nienie? Czy innych zas³u¿onych
ludzi w tych czasach nie by³o?

– Owszem, byli! By³o bardzo wielu! Trudno mi, o Azerbejd¿aninie! wyt³umaczyæ ci tê zagadkê.

Ci trzej zas³u¿yli na specjalne w mojej izbie wyró¿nienie dlatego, ¿e byli moimi nauczycielami. Na
nich siê w mej g³uchej prowincji uczy³em idea³u – ja, urzêdniczyna pod rz¹dem rosyjskim. Dziêki
im przemyci³em moj¹ duszê do Polski. Wówczas Polakom wydarty by³ wszelki czyn, wszelka
dzia³alnoœæ, wszelka realizacja pragnieñ idealnych. Filozofia, martwa i daleka, teoretyzuj¹ca
socjologia, literatura, poezja zastêpowa³a nam czyn, dzia³anie. Felieton literacki œwista³ nieraz
jak pchniêcie szpady lub smaganie bata.

– O, tak! Consolatio servitutis…

387

– W³aœnie! Przytoczê jeden przyk³ad. Dawno, bardzo dawno, w roku 1891, obchodziliœmy tutaj

po raz pierwszy od powstania styczniowego rocznicê Konstytucji Trzeciego Maja

388

. Œwiêci³o

tê rocznicê jawnie, w obchodzie, a raczej pochodzie publicznym, nie ca³e spo³eczeñstwo, lecz
jego od³am radykalny, publicyœci, studenci, m³odzie¿. Kiedy rozrzucono odezwê wzywaj¹c¹
do œwiêcenia rocznicy, ca³a niemal publicystyka warszawska, prasa tak zwana „powa¿na”,
og³osi³a na widocznym miejscu jednobrzmi¹cy protest przeciwko temu jawnemu obchodowi
narodowego œwiêta. Ze wzglêdów, oczywista, g³êboko politycznych. Wówczas m³odzie¿
uniwersytecka skarci³a ów protest policzkiem. Wszyscy redaktorowie „powa¿ni”, którzy protest
ten wydrukowali, w jednym dniu

389

i o tej samej godzinie dostali „po pysku”. A ten oto

Marian Bohusz napisa³ tego dnia genialny felieton

390

. Genialny, bo go nawet wszechwiedz¹cy

„prewencyjny” cenzor

391

nie zrozumia³, podczas gdy rozumieli go wszyscy. Opowiedziano

w tym felietonie anegdotkê o kimœ, kto siê wybiera³ w podró¿ do dalekiej Ameryki i umieœci³
w pismach og³oszenie, i¿ poszukuje towarzysza podró¿y. Otó¿ póŸno w nocy na skutek owego
og³oszenia zg³asza siê do podró¿nika jegomoœæ i z ha³asem oœwiadcza, ¿e on do dalekiej
Ameryki nie pojedzie i jemu, og³oszeniodawcy, jechaæ nie radzi, a nawet zabrania. Ten felieton
wart by³ wiêcej ni¿ batalion têgiej piechoty. On stworzy³ ze zwyczajnych zjadaczów chleba,
z ³obuzów i g³uptasów – amatorów podró¿y do Ameryki.

– Rozumiem. Ale to…
– No, co? No, co? Jestem bardzo ciekawy!
– To takie… starodawne…
– O nie, braciszku! To nie starodawne! Dlatego kaza³em wyrysowaæ i zawiesi³em sobie na

œcianie mej izby te portrety, a¿eby nieustannie mieæ przed oczyma granicê miêdzy starodawnymi
i nowymi laty. Oni to s¹ dla mnie granic¹ i drogowskazem, czym ju¿ w tych nowoczesnych dniach
naszych byæ nie nale¿y.

– Tego wcale nie rozumiem.
– Patrz, przybyszu! Ten oto Stanis³aw Krzemiñski. Polska by³a dlañ – „Pani moja, Mocarka

386. (przyp. red.) deus ex machina (³ac.) – nag³e i niespodziewane rozwi¹zanie (okreœlenie zaczerpniête z dziejów

dramatu i teatru greckiego).

387. (przyp. red.) Consolatio servitutis (³ac.) – pociecha niewoli.

388. (przyp. red.) rocznica Konstytucji Trzeciego Maja – manifestacja ta (1891) przygotowana zosta³a przez

nacjonalistyczn¹ Ligê Polsk¹ i organizacjê m³odzie¿y Zet.

389. (przyp. red.) w jednym dniu – 26 kwietnia 1891.

390. (przyp. red.) genialny felieton – Bez ob³udy, „G³os” 1891 nr 18.

391. (przyp. red.) prewencyjny cenzor – cenzura prewencyjna: zapobiegawcza, przeprowadzona przed oddaniem

rêkopisu do druku.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

118

background image

wielka, Matka najs³odsza”. Na tym jego g³êbokim uczuciu, na najszczerszej jego wierze, któr¹
nam przekazywa³, koñczy³a siê jego rola. Moja rola – tu siê dopiero zaczyna. Uczucie jego,
wiara, mêstwo musi byæ wdro¿one w pracê, w czyny, w znajomoœæ rzeczywistych stosunków
i rzeczywistych ludzi i – co jest rzecz¹ najtrudniejsz¹ – w sposób rz¹dzenia ¿yciem, stosunkami
i ludŸmi realnymi.

– Polska dzisiejsza musi byæ grubo niepodobna do idea³u tamtych felietonistów.
– Podobniejsza jest w ka¿dym razie bardziej do idea³u, ni¿ by³a za ich czasów.
– Doprawdy? Ja s¹dzê, ¿e nie. Ale, oczywiœcie, nie znam siê na rzeczy i mogê siê myliæ. Nie

mylê siê tylko w tym, ¿e wówczas Polska przynajmniej nikogo nie uciska³a, nie przeœladowa³a,
nie trzyma³a w kajdanach.

– Wówczas tych samych wrogów ustroju ludzkiego trzyma³a w kajdanach Rosja oraz Niemcy

i Austria. Ale nie o tym teraz mowa. Oto – Edward Abramowski. Naucza³ i wierzyliœmy mu œlepo,
stworzyliœmy dziêki jego nauce wiele rzeczy i dzie³ wysoce wartoœciowych. Zorganizowaliœmy
masê ludzi w doskona³e stowarzyszenia. Ludzi ciemnych przetworzyliœmy na œwiat³ych
obywateli. Ale ca³oœæ jego nauki by³o to marzenie na jawie o spo³eczeñstwie, marzenie
o zorganizowaniu spo³eczeñstwa nominalizm, somnium vigilantis

392

. Nienawidzi³ pañstwa

z jego wojskiem i wojn¹, z s¹dem i policj¹, ze wszystkimi funkcjami pañstwa, i nakazywa³
ludziom organizowaæ siê w zwi¹zki wolne. Patrzê na jego kochany portret i powtarzam mu
codziennie: œpij spokojnie, jasny duchu! Pracujemy dzieñ i noc, bez wytchnienia, szerzymy
i spe³niamy twe marzenia, tylko zgo³a inaczej, wprost inaczej, w wolnym pañstwie polskim.
Uczê siê patrz¹c na to oblicze, na tego ducha, czego robiæ nie nale¿y, a¿eby dojœæ tam, gdzie
on dojœæ pragn¹³, gdy¿ samo ¿ycie po tysi¹c razy zaprzeczy³o marzeniom tego spo³ecznego
mistyka.

– A to ³adne spe³nianie czyichœ zasad przez stosowanie ich zaprzeczenia w czynie.
– Pos³uchaj! Abramowski naucza³, ¿e nale¿y bojkotowaæ pañstwo nawet tam, gdzie ono

pracuje pozytywnie, a wiêc bojkotowaæ szko³y, inspektorat fabryczny

393

, filantropiê pañstwow¹,

pracê kulturaln¹ i gospodarsk¹ – rugowaæ i podcinaæ korzenie pañstwa, rozrywaæ ³¹cznik
miêdzy potrzebami ludzi a instytucjami rz¹dowymi. Na miejsce zbojkotowanych instytucji
pañstwowych, a raczej wspó³czeœnie z ich bojkotem mia³yby rozwijaæ siê instytucje swobodne:
zamiast s¹dów pañstwowych – s¹dy polubowne, zamiast policji – stowarzyszenia obrony,
zamiast szkó³ pañstwowych – szko³y wolne lub nauczanie prywatne – i tak dalej. Wreszcie,
zamiast spo³eczeñstwa terytorialnego – spo³eczeñstwa stowarzyszeniowe. A teraz rzeczywistoœæ.
„Stowarzyszenie obrony” – to jest ta sama policja, je¿eli ma byæ sprawnie i skutecznie dzia³aj¹ce.

– Niekoniecznie!
– Inaczej byæ nie mo¿e! Zdarzy³ siê tutaj w tym czasie napad ohydny, tak zwana „zbrodnia

skolimowska”

394

. Wœród bandytów, którzy napadli na dom m³ynarza w Skolimowie i wymordowali

jego rodzinê, by³ m³ody ch³opiec, narzeczony córki m³ynarza. W czasie rzezi narzeczona
zarzuci³a rêce na ramiona narzeczonego b³agaj¹c go najs³odszymi imionami mi³oœci o obronê
i pomoc, a widz¹c, ¿e to on jest napastnikiem – o litoœæ. Ale on siekier¹ odr¹ba³ rêce dziewczêce,
które go mi³oœnie obejmowa³y i chcia³y obezw³adniæ, a we dwa dni póŸniej, jeszcze nie

392. (przyp. red.) nominalizm – ¯eromski nazywa pogl¹dy spo³eczne Abramowskiego nominalizmem, chc¹c

zaznaczyæ, ¿e mia³y one charakter utopijny, ¿e by³y „snem na jawie” – somnium vigilantis (³ac); tak okreœli³

scholastykê œredniowieczn¹ – wed³ug œwiadectwa Kallimacha – pierwszy polski humanista Grzegorz z Sanoka

(zm. 1477). W myœl takiej intencji nale¿a³o jednak pogl¹dy Abramowskiego porównaæ nie z nominalizmem, lecz

raczej z przeciwstawnym mu pr¹dem w scholastyce – z tzw. realizmem œredniowiecznym, który przyznawa³

obiektywne istnienie uniwersaliom (tj. pojêciom ogólnym), maj¹cym stanowiæ jak gdyby idealne pierwowzory

konkretnych przedmiotów. Natomiast nominalizm g³osi³, ¿e uniwersalia nie posiadaj¹ samodzielnego bytu, s¹

tylko nazwami (nomina) konkretnych przedmiotów pojedynczych. ¯eromskiego zawiod³a tu pamiêæ i u¿y³

terminu „nominalizm” dla oznaczenia sposobu myœlenia analogicznego przez sw¹ „nierealnoœæ” w³aœnie do

realizmu œredniowiecznego.

393. (przyp. red.) inspektorat fabryczny – w krajach kapitalistycznych pañstwowa kontrola warunków pracy

w fabrykach.

394. (przyp. red.) zbrodnia skolimowska – mord na rodzinie m³ynarza Stanis³awa Regla w Skolimowie (pod

Warszawa) 4 lutego 1922.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

119

background image

wyœledzony przez policjê, szed³ za trumn¹ narzeczonej, zalewa³ siê ³zami ku powszechnej nad
nim ludzkiej litoœci. Nie wystarczy, braciszku, na ³otrostwo cz³owiecze – s¹d polubowny albo
stowarzyszenie obrony. Biada zaœ wszystkim bez oœwiaty! A co byœmy byli poczêli bez armii,
gdy na nasze m³ode pañstwo run¹³ nieprzyjaciel zewnêtrzny? Mieliœmy¿ czekaæ – gdy œwiat nas
siê wypar³ – z za³o¿onymi rêkami na nowe stulecia moskiewskiej niewoli?

– Pewnie, pewnie. Ale tu ma³o siê robi, ¿eby skasowaæ niewolê biednych ludzi, niewolê

wewnêtrzn¹.

– Pewnie, pewnie. Bo te¿ dopiero pocz¹tek. ¯eby to nas zostawiono w spokoju na parê lat!

¯eby siê to nami przestali zajmowaæ rozmaici zewnêtrzni dobrodzieje! Tamci ludzie, których
widzisz na tych podobiznach, ¿yli podczas najsro¿szej zimy. Patrzyli na ¿ycie dalekie poprzez
obmarzniête kraty. Jak¿e mieli daæ nam prawdziw¹ wiadomoœæ o ¿yciu ludzi spracowanych
w warsztatach i po norach? I my sami jeszcze nie wiemy, co i jak, gdy¿ dopiero pierwszy
wiosenny wiatr powia³ w nasze twarze. To dopiero przedwioœnie nasze. Wychodzimy na
przemarzniête role i ogl¹damy dalekie zagony. Bierzemy siê do w³asnego p³uga, do rad³a
i motyki, pewnie ¿e nieumiejêtnymi rêkami. Trzeba mieæ do czynienia z cuchn¹cym nawozem,
pokonywaæ tward¹, przeroœniêt¹ caliznê

395

.

– Bardzo coœ d³ugo trzeba czekaæ, a¿ siê tu zabior¹ do roboty.
– Wierzymy, ¿e doczekamy siê jasnej wiosenki naszej…

Wychodz¹c na wyk³ady i do prosektorium, wracaj¹c z lekcji czy z miasta, Baryka musia³

przemierzaæ dzielnicê zamieszkan¹ przez ¯ydów. Byli oni co prawda rozproszeni we wszystkich
okolicach Warszawy, lecz w tej osiedli jako masa jednolita, tworz¹c zamkniêty organizm
o kilkuset tysi¹cach jednostek. Zrazu widok domów, mieszkañ i sklepów ¿ydowskich mierzi³
oczy przybysza sw¹ specyficzn¹ ohyd¹, póŸniej jednak pocz¹³ go zaciekawiaæ, a wreszcie
narzuci³ mu siê wszechw³adnie jako problemat. Chwile wolne Cezary poœwiêca³ na zwiedzanie
przyleg³ych ulic: Franciszkañskiej, Œwiêtojerskiej, Gêsiej, Mi³ej, Nalewek i innych.

¯ydzi zamieszkuj¹cy lub zatrudnieni w tych stronach tworzyli tak zwane getto. Lecz to ich

osiedlisko nie powsta³o w przesz³oœci, nie mia³o za sob¹ historii. Same nazwy ulic wskazywa³y,
¿e tak nie by³o. Nikt ich tutaj nie osadza³ osobno, jak, dajmy na to, papie¿ Pawe³ IV

396

w Rzymie,

aby siê z chrzeœcijanami nie stykali, nikt ich nie zmusza³ do zamieszkania tutaj w³aœnie, a nie
gdzie indziej. Sami sp³ynêli w tê dzielnicê, zeszli siê tu jedni do drugich, a przyrastaj¹c stale,
stworzyli samochc¹c getto

397

. W tych ulicach ginê³y ju¿ napisy polskie na sklepach, sk³adach

i warsztatach. Zastêpowa³y je napisy ¿ydowskie. Polaków nie by³o tu ju¿ widaæ. Trafia³y siê
domy, gdzie jedynym Polakiem by³ stró¿ kamieniczny, i ulice, gdzie jedynym Polakiem by³
policjant.

Ulice te maj¹ wygl¹d srogo niepowabny. Kamienice wzniesione przez ¯ydów i do nich

nale¿¹ce maj¹ cechê wielkomiejskiej tandety, bezwstydnej ordynarnoœci i haniebnej brzydoty.
Wojna odar³a je z olejnych lub klejowych pomalowañ. Malowanie na olejno poskrêca³o siê
w rurki i zwoje i wygl¹da na powierzchni tych domów jak niechlujne pejsy na niechlujnym
Izraelicie. Wnêtrza domów, podwórza s¹ odarte nie tylko z olejnej czy klejowej pow³oki, lecz
ob³upione z tynku, który kawa³ami i p³atami poodpada³. Œwieci nagi, ceglany mur, lecz i on
jest oœlizg³y od brudu, pe³en wyrw, plam, zmaz, zacieków i wstrêtnych zapaprañ, które nikogo
z mieszkañców nie ra¿¹. Jak¿e potworne s¹ tam kloaki, œmietniki, œcieki, zlewy, rynsztoki i same
bruki! Wiêkszoœæ dziedziñców jest ciemna, poprzegradzana, zastawiona, pe³na pak, odpadków,

395. (przyp. red.) calizna – ziemia niezorana.

396. (przyp. red.) Pawe³ IV – papie¿ w latach 1555–1559.

397. (przyp. red.) stworzyli samochc¹c getto – Swoboda osiedlania siê ¯ydów w poszczególnych dzielnicach

Warszawy by³a ograniczona przez zmieniaj¹ce siê zarz¹dzenia w³adz miejskich, nie mo¿na wiêc mówiæ

o tworzeniu getta z w³asnej chêci. Patrz: Artur Eisenbach, Z dziejów ludnoœci ¿ydowskiej w Polsce w XVIII

i XIX w., wyd. 1983; E. Ringelblum, ¯ydzi w Warszawie od czasów najdawniejszych do roku 1527, Warszawa

1932.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

120

background image

rumowia i rupiecia, strzêpów i ga³ganów. Nieopisana jest melancholia tych dziedziñców, g³uchy
jest smutek okien wiecznie patrz¹cych w smrodliwe i obmierz³e zau³ki, w odarte i pozaciekane
mury, w sienie i piwnice wyziewaj¹ce zgniliznê.

Bawi¹ siê tam, w tych zaka¿onych klatkach, t³umy dzieci ¿ydowskich – brudne, schorowane,

mizerne, wyblad³e, zzielenia³e – o ile promieñ s³oñca przedrze siê przez chmury zimowe
i zajrzy do tych pado³ów. Gdy huczy wicher i mróz œciska, dzieci te wtr¹cone s¹ do
kryjówek, gdzie starzy szwargocz¹ o interesach, zyskach i szybkich zarobkach. Zdarzy³o
siê raz Cezaremu widzieæ dwoje kilkoletnich dzieci przytulonych do siebie i wêdruj¹cych
dok¹dœ d³ug¹ Franciszkañsk¹ ulic¹. No¿yny ich tonê³y w czarnym, rzadkim i lepkim b³ocie
chodników i rynsztoków, odzienie ich by³o zmoczone i brudne. Para ta by³a wynêdznia³a ponad
wszelkie s³owo opisu. Nogi ich by³y cienkie jak pogrzebacze, a rêce chude jak ptasie piszczele.
Twarze by³y równie¿ nie ludzkie, lecz jakby sêpie czy jastrzêbie, oczy by³y surowe i starcze.
Ta para nieszczêœliwych macha³a przezroczystymi d³oñmi, kiwa³a g³owami osadzonymi na
wychud³ych szyjach i zajadle, zaciekle o czymœ rozprawia³a. O czym¿e to mówi³o tych dwoje?
Czy równie¿ o zyskach i szybkich zarobkach? Cezary szed³ d³ugo za nimi, gdy siê obijali
o œciany i latarnie, a wlekli do jakiegoœ celu, który, doprawdy, nie wart by³ ich fatygi. P³aka³
w g³êbi siebie, w tajnikach duszy, wspominaj¹c z³ote, iœcie anielskie dzieciñstwo swoje…

W dnie przedsabatowe zakrada³ siê do d³ugich „goœcinnych dworów”

398

, gdzie sprzedawano

koszerne

399

zapasy jarzyny, warzywa, miêso i smako³yki. Mia³ tam widowisko pe³ne przedziwnego

humoru, niestrzymanego œmiechu, a zarazem g³êboko ponure. W tych miejscach panowa³
chargot, wrzask, niemal huk, wywo³any przez handel na mod³ê œciœle ¿ydowsk¹. Nabywcy
i sprzedawcy och³apów miêsa, kawa³ków gêsi, nóg, ³bów, szyj, dziobów, skrzyde³, œledzi, kartofli,
odkrajanych cz¹stek pomarañcz, cukierków i owoców – skakali sobie do oczu, wydzierali towar
z r¹k, obrzucali siê stekiem wyzwisk, wydzierali pieni¹dze z garœci zaciœniêtych. Wszyscy
mieli we w³osach pierze, byli pobryzgani i zachlastani krwi¹ niewinnych kaczek i kogutów.
W³óczy³y siê w t³umie typy nie opisane, nie znane nigdzie na kuli ziemskiej, w ³achmanach
tak wyœwiechtanych, i¿ sk³ada³y siê jakby z zeskorupia³ej poz³oty t³uszczu – ³azili na wpó³
nadzy przekupnie, a na wpó³ nadzy ¿ebracy w tej rzece ludzkiej stali na uboczu i pochylali
siê monotonnym gestem, jak badyle bezsilne na polu – zaklinaj¹c o datek w imiê Boga. Ca³e
to zbiegowisko sprawia³o wra¿enie soboru

400

potêpieñców opêtanych od diab³a, o coœ twarz¹

w twarz zaciekle walcz¹cych.

Zadziwiaj¹ce ponad wszystko s¹ w tej dzielnicy sklepy, a raczej sklepiki, wklinowane

w partery domów. Tymi komórkami ulice i uliczki s¹ literalnie nabite. Na odrzwiach tych
maleñkich zakamarków wisz¹ blaszane tablice z napisami w jêzyku ¿ydowskim – a wiêc towary
w tych kramach przeznaczone s¹ tylko dla starozakonnej publicznoœci. Jak¿e mizerny, jak
niewymyœlny i nieobfity jest towar tych magazynów! Kapita³ zak³adowy ka¿dego z nich nie
mo¿e przekraczaæ dwudziestu z³otych. Trochê ¿elaziwa, skór, kilka wi¹zek czy miar wiktua³ów,
nieco nici, sznurowade³ albo szuwaksu stanowi Ÿród³o dochodu osób, które w tych w¹ziutkich
i niziutkich klatkach z desek pró¿nuj¹ marzn¹c i drzemi¹c po ca³ych dniach i wieczorach.

Pewnego razu Baryka zabrn¹³ na wielkie podwórze, którego obmierz³ego wnêtrza ¿adne

pióro opisaæ nie zdo³a, którego bezprzyk³adnego nie³adu, brudu, wstrêtnej bezmyœlnoœci rzeczy
naprêdce rzuconych nic nie zdo³a wys³owiæ. By³y to sk³ady ¿elaza, a raczej starego ¿elaziwa.
I tutaj pe³no by³o sklepików z ¿elazem wybrakowanym, starym, lichym. Mo¿na by powiedzieæ,
¿e ten ca³y podwórzec prze¿ar³a rdza i sama tylko zosta³a jako œlad rzeczy, które zniweczy³a.
I ¯ydzi, którzy tam biegali, krzyczeli, roili siê i o coœ wodzili za ³by, byli rdzawi, zagryzieni na
œmieræ przez ¿elazo.

W pewnej chwili wtoczy³ siê na ten dziedziniec wóz frachtowy, na którym le¿a³o jakoweœ

olbrzymie brzemiê w p³achcie. Wnet wspólnymi si³ami wytaszczono brzemiê z wozu i p³achtê
rzucono na b³oto rozmarzniête. W p³achcie by³a masa przegryziona od rdzy: rzniête kawa³ki
rur, poprzepalane ruszty, œrubki, haczyki, u³amki pogrzebaczów, po³ówki szczypców, muterki,
krzywe gwoŸdzie, podstawki naczyñ niewiadomego u¿ytku, szpice i gzygzaki od ogrodzeñ

398. (przyp. red.) goœcinny dwór (z ros. gostinyj dwor) – stragany.

399. (przyp. red.) koszerny – przyrz¹dzony zgodnie z rytualnymi przepisami ¿ydowskimi.

400. (przyp. red.) sobór – tu: zgromadzenie, zjazd.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

121

background image

¿elaznych, klucze, dusze ¿elazek do prasowania, fajerki, u³amki okuæ okiennych, klamki bez
ryglów i mnóstwo nieprzebrane ¿elaziwa wszelakiego rodzaju. Wobec rozwiniêcia wnêtrza
p³achty wype³z³o, wynurzy³o siê jakby spod ziemi mnóstwo ¯ydów i ¯ydówek, przewa¿nie
starych, koœlawych, powykrzywianych, zrudzia³ych, obroœniêtych k³akami. Ca³a ta czereda
poczê³a z krzykiem i k³ótni¹ wy³apywaæ poszczególne kawa³ki, cz¹stki i obrzynki ¿elaza,
nabywaæ je wœród nieopisanej sprzeczki i targu. Niepodobna by³o zrozumieæ, co to s¹ za ludzie.
Kupcy? Handlarze? Poœrednicy? Zbieracze?

Cezary dozna³ wra¿enia, ¿e to jest zbiorowisko starych pró¿niaków, specjalistów od

gromadzenia starych pogrzebaczy. Nie móg³ siê przej¹æ uszanowaniem dla ich ubóstwa
ani zrozumieæ sensu ich zatrudnienia. Szukaj¹c wielkich zysków spadli, widocznie, z etatu

401

i teraz oto szukaj¹ zysku wprost znikomego, nie przestaj¹c marzyæ o wielkim. Podobnie jak
tamci w sklepikach, norach i jamach, czyhaj¹ na wielki zarobek nic literalnie nie robi¹c. Jaka¿
reforma spo³eczna mog³aby ich podnieœæ na wy¿szy stopieñ spo³eczny? Co mo¿na by dla tych
ludzi zrobiæ, a¿eby ich zrównaæ z innymi ludŸmi w prawach, w posiadaniu dóbr tego œwiata,
w pracy, obyczajach, sposobie ¿ycia?

By³ tam nadmiar nêdzarzy–³achmaniarzy, który zu¿ywa³ ruchliwoœæ przyrodzon¹ rasy

¿ydowskiej na oszukiwanie siê wzajemne, na pracowit¹ k³ótniê o och³apy jad³a, o œledzie,
o skrawki miêsa, a nic, literalnie nic nie czyni³ dla zarobku godziwego, sta³ego i dobrze
p³atnego w fabrykach i warsztatach. Wielu, oczywiœcie, pracowa³o w tych ulicach nad si³y
jako tragarze, woŸnice, pomocnicy, subiekci, i ci mieli nawet zewnêtrzny wyraz inny, normalny,
ludzki. Przeciêtny jednak typ – to by³a karykatura ludzkiej postaci. Zgarbieni, pokrzywieni,
obroœli, brodaci, niechlujni, œmieszni bezgranicznie w swych p³ytkich czapeczkach i d³ugich,
brudnych cha³atach do piêt, wa³êsali siê i zalewali ulice, brodzili, wchodzili i wychodzili,
gadali, k³ócili siê, nic w³aœciwie nie robi¹c. Cezary przyszed³ do przeœwiadczenia ogólnego, i¿
¯ydzi zamieszkuj¹cy dzielnicê, w której mu przebywaæ wypad³o, s¹ zbiorowiskiem ruchliwych
i gadatliwych pró¿niaków.

Pan Szymon Gajowiec poza urzêdowymi pracami, które mu ogrom czasu zabiera³y,

i niezale¿nie od tych prac, prowadzi³ po nocach sw¹ w³asn¹ robotê. Pisa³ ksi¹¿kê o Polsce
nowo¿ytnej, o Polsce niezale¿nej od najeŸdŸców, ale równie¿ niezale¿nej od romantyków,
mistyków, wieszczów, proroków, socjalistycznych i reakcyjnych dyktatorów papierowych
i wszelkiego rodzaju gadu³ków. Zamierzy³ przedstawiæ Polskê rzeczywist¹, „z³o¿on¹ z trzech
nierównych po³ówek”, jak to swego czasu pisali poczciwi gadu³kowie – Polskê ¿yj¹c¹
z pracy czarnych r¹k i hulaszcz¹ – prze³adowan¹ ogromem ludnoœci ¿ydowskiej i okrainnych
nieprzyjació³ – z nieza³atwion¹ kwesti¹ roln¹ i cudzymi prawami

402

okreœlaj¹cymi winê i karê,

z cudacznym obcym pieni¹dzem

403

– kraj zepsuty przez najeŸdŸców, z³upiony z dóbr fizycznych

i duchowych, pe³en ciemnoty i lenistwa, brudu, barbarii i chamstwa. Dopiero w ten obraz
rzeczywistoœci, istoty rzeczy i najbezwzglêdniejszego realizmu pragn¹³ tchn¹æ ducha proroków
i aposto³ów, którzy za czasów niewoli nie dawali usn¹æ na wieki tworowi nieszczêsnemu,
nosz¹cemu nazwê narodu polskiego. Pan Gajowiec czerpa³ materia³y do swego tytanicznego
dzie³a nie tylko ze Ÿróde³ og³oszonych drukiem, znanych i dostêpnych, ze statystyk i wykazów
dokonywanych przez urzêdy zaborców, ale równie¿ z nowych Ÿróde³, nikomu nie znanych, które
nowe polskie urzêdy zgromadzi³y. Z tym wszystkim, z ogromem danych faktów, spostrze¿eñ
i wniosków nie móg³ daæ sobie rady. A¿eby opanowaæ te wszystkie wiadomoœci o krajach, które
siê teraz zjednoczy³y i w jedno cia³o zros³y, a¿eby zliczyæ wszystkie szczegó³y dla wydania
opinii ostatecznej, nie doœæ by³o si³y fizycznej jednego cz³owieka. Tote¿ pan Gajowiec szuka³

401. (przyp. red.) spaœæ z etatu – tu: podupaœæ.

402. (przyp. red.) cudze prawa – Polska miêdzywojenna odziedziczy³a ustawodawstwo po trzech pañstwach

zaborczych. Dzia³alnoœæ unifikacyjna i opracowanie nowych ustaw odbywa³o siê bardzo powoli.

403. (przyp. red.) cudaczny obcy pieni¹dz – w pierwszym okresie niepodleg³oœci w obiegu znajdowa³y siê jeszcze

waluty pañstw zaborczych. Dopiero w roku 1920 wprowadzono markê polsk¹ jako wy³¹czny œrodek p³atniczy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

122

background image

pomocy Cezarego Baryki.

Ten inteligentny i pracowity m³ody cz³owiek, tak mu sk¹din¹d bliski, nadzwyczajnie przyda³

siê do tej w³aœnie roboty. Pan Gajowiec nie chcia³ „okradaæ” skarbu i wykonywaæ swej pracy
si³ami podw³adnych mu urzêdników. Tote¿ p³aci³ Baryce pensjê ze swej pensji miesiêcznej. Doœæ
ju¿, jak mówi³, pope³ni³ nadu¿ycia, przyw³aszczaj¹c sobie wiadomoœci, które czerpa³ z wykazów,
statystyk i rubryk urzêdowych.

Ksi¹¿ka Gajowca mia³a byæ nabita faktami, na³adowana jak nabój. Do kogo to on zamierza³ ni¹

strzelaæ, kogo tym dzie³em poraziæ, kogo obaliæ, a kogo obroniæ i podŸwign¹æ? Mówi³, i¿ pisze
list otwarty do rodaków. Wierzy³, i¿ oni musz¹ ów list przeczytaæ i treœci pos³ania wys³uchaæ,
gdy¿ ono dopiero zawieraæ bêdzie prawdê o sile ich, której nie znaj¹.

Cezary znalaz³ doœæ zyskowne zajêcie, tote¿ z zapa³em pracowa³. Dziêki literackiej pasji

Gajowca mia³ zarobek i na pewien czas byt w Warszawie zapewniony. Rano i po po³udniu
pracowa³ w prosektorium, chodzi³ na wyk³ady, póŸniej obiadowa³ z kolegami, a wieczorem
w „salonie” Gajowca wertowa³ papiery, liczy³, dodawa³, notowa³, robi³ wyci¹gi przegl¹daj¹c
stosy papierów, które „wiceminister” przynosi³ do domu. Mia³o to zajêcie jedn¹ wadê: zbyt czêste
przebywanie w towarzystwie starszego pana. Starszy pan, jak wszyscy prawie starsi panowie,
lubi³ przypominaæ sobie ró¿noœci ze swego ¿ycia i z ¿ycia ogó³u, opowiadaæ – jednym s³owem,
bajdurzyæ. To, co dla Baryki by³o starzyzn¹, przesz³oœci¹, histori¹, gdy¿ wydarzy³o siê przed
jego urodzeniem, dla Gajowca by³o œwie¿uteñkie, prosto z ig³y, w³aœnie nowe, tym nowsze,
im dawniejsze, gdy¿ je lepiej, wra¿liwszym umys³em pochwyci³ i spamiêta³. Wszystkich ludzi
wybitnych, w³aœnie rz¹dz¹cych, zna³ z tamtych czasów. Ka¿dego niemal przedstawia³ z owej
strony nieznanej, sekretnej, skrytej, dawnej, pradawnej. Czêstokroæ siê zdarza³o, i¿ cz³owiek,
który siê Baryce przedstawia³ jako pospolity ryfa

404

albo zwyczajny bur¿uj, naraz w opinii

Gajowca nabiera³ barwy zupe³nie nowej, któr¹ mu dawa³o postêpowanie dzielne i niepospolite
w³aœnie w owych czasach zaœniedzia³ych, minionych, w „niewoli”. Czêstokroæ znowu osobistoœæ
dla m³odego medyka sympatyczna, poci¹gaj¹ca, ciekawa – budzi³a na wargach Gajowca œmiech
sarkastyczny albo i zgo³a pogardliwy, bo w tamtych zaœniedzia³ych czasach ten oto dzielny dziœ
mo³ojec

405

i silny w gêbie by³ zwyczajnym zjadaczem chleba albo i kanalijk¹ bo¿¹, przemykaj¹c¹

siê chy³kiem miêdzy knutem i poczciwym polskim snobizmem. Cezary nigdy nie móg³ w sedno
utrafiæ.

Pan Szymon Gajowiec, d¹¿¹cy wszystkimi swymi si³ami do przedstawienia Polski najistotniejszej,

takiej, jaka ¿yje, cierpi, raduje siê, w rzeczywistoœci najrealniejszej, by³ przecie¿ tak¿e mistykiem.
Wierzy³ w cuda. Wierzy³ w tajemnicze opiekuñstwo nad tym krajem. W rozmowach z Cezarym
wskazywa³ palcem na kilka „cudów”. Pierwszym „cudem” pana Gajowca by³o, rzecz prosta,
wskrzeszenie pañstwa polskiego. Drugim „cudem” by³o odparcie bolszewików w roku 1920.

Pozycje tego „cudu” by³y takie: Bolszewicy mieli ogromn¹ armiê, œwietn¹ konnicê. Zalali t¹

armi¹ ca³y prawie polski kraj. Na sztandarach bolszewickich by³o wypisane has³o wyzwolenia
proletariatu z bur¿uazyjnej opresji, rewolucja socjalna. Któ¿ i có¿ mog³o siê oprzeæ tej armii
i jej moralnej sile? Powinna by³a w Polsce znaleŸæ zwolenników, powinna by³a zniszczyæ
szczup³¹ polsk¹ si³ê zbrojn¹, gdy¿ za plecami wojsk polskich powinna by³a stan¹æ druga
potêga: zrewolucjonizowane masy proletariatu miast i wsi. Ta druga si³a powinna by³a podaæ
rêkê rosyjskiej armii czerwonej. Tymczasem bolszewicka armia czerwona zosta³a przepêdzona
na cztery wiatry, uciek³a z Polski jak banda napastników. To by³ istotny, by³ niew¹tpliwy cud
nad Wis³¹.

Innym dowodem tajemniczego opiekuñstwa nad Polsk¹ by³y dzieje niektórych ludzi, zwanych

przez pana Gajowca „wielkimi polskim charakterami”.

Ktoœ – mówi³ – roznieca wielk¹ duszê w ch³opcu z prowincji

406

, w zabiedzonym studencie

404. (przyp. red.) ryfa – tu: dureñ.

405. (przyp. red.) mo³ojec (z ukr.) – zuch, junak.

406. (przyp. red.) ch³opiec z prowincji – w postaci tej zespoli³ ¯eromski pewne szczegó³y z ¿ycia Józefa Pi³sudskiego

i Stanis³awa Wojciechowskiego. Stanis³aw Wojciechowski (1869–1953, dzia³acz prawicowego skrzyd³a PPS),

bliski wspó³pracownik Pi³sudskiego, po roku 1905 wyst¹pi³ z PPS i sta³ siê organizatorem ruchu spó³dzielczego.

W latach 1918–1919 by³ ministrem spraw wewnêtrznych. Po wojnie zbli¿y³ siê do prawicowego stronnictwa

ch³opskiego „Piast”. W roku 1922 jako kandydat Centrum i PPS wybrany zosta³ na prezydenta. Zrzek³ siê w³adzy

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

123

background image

medycyny, co to nie dojada i nie dosypia, a mieszka jak pies na p³ocie – a¿eby podj¹³ walkê ni
mniej, ni wiêcej, tylko z ca³ym moskiewskim caratem, z cesarstwem Aleksandra Trzeciego

407

,

o którym wszystkie umys³y kraju g³osi³y jako o potêdze nie do pokonania dla nikogo na globie
ziemskim. Ów student medycyny, któremu zaledwie starczy³o pieniêdzy na kupno atramentu,
pióra i papieru, pisze raz w raz wezwania do robotników i ch³opów, powo³uj¹ce ich do
organizowania siê i do walki z wszechpotê¿nym caratem. Przy pomocy wspó³spiskowców
odbija te swoje prace rewolucyjne na tajnej maszynce drukarskiej, pracuj¹c jako zecer przy
ogarku œwiecy – póŸniej wydrukowane w³asn¹ rêk¹ kilkaset numerów pisma bierze na plecy
i zza granicy idzie do Polski

408

. A¿eby zaœ przejœæ potajemnie granicê pilnie strze¿on¹, musi

przebywaæ po nocy graniczn¹ rzekê. Wybiera jesienn¹ noc, najg³uchsz¹, najciemniejsz¹,
najbardziej d¿d¿yst¹, kiedy obieszczyk nadgraniczny zawinie siê w ciep³y p³aszcz i bêdzie
drzema³ na koniu. Wówczas inspirator z¿uje buty i obna¿y siê do pasa. Pod pachê lewej rêki
ujmie ¿erdŸ, któr¹ w ciemnoœci bêdzie maca³ obieszczyka

409

stoj¹cego nad rzek¹. W praw¹

rêkê ujmie rewolwer, a¿eby strzelaæ do ¿o³nierza, jeœli weñ ¿erdzi¹ natrafi i gdy siê walka
wywi¹¿e. Pos³yszawszy plusk w rzece ¿o³nierz ze swego konia krzyczy: ja tiebia wi¿u! ja
tiebia wi¿u!

410

– Po tym okrzyku rewolucjonista poznaje miejsce postoju ¿o³nierza. Przechodzi

obok niego o krok, o dwa kroki. S³yszy, jak siod³o chrzêœci pod jeŸdŸcem, jak dzwoni¹ jego
ostrogi i chrapie koñ strwo¿ony. Idzie boso, przeziêb³y do szpiku koœci, dygoc¹cy, pó³nagi, po
ostrych ko³kach zaroœli – w rodzinny kraj, a¿eby budziæ ze snu niewoli.

Pan Gajowiec opowiada³ swemu m³odemu s³uchaczowi o szeœciu kolejnych manifestacjach

robotniczych, w których rokrocznie w dniu 1 maja bra³ udzia³. Z prawdziw¹ jednak kurtuazj¹
wspomina³ pierwsz¹ z tych manifestacji

411

, zorganizowan¹ przez tego¿ wêdrowca poprzez

graniczne rzeki. I tutaj, jak zawsze, ten sam inspirator napisa³ wezwanie do œwiêcenia dnia
1 maja w Alejach Ujazdowskich Warszawy pod samymi murami Belwederu

412

, w którym

rezydowa³ genera³–gubernator warszawski, wielkorz¹dca Polski z ramienia caratu. Sam
wydrukowa³ wezwanie na czerwonych kartkach i sam je rozrzuci³, rozda³ w fabrykach
Warszawy. Przebrany za Anglika, przygodnie zab³¹kanego w tym mieœcie i spaceruj¹cego
po Alejach, w wysokim cylindrze (mocno tr¹caj¹cym magazynami „Wa³ówki”

413

, starannie

przyprasowanym, w niebieskich binoklach i d³ugim paltocie, organizator przechadza³ siê
wynioœle i obojêtnie wœród grup manifestantów, którzy tego dnia po raz pierwszy wyszli masowo
z fabryk i warsztatów na spotkanie z potêg¹ caratu. ¯andarmi konni na wspania³ych rumakach
podje¿d¿ali blisko, oficerowie ¿andarmscy wkraczali na chodnik, a¿eby przypatrzeæ siê twarzy
wêdrownego Anglika. T³umy policji i wojska otacza³y ze wszech stron manifestantów, kieruj¹c
ich ku otwartej bramie ogrodu, a¿eby ich tam wepchn¹æ i schwytaæ. Pan Gajowiec wspomina³
blade twarze tych ludzi, tych pierwszych ¿o³nierzy sprawy niepodleg³oœci, defiluj¹cych przed
Belwederem.

– Dziwna, przedziwna jest si³a modlitwy – mówi³ pan Gajowiec.
I oto przypomina³ pewn¹ swoj¹ modlitwê przed obrazem zamazanym przez deszcze,

zniszczonym przez s³oty, przed obrazem w starej kapliczce unickiej, przy drodze do Drohiczyna.
Sta³ wtedy obok matki Cezarego, m³odziutkiej panny Jadwigi… Modli³ siê gor¹co – gor¹co o ³askê

po zamachu majowym Pi³sudskiego (1926).

407. (przyp. red.) Aleksander Trzeci – car rosyjski w latach 1881–1894. Panowanie jego by³o okresem wzmo¿onej

reakcji i ucisku narodowoœciowego.

408. (przyp. red.) idzie do Polski – te szczegó³y zaczerpn¹³ ¯eromski prawdopodobnie z opowiadañ swego

przyjaciela, uczestnika ruchu rewolucyjnego, Mariana Abrramowicza (1871–1925), któremu poœwiêci³ równie¿

odrêbne wspomnienie w „Przegl¹dzie Warszawskim” (1925).

409. (przyp. red.) obieszczyk (ros. obiezdczyk) – stra¿nik graniczny.

410. (przyp. red.) ja tiebia wi¿u! (ros.) – widzê ciê!

411. (przyp. red.) pierwsza z tych manifestacji – prawdopodobnie demonstracja pierwszomajowa w roku 1898,

organizowana przez PPS, przy czynnym udziale Wojciechowskiego.

412. (przyp. red.) Belweder – pa³ac wœród parku na koñcu Alei Ujazdowskich, w okresie zaborów by³ rezydencj¹

genera³–gubernatorów warszawskich. W pierwszych latach niepodleg³oœci – siedziba Pi³sudskiego jako naczelnika

pañstwa, od roku 1922 – siedziba prezydenta.

413. (przyp. red.) Wa³ówka – rynek ze starzyzn¹, znajdowa³ siê w Warszawie przy ul. Wa³owej.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

124

background image

pomocy dla biednych ludzi Podlasia. I oto – mocarstwa przesz³y, cesarze upadli, wojska wielkie
znik³y, niezdobyte fortece w gruz siê rozsypa³y. Modlitwa zrobi³a swoje…

Pan Gajowiec, urzêdnik legalista

414

, wiele tego rodzaju wynurzeñ powierza³ swemu m³odemu

sekretarzowi.

Sekretarz, s³uchaj¹c w milczeniu polskich opowieœci realno–mistycznych, puszcza³ je

mimo uszu. W uszach jego brzmia³y jakby maleñkie srebrne dzwoneczki, wci¹¿ jedno
imiê powtarzaj¹ce. Tote¿ czêstokroæ rozmawiaj¹c nie rozmawia³ i s³uchaj¹c nie s³ysza³.
Pod zewnêtrzn¹ pow³ok¹ rozmowy, dysputy, a nawet sporu, wskroœ umys³owania, rozwa¿ania,
a nawet rachunku, p³yn¹³ jak gdyby potok szumi¹cy, wieczne wspomnienie o piêknej pani
Laurze. A nieprzerwana jej nieobecnoœæ, g³uchy step rozstania, sahara ja³owa i wyschniêta
¿ycia bez niej – dra¿ni³a go i rozjusza³a. Nie podoba³o mu siê tutaj, w tym mieœcie. Nic tu
nie mia³ wielkiego, olbrzymiego, na czym czucie zawisn¹æ by mog³o. Rozumia³ prace owego
Gajowca, prace surowe i na nic niebaczne, wszczepione jak p³ug w przysz³oœæ tego kraju. Ale
siê t¹ zimn¹, œcis³¹, nieefektown¹ proz¹ nie móg³ przej¹æ. Gajowiec marzy³ jako o szczêœciu
swym, o ideale swego ¿ycia – o polskim pieni¹dzu. Gdy wymawia³ s³owo „z³oty”

415

, rozaniela³

siê, jaœnia³, promienia³. T³umaczy³ d³ugo m³odemu kamratowi, jakich to trudów, walk, mozo³ów
– jakiego to ogromu wiedzy, przewidywañ i rozumowañ – znajomoœci arkanów i wybiegów
¿ycia nowego, którego przewidzieæ nie mo¿e ¿adna socjologia ani ¿aden program jakiejkolwiek
miêdzynarodówki – jakiego to wreszcie twórczego geniuszu wymaga ów „z³oty”. Cezary zgadza³
siê, lecz nie p³on¹³ entuzjazmem do „z³otego”. Gdyby pan Gajowiec wiedzia³, o czym myœli ten
m³ody cz³owiek w trakcie jego zawi³ych wywodów, zamkn¹³by usta na cztery spusty.

Z czasem, im Baryka bardziej zag³êbia³ siê w ¿ycie, im wiêcej poznawa³ ludzi i wiêcej

obserwowa³ faktów, w tym wiêksz¹ popada³ niechêæ do ca³ego polskiego zespo³u. Dra¿nili
go wszyscy swym przywi¹zaniem do przesz³oœci, do owego smutnego „wczoraj” – i radosn¹
œwiadomoœci¹, naiwn¹ uciech¹ z piêknego „dzisiaj”. Cezary natomiast widzia³ to „dzisiaj” nie
w wielobarwnej sukience wolnoœci, lecz w obmierz³ym ³achmanie rzeczywistych i oczywistych
faktów. Có¿ go mog³o obchodziæ stwierdzenie, ¿e ta oto dziura w ³achmanie jest nieuniknionym
nastêpstwem, najnaturalniejszym skutkiem takich a takich przyczyn – ¿e ten oto wrzód, rana,
strup przyschniêty to jest dzie³o i wina zaborców, za które oni odpowiadaj¹. Baryka widzia³
tylko dziury, ³aty, ³achmany, wrzody i strupy. Nadto – widzia³ siñce i guzy zadane przez now¹
w³adzê, która usi³owa³a byæ mocn¹, nie s³absz¹ od w³adzy zaborców. Nawet miejsca z pozoru
zdrowe, kwitn¹ce pocz¹³ podejrzewaæ o wewnêtrzn¹ ki³ê. Przeszywa³ te miejsca swym szyd³em
podejrzliwoœci albo przecina³ nieulêk³ym lancetem. Wszak¿e widzia³ by³ wieœ szlacheck¹ z jej
¿yciem. Czy¿ nie nale¿a³o tej ca³ej Naw³oci z jej Ch³odkami pos³aæ do luftu? Czy¿ nie nale¿a³o
tego Leñca z jego panem Barwickim i pani¹ Barwick¹?… Tu przy³¹czy³a siê inna sfera uczuwania
rzeczywistoœci. Rêka chwyta³a nie lancet, lecz jakiœ wschodni przyrz¹d rozprawy…

W tym czasie do wspólnego mieszkania Bu³awnika i Baryki przychodzi³ czêsto kolega Antoni

Lulek. By³ to student prawa na jednym ze starszych kursów uniwersytetu. Lulek by³ chorowity,

414. (przyp. red.) legalista – cz³owiek stawiaj¹cy sobie jako zasadê postêpowanie zgodne z prawem.

415. (przyp. red.) z³oty – w pierwszych latach powojennych inflacyjna polityka rz¹du doprowadzi³a do gwa³townego

spadku wartoœci marki, (w roku 1920 kurs dolara wynosi³ oko³o 800 marek, w roku 1922 18 000 marek,

w paŸdzierniku 1923 – 1 000 000 marek, w styczniu 1924 – 10 000 000 marek), co dla kapitalistów by³o pocz¹tkowo

Ÿród³em ogromnych zysków spekulacyjnych, powodowa³o jednak wci¹¿ rosn¹c¹ nêdzê mas pracuj¹cych. Na

prze³omie lat 1923–1924 inflacja doprowadzi³a do dezorganizacji ca³ego ¿ycia gospodarczego. Dopiero wówczas

rz¹d W³adys³awa Grabskiego dokona³ reformy finansowej, wprowadzaj¹c jako now¹ walutê z³oty (kwiecieñ

1924).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

125

background image

s³aby, nik³y blondyn. Na wojnie bolszewickiej nie by³ z powodu z³ego stanu zdrowia. Lulek
by³ nadzwyczajnie oczytany i œwietny dialektyk

416

. Gdyby nie anemia i astma, które mu „g³os

odbiera³y”, móg³by przegadaæ dziesiêciu najtê¿szych gadu³ów. Czasami zreszt¹ „nie gada³”, to
znaczy, nie odzywa³ siê zupe³nie ani s³owem. Z g³ow¹, a raczej z brod¹ podpart¹ na chudej
i suchej piêœci, siedzia³ wówczas i przenikliwymi niebieskimi oczami patrza³ na przeciwnika –
(w studenckich pokojach schodz¹ siê, pij¹ zimn¹ herbatê, pal¹ cudze papierosy i gadaj¹ zawsze
„przeciwnicy”). Lulek by³ to ju¿ jegomoœæ starszy. Z niejednego pieca chleb jada³. W czasie
wojny œwiatowej tera³ siê po ró¿nych krymina³ach rosyjskich i niemieckich. Paka – zabra³a
znaczny okres jego ¿ycia. W pace, a raczej w pakach, maj¹c wiele czasu, Lulek uczy³ siê obcych
jêzyków, a posiad³szy angielski (licho), francuski i niemiecki (wcale dobrze), wci¹¿ coœ t³umaczy³.
„Pracowa³ naukowo”, jak mówi³o siê o tym wœród kolegów. Nikt jednak tych naukowoœci Lulka
na oczy nie widzia³. Zawsze mia³o coœ byæ wydane przez pewne ideowe zespo³y i kó³ka i nie
dochodzi³o do skutku, oczywista rzecz, wskutek braku pieniêdzy, które nie nosi³y w tej sferze
innej nazwy, tylko do znudzenia nazwê floty.

Lulek lubi³ rozmowy z Baryk¹, a nie lubi³ z Bu³awnikiem. Bu³awnik by³ to umys³ jasny

(cokolwiek zanadto jasny), racjonalistycznie prostolinijny, nie znosz¹cy mg³y i tajemnicy,
którymi Lulek lubi³ siê otaczaæ. Je¿eli Bu³awnik zbyt kategorycznie, w sposób „medyczny”
udowodni³ swe twierdzenie, Lulek wyp³ywa³ na rozlewne wody zastrze¿eñ i przyczynków
naukowych, puszcza³ siê na wywody nie³atwe do doœcigniêcia i gubi³ œlady za sob¹. Jednak¿e
Lulek potrzebuj¹c od czasu do czasu pomocy materialnej, kredytu krótkoterminowego, zjawia³
siê w jamie Bu³awnika. Ostatni by³ dobrze usposobiony dla tego klienta. O swój, a raczej
o ojcowski grosz dba³, co siê zowie, ale nie by³o wypadku, ¿eby odmówi³ Lulkowi „po¿yczki”,
która mog³a byæ – co to ukrywaæ? – zasi³kiem. Tymczasem Lulek by³ fenomenalnie punktualny.–
Oddawa³ d³ugi w terminie oznaczonym. Tak siê te rzeczy z³o¿y³y, ¿e Lulek rozmawia³ z Baryk¹
o rzeczach oderwanych, naukowych, teoretycznych, tajnych, a z Bu³awnikiem o pieni¹dzach.
Gdy Bu³awnik wtr¹ca³ siê do rozmowy, zaczyna³ spieraæ siê, mêdrkowaæ i dowodziæ, Lulek
odcina³ siê raz, dwa, potem przycicha³, a wreszcie popada³ w milczenie, w astmê, która mu g³os
odbiera³a. Zimnymi swymi oczyma „przypatruj¹c siê” wywodom przeciwnika kamienia³ na
d³ugo. Œmiech bezg³oœny Lulka gorszy by³ stokroæ dla Bu³awnika od jego s³ownych wywodów.

O czym¿e to Lulek dyskutowa³ z Baryk¹? Otó¿ przewa¿nie o jego przejœciach bakiñskich

i moskiewskich. Lulek nigdy nie widzia³ Rosji, nie zna³ ani Moskwy, ani ¿adnej tam Tu³y,
a jednak by³ poinformowany o sprawach rosyjskich, jakby tam w³aœnie spêdzi³ ca³e ¿ycie.
Wszystko to z ksi¹¿ek, pism i pisemek. Fenomenalna pamiêæ pozwala³a mu mieæ na zawo³anie
cytaty ze wszystkich dekretów wszystkich najcudaczniej zwanych w³adz bolszewickich,
daty, cyfry, dos³owne teksty rozporz¹dzeñ, brzmienie ustaw, dok³adne formu³y przemówieñ
wodzów i dok³adne teksty opozycyjnych zaprzeczeñ. Wiedza Lulka obraca³a siê w granicach
nakreœlonych przez te w³aœnie doktryny, ujête w ramy tych w³aœnie praw i wyjaœnieñ.

Nadto Lulek by³ nie lada (tak zwanym) „psychologiem”. Umia³ orientowaæ siê w nawale

faktów przytoczonych przez m³okosa, umia³ wyczuæ naturê jego uniesieñ oraz si³ê rzeczywist¹
zw¹tpieñ i rozczarowañ.

W te w³aœnie miejsca, w te obola³e okolice umia³ we w³aœciwej chwili pchn¹æ d³ugim

pugina³em szyderstwa i zjadliwej drwiny. Baryka znalaz³ siê pod urokiem i niepostrze¿enie,
z wolna przechodzi³ pod w³adzê duchow¹ Lulka.

Nadszed³ czas, ¿e Cezary poczyni³ „psychologowi” pewne zwierzenia co do Naw³oci i Leñca.

Nie powiedzia³, oczywiœcie wszystkiego, ale o tym i owym napomkn¹³. Tamten s³ucha³
z nadzwyczajn¹ uwag¹, podpar³szy nag¹ brodê nag¹ piêœci¹. Nie wtr¹ca³ siê do tych spraw
rad¹ ¿adn¹ ani uwag¹, ale widaæ by³o, ¿e przywi¹zuje do pó³spowiedzi m³odzieñca pewne
znaczenie. Dla Baryki potrzeba wyznania by³a koniecznoœci¹ duszy. Jak¿eby pragn¹³ powiedzieæ
wszystko, wszystko! Zrzuciæ z serca kamienie, które je uciska³y, dokonaæ spowiedzi, któr¹ mu
swego czasu proponowa³ ksi¹dz Anastazy! Lecz nie mo¿na by³o z Lulkiem popadaæ w romanse
tego rodzaju, gdy¿ on czego innego w tych aferach poszukiwa³. Chodzi³o mu o zgorzknienie
Baryki, o jego przejœcie do stanu odrazy i – co to owijaæ w bawe³nê! – do stanu zemsty. W tym
celu Lulek u¿ywa³ pewnych skrótów.

416. (przyp. red.) dialektyk – tu: bieg³y w sztuce dyskutowania.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

126

background image

Mówi³ o szlachcie, o klasie pró¿niaczej i prze¿ytej – nie „szlachta”, nie „bur¿uazja” czy tam

inaczej, lecz – „naw³oæ”. O zepsuciu, nikczemnoœci, zgniliŸnie duchowej kobiet sfery ziemiañskiej
w ogóle mówi³ „laury, laurynki”. Grub¹, bezmyœln¹ szlagoneriê

417

nazwa³ „barwiccy”. Ten

sposób w pewnej mierze dogadza³ uczuciom Cezarego, jakoœ by³ mu na rêkê. Sam w rozmowach
u¿ywa³ nieraz tych samych okreœleñ. Nic to, ¿e potem czu³ w sobie dr¿enie i ¿r¹cy gniew za to,
¿e siê z tym wszystkim obna¿a i obgaduje.

Ale Lulek umia³ panowaæ nad tymi przelotnymi refleksami. Rzuca³ przed oczy przyjaciela

obrazy biedy ludowej jeszcze nie widziane i po prostu Ÿga³ go w serce. Porusza³ w nim
wszystko widziane dawno i niedawno – przypieka³ ¿elazem roz¿arzonym w wielkim ogniu
cierpieñ proletariatu i nêdzarzy. Nie da³ mu wracaæ w wydeptan¹, wygodn¹ kolej uczuæ
i popêdza³ go na nowe drogi. Czy Lulek sam odczuwa³ cierpienia uciemiê¿onych? Bóg go raczy
wiedzieæ! Mówi³ o tych cierpieniach utartymi formu³ami, w sposób zawsze jednaki, sumaryczny
i ujêty w nieodmienne epitety, co by³o nudne i tak ja³owe, ¿e a¿ ohydne, a jednak zawiera³o
w sobie prawdê nagich rzeczy.

Rzeczownik „proletariat” wymawia³ w pewnym skrócie sylabowym, jakby ten wyraz

od czêstego obracania go w ustach i oœliniania jego jêzykowych kantów sta³ siê g³adki,
okr¹g³y i miêkki. Rzeczownik „rewolucja” wymawia³ z pewnym poœwistem i przygwizdem,
który w tym wyrazie wydawaæ siê zdawa³ podniebieniowy dŸwiêk c. Szczególn¹ antypati¹,
nienawiœci¹, odraz¹, wzgard¹ i drwinami Lulek darzy³ miejscow¹ organizacjê socjalistyczn¹
z odcieniem narodowym

418

. Gdy mówi³ o ludziach i dzia³aniach tego zespo³u i œrodowiska,

nos jego przybiera³ kolor jasnozielony, a oczy zawœci¹ga³y siê bielmem. Na inne partie –
„bur¿uazyjne”, narodowe, ludowe, postêpowe i katolickie czy bezwyznaniowe – zapatrywa³ siê
z wiêksz¹ ³askawoœci¹, po prostu dlatego, ¿e nienawiœæ w jego duszy wzrasta³a w stosunku
odwrotnie proporcjonalnym do ró¿nic ideowych: im ró¿nice by³y mniejsze, tym nienawiœæ
wiêksza. Wszelkim enuncjacjom

419

tych partii i g³osom ich „czo³owych” wyrazicieli Lulek

nie przeciwstawia³ swych twierdzeñ ani zaprzeczeñ. Przypatrywa³ siê jedynie owym tezom
i wywodom zupe³nie tak jak umys³owaniom Bu³awnika. By³ przecie w posiadaniu prawdy,
po có¿ tedy by³o psuæ sobie zdrowie na jakieœ alterkacje

420

z powodu takiego czy innego

nacjonalizmu.

Rzeczywiœcie jednak ten chorowity cz³owiek psu³ sobie zdrowie ¿ywi¹c zupe³n¹ ju¿

wrogoœæ i nosz¹c w sercu zemstê wzglêdem nowo powsta³ej Rzeczypospolitej Polskiej. Ka¿de
niepowodzenie, poœliŸniêcie, klêska czy ¿ywio³owe nieszczêœcie pañstwa i rz¹du polskiego
jako ca³oœci, jako jestestwa politycznego i spo³ecznego, budzi³o w piersi Lulka, w jego sercu
radosny œmiech. On szczerze i pilnie czyha³ na œmieræ tego tworu, który stale nazywa³
„najreakcyjniejszym skirem

421

ludzkoœci”. To – o czym dowiadywa³ siê od Baryki, na przyk³ad

o pracach Gajowca – nieci³o w jego duszy zgryzotê œmierteln¹, mêkê serdeczn¹, astmê duchow¹,
która podkopywa³a jego zdrowie fizyczne bardziej ni¿ choroba sama. To mog³o zaciemniæ jego
idea³, a w praktyce odwlec nieunikniony zgon Polski. Dla przyspieszenia zaœ tego zgonu Lulek
gotów by³ poœwiêciæ swe mizerne zdrowie i nieweso³e ¿ycie. Dr¿¹cymi rêkami chwyta³ z rana
gazety, ¿eby przecie wyczytaæ coœ „pomyœlnego”, jak¹œ klêskê publiczn¹, jakieœ za³amanie
siê grube i g³êbokie, jak¹œ kompromitacjê wobec zagranicy, jak¹œ groŸbê czyj¹œ, zapowiedŸ
zniszczenia rzucon¹ przez angielskiego potentata lub niemieckiego eks–genera³a. Najtajniejszym
i najszczerszym jego westchnieniem, pewnym rodzajem modlitwy, by³o has³o:

– Tylko przetrzymaæ do najprêdszego koñca tê „niepodleg³oœæ”, a wtedy jeszcze swobodniej

pooddycham na œwiecie!

Trzeba przyznaæ, ¿e w tych nastrojach nie by³o impulsu poddanego materialnie, z rêki do rêki,

przez „oœcienne mocarstwo”. Lulek by³ ideowcem najczystszej wody. ¯y³ w najautentyczniejszej
biedzie i gotów by³ zmarnieæ i zamrzeæ w jakiejœ pace za swoje pasje, sympatie i nienawiœæ.
Lecz nikt go nie aresztowa³. Cierpienia jego wzmaga³y siê, gdy s³ysza³ lub czyta³ o powolnych,

417. (przyp. red.) szlagoneria – zacofana, prowincjonalna szlachta.

418. (przyp. red.) organizacja socjalistyczna z odcieniem narodowym – tj. Polska Partia Socjalistyczna.

419. (przyp. red.) enuncjacja – wypowiedŸ.

420. (przyp. red.) alterkacja – zatarg, sprzeczka.

421. (przyp. red.) skir – rak.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

127

background image

lecz sta³ych reformach, ulepszeniach, naprawach, o wprowadzeniu w ¿ycie ma³ych zmian
na lepsze. Poczytywa³ to za zbrodnie, wiêksze od jawnych skoków ku reakcji. Owych
„polepszycieli”, oglêdnych „poprawiaczów”, ostro¿nych kunktatorów

422

nienawidzi³ z ca³ej

duszy. Nazywa³ to wszystko – „gajowszczyzna” – a do owej gajowszczyzny zalicza³ ca³e
partie czerwone i ró¿owawe. Natomiast pa³a³ uwielbieniem dla poczynañ reformatorskich
„s¹siedniego mocarstwa”. Gdy czyta³ o srogich karach na kontrrewolucjonistów, o kaŸniach
setek tysiêcy ludzi, o mordowaniu bez s¹du i dziesi¹tkowaniu zak³adników, blad³ z rozkoszy.
Rêce jego dr¿a³y wówczas i twarz promienia³a jak od g³êbokiego natchnienia. Suchy kaszel
zdawa³ siê byæ nieustannym przytakiwaniem. Lulek nie tylko wtedy czu³, ale i dzia³a³ w duchu
– in partibus infidelium

423

. Poniewa¿ specjalnie nie znosi³ wojska polskiego, gotów by³

zniszczyæ ten kraj ju¿ tylko za sam jego „militaryzm”. A nie mog¹c nic poradziæ na œwie¿e
objawy powodzenia tego¿ „militaryzmu” w akcie odparcia najazdu bolszewickiego przez wojska
polskie, „zmuszony by³” szukaæ pomocy za granic¹ tego kraju. Lulek sztyftowa³

424

wci¹¿

tajne artyku³y, istne raporty szkaluj¹ce do pism zagranicznych o kierunkach pokrewnych
jego sposobowi myœlenia. Cieszy³ siê na swój sposób, gdy siê dowiadywa³, ¿e nie on jeden
osmarowuje grzeszn¹ Polskê przed areopagiem „Europy”.

Opowiada³ Cezaremu, i¿ zna poetê, który posiada sta³¹ pensjê miesiêczn¹ – osiem dolarów

– z redakcji pewnego pisma skrajnego za dostarczanie temu¿ pismu, drukowanemu w jêzyku
polskim, jedynie i wy³¹cznie wierszowanych paszkwilów na szefa reakcji polskiej, Ignacego
Paderewskiego

425

. Nie mniej straszliwie ni¿ na polu militarnym przedstawia³a siê w opinii Lulka

nieszczêsna Polska w dziele swej oœwiaty, s¹downictwa, a nade wszystko w systemie wiêzieñ
i stosowanych tam udrêczeñ. Natomiast Lulek nie mia³ wcale s³ów nagany dla uwiêzionych
podpalaczów prochowni

426

, którzy wysadzali w powietrze nie tylko obiekty obronne polskiego

„militaryzmu”, lecz tak¿e domy i dzielnice przyleg³e, wraz z kobietami, dzieæmi i niedo³êgami
– oraz dla ich popleczników, pomocników i instruktorów. Ci wszyscy nosili w jego ustach
nazwê „przeciwników ideowych rz¹du bur¿uazyjnego w Polsce”. Wed³ug jego opinii rz¹d polski
nie mia³ prawa i nie powinien broniæ siê wobec swych „przeciwników ideowych”, na napaœæ
odpowiadaæ obezw³adnieniem i kar¹, lecz winien by³ z³o¿yæ broñ u ich stóp i w ogóle ust¹piæ
z zajmowanych bezprawnie „siedlisk tyranii”. Siedliska te powinny by³y niezw³ocznie przejœæ
w posiadanie „przeciwników ideowych” rz¹du polskiego. Oczywista rzecz, ¿e Lulek nie sta³ po
stronie Polski w walce jej z wojskami bolszewickimi.

I tutaj to zachodzi³o nieporozumienie miêdzy Lulkiem i Baryk¹. Cezary nie sta³ po stronie

wojsk bolszewickich, które swego czasu pó³ Polski zala³y. Zarówno w rzeczywistoœci, jak ideowo
sta³ po stronie polskiej. Prze¿y³ ogrom wzruszeñ i uniesieñ wojennych, których nic mu odebraæ
nie mog³o i nic nie mog³o wp³yn¹æ na ich zapomnienie. Lulek spostrzeg³ w rozmowach,
¿e tej sprawy nie nale¿y nawet poruszaæ, ¿e przynajmniej na teraz nie ma ¿adnej szansy
wykorzenienia z pamiêci ucznia wzruszeñ „rycerskich”. Tote¿ omija³ tê materiê. Ogólnie tylko
zwalcza³ barbarzyñski nacjonalizm, wyolbrzymianie czynów ró¿nych historycznych postaci, tê,
jak mówi³, specyficznie polsk¹, przewlek³¹ i wyniszczaj¹c¹ malariê dusz – historyzm – oparty
przede wszystkim na rozg³aszaniu i rozmazywaniu sposobami sztuki mniemanych i rzekomych
zas³ug polskiego militaryzmu.

Zasady Antoniego Lulka nie by³y obce ani nie by³y nie znane Cezaremu Baryce. W szumnym

i buñczucznym okresie bakiñskim swego nied³ugiego ¿ycia, w tak zwanej „m³odoœci” swej, która

422. (przyp. red.) kunktator – cz³owiek zwlekaj¹cy umyœlnie z dzia³aniem.

423. (przyp. red.) in partibus infidelium (³ac.) – w krajach niewiernych; okreœlenie u¿ywane wobec biskupów,

których w³adza jest tylko tytularna; tu ma charakteryzowaæ stosunek komunisty do pañstwa bur¿uazyjnego.

424. (przyp. red.) sztyftowaæ – przygotowywaæ.

425. (przyp. red.) Ignacy Paderewski (1860–1941) – znakomity pianista i Kompozytor, zarazem polityk i dzia³acz

spo³eczny. Premier i minister spraw zagranicznych, w roku 1919 delegat polski na konferencjê wersalsk¹.

426. (przyp. red.) podpalacze prochowni – zamachy terrorystyczne by³y ca³kowicie sprzeczne z zasadami walki

politycznej KPRP. Mimo to gdy 14 PaŸdziernika 1923 nast¹pi³ wybuch prochowni w Cytadeli Warszawskiej

(powoduj¹c œmieræ 28 osób), w³adze – bez zbadanie przyczyn katastrofy – obci¹¿y³y odpowiedzialnoœci¹

Komunistów i dokona³y wœród nich masowych aresztowañ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

128

background image

tak¹ jest „rzeŸbiark¹”

427

, i¿ wyrzeŸbia „¿ywot ca³y” – niema³o siê tych zasad nas³ucha³. ¯y³ nimi

nie tylko umys³owo i uczuciowo, lecz niejako fizycznie, w sposób stadowy, kole¿eñski, towarzyski
i snobistyczny. Zasady te by³y w jego œwiecie modne. Któ¿ w kó³ku bakiñskich kole¿ków móg³by
siê by³ przyznawaæ do patriotyzmu rosyjskiego, mocarstwowego, przedwojennego, carskiego?
By³by to czarnoseciniec

428

, chuligan, karierowicz, drab, zbir.

Polskiego patriotyzmu Cezary wówczas nie odczuwa³. By³y to dlañ wówczas ckliwe uczucia

matki reakcjonistki, katoliczki, têskni¹cej i chlipi¹cej zarówno z reumatyzmu, jak z racji braku
owej Polski. Polska tedy – by³ to, poniek¹d, matczyny reumatyzm, artretyzm, skleroza i kaszel.
Lecz po przybyciu do Polski coœ tutaj w jego duszy naros³o. Bolszewickie idee nie by³y dlañ ju¿
tak wystarczaj¹ce i czyste. Gdy Lulek teoretyzowa³, Cezary uprzytamnia³ sobie te idee w ich
formach oczywistych, widzia³ je na nowo, rozumia³ je i ceni³. Lecz coœ mu ostro przeszkadza³o
czuæ je po dawnemu.

Gdy usi³uj¹c poni¿yæ ideê kultu narodowoœci Lulek uwidocznia³ na licznych przyk³adach,

i¿ walki narodowoœciowe nie prowadz¹ do ¿adnego celu, lecz przeciwnie, wytwarzaj¹ coraz
wiêksz¹ przepaœæ miêdzy narodami, coraz wiêksze gnêbienie jednych narodów przez drugie –
i to s³abych przez potê¿ne – ¿e jedyn¹ granic¹, któr¹ cz³owiek rozumny mo¿e uznawaæ, jest
granica w poprzek ca³ego œwiata, dziel¹ca robotników angielskich, francuskich, niemieckich,
rosyjskich, polskich, ukraiñskich od bur¿uazji angielskiej, francuskiej, niemieckiej itd. – Cezary
czu³, ¿e ta sprawa – „nie ma tak dobrze”

429

. Czu³, ¿e Lulek nie dlatego tak mówi, i¿ jest bardzo

m¹dry i strasznie oczytany w Marksie, lecz raczej dlatego, i¿ jest w pewnej mierze ograniczony,
a nawet têpy. Rozumia³ to, i¿ Lulkowi ³atwo byæ tak radykalnym, ³atwo mu wyzbyæ siê granicy
polskiej, poniewa¿ jej nie widzia³ na oczy – s³upów granicznych, które z p³aczem ca³owali biedni,
udrêczeni ludzie. £atwo mu zreszt¹ wyzbyæ siê mnóstwa spraw i zajœæ duchowych, które w³aœnie
tê granice wyraŸnie stanowi¹.

Kopce graniczne sypa³a przede wszystkim przesz³oœæ. I to nie przesz³oœæ militarystyczna,

lecz w³aœnie pokojowa, potulna, niewinna, przesz³oœæ ogromu prac cichych w zakresie rzeczy
subtelnych. Pojêcia o tej przesz³oœci Cezary nabra³ w swym pochodzie antybolszewickim
w poprzek i wzd³u¿ rubie¿y polskich, gdy widywa³ porabowane biblioteki, porozbijane dzie³a
sztuki, pot³uczone witra¿e, szcz¹tki, u³amki, druki, papiery. Nabra³ tego pojêcia w rozmowach
z Gajowcem. Gdy Gajowiec o tym wszystkim mówi³, Cezary z¿yma³ siê i protestowa³. Gdy zaœ
Lulek nic o tym nie chcia³ wiedzieæ, nie docenia³, nie interesowa³ siê – wy³azi³o to spod ziemi
i ukazywa³o niezupe³noœæ, u³omnoœæ, a nieraz œmieszn¹ symplistycznoœæ

430

tez Lulka. Gdy

wœród ataków kaszlu Lulek z furi¹ twierdzi³, i¿ wyrazu „patriotyzm” u¿ywa siê dziœ po to tylko,
¿eby wœród najciemniejszych mas budziæ najciemniejsze instynkty, gdy¿ ci, którzy za¿ywaj¹
tego s³owa, tej rzekomej idei, pokrywaj¹ nim tylko swoje interesy materialne, chodzi im bowiem
o to, a¿eby tym frazesem uœpiæ, znieczuliæ, zniweczyæ czujnoœæ mas i utrzymaæ w swych rêkach
bogactwa i w³adzê – Cezary widzia³, ¿e znowu Lulek „nie ma tak dobrze”. By³o jeszcze cosik
nadto. Nie umia³ tego wy³o¿yæ na stó³, ale to by³o.

Nadto zachodzi³a drogê kwestia ¯ydów z Franciszkañskiej, Œwiêtojerskiej, Mi³ej, a tak¿e

z Nalewek. Rozwój gospodarczy wymaga, ¿eby bur¿uazja ust¹pi³a, gdy¿ jest klas¹ przestarza³¹.
Je¿eli tego nie zechce wykonaæ dobrowolnie, nale¿y j¹ usun¹æ gwa³tem, przymusowo, na drodze
rewolucyjnej. W³adzê ca³kowit¹ obejm¹ robotnicy. A có¿ wówczas stanie siê z proletariatem
najbiedniejszym z proletariatów, z bied¹ ¿ydowsk¹ z ulicy Franciszkañskiej i przyleg³ych? Czy
to s¹ robotnicy? Czy to jest bur¿uazja? Cezary obawia³ siê w duszy, na mocy tego wszystkiego,
co ju¿ za ¿ywota swego w sprawach przewrotowych widzia³ na w³asne oczy, a¿eby ta ¿ydowska
bur¿uazja, a zarazem to getto ¿ydowskie – ci ludzie bez przesz³oœci i przysz³oœci, których jest

427. (przyp. red.) m³odoœæ… rzeŸbiark¹ – aluzja do znanej zwrotki z wiersza Zygmunta Krasiñskiego Do Kajetana

KoŸmiana (1850): „M³odoœæ, mistrzu, jest rzeŸbiark¹, co wykuwa ¿ywot ca³y; Choæ przeminie sama szparko,

cios jej d³uta wiecznotrwa³y”.

428. (przyp. red.) czarnoseciniec – zajad³y reakcjonista („czarna sotnia” – skrajnie reakcyjna organizacja

monarchistyczna w carskiej Rosji, dokonywa³a napaœci na rewolucjonistów, organizowa³a pogromy

anty¿ydowskie).

429. (przyp. red.) sprawa – „nie ma tak dobrze” – niejasna dziœ aluzja do jakiegoœ g³oœnego b³êdu jêzykowego.

430. (przyp. red.) symplistycznoœæ – uproszczenie.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

129

background image

w Polsce wiêcej ni¿ trzy miliony – kandydatów – pod pozorem, i¿ oni to w³aœnie s¹ œwiatem
robotników, proletariatem – nie objêli ca³ej w³adzy w rêce ponad zburzyszczem wszystkiego.
Nie s¹dzi³ bowiem, ¿eby to by³o po¿yteczne dla postêpu œwiata.

Pewnego dnia rano Lulek przyszed³, a w³aœciwie przybieg³ do mieszkania Cezarego zdyszany

i niezwykle podniecony. Lecz w mieszkaniu nie mo¿na by³o mówiæ swobodnie, gdy¿ Bu³awnik
siedzia³ kamieniem, czegoœ tam uczy³ siê zajadle, przebieraj¹c miêdzy ludzkimi piszczelami.
Lulek pokaszliwa³ coraz niecierpliwiej. Tote¿ Cezary wymyœli³ sposób na wygryzienie
Bu³awnika z pokoju: wy³oni³ pewn¹ sumê i pos³a³ tamtego po serdelki, bu³ki, cukier i tytoñ.

Skoro tylko Bu³awnik trzasn¹³ drzwiami, a¿ szyby zabrzêcza³y w ca³ej kamienicy, Lulek pisn¹³:
– Ty! S³uchaj!
Zanim Baryka móg³ cokolwiek, wed³ug zapowiedzi, us³yszeæ, musia³ zapoznaæ siê z seri¹

kaszlów grubych i cienkich. Skoro siê to nieco uspokoi³o, Lulek mówi³:

– Dla ciebie jednego to robiê, ¿eby ciê przecie coœ niecoœ oœwieciæ…
– Zbytek ³aski, moœci dobrodzieju.
– ¯eby ciê oœwieciæ z boku. Mo¿esz sobie o tym s¹dziæ, co ja mówiê, jak ci siê ¿ywnie podoba.

Teraz masz sposobnoœæ us³yszenia prawdy…

– Wstêp ju¿ s³ysza³em. Teraz mo¿e by pierwszy rozdzia³…
– Otó¿… Uwa¿aj!
Lulek nachyli³ siê i mówi³ najcichszym szeptem. Szept ten by³ istotnie znacznie cichszy ni¿

œwisty, charczenia i bulgotania ¿ywio³ów lasecznikowych w jego piersiach:

– Jutro rano odbêdzie siê tutaj konferencja.
– Czyja?
– Partyjna – a w³aœciwie – organizacyjno–informacyjna.
– No?
– Chcê ci zrobiæ ³askê i wprowadziæ ciê na tê konferencjê. Us³yszysz nareszcie autentycznych

ludzi w tym kraju.

– Us³yszê autentycznych ludzi… Czy to jest jaki Cekaer

431

?

– Et! Co z tob¹ gadaæ! Ja takiego oto eks–¿o³daka wprowadzê na posiedzenie Cekaeru! – gdyby

istnia³!… Mówiê ci: konferencja organizacyjno–informacyjna.

– Organizacyjno–informacyjna – jest to contradictio in adiecto

432

. Albo organizacyjna, albo

informacyjna.

– W³aœnie, ¿e jest taka, jak ci mówiê. Bêd¹ ludzie z organizacji i bêd¹ tacy jak ty, których

nale¿y oœwieciæ i wzi¹æ w rêkê.

– Mnie nikt nie bêdzie bra³ w rêkê, bo ja nie jestem parasol ani ³y¿ka.
– W³aœnie, ¿e twój umys³ trzeba uj¹æ w karby. Podobnie jak zarz¹d partii jest mózgiem klasy

robotniczej, tak samo takie rozumy jak twój – chwiejne, pe³ne nalecia³oœci bur¿uazyjnych –
musz¹ byæ nastawiane i kierowane przez rozum centralny, przez ideê–matkê.

– Owszem, pójdê na ten raut.
– Ja ci dam raut, romansowiczu naw³ocki!
– Mogê pos³uchaæ, co tam bzdyczycie jeden po drugim utartymi na proszek do zêbów

frazesami, nie kontrolowani przez ¿aden rozum postronny. Mózg klasy robotniczej! Paradne!

– Jest jeden warunek: dyskrecja! Nie piœniesz o tym – ale, uwa¿aj – we w³asnym interesie.
– „We w³asnym interesie”. To ju¿ jest groŸne. Ty, Lulek, masz chwile du¿ej wybuja³oœci.

A gdzie to ma byæ? Daleko? Pewno gdzie na koñcu najd³u¿szej linii tramwajowej? Czy to na
czarno – w spodniach – w ¿akiecie – z chustk¹ do nosa? W mankietach obróconych bia³¹ stron¹
w stronê tego Cekaeru?

Lulek srodze kaszla³. Po wy kaszlaniu siê wysycza³:
– Przyjdê po ciebie o dziesi¹tej rano.

431. (przyp. red.) Cekaer – skrót: Centralny Komitet Robotniczy (nazwa centralnej w³adzy partyjnej PPS, a nie KPRP).

432. (przyp. red.) contradictio in adiecto (³ac.) – po³¹czenie dwóch pojêæ, które wzajemnie siê wy³¹czaj¹.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

130

background image

– Zawi¹¿esz mi oczy?
– Zawi¹¿ê ci tylko jêzyk na supe³, ¿ebyœ swoim mi³ym gajowcom czego nie wypapla³.

Zrozumia³eœ?

– No, dobrze. Ju¿ o tym s³ysza³em. Bêdê jutro w domu. Wiêc o dziesi¹tej?
– O dziesi¹tej… – wyszepta³ Lulek wznosz¹c na Cezarego oczy b³agalne, oczy smutne, zimne

oczy fanatyka.

Nazajutrz o godzinie dziesi¹tej obadwaj

433

wyszli z dzielnicy ¿ydowskiej i skierowali siê ku

ruchliwszej i bardziej czystej okolicy. Lulek czêsto i ostro¿nie ogl¹da³ siê poza siebie. Udaj¹c, ¿e
zapala papierosa, przystawa³ i rzuca³ w g³¹b ulicy spojrzenie tak badawcze, ¿e by³o œmieszne do
najwy¿szego stopnia. Jak na z³oœæ nikt go nie inwigilowa³

434

. Je¿eli za nim kto szed³ uparcie, to

stare ¯ydówki z koszami jab³ek albo cytryn na rêku. W pewnej chwili, gdy mijano plac miejski,
Lulek skin¹³ na doro¿kê. Cezary wybuchn¹³ ostrym œmiechem:

– Lulek w doro¿ce! Ju¿ za to samo powinni ciê zaaresztowaæ, uwiêziæ i wprowadziæ na gilotynê!

Ty bur¿uju!

– LeŸ do budy! – wrzasn¹³ prawnik rozgl¹daj¹c siê na wszystkie strony.
Cezary wlaz³ do budy, tym chêtniej i pospieszniej, ¿e œnieg z deszczem ch³osta³ nie na ¿arty.

Pojechali. Cezary patrzy³ z boku na chud¹, nik³¹, ¿ó³taw¹ postaæ rewolucjonisty, na g³uche,
podkr¹¿one oczy, na mizerne w¹siki, podszczypane nerwowymi palcami, wykopcia³e od dymu
kiepskich papierosów, na te w¹siki niepotrzebne, koloru nasturcji, pod sinawym nosem. ¯al mu
by³o Antoniego Lulka! Tak siê zaœ teraæ dla ludzkoœci! Tak siê wyrzekaæ dóbr bur¿uazyjnych dla
przysz³ego z³otego okresu dziejów!

Przecie ten g³odomór móg³by graæ w karty, uczêszczaæ do domów publicznych, hulaæ

w knajpach i robiæ pieni¹dze w handlu akcjami. On tymczasem wszystkiego siê wyrzeka, ¿eby
dogodziæ swej nienasyconej manii odkupienia biedaków z niewoli. Lecz pociesza³a Cezarego
nadzieja, ¿e Lulek kiedyœ od¿yje – jeœli doczeka – gdy walka klas ju¿ ustanie, gdy jedna tylko
bêdzie klasa na globie, gdy wszyscy bêd¹ mieli jednakie mieszkania, spi¿arnie i drwalki,
jednakie meloniki, marynarki i kalosze.

Co pewien czas Lulek wychyla³ siê z budy, patrza³ w ty³ i w g³¹b ulicy.
Jak na ur¹gowisko ani jeden automobil, ani jeden powóz policji nie œciga³ doro¿ki spiskowej!
– Mam wra¿enie, i¿ bur¿uazyjny rz¹d polski nie chce ciê œcigaæ, wiêziæ i œci¹æ mieczem twego

siedliska mózgu, który jest przecie rozumem klasy robotniczej. Co gorsza, mam wra¿enie, i¿ ten
rz¹d bur¿uazyjny kpi sobie z ciebie. Kpi z ciebie, czyli po prostu ma ciê za pewien rodzaj zera
w tym rewolucyjnym termometrze.

– SiedŸ cicho i nie sadŸ siê na dowcipy. To nie twoje rzemios³o.
Doro¿ka z w³aœciwymi jej podskoki przemknê³a siê nad zrujnowanymi czasu wojny

brukami Warszawy. Lecz oto w pewnej chwili Lulek pocz¹³ ci¹gn¹æ za wielki tylny guzik,
przyszyty do kapoty nad lew¹ nerk¹ woŸnicy. Powóz stan¹³. Prawnik zap³aci³ co prêdzej
towarzyszowi–dryndziarzowi sumê tak wielk¹, i¿ tamten nie wszczyna³ k³ótni z wyliczeniem
ceny owsa i wysokoœci podatków. Obadwaj spiskowcy ruszyli szybkim krokiem. Cezary nie
móg³ siê zorientowaæ, na jakiej jest ulicy, chocia¿ by³o to œródmieœcie i sklepy przedstawia³y
siê doœæ okazale. Lulek szybko wszed³ do pewnej bramy. Nawet nie ogl¹da³ siê ju¿ tutaj poza
siebie. Drepta³ chy¿o po schodach na trzecie piêtro, stan¹³ dopiero przed drzwiami, na których
widnia³a doœæ niechlujnie utrzymana tablica z napisem:

„Polex. – Polski eksport manufaktury i ziemiop³odów”.
– „Manufaktury i ziemiop³odów”..: – czyta³ z uszanowaniem Cezary. – Nie napisano, dok¹d…
Lulek nie móg³ odpowiedzieæ, gdy¿ w³aœnie odstawia³ seriê kaszlu. Pomimo tej przeszkody

wygl¹da³ za porêcz i pilnie nads³uchiwa³. Wreszcie, gdy siê okaza³o, ¿e nikt go nie œledzi,
nacisn¹³ klamkê i wszed³ pierwszy. Za nim Cezary. W korytarzu „Polexa” by³o tak bardzo du¿o

433. (przyp. edyt.) obadwaj – dziœ popr.: obydwaj.

434. (przyp. red.) inwigilowaæ – œledziæ.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

131

background image

dymu, po prostu na sk³adzie, pod sufitem, ¿e istotnie warto by³o choæ czêœæ jego dok¹dkolwiek
na zewn¹trz wyeksportowaæ. Stali tu ró¿ni ludzie proœci, w ubraniach robotniczych, a nawet
w sukmanach wieœniaczych. Nie brak³o i tu¿urkowych

435

.

Jeden trzyma³ na rêce paltot starannie z³o¿ony, z ³adn¹ jedwabn¹ podszewk¹. Lulek

przeœlizn¹³ siê wœród nich wszystkich i wszed³ do sporej sali, która by³a niegdyœ pó³bur¿ujskim
salonikiem. Tam by³o doœæ du¿o osób, co najmniej jakie æwieræ setki. Lulek wynalaz³ gdzieœ
pod œcian¹, miêdzy ludŸmi, krzes³o i poda³ go Baryce z g³osem doradczym:

– Siadaj.
Skoro ten usiad³, jakiœ jegomoœæ z twarz¹ chytr¹ i oczami œwidruj¹cymi na wylot nawin¹³

siê i wszczepi³ niemi³y swój wzrok w Barykê. Prawnik coœ mu tam k³ad³ do ucha, gdy Cezary
rozgl¹da³ siê po sali. I tu by³o dymu niema³o. Ludzie rozmawiali szeptem i jakoœ chy³kiem,
jak w koœciele albo na pogrzebie. Barykê, jak to czêsto bywa podczas posiedzeñ uroczystych,
ogarnê³o usposobienie pustackie. Chcia³o mu siê œmiaæ ze wszystkiego, co siê tu dokonywuje,
i ze wszystkich zgromadzonych. Nade wszystko œmieszy³a go mina Lulka, uroczysta i jakby
natchniona. Potem œmieszy³ go ów chytry jegomoœæ, ma³y, perkaty, ³ysawy, z brodzin¹ na bok
z lekka odkrêcon¹. Robi³ wra¿enie kupczyka ze sklepu wiktua³ów, który lubi du¿o rezonowaæ,
poniewa¿ zna siê na wszystkim jak nikt na jego przedmieœciu. Ten mniemany kupczyk lustrowa³
szczegó³owo wszystkich obecnych. O ile ten by³ ruchliwy i bacz¹cy na wszystko, o tyle inni
obecni przewa¿nie sterczeli pompatycznie lub komunikowali siê pó³gêbkiem, jakby ca³¹ troskê
o bezpieczeñstwo na tamtego gorliwca zwalili. Wszyscy zawziêcie wykapcali papierosy za
papierosami. Sprawia³o to wra¿enie, i¿ w tym celu tu przyszli. Ca³oœæ ich nie wywiera³a zbyt
groŸnego wra¿enia.

Wtem drzwi do s¹siedniego pokoju otwar³y siê i wesz³o naraz siedem osób.
Teraz dopiero Cezary zrozumia³, ¿e to s¹ grube ryby. Nie by³o ¿adnych powitañ. Zaledwie

jakieœ tam pokaszliwania albo wycieranie nosów.

Tamci siedmiu zasiedli

436

ju¿ to za biurkiem, symuluj¹cym sekrety owego „Polexa” – ju¿ tu

i owdzie na sali. Oczy wszystkich obecnych skierowa³y siê na kobietê lat trzydziestu, przystojn¹,
wysmuk³¹, skromnie i czysto ubran¹, z naturalnie zaczesanymi w³osami. Oczy tej niewiasty by³y
szaroniebieskie, stalowe, rysy poci¹g³e, nos zgrabny i ca³y wyraz twarzy nader zniewalaj¹cy.
G³ówn¹ jednak figur¹ zdawa³ siê byæ przysadkowaty cz³owieczyna z zarostem, typ blondynowy,
czysto polski, proletariacko–pospolity. Oczy tego typu patrzy³y ostro, zimno, uwa¿nie, z wyrazem
rozumu i rozs¹dku, mêstwa i determinacji.

Coœ jakby uœmiech – ale nie uœmiech – przewinê³o siê po jego zmarszczkach, gdy niejako wita³

zgromadzonych. Od razu widaæ by³o, ¿e bêdzie sowicie gada³, ¿e ju¿ g³aska, ustawia w rzêdach
i wypuszcza z klatek myœli po³apane. Obok tamtego siedzia³ z g³ow¹ podpart¹ na rêce cz³owiek
ju¿ nieco starszy, siwawy, zamyœlony, coœ jakby szlachcic z folwarku, niepokoj¹cy siê o swe
oziminy, str¹czkowe i okopowizny. Dalej wierci³ siê niespokojnie na sto³ku m³ody, przystojny,
têgi mo³ojec, najwidoczniej Rusin, bo mia³ jak¹œ dziwn¹ koszulê z wyszywaniem czerwonym
na stoj¹cym ko³nierzu. Za tymi trzema widaæ by³o jeszcze trzech m³odych i doœæ bezbarwnych
ludzi, z wygl¹du podobnych do kancelistów.

Zabra³ g³os przysadkowaty blondyn. Odchrz¹kn¹³ i wali³ monotonnym g³osem:
– Towarzysze!

437

Cieszymy siê, ¿e mo¿emy zebraæ siê tutaj w liczniejszym gronie, aby

o naszych sprawach pomówiæ. Wiecie ju¿ zapewne, ¿e nasz nauczyciel, nieœmiertelny Karol
Marks, powiedzia³, i¿ historia ludzkoœci to jest historia walki klas. Walka miêdzy klasami
spo³ecznymi jest tak stara jak samo spo³eczeñstwo ludzkie. My wszyscy s³u¿¹c klasie, z której
pochodzimy, s³u¿ymy ludzkoœci, naszej matce. Bur¿uazji, która trzyma w³adzê w swych rêkach,
jest ju¿ za ciasno, tote¿ wojny miêdzy pañstwami bur¿uazyjnymi s¹ nieuniknione i ci¹g³e.
Bur¿uazja wszystkich krajów nie mo¿e ju¿ zaspokoiæ apetytów zamykaj¹c drogê do ¿ycia

435. (przyp. red.) tu¿urkowi – tu¿urek: rodzaj czarnego surduta mêskiego przywdziewanego na wizyty i uroczystoœci;

tu¿urkowi: ludzie w strojach pañskich w przeciwieñstwie do ubiorów ludzi pracy.

436. (przyp. edyt.) Tamci siedmiu zasiedli – dziœ popr.: tamtych siedmiu zasiad³o.

437. (przyp. red.) Towarzysze! – wypowiedŸ tego mówcy zestawi³ ¯eromski z fragmentów zeznañ wybitnego

dzia³acza komunistycznego Stefana Królikowskiego (1881–1937) na lwowskim procesie, tzw. œwiêtojurskim (1922).

Sprawozdanie stenograficzne z tego procesu ukaza³o siê w roku 1923.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

132

background image

robotnikowi, musi wojowaæ, by sobie nawzajem wydzieraæ ró¿ne kraje urodzajne, kopalnie
i wszelakie Ÿród³a bogactwa, a w ten sposób jedna na niekorzyœæ drugiej powiêkszy zakres
swej eksploatacji. Rola bur¿uazji jako czynnika postêpu i kultury jest ju¿ skoñczona. Jest to
rola rozk³adowa, destrukcyjna. Je¿eli robotnicy nie zdo³aj¹ zmusiæ bur¿uazji do ust¹pienia,
je¿eli jej nie wydr¹ w³adzy, to ludzkoœci gro¿¹ nieustanne wojny, tak zwane patriotyczne,
rzezie, morderstwa i zacofanie. Jedynie klasa robotnicza mo¿e prowadziæ dzie³o postêpu
gospodarczego. Drog¹ do tego celu bêdzie, oczywiœcie, organizowanie klasy robotniczej.

To organizowanie zaprowadzi z czasem klasê robotnicz¹ do wziêcia w³adzy w rêce. A¿eby ten

cel osi¹gn¹æ, a¿eby zaprowadziæ nowe ¿ycie, oparte nie na wojnach, rzeziach i morderstwach,
lecz na wspó³pracy cz³owieka z cz³owiekiem, nie wystarczy ³¹czenie siê robotników w ³onie
jednego spo³eczeñstwa, jednego pañstwa, lecz jako mus, jako nakaz nieub³agany powstaje
idea ³¹czenia siê robotników wszystkich krajów i wszystkich pañstw. Stopa gnêbienia, norma
wyzysku pracy robotniczej jest bowiem w ró¿nych krajach rozmaita, ale istota tego wyzysku
jest na naszej kuli ziemskiej jednakowa. Na ca³ym œwiecie wróg nasz jest jeden i ten sam. I to
jest Ÿród³o naszej miêdzynarodowoœci…

Wy³o¿ywszy te prawdy mówca pomaca³ siê po lewej kieszeni marynarki i usiad³. Wnet

wyci¹gn¹³ tekturowe pude³ko z papierosami i zapaliwszy jednego z nich zaci¹gn¹³ siê mocno
dymem. Za³o¿y³ te¿ nogê na nogê, jakby na znak, ¿e nic ju¿ wiêcej nie powie.

Gdy w ci¹gu d³u¿szej pauzy widaæ by³o, i¿ towarzysz pierwszy mówca nie udzieli wiêcej

wiadomoœci i oœwiadczeñ – doœæ wdziêcznym i jakby melodyjnym ruchem powsta³a ze swego
krzes³a kobieta–towarzyszka, przesz³a do biurka i opar³a siê o nie rêk¹. W tym jej ruchu
uwidoczni³a siê koniecznoœæ pewnej ozdobnoœci, niejakiej potrzeby piêkna w ruchu. Sam g³os
towarzyszki mia³ brzmienie mi³e, dŸwiêczne, g³êbokie. Mówi³a:

– Towarzysze! Pañstwo – jest to organizacja, gdzie jedni sprawuj¹ w³adzê, a inni tej¿e w³adzy

podlegaj¹. W ka¿dym pañstwie, a wiêc i w tym tutaj, œwie¿o utworzonym, s¹ klasy rz¹dz¹ce i s¹
klasy, którymi siê zarz¹dza. Któ¿ tedy tutaj u nas rz¹dzi i na jakiej zasadzie? Do sprawowania
rz¹dów w tym spo³eczeñstwie, jak w ka¿dym dzisiejszym – z wyj¹tkiem jednego okrêgu na
ziemskim globie – uprawnia si³a ekonomiczna jednej klasy, bur¿uazji, nagromadzenie bogactw,
posiadanie ziemi i fabryk. To jest podstawa w³adzy naszych dzisiejszych rozkazodawców i to
jest zasada uprawniaj¹ca ich do rz¹dów. Robotnik w dzisiejszym spo³eczeñstwie nie mo¿e
rz¹dziæ, gdy¿ nie posiada ziemi i bogactw, które jedynie zapewniaj¹ posiadanie w³adzy. W³adza
w pañstwie dzisiejszym przypada jednej klasie posiadaczów, która tej swojej w³adzy u¿ywa po
to, aby broniæ swej spo³ecznej egzystencji. Pañstwo dzisiejsze jest to narzêdzie ucisku jednej
klasy przez drug¹. My, jako przedstawiciele klasy robotniczej, musimy wystêpowaæ przeciwko
pañstwu, jesteœmy bowiem wyrazicielami miêdzynarodowej organizacji pracowników.

Móg³by ktoœ utrzymywaæ, i¿ klasa robotnicza, siêgn¹wszy po w³adzê w danym spo³eczeñstwie

i pañstwie, równie¿ bêdzie gnêbiæ inne klasy spo³eczne i ¿e pañstwo w rêku robotników równie¿
stanie siê narzêdziem ucisku. Mog³oby to tak byæ, gdyby istnienie klas spo³ecznych mia³o byæ
wieczne. Ale w³aœnie klasa robotnicza chce zdobyæ w³adzê nie po to, aby ciemiê¿yæ inn¹ klasê
spo³eczn¹, lecz po to, aby znieœæ podzia³ spo³eczeñstwa na klasy. Nie bêdzie mog³a istnieæ
niewola klas tam, gdzie samych klas wcale nie bêdzie, gdzie wszyscy ludzie bêd¹ robotnikami.
Zamierzeniem naszym jest to jedno, aby znieœæ panowanie ludzi nad ludŸmi, aby skasowaæ
niewolnictwo jednych a pró¿nowanie innych, aby stworzyæ spo³eczeñstwo pracuj¹cych, równych
i wolnych ludzi.

Mówczyni poprawi³a swe krucze, niemal fio³kowe w³osy i ci¹gnê³a dalej g³osem nieco

odmiennym, nastawionym na ton inny:

– Powiedziane by³o tutaj, ¿e celem naszym jest powalenie kapitalizmu i tryumf socjalizmu.

Je¿eli w tej walce przyjdzie do orê¿nego powstania, to tylko dlatego, ¿e klasy posiadaj¹ce nie
rozumiej¹ momentu dziejowego, który prze¿ywamy. Klasy te nie rozumiej¹ równie¿ naszego
stosunku do Sowietów.

Gdy nasta³a wojna miêdzy Polsk¹ i Rosj¹ sowieck¹, która to wojna zmierza³a do uszczuplenia

obszarów, na których w³adza robotników i ch³opów ju¿ siê rozpostar³a, jaki¿ by³ nasz
obowi¹zek, obowi¹zek przedstawicieli proletariatu? Czy mogliœmy dzia³aæ w tym kierunku, aby
pomniejszyæ ju¿ uzyskane zwyciêstwo robotników i ch³opów? Oczywista rzecz, i¿ o tym nie
mog³o byæ mowy! Zdradzilibyœmy byli sprawê robotnicz¹.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

133

background image

Znowu nast¹pi³a w przemówieniu ma³a przerwa. Mówczyni œci¹gnê³a brwi. Jej wysmuk³a,

zgrabna i piêkna postaæ przechyli³a siê nieco na bok. Zabrzmia³ znowu g³os metaliczny,
spokojny:

– Jestem z zawodu lekark¹

438

i jako lekarka pozna³am z bliska i z w³asnego doœwiadczenia

zgniliznê dzisiejszego œwiata. Przysz³am do przekonania, i¿ w dzisiejszym œwiecie panuje
straszne zwyrodnienie. Klasa robotnicza zwyradnia siê w nêdzy i ciemnocie. Obecny ustrój
kapitalistyczny prowadzi ca³¹ ludzkoœæ do upadku. Tutaj, w tym mieœcie Warszawie, 85 procent
dzieci w wieku szkolnym ma pocz¹tki suchot. Przeciêtna d³ugoœæ ¿ycia robotnika wynosi 39 lat,
przeciêtna d³ugoœæ ¿ycia ksiêdza 60 lat. W roku 1918 na 33 000 wypadków œmierci w Warszawie
25 000 by³o zmar³ych na suchoty. Ca³a klasa robotnicza prze¿arta jest nêdz¹ i chorobami. ¯ycie,
jakie na tej ziemi pêdzi robotnik, gin¹cy z nêdzy, powoduje zwyrodnienie, a u¿ywanie, nadmiar,
przesyt doprowadza równie¿ bur¿uazjê do zwyrodnienia. Masy robotnicze pozbawione s¹
kultury. Ich twórcze si³y nie s¹ wykorzystane. Poziom kulturalny bur¿uazji obni¿a siê równie¿.
Pieni¹dz rz¹dzi wszystkimi i wszystkim.

Te enuncjacje towarzyszki lekarki wywar³y na s³uchaczach silne wra¿enie. Co wiêcej,

wytworzy³y jakieœ poruszenie umys³ów, które dotychczas znajdowa³y siê w stanie biernego
s³yszenia wyrazów – „klasa”, „proletariat”, „bur¿uazja”, „robotnik”, „walka klas” itd. Lecz na
skutek tych enuncjacji i Cezary poczu³ w sobie w³aœciw¹ mu przekornoœæ. Ka¿de bowiem
uwydatnienie pewnych prawd za pomoc¹ mówionego s³owa – uwydatnia³o zarazem braki
i wady argumentacji, a nadto przywodzi³o na pamiêæ rzeczywiste obrazy zaprzeczaj¹ce
z gruntu s³owom g³oszonym jako prawdy. Ka¿de niemal s³owo budzi³o w umyœle s³uchacza
kontrs³owo, a ka¿da prawda g³oszona domaga³a siê wysuniêcia i postawienia kontrprawdy.
Gdy towarzyszka mówczyni na chwilê umilk³a zbieraj¹c argumenty do dalszych wywodów,
Cezary podniós³ rêkê prosz¹c o g³os.

Towarzysz pierwszy mówca – który mia³ na tym zebraniu przyrodzony niejako stopieñ

przewodnicz¹cego, ze wzglêdu, zapewne, na zas³ugi po³o¿one dla sprawy emancypacji
robotników – ze zdziwieniem wejrza³ na m³okosa przerywaj¹cego wyk³ad tak œwietnej
propagatorki. Ale Cezary nastawa³ z ¿¹daniem g³osu. Lulek zaniepokoi³ siê. Blady i przestraszony
wyskoczy³ z t³umu na œrodek pokoju i machaj¹c rêkami dawa³ znaki milczenia zuchwa³emu
koledze. Nic to nie pomog³o. Przewodnicz¹cy rzek³:

– Teraz mówi towarzyszka. PóŸniej udzielê towarzyszowi g³osu.
– Dlaczegó¿ nie teraz? Ja tylko parê s³ów…
– Wiêc proszê – ale parê s³ów! – rzek³ z niechêci¹ towarzysz–g³owacz

439

.

– Chcia³em powiedzieæ parê s³ów – zacz¹³ Cezary – jakby okreœliæ? – prawie w kwestii

formalnej. Chcia³em zwróciæ uwagê na nieskutecznoœæ takiej propagandy jak ta, której przyk³ad
s³ysza³em przed chwil¹.

Je¿eli tutejsza klasa robotnicza prze¿arta jest nêdz¹ i chorobami, jeœli ta klasa jest w stanie

zwyrodnienia czy na drodze do zwyrodnienia, je¿eli ta klasa jest pozbawiona kultury, to
jakim¿e sposobem i prawem ta w³aœnie klasa mo¿e rwaæ siê do roli odrodzicielki tutejszego
spo³eczeñstwa? Takich argumentów nie nale¿y u¿ywaæ. Nale¿y raczej schowaæ te fakty
na dno, na sam spód dowodzeñ, gdy¿ jest to w³aœciwie argument przeciwko racjonalnoœci
uroszczeñ komunizmu. Klasa prze¿arta nêdz¹ i chorobami mo¿e byæ tylko obiektem czyjejœ
akcji odrodzeñczej, lecz w ¿adnym razie nie czynnikiem odradzaj¹cym. Chory dotkniêty klêsk¹
braku kultury nie mo¿e przecie ani sam siebie, ani nikogo innego skutecznie leczyæ. Tego
chorego musi leczyæ ktoœ œwiadomy – lekarz.

– Któ¿, wed³ug was, towarzyszu, ma byæ takim czynnikiem odradzaj¹cym, lekarzem? – zapyta³

pierwszy mówca, z uœmiechem drwi¹cym i z³oœliwym.

– Tego ja nie wiem. Ja przecie tylko s³ucham. Uczê siê tutaj. Nie kreœlê dróg racjonalnego

rozwoju ani dla zaludnienia kuli ziemskiej, ani nawet dla tego oto spo³eczeñstwa, któremu ka¿dy,
kto tylko chce, mo¿e ko³ki na g³owie ciosaæ, choæby by³ dotkniêty defektem braku kultury. Po

438. (przyp. red.) Jestem z zawodu lekark¹… – wypowiedŸ ta jest prawie dos³ownym przytoczeniem zeznañ

Czes³awy Jachimowicz–Grosserowej (1883–1937. ps. Olga Lewicka), jednej z oskar¿onych w lwowskim procesie

komunistycznym, tzw. œwiêtojurskim.

439. (przyp. red.) g³owacz – przywódca.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

134

background image

prostu – nie wiem. Ale, byæ mo¿e – mówiê to z ca³¹ mas¹ zastrze¿eñ – mo¿e czynnikiem takiego
w³aœnie procesu odrodzenia wszystkich ludzi w tym spo³eczeñstwie, na terenie, który zajmuje
to m³ode pañstwo, bêdzie w³aœnie odrodzona i odradzaj¹ca siê Polska.

Kij wbity w mrowisko nie sprawia takiego zamieszania wœród mrówek, jak to powiedzenie

sprawi³o wœród zgromadzonych. Przede wszystkim Lulek zjawi³ siê obok Cezarego i,
zaciœniêtymi piêœciami machaj¹c obok jego nosa, coœ strasznie groŸnego be³kota³. Inni zebrani
równie¿ mówili jeden przez drugiego wyrazy mocno nieprzyjemne. Gwar siê wszcz¹³. Uciszy³
to wszystko przewodnicz¹cy, groŸnie prosz¹c o spokój. Sam zada³ pytanie:

– Wiêc „pan” utrzymuje, ¿e Polska mo¿e zast¹piæ œwiadom¹ i celow¹ akcjê proletariatu

zorganizowanego i czynnego?

– Nic nie utrzymujê, bo sam jeszcze dobrze nie wiem. Dowiadujê siê dopiero. Rzuci³em

pytanie. Rzuci³em pytanie na tej podstawie, i¿ czêstokroæ Polska, rz¹d polski, nie tylko nie gnêbi
robotników jako takich, ale w zatargach robotników z bur¿uazj¹ o zarobki i prawa staje po ich
stronie, po stronie robotników. Twierdzenie, ¿e w Polsce rz¹dzi bur¿uazja, nie jest prawd¹.

– Proszê o g³os! – zawo³a³ m³ody cz³owiek w wyszywanej koszuli. – Pan nie wie jeszcze, co

to jest pañska Polska, pan siê dopiero dowiaduje, wiêc ja panu podam tutaj niektóre szczegó³y
– do wiadomoœci…

– Towarzyszka Karyla jeszcze nie skoñczy³a… – zastrzeg³ siê prezes.
– Zrzekam siê, zrzekam swego g³osu na rzecz towarzysza Miros³awa… – rzek³a z gestem

niechêci towarzyszka Karyla.

– S³yszeliœcie, towarzysze – zacz¹³ Miros³aw – ¿e ten „pan” wywindowa³ tutaj w swym „g³osie

formalnym” Polskê na takie stanowisko, jakie j¹ sam¹, gdyby mog³a mieæ œwiadomoœæ i si³ê
wyra¿ania opinii, mocno by pewno za¿enowa³o. Muszê oœwietliæ to twierdzenie, muszê wyjaœniæ
i jemu, i wam wszystkim.

Wszystkie teraz oczy skierowa³y siê na Cezarego z tak¹ zajad³oœci¹ i nienawiœci¹, jakby w jego

osobie sama potworna bur¿uazja rz¹dz¹ca pañstwem polskim siedzia³a na drewnianym sto³ku.
Jego ta rola obroñcy bur¿uazji do gruntu oœmieszy³a i poda³a w pogardê, zw³aszcza ¿e Lulek
to z tej, to z tamtej strony wysuwa³ siê przed oczy zza cudzych pleców i wci¹¿ coœ z³oœliwego
i oœmieszaj¹cego szczebiota³ pokrywaj¹c s³owa histerycznym kaszlem.

– W „pañskiej” Polsce… – zacz¹³ mówca.
– Ta Polska nie jest jeszcze „moj¹” Polsk¹. Proszê mówiæ tak: w Polsce, w dzisiejszym pañstwie

polskim… – odci¹³ siê ze z³oœci¹ Baryka.

– Dobrze! Ja jestem Rusin zgodny. Bij go, drzyj za w³osy – on zawsze da siê do rany przy³o¿yæ…

W Polsce, w dzisiejszym pañstwie polskim, rozmaite zagarniête przez ni¹ narody s¹ uciemiê¿one.
Jesteœmy przeciwnikami tej niewoli narodów. Jesteœmy rzecznikami nie tylko wolnoœci klasowej,
lecz i wolnoœci narodów ujarzmionych i gnêbionych w Polsce. Nie znaczy to wcale, ¿ebyœmy
mieli interesy wewnêtrznej solidarnoœci z tymi narodami jako z ca³oœciami, gdy¿ w ³onie ka¿dego
z tych narodów istnieje walka klas…

– Nie u wszystkich – wtr¹ci³ Cezary. – O ile mi wiadomo, nie wszystkie z tych narodów

ujarzmionych przez Polskê zdo³a³y sobie zapuœciæ bur¿uazjê. S¹ takie miêdzy tymi narodami,
które jeszcze w³asnego raka bur¿uazji wcale nie posiadaj¹, wiêc walka klas istnieje w tych
okolicach ujarzmionych tylko na papierze tutejszego programu partyjnego.

– Tym ci gorzej dla Polski! – odpali³ mówca. – Rolê bur¿uazji u tych nierozwiniêtych nacji

spe³niaj¹ Polacy. „Polacy” znaczy to w³aœnie u tych nieszczêœliwych – panowie, w³aœciciele
latyfundiów, potentaci, sprzymierzeñcy rz¹dów carskich i „narodowych”, twórcy wielkich fabryk
i przemys³ów. Ale ja tu mówi³em, ¿e nasza partia potêpia fakt, i¿ w nowoczesnym pañstwie
polskim, które wci¹¿ jeszcze nie mo¿e utuliæ skarg i lamentów, wyuczonych na pamiêæ,
nad niedawn¹ w³asn¹ niewol¹ narodow¹, wolnoœæ ca³ego szeregu narodów jest naruszona
i zgnêbiona. Od chwili powstania pañstwa polskiego ruch robotniczy jest przeœladowany…

– Ruch robotniczy komunistyczny, w czasie wojny polsko–rosyjskiej stoj¹cy po stronie Rosji,

jak to tutaj by³o stwierdzone? – zapyta³ Cezary.

– Tak! Komunistyczny! – zadecydowa³ mówca uderzaj¹c piêœci¹ w biurko.
Wszyscy zebrani poruszyli siê i jakoœ bardziej zbli¿yli siê do Cezarego. Jego ogarnê³a

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

135

background image

k³ótliwoœæ, rankor

440

przeczenia, wadzenia siê, nawet dokuczania. Milcza³, spokojnie przypatruj¹c

siê mówcy i jego satelitom.

– Wiêzienia przepe³nione s¹

441

aresztowanymi dzia³aczami robotniczymi i dzia³aczami

narodowoœci uciskanych. Cztery tysi¹ce wiêŸniów politycznych przebywa w Polsce za krat¹.
Warunki, w jakich przebywaj¹ tamci wiêŸniowie, niejednokrotnie przeœcigaj¹ os³awione turmy
carskie i przeobra¿aj¹ te wiêzienia w miejsca kaŸni. Œwiadcz¹ o tym liczne g³odówki, które z roku
na rok s¹ czêstsze. G³odówki te niejednokrotnie koñcz¹ siê wypadkami œmierci walcz¹cych
wiêŸniów. Podczas g³odówek dozorcy okrutnie bij¹ g³oduj¹cych. Zeznania wymusza siê za
pomoc¹ bicia i tortur œredniowiecznych. WiêŸniów bada siê pr¹dem elektrycznym. Rozebranego
do naga Nykyfora Bortniczuka bada³ pr¹dem elektrycznym komisarz Kajdan…

– Przepraszam… Chcia³em zasiêgn¹æ informacji. Czy takie badanie za pomoc¹ tortury

elektrycznej odbywa siê z wiedz¹ ministra sprawiedliwoœci? Czy do tych tortur rz¹d wydaje
specjalne rozporz¹dzenie? Czy to rz¹d polski asygnuje sumy na zakupno maszyn do tortury
elektrycznej? Chcia³em siê dowiedzieæ… – mówi³ Cezary w rozterce i przygnêbieniu.

– Nie wiem. My nie jesteœmy poinformowani, i, co prawda, nie jesteœmy nawet ciekawi

wiedzieæ, kto poleca i kto na te przyrz¹dy daje pieni¹dze. Wiemy dok³adnie, kto to robi. Policja
bije dos³ownie wszystkich.

– Ciekawym, czy bije i tych, co wysadzaj¹ prochownie, a obok prochowni usi³uj¹ wysadziæ

w powietrze ca³e dzielnice zamieszkane przez ubog¹ ludnoœæ ¿ydowsk¹?

G³uche milczenie by³o odpowiedzi¹. Ale milczenie to przeszywa³y spojrzenia nic dobrego nie

wró¿¹ce.

Cezary czu³ w sobie niepojêt¹ wœciek³oœæ, pora¿kê i mêkê, jak wówczas, gdy wali³ w g³owê

Barwickiego i gdy ci¹³ w twarz najbardziej umi³owan¹.

– Nie bêdê odpowiada³ na takie pytania, gdy¿ mam do zakomunikowania coœ wa¿niejszego –

ci¹gn¹³ towarzysz Miros³aw. – Chcê, ¿ebyœcie to wszyscy, towarzysze, dobrze zapamiêtali! Policja
polska stosuje takie oto tortury: obie rêce skazañca skuwaj¹ razem i pomiêdzy nie wci¹gaj¹
obadwa kolana. Miêdzy rêce i kolana wsuwaj¹ ¿elazny dr¹g, co sprawia, i¿ badany skrêca siê
w kó³ko. Nastêpnie przewraca siê ofiarê na plecy i bije siê batem po nagich stopach tak d³ugo,
a¿ ta ofiara zemdleje. Wówczas doprowadza siê j¹ do przytomnoœci i zaczyna „badanie” od
pocz¹tku. Wlewa siê wodê strumieniami do gard³a i nosa, a¿ do uduszenia skazañca.

– Czy to jest prawda? – zapyta³ Cezary wstaj¹c ze swego miejsca.
– Czy prawda?! Czekaj¿e pan! Powiem ci prawdê! Kowalowi z folwarku Wasilkowszczyzna

w powiecie wo³kowyskim, niejakiemu Koz³owskiemu, zwi¹zano rêce, wsuniêto miêdzy nie
kolana i w³o¿ono miêdzy kolana i rêce dr¹g ¿elazny. Dwaj policjanci brali za dr¹g, podnosili
Koz³owskiego do góry i rozmachn¹wszy siê rzucali nim o œcianê. Koz³owski odbija³ siê od œciany
jak pi³ka, upada³ na pod³ogê, od której znowu odbija³ siê w podobny sposób. Procedura ci¹gnê³a
siê piêtnaœcie minut, Koz³owski, puszczony na wolnoœæ, umar³ po trzech dniach w strasznych
mêczarniach.

– Za co go tak katowali!
– Wszystko jedno, za co go tak katowali!
– A kto widzia³ tê scenê?
– Ma³o panu jeszcze? Jeszcze ma³o? Powiem wiêcej! Bicie przy badaniu pa³kami w piêty,

œciskanie palców w kleszczach, gdy pomiêdzy palce wk³ada siê o³ówki albo inne twarde
przedmioty, wybijanie zêbów herbowym sygnetem, rozgniatanie paznokci, obok poczciwego,
staropolskiego bicia po twarzy chamów i starodawnego ³amania ¿eber obcasem – to wszystko
jest w modzie. To jest prawda! Nie dosyæ panu jeszcze? Damy jeszcze! We wsi Dziedowo,
w powiecie miñskim, zasieczono na œmieræ rózgami kilka brzemiennych kobiet. Jeszcze ma³o?

– Co siê pan mnie czepiasz? – krzykn¹³ Cezary w istnym szale. Odsun¹³ gwa³townie krzese³ko

i wyszed³ z zebrania. Zanim jednak zatrzasn¹³ drzwi, s³ysza³ wci¹¿ ko³o siebie kaszel Lulka, jego
natrêtny œmiech i œwiszcz¹ce, sycz¹ce, jêcz¹ce sylaby:

440. (przyp. red.) rankor – uraza, zawziêtoœæ.

441. (przyp. red.) Wiêzienia przepe³nione s¹… – informacje „Miros³awa” – o torturach stosowanych wobec wiêŸniów

politycznych zacytowa³ ¯eromski niemal dos³ownie z „Listu otwartego w sprawie bia³ego terroru w Polsce”,

wydanego przez KPP w czerwcu 1924 r.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

136

background image

– IdŸ! IdŸ! IdŸ! IdŸ, ch³optysiu! Patrioto kochany! ¯o³nierzyku nieustraszony! IdŸ! Poskar¿ siê

wujciowi Gajowcowi! On ciê pocieszy! On ci to wszystko wyt³umaczy. Zaprzeczy! On ci da
wyjaœniaj¹c¹ odpowiedŸ na wszystkie plotki wywrotowców, zdrajców, wrogów…

Id¹c ulicami miasta, gdy mg³a zimowa zwisa³a nad opuch³ymi domami, Cezary wodzi³ siê

za bary ze swoj¹ dusz¹. S³ysza³ wewn¹trz siebie krzyk przeraŸliwy swego ojca i ³kanie g³uche
matki. Ko³ysa³ siê tu i tam, nie wiedz¹c, gdzie jest droga. Zaprzecza³ jednym, zaprzecza³ drugim,
a swojej w³asnej drogi nie mia³ pod stopami.

– Otom dopiero dosta³ po twarzy! – szepta³ w ostatecznym upadku.
Có¿ móg³ poradziæ na to wszystko – sam jeden? Œmiech Lulka, skierowuj¹cy go do Gajowca,

zagrodzi³ mu drogê do Gajowca. Nie by³o nikogo, nikogo…

Wyszed³ na szerok¹ ulicê. By³o tu pe³no ludzi, rozbryzguj¹cych nogami rzadkie b³oto.

Œnieg z ulic pozgarniany tworzy³ jakoweœ szañce wzd³u¿ chodników. Ludzie pomykali tymi
chodnikami. Nogi ich tonê³y w wilgoci i brudzie, a g³owy zanurza³y siê we mg³ê wielkomiejsk¹.
Wszyscy razem tworzyli dziwaczn¹ fantasmagoriê cz³owieczego ¿ycia. W g³owie Cezarego
hucza³y s³owa oskar¿eñ. W jego uszy wrzyna³ siê œmiech wszystkich tamtych. Oskar¿ali go!
Przeciwko niemu kierowali wszystkie te straszliwe historie i swój œmiech bezlitosny. Czego
chcieli od niego? Ach, czuli w nim przecie¿ wroga, poniewa¿ uczestniczy³ w bitwach przeciwko
armii czerwonej. Dlatego otoczyli go ko³em tak zaciek³ej nienawiœci. Gdyby nie to, ¿e siê bi³
w bitwach i szed³ polami na prze³aj, szukaj¹c ojcowskich szklanych domów… Zanios³a siê w nim
mêczarnia, jak wycie samotnego psa w pustym polu.

– Chc¹ tu stworzyæ raj ziemski – taki jak w Baku – mrukn¹³ do siebie. Ten œmiech poczciwy

pokrzepi³ go trochê i wspar³ jak dobry kolega. Cezary zapi¹³ siê lepiej i szybciej poszed³ przed
siebie. By³o mu zimno. Lepka wilgoæ topniej¹cego œniegu, przepojonego nawozem i uryn¹,
ws¹cza³a siê w cia³o a¿ do koœci. – Napiæ siê czego! Rozgrzaæ siê, u diaska!

Wnet zobaczy³ przed sob¹ ogromne tafle okienne modnej kawiarni. Siarczysta muzyka

wzywa³a jak wo³anie. Cezary wszed³ do œrodka. By³o pe³no jak w ulu. Pracowite pszczó³ki
paskarskie brzêcza³y w ogromnej sali. Po d³ugim szukaniu znalaz³o siê wolne miejsce przy
stoliku, ju¿ przez kilku paskarzy zajêtym. Baryka poprosi³ skinieniem g³owy o pozwolenie
zajêcia miejsca i otrzyma³ niechêtne skinienie. Kaza³ podaæ sobie herbaty z odrobin¹ rumu.
A¿eby tamci nie myœleli, ¿e interesuje siê ich szwindlami, odwróci³ siê do okna. Ca³ej tej
kawiarni prawie nie widzia³, a muzyki jakby nie s³ysza³. Miejsce by³o w pobli¿u wielkiego
okna. Zdawa³o siê, ¿e szyby nie ma, i ¿e siê jest na powietrzu. Poœrodku ulicy, na pod³u¿nym
podwy¿szeniu z kamieni ciosanych przechadza³ siê posêpny policjant w dobrym, ³adnym
i zgrabnym uniformie.

Piêæ kroków w jednym kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – piêæ… Piêæ kroków w przeciwnym

kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – piêæ… Tam – zwrot – nazad. Istne wahad³o.

„A! to jeden z tych, co o³ówek wsuwa miêdzy palce skazañców, a potem te palce œciska

maszynk¹ specjaln¹. Jeden z tych, co dr¹g ¿elazny przesuwa miêdzy rêce i nogi splecione,
tworz¹c z cz³owieka kó³ko…”

Podpar³szy brodê piêœciami Baryka przypatrywa³ siê tej potwornej figurze. Obserwowa³

pilnie tego kata. Mierzy³ go od stóp do g³ów uwa¿nym spojrzeniem. A po wypiciu odrobiny
rumu zda³o mu siê w pó³sennym przywidzeniu, ¿e to on sam tam stoi na kamiennym nadbruku,
ubrany w policyjny uniform. Zda³o mu siê w pó³sennym drzemaniu, ¿e to on tam chodzi i wraca,
winowajca wszechz³ego.

Patrzy nieprzerwanie przezornym wejrzeniem w trzeszcz¹c¹ i burzliw¹ rzekê rzeczy.

Oszo³amia dooko³a jego g³owê nat³ok ³oskotu, ³omota

442

w czo³o, niczym odg³os m³otów

t³uk¹cych w kowad³o. Lecz g³owa jest wci¹¿ pilnie gotowa i wci¹¿ pe³na spokojnej uwagi. Nikt
jej nie odwróci i nic jej nie odwróci od oblicza tej dalekiej ulicy. Nie odwróci jej p³acz synka
chorego. Có¿ – ¿e go lekarz w tej chwili z boku na bok przewraca szukaj¹c z³owrogiej wysypki?

442. (przyp. edyt.) ³omota – dziœ popr.: ³omocze.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

137

background image

Có¿ – ¿e boleœæ siê pod mundurem otwiera jak rana, zbójeckim zegad³em

443

otwarta?

Piêæ kroków w jednym kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – piêæ… Piêæ kroków w przeciwnym

kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery…

Nikt nie zobaczy ³ez przez wnêtrze p³yn¹cych i nikt nie us³yszy skargi z warg zaciœniêtych

g³ucho. Woko³o, wysoko i nisko, niewzruszone ceg³y nieme, zdeptane i oœlizg³e kamienie, g³uchy
beton, zardzewia³e ¿elazo, œlepy tynk i zapotnia³e szyby. Patrz¹ zimne, na po³y zapotnia³e
szyby. Piêtrz¹ siê domy ceglane, usi³uj¹ce naœladowaæ cios

444

i marmur nêdzn¹ sw¹ farb¹.

Niewzruszona jest wielka elektryczna latarnia, co nawet za dnia nad g³ow¹ policjanta w ciemn¹,
mglist¹ dalekoœæ po³yska. Dooko³a wiruj¹ w prawo i w lewo chybkie samochody, wioz¹ce
wygodnie i pieczo³owicie wytworne ¯ydowice w karaku³ach, nuworysiów

445

w drogich

bobrach, dygnitarzy w drogich kortach. Ze wszystkich ludzi pêdz¹cych on jeden jest
niewzruszony jako latarnia nad g³ow¹, jak ceg³y w œcianê wmurowane, jak kamienie, jak
szk³o wprawione – uwiêziony jak ¿elazo i beton.

Tam i sam idzie i powraca, podobny do wahad³a, które uciekaj¹cy piasek ludzi we dwie

strony rozdziela. Mechanicznym rêki skinieniem rozdziela trzeszcz¹c¹ i burzliw¹ rzekê rzeczy
w tê lub w tê stronê. Czasami popêdza ¿ycie. Oto tam daje skinienie poœpiechu znêdznia³emu
¯ydzinie, który pcha wózek rêczny, pe³en jakiegoœ srogiego ciê¿aru. Dyszel walczy z jego
bezsilnymi rêkami, wbija siê w dekê piersi, celuje nawet we wstydliwe czêœci cia³a, a¿eby je –
broñ Bo¿e! – uszkodziæ. Jak¿e to wielki ciê¿ar byæ musi, skoro go popchn¹æ tak trudno! Kó³ka
wpadaj¹ w wyboje drewnianego bruku i si³a jednej pary r¹k chudych, jednej deki piersiowej
i jednego brzuszyny nie mo¿e ich stamt¹d wydobyæ, pchn¹æ, potoczyæ. Dyszel – jest to wróg
osobisty, kat, napastnik i oprawca. Czy nie lepiej by by³o ci¹gn¹æ ten wóz na wzór konia,
ni¿ go po ludzku popychaæ? Urocza czapeczka z ma³ym daszkiem – zamaskowana jarmu³ka
– niezbyt d³ugi surdut do kolan – zamaskowany cha³at – nie bardzo ciep³y na tak wilgotn¹
porê, zanadto ciep³y na pracê tak intensywn¹. Troszkê zanadto zachlapane spodnie – brr! –
zachlapane ¿ydowskie spodnie! Nieco zanadto przemoczone skarpetki – brr! – przemoczone
¿ydowskie skarpetki! Wykrzywione napiêtki misternych kamaszków œlizgaj¹ siê z wyboju do
wyboju, chude nogi pl¹cz¹ siê w portkach przegni³ych, oblepionych wszystkimi ka³ami ulicy.

Ach, jak¿e bolesne spojrzenie obracaj¹ na pana posterunkowego te ¿yj¹ce zw³oki cz³owiecze!

Pot leje siê strug¹ po twarzy zielonej. Cera tej twarzy, zaprawdê, nie pasuje do tej wrz¹cej,
wielkomiejskiej ulicy, do ulicy kipi¹cej od si³y ¿ywota – lecz pasuje do rozkoszy spoczynku pod
glin¹ ¿ó³taw¹ i pod darni¹ zielon¹. I có¿ tak nadzwyczajnie tkliwego? Zapalenie p³uc w³óknikowe
i wy¿ej wzmiankowane suchoty, na które umiera co roku dwadzieœcia piêæ tysiêcy pog³owia.
Jeden z dwudziestu piêciu tysiêcy – przewalaj!

– No! – s³ychaæ wreszcie g³os rozkazu.
Czy¿ to pan posterunkowy rozmyœla w sercu swym tej minuty:
„Czemu¿, bracie, popychasz ten ciê¿ar nad si³y? Czemu¿ niszczysz ostatnie bicie serca

dŸwiganiem tego nadmiernego cudzego ciê¿aru?”

„A¿eby, bracie, kês chleba umiamlaæ ¿uchwami i prze³kn¹æ ³yk wódki”.
Nie wy³amie siê ob³êd ze swego tajnego ³o¿yska, ¿eby uj¹æ z³y dyszel i popchn¹æ pospo³u

z tragarzem ten ciê¿ar nad si³y.

– Piêæ kroków w jednym kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery – piêæ. Piêæ kroków w przeciwnym

kierunku: – raz – dwa – trzy – cztery…

Nie wzrusz¹ go mali z³odzieje wêglowi, wybiegaj¹cy z zau³ków, z zakamarków, z nor, ze

szczelin – jak szczury. Gdy wielki wóz z wêglem zaje¿d¿a, aby zaopatrzyæ pana w solidnie
malowanej kamienicy w ciep³o doskona³e na te dni srogiej zimy – gdy ogromni, czarni ludzie
z czarnymi workami na g³owach miotaæ poczn¹ wielkie bry³y w ohydne okno piwnicy – gdy
konie dymi¹, ludzie stêkaj¹ i kln¹, a mokry, czarny mia³ opada ku zgryzocie przechodniów na
oœlizg³e chodniki – zjawiaj¹ siê, jakby ich ziemia przemarzniêta wydali³a ze szczelin miêdzy
grud¹, jakby ich wiatr pó³nocny wywia³ spomiêdzy zasp œniegu.

Wykwitaj¹ z niczego i znik¹d, jako drzewka mrozu na szybie ciep³ego pañskiego mieszkania.

443. (przyp. red.) zegad³o – narzêdzie do tortury przy¿egania.

444. (przyp. red.) cios – drobnoziarnisty piaskowiec, daj¹cy siê ³atwo obrabiaæ.

445. (przyp. edyt.) nuworysiów – nuworyszów (tj. nowobogackich).

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

138

background image

Ka¿dy z nich ma w rêku koszyczek wiklowy albo torbê u pasa, zeszyt¹ z brytów

446

zgrzebnych,

ocala³ych z jakowychœ fartuchów roboczych. Ka¿dy ma w rêku miote³kê, zwitek brzozy,
uszczkniêty kêdyœ sposobem kradzionym z solidnych miote³ stró¿owskich, mo¿e niecnotliwie
pozbieranych za oczami w³aœciciela w sklepie miote³. Szybciej ni¿ stada wróbli spadaj¹cych na
¿er rozsypany, ruchy prêdkimi jako mgnienie oka, podrygi, skoki i obroty nag³ymi, w prysiudy
i okrakiem ch³opcy zmiataj¹ py³ rozpryœniêty z gzemsów betonu na chodniku, z b³otnistych
garbów i dziur jezdni. Chwytaj¹ palcami kosteczki najmniejsze, okruszyny od z³omów odbite,
bry³ki minimalne. Wygrzebuj¹ czerwonymi rêkami mia³ p³yn¹cy pospo³u z gêst¹ treœci¹
rynsztoka. Wprawnymi ruchami, chybkimi podrzuty chowaj¹ miazgê uzgarnian¹ do torb
i koszyków. Wszystko to zwinnie, szybko, w lot, w skok, w mig, nim pan posterunkowy
zawróci, nim spojrzy, nim dostrze¿e, nim skoczy, aby broniæ w³asnoœci ka¿dego, kto posiada
pieni¹dze. Wtedy rozpierzchaj¹ siê jako szpaki, chy³kiem, miêdzy automobilami mkn¹ jak
myszy, wyrywaj¹ ni to r¹cze szczeniêta, wiej¹ na wsze strony jako wiater, znikaj¹ jako mary,
wsi¹kaj¹ w ziemiê na wzór deszczu.

I znowu pan posterunkowy zimnym okiem spogl¹da na przelatuj¹ce auta, na ich barwy

wielorakie – szare, zielone, granatowe – na ich kszta³ty coraz inne. S³ucha ich porykiwania
i pobekiwania, prawid³owego w tym chaosie. Przestrzega porz¹dku w ich biegu bez koñca. Œlizga
siê po nim zimne spojrzenie pana w g³êbi, w którego skupionej postaci mkn¹ wielkie sprawy,
wielkie afery, wielkie interesy, wielkie zyski. Tam pan w okularach na nosie, w okularach
wielkich jak ko³a wózka bezsilnego ¯ydziaka. Wielkie pomys³y, wielkie intrygi, wielkie plany.
Pan z uœmiechem na ustach, z rozkoszn¹ dum¹ we wzroku: wizyta, czaruj¹ca rozmowa,
spotkanie.

Pani bladolica w lutry otulona nadobnie. Szczêœcie jej – to te lutry

447

. Po to ¿yje, by je na sobie

pokazywaæ tym wszystkim, co biegn¹ zziêbniêci. Przejmuj¹cy zapach perfum. Panna czaruj¹ca
z prawej strony, panna blondynka z lewej. Oficer. Co za rozszala³e spojrzenia! O wolnoœci!
O swawolna rozkoszy! O ¿ycie! O szczêœcie! O m³odoœci, m³odoœci! Wœród nich wszystkich
miêdzy karawanem i frachtowym ogromem, poœród nabitych tramwajów i zabryzganych
doro¿ek przesuwa siê chy³kiem ananas. Kapelusik przekrzywiony na ucho. Ucho spuszczone
do aksamitnego ko³nierza od watówki. W k³ach papieros. £apy w g³êbokich kieszeniach. Buty
wyczyszczone do glancu, dopiero co na rogu.

Jesteœ, zbóju! Gdy wszyscy œpi¹ lub siê dusz¹ w lubie¿nych objêciach – ci, co mkn¹ w autach,

i ci, co siê t³uk¹ w doro¿kach, co siê gniot¹ i popychaj¹ w tramwajach, i ci, co brn¹ chlapi¹c
brudn¹ ciecz¹ po betonie – ci, co drzemi¹ po szynkach, albo bezsennie, do pêkania mocnej
czaszki, pracuj¹ – pan posterunkowy powstaje. Kiedy psa ¿al wygoniæ w noc okrutn¹, bo deszcz
tnie, wicher wyje, zi¹b, szaruga – oto siê skrada w nocy, ¿eby zako³ataæ we drzwi zbója, co ju¿
stu niewinnych po³o¿y³ – o czym nikt nie wie. Ka¿e mu tam drzwi otworzyæ! A tamten nie œpi.
Czeka. Podnosz¹ wraz krótkie lufy i obadwaj patrz¹ siê w ciemnoœæ œmiertelnymi luf jamami.
Który¿ pierwszy pochwyci sposobn¹ sekundê?

Który¿ którego weŸmie na muchê? Który¿ którego ubiegnie? Piêæ kroków w prawo. – Zwrot.

– Piêæ kroków w lewo.

Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemu¿ masz smutn¹ twarz? Masz przecie

prawo pr¹dem elektrycznym doœwiadczaæ, masz prawo wk³adaæ o³ówki miêdzy palce, a potem
je œciskaæ maszynk¹. Na tobie stoi, na tobie polega ten ca³y oto wiruj¹cy œwiat. Gdyby nie
ty, spokojny i uwa¿ny, skoczyliby sobie do gardzieli i sk³êbiliby siê w jedno wê¿owisko ¿¹dz.
Zdarliby ze siebie nawzajem nie tylko szmaty i bieliznê, ale wy³upiliby sobie oczy nawzajem
i z dygoc¹cych wnêtrznoœci wyszarpaliby ¿yw¹ duszê, ¿eby j¹ w tym oto b³ocie ulicy nogami
rozdeptaæ.

Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemu masz smutn¹ twarz?
DŸwigaj¹c ociê¿a³¹ g³owê na piêœciach, Baryka zalewa³ siê gorzkimi myœlami. Wci¹¿ nie

wiedzia³, dok¹d iœæ z tej kawiarni, wci¹¿ siê waha³. Wspomnia³o mu siê wtedy jedno zdanie
z Platona, z Obrony Sokratesa

448

, któr¹ jeszcze tak niedawno w bakiñskiej szkole t³umaczy³:

446. (przyp. red.) bryt – szmata.

447. (przyp. red.) lutry – futro z wydry.

448. (przyp. red.) Obrona Sokratesa – utwór Platona (427–347 p.n.e.) przedstawiaj¹cy obronê Sokratesa wobec

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

139

background image

„Odzywa siê we mnie g³os jakiœ wewnêtrzny, który ilekroæ siê odzywa, odwodzi miê zawsze

od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czyniæ, sam jednak nie pobudza miê do niczego”…

Znali siê na tym g³osie wewnêtrznym starzy m¹drale. Wiedzieli, i¿ taki g³os, dajmonion

wewnêtrzny, trapi i zwodzi cz³owieka. Nazywali go g³osem wieszczym, zjawiskiem pochodz¹cym
od bóstwa. Có¿ by by³o prostszego, jak prosto z tej kawiarni wróciæ na tamto zebranie, wyznaæ
swoj¹ omy³kê, wypaliæ oracjê jak sto tysiêcy diab³ów, œci¹gn¹æ na swoj¹ g³owê sto tysiêcy
oklasków – poruszyæ sto tysiêcy czynów takich, ¿e od nich ta stara ziemia, co ju¿ jêków
wys³ucha³a tyle, znowu by jêk³a jak nigdy. Có¿? Kiedy wewnêtrzny g³os wieszczy odwodzi, i¿
ta droga nie prowadzi nigdzie. Ta droga prowadzi³aby w krwaw¹ pró¿niê…

Trzeba jednak by³o iœæ na robotê, do Gajowca. Cezary mia³ nadziejê, ¿e „starego” nie zastanie

o tej porze w domu, wiêc mo¿na bêdzie spokojnie pracowaæ, mo¿na bêdzie doprowadziæ do ³adu
imaginacjê sflacza³¹. Jak na z³oœæ, Gajowiec stercza³ w domu. Ujrzawszy go Baryka, zamiast
po¿¹danego uspokojenia sflacza³ej imaginacji, poczu³ najpiekielniejsz¹ zaciek³oœæ. Ledwie siê
przywita³, rzek³ z diabelsk¹ uciech¹:

– Wracam z zebrania komunistów.
– Powinszowaæ znajomoœci!
– A gdzie¿ mam chodziæ?
– Jak to – gdzie masz chodziæ? Masz siê uczyæ medycyny.
– Ja teraz od komunistów pobieram lekcje wiedzy o Polsce.
– Uczy³ Piotr Marcina.
– Nie! – zawo³a³ Cezary – Nie! Gdyby nie oni, by³bym ciemny jak tabaka w rogu. Pan tak¿e

nie wiesz ca³ej prawdy.

– Od was siê jej dowiem!
– Tak! Moja matka umar³a nie z biedy i nie z bicia, i nie z samych chorób, lecz z têsknoty

za Polsk¹. Mój ojciec… Mój ojciec i moja matka! A wy, wielkorz¹dcy, coœcie zrobili z tego
utêsknienia umieraj¹cych? Katowniê! Bij¹! Bij¹ na œmieræ w wiêzieniach! Katuj¹! Policjant
uzbrojony w narzêdzie tortur – to jedyna ostoja Polski!

– BluŸnisz, m³odzieñcze!
– Nie bluŸniê. Mówiê prawdê. Jeœlibym zacz¹³ „bluŸniæ”, to ju¿ do pana nie wrócê. Jeszcze

raz wróci³em.

– Jeszcze raz?
– Jeszcze raz! Pytam siê, czemu nie dajecie ziemi ludziom bez ziemi?
– Nie mamy pieniêdzy na wykup.
– Wykup! Nie staæ was na z³amanie magnaterii, która ju¿ raz pchnê³a Polskê w niewolê.

Nie ma w was duszy Ludwika XI

449

, ¿eby z³amaæ szlacheck¹ przemoc i przemieniæ ten kraj

w gminê ludzi pracowitych. Czemu gnêbicie w imiê Polski nie–Polaków? Czemu tu tyle nêdzy?
Czemu ka¿dy za³amek muru utkany jest ¿ebrakami? Czemu tu dzieci zmiataj¹ z ulic mokry py³
wêglowy, ¿eby siê wœród tej okrutnej zimy troszeczkê ogrzaæ?

– Czekaj! Zaraz! Za du¿o na raz pytañ! Po kolei!
– Na wszystko pan znajdzie wyt³umaczenie! Wiem! Ale ja nie chcê, nie chcê pañskich

t³umaczeñ. Ja chcê zaprzeczeñ w czynie!

– Dajemy co dzieñ, z wolna, w trudzie, ma³o – ale dajemy.
– Ja teraz stawiam pytania! I pytam siê: na co wy czekacie? Da³ wam los w rêce ojczyznê

woln¹, pañstwo wolne, królestwo Jagiellonów! Da³ wam ludy obce, ubogie, proste, a¿ebyœcie
je na sercu tej Mocarki, tej Pani, tej Matki ogrzali i do serca jej przytulili. Stolicê wolnoœci da³
wam w tym mieœcie! Czekacie! Czekacie! Czekacie, a¿ wam jarzmo znowu na³o¿¹.

– Nie na³o¿¹! Zginiemy, zanim jarzmo nam na³o¿¹! Niedoczekanie ich, ¿ebyœmy na to patrzyli!

oskar¿enia go o bezbo¿noœæ i demoralizacjê m³odzie¿y. (G³osem dajmoniona motywuj¹ równie¿ swe postêpowanie

Korzecki i Judym w Ludziach bezdomnych).

449. (przyp. red.) Ludwik XI – pierwszy francuski monarcha absolutny (1461–1483), z³ama³ potêgê wielkich feuda³ów.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

140

background image

– Nie wierzê! Wyrajcujecie przyczynê swojej nowej niewoli. Podacie przyczyny wszystkiego

i uwidocznicie skutki. Gin¹æ bêdzie za was, m¹dralów, jak zawsze – m³odzie¿. Ja przecie wiem,
co mówiê, bom równie¿ za piecem nie siedzia³, gdy m³odzi szli gin¹æ. To wy pobijecie znowu
tê m³odzie¿ – swoj¹ m¹droœci¹, bo jedyn¹ wasz¹ m¹droœci¹ jest policjant, no – i ¿o³nierz.

– Tak, ¿o³nierz! A ty co jeszcze masz na obronê?
– Ja mam jeszcze na obronê – reformy! Reformy, które by przewy¿szy³y bolszewickie

i niemieckie, które by ludy okrainne odwróci³y twarz¹ ku Polsce, a nie ku Rosji. Ale wy
jesteœcie mali ludzie – i tchórze!

– To jest tylko zniewaga. W tym nie ma ani krzty prawdy.
– Boicie siê wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, nieznanej przemiany starego wiêzienia.

Musicie iœæ w ogonie „Europy”. Nigdzie tego nie by³o, wiêc jak¿eby mog³o byæ u nas? Macie¿
wy odwagê Lenina, ¿eby wszcz¹æ dzie³o nieznane, zburzyæ stare i wszcz¹æ nowe? Umiecie
tylko wymyœlaæ, szkalowaæ, plotkowaæ. Macie¿ wy w sobie zawziête mêstwo tamtych ludzi –
virtus

450

niez³omn¹, która mo¿e byæ omyln¹ jako rachuba, lecz jest niew¹tpliwie wielk¹ prób¹

naprawy ludzkoœci? Nikt nie myœli o tym, ¿ebyœcie siê staæ mieli wyznawcami, naœladowcami,
wykonawcami tamtych pomys³ów, ¿ebyœcie byli bolszewikami, lecz czy posiadacie ich mêstwo?

– „Pewnym mêstwem ja siê nigdy nie pochlubiê

451

, ja przed bliŸnich dr¿ê mêczeñstwem,

w otch³añ spychaæ ja nie lubiꔅ

– To s¹ stare, magnackie, romantyczne teksty, którymi siê w potrzebie zamazuje stawiane

dzisiejsze zarzuty. Pan, jakoby, wyzby³ siê ju¿ romantyzmu, a jednak, gdy chodzi o odparcie
zarzutu, u¿ywa pan tekstu romantycznego, zupe³nie jak kap³an naginaj¹cy wersety Pisma
do potrzeby obronienia danej tezy. Autor tego tekstu „spycha³ w otch³añ” i nie „dr¿a³ przed
mêczeñstwem bliŸnich” – tylko co dzieñ niewidocznie, niedostrzegalnie, naturalnie, zagryza³ na
œmieræ swych pañszczyŸnianych niewolników

452

, ale dr¿a³ przed „mêczeñstwem bliŸnich”, to

znaczy szlachty. Nie o mêczeñstwo chodzi, lecz o mêstwo, o mêstwo postawienia nowej idei.
Jak¹ wy macie ideê Polski w tym œwiecie nowoczesnym, tak nadzwyczajnie nowym? Jak¹?

– Prosi³em ciê, ¿ebyœ ze mn¹ pracowa³. Te stosy papierów zawieraj¹ now¹ ideê Polski.
– To s¹ stosy papierów i nic wiêcej. Lud zg³odnia³y po wsiach, lud spracowany po fabrykach,

lud bezdomny po przedmieœciach. Jak zamierzacie ulepszyæ ¿ycie ¯ydów st³oczonych w gettach?
Nic nie wiecie. Nie macie ¿adnej idei.

– Nie o to nam te¿ idzie, jak¹ ideê marzyciel wyd³ubie ze swego mózgu, pasuj¹c¹ do ¿ycia jak

piêœæ do nosa, lecz o m¹dre urz¹dzenie istotnego ¿ycia na zasadach najm¹drzejszego wspó³¿ycia.

– Nie! Polsce trzeba na gwa³t wielkiej idei! Niech to bêdzie reforma rolna, stworzenie nowych

przemys³ów, jakikolwiek czyn wielki, którym ludzie mogliby oddychaæ jak powietrzem. Tu
jest zaduch. Byt tego wielkiego pañstwa, tej z³otej ojczyzny, tego œwiêtego s³owa, za które
umierali mêczennicy, byt Polski – za ideê! Wasz¹ ide¹ jest stare has³o niedo³êgów, którzy Polskê
prze³ajdaczyli: „jakoœ to bêdzie”!

– Zbyt wielu mamy wrogów dooko³a i na szerokim œwiecie, wewn¹trz i na zewn¹trz, a¿ebyœmy

dziœ i na d³ugie lata mogli wypracowaæ i ustawiæ na naszych drogach ideê. Gdy mnie kto w nocy
napadnie, to moj¹ wtedy ide¹ jest – obroniæ siê! Gdy mi wci¹¿ grozi, ¿e mnie z domu mojego
wygoni i na niewolnika miê weŸmie, to oczywiœcie muszê przygotowaæ sobie coœ do obrony.
Obroniæ siê przed straszn¹ koalicj¹ wrogów – otó¿ pierwsza idea. Nie daæ œwiêtej Polski, nie
daæ Lwowa, nie daæ Poznania, nie daæ brzegu morskiego, nie daæ Wilna – Moskalom, Niemcom,
Litwinom, nikomu, kto po ziemie nasze rêce wyci¹ga. Jeszcze ziemie nie odkupione jêcz¹ pod
wrogiem. Nie daæ ludów pokrewnych na zmoskwicenie..

.

– Zasiec je na œmieræ, a nie daæ!

– Je¿eli u nas zasiekaj¹, jak ty mówisz, na œmieræ, to za zmoskwicenie siê, za zaprzedanie siê

450. (przyp. red.) virtus (³ac.) – mêstwo.

451. (przyp. red.) Pewnym mêstwem ja siê nigdy nie pochlubiê… – cytat z Psalmu ¿alu (1848) Zygmunta

Krasiñskiego; autor polemizowa³ w nim z aprobat¹ rewolucji dan¹ przez S³owackiego w wierszu OdpowiedŸ

na Psalmy przysz³oœci.

452. (przyp. red.) zagryza³ na œmieræ swych pañszczyŸnianych niewolników – Krasiñski jako w³aœciciel rozleg³ych

dóbr nie uczyni³ nic dla polepszenia losu swych pañszczyŸnianych ch³opów; w listach do rz¹dcy zaleca³ ludzkie

obchodzenie siê z ch³opami, zezwala³ jednak na karanie ich ch³ost¹ „w razie potrzeby”.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

141

background image

Moskwie, za s³u¿bê Moskwie przeciw Polsce. Jest to krwawa i pod³a metoda naszych wrogów,
któr¹ stosujemy z musu.

– Z musu… O ob³udo! O krzywoprzysiêstwo!
– Ty przecie znasz Moskwê. Ja ciê zapytam, czy tam tak jak u nas karz¹ takich, co zdradzaj¹, co

siê buntuj¹ przeciwko obowi¹zuj¹cemu prawu? Jeden ci fakt wymieniê: wziêty na zak³adnika
– dobre prawo! – Witold Jarkowski, genialny wynalazca, œwietny teoretyk awiatyki, profesor,
najcudniejsza dusza cz³owiecza, ozdoba rodu ludzkiego, jako dziesi¹ty w szeregu, stawiony pod
œcian¹ bez ¿adnej winy, podle kulami zabity…

– U nas nie powinno byæ ni¿ej, nie tak samo, lecz wy¿ej!
– U nas bêdzie wy¿ej. W granicach tej Polski, które los da³ naszemu pokoleniu, stworzone

bêd¹ stany zjednoczone, wolne i równe. Wypracujemy wszystko. Zbudujemy dom wspólny. Ale
musimy zacz¹æ od przyciesi, a przede wszystkim musimy mieæ za co budowaæ. Bez pieniêdzy
budowaæ nie mo¿na.

– Wiem – „z³oty”…
– W³aœnie. Z ust mi wyj¹³eœ. Nie mo¿emy oddaæ w niewolê czyj¹kolwiek naszych rodaków

na Rusi. To zazêbienie ludów ruskich, polskich, litewskich musi ¿yæ w Rzeczypospolitej
Polskiej. Gdy zbudujemy nasz dom, damy „bratu Rusinowi pok³on, braterstwo i równe we
wszystkim prawo”

453

, damy „ka¿dej rodzinie rolê domow¹ pod opiek¹ gminy”. Wszystko

bêdzie! Wynagrodzimy krzywdy, zapogodzimy siê, podŸwigniemy siê…

Pewnego dnia, w pierwszej po³owie marca, w przedsionku prosektorium Cezary Baryka

otrzyma³ list, przyniesiony przez pos³añca miejskiego. Na kopercie by³ najwyraŸniejszy adres,
jego imiê i nazwisko, wypisane z ca³¹ dok³adnoœci¹, wiêc nie mog³o byæ podejrzenia co do
pomy³ki. W liœcie by³ arkusz papieru z nastêpuj¹cymi s³owami:

„Jestem w Warszawie na krótko. Je¿eli Panu na chêci nie zbywa, proszê zobaczyæ siê ze mn¹.

Bêdê dziœ w Ogrodzie Saskim obok fontanny o godzinie drugiej po po³udniu. – Laura”.

Wyrazy te przeszy³y Cezarego do szpiku koœci. W pierwszej chwili naskoczy³o podejrzenie:

„to ten Barwicki zwabia miê w potrzask. „Laura” – to na wabia. Tam, obok fontanny, napadn¹
na mnie jakieœ zbiry. Dobre miejsce, bo zaraz po operacji mo¿na siê op³ukaæ”. PóŸniej przysz³y
refleksje: „Sk¹d znowu Barwicki? Dlaczegó¿ by znowu w ogrodzie, obok fontanny, w miejscu
ustronnym? Je¿eli Barwicki – to gdzieœ w kawiarni, w teatrze, na placu. Dlaczegó¿ by nie mia³a
byæ Laura?”

Laura! DŸwiêk tego imienia, szept tego imienia, jego zapach…
Cezary nie wróci³ ju¿ do mniej wonnych trupów. Natychmiast umy³ siê, wyspirytusowa³,

wyczyœci³, wywietrzy³. Pogna³ w kierunku tramwaju. By³o jeszcze bardzo du¿o czasu, wiêc
mia³ mo¿noœæ obserwowania miejsca z oddali. Wydawa³ siê œmiesznym samemu sobie, gdy zza
drzew, to z jednej, to z drugiej strony, bada³ okolicê fontanny. Nieliczni przechodnie ciapali
po b³ocie chodników i pewnie ze zdumieniem przygl¹dali siê m³odzieñcowi, który wytrwale
defilowa³ w pustej alei. Niejeden (niejedna) pomyœla³(a):

– Ha, pewnie schadzka… O m³ody, m³ody!
Schadzka! Z Laur¹! Po tylu têsknotach, ¿alach, utracie, beznadziei! Dreszcz przenika³. Serce

bi³o. Brak tchu. Smutek i p³omienista radoœæ. Wspomnienia i marzenia. BojaŸñ i proœby b³agalne.
Nikt nie nadchodzi³. Nikt nie przesuwa³ siê obok tej fontanny, która sta³a siê form¹ mêczarni,
dziwaczn¹ postaci¹ têsknoty, chimer¹ przywidzeñ. By³y chwile, ¿e Cezary postanawia³ uciec
st¹d. Odejœæ, odejœæ! To go zniecierpliwienie tak ponosi³o, ¿e nie móg³ tchu z³apaæ i ustaæ przez
sekundê na miejscu – to zimna wzgarda nape³nia³a mu piersi, niczym trucizna œcinaj¹ca krew
w ¿y³ach. Nadzwyczajnie œmieszne by³y te przeskoki od koñca do koñca, od najzimniejszego

453. (przyp. red.) bratu Rusinowi pok³on… – s¹ to (przytoczone widocznie z pamiêci) fragmenty tzw. Sk³adu zasad,

u³o¿onego przez Mickiewicza jako program polityczno–spo³eczny dla Legionu Polskiego organizowanego we

W³oszech (marzec 1848). W tekœcie Mickiewicza inaczej: „Ka¿demu S³owianinowi, zamieszka³emu w Polsce,

braterstwo, obywatelstwo, równe we wszystkim prawo”.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

142

background image

rozumowania – i¿ przecie to jest podstêp najoczywistszy – do roztopienia siê w szczêœciu czu³oœci,
które nic nie widzi i o niczym nie chce wiedzieæ. Serce t³uk³o siê w piersiach.

W pewnej chwili Cezary zobaczy³ Laurê wychodz¹c¹ spod kolumnady, od strony Saskiego

placu. Ten widok nie przej¹³ go spodziewan¹ radoœci¹. Oczy tylko nasyca³y siê prawd¹, ¿e to
jest ona. Wyda³a mu siê byæ m³odsz¹ o jakie piêæ, szeœæ lat. Istna szesnastoletnia panienka.
Ubrana by³a w krótkie futro sobolowe i nied³ug¹ sukniê. Mia³a na g³owie przeœliczny kapelusz
z czarnym piórem, na nogach wysokie bia³e kamasze. By³a przecie najpiêkniejsza z kobiet! By³a
najwykwintniejsza z kobiet tego miasta! O, jak¿e by³a piêkna! Jakie nieopisane uczucie p³ynê³o
dooko³a niej, gdy siê posuwa³a naprzód, rozgl¹daj¹c siê wokó³ fontanny! Cezary patrzy³ w ni¹,
w obraz nieporównany, i nie móg³ siê z miejsca poruszyæ. Prze¿ywa³ swe najwy¿sze szczêœcie.
Wszystko jedno! Ach, wszystko jedno! ¯ycie i œmieræ nic nie znaczy. Wszak¿e to ona, Laura.
Zobaczy³a go z daleka. Podnios³a do twarzy dwa futrzane obramowania sobolowe rêkawów,
zakrywaj¹c sobie oczy. Stanê³a i czeka³a. Zbli¿y³ siê i stan¹³ przed ni¹.

– Czy znowu bêdziesz mo¿e bi³ miê batem po twarzy? – zapyta³a cicho.
– Nie! – jêkn¹³. – Nigdy! Tak wtedy by³em nieszczêœliwy… Dziêkujê ci, ¿eœ chcia³a zobaczyæ

siê ze mn¹.

– Dlaczegoœ stamt¹d wyjecha³?
– Posz³aœ za m¹¿ za Barwickiego.
– To nie ma nic do rzeczy.
Zachichota³ jak g³upiec.
– Czy on jest tutaj, w Warszawie?
– Jest.
– To pewnie nas œledzi.
– Boisz siê, Czaruœ?
– Bojê siê. Ja ju¿ z³o¿y³em dowody, jak go siê bojê. O, ja siê go bojê! Chcia³bym go dostaæ

w rêce. Czy wiesz? Gotów by³bym rozpêtaæ rewolucjê, ¿eby go dostaæ w swe rêce.

– Dobra to bêdzie i rewolucja, której celem bêdzie Barwicki we w³asnej osobie. Czy i mnie

tak¿e chcesz dostaæ i torturowaæ jak jego?

– Ciebie… Ciebie – nie. Ciebie jedn¹ kocham na ziemi. Ciebie kocham do szaleñstwa. Nie

umiem powiedzieæ inaczej i mówiê jak w teatrze albo w romansie: „do szaleñstwa”. Ty jesteœ –
Laura.

– A przecie jeszcze siê na mnie gniewasz?
– Czy siê gniewam?… Nigdy nie bêdziemy razem! Zawsze tamten cz³owiek bêdzie z tob¹!

Powiedz, czy to nie jest rozpacz!

– Nie myœl o tym.
– A o czym¿e to ja mam myœleæ? Czy nie wiesz czasem, o czym ja mam myœleæ?
– To myœla³eœ o mnie?
– Myœla³em o tobie dniami i nocami. Wszêdzie, zawsze! W prosektorium, w ci¹gu pracy,

przy pisaniu cyfr u pewnego urzêdnika, na ulicy, w domu, przy muzyce, w knajpie, w teatrze,
przy stole, w rozmowach, w dysputach, w awanturach, wszêdzie, gdzie tylko by³em. Sta³aœ przy
mnie. Czu³em ciê tu¿, tu¿ za ramionami, czu³em twój zapach, czu³em ciê w sobie, w mej krwi,
w moich piersiach, w ¿y³ach. Ca³owa³em ciê w nocy – pewnie wtedy, gdy ciê tamten ca³owa³ –
wyci¹ga³em do ciebie rêce przez ca³¹ tê ziemiê – pewnie wtedy, gdy on ciê obejmowa³! Ty jesteœ
tak prosta – przeœliczna, ty jesteœ tak strojna, tak zgrabna, tak pachn¹ca, wykwintna, wyszukana
– wybrana, mi³a! Jesteœ okr¹¿ona przez jakieœ wymyœlne, nie istniej¹ce, wyrafinowane kolory!
Ty jesteœ Laura! Laura! Laura!

Szli boczn¹ alej¹. Drzewa ogo³ocone sta³y nieruchomo, jakby nas³uchiwa³y tych wyznañ.

Drzewa by³y jakby rozdête od wilgoci, od odwil¿y, od rozkisaj¹cych waporów

454

, które siê ju¿

po d³ugich deszczach burzy³y w ziemi. Pani Laura Barwicka gorzko p³aka³a.

– Nie by³o ciê przez tyle miesiêcy! Myœla³em ju¿ nieraz, ¿e ciê wcale a wcale nie by³o. Myœla³em

nieraz, ¿e by³aœ tylko piêkn¹ poezj¹, któr¹ czyta³em w szczêœliwej chwili mego dzieciñstwa.
Myœla³em nieraz, ¿e by³aœ zawik³an¹ opowieœci¹, snem moim o krasawicy, o najcudniejszej
kobiecie ludzkiej rasy. Nieraz z têsknoty prosi³em ciê, ¿ebyœ przysz³a do mnie przez sen. A teraz

454. (przyp. red.) wapory – tu: wyziewy.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

143

background image

przysz³aœ sama. Przysz³aœ jeszcze bardziej zachwycaj¹ca ni¿ w Leñcu. Jeszcze bardziej g³adka,
powabna, nadobna! Jesteœ teraz tak wysmuk³a, tak puszysta. Ale jesteœ tak blada, tak smutna.
Czemu jesteœ smutna?

Nic nie odpowiedzia³a. £za ³zê pobijaj¹c, p³ynê³y po jej twarzy przeobfite strugi. Poniewa¿

podnios³a woalkê, widaæ by³o jej policzki o przezroczystej, bia³ej cerze zimowej. Nie mog³a
podnieœæ oczu, bo zawalone by³y falami ³ez. Nie mog³a mówiæ, bo pe³ne mia³a usta s³onej
goryczy. Stanê³a wreszcie.

– Widzisz, coœ ty narobi³! – rzuci³a z g³êbi piersi.
– A co?
– Ach, ty! – wybuch³a. – Gdybyœ by³ wtedy nie skroi³ tej awantury, by³abym mo¿e wybrnê³a

z matni.

– Tej awantury… – powtórzy³ jak echo.
– By³abym siê mo¿e od niego wykaraska³a! By³abym mo¿e znalaz³a œrodki, ¿eby interesy

moje rozpl¹taæ, rozwik³aæ. By³abym siê zapracowa³a na œmieræ, a wreszcie bym wylaz³a. Tyœ to
narobi³, ¿e musia³am wzi¹æ œlub bez zw³oki, natychmiast! Musia³am albo siê uratowaæ w opinii
albo zgin¹æ. Ty wariacie, napastniku, moskiewski wychowanku! Mog³am byæ twoj¹, a teraz
muszê byæ z Barwickim, muszê byæ jego ¿on¹!

Zanios³a siê niemym, zduszonym, spazmatycznym p³aczem, oszala³ym ³kaniem. Na chwilê

pokona³a siê, zastanowi³a siê. S³owa przemoc¹ wyszarpane z piersi ledwo–ledwo wyda³a:

– Muszê teraz… Muszê… Tak oto… Umieraæ z ¿alu… Za tob¹…
Cezary zachwia³ siê od wra¿enia, ¿e to teraz on dosta³ szpicrut¹ straszliwe poprzez oczy ciêcie.

Wszelkie s³owa wypad³y mu z gard³a. Sam g³os zamar³. Ani jednego s³owa odpowiedzi. Stan¹³
g³upi i niemy. B³agaæ j¹ o co? Przepraszaæ j¹ za co? Przyobiecywaæ jej co? Usprawiedliwiaæ siê
z czego? Ani jednej myœli, ani jednego powziêcia, ani jednego postanowienia. Wyjêkn¹³ cicho:

– ChodŸmy st¹d…
– Dok¹d?
Albo¿ wiedzia³, dok¹d? Któ¿ to by³a ta kobieta? Teraz dopiero dowiedzia³ siê o niej. Gdyby

móg³ rzuciæ siê przed ni¹ na kolana, gdyby móg³ przycisn¹æ do ust brzeg jej sukni, gdyby móg³
uca³owaæ jej stopy!

Ludzie w tym miejscu rozmaici przechodzili i podnosili oczy na tê damê tak piêkn¹, a tak

gorzko p³acz¹c¹. Trzeba by³o koniecznie z tego miejsca odejœæ. Znowu tedy powiedzia³:

– ChodŸmy st¹d!
– A dok¹d¿e pójdziemy?
Podnios³a na niego oczy. Blady uœmiech, zb³¹kany goœæ, przewin¹³ siê przez jej usta,

wykrojone tak przecudnie.

– Nie, Czaruœ – rzek³a – ju¿ z tob¹ nigdzie nie pójdê.
– Nigdy?
– Nigdy.
– To po có¿eœ miê tu wezwa³a?
– Wezwa³am ciê tutaj – jêknê³a z najbardziej przepaœcistego dna boleœci – ¿eby na ciebie

popatrzeæ, na mi³oœæ mojego serca jedyn¹, jedyn¹! Na szczêœcie moje zabite, zabite! A tyœ myœla³,
¿e ja ciê na schadzkê?… ¯e do hotelu? Przystojna mê¿atka… do hotelu…

– Nic nie myœla³em.
– Wiêc mówisz, ¿em schud³a? Widzisz – to przez ciebie! A ty?
Oczy jej obesch³y i patrzy³y teraz, sp³akane i zaczerwienione, z nieopisan¹ mi³oœci¹,

z niezg³êbion¹ s³odycz¹. Ogl¹da³a usta, oczy, brodê i policzki Cezarego, jakby je oczyma
materialnie ca³owa³a. Po stokroæ wznosi³a na niego oczy i po stokroæ powraca³a.

– Wiêc to tak – westchn¹³ – teraz jesteœ œlubn¹ ¿on¹ Barwickiego.
– Tak.
– I œlub ten staje na przeszkodzie naszemu szczêœciu?
Zawaha³a siê, zako³ysa³a na miejscu, nie mog¹c iœæ dalej. Wreszcie rzek³a:
– Œlub nie œlub… Có¿ mi tam Barwicki! Ale s³owo. Dane s³owo honoru.
– S³owo honoru…
– Tak, Czaruœ. Ja by³am wolna i ty by³eœ wolny. Byliœmy dwa wolne ptaki. Szaleliœmy ze

szczêœcia pod naszym niebem. Aleœ to wszystko nogami podepta³!

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

144

background image

– K³amiesz! To ty teraz wszystko depcesz nogami! Nasze szczêœcie!
– Nie gniewaj siê na mnie! W tej chwili nie gniewaj siê na mnie! T¹ chwil¹ bêdê ¿y³a… d³ugie

miesi¹ce, d³ugie miesi¹ce… Nie odbieraj mi tej chwili!

Chcia³a niepostrze¿enie pochwyciæ jego rêkê, ale j¹ wyrwa³. Znowu ponios³a go jêdza

zazdroœci, najstraszliwszy z demonów. Rozeœmia³ siê dziko:

– S³owo honoru! S³owo honoru!
Uk³oni³ siê z daleka.
– Czaruœ! Nie chodŸ! Czaruœ – wzywa³a z rozpacz¹, w szalonej mêczarni.
Ale ju¿ siê nie odwróci³. Zaklês³a siê w nim dzikoœæ czucia, jakby serce rozjuszonego

jastrzêbia zbudzi³o siê w jego piersi, jakby szpony zemœciwego jastrzêbia u r¹k mu wyros³y.
Szed³ rozbryzguj¹c nogami b³oto, pogwizduj¹c z przejêciem, œród drzew g³uchych.

By³ pierwszy dzieñ przedwioœnia. Powia³ wiatr po³udniowy i w p³ynne b³oto zamieni³

stosy œniegu uzgarniane wzd³u¿ chodników. We w³osy i w usteczka, w nozdrza, w policzki
i w uszy dzieci spiesz¹cych do szkó³ek wia³ ów wiatr suchy, odmienny. Tysi¹ce wróbli
æwierka³y radoœnie, do upad³ego, hardo i nieustêpliwie na gzemsach odrapanych murów,
na za³amaniach rynien i na czarnych ga³êziach kasztana, wiêŸnia w podwórzu ¿ydowskiej
kamienicy. Bladozielone ¯ydki wyœciubi³y niebieskawe nosy z piwnic i, ¿e tak powiem,
z mieszkañ na Franciszkañskiej ulicy. W czystych alejach przechodnie szli weso³o, tupi¹c
suchymi butami po betonie chodnika, który w oczach obsycha³. Ju¿ siê na rogu ulicy uwija³a
m³oda ulicznica w przedwczeœnie wiosennym stroju, a¿eby przecie wiêcej nagoœci na wabia
³obuzom pokazaæ. Ob³ok wiosenny nad miastem przep³ywa³ jak anio³ bo¿y, zarówno mi³uj¹cy
cnotliwe i grzeszne. Dzwon siê na wie¿y dalekiej rozlega³, jak gdyby na zlecenie anio³a lec¹cego
przez niebiosy wo³a³ ku wszystkim nêdzarzom, znêkanym i z¿artym przez choroby: „Wiosna,
o ziemscy nêdzarze!”

Tego dnia w³aœnie od Nowego Œwiatu, przez plac Trzech Krzy¿ów ci¹gnê³a wielka

manifestacja robotnicza w stronê Belwederu. Bezrobotni wskutek fabrykanckiego lokautu

455

,

strajkuj¹cy wskutek dro¿yzny i niemo¿noœci wy¿ycia z p³acy zarobkowej tak nêdznej, jaka by³a
ich udzia³em – i uœwiadomieni komuniœci. Ci trzymali prym, m³oda gwardia, a raczej awangarda
Sowietów.

Ludzie ci œci¹gnêli z niskiego Powiœla i z dalekiej Woli. Przemknêli siê pojedynczo wszystkimi

ulicami, a tutaj dopiero, u wylotu Alei Ujazdowskich, spiknêli siê i z radoœci¹ natrafili na
swoich. W³aœciwy powód tego pochodu by³ nastêpuj¹cy. W jednej z fabryk robotnicy za¿¹dali
podwy¿ki zarobku o 50%. Skoro dyrekcja kategorycznie odmówi³a, grzecznie ujêli dyrektora pod
paszki i wyprowadzili na podwórze, a z podwórza za bramê. Tam zaœ poprosili go kolanem,
¿eby poszed³ do swego mieszkania, a tutaj siê nie pl¹ta³, gdzie go nie potrza. Sami zaœ zajêli
pozycje przy maszynach, ka¿dy specjalista przy swojej specjalnoœci. Fabrykê og³osili jako zajêt¹
w posiadanie rady robotniczej. W³aœciciel fabryki ze swej strony og³osi³, ¿e fabrykê zamyka
na czas nieograniczony, a wszystkich robotników wydala. Wtedy robotnicy oœwiadczyli, ¿e nie
pozwol¹ zamkn¹æ tej fabryki, sami bêd¹ pracowaæ i nikomu jej nie dadz¹. Wtedy policja otoczy³a
fabrykê i za¿¹da³a od zespo³u robotników, ¿eby wyszed³ dobrowolnie, jeœli nie chce naraziæ siê
na przymusowe wydalenie.

W³aœnie wtedy kierownictwo partii za¿¹da³o od ogó³u robotników poparcia. Manifestacja

wysz³a nagle z placu i ruszy³a pod Belweder. W pierwszym szeregu znacznego t³umu szli
uj¹wszy siê pod rêce ideowi przedstawiciele, miêdzy innymi Lulek i Baryka. Baryka w samym
œrodku, ubrany w lejbik ¿o³nierski i czapkê ¿o³niersk¹. – Œpiewali.

W³aœnie konna policja pokaza³a siê w jednej z ulic poprzecznych. Oficer na piêknym koniu,

w p³aszczu gumowym spiêtym na piersiach, w skokach konia i lansadach przeje¿d¿a³ obok
t³umu szarego i rudego, który siê œciska³ i zbija³ w jedno cia³o. Oficer przypatrywa³ siê pilnie

455. (przyp. red.) lokaut – zamkniêcie fabryki przez w³aœciciela, celem wywarcia presji na robotników i zmuszenia

ich do ustêpstw.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

145

background image

ideowcom. Specjalnie pilnie temu w czapce ¿o³nierskiej. Gdy t³um zbli¿y³ siê pod sam ju¿
pa³acyk belwederski, z wartowni ¿o³nierskiej wysun¹³ siê oddzia³ piechoty i stan¹³ w poprzek
ulicy, jakby tam nagle œciana szara, parkan niez³omny, mur niezdobyty wyrós³.

Baryka wyszed³ z szeregów robotników i par³ oddzielnie, wprost na ten szary mur ¿o³nierzy

– na czele zbiedzonego t³umu.

Konstancin, d. 21 wrzeœnia 1924.

Stefan ¯eromski, Przedwioœnie

146


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przedwiośnie jako powieść marzeń i goryczy Stefana Żeromskiego. , "Przedwiośnie" jako powi
Stefan Żeromski Przedwiośnie
PRZEDWIOŚNIE Stefana Żeromskiego w kontekście problemów społ, Szkoła, Język polski, Wypracowania
przedwiośnie, przedwiośni1, Przedwiośnie" Stefan Żeromski
Powieść otwartych perspektyw - Przedwiośnie -Stefana Żeromskiego, Powieść otwartych perspektyw - &qu
XX-lecie 1, Przedwiośnie Stefana Żeromskiego jako powieść polityczna
Przedwiośnie Stefana Żeromskiego jako głos dyskusji nad nowym obliczem Polski., wszystko do szkoly
Narracja Przedwiośnia Stefana Żeromskiego, Lektury, przedwiośnie
przedwiośnie stefana żeromskiego streszczenie
Przedwiośnie-Stefana Żeromskiego, jezyk polski, JĘZYK POLSKI
Pytania z Przedwiośnia Stefana Żeromskiego
MATURA, przedwiośnie, Stefan Żeromski „Przedwiośnie”
Pytania z Przedwiośnia Stefana Żeromskiego, Jadwiga Barykowa:
Przedwiośnie Stefana Żeromskiego w kontekście problemów społ, WYPRACOWANIA, ZADANIA
'Przedwiośnie' Stefana Żeromskiego pytaniem o kształt przyszłej Polski
Koncepcje naprawy Rzeczypospolitej w „Przedwiośniu” Stefana Żeromskiego, Lektury, przedwiośnie
Problem rewolucji w 'Nie Boskiej komedii' Krasińskiego i 'Przedwiośniu' Stefana Żeromskiego
mit i rzeczywistość w przedwiośniu stefana żeromskiego
28. PRZEDWIOŚCNIE ŻEROMSKIEGO JAKO POWIEŚĆ POLITYCZNA, 28. PRZEDWIOŚNIE STEFANA ŻEROMSKIEGO JAKO POW

więcej podobnych podstron