JANE EDWARDS
OBRAZ Z MIŁOŚCIĄ W TLE
Tłumaczenie Andrzej Dryszel
1
- Wspaniale!
Roberta Thatcher zamknęła za sobą drzwi gabinetu dyrektora marketingu i
zwycięskim wzrokiem obrzuciła pasaż centrum handlowego. Była dumna ze swego dzieła.
Wszystkie jego szczegóły zlewały się w jedną doskonałą kompozycję. Małe butiki rozsiewały
zapach luksusu, na grubych dywanach stały donice z pięknymi egzotycznymi roślinami, a
przez ogromne panoramiczne okno widać było ocean.
Krótko mówiąc, było to wymarzone miejsce na wystawę sztuki.
Roberta miała w ręku zezwolenie, na mocy którego jej firma, „Thatcher Art
Production Company”, mogła urządzić w Carmelu wystawę dzieł sztuki połączoną ze
sprzedażą. Miasteczko było istnym klejnotem wybrzeża północnej Kalifornii. Właśnie w tej
okolicy mieszkali najbardziej zasobni kolekcjonerzy sztuki. Potencjał Carmelu był prawie
nieograniczony.
Roberta poszła głównym pasażem w kierunku wyjścia. Ludzie oglądali się za nią.
Wyglądała jak kobieta sukcesu, a wrażenie to zawdzięczała nie tylko szytej na miarę sukni i
jedwabnemu szalowi przymocowanemu na ramieniu szmaragdową broszką. Sprawiały je
również pewny chód, wyprostowana sylwetka i śmiałe, otwarte spojrzenie.
Przybrzeżna mgła zniknęła, ale powietrze nadal pozostawało rześkie, był to przecież
luty. Przy samochodzie czekała już na nią Ann Jarvis, jej asystentka, obładowana
najrozmaitszymi pakunkami.
- Kiedy zdążyłaś zrobić zakupy? - roześmiała się Roberta. - Nie było mnie przecież tak
krótko!
- Ach, nie mogłam się oprzeć... Widziałaś te sklepy?
- Pytanie! Po obiedzie wrócimy tu jeszcze, żeby dokładnie wymierzyć powierzchnię
wystawową. Powinnam mieć miejsce dla dwudziestu pięciu wystawców, może nawet dla
trzydziestu.
Karton z butami upadł z wielkim hukiem na asfalt. - Ojej, czyżby się zgodzili?
Roberta otworzyła drzwi czarno - srebrnego thunderbirda. - Tak, możemy się rzucić w
wir pracy.
Wydarzenie to trzeba było uczcić obiadem w eleganckiej restauracji. Kilka mil na
południe od Carmelu znajdował się hotel Highland Inn, w którym zatrzymywali się
członkowie rodzin królewskich przebywający w Kalifornii. Tam właśnie udały się obie panie.
- Ależ widoki! - zapiała z zachwytu Ann, gdy tylko wydostały się na nadmorską
autostradę. Rzeczywiście było na co popatrzeć. Skaliste urwisko kończyło się w spienionych
wodach oceanu.
Hotel Highland Inn stał na szczycie ogromnej czarnej skały obmywanej daleko w dole
falami Pacyfiku. Z trzech stron otaczał go wypielęgnowany ogród harmonizujący z
hiszpańską architekturą budynku.
Nie powinnam była tu przyjeżdżać, westchnęła Roberta w duchu. Opadły ją
wspomnienia. Oddałaby wszystko, żeby tylko czas cofnął się o pięć lat. Mogłaby utrwalić ten
oszałamiający widok na płótnie. Przed dwudziestotrzyletnią wtedy Robertą rysowała się
wspaniała przyszłość związana ze światem sztuki. Mimo woli spojrzała na białe linie, ślady
po skalpelu chirurgicznym, przecinające jej prawą dłoń.
Nie chciała jednak znowu rozczulać się nad sobą. Zaparkowała zgrabnie samochód i
energicznie wysiadła.
- Nadal nie rozumiem, jak to ci się udało - odezwała się Ann. - W „Sea Strand” nigdy
jeszcze nie było wystawy sztuki. Użyłaś czarnej magii?
- Miałam szczęście. Nasza dawna przyjaciółka, Charlene Delgado została niedawno
dyrektorką marketingu w „Sea Strand”. Chce zaskoczyć swego nowego szefa kilkoma
ekscentrycznymi pomysłami, które według niej powinny przysporzyć centrum wielu
klientów.
Nasza wystawa w marcu ma podnieść wielkanocne obroty. Szef się na pewno zdziwi,
gdy wróci z Europy.
- To Gregory Field jest w Europie? - Ann pokręciła jasną głową. - Obawiam się, że po
powrocie dozna szoku.
Roberta uśmiechnęła się pod nosem. Dobrze pamiętała rozmowę, jaką przeprowadziła
z Fieldem półtora roku temu. Nie pozostawił jej wtedy nawet cienia wątpliwości co do szans
na uzyskanie zezwolenia.
- Może tymczasem zmienił zdanie - powiedziała głośno.
- Jeśli nie, to mam nadzieję, że wróci dopiero wtedy, gdy wystawa będzie już trwała.
W restauracji było pełno. Czekając na wolny stolik, Roberta rozglądała się po sali.
Przy stoliku pośrodku jacyś dwaj mężczyźni odstawiali właśnie puste filiżanki po kawie.
Widać było, że chcą zapłacić i wyjść. Młodszy z nich rzucał co chwila niecierpliwe spojrzenia
na kelnerkę. W pewnym momencie utkwił wzrok w kobietach czekających przy wejściu. Ann
obejrzał dosyć pobieżnie, za to od Roberty nie mógł oderwać oczu. Wyglądało na to, że chce
zachować w pamięci każdy szczegół jej powierzchowności - długie czarne włosy zebrane w
węzeł na karku, szykowne ubranie zdradzające dobry smak i z całą pewnością brak obrączki
na prawej dłoni.
Roberta zareagowała na te oględziny uczuciem zimna i gorąca na przemian. Mimo
woli odwzajemniła zainteresowanie nieznajomego. Czuła się jak koń schwytany na lasso. Na
oko oceniła wiek mężczyzny na jakieś trzydzieści pięć - sześć lat. Nienaganny krój jego
marynarki wskazywał na wprawną rękę mistrza sztuki krawieckiej z Włoch, zaś śnieżnobiała
koszula podkreślała brązowy ton opalenizny na jego twarzy.
Roberta oderwała wzrok od jasnobrązowych oczu nieznajomego dopiero wtedy, gdy
kelner podszedł do niej i Ann, żeby je zaprowadzić do dwuosobowego stolika pod oknem. Na
chwilę jej uwagę pochłonął przepiękny widok oceanu. Zamówiły szybko to, na co miały
ochotę, a kiedy kelner się oddalił, nieznajomego i jego towarzysza już nie było. Stolik
pośrodku sali był pusty. Roberta stwierdziła z pewnym niezadowoleniem, że krótkie
spotkanie przypomniało jej o istnieniu zmysłów.
Ponad pięć lat temu zakochała się w Brianie Hollingsworcie, w jego aż nazbyt pięknej
twarzy. Roztaczał wokół tak nieodparty urok, że Roberta przyjęła od niego pierścionek z
diamentem, który niebawem miał zostać zastąpiony obrączką. Nawet wtedy nie wiedziała,
czy zakochał się w wesołej dziewczynie, jaką wtedy była i której zaraźliwy śmiech tak lubił,
czy w malarce, przed którą roztaczała się wspaniała przyszłość z międzynarodowym
uznaniem łącznie.
I nagle sprawa wyjaśniła się. Kilka dni po wypadku Brian zdecydował się zerwać
zaręczyny. Najwyraźniej nie mógł znieść myśli, że jego narzeczona straci dłoń lub że będzie
ją miała niesprawną. W każdym razie konsylium lekarskie stwierdziło autorytatywnie, że
Roberta będzie musiała zrezygnować z kariery malarskiej.
Roberta zacisnęła zęby i nie poddała się. Kolejne operacje uratowały jej dłoń. Nie
trzeba jej było amputować, ale była bezwładna. Dziewczyna miesiącami poddawała się
ż
mudnej terapii mającej na celu przywrócenie władzy w palcach i nadgarstku. Trud ten
opłacił się, gdyż w prawą dłoń wstąpiło nowe życie. Malować jednak już nie była w stanie.
Znienawidziła Briana tak samo jak pijanego kierowcę, który spowodował wypadek,
przekreślając jej przyszłość. Postawa Briana zraniła ją do głębi, tak że żaden mężczyzna nie
był później w stanie zainteresować jej choćby przelotnie.
Roberta odrzuciła od siebie te ponure myśli. Uświadomiła sobie z przyjemnością, że
dzisiaj spotkało ją podwójne szczęście - starania o zorganizowanie wystawy powiodły się i
normalnie zareagowała na podziw w oczach mężczyzny. Od zerwania zaręczyn te sprawy dla
niej nie istniały.
Kelner postawił przed nimi avocado z krewetkami. Zaczęła jeść swoją ulubioną
przystawkę.
- Co powiesz na tytuł „Sztuka z Zachodu”? - spytała Ann. - Indiańskie motywy Elissy
Knowloes stanowiłyby cudowny kontrast dla innych dzieł.
Większość właścicieli galerii w Carmelu sądziła, że najłatwiej przyciągnąć klientelę
tematyką marynistyczną. Na liście Roberty także znajdowało się troje malarzy, którzy
uwieczniali na płótnie głównie okręty, morze i mewy. Wiedziała jednak, że sukces osiągnie
tylko wtedy, gdy zaprezentuje widzom szerokie spektrum sztuki.
- Chciałabym mieć także tego faceta od rzeźb ze spławnego drewna, a jeśli już
jesteśmy przy rzeźbach, to co myślisz o Doris Welles?
- Zdaje mi się, że akurat jest we Włoszech - powiedziała Ann. - Czy mam do niej
wysłać telegram?
- Zrób to. I spraw, żeby Sabrina stworzyła jeszcze kilka tych monumentalnych luster.
Ann kiwnęła głową i dla pamięci zanotowała sobie polecenia szefowej.
Przy kawie zestawiły już ostateczną listę artystów. W wystawach Roberty mogli brać
udział tylko zaproszeni goście. Kryterium zaproszenia była nie tylko jakość dzieł, ale i to, czy
dały się one sprzedać. Uznani w swojej dziedzinie artyści starali się bardzo, żeby trafić na
listę „Thatcher Art Production”, wiedząc, że wystąpią w znakomitym towarzystwie i jeszcze
na tym zarobią.
Po obiedzie obie panie wróciły do śródmieścia Carmelu. Rząd drogich samochodów
zaparkowanych przed „Sea Strand” powiedział Robercie, że musi wystawie poświęcić jeszcze
więcej uwagi niż zwykle. Nienaganną organizacją przedsięwzięcia musi się zabezpieczyć
przed ewentualnymi zarzutami ze strony Fielda.
Wysiadły z samochodu, żeby przespacerować się powoli pasażem i zorientować, ile
miejsca będą miały na wystawę. Każdy artysta martwił się najbardziej o jak najkorzystniejszą
ekspozycję swych dzieł. Roberta i Ann wybierały już w myślach miejsca dla poszczególnych
malarzy i rzeźbiarzy.
- Dysponujemy miejscem dla dwudziestu pięciu osób - oznajmiła Ann. - A może
nawet dla dwudziestu sześciu, jeśli Claire Amboy zgodzi się na ekspozycję swych trójkątnych
obrazów w tym kącie przy restauracji. W południe i wieczorem jest tam zapewne duży ruch.
- Im większy ruch, tym dla nas lepiej - zdecydowała Roberta. Rzuciła okiem na
prowizoryczny plan wystawy, który miała przedstawić zarządowi. - Zaniosę teraz ten szkic do
Charlene. Możesz w tym czasie obdzwonić kilkoro artystów.
Zerknęła jeszcze na zegarek. Może zdążą przez Silicon Valley do San Francisco,
zanim rozpoczną się wieczorne korki.
Nie zdążyła jeszcze dobrze zamknąć drzwi do gabinetu Charlene, gdy opanowały ją
jakieś złe przeczucia, uzasadnione zresztą, bowiem Charlene stała niemal na baczność przed
jakimś okropnie na nią krzyczącym facetem.
Odwrócił się natychmiast, gdy usłyszał, że ktoś wchodzi i... spojrzenia ich spotkały się
po raz drugi tego dnia. Z tą różnicą, że we wzroku mężczyzny nie było tego podziwu, z jakim
patrzył na nią w Highland Inn. Roberta miała wrażenie, że przewiercają ją na wylot dwa
promienie laserowe.
- Jeśli to pani jest Robertą Thatcher, to niech się pani przygotuje na najgorsze -
zapowiedział z groźbą w głosie.
2
- O, cholera! - pomyślała Roberta. Odetchnęła głęboko i powiedziała pewnym głosem:
- Tak, jestem Roberta Thatcher. A pan nazywa się zapewne Gregory Field. Półtora roku temu
rozmawialiśmy telefonicznie.
Ś
ciągnął ciemne brwi. - Widzę, że ma pani doskonałą pamięć, a zatem powinna pani
pamiętać moją ówczesną odpowiedź - żadnych wystaw w „Sea Strand”. Mimo to wtargnęła
pani tutaj i...
- Myli się pan, panie Field, ja tu nie wtargnęłam, tylko zostałam zaproszona -
zaprotestowała Roberta z godnością. - Czy moglibyśmy kontynuować tę rozmowę w jakimś
spokojnym miejscu?
Skinął głową i rzekł z lodowatą miną: - Mój gabinet mieści się na dole, w końcu
korytarza. Chodźmy tam.
Roberta musiałaby mieć na sobie buty siedmiomilowe, żeby go dogonić. Nie
próbowała nawet tego robić. Szła za nim w dość dużym odstępie w nadziei, że Field się
uspokoi. Sama też zresztą chciała wykorzystać drogę do jego gabinetu na przygotowanie
sobie odpowiednich argumentów. Poza tym miała już przecież w kieszeni umowę!
- Przejdźmy od razu do rzeczy - zaproponował Field rzeczowo, zamykając za sobą
drzwi. W gabinecie zapadła cisza. Cisza przed burzą, pomyślała Roberta niefrasobliwie. Jakoś
wcale się tej burzy nie bała.
Gregory Field podsunął jej fotel wyściełany brązową skórą i zaprosił gestem do
zajęcia miejsca. Sam pomaszerował za masywne orzechowe biurko, które mogłoby wygrać w
konkursie na najbrzydszy mebel. - Ile muszę pani odpalić, żeby zostawiła pani „Sea Strand”
w spokoju?
Roberta westchnęła. Było gorzej, niż się spodziewała. - Wie pan co, panie Field?
Naprawdę byłoby lepiej dla nas obojga, gdyby mnie pan nie traktował jak trędowatą. Nie
mam zamiaru rozprzestrzeniać zarazy w pańskim centrum handlowym.
- Mam wrażenie, że jasno przedstawiłem moje stanowisko w trakcie tej rozmowy,
którą pani wspomniała. Moje centrum cieszy się bardzo dobrą opinią i nie będę jej wystawiał
na szwank. Nie chcę, żeby „Sea Strand” stało się miejscem promującym tandetę.
- Niech mnie pan nie obraża. Wystawiam sztukę przez duże , , S”, a nie tandetę.
Uważam zresztą, że na sztuce można zrobić świetny interes. Wielu milionerów kolekcjonuje
obrazy znanych i początkujących mistrzów. Co konkretnie ma pan do zarzucenia wystawom
sztuki?
- Nie lubię tego. Nie lubię też artystów. - Gregory pochylił się do przodu. Podbródek o
zdecydowanej twardej linii i czarny lok zsuwający się na czoło nadały jego twarzy wrogi
charakter. - Nie mówimy jednak o moich osobistych preferencjach czy antypatiach. Jedna z
moich urzędniczek podpisała z panią umowę, prawda? Chcę wiedzieć, ile mam pani zapłacić,
ż
eby ją pani podarła.
- Koszty procesu sądowego i zasądzoną przez sąd karę. Tyle ma mi pan zapłacić.
W gabinecie zapadła cisza, którą przerywało tylko tykanie starego zegara w rogu. Ten
zegar Roberta zauważyła od razu, gdy tylko weszła do królestwa Fielda. Stanowił
interesujący kontrast do brzydkich mebli i jednobarwnego wystroju gabinetu. Był na pewno
stary i miał prześliczną obudowę z ręcznie polerowanego drzewa różanego.
- Rozumiem - zaczął Field powoli. - Nie chce pani ustąpić.
- Nie. Ja też mam dobrą opinię do stracenia. Wielu z moich twórców dostało już
zaproszenia do wzięcia udziału w wystawie. Nie mogę się wycofać.
Roberta odchrząknęła i mówiła dalej: - Dlaczego nie chce pan uwierzyć w czystość
moich intencji? Nie zjawiłam się tu po to, żeby przysporzyć panu kłopotów. Kiedy Charlene
zgłosiła się do mnie z propozycją zorganizowania wystawy, nie miałam pojęcia, że robi to bez
pana zgody. Abstrahując od tego, że jest to pomysł wart realizacji, jestem święcie przekonana,
ż
e zwiększy obroty pańskiego centrum. Myślałam, że pan to też dostrzegł i zmienił zdanie.
- Nigdy nie zmieniam zdania.
Roberta spróbowała usiąść wygodniej, co nie było łatwe, ponieważ fotel był okropnie
niewygodny. Powoli traciła cierpliwość. No i oczywiście znowu odezwała się jej ręka. Bolała
ją zawsze w sytuacjach stresowych. Postanowiła postawić na szczerość.
- Włożyłam już dużo pracy w przygotowanie wystawy i poczyniłam spore wydatki.
Chcę zrobić najlepszą wystawę na wybrzeżu.
Gregory Field był już zmęczony - widać to było wyraźnie. Roberta zastanawiała się,
kiedy wrócił z Europy. Zmiana czasu miała na każdego niekorzystny wpływ, do tego
dochodził stres związany z podróżą i kłopoty, jakie zastał w firmie po powrocie. Uświadomiła
sobie nagle, że wolałaby przytulić się do niego i pocałować, zamiast się z nim kłócić. Był
bowiem najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego dotychczas spotkała.
- Chwilowo nie mogę sobie pozwolić na proces sądowy - powiedział znużonym
głosem. Przeczesał włosy palcami. - Czy może mi pani zagwarantować, że jakość wystawy
nie będzie godziła w godność moich klientów?
- Ależ oczywiście! Mogę panu nawet dać taką gwarancję na piśmie. Albo nie - mam
inną propozycję: jeśli udowodni mi pan, że wystawa zaszkodziła pana interesom, to
opublikuję w prasie całostronicowe przeprosiny.
Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na wargach Fielda. - Godząc się na wystawę,
podejmuję duże ryzyko. Nasi klienci to ludzie bogaci, rozpieszczeni...
- I z całą pewnością znudzeni - weszła mu w słowo. - Czy nie sądzi pan, że taka
nowinka może ich zainteresować?
Field roześmiał się tym razem na głos. - Widzę, że mam do czynienia z kobietą
interesu! Zgoda! Będzie pani miała tę swoją wystawę w „Sea Strand”. Niech mnie pani tylko
nie przekonuje do zmiany zdania o artystach.
Już miała się uśmiechnąć triumfująco, gdy zaczął stawiać warunki.
- Wy łuszczę teraz, czego od pani oczekuję. Po pierwsze - nie życzę sobie na parkingu
ż
adnego z tych okropnych wraków, jakimi zwykli się poruszać artyści. Po drugie - wszystkie
eksponaty mają być wyładowane w wieczór poprzedzający wystawę i zabrane w niedzielę po
niej. Nie chcę, żeby mi się tu kręciły jakieś ciężarówki, jakieś wozy campingowe, nie daj
Boże z przyczepami. Samochody moich klientów mają absolutne pierwszeństwo.
Roberta kiwnęła potulnie głową. Field klarował jej dalej reguły, które już od dawna
były dla niej czymś oczywistym. I tak na przykład zażądał zabezpieczenia pasażu
trzymetrowymi ognioodpornymi zasłonami, trzymetrowego odstępu między eksponatami i
butikami oraz zabronił składowania materiałów w kartonach w obrębie ekspozycji i jeszcze
całego mnóstwa innych rzeczy. Używał tylu fachowych określeń i wykazał się taką
znajomością rzeczy, że Roberta musiała zadać sobie pytanie, czy miał już kiedyś do czynienia
z organizacją wystaw.
Field mówił nadal, gdy rozległo się pukanie. Młoda kobieta zajrzała przez uchylone
drzwi. - Peter Hastings jest przy aparacie numer dwa, panie Field. Czy może pan podnieść
słuchawkę?
- Niech go pani poprosi o kilka minut cierpliwości, panno Judy. Roberta natychmiast
skorzystała z okazji. - Jeśli to Peter Hastings z Centrum Campingowego, to proszę go ode
mnie pozdrowić. Co roku w styczniu organizuję u niego w Palm Springs jakąś wystawę.
- Ale to pani jak widać nie wystarcza, bo zagięła pani parol na „Sea Strand”. - Field
nie odżałował jeszcze do końca zgody na wystawę.
- W Carmelu też mieszkają miłośnicy sztuki. Nie mogę ich rozczarować. - Roberta
ś
ciskała pod pachą torebkę kryjącą umowę z „Sea Strand”. - Prześlę panu jutro przez posłańca
kilka fotografii naszych eksponatów, żeby przekonał się pan o ich niezaprzeczalnej wartości.
Wstała i podeszła do drzwi dziwiąc się niepomiernie, że jej rozmówca zerwał się zza
biurka i szarmancko odprowadził ją aż do progu. W końcu nie musiał tego robić, czekał na
niego zamiejscowy telefon.
- To nawet dość przyjemne mieć takiego wroga - zauważył z bojowym błyskiem w
oku.
Szkoda, że uważa mnie za wroga, pomyślała Roberta z żalem. Chociaż z drugiej
strony... lepszy wróg przystojny niż brzydal.
- Mój ojciec, stary wilk morski, radził mi zawsze: „Wiatr w żagle i pruj do przodu nie
zważając na przeszkody” - zdobyła się na inteligentną ripostę.
Wyciągnęła dłoń na pożegnanie i już w następnej chwili pożałowała, że to zrobiła.
Dotyk ciepłych palców Fielda sprawił jej zupełnie w tej chwili zbyteczną przyjemność.
Field zdawał sobie zapewne z tego sprawę, gdyż celowo przytrzymał jej dłoń o kilka
chwil za długo. Spojrzała na niego zaskoczona, bo wydawało się jej, że chce ją pocałować.
- Wojna została więc wypowiedziana przez obie strony. Niech się pani ma przede mną
na baczności, panno Thatcher.
Roberta była tak zdenerwowana spotkaniem z Fieldem, że nie była w stanie prowadzić
samochodu. Ann zastąpiła ją za kierownicą thunderbirda.
- Dojrzałam do urlopu - westchnęła Roberta. - Marzę o słonecznej samotni nad
morzem.
- Nudy na pudy - skonstatowała jej przyjaciółka. - Mam dla ciebie lepszy pomysł.
Idealnym miejscem na spędzenie urlopu jest statek. Pakujesz najpiękniejsze ciuchy, skąpe
kostiumy kąpielowe i trochę drobnych i wypływasz w długi, wspaniały rejs urozmaicony
flirtem z pierwszym oficerem.
W śmiechu Roberty słychać było nutę zazdrości. - Teraz już rozumiem, dlaczego byłaś
taka zadowolona schodząc w styczniu z „Fairsea”.
Ann miała za sobą dwa rozwody i nie zamierzała wiązać się już na stałe. Przynajmniej
na razie. Ale flirt to co innego, to niezobowiązująca przygoda.
- Jak ci się udało przeżyć konfrontację z Fieldem? - zmieniła temat.
- Gdyby można było zabijać wzrokiem... Obawiam się, że właściciel „Sea Strand”
będzie nam bruździł na każdym kroku. Zapowiedział mi to nawet oficjalnie. Gregory Field na
pewno nie należy do mężczyzn, którzy się łatwo poddają. Chwilowo musiał się przyznać do
porażki, ale z całą pewnością będzie się starał zmyć z siebie tę hańbę, jaką przypuszczalnie
była dla niego przegrana z kobietą. Ryzykujemy naszą opinią, Ann.
- To ty ryzykujesz swoją opinią, Roberto. Ty i „Thatcher Art Production” to jedno.
- Tym gorzej dla mnie - westchnęła Roberta.
Wypiły kawę w mieszkaniu Ann, po czym Roberta wróciła do domu. Miała
własnościowe mieszkanie w pobliżu Golden - Gate - Bridge. Zostawiła thunderbirda pod
opieką parkingowego i bezszelestną windą wjechała na ósme piętro. Trzy pokoje były
utrzymane w tonacji bieli. Na ścianach wisiały obrazy jej najzdolniejszych malarzy i jeden
obraz, który wyszedł spod pędzla Roberty na krótko przed jej dwudziestymi trzecimi
urodzinami. Na jednym z niskich szklanych stolików stała rzeźba autorstwa Doris Welles.
Roberta chciała najpierw włączyć kasetę z jakąś uspokajającą muzyką i wyciągnąć się
wygodnie na sofie, szybko jednak zmieniła zdanie. Wypiła szklankę soku pomarańczowego i
połknęła kilka tabletek witaminy C. Potrzebny jej był raczej ostry trening niż wylegiwanie się
na kanapie.
Przebrała się szybko w błyszczący niebieski kostium do aerobiku, rozpuściła włosy po
to, żeby je związać w koński ogon, i zjechała do studia zdrowia i urody, z którego mogli
korzystać mieszkańcy jej osiedla.
Roberta regularnie uczestniczyła w zajęciach aerobiku. Po wypadku wysiłek fizyczny
był dla niej najlepszym środkiem do zniwelowania napięcia psychicznego, spowodowanego
zaprzepaszczeniem kariery malarskiej i zerwaniem zaręczyn.
Ć
wiczyła pilnie, starając się jak najdokładniej wykonać każde ćwiczenie i nie wypaść
z rytmu. Nie przeszkodziło jej to w rozważaniu kwestii ewentualnego ponownego zakochania
się. Może wtedy nie musiałaby każdego stresu odreagowywać męczącymi ćwiczeniami? Była
w tej chwili już tak spocona, że miała całą twarz i szyję mokrą.
- Ależ pani jest opętana aerobikiem - zauważył z niejakim szacunkiem trener. - Nawet
zawodowi piłkarze muszą w tym miejscu robić pauzę. Podziwiam pani kondycję.
- Staram się po prostu wykonywać wszystkie pana instrukcje - odparła skromnie,
dumna z pochwały.
- Bierzcie przykład z panny Thatcher, moje panie! - Trener zwrócił się do pozostałych
ć
wiczących. - Tę doskonałą figurę zawdzięcza moim wskazówkom! A teraz żegnam się z
wami do środy.
Roberta chciała już powiedzieć, że w środę będzie siedziała w samolocie do Denver,
ale ugryzła się w język, bo w tym samym momencie zmieniła zamiar. Nie poleci do Denver
na wystawę w nowo otwartym centrum handlowym „Silver Saddle”, pośle tam Ann.
Jej uwaga o ryzykowaniu opinią „Thatcher Art Production” miała głębszy podtekst.
Aspiracje Ann sięgały ponad asystowanie Robercie. Jeśli nie da jej większej samodzielności,
Ann gotowa przenieść się do kogoś innego. Gdyby jednak zaproponowała jej partnerstwo,
upiekłaby dwie pieczenie na jednym rożnie - uwolniłaby się od części obowiązków i zyskała
wdzięczność przyjaciółki.
Roberta nie była wszakże tak do końca pewna, czy chce się zrzec tych obowiązków.
Od czasu wypadku praca była dla niej namiastką zarówno malarstwa, jak i życia prywatnego.
Roztrząsała ten problem jeszcze w drodze do delikatesów, w których zaopatrywali się
samotni mieszkańcy osiedla. Wybór gotowych dań był tam zaiste imponujący. Roberta
zdecydowała się na pieczeń z piersi kury, miseczkę chrupiącej sałaty i świeży chleb razowy.
Wracając do domu, utwierdziła się w swej decyzji.
Ann może ją reprezentować w Denver. A potem się zobaczy.
Mimo wysiłku fizycznego, kąpieli i pysznego posiłku Roberta była dziwnie
przygnębiona. - Co za kłamca! - zdenerwowała się, patrząc na zdjęcie autora romansu
umieszczone na okładce. Skończyła właśnie czytać tę książkę. - Nie powinien opisywać
takich bzdur. Nikt nie zakochuje się tak szybko! Wiem coś o tym - mruknęła do siebie. Tony
Mirados zalecał się do niej od lat.
Ten młody artysta pojawiał się na każdej wystawie organizowanej przez Robertę.
Cierpliwie starał się o jej względy. Miał nadzieję, że Roberta zapomni o koszmarze wypadku
i rozczarowaniu Brianem, i zwróci się ku niemu. Tak się jednak nie stało i Tony, znużony
daremnym czekaniem na odwzajemnienie swego uczucia, postawił Robercie ultimatum.
- Nie mogę spać przez ciebie, Roberto. Stale maluję w myślach twój portret.
Chciałbym, żebyś zawsze była obok mnie.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym cię pokochać... ale nie mogę! -
odpowiedziała.
- Chociaż spróbuj - prosił Tony.
- Próbowałam, nic z tego nie wyszło. Kochać cię będę zawsze, ale jak brata, nie jak
męża czy narzeczonego.
Nie, myślała, nie można się zakochać na rozkaz. Poszła do swego gabinetu, usiadła
przy biurku, przyciągnęła do siebie plik papierów i zaczęła organizować przestrzeń na
wystawie w Denver. „Silver Saddle” miało dwie kondygnacje. Zarząd centrum obstawał przy
równomiernym rozmieszczeniu eksponatów na obu piętrach, mimo że na parterze ruch był
zdecydowanie większy. Nie tylko artyści spodziewali się zysków, także właściciele centrów
handlowych obiecywali sobie zwiększone obroty. Ludzie, którzy przyszli na zakupy, mogli
zwrócić uwagę na wystawione przed sklepami dzieła sztuki i odwrotnie - zwiedzający
wystawę mogli przy okazji zajrzeć do sklepów. Dlatego przedsiębiorcy tak chętnie prowadzili
interesy z Robertą. Dla nich liczył się oprócz czynszu za powierzchnię wystawową
dodatkowy zysk, o który praktycznie nie musieli zabiegać. Robiła to za nich Roberta.
Pozornie koncentrowała się teraz na pracy, ale jednak stale wracała myślami do
Gregory'ego Fielda. Zafrapowało ją to przyjemne uczucie, którego doznała trzymając dłoń w
jego dłoni. Celowo przedłużył ten uścisk, żeby wytrącić trudną partnerkę z równowagi,
powiedziała sobie.
Następnego ranka Roberta przygotowała szereg zdjęć przedstawiających prace
artystów, które miały być wystawione w „Sea Strand”. - Powinny przekonać Fielda, że nie
bawię się w pchli targ - mruknęła.
Na elektrycznej maszynie napisała krótką informację dla Fielda, którą zakończyła
prośbą o telefon, gdyby jakość prac mu nie odpowiadała. Zapakowała zdjęcia i list w dużą
kopertę z miękką wyściółką i wezwała kuriera.
Na reakcję Fielda nie musiała czekać długo. Zadzwonił następnego dnia. - Moja rada
nadzorcza zaakceptowała zdjęcia - oświadczył chłodno. - Uznała, że nie będą dla naszych
klientów przykrym zgrzytem.
Roberta stłumiła wybuch śmiechu i powiedziała, że cieszy ją takie stanowisko rady.
- Zaprezentowała nam pani prace szesnastu artystów. Czy to już wszyscy uczestnicy
tego ehmmm... ?
Roberta postanowiła zignorować mruczenie na końcu zdania, które brzmieniem
przypominało słowo „cyrk”, i odpowiedziała rzeczowo: - Nie, mam nadzieję pozyskać jeszcze
dziesięciu twórców. Pozostałe zdjęcia przyślę panu w terminie późniejszym.
Field milczał przez chwilę.
- Czy nie może ich pani sama tu przynieść?
Roberta zacisnęła palce na słuchawce. Do czego on zmierzał?
- Jeśli tak panu na tym zależy... ale dopiero w przyszłym tygodniu, ponieważ jutro
wieczorem otwieram wystawę w Denver - skłamała.
- Rozumiem... Aha, Peter Hastings prosił, żebym panią pozdrowił. Bardzo pozytywnie
wyrażał się o pani. A więc do przyszłego tygodnia, do widzenia.
- Ale... - Roberta urwała, bo w słuchawce słychać już było tylko przeciągły sygnał
oznaczający przerwanie połączenia.
3
- Pamiętajcie, moje panie, tylko dzięki mnie i moim ćwiczeniom wyglądacie jak
modelki. Maszerujcie teraz do domu i nie objadajcie się na noc! Cześć, cześć!
Jadąc windą na górę po zajęciach aerobiku, Roberta aż się zdziwiła, że ten tydzień tak
szybko upłynął. A wydawało się, jakby dopiero wczoraj Ann poleciała do Denver. W czasie
jej nieobecności Roberta prawie nie wychodziła z biura. Była formalnie zawalona robotą.
Telefony urywały się, a w przerwach między nimi Roberta przekopywała się przez górę
korespondencji. Po powrocie Ann z Denver musiała uporać się ze wszystkimi papierami -
wypisać rachunki, dać dyspozycje bankowi...
Wystawa w Denver była kolosalnym sukcesem. Aktówka Ann po brzegi wypchana
była czekami komisowymi, za pomocą których artyści przekazywali firmie dziesięć procent
zysków.
Wyglądało na to, że wszyscy uczestnicy wystawy sprzedali prawie wszystkie
wystawione prace. To chyba wystarczający powód do zadowolenia. Prawda?
Hmm, a może ja jestem zazdrosna? - zastanowiła się. Ona, szefowa „Thatcher Art
Production”, została w San Francisco i pracowała jak zwykła urzędniczka, gdy tymczasem je
asystentka stała w światłach rampy. Dotknęło ją to do żywego.
Z natury była właściwie hojna, ale firma była wszystkim, co posiadała. Konieczność
podzielenia się nią z kimś odebrałaby podobnie jak Arabka przyjęcie do haremu męża trzech
nowych żon.
Porównanie to tak rozbawiło Robertę, że uśmiechnęła się do siebie. Weszła do
mieszkania, zamknęła za sobą drzwi i napuściła wody do wanny. Marzyła o ciepłej kąpieli w
morzu pachnącej piany.
Ostry dzwonek telefonu pokrzyżował jej plany. Podniosła słuchawkę i prawie
natychmiast odsunęła ją od i cha, gdyż słyszała tylko jakieś okropne trzaski. Następnie
przestraszyła się przeraźliwego głosu mówiącego jakimś amerykańsko - włoskim dialektem, a
w końcu oświeciła ją nagła myśl.
- Czy to ty, Doris?
- Jak do tego doszłaś? Tak, to ja! Dzięki wspaniałemu rzymskiemu systemowi
telekomunikacji udało mi się wreszcie do ciebie dodzwonić.
- Myślałam, że jesteś na Capri.
- Bo byłam, ale tam leje nieprzerwanie od stycznia, wobec czego postanowiłam
wynająć studio na Via Vineto. Tu właśnie znalazł mnie telegram od Ann.
- Słuchaj, Doris, która jest godzina w Rzymie? Coś mi się zdaje, że powinna być
trzecia nad ranem.
- Dobrze ci się zdaje. Pracowałam cały czas, mogę nawet powiedzieć, że harowałam,
to określenie znacznie lepiej określi mój wysiłek. Ten Adonis, który mi teraz pozuje...
- Jeśli dobrze rozumiem, jesteś chwilowo zbyt zajęta, żeby przyjechać na naszą
wystawę w Kalifornii, tak - zauważyła Roberta nieco ironicznie.
- Nic nie rozumiesz! - ofuknęła ją Doris. - Biedny Aldo ma w tej chwili dwie kobiety.
Do mojego studia przychodzi, żeby odpocząć. Ale do rzeczy... Mam ogromną ochotę wziąć
udział w wystawie, lecz obawiam się, że Gregory Field do tego nie dopuści. A właśnie - jak ci
się udało zdobyć jego zgodę? Czy uciekłaś się do szantażu?
- Miałam trochę szczęścia - odparła Roberta, nie wdając się w szczegóły. - Wszystko
ci opowiem, kiedy się zobaczymy. Co on może mieć przeciwko tobie?
- To długa historia - roześmiała się Doris. - W college'u byliśmy bardzo
zaprzyjaźnieni, ale już wtedy żywił odrazę do artystów, którą przenosił na wszystko, co miało
jakikolwiek związek ze sztuką. To z powodu ojca, wiesz? Kiedy zaczęłam eksperymentować
z gliną, nasza przyjaźń skończyła się.
- Jaki to ma związek z jego ojcem?
- Musisz chyba znać Sebastiana Fielda - tego specjalistę od mistycznych nastrojowych
obrazów. - W głosie Doris brzmiał wyrzut. - Był świetny, ale tylko do pewnego momentu.
Zaczął mianowicie pić i związał się z pewną hippiską. Wiesz, jedną z tych dzieci - kwiatów.
Jeździli na wszystkie możliwe jarmarki, usiłując sprzedać na nich swoją sztukę, ona - wyroby
ceramiczne, a on obrazy, które już nie były wtedy tak dobre, jak kiedyś. Nie mieli stałego
miejsca zamieszkania. Ich domem był okropny stary samochód owej dziewczyny.
- O, Boże! I co się z nimi stało?
- Co się stało z dziewczyną, nie wiem Cała ta historia złamała serce matce Grega.
Oficjalnie zmarła na leukemię, gdy jej syn miał siedemnaście lat. Zaraz potem Sebastian
powiesił się z rozpaczy. Sama więc widzisz, dlaczego Greg ma taki a nie inny stosunek do
bohemy. Jego reakcja na sztukę przypomina zachowanie byka wobec czerwonej płachty.
- Doris, przepraszam cię, ale muszę już kończyć. Zadzwonię do ciebie później. -
Roberta nie miała już si y ani ochoty słuchać rewelacji przyjaciółki. Opadły ją wyrzuty
sumienia. Zmusiła niejako Fielda do zaakceptowania wystawy, podczas gdy on miał prawo
się nie zgodzić.
Niestety, było już za późno na odwołanie całej sprawy. Zbyt wiele wysiłku włożyła
razem z Ann w przygotowanie wystawy, zbyt wielu ludzi zostało w nią zaangażowanych.
- Urlop! Chcę urlopu! - jęknęła z rozpaczą.
Zaniosła kubek jogurtu na biurko i zmusiła się do przełknięcia kilku łyżeczek,
szukając jednocześnie pewnego numeru telefonu w notatniku. Wybrała numer i za trzy
sekundy uzyskała połączenie z kuzynką Margo mieszkającą o czterysta mil.
- Co słychać w Santa Barbara? - spytała, gdy już wymieniły wszystkie rodzinne
nowinki.
- Jest cudowna pogoda, jak zwykle. Żałuję bardzo, że musimy jutro lecieć do Bostonu,
ale Kirk ma tam wygłosić wykład - oznajmiła Margo nie bez dumy. - Potem spędzimy
dziesięć dni na Bermudach.
- Z dziećmi? - zdziwiła się Roberta.
- Nie, nie, zajmie się nimi matka Kirka. Mój mąż stwierdził, że zasłużyłam na
powtórny miesiąc miodowy, bo w ciągu sześciu lat urodziłam czworo dzieci.
- Muszę mu przyznać rację. Ale uważaj, Margo, żeby ten miesiąc miodowy nie
zaowocował piątą ciążą. A propos - czy w czasie waszej nieobecności ktoś będzie korzystał z
domku na plaży?
- Nie. Nawet my nie mieliśmy kiedy się tam wybrać. A czemu pytasz? Chcesz może
przyjechać do Santa Barbara?
- Bardzo! Muszę koniecznie odpocząć przez kilka dni. Jeśli nic mi nie stanie na
przeszkodzie, wybiorę się w środę na krótki urlop.
- Tylko jedź ostrożnie - przestrzegła ją Margo. - Droga wzdłuż wybrzeża jest bardzo
niebezpieczna. Ostatnio Higway One była przez jakiś czas zamknięta z powodu obsunięcia się
ziemi.
Roberta przyrzekła, że będzie uważać, i odłożyła słuchawkę z uczuciem ulgi. Wyjazd
Margo do Bostonu był jej bardzo na rękę, bo oznaczał, że nikt nie będzie jej przeszkadzał, a o
spokój chodziło jej najbardziej.
Zamyślona zjadła jogurt do końca. Gregory Field zaproponował, a właściwie wręcz
polecił, żeby dostarczyła resztę zdjęć osobiście. Mogłaby to zrobić w środę rano i przy okazji
skierować rozmowę na Doris Welles.
Gdy Ann wróciła ze służbowego spotkania, zastała Robertę przed stertą zdjęć. - Czy
przez kilka dni dałabyś sobie radę beze mnie? - spytała Roberta swoją asystentkę. -
Pomyślałam sobie, że w środę podrzucę Fieldowi brakujące zdjęcia, a potem pojadę dalej na
południe. Margo zostawiła mi domek na plaży do dyspozycji.
- No, jeśli tak lubisz mieć piasek wszędzie... Wiesz, rejs to...
- Ale ja nie chcę romansować z pierwszym oficerem, Ann - roześmiała się Roberta.
- Jedź więc na tę pustynię, a ja będę cię godnie zastępować.
Jeszcze tego samego wieczoru Roberta zaczęła pakować walizkę. Nie chciała zabierać
zbyt wielu rzeczy. Na tej „pustyni”, jak się wyraziła Ann, będą jej potrzebne tylko
praktyczne, sportowe ciuchy - wygodne spodnie, bluzki z długimi rękawami i sprana bluza.
W Santa Barbara wiały łagodne wiatry, po namyśle dołożyła więc szorty, bawełniane
koszulki i sandały. Nagle wpadła jej w rękę dawno zapomniana ludowa bluzka z ażurowym
obrębem przy dekolcie.
Można go było regulować za pomocą przewleczonej przezeń tasiemki. Takie bluzki
nosiły włoskie aktorki, kiedy grały role wampów.
- Na jakąż to okazję kupiłam tę bluzkę? - nie mogła sobie przypomnieć. Włożyła ją
jednak do walizki, ponieważ świetnie komponowała się z fartuchową spódnicą.
Roberta wcześnie położyła się spać i dobrze spała. Napięcie, w jakim żyła od kilku
tygodni, opuściło ją wreszcie. Kiedy obudził ją sygnał budzika, na dworze było jeszcze
ciemno. Umyła się szybko i równie szybko ubrała. Na dzisiejszy dzień wybrała beżowy
pulower wciągany przez głowę, tweedową spódnicę, układaną w fałdy, czarne rajstopy i
półbuty na płaskim obcasie. Na koniec zarzuciła na ramiona zamszową ocieplaną kurtkę. Ten
zestaw garderoby przygotowała sobie jeszcze wczoraj, ponieważ miała zamiar wystąpić u
Fielda ubrana wygodnie, a mimo to urzędowo.
Wyjechała z miasta autostradą, po czym skręciła w prawo, w drogę wzdłuż wybrzeża.
W momencie gdy zobaczyła ocean, humor poprawił się jej znacznie. Nawet drobna mżawka
nie potrafiła zepsuć jej nastroju. A niech sobie pada! Ona i tak będzie odpoczywać z dala od
zgiełku miasta.
Carmel podobał się Robercie już od dawna. Wąskie, kręte uliczki przecinały łagodne
wzniesienia, wznosiły się w górę i opadały w dół. Stały przy nich domki z ogródkami, takie
ś
liczne jak w książkach z obrazkami dla dzieci. Wjeżdżając na teren centrum handlowego
„Sea Strand”, musiała przyznać, że Fieldowi udało się wkomponować architekturę w sielski
krajobraz miejscowości.
Roberta wsadziła pod pachę kopertę ze zdjęciami i pomaszerowała dziarskim krokiem
do gabinetu Fielda. Widok Grega ubranego w jasny irlandzki sweter i czarne dżinsy zaskoczył
ją nieco. Nie spodziewała się. że w takim stroju przychodzi do pracy. Wstał zza biurka, żeby
się z nią przywitać.
- Roberta! Proszę, proszę! - zawołał serdecznie.
Roberta zdziwiła się po raz drugi. Gdzie podziała się „panna Thatcher”? Jeszcze przed
tygodniem tylko tak się do niej zwracał, nie mówiąc o tym, że traktował ją niemal jak
trędowatą.
Mimo to Roberta chciała mieć to spotkanie jak najszybciej za sobą.
- Widzę, że ma pan dużo pracy, panie Field, dlatego...
- Ponieważ będziemy przez jakiś czas pracować ze sobą, proponuję, żeby nazywała
mnie pani Gregiem - przerwał, wskazując jej miejsce w tym samym topornym fotelu, którego
niewygodne siedzenie i oparcie zdążyła już wypróbować. - Jak się udała wystawa w
Colorado?
- Znakomicie! - Roberta zamierzała wprawdzie być chłodna i uprzejma, ale mimo woli
uśmiechnęła się.
- Jestem pewna, że zaakceptuje pan bezsprzeczną wartość prac, które chcę panu
przedstawić na zdjęciach. Akwarele są na przykład tak subtelne i harmonijne...
Roberta pochyliła się nad biurkiem, żeby rozłożyć zdjęcia. Przypadkowe zetknięcie się
ich dłoni sprawiło, że przeszył ją dreszcz. Cofnęła się gwałtownie, pozostawiając fotografie
bez komentarza.
- Wyglądają całkiem przyzwoicie - zauważył Field z przymusem.
- Mam nadzieję, że rada nadzorcza nie będzie miała nic przeciwko nim.
Rada nadzorcza będzie skakać do góry z radości, pomyślała Roberta, rozczarowana
brakiem entuzjazmu rozmówcy.
- Ja też mam taką nadzieję - powiedziała lodowato. - Chciałabym jeszcze omówić z
panem sprawę, panie Field...
- „Greg” nie może przejść pani przez usta?
- Dobrze, niech będzie, a więc Greg, rzeźby na ostatnich zdjęciach...
- Moglibyśmy podyskutować o nich przy obiedzie - przerwał jej znowu, wstając z
fotela.
Roberta pokręciła głową. - Nie, dziękuję, dzisiaj nie mam czasu.
- Ma pani jeszcze jakieś spotkanie?
Umknęła wzrokiem w bok. Po co tu przyszła? - Nie, nie jestem z nikim umówiona,
ale...
- Jeśli to nie takie pilne, to możemy przecież kontynuować rozmowę poza biurem.
Mam dla pani niespodziankę, która na pewno się pani spodoba.
Wyprowadził Robertę z gabinetu i nie zważając na jej opór, pociągnął ją za sobą do
restauracji mieszczącej się w zadaszonym pasażu. Kelnerzy przygotowywali stoliki do
lunchu, ale natychmiast przerwali rozkładanie sreber, gdy ujrzeli Fielda. Za chwilę jeden z
nich wręczył szefowi kosz piknikowy.
- Bardzo proszę, panie Field - skłonił się głęboko. - Jest tam wszystko, co pan
zamówił.
- Dziękuję - uśmiechnął się Greg, ale nie do kelnera, tylko do Roberty. -
Zapowiedziałem niespodziankę i oto jest. Nie lubi pani niespodzianek?
Roberta nie odwzajemniła jego uśmiechu, ponieważ cały czas myślała o długiej
drodze, jaką musi przebyć do Santa Barbara. Jeśli przyjmie zaproszenie Grega, będzie
musiała gdzieś po drodze przenocować. To jeszcze nic, ale czy Field nie zastawia na nią
jakiejś pułapki?
Wsiadając do kabrioletu Fielda, nadal nie była pewna, czy dobrze robi. Przyrzekła
sobie w każdym razie, że będzie bardzo ostrożna, ale na razie nie wiedziała nawet, dokąd
jadą.
- Jak dawno nie była pani w Seventeen - Miles - Drive? - Greg odgadł chyba jej myśli.
- Och, nie byłam tam od lat. Jedziemy właśnie tam? - To naprawdę niespodzianka.
Roberta odwróciła się do niego i z promiennym uśmiechem powiedziała: - To było kiedyś
moje ulubione miejsce. Mój narzeczony... - ugryzła się w język. - Ach, jakieś pięć, a może
nawet sześć lat temu.
Greg skręcił na północ do Monterey. - Uważam, że najpiękniej jest tutaj na początku
roku - powiedział, jakby nie słyszał jej słów. - Ocean jest wtedy ogromnym żywiołem, a
krajobraz lśni od deszczu.
- No właśnie, czy ta deszczowa pogoda jest odpowiednia na piknik? - Roberta nie
widziała wprawdzie nieba, ponieważ jechali przez gęsty las, ale rano mżyło i kiedy
wyjeżdżali z Carmelu, było bardzo pochmurno.
Greg wzruszył ramionami. - Nie jesteśmy przecież z cukru. Czym się pani tak
przejmuje?
Zatrzymał samochód przed szlabanem, wręczył pięć dolarów strażnikowi, który mu za
to dał bilet i mapę rezerwatu przyrody.
W milczeniu jechali przez ten kawałek raju, aż dotarli na wierzchołek wzgórza, gdzie
las kończył się polaną i odsłaniał widok na ocean pod nimi. - Te chmury wyglądają dość
groźnie - zauważył Greg.
Za punktem widokowym Point Joe Greg skręcił z asfaltowej szosy. Zatrzymał się na
występie skalnym, z którego można było obserwować niezliczone mewy i foki. Greg wysiadł
z samochodu, okrążył go i pomógł wysiąść Robercie. Podanej sobie dłoni nie wypuścił z ręki
nawet wtedy, gdy nie było to już wcale konieczne, gorzej jeszcze, objął ją w pasie i
poprowadził na najdalej wysunięty skrawek punktu widokowego.
Roberta potknęła się na jakiejś nierówności i machinalnie przywarła całym ciałem do
Grega.
- Jak tu cudownie, prawda?
Zadrżała mimo ciepłej kurtki, chroniącej teoretycznie przed zimnem. Dziwne!
Greg nie patrzył w tej chwili na szalejący w dole ocean. Utkwił wzrok w oczach
Roberty. - Zimno pani?
Roberta chciała uwolnić się z jego objęć, ale nie puścił jej.
O, Boże, pomyślała przerażona, chyba mnie nie popchnie w tę przepaść?!
Zapowiedział wprawdzie, żebym się miała przed nim na baczności, ale chyba nie zamorduje
mnie tylko dlatego, że ośmieliłam się zorganizować wystawę sztuki w jego centrum
handlowym.
Nagle poczuła dotyk jego dłoni na skórze pod pulowerem i jego usta na swych
lodowatych wargach. Nie broniła się. Palce Grega, ciepłe i miękkie, powędrowały po plecach
Roberty w górę aż do zapięcia stanika.
Roberta nie wiedziała, co się dzieje. Żywił do niej nienawiść czy nie? A co ona czuła?
Pozwoliła dotykać się temu mężczyźnie'. Dlaczego? Nagle poczuła, że gładzi jego włosy.
Wszystko to odbywało się jakby bez udziału jej świadomości. Niemniej jednak nadal pieściła
czubkami palców koniuszki jego uszu i skronie.
Gwałtowny podmuch wiatru zagroził im utratą równowagi. Roberta wtuliła się w
Grega, on zaś wyciągnął ręce spod jej swetra i objął ją mocno. Stali tak w ciasnym uścisku i
całowali się.
Krople deszczu zadudniły na skałach. Ocean wzburzył się. Greg pociągnął Robertę do
samochodu.
- Szybko! Wsiadaj! - poganiał ją. Sam zasunął dach i błyskawicznie schronił się w
samochodzie. Przez chwilę siedzieli nic nie mówiąc, przejęci gwałtownym załamaniem
pogody.
Deszcz przyszedł w samą porę, pomyślała Roberta. Nie dopuścił do tego, co mogło się
stać.
Jednego była pewna. Od tygodnia, kiedy to spotkali się po raz pierwszy, Gregowi
udało się zawładnąć jej myślami. Musiała przyznać, że niezłą obrał taktykę. Przestrzegał ją,
owszem, ale czy mogła przypuszczać, że zrobi się tak niebezpiecznie?
Niech się pani ma przede mną na baczności, tak mówił. Zastanawiała się teraz, co
konkretnie miał na myśli.
Jaskrawa błyskawica przecięła ciemne chmury. Zaczynała się burza.
- Lubisz burzę? - spytał Greg, patrząc z ukosa na Robertę.
- Owszem, ale pod warunkiem, że jestem w suchym, bezpiecznym miejscu. Wtedy
lubię nawet obserwować ten przerażający żywioł.
- Znam świetne miejsce do takich obserwacji. Żeby tam dojechać, musielibyśmy
najpierw wrócić do Carmelu, a stamtąd jechać jeszcze co najmniej godzinę. Masz ochotę na
taką eskapadę?
4
Burza nabierała rozpędu. Deszcz otulał gęstą zasłoną przednią szybę, więc jechali
bardzo wolno. Roberta usiłowała dostrzec drogę przez strugi deszczu, ale nie było to łatwe.
Nagle drgnęła, ponieważ silny wiatr oderwał gałąź cyprysu i rzucił ją na jezdnię.
- Ostrożnie! - krzyknęła przeraźliwie.
Greg zareagował natychmiast. Objechał konar dużym łukiem, mimo to wystające
gałęzie zarysowały dach kabrioletu. Szerokie opony jaguara zaczęły się ślizgać po mokrej
nawierzchni. Tył samochodu niebezpiecznie zarzucił. Greg zdążył zahamować w porę.
- Uff! Miałam już serce w gardle, ale widzę, że jesteś dobrym kierowcą.
- Ach, miałem po prostu niezłego pilota - zrewanżował się komplementem.
Sprawił jej tym przyjemność. Przechyliła się do tyłu, żeby prowizorycznie zatkać
dziurę w skórzanym dachu samochodu. Greg wyprowadził jaguara z powrotem na równą
drogę. Przejechali obok dużego pola golfowego. Później Roberta zauważyła dachy z
czerwonych dachówek, kamienne mury z łukami i kilka wspaniałych podjazdów. Fronty tych
rezydencji wychodziły zawsze na ocean.
- Jak tu pięknie! - zachwyciła się Roberta.
- Prawda? Tu mieszka większość klientów „Sea Strand”, dlatego też musimy się
dostosować do ich oczekiwań co do jakości i luksusu oferowanych towarów.
- W jakim kierunku pojedziemy? - spytała Roberta, gdy znaleźli się na głównej
drodze.
- Na południe. Nasz cel znajduje się niedaleko Big Sur.
- Chciałabym wobec tego wziąć swój samochód. Ja też zamierzam pojechać na
południe, tylko znacznie dalej.
- Pewna jesteś, że chcesz sama prowadzić? Droga jest tam miejscami bardzo stroma,
wąska, a poza tym ciągle obsuwa się ziemia.
- Tak, Margo też mi o tym wspominała.
- To obsuwanie się ziemi jest w zimie na porządku dziennym. Grunt jest rozmiękły
wskutek licznych opadów i wystarcza najmniejszy nawet wstrząs, żeby całe zbocza waliły się
w dół. Najgorzej zaś jest wtedy, gdy upały letnie zniszczą system korzeniowy i ziemia nie ma
ż
adnego zatrzymania. Kim jest Margo?
- Moją kuzynką. Ona i jej mąż mają mały domek w Santa Barbara, tuż nad oceanem.
Pozwolili mi spędzić w nim kilka dni. Gdyby nie piknik, pewnie bym już była na miejscu.
- O, Boże, piknik! Zupełnie o nim zapomniałem!
- A ja nie. Nie miałabym nic przeciwko małej przekąsce.
Greg wysadził Robertę przed „Sea Strand”, żeby się przesiadła do swego thunderbirda.
Poczekał, aż uruchomiła silnik, i pojechał przodem.
Highway prowadziła na południe tuż nad oceanem. Rozstawione gdzieniegdzie lekkie
drewniane barierki oddzielały wąską drogę od stromej przepaści. Roberta nie patrzyła nawet
w dół na spienione fale Pacyfiku. Każdy silniejszy podmuch wiatru napawał ją silnym
strachem, ponieważ powodował wzmożony deszcz. Widoczność była kiepska, nie na tyle
jednak, żeby nie zauważyła migającego czerwono lewego kierunkowskazu jaguara.
Roberta zawahała się. Podobna nagła zmiana zdania była przywilejem kobiet... Może
lepiej pojechać prosto do Santa Barbara i stamtąd wysłać Gregowi widokówkę z
przeprosinami? Nie, takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Roberta od dziecka była
nauczona, że należy dotrzymywać słowa. Skoro się zgodziła na piknik, to nie może się już z
tego wycofać. Poza tym Greg nie dał jej jeszcze zezwolenia na udział Doris Welles w
wystawie. Skręciła w ślad za jaguarem.
Wąska droga wysypana żwirem wiła się na szczyt góry. Znaki drogowe przestrzegały
przed spadającymi kamieniami. Na szczęście deszcz przestał padać.
Dziesięć minut później jaguar skręcił na wąski stromy podjazd. Roberta podążyła w
jego ślady. Wysiadła z samochodu i rozejrzała się zdumiona. Płaski występ skalny był na tyle
rozległy, że dawał miejsce pięknemu domowi zbudowanemu ze szkła i drewna oraz
samochodom. Masywne bale zakończone były stromym dachem, a szklana fasada
wychodząca na ocean pozwalała z wnętrza domu oglądać kobaltowo - szafirowy Pacyfik.
- Wiatr się wzmaga. Wejdźmy do domu, żeby nas nie przewiało. - Greg otworzył
drzwi i gestem zaprosił Robertę do środka.
Od razu zwróciła uwagę na ogromny kominek panoszący się na tylnej ścianie. Obok
niego piętrzył się stos drewna, przygotowanego na długą zimę. Greg odstawił kosz z
jedzeniem i zaczął rozniecać ogień. Kiedy pokazały się języki pierwszych płomieni, wrzucił
do ognia dwie garście suchych igieł sosnowych.
- Ogień będzie dzięki nim świecił czerwonym blaskiem.
- I ładnie pachniał - Roberta wciągnęła w nozdrza świeży, trochę gorzki zapach. Nadal
rozglądała się po wnętrzu domu. Było bardzo interesujące. Pomieszczenie, w którym się
znajdowali, było ogromne. Pod skośnymi drewnianymi ścianami stały ławki wyposażone w
wygodne miękkie siedziska. Na podłodze było jeszcze dużo poduszek stanowiących również
miejsca do siedzenia przy niedużych stolikach z ręcznie wypolerowanych pniaków. Szeroka
lada oddzielała część wypoczynkową od niszy kuchennej.
- Ależ tu jest ślicznie, Greg!
- Myślałem właśnie, że ci się tu spodoba. - Greg pomógł jej zdjąć kurtkę i wskazał
ręką drzwi za kuchnią. - Tam jest łazienka. Powinnaś sobie wysuszyć włosy, bo inaczej
przeziębienie gotowe.
Łazienka była mała, ale funkcjonalna. Na wbudowanym w ścianę regale obok kabiny
prysznicowej leżały ręczniki porządnie poskładane w kostkę. Roberta wyjęła jeden z nich i
zawinęła wokół głowy jak turban. Był miękki i przyjemnie pachniał. Wróciła do pokoju, żeby
wyjąć z torebki szczotkę. Potem przyciągnęła jedną z poduszek przed kominek, usiadła na
niej, zdjęła ręcznik i zabrała się do rozczesywania włosów. Greg natychmiast stanął nad nią. -
Pozwól mi to zrobić - poprosił, wyjmując szczotkę z jej ręki.
Nie protestowała, a on delikatnymi ruchami rozczesywał jej długie ciemne włosy.
Wolną dłonią odgarnął z czoła Roberty wilgotne kosmyki. Zadrżała, chociaż wcale nie było
jej zimno. Poczuła nagle nieprzepartą ochotę, żeby przytulić się do jego szerokiej piersi.
Zamiast tego podniosła głowę i wyciągnęła rękę po szczotkę. - Dziękuję, chyba już wyschły.
- Innymi słowy, jesteś gotowa do obiadu.
- Zgadłeś!
Greg uśmiechnął się, zabrał kosz do kuchni, a Roberta wyjrzała przez oszkloną ścianę
na zewnątrz. Wspaniały widok zafascynował ją. Słychać było wściekły ryk Pacyfiku
rzucającego falami o przybrzeżne skały. Ciężkie ołowiane chmury wisiały nisko nad
wzburzonym oceanem. Momentami wyglądało to tak, jakby sztormowe chmury cwałowały na
grzbietach fal.
Greg podszedł do niej z dwoma talerzami. - Teraz już na pewno zrozumiałaś, dlaczego
to miejsce wybrałem na budowę domu.
Gdyby nie apetyczny zapach jedzenia, Roberta stałaby jeszcze godzinami przed
oknem. Głód zawsze jednak był wrogiem doznań estetycznych. Rzuciła okiem na talerz.
Wokół pokaźnej porcji sałatki z krabów leżały cienkie plasterki pieczeni wołowej, szynki i
piersi indyczej, udekorowane oliwkami i małymi pomidorkami. Do tego były chrupiące
bułeczki i schłodzone różowe wino.
- Hmm, wiesz, co dobre - Roberta pochwaliła wybór Grega, siadając naprzeciwko
niego do stołu.
Uśmiechnął się z zadowoleniem i oznajmił radośnie: - A na deser będą truskawki.
Po zaspokojeniu pierwszego głodu Roberta odsunęła talerz od siebie i podparła głowę
rękami.
- Czy coś się stało? - zainteresował się Greg.
- Muszę coś jeszcze z tobą omówić. Autorka rzeźb, które dziś oglądałeś na zdjęciach,
przebywa czasowo we Włoszech. Wysłałyśmy do niej telegram i w poniedziałek odezwała się
telefonicznie, że zgadza się na udział w wystawie. - Roberta spojrzała uważnie na Grega.
- Postawiła tylko jeden warunek - że ty nic nie będziesz miał przeciwko temu. Nazywa
się Doris Welles.
- Doris! Nie słyszałem o niej od lat! Czy ciągle jeszcze grzebie w glinie?
Roberta westchnęła. Greg był jednak beznadziejnym przypadkiem.
- Modele większych rzeźb sporządza się najpierw z gliny lub gipsu. Także i Rodin
grzebał się w glinie, zanim stworzył „Myśliciela”. A czym byłby Luwr bez Wenus z Milo? -
zapytała groźnie.
- Pamiętam te zdjęcia - odparł Greg, nie dając się sprowokować do dyskusji o
oczywistych faktach. - Rzeźby zrobiły na mnie duże wrażenie. Aż mi się wierzyć nie chce, że
wyszły spod dłuta Doris. Kiedy chodziliśmy razem do college'u, robiła tylko jakieś
bezkształtne bryły.
Roberta powstrzymała uśmiech. - Te bezkształtne bryły są dziś bardzo cenione w
ś
wiecie. Osiągają wysokie ceny. Doris jest najbardziej utalentowaną rzeźbiarką, jaką znam.
- Okay, znasz się na tym na pewno lepiej niż ja. Chciałbym się z nią spotkać. Mogłoby
to być interesujące dla nas obojga - takie spotkanie po latach. - Zmarszczył czoło. - Wtedy
Doris była bardzo gadatliwą dziewczyną o olśniewającej urodzie. Po prostu nie umiała
milczeć. Gadała, gadała i gadała.
Roberta chętnie zmieniłaby teraz temat rozmowy, ale nic jej nie przychodziło do
głowy.
- Opowiedziała ci o moim ojcu?
Właśnie tego pytania obawiała się najbardziej. - Tak, wspomniała o nim.
- Co ci powiedziała?
- Wiesz, Greg, nie zajmuję się plotkami.
- Chcę wiedzieć, co ci powiedziała.
- Na przykład to, że Sebastian Field był uzdolnionym pejzażystą.
- I co jeszcze?
Roberta nie patrzyła na Grega. - No, że... że... hmmm, odszedł z domu i zamieszkał z
jakąś hippiską w jej samochodzie, i że utrzymywał się ze sprzedaży obrazów na jarmarkach.
Greg przymknął oczy. Na jego twarzy malowała się udręka.
- Tak było, Roberto, to nie plotki. Clover, ta dziewczyna, mieszkała w wozie
campingowym, w takim starym gruchocie. Kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy, chodziło
boso i miała długie brudne włosy. Wiesz, nawet nie była ładna.
- Może twojemu ojcu wydawała się ładna - wtrąciła ostrożnie Roberta.
- Moja matka była piękna. Zostawił ją dla tego brzydkiego brudasa. Miałem wtedy
piętnaście lat.
- Takie rozstania pozostawiają trwałe piętno - zauważyła myśląc o Brianie.
Greg chyba nawet tego nie słyszał. - Przeprowadziliśmy się do dziadka,
staroświeckiego pana wiernego swoim zasadom. Był właścicielem sieci domów towarowych.
Sam żył po spartańsku i taki sam porządek panował w jego sklepach. Nienawidził ozdób,
zbytecznych według niego środków do upiększania życia. Zemdlałby chyba, gdyby zobaczył
dziś „Sea Strand”.
- Coś mi się zdaje, że meble w twoim gabinecie dostałeś w spadku po nim.
Kiwnął głową. - Wiesz, dlaczego nie wymieniłem ich na inne?
- Nie mam pojęcia.
- Mają mi stale przypominać, że powinienem iść z duchem czasu. Mój dziadek umarł
jako bankrut. Zamykał jeden dom towarowy po drugim, ponieważ wzbraniał się przed
nowościami. Jego klienci przenieśli się do innej sieci, ponieważ nie znajdowali u dziadka
tego, czego szukali. Całe szczęście, że udało mi się uratować kawałek gruntu w Carmelu,
gdzie mogłem zacząć wszystko od nowa.
- A ten zegar? Należał chyba do twojej mamy?
- Tak, to jedna z niewielu pamiątek po niej. Zataiła przede mną swoją chorobę. Kiedy
to wreszcie do mnie dotarło, ruszyłem na poszukiwanie ojca. Zjeździłem całe wybrzeże,
byłem na każdym festiwalu hippisowskim, na każdym tanim jarmarku, na każdej wystawie
sztuki. Gdy go w końcu odnalazłem, było już późno. Za późno dla obojga.
Nic dziwnego, że ma wstręt do artystów i - co za tym idzie - do sztuki generalnie.
Przecież ani w jego gabinecie, ani tu, w domu, nie było na ścianach żadnych obrazów,
ż
adnych rzeźb, niczego, co przedstawiałoby jakąś wartość artystyczną - pomyślała Roberta.
Chciała już wstać, żeby się pożegnać z Gregiem przed drogą do Santa Barbara, ale w
tym momencie ujął jej dłoń i przyciągnął do warg. Nagle zatrzymał się, zauważył bowiem
cienkie białe linie na skórze.
- Skąd to masz? - spytał cicho. - A może wolisz o tym nie mówić? Roberta cofnęła
dłoń. - Miałam wypadek. Najechał na nas pijany kierowca. Myślałam, że te blizny nie rzucają
się w oczy.
- Nie dostrzegłbym ich, gdyby nie blask ognia z kominka. - Pogładził ją po bliznach. -
Ź
le było z tobą?
- Tak, nawet bardzo. Kości dłoni były połamane, ścięgna pozrywane. Trafiłam na
dobrych chirurgów, którzy próbowali wszystkiego. W pewnym momencie przestałam już
liczyć operacje. W każdym razie było ich sporo. Wreszcie udało im się doprowadzić rękę do
obecnego stanu. Nie mogli tylko połatać marzeń. Nie jestem w stanie tak zgiąć palców, żeby
mogły prowadzić pędzel. Próbowałam długo, ale bezskutecznie. W końcu zrezygnowałam z
malarstwa.
Greg patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. - Wspomniałaś dzisiaj o narzeczonym.
Czy zginął w wypadku? - odważył się zapytać.
- Brian? - roześmiała się gorzko Roberta. - Wyszedł z tego bez jednego zadraśnięcia.
Nie mógł się pogodzić z końcem mojej kariery. Pokrzyżowałam mu plany, rozumiesz. W rok
po rozstaniu ze mną ożenił się z córką człowieka, do którego należy połowa Doliny
Krzemowej.
- Kochasz go jeszcze?
Roberta uniosła głowę. - Nie, oczywiście, że nie. Opuścił mnie w najgorszym
momencie życia, wtedy, gdy najbardziej potrzebowałam wsparcia. Znienawidziłam go za to.
Teraz zaś stał mi się po prostu obojętny.
- Widzę, że poradziłaś sobie z tym problemem.
- Tak, trochę to trwało, ale czas leczy wszystkie rany, jak mówi stare przysłowie. Nie
chciałam się na nim mścić. To nie w moim stylu.
- Roberta wstała energicznie. - Chodźmy na dwór - zaproponowała - przyjrzeć się
burzy z bliska. Może rześkie powietrze odpędzi od nas ponure myśli.
Wyszła na werandę. Wiatr przegnał deszcz nad ocean. Powietrze było czyste, a ziemia
pachniała jakąś niesamowitą świeżością. Roberta dostrzegła po prawej jakąś przybudówkę ze
szklanym dachem. - Co to jest? - spytała.
Greg objął ją ramieniem, zaprowadził pod przybudówkę i otworzył drewniane drzwi.
Buchnął na nich kłąb pary. - To whirlpool - wyjaśnił. - Baterie słoneczne umieszczone na
dachu ogrzewają wodę i nawet w zimie jest gorąca. Znakomity relaks.
Roberta chciała wyjść z obłoku pary, ale Greg trzymał ją mocno. Twarze ich znalazły
się nagle o centymetr od siebie. Greg wsunął ręce w długie rękawy jej swetra. Najmniejszy
ruch jego ciepłych palców odbierała jak erotyczną pieszczotę.
Ta nowa reakcja na dotyk męskiej dłoni zaskoczyła ją niesłychanie. Nigdy nie
odczuwała takiego miłego podniecenia, gdy dotykał jej Brian. Zadrżała.
- Greg - szepnęła - czuję, że znowu mam mokre włosy.
- To znowu wysuszymy je przed kominkiem - zapewnił z uśmiechem. Pochylił się nad
ustami Roberty i musnął je. Roberta zamknęła oczy jęcząc w duchu: - O, Boże, to powinno
być zabronione! Ktoś powinien mu zabronić tak działać na kobiety!
Nagle lunął na nich gęsty deszcz. Jednocześnie potężny grzmot wstrząsnął okolicą.
- Cholera jasna! - zaklął Greg. - Mamy pecha! Biegnijmy do domu! Przemoczeni do
suchej nitki zamknęli za sobą drzwi. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli głośnym śmiechem.
Roberta schwyciła ręcznik służący jej niedawno za turban i delikatnymi ruchami otarła twarz
Grega, po czym zaczęła suszyć włosy.
Greg przyciągnął ją do siebie. - Muszę ci coś powiedzieć.
Roberta spojrzała w górę wyczekująco. Musiała trochę zadzierać głowę, żeby widzieć
jego oczy, chociaż bynajmniej nie należała do niskich. Zaintrygował ją swoim nagle
poważnym głosem. Upuściła ręcznik na podłogę i zarzuciła mu ramiona na szyję. - No mów,
co chciałeś powiedzieć.
- To, czego teraz chcę, to całować cię wszędzie, gdzie się da. Na razie jednak
zadowolę się obejmowaniem cię, dopóki nie uspokoję sumienia. Muszę ci coś wyznać.
Roberta przytuliła się do Grega jeszcze mocniej. Nie bała się już niczego. Nawet
gdyby miał ją poinformować, że jest żonaty ze strasznie zazdrosną jędzą, która już tu gna z
toporem w ręku. Wcale by się nie przestraszyła, ponieważ była tak szczęśliwa, tak ogromnie
szczęśliwa, że nawet nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni doświadczyła
podobnego uczucia.
- Jakie wyznanie masz na myśli, Greg? - spytała jednak dla porządku.
- Ten dzisiejszy piknik... Nie zaprosiłem cię na niego, żeby ci okazać sympatię.
Miałem wobec ciebie pewien plan.
Roberta nie poruszyła się. - Tak? Chciałeś mnie zepchnąć w przepaść, żeby się mnie
pozbyć? - przypomniała sobie scenę w rezerwacie.
- Jakie ty masz myśli od razu! - żachnął się. - Oczywiście, że nie. Miałem tylko zamiar
poflirtować z tobą, zawrócić ci w głowie, a później rzucić cię. Widzisz, kobiety interesu nie są
w moim typie. Chciałem dać ci w ten sposób nauczkę.
Roberta poczuła się tak, jakby jej wymierzył policzek. Odsunęła się od Grega. - Udało
ci się. Będę miała nauczkę na całe życie, żeby się nie włóczyć w deszcz z obcymi facetami.
Schwyciła kurtkę z wieszaka, narzuciła ją sobie na ramiona i spojrzała na Grega
błyszczącymi od gniewu oczami. - Nie mogłeś się pogodzić z porażką. Musiałeś mi odpłacić!
- Właściwie tak - przyznał niechętnie. Żałował, że w ogóle wyskoczył z tą szczerością
w momencie, kiedy było im tak dobrze razem. Chciał być wobec Roberty w porządku. -
Kiedy poczułem cię w mych ramionach, postanowiłem zrezygnować z tego planu.
Roberta wzięła torebkę, wyjęła z niej kluczyki do samochodu i poszła w stronę drzwi.
- Znasz się na rzeczy. Gratuluję, przez chwilę byłam w tobie zakochana.
- Roberto! - dogonił ją na tarasie. - Gdzie ty się, u diabła, wybierasz?
- Jak to gdzie? Do Santa Barbara na urlop!
- Zwariowałaś!? W taką pogodę masz zamiar odbyć tak długą i ryzykowną podróż?!
Zmierzcha się już, a poza tym pada. Zrób użytek ze swego rozumu!
- Gdybym miała rozum, nie przyjeżdżałabym tu z tobą. - Pobiegła, przeskakując
kałuże, do thunderbirda, otworzyła drzwi, wrzuciła do środka torebkę, a sama usiadła za
kierownicą. Próbowała włożyć kluczyk do stacyjki, ale jej palce tak bardzo drżały ze
zdenerwowania, że nie mogła trafić. Najchętniej oparłaby głowę na kierownicy i wybuchnęła
płaczem, chociaż wiedziała, że nie może poddawać się emocjom. Przekonała się właśnie, do
czego to prowadzi.
- Naprawdę straciłaś rozum! - usłyszała głos Grega.
Chciała zamknąć drzwi samochodu, ale on je przytrzymał. - Żaden człowiek o
zdrowych zmysłach nie zjeżdża z gór w taką niepogodę!
Roberta nadal ciągnęła drzwi w swoją stronę. Greg mókł w deszczu. Widziała, jak
krople wody spływają mu po twarzy. Mokre włosy wchodziły mu w oczy. - Posłuchaj mnie,
Roberto. Na odcinku dwustu mil na południe nie znajdziesz żadnej możliwości noclegu, nie
mówiąc o tym, że burza mogła uszkodzić mosty.
- Mogłeś o tym pomyśleć, zanim mnie tu zwabiłeś. Zostaw wreszcie te drzwi! -
krzyknęła.
Udało jej się wreszcie uruchomić silnik. Samochód zawył. Wycieraczki zaczęły
pracować.
- Wróć do Carmelu na noc. Posłuchaj mnie, kochanie. Nie chcę żeby przytrafiło ci się
coś złego.
Roberta włączyła reflektory. - Za chwilę tobie się coś przytrafi, jeśli nie zejdziesz mi z
drogi!
Mokra klamka wyśliznęła się z dłoni Grega. Roberta zamknęła drzwi i dla pewności
wcisnęła jeszcze guzik zabezpieczający, jakby się chciała przed kimś zabarykadować. Miała
tak mokre ręce, że nie mogła dobrze uchwycić kierownicy. Wytarła je o brzeg spódnicy.
Zauważyła, że Greg nadal stoi przy samochodzie. Widok przemoczonego mężczyzny
sprawił jej przykrość. Zrobiło się jej żal Grega, ale tylko na jedną króciutką chwilkę, bo zaraz
potem odezwała się w niej chęć zemsty. Dobrze mu tak, niech sobie moknie, skoro ośmielił
się drwić z niej.
Wrzuciła wsteczny bieg i dodała gazu. Samochód ruszył tyłem. Spod kół trysnęło
błoto. Roberta rozpłakała się. Przez deszcz i łzy niewiele widziała. Otarła twarz rękawem,
skręciła kierownicę i włączyła pierwszy bieg. W świetle reflektorów zobaczyła jeszcze raz
kredowobiałą twarz Grega.
Gładkie skórzane podeszwy butów Roberty zsuwały się z pedałów. Woda ściekająca z
ubrania zdążyła już utworzyć na podłodze spore kałuże. Droga była istnym bagnem.
Rozpaczliwie walczyła o odzyskanie kontroli nad sobą i nad samochodem.
Greg miał rację co do warunków podróży, przyznała w duchu. Zrozumiała, że w tej
sytuacji nie zajedzie daleko. Chyba że do Carmelu...
Roberta otarła znowu łzy, ale na ich miejscu natychmiast pojawiły się nowe. Nie
odważyła się sięgnąć po chusteczki higieniczne w obawie, że mogłaby stracić panowanie nad
kierownicą. Szlochała tak gwałtownie, że mimo kurczowego trzymania kierownicy samochód
jechał zygzakiem.
Wjechała na niebezpieczny przejazd przełęczą. Co chwila napotykała przeszkody. A
to gałęzie, a to zwały gliny, a to kupy kamieni. Najgorszy był przewrócony znak drogowy
informujący o niebezpieczeństwie spadających kamieni. Zobaczyła go w ostatnim momencie i
cudem udało jej się jeszcze skręcić.
Zdenerwowana i przestraszona wypatrywała zatoczki, w której mogłaby się na jakiś
czas zatrzymać i ochłonąć.
Nagle zobaczyła w lusterku drugą parę reflektorów. Dodało jej to nieco otuchy - nie
była już sama na tej okropnej drodze. Niestety, po jakimś czasie tak pożądane towarzystwo
zaczęło jej przeszkadzać. Samochód jadący za nią nie zamierzał jej wyprzedzać, tylko trzymał
się w pewnej odległości, reagując na zmianę jej tempa jazdy. Gdy zwalniała, on też zwalniał;
przyspieszał, gdy dodawała gazu. Jego reflektory odbijały się w lusterku i oślepiały Robertę.
Raptem drgnęła przestraszona. Z mroku wyłoniła się przed nią jakaś szara bryła
blokująca przejazd. Początkowo myślała, że to jakaś ogromna ciężarówka zaparkowała przy
wjeździe na autostradę, później jednak pojęła, że stało się to, przed czym ją przestrzegali
Margo i Greg. Ziemia się obsunęła!
Tylko bez paniki, napominała sama siebie. Ostrożnie, pulsującym ruchem naciskała
hamulec, żeby uniknąć zablokowania kół. Opony nie miały jednak prawie żadnej
przyczepności na śliskiej nawierzchni. Roberta zamknęła oczy i zaczęła się gorączkowo
modlić.
Gdy otworzyła oczy, okazało się, że samochód stanął o dziesięć centymetrów od
zwału okruchów skalnych i błota. Dzięki ci, Boże, pomyślała z wdzięcznością.
Po dłuższym namyśle zdecydowała się wysiąść z samochodu i sprawdzić, jakie są
szanse przejazdu. Wyjęła latarkę ze skrytki, popchnęła drzwi i wysiadła na deszcz.
Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby się przekonać, jak beznadziejna jest sytuacja, w której się
na własne życzenie znalazła. Za pierwszą górą ziemi piętrzyły się kolejne. Żaden samochód
nie mógłby przez to przebrnąć.
Stała tak w deszczu zupełnie zgnębiona, gdy usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Odwróciła się. Ktoś szedł w jej stronę. Greg?
- To nie ma sensu - odezwał się stanowczo. - Moglibyśmy kopać tu całą noc, a i tak
byś nie przejechała.
Roberta nie zamierzała z nim polemizować. Wiedziała, że ma rację. - Co ty tu
właściwie robisz?
- Bawię się w strażaka, po to, żebyś bezpiecznie dotarła do celu. Roberta zdziwiła się,
ż
e deszcz ma taki słony smak. Czuła się podle.
- Nie musiałeś jechać ze mną.
- Z mojej winy tak nagle wyjechałaś.
- Posłuchaj, ja...
- Wygłupiłem się z tym nieszczęsnym wyznaniem. Powinienem raczej zostawić cię w
przekonaniu o moim niezwykłym uroku.
Nie tłumacząc, dlaczego to robi, wyjął z rąk Roberty latarkę i zgasił ją. - Myślałem, że
mi wybaczysz, gdy będę z tobą szczery.
- Może zbyt nerwowo zareagowałam - powiedziała Roberta zmęczonym głosem.
- Oboje zachowaliśmy się jak dzieci - uśmiechnął się Greg i poprowadził dziewczynę
do samochodu. - Teraz jest to bez znaczenia. Musisz wykręcić samochód i jechać za mną pod
górę. Nie masz innej możliwości. I nie musisz się mnie bać. Nie dotknę cię. Słowo honoru!
Czy masz jakieś suche rzeczy?
- Mam pełno ciuchów w bagażniku. Jechałam przecież na urlop.
- Racja, do Santa Barbara. Dzisiaj będzie to już niemożliwe. Droga pod górę nie była o
wiele łatwiejsza od ucieczki w dół, ale tym razem Roberta przynajmniej nie płakała.
5
Roberta kierowała mechanicznie samochodem, starając się nie stracić z oczu świateł
jaguara.
Oświetlony dom Grega wydał jej się zbawienną latarnią morską, bezpieczną
przystanią w czasie sztormu. Greg pomógł jej wysiąść z samochodu i przejść do domu. Potem
wrócił do thunderbirda po walizkę Roberty.
- Idź do łazienki - polecił - i stój pod prysznicem tak długo, aż się rozgrzejesz.
Roberta była zbyt zmęczona, żeby protestować. Zdjęła mokrą odzież. Szkoda jej było
tych pięknych rzeczy, zwłaszcza kurtki, która miała metkę z zakazem mokrego prania.
Ciepła woda dobrze jej zrobiła. Długo nie mogła się zdecydować na przerwanie
prysznica. Tak przyjemnie i ciepło było jej w tej chwili!
Wreszcie, ubrana w ciepłe sztruksowe spodnie, grube skarpety, bluzkę z długim
rękawem i bluzę, przeszła do pokoju. Greg dołożył drewek do kominka. Ogień buzował
wesoło, oświetlając pomieszczenia żółtym blaskiem.
- Lepiej się czujesz? - Greg podszedł do niej z filiżanką jakiegoś aromatycznego
płynu.
- Dziękuję. Co to jest?
- Grog. Wypij go, póki jest gorący.
Roberta usiadła po turecku przed kominkiem, a Greg poszedł do łazienki. Wypiła
kilka łyków smacznego napoju patrząc na kałuże, jakie zostawiły na podłodze mokre buty
Grega. Wstała po papierowe ręczniki. W łazience szumiał prysznic. Pomyślała, że pewnie
zużyła zbyt wiele ciepłej wody i nie starczy jej dla Grega.
Miała wobec niego wyrzuty sumienia. Ciekawe... Dopiekł jej do żywego, a ona
martwiła się, czy starczy mu ciepłej wody na rozgrzewający prysznic. Przedtem też martwiła
się, że moknie.
Greg chyba też jej nie lubił, a mimo to czuł się za nią odpowiedzialny. Asystował jej
w niebezpiecznej drodze, zatroszczył się o jej zdrowie każąc jej wejść pod prysznic i nawet
przygotował jej coś ciepłego do picia. Co za dziwna para! Wrogowie troszczący się
wzajemnie o siebie!
- Wystarczyło ciepłej wody i dla ciebie? - spytała Grega, gdy wyszedł z łazienki.
- Ach, ja nie przepadam za prysznicem - odpowiedział nader taktownie. - Wolę kąpiel.
Roberta rozejrzała się po pokoju. Była coraz bardziej śpiąca. - Nie zrozum mnie źle,
ale chciałabym, żebyś mi powiedział, gdzie śpisz i gdzie ja mam się podziać.
Greg popatrzył z ukosa na stare spodnie Roberty, na jej zdeformowaną bluzę, na
ogromniaste skarpety, które przypominały buty clowna, i powiedział z szyderczym
uśmiechem: - Niepotrzebnie się martwisz. W tym stroju nie zdołałabyś uwieść nawet więźnia
po dwóch latach odosobnienia.
- Wcale się o to nie martwię - oburzyła się Roberta. Pytałam tylko, gdzie śpisz, i to
wszystko.
- Okay, śpię w śpiworze na balkonie, kiedy jest ciepło, albo na podłodze, gdy pada.
- Na podłodze?
- Tak, kładę śpiwór na nadmuchiwany materac. To bardzo wygodne legowisko. Nie
potrzebuję łóżka ani sypialni.
- Zmęczonemu wszędzie jest wygodnie. Najważniejsze, żeby mógł się wreszcie
położyć. Czy miejsce dla gości przewidziane jest pod kominkiem?
- Nie, to moje miejsce. Ty możesz rozgościć się w kącie za stosem drewek.
- Twoja gościnność jest naprawdę czarująca. Na pewno jest tam pełno drzazg i pyłu.
Wolałabym zostać przed kominkiem, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- A jeśli mam?
- Czy pojęcie gościnności jest ci obce?
- Tak daleko moja gościnność nie sięga. - Greg podparł się pod boki. - Najpierw
zużywasz całą ciepłą wodę, potem moczysz wszystkie ręczniki, a na koniec wypijasz ostatnią
kroplę alkoholu, jaki miałem w domu, nie chwaląc nawet jego smaku.
- Był pyszny. Dziękuję. A ja starłam kałuże, które zostawiłeś. - Roberta sama
poklepała się po ramieniu w geście uznania. - Taki gość to skarb, czyż nie?
- Może, ale jeszcze pożałujesz tego kroku, gdy ci wejdę na głowę.
- Dlaczego miałbyś mi wchodzić na głowę?
- A kto będzie dokładał do ognia?
Greg otworzył ławę. Wyjął z niej dwa worki i rzucił na środek pokoju. - Wybierz,
który chcesz - mruknął.
- A który jest twój?
- Nie powiem ci, bo wtedy na pewno go weźmiesz.
- Co za bzdura! Wezmę ten, który nie jest twój, a jeśli nie chcesz powiedzieć, który, to
trudno, musisz się zdać na mój wybór. - Roberta ożywiła się. Zaczęła ją wciągać ta gra. - Ten
zielony jest ładniejszy.
- No, wiedziałem, wiedziałem, że zabierzesz mi i śpiwór - westchnął Greg z
ubolewaniem. Wyciągnął z ławy dwie małe paczki i jakiś dziwny przedmiot, przypominający
melon z rurką.
- Co to jest? - spytała zaciekawiona Roberta.
- Nożna pompka, którą się pompuje materace. Praktyczniejsza i wygodniejsza od
ustnego dmuchania.
Rozwinął materace i połączył wentyl jednego z nich z rurką pompki. Kilka razy
poruszał stopą i w mig materac był napompowany. Gdy zajął się drugim, Roebrta sięgnęła po
zielony śpiwór, porządnie złożony i przewiązany rzemieniem. Odpięła sprzączkę i rozłożyła
ś
piwór na podłodze.
- Jak się wchodzi do tego czegoś? - spytała.
- Rozsuń suwak i przez powstały otwór wpełznij do środka.
- A potem trzeba pewnie zasunąć suwak. Czy śpiwór nie powoduje klaustrofobii?
Greg roześmiał się głośno. - Nie słyszałem jeszcze o takim przypadku!
Roberta eksperymentowała z suwakiem. Działał bez zarzutu, a mimo to nie miała
jakoś do niego zaufania. - Miałam już takie sukienki z zacinającym się suwakiem. Nie
mogłam wtedy zdjąć sukienki ani zaciągnąć suwaka do końca. Co mam robić, gdy taka
sytuacja powtórzy się ze śpiworem?
- Nie przejmuj się wcale. Podskoczysz rączo do tamtej szafki, widzisz? - machnął ręką
w kierunku niszy kuchennej. - W drugiej szufladzie od góry są obcęgi. Wyciągniesz je zębami
i pomożesz sobie...
- Żartujesz sobie ze mnie!
- Owszem, zgadłaś. Ale żarty na bok. Jeśli suwak się zatnie, powiedz mi, a ja od razu
wezwę straż pożarną.
- Po co?
- Żeby ktoś mnie wyręczył w udzieleniu ci pomocy, bo przecież obiecałem, że cię nie
dotknę, prawda?
- Prawda, prawda.
Greg przygotował Robercie posłanie przed kominkiem i skłonił się przed nią
szarmancko.
- Zapraszam szanowną panią na spoczynek.
Roberta wczołgała się do środka. Śpiwór okazał się ciepły i miękki, a materac
elastyczny jak łóżko wodne.
- Nie chcesz zdjąć skarpetek i tej okropnej bluzy? - spytał Greg.
- A powinnam? Widzisz, ja jeszcze nigdy nie spałam w czymś takim.
- Mnie tam wszystko jedno, ale tobie może być za ciepło.
Greg zgasił światło i zapiął się w swoim śpiworze. Po kilku minutach Roberta
stwierdziła, że rzeczywiście jest jej za ciepło. Usiadła, zdjęła bluzę i ściągnęła skarpety.
Poczuła się znacznie lepiej. Położyła się, ale nagle zaczął ją uwierać pasek od spodni.
Widocznie za dużo zjadła. Usiadła znowu i zerknęła na Grega. Leżał na boku twarzą do
ś
ciany. Pewnie już zasnął. Roberta ściągnęła spodnie i bluzę i westchnęła z ulgą. Jeszcze
tylko bluzka... Roberta cisnęła ją energicznie na bok, trafiając guzikami o kominek.
Greg podskoczył do góry, jakby go ukąsiła tarantula. - Co ty wyprawiasz, u diabła? -
jęknął.
- Nic - odparła cichutko. - Było mi tylko za ciepło, więc się rozebrałam. Nie będę już
hałasować. Śpij dalej.
- Myślisz, że będę mógł teraz zasnąć?! Wyrwałaś mnie z pierwszego snu. Nie zasnę
przez ładnych kilka godzin.
- I jak zamierzasz je spędzić?
Greg spoglądał na nią przez chwilę uważnie. - Wiem, co bym najchętniej zrobił.
- Co?
- Chciałbym wrócić do tego momentu, w którym wyskoczyłem z tym niewczesnym
wyznaniem. Albo... wziąć zimny prysznic, specjalnie, nie dlatego, że wyszła ciepła woda. -
Greg wydostał się ze śpiwora na zewnątrz. Roberta zauważyła, że ma na sobie tylko
flanelową koszulę i slipki. Jemu też widocznie przeszkadzały spodnie.
- Co chcesz zrobić? - zdenerwowała się.
- Nic takiego - uspokoił ją. - Obiecałem ci przecież, że cię nie dotknę, ale nie mówiłem
nic o patrzeniu. Wyglądasz ślicznie.
Roberta nie odezwała się na wszelki wypadek ani słowem. Greg zacisnął usta i
podszedł do oszklonej ściany. Wyjrzał na dwór.
- To nie do wiary, ale chyba przestało padać - zauważył.
- Czy to znaczy, że będziesz spał na balkonie? - Roberta poczuła coś na kształt
rozczarowania.
- Nie - odrzekł odwracając się ku niej z obiecującym uśmiechem.
- To znaczy, że nie zmoklibyśmy po drodze do whirlpoolu.
- Słyszę tu pewną sprzeczność - stwierdziła Roberta, celowo wyciągając swe długie
nogi poza śpiwór. Podręczy go trochę. Zasłużył na karę.
- Chodziło mi o to, że nie przemoczylibyśmy się w drodze na basen, bo w środku
owszem.
- Aha, rozumiem... - powiedziała Roberta, podchodząc powoli do swego gospodarza.
- Ale świetny stanik! - oblizał się jak kot na szperkę. - I co za kształty podtrzymuje! -
Przewrócił teatralnie oczami, a potem wzniósł je do nieba.
Roberta stłumiła chichot i zaczęła odpinać guziki koszuli Grega.
- Roberto, doprowadzasz mnie do obłędu - jęknął. - Czy nie jest ci za zimno w tych
koronkach?
- Bynajmniej. Zaraz sam się przekonasz, jak tu jest ciepło. - Ściągnęła z niego koszulę
i musnęła palcami nagą skórę.
- Masz tu w górach całkiem przytulne gniazdko. Często wozisz tu biedne bezbronne
dziewczyny?
- Co najmniej raz w tygodniu. Roberto, mam nadzieję, że wiesz, iż nie można igrać z
ogniem?
- Tak?
- Tak, do diabła!
Roberta zarzuciła mu ramiona na szyję i dotknęła językiem jego warg. Greg zacisnął
pięści, nie ruszając się z miejsca.
- Greg - szepnęła uwodzicielsko - jeśli zwrócę ci słowo, zgodzisz się na kąpiel w
whirlpoolu?
- Może później.
- Dlaczego nie teraz? Miałeś przecież ochotę.
- Nie spotkałem jeszcze takiej dziewczyny jak ty. Zaledwie od dziesięciu minut jesteś
sucha, a już znowu chcesz się moczyć.
- Może w poprzednim wcieleniu byłam syrenką? Wyobrażasz sobie, jak świetnie
wyglądałabym z tym połyskującym ogonem?
- Roberto!
- Tak?
- Może byś przestała mnie dręczyć?
- Czy ja wiem? Chyba nie, bo zaczęło mi to sprawiać pewną przyjemność. A tobie
nie? No, widzisz, odpłacam ci po prostu pięknym za nadobne.
- Jesteś niedobra...
- Okay, zwalniam cię z tamtej obietnicy...
Zanim zdążyła powiedzieć zdanie do końca, już była w jego ramionach, już ją
gwałtownie całował, już ją pieścił.
Zaraz potem puścił ją tak samo gwałtownie.
Nie mówiąc ani słowa, zsunął oba materace i za pomocą obu śpiworów zbudował
zachęcające posłanie przed kominkiem.
Energicznie schwycił ją na ręce, całując jej szyję, brodę oraz dołeczek w policzku. Za
chwilę usta ich połączyły się w długim namiętnym pocałunku.
Roberta nie myślała w tym momencie o niczym. Zamknęła oczy i smakowała ten
cudowny pocałunek. Marzyła o nim cały dzień. Zanim dotarło do niej, co się dzieje, leżała już
obok Grega na miękkim śpiworze.
Greg powoli rozpiął jej stanik i delikatnie wyłuskał piersi Roberty z cienkiego
materiału.
Obrysowała palcem kontur jego podbródka. Był taki jak jego właściciel - męski,
zdecydowany i silny. - Co by się stało, gdybym cię nie zwolniła z obietnicy?
- Wiesz, postąpiłbym jak nastolatki, które koniecznie chcą zobaczyć film, dla nich
niedozwolony. - Gładził teraz jej piersi i masował różowe brodawki tak długo, aż stwardniały
i wyprężyły się ku górze. Roberta odchyliła głowę do tyłu, mrucząc jak kot z zadowolenia.
- Lubisz to, co? - uśmiechnął się Greg. - Musisz mi powiedzieć, czym jeszcze
mógłbym ci sprawić przyjemność.
- Kiedy sama nie wiem - westchnęła, zdziwiona nieco tym żądaniem. - Nie mogę się
nazwać ekspertką w tej dziedzinie.
- Czemu?
- Powiem ci, ale nie wyśmiejesz mnie?
- Oczywiście, że nie, kochanie - odpowiedział poważnie.
- Przydarzyło mi się to zaledwie dwa razy, i to przed pięcioma laty. Byłam wtedy
raczej bierna i nie mogę powiedzieć, żeby seks sprawił mi jakąkolwiek przyjemność.
- Naprawdę? - Greg był bardziej zmartwiony niż zdziwiony. Rzadko słyszał od kobiet
tak intymne wyznania.
- Podobno jest to całkiem przyjemne, ale... być może to ja nie jestem w porządku...
- Myślę, że to wina twojego narzeczonego. Z tego, co słyszę, wnioskuję, że był z niego
niezły egoista. - Pochylił się nad Robertą, żeby ją pocałować w czubek nosa. - Najważniejsze
w seksie jest to, żeby obie strony miały równe prawa.
Roberta kiwnęła głową. Mówił całkiem rozsądnie, a jego błyszczące oczy
zapowiadały szaloną namiętną noc.
Greg zsunął ramiączka stanika z ramion Roberty i rzucił gdzieś daleko tę zbyteczną w
tej chwili bieliznę. Ustami i dłońmi badał każdy fragment jej tułowia. Kiedy usłyszał jej jęk,
wsunął palce pod gumkę morelowych majteczek Roberty, po czym rozebrał ją do naga i sam
poszedł w jej ślady.
Przez długą niezapomnianą chwilę leżeli nadzy obok siebie i spoglądali w ogień.
- Możesz włączyć się do zabawy - zachęcił ją Greg. Domyślił się więc, że pragnie go
też dotykać i pieścić. Ciepła skóra Grega była taka elastyczna i miękka.
- Czym mogłabym ci sprawić przyjemność? - Roberta odzyskała już pewność siebie.
Roześmiał się. Przyciągnął ją do siebie i szepnął: - Widzisz, wszystko, co sprawia
przyjemność tobie, jest automatycznie moją przyjemnością.
Nie miała czasu na odpowiedź, ponieważ rzucił się na nią z dziką namiętnością.
Szeptał jej imię, pieścił każdy centymetr kwadratowy jej ciała i całował do utraty tchu.
- Greg, proszę cię... za chwilę zwariuję... - jęknęła.
- Pozwól się unieść tej fali - pouczył ją łagodnie. Wszedł w nią ostrożnie i energicznie
zarazem. Było tak pięknie... Poruszał się w niej najpierw powoli i delikatnie, potem coraz
szybciej i mocniej. Ku swojemu niebotycznemu zdumieniu umiała się dopasować do jego
rytmu. Pod czułym przewodnictwem Grega zawędrowała do siódmego nieba. Pierwszy raz w
ż
yciu udało jej się przeżyć tak absolutne spełnienie.
Leżeli ciasno objęci, nie mając siły ani ochoty na rozmowę. Język ciała był teraz
ważniejszy niż słowa.
6
Kiedy Roberta się obudziła, na dworze było już szaro. Leżała jeszcze chwilę bez
ruchu, a później rozejrzała się po pokoju. Odzież rozrzucona na podłodze przypomniała jej
zdarzenia minionego wieczoru.
Była w domku Grega, ale nie była już tą samą Robertą Thatcher, która tu przyjechała.
Kobieta interesu, wątpiąca w swoją zdolność miłości, znikła gdzieś bez śladu. Na jej miejscu
pojawiła się szczęśliwa dziewczyna, której puls bił żywiej na samo wspomnienie
niewiarygodnych przeżyć.
Rozsunęła ostrożnie śpiwór i wypełzła z niego jak poczwarka z kokonu. Zebrała
mokre rzeczy, żeby je jak najmocniej wyżąć i gdzieś rozwiesić. Potem umyła się i przebrała w
niebieski dres. Z naręczem wilgotnej odzieży przeszła cichutko obok śpiącego Grega na
balkon. Rozłożyła ubrania na balustradzie. Powietrze było czyste i rześkie. Oddychało się nim
zupełnie inaczej niż w mieście. Po silnym sztormie nie było śladu, może tylko krajobraz
nabrał większej klarowności.
Roberta kończyła właśnie gimnastykę poranną, gdy Greg pojawił się balkonie.
Uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Dzień dobry! Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzała ta wystawa na balkonie.
- Dzień dobry, kochanie - powiedział Greg, nie spuszczając oczu z Roberty.
- Masz ochotę na kawę?
Uśmiechnął się tak, że zrozumiała, iż ma ochotę na coś zupełnie innego. - Umiesz
zrobić kawę?
- Oczywiście. Umiem także usmażyć jajecznicę oraz grzanki. Z zewnątrz dochodziły
odgłosy potężnych silników.
- Przykro mi, ale nie będziesz mogła dowieść swoich umiejętności, ponieważ nie mam
potrzebnych wiktuałów.
- To znaczy, że nie ma ani jajek, ani chleba? Może nawet i kawy? - spytała Roberta z
wyraźnym przerażeniem.
- Nie mieszkam tu na stałe, Roberto.
- Rozumiem, ale jeść przecież trzeba.
- Widzę, że należysz do wiecznie głodnych kobiet, które potrzebują silnych wrażeń.
Pomysł z piknikiem w czasie burzy nie był zdaje się najgorszy.
- Piknik? Kiedy to było? Chyba przed wiekami. Teraz chcę śniadanie.
- Co powiesz na truskawki?
Zjedli owoce, przekrzykując coraz głośniejszy hałas dochodzący od strony drogi. Greg
wyjaśnił, że ziemia obsuwa się tu tak często, iż stale pracują tu buldożery, żeby udrożnić
przejazd.
- Czy to oznacza, że można będzie dzisiaj zjechać z gór? - spytała Roberta w taki
sposób, jakby się już nie mogła doczekać tej chwili.
Greg odwrócił twarz, żeby ukryć rozczarowanie. Naprawdę tak spieszno jej było?
Wczoraj wieczorem nie mogła przecież udawać, na to była zbyt niedoświadczona.
- Zdaje się, że masz już dość gór. Dlaczego? - spytał spokojnie.
- Bo nie ma tu nic oprócz truskawek - roześmiała się. - Zapomniałeś już, że jadę na
urlop do Santa Barbara?
- Racja, każda dziewczyna ma prawo do urlopu - rzekł zamyślony.
- Nie jestem dziewczyną, jestem kobietą.
- Dowiedź mi tego.
Roberta wyciągnęła z torebki prawo jazdy i podstawiła je Gregowi pod nos. Dla
pewności postukała palcem w to miejsce, gdzie była zapisana data jej urodzin. Greg gwizdnął
przez zęby. Nigdy by nie pomyślał, że Roberta ma już dwadzieścia osiem lat. Wyglądała na
znacznie młodszą. Przeczytał dokładnie resztę jej personaliów, po czym spojrzał na swą
towarzyszkę krytycznie.
- Ty masz metr sześćdziesiąt siedem? Dodałaś chyba sobie ze trzy centymetry, co?
- Czy wyglądam na oszustkę?
- Nie - odparł Greg. - Wyglądasz na kobietę, która nie może sama spędzać urlopu. -
Wiedział, że nie może jej wypuścić z rąk. Musiał znaleźć kilka dni wolnego, żeby poznać ją
bliżej. - Jeśli mnie weźmiesz ze sobą, kupię ci jakiś nowy ciuch.
- Ależ ja mam dość ciuchów - zaprotestowała Roberta ze śmiechem. - Szafy pękają w
szwach od luksusowych drogich ubrań z Paryża i Rzymu.
- Czy przypominają wyglądem tę powyciąganą bluzę, stare spodnie i grube skarpety?
- Nie, to mój luzacki, weekendowy ubiór. W takim stroju wyruszam na wędrówki.
- To ty wędrujesz? Coś podobnego! - Zdziwił się niepomiernie. - Na urlopie trzeba
leżeć martwym bykiem i odpoczywać. Od wędrowania dostaje się tylko pęcherzy na stopach.
- Poniekąd masz rację - przyznała Roberta. - Może masz jakiś lepszy sposób spędzania
urlopu niż wędrówka? Zaproponuj coś, a być może zdecyduję się wziąć cię ze sobą.
- Moglibyśmy zwiedzić jedną ze starych stacji misyjnych.
Roberta spojrzała na niego z zainteresowaniem. - To brzmi nieźle - stwierdziła. Ona
też miała ochotę spędzić kilka dni z Gregiem. - Misja w Santa Barbara należy do
najpiękniejszych, prawda?
- No to jak? Chcesz mieć mnie za towarzystwo na urlopie?
- Tak, ale... jadę do małej chatki, która wcale nie jest luksusowa.
- Czy są w niej łóżka?
Roberta zrobiła taką minę, jakby usiłowała sobie przypomnieć wyposażenie domku. -
Na pewno jest przed drzwiami huśtawka, ponieważ Margo zapowiedziała, że przyklei klucz
pod huśtawką. Czekaj, czekaj, muszą tam być jakieś łóżka, bo Margo i Kirk mają czworo
dzieci. Gdzie by pomieścili tę wesołą gromadkę?
- Odpowiedz mi jasno i wyraźnie, Roberto! Chcesz, żebym z tobą pojechał?
Roberta zarumieniła się. - A dlaczego chcesz się tam ze mną wybrać? - odpowiedziała
pytaniem na pytanie.
- Mam coś do załatwienia w Santa Barbara.
- Aha! A ja już sobie wyobraziłam, że tak polubiłeś moje towarzystwo, że nie możesz
ż
yć beze mnie. - To miał być żart, ale głos Roberty brzmiał aż nazbyt poważnie. Nie udało jej
się ukryć rozczarowania.
Greg spojrzał na nią poważnie. - Bo nie mogę - rzekł powoli - przynajmniej na razie. -
Schylił się pod jedną z ławek po walizkę. Roberta odetchnęła z ulgą. Nie mogła znieść jego
uważnego wzroku. Tak naprawdę nie wiedziała, co ma sądzić na jego temat. Przecież prawie
się nie znali, a wybierali się razem na urlop. Siłą powstrzymywała się od okazania radości w
tak żywiołowy sposób, jak to robią dzieci. Najchętniej rzuciłaby się Gregowi na szyję i
wycałowała w oba policzki. Nie była jednak dziewczynką, jak sama zauważyła. Patrzyła, jak
Greg pakuje do walizki bieliznę, skarpetki, porządnie złożone koszule i spodnie z kantami
ostrymi jak ostrze noża. Na samym wierzchu ułożył wyczyszczone do połysku półbuty i
trzyczęściowy elegancki garnitur.
- Masz naprawdę jakieś interesy w Santa Barbara? - spytała.
- Myślałam już, że znowu mnie nabierasz.
- Zapomniałaś już, że zawsze mówię to, co myślę? Uczciwy i honorowy mężczyzna,
za jakiego się uważam, nie mógłby cię oszukiwać.
- Uczciwy i honorowy mężczyzna, który na plażę zabiera garnitur i eleganckie
obuwie, nie będzie chyba zbyt dobrym kompanem w czasie urlopu.
- Będę! Oczywiście, że będę - zaprotestował Greg gorąco, a na dowód swoich
szczerych intencji wyciągnął kąpielówki. - Widzisz, mam zamiar się kąpać. - Na jaskrawym
niebieskim tle zalśniła cała gama krzykliwych kolorów.
Roberta roześmiała się. - I ty ośmielasz się krytykować moje ubrania, kiedy sam
paradujesz w czymś takim!?
Greg wziął kąpielówki w dwa palce, podniósł je do góry i przyjrzał im się krytycznie.
- Hmmm, kiedy rok temu kupowałem je na Hawajach, podobały mi się znacznie bardziej niż
teraz.
Zmieniali się za kierownicą. Roberta wolała nawet podziwiać cudowny krajobraz za
oknami samochodu niż prowadzić. Mijał po drodze całe mile nienaruszonej w swym
pierwotnym pięknie przyrody.
Niedaleko Santa Barbara zaczął się ruch, który uniemożliwił im szybką jazdę.
Otworzyli okna, gdyż nagle zrobiło się ciepło, znacznie cieplej niż w północnej Kalifornii.
Zatrzymali się przed supermarketem, ale zanim zrobili zakupy, zafundowali sobie
długi, obfity posiłek.
Do samochodu wracali obładowani torbami z żywnością. Greg położył je wszystkie na
tylnym siedzeniu i zapytał zaciekawiony: - Właściwie nie mam nic przeciwko urozmaiconej
kuchni, ale zdradź mi, co masz zamiar robić z tym boczkiem?
- Jedziemy przecież na plażę, prawda? Rozpalimy sobie ognisko, prawda? A kiedy
będzie już płonęło jasnym, wysokim płomieniem, co zrobimy?
- Grzanki z boczkiem, no jasne! - roześmiał się Greg. - Jadłem ten przysmak w moich
szczenięcych latach. - Poprosił Robertę, żeby wsiadła do samochodu i przypilnowała bagaży.
- Skoczę tylko do drogerii - powiedział mimochodem.
- Poczekaj, pójdę z tobą - zaproponowała Roberta.
- Nie, ja... nie, zostań tu. Wolałbym, żebyś zaczekała w samochodzie.
- Dlaczego? Czy planujesz napad z bronią w ręku?
- Roberto, bądź przez chwilę poważna! - poprosił. - Idę tylko po pastę do zębów.
- Och, dobrze, że mi przypomniałeś. Ja też nie mam pasty.
- Kupię ci wobec tego, ale zostań w samochodzie, dobrze? Kiedy oddalił się, Roberta
zrozumiała, po co szedł do drogerii. Był ostrożny, nie chciał ryzykować...
Resztę drogi do domku przebyli w milczeniu. Radosny nastrój z początku podróży
ulotnił się gdzieś bez śladu. Milcząc wynosili bagaże, milcząc pakowali żywność do lodówki,
milcząc zapełnili swoimi ubraniami szafę.
Roberta usiadła wreszcie na skrzypiącej sofie, przyglądając się, jak Greg roznieca
ogień na kominku. Gdy go rozpalił, przysiadł się do Roberty.
- Przepraszam, że byłem dla ciebie taki szorstki - przeprosił dziewczynę. - Zwykle
lubię, gdy żartujesz, ale...
- Nie musisz mi niczego tłumaczyć, Greg, zrozumiałam wszystko. Nie myśl tylko, że
zawsze tak ciężko kojarzę.
Greg nie odpowiedział. Patrzył z udawanym zainteresowaniem przez okno.
- Czy umówiłeś się już na to służbowe spotkanie? - spytała Roberta, chcąc przełamać
tę niepotrzebną barierę milczenia.
- W piątek rano, o dziesiątej.
- Możesz wziąć mój samochód. Nie mam zamiaru ruszać się stąd.
- Och, dziękuję, jak to miło z twojej strony.
Wstali, żeby obejrzeć swoje urlopowe mieszkanie. W pierwszej sypialni zobaczyli
dziecinne łóżeczko, wózek dla dziecka i piętrowe łóżko. Ściany były udekorowane plakatami
z postaciami z animowanych filmów dziecięcych.
Druga sypialnia należała najwyraźniej do rodziców. Pośrodku stało mosiężne
podwójne łóżko, nakryte miękką białą narzutą. Obok na stoliku był telefon i radio. Roberta
podeszła do okna, otworzyła je i przeciągnęła się, mimo woli ziewając. Greg zauważył to
natychmiast. - Jesteś zmęczona, Roberto. Mamy za sobą długą podróż, a poza tym jest już
późno. Połóż się spać tutaj, a ja prześpię się w pokoju dziecinnym. Powinienem wrócić z tego
jutrzejszego spotkania jutro wieczorem. Będziemy jeszcze mieli dość czasu na rozpalenie
ogniska i usmażenie tych twoich ukochanych grzanek. Oczywiście pod warunkiem, że
będziesz miała ochotę. A teraz - pochylił się nad Robertą i pocałował ją w policzek - życzę ci
dobrej nocy.
- Dobranoc - szepnęła Roberta, szczęśliwa, że zostawił jej trochę czasu do namysłu.
Następnego ranka obudzili się w wyśmienitych humorach.
Greg zaprezentował się Robercie w eleganckim garniturze z krawatem. Roberta
usmażyła mu jajecznicę i posmarowała masłem dwie grzanki. Stała później w drzwiach,
machając mu na pożegnanie i porównując się w myślach z Margo, która pewnie tak samo
ż
egnała męża wychodzącego na uniwersytet.
Uśmiechnęła się do siebie i wróciła do domu zatelefonować do Ann.
- Jak ci jest na urlopie? - spytała jej asystentka.
- Dosyć ciekawie - odparła Roberta wymijająco. Nie chciała wdawać się w szczegóły.
Zapytała od razu o interesy, żeby zmienić temat.
- Nie mamy jeszcze umowy na listopadową wystawę w centrum handlowym
„Carioca”. Słuchaj, Roberto, jeśli już tam jesteś, to może skontaktowałabyś się z Jessicą
Whitby i nakłoniła ją do sfinalizowania umowy?
- Pewnie będzie to czysta formalność, ale dobrze, zaraz do niej zadzwonię - obiecała
Roberta. - Aha, sprawę Doris udało mi się pomyślnie załatwić. Będzie mogła wziąć udział w
wystawie w „Sea Strand”. Greg nie ma nic przeciwko jej obecności.
- Greg? - spytała Ann po krótkiej pauzie.
- Tak, no, Gregory Field, znasz go przecież.
- Owszem, znam pana Fielda, ale nie miałam pojęcia, że ma na imię Greg.
Roberta czuła, jak się czerwieni. - Hmmm, poznaliśmy się w środę nieco bliżej.
- Jak widać, zdarzają się cuda. Na ile bliżej?
- Zaprosił mnie na piknik.
- W ten deszcz? U nas było prawdziwe oberwanie chmury, podobnie jak w całej
okolicy.
. - Spadło kilka kropel, istotnie - zgodziła się Roberta, żeby za bardzo nie zabrnąć w
kłamstwo - i podwieczorek jedliśmy już pod dachem.
- Aha. I pomyśleć, że tak cię namawiałem na rejs...
- Wracając do Doris - przerwała Roberta. - Zadzwoń do niej i powiedz jej... ojej!
przecież ty nie masz jej numeru telefonu, ona zaś przeniosła się już z Capri do Rzymu... To
nic, zadzwonię do niej, jak wrócimy.
- A kiedy wrócicie? - Ann pokładała się chyba ze śmiechu po drugiej stronie
połączenia.
- Nie wiem jeszcze, Annie - odburknęła Roberta zła, że tak nieopatrznie wyrwała się z
tą liczbą mnogą. - W każdym razie przed następnym weekendem.
Odłożyła słuchawkę i pokręciła głową. Jak mogła tak od razu wyklepać swoją wielką
tajemnicę!
Zadzwoniła do centrum handlowego „Carioca”, ale pani Whitby nie udało jej się
zastać. Miała być cały dzień poza biurem. Trudno, spróbuję w poniedziałek, postanowiła
Roberta.
Spędziła cudowny beztroski dzień na plaży. W południe pobiegła na bosaka do
domku, żeby zjeść kawałek razowego chleba z serem, szynką i pomidorem. Świeże morskie
powietrze zawsze wzmagało jej apetyt. Po tym skromnym posiłku poleżała pół godziny na
sofie. Jak urlop, to urlop!
Po południu ruszyła na zbiór muszelek w zatoce. Na spacerze postanowiła
nieodwołalnie wziąć Ann na wspólniczkę. Pracy zrobiło się bowiem tyle, że nie była w stanie
sama wszystkiemu podołać. Tymczasem Roberta zapragnęła mieć pewien margines czasu na
ż
ycie osobiste.
Decyzja, jaką podjęła na brzegu oceanu, sprawiła jej niewysłowioną ulgę. Jak na
skrzydłach pobiegła do domu, żeby wziąć prysznic. Wyszczotkowała potem porządnie włosy,
tak żeby były elastyczne i błyszczące, i przejrzała swoją garderobę. Pogratulowała sobie
zabrania ludowej bluzki. Była jak znalazł na tę okazję. Przymierzyła ją natychmiast. Całkiem,
całkiem, pomyślała oglądając się w lustrze. Fartuchowa spódnica z cienkiej bawełny w
kolorze niebieskim stanowiła doskonałe uzupełnienie tego wakacyjnego stroju. Ściągnęła ją w
pasie, żeby uwydatnić swą szczupłą talię. Spódnica odsłaniała ponadto przy każdym kroku jej
długie zgrabne nogi.
W jednej chwili przeistoczyła się z purytańskiej pracującej zawodowo Amerykanki w
uroczą wieśniaczkę rodem z Sycylii. Biedny Greg! Przeżyje pewien szok!
Tak się jednak nie stało. Greg wszedł do domu w momencie, gdy Roberta dolewała
kieliszek szwajcarskiej wódki Kirsch do founde z sera. Trzymał w ręce butelkę wina.
Zmierzył Robertę pełnym podziwu wzrokiem. - Czy miałabyś coś przeciwko temu,
ż
ebym się przebrał?
- Oczywiście, że nie! - roześmiała się. - Ale pospiesz się, bo zaraz podaję do stołu.
Greg wrócił po chwili w dżinsach i jasnej koszuli z podwiniętymi rękawami.
Uśmiechnął się.
- Przygotowałaś mi posiłek? Czym sobie zasłużyłem na taki honor? Objął Robertę,
przesunął wargami po jej szyi i wciągnął w nozdrza zapach jej ciała. - Muszę powiedzieć, że
okropnie zgłodniałem. Pokaż się, jak wyglądasz - odsunął Robertę od siebie. - Masz piegi!
Nie widziałem ich przedtem.
Roberta przytuliła się do Grega.
- Cały dzień pracowałam ciężko na plaży, podczas gdy ty konferowałeś w
klimatyzowanym pomieszczeniu.
Greg poczuł, że Roberta ma podejrzanie ciepłe plecy. Poszerzył jej dekolt z tyłu. -
Prawe ramię ma kolor ugotowanego raka - stwierdził niezadowolony. - Pewnie się nie
nakremowałaś, co?
- Zapomniałam, ale wcale mnie nie boli.
Greg ucałował spieczone miejsce i spytał: Teraz także nie?
- Zwłaszcza teraz nie!
- To dobrze. - Pocałował ją jeszcze raz i odwrócił do siebie. - Nie chciałbym ci
sprawiać bólu. Chciałbym cię kochać.
- Teraz, zaraz?
- Nie musielibyśmy przynajmniej rozmawiać, bo nie znam ani słowa po włosku, moja
piękna Sycylijko.
- Mam inny pomysł. Usiądźmy do stołu i zjedzmy fondue. Przy jedzeniu też nie
musimy rozmawiać.
- A czy nie mieliśmy czasem zrobić sobie grzanek na ognisku?
- Nie jestem odpowiednio ubrana na ognisko. Musiałabym się przebrać. Wiem nawet,
w co. W tę bluzę, za którą tak przepadasz.
- Koniecznie. A kiedy ogień wzbije się w niebo, zerwę z ciebie tę ohydną bluzę i
wrzucę ją w płomienie. Potem zaś odtańczę dziki taniec radości.
- Chciałbyś! Aha! Figę z makiem! Ojej! - Robercie nagle coś się przypomniało. -
Wszystkie swoje rzeczy zostawiłam u ciebie na balkonie.
- Najlepiej będzie, jeśli o nich w ogóle zapomnisz. Wiatr zaniósł je już z pewnością
rybom na pożarcie.
Roberta zapaliła palnik w glinianym naczyniu i ustawiła garnek z kilkoma gatunkami
sera na ogniu. Z głośników dobiegły pierwsze dźwięki musicalu „South Pacific”. Nucąc pod
nosem, Roberta poszła jeszcze do kuchni po dwa długie widelce i koszyczek z francuskim
pieczywem.
Greg poszedł za nią. - Gdzie mogą być kieliszki do wina? - spytał, zaglądając do
wszystkich szafek po kolei.
- Prawdopodobnie u teściów, dopóki dzieci są małe. Wydaje mi się, że dysponują
tylko plastikowymi, na pewno nietłukącymi się kubkami.
Greg otworzył schłodzone wino i postawił butelkę na stole. Nadal szukał kieliszków.
Bezskutecznie. Z bólem serca nalał szlachetnego rieslinga do grubych kubków z rysunkami
Myszki Miki. Wzniósł toast: „Za naszą przyjaźń” i stuknęli się z Robertą tymi oryginalnymi
naczyniami do wina.
Potem usiedli do stołu i zajęli się fondue.
Po kilku kęsach gorącego sera nawiniętego widelcem na kawałek bułki Greg wygłosił
coś w rodzaju małego przemówienia. - Gotujesz jak BrillatSavarin, ubierasz się jak Giną
Lollobrigida, z piegów przypominasz Pippi Langstrumpf - nie miałem pojęcia, że masz tyle
ukrytych talentów. Czy tańczysz też jak Ginger Rogers?
- Podaj mi rękę, Fred! - zareagowała natychmiast. Za chwilę wirowali w rytm pięknej
melodii „Love at first sight”. Tekst piosenki przypomniał Robercie ten moment, w którym po
raz pierwszy zobaczyła Grega.
- Kim był ten mężczyzna, w którego towarzystwie widziałam cię w „Highland Inn”? -
spytała, pocierając policzkiem o jego podbródek.
- Guido? To mój partner w interesach z Perugii. Przyjechał do Kalifornii obejrzeć
sobie „Sea Strand”. Bardzo interesuje się eleganckimi centrami handlowymi.
Greg przywarł wargami do jej skroni. Wyczuł delikatny puls bijący pod różową skórą.
- Obawiam się, że za długo przebywałaś dzisiaj na słońcu. Kim była ta pani, z którą weszłaś
do „Highland Inn”?
- Ann Jarvis. Moja asystentka. Sprzedam jej połowę firmy.
- Masz do tego szczególny powód? - Greg bawił się długimi włosami Roberty.
- Jestem już zbytnio przeciążona pracą. Jedna osoba nie może podołać wszystkiemu. -
I jeszcze chciałabym mieć trochę czasu na życie prywatne. - Najchętniej z tobą, dodała w
myślach.
- Wszystko ma swoje granice. Nasze wakacje też się kiedyś skończą. - Greg przytulił
Robertę mocno do siebie. - Mamy jednak dwa całe dnie na decyzję, czy palimy twoją
garderobę, czy nie. W poniedziałek muszę być w Palm Springs, a w środę lecę do Paryża.
- Do Paryża powinno się latać w kwietniu lub w maju, a nie w lutym. - Robercie nagle
zrobiło się smutno.
- Jadę służbowo. Nie zabawię tam długo.
Płyta skończyła się. Podeszli razem do gramofonu, by poszukać następnej. Tym razem
wybrali muzykę instrumentalną. Gdy znowu zaczęli tańczyć, Roberta oplotła szyję Grega
ramionami. Wspięła się na palce i spojrzała mu prosto w oczy. Zobaczył w jej wzroku tyle
namiętności, że pochylił się i pocałował ją w usta. Robertę przeszył dreszcz podniecenia.
Przytuliła się do Grega całym ciałem. Wziął ją na ręce. Wychodząc z pokoju zgasił światło,
ale nie wyłączył płyty. Tej nocy towarzyszyła im melancholijna muzyka cygańska.
Godzinę później Roberta leżała ciągle jeszcze u boku Grega, pośrodku podwójnego
łóżka. - Muszę ci coś wyznać.
Greg spojrzał na nią z uśmiechem. - Nie wiem, czy będę mógł znieść to wyznanie.
- Bądź dzielny - uśmiechnęła się Roberta. - Nigdy nie miałam sukienki, w której
zacinałby się zamek błyskawiczny.
- Ja też ci muszę coś wyznać - zaczął Greg. Roberta nie dała mu jednak dokończyć,
ponieważ objęła ciasno jego pośladki, a usta zamknęła długim pocałunkiem. Bliskość tego
mężczyzny działała na nią tak podniecająco, że natychmiast była gotowa do miłości. Greg
delikatnie gładził wewnętrzną powierzchnię jej ud. Jego dłonie dotarły wkrótce do najbardziej
intymnych zakamarków jej ciała. Roberta zamknęła oczy i przygryzła wargi, żeby nie
krzyczeć. Nie mogła jednak powstrzymać jęku. Mężczyzna pochylił się teraz nad nią i
całował brodawki jej pełnych piersi: - Muszę ci jednak powiedzieć, że zazwyczaj śpię w
niebieskim śpiworze.
- Poddaję się! - krzyknęła Roberta. - Kochaj mnie, kochaj jak najszybciej!
Greg wsunął się między jej uda. Dreszcz rozkoszy wstrząsnął Robertą, jej ciało
wyginało się w łuk. Słowo „przyjemność” było stanowczo niewystarczające, by opisać, co
teraz odczuwała. Greg raptem wszedł w nią mocnym, zdecydowanym ruchem. Roberta na
moment straciła świadomość z rozkoszy, a gwałtowne ruchy Grega sprawiły, że bardzo
szybko jednocześnie osiągnęli szczyt.
7
W sobotę rano chcieli wyruszyć jak najwcześniej, aby zwiedzić misję w Santa
Barbara. Pierwsza obudziła się Roberta. Ostrożnie wstała z łóżka i na palcach poszła do
łazienki. Po porannej toalecie wróciła do sypialni. Założyła już jedwabne majteczki w
szmaragdowym kolorze i kończyła zapinać pasujący do nich biustonosz, gdy zorientowała się,
ż
e Greg już nie śpi. - Raczej nie podoba mi się to, jak się ubierasz, ale bieliźnie nie mogę nic
zarzucić - powiedział ze szczerym podziwem. Roberta przeszła po sypialni krokiem typowym
dla modelek. - Przestań, albo natychmiast z powrotem chodź do łóżka!
- Nigdy mi nie pozwalasz założyć koszuli nocnej, a mam takie seksowne - poskarżyła
się Roberta.
- Nic nie może być seksowniejsze od twego nagiego ciała - stwierdził Greg,
zapraszając ją gestem dłoni do łóżka. - Dzisiaj możesz założyć tę koszulę, jeśli ci tak na tym
zależy.
- Na pewno?
- Na pewno! I tak ją zaraz z ciebie ściągnę - roześmiał się. - A teraz chodź już
wreszcie do tego łóżka, bo dłużej nie wytrzymam.
Roberta nie dała się długo prosić. Błyskawicznie zrzuciła stanik, majteczki i nago
wskoczyła do łóżka.
Po śniadaniu, które zjedli dopiero w południe, pojechali do stacji misyjnej. Po drodze
Greg zatrzymał samochód przed butikiem, żeby kupić Robercie słomkowy kapelusz z
szerokim rondem, który miał ją chronić przed słońcem.
Roberta nie mogła oprzeć się pokusie i w tym samym sklepie kupiła sobie ładną
spódnicę, pasującą do niej bluzkę i sandały. Po godzinie dotarli wreszcie do celu.
Trzymając się za ręce przeszli pod arkadami do wspaniałego starego kościoła. Nie
spiesząc się zwiedzili muzeum, a przy okazji porozmawiali z ojcami o działalności misji na
początku osiemnastego wieku.
Potem Greg zaprosił Robertę do małej spokojnej restauracji meksykańskiej na obiad.
Na przystawkę wzięli tortille z mąki kukurydzianej z pikantnym czerwonym sosem.
Pałaszowali je czekając na danie główne - chili eon carne i popijali sangrię. Wszystko było
pyszne, może tylko zbyt ostre jak dla nich.
Po obiedzie wybrali się na spacer po Santa Barbara. Podziwiali białe domy o
czerwonych dachach, wsłuchiwali się w szum palmowych liści i czuli się tak, jakby znaleźli
się w zupełnie obcym świecie. Wielu mijanych po drodze przechodniów rozmawiało ze sobą
po hiszpańsku, a na małym skwerze ujrzeli kolorowo odzianą grupę muzyczną, która grała i
ś
piewała ludowe piosenki meksykańskie.
Niedaleko tego miejsca odkryli kino, w którym zorganizowano właśnie festiwal
starych musicali z lat trzydziestych. Tego dnia wyświetlano akurat film z Ginger Rogers i
Fredem Astaire. Roberta i Greg uśmiechnęli się do siebie i bez zbędnych słów poszli do kasy
po bilety. W ciemnym kinie siedzieli obok siebie trzymając się za ręce. Roberta cały czas
myślała o Gregu. Miała wrażenie, że przeżywa miesiąc miodowy. Brakowało co prawda
obrączek, ale Roberta pragnęła, aby ta idylla trwała wiecznie. Jedynym nieprzyjemnym
zgrzytem był toast Grega, który chciał wypić za ich przyjaźń, a nie za miłość. Roberta chciała
miłości, on zaś zadowalał się przyjaźnią.
Po filmie poszli do małej knajpki tuż przy plaży, gdzie serwowano wyłącznie homary.
Cały czas trzymali się za ręce i całowali, gdy nikt nie patrzył.
Kiedy dotarli do domu, Roberta zapomniała zupełnie, że chciała Grega oczarować
seksowną koszulą nocną, a on wcale jej o tym nie przypomniał. Czekała ich długa noc, pełna
namiętności i wzajemnego pożądania.
Niedzielę chcieli spędzić na słodkim nieróbstwie na plaży. Tym razem Greg
dopilnował osobiście wysmarowania Roberty kremem z ochronnym filtrem.
Był tylko w spodniach, które podwinął zresztą do kolan, Roberta zaś ubrała się w
przewiewne szorty i krótką żółtą bluzeczkę.
Najpierw postanowili zebrać trochę chrustu na ognisko. Urządzili sobie nawet
wyścigi, komu uda się zebrać tego opału więcej. Rozmawiali cały czas na różne tematy i ani
się spostrzegli, kiedy nadeszła pora obiadu. Greg posmarował cebulowe chrupiące bułeczki
musztardą, a Roberta obłożyła je cienkimi plasterkami szynki i sera. Do tego była sałata i cydr
jabłkowy.
Potem wpadli na pomysł wybudowania potężnego zamczyska z piasku. Bawili się jak
dzieci, formując z wilgotnego piasku mury, wieże, baszty, fosę i inne elementy budowli.
Roberta obcięła scyzorykiem Grega kawałek troczka od bluzki. Jaskrawożółty skrawek
materiału umocowała na patyczku i zatknęła jako flagę na jednej z wież, tej najwyższej. Greg
przyniósł materiał na zwodzony most, którego zbudowanie zajęło mu więcej czasu niż
wzniesienie murów, tak pieczołowicie rzeźbił każdy szczegół.
Plastikowym pojemnikiem, w którym była sałata, przyniósł wodę z oceanu w celu
napełnienia fosy. Po chwili błękitne niebo odbijało się w lśniącej wodzie.
- Wspaniały zamek - Greg odszedł kilka kroków w bok, żeby należycie ocenić dzieło.
- Wspaniały - przytaknęła Roberta. - Każda królowa nie posiadałaby się ze szczęścia,
gdyby mogła spędzić tu noc. - Ze swoim królem - wszedł jej w słowo Greg.
- Oczywiście, że ze swoim królem! W tych starych zamkach zazwyczaj hulają
przeciągi. Słaba niewiasta potrzebuje męskiego ciepła. Poza tym nasza królowa oszalała
zupełnie na punkcie króla. Oddałaby wszystko za to, żeby móc z nim, nawet koronę.
Greg spojrzał z uśmiechem na młodą kobietę u swego boku. Ogarnęła go jakaś
zupełnie niespodziewana fala czułości. - A teraz moja królowa pójdzie do domu, weźmie
prysznic i przebierze się. Dość już tego siedzenia na słońcu, bo oprócz piegów dostaniesz
porażenia słonecznego. A potem rozpalimy ognisko.
- Po obfitym lunchu nie będziemy chyba za bardzo objadać się na kolację. Możemy
sobie upiec kiełbaski i grzanki z boczkiem.
- Oraz twoją bluzę!
- Aha, pewnie! A co założę na siebie, gdy będę wracała do domu!? Ty lecisz do Palm
Springs, a ja muszę jechać na północ.
Po kąpieli Roberta założyła skąpy kostium w biało - zielone paski, który sobie kupiła
w zeszłym roku na Jamajce. Szkoda, że Grega tam z nią nie było. Urlop we dwoje ma
zupełnie inną jakość niż urlop samotny.
W kostiumie i sandałach poszła do kuchni, gdzie zaraz też pojawił się Greg w swoich
spodenkach w kwiatki.
- Jeśli mamy palić swoje rzeczy, to sprawiedliwie - twoje ukwiecone spodenki też
wrzucimy do ognia. - Roberta mrugnęła szelmowsko do Grega i wręczyła mu torbę z
wiktuałami.
- Idź pierwsza, ja zaraz też przyjdę.
Roberta zrobiła dobrą minę do złej gry. Przeczuwała, co chce zrobić. Odnaleźć jej
bluzę i spalić. No, niech tylko spróbuje.
Rozłożyła koc niedaleko zamku z piasku. Nie czekając na Grega, zaczęła rozniecać
ogień.
Słońce tonęło powoli w Oceanie Spokojnym. Wieczorna zorza zbladła. W oddali
widać było światła portu w Santa Barbara. Greg przyszedł, gdy ściemniało się na dobre.
Szkoda, że ten weekend tak szybko minął, pomyślała z żalem.
Pół godziny później trzymali nadziane na długie patyki kiełbaski i obracali je nad
ogniem. Smakowały tu, nad oceanem, znakomicie, znacznie lepiej niż w domu. Potem
przyszła kolej na boczek. Greg skrzywił się z niechęcią. - Naprawdę chcesz to zjeść? To takie
tłuste i niezdrowe!
- Tłuszcz wytopi się pod wpływem wysokiej temperatury i zostanie pyszne chrupiące
mięsko. Spróbuj.
Spróbował i poprosił q następną porcję.
Po chwili zerwał się z koca. - A teraz pora na gwóźdź wieczornego przedstawienia. -
Wyciągnął z torby bluzę Roberty, machnął nią kilka razy w powietrzu i wrzucił z dzikim
okrzykiem w ognisko. - Nie znam niestety żadnej czarodziejskiej formułki, która uwolniłaby
ś
wiat od takich okropieństw.
Roberta patrzyła na niego zimno. - Ja nie wierzę w czary, tylko w sprawiedliwość.
Ś
ciągaj spodenki.
- Roberto, wiem z pewnego źródła, że to nie jest plaża dla naturystów.
- To mnie nie interesuje. Spaliłeś moją bluzę, a więc żądam zadośćuczynienia. Trzeba
odpowiadać za swoje czyny.
- Ach, do diabła! - Greg zdjął hawajskie spodenki i sam cisnął w ogień.
- No? Zadowolona jesteś? - burknął. - Teraz tylko trzeba strażników. Zapłaciłbym ani
chybi mandat.
- Chcesz jeszcze boczku albo kiełbaskę?
- Nie!
- Nic już nie chcesz?
- Owszem... - szybkim ruchem schwycił Robertę wpół. Roberta broniła się, ale tylko
tak, dla żartów.
- Musimy częściej przebywać w pobliżu ognia, bo stajesz się wtedy szczególnie
namiętny - uśmiechnęła się.
Greg zamknął jej usta długim pocałunkiem. Słony zapach oceanu, szum fal. krzyk
mew wirujących nad nimi, to wszystko tworzyło niezapomnianą scenerię ich ostatniego
wieczoru. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Roberta i Greg leżeli na kocu przytuleni do siebie.
- Jakoś mi się nie chce wyjeżdżać stąd - szepnęła Roberta.
- Mnie też nie - zawtórował jej Greg. - To był taki miły weekend. Czułem się tu
naprawdę szczęśliwy. Nic jednak nie trwa wiecznie. Zimno ci? - spytał troskliwie Robertę,
czując że zadrżała.
Roberta potrząsnęła głową. Nie, nie było jej zimno. Po prostu bała się kolejnego etapu
w swej długiej samotności.
Następnego ranka Greg zadzwonił po taksówkę. Roberta nie protestowała. Na
szczęście nie poprosił jej o odwiezienie na lotnisko. Oszczędziło jej to obowiązku sztywnej
konwersacji w samochodzie. Nienawidziła pożegnań i westchnęła z ulgą, widząc taksówkę
uwożącą Grega do portu lotniczego.
Nic nie trwa wiecznie, tak powiedział. Kilka dni spędzili w raju. Niektórzy ludzie
przez całe życie nie zaznają tyle szczęścia, jakie dane jej było teraz przeżyć.
Niemniej jednak nie chciała już tu dłużej siedzieć. Postanowiła wysprzątać porządnie
domek, napisać do Margo z podziękowaniem i jak najszybciej wyjechać.
Tu wszystko przypominało Grega, a Roberta już za nim tęskniła, udając jednocześnie
przed sobą, że tak nie jest. Zobaczą się przecież niebawem... Niedługo nastąpi otwarcie
wystawy w „Sea Strand”... i już łzy płynęły strumieniami po policzkach Roberty.
Przejęta własnym cierpieniem dopiero koło południa przypomniała sobie o ostatniej
rozmowie z Ann. Poszła do sypialni zadzwonić do dyrektorki centrum „Carioca”. Miała
nadzieję, że zastanie ją jeszcze przed lunchem.
- Roberta! A to niespodzianka! - w głosie Jessiki Whitby słychać było wyraźną radość,
ż
e słyszy Robertę. Znały się już co najmniej od czterech lat. Roberta regularnie organizowała
wystawy w „Carioce”. Chętnie zawierano z nią umowy, uważając ją i jej artystów za
pożądanych i bardzo mile widzianych gości.
- Witaj, Jessiko! Dzwonię w sprawie listopadowej wystawy. Wiem, że jeszcze jest
wcześnie, ale zawsze wolę być parę minut wcześniej, niż się spóźnić o pół minuty. Jestem
właśnie w Santa Barbara. Czy mogłabym wpaść do ciebie w celu odnowienia umowy? Może
też podpisałabyś stosowny dokument, skoro już jestem tu na miejscu?
- Ach, Roberto, nie masz pojęcia, jak mi przykro - wybuchnęła Jessica po krótkiej
pauzie. - Myślałam, że dotarły do ciebie pogłoski o naszej firmie. Centrum zostało sprzedane.
O, rany, pomyślała Roberta zaskoczona. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że z
nowymi szefami centrum uda mi się tak samo dobrze ułożyć współpracę, jak ze starymi. -
Czy kupił je ktoś stąd? - spytała głośno.
- Stąd to może za dużo powiedziane, ale nowymi właścicielami są Kalifornijczycy,
którzy niedawno zawiązali spółkę. Jeden to Peter Hastings z Palm Springs, a drugi Gregory
Field, do którego należy „Sea Strand”. Poznałaś go już?
- Tak, znamy się. - Roberta maskowała obojętnym tonem wzburzenie. Ten jeden
brakujący element pozwolił dokończyć układankę, jak w puzzlach. Spotkanie w piątek, lot do
Palm Springs, telefon od Petera do biura Grega... Jedno tylko było niejasne - czemu robił z tej
sprawy taką wielką tajemnicę?
- Jak myślisz, Jessico, czy zakłóci to naszą dotychczasową współpracę?
- Obawiam się, że chwilowo nie mam nic do powiedzenia. Wszystkie decyzje należą
do szefów. Mam związane ręce. A w umowie sprzedaży „Carioki” położono specjalny nacisk
na zakaz organizowania czegokolwiek bez wiedzy nowych właścicieli.
To „cokolwiek” oznaczało naturalnie wystawy sztuki, Roberta nie musiała nawet
pytać.
Pożegnała się pod byle pretekstem z Jessiką i odłożyła słuchawkę.
Jak on mógł! Jak mógł zrobić jej coś takiego? Roberta jęknęła i ukryła twarz w
dłoniach. Leżał z nią w jednym łóżku, szeptał jej najczulsze słowa do ucha, pieścił ją tak
słodko, a jednocześnie knuł spisek na jej egzystencję.
Dokończyła sprzątania domku, ale już bez tej energii, z jaką do niego przystąpiła.
Spakowała się chowając byle jak rzeczy do walizki. Ogarnięta była tylko jednym pragnieniem
- wyjść stąd jak najszybciej, zostawić za sobą wspomnienia tego szalonego weekendu z
Gregiem i nigdy do nich nie wracać.
8
Kiedy Roberta dojeżdżała już do San Francisco, powitała ją mgła ścieląca się nad
zatoką. Taka pogoda doskonale pasowała do jej podłego nastroju. Jechała z Santa Barbara non
stop z wyjątkiem dwóch krótkich przerw na tankowanie.
Wzięła walizkę z tylnego siedzenia i poszła z nią do windy. Z wściekłością nacisnęła
najniższy guzik posyłając windę na sam dół.
Energicznie pomaszerowała do klapy wpuszczonej w ścianę, otworzyła ją i z
rozmachem cisnęła walizkę w głęboką czeluść. Piec do utylizacji śmieci zajmie się jej
wspomnieniami!
We wtorek rano pojawiła się w biurze i od razu rzuciła się w wir pracy.
- Jak się masz, Roberto! - ucieszyła się Ann, wchodząc pół godziny później do pokoju,
w którym Roberta wertowała papiery. - Nie myślałam, że tak wcześnie wrócisz.
- Ann, czy nadal chciałabyś zostać moją wspólniczką? - spytała Roberta wprost.
Ann Jarvis nie było łatwo wyprowadzić z równowagi, ale szefowej udało się to.
Patrzyła na Robertę szeroko otwartymi oczami. Żeby zyskać na czasie, bardzo długo wieszała
płaszcz, pieczołowicie składała szal i z namysłem wkładała parasol do stojaka. Wreszcie
odwróciła się do Roberty. - Czy słuch mnie nie myli?
- Pytałam, czy chciałabyś zostać moją wspólniczką, partnerką w interesach.
Ann rzuciła się na krzesło za biurkiem. - Zawsze chciałam pracować na własny
rachunek - Możesz od tej chwili czuć się współwłaścicielką firmy.
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Najpierw przejrzymy księgi, sprawdzimy stan konta,
porozumiemy się do ceny i omówimy podział obowiązków.
Po godzinie wszystkie sprawy zostały wyjaśnione i świeżo upieczone wspólniczki
uścisnęły sobie poważnie dłonie. Ann nie wytrzymała jednak długo w powadze. Musiała dać
upust radości. Rzuciła się Robercie na szyję i wycałowała ją serdecznie w oba policzki.
- Marzyłam o tym dniu! - wołała, śmiejąc się i płacząc na przemian.
- Co powiesz na podwójne martini dla uczczenia tego niezwykłego wydarzenia? -
zaproponowała, kiedy już troszkę ochłonęła.
- Nie, dziękuję i tobie też odradzam. Nie można pić alkoholu od rana, bo potem cały
dzień jest zmarnowany. Nie odmówię natomiast kawy. Przy dzisiejszym niskim ciśnieniu
filiżanka dobrej kawy postawi nas na nogi. Pomyślmy, jak zwiększyć zyski, bo będzie nas
teraz dwie do podziału. W jakim stadium znajduje się wystawa w Seattle?
- Możemy się nią zająć już w dziesięć dni po „Sea Strand”. Wszystko jest
przygotowane.
- To świetnie. Aha - Roberta postanowiła mimochodem powiedzieć przyjaciółce o
„Carioce”. - Centrum handlowe „Carioca” zmieniło właściciela. Hastings i Field, którzy
nabyli centrum, nie są, jak przypuszczam, zainteresowani wystawami sztuki.
- O, cholera, to było jedno z naszych najlepszych miejsc!
- Użycie czasu przeszłego jest jak najbardziej wskazane - powiedziała Roberta, a
ponieważ nie chciała drążyć tego tematu, skierowała rozmowę na inne tory. Omówiły jeszcze
raz szczegółowo plan wystawy w „Sea Strand”. Każdy uczestnik powinien pisemnie
zobowiązać się do nieroszczenia pretensji wobec właściciela „Sea Strand” w wypadku
uszkodzenia dzieł sztuki z powodu pożaru, powodzi i innych katastrof żywiołowych. Taki
warunek stawiały wszystkie bez wyjątku centra handlowe.
Doris Welles złoży swój podpis później, ponieważ jeszcze nie dotarła do Ameryki. Na
myśl o Doris Roberta chwyciła słuchawkę i zaraz wykręciła jej numer telefonu w Rzymie.
- Pronto! - odezwał się pogodny głos po drugiej stronie słuchawki.
- Dzień dobry, Doris, to ja, Roberta. Chciałam ci donieść, że możesz wziąć udział w
wystawie w „Sea Strand”.
- Czy Greg naprawdę się zgodził? Niesłychane! Przypadkiem jest u mnie słodki,
przemiły chłopak, który pracuje na lotnisku. Pomoże mi wyekspediować paki z rzeźbami do
Kalifornii.
Roberta uśmiechnęła się mimo woli. Och, ta Doris. Wszędzie miała słodkich,
przemiłych chłopców, gotowych na każde jej skinienie.
- Podaj mi numer lotu i dokładną godzinę twojego powrotu do Ameryki. Wyślemy po
ciebie ciężarówkę.
- Nie kłopocz się mną, kochanie. Tak się złożyło, że w pobliżu lotniska mieszka
pewien artysta, który już od dawna chciał mi się w czymś przysłużyć. Skorzystam z jego
pomocy. Przylecę po południu przed otwarciem wystawy. Jacob przywiezie mnie od razu do
Carmelu. Muszę mieć jeszcze czas na wykonanie odlewu Aldo. Wyobraź sobie, że
zrezygnował z jednej ze swoich dwóch kochanek, żeby, jak mówi, mieć więcej czasu na
przesiadywanie w mojej pracowni. Tak mi się zdaje, że wolałby, abym tu została.
Roberta odłożyła słuchawkę ze śmiechem. - Ach, ta Doris! Jest zupełnie niepoprawna.
Wcale się nie dziwię, że ten mityczny Aldo chciałby ją zatrzymać w Rzymie na dłużej. Doris
i w wieku dziewięćdziesięciu lat będzie miała to syrenie usposobienie. Z gipsem we włosach,
dłutem w ręce będzie otoczona adoratorami, gotowymi rozwijać czerwony chodnik dla swej
królowej.
- Można jej rzeczywiście pozazdrościć - westchnęła Ann. - Mam wrażenie, że ta
zwariowana blondynka gwiżdże na emancypację i na wszystko, co się z tym wiąże.
Następne tygodnie mijały Robercie na wytężonej pracy. Długie siedzenie w biurze
usiłowała zrównoważyć wysiłkiem fizycznym.
zauważyła bowiem, że, niestety, przytyła. W piątek, na dzień przed wystawą w „Sea
Strand”, zasłabła na zajęciach z aerobiku.
- Przetrenowała się pani - westchnął trener. - Czy musi pani zawsze być najlepsza? -
Podprowadził ją na ławkę i kazał usiąść.
- Lepiej? - spytał po chwili.
- Tak, dziękuję - odparła Roberta ocierając zimny pot z czoła. - Posiedzę tu jeszcze
chwileczkę, dobrze?
- Naturalnie, a może mam kogoś zawiadomić, że źle się pani poczuła?
- Nie trzeba. Wrócę zaraz do domu i położę się.
Jedna z koleżanek pojechała z nią na górę. Przyniosła jej szklankę wody i zaczekała,
aż Roberta ją wypije i położy się.
- Już mi lepiej, Paulo - wykrztusiła Roberta. - Ostatnio się odchudzam, to pewnie
dlatego zrobiło mi się słabo.
Słabo było jej również przez cały weekend. Dwa dni przeleżała w łóżku, męczona
mdłościami i zawrotami głowy.
W poniedziałek zaczęła już coś podejrzewać, a we wtorek, kiedy całe śniadanie
wróciło jej do gardła, była zupełnie pewna. O, Boże! Opadła bezsilnie na tapczan i ukryła
twarz w poduszce.
Długo trwało, zanim się uspokoiła, a kiedy to wreszcie nastąpiło, zadzwoniła do Ann.
Mruknęła coś o niesłychanym bólu głowy. Przyjaciółka najpierw zobowiązała ją do pójścia
do lekarza. - Powinnam wydobrzeć do otwarcia wystawy.
- A może ja sama pojadę do Carmelu - zaproponowała Ann. - Spotkałam właśnie
Paulę, która powiedziała mi o twoim zasłabnięciu.
Roberta zupełnie zapomniała, że Paula grywa czasem z Ann w tenisa. - Tak... -
powiedziała z pewnym wahaniem. - To coś z układem krążenia. Cały weekend podle się
czułam.
W łazience policzyła jeszcze raz dokładnie dni w kalendarzyku. Dotychczas
miesiączkowała z wielką regularnością, punktualnie, jak w zegarku szwajcarskim.
- O, Boże! - szepnęła znowu.
W książce telefonicznej wyszukała numer ginekologa, o którym kiedyś słyszała
bardzo pochlebną opinię. Rejestratorka poinformowała ją, że doktor Huxtubble ma jeszcze
jeden wolny termin o czternastej piętnaście.
Po badaniu Roberta przeszła do zacisznego gabinetu lekarza. - Na absolutnie pewną
diagnozę jest jeszcze za wcześnie, ale wszystkie symptomy wskazują na ciążę, pani Thatcher.
- Panno - poprawiła go Roberta - nie jestem mężatką.
- Rozumiem... - powiedział lekarz powoli. - Nie jest to pewnie dla pani powód do
radości.
- Nie. Chciałabym tylko mieć pewność.
- Mogę pani zagwarantować, tak na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że ten stan, w
którym się pani znajduje, oznacza ciążę. Dzięki nowoczesnej technice medycznej nie musi
pani rodzić.
Roberta drgnęła nerwowo. - Ma pan na myśli aborcję?
- Tak. Zabiegi wykonywane dzisiaj przez doświadczonych lekarzy są nie tylko
legalne, ale i bezpieczne.
- Dla kogo bezpieczne? Dla dziecka?! - Roberta zerwała się z fotela i z wysoko
podniesioną głową wyszła z gabinetu.
Nie pamięta, jak dotarła do domu, tak była wstrząśnięta propozycją lekarza. Ach, jak
taktownie mówił o zdobyczach nowoczesnej medycyny! To właśnie wtedy Roberta podjęła
decyzję.
- Nigdy nie zabiję dziecka Grega! - zawołała głośno. Nie miała wątpliwości.
W kalendarzyku wyliczyła sobie przewidywany termin porodu. Wypadł na koniec
listopada. W przybliżeniu, bo jak wiadomo dzieci albo się spóźniają, albo za wcześnie
przychodzą na ten świat.
Roberta zamierzała urodzić dziecko i wychować je. Adopcja, podobnie jak aborcja,
nie wchodziła w grę. To dziecko nie może trafić w obce ręce. Roberta już zaczynała je
kochać. Poczęte zostało przecież w chwilach największego szczęścia z mężczyzną, którego
pokochała dojrzałą miłością.
Uśmiechnęła się na wspomnienie owej nocy w górach, kiedy burza szalała nad nimi.
Ż
adne z nich nie pomyślało wtedy o antykoncepcji. Greg zajął się tym dopiero później.
Wiedziała, że nie będzie zachwycony jej ciążą. Dobrze pamiętała, jak się skrzywił,
gdy usłyszał, że Margo ma czworo dzieci. - Czy oni nigdy nie słyszeli o pigułce? - spytał z
niesmakiem. Na pewno wysłałby ją na zabieg.
No więc dobrze, nie wtajemniczy go w tę sprawę. Roberta już zaakceptowała swój
nowy stan. To była jedna z jej wielu mocnych stron. Nigdy nie walczyła z faktami. Poza tym
przyznała z bolesną szczerością, że sama sobie jest winna. Zerknęła z westchnieniem na swój
płaski brzuch i zastanowiła się, jak się będzie czuła, gdy nie będzie mogła dojrzeć czubków
butów.
Miała taki moment, że chciała zawiadomić Grega o jego przyszłym ojcostwie, ale w
końcu zrezygnowała z tego pomysłu. Pobyt w Santa Barbara był dla niego tylko przyjemnym
spędzeniem czasu, miłą rozrywką, pewnym urozmaiceniem w jego poważnym życiu
businessmana. Gdyby było inaczej, zadzwoniłby, dowiedziałby się, jak zajechała do domu,
zainteresowałby się nią. Tymczasem Greg milczał.
Miała wyrzuty sumienia wobec Ann. Nie potrafiła wprawdzie przewidzieć swego
samopoczucia w czasie ciąży i w połogu, ale słyszała i czytała, że może być bardzo złe. Cała
praca spadnie na Ann.
Ś
ciągnęła ją chyba telepatycznie, bo Ann w tym momencie zatelefonowała do niej.
- Przepraszam, jeśli cię obudziłam, ale mam ważną sprawę.
- Nie spałam i już się lepiej czuję. Co się stało, Ann?
- Tony Mirado utknął na pustyni Majove.
Robercie wymknęło się szpetne przekleństwo, takie, jakich nawet nie używał jej
ojciec, kapitan okrętu wojennego. - I nie dotrze na wystawę?
- Właśnie w tym cały problem. Nie może się przesiąść ze swoimi pakunkami do
autobusu, bo tam nawet nie słyszano o autobusach. Musi poczekać, aż jakiś tubylec zreperuje
jego wóz campingowy, a potrwa to na pewno kilka ładnych dni.
- Niewątpliwie będzie nam bardzo brakowało w „Sea Strand” jego niezwykłych
portretów, ale musimy się z tym pogodzić. Teraz zastanówmy się, kto mógłby go zastąpić.
Sprawa była o tyle trudna, że wiosną zaczynał się w Kalifornii sezon wystawienniczy.
Prawie wszyscy twórcy byli już związani umową z innymi wystawcami.
I nagle Ann znalazła rozwiązanie. - Pamiętasz, Roberto, to swoje nowe odkrycie, które
cię tak zafascynowało?
- Mówisz o tym emerycie rzeźbiącym w kości słoniowej? O panu Barrisonie?
Kilka tygodni temu Roberta odkryła starszego mężczyznę, którego rzeźby
przypominały jej twórczość wielorybników z dziewiętnastego wieku. Był bardzo uzdolniony,
fakt, ale nigdy jeszcze nie wystawiał nigdzie swych prac. Pod tym względem nie miał
ż
adnego doświadczenia. Musiały jednak zaryzykować.
- Wyślij mu zaproszenie, Ann! - zdecydowała natychmiast.
- Okay - zgodziła się Ann. - Jeszcze tylko chcę ci powiedzieć, że dzwonił twój
przyjaciel.
Roberta wstrzymała oddech. - Greg?
- Tak, właśnie ten. Nie bardzo wiedziałam, co mam mu powiedzieć, więc tylko
wspomniałam, że trochę źle się poczułaś i że jutro po południu na pewno będziesz w
Carmelu.
Roberta jęknęła w duchu. Ach, ta Ann. Czasami potrafiła przedobrzyć. Szkoda, że nie
podała Gregowi jej prywatnego numeru.
- Okay, Ann - szepnęła - do zobaczenia jutro.
Odłożyła słuchawkę próbując zahipnotyzować aparat, żeby zadzwonił. Wiedziała
jednak, że to niemożliwe. W książce telefonicznej nie było jej numeru. Greg nie miał więc
ż
adnych szans skontaktowania się z nią.
Roberta zobaczyła Doris i Grega w tym samym momencie, w którym przekroczyła
progi „Sea Strand”. Stali przy fontannie zdobiącej wewnętrzny dziedziniec, trzymali się za
ręce i całowali. Kiedy spostrzegli Robertę i Ann, oderwali się od siebie i podeszli do nich.
- Zobaczcie, kogo odnalazłam dzięki wam po latach! - Doris wisiała na ramieniu
Grega i formalnie promieniała. - Będę wam wdzięczna do grobowej deski za zaproszenie na
tę wystawę.
- Witaj w kraju, Doris - Roberta zmusiła się do cienia uśmiechu. Przedstawiła Ann
Grega. Wyglądał na trochę zmęczonego, a to jeszcze dodawało mu uroku.
Greg uścisnął dłoń nowej wspólniczki Roberty. - Cieszę się, że panią poznałem, pani
Jarvis - powiedział. - Czy mogłaby pani oprowadzić Doris po naszym centrum? Chciałbym
omówić z panną Thatcher jeszcze kilka spraw.
No, no, pomyślała Roberta z podziwem. Można mu pozazdrościć umiejętności
sterowania ludźmi. Greg trzymał już Robertę za łokieć i prowadził do swojego gabinetu.
Wpuścił ją do środka, zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
- Gdzie byłaś? - spytał.
Roberta nie spodziewała się takiego ataku. Uznała, że to raczej ona powinna mu robić
wyrzuty z powodu długiego milczenia.
- Nie rozumiem... O czym ty mówisz?
- O tym, że przepadłaś bez wieści. Próbowałem złapać cię w domku w Santa Barbara,
ale telefon był albo zajęty, albo nikt się nie zgłaszał. Brakowało mi ciebie i dlatego
dzwoniłem z każdego miejsca, w którym się znajdowałem. Z Palm Springs, z Paryża, z
Carmelu.
Brakowało mu jej! Dzwonił do niej!
- Nic dziwnego, że mnie nie zastałeś. Pewnie byłam już w drodze do domu. Wtedy,
kiedy telefon był zajęty, rozmawiałam z Jessiką Whitby, dyrektorką od marketingu w centrum
„Carioca”.
- Aha, wiem, poznałem ją w piątek na obiedzie.
- Właśnie. Zgadnij, co mi powiedziała?
- Nie mam zielonego pojęcia. Aha, może poinformowała cię, że centrum ma nowych
właścicieli. No i co z tego? Masz do mnie pretensję, że sam ci o tym nie powiedziałem?
Uznałem, że nie jest to takie ważne. Najważniejsi byliśmy my.
- Ja też tak myślałam - szepnęła Roberta.
- Zmieniłaś zdanie?
- Dni, które spędziłam z tobą, były cudowne, ale nie mogę zapomnieć o własnych
interesach.
- Czy mogłabyś wreszcie powiedzieć jasno, o co ci chodzi? - zniecierpliwił się Greg.
- Trudno mi będzie zarobić na życie, gdy nowi właściciele centrów handlowych
zabronią urządzania w nich wystaw. W „Carioce” podziękowano mi za współpracę. Odesłano
mnie z kwitkiem, ponieważ ty i Hastings nie życzycie sobie zamieszania.
Roberta pobladła ze zdenerwowania. Nie chciała wybuchnąć, a czuła, że tylko krok
dzieli ją od ataku furii.
- Gratuluję nowego sukcesu w postaci „Carioki”. A co z centrum Hastingsa w Palm
Springs? Czy tam też jesteś udziałowcem? Jeśli tak, to nici ze styczniowej wystawy, prawda?
- Zachowujesz się tak, jakbym ci wyrządził jakąś krzywdę.
- A nie jest tak?
- Umowa o kupno „Carioki” została podpisana, zanim cię poznałem - powiedział Greg
z naciskiem. - Jeśli chcesz, mogę ci pokazać kopię. Poza tym znasz dobrze moją opinię o tych
cholernych imprezach, do których przywiązujesz tak dużą wagę.
- Wniosek z tego. że nie mamy ze sobą zbyt wiele wspólnego. Mówiąc to celowo
zadała Gregowi ból, co natychmiast odbiło się w jego oczach. Po długiej chwili milczenia
zapytał: - Czy naprawdę sztuka znaczy dla ciebie więcej niż ja?
Roberta spuściła wzrok. Nikt ani nic nie było dla niej ważniejsze od Grega.
- Odpowiedz mi, Roberto.
- To dzięki sztuce mogę zarobić na chleb i na rachunki telefoniczne - powiedziała
zmienionym głosem. - Dlatego tak bardzo wpływa na moje życie.
- A propos rachunków telefonicznych, to dodzwonienie się z Paryża za ocean było
marzeniem ściętej głowy. Okazało się, że był akurat strajk generalny.
- A mówiłam, żebyś poleciał w kwietniu. W lutym Paryż jest okropny.
- Myślisz, że kwiecień wyłączają ze strajków? Przez ten cholerny strajk musiałem
poświęcić na rozmowy dziesięć dni zamiast planowanych trzech. Prosto z Francji poleciałem
do Palm Springs na dalsze konferencje. Widzisz, ja też muszę zarabiać na życie. Dopiero
wczoraj dotarłem do domu. Dzwoniłem do twojej firmy, ale powiedziano mi, że jesteś chora,
i nie udostępniono mi twego domowego numeru.
- Trochę źle się czułam, to prawda.
- Nie wyglądasz na chorą - Greg przyjrzał jej się uważnie.
- To tylko chwilowa niedyspozycja.
- To dobrze. Dzwoniłem, bo chciałem się dowiedzieć, czy dostałaś listy ode mnie.
- Listy?
- Tak, wysłałem do ciebie dwa listy i kartkę. Wiesz, co na niej było? Ten idiotyczny
posąg bez ramion, który stoi w Luwrze.
A więc pisał, dzwonił, chciał się z nią skontaktować...
- Dlaczego wybrałeś akurat Wenus z Milo?
- Chciałem ci w ten sposób przypomnieć dyskusję, jaką odbyliśmy w dzień pikniku.
I jeszcze do tego wszystkiego pamiętał! Roberta przechowywała w pamięci każde
słowo wypowiedziane przez Grega w ciągu tych pięciu dni, które spędzili razem.
- Nie odpowiedziałaś jeszcze na moje pytanie - czy sztuka jest dla ciebie ważniejsza
ode mnie?
Roberta pokręciła głową energicznie. - Nie - powiedziała - ale akurat teraz muszę dbać
o własne interesy. I nie oglądając się na Grega wyszła pospiesznie z jego gabinetu.
9
Pech zdawał się nie opuszczać Roberty.
Stelaż Sabriny zawalił się raniąc jednego z pomocników, jakiś wóz campingowy
złapał gumę akurat na podjeździe do „Sea Strand” i przez pół godziny blokował drogę,
Quincy MacNamara nie dotarł na wystawę. Ten ostatni odezwał się dopiero następnego dnia
rano. Opowiedział jakąś mrożącą krew w żyłach historię o powodzi, z której cudem umknął z
ż
yciem. Niestety, obrazów nie udało się uratować.
Inna uczestniczka wystawy pojawiła się ze znacznie mniejszą niż przewidywana
liczbą eksponatów.
- Przykro mi, Roberto - tłumaczyła się - ale moje obrazy sprzedają się jak świeże
bułeczki. Wiesz, jak się musiałam naharować, żeby nie przyjeżdżać z pustymi rękami?
Rano ktoś bezmyślnie popchnął sztalugi Claire Amboys, zwalając duży pejzaż. Ramy
nie można już było zreperować. O wpół do dziesiątej Roberta przeszła po raz ostatni teren
wystawy. Potem już tylko akceptacja Charlene i można otwierać.
Pan Barrison, ten emeryt od kości słoniowej, nakrył swoje stoisko przeraźliwie
kolorową tkaniną, na której niewiele było widać, a dodatkowo jeszcze w środku stoiska
ustawił ogromne pudło, zakłócające w drastyczny sposób przemyślną harmonię wystawy.
Oczywiście, był wściekły, gdy Roberta podważyła jego koncepcję.
Ale na tym nie koniec!
Frieda Lasky zrobiła się nagle kredowobiała na twarzy. Czoło jej pokryły krople potu.
Zgięta w pół trzymała się za brzuch.
- Nie wytrzymam! - jęczała coraz głośniej. Wszyscy obecni rzucili się na ratunek.
Roberta wezwała pogotowie. Podejrzewano atak wyrostka robaczkowego. Skręcającą się z
bólu Friedę wyniesiono na noszach tylnym wyjściem. Roberta tylko modliła się w duchu,
ż
eby Greg nie zainteresował się jadącym na sygnale samochodem. Zamiast niego pojawiła się
Charlene.
- Czy to któregoś z twoich podopiecznych zabrało teraz pogotowie? - spytała
nerwowo.
- Tak, Frieda Lasky dostała jakichś okropnych boleści. Zastąpię ją w stoisku i
postaram się sprzedać jak najwięcej prac. Pieniądze mogą się teraz Friedzie bardzo przydać.
Nie jestem pewna, czy była ubezpieczona.
Cudowne morskie pejzaże chorej malarki ustawiono półkolem na sztalugach niedaleko
fontanny. Nietrudno było odróżnić jej styl od stylu innych malarzy. Właśnie ta wyrazistość
stylu świadczyła o talencie malarskim Friedy.
Ja też miałam swój styl, pomyślała Roberta ze smutkiem. Nagle zauważyła w głębi
białe płótno rozpięte na sztalugach i paletę z farbami przygotowanymi do malowania. Tuż
obok na małym stoliczku stał słoik z czystymi pędzlami różnej wielkości.
Nie mogła się oprzeć pokusie. Jak alkoholik sięgający po wódkę trzęsącymi się
palcami ujęła pędzel prawą dłonią. Białe blizny zaróżowiły się i... pędzel spadł na podłogę.
Rozczarowanie Roberty było ogromne. Na domiar złego akurat w tym momencie
pojawił się pan Barrison z kolejnymi pretensjami. Roberta żałowała, że zaproponowała mu
udział w wystawie.
- Nudne to siedzenie jak flaki z olejem - zawyrokował. - Mam takie kiepskie miejsce.
Nikt pewnie niczego ode mnie nie kupi.
- Na pewno nie znajdzie pan klientów opuszczając stoisko. Niech pan tam czym
prędzej wraca, bo inaczej nie będziemy w przyszłości współpracować.
O, rany, jaki niemożliwy facet, pomyślała z niechęcią, gdy emeryt oddalił się w swoją
stronę.
Tymczasem interesy jej artystów szły całkiem nieźle. Dopiero co odtransportowano
ciężką rzeźbę Doris Welles, a już po prawej John Currado sprzedawał delikatny pastel.
Jakaś elegancko ubrana dama zainteresowała się jednym z obrazów Friedy. Roberta
wdała się w długą dyskusję o zaletach tego dzieła, jego przemyślanej kompozycji, wiernym
oddaniu szczegółów i ciekawej kolorystyce. Fachowymi uwagami i znajomością tematu
zachęciła klientkę do kupna.
Będzie na sfinansowanie operacji, pomyślała, kasując czek w imieniu Friedy.
Jakieś zamieszanie przy stoisku Doris odwróciło jej uwagę od Friedy. Dwaj
dżentelmeni kłócili się o jedną i tę samą rzeźbę. Doris wybrnęła z tego kłopotu z jej tylko
właściwym wdziękiem. Tak oczarowała obu panów, że nie tylko się pogodzili, ale każdy z
nich zakupił po jednej drogiej rzeźbie. Przedmiot sporu zostawili kolejnemu nabywcy.
Ach, ta Doris! Roberta pokręciła głową z uśmiechem.
Po południu ruch w „Sea Strand” był większy. Wystawiający i Roberta mieli pełne
ręce roboty. Z ulgą przywitała Ann wracającą ze szpitala od Friedy.
- Co z nią? - spytała przede wszystkim.
- Już dobrze, ale przez kilka chwil życie Friedy wisiało na włosku - westchnęła Ann. -
To rzeczywiście była ślepa kiszka. Tylko dzięki szybkiej interwencji chirurgicznej udało się
ją uratować.
- Dzięki Bogu! - szepnęła Roberta.
Późnym popołudniem Roberta sprzedała jeszcze jeden obraz Friedy. Był to mały
pejzaż szczególnej urody. Przedstawiał żaglówkę kołyszącą się na wzburzonych falach. - Już
się zakochałam w tym obrazku - zachwycała się klientka. - Będzie wisiał nad moim łóżkiem i
napiszę do dyrekcji centrum z podziękowaniem za dostarczenie mi tylu przeżyć estetycznych.
No, nie! Tylko nie to! Greg nigdy nie uwierzy, że ta pani sama wpadła na taki pomysł.
Wieczorem zrobiło się spokojniej. Główna fala klientów przypadała na popołudnie.
Pan Barrison co do jednego miał rację - było tu przeraźliwie nudno. Do chwili wypadku
malarstwo nigdy nie było dla Roberty nudne. Przeciwnie, uwiecznianie za pomocą pędzla
swoich wrażeń i obserwacji uważała za fascynujący i najciekawszy z możliwych sposobów
spędzania wolnego czasu.
Teraz siedziała w kącie na krzesełku i obserwowała bardzo wolno przesuwające się
wskazówki zegara ściennego. Gdyby tak mogła cofnąć czas i mieć znowu sprawną rękę!
Frieda miała zwyczaj malować w czasie wystaw. Było to szalenie ciekawe dla
zwiedzających, którzy na własne oczy mogli obserwować, w jaki sposób powstają dzieła
sztuki.
Roberta machinalnie podeszła znowu do miejsca, w którym stały sztalugi. A potem,
powoli i ostrożnie, ponowiła próbę. A jednak mogła utrzymać pędzel w dłoni! Wielki
francuski malarz Renoir kazał sobie przywiązać pędzel do sparaliżowanych palców. Może
więc nie było z nią tak źle?
Zanurzyła pędzel w farbie i przeciągnęła grubą kreskę wszerz płótna. Mogę malować,
szepnęła wzruszona. Mogę znowu trzymać pędzel!
Naniosła warstwę błękitnego nieba. To nie było trudne. Nie trzeba geniuszu, żeby
namalować parę błękitnych obłoczków na błękitnym tle.
Teraz będę miała czasu pod dostatkiem, pomyślała. Z aerobiku trzeba będzie
zrezygnować. Na szczęście w piwnicy trzymała swoje stare sztalugi.
Roberta wiedziała, co chce namalować. Naszkicowała węglem kontury bryły w dolnej
części płótna. Odeszła o krok, żeby móc lepiej ocenić efekt. Nie była z siebie zadowolona.
Wyraźnie widziała złą linię pędzla i brak lekkości. Jednak nie przerywała pracy.
Nie widziała nawet, jak za jej plecami gromadzą się zwiedzający. Malowanie
pochłonęło ją tak bardzo, że nie zauważyła upływu czasu. Po trzech godzinach była już z
siebie bardziej zadowolona. Postanowiła zapisać się na kurs odświeżający techniki malarskie.
Było już po dziewiątej. Właśnie zamykano butiki. Roberta zdziwiła się, że jest już tak
późno. Rzuciła jeszcze raz okiem na swoje dzieło i powodowana nagłym impulsem
namalowała w lewym dolnym rogu swoją sygnaturę.
Obraz musiał wyschnąć. Farby olejne schły długo, czasem nawet kilka dni. Roberta
musiała go więc zostawić na sztalugach, ponieważ zupełnie nie nadawał się do transportu.
Obrazy Friedy zakryła natomiast czarną, nieprzezroczystą folią.
Paul i Wendy Sandersonowie zaoferowali się odwieźć ją do motelu, gdzie mieszkała
większość uczestników wystawy.
Roberta zadzwoniła przede wszystkim do szpitala, żeby się dowiedzieć o stan Friedy.
Z sąsiedniego pokoju wyszła zaspana Ann.
- Chciałam wrócić po kolacji do „Sea Strand”, ale byłam tak zmęczona, że padłam jak
długa na łóżko i zasnęłam. Mam nadzieję, że poradziłaś sobie beze mnie.
- Oczywiście, Ann. Miałam dziś bardzo dobry dzień. Wyobraź sobie, że znowu
zaczęłam malować.
- O, to naprawdę jest wydarzenie! - ucieszyła się Ann. Roberta opowiedziała, jak
udało jej się namalować cały obraz. Nie powiedziała tylko, co malowała. Motyw był zbyt
osobisty. Już w łóżku zastanawiała się nad koniecznymi poprawkami.
Nie mogła doczekać się następnego dnia. Była pierwsza w centrum. Zaraz pobiegła do
sztalug i... znieruchomiała. Były puste. Rozejrzała się wokół w nadziei, że może obraz gdzieś
leży, strącony przez czyjąś nieuwagę. Niestety, nie było go nigdzie. Roberta usiadła
zrozpaczona na stołku i rozpłakała się.
Ktoś ukradł jej obraz! Bogaci klienci „Sea Strand”, którzy mogli sobie pozwolić na
każdy luksus, połaszczyli się na jej pracę!
Roberta zerwała się ze stołka, odkryła obrazy Friedy, żeby się zorientować, czy nic nie
zginęło oprócz jej obrazu. Na szczęście wszystkie sztalugi były zapełnione.
Wypytała strażników z ochrony, czy nie zauważyli niczego podejrzanego. Żaden z
nich nie widział, żeby ktoś wynosił obraz, a nie był on przecież taki mały.
Roberta obeszła wszystkie stoiska, żeby się upewnić, czy nikomu nic nie zginęło.
Wszystko było w porządku, dopóki nie podeszła do pana Barrisona.
- Okradziono mnie! - krzyczał już z daleka. - Zginęła moja najlepsza praca! Wytoczę
wam proces!
Roberta nie cierpiała Barrisona, ale wyglądało na to, że rzeczywiście został
okradziony.
- Niech się pan uspokoi - próbowała go ułagodzić. - Dobrze pan wie, że nie może pan
wytoczyć żadnego procesu, ponieważ podpisał pan deklarację zwalniającą „Sea Strand” od
wszelkiej odpowiedzialności prawnej.
- Niczego nie podpisywałem - oburzył się Barrison. - Co pani mi tu wmawia!
- Pan Barrison utrzymuje, jakoby nie podpisywał żadnej deklaracji.
- Roberta zwróciła się do Ann, która też przybiegła do stoiska. Odszukaj, proszę, kopię
jego oświadczenia, Ann.
- Zapomniałam o tym - wyszeptała zaszokowana Ann. - W całym tym zamieszaniu
zapomniałam, że to Tony nadesłał swoje oświadczenie i dlatego liczba formularzy zgadzała
mi się z liczbą wystawców. - Spojrzała zalękniona na Barrisona i spytała nerwowo: - Co teraz
zrobimy?
Roberta nie straciła zimnej krwi. Wyjęła książeczkę czekową. - Ile według pana była
warta ta praca? Umówimy się tak, że ja wystawię panu czek na nią, a pan w zamian podpisze
stosowny dokument. Zgadza się pan?
Pan Barrison był usatysfakcjonowany. Roberta też.
- Czy on czasem nie zainscenizował tej rzekomej kradzieży?
- zapytała Ann, gdy się oddaliły od stoiska Barrisona.
- Nie przypuszczam - odparła Roberta. - Poza tym to już druga kradzież dzisiaj.
Wyobraź sobie, że mój obraz, z którego byłam tak dumna, także zniknął.
- Ojej! - zmartwiła się Ann. - Szkoda, że go nie zdążyłam zobaczyć.
- Jestem wprawdzie bardzo zmartwiona utratą tej pracy, bo wiele dla mnie znaczyła,
ale z drugiej strony złodziej mile połechtał moją próżność. Ukradł niewykończony obrazek
amatorki, gdy tuż obok, w zasięgu ręki, miał cudowne pejzaże Friedy i przepiękne witraże
Sandersonów.
Tego popołudnia Roberta namalowała kolejny obraz, drugi po tak długiej przerwie.
Jeszcze trochę ćwiczeń i znowu będzie mogła tworzyć. Ten drugi obraz był zdecydowanie
lepszy.
Czyściła właśnie pędzle, gdy nagle ujrzała Grega. Poprzedniego dnia w ogóle go nie
widziała, dzisiaj mignął jej kilka razy z daleka, a teraz stał przy stoisku Doris, pogrążony w
ożywionej rozmowie z rzeźbiarką. Doskonale się razem prezentowali. Doris, mniejsza o
głowę od Grega, pokazywała w uśmiechu perłowe zęby i wyraźnie wdzięczyła się do swego
rozmówcy.
Ach, ta Doris! Flirtowała chyba już w piaskownicy. Chłopcy pewnie bili się o to, kto
ją odprowadzi do domu po lekcjach. Greg powiedział, że była bardzo gadatliwą pięknością.
Teraz jej gadanie wcale mu nie przeszkadzało, przeciwnie, wydawał się słuchać go z
zainteresowaniem.
Spojrzał właśnie na zegarek, a Doris skinęła głową. Pewnie się umówili na wieczór,
pomyślała Roberta z zazdrością. Ciekawe, gdzie go spędzą. W restauracji, czy może w
górskiej kryjówce Grega?
Z wdzięcznością skorzystała z propozycji Ann, która zaoferowała się zastąpić ją na
wystawie.
- Odwiedzę Friedę. Musi się czuć osamotniona w szpitalu. Jej mąż dopiero w weekend
przyjedzie tu z Sacramento.
Blada z wyczerpania Frieda uśmiechnęła się na widok Roberty. Czuła się już znacznie
lepiej.
- Mam dla ciebie dobre i złe wiadomości - zaczęła Roberta.
- Poproszę najpierw dobre, bo złych mam ostatnio pod dostatkiem.
- Broniłam jak lew twoich prac przed ewentualnymi nabywcami, ale nie udało mi się i
wyrwali mi dwa obrazy, za które zainkasowałam dwa całkiem pokaźne czeki.
Frieda uśmiechnęła się z ulgą. Pewnie było tak, jak przypuszczała Roberta - że czekała
na przypływ gotówki.
- Och, jak się cieszę! - wykrzyknęła z radością. - Na niedzielę zostanie jeszcze
czternaście. A zła wiadomość?
- Skorzystałam z twoich farb i twojego płótna. Powiodło mi się na tyle, że
postanowiłam wrócić do malarstwa.
Frieda uścisnęła dłoń Roberty. - To dopiero nowina! Możesz mi stale przynosić takie
złe wiadomości. Pamiętasz, jak zaczynaliśmy razem z Tonym? Znowu rozstawisz swoje
sztalugi obok moich. Och, Roberto, gratuluję ci z całego serca!
- Ale wiesz, Friedo, ten obraz tak bardzo się komuś spodobał, że został skradziony.
Wyobrażasz sobie? Niezły początek!
Tak dobrze im się rozmawiało, że pielęgniarka musiała prawie siłą wypchnąć Robertę
o wpół do dziewiątej z sali.
Ann zakrywała właśnie sztalugi, gdy Roberta wróciła do „Sea Streand”. Pomachała do
niej jakąś kartką, którą wręczyła Robercie, gdy ta do niej podeszła.
- Co to jest? - zdziwiła się patrząc na czek, który wypisała dziś Barrisonowi.
- Corpus delicti znalazł się pod stołem. Na szczęście w pobliżu było mnóstwo
ś
wiadków, gdy wyciągnęłam na światło dzienne rzekomo skradzioną rzecz.
Roberta z namaszczeniem porwała czek na drobne. kawałeczki. - Mam nadzieję, że
dokument z podpisem tego pana spoczywa w bezpiecznym miejscu.
- Oczywiście, moja droga.
Przyjaciółki wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
10
- O, Boże!
- To samo powiedziałam, gdy zorientowałam się, jakie podłoże mają moje poranne
mdłości. Zostaniesz ciotką, moja kochana.
- Jesteś pewna, że dasz radę? - Ann pokazała głową toaletę. - A co z wystawami?
Trzy dni temu impreza w „Sea Strand” dobiegła końca. Okazała się ogromnym
sukcesem mimo pechowego początku. Artyści sprzedali dużo prac, a klienci często wyrażali
zadowolenie z dodatkowej atrakcji, jaką im zafundowano.
Tego wieczoru Roberta zaprosiła Ann do siebie na kolację, ponieważ chciała z nią coś
omówić.
- Nie przypuszczam, żeby ciężarne musiały przez dziewięć miesięcy wymiotować.
Zazwyczaj dzieje się tak tylko na początku ciąży. Ta przykra dolegliwość mija, kiedy
organizm przyzwyczai się do nowego stanu i zaakceptuje go. Jeśli zaś chodzi o wystawy, to
do tej w Las Vegas wszystko zostanie po staremu. Później ograniczę się do prac biurowych, a
ty przejmiesz wszystkie działania na zewnątrz. „Cariokę” i tak już mamy z głowy. Sprzedam
to mieszkanie, bo potrzebne mi będzie większe, i od połowy stycznia będę już znowu
pracować.
- Pomogę ci znaleźć jakąś odpowiedzialną opiekunkę do dziecka. Zaimponowałaś mi,
Roberto. Widzę, że wszystko dokładnie przemyślałaś.
- Musiałam uporządkować swoje życie po wizycie u lekarza. To był właśnie ten
przełomowy moment. Muszę cię notabene przeprosić za drobne oszustwo. W zeszłym
tygodniu nie podałam ci prawdziwej przyczyny mojego złego samopoczucia.
- Ale Paula dała mi do zrozumienia, że to nie grypa. Domyślała się czegoś.
- Wcześniej czy później wszyscy się dowiedzą.
Ann spojrzała uważnie na przyjaciółkę. - Będą cię pytać, kto jest szczęśliwym
tatusiem.
- A ty wiesz, oczywiście.
- Oczywiście, że wiem. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na was tam, w „Sea Strand”.
Pochłanialiście się wzrokiem. Słuchaj, czy ty mu powiedziałaś, że zostanie ojcem?
- Nie i nie zrobię tego. - Roberta powiedziała to tak stanowczo, że Ann uznała dalszą
dyskusję na bezcelową.
- Nasza sytuacja skomplikowała się. Nie wiedziałaś o tym, gdy ci zaproponowałam
spółkę. Jeśli chcesz się wycofać, nie będę ci miała tego za złe.
- Nigdy! Nie myślisz chyba, że jestem taką egoistką, żeby cię zostawiać w
podbramkowej sytuacji. Pracy miałyśmy aż nadto jak dla dwóch osób i już dawno
powinnyśmy przyjąć kogoś do pomocy.
- Masz już kogoś upatrzonego?
- Myślałam o Valery Burnham. Niedawno rozwiodła się i poszukuje pracy.
Następnego dnia Roberta dostała list od Grega. Na kopercie był stempel „Sea Strand”,
dlatego sądziła początkowo, że to jakaś wiadomość od Charlene. Jednak zamaszyste pismo
wskazywało na męską rękę.
Należą Ci się przeprosiny - pisał Greg. - Handlowcy i klienci byli zachwyceni
wystawą. Jutro jadę do Wioch. Po powrocie chciałbym omówić z Tobą coś ważnego.
List był podpisany wielką literą G.
A więc Greg przyznawał, że wystawa była wielkim sukcesem. Świetnie! Tylko
dlaczego jechał za Doris do Włoch?
Roberta poświęcała teraz dużo czasu na wprawki malarskie. Chciała poprosić Laurenta
Kellalanda o udzielenie jej kilku lekcji. Na Zachodnim Wybrzeżu nie było lepszego
nauczyciela od niego. Po namyśle zrezygnowała jednak z tego zamiaru, przypomniała sobie
bowiem, że z okien jego atelier rozciąga się widok na Seventeen - Miles - Drive i na Pacyfik.
W takim otoczeniu nie mogłaby się skoncentrować. Stale myślałaby o Gregu.
Przygotowywały teraz z Ann wystawę w Seattle. Valery Burnham okazała się
nieocenioną pomocą. Znacznie odciążyła obie przyjaciółki.
W samolocie do Seattle Roberta powiedziała Ann, że Tony Mirado się ożenił. Napisał
do niej list, w którym zapowiadał przywiezienie żony na następną wystawę.
- On sobie ułożył życie - westchnęła Ann. - O tobie nie mogę tego powiedzieć.
Roberta spuściła oczy. Jej brzuch był nadal płaski, ale wszystkie biustonosze uwierały
ją. Greg zmienił jej życie, a teraz zmieniało się jej ciało.
Wystawa w Seattle przebiegała bez zakłóceń. Jedyną rzeczą, która zaniepokoiła
Robertę w tym czasie, była wiadomość od Valery, że przyszła do niej poczta z Francji i z
Włoch. Nie mogła już się doczekać chwili, kiedy otworzy listy od Grega.
List z Włoch był jednym wielkim rozczarowaniem. Zawierał jedynie jakiś prospekt z
fotografiami ukwieconych arkad. Wcześniejsze listy z Francji były pełne aluzji do urlopu w
chatce Margo i stanowiły dowód, że w Paryżu Greg naprawdę o niej myślał i za nią tęsknił.
Gorące łzy spłynęły po policzkach Roberty. Jaka szkoda, że czas nie stanął w miejscu
wtedy, gdy byli razem w Santa Barbara.
Przez kilka kolejnych dni posłaniec przynosił Robercie paczki z rzeczami, które
zostawiła w górskim domu Grega. Nie zwiał ich wiatr, jak się okazało.
A więc Greg wrócił z Włoch, uświadomiła sobie. Był już nawet w górach, a do niej
nie zadzwonił. Dlaczego?
Roberta była coraz bardziej zdenerwowana. Wreszcie nie wytrzymała, usiadła przy
telefonie i wybrała numer „Sea Strand”. Przedstawiła się sekretarce i poczekała chwilkę na
połączenie z Gregiem.
- Roberta! - powiedział wesoło. - Jak miło cię słyszeć!
- Ja też się cieszę, że cię słyszę. Jak było we Włoszech?
- Cudownie, po prostu fantastycznie.
Tego się właśnie obawiała. - Dostałam nareszcie twoje listy z Francji. Są tak pomięte,
jakby się znalazły w środku wojny.
- No cóż, strajk to prawie jak wojna. Dobrze, że wreszcie doszły. Roberta zorientowała
się, że Greg nie chce ani o milimetr wyjść jej naprzeciw. Był strasznie uparty.
- Dziękuję za odesłanie odzieży. Przeceniliśmy, zdaje się, siłę wiatru.
- Zbierałem twoje ciuchy po całym zboczu. Szczęśliwie nie zdążyły dolecieć do
oceanu. Tym razem ryby obeszły się smakiem.
- Mówisz, że znalazłeś wszystkie rzeczy?
- Tak.
- Ale... w tych paczkach, które mi przysłałeś, nie było jednego swetra.
- A tak, zgadza się. Mam go u siebie.
- A po co ci on?
- Kazałem go pozłocić i dołączyłem do mojej kolekcji trofeów. Odłożył słuchawkę.
Roberta nie posiadała się ze złości. Pozłocił! Dołączył do kolekcji trofeów! Cóż to za
bzdury!
W poniedziałek Roberta znowu dostała list ze stemplem „Sea Strand”. Z koperty
wyciągnęła umowę prawną między centrum handlowym „Carioca” a „Thatcher and Jarvis Art
Production”. Na próżno szukała podpisu Grega.
W nowej umowie znalazły się wszystkie punkty ze starej. Wszystkie oprócz jednego.
Na osobnej karteczce było napisane, że umowa zostanie podpisana w obecności obu stron i że
w tym celu panna Thatcher powinna skontaktować się osobiście z panem Fieldem.
Roberta przeczytała karteczkę trzy razy, zanim dotarła do niej jej treść. Greg dawał im
do dyspozycji „Cariocę”. Listopadowa wystawa mogła się odbyć w pierwotnie
zaplanowanym terminie!
Musi jak najszybciej do niego zadzwonić i umówić się na podpisanie umowy.
- Dziękuję bardzo za umowę, Greg - powiedziała służbowym tonem. - Przyznam, że
udało ci się mnie zaskoczyć.
- Hmmm, doszedłem do wniosku, że nie mogę ci uniemożliwić zarabiania na życie.
- To miło z twojej strony. Kiedy możemy podpisać umowę? Twoja sekretarka
zaznaczyła, że ma się to odbyć w obecności obu stron.
- Tak, w „Sea Strand” mamy takie obyczaje. Patrzę właśnie w kalendarz... Mam kilka
spraw do załatwienia. Myślę, że dopiero pod koniec tygodnia znajdę jakiś wolny termin. Judy
zadzwoni jeszcze do ciebie z konkretną datą i godziną.
- W porządku - zgodziła się Roberta, rozczarowana nieco oschłym traktowaniem przez
Grega.
- Aha, Roberto...
- Tak? - serce jej zabiło żywiej. Tak bardzo chciała usłyszeć coś miłego.
- Dostaniesz niedługo zaproszenie na mój ślub.
Roberta musiała przytrzymać się krawędzi biurka, żeby nie upaść.
- To ty... się... żenisz? - wyjąkała.
- Mam nadzieję, że wreszcie mi się uda stanąć na ślubnym kobiercu.
- To trochę nagła decyzja, prawda?
- Nie, wcale nie. Wiesz, zakochałem się aż po same uszy. Przez pewien czas
wydawało mi się, że nie mam u niej szans, że nie odwzajemnia mojego uczucia. Dopiero
niedawno mogłem się przekonać, że mnie kocha.
Roberta była wstrząśnięta tą zupełnie niespodziewaną wiadomością. Ach, jak to
bolało! Mimo to zdobyła się na uprzejmość.
- Przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje, Greg. Definitywnie pogrzebała nadzieję
na wspólne życie z Gregiem.
Zostanie sama. Sama będzie wychowywać jego dziecko, a on nigdy się nie dowie, że
został ojcem.
- Dziękuję, Roberto.
- Życzę ci szczęścia na nowej drodze życia - to już zabrzmiało mniej szczerze. W tej
chwili Roberta życzyła mu wszystkiego, tylko nie szczęścia.
Rzuciła słuchawkę na widełki i rozpłakała się jak skrzywdzone dziecko.
11
Dwa dni później Roberta dostała list od sekretarki Grega zapraszający ją na spotkanie
z nim w piątek, trzynastego kwietnia, o godzinie trzynastej. Z powodu remontu pomieszczeń
biurowych „Sea Strand” konferencja odbędzie się w górskiej rezydencji pana Fielda, kilka mil
na południe do Carmelu. Do listu dołączono wycinek mapy, pokazujący, jak tam dojechać.
Piątek, trzynastego? Roberta nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Wiedziała jedno
- musi tam pojechać.
- Nie przyjdę w piątek do biura, ponieważ pan Field wyznaczył mi na ten dzień
spotkanie - poinformowała wspólniczkę.
- Może wolisz, żebym pojechała zamiast ciebie? Ostatnio tak źle wyglądasz. Lepiej by
było, żebyś nie narażała się na dodatkowy stres.
- Obawiam się, że chodzi mu o m o ją głowę, Ann - westchnęła Roberta.
Przejrzała się później w lustrze w łazience i musiała, niestety, przyznać słuszność
przyjaciółce. Wyglądała fatalnie. Sińce pod oczami, ziemista cera, matowe oczy. Gdzie się
podziała ta dziarska dziewczyna, która biegała z aerobiku na basen i z powrotem?
Zrozumiałe, że w obecnym stanie musiała zaniechać treningu, ale do jej kiepskiego wyglądu
przyczyniły się także przeżycia psychiczne. To dlatego wyglądała jak strach na wróble.
Przed spotkaniem z Gregiem postanowiła się porządnie wyspać. W piątek rano udało
jej się pierwszy raz od wielu dni nie zwrócić śniadania. Ubrała się elegancko, zrobiła
delikatny makijaż i ruszyła w drogę.
Greg czekał na nią przed domem.
- Witaj, Roberto - uścisnął podaną mu dłoń. - Chyba zeszczuplałaś - zauważył, nie
zwalniając uścisku.
- Przytyłam w czasie urlopu. Pewnie przez ten boczek - uśmiechnęła się. - Musiałam
zastosować dietę odchudzającą.
Weszli do środka. Roberta usiadła w fotelu na balkonie i patrząc w bok spytała: - Czy
mogłabym się dowiedzieć, kto jest twoją wybranką?
- Mówisz o kobiecie, którą kocham? Znasz ją bardzo dobrze. O, tak, dobrze znała
Doris Welles.
- Przejdźmy do rzeczy, Greg, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Przyjechałam tu
służbowo.
- Nie spiesz się tak. Nie będziemy przecież na głodno załatwiać interesów. Mam w
domu spory zapas jedzenia. Tym razem postarałem się.
- Nie, dziękuję. Nie mam czasu.
Nie zważając na jej protesty, Greg wszedł do domu, żeby za chwilę pojawić się w
drzwiach balkonowych z koszem piknikowym. Jeszcze i to! Greg był chyba dzisiaj w
sadystycznym nastroju.
- Przestań mnie dręczyć, Greg - jęknęła. - Mamy podpisać umowę, a nie urządzać
sobie śniadanie na trawie.
- Mamy tam dużo pysznych rzeczy. Pieczone udka kurczaka, sałatki rozmaite, świeże
pieczywo, francuskie sery oraz - zawiesił głos - truskawki.
- Igrasz ze mną jak kot z myszką, Greg! - Roberta zerwała się z fotela z zaciśniętymi
pięściami.
Patrzył na nią w niemym zachwycie. Była taka śliczna z tymi błyszczącymi oczami i
zaróżowionymi z gniewu policzkami.
Podszedł do niej, wziął ją w ramiona i pocałował.
Gniew Roberty stopniał w jednej chwili. Liczyła się tylko bliskość mężczyzny,
którego kochała, jego silne ramiona i dotyk jego ciepłych warg. Nagle poczuła się bezpieczna
i spokojna o swoją przyszłość.
- Kocham cię - szepnął Greg. - I wiem, że ty mnie także kochasz.
- Tak, oddałam ci serce tam, na skałach. Nie łam mi go.
- Ależ, kochanie, nigdy nie miałem takiego zamiaru.
- To dlaczego powiedziałeś, że się żenisz?
- Bo się żenię. Z tobą, najmilsza... Szczęście Roberty nie miało granic.
- Widzisz, nie miałem pewności, że mnie kochasz, ale gdy zobaczyłem twój obraz
rozpięty na sztalugach...
- Widziałeś mój obraz?
- Tak. Udało mi się wynieść go niepostrzeżenie z centrum.
- Ach, ty draniu! To był mój pierwszy obraz po bardzo długiej przerwie. Bardzo mi na
nim zależało.
- Mnie bardziej.
Greg wziął Robertę za rękę i pociągnął ją do wnętrza domu. Na honorowym miejscu
wisiał obraz.
Majestatyczny zamek z piasku stał na szerokiej plaży. Mury, wieżyczki, baszty,
wszystko się zgadzało z oryginałem, który wybudowali razem w Santa Barbara. W fosie
połyskiwała woda, zwodzony most był opuszczony, bo właśnie król przechodził do zamku.
Na piasku leżała maleńka złocista korona. Królowa zgubiła ją, biegnąc za królem.
Greg wskazał palcem błyszczącą koronę i rzekł: - Kiedy to zobaczyłem, zrozumiałem,
ż
e mnie kochasz.
Roberta patrzyła na obraz krytycznie. - To kiepski obraz. Nieczyste linie, brak
techniki. Nie jestem z siebie zadowolona.
- Jesteś dla siebie zbyt surowa. Twój obraz miał w sobie tyle wyrazu, że mną
wstrząsnął. Czy to nie jest ważniejsze od jakiejś tam techniki? Ale teraz przejdźmy do sprawy
najważniejszej. Przez telefon wspomniałem, że dostaniesz ode mnie zaproszenie na ślub.
Chciałbym ci je wręczyć osobiście.
Greg odchrząknął nerwowo i zaczął uroczyście:
- Ja, Gregory Field, proszę cię, Roberto, żebyś została moją żoną. Wyjdź za mnie, idź
ze mną przez życie. Będę się tobą opiekował, będę cię kochał aż do śmierci.
- Ja, Roberta - szepnęła przejęta szczęściem dziewczyna - przysięgam, że będę cię
kochać aż do śmierci.
Nie mogła przyjąć oświadczyn Grega, dopóki nie odkryje swej tajemnicy.
- Roberto... Co się stało? Czy nie chcesz za mnie wyjść? - Greg przejął się nie na
ż
arty.
- Zakręciło mi się w głowie od tych wszystkich emocji.
- Pewnie jesteś głodna. Nie mam wprawdzie pieczonego boczku ani przypalonych
grzanek, ale może zadowolisz się tym razem smakołykami z kosza?
- Z przyjemnością - roześmiała się Roberta. Było już z nią o tyle dobrze, że mogła
ś
miać się pełną piersią.
- To wytworne ubranie nie pasuje do pikniku - zawyrokował Greg.
- Czy tak będzie lepiej? - spytała, zdejmując aksamitny żakiet. Pod nim miała drogą
jedwabną bluzkę.
- Mam dla ciebie coś bardziej odpowiedniego na piknik. Z szafki w niszy kuchennej
wyciągnął srebrne pudełko. Roberta znała to opakowanie. Jeden z droższych butików w
Carmelu tak pakował swoje towary.
Rozwiązała wstążkę i podniosła wieko. Na srebrnym papierze leżała ogromna bluza.
Miała ten sam kolor, co bluza Roberty spalona przez Grega na plaży w Santa Barbara. Musiał
jej bardzo długo szukać.
- Czy mam się przebrać w tę bluzę po to, żebyś znów mógł się wyśmiewać, że chodzę
w bezkształtnych ciuchach?
- Może później.
Greg przyciągnął Robertę do siebie i zaczął guzik po guziku rozpinać jej bluzkę.
- Ojej, jaki masz piękny stanik! - wykrzyknął z podziwem. - I jaki duży biust!
- Teraz - pomyślała Roberta. Teraz albo nigdy. - Greg - zaczęła z wahaniem - muszę ci
coś wyznać.
- Twoja kolej na wyznania, Roberto. Strzelaj!
- Tym razem nie będę żartować. Nie chodzi o suwak, tylko o coś znacznie
poważniejszego.
- Wobec tego proponuję usiąść przed kominkiem.
Wtulona w ramiona ukochanego Roberta zaczęła ostrożnie: - Wiem, że masz złe
doświadczenia, jeśli chodzi o życie rodzinne. Wcześnie straciłeś matkę, ojciec wyrządził wam
obojgu dużą krzywdę. W tej sytuacji nie zdziwiłabym się, gdybyś nie chciał mieć dzieci. Czy
nie myślisz jednak, że...
- Przestań, kochanie - Greg już nie mógł wytrzymać. - Czyżbyś naprawdę bała się, że
nie pokocham naszego dziecka?
- Mój Boże! Skąd o tym wiesz?
- Wystarczył mi jeden rzut oka na twój biust.
- Nie mogłeś od razu powiedzieć? Czy to się tak rzuca w oczy?
- Zależy komu. Mnie tak, i to bardzo! Musiałaś mnie przeklinać za tę pierwszą,
cudowną noc.
- Wcale nie. Po pierwszym szoku byłam szczęśliwa, że urodzę twoje dziecko.
- Dla mnie to też jest szok. Muszę się szybko przyzwyczaić do myśli, że zostanę
ojcem. Już się przyzwyczajam. Zamawiam sobie codzienną kąpiel naszego maleństwa.
Przeprowadzisz się do mnie, a firmę też przeniesiesz do Carmelu. W „Sea Strand” zwolnił się
właśnie jeden lokal.
- Czynsz będzie pewnie za wysoki...
- Mam wyjście. Niech seniorka firmy uzgodni cenę osobiście ze mną. Myślę, że obie
strony będą zadowolone. Skoro mamy dziś dzień spełniania marzeń, to niech się spełni
jeszcze jedno.
Greg porwał Robertę na ręce i wybiegł z nią na dwór.
- Zwariowałeś, Greg? Zimno mi.
- Zaraz ci będzie cieplej - powiedział, otwierając nogą drzwi przybudówki. Szybko
ś
ciągnął z Roberty spódnicę, buty i rajstopy i delikatnie zanurzył ją w ciepłej wodzie.
- Ach, jak cudownie! - westchnęła. Drobne fale i pęcherzyki powietrza subtelnie
masowały jej ciało. Greg dołączył do niej po chwili. Pogładził ją po płaskim brzuchu.
- Boże, jaki ja jestem szczęśliwy! Za jednym zamachem zyskałem was dwoje.
Przytulili się do siebie czule, a usta ich połączyły się w długim namiętnym pocałunku.