JENNY CARROLL
KRYPTONIM „KASANDRA”
1
Nie wiem, po co to robię. To znaczy, po co to piszę. Nikt mi przecież nie każe.
Nie tym razem.
Ale wydaje mi się, że ktoś powinien to wszystko spisać. Ktoś, kto wie, co się
naprawdę stało.
A federalnym raczej nie należy ufać pod tym względem. Och, pewnie, raport
napiszą. Ale nie zrobią tego tak, jak trzeba.
Uważam, że ktoś powinien zrelacjonować, jak było. Zgodnie z faktami.
No więc dlatego piszę. To w gruncie rzeczy nic takiego, naprawdę, Mam po
prostu nadzieję, że pewnego dnia ktoś to przeczyta, więc to nie jest kompletna strata
czasu... W przeciwieństwie do większości moich przedsięwzięć.
Weźmy, na przykład, transparent powitalny. Klasyczny przykład
zmarnowanego czasu i wysiłku.
Właściwie od tego się zaczęło. Od tego transparentu.
WITAMY W OBOZIE WAWASEE,
GDZIE UTALENTOWANE DZIECI WSPÓLNIE
TWORZĄ MUZYKĘ SŁODKĄ DLA TWOICH USZU.
Właśnie to było napisane na transparencie.
Wiem, że mi nie wierzycie. Pewnie nie mieści wam się w głowie, jak można
napisać na transparencie coś równie głupiego.
Przysięgam jednak, że to prawda. Wiem, co mówię: to ja to napisałam.
Nie zrozumcie mnie źle. Wcale nie chciałam. Zmusili mnie do tego. Wręczyli
mi farbę i ogromny kawał białego płótna, powiedzieli, co mam napisać, i tyle.
Poprzedni transparent spotkał tragiczny los; ktoś go zwinął i zostawił w
pomieszczeniach gospodarczych, gdzie wylały się jakieś chemikalia i przeżarły go na
wylot.
Więc kazali mi zrobić nowy.
Niestety, napis był nie tylko głupi. Jak się popatrzyło na dzieci przechodzące
obok niego, można się było od razu połapać, że jest również kompletnie
nieprawdziwy. Jeśli te dzieci były utalentowane, to ja jestem Jean - Pierre Rampal.
To taki sławny flecista, jakby ktoś nie wiedział.
Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam takiej bandy rozkapryszonych dzieciaków.
A mam z dziećmi dużo do czynienia, głównie dzięki, no wiecie, mojemu wyjątkowemu
talentowi. Od razu mówię, że nie chodzi o mój talent muzyczny.
Więc te dzieciaki... Słowo honoru, były okropne. Wszystkie, co do jednego.
Snuły się tu i tam ze skwaszonymi buziami, dając do zrozumienia, że wcale nie chciały
przyjeżdżać na ten obóz i że najchętniej wróciłyby do mamusi. Tak jakby perspektywa
sześciu tygodni bez rodziców napawała je przerażeniem. Gdyby mnie zaproponowano,
kiedy miałam te osiem, dziesięć lat, żebym rozstała się z rodzicami na sześć tygodni,'
na pewno skakałabym z radości.
Ale te dzieci nie skakały. Pewnie dlatego, że były utalentowane i w ogóle. Może
utalentowane dzieci akurat lubią swoich rodziców. Skąd mam wiedzieć.
A jednak starałam się uwierzyć w ten napis. Zwłaszcza że, jak wiecie, był moim
dziełem. No, Ruth trochę mi pomogła. Jeśli to w ogóle można nazwać pomocą; po
prostu zwróciła mi uwagę, że krzywo piszę. Przyglądając się później transparentowi,
musiałam jej przyznać rację. Litery wyszły krzywo. Wątpię jednak, czy zauważył to
ktokolwiek poza mną i Ruth. - Prawda, że są urocze?
Cała Ruth! Spacerowałyśmy przed wejściem do obozu i przyglądałyśmy się
dzieciom. Wszystkie miały załzawione oczy. Wszystkie pociągały nosami i
popiskiwały: „Ja chcę do domu”. Ale do Ruth jakoś to chyba nie dotarło.
Za to do mnie dotarło. Sama zaczęłam mieć ochotę na powrót do domu.
Tylko że gdybym wróciła do domu, zagnaliby mnie do roboty przy
podgrzewanym bufecie. Tak właśnie spędzasz lato, jeśli twoi rodzice mają restaurację:
harujesz przy podgrzewanym bufecie. I zero szans na wymiganie się, bo moi rodzice
mają trzy restauracje. Najmniej elegancka, U Joego, oferuje rozmaite dania z
makaronem, serwowane na ciepło dzięki wyżej wymienionemu urządzeniu,
oddającemu nieocenione usługi krajowej gastronomii.
Zgadniecie, któremu dziecku powierza się tradycyjnie obsługę tego urządzenia?
Zgadza się. Najmłodszemu. Mnie. Miałam do wyboru podgrzewany bufet albo bar
sałatkowy. A wierzcie mi, przeszłam już swoje, jeśli chodzi o nurkowanie głębinowe w
pojemniku z sosem w celu odnalezienia zaginionych pomidorów malinowych.
Ale nie tylko podgrzewany bufet zniechęcał mnie do powrotu do domu.
- Mam nadzieję, że ta będzie w mojej grupie - zawołała Ruth z entuzjazmem,
wskazując blondyneczkę o wyglądzie aniołka, która stała pod moim transparentem,
przyciskając do piersi małą wiolonczelę. - Prawda, że jest słodka?
- Owszem - przyznałam niechętnie. - Ale co będzie, jak dostaniesz tego?
Wskazałam chłopczyka, który pomysł rozdzielenia go z rodzicami na półtora
miesiąca skwitował takim wrzaskiem, że dostał ataku astmy. Zdenerwowani rodzice
rzucili się do niego z inhalatorami.
- Aa - powiedziała Ruth ze zrozumieniem. - Ja na pierwszym obozie
zachowywałam się tak samo. Przejdzie mu do kolacji.
Uznałam, że powinnam wziąć jej słowa za dobrą monetę. Rodzice Ruth zaczęli
wysyłać ją na obozy Wawasee, kiedy tylko osiągnęła odpowiedni wiek, to znaczy
siedem lat, w związku z tym miała obecnie za sobą dziewięć lat bogatych doświadczeń.
Ja z kolei regularnie spędzałam wakacje przy podgrzewanym bufecie, zdychając z
nudów, ponieważ mojej najlepszej (i w gruncie rzeczy jedynej) przyjaciółki nie było w
mieście. Mimo że moi rodzice są właścicielami trzech restauracji, do których mogę
zapraszać przyjaciół, kiedy mi się żywnie podoba, nigdy nie cieszyłam się jakąś
szczególną popularnością. Pewnie dlatego, że jak twierdzi mój szkolny psycholog,
„mam swoje problemy”.
Właśnie ze względu na te problemy nie byłam pewna, czy pomysł Ruth - żebym
złożyła podanie o pracę jako wychowawczyni na letnim obozie - jest naprawdę
dobrym pomysłem. Choćby dlatego, że pomimo szczególnego daru, jaki posiadam,
umiejętność opieki nad dziećmi nie stanowi mojej mocnej strony. Po drugie, hm, jak
już wspomniałam, mam swoje problemy.
Nikt jednak, jak się wydaje, nie zauważył u mnie aspołecznego nastawienia,
ponieważ dostałam tę pracę.
- Słuchaj, czy to na pewno tak? - zwróciłam się do Ruth, wpatrującej się
tęsknym wzrokiem w małą wiolonczelistkę. - Obóz Wawasee, skrytka 40, Wawasee,
Indiana?
Ruth z najwyższym wysiłkiem oderwała wzrok od Złotowłosej.
- Tak - powiedziała lekko zirytowana. - Ostatni raz ci mówię.
- W porządku. Chciałam tylko sprawdzić, czy podałam Rosemary dobry adres.
Od tygodnia nie mam od niej wiadomości i trochę się martwię.
- Boże! - Tym razem to już nie była lekka irytacja. Raczej ciężka. - Naprawdę
nie możesz przestać?
Wysunęłam podbródek do przodu.
- Co przestać?
- Pracować - oświadczyła. - Wolno ci od czasu do czasu zrobić sobie wakacje.
Rany!
A ja na to:
- Nie wiem, o czym mówisz - mimo że, oczywiście, wiedziałam doskonale, a
Ruth zdawała sobie z tego sprawę.
- Słuchaj - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze, rozumiesz? Wiem, co
zrobimy.
Przestałam udawać, że nie wiem, o co chodzi, i powiedziałam:
- Po prostu nie chcę tego schrzanić. To znaczy tego systemu. Ruth przewróciła
oczami.
- A co ty tu możesz schrzanić? Rosemary przesyła pocztę na moje nazwisko, a
ja przekazuję ją tobie. Co, myślisz, że po trzech miesiącach ja ciągle jeszcze nie
załapałam, na czym to polega?
Powiedziała to tak głośno, że się przestraszyłam i chwyciłam ją za ramię.
- Na Boga, Ruth - syknęłam. - Zamknij dziób, dobra? To, że jesteśmy na środku
pustkowia, wcale nie znaczy, że tu nie ma wiesz - kogo. Każdy z tych kochających
rodziców może być z FBI.
Ruth znowu przewróciła oczami.
- Błagam!
Miała trochę racji. Przesadzałam. Chociaż z drugiej strony Ruth mogłaby
jednak zachować dyskrecję i mówić trochę ciszej.
Niestety, mojej przyjaciółce kompletnie odbiło na punkcie tego obozu i
absolutnie nie była w stanie myśleć o niczym innym. Już na całe tygodnie przed
wyjazdem powtarzała w kółko: „Będzie fantastycznie!” i „Och, nie mogę się doczekać”.
Jakbyśmy się wybierały do Paryża z French Clubem, a nie do północnej Indiany, żeby
harować przez całe wakacje jako wychowawczynie na obozie. Często miałam na końcu
języka: Kochana, to może nie podgrzewany bufet, ale w każdym razie robota.
Poza tym mam taką swoją pracę, którą wykonuję nieoficjalnie, a która też
zajmuje mi trochę czasu.
Entuzjazm Ruth okazał się jednak straszliwie zaraźliwy. Ciągle gadała o tym,
jak to będziemy spędzać popołudnia, opalając się na dętkach samochodowych
unoszących się na spokojnych wodach jeziora Wawasee. Albo jak przystojni są
niektórzy wychowawcy i jak się w nas nieprzytomnie zakochają i będą nas wozić na
przejażdżki kabrioletami do wydm jeziora Michigan.
Naprawdę.
Po pewnym czasie, sama nie wiem dlaczego, po prostu dałam się na to nabrać.
I to był mój drugi błąd, jeśli złożenie podania uznać za pierwszy.
Weźmy na przykład to, co Ruth opowiadała o uczestnikach obozu.
Cudowne dzieci, tak się o nich wyrażała. To prawda, żeby się starać o miejsce
na obozie, czy to jako uczestnik, czy wychowawca, trzeba przejść przesłuchanie.
Opowieści Ruth o dzieciach, którymi opiekowała się w poprzednim roku - gromadce
wrażliwych, twórczych, niezwykle inteligentnych małych dziewczynek, które wciąż
pisywały do niej słodkie liściki - wywarły na mnie ogromne wrażenie. Nie mam sióstr,
więc kiedy Ruth rozpoczęła cykl nocnych sesji plotkarsko - kosmetyczno -
upiększających, w pewnym momencie pomyślałam: dobra. Może to coś dla mnie.
Poważnie, przeszłam ewolucję od „to tylko robota” do „chcę towarzyszyć
cudownym małym skrzypaczkom i flecistkom przy porannej kąpieli Klubu Morsów.
Chcę dopilnować, kontrolując kaloryczność ich posiłków, aby żadna z nich nie zapadła
na anoreksję. Chcę pomóc im wybrać odpowiedni strój na galowy koncert całego
obozu.
Zupełnie jakbym się stała lekko niepoczytalna. Nie mogłam się doczekać, kiedy
zacznę gospodarować w domku, który mi przydzielono - w Makowej Chatce (na
szczęście klimatyzowanej) - wyposażonej w osiem łóżeczek plus moje w sąsiednim
pokoju, a ponadto w minikuchnię na przekąski oraz własną łazienkę z prysznicami i
toaletą. Posunęłam się aż do powieszenia na moskitierze na śliczniutkim ganeczku
transparentu z napisem (krzywymi literami): Witajcie, Makowe Panienki!
Wiem, jak to brzmi. Przez Ruth wpadłam w rodzaj wychowawczo - obozowej
gorączki.
A teraz, kiedy przyglądałam się dzieciom, za które miałam wziąć
odpowiedzialność przez kawał lipca i połowę sierpnia, zaczęły ogarniać mnie
wątpliwości. Fakt, wystawanie przy podgrzewanym bufecie w upalny letni dzień nie
należy do przyjemności, ale podgrzewany bufet przynajmniej nie właduje sobie palca
do nosa, a potem nie chwyci cię za rękę tą samą dłonią.
Dzieci żegnały się z rodzicami, chlipiąc i szlochając, a ja tymczasem
zastanawiałam się, czy przypadkiem nie popełniłam najgorszego błędu w swoim
życiu. Właśnie wtedy podeszła do mnie Pamela, zastępczyni dyrektora obozu, i
szepnęła mi na ucho:
- Czy możemy porozmawiać?
Przyznaję, serce zabiło mi trochę szybciej. Wyobraziłam sobie, że już mnie
mają...
Ponieważ tak się składa, że w podaniu o pracę opuściłam pewien drobiazg. Nie
sądziłam, że tak szybko wpadnę.
- Och, naturalnie - powiedziałam. Pamela była, ostatecznie, moją szefową. Co
miałam powiedzieć, „spadaj”?
Odeszłyśmy na bok. Ruth nadal wpatrywała się w niezwykle utalentowanych i,
moim zdaniem, głęboko nieszczęśliwych obozowiczów. Przysięgam, nawet nie
zauważyła, ile spośród tych dzieci płakało.
Potem stwierdziłam, że Ruth wcale nie gapi się na obozowiczów. Wlepiała oczy
w jednego z wychowawców, wyjątkowo przystojnego skrzypka o imieniu Todd,
gawędzącego z rodzicami naszych podopiecznych. Wówczas zrozumiałam, że wbrew
pozorom, Ruth wcale nie stoi w tej chwili pod moim niezbyt udanym transparentem,
w otoczeniu dzieciaków wydzierających się jedno przez drugie: „mamo, nie zostawiaj
mnie tu!” Nic z tych rzeczy. Ruth bujała właśnie w obłokach. A ściślej: mknęła
kabrioletem Todda w stronę wydm - na pieczonego okonia w sosie tatarskim i jakiś
drobny petting od pasa w górę.
Szczęściara z tej Ruth. Miała Todda - przynajmniej w wyobraźni - podczas gdy
ja musiałam znosić towarzystwo Pameli, przeraźliwie rozsądnej, odzianej w kostium
khaki kobiety koło czterdziestki, która zamierzała mnie prawdopodobnie zwolnić z
pracy... To by wyjaśniało, dlaczego objęła mnie współczująco ramieniem.
Nieszczęsna! Nie zdawała sobie sprawy, że jeden z moich problemów -
przynajmniej według pana Goodharta, pedagoga szkolnego w Liceum im. Ernesta
Pyle'a - polegał na totalnej awersji wobec dotykania mnie. Zdaniem pana Goodharta
jestem ogromnie wrażliwa na punkcie swojej przestrzeni osobistej i nie znoszę, kiedy
ktoś usiłuje się w nią wedrzeć.
Cóż, to nie do końca prawda. Jest jedna osoba, na którą nie obraziłabym się za
naruszenie mojej prywatnej przestrzeni.
Niestety, nie robi tego nawet w połowie tak często, jak bym chciała.
- Jess - powiedziała Pamela, podczas gdy ja pociłam się na myśl, że zostanę
zaraz wylana z pracy. Prawdę mówiąc, pociłam się również dlatego, że powstrzymanie
się od zrzucenia jej ręki z mojego ramienia kosztowało mnie sporo wysiłku. -
Obawiam się, że nastąpiła drobna zmiana planów.
Zmiana planów? To nie brzmiało jak preludium do zwolnienia. Czyżby moja
tajemnica - która już od dawna, w gruncie rzeczy, nie była tajemnicą, ale jak się
wydaje, nie dotarła jeszcze do Pameli - pozostała nieujawniona?
- Otóż - ciągnęła Pamela - jeden z wychowawców, Andrew Shippinger,
zachorował namononukleozę.
Mimo ulgi, że rozmowa nie potoczyła się w kierunku: „Przykro mi, ale chyba
będziemy musieli się rozstać”, zupełnie nie wiedziałam, na co mi ta informacja. To
znaczy wiadomość o chorobie Andrew. Pamiętałam Andrew z tygodniowego kursu
szkoleniowego. Grał na waltorni i miał obsesję na punkcie Tomb Raider. Ruth i ja
jednomyślnie zakwalifikowałyśmy go do kategorii nieakceptowalnych.
Sporządziłyśmy trzy listy, mianowicie: „nieakceptowalni”, jak Andrew,
„akceptowalni”, czyli całkiem w porządku, ale bez przesady, nic specjalnego.
No, a poza tym byli jeszcze „przystojniacy”. Do przystojniaków należeli tacy
chłopcy jak Todd, którzy podobnie jak Joshua Bell, słynny skrzypek, mieli wszystko:
urodę, pieniądze, talent... oraz, co najważniejsze, samochód.
Trochę dziwne. To znaczy, samochód jako jeden z warunków uznania za
przystojniaka. Zwłaszcza że Ruth ma własny samochód, i to kabriolet.
Jednak zdaniem Ruth - która wymyśliła ten cały podział - jazda na wydmy
własnym samochodem w ogóle nie wchodziła w rachubę.
Tylko że szanse na to, aby jakiś przystojniak popatrzył w naszą stronę, równały
się zeru. Nie o to chodzi, że jesteśmy jakieś paskudne, ale do Gwyneth Paltrow trochę
nam brakuje.
Czy muszę dodawać, że żadna z nas w życiu nikogo jeszcze nie „zaakceptowała”
tak do końca?
Muszę z żalem stwierdzić, że jak tak dalej pójdzie, to się chyba nigdy nie
zdarzy.
Ale Andrew Shippinger? Nieakceptowalny Andrew?! Dlaczego Pamela w ogóle
o nim wspomina? Czyżby podejrzewała, że to ja go zaraziłam? Dlaczego zawsze jestem
wszystkiemu winna? Trzeba by naprawdę wyjątkowej sytuacji, żeby moje usta
spoczęły na wargach Andrew Shippingera. Może gdyby podtopił się w basenie i
potrzebował natychmiastowej pomocy w celu ratowania życia...
Kiedy wreszcie Pamela zabierze tę rękę?
- W związku z tym - mówiła dalej - brakuje nam męskich wychowawców. Na
liście oczekujących jest mnóstwo kobiet, ale ani jednego mężczyzny.
Nadal nie rozumiałam, co to może mieć wspólnego ze mną. Fakt, mam dwóch
braci, ale jeśli Pamela sądzi, że któryś z nich nadawałby się na wychowawcę na obozie,
to widać za dużo przebywała na słońcu z odkrytą głową.
- Zastanawiałam się - ciągnęła Pamela - czy sprawiłoby ci dużą różnicę,
gdybyśmy przydzielili ci domek, który miał objąć Andrew.
W tamtym momencie, gdyby poprosiła mnie o drobną przysługę w postaci na
przykład zgładzenia jej matki; prawdopodobnie wyraziłabym zgodę. Bo po pierwsze,
ucieszyłam się, że mnie nie wywalili, a po drugie, zrobiłabym wszystko, absolutnie
wszystko, żeby pozbyć się jej ręki ze swojego ramienia. Naprawdę tego nienawidzę.
Obcy powinni trzymać swoje cholerne łapy przy sobie. Czy to takie trudne?
Ale ci wszyscy ludzie na obozie są okropnie dotykalscy. Pewnie myślą, że jak
okażą w ten sposób swoje bezcenne zaufanie, człowiek zwinie się w ich rękach jak
precelek.
To nie był jedyny problem z Pamelą. Na pierwszym miejscu mojej listy
„problemów” znajduje się stosunek do osób mających władzę. Nie dziwcie mi się. Tej
wiosny jeden wojskowy nawet mierzył do mnie z pistoletu.
Więc stałam tam, pocąc się obficie, że słowami: „Tak, oczywiście wszystko
jedno, tylko odczep się wreszcie” na końcu języka.
Zanim jednak otworzyłam usta, Pamela widocznie zauważyła, że czuję się
nieswojo z tą jej ręką - albo też uświadomiła sobie, że jej ręka robi się mokra od
mojego potu. W każdym razie zabrała rękę i nagle znowu zaczęłam swobodnie
oddychać.
Rozejrzałam się dookoła, bo pod wpływem zdenerwowania, na jakie naraziła
mnie Pamela, zupełnie straciłam orientację. Stałyśmy na żwirowej ścieżce
prowadzącej do budynków gospodarczych obozu Wawasee. Tuż obok znajdowała się
jadalnia ze świeżo wykończonym dachem. Dalej administracja i ambulatorium. Obok
nich budynek koncertowy, gmach z kilku segmentów położonych głównie pod ziemią,
dzięki czemu wewnątrz miało się wrażenie przebywania w głębokiej kniei; światło
wpadające przez ogromne okno szczytowe wydobywało z mroku zadrzewione atrium,
skąd odchodziły korytarze prowadzące do dźwiękoszczelnych klas i innych
pomieszczeń.
Z tamtego miejsca nie widziałam tylko basenu o rozmiarach olimpijskich oraz
sześciu kortów tenisowych. Dzieci wcale nie miały za dużo czasu na pływanie czy grę
w tenisa. Musiały przecież mnóstwo ćwiczyć przed uroczystym koncertem, który
odbywał się na koniec sezonu w ogromnym amfiteatrze pod gołym niebem. Ale basen
oczywiście był, i korty tenisowe też. Niczego przecież nie można odmówić
młodocianym geniuszom. Niedaleko amfiteatru leżała tak zwana Jama, gdzie
obozowicze zbierali się nocą, żeby spleść ramiona i śpiewać, obsmażając piankowe
żelki nad ogniskiem.
Dróżka skręcała w kierunku domków - tuzina dla dziewcząt z jednej strony
obozu i tuzina dla chłopców z drugiej strony - aż wreszcie opadała w stronę
prywatnego jeziora obozu Wawasee, połyskującego lustrzaną taflą w obramowaniu
drzew. Okna Makowej Chatki wychodziły na jezioro. Z łóżka w moim pokoju mogłam
patrzeć na wodę, nie podnosząc głowy.
Tyle że to już chyba nie było moje łóżko. Czułam, jak Makowa Chatka z
widokiem na jezioro, anielskimi flecistkami, pogaduszkami o północy, oddala się ode
mnie jak woda znikająca w odpływie umywalki albo... podgrzewanego bufetu.
- Chodzi o to, że ze wszystkich wychowawczyń w tym roku - mówiła Pamela - ty
jedna robisz na mnie wrażenie osoby, która poradzi sobie z grupą małych chłopców.
No i miałaś takie świetne wyniki na kursie pierwszej pomocy i ratowania życia...
Rzeczywiście, dzięki kilku sezonom przepracowanym w branży
gastronomicznej perfekcyjnie opanowałam chwyt Heimlicha. Wiecie, na czym to
polega? Kiedy ktoś się krztusi, trzeba stanąć za jego plecami, objąć go w pasie i
gwałtownie ucisnąć rękami okolicę przepony. Zwykle ratuje to ofiarę udławienia się
od niechybnej śmierci.
- ...tak, jestem pewna, że mogę oddać te dzieci w twoje ręce i nie martwić się o
nie ani sekundy dłużej.
Pamela trochę przesadzała z tą uprzejmością i tłumaczeniem się. Przecież była
moją szefową. Miała pełne prawo przydzielić mi inny domek, jeśli tak jej wypadło. To
ona, w końcu, decydowała o moich wypłatach.
Ale może kiedyś przeniosła jakąś wychowawczynię do domku chłopców i
wynikły z tego same kłopoty? Bo ta dziewczyna odeszła, albo co. Ja tak łatwo nie
odchodzę. Fakt, przy chłopcach jest więcej pracy i mniej zabawy, ale co miałam
zrobić?
- Taak - powiedziałam. Czułam wilgoć na szyi, w miejscu, gdzie przedtem
spoczywała jej ręka. - Dobrze, w porządku.
Pamela złapała mnie za łokieć i spojrzała mi głęboko w oczy. To nie było takie
koszmarne jak obejmowanie ramieniem, więc udało mi się zachować spokój.
- Mówisz poważnie, Jess? - zapytała. - Naprawdę to zrobisz?
Miałam powiedzieć „nie”? Zaryzykować, że odeślą mnie do domu i spędzę lato
nad tackami klopsików i manicotti U Joego? Świetna perspektywa, nie ma co. W
wolnym czasie mogłabym się spotykać z moimi rodzicami (nie, dziękuję), moim
bratem Michaelem, który właśnie przygotowuje się do wyjazdu na pierwszy rok w
Harvardzie i spędza czas na wysyłaniu e - maili do swoich przyszłych współlokatorów,
usiłując ustalić, kto przywiezie minilodówkę, a kto skaner; albo z moim drugim
bratem, Douglasem, który całymi dniami czyta komiksy, z przerwami na posiłki i
South Park.
Dodam jeszcze, że od tygodni po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego
domu, stała zaparkowana biała półciężarówka, która, jak się wydaje, nie należała do
nikogo w sąsiedztwie.
Hm, dziękuję. Wolałam już zostać na obozie.
- Ehm, owszem - odparłam. - Jasne. Powiedz mi tylko, który domek mi teraz
przydzielono, to przeniosę swoje rzeczy.
Pamela uściskała mnie z radości. Nie nabrałam wysokiego mniemania ojej
zdolnościach kierowniczych. Mój ojciec na pewno nie ma zwyczaju obściskiwać
podwładnych za to, że byli uprzejmi wykonać polecenie. Niechby tylko spróbowali
powiedzieć co innego niż „Tak, panie Mastriani”.
- To cudownie! - wykrzyknęła Pamela. - To po prostu cudownie. Jesteś taka
słodka.
Pewnie, cała ja. Regularna Barbie. Pamela zerknęła w swój notes.
- Będziesz w Brzozowej Chatce.
Brzozowa Chatka. Zamieniłam maki na brzozę. Oto historia mojego
przeklętego życia.
- Teraz muszę tylko dopilnować, żeby twoja zastępczyni stawiła się dzisiaj
wieczorem. - Pamela nie odrywała wzroku od kartki. - Ona jest, zdaje się, z twojego
miasta. I też jest flecistką. Może ją znasz? Karen Sue Hanky.
O mało nie parsknęłam śmiechem. Karen Sue Hanky? No, gdyby Karen Sue
przydzielono do grupy chłopców, rozryczałaby się na pewno.
- Owszem, znam - powiedziałam obojętnie. Rany, popełniasz poważny błąd,
pomyślałam. Wolałam jednak zachować to dla siebie.
- Podczas rozmowy wypadła zupełnie dobrze - oznajmiła Pamela, nadal
wpatrzona w notatki - ale zagrała średnio, tylko na pięć punktów.
Uniosłam brwi. Dla mnie to nie nowina, że Karen Sue nie potrafi grać. Ale
Pamela chyba nie powinna tak ochoczo mnie o tym informować. Pewnie jej się
zdawało, że właśnie zostałyśmy przyjaciółkami.
Ja jednak mam już tylu przyjaciół, ilu mogę znieść.
- I w dodatku zajmuje dopiero czwarte krzesło - mruknęła Pamela, wzdychając
głęboko. - Och, no cóż - powiedziała. - Nic na to nie poradzimy.
Uśmiechnęła się do mnie, po czym ruszyła w stronę budynku administracji.
Zdaje się, zapomniała, że ja zajmuję trzecie krzesło, tylko stopień wyżej od Karen Sue.
Podczas przesłuchania dostałam jednak dziesięć punktów. Na dziesięć.
Taak, jestem świetna.
W każdym razie, kiedy gram na flecie. Tak poza tym, to niekoniecznie.
Uznałam, że lepiej się ruszyć, jeśli mam zabrać swoje rzeczy, zanim pojawią się
Makowe Panienki i odniosą złe wrażenie... na przykład że obóz Wawasee jest źle
zorganizowany. A był źle zorganizowany. Weźmy choćby tę katastrofę z trans-
parentem albo po prostu fakt, że zostałam zatrudniona. Najwyraźniej nikomu nie
przyszło do głowy sprawdzić dokładnie moje dane. Ale mieliby niespodziankę!
Odganiając stado przyjaźnie nastawionych psów - odrobinę zbyt przyjaźnie, jak
na mój gust; musiałam odpychać je kolanami, żeby uniknąć długich, wilgotnych
języków - udałam się do Makowej Chatki i zaczęłam wrzucać swoje rzeczy do torby
żeglarskiej. Trochę mnie denerwowało, że to Karen Sue Hanky będzie się cieszyła
wspaniałym widokiem jeziora Wawasee z łóżka, które miało być moje. Znam Karen
Sue od przedszkola i jeśli ktoś cierpi na przypadłość ach - jaka - ja - jestem - genialna,
to właśnie Karen Sue. Naprawdę. Dziewczyna zupełnie serio uważa się za
najwspanialszą na świecie, ponieważ jej tata jest największym dealerem
samochodowym w mieście, ona sama przypadkiem urodziła się z jasnymi włosami, no
i jeszcze do tego gra czwarty flet w szkolnej orkiestrze.
Owszem, trzeba przejść przesłuchanie, żeby się dostać do Orkiestry
Symfonicznej, owszem, orkiestra zdobyła te wszystkie nagrody i przyjmuje głównie
uczniów dwóch ostatnich klas, a Karen i ja weszłyśmy do niej na drugim roku, zgadza
się. Ale bez przesady, w końcu czwarty flet w Orkiestrze Symfonicznej to naprawdę
nic wielkiego. Są na świecie ważniejsze rzeczy.
Ale Karen patrzy na to inaczej. Nie spocznie, dopóki nie dojdzie do pierwszego
krzesła. A żeby to osiągnąć, musi wyzwać i pokonać osobę z trzeciego krzesła.
Tak jest. Właśnie mnie.
Niedoczekanie, tyle wam powiem. Nigdy jej się nie uda. Nie twierdzę, że zajęcie
trzeciego krzesła w Orkiestrze Symfonicznej Liceum im. Ernesta Pyle'a stanowi
osiągnięcie światowej klasy, ale nie zamierzam pozwolić, by Karen Sue mi je odebrała.
Po moim trupie.
No cóż, z Makową Chatką rzecz się miała inaczej. Maki, uznałam, to głupia
roślina. Szkodliwa. Nietrwały, niebezpieczny kwiat. Brzozy są dużo lepsze.
W każdym razie, tak sobie powiedziałam na początku.
Zmieniłam zdanie dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w Brzozowej Chatce. Po
pierwsze, czy trzeba kogoś przekonywać, co to za logistyczny koszmar, opieka nad
ośmioma małymi chłopcami? Jak na przykład miałam brać prysznic? Przecież wia-
domo, że zaraz by mi się któryś z podopiecznych władował do łazienki pod pretekstem
skorzystania z toalety albo że po prostu będą mnie podglądać, jak to mali chłopcy.
Zresztą nie tylko mali chłopcy mają ten miły zwyczaj, weźmy na przykład moich star-
szych braci, którzy poświęcają nieprawdopodobnie dużo czasu na wgapianie się przez
lornetkę w Claire Lippman, naszą sąsiadkę.
Poza tym Brzozowa Chatka była domkiem najbardziej oddalonym od
wszystkiego - basenu, amfiteatru, hali koncertowej. Właściwie stała w lesie. Nie było
widoku na jezioro. Nie było światła, ponieważ liściaste gałęzie drzew tworzyły szczelny
dach nieprzepuszczający nawet najmniejszego promyczka słońca. Wewnątrz
panowała wilgoć i unosił się lekki zapach stęchlizny. W łazience znalazłam pleśń.
Zatęskniłam za Makową Chatką i małymi dziewczynkami, którym mogłabym
zaplatać francuskie warkoczyki. Jeśli, rzecz jasna, wiedziałabym, jak to się robi.
Ale przecież mogłyby mnie nauczyć. Moje małe obozowiczki.
A kiedy poupychałam swoje rzeczy, wyszłam z domku i zobaczyłam moich
podopiecznych, ciągnących walizy i instrumenty po ziemi, jeszcze mocniej
zatęskniłam za Makową Chatką.
Mówię poważnie. W życiu nie widzieliście równie niechlujnych i do tego
skwaszonych chłopców. Mieli po dziesięć, dwanaście lat i wcale nie sprawiali wrażenia
gromadki psotnych, ale poczciwych w głębi duszy łobuziaków. Żaden z nich nie przy-
pominał Harry'ego Pottera.
Wyglądali dokładnie tak, jak zwykle wyglądają mali geniusze muzyczni.
Cudowne dzieci, których rodzice chętnie pozbędą się chociaż na sześć tygodni.
Chłopcy zatrzymali się na mój widok, mrugając podejrzanie wilgotnymi
oczami. Rodzice, którzy pomagali im dźwigać bagaże, sprawiali wrażenie, jakby mieli
ochotę znaleźć się możliwie szybko jak najdalej od obozu Wawasee, najlepiej gdzieś,
gdzie margaritę serwuje się kubłami.
Ruszyłam szybko na ich spotkanie, żeby wygłosić mowę, której nauczyłam się
na szkoleniu. Pamiętałam, żeby „makową” zastąpić „brzozową”.
- Witajcie w Brzozowej Chatce - powiedziałam. - Jestem waszą
wychowawczynią, Jess. Będziemy się razem świetnie bawić.
Rodzicom było najwyraźniej kompletnie obojętne, czy jestem dziewczyną, czy
chłopcem. Chyba ucieszyło ich, że wyglądam na kogoś, kto się regularnie kąpie i że
mówię po angielsku. Chłopcy jednak byli zaszokowani. Naburmuszeni i zaszokowani.
Jeden z nich odezwał się:
- Hej, jesteś dziewczyną. Inny chciał koniecznie ustalić:
- Co dziewczyna robi w domku dla chłopców? Jeszcze inny stwierdził:
- Ona nie jest dziewczyną. Popatrzcie na jej włosy. - Co uznałam za wysoce
obraźliwe, zważywszy fakt, że moje włosy wcale nie są takie krótkie.
Na koniec chłopiec o najbardziej nadąsanej twarzy, z fryzurą na pazia i
wyraźną nadwagą, powiedział:
- Ona jest dziewczyną. To ta dziewczyna z telewizji. Dziewczyna od pioruna.
I w ten sposób skończyła się moja konspiracja.
2
To ja. Dziewczyna od pioruna. Dziewczyna z telewizji. Ale ze mnie szczęściara,
no nie? Możecie sobie wyobrazić dziewczynę szczęśliwszą ode mnie? Nie
przypuszczam...
Och, chwileczkę - mam coś. Dziewczyna, której nie poraził piorun, a u której
mimo to z dnia na dzień pojawiły się niezwykłe zdolności parapsychiczne. To chyba
jeszcze więcej szczęścia, niż mnie spotkało. Nie sądzicie?
Spojrzałam z góry na ostrzyżonego na pazia. No, nie tak bardzo z góry, bo był
prawie taki wysoki jak ja - co wcale nie znaczy, że był wysoki.
W każdym razie, spojrzałam na niego z góry i powiedziałam:
- Nie wiem, o czym mówisz. Tak po prostu. Dobre, co?
Chudy chłopiec, ściskający futerał na trąbkę, powiedział:
- Hej, właśnie że tak, jesteś tą dziewczyną. Pamiętam cię. To ciebie uderzył
piorun i dlatego masz te specjalne zdolności!
Chłopcy wymienili zaaferowane spojrzenia. Spojrzenia, które mówiły wyraźnie:
„Cool. Nasza wychowawczyni jest mutantem”.
I tylko jeden z nich, ciemnowłosy delikatny chłopiec, któremu nie towarzyszyli
rodzice, zapytał nieśmiało:
- Jakie specjalne zdolności? - Mówił z lekkim obcym akcentem.
Pulchny chłopiec z niefortunną fryzurą, który rozpoznał mnie pierwszy, klepnął
ciemnowłosego w ramię, i to mocno. Matka tłuściocha, po której zdawał się
odziedziczyć tendencję do rozrastania się wszerz, nie zwróciła na to najmniejszej
uwagi.
- Jak to: jakie specjalne zdolności? - zapytał ostrzyżony na pazia. - Gdzieś ty
był, ciemniaku? Na seksodromie?
Chłopcy zachichotali. Ciemnowłosy zmieszał się.
- Nie - odparł zaskoczony. - Pochodzę z Gujany Francuskiej.
- Gujana Francuska? - Obciętego na pazia to wyraźnie rozbawiło. - Czy to
gdzieś w pobliżu Gówiany Francowatej?
Mama Paziogłowego, ku mojemu zaskoczeniu, roześmiała się wesoło.
Tak, słowo daję. Roześmiała się.
Paziogłowy stanowił, jak to określiła Pamela na szkoleniu, wyzwanie
pedagogiczne.
- Przykro mi - odezwałam się słodziutkim głosem. - Wiem, że wyglądam jak ta
dziewczyna z telewizji, ale to nie ja. No, a teraz, może byście wszyscy tak...
Paziogłowy nie dał mi dokończyć:
- To byłaś ty - oświadczył.
Mama Paziogłowego wtrąciła w tym momencie:
- Wystarczy, Shane. - Z jej tonu jasno wynikało, że synek, taki przenikliwy i
stanowczy, jest dla niej dumą i chlubą. Za to dla mnie był jak wrzód na... Ale co do
jednego miała rację. Do naiwnych Shane nie należał.
- Hm - mruknął jeden z rodziców. - Nie chciałbym przeszkadzać, ale czy nie
miałaby panienka nic przeciwko temu, żebyśmy weszli do środka? Ta tuba waży tonę.
Odsunęłam się na bok, pozwalając chłopcom i ich rodzicom wejść do domku.
Tylko jeden z nich przystanął na chwilę, przechodząc obok mnie, i to był ten chłopiec
z Gujany Francuskiej. Ciągnął ogromną i na oko bardzo kosztowną walizkę. In-
strumentu nie zauważyłam.
- Jestem Lionel - powiedział z powagą.
Nie wymówił tego imienia tak, jak my byśmy to zrobili. W jego ustach
brzmiało: „Li - ou - nel” z akcentem na „nel”.
- Hej, Lionel - powiedziałam, starając się naśladować jego wymowę. Na
szkoleniu uprzedzano nas, że będzie dużo dzieci z różnych stron świata i że
powinniśmy zrobić wszystko, aby wykazać naszą wrażliwość na odmienności
kulturowe. - Witaj w Brzozowej Chatce.
Lionel błysnął ku mnie jeszcze raz perłowobiałymi zębami, po czym wciągnął
walizki do środka.
Uznałam, że pozwolę chłopcom i rodzicom załatwić to między sobą, zostałam
więc tam, gdzie byłam, na zabezpieczonym moskitierą ganku. Słyszałam odgłosy
zamieszania, kiedy chłopcy biegali po pokoju, wybierając łóżka. Przed sąsiednim
domkiem zauważyłam młodego człowieka w mundurku obozowego wychowawcy -
koszulce z białym kołnierzykiem i niebieskich szortach. Stał na ganku i spoglądał w
moim kierunku. Podniósł rękę i pomachał mi.
Odmachałam w odpowiedzi, nie mając pojęcia, kto to jest. Nigdy nie wiadomo.
Może to akurat właściciel kabrioletu.
Po jakichś dwóch minutach doszło do pierwszej bójki.
- Nie, to moje! - usłyszałam rozpaczliwy wrzask z domku.
Wkroczyłam do środka. Na wszystkich łóżkach - na szczęście nie pryczach -
leżały porozkładane rzeczy. Nie chodziło więc o spór natury terytorialnej. Mali
chłopcy, jak się wydaje, nie dbają specjalnie o widoki i nic nie wiedzą o feng shui.
Walka toczyła się o pudełko wafelków, które dzierżył Shane.
- To moje! - wykrzyknął Lionel, próbując odzyskać słodycze. - Oddaj!
- Jeśli nie masz dość, żeby się podzielić - powiedział wyniośle Shane - to w
ogóle nie powinieneś był tego przywozić.
Shane był na tyle większy od Lionela, że nie musiał trzymać pudełka specjalnie
wysoko. Trzymał je po prostu na wysokości ramienia. Lionel, nawet stojąc na palcach,
nie był w stanie go dosięgnąć.
W tym samym czasie matka Shane'a, uśmiechając się słodko , starannie
rozpakowywała walizkę syna, umieszczając wszystko po kolei w szufladach pod
materacem.
Pozostali chłopcy i spora część rodziców śledzili z zainteresowaniem rozwój
wypadków.
- Czy w twojej Gówianie - powiedział Shane - nie uczono cię dzielić się z
innymi?
Uznałam, że muszę szybko i zdecydowanie przystąpić do działania. Nie
mogłam zrobić tego, na co miałam ochotę, a mianowicie dać Shane'owi po głowie.
Pamela i cała reszta pracowników administracji obozu Wawasee zajmowali bardzo
jasne stanowisko, jeśli chodzi o kary fizyczne - byli przeciw. W związku z tym
poświęcili cztery godziny szkolenia na omówienie stosownych i niestosownych
działań dyscyplinarnych. Tłuczenia obozowiczów po głowie zabroniono jasno i
wyraźnie.
Wobec tego wysunęłam się naprzód i wyrwałam pudełko z ręki Shane'a.
- Zakazuje się - oznajmiłam głośno - sprowadzania do Brzozowej Chatki
jakiejkolwiek żywności z zewnątrz. Jedyną żywnością, jaką wolno przynosić do
domku, jest jedzenie ze stołówki. Zrozumiano?
Wszyscy wpatrywali się we mnie, niektórzy mocno zmieszani. Najbardziej
poruszona wydawała się matka Shane'a.
- Cóż, to jakaś nowość - powiedziała głosem cienkim i słodziutkim; w życiu
byście nie pomyśleli, że ta oto kobieta wydała na świat pomiot szatana. - W zeszłym
roku chłopcy mogli mieć ze sobą słodycze i ciastka z domu. Dlatego to spakowałam.
Matka Shane'a przyciągnęła kolejną walizkę i otworzyła ją, ukazując
imponującą zawartość. Pozostali chłopcy zebrali się wokół, wytrzeszczając oczy na
widok ogromnych ilości marsów, snikersów i innych wyrobów cukierniczych.
- Kontrabanda - stwierdziłam. - Proszę to zabrać do domu. Chłopcy wydali
zbiorowy jęk. Liczne podbródki mamy Shane'a zaczęły drżeć.
- Ale Shane robi się głodny - powiedziała - w środku nocy...
- Dopilnuję - zapewniłam - żeby chłopcy mieli zawsze zdrowe przekąski pod
ręką.
Ten przepis dotyczący jedzenia wymyśliłam na poczekaniu. Po prostu nie
chciałam co pięć minut uśmierzać bójek o cukierki.
Jakby czytając w moich myślach, mama Shane'a skierowała wzrok na pudełko
w mojej dłoni.
- Dobrze, a co z tym? - zapytała. - Nie można odesłać tego z rodzicami... -
Wskazała Oskarżycielsko palcem na Lionela. - Jego rodzice nie raczyli się zjawić.
Ehe, bo mieszkają w Gujanie Francuskiej, jasne? Tak miałam ochotę
powiedzieć. W końcu wygłosiłam jednak dużo głupszy tekst:
- Wafelki pozostaną w mojej pieczy do końca obozu, kiedy to zwrócę je
prawowitemu właścicielowi.
- Dobrze - parsknęła mama Shane'a. - Skoro Shane'owi nie wolno mieć
żadnych słodyczy, to samo powinno dotyczyć innych chłopców. Mam nadzieję, że
przeprowadzisz rewizję ich bagażu.
W ten właśnie sposób do kolacji zdążyłam zgromadzić pięć pudełek wafli, dwie
paczki ciasteczek orzechowych, dziesięć snickersów, trzy torebki chipsów, siedem
marsów, torebkę cukierków czekoladowych, pudełko krakersów, wielką torbę
skittlesów oraz trzy paczki gum do żucia. Zamknęłam to wszystko w swoim pokoju.
Rodzice, na szczęście, wynieśli się, przepłoszeni ostatecznie dźwiękiem gongu
wzywającego na kolację. Pożegnania, choć chwytające za serce, nie były szczególnie
łzawe. Może z wyjątkiem matki Shane'a.
Kiedy odszedł ostatni rodzic, postanowiłam poznać bliżej moich
podopiecznych. Potem miałam zamiar nauczyć ich oficjalnego hymnu Brzozowej
Chatki.
Shane'a i Lionela już poznałam. Chudzielec grający na trąbce miał na imię
John. Na tubie grał Artur. Było dwóch skrzypków, Sam i Doo Sunowie, oraz dwóch
pianistów, Tony i Paul. Wszyscy mieli niezdrową cerę, skłonności do alergii i
inteligencję stanowczo za wysoką dla ich własnego dobra - typowe cudowne dzieci.
- Dlaczego - zapytał John - wmawiasz nam, że nie jesteś tą dziewczyną z
telewizji?
- Taak - przyłączył się Sam. - I dlaczego dzięki swoim zdolnościom
parapsychicznym potrafisz znajdować tylko zaginione dzieci? Dlaczego nie możesz
znaleźć na przykład złota?
- Albo pilota od telewizora?
Wyglądało na to, że Artur, rekompensując sobie docinki z powodu dość
rzadkiego imienia, miał występować w charakterze naszego grupowego błazna.
- Słuchajcie, chłopcy, naprawdę nie wiem, o co wam chodzi. Ja tylko wyglądam
jak tamta dziewczyna od pioruna, jasne?
Ale to nie ja. A teraz... - Czułam, że powinnam zmienić temat.
- Shane, nie powiedziałeś nam jeszcze, na jakim instrumencie grasz.
- Na flecie. Ręcznym, che che - powiedział Shane. Wszyscy, z wyjątkiem
Lionela, parsknęli śmiechem.
- Naprawdę? - Lionel wydawał się przyjemnie zdziwiony. - Ja też gram na
flecie.
Shane zarechotał.
- No pewnie! - wrzasnął. - Jak ktoś pochodzi z Gówiany Francowatej!
Teraz, kiedy rodzice wyjechali, nic nie mogło mnie powstrzymać. Podeszłam i
trzepnęłam środkowym palcem ucho Shane'a, wywołując bardzo satysfakcjonujące,
dźwięczne pacnięcie. Jeden z moich problemów, nad którym obiecałam panu
Goodhartowi popracować podczas wakacji, polegał na skłonności do odreagowywania
frustracji agresją fizyczną - z tego właśnie powodu przez większość roku szkolnego w
drugiej klasie zostawałam w szkole po lekcjach za karę.
- Auu! - krzyknął Shane, rzucając mi oburzone spojrzenie.
- Dlaczego to zrobiłaś?
- Dopóki przebywasz w Brzozowej Chatce - oświadczyłam wszem wobec -
będziesz się zachowywał jak dżentelmen. Powstrzymasz się od wszelkich uwag
dotyczących sfery życia intymnego. Ponadto nie będziesz wyrażał się w obraźliwy
sposób o kraju, skąd pochodzi ktoś inny.
- Że co? - mruknął Shane z głupawą miną.
- Żadnego gadania o seksie - przetłumaczył John.
- Eee, pośmiać się nie wolno?
- Zaraz będziesz miał przyjemną, nieszkodliwą rozrywkę - zapewniłam. -
Nauczymy się hymnu naszej chatki.
W drodze do stołówki nauczyłam ich piosenki:
Pada deszczyk, pada,
pada sobie równo,
raz spadnie na kwiatek,
raz spadnie na...
bratek.
- Widzicie? - powiedziałam. Mieliśmy najdłuższą drogę do stołówki, więc
zanim doszliśmy, chłopcy opanowali słowa i melodię. - Żadnych brzydkich słów.
- Prawie brzydkie - stwierdził Doo Sun z zadowoleniem.
- To najgłupsza piosenka, jaką w życiu słyszałem - mruknął Shane.
Zauważyłam jednak, że śpiewał głośniej od innych, kiedy weszliśmy do stołówki.
Żaden inny domek, jak szybko odkryliśmy, nie miał oficjalnego hymnu. Rezydenci
Brzozowej Chatki odśpiewali swój z nieukrywaną satysfakcją, biorąc tace i ustawiając
się w kolejce.
Wypatrzyłam Ruth, otoczoną wianuszkiem podopiecznych. Pomachała do
mnie.
- Co się dzieje? - zapytała, kiedy podeszłam. - Co robisz z tymi chłopakami?
Wyjaśniłam sytuację. Ruth otworzyła buzię i błysnęła gniewnie oczami zza
okularów.
- To nie w porządku!
- Będzie dobrze - powiedziałam.
- Co będzie dobrze?
Shelley, skrzypek i wychowawca, podszedł do nas z tacą załadowaną frytkami.
Ruth opowiedziała mu, co się stało.
- To okropne - stwierdził. - Domek chłopców? Jak ty będziesz brała prysznic?
Widząc, jak wszyscy oburzają się w związku z tym, co mnie spotkało, poczułam
się od razu lepiej. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam:
- Nie będzie tak źle. Poradzę sobie.
- Wiem, co możesz zrobić - powiedział Shelley. - Bierz prysznic na basenie, w
łazience dziewcząt.
- Albo któryś z chłopaków z domku obok zajmie się twoją grupą - powiedziała
Ruth. - Nie sądzę, żeby Scott czy Dave bardzo się zmęczyli, jakby od czasu do czasu
mieli przez pół godziny trochę więcej dzieciaków pod opieką.
- Czym byśmy się nie zmęczyli?
Podszedł do nas Scott, oboista w grubych okularach, uznany jednak za
akceptowalnego dzięki wzrostowi (metr osiemdziesiąt) i udom (muskularne), a wraz z
nim towarzyszący mu jak cień krępy, grający na trąbce Azjata o imieniu Dave... rów-
nież zaliczony do akceptowalnych, a to dzięki sprawiającym wrażenie deski do
prasowania mięśniom brzucha.
- Zmienili Jess przydział na domek chłopców - poinformował ich Shelley.
- Żartujesz? - zainteresował się Scott. - Na który?
- Brzozowy - odparłam ostrożnie.
Scott i Dave wymienili uradowane spojrzenia.
- Hej! - krzyknął Scott. - To tuż koło nas! Jesteśmy sąsiadami!
- Więc to ty? - Dave uśmiechnął się do mnie szeroko. - Ty do mnie
pomachałaś?
- Owszem.
Wprawdzie to on pomachał pierwszy, ale tego nie powiedziałam głośno.
Zastanawiałam się, czy Dave albo Scott może mieć kabriolet. Uznałam, że raczej nie.
Mało mnie to zresztą obchodziło. I tak nie byłam wolna. No, w każdym razie,
tak uważałam.
- Nie martw się, Jess - powiedział Dave, puszczając do mnie oko. -
Zaopiekujemy się tobą.
Właśnie tego mi było potrzeba. Żeby Scott albo Dave się mną zaopiekowali.
Hurra.
Ruth nadziała na widelec kawałek sałaty. Jadła, jak zwykle, sałatkę. Zamierzała
głodzić się całe lato, żeby wyglądać dobrze w bikini, którego nigdy nie odważy się
włożyć. Gdyby Scott albo Dave, albo w ogóle ktokolwiek, zaprosił ją na przejażdżkę na
wydmy, pojechałaby w T - shircie i szortach i wolałaby się raczej ugotować, niż coś z
siebie zdjąć.
- A ta wulgarna piosenka, którą śpiewali twoi chłopcy? Skąd ją wytrzasnęłaś?
- Nie jest wulgarna - zaprzeczyłam.
- Brzmi wulgarnie.
Scott usiadł koło Ruth z drugiej strony, nieprzepisowo, bo zgodnie z
zaleceniem powinien siedzieć z chłopcami ze swojej grupy. Jadł spaghetti i klopsiki.
To także robił nieprzepisowo, krojąc makaron na małe porcje, zamiast nawijać go na
widelec. U mojego ojca wystąpiłby w tym momencie atak apopleksji.
Uznałam, że Scott musi mieć słabość do Ruth. Wiedziałam, że Ruth podoba się
Todd, przystojny skrzypek, ale Scott wcale nie był taki zły. Miałam nadzieję, że da mu
szansę. Oboiści są zazwyczaj pogodniejsi niż skrzypkowie.
- Technicznie rzecz ujmując - powiedziałam - ta piosenka nie jest ani odrobinę
wulgarna.
- O Boże - powiedziała Ruth, krzywiąc się na widok czegoś, co zobaczyła ponad
moim ramieniem. - Co ona tutaj robi?
Obejrzałam się. Za mną stała Karen Sue Hanky. Nie widziałam Karen od
początku wakacji, ale wyglądała tak samo jak zawsze - balon samozadowolenia ze
szczurzą twarzą.
Na jej tacy piętrzyły się płatki zbożowe i jarzyny. Karen Sue jest weganką.
Potem zauważyłam jeszcze Pamelę.
- Przepraszam, Jess - powiedziała Pamela. - Czy możemy chwilę porozmawiać
w moim biurze?
Rzuciłam Karen Sue złe spojrzenie. Odwzajemniła się tym samym.
Zapowiadało się długie lato.
3
- Nie jest wulgarna - powiedziałam znowu, tym razem do Pameli.
- Wiem. - Pamela opadła na krzesło za biurkiem. - Ale brzmi wulgarnie.
Mieliśmy skargi.
- Już? - Byłam w szoku. - Od kogo? Ale i tak wiedziałam. Karen Sue, nie dość,
że jest weganką, to jeszcze jest koszmarnie pruderyjna.
- No dobrze - zgodziłam się - jeśli to aż taki problem, powiem im, żeby tego
więcej nie śpiewali.
- W porządku. Ale prawdę mówiąc, Jess - powiedziała Pamela - nie dlatego cię
tutaj poprosiłam.
Nagle poczułam na plecach lodowaty deszcz. Jakby ktoś wlał mi za koszulę
puszkę coli.
Wiedziała. Pamela wiedziała.
A ja głupia myślałam, że chodzi o tę piosenkę.
- Mogę wszystko wyjaśnić - powiedziałam.
- Och, naprawdę? - Pamela potrząsnęła głową. - Wiem, że to częściowo nasza
wina. Zupełnie nie rozumiem, jak to się mogło stać, ale fakt, że jesteś tą Jessicą
Mastriani, umknął naszej uwadze. A przecież mamy tak szczegółową procedurę
rekrutacyjną...
Wizja podgrzewanych bufetów zatańczyła mi przed oczami.
- Posłuchaj, Pamelo - powiedziałam cicho. - Ta cała historia z piorunem...
Owszem, to prawda. To znaczy, rzeczywiście uderzył we mnie piorun i tak dalej. Przez
jakiś czas miałam te specjalne zdolności. No, przynajmniej jedną. Potrafiłam odnaj-
dywać dzieci. Ale to się skończyło, zresztą pewnie wiesz. Ta moc mnie opuściła.
Ostatnie zdanie powiedziałam bardzo głośno na wypadek, gdyby starzy
przyjaciele, agenci specjalni Johnson i Smith, założyli w biurze podsłuch. Nie
zauważyłam żadnej białej półciężarówki zaparkowanej w pobliżu obozu, ale kto wie...
- Opuściła cię? - Pamela patrzyła na mnie zaniepokojona. - Naprawdę?
- Ehe - potwierdziłam. - Lekarze mówili, że tak się może stać. Wiesz, jak już
piorun skończy się we mnie przemieszczać, czy coś. - Tak przynajmniej to
zrozumiałam. - Okazało się, że mieli rację. Teraz w ogóle nie mam żadnych
nadnaturalnych zdolności. Więc, eee, nie masz się naprawdę czym martwić, jeśli
chodzi o niepożądaną reklamę dla obozu albo hordy wścibskich dziennikarzy. Już po
wszystkim.
To, oczywiście, nie odpowiadało prawdzie nawet w przybliżeniu, ale Pamela nie
musiała o tym wiedzieć.
- Nie zrozum mnie źle, Jess - powiedziała. - Cieszymy się bardzo, że z nami
jesteś - zwłaszcza że tak nam pomogłaś przy zamianie domków - ale w obozie
Wawasee w ciągu pięćdziesięciu lat istnienia nie odnotowano żadnej kontrowersyjnej
sytuacji. Nie chciałabym, żeby coś..., no cóż, coś niestosownego wydarzyło się za
twojej tutaj bytności...
Mianem czegoś niestosownego, jak się domyślam, Pamela określiłaby na
przykład wypadki zeszłej wiosny, kiedy to strzelił we mnie piorun, a potem
„zaproszono” mnie do bazy wojskowej Crane na parę dni. Kilku naukowców badało
wtedy moje fale mózgowe, usiłując dociec, jak to się dzieje, że po obejrzeniu zdjęcia
zaginionej osoby budziłam się następnego dnia z dokładnym adresem tej osoby w
głowie.
Niestety, w Crane nie zamierzano poprzestać na badaniach. Uznano, że mój
nowo objawiony talent przyda się do tropienia tak zwanych zdrajców i innych
nieciekawych indywiduów. Tak nawiasem mówiąc, ludzie ci wcale nie życzyli sobie,
aby ich odnajdywano. Dlatego nie wykazałam się szczególną chęcią współpracy. Ci z
bazy byli rozczarowani moją postawą.
Kiedy jednak wraz z kilkoma przyjaciółmi stłukliśmy parę szyb, wyrwaliśmy
kratę i przecięliśmy metalowe ogrodzenie oraz wysadziliśmy helikopter, dali mi
wreszcie spokój. No, do pewnego stopnia. Chyba trochę pomogło moje oświadczenie
w prasie, że już nie jestem w stanie odnajdywać ludzi. Ten mój mały talent po prostu
zużył się i uleciał. Puf.
Tak im, w każdym razie, powiedziałam.
Domyślałam się jednak, o co chodzi Pameli. O eksplozję helikoptera i w ogóle.
Gazety mnóstwo o tym pisały. Nie co dzień wojskowy helikopter wylatuje w
powietrze. To znaczy nie tak wybuchowo. Przynajmniej nie w Indianie.
Pamela lekko zmarszczyła czoło.
- Rzecz w tym, Jess - powiedziała - że nawet jeśli nie masz już tych, eee,
specjalnych zdolności, to słyszałam... no cóż, słyszałam, że zaginione dzieci nadal w
jakiś sposób się odnajdują. Dużo więcej dzieci niż odnajdywało się kiedykolwiek
przedtem... niż przed twoim... tym, no, wypadkiem. I znajdują się dzięki -
odchrząknęła - jakimś anonimowym wskazówkom.
- Jeśli nawet to prawda - oświadczyłam - ja nie mam z tym nic wspólnego. Nie,
proszę pani. Zostałam oficjalnie oddelegowana na emeryturę.
Pamela nie wyglądała na całkiem przekonaną. Wyglądała jak ktoś, kto bardzo -
naprawdę bardzo, bardzo - chce w coś uwierzyć, ale wątpi, czy zdoła. Na przykład jak
dziecko, któremu przyjaciele mówią, że Święty Mikołaj nie istnieje, ale rodzice nadal
powtarzają tę bajkę.
Ale co mogła zrobić? Nie mogła zarzucić mi kłamstwa. Jaki miała dowód?
Miała, jak się okazało. Tylko nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Dobrze - powiedziała. Jej uśmiech był równie sztywny jak stary transparent
powitalny obozu Wawasee w miejscach, gdzie się nie przedziurawił. - W porządku.
No, to chyba... chyba wszystko.
Trochę roztrzęsiona, zaczęłam się zbierać do odejścia. Dobra, każdy na moim
miejscu byłby roztrzęsiony, gdyby otarł się tak blisko o wakacje spędzone na
mieszaniu w parujących półmiskach rigatoni bolognese.
- Och - pisnęła Pamela, jakby właśnie coś sobie przypomniała. - Prawie
wyleciało mi z głowy. Przyjaźnisz się z Ruth Abramowitz, prawda? To przyszło do niej.
Nie mieściło się do skrzynki. Czy mogłabyś jej przekazać? Widziałam, jak siedziałyście
razem przy stole...
Pamela wyciągnęła zza biurka dużą, wyściełaną w środku kopertę. Z wrażenia
zaschło mi w gardle.
- Ehm - wydobyłam z siebie. - Pewnie. Pewnie, że jej przekażę.
Mój głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie. Nie bez powodu. Pamela oczywiście nie
miała o tym pojęcia, ale paczuszka, którą właśnie mi wręczyła, dowodziła bez cienia
wątpliwości, że wszystko, o czym ją przed chwilą zapewniałam, było wyssanym z palca
kłamstwem.
- Dziękuję - powiedziała Pamela, siląc się na uśmiech. - Ostatnio mieliśmy tyle
roboty...
Ja również się uśmiechałam, aż do bólu w kącikach warg. Wiem, powinnam
była wziąć tę kopertę i wiać. Tak właśnie powinnam była zrobić. Coś jednak kazało mi
zostać i powiedzieć, równie chrapliwym głosem:
- Pamelo, czy mogę ci zadać jedno pytanie?
- Oczywiście, że możesz, Jess - odparła. Odchrząknęłam i wbiłam wzrok w
wyraźne, pełne zawijasów pismo na kopercie.
- Kto ci powiedział? Pamela ściągnęła brwi.
- O czym?
- Ze jestem dziewczyną od pioruna. - Spojrzałam na nią. - I o tym, że dzieci się
wciąż odnajdują, mimo że się wycofałam.
Pamela nie odpowiedziała od razu. Ale już mi na tym nie zależało. Wiedziałam.
I to nie za sprawą jakichś nadprzyrodzonych zdolności. Karen Sue Hanky mogła, jak
dla mnie, pisać testament.
Akurat wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołała Pamela z wyraźną ulgą.
W szparze drzwi ukazała się głowa starszego mężczyzny. Poznałam go. To był
pan Alistair, dyrektor obozu. Miał mocno rumianą twarz i mnóstwo sterczących
siwych włosów, okalających lśniącą łysinę na środku głowy. Był podobno sławnym dy-
rygentem, ale pozwolę sobie w takim razie zapytać: jeśli cieszy się takim uznaniem, to
na co mu stanowisko dyrektora obozu muzycznego na północy stanu Indiana?
- Pamelo - odezwał się z lekką irytacją w głosie. - Dzwoni jakiś młody człowiek,
dopytując się o jedną z wychowawczyń.
Powiedziałem mu, że nie świadczymy usług telefonicznych i że jeśli chce
rozmawiać z pracownikiem, może zostawić wiadomość jak wszyscy, a myją
przypniemy na tablicy informacyjnej. Ale on się upiera, że to pilne...
Wstałam tak szybko, że prawie przewróciłam krzesło.
- Czy to do mnie? Jess Mastriani?
To nie moje zdolności parapsychiczne kazały mi przypuszczać, że ktoś dzwoni
właśnie do mnie. To zestawienie słów: „młody człowiek” i „pilne”, poderwało mnie z
miejsca. Wszyscy młodzi ludzie, których znałam, w zetknięciu z kimś takim jak
dyrektor Alistair, uciekliby się do słowa „pilne”, słysząc o tej kretyńskiej tablicy.
Dyrektor Alistair wydawał się zaskoczony... i niezbyt zadowolony.
- No, tak - powiedział. - Jeśli masz na imię Jessica, to telefon jest do ciebie.
Mam nadzieję, że Pamela wyjaśniła ci, że nie prowadzimy usług telekomunikacyjnych
i że rozmowy o charakterze prywatnym, z wyjątkiem niedzieli po południu, zostały
jasno...
- Ale to pilna sprawa - przypomniałam. Skrzywił się.
- Na korytarzu. Przy biurku recepcji. Naciśnij jedynkę. Wyskoczyłam z biura
Pameli jak oparzona.
Kto to może być, zastanawiałam się, biegnąc korytarzem. Wiedziałam, kogo
chciałabym usłyszeć. Ale szanse, żeby Rob Wilkins do mnie zadzwonił, były nikłe.
Nigdy nie dzwoni do mnie do domu. Dlaczego miałby dzwonić, kiedy jestem na
obozie?
A jednak, wbrew logice, miałam nadzieję, że Rob przełamał te niedorzeczne
uprzedzenia w stosunku do mnie. Chodziło mu przede wszystkim o różnicę wieku. Ale
co z tego, że on skończył osiemnaście lat i ma już dyplom szkoły średniej, a mnie
zostały jeszcze dwa lata nauki? Nie wyjedzie z miasta, żeby od jesieni studiować w
college'u. Rob w ogóle nie zamierza studiować. Pracuje w warsztacie wuja. Mieszka
tylko z mamą. Niedawno, po dwudziestu latach pracy, zwolniono ją z fabryki i nigdzie
nie mogła znaleźć nowej posady. Zasugerowałam jej restaurację i dałam telefon do U
Joego. Mój tata, nie wiedząc nawet, że pani Wilkins jest moją znajomą, zatrudnił ją U
Mastrianiego - na dzienną zmianę, która wcale nie jest najgorsza. Najczarniejszą
robotę i najgorsze zmiany zachowuje dla swoich dzieci. Święcie wierzy, że wpaja nam
w ten sposób etykę pracy.
Kiedy jednak dotarłam do telefonu i nacisnęłam jedynkę, w słuchawce nie
usłyszałam głosu Roba. Jakżeby inaczej? Dzwonił mój brat Douglas.
Wtedy dopiero odetchnęłam z ulgą. To jednak nie było nic pilnego. Gdyby
wynikła jakaś nagła sprawa, byłby to telefon dotyczący Douglasa, a nie od Douglasa.
Wszystkie niespodziewane, pilne sprawy w naszej rodzinie dotyczą Douglasa.
Przynajmniej od czasu, kiedy usunięto go z college'u z powodu tych głosów w głowie,
które każą mu robić różne rzeczy, na przykład podciąć sobie żyły albo wsadzić rękę w
ogień.
Póki jednak bierze leki, czuje się dobrze. Powiedzmy, dobrze jak na Douglasa.
- Jess! - powiedział.
- Och, cześć.
Miałam nadzieję, że nie usłyszał w moim głosie rozczarowania, że to on, a nie
Rob.
- Jak leci? Co to był za palant, który odebrał telefon? Twój szef?
Douglas wydawał się w porządku. To znaczyło, że brał lekarstwa. Czasami
myśli, że już się wyleczył i przestaje je brać. Wtedy zazwyczaj głosy wracają.
- Owszem - powiedziałam. - To był dyrektor Alistair. Nie wolno odbierać
prywatnych telefonów w tygodniu, tylko w niedzielę po południu. Wtedy jest w
porządku.
- Tak właśnie mówił. - Douglas nie był ani trochę przejęty rozmową z panem
Alistairem, światowej sławy dyrygentem. - I ty wolisz pracować dla niego, a nie dla
taty? Tata przynajmniej pozwalałby ci odbierać telefony w pracy.
- Owszem, ale tata nie wypłaciłby mi pieniędzy za czas spędzony na rozmowach
telefonicznych.
Douglas roześmiał się. Miło było słyszeć, jak się śmieje. Ostatnio nieczęsto mu
się to zdarzało.
- Z pewnością - powiedział. - Przyjemnie słyszeć twój głos, Jess.
- Nie ma mnie dopiero od tygodnia - przypomniałam.
- Tydzień to dużo czasu. Siedem dni. A to oznacza sto sześćdziesiąt osiem
godzin. To jest dziesięć tysięcy osiemdziesiąt minut. Czyli sześćset tysięcy czterysta
sekund.
Douglas nie stał się taki pod wpływem lekarstwa ani pod wpływem choroby.
Douglas zawsze wygadywał takie rzeczy. Dlatego w szkole nazywano go przygłupem
albo świrem, albo jeszcze gorzej. Gdybym go poprosiła, Douglas powiedziałby mi
dokładnie, ile sekund zostało do mojego powrotu do domu. Nawet nie musiałby się
specjalnie zastanawiać. Ale iść do college'u? Prowadzić samochód? Rozmawiać z
dziewczyną spoza rodziny? Absolutnie nie. Nie Douglas.
- Czy dlatego dzwonisz, Doug? - zapytałam. - Żeby mi powiedzieć, jak długo
mnie nie ma?
- Nie. - W jego głosie brzmiała uraza. Przy całym swoim dziwactwie Douglas
uważa się za całkiem normalnego. Naprawdę. Douglas twierdzi, że jest, no wiecie,
przeciętny.
Jasne. Przeciętny dwudziestoletni chłopak przesiaduje całymi dniami
zamknięty w swoim pokoju, czytając komiksy. Normalna sprawa.
A moi rodzice mu na to pozwalają! W każdym razie moja mama. Tata ma
ogromną ochotę zapędzić Douglasa do pracy przy podgrzewanym bufecie, kiedy mnie
nie ma, ale mama wtedy zwykle mówi: „Ale Joe, on jeszcze nie doszedł do siebie...”
- Dzwonię - powiedział Douglas - żeby ci powiedzieć, że odjechała.
Zamrugałam oczami.
- Co odjechało, Doug?
- No, wiesz - odparł. - Ta półciężarówka. Ta biała. Ta, która parkowała
naprzeciwko domu. Odjechała.
- Ojej - powiedziałam, nadal mrugając. - Ojej.
- Taak - ciągnął Douglas. - Odjechała dzień po tobie. Wiesz, co to znaczy.
- Tak?
- Owszem.
Potem zorientował się chyba, że jednak nie chwytam, o co mu chodzi, i dodał:
- To dowodzi, że nie cierpiałaś na paranoję. Oni naprawdę nadal cię śledzą.
- Och - powiedziałam. - Aha.
- Tak - powiedział Douglas. - To nie wszystko. Pamiętasz, jak mówiłaś, żeby cię
zawiadomić, jakby ktoś obcy pytał o ciebie?
Ożywiłam się. Siedziałam przy biurku recepcjonistki w dziale
administracyjnym obozu. Recepcjonistka wyjechała na jeden dzień do domu, ale
zostawiła wszystkie zdjęcia rodzinne. Porozwieszała je w całej wnęce. Musiała
naprawdę uwielbiać wyścigi Nascar, bo było tam pełno zdjęć facetów w tych mało
efektownych samochodach.
- Tak? Kto to był?
- Nie wiem. Tylko zadzwonił.
To mnie naprawdę zainteresowało. Rob. To musiał być Rob. Moja rodzina go
nie znała, nigdy im nie powiedziałam, że chodzimy ze sobą. No bo na dobrą sprawę
nie chodzimy. Nie chodzimy ze sobą. Z powodów, o których już wspomniałam. Więc o
czym tu mówić?
Do tego moja mama zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała, że widuję się z
chłopakiem, który nie miał, no wiecie, college'u w swoich planach na przyszłość. Był
za to notowany przez policję.
- Taak? - odezwałam się podniecona. - Zostawił jakąś wiadomość?
- Nie. Zapytał tylko, czy jesteś w domu. - Och.
Doszłam do wniosku, że to prawdopodobnie nie był Rob. Włożyłam pewien
wysiłek w to, żeby mu uświadomić, że nie będzie mnie całe lato. Udałam się nawet do
warsztatu jego wuja, tam gdzie Rob pracuje, i odbyłam długą rozmowę z jego stopami
wystającymi spod volvo kombi, w której wyjaśniałam, że znikam na siedem tygodni i
w związku z tym to jest jego ostatnia szansa, żeby się ze mną pożegnać.
Ale czy on sprawiał wrażenie choć trochę przygnębionego? Czy błagał mnie,
żebym została? Czy dał mi sygnet albo łańcuszek, żebym go wspominała? Nie.
Absolutnie nie. Wylazł spod volvo i powiedział:
- Och, tak? Dobrze ci zrobi, jak na trochę wyjedziesz. Podaj mi ten klucz,
dobrze?
Mówię wam, zero romantyzmu.
- Czy to był jakiś federalny? - zapytałam. Douglas na to:
- Nie wiem, Jess. Skąd mam wiedzieć? Brzmiał jak zwyczajny facet. No wiesz.
Po prostu jakiś facet.
Jęknęłam. Z federalnymi na tym to właśnie polega. Potrafią sprawiać wrażenie
normalnych ludzi. Kiedy nie noszą prochowców i słuchawek w uszach, wyglądają
zupełnie zwyczajnie. Nie przypominają tych z telewizji - wiecie, jak Mulder i Scully.
To znaczy, nie są naprawdę przystojni czy atrakcyjni, nic z tych rzeczy. Wyglądają...
przeciętnie. Nie zwrócilibyście na nich uwagi, gdyby szli za wami ulicą - albo nawet
stali tuż obok. ' Dlatego trzeba z nimi uważać.
- I to wszystko?
Zauważyłam, że na zdjęciach powtarzał się jeden człowiek. Pewnie chłopak
sekretarki, albo ktoś taki. Kierowca Nascar był jej chłopakiem. Pozazdrościłam jej.
Tym bardziej że ona też się mu podobała. Poznałam to po sposobie, w jaki uśmiechał
się do obiektywu. Zastanawiałam się, jak to jest, kiedy chłopak, którego darzysz
uczuciem, odwzajemnia je. Och, na pewno świetnie.
- Nie, niezupełnie. - Douglas powiedział to takim tonem, że... no cóż, miałam
wrażenie, że nie spodoba mi się dalszy ciąg.
- Tak? - spytałam.
- Wydawał się... no, chyba mu strasznie zależało, żeby z tobą porozmawiać.
Powiedział, że to naprawdę ważne. Pytał w kółko, kiedy wracasz.
- Nie powiedziałeś mu. - Wstrzymałam oddech.
- W kółko o to pytał - tłumaczył Douglas. - W końcu musiałem mu powiedzieć,
że wyjechałaś na sześć tygodni i jesteś na obozie Wawasee. Słuchaj, Jess, wiem, że
spieprzyłem sprawę. Nie wściekaj się. Proszę, nie wściekaj się.
Nie byłam wściekła. Jak mogłabym się wściekać? Przecież to Douglas. To tak,
jakby się złościć na wiatr. Wiatr nie może nic poradzić na to, że wieje. Douglas nie
może nic poradzić na to, że czasami zachowuje się jak kompletny kretyn.
Dobra, nie tylko Douglas. Zauważyłam, że wielu chłopaków ma ten problem.
- Świetnie - westchnęłam.
- Naprawdę mi przykro, Jess. Mówił szczerze.
- Nie przejmuj się - pocieszyłam go. - Wcale nie jestem pewna, czy się nadaję
na obozową wychowawczynię.
- Coś ty, Jess, nie wyobrażam sobie dla ciebie lepszej pracy.
- Naprawdę? - spytałam zdumiona.
- Naprawdę. Bo wiesz, ty nie traktujesz dzieci - jak to powiedzieć? -
protekcjonalnie. Traktujesz je tak samo jak wszystkich innych. No, wiesz. Paskudnie.
- Ehe - powiedziałam. - Dziękuję.
- Proszę bardzo - odparł Douglas. - Aha, tata mówi, że możesz wrócić do domu,
kiedy zechcesz, podgrzewany bufet na ciebie czeka.
- Cha, cha - parsknęłam. - Co tam u Mike'a?
- Mike? Podgląda Claire Lippman, kiedy się tylko da.
- Dobrze jest mieć hobby - stwierdziłam.
- A mama szyje dla ciebie sukienkę. - Douglas, kiedy już się przekonał, że uszło
mu na sucho, wyraźnie świetnie się bawił. - Wbiła sobie do głowy, że zostaniesz
królową tegorocznego balu absolwentów, więc powinnaś mieć sukienkę na tę okazję.
Oczywiście. Trzydzieści lat temu moją mamę wybrano na królową zjazdu
absolwentów tej samej szkoły, do której ja teraz chodzę. Dlaczego nie miałabym pójść
w jej ślady, prawda?
Hm, tyle że ja jestem zmutowanym dziwadłem. Moja mama uparcie nie
przyjmuje tego do wiadomości. Na ogół pozwalamy jej żyć w wyimaginowanym
świecie, gdyż jest to znacznie łatwiejsze, niż przekonanie jej do prawdziwego świata.
- To mniej więcej wszystko - powiedział Douglas. - Chcesz, żebym coś komuś
przekazał? Mam coś powtórzyć Rosemary?
- Douglas - syknęłam ostrzegawczo.
- Uua - mruknął. - Przepraszam.
- Lepiej już pójdę - powiedziałam. Słyszałam czyjeś kroki w korytarzu. -
Dziękuję za podtrzymanie na duchu i wszystko. Cześć.
- Dobrze - powiedział Douglas. - Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć. O tym
facecie. Na wypadek, gdyby tam przyjechał albo co.
Wspaniale. Właśnie tego mi trzeba. Reporter, który pojawi się nad jeziorem
Wawasee, żeby przeprowadzić wywiad z dziewczyną od pioruna. Pamela nie
przyjęłaby tego z entuzjazmem.
- W porządku - powiedziałam. - No, to na razie, Kocurze.
Nazwałam go przezwiskiem z dzieciństwa. Odwzajemnił mi się pięknym za
nadobne.
- Cześć, Płaski Pyszczku.
Odłożyłam słuchawkę. Na korytarzu rozległ się szczęk kluczy. To Pamela
zamykała biuro. Potem przyszła do recepcji.
- W domu wszystko w porządku? - zapytała z autentyczną troską.
Zastanowiłam się nad tym pytaniem. Czy wszystko było w porządku? Czy
kiedykolwiek w domu wszystko było w porządku? Nie. Oczywiście, że nie.
I chyba specjalnie się nie mylę, twierdząc, że nigdy nie będzie tak całkiem w
porządku.
Ale tego Pameli nie powiedziałam.
- Pewnie. - Przycisnęłam wypchaną kopertę do piersi. - Wszystko świetnie.
4
Te słowa stanęły mi kołkiem w gardle w chwilę później, kiedy wyszłam z
budynku administracji w lepki półmrok na zewnątrz i usłyszałam głos.
Ktoś wykrzykiwał moje imię.
Pamela też to usłyszała. Spojrzała na mnie zdziwiona. Nie było jednak czasu na
zadawanie pytań. Rzuciłam się biegiem w kierunku, skąd dochodził krzyk. Pamela
popędziła za mną. W kieszeniach jej szortów khaki brzęczały klucze i drobne monety.
Kolacja się skończyła. Dzieci wysypywały się ze stołówki, kierując się do Jamy
na pierwsze ognisko. Widziałam dzieci duże i małe, rozmaitych kolorów skóry, ale
mój wzrok przyciągnęły natychmiast dwie postaci - Shane i Lionel. Shane trzymał gło-
wę Lionela w uścisku. Nie dusił go ani nic. Po prostu nie chciał puścić.
- Wszystko w porządku, Lionel - mówił Shane. Wymawiał to imię na sposób
amerykański, „Laj - eu - nel”. - To tylko psy. Nic ci nie zrobią.
Obozowe psy szczekały, merdały ogonami i podskakiwały radośnie, usiłując
polizać po twarzy Lionela i wszystkie dzieci, których zdołały dosięgnąć. Najczęściej
udawało im się polizać Lionela, bo był najmniejszy.
- Słuchaj, wiem, że w Gówianie zjadacie psy - ciągnął Shane - ale tutaj, w
Ameryce, trzymamy psy w domu...
- Jess! - wrzasnął Lionel. Jego słaby głosik przeszedł w łkanie. - Jess!
Grupka dzieci zebrała się wokół, obserwując, jak Shane znęca się nad
mniejszym chłopcem. Czy zwróciliście uwagę, że tak się zawsze dzieje? Ja tak. To
znaczy, ilekroć chcę komuś dołożyć, natychmiast zbiera się tłum, żeby obejrzeć bójkę.
Nikt nigdy nie usiłuje przeszkodzić. Nikt nigdy nie woła: „Hej, Jess, może byś tak
zostawiła tego chłopaka w spokoju”. A wiecie dlaczego? Z tego samego powodu, dla
którego ludzie chodzą na wyścigi samochodowe: chcą zobaczyć katastrofę.
Przedarłam się przez tłumek dzieci i psów do Shane'a. Nie mogłam zrobić tego,
na co miałam ochotę, bo Pamela deptała mi po piętach. Powiedziałam tylko:
- Shane, puść go.
Shane popatrzył na mnie, małe oczka zwęziły się jeszcze bardziej.
- O co chodzi? - zapytał. - Ja tylko pokazuję, że psy mu nic nie zrobią. On się
ich boi. Oddaję mu przysługę. Pomagam przezwyciężyć fobię...
Lionel głośno szlochał. Psy zlizywały mu łzy z policzków.
Klucze Pameli nadal brzęczały gdzieś z tyłu, ale nie tuż za mną. Widać jeszcze
nie dotarła na miejsce wypadków. Niewiele myśląc, złapałam Shane'a za rękę powyżej
łokcia i ścisnęłam z całej siły.
Shane wrzasnął i puścił Lionela.
- Co się tutaj dzieje? - Pamela właśnie przedarła się przez tłum.
Lionel rzucił się na mnie, obejmując mnie ramionami i wbijając twarz w mój
brzuch.
- One chcą mnie zabić! - krzyczał. - Jess, Jess, te psy chcą mnie zabić!
Shane w tym czasie masował sobie rękę.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał. - Wiesz, jeśli się okaże, że z tego powodu nie
mogę grać, mój ojciec cię pozwie...
- Shane. - Położyłam dłoń na drżących ramionach Lionela, wskazując kopertą
Jamę. - Miałeś już jedną wpadkę. Teraz idź.
- Wpadkę? - Shane spojrzał na mnie bezgranicznie zdumiony. - Wpadkę? Jaką
znowu wpadkę?
- Wiesz jaką 4 zaczęłam - jeszcze dwa razy i spadasz stąd, kolego. Idź teraz na
ognisko i trzymaj ręce przy sobie. Shane stuknął czubkiem trampka w ziemię.
- Spadam? Nie możesz tego zrobić. Nie możesz mnie stąd wyrzucić.
- Uważaj.
Shane zwrócił oskarżycielskie spojrzenie na Pamelę. Musiał trochę unieść
brodę, żeby patrzeć jej w oczy.
- Czy ona może to zrobić? - zapytał. Z ulgą usłyszałam, jak Pamela mówi:
- Oczywiście, że może. A teraz idźcie wszyscy do Jamy. Nikt się nie ruszył.
Pamela powtórzyła:
- Powiedziałam, idźcie.
Było w jej głosie coś, co kazało im posłuchać. Pozazdrościłam: ja nie potrafię
nikogo skłonić do spełniania moich życzeń. No, chyba że zastosuję przemoc fizyczną.
Lionel, nadal zapłakany, nie chciał mnie puścić. Psy nie odeszły. Wyczuły, że
Lionel nie chce mieć z nimi nic wspólnego i chyba wstąpił w nie duch przekory.
Czekały cierpliwie, z wywieszonymi językami, gotowe lizać go po twarzy, jak tylko się
odwróci.
- Lionel - powiedziałam, potrząsając go za ramię. - Psy naprawdę nic ci nie
zrobią. To dobre psy. Czy myślisz, że gdyby któryś z nich kiedyś kogoś ugryzł,
trzymano by je tutaj? Wykluczone. To mogłoby narazić obóz na procesy sądowe.
Wiesz, rodzice uzdolnionych dzieci bywają skłonni do pieniactwa. Z rodzicami
Shane'a na czele.
Pamela uniosła brwi, ale nie odezwała się ani słowem, pozwalając mi uporać
się z sytuacją na mój własny sposób. W końcu Lionel oderwał twarz od mojego pępka
i zamrugał załzawionymi oczami. Psy ożywiły się nagle, ale pozostały na miejscu.
- Nie wiem, co znaczy pieniactwo - powiedział Lionel. - Ale dziękuję, że mi
pomogłaś, Jess.
Poklepałam go po kędzierzawej głowie.
- Nie ma za co. A teraz uważaj.
Wyciągnęłam rękę przed siebie. Psy, rozpoznając dziwaczny, używany w
relacjach psio - ludzkich sygnał, rzuciły się naprzód i zaczęły lizać moje palce.
- Widzisz? One chcą się po prostu zaprzyjaźnić. Albo dobrać się do źródła
zapachu słodyczy, które przeszły dzisiaj przez moje ręce, ale wszystko jedno.
- Widzę. - Lionel przyglądał się psom wielkimi ciemnymi oczami. - Nie będę się
bał. Ale... czy mogę ich nie dotykać?
- Jasne - powiedziałam. Cofnęłam rękę, mokrą i lepką, jakbym ją zanurzyła w
naczyniu z gorącym majonezem. Wytarłam ją w szorty. - Może byś dołączył do reszty
Brzózek?
Lionel uśmiechnął się do mnie trwożliwie i pobiegł w stronę Jamy, rzucając
przez ramię kilka niepewnych spojrzeń na psy.
- W porządku - odezwała się Pamela, kiedy Lionel oddalił się na tyle, że nie
mógł nas usłyszeć. - Rozwiązałaś to... w interesujący sposób.
- Ten Shane - stwierdziłam - to utrapienie.
- To wyzwanie - poprawiła mnie Pamela. - I zdaje się, z każdym rokiem jest
coraz gorszy.
Potrząsnęłam głową. Zaczęłam się zastanawiać, czy Andrew, po którym
odziedziczyłam domek, nie dowiedział się przypadkiem, co w trawie piszczy. Może
zorientował się, że przydzielono mu Shane'a, i w związku z tym udał chorego, żeby nie
musieć stawiać czoła owemu szczególnemu wyzwaniu. Andrew należał do
zasiedziałych. Pracował na obozie również poprzedniego lata.
- Dlaczego go przyjmujecie? - zapytałam. Pamela westchnęła.
- Wiesz, Shane jest niezwykle utalentowany. Zupełnie na to nie wygląda, ale...
- Shane?
W moim głosie musiało być takie zdumienie, że Pamela energicznie pokiwała
głową, dodając:
- O, tak, to prawda. Ten chłopiec jest geniuszem muzycznym. Wiesz, słuch
absolutny i tak dalej.
Potrząsnęłam głową.
- Daj spokój.
- Mówię poważnie. Nie wspominając już o tym, że... no cóż, jego rodzice są
bardzo... hojni, jeśli chodzi o wsparcie dla obozu.
Dobra. To chyba wiele wyjaśnia, prawda? Dołączyłam do moich Brzózek - i
pozostałych obozowiczów - przy ognisku. Pierwsze ognisko poświęcono niemal w
całości przedstawianiu personelu oraz zapoznaniu dzieci z rozbudowanym
regulaminem obozu Wawasee. Przed oczyma zebranych paradowali kolejno
nauczyciele muzyki i pozostali pracownicy - wychowawcy, administratorzy,
ratownicy, spece od napraw, pielęgniarka, personel stołówki i tak dalej.
Potem omówiliśmy przepisy: nie wolno biegać, nie wolno śmiecić, nie wolno
opuszczać domku po dziesiątej wieczorem; żadnych najazdów na sąsiednie chatki,
nurkowania w jeziorze ani ćwiczenia na instrumentach poza pokojami do tego prze-
znaczonymi (podstawowa sprawa, bo gdyby każdy zaczął grać na swoim instrumencie
poza dźwiękochłonnymi pomieszczeniami, na obozie panowałby większy hałas niż na
głównej ulicy w godzinie szczytu). Dowiedzieliśmy się również, że obóz Wawasee
umiejscowiono w samym środku dwustuhektarowego, chronionego przez rząd
federalny lasu i że gdyby ktoś zapuścił się do tego lasu na własną rękę, małe szanse,
żebyśmy kiedyś o nim jeszcze usłyszeli.
Po tym optymistycznym akcencie przypomniano nam, że obowiązkowa kąpiel
morsów odbywa się o siódmej rano. Potem, po Dona Nobis Pacem (hej, to były,
ostatecznie, muzykalne dzieci) pozwolono nam rozejść się na noc.
Shane zjawił się u mojego boku, jak tylko wstałam.
- Jess - powiedział, ciągnąc mnie za koszulkę. - Co się stanie, jak będę miał
trzecią wpadkę?
- Wylecisz - poinformowałam go.
- Nie możesz mnie wyrzucić z obozu. - Piegi Shane'a - a miał ich sporo -
odcinały się wyraźnie na jego twarzy w świetle ogniska. - Jak tylko spróbujesz, mój
tata poda cię do sądu.
Rozumiecie, co miałam na myśli, mówiąc o skłonności rodziców
utalentowanych dzieci do pieniactwa?
- Nie zamierzam cię wyrzucić z obozu - oświadczyłam. - Ale mogę cię wywalić z
domku.
- Co masz na myśli? - łypnął na mnie wściekle.
- Będziesz spał na ganku - wyjaśniłam. - Bez dobrodziejstwa klimatyzacji.
- To ma być moja kara? - parsknął. - Spanie bez klimatyzacji? Chichotał całą
drogę do domku, obrywając po raz kolejny, kiedy po drodze rzucił kamień, który
przypadkiem przeleciał o parę centymetrów od Lionela, trafiając Artura. Artur dał
upust swoim uczuciom natychmiast i bez żadnego skrępowania. Zachwycona, że
przynajmniej jeden z mieszkańców Brzozowej Chatki potrafi bronić się przed
Shane'em, nie próbowałam przerwać bójki.
- Rany - mruknął Scott.
Razem z Dave'em - ich podopieczni posłusznie poszli przodem do domków i
teraz prawdopodobnie myli zęby i pakowali się do łóżek - zatrzymał się obok mnie,
obserwując zapasy Shane'a z Arturem, które odbywały się na poboczu oświetlonej
dróżki, w gęstych zaroślach trującego bluszczu.
- Co takiego zrobiłaś, żeby zasłużyć na tego ancymonka? Wzruszyłam
ramionami.
- Chyba urodziłam się pod nieszczęśliwą gwiazdą.
- Ten dzieciak - stwierdził Dave, widząc, jak Shane bez powodzenia próbuje
zmiażdżyć Arturowi twarz na korzeniach drzewa - ma zapisane w gwiazdach, że
kiedyś wygarnie z uzi do nauczyciela i kolegów z klasy. Założę się.
- Może powinienem ich powstrzymać... - Scott zaczął schodzić z dróżki.
Złapałam go za ramię.
- O, nie - powiedziałam. - Niech się wyszaleją.
Artur uzyskał akurat przewagę i usiadł Shane'owi na piersi.
- Przeproś - zażądał Artur - albo będę skakał po tobie, aż ci żebra popękają.
Scott, Dave i ja, poruszeni tą groźbą, popatrzyliśmy na siebie, unosząc brwi.
- Jess! - jęknął Shane.
- Shane - zaczęłam - jeśli chcesz rzucać kamieniami, musisz być przygotowany
na to, że poniesiesz konsekwencje.
- Ale on mnie zabije!
- A ty omal go nie zabiłeś kamieniem.
- Nie umarłby - zawył Shane. - To był taki maleńki kamyczek.
- Mogłeś mu wybić oko - powiedziałam surowo. Scott i Dave musieli się
odwrócić, żeby ukryć przed chłopcami rozbawione miny.
- Kiedy złamiesz żebro - poinformował Artur swoją ofiarę - nie będziesz mógł
oddychać przeponą. Wiesz, kiedy będziesz grać. To wtedy okropnie boli. Nie mam
pojęcia, jak w ogóle dasz radę...
- Złaź ze mnie! - ryknął Shane.
Artur zebrał garść ziemi, z wyraźnym zamiarem wpakowania jej w usta
Shane'a.
- Dobra, dobra - wrzasnął Shane. - Przepraszam.
Artur pozwolił mu wstać. Shane, wracając za nim na ścieżkę, spojrzał spode łba
i burknął:
- Poczekaj tylko, niech mój tata się dowie, jaka z ciebie beznadziejna
wychowawczyni. Wywalą cię jak nic.
- Ojej, co za strata! - zakpiłam. - Wyjechać i nigdy już nie słuchać twojego
marudzenia? Umarłabym z żalu.
Shane, wściekły, popędził w stronę Brzozowej Chatki. Artur, chichocząc,
pobiegł za nim.
- Rany - powiedział Scott. - Pomóc ci położyć ich spać? Zmarszczyłam brwi.
- No coś ty? Oni mają prawie po dwanaście lat. Nie potrzebują, żeby ich kłaść
spać.
Tylko potrząsnął głową.
Jakieś pół godziny później zrozumiałam, co miał na myśli. Była prawie
dziesiąta, ale żaden z rezydentów Brzozowej Chatki nie leżał jeszcze w łóżku. Żaden
nie przebrał się nawet w piżamę. Oddawali się różnym ciekawym zajęciom, ale nie
miało to nic wspólnego z przygotowaniami do snu. Niektórzy skakali po łóżkach, inni
biegali dookoła, paru wlazło pod łóżka, do pojemników przeznaczonych na ubrania.
Wydawało mi się, że w Makowej Chatce do czegoś takiego by nie doszło.
Mogłabym się założyć, że Karen Sue Hanky właśnie teraz zaplata warkoczyki jakiejś
dziewczynce, podczas gdy inna opowiada historie o duchach, a wszystkie chrupią z
wielkiej miski przyrządzony w kuchence popcorn.
Popcorn. Zaburczało mi w żołądku na samą myśl. Nie jadłam kolacji. Byłam
głodna. Padałam z głodu, Brzozowa Chatka wymknęła się spod kontroli, a ja ciągle nie
miałam okazji otworzyć koperty, którą Pamela dała mi dla Ruth.
Tyle że, oczywiście, koperta była przeznaczona dla mnie.
To chyba historie o duchach poddały mi pomysł. Nie byłam w stanie
przekrzyczeć ich wrzasków, nie mogłam złapać biegających jak opętane dzieciaków,
ale mogłam spowodować, że przestaną widzieć, co się dzieje. Powlokłam się do
skrzynki z bezpiecznikami i po kolei nacisnęłam wszystkie dźwigienki.
Domek pogrążył się w ciemności. Zdumiewające, jak ciemno może być na wsi.
Wszystkie latarnie wzdłuż ścieżki wygaszono w związku z ciszą nocną, toteż żadne
światło nie wpadało przez okna - zwłaszcza że znajdowaliśmy się w zalesionej części
obozu, tak że nawet blask księżyca nie zdołał się przedrzeć przez baldachim liści. Nie
widziałam własnej dłoni, chociaż podniosłam ją do oczu.
Pozostali mieszkańcy Brzozowej Chatki zaobserwowali to samo zjawisko.
Parokrotnie rozległ się głuchy łomot - efekt zderzenia rozbieganych dzieciaków z
meblami.
Po chwili przestraszone głosy zaczęły wołać moje imię.
- Oho, awaria prądu - ogłosiłam. - Gdzieś widocznie jest burza.
W odpowiedzi usłyszałam jęki przerażenia.
- Chyba musimy położyć się spać. Nic innego nie da się robić po ciemku.
- Nie ma żadnej awarii. Wyłączyłaś światło. Rozpoznałam zjadliwy głosik
Shane'a. Wstrętny bachor.
- Nieprawda. Chodź tutaj i sam spróbuj. - Dla ilustracji sama nacisnęłam
włącznik światła. Suchy trzask nie pozostawiał wątpliwości. - Niech każdy lepiej włoży
piżamę i kładzie się do łóżka.
Rozległy się jęki i zawodzenia, bo trzeba było szukać piżam w ciemności.
Zaczęli też narzekać, że w tych warunkach nie mogą umyć zębów i nabawią się
próchnicy. Zignorowałam skargi. W kuchence znalazłam latarkę, którą trzymano tam
na wypadek, gdyby naprawdę wysiadło światło. Oświadczyłam, że zaprowadzę do
toalety każdego, kto zgłosi takie życzenie.
Shane powiedział:
- Daj mi latarkę, a ja każdego zaprowadzę. Nie dałam się nabrać.
Potem, kiedy wszyscy odbyli pośpieszne ablucje, przypomniałam im o porannej
kąpieli morsów i o potrzebie wyspania się, jako że lekcje muzyki miały się rozpocząć
tuż po śniadaniu. Tak na dobrą sprawę wolne od ćwiczeń były jedynie wczesne ranki,
pory posiłków i kąpieli oraz dwie godziny między trzecią a piątą, kiedy to wolno było
pływać w jeziorze, grać w tenisa, baseball i zajmować się sztuką oraz pracami
ręcznymi. Dla chętnych przewidziano spacery w terenie. Kiedyś odbywano nawet
wycieczki do sławnej na całą okolicę Wilczej Jaskini, sławnej głównie dzięki temu, że
tak daleko na północy, gdzie lodowiec zniwelował nierówności terenu, jaskinie
praktycznie nie występowały. Ale zdarzyło się kiedyś, że jakiś kretynowaty obozowicz
dostał po głowie stalaktytem czy coś takiego i zwiedzanie pieczary zniknęło z listy
zajęć dopuszczalnych w niezbyt długim czasie wolnym.
Miałam wrażenie, że dzieciom spędzającym lato na obozie Wawasee przez
większość czasu nie wolno było... no cóż, być dziećmi.
Kiedy wszyscy znaleźli się wreszcie w łóżkach, życząc mi słodko dobrej nocy,
poszłam do swojego pokoju, zabierając latarkę. Nie zbliżałam się już do skrzynki z
bezpiecznikami, żeby włączyć światło u siebie: zobaczyliby je przez szparę pod drzwia-
mi i moje kłamstwo wyszłoby na jaw. Zdjęłam koszulę i szorty i siedząc w bokserkach
ukradzionych Douglasowi oraz w podkoszulku, zjadłam część skonfiskowanych
słodyczy, przeglądając jednocześnie przy świetle latarki zawartość koperty, którą dała
mi Pamela.
Kochana Jess!
Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Praca wychowawczyni na obozie musi Ci dawać
mnóstwo przyjemności.
Owszem, pewnie. Jasne, że mi daje... szczególnie rozrywkowe okazało się
spotkanie z Shane'em.
Załączam zdjęcie Taylora Monroe 'a.
Skierowałam snop światła do wnętrza koperty i znalazłam kolorowy portret -
malutkiego chłopczyka z kręconymi włoskami, w spodniach ogrodniczkach. Cud,
miód, ultramaryna.
Taylor zniknął z domu towarowego dwa lata temu, kiedy miał trzy lata. Rodzice
rozpaczliwie pragną go odzyskać. Nie ma żadnych podejrzanych ani śladów.
Dobrze. Czysty, jasny przypadek porwania. Rosemary odwaliła mnóstwo
roboty, żeby się o tym przekonać. Dawała mi znać tylko o takich przypadkach, kiedy
istniała pewność, że dziecko chce zostać odnalezione. To był mój jedyny warunek,
żeby odnaleźć dziecko: ono samo musiało tego chcieć. No tak, a do tego zachowanie
anonimowości.
Jak zwykle, zadzwoń, kiedy będziesz wiedziała, gdzie jest. Znasz numer.
Całuję, Rosemary
Przyjrzałam się zdjęciu w świetle latarki. Taylorze Monroe, powiedziałam do
siebie. Taylorze Monroe, gdzie jesteś?
Drzwi mojego pokoju otworzyły się nagle z hukiem. Zaskoczona upuściłam
zdjęcie - i latarkę - na podłogę.
- Hej, co to jest? - zainteresował się Shane.
- Jej - burknęłam, usiłując ukryć zdjęcie i list w pościeli. - Słyszałeś kiedyś o
tym, że się puka?
- Co to za dziecko? - dopytywał się Shane.
- Nie twój interes. - Znalazłam latarkę i poświeciłam na niego. - Czego chcesz?
Oczy Shane'a zwęziły się, ale nie tylko z powodu silnego światła latarki.
Błysnęła w nich podejrzliwość.
- Aha - powiedział. - To zdjęcie zaginionego dziecka? Bystry chłopak. Pamela
nie myliła się. Shane był uzdolniony. Chyba nie tylko muzycznie.
- Nie bądź śmieszny - powiedziałam.
- Och, naprawdę? No to dlaczego je ukrywasz?
- Shane. - To było niesłychane. - Czego chcesz? Shane jednak puścił pytanie
mimo uszu.
- Skłamałaś - powiedział z oburzeniem. - Skłamałaś totalnie. Masz ciągle te
zdolności.
- Taak, jasne, Shane - powiedziałam. - Właśnie dlatego pracuję na obozie
Wawasee za pięć dolców za godzinę. Mam zdolności parapsychiczne i w ogóle i
mogłabym zgarniać forsę, znajdując poszukiwanych przez władze, ale wolę siedzieć
tutaj.
Shane w odpowiedzi na mój sarkazm tylko zamrugał parę razy.
- Skończ już z tym - powiedziałam kwaśnym tonem. - Jasne? Dlaczego nie
jesteś w łóżku?
Shane przypomniał sobie pretekst, pod którym wtargnął do mojego pokoju -
zapewne spodziewając się zastać mnie w skąpym przyodziewku.
- Chcę się napić wody - jęknął.
- No to się napij - powiedziałam niezbyt uprzejmie.
- Nie dojdę po ciemku do łazienki.
- Tutaj trafiłeś - zauważyłam. - Ale...
- Zjeżdżaj, Shane.
Wyszedł, wciąż marudząc. Wyciągnęłam zdjęcie Taylora i list Rosemary. Nie
miałam żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, że oszukałam Shane'a.
Najmniejszych. Musiałam chronić nie tylko Rosemary, ale również siebie. Po moim
niedawnym starciu z rządem Stanów Zjednoczonych, który miał odmienny od mojego
pomysł na wykorzystanie moich zdolności parapsychicznych, Rosemary,
recepcjonistka w fundacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci, zgodziła
się wielkodusznie... no, cóż, pomóc mi się sprywatyzować. Od tamtej pory, w
tajemnicy przed wszystkimi, pracowałyśmy razem.
Chyba musiałabym upaść na głowę, żeby wyjawić sekret rozkapryszonemu,
prawie dwunastoletniemu geniuszowi muzycznemu.
Na wszelki wypadek odłożyłam list Rosemary i wzięłam pożyczone od Ruth
„Cosmo”. 10 SPOSOBÓW, ŻEBY SIĘ PRZEKONAĆ, CZY JESTEŚ DLA NIEGO KIMŚ
WIĘCEJ NIŻ TYLKO KOLEŻANKĄ O, pożyteczna rzecz. Czytałam chciwie, myśląc o
Robie. Kto wie, może on mnie uwielbia, a ja po prostu jestem za głupia, żeby się
zorientować?
1. Gotuje dla ciebie obiad w twoje urodziny.
Dobra, Rob zdecydowanie tego nie zrobił. Ale moje urodziny przypadały
dopiero w kwietniu. A my zaczęliśmy... no, jak by to nazwać... dopiero w maju. Ten
punkt był zatem bez znaczenia.
2. Stara się być miły dla twoich przyjaciółek.
Mam tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Ruth. Właściwie nie miała okazji
poznać Roba. Bo widzicie, Rob jest, jak by to powiedzieć, nieodpowiednim
towarzystwem. Ruth nie jest snobką... przynajmniej nie tak całkiem... ale na pewno
nie aprobowałaby mojego związku z kimś, dla kogo kariera uniwersytecka nie
wchodzi w grę.
3. Słucha cię, kiedy...
Łomot w sąsiednim pokoju przerwał mi lekturę. Towarzyszył mu głośny jęk.
Złapałam latarkę i wyszłam z sypialni.
- Dobra - powiedziałam, oświetlając jedną twarz po drugiej. Wszystkie były
całkowicie przytomne. - Co się dzieje?
Kiedy światło latarki dosięgło twarzy Lionela, ukazało na niej wyraźne ślady
łez.
- Dlaczego płaczesz?
Wiedziałam doskonale. To głuche uderzenie przed chwilą... Shane leżał w
łóżku, ale wyraz słodkiej niewinności na jego buzi wskazywał wyraźnie, że musiał coś
zmalować.
Jednak Lionel powiedział tylko:
- Wcale nie płaczę.
Miałam serdecznie dość. Naprawdę. Chciałam tylko poczytać „Cosmo” i iść do
łóżka, żeby móc odnaleźć Taylora Monroe. Czy za dużo oczekiwałam po tak długim
dniu?
- Fajnie. - Usiadłam na podłodze, kierując latarkę w sufit. Artur odezwał się po
chwili:
- Eee, Jess? Co robisz?
- Będę tutaj siedzieć, dopóki wszyscy nie zaśniecie.
To wywołało podniecony chichot. Nie wiem, co ich tak rozbawiło.
Przez jakieś dziesięć sekund panowała cisza. Potem odezwał się głos Doo Sun:
- Jess? Masz braci?
- Bo co? - zapytałam podejrzliwie.
- Masz na sobie chłopięce gatki - powiedział Paul. Rzeczywiście miałam.
Bokserki Douglasa.
- No i co z tego?
- Jess - zaczął Shane głosem tak milutkim, że nic dobrego nie mogło z tego
wyniknąć. - Tak?
- Czy jesteś lesbijką?
Zamknęłam oczy. Policzyłam do dziesięciu. Starałam się zignorować chichot z
pozostałych łóżek. Otworzyłam oczy i powiedziałam:
- Nie, nie jestem lesbijką. Mam chłopaka.
- Kogo? - zainteresował się Artur. - Któregoś z tych facetów, z którymi
widziałem cię na ścieżce? Wychowawcę?
Rozległy się podniecone piski i pohukiwania.
- Nie - powiedziałam. - Mój chłopak w życiu nie robiłby czegoś tak głupiego jak
zajmowanie się dziećmi na obozie. Mój chłopak jeździ na harleyu i jest mechanikiem
samochodowym.
Chłopcy wydali pomruk aprobaty. Na jedenastoletnich chłopcach mechanicy
samochodowi wywierają znacznie większe wrażenie niż ludzie w typie... no, na
przykład mojej najlepszej przyjaciółki, Ruth.
Potem... sama nie wiem, dlaczego - może ciągle jeszcze tkwiła mi w głowie
Karen Sue i jej Makowa Chatka? Niespodziewanie dla siebie rozpoczęłam opowieść o
Robie i o tym, jak pewien człowiek przyprowadził swój samochód do jego warsztatu.
Zwyczajny samochód. Tyle że w bagażniku tkwił ludzki szkielet.
To była, oczywiście, kompletna bujda. Opowiadając o Robie i jego
samochodzie, nawiedzonym przez ducha kobiety, która udusiła się w bagażniku,
czerpałam garściami ze Stephena Kinga, streszczając fragmenty z Christine i paru
innych książek. Dwunastoletni chłopcy na pewno tego nie czytali i głęboko wątpię,
żeby rodzice pozwolili im w najbliższej przyszłości obejrzeć filmy nakręcone na
podstawie dzieł Kinga.
Nie pomyliłam się. Trzymałam ich w napięciu aż do kataklizmu na końcu,
kiedy to Rob uratował całe miasto, odważnie kierując miotacz granatów w morderczy
samochód i rozbijając go na tysiąc kawałków.
Po tych słowach nastąpiła pełna zdumienia cisza. Moja opowieść naprawdę ich
poruszyła. A jeszcze nie skończyłam.
- Czasami - szepnęłam - w takie noce jak ta, kiedy burza w oddali powoduje
awarię prądu, pogrążając świat w ciemności, na horyzoncie widać światła samochodu
- zabójcy - wyłączyłam latarkę - najpierw maleńkie punkciki hen, daleko... a potem
bliżej... coraz bliżej... i bliżej...
Ciszy nie mącił najlżejszy szmer. Ledwie oddychali.
- Dobranoc - powiedziałam i poszłam do swojego pokoju. Zasnęłam parę minut
później.
Nie słyszałam ani pisku ze strony pozostałych rezydentów Brzozowej Chatki aż
do pobudki następnego ranka...
A rano, rzecz jasna, wiedziałam już dokładnie, gdzie przebywa Taylor Monroe.
5
- O raju, chłopaki, o mało się nie posiusiałem w łóżko ze strachu - stwierdził
John.
- Tak? No, ja to się tak bałem, że nie mogłem pójść do ubikacji. - Sam stał nad
basenem z ręcznikiem narzuconym na szyję. Jego wątła pierś sprawiała wrażenie
wklęsłej. - Powstrzymywałem się - powiedział. - Nie chciałem ryzykować, wiecie, że
zobaczę te światła za oknem.
- Ja je widziałem - oświadczył Tony. Chłopcy prychnęli szyderczo.
- Nie, naprawdę - powiedział Tony. - Przez okno. Przysięgam. Wyglądał, jakby
płynął po jeziorze.
Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy samochód - zabójca Roba może pływać, czy
też po prostu przefrunął nad jeziorem.
Czekając w kolejce do kąpieli morsów, uznałam, że nie jest tak źle, jak jeszcze
wczoraj mi się wydawało. Przynajmniej wyspałam się za wszystkie czasy.
Może to dziwne, bo przecież mój mózg był atakowany informacjami na temat
pięcioletniego szkraba, którego nigdy na oczy nie widziałam. W telewizji i w
powieściach jasnowidze zawsze przybierają straszliwie zbolały wyraz twarzy, kiedy
mają wizję, jakby ktoś ich kłuł wykałaczką. Mnie tam się nigdy nie zdarzyło cierpieć.
Może dlatego, że ja mam widzenia tylko we śnie. Żadne nie było bolesne.
W moim odczuciu to jest tak, jak wtedy, gdy siedzimy i myślimy: „ojej, taki - a -
taki strasznie dawno nie dzwonił”, i nagle dzwoni telefon i odzywa się taki - a - taki. A
my mówimy: „Rany, właśnie o tobie myślałam” i śmiejemy się, bo to niesamowity
przypadek.
Tyle że to nie jest przypadek. Działa wtedy ta część mózgu, której rzadko
słuchamy, ta, którą nazywamy intuicją, przeczuciem czy instynktem. Ta część, która u
mnie obudziła się pod wpływem uderzenia pioruna. Dlatego teraz odbieram informa-
cje, do których normalnie nie miałabym dostępu - na przykład o tym, że Taylor
Monroe, który zniknął z domu towarowego w Des Moines dwa lata temu, mieszka
teraz w Gainesville, na Florydzie, z ludźmi, z którymi nie jest w żaden sposób
spokrewniony.
Widzicie, ludzie zazwyczaj - niemal wszyscy, naprawdę, nawet tacy inteligentni
jak Einstein czy Madonna - wykorzystują tylko trzy procent mózgu. Trzy procent! Tyle
wystarcza, żeby nauczyć się chodzić i mówić, parkować równolegle i zdecydować, jaki
smak jogurtu najbardziej nam odpowiada.
Ale niektórzy ludzie - tacy jak ja, których poraził piorun albo zostali poddani
deprywacji sensorycznej czy coś w tym rodzaju - wykorzystują więcej niż trzy procent.
Z jakiegoś powodu podłączamy się do uśpionych zwykle części mózgu.
A tam, jak się wydaje, dzieją się różne ciekawe rzeczy...
No cóż, jeśli o mnie chodzi, uzyskałam dostęp jedynie do bieżących adresów
wszystkich zaginionych ludzi na kuli ziemskiej.
Pewnie, to lepsze niż nic.
Ale, ale, o czym ja mówiłam? Aha, mimo że miałam wizję, spałam jak anioł.
Nie dałoby się tego powiedzieć o innych obozowiczach i ich wychowawcach.
Zwłaszcza Ruth wyglądała smętnie z podkrążonymi oczami.
- Mój Boże - powiedziała. - Nie dały mi spać całą noc. Nic, tylko gadały i
gadały... - Otworzyła szeroko niebieskie oczy, przyglądając mi się zza okularów. Byłam
w kostiumie kąpielowym, tak jak moi chłopcy, z ręcznikiem zawieszonym na szyi. -
Rany, chyba nie zamierzasz się kapać?
Wzruszyłam ramionami.
- Jasne, że tak.
A niby co miałam robić?
- Nie musisz - powiedziała Ruth. - To jest dla dzieci...
- Rano nie mogłam wziąć prysznica - wyjaśniłam. - Wiesz, przy ośmiu małych
maniakach seksualnych...
Ruth spojrzała na błękitną wodę, połyskującą w promieniach słońca.
- Jak chcesz - powiedziała. - Ale będziesz śmierdziała cały dzień chlorem.
- Owszem - zgodziłam się. - Ale kto mnie będzie wąchać? Obie popatrzyłyśmy
w kierunku Todda. On także był w kąpielówkach. Mogę dodać, że był to przyjemny
widok.
- Nie on.
Ruth westchnęła.
- Nie, pewnie nie.
Zauważyłam, że podczas gdy Todd nie zwracał na nas uwagi, Scott i Dave nie
spuszczali z nas oczu. Obaj popatrzyli w inną stronę, kiedy zerknęłam w ich kierunku,
ale nie miałam wątpliwości: gapili się na nas.
Ruth jednak nie widziała nikogo poza Toddem.
- Masz dzisiaj lekcję - przypomniała. - Facet od fletu jest całkiem przystojny.
Nie chciałabyś chyba śmierdzieć przy nim chlorem?
„Facet od fletu” był nauczycielem gry na instrumentach dętych, Francuzem o
imieniu Jean - Paul czy jakoś tak. Faktycznie był dość przystojny, we francuski, trochę
niechlujny sposób. Ale dla mnie był trochę za stary. To znaczy, lubię mężczyzn star-
szych od siebie, ale wydaje mi się, że trzydziestka to już przesada. Dziwacznie byśmy
razem wyglądali.
- Nie wiem - powiedziałam, kiedy kolejka przesunęła się odrobinę w stronę
wody. - Jest, zdaje się, akceptowalny. Ale nie szalenie przystojny.
Nie zdawałam sobie sprawy, że Karen Sue Hanky podsłuchuje, dopóki nie
odwróciła się w naszą stronę i z błyszczącymi, choć obwiedzionymi sinymi
podkówkami oczami, warknęła:
- Mam nadzieję, że nie mówisz o profesorze Le Blanc. Wiesz, tak się składa, że
to geniusz muzyczny.
Przewróciłam oczami.
- Kto tutaj nie jest geniuszem muzycznym? - zapytałam. - Oczywiście, nie licząc
ciebie, Karen.
Ruth aż połknęła gumę do żucia, usiłując się nie roześmiać.
- Jesteś wstrętna - obruszyła się Karen, czerwieniejąc powoli, aż jej policzki
stały się tego samego koloru co litery na koszulce ratownika. - Powiem ci, że
ćwiczyłam codziennie po cztery godziny i że mój tata płacił trzydzieści dolarów za
godzinę za prywatne lekcje u profesora.
- Taak? - uniosłam brwi. - Rany. Może teraz będziesz w stanie za nami nadążyć.
Karen zmrużyła oczy.
Nie dowiedziałam się, co chciała powiedzieć, bo w tym momencie ratownik -
także dość pociągający, zdecydowanie akceptowalny - wydał gwizd i wrzasnął:
- Brzozy!
Moje Brzózki i ja rzuciliśmy się pędem do wody, wskakując jednocześnie,
krzycząc i chlapiąc dookoła. Nie wszyscy byli świetnymi pływakami; niektórzy
krztusili się i pluli wodą, doszło do jednej próby utopienia, udaremnionej szczęśliwie
przez ratownika. Shane musiał potem siedzieć na brzegu przez dwadzieścia minut.
Ale poza tym bawiliśmy się świetnie.
Uczyłam ich właśnie nowej piosenki - jako że Pamela zakazała Pada deszczyk -
kiedy Scott i Dave oraz Ruth i Karen przechodzili obok ze swoimi grupami. Wszyscy,
jak zauważyłam, sprawiali wrażenie trochę śniętych.
- Nie mogę pojąć, jak ty to robisz, że jesteś wyspana - powiedział Scott. - Nie
przeszkadzali ci w nocy?
- Nie - odparłam. - Wcale nie.
- Jak ty to zrobiłaś? - zapytał Dave. - Moi tłukli się do rana. Musiałem spać z
poduszką na głowie. Ruth potrząsnęła głową.
- Pierwsza noc poza domem - powiedziała ze znawstwem - zawsze jest
najgorsza. Uspokajają się zwykle trzeciej albo czwartej nocy, z czystego wyczerpania.
Karen Sue sapnęła ciężko.
- Nie moje panienki, założę się.
Spojrzała gniewnie na parę mijających nas Makowych Panienek, które
chichotały, pędząc dróżką, co skłoniło nas do chóralnego:
- Macie iść, nie biegać!
- Małe potwory - mruknęła Karen, ściszając głos. - Nie słuchają żadnych
poleceń, a ten język! W życiu nie słyszałam, żeby ktoś się tak wyrażał! I całą noc
śmiały się jak opętane.
- Moje tak samo - powiedziała Ruth zmęczonym głosem. - Odpadły chyba
dopiero koło piątej.
- Moi o piątej trzydzieści - odezwał się Scott. Popatrzył na mnie. - Nie mogę
uwierzyć, że twój Shane tak po prostu, bez walki, odpłynął do krainy snu.
- No właśnie - powiedział Dave. - Zdradzisz nam swój sekret?
- Och, opowiedziałam im strasznie długą historyjkę i zaraz się pospali.
Spaliśmy jak kamienie. Obudziła mnie dopiero pobudka.
- Naprawdę? - Ruth nie mogła wyjść ze zdumienia.
- O czym była ta historyjka? - dopytywał się Dave.
Ze śmiechem streściłam im opowiadanie. Oczywiście, nie wspomniałam o
Robie ani nie przyznałam się do zapożyczeń z dzieł Kinga.
Słuchali w milczeniu. A potem Karen oświadczyła z pasją:
- Nie uważam za stosowne straszenia dzieci historiami o duchach.
Prychnęłam pogardliwie. Ależ ona była naiwna! Dzieci przecież uwielbiają
historie o duchach. Zresztą moim zdaniem duchy to naprawdę drobiazg wobec faktu,
że z domu towarowego porwano trzyletnie dziecko, które odnalazło się dopiero po
dwóch latach.
To dopiero było przerażające.
Właśnie dlatego, zamiast wraz z moimi Brzózkami udać się na śniadanie -
chociaż skręcałam się z głodu po porannej kąpieli i wczorajszej kolacji złożonej
głównie z wafelków - zakradłam się do budynku administracji w nadziei, że uda mi się
znaleźć wolny telefon.
Znalazłam bez trudu. Sekretarka, która chodzi z kierowcą Nascar, jeszcze nie
wróciła. Wślizgnęłam się na jej krzesło i wybrałam numer Państwowej Agencji
Poszukiwania Zaginionych Dzieci.
Nie odebrała Rosemary, tylko jakaś inna kobieta.
- 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń - powiedziała. - Z kim chce pani mówić?
Odezwałam się szeptem. Starałam się również możliwie jak najlepiej
naśladować hiszpański akcent, na wypadek, gdyby linia była na podsłuchu.
- Rosemary, por favor. Tamta pani na to:
- Słucham? Szepnęłam:
- Rosemary.
- Och - powiedziała pani. - Uhm. Chwileczkę.
Jejku! Nie mogłam czekać nawet chwileczki! W każdej sekundzie mogli mnie
przyłapać. Tylko tego było mi trzeba, żeby weszła Pamela i odkryła, że nie tylko
zaniedbuję swoje obowiązki, ale jeszcze używam własności obozu do celów pry-
watnych...
- Dzień dobry, tu Rosemary - odezwał się niepewnie głos w słuchawce.
- Cześć - powiedziałam, porzucając hiszpański akcent. Nie musiałam się
przedstawiać. Rosemary znała mój głos. - Taylor Monroe. Gainesville, Floryda. -
Wyrzuciłam z siebie ulicę i numer domu. Bo tak to działa. Tak pojawia się informacja.
Tak jakby w moim mózgu zainstalowano wyszukiwarkę: wprowadza się imię i zdjęcie
zaginionego dziecka i otrzymuje pełny adres, często z kodem.
Naprawdę. To dziwaczne, zwłaszcza że na ogół nie znam tych miejsc nawet ze
słyszenia.
- Dziękuję - powiedziała Rosemary, uważając, aby nie wymówić mojego
imienia w obecności kierownika, który kiedyś nasłał na mnie federalnych. - Będą tacy
szczęśliwi. Nie masz pojęcia...
W tym momencie Pamela, z zatroskaną twarzą, pojawiła się na korytarzu,
zmierzając prosto do recepcji. Szepnęłam:
- Przepraszam, Rosemary, muszę iść - i odłożyłam słuchawkę. Potem
zanurkowałam pod biurko.
To niewiele pomogło. Wpadłam. Wpadłam.
- Jess? - odezwała się Pamela.
Zwinęłam się w kłębek pod biurkiem. Może jeśli się nie poruszę, myślałam,
jeśli nie będę oddychać, Pamela pomyśli, że miała zwidy i pójdzie sobie.
- Jessico - powiedziała Pamela tonem, którego raczej się nie używa,
rozmawiając z wytworami wyobraźni. - Wyłaź. Widziałam cię.
Wygramoliłam się niechętnie spod biurka.
- Posłuchaj - powiedziałam. - Zaraz to wyjaśnię. Dzisiaj są dziewięćdziesiąte
urodziny mojej babci i gdybym nie zadzwoniła, byłaby awantura jak ho, ho!
Sądziłam, że zarobię punkt w ramach sprawności harcerskich, mówiąc „ho,
ho!” zamiast „cholera”, ale nic z tego. Po pierwsze, Pamela była coś nie w humorze,
jeszcze zanim mnie zobaczyła. Teraz wyglądała jeszcze gorzej.
- Jess - powiedziała dziwnym tonem. - Wiesz, że nie powinnaś używać
własności obozu...
- .. .do prywatnych celów - dokończyłam. - Tak, wiem. Naprawdę mi przykro.
Jak powiedziałam, to była pilna sprawa.
Pamela jednak wydawała się dużo bardziej przygnębiona, niżby to wynikało z
sytuacji. Czułam, że kryje się za tym coś jeszcze. Sądziłam najpierw, że chodzi o jakieś
obozowe problemy, może z orkiestrą czy czymś takim. No, wiecie, na przykład
skończyły im się stroiki klarnetowe.
Ale oczywiście myliłam się. Okazało się, że chodzi o coś związanego ze mną.
- Jess - powiedziała Pamela. - Właśnie cię szukałam.
- Tak? - zamrugałam oczami. Jeśli Pamela mnie szukała, to mogło znaczyć
tylko jedno: byłam w tarapatach.
Jedyną rzeczą, jaka mi przyszła do głowy z moich ostatnich dokonań - poza
wykonaniem prywatnego telefonu z obozowego aparatu - były historie o duchach.
Czyżby Karen Sue znowu napaplała na mnie? Jeśli tak, to pobiła rekord. Rozstałyśmy
się zaledwie pięć minut wcześniej. Ta dziewczyna miała bioniczne stopy, czy co?
Nie ulegało wątpliwości, że Pamela weźmie stronę Karen Sue, jeśli chodzi o
straszenie małych dzieci opowieściami o duchach. Uznałam, że muszę działać
błyskawicznie.
- No dobrze - powiedziałam. - Chętnie to wyjaśnię. Shane ubiegłej nocy
strasznie się rozbisurmanił i jedyne, co mogłam zrobić, żeby przestał się znęcać nad
młodszymi, to...
- Jessico - przerwała mi Pamela, dość ostro. - Nie wiem, o czym mówisz. Jest tu
ktoś... kto chce się z tobą zobaczyć.
Zamknęłam buzię i wlepiłam w nią oczy.
- Ktoś jest? - powtórzyłam bezmyślnie. - Żeby się ze mną zobaczyć?
Przemknęły mi przez głowę tysiące myśli. Pierwszą była myśl o... Douglasie.
Dzwonił poprzedniego wieczoru. Dzwonił nie tylko po to, żeby powiedzieć, że za mną
tęskni. Chciał się pożegnać. W końcu to zrobił. Głosy mu kazały i posłuchał. Douglas
popełnił samobójstwo i mój tata - moja mama - mój drugi brat - przyjechali, żeby
mnie o tym zawiadomić.
W uszach zaczęło mi szumieć. Miałam wrażenie, że coś mi pękło w środku.
- Gdzie? - Z trudem wydobyłam to słowo spomiędzy warg, które nagle zrobiły
się jak z lodu.
Pamela z poważną miną skinęła głową w kierunku biura. Ruszyłam powoli,
Pamela za mną. Modliłam się, żeby to był Michael. Oby wysłali Michaela, żeby mnie
zawiadomił. Bo Michaela jeszcze mogłam znieść. Gdyby to była matka czy nawet
ojciec, na pewno bym się poryczała. A nie chciałam płakać przy Pameli.
To jednak nie był Mikey. Ani ojciec, ani nawet matka. Zobaczyłam zupełnie
obcego mężczyznę.
Był starszy ode mnie, ale młodszy od moich rodziców. Mógł być mniej więcej w
wieku Pameli. Mimo to określiłabym go jako „akceptowalnego”. Może nawet
„przystojniaka”. Gładko ogolony, z ciemnymi, dość długimi włosami, miał krawat i
sportowy płaszcz. Kiedy na niego spojrzałam, zerwał się pośpiesznie na równe nogi i
wtedy okazało się, że jest dość wysoki - dobra, dla mnie prawie każdy jest wysoki - i
trochę niezgrabny w ruchach.
- Panna M - mastriani? - zapytał nieśmiało.
Pracownik socjalny? Miał zużyte buty i przetarte mankiety płaszcza. Z
pewnością nie federalny. Na FBI był za przystojny. Za bardzo zwracałby uwagę.
Może nauczyciel. Taak. Matematyk albo fizyk. Ale z jakiego powodu miałby się
tutaj zjawić z zawiadomieniem o samobójstwie Douglasa jakiś fizyk czy matematyk?
- Nazywam się Jonathan Herzberg - powiedział mężczyzna, wyciągając do mnie
rękę. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani za złe tego wtargnięcia. Rozumiem, że to
niezwykłe i że popełniam uchybienie wobec pani prawa do prywatności... ale, panno
Mastriani, jestem w rozpaczy.
Cofnęłam się, ignorując wyciągniętą dłoń. Poruszyłam się tak szybko, że
wbiłam się siedzeniem w krawędź biurka Pameli.
Dziennikarz. Powinnam się była domyślić. Krawat go zdradzał.
- Proszę posłuchać - zaczęłam.
Na ustach nie czułam już lodu. Szum w uszach ustał. Za to ogarnął mnie gniew.
Zimny, straszny gniew.
- Nie wiem, dla jakiej gazety pan pracuje - powiedziałam lodowatym tonem. -
Czy też magazynu albo programu telewizyjnego. Ale mam już tego dosyć. Wiosną
praktycznie zrujnowaliście mi życie, szpiegując mnie, podsłuchując moją rodzinę.
Skończyło się, jasne? Wbijcie to sobie do głowy: dziewczyna od pioruna zawiesiła
piorun na kołku. Już nie pracuję w biznesie poszukiwania zaginionych ludzi.
Jonathan Herzberg wyglądał na bardziej niż zdziwionego. Spojrzał na Pamelę,
a potem znowu na mnie.
- Panno M - mastriani - wyjąkał. - Ja nie jestem... to znaczy, ja...
- Pan Herzberg nie jest dziennikarzem, Jess. - Głos Pameli, jak na nią, brzmiał
niezwykle łagodnie. To mnie zastanowiło. - Nie wpuszczamy dziennikarzy - a w
przeszłości mieliśmy wielu wybitnych gości - na teren obozu. Wiesz o tym z
pewnością.
Przypuszczam, że miałam tę informację zakodowaną gdzieś w głęboko
położonej części mózgu. Obszar wokół jeziora Wawasee stanowił własność prywatną.
Tylko ludzi, których nazwiska figurowały na liście zaproszonych gości, przepuszczano
przez bramę. Kwestię bezpieczeństwa na obozie Wawasee traktowano bardzo
poważnie - w związku z dużą ilością kosztownych instrumentów w różnych miejscach.
Och, no i w związku z cudownymi dziećmi.
Moje spojrzenie powędrowało od Pameli do pana Herzberga i z powrotem.
Oboje wydawali się... powiedzmy, zmieszani. To chyba najlepsze określenie.
- Czy państwo się znają? - zapytałam.
Pamela, która nie należała do nieśmiałych, zaczerwieniła się.
- Nie, nie - powiedziała. - To znaczy... właśnie się poznaliśmy. Pan Herzberg...
Jess, otóż pan Herzberg...
Uznałam, że z pani kierowniczki nie wyciągnę niczego sensownego.
- No dobrze - powiedziałam do nieznajomego. - Nie zgadnę. Jeśli nie jest pan
dziennikarzem, to czego pan ode mnie chce?
Jonathan Herzberg wytarł ręce o spodnie koloru khaki. Musiał się strasznie
spocić, bo na materiale zostały wilgotne plamy.
- Miałem nadzieję - powiedział cicho - że pomożesz mi znaleźć córkę.
6
Rzuciłam szybkie spojrzenie na Pamelę. Nie spuszczała wzroku z Jonathana
Herzberga. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Najwyraźniej się zakochała.
- Może nie usłyszał pan za pierwszym razem - powiedziałam. - Już się tym nie
zajmuję.
Skłamałam, naturalnie. Ale skąd on mógł wiedzieć. A może wiedział? Pan
Herzberg na to:
- Wiem, że tak mówiłaś. To znaczy, wtedy, wiosną. Ale ja... cóż, miałem
nadzieję, że powiedziałaś tak z powodu prasy i tego zamieszania... cóż, to było trochę
kłopotliwe.
Popatrzyłam na niego. „Kłopotliwe”? On nazywa pościg w wykonaniu
uzbrojonych agentów rządowych „kłopotliwym”? Pokażę mu, co to znaczy
„kłopotliwy”.
- Przepraszam - powiedziałam. - Nie rozumie pan? Nic z tego! To już nie działa.
Skończyły się moce nadprzyrodzone. Baterie wysiadły...
Pan Herzberg grzebał tymczasem w teczce. Kiedy się wyprostował, w ręce
trzymał fotografię.
- To ona - powiedział, wciskając mi zdjęcie. - To Keely Ma dopiero pięć lat...
Cofnęłam się przerażona, jakby wyciągnął grzechotnika, a nie zdjęcie małej
dziewczynki.
- Nie chcę tego oglądać - powiedziałam, prawie rzucając w niego fotografią. -
Nie chcę tego widzieć.
- Jess! - Pamela również wydawała się przestraszona. - Jess, proszę,
posłuchaj...
- Nie - oświadczyłam. - Nie będę. Nie możecie mnie zmusić. Wychodzę.
Wiem, jak to wyglądało. Ten człowiek wydawał się szczery. Robił wrażenie
zrozpaczonego ojca. Jak mogłam być tak okrutna i nieczuła?
Ale spróbujcie spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Co innego dostać
pocztą paczkę ze starannie przygotowanym raportem dotyczącym porwania dziecka,
obudzić się następnego ranka i wykonać telefon do zaufanej osoby, która nikomu nie
piśnie słówka na mój temat. Łatwe.
Nie tylko łatwe: anonimowe.
Ale stanąć oko w oko z rodzicem zaginionego dziecka, rozpaczliwie błagającym
o pomoc, o, to zupełnie co innego. To nie jest łatwe.
Nie wspominając już o anonimowości.
A ja muszę dbać o anonimowość. Muszę.
Odwróciłam się i skierowałam do drzwi. Już miałam napisać: chwiejnym
krokiem, niemal po omacku,' powlokłam się w stronę drzwi, bo to by brzmiało
strasznie dramatycznie i w ogóle, ale mijałoby się z prawdą. Trudno powiedzieć,
żebym się chwiała na nogach - szłam całkiem pewnie. Z moimi oczami też nie działo
się nic złego. A wiem to stąd, że fotografia, której przed chwilą udało mi się pozbyć,
sfrunęła z góry. Po prostu zleciała na podłogę, lądując u moich stóp, jak liść czy ptasie
piórko.
Spojrzałam. Jak miałam nie spojrzeć?
Nie twierdzę, że była najsłodszym dzieckiem, jakie w życiu widziałam. Nie o to
chodzi. Dopóki nie zobaczyłam zdjęcia, nie była dla mnie prawdziwym dzieckiem.
Była argumentem, którego użyto, by zmusić mnie do wyznania czegoś, czego nie
chciałam ujawniać.
Potem ją zobaczyłam.
Myślicie, że byłam okropna, odmawiając pomocy temu facetowi? Ale
zrozumcie, od tamtego dnia, kiedy poraził mnie piorun, nie wszystko układało się
pomyślnie. A chwilami nawet bardzo, bardzo niepomyślnie. Mój brat Douglas przez to
wszystko znowu wylądował w szpitalu. I omal nie zrujnowałam życia pewnemu
dziecku, które odnalazłam, i jego matce. Dzieciak wcale nie chciał, żebym go
odnalazła. Musiałam się nieźle napracować, żeby wszystko znowu się ułożyło.
Nie chce mi się nawet wracać do historii z federalnymi, bronią i wysadzonym w
powietrze helikopterem.
Wyglądało na to, że uderzenie pioruna wywołało reakcję łańcuchową, która
coraz bardziej wymykała się spod kontroli, i wszyscy, wszyscy bliscy mi ludzie zostali
w jakiś sposób dotknięci.
Nie chciałam, żeby to się powtórzyło. Nigdy więcej.
Opracowałam skuteczny system niedopuszczania do takiej sytuacji. Jeśli żadna
z zaangażowanych osób nie próbowała się z niego wyłamać, nie działo się nic złego.
Zaginione dzieci, które chciały, aby je odnaleziono, odnajdywały się. Nikt nie prze-
śladował mnie ani mojej rodziny. Wszystko szło jak z płatka.
A potem musiał pojawić się Jonathan Herzberg i machnąć mi przed oczami
zdjęciem swojej córki.
Wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że wszystko zacznie się od początku.
Nie było sposobu, żeby to powstrzymać.
Jonathan Herzberg nie był głupcem. Widział, jak zdjęcie upadło na podłogę.
Zauważył, że na nie spojrzałam.
I ruszył na całego.
- Chodzi do przedszkola - powiedział. - W każdym razie, poszłaby od września,
gdyby... gdyby nie zniknęła. Lubi psy i konie. Chce zostać weterynarzem, kiedy
dorośnie. Niczego się nie boi.
A ja po prostu stałam, gapiąc się na fotografię.
- Jej matka zawsze miała... problemy. Po urodzeniu Keely jeszcze się
pogorszyło. Myślałem, że to depresja poporodowa, że z czasem minie. Niestety, nie
minęła. Przepisali jej leki przeciwdepresyjne. Czasami je brała. Na ogół jednak nie.
Jonathan Herzberg mówił spokojnym, cichym głosem. Nie płakał i nie błagał.
Miałam wrażenie, że opowiada historię cudzej żony, nie swojej własnej.
- Zaczęła pić. Któregoś dnia wróciłem z pracy, a jej nie było. Za to była Keely.
Moja żona zostawiła ją w domu samą, na cały dzień. Trzyletnie dziecko! Wróciła koło
północy, kompletnie pijana. Następnego dnia wyprowadziłem się z Keely. Zostawiłem
jej dom, samochód, wszystko... ale nie Keely. - Głos zaczął mu odrobinę drżeć. -
Odkąd odeszliśmy, moja była żona... stała się jeszcze gorsza. Prowadzała się z tym...
niezbyt ciekawym typem. W zeszłym tygodniu zabrali Keely z ośrodka opieki, gdzie
zostawała na dzień. Sądzę, że są gdzieś w Chicago, on ma tam rodzinę, ale policja nie
zdołała ich znaleźć. Przypomniałem sobie... o tobie i... i nie mam nic do stracenia.
Zadzwoniłem do ciebie do domu, ale ktoś, kto odebrał telefon, powiedział...
Schyliłam się i podniosłam fotografię. Z bliska dziecko wyglądało inaczej niż na
podłodze. Pięcioletnia dziewczynka, która chce zostać weterynarzem, kiedy dorośnie,
i która mieszka z ojcem podobnie jak ja niemającym pojęcia o zaplataniu war-
koczyków, bo jej włosy były w kompletnym nieładzie.
- On jest prawnym opiekunem - powiedziała cicho Pamela. - Widziałam
papiery. Kiedy przyszedł po raz pierwszy... no, cóż, nie wiedziałam, co robić. Znasz
nasze zasady. Ale on... on...
Nie musiała mi tłumaczyć. Miała to wypisane na twarzy. Zagrał na jej
naturalnych uczuciach wobec dzieci i wykorzystał fakt, że jest samotnym, i do tego
przystojnym ojcem, a ona niezamężną kobietą po trzydziestce. Widziałam to równie
wyraźnie jak gwizdek na jej szyi.
Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby pomóc Jonathanowi Herzbergowi, mimo
podejrzenia, że przysłało go FBI, żeby mnie zdemaskować. Może to z powodu tych
przetartych mankietów. Może z powodu rozczochranej głowy jego córki. W każdym
razie postanowiłam zaryzykować.
Miałam serdecznie pożałować tej decyzji, ale skąd mogłam wiedzieć?
To, co zrobiłam chwilę później, chyba wystraszyło ich oboje, ale dla mnie było
zupełnie naturalne. Jak dla każdego, kto tyle razy oglądał Point of No Return.
Podeszłam do radia, które wypatrzyłam obok biurka Pameli, nastawiłam je
bardzo głośno, a potem wrzasnęłam, przekrzykując najnowszy przebój Johna
Mellecampa:
- Koszule do góry.
Pamela i Jonathan Herzberg wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Co? - zapytała Pamela, podnosząc głos.
- Słyszałaś, co powiedziałam - odkrzyknęłam. - Chcecie mojej pomocy? Muszę
się upewnić, że jesteście czyści.
Jonathan Herzberg był widocznie gotów na wszystko, bo bez dalszych pytań
zrzucił płaszcz. Pamela mniej się paliła do zdejmowania firmowej koszulki obozu
Wawasee.
- Nie rozumiem - powiedziała, kiedy chodziłam po gabinecie, macając blaty od
spodu i oglądając podstawki doniczek i telefonu. - Co się dzieje?
Jonathan załapał trochę szybciej. Rozpiął koszulę i rozsunął ją, pokazując, że
nie ma żadnej pluskwy na piersi.
- Ona chce sprawdzić, czy nie mamy podsłuchu - wyjaśnił Pameli.
Nadal miała dziwny wyraz twarzy, ale w końcu podniosła koszulę na tyle, że
mogłam pod nią zajrzeć. Stała tyłem do pana Herzberga, a kiedy zobaczyłam jej
stanik, zrozumiałam, dlaczego. Był półprzezroczysty i bardzo sexy jak na kierowniczkę
obozu. Nie znam się specjalnie na biustonoszach, bo sama ich właściwie nie używam,
ale ten zrobił na mnie wrażenie.
Kiedy okazało się, że nie mają przekaźników, a pokój nie jest na podsłuchu,
wyłączyłam radio. Potem, podnosząc zdjęcie Keely, powiedziałam:
- Muszę je na trochę zatrzymać.
- Czy to znaczy, że pomożesz? - zapytał żywo pan Herzberg, zapinając koszulę. -
Znajdziesz Keely?
- Proszę dać swoje namiary Pameli - powiedziałam, chowając zdjęcie Keely do
kieszeni. - Skontaktuję się z panem.
Pamela, której oczy podejrzanie zwilgotniały, powiedziała:
- Och, Jess, Jess, tak się cieszę. Dziękuję ci. Bardzo ci dziękuję. Nie przepadam
za ckliwymi scenami, a coś takiego wisiało w powietrzu - głównie za sprawą Pameli,
chociaż tata Keely też nie miał kamiennego wyrazu twarzy w tym momencie - więc
zabrałam się stamtąd, i to szybko.
Przeszłam mniej więcej pięć czy sześć kroków korytarzem, kiedy ogarnęły mnie
poważne wątpliwości. W co ja się znowu pakuję, pomyślałam. Pamela widziała jakieś
papiery stwierdzające, że ten człowiek jest prawnym opiekunem dziecka, ale co z
tego? Sądy co chwila przyznają opiekę prawną rodzicom, którzy się do tego nie
nadają. Skąd mogłam wiedzieć, ile było prawdy w historyjce, którą mi opowiedział o
swojej żonie?
Proste. Musiałam to sprawdzić.
Wspaniale. Jakbym nie miała nic lepszego do roboty. Poza sprawowaniem
opieki nad gromadą małych chłopców i, ach tak, przygotowywaniem się do
prywatnych lekcji z profesorem Le Blanc, znakomitym flecistą frangais.
Zastanawiałam się, jakim cudem zdołam to wszystko pogodzić - odnaleźć Keely
Herzberg i upewnić się, że naprawdę chce wrócić do ojca, powstrzymać Shane'a od
zamordowania Lionela oraz podciągnąć się w ćwiczeniach palcówkowych dla profe-
sora Le Blanc - kiedy zauważyłam, że sekretarka, z której telefonu pozwoliłam sobie
korzystać, jest na swoim stanowisku.
Mój Boże, ta kobieta była łudząco podobna do Johna Wayne'a! Nie żartuję!
Wyglądała jak facet, a miała chłopaka. I to nie pierwszego lepszego chłopaka, ale
kierowcę wyścigowego.
Kto mi wyjaśni, co tu jest nie tak? Nie twierdzę wcale, że nieatrakcyjne kobiety
nie zasługują na to, żeby mieć chłopaka, ale wiele osób - nie tylko moja mama -
twierdzi, że jestem dość pociągająca. No i czy mam chłopaka?
Nie.
A obecna tu pani John Wayne ma chłopaka, w dodatku bardzo przystojnego.
Dobra. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. To tyle, jeśli chodzi o moje
zdanie na ten temat.
7
- Cześć. - Postawiłam swoją tacę obok tacy Ruth. - Muszę z tobą porozmawiać.
Ruth siedziała z dziewczynkami z Tulipanowej Chatki. Wszystkie jadły to samo
na lunch: dużą porcję sałatki z dressingiem, pierś kurczaka bez skóry, twarożek,
melon w plasterkach i sorbet malinowy na deser.
Chłopcy z Brzozowej Chatki nie różnili się od nich zbytnio. Też poszli za
przykładem swojej wychowawczyni. Tylko że ich tace były załadowane pizzą, sałatką
coleslaw, pieczoną fasolką, batonikami masła orzechowego, makaronem z serem,
lodami i ciasteczkami czekoladowymi.
Hej, ominęła mnie kolacja i śniadanie. Chyba miałam prawo być głodna?
Ruth zerknęła na moją tacę i wzdrygnęła się, szybko odwracając wzrok.
- Czy to ma związek z twoją dzienną dawką nasyconego tłuszczu? - zapytała. -
Bo jeśli będziesz odżywiać się w ten sposób, twoje serce długo nie pociągnie.
- Wiesz, że mam szybką przemianę materii - powiedziałam. - Posłuchaj, to
ważne. Będę musiała pożyczyć twój samochód.
Ruth sączyła powoli niskokaloryczną colę. Przy słowach „twój samochód”
prysnęła napojem, który miała w ustach, na dziewczynkę siedzącą naprzeciwko.
- O, mój Boże - powiedziała Ruth, nachylając się nad stołem, żeby obetrzeć
buzię dziewczynki. - Och, Shawando, tak mi przykro...
- Nic się nie stało, Ruth.
Shawanda powiedziała to głosem pełnym szacunku, tak jakby spotkał ją wielki
honor.
- Jej! - Ruth odwróciła się w moją stronę. - Czy ty jesteś przytomna? Myślisz, że
ci pożyczę swój samochód? Nawet nie masz prawa jazdy!
Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie. Ale ja rzeczywiście nie mam prawa
jazdy. Zapewne jestem jedyną szesnastolatką w stanie Indiana, która nie ma prawa
jazdy.
Wcale nie dlatego, że nie potrafię prowadzić. Jestem dobrym kierowcą,
naprawdę. Chyba lepszym niż Ruth, skoro już o tym mowa.
Jest tylko jeden mały problem.
Właściwie nie tyle problem, ile raczej potrzeba.
Przemożna potrzeba prędkości.
- Absolutnie nie - powiedziała Ruth, nadziewając kawałek melona na widelec i
pakując go sobie do ust. Jesteśmy z Ruth najlepszymi przyjaciółkami od przedszkola i
nie przejmujemy się specjalnie jakimiś konwenansami. Ruth mówiła z pełną buzią. -
Jeśli myślisz, że pozwolę ci choćby dotknąć mojego samochodu, panno ale - jechałam
- tylko - osiemdziesiąt - na - godzinę - w - strefie - gdzie - obowiązuje - ograniczenie -
do - trzydziestu, to musisz być naćpana.
- Nie jestem - syknęłam, świadoma, że spoczywają na mnie spojrzenia
wszystkich małych rezydentek Tulipanowej Chatki - naćpana. Po prostu jutro może
być mi potrzebny twój samochód i to wszystko.
- Po co? - zapytała Ruth.
Nie miałam ochoty wdawać się w wyjaśnienia. Nie wobec tych wszystkich
ciekawskich twarzyczek. Więc powiedziałam tylko:
- Sytuacja może tego wymagać.
- Jessica! - parsknęła Ruth. Zwraca się do mnie pełnym imieniem tylko wtedy,
kiedy jest kompletnie zniesmaczona moim postępowaniem. - Wiesz, że wolno nam
opuszczać obóz tylko w niedzielne popołudnia. Jutro, dziwne, że muszę ci przy-
pominać, jest wtorek. Nie możesz nigdzie jechać. Chyba że chcesz stracić pracę.
Zobaczysz, wywalacie z obozu. A w ogóle co to za sprawa niecierpiąca zwłoki?
Powiedziałam:
- Kierownictwo chyba nie będzie miało nic przeciwko temu. Nie wygłupiaj się,
Ruth. Chodzi tylko o parę godzin.
Oczy Ruth, za szkłami okularów, zaokrągliły się jak spodki.
- Czekaj no. To ma coś wspólnego... wspólnego z... no wiesz, tą sprawą?
„Tą sprawą” Ruth często określa moje niedawno odkryte zdolności. Fakt, że „ta
sprawa” wynikła w dużym stopniu z jej winy, nigdy dotąd, jak się wydaje, nie obudził
w niej niepokoju. To w końcu ona zmusiła mnie, żebym wracała pieszo do domu,
kiedy szalała burza z piorunami. Ale mniejsza z tym.
- Tak - odparłam. - Chodzi o „tę sprawę”. Pożyczysz mi ten samochód czy nie?
Ruth zamyśliła się.
- Coś ci powiem. Jeśli przyrzekniesz, że nie będziemy miały kłopotów, zawiozę
cię, dokąd zechcesz.
Świetnie. Właśnie tego mi potrzeba.
Nie zrozumcie mnie źle. Ruth jest moją najlepszą przyjaciółką i w ogóle. Ale nie
jest osobą, na którą można liczyć w kryzysowej sytuacji. Kiedyś na przykład, kiedy
pszczoła użądliła jej brata bliźniaka Skipa, uczulonego na jad pszczeli, Ruth zakryła
uszy dłońmi i uciekła z pokoju. Naprawdę. A miała wtedy czternaście lat i mogła
spokojnie zadzwonić pod 911 albo gdzie indziej.
W związku z tym można chyba wątpić w rzetelność zespołu zatrudniającego
instruktorów na obóz Wawasee.
Powiedziałam ostrożnie:
- Hm, wiesz co? Zapomnij o tym, dobrze? - Może Pamela pozwoli mi skorzystać
ze swojego samochodu.
A jeśli Pamela udaje? Może jednak oboje z Jonathanem Herzbergiem działają
w zmowie z federalnymi? A jeśli to pułapka starannie przygotowana przez moich
starych znajomych z FBI?
Dlatego potrzebowałam samochodu. Musiałam zorientować się w sytuacji.
Poza tym Keely też miała swoje prawa. Wiosną nauczyłam się jednego - nauczył mnie
tego chłopiec o imieniu Sean, który jak sądziłam, zaginął, a który jak się okazało,
kiedy go znalazłam, był dokładnie tam, gdzie sobie życzył - że jeśli pracuje się w tym
biznesie, należy się upewnić, że osoba, której szukamy chce, żeby ją odnaleziono. To
chyba logiczne?
Więc nie chodziło tylko o to, że Jonatan Herzberg mógł mieć coś wspólnego z
federalnymi. Nie wyglądał mi na takiego.
Ale chciałam również poznać wersję mamy Keely, zanim, powiedzmy, wydam
ją w ręce policji. Jeśli rzeczywiście była w Chicago, to mogłam tam dotrzeć w ciągu
godziny. Mogłam pojechać tam i z powrotem w ciągu takiego czasu, jaki dzieciom
zajęłoby wykonanie Mesjasza Haendla. No, mniej więcej.
Miałam ochotę wyjaśnić Ruth to wszystko. Chciałam powiedzieć: „Ruth,
posłuchaj, Pamela mnie nie wywali z pracy, jeśli opuszczę obóz, ponieważ to Pamela
będzie za to odpowiedzialna. .. w pewien sposób”.
Wiosną nauczyłam się jednak jeszcze jednej rzeczy: im mniej ludzi wie o
pewnych sprawach, tym lepiej. Dotyczy to również naszych najbliższych przyjaciół.
Wiem, co mówię.
Uczono nas na szkoleniu, jak należy zwracać się do dzieci sprawiających
problemy wychowawcze, i właśnie tego tonu postanowiłam użyć wobec Ruth.
- A więc chcesz powiedzieć, że miałabyś mieszane uczucia, pożyczając mi
samochód?
Ruth skinęła głową.
- Zgadza się. Ale chętnie z tobą pojadę, bez względu na to, dokąd się wybierasz.
Oczywiście pod warunkiem, że nie wpadniemy w tarapaty.
Wgryzłam się w bułkę z serem, kombinując, jak się z tego wyplątać, żeby jej nie
urazić.
- Nie mogę tego zagwarantować - powiedziałam w końcu, wzruszając
ramionami.
- Dobrze - odparła Ruth. - No to musisz znaleźć jakiegoś innego jelenia, żeby ci
pożyczył samochód. Może Dave? Widziałam, jak puszczał do ciebie oko na basenie.
Wyprostowałam się.
- Naprawdę?
Ja też widziałam, ale byłam pewna, że puścił oko do Ruth.
- Z całą pewnością. Powinnaś to wykorzystać. - Ruth uszczknęła odrobinę
kurczaka. - Hej, może dałoby się pojechać w dwie pary. No, wiesz, ty i Dave oraz ja i...
- rzuciła szybko okiem w stronę stołu Scotta. Przełknęła ślinę. - No, rozumiesz -
powiedziała zakłopotana. - Jeśli wszystko dobrze się ułoży.
Jeśli się ułoży między nią a Scottem, oczywiście. Nie podlegało dla niej
dyskusji, że ułoży się między mną a Dave'em.
Ruth, zdaje się, zapomniała, że mnie podobał się ktoś inny, i nie był to Dave.
A może wcale nie zapomniała. Ruth nie pochwalała mojego związku - czy
cokolwiek to było - z Robem Wilkinsem.
Dave Chen jednak był według niej do przyjęcia. O, zdecydowanie tak.
Słyszałam, jak komuś mówił, że na egzaminach z matematyki dostał prawie maksa.
Zastanawiałam się, dlaczego jakoś nie mam ochoty wciągać kogoś takiego jak
Dave w swoje dość skomplikowane sprawy życiowe, podczas gdy nie wahałam się ani
chwili, jeśli chodzi o Roba, który podoba mi się dziesięć razy bardziej niż Dave, kiedy
Ruth odezwała się niespodziewanie:
- Czy nie masz dzisiaj przypadkiem pierwszych indywidualnych zajęć? Czy nie
powinnaś, och, czyja wiem, poćwiczyć albo co?
Odgryzłam kawałek pizzy. Niezła. Naturalnie, daleko jej do pizzy mojego taty,
ale z pewnością lepsza niż nędzne atrapy pizzy serwowane przez Pizza Hut.
- Wolę, żeby profesor Le Blanc usłyszał mnie, kiedy jestem w najgorszej formie
- wyjaśniłam. - Rozumiesz, doskonałości nie da się poprawić.
Ruth tylko machnęła ręką z irytacją.
- Idź usiąść ze swoimi diabełkami. Wołają cię.
Moje małe diabełki wzywały mnie rzeczywiście. Wzięłam tacę i przyłączyłam
się do nich.
- Jess, posłuchaj tylko - powiedział Tony.
Odbiło mu się potężnie. Pozostałe Brzózki zachichotały z uznaniem.
- To jeszcze nic. Posłuchaj tego. - Sam pociągnął duży łyk coli. Potem wydał
beknięcie tak długie i głośne, że siedzący w najbliższym sąsiedztwie stołownicy
spojrzeli z podziwem. Zadowolony z uznania, Sam z całą skromnością odmówił
przypisania sobie całej zasługi za ten świetny czyn. - Mam skrzywioną przegrodę
nosową. To pomaga - wyjaśnił.
Zauważyłam, że pan Alistair, dyrektor obozu, spojrzał w naszą stronę, więc
szybko skierowałam rozmowę na inne tory - zaczęłam ich uczyć nowej piosenki
Brzozowej Chatki, którą wkrótce wyśpiewywali z zapałem:
Pływał „Titanic”
Po oceanie
Nikt nie myślał
Że coś się stanie
Pierwsza podróż
No i trach
„Titanica” trafił szlag.
Och, to smutne.
Chór:
Och, to smutne
Jakie to smutne
Jakie to smutne
Titanic już tonie, idzie na dno raz - dwa
Woda wdziera się wszędzie, a orkiestra wciąż gra
Kobiety, mężczyźni i niewinne dziatki
Utopili się wszyscy razem z wielkim statkiem
Plusk, plusk
„Titanicu”
Prosto na dno
I po krzyku
Cza, cza, cza
Wszystko szło świetnie, dopóki nie przyłapałam Shane'a na pałaszowaniu
lodów Lionela - na obozie Wawasee można brać dokładki wszystkiego, ale nie lodów.
Gdyby nie to, obozowicze żywiliby się prawdopodobnie wyłącznie lodami miętowo -
czekoladowymi.
- Shane! - ryknęłam. Zaskoczony, upuścił łyżeczkę.
- O, do diabła - powiedział, patrząc na zachlapaną lodami koszulkę. -
Zobaczcie, co ta lesba zrobiła.
- To już trzecia, Shane - poinformowałam go spokojnie. Spojrzał na mnie
zdumiony.
- Trzecia co? O czym ty mówisz?
- Trzecia wpadka. Dzisiaj śpisz na ganku, aniołku. Shane uśmiechnął się
szyderczo.
- Wielkie mi rzeczy. Artur powiedział:
- Shane, ćwierćgłówku, to znaczy, że stracisz opowiadanie. Shane spojrzał na
mnie zmrużonymi oczami.
- Nie stracę żadnego opowiadania - powiedział spokojnie. Zamrugałam oczami.
- O jakim opowiadaniu mówisz? - zwróciłam się do Artura.
- Dzisiaj wieczorem opowiesz nam jakąś inną historię, prawda, Jess?
Mieszkańcy Brzozowej Chatki zgodnie odwrócili głowy w moją stronę.
Powiedziałam:
- Pewnie. Pewnie, opowiem następną historyjkę. Tony klepnął Shane'a po
plecach.
- Cha, cha - zaśmiał się drwiąco. - Ty nie będziesz słuchał.
- Nie możesz tego zrobić - warknął Shane. - Spróbuj tylko, a...
- A co zrobisz, Shane?. - zapytałam, udając znudzenie. Spojrzał na mnie złym
wzrokiem.
- Powiem - oświadczył groźnie.
- Co powiesz? - dopytywał się Artur z ustami pełnymi frytek.
- No właśnie - podchwyciłam. - Co takiego?
Bo, oczywiście, zapomniałam. O tym, że Shane wlazł poprzedniego wieczoru do
mojego pokoju i zastał mnie ze zdjęciem Taylora. Zupełnie wyleciało mi z głowy.
Przypomniał mi o tym, nie zwlekając. - Wiesz. - Patrzył na mnie złośliwie zmrużonymi
oczami. - Dziewczyna od pioruna. Połknęłam kęs pizzy, który właśnie przeżuwałam.
Mówię wam, miałam wrażenie, że w gardle przesuwa mi się kawałek kartonu. I wcale
nie chodzi mi o jakość jedzenia ze stołówki.
- Hej - powiedziałam możliwie obojętnym tonem. - Gadaj sobie. Proszę
uprzejmie.
Udawałam, rzecz jasna, ale z dobrym skutkiem, bo to mu podcięło skrzydełka.
Zgarbił się, wbijając wzrok w pusty talerz, jakby spodziewał się odczytać na nim
stosowną odpowiedź.
Nie współczułam mu ani odrobinę. Mały gangster. Ale nie tylko na niego byłam
zła. Lionel też działał mi na nerwy. Jak mógł pozwalać, żeby tak go traktowano?
Pewnie, że Shane ważył więcej o jakieś dwadzieścia kilo, ale ja osobiście, w wieku
Lionela i mając podobną figurę, dawałam radę większym przeciwnikom.
Po lunchu, w drodze na lekcje muzyki, które miały się ciągnąć do godziny
trzeciej, usiłowałam przekonać Lionela, że jeśli nie nauczy się walczyć o swoje, Shane
nadal będzie się nad nim znęcał.
- Ale, Jess - powiedział Lionel. W jego ustach moje imię brzmiało: „dżejs”. - On
mnie pobije.
- Posłuchaj, Lionel. Może cię uderzy. Ale wtedy ty mu oddasz, tylko jeszcze
mocniej. Wal w nos. Duzi chłopcy zachowują się jak małe dzieci, kiedy oberwą w nos.
Lionel nie wydawał się przekonany.
- W moim kraju - oznajmił, śpiewnie przeciągając słowa - uciekanie się do
przemocy uważa się za coś niewłaściwego.
- Dobra, teraz jesteś w Ameryce - stwierdziłam. Pozostałe Brzózki zniknęły w
swoich klasach. Tylko ja i Lionel, i parę przypadkowych osób zostało na korytarzu.
- Słuchaj - powiedziałam. - Zwiń rękę w pięść.
Lionel zastosował się do polecenia, popełniając poważny błąd, polegający na
schowaniu kciuka do środka.
- Nie, nie, nie - powiedziałam. - Trzymaj kciuk na zewnątrz, inaczej go
złamiesz, kiedy rąbniesz Shane'a w dziób.
Lionel wysunął kciuk, mówiąc:
- Nie sądzę, żebym miał ochotę uderzyć Shane'a w twarz. - Jasne, że masz. I na
pewno nie chcesz złamać przy tym kciuka. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Celuj w nos.
Chrząstki w nosie łatwo się łamią i nie uszkodzisz sobie kostek tak jak wtedy, gdybyś
uderzył, powiedzmy, w usta. Nigdy nie wal w usta.
- Nie ma obawy - powiedział Lionel - naprawdę nie wydaje mi się, żebym
kiedyś...
- Dobrze, dobra. - Poklepałam go po ramieniu. - Teraz zmiataj do klasy, bo się
spóźnisz.
Lionel pobiegł, ściskając futerał na flet i przyglądając się nieufnie własnej
pięści. Z drugiej strony korytarza rozległy się oklaski. Stała tam Ruth w towarzystwie
Scotta, Dave, no i jakżeby inaczej, Karen Sue Hanky.
- Oto, jak radzić sobie w delikatnej sytuacji - stwierdziła Ruth sarkastycznie.
- Taak - dodał Scott, rechocząc radośnie. - Uczyć dzieci ciosów pięścią.
Dave zmarszczył brwi, udając głęboki namysł.
- Dziwne, nie mogę sobie przypomnieć, żeby na szkoleniu uczono nas tej
szczególnej metody rozwiązywania konfliktów.
Naturalnie żartowali. W przeciwieństwie do Karen Sue, śmiertelnie poważnej,
jak zwykle.
- Uważam, że to niegodne - powiedziała. - Uczysz małego chłopca, żeby
rozwiązywał swoje problemy przy użyciu siły. Powinnaś się wstydzić.
Popatrzyłam na nią, otwierając szeroko oczy.
- Nad tobą nikt się nigdy nie znęcał, co? Karen Sue dumnie podniosła głowę.
- Nie, ponieważ uczono mnie, aby nieporozumienia wyjaśniać pokojowymi
sposobami, a nie siłą.
- Inaczej mówiąc, nikt się nigdy nad tobą nie znęcał. Ruth parsknęła śmiechem,
a Scott i Dave zakryli usta dłońmi, żeby ukryć rozbawienie.
- Może to dlatego, że nie staram się nikogo drażnić tak jak ty, Jess - odgryzła
się Karen.
- O, jak miło - odparłam. - Oskarżyć ofiarę, czemu nie? Scott i Dave odwrócili
się teraz do ściany, krztusząc się ze śmiechu. Ruth, naturalnie, nie przejmowała się
niczym i rechotała bez skrępowania.
Czubki uszu Karen Sue zaróżowiły się. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ miała
na głowie niebieską opaskę - pasującą do niebieskich szortów, które pasowały do
niebieskiego futerału na flet - i dzięki tej opasce jej włosy nie zasłaniały uszu, tylko
opadały perfekcyjnymi lokami na ramiona. Och, i jeszcze można było podziwiać
perłowe klipsy.
Czy wspominałam już, że Karen Sue Hanky jest bardzo dziewczęca?
- No cóż - powiedziała wyniośle. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, pójdę do
domku, aby odłożyć flet. Mam nadzieję, że spodoba ci się lekcja z profesorem Le
Blanc. Powiedział, że moja gra jest wyjątkowa.
- Owszem - mruknęłam. - Wyjątkowo nie do wytrzymania. Ruth dźgnęła mnie
łokciem.
- Och, wybacz - powiedziałam. - Jej flet nie ma przecież otworów. Jak można
grać na czymś takim?
Nawiasem mówiąc, Karen Sue zdążyła już się oddalić. W żaden sposób nie
mogła mnie usłyszeć. Scott, wciąż chichocząc, powiedział:
- Słuchaj, Jess. Dave i ja wpadliśmy na pewien pomysł. Wiesz, z tymi
historiami o duchach. Może byśmy weszli do spółki? Co ty na to?
Spojrzałam na niego zdziwiona.
- Nie rozumiem.
- Nasze grupy mogłyby się spotkać po ognisku, a ty byś im opowiedziała tę
swoją historyjkę o duchach. Wiesz, taką jak dzisiaj w nocy.
- Możemy przyprowadzić nasze dzieciaki - wtrącił Dave - koło wpół do
dziesiątej.
- Taak - powiedział Scott, spoglądając nieśmiało w stronę Ruth. - Może twoje
dziewczynki, Ruth, chciałyby dołączyć?
Ruth wydawała się zaskoczona - ale i uradowana - propozycją. Jednak obawa
przed narażeniem dziewczynek na wybryki takich typów jak Shane przeważyła nad
perspektywą pięknych chwil w towarzystwie Scotta.
- O, nie - powiedziała. - Nie dopuszczę żadnej z moich dziewczynek w pobliże
tego małego potwora.
- Może Shane nie będzie rozrabiał - zauważyłam - jeśli znajdzie się w damskim
towarzystwie.
Podobnego eksperymentu dokonano podczas odsiadki w Liceum im. Ernesta
Pyle'a. Wynik okazał się niejednoznaczny.
- O, nie - powtórzyła Ruth. - Wiesz, co ten dzieciak zrobił dziś przed południem
podczas próby całego obozu?
- Co takiego?
- Pryskał śliną z ustnika trąbki na Makowe Panienki. Skrzywiłam się. Nie tak
źle, jak się obawiałam... ale też nic dobrego.
- I to nawet nie był - ciągnęła Ruth - jego instrument. Ukradł go. Jeśli myślisz,
że się zgodzę, aby moje dziewczynki padły ofiarą jego małpich psot, to masz nie po
kolei w głowie.
Uznałam, że nie warto się upierać. Nie miałam na podorędziu żadnej historii o
duchach, którą mogłabym opowiedzieć w obecności takich chłopaków, jak Scott i
Dave. Od razu by się połapali, że to plagiat ze Stephena Kinga. I jakoś głupio byłoby
opowiadać przy nich historyjkę z moim niedoszłym chłopakiem w charakterze
głównego bohatera.
Dave widocznie zauważył moje wahanie, bo powiedział:
- Przyniesiemy popcorn.
Zrozumiałam, że nie uda mi się wykręcić. Darmowy popcorn też był nie do
pogardzenia.
- No dobra, w porządku.
- Fantastycznie.
Scott i Dave klepnęli się dłońmi.
Przy okazji Dave potrącił mnie, tak że ostry rożek zdjęcia ' Keely Herzberg,
schowanego w tylnej kieszeni spodenek, przypomniał mi lekkim ukłuciem, że dziś
wieczorem mam jeszcze pewien drobiazg do załatwienia.
8
Paul Huck mieszkał na tej samej ulicy co ja. Znalazłam sposób, żeby się nie
zbłaźnić wobec Dave'a i Scotta. Porzuciłam przeróbkę dzieł Stephena Kinga na rzecz
historii o duchach, którą opowiadał nam tata, kiedy ja i moi bracia byliśmy mali i
jeździliśmy z tatą na wyprawy pod namiot do lasów Indiany. Mama nigdy z nami nie
jeździła - pod pretekstem uczulenia na przyrodę, w szczególności zaś na lasy.
- Nie był bardzo bystry - zwróciłam się do kilkudziesięciu zasłuchanych
twarzyczek. - W gruncie rzeczy, był trochę ograniczony. Doszedł zaledwie do czwartej
klasy i dalej nie dawał sobie rady, więc rodzice pozwolili mu zostać w domu, jako że
sami też nie przykładali wagi do wykształcenia, w końcu żaden z Hucków niczego nie
osiągnął, czy chodził do szkoły, czy nie...
- Hej - odezwał się dziecinny, piskliwy głos z ganku. - Czy mogę wejść?
- Nie - odkrzyknęłam. - Na czym to ja skończyłam? Ciągnęłam dalej opowieść o
tym, jak to Paul Huck wyrósł na masywnego mężczyznę, głupiego jak but z lewej nogi,
ale o gołębim sercu.
Ale nie myślałam o Paulu Hucku. W ogóle o nim nie myślałam. Myślałam o
tym, co zdarzyło się dzisiejszego popołudnia. To znaczy o mojej lekcji z profesorem Le
Blanc.
O mało mnie nie wylali.
Znowu.
Tym razem nie poszło o to, że korzystam z własności obozu w celach
prywatnych albo uczę dzieci dwuznacznych piosenek.
Chcecie wiedzieć, dlaczego światowej sławy flecista klasyczny Jean - Paul Le
Blanc próbował zwolnić kogoś tak interesującego - nie mówiąc już o talencie - jak ja?
Ponieważ odkrył moją najskrytszą tajemnicę, której nie znał nikt...
Nie, nie tę. Nie tę, że nadal mam zdolności parapsychiczne. Inną tajemnicę.
A oto, co zaszło.
Kiedy Scott, Dave i Ruth rozeszli się, powędrowałam do klasy, gdzie miałam
odbyć lekcję z profesorem Le Blanc. Profesor już tam był. Z maleńkiej klasy
dochodziły czyste, słodkie dźwięki. Klasy są w zasadzie dźwiękoszczelne i tak jest
rzeczywiście. .. ale tylko jeśli przebywa się w którejś z sal. Na korytarzu słychać
wszystko.
A tym razem słychać było wspaniałą, przejmującą muzykę Bacha. Flecista grał
w sposób tak elegancki, tak pewny, tak... no cóż, pełen uczucia, że prawie się
popłakałam. Byłam oczarowana, stałam pod drzwiami i nawet do głowy mi nie
przyszło zapukać, że już jestem. Nie chciałam, żeby skończyła się ta cudowna muzyka.
Skończyła się jednak. Zaraz potem otworzyły się drzwi i pojawił się profesor Le
Blanc, mówiąc:
- Masz dar. Niezwykły dar. Zbrodnią byłoby go nie wykorzystać.
- Tak, panie profesorze - odparł znudzony głos, który wydał mi się dziwnie
znajomy.
Spojrzałam, zaszokowana, że tak piękną muzykę wyczarował na flecie uczeń, a
nie mistrz. Szczęka mi opadła.
- Cześć, lesba - powiedział Shane. - Zamknij stodołę, muchy wlatują.
- Ach - powiedział profesor Le Blanc, zauważywszy moją obecność. - Wy się
znacie? Och, tak, oczywiście, Jessico, jesteś jego wychowawczynią, zapomniałem.
Możesz mi zatem wyświadczyć ogromną przysługę.
Nie odrywałam oczu od Shane'a. Nie mogłam się otrząsnąć. Ta muzyka? Ta
piękna muzyka była dziełem Shane'a?
- Postaraj się - powiedział profesor Le Blanc, kładąc dłonie na pulchnych
ramionach Shane'a - aby ten młody człowiek zrozumiał, jak rzadki talent posiada.
Twierdzi, że matka zmusiła go do przyjazdu na obóz Wawasee. On sam wolałby obóz
bejsbolowy.
- Futbolowy - sprostował Shane z goryczą. - Nie chcę grać na flecie. Dziewczyny
grają na flecie.
Mówiąc to, patrzył na mnie wyzywająco, jakby spodziewał się, że zechcę
zaprzeczyć.
Nie odezwałam się. Nie mogłam. Nadał byłam w mocy uroku. Myślałam tylko:
Shane? Shane gra na flecie?. Powiedział, co prawda, że gra na flecie „ręcznym”, ale
wzięłam to za głupi żart.
Nie mogłam uwierzyć. Shane grał tak cudownie na instrumencie, który ja
również wybrałam? Shane? Mój Shane?
Profesor Le Blanc kiwał smętnie głową.
- Nie bądź śmieszny - zwrócił się do Shane'a. - Większość wielkich flecistów na
świecie to mężczyźni. Z twoim talentem, młody człowieku, pewnego dnia możesz
znaleźć się wśród nich.
- Nie, jeśli przyjmą mnie do Niedźwiedzi - zauważył Shane.
- No tak - odparł profesor Le Blanc, lekko zaszokowany. - Ee, wtedy może nie...
- Czy to już koniec lekcji? - zapytał Shane, wykręcając szyję, żeby spojrzeć
profesorowi w twarz.
- Eee - mruknął profesor. - Tak, rzeczywiście, koniec.
- Dobrze - powiedział Shane, wkładając futerał z fletem pod pachę. - No to
spadam stąd.
Po tych słowach wymaszerował z pokoju.
Razem z profesorem Le Blanc spoglądaliśmy za nim przez dłuższą chwilę.
Potem nauczyciel jakby się ocknął i otwierając drzwi do klasy, powiedział z
wymuszoną wesołością:
- No, dobrze, zobaczmy, Jessico, co ty potrafisz. Zagraj coś dla mnie. - Podszedł
do pianina stojącego w kącie pokoiku o rozmiarach małej garderoby, usiadł na stołku
i wyjął palmtopa. - Zwykłem oceniać poziom umiejętności moich uczniów, zanim
zabieram się do lekcji.
Otworzyłam futerał i zaczęłam składać instrument, ale myślami błądziłam
gdzie indziej. Przeżywałam to, co się wcześniej zdarzyło. Nie mieściło mi się w głowie,
że Shane potrafił tak grać. Nie mogłam uwierzyć. Dzieciak grał pięknie, poruszająco,
jakby dawał się porwać melodii, a każdy dźwięk wydawał się anielsko - niemal
boleśnie - czysty. Ten sam Shane, który podczas lunchu władował sobie całego
hamburgera do ust - byłam świadkiem - bułkę i wszystko, a potem połknął,
praktycznie w całości, tylko dlatego, że założył się z Arturem. Ten sam Shane. Ten
Shane potrafił grać jak anioł.
I wcale mu na tym nie zależało. Wolałby jechać na obóz piłkarski.
Kłamał. Zależało mu. Nikt nie mógłby tak grać, gdyby mu nie zależało. Nikt.
Przyłożyłam flet do ust i zaczęłam grać. Nic specjalnego. Green Day. Time of
Our Lives. Trochę dodałam od siebie, bo to dość prosta piosenka. Ale myślałam tylko
o Shanie. Musiał mieć niezgłębione pokłady uczuć, żeby wznieść się do takiego pozio-
mu.
A on chciał grać w futbol.
W którymś momencie mojego recitalu profesor Le Blanc podniósł głowę znad
palmtopa i zaczął mi się przyglądać. Kiedy skończyłam, powiedział:
- Zagraj, proszę, coś innego.
Sięgnęłam po swój rezerwowy utwór. Fascynująca melodia. Wszystkim się
podoba. W każdym razie podobała się mojemu tacie, kiedy ćwiczyłam w domu.
Zwykle grałam to dwa razy szybciej, żeby mieć z głowy. Teraz też tak zrobiłam.
Dlaczego dziecko, obdarzone takim talentem muzycznym, zachowywało się tak
koszmarnie, zastanawiałam się. Ten chłopak, który przed chwilą wydobył z fletu
nieziemsko piękną muzykę, dziś rano powiedział Lionelowi, że zamoczył jego szczo-
teczkę do zębów w ubikacji - wtedy, oczywiście, kiedy Lionel już ją włożył do ust. Jak
to możliwe? Nie mogłam pojąć.
Profesor Le Blanc przerzucał papiery w teczce.
- Proszę - powiedział. - Teraz to. - Położył książkę z nutami na stojaku przy
moim krześle.
Brahms. I Symfonia. O co mu chodziło, żebym zasnęła? To była zniewaga.
Rany, grałam to w pierwszej klasie. Przesunęłam palcami po otworach fletu. Mój flet,
rzecz jasna, ma otwory jak trzeba. To zabytkowy instrument, odziedziczony po jakimś
tajemniczym członku klanu Mastrianich, który wszedł w jego posiadanie w
podejrzanych okolicznościach. No, dobra, to pewnie nie byle jaki flet.
Jednego nie mogłam pojąć. Dlaczego Bóg - wcale nie twierdzę, że jestem taka
przekonana o jego istnieniu, ale dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że istnieje -
obdarzył takiego chłopaka jak Shane talentem tej miary? Poważnie. Dlaczego Shane
posiadł tak niewiarygodny dar w dziedzinie muzyki, podczas gdy byłby o niebo
szczęśliwszy, biegając po boisku i kopiąc piłkę?
Powiadam wam, jeśli to nie jest dowód na istnienie Boga i jego czyjej kiepskie
poczucie humoru, to już sama nie wiem.
- Dość. - Profesor Le Blanc zabrał Brahmsa i zastąpił go innym nutami.
Beethoven. III Symfonia.
Nie wiem, jak długo siedziałam, gapiąc się na nią. Może całą minutę, zanim
wreszcie zdołałam wydusić:
- Ee, panie profesorze. Nie znam tego utworu. Profesor Le Blanc, z ramionami
skrzyżowanymi na piersi, siedział na stołku obok pianina. Odłożył palmtop i
przyglądał mi się bardzo uważnie. Fakt, że istotnie był dość przystojny, wcale nie
czynił tej sytuacji znośniejszą. Przypominał trochę jastrzębia, który zatacza coraz
ciaśniejsze kręgi nad polem kukurydzy, każąc się zastanawiać, co takiego upatrzyło
sobie głupie ptaszysko. Może mysz, a może rozkładające się ciało człowieka?
Profesor Le Blanc powiedział, wymawiając słowa powoli i wyraźnie:
- Wiem, Jess, że nie znasz tego utworu. Chcę się przekonać, czy potrafisz go
zagrać.
Gapiłam się w nuty.
- Dobrze - odezwałam się po chwili. - Pewnie potrafiłabym. Czy mógłby pan mi
to najpierw zanucić?
Nie wydawał się zaskoczony moją prośbą. Potrząsnął głową, tak że jego dość
długie kręcone włosy - na pewno dłuższe od moich - rozsypały się w nieładzie.
- Nie - odparł. - Nie mam zwyczaju nucić. Zaczynaj, proszę. Poruszyłam się
niespokojnie na krześle.
- Tylko że - wyjaśniłam - nasz nauczyciel muzyki zwykle najpierw nuci cały
utwór i ja naprawdę...
- Aha!
Profesor Le Blanc wrzasnął tak głośno, że o mało nie upuściłam fletu.
Wycelował we mnie Oskarżycielsko długi palec.
- Ty - powiedział ni to triumfalnie, ni to ze zgrozą - nie potrafisz czytać nut.
Poczułam, że moje uszy stają się różowe, jak przedtem uszy Karen Sue. Nawet
nie różowe. Czerwone. Uszy mi płonęły. Twarz mi płonęła. Klasa była klimatyzowana
do tego stopnia, że można by siedzieć w ciepłej kurtce, ale ja się topiłam z gorąca.
- To nieprawda - powiedziałam, siląc się na obojętny ton. Żaden problem z
twarzą czerwoną jak wóz strażacki. - Ta nuta, na przykład - wskazałam - to ósemka. A
ta, tam, to cała nuta.
- A to? - zapytał profesor Le Blanc. - Co to za nuta? Skuliłam się. Ale wpadka.
- Panie profesorze - powiedziałam. - Nie muszę czytać nut. Wystarczy, że raz
wysłucham melodii, a...
- . ..potem potrafię ją zagrać. Tak, tak, wiem. Wiem wszystko o takich jak ty.
Takich wystarczy - że - raz - usłyszę - i - już - wiem. - Potrząsnął głową z
obrzydzeniem. - Czy profesor Alistair wie o tym?
Poczułam, jak stopy pocą mi się w pumach, tak mnie przeraził.
- Nie - odparłam. - Nie powie mu pan, prawda?
- Nie powiem? - Profesor Le Blanc poderwał się ze stołka. - Mam nie mówić
dyrektorowi Alistairowi, że jedna z wychowawczyń jest muzyczną analfabetką?
Ostatnie słowo wywrzeszczał. Każdy, kto by akurat przechodził korytarzem,
mógł to usłyszeć. Odezwałam się cichutko:
- Proszę, profesorze Le Blanc. Niech mnie pan nie wydaje. Nauczę się czytać
ten utwór. Przyrzekam.
- Nie chcę, żebyś się nauczyła czytać ten utwór. - Profesor Le Blanc przemierzał
teraz pokój wzdłuż i wszerz. Jako że pomieszczenie miało jakieś dwa metry na dwa,
dużo się nie nachodził. - Powinnaś umieć odczytać dowolny utwór. Jak możesz być
tak leniwa? To, że jesteś w stanie zagrać utwór po jednokrotnym wysłuchaniu, ma
stanowić wymówkę, żeby się nigdy nie nauczyć nut? Powinnaś się wstydzić. Powinnaś
wrócić tam, skąd przyszłaś, i pracować w supermarkecie jako torbowa.
Oblizałam wargi. Zrobiłam to mimowolnie. Kompletnie mi zaschło w ustach.
- Ee... panie profesorze? - wykrztusiłam.
Nadal chodził tam i z powrotem, dysząc przy tym ciężko. W szkole kazali nam
przeczytać książkę o jednym facecie o imieniu Heathcliff, któremu podobała się głupia
gęś o imieniu Cathy, która go nie znosiła i, słowo daję, profesor Le Blanc przypominał
mi tamtego Heathcliffa. Też się tak indyczył bez sensu.
- Co? - ryknął w moją stronę. Przełknęłam ślinę.
- Pakowaczka. - Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc. - Powiedział pan, że
powinnam pracować jako torbowa. Ale mówi się: pakowaczka.
Profesor Le Blanc wskazał drzwi.
- Precz! - zaryczał.
Byłam w szoku. To nie w porządku. Na filmach, kiedy okazuje się, że bohater
nie umie czytać, wszyscy mu współczują i próbują biedakowi pomóc. Tak jak Jane
Fonda pomogła Robertowi De Niro na tym strasznie nudnym filmie, który musiałam
kiedyś obejrzeć z mamą. Nie mogłam uwierzyć, że profesor Le Blanc może być taki
niewrażliwy. Mój przypadek, jak się tak bliżej zastanowić, był głęboko tragiczny.
Postanowiłam zaapelować do jego uczuć... jeśli w ogóle miał jakieś uczucia, w
co zwątpiłam.
- Profesorze - powiedziałam. - Proszę posłuchać. Wiem, zasługuję, żeby mnie
wyrzucono i w ogóle, ale częściowo właśnie dlatego zdecydowałam się tu przyjechać.
To znaczy, zdaję sobie w pełni sprawę, że moja nieumiejętność czytania nut hamuje
mój rozwój artystyczny i miałam nadzieję, że tutaj zyskam szansę, żeby to, no, wie
pan, naprawić.
Absolutnie nie wierzyłam, że da się nabrać na tę gadkę, ale ku mojej
nieopisanej uldze, dał się. Nie mam pojęcia, dlaczego. Może dlatego, że się cała
trzęsłam. Nie ze zdenerwowania. To znaczy denerwowałam się, ale nie aż tak.
Podgrzewany bufet nie napawał mnie aż takim przerażeniem. Trzęsłam się, bo w
klasie było jakieś dziesięć stopni.
Jednak profesor Le Blanc uznał chyba, że dostatecznie mnie nastraszył, bo w
końcu obiecał, że nie naskarży Alistairowi. Chociaż nie przyszło mu to łatwo. Potem
oświadczył, że jego plan zajęć jest kompletnie wypełniony i w związku z tym nie ma
czasu, żeby mnie uczyć nut i przygotowywać do występu na uroczystość zakończenia.
A ja na to, że wcale nie chcę brać udziału w tym kretyńskim koncercie. Profesor się
obruszył, bo ten koncert miał być uwieńczeniem naszej sześciotygodniowej pracy na
obozie.
W końcu ustaliliśmy, że będziemy się spotykać trzy razy w tygodniu o siódmej
rano - tak, o siódmej rano - żebym się nauczyła, co koniecznie potrzebne. Usiłowałam
mu wytłumaczyć, że o siódmej rano odbywa się kąpiel morsów i jest to akurat jedyny
moment, kiedy mogę wziąć kąpiel, ale to go nie wzruszyło.
Boże. Muzycy. Chimeryczni do przesady.
Siedząc w Brzozowej Chatce, myśląc o tym, jak o mało nie wyleciałam z pracy i
snując opowieść o Paulu Hucku, zastanowiłam się, ile z tych dzieci, które mnie teraz
słuchają, wyrośnie na takiego profesora Le Blanc. Prawdopodobnie wszystkie. Zrobiło
mi się smutno. Bo nie wydaje się, żeby w ogóle miały szansę wyrosnąć na kogoś
innego, skoro wolno im się było bawić tylko dwie godziny dziennie.
Z wyjątkiem, naturalnie, Shane'a. Shane, jedyny spośród uczestników obozu
Wawasee, który mógłby pewnego dnia, gdyby chciał, zarabiać na życie jako muzyk,
miał to gdzieś. Nie chciał się poświęcić muzyce. Chciał zostać piłkarzem.
Mogłam go do pewnego stopnia zrozumieć. Wiedziałam, jakim obciążeniem
jest dar, o który się nie prosiło.
- ...tak więc Paul Huck podejmował się prostych prac w okolicy - ciągnęłam -
takich, jak koszenie trawników i sprzątanie podwórek latem oraz cięcie drewna na
opał zimą. Prawie nie zwracano na niego uwagi, a jeśli już, to uznawano, że jest w
sumie sympatycznym facetem. Może niekoniecznie takim, który ma dobrze
poukładane pod sufitem...
Zerknęłam na Scotta i Dave'a. Siedzieli na parapecie. Za parę minut, na mój
sygnał, jeden z nich zakradnie się do kuchni, żeby powiedzieć swoją kwestię.
- Ale tak naprawdę w głowie Paula Hucka działo się mnóstwo - powiedziałam. -
Ponieważ Paul Huck, wykopując pieńki drzew na podwórku czy wykonując jakąś inną
pracę, obserwował ludzi. A najbardziej lubił się przyglądać dziewczynie o imieniu
Claire, która latem codziennie wchodziła na dach nad gankiem, żeby opalać się w
kusym bikini.
Denerwujące, jak do swoich opowieści wprowadzałam, mimo woli, prawdziwe
osoby. W wersji taty dziewczyna nazywała się Debbie. Ale mnie bardziej pasowała
Claire Lippman, która w przyszłym roku miała skończyć nasze liceum.
- Paul zadurzył się w Claire - opowiadałam. - I to jak! Myślał o niej każdego
rana, jedząc śniadanie. Myślał o Claire, kosząc trawę po południu. Myślał o Claire,
jedząc spóźniony obiad wieczorem. Myślał o Claire, leżąc w łóżku po długim dniu pra-
cy. Paul Huck myślał o Claire przez cały czas.
Ale - popatrzyłam na wszystkie twarze zwrócone w moją stronę - Claire
Lippman nie myślała o Paulu Hucku przy śniadaniu. Nie myślała o nim, opalając się
nad gankiem każdego popołudnia. Nie myślała o nim przy obiedzie i z pewnością nie
myślała o nim, zanim zasnęła wieczorem w łóżku. Claire Lippman w ogóle nie myślała
o Paulu Hucku, ponieważ ledwie pamiętała, że ktoś taki istnieje. Dla Claire Paul był
jedynie robotnikiem, który na wiosnę wyrzucał z komina gniazda wiewiórek oraz
usuwał martwe oposy z dekoracyjnej studzienki na podwórku. I to wszystko.
Czułam, jak dzieci robią się niespokojne. Nadszedł czas, żeby przejść do
okropnego sedna.
- Paul - oznajmiłam słuchaczom - nie mógł dłużej tego znieść. Wiedział, że jeśli
ma zdobyć serce Claire, musi działać. Tak więc pewnego wiosennego dnia, kiedy
czyścił rynny w jej domu, wpadł na pewien pomysł. Postanowił jej powiedzieć, co
czuje.
Akurat wtedy, kiedy o tym pomyślał, Claire pojawiła się w pokoju za oknem tuż
koło niego. Paul uznał, że to idealna okazja, żeby z nią porozmawiać. Już miał zapukać
do okna, kiedy Claire zaczęła się rozbierać. - Rozległ się chichot, który puściłam mimo
uszu. - Wiecie, to była łazienka i Claire zamierzała właśnie wziąć prysznic. Nie
zauważyła Paula za oknem... A Paul, no cóż, nie wiedział, co zrobić. Nigdy przedtem
nie widział nagiej kobiety, a co dopiero Claire, miłości swojego życia. Więc po prostu
zastygł na tej drabinie, nie był w stanie się poruszyć.
Kiedy więc Claire przypadkiem spojrzała w okno i zobaczyła Paula, przeraziła
się i krzyknęła tak głośno, że Paul o mało nie spadł z drabiny.
Ale Claire nie przestała krzyczeć. Wrzeszczała dalej, aż usłyszeli ją wszyscy
sąsiedzi. Spojrzeli w górę, zobaczyli Paula Hucka gapiącego się w okno łazienki Claire
Lippman i... No cóż, nie wiedzieli, że Paul czyścił rynny. Dla nich był zawsze dziwnym
facetem, który w wieku dwudziestu paru lat wciąż mieszka z rodzicami i ma rozum
dziewięcioletniego dziecka. Wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy? Więc ludzie na
dole też podnieśli wrzask, a Paul tak się przestraszył, że zeskoczył z drabiny i zaczął
uciekać ile sił w nogach.
Paul nie miał pojęcia, co złego zrobił, ale wyobraził sobie, że to musiało być
bardzo, bardzo złe, skoro rozgniewał aż tylu ludzi. Wiedział też, że ktoś pewnie wezwie
policję, a policja zabierze go do więzienia. Więc Paul nie wrócił do domu, bo myślał,
że tam przede wszystkim będą go szukać. Pobiegł za miasto, gdzie była jaskinia. Nikt
nie odważał się do niej wchodzić, bo mieszkały w niej nietoperze i inne podejrzane
stworzenia. Paul jednak bardziej bał się policji niż nietoperzy, więc schował się w
jaskini.
Teraz, kiedy Claire uspokoiła się, zdała sobie sprawę, co naprawdę zaszło, i
zrobiło jej się głupio. Nie przyznała jednak głośno, że się pomyliła - że sama prosiła
Paula o wyczyszczenie rynien i że Paul właśnie dlatego stał na drabinie. Nie chciała
robić z siebie idiotki. Zatrzymała więc tę informację dla siebie i pozwoliła, by ludzie
nadal myśleli, że Paul ją podglądał.
Opisałam dalej, jak Paul, śmiertelnie przerażony, siedział w jaskini. Siedział
całą noc i cały następny dzień, i następną noc także. Mówiłam o tym, jak rodzice
Paula martwili się o niego. Wezwali na pomoc policję, ale to tylko pogorszyło sprawę,
bo kiedy Paul wyszedł z jaskini, żeby sprawdzić, czy ludzie nadal go szukają, zobaczył
przejeżdżający samochód szeryfa. Schował się jeszcze głębiej w jaskini.
- Kiedy chciało mu się pić, pił wodę spływającą ze skały. Ale w jaskini nie było
pożywienia - powiedziałam. - A Paul nie mógł wyjść, żeby coś sobie kupić, bo zostałby
schwytany. W końcu tak bardzo zgłodniał, że po prostu stracił rozum. Zobaczył nie-
toperza, złapał, oderwał mu głowę i pożarł go na surowo.
Słuchacze wydali pomruk dezaprobaty.
To był, jak wyjaśniłam chłopcom, początek jego szaleństwa. Żywił się wyłącznie
wodą z jaskini i mięsem nietoperzy. Schudł okropnie i wyrosła mu długa, zmierzwiona
broda. Nie mógł myć włosów, bo nie miał żadnego szamponu, więc pełno w nich było
brudu i patyków. Ubranie podarło się na nim i wisiało w strzępach. Nie mógł się
jednak zdecydować na opuszczenie jaskini, tak bardzo wstydził się tego, co rzekomo
zrobił Claire.
- Mijał czas. Nadeszła zima. Wkrótce Paulowi skończyły się nietoperze. Nie
miał wyboru, musiał zacząć wychodzić. Nocą wypuszczał się do miasta i grzebał w
śmieciach. Wyszukiwał stare kości od kurczaka i zepsute mleko. Dzięki temu nie
umarł z głodu. Czasami widywały go małe dzieci, które budziły się w nocy.
Następnego dnia rano opowiadały rodzicom o dziwnym, długowłosym człowieku, a
rodzice zwykle odpowiadali: „Przestań zmyślać”.
Dzieci jednak wiedziały, że mają rację.
Mijały lata. Pewnej nocy Paul Huck znalazł przypadkiem w śmieciach starą
gazetę. Gazety niespecjalnie interesowały Paula Hucka w związku z tym, że nie bardzo
umiał czytać. Ale w tej było zdjęcie. Przyjrzał mu się w świetle księżyca i stwierdził, że
przedstawia jego dawną miłość, Claire Lippman. Nie potrzebował czytać, żeby
zorientować się, dlaczego zdjęcie Claire zamieszczono w gazecie. Dziewczyna miała na
sobie suknię ślubną i welon. Claire Lippman wyszła za mąż.
Paul, szalony, nie myślał już jak normalna osoba - zwłaszcza że i przedtem miał
nie wszystkie klepki w porządku. Na skutek diety złożonej z nietoperzy i odpadków,
którymi żywił się przez ostatnich parę lat, jego stan pogorszył się znacznie. Tak więc
to, co Paulowi wydawało się znakomitym pomysłem - a mianowicie, że powinien dać
Claire prezent ślubny na dowód, że nie żywi urazy - normalnej osobie nie przyszłoby
do głowy.
Co gorsza - powiedziałam - Paul zaczął chodzić po podwórkach w całym
mieście, zrywając wszystkie róże, jakie mu wpadły w ręce. Robił to, oczywiście, w
środku nocy. Dzieci budziły się, wyglądały przez okno i mówiły: „O, znowu przyszedł
Paul Huck” i zastanawiały się, na co mu te róże.
Paul zaś zebrał wszystkie róże i ułożył je na ganku przed domem Claire
Lippman, tak żeby od razu je zobaczyła, jak tylko rano wyjdzie z domu.
Wtedy właśnie - oznajmiłam - zdarzyło się po raz pierwszy, że obudził się jakiś
dorosły i usłyszał Paula Hucka. To był mąż Claire, Simon, który nie pochodził z tego
miasta. Nie wiedział, kim był Paul Huck. Kiedy zszedł na dół do kuchni, żeby napić się
mleka, zobaczył wielkiego, kudłatego mężczyznę, pokrytego brudem i krwią, bo kolce
róż pokłuły Paula na całym ciele, stojącego przed drzwiami. Simon nie namyślał się
długo. Złapał, co było pod ręką - a był to nóż do krojenia mięsa - otworzył drzwi i
zapytał: „Kim ty, do diabła, jesteś?”.
Paul był zaskoczony, że ktoś do niego przemawia - nie słyszał ludzkiej mowy od
pięciu długich lat. Aż podskoczył i okręcił się w miejscu. Simon nie zrozumiał, że Paul
się po prostu przestraszył. Sądził, że ten ogromny, włochaty, zakrwawiony człowiek
zaraz się na niego rzuci. Więc cisnął nóż, który trafił Paula pod brodę i traach... uciął
mu głowę. Paul Huck przestał żyć.
W pokoju zapadła cisza.
Opowiedziałam, jak mąż Claire, przerażony tym, co zrobił, wbiegł do środka,
żeby wezwać policję. Claire usłyszała hałas i zeszła na dół. Wyszła na ganek. Pierwszą
rzeczą, jaką zobaczyła, były róże. Drugą - wielkie, pokryte krwią ciało, leżące wśród
kwiatów. Ostatnią - na wpół zagrzebana w różach głowa.
Pomimo długiej brody i wywróconych oczu Claire rozpoznała Paula Hucka.
Róże w połączeniu z ciałem Paula Hucka dały jej rozwiązanie zagadki. Zrozumiała, że
jej mąż zabił właśnie niewinnego człowieka, który przez ostatnie pięć lat żył z jej
powodu jak zwierzę.
- Claire nie pozwoliła Simonowi zadzwonić na policję. Wytłumaczyła mu, że
zabił zupełnie niewinnego człowieka. Paul nie chciał wyrządzić nikomu najmniejszej
krzywdy. Jeśli wieść o tym, co się stało, przekonywała, rozniesie się po miasteczku -
gdzie jej mąż jest szanowanym chirurgiem - ich życie legnie w gruzach. Przekonała
Simona. Powiedziała jeszcze, że muszą ukryć ciało i udawać, że wszystko jest w
porządku.
Simonowi to było nie w smak, ale zależało mu na utrzymaniu wysokiej pozycji
w hierarchii społecznej miasteczka. Tak więc doszli do porozumienia: on miał się
pozbyć ciała, a Claire głowy.
Claire zgodziła się. Kiedy więc Simon zawijał ciało Paula w koce - żeby nie
zakrwawiło nowego samochodu w drodze nad jezioro, gdzie zamierzał je utopić -
Claire wzięła głowę i ukryła ją w pierwszym miejscu, które jej przyszło na myśl: na
dnie studzienki na podwórku.
Kiedy Simon wrócił znad jeziora, oboje uprzątnęli krew i róże. Potem,
kompletnie wyczerpani, położyli się spać.
Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze. Nikt w miasteczku, poza dziećmi, od
pięciu lat nie widział Paula Hucka, więc nie zauważono, że nagle zniknął. Claire i
Simon zdołali niemal zapomnieć o tym okropnym wydarzeniu. Zdawało się, że ich
życie wróci do normy.
Aż do pierwszej pełni księżyca po morderstwie. Claire i Simon obudzili się w
nocy, słysząc głośne jęki dobiegające z podwórka. Najpierw sądzili, że to wiatr. Ale w
tym upiornym zawodzeniu dały się wyróżnić słowa: „Gdzie... jest... moja... gdzie...
moja...?”
Próbowali sobie wmawiać, że im się wydaje. Ale potem dziwne dźwięki rozległy
się bliżej i wyraźnie usłyszeli: „Gdzie jest moja głowa?” Claire i Simon wyskoczyli z
łóżek, założyli szlafroki i pognali w dół po schodach. Wyjrzeli na podwórko i zobaczyli
coś przerażającego. W świetle księżyca stało bezgłowe ciało Paula Hucka, oblepione
wodorostami i ociekające wodą, lamentując: „Gdzie... jest... moja... głowa?” A z głębi
studni coś odpowiedziało: „Na... dnie... studni!”
Claire z mężem oszaleli ze strachu. Uciekli z domu tej samej nocy i nigdy nie
wrócili, nawet po rzeczy. Wynajęli firmę, która sprowadziła ich dobytek. Wystawili
dom na sprzedaż.
- Ale wiecie co? - popatrzyłam po majaczących w słabym świetle latarki
twarzach. - Nikt nie kupił tego domu. Jakby wszyscy czuli, że coś jest nie tak. Nikt go
nie kupił i powoli, powoli, dom obrócił się w ruinę. Wandale wrzucali kamienie przez
okna, zalęgły się szczury, a nietoperze, takie jak te, którymi kiedyś żywił się Paul
Huck, zamieszkały na strychu. Do dziś dnia jest pusty. Nocami, przy pełni księżyca,
jeśli wyjdziecie na podwórko, wciąż możecie usłyszeć, jak jęczy wiatr, a może Paul
Huck: „Gdzie... jest... moja... głowa?”
Z ciemnej kuchni dobiegło głuche zawodzenie: „Na... dnie... studni!”
Chłopcy wrzasnęli ze strachu. Scott, uśmiechając się od ucha do ucha, wyłonił
się z kuchni. Frontowe drzwi otworzyły się z trzaskiem i blady jak ściana, zadyszany
Shane zawołał od progu:
- Słyszeliście to? Słyszeliście? To on, to Paul Huck! Przyszedł po nas! Proszę,
nie każ mi spać na zewnątrz, już będę grzeczny, przysięgam!
Od tej chwili zaczęłam trochę lepiej rozumieć - tylko trochę lepiej - jak to
możliwe, że ten okropny Shane potrafi tak cudownie grać.
9
Kiedy obudziłam się rano następnego dnia, wiedziałam, gdzie jest Keely
Herzberg.
Tę informację musiałam na razie zachować dla siebie. Nie mogłam pobiec do
gabinetu Pameli i powiedzieć jej, co wiem. Jeszcze nie teraz. Chciałam zorientować się
w sytuacji. Musiałam być pewna, że Keely chce, aby ją odnaleziono.
A dzięki Paulowi Huckowi wiedziałam, jak się do tego zabrać.
No, niezupełnie dzięki Paulowi Huckowi. Dzięki temu, że poprzedniego
wieczoru gościłam u siebie Scotta, Dave'a i dzieciaki, sporo się dowiedziałam o
telefonach. Okazało się, że wszyscy wychowawcy mają telefony komórkowe.
Poważnie. Wszyscy, z wyjątkiem Ruth i mnie... i Karen Sue Hanky, jak sądzę, jako że
Karen nigdy nie zrobiłaby czegoś, co można by uznać za łamanie regulaminu.
Nie wiem, dlaczego Ruth i ja tak bardzo odstajemy. Chyba jesteśmy jedynymi
szesnastoletnimi dziewczynami w Indianie, które nie mają komórki. Chyba coś jest
nie tak z naszymi rodzicami? Przecież powinni nam kupić telefony, prawda? Żebyśmy
na przykład mogły ich zawiadomić, gdybyśmy chciały później wrócić, czy coś.
Tyle że my z Ruth nigdy nie wracamy późno, bo nigdzie nas nie zapraszają. To
dlatego, że jesteśmy świruskami z orkiestry. Och, i z powodu moich „problemów”, tak
mi się wydaje.
Ale wszyscy pozostali wychowawcy na obozie mieli komórki. Dzwonili i
odbierali telefony przez cały dzień. Przestawiali je po prostu na wibrowanie i odbierali
poza zasięgiem wzroku Pameli i dyrektora Alistaira.
Przy śniadaniu Scott i Dave - niewymownie wdzięczni za to, że przestraszyłam
ich podopiecznych, którzy teraz spełniali grzecznie wszystkie polecenia, z pójściem
spać włącznie - ochoczo zaproponowali mi swoje komórki.
Wzięłam telefon Dave'a, ponieważ miał mniej guzikowi robił wrażenie mniej
skomplikowanego. Potem wymknęłam się z jadalni i poszłam do Jamy, gdzie o tej
porze nie było żywego ducha. Wydawało mi się, że tam powinien być dobry odbiór...
I miałam nadzieję, że federalni nie zdołają mnie tam nakryć, jeśli nadal mnie
szpiegowali.
Po pięciu sygnałach Rob wreszcie odebrał.
- Cześć, to ja - powiedziałam. A potem, na wypadek, gdyby tłumy dziewcząt
dzwoniły do niego przed dziewiątą rano, dodałam: - Jess.
- Wiem, że to ty - powiedział Rob. Nie wydawał się wcale śpiący. Zwykle
otwiera warsztat wuja, więc wstaje dość wcześnie. - Co słychać? Jak tam śpiewy
chóralne?
- To obóz dla instrumentalistów, nie śpiewaków. - Wszystko jedno. Co u ciebie?
Nie wiem dlaczego, ale głos Roba sprawia, że zaczynam się trząść, tak samo jak
w przeklimatyzowanej klasie poprzedniego dnia... tylko że trzęsę się w środku, nie na
zewnątrz. Nie wiem. Ale żywię uzasadnione podejrzenia, że ta przypadłość zaczyna się
na literę M.
Chociaż, z drugiej strony, nie ma najmniejszego sensu zakochiwać się w
chłopaku, który w sposób oczywisty nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Dlaczego nie
chce uwierzyć, że jesteśmy dla siebie stworzeni? Przecież poznaliśmy się podczas
odsiadki. Czy trzeba coś jeszcze dodawać?
- Wszystko w porządku - odparłam. - Tylko mam jeden drobny problem.
- Tak? O co chodzi?
Próbowałam sobie wyobrazić, jak Rob wygląda teraz, kiedy siedzi w kuchni -
mają z mamą tylko jeden telefon, który znajduje się w kuchni. Wyobraziłam go sobie
w dżinsach. Nigdy nie widziałam, żeby nosił inne spodnie. Nic nie szkodzi, bo jest mu
w nich świetnie. Tak, jakby jego siedzenie zostało specjalnie zaprojektowane po to,
aby opinała je para levisów, a jego szerokie ramiona zarysowane tak, aby efektownie
wypełniały skórzaną kurtkę do jazdy na motocyklu.
Na resztę jego osoby też da się patrzeć bez obrzydzenia.
- Dobrze - powiedziałam, starając się nie pamiętać, jak jego ciemne kręcone
włosy, które zazwyczaj proszą się o fryzjera, opadły na mój policzek ostatnim razem,
kiedy pozwolił mi się pocałować. To było tak dawno temu. Och, Boże, dlaczego nie
mogę być parę lat starsza?
- Posłuchaj - powiedziałam. - Jest taka sprawa... - Opowiedziałam mu, w
skrócie, o Jonathanie Herzbergu. - No więc - zakończyłam - ktoś mnie musi podwieźć
do Chicago, żebym sprawdziła na miejscu, jaka jest sytuacja. Wiem, że ty pracujesz,
ale tak się zastanawiałam, czy jakbyś miał dzień wolny, to nie mógłbyś...
- Mastriani - powiedział. Nie złościł się ani nic, mimo że próbowałam go
wykorzystać... i to się jaskrawo rzucało w oczy. - Jesteś o cztery godziny drogi stąd.
Skrzywiłam się. Miałam nadzieję, że przypomni sobie o tym dopiero wtedy, jak
się zgodzi. Widzicie, wyobrażałam sobie, obmyślając tę rozmowę, że Rob tak się
podnieci telefonem ode mnie, że od razu wskoczy na motor i zjawi się na obozie, nie
zadając zbędnych pytań.
W prawdziwym życiu mężczyźni jednak zadają pytania.
- Wiem, że to daleko - powiedziałam. Głupia. Czego się spodziewałaś?
Powiedział, że nie chce z tobą chodzić. Kiedy to się przebije do twojej tępej
mózgownicy? - Wiesz co? - odezwałam się po chwili. - Nie szkodzi. Poproszę kogoś
innego...
- Nie podoba mi się to - powiedział Rob. Myślałam, że nie podoba mu się
pomysł, że kto inny mnie zawiezie, i rozanieliłam się na chwilę, ale potem Rob dodał:
- Dlaczego, u diabła, twój brat powiedział temu facetowi, gdzie jesteś?
Westchnęłam. Rob nie miał nigdy okazji poznać Douglasa. Ani też nikogo z
mojej rodziny, skoro już o tym mowa, z wyjątkiem taty, z którym rozmawiał tylko raz
przez jakąś minutę. Nie sądzę, żeby któreś z rodziców przyjęło z zachwytem
wiadomość, że zakochałam się w chłopaku poznanym w szkole podczas odsiadki.
Albo że powodem, dla którego nie chodzimy ze sobą, jest fakt, że Rob ma
kuratora i nie chce się narażać, spotykając się z małoletnią.
Słowo daję, moje życie strasznie się skomplikowało.
- Skąd wiesz - ciągnął Rob - czy to nie pułapka zastawiona przez tych agentów,
którzy cię śledzili? Mogli to ukartować, Mastriani. Niewykluczone, że chcą cię
przyłapać na kłamstwie, przekonać się, że nadal masz te zdolności.
- Wiem - powiedziałam. - Dlatego chcę sprawdzić sytuację. Poproszę kogoś
innego, żeby mnie podwiózł. Drobiazg.
- A Ruth? - Rob spotkał Ruth tylko raz albo dwa razy. Kiedyś nazwał ją tłustym
kurczakiem, ale szybko się nauczył, że nie lubię, kiedy ktoś się źle wyraża o mojej
najlepszej przyjaciółce. Także Ruth nie pozwalam nazywać Roba tak, jak nazywa
wszystkich, którzy mieszkają poza granicami miasta: wsiokiem.
Jeśli kiedyś zacznę z Robem chodzić na poważnie, z pewnością dojdzie między
nimi do drobnych starć. - Czy Ruth nie może cię zabrać?
- Nie. - Nie chciałam mu opowiadać, jak to Ruth nie sprawdza się w sytuacjach
kryzysowych. - Słuchaj, nie przejmuj się. Znajdę kogoś. To drobiazg.
- Co to znaczy: znajdziesz kogoś? - Rob wydawał się rozdrażniony, zupełnie
bezpodstawnie. Nie jest w końcu moim chłopakiem, prawda? - Kogo znajdziesz?
- Jest tu trochę ludzi - wyjaśniłam - z samochodami. Muszę się po prostu
dowiedzieć, kto będzie mógł mnie podrzucić.
Na szczycie schodów prowadzących do Jamy ukazał się niespodziewanie Dave.
Na mój widok zawołał:
- Hej, Jess, skończyłaś? Muszę zabrać moich chłopaków na muzykę.
- Och - zawołałam. - Jedną chwileczkę. Słuchaj, muszę iść - powiedziałam do
telefonu. - Ten chłopak pożyczył mi telefon, ale teraz muszę go oddać, bo on idzie na
zajęcia.
- Co za chłopak? - zapytał Rob. - Tam jest jakiś chłopak? Myślałem, że to obóz
dla dzieci.
- Tak - powiedziałam. Czy wyobraźnia mnie poniosła, czy jego głos brzmiał...
no, niepewnie? - Ale są wychowawcy i różni tacy.
- Co robi jakiś chłopak - dopytywał się Rob - jako wychowawca na obozie
muzycznym dla małych dzieci? Chłopcy mogą zajmować się czymś takim?
- No pewnie. Poczekaj chwilę. - Zerknęłam na Dave'a. - Hej, Dave - zawołałam.
- Masz samochód, prawda?
- Tak - odparł Dave. - A co? Zamierzasz stąd zwiać? Do telefonu powiedziałam:
- Wiesz co, Rob? Myślę, że... Ale Rob nie dał mi dokończyć.
- Przyjadę po ciebie o pierwszej - powiedział szybko. Ja na to, kompletnie
skołowana:
- Co?
- Będę o pierwszej - powtórzył Rob. - Gdzie się spotkamy? Powiedz, jak tam
dojechać.
Ogłupiała ze zdumienia, wytłumaczyłam mu, jak trafić na miejsce i umówiłam
się z nim na zakręcie drogi tuż za główną bramą do obozu. Potem wyłączyłam się,
zachodząc w głowę, co go skłoniło do zmiany zdania.
Wdrapałam się po schodach i oddałam Dave'owi telefon.
- Dzięki - powiedziałam. - Uratowałeś mi życie. Dave wzruszył ramionami.
- Naprawdę chcesz dokądś jechać? - Już nie - powiedziałam. - Myślałam...
Wtedy mnie olśniło. Zrozumiałam, dlaczego Rob tak obojętnie potraktował mój
wyjazd na siedem tygodni i dlaczego znienacka zmienił zdanie w sprawie swojego
przyjazdu:
Nie wiedział, że na obozie będą chłopcy.
Poważnie. Myślał, że na obozie będę ja i Ruth, jakieś dwie setki dzieciaków i
tyle. Nie przypuszczał, że mogą tu być również chłopcy w moim wieku.
To było jedyne wyjaśnienie jego dziwacznego zachowania.
Ale i tak nie miało rąk i nóg. Zęby było prawdziwe, Rob musiałby mnie... no...
lubić, a nie podejrzewałam go o to. Bo gdyby naprawdę mnie... no... lubił, nie
przejmowałby się tak bardzo głupim kuratorem.
Chociaż, z drugiej strony, perspektywa więzienia nie należy do
najprzyjemniejszych.
- Jess? Dobrze się czujesz?
Wzdrygnęłam się. Dave przyglądał mi się uważnie. Odpłynęłam w świat
marzeń i zapomniałam o jego obecności.
- Och - powiedziałam. - Tak. W porządku. Dziękuję. Nie, nie muszę nigdzie
jechać. Wszystko dobrze.
Wsunął komórkę do kieszeni.
- Wiesz, Dave, co mi jest potrzebne? - zapytałam.
Potrząsnął głową.
- Nie. Co takiego? Wciągnęłam głęboko powietrze.
- Potrzebny mi jest ktoś, kto dzisiaj po południu mógłby mieć oko na moje
dzieciaki - powiedziałam pośpiesznie. - Tylko przez jakiś czas. Ja, eee, mogę być
trochę zajęta.
Dave, w przeciwieństwie do Ruth, nie utrudniał sytuacji. Wzruszył ramionami i
powiedział:
- Nie ma sprawy. Szczęka mi opadła.
- Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu? Parsknął lekceważąco.
- Nie. Dlaczego?
Ruszyliśmy razem w stronę stołówki. Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyliśmy,
że większość mieszkańców Brzozowej Chatki zjadła śniadanie i stała przed
budynkiem, przyglądając się jednemu z psów obozowych.
- To winogrono - mówił Shane do Lionela. - Zerwij je i zjedz.
- Nie sądzę, żeby to było winogrono - odparł Lionel. - Więc raczej tego nie
zrobię, dziękuję.
- Nie, naprawdę. - Shane wskazał coś pod uchem psa. - W Ameryce winogrona
rosną tutaj.
Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam oczywiście, o czym rozmawiają. Koło
psiego ucha wisiał wielki, napełniony krwią bąbel. Trochę przypominał winogrono,
ale nie na tyle, żeby nabrać choćby najbardziej łatwowiernego cudzoziemca.
- Shane - powiedziałam ostro, aż podskoczył.
- Co? - Shane zwrócił na mnie niewinne niebieskie oczęta. - Nic takiego nie
robiłem, Jess. Słowo.
Co za bezczelne kłamstwo. Aż mną zatrzęsło.
- Robiłeś - powiedziałam. - Próbowałeś namówić Lionela, żeby zjadł kleszcza.
Pozostali chłopcy zachichotali. Mimo że Shane tak się przestraszył wczoraj
wieczorem - skończyło się na tym, że pozwoliłam mu spać w domku, nie miałam
sumienia zostawić go na progu po tej historii z Paulem Huckiem - teraz wrócił do sta-
rych zwyczajów.
Następnym razem zmuszę go do spania na tratwie, na środku jeziora,
przysięgam na Boga.
- Przeproś - rozkazałam. Shane na to:
- Nie rozumiem, dlaczego miałbym przepraszać za coś, czego nie zrobiłem.
- Przeproś - powtórzyłam. - A potem zdejmij biednemu psu tego kleszcza.
To był błąd. Powinnam była sama usunąć kleszcza.
Drugi błąd popełniłam, odwracając się plecami do chłopców, żeby zerknąć na
Dave'a, który przysłuchiwał się naszej wymianie zdań z szerokim uśmiechem.
Zeszłej nocy wyznali mi ze Scottem, że wszyscy wychowawcy robią zakłady o
wynik tej wojny nerwów między mną a Shane'em. Zakłady kształtowały się dwa do
jednego na korzyść Shane'a.
- Wybacz, Laj - eu - nel - usłyszałam głos Shane'a.
- Nie zapomnij o tym opowiedzieć - zwróciłam się do Dave'a - twojemu kole...
Ciszę poranka rozdarł nagły krzyk.
Obróciłam się w porę, żeby zobaczyć, jak Lionel w białej koszulce, poplamionej
krwią, podnosi pięść i ładuje ją z całej siły w oko Shane'a. Podejrzewam, że celował w
nos, ale chybił.
Shane zatoczył się do tyłu, wyraźnie bardziej zaskoczony niż poszkodowany.
Mimo to, natychmiast wybuchnął dziecinnym, głośnym łkaniem i przyciskając dłonie
do twarzy, zawył głosem, w którym brzmiało niebotyczne zdumienie i uraza:
- Uderzył mnie! Jess, on mnie uderzył!
- Bo on ścisnął bąbel, tak że krew prysnęła na mnie! - oświadczył Lionel,
pokazując koszulkę.
- W porządku - powiedziałam, próbując nie zwrócić śniadania. - Wystarczy.
Marsz do klasy, obaj.
Lionel, przerażony, zaprotestował:
- Nie mogę iść do klasy w takim stanie!
- Przyniosę ci czystą koszulkę - zapewniłam. - Pójdę do domku, wezmę jakąś i
przyniosę ci, kiedy będziesz na teorii muzyki.
Uspokojony, podniósł futerał z fletem i rzuciwszy ostatnie gniewne spojrzenie
na Shane'a, powędrował do klasy. Shane nie doszedł tak łatwo do siebie.
- To była wpadka! - wrzasnął. - To mu się powinno liczyć za wpadkę, Jess, że
mnie uderzył!
Spojrzałam na Shane'a, jakby mówił od rzeczy. Wydaje mi się, że w tym
momencie rzeczywiście mu odbiło.
- Shane - powiedziałam. - Prysnąłeś na niego krwią z kleszcza. Miał prawo cię
uderzyć.
- To niesprawiedliwe - zawodził. - To niesprawiedliwe!
- Na Boga, Shane - powiedziałam lekko rozbawiona. - Dobrze, że przyjechałeś
na obóz muzyczny, a nie piłkarski, skoro masz zamiar ryczeć za każdym razem, kiedy
oberwiesz w oko.
To może nie było najmądrzejsze z mojej strony, zważywszy wszystkie
okoliczności. Twarz Shane'a skurczyła się z emocji, ale nie umiem powiedzieć, czy
było to zmieszanie, czy ból. Zdziwiło mnie, że zdołałam go urazić. Trudno było
uwierzyć, że takie dziecko w ogóle można urazić.
- Nie chciałem przyjechać na ten głupi obóz - ryknął Shane. - Matka mnie
zmusiła! Nie pozwoliłaby mi jechać na obóz futbolowy. Bała się, że połamię sobie te
moje cholerne ręce i nie będę mógł grać na głupim flecie.
Zamurowało mnie. Ale teraz już rozumiałam, o co chodziło matce Shane'a. Ten
dzieciak urodził się muzykiem.
- Shane - odezwałam się łagodnie. - Twoja mama ma rację. Profesor Le Blanc
również. Masz niewiarygodny talent. Nie wolno go zmarnować.
- Tak jak ty? - zapytał Shane cierpko.
- Co masz na myśli? - Potrząsnęłam głową. - Nie marnuję swoich zdolności
muzycznych. To jeden z powodów, dla których tu jestem.
- Nie mówię o twoich zdolnościach muzycznych. Spojrzałam na niego uważnie.
Wiedziałam, o czym mówi.
Aż za dobrze. Staliśmy, naturalnie, wśród ludzi. Wszyscy nam się przyglądali,
słuchali, o czym mówimy. Jego wygłupy przyciągnęły spory tłum. Dzieci, które nie
dotarły jeszcze na lekcje muzyki, i całkiem sporo wychowawców. Wszyscy
obserwowali widowisko przed jadalnią. Pewnie nie zrozumieli jego aluzji. Ale ja tak.
- Shane - powiedziałam. - To nie w porządku.
- Taak? - parsknął. - A wiesz, Jess, co jeszcze jest nie w porządku? To, że moja
mama zmusiła mnie do przyjazdu na obóz. I to, że nie ukarałaś Lionela!
Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i puścił biegiem.
- Shane - zawołałam za nim. - Wracaj. Przysięgam, jeśli nie wrócisz, czeka cię
noc na ganku w towarzystwie Paula Hucka...
Shane zatrzymał się, ale nie dlatego, że przejął się moją groźbą O nie.
Zatrzymał się, bo wpadł z rozpędu na profesora Alistaira, dyrektora obozu, który
musiał usłyszeć zamieszanie i wyszedł sprawdzić, co się dzieje.
- Uufff - jęknął pan Alistair, kiedy Shane zaprawił go głową w żołądek. Złapał
chłopca za ramiona, żeby się nie przewrócić razem z nim. Shane, jak wiecie,
reprezentował raczej wagę ciężką.
- Co znaczą - zapytał dyrektor Alistair, popychając Shane'a w moją stronę - te
dzikie wrzaski?
Zanim zdążyłam otworzyć buzię, Shane popatrzył na niego oczami bez łez - pod
jednym rysował się wyraźnie siniejący obrzęk - i powiedział:
- Jeden chłopiec mnie uderzył, a moja wychowawczyni nic nie zrobiła,
profesorze Alistair. - Po czym z łkaniem dodał: - Rany, jeśli mój tata się o tym dowie,
wścieknie się jak...
Dyrektor Alistair spiorunował mnie wzrokiem zza szkieł okularów.
- Czy to prawda, młoda damo? - zapytał.
Jestem pewna, że zwrócił się do mnie per „młoda damo”, ponieważ nie
pamiętał mojego imienia.
- Tylko częściowo - powiedziałam. - To znaczy, chłopiec rzeczywiście go
uderzył, ale przedtem...
Dyrektor Alistair przejął jednak kontrolę nad sytuacją, zanim zdołałam
dokończyć wyjaśnień.
- Ty - zwrócił się do Dave'a stojącego w pobliżu z rozdziawionymi ustami -
zabierz to dziecko do pielęgniarki, niech mu opatrzy oko.
Dave przybrał postawę na baczność.
- Tak jest - powiedział i spojrzawszy na mnie przepraszająco, położył dłoń na
ramieniu Shane'a, kierując go w stronę ambulatorium. - Chodź, wielkoludzie.
Shane poszedł posłusznie, pociągając nosem... ale najpierw posłał mi
triumfalne spojrzenie.
- Ty - dyrektor Alistair wycelował palcem w moją stronę - przyjdziesz do
mojego gabinetu, aby omówić tę sprawę.
Moje uszy spąsowiały.
- Tak, proszę pana - wymamrotałam. Wtedy dopiero zauważyłam w tłumie
gapiów Karen Sue Hanky, na której ustach malował się uśmieszek złośliwej
satysfakcji. Ależ miałam ochotę palnąć ją pięścią w tę szczurzą gębę!
- Ale nie wcześniej - ciągnął pan Alistair, spoglądając na zegarek - niż o
pierwszej. Do tego czasu mam seminarium.
Nie mówiąc więcej ani słowa, odwrócił się i wszedł do jadalni.
Poczułam się, jakby na ramiona spadł mi ogromny ciężar. O pierwszej? No to
koniec. Wyleją mnie jak w banku.
Ponieważ o pierwszej, rzecz jasna, w żaden sposób nie mogłam spotkać się z
dyrektorem. O pierwszej byłam już umówiona w związku ze sprawą Keely Herzberg.
Praca ma dla mnie duże znaczenie, owszem. Ale mała dziewczynka, którą być może
porwano spod prawomocnej opieki rodzica, była jednak ważniejsza.
Pamiętacie, jak wspominałam, że moje życie strasznie się skomplikowało? No,
tak. To była ta ostatnia kropla.
- Mówiłam ci - wycedziła Karen Sue Hanky, jak tylko Alistair się oddalił - że
przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem.
Łypnęłam na nią ponuro.
- Hej, Karen Sue - powiedziałam. Spojrzała na mnie nieufnie. - Co?
Uniosłam palec w geście, na widok którego wydała stłumiony okrzyk i odeszła
jak niepyszna.
Zauważyłam, że pozostali wychowawcy wydawali się rozbawieni tym zajściem.
10
Spóźniał się. Stałam na poboczu drogi, a pot spływał mi po karku. Nie tylko
tam zresztą. Między moimi piersiami utworzyło się całe jezioro. Mówię poważnie.
Nie było mi też za wygodnie w dżinsach.
Ale co miałam robić? W życiu nie wsiądę na motocykl w szortach. Jak byłam
mała, oparzyłam sobie łydkę na rurze wydechowej. Do dziś pamiętam ten swąd
spalonej skóry.
Na długiej wąskiej drodze grzało jak w piecu. Drzew, oczywiście, nie
brakowało, a w związku z tym i cienia. Rany, obóz Wawasee to były głównie drzewa.
Nie chciałam jednak stać pod drzewami, bo Rob mógłby mnie nie zauważyć i
śmignąłby dalej. Stracilibyśmy cenny czas...
Właściwie to i tak nie miało znaczenia. Byłam pewna, że mnie wywalą, gdy nie
stawię się na spotkanie z dyrektorem Alistairem. Mogłabym się założyć, że moje
rzeczy, kiedy wrócę, będą czekały spakowane przed główną bramą. Plusk, plusk,
„Titanicu”, prosto na dno i po krzyku, tra la la.
Pot spływał mi z włosów i zalewał oczy, kiedy wreszcie usłyszałam daleki odgłos
motocykla. Rob nie należy do tych świrów, którzy zdejmują tłumik, więc jego indiana
nigdy nie hałasuje na dziesięć kilometrów dookoła. Po prostu zwróciłam uwagę na
dźwięk inny niż granie świerszczy w wysokiej trawie, a potem zobaczyłam Roba, jak
pędzi w moją stronę.
Podniosłam rękę, żeby na pewno mnie zauważył. Nie musiałam, bo byliśmy
jedynymi ludźmi na drodze, ale bałam się, że mógłby mnie wziąć za złudzenie
optyczne. W taki przeraźliwie upalny dzień, kiedy się patrzy na długą prostą szosę,
wydaje się, że jest zalana wodą. Kiedy się podchodzi bliżej, woda' znika, jakby zdążyła
wyparować... bo oczywiście nie było żadnej wody. To tylko jedno z tych złudzeń
optycznych, o których mówią na fizyce.
Rob podjechał do mnie i postawił stopę na ziemi. Sprawiał wrażenie bardzo
mocno zbudowanego chłopaka, jak drwal albo coś, tylko porządniej ubranego.
Zdjął kask i zmrużył w słońcu te swoje niebieskie oczy, tak jasne, że
przypominały kolorem dym z rury wydechowej motocykla. Obrzuciłam wzrokiem jego
zmierzwione włosy i mocno opalone przedramiona, i pomyślałam, że nie żałuję
wszystkich złych przeżyć - porażenia piorunem, pułkownika Jenkinsa i tak dalej;
warto było, bo dzięki temu mam najwspanialszego chłopaka, jakiego można sobie
wyobrazić. No, w pewnym sensie.
- Hej, podróżniku - odezwałam się. - Podwiezie pan dziewczynę?
Rob, jak to on, zmarszczył czoło w charakterystyczny sposób „tylko ze mną nie
zaczynaj”, a potem otworzył bagażnik, w którym trzyma zapasowy kask.
- Wsiadaj - powiedział tylko.
Jakbym czekała na zaproszenie, chwyciłam kask, wpakowałam go sobie na
głowę (starając się nie pamiętać o przepoconych włosach), a potem objęłam go w
pasie i powiedziałam:
- Prujemy.
Rzucił mi ostatnie, na pół zniesmaczone, na pół rozbawione spojrzenie i
nałożył z powrotem kask. Ruszyliśmy.
Hej, nie pocałował mnie ani nic, ale „wsiadaj” też nie jest takie złe. Rob może
jeszcze się we mnie nie zakochał, ale zjawił się, prawda? To nie bez znaczenia.
Zadzwoniłam do niego rano i zażyczyłam sobie, żeby przyjechał do mnie na drugi
koniec stanu. Cztery godziny drogi. Musiał pewnie znaleźć kogoś, kto by go zastąpił w
pracy, i wyjaśnić wujkowi, dlaczego go nie będzie. Musiał kupić benzynę do Chicago i
z powrotem. Spędzi około dziesięciu godzin na motocyklu. Jutro będzie padał z nóg.
Ale przyjechał.
I chyba nie dlatego, że chodziło o taką ważną sprawę. Była, oczywiście, ważna,
ale przecież nie robił tego dla Keely.
Przynajmniej... Boże mam nadzieję, że nie.
Mniej więcej o drugiej trzydzieści jechaliśmy już Lake Shore Drive. Miasto
wydawało się rozświetlone i czyste, okna wieżowców połyskiwały w słońcu. Na
plażach panował tłok. Muzyka dobiegająca z przejeżdżających obok samochodów po-
wodowała, że czułam się, jakbyśmy byli parą na filmie wideo albo w reklamie
telewizyjnej. Może z powodu levisów. Oto my - dwoje niezwykle atrakcyjnych
młodych ludzi - dobra, niech będzie, że tylko jedno z nas należało do tej kategorii. Ja
prawdopodobnie jestem jedynie akceptowalna. Mknęliśmy na indianie w słoneczny
letni dzień. Czyż to nie fantastyczne?
Przypuszczam, że gdybyśmy zorientowali się od początku, że za nami jadą,
byłoby jeszcze bardziej niesamowicie. Ale nie zorientowaliśmy się.
Niczego nie zauważyłam, bo właśnie przeżywałam epifanię, o jakiej uczyłam się
na angielskim.
Tyle że moja epifania nie była rodzajem duchowego olśnienia czy czymś w tym
rodzaju, ale uczuciem totalnego szczęścia, ponieważ obejmowałam właśnie
wspaniałego chłopaka, w którym kochałam się, jak mi się wydawało, od początku
świata, i czułam jego cudowny zapach, zapach dezodorantu Coast i proszku do prania,
w którym jego mama pierze koszulki, i w dodatku ten chłopak z pewnością coś we
mnie widział, bo inaczej nie przyjechałby do mnie z tak daleka. Myślałam sobie, że
chciałabym spędzić tak resztę życia: jeżdżąc po kraju na motocyklu Roba, słuchając
muzyki dobiegającej z samochodów, no i może zatrzymując się czasem, żeby coś
przekąsić.
Nie wiem za to, o czym myślał Rob, że nie zauważył ogona w postaci białej
półciężarówki. Może przeżywał jakąś swoją epifanię. Takie rzeczy się zdarzają.
W końcu musieliśmy zjechać z Lake Shore Drive, żeby dotrzeć do domu Keely.
Stopniowo ruch się przerzedzał, a my i tak nie zauważyliśmy białego wozu za plecami.
Nie jestem pewna, bo nie zwróciliśmy na to uwagi, ale wolę sobie wyobrażać, że
trzymała się od nas w przyzwoitej odległości. Winnym wypadku... No cóż, inaczej nie
da się tego wyjaśnić, jesteśmy kretynami. Przynajmniej ja jestem.
W końcu wjechaliśmy w zadrzewioną uliczkę małych domków. Wiedziałam,
oczywiście, w którym znajdę Keely, ale poprosiłam Roba, żeby zaparkował trzy domy
dalej, tak na wszelki wypadek. O tym pamiętałam. Na to przynajmniej zwróciłam
uwagę.
Staliśmy przed domem, w którym mieszkała Keely. To był zwykły dom. Miejski
dom, więc raczej nie za szeroki. Z jednej strony domu biegła wąziutka alejka. Druga
ściana przylegała do domu obok. Dom Keely, w przeciwieństwie do tego ostatniego,
nie sprawiał wrażenia niedawno odnawianego. Obłaził z farby, co wyglądało żałośnie.
Osiedle wydawało się nieco zaniedbane. Podwóreczek chyba w ogóle nie sprzątano. W
wilgotnym klimacie północnego Illinois trawa rośnie szybko i wymaga ciągłych
zabiegów. Nikogo na tej ulicy, zdaje się, nie obchodziło, jak wysoko rośnie trawa na
podwórku, ani też jakie śmieci leżą pośród tej trawy.
Może dlatego właśnie pozwala się trawie rosnąć. Żeby ukrywała śmieci.
Rob, stojący obok mnie, stwierdził:
- Ładna melina. Skrzywiłam się. - Nie jest tak źle.
- Owszem, jest - powiedział.
- Dobra. - Wyprostowałam się. Wiatr osuszył mnie podczas jazdy, ale jeśli
miałabym dłużej stać na rozgrzanym chodniku, znowu zalałabym się potem. - Nie ma
na co czekać.
Otworzyłam furtkę w niskim, drucianym ogrodzeniu i wspięłam się po
betonowych schodkach do drzwi domu. Nie zdawałam sobie sprawy, że Rob za mną
idzie, dopóki nie sięgnęłam do dzwonka.
- Więc jaki dokładnie mamy plan? - zapytał, kiedy odezwał się dzwonek.
Ja na to:
- Nie ma żadnego planu.
- Genialnie. - Twarz Roba pozostała obojętna. - Uwielbiam takie sytuacje.
- Kto tam? - zapytał kobiecy głos zza zamkniętych drzwi. Kobieta nie wydawała
się zachwycona najściem intruzów.
- Dzień dobry pani - zawołałam. - Ja nazywam się Ginger Silverman, a to mój
przyjaciel, Nate. Jesteśmy studentami ostatniego roku Chicagowskiej Szkoły Głównej
i przeprowadzamy ankietę na temat stosunku rodziców do programów telewizyjnych
dla dzieci. Chcielibyśmy zapytać, czy moglibyśmy ewentualnie zadać pani kilka pytań
na temat programów telewizyjnych, które pani dzieci najbardziej lubią oglądać. To by
zajęło najwyżej minutkę, a ogromnie by nam pani pomogła.
Rob spojrzał na mnie, jakbym się urwała z choinki.
- Ginger Silverman? Wzruszyłam ramionami.
- Ładnie brzmi. Potrząsnął głową.
- Nate?
- To też ładne.
Szczękały zasuwy. Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam za siatką wysoką
wychudzoną kobietę w dżinsach obciętych nad kolanami i bluzce bez pleców. Musiała
kiedyś farbować włosy, ale widocznie przestało jej na tym zależeć. Końce włosów były
jasne, ale wyżej, do czubka głowy, ciemnobrązowe. Na czole rysowała się ciemna
blizna w kształcie półksiężyca, długa na trzy centymetry. Z kącika jej ust, równie
płaskich i pozbawionych ciała jak reszta jej osoby, zwisało cygaro.
Popatrzyła na nas z takim wyrazem twarzy, jakbyśmy przybyli z obcej planety i
namawiali ją do przystąpienia do Federacji Galaktycznej.
- Co takiego? - zapytała.
Powtórzyłam swoją gadkę o Chicagowskiej Szkole Głównej - kto by chciał
sprawdzać, czy coś takiego w ogóle istniało? - i pracy na temat programów dla dzieci.
Podczas gdy to mówiłam, z cienia za panią Herzberg - jeśli to faktycznie była pani
Herzberg, chociaż podejrzewałam, że tak - wyłoniła się mała dziewczynka i objąwszy
kobietę za nogę, spojrzała na nas wielkimi brązowymi oczami.
Poznałam ją natychmiast. Keely Herzberg.
- Mamusiu - zapytała ciekawie Keely - kim oni są? - Jakieś dzieciaki - odparła
pani Herzberg. Wyjęła papierosa z ust i zauważyłam, że ma krwistoczerwone
paznokcie. - Słuchajcie no - powiedziała. - Nie jesteśmy zainteresowani. Jasne?
Zaczęła zamykać drzwi, kiedy dodałam:
- Dla uczestników przewidziano gratyfikację w wysokości dziesięciu dolarów...
Drzwi znieruchomiały. Potem otworzyły się szerzej.
- Dziesięć dolców? - powtórzyła pani Herzberg. Zmęczone oczy zabłysły nagle
pod księżycowatą blizną.
- Tak, tak - powiedziałam. - Gotówką, Wystarczy odpowiedzieć na parę pytań.
Pani Herzberg wzruszyła chudymi ramionami, a potem, wypuszczając wstęgę
błękitnego dymku przez siatkę, powiedziała:
- Walcie.
- Świetnie - powiedziałam żywo. - Eee, pani córka - to jest pani córka, prawda?
Kobieta skinęła głową, nie zerknąwszy nawet na Kelly.
- Taak.
- Dobrze, Jaki jest ulubiony program telewizyjny pani córki?
- Ulica Sezamkowa - powiedziała pani Herzberg. Jednocześnie jej córka
powiedziała: Rugratsy.
- Nie, mamusiu - pisnęła Keely, ciągnąc mamę za szorty. - Rugratsy.
- Ulica Sezamkowa - oświadczyła pani Herzberg ponownie. - Mojej córce
wolno oglądać jedynie telewizję publiczną.
- Rugratsy! - krzyknęła Keely.
Pani Herzberg skierowała wzrok na córkę i powiedziała: - Jeśli nie
przestaniesz, pójdziesz się bawić na zewnątrz. Dolna warga Keely zadrżała.
- Ale ty wiesz, mamusiu, że ja najbardziej lubię Rugratsy.
- Kochanie - odparła pani Herzberg. - Mamusia próbuje odpowiedzieć na
pytania państwa. Proszę, nie przerywaj.
- Urn - mruknęłam. - Powinniśmy chyba przejść do następnego. Czy razem z
mężem dyskutują państwo, jakie programy dziecko może oglądać?
- Nie - powiedziała krótko pani Herzberg. - A ja nie pozwalam jej oglądać
śmieci, takich jak Rugratsy.
- Ale mamusiu - powiedziała Keely ze łzami w oczach - ja to uwielbiam.
- Dość - ucięła pani Herzberg. Wskazała na tył domu papierosem. - Na dwór.
Już.
- Ale mamusiu...
- Nie - burknęła pani Herzberg. - Koniec. Powiedziałam ci. Teraz wyjdź na
dwór i pobaw się, a mamusia odpowie na pytania.
Keely zaszlochała cicho i wyszła. Usłyszałam trzaśniecie drzwi gdzieś w domu.
- Dalej - zwróciła się do mnie pani Herzberg. Ściągnęła brwi. - Czy nie
powinniście zapisywać odpowiedzi?
Klepnęłam się w czoło.
- Ankiety! - powiedziałam do Roba. - Zapomniałam wziąć formularz!
- Dobrze - odparł Rob. - No, to chyba na tym skończymy. Przepraszamy, że
przeszkodziliśmy...
- Nie - powiedziałam, chwytając go za ramię. - W porządku. Mam w
samochodzie. Zaraz po nie pójdę. Ty zadawaj pytania, a ja za chwilę wracam. - Kiedy
na mnie spojrzał, zobaczyłam okruchy lodu w jego oczach, ale co miałam robić? -
Zapytaj o programy - ciągnęłam - które pani lubi, Nate. I nie zapomnij o dziesięciu
dolarach.
Potem zbiegłam ze schodów i dalej przez trawnik, i za furtkę...
Następnie, kiedy byłam pewna, że pani Herzberg jest zajęta rozmową z Robem,
pognałam uliczką wzdłuż jej domu, aż stanęłam przed wysokim drewnianym płotem
oddzielającym podwórko od ulicy.
W jednej chwili wdrapałam się na śmietnik i zajrzałam n podwórko.
Była tam Keely. Siedziała na zielonym, plastikowym żółwi napełnionym
piaskiem. Trzymała w ręce bardzo brudną i całkiem gołą lalkę Barbie, której śpiewała
coś po cichutku.
Wspaniale, pomyślałam. Żeby tylko Rob zajął panią Herzberg jeszcze przez
parę minut...
Wdrapałam się na płot i zeskoczyłam po drugiej stronie podwórka. Zrobiłam to
z gracją urodzonej gimnastyczki i zręcznością Jamesa Bonda, ale Keely usłyszała
mnie.
- Cześć - rzuciłam. - Co słychać?
Keely spojrzała na mnie ogromnymi brązowymi oczami.
- Nie powinnaś tu być - poinformowała mnie z powagą.
- Racja - zgodziłam się, siadając na brzegu piaskownicy. Usiadłabym na trawie,
ale wydawała się strasznie wysoka i zaniedbana, a po niedawnym doświadczeniu z
kleszczem nie paliło mi się do spotkania z innymi drobnymi krwiopijcami.
- Wiem, że nie powinnam być tutaj. Ale chciałam zadać ci parę pytań. Dobrze?
Keely wzruszyła ramionami i spojrzała na lalkę.
- Chyba tak - powiedziała. Ja też spojrzałam na lalkę.
- Co się stało z jej ubraniami?
- Zgubiła - wyjaśniła Keely.
- Ojej. Okropne. Myślisz, że twoja mama kupi jej nowe? Keely znowu wzruszyła
ramionami i wsadziła głowę Barbie do piaskownicy, mieszając piasek, jakby to było
surowe ciasto, a Barbie mikserem. Piaskownica nie pachniała zbyt świeżo. Miałam
wrażenie, że koty sąsiadów odwiedziły ją parę razy.
- A jak tata? - zapytałam. - Czy tata mógłby kupić nowe ubranka dla Barbie?
Keely wyciągnęła Barbie i wygładzając jej włosy, powiedziała:
- Mój tatuś jest w niebie.
No tak. To wiele wyjaśnia, prawda?
- Kto ci powiedział, że tatuś jest w niebie? - zapytałam. Keely znowu wzruszyła
ramionami, nie odrywając oczu od plastikowej lalki.
- Moja mamusia - powiedziała. - Teraz mam nowego tatę. - Spojrzała na mnie,
jej oczy wydawały się jeszcze większe. - Ale nie lubię go tak bardzo jak starego.
W ustach mi zaschło... w gardle miałam całkiem sucho, jak w piaskownicy.
- Naprawdę? Dlaczego? - udało mi się wychrypieć. Keely wzruszyła ramionami
i odwróciła wzrok.
- Rzuca różnymi rzeczami - powiedziała. - Rzucił butelką. Trafiła mamę w
głowę i skaleczyła ją, i mama płakała.
Pomyślałam o bliźnie na czole pani Herzberg. Rozmiar i kształt pasowały do
butelki.
Pewnie mogłam wyjść stamtąd, wezwać gliny i przekazać im sprawę. Ale czy
naprawdę musiałam narażać biednego dzieciaka na to wszystko? Uzbrojeni mężczyźni
forsujący drzwi domu i tak dalej? Kto wie, do czego był zdolny rzucający butelkami
kochaś jej mamy? Może próbowałby stawiać glinom opór i ucierpieliby niewinni
ludzie. Nigdy nie wiadomo. Tego się nie da przewidzieć. Ja nie potrafię, chociaż mam
zdolności parapsychiczne.
Poza tym matka Keely wydawała mi się trochę stuknięta. Pozwala córce
oglądać tylko państwową telewizję, a jednocześnie napełnia jej płuca kancerogenami.
Z drugiej strony, rodzice potrafią robić gorsze rzeczy. Ostatecznie nie przypalała pa-
pierosem ramienia Keely, tak jak rodzice z wiadomości.
Ale wmawiać dziecku, że jego tata nie żyje? Mieszkać z facetem, który rzuca
butelkami?
Niezbyt przyjemne.
Wiedziałam już, co zrobię.
Sądzę, że na moim miejscu zrobilibyście to samo. Miałam inne wyjście?
Wstałam i oświadczyłam:
- Keely, twój tata wcale nie poszedł do nieba. Jeśli ze mną pójdziesz,
zaprowadzę cię do niego.
Keely przekręciła główkę, żeby spojrzeć mi w twarz. Słońce świeciło tak mocno,
że musiała zmrużyć oczka.
- Mój tata nie poszedł do nieba? - zapytała. - To gdzie jest? Wtedy usłyszałam
ten dźwięk: motocykl Roba. Rozpoznałabym go wśród hałasu motocykli z całego
miasta.
Wiem, że to głupie. Może nawet gorzej niż głupie. Żałosne, po prostu żałosne.
Ale czy można mieć do mnie pretensje?
Naprawdę hodowałam w sobie nadzieję, że Rob za mną szaleje i oszukuje
tęsknotę, jeżdżąc późno w nocy koło mojego domu.
Nigdy tego nie robił, ale moje uszy tak się wyczuliły na dźwięk jego motocykla,
że usłyszałabym go nawet w korku ulicznym.
Pozostawało pytanie, dlaczego Rob opuścił tak nagle dom pani Herzberg.
Coś się za tym kryło. Coś bardzo niedobrego.
Dlatego nie czułam specjalnie wyrzutów sumienia, kiedy spojrzałam Keely w
oczy i oznajmiłam:
- Twój tata jest w McDonaldzie. Jeśli się pośpieszymy, zastaniemy go tam i
wtedy kupi ci zestaw Happy Meal.
Czy czułam się paskudnie, wykorzystując McDonalda, żeby wywabić dziecko z
podwórka? Pewnie. Czułam się jak robak. Nawet gorzej. Czułam się tak, jakbym była
Karen Sue Hanky albo kimś równie odrażającym.
Ale wiedziałam również, że nie mam wyboru. Dźwięk motocykla mógł oznaczać
tylko jedno:
Musimy się zrywać. Natychmiast.
Podziałało. Dzięki Bogu, podziałało. Ponieważ Keely Herzberg, niech będzie
błogosławione jej pięcioletnie serce, podniosła się z piaskownicy, wzruszyła
ramionami i powiedziała:
- Dobrze.
Akurat wtedy zrozumiałam, dlaczego Rob wyszedł. Drzwi na podwórko
otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich mężczyzna w obcisłych dżinsach i
ciężkich, roboczych buciorach. W ręce trzymał butelkę piwa.
- Kim wy, do diabła, jesteście? - ryknął.
Złapałam Keely za rękę. Mogłam się tylko modlić, żeby zawiodło go oko, kiedy
zacznie rzucać do ruchomych celów... Motocykl Roba hałasował teraz bliżej.
- Chodź - powiedziałam do Keely.
Pobiegłyśmy.
Działałam instynktownie. Na dobrą sprawę, nie miałyśmy szans uciec.
Wystarczyło, żeby chłopak pani Herzberg zeskoczył z tylnego ganku i już byłby przy
nas.
Na szczęście za bardzo się bałam, że oberwę butelką, i nie myślałam za dużo.
W biegu chwyciłam Keely pod ramiona i podniosłam do góry. Kiedy
dobiegłyśmy do tej części płotu, z której skakałam poprzednio, cisnęłam ją, ze
wszystkich sił, w górę...
Przefrunęła nad ogrodzeniem, jak wypchana torba, o której wspomniał
profesor Le Blanc, przewidując, co mnie czeka w życiu.
Profesor Le Blanc miał rację. Nadawałam się do dźwigania. Tyle że dźwigałam
nie warzywa, a sponiewierane cudze dzieci. Keely wylądowała, szurając plastikowymi
sandałami. Spadła na pokrywę pojemnika na śmieci, skąd, miałam nadzieję, zabierze
ją Rob. Nadeszła moja kolej.
Ale nowy tatuś Keely był tuż koło mnie. Kiedy przerzuciłam Keely przez płot,
wydał z siebie zdumiony okrzyk. Potem zadrżała ziemia - przysięgam, że trzęsła się
pod moimi stopami - mężczyzna zeskoczył z ganku i pogalopował w moją stronę.
Usłyszałam krzyk pani Herzberg:
- Clay! Gdzie jest Keely?
- Czekaj - mruknął Clay. - Mam cię! To był koniec. Już byłam trupem.
Nie poddawałam się jednak. Nie miałam zamiaru się poddać, trudno, najwyżej
rozbije mi czaszkę butelką. Skoczyłam, usiłując złapać krawędź płotu.
Udało mi się, choć nie obyło się bez kilku drzazg. Nie dbałam o ręce. Już prawie
byłam za płotem. Musiałam przerzucić nogę i...
Złapał mnie za stopę. Za lewą stopę. Próbował mnie ściągnąć.
- O, nie, nic z tego, dziecinko - warknął.
Drugą łapą chwycił mnie za dżinsy. Upuścił butelkę, co sprawiło mi pewną
ulgę, ale na krótko, bo przecież wiedziałam, że za chwilę ściągnie mnie z płotu,
grzmotnie o ziemię i przygniecie ciężkim buciorem.
- Jess! - usłyszałam głos Roba. - Jess, chodź!
Och, w porządku. Już lecę. Przepraszam, że kazałam ci czekać, muszę tylko
poprawić makijaż.
- Masz - powiedział Clay, próbując oderwać mnie od płotu - poważne kłopoty,
dziecinko...
Wycelowałam wolną stopą w jego twarz. Trafiłam w nasadę nosa. Rozległo się
satysfakcjonujące chrupnięcie.
Bo wiecie, nie lubię, jak się do mnie mówi „dziecinko”.
Clay z okrzykiem bólu puścił moją stopę i dżinsy. W tej samej chwili
przeskoczyłam przez płot, opadłam z hukiem na pojemnik na śmieci i dałam susa
prosto na czekający poniżej motocykl Roba.
- Jedź! - wrzasnęłam, obejmując ramionami jego i skuloną na przedzie
motocykla Keely o wystraszonych oczach.
Rob nie stracił ani sekundy. Nie robił uwag, że ani ja, ani Keely nie mamy
kasków i że pewnie zniszczyłam mu resory, skacząc na motor ze śmietnika, niczym
kowboj na grzbiet konia.
Ruszyliśmy uliczką, jak wystrzeleni przez NASA. Mimo hałasu silnika
słyszałam za naszymi plecami rozpaczliwy krzyk: - Keely!
To była pani Herzberg. Nie miała o tym, oczywiście, pojęcia, ale ja nie kradłam
jej dziecka. Ratowałam je. A co do matki Keely... No, cóż. Była dorosła. Będzie
musiała ratować się sama.
11
Nie wiem, jaki jest wasz stosunek do McDonalda. Zdaję sobie sprawę, że
McDonald jest przynajmniej częściowo odpowiedzialny za zniszczenie lasów
podzwrotnikowych Ameryki Południowej, których cale połacie, jak się wydaje,
wycinali, żeby mieć pastwiska dla bydła. A potrzebują go dużo na rzeź, żeby zaspokoić
zapotrzebowanie na big maki i takie rzeczy.
Wiem, że wielu ludziom nie podoba się to, że w Ameryce mniej więcej co
dziesięć kilometrów można się natknąć na McDonalda. Nie na szpital czy posterunek
policji, proszę zwrócić uwagę, ale na McDonalda.
Jak się tak głębiej zastanowić, to dość okropne. Z drugiej strony, jeśli chodziło
się do McDonalda od dzieciństwa, jak większość z nas, to widok tych złotych łuków
jakoś podnosi na duchu. Mnie kojarzą się z czymś więcej niż tylko z niezdrowym
jedzeniem o dużej zawartości tłuszczu i cholesterolu. Kojarzą mi się z domem -
gdziekolwiek jestem. A frytki są super, może nie?
Na szczęście parę ulic dalej trafiliśmy na McDonalda. Dzięki Bogu, bo inaczej
Rob dostałby zapaści. Nie mógł znieść, że transportuje nas obie z Keely bez kasków...
nawet jeśli byłyśmy bezpieczne, bo przecież trzymałam ją mocno. I ani przez chwilę
nie jechał szybciej niż trzydzieści na godzinę.
No, tylko wtedy, kiedy pędziliśmy małą uliczką, uciekając przed Clayem.
Kiedy zajechaliśmy na parking przed McDonaldem, zauważyłam, jak Rob
odetchnął z ulgą.
A kiedy weszliśmy w lodowaty chłód klimatyzowanego pomieszczenia, ja też
poczułam ulgę. Pociłam się jak prosię. Walka z przestępczością mnie nie męczy. To
upał mnie wykańcza.
Przy stole, kiedy Keely zajadała swojego happy meala, a ja łapczywie sączyłam
colę, Rob opowiedział, jak z najwyższą uwagą słuchał pani Herzberg, opisującej swoje
upodobania telewizyjne, kiedy znienacka wkroczył jej chłopak i grzmotnąwszy pięścią
we framugę drzwi, zakończył wywiad. Przewidując kłopoty, Rob pożegnał się
pośpiesznie - jakkolwiek nie zapomniał o obiecanej dziesięciodolarówce - i wyszedł
mnie poszukać.
Dzięki Bogu, bo inaczej to ja, a nie Clay, nosiłabym na twarzy odcisk buta.
Próbowałam zwrócić mu te dziesięć dolarów, które zapłacił pani Herzberg. Nie
chciał przyjąć żadnych pieniędzy. Nalegał również, że zapłaci za happy meala Keely i
moją wielką colę. Pozwoliłam mu, myśląc, że jeśli będę miała szczęście, może będzie
chciał to sobie jakoś odbić.
Ha. Pobożne życzenia.
Potem, jak już wymieniliśmy się wrażeniami ze spotkania z Clayem,
zostawiłam Roba z Keely, a sama poszłam do automatu zadzwonić do biura
Jonathana Herzberga.
Odebrała jakaś kobieta. Powiedziała, że pan Herzberg nie może podejść,
ponieważ jest właśnie na zebraniu.
- Proszę mu powiedzieć, żeby wyszedł z zebrania. Mam tu jego córkę i nie
wiem, co z nią zrobić.
Kobieta kazała mi zaczekać, a ja dopiero wtedy zorientowałam się, że mogła
mnie wziąć za porywaczkę. Zastanawiałam się, czy postawiła na nogi całe biuro i
zawiadomiła policję, żeby mogli namierzyć, skąd dzwonię.
Ale chyba nie miała na to czasu. Pan Herzberg podszedł do telefonu prawie
natychmiast.
- Hej - powiedziałam. - To ja, Jess. Jestem w McDonaldzie... - Podałam mu
adres. - Mam tu Keely. Czy może pan po nią przyjechać? Przywiozłabym ją panu, ale
jesteśmy na motocyklu.
- Piętnaście m - minut. - Pan Herzberg jąkał się z podniecenia.
- Dobrze. - Już miałam odłożyć słuchawkę, ale usłyszałam, że jeszcze coś mówi.
- Tak?
- Niech cię Bóg błogosławi - powiedział pan Herzberg zdławionym głosem.
- Uhm - powiedziałam. - Taak. W porządku. Proszę się pośpieszyć.
Odłożyłam słuchawkę. To chyba najlepsze w tym wszystkim. No wiecie, że
czasami udaje mi się przywrócić dzieci rodzicom, którzy je kochają.
Wolałabym jednak, żeby się tak nie roztkliwiali.
Dopiero potem, jak już skończyłam rozmawiać i sprawdziłam, czy w
pojemniczku „zwrot reszty” nie ma jakichś drobnych - w końcu nigdy nie wiadomo -
zauważyłam półciężarówkę.
Wróciłam do Roba i Keely.
- Hej! - powiedziałam. - Mamy gości. Rob rozejrzał się po sali.
- Tak?
- Na zewnątrz - wyjaśniłam. - Biała półciężarówka. Nie patrz. Zajmę się tym.
Zostań z Keely.
Rob wzruszył ramionami, zanurzając frytkę w ketchupie.
- Nie ma sprawy - powiedział.
- Tata zaraz tu będzie - zwróciłam się do Keely.
Keely uśmiechnęła się uszczęśliwiona i przyssała do rurki.
Podeszłam do lady i zamówiłam dwa zestawy z cheeseburgerami na wynos.
Wzięłam torby i kartonik z piciem, po czym wyszłam na dwór drzwiami naprzeciwko
tych, przed którymi parkowała półciężarówka. Obeszłam restaurację dookoła, mi-
nęłam okienka dla zmotoryzowanych klientów i pojemniki na śmieci, aż stanęłam za
białym wozem.
Otworzyłam boczne drzwi i wdrapałam się do środka.
- Oho - wykrzyknęłam z uznaniem. - Dobre powietrze. Ale baterie się zużyją,
jeśli będziecie tu za długo siedzieć.
Agenci specjalni Johnson i Smith odwrócili się w moją stronę. Oboje nosili
okulary przeciwsłoneczne. Agentka specjalna Smith uniosła swoje i spojrzała na mnie
pięknymi błękitnymi Oczami.
- Cześć, Jessico - westchnęła z rezygnacją.
- Cześć - odparłam. - Pomyślałam, że mogliście zgłodnieć, więc przyniosłam
wam to. - Podałam jej picie i torby z frytkami i cheeseburgerami. - Wzięłam dla was
największe porcje.
Agentka specjalna Smith otworzyła torbę i zajrzała do środka.
- Dziękuję, Jessico - powiedziała, przyjemnie zaskoczona. - To bardzo miłe z
twojej strony.
- Tak - potwierdził agent Johnson. - Dziękuję, Jessico. Powiedział to jednak
takim tonem, jakby był, no wiecie, nie całkiem szczęśliwy.
- Od jak dawna mnie śledzicie? - zapytałam.
Agent specjalny Johnson, który nawet nie tknął jedzenia, powiedział:
- Prawie od momentu, kiedy wyjechałaś z obozu.
- Naprawdę? - zastanowiłam się. - Całą drogę? Nie zauważyłam.
- Jesteśmy zawodowcami - stwierdziła agentka specjalna Smith, nadgryzając
frytkę.
- W każdym razie tak powinno być - powiedział agent specjalny Johnson
tonem, który skłonił agentkę Smith do odłożenia frytki. Spojrzała na niego
zawstydzona. - Skąd wiedziałaś, że tu jesteśmy? - zapytał.
- Dajcie spokój - powiedziałam. - Przed moim domem od tygodni parkowała
biała półciężarówka. Myślicie, że nie zwróciłabym uwagi?
- Ach - mruknął agent specjalny Johnson.
Siedzieliśmy we trójkę, napawając się klimatyzacją i wąchając cudowny zapach
frytek. Z tyłu były jakieś urządzenia z mnóstwem mrugających czerwonych i zielonych
światełek. Jak na mój gust, to wyglądało na aparaturę podsłuchową, ale mogę się
mylić. Może jednak władze nie trwonią pieniędzy podatników na takie błahostki, jak
nadzorowanie nastolatek o zdolnościach parapsychicznych.
W końcu agentka specjalna Smith nie zdołała oprzeć się smakowitemu
zapachowi. Sięgnęła do torby, wyciągając cheeseburgera, po czym zaczęła go
rozpakowywać. Na zagniewane spojrzenie agenta specjalnego Johnsona
odpowiedziała:
- Przecież wystygnie, Allan. - Odgryzła spory kęs.
- No więc - powiedziałam. - Jak się macie?
- W porządku - odparła specjalna agentka Smith z pełną buzią.
- Mamy się dobrze - powiedział agent specjalny Johnson. - Chcielibyśmy z tobą
porozmawiać.
- Jeśli macie ochotę porozmawiać - stwierdziłam - możecie zawsze wpaść.
Wiecie przecież, gdzie mnie znaleźć.
- Kim jest ta mała dziewczynka? - Agentka specjalna Smith skinęła głową w
stronę okna, za którym siedzieli Rob i Keely.
- Ach, ona? - Ponieważ agent specjalny Johnson wyraźnie nie miał na frytki
ochoty, zanurzyłam rękę w jego torbie i zgarnęłam parę dla siebie. - To moja kuzynka
- wyjaśniłam.
- Nie masz kuzynów w tym wieku - stwierdziła agentka specjalna Smith,
pociągnąwszy najpierw łyk napoju z kartonika.
- Nie?
- Nie - powiedziała. - Nie masz.
- Dobra. W takim razie to kuzynka Roba.
- Naprawdę? - Agent specjalny Johnson wyciągnął notes i ołówek. - A jakie Rob
ma nazwisko?
- Ha - mruknęłam, przeżuwając frytki. - Akurat wam powiem.
- Jest dość przystojny - zauważyła agentka specjalna Smith.
- Wiem - westchnęłam.
Westchnięcie musiało być znaczące, bo agentka specjalna Smith zapytała:
- Czy to twój chłopak?
- Jeszcze nie - odparłam. - Ale będzie.
- Naprawdę? Kiedy?
- Kiedy skończę osiemnaście lat. Albo kiedy nie będzie dłużej w stanie
zapanować nad pociągiem do mnie i zdecyduje się mnie przelecieć. Trudno
powiedzieć, co najpierw.
Agentka specjalna Smith wybuchnęła śmiechem. Jej partner nie wydawał się
rozbawiony.
- Jessico - odezwał się. - Czy zechciałabyś coś nam powiedzieć na temat Taylora
Monroe'a?
Przechyliłam głowę na bok i otworzyłam szeroko oczy, jak osoba głęboko
zdumiona.
- Kogo?
- Taylora Monroe'a - powiedział agent specjalny Johnson. - Zniknął dwa lata
temu. Anonimowy informator podał wczoraj jego adres. Gainesville, na Florydzie.
- Och, naprawdę? - Pociągnęłam za luźną nitkę na nogawce spodni. - I był tam?
- Owszem. - Agent specjalny Johnson nie odrywał oczu od moich, odbijających
się w tylnym lusterku. - Nie wiesz nic na ten temat, co, Jess?
- Ja? - Zmarszczyłam się. - Absolutnie nie. Ale to wspaniałe. Jego rodzice
muszą być szczęśliwi, co?
- Są wniebowzięci - powiedziała agentka specjalna Smith, popijając coca - colę.
- Para, która go zabrała - nie mają, zdaje się własnych dzieci - jest w więzieniu, a
Taylor wrócił do rodziny. To najradośniejsze wydarzenie w ich życiu.
- Ach - mruknęłam, szczerze zadowolona. - To pięknie. Agent specjalny
Johnson poprawił tylne lusterko, tak żeby lepiej widzieć moje odbicie.
- Dobra robota - powiedział. - Prawie uwierzyłem, że nie miałaś z tym nic
wspólnego.
- Zgadza się - stwierdziłam. - Nie miałam.
- Jessico. - Agent specjalny Johnson potrząsnął głową. - Kiedy w końcu
przyznasz, że nas oszukałaś?
- Nie wiem - odparłam. - Może wtedy, kiedy przyznasz, że popełniłeś straszny
błąd, poślubiając panią Johnson, podczas gdy twoje serce należy do obecnej tu Jill.
Agentka specjalna Smith zakrztusiła się kawałkiem cheeseburgera. Agent
specjalny Johnson musiał poklepać ją parę razy po plecach, zanim znowu zaczęła
oddychać normalnie.
- Och - powiedziałam. - Poleciało nie w tę dziurkę? Okropność.
- Jessico. - Agent specjalny Johnson odwrócił się, na tyle, na ile się dało, bo
przeszkadzała mu kierownica, i spojrzał na mnie gniewnie rozżalony. Naprawdę.
„Gniewnie rozżalony” to jedyne, co mi przychodzi do głowy. Dobra, zdawałam
egzaminy próbne. Wiem, o czym mówię. - Myślisz, że wiosną udało ci się wykręcić -
warknął - dzięki tej historii z prasą. Ale ostrzegam cię, panienko. Mamy cię na oku.
Wiemy, co knujesz. I jest tylko kwestią czasu...
Ponad ramieniem agenta specjalnego Johnsona dostrzegłam passata, który z
piskiem opon zahamował na parkingu przed McDonaldem. Jonathan Herzberg
wyskoczył z samochodu. Tak pilno mu było zobaczyć córkę, że zapomniał o pasach.
Przyduszony, musiał wrócić na miejsce i odpiąć je.
- ...kiedy Jill albo ja czy ktoś inny przyłapie cię na tym, a wtedy...
- Co wtedy? - zapytałam. - Co ze mną zrobicie, Allan? Wsadzicie mnie do
więzienia? Za co? Nie złamałam prawa. Nie pomagam wam łapać morderców,
narkotykowych bossów i zbiegłych więźniów, ale to jeszcze nie przestępstwo. No cóż,
wybaczcie, że nie odwalam za was roboty.
Agentka specjalna Smith położyła dłoń na ramieniu partnera.
- Allan - powiedziała ostrzegawczym tonem.
Agent specjalny Johnson wciąż patrzył na mnie z gniewem. Był taki zły, że
zrzucił frytki, które rozsypały się na podłodze pod jego stopami. Jedną zdążył już
wgnieść w niebieską wykładzinę pod pedałem gazu. Za jego plecami Jonathan
Herzberg pędził w stronę restauracji. Przez okno wypatrzył Keely.
- Jedno możecie mi powiedzieć - starałam się mówić miłym tonem. - Możecie
mi powiedzieć, kto wam doniósł, że opuściłam teren obozu.
Wymienili spojrzenia.
- Doniósł? - Agentka specjalna Smith przeczesała równo obcięte, elegancko
ułożone, jasnobrązowe włosy. - Co masz na myśli, Jess?
- Co? - Przewróciłam oczami. - Nie powiecie mi chyba, że przez dziewięć dni
parkowaliście w pobliżu obozu Wawasee na wypadek, gdybym zdecydowała się go
opuścić? I tak bym nie uwierzyła. Po pierwsze, na podłodze jest za mało opakowań po
jedzeniu.
- Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith - nie szpiegowaliśmy cię.
- Nie - zgodziłam się. - Płaciliście komuś, żeby to robił za was. - Jess...
- Nie ma co zaprzeczać. Niby skąd wiedzieliście, że wyjeżdżam? - Potrząsnęłam
głową. - Kto to jest? Pamela? Sekretarka, który wygląda jak John Wayne? Och, zaraz,
wiem. - Strzeliłam palcami. - To Karen Sue Hanky, prawda? Nie, taka płaksa nie może
być donosicielką.
- Nie bądź śmieszna - powiedział agent specjalny Johnson.
Śmieszna. Jasne. Zgadza się.
Szpiegowali mnie, zwyczajną szesnastolatkę, jak jakiegoś groźnego przestępcę.
I kto tu jest śmieszny, przepraszam bardzo?
Widziałam przez szybę, jak Jonathan Herzberg złapał córkę i przytulił ją
mocno. Chyba o mało jej nie udusił, ale nie miała mu tego za złe. Uśmiechnęła się
radośnie - przedtem się tak nie uśmiechała - dużo radośniej niż przy happy mealu.
Jeszcze jedno szczęśliwie odnalezione dziecko. Jeszcze jedno dobre
zakończenie smutnej historii. I to moja zasługa.
A mnie przy tym nie było.
- Dobra - powiedziałam. - Było fajnie, ale teraz muszę się zbierać. Cześć.
Wysiadłam. Słyszałam, jak agent specjalny Johnson woła mnie po imieniu.
Nie raczyłam się odwrócić.
Nie lubię, jak się mnie nazywa panienką, tak samo jak nie lubię określenia
„dziecinka”. Byłam dumna z siebie, że powstrzymałam się od dołożenia agentowi
specjalnemu butem w twarz.
Pan Goodhart powinien być zadowolony z postępów, jakie poczyniłam tego
lata.
12
- No i jak? - spytał Rob. - Warto było? - Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. -
To znaczy, jej mama nie wydawała się taka zła. Może w końcu jakoś jej się ułoży.
- Tak - stwierdził Rob. - Przy odpowiedniej ilości szwów.
Nie odezwałam się. To Rob pochodził z rozbitej rodziny nie ja. Pewnie wiedział,
o czym mówi.
- Twierdzi, że jej ulubiony program to Najdoskonalsze sztuki teatralne świata
- poinformował mnie.
- Dobra. To niczego nie dowodzi. Poza tym, że chciała ci zaimponować.
- Zaimponować Ginger i Nate'owi - powiedział, unosząc brwi - z Chicagowskiej
Szkoły Głównej? Taak, to się liczy.
Oparłam łokcie na kolanach. Siedzieliśmy przy rozkładanym stoliku, patrząc na
jezioro Wawasee. Do obozu zostało jeszcze parę kilometrów. Jakoś nie miałam ochoty
tam wracać. Wiedziałam, że mnie wywalą, kiedy tylko postawię stopę na terenie.
A poza tym wiedziałam, że będę musiała pożegnać się z Robem.
Tak, przyznaję: mam do niego fizyczną słabość. Czy to takie dziwne?
Siedziałam obok niego, słuchałam przenikliwego cykania świerszczy i ptasich
śpiewów, i było mi dobrze. Wokół nie było żywego ducha. Nad drzewami zbierały się
chmury. Zanosiło się na deszcz, ale jeszcze nie zaraz - poza tym i tak chroniły nas
liściaste korony drzew.
O zmroku byłoby to wymarzone miejsce, żeby się całować.
No, gdyby Rob nie żywił uprzedzeń co do całowania dziewczyn poniżej
siedemnastego roku życia.
Właśnie liczyłam niecierpliwie miesiące, jakie mi zostały do następnych
urodzin - osiem i pół miesiąca; Douglas mógłby mi to dokładnie przeliczyć na dni, a
nawet minuty - kiedy Rob objął mnie ramieniem.
Nie miałam nic przeciwko temu.
- Hej - powiedział Rob. Czułam bicie jego serca, tam gdzie jego pierś dotykała
mojego boku. - Przestań się dręczyć. Postąpiłaś właściwie. Tak jak zawsze.
Przez chwilę nie rozumiałam, o czym mówi. Potem sobie przypomniałam. Ach,
tak. Keely Herzberg. Rob myślał, że wciąż rozpamiętuję tę historię, a ja tymczasem
usilnie główkowałam, jak go skłonić do śmielszego gestu pod moim adresem.
Pomyślałam, że jeśli opasujące mnie ramię uznać za wskazówkę, jestem na
dobrej drodze. Westchnęłam i starałam się zrobić możliwie smutną minę... co było
trudne, ponieważ właśnie przeżywałam kolejną epifanię. Wiecie, łagodny wietrzyk
znad jeziora, śpiew ptaków, przyjemny ciężar jego ramienia i zapach dezodorantu
Coast...
- Chyba tak. - Udało mi się nadać głosowi niepewny ton.
- Żartujesz? - Rob uścisnął mnie serdecznie. - Ta kobieta powiedziała swojemu
dziecku, że jego tata nie żyje. Nie żyje! Uważasz, że grała uczciwie?
- Wiem - powiedziałam. Może jeśli przybiorę odpowiednio zrozpaczony wyraz
twarzy, Rob pocałuje mnie w końcu.
- I pomyśl, jaka Keely była szczęśliwa. I pan Herzberg. Rany, widziałaś, jak
strasznie to przeżywał? Gdybyś się zgodziła, na pewno z miejsca wypisałby ci czek na
pięć kawałków.
Jonathan Herzberg zgłaszał gotowość udzielenia mi rekompensaty za moje
trudy w postaci wysokiej nagrody pieniężnej. Odmówiłam grzecznie, przekonując go,
że jeśli już koniecznie chce się z kimś podzielić pieniędzmi, to powinien je przekazać
na konto 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń.
Nie można przyjmować nagrody za to, że robi się po prostu to, co trzeba. Atak
właśnie było; zrobiłam, co do mnie należało.
I jeśli nawet teraz wyleją mnie z pracy, to cóż, trudno.
- Chyba tak - powtórzyłam przeraźliwie żałosnym tonem. Przeliczyłam się
jednak, sądząc, że nabiorę Roba na jaka to ja jestem biedna, malutka”.
- Zapomnij o tym, Mastriani - powiedział, cofając nagle rękę. - Nie zamierzam
cię pocałować.
Rany! No to co trzeba zrobić, żeby skłonić chłopaka do okazania odrobiny
uczucia?
- Dlaczego nie? - zapytałam.
- Już o tym mówiliśmy - odparł ze znudzonym wyrazem twarzy.
To prawda.
- Kiedyś mnie pocałowałeś - zauważyłam.
- Tak, zanim się dowiedziałem, że mogą mnie za to wsadzić. To też było zgodne
z prawdą.
Rob odchylił się do tyłu, opierając się na łokciach i spoglądając na drzewa po
drugiej stronie jeziora. Za miesiąc, dwa, liście, na które teraz patrzył, zabarwią się na
jaskrawoczerwono i na pomarańczowo. Będę w trzeciej klasie liceum, a Rob nadal
będzie pracować w warsztacie wuja, pomagając matce spłacać dług hipoteczny na
farmę (ojciec odszedł, kiedy Rob był dzieckiem i od tamtej pory o nim nie słyszano) i
majstrując przy harleyu, którego składał w stodole.
Ale tak naprawdę, jak się bliżej zastanowić, ja i Rob nie różniliśmy się od siebie
tak bardzo. Oboje uwielbialiśmy szybką jazdę i oboje nienawidziliśmy kłamców. Z
ubrań najbardziej odpowiadał nam zestaw w postaci dżinsów i T - shirta i oboje mie-
liśmy krótkie, ciemne włosy... ja nawet krótsze niż Rob. Oboje kochaliśmy motocykle i
żadne z nas nie miało aspiracji, żeby pójść do college'u. Ja nie miałam w każdym
razie. I zdawałam sobie sprawę, że moje stopnie nie dawały podstaw do wielkich
nadziei.
Podobieństwa sprawiały, że różnice traciły na znaczeniu. Co z tego, że Rob
mógł wracać, o której chciał, a ja musiałam być w domu nie później niż o jedenastej?
Co z tego, że Rob miał kuratora, a ja matkę, która szyje dla mnie sukienki na bale ab-
solwentów, na które zresztą nie chodzę? Ludzie nie powinni przejmować się takimi
drobiazgami, gdy w grę wchodzi prawdziwa miłość.
Powiedziałam mu to wszystko, ale nie wydawał się specjalnie poruszony.
- Posłuchaj. - Opadłam na stolik, opierając się na łokciu i kładąc głowę na
dłoni. - Nie rozumiem, co to za problem. Skończę siedemnaście lat za osiem i pół
miesiąca. Osiem i pół miesiąca! Prawienie! Nie rozumiem, dlaczego...
Opierałam się w taki sposób, że twarz Roba dzieliło od mojej zaledwie parę
centymetrów. Kiedy odwrócił się w moją stronę, prawie zderzyliśmy się nosami.
- Mama ci nigdy nie mówiła - zapytał Rob - że panienka powinna okazywać
trochę skromności?
Spojrzałam na jego wargi. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że były to
ładne wargi, pełne i mocno zarysowane.
- A co mi z tego przyjdzie? - zainteresowałam się. Przysięgam, był o krok od
pocałunku.
Tak, wiem, powiedział, że tego nie zrobi. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy,
zawsze tak mówi, a potem nie dotrzymuje słowa - no, prawie zawsze. Przysięgłabym,
że głównie dlatego mnie unika... bo wie, że bez względu na to, co wygaduje, potem
robi co innego. Ciekawe czemu? Może jednak jestem taka nieodparcie pociągająca i
Rob się we mnie kocha, wbrew temu, co mi wyszło w quizie z „Cosmo”.
Niestety, nie dane mi było się przekonać. Bo właśnie wtedy, gdy pochylał się do
moich ust, zawyła ta cholerna syrena...
...i tak się przestraszyliśmy, że odskoczyliśmy od siebie.
Byłam absolutnie przekonana, że to ostrzeżenie przed tornado. Robowi, jak
powiedział mi później, wydawało się, że to raczej mój tata wyskoczył z zarośli z jakimś
wyjącym urządzeniem alarmowym.
Ale to nie była żadna z tych rzeczy, tylko wóz policyjny hrabstwa Wawasee.
Przemknął jak kula karabinowa...
Za nim śmignął następny.
I jeszcze jeden.
A potem jeszcze jeden.
Cztery wozy policyjne, wszystkie gnające na złamanie karku w stronę obozu
Wawasee.
Powinnam była wiedzieć. Powinnam była się domyślić, co się dzieje.
Ale moje nadzwyczajne zdolności ograniczają się do odnajdywania ludzi. Nie
umiem przepowiadać przyszłości. Pomyślałam, że w obozie zaszło coś bardzo złego.
Wcale nie dzięki jakimś zdolnościom. To było oczywiste.
- Co zmalowałaś tym razem? - zapytał Rob. Co takiego? Nie byłam pewna.
- Mam złe przeczucie - powiedziałam.
- No dobra. - Rob westchnął jak ktoś bardzo, bardzo zmęczony. - Jedźmy
sprawdzić.
Nie chcieli nas przepuścić przez bramę. Rob nie miał przepustki, a strażnik
popatrzył z góry na moją kartę pracowniczą i stwierdził:
- Czasowo zatrudnieni mogą opuszczać obóz tylko w niedzielę po południu.
Spojrzałam na niego, jakby mu się klepki obluzowały.
- Wiem - zapewniłam. - Zwiałam. Wpuścisz mnie z powrotem?
Podejrzewam, że ten chłopak, który miał nie więcej niż dziewiętnaście czy
dwadzieścia lat, składał podanie do miejscowej policji, ale go odrzucili. Więc wybrał
karierę strażnika, sądząc, że dzięki temu zyska władzę i respekt, o których zawsze
marzył. Oblizał nieco przyduże przednie zęby i przyglądając nam się uważnie,
powiedział:
- Obawiam się, że nie. W obozie coś się stało i...
Opuściłam szybkę kasku i rzuciłam Robowi:
- Jedziemy.
- Miło się z tobą gawędziło - powiedział Rob do strażnika.
Nacisnął pedał i objechaliśmy biało - czerwone ramię barierki, wzbijając obłok
kurzu i żwiru. Co tam, nie mogli mnie wylać jeszcze bardziej.
Strażnik wypadł z budki i zaczął krzyczeć, ale nie mógł nas zatrzymać. Przecież
nawet nie miał broni.
Co nie znaczy, że zdołałby nas zatrzymać, grożąc bronią.
Kiedy posuwaliśmy się piaszczystą drogą do obozu, zwróciłam uwagę, jaki
spokój i chłód bije od lasu teraz, kiedy zbliżała się burza. Niebo chmurzyło się coraz
bardziej. W powietrzu czuło się ożywczy i słodki zapach deszczu.
Oczywiście dopiero teraz, gdy mieli mnie wykopać, zaczęłam doceniać urodę
tego miejsca. Miałam pecha, naprawdę. Nie zdążyłam nawet popływać na oponie po
jeziorze Wawasee.
Dojechaliśmy do budynku administracji. Wozy patrolowe stały zaparkowane
byle gdzie. Glin nie było widać. Uznałam, że pewnie weszli do środka i rozmawiają z
Pamelą, dyrektorem Alistairem i sekretarką podobną do Johna Wayne'a.
Nie brakowało za to obozowiczów i wychowawców, i to mi się wydało trochę
dziwne. Jeśli zdarzył się wypadek, to chyba naturalną rzeczą byłoby trzymać dzieci z
daleka...
.. .Wtedy uświadomiłam sobie, że i tak niczego nie dałoby się ukryć przed
dziećmi. Była piąta trzydzieści, pora kolacji. Obozowicze wraz z wychowawcami
napływali do stołówki. Posiłki przygotowywano niezmiennie o tej samej godzinie,
choćby się waliło i paliło.
Dzieciaki gapiły się ciekawie na samochody. Na widok mój i Roba zareagowały
jeszcze większym podnieceniem i zaczęły szeptać między sobą. Dziwne, ale nie
widziałam nigdzie mieszkańców Brzozowej Chatki...
Zobaczyłam za to mnóstwo innych znajomych twarzy. Na przykład Scotta i
Ruth, którzy nawet nie próbowali się do mnie zbliżyć.
Nagle mnie olśniło: przecież wciąż miałam na głowie kask. Nic dziwnego, że
nikt nie mówił „cześć”. Nikt mnie nie poznał. Jak tylko ściągnęłam ciężki kask, Ruth
podeszła do mnie, a kiedy Rob zdjął swój, powiedziała z sarkazmem:
- No, widzę, że udało ci się znaleźć transport. Rzuciłam jej ostrzegawcze
spojrzenie. Ruth potrafi być przykra, jeśli jej bardzo zależy.
- Ruth - zaczęłam - nie pamiętam, żebym ci kiedyś przedstawiła mojego
przyjaciela, Roba. Ruth Abramowitz, Rob Wilkins. Rob, Ruth.
Rob skłonił się lekko w stronę Ruth. - Jak się masz - powiedział. Ruth
uśmiechnęła się.
- Mam się bardzo dobrze - odparła wyniośle. - A ty? Rob, uniósłszy brwi,
powiedział:
- W porządku.
- Ruth! - Jedna z rezydentek Tulipanowej Chatki pociągnęła Ruth za koszulkę.
- Jestem głodna. Czy możemy wejść do środka?
Ruth odwróciła się do swoich dziewczynek i oznajmiła:
- Możecie wejść. Zajmijcie dla mnie miejsce. Przyjdę za chwilę.
Dziewczynki odeszły, zerkając ciekawie na mnie, na Roba i samochody
policyjne.
- Co tu robi policja? - zapytała jedna z nich, nie zwracając się do nikogo w
szczególności.
- Dobre pytanie - powiedziałam do Ruth. - Co tu robi policja?
- Nie wiem. - Ruth wciąż przyglądała się Robowi. Widziała go już, oczywiście,
przedtem, kiedy zostawaliśmy z Robem za karę po lekcjach. Ruth zwykle po mnie
przyjeżdżała, tak żeby rodzice nie dowiedzieli się, że jestem trochę na bakier z dyscy-
pliną.
Ale teraz chyba po raz pierwszy widziała Roba z bliska i starała się zapamiętać
jak najwięcej szczegółów do późniejszej analizy. Ruth już taka jest.
- Jak to nie wiesz? - zapytałam. - W obozie roi się od glin, a ty nie wiesz,
dlaczego?
Ruth oderwała w końcu wzrok od Roba i wbiła spojrzenie we mnie.
- Nie - oświadczyła. - Nie wiem. Wiem tyle, że byliśmy nad jeziorem, kąpaliśmy
się i nagle ratownik zagwizdał i kazał nam wracać.
- Myśleliśmy, że to w związku z burzą - powiedział Scott, wskazując na
ciemniejące niebo.
Akurat w tym momencie podeszła do nas Karen Sue Hanky. Z wyrazu jej
spiczastej szczurzej mordki wynikało, że ma nam coś ważnego do powiedzenia... a
nienaturalny błysk w jej niemowlęco niebieskich oczach kazał się domyślać, że będzie
to coś nieprzyjemnego.
- Och - wykrzyknęła, udając, że dopiero teraz mnie zauważyła. - Widzę, że
postanowiłaś znowu się do nas przyłączyć. - Rzuciła zalotne spojrzenie Robowi. - W
dodatku przyprowadziłaś przyjaciela.
Karen Sue nie rozpoznała Roba, mimo że chodzili razem do szkoły. Takie
dziewczyny jak Karen Sue po prostu nie zwracają uwagi na takich chłopaków jak Rob.
Przypuszczalnie uznała go za jakiegoś przypadkowego przedstawiciela miejscowych,
którego zgarnęłam na autostradzie i przywiozłam do obozu, żeby się z nim
obmacywać w celach rekreacyjnych.
- Karen Sue - powiedziałam - pośpiesz się lepiej i biegnij do jadalni. - Podobno
kończy się napój z kiełków pszenicy.
Spojrzała na mnie zmrużonymi oczami. Jej uśmiech nie wróżył nic dobrego.
- Chyba świetnie się bawisz - powiedziała. - Dziwne, bo to, co się stało, wcale
nie jest zabawne. A stało się dlatego, że kazałaś jednemu małemu chłopcu uderzyć
drugiego. - Karen Sue przerzuciła pasmo włosów za ramię i westchnęła. - No cóż,
mówiłam, że przemoc nie popłaca.
Chmury nad naszymi głowami tak zgęstniały, że słońce przebijało się przez nie
z najwyższym trudem. Włączono światła w jadalni, choć zwykle zapalają je dopiero
koło siódmej albo ósmej, podczas zmywania naczyń. Gdzieś daleko rozległ się grzmot.
Powietrze intensywnie pachniało ozonem.
Podeszłam bliżej do Karen Sue, tak że jej nos znalazł się parę centymetrów od
mojego. Cofnęła się, potykając o korzeń; niewiele brakowało, a rozpłaszczyłaby sobie
buźkę na ziemi.
Kiedy się wyprostowała, zapytałam ją, o czym, do diabła, mówi.
Tylko nie powiedziałam „do diabła”.
Karen Sue zaczęła trajkotać głosem bardziej piskliwym niż zwykle.
- Weszłam do biura tylko na chwilkę, ponieważ musiałam sprawdzić, czy
przyszedł faks od lekarza Amber - nie powinna brać udziału w kąpieli morsów ze
względu na chroniczne zapalenie ucha - i przypadkiem usłyszałam, jak policjanci
rozmawiali z dyrektorem Alistairem. Jeden z chłopców z Brzozowej Chatki wszedł do
jeziora, ale nikt nie widział, żeby z niego wychodził...
Złapałam Karen Sue za koszulkę, ponieważ kroczek po kroczku oddalała się
ode mnie.
- Który? - zapytałam. Zbliżała się burza; ale nadal było wściekle gorąco. Ja
jednak dostałam gęsiej skórki na całym ciele. - Kto?!
- Ten, na którego się bez przerwy darłaś - po - wiedziała Karen Sue. - Shane.
Jessico, ty wybrałaś się na wycieczkę - potrząsnęła głową - a Shane się utopił.
13
Piorun uderzył znowu, tym razem bliżej. Włosy na ramionach stanęły mi dęba,
nie z zimna, tylko z powodu naelektryzowania powietrza.
Mocniej złapałam Karen Sue i przyciągnęłam ją do siebie.
- Co to znaczy: utopił się?
- Dokładnie to, co powiedziałam. - Głos Karen brzmiał jeszcze piskliwiej. - Jess,
on wszedł do wody, a potem nie wyszedł na brzeg...
- Bzdura - warknęłam. - To bzdura, Karen. Shane świetnie pływa.
- No tak, ale kiedy ratownik gwizdnął - powiedziała Karen Sue tonem niemal
histerycznym - Shane nie wyszedł razem z innymi.
- To znaczy, że w ogóle nie wchodził do wody - syknęłam przez zaciśnięte zęby.
- Może - odparła Karen Sue. - Może gdybyś tu była i pilnowała swoich
obowiązków, zamiast włóczyć się ze swoim chłopakiem - wykrzywiła się pogardliwie w
stronę Roba - to byś wiedziała.
Miałam wrażenie, że wszystko dokoła, drzewa, zachmurzone niebo, droga,
dosłownie wszystko zaczęło wirować. Tak, jak w tej scenie z Czarnoksiężnika z
Krainy Oz, kiedy Dorota budzi się w czasie tornado. Tylko że ja nie ruszałam się z
miejsca.
- Nie wierzę - powtórzyłam. Potrząsnęłam Karen Sue, aż różowa przepaska
spadła jej z głowy. - Kłamiesz. Powinnam ci przyładować, ty...
- No już. - Świat nagle przestał wirować, a Rob znalazł się tuż przy mnie,
odrywając moje palce od koszulki Karen Sue. - W porządku, Mastriani, wystarczy.
- Kłamiesz - powiedziałam do Karen Sue. - Jesteś kłamczuchą, wszyscy o tym
wiedzą.
Karen Sue, blada jak ściana i roztrzęsiona, schyliła się, podniosła przepaskę i
włożyła ją drżącą ręką na głowę. Do materiału przyczepiły się jakieś zwiędłe liście, ale
chyba nie zauważyła.
Naprawdę chciałam rzucić się na nią i rozmiażdżyć jej szczurzą twarz na
piasku. Ale nie mogłam jej dopaść, bo Rob obejmował mnie w pasie i nie miał
zamiaru puścić, choć szarpałam się wściekle. Pan Goodhart byłby bardzo
rozczarowany moim zachowaniem. Mógłby pomyśleć, że zapomniałam o wszystkich
technikach panowania nad gniewem, jakich mnie uczył.
- Wiesz co, Karen Sue? - krzyknęłam. - Grasz na flecie jak ostatnia noga! Wcale
nie chcieli cię tu przyjąć, z tymi twoimi marnymi pięcioma punktami, ale Andrew
Shippinger zachorował i musieli kogoś zatrudnić...
- W porządku - powiedział Rob, podnosząc mnie do góry. - Dosyć tego.
- To miał być mój domek - wrzasnęłam w jej stronę ponad ramieniem Roba. -
Makowe Panienki miały być moje!
Rob odwrócił mnie twarzą do Ruth. Spojrzała na mnie i powiedziała:
- Jess, uspokój się.
- On żyje! - zawołałam. - Żyje.
Ruth zamrugała oczami, spojrzała na Scotta i znowu na • mnie. Popatrzyłam na
nich i zorientowałam się po wyrazie ich oczu, że coś dziwnego dzieje się z moją
twarzą. Podniosłam rękę i poczułam wilgoć.
Świetnie. Płakałam. Płakałam i nawet tego nie zauważyłam.
- Ona kłamie - powiedziałam jeszcze raz, ale niezbyt głośno. Rob uznał
widocznie, że mi przeszło, bo postawił mnie na ziemi - nie zdejmując jednak dłoni z
mojego karku - i stwierdził:
- Możemy się przekonać tylko w jeden sposób, prawda?
Skinął w stronę biur administracji. Wytarłam policzki wierzchem dłoni i
powiedziałam:
- Dobrze.
Ruth uparła się, żeby pójść z nami, a Scott, ku mojemu zaskoczeniu, uparł się,
żeby towarzyszyć Ruth. W mojej otępiałej mózgownicy zaskoczyło, że coś się dzieje
między nimi, ale na razie za bardzo martwiłam się o Shane'a. Kiedy weszliśmy do
budynku, sekretarka, sobowtór Johna Wayne'a, wstała z krzesła i powiedziała:
- Dzieciaki, oni jeszcze niczego nie wiedzą na pewno. Wiem, że się martwicie,
ale gdybyście się zajęli swoimi obozowiczami...
- Shane jest moim obozowiczem - powiedziałam. Kobieta uniosła gęste brwi.
Patrzyła na mnie, niepewna, jak się zachować. Pomogłam jej.
- Gdzie oni są? - zapytałam, kierując się w stronę korytarza. - W gabinecie
dyrektora Alistaira?
Sekretarka, gramoląc się zza biurka, zaprotestowała:
- Och, zaraz. Nie możecie tam iść...
Za późno. Skręciłam za róg korytarza i dotarłam do drzwi z tabliczką:
DYREKTOR OBOZU. Otworzyłam je na oścież. Za szerokim biurkiem siedział
siwowłosy, czerwony na twarzy profesor Alistair. W pokoju była jeszcze Pamela,
dwóch policjantów stanowych, zastępca szeryfa oraz szeryf hrabstwa Wawasee we
własnej osobie.
- Jess. - Pamela zerwała się na nogi. - Jesteś. Dzięki Bogu. Nie mogliśmy cię
nigdzie znaleźć. A dyrektor Alistair powiedział, że nie zgłosiłaś się do niego po
południu...
Spojrzałam na Pamelę. W co ona grała? Przecież powinna wiedzieć, gdzie się
podziewałam. Czyżby Jonathan Herzberg nie zadzwonił do niej i nie zawiadomił, że
przyprowadziłam mu córkę?
- Zatrzymano mnie i nic nie mogłam na to poradzić - powiedziałam. - Czy ktoś
zechciałby mi wyjaśnić, co się dzieje?
Dyrektor Alistair podniósł się.
Nie wyglądał jak światowej sławy dyrygent ani nawet dyrektor obozu. Wyglądał
jak bezradny starzec, mimo że nie mógł mieć więcej niż sześćdziesiąt lat.
- Co się dzieje? - powtórzył. - Co się dzieje?! Chcesz powiedzieć, że nie wiesz?
Nie jesteś przypadkiem sławnym medium? Jak możesz nie wiedzieć, przy swoich
nadzwyczajnych, magicznych zdolnościach? Hmm, panno Mastriani?
Przeniosłam wzrok z Alistaira na Pamelę i z powrotem. Powiedziała mu? Chyba
tak.
Ale jeśli tak, to skąd ten wyraz zdumienia na jej twarzy?
- Powiem ci, co się dzieje, młoda damo - powiedział pan Alistair - jako że twoje
nadzwyczajne moce, jak się wydaje, chwilowo cię zawiodły. Zaginął jeden z naszych
wychowanków. Chłopiec, którego powierzono twojej opiece. Wszystko wskazuje na to,
że utonął. Po raz pierwszy w pięćdziesięcioletniej historii obozu zdarzyło się, że ktoś
stracił życie.
Skrzywiłam się, jakby mnie uderzył. Nie z powodu słów, choć zabolały. Z
powodu tego, czego nie powiedział, a co wynikało z tonu jego głosu.
Że to moja wina.
- Jestem zaskoczony, że nie wiedziałaś - odezwał się dyrektor kpiącym głosem.
- Dziewczyna od pioruna.
- - Spokojnie, Hal - powiedział szeryf szorstko. - Niczego nie wiemy z całą
pewnością. Nie znaleźliśmy ciała.
- Kiedy widziano go żywego po raz ostatni, szedł nad jezioro ze swoją grupą.
Nie ma go nigdzie na terenie obozu. Mówię wam, chłopak nie żyje. I to z naszej winy!
Gdyby jego wychowawczyni była na miejscu i miała na niego oko, nic by się nie stało.
Zaschło mi w gardle. Usiłowałam przełknąć ślinę, ale bezskutecznie. Na
zewnątrz błyskawica rozświetliła mrok, zaraz potem przeciągle zahuczał grom.
Niebo otworzyło się. W okna za biurkiem dyrektora Alistaira zabębniła ulewa.
Jeden z policjantów zauważył ponuro:
- Ciężko będzie teraz przeszukać jezioro. Przeszukać jezioro? Przeszukać
jezioro?!
- Czy nie było ratownika?
Rob. Próbował pomóc. Usiłował zrzucić ze mnie część winy. Ładnie z jego
strony, ale rzecz jasna, próżny trud. To była moja wina. Gdybym tam była, Shane
nigdy by nie utonął. Nie dopuściłabym do tego.
- Wydaje mi się - ciągnął Rob - że jeśli dzieciak się kąpał, to musiał być
ratownik. Czy ratownik mógł nie zauważyć, że ktoś się topi?
Dyrektor Alistair posłał mu złe spojrzenie przez grube szkła swoich
dwuogniskowych okularów.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytał. Wypatrzył także Ruth i Scotta, stojących w
progu. - Co to ma być? Co tu robicie? To prywatny gabinet. Proszę wyjść.
Żadne z nich się nie ruszyło, chociaż Ruth wyglądała tak, jakby miała ochotę
uciec na koniec świata. Tam, gdzie nie ma zastępców szeryfa ani rozjuszonych
dyrektorów. Tak samo jak wtedy, gdy jej brata Skipa ugryzła pszczoła. Tylko że tym
razem nikt nie doznał wstrząsu anafilaktycznego. Tym razem ktoś umierał powolną
śmiercią - konkretnie ja. Z poczucia winy.
- No więc - Rob nie dawał za wygraną - ratownika nie było?
- Owszem, był - odparł szeryf. - Nie zauważył niczego niezwykłego.
- To dlatego - powiedziałam bardziej do siebie niż do pozostałych - że Shane w
ogóle nie wszedł do wody.
Nie byłam całkiem pewna. Tak tylko podejrzewałam.
Dyrektor Alistair nie powstrzymał się jednak od spojrzenia na mnie zza
okularów w drucianej oprawce i zrobienia kąśliwej uwagi:
- Przypuszczam, że skoro byłaś akurat nieobecna, musisz to wiedzieć dzięki
swoim zdolnościom nadprzyrodzonym?
W tym momencie Rob postąpił krok w stronę biurka dyrektora. Szeryf podniósł
rękę, mówiąc:
- Spokojnie, synu.
Potem, zwracając się do pana Alistaira, zapytał:
- O czym ty właściwie mówisz, Hal?
- Och, nie poznałeś jej? - Alistair wydawał się jakby urażony. Zastanawiałam
się, czy zaginięcie uczestnika obozu nie zachwiało ostatecznie jego równowagą
psychiczną. Nie należał do zrównoważonych. Wiem, co mówię, widziałam jego
zachowanie podczas wspólnych prób całego obozu. Sekcja rogów doprowadzała go do
takiej pasji, że rzucał w muzyków batutą. Na ogół nie trafiał, bo ofiary nauczyły się
zręcznie uchylać.
- Jessica Mastriani - ciągnął - dziewczyna obdarzona zdolnością odnajdywania
zaginionych ludzi. Oczywiście, teraz jest już trochę za późno na pomoc z jej strony,
prawda? Biorąc pod uwagę, że chłopak nie żyje.
- Och, Hal. - Pamela podniosła się z kanapy. - Tego nie wiemy. Może uciekł. -
Spojrzała na mnie. - Czy rano nie doszło do jakiejś sprzeczki?
Skinęłam głową, przypomniawszy sobie o incydencie z kleszczem oraz o tym,
jak odmówiłam ukarania Lionela za to, że uderzył Shane'a.
Przede wszystkim zaś przypomniałam sobie spojrzenie, jakim obdarzył mnie
Shane, kiedy okłamałam go co do zdjęcia Taylora Monroe'a. Nie uwierzył mi wtedy.
Nie uwierzył w ani jedno słowo.
Czyżby wymyślił taki numer, żeby się na mnie odegrać za kłamstwo?
Gdybym tylko mogła położyć się spać, pomyślałam. Gdybym zasnęła,
dowiedziałabym, gdzie jest Shane. Może gdybym na dobre rozwścieczyła pana
Alistaira i przyłożyłby mi batutą, straciłabym przytomność. Czy byłabym wtedy w
stanie odnaleźć dziecko? Tak samo jak we śnie?
Raczej wątpiłam. Wątpiłam również, żeby szeryf pozwolił dyrektorowi mnie
uderzyć. Rob na pewno by nie pozwolił. Próbowałam sobie przypomnieć, czy
opiekuńczość figurowała na liście „10 sposobów, żeby się przekonać, że jesteś dla
niego czymś więcej niż przyjaciółką”.
Zresztą teraz to już się nie liczyło. Teraz, kiedy może spowodowałam śmierć
dziecka. No, pośrednio w każdym razie.
- A co z pozostałymi chłopcami z Brzozowej Chatki? - zapytałam. - Czy ktoś z
nimi rozmawiał? Ktoś pytał, czy widzieli Shane'a? Dave? Gdzie był Dave? Obiecał się
nimi zająć...
- Funkcjonariusze przesłuchują ich w tej chwili - powiedział szeryf. - W domku.
Ale, jak dotąd... nic nowego.
- Ostatnio widziano go w drodze nad jezioro - powtórzył uparcie dyrektor
Alistair.
- Co wcale nie znaczy, że utonął - stwierdził Rob. Alistair przyjrzał mu się
uważnie.
- Kim ty w ogóle jesteś? Nie jesteś wychowawcą. - Spojrzał na Pamelę. - On nie
jest wychowawcą, prawda, Pamelo?
Pamela przeczesała palcami swoje krótkie jasne włosy.
- Nie, Hal - odparła zmęczonym tonem. - Nie jest.
- To mój znajomy - oświadczyłam. Nie powiedziałam, że to jest mój chłopak, bo
nie jest. No i mogłoby to wywołać jeszcze gorsze wrażenie - znikam na kawał dnia, a
potem pojawiam się z moim facetem. - Właśnie mieliśmy się pożegnać.
Ale moje wysiłki, by ukryć prawdziwą naturę moich uczuć w stosunku do Roba,
nie zdały się na wiele, bo dyrektor Alistair zauważył złośliwie:
- Pożegnać? Niesłychane. Masz, zdaje się, panno Mastriani, specjalne zdolności
do znikania, kiedy jesteś najbardziej potrzebna.
Szczęka mi opadła. O co mu chodziło? I dlaczego mnie jeszcze nie wywalił?
- Co z twoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami? - ciągnął pan Alistair. - Chyba
powinnaś nam pomóc odnaleźć tego chłopca? Naprawdę nie czujesz się zobowiązana?
Nawet wtedy nie załapałam, co jest grane. Myślałam, że dyrektorowi
Alistairowi po prostu odbiło.
Rob miał chyba podobne wrażenie, bo nagle chwycił mnie za ramię tuż nad
łokciem, tak jakby chciał usunąć mnie z drogi, gdyby pan Alistair zamierzył się batutą.
Powiedziałam:
- Nie mam już żadnych specjalnych zdolności, panie dyrektorze.
- Och? - Białe, krzaczaste brwi Alistaira uniosły się do góry. - Naprawdę? To
gdzie byłaś przez całe popołudnie?
Poczułam ssanie w żołądku. Skąd mógł wiedzieć? Skąd się dowiedział?
- W porządku - powiedział Rob, kierując mnie w stronę drzwi. Sama nie
ruszyłabym się z miejsca, tak mnie zamurowało. - Idziemy.
- Nigdzie nie pójdziesz! - Dyrektor Alistair rąbnął pięścią w stół. - Jesteś
pracownicą obozu Wawasee i w związku z tym...
Coś wreszcie do mnie dotarło i aż mnie zatkało ze zdumienia. Dyrektor nadal
zwracał się do mnie tak, jakbym u niego pracowała. Nie mogłam uwierzyć.
- Już nie - przerwałam. - To znaczy, jestem zwolniona, prawda?
- Zwolniona? - zdziwił się dyrektor Alistair. Jednocześnie odezwała się Pamela:
- Och, Jess, oczywiście, że nie. To nie twoja wina.
Nie zwalniają mnie? Nie? Jak to możliwe? Opuściłam obóz na długie godziny,
nie przedstawiając żadnego wyjaśnienia. A w tym samym czasie zaginął jeden z moich
podopiecznych. To był chyba wystarczający powód, żeby mnie zwolnić.
Ogarnął mnie intensywny i nie całkiem zrozumiały niepokój. Podjęłam decyzję.
- Nie jestem zwolniona? No to sama się zwalniam - powiedziałam. - Chodź,
Rob.
Pamela przeraziła się.
- Och, Jess. Nie możesz...
- Nie możesz odejść - wrzasnął dyrektor Alistair - podpisałaś kontrakt!
Mówił coś jeszcze, ale nie czekałam. Wyszłam z gabinetu. Po prostu wyszłam.
Rob i Ruth ze Scottem ruszyli za mną. Sekretarka o twarzy Johna Wayne'a
rozmawiała z kimś przez telefon. Zniżyła głos na nasz widok, ale nie odłożyła
słuchawki.
- Czyś ty zwariowała? - zapytała Ruth. - Rezygnujesz z obozu? Przecież nie
musisz! Nie chcieli cię zwolnić.
- Wiem - powiedziałam. - Dlatego sama musiałam się zwolnić. Kto chciałby
trzymać taką wychowawczynię? Powiem ci: ktoś, kto ma dodatkowe motywy.
- Nie bardzo was rozumiem - Scott, który odezwał się po raz pierwszy, wydawał
się bardzo przejęty. - I to pewnie nie moja sprawa. Ale jeśli rzeczywiście masz te
nadzwyczajne zdolności i w ogóle, a ludzie chcą z nich skorzystać, to czy nie
powinnaś, no, wiesz... pewnie mogłabyś na tym zarobić kupę forsy.
Rob i ja popatrzyliśmy na niego z niedowierzaniem.
Wówczas otwarły się oszklone drzwi wejściowe. Cofnęliśmy się, kiedy dwoje
ludzi z ociekającymi parasolami wkroczyło do poczekalni.
Poznałam ich dopiero wtedy, kiedy złożyli parasole. Jęknęłam.
- O rany - jęknęłam. - Znowu wy.
14
- Jess! - Agentka specjalna Smith otrząsnęła włosy z deszczu. - Musimy
porozmawiać. Nie wierzyłam własnym oczom. Naprawdę. Zdążyłam się już
przyzwyczaić, że szpiegują mnie agenci FBI, ale jednak bez przesady.
Kiedy agent, z założenia tajny, nagle sam się ujawnia, to chyba mam prawo
twierdzić, że coś tu jest nie w porządku.
- Posłuchajcie - powiedziałam, podnosząc rękę. - Teraz naprawdę nie mam
czasu. Mam kłopoty osobiste i...
- Będziesz miała bardziej osobisty kłopot - powiedział agent specjalny Johnson
- jeśli wpadniesz w łapy Claya Larssona.
- Claya Larssona? - usiłowałam odgadnąć, o kim mówią. I nagle olśniło mnie. -
Macie na myśli nowego tatusia Keely?
- Zgadza się. - Agent specjalny Johnson spojrzał z ukosa na Roba. - Chłopaka
matki jego kuzynki.
Rob skrzywił się.
- Kogo?
Nie mam do niego pretensji. Ja też zgłupiałam i ta wersja z kuzynką Roba
prawie wyleciała mi z głowy.
- Pan Larsson domyślił się, że osoba, która porwała córkę jego kochanki,
została wynajęta przez ojca dziecka - wyjaśnił agent specjalny Johnson - złożył więc
wizytę twojemu znajomemu, panu Herzbergowi, który wrócił do biura po spotkaniu z
tobą w McDonaldzie.
- Och. - Boże, ale jestem głupia. - Czy on... czy pan Herzberg, czy z nim
wszystko w porządku?
- Ma złamaną szczękę. - Agent specjalny Johnson zajrzał do notesu, z którym
nie rozstawał się nigdy. - Trzy złamane żebra, wstrząs mózgu, zwichnięte kolano i
poważną kontuzję stawu biodrowego.
- O, mój Boże. - Byłam w szoku. - Keely...
- Keely nic się nie stało. - Głos agentki specjalnej Smith brzmiał uspokajająco. -
Pozostanie pod naszą opieką, póki nie schwytamy pana Larssona.
Uniosłam brwi.
- To jeszcze go nie złapaliście?
- Złapalibyśmy - stwierdził agent specjalny Johnson niezbyt miłym tonem -
gdyby pewne osoby nie były takie tajemnicze i poinformowały nas w porę, co robiły
dzisiaj po południu.
- Hola - powiedziałam. - Tego na mnie nie zwalicie. To nie ma nic wspólnego ze
mną. Jestem w tym wypadku niewinnym obserwatorem...
- Jess. - Agent specjalny Johnson zmarszczył surowo brwi. - My wiemy.
Jonathan Herzberg opowiedział nam wszystko.
Otworzyłam buzię. Nie do wiary. To szczur! Wstrętny szczur!
Rob pierwszy wyraził wątpliwość:
- Wszystko wam powiedział, tak? Ze złamaną szczęką?
Agentka specjalna Smith przerzuciła parę kartek do tyłu i pokazała nam. Był
tam - zapisany rozchwianym, nieznanym mi charakterem pisma - z pewnością nie
było to precyzyjne pismo Allana Johnsona - opis wydarzeń w wersji Jonathana
Herzberga. Moje imię pojawiało się wielokrotnie.
Gnojek. Gnojek nakablował. Nie mogłam uwierzyć. Po tym wszystkim, co dla
niego zrobiłam...
- Posłuchaj, Jess. - Agentka specjalna Smith w jasnoniebieskim kostiumie
wyglądała bardziej na pośredniczkę w handlu nieruchomościami niż na agentkę FBI. I
może o to chodziło. - Clay Larsson nie jest szczególnie zrównoważonym osobnikiem.
Lista jego przestępstw jest długa na kilometr. Napaść i pobicie, czynny opór przy
aresztowaniu, napaść na policjanta... To bardzo niebezpieczny i nieobliczalny
człowiek, a z relacji pana Herzberga wynika raczej jasno, że w obecnej chwili żywi
szczególne pretensje do... no cóż, do ciebie, Jess.
Biorąc pod uwagę, że kopnęłam go w twarz, byłam gotowa się z nimi zgodzić.
Ale Clay Larsson nie wiedział przecież, kim jestem ani gdzie mieszkam.
- Otóż, rzecz w tym - powiedziała agentka specjalna Smith, kiedy
zwerbalizowałam swoje wątpliwości - że on wie, Jess. Widzisz, on... no cóż, długo
znęcał się nad panem Herzbergiem, zanim to z niego wyciągnął.
- Dobra. Wystarczy - odezwał się Rob. - Chodźmy po twoje rzeczy, Mastriani.
Wyjeżdżamy stąd.
Przetrawienie tego, co właśnie usłyszałam, zajęło mi więcej czasu niż Robowi.
Clay Larsson, który najwyraźniej radził sobie z uczuciem gniewu jeszcze gorzej ode
mnie, wiedział, kim jestem i gdzie mieszkam, i obecnie zamierzał mnie dopaść, żeby
się zemścić za kopnięcie go w twarz oraz porwanie córki jego dziewczyny, którą ona z
kolei porwała swojemu byłemu mężowi.
Czyż nie urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą? Naprawdę. Niesamowite, co?
Spotkaliście w życiu kogoś, kto miałby większego pecha?
- Dobrze - powiedziałam. - Wspaniale. Po prostu wspaniale. Przypuszczam, że
wy macie mnie chronić?
Agent specjalny Johnson schował notes i wtedy zauważyłam pod jego
ramieniem kaburę z pistoletem.
- Coś w tym rodzaju - odparł. - Zachowanie cię przy życiu, Jess, leży w interesie
państwa, mimo twoich zapewnień, że straciłaś eee... talent, którym zwróciłaś na siebie
uwagę naszych przełożonych. Zostaniemy tutaj i dopilnujemy, aby nic ci się nie stało,
jeśli panu Larssonowi uda się dotrzeć na teren obozu Wawasee.
- Najlepszy sposób, żeby chronić Jess - odezwał się Rob - to ją stąd zabrać.
- Właśnie - zgodził się agent specjalny Johnson. Zlustrował Roba od góry do
dołu, jakby go pierwszy raz zobaczył - i rzeczywiście chyba pierwszy raz widział go z
bliska. Byli tego samego wzrostu - agent Johnson, jak na kogoś, kto nie powinien
rzucać się w oczy, byt dość wysoki. - Chcielibyśmy umieścić ją w bezpiecznym
miejscu, dopóki pan Larsson nie znajdzie się za kratkami - wyjaśnił.
- To chyba nie najlepszy pomysł - powiedział Rob, podczas gdy stojąca za nim
Ruth zawołała:
- Och, nie. Nie, znowu! Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli po sobie.
- Jess, tym razem - zaczęła agentka Smith - przyrzekam, że...
- Nie ma mowy - powiedziałam. - Nigdzie z wami nie pojadę. Poza tym -
popatrzyłam na szklane drzwi, za którymi wciąż lało - mam tu pewną sprawę do
załatwienia. - Jess...
- Nie, Jill - ucięłam. Nie pytajcie mnie, kiedy moje stosunki z agentami
specjalnymi Johnsonem i Smith osiągnęły tak poufałą fazę. Chyba wtedy, gdy kupiłam
im pierwsze cheeseburgery. - Nigdzie się nie ruszę. Mam tu pewne sprawy do
załatwienia. Obowiązki.
- Jessico, to naprawdę nie pora, żeby...
- Owszem, tak - odparłam. - Muszę już iść.
I poszłam. Prosto w ten deszcz. Ciągle padał - może nie aż tak mocno jak
przedtem, ale dość obficie. Wystarczyło parę sekund, żeby moja koszula i dżinsy
przemokły do suchej nitki.
Nie dbałam o to. Miałam większe problemy. Naprawdę musiałam coś załatwić.
Odnalezienie Shane'a figurowało jako pozycja numer jeden na mojej liście.
Zastanawiałam się, spoglądając w kierunku Brzozowej Chatki, czy włóczy się gdzieś
na dworze w taki deszcz? Czy gdzieś się schronił? Czy nie przemókł? Czy mu ciepło?
Tyle razy miałam ochotę skręcić mu kark - zdarzało mi się rozważać tę ewentualność
parę razy dziennie - a teraz tak bardzo mnie obchodziło, co się z nim stało?
Owszem, tak. Nie tylko dlatego, że cholerny osioł potrafił tak pięknie grać.
Raczej dlatego, że w jakiś sposób go lubiłam. Zaskakujące, ale prawdziwe. Lubiłam
tego małego potwora.
Zagrzmiało, ale gdzieś dalej niż poprzednio. Dogonił mnie Rob.
- Co za dramatyczne wyjście - powiedział. Zauważyłam, że jego koszula i dżinsy
również szybko nasiąkały wodą.
- Moja specjalność - stwierdziłam.
- Idziesz w złą stronę.
Zatrzymałam się na środku dróżki i rozejrzałam, zapominając na chwilę, że
Rob nigdy nie był w obozie Wawasee i w związku z tym nie znał drogi do Brzozowej
Chatki.
- Nie - zaprzeczyłam.
- Tak. - Pokazał kciukiem kierunek za swoimi plecami. - Motor jest tam.
Zrozumiałam, o co mu chodzi, i potrząsnęłam głową.
- Rob - powiedziałam. - Nie mogę odjechać. - Jess!
Rob rzadko kiedy zwraca się do mnie po imieniu. Na ogół nazywa mnie tak, jak
mówiono do nas na odsiadkach, po nazwisku.
Kiedy mówi mi po imieniu, to znaczy, że sprawa jest poważna. W tym wypadku
chodziło o moje bezpieczeństwo.
Niestety, musiałam go rozczarować.
- Nie - powiedziałam. - Nie, Rob. Nie pojadę.
Nie odpowiedział od razu. Przyglądałam mu się, ale w deszczu wszystko
wydawało się mniej wyraźne. W jego bladoniebieskich oczach było coś, czego nie
potrafiłabym nazwać. Z pewnością nie miłość.
- Jess - powiedział cichym, spokojnym głosem. - Wiesz, że uważam cię za
świetną dziewczynę. Wiesz o tym, prawda?
Zatrzepotałam powiekami. Nie było łatwo śledzić wyraz jego twarzy, podczas
gdy deszcz zalewał mi oczy. Do tego ściemniało się. Latarnia przy dróżce dawała słabe
światło.
Miałam jednak pewność, że Rob mówi poważnie.
Skinęłam głową.
- W porządku. Skoro tak twierdzisz...
- Dobrze - powiedział. Mokre włosy przylepiły mu się do twarzy, ale nie zwracał
na to uwagi. - Więc kiedy usłyszysz, co jeszcze mam do powiedzenia, zrozumiesz mnie
lepiej. Nie przyjechałem tutaj, żeby przyglądać się, jak jakiś psychol rozwala ci
czaszkę, jasne? Sadzasz tyłek - wskazał na wspomnianą część mojego ciała - na motor
albo przysięgam na Boga, że sam to za ciebie zrobię.
Wiedziałam już, co jest w jego wzroku. To nie była miłość.
Och, zdecydowanie nie. To był gniew. Wytarłam oczy Potem powiedziałam
tylko jedno słowo.
- Nie.
W tej sytuacji naprawdę nic innego nie mogłam powiedzieć.
Dostrzegłam na pół zniesmaczony, na pół rozbawiony uśmieszek. Dobrze
znałam ten uśmieszek, bo gościł na twarzy Roba przez większość czasu, przynajmniej
wtedy, kiedy byliśmy razem. Potem zapatrzył się przez chwilę w dal... pojęcia nie
mam, co tam mógł zobaczyć, ja widziałam tylko deszcz.
- Muszę odnaleźć Shane'a - zawołałam, przekrzykując kolejny grzmot.
- Taak? - Popatrzył na mnie z góry, wciąż uśmiechnięty. - Mam gdzieś Shane'a.
Zagotowałam się ze złości. Usiłowałam się opanować. Policz do dziesięciu,
pomyślałam. Pan Goodhart zawsze mi radził, żebym policzyła do dziesięciu, kiedy
mam ochotę komuś dołożyć. Czasami nawet pomagało.
- A ja nie - powiedziałam. - Nie wyjadę, dopóki go nie znajdę. Przestał się
uśmiechać.
Powinnam była przewidzieć dalszy ciąg. Rob nie należy do ludzi, którzy mówią
tylko dlatego, że słuchanie własnego głosu sprawia im przyjemność.
Jednak nigdy przedtem nie użył siły w stosunku do mnie. Nie w taki sposób.
Myślę sobie czasem, że dałabym mu radę. Naprawdę tak uważam. Dobra,
chwycił mnie do góry nogami, co zakłóca orientację. Nie mogłam także poruszać
rękami i to też działało na moją niekorzyść.
Żywię jednak głębokie przekonanie, że przy paru celnych główkach - gdyby
udało mi się zbliżyć moją głowę do jego głowy, na co nie pozwolił brak czasu -
dałabym mu radę.
Na nieszczęście nasze słodkie sam na sam przerwano brutalnie, zanim
zdołałam je doprowadzić do kulminacyjnego ciosu głową.
- Synu - rozległ się w deszczu głos agenta specjalnego Johnsona. - Postaw
dziewczynę na ziemi.
Rob posuwał się zdecydowanym krokiem w stronę motocykla. Nawet nie
zwolnił.
- Nie! - krzyknął.
Wówczas agent specjalny Johnson wyłonił się spośród drzew. Wyciągnął
pistolet - co, przyznaję, mocno mnie zaskoczyło.
Rob również wydawał się zaskoczony, bo zastygł w miejscu. Wisząc do góry
nogami, zdałam sobie sprawę, że moje poprzednie wrażenie - wiecie, że przemokłam
do kości - było absolutnie bezpodstawne. Wtedy jeszcze wcale tak bardzo nie
przemokłam. Deszcz nie spływał mi na przykład po brzuchu.
Teraz jednak sytuacja uległa zmianie.
Czy muszę dodawać, że nie było to specjalnie przyjemne odczucie?
- Nie może pan mnie zastrzelić - zwrócił się Rob do agenta specjalnego
Johnsona. - A gdyby pan ją trafił?
- To byłby pech - powiedział agent specjalny Johnson - ale ponieważ od dnia,
kiedy ją poznałem, była dla mnie jak drzazga pod paznokciem, nie zmartwiłbym się za
bardzo.
- Allan! - zawołałam zaszokowana. - Co by powiedziała pani Johnson, gdyby cię
teraz usłyszała?
- Postaw ją na ziemi, synu.
Rob odwrócił mnie głową do góry i postawił na nogach. Agent specjalny
Johnson podszedł i wziął mnie za ramię. Nadal trzymał pistolet. Celował w powietrze.
- Proszę wsiąść na motocykl, panie Wilkins, i wracać do domu.
- Hej! - Krew zaczęła odpływać mi z głowy, co poprawiło jasność mojego
myślenia. - Skąd znasz jego nazwisko? Nie podałam go wam.
Agent specjalny Johnson wydawał się znudzony.
- Tablica rejestracyjna.
Zerknęłam na moknącego w deszczu Roba. Koszulka przylepiła mu się do ciała.
Pod materiałem rysowały się mięśnie. Przyszło mi do głowy, że to bardzo przypomina
scenę z muzycznego wideoklipu. No, wiecie, fantastycznie przystojny chłopak, którego
właśnie rzuciła dziewczyna, moknie w ulewnym deszczu.
Tyle że ja w żadnym wypadku nie chciałam go rzucić. Chciałam tylko odnaleźć
zaginione dziecko. Nic więcej.
A wszyscy usiłowali mi w tym przeszkodzić.
Potem uświadomiłam sobie coś jeszcze: jeśli koszulka Roba jest taka mokra, to
co z moją?
Pośpiesznie skrzyżowałam ramiona na piersi.
Tak jest lepiej, pomyślałam. Nie, nie chodziło mi o koszulkę, tylko o to, że Rob
odjedzie. Wiedziałam, że Roba nie byłoby łatwo spławić. Stłuczenie agenta FBI na
kwaśne jabłko nie budziło we mnie moralnych oporów. Ale na to, żeby uderzyć Roba,
ciężko byłoby mi się zdobyć.
- Zadzwonię do ciebie - zawołałam przez ramię, podczas gdy agent specjalny
Johnson popychał mnie w stronę centrum obozu.
- Zrób coś dla mnie, Mastriani - odparł Rob.
- Jasne - powiedziałam. Trudno mi było maszerować tyłem w deszczu, ale
agent specjalny Johnson nie dał mi wyboru. - Co takiego?
- Nie dzwoń.
Rob odwrócił się i ruszył przed siebie. Wkrótce zniknął za ścianą deszczu.
Chwilę później usłyszałam, jak zapuszcza silnik indiany.
A potem odjechał.
Agent Johnson, w przeciwieństwie do Roba, nie wyglądał seksownie w mokrym
ubraniu.
- Przypuszczam, że teraz jesteś szczęśliwy - powiedziałam. - Ten chłopak mógł
zostać kiedyś moim chłopakiem. A wy zjawiacie się nieproszeni i wszystko psujecie.
Dzięki.
Johnson gorliwie przyciskał guziczki na swojej komórce.
- Czy twoi rodzice wiedzą o tobie i panu Wilkinsie, Jess? - zwrócił się do mnie.
- Oczywiście, że wiedzą - powiedziałam urażona. - Chociaż mam swoje własne
życie. Rodzice nie dyktują mi, z kim mogę się spotykać poza szkołą.
Był to odrażający stek kłamstw; nie zdziwiłabym się, gdyby język mi usechł i
odpadł.
Agent specjalny Johnson nie wydawał się przekonany.
- Czy twoi rodzice wiedzą - ciągnął - że pan Wilkins jest notowany? I że jest
obecnie pod nadzorem kuratora?
- Tak - stwierdziłam na tyle pewnym tonem, na ile się dało. Nie mogłam się
powstrzymać, żeby nie dodać: - Chociaż nie mają całkowitej jasności co do tego, jakie
przestępstwo popełnił...
Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie z góry, marszcząc lekko brwi.
- To jest, naturalnie, poufna informacja - oświadczył. - Skoro pan Wilkins nie
uznał za stosowne podzielić się nią z... twoimi rodzicami, nie widzę powodu, dla
którego ja miałbym to zrobić.
Rany! Znowu niewypał! Jak mam się dowiedzieć, co zrobił Rob, że omal nie
trafił do pudła? Rob nie miał zamiaru mi powiedzieć, a z federalnych, rzecz jasna, też
nie da się tego wyciągnąć. To nie mogło być nic poważnego, bo wtedy by go wsadzili, a
nie tylko wyznaczyli kuratora.
Nie zanosiło się na to, żebym kiedykolwiek miała się tego dowiedzieć. Pokpiłam
sprawę z Robem, może nie?
Ale co innego mogłam zrobić? Co?
Ktoś tam po drugiej stronie musiał odebrać telefon, bo agent specjalny
Johnson powiedział:
- Kasia bezpieczna. Powtarzam, Kasia bezpieczna. Potem się wyłączył.
- Kasia? - zapytałam - Kto to jest?
- Najmocniej przepraszam - odparł agent specjalny Johnson, chowając telefon.
- Powinienem był powiedzieć Kasandra.
- A kto to jest Kasandra?
- Nie musisz się o to martwić.
Spojrzałam na niego wściekle. Teraz, kiedy już tak długo przebywałam na
deszczu, przestało mnie obchodzić, że zmoknę. To znaczy, bardziej zmoknąć już nie
mogłam.
Ani poczuć się bardziej nieszczęśliwa.
- Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Przypominam sobie. Siódma klasa.
Przerabialiśmy mitologię. Kasandra była medium czy kimś takim.
- Miała dar - przyznał agent specjalny Johnson - przepowiadania przyszłości.
- Taak - powiedziałam. - Ale ciążyła na niej klątwa i... - Potrząsnęłam głową z
niedowierzaniem. - To mój kryptonim? Kasandra?
- Wolałabyś coś innego?
- Tak - stwierdziłam. - Wolałabym nie mieć żadnego. Miałam zły dzień.
Najpierw psychopata znęcający się nad swoją dziewczyną próbuje mnie zabić, potem
porzuca mnie mój chłopak. A teraz dowiaduję się, że FBI wymyśliło dla mnie kryp-
tonim. Co jeszcze mnie czeka?
Z mroku wynurzyła się, pod wielkim czarnym parasolem, agentka specjalna
Smith.
- Ale wyglądacie - powiedziała na nasz widok. - Przemokliście. - Stanęła koło
nas, tak że wszyscy znaleźliśmy się pod parasolem. No, mniej więcej.
- Udało mi się załatwić pokoje - powiedziała - w Holiday Inn, parę kilometrów
stąd. Nie sądzę, żeby pan Larsson akurat tam jej szukał.
- Czy dostanę osobny pokój? - zapytałam z nadzieją.
- Oczywiście, że nie. - Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. - Będziemy
mieszkać razem.
Cudownie.
- Ja kocham samotność - poinformowałam ją skwapliwie.
- Przeżyję - zapewniła.
Straszne. Okropne. Nie mogłam siedzieć w przytulnym hoteliku, podczas gdy
Shane był gdzieś w lesie... albo co gorsza, nie żył. Musiałam go znaleźć.
Ale jak miałam tego dokonać? Jak miałam go odnaleźć, nie wtajemniczając w
swoje plany Allana i Jill?
- Muszę - wykrztusiłam - zabrać swoje rzeczy.
- Naturalnie. - Agent specjalny Johnson popatrzył na zegarek. Taki z
podświetlaną tarczą. - Odprowadzimy cię do domku i zaczekamy.
Jeju!
Zdaje się, że agenci specjalni Johnson i Smith pożałowali bardziej niż
kiedykolwiek, że przydzielono ich do akcji „Kasandra”, kiedy weszliśmy do Brzozowej
Chatki, w sam środek niesamowitego rozgardiaszu. Dzieciaki powariowały. Zaraz przy
drzwiach omal nie trafił nas kawałek szybującej kalafonii. Artur ćwiczył na tubie,
mimo zakazu używania instrumentów poza klasą; Lionel ryczał na całe gardło,
domagając się ciszy; Doo Sun i Tony pojedynkowali się na smyczki...
Na środku zaś stała policjantka i zakrywając dłońmi uszy, błagała:
- Proszę! Proszę, posłuchajcie, znajdziemy waszego kolegę... Wkroczyłam do
kuchni, otworzyłam drzwiczki w ścianie i wyłączyłam bezpieczniki.
Chłopcy zamarli w zapadłych znienacka ciemnościach. Wszelki hałas ustał.
Wyszłam z kuchni...
...i natychmiast zamieniłam się w Jessicową kanapkę, ponieważ wszyscy
chłopcy rzucili się na mnie, przywierając do różnych części mojego ciała i wykrzykując
moje imię.
- W porządku - wrzasnęłam po chwili. - Uspokójcie się. Spokój!
Uwolniłam się z ich objęć, a potem opadłam na łóżko - puste łóżko Shane'a, jak
się okazało, kiedy błyskawica oświetliła mroczny pokój. Na łóżku leżała, złożona
niedbale, pościel w nutki. Shane wolałby pewnie, aby jego łoże zdobiły akcesoria
futbolowe. Jednakże pościel pachniała Shane'em, co wydało mi się pokrzepiające.
- W porządku - powiedziałam, przerywając okrzyki: „Jess, gdzie byłaś?” oraz
„Słyszałaś o Shanie?”
- Tak, słyszałam o Shanie - oznajmiłam. - Teraz chciałabym poznać waszą
wersję wypadków.
Chłopcy popatrzyli na siebie niepewnie, a potem, mniej więcej jednocześnie,
wzruszyli ramionami.
- Szedł z nami nad jezioro - odważył się wreszcie Sam.
Potem odezwał się Lionel. W zdenerwowaniu mówił z gorszym akcentem.
Rozszyfrowanie jego słów zajęło mi dobrą minutę:
- Mnie się wydaje, że on w ogóle nie wszedł do wody.
- Naprawdę, Lionelu? - Spojrzałam uważnie na małego chłopca. - Dlaczego tak
myślisz?
- Gdyby Shane wszedł do wody - powiedział Lionel z namysłem - to próbowałby
wsadzić mi głowę pod wodę. Ale tego nie zrobił.
- Więc nie wchodził w ogóle do wody? - zapytałam. Chłopcy znowu wzruszyli
ramionami. Tylko Lionel pokiwał głową.
- Wydaje mi się - powiedział Lionel - że Shane uciekł. Bardzo był na ciebie zły,
Jess, za to, że mnie nie ukarałaś.
Moje imię, jak zwykle, wymówił: „dżejs”. Ale poza tym miał rację. Tak
pomyślałam. Shane mógł się na mnie obrazić - na tyle obrazić, że zapragnął dać mi
nauczkę.
Shane, pomyślałam. Gdzie jesteś? Coś ty wymyślił?
Nagle zabłysło światło. Agentka specjalna Smith wyszła z kuchni i skinęła w
stronę mojego pokoju.
- Czy tam są twoje rzeczy? Kiwnęłam głową.
- Spakuję je - powiedziała, znikając za drzwiami, podczas gdy jej partner
pozostał przy drzwiach frontowych i znowu spojrzał na zegarek.
- Co to za facet? - zainteresował się Tony.
- Czy to twój chłopak? - zapytał Doo Sun.
- Czy to Rob? - zaczął Artur, ale zamknęłam mu usta dłonią. .. co zdziwiło go
chyba tak samo jak mnie.
- Szsz - syknęłam. - To nie jest Rob. To po prostu, eee, jeden z moich przyjaciół.
- Och - pisnął Artur, kiedy odsunęłam rękę. - Jadłaś coś w McDonaldzie?
Chwyciłam poduszkę Shane'a i wtuliłam w nią twarz. Boże, modliłam się. Daj
mi siłę, żebym nie zabiła dzisiaj żadnego małego chłopca. Jeden zupełnie wystarczy.
Agentka specjalna Smith wyszła z pokoju obarczona torbą z żeglarskiego
płótna.
- Chyba wzięłam wszystko - powiedziała. - Czy te cukierki są twoje, czy
zostawić je dla dzieci?
Arturowi zabłysły oczy, gwałtownie obrócił buzię w moją stronę.
- Hej! - krzyknął. - Co ona robi? Czy to twoje rzeczy? - Wyjeżdżasz? - Broda
Lionela zaczęła drżeć. - Odchodzisz, Dżejs?
Zdesperowana - nie w taki sposób chciałam zawiadomić chłopców, że odchodzę
- zwróciłam się do agentki specjalnej Smith:
- Cukierki, ciasteczka i chipsy nie są moje. Nie pakuj ich.
- Nie ma żadnych ciasteczek, Jess. Tylko te cukierki - odparła agentka Smith
lekko zmieszana.
- Nie ma ciasteczek? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Powinny być. Powinny
być ciastka, chipsy i torba skittlesów.
- Co takiego? - Agentka specjalna Smith zmieszała się do reszty.
- Skittles - krzyknęli chłopcy.
- Nie. - Agentka specjalna Smith zamrugała oczami. - Nic takiego nie ma. Tylko
cukierki.
Wciąż ściskając poduszkę Shane'a, podniosłam się i zwróciłam do dzieci.
- Czy zjedliście słodycze, które skonfiskowałam? Popatrzyli na siebie.
Mogłabym przysiąc, że nie wiedzą, o czym mówię.
- Nie - odparli, potrząsając głowami.
- Próbowałem - wyznał Artur. - Ale nie mogłem dosięgnąć. Były za wysoko.
Za wysoko dla Artura.
Ale nie za wysoko dla największego chłopca z Brzozowej Chatki...
Zdałam sobie sprawę z kilku rzeczy jednocześnie. Po pierwsze, Ruth i Scott, a
za nimi Dave - weszli na ganek... pewnie żeby się pożegnać.
Po drugie, deszcz ustał. Słychać było tylko odległe grzmoty - burza przesuwała
się w stronę jeziora Michigan.
Po trzecie, zapach poduszki Shane'a, którą nadal ściskałam w ramionach,
nabrał niezwykłej intensywności.
W tym momencie spłynęło na mnie olśnienie. Wiedziałam, gdzie on jest.
Bynajmniej nie na dnie jeziora Wawasee.
15
Dobra, spodziewacie się, że wszystko wam wyjaśnię? Nic z tego. Sama nie
rozumiem, co się dzieje z moją głową. Kiedy przebywałam w bazie wojskowej Crane
na prawach specjalnego gościa, poddano mnie masie testów. Niewiele wykazały, poza
tym że kiedy wchodzę w fazę snu REM, coś się ze mną dzieje. Tak jakby w moim
mózgu, jak w komputerze, pojawiały się nowe informacje, przesyłane niewiadomo
skąd. Dzięki temu budzę się z wiedzą na temat konkretnej osoby.
Tym razem informacje pojawiły się, kiedy nie spałam. Słowo. Stałam sobie w
domku, ściskając poduchę Shane'a, i nagle bach!
Nic nie czułam. Wcale nie było tak jak w tych komiksach, które Douglas w
kółko czyta. Tam, kiedy jakiś bohater ma wizję - a często im się to zdarza - krzywi się
potwornie i jęczy: aaa...
Naprawdę. „Aaaa...”. Jakby to bolało.
A ja wam mówię, „ładowanie” tych wizji - skądkolwiek się biorą - nie boli. Nic a
nic. Po prostu nie ma informacji, a za sekundę jest.
Jak e - mail.
Dlatego kiedy podniosłam wzrok znad poduszki, z trudem panowałam nad
sobą. Miałam ochotę natychmiast wykrzyczeć wszystko, czego się dowiedziałam, ale
przecież agenci specjalni Johnson i Smith by usłyszeli. A wolałam, żeby się nie
zorientowali w sytuacji.
Kiedy jednak mogłam w końcu bezpiecznie podzielić się z innymi tym, co mnie
samej wydawało się czymś niesamowitym, nikt się specjalnie nie przejął.
- Jaskinia? - Głos Ruth przeszedł w przerażony pisk. - Chcesz, żebym poszła do
jaskini szukać tego szczyla? Nie, dziękuję.
Uciszyłam ją. Federalni siedzieli w pokoju obok.
- Nie ty - powiedziałam. - Nie, to ja wlezę do tej jaskini. - Nie chciałam jej
zranić, więc nie wyjaśniłam, że byłaby ostatnią osobą, z którą zdecydowałabym się
penetrować podziemne pieczary.
- Ale w jaskini? - spytała Ruth z powątpiewaniem. - Dlaczego miałby zwiewać i
chować się w jaskini?
- Paul Huck - powiedziałam. - Paul Huck.
- Kto? - szepnęła Ruth - Kto to jest Paul Huck?
- To facet, który ukrywał się w jaskini - wyjaśniłam po cichu - ponieważ sądził,
że ludzie go prześladują.
Rozmawialiśmy szeptem, siedząc w maleńkim sześcianiku mojej sypialni,
podczas gdy agenci specjalni Johnson i Smith pilnowali reszty terenu. Miałam się
pożegnać z chłopcami i moimi przyjaciółmi. Federalni wspaniałomyślnie przyznali mi
na ten cel całe dziesięć minut. Pewnie byli przekonani, że w tej ciasnej klitce nie
zdołam wykręcić żadnego numeru.
Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że po pierwsze, okno w moim
maleńkim pokoiku otwiera się na tyle szeroko, że przeciętne ludzkie ciało może się
przez nie przecisnąć; a po drugie: dwa ciała już się przecisnęły, aby oddać mi drobną
przysługę. Toteż zamiast żegnać się, zgodnie z oczekiwaniami agentów, z Ruth,
Scottem i Dave'em, czatowałam na odpowiedni moment, żeby wymknąć się z chatki.
Chciałam jak najszybciej znaleźć Shane'a, który cieszył się dobrym zdrowiem i przeby-
wał całkiem niedaleko.
- Pamiętasz - szepnęłam do Ruth - jak na pierwszym ognisku czytali
regulamin? Według regulaminu Wilcza Jaskinia znajduje się poza terenem obozu.
Dzieciak czuł się prześladowany, a jak usłyszał tę bajkę o Paulu Hucku... To oczywiste,
że postanowił zaszyć się w jaskini. Poza tym zabrał całe żarcie i moją latarkę.
- Czy masz jeszcze jakiś inny powód, żeby podejrzewać, że on tam jest? - Ruth
chrząknęła znacząco.
- Tak.
Uniosła brwi, zupełnie zaskoczona.
- Naprawdę? To jak to jest z tym gadaniem, że musisz osiągnąć fazę REM,
żeby... no, wiesz?
- Pojęcia nie mam - odparłam. - Może jeśli się na czymś mocno skupię...
Nie umiałam tego wytłumaczyć. Kiedy tuliłam poduszkę Shane'a, zapach
szamponu wywołał w mojej głowie obraz Shane'a skulonego przy świetle latarki i
opychającego się ciastkami.
Nie wiedziałam, jak to się stało ani czy się jeszcze kiedyś powtórzy Pierwszy raz
miałam wizję zaginionego dziecka na jawie.
Tak czy inaczej, zamierzałam wykorzystać nowo objawioną wiedzę i naprawić
to, co sknociłam.
- Moim skromnym zdaniem - powiedziała Ruth - w ogóle nie warto się
zajmować tym głupim dzieciakiem.
- Ruth - potrząsnęłam głową. - Jesteś wychowawczynią!
- Przebrzydły bachor.
- Nie mówiłabyś tak, gdybyś słyszała, jak gra. Ten dzieciak ma talent.
- Niemożliwe.
- Naprawdę. Uwierz mi. - Wspomnienie cudownej muzyki w wykonaniu
Shane'a było równie wyraźne jak moja wizja.
Ruth westchnęła.
- No, skoro tak twierdzisz... Ale na twoim miejscu pozwoliłabym mu tam
zostać. Niech sobie gnije w pieczarze. Sam wróci, jak zgłodnieje.
- Ruth, podobno jakieś dziecko zabłądziło tam kiedyś i umarło. Dlatego
jaskinia jest wyłączona z terenu obozu. Zdaje mi się, że Shane nie potrafił się stamtąd
wydostać i dlatego wciąż siedzi w jaskini.
Ruth przybrała sceptyczny wyraz twarzy.
- I myślisz, że tobie uda się stamtąd wyjść, skoro jemu się nie udało?
Poklepałam się po głowie.
- Wbudowany system naprowadzania.
- A, w porządku - powiedziała Ruth - to tak jak w mercedesie mojego taty.
Ciszę, jaka zapadła w obozie po gwałtownej burzy, rozdarł nagle potężny
wybuch, odgłos pioruna brzmiał przy nim jak pstryknięcie palcami. Ruth zakryła uszy
dłońmi.
- Rany! - powiedziałam z podziwem. - Ja cię kręcę! Ten twój chłopak zna się na
rzeczy.
Ruth opuściła ręce i oświadczyła wyniośle:
- Scott nie jest moim chłopakiem. Na razie - dodała po chwili. - A na
wybuchach się zna. Był w końcu w drużynie Orłów.
Ktoś szarpnął drzwi do sypialni. W progu stanęła agentka specjalna Smith z
rewolwerem w ręce.
- Dzięki Bogu, nic ci nie jest - powiedziała na mój widok. W jej niebieskich
oczach malowała się troska. - To może być tylko on. Clay Larsson. Siedź tutaj, a my z
agentem Johnsonem pójdziemy zbadać sprawę. Zostawimy ci policjantkę Deckard i
jednego z zastępców szeryfa...
- Dobrze - powiedziałam spokojnie. - Idźcie.
Agentka specjalna Smith posłała mi nerwowy uśmiech, który, jak sądzę, miał
mnie podnieść na duchu. Zamknęła za sobą drzwi. - Zabierajmy się stąd. - Wstałam i
podeszłam do okna.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - mruknęła Ruth żałośnie. - Oni pewnie
przesadzają z tym całym Clayem Larssonem, ale gdyby rzeczywiście gdzieś się tu
czaił?
Odwróciłam głowę i spojrzałam na nią przez ramię z politowaniem.
- Ruth - powiedziałam. - Komu ty to mówisz? Myślisz, że nie poradzę sobie z
jakimś damskim bokserem?
- No dobrze - odparła Ruth. - Jak sobie chcesz... Wyślizgnęłyśmy się cichutko
przez okno. Na dworze, jeśli nie liczyć tajemniczej, pomarańczowej poświaty
spowijającej parking, panowały ciemności. Nie było już tak strasznie gorąco jak w
dzień.
Ziemia nie zdążyła obeschnąć po deszczu. Moje tenisówki i dół nogawek,
prawie już suche, znowu nasiąkły wodą. Za każdym razem, kiedy powiał wietrzyk, z
wierzchołków drzew kapały krople wody. Było to dość nieprzyjemne... czego Ruth nie
omieszkała zauważyć przy pierwszej okazji.
- Obtarłam sobie kostki - szepnęła.
- Nikt ci nie kazał iść - odszepnęłam.
- Och, pewnie - syknęła Ruth. - Może miałam zostać i użerać się z glinami?
Dzięki wielkie.
- Skoro już idziesz ze mną, przestań narzekać.
- W porządku. Tylko że deszcz wzmógł u mnie reakcje alergiczne.
Przysięgam, czasami mam wrażenie, że byłoby łatwiej, gdybym w ogóle nie
miała najlepszej przyjaciółki.
Uszłyśmy jakieś dziesięć metrów, kiedy usłyszałyśmy odgłos szybko
zbliżających się kroków. Syknęłam na Ruth, żeby wyłączyła latarkę, ale ostrożność
okazała się zbyteczna. To tylko Scott i Dave biegli za nami.
- Dobra robota - pochwaliłam. - Agenci totalnie zgłupieli. Scott skromnie
schylił głowę.
- Miałaś rację, Jess - oświadczył. - Tampony znakomicie nadają się na lonty.
Zerknęłam na Ruth.
- A ty twierdziłaś, że odsiadka to strata czasu. Ruth tylko pokiwała głową.
- Twórcy amerykańskiego systemu edukacji - powiedziała - widocznie nie
wzięli pod uwagę takich wyrzutków jak ty.
Dave spojrzał przez ramię na bijący w niebo gęsty czarny dym.
- Nieźle, co? - odezwał się. Dyszał jeszcze po biegu, ubranie miał umazane
ziemią i upstrzone zwiędłymi liśćmi. Był wyraźnie rozradowany. Wiedziałam, o czym
myśli: nigdy, w ciągu siedemnastu lat swojego życia, które w dużym stopniu
wypełniała gra na trąbce oraz podróże po królestwie gier komputerowych, nie zrobił
czegoś równie niebezpiecznego... i ekscytującego. - Ciekaw jestem, czy chemik
podwyższyłby mi za to ocenę w przyszłym semestrze. Podpalenie ciężarówki za
pomocą koktajlu Mołotowato nie byle co. Na piątkę, albo i lepiej.
- Oj, chłopcy - westchnęła Ruth. - Wy to macie nie po kolei. Scott poczuł się
urażony.
- Zastosowaliśmy wszelkie konieczne środki bezpieczeństwa. Żadne dziecko ani
zwierzę nie ucierpiały w trakcie operacji.
- Jak również żaden z przedstawicieli prawa - dodał Dave.
- Otaczają mnie sami pomyleńcy - mruknęła Ruth.
- Dosyć - szepnęłam. - Chodźmy.
W końcu latarki okazały się niepotrzebne. Burza minęła i niebo się
wypogodziło. Pojawił się młody księżyc - zaledwie wąziutki sierp, ale na tyle jasny, że
mieliśmy dobrą widoczność, przynajmniej tam, gdzie nie rosły drzewa - oraz
zatrzęsienie gwiazd.
Jeśli uwagę o alergii przełknęłam spokojnie, to w połowie drogi wokół jeziora
nabrałam już pewności, że popełniłam błąd, zabierając Ruth. Nie zamknęła się ani na
chwilę... wcale nic dlatego, że musiała obwieścić całemu światu, jak jej łzawią oczy,
nie. Tylko przez całą drogę rozpływała się nad zaletami Scotta, jaki to z niego bohater,
jak świetnie sobie poradził z agentami FBI... dobra, z pomocą Dave'a, ale i tak... Mam
nadzieję, że mój głos nie brzmiał podobnie, kiedy zwracałam się do Roba - no, wiecie,
nie tak dziecinnie, landrynkowo i słodko. Myślę, że Rob zwróciłby mi uwagę, żebym
przestała się wygłupiać. Mam nadzieję.
Nie wiem, o czym myślał Dave. Prawie się nie odzywał. Uświadomiłam sobie,
że dla niego i Scotta to musiał być wielki dzień. Spotkali żywe medium, wystrychnęli
na dudków agentów FBI i wysadzili w powietrze ciężarówkę... Nic dziwnego, że nie był
rozmowny. Musiał to przetrawić.
Sama miałam parę rzeczy do przemyślenia. Sprawa z Robem, prawdę mówiąc,
nie dawała mi spokoju. Było to tym bardziej bolesne, że uważam się za kobietę
niezależną, która nie potrzebuje faceta, żeby się dowartościować. To ja powiedziałam,
że zadzwonię, a on mi na to, żebym nie dzwoniła? Co to za bzdura? Czy to moja wina,
że jestem naznaczona w tak szczególny sposób i że czasami muszę myśleć nie o
własnym bezpieczeństwie, ale o dzieciach? Czy on nie był w stanie pojąć, że tu nie
chodziło o niego, ani nawet o mnie, ale o zaginionego dwunastoletniego dzieciaka,
który, owszem, miał upodobanie do świńskich dowcipów, ale na pewno nie zasługiwał
na to, żeby zginąć w dziczy północnej Indiany?
Naturalnie, do tego dochodził jeszcze pewien drobiazg, mianowicie, że sama
wciągnęłam nieszczęsnego Roba w to wszystko. Tłukł się taki kawał drogi, zawiózł
mnie do Chicago, pomógł załatwić sprawę Keely tylko i wyłącznie na moją prośbę. I
niczego nie żądał w zamian. Nawet jednego głupiego pocałunku.
A w charakterze nagrody agent FBI wymachiwał mu pistoletem przed nosem.
Jeśli się zastanowić, to właściwie nic dziwnego, że nie chce moich telefonów.
Ale choć sprzeczka z Robem ciążyła mi najbardziej, miałam również inne
zmartwienia. Skąd na przykład dyrektor Alistair wiedział, kim jestem? Pamela mu
chyba nie powiedziała. Skąd wiedział, gdzie spędziłam popołudnie? Dziwne. Pamela
nie miała przecież zielonego pojęcia. Może coś tam podejrzewała, ale nie
wtajemniczałam jej w moje plany odszukania Keely Herzberg. Uważałam, że im mniej
osób wie, tym lepiej.
Więc skąd dyrektor Alistair wiedział?
Światło księżyca zniknęło, kiedy porzuciliśmy brzeg jeziora i zaczęliśmy się
wdrapywać na lesiste wzgórze, do wylotu Wilczej Jaskini. Mokra trawa dała mi się we
znaki, ale teraz było dziesięć razy gorzej. Zbocze wznosiło się stromo, a ponieważ
rzadko kiedy ktoś się tam zapuszczał, nie było żadnej ścieżki... tylko oślizgła ziemia,
błoto i zwiędłe liście. Musieliśmy włączyć latarki, żeby nie potknąć się na jakimś
korzeniu i nie skręcić sobie karków.
Staraliśmy się podejść do jaskini w miarę bezszelestnie, ale na pewno
narobiliśmy hałasu, zwłaszcza że Ruth cały czas nadawała o tych swoich głupich
kostkach u nóg. Wgłębi lasu panowała cisza. Odzywały się świerszcze, ale po raz
pierwszy, odkąd przyjechałam na obóz, nie słyszałam cykad. Może deszcz je potopił.
Bardzo możliwe, że Shane nas usłyszał.
To by wyjaśniało, dlaczego, kiedy wreszcie dotarliśmy do wejścia - czarnego
otworu wśród skalnych bloków - nie znaleźliśmy ani śladu Shane'a...
No, jeśli nie liczyć papierków po cukierkach, zaścielających wejście do jaskini.
Wzięłam od Ruth latarkę i poświeciłam do środka - wejście było strasznie
wąskie... Nie pociągała mnie myśl, że mam się przez nie przecisnąć.
- Shane! Shane, wyłaź stamtąd. To ja, Jess. Shane, wiem, że tam jesteś.
Z wnętrza jaskini dobiegł jakiś dźwięk. Ktoś się czołgał. Ktoś się czołgał,
oddalając się od wyjścia.
- Zostawmy go - zaproponowała Ruth. - Gnojek, zasłużył sobie na to.
- Nie możemy - sprzeciwił się Scott, lekko zaszokowany jej bezwzględnością. -
A jeśli się zgubi?
Ruth zatrzepotała powiekami.
- Och, Scott - zagruchała słodko. - Masz rację. Nie pomyślałam o tym.
Fuj!
- A może - odezwał się Dave - jest jakieś inne wejście. Wiecie, jakieś szersza
dziura z boku. Jaskinie mają zwykle kilka wejść.
- Shane - krzyknęłam znowu. - Posłuchaj, jest mi przykro, jasne? Przykro mi, że
nie ukarałam Lionela. Przysięgam, że teraz to zrobię, w porządku?
Żadnej reakcji. Spróbowałam jeszcze raz.
- Shane, wszyscy się o ciebie martwią - zawołałam. - Nawet Lionel, naprawdę.
Nawet dziewczynki z Makowej Chatki za tobą tęsknią. Właściwie to one najbardziej
tęsknią. Teraz czuwają przy świecach na intencję twojego odnalezienia. Jeśli wyj-
dziesz, to możemy im zrobić nalot w maskach. Mogłabym nawet poświęcić na ten cel
parę własnych gaci.
Bez echa. Wyprostowałam się.
- Będę musiała tam wleźć - powiedziałam cicho.
- Pójdę z tobą - zaproponował Dave. Bardzo ładnie z jego strony, trzeba
przyznać. Przypuszczam jednak, że skłoniło go do tego głównie poczucie winy, bo
przecież to on miał pilnować chłopców pod moją nieobecność. Oszacowałam go
wzrokiem.
- W życiu się nie zmieścisz.
Rzeczywiście, z nas czworga tylko ja byłam na tyle mała, żeby zmieścić się w tej
dziurze, i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.
- Zresztą - dodałam - to sprawa między mną a Shane'em. Lepiej pójdę sama.
Zostańcie i pilnujcie, żeby nie czmychnął jakimś bocznym wyjściem.
Ruth natychmiast klapnęła na najbliższy kamień i zaczęła rozcierać obgryzione
przez owady kostki u nóg.
Scott i Dave udzielili mi paru cennych wskazówek, czerpiąc z wiedzy nabytej w
drużynie zuchów - na przykład jeśli poświeci się do dziury i nie widać dna, to taką
dziurę należy omijać.
Mądrzejsza o tę informację, opadłam na kolana i zaczęłam się czołgać. Nie było
łatwo posuwać się na kolanach i rozglądać uważnie. Jednak udało mi się nie wpaść do
żadnej przepastnej dziury. Przedzierałam się wąskim, ale przynajmniej suchym tu-
nelem. Nie zauważyłam, na szczęście, żadnych nietoperzy ani nic oślizgłego. Trochę
zwiędłych liści i jakieś pokruszone pieguski od czasu do czasu.
Jedno trzeba Shane'owi przyznać: jeśli chciał zwrócić na siebie uwagę,
wiedział, jak się do tego zabrać. Wychowawczyni czołgała się za nim podziemnym
korytarzem, posuwając się szlakiem papierków po snickersach i okruchów ciasteczek.
Czego więcej mogło pragnąć zbuntowane dziecko?
W miarę jak zapuszczałam się w głąb jaskini, coraz bardziej nabierałam
przekonania, że jednak posunął się za daleko. Nie tylko dosłownie. Wołałam go po
imieniu, ale za całą odpowiedź słyszałam szuranie dżinsów po kamieniach. Shane
czołgał się sprawnie i szybko. Zdumiewające przy jego tuszy.
Nie byłam w stanie stwierdzić, jak głęboko dotarliśmy - dwieście? trzysta?
pięćset metrów? W pewnym momencie jaskinia zaczęła się rozszerzać. Zauważyłam
stalaktyty oraz stalagmity; pamiętałam z lekcji biologii w szóstej klasie, że stalaktyty
zwieszają się z sufitu, a stalagmity wyrastają z podłogi w górę (Stalaktyty - Sufit,
stalagmity - Gleba. Tak to w każdym razie wyglądało w ujęciu pana Hudsona). Obie
formy, jak pamiętałam, powstają na skutek wytrącania się węglanu wapnia. Tak więc
jaskinia nie mogła być przytulna i sucha, jak się z początku wydawało.
To mnie ucieszyło. W wilgotnej jaskini malało prawdopodobieństwo spotkania
jakiegoś leśnego zwierzaka, który mógłby tutaj właśnie urządzić sobie legowisko.
Jaskinia zrobiła się znacznie przestronniejsza. W końcu mogłam nawet stanąć
na nogach. Znalazłam się w skalnej grocie o rozmiarach mojego pokoju. W moim
własnym domu, nie w Brzozowej Chatce.
Tyle że po moim pokoju nie pełzały podejrzane cienie, a podłoga po bokach nie
miała zwyczaju piąć się w górę, ku sufitowi. Tutaj zewsząd wyłaniały się spiczaste
stalaktyty, i nawet jak się na nie poświeciło latarką, nie było pewne, czy nie kryją się
za nimi nietoperze albo coś jeszcze fajniejszego.
Czegoś się dowiedziałam tej nocy. Nie lubię jaskiń. I nie sądzę, żebym jeszcze
kiedyś opowiedziała wrażliwym dzieciakom historię Paula Hucka. A jeśli nawet, to
najpierw sprawdzę, czy w pobliżu nie ma przypadkiem jakiejś jaskini.
Na szczęście grota tańczących cieni przestraszyła Shane'a tak samo jak mnie,
bo nie zdecydował się powędrować dalej żadnym z korytarzy. Światła naszych latarek
skrzyżowały się.
Shane siedział na dnie jaskini w dżinsach i niebiesko - czerwonej pasiastej
bluzie, z oczami gniewnie wlepionymi we mnie.
- Jesteś obrzydliwą kłamczucha - powiedział na dzień dobry.
- Och, doprawdy? - W jaskini rozlegało się niesamowite echo. Gdzieś
jednostajnie kapała woda. Odgłos dochodził chyba z jednego z szerszych korytarzy. -
Przyjemnie usłyszeć coś takiego, kiedy się zapuściło do wnętrza ziemi, żeby cię
znaleźć.
- Skąd wiedziałaś, gdzie szukać? - zapytał Shane. - Co? Skąd wiedziałaś, że będę
w jaskini?
- Łatwe - odparłam, podchodząc. - Wszyscy widzieli, jak się przejąłeś tą
opowieścią o Paulu Hucku.
- Gówno! - Głos Shane'a odbił się od ścian jaskini, powtarzając „gówno” w
nieskończoność.
Zamrugałam oczami.
- Słucham?
- Użyłaś swoich mocy, żeby mnie odnaleźć - wrzasnął. - Swoich mocy
nadprzyrodzonych! Wcale cię nie opuściły. Przyznaj się!
Zatrzymałam się w miejscu. Poświeciłam na jego twarz, ozdobioną okruszkami
herbatników.
- Shane - powiedziałam. - Czy o to ci chodziło? Chciałeś udowodnić, że wciąż
mam te zdolności?
- Oczywiście. - Shane usadowił kuper wygodniej na twardej skalnej podłodze,
pogardliwie wydymając usta. - A coś ty myślała? Wiedziałem, że kłamiesz. Byłem
pewien, odkąd zobaczyłem u ciebie zdjęcie tego dziecka, wtedy, pierwszej nocy. Jesteś
kłamczucha, Jess. Wiesz co? Możesz mnie ukarać, jak chcesz, ale prawda jest taka, że
wcale nie jesteś lepsza ode mnie. Może nawet gorsza. Bo kłamiesz.
Spojrzałam na niego spod przymkniętych powiek. Ten dzieciak naprawdę był
nie lada wyzwaniem pedagogicznym.
- Och, tak - powiedziałam. - I ty to mówisz. Masz pojęcie, ilu ludzi cię szuka?
Myślą, że się utopiłeś w jeziorze.
- Szkoda, że nie zapytali ciebie, co, Jess? - Oczy Shane'a błysnęły gniewnie w
świetle latarki. - Mogłabyś wyprowadzić ich z błędu, co?
- Twoja mama - ciągnęłam. - Twój tata. Pewnie strasznie się martwią.
- Dobrze im tak - stwierdził Shane i naburmuszył się, Zmusili mnie, żebym
przyjechał na ten wstrętny obóz.
Usiadłam obok Shane'a, opierając się o skalną ścianę.
- Wiesz co, Shane? - powiedziałam. - Myślę, że ty też jesteś kłamcą.
Shane parsknął urażony. Zanim zdążył otworzyć buzię, nie patrząc na niego,
tylko na migotliwe cienie, powiedziałam:
- Wiesz, co ja myślę? Myślę, że lubisz grać na flecie. Nie wydaje mi się, żebyś
mógł tak grać, gdybyś nie lubił. Nawet jeśli masz słuch absolutny i tak dalej. Żeby tak
dobrze grać, trzeba ćwiczyć.
Shane już otwierał buzię, ale nie dałam sobie przerwać.
- A gdybyś rzeczywiście tak bardzo tego nienawidził, wcale byś nie ćwiczył.
Widzisz? Jesteś takim samym kłamczuchem jak ja.
Shane, w dość barwnych słowach, zaprotestował. Wyrazów czteroliterowych
używał z prawdziwym artyzmem.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego mówię ludziom, że już nie mam tego daru, Shane? -
zapytałam, kiedy znudziło mi się słuchać przekleństw, które wypluwał strumieniem. -
Bo nie odpowiadało mi moje życie wtedy, kiedy wszyscy wiedzieli. Rozumiesz? Było
zbyt... skomplikowane. Marzyłam tylko o tym, żeby znowu stać się normalną
dziewczyną. Dlatego zaczęłam kłamać.
- Ja nie kłamię - upierał się Shane.
- W porządku - zgodziłam się. - Powiedzmy, że nie. Ale dlaczego nie miałbyś
zacząć?
Wytrzeszczył oczy. - C - co?
- Dlaczego nie kłamiesz? Dlaczego, skoro tak bardzo nie chcesz przyjeżdżać na
obóz, nie powiesz wszystkim, że już nie potrafisz grać, tak jak ja powiedziałam, że nie
potrafię odnajdywać zaginionych?
Shane zamrugał oczami. Potem zaśmiał się niepewnie.
- Taak, dobra - powiedział. - To się nigdy nie uda. Wzruszyłam ramionami.
- Czemu nie? Mnie się udało. Jesteś jedyną osobą - poza grupką bliskich
przyjaciół - która wie, że wcale nie straciłam tego swojego „daru”. Dlaczego nie
możesz zrobić tak samo? Po prostu graj źle.
Shane wytrzeszczył oczy.
- Źle grać?
- Pewnie. To łatwe. Robię tak co roku, podczas przesłuchań w orkiestrze. Gram
źle - tak trochę źle - specjalnie, żeby nie dostać się do pierwszego rzędu.
Zaskoczyła mnie jego reakcja. Spojrzał na swoje ręce. Naprawdę. Jakby nie
stanowiły części jego ciała. Jakby widział je po raz pierwszy.
- Źle grać - szepnął.
- Owszem - powiedziałam. - A potem pójść pokopać w piłkę. Jeśli tego właśnie
naprawdę chcesz. Moim zdaniem porzucić flet dla piłki nożnej to głupota. Chyba
mógłbyś robić jedno i drugie. Ale to, ostatecznie, twoje życie.
- Źle grać - mruknął.
- Owszem - powtórzyłam. - To łatwe. Powiedz im po prostu: Miałem talent, ale
widać go straciłem. Ot, tak. - Pstryknęłam palcami.
Shane wciąż wpatrywał się w swoje ręce. Nie muszę dodawać, że te ręce - ręce,
które potrafiły wyczarowywać tak boleśnie piękną muzykę - nie były zbyt czyste? Aż
się lepiły od brudu i chipsów.
- Miałem talent - wymamrotał. - Ale go straciłem.
- Zgadza się - potwierdziłam. - Zaczynasz załapywać.
- Miałem talent - powiedział Shane, patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Ale
go straciłem.
- Właśnie - powiedziałam. - To będzie, rzecz jasna, cios dla miłośników muzyki
na całym świecie. Mam jednak nadzieję, że będziesz świetnym odbiorcą.
Wyraz podziwu i zaskoczenia na twarzy Shane'a ustąpił obrzydzeniu. .
- Obrońcą - powiedział.
- Najmocniej przepraszam. Obrońcą.
Shane nadal wpatrywał się we mnie uporczywie.
- Jess - odezwał się. - Dlaczego mnie szukałaś? Myślałem, że mnie nie znosisz.
- To nieprawda, Shane - powiedziałam. - Chciałabym, żebyś przestał wyżywać
się na mniejszych i słabszych kolegach i byłabym zobowiązana, gdybyś nie nazywał
mnie lesbą. I mogę ci zagwarantować, że jeśli się nie zmienisz, to pewnego dnia ktoś
skrzywdzi cię dużo bardziej niż Lionel.
Shane tylko szerzej otworzył oczy.
- Ale nie jest tak - zakończyłam - że cię nie znoszę. W gruncie rzeczy, jak sobie
uświadomiłam w drodze tutaj, lubię cię. Potrafisz być zabawny i naprawdę uważam,
że będziesz dobrym piłkarzem. Myślę, że będziesz dobry we wszystkim, do czego się
weźmiesz.
Zamrugał oczami. Na okrągłych policzkach miał smugi brudu i czekolady.
- Naprawdę? - zapytał. - Naprawdę tak myślisz?
- Tak. Myślę również, że powinieneś zmienić fryzurę.
- Podobają mi się moje włosy - powiedział, ciągnąc się za długi kosmyk z tyłu.
- Wyglądasz jak Rod Stuart.
- Kto to jest Rod Stuart?
Uznałam, że to nie najlepszy moment na wyjaśnienia. Więc tylko
powiedziałam:
- Nieważne. Wracajmy do domku, bo już dostaję gęsiej skórki.
Skierowaliśmy się w stronę wyjścia. I wtedy dostrzegłam coś, co nie zwróciło
przedtem mojej uwagi. Nie byliśmy sami.
- Patrzcie no, kogo my tutaj mamy - powiedział Clay Larsson.
16
Chyba zapomniałam powiedzieć o jednym dość istotnym szczególe. Więc teraz
przyznaję: nie uwierzyłam agentom specjalnym Johnsonowi i Smith, kiedy oznajmili,
że chłopak pani Herzberg wkroczył na wojenną ścieżkę i że ja miałam stanowić jego
kolejną ofiarę. W głębi ducha podejrzewałam, że chcą mnie nastraszyć, zabrać w
jakieś odosobnione miejsce, gdzie mogliby bez przeszkód prowadzić swoje badania.
Na przykład gdybym udała się z nimi do Holiday Inn, agentka specjalna Smith
z pewnością wstałaby z samego rana i warowała koło mnie z długopisem
wycelowanym w notes. I gdybym po przebudzeniu zaczęła mamrotać coś o Shanie,
mieliby wreszcie dowód, że ich oszukałam. Ze wcale nie straciłam tych szczególnych
zdolności.
Tak w każdym razie myślała jakaś część mojego mózgu. Nie przyjęłam do
wiadomości, że facet, którego skopałam po twarzy, chciałby mnie widzieć, no, wiecie...
Martwą.
Nie wierzyłam w to do momentu, kiedy facet stanął przede mną z wojskową
latarką...
Długą latarką, która z powodzeniem może służyć w charakterze broni. Jakby
się miało ochotę przyłożyć komuś po głowie. Komuś, kto, dajmy na to, kopnął nas
przedtem w twarz.
- Myślałaś, że mnie już nie zobaczysz, co, laleczko? - Clay Larsson łypnął na
mnie i Shane'a. Był to, jak to się mówi, kawał chłopa, ale bez gustu, jeśli chodzi o
modę. W świetle latarki nie wyglądał korzystniej niż w pełnym świetle dnia.
Z odwzorowaną u nasady nosa podeszwą mojej pumy wyglądał teraz jeszcze
mniej pociągająco. Okolice oczu przecinały ciemnofioletowe i żółte blizny,
rozchodzące się od złamanej chrząstki nosowej, a nozdrza pokrywała zakrzepła krew.
Takie były, rzecz jasna, nieuniknione następstwa kopnięcia w twarz, więc po
prostu nie wypadało się go czepiać z tego powodu. Natomiast ze szczeciną na twarzy i
cuchnącym oddechem zdecydowanie powinien był coś zrobić.
- Panie Larsson, proszę posłuchać - powiedziałam, zasłaniając sobą Shane'a. -
Rozumiem, że może pan mieć do mnie pretensje.
Może zainteresuje was, że w tym momencie serce wcale nie biło mi szybciej.
Bałam się, jasne, ale zwykle w takich sytuacjach uświadamiam to sobie dopiero wtedy,
kiedy jest już po wszystkim. Wówczas, jeśli jestem przytomna, często wymiotuję.
- Ale musi pan zrozumieć - mówiąc to, cofałam się, popychając Shane'a w
stronę jednego z odchodzących w bok korytarzy - że wykonywałam tylko swoją pracę.
Pan też ma jakąś pracę, prawda?
Nie mogłam sobie, naturalnie, wyobrazić, jaki półgłówek mógłby go nająć do
pracy. Kto by chciał zatrudniać takiego brudasa i niechluja? Choćby jego koszula: cała
w plamach. W plamach, miałam nadzieję, od chili albo ketchupu. Cokolwiek to było,
miało czerwony kolor.
Brak dbałości o higienę wydał mi się tym bardziej oburzający, że z
technicznego punktu widzenia facet nie był nieatrakcyjny. Może nie „przystojniak”,
ale z pewnością „akceptowalny”, gdyby, oczywiście, dobrze go umyć.
- Wie pan, ludzie do mnie dzwonią i mówią, że ich dziecko zaginęło, a ja, no co
mam robić? Muszę odzyskać dziecko. - Wciąż cofałam się powolutku. - To moja praca.
To, co się dzisiaj zdarzyło, to po prostu moja praca. Chyba nie ma mi pan tego za złe,
prawda?
Szedł wolno w moją stronę, świecąc mi prosto w twarz. W związku z tym
trudno mi było obserwować, co robi. Widziałam tylko, że zmierza prosto na mnie.
Jedną ręką osłoniłam oczy, a drugą popychałam Shane'a.
- Przez ciebie Daria płakała - powiedział głębokim, groźnym głosem.
Daria? Kto to, u diabła, jest Daria? W końcu zrozumiałam.
- Tak - zgodziłam się. - No cóż, jestem pewna, że pani Herzberg czuła się
przygnębiona.
Miałam ochotę oświadczyć mu, że opierając się na wiarygodnych przesłankach,
mam prawo sądzić, że z jego powodu mama Keely płakała znacznie częściej niż z
mojego - rzucanie butelkami w ludzi ma zwykle taki skutek - ale obawiałam się, że na
tym etapie naszej konwersacji to nie byłoby najrozsądniejsze.
- Ale faktem jest - powiedziałam - że nie powinniście byli odbierać Keely ojcu.
Sąd przyznał mu opiekę nie bez powodu i nie mieliście prawa...
- A ty - Clay nie słuchał mojego przemówienia - złamałaś mi nos.
- No cóż - powiedziałam. - Tak. I jest mi naprawdę przykro z tego powodu. Ale
pan trzymał mnie za nogę, prawda? I nie chciał pan puścić, no i trochę się
przestraszyłam. Nie gniewa się pan chyba?
Zdaje się, że było dokładnie odwrotnie, o czym świadczyłyby jego słowa:
- Kiedy z tobą skończę, panienko, poznasz nową definicję strachu.
Definicja. Jeju. Czterosylabowe słowo. Byłam pod wrażeniem.
- Panie Larsson - powiedziałam. - Proszę nie robić niczego, czego mógłby pan
potem żałować. Myślę, że powinien pan wiedzieć, że tutaj roi się od federalnych...
- Widziałem. - Jego twarz pozostawała poza zasięgiem mojego wzroku, bo
wciąż oślepiał mnie latarką, ale słyszałam wyraźnie ton głosu. Był lekko ironiczny. -
Biegli do tego palącego się samochodu. Widziałem też ciebie i twoich kumpli. Ucie-
szyłem się, że to ty weszłaś do środka.
- Och, naprawdę? - Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Chciałam
koniecznie, żeby gadał. Może usłyszy go Ruth albo któryś z chłopców i sprowadzą
pomoc...
Chyba że znajdowaliśmy się zbyt głęboko pod ziemią. Wtedy nikt nie usłyszy.
- Lubię jaskinie - poinformował mnie Clay Larsson. - Ta jest naprawdę ładna.
Mnóstwo wejść. Ale tylko jedno wyjście... dla ciebie, w każdym razie.
To nie brzmiało przyjemnie.
- Panie Larsson - powiedziałam. - Porozmawiajmy o tym, dobrze? Ja...
- Nie mógłbym wybrać lepszego miejsca - dokończył Clay Larsson.
- Och - powiedziałam, przełykając ślinę. W gardle, które ostatnio miało
tendencję do wysychania, miałam Saharę. O, tak, a pamiętacie, jak mówiłam, że serce
nie biło mi szybciej?
Dobra, biło. Szybko i głośno.
- Um - powiedziałam. - W porządku. - Usiłowałam sobie przypomnieć, czego
uczono mnie na szkoleniu o rozwiązywaniu konfliktów. - A zatem chce pan
powiedzieć, panie Larsson, że nie podoba się panu sposób, w jaki zabrałam Keely...
- I kopnęłaś mnie w twarz.
- Tak, i kopnęłam pana w twarz. Rozumiem, że chce pan powiedzieć, że nie jest
pan usatysfakcjonowany takim przebiegiem wydarzeń...
- To właśnie chcę powiedzieć - zgodził się Clay Larsson.
- Natomiast ja chciałabym panu powiedzieć - starałam się mówić miłym
głosem, tak jak uczyli na szkoleniu, ale było mi trudno, bo za bardzo się trzęsłam - że
to drobne nieporozumienie dotyczy tylko mnie i pana. Obecny tutaj Shane nie ma z
tym nic wspólnego. Więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, Shane po prostu sobie
pójdzie...
- I pobiegnie po tych twoich kumpli z FBI? - Głos Claya Larssona brzmiał teraz
pogardliwie. A tak się starałam być miła. - Taak. Jeszcze czego! Żadnych świadków.
Przełknęłam z trudem. Z tyłu, na ramieniu czułam szybki i gorący oddech
Shane'a. Cichutki jak trusia, wczepił palce w szlufki moich dżinsów. Nie obraziłabym
się z powodu jakiegoś pokrzepiającego beknięcia, ale nie wydawało się, żeby coś
takiego miało nastąpić.
Czy dam radę zyskać na czasie tyle, żeby Shane zdążył wskoczyć do któregoś z
korytarzy i wymknąć się z pułapki? Wejście, którym sama się tu dostałam, było za
wąskie dla Claya Larssona. Jeśli zdołam dostatecznie długo odwracać jego uwagę...
- To nie jest - odezwałam się - dobry sposób, żeby pomóc pani Herzberg
uzyskać prawo do odwiedzin dziecka. To znaczy, sądzę, że sąd będzie krzywo patrzył
na to, że pani Herzberg mieszka z kimś, kto jest winien, eee, usiłowania morderstwa.
- Usiłowania? Powiedziałaś „usiłowania”, panienko?
Snop światła, który mnie oślepiał, zatańczył nagle na suficie. Clay Larsson
podniósł latarkę z zamiarem, jak przypuszczam, roztrzaskania mi nią głowy.
Wrzasnęłam:
- Uciekaj!
Shane nie tracił czasu. Skoczył w wąski korytarz szybciej niż Alicja do króliczej
nory. Był i zniknął.
Miałam wściekłą ochotę iść za jego przykładem...
Ale najpierw musiałam się uporać z opadającą w kierunku mojej głowy ciężką
latarką.
Niski wzrost ma swoje dobre strony. Na przykład to, że jestem szybka. Ponadto
potrafię wpasować się w różne ciasne i wąskie miejsca. W tym wypadku drapnęłam za
rodzaj kalcytowej kolumny, obok dziury, przez którą prześlizgnął się Shane. W
rezultacie latarka Claya Larssona, zamiast w moją głowę, wyrżnęła z łoskotem w
skałę.
Skalne odłamki rozprysnęły się na wszystkie strony, a Clay Larsson zaklął
paskudnie. Kalcytowy filar pękł na dwoje. Stalaktyt urwał się z sufitu jak sopel lodu z
rynny. Z hukiem rąbnął o podłogę.
Co do mnie, nie stałam w miejscu.
Tyle że po drodze zgubiłam latarkę.
Biorąc pod uwagę kolejne wypadki, wyszło mi to na dobre. Clay, widząc snop
białego światła, cisnął latarkę - z taką siłą, że aż świsnęło w kierunku, gdzie, jak sądził,
stałam. Grzmotnęła z hukiem w ścianę.
Mówię wam, facet nie żartował. Gdyby to była moja głowa, pomyślałam,
walcząc z uczuciem mdłości, miałabym w czaszce otwór dość duży, żeby w nim
trzymać drobne zamiast w kieszeni. - Sprytna sztuczka - mruknął Clay, schylając się
po moją latarkę. - Tylko teraz nie zobaczysz, którędy się stąd wydostać, co, panienko?
Punkt dla niego. Z drugiej strony, widziałam to, co chwilowo było ważniejsze,
to znaczy jego.
Co więcej, ja sama byłam dla niego niewidoczna. Uznałam, że powinnam z tego
skorzystać.
Pytanie tylko, jak? Rysowało się kilka możliwości. Mogłam po prostu nie ruszać
się z miejsca, aż do nieuniknionego momentu, kiedy znowu znajdę się na trajektorii
jego latarki... miał obecnie dwie latarki, więc w grę wchodziły nawet dwie trajektorie.
Druga możliwość polegała na natychmiastowym zagłębieniu się w tę samą
króliczą norę, w której przepadł Shane. W tym wypadku jednak każdy potrącony nogą
kamień mógłby mnie zdradzić. Czy zdołałabym prześcignąć takiego silnego faceta?
Wątpliwe.
Pozostawała trzecia możliwość, najmniej pociągająca, ale też jedyna, jak się
wydawało, realna. Dopóki facet miał mnie na głowie, nie mógł zająć się Shane'em. Im
dłużej zdołam zatrzymać Larssona, tym bardziej prawdopodobne, że Shane zdoła
uciec. Dlatego, z głębokim żalem, specjalnie zwróciłam uwagę Claya na siebie.
Chciałam go zwabić w stronę swojej kryjówki i odciągnąć od Shane'a.
Czego nie wzięłam pod uwagę, to faktu, że Clay Larsson miał dość inteligencji -
i był na tyle trzeźwy - żeby mnie przechytrzyć. Tak właśnie zrobił. Cisnęłam kamyk,
sądząc, że pójdzie za dźwiękiem, i rzuciłam się w drugą stronę...
Po to, żeby stwierdzić, że pan Larsson, szybki jak kot, zablokował mi drogę.
Włączyłam hamulce, ale było za późno.
Wyleciałam w powietrze.
Szybując wśród stalaktytów, które omijałam cudem, zdążyłam zastanowić się
nad słowami profesora Le Blanc: miał rację, nie nauczyłam się czytać nut z lenistwa.
Przysięgłam sobie, że jeśli wyjdę żywa z Wilczej Jaskini, resztę życia poświęcę na wal-
kę z muzycznym analfabetyzmem.
Łupnęłam na podłogę z niezłą siłą, ale dopiero zwaliste cielsko Claya, które
przygniotło mnie do podłogi, pozbawiło mnie tchu. Nie ruszałam się i tak; bałam się
bólu, a nawet czegoś gorszego w związku z obrażeniami wewnętrznymi, których z
pewnością doznałam. Leżąc na podłodze, oszołomiona upadkiem - miałam wrażenie,
że połamałam wszystkie kości - zastanawiałam się, czy nasze szkielety zostaną kiedyś
odnalezione, czy też oboje z Shane'em będziemy gnić w Wilczej Jaskini, dopóki jakiś
kolejny obozowicz, jeszcze jeden kandydat na Paula Hucka, nie potknie się o nasze
szczątki.
Ta myśl wprawiła mnie w przygnębienie. Chciałam jeszcze zrobić mnóstwo
rzeczy. Kupić własnego harleya. Wytatuować sobie syrenę. Pójść na bal na
zakończenie roku w towarzystwie Roba Wilkinsa (wiem, że to kretynizm, ale co mi
tam: we fraku wyglądałby bosko). Takie rzeczy.
Jednak miałam stracić szansę na wprowadzenie ich w życie.
Kiedy Clay Larsson mruknął: „dobranocka, panieneczko” i wzniósł latarkę do
ciosu, zdążyłam się już pogodzić ze śmiercią. Pomyślałam, że śmierć przyniesie mi
ulgę, ponieważ wraz z nią skończy się otępiający ból, który czułam każdą najdrob-
niejszą cząsteczką ciała.
A potem nastąpiło coś, czego nie potrafiłam wytłumaczyć w żaden sposób.
Usłyszałam głuchy łoskot i jednocześnie koszmarny chrzęst. Jako weteranka walk na
pięści rozpoznałam go bezbłędnie - był to odgłos łamanych kości. Ciało Claya
Larssona rozpłaszczyło się na mnie...
Tym razem, jak się wydaje, przyczyną było to, że mężczyzna stracił
przytomność.
Odzyskawszy nagle zdolność ruchu, sięgnęłam po latarkę, która upadła tuż
koło mojej głowy, i poświeciłam w kierunku, z którego nadeszło uderzenie...
Shane trzymał w ręce odłamany stalaktyt jak kij bejsbolowy. Musiał się dobrze
zamachnąć, żeby tak grzmotnąć Claya w łeb...
Przyglądał się bezwładnemu cielsku Larssona, przygniatającemu mi nogi,
upuścił stalaktyt i przeniósł wzrok na mnie.
Powiedziałam:
- Czas na nas, miotaczu.
Wybuchnął płaczem.
17
- Dobra - powiedziałam. - A co miałam myśleć? Przecież powiedziałeś, żebym
do ciebie nie dzwoniła?
Rob na to, głosem, w którym - jak zwykle - brzmiało ni to rozbawienie, ni to
irytacja:
- Wiedziałem, o co ci chodzi, Mastriani. Chciałaś się mnie pozbyć, żeby
wykołować federalnych i szukać tego małego.
Shane - z termometrem w buzi, zawinięty w kołdrę na sąsiednim łóżku w
ambulatorium obozu Wawasee - wydał dźwięk, który jak podejrzewam, wyrażał
sprzeciw wobec nazywania go małym.
- Przepraszam - powiedział Rob. - Chciałem powiedzieć: faceta.
- Dziękuję - odparł Shane z sarkazmem.
- Proszę nie rozmawiać - upomniała go pielęgniarka.
- A ty uważałeś, że wszystko jest w porządku? - zapytałam Roba. - To znaczy to,
że pozbyłam się ciebie i federalnych, żeby szukać Shane'a?
Sytuacja była trochę niecodzienna. Usiłowaliśmy wyjaśnić sobie pewne dość
osobiste sprawy, podczas gdy pielęgniarka kręciła się koło mnie i Shane'a. Ale o czym
mieliśmy rozmawiać? O tym, że otarłam się o śmierć? O minie Ruth, Scotta i Dave'a,
kiedy razem z Shane'em, posiniaczeni i zmaltretowani, wyczołgaliśmy się z Wilczej
Jaskini? O tym, jak zareagował Rob, kiedy zjawił się minutę czy dwie później i
usłyszał, co zaszło podczas jego nieobecności?
- Pewnie, że nie. - Rob przerwał, kiedy pielęgniarka przysiadła się do mnie,
żeby zmierzyć puls. Zadowolona z wyniku, jak się wydaje, przeniosła się do Shane'a.
- Ale co miałem zrobić, Mastriani? - podjął Rob. - Człowiek mierzył do mnie z
pistoletu. Nie sądziłem, żeby strzelił, ale było jasne, że nikt - ty w szczególności - nie
chce, żebym został.
Odparłam pojednawczo:
- Nieprawda. Zawsze chcę, żebyś był ze mną.
- Owszem, ale tylko wtedy, gdy nie staję na przeszkodzie twoim
najbzdurniejszym pomysłom. Zęby ładować się w środku nocy do jaskini, wiedząc, że
ściga cię jakiś psychopata? Na to bym nie poszedł.
- Wszystko dobrze się skończyło - powiedziałam. Rob prychnął ze złością.
- Och, pewnie. Shane? Zgadzasz się z tym? Uważasz, że wszystko dobrze się
skończyło?
Shane energicznie pokiwał głową, a potem, kiedy pielęgniarka wyciągnęła mu
termometr z ust, powiedział:
- Skończyło się świetnie. Rob mruknął coś pod nosem.
- Miałeś chyba inne zdanie na ten temat, kiedy wylazłeś z tej jaskini -
powiedział.
No tak, to się akurat zgadzało. Shane wpadł w histerię i uspokoił się dopiero
wtedy, kiedy zjawili się agenci specjalni Johnson i Smith wraz z szeryfem i jego
zastępcami i aresztowali nadal nieprzytomnego Claya Larssona. Ciężko się
napracowali, żeby wyciągnąć go z jaskini, mimo że skorzystali z szerszego wejścia,
tego, które odkrył Clay.
- Owszem - przyznał Shane. - Ale to było, zanim przyszli gliniarze. Bałem się, że
on się ocknie i znowu będzie nas ścigać.
- Po tym, jak go zaprawiłeś? - Rob uniósł brwi. - Daj sobie spokój z piłką nożną,
dzieciaku. Masz bejsbol we krwi.
Shane poczerwieniał z radości. Dla Roba, którego rozpoznał jako bohatera
mojej upiornej historyjki, tej na dobranoc, opowiedzianej pierwszego wieczoru, żywił
wyłącznie głęboki podziw.
Rob, trzeba przyznać, jako jedyny zachował przytomność umysłu w całym tym
zamieszaniu, po naszym wyjściu z jaskini. Tydzień szkolenia przedobozowego nie
nauczył Ruth, Scotta i Dave'a, jak postępować z niedoszłymi ofiarami zabójstwa.
- Wiesz, co, Mastriani - ciągnął Rob - to coś więcej niż nieumiejętność radzenia
sobie z uczuciem gniewu. Jesteś największym uparciuchem, jakiego w życiu
spotkałem. Kiedy wbijesz sobie coś do głowy, nic cię nie zmusi do zmiany zamiarów.
Ani twoi przyjaciele, ani FBI, ani z pewnością ja. - Po chwili dodał: - Miałem psa,
który zachowywał się bardzo podobnie.
Nie wydało mi się to specjalnie pochlebne, a tym bardziej romantyczne, ale
Shane'a rozbawiło. Zapiszczał z uciechy.
- Co się stało? - zainteresował się. - Z tym psem, który był podobny do Jess?
- Och - mruknął Rob. - Myślał, że potrafi zatrzymać pędzący samochód zębami,
jeśli zdoła wgryźć się w oponę. W końcu został przejechany.
- Nie jestem - oznajmiłam - psem, który poluje na samochody. Jasne? Nie ma
absolutnie żadnego podobieństwa między mną a psem, który jest na tyle głupi. żeby...
Urwałam, uświadamiając sobie z oburzeniem, że Rob chichocze pod nosem.
Był w dużo lepszym nastroju niż wcześniej, kiedy nie było jasne, czy nie jestem ciężko
ranna. Miał wiele do powiedzenia, daję słowo, na temat mojego uporu i pomysłu, żeby
zostać w obozie Wawasee i znaleźć Shane'a, narażając w ten sposób na
niebezpieczeństwo nie tylko własne życie, ale również, jak się okazało, życie innych
ludzi.
Miał rację. Pokpiłam sprawę i byłam gotowa się do tego przyznać.
Ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.
No, może nie dla Claya Larssona.
- Więc nie jesteś na mnie wściekły? W odpowiedzi usłyszałam tylko:
- Myślę, że zdołam jakoś to przeżyć.
W moich uszach zabrzmiało to, jakby się przyznał do... sama nie wiem. Do
tego, że mnie kocha, albo coś. Więc kiedy tak leżałam, czekając, aż siostra uzna, że
wydobrzałam na tyle, aby się poddać przesłuchaniu, poweselałam w duchu. Jejku, po-
myślałam, będę w trzeciej klasie! W Liceum im. Ernesta Pyle'a trzecioklasistom wolno
uczestniczyć w balu maturalnym. Zaprosiłabym Roba i zobaczyłabym go, mimo
wszystko, we fraku... gdyby ze mną poszedł. To trochę niezwykłe, przyznaję, wybierać
się na bal z chłopakiem, który skończył szkołę i który, kto wie, może odrzuci moje
zaproszenie...
Ale do tego czasu skończę siedemnaście lat, więc jak może odmówić? No jak?
Mnie się oprze? Nie sądzę.
Te radosne myśli zakłócał Shane, który na łóżku obok wydawał dziwaczne
dźwięki, rzekomo zniesmaczony naszym „mizdrzeniem się” - chociaż moim zdaniem,
nikt się do nikogo nie mizdrzył... w każdym razie nie w świetle standardów „Cosmo”.
Ani też jakichkolwiek innych, o których bym coś wiedziała.
W tym momencie pielęgniarka stwierdziła:
- Wydaje mi się, że jesteście w stanie przyjąć paru gości.
Potem przez ambulatorium przewinęło się mnóstwo ludzi, niektórzy zadawali
szczegółowe pytania. Odpowiadaliśmy zgodnie z wersją, jaką wymyśliliśmy z Ruth,
Scottem i Dave'em, kiedy czekaliśmy na policjantów.
- Panno Mastriani? - odezwał się agent specjalny Johnson, siadając na krześle
koło Roba. - Czy jest coś jeszcze, co chciałabyś dodać do raczej pobieżnego opisu
wydarzeń dzisiejszej nocy?
Udałam, że się zastanawiam.
- No, cóż - powiedziałam. - Niech pomyślę. Przypomniałam sobie historię o
duchach, którą opowiedziałam dzieciom, a w której występowała jaskinia, i w związku
z tym postanowiłam sprawdzić tę jaskinię na terenie obozu, tak na wszelki wypadek, i
kiedy tam byliśmy, ten zwariowany Larsson próbował nas zabić, a Shane uderzył go w
głowę stalaktytem. To chyba wszystko.
Agent specjalny Johnson nie wydawał się zaskoczony. Spojrzał na Shane'a
siedzącego na łóżku i bawiącego się plastikową odznaką szeryfa, którą dostał za
odwagę od jednego z zastępców.
- Tak było, twoim zdaniem? Shane wzruszył ramionami. - No.
- Rozumiem. - Agent specjalny Johnson zamknął notes, po czym wymienił
znaczące spojrzenie z siedzącą w nogach mojego łóżka agentką Smith. - Bohater.
Panie Wilkins, skąd pan się właściwie wziął na miejscu wypadków? Odniosłem
Wrażenie, że odjechał pan parę godzin wcześniej.
- No cóż - powiedział Rob. - To prawda. To prawda. Odjechałem.
Ale potem wróciłem.
- Ehe - mruknął agent specjalny Johnson. - Tak, rozumiem. Czy wrócił pan z
jakiegoś szczególnego powodu?
Rob zrobił coś, czego się zupełnie nie spodziewałam Wziął mnie za rękę i
powiedział:
- Nie mogłem tego tak zostawić, po tej sprzeczce z moją dziewczyną, no nie?
Musiałem wrócić i przeprosić.
Moją dziewczyną? Nazwał mnie swoją dziewczyną! Wziął mnie za rękę i nazwał
swoją dziewczyną!
Uśmiechałam się tak szeroko, że o mało nie pękły mi wargi. Agent specjalny
Johnson, widząc to, wbił oczy w sufit, wyraźnie zgorszony moim młodzieńczym
brakiem skrępowania. Ale co mogłam na to poradzić? Rob nazwał mnie swoją
dziewczyną! Nawet jeśli chciał tylko zmylić agentów FBI, to i tak... Bal na zakończenie
szkoły wydawał się jeszcze realniejszy niż przed chwilą.
- Uhm - powiedział agent specjalny Johnson. - Rozumiem. Proszę mi
wybaczyć, jeśli nie sprawiam wrażenia przekonanego. Razem z agentką specjalną
Smith uważamy, że jest to dość zdumiewający przypadek, że szukałaś Shane'a w
Wilczej Jaskini. Dlaczego nie wspomniałaś nikomu, że on może się tam znajdować,
zaraz potem, jak dowiedziałaś się o jego zniknięciu?
- Pan wybaczy. - Pielęgniarka wcisnęła mi do rąk kubek okropnie gorącej i
strasznie słodkiej herbaty. - Dobra rzecz dla osoby w stanie szoku - wyjaśniła
agentom, mimo że wcale o to nie pytali. Potem wręczyła podobny kubek Shane'owi.
Pociągnęłam łyk. Napój okazał się zaskakująco ożywczy, choć pozowałam na
osobę, którą w stan szoku mógłby wprawić jedynie namiętny pocałunek.
Tak, tak, wiem. Myślenie życzeniowe, co?
- Jess - odezwała się agentka specjalna Smith. - A może powiesz nam jednak,
co się naprawdę stało?
Siedziałam wygodnie, rozkoszując się ciepłem herbaty rozchodzącej się
wewnątrz mojego ciała i ciepłem ramienia obejmującego moje ciało od zewnętrznej
strony. Oto obraz obozowego szczęścia.
- Opowiedziałam już wszystko - stwierdziłam - dokładnie tak, jak było.
Na widok ich uniesionych brwi, dodałam:
- No, poważnie. Wszystko.
- Tak - odezwał się Shane. - Ona mówi prawdę. Wszyscy spojrzeliśmy na
Shane'a. Podobnie jak ja, raczył się herbatą, tyle tylko, że dla lepszego efektu maczał w
niej chipsy.
- Ładnie zagrane - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ale niewiarygodne.
- Na przykład mocno wątpię - odezwała się agentka specjalna Smith - żeby to
ten mały chłopiec wrzucił koktajl Mołotowa pod nasz samochód.
Przewróciłam oczami.
- No oczywiście, że nie. To mógł być tylko pan Larsson. Agenci specjalni
Johnson i Smith spojrzeli na mnie zdumieni.
- Na pewno on - powiedziałam. - Żeby was odciągnąć. Przecież ten facet to
autentyczny psychopata. Mam nadzieję, że go zamkną na bardzo, bardzo długo.
Ścigać takiego dzieciaka? To nieetyczne.
- Nieetyczne - powtórzył agent specjalny Johnson.
- Pewnie - powiedziałam urażona. - Właśnie tak. Zdawałam egzaminy, to wiem.
- Ciekawe - powiedział agent specjalny Johnson. - Skąd Clay Larsson wiedział
dokładnie, który samochód należy do nas?
- Taak - mruknęłam, siorbiąc herbatę. - No, wiecie. Geniusz przestępczy i tak
dalej.
- W ogóle dziwne - zauważyła agentka specjalna Smith - że wybrał akurat nasz
samochód. Przecież nawet nas nie znał.
- Jedną z rzeczy, z którymi najtrudniej się pogodzić - wtrącił Rob - jeśli chodzi
o poważne przestępstwa, to ich pozorna przypadkowość.
Oboje skierowali wzrok na Roba, a ja poczułam przez chwilę dumę, że jestem
jego dziewczyną.
Potem przy moim łóżku, nerwowo wykręcając dłonie, pojawił się dyrektor
Alistair.
- Jessico - powiedział, patrząc z niepokojem na agentów specjalnych Johnsona
i Smith, a potem znowu na mnie. - Czy wszystko w porządku?
Spojrzałam na niego, jakby nie miał piątej klepki.
- Och, dzięki Bogu - zawołał, mimo że nie powiedziałam ani słowa. - Dzięki
Bogu. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, Jessico, mój wybuch...
Powiedziałam:
- Chodzi panu o to, jak pan mnie zapytał, dlaczego nie przywołam swoich mocy
nadprzyrodzonych, żeby odnaleźć Shane'a?
- Tak - odparł. - Właśnie o to. Nie chciałem...
- Owszem, tak - powiedziałam. - Chciał pan. - Spojrzałam gniewnie na agentów
specjalnych Johnsona i Smith. - Ile mu zapłaciliście, żeby donosił o każdym moim
kroku?
Jill i Allan wymienili nerwowe spojrzenia. - Jessico - powiedziała agentka
specjalna Smith. - O czym ty mówisz?
- To oczywiste - stwierdziłam - że był waszym kapusiem. Wyznaczył to
spotkanie ze mną na pierwszą, a potem, kiedy się nie zjawiłam, zadzwonił do was.
Stąd wiedzieliście, że opuściłam obóz. Nie musieliście tkwić pod bramą i czatować.
Załatwiliście sobie kogoś wewnątrz, kto oszczędził wam kłopotu.
- To jest - powiedział agent specjalny Johnson - w oczywisty sposób...
- Och, daj spokój. - Przewróciłam oczami. - Kiedy do was wreszcie dotrze, że
musicie sobie poszukać nowej Kasandry? Bo prawda jest taka, że obecna przeszła na
emeryturę.
- Jessico! - wrzasnął dyrektor Alistair. - W życiu nie naraziłbym na szwank
integralności obozu, przyjmując pieniądze za...
- Ojojoj, niech pan się lepiej zamknie - warknął Shane. Jego kampania
zmierzająca do uzyskania statusu osoby niepożądanej na obozie nabierała rozpędu.
Nie miałam cienia wątpliwości, że uraz doznany w Wilczej Jaskini wywrze -
przynajmniej na jakiś czas - fatalny wpływ na jego zdolności muzyczne.
Dyrektor Alistair, ku zdumieniu wszystkich, zamknął się rzeczywiście.
Agent specjalny Johnson pochylił się naprzód i powiedział niskim, groźnym
głosem:
- Jessico, wiemy doskonale, że Jonathan Herzberg prosił cię o odnalezienie
córki i że to zrobiłaś. Wiemy także, że użyłaś swoich mocy psychicznych, żeby
odnaleźć Shane'a. Nie możesz dłużej udawać, że straciłaś swoje zdolności. Wiemy, że
to nieprawda. Znamy prawdę. - Wyprostował się i spojrzał na mnie surowo.
- To tylko kwestia czasu - dodała agentka specjalna Smith. - W końcu będziesz
się musiała do tego przyznać, Jess.
Musiałam przetrawić jej słowa. Potem powiedziałam:
- Jill?
Agentka specjalna Smith popatrzyła na mnie pytająco.
- Tak, Jess?
- Czy jesteś lesbijką?
A potem pielęgniarka zmusiła wszystkich do wyjścia, ponieważ zachodziła
uzasadniona obawa, że Shane udusi się ze śmiechu.
18
- Doug - powiedziałam, przecinając dłonią chłodną, srebrzystą wodę. Ruth,
rozwalona na oponie o parę metrów dalej, gapiła się na jasne, błękitne niebo przez
szkła swoich okularów przeciwsłonecznych.
- Akceptowalny - powiedziała po chwili.
- Zgoda. A co sądzisz o Jeffie?
Ruth poprawiła ramiączko. Po sześciu tygodniach odżywiania się sałatkami
uznała, że może wreszcie pokazać się w bikini.
- Akceptowalny - stwierdziła.
- Zgoda.
Odchyliłam głowę do tyłu i poczułam ciepło słońca na gardle. Tyle ostatnio
pływałam popołudniami na iskrzącej się w promieniach słońca tafli jeziora Wawasee,
że moja skóra nabrała takiego koloru jak skóra Pokahontas. Wiedziałam, że na
wieczornym koncercie galowym będę wyglądać wyjątkowo korzystnie. Miałam grać
utwór, którego nauczyłam się, ku rozpaczy profesora Le Blanc, jedynie ze słuchu.
Ale nie musiałam już powtarzać za nikim melodii. Potrafiłam przeczytać
absolutnie każdą nutkę.
Krzyk nie zdołał nas wprawdzie wyrwać z leniwego odrętwienia, w jakie
wprawiło nas słońce, ale przynajmniej zwrócił naszą uwagę. Podniosłyśmy głowy i
spojrzałyśmy w kierunku brzegu. Scott i Dave grali we frisbee z paroma chłopakami.
Scott pomachał do nas, a Dave tak się zagapił, że nie złapał krążka.
- Dave? - powiedziałam.
- Akceptowalny - stwierdziła Ruth.
- Zgoda. Scott?
- Przystojniak - powiedziała Ruth. - Oczywiście.
Uniosłam okulary przeciwsłoneczne i popatrzyłam na nią uważnie.
- Naprawdę? Przecież był tylko akceptowalny.
- To moje wakacyjne szaleństwo - oświadczyła. - Jeśli mówię, że jest
przystojny, to jest przystojny.
Opuściłam okulary.
- W porządku - zgodziłam się.
- I jeszcze to podpalenie samochodu federalnych - dodała. - Niezła akcja.
Wiesz, ci niebezpieczni faceci...
- Rob nie jest niebezpieczny.
- Wybacz - powiedziała Ruth. - Każdy facet, który wykorzystuje motocykl jako
główny środek lokomocji, jest niebezpieczny.
- Naprawdę? Bardziej niż facet z kabrioletem? Ruth wzruszyła ramionami.
- Pewnie.
Jejku. Odchyliłam się do tyłu, zastanawiając nad tym, co właśnie usłyszałam.
Mój niebezpieczny chłopak zdążał właśnie do obozu, żeby posłuchać mojego występu.
Podobnie jak moja rodzina. Ciekawe, co by się stało, gdybym przedstawiła Roba
mamie. Szczerze mówiąc, nie mogłam sobie wyobrazić Roba i mojej mamy w jednym
pokoju.
Coś otarło się o moją dłoń zanurzoną w wodzie. Wrzasnęłam i wyciągnęłam
rękę.
Na powierzchni ukazały się dwie głowy w maskach do nurkowania i
usłyszałyśmy śmiech.
- Cha, cha - piszczał Artur. - Krzyknęłaś jak mała dziewczynka!
- Jak dziewczynka - zawtórował mu Lionel. Śmiał się histerycznie i nie był w
stanie powiedzieć nic więcej.
- Bardzo śmieszne - powiedziałam. - A może wypłyniecie na głębinę i
dostaniecie skurczu?
- Taak - poparła mnie Ruth. - Nie fatygujcie się wołaniem o pomoc, na pewno
nie będziemy was wyławiać.
- Chodź, Lionel - powiedział Artur. - Spadamy. One nie znają się na żartach.
Obie głowy zniknęły. Końcówki ich rurek przecinały powierzchnię wody,
zmierzając w stronę brzegu. Chłopcy zaprzyjaźnili się szybko, jak tylko Shane się
ulotnił, i Lionel przestał chodzić taki przerażony.
Jak przewidziałam, Shane po przygodzie w Wilczej Jaskini w tajemniczy
sposób stracił umiejętność gry na flecie. Chociaż było za późno, żeby znaleźć mu
miejsce na jakimś przyzwoitym obozie piłkarskim, kilka z nich zgłosiło gotowość
fundowania jego pobytu w przyszłym roku - jedynie ze względu na jego wzrost i wagę.
Jak wieść niesie, państwo Taggerty nie byli specjalnie uszczęśliwieni, ale co mieli
robić? Chłopak, według zapewnień kilku trenerów, urodził się na piłkarza.
Gdzieś od strony Wilczej Jaskini dobiegł mnie przenikliwy śpiew cykady.
- No więc dyrektor Alistair poprosił, żebyś przyjechała w przyszłym roku? -
zapytała Ruth.
- Owszem - odparłam z pewnym niesmakiem. - Chyba po to, żeby podbudować
swój budżet, donosząc na mnie federalnym.
- Skąd wiedziałaś, że to on? Wzruszyłam ramionami.
- Czy ja wiem? Jakoś tak. Tak samo wiem, że nadal mnie obserwują.
Ruth o mało nie wylądowała w wodzie.
- Naprawdę? - wyjąkała. - Skąd wiesz? Wskazałam na drzewa rosnące w
pobliżu jeziora.
- Widzisz to coś, co błyszczy w słońcu? Ruth spojrzała we wskazanym kierunku.
- Nie. Czekaj. Taak. Chyba tak. Co to?
- Obiektyw - powiedziałam, opuszczając rękę. - Popatrz. Teraz, kiedy wie, że go
namierzyłyśmy, przeniesie się gdzie indziej i znowu spróbuje.
Faktycznie, błyszczący przedmiot zniknął, a w oddali usłyszałyśmy szum
silnika.
- Jeju! - zawołała Ruth. - Okropne! Jess, jak ty to wytrzymujesz?
Wzruszyłam ramionami.
- A co mam robić? Nic na to nie poradzę. Ruth zagryzła dolną wargę.
- Ale czy... to znaczy, nie martwisz się, że złapią cię któregoś dnia? Na
kłamstwie?
- Nie. - Odchyliłam głowę. - Nigdy mi nie przeszkodzą.
- Nie przeszkodzą w czym?
- W kłamaniu - odparłam.
- Czy nie będzie ci ciężko? - zapytała Ruth - Teraz, kiedy... no, wiesz? Kiedy
twoje zdolności tak się wzmocniły?
Wzruszyłam ramionami.
- Pewnie tak. - Nie miałam ochoty o tym myśleć. - Hej, zobacz - zawołałam,
żeby zmienić temat. - Czy to nie Karen Sue, tam, na tym różowym materacu?
Ruth spojrzała i skrzywiła się.
- Nosi tę swoją opaskę nawet w wodzie. Ten obok to chyba Todd? Absolutnie
nieakceptowalny. Słyszałaś, jak ćwiczył ten kawałek na dziś wieczór? Bartok. Co za
pozer.
- Chodź, wpakujemy ich do wody - zaproponowałam.
- Żartujesz - powiedziała Ruth. - To takie... Uniosłam brwi.
- Jakie?
- Dziecinne - dokończyła Ruth. Potem uśmiechnęła się. - Dobra, wrzućmy ich!
Tak też zrobiłyśmy.
Serdeczne podziękowania dla Beth Ader, Jennifer Brown,
Johna Henry 'ego Dreyfussa, Laury Langlie,
Ingrid van der Leeden,
Davida Waltona, a zwłaszcza dla Benjamina Egnatza